Tytuł oryginalny: La autobiografía de Fidel Castro.
Libro Dos: El poder absoluto e insuficiente
Grobla komunikacyjna MacArthur w Miami, 18 stycznia 1959 roku. Fidel Castro przybył do
Hawany dziesięć dni wcześniej. Bill Webser, car billboardów, chcąc okazać podziw dla
Kubańczyków, płaci za kampanię reklamową z własnej kieszeni. Reakcja „Miami Herald”,
głównego tytułu prasowego, jest tyleż nieoczekiwana, co bolesna; jej nagłówki grzmią: „WITAJCIE
NA KUBIE… I W KASYNACH”. Gazeta postanowiła wypowiedzieć wojnę.
Fidel rozpoczyna swoją drugą wojnę w górach. Jednym z pierwszych postanowień jest schwytanie
chłopskiego przywódcy Manuela Beatóna. W Sierra Maestra zimą 1959 roku komendant Aldo
Santamaría stojący na czele szkoły rekrutów Minas de Frío otrzymuje rozkaz od komendanta, by
rozwinąć szyki.
CZĘŚĆ CZWARTA
CZŁOWIEK MOŻE WSZYSTKO
Zrozumieć Rewolucję jest trudniej
niż umrzeć za Rewolucję.
(z przemówienia Fidela Castro, lipiec 1962)
14.
Moje państwo, moja Rewolucja
Przyznaję, że nie byłem w stanie oprzeć się pokusie odwiedzenia matki. 24 grudnia
podejmuję decyzję, by to zrobić. Raúl zjawił się w posiadłości naszych rodziców w Biránie, gdzie
się wychowaliśmy, poprzedniego dnia. Abyśmy nie przebywali razem w jednym miejscu, dla
naszego bezpieczeństwa, opuszcza dom. Odkąd sięgam pamięcią, wtedy po raz pierwszy –
postępując zapobiegliwie – świadomie postanowiliśmy się rozłączyć. Wtedy też zaczęliśmy
stosować podobną strategię, by nie dać wrogowi szansy namierzenia nas obu jednocześnie.
Nie widziałem jej od lat. Wiedziałem, że Raúl w jakiś sposób opiekuje się nią, tak jak
naszymi włościami, bo zakres działań partyzantki, którą dowodził – tak zwany Drugi Front
Wschodni „Frank País” – obejmował obszar wykraczający poza granice Banes.
Krótkie wyjaśnienie. Główny ośrodek partyzantki – emblematyczna Pierwsza Kolumna
„José Martí”, nadzorowana osobiście przeze mnie – rozdzielił się w marcu 1958 roku,
wyodrębniając oddział pod dowództwem Raúla Castro, który stale prowadził operacje w północnej
części doliny w paśmie gór na wschodzie kraju. To stąd wzięła się organizacja zwana Drugim
Frontem Wschodnim „Frank País”, która przyjmuje nazwę od drugiego dowódcy Ruchu 26 Lipca,
rozstrzelanego przez policję batistowską rok wcześniej, 30 lipca, w zaułku Callejón del Muro
w Santiago de Cuba. Użycie imienia Franka miało na celu przyciągnięcie jak największej rzeszy
niespokojnych (nierzadko też odrażających) młodych ludzi z Santiago, którzy zasililiby szeregi
Drugiego Frontu i pozostawali z dala ode mnie. Oprócz tego owo posunięcie oddalało od mojej
osoby podejrzenie, jakobym to ja miał donieść, że w chwili śmierci Frank przebywał w tej części
miasta. Podobna zagrywka strategiczna była tyleż niewinna, co efektywna.
Pierwsza kolumna Armii Powstańczej wkracza do Hawany 8 stycznia 1959 roku. W tym
szczególnym momencie historia obu Ameryk, łącznie z historią Stanów Zjednoczonych, odmienia
się. Na zawsze.
Do Biránu wyruszyliśmy czterema, pięcioma jeepami wypełnionymi
powstańcami. Wyjechaliśmy z La Rinconady. Ponieważ okolicę porastały wysokie trawy, guajiro
Crespo, który prowadził jeden z samochodów, nie zorientował się, że zbliża się do niewielkiego
mostu, i wpakował się do rowu. Nie wiem, jakim cudem udało mu się pozbierać, pamiętam tylko
jeepa Willys, buchający spod maski dym i porykiwania silnika, a na koniec powściągliwą radość,
gdy udało się dołączyć do nas w Biránie.
Kiedy już uściskałem się z matką, a ona dopełniła formalności ochrzanienia dwójki moich
ochroniarzy, którzy – jak to ujęła – szabrowali jej gaj pomarańczowy, zobaczyłem, jakiego dzieła
spustoszenia dopuścił się Ramón. Ramón Castro Ruz.
„Mongo”, mój brat. Najwyraźniej go poniosło i wyżył się na dzierżawcach, biednych
nieborakach, którzy sprawili jakiś kłopot, może chodziło o ziemię, może zalegali z opłatami,
a może poszło o jakąś dziewczynę czy dług z walk kogutów, czy kto tam wie. Ramón miał fioła na
punkcie walk kogucich. Obaj moi bracia mieli takiego samego hopla. I to Ramón zaraził tym
Raúlita.
Przez chwilę pozwoliłem matce się porozpieszczać i obdarować bożonarodzeniowymi
słodyczami, ale szybko przed dom zawitała komisja wieśniaków. Rozeszła się wieść, że
przyjechałem, i zjawili się z żądaniem sprawiedliwości. Matka zdążyła mnie powiadomić, że
Ramón przebywa w Holguín, załatwia jakieś sprawy. Ale nawet jeśli znajdowałby się na miejscu,
nie było powodu, abym miał się zajmować sprawą jednego czy drugiego zabójstwa popełnionego
przez tego, który obecnie odgrywa rolę głowy rodziny, i powoływać sąd podobny do tych, jakie
mieliśmy w zwyczaju organizować na potrzeby partyzantki. Nie miało sensu aplikować teraz prawa
z Sierra Maestra, które, jak wszyscy wiedzą, polegało na wykonywaniu kary śmierci przez
rozstrzelanie. Dotyczyło to każdego, kto dopuścił się przestępstwa, które prowadziło do moralnego
lub materialnego osłabienia kolumn partyzantki albo propagandowo szkodziło naszej sprawie.
Krótko mówiąc, nie była to najwłaściwsza chwila, by rozstrzeliwać Ramóna, bo dawałoby to
fatalny obraz Rewolucji w chwili, kiedy jest ona bliska triumfu. Nikt nie dostrzegłby w podobnym
postępowaniu przejawu mojej praworządności, wszyscy za to zauważyliby, że jestem zdolny zabić
własnego brata.
Oczywiście nie przedstawiłem sprawy w ten sposób wieśniakom, którzy się u mnie zjawili.
Najpierw zaprosiłem ich do siedziby szkoły. Przyszło ze stu chłopów. Na taką publiczność łatwo
wywrzeć wpływ, gdyż wiejskie audytorium na Kubie w tamtych czasach stanowili głównie
analfabeci. Aby ich zahipnotyzować, wystarczyło stanąć przed nimi i rzucić kilka ostrych słów, nic
bowiem nie przybliży cię bardziej do ubogiej publiki aniżeli soczyste zwroty w złym guście. Na
moją korzyść przemawiało też to, że byłem synem posiadacza ziemskiego z okolicy, a ponadto
„doktorem” i adwokatem. Nagle nieosiągalna dla nich istota staje przed nimi, słucha ich głosu,
przytakuje ze zrozumieniem ich skargom i nie czuje się urażona, kiedy mówią o rzekomych
nadużyciach popełnionych przez jej brata. Objawiony niczym Chrystus nie tylko wysłuchuję tego,
co mieli do powiedzenia, ale także przemawiam do nich. Aby ich uciszyć, odwołuję się do logiki
świętych więzów krwi. Cóż mam począć w podobnej sytuacji? Bronić brata czy odwrócić się do
niego plecami? Czy znajdzie się wśród nich ktoś, kto nie musiał ani razu stawać w obronie
krnąbrnego brata, który ostro się zabawia i nierzadko ucieka przed wymiarem sprawiedliwości?
Opieram swoją retorykę na fundamencie wspólnego poczucia winy, wychodząc oczywiście
z założenia, że żadna zbrodnia nie powinna pozostać bezkarna, nawet jeśli popełnił ją rodzony brat
najznamienitszego rewolucyjnego przywódcy. Obowiązkowo natychmiast odwołuję się do
represyjności tyranii, posiłkuję dźwiękiem odgłosów maczet policji wiejskiej, nadużyciami,
głodem, pasożytami, jakie drążą żołądki ich dzieci, które nigdy nie miały okazji obuć stóp i których
skóra nie poznała mydła. Konieczne jest poruszenie tych tematów, by przypomnieć im
o prawdziwej niesprawiedliwości i o ich głodzie, sprawić, by zapomnieli o skargach, z którymi
przyszli, a skupili się na prawdziwym złu. Nie jest problemem mój impulsywny brat Ramón, nawet
jeśli kilka dni wcześniej poderżnął gardło jednemu czy drugiemu robotnikowi. Problemem jest
kapitalizm. W tę stronę kieruję mój dyskurs. Aby wytrzebić zło u samych jego korzeni.
Rozumiecie? Najpierw musimy wygrać wojnę. Zwieńczeniem dzieła będzie reforma rolna i ziemie,
które nieodpłatnie podarujemy wieśniakom. Ziemia. Posiadanie ziemi. Żadna z tych kwestii nie
wyklucza oczywiście szczegółowego zbadania występków mojego brata, jak i tego, że towarzysze
mają rację – na tym etapie dyskursu są oni już naszymi towarzyszami – i Ramón zostanie
odpowiednio ukarany. Tymczasem najważniejszym naszym problemem jest wojna. Doprowadzenie
wojny do końca. I zakończenie jej naszym zwycięstwem.
Rozumiecie, towarzysze?
Po spotkaniu z wieśniakami i przełożeniu procesu mojego brata na okres po triumfie
Rewolucji wróciłem do domu. Matka wyraziła zgodę, by na kolacji obecni byli dwaj czy trzej moi
komendanci, ale najpierw musieli umyć ręce. Nie pamiętam, ile moich sióstr zasiadało z nami przy
stole, ale przypominam sobie krzątaninę dwóch lub trzech wieśniaczek pomagających przy garach
z ryżem, wielkich parujących kotłach wypełnionych czarną fasolą i tacy z przepysznym
świniakiem. Miały na sobie szerokie wiejskie suknie, a od moich sióstr odróżniało je bezszelestne
przemieszczanie się na bosaka po drewnianej podłodze. Pozostali z towarzyszących mi członków
oddziału byli obsługiwani na dole, na dziedzińcu, pod listowiem starego tamaryndowca. Ustawiono
tam ciężkie mahoniowe stoły, umocowane na podkładach kolejowych pozostałych po pierwszym
szynobusie, jaki jeździł po polach trzciny cukrowej mojego ojca, rozłożono obrusy, a młode
i zaradne wieśniaczki zajęły się moimi kompanami. Ktoś zauważył, że przypomina to odpust.
Matka siedziała obok mnie, przy nowym stole w domowej jadalni, a z dołu dochodziły odgłosy
chichotów moich ludzi i wieśniaczek. Zjadła ledwie odrobinę posiłku, przez cały czas nie puszczała
mojej ręki i zarządzała służbą imperialną ciszą spojrzenia.
Wróciliśmy o północy.
Celia nie pojechała z nami, uznałem bowiem, że lepiej, bym nie stawiał się przed matką
w towarzystwie kobiety.
Czekała na mnie z kilkoma członkami oddziału przy moście w pobliżu Palma Soriano.
Odpoczywali w cieniu. Dochodził do mnie dźwięk ich sztylp, osprzętu, rozmów prowadzonych
ściszonym głosem. Gdy tak patrzyłem na moich ludzi biwakujących bądź co bądź na głównej
drodze – choć teraz zamkniętej dla ruchu – poruszających się swobodnie bez zachowania środków
ostrożności, w zwolnionym tempie, jakby byli baletmistrzami, po raz pierwszy dotarło do mnie, że
jesteśmy o krok od zwycięstwa.
Od razu ją namierzyłem po żarze nerwowo palonego papierosa. Była pochmurna
i niespokojna. Smutna.
– Celio – odezwałem się – przynoszę ci trochę jedzenia.
Wiedziałem, jak zareaguje. Odpowie, że nie jest głodna albo że skosztuje później.
– Nie jestem głodna, Fidelu – odpowiedziała. – Może później trochę skosztuję.
I żeby się nią nie przejmować.
– Nie przejmuj się, Fidelu.
– Nie chodzi o przejmowanie się. Chodzi o to, żebyś coś jadła.
Że zje później, później.
– Później, Fidelu. Później.
Wtedy zauważyłem tragarzy. Dwóch młodych chłopaków, dość pokrzywionych,
o indiańskiej urodzie, jak to się mówi na Kubie. Indiański typ urody – może pochodzili z Jukatanu
albo wywodzili się od kubańskich aborygenów. Mimo ewidentnej skoliozy dźwigali dwa olbrzymie
plecaki, w których były zdeponowane wszystkie pieniądze i dokumenty Rewolucji Kubańskiej,
jakimi dysponowaliśmy w tamtym okresie. Oni jedyni zawsze wiedzieli, dokąd się udaję. Celia
przekazywała informację na ucho jednemu z nich. Wyruszali trzy godziny po nas. Chociaż czasami,
gdy przemieszczałem się land-roverem, dotarcie we wskazane miejsce zajmowało im nawet półtora
dnia. Przywitałem się z nimi, zapytałem, czy jedli kolację, i podarowałem im tytoń. Był to jeden ze
sposobów, by nie przejmować się Celią i jej milczącymi wyrzutami.
Tej nocy wilgoć zdominowała powietrze. Na drodze, którą sami wyłączyliśmy z użytku, nie
było żywej duszy. Powiedziałem Celii, że będziemy się zbierać. Musieliśmy dotrzeć do ruin starej
cukrowni w Oriente w pobliżu miejscowości San Luis, położonej na zachód od Palma Soriano,
gdzie w najbliższych dniach miałem się spotkać z generałem Cantillo, głównym dowódcą sił
batistowskich w miejscu prowadzonych działań. „Zbieramy się, towarzysze – powiedziałem. – Nie
chcę, by zastał nas świt na tym pustkowiu”.
Pułkownik Ramón M. Barquín miał elitarną wizję konspiracji przeciwko Batiście, według
której zwyczajni obywatele nie uczestniczyli w niej. Barquín, sam spiskowiec, jak wiadomo, od
1956 roku dobrze strzeżony za kratkami na Isla de Pinos, dowiaduje się o pierwszych działaniach
castrowskich w sytuacji całkowitej bezbronności. Jako lider tak zwanej konspiracji cygar, którą
wysocy batistowscy funkcjonariusze do dziś uznają za pierwszą próbę obalenia Batisty przez CIA,
Barquín widział zza solidnych krat, jak kolejne możliwości wymykają mu się z rąk. Prawda jest
taka, że CIA zrobiła co mogła, by posłużyć się nim, zanim cały kraj przeszedł pod moją kontrolę.
Niemal wszystkie plany z udziałem ewentualnych zamachowców wspominały o uwolnieniu
Barquína, by to jego postawić na czele junty wojskowej. I to jest właśnie jedno z większych
zaskoczeń końca wojny, kiedy okazuje się, że Batiście bardzo zależy, by utrudnić zadanie
Amerykanom, krajowej burżuazji i – oczywiście – funkcjonariuszom, którzy zdradzili. Ostatni
rozkaz, jaki Batista wydaje Cantillowi, stojąc na schodkach samolotu o świcie 1 stycznia 1959 roku
i szykując się do opuszczenia kraju, dotyczy tego, by pod żadnym pozorem generał nie dopuścił do
uwolnienia Barquína i jego powrotu do Hawany. I na koniec jeszcze jedna uwaga: nasze legendarne
służby bezpieczeństwa, które tylekroć grały na nosie CIA i wychodziły zwycięsko z wzajemnych
potyczek, nie oddały właściwego hołdu batistowskiemu wywiadowi wojskowemu, ich
bezpośredniemu poprzednikowi, który sprawnie i szybko zapobiegał spiskom, do jakich dochodziło
na podlegającym mu terytorium. Były bowiem, trzeba przyznać, sytuacje przypominające
wydarzenia z Playa Girón, zanim pojawiłem się na scenie. I to bez sowieckich pancerników.
Odnotujcie to jako wyrazy mojego szczerego uznania.
Projekt zakłada pozbawienie Batisty władzy i postawienie Barquína na czele rządowej junty.
Spoiwem junty byłby generał Eulogio Cantillo, szef sił zbrojnych w Oriente. Junta będzie mieć
charakter prowizoryczny, a jej zadaniem „jest jedynie zagwarantowanie stabilizacji i porządku
publicznego w kraju” na okres od upadku reżimu Batisty do utworzenia Obywatelskiego Rządu
Jedności Narodowej, w którego skład wejdą znani politycy, „a także Fidel Castro” – czytam
w oryginalnych dokumentach zachowanych do naszych czasów – oraz inni reprezentanci
ugrupowań opozycyjnych, które toczyły boje z Batistą. Jakież to wspaniałomyślne! A może
powinienem powiedzieć, że spotyka mnie niezasłużony honor? Wzięli mnie pod uwagę! Z drugiej
strony generał Rosell, szef Korpusu Inżynieryjnego, zostaje oddelegowany – teraz już przy pełnym
udziale CIA – do Hawany, gdzie ma się spotkać z niejakim Ismaelem Suárezem de la Pazem
tudzież „komendantem Echemendíą” z Ruchu 26 Lipca. Są to dokładne instrukcje Jacka Andersona,
człowieka CIA w Hawanie, a wykonywać jego polecenia to jakby bezpośrednio słyszeć je
z Langley. CIA chce podjąć próbę, choćby tylko na początek, nawiązania kontaktu między armią
a tajnymi strukturami 26 Lipca w Hawanie. Jeśli im się powiedzie, to – jak zakładają – zyskają
możliwość monitorowania i kontrolowania dowolnego rodzaju konspiracji, jaka wyniknie z tych
kontaktów. Wybierając łagodnego Ismaela Suáreza de la Paza, czyli „komendanta Echemendíę”,
zdradzają – oczywiście bezwiednie – jak słabo udało im się spenetrować nasz Ruch. Pamiętam, że
przebywałem w górach Sierra Maestra, kiedy dotarła do mnie informacja, że Amerykanie
skontaktowali się z dyrekcją 26 Lipca w Hawanie i że przyjął ich komendant Echemendía. Pytali,
jak działać. Odpowiedziałem, by posłuchali, co powiedzą im Amerykanie. Pamiętam też, że siedząc
wtedy na ławce zrobionej z palmy przy wejściu do obozowiska w La Plata i trzymając w dłoni
kartkę, odwróciłem się do Celii i zapytałem: „Kim, do licha, jest komendant Echemendía?”.
A więc mają za zadanie poszukać kontaktów, by misja odbicia pułkownika Barquína
z zakładu karnego na Isla de Pinos zakończyła się powodzeniem. Oczywiście ja o niczym nie wiem.
Schodzę z gór, by przeprowadzić ostateczną ofensywę, podczas gdy te sukinsyny konspirują nie
tylko za plecami Batisty, ale też za moimi.
Spotkanie z podpułkownikiem José Martínezem Suárezem, na jakie w trybie pilnym zgodził
się „Pan Prezydent Batista”, dotyczy „ważnej sprawy”. Zostało zaplanowane na ósmą wieczorem.
Martínez Suárez poinformował Batistę, że generał Eulogio Cantillo wyjechał tego dnia do Oriente
na rozkaz generała Tabernilli Dolza, dowódcy połączonych sztabów. Ponieważ Cantillo przy każdej
okazji, gdy odwiedzał Hawanę, skąd dowodził Sztabem Generalnym, miał zwyczaj spotykać się
z panem prezydentem, ten wyraził zdziwienie i powiedział podpułkownikowi Martínezowi
Suárezowi, że tym razem generał tego nie zrobił.
– Nie mógł, panie prezydencie. Otrzymał rozkaz jak najszybszego przeniesienia się do
prowincji Oriente, a w Santiago zostanie podstawiony helikopter, który przewiezie go
w wyznaczone miejsce na spotkanie z Fidelem Castro.
– Jeśli to prawda, jeszcze tej nocy wymienię szefostwo wojska – prawdopodobnie
odpowiedział Batista.
– Jestem przekonany, że generał Cantillo wyjechał do Oriente i wypełni zalecenia.
Wszystkie jednostki od Las Villas po Oriente, którym nie został odcięty odwrót i które się nie
poddały, poniosły poważne straty albo utraciły z nami kontakt. Zwracam się, panie prezydencie,
z prośbą, by nie wspominać o mnie, bo może mnie to kosztować życie, ale rozmawiałem
z generałem Cantillo przed jego wyjazdem do Santiago de Cuba. Według moich szacunków, panie
prezydencie, jest już za późno, by kazać dowodzącemu wojskiem pułkownikowi Regowi Rubido
i szefowi dystryktu morskiego komandorowi Carnero paktować z Fidelem Castro.
Po skończeniu rozmowy Batista natychmiast zawezwał szefa Sztabu Generalnego Armii
generała Pedra Rodrígueza Ávilę w celu sprawdzenia, czy generał Cantillo rzeczywiście wyjechał
do Oriente. Ten potwierdził, że dowódca połączonych sztabów wydał rozkaz wyjazdu, nakazując
jednocześnie, by szef sił lotniczych brygadier Carlos Tabernilla przydzielił mu samolot lub
helikopter.
Wtedy Batista zwołał spotkanie i spytał generała Tabernillę w obecności innych dowódców,
czyj był pomysł zaproponowania i zarządzenia rozejmu. Tabernilla odpowiedział, że nic o tym nie
wie, ale owszem, słyszał o rozkazach dla generała Cantillo, by pojechał do Oriente na rozmowy
z przywódcą powstańców. Nerwowo pokasłując, przyznał, że generał Cantillo powiadomił go
o swoim zamiarze porozmawiania z księdzem, który pozostawał w kontakcie z Fidelem Castro,
i dlatego chciał udać się do Santiago de Cuba. Nie miał jednak umówionego żadnego spotkania.
Wtedy Batista wydał polecenie szefowi Sztabu Generalnego generałowi Rodríguezowi Ávili, by ten
natychmiast przesłał generałowi Cantillo zaszyfrowany radiogram z rozkazem anulowania
spotkania z przywódcą buntowników, bez względu na to, jakie miało być, pośrednie czy
bezpośrednie. Nakazał też generałowi czym prędzej stawić się w Sztabie Generalnym. Generał
Eulogio Cantillo ani nie odezwał się z biura, ani nie wrócił następnego dnia. Batista polecił
Rodríguezowi Ávili, by zbadał sprawę i dowiedział się, kiedy Cantillo wraca. Nie otrzymawszy
odpowiedzi na radiogram, Rodríguez Ávila decyduje się wysłać do Santiago drogą powietrzną
swojego człowieka. Wybór pada na pułkownika Martíneza Suáreza.
Nazajutrz okazuje się, że samolot jest zepsuty. Chwilę zajmuje naprawienie maszyny, ale
w końcu udaje się wystartować. Około godziny dziesiątej, kiedy Martínez Suárez dociera do
Santiago de Cuba, Cantillo jest już w drodze do Sierra Maestra. Po południu generał przybywa
helikopterem na miejsce wraz z Izquierdem. „Izquierdito”, ich najlepszy pilot helikopterów,
otrzymał od szefa lotnictwa, „Winsy’ego”, polecenie, by „przygotować helikopter, który nie
przysporzy żadnych problemów i będzie całkowicie sprawny”. Martínez Suárez twierdzi, że
Cantillo odpowiedział po angielsku: It’s too late, Martínez, co zabrzmiało jak zalotne i szelmowskie
słowa dziewczyny, która podnosi się z łóżka chwilę po utracie dziewictwa. Dziewica i „za późno”.
Martínez.
Martínez Suárez wraca do Hawany i przekazuje słowa Cantilla, że ten nigdy nie odebrał
telegramu od Sztabu Generalnego nakazującego mu odwołanie spotkania z Fidelem Castro.
Twierdził, że nie otrzymał rozkazu, choć wyznaczył chłopaka z ochrony, który miał czuwać na
wypadek, gdyby taki nadszedł. Ale nigdy się to nie stało.
Szturm na Santiago de Cuba, zaplanowany na 30, najpóźniej na 31 grudnia, został
przełożony po uroczystych obietnicach złożonych przez generała Cantillo podczas spotkania
28 grudnia w centrali Oriente w Palma Soriano. Rozmawialiśmy cztery godziny. W czasie
spotkania, w którym uczestniczyli katolicki ksiądz i wielu oficjeli, zostało uzgodnione
przeprowadzenie, przy wspólnej koordynacji, akcji rewolucyjnej o charakterze wojskowym.
Z trudem przyszłoby znaleźć bardziej zróżnicowaną grupę, ale ta różnorodność miała uzasadnienie
propagandowe. Takie też było wyjaśnienie obecności przy stole podczas rozmowy z Cantillem
Raúla Chibása – brata nieżyjącego ortodoksyjnego przywódcy Eduarda Chibása – który zdążył już
zapuścić gęstą brodę i którego z dnia na dzień uczyniłem komendantem. Z kolei księdza Francisco
Guzmána znaleźliśmy, wydaje mi się, w którymś z pobliskich kościołów. Mogliśmy też pochwalić
się obecnością dwóch eleganckich i mężnych komendantów, José Queveda i Francisca Sierry,
którzy przeszli na naszą stronę. Obydwaj trzymali za pasem kolty 45, broń znajdującą się
w wyposażeniu armii amerykańskiej, ale teraz także kubańskiej. Notable mieli tytoń – Quevedo
nowe opakowanie tytoniu fajkowego Raleigh – i gwiazdki przy kołnierzu munduru wojskowego,
które zaświadczały o ich komendanckich stopniach. Czy istniała lepsza gwarancja obiecującej
przyszłości, jakiej mógł oczekiwać Cantillo?
Była kawa, tytoń i wzajemne uprzejmości. Przejrzałem referencje Cantilla, zapewniające mu
poparcie i możliwość reprezentowania wojska w tej misji, a przede wszystkim nie dałem poznać po
sobie, że robi to na mnie wrażenie. Chciałem mu pokazać, że interesuje nas konkret i że trzeba raz
na zawsze skończyć z kompromisami, które tylko utrudniają podjęcie decyzji. W kontakcie z nim
towarzyszyły mi podobne odczucia, jak podczas rozmów z innymi. Zrozumiałem to kilka dni po
spotkaniu, kiedy triumfalną karawaną zmierzałem w stronę Hawany. Najgorsze było jednak to, że
mało kto zdawał sobie sprawę z biegu wydarzeń, z tego, że mój czołg Sherman, który jedzie tą
szosą, przynosi wolność, i to nie tylko tę, którą mam ja sam i której strzegę, ale również wolność,
którą ofiaruję moim zwolennikom. Grupa. Tak w skrócie brzmi moje oświadczenie. Władzą jest
grupa. Ale ludzie przywiązują się do rzeczy, które uniemożliwiają im bycie wolnymi. Idei honoru,
moralności, etyki, ekonomii czy polityki, idei wszelkiego typu. Oczywiście z czasem one się
zmieniają. I nie tylko są inne w różnych epokach historycznych, ale także w historii osobistej, bo
nie masz przecież takiej samej moralności, gdy jako dziecko działasz pod wpływem impulsów, jak
wtedy gdy masz już świadomość i otrzymałeś jakieś wychowanie albo kiedy życie zdążyło dać ci
w kość. Ale wszystko to pieprzenie. Problem tkwi w tym, jakie kto ma potrzeby. Nie chodzi nawet
o zdanie Louisa Althussera – podkreśliłem je – z monumentalnego dzieła poświęconego tematowi,
że wolność to zrozumienie własnych potrzeb. Doprawdy? Czy napisał to, zanim udusił własną żonę,
czy już później? Ja proponuję ludziom całkowite zrozumienie ich potrzeb, a ponadto władzę.
Innymi słowy, nigdy nie jesteś bardziej wolny niż wtedy, gdy posiadasz władzę. Gdyby Althusser
był ministrem w moim rządzie, z trudem wytrzymałby dwa dni na stanowisku. Teofilo Stevenson –
trzykrotny mistrz olimpijski w wadze ciężkiej, którego trenowaliśmy, by pokonał Cassiusa Claya,
ale w końcu nie udało się zakontraktować walki – został przyłapany w swoim rodzinnym mieście
Las Tunas na podkładaniu dynamitu pod samochód żony. Wiedziony bezlitosnym i silnym atakiem
zazdrości – moim zdaniem odczuwał rozpacz po odejściu żony – pozyskał od saperów, którzy
pracowali przy budowie pobliskiej drogi, kilka lasek dynamitu i skonstruował tyleż diabelski, co
naiwny artefakt: kable telefoniczne spiął z dynamitem, który połączył z akumulatorem łady.
Całkiem zmyślna konstrukcja. Pozostawało tylko odpalić mściwy lont. Zadzwoniłem do Ramira
Valdésa, ministra spraw wewnętrznych, i powiedziałem: „Słuchaj, Ramiro, nie ma mowy
o zamykaniu Teofila”. Tyle mogłem zrobić dla Murzyna, który rozsławił imię Kuby na ringach
całego świata, a potem odrzucił multimilionerską ofertę złożoną mu przez jankesów namawiających
go do dezercji. Ale człowiek zbacza na złą drogę i daje się zaślepić. Nie potrafi wykorzystać
wolności, jaką się mu ofiaruje. Na przykład w chwili gdy zabija, nie robi tego z radością. Bez
wyrzutów sumienia i bez oskarżeń. Nie ma większej wolności jak umiejętna odpowiedź na potrzebę
taktyczną. Nie strategia, lecz taktyka. Bo strategia zawsze w końcu osiąga wymiar abstrakcyjny lub
idealny. Nie. Nic z tego. Taktyka, czyli coś, co ma nieuchronny związek z materialnym wymiarem
spraw. Potem mówią, że rewolucja to dzieło represji, a jest przecież dokładnie odwrotnie. Historia
ludzkości nie zna scenerii, w której wolność byłaby bardziej pożądana niż w procesie rewolucji,
kiedy mamy do czynienia z wolnością całkowitą.
Podczas rozmowy Cantillo starał się, bez sukcesu, namówić mnie do zawieszenia broni.
Tylko raz dostrzegłem u niego zawahanie, gdy poruszony został temat Batisty i umieszczenia go
w bezpiecznym miejscu. Zorientowałem się, że Cantillo nie wie o dwóch zasadniczych kwestiach.
Po pierwsze, że gówno mnie obchodzi, co się stanie z Batistą. A po drugie, co było naprawdę
ważne, że chcę go mieć żywego na potrzeby publicznego przedstawienia
1
.
W Hawanie – 28 grudnia po południu, według przekazanych mi informacji – szef Sztabu
Generalnego powiadomił Batistę o wyjeździe Cantilla z Santiago de Cuba. Batista wysłał po niego
na lotnisko swojego pomocnika z poleceniem towarzyszenia mu do posiadłości Kuquine, gdzie
dyktator miał dom. Nie wolno mu było kontaktować się z żadnym innym przełożonym.
Batista przyjął generała za zamkniętymi drzwiami, w bibliotece. Zapytał go, jak mógł udać
się do Oriente bez uprzedniej wizyty u niego, na co Cantillo odpowiedział, że gdy poinformował
dowódcę połączonych sztabów o problemach w jego kierownictwie, generał Tabernilla nakazał mu
nawiązać kontakt z Fidelem Castro. Wspomniał, że pewien ksiądz, ojciec Guzmán, przesłał
wiadomość, iż może przyjąć rolę pośrednika w rozmowach z przywódcą powstańców. Generał
Tabernilla Dolz polecił mu też, by czym prędzej wsiadał do samolotu i skontaktował się
z rzeczonym księdzem, aby osobiście spotkać się z Fidelem Castro i dowiedzieć się, czego chce.
Przyznaję, że Cantillo balansuje na ostrzu noża. Kiedy dociera do Kuquine i rozmawia
z Batistą (a raczej stosuje się do jego rozkazów), chce zrelacjonować spotkanie ze mną, ale ten
odrzuca pomysł. „Nie, nic mi nie mów”, przerywa, po czym dodaje: It’s too late. Tym razem to on
wypowiada te słowa. I wydaje następujący rozkaz: „Nie raportuj o niczym generałowi Tabernilli,
jedź do domu”. Ale zanim się z nim pożegna, wyjawia mu swój plan opuszczenia Kuby 6 stycznia,
a następnie rozkazuje, by następnego dnia leciał do Oriente i zerwał wszystkie umowy ze mną.
Czytelnik bez trudu się domyśli, że informacje o wzajemnych relacjach wewnątrz
batistowskiego kierownictwa trafiły w moje ręce po triumfie Rewolucji. Dysponuję również
materiałami starannie skompilowanymi w ostatnich latach. Tak też dowiedziałem się, że Batista
wykorzystał moment pożegnania, nim generał zdążył wsiąść do niebieskiego buicka, by złapać go
za rękę i zapytać (a może chodziło jedynie o refleksję, która mimowolnie wydostała się z jego ust):
„Dziwna sprawa, już od czasu letniej ofensywy Fidel Castro ma praktycznie wygraną wojnę,
dlaczego wciąż chce negocjować?”.
Wracamy do tego samego punktu. Batista nic nie rozumie. Po co, skoro wygrałem wojnę,
otwieram się na dialog, a nawet sam go inicjuję. Może – kalkuluje – te dwa lata walki dały mi się
we znaki? Może jestem zmęczony? Może chodzi o wewnętrzne problemy w naszych szeregach?
Błąd. Poważny błąd. Partyzantka jest formacją militarną o dużej elastyczności. Ale tak czy inaczej
– i tego Batista nigdy nie pojmie – otwieram się na kontakt z wojskiem. Nie z nim.
I w tym momencie tak sprawni negocjatorzy jak Batista i ja rozmijamy się. To
rozczarowujące, że Batista się nie zorientował. Rzecz w tym, że to on przegrywa i jest dla mnie
problemem na drodze do władzy. Trzeba się go pozbyć, strzepnąć jak nachalną muchę.
„Nie potrafię na to odpowiedzieć, panie prezydencie” – tyle prawdopodobnie mówi
Cantillo.
Zaraz po powrocie Cantilla ze spotkania z Batistą w Kuquine Tabernilla stawia się w domu
generała w obozie Columbia. Stary Pancho pyta: „No jak, Canti, co tam u Fidela…?”. Na co ten
odpowiada: „Przykro mi, panie generale, ale mam rozkaz od pana prezydenta: nie raportować”.
Problem z Tabernillą i jego poplecznikami był taki, że stworzyli jedyną konspirację, przynajmniej
z tych znanych na Kubie, której celem było oddanie władzy, a nie jej zdobycie. Właśnie tak:
oddanie władzy. Widzieli, jak się sprawy mają, i konspirowali, ale nie po to, by przejąć rządy.
W takim też celu spotkali się 23 grudnia z ambasadorem amerykańskim, a następnie z innymi
ważniakami z Columbii. Chcieli się przekonać, jak z tego wszystkiego wyjść cało. I wtedy Batista
wzywa go do siebie i mówi: „Słuchaj, Pancho, dokonałeś mi tu zamachu stanu”. „Ja, szefie?”, miał
ponoć powiedzieć Tabernilla.
Przebywałem akurat w La Plata Alta, gdy pewnego popołudnia powiadomiono mnie, że
przyjechali Pardo Llada i jeszcze jakiś pan. Pamiętam, że powiadomił mnie o tym mój nowy
błyskotliwy sekretarz (wysłany w góry przez Partię, skrupulatny i sprawny) Antonio Llibre. Na
skromnych ławeczkach przy wejściu siedzieli José Pardo Llada i adwokat z Holguín Manuel
Penabaz. Pardo miał dla mnie butelkę koniaku. Nie wiem, jak zdołał przewieźć ją nienaruszoną do
La Plata. Manolito, którego doskonale znałem, dostarczał inne prezenty: tabliczki czekolady Hersey
i książki, o ile dobrze pamiętam, cztery: Josipa Broz-Tity o wojnie partyzanckiej, Dziennik polowy
Máximo Gómeza i dwa tomy Mao Tse-tunga: O właściwym traktowaniu sprzeczności w łonie ludu
i O przewlekłej wojnie. Wtem z torby z grubym obszyciem, wyglądającej na ciężką, Manolito wyjął
zieloną szkatułkę ze złotymi zdobieniami. W środku znajdował się wodoszczelny zegarek Rolex,
pierwszy, jakiego miałem zostać właścicielem, po czym z głębi torby wyjął aparat fotograficzny
Minox. Następnie rozłożył przede mną czasopismo „Selecciones”
2
– to ostatnie, co miał
w czarodziejskiej torbie – przerzucił stronę tytułową, by na kolejnej pokazać reklamę zegarka, który
zdobi nadgarstek admirała siedzącego na wozie pancernym. Obok zaś widnieje hasło: „Człowiek,
który rzuca wyzwanie światu, nosi rolexa”. Chodziło o to, abym widząc ów obrazek, docenił
jeszcze bardziej wagę skarbu, który właśnie mi ofiarował.
Kilka dni później siedzieliśmy na drewnianym progu domu, gdzie mieścił się
improwizowany szpital w La Plata Alta, i rozmawialiśmy o Mao. Z wnętrza domu docierał zapach
kawy. Celia krzątała się po kuchni i przygotowywała napój. Ja obracałem w dłoni wybornego
montecrista numer 4, który jeszcze nie był zapalony. Zawczasu czerpałem przyjemność, której
miałem doświadczyć po zapaleniu cygara, zaraz jak wypiję kawę.
Było dla mnie jasne, że zarówno Mao, jak i Amerykanie popierali swoje tezy
doświadczeniem. Ale dla Amerykanów okazało się to wyjątkowo tragiczne w skutkach, bo ich
wnioski pochodziły z dedukcji przeprowadzonej później, po tym jak my w latach 60.
dokonywaliśmy przewrotu w całej niemal Ameryce Łacińskiej. Naprawdę się wystraszyli.
Uwierzyli, że faktycznie zmierzamy po władzę w kolejnych krajach kontynentu. Stworzyli siły
wyspecjalizowane w tłumieniu powstań i zapełnianiu komisariatów policji na kontynencie
doradcami do spraw wywiadu i specjalistami od przesłuchań (czyli brutalnymi specami od tortur,
z aktówkami wypełnionymi elektronicznym sprzętem najnowszej generacji, by potraktować nim
twoje przyrodzenie, ugnieść je, a potem przypiec ci język). Nigdy nie zorientowali się, że były to
tylko działania obronne Rewolucji Kubańskiej, realizowane niewielkim kosztem. Przy okazji
wykorzystaliśmy partyzantkę, by poszerzyć nasze granice. Zmusiliśmy Pentagon i CIA do obalenia
hipotetycznej rewolucji kontynentalnej, sprawiając, że odwrócili się do nas plecami, podczas gdy
u nas nic nie było hipotetyczne, u nas realizowała się prawdziwa rewolucja. Kiedy solidarni z nami
latynoamerykańscy bracia padali w walce z rangersami wyszkolonymi przez gringo, my w Hawanie
bez większych trudności stawaliśmy się centrum konspiracyjnym światowej rewolucji o większym
zasięgu niż III Międzynarodówka. Nie wiem, czy w którymś momencie zdali sobie z tego sprawę.
Zawierzyli przekonaniu, że konflikt o niewielkiej intensywności jest nieszkodliwy, nie prowadzi do
przejęcia władzy i, jak mi się wydaje, musieli czuć się spokojni.
– Wiecie co? – pamiętam, że tak odezwałem się tamtego spokojnego popołudnia w szpitalu
w La Plata.
Pardo i Manolo milczeli.
– Kiedy Rewolucja odniesie zwycięstwo, będziemy potrzebować trzystutysięcznej armii.
Musimy przygotować się na pozostanie przy władzy przynajmniej przez dwadzieścia lat.
Pardo pobladł, gdy usłyszał moje słowa. Stało się dla mnie wtedy jasne, że nigdy nie
zostanie moim sojusznikiem i krótko będzie moim towarzyszem. Obserwując, jak krew nagle
odpływa z jego twarzy, zrozumiałem, skąd bierze się fenomen zwany samotnością władzy. Dotarło
do mnie, że nikt nie jest gotów ryzykować i podążyć krok w krok za nieograniczoną wyobraźnią.
Pardo wybełkotał:
– A co z Amerykanami, Fidelu?
Najgorszym wrogiem wszystkich możliwości jest strach.
– Amerykanie to dupki, Pardo – odpowiedziałem. – Nie podniosą na nas palca. Przestraszą
się. My ich przestraszymy. Zobaczcie, co zrobił z nimi Raúl na Drugim Froncie. Wziął do niewoli
pięćdziesięciu marines, a oni nie pisnęli nawet słowa. I nie tylko to. Raúl zażądał od nich
pięćdziesięciu nowiusieńkich garandów, żeby w ogóle było o czym rozmawiać, i od razu mu je dali.
Przylecieli bezpośrednio z bazy morskiej Guantánamo wprost na lądowisko Drugiego Frontu.
Proszę bardzo, oto informacja, która nigdy nie ujrzała światła dziennego.
Chwilę potem słyszę, jak za moimi plecami Pardo zwraca się do Penabaza:
– Popatrz, a to paskudnik, odbiło mu.
Posługiwali się starą ksywką, jaką nadano mi podczas studiów w Hawanie z powodu
rozpuszczonej pogłoski, że rzekomo nie lubiłem się za często myć. Nie wybaczę tego Pardowi. Nie
zapomnę. Pardo nie wiedział o jednej rzeczy: nie można sobie było pozwolić pobladnąć w chwili,
gdy ja ogłaszam jedną ze swoich deklaracji, bo jeśli tak się dzieje, dla mnie jest to równoznaczne
z narodzinami wroga. Od wtedy aż do chwili, gdy pozbyliśmy się go po triumfie Rewolucji,
cokolwiek Pardo mówił, było mi przekazywane. Ani jedno wypowiedziane przez niego słowo nie
uszło mojej uwagi. Czy to w masywach górskich, czy to w miastach, w Moskwie czy w Nowym
Jorku (dokąd między innymi wysłałem go jako tymczasowego ambasadora), czy w samolotach, czy
w kiblu. Ani jedno słowo.
Dochodziła szósta rano. Szedłem po wciąż zasnutej mrokiem ścieżce w cukrowni América,
a za mną kroczyli Celia Sánchez i kilku chłopaków z ochrony. Myślałem o kapitanie naszego
oddziału, którego zostawiłem związanego, bez koszuli, i który o wschodzie słońca miał zostać
rozstrzelany. Myślałem, że nie mogę przestrzelić. Zbliżałem się do drewnianego domu
administratora centrali pana Ramóna Fonta. Nie mogę przestrzelić, powtarzałem sobie, ze względu
na liczbę gapiów, którzy będą przyglądać się egzekucji. Kapitan oddał kilka strzałów w niebo
podczas świętowania Nowego Roku, bo – jak mi powiedziano – trochę za dużo wypił. Narzuciłem
moim ludziom żelazną dyscyplinę, zwłaszcza teraz, gdy upadek Batisty wydawał się nieuchronny
i rychły. Nie mogłem pozwolić, by banda wiejskich kretynów świętowała w chwili, gdy
wyzwolenie co prawda było tuż za rogiem, ale jeszcze nie nastąpiło. Jak dotąd do moich
największych osiągnięć należało umiejętne skoszarowanie armii wysoko w górach. Jedyna różnica
między tymi, którzy wchodzili w jej skład, a pospolitymi bandytami i rabusiami polegała na tym, że
ci byli trzymani krótko, z postawieniem przed plutonem egzekucyjnym włącznie. Mogli należeć do
partyzantki, jeśli przestrzegali dyscypliny i uświadomili sobie, że po jednej stronie mierzą w nich
karabiny Batisty, po drugiej moje. Dlatego kary śmierci wykonywane na tych, którzy dopuszczali
się gwałtów (bez wnikliwego badania każdego przypadku) pozwoliły zapanować nad sytuacją.
Spieszę z wyjaśnieniem, że wieśniacy zasadniczo byli pokorni i pozbawieni nadto
wygórowanych ambicji. Chociaż nie mieli dostępu do nowoczesnych wynalazków, o których
mówiono już od czasów rewolucji przemysłowej z początku zeszłego wieku, na Kubie posiadali
wszystko, co niezbędne do życia, czyli kilka kur, świnię pałaszującą detrytus w chlewie oraz parę
grządek obsianych ryżem i fasolą. Co za tym idzie, nie martwili się o przyszłość. Nie mieli
powodów, by odczuwać strach przed tym, co nastąpi, bo przecież oni nie pamiętali nawet, że
wczoraj należy do przeszłości. Przywiązanie do miejsca sprawiało, że stawali się idealnym
trybikiem kreolskiej gospodarki. Mieli gdzie mieszkać, co zapewniało im spokój materialny, który
z kolei wpływał na poczucie zadowolenia. Byli wiecznie szczęśliwi. Nic nie wydarzyło się
wcześniej, nic nie wydarzy się później. Do czasu, aż wstąpią w szeregi naszej partyzantki. Już sam
fakt wejścia w posiadanie karabinu robił swoje.
Chłopak stał przywiązany do krzewu w parku w pobliżu młyna, a ja szedłem go rozstrzelać.
Słońce nie zdążyło jeszcze w pełni wzejść. Mierzę z karabinu FAL, nie widzę jednak dobrze, bo
wcześniej zdjąłem okulary. Teraz, kiedy zdążyło się już zebrać sporo ludzi, nie wypada sięgać do
kieszeni. Nie mogę zawieść, gdy każdy mój ruch jest śledzony. Celuję w głowę nieszczęśnika
i czekam na reakcję Celii lub któregoś z moich oficerów, niechby wybawili mnie z zakłopotania.
Nic takiego się nie dzieje. Miałem zainaugurować swój nowy karabin FAL, który przysłał mi
w prezencie z Wenezueli kontradmirał Wolfgang Larrazábal
3
wraz z pokaźnym zapasem amunicji,
dlatego nie wiedziałem jeszcze, że przy strzale do celu z tak niewielkiej odległości siła rażenia
z pewnością pozbawiłaby ofiarę głowy, a bezwładne ciało by się osunęło, przemieniając akt
sprawiedliwości w żałosny spektakl. Zauważyłem już wcześniej, że powalony przez pluton
egzekucyjny człowiek, którego ciało krwawi na ziemi i który kona w konwulsjach, po tym jak
zaaplikuje mu się trzy lub cztery strzały łaski, nie wywołuje poruszenia wśród publiczności. Ale
jeśli mózg się rozpryśnie albo z brzucha wypłyną wnętrzności po spenetrowaniu ciała przez nabój,
pojawia się niesmak i obrzydzenie. Mówię, że pierwszy raz stanąłem naprzeciwko żywego celu, bo
kilka dni wcześniej, w Komendanturze Głównej La Rinconada, zanim przenieśliśmy się do
cukrowni, ledwie poświęciłem kilka godzin na oswojenie się z karabinem, mierząc do samolotów
wojskowych, które przelatywały po niebie.
Słońce wschodzi, jest zimowy kubański poranek. Kieruję się w stronę talerza z ryżem
i kurczakiem. Noc była chłodna, więc nakazałem, by zarzucili czekającemu na egzekucję
kapitanowi koszulę na plecy. Fulgencio Batista konspirował lepiej. Coś się nie zgadzało. Nie
opuszczało mnie przeczucie, że coś się kroi, i obawiałem się najgorszego. Bo tak naprawdę
najbardziej samotny jesteś, kiedy stajesz twarzą w twarz z tym, co wydobywa się z twojej
podświadomości. Religia ateistów to przesąd. Albo tędy najbliżej im do metafizyki. Ale ja myślę,
że przesąd to taka uogólniona właściwość intuicji. Rzecz w tym, że przechadzając się po
zewnętrznych korytarzach kwatery, miałem bliżej nieokreślone przeczucia. Zaciągałem się mocno
cygarem i pozwalałem wybrzmieć myślom.
– Fidelu.
Przez chwilę nie rozpoznałem głosu Celii.
– Co robisz tutaj na zewnątrz?
Chwyta mnie pod ramię, bardziej po bratersku niż jako kobieta.
– Nie stój tak, Fidelu, cała rosa osiada na tobie. Zobacz, jaką masz mokrą koszulę. To od
rosy.
Słysząc odgłos samolotu, instynktownie przykładam dłoń do czoła, osłaniam się od
promieni słońca, o tej porze padających niemal poziomo, spoglądam na wschód w poszukiwaniu
zenitu. Szybko orientuję się, że to nie bombardowanie, lecz transport. To samolot dostawczy.
Dlaczego jednak leci tak wysoko? Ostatnim lądowiskiem w okolicy jest lotnisko w Santiago de
Cuba, powinien więc obniżyć już lot, wysunąć podwozie, ocierać się o dachy cukrowni. Dziwny ten
samolot, mówię do siebie.
Szalony bezimienny koń, czerwony świt
Manolo Penabaz dociera do Los Negros na koniu. Zajął zwierzę w Guisie. Koń należał do
arystokratki imieniem Evorita Arca i został nagrodzony w skokach przez przeszkody. Manolo
konfiskuje zwierzę w posiadłości państwa Arców zwanej Villa Évora. Stamtąd udaje się do Los
Negros. Koń ma złociste ubarwienie, jest smukły, to mieszanka z arabem. Jego sierść lśni
niewiarygodnie. Niełatwo było go dosiąść. Zabrał zwierzę w bardzo niewygodnej uprzęży
angielskiej. Los Negros. Miał pobrać podatki od Arabów, ale gdy dociera na miejsce
w towarzystwie Pacheco i Samé, sprawy nabierają nowego biegu. Trzeba zająć się kwestią tak
zwanych zuchwalstw Meksykanina. Penabaz, Pacheco i Samé tworzą trio śledcze. Jadą po podatki,
a okazuje się, że będą rozstrzeliwać jakiegoś sukinsyna, którego nazywają Meksykaninem. Typ
ogłosił się właścicielem okolicy i kradł pieniądze do czasu, aż rok wcześniej Sorí Marín wydał
rozkaz schwytania go. Trzej jeźdźcy poddają go osądowi, a Manolito powołuje na obrońcę Pacheca,
który nieomal pęka ze śmiechu. Meksykanin zaprzecza wszystkiemu, a ponieważ w okolicy
wszyscy się go boją, nikt nie zeznaje przeciwko niemu. Meksykanin zostaje rozgrzeszony.
Tamtej nocy, opowiada Manolito, spał u boku Pacheca w domu Araba Alejandra Zaitúna,
właściciela magazynu z kawą. Gdy się obudził, usłyszał w radiu wiadomość, że Batista wyjechał
z kraju. Nie potrzebował konia, bo Pacheco miał jeepa. Podarował zwierzę najbiedniejszemu
i najmniej rozgarniętemu chłopu w okolicy, który prawie oszalał, gdy Manolo wręczył mu cugle.
Jakość dróg była marna. Zdążyło się rozjaśnić, wielu mieszkańców Los Negros już się obudziło.
Jedziemy do cukrowni América. Mieszkańcy Los Negros wyszli na drogę świętować. Jeep Willys.
Docierają do cukrowni América. Pacheco wysadza Manolita naprzeciwko domu administratora,
gdzie właśnie przebywam. Pacheco mówi: „Jadę, zanim ten szaleniec ogłosi mnie prezydentem
Republiki”. Na ulicach nie widać śladu podekscytowania, okolice młyna i cukrowni América
pogrążone są jeszcze we śnie. Wszystko w normie. Pardo jest spokojny. Siedzi na tarasie i kołysze
się na krześle, być może czeka, bym go zawołał i poczęstował ryżem z kurczakiem. Nikt się nie
zorientował, że odnieśliśmy zwycięstwo. „Słuchaj, Pardo, w radiu mówią, że Batista wyjechał”,
mówi Manolito. Wchodzą do jadalni, gdzie siedzę przy talerzu ryżu z kurczakiem. Nie daję im
dokończyć zdania, wstaję na równe nogi i uderzając pięścią w stół, krzyczę: „Ten sukinsyn
przeprowadził zamach stanu!”. Moja reakcja jest jak zapalnik, dosłownie. „Zwołać kapitanów
z Santiago”, krzyczę. „Zebrać wszystkie ciężarówki z benzyną w bakach. I wyciągać paliwo
z garaży. Podpalimy Santiago de Cuba. Czołgi na pięćdziesiąt pięć galonów”. Płomień do Santiago.
Ryż z kurczakiem. Zdrada. Czytałem w niektórych moich biografiach (wiele z nich o tym
wspomina), że któregoś razu poprosiłem ojca o pieniądze, o kilka centavo, i po jego odmowie
postanowiłem podpalić dom w Biránie. Podłożyć ogień i obrócić wszystko w popiół. O ile dobrze
pamiętam, wspomina się nawet o jakichś oparzeniach i szkodach, do których zdążyło dojść, nim
schwytano mnie z pochodnią w dłoni. Owszem, dom spłonął, ale wiele lat później, a przyczyną tego
był ogień zaprószony przez mojego starego, który nie dogasił na strychu cygara. Cieszę się, że moi
biografowie nie dotarli do informacji na temat tego, co zamierzałem zrobić z Santiago w dniu
triumfu Rewolucji; byłoby to dla nich bardzo atrakcyjne. Dokonując analizy psychologicznej,
ustaliliby, że piromańskie skłonności budziły się we mnie zawsze, gdy nie spełniano moich
zachcianek, zarówno gdy chodziło o monety, których nie dał mi ojciec, jak i o poddanie się
Republiki.
Być może chęć, by oddać płomieniom drugie co do wielkości miasto w kraju, była nadto
dramatyczna. Przyznam, że przed oczami miałem przeróżne obrazy, od Nerona do pożaru Chicago
w niedzielę 8 października 1871 roku. Porozmawiajmy jednak serio. Nie chodzi o to, że mam jakieś
szczególne skłonności, by popuszczać wodze wyobraźni czy działać pod wpływem chwili. Chodzi
o to, że ludzie często zapominają, że jestem taki sam jak każdy inny chłopak z sąsiedztwa, z tą
różnicą, że trudno jest mi się pohamować, kiedy coś strzeli mi do głowy. Kto mnie powstrzyma? To
tak samo jak z tym naszym kapitanem, którego miałem rozstrzelać. Analizując to teraz na
spokojnie: jak miałbym zabić na oczach całej wioski odważnego młodziana, choćby spektakl ten
był nie wiem jak wyczekiwany? Ta głowa – to w nią celowałem – roztrzaskująca się niczym dynia
od uderzenia pocisku mojego FAL-a. Kto wymazałby tę scenę z historii Rewolucji Kubańskiej?
W każdym razie ważne było spójne działanie, nie wiedziałem przecież, co się dzieje w stolicy.
Może niełatwo mnie zrozumieć, a nawet mogę wydać się bezlitosny i okrutny. Ale
w rzeczywistości chodzi o obiektywizm. To nie okrucieństwo, lecz obiektywny opis sceny, w której
ja jestem tylko jednym z komponentów. Co innego mogę zrobić? Staram się wyjaśnić jedną rzecz,
dotrzeć do jednego punktu: nie wiedziałem, jaki jest zasięg wydarzeń rozgrywających się
w Hawanie.
Nigdy Rewolucja Kubańska nie była bardziej osłabiona niż wtedy, kiedy odniosła
zwycięstwo. Ten czas, jaki upłynął od chwili, gdy usłyszałem dźwięk samolotu Batisty, do chwili,
gdy zjawiłem się w Hawanie, by przejąć kierownictwo i rozwiązać armię, okazał się najtrudniejszy.
W końcu żaden z nas nie będzie nikim więcej, niż jest, przynajmniej na tym etapie:
Fulgencio Batista i ja. Generał rozpieszcza swoje wojsko, ja unieważniam jego działania, obiecując
synekury. Gdy przybywam do Columbii, głównej siedziby militarnej w kraju położonej na zachód
od Hawany, żartuję sobie z wojskowymi, mówiąc, że oczekujemy wojska zdyscyplinowanego –
wrzawa, jaka towarzyszy przyjęciu mnie, nie pozwala wypowiedzieć choćby słowa – a oni,
rozbawieni i pełni nadziei, urządzają mi owację, nie ustają w wiwatach. Ale trzeba było ich
poskromić, uczynić bezbronnymi, pozbawić powodów do podejrzeń, a do wszystkiego użyć
braterskiej retoryki. Wciąż pozostawali uzbrojeni, zorganizowani w kompanie i bataliony.
Pozwólcie, że powiem o jeszcze jednej rzeczy: odkąd dotarłem do Sierra Maestra, wiedziałem, że
potrzebuję wojska, by zabezpieczyć Hawanę. 13 marca, kiedy Dyrektoriat dokonuje szturmu na
Pałac, zdaję sobie sprawę, że znajduję się dziewięćset kilometrów od władzy. Dowiaduję się z radia
– naszego wspaniałego nowego odbiornika marki Zenit na baterie przesłanego przez Celię – że
komando podjęło próbę zabicia Batisty, jednak bez powodzenia. Ta wiadomość wywołuje u mnie
największy niepokój w trakcie całej kampanii. Uświadamia mi, jak daleko jestem od centrum
władzy i że dowolny ignorant może zaprzepaścić całą intrygę, którą z takim mozołem uknułem.
Mogą nawet pozwolić sobie na luksus zabicia Batisty, przejąć kontrolę i ogłosić wybory, kiedy
tylko będą mieć na to pieprzoną ochotę, a ja tymczasem będę gnił w górach Sierra Maestra i tak
naprawdę nikt o mnie nie będzie pamiętał. Mówią, że dwóch czy trzech strażników z Pałacu
zaczaiło się za drzwiami gabinetu prezydenckiego i nie pozwoliło wejść do środka żadnemu
szturmującemu. Nikt nigdy nie docenił roli, jaką ci ludzie odegrali dla Rewolucji. W tamtej chwili,
ot paradoksy historii, powstrzymywali triumf czegoś, co szybko przerodziłoby się
w kontrrewolucję, jeśli szturmujący osiągnęliby swój cel. Całe życie oskarżano mnie o bycie
puczystą, a tymczasem to oni organizują pucz, przy którym moje wcześniejsze dokonania blakną.
Niewiele brakuje, a by się im udało, jasna cholera.
Błyskawicznie dociera do mnie, że przegram wojnę, bo znajduję się daleko od centrum
wydarzeń – odległość była zaletą, ale tylko jako strategia obronna – i wtedy zaczynam myśleć
o posłużeniu się wojskiem. Plan działania wyglądał następująco: użyć wojska do zaznaczenia
naszej obecności w budynkach rządowych w Hawanie, skoro ze względu na odległość nie mogłem
wykorzystać do tego celu partyzantki. Podstęp ten był możliwy do zrealizowania, jeśli zdołałbym
uruchomić niektóre kontakty i w odpowiednim momencie dał nadzieję. W końcu takie były
okoliczności. Włączyć do akcji wojsko oznaczało pokonać je, tyle że posługując się innym
terminem: asymilacja.
Podczas negocjacji zaskakuje mnie to, co dzieje się 31 grudnia.
Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, by w Santiago de Cuba zorganizować stolicę. Aby
Rewolucja była tam, gdzie przebywałem ja, a nie w miejscu, gdzie stoją budynki ministerialne, by
nie groziło jej, że ktoś w Hawanie wpadnie na pomysł przeprowadzenia zamachu stanu,
a Dyrektoriat, który już był w drodze, by zająć Pałac, podczas przejęcia władzy dokona sabotażu.
Problemem nie był symbol jakiegoś tam pałacu, problemem byłem ja. Dlatego ogłosiłem stolicą
Santiago i powoli zacząłem przesuwać się w stronę Hawany, aż dotarłem do Columbii. Już nie
chodziło o to, by puścić miasto z dymem, wręcz przeciwnie. Santiago stało się 1 stycznia
tymczasową stolicą, na wypadek gdybym musiał skonfrontować ze sobą mieszkańców wschodu
kraju z hawańczykami. W końcu ruszyłem pędem do Hawany, zostawiając w odwodzie nową
stolicę. Znacie obrazy z 8 stycznia 1959 roku. Czasami, gdy mam przy sobie pieniądze i ściskam
w dłoni banknot o nominale jednego peso, przyglądam się tej scenie. Na wojennym czołgu,
owacyjnie witany przez obywateli, przemieszczam się pośród wysokich budynków miasta. Idylla.
Nie może być inaczej, skoro nasz wjazd do Hawany zostaje utrwalony w Pradze na początku
1961 roku, gdy zlecamy Czechom wykonanie dla nas nowego wzoru kubańskiej waluty. Hawana.
Nie będę ukrywał, że odczuwałem wtedy niepokój, siedząc na czołgu w otoczeniu batistowskich
oficjeli i hierarchów. Ostatnie moje wspomnienie z Hawany to spotkanie z Chinem Esquivelem na
dzień przed wyjazdem do Meksyku, by przygotować ekspedycję na Granmie. Pamiętam, że
horyzont nagle zmienia się po wyjeździe z San Francisco de Paula, około piętnastu kilometrów od
miasta, kiedy jedzie się Drogą Centralną. Tego styczniowego popołudnia patrzę na miasto jakby po
raz pierwszy i nie rozpoznaję go. Mówię: „Jasna cholera, ależ kraj podbiłem. I to wszystko ma być
teraz moje?”. Razem ze zgrają swoich brodaczy obrócę to w ruinę. Próbowałem ogarnąć wiele
spraw naraz. Musiałem rozprawić się z tajną działalnością w Hawanie, a nawet w Santiago
musiałem posprzątać po swoich prześladowcach. Należało ograniczyć miastom swobodę, aby
partyzantka mogła utrzymać dominację. Jak się to zrobi, trzeba uderzyć w wojsko, jak dotąd
nietknięte. Było to konieczne, aby Rewolucja mogła przetrwać. To stąd zielone światło dla
zapobiegawczych egzekucji. Ale najpierw wydaję rozkaz pozbycia się trzech amerykańskich misji
wojskowych. Wiedziałem, jaki to wywoła efekt i jak wpłynie na moralność wysokiego dowództwa
wojskowego, a nawet krajowej burżuazji. Po raz pierwszy, odkąd ustanowiona została Republika
Kubańska, wojskowi będą musieli radzić sobie sami.
Świętowanie tak zwanego karnawału wolności. Rewolucja odniosła triumf dwa tygodnie wcześniej.
W obchodach wziął udział komendant Camilo Cienfuegos, przywódca Armii Powstańczej.15.
Republika z perspektywy szubienicy
Ci, których zmusza się do zejścia ze sceny historii, są ostatnimi, którzy uwierzą, że dla nich gra się
skończyła.
(Stalin do H.G. Wellsa, 23 lipca 1934)
Myślę, że miałem jasno określone cele, kiedy na horyzoncie przed moją karawaną pojawiła
się Hawana, ledwie zaczęliśmy zjeżdżać Drogą Centralną z gór piętnaście kilometrów na wschód
od miasta, zaraz po tym jak za plecami zostawiliśmy miasteczko San Francisco de Paula. Widok
Hawany był olśniewający, zwłaszcza gdy patrzyło się na wieżowce, których nikt się nie spodziewał
zobaczyć. Bez wątpienia zemsta musiała się dokonać, byśmy mogli oddychać pełną piersią jak
dumne narody – jak zaczynaliśmy to nazywać – a do zemsty nieodzowna jest uprzednia zniewaga.
Ergo: gdyby nie zniewagi obiektywne, do których mogliśmy się odwołać, musielibyśmy je
wymyślić. Warto przypomnieć, że pierwszym zadaniem do wykonania po triumfie Rewolucji było
wyszukanie przeciwnika, który zająłby miejsce Batisty, a jeśli znalazłby się taki, który miałby długą
datę przydatności, tym lepiej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pula batistowskich zbirów, którzy
nadawali się do odstrzału, malała, masowe rozstrzeliwania zaś nie służą propagandzie, bo katu
trudno udawać Dawida, który walczy z Goliatem.
Nie da się każdego dnia zmieniać wroga. Najlepiej mieć wroga strategicznego. Mój słynny
list do Celii, w którym zawarłem przyrzeczenie rozpoczęcia wojny przeciwko Amerykanom, jak
tylko skończymy z Batistą, był symptomatyczny. Ale to wszystko. Niepoważne byłoby mówienie,
że już wtedy tworzyłem zaplecze do dysponowania wrogiem potężniejszym niż Batista. Głupi
i niczemu niesłużący przejaw cynizmu. Ale przebłysk intuicyjnej inteligencji podpowiadającej, że
skromny wiejski domek obrócony w popiół przez amerykańskie rockets to dobry argument na
przyszłość, jest nie do przecenienia
4
. Lenin powiedział, że rewolucja jest tyle warta, ile jest w stanie
się bronić, co my rozszerzyliśmy, stwierdzając, że rewolucja, a przynajmniej Rewolucja Kubańska,
jest warta tyle, ilu będzie mieć wrogów, przed którymi będzie musiała się bronić.
Wspominałem już, że nigdy nie byliśmy bardziej bezbronni niż wówczas, gdy odnieśliśmy
zwycięstwo. Różne siły prowadziły rozgrywkę o władzę, kiedy myśmy jeszcze jej nie zdobyli. Ale
gdy osiągnęliśmy cel, słabością, którą natychmiast dostrzegliśmy u siebie, był brak wroga.
Rozpracowanie wojska i grup partyzanckich operujących poza naszą kontrolą oraz natychmiastowe
(o czym jeszcze nie wspomniałem wystarczająco dobitnie) zniszczenie plutokracji gospodarczej
kraju to nic innego jak tylko świadome zastosowanie metod leninowskich. Ale gdzie ten
krwiożerczy, okrutny i bezlitosny wróg, który usprawiedliwiałby każdą moją ofensywę? A to już
nie był leninizm, moi drodzy czytelnicy. To – wybaczcie mi tę nadmierną próżność – był czystej
maści fidelizm.
Przekonanie, że odnieśliśmy zwycięstwo, że triumf jest niezaprzeczalnie mój, pojawiło się
z chwilą, gdy Celia zaczęła wprowadzać małe zmiany w swojej fryzurze. Chwilę zajęło mi
zrozumienie, co chodzi jej po głowie. Wyruszyliśmy z cukrowni América w kierunku Palma
Soriano, skąd przez radio miałem przemówić do narodu. Towarzysze z Radia Powstańczego wraz
z Carlosem Franquim, który stał na czele operacji, przygotowali już sprzęt. Początkowo
towarzyszył nam tylko jeep. Za kierownicą siedział Pacheco, pasażerami byli Pardo Llada
i Penabaz. W moim land-roverze jechała stała ekipa. Celia na przednim fotelu, między kierowcą
a mną, z tyłu zaś siedziała czwórka ochroniarzy. Mój samochód miał otwierany dach. Zaczęły do
nas dołączać kolejne pojazdy, które nadjeżdżały od strony mijanych na trasie posiadłości, wyłaniały
się z bocznych dróg prowadzących do szosy łączącej cukrownię América z Palma Soriano.
Dojeżdżały do nas traktory, ciężarówki do przewozu trzciny cukrowej, samochody z wypożyczalni.
Przyjrzałem się Celii i jej powściąganemu zaniepokojeniu. Zwróciłem też uwagę, że nakryła głowę
chustką, którą przewiązała pod brodą. Wcześniej oglądałem ją tylko w berecie. Czasami
z rozpuszczonymi włosami sięgającymi ramion. Teraz schwyciła lusterko wsteczne i skierowała je
na siebie. Przez chwilę pomyślałem, że chodzi o jakieś środki ostrożności, że sprawdza, czy za
naszymi plecami nic się nie dzieje. Ale w pewnej chwili wyjęła szminkę i zaczęła malować usta,
uważając na wstrząsy, jakie towarzyszyły pokonywaniu trasy terenówką. Ach, ta kobieta –
powiedziałem do siebie. Biedaczka. W kolejnych latach, aż do śmierci, Celia Sánchez Manduley
będzie najpotężniejszą kobietą na Kubie. Prawdopodobnie także w całej Ameryce. A może nawet
na całym świecie. To ona będzie głównym mediatorem naszego procesu, to do niej będą się
zwracać tysiące rewolucjonistów i obywateli, z burżujami odsuniętymi od władzy włącznie, którzy
będą dla siebie szukać synekur, domów, samochodów, sprawiedliwości, prosić o anulowanie
wyroku rozstrzelania lub złagodzenie kary, o lekarstwa, pieniądze, dzieła sztuki, pozwolenie na
opuszczenie kraju, stypendium na studia, miejsce w szpitalu, i zawsze gdy będą chcieli przekazać
mi jakąkolwiek, choćby najmniej istotną wiadomość. Celia była instytucją. Wiedziała też, że wraz
z triumfem Rewolucji odsunę się od niej. Wiedziała, że zwycięstwo moich ideałów jest
równoznaczne z pogrzebaniem tych, które ona wyznawała. Tak więc instytucją była dama
wywodząca się z drobnej burżuazji, na wpół wiejskiej, która rozpaczliwie pragnęła przebywać
w moich objęciach, posłuszna i stateczna do bólu. Ze swojej strony popełniłem jednak
niewybaczalny błąd wynikający z mojego charakteru. Zawsze uważałem, że mam nieco za duże
jądra. Rozmawiałem o tym z kilkoma lekarzami i anatomami, ale w odpowiedzi zawsze słyszałem,
że moje obserwacje nie znajdują poparcia naukowego. Wywnioskowałem, że zawartość mojego
krocza będzie pewnym balastem, gdy jądra wypełnią się nasieniem. Nie jest tym samym
pokonywanie wzniesień, przemieszczanie się w górę i w dół z opróżnionym albo z pełnym
ładunkiem. Dlatego w Sierra Maestra obecność towarzyszki u mojego boku była zbawienna. Nie
tylko jako pomocnicy wykonawczej, ale także po to, by pozbawić mnie balastu. Oczywiście nigdy
nie powiedziałem jej, że moja nieustanna dyspozycyjność seksualna w górach odpowiada
potrzebom, które uważam za zasadnicze dla swobodnego poruszania się. Kobieta wybaczy ci, że
będziesz ją traktował jak prostytutkę – i Celia nie była tutaj wyjątkiem – ale nie możesz jej
powiedzieć, by się tobą zajęła, bo ciążą ci własne jaja. Są dziwkami, ale nie lekiem. Kiedy
schodzimy z gór i następuje rzeczywista zmiana wysokości, ciężar jąder przestaje mi doskwierać,
a szybkie nocne kontakty z Celią stają się rzadsze i w mniejszym stopniu potrzebuję korzystać z jej
grzeczności.
W szybkiej reakcji na próby Celii, by wprowadzić mnie w zły humor, szukam wyjścia
z sytuacji, co kończy się dość żałośnie.
Zdążyła już włożyć szminkę do kieszeni na lewej piersi, gdy poklepuję ją po udzie
i wyparowuję:
– Kurwa mać.
– Co się dzieje, Fidelu?
Nie spoglądam w żadnym konkretnym kierunku. Nie patrzę na nią. Skierowuję wzrok na
drogę, która rozpościera się przed nami, widzę ludzi i ciężarówki, które zatrzymują się na poboczu,
by przez chwilę na nas popatrzeć i pozdrowić machaniem rąk.
– Jak myślisz, co może pójść nie tak?
Oto następował triumf Rewolucji Kubańskiej. I co my z tego mamy? Mamy Dyrektoriat,
komunistów z PSP i posiłki Gutiérreza Menoya, sukinsynów z Drugiego Frontu jako rywali na
drodze do przejęcia władzy, Batistę, który właśnie wylądował w Santo Domingo, i Cantilla
szykującego zamach stanu w Columbii.
– Czy to jest zwycięstwo, Celio? Powiedz prawdę. Czy to jest zwycięstwo, czy może jedno
wielkie gówno?
Palma Soriano. Ludność wyległa na ulice i gdzie tylko spojrzeć, wszędzie uzbrojeni cywile
z opaskami w dwu kolorach i napisem „26 Lipca” jako znakiem rozpoznawczym. Muszę się
przyzwyczaić do poruszania wśród tłumu, tak będzie przez najbliższych wiele lat. Wtedy jeszcze
nie wiem, że ponad czterdzieści. Nie sądzę, aby znalazł się ktoś, czyje imię skandowano więcej
razy niż moje, począwszy od 1 stycznia 1959 roku.
Jadąc land-roverem, obserwuję pierwsze oznaki mody rewolucyjnej. Dziewczyny włożyły
czerwone koszule i szerokie czarne spódnice, na ramionach mają opaski Ruchu. Mężczyźni, jak
widać, ostatecznie rozstali się z żyletkami, chcą wyglądać szorstko i atrakcyjnie, każdy gotów jest
zasilić szeregi plutonu egzekucyjnego i wykorzystać ostatnią w tej wojnie okazję, by zabić. Kraj,
który jak dotąd stawiał wysokie wymagania w kwestii golenia się obywateli i w którym jednym
z produktów mającym największe zapotrzebowanie w fabrykach mydła – Crusellas i Sabatés – były
dezodoranty, nagle staje się miejscem pełnym nieogolonych mężczyzn. Co więcej, w powietrzu
zaczyna się unosić nieświeży zapach potu, bo od teraz bycie umęczonym górską wędrówką
i niedomytym staje się przejawem dobrego gustu, jest mile widziane w kręgach towarzyskich.
Powiedziałbym nawet, że ów akcent dzikiego życia stanowi nieodłączny składnik zwycięskiej
rewolucji partyzantów. Gdzie tylko się ruszę, wszędzie skandują moje imię. Fidel. Fidel. Fidel.
Mówię wam, sam Chrystus nie dostąpił takiej apoteozy. Opieram się na badaniach naukowych
poświęconych relacji ilościowej, jaka zachodzi między postacią historyczną a tłumem. Jeśli przyjąć,
że Palma Soriano liczyła 25 421 mieszkańców – według statystyk z 1953 roku (ostatnia, jaka
została przeprowadzona na Kubie przed Rewolucją) – i dodać do tego pięć kolejnych tysięcy
przybyłych na miejsce w dzień naszego triumfu, w sumie daje to około trzydziestu tysięcy par rąk.
Teraz, jeżeli zestawimy tę liczbę z dwudziestoma pięcioma tysiącami mieszkańców Jerozolimy –
w dniu ukrzyżowania Chrystusa – a do tego dodamy fakt, iż nie wszyscy mieszkańcy Jerozolimy
i okolicznych wiosek Judei wyszli na zakurzone ulice, by witać Pana, czyli inaczej niż było w moim
wypadku, kiedy to cała społeczność palmowej wioski ruszyła na ulicę, by mnie pozdrowić,
nietrudno wysnujemy wniosek, że zawsze, począwszy od pierwszego dnia Rewolucji, miałem
większą publiczność niż Syn Boży. Moje dane, powtórzę, znajdują poparcie naukowe. Pierwotne
szacunki, jakoby Jerozolimę zamieszkiwało od pięćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu pięciu
tysięcy mieszkańców, zostały znacznie zredukowane, blisko o połowę, a nawet do czwartej części,
po tym jak się okazało, że zasoby wody sprowadzanej ze wszystkich możliwych źródeł w okolicy
wystarczały najwyżej dla siedemdziesięciu tysięcy ludzi. I to przy założeniu, że zużycie wynosi nie
więcej jak pięć galonów dziennie na osobę. Palma Soriano natomiast była miejscowością
przodującą – prosperowała znakomicie dzięki trzem centralom cukrowym w okolicy: América,
Miranda i Palma – położoną na szerokiej depresji, która początek bierze w górnej części doliny Río
Cauto i ciągnie się aż do kotliny Guantánamo, administracyjnie zaś obejmowała teren położonych
na południu gór Sierra Maestra i nigdy nie miała najmniejszych problemów z dostępem do wody.
Radio Powstańcze zajęło skromne studio lokalnej rozgłośni i wszystkie krajowe stacje
obiecały się z nami połączyć. Byłem gotów przekazać pierwszy komunikat, który można uznać za
oficjalny, komunikat petenta pukającego do drzwi, za którymi kryje się władza, ale wciąż
pozostającego petentem w całym znaczeniu tego słowa. Nastrój panuje – nie znajduję innego
określenia – elektryzujący i wszystkie spojrzenia kierują się na mnie.
Staram się przecisnąć między ludźmi wypełniającymi salę, kiedy ktoś informuje mnie, że
generał Eulogio Cantillo chce się ze mną rozmówić. Pokazują na telefon, mikrofon, słuchawki, sam
już nie wiem, w każdym razie na jakiś sprzęt mówiący. „Jeszcze nie oszalałem” – mówię.
Namierzam człowieka, którego wyznaczyłem na kierującego moimi wystąpieniami w Radiu
Powstańczym, Manuela Urrutię, widzę też komendantów z Armii Powstańczej. Ponownie słyszę,
jak mówią, że Cantillo dzwoni do mnie z Hawany. Ale nie upadłem na głowę. Pamiętam, że tak
właśnie pomyślałem. Nie jestem szaleńcem. Nie pamiętałem tylko, że wymówiłem te słowa na głos.
Gdy teraz przeglądam notatki sporządzone przez Celię, natrafiam na zdanie: „Nie jestem
szaleńcem”. Tak powiedziałem. „Zrozumcie, że tylko wariaci rozmawiają z kimś, kto nie istnieje.
Cantillo nie jest szefem Sztabu Generalnego, a ja nie będę rozmawiał z kimś, kogo nie ma, bo nie
jestem szaleńcem. Cała władza znajduje się w rękach Rewolucji”.
Świetne zakończenie. Cała władza w rękach Rewolucji.
Do Alto de Villalón zabrałem komendanta Hubera Matosa. Wyznaczyłem go, by dokonał
szturmu na Santiago. Pułkownik Rego Rubido i komendant Bonifacio Haza zjawiają się przed
południem. Wnoszą dwie ogromne białe flagi. Towarzyszy im protestancki minister, pastor
González. Bonifacio Haza, który od kilku tygodni podlega Huberowi, zostanie później odesłany
przez Raúla na rozstrzelanie. Był ostatnim spośród stojących nad wspólnym grobem u stóp wzgórza
San Juan, którego 12 stycznia dosięgnął ogień z karabinów maszynowych. Rego Rubido i Haza
stawiają się w Alto de Villalón. Chcą wiedzieć, co dalej. Słyszeli już o ucieczce Batisty. Huber
mówi, dobra, walka dobiegła końca, ale jeśli nie ma zgody, przechodzę do ataku. Fidel chce
podpalić Santiago, mówi. Dzisiaj. Rego wydaje się poprawiać na krześle, wtedy nadchodzi Raúl
i przyłącza się do rokowań, aż wreszcie Rego mówi, że nie może brać odpowiedzialności za
pozostałych oficerów, na co Raúl odpowiada, że w takim razie jedziemy do Santiago i tam się
z nimi rozmówimy. Jadą kilkoma terenówkami do Moncada, spotykają się z oficerami, zachęcają,
by przyjechali porozmawiać ze mną. Ja, zanim zdążyli wyjechać do Moncada, rozmawiałem
z Huberem z aparatu na korbkę na drewnianej skrzynce, na który natknąłem się przy wyjeździe
z Palma. Ocalał nietknięty niczym relikwia, przymocowany do zniszczonej i zwęglonej ściany na
posterunku kontroli drogowej. Powiedziałem mu, żeby zabrał swoich ludzi i rozstawił ich na drodze
z Caney do Santiago de Cuba, a także aby zebrał oficerów i niech ustawią wzdłuż drogi kolumny
samochodów i ciężarówek, ile tylko dadzą radę. Następnie konkluduję: pakujecie się wprost do
paszczy lwa. To niesamowite, pomyślałem, ale moja zręczność bojowa sprowadza się do
umiejętnego unikania śmierci, omijania jej i trzymania na odległość. Raúl i Huber, których posyłam
do Santiago, rozpoczynają ten sam taniec uników, w którym ja czuję się tak dobrze. Nie można
było pozwolić, by wszystko poszło na marne. Nigdy moim zdaniem nie można pozwalać, by
cokolwiek poszło na marne. Innymi słowy, żeby zostało poświęcone. Tym, co zawsze napawało
mnie zdumieniem, była łatwość, z jaką ci, którzy mnie otaczają, gotowi są na poświęcenie dla mnie.
Zebrało się około czterystu samochodów, jeepów i ciężarówek, i nie mniej niż trzy tysiące
powstańców, którzy zajęli odcinek drogi prowadzącej z Santiago do Escandel. Rego i jego
podwładni ujrzeli tłum ludzi, który ciągnął się na kilometr, gdy kierowali się do miejsca, gdzie na
nich czekałem, do Escandel. Przemieszczali się dwoma autobusami. Nasi sprawiali wrażenie, jakby
ich było przynajmniej dziesięć tysięcy. O czym mogli myśleć w tym mieniącym się zimowym
mroku w okolicach Santiago, a czego nie czuli Rzymianie oblegani przez barbarzyńców? „Fidel
wiąże z wami plany”, powiedział Raúl jadący z nimi w jednym autobusie. „Rewolucja zwyciężyła –
dodał – ale wy też możecie uważać się za zwycięzców”.
Przemówiłem do nich w szkole w Escandel, stając na stole. Powiedziałem: „Nie będzie
więcej pretoriańskich strażników, zostanie wojsko”. Wśród obecnych byli też ci, których później
rozstrzelamy. Stałem na stole. Przeszedłem do kwestii Santiago. Powiedziałem: „Ruszamy na
Santiago”. Byliśmy głodni. Poprosiłem Celię, by poszukała czegoś do jedzenia. Kiedy zbliżaliśmy
się do Santiago, powiedziałem do Hubera, żeby się trzymał blisko mnie.
Nocą docieramy do Santiago. Przemawiam z balkonu ratusza: „Wreszcie jesteśmy!”.
Trzydzieści minut później ogłaszam prezydentem Urrutię, a Santiago tymczasową stolicą wyspy.
Urrutia złożył przysięgę w obecności tłumu. Nadchodzi pora wyjazdu. Mówię: „Wyjeżdżam do
Hawany. Będę jechał szosą”. Huber wciąż jest przy mnie. Nie oddalił się. „Spośród twoich ludzi –
zwracam się do Hubera – zabieram ze sobą Duque z oddziałem, będzie ich ponad setka. Ty
zajmujesz miasto, wysokie punkty”. Rano wrócił do Moncada, by objąć stanowisko. Został szefem
dystryktu.
Pytam o Rega Rubida. Zjawia się pułkownik, w tych swoich okularach nauczyciela szkoły
średniej na nosie, poczciwy i łagodny, w najmniejszym stopniu nieświadomy, że obiecany awans na
funkcję szefa sił zbrojnych pójdzie w niepamięć, gdy tylko dotrzemy do Hawany, a rozbrajanie
wojska zaczniemy od niego. Poinstruowałem Rega, żeby natychmiast zorganizował zmotoryzowaną
kolumnę, w której skład mają wejść: jeden batalion piechoty, polowa bateria artyleryjska i czołgi.
Karawana. W stronę Hawany. Towarzyszy mi około tysiąca powstańców i dwóch tysięcy żołnierzy
wojska. „Chodź ze mną, Rego”, zwracam się do niego swojsko i ciepło, powiedziałbym, że nawet
z nutą nostalgii w głosie. To podróż niespieszna i przemyślana, która bardziej aniżeli zbieranie
oklasków podczas przejazdów na czołgu ma na celu zdobywanie kolejnych punktów, ognisk oporu
czekających na nas na trasie, prowadzenie negocjacji i rokowań. Najtrudniej będzie w Cienfuegos,
mieście zajętym przez członków Drugiego Frontu, i w Hawanie, gdzie na pozycjach zdążył już
rozmieścić się Dyrektoriat Rewolucyjny, i ogłosić je jako zajęte przez nich. Zabieram ze sobą
wojsko i Rega Rubida, który jeszcze nie wie, że jest moim zakładnikiem.
Raúl w towarzystwie Vilmy Espín przychodzi się pożegnać. Stałem pod arkadą posterunku
w Moncada, tego samego, który siedem lat wcześniej próbowałem zdobyć, ostrzeliwując go wraz ze
swoim komandem szturmowym, a kolumna Rega i moi powstańcy już uformowali kolumnę
z pojazdów. Kierowałem się do ratusza. Nie rozmyślałem długo nad niepewnymi krokami, które
stawiałem owego poranka, gdy doszło do szturmu, i ruszyłem ku czołgowi przygotowanemu do
przewodzenia kolumnie. Spojrzałem ukradkiem na Raúla, który mówił coś na ucho Vilmie. Chciał,
by pozwoliła nam porozmawiać na osobności, oddalił się na dziesięć kroków, a ona nie ruszyła się
z miejsca. Pozdrowiłem Vilmę dłonią i uśmiechnąłem się do niej pojednawczo, dając do
zrozumienia, że aprobuję jej związek z moim bratem. Była młoda i prezentowała się okazale
w oliwkowym mundurze z ciężkim pistoletem przy pasku i białym mieczykiem wpiętym zalotnie
w gęste włosy. Szybko dowiedziałem się o skonsumowaniu przez nich związku w czasie wspólnego
dowodzenia Drugim Frontem Wschodnim „Frank País”, dla którego Raúl ustanowił bazę w Mayarí
i do którego przyjmował zarówno wojowników spalonych z powodu działalności podziemnej
w Santiago, jak i większość komunistów przesyłanych nam przez Partię od chwili, gdy postanowiła
wspierać walkę zbrojną. Ja przyjąłem pół tuzina, Raúl resztę. Jeśli chodzi o spalonych z Santiago,
Vilma okazała się bardzo przydatna Raúlowi. Spalonymi nazywaliśmy towarzyszy, którzy
podkładali bomby albo likwidowali policjantów, ale zostali namierzeni przez policję, która deptała
im po piętach. Vilma miała na nich dobry wpływ, bo wywodziła się z jednej z najstarszych rodzin
arystokratycznych w Santiago, a jej ojciec administrował największą fabryką w regionie – fabryką
alkoholi Bacardí – w latach 40. Nie wiem, jakiego rodzaju szacunkiem towarzysze z Santiago
darzyli tę rodzinę prowincjonalnych patrycjuszy. Kilka dni po pożegnaniu – jeszcze nie zdążyłem
dotrzeć do Hawany – wzięli ślub cywilny.
Raúl nosił długie włosy, które spinał spinką pożyczoną od Vilmy. Wystawały mu spod
czarnego beretu. Po rozpuszczeniu sięgały pierwszego kręgu piersiowego. Ów nieodłączny atrybut
kobiecości, ewidentnie kontrastujący z wojskowym mundurem, był dla mnie przejawem czegoś, co
na własne potrzeby nazywałem dwuznaczną osobowością mojego brata. Zanim pojawiła się Vilma,
przysłana nam przez Ruch z Santiago właśnie jako spalona, docierały do mnie informacje o grupie
chłopców wybieranych przez Raúla do eskortowania Drugiego Frontu. Wyróżniało ich to, że byli
Mulatami, mierzyli blisko metr dziewięćdziesiąt, niektórzy z nich mieli zielone oczy i wszyscy
przeszłość kryminalną. Pierwsza liga wśród osobników swojej rasy. Dlatego też przystąpienie
Vilmy do Drugiego Frontu, a szczególnie zainteresowanie Raúlem, było bardzo dobrą
wiadomością. Potem triumfowała Rewolucja, a dowódcy wywodzący się z Ruchu z Santiago
przodowali w sądach rewolucyjnych, szafując karą śmierci. Oglądałem ich na zdjęciach w prasie
i podczas transmisji telewizyjnych na żywo i moją uwagę zwracały właśnie ich włosy, długie
i rozpuszczone, a także brak litości, jak i to, że większość z nich, w przeciwieństwie do mojego
brata – i z wyjątkiem gołowąsów – goliła się, choć jednocześnie nie robiła nic ze swoimi fryzurami.
Byli białymi z dobrym pochodzeniem, więc ich gładkie loki wyróżniały się wśród mulackich
czupryn członków moich oddziałów w Sierra Maestra, tworzących inną rasę, bardziej nieokrzesaną
rasę zabójców.
Położyłem rękę na ramionach Raúla – nadając poufały charakter naszej ulicznej rozmowie –
dla lepszego efektu kampanii Faraday.
Ściszyłem głos, chcąc doprecyzować kilka rzeczy.
– Zostajesz tutaj z Hazą, co nie?
Raúl przytaknął.
– Nie spuszczaj z nich oka. Musisz mieć się na baczności. I zacznij ich porządkować.
– Haza już jest martwy, Fidelu. Jeszcze tej nocy go sprzątnę.
– Kurwa, Raúl, nie ma się co tak spieszyć.
– Trzeba go rozstrzelać. To kawał skurwysyna. Ludzie z Ruchu już się wkurzają, że muszą
na niego patrzeć, jak paraduje przez miasto z opaską 26 Lipca.
– Dobra. Rozstrzelaj go, ale zaczekaj, aż się trochę oddalę z moją karawaną. Powiedzmy
w okolice Camagüey. Rozumiemy się? Trzeba rozwiązać wojsko, Raúl. Ja się zajmę Regiem
i garnizonami, muszą się poddać. Twoje zadanie teraz to uderzyć w te struktury.
– W kapusiów też – dodał szybko, jakby chciał coś ugrać. Wyglądało, jakby to on rozdawał
karty z kandydatami do rozstrzelania.
– Rób, co chcesz z kapusiami, Raúl. Ale posłuchaj mnie w sprawie Hazy. Zaczekaj, aż będę
daleko.
– Haza to kawał skurwysyna – powiedział.
Przytaknąłem i zmieniłem nieznacznie kierunek, nie przestając obejmować mojego brata.
Odwróciłem się do Rega Rubida.
Ostatnim chwilom istnienia armii, liczącej w swoim najlepszym okresie około
siedemdziesięciu tysięcy ludzi i zaopatrywanej przez Stany Zjednoczone w uzbrojenie wojenne
godne sojusznika, z którym planowały stawić wspólny opór ewentualnej sowieckiej inwazji,
towarzyszyło próżne pragnienie, by otrzymywać takie wynagrodzenie jak dotąd, z regularną
coroczną zmianą umundurowania, korzystać z kompetentnych usług medycznych i obfitego
wyżywienia, jakim szczyciły się kubańskie koszary. Patrzyłem z wysokości starej drewnianej
katedry na poligonie Columbia, którą Camilo nakazał sprawdzić przed moim przyjazdem, by mieć
pewność, że drewniane pale wytrzymają zarówno ciężar mojej grupy towarzyszy, jak i napór
publiczności. Podium nie zawaliło się, bo Camilo zapobiegliwie otoczył miejsce grupą najbardziej
postawnych bojowników ze swojej kolumny. Mieli opierać się plecami o konstrukcję i pomagać
sobie kolbami karabinów maszynowych wymierzonych w nieroztropny tłum. Camilo pomyślał
o tym, by wyposażyć ich w thompsony, które udało mu się skompletować w obozowisku, a które
były łatwe w obsłudze i ułatwiały zapanowanie nad ludzką masą, utrzymując ją w bezpiecznej
odległości. Dla mnie jedną z największych tajemnic mojego przybycia do Hawany było to, że nie
odnotowano ani jednego wypadku. Obserwowałem otoczenie z wieży artyleryjskiej czołgu
Sherman. Widziałem, jak w tłumie wypełniającym ulice i skandującym moje imię tworzy się swego
rodzaju wyrwa, tak że publika przemieszcza się wzdłuż rozpędzonej masy żelastwa, którego
prowadzący miał rozkaz nie zatrzymywać. Pod żadnym pozorem nie chciałem oglądać się za siebie,
przekonany, że jeśli odwrócę wzrok i spojrzę z wysokości maszyny, zobaczę masę ciał
zmasakrowanych przez któregoś z tych idiotów, to znaczy nieszczęśników kierujących czołgami.
Kolejnym cudem było to, że prowadzący czołgi potrafili poruszać się nimi po ulicach miasta, nie
mając przy tym żadnego punktu odniesienia, a przecież nigdy wcześniej żaden z nich nie jechał
podobnym pojazdem po chodniku, otoczony zwartym tłumem, ledwie ustępującym mu drogi, na
którą spogląda z wysokości wzroku mężczyzny średniego wzrostu, bo chodzi o czołg raczej
wysoki, nie jak te wspaniałe sowieckie maszyny, którymi będziemy dysponować później, z serii T-
52 i inne, wyglądające, jakby sunęły tuż nad powierzchnią, mówiłem, że wyglądają, jakby się
kuliły. Czołgista był zwolennikiem Batisty i nie miałem sposobności, aby mu pogratulować, kiedy
już dotarliśmy do Columbii. Zasmucam się, gdy dziś o tym myślę, bo dopiero teraz, pisząc te słowa,
potrafię w pełni docenić jego zręczność. Mogłem mu zaproponować jakieś stanowisko. Albo
ulokować go w szeregach nowych sił zbrojnych. Wyjechaliśmy przed południem z Matanzas,
cudownego miasta na północnym wybrzeżu, poprzecinanego spokojnymi kanałami, z licznymi
mostami i kolonialnymi dworkami, ze sto kilometrów na wschód od Hawany. Kluczowym dla mnie
momentem na trasie do Hawany – w wymiarze osobistym, o czym zawsze starałem się milczeć –
był przejazd przez wioskę Cotorro. Nazwa nie brzmi zbyt szczęśliwie w chwili sławienia cezara.
Nie sądzę też, abym był w stanie przekazać w słowach emocje, jakie mi towarzyszyły, dlatego
ograniczę się do przytoczenia faktu. Otóż w pewnym momencie dostrzegłem, jak moje siostry,
w komplecie, blokują drogę wyjazdową z Cotorro i wznoszą ponad głowy małego chłopca
ubranego w oliwkowy mundur. Aby upewnić się, że maluch na mnie spogląda i uśmiecha się
z odległości trzystu metrów, które nas od siebie dzielą, sięgnąłem po okulary. Zrobiłem to po raz
pierwszy podczas przejazdu. Taki mały luksus, na jaki sobie pozwoliłem. „Jak on wyrósł!”,
krzyknąłem przy hałasującym silniku w stronę Rega Rubida, którego miałem po swojej prawicy
i który cierpliwie znosił niedogodności dziewięćsetkilometrowej podróży shermanem z Santiago do
Hawany, a teraz także jazdę po twardym chodniku. „Huber, patrz, Fidelito!”, zwróciłem się do
Hubera stojącego tuż za moimi plecami, przytrzymującego się czołgowego luku, by nie stracić
równowagi i nie runąć w dół wprost pod gąsienice. „Fidelito!”, powtórzyłem, wskazując dłonią
przed siebie. Poklepałem po plecach jednego z moich ochroniarzy, Aníbala, siedzącego po mojej
lewej ręce, opierającego się o lufę. Powiedziałem do niego: „Popatrz, jak chłopak urósł przez te
dwa lata!”. Nikt nie odpowiadał na moje uwagi słowami. Wszyscy kiwali głowami. Jakim cudem
mój syn przedostał się w moje ramiona, tego do dzisiaj nie jestem w stanie wyjaśnić. Pamiętam
wrażenie towarzyszące kontaktowi z jego delikatnym kośćcem. Ściskając go, poczułem jego drobny
szkielet, każdą kosteczkę. Wystarczy? Nie oczekujcie, że w podobnie ckliwym tonie będę się
rozwodził dłużej na tematy prywatne. Uprzedzam, że o mojej pierwszej rozmowie z Fidelitem nie
będę już opowiadał publicznie. „Stęskniłeś się?”, to jedyne słowa, jakie byłem w stanie z siebie
wydusić. On, chłopiec mający wtedy dziewięć lat, również nie wzbogacił naszej dialektycznej
wymiany zdań. „Co mi przywiozłeś? Chciałbym dostać karabin maszynowy”. Mirta, jak się
dowiedziałem później, przebywała tamtego dnia na Kubie. Fidelito był w Miami i miał tam zostać
do piątego, ale ona posłała po niego, by widział, jak wkraczam do Hawany. „Co mówisz, że byś
chciał?”, zapytałem. „Maszynówkę”, odpowiedział, skierowując wzrok na broń moich towarzyszy.
Przytuliłem go do siebie jeszcze mocniej. Poczułem zapach jego skóry. Wyjaśniam od razu, dla
jasności lektury, że kilka kilometrów dalej poleciłem zatrzymać karawanę, aby przekazać malucha
Celii, która jechała za nami jeepem. To ona miała się zająć małym przez resztę trasy, a potem
znaleźć sposób, by zwrócić go rodzinie. „Do mnie wrócisz później, mistrzu. I spędzimy razem dużo
czasu. Obiecuję. Tak. No i dostaniesz karabin”.
Przejazd i pojawienie się w Hawanie naszej karawany to jedna z ikon współczesnej historii
i epizod, który najczęściej był powielany. Pisząc, nie mogę teraz współzawodniczyć z nim, choćby
nawet mój tekst miał potencjał wielkiego poematu epickiego. Nie bądźmy fałszywie skromni.
Wielu pisarzy, których poznałem, przekonało mnie co do tego. Pierwszym z nich był Pablo Neruda,
jakżeby inaczej. Potem przesłał rachunek za Pieśń o czynie czy jak jej tam było. I kosztowało nas to
dziesięć tysięcy dolarów. Nauczyłem się dzięki ciągłemu przebywaniu z artystami i poetami,
a zwłaszcza z filmowcami, że jeśli wydarzenia historyczne zostają uwiecznione przez oko kamery,
za którą stoi przeciętnie zręczny operator, potem nie ma już miejsca dla innego rodzaju twórczości
artystycznej. Filmowy i telewizyjny zapis dokumentalny tamtego przemarszu, podobnie zresztą jak
tysiące trzydziestopięciomilimetrowych negatywów, z których udało nam się ocalić zaledwie
czterdzieści procent, bo reszta znajduje się w archiwach amerykańskich – Hawana była wówczas
pełna jankeskich fotoreporterów – są dla nas jak poematy homeryckie. Cokolwiek by mówić, obraz
nie jest najgorszym rozwiązaniem. Rzecz jednak w tym, że już wtedy byłem człowiekiem starszej
daty. A tamtej nocy moje przemówienie w Columbii transmitowała telewizja na cały kraj.
Następnej nocy na ekranach wyświetlono kolejny program. Nosił tytuł Spotkania z prasą i cieszył
się opinią rzetelnego programu o tematyce politycznej. Był kopią amerykańskiego Meet the Press.
Zaczynało mi się podobać słowo „występować”. „Wystąpienie”. Mijały czasy, kiedy w radiu
poświęcało się miejsce jedynie polityce kubańskiej, niekiedy urozmaicanej głębszymi analizami,
najczęściej pochodzącymi z piątkowego wydania pisma „Bohemia”. Na trasie do Columbii
widziałem swoją podobiznę na plakatach trzymanych przez ludzi stojących wzdłuż drogi,
zawieszonych na balkonach i przyklejonych do murów. Po raz pierwszy w życiu widziałem siebie
na papierze. Zmierzam do tego, że użycie obrazu zwróciło moją uwagę i zrozumiałem, że będzie to
główny instrument propagandy
5
. Odkryłem jeszcze coś nowego. Byłem pierwszym bojownikiem,
który prezentuje się przed kamerami telewizyjnymi ubrany w wojskowy mundur, a do tego z brodą.
Jedynym w mundurze i z brodą, jaki istnieje w całym wszechświecie. Już sam w sobie ów
wizerunek Armii Powstańczej, jak i jego przedruk, nie miały precedensu w historii. Pstrokata
chmara feudalnych brodaczy z karabinami FAL lub nowoczesnymi remingtonami z celownikiem
teleskopowym, bandoletami przewieszonymi przez ramię i cygarem w ustach, ściskanym zębami.
Przypominali Robin Hooda albo Emiliana Zapatę. W końcu chodziło o triumf powstania, obraz
zachwycający do dziś nawet tych, którym bliższe są ideały kontrrewolucji. Nigdy się z tym nie
pogodzą, ale zawsze będą chcieli dokonać czegoś podobnego. Powiem więcej: jedyną stałą
kubańskiej kontrrewolucji jest mimetyczne odzwierciedlenie wydarzeń tamtego popołudnia.
Wystarczy spojrzeć na ich dyskursy, dokumenty, propagandę. Wszyscy aspirują do tego, by odnieść
triumf w jeden dzień, a nasze zniknięcie chcieliby widzieć w formie „upadku”. Nie ma miejsca na
negocjacje czy reformę. Wyobrażają sobie siebie siedzących zamiast mnie na czołgu, ściskających
ten sam karabin, który trzymam ja. Naprawdę widok to tyleż atrakcyjny, co niepowtarzalny.
Dlatego na początku 1961 roku, kiedy zamówiliśmy w Czechosłowacji wydruk pierwszych
banknotów, zwróciłem się do Che, ówczesnego prezesa Banku Narodowego: „Słuchaj,
Argentyńczyku, niech na banknotach, których używa się najczęściej, czyli na jednopesówkach,
będą nasi powstańcy wkraczający do Hawany”.
Wracam do tematu Columbii. Przyglądałem się tłumowi żołnierzy, którzy nie wiedzą, komu
mają być posłuszni ani czyich rozkazów słuchać, wymieszanemu z tysiącami cywilów przybyłych
z pobliskich dzielnic i rzucających się na wszystko, co wpada im w ręce, na stalowe kaski, stuptuty,
białe rękawice używane w czasie ceremonii, manierki, a nawet materace z łóżek. Pawilony
pozostawały opuszczone i były niestrzeżone. U żołnierzy dostrzegało się smutek i nadzieję,
żartowałem sobie z nimi i mówiłem, że muszą być zdyscyplinowani, niech zachowają milczenie
i będą posłuszni. Były to wyważone uwagi, które miały na celu przekonać ich, że wciąż są
czynnymi wojskowymi na służbie. Język, jakiego używałem, nieznany dotąd, miał wartość
dyskursu wykreowanego na potrzeby taktyczne. Oficerowie i żołnierze nie wiedzieli, że wielu
z nich właśnie przestaje pełnić dotychczasowe funkcje, a niektórzy zostali już rozstrzelani. Trochę
czasu minęło, zanim pozwolili mi rozpocząć. Od przybycia do Hawany trudno było usłyszeć coś
innego oprócz odgłosu tłumu, jakby chodziło o wzburzone fale nieustępliwie uderzające o skalisty
brzeg. W końcu publiczność zamilkła, choć utrzymanie ciszy niemało kosztowało. Wyobraźcie
sobie teraz, jak będą wyglądać następne cztery godziny. Ja nawijam o trudnych latach, jakie nas
czekają, tym bardziej że wszystko dopiero się rozpoczyna i wiele przed nami, i widzę, jak żołnierze
Camila dwa metry poniżej trybuny nawalają kolbami karabinów każdego, kto podchodzi zbyt
blisko. Wtedy niespodziewanie w świetle reflektorów wzlatują ku niebu gołębie wypuszczone przez
kogoś z tłumu i dwa z nich siadają mi na ramionach. Odtąd powtarzam, że ptaki szukały
najwyższego punktu odniesienia, a na trybunie byłem to ja, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt.
Jakiś marnej klasy dowcipniś uznał natomiast, że gołębie przyciągnął dziwny zapach. Wstrzymałem
się od wykonywania gwałtownych ruchów, które odstraszyłyby ptaki, i pozwoliłem, by
fotografowie zdążyli poekscytować się tą sceną. Znałem swoją siłę oddziaływania na publiczność.
Przez połowę przemowy gołębie siedziały na moich ramionach, a ja musiałem znieść nawet to, że
narobiły mi na mundur. Nie wiem, czy gołębie oddają mocz, ale jeśli tak, to wtedy również oddały
mocz. Pamiętam, że Hugh Thomas w swojej potężnej księdze o nas (albo raczej przeciwko nam)
napisał, że była to przepowiednia pokoju, ale jego zdaniem, zważywszy na to, co wydarzyło się
później, przepowiednia niespełniona. Jeden z mocno zakorzenionych kubańskich przesądów mówi,
że gołąb to ucieleśniony posłaniec złej nowiny, nieszczęścia, a nawet śmierci, tak więc Thomas
mógł mieć rację, co, jak się zdaje, zaświadcza, że prowadząc swoje historyczne badania dotyczące
Kuby, zasięgnął wiedzy u jakiegoś lokalnego babalawo
6
. Oczywiście ja uważałem, że to dobry
znak. W tamtym czasie niewiele wiedziałem na temat religii, ale miałem przecież jakieś
podstawowe informacje, przede wszystkim zasłyszane od matki. Dlatego zwróciłem uwagę na
nóżki ptaków na chwilę przed ich wylądowaniem na moich ramionach i utwierdziłem się
w przekonaniu, że nie są to gołębie pocztowe, które przynoszą taką czy inną wiadomość, nie miały
bowiem obrączek. Uznałem to za pomyślny znak, ponieważ na potrzeby religii nie można
posługiwać się ptakiem, któremu ogranicza się wolność czy to z użyciem sznurka, czy pierścienia.
Potem, gdy trwała Rewolucja, o czym wiedzą niektórzy z towarzyszy, rozwinąłem bliskie relacje
z kapłanami Jorubów, a nawet brałem udział w ich ceremoniach. Kluczem, który otwierał mi drzwi
do wielu tych kapłanów i ich sekretów, okazały się tamte gołębie z 8 stycznia, wszak to białe
gołębie składa się w ofierze Olofi, ziemskiemu przedstawicielowi Olodumare, najwyższemu bóstwu
Jorubów podczas hermetycznych rytuałów inicjacyjnych kandydata na babalawo.
Komendant Camilo Cienfuegos stał na trybunie po mojej lewej stronie, wychudzony,
z płaskim brzuchem, jego głowę zdobił charakterystyczny dla niego kowbojski stetson, miał na
sobie oliwkowy mundur, świeżo wyprany i starannie wyprasowany. „Dobrze mi idzie, Camilo?”,
zapytałem go znienacka i po przyjacielsku w trakcie przemowy na temat niebezpieczeństw, jakie
szykuje nam przyszłość. Camilo przytaknął skromnie, wykonując ledwie zauważalny ruch głową,
podkreślony przez pofalowane rondo kapelusza. Wtedy zdarzył się pierwszy faktycznie istotny gest
mówiący o tym, czym miała być Rewolucja Kubańska. W trakcie wymiany komunikatów
z Camilem doszło do pierwszego naturalnego buntu w procesie przemian: buntu języka. Przerwać
dyskurs tak doniosły, kiedy przekazujesz stojącemu naprzeciwko ciebie wojsku, wciąż
uzbrojonemu, że oto zostało pokonane, po to, by zwrócić się do towarzysza partyzanta, tak po
prostu, jak gdyby nigdy nic, oznaczało, że na Kubie, po raz pierwszy od pięciu wieków trwania
cywilizacji, został użyty język władzy. Jutro pod mur.
Pierwszą noc w Hawanie spędziłem w hotelu Monserrate, który był czymś pośrednim
między internatem dla uczniów a domem schadzek. Na parterze mieściła się restauracja z barem,
gdzie sprzedawano kreolską kawę, tytoń i kupony loteryjne, za drugą ladą recepcja hotelowa, za
trzecim zaś blatem można było kupić bilety kolejowe i bilety na autobusy kursujące między
prowincjami. W Monserrate miały swoje stanowiska niektóre firmy przewozowe. Był też
niezwykły dzwonek ścienny służący do informowania o wyjeździe do Matanzas. W dwóch rzędach
okazałych foteli z mahoniowego drewna zasiadali zarówno goście hotelu, jak i pasażerowie
oczekujący na odjazd autobusu. Wielokrotnie tym autobusem wyjeżdżałem na prowincję, gdy
policja deptała mi po piętach. Warto zatem wiedzieć, że był to jeden z głównych powodów, dla
którego jako świeżo upieczony zwycięski przywódca Rewolucji na spędzenie pierwszej nocy
wybrałem tani pokój w hotelu Monserrate. Przybyliśmy na miejsce sami, niedługo po północy.
Celia, kapitan Pupo, szofer Leoncito i ja. Celia, jak mi powiedziała, oddała Fidelita w ręce jednej
z moich sióstr (nie potrafiła ich jeszcze wtedy rozróżnić), zanim dotarliśmy do Columbii, i włożyła
jej do kieszeni dwieście peso, na wypadek gdyby potrzebowała pieniędzy. Pierwszej nocy ochrona
została dosłownie uprowadzona przez ludność. Ludzie chcieli mieć ich wśród siebie. Nie potrafię
tego inaczej wyjaśnić. Mieć nas. Przywłaszczyć nas sobie. Prawdopodobnie – takie są moje
kalkulacje – ponad połowa z moich chłopaków straciła tamtej nocy cnotę. Przy Monserrate ulica
była pusta, a ja pamiętam, że wpisałem się do księgi gości. Właściciel nie mógł sobie poradzić
z kluczami i z przyciskami starej windy, która miała metalowe kraty. Księga gości nigdy się nie
odnalazła, mimo że Celia podjęła próbę jej odszukania, aby wyeksponować ją w jednym z naszych
muzeów. Następnego dnia Celia zadzwoniła do Camila, by powiadomić go, gdzie przebywamy,
i aby przysłał po nas samochody i kilkoro ludzi z długą bronią. Camilo był w Columbii i rozstawił
patrole w całej Hawanie, każąc im mnie znaleźć. W południe udało mi się zreorganizować część
mojej ochrony. Po południu postanowiłem przeprowadzić się do hotelu Habana Hilton, który
otwarto kilka tygodni wcześniej. Zajęliśmy całe dwudzieste trzecie piętro. Ponieważ ściany były
przesuwane i ruchome – odkryliśmy to po czasie – ustaliliśmy trochę naiwny plan mający zapewnić
bezpieczeństwo, który polegał na codziennym zmienianiu przeze mnie sypialni. Nie było żadnej
kontroli, nad niczym. Pozostałe piętra też były zajęte. Po upływie jakiegoś miesiąca właściciele
zażądali iluś tam tysięcy peso, więc trzeba było zainterweniować. Ale trzeba było też pomyśleć
o wyprowadzce. Najbardziej nalegała Celia. Pomysł, aby się wynieść, stał się jej obsesją. Jasne,
budynek dwudziestopięciopiętrowy, z blisko pięciuset pokojami i całą infrastrukturą do dyspozycji,
łącznie z telefonistkami, kelnerkami, służbą i pracownikami administracji, do tego te kobiety, które
zjawiały się w hotelu, aby mnie poznać, wszystko to wymykało się coraz bardziej spod jej kontroli.
Wtedy ochroniarze przenieśli się do hotelu San Luis, położonego przy drugorzędnej alei handlowej
Belascoaín. Celia przyjaźniła się z właścicielem San Luis, który obiecał przyzwoite warunki
finansowe za ulokowanie w hotelu około czterdziestu ludzi. Skład stale się powiększał. Ja zostałem
w Hiltonie jeszcze kilka dni do czasu wyjazdu do Wenezueli, gdzie przebywałem od 23 do
27 stycznia.
W tych dniach mój brat Raúl, wysłany do Hawany na poszukiwania, wybrał trzech
zaufanych oficerów powstańczych – Pupo, Pedra Garcíę i Vallego Laza – którzy mieli zaprowadzić
porządek wśród ochrony (odnotowywano pijackie rozróby, ekscesy z kobietami, strzelaniny),
i rozkazał przygotowanie garnizonu w Cojímar, rybackiej wiosce leżącej na wschód od Hawany,
którą wszyscy znają z filmu Stary człowiek i morze. Przy wjeździe znajdowało się wzgórze,
z którego było widać ujście rzeki Cojímar. Rybacy przemienili je w przytulną zatokę. Na lewo
rozpościerał się widok na wioskę, a na wzgórzu stał dom. Został on zajęty i szybko umeblowany,
a także wyposażony w klimatyzację. Na pustym placu naprzeciwko domu ustawiono wspornik
i wzniesiono baraki garnizonu, natomiast przy wjeździe do kompleksu wbito dwa cementowe słupki
i przewieszono łańcuch uniemożliwiający wjazd pojazdom nieupoważnionym. Obsługa stanowiska
była bardzo prosta: podnosiło się żelazny hak umocowany na końcu łańcucha i zdejmowało go
z obręczy przymocowanej do drugiego słupka. Po zrzuceniu łańcucha na ziemię opony przejeżdżały
po nim, a pojazd przedostawał się na teren garnizonu.
Raúl nie zabawia długo w Santiago. Jest urodzonym organizatorem. Posyłam po niego do
Hawany i mówię, by się przeniósł do domu Batisty w Columbii. Za likwidację wojska odpowiada
wyłącznie Camilo. Natychmiast daje się odczuć ciężką dłoń mojego braciszka, i to nie tylko
w poprawie stanu mojej ochrony. Po upływie kilku tygodni zaczynam zdawać sobie sprawę, że
kształtuje się nowa armia. Wyprasowane mundury – choć jeszcze w stylu, nazwijmy to,
różnorodnym, acz z widoczną poprawą jakości – wyglansowane buty, przycięte brody, odznaki
starannie przypięte do kołnierza albo epoletów i coraz mniej osobników z długą bronią chodzących
po ulicach. Któregoś dnia Raúl zaskakuje mnie dumnym oświadczeniem, że śpi z żoną w łóżku
Batisty, i wygłasza znamienną opinię, iż wroga pozbawić należy wszystkiego, z jego łóżkiem
włącznie. Zawsze uważałem go za człowieka o charakterze wyjętym wprost ze średniowiecza.
Balansuje gdzieś pomiędzy dzikością a kulturą renesansu. Może stąd też bierze się jego
bezkompromisowość przy równoczesnej potrzebie wyjaśniania, w sposób honorowy i obszerny,
swoich najmroczniejszych poczynań.
Celia dość długo opróżniała zawartość czterech dużych kieszeni mojego munduru – dwóch
przednich na piersi kurtki i po jednej w każdej nogawce spodni – gdy nocą przybyliśmy do stolicy
i zadomowialiśmy się, lepiej czy gorzej, w hoteliku Monserrate. Wydobyła wymięte cygara,
zapalniczki, dwie pary okularów i różne papiery. Pamiętam dokładnie rewers pudełka papierosów
Competidora Gaditana, gdzie ktoś zanotował sześć czy siedem imion strażników, którzy zostaną
rozstrzelani, i że były też dwa inne, zamazane, bo postanowiono wymienić tych ludzi na jeszcze
inną dwójkę. Było jasne, że chodziło o zaokrąglenie liczby, a nie o przyczyny zastosowania
najwyższego wymiaru kary.
Przypuszczam, że w pierwszych dniach rozstrzelaliśmy nie mniej niż pięciuset oficerów
i żołnierzy batistowskich. Najwyższy rangą, wszystko na to wskazywało, był pułkownik Cornelio
Rojas, mężczyzna o sporej wadze, który przedtem wygłosił okazałą przemowę. Cornelio należał do
batistowskiego regimentu z Santa Clara i słynął z okrucieństwa. Wydawało się, że istnieje związek
między jego wagą a działalnością zbira, jakby jego natura sybaryty uzasadniała chwycenie za jaja
delikwenta, który na przesłuchaniu nie chciał współpracować. Szedł pewnym krokiem w stronę
muru, z kapeluszem z krótkim rondem i koszulą wyrzuconą na spodnie. Kiedy stanął naprzeciwko
luf karabinów – myślę, że był wśród nich amerykański M-1, dominikański san cristobal,
amerykański springfield i garand, a także włoska beretta – podniósł w majestatycznym geście
trybuna prawą dłoń i zwrócił się donośnym głosem do swoich katów, nie okazując przy tym
najmniejszej oznaki obawy czy strachu, że oto mają swoją rewolucję i ich obowiązkiem jest o nią
dbać. Dyskurs całkiem przekonujący i spójny, lecz przerwany przez wystrzał kul, które roztrzaskały
mu głowę, pozbawiając ją całej zawartości. Na murze, po którym się osunął, został ślad po mózgu
i kościach. Po mniej więcej dziesięciu dniach dostarczono mi nagranie filmowe. Mimo że było
pozbawione dźwięku, wydawało się, że wykonywane przez pułkownika energiczne gesty mówiły
same za siebie. Tak czy inaczej dyskurs został odnotowany przez dziennikarzy obecnych przy
zdarzeniu, później zaś rozpowszechniono tekst, który poznał cały kraj. „Macie swoją rewolucję,
chłopcy. Musicie o nią dbać”. Cały kraj dowiedział się o pewności siebie, jaką zachował tuż przed
śmiercią. Ja w każdym razie nigdy nie zapomniałem swobody, z jaką wznosił prawe ramię w celu
zaakcentowania swoich słów, a także tego, w jaki sposób jego dostojność została anulowana przez
bezwolny ruch rąk, które upodobniły się do skrzydeł kurczaka, w chwili gdy dosięgły go pierwsze
kule. Jego mózg przemienił się w krwawą plamę, wprasowując się w rozstępy muru, a ciało nagle
straciło równowagę, by osunąć się lekko w prawo, podczas gdy ręce wciąż unosiły się na wysokość
klatki piersiowej. Wyglądał jak Chaplin, który wykonuje taniec ziemniaka w Gorączce złota. Kto
wie, może do pierwszego przejawu cenzury mojego rządu doszło właśnie w związku z nagraniem
z rozstrzelania pułkownika Rojasa? Od tego momentu wydałem fotografom zakaz uczestniczenia
w jakiejkolwiek egzekucji. Mam na myśli fotografów, którzy nie znajdowali się pod naszą kontrolą.
Niedługo potem trzeba było objąć tym zakazem również sytuacje, w których zapadały wyroki.
Osądziliśmy Meroba Sosę, kolejnego batistowskiego pułkownika, i Papita Serguerę, mojego starego
kumpla z czasów szkoły podstawowej w Santiago de Cuba, który przejął rolę niezmordowanego
prokuratora rewolucyjnego i stał się żywym przykładem jakobina rozdającego karty w cieniu palm.
Decyzja o wykonaniu egzekucji na Sosie zapadła w chwili, gdy opinia publiczna zaczęła brać jego
stronę. Jak dowiedzieliśmy się nieco później, przed trybunałem, który skazywał go na śmierć,
wojskowy wykazał się wyjątkową odwagą i niekłamanym spokojem ducha, co dla nas oznaczało
wyjątkowo złą propagandę. Przed kamerami pokazał kajdanki, którymi go skuto w nadgarstkach,
uśmiechnął się zjadliwie i powiedział: „Przebywam w rzymskim cyrku”, do publiczności
wypełniającej Pawilon Sportowy – gdzie był sądzony – która wyzywała go i domagała się
rozstrzelania. W końcu trzeba też było zakazać dokumentacji fotograficznej więźniów w celach
śmierci – już osądzonych, czekających na egzekucję – po tym jak jeden z fotografów, któremu
udało się przedostać do korytarza więzienia La Cabaña, utrafił moment i wykonał zdjęcie Meroba
Sosy, jak rozkłada ramiona na średniowiecznych prętach celi, starając się pogłaskać swoją
małoletnią córkę, trzymaną w ramionach przez matkę, której pozwolono zobaczyć się po raz ostatni
z mężem. Zdjęcie pojawiło się na pierwszej stronie popołudniowego dziennika „Prensa Libre”
i wywołało w narodzie konsternację. Wykorzystałem sytuację, by jasno podkreślić, dokąd
dotarliśmy w procesie rewolucyjnym. Wydałem kategoryczny rozkaz Che, stojącemu na czele La
Cabaña, aby jeszcze tej samej nocy albo nazajutrz – nie pamiętam dokładnie – rozstrzelano Sosę.
W wystąpieniu w telewizji zaś wyraziłem zaniepokojenie manipulacją bólem, jakiej dopuszczała się
prasa, dodając, iż w jakimś sensie jest to zrozumiałe, gdyż chodziło o kogoś, kto miał zostać
rozstrzelany i po raz ostatni w życiu patrzył na swoją córkę.
Pozwólcie mi powiedzieć, że równolegle z przeprowadzanymi egzekucjami czynione były
uporczywe wysiłki, by schwytać Batistę, jak również wyłapywać zbirów, którzy zdołali uciec
z kraju, przede wszystkim do Miami. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy ofiary dwóch
pułkowników – Estebana Ventury Novo i Orlanda Piedry Neguerueli – niezależnie od siebie,
a nawet najlepiej wykwalifikowani pracownicy służb wywiadowczych przychodzili do mnie
z informacją, że udało im się namierzyć Venturę albo Piedrę. Zawsze jednak odrzucałem
możliwość schwytania ich, bo uznawałem, że niewiele na tym zyskamy. Nikt oprócz nas nie znał
tych podrzędnych zbirów, bez względu na to, jak bardzo zaszli za skórę naszym towarzyszom i jak
wielu z nich wykastrowali czy pozbawili oczu, wydłubując je nożyczkami. Rewolucja nie
zyskałaby żadnej korzyści propagandowej, gdybyśmy wykonali na nich wyrok, podczas gdy oni,
dajmy na to, spędzaliby czas w swojej ulubionej kawiarni. Wręcz przeciwnie, dokonując egzekucji
w takiej formie, zwrócilibyśmy na siebie uwagę policji i odsłonili nasze tajne struktury operujące
w Miami. Zawsze powtarzałem: „Zajmijcie się Batistą”. Chciałem złapać Batistę, by wywołać
jeszcze większy skandal, niż udało się to Izraelczykom po schwytaniu Eichmana. Do znudzenia
powtarzałem urzędującemu ministrowi: „Kim, do diabła, jest Esteban Ventura Novo dla opinii
międzynarodowej?”. Pokazywało to mnie samemu – i wspominam o tym, by udzielić wskazówki
początkującym przywódcom – długą drogę, jaką przebyłem w ostatnich latach, ucząc się
i dojrzewając, bo moje działania, bez względu na rozmiar ludzkiego bólu, o którym byłem
informowany, podporządkowywałem propagandzie. Pewna kobieta o imieniu Verena del Pino
Moré, związana z tajnymi szeregami 26 Lipca w Hawanie, wpadła w szpony pułkownika Piedry,
a ten zgwałcił ją na koniu gimnastycznym czy czymś podobnym, najwyraźniej zainstalowanym
przez wysokiego hierarchę policyjnego do takich celów w pokojach przeznaczonych do tortur.
Verena nie poradziła sobie z traumatycznym przeżyciem i poświęcała się pukaniu do drzwi
wszystkich naszych instytucji, prezentując podartą bieliznę z blaknącymi plamami krwi, już
pożółkłymi, którą posługiwała się jako niepodważalnym dowodem uzasadniającym konieczność
zemsty i sztandarem nawołującym do wymierzenia sprawiedliwości.
Były inne przypadki, choć nieco odmienne. Pewnego późnego popołudnia – cały czas
mówimy o pierwszych dniach Rewolucji – Raúl bardzo powoli przejeżdżał swoją karawaną
pojazdów przez jedną z ulic w pobliżu Uniwersytetu Hawańskiego. W którymś momencie
reflektory jego buicka oświetliły dziewczynę, która siedziała na cementowej płycie i zanosiła się
płaczem, chowając twarz w dłoniach. Nie będę wymieniał jej imienia dla jej bezpieczeństwa, ale
powiem tylko, że była to nasza znajoma. Płakała, ponieważ wyrzucono ją z pracy, a oprócz tego
obawiała się o życie. Nie chcąc opowiadać całej swojej historii, zdradziła tylko, że została
kochanką strasznego Ventury, by ocalić życie bratu pojmanemu za nielegalną działalność przez
jednego z jego zbirów. Teraz wszyscy mają się całkiem dobrze, jej brat został kapitanem Policji
Rewolucyjnej, Ventura zaś przebywał w Miami, gdzie założył firmę ochroniarską, która dysponuje
nawet opancerzonymi samochodami do przewożenia pieniędzy i uzbrojonymi w krótkolufowe
strzelby strażnikami. Ona tymczasem została odtrącona przez brata, zapomniana przez Venturę,
oskarżono ją o bycie batistowską dziwką i zwolniono z pracy w Ministerstwie Finansów. Raúl zajął
się nią z donkiszotowskim gestem, który przyjąłem z satysfakcją, kiedy tylko się o tym
dowiedziałem. Przywrócił ją na stanowisko i zaoferował dodatkową funkcję w wojsku (znów nie
wspomnę jaką, aby nie ułatwiać jej identyfikacji) i przekazał jej numer telefonu, pod który mogła
dzwonić, gdyby znów pojawiły się jakieś przeciwności losu. „Raúl – mówię, gdy go spotykam –
niech tylko nie dowie się o tym ta szurnięta Verena”.
Raúl. Mój brat Raúl. Myślę, że nie będzie już w swoim życiu rozstrzeliwał nikogo więcej.
To znaczy nie będzie samodzielnie wykonywał strzału litości. Jest już za stary na takie historie. Nie
sądzę więc, bym miał jeszcze okazję o tym opowiadać, może nawet nie będzie sposobności go
zganić. Ależ ten mój brat ma twardą rękę, mówię o partyzantce pod jego kontrolą. Nie wiem, czy na
Kubie znalazłby się ktoś inny, kto ma na koncie więcej przeprowadzonych egzekucji niż on. Po
triumfie Rewolucji w styczniu 1959 roku, kiedy sprawował zwierzchnictwo nad dawną prowincją
Oriente, rozpoczął od strzelania na obrzeżach miasta seriami z karabinu maszynowego do
batistowskich dziennikarzy. Działanie szybkie i poza wszelkimi regułami. Przyjechał buldożer,
wykopał dół, potem ciężarówka przywiozła nieszczęśników, autobus dowiózł resztę, w sumie około
siedemdziesięciu. Zgromadzono ich, pokrzykując, i z miejsca otworzono ogień. Raúl, obecny na
miejscu i wydający rozkazy, sam dobył pistoletu i zaczął raz po raz naciskać spust. Dziesięciu czy
dwunastu jego współtowarzyszy zwyczajnie spóźniło się z reakcją. Ale kiedy już zaczęli strzelać
i oni, robili to na zmianę, raz z pistoletów, raz z karabinów maszynowych Thompson. Po wszystkim
tych, którzy nie osunęli się do fosy, chwytali za nogi i wrzucali do wykopanego dołu, tak aby po
powrocie buldożera, który miał zasypać miejsce, nie został ślad po trupach, a kończyny nie walały
się po okolicy. Gazeta, w której Raúl upatrzył sobie dziennikarzy, była bardziej aniżeli batistowska,
bo mansferrerowska. Pisali do niej ludzie Rolanda Masferrera. Taki był Rolando. Bez względu na
to, czym się akurat zajmował, czy był senatorem w Republice, czy stał na czele sił
paramilitarnych – Tygrysy Masferrera, które napsuły nam tyle krwi w Sierra Maestra – zawsze miał
udziały w prasie.
Baza powietrzna San Julián w zachodniej Kubie, 22 sierpnia 1960 roku, podczas pierwszej parady
wojskowej. Od lewej: kapitan Pablo Ribalta, Fidel, Che i komandor Dermidio Escalona. Escalona
dowodzi regimentem na prowincję, Che zaś został właśnie mianowany zwierzchnikiem do spraw
polityki wojskowej w regionie. Ribalta zostanie ambasadorem w Tanzanii. Fidel zlecił mu też
specjalną misję: nie spuszczać oka z Argentyńczyka.16.
Hałas na oblężonym placu
El Aire Libre stała się naszym ulubionym miejscem spotkań w czasie studiów na
uniwersytecie. Pomijając położenie, w strategicznym punkcie miasta, przy węźle komunikacyjnym,
wzdłuż którego przebiegały trasy autobusowe, niecałą przecznicę od cmentarza Colón, była to
pierwsza tego typu kawiarnia na Kubie. Można było do niej dojechać z czterech stron miasta.
Docierały tam też pierwsze wydania popołudniowych gazet hawańskich, sprzedawane przez
gazeciarzy na przecięciu ulic, pachnące świeżym drukiem, z krzykliwymi tytułami na pierwszych
stronach i obfitujące w wydarzenia, do których doszło zaledwie kilka godzin wcześniej. Nierzadko
samemu było się ich bohaterem. Tak więc rozkładało się przed sobą gazety „Avance”, „Prensa”,
„Libre” czy „El País” – ta ostatnia z czarną czcionką, nigdy nie użyto w niej czerwonego koloru –
i można było się poświęcić lekturze, czasami nawet przeczytać tekst własnego autorstwa. W tym
czasie wypełniająca wysokie szklanki kawa z gorącym mlekiem, słodzona cukrem i mieszana
obijającymi się o szkło łyżeczkami parowała ponad marmurowym stolikiem. Taki był znak naszych
czasów, naszego pokolenia, a także trzech czy czterech pokoleń polityków i dyletantów, którzy
przed nami zawłaszczyli Republikę. Obfita i smakowita kawa z mlekiem – nasz znak firmowy.
Nasze pomysły nie są zasługą wina czy piwa ani stylu europejskiej bohemy czy kawiarni na
świeżym powietrzu. Nie łączyliśmy alkoholu z dyletanctwem, lecz kawowy napar
z pasteryzowanym, homogenizowanym mlekiem, wypełniając nim szklanki, słodzony co najmniej
trzema łyżeczkami cukru pierwszej jakości. Ponadto El Aire Libre – niezastąpiona zarówno
w bezlitosnym słońcu, jak i deszczu – mieściła się pod dachem. Początkowo były to zielone
płachty, które z czasem zostały zamienione na falowane aluminium i gdyby w styczniu 1959 roku
Rewolucja nie odniosła triumfu, właściciele zamontowaliby z pewnością klimatyzację
Westinghouse. Ciekawe, czy nazwa kawiarni (Świeże Powietrze) przetrwałaby po pojawieniu się
tej aparatury, bo przecież idea przebywania na wolnym powietrzu straciłaby sens, gdyby wielkie
konsole poszły w ruch. Innym nieodzownym elementem naszych spotkań był zapach kwiatów.
W okolicy koncentrowały się bowiem wszystkie ogrody – jak mówiło się na kwiaciarnie – do
spółki z warsztatami usług kamieniarskich. Pracownicy ogrodów, aby zachować świeżość roślin,
metodycznie podlewali je wodą z metalowych i kamiennych naczyń i trzymali pod dachem albo
w cieniu, chroniąc kwiaty przed bezlitosnym słońcem. Jak mniemam, właśnie regularne podlewanie
donic z kwiatami sprawiało, że zapach intensywnie rozchodził się po okolicy, przy jednoczesnym
zraszaniu chodników, na których miejscami tworzyły się kałuże jak po przelotnej ulewie.
Późniejsze pokolenia siłą rzeczy, w wyniku jakże właściwej życiu zmienności, nie poznały
scenerii El Aire Libre, naszej ukochanej kawiarni. Po pierwsze dlatego, że zawczasu, jakoś pod
koniec 1961 roku, uznaliśmy za konieczne racjonowanie kawy i mleka. Ograniczenia dystrybucji
tych produktów obowiązują do dziś. Wydaje się to niemożliwe, ale racjonowanie kawy z mlekiem
trwa od ponad czterdziestu lat. Z drugiej strony transport publiczny też znacząco ograniczył
funkcjonowanie, a popołudniowa prasa to zaledwie jeden tytuł, który wychodzi przez jakiś czas, aż
w końcu trzeba przestać go wydawać. Problemy z dostawą papieru, sami rozumiecie. Jednak
chwała skrzyżowania ulic 12 i 23, gdzie 16 kwietnia 1961 roku w obecności całego Sztabu
Generalnego, zajmującego miejsce na spreparowanej na tę okoliczność trybunie, a także
pięćdziesięciu milicjantów tworzących orszak pogrzebowy dla tych, którzy polegli o poranku
w wyniku niespodziewanego ataku lotniczego na nasze trzy bazy wojenne, poprzedzającego
inwazję w Zatoce Świń, owa chwała pozostanie na zawsze, bo to tam proklamowałem
socjalistyczny charakter Rewolucji Kubańskiej. Naprzeciwko El Aire Libre, teraz przemianowanej
na La Pelota, na rogu, znajduje się fryz upamiętniający to wydarzenie.
A teraz historia, którą Chino Esquivel opowiedział mi kilka dni przed moim wyjazdem do
Meksyku, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni przed zwycięstwem Rewolucji. Siedzieliśmy w El
Aire Libre przy zwyczajowej kawie z mlekiem. Świeży chleb pokrywała warstwa masła,
zabarwione kawą mleko parowało, zagęszczone trzema bądź czterema łyżeczkami cukru. Cudowne
kreolskie przyzwyczajenia. Kawa i sześć rogali posmarowanych masłem kosztowało raptem
piętnaście centavo.
Wydarzyło się to w Hawanie, podczas gdy ja, tysiąc kilometrów dalej, starałem się zająć
wzgórza w pobliżu posiadłości Siboney. Uciekłem ze środka strzelaniny naprzeciwko murów
koszarów Moncada i teraz szukam miejsca w górach. Jeśli uda mi się dotrzeć do wzniesień albo
zbliżyć się do gęstego lasu, będę mógł zdecydować, czy góry posłużą mi za schronienie, czy może
za drogę ucieczki. Tymczasem najpilniej potrzebuję cienia, trochę świeżej wody i, jeśli to możliwe,
tytoniu. Są to niezbędne środki, by zachować spokój i móc się zastanowić, co dalej.
Takie miałem główne cele egzystencjalne o godzinie ósmej rano w niedzielę 26 lipca
1953 roku – cień, woda i tytoń – gdy Aramís Taboada, nasz stary znajomy z wydziału prawa,
dzwoni do China z informacją, że coś poważnego dzieje się w Santiago de Cuba. Ponieważ mowa
o niedzieli, Chino skalkulował, że telefon o tak wczesnej porze nie rokuje nic dobrego. Powiedział
mi, że wzdrygnął się, kiedy usłyszał głos Aramísa. Coś poważnego dzieje się w Santiago.
Aramís nie miał samochodu, ale Chino dysponował używanym fordem, którego zawsze
nazywał „fordzikiem” i w którym zdążył już zamontować jedną z pierwszych klimatyzacji, jakie
pojawiły się w kraju. Podjechał po Aramísa, przywitali się, zachowując poważne miny, jakby
ponosili odpowiedzialność za cokolwiek, co wydarzało się na wyspie, i jako że nie mieli pomysłu,
gdzie by się udać w wyludnionej Hawanie o tak wczesnej porze, ruszyli do redakcji dziennika
„Pueblo”, którego inny ich wspólny przyjaciel, Luis Ortega, był dyrektorem i właścicielem. Na
miejscu stawili się już Fernández Macho, dawny radny z Hawany i burmistrz stolicy za rządów
prezydenta Graua, oraz adwokat Raúl Sorí Marín, nasz wspólny kolega ze studiów i brat Humberta
Sorí Marína, też adwokata, który również z nami studiował, a którego potem miałem gościć
w Sierra Maestra i któremu zleciłem zredagowanie pierwszej ustawy o reformie rolnej, i który
jeszcze później został namierzony jako utrzymujący podejrzane stosunki z CIA, za co rozkazałem
go rozstrzelać, jak tylko otrzymałem wiadomość o desancie brygady najemników na Playa Girón
17 kwietnia 1961 roku. Tak więc Luis Ortega stał za biurkiem i rozmawiał przez telefon ze swoim
korespondentem w Santiago. Przekazywał obecnym szczegóły dotyczące walk, które zdążyły się
już zakończyć. Luis Ortega mówił, że chodziło o zadymę wśród samych wojskowych. Wtedy
wtrącił się Chino i zaskakując chyba samego siebie, wyraził stanowczą opinię, której dłużej nie
mógł chować przed innymi:
– To nie wojsko, panowie. To Fidel Castro.
– Niemożliwe.
– To nie oni.
Ortega zatrzymał w pół drogi ruch prawej ręki, który miał mu posłużyć do wykonania gestu
uzupełniającego przemówienie, i zaintrygowany skierował wzrok na China.
– Żadne wojsko, panowie – powtórzył Chino. – Pan Fidel Castro – dodał.
Chino uznał za konieczne, by natychmiast stawić się u mnie. Aramís postanowił mu
towarzyszyć.
Mieszkałem w dzielnicy Almendares, obok fabryki dżemu z gwajawy – Słodycze
Villaclara – i nieopodal La Tropical, znanej z produkcji piwa i napojów chłodzących. Dominowała
jednak nie woń drożdży, lecz owocu gwajawy, więc w całej okolicy unosił się gęsty zapach
produktu, który w reklamie nazywano eufemistycznie „delikatnym kremem z gwajawy,
pomarańczy, mango i owocowych przysmaków”, a co dla wszystkich okolicznych sąsiadów
oznaczało wdychanie gęstej, słodkiej zawiesiny, przez którą, jak się zdawało, z trudem przedostaje
się powietrze. Pojawieniu się China i Aramísa nie przeszkodziła policja. Mirta nosiła na rękach
Fidelita. Otworzywszy drzwi i upewniwszy się co do tożsamości gości, odetchnęła z ulgą.
Potwierdziła wszystkie podejrzenia China. „Nigdy nie widziałem u nikogo takiego przerażenia
w oczach – powiedział do mnie Chino. – Nigdy”.
Chino pominął wszelkie możliwe w takich sytuacjach figury retoryczne i zapytał wprost:
– Mirto, czy to Fidel?
– Tak – odpowiedziała Mirta. Albo raczej przytaknęła.
Chino odwrócił się do Aramísa.
– A nie mówiłem, że to Fidel.
Zadowolony ze swojej przenikliwości, ponownie spojrzał na Mirtę.
– Dobra, Mirto, mów, co ci powiedział.
– Wpadł przed dwoma dniami, zabrał bieliznę na zmianę i powiedział, że jedzie do Pinar del
Río.
Pinar del Río leży po drugiej stronie Santiago de Cuba, to zupełnie przeciwny kierunek.
– Chino – odezwała się Mirta. – Nie mam na jedzenie i zalegam z opłatami za dom.
Chino zostawił jej drobne, które miał przy sobie.
Chino opowiada mi to wszystko, a ja czuję, że miałem rację, udając się do Moncada i nie
przejmując się tym wszystkim, co zostawiałem za sobą. Gdybym tylko zmrużył powieki o jeden raz
za długo, zwątpił choćby na chwilę, nigdy nie doszłoby do Rewolucji Kubańskiej. Tak wygląda
cała prawda o początku ruchu w wymiarze historycznym: zabrałem ze sobą dwie pary gaci
i powiedziałem żonie, że udaję się w przeciwnym kierunku niż ten, w którym rzeczywiście
jechałem. Porzucić wszystko i oddalić się od ziemskich spraw i niewielkich rekompensat, jakie
można osiągnąć, będąc pracowitym. Przewodzenie Rewolucji absorbuje pełnię możliwości
człowieka. Być może ktoś pomyśli, że w pewnym momencie, kiedy proces nabierze solidnego
kształtu, można usiąść na schodach i odpocząć, powrócić do momentu, kiedy się było zwykłym
śmiertelnikiem. Nie ma mowy. Nie ma odpoczynku na schodach. Szturm na Moncada nauczył
mnie, że logistykę domową powinienem przekazać komu innemu, nie ma czasu na zajmowanie się
gotowaniem zupy.
– A co z emeryturą, Mirto? Masz papiery?
Wtedy Mirta, bliska utracenia nad sobą kontroli, zaczęła szlochać. Z głębi jej piersi dobył
się ból, w oczach pojawiły się łzy. W jednej chwili zrozumiała sytuację, to, co chciał jej przekazać
Chino. Emerytura wojskowa przechodziła po śmierci męża na żonę. Ponieważ z powodu emocji nie
mogła wydobyć z siebie głosu, pokiwała tylko twierdząco głową i zamyślona przygryzła górną
wargę.
Chino postanowił dopełnić misji, udając się na poszukiwanie pieniędzy. Pukał do
wszystkich możliwych drzwi. Po południu drogę zajechały mu dwa samochody. Rafaelita Díaza-
Balarta i jego ochrony. „Cały dzień za tobą jeżdżę i nigdzie nie mogę cię znaleźć”, powiedział
Rafaelito. Miał plan. Pomysł, jak powiedział Chinowi. Chciał zebrać czterech lub pięciu chłopaków
mniej więcej zorientowanych w polityce, którzy udaliby się do nuncjatury i poprosili o spotkanie
z monsiniorem Arteagą, jedynym wówczas kardynałem na Kubie. Chodziło o to, żeby wstawił się
u Batisty, aby mnie nie zabijano. On, Rafaelito, uda się w tym czasie „na rozmowę z szefem”, czyli
z samym Batistą.
Chino zaprowadził grupę zebraną przez Rafaelita pod drzwi nuncjatury mieszczącej się
w zadbanym budynku pamiętającym czasy kolonialne i usytuowanym w starej części miasta.
Najpierw przyjął ich seminarzysta Rául del Valle, który zaprosił delegację do środka
i zaproponował, by usiedli i poczekali. Następnie seminarzysta opuścił pomieszczenie,
a wychodząc, zamknął za sobą drzwi. Zapadła cisza trwająca dziesięć, może dwanaście minut.
Wtem zza drzwi dobiega odgłos kroków. Pojawia się seminarzysta i zwraca do gości z prośbą, by
zechcieli mu towarzyszyć. Wchodzą po drewnianych schodach na drugie piętro. Na końcu
korytarza są drzwi. Kardynał przyjmuje ich na wewnętrznym tarasie. Siedzi na małym drewnianym
krześle i nie wstaje, by się przywitać. Jest to szczupły mężczyzna. Cierpi na skoliozę, która sprawia,
że z pozycji, jaką przyjmuje, wpatrzony jest bezpośrednio w podłogę. Sączące się spomiędzy liści
światło pozwala dostrzec jego trupie oblicze. Od biretu aż do punktu między brwiami ciągnie się
blizna po zszytej naprędce ranie. Każdy kolejno podchodzi do niego, klęka i całuje kardynalski
pierścień, który Arteaga demonstruje, przysuwając dłoń dla ułatwienia dopełnienia rytuału. Zdobi
go ubiór będący efektem ostatniej papieskiej reformy wprowadzonej przez Pawła VI w czasie jego
pontyfikatu w latach 1963–1978, która zniosła kapelusz kardynalski ze sznurami z chwostami.
Zachowano inne elementy, mniej widoczne, jak bielizna, jedwabny biret w kształcie trapezu, który
papież nakłada eminencjom dla podkreślenia ich statusu kardynalskiego, czym nawiązuje do
złotego wieku stroju duchowieństwa. Kardynał Manuel Arteaga Betancourt powolnym
i znudzonym gestem poprawił swoje szaty, może chcąc lepiej dopasować ich elementy do swej
kościstej czaszki. Następnie umieścił zmęczone dłonie na połach sutanny, gdzie skrywał kartonowy
wachlarz. Delegaci szybko przeszli do rzeczy, kardynał zaś nie sprawiał wrażenia, jakby prędko
miał się ożywić, przynajmniej do czasu, aż Aramís wspomniał, że należę do jednej z najbogatszych
rodzin w północnej części prowincji Oriente. Zdając sobie sprawę z powodzenia przyjętej strategii,
Aramís zaczął zachwalać latyfundium trzciny cukrowej mojego ojca, jakby chodziło o imperium
hiszpańskie niedługo po konkwiście, to, nad którym nigdy nie zachodziło słońce. „Trochę szalony
chłopak, eminencjo – powiedział Aramís. – Ale z bardzo porządnej rodziny”. „Przejdzie z wiekiem,
synu. Przejdzie z wiekiem”, oświadczył teraz już wyraźnie ożywiony kardynał. W jednej chwili
zaproponował telefon do pierwszej damy, Marthy Fernández Mirandy de Batisty oraz do
dostojnego i wyniosłego pułkownika Alberta del Río Chaviano, szefa pułku Moncada, a także do
jego eminencji i bliskiego przyjaciela, biskupa Santiago de Cuba, monsiniora Péreza Serante. Do
tego ostatniego zadzwonił w ich obecności. Młody seminarzysta, który najwyraźniej pełnił funkcję
pomocnika kardynała, umieścił biały aparat telefoniczny na stoliku przy lewym ramieniu kardynała.
Aparat podłączony był długim kablem do gniazdka znajdującego się gdzieś w sąsiednim pokoju,
którego jednak nie potrafili zlokalizować. „Proszę mnie połączyć z jego eminencją biskupem
Santiago”. Jak należało przypuszczać, jego eminencja biskup Santiago był na bieżąco informowany
o wydarzeniach, co więcej, z pomocą Wszechmogącego poczynił już pierwsze kroki w celu
odrestaurowania pokoju i zgody między Kubańczykami. Przynajmniej między tymi z regionu.
Kardynał poinstruował swojego biskupa, by ten zrobił wszystko, co w jego mocy, aby życie doktora
Fidela Castro, syna cenionej rodziny Castro Ruz z Biránu, zostało ocalone, gdyż to mężczyzna co
prawda popędliwy, jeśli można tak się wyrazić, ale też gorliwy katolik, wychowany z talentem
i mądrością braci z Towarzystwa Jezusowego. Jak nietrudno się domyślić, wszystkie te informacje
przekazali wcześniej kardynałowi obecni przy nim przybysze. Potem, trzymając wachlarz, który już
wprowadził w ruch, aby na jego zmęczoną głowę spłynęło trochę powietrza, kardynał
zakomunikował, że jego sekretarz, młody seminarzysta, powiadomi telefonicznie o kolejnych
krokach, jakie trzeba będzie przedsięwziąć. Wywiązał się ze swojej obietnicy bez zarzutu. Po
południu delegaci otrzymali wiadomość, by stawili się w obozie Columbia, skąd wojskowy samolot
miał ich zabrać, by mogli być obecni przy moim zatrzymaniu oraz, chwilę potem, negocjacji, która
miała zapobiec zlinczowaniu mnie. Do tego momentu wydarzenia były rezultatem zabiegów
kardynała. Następnego dnia, po przyjeździe do Columbii, przyjął ich wyznaczony do tego
porucznik, który poinformował, że podróż musi zostać odroczona. Dodał, iż oddział z Santiago
grozi buntem, jeśli ktoś ośmieli się pojmać mnie żywcem.
To dziwne, że nikt nigdy nie wyjawił historii z kardynałem. Opublikowanie tych
szczegółów postawiłoby mnie w trudnej sytuacji, mogłoby zaszkodzić propagandzie, nie
wspominając o zranieniu uczuć wielu moich zwolenników. Powstrzymałoby mnie też przed
atakiem na Rolanda Amadora, Rafaelita i kardynała. Wszyscy przeszli na stronę kontrrewolucji już
niemal na samym początku procesu. Obciążające ich jako konspiratorów kartoteki dostarczyły
dostatecznie dużo argumentów, abym nie miał wątpliwości i dylematów, czy okazać im
wdzięczność przez wzgląd na dawne czasy czy nie, wybaczyć z uwagi na ich szczególny status czy
złapać za jaja i zrobić porządek, jakby nigdy nic. O Chinie się nie wypowiadam, ponieważ nigdy
nie był kontrrewolucyjnym aktywistą. Nie zatrzymuję się też przy Rolandzie Amadorze, bo był, jak
dla mnie, wrogiem nieistotnym. Jednak kardynał Arteaga należał od samego początku do głównych
przedstawicieli kreolskiej burżuazji walczącej z Rewolucją Kubańską i przyczynił się do głoszenia
w kościołach pierwszych wymierzonych we mnie listów pasterskich, a także zorganizowania tak
zwanego Narodowego Kongresu Katolickiego w listopadzie 1959 roku, który w istocie był
sprawnie zaaranżowanym przykładem miejskiej rebelii mającym posłużyć do policzenia sił
i pokazania ich dyspozycyjności, a także przestrogą wystosowaną pod naszym adresem. Chociaż
przesłanie mogło wydawać się nieco mylące dla niedoinformowanych, przedsięwziąłem
odpowiednie środki ostrożności.
Przybyło wielu katolików z całej prowincji Hawany i zatrzymywali się w domach innych
wiernych. Pieczę nad wszystkimi przejęli prałaci i kościoły, których wtedy nie brakowało.
Wykorzystali również szkoły i instytucje dobroczynne będące ich własnością, z których zrobili
świetny użytek logistyczny. Plan zakładał, że Matka Boża Miłosierdzia z Cobre wyruszy w podróż
po wyspie. Na potrzeby przedsięwzięcia zorganizowali sztafety, które po opuszczeniu sanktuarium
w Cobre w Oriente biegły przed karocą z figurą Matki Bożej Miłosierdzia – w jej skład wchodzili
członkowie Młodzieży Katolickiej i inni wierzący – i przekazywały sobie pochodnię mającą
symbolizować kontrrewolucyjne pragnienia. Chodziło o to, że Matka Boża Miłosierdzia miała
walczyć przeciwko mnie. Trasa prowadząca z przedmieść Santiago de Cuba – gdzie znajduje się
sanktuarium – do Hawany odpowiadała trasie mojej karawany wolności sprzed jedenastu miesięcy.
Maraton zakończył się o zmierzchu 28 listopada na esplanadzie przy placu Obywatelskim, który
kilka miesięcy później został przemianowany na plac Rewolucji, gdzie zgromadziło się pięćset
tysięcy parafian, a następnie odprawiono mszę w obecności czczonego wizerunku. Gdy gipsowy
posąg został wprowadzony na ramionach szwadronu oświeconych mężów, po całym placu i okolicy
rozległ się aplauz. Wtedy moi towarzysze zaczęli przejawiać nerwowość. Przebywaliśmy
w Ministerstwie Rewolucyjnych Sił Zbrojnych, ustanowionym już na dobre w dawnym Sztabie
Generalnym Marynarki Wojennej, i przyglądaliśmy się uważnie wydarzeniom na ekranach dwóch
telewizorów. Raúl od razu chciał wypuścić czołgi. Jego propozycję wsparło blisko dwunastu
komendantów zebranych tam z nami. Musiałem ich uspokoić i skłonić do refleksji. Po pierwsze
o jakich czołgach mówimy? Trzeba było zadbać o sprawność piętnastu starych maszyn
przetrzymywanych w obozie Managua na południowym zachodzie Hawany. Niby jak zamierzali
dokonać masakry? Na oczach całego świata i w obecności kamer telewizyjnych? Nic nie rozumieli.
To rodzaj bitwy, na którą nigdy nie można się zgodzić. Są bitwy, których się unika, bo wygrywa się
je a posteriori, kiedy warunki i teren sprzyjają. A dzieje się tak wówczas, gdy potem odwiedzasz
ich pojedynczo w domu, kiedy są sami. Zakończenie przewidziane było na następny dzień, procesja
miała przejść główną aleją miasta, a finał miał się odbyć na stadionie bejsbolowym. Zapowiadało
się czterdzieści tysięcy członków Akcji Katolickiej (straciłem rachubę, ilu członków tej organizacji
rozstrzelaliśmy w następnych latach). Jak dotąd nie pofatygowali się zaprosić mnie na żadne
z organizowanych przez siebie wydarzeń. Ja jednak wyprzedziłem ich w alei i wmieszałem się
w tłum, po czym stanąłem na czele procesji. Wyciągnąłem z szuflady wszystkie szkaplerze,
łańcuszki i medaliki, które nosiłem w Sierra Maestra, przyjmując amerykańskich fotografów,
i ponownie pokazałem się z nimi publicznie. Przyniosły mi szczęście. Albo lepiej: ich szczęściem
były moje chłodne kalkulacje. Na całej Kubie nie odnotowano ani jednej ofiary wśród księży,
którzy zginęliby na skutek przemocy rewolucyjnej w czasie procesu. Pozbawiłem ich nawet takiej
możliwości martyrologii. „Nie życzę sobie ani jednego z tych pedałów martwego”, tak zawsze
stawiałem sprawę wszystkim oficjelom prowadzącym operacje i manifestacje uliczne przeciwko
Kościołowi. „Możecie zabijać ministrantów. Ale zawsze poza murami kościoła. Najlepiej w drodze
do domu i w odległych dzielnicach”. Powiem wam jedną rzecz. Niczego nie kontrolowaliśmy tak
dokładnie jak manifestacji ulicznych. Naszej uwagi mogło umknąć jedynie to, że któryś z cywilów
nieoczekiwanie miałby przy sobie broń palną i użyłby jej w chwili konfrontacji albo ludzka horda
zdołałaby wyłamać drzwi, kraty, okna i udałoby się jej wtargnąć do budynku. Wtedy pojawiłoby się
niebezpieczeństwo wojny domowej. Prawie wszystkie wojny domowe biorą początek
w manifestacjach, które wymykają się spod kontroli. Dlatego nasza taktyka była zdecydowana
i konsekwentna. Po pierwsze musieliśmy być szybsi i zainicjować własne manifestacje, to znaczy
wprowadzić w życie teorię działania, która później przyjmie się w trakcie całego procesu
rewolucyjnego: zdobycie ulicy. Nie zapominajcie nigdy o tym, studiując Rewolucję, gdyż była to
podstawowa koncepcja umożliwiająca nam kroczenie od zwycięstwa do zwycięstwa. Zdobycie
ulicy. Po drugie pozwolenie na posiadanie przy sobie broni – tylko krótkiej, przy pasie – mają
jedynie ci, który wchodzą w skład policji, twojej policji, lub ochrony, a jej użycie jest dopuszczalne
w wyjątkowych sytuacjach i wyłącznie poprzez oddanie strzałów w powietrze. To stróże porządku
ustanawiają granice manifestacji i udowadniają wartość swojej służby. Co zaś tyczy się
manifestantów, są tylko po to, by krzyczeć, aż popękają im struny głosowe, jeśli tego chcą, i mają
też wznosić ponad głowy tłumu lewą pięść, żwawo. Decybele przemocy znajdują się pod kontrolą
naszych agitatorów i personelu odpowiadającego za propagandę, taktycznie rozmieszczonego
pośród tłumu. Kary cielesne wymierzane przeciwnikowi – jedynie obiektom wcześniej
wytypowanym – nie mogą wykraczać poza kilka kopniaków. Nie wchodzi w grę żadna rana
postrzałowa. I nigdy – przenigdy! – nie można zabierać ze sobą broni długiej, a jeśli już, niech
pozostanie niewidoczna, w radiowozach. Nie jest potrzebna, co więcej, gdy jest wyeksponowana,
wygląda, jakby właśnie dochodziło do oblężenia. Po trzecie należy uniemożliwić, koniecznie,
wrogowi czy przeciwnikowi uformowanie się w dwu- lub trzyosobowe grupy, które
zorganizowałyby własną jednostkę manifestacyjną. Trzeba unicestwić te embriony, jeszcze zanim
się zalęgną. Nazywaliśmy to działaniem łamigrupy. Są one łatwe do rozpoznania, bo zawsze tworzą
się poza tłumem i nieświadomie posługują się językiem pozawerbalnym, poprzez który ujawniają
swoje skłonności samobójcze – typowe dla dążących do przewodzenia przedstawicieli drobnej
burżuazji. Tak więc po kilku dniach gorączki i wzrostu klerykalnej iluzji w jednym z wystąpień
telewizyjnych poddałem ten temat pod dyskusję po to, by zlikwidować problem. Pamiętam, że
zanim usiadłem przed kamerami, powiedziałem Raúlowi na ucho coś naprawdę chamskiego.
Wspominam o tym teraz, bo jest to szczegół o wartości historycznej. I chociaż nie sądzę, aby Raúl
jeszcze o tym pamiętał, a zatem o tym epizodzie można by zapomnieć, ale nie chcę pozostawić tego
niewyjaśnionym, nawet jeśli mowa o mglistym wspomnieniu sprzed ponad pięćdziesięciu lat.
Jeszcze raz proszę o wybaczenie wulgarności moich słów, ale zwróciłem się do Raúla tak:
„Sprawię, że Arteaga zesra się przez gębę”. Wiedziałem, że cierpi na nowotwór jelita grubego i że
jest po zabiegu kolostomii. Moja deklaracja z tamtej nocy, iż setki bankowych czeków – o wartości
tysiąca peso każdy – wystawionych na Arteagę przez krwiożerczego dyktatora Fulgencia Batistę
znajdują się w naszym posiadaniu, a ich zdjęcia zostaną opublikowane następnego dnia w gazecie
„Revolución”, sprawiły, że prałat dostał obstrukcji i stan jego zdrowia się pogorszył. To, że nie
załatwił swoich potrzeb dosłownie przez gardło, zawdzięcza sile swojego zwieracza odźwiernika.
A niech to. Ależ ohydny akapit. Ale tak było i nie mogło być inaczej, gdyż miał zainstalowaną
rurkę odbytniczą. Wątpię, aby czytelnicy zagraniczni albo Kubańczycy urodzeni po Rewolucji
wiedzieli o wielkim skandalu, jaki wybuchł wśród wyższych warstw kubańskiego społeczeństwa
w latach 50., i słyszeli o pewnym epizodzie. Héctor Duarte, rewolwerowiec, który pomnażał swoje
przychody jako faworyt kardynała, zaspokajając jego apetyt seksualny, nie otrzymał któregoś razu
zapłaty, na jaką, sądził, zasłużył. Nie dając kardynałowi czasu krzyknąć wniebogłosy, zdjął jego
eminencji z palca kardynalski pierścień i używając go jako narzędzia tnącego, a może trafniej
należałoby powiedzieć, jako pięciocalowego sztyletu, zrobił Arteadze ranę na czole. Zaczynała się
w miejscu, gdzie przebiega krawędź biretu, kończyła zaś na wysokości brwi. Kardynał upadł na
podłogę, straciwszy przytomność, i obficie krwawił. Héctor tymczasem schował pierścień do
kieszeni i skierował się do pierwszego lepszego lombardu, gdzie nie dostał za niego dużo, jakieś
czterdzieści peso. Mroczne fakty z życia osobistego kardynała wielu czytelnikom mogą wydać się
zbyteczne. I słusznie. Moim zdaniem są jednak niezbędne, aby poznać moralność postaci takich jak
on; wszak według opinii publicznej w kraju kubański Kościół zapłacił za nie najwyższą cenę
i został osłabiony. Zanim porzucę temat, pozwólcie, że opowiem o jeszcze jednym wybryku
staruszka. Otóż 17 kwietnia 1961 roku Arteaga wszedł do siedziby Ambasady Argentyńskiej
w Hawanie i zażądał ochrony dyplomatycznej, obawiając się, że zostanie aresztowany
i rozstrzelany. Opinia publiczna już wiedziała o desancie sił amerykańskich w Zatoce Świń
i o unoszących się nad kubańskim klerem duchach krwawych epizodów, jak te z hiszpańskiej wojny
domowej, czy o coraz większej rzeszy księży poległych od kul wystrzeliwanych z wysokości
dzwonnic podczas bogotazo. Wypolerowany czarny lincoln kardynała Arteagi wjechał na żwirową
ścieżkę placówki argentyńskiego przedstawicielstwa. Tylne drzwi, przy których kłębił się szwadron
dyplomatów i służby, a z pewnością także Raúl del Valle, starający się wydobyć z wnętrza pojazdu
wyczerpanego kardynała Arteagę – to wszystko jest symbolem, choć powszechnie nieznanym,
końca katolicyzmu na Kubie.
Seminarzysta. Z moich informacji wynika, że wyświęcił się na księdza pod koniec lat 50.
i został mianowany monsiniorem, mimo że cały czas pozostawał sekretarzem kardynała Arteagi aż
do jego śmierci w hawańskim szpitalu. Następnie wyjechał z Kuby do Nowego Jorku. Tam z kolei
został sekretarzem kardynała O’Connora. Stanąć tuż za plecami szefa archidiecezji nowojorskiej to
prawdziwy awans w sprawowaniu funkcji kościelnych. Jakoś pod koniec lat 80. ksiądz niestety
zachorował na raka, ale nie znam szczegółów. Kardynał John O’Connor był naszym przyjacielem
i miał w zwyczaju przylatywać do Hawany swoim samolotem Lear Jet, niemal zawsze przywożąc
wiadomości od papieża lub innych wysokich rangą funkcjonariuszy watykańskich. Towarzyszył mu
seminarzysta, który już był monsiniorem. O’Connor namówił mnie do przyjęcia wizyty Matki
Teresy z Kalkuty, to znaczy niemal mnie zmusił, bym przyjął ją w Hawanie. Był na tyle uprzejmy,
by powiedzieć mi, że zaskarbię sobie jej sympatię, jeśli zezwolę na zorganizowanie kilku hospicjów
na Kubie. Te katolickie azyle obsługiwane przez zakonnice zawsze działały na naszą korzyść, to
bowiem nie tylko wspaniała propaganda pokazująca naszą tolerancję religijną, ale jeszcze coś, gdyż
siostrzyczki rozwiązują wiele problemów społecznych w zakresie opieki nad staruszkami, nie
wspominając o tym, że Kościół bierze na siebie zaopatrzenie. Ja ze swojej strony też, oczywiście,
coś dorzucam. Pamiętam, że na początku lat 60., kiedy dotarła do nas pierwsza dostawa dwudziestu
pięciu sowieckich wołg, które Aníbal Escalante i inni komuniści natychmiast rozprowadzili po
Komitecie Centralnym i dzienniku „Noticias de Hoy” pełniącym funkcję ich oficjalnego organu,
zająłem kilka samochodów i bezpłatnie przyznałem je siostrzyczkom z hospicjów. Co jakiś czas
podobnie postępowałem z dostawami telewizorów, które docierały do portu, z lodówkami
i mikserami. Doña Teresa z Kalkuty miała więc zostać czym prędzej przyjęta, a także otrzymać
propozycję zorganizowania wszelkich hospicjów, jakie chciała, by istniały na wyspie, a także
zapewnienie o utrzymaniu przez nas odpowiedniej liczby sióstr, które zajmą się obsługiwaniem
ośrodków. Mieliśmy jedną przewagę: na Kubie nie występują trąd ani gruźlica, co znacznie
ułatwiało pracę zakonnicom. Natomiast nieszczęśnik monsinior, nieuchronnie skazany na wyrok
śmierci, pojął, iż sytuacja daje mu możliwość spełnienia ostatniej woli. Rozmówił się z kardynałem
O’Connorem i poprosił go o zezwolenie na wyjazd na Kubę pod dowolnym pretekstem. Jego
ostatnim pragnieniem było przespacerować się po ulicach dzielnicy, w której spędził dzieciństwo.
Wystarczyła rozmowa telefoniczna z O’Connorem, by po kilku dniach jego lear jet otrzymał
pozwolenie na lądowanie w Hawanie. Zabawny typ z tego O’Connora. Pamiętam, jak otrzymałem
połączenie na jeden z telefonów stojących za oparciem mojego ruchomego krzesła. „Kardynał –
zwrócił się do mnie, mówiąc o sobie w trzeciej osobie – ma wolny weekend i znajduje się
w dyspozycji, aby dokonać przemieszczenia się na Kubę”. Chciał tylko dopytać, czy jego
ekscelencja, prezydent Kuby, był gotów go przyjąć. Potem następowały zwyczajowe czynności.
Wyjazd do Cayo Piedra, by spędzić dwa popołudnia na spożywaniu najlepszego wina, jakim
dysponowałem, smakowaniu serów i wypaleniu tuzina długich cygar Cohiba. Oddając się
przyjemnościom degustacji, rozbawiony zmuszał mnie do opowiadania o złu, jakiego dopuściłem
się na kubańskim Kościele. Potem wypełniał kubańskimi cygarami wnętrze swojego lear jeta,
którego nie ośmieliłby się skontrolować żaden nowojorski celnik, i żegnaliśmy się. Moja karawana
opancerzonych mercedesów przemierzała płytę lotniska, kierując się w stronę schodków jego
samolotu, a gdy już docierała na miejsce, otrzymywałem od rozanielonego gościa
błogosławieństwo. „Żegnaj, drogi przyjacielu”, mówiłem. „Żegnaj, kochany synu”.
Nie chcę się wydać cyniczny, zwłaszcza gdy mowa o moim prywatnym życiu
i towarzyszącej mu wrzawie, choć wiem, że szybkie tempo, w jakim czuję się zobligowany
wyjaśniać niektóre sprawy, może prowadzić do podobnej konkluzji. Jeśli opowieść zaczyna się od
zdradzenia jej zakończenia, to tak jakby po wstrząśnięciu butelki wskazywać tylko na wierzchnią
warstwę płynu. Nie wyjaśnia się wtedy tego, co znajduje się w środku, tej materii, która wywołuje
pianę. A jeśli nie wyjaśniasz powodów wpływających na twoje postępowanie, możesz sprawić nie
najlepsze wrażenie. Powiedzmy, na przykład, że zabiłem generała Arnalda Ochoę albo że posłałem
Che na śmierć. Pozostawiam wtedy czytelnika poza nawiasem. Obraz rysuje się bardzo
niekorzystnie, jeśli uprzednio nie wspomnę o motywach takiego postępowania, i wskazując takowe,
nie przekonam czytelnika, by stanął po mojej stronie i powiedział: kurwa, nie było innego wyjścia.
Jeśli więc nie zrobię tego wszystkiego, to sam sobie strzelam w skroń. Rzeczywiście czasami
pisanie o pierwszych miesiącach Rewolucji, co robię w tym rozdziale, zbieranie wszystkich
informacji, kontrolowanie rozwoju wydarzeń, by odpowiadały temu, jak wyglądało to
w rzeczywistości, kosztuje mnie dużo pracy. Po Playa Girón (albo Zatoce Świń) już tak nie jest, bo
wówczas miałem zapewnioną władzę i powiedzmy, że od tego momentu moje życie to zbiór
anegdot, bardziej lub mniej szczęśliwych, zawsze jednak zakończonych pomyślnie. Ach,
argumentacja. Nie wiecie nawet, jakich cudów dokonałem, zręcznie posługując się argumentami
i dyskursem. Walka w Sierra Maestra stanowiła pod tym względem najlepsze laboratorium.
Znakomitym przykładem na potwierdzenie moich słów niech będzie przypadek chłopaka zwanego
Menguado Echavarría, który – na peryferiach kontrolowanego przez nas terytorium – przemieszczał
się z partyzantką składającą się z trzech albo czterech takich jak on akolitów, napadając na samotnie
stojące posiadłości i porywając się na wdzięki wieśniaczek z takim zapałem, że bez zmrużenia oka
można go było zakwalifikować jako notorycznego gwałciciela. Również inne partyzantki działały,
jak to nazywaliśmy, „na własną rękę”, psując nam reputację. Znajdowały się poza kontrolą, co
odbijało się na naszych finansach z chwilą poboru podatków. Posłałem Camila, by ich namierzył
i zatrzymał. Przyprowadził około pięćdziesięciu z trzech grup rozrzuconych po równinie i z tego, co
udało się ustalić, dowodzonych przez China, niejakiego Merengue i wspomnianego Echavarríę.
Sąd, bardzo sprawny podczas całej kampanii, nagle stanął przed nieoczekiwanym problemem.
Postępowanie zakładało rozstrzelanie przywódców i włączenie pozostałych w nasze szeregi. Jednak
zachowanie Echavarríi skomplikowało rozwój wydarzeń. Doprawdy ten człowiek się zmienił. Przed
rozprawą zachowywał się agresywnie, był nieznośny i despotyczny. To najgrzeczniejszy sposób,
w jaki można określić te pięć czy sześć razy, kiedy posyłał nas do diabła. Natychmiast rozkazałem,
by przedsięwzięto środki uniemożliwiające mu ucieczkę, czyli żeby go związano. Mieliśmy jeszcze
inny problem z Echavarríą: dwóch jego braci było kapitanami w naszych kolumnach, a ich rodzice
udzielili nam schronienia i nakarmili nas, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy. Ułaskawienie go
albo wymierzenie mu łagodniejszej kary nie mogło być brane pod uwagę, jeśli chcieliśmy postąpić
wobec wszystkich tak samo, a do egzekucji szykowała się już pozostała dwójka hersztów. Stanąłem
zatem przed wyzwaniem: jak sprawić, by zasądzić młodzianowi karę, a ja jednocześnie
pozostałbym nieskazitelnie czysty, jak niewinne jagnię, w oczach jego rodziców i dwóch
walecznych braci stojących na czele plutonów powstańczych. Drugie wyzwanie postawił mi on sam
i jego nieposłuszeństwo. Wtedy postanowiłem posłużyć się argumentacją. Główna linia mojego
dialektycznego kursu była taka: „Wiesz doskonale, że cała twoja rodzina stoi po stronie Rewolucji.
Wiesz, że ty sam doszedłeś do stopnia porucznika za odwagę i poświęcenie. Twoi bracia to
bohaterowie, rodzice są dumni z ich zaangażowania. Chcę, żebyś ty sam i nikt więcej, jako
rewolucjonista, jako aktywny bojownik rewolucyjny, powiedział, czy powinniśmy cię rozstrzelać
czy nie”. Trzeba było pozbawić go poczucia krzywdy – gdy spoglądał na swoich dawnych
towarzyszy broni, którzy wznoszą lufy karabinów, by dokonać na nim egzekucji – i sprawić, by
poczuł się patriotą szanowanym za swoją służbę. Ale nie myślcie, że nic mnie to nie kosztowało.
Ci, którzy przebywali wtedy ze mną, wiedzą, że poświęciłem więcej niż jeden dzień – myślę, że
w sumie ze dwadzieścia pięć godzin – by przekonać go do słuszności tego, co miało go spotkać.
Najpierw nakazałem, by pluton zabrał ciała China i Merengue i zniknął. Zaprowadziłem go pod
drzewo guásima, poleciłem, by go rozwiązali i zostawili nas samych. Udało mi się sprawić, by nie
patrzył na mnie z obawą, obudzić w nim coś w rodzaju zaufania, które wzrosło, gdy poprosiłem, by
poszedł poszukać tytoniu – pamiętam, powiedział, że pali papierosy Trynidad & Hermanos –
i przyniósł talerz z warzywami i mięsem. Echavarría po wypaleniu czwartej paczki papierosów
z ciemnego tytoniu, czyli sześćdziesięciu czterech sztuk – w każdej paczce znajdowało się
szesnaście papierosów – od jednego południa do drugiego, doszedł do wniosku, że powinien zostać
rozstrzelany. Wiedziałem, że przyjmuje moje argumenty, w chwili gdy oblewający go pot zaczął
ustępować, a zapach jego skóry stał się znośny. Przez dwadzieścia pięć godzin nie przestałem
mówić ani na chwilę, skupiając się na wątku, że nawet po tym, jak zostanie rozstrzelany, nie
przestanie być rewolucjonistą, i że od pozostałych dwóch rozstrzelanych – China i Merengue –
odróżnia go to, że jest jednym z nas. Idea śmierci, jej grozy, w rozmowie, którą prowadziliśmy,
albo raczej w tym, co uwierzył, że jest rozmową, bo jak wiadomo, nie może być mowy o rozmowie,
kiedy mówi tylko jedna strona, była całkowicie drugoplanowa. Sytuacja wyjątkowo sprzyjała temu,
żeby osiągnąć oczekiwany rezultat: najwyższy przywódca Rewolucji siedzi z tobą na ziemi, pod
drzewem guásima, i poświęca ponad dobę, by szczegółowo wyjaśnić ci, dlaczego powzięta została
taka, a nie inna decyzja oraz dlaczego potrzebuje twojej współpracy. Bo rzeczywiście tym, czego
się oczekiwało od Echavarríi, była mała zmiana pozycji podczas egzekucji: teraz zamiast w szeregu
wraz z innymi członkami plutonu miał stanąć naprzeciwko nich. Jego oddech ustabilizował się,
zebrał się w sobie i podniósł z miejsca, otrzepując spodnie: „Jeśli jest to możliwe, poprosiłbym
o jeszcze kilka papierosów, parę kartek i ołówek. Chciałbym napisać list do rodziców”. Po raz
pierwszy skazany na śmierć w Sierra Maestra prosił o możliwość napisania pożegnalnego listu. Nie
mogłem powstrzymać się od wykonania gestu wyrażającego podziw. Może dlatego, że mieliśmy
rozstrzelać pierwszego wieśniaka, który nie był analfabetą. I jeszcze jeden szczegół. Pamiętam, że
kiedy się podniósł, jego niebieskie spodnie z mocnego materiału, w jakich na Kubie pracowało się
w polu, podwinęły mu się powyżej kostek, chyba od wielogodzinnego siedzenia. A ponieważ
materiał był przesiąknięty potem, ubrudzony ziemią, zawilgocony w czasie górskich nocy
i nieprany od tygodni, Echavarría musiał energicznie potrząsnąć nogawkami, by dolne ich części
zajęły miejsce przy językach tanich butów. Ale chciałem wspomnieć o niewytłumaczalnym
zakłopotaniu, jakie poczułem, odkrywszy, że nie miał na stopach skarpet. Między jego stopami
a surowym wnętrzem butów nie było żadnego zabezpieczenia. Tym trudniej to wytłumaczyć, bo
przecież w górach Sierra Maestra nikt w tamtych czasach nie używał skarpet, a może nawet nie
wiedziano o ich istnieniu. Dlatego zawsze, gdy przypominam sobie tamtą chwilę, zadaję sobie
pytanie, dlaczego ten detal wywołał u mnie przerażenie. Echavarría napisał obszerne listy do
swoich rodziców i braci, wybaczając w nich sędziom i wykonawcom kary, uznając wyrok za
sprawiedliwy. Prosił członków swojej rodziny, by kontynuowali walkę przeciwko dyktaturze,
i wyraził pragnienie, aby nigdy nie patrzyli na jego śmierć jako na akt niesprawiedliwości.
Powiedziałem Camilowi, by to on go rozstrzelał. Był to być może przejaw fałszywego szacunku,
ale jednak szacunku. Uznaliśmy, że jeśli zrobi to Camilo, jego wrodzony uśmiech i miła
powierzchowność posłużą jako balsam podczas egzekucji. Podeszli do mnie towarzysze z listami
Echavarríi. Nie chciałem ich czytać przed rozstrzelaniem. Camilo, jak należało tego oczekiwać,
płakał jak dzieciak w ciągu dwóch, trzech minut trwania egzekucji.
W drugą noc mojego pobytu w stolicy opuszczam hotel w karawanie dwóch lub trzech
cadillaców – jeszcze używam aut należących do Batisty i tak pozostanie przez kolejnych kilka
tygodni – z zamiarem rozeznania terenu. To, co oglądam tamtej nocy w mieście, pozwala mi na
natychmiastowe poczynienie pewnych planów. Mam jasność, co powinienem zrobić. Najpierw
zniszczyć plutokrację, ale po kryjomu, z użyciem niemal niezauważalnej konspiracji. Możesz to
zrobić tylko wtedy, gdy posiadasz władzę, która daje ci mechanizmy, aby uczynić ją niezniszczalną.
Konieczne jest zrobienie z nimi porządku, bo to jedyna formuła rządu absolutnego w tym kraju, aby
wszyscy byli sobie równi. Już w Sierra Maestra postanowiłem ich wytrzebić, utwierdzając się
w słuszności tej decyzji za każdym razem, gdy przyjmowałem wysłanników Julia Lobo bądź innych
potentatów kreolskiego przemysłu albo przyjmując datki od właścicieli ziemskich. Oczywiście nie
planowałem tego zrobić przy użyciu czołgów, byłoby to niewskazane również ze względów
propagandowych. Należało działać po cichu. Druga rzecz to doprowadzić do oblężenia tego
olśniewającego i radującego się życiem miasta, które na nowo odkrywam i które budzi moje
podejrzenia od chwili, gdy kilkanaście godzin wcześniej przyjęło mnie jak bohatera. To jest,
zakładam, jedyne miasto zdolne mi się postawić. Szybko zwracam się do Camila, niech do takiej
misji przyszykuje jednostki, które przejął, niech je zabierze z Columbii i rozmieści na przykład
w Managui, miejscowości oddalonej o piętnaście minut drogi stąd, gdzie chwilowo mieści się
wojskowe centrum chowu koni przy Szkole Kadetów, i niech zaprzęgnie ludzi ze wschodu do
szkolenia. Potem zdaję sobie sprawę, że Camilo nie jest najwłaściwszym człowiekiem do
wykonania tego zadania, między innymi dlatego, że jest hawańczykiem
7
. Od początku
posługiwaliśmy się hasłem „Operacja Budapeszt”, definiując w ten sposób to, co należało zrobić.
Pierwsza obawa pojawiła się dzień wcześniej po południu, kiedy dotarliśmy karawaną do
pierwszego skrzyżowania w mieście. Było to nowe główne skrzyżowanie, ponieważ centrum miasta
zdawało się przesuwać z centrum neokolonialnego, gdzie ulice nosiły takie nazwy jak Galiano,
Neptuno czy San Rafael, do strefy, w której wyrosły nowe wieżowce i wieże telewizyjne i którą
nazwano La Rampa. Mój przyjazd do newralgicznego miejsca stolicy zostanie później
upamiętniony współczesnym odpowiednikiem greckich fryzów: reprodukcją tego momentu na
banknotach obowiązujących w powszechnym obiegu. Stoję na moim czołgu Sherman z uniesioną
ręką, w otoczeniu towarzyszy broni i wiwatującego narodu, na przecięciu ulic L i 23. Tym, co
pokazuje scena zaprojektowana przez artystów z czechosłowackiego banku narodowego, którym
zleciliśmy wykonanie naszych środków płatniczych, jestem ja i czołg, a zewsząd spływa na mnie
euforia narodu. Czołg i ja – człowiek podejrzewający.
Rozpoczęliśmy prace. 9 stycznia rano, po przeprowadzce z hotelu Monserrate do Habana
Hilton, zapoczątkowana została seria potajemnych rozmów. Miałem kilka pomysłów na rząd.
Zwłaszcza od połowy 1958 roku, kiedy zrobiłem pierwsze rozeznania konspiracyjne w dowództwie
batistowskiej armii, wiedziałem już, że nie można pozostawić wroga bez jakiegokolwiek
przywództwa. Posłałem po paru chłopaków, którzy wyróżnili się w tajnej walce i mieli pewne
cechy wspólne. Chciałem, by byli to przedstawiciele drobnej burżuazji, z niesubordynacją
i problemami z dyscypliną na koncie, bez żadnej kultury ideologicznej. Z pomocą Celii wybrałem
pięciu czy sześciu i zaczęły się rozmowy, prowadzone o różnych porach, tak żeby wzajemnie o tym
nie wiedzieli. Na korytarzu hotelu Hilton panował taki tumult i przebywało tam tylu przeróżnych
ludzi, że zidentyfikowanie kogoś było niemożliwe, jakby chciało się to zrobić na meksykańskim
placu Zócalo albo nowojorskim Time Square. Nie musiałem się więc martwić, że się rozpoznają.
Nikt nie zwracał na nikogo uwagi. Wszystkie oczy skierowane były na mnie. Zadanie, mówiłem
chłopakom wpuszczanym do pokoju przez Celię, polega na tym, że trzeba wrócić do swoich
dzielnic lub prowincji i rozpocząć realizowanie drobnych działań sabotażowych. Drobnych, na
początek. Pokój został zaaranżowany z użyciem przenośnych przepierzeń, ja wchodziłem do środka
przez boczny korytarz, który mógł zostać przestawiony w inne miejsce. Celia miała przy sobie
karabin BAR z dwójnogiem i dwa skrzyżowane na piersi pasy z amunicją do odstraszenia
nieproszonych gości. Pamiętam imię jednego z chłopaków: Luis Felipe Bernaza, który jakiś czas
później zyskał sławę jako reżyser filmowy. Kiedy przedstawiałem im plan misji, patrzyli na mnie
z otwartymi ustami. Musiałem wyjaśnić im, co wydarzy się na Kubie w najbliższych miesiącach,
i poinformować, że rozpoczną się działania konspiracyjne, których celem będzie obalenie
Rewolucji. Żaden z nich nie zorientował się wtedy, że dostaje pierwszą lekcję materializmu
historycznego, a zwłaszcza zapoznaje się z rozdziałami poświęconymi konfrontacji klasowej, i że
sytuacja, którą im opisuję najpierw jako zażartą walkę przeciwko zwolennikom Batisty,
donosicielom i innym kolaborantom starego reżimu, do których za dwa, trzy miesiące dołączą
posiadacze ziemscy i latyfundyści, a następnie pozostali potentaci i imperialiści oraz ich
zwolennicy, to kontrrewolucja. Chodziło o to, by wraz z pojawieniem się kontrrewolucji mieć
czołowych przywódców do naszej dyspozycji. Trzeba było być szybszym. Szykujmy się na
poważną wojnę, mówiłem, a kiedy się rozpocznie, nikt nas nie weźmie z zaskoczenia, my już
będziemy gotowi i będziemy mieć przygotowanych przywódców. Musimy być szybsi. Strategia ta
miała dwa końce, przyznaję. W rzeczywistości chłopcy pokroju Luisa Felipe Bernazy z powodu ich
przynależności klasowej byli naturalnymi kontrrewolucjonistami, dlatego też poprosiłem Celię
o pomoc w ich wyborze według nazwisk udostępnionych mi przez niektórych szefów ruchu oporu.
Wiedziałem, jak już wcześniej wspomniałem, jakich cech poszukuję: niezdyscyplinowania (to
znaczy typów naturalnie bezczelnych), braku poglądów ideologicznych (czyli nieskłonnych do
wahań natury moralnej) i drobnoburżujstwa (niekoniecznie musiało mieć to związek z czynnikiem
ekonomicznym, więź z burżuazją powinna dotyczyć raczej zazdrości, nie fascynacji). Okazali się
najlepsi. Ich sukces tłumaczę tym, że traktowali jako zabawę coś, co i tak by zrobili, gdybym ich
wcześniej nie zwerbował. Ponadto ryzyko, jakie podejmowali, było znikome. Stali po stronie
władzy i jednocześnie korzystali z ostatnich synekur kreolskiej burżuazji. W tym sensie byłem
szybszy. Przejąłem ich z obozu przeciwnika z dużym wyprzedzeniem. Ale oprócz tego
poszukiwałem ludzi bardzo niebezpiecznych, którzy udowodnili swoją odwagę, którzy mieli na
swoim koncie wiele ofiar. Nie wchodziło w grę pozostawienie ich do dyspozycji sił
kontrrewolucyjnych. Wszyscy nosili brzemię młodych zabójców, którzy zaludnili szeregi walki
podziemnej. Każdy z nich zabijał w miejscu, skąd pochodził. Od najwcześniejszych lat.
Oni jako reżyserzy? Alfredo Guevara, nasz ceniony dyrektor Instytutu Kina, wykazał się
szczególną słabością wobec tych chłopców, którzy wypełnili heroiczne misje, działając w szeregach
wroga, a którzy przeszli w stan spoczynku i udali się tam, gdzie mogli odbudować swoje młode
i obiecujące życie, bo to dotychczasowe, zawodowych konspiratorów, dobiegło końca. Alfredo
wziął pod skrzydła kilku tych dzikusów niczym kokoszka swoje kurczęta. Zawsze miał słabość do
postawnych i atletycznie zbudowanych młodzieńców, którzy, poza dwoma lub trzema krzepkimi
Mulatami, sprawiali wrażenie, jakby zostali wyselekcjonowani przez komisję poborową partii
nazistowskiej. Nie myślcie sobie, że Alfredo dokonywał podobnego wyboru, aby przy boku
któregoś z nich doznawać jakichś szczególnych uniesień. No dobrze, nie sposób wiedzieć, czy tego
nie chciał. Ale nie prowokował takich sytuacji. W istocie chciał ich mieć w ICAIC (Kubańskim
Instytucie Sztuki i Przemysłu Filmowego) jako swego rodzaju małe, tajemne i prywatne wojsko,
którego członkowie krążą po biurach instytucji, mieszając się ze zmanierowanymi artystami
z tropików i licznym personelem dźwigającym szare skrzynie z filmami. Spędzali czas w małych
salach, oglądając setki westernów, jakie przetrwały w archiwach.
Natomiast towarzysz Bernaza po odbytej ze mną rozmowie udał się do liceum w Santiago
de Cuba, gdzie został wpisany na listę uczniów. Następnie podłożył tam ogień pod kilka
pojemników ze śmieciami i wysmarował breją stróża. Dobry początek. Do tego stopnia, że dwa lata
później, podczas desantu na Playa Girón, został szefem zespołu organizacji kontrrewolucyjnych,
które prowadziły potajemną działalność w Santiago.
Stan sprzętu pancernego przedstawiał się nie najlepiej. Po dokonaniu tej refleksji
i odwołaniu się do jednego z moich ulubionych aksjomatów Stalina, mówiącego, że istotą strategii
jest posiadanie rezerw, zdałem sobie sprawę, że na czołgach Batisty daleko nie zajedziemy. Chociaż
mieliśmy ich wystarczająco dużo, aby tymczasowo zapanować nad sytuacją. Wybór Managui, na
południowym zachodzie od stolicy, gdzie u stóp wzniesień hodowano konie, okazał się słuszny,
podobnie jak szkoły kadetów. Po pierwsze ze względu na położenie, dwadzieścia minut od miasta,
od wschodu. Jeden czołg, ze względu na swoją konstrukcję, potrzebował niecałej godziny, by
przedostać się do centrum miasta i rozpocząć ostrzał dowolnego obiektu wymagającego takiego
potraktowania. W kolejnych latach zadbaliśmy o usprawnienie połączenia ze stolicą. Wydzieliliśmy
i wybudowaliśmy tak zwany Pierwszy Pierścień obwodnicy Hawany, ośmiopasmową drogę, która
pozwalała na wprowadzenie pułku operujących na zachodzie czołgów dowolną trasą, z wyjątkiem,
ma się rozumieć, nabrzeża, i usprawnienie stałego rozmieszczenia tych sił. Teraz miały się
przemieszczać szeroką drogą wzdłuż posterunków, tuż przy głównym wjeździe do miasta.
Ponadto – i jest to informacja, o której często się zapomina – istotny fragment Pierwszego
Pierścienia został pomyślany jako pas startowy dla samolotów wojskowych. Nie należy też
zapominać o zakamuflowanych hangarach ustawionych wzdłuż drogi, gdzie mogłyby parkować
nasze migi. Niewiarygodne, ale wszystko przypominało – i powtarzam to moim towarzyszom – sen
nocy letniej. To był szczyt naszych militarnych możliwości w chwili, gdy jako jeden z niewielu
krajów świata mówiliśmy o geopolityce w całym tego słowa znaczeniu i dysponowaliśmy ponad
pięcioma setkami czołgów rozlokowanych w południowym rogu Afryki, które miały wesprzeć
nasze aspiracje, co Ronald Reagan skwitował, opisując nas jako zarozumiałą imperialistyczną
mysz. Co za sukinsyn. Pamiętam, że zatrzymywałem się na końcu tych dróg, na których
wstrzymywano ruch, by w ciągu pięciu minut przemienić je w pasy startowe dla migów-12 bis
wynurzających się spod szczytów pobliskich wzgórz, które po chwili wznosiły się w przestworza
jeden za drugim z nieodłącznym rykiem silników. Pozwoliłem sobie wykorzystać swoją pozycję
i zażartować, odwracając się w stronę moich sowieckich doradców: „A potem dziwimy się, gdy
mówią, że jesteśmy zapleczem lotniczym Sowietów naprzeciwko amerykańskiego wybrzeża”.
Później, po rozwiązaniu Związku Radzieckiego, jak nietrudno się domyślić, będziemy zmuszeni
powrócić do polityki wiekowych czołgów. Dzięki T-55 i T-62 na głównych ulicach miasta
mieliśmy Hawanę pod kontrolą. Geopolityka zdecydowanie się uprościła. Drugą podstawową
zasadą użycia czołgów – po raz pierwszy przeczytacie to utrwalone na papierze – jest zajęcie
terytorium. Gdy chodzi o utrzymanie pod kontrolą części podbitego kraju – w celach represyjnych –
wystarczy rozlokować w mieście kompanię pancerną.
Piętnaście czołgów A34 Comet dotarło na Kubę wraz z piętnastoma samolotami
myśliwskimi Sea Fury. Choć, jak wiadomo, żaden z tych sprzętów nie został użyty do walki
przeciwko Batiście, skorzystaliśmy na tym. Weszliśmy w posiadanie pierwszej dostawy nowego
sprzętu, który nie był amerykański, co tylko nasiliło nasz apetyt na uzbrojenie europejskie.
Uświadomiło nam to również, że rynek amerykański nie jest nam niezbędny i nie ma powodu
obawiać się embarga. Zawdzięczamy to Batiście i jego negocjatorom, o czym pierwszy raz
pozwalam sobie mówić publicznie. W drodze były też belgijskie karabiny FAL. Oni zakupili
dwadzieścia tysięcy, my następnych dwadzieścia tysięcy. Pod koniec 1959 roku, kiedy minister
spraw zagranicznych Raúl Roa wylądował w Londynie jako mój specjalny wysłannik, premier
Harold Macmillan przyjął go diatrybą o zniesieniu przez Anglię kary śmierci, czyniąc aluzję do
masowych egzekucji na zwolennikach Batisty. Ja chcę wymienić myśliwce Sea Fury na
odrzutowce, a on wychodzi z takim tekstem. Roa w każdym razie przyjął to ze spokojem. „Ależ! –
odpowiedział. – Czyżbyście w końcu postanowili sprzeciwić się ostrzu kata? Natychmiast muszę
powiadomić o tym Hawanę. Bo u was to głowy leciały!”. Żadnego odniesienia do samolotów Sea
Fury ani czołgów Comet, które wysłali Batiście. Przecież chodziło o uzbrojenie przeznaczone do
likwidacji rewolucjonistów! Gruczoł łzowy nie zadziałał też dwa lata później, gdy te same
maszyny, służące tym razem mnie, zostały wykorzystane – przynajmniej samoloty Fury – w Zatoce
Świń. Żołnierze batistowscy padali jak muchy od broni pochodzenia amerykańskiego
i dominikańskiego. Corneliowi Rojasowi roztrzaskaliśmy głowę – brudząc jej zawartością mur
w Santa Clara – przy użyciu ognia z cudownych amerykańskich karabinów M-1, przekazanych
Kubie w ramach paktu o wzajemnej pomocy gospodarczej, i dominikańskich karabinów San
Cristóbal. Nikt nie wspomniał o dostawcach ani o katach, tych aktualnych, którzy dokonują
egzekucji na poprzednich katach. Podobne problemy dotyczą krajów, które nie produkują
uzbrojenia. Jesteśmy krytykowani przez dostawców. A brytyjscy inżynierowie – niezmiennie
w szkockich szalach i z fajkami w ustach – przybywali każdego ranka doglądać czołgów, nie mając
najmniejszego pojęcia, że pod ich nosem jeden batalion wojska został zastąpiony innym.
15 maja 1960 roku. Fidel i Che biorą udział w turnieju wędkarskim organizowanym przez
Hemingwaya u wybrzeży Kuby. Fidel łowi, a Che oddaje się lekturze Stendhala. Potem będzie
czytał Konstantina Simonowa.
17.
Święty konkubinat
Był to, można powiedzieć, zarys teorii człowieka i jego władzy powodowany wymogiem
kontruderzenia; nikt go nie wytyczył, ale tkwił tam zalążek radykalizmu, gdyż miał on ułatwić
Kubańczykom przemyślenie ich sytuacji, zmianę jej. JEAN-PAUL SARTRE, Ideologia i rewolucja
W pierwszych tygodniach Rewolucji doświadczyłem poważnego emocjonalnego
zawirowania. W czasie jednego z moich wystąpień telewizyjnych pewien dziennikarz zapytał mnie,
czy uważam za właściwe, by czarny chłopak prawił komplementy białej dziewczynie. Pytanie było
tak absurdalne i podlane takim rasistowskim sosem, że mało brakowało, a skoczyłbym głupkowi do
gardła. Ale przyznaję, że padło w momencie, gdy na chwilę się rozkojarzyłem, i spowodowało
równie absurdalną i mało przemyślaną odpowiedź. Odpowiedziałem, że jest to tak samo
niedopuszczalne jak wtedy, gdy biały mężczyzna komplementuje czarną dziewczynę, więc
najlepiej, aby nikt nikomu nie prawił komplementów. Pozwólcie, że wyjaśnię czytelnikom
zagranicznym, którzy być może nie są oswojeni z głęboko zakorzenionym w tradycji kreolskiej
zwyczajem komplementowania, a co za tym idzie, powszechnego przekonania o konieczności
bezdyskusyjnej celebracji kobiecego piękna. Chodzi o to, by jakoś się odezwać do ślicznej
dziewczyny, kiedy przechodzi ona obok mężczyzny bądź grupy mężczyzn. Wówczas jest to
zachowanie jak najbardziej właściwe. Ale nie brakowało też chamskich odzywek i zwrotów nie na
miejscu, a najmocniejsze z nich aspirowały wręcz do miana poetyckich. Gdy obok przechodziła
kobieta, należało posłużyć się uprzejmym zwrotem. Wiadomo, że kobiety upiększają się i wkładają
najlepsze ciuchy, aby stać się adresatkami szczodrych komplementów. Taka niewinna i fantazyjna
zabawa, jeśli można tak to ująć, całego społeczeństwa. A ja nagle wyparowuję z czymś takim
w telewizji. Zdaje się, że był to jedyny raz w mojej karierze politycznej, kiedy wycofałem się ze
swojej deklaracji. W odniesieniu do komplementów. Niewiele brakowało, a wywołałbym powstanie
narodowe. Zadzwoniłem do komendanta Efigenia Amejeirasa, który właśnie został mianowany
szefem Policji Rewolucyjnej, i przekazałem mu konkretne instrukcje: „Cholera, Efigenio, proszę cię
bardzo, nie wsadzaj nikogo do więzienia za prawienie komplementów”. Odpowiedź Efigenia była
symptomatyczna w kontekście sytuacji, w jakiej znajdował się kraj. „Słuchaj, Fidelu, czy to
prawda, że zamierzasz zakazać używania komplementów? Ach, Fidelu, Fidelu. Czy ty przypadkiem
nie oszalałeś?”. Iluż to ja widziałem policjantów i innych mundurowych, jak na kubańskich ulicach
obdarzali kobiety komplementami. Postanowiłem więc czym prędzej udać się do telewizji
i stanowczo podkreślić, że w tej sprawie doszło do niezrozumienia. Dodam tylko, że sam nigdy nie
byłem dobry w fastrygowaniu komplementów.
Pamiętam, że kilka lat później – około 1965 roku, jeśli dobrze pamiętam – moja karawana
oldsmobilów jechała powoli ulicą prowadzącą do wybrzeża, przez dzielnicę nazywaną przez
hawańczyków La Rampa, gdy wypatrzyłem Kubankę. Mocne łydki i wydatne pośladki, które
zakrywała czerwona bawełniana sukienka. Obwód w pasie miała taki, że gdyby objąć ją dłońmi,
końce środkowych palców zetknęłyby się ze sobą. Była biała, miała czarne rozpuszczone włosy
i najwyraźniej czerpała radość ze stawiania długich kroków i karania ludzkości urodą, co do której
nie miała wątpliwości. Odwróciłem głowę w jej stronę i zidiociały wydałem okrzyk, zupełnie się
nie kontrolując: „Ale laska!”. Musiał zostać usłyszany w najodleglejszych zakamarkach miasta, co
więcej, uzyskać pełną akceptację każdego, kto go usłyszał. Ona oczywiście wypatrzyła mnie
w niewielkim ruchu ulicznym i spoglądając na trzy oldsmobile w kolorze czerwonego wina,
skierowała w moją stronę szeroki uśmiech aprobaty. Wyciągnęła też palec wskazujący, jakby
chciała powiedzieć: Jestem twoja, Fidelu.
Później, jakby nie dość było nieszczęść i wpadek z udziałem członków Rady Ministrów, na
scenie pojawia się mój stary przyjaciel Luis Orlando Rodríguez, którego mianowałem ministrem
spraw wewnętrznych. Deklaruje, że położy kres hazardowi na Kubie. Miał na myśli kasyna wciąż
pozostające pod zwierzchnictwem Amerykanów. Ja staram się pogrywać z jankesami, stosując jako
element strategii pozorne niezdecydowanie i kokieterię. A ten szalony saper Luis Orlando
postanawia, że oto nadszedł moment, aby przestać kręcić ruletką w kraju i zaprzestać rzucania
czerwonymi kośćmi na zielonym obrusie do blackjacka. Prawda, że kasyna pozostawały w rękach
osobników o mafijnej proweniencji i że to ja poleciłem, by zwinąć głównych przywódców
organizacji wraz z ich rzeczami z luksusowych apartamentów w El Vedado i przenieść do Tiscornii,
gdzie od chwili ustanowienia Republiki przetrzymywano ludzi oczekujących na deportację.
Usytuowana w zakolu hawańskiego portu poczekalnia mogła się poszczycić goszczeniem w swoich
progach Santosa Traficante, znanego jako Don z Tampa, najwyższego rangą przedstawiciela
Syndykatu Gry w Hawanie. Trzymałem go w Tiscornii również w ramach strategii wobec
jankesów. FBI miała hopla na punkcie Santosa i publicznie zgłosiła chęć przejęcia go od nas.
Odpowiedziałem im – po raz pierwszy stosując rewolucyjną logikę dialektyczną bierz-i-daj – że
jeśli o nas chodzi, nie ma sprawy, pod warunkiem że oni przekażą nam batistowskich zbirów,
którym pomogli w ucieczce wraz z Batistą. Wtedy po raz pierwszy naród kubański zrozumiał, że
Amerykanie nie są nam straszni, oni zaś po raz pierwszy usłyszeli, jak ktoś zwraca się do nich tym
samym tonem. Jeśli nie zrozumieli, na czym mają polegać nasze relacje, to dlatego że nie potrafią
traktować rozmówcy na równi ze sobą. To niedobrze dla nich, nie poznają dobrze swojego wroga.
A więc podczas gdy oni czekają na moją reakcję, ja czynię z Santosa najbardziej dostojnego
obywatela Tiscornii. On sam by w to nie uwierzył, ale trzymałem go tam dla jego bezpieczeństwa.
Docierały do mnie informacje, że po mieście krążą agenci FBI i w każdej chwili mogą spróbować
go porwać, co w ówczesnej Hawanie nie było trudne. Ale jeśli chcieli mieć grubą rybę, najpierw
musieli negocjować ze mną. Z drugiej strony chciałem trzymać Santosa z dala od Franka Fioriniego
(albo Sturgisa, jak też kazał się nazywać), szefa Policji Wojskowej Powstańczych Sił Powietrznych,
który, jak głosiły wieści, nie wiadomo komu się wysługiwał, czy CIA, czy FBI, czy oddziałowi
wojskowemu G-2, czy S-2 marynarki. Wzniosłem wzrok ku niebu, gdy dowiedziałem się, że Fiorini
staje na czele Policji Wojskowej, która w zasadzie nie istniała, a jeśli miała jakieś plutony, to nie
więcej niż dwa, do obsługi posterunków przy wjeździe do baz lotniczych. Służący w niej wyróżniali
się spośród reszty oddziałów białymi getrami pochodzącymi z batistowskich magazynów i białymi
kaskami. Przymknąłem oko, ale powiedziałem do Camila, by zawezwał Fioriniego i mianował
odpowiedzialnym za interwencje w mafijnych kasynach. To było najlepsze, co mogłem zrobić, aby
skonfrontować go z kimś, kogo rzeczywiście się bał: z Santosem Traficante. Santos wraz ze swoim
amerykańsko-włoskim otoczeniem przeniósł Sztab Generalny z kabaretu Sans Souci – który
początkowo był klubem wiejskim – do hotelu Comodoro na zachodnim wybrzeżu. Sans Souci tuż
po triumfie Rewolucji został z wściekłą furią rozszabrowany. O ile mi wiadomo, żaden inny
przybytek mafijny nie został potraktowany tak drastycznie 1 stycznia 1959 roku. Nie więcej jak trzy
lata później wykorzystaliśmy to miejsce do urządzenia tam warsztatów naprawy czeskich
karabinów przeciwlotniczych czterolufowych kalibru 12,5. Wtedy, w pierwszym tygodniu
1959 roku, pojawia się informacja, że towarzysz minister spraw wewnętrznych Luis Orlando
Rodríguez ogłasza, iż w najbliższych godzinach wyrzuci z kraju Santosa Traficante. Jest to ostatni
raz, kiedy o Luisie Orlando Rodríguezie mówi się jako o ministrze spraw wewnętrznych.
10 czerwca mianowałem na to stanowisko José Naranjo „Pepína”. Jeśli chodzi o kwestię Santosa,
powiedziałem, by przekazał mu, żeby poszukał rozwiązania sytuacji, w jakiej się znalazł, z pomocą
adwokatów i niech jedzie, kiedy chce i gdzie chce, ale są dwa warunki: niech moje imię nie będzie
łączone publicznie z żadną jego sprawą i niech nigdy nie przyjmuje żadnych pieniędzy za realizację
spraw o randze oficjalnej.
Inną niepokojącą wiadomością dotyczącą Santosa było to, że Rolando Cubelas, komendant
Dyrektoriatu, odwiedzał go w Tiscornii. Zadzwoniłem do Pepína z informacją, by położył kres tym
spotkaniom. Koniec z wizytami Rolanda u Santosa. Nie potrzeba mi sojuszu Dyrektoriatu z mafią.
Już raz CIA przy współudziale mafii starała się infiltrować Franka Fioriniego w Sierra Maestra
8
.
Chociaż wydaje mi się, że Rolando zamierzał przejąć własność Santosa, by nią zarządzać. Koniec
świata z tym Fiorinim, naprawdę. Głupi buc. Nigdy z nikogo nie naśmiewałem się bardziej niż ze
słynnego Franka Fioriniego, czy Franka Sturgisa, i wszystkich innych przydomków, jakimi się
posługiwał. W każdym razie nie oparłem się pokusie i zanim Santos opuścił Kubę, przekazałem mu
wiadomość, by następnym razem poszukał bardziej rozgarniętego posłańca.
Frank Fiorini o mało się nie przewrócił, kiedy wezwałem go do komendy w La Plata,
otworzyłem na jego cześć butelkę rumu, którym wypełniłem filiżankę do kawy. Podając mu ją,
powiedziałem:
– Kurwa, Frank, przyglądałem ci się z uwagą i doszedłem do wniosku, że jesteś gościem
z doświadczeniem. Jak w coś wchodzisz, to tylko do służb wywiadowczych.
Filiżanka prawie wypadła mu z dłoni, podskakiwała jak pingpongowa piłeczka. Próbował
się tłumaczyć. Przerwałem mu gestem ręki. I do drugiej filiżanki nalałem sobie rumu. Koszula
Franka w jednej chwili namokła od potu. Jakby właśnie wrócił ze spaceru w czasie burzy. Albo
jeszcze lepiej, jakby właśnie wyszedł spod prysznica, pod który wszedł w ubraniu. Udałem, że nie
widzę, co się z nim dzieje. Był niewątpliwie przekonany, że właśnie usłyszy wyrok śmierci. Zawsze
gdy oglądałem człowieka, który w ten sposób się poci, było to w chwili, gdy stawał przed plutonem
egzekucyjnym. Postanowiłem powiedzieć coś, co go uspokoi.
– Nie mówię tego w złej intencji, Frank. Mówię to, bo jesteś typem, jakiego potrzebuję
w Sierra Maestra.
– Tak, słucham – zareagował, ledwie wydobywając z siebie głos.
– Pozwól, że coś ci wyjaśnię, Frank. Daj mi dokończyć. Jeszcze trochę?
Wskazałem na butelkę rumu. Frank pokiwał twierdząco głową. Tak, chciał jeszcze trochę.
– Bo widzisz, Frank, jestem przekonany, że w partyzantce mamy do czynienia
z komunistyczną infiltracją. Te sukinsyny są tuż obok nas. Dlatego przyglądałem ci się od chwili,
gdy zjawiłeś się z Pedrem Luisem i kręciłeś się tutaj po komendzie, i powiedziałem sobie, kurde,
takiego Amerykanina mi trzeba. Widać, że z niego kawał skurczybyka i nadaje się na kogoś, kto
mógłby mi pomóc. Chodzi o to, Frank, że potrzebuję, abyś ustalił, czy rzeczywiście mamy tutaj
komunistów, czy nie. Mianuję cię kapitanem, co ty na to? Kapitanem Armii Powstańczej. Dam ci
przepustkę, glejt, abyś mógł przeprowadzić inspekcję we wszystkich kolumnach. Możesz się
poruszać wedle własnego uznania. Ale oczekuję rezultatów, Frank. Chcę mieć komunistów
podanych na tacy. Rozumiemy się? Tego od ciebie chcę. Zgadzasz się? Jesteś gotów mi pomóc?
Butelka bacardí znowu powędrowała w moje ręce. Odkręcam ją.
– Strzemiennego, Frank?
Jedyna rewolucja KGB
Mój sojusz z komunistami – albo jak ostatnio niektórzy chcą to nazywać „sekretny pakt
z Cojímar”, jakby nie wiadomo co odkryli – jest nieunikniony, by zbliżyć się do Związku
Radzieckiego, a także potrzebny, bym mógł otrzymywać dostawy broni i paliwa. Na dobry
początek. Nazywanie tego związkiem konkubenckim, jak robią to niektórzy moi wrogowie,
odnosząc się do spotkania wybrańców w Cojímar, jest dla mnie zupełnie zrozumiałe, tak bowiem
postępuje ten, komu odmawia się udziału w sakramencie. Pamiętajcie, że istnieją dwa równoległe
rządy, jeden Urrutii i drugi w Cojímar. Urrutia urzęduje w Pałacu Prezydenckim z Radą Ministrów
i całą zwyczajową zgrają członków rządu i pełni swoje funkcje w celu zachowania spokoju wśród
burżuazji i Amerykanów. Rząd z Cojímar, zważywszy na jego potajemne istnienie, miał charakter
całkowicie konspiracyjny, bez najmniejszej szansy ujawnienia się, aby nie stracić efektywności,
i służył utrzymaniu w konspiracji komunistów i rewolucjonistów. Aby skonsolidować Rewolucję,
musieli pozostawać anonimowi. Zaznaczam, że w traktowaniu komunistów nie było nic
upokarzającego. Wręcz przeciwnie. Jakakolwiek próba regulowania rachunków przyniosłaby im
ulgę. Zastaliśmy Partię praktycznie wykończoną przez Batistę. Zdominował ją ekonomicznie,
zmuszając do pozostania częściowo w ukryciu; przekazywał, łaskawie i sporadycznie, miesięczne
diety w wysokości dwóch tysięcy peso niektórym kongresmanom w ramach emerytury. Zniknęły
inne źródła przychodu, zwłaszcza te ze związków zawodowych przejętych przez ludzi Batisty.
Zamknięty też został dziennik „Hoy”. Większość wojskowych przestała uiszczać składki głównie
dlatego, że nie byli już wojskowymi i zniknęli z pola widzenia. Tak więc Rewolucja w jakimś
sensie przybywa im z odsieczą i podarowuje drukarnię batistowskiego tytułu „Alerta”, gdzie mogą
wydawać „Hoy”, a także otwiera im kilka rachunków, by mogli wypłacać swoim ludziom
cokolwiek. Nie można zapominać, że pośród tej scenerii nieszczęść pierwsze miesiące naszego
procesu oznaczały dla nich kryzys finansowy. Wraz z nastaniem Rewolucji rozwiązany został
Kongres i przestano płacić należności, podczas gdy powoli sprawdzano, jaki kto miał związek
z batistowskim reżimem, aby wiedzieć, kogo uznać za prawomocnego emeryta. Inną formą pomocy
było włączenie kadr Partii w szeregi sił zbrojnych i służb bezpieczeństwa. Jak przez mgłę pamiętam
scenę, która wydaje się znamienna, a którą widziałem ponownie w domu Raúla w 1959 roku. Raúl
i pół setki starych komunistów przemienionych w funkcjonariuszy G-2, siedzących przy stole
w jadalni, przy którym kiedyś, podczas pobytów w Campo Columbia, posilał się sam Batista. Na
stole leży góra banknotów o wszelkich możliwych nominałach, które ministrowie rządu dostarczyli
kilka godzin wcześniej. Raúl zawezwał ich telefonicznie i nakazał, by przynieśli wszystkie
pieniądze, jakie zostaną po uregulowaniu należności. Podział następuje zgodnie z dyspozycjami, ale
też w zależności od potrzeb indywidualnych. Nigdy nie więcej niż dwieście peso na głowę. Swoją
drogą więcej się nie dało. A jeśli coś zostawało, przechodziło na następny miesiąc. Poza kwestiami
związanymi z personelem, o którym była już mowa, objąłem protekcją Aníbala Escalante i Osvalda
Sáncheza, natomiast Raúl zaopiekował się Flaviem Bravo i Joaquínem Ordoquim. Nawet Raúl
obawiał się mianowania ich kapitanami Armii Powstańczej i wprowadzenia w zakamarki czegoś, co
niedługo miało się stać wszechpotężnym Głównym Sztabem Generalnym.
Trzeba było wiedzieć, jak zręcznie poruszać się w kontaktach z nowymi sojusznikami.
Utrzymać ich w ryzach, ale jednocześnie pozwolić, by poczuli się ważni. Zrozumcie. Komunizm
jest tym, co pozwala mi utrzymać kraj w ramach historii powszechnej. A ściślej: pozwala mi
umieścić Kubę na polu krytyki w kontekście zimnej wojny. Gdybyśmy nie umiejscowili się
w kontekście tej największej zasięgiem i najkosztowniejszej konfrontacji w historii ludzkości,
pozostałoby po nas ledwie wspomnienie – o ile w ogóle – i dostalibyśmy po głowie od
Amerykanów. Przechodząc pod ochronę Związku Radzieckiego i wyznając wiarę w marksizm
i leninizm, zasadniczo odmieniliśmy wartość naszej obecności na światowej scenie.
Na początku udało się to w sposób ledwie widoczny.
Zardzewiałe samochody, które znajdują się w dyspozycji komunistów, zaczynają krążyć po
Cojímar. Osvaldo Sánchez i Aníbal Escalante są wszechobecni. Osvaldo, jak już wiecie, należy do
weteranów z rodowodem KGB, z którym wielokrotnie rozmawiałem w Sierra Maestra. Aníbal, też
już o tym wspominałem, przynależy do twardego członu Partii. Zaglądam do Cojímar, bo lubię
widok, jaki stamtąd się rozpościera, a do tego mogę postrzelać z karabinu FAL, stojąc niemal
w progu. Będę tam mieszkał aż do powrotu z Nowego Jorku, dokąd właśnie planuję odbyć podróż.
Oprócz tego Cojímar cały czas pozostaje miejscem spotkań Partii. Celia kończy przygotowywać dla
mnie apartament, zgodnie z wszystkimi potrzebami, w hawańskiej dzielnicy El Vedado. Słynny
bunkier na ulicy Once. Zależy jej na stworzeniu miejsca, gdzie, jak sądzi, będę się czuł swobodnie
i będę miał wszystko pod ręką, bym nie musiał niepotrzebnie się przemieszczać, gdyby naszła mnie
na coś ochota. Myśli, że dam się schwytać w podobną pułapkę.
Tematem niezbyt dogłębnie poruszanym – nie wspomina się o nim nawet w książkach, które
nazywam „literaturą katastroficzną”, publikowanych na Zachodzie, a także w Związku Radzieckim,
po tym jak otwarto archiwa KGB i najskrytsze akta sowieckiej partii – jest kwestia współpracy
wywiadów. W każdym razie w książce Wasilija Mitrochina nie odnajduję nic rzeczowego odnośnie
do Kuby i jej poczynań w tym zakresie
9
. Brak odpowiednich informacji można wyjaśnić. Przede
wszystkim w najbardziej delikatnych grach operacyjnych potrafiliśmy zachować dyskrecję. Chociaż
Mitrochin i inni wysocy oficjele KGB myśleli, że wywiad kubański – DGI
10
– przekazuje im
wszystkie tajne informacje, tak naprawdę byliśmy bardzo powściągliwi i nigdy nie otworzyliśmy
przed nikim naszych archiwów. Owszem, utrzymywaliśmy dobrą współpracę i doskonałe relacje
instytucjonalne. Pamiętam, że po zabójstwie Kennedy’ego pojawiło się z ich strony niedyskretne
pytanie dotyczące naszej infiltracji w CIA czy szeregach kubańskich kontrrewolucjonistów
uwikłanych w sprawę z Dallas. Odpowiedzieliśmy, że my również jesteśmy żywo zainteresowani
poznaniem ich tajniaków w Langley, a tym bardziej cieszylibyśmy się z informacji o pobycie –
całych latach – Lee Harveya Oswalda w Związku Radzieckim. Krótka piłka. Nie sądzę, by coś
jeszcze było godne wspomnienia w tej kwestii. Wręcz przeciwnie. Oni – czyli KGB – mieli nawet
na Kubie bazę na wyłączność, gdzie mogli działać. Nie mówię o sławnej „Lourdes” do
obsługiwania satelity, położonej na południowym zachodzie Hawany – w ramach umowy SALT –
nad którą kontrolę sprawowało sowieckie Ministerstwo Obrony. Baza, o której myślę, prowadzona
do spółki przez KGB i naszych Sowietów, nosiła nazwę DOSA
11
. Miała własny bunkier, olbrzymią
budowlę ukrytą pod ziemią w odległości pół kilometra od drogi prowadzącej na lotnisko
w Hawanie.
Z drugiej strony to my dostarczaliśmy Sowietom najdelikatniejsze informacje naukowo-
techniczne autorstwa Amerykanów. To dzięki nam byli na bieżąco z wynalazkami, modyfikacjami
albo zastosowaniami opracowanymi w laboratoriach i instytucjach naukowych – niejednokrotnie
tajnych – w Stanach Zjednoczonych. Może trudno wam będzie w to uwierzyć, ale wiedza ta
docierała do nas w wielkich kartonowych pudełkach wielkości regularnych marynarskich kufrów,
czasami też w drewnianych skrzyniach. Rzucaliśmy okiem na zawartość i wydobywaliśmy każdą
rzecz, która mogła nam się przydać, szczególnie z dziedziny medycyny, biotechnologii czy walki
z rakiem. Ale wszystko, co zahaczało o kwestie wojskowe, a w szczególności sprawy nuklearne,
pakowaliśmy do samolotów i wysyłaliśmy do Moskwy. Nierzadko wraz z przesyłką leciał
Abrantes, zwłaszcza gdy chodziło o materiał o wyjątkowym znaczeniu strategicznym, który
wymagał eskorty naszego ministra spraw wewnętrznych. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy
odpowiednio dużo wykwalifikowanego personelu, by opracować te informacje. Jeśli istnieje jeszcze
zimnowojenny sekret, który ma jakieś znaczenie, to właśnie go wyjawiłem. Oczywiście
elementarna zasada lojalności uniemożliwia mi wymienienie nazwisk moich ofiarnych towarzyszy
obu płci, którzy dostarczali mi te cenne informacje, nie mogę też tego zrobić dlatego, że wciąż dla
nas pracują. Mam w pamięci obraz gabinetu Raúla w Komitecie Centralnym Partii całkowicie
zawalonego skrzyniami na czas ich przetrzymywania przez kilka tygodni. Mieliśmy w zwyczaju
składować tam materiał, zanim został wysłany. Dlatego też, sądzę, jeśli za czymś dzisiaj tęsknią na
uniwersytetach w Rosji, to za drewnianymi skrzyniami z Hawany. I pomyśleć, że Ethel i Juliusowi
Rosenbergom tak się dostało za nikłe treści przekazane Moskwie. Mówię nikłe, bo takie przecież
były w porównaniu z tym, co wysyłaliśmy im od końca lat 60. Ilość pierwszorzędnej informacji
naukowej, jaką przekazaliśmy w ręce Sowietów, nie sprawiła, że nasze winy zostały odkupione.
Amerykanie mogliby za to po trzykroć przypalić na swoich krzesłach elektrycznych kubańskie
społeczeństwo. Prędzej spaliłyby się urządzenia, które mają na stanie. Najciekawsze jest jednak to,
że sami agenci odmawiali pracy dla Sowietów i przekazywania im wyników prac wywiadowczych.
Możecie być pewni, że wielu z nich dopiero teraz, czytając te słowa, dowie się, jakie było faktyczne
przeznaczenie efektów ich pracy, wysiłków i ryzyka.
Istnieją sprawy dotyczące rozpadu Związku Radzieckiego, o których nie wspomina
bibliografia, a które pozostają w związku z Planem Wpływu. Nie pojawia się na przykład ani jedno
słowo na temat czeku in blanco, jaki otrzymaliśmy od Sowietów, aby zająć się Phillipem Ageem,
dezerterem z CIA, który mieszkał na Kubie od połowy lat 80. Czek in blanco plus pozwolenie, by
wpisać cyfrę, jaką uznamy za stosowną.
Nie myślcie, że krytykuję Moskwę. Nieważne, że Związek Radziecki zniknął ani że
Władimir Putin myśli, iż może bezkarnie pogrywać z kapitalizmem. Tak naprawdę nie znosiłem
zależności od Blasa Roca i całej tej grupy, która zbliżyła mnie do Sowietów. Tego im nie wybaczę.
Mediowanie Blasa w Moskwie na rzecz Fidela Castro odbyło się jak dla mnie zbyt wysokim
kosztem. Na dłuższą metę dla Blasa ta przysługa przemieniła się w dożywotnią karę. Nigdy mu
tego nie wybaczyłem. Już w 1962 roku pozostawałem w bezpośrednich kontaktach z Sowietami,
dzięki czemu mam dostęp do rakiet atomowych. Wówczas nadchodzi właściwy moment, by pozbyć
się socjalistów z PSP, które nie ma jeszcze świadomości swojej władzy. Usunąć, zanim ją
zdobędzie, zanim będzie mieć tę świadomość.
Ale zdaje się, że wyprzedzam fakty. Zdarza mi się to. Zawsze, gdy się obruszam,
przyspieszam.
Wróćmy zatem do scenerii, w której przebywaliśmy, do Cojímar i tajnych zebrań. Któregoś
popołudnia mówię do nich – zdaje się, że do Blasa i Aníbala – że powinniśmy zaprosić towarzyszy
z Dyrektoriatu, by uwierzyli, iż faktycznie wchodzą w skład dyrekcji rewolucyjnej, bo w ten sposób
będziemy mogli rozpocząć ich rekrutację. Oczywiście, zaznaczam, nie wszystkich. Ale wśród nich
są i tacy, których, tak uważam, dobrze byłoby zaprosić. Wydaje mi się wręcz konieczne, by ich
włączyć, mówię. Tak czy inaczej dowiedzą się i poczują się odsunięci, niedocenieni, staną się
niepotrzebnym źródłem problemów. Zawsze starałem się trzymać Dyrektoriat pod ochroną.
Stanowili spójniejszą siłę niż niedobitki z Ruchu 26 Lipca. Także dlatego, że PSP nigdy nie będzie
moją partią. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że nie dysponuję siłą polityczną, która stałaby za
mną, jak Partia stoi za Blasem czy Dyrektoriat za Rolandem. Ponieważ Ruch 26 Lipca był, jaki był,
a raczej pozostawał w sferze abstrakcji, bo za każdym razem, gdy powoływałem się na związek
trzech głównych organizacji, które prowadzą walkę przeciwko Batiście, tak naprawdę miałem na
myśli dwie organizacje i siebie samego. Zawsze na koniec kokietowałem Dyrektoriat, nawet
miałem dla niego pewne współczucie, bo w całym procesie był jak Kopciuszek. Ale nie myślcie
sobie teraz, że mieliśmy zamiar pochopnie wręczać zaproszenia ludziom z Dyrektoriatu. Chciałem,
by Aníbal i Blas, a także pozostałe grube ryby, zaczęli się martwić. Po zgaszeniu światła
i wpuszczeniu wilka do pomieszczenia powiedziałem: „Nie ma potrzeby się spieszyć, powinniśmy
się zastanowić, abyśmy byli pewni, kogo zaprosić”. Chodziło o to, by poruszyć temat.
Wiedziałem, że sprowadzenie dwóch, trzech komendantów do Cojímar było porównywalne
z zaproszeniem amerykańskiego ambasadora. Mogło ich to postawić w kłopotliwej sytuacji. Musiał
to więc być ktoś szczególnie ambitny, a nie taki, którego darzy się największym zaufaniem. A to
dlatego, że ambitni łatwiej wyzbywają się własnych przekonań ideologicznych, gdy pojawia się
przed nimi możliwość sięgnięcia po władzę. Ludzie zaufani natomiast nie, ponieważ oni z natury
rzeczy są idealistami. Faure Chomón, główny szef Dyrektoriatu, był ambitny. Należało wziąć go
pod uwagę jako ewentualnego kandydata na spotkanie w Cojímar. Rolando Cubelas zaś był kimś
zaufanym. Nie miało sensu zapraszanie go na spotkanie, które mieli zdominować komuniści.
Wtedy, pewnego popołudnia w Cojímar, spoglądając przez żaluzje, zauważam Aníbala
w nienaturalnej jak na niego poufałości z Celią. Stoją przy wejściu. Aníbal naprzeciwko niej,
najwyraźniej stara się być dowcipny. W którymś momencie zanosi się śmiechem. Reakcja Celii na
jego dowcip jest chłodna. Na jej twarzy ledwie widać uśmiech. Sytuacja jest kłopotliwa dla
Aníbala, gdyż zachowanie Celii – kiedy na chwilę odsuwa od ust nieodłącznego papierosa
skręconego z tytoniu Virginia – sugeruje wymuszoną uprzejmość z jej strony. I daje to do myślenia
komunistycznemu kacykowi.
Wydaje się, że Celia czerpie satysfakcję ze swojej bezczelności. Wie, że może czuć się
pewnie, bo znajduje się pod moją ochroną. Ma też nadaną jej przeze mnie władzę i wie, że może
zademonstrować pogardę dla krajowych przywódców komunistycznych. Jej postawa, muszę
przyznać, zawsze wydawała mi się przesadna i nieracjonalna.
Celia i cała jej rodzina to dziwolągi w Manzanillo i okolicy ze względu na ich radykalny
antykomunizm. Niełatwo było znaleźć w miejscu zdominowanym przez komunistów drugich takich
jak oni, choć owszem, występowali im podobni w innych częściach kraju, najwięcej na zachodzie.
Chociaż mówię tu raczej o antykomunizmie jaskiniowym, pozbawionym rzeczowych argumentów,
związanym raczej z potrzebami kulturalnymi, jakie mieli ostatni przedstawiciele drobnej i trochę
lepiej sytuowanej burżuazji kreolskiej, a zwłaszcza nowe pokolenie wykwalifikowanych
pracowników, dla których komunizm – w szczególności komuniści kreolscy – symbolizował
zacofanie, podczas gdy oni chcieli postępu. Komunizm oznaczał Murzynów, strajki pracowników
fabryk tytoniu, dzielnice nędzy, portowe związki zawodowe i wspomnienie sojuszu Partii
z Mulatem Batistą. Niejako na zasadzie aksjomatu dla tysięcy kubańskich wykwalifikowanych
pracowników z połowy lat 50. komuniści i batistowcy oznaczali to samo i była to wizja na tyle
przekonująca, aby ją zaakceptować, a jeszcze wygodniejsza, aby się jej trzymać. Dla żadnego
młodego i wykształconego Kubańczyka, który dopiero skończył studia i uruchamiał klimatyzację
w swoim biurze, a następnie zapalał papierosa Parliament, Marlboro czy Salem, nie jest atrakcyjny
widok czarnego kubańskiego robotnika, spoconego i bez zębów, o którego lepszy byt ubiega się
Partia Komunistyczna. To przekracza wszelkie parametry abstrakcji.
Uśmiecham się do siebie, patrząc przez żaluzje na Aníbala zabiegającego o względy Celii.
Sukinsyn, myślę. Postanowił ją oswoić.
Obiecałem coś Celii. Powtarzałem to wielokrotnie jeszcze w Sierra Maestra. Powiedziałem
jej, że jak to wszystko się skończy, będziemy mogli zacząć normalnie żyć. Powtarzam dosłownie te
słowa. „Jak to wszystko się skończy, będziemy mogli zacząć normalnie żyć”. Czy można wyczytać
z tego zdania, że weźmiemy ze sobą ślub? Czy można wysnuć wniosek, że mówiąc to, proponuję
jej małżeństwo? Nie wiem, skąd wzięła się u niej podobna myśl. Zaczęła mnie zadręczać.
Rozwiązanie, jak odstąpić od owego jakże nierozsądnego pomysłu – albo przynajmniej odwrócić na
jakiś czas jej uwagę – podsunął mi widok Celii stojącej z Aníbalem na progu domu w Cojímar.
Nie można było zwlekać ani chwili dłużej.
Przedostaję się do bunkra przy Once. Odkładam pistolet. Pytam Celię o Gumersindę, czy
Gumersinda już wyszła. Gumersinda to kucharka, na którą mówiłem prieta
12
– tak nazywałem
czarne kobiety – i którą sprowadziła mi Celia.
– Nie, Gumersinda nie wyszła. A co?
– Mam ogromną ochotę na smażonego dorsza, myślisz, że nie jest już za późno, by poprosić
o przyrządzenie ryby?
Niby od niechcenia sięgam po jedną z gazet starannie ułożonych na moim biurku
i spoglądam na streszczenie wydarzeń międzynarodowych. Nie odwracając wzroku od papierów,
mówię:
– Wiesz co, Celio? Zdaje się, że komuniści nabierają wiatru w żagle. Czują się mocni.
Dzisiaj na przykład powiedzieli mi, że jeśli kiedyś będę chciał się ożenić, nieważne kiedy, to z tobą
nie mogę. Mówią, że pochodzisz z najbardziej antykomunistycznej rodziny w Manzanillo. Co o tym
sądzisz? Mówię ci, sukinsyny rozwijają skrzydła na całą szerokość.
Przeglądam gazetę.
– Kto ci to powiedział?
– A któż mógł mi powiedzieć? – odpowiadam, unosząc ramiona i nie przerywając
symulowanej lektury. – Aníbal – dodaję. – Aníbal mi to powiedział.
15 kwietnia 1959 roku na zaproszenie amerykańskiego Towarzystwa Wydawców Prasy
przybywam do Stanów Zjednoczonych. Jules Dubois, latynoamerykański korespondent „Chicago
Tribune”, który rozmawiał z nami w Sierra Maestra, rozprowadził zaproszenia i postanowił pokazać
nas wszystkim amerykańskim potentatom mieniącym się jego przyjaciółmi jak należącą do niego
kosztowność. Daliśmy się mu prowadzić jak jagniątka i pozwoliliśmy, by przedstawił nas wielkim
„zawiadowcom” amerykańskiej prasy. Był to podobny rodzaj gry do tej, jaką prowadziliśmy
z Amerykanami, z tym że w wypadku Jules’a Dubois nasza postawa była pasywna. Wydawało się
właściwe, by na razie nie ujawniać planów naszych roszczeń gospodarczych ani społecznych, tym
bardziej ludziom, którzy w Stanach Zjednoczonych nie są kompetentnymi interlokutorami. Nie
miało też sensu robić to przez kogoś, kogo nie darzyliśmy najmniejszym zaufaniem. W czasie tej
podróży do znudzenia powtarzam przed kamerami, że nie jestem komunistą. 19 kwietnia spotykam
się z Nixonem na Kapitolu. Nixon określi mnie jako „nieprawdopodobnie naiwnego” względem
komunizmu. Naïve to słowo, jakiego używa w swoim raporcie. Swoją drogą data przypomina mi
o funkcjonowaniu symboli, które się materializują. Dwa lata później, dokładnie 19 kwietnia
1961 roku, jankesi ponoszą klęskę w piaskach Playa Girón. Plan pokonania nas w wyniku
przeprowadzenia akcji zbrojnej był autorstwa Nixona i narodził się w wyniku naszej
trzyipółgodzinnej rozmowy na Kapitolu.
Jeden wymóg z mojej strony: ma mi towarzyszyć mój sekretarz, kapitan Chicho. To imię,
którym obdarowałem Luisa Mása Martína, komunistę z oddziału uniwersyteckiego. Dokonałem
najlepszego wyboru, gdyż był on jedynym komunistą w ekipie schludnych burżujów
towarzyszących mi w tej pierwszej podróży. Jedynym komunistą, jakiego miałem pod ręką i który
znalazł się wśród członków delegacji jako doradca prawny na wypadek podpisywania jakiegoś
traktatu. Był to swego rodzaju podstęp, bo ulokowaliśmy go na czele jednego z departamentów
audytu w Rewolucyjnych Siłach Zbrojnych i całe dnie i noce zajmował się rozstrzeliwaniem
batistowskich zbirów.
Na spotkaniu zorganizowanym w gabinecie wiceprezydenta na Kapitolu w Waszyngtonie
oprócz Richarda Nixona, Luisa Mása i mnie znaleźli się członkowie staffu Nixona. Oni i Luis Más
czekali w przedsionku, aż skończymy rozmowę, po czym dostali pozwolenie uczestniczenia
w ostatnich minutach spotkania. Od samego początku wykluczyłem udział tłumacza, zgadzając się
na rozmowę po angielsku. Jestem przekonany, że cała rozmowa została zarejestrowana przez jakiś
ukryty mikrofon. Ale nagranie miało zapewne służyć tylko Nixonowi i to on sprawował później nad
nim pieczę. Pozwoliło mu to lepiej dopasować do siebie poszczególne elementy w sporządzonym
po rozmowie raporcie. Cokolwiek działoby się potem z tym nagraniem, nigdy nie obawialiśmy się,
czy aby nie wylądowało w którymś z amerykańskich archiwów.
Wojna jeszcze się nie zaczęła, a ja już wiem, że ją wygrałem. To oni są przegrani, mówię do
siebie. Nie znają mnie. Nie znają moich możliwości. Nie wiedzą, czego chcę ani co zrobię.
Począwszy od tego momentu tak będzie już zawsze. Rozumiem, że jestem o kilka kroków do
przodu, a ich sztuczność, niedocenianie mnie stanowi – i będzie stanowić – podłoże mojego
zwycięstwa.
Mimo wszystko rozumiem, że Amerykanie postrzegają mnie w taki, a nie inny sposób, jako
młodego, nieznanego, odzianego w strój partyzanta człowieka, który zrywa z obowiązującym
w Ameryce Łacińskiej wyobrażeniem o rewolucji, jakie pozostawiły po sobie wydarzenia
z Gwatemali pod rządami Árbenza. Na jej przebieg mieli zresztą wpływ sami Amerykanie. Przez
wiele lat utrzymywano, że czuję się urażony, bo nie spotkałem się z nikim ważnym. Wydaje się, że
chodzi o fakt, iż nie przyjął mnie prezydent Dwight Eisenhower, znajdując wymówkę w postaci
jakiegoś spotkania umówionego znacznie wcześniej – którego w żadnym razie nie mógł odwołać –
a którym był turniej golfa. Nie postrzegałem tego w ten sposób. Była to podróż o charakterze
kurtuazyjnym, motywowana dokonywanymi przez nas egzekucjami, która jeśli uznać ją za porażkę,
to obustronną, bo skoro rzekomo nie spotkałem się z nikim ważnym, to oznacza, że Nixon nie jest
nikim ważnym. Pokazywano mi w ten sposób, że mogę liczyć jedynie na spotkanie z Panem Nikim.
Nagle zabrał on głos w sprawie wyborów w formule czteroletniej. W tej kwestii, podobnie jak
chyba we wszystkich innych podczas rozmowy, przedstawiłem jasno swoje stanowisko.
W najbliższym czasie nie będzie żadnych wyborów. Powiedziałem to całkowicie szczerze.
Podstawowy mój argument – że w przeszłości wybory na Kubie prowadziły do złych rządów –
najwyraźniej na długo utkwił mu w pamięci, bo w raporcie wyszczególnił moje słowa, tłumacząc je
na angielski: „(…) the people did not want elections because the elections in the past has produced
bad government”.
Próbowałem mu wyjaśnić, że nie interesuje mnie cukier ani szantaż z użyciem głównej
gałęzi naszego przemysłu. Miałem inne cele, nie ekonomię ani cukier – tę gałąź przemysłu planuję
szybko zlikwidować, po części z chęci oddalenia się od nich, by zintegrować się z Ameryką
Łacińską. Kuba będzie robić rzeczy wielkie, a nie siać i zbierać trzcinę cukrową. Czy dotarło do
niego, że nie jestem zainteresowany cukrem i że niebawem przestanie on mieć dla nas jakąkolwiek
wartość? Od samego początku przyczynę amerykańskiego szantażu gospodarczego widziałem
w przemyśle cukrowniczym. Polityka prowadzona przez Smathersa, zmierzająca do obniżenia
stawek za cukier, potwierdziła tylko słuszność naszej decyzji, by nie stawiać na ten produkt.
Aby przeprowadzić rewolucję, nie potrzeba wiedzy ekonomicznej, wystarczy zdominować
tłum i stanąć na jego czele. Rewolucja znosi wybory powszechne jako warunek sine qua non. Nie
powiedziałem tego Nixonowi, ale po raz kolejny wydała mi się słuszna sentencja Lenina, że
rewolucja jest tyle warta, jak dalece jest w stanie się obronić. Organizować wybory w trakcie
trwania procesu Rewolucji to jak samemu podać się na tacy. Ponownie tłumaczę mu, że na Kubie
nie dojdzie do wyborów. Jeśli chodzi o jego obrazowe zdanie na temat demokracji, wolności prasy
i sądów, które nie powinny z taką swobodą zasądzać rozstrzeliwania batistowskich zbirów,
wysłuchałem tej diatryby bez mrugnięcia okiem, nie przestając się uśmiechać. Potem zaczął
mieszać w kotle wypełnionym gorącą retoryką, kiedy postanowił przekonać mnie, że nawet jeśli
wierzy się w rząd większościowy, może się zdarzyć, że i większość potrafi przemienić się
w tyranię, a jednostka ma przecież prawa, których większość nie powinna niszczyć. Nigdy nie
zapomnę tego galimatiasu. Niemal trzydzieści sześć lat później, kiedy walił się Związek Radziecki,
postanowiłem posłużyć się dyskursem Nixona za zamkniętymi drzwiami partyjnego kongresu,
mówiąc, że powinniśmy przygotować się do rządów mniejszościowych. W gabinecie
wiceprezydenta na Kapitolu uczę się, że przekonujące słowa mają większą moc niż wszystkie
prawa. Pozwólcie, że jeszcze coś doprecyzuję. Nie w tym rzecz, że od Nixona nauczyłem się
bełkotu o mniejszości czy większości. Nauczyłem się czegoś innego: w polityce liczy się
wydarzenie. Wiedziałem już, że to teren dyktuje zasady walki. Stosując ową zasadę do polityki,
powiedziałbym, że to okazja dyktuje zasady w polityce.
Dodam, że dla mnie najlepszy był moment, kiedy zbliżaliśmy się do zakończenia naszego
wyczerpującego spotkania trwającego dwie godziny i trzydzieści dwie minuty. Gdy nasi pomocnicy
zostali poproszeni, by dołączyć do nas, Nixon, jakby chciał przyłapać mnie na niskiej gardzie, nagle
wyjawił, że martwi go bezprecedensowa liczba komunistów zajmująca ważne pozycje w Armii
Powstańczej. Przedstawił mi wiele zszytych ze sobą kartek, na których widniała lista towarzyszy
Partii, którzy świadczą usługi w owym początkującym instytucie zbrojnym. Spojrzałem na listę, by
po chwili na czwartej stronie, na trzecim albo czwartym miejscu przy literze M ujrzeć imię
i nazwisko Luisa Mása Martína.
– Popatrz, Chicho – powiedziałem ze zdziwieniem – Luis Más jest komunistą.
– Pokaż – zareagował z zainteresowaniem Luis Más Martín.
– Popatrz – powtórzyłem, pokazując mu: Más, Luis. Rank: Captain.
– Kurwa, rzeczywiście – odpowiedział. – Luis Más jest komunistą.
– Co za skurwiel – podsumowałem. – Wiedziałeś, że on jest komunistą, Chicho?
– Nie, Fidelu, skądże. Pierwsze słyszę.
Postanowiłem jednak czym prędzej przerwać wymianę zdań z Luisem Másem Martínem, bo
zorientowałem się, że Nixon wyostrzył zmysły. Może i nie rozumiał słowa po hiszpańsku, ale mógł
się domyślić, że robimy sobie z niego jaja. Zauważyłem, że napiął mięśnie twarzy pokrytej cieniem
zarostu, który o piątej po południu zaczynał już połyskiwać między baczkami a podbródkiem.
W każdym razie z pewnością donieśli mu o wszystkim, bo w raporcie przygotowanym dla
prezydenta Eisenhowera nie wspomniał ani słowa o tej sytuacji. Oznacza to, że poczuł się
wystarczająco upokorzony, aby nie ujawniać tego swojemu przełożonemu i pominąć sprawę
milczeniem. Jakiś czas później dowiedziałem się też, że jeden z członków staffu Nixona został
poinformowany przez któregoś z członków naszej delegacji – nigdy nie ustalono, kto to był –
o prawdziwej tożsamości mojego pomocnika. Najwyraźniej wyjaśnili Nixonowi wszystkie
zawiłości naszego dowcipu, łącznie z tym, że kapitan Chicho był Luisem Másem, tym samym,
którego nazwisko widniało na liście. The fucking Cubans.
Nieznajomi nocą
Żadna ze stron nie uważała za konieczne wspomnieć o rozmowie, która odbyła się
21 kwietnia, dwa dni po spotkaniu z Nixonem. Mam na myśli spotkanie oficjalne w naszej
ambasadzie późno w nocy. Gerry Droller miał około pięćdziesiątki, ważył ze sto osiemdziesiąt pięć
funtów, był średniego wzrostu, palił fajkę, nosił okulary, wypowiadał się ze spokojem
i w pogodnym tonie. Słuchał uważnie tego, co mówię, ale nigdy nie sprawiał wrażenia, jakby
w czasie naszej rozmowy – trwającej trzy godziny – chciał mnie sprawdzać. Wykazał się
nienaganną znajomością współczesnej historii. W jego sposobie mówienia dały się słyszeć
pozostałości obcego akcentu. Nie była to zwyczajowa rozmowa, do jakich byłem przyzwyczajony
w Stanach Zjednoczonych. („Jak się pan miewa, señor?”, powitał mnie po hiszpańsku, podając mi
dłoń). W raportach, które później otrzymałem, powtarza się informacja, że rozmowa z Drollerem
przypadła na „apogeum mojej popularności” w CIA. Po prostu poprzez dziennikarza, który
podszedł do mnie po spotkaniu z Nixonem, poprosili o możliwość rozmowy z głównym ekspertem
od komunizmu w Ameryce Łacińskiej. Miałby mi się przedstawić jako funkcjonariusz
Departamentu Stanu Frank Bender. Potem dowiedziałem się, że mój ambasador Ernesto Dihigo
i jeden z członków mojej delegacji, minister finansów Rufo López Fresquet, wiedzieli albo
przynajmniej podejrzewali, że może zostać podjęta podobna próba zaaranżowania nieplanowanego
spotkania. Zdradziło ich podekscytowanie i niespokojne wyczekiwanie na kilka godzin przed
przybyciem delikwenta. W taki sposób dowiedziałem się, dla kogo te dwa sukinsyny pracują. To
charakterystyczne dla niemal całego składu mojej Rady Ministrów i korpusu dyplomatycznego
z początków Rewolucji. Służenie Amerykanom jako kable przekaźnikowe. A i to w optymistycznej
wersji, jeśli wcześniej nie zostali zwerbowani. Ale ja też z tego korzystałem i to nie tylko dlatego,
że oni sami zdradzali się jako agenci, lecz informowali mnie o kierunku, w którym zmierza
przeciwnik. Tak dowiedziałem się na przykład, że bardzo im zależało, abym prosił jankesów
o pomoc gospodarczą, o wszelkiego typu pożyczki, o inwestycje, o kapitał. Oprócz tego ich
obecność w moim otoczeniu działała jak zapewniona przez kontrrewolucję straż pretoriańska.
Lubiłem wyobrażać ich sobie jako zdobywców Dzikiego Zachodu, którzy swoimi wozami zataczają
krąg, by obronić się przed zaciekłymi atakami kawalerii Czejenów. Byli zmuszeni przemieszczać
się ze mną i dlatego swoje nadzieje pokładali w szeptaniu mi na ucho nieśmiałych porad. Fakt, że
zachowywałem dyskretne milczenie w kwestii pomocy ekonomicznej, o którą miałbym prosić,
stawiał ich w położeniu, które można by nazwać rozpaczliwym, i z dnia na dzień wzmagał niepokój
w waszyngtońskich kręgach. Mój minister finansów liczył upływające godziny i wciąż nie słyszał,
abym zabierał głos w tej sprawie. Aż w którymś momencie postanowiono przekonać do tego
pomysłu innego członka mojej delegacji, prezesa Kubańskiego Banku Narodowego Felipe Pazosa.
– Kurwa, Fidel – zwrócił się do mnie Pazos, nie unikając wulgarnych słów, by przedstawić
swoje rozumowanie – weźże poproś o coś Amerykanów, przecież dadzą ci wszystko, z własną dupą
włącznie.
Zapewniłem sobie czas na odpowiedź, pociągając dwa razy cygaro.
– Nie – odpowiedziałem w sposób jednocześnie zrównoważony i refleksyjny, żeby nie było
konieczne żadne uzasadnienie. – Nie. Zaczekamy, Felipito. To nie ten moment. Następnym razem.
Następnym razem! Możecie sobie wyobrażać, że postępowałem w zgodzie z porządkiem
strategicznym oraz że plan został opracowany zdecydowanie i precyzyjnie. Pozwolenie
Amerykanom na pomoc – w dowolnej formie, czy to pożyczek, daniny czy inwestycji –
posłużyłoby jedynie wzmocnieniu pozycji osobników z kręgu mojej Rady Ministrów i to oni zaraz
przejęliby administrowanie środkami, a co za tym idzie, amerykańscy biznesmeni i krajowa
burżuazja staliby się naturalnymi beneficjentami wpływów. Nie było nic bardziej niekorzystnego
dla mojej strategii likwidacji krajowych ośrodków plutokracji niż pozwolenie, aby pod ich strzechy
trafiły miliony dolarów. Pieniądze, które miałyby zapełnić kieszenie wrogów? Następnym razem,
Felipito. Następnym. Nadjeżdża samochód CIA – z oficjalnymi tablicami rejestracyjnymi
U.S. GOVERNMENT – zatrzymuje się naprzeciwko żelaznej bramy ambasady kubańskiej, która
jest otwarta. Wzdłuż starej trzypiętrowej willi biegnie cementowa ścieżka, samochód staje przy
portalu. Prowadzą człowieka do prywatnej windy, która wprawiona w ruch wyjeżdża pod drzwi
gabinetu ambasadora. Dywany mają kolor zielony i, jeszcze dziś to pamiętam, są zakurzone. Za
naszymi dyplomatami unosiła się chmura roztoczy. Przy uchylonych drzwiach, mając na sobie
zwyczajowy mundur, a w rękach trzymając książkę, przyjmuję go. Palcem wskazuję na jedną
z ostatnich stron książki, co ma świadczyć o skupieniu na lekturze. To angielska wersja książki
zatytułowanej Mosty Toko-Ri, którą zdjąłem z półki ambasadora i której adaptację widziałem
w kinie, ale nie pamiętam nazwiska autora
13
. Podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią, a gdy był już
wystarczająco blisko, odezwał się dość szorstko: „Jak się pan miewa, señor?”. Moja odpowiedź
zabrzmiała przyjaźniej: „Nareszcie jest ktoś, z kim będę mógł znaleźć wspólny język!”.
Wypowiedziałem słowa z radością, spoglądając mu prosto w oczy, ale jednocześnie uważając, by
moja twarz nie przybrała zbyt poważnego wyrazu, a tym bardziej by nie było na niej widać choćby
najmniejszych znamion podejrzliwości, każdy gest miał być pod kontrolą. Musiał się poczuć,
jakbym rzeczywiście przyjmował go jak towarzysza. Musiałem zakamuflować gest obrzydzenia,
jaki wywołał kontakt z jego prawą dłonią, małą i grubą, powiedziałbym pulchną, której pot zaraz
poczułem na swojej dłoni. Nakazałem wszystkim opuścić gabinet ambasadora Dihigo i zgłosiłem,
by zadbano o dostarczenie odpowiedniej porcji cygar i trunków. Mieliśmy do dyspozycji duże
fotele ze skóry, ustawione przy ambasadorskim biurku wykonanym z czarnego drewna
orzechowego. Odłożyłem książkę na biurko i zaznaczyłem stronę, na której rzekomo przerwałem
lekturę, zaginając kartkę w prawym górnym rogu. Fakt, iż nie zająłem kosztownego i ciężkiego
fotela za biurkiem naszego reprezentanta w Waszyngtonie, stanowił wyraz uprzejmości względem
mojego gościa. Było to też na swój sposób symboliczne. Pokazywało rozmówcy, że nie narzucam
charakteru naszego spotkania i wzajemnego traktowania oraz że nie trzymam się sztywno protokołu
ani skrupulatnych zwyczajów świata dyplomacji. Dokonałem szybkiego przeglądu jego curriculum,
oceniając go po wieku. Pięćdziesiątka na karku. Weteran z czasów drugiej wojny światowej,
powiedziałem sobie. Z kolei jego akcent miał coś nieomylnego, coś, co powinno mnie
naprowadzić – niczym badanie DNA wykonane z wykorzystaniem zmysłów – na miejsce jego
pochodzenia. Haczykowaty nos, zaobserwowałem. Nos i szkła korekcyjne okularów. Już mam,
pomyślałem. W ciągu kilku sekund definitywnie przekonała mnie o jego pochodzeniu
przenikliwość spojrzenia charakterystyczna u niedowidzących. Sukinsyn jest Żydem,
zawyrokowałem. Z prędkością właściwą przesłuchaniu operacyjnemu podsumowałem wszystkie
elementy, aby mieć pewność, z kim przyjdzie mi się mierzyć. A więc, popatrzmy, prowadziłem ze
sobą dialog. Jeśli brał udział w wojnie, a jest Żydem urodzonym poza granicami Stanów
Zjednoczonych, i jeśli CIA darzy go takim zaufaniem, by zlecać mu namierzanie komunistów od
Patagonii po Río Grande, musi być Żydem rekrutowanym przez Donovana gdzieś w pobliżu
granicy niemieckiej. Z pewnością w Szwajcarii. No właśnie, ten akcent pochodzi z niemieckiego.
Albo z jakiegoś podobnego języka. Uciekinier z nazistowskich Niemiec. Na miłość boską, osobnik,
który stoi przede mną, to weteran grupy Donovana, z Biura Służb Strategicznych. Nie będą się ze
mną bawić w ciuciubabkę. To jeden z założycieli CIA. Kość, mówię do siebie. Ten gość to kość. To
będzie twarda kość do zgryzienia. Tak na Kubie mówimy na twarde sztuki, nie używamy jednak
tego zwrotu nazbyt często z powodu niewystarczającego występowania wśród rodaków znajomości
słowa „gryźć”. Pierwsza nić sympatii została nawiązana zaraz po tym, jak wyraziłem ulgę, że widzę
kogoś, z kim będę mógł się porozumieć. Postanowiłem poszerzyć repertuar. Nietrudno to zrobić,
mając do czynienia z weteranem wojennym. „Jest pan wojskowym?”, zapytałem. Satysfakcja, jaką
wywołało u niego pytanie, natychmiast pociągnęła za sobą reakcję fałszywej skromności
i usłyszałem coś w rodzaju: „Mniej więcej, komendancie Castro. Mniej więcej”. Typowe dla kogoś,
kto spędził wojnę na uprawianiu podłego donosicielstwa dla takich czy innych służb specjalnych.
Wykazują wdzięczność za zestawianie ich w jednym szeregu ze zwykłymi oficerami. „Mniej więcej
jestem wojskowym. Od wczesnych lat jedynie słucham rozkazów”. Odpowiedź ciągnęła się
w nieskazitelnym kastylijskim, choć z tym samym ledwie wyczuwalnym twardym akcentem, który
czasami wybrzmiewał z większą mocą. Zaproponowałem, by usiadł, pokazując na fotel. Starałem
się dostosować do jego dobrego nastroju, wiedziałem, że pod żadnym pozorem nie powinienem
podnosić głosu ani przerywać jego wypowiedzi. Po skierowaniu się w stronę fotela pomyślałem, że
niewłaściwe będzie hołdowanie kreolskiemu przyzwyczajeniu – z którym czuję bliską więź – czyli
ostentacyjnemu poprawianiu przyrodzenia gestem unaoczniającym manipulowanie przy spodniach
w trakcie zajmowania pozycji siedzącej. Ów gest nadal zaświadcza o otwartości wobec rozmówcy.
Często nawet postrzegany jest jako przejaw czułości. Sięgnąłem za to bez większego wysiłku –
miałem je w zasięgu ręki na biurku – po otwarte pudełko cygar H. Uppman numer 4 i przesunąłem
w stronę Drollera, ustawiając je na wysokości jego oczu. Odezwałem się w żartobliwym tonie:
„Spróbujmy skorzystać z tego skalpu wojennego”. Wtedy dostrzegłem fajkę. Tak samo Droller
nagle zorientował się, że fajka stanowi przeszkodę oddzielającą go od h. uppmanów numer 4.
Natychmiast postanowił odnaleźć popielniczkę, przykładnie leżącą na stoliku przy jego prawicy,
i stukając sprawnie dwa, trzy razy, opróżnił główkę fajki, odkładając ją na bok, główką skierowaną
w stronę popielniczki. Opróżnianie fajki nie było konieczne, bo tak czy inaczej nie była zapalona.
Nosił ją ze sobą, oszacowałem, prawdopodobnie jako remedium na pokusę palenia albo
z przyzwyczajenia. Zachęciłem go do poczęstowania się więcej niż jednym cygarem. Wyjaśniłem,
że pochodzą z zapasów ambasadora. Rozkosz kradzieży. Sam wypełniłem dłoń pięcioma czy
sześcioma sztukami wybornych produktów ojczyźnianych, wybrałem spośród nich jedno cygaro,
a resztę schowałem do kieszeni wojskowej kurtki. On, onieśmielony, ale już całkowicie ze mną
spowinowacony w popełnionym przestępstwie, wziął cztery cygara. Jedno zatrzymał w dłoni,
pozostałe wsunął do kieszeni marynarki w kratę z łatami naszytymi na ramionach. „Zaraz złowimy
coś więcej”, powiedziałem, mrugając okiem i starając się, by moja twarz przybrała zawadiacki
wyraz. Znów roześmialiśmy się jednocześnie. Poklepałem go lekko po ramieniu jak w zwolnionym
tempie. Śmialiśmy się donośnie, jakby zależało nam, by nasz śmiech był słyszalny na zewnątrz.
Policzki nie utrzymywały napięcia mięśni i zmieniały kształt w wyniku wspólnej radości. Patrzył na
mnie szczęśliwy. Promieniejący rabin. Zapaliliśmy cygara i wypuściliśmy zaklęty krąg dymu
gotowi rozpocząć rozmowę, która po tym jak nabierze rytmu w wyniku okopowego braterstwa,
jakie się między nami zrodziło, pomoże nam sprzęgnąć wspólne interesy. Wszystko, co niezbędne.
Z pewnością nie pozostanie nic, w czym byśmy się nie zgadzali. Nie miałem najmniejszego
problemu z przedstawieniem mu argumentów, których on – co było widać – ode mnie oczekiwał.
W tym sensie był to dialog łatwy do poprowadzenia. Wiedziałem, czego on potrzebował, co chciał
usłyszeć. Od chwili gdy poproszono mnie o wywiad, potrafiłem określić jego cel. Antykomunizm
i otwarte pole dla inwestycji. Nie zapominając o podejrzeniach, jakie zaczęły krążyć wokół Che
i mojego brata Raúla. Najpierw się zawahałem w naturalnym odruchu obronnym. Ale przystałem na
prośbę. Nixon nie zgodził się ze mną w żadnej kwestii, nic a nic, i reagował negatywnie. Nie tyle
z powodu sposobu, w jaki przedstawiłem mu swoje rewolucyjne projekty, ile z braku szacunku, jaki
mu okazałem. Obaj – nie wiecie nawet, jak niezręcznie mi to przyznać – przeobraziliśmy sprawę
wagi politycznej w coś osobistego. Ale Richard Nixon też miał swoje za uszami! I to
zmobilizowało CIA. Musieli natychmiast znaleźć odpowiedź na wątpliwości, jakie ich ogarnęły,
najsłuszniejszą dla ich interesów, by przeciwstawić ją osobistej reakcji Nixona. Ledwie się z nim
pożegnałem i przekroczyłem próg jego gabinetu na Kapitolu, pierwsze, co musiał zrobić, to
podnieść słuchawkę telefonu i poprosić o połączenie z Allenem Dullesem, żądając, aby na początek
podano mu moją głowę na tacy. Już kilka godzin po spotkaniu z Nixonem i wiele lat przedtem, nim
został ogłoszony słynny raport z mojej wizyty, wiedziałem, jaki wywołała ona efekt. A teraz
miałem pomóc CIA w stworzeniu bardziej pozytywnego wizerunku siebie samego. Potrzebowali
koła ratunkowego, by wyjść z twarzą. Tak więc oto naprzeciwko mnie siedział funkcjonariusz
mający zadanie wrócić do gabinetu Allena Dullesa z raportem, który można by przeciwstawić temu
sporządzonemu przez Nixona i na podstawie którego miała zostać nakreślona
północnoamerykańska polityka wobec Kuby na najbliższe pół wieku. Gerry Droller, człowiek,
który niedługo stanie się jednym z moich najbardziej zatwardziałych wrogów, w Miami da się
poznać jako Frank Bender albo „Mister B.”, szef operacyjny CIA w czasie przygotowań do inwazji
w Zatoce Świń. Ten, który sprawuje pieczę nad wszystkim i pociąga za wszystkie sznurki.
Wystarczy, że wpiszecie w swoim komputerze nazwisko Gerry Droller albo Frank Bender, a pojawi
się spis niezliczonej liczby stron internetowych, gdzie się go cytuje, opisuje, niemal nigdy nie
przedstawiając w pozytywnym świetle. Żyd. Pochodzenia austriackiego. Urodzony w Niemczech
w 1905 roku. Bliski współpracownik Biura Służb Strategicznych. Byłem zuchwały i szybko się
zobowiązałem do poczynienia odpowiednich kroków. Wspólnie ustaliliśmy, że konieczne jest
wyśledzenie komunistów, którzy przeniknęli do Armii Powstańczej, a także że muszę pozbyć się
Che, jakkolwiek miałoby do tego dojść. W pewien sposób usprawiedliwiłem się z powodu przyjęcia
go w szeregi swoich sił rewolucyjnych. „Nie udało nam się znaleźć innego lekarza, który byłby
gotów nam towarzyszyć”. Zapewniłem o natychmiastowym powołaniu ustaw korzystnych dla
prywatnej przedsiębiorczości i zakończyłem atakiem na Raúla (rozmawialiśmy o moim bracie!),
młodzieńca „nad wyraz nierozsądnego”. Dałem nawet do zrozumienia, że powołam komisję, która
zagwarantuje, że komuniści będą właściwie powściągani. „Możecie nam bardzo pomóc poprawić
klimat polityczny na Kubie”, powiedział z absolutnym przekonaniem. Kto posiada większe od was
doświadczenie w terenie?”. Jakakolwiek jest dziś ocena analityków i historyków o strategicznej
użyteczności jego misji, wyszedł z trzygodzinnego spotkania ze mną przekonany, że rewolucja
należy do nich. Jak rozumiem, z czasem okazało się to jednym z grubszych żartów CIA. Tak samo
powiedział naszemu ministrowi finansów, a następnie znanemu kontrrewolucjoniście Rufo
Lópezowi Fresquetowi, który czekał na niego przy wyjściu z ambasady: „Castro nie tylko nie jest
komunistą, on jest wielkim antykomunistycznym bojownikiem”. Poważnym błędem jest wierzyć,
że mężczyzna dał się przekonać siłą moich argumentów i mojej gadatliwości. Był profesjonalistą.
Wypełniał swoje obowiązki. Co jest potrzebne? Raport? Korzystny dla Castro? Na kiedy? Ostrzegł
mnie już na początku naszej rozmowy, mówiąc, że od najmłodszych lat tylko otrzymywał rozkazy.
I tyle. Taka robota.
W rezultacie tego, co nazywam moim „kompromisem z Nixonem” (to nazwa ukuta po
powrocie na Kubę, choć bardziej niż Nixona miałem na myśli rozmowę z Frankiem Benderem
23 kwietnia), pozbywam się wszystkich komunistów z Armii Powstańczej… by przenieść ich (i to
nie ma już żadnego związku z Nixonem) do świeżo powstałego rewolucyjnego G-2, szybko
przekazanego – jak już wiadomo – pod częściową kontrolę weteranów dawnej Partii
Komunistycznej: Aníbalów Escalantów, Osvaldów Sánchezów i Isidorów Malmierców. Sánchez
i Malmierca zostali pozytywnie zidentyfikowani jako KGB. Ale na czele interesu stał, jak na razie
nominalnie, Aníbal Escalante.
Przypadek Urrutii to dobry przykład implementacji. Wystarczyło pojawić się o poranku
w „Revolución” i przygotować tytuł czcionką, która miała pokryć całą pierwszą stronę i – jak
wyjaśnili mi w drukarni gazety – nosiła nazwę „pionowych liter”. Ponieważ nie mieli w swoich
zasobach znaków takiej wielkości, trzeba było wykonać je w drewnie. W wydaniu z 17 lipca
1959 roku wydrukowane najgęstszą i najintensywniejszą czerwoną farbą, jaką udało się dostać na
rynku, pionowe litery głosiły:
FIDEL REZYGNUJE
Wieczorem wystąpiłem w telewizji, aby osobiście i głośno o tym powiedzieć. Moja
pozorowana rezygnacja – ze stanowiska premiera rządu – miała doprowadzić do rezygnacji
prawdziwej: Obywatela Prezydenta. Ale z czego, u licha, rezygnowałem ja? Ze stanowiska
zajmowanego od 16 lutego. Przez półtora miesiąca od przybycia wojsk powstańczych do Hawany
starałem się utrzymać w kręgu rządowym, by móc korzystać z całkowitej wolności w działaniu,
a przy okazji nie wykonywać oficjalnych czynności, które angażowałyby mnie w sprawy mogące
zaszkodzić równoległej działalności konspiracyjnej. Ale zdążyło już pojawić się ryzyko, że władza
wykonawcza wymknie mi się z rąk. Do tego momentu Pałac pozwolił mi spłacić dług wobec
polityków, którzy w taki czy inny sposób przyłączyli się do wojny rewolucyjnej i wobec których
miałem niewątpliwe zobowiązania. Ich trwanie przy władzy w tym krótkim okresie posłużyło mi
też do tego, by pokazać całemu narodowi niewydolność tych ludzi w zarządzaniu Rewolucją.
W końcu po raz pierwszy mogłem w praktyce sprawdzić wartość leninowskiej tezy mówiącej, że
najlepszym sposobem, by unicestwić jakąś linię polityczną, jest dopuszczenie jej do władzy. I tak,
zakomunikowałem poczciwemu Miró Cardonie, że przestaje pełnić funkcję premiera Rządu
Rewolucyjnego, i zapytałem, czy interesuje go posada ambasadora w Madrycie. Tym sposobem
przejąłem przywództwo. Zająłem drugie piętro w Pałacu, zamówiłem świeżą kawę i smakując
miętoszone w ustach cygaro, po tym jak wcześniej odgryzłem jego końcówkę, umożliwiłem
dymowi swobodny przepływ. Do teraz nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak on, polityk robiący
w gacie przed Amerykanami jak inni jemu podobni, przetrawił niepomyślny fakt, że najpierw został
przeze mnie pozbawiony władzy – jakbym pozbywał się cukierka dołączonego do szkolnego
obiadu – i musiał poinformować o tym ambasadę, i jak poradził sobie z tym, że potem, we
frankistowskiej Hiszpanii, generalissimus Francisco Franco przyjął go osobiście i zaprosił do
spiskowania przeciwko Amerykanom. „Przekaż ode mnie komendantowi Castro – wyjaśnia, jakby
udzielał dobrej rady – że Amerykanom trzeba zawsze przytakiwać, a potem robić, na co się ma
ochotę”. Franco rzecz jasna patrzył na wszystko oczami polityka wywodzącego się ze starej szkoły.
Jeszcze nie zrozumiał, że moja polityka opiera się na konfrontacji, a nie na unikaniu Amerykanów.
Jeśli chodzi o biedaka Miró, koniec jego kariery politycznej jako sojusznika jankesów był dość
symboliczny. Zakładałem oczywiście, że nie zagrzeje długo miejsca na placówce dyplomatycznej
w Madrycie i szybko wyniesie się do Stanów Zjednoczonych. Chciałem ułatwić mu azyl. Zawsze
należałem do tych, którzy uważają, że na dziedzińcu własnego domu nie ma miejsca dla
nieproszonych gości, nigdy też nie należy utrudniać odejścia tym, którzy kierują swoje słowa do
niewielkiego grona zainteresowanych. Amerykanie uznali go za idealnego kandydata na szefa
Rządu Cywilnego, o którym myśleli w związku z planami inwazji wojskowej zakończonej dla nich
niepomyślnie na Playa Girón. Wszyscy znają finał inwazji, po której nasze siły pojmały blisko dwa
tysiące uczestników. Amerykańskie władze zostawiły nieszczęśników na pastwę losu, mimo iż
wcześniej obiecywały wsparcie z morza i powietrza na wypadek trudności. Ofiarą padł również syn
Miró Cardony. Gdybym przetrzymał starego Miró kilka godzin dłużej w więzieniu albo gdybym go
rozstrzelał, dziś byłby sławniejszy niż Matka Boska Fatimska. Robiący pod siebie ze strachu
nieszkodliwy starzec przemieniony w międzynarodowe bóstwo jako ofiara moich represji. Historia
z morałem.
Powody, by pozbyć się Manuela Urrutii, były uzasadnione. Urrutia stanowił przeszkodę
w przyspieszeniu procesu. Zbyt rozważny, zbyt nieskazitelny, zbyt przyzwoity. Zaistniała więc
konieczność przesunięcia go. Ale miał szczęście: stał się pierwszym prezydentem na kontynencie,
którego mandat został gwałtownie przerwany bez przelania kropli krwi. Przez moment
w przypływie zupełnej naiwności doktor Urrutia nie tylko brał pod uwagę możliwość realnego
sprawowania władzy, ale także myślał robić to w Republice, której aspiracjami są stabilizacja
i postęp. Czy istnieje coś bardziej reakcyjnego w określonych etapach procesu aniżeli podobne
aspiracje? Ponadto nieubłagany aksjomat, który towarzyszy takiemu procesowi jak nasz, mówi, że
człowiek otrzymuje zadania do wykonania. Twoim obowiązkiem jest je wykonać. Obowiązkiem
Rewolucji jest z kolei nie obarczać cię więcej niż jednym zadaniem w tym samym czasie.
Zadaniem, które Urrutia potrafił wykonać zgodnie z oczekiwaniami, było złożenie
rezygnacji jeszcze tej samej nocy, kiedy został poinformowany o zaistniałej sytuacji. Rezygnację,
jeśli można nazwać w ten sposób podpisany w pośpiechu świstek z pieczęcią Domu
Prezydenckiego przedłożony na biurku w jego gabinecie, podpisywał w chwili, gdy ja nacierałem
na niego z wszystkich nadających na terenie całego kraju kanałów telewizyjnych. Mam przed sobą
raporty, które zaświadczają, że zajęło mu chwilę, zanim obwinił mnie o całe zło. Potrzebował mniej
więcej tyle czasu, ile trwała telewizyjna transmisja, dotąd bowiem sądził, że działam pod naciskiem
sił obcych, oskarżając w pierwszej kolejności Raúla o podżeganie. Nie wcześniej jak po północy
zaczął bić się w głowę i krzyczeć: „Jaki ja byłem głupi!”. Po krótkim samobiczowaniu przestawił
myślenie na inną częstotliwość. Świadkiem wydarzeń była Esperanza Llaguno Aguirre de Urrutia,
jego żona, która nie wykonała najmniejszego ruchu, aby odmienić emocjonalny stan męża. Nawet
nie próbowała go uspokoić.
Teraz Urrutię martwiło co innego, mianowicie, czy uda mu się ujść z życiem i czy ja
przypadkiem nie podjudzam (sic!) miliona hawańczyków do szturmu na Pałac. Ale nie, wcześniej
przedsięwziąłem inne środki. Komendant Efigenio Amejeiras zajął pozycję wokół Pałacu, mając do
dyspozycji dwie kompanie Policji Rewolucyjnej uzbrojonej w karabiny FAL. Cel był podwójny:
nie pozwolić, by do miejsca zbliżył się ktoś nierozważny, i nie dać prezydentowi ani jego rodzinie
opuścić Pałacu. Przynajmniej do czasu, aż zadecyduję inaczej. Rozkaz, by go wypuścić, wydałem
późno, dopiero następnego dnia, tak by dać mu czas porozmyślać wewnątrz budynku, w którym nie
ostał się ani jeden działający telefon. Tak by nie miał najmniejszej wątpliwości, że nie powinien
tam wracać. Wydaje mi się, że to sam komendant Amejeiras stawił się w Pałacu, przejrzał
pomieszczenie dla służby na parterze, gdzie zdeponowane były kluczyki do floty prezydenckich
samochodów, wybrał komplet pasujący do cadillaca i wywiózł stamtąd rodzinę Urrutiów.
Później Efigenio opowie mi o pewnym epizodzie, jaki wydarzył się w czasie akcji
ewakuacyjnej. Kiedy stawił się w pomieszczeniu dla służby, by odnaleźć kluczyki, natknął się tam
na starego Mulata z wielkimi okularami w plastikowych oprawkach na nosie, ubranego
w oliwkowy mundur, z widocznymi na kołnierzu dystynkcjami kapitana. Szybko zorientował się,
że ma przy sobie kolta 45 włożonego za pas z prawej strony. Początkowo mężczyzna wydał się
Efigeniowi postacią jakby z wosku. Na jego twarzy malował się niezrozumiały uśmiech, który
w pierwszej chwili można było potraktować jako przejaw szyderstwa lub głupoty. Szefa mojej
policji zdekoncentrowała ta sytuacja. Dramaturgia wydarzeń dziejących się wokół wydawała się nie
pasować do hieratycznej postaci sprawiającej wrażenie, jakby chodziło o jeszcze jeden element
wyposażenia magazynu. W końcu Efigenio domyślił się, o kogo chodzi. „Kapitanie”, powiedział.
Mężczyzna odwrócił instynktownie głowę w stronę, skąd dobiegał głos. „Słucham”, odpowiedział.
„Jak się kapitan czuje?”, zapytał Efigenio. „To ja, komendant Almejeiras, pamięta mnie pan?”. „Do
usług, komendancie. Do usług”, odrzekł mężczyzna, a jego głowa wróciła do pierwotnej pozycji,
ustawiając się w osi ciała jak u każdego prawdziwego żołnierza. „Wszystko w porządku, kapitanie.
Wszystko w porządku – powiedział Efigenio. – To tylko rutynowa kontrola”. „Do usług,
komendancie”, powtórzył mężczyzna. „Spokojnie”, odparł Efigenio, który trzymał już w dłoni
kluczyki do cadillaca 03. „Tak jest – potwierdził mężczyzna. – To bardzo dobrze”. „Wycofuję się,
kapitanie – poinformował Efigenio. – Mógłbym w czymś pomóc?”. „Nie, nie ma takiej potrzeby –
odpowiedział tamten. – Mam się jak najlepiej”. „W porządku, kapitanie…”, ciągnął Efigenio,
posługując się zwyczajową kubańską retoryką, jakiej używa się podczas nieformalnego pożegnania
(a cóż nie jest nieformalne w naszych językowych prawidłach?), kiedy mężczyzna, wciąż z głową
znajdującą się w linii prostej względem ciała, zapytał: „Jaka jest, proszę przypomnieć, pana
godność?”. Efigeniowi przeszło przez myśl, by zmienić sobie imię, tak dla żartu. Z pewnością
każde byłoby dobre. Ale zrobiło mu się żal upośledzonego mężczyzny, który, jak zdążył się już
zorientować, musiał być moim protegowanym, bo jak inaczej wyjaśnić obecność niewidomego
z pistoletem kalibru 45 za pasem w takim miejscu. Nie mógł sobie pozwolić na naigrawanie się
z Pedra Sarríi Tartabulla, porucznika 11. Szwadronu do spraw Porządku Publicznego Policji Rolnej,
który ocalił mi życie po szturmie na koszary Moncada i którego mianowałem Stałym Kapitanem
Pomocniczym Prezydenta Republiki. Prezydenci mogli się zmieniać, ale Sarría był jeden
i dożywotni. Jaskra dała mu się we znaki zaraz po triumfie Rewolucji, ale ja udałem, że o niczym
nie wiem, i osobiście go odwiedziłem, by mianować na stanowisko. Batista usunął go z armii i nie
przyznał prawa do emerytury. A ja nakazałem, by zostały mu wypłacone wszelkie zaległości.
„Komendant Efigenio Amejeiras”, przypomniał swoje imię Efigenio. „Jeśli byłby pan tak miły –
odezwał się Sarría i zaczął macać biurko w poszukiwaniu kartki i ołówka. – Jeśli byłby pan tak miły
i podpisał odebranie kluczyków, które umieścił w swojej kieszeni”.
Najpierw, na własną prośbę Urrutia został przewieziony do domu krewnych, gdzie chciał
chwilę „odpocząć”. Umówili się, że Efigenio przyjedzie po niego następnego dnia, by
przetransportować go na lotnisko. Efigenio otrzymał ode mnie polecenie, by cały czas zwracał się
do niego per „panie prezydencie”, aż do schodków prowadzących do samolotu. To on odpowiadał
za jego życie i za wszystkie rzeczy. Miał też nie popalać marihuany. „Jak masz ochotę –
powiedziałem – zapal sobie teraz”.
Podczas ostatecznego chaosu wilgoci i wiecznych nocy jedynym wspomnieniem życia pozostaną
karaluchy. Opis świata po wojnie nuklearnej autorstwa Gabriela Garcii Márqueza zyskuje
aprobatę Fidela, choć przechodzi bez echa. 9 września 1962 roku. Rakiety średniego zasięgu R-12,
na których rozmieszczenie na terytorium Kuby Fidel wydał zgodę, są transportowane bocznymi
drogami. Obecność broni zapoczątkuje spiralę kłamstw.
CZĘŚĆ PIĄTA
WŁADZA JEST PO TO, BY JĄ WYKORZYSTYWAĆ
W każdym państwie, słabym i stojącym w obliczu niszczycielskiej wojny, ale którego niepewna
godzina prawdy jeszcze nie nadeszła, obowiązkiem przyzwoitych, silnych i bezinteresownych
obywateli jest stanąć do nieuniknionej walki i podjąć ją w najbardziej sprzyjającym momencie,
wzmacniając strategiczną ofensywę rozsądną polityką obronną; lecz tę zewsząd powstrzymuje
leniwy i tchórzliwy tłum czcicieli złotej krowy, osowiałych wiekowych staruszków i słabeuszy,
którzy chcąc żyć i umrzeć w spokoju, podejmują starania, aby za wszelką cenę oddalić decydującą
bitwę. THEODORE MOMMSEN, Historia Rzymu
18.
Jak bardzo osieroca porażka?
Było coś, czego Raúl nie rozumiał, gdy naciskał na mnie nieustannie, bym zadeklarował
socjalistyczne cele Rewolucji. Przyjmuję to, że martwił go kierunek mojego azymutu
ideologicznego, gdy widział, jak dryfuję po wszystkich wodach, czy to z grupą rewolucjonistów,
czy to z kim innym, raz zadając się z burżuazją, kiedy indziej z komunistami, Amerykanami albo
później Sowietami. Być może wielu moich czytelników nie zechce w to uwierzyć, ale Raúl nie miał
dostępu do moich myśli – które teraz mógłbym nazwać „konspiracyjnymi” – nie wiedział też, jaki
mam pomysł. Spełniwszy niemal wszystkie oczekiwania, jakie postawiłem sobie w życiu, nie
widząc potrzeby ukrywania żadnej z moich decyzji, wyznam jeszcze jedno. Wszystko – niech
w końcu zostanie to powiedziane raz i dobitnie – zależało od ofert. Od tych, którzy – i w jaki
sposób – gwarantowali władzę. Przetrwanie przy władzy. Konsolidację władzy. A władza i tak
miała nadejść sama, musiałem tylko wykazać się zdolnością rozpoznania. Dlatego dryfowałem,
albo inaczej, unosiłem się w prądach współczesnej polityki, wypatrując własnej zatoki. Mój brat
oczywiście uważał, że umieszczenie już na samym początku Rewolucji pod czerwoną banderą
socjalizmu gwarantuje jej triumf – taki, jaki on sobie wyobrażał – który będzie można uznać za
totalny i który zapewni duchowy spokój, a także w jakimś sensie da mu nade mną władzę. Jako że
był ortodoksem i metodykiem, w całym znaczeniu tych słów, socjalizmu – sowieckiego, chińskiego
czy jakiegokolwiek innego spośród tych, które występowały wówczas na całym świecie – bardzo
mu on odpowiadał, to z jego pomocą chciał zapędzić mnie do własnej zagrody. Ale było coś, czego
on nie rozumiał: cholerny „dzień po”. Tak jak wszyscy rewolucjoniści z tamtej epoki Raúl miał
wizję barykady, której międzynarodowy ruch komunistyczny hołduje, odkąd Marks zaczął chwalić
Komunę Paryską. Jest to też konsekwencja stalinowskich metod, które nadały ruchowi cechy
religijne, a których wizja socjalizmu, obejmującego swoim zasięgiem jeden kraj, potrzebuje. Nie
zapominajcie o tym z chwilą podejmowania się badań nad pierwszym etapem Rewolucji
Kubańskiej. „Budowa socjalizmu w jednym kraju”. Nie przeczę, że w pewnym momencie był to
pomysł twórczy i pozwolił najpierw przeprowadzić rewolucję październikową – gdy bolszewicy
uznali go za możliwy do zrealizowania – a potem przetrwać. Wiedzieli, że nie mają już na kogo
liczyć i muszą radzić sobie sami. Ale był to potwór, powolny i ponury, którego my powinniśmy
zwalczyć. Poza kilkoma entuzjastami, jak Leonow, który nie zajmował żadnego znaczącego
stanowiska, przyciężkawi polityczno-wojskowi działacze współtworzący tę maszynerię nie
poruszali się z taką gracją, jakiej by się od nich oczekiwało, co niełatwo zmienić. Prawda jest taka,
że nasz główny sojusznik i dostawca przez ponad pół wieku działał w stanie całkowitego
odosobnienia. Jedyny luksus, na jaki pozwalała strategiczna teza mówiąca o zaprowadzeniu
socjalizmu na terenie jednego kraju, to tak zwane demokracje ludowe w państwach ościennych,
które, jak w Europie Wschodniej, będą zarządzane tak samo jak pozostałe republiki, w tym
wypadku sowieckie. Ale tutaj ledwie kraje te zdołały się nieco oddalić lub ich niepodległość
przestała zależeć od czołgów Armii Czerwonej – Jugosławia czy Chiny – od razu zaczęły
przysparzać problemów. Albo Wietnamczycy, którzy za wszelką cenę chcieli uwikłać Sowietów
w wojnę z Amerykanami. Wyobraźcie sobie wysepkę położoną gdzie pieprz rośnie, w odległości
ponad dziesięciu tysięcy kilometrów, pozbawioną zasobów naturalnych, przynajmniej tych
podstawowych, jak na przykład ropa, wysepkę, która chce ustanowić podobnie niebezpieczny
i kosztowny sojusz. Stalinizm miał do zaoferowania tylko śmierć, by zdjąć z ciebie obowiązek
mierzenia się z gównianym życiem. Tak, towarzyszu, pozwalając się rozstrzelać, wyrządzasz
przysługę na poczet ziemi obiecanej, jaką ma być proletariacki raj, gdy już się tam znajdziesz. Ach,
i jeszcze jedno, nie zapomnij wznosić okrzyków na cześć tatuśka Stalina, gdy padnie rozkaz, by
otworzyć ogień. Tak. Do rytmu. Będzie wspaniale, jeśli uda ci się to zrobić do rytmu. Nie
zapomnisz o tym? Niech żyje ojczyzna! Niech żyje Stalin! Pomyślcie, jaki interes miał Kreml, by
gromadzić cierpiętników poza swoimi zamrożonymi granicami. Czy ktoś na Kremlu cierpiał po
śmierci któregoś z naszych towarzyszy? Kogo to wzruszyło? Tak więc pragnienie Raúla, by
przemienić Kubę w Ukrainę przyklejoną do plaż Miami, dla mnie było czymś, co nazwałem
„efektem drugiego dnia”. Jankesi zmiotą nas z powierzchni ziemi, podczas gdy oni – Raúl ze
swoimi ludźmi – osiągną sukces martyrologiczny. Mieliśmy już jedną aferę po desancie w Panamie,
przeprowadzonym, gdy jechałem do Stanów Zjednoczonych – namawiany przez Raúla i Che –
skonfrontować się z jankesami, o czym była mowa wcześniej. Nalegał. A ja musiałem odpowiadać:
„Kurwa, Raúl, nie jesteś przygotowany, by rządzić. Ciebie wychowano, byś mógł umrzeć”.
Słynny filozof przechadza się po Ciénaga de Zapata. Jean-Paul Sartre jest pewny siebie i tryska
dobrym humorem, zdejmuje marynarkę i spogląda na senny krajobraz mokradeł. Ambitny projekt
gospodarza, Fidela Castro, zakłada osuszenie ogromnego terenu – milion akrów morowego
powietrza, insektów i gadów – i przeznaczenie go pod uprawę drzew owocowych oraz na pastwiska.
Dlatego, myślę, miał takiego fioła na punkcie strzałów litości. Dlatego też tyle zabijał. Jakby
skracał dystans do miejsca, gdzie takie jak jego dusze już przebywały i gdzie chętnie przyjmowano
nowe im podobne. W tym sensie był prawdziwym stalinistą. To znaczy miał ten sam zmysł
humanizmu. Akt zabijania człowieka zwykł oglądać jako gest wyłączenia, podczas rozstrzelania
wykonywał ruch, jakby wyłączał światło, dotykając przycisku w ścianie. Ów gest wyłączenia, jak
dla mnie, jest związany ze specyficzną wizją humanizmu, według której robi się z tobą to, co uznaje
się za najlepsze dla ciebie. Po co tyle przywiązania do życia w raju wyzyskiwaczy i wrogów klasy
robotniczej?
Pamiętam nasze rozmowy, przede wszystkim te prowadzone w moim biurze w budynku
INRA
14
.
Raúl z tym swoim młodzieńczym powabem, świeży i elegancki, w gabardynowym
mundurze, przyzwyczajający się powoli do noszenia krótkich rękawów, z komendancką gwiazdą
w srebrnym kręgu – jako wyróżniku wojskowej hierarchii – na obu naramiennikach, w butach za
kostkę, starannie zasznurowanych, z pistoletem Brownie High Power przy pasie, z ładownicą
z czarnej skóry, rzadko noszący beret lub czapkę, z gęstymi gładkimi włosami, przystrzyżonymi
i starannie zaczesanymi.
– Ty nie myślisz o Pałacu, Raúl. Tobie w głowie tylko wspólna mogiła. Tego byś chciał.
Żeby przejechali się po naszych trupach walcem.
– Trzeba się określić, Fidelu – odpowiadał coraz mocniejszym tonem. – Określić.
Kiedy go słuchałem, od razu pomyślałem, kurwa, ten to dopiero dostanie raka strun
głosowych.
– Nie trzeba się określać, Raúl.
Ale do niego nic nie docierało.
Strategia nakieruje nas na jeden kurs, ułatwi pokonanie nas.
– Raúl – wyjaśniałem – po co ci jeden kierunek? Myślisz o jednej strategii, tak?
– Jasne, że tak, Fidelu.
– O strategii?
– No.
– To o to ci chodzi? O strategię?
– O strategię.
– A nie przyszło ci do głowy, że jak określimy strategię i nakierujemy się na jeden kurs, to
natychmiast wpadniemy w pułapkę? Wróg chce tylko wiedzieć, dokąd zmierzamy. Żeby się na nas
zasadzić. Nie widzisz tego?
Nie odpowiedział. Przełknął ślinę w milczeniu. Kolejna potyczka, którą ze mną przegrywa.
Zmieniłem szybko temat rozmowy, zachowując ostrożność. Taki rodzaj delikatności
w rozmowie dwóch konspiratorów może okazać się przeciwwagą dla jakiejś drażliwej,
upokarzającej kwestii, zwłaszcza gdy jedna ze stron, mimo iż zajmuje eksponowaną pozycję przy
władzy, wie jednocześnie, że intelektualnie jest zawsze za tobą z tyłu. Wtedy przestajesz być
postrzegany jako przywódca, stajesz się obiektem zazdrości i sprawcą bólu. Musisz zatem nauczyć
się kierować sprawami z uwagą, bo inaczej w dowolnej chwili naturalny łańcuch komunikacji
zostanie przerwany, by dać wyraz ukrytym, acz zasadniczym zastrzeżeniom, które będą się
gromadzić i kusić do zdrady. Z chwilą zmiany tematu na neutralny należy więc działać
zdecydowanie, wybrać taki, w którym czujesz się pewnie i który pokaże twoje zainteresowanie
najzwyklejszymi aspektami życia osobistego rozmówcy.
– Jak przebiega ciąża Vilmy? – zapytałem. – Który to już miesiąc?
I znów uderzasz w ton konspiratorski. Ale tym razem nie po to, by odrzucić jego idee, lecz
podzielić troski. Tematem, który zajmował Raúla jak mało co, były represje polityczne.
– Popatrz, Raúl.
Przekładam ramię nad jego głową i wykonuję nasz zwyczajowy gest jak podczas kampanii
w Faraday. Nieważne, że przebywamy sami w biurze zorganizowanym przeze mnie na własne
potrzeby w INRA i że nikt nam nie przeszkadza.
Kiedy przypominam sobie tę scenę – moje ramię obejmuje Raúla, a ja przekazuję mu na
ucho treść kolejnego zadania – myślę o wszystkich okazjach, kiedy wykonując ten sam gest,
prawiłem o wielu sprawach z tysiącami innych towarzyszy. To niemal impuls: wszędzie tam, gdzie
pojawia się zadanie do wykonania, moje prawe ramię zmierza w stronę górnej części torsu
rozmówcy, aby w ten sposób ustanowić między nami wspólnotę. Myślę, że gdybym musiał wybrać
jeden z najbardziej symbolicznych gestów mowy ciała w całej mojej historii rewolucyjnego
przywództwa, bez wahania wskazałbym właśnie na ten. Musicie wiedzieć, że podczas Rewolucji
Kubańskiej gest ów był mi nieodzowny – składanie ciężaru mojego ramienia na plecach wielu
ludzi – i jeśli nie wyglądałem przy tym, jakbym się wieszał u czyjejś szyi, to tylko dlatego, że mam
ponad metr dziewięćdziesiąt, średnia wzrostu zaś moich rodaków jest znacznie niższa. Można
powiedzieć, że w istocie odpoczywałem, wspierając się na czyichś ramionach, jednocześnie
wyjawiając sekrety misji, której wykonanie im zlecałem.
– Problem mamy my – mówię do Raúla konfidencjonalnym tonem. – Problem polega na
tym, że mamy do kontrolowania dwa fronty: Rewolucję i kontrrewolucję.
Nagle w jego oczach pojawia się błysk. Kiwa twierdząco głową.
– Dwa fronty – powtarza.
– Zdajesz sobie z tego sprawę? – pytam. – Dwa fronty pod kontrolą.
– Dwa. Dwa – powtarza.
Teraz, pisząc te słowa, myślę, że od pierwszych chwil uczymy się, by nie wyrażać się jasno
i działać na wielu obszarach, tak by nie było wiadomo, kiedy przekazujemy fałszywy sygnał,
a kiedy postępujemy zgodnie ze stanowiskiem przyjętym przez rząd, zwłaszcza gdy mamy do
czynienia z Amerykanami, a później z Sowietami. Podobnie postępowałem z Raúlem i z Che,
a nawet z szefami mojej ochrony, którym często, gdy wychodzą ode mnie z domu, przekazuję, że
jedziemy do biura w Pałacu Rewolucji, a w pół drogi, siedząc na tylnym siedzeniu mojego
mercedesa, dotykam ramienia pułkownika Mainé albo pułkownika Joseíto, w zależności od tego,
który z nich prowadzi, i mówię: „Może lepiej pojedźmy do Mampostón”, czyli w kierunku zupełnie
przeciwnym. Pamiętam, jak któregoś razu, jakoś w 1966 roku, rozpoczynając nieprzejednaną
kampanię przeciwko ostatniemu bastionowi starych komunistów, którą nazwałem „mikrofrakcją” –
zaczynali się panoszyć i zbierało się ich coraz więcej wokół Aníbala Escalante, dawnego sekretarza
generalnego Partii – wysłałem jednego z naszych towarzyszy, kapitana Osmany Cienfuegosa, by
podczas spotkania Narodowej Szkoły Kadr Partii poruszył temat: „Kto powiedział, że jesteśmy
socjalistami?”. Raúl poczuł się urażony, gdy dowiedział się o konferencji. Przedstawił mi swoje
żale i uznał tę sprawę za świętokradztwo. Zwłaszcza że kilka lat wcześniej, tuż po wydarzeniach na
Playa Girón, podczas żałoby po ofiarach bombardowań naszych lotnisk w przededniu inwazji
16 kwietnia 1961 roku, mówiłem w Hawanie o krwi przelanej pod sztandarem ojczyzny i w końcu
ogłosiłem socjalistyczny charakter Rewolucji. Wybrałem szczególny moment, przemyślaną
i właściwą okazję. Chwilę, gdy cały kraj wrzał po tchórzliwym akcie agresji, a moje oddziały
odpierały atak i wszyscy moi zwolennicy stworzyli wielką strukturę militarną, w jaką przemieniła
się Rewolucja. Któż mógł się mi przeciwstawić w obliczu ogromu ataku? Szczęście zostało rzucone
na szalę. I by nie dawać sposobności wątpiącym, sekundę po deklaracji o socjalistycznym
charakterze naszego procesu zadekretowałem stan najwyższej gotowości w całym kraju.
Pięć lat po tych wydarzeniach Raúl się uskarżał. Mówiłem, żeby się nie przejmował, że
mamy też męczenników odpowiadających poprzedniej charakterystyce. I że każdy umiera za to,
w co wierzy, kiedy nadejdzie czas.
– Wiesz, o czym mówię?
Był uparty. Był wytrwały. Był zawzięty. Jak każdy człowiek o podobnych cechach, gdy
tylko przekonywał się do nowej idei i pozwalał się jej zdominować, poświęcał jej cały swój upór
i zawziętość. Trzeba było wykazać się cierpliwością i być zręcznym mediatorem, by przekonać go
do porzucenia przekonań. Najtrudniej było sprawić, by zmienił zdanie. Doprowadzić do tego, by
w jego mózgu otworzyła się przestrzeń do przyjęcia racjonalnych argumentów, do odmiennego
konceptu. Na własne potrzeby nazywałem to Operacją Świder. Moim zdaniem rodowód tej
konstrukcji myślowej nie był polityczny, miał źródło głęboko w psychice. Raúl odczuwał
nieodzowną potrzebę kreowania wrogów. Nie liczba sojuszników stanowiła dla niego sukces, lecz
liczba przeciwników, z którymi może się zmierzyć. Sądzę, że można to wytłumaczyć kobiecym
elementem natury dominującym w jego osobowości. Raúl jest kobiecy. Raúl zadaje ciosy poniżej
pasa. Raúl jest przyczajony.
Przed wieloma laty próbowałem nauczyć go jednej z moich zasad postępowania
strategicznego. Zasady mówiącej, że samemu wybiera się wroga. Chodzi o ustanowienie swego
rodzaju kategorii, rodzaju bardzo wyselekcjonowanej arystokracji lub prywatnego klubu, w którym
zasiedliby ci, których wybrało się na nieprzejednanych i zażartych adwersarzy. „Wrogów wybiera
się samemu”. Wbijcie to sobie do głowy i cieszcie się tym przez długie lata niezachwianego
przywództwa. Ale co z resztą? – ktoś zapyta. Co zrobić z pozostałymi wrogami? No więc nic.
Pozostali niech sobie będą. Albo inaczej, pozostali to nic innego jak jedynie pieski do towarzystwa,
histeryczne, których szczekanie – a raczej popiskiwanie – słychać, gdy przechodzi się w ich
pobliżu. Zrezygnowałem z wpajania Raúlowi tej zasady, gdyż zdałem sobie sprawę, że najlepszym
sposobem na utrzymanie w ryzach ludzi z mojego otoczenia jest otoczenie ich wrogami. Nic nie
czyni ich słabszymi i bardziej wystraszonymi. Przy okazji jest to też doskonały sposób, by użyć ich
jako tarczy dla własnego bezpieczeństwa, bo na nich kieruje się uwaga wrogów. Nie wydaje mi się
konieczne na tym etapie wyjaśnianie, że jeśli chodzi o temat władzy w Rewolucji Kubańskiej,
związek krwi między moim bratem a mną nie miał najmniejszego znaczenia. Możecie być pewni,
że nasze więzy krwi miały jedno z najmniej istotnych znaczeń spośród wszystkich więzów krwi
w całej historii. I że Szekspir przymierałby głodem, gdyby miał o nas pisać. Jeśli mowa o grupach
operacyjnych moich służb bezpieczeństwa, nie ma jak tego ująć w ramy tragedii. Ważne było nie
to, że Raúl wiedział, że nie zostanie mu wybaczony najmniejszy przejaw nielojalności, lecz to, że
wszyscy o tym wiedzieli.
Snując rozważania o wspomnianych wcześniej dawnych sprawach, nie mogę zapominać, że
Rewolucja Kubańska to bardziej triumf Raúla aniżeli mój. Mam na myśli jej komunistyczny
charakter. Przyznaję, że przez cały czas usiłował zaszczepić we mnie przekonanie o wadze
ideologii podstaw pracy, która, jak twierdził, jest niezbędna, aby zastąpić nią wszelkie wcześniejsze
fundamenty narodu. W jakiś sposób – choć być może nieświadomy i w wyniku jego uporczywego
zaangażowania w walkę, kiedy działał nie z premedytacją, ale z zamiarem prowokowania, chcąc
w ten sposób pokonać Bóg jeden wie jakie własne wewnętrzne demony – służył mi ideologicznym
systemem wsparcia. W rezultacie okazało się to korzystne i nigdy nie przeszkadzało mi w podjęciu
żadnej z moich decyzji dotyczących kierunku, który chciałem obrać, był z tego taki sam pożytek
i było to w równej mierze wydajne, jakby chodziło o armię, którą organizowałem. Należało
posłużyć się jego ortodoksyjnością jako platformą i działać według własnego uznania na innych
frontach. Mówiąc brutalniej: jego czystej maści ortodoksyjność pozwalała mi na rozwiązłą
beztroskę.
Piszę te akapity z ciężkim sercem. Chętnie przeszedłbym do części poświęconej operacjom
wojskowym, jak Playa Girón czy październikowy kryzys rakietowy zwany kubańskim. Ale nie
mogę zostawiać niedopowiedzeń. Bo to właśnie takie miejsca, pozornie nieistotne, są solą
Rewolucji. Podam przykład, aby zilustrować, o co mi chodzi. Jako żart i na potrzeby nielicznych
wtajemniczonych utrzymywałem, że zanim nastąpiło „wielkie bum” Rewolucji, najpierw musiało
dojść do „wielkiego klapsa”. Nagromadzenie się całej materii historycznej, społecznej
i ekonomicznej, która rozprzestrzeniała się przez te wszystkie lata na obszarze wyspy, sprowadza
się do granic nieprzekraczających wielkością piłki golfowej i osiąga koncentrację molekularną,
która prowadzi do wybuchu. „Wielkie bum”. Mógłbym to nazwać moim osobistym wkładem
w nową naukę, która przyjmie nazwę fizyki historycznej. Nie traktujcie tego tylko w kategoriach
żartu. Przypomnijcie sobie, że Wedy wspominały o rozpadzie i ciągłym odnawianiu się
wszechświata – według cyklów obejmujących okres czterech milionów lat – ponieważ według ich
przekonania „wszystko istnieje od zawsze” i nawet Stwórca nie jest w stanie stworzyć nic nowego,
jedynie ustanowić to, co istniało już wcześniej. Ta sama zasada, chociaż z innego punktu widzenia,
obowiązuje w wypadku mojego wielkiego bumu. Wspominałem o prezydenturze. W rzeczywistości
wszystko toczyło się jak w cyrku. Wiele lat później zrozumiałem, że mierząc się z sytuacją,
opanowałem jeden z moich najlepszych modus operandi: rządzić z zewnątrz. Niektórzy zagraniczni
dziennikarze – i typowi domorośli luminarze – lubują się w powtarzaniu, że rządzę z opozycji. Nie
jest to zły pomysł. Ale było coś więcej, czego świadomość zdobyłem, kiedy już nominalnie
stanąłem na czele rządu i przejąłem stanowisko premiera. Na początek nauczyłem się tego, że nie
istnieje żaden inny rodzaj rządów jak tylko rządy konserwatywne. Im bardziej staraliśmy się
doprowadzić do perfekcji nasz system rządów, tym więcej przeszkód sami piętrzyliśmy, utrudniając
rozwój Rewolucji. Rzeczywiście poznawaliśmy bariery z punktu widzenia teorii prawdopodobnie
nieprzekraczalne. W pełni wykorzystaliśmy leninowskie wskazówki, jak dokonać destrukcji
burżuazyjnego państwa. Ale gdzie mieliśmy szukać wskazówek, dzięki którym wiedzielibyśmy, jak
postępować drugiego dnia po Rewolucji, a które nie przypominałyby jakobińskich czy
bolszewickich? W naszych warunkach było to nieosiągalne. Skoro nieproduktywne wytrzebienie
zwolenników Batisty – raptem kilkudziesięciu – przysporzyło nam wystarczająco dużo negatywnej
propagandy, czego mogliśmy się spodziewać, skierowując salwy armatnie przeciwko naszym
nowym opozycjonistom? Być może doświadczaliśmy Nowego Państwa, że posłużę się słowami
Mussoliniego albo Getúlia Vargasa, albo Antonia de Oliveiry Salazara. Jeśli tak, to na pewno
znacznie intensywniej i w skali, jakiej żaden z owych poprzedników nie doświadczył. Tak,
z pewnością było to Nowe Państwo, ale tylko w wyniku zburzenia przez nas poprzedniego. Albo:
było to Nowe Państwo, ale dlatego że istniała nagła potrzeba jego ustanowienia. Tak przedstawiała
się sytuacja. Musieliśmy zacząć wszystko od nowa. Powtarzam: nie chodziło o demagogiczną
obietnicę polityczną, jak u wymienionych wizjonerów, lecz o rzeczywistość kraju, który nagle
znalazł się – a trwało to już od wielu tygodni – w instytucjonalnej próżni. Wtedy sięgnąłem po
gromadę tworzącą Radę Ministrów. Pokaźna liczba, z Urrutią na czele. Ale gdzieś należało zacząć
rozplątywać ten węzeł. Zaczęliśmy od rządu, który skupiał się wyłącznie wokół Rady Ministrów.
Ciało to stanowiła w większości grupa zasłużonych rewolucjonistów – i takich samych ministrów –
którzy jednocześnie pełnili funkcje w Izbie i Senacie. Należało dopracować pewne szczegóły. Aby
nadać im legitymizację i zacząć rządzić na podstawie dekretów-ustaw
15
, sześć miesięcy po naszym
triumfie Rada Ministrów otrzymała władzę ustawodawczą i wykonawczą. Ponieważ nie było
Kongresu, zostały przedsięwzięte takie właśnie środki. Z drugiej strony istniał genialny wynalazek
w postaci Ministerstwa do spraw Referowania i Badań Ustaw Rewolucyjnych, na czele którego stał
Osvaldo Dorticós, i które w związku z brakiem obu izb dawało nam duże wsparcie. Mówiłem
Dorticósowi, jakiej potrzebuję ustawy, on ją redagował, przelewał na papier, a Rada Ministrów
sankcjonowała. Nie ma Kongresu, ale staramy się odtworzyć Republikę. Rozumiecie, co mam na
myśli? Staramy się działać jak w Republice. Nieco później, w maju, podpisuję reformę rolną,
a w ślad za tym stworzony zostaje Państwowy Instytut Reformy Rolnej, czyli słynna INRA. To
chwila, kiedy zdaję sobie sprawę, że mam w rękach rozwiązanie. INRA przemienia się
w równoległy rząd. Stamtąd – pod przykrywką zajmowania się zawiłościami reformy rolnej –
zaczynam duplikować wszystkie stanowiska państwowe. Zaczynam rządzić na dwóch frontach.
Najlepsze jest to, że nagle zdobywam wojsko składające się z ponad miliona obywateli, którzy będą
mi ślepo posłuszni. Są to chłopi, którym przyznaję na własność ziemię. Oczywiście, kiedy
zrezygnowałem ze stanowiska premiera, by wymusić rezygnację Urrutii, myślałem o tej masie
wieśniaków. Ale nie wspomniałem chyba, jak ponownie przejąłem stanowisko? Zapełniłem stolicę
blisko milionem chłopów zwiezionych ze wszystkich części kraju, których w swoich domach
skoszarowali mieszkańcy Hawany, aby mogli wziąć udział, po raz pierwszy za czasów nowej
władzy, w obchodach rocznicy szturmu na koszary Moncada. O czwartej po południu Plaza Cívica
(wciąż jeszcze plac nosił tę nazwę, która później zostanie zamieniona na plac Rewolucji) wypełniło
morze głów i kapeluszy z palmowych włókien, klasyczne stroje z naszych wsi, i wzniesione
w powietrze maczety. Wieśniacy, z własnej inicjatywy, gdy pojawiłem się na trybunie, przywitali
mnie w szczególny sposób: uderzając jedna o drugą uniesionymi maczetami. Wydawały
nadzwyczaj dziwny dźwięk i przyznam, że nigdy wcześniej nie słyszałem podobnego odgłosu. Na
długo pozostał w pamięci wielu z nas. „Wysłuchuję większościowej woli ludu, który domaga się,
bym ponownie objął stanowisko premiera”, powiedziałem, kończąc dyskurs. Jasne, że celem tego
zdania było wywołanie zamierzonego efektu. Posunięcie teatralne. Ale jakoś trzeba było
przypieczętować mój powrót do władzy i wydawało się niemal niezbędne posłużenie się
histrioniczną deklaracją wobec bezmiaru syczącej i groźnej stali, która zalała plac. Pamiętam to
uderzanie maczet jedna o drugą ze względu na symboliczny wydźwięk zdarzenia, które swoją drogą
zrobiło wrażenie na moich przeciwnikach. Może zrozumieli, że kraj znajduje się poza kontrolą
struktur funkcjonujących dotąd z większym lub mniejszym szczęściem. Tymczasem niecałe siedem
miesięcy później po raz drugi najeżdżałem stolicę Republiki, stojąc na czele wojska niechlujnych
wieśniaków. Odgłos maczet rozbrzmiewający o zachodzie słońca tamtego kubańskiego wieczoru
nie wróżył nic dobrego tym, którzy niedługo zostaną uznani za wrogów. (Nie ma potrzeby
dyskutować, czy zrezygnowałbym ze stanowiska, gdybym dwa miesiące wcześniej, 17 maja,
w dawnym obozie w La Plata, dokąd sprowadziłem Radę Ministrów, nie podpisał się pod Ustawą
o reformie rolnej). Zajmowaliśmy wówczas olbrzymi, jeszcze nieużywany budynek, który
batistowski burmistrz Hawany – stary krętacz i chciwiec – Justo Luis del Pozo zbudował, by
umieścić w nim biura swojego urzędu. Tam ustanowiliśmy główną siedzibę INRA. Natychmiast
postanowiłem zaadaptować apartament na ostatnim, osiemnastym piętrze, z którego rozpościerał się
widok na całe miasto. Celia zajęła się szczegółami, z umeblowaniem włącznie. Wykazaliśmy się
wyjątkową wyrozumiałością w kwestii mundurów, broni krótkiej i długiej dla członków Armii
Powstańczej, którym zlecaliśmy zadania do wykonania dla INRA. Wydawało się zasadne nie
stwarzać różnic między naszymi początkującymi jednostkami wojskowymi a powiększającymi się
departamentami kierowniczymi INRA. Cieszył mnie widok naszych kapitanów i poruczników
stojących na czele pierwszych państwowych majątków albo Strefy Rozwoju Rolnego. Co więcej,
takimi właśnie chciałem ich widzieć: nasi ludzie w mundurach na wielkich plantacjach trzciny albo
na jednych z naszych pierwszych eksperymentalnych pól upraw. Albo prowadzący buldożery. Albo
przygotowujący nawadnianie terenu. Udawało nam się stworzyć coś więcej niż tylko obraz. Był to
koncept sam w sobie, jednocześnie, ze względu na elementarne piękno, cudowny przykład
propagandy. Wreszcie nie miała znaczenia przynależność do Armii Powstańczej czy INRA, bo
liczyła się jedynie przynależność do Rewolucji. Wśród członków Armii Powstańczej, którzy wzięli
odpowiedzialność za INRA na wszystkich jej poziomach, zaczęliśmy na Kubie dostrzegać jakże
ważną dla komunizmu rolę człowieka pracy. Nauczyliśmy się tego z czasem. Mnogość zadań może
być udziałem jedynie wybrańców, wielkich szefów, a najlepiej, jeśli będzie przypisana tylko mnie.
Dwa zadania, albo więcej, przydzielone jednej kadrze rewolucjonistów oznaczają – jeśli zostaną
przeprowadzone pomyślnie – pomnożenie władzy i posiadanie wpływu na większą liczbę
podwładnych. Z kolei jedno niewidoczne zadanie pozwala na zwiększenie kontroli nad pracą
towarzyszy oraz zrozumiały wzrost wymagań, jakie się przed nimi stawia.
Obraz bojowników poświęcających się reformie rolnej przypomniał mi zdanie, jakie kiedyś
przeczytałem na którymś z folderów Mao, które co jakiś czas podrzucał mi Raúl. To wspomnienie
sprawiło mi dużą satysfakcję. Armia ludowa jako kuźnia kadr.
Sceneria jest niepowtarzalna. Mogę się nią cieszyć, nim zupełnie zatrze się w pamięci.
Każdy zdawał się mieć własny styl, a może swojego krawca. Nie było dwóch jednakowych
mundurów, takich samych materiałów, ładownic, pistoletów, rewolwerów, nie miały one takiego
samego kalibru. Za pasami nasi bojownicy trzymali wszystkie istniejące rodzaje broni. Także było
zwyczajem, a niektórzy uznawali to za przejaw dobrego gustu, noszenie przy sobie na co dzień
karabinu M-1 albo maszynowego thompsona. Raz nawet, podczas jednego z ostatnich spotkań
Camilo – mówię o przywódcy naszej armii – miał przewiązany czarny skórzany bandolier, zza
którego wyzierał kolt 45 z kolbą z masy perłowej, z kolei przy sprzączce od paska, po lewej,
połączony z wojskowym uposażeniem, nowocześnie zaprojektowany i noszony po swojemu,
widniał rewolwer Cobra kalibru 38 z krótką lufą, też z wykończeniem z masy perłowej. Camilo
studiował grafikę i znał się na niuansach estetycznych, ale nie mogłem się powstrzymać i nie
zażartować. Powiedziałem, że przypomina mi Bata Mastersona, bohatera jednego z zachodnich
seriali, jakie zaczęła transmitować telewizja kubańska, kiedy przebywałem w Sierra Maestra.
W pierwszych miesiącach rządzącej już Rewolucji, gdy dowiedziałem się o tym serialu, poprosiłem
o odtworzenie mi na prywatnych seansach wszystkich odcinków. W prawdziwym życiu Bat
Masterson był urzędnikiem Wyatta Earpa. Jednak w półgodzinnym odcinku serialu odgrywał rolę
byłego komisarza, któremu przytrafiały się różne przygody na zachodzie. Do jego zwyczajowego
rynsztunku należała czarna laska skrywająca szablę i rewolwer noszony w sposób dość szczególny,
odmienny od tego, jak robili to inni legendarni rewolwerowcy z ekranu, nie jako broń przyboczna,
lecz zatknięty z przodu. I prawdopodobnie to jego naśladował Camilo. Miał jednak rewolwer
o mniejszym kalibrze niż prawdziwy Bat Masterson, który dysponował koltem Single Action
kalibru 45 i – wykonanym na osobistą prośbę wystosowaną na papierze do producenta – z długą
lufą wykończoną lśniącym niklem i z bokami z gutaperki. Broń Camila była większa. Z pewnością
do sławy Camila przyczynił się noszony przez niego stetson ze średnim rondem, który wyróżniał go
spośród innych członków Armii Powstańczej, a nie mroczna ewokacja urzędnika z Tombstone. Nie
było podobnych czapek ani kapeluszy. Ani butów, ani cholew. Wszystko jednak przestawało się
liczyć, gdy uwaga kierowała się na oliwkowy mundur. Stanowił podstawę dla reszty, dodatkowych
kieszeni, guzików, zamków, epoletów i plis, dodawanej wedle uznania. Tak więc w oliwkowym
mundurze, z cygarem w ustach i zadaniem do wykonania dysponowało się wszystkimi przymiotami
władzy, jakie oferowała Rewolucja. Jakie ofiarowałem ja, Fidel Castro.
Jeśli chodzi o reformę rolną, obawialiśmy się wszystkich ustaw, które choć naszego
autorstwa, były dla nas tym, czym kaftan bezpieczeństwa dla ciała. Zaczęliśmy rozumieć, że
przetrwanie Rewolucji i przywiązanie do oportunizmu były ze sobą kompatybilne. To przy tej
okazji poświęcę wiele godzin na debaty z Darwinem, bo uważam, że za przetrwanie odpowiada
zdrowy rozsądek, który pozwala wykorzystać okazje albo wskazuje, kiedy powinno się ukryć i nie
opuszczać schronienia. Ważne są także zdolność adaptacji i elastyczność. O przetrwaniu nie
decyduje też siła. Możesz być tak silnym, jak tylko chcesz, ale to i tak kameleon schowany pod
swoim kamieniem przetrwa dłużej niż dumny lew, który potrafi ryknąć i prezentuje okazałą
muskulaturę. Zrozumieliśmy, że wszystkie ustawy, nawet te rewolucyjne, mają swoje ograniczenia.
Dlatego na końcu każdej ustawy, dekretu czy dyspozycji prawnej postanowiliśmy dodać paragraf,
który wyjaśniał wszystkie poprzednie ustawy, dekrety i dyspozycje prawne. Innymi słowy idealne
miejsce dla prawa, które neguje samo siebie albo, mówiąc jeszcze inaczej, system prawny
nieuprzedmiotowiony w swojej wewnętrznej mechanice jurysdykcyjnej. Prawo, które się
uprawomocnia za każdym razem, kiedy dokonuje się jego przeglądu. Czy osiągniemy w ten sposób
władzę doskonałą? Nigdy nie naruszaliśmy prawa, bo zawsze, kiedy pojawiała się taka potrzeba,
znosiliśmy je. Z tego też powodu nie martwiła mnie szczególnie – w kwestii zasięgu – 1. Ustawa
o reformie rolnej, skoro wiedziałem, że w niedalekiej przyszłości podpiszemy wiele innych,
a w każdej z nich coraz bardziej zdecydowanie będziemy ograniczać obszar ziemi uznawanej za
własność. Tymczasem ograniczyliśmy wielkość posiadłości do trzydziestu caballerías
16
. Jakieś trzy
lata później – w 2. Ustawie o reformie rolnej – ustanowimy limit pięciu. Ale trzeba pamiętać, że
w 1959 roku nie poszliśmy dalej niż MacArthur i jego inteligentna reforma w Japonii mająca na
celu poradzenie sobie z feudalizmem w tamtejszej gospodarce. Kroczyłem podobną ścieżką. Moim
celem było położyć kres kreolskiej plutokracji. Podpisałem więc papiery przed Radą Ministrów,
sprowadzoną na siłę do La Plata Alta.
Jedna trudna dla mnie notatka. Przyjechałem do La Plata poinformowany, że Fidelito – mój
syn z Mirtą Díaz-Balart – uległ wypadkowi samochodowemu i znajduje się w ciężkim stanie. Jeden
z moich ochroniarzy, nieodpowiedzialny typ, którego nazwiska nie będę teraz podawał, pozwolił
mu usiąść za kierownicą jednego z moich samochodów. Aby była jasność, ochroniarz sam był
jeszcze dzieckiem, jednym z tych nastolatków zaprzęgniętych do Armii Powstańczej, który
wypełniał zadania bosego posłańca albo sapera wysadzającego w powietrze karawany wroga.
W każdym razie, jadąc z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, wparowali na zalesiony
teren w pobliżu kompleksu rezydencjonalnego w Cojímar. Do obaw i niepewności, czy nie są to
ostatnie chwile życia mojego syna, dołączyło pierwsze od czasu naszego rozwodu spotkanie
z Mirtą. Wróciłem do Hawany najszybciej jak się dało, cisnąc do granic możliwości moich pilotów
z „Sierra Maestra”, jak ochrzciliśmy prezydencki samolot. Około dziewiątej wieczorem
wchodziłem do parkowej strefy szpitala, kiedy ujrzałem Mirtę. Obok mnie w samochodzie siedziała
Celia, która natychmiast zorientowała się, że mój oddech zmienił rytm. Ona nie zauważyła jeszcze
Mirty. Usłyszałem, jak zwraca się do mnie: „Co się z tobą dzieje, Fidelu?”. I wtedy musiała ją
dostrzec, bo już więcej nie usłyszałem jej głosu. Emilio Núñez Blanco obejmował Mirtę dość
ostentacyjnie i poprowadził ją w stronę korytarza, gdzie operowano Fidelita, który, nie wiem, ile
miał złamań. Położył dłoń na biodrach Mirty. Emilio był moim starym znajomym z Partii
Ortodoksyjnej. Postać, co tu dużo mówić, bez znaczenia. Ale miał odwagę poślubić Mirtę i zabrać
ją w podróż do Paryża w 1956 roku, kiedy ja szykowałem Rewolucję w Meksyku. Był to pierwszy
raz, kiedy widziałem Mirtę od czasów tuż przed Rewolucją. Emilio miał też jaja, by zostać z Mirtą
na Kubie i żyć tu przez pięć lat, nie zważając na zwycięstwo Rewolucji, jakby obojętny był mu fakt,
że przejąłem władzę. A teraz chełpił się nią przy mnie, pocieszał ją, obejmował w pasie, otwierał
drzwi prowadzące do szpitalnych korytarzy. Na chwilę, równie ulotną i nieznaczącą jak ostatnie
rozbłyśnięcie gwiazdy w przestworzach uniwersum, nasze spojrzenia spotkały się, kiedy rozejrzał
się wkoło. Nawet wiadomość, którą chwilę później otrzymaliśmy, że nic nie zagraża życiu Fidelita,
nie wywołała równie mocnego efektu jak moment spotkania się naszych spojrzeń. Celia, jak zawsze
zdyscyplinowana – bardziej niż dyskretna – stała w odległości kilku kroków za mną. Nie odzywała
się. Cały sztab mojej ochrony również zachowywał milczenie. Zdałem sobie wtedy sprawę ze
swojej samotności. Nie pamiętam, czy był to jeden z moich ochroniarzy – Aníbal Hidalgo, a może
szofer Leoncito – ale ktoś chwycił mnie za ramię, zachowując stosowną delikatność, i w geście
solidarności powiedział: „Komendancie, chodźmy stąd”. Pamiętam wielką wdzięczność za ów, nie
pamiętam czyj, gest. „Chodźmy stąd – powiedział. – Przyjedziemy później”. Ruszyłem za nim,
dziwnie posłuszny, prowadzony w stronę jednego ze starych cadillaców Fulgencia Batisty.
Załamanie systemu sądowego. Kolejny problem, który pożerał sporo czasu i energii. Między
jedną a drugą sesją Rady Ministrów i – zgodnie z dekretem – bez zasadniczego zmieniania
poprzednich ustaw połączono wiele wykroczeń i odpowiadających im kar, a także utworzono
jurysdykcję trybunałów rewolucyjnych, które przeszły pod zwierzchnictwo Armii Powstańczej.
Były to sądy wojskowe i na późniejszym etapie organizacji zostały przemienione w sądy do spraw
wykroczeń przeciwko bezpieczeństwu narodowemu. Kwestia trybunałów rewolucyjnych miała dla
mnie duże znaczenie, gdyż uważałem, że całe narodowe zamieszanie pozostające w związku
z Rewolucją powinno podlegać dokładnie określonym granicom, a najlepszym sposobem na
ustanowienie owych granic będą ściany straceń. Każda prowincja miała swój trybunał rewolucyjny,
tak zwany TR. Już wcześniej wspominałem, że takiej terminologii zaczęliśmy używać. Te Ery.
O ile TR wydatnie wpływały na kontrolę społeczeństwa i dostarczały nam instrumentów, którymi
mogliśmy się pochwalić przede wszystkim wrogom procesu, o tyle prawdą jest, że minister
sprawiedliwości i władza sądowa straciły na znaczeniu w kwestii zwalczania pospolitej
przestępczości na rzecz walki z elementami kontrrewolucyjnymi. Pierwszą działalność zarzuciliśmy
na potrzeby samego procesu, co sprawiło wzrost wskaźników przestępczości. Pojawiła się
konieczność skoncentrowania naszych zasobów ludzkich i wojskowych – zwłaszcza tych
najbardziej utalentowanych – do walki z imperializmem i kontrrewolucją. Kilka lat później
stworzyliśmy TR2 zajmujące się korupcją administracyjną (nazwaliśmy ją „malwersacjami”).
W końcu, około 1963 roku, w ramach zwalczania przestępczości kryminalnej karę śmierci
rozszerzono na popełniających tego typu zbrodnie. W tym sensie, nie da się zaprzeczyć, przestępcy
zyskali wyższy status po zrównaniu ich z burżuazją, czyli jednych i drugich zaczęliśmy traktować
tak samo. Nie powinienem dłużej zwlekać z powiedzeniem o czymś, co od początku ciśnie mi się
na usta. Chodzi o bardziej niż oczywisty fakt, że większość przestępców stanowili czarni, zatem
stosując wobec nich takie same kary jak wobec kontrrewolucjonistów, zbilansowaliśmy nasze
ówczesne relacje społeczne. Wśród towarzyszy krążył dowcip, że zaczęliśmy na równi traktować
czarnych i białych. Rzecz jasna łatwo wytłumaczyć – zasadniczo w świetle marksistowskiej
ekonomii politycznej – dlaczego czarnoskóra społeczność kubańska była bardziej skłonna do
popełniania przestępstw niż jej część białoskóra. Wynikało to z jej niskiego poziomu życia,
dyskryminacji i wszystkich kapitalistycznych świństw, które nieuchronnie odziedziczyliśmy jako
kraj i naród. Ciekawostką może być to, że wśród członków plutonów egzekucyjnych w La Cabaña
nie występował już ten sam entuzjazm i przekonanie co w innych miejscach, gdzie miały zostać
wykonane kary śmierci. W wypadku rozstrzelania kontrrewolucjonistów chętnych nie brakowało.
Natomiast kiedy chodziło o zwykłych przestępców, trzeba było wręcz przymuszać egzekutorów do
wykonania zadania, nawet jeśli wcześniej wyjaśniało się im, jak strasznych zbrodni dopuścili się
złoczyńcy. Takie jest nasze doświadczenie, a ja nigdy nie zapomniałem nauki płynącej z tych uczuć
solidarności klasowej. I kiedy mówię o klasie, nie mam na myśli większości przypadków –
i wierzcie, że mówię to z bolącym sercem – odnoszących się do szeregów klasy robotniczej czy
chłopskiej. Zarówno wykonawcy, jak i skazani mieli pochodzenie, którego przedstawicieli na Kubie
jest sporo: lumpen. Dodam na koniec, że główny ciężar bitwy przeciwko pospolitej przestępczości
w owym czasie złożyliśmy na ręce jednego człowieka: kapitana Héctora Aldamy Acosty, który brał
udział w podobnych zadaniach w Tuxpanie w Meksyku, przed wyprawą na Granmie. To olbrzymi,
powściągliwy Murzyn, jak wszyscy ogromni, powściągliwi Murzyni, poruszający rękami w sposób
najbardziej autorytarny, jaki kiedykolwiek widziałem. Autorytarny i przekonywający, i na wiele
sposobów wyrozumiały. Postawiliśmy go na czele instytucji, którą nazwaliśmy DTI (Techniczny
Departament Śledczy), rodzaj FBI dla ubogich. Wystarczyło zobaczyć, jak tymi swoimi ciężkimi
dłońmi kierował nieszczęśnikami osadzonymi w klatkach instytucji. Nie nadużywał gestykulacji ani
nie podnosił głosu, mówił do przestępcy, jakby zwracał się do niego na ucho: „Nie rozmawiaj
z instruktorami. To biali, którzy nie mają pojęcia o życiu. Nie znają ulicy. Nic a nic. Niech to
zostanie między nami. Między nami dwoma. Muszę sprawdzić, jak mogę ci pomóc. Chcą cię
usunąć, wiesz o tym? Załatwiłeś staruszkę, kurwa mać. Bezbronną. Dobra już, dobra. Chciałbym
o tym pogadać. Jasne. Jasne. Na pewno stawiała opór. Jasne. Jak się nazywała ta pani? Pilar? Jasne,
tak. W takim razie znałeś ją. Dlatego otworzyła ci drzwi. Jasne”. Tak czy inaczej to wszystko nie
ma wielkiego znaczenia i wydaje się mało istotne, w jaki sposób kapitan Aldama zdobywał
zaufanie przestępcy, jak się z nim komunikował, z jakim zapałem i jak wymownie, by uzyskać
potwierdzenie dla swoich słów, jakim zrozumieniem wobec nieboraka, który za piętnaście dni szedł
na egzekucję, się wykazywał. Nie ma to większego znaczenia, ponieważ w tej części moich
wspomnień podążam ku wyjaśnieniu czytelnikowi ważnych spraw, które zaprzątały nam głowy.
A także chcę przedstawić ludzi, z którymi przestawałem, wznosząc fundamenty nowej Republiki.
9 czerwca postanawiam usunąć z Kuby Che. Wymyśliliśmy dla niego misję dyplomatyczną
polegającą na poszukiwaniu nowych rynków. Nie wiadomo do końca, o jakiego rodzaju towar
miałoby chodzić, ale pomysł wyglądał spójnie i odważnie. Poszukiwanie nowych rynków
oznaczało, między wierszami, że chcieliśmy się uwolnić spod handlowej kurateli jankesów.
Chociaż moim zasadniczym celem było, jak można zrozumieć, odseparowanie Argentyńczyka od
Raúla, zlikwidowanie sojuszu, który coraz bardziej przestawał mi się podobać. Także dlatego, że
byli głównym wsparciem dla komunistów, postanowiłem ograniczyć możliwości działania duetu
dobrych przyjaciół. Tym samym mogłem też wypełnić inne moje porozumienie, zawarte
z Frankiem Benderem: pozbyć się Che, przynajmniej na jakiś czas, posyłając go w daleką podróż.
A więc gotowe, Che jedzie z pierwszą oficjalną misją za granicę. Mianowany podróżującym
ambasadorem, szykuje swoje nieliczne bagaże. Żadnych karabinów maszynowych, pistoletów,
granatów i amunicji, takie stawiam wymagania. Jeśli będzie potrzebna broń, niech zabiegają o nią
w ambasadach kubańskich w miejscach, gdzie będą w danym momencie przebywać. Zabierają
jednak cygara. Ładunek, który każę wpakować do luków samolotu. Częściowo są do użytku
własnego, reszta na prezenty. Będą rozdzielać drogocenne skrzynki hawańskich cygar – z godłem
Kuby wygrawerowanym w złocie, przymocowanym do cedrowego drewna – wśród książąt
i przywódców w miejscach zwanych wówczas Trzecim Światem. Ci zaś, z nieoszacowaną przeze
mnie zawczasu chciwością i sybaryckimi skłonnościami, z entuzjazmem będą przyjmować podarki.
To, co ja uznawałem za prezent dla ubogich – na Kubie każdy przykładał do ust h. uppmana
numer 4 – przemieniało się w podarunek pełen splendoru. Nie znaliśmy wartości naszego produktu
poza krajem, nie wiedzieliśmy, jaką osiąga cenę na rynkach europejskich, a tym bardziej na
Środkowym Wschodzie i jeszcze dalej, w Azji i Oceanii. Już nie tylko Winston Churchill może
pozować do portretu z okazałym cygarem Monarchs, skręconym przez firmę H. Uppman specjalnie
dla niego, na zamówienie. W wyniku swoistej międzynarodowej proletaryzacji przedsięwziętej
przez Che oprócz byłego premiera brytyjskiego cygarami zaczynają się raczyć Jawaharlal Nehru,
Josip Broz-Tito i Gamal Abdel Naser i jeszcze co najmniej dziesiątka innych dygnitarzy. Potem
zaczną się pojawiać małe kaprysy i też chcę, abyście o tym wiedzieli. I tak Naser woli cygara
mniejsze i krótkie, grubości papierosa, marszałek Tito wykazuje skłonności ku marce Lonsdales de
Partagás. Z Nehru jest inaczej. Nehru nie przysparza problemów. Jeśli dysponował stosownym
zapasem, był ukontentowany. Zapas – także zapakowany w skrzynki ze złoconym godłem
kubańskim – to zestaw nie mniej niż dwustu cygar, które były do dyspozycji „na zawołanie”. Nie
macie nawet pojęcia, jak wiele korzyści w relacjach międzynarodowych osiągnęliśmy dzięki
paleniu. Nie znam ani jednego światowego przywódcy, który nie wziąłby pod uwagę dostaw cygar
z Kuby z chwilą podejmowania decyzji mogącej nam zaszkodzić. Na przykład w Organizacji
Narodów Zjednoczonych albo na forum Ruchu Państw Niezaangażowanych. Nie żartuję. Może nie
wiecie o tym, że John Fitzgerald Kennedy odmówił podpisania aktów agresji przeciwko nam –
mówię o zielonym świetle dla inwazji na Playa Girón czy embargu na wszystkie produkty
kubańskie – zanim jego przyjaciel Pierre Salinger, którego uczynił sekretarzem prasowym
w Białym Domu, nie zapewnił mu dostawy tysiąca dwustu ulubionych hawańskich cygar Petit de
H. Uppman
17
. Co za głupek. Mógł mnie przecież o nie poprosić. Playa Girón i jankeska flota
otaczająca wyspę. Miałby jak w banku dostawę cygar. Bombardowania, przeklinanie go, przy
jednoczesnym poleceniu dla Celii: „Nie zapomnijcie o cygarach dla Kennedy’ego”. Taka
mieszanka. Palenie to łącznik, który nie zawodzi wśród trzymających władzę. Jasny gwint. Ależ mi
doskwiera brak ulubionego lancera. Teraz, kiedy piszę te słowa, powracają do mnie wspomnienia
i wrażenia. Pozwolić dymowi łagodnie przemieszczać się po języku, czuć go na podniebieniu. Tak
to jest z dymem. Rządzenie krajem – najlepiej twardą ręką – jest doświadczeniem danym niewielu.
Oczywiście odnotowałem chciwość, z jaką dygnitarze przyjmowali podarunek. Gdy tylko Che mi
o tym powiedział, pozbawiłem go tej przyjemności, odtąd rozgrywka z cygarami w roli głównej
przypadła wyłącznie mnie. Od teraz dostawa cygar stała się sprawą między mną a każdym
poszczególnym przywódcą. Dostawa ciągła i, co więcej, gratisowa. Niewątpliwie nie wszystko da
się sprowadzić do popiołu. Nie każdy może sobie pozwolić na wypalenie cygara, którego wartość
wynosi pięćdziesiąt, siedemdziesiąt albo sto dolarów, wypuszczać dym pod sufit, a do tego
poinformować kolegę, z którym siedzi przy stole, że to prezent od Fidela Castro.
Pod koniec wyprawy Che pojawił się pewien problem. Zasoby cygar przeznaczonych do
konsumpcji dla dyplomatycznej grupy zaczęły się wyczerpywać. Podróż rozciągnęła się w czasie
znacznie bardziej, niż zakładał plan, i Che musiał sięgnąć do cennej rezerwy. Tylko on i najstarszy
spośród członków delegacji – o którego uwzględnienie wśród uczestników zabiegałem ja sam –
doktor Salvador Vilaseca, pięćdziesięcioletni profesor uniwersytecki, uczony w dziedzinie
zaawansowanej matematyki i od dawna sympatyzujący z Partią, z którym Che ustanowił szczególną
nić porozumienia i szacunku, byli upoważnieni do palenia cygar. Vilaseca, jak rozumiem, docenił
moją decyzję. Pozwolę sobie poczynić wyznanie – skoro obaj już nie żyją – że chciałem, by
zwerbowany do ekipy dzikusów Vilaseca miał Che na oku i zdobył jego przychylność. Zarówno
jeden, jak i drugi cel w pełni się powiódł. Poza tym z Che łączyła mnie sprawa natury
konspiracyjnej: „Słuchaj, Che – powiedziałem – zabierz ze sobą tego starego, żeby misja nabrała
odpowiedniej rangi. Niech sprawia wrażenie prawdziwie handlowej”. Che zgodził się bez
mrugnięcia okiem. A ja, zadowolony, zastanawiałem się, jak poprowadzić obie konspiracje
równolegle.
Wszędzie, gdzie się zjawiał, Che zstępował po schodkach prowadzących z pokładu
samolotu ubrany w oliwkowy mundur, nie zważając na fakt, że batistowskie wojsko do samego
upadku posługiwało się strojem amerykańskiej piechoty, z koszulą wyciągniętą na wierzch,
w butach zawiązanych tylko w dolnej części cholewy, czasami w czarnym berecie na głowie,
czasami bez, z rzadką brodą prześwitującą pod bakami, gdzie zarost nie chciał rosnąć. Raz
rozczochrany, kiedy indziej starannie uczesany, wyglądał jak paź Walecznego Księcia. Che na
przodzie, roześmiany czaruś, a za nim siedmiu, ośmiu towarzyszących mu członków orszaku, też
brodatych i umundurowanych, ale widać uprasowane koszule wpuszczone w spodnie. Jako ostatni
kroczy profesor Vilaseca w okazałym stroju składającym się z białej koszuli, pod krawatem. Tak
właśnie, nie rozmyślając nad tym zbyt długo, zainicjowaliśmy dyplomatyczną niechlujność, z jaką
kojarzy się Rewolucja Kubańska. Mógłbym powiedzieć: serdeczną niechlujność, ale nie. Ja byłem
serdeczny. To ja nadałem całości szczyptę serdeczności, co zrobiłem z wyuczoną elegancją. Che nie
był elegancki. Był niechlujny, bo wierzył, że w ten sposób wyraża się jego radykalny bunt. Ja, dla
odmiany, wiedziałem, że nie istnieje bunt skuteczniejszy aniżeli ten prowadzony z pozycji władzy.
I że władza potrzebuje określonych atrybutów, określonych sposobów. Ale, muszę przyznać,
w końcowym rezultacie zużyty i sfatygowany ubiór Che dostarczył nieprzewidzianej wcześniej
świeżości. Wiele rzeczy w naszym procesie miało podobny efekt końcowy. Zaskoczyły nas już po
tym, jak się pojawiły. Myślę, że stanowiliśmy jedną z najlepiej oczytanych i unurzanych
w klasykach grup rządzących. Niewiele działań nie znajdowało oparcia w Machiavellim, Leninie,
Napoleonie, Gramscim, Marksie. Czasami rezultaty wydają się wyciągnięte z kapelusza.
Rozumiecie? Nasze działania mają swój początek w klasyce i nauczyliśmy się ich z książek. Po
drodze potrafiliśmy jednak posłużyć się mądrością i wykazać taktyczną zręcznością. Nie jest to zła
kombinacja, zapewniam was: punkt wyjścia klasyczny i rozwój ikonoklastyczny. Spróbujcie sami.
A potem mi opowiecie.
Otwarte miasto Hawana
Poznaliśmy lawendowy urok bohemy. Najwyraźniej każda rewolucja, niezależnie od tego,
jak krwawy byłby jej późniejszy przebieg – nie przyznaję, że dotyczy to naszej Rewolucji, posiłkuję
się tylko doświadczeniem innych – na początku charakteryzuje się delikatną czułością i atrakcyjną
nieodpowiedzialnością, jaka pojawia się w tłumie, w którym spotykają się ze sobą przyjaciele
i gdzie pije się wino. Dziwna rzecz, że my, Kubańczycy, wznosiliśmy toast kawą z mlekiem. Tym,
czym dla rewolucjonistów francuskich albo amerykańskich były poddasza, gdzie zakładali swoje
pierwsze kabarety, dla nas były kawiarnie na świeżym powietrzu, z materiałowymi zadaszeniami,
gdzie niedługo miały pojawić się pierwsze urządzenia do chłodzenia powietrza, w wyniku czego
niezbędna stała się ich przebudowa, wstawienie ścian lub witryn z matowego szkła. El Aire Libre.
Przyjemność z odbywania pogawędek w tym miejscu skończyła się w 1959 roku. Miało to związek
z wyjazdem moich przyjaciół i plastikowymi materiałami wybuchowymi CIA. Miejsce straciło
urok – rozmowy o głupotach, szklanki wypełnione kawą z mlekiem i upajający dym cygar – na
rzecz dojmującego spektaklu procesji narodu i moich własnych, głośno rozbrzmiewającego głosu,
którym wzywam do stawienia oporu i na wiele sposobów staram się chronić rodaków,
przemawiając z mównicy, jaką stał się przejeżdżający samochód. Pierwszy raz, kiedy zjawiłem się
tam jako trybun, zastałem naprzeciwko – i między tłumem – sto jeden trumien. Sabotaż pozbawił
obronę narodową czterdziestu czterech ton granatów i trzydziestu jeden ton amunicji do karabinów
FAL. Materiał załadowany przez CIA w porcie w Antwerpii, ładunek ciśnieniowy i drugi
z zapłonem czasowym, wysadził w powietrze część z tysiąca czterystu dziewięćdziesięciu dwóch
skrzyń granatów i amunicji, które przewoził statek La Coubre pod francuską banderą. Po tym
wydarzeniu nie miałem po co wracać do kawiarni i rzeczywiście niewiele razy wracałem. Myślę, że
nie więcej jak trzy razy w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Ponownie zjawię się tam przy okazji
pogrzebu artylerzystów poległych w nieoczekiwanym ataku powietrznym stanowiącym zapowiedź
inwazji na Playa Girón. A czterdzieści lat później przy okazji wmurowania tablicy upamiętniającej
tamte wydarzenia. Dobra, cokolwiek by mówić, udało mi się zrobić coś dla El Aire Libre, później
przemianowanej na La Pelota: sprawiłem, że kawiarnia nie została zamknięta. Nie pozwoliłem na to
nawet w najbardziej ponurych czasach, gdy zmagaliśmy się z problemem dostaw zaopatrzenia. Nie
ma mleka? Nie ma kawy? W takim razie niech przynajmniej będzie woda. Czego więcej potrzeba
wędrowcy? Dlaczego socjalistyczna rewolucja nie miałaby się pochylić również przed szlachetnymi
i wiecznymi wędrowcami? Wydaliśmy miliony na utrzymanie siedziby, która tworzy melanż
historii i procesu rewolucyjnego i mojej biografii: więzienie Isla de Pinos, koszary Moncada,
obozowisko La Plata i rekonstrukcja domu w Biránie, co do milimetra, oraz stałe zalesianie Sierra
Maestra, za każdym razem starając się dosięgnąć niemożliwego, nieśmiertelności albo, jak niegdyś
planowała Celia, by z odpowiednim wyprzedzeniem dostrzec miejsca, po których będą się
przechadzać moje widma. Jakbym miał ujrzeć siebie samego, kiedy wyprowadzam psa na spacer,
mając świadomość, że choć walczę o zwycięstwo, będę musiał oglądać się też w takich
okolicznościach. Cholerna śmierć, kurwa mać.
Popołudnie 5 marca 1960 roku, kiedy bębenki w uszach bolały jeszcze od eksplozji statku
z poprzedniego dnia, rozległ się drugi wybuch na nabrzeżu Pan American, gdzie stał
przycumowany statek. Wsiadałem właśnie do samochodu, by kierować akcją pomocniczą.
W pamięci odżyło wspomnienie pancernika Maine i wydawało się niemożliwe, by moje pokolenie
miało doświadczyć tego samego, co przeżywał mój ojciec w tym samym miejscu przed
półwieczem. Do tego podobna sekwencja eksplozji. Zajmuję miejsce na trybunie, z której będę
przemawiał. Tam dochodzi do obrosłego dziś legendą pojawienia się Che i przedstawienia naszym
rodakom hasła „Ojczyzna albo śmierć”. Od razu zauważam, że mój rozkaz, aby wewnątrz
kuloodpornego podium, pod wzniesieniem na mikrofony, umieścić dwa czarne cylindrowe
pojemniki z granatami przeciwczołgowymi FAL, został wypełniony. Na podwyższeniu przebywało
około pół setki ludzi i pamiętam, że kilka minut później, kiedy emocjonowałem się swoim
dyskursem, obserwowałem, jak na lewo ode mnie Argentyńczyk nie ustaje w prawieniu pochlebstw
Jeanowi-Paulowi Sartre’owi i jego partnerce Simone de Beauvoir, którzy odbywali podróż po kraju
jako nasi goście specjalni. Widać było, że Sartre jest tego popołudnia podekscytowany i nie miało
to nic wspólnego z Argentyńczykiem. A kiedy uniosłem ponad głowę dwa czarne cylindry,
w których znajdowały się zdeponowane granaty przeciwczołgowe FAL, Sartre – jak mi powiedział,
o ile tłumaczenie było poprawne – zrozumiał, że przebywając na trybunie, gdy ja wznoszę
amunicję, której setki eksplodowały dzień wcześniej, on jako pisarz doświadcza paroksyzmu
rewolucji. Nagle znalazł się na podium, zaimprowizowanym na przyczepie ciężarówki Mack B-61
do przewożenia dużego ciężaru, i poczuł, jak to jest ponosić ryzyko śmierci. W jakiś sposób,
niezamierzony, dzieliliśmy niepowtarzalną chwilę, przeżywaliśmy pierwszy dzień wojny na Kubie,
kiedy ja, jak dzieje się to w wypadku wysp, które stawiają czoło kontynentom, wygłaszałem
kreolski odpowiednik mowy o poświęceniu krwi, potu i łez, jaką Churchill skierował do narodu
angielskiego. Po raz pierwszy pokazywałem rytualną moc znaczenia hasła „Ojczyzna albo śmierć”
i jego zdolność do egzorcyzmowania wroga. Nie wiem, w którym momencie Korda ustawił swoją
leikę M3, nakierowując obiektyw na stojących na trybunie, i uwolnił migawkę. Wiem, że po
1967 roku powstała legenda – żywa do dziś – o objawieniu, jakim było dla Alberta Kordy ujrzenie
twarzy Che przez obiektyw swojego aparatu. Zdjęcie, źle obramowane, z ciemnymi półcieniami,
staje się klasycznym wizerunkiem naszych czasów. Argentyńczyk na chwilę odwrócił uwagę od
Sartre’a, poirytowanego histerycznymi okrzykami kobiet, które straciły swoich mężów w porcie
i dają upust swojemu bólowi u podnóża naszej trybuny. To chwila, w której Korda naciska spust
migawki swojej leiki. To chwila, w której zdjęcie o charakterze kroniki społecznej za moment
przemieni się w dewizę zwycięskiego wiecznego procesu. Wspominam o procesie społecznym, bo
to epoka, w której Carlos Franqui, redaktor naczelny „Revolución”, przysyła do mnie fotografów ze
swojego pisma, by uwiecznili tych, którzy zostali dopuszczeni na moją trybunę. Ale nie jest to
ostateczna operacja. Trzeba będzie jeszcze poczekać, aż Giangiacomo Feltrinelli wyląduje siedem
lat później w Hawanie w poszukiwaniu właściwej fotografii Che, by zamieścić ją na okładce jednej
ze swoich książek. Wówczas odkrywa pośród archiwalnych negatywów Kordy zacienioną twarz
Argentyńczyka. Wygląda ona, jakby spoglądał w dal, jak powiedziałby poeta. Oczy wizjonera
dosięgają cię i chwytają z delikatnego kartonu Kodaka. Odległy i ulotny Che Guevara jest już
martwy. „To – orzeka Feltrinelli – to jest moje zdjęcie. Mów, ile za nie chcesz, señor Korda”.
Feltrinelli nie słyszy rwanego i przeszywającego krzyku grubych Mulatek z portowej dzielnicy,
które dopiero co owdowiały, kobiet sztauerów i marynarzy, kobiet znających życie, dziwek, córek,
wnuczek i prawnuczek. Ale Feltrinelli wie, że to zdjęcie, po uprzednim retuszu, przyniesie fortunę.
Trzeba odseparować twarz Che od jednego typa z dużym nochalem wybijającego się na pierwszy
plan (niezidentyfikowany) i od liści areki. Cisza zdjęcia jest hermetyczna, mimowolna. Każde
zdjęcie zawiera historię, jaką chce sobie wyobrazić oglądający je widz, nigdy tę prawdziwą, która
się wydarzyła. Wszystko działo się na chwilę przed naciśnięciem spustu migawki, przynależy do
przeszłości, ale ta jest nie do poznania, jest nieznana, jest na zawsze niedostępna wiedzy. Stałem
dwa metry od trybuny, na której zrobiono zdjęcie, i jak zawsze miałem się na baczności,
przyglądałem się Che i dwójce Francuzów, nie abym się obawiał o bezpieczeństwo, ale ponieważ
oglądanie Che spoufalającego się z moimi gośćmi powodowało u mnie konsternację. Dokonywał
sabotażu mojego wystąpienia, nieustannie odwracał uwagę Sartre’a i nie dawał mu wytchnienia, nie
pozwalał mu w spokoju słuchać mojego przemówienia. Mogę zapewnić, że nie doszło tam do
żadnej tragedii. To mnie przytrafiała się tragedia. Stałem w centrum, ale na twarzy Che nie było
tego widać. Pokazywałem dwa cylindry z granatami przeciwczołgowymi FAL, które rano kazałem
zrzucić z helikoptera z różnych wysokości, siedmiuset, czterystu, trzystu stóp, by udowodnić ich
zastosowanie i ustalić, że chodzi o sabotaż. W ciągu kilku najbliższych sekund miałem zmienić
groźną pozę z uniesionymi ramionami trzymającymi granaty, by przypomnieć analogię do Maine,
którą uświadomiłem sobie dzień wcześniej, udając się na nabrzeże Pan American, lecz doszło do
drugiego wybuchu, który rzucił mną na ziemię, gdy Korda wykonał jedno z trzystu swoich zdjęć
trybuny. Tym jest wizerunek Che: plakatem, którego pierwowzorem jest przypadkowy portret
gościa w czarnym berecie i kurtce z materiału w kolorze oliwkowym marki McGregor, produkcji
amerykańskiej, wykonany przez Alberta Kordę, kubańskiego mistrza fotografii pin-up girls,
przedstawiających obfite Kreolki na białych pluszowych dywanach w jego studiu, zawsze usadzane
strategicznie, tak by nie było widać sutków zdobiących ich wspaniałe piersi, mimo iż resztę ciała
owszem. Naprawdę nazywał się Alberto Gutiérrez, ale zdecydował się przyjąć nazwisko Korda ze
względu na podobieństwo brzmieniowe z producentami filmów Kodak. W otoczeniu ewidentnie
amerykańskiej kultury postindustrialnej – Kodak, pin-up girls i McGregor – powstaje
najpotężniejszy współczesny portret komunizmu, powielany na pocztówkach i tekstyliach częściej
niż Mona Liza i święci Kościoła katolickiego. Che miał kurewskie szczęście, że w momentach
kluczowych robił poważną minę. To samo przydarzy mu się o poranku 9 października 1967 roku,
na kilka minut przed tym, jak sierżant armii boliwijskiej wystrzeli w jego stronę salwę
z amerykańskiego karabinu M-2 i go zabije. Félix Rodríguez, krótkofalowiec CIA pochodzenia
kubańskiego, który przepytywał go w Higuera – o czym opowiada przy każdej okazji – wyprosił
u Argentyńczyka, żeby ten wyszedł na zewnątrz i dał się z nim sfotografować, taki mały prezent, na
co Che przystał bez mrugnięcia okiem. Podniósł się z barłogu, gdzie leżał lekko ranny
(najwyraźniej bardzo lekko), i wyszedł. Rodríguez przekazał na ręce boliwijskiego majora Jamie
Niño de Guzmána aparat Pentax 35 milimetrów i poinstruował krótko, jak należy się nim
posługiwać. Ponieważ Niño de Guzmán był pilotem helikopterów, oszacował, że jest wystarczająco
zręczny, by posłużyć się jego kosztownym aparatem. Rodríguez szybko zajął miejsce przy Che
i powiedział: „Popatrz w stronę ptaszka”, wywołując na twarzy więźnia uśmiech. Jednak twarz Che
Guevary szybko spochmurniała, dokładnie w chwili, gdy boliwijski oficjel naciskał spust migawki,
by wykonać ostatnie zdjęcie Che żywego. Pozwólcie, że dodam coś od siebie. Przez lata,
przyglądając się zdjęciu, widziałem na nim człowieka, który dostrzega swój los w odbiciu
spojrzenia kondora przepowiadającego mu koniec.
Statek stał przycumowany do nabrzeża Pan American. Miejsce było tak nazywane od lat
trzydziestych, gdyż w tej części portu lądowały hydroplany Clippers Pan American przylatujące
z Key West. Miały tutaj luksusowy terminal w stylu art nouveau, jak wytłumaczyli mi towarzysze
zajmujący się muzeami i pomnikami, choć nie wyjaśnili do końca, czym, u licha, miało być to art
nouveau, o którym z takim zapałem opowiadają. Pan American Dock. Godzina 15.10, 4 marca
1960 roku. Pakunki są zabezpieczone starannie w zafugowanej skrzynce wewnątrz cynkowego
pojemnika i chronione kartonem. Każdy ładunek broni palnej pakowany jest osobno, usztywniony.
Wszyscy robotnicy podnoszą skrzynię do wysokości pasa, by zachować równowagę i rozdzielić
między siebie ciężar. Personel należy do sekcji logistycznej G4, która mieści się w starym
magazynie wojskowym – z czasów Hiszpanów – zwanym Koszarami San Ambrosio, niedaleko
nabrzeża. Odpowiedzialny za rozładunek jest porucznik Eduardo Calvet Horta. Ten sam personel
wkrótce będzie pracował przy obsłudze sowieckich oddziałów, także w czasie kryzysu kubańskiego
w październiku 1962 roku. Rozładowują pierwszy statek, La Coubre, i robią to w miejscu, gdzie
w październiku 1959 roku doszło do wybuchu na nabrzeżu Pan American. Przypłynęła nim broń
belgijska: karabiny FAL. Brakowało jeszcze amunicji i pozostałego belgijskiego wyposażenia,
które dotrze w pierwszym kwartale następnego roku. W grudniu 1959 roku rozładowują drugi
statek, La Puntinia, z towarem pochodzącym z Europy. Personel jest przećwiczony. Przebywa
w ładowni numer sześć La Coubre. Skrzynie z bronią palną zostały wyładowane i znajdują się już
na nabrzeżu. Skrzynie z granatami zostały zdeponowane w wyższym przedziale ładowni. W sumie
skrzynie ważą trzydzieści ton. Dwadzieścia z tych skrzyń zostało już rozładowanych.
Godzina 15.09. Zabierają się do dwudziestej pierwszej skrzyni. Gotowi do pracy. Godzina 15.10.
Detonator ciśnieniowy, umieszczony między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą skrzynią,
zostaje uwolniony. Dzieje się to w ładowni numer sześć. W tej chwili w mieście zatrzymuje się
czas. Grzyb po wybuchu zalega jeszcze, gdy moje samochody hamują z piskiem opon na nabrzeżu
Pan American. Wysiadam z samochodu i ruszam w stronę miejsca wybuchu. Maszerując
w towarzystwie setek obywateli gotowych udzielić pomocy poszkodowanym, którzy orientują się,
że jestem wśród nich, pośród zgliszcz, cylindrów z granatami, które jeszcze nie zdążyły
wybuchnąć, pośród krwawiących martwych ludzkich ciał, pozbawionych głów torsów, pośród rąk
i nóg, z których zwisają ścięgna, wystają kości i masa mięśniowa. Godzina 15.22. Leży dłoń, na
ziemi, po lewej, oderwana na wysokości nadgarstka, chce jeszcze uchwycić ostatni przedmiot,
z jakim miała kontakt, zanim oderwała się od ciała, a kiedy unoszę wzrok i próbuję cokolwiek
dostrzec, w dymie koloru wapna o temperaturze z każdą chwilą coraz wyższej widzę duchy
tańczące w lesie sztucznych ogni, a grzyb wydaje się gęstnieć, mężnieć. Godzina 15.23. Drugi
wybuch. Ładunek z opóźnionym zapłonem domaga się własnej przestrzeni, ustanawia własne
korytarze śmierci. W odstępie trzynastu minut plan ustalony w Antwerpii przez specjalistów z CIA
realizuje się profesjonalnie z mistrzowską precyzją.
Spektakl, który rozgrywa się na moich oczach w starej dzielnicy portowej Hawany, pobudza
wszystkie moje receptory zmysłowe. Oglądam wydarzenia w sekwencyjnym ciągu zdarzeń, grzyby
powybuchowe unoszą się pod sklepieniem pierwotnego nieba, widok narodu zaś, nieuchronnie
zmierzającego na śmierć, dotyka mnie w sposób szczególny, osobiście i intymnie. To ja jestem za
to wszystko odpowiedzialny, za to, co dzieje się wokół mnie. To ja sprawiłem, że zaistniały takie,
a nie inne okoliczności posunięte do granic niemożliwości. I tego popołudnia, między
15.10 a 15.23 czasu lokalnego, sprawiłem, że naród kubański dotarł do punktu, z którego nie ma
odwrotu. Mam pewne wspomnienie. Nie jest to analogia literacka. Pojawiło się jak pasek u dołu
ekranu telewizyjnego w czasie jakiegoś programu. Ogarnęło umysł. Przypomniało mi się zdanie –
które wielokrotnie czytałem – wypowiedziane przez porucznika pułkownika Paula Tibbetsa,
dowódcę samolotu Enola Gay, po tym jak wykonał nagły skręt w prawo, obracając maszynę o sto
pięćdziesiąt pięć stopni – w wyniku czego utracił wysokość, około tysiąca siedmiuset stóp – by
uciec przed efektem bomby uranowej, która wybuchła w Hiroszimie. Powiedział: My God, what
have we done, i zapisał te słowa w zeszycie opartym o prawe udo. „Boże, co myśmy zrobili?”.
Tibbets był o włos od doświadczenia mistycznego, gdy świetlisty błysk wypełnił wnętrze jego
samolotu i minutę później dosięgnął go podmuch fali uderzeniowej w odległości dziewięciu mil od
wybuchu. Artylerzysta Bob Caron ujrzał falę uderzeniową dosięgającą ich z prędkością tysiąca stu
stóp na sekundę. O godzinie siódmej w wąskim pasie widoczności, jakie dawała kabina
superfortecy B-29, porucznik pułkownik Tibbets, mrużąc i otwierając oczy – miał nałożone okulary
ochronne – po raz pierwszy skonstatował, że Hiroszimy nie widać z perspektywy podstawy chmury
w formie kolumny, która już osiągnęła ponad dwadzieścia siedem tysięcy stóp wysokości,
wyrzucając do atmosfery radioaktywny materiał, skąd na ziemię spadał strumień promieniowania.
Grzyb pozostał widoczny jeszcze przez dziewięćdziesiąt minut, kiedy samolot oddalił się na
odległość czterystu mil. Powiedziałbym, że po tym spektaklu i wiedząc, że ponoszą bezpośrednią
odpowiedzialność za śmierć stu dwudziestu tysięcy osób, załoga Enola Gay znalazła się bliżej Boga
niż ktokolwiek kiedykolwiek wcześniej. Załogę tworzyło dwunastu poczciwych Amerykanów.
Począwszy od 8.16 dnia 6 sierpnia 1945 roku, jedynie Bóg mógł stanąć między nimi a wiecznością.
Jednak cytowane zdanie przypomniałem sobie przy okazji akcji przeprowadzonej przez wroga.
Tym razem to nie ja przyłożyłem rękę do sabotażu. Niemniej stworzyłem ku temu okoliczności.
I w końcu wróg postanowił przeprowadzić szeroko zakrojoną akcję. I dlatego zdanie porucznika
pułkownika Tibbetsa powróciło do mnie jak odblask. Zdanie było jego, oczywiście, podobnie jak
ewentualność mistycznego doznania. Mnie posłużyło do rozważań natury strategicznej. Rozumiem
też, dlaczego przypomniał mi się Tibbets w chwili, gdy moja karawana oddalała się od nabrzeża,
a na tylnym siedzeniu widziałem wykrwawiającego się Gamonala i patrzyłem, nie bez zadziwienia,
że na ulicy wciąż pozostawali przechodnie chętni pozdrawiać mnie na trasie przejazdu. Chodzi
jednak o to, że miałem pełną świadomość tego, iż to ja do tego doprowadziłem. Niemniej różnica
między członkami załogi Enola Gay a mną była taka, że ja nie odczuwałem żadnego żalu ani
wyrzutów sumienia. W końcu okoliczności, w jakie uwikłałem naród, wynikały z wzajemnych
potrzeb. Satysfakcja. Odczułem satysfakcję. Jeszcze raz postarajcie się nie postrzegać mnie jako
kogoś bezdusznego ani nie dajcie się zwieść obskurantyzmowi propagandy kontrrewolucyjnej. Bo
inaczej będzie to znak, że nic nie zrozumieliście z tego, co dotąd napisałem. I że nici z moich
starań, by wytłumaczyć wam wszystko możliwie jasno i szczerze. Rzecz w tym, że sam jestem
wielkim architektem destrukcji. I wielkim dostarczycielem śmierci. Gdyby tak nie było, już dawno
przestalibyśmy istnieć. Gruzy i śmierć są naszym dziełem. Przed laty zdarzyło się takie popołudnie
wypełnione rozpaczą, głodem i samotnością. Siedziałem na schodach Uniwersytetu Hawańskiego,
wiedząc, że jedyną drogą do zrealizowania moich osobistych pragnień jest rewolucja narodu
kubańskiego. Wszystkie możliwości, jakie pojawiały się dotąd przede mną, kończyły się na
papierze, gdy występowałem w roli drugorzędnej: adwokata, dziennikarza radiowego, członka
Partii Ortodoksyjnej, uniwersyteckiego gangstera, miotacza w drużynie bejsbolowej, kinowego
galanta. Mój projekt samoocalenia wykuwał się owego cudownego popołudnia 4 marca 1960 roku.
Ale tego rodzaju pakt z diabłem miał swoją cenę: monety, którymi płaciłem za zdobycie Hawany,
to ruiny i krew. Stąd wrażenie, gdy oddalałem się od sceny ogromnego sabotażu, że oto zostaję
wynagrodzony. I Bóg wie, że to ja to wszystko zrobiłem.
Zachód słońca nad Zatoką Świń, 20 kwietnia 1961 roku. Przyjęta poza przypomina kobiecą, mogą
to sugerować wysunięte biodra i zapadnięte ramiona. Ale nie ma wątpliwości, że to postura
mężczyzny, który zasłużył na chwilę odprężenia, całkowitego relaksu, duchowego wyalienowania.
Niewiele wcześniej dokonał inwazji na Brygadę 2506 i doprowadził do największego upokorzenia
militarnego w historii Stanów Zjednoczonych. A mówi się, że chwała jest nieuchwytna.
19.
Imperium wiosną
Aby wykazać słabość CIA, mogę udostępnić każdemu, kto będzie chciał, tysiące stron
zeznań i dokumentów, które przechowujemy w siedzibie służb bezpieczeństwa narodowego w Villi
Marista na południowym zachodzie Hawany. Materiał wizualny – zdjęcia i filmy – jest równie
obszerny, choć zasadniczo został skomponowany w latach 80. (Jeśli nie chcecie tracić wielu
długich godzin na oglądanie popłakujących i pociągających nosami oficerów CIA, którzy błagają
na kolanach, by ich nie rozstrzeliwać, nigdy o niego nie zabiegajcie). W latach 60. i 70. wideo
i technologia zapisu cyfrowego nie dawały takich możliwości jak dziś, dlatego też nie dysponujemy
dużą ilością materiałów zebranych na tych nośnikach. Zaczęły się pojawiać u nas w kraju
z początkiem lat 80., przywożone bezpośrednio z Japonii albo przez Panamę. Przyzwoita ilość
skomplikowanego sprzętu Sony, który sporo nas kosztował. Ani jedno z naszych oskarżeń
przeciwko jankesom za nuklearne uderzenie na Hiroszimę i Nagasaki nie wpłynęło na obniżenie dla
nas cen przez Sony. Zdałem sobie sprawę, że świat zaczyna kręcić się wokół – i zmierza w stronę –
ahistorycznego języka handlu. Był to początek tego, co niedługo zacznie się nazywać globalizacją.
Ale wspominaliśmy o niekompetencji CIA. Powinienem wyjaśnić na samym początku, że mówię
z perspektywy własnego doświadczenia i zdolności do zbliżania się do wytyczonych przez siebie
celów, jak i oddalania od nich czy też zmieniania ich, jak i własnych poczynań, a także przesuwania
białej linii mety, którą – jak czasami mawiam w żartach, by jeszcze bardziej zmylić wroga – sam
nie wiem, gdzie wytyczyłem.
Ale, proszę, nie myślcie, że lekceważę tych, którzy mnie nie docenili. Nigdy nie pozwoliłem
sobie na podobny luksus. Jak to się mówi na Kubie w języku ulicy: nie ma pośladków, które
mogłyby za to zapłacić. Porażka, do której przyłożyłbym rękę i która zostałaby przyjęta jako
krzywda, niczym popiół z cygara zrzucony szybkim ruchem na rękaw koszuli, skazałaby mnie na
wieczne zapomnienie. Z drugiej strony niekompetencja nie oznacza braku starań czy
zaangażowania, by nieustannie i obsesyjnie chcieć znajdować się nade mną, nie pozostawiając mi
przestrzeni na swobodne oddychanie. Wyrozumiałość, ale także zadziwienie, jakie okazywała CIA,
są godne podziwu. I mimo tego zdziwienia i niepewności, jakie u nich wywołujemy, i mimo tego,
że jesteśmy przez nich kontrolowani, podejmują starania, by się do nas zbliżyć. To raczej wynik
strategicznej potrzeby aniżeli czegoś innego
18
. Liczbę tekstów o Kubie i o mnie w Stanach
Zjednoczonych można mierzyć w tysiącach. Ale wiadomo, że owa pokaźna biografia wpisuje się
w jeden schemat: jesteśmy posępnymi ludźmi z lasu, których namierzono w Indiach Zachodnich.
Ten sam Allen Dulles, szef „instytucji”, w swoich pierwszych deklaracjach o nas oznajmił, że droga
przez krew była dla rewolucjonistów konieczna, musieli ją przebyć. Rozumieli nas czy próbowali
usprawiedliwić własną niekompetencję, nie umiejąc wytłumaczyć drogi, jaką przebyliśmy, by dojść
do władzy? Dulles – nasz nieugięty wróg, nasza niezłomna Nemezis aż do wydarzeń (dla niego
zgubnych, bardzo zgubnych) na Playa Girón – okazał się pierwszym gringo zdolnym do ugody, by
nie powiedzieć, do wyrozumiałości. 10 stycznia 1959 roku (według moich danych), kiedy senacki
Komitet Spraw Międzynarodowych poprosił go o wyjaśnienie, co takiego dzieje się na Kubie –
w kontekście rzekomej masakry dokonywanej na zwolennikach Batisty – wyjaśnił:
„Kiedy prowadzisz rewolucję, zabijasz swoich wrogów. Ze strony kubańskiej armii
dochodziło do aktów okrucieństwa, tymczasem teraz niektórzy wpadli w ręce rewolucjonistów.
Prawdopodobnie dojdzie do próby regulowania rachunków. Sprawy mogą zajść bardzo daleko, ale
oni muszą przez to przejść”.
Rozumiem to. Rozumiem doskonale. To najlepszy sposób, by uprzedzić własnych
krytyków. To, co początkowo wydaje się usprawiedliwieniem naszych poczynań, po cichu staje się
usprawiedliwieniem samego siebie. Zwodził, ponieważ nie potrafił nas kontrolować. Przed swoimi
adwersarzami w rządzie Eisenhowera mógł posłużyć się argumentem, że jego umiarkowane
zrozumienie naszego postępowania pozwoli na zbliżenie się do nas, co już samo w sobie jest formą
kontroli. Miało też pokazać, że mają swoich ludzi wewnątrz Rządu Rewolucyjnego. Tyle
przynajmniej dało się wywnioskować z pierwszej analizy jego deklaracji. Niewielu jednak
wiedziało, jak jest naprawdę i jak wygląda rzeczywista sytuacja (przynajmniej z punktu widzenia
służb specjalnych oraz rewolucyjnego betonu, którym byliśmy my). Duch współpracy
instytucjonalnej między nami unosił się, choć niewidzialny dla wszystkich.
Dulles, zaznaczam, prezentował jeden z wariantów zbliżenia. Wywodził się z kręgów
początkowo zajmujących się szyfrowaniem. Później wielu innych twardogłowych specjalistów też
się tym zajęło. Wiecie co, zapomniałem wspomnieć o Wielkim Profecie Ambasady – chargé
d’affaires – który dostrzegał to, co widziałem ja, tylko że przez pryzmat własnej optyki. Mam tu
dokumenty tego skurwysyna. W jednym z poprzednich rozdziałów wspomniałem, że nigdy nie
byliśmy słabsi niż wtedy, kiedy pokonaliśmy Batistę.
Zwycięstwo pozbawiało nas wroga i praktycznie redukowało do zera zdolność mobilizacji
ludzi. Pamiętacie? Daniel M. Braddock zorientował się, że tak jest. Był doradcą w Ambasadzie
Amerykańskiej w Hawanie. Wystarczyło mu sprytu, by ze zbioru swoich przypuszczeń
przygotować ambasadorowi stosowną analizę, zaraz po tym jak pojawiłem się w programie
telewizyjnym Spotkania z prasą 19 lutego 1959 roku. Wypowiadając się tamtego popołudnia
o Amerykanach, pozwoliłem sobie na dużo. Było to niewątpliwie sprytne posunięcie, jeśli wziąć
pod uwagę fakt, że nie minęły dwa miesiące, odkąd sprawowałem władzę i nie dysponowałem ani
siłami, ani możliwością mobilizacji społeczeństwa inną niż występowanie w podobnych
programach telewizyjnych. Przeczytajcie. Podkreślenia pochodzą ode mnie:
„Castro przemówił do publiczności, jego deklaracje brzmią ekstremalnie. Mówił swobodnie i bez
ograniczeń, wypowiadana treść obrazuje jego przekonania. Nie ma wątpliwości co do jego postawy
wobec Stanów Zjednoczonych, zasadniczo opiera się ona na braku zaufania i na wrogości. Upadek
Batisty sprawił, że on i
jego Ruch pozostali bez kozła ofiarnego, toteż, świadomie bądź nie, próbuje
on zapełnić tę próżnię Stanami Zjednoczonymi i niektórymi rządami Ameryki Łacińskiej. Idzie za
głosem serca i niestety chyba zawsze tak będzie, pozostanie rewolucjonistą i będzie odczuwał
potrzebę każdego rewolucjonisty: mieć cel, który można zaatakować albo, przynajmniej, któremu
można się przeciwstawić. Obecnie funkcję potrzebnych mu symboli penią Stany Zjednoczone
i rządy «dyktatorskie»”
19
.
Nie widział jednak, że mój atak nie brał się z niczego. Nie chodziło
o to, że jankesi byli moimi prawdziwymi wrogami i mieli nimi pozostać, lecz o to, że nie mogłem
zacząć traktować ich jak wrogów na tym etapie. Musiałem pozwolić im zająć stanowisko. Najpierw
oni. Dulles był inny. Okazał solidarność z nami w Senacie i sporo wytrzymał, zanim położył na nas
swoją ciężką łapę. A to, że nie miał pozostać na zawsze wiarygodny, to zupełnie inna sprawa.
Poczynił jednak wysiłek. Ale fakt, należy być zapobiegliwym. Jak rozumiem, zajął stanowisko, na
jakie pozwalały mu jego instytucje: wyrozumiałość przy równoczesnej próbie usprawiedliwienia
się – nigdy sobie nie wybaczył, że Rewolucja wymknęła mu się z rąk wtedy, gdy była najsłabsza
(powstanie) – i respektowanie status quo w kwestii dialogu, jaki został z nami ustanowiony
w Sierra Maestra, poczynając od grudnia. Mimo że nadawaliśmy na tych samych falach – mówił do
mnie: dobra, chłopie, jesteśmy w kontakcie – musiałem oszacować czas, jaki nam pozostał.
W którym momencie on straci cierpliwość.
Dulles i jego kokietowanie. Może powinienem powiedzieć, że dopuszczaliśmy się małych
swawoli, zwłaszcza jeśli porównać to z szorstkością, jaka nastąpiła we wzajemnych relacjach po
moim spotkaniu z Nixonem, kiedy to jeszcze tego samego popołudnia Nixon postanowił zlecić
CIA, by mnie zlikwidowała. Chodzi mi o dialog jego wysłanników z moimi. Szybko jednak okaże
się, że współpraca w zakresie dyskrecji i dzielenia się informacjami przerośnie ich możliwości. Ale
zanim się skończyła, była przydatna zarówno im, jak i nam. Przede wszystkim dlatego, że
zobowiązywała nas do lojalności. Na pierwszy rzut oka nie było to widoczne, bo częsty dialog
sprawiał, że na poziomie politycznej retoryki musiałem pozostawać w konflikcie z jankesami. Ale
ograniczałem się do nakierowywania go na instytucje cywilne, Biały Dom albo Kapitol. Nie na
Langley. Dzięki temu znajdowali się na uprzywilejowanej pozycji, kiedy zachodziła taka
konieczność, mogli uważać się za mediatorów całkowicie godnych zaufania. Jak już wspomniałem,
w kwestii dialogu zachowywałem to samo stanowisko od spotkania w Guisie. Po osiągnięciu celu,
jakim było zdobycie władzy, zależało mi tylko na tym, żeby nie mieszali się w jej konsolidację.
W tym czasie byli obdarowywani kosztownymi skrzyniami cygar, a my w zamian
otrzymywaliśmy skrzynki wypełnione szkocką whisky. Nie oznacza to, że zaprzestają knucia
drobnych spisków, podobnie jak ja daję zielone światło kilku operacjom. Jednak w zasadniczych
sprawach podtrzymujemy komunikację, za którą odpowiadają główni oficerowie w Hawanie
i występująca w moim imieniu Celia. Celia należała niewątpliwie do osób zaufanych i prezentowała
wystarczający poziom przekonań antykomunistycznych, by mnie reprezentować. Umawiała się na
spotkania w jednym z pierwszych bezpiecznych domów, jakimi dysponowaliśmy w Nuevo Vedado,
miejscu dość odosobnionym, na uboczu cmentarza Colón. Stawiała się tam w oliwkowym
mundurze i czarnych baletkach, z czarną opaską na głowie i dwudziestosześciomilimetrowym lady
datejust rolexem wykonanym z białej stali, na złotym pasku. Na lewej kostce nosiła cienką
bransoletkę, na której awersie wygrawerowane było jej imię i data urodzenia, a na rewersie napis
o treści: „Jedna miłość”. Zdobił ją też lekki zapach jej ulubionych perfum. Takie kokieteryjne
detale, które bardziej niż z potrzeby, wynikały z okoliczności. Zostawiała pistolet w schowku
w samochodzie i ze zdecydowaniem generała otwierała drzwi domu, gdzie czekali na nią jankesi,
którzy raczyli się podaną im kawą i kanapkami. Zadowalała ich reprezentatywność Celii. A ja
byłem wtedy spokojny. Bo żaden z moich komendantów nie mógł mi dać gwarancji, że nie poleci
z plotką na ustach do Raúla albo, jeszcze gorzej, że nie dogada się z jankesami, by im donosić.
Zawsze byłem bardzo zazdrosny o relacje z CIA. Z nikim się nimi nie dzieliłem. Miejcie pewność
co do jednego: znaczna część władzy w takim kraju jak nasz – gdzie niestabilność pozostaje jednym
ze stałych elementów i skupia na sobie międzynarodową uwagę – opiera się na relacjach z CIA.
Wystarczy mieć z nimi jakiś kontakt. W tamtych miesiącach nie była to jakaś szczególna
konspiracja. Otrzymywaliśmy tylko informacje, nic więcej. Ja też nie miałem im wiele do
powiedzenia. W naszych rejestrach pozostały po nich dwa imiona: Roger i César. César był nowy.
Na identyfikatorze widniało: César Hunter. Adres i telefon, które się tam pojawiały, były takie jak
ambasady amerykańskiej: ulica M, między Calzada a Malecón, dzielnica Vedado, Hawana, Kuba.
Tel. 30-3151. Skrytka pocztowa 2229. Roger należał do ekipy, która przyjechała do nas do Sierra
Maestra pod koniec kampanii. Podawał się za sprzedawcę broni. Nigdy nie pokazał nam
identyfikatora.
Staram się tutaj ustanowić pewne kryteria. Rewolucja potrzebuje dialogu z CIA. Rewolucji
nie jest potrzebne Ministerstwo Spraw Zagranicznych, obce są jej typowe i powszechnie
praktykowane zachowania służb dyplomatycznych. Wszystkie te struktury są zbędne. Ważne
natomiast są armia, bezlitosna dyrekcja (im bardziej bezlitosna, tym bardziej atrakcyjna) oraz
sekretne spotkania i rozmowy z zawziętymi wrogami, z CIA. Popatrzcie, gdzie skończyli Sowieci
i dokąd zaprowadziły ich te wszystkie dyplomatyczne bzdury.
A więc przysłali nam Césara i Rogera jako emisariuszy. Oczywiście doszło też do rozmowy
z Frankiem Benderem 21 kwietnia w Waszyngtonie, która była jedynie bodźcem do kolejnych
wspólnych rozmów w Hawanie. Aby nie zdejmować sztuki z repertuaru.
Skąd wzięły się te sesje w czasie hawańskich spotkań? Próbuję sobie przypomnieć. Można
powiedzieć, że miał w tym swój udział Max Lesnick. Polak Max. To on był prekursorem! Od
początku – mówię o pierwszych dwóch tygodniach stycznia – przypominał nam o naszych
zobowiązaniach względem CIA. Wiadomo, ile spraw dzieje się w życiu, których nigdy nie ma się
w planach zapisać. Dlatego wiele z nich wymazuje się z pamięci albo traci się pewność co do ich
prawdziwości we wspomnieniach. Ale myślę, że w wypadku Maksa mogę być precyzyjny. Tu moje
wspomnienia są bardzo żywe. „Kurwa, Fidel, Amerykanie chcą się z tobą zobaczyć”. Pełniąc
funkcję szefa oddziału miejskiego (w Hawanie) Drugiego Frontu Narodowego Escambray,
nawiązał dobre kontakty z CIA. Albo na odwrót. Jako agenta CIA przeznaczono go do działań
miejskich. Oddział miejski – spieszę z wyjaśnieniem – był organizacją jednego człowieka: Maxa.
Tak wyglądał jego skład osobowy i logistyczny. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądała jego
praca przy tak ograniczonych możliwościach operacyjnych. Przemieszczał się po Hawanie od
jednej grupy tajnego ruchu do drugiej, odwiedzając tych, którzy jeszcze nie wpadli w ręce policji,
i zdobywał informacje. Muszę przyznać, że był zaradny i uniknął nieszczęśliwego losu Jacka
Stewarta, starego poczciwego Jacka Stewarta, który figurował stopień wyżej w kubańskiej siatce
CIA, ale nie osiągnął statusu Johna L. Toppinga. Nie wiem, czy uznać za tragiczny czy śmieszny
los, jaki spotkał „deputowanego” Stewarta, attaché ambasady, zamieszkałego na ulicy 12 pod
numerem 29 w mieszkaniu 19-b, tel. 31 1932 (również mamy jego wizytówkę). Po udaremnieniu
spisku z opancerzonym pociągiem postanowiono zlokalizować Maxa i przekazać mu informację, że
szefostwo w końcu wyraziło zgodę na przesyłkę broni dla Drugiego Frontu z Miami. Miała
posłużyć do zatrzymania moich oddziałów. 31 grudnia w nocy Max i Stewart raczyli się tanim
burbonem Old Kentucky z wodą sodową i lodem na balkonie apartamentu tego drugiego.
Ugniatając fotele, rozważali, czy nie jest już na to wszystko za późno. Było za późno.
Zdecydowanie za późno. O poranku następnego dnia sytuacja dramatycznie się odmieniła. To Max
był panem sytuacji. Tak czy inaczej to on wchodził w skład sił, które sprawowały władzę. Stewart
za wszelką cenę próbował zlokalizować Polaka. Otrzymał rozkaz z Waszyngtonu, by skontaktować
się z powstańcami. Max zrobił dla swojego przyjaciela tyle, ile w tamtej chwili mógł. Wręczył mu
trzydzieści identyfikatorów do umieszczenia za wycieraczkami samochodów, które miały zapewnić
swobodę poruszania się Drugiemu Frontowi Narodowemu Escambray.
VIA LIBRE
Segundo Frente Nacional del Escambray
Skąd wziął profesjonalnie wydrukowane plakietki z napisem „Wolny wstęp”, do dziś nie
udało mi się ustalić. Jeszcze bardziej zadziwiające jest to, dokąd szef miejskiej komórki CIA miał
mieć wolny wstęp w mieście, gdzie nie istniał żaden rząd i wszystkie ministerstwa i biura
administracji państwowej były puste, gdzie hordy mieszkańców napadały na kasyna i niszczyły
parkometry, a policjanci, którzy mieli jeszcze odwagę nosić mundury, przemieszczali się bez celu.
Sam Max nie musiał – warto to podkreślić – zależeć od huśtawki nastrojów w polityce wewnętrznej
CIA, ponieważ był tylko jednym z wielu pracowników agencji.
Pod koniec października, kiedy bez wcześniejszego powiadomienia agenci CIA zerwali
z nami kontakt i nie próbowali się skomunikować, zaczęły do mnie docierać informacje z pierwszej
ręki, że straciliśmy Allena Dullesa. W tych dniach Ramiro Valdés otrzymał ode mnie polecenie
zmiany strategii wobec dwóch funkcjonariuszy z ambasady – Rogera i Césara – którzy regularnie
spotykali się z Celią. Miał zamienić śledzenie ich na „model japoński”, jak nazywa się
niezawoalowane nękanie. „Utrudniaj im życie, jak tylko się da, Ramirito – poleciłem. – Chcę, żeby
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuli na plecach oddech naszych ludzi. Co się tyczy
Toppinga i nowego deputowanego w Hawanie, nazwiskiem Wiecha, w chwili obecnej niech będą
dyskretni. Niech zarzucą haczyk. Ale bez otwartego działania. Niech się poczują swobodnie, robią,
co chcą, ale każdy ich ruch niech będzie śledzony”. Dręczyło mnie jedno pytanie: dlaczego
postanowiono zerwać ze mną kontakty. Musiało istnieć coś, co – jak uznali – przyniesie im większy
zysk. Jeśli chcą mnie wpuścić w maliny, to z powodów, o których teraz nic nie wiem. W ciągu
kilku tygodni zaczęły spływać informacje. Na polu gry pojawił się Eisenhower, ale jak mówiły
pierwsze doniesienia, naciskany przez Nixona, który dowiedział się, że CIA postępuje względem
nas ospale. Była to odruchowa reakcja żołądkowa Nixona. Nie zdążyliśmy jeszcze przedsięwziąć
radykalnych rewolucyjnych kroków ekonomicznych, niczego nie znacjonalizowaliśmy,
odważyliśmy się jedynie przeprowadzić miłą i hojną reformę rolną. Nie zanosiło się też jeszcze na
wizytę Mikojana na Kubie. Krótko mówiąc, żadnej obecności Sowietów. Ale Eisenhower wzywa
Allena Dullesa i udziela mu reprymendy. Mówi, że chce mieć „szeroki program” dla Kuby. Na
dłuższą metę będzie to dla nas korzystne, bo z tą chwilą angażują niewłaściwe siły. Ustanawiają
oddział do walki, która jeszcze nie została zdefiniowana. Ja jednak zastanawiam się, szukam
odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Co za głupki! Kiedy utrzymywali z nimi kontakty,
ograniczali mnie. Teraz pozbawiają mnie ograniczeń. O co chodzi? Wynik dodawania mi się nie
zgadza? O jakich ograniczeniach mowa, skoro nie zmierzam z dużą prędkością w żadnym kierunku.
Jak na razie mój rząd rozpoznaje teren, czasami dość bezładnie, nie można powiedzieć, bym się
zaangażował ideologicznie po którejś ze stron. Od tamtej pory minęło sporo czasu i możecie być
pewni, że nikt nie był bardziej zideologizowany niż nasz wróg. Przyznaję, że byłem marksistą.
Mógłbym nawet się określić jako prokomunista. Ale raczej teoretycznie, dlatego że poznawałem
mechanizmy ideologii. Żaden bojownik rewolucyjny, który czyta Lenina – w szczególności zaś
Stalina – nie pozostaje głuchy na ich naukę, gdy zmierza po władzę. Dlatego są to niebezpieczne
lektury, zachęcają bowiem do wywoływania niepokojów i przemocy ulicznej. Tym bardziej jest
więc zrozumiałe ograniczenie ich druku i dystrybucji. Ale nie oznacza to – jak chciałby Che,
a przede wszystkim mój brat Raúl – by od razu myśleć o budowaniu socjalizmu na Kubie. Moja
komunistyczna strategia pozostawała dyskursem rezerwowym. Historia od ciągłego manipulowania
nią wynaturzyła się, a skoro to my zwyciężyliśmy, pojawiła się tendencja, aby w naszym działaniu
dostrzegać nadużycia.
Może to wy mi odpowiecie, w jakiej mierze odbijało się na amerykańskim konsorcjum
zasianie przeze mnie eukaliptusa czy tamaryndowca (plan ponownego zalesiania) na opuszczonym
(i dość zerodowanym) obszarze gminy San Antonio de Río Blanco. Albo to, że wsadzałem do
poprawczaka – a przy okazji karmiłem i odziewałem – młokosa, który popełniał przestępstwa na
ulicach, jak tysiące jemu podobnych. Inne ustawy wiązały się z niedużymi kosztami, a ja
uchwalałem je, aby zadowolić społeczeństwo. W jaki sposób amerykański interes wojskowo-
przemysłowy mógł się poczuć poszkodowany w związku z obniżeniem cen mieszkań – głównie
apartamentów – dla kubańskiej klasy średniej i biedoty? Nawet sam ambasador Bonsal zachęcał
nas, abyśmy znacjonalizowali firmy telekomunikacyjne i elektryczne pozostające własnością
jankesów, a oni już sobie to odbiją gdzie indziej. Mogłem się z niego pośmiać, a nawet wyobrazić
sobie i uśmiechnąć na myśl, że pozbawiam ich ostatniego gwoździa. Ale nie było to przedmiotem
politycznej rozgrywki, wszystko pozostawało w sferze mojej wyobraźni. Równie dobrze mogliśmy
działać wspólnie w wolniejszym tempie lub pomyśleć o korzystnych dla obu stron regulacjach. Na
takiej samej zasadzie jak rozdzielałem przydziały obywatelom, mogłem zrobić to dla nich, choćby
po to, by zachować równowagę. Dotychczas nie zrobiliśmy nic poważnego. Na co mieliby się
uskarżać? Obszary, które interesowały ich szczególnie, otoczyliśmy ochroną, jakby chodziło o pole
minowe, oprócz tego poleciłem kontrolę Raúla i Che. Stało się jasne, że nie wchodzi w grę zgoda
na zakup samolotów czy wyposażenia dla piechoty i że wypowiadają nam wojnę. Nikt o tym
jeszcze nie wie. Nawet nam samym trudno przyjąć to do wiadomości. Ale takie są fakty, Kuba
znajduje się w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi!
Zmiana postawy? Dlaczego? Informacje przychodzą z opóźnieniem. Eisenhower miał kilka
wylewów i przeszedł zawał serca. Jest częściowo sparaliżowany i niemal w całości przekazał
Nixonowi koordynację tajnych działań wymierzonych przeciwko „czerwonemu zagrożeniu”. Ktoś
nawkładał im do głowy, że niektóre amerykańskie firmy czekają na pomyślne dokończenie
negocjacji ze mną. Szczerze mówiąc, nie miałem najmniejszego pojęcia, o co chodzi. Ani o jakich
firmach mowa. Skłaniam się ku myśleniu, że stał za tym sprzyjający nam sektor CIA, który
przetrwał i jeszcze do października zachował aktywność. Przeglądam teraz dokumenty
o działalności informacyjnej wroga z tamtych lat. Według notatki opracowanej przez Gordona
Graya, specjalnego asystenta prezydenta Eisenhowera do spraw bezpieczeństwa narodowego, kiedy
dyrektor CIA Allen Dulles przedstawił prezydentowi propozycję Agencji, by dokonać sabotażu
kubańskich cukrowni, prezydent – będący wówczas marionetką w rękach Nixona – odparł, że „nie
jest usatysfakcjonowany tym, co zostało dotąd zrobione w sprawie Kuby”, i poprosił Dullesa, by
wrócił „z lepiej opracowanym programem”. Nixon myślał już o wyborach i wiedział, że Kuba
będzie jednym z niechybnych tematów. Z upływem czasu uznałem to za pewien rodzaj lekcji
wstępnej na temat tego, jak należy walczyć z jankesami. Z lekcji wyniosłem naukę mówiącą, że ich
piętą achillesową jest zależność CIA od krótkowzroczności polityki amerykańskiej. Zanotowaliście
to? Nie sposób opracować żadnej strategii, gdy myśli się tylko o wyborach, które odbywają się co
najmniej co dwa lata. Na początku spoglądałem na ten kraj jak na twór znacznie bardziej
monolityczny, niż jest w rzeczywistości. I z chwilą gdy zrozumiałem, że największym błędem było
zbudowanie imperium na fundamentach republiki, uznałem, iż ponieśli porażkę.
Musieliśmy stawić czoło pierwszej poważnej próbie działania kontrrewolucyjnego.
Ostrzeżenie przyszło od bojownika imieniem Yamil Ismael Gendi. Skontaktowali się z nim ludzie
Gutiérreza Menoya. Yamil był pomocnikiem komendanta Filiberta Olivery, „spornego” szefa
Taktycznych Sił Centrum (FTC). Używam określenia „sporny”, ponieważ ja wyznaczyłem na
dowódcę Juana Abrantesa. Raúl stanął na przeszkodzie, bo chciał mieć na stanowisku jednego ze
swoich ludzi. Jak wiadomo, ludzie z Dyrektoriatu Rewolucyjnego nigdy nie należeli do jego
ulubieńców. Tak więc pal licho stanowisko, Filiberto przekazał Ramiritowi, szefowi Dyrekcji
Wywiadu Armii Powstańczej (DIER), informację od Yamila Ismaela Gendiego. Powiedziałem
Ramiritowi, aby przekazał Filibertowi, że trzeba się uważnie przyglądać sprawie i o wszystkim nas
informować. Jakie ma wykształcenie? Jest asystentem? Asystentem Filiberta? Pisze na maszynie?
Doskonale. Powiedz mu, niech siada do maszyny, zaraz jak tylko coś usłyszy, i niech wszystko
spisuje. Niech nic nie odkłada na następny dzień. Zrozumiano? A pali? Czy towarzysz pali? Dobra,
to poślij mu ode mnie te cygara. Świeże wiadomości. To przywilej, jakich mało. Z szefami służb
bezpieczeństwa należy ustanawiać pewne zasady. Porównywałem to do wiadra wyciągniętego ze
studni. Jeśli idziesz z nim długo po nierównej drodze, połowa wody ci się wylewa. Zgodnie
z deklaracjami, jakie udało nam się później otrzymać, Batista nie miał nic wspólnego ze spiskiem.
Trujillo ćwiczył wojsko, w którego szeregach było trzy tysiące najemników. To grupa do zadań
specjalnych, którą nazwał Antykomunistycznym Legionem Karaibów. CIA – ze swojego
stanowiska w Hawanie – przekazywała nam co nieco informacji. Ponadto otrzymywaliśmy
wiadomości od naszych przyjaciół z Ciudad Trujillo i od Eloya i Williama, którzy nieustannie
podróżowali do Miami i spotykali się tam z zięciem Trujilla, przystojniakiem Porfiriem Rubirosą.
W swoim czasie, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, codziennie na trasie z Miami do Hawany
i z powrotem kursowało trzydzieści regularnych samolotów, a od Kubańczyków nie wymagało się
wizy wjazdowej do Stanów Zjednoczonych, jeżeli czas pobytu nie przekraczał dwudziestu
dziewięciu dni. Wystarczyło okazać paszport kubańskiemu funkcjonariuszowi do spraw imigracji.
Granice na tej trasie były otwarte na oścież dla wszelkiej maści konspiratorów. Mówimy o czasach
obfitujących w bananowe intrygi, na które jankesi pozwalali na swoim podwórku. Wciąż jeszcze
kojarzyliśmy się z kartonowymi palmami i rewolwerowcami w drelichowych garniturach, którym
przyświecają idee jak z powieści Ernesta Hemingwaya Mieć i nie mieć. Tak, mocne chłopaki.
Widziałem wiele razy adaptację filmową książki, której jestem większym fanem niż samej
powieści. Wciąż mam wątpliwości co do narodowości, jaką legitymowali się Eloy i William.
Kursowali na trasie Hawana–Miami regularnie. Eloy i William zostali zwerbowani w wyniku
dyplomatycznych zabiegów Trujilla poczynionych w obu miastach. Skusił ich gażami w wysokości
dziesięciu tysięcy dolarów i obietnicami piastowania wysokich stanowisk w nowym kubańskim
rządzie. Tak wygląda nieustanna transgresja mojego narodu, mój Boże. Dominikański satrapa
postanawia umieścić w rządzie na Kubie Galisyjczyka i gringo, żeby pociągali tam za cugle na jego
rachunek. A potem komuś się nie podoba, że wysyłam partyzantkę do innych zakątków świata.
Nasze powołanie można określić jako sprawiedliwą zemstę. Czy ktoś spróbuje zanegować fakt, że
od ponad półwiecza chce się z nas uczynić miejsce, do którego mają wolny wstęp wszelkiej maści
poszukiwacze przygód? I jeszcze nie wspomniałem o jankesach. Kontaktem Eloya i Williama
w Hawanie był Paul Duane Bethel, oficer CIA działający pod przykrywką attaché prasowego
ambasady amerykańskiej. Sąsiad z ulicy 11, numer 612 w Miramar.
Już ze spokojem i z dystansu można powiedzieć, że był to doskonały spisek dla każdego,
kto brał w nim udział, przynajmniej na początku. Wydawało się, że wszyscy zaangażowani czerpią
korzyści. Jak wspomniałem, Frank Bender (albo Gerry Droller, albo Don Francisco, albo Mister B.)
nadzorował operację in situ w Ciudad Trujillo i zalecił swojemu szefostwu z CIA, by pozostawiło
sprawy swojemu biegowi. I zobaczymy, co się wydarzy. Trzeba przyznać, że stanowisko przyjęte
przez Agencję ograniczało się do przyglądania się rozwojowi sytuacji, a na koniec zdawało się, że
stanęli po naszej stronie. Nie uśmiechało im się, by Trujillo odniósł zwycięstwo. Niemniej fakt, iż
wysłali do Dominikany swojego agenta, nie pozostał niezauważony przez Trujilla, widział w tym
dobry znak i dlatego poczuł się usatysfakcjonowany. Nic lepszego jak mieć jankesów owiniętych
wokół palca w podobnej sprawie, choćby tylko zachowywali pozycję wyczekującą. Jednocześnie
CIA mogła nam przekazać jakąś wirtualną informację i mieć u nas dług wdzięczności. Eloy
i William, a także ludzie z Drugiego Frontu piastowali soczyste synekury, jakie wiązały się
z byciem podwójnymi agentami. Działali na korzyść Trujilla i naciągali go na kasę, jak tylko mogli,
jednocześnie przekazując Amerykanom informacje o jego ruchach i powiększając zyski z drugiego
źródła. W końcu skończyli jako potrójni agenci, ponieważ przeszli też pod moje zwierzchnictwo.
Bethel zagroził, że doniesie władzom o ich konspiracyjnej działalności prowadzonej w Santo
Domingo. Mieli przedstawić mi, jak się sprawy mają. Jeśli o mnie chodzi, udział w spisku (w
jakimś sensie obowiązkowy) powodował, że musiałem być na bieżąco ze wszystkim i sprawić, by
cała zabawa kręciła się wokół mnie.
Najpierw należało dorzucić kilku uczestników z własnej gwardii. Paru głupków, którzy
byliby użyteczni – na potrzeby propagandy (by zapobiec aktywności buntowniczej) – i z których
można by uczynić wrogów, by nadać im nowy charakter. Posiadacze ziemscy, którzy uważali się za
pokrzywdzonych wprowadzoną niedawno reformą rolną, musieli stawić czoło rewolucyjnemu
rygorowi. Musiałem użyć ich jako przestrogi dla burżuazyjnych właścicieli ziemskich. Po raz
pierwszy w historii kontynentu zarozumiali, choć tak naprawdę niegroźni latyfundyści mieli
wylądować na trzydzieści lat w więzieniach. Nie sprawiło nam najmniejszego trudu objęcie ich
nadzorem z pomocą majordomusów i sekretarzy, których wcześniej rekrutowaliśmy, a także
kochanek, tych, które mają swoje domy. Kolejna grupa to żołnierze Batisty. Między 6 a 11 sierpnia
w całym kraju dokonano aresztowań byłych żołnierzy i policjantów. Jeśli któryś z nich nie dostał
kilkuletniego wyroku, to przynajmniej najadł się strachu i dowiedział, że znajdują się pod naszym
uważnym nadzorem.
Teraz pozwólcie, że powiem o czymś, co dla mnie stanowi kwestię zasadniczą: specyficzną
charakterystyką konspiracji jest to, że ze względu na jej naturę nadchodzi moment, kiedy osiąga ona
coś w rodzaju masy krytycznej. Należy umieć precyzyjnie uchwycić tę chwilę, bo zdecyduje to, na
którą stronę szala się przechyli i kto zostanie zwycięzcą. To moment poprzedzający rozszczepienie
się atomu, kiedy masa krytyczna powinna się schłodzić. Innymi słowy koniec konspiracji następuje
wtedy, gdy pojawia się konieczność sięgnięcia po pistolety zdeponowane dotąd w kaburach, bo nie
ma już środków, by karmić wyobraźnię wroga. Jeśli przeoczysz ten moment o minutę, za chwilę
będziesz musiał skonkretyzować obietnice, ustąpić miejsca, oddać pozycję. A więc postanowiłem
zakończyć machinacje z Trujillem, zaraz jak tylko przysłali mi drugi samolot. Ksiądz Velasco,
wracając z bazy San Isidro położonej na wschodzie dominikańskiej stolicy, rozentuzjazmował
Trujilla. Drugi samolot, z rozmaitymi postaciami i zaopatrzeniem na pokładzie, wylądował
13 sierpnia 1959 roku, w dniu moich urodzin. Trawiasta płyta lotniska w mieście Trinidad stała się
płytą lotniska międzynarodowego. Nie wymagaliśmy żadnych wiz. Ale powiedziałem do Camila:
„Myślę, że tutaj to zakończymy”. Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji, ale koniec historii został
ogłoszony. Oszacowałem, że następna przesyłka – jeśli do niej dojdzie – to będzie więcej niż jeden
samolot, a towarzyszyć jej będą maszyny należące do floty Antykomunistycznego Legionu
Karaibów postawione w stan gotowości bojowej. Uderzenie z powietrza samolotów De Havilland
Vampire można było przewidzieć. Należało zapobiec poświęceniu Santiago. Czy miało się stać
nową Guernicą ze swoimi metyskimi chodnikami i drewnianymi chatami? W tej wojnie nie
mogliśmy mówić o równowadze sił. Havillandy były w stanie w każdej chwili wycofać się z taką
swobodą, z jaką wcześniej naruszyłyby nasze terytorium. Nakazałem otoczyć lotnisko karabinami
maszynowymi kalibru 50 i moździerzami 60 i 81 zdobytymi w batistowskich arsenałach. Osobiście
ustawiłem wiele z tych dział. Musieliśmy wykorzystać każdą broń, jaką miała na stanie armia,
używając jej nawet do celów, do których nie została stworzona. Otwarcie bezpośredniego ognia
z sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu karabinów maszynowych kalibru 50 ustawionych
w półksiężyc przeciwko piechocie desantowanej na pozornie sojuszniczym aerodromie wydawało
się bitwą zakończoną zwycięstwem jeszcze przed jej rozpoczęciem. Masakra gwarantowana. Tylko
że odsłonięty pozostawał ważny obszar przestrzeni powietrznej. Wtedy pomyślałem, że pakuję się
w bananową wojenkę i kontrola nad nią wymknie mi się z rąk. Stanie się to w dowolnym momencie
bitwy i Amerykanie zdecydują się na interwencję w ramach pacyfikacji. Czy to jasne? Masa
krytyczna tuż przed przepełnieniem. Sytuacja na granicy utraty kontroli.
William Morgan (pod pseudonimem „Henry”) pozostawał w kontakcie radiowym
z Trujillem i przekonywał go, że wszystko jest w porządku. Podobno mieliśmy być całkowicie
pozbawieni nadziei, ponieważ nie zareagowaliśmy na jego samolot. W czwartek, dzień moich
urodzin, przekazałem Williamowi scenariusz kolejnej wiadomości. Walka odbywała się w sześciu
punktach w kraju, potrzebne było wzmocnienie w szeregach oficerów, techników, żołnierzy
i brakowało karabinów maszynowych. Potrzeby te wynikały z czegoś więcej niż mojego
nienasyconego apetytu na zabijanie czy chęci dopadnięcia oddziałów wroga i przejęcia jego
wyposażenia bez większego wysiłku. Gra szła o neutralizację – dokonując rzezi albo wsadzając do
więzień – tego, co najlepsze posiadał Antykomunistyczny Legion Karaibów. Potrzebowaliśmy od
dwustu do trzystu doradców z doświadczeniem w dezorganizacji wroga, który wycofywał się
z wszystkich frontów. Wsparcie było konieczne, ponieważ własnymi środkami nie mogliśmy tego
zrobić. Zapadała noc, kiedy chwyciłem Williama za ramię – siedział przy mikrofonie – dając
sygnał, by nie przerywał połączenia. Szepnąłem mu na ucho, niemal dokonując tłumaczenia
symultanicznego z hiszpańskiego na hiszpański, by przekazał kod naszej wiadomości. Uwaga,
uwaga. Tu Henry. Powiedz, czy mnie odczytujesz. Uwaga, Pantera. Henry do Pantery. Uwaga.
Oddziały Drugiego Frontu przesunęły się na wysokość Manicaragui, a następnie poległy na
wysokości Santa Clara. Kontratak sił Fidela pozwolił im odbić młyn w Soledad, ale Río Hondo,
Cumanayagua, El Salto i Caonao wciąż znajdują się pod naszą kontrolą. Powinniśmy wykorzystać
przewagę, jaką daje nam słabość wroga, i dokonać desantu naszego Legionu, aby zadać decydujący
cios. Tu Henry. Powiedz, czy mnie słyszysz. Odpowiedź Trujilla była typowa dla jego modus
operandi. Legion zostanie przeniesiony, jak tylko warunki będą bardziej korzystne. W tym czasie
wyśle inny samolot z dostawą, doradcami i osobistego wysłannika. „Sukinsyn – powiedziałem. –
Kawał sukinsyna”. Cygaro w usta – skierowane jak zawsze ku obecnym – i zaczynam krążyć
żwawo wokół stołu. Ekscytacja wynikająca z zaskoczenia i nawału myśli, jakie kłębiły się w rytm
kłębów wypuszczanego gęstego dymu wokół mnie, była widoczna gołym okiem. „Będziesz czekał,
aż upadnie Santa Clara. Zrobisz to, żeby potem wysłać symboliczne siły. Przy okazji zaoszczędzisz
miliony dolarów. Miliony na koszty operacyjne”. Było to bardziej niż aksjomatyczne.
Antykomunistyczny Legion Karaibów nie przybywał. Ach, ty sukinsynku, pomyślałem. Ach,
Rafaelito. Podjąłem decyzję, by przejąć samolot i zakończyć operację. Camilo wykonał gest
wyrażający zniesmaczenie. „Kurwa, Fidel, nie mieliśmy przejąć Trujilla?”. Był to drugi raz
(chociaż nie ostatni), kiedy przyszło mi do głowy, by schwytać i uwięzić prezydenta (Batista był
poprzednim). W każdej chwili Trujillo mógł wyruszyć do Trinidadu, by zmobilizować oddziały.
„Zapomnij o tym, Camilo. Skończyło się. Zostaw to Amerykanom. Teraz to ich sprawa. Zadzwoń
do Artoli”.
Komendant Lázaro Artola otrzymał ode mnie rozkaz przejęcia samolotu. Samolot
wylądował po pięćdziesięciu minutach od ostatniego połączenia z Santo Domingo. Ja, wraz z moim
entourage, przenoszę się z szałasu położonego przy pasie startowym do koszar, by umożliwić
wykonanie połączenia. Widok stamtąd na miejsce, gdzie stoją DC-3, jest nieciekawy, udaje mi się
jednak wyraźnie usłyszeć odgłos maszyny z silnikami włączonymi na niskich obrotach, a po
pokonaniu odcinka drogi ze zdziwieniem zauważam, że praca silników całkowicie ucichła.
Spojrzałem na moje rolexy poruszające się na lewym nadgarstku. Fluorescencyjne wskazówki
pokazywały jedną i tę samą godzinę: 20.00. Samolot przywiózł dziesięć osób. Pilotem był
podpułkownik Antonio Soto Rodríguez, ten sam, który wywiózł uciekającego Batistę wraz
z komitywą do Ciudad Trujillo 1 stycznia 1959 roku o poranku. Pozostałe postaci na pokładzie to:
Rolando Pozo Jiménez, syn Justa Luisa del Pozo, byłego burmistrza Hawany za rządów Batisty,
i Roberto Martín, syn Lutgarda Martína Péreza, byłego pułkownika policji i jednego
z najsłynniejszych kryminalistów wojennych. A wraz z nimi: Carlos Vals, drugi pilot; były kapitan
Francisco Betancourt, który uciekł przed rewolucyjnym wymiarem sprawiedliwości; Pedro Rivero
Moreno, były wojskowy, który też uciekł przed naszym sądem; Alfredo Malibrán Moreno,
amerykański najemnik, specjalista od bazook; i kubańscy najemnicy: Raúl Díaz Prieto, Armando
Valera Salgado, Raúl Carvajal Hernández i Sigifredo Rodríguez Díaz. Sześciu z nich planowało
zostać, reszta miała zamiar wracać. Głupawy syn byłego hawańskiego burmistrza był specjalnym
osobistym wysłannikiem Trujilla. Zaledwie postawił stopy na ziemi, ujrzał twarz swojego
przyjaciela Eloya Gutiérreza Menoya stojącego wśród członków komitetu powitalnego. Przyjaźnili
się w młodości i – jak widnieje w moich raportach – del Pozo załatwił Eloyowi pieniądze, jakoś
w 1955 roku, by ten mógł otworzyć klub nocny albo przynajmniej pokryć koszty wstępne, w sumie
jakieś piętnaście tysięcy peso. Eloy szybko przedstawił go ludziom, którzy stali obok niego, aby
w jak najłagodniejszy sposób uniknąć obściskiwania się. Następnie del Pozo wyjął z kieszeni mapę
i zapytał, gdzie chcą, żeby Trujillo wysłał bombowce, które czekały w gotowości. Jasny gwint,
pomyślał, by użyć przyszykowanego sprzętu. Samoloty De Havilland Vampire czekały w rezerwie.
Gość nie chciał odwołać swoich B-17 przed użyciem ich przynajmniej do misji bombardowania
z dużej odległości. „Bomby mogą przylecieć choćby jutro, Eloyu – powiedział emisariusz Trujilla –
do miejsca, gdzie trzeba uderzyć, powiedz tylko gdzie. Zaznacz tutaj, na mapie. I podpisz”.
Potem powiedziano mi, że Artola uderza dwukrotnie w dłonie ogromnymi łapskami rolnika
wynajmującego się do pracy na godziny i krzyczy: „Dalej!”, aby pospieszyć wyładunek. A nasz
porucznik, niejaki Oscar Reytor, który nie należy do wcześniej wyselekcjonowanej przez Artolę
grupy, myśli, że „Dalej!” to umówione hasło i sięga po broń. Cisza. „Nie słyszysz ciszy, Camilo? –
mówię do Camila. – Cisza. Wyłączyli silniki. Mają pełne zaufanie, Camilo. Całkowite”. Nasz
porucznik nie zna prawdziwego hasła, na jakie się umówiono. „Jakie porządne granaty!”, tak
brzmiało hasło. Porucznik słyszy Artolę, jak ten mówi: „Dalej!”. Myśli, że to hasło, i sięga po broń.
Prawdopodobnie w następstwie tego gestu jeden z członków załogi oddaje pierwszy strzał
i rozpoczyna się jatka. Jakkolwiek wszystko się zaczyna i rozwija w luku, z uczestnikami
rzucającymi się po broń i na ziemię, po kilku sekundach można się doliczyć czterech ofiar
śmiertelnych i dwóch rannych. Taki był bilans doraźny, ale bitwa przeciągnęła się w czasie i trwała
dziesięć minut. Posłańcy Trujilla ponieśli dwie straty: zginął drugi pilot Carlos Vals (który, jak
potem się dowiedzieliśmy, pierwszy próbował stawić opór aresztowaniu, czyli pierwszy chwycił za
broń, widząc gest porucznika Reytora) i były batistowski kapitan Francisco Betancourt. Po naszej
stronie zginęli porucznik Eliope Paz i obywatel Frank Hidalgo Gato; porucznik Oscar Reytor zmarł
później w wyniku odniesionych ran. Jego gest sięgania po broń pozostał niedokończony na wieki
wieków. Po drugiej stronie ranny został porucznik pułkownik Antonio Soto Rodríguez, słynny
pilot, który umożliwił Batiście ucieczkę. Filiberto Olivera, inny nasz komendant znajdujący się na
miejscu, z pistoletem w dłoni wskoczył do wnętrza kabiny i przejął resztę załogantów, którzy – jak
wyjaśnił Filiberto – wyglądali, jakby na niego czekali, z podniesionymi rękami. Zatrzymał tych
typów i przyprowadził mi ich do koszar. Tak też ujrzeliśmy Rolanda Pozo Jiméneza i Roberta
Martína Péreza. Filiberto chciał ich od razu zabrać na cmentarz i rozstrzelać. Był okres, kiedy
skłanialiśmy się ku takim rozwiązaniom. Rozstrzeliwać w pobliżu lokalnych cmentarzy, jeśli były
ogrodzone solidnymi i wysokimi murami. „No dalej – powiedział. – Potem będzie za późno”.
Usłyszałem, jak ktoś pyta o najbliższy cmentarz. „Camilo – szepnąłem na ucho dowódcy mojej
armii – wsadź ich do samochodów i zawieź do Hawany”. Camilo przytaknął. „Słuchaj, Camilo,
powiedz Filibertowi i Artoli, że odpowiadają za życie więźniów. Nie chcę żadnych ofiar na trasie.
Rozumiemy się?”. „Czyli żadnego rozstrzeliwania przy murze?”, zapytał. „Żadnego, Camilo”.
„Dobra”, odpowiedział. „Jasne?”. „Jasne, Fidelu”. „Posłuchaj, chcę, żeby się umyli, ogolili i byli
czyści na jutro. Teraz moja kolej, żeby ich pokazać w telewizji”.
Ocalili skórę, rzeczywiście, choć nie tylko w związku z wystąpieniem w telewizji. Jak
wyjaśniłem towarzyszom, kary nie ponieśli oni, tylko ich ojcowie. Rozstrzelanie chłopaków
przysporzyłoby byłemu burmistrzowi i byłemu porucznikowi pułkownikowi co najwyżej dwóch lat
cierpienia na wygnaniu w Miami, gdzie przebywali, potem by zapomnieli. A do czasu, gdy
będziemy ich trzymać umęczonych na Kubie, będą cierpieć. Chłopaki staną się naszymi tarczami
przeciw inwazjom i spiskom, to nasi pojmani sojusznicy i niech ci w Miami ani myślą o żadnych
numerach, bo zanim pierwszy jankeski spadochroniarz wyląduje na naszej ziemi, podziurawimy
chłopaków w celach, które od teraz będą ich domem.
Tak skończyły się działania konspiracyjne Trujilla, najodważniejsza do czasu inwazji na
Playa Girón próba obalenia Rewolucji Kubańskiej, ustanawiająca już wtedy charakterystykę – jak
oni to nazywają, pattern – którą CIA będzie powielać jako model operacyjny: powstanie
i destabilizacja wewnętrzna, inwazja najemnicza, manewry Organizacji Państw Amerykańskich
(OPA) za zgodą regionalnych sojuszników, czyli w tamtym okresie całego regionu, i legitymizacja
interwencji Stanów Zjednoczonych w ramach pacyfikacji.
Kilka szczegółów i kończę. William został zatrzymany 17 października 1960 roku za
organizowanie w Escambray ogniska grup kontrrewolucyjnych w porozumieniu z CIA i musiał
stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Pojechałem do La Cabaña po południu 11 marca 1961 roku
przed rozstrzelaniem. Stanąłem na kamiennym podwyższeniu, usypanym nad wąskim rowem
porośniętym trawą, prostokątem otoczonym feudalnym murem, który trzy wieki wcześniej
wojskowi inżynierowie hiszpańscy wznieśli, by chronić fortecę. Łańcuch mocnych stopni wspierał
się na cementowych słupach po drugiej stronie podwyższenia. Dostać się do tego miejsca można
było przez tunel przecinający budowlę; jak oszacowałem, miał około stu metrów. Po obu stronach
strzegły go dwie zakratowane bramy, które wydały przerażający dźwięk, gdy po raz pierwszy
zostały otwarte specjalnie dla mnie, prawdopodobnie też po raz pierwszy od ponad wieku.
Potrzebna była interwencja moich krzepkich ochroniarzy do spółki z funkcjonariuszem
odpowiedzialnym za tę strefę więzienia, który umożliwił nam przedostanie się do wnętrza. Héctor.
Tak przedstawił się funkcjonariusz. Pamiętam go. Porucznik. Biały, z przyciętym wąsem. Miał na
sobie oliwkowy mundur, przy pasie amerykański pistolet i pęk kluczy, z których każdy musiał być
muzealną relikwią. Był rozmowny do przesady, podejrzewam, że w związku z moją obecnością.
Wyróżnił się w La Cabaña już na początku Rewolucji i sam powiedział mi, że to on wypełnił
ostatnią wolę pułkownika Sosy Blanco. Opowiadanie miało na celu pokazanie swojej efektywności
jako pracownika więzienia. Stawił się w celi odbywającego karę więźnia i poinformował, że to jego
ostania noc, i zapytał, czy może coś dla niego zrobić. „Kurwa, chłopcze, pewnie. Ryż
z kurczakiem”. Aby należycie wypełnić zadanie, Héctor udał się do kucharza oficjeli więziennych
i poprosił, by nie żałowali mięsa ani przypraw, le petit pois. Héctor powiedział mi, że załatwił
nawet serwetki i dwa piwa, a kiedy więzień skończył posiłek, poklepał się po brzuchu i wyraźnie
zadowolony powiedział: „Widzisz, chłopcze? Teraz naprawdę jestem usatysfakcjonowany”.
Poniżej, po skosie, zobaczyłem portyk, przez który można się było przedostać do celi skazanych na
śmierć, strzeżony przez dwie ogromne i ciężkie żelazne płyty pełniące funkcje bram, których
zawiasy od niepamiętnych czasów też nie miały kontaktu ze smarem. Rozkazałem wszystkim
członkom eskorty i Héctorowi, by się rozeszli. Posłusznie wykonali polecenie. Skoncentrowałem
się na swoim zadaniu i stojąc na wzniesieniu, poczułem się, jakbym był sam. Z trudem zapaliłem
cygaro. Silny wiatr kłębił się między murami a fosą, w wyniku czego zużyłem kilka zapałek, zanim
udało mi się utrzymać płomień. Na głowie miałem oliwkowy beret, dopasowany rozmiarem,
i kurtkę polową z czterema kieszeniami na przodzie, sięgającą ud. Wtedy otworzyły się drzwi pod
portykiem. Powiedzieli, że przyprowadzili Williama. Miał się zatrzymać w fosie w odległości
pięciu metrów ode mnie, tak by patrzył na mnie z ukosa. Wykonałem gest w stronę ochroniarzy, by
wyswobodzili go z kajdanek. William, pozbawiony ciężaru żelaza na nadgarstkach, wykonał gest
boksera opuszczającego ręce na chwilę przed rozpoczęciem walki. Uniósł wzrok i spojrzał w moją
stronę. Temperatura była typowa dla kubańskiej zimy. Nie było tak gorąco, aby się pocić, ale przed
nastaniem nocy powietrze gęstniało. William miał na sobie lekkie ubranie. Chciałem mu przekazać,
że dzwoniła jego matka ze Stanów Zjednoczonych i prosiła, abym darował mu życie. „Dopiero co
dzwoniła, William. Udało jej się to z niemałym trudem, bo wiesz, że od drugiego stycznia nie
utrzymujemy relacji z Amerykanami. Rozmówiła się z attaché handlowym przy ambasadzie
Szwajcarii, który zajmuje się teraz ich sprawami. Szwajcar skontaktował się z Dorticósem, Dorticós
ze mną. Szwajcar mówił, że matka dzwoniła z Toledo w Ohio. Ma na imię Loreta, prawda? Loreta
Morgan. Przekazałem Dorticósowi, że z tobą porozmawiam, bo to ty musisz podjąć decyzję. A ja
chcę ją usłyszeć. I dlatego do ciebie przyszedłem. Żeby posłuchać, co masz do powiedzenia”.
„O czym mam zdecydować, Fidelu?”. „Czy mam cię rozstrzelać, czy nie, Williamie. Sam wiesz”.
„Pewnie w zamian za coś, co nie, Fidelu?”. „Nie, Williamie – odpowiedziałem. – Nie w zamian za
coś. Myślę, że jesteś jedyną osobą, której mogę wybaczyć. Jeśli chciałbyś, abym zrobił to dla twojej
matki”. „Mam przez to rozumieć, że i tak rozstrzelasz Jesúsa?”. „Jeszcze dzisiejszej nocy,
Williamie”. Mieliśmy na myśli Jesúsa Carrerę z Drugiego Frontu Narodowego z Escambray, który
był pomocnikiem Williama. „Tak czy inaczej – dodałem – spośród trzynastu związanych z twoją
sprawą mówimy tylko o dwóch wykonanych wyrokach. Byliśmy powściągliwi”. „A co z Olgą?”.
Chodziło mu o jego drugą żonę, Kubankę, nauczycielkę, z którą pozostawał w związku od czasów
partyzantki. „Wciąż się ukrywa, Williamie. Możesz być dumny, jeszcze nie udało nam się zarzucić
na nią haczyka”. Pokiwał głową, jak sądzę, z usprawiedliwioną pyszałkowatością, niemniej cień
dominował nad światłem i nie byłem w stanie dokładnie dostrzec grymasu jego twarzy.
Wykorzystałem moment przykładania cygara do ust, by zerknąć na swoje zegarki. Gest wyrażał
zniecierpliwienie, czego William nie omieszkał zauważyć. „Nie ma o czym mówić, Fidelu”. „Wiem
o tym – odpowiedziałem. – Wiem, że nie ma. Wiem”. „Rozumiesz mnie, prawda?”. Potwierdziłem.
„Znałem twoją odpowiedź, zanim jeszcze do ciebie przyszedłem. Ale chodziło o zobowiązanie
wobec twojej matki. Sam też chciałem się z tobą zobaczyć. Biedna kobieta”. Nic nie odpowiedział.
„Dobrze, Williamie – zwróciłem się do niego – to chyba wszystko. Jeśli zmienisz zdanie do czasu,
aż nie będzie za późno, daj znać. Potraktuj to jako uprzejmość, bo wiem, że nie zmienisz zdania.
Nie będę cię oszukiwał. Myślę, że to najlepsza decyzja dla wszystkich”. Niewzruszony. Pozostał
niewzruszony. „Myślę, że byłoby w złym guście życzyć ci teraz wszystkiego dobrego”. „Mogę cię
o coś prosić, Fidelu?” „O co?”, zapytałem lekko zaniepokojony. „Jak złapiecie Alguitę, niech cię
nie ponosi z wyznaczaniem kary. A kiedy ją uwolnisz, powiedz jej, że moja ostatnia wola jest taka,
by wyjechała z dziećmi do Toledo”. „W porządku, Williamie. Możesz na to liczyć”. Kolejny gest,
który wykonałem, był skierowany do strażników, mieli go ponownie zakuć w kajdanki
i odprowadzić do celi. Darowałem sobie przyglądanie się prowadzonemu, na którym ciąży wyrok
śmierci. Zaciągając się ponownie cygarem, zdałem sobie sprawę, że zapomniałem o poczęstowaniu
Williama, nie dałem mu ani jednej sztuki. Ale nie mogłem tak nagle zawrócić i naprawić błędu,
ponieważ zepsułoby to podniosły charakter naszej wcześniejszej rozmowy. Tak więc pozostałem
z wyrzutami, że nie miał tytoniu w tych jakże ważnych dla niego chwilach.
Informacje zebrane przez lata na temat Playa Girón – dość pokaźne – pozwalają wyrazić
opinię, że wojna zaczęła się tuż po moim spotkaniu z wiceprezydentem Nixonem w jego gabinecie
na Kapitolu po południu 19 kwietnia 1959 roku. Pierwszy plan zakładał rodzaj desantu i zabicie
mnie. Szkic ten nie zmienił się w kolejnych miesiącach. Poszerzany był to tu, to tam, w zależności
od rozwoju wydarzeń. Ale zawsze oś stanowiły dwa podstawowe punkty. Desant i zabójstwo. We
wszystkich wypadkach do ostatniej chwili celem desantu było wypełnienie próżni we władzy, jaka
pojawiłaby się po mojej śmierci. Propozycja była doprawdy infantylna, świadcząca o strategicznej
dziecinadzie. Podczas gdy jeden rzeźnik albo kilku rzeźników wysyłało mnie na inny świat,
kubańskie komando wytrenowane przez CIA – zgodnie z pierwotnymi założeniami nie nadto
liczne – przejmowało Pałac Prezydencki, określało perymetr, wskazywało na marionetkę mającą
objąć tymczasowo urząd prezydenta i następnego dnia Republika byłaby ponownie gotowa, by
handlować i prowadzić interesy. To moje tłumaczenie open for business, znanego amerykańskiego
wyrażenia. Pozwólcie, że coś wyjaśnię. Coś ważnego. Skromny zakres pierwotnych założeń
wynikał z ograniczeń operacyjnych Nixona i tego, że czuł się zobowiązany do zachowania
dyskrecji w działaniu. Gdyby bowiem sprawa dotarła do Eisenhowera lub Pentagonu, sprawy
mogłyby się skomplikować i wymknąć z rąk. Operacja wywiadowcza CIA mogła być prowadzona
za rozsądną cenę. Dla CIA nie było problemem wydać trochę pieniędzy na działania wywiadowcze,
które w rzeczywistości miały pokryć koszty swego rodzaju zamachu stanu i równoległe
przeprowadzenie zabójstwa. Z drugiej strony popełniali błąd piętnowany wielokrotnie przez Carla
von Clausewitza, że wszyscy generałowie przygotowują się do wojny, która już się skończyła.
Wojna w Gwatemali – którą przeprowadzili, by odsunąć od władzy Jacoba Árbenza – okazała się
dla nich robotą wyjątkowo łatwą, nieskomplikowaną i tanią, więc wydaje się całkowicie
zrozumiałe, że chcieli to powtórzyć. Oni najwyraźniej nie przeczytali Clausewitza, za to ja znałem
go na pamięć. Ponadto nie było mi trudno oszacować, którędy się przemieszczają, ponieważ przez
te wszystkie lata – od rozmowy z Nixonem do desantu na Playa Girón – nigdy nie dotarła do mnie
żadna informacja, jakoby Pentagon zabierał głos w naszej sprawie. W tej bitwie popełnione zostały
niemal wszystkie błędy strategiczne, zanim rozległy się pierwsze wystrzały. To, o czym właśnie
powiedziałem, to oczywistość, że błędy strategiczne mają swój początek na poziomie konceptu.
Jeśli zatem w sprawie nie maczał palców Pentagon, śladów trzeba było szukać w Langley.
Oznaczało to jedno. Jeśli mowa o CIA, mowa o Gwatemali. A dla nas uzyskanie informacji na
wszystkich poziomach amerykańskiej administracji, wykonawczym, politycznym, wojskowym
i wywiadowczym, nie stanowiło problemu, ponieważ oni nigdy nie wpadli na to, że mogliśmy być
na tyle sprytni, by pierwsi ich zaatakować, posługując się naszymi licznymi wykwalifikowanymi
agentami. Mówię „licznymi” z pełną świadomością. Była to masowa inwazja szpiegów, z których
wielu, jeśli już nie odeszło na tamten świat albo nie przeszło na emeryturę, wciąż raportuje do
centrum w Hawanie. Być może któregoś dnia będę miał czas, by napisać książkę o naszych
długowiecznych agentach. Po zakończeniu zimnej wojny i oddaleniu, najwyraźniej na zawsze,
różnic między nami a Stanami Zjednoczonymi, podobnie jak i niebezpieczeństwa wojny, nasi
poczciwi agenci kontynuują wykonywanie swojej pracy. Działają rozsiani, wykorzystują swoje
stare sposoby i informują nas o ruchach amerykańskich sił w strefie Karaibów, która dziś już
nikogo nie interesuje. Czasami nawet martwię się, czy mając za sobą tyle lat służby, nie popełnili
jakichś nierozważnych ruchów i nie zostali schwytani, co mogłoby wywołać poważny konflikt ze
Stanami Zjednoczonymi. Jeśli przebywają w Waszyngtonie, staram się, by przenieśli się do Miami
i rozeznali wśród swoich rówieśników, starych kontrrewolucjonistów. Jest to rodzaj działalności,
która nie stwarza żadnego niebezpieczeństwa dla którejkolwiek strony i cokolwiek by mówić, kto
traktowałby poważnie jednych czy drugich? Nie mam teraz zamiaru umniejszać ich zadziwiająco
wydajnej aktywności, począwszy od 1960 roku, kiedy stali się niesłychanie produktywni. Bez
najmniejszych problemów wnikali w struktury jankeskie, które pozostawały niezabezpieczone,
gdyż Amerykanie nie przygotowali się wystarczająco dobrze na naszą działalność wywiadowczą.
Przecież to oni sami, w ramach uprawianej polityki kradzieży naszych profesjonalistów, uprawiali
proceder opłacania im przelotów i umieszczali ich na stanowiskach w Stanach Zjednoczonych. To
my wcześniej poddaliśmy ich rekrutacji, bo niby jak inaczej? Mieliśmy wykorzystać do pracy
szpiegowskiej czarnych maczetników? A więc Nixon jak na razie zajmuje się kontrolowaniem
swojej kieszonkowej misji, a ja poświęcam czas na inwazję na terytorium amerykańskie z pomocą
moich szpiegów, kiedy jeszcze nie wiadomo, dokąd to wszystko zmierza.
Jak wiecie, 17 marca 1960 roku decydują się zebrać wszystkie dotąd popełnione błędy
i dokonać inwazji. Innymi słowy, chcieli wymazać wszystkie błędy swojej wszechmocnej logiki,
wymazując w pierwszej kolejności nas. Pies umarł, skończyła się wścieklizna. Kubański projekt
został zainicjowany za rządów prezydenta Eisenhowera, opracowany przez CIA i wsparty budżetem
w wysokości czterech milionów czterystu tysięcy dolarów. Eisenhower i poprzednia wojna. Wciąż
pozostawali myślami w czasach, gdy chcieli obalić prezydenta Jacoba Árbenza. Ale po złożeniu
podpisu pod naszą sprawą skazali się na skupienie na nas. Generał przygotowujący się do wojny
minionej. Od tego momentu kubańscy kontrrewolucjoniści stają się zakładnikami, a nie jak dotąd
sojusznikami. Co takiego się stało? Uproszczona próba wyjaśnienia przez niektórych teoretyków
jest dyskusyjna. Według nich logikę agresji zbrojnej można łatwo wyjaśnić samą naturą Stanów
Zjednoczonych i historią innych nieskomplikowanych interwencji: w Meksyku, na Haiti,
w Republice Dominikańskiej, na Kubie, w Nikaragui, Panamie. Ale mnie te argumenty nigdy nie
przekonały i nie łyknąłem tego ot tak. Akceptuję fakt, że istnieje problem wizji strategicznej i Stany
Zjednoczone jako imperium wykazują się niekompetencją. Pozwólcie mi jednak powiedzieć, co
według moich analiz się wydarzyło. Po pierwsze na naszą korzyść działał wizerunek publiczny.
Nasz przypadek można postrzegać jako zapowiedź wojen międzygalaktycznych. Mimo iż zarówno
my, jak i druga strona dysponowaliśmy uzbrojeniem pozostałym po drugiej wojnie światowej,
Kubańczycy rozpoczęli walkę, zdominowawszy ekrany telewizorów na całym świecie. Byliśmy
nowsi i atrakcyjniejsi niż Kennedy z jego chwalonymi wystąpieniami o niczym w sobotnie
wieczory, jego perfekcyjnym uzębieniem i zadbaną blond grzywką. Od samego początku wszystkie
jego propagandowe nawoływania i oskarżenia niczemu nie służyły. Kogo na świecie interesowało,
że syn potomków z hiszpańskiej Galicii, z zaróżowioną skórą, rzadką brodą, w pomiętym
oliwkowym mundurze, stawiający długie kroki, obuty w niskie kozaki, o hellenistycznym profilu,
wysoki jak Guliwer, z olbrzymimi jajami między nogami, jest komunistą? Nikogo to nie
obchodziło. Liczyło się jedynie to, by podążać za mną. Kogo miałaby zajmować łysina Lenina czy
kędzierzawa broda Marksa wobec takiego wizerunku oraz ust, które zgodnie ze słowami Jeana-
Paula Sartre’a wypowiedzianymi na potrzeby konsumpcji świata zachodniego, miały niepokojącą
zmysłowość, zanim zaciskały się jak pięść na hawańskim cygarze. Rozumiecie? W tym tkwi
zalążek wszystkiego. To tutaj tracą swój wizerunek. I z tego powodu od samego początku są
zmuszeni planować operacje po kryjomu. Działać pod przykrywką nocy i z zaskoczenia.
Zwyciężyło ich moje piękno. Chociaż nie było to moją intencją. Myślę, że w biografiach
zamieszczono wystarczająco dużo informacji na temat mojego niechlujstwa i brudu pod
paznokciami, nieprzywiązywania wagi do higieny codziennej i zapachu. Jednak w rezultacie
okazałem się przystojny, a okoliczności polityczne uczyniły ze mnie wzór męskości.
Innym problemem, którego nie można pominąć, było to, że CIA pod presją dyrekcji musiała
zmienić kierunek pierwotnej strategii, jaka została naszkicowana dla Kuby, a polegała na dialogu
i kontroli, choćby miała się rozwijać niemrawo. Udało im się przez wiele miesięcy unikać nacisków
ze strony Nixona i odsunąć jego fantazje o użyciu siły i komanda – twarze wysmarowane czarną
mazią, podrzynane bezszelestnie gardła, najlepiej podczas snu. Po interwencji Eisenhowera CIA
musiała wymyślić inny program. Dość złożony i wymagający posłużenia się wyobraźnią.
Pokonanie polityka cieszącego się największą popularnością spośród wszystkich na świecie, a przy
okazji tak, by nikt się o tym nie dowiedział, wymagało powołania siły wojskowej na poziomie
brygady z opancerzonymi maszynami i flotą powietrzną. Chodziło o prawdziwą misję.
Odbić Okinawę
W styczniu 1961 roku ląduję na Isla de Pinos, w enklawie na południu Kuby, drugiej co do
wielkości wyspie archipelagu kubańskiego, i schodzę z pokładu helikoptera. Zmobilizowano tam
pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Dowiaduję się, że szefujący strefie ekscentryczny komendant William
Gálvez nakazał zamknięcie jedynej czerwonej dzielnicy, jaka działała na wyspie. Zwracam się do
Gálveza zwyczajowym rytmicznym tonem z pytaniem (przypomniał mi to po latach), czy
zastanawiał się nad konsekwencjami, jakie może wywołać zamknięcie jedynego miejsca
oferującego „seksualne odprężenie” tam, gdzie zmobilizowanych zostało tylu mężczyzn. Nie
pamiętam teraz, co mi odpowiedział i czy zniósł nakaz abstynencji. Ale też nie są to rozważania
o potrzebie występowania prostytutek w pobliżu proletariackich batalionów, lecz o zrozumieniu
rewolucyjnego przywódcy krajów wykazujących predyspozycje do podziału, a także w jakimś
sensie – dlaczego o tym nie powiedzieć – o wyczuciu, jakim ten przywódca wykazał się w tej
sprawie i innych, oraz o tym, o jaki ból głowy może przyprawić podzielony kraj.
W latach 50. faktycznie wydawało się, że jest konieczna zimna wojna, by kraje miały
swojego „innego”. Ten sam kraj, tylko że mający inną nazwę: Korea Północna i Południowa,
Niemcy Wschodnie i Zachodnie, Wietnam Północny i Południowy, Chiny kontynentalne
i Formoza. I każdy, mniej lub bardziej wyraźnie, pełnił funkcję satelity Białego Domu albo Kremla,
a w niektórych wypadkach – Korea – nawet Pałacu Ludowego w Pekinie. Powód, dla którego
zaludniłem Isla de Pinos pierwszymi batalionami robotniczej milicji Hawany, nowiutkimi
czterolufowymi działami przeciwlotniczymi oraz zasiałem teren minami i ładunkami, zdolnymi
wysadzić w powietrze dwa lotniska i wszystkie mosty na wyspie, a do tego więzienie z wszystkimi
więźniami politycznymi, był taki, że nie chciałem, by wyspa została przemieniona przez CIA
w drugą Formozę. Albo żeby stała się odpowiednikiem tego, co na półwyspie koreańskim oddziela
linia demarkacyjna. Tak więc w styczniu 1961 roku rozmieszczam pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn
uformowanych w bataliony na terenie będącym kiedyś enklawą korsarzy i piratów. Wszystko jasne.
Wobec coraz liczniejszej emigracji kontrrewolucjonistów na Florydę należało ułatwić strategom
wroga opracowanie planu, a potem pozbawić złudzeń, że mogą utworzyć na Isla de Pinos
alternatywną Kubę. Należało zmusić ich do desantu w miejscu, które możemy nazwać kubańskim
stałym lądem, czyli na innej wyspie archipelagu, na Kubie, którą wszyscy znamy. Nie ma mowy
o zajęciu Isla de Pinos, przemienieniu jej w imperium bogactwa i utworzeniu na niej bazy dla
samolotów w odległości dziesięciu minut lotu od wybrzeża Hawany, a dwudziestu od przedmieść
miasta. W końcu inwazja nastąpiła w odosobnionym miejscu zwanym Zatoką Świń, którą znamy
jako scenerię najbardziej upokarzającej amerykańskiej klęski do czasu Wietnamu. Dla
Kubańczyków, którzy udawali się na Florydę – i długo nie mogli się zdecydować, gdzie
rozpakować walizki – nie było Kuby północnej ani południowej, nie mieli oni republiki, która
mogłaby być dla nich schronieniem czy terytorium, skąd walczyliby z komunistycznym bastionem.
Stali się obcymi zniewolonymi przez przyjacielską potęgę. To niewola umiarkowana, ale nieugięta,
jaką potrafi wyegzekwować tylko Wujek Sam od każdego, kto spróbuje naruszyć jego status. Być
może pojawi się pytanie, czy to, co wczoraj było dobre dla nas, a złe dla naszego wroga, finalnie nie
okaże się złe dla wszystkich. W wyniku mojej skutecznej polityki perswazyjnej przed czterema
dekadami, w której pomogło mi pięćdziesiąt tysięcy bojowników, a także artyleria rozmieszczona
na Isla de Pinos, nie muszę się teraz obawiać o back up moich dawnych wrogów. Kiedy
Koreańczycy z północy demonstrują swoje dokonania nuklearne i biorą się do produkowania bomb
atomowych, jakby chodziło o tabliczki czekolady, wiedzą, że ich sąsiedzi z południa boją się
o swoje aktualne interesy, plany rozwoju i inwestycje, a także oskarżają o niezdecydowanie
i bezradność Amerykanów. Czy nie byłoby dobrze mieć na Isla de Pinos republiki, która
wspierałaby mnie ekonomicznie? Jak na razie nic się nie da zrobić w tej materii, ale tak czy inaczej
to Miami przeszło pod protektorat kubański. Ich Tajwanem nie stała się Isla de Pinos, lecz własne
terytorium.
Przemienienie Isla de Pinos w niezdobytą twierdzę było pierwszą strategiczną decyzją
obronną dotyczącą terytorium, jaką podjęliśmy w 1961 roku. Nie mieliśmy ani samolotów, ani
statków, musieliśmy więc działać szybko. Drugim tego typu działaniem było Escambray, ale o tym
opowiem później. Ograniczaliśmy możliwą scenerię desantu, póki mieliśmy na to czas. Ponownie
uaktywniła się moja umiejętność przygotowania i rozmieszczenia zasadzek. Pierwsza lekcja
dyscypliny: to ty wybierasz miejsce.
Niewiele brakowało, a zwinęlibyśmy im sprzed nosa, jak dywan, Zatokę Świń.
Pod koniec marca 1961 roku odbywam podróże w związku z planami uformowania Rządu
Rewolucyjnego. Udaję się do Ciénaga de Zapata, gdzie powstało wiele centrów turystycznych
w strefie Playa Girón, Playa Larga i na lagunie Tesoro. Girón i Playa Larga to dwa punkty, gdzie
zainwestowaliśmy najwięcej na obszarze przyległym do Zatoki Świń.
W Girón ukończono pas startowy, oprócz tego zbudowano drogę łączącą plażę
z miejscowością Jagüey Grande. W późnych godzinach nocnych na wybrzeżu występuje
niespotykana jasność na niebie, około godziny 1.30, zgodnie z tym, co wskazuje fosforyzująca
tarcza mojego zegarka, przystosowanego do nurkowania na głębokościach, zatrzymuję się przy
brzegu. Spoglądam na horyzont i w pewnym momencie odwracam się w stronę Celii, która zawsze
stoi za moimi plecami. Mówię do niej:
– To idealne miejsce na desant, wiesz o tym, co nie?
Zastanawiam się jeszcze chwilę, ponieważ znam to miejsce, miałem okazję już tutaj
nurkować.
– Ale może nie jest to najlepszy pomysł. Widzisz te czarne plamy na wodzie? Widzisz,
gdzie pada światło księżyca? To rafa koralowa. Widzisz? Popatrz tam. Jakieś pięćdziesiąt metrów
stąd, widzisz?
Posuwam się po wilgotnym piasku. Idą za mną, Celia i kilku ochroniarzy. Mówię, by zgasili
reflektory w samochodach. Koncentruję się, spoglądając na powierzchnię morza.
Przywołuję wtedy kapitana Antero, szefa stanowiska wojskowego z Jagüey Grande, który
dołączył do mojej karawany z chwilą, gdy wjechaliśmy do strefy Ciénaga. Sprawuje najwyższą
funkcję wojskową w regionie, a zwyczaj nakazuje, by piastujący takie stanowiska dołączali do mnie
na czas przejazdu.
– Słuchaj, Antero – mówię – umieścimy tutaj karabin maszynowy kalibru 50 na czołgu
wodnym, a drugi naprzeciwko pasa startowego.
Mówię dalej.
Rozprawiam o umieszczeniu czterolufowych karabinów przeciwlotniczych i batalionu
piechoty. O takie wzmocnienia trzeba też prawdopodobnie zadbać w Playa Larga.
Jednak nie będziemy mieć na to czasu. Wydarzenia nabierają pędu. Rozkazy nie mogą być
wykonane. Broń i ludzie nie przemieszczają się tak szybko, jak tego oczekuję.
Ale nie to jest najistotniejsze.
Zatrzymuję się w swoim przemarszu przez piasek. Poklepuję przyjacielsko po ramieniu
kapitana Antero, a on wie, że powinien się wycofać. Zostaję sam na sam z Celią, podczas gdy
dociera do moich uszu odgłos morskich fal, a światło księżyca tworzy poprzeczny refleks nad
Zatoką Świń. Jedyną przyjemnością, jaką możemy teraz odczuć, jest powiew bryzy, który na chwilę
odpędza ataki chmar komarów.
– Wiesz co, Celio?
– No – odpowiada.
– Popełniam duży błąd. Właśnie zdałem sobie z tego sprawę.
– Błąd, ty, Fidelu? – pyta z niedowierzaniem.
W jej słowach nie ma ironii. Po prostu dodaje mi animuszu.
– Nie zdajesz sobie sprawy, że jestem oblężony i powtarzam ten sam stary błąd strategiczny,
zamykam się w twierdzy. I co osiągam? Nie jestem Francuzem
20
. Przemieniłem tę cholerną wyspę
w swoją twierdzę. I co dzięki temu wygrywam? Nic. Tylko tyle że sam siebie osaczam. Trzeba
dokonać radykalnej zmiany w polityce obronnej.
– Co chcesz zrobić, Fidelu? Co możesz zrobić, jeśli twoją granicą jest morze?
– To proste, Celio. Proste. Musimy przenieść nasze siły poza terytorium wyspy. Dokładnie
tak, jak zrobili to Japończycy, unikając wpadnięcia w taką samą pułapkę, rozpierzchli się na terenie
całego Pacyfiku. Ja zrobię to samo, ale nie popełniając błędu Pearl Harbor.
– Oszalałeś, Fidelu – odpowiada, a na jej twarzy rysuje się uśmiech.
– Oszalałem? Jeszcze zobaczysz. Od teraz nie będę grodził jankesom nowych stref
możliwego desantu. Od teraz będą musieli ścigać mnie po całym świecie.
Schyliłem się i wyszukałem w piasku otoczak przypominający kawałek marmuru, po czym
zamachnąłem się i cisnąłem nim prawą ręką w stronę morza, jak robiłem to w czasach młodości.
Delikatnie, ale stanowczo, żeby kamień prześlizgnął się po powierzchni i kilkakrotnie zanurzył, aż
stopniowo zacznie wytracać prędkość i lekkość lotu i pójdzie na dno.
Ja ciskający nocą kamień na Playa Girón, a w tle Celia Sánchez. Bitwa zbliżała się
nieuchronnie.
Słyszycie odbijanie się kamienia od tafli wody?
Błogość plaży. Plaża i noc.
Bitwa o Playa Girón (dla gringo to Zatoka Świń) odbyła się zgodnie z naszymi
przypuszczeniami. Wróg swoim działaniem przekazał nam dokładne informacje o swoich
zamiarach i dał nam czas, by go wykończyć. Znaki, jakie mogliśmy wyczytać z ich posunięć,
okazały się fundamentalne, gdyż – nie zapominajcie o tym – chodziło o operację o charakterze
tajnym. Sam koncept determinuje ograniczenia. Na przykład lotnictwo. Znajdując się tak blisko nas,
na Florydzie, musieli rozpocząć działania z Nikaragui, dotrzeć do wybrzeży Kuby, przez chwilę
tutaj zabawić i czym prędzej zawracać. Dlatego ogromne znaczenie miało dla nich lotnisko
w obrębie Playa Girón z całkiem przyzwoitym pasem startowym, który wybudowaliśmy rok
wcześniej w ramach planu turystycznego w Ciénaga de Zapata. Niemal cała wydajność operacyjna
ich lotnictwa zależała od zajęcia pasa i przeznaczenia go na bazę dla szwadronów składających się
z B-26. Także na tym pasie po zajęciu nabrzeżnej części plaży będą lądować członkowie Rady
Rewolucyjnej mający legitymizować wyprawę. Spadochroniarze byli dla nas pierwszym sygnałem.
Nikt nie posyła spadochroniarzy, by lądowali w świetle dnia, jeśli za nimi nie podążają masowe siły
desantowe. Kiedy więc dochodzi do bombardowania, 15 kwietnia o poranku, nie tylko ogłaszają
nam swoją inwazję i ujawniają ewidentną chęć zniszczenia naszego lotnictwa stacjonującego na
ziemi, ale także pokazują, że są ograniczeni, znajdując się dwa kroki przed celami, które zamierzają
ostrzelać – trzy aerodromy, a w nich nasze samoloty wojenne – i wiedzą, że stamtąd będą się zwijać
do Nikaragui, albo, w razie niepowodzenia – ku rozpaczy CIA – będą salwować się ucieczką na
Florydę. Możecie zatem sobie wyobrazić, co się działo w Waszyngtonie, kiedy samoloty U-
2 przekazały, że na pasie startowym stoją nienaruszone T-33. Powiedzieli, że trzeba je
zlikwidować. Kennedy’ego kosztowało sporo wysiłku wydanie rozkazu, bo przestali mieć pewność,
gdzie są samoloty, bo my nieustannie je przestawialiśmy, pozostawiając pilotów w kabinach na noc.
Jeśli było im niewygodnie spać wewnątrz, rozkładali maty pod skrzydłami. Potem, nad ranem,
startowali i U-2 odnotowywały ich obecność raz w jednym miejscu, kiedy indziej w innym.
Przypomnijcie sobie aksjomat: powolny w polityce, ale bardzo szybki w wojnie. Ja i moja
Blitzkrieg. A jeśli Kennedy wyda rozkaz drugiego bombardowania, oznaczać to będzie
bezpośrednie wypowiedzenie wojny, w której nie ma wątpliwości, że sprzątną nas z powierzchni
ziemi. Wiązałoby się to jednak ze zbyt wysoką ceną polityczną, jakiej nawet Stany Zjednoczone nie
mogły zapłacić, choćby w związku z groźbą (jaka w swoim czasie wywołała zamierzony efekt), że
Chruszczow przybędzie nam z pomocą. Wtedy Kennedy stał się mimo woli naszym sojusznikiem,
nie angażując najbardziej reakcyjnych sił wywiadowczych ani Pentagonu. Ponadto wyruszyły już
statki i samoloty były potrzebne do wsparcia desantu. Czas na przeprowadzenie tajnej operacji już
się wyczerpał i w miarę jak flota zbliżała się do wybrzeży Kuby, możliwości odwrotu
wyczerpywały się z taką samą prędkością, z jaką następowało posuwanie się naprzód wiekowych
statków, i w końcu, gdy dotarli do brzegu zatoki, a pokład szykowano do wypuszczenia łodzi
desantowych, tajna operacja w ciągu kilku minut przemieniła się w oczywiste działanie wojenne.
Wieczność jest teraz
Tak brzmiały słowa okrzyku utrzymywanego długo, ale zawieszonego w powietrzu, jako że
na całym kontynencie amerykańskim obowiązywał dotąd całkowity zakaz deklaracji wiary
w komunizm albo cokolwiek, co się z nim skojarzy. Jeśli akceptowano tego typu zaangażowanie, to
jedynie jak pariasa społecznego. Nie miałeś co myśleć o czerwonym rządzie, bo zaraz zostawałeś
obalony, a w najlepszym razie puszczony wolno, z ocalałą głową wciąż przylegającą od karku, lecz
skazany na wieczne wygnanie. Ciekawe: zarówno CIA, jak i my nie ujawnialiśmy publicznie
naszych prawdziwych intencji. Oni przygotowywali swoją wojskową inwazję w skrytości
i tajemnicy. My kierowaliśmy się ku socjalizmowi, utrzymując dyskurs o budowaniu demokracji
nie mniej przykładnej niż szwajcarska. Kiedy uświadomiłem sobie przebieg mojej rozmowy
z Nixonem, który wolał pozostać głuchy na moje prawdy, postanowiłem, że najsłuszniejszym
kierunkiem mojego dyskursu, do czasu aż będę w stanie go utrzymać, będzie unikanie mówienia
o istocie naszych celów. Inwazja stanie się nieodwracalna, ale to oni ją zaczęli. Ja jednak potrafiłem
to wykorzystać. Potrafiłem zrobić użytek z czasu, jaki poprzedzał ów punkt spójny. Wiedziałem, że
tak czy inaczej, aby usprawiedliwić działanie wojskowe, na wypadek gdyby mnie pokonali,
wykorzystają całą swoją propagandę, by udowodnić mój związek z komunizmem. Tak więc
pozostawało tylko jedno wyjście: sięgnąć po ich słowa, które cisnęły im się na język. Pierwszy krok
wykonałem o godzinie czwartej po południu 17 kwietnia 1961 roku, kiedy podczas dyskursu
postanowiłem nabrać powietrza w płuca, by mieć chwilę na wysłuchanie tego, co jeden z moich
strażników wyszeptał mi do ucha: „Komendancie, na horyzoncie, zarówno na wschód, jak i zachód
od Hawany, i też na północnym wybrzeżu prowincji Oriente widać statki”. Miałem naprzeciwko
siebie morze karabinów, część batalionów z Hawany. Kontynuowałem przemówienie, wyliczając,
czego jankesi nie byli zdolni nam wybaczyć, kiedy zaś przyswoiłem już informacje przekazane mi
chwilę wcześniej szeptem, w ciągu następnych jedenastu sekund wypowiedziałem następujące
słowa: „Imperialiści nie są w stanie nam wybaczyć tego, że tutaj jesteśmy kimś, kogo nie potrafią
zaakceptować. To też poczucie godności, mądrość, wartość, posiadanie własnych przekonań,
zdolności do poświęcenia i duch rewolucyjny narodu kubańskiego. Tego nam nie potrafią
wybaczyć. Że gramy im na nosie, że gramy na nosie samym Stanom Zjednoczonym!”. Tymi
słowami odmieniłem na zawsze historię Kuby i Stanów Zjednoczonych. Tymi kilkudziesięcioma
gorączkowo wypowiedzianymi słowami określiłem los kontynentu na najbliższe dekady.
Wyszedłem przed szereg – do czasu, aż mniej więcej o tej samej porze w środę 19 kwietnia na
Playa Girón rozbity został ostatni element brygady najeźdźcy, los naszego narodu pozostawał
nierozstrzygnięty. Ponownie zaczerpnąłem powietrza w płuca, nim rozpocząłem ostatni fragment
dyskursu. Wtedy stało się jasne, że pogrzeb przemienia się w święto, i usłyszałem, jak tłum nuci
rytmiczną pieśń, wznosząc nad głowami karabiny FAL i czeskie karabiny maszynowe. Argumenty
były po mojej stronie. Deklarując socjalistyczny charakter Rewolucji, przenoszę się na teren,
którego jankesi nie widzą. Moja bitwa urasta do wyższej rangi. Z powodu socjalizmu, utopii
i tajemnicy czegoś nieznanego i nieuchwytnego, podczas gdy oni w tym czasie pozostają ze swoimi
banalnymi chęciami ocalenia własnych nędznych interesów, posiadłości ziemskich, piwnic. A tutaj
pojawiają się chętni, by umierać za idee, za flagi. A nie w imię obcego kapitału. Taka była wartość
dodana socjalizmu do współczesnej mistyki. Socjalizm nie jako formacja ekonomiczna, lecz
standard wojny.
Wzruszyłem się. Czy ktoś może się wzruszyć wypowiedzianymi przez siebie samego
słowami?
Właśnie ujrzałem tablicę, na której ktoś napisał moje imię własną krwią. Eduardo García
Delgado. Nie docierają do mnie żadne dźwięki, gdy patrzę na tablicę, która faluje przed moimi
oczyma. „Eduardo”, słyszę, jak ktoś mówi. Artylerzysta nazywa się Eduardo García Delgado.
Było to coś na wzór przestrogi, wskazanie palcem, potwarz. Zdałem sobie sprawę, że
przynależę do świata umarłych, że muszę zareagować. Kiedy widzisz swoje imię pisane w agonii
przez kogoś innego, nieuchronnie czujesz się, jakbyś obcował z boskością. Zrozumiałem, że muszę
uciekać przed emocjami i zewem krwi. Naród swoją śmiercią i agonią czyni mnie słabym. Gest
oddania artylerzysty obsługującego czterolufowe karabiny przeciwlotnicze, Eduarda Garcíi
Delgada, wymusza na mnie szlachetność
21
.
Dwie połowy tej samej rzeczy, powiedziałem do siebie. Dwie połowy tego samego, ale
różniące się od siebie zasady definicji, ponieważ jedna pozostaje życiem, druga staje się śmiercią.
Wydawało mi się, że dostrzegam sens myśli, która natychmiast zniknęła. Myśl to była czy
przeczucie?
Samoloty Iljuszyn-28 w bazie San Julián na zachodnim skraju Kuby. Czwartek, 25 października
1962 roku. Bombowce Ił-28 przewożące bomby atomowe i torpedy nuklearne, uznane przez
amerykańskie agencje szpiegowskie za bezużyteczne, są gromadzone i szykowane do lotów
testowych oraz do tego, by wypełnić w dowolnej chwili misję bojową: wystrzelić pociski nuklearne
we wskazane miejsce na terytorium USA.
20.
Dzień wcześniej
Kiedy zobaczyłem, że wroga flota zniknęła zatopiona lub rzuciła się do ucieczki, ledwie
rozpoczęła się bitwa, kiedy ujrzałem maszyny przemieszczające się w ciągu kilku minut po polu
walki pośród salw ognia i wystrzałów z karabinów, kiedy patrzyłem na kawałki ciał towarzyszy
przecinające powietrze, mózgi, kości, płuca, kiedy poinformowano mnie, że jeden statek wybuchł,
jakby ktoś podłożył pod niego bombę atomową (to Río Escondido transportujący paliwo do
samolotów, na którym Carreras kazał jeszcze w Santa Barbara umieścić dwie rakiety), i że znad
pokładu drugiego, częściowo zanurzonego w wodzie, unosiła się czarna kolumna dymu (to
Houston, który płynął z posiłkami batalionów i amunicji, ale jeszcze nie zdążył dokonać desantu),
powiedziałem do siebie: „Kurwa, tak powinna wyglądać wojna”. Całe to żelastwo. Nasze samoloty
spisywały się świetnie. Stary aksjomat, który powtarzam, że do prowadzenia polityki potrzebny jest
czas, ale w działaniach wojennych liczy się szybkość, znajdował odzwierciedlenie w sytuacji. O to
chodziło. Szybkość. Wiedziałem, że trzeba działać z pełną świadomością strategii i być szybkim, bo
wrogowi zależało na ustanowieniu przyczółka desantowego. Aby zrealizować swój cel, rozpoczęli
od opanowywania strefy powietrznej. Dlatego tak bardzo zależało im, by nie sprzedawać mi
samolotów, a te, które stacjonowały na ziemi, zniszczyć. Dysponowałem piechotą, wozami
pancernymi i artylerią w wystarczającej ilości, w stosunku stu do jednego, by ich pokonać, ale ich
lotnictwo mogło bez wielkiego wysiłku powstrzymać moje zamiary
22
. Największym zagrożeniem
dla mnie było spóźnienie. Miałem tylko pięć przyczep, żeby przetransportować czołgi z Managui na
miejsce walk, zajęłoby to jednak sporo czasu. Kiedy wróg przejmował kontrolę nad niebem, nie
mogliśmy poruszać się za dnia. Trzeba było więc działać szybko w inny sposób. I wtedy przydatna
okazuje się nasza flota wojskowa. Pierwszy raz w swojej karierze wojskowej dowodzę samolotami
w bitwie, ale tej broni należało się uchwycić. W pierwszej kolejności trzeba było wysłać naszą flotę
do walki z flotą wroga. Samoloty pozostawały bez ochrony, moje oddziały na ziemi, stąd
kilkugodzinne opóźnienie. Jednak to one osłabiły wroga czekającego na posiłki przybywające
statkiem, który wydał z siebie agonalny okrzyk, zadzierając do góry swój dziób jak rekin płetwę,
z kolumną dymu unoszącą się ponad nim. Zasobami wojsk lądowych zarządzałem jak partyzantką,
zmuszony używać ich tylko nocą, chroniąc przed niszczycielskim ogniem B-26 z pomocą
ciemności, które były dla nas teraz tym, czym swego czasu lasy w Sierra Maestra. Do czasu, aż
z odsieczą przyszły im samoloty.
Podczas gdy personel amerykańskiej floty stacjonujący na wysokości Zatoki Świń,
powściągnąwszy pragnienie wojny, oczekiwał na rozkaz uderzenia i ograniczał bezproduktywne
loty zwiadowcze z lotniskowca Essex, by zbierać coraz rozpaczliwsze informacje przekazywane
przez dowództwo brygady dogorywającej na Playa Girón, Sowieci – a mam na myśli sam Kreml –
z odległości dziewięciu tysięcy pięciuset siedemdziesięciu ośmiu i dziewięciu dziesiątych kilometra
na północny wschód od Hawany cieszyli się z uzyskiwania znacznie wiarygodniejszych informacji.
Otrzymywali je z pierwszej ręki, z pola bitwy, dzięki użyciu mechanizmu, który mieliśmy u nas
w kraju. Generał Wladimir Siemiczastny, ówczesny szef KGB, wydał rozkaz głównemu
specjaliście do spraw kubańskich, którego mieli w swoich szeregach – Nikolajowi Leonowowi – by
zbierał wiadomości, jakie docierały do KGB, i powiadamiał ich o stanie sytuacji co czterdzieści
minut. Leonow z dwiema wielkimi mapami zajął miejsce w gabinecie samego Siemiczastnego. Na
jednej odnotowywał to, co przekazywały amerykańskie agencje informacyjne, na drugiej zaś to, co
uzyskiwali z Kuby. Poprosił o natychmiastowy kontakt z dowództwem kubańskim. Tym sposobem
staje przede mną w punkcie dowodzenia w cukrowni Australia, w poniedziałek 17 kwietnia
o zmierzchu, Jurij P. Gabrikow. Przyjechał moskwiczem 407, tym samym, który krążył po ulicach
Hawany jako eksponat wystawy poświęconej nowatorstwu Związku Radzieckiego, jaka odbyła się
rok wcześniej, i który to samochód zatrzymał dla siebie do wykorzystania w ramach sprawowanego
stanowiska attaché kulturalnego ambasady. My zatrzymaliśmy helikopter Mi-4. „Jurij, co ty tu
robisz? – krzyknąłem, widząc, jak wchodzi do biura administracyjnego Australii, a na mojej twarzy
pojawił się uśmiech od ucha do ucha. – Nie jesteś przypadkiem specjalistą od spraw kultury?”.
„Też, Fidelu – odparł. – Też”. Na ścianach wisiały mapy w skali jeden do pięćdziesięciu tysięcy
przedstawiające Ciénaga de Zapata, a po biurze przemieszczało się około dziesięciu oficerów
krążących wokół map, coś odznaczających, by następnie kierować się w stronę dopiero co
zainstalowanych tamtego popołudnia aparatów telefonicznych. Nie uszło mojej uwagi, że Jurij miał
na sobie mundur Policji Rewolucyjnej, świeżo włożony, świadczący o solidarności z nami.
O dziwo, był nieuzbrojony. Uznałem jednak, że odpowiedni kaliber zostawił w swoim moskwiczu.
„Jesteś nieuzbrojony, Jurij! – powiedziałem, raz jeszcze wyrażając swoje zdziwienie. – Nic dali ci
nic do obrony?”. „Mam, co trzeba, Fidelu. Dzięki, towarzyszu”. „To ważne, to bardzo ważne. Na
wojnie trzeba mieć broń”. Szybko położyłem dłoń na jego ramieniu, ustanawiając intymną więź. To
tak, jakby dzięki temu gestowi ustalać granicę komunikacji niedostępną dla nikogo z zewnątrz.
W tym sensie wzrost towarzyszy, którzy sięgają mi do pach, jest dla mnie idealny do spiskowania.
Jurij pozwolił poprowadzić się łagodnie w stronę map przyklejonych taśmą klejącą do kartonowej
ściany gabinetu, a ja, pochylając się do jego ucha, nakreśliłem mu z dokładnością ruchy naszych
wojsk. Nie więcej jak trzydzieści godzin. Tyle, co najwyżej, pozostawało im czasu. „Moskwa
potrzebuje informacji z pierwszej ręki, Fidelu – powiedział. – Mnie zlecili zadanie”. „Tak się
sprawy mają, Jurij”. „Wiem, Fidelu. Już wiem. W takim razie, co mam im przekazać”. Zapytałem
go, czy planuje wrócić do Hawany i czy będzie tam sam. Miał przed sobą trzy godziny drogi
i powinien zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Zaproponowałem mu samochód z obstawą, ale
odrzucił propozycję. Nalegałem, zdając sobie sprawę, że najmniejsza rzecz może opóźnić
przekazanie zaszyfrowanej informacji. Byłem stanowczy. „Jest sprawą najwyższej wagi, by twoja
wiadomość dotarła do Moskwy, Jurij. Będzie ci towarzyszył patrol”. Pamiętam też, że zanim się
odmeldował, postanowiłem go o coś prosić, wykorzystując jego obecność w miejscu, które można
było określić przedsionkiem działań wojennych, przy dźwięku wybuchających w odległości około
pół kilometra od centrali Australia pocisków bitwy, zdającej się teraz oddalać, i odgłosach
przejeżdżających naprzeciwko nas czołgów T-34, które po opuszczeniu przedmieść Hawany miały
za sobą blisko dwustukilometrową trasę. Potrzebowałem dużo uzbrojenia najnowszej generacji.
„Teraz problem, przed jakim stajemy, Jurij, jest taki, że ich pokonamy – powiedziałem. – Formuła
przyjęta dla naszych działań niedługo się wyczerpie. Dlatego muszę się przygotować na uderzenie
frontalne”. Przyjaciel Leonow powiedział mi później, że gdy otrzymał raport Jurija, w Moskwie
było już późno w nocy, a on pospieszył czym prędzej z przekazaniem informacji o tym, że
Amerykanie nieuchronnie przegrywają walkę. „Nasi specjaliści informują z miejsca toczących się
operacji, że według tego, co podają Amerykanie, antycastrowskie siły dokonały okupacji”. Dzięki
takiej informacji Chruszczow mógł odetchnąć ze spokojem i zawezwać sekretarki. Światła
w politbiurze Kremla nie zgasły tamtej nocy. Zredagowali wiadomość dla prezydenta Kennedy’ego
brzmiącą jak ultimatum. Zagranie godne kogoś, kto schwytał Pana Boga za nogi. 18 kwietnia
o godzinie 12.00, kiedy McGeorge Bundy, krajowy doradca do spraw bezpieczeństwa, stawił się
przed prezydentem Kennedym, by przekazać, że sytuacja na Kubie jest nie najlepsza, wiadomość
od Chruszczowa dotarła do Białego Domu. Myślę, że to wtedy – co pozwolę sobie teraz
powiedzieć – gdy w Moskwie powoli nastawał świt, a Chruszczow przygotowywał odezwę do
Kennedy’ego, rozpoczęła się seria nieporozumień, do jakich dojdzie między nami w przyszłości.
Leonow przekazał przez Jurija moją prośbę o wsparcie zbrojne, co wesoły i gadatliwy Chruszczow
przyjął z wyrozumiałością jako coś, co należy rozwiązać jak najszybciej. Zwłaszcza przez wzgląd
na nieporządek panujący w administracji amerykańskiej – po klęsce na Playa Girón – Stany
Zjednoczone nie miały jak uniemożliwić sowieckiego wsparcia wojskowego dla Kuby. Iluzja
niezwyciężonej twierdzy w dzień triumfu to kolejna droga prowadząca ku zatraceniu.
Przebywam na dziedzińcu przyległym do bungalowu administracji w centrali Australia
i rozstaję się z Jurijem, który zasiada za kierownicą swojego moskwicza 407. Za nim stoi radiowóz
ford fairline z 1957 roku należący do Policji Rewolucyjnej, który będzie mu towarzyszył do
Hawany. W skład załogi wchodzi trzech policjantów uzbrojonych w czeskie karabiny maszynowe,
na dachu pojazdu włączony jest już niebieski kogut. Pochylam się przy lewej szybie i klepię Jurija
po ramieniu, jak zazwyczaj się to robi, gdy nadchodzi czas pożegnania. Dostrzegam na bocznym
siedzeniu cały plan, z którym przyjechał z Hawany, dotyczący logistyki walk. Wszystko ma pod
ręką, nie musi puszczać kierownicy, aby zapoznać się z poszczególnymi artykułami. Na fotelu
pasażera leży starannie rozłożony haftowany materiał służący za rodzaj obrusu, na którym znajdują
się opróżniona do połowy butelka wódki, szklanka, jabłko, cebula, pajda ciemnego pieczywa
i pistolet Makarow.
Wydawało się, że morze trzciny cukrowej otaczające nas podczas rozmowy było
zaaranżowaną na potrzeby chwili scenografią. Pole trzciny – głównie gatunek POJ 2878 – które
zaopatrywało skromną fabrykę cukru, teraz pogrążoną w ciszy, rozpościerało się w odległości około
pięciuset metrów od nas. Aby czytelnik mógł wyobrazić sobie lepiej to miejsce, powinienem dodać,
że cukrownia Australia zaprzestała sezonowej działalności przy zbiorze trzciny, a stan braku
aktywności trwał od początku zimy do, zazwyczaj, połowy stycznia. To tak zwany martwy okres,
w którym naprawiano maszyny i dawano odpocząć polom, aby rośliny odzyskały żywotność.
Dlatego nie było pracowników ścinających trzcinę maczetami. Przenieśli się do innego miejsca, by
zapewnić sobie przychód z innego źródła, przy innych uprawach, w innej części kraju. Myślę, że
warto o tym wspomnieć, bo brak zwyczajowej aktywności wokół cukrowni – ludzie z maczetami,
woły i traktory przemierzające trasy z ładunkami w promieniu czterdziestu, pięćdziesięciu
kilometrów, których widok pamięta każdy Kubańczyk urodzony na wsi – pozwolił nam uniknąć
dodatkowych napięć. Pola pozostawały wyludnione, podobnie jak drogi, a abuliczne i powolne
zwierzęta pasły się tam, gdzie pozostawili je ich właściciele. W kraju działało kilka cukrowni, gdy
doszło do inwazji. W Australii nastał jednak martwy okres, dlatego wszystkie okoliczne drogi –
i pejzaż – były wolne od pracujących cywilów. Jurij odjeżdża, a ja, zanim wrócę do
administracyjnego bungalowu, zerkam w stronę komina fabryki. To z pewnością najwyżej
wystający ponad powierzchnię ziemi punkt w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Chwilę
wcześniej słyszałem, jak coś na ten temat przebąkiwał Gamonal. Zupełnie słusznie odebrałem to
jako przejaw profesjonalizmu mojego ochroniarza. Komin bez wątpienia stanowił dobry punkt
odniesienia dla sił powietrznych. Wystarczyło, by wiedzieli, że tam znajduje się moje centrum
dowodzenia, by móc zapomnieć o innych działaniach i misjach i skupić się na zniszczeniu centrali
Australia i jej młyna. Jeden samolot próbował nawet zbliżyć się do tego miejsca 19 kwietnia, B-
26 pilotowany przez ostatnich pilotów CIA, z których usług korzystali, gdy w Puerto Cabezas nie
było już pilotów kubańskich, bo albo zostali przez nas zestrzeleni, albo odmówili lotów po
kubańskim niebie, świadomi rzezi, jaką mogliśmy im zgotować. Jeśli Amerykanie mieli jakieś
informacje o mojej obecności w młynie, zdobyli je dzięki lotowi zwiadowczemu samolotu U-2.
Maszyny startujące z Essex nigdy nie dotarły w pobliże Australii, nie stwierdziliśmy też żadnych
śladów infiltracji wśród naszego personelu. Myślałem, że mogli mnie namierzyć przez U-2, jeśli na
wykonanych przez samolot zdjęciach dostrzegli trzy moje oldsmobile, chociaż czas lotu
powrotnego U-2, odczytanie zapisu kamer, wywołanie zdjęć i wydruk, a potem badanie i analiza
wymagały zapewne więcej niż jednego dnia intensywnej pracy. Skłaniam się raczej ku myśli, że
jako cel obrali zbombardowanie trzydziestoczterokilometrowej drogi, która dzieli centralę Australia
od Playa Larga, a po której przedostawały się liczne zasoby naszych oddziałów i sprzętu.
Rozważając ewentualną próbę namierzenia mnie z powietrza, zastanawiałem się, czy zorientowali
się, że nasze centrum dowodzenia otaczają czterolufowe wyrzutnie rakietowe. Wystarczy
wspomnieć, że jeden z B-26 został zestrzelony nad graniczącymi od południa z polami trzciny
cukrowej – należącymi do centrali Australia – terenami bagnistymi. Obniżył lot do tego stopnia
i leciał tak wolno w miejscu, gdzie przemieszczały się działa 12,7, że wystarczyło skierować je
w jego stronę i wystrzelić z końską siłą. Pilot Thomas Willard Ray – zidentyfikowany później –
musiał się ratować lądowaniem awaryjnym. Opadł podwoziem na pole trzciny. Czyż to nie słodka
symbolika? Samolot przełamał się na dwie części mniej więcej w połowie kadłuba. Tylna część
stanęła w płomieniach. Pilot i jego towarzysz – Leo Francis Baker, też pilot bombowców –
wyskoczyli z kabiny i zdołali oddalić się z miejsca lądowania tuż przed wybuchem silników.
Daleko nie uciekli. Posłałem komendanta Oscara Fernándeza Mella z oddziałem, by ich schwytali.
W kilka minut namierzyli ich na wąskiej dróżce wijącej się między polem trzciny a cukrownią.
Jeden z nich otworzył ogień z krótkolufowego pistoletu kalibru 38 i natychmiast został
wprowadzony w stan lewitacji za sprawą siły ognia FAL-a. Drugi pilot – Thomas Willard Ray –
wykonał gest, jakby chciał rzucić granat, i też został potraktowany falą pocisków z FAL-a, które
przeszyły mu klatkę piersiową, a jeden z nich utkwił w prawym oku. Granat, z nieodbezpieczoną
zawleczką, wypadł mu z ręki na ziemię.
Kiedy komendant Fernández Mell – uznawany za najprzystojniejszego lekarza, jaki
wyruszył z nami do Sierra Maestra – stanął w drzwiach centrum dowodzenia, jego ludzie już
czekali na gratulacje. Na palmowych liściach przywlekli dwa ciała. Dostrzegłem zakłopotanie na
twarzy Oscarita, jakby nie odnajdował powodów radości w tym, co właśnie stało się jego udziałem.
Na jego dłoniach widać było zaschłą krew, kiedy wyciągnął rękę, by coś mi podać. „Przejrzałem im
kieszenie”, powiedział. „Mhm”, zareagowałem, czekając na ciąg dalszy. „Obaj to Amerykanie,
Fidelu”. „Kurwa, Oscarito. Kurwa mać”. Moja pierwsza reakcja. Przekleństwa. „Jasna cholera,
Oscarito”, kontynuowałem. „Kurwa, ja pierdolę, jasny gwint. O dupę rozbić”. „Nie chcę tego
słyszeć! Wiesz, co by oznaczało mieć przynajmniej jednego żywego? Wyobrażasz to sobie?
Powiedz, Oscarito”. Wykonałem gest głową, nakazujący Gamonalowi przejęcie papierów. „Tutaj są
wszystkie dokumenty, Fidelu”. Kurwa. I ja pierdolę. I jasny gwint.
Cóż, nie można było niczego odwrócić, w żaden sposób nie dało się z tym już nic zrobić, tak
więc udałem się do ekipy Oscara i siląc się na uśmiech, powiedziałem: „Misja zakończona,
towarzysze. Złóżcie raporty w swoich jednostkach”. Ciała zostały przewiezione ciężarówką na
cmentarz w Jagüey Grande, do miejsca pierwszego pochówku ofiar w szeregach wroga. Wtedy też
zaprosiłem do bungalowu Oscarita. „Wchodź, dalej”. Gamonal uprzątnął stół, na którym leżały
mapa i aparaty telefoniczne, kompasy i ołówki, by umieścić na blacie mały skarb i dokonać
inwentarza. „To należało do Amerykanina, który najbardziej ucierpiał – powiedział Oscarito. –
Miał na sobie szare spodnie, biały pulower i koszulkę. Miał trochę ponad sto osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu i ważył ze sto sześćdziesiąt funtów”. „Teraz będzie ważył więcej –
stwierdziłem – nafaszerowany sporą dawką ołowiu. Od kiedy jesteś lekarzem sądowym, Oscarito?
Nie byłeś przypadkiem chirurgiem?”. Wśród rzeczy była amerykańska moneta pięciocentowa – jak
sądzę, rodzaj amuletu – licencja pilota z numerem 0832321-M wystawiona na nazwisko Leo
Francis Bell, z adresem zamieszkania 148 Beacon St., Boston, i karta ubezpieczeniowa
(ubezpieczenie społeczne) numer 014-07-6921 na imię Leo Francis Baker. Przy drugim ciele nie
znaleziono żadnych dokumentów. Oscarito opisał ofiarę w podobny sposób, ubranie i aspekt
fizyczny, choć ten drugi był nieco postawniejszy i wyższego wzrostu. Poprosiłem, by zabrał ze
stołu rzeczy, i sięgnąłem po pióro wieczne. W ciągu kilku minut będę miał gotowy Komunikat
Numer Trzy Rządu Rewolucyjnego, w którym opiszę dwóch nieboszczyków narodowości
amerykańskiej, co zaświadczy o udziale Amerykanów w wydarzeniach.
Nigdy nie ustaliliśmy dokładnej liczby kontrrewolucjonistów lub podejrzanych o bycie
nimi, jak i osobników wykazujących podobne skłonności, którzy przebywali w miejscach
przeznaczonych na więzienia, ale było ich blisko pół miliona. W ciągu jednego poranka rozbiliśmy
całą piątą kolumnę z potencjalnymi jej komórkami. Nie pozwoliliśmy, żeby ktokolwiek wykonywał
jakiekolwiek ruchy za naszymi plecami. Pół miliona więźniów, choćbyśmy mówili tylko o jednym
tygodniu, w kraju liczącym wówczas nie więcej niż siedem milionów mieszkańców, czyni z nas –
zarówno w procentach, jak i liczbach – producentów największej w historii liczby zasadzek w całej
Ameryce Łacińskiej i z pewnością znajdujemy się w światowej czołówce. Niech Bóg pobłogosławi
naszą determinację w obronie siebie samych. Trzy główne ośrodki penitencjarne zostały utworzone
na terenie miasteczka sportowego, na dwóch największych stadionach bejsbolowych w Hawanie
oraz w Blanquicie, znanym teatrze w arystokratycznej dzielnicy Miramar. Ten ostatni wybór miał
uzasadnienie w tym, że łatwo nam było przewozić do tego miejsca przedstawicieli burżuazji,
łącznie z transportem pieszym. Tam też mój kumpel z Belén, Eduardo Curbelo, został mianowany
administratorem, zanim pogrążyła go psychopatyczna schizofrenia. Później teatr został nazwany
imieniem Chaplina, ponieważ ktoś powiedział mi, że aktor sympatyzował z komunizmem. Ale
nazwa nie utrzymała się długo. Którejś nocy, a może któregoś popołudnia, jadąc w deszczu po
opustoszałych ulicach moim oldsmobilem, mijałem fasadę teatru, dumną, wykonaną z czerwonego
marmuru, i powiedziałem: nie, tego za wiele, sukinsyn nigdy nie raczył podziękować nam za gest
wykonany w jego stronę, co to, kurwa, ma być, w tym kraju nazwy miejsc są zarezerwowane dla
tych, którzy polegli za rewolucję, ewentualnie dla bohaterów międzynarodowego proletariatu,
a Chaplin może sobie wsadzić swoją laskę tam, gdzie słońce nie dochodzi, kurwa jego mać. I teatr
zyskał nazwę Karola Marksa. To niewątpliwie właściwszy patron miejsca, w którym kubańska
burżuazja zaintonowała swój łabędzi śpiew, a wielu jej przedstawicieli, znanych handlowców
i speców od banków, zeszło na zawał serca, w wyniku wstrząsu hipowolemicznego, na skutek
dyzenterii lub ataku nerwowego. Mieliście kiedykolwiek okazję być przez tydzień więźniami pod
wyłożonym aksamitnym poszyciem sklepieniem teatru, który zainaugurował działalność
w 1951 roku z rozmachem występem hiszpańskiego zespołu Los Chavales? Ci, których tam
ulokowaliśmy, pozostali na Kubie z nadzieją, że wystrzały z naszych studwudziestomilimetrowych
dział w odległości zaledwie trzystu kilometrów na południowy wschód umilkną, przywracając im
władzę nad narodem. Zmarli, dusząc się fetorem własnych odchodów i płynów menstruacyjnych,
które najwidoczniej doprowadziły do zatkania się ustępów w luksusowych toaletach teatru,
przemieniając je w przepełnione kloaki. Szacowne damy nie wiedziały, skąd brać materiał na
podpaski higieniczne, bo wszystkie nagle w tym samym czasie zaczęły mieć menstruację. To
doświadczenie nauczyło nas jeszcze czegoś, mianowicie uświadomiło nam konieczność
przygotowania odpowiednich zapasów – krajowej produkcji marka Íntima – w centrach
penitencjarnych, gdzie przetrzymywane będą obywatelki. Pierwszy raz pojawiła się ta kwestia
wtedy, gdy neutralizowaliśmy piątą kolumnę. W kolejnych latach, w miarę jak rosła liczba
nielegalnych prób opuszczania kraju, zorientowaliśmy się, że w położonych odłogiem częściach
wybrzeża nasze psy śledcze natrafiały na trop zużytych podpasek, co – trzeba przyznać –
wywoływało u nich niewątpliwą ekscytację. Wytłumaczenie medyczne jest takie, że stres powoduje
nadmierne pocenie, przyspiesza pracę serca, wywołuje niepokój, depresję oraz stymuluje organizm
do biochemicznej deregulacji, a u kobiet uwalnia hormony, estrogen i progesteron, co prowadzi do
szybszego wystąpienia okresu. Reasumując, doszliśmy do wniosku, że musimy poświęcić więcej
uwagi, by zapobiec nielegalnemu opuszczaniu granic kraju. Zorganizowaliśmy patrole z psami
w miejscach, które mogły sprzyjać nadmiernej aktywności o podobnym charakterze, i kiedy psy
ogarniał niepokój, a ich przyrodzenia wykazywały nadmierną pobudliwość, wiedzieliśmy, że
w pobliżu pojawili się balseros, a wśród nich są kobiety.
Wszyscy martwi piloci
Kilka dni po zakończeniu walk pojechałem do San Antonio de los Baños i wręczyłem
każdemu naszemu pilotowi sowieckiego stieczkina; były to chyba pierwsze egzemplarze, jakie
pojawiły się w kraju. Powiedziałem, że dokonamy pierwszych wyróżnień podczas Rewolucji i to
oni dostąpią tego zaszczytu. Potem, wiedząc, że każdy prawdziwy pilot to zdeklarowany pijak,
nakazałem otwarcie butelki koniaku, który razem z pistoletami przywiozłem swoim oldsmobilem.
Przygotowałem okolicznościową formułkę, która – jak się spodziewałem – wprawi ich w dobry
nastrój. Trzymając w dłoni butelkę tres cepas pochodzącą z ostatnich rezerw, jakie mieliśmy
jeszcze na Kubie, powiedziałem:
– Polewamy, panowie, już ja wiem, kiedy potrzeba wam benzyny.
Uniosłem małą szklankę do rumu wypełnioną złotym galisyjskim koniakiem Domeq, by
wznieść toast za chwałę i śmierć.
– Za Dziadka – powiedział jeden z pilotów, chyba Rafael del Pino.
Na swojej pierwszej misji na B-26 przeciwko ostrzałowi z lotniskowca Houston został
trafiony w prawe skrzydło. Biedny staruszek. Miał już swoje lata. Chciałem nawet powiedzieć, że
nie powinni byli pozwalać mu siadać za sterami, ale przypomniałem sobie, że to ja sam
przekazałem mu tamtego poranka przez telefon pierwsze instrukcje i parametry dotyczące lotu.
Szybko więc zrezygnowałem z oskarżenia. Nie narzekaliśmy na nadmiar pilotów, jeśli zatem
mielibyśmy zakazywać latania ze względu na wiek albo dlatego, że przed uniesieniem się
w powietrze nie wkładali na nos okularów, byłoby po nas.
– Za Poma Poma Silvę.
– Za Dziadka Poma Poma Silvę – powtórzył ktoś inny.
To jeden z wielu przydomków, jakie miał nasz towarzysz.
– I za Kurczaczka. Kurczaczka Ulloę – dodał Carreras.
– Za Kurczaka Ulloę – powtórzył Douglas.
Carlos Ulloa. Nikaraguańczyk, którego przysłał nam ruch rewolucyjny z Managui i którego
najeźdźcy zestrzelili podczas jego pierwszej misji w Zatoce Świń.
– Tak – powiedziałem. – Za wszystkich towarzyszy.
Przebywaliśmy w bazie w jednym z rozpadających się hangarów, w dachu brakowało kilku
cynkowych płyt, a w środku naprawiano jednego z B-26. Poprosiłem kapitana Víctora Pinę, by
zebrał wszystkich w jednym miejscu. Chciałem się z nimi spotkać na osobności. Jak zwykle
w takich wypadkach personel wie, że jest w planie spotkanie, ale nikt nie wie, że to ja przyjeżdżam.
Piloci po zakończeniu walk nie mieli wiele do roboty, nie odbywali lotów treningowych, bo stan
naszego parku maszyn nie był najlepszy. Samoloty trzymaliśmy w gotowości na wyjątkowe
sytuacje. Kiedy nadlatywały migi, baza rozbrzmiewała dźwiękami ich silników, jak działo się to
wczesną wiosną.
Postanowiłem spotkać się z pilotami o 5.50 nad ranem 17 kwietnia, jakieś cztery godziny
przed rozpoczęciem desantu, gdyż wróg niemal całkowicie utracił zdolności operacyjne
i prawdopodobnie o tej porze jego oddział był już pozbawiony dostaw wsparcia, pozostawiony
losowi, sam na wybrzeżu. Niewątpliwie mógł stawiać opór, na ziemi dysponował pięcioma
czołgami i sporą liczbą karabinów maszynowych kalibru 50. Znałem jednak na tyle dobrze swojego
wroga, by wiedzieć, że poświęcenie nie należy do ulubionych zabaw dzieci kreolskiej burżuazji.
Nasze słabowite siły lotnicze, które ledwie były zdolne wznieść się w powietrze – i to dzięki
wysiłkowi Víctora Piny – w ciągu dwudziestu minut przechyliły szalę bitwy na naszą korzyść.
Dzięki temu zyskaliśmy na czasie.
– Panowie – powiedziałem – wszystko wskazuje na to, że za kilka dni będziemy tu mieć
muzeum.
Miałem na myśli B-26 stojącego za naszymi plecami w hangarze.
– Migi nadlecą lada moment. Dlatego chciałbym wam coś zaproponować. Nie wsiadajcie do
gruchotów, które tu stoją, nie ma sensu wystawiać się na odstrzał. Jeśli nie będzie takiej
konieczności, nagłej potrzeby albo jeśli nie wezwę was ze Sztabu Generalnego, zaczekajcie na
migi.
Spotkanie z pilotami uznaję za zakończone.
Ściskam się z każdym z nich z osobna, wypowiadając kolejno ich imiona, a następnie
każdego poklepuję krzepiąco po ramieniu.
– Álvarito
23
.
– A la orden, Comandante.
– Del Pino
24
.
– A la orden, Comandante.
– Carreras
25
.
– A la orden, Comandante.
– Alberto
26
.
– A la orden, Comandante.
– Bouzá
27
.
– A la orden, Comandante.
– Lagás
28
.
– A la orden, Comandante.
– Guerrero
29
.
– A la orden, Comandante.
– Duglitas
30
.
– A la orden, Comandante.
Odchodzę na bok z Piną, zostawiając pilotów z pustymi szklankami po koniaku i pistoletami
przy biodrach i pod pachami. Spoglądają w głąb pustych szklanek, myślę, wsiadając do samochodu.
– Chyba narobiłem im smaku, Pino – mówię, gdy samochody wyjeżdżają na pas startowy,
by opuścić bazę.
– Bardzo porządni z nich towarzysze, Fidelu. Nie ma się co przejmować.
– Jedna butelka to za mało.
Pina uśmiecha się w odpowiedzi. Dyskretny skurczybyk, myślę.
Postanawiam przejść do przedyktowania rozkazów, nie wikłając się nadto w kwestie relacji
międzyludzkich.
– Słuchaj, Pino, pozwól, że coś ci powiem. Zauważyłem napięcie w grupie.
– Napięcie?
Zaraz będzie ich usprawiedliwiał.
– Tak. Posłuchaj, mówiąc o wyróżnieniach, zauważyłem, jak ten chłopak, Douglas,
wykrzywił twarz. Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę. Wydaje mi się, że w grupie są jakieś zgrzyty.
Víctor Pina nie miał innego wyjścia, jak tylko odnieść się do moich wątpliwości. Chwilę
obchodził temat, coś mruczał pod nosem, aż w końcu wydusił z siebie. Wypowiedział niewiele
słów, ale jednak zrobił to.
– Tak, Fidelu. Coś jest na rzeczy, chodzi o Guerrera i Lagása. Nie wykazywali się
zdecydowaniem podczas bitew. Są na nich skargi.
– Aha.
Moje podejrzenia okazały się zasadne i znalazły potwierdzenie w ciągu tygodnia, kiedy
porucznik Douglas Rudd odmawia przyjęcia medalu. Oświadcza, że nie chce tego samego
odznaczenia, które zostaje wręczone dwóm dupkom. Osiąga przez to dwojaki efekt. Po pierwsze na
zawsze może zapomnieć o jakimkolwiek wyróżnieniu. Po drugie natychmiast ma zostać ustawiony
na linii ognia krzyżowego. Nie można było w takim procesie jak kubański pozwolić, by ktokolwiek
udzielał mi lekcji rycerskości.
Moja intuicja dała już o sobie znać, gdy opuszczaliśmy przez główną bramę dawną bazę
Campo Batista. Odwróciłem się do Víctora Piny siedzącego na tylnym siedzeniu z uważnie
wytężonym słuchem. Powiedziałem:
– Chcę, Pino, żebyś od teraz przestał rozpieszczać tych przybłędów. Niech się wezmą do
roboty. A przede wszystkim trzeba mieć się na baczności. Widzę, że przyprawiają o ból głowy.
Lada chwila dojdzie tu do rozpierduchy. Rozumiesz, co mam na myśli?
Pina odpowiedział, stosując najczęstszy i najbardziej konwencjonalny wariant wybierany
przez wojskowych, kiedy przychodziło im reagować na polecenia przełożonych. Nie sądzę też, aby
przypuszczał, że wprawi mnie w ten sposób w zły humor.
– Na rozkaz, komendancie.
Prawdziwa rzecz
Sowieci wrobili mnie w przemieszczenie pocisków nuklearnych
31
. Jak to mówimy,
„podbijali stawkę”, co można uznać za ekwiwalent podwyższania kwoty zakładu. Mieliśmy być –
choć później się okaże, że raptem na kilka dni – potęgą jądrową. Czas wystarczająco długi, by
postawić świat na skraju prawdziwego holokaustu. Ciekawe w tym jest to, że mieliśmy na swoim
terytorium broń krótko, a staliśmy się tymi, którzy grozili światu zniszczeniem. Pogrążone
w letargu zachodnie służby wywiadowcze zostały obudzone bez zapowiedzi. Jak rozumiem, za
główny instrument analizy służyło im dotychczasowe doświadczenie. Kto by uwierzył, że na wyspę
zamieszkiwaną przez brodaczy, którzy dopiero co zeszli ze szczytów Sierra Maestra
w poszarpanych mundurach, Sowieci poślą instalacje broni jądrowej? Aby rozpocząć prace
i oszacować sytuację pocisków na wyspie, do Hawany przybywa delegacja sowieckich wojskowych
dowodzona przez generała armii Issę Plijewa, który zjawił się u nas pod pseudonimem wojennym
Pawłow. Odbywają pierwszy lot Tu-114 na Kubę 10 lipca 1962 roku z międzylądowaniem
w Konakry w Gwinei. Za sterami samolotu, który wylądował na międzynarodowym lotnisku José
Martíego (Rancho Boyeros), siedział A. Witkowski. Padał intensywny tropikalny deszcz, który
jednak nie przeszkodził tysiącom hawańczyków świętować tego wydarzenia. Możecie sobie
wyobrazić zdziwienie, przerażenie, zakłopotanie – jakim jeszcze przymiotnikiem mógłbym określić
wyraz ich twarzy? – wojskowych przyzwyczajonych do działania w warunkach możliwie
sekretnych, którzy przybywali incognito do miejsca, gdzie planowali rozmieścić amunicję oraz
wyrzutnie mogące dokonać zniszczenia świata, kiedy wychodzą z samolotu, a tu wita ich
odbywający się na płycie lotniska karnawał. Jak opisać na stronach historii powszechnej, że powrót
człowieka do epoki kamienia łupanego rozpoczyna się od rumby? Zwykła zapowiedź przybycia
potężnej maszyny sprawiła, że naród zmobilizował się i wyszedł na powitanie. Ludzie witali
samolot, nie jego pasażerów. Jestem przekonany, że nigdy nikt nie świętował proletariackiego
internacjonalizmu tak, jak robił to naród kubański. Oczywiście nikt nie zwrócił uwagi na kilka
postaci, które czym prędzej zeszły ze schodków samolotu i wparowały wprost do trzech czarnych
chevroletów Bel Air bez eskorty i które w mgnieniu oka zniknęły, nie przechodząc procedury
imigracyjnej ani celnej. Byli ubrani w białe lniane koszule, na głowach mieli beżowe kapelusze
słomkowe z małym rondem, a ich masywne nadgarstki mieniły się kwadratowymi tarczami
zegarków Poljot wysadzanymi rubinami. Następnego dnia przyjeżdżam na lotnisko, by zapoznać
się z Tu-114, jestem zadowolony, że w końcu loty doszły do skutku. Wojna atomowa rozpoczyna
się od samolotu, który Sowieci wycofują z użytku, rezygnując z niego jako transportera rakiet. Tak
więc późniejsze misje, których przelot będzie odbywał się nad Nowym Jorkiem, wzdłuż
wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, nie były związane z prowadzeniem działań na tych
terytoriach, lecz z kursem obranym na Hawanę. Po czterech lotach Gwinea, pod amerykańskim
naciskiem, odmawia międzylądowania na jej lotniskach. Kolejne zmiany trasy pociągnęły za sobą
postoje w Dakarze (Senegal) i Algierze (Algieria), które także po kilku lotach, i również naciskane
przez miejscowe ambasady amerykańskie, odmówiły pozwolenia Sowietom na międzylądowanie.
Mimo iż sowieckie oddziały na Kubie według planów będą liczyć 59 874 żołnierzy uzbrojonych
w rakiety jądrowe i inny sprzęt niepozostający bez wpływu na kryzys, cały czas istniał problem
postojów technicznych. Jak na razie wszystko szło dobrze, chociaż jankesi upierali się, by przy
okazji każdego międzylądowania mieć sportretowaną sowiecką załogę, gdy ta opuszczała samolot,
by rozprostować kości. Martwiły ich ponure i milczące postaci pozostające wewnątrz, w kabinie,
jeśli nie mogli uzyskać zadowalających informacji od służb lotniskowych, którym udało się
przedostać na pokład. Nie mogliśmy liczyć jedynie na pomoc statków w przerzucie agentów. Tym
bardziej że byliśmy strategicznymi partnerami. Nie mogliśmy też zależeć od łączności radiowej ani
telefonicznej. Jeśli czegokolwiek byliśmy pewni, to tego, że jedynym bezpiecznym sposobem
komunikacji jest przekazywanie sobie informacji bezpośrednio i na ucho. Samolot był rzecz jasna
najlepszym rozwiązaniem, choć wydawało się konieczne – kwestia ta pozostała nierozwiązana
jeszcze przez rok – unikanie międzylądowań. Należało zatem wdrożyć wariant z użyciem Tu-114D
i z lotami bezpośrednimi. Maszyny startowałyby z Uralu, przelatywały nad Europą, potem nad
Atlantykiem i nierozpoznane lądowały w Hawanie. Nigdy wcześniej, możecie być tego pewni, nie
patrzyłem w oczy Bogu. Tamtej nocy 10 lipca 1962 roku, podczas gdy generał armii Issa Plijew
chwytał mnie za dłoń, by dynamicznie nią potrząsać, a po chwili obejmował mnie, by zaraz potem
uraczyć serdecznym pocałunkiem swoich ust, stało się to po raz pierwszy. Często zadawałem sobie
pytanie, jak to możliwe, by ekipy CIA nie były w stanie zidentyfikować osób, które przebywały na
pokładzie samolotów. Jak to możliwe, by ich nie dostrzegli. Stojący naprzeciwko mnie mężczyzna,
nad którym górowałem jakieś pół głowy, każdy jego gest, ruch dłoni, dźwięk każdego
wypowiadanego przez niego słowa uosabiały piekielną czeluść, gdzie gatunek ludzki jest bliski
wyginięcia. Nie sądzę, aby Einstein był w stanie znieść, jak ja, jego uścisk. Zrozumiałby za to, że
nie tylko w przestworzach istnieje obszar, gdzie czas i przestrzeń łączą się w jedno, ale także na
ziemi można zatrzymać zarówno czas, jak i przestrzeń, a moc tę posiada ten przepełniony energią
człowiek. Przyznaję, że w chwili, gdy w towarzystwie wysłannika Kremla zapoznawałem się
z planami wojny, niepokoiła mnie jedna rzecz. Chodziło o anomalię, za jaką należało uznać
ustanowienie królestwa ciemności na Kubie. Choć świat nas nie doceniał, miałem wątpliwości, czy
zasługiwaliśmy na miano tych, którzy sprawią, że woda w morzach się zagotuje, by
w konsekwencji wyparować, skorupa ziemska pęknie, a kości nieboszczyków rozkruszą się
w trumnach jak opał w ognisku.
Wydawało się to nie tyle zaskakujące, ile wręcz obsceniczne, by kogoś z tak niecodziennym
doświadczeniem politycznym jak ja (co zgodnie potwierdzali moi biografowie w dedykowanych mi
tytułach), kto rządzi tak nieszczęsnym krajem, kusić taką władzą, jaką prezentowano mi na
papierze. Dlatego zaczęło mnie ogarniać dziwne uczucie, jakbym się oderwał od własnej
fizyczności. Wówczas uświadomiłem sobie, że doświadczam szczególnego stanu łaski, że osiągam
nieśmiertelność. Jakby ktoś dotknął mojego ramienia samym Ekskaliburem, a ja stawałem się
rycerzem. Staram się przekazać swoje wrażenie tak, jak sam je odbierałem, jak je rozumiałem.
Mogę to zrobić, modulując głos i posługując się językiem dla wszystkich zrozumiałym,
i powiedzieć, że nigdy wcześniej nie czułem się równie szczęśliwy i zadowolony z bycia Fidelem
Castro, o czym ani generał Plijew, ani nikt z jego świty nie miał najmniejszego pojęcia. Było to jak
doświadczenie przemiany. Udało mi się stać częścią tego cudu, jakim było przynależenie do
historii, bo oto nagle my, Kuba, stawaliśmy się częścią Związku Radzieckiego i jego wojennej
spuścizny. Najpierw poczułem się w jakiś sposób pomniejszony na myśl o wojnach, które
wydawały się równie nieosiągalne jak gwiazdy. Potem zrozumiałem, jaki kierunek obiera moje
życie. Tak więc Issa Plijew obejmuje mnie i mówi, że towarzysz Nikita Siergiejewicz Chruszczow
i Biuro Polityczne Partii Komunistycznej Związku Radzieckiego, rozważywszy kwestie
rozmieszczenia wyrzutni rakiet nuklearnych dalekiego zasięgu na Kubie, przybywa, aby rozpocząć
prace rozpoznania i przygotowania terenu. Dokonywaliśmy płynnego przejścia bez okresu
transformacji od drugiej do trzeciej wojny światowej. I pomyśleć, że to tutaj odbywał trening
bombowiec Enola Gay. W 1945 roku szwadron 509 został wysłany do Nebraski, stamtąd na
Mariany, a w sierpniu zrzucił dwie bomby, na Hiroszimę i Nagasaki. Związek na odległość Kuby
z historią nagle się kończył. Z powodu położenia geograficznego Wielka Historia cały czas była
naszym udziałem, ale działa się gdzieś obok, po drugiej stronie, nigdy do końca nasza, traktująca
nas jak obce ciało na własnej ziemi. Wiatry historii powiewały nad Kubą jak pasaty, które
nadchodzą i odchodzą. Dotąd byliśmy źródłem lub celem, teraz mieliśmy się stać epicentrum.
15 listopada 1962 roku, baza lotnicza w San Antonio de los Baños. Fidel chce strącić jeden
z niskoprzelotowych samolotów zwiadowczych wysłanych przez Kennedy’ego w celu potwierdzenia
wycofania sowieckiej broni strategicznej. Fidel sądzi, w ślad za ustąpieniem Chruszczowa, że plan
ma go upokorzyć. Zniszczenie amerykańskiego samolotu – lub planowanie tego – miałoby ukoić
jego zranioną dumę. Oprócz tego umocniłoby to jego pozycję w naciskach i negocjacjach zarówno
z Waszyngtonem, jak i Moskwą.
21.
Widzialna strona boga
Tak duża mobilność była czymś nowym. Samoloty Mig-21 przyleciały i odbywały loty nad
całą wyspą wzdłuż i wszerz, Sowieci tamowali ruch uliczny. Karawany pojazdów zajęły drogi na
zachodzie kraju, jakbyśmy brali udział w oblężeniu Berlina w 1945 roku. Zdradzając niewinny
prywatny sekret, powiem, że ich słowiański język jest dla mnie językiem nocy. Poradziłem
Plijewowi i jego Sztabowi Generalnemu: „Przemieszczajcie się nocą”. Moje doświadczenie
partyzanckie znów okazywało się przydatne. Jeden specjalista mózgowiec, kapitan Antonio Núñez
Jiménez, przypomniał, że samoloty U-2 z pewnością mają w wyposażeniu systemy podczerwieni.
„Nie opowiadaj głupot o systemach podczerwieni – powiedziałem – kamery U-2 nie są w stanie
przebić się przez chmury nawet w ciągu dnia”. Oprócz wykorzystania nocy do przemieszczania się
pomocne mogły też okazać się zacienione koronami drzew wawrzynu odcinki ciągnące się wzdłuż
Drogi Centralnej. Ich słodki cień zapewniał dyskrecję i ograniczał widoczność z wysokości nieba.
W każdym razie już na początku operacji przestrzegliśmy Sowietów – także uwzględniając ich
nalegania o zachowaniu działań w sekrecie – przed możliwym pojawieniem się szpiegowskich U-2,
regularnie patrolujących nasze terytorium. Raúl powiedział o tym Chruszczowowi osobiście
w Moskwie 3 lipca 1962 roku, tuż przed pierwszym wglądem w umowę dotyczącą rozmieszczenia
strategicznego uzbrojenia na Kubie. Dzięki temu Chruszczow zmienił taktykę. Najpierw miała
przylecieć broń obronna, elementy rakiet przeciwlotniczych SA-2, wyrzutnie rakiet taktycznych
Luna i frontalnych FKR. Potem uzbrojenie do ofensywy, wyrzutnie balistyczne o średnim zasięgu
R-12 w pierwszej dostawie, a następnie, w drugiej partii, R-14. Transport uzbrojenia strategicznego
nie rozpocznie się do czasu, dopóki nie zostanie rozmieszczony odpowiedni system obrony
przeciwlotniczej i morskiej. Cała ta atmosfera sprawiła, że pomyślałem sobie, iż zapowiada się
niezła jatka. Gdzie tylko spojrzeć, tam sowieckie oddziały, w miejscach najmniej oczekiwanych,
wyrzutnie przeciwlotnicze SA-2 wyłaniały się zewsząd. Któregoś razu ktoś mi powiedział, że
odnosi wrażenie, jakby występował w filmie. To chyba nawet był Abrantes albo któryś z członków
mojej hawańskiej ochrony, jedyni zainteresowani kinem pośród całej hordy rzeźników. O jaki film
mu chodziło, nie zapytałem, ale doskonale rozumiałem, co ma na myśli. Wokół nas przesuwały się
obrazy przynależne światu, na jaki nie byliśmy przygotowani. W założeniu rakiety nuklearne wciąż
pozostawały tajemnicą państwową. Wtedy też muszę posłać do więzienia komendanta Enrique
Oropesę, bo od jednego pijanego rosyjskiego generała dowiedział się o rozmieszczeniu broni.
Rakiety średniego zasięgu znalazły się już w nielicznych górach, jakie istnieją na naszym
terytorium, a w okolicach wzgórza Esperón poruszała się dziwna maszyneria i ciężarówki
z naczepami zasłoniętymi płótnem. Podobnie w Limonar, Bejucal i San Antonio. Ja też jeździłem
z miejsca na miejsce tymi samymi drogami i mojego oldsmobila zatrzymywano, kiedy w pobliżu
przejeżdżał konwój. Sowieccy strażnicy byli ubrani po cywilnemu lub w mundury przypominające
nasze oliwkowe, choć nieco inaczej skrojone, używane w dystrykcie wojskowym w Turkmenistanie
w Azji Centralnej, gdzie klimat najbardziej spośród całego obszaru Związku Radzieckiego
przypominał nasz kubański. Przy piersi trzymali nieodzowne AKM-y. Prężyli się, wykonując
imperialny gest dłonią, i zdawali się całkowicie panować nad sytuacją i miejscem, na którym
operowali. Krzyczeli: „Stać! Stać!”. Podchodzili i świecili latarką w twarz mojemu szoferowi, by
po chwili zobaczyć mnie na siedzeniu obok, z cygarem w ustach, ubranego w bojową hiszpańską
kurtkę. Wtedy zamierali: „To wy, towarzyszu?”. Ich brutalne oblicza nagle bladły, jakby właśnie
wstał przed nimi z martwych sam Stalin, z całym swoim stalowym człowieczeństwem. W jednej
chwili, nauczeni bezlitosną dyscypliną najlepszej armii na świecie, wykonywali krok w tył, uderzali
mistrzowsko obcasami jednym o drugi i salutowali w idealnie ułożonej linii ramienia, nakazując
natychmiastowe zrobienie miejsca na drodze i przepuszczenie nas: „Dawaj! Eto on! Eto on!”. Czyli
„to on”, niemniej w ich ustach słowa brzmiały jakby wypowiedziane z przekonaniem bliskim
religijnej dewocji. To pierwsze wyrazy, jakie poznałem w owym nocnym języku. Stój! Stój! To
wy? Eto wy? Dalej! Dalej! Dawaj! Dawaj! To on! To on! Eto on! Eto on! Dwóch słów po
hiszpańsku – stać i dalej (paren i sigan) – nauczono członków oddziału, którzy przekroczyli
Atlantyk pod pokładem transportowców i zaledwie na krótką chwilę w czasie podróży mogli wyjść,
by odetchnąć świeżym powietrzem i zapalić swojego okropnego papierosa. Stać i dalej. Ja
jeździłem, notowałem w pamięci – żadnych notatek w notesie – i kalkulowałem. Pozostałą część
uzbrojenia tworzyły szwadrony bombowców Iljuszyn-28. W Oriente nie było baz rakietowych. Ale
w bazie Holguín oczekiwano jednostki składającej się z około dwunastu bombowców gotowych
przewozić bomby jądrowe. W przeciwieństwie do szwadronów myśliwców, bombowce – jak mi
wyjaśniono – składają się z trzech eskadr po trzy samoloty, które tworzą formacje zwane trojkami
wykorzystywanymi już przez nas przy okazji defilad z migami-19. Reszta zostaje na treningi i dla
dowództwa. Iły-28 (jak nazywano iljuszyny) były składane w bazie San Julián na zachodzie wyspy,
gdzie tak czy inaczej będzie musiał przenieść się pułk morski (trzydzieści trzy torpedowce
i krążowniki minowe, a do tego trzy przeznaczone do ćwiczeń). Pierwsze maszyny gotowe do lotu
będą miały do dyspozycji sześć bomb atomowych 407N (o sile dwunastu kiloton), które są
przechowywane z resztą głowic nuklearnych w dopiero co wybudowanym bunkrze na wzgórzach
na południe od Hawany. To ten rejon, poprzecinany strumykami, porośnięty palmami i okraszony
uprawami tytoniu pozostającymi w rękach rolników, trzy wieki wcześniej wytrzebiony maczetami
przez Hiszpanów, którzy z wielką pieczołowitością dbali o swoją własność, upatrzyli sobie Sowieci
nazywając go, jakżeby inaczej, Bejucal. Łączył się z okolicą siecią dróg wiodących do wielu
posiadłości drobnych rolników. Łatwo było przedostać się stamtąd do portu Mariel, gdzie
stacjonowało sporo oddziałów i sił. W skład pułku morskiego iłów-28 – stacjonujących w San
Julián, a więc nie tak oddalonych od pasów startowych jak bomby 407N – wchodziło sto
pięćdziesiąt torped RAT-53 zapalających się w powietrzu i sto pięćdziesiąt min morskich.
Na liście Kubańczyków, którzy wiedzieli o rozmieszczeniu broni nuklearnej, sporządzonej
przeze mnie własnoręcznie i wciąż przechowywanej, widnieje nie więcej niż dziewięć nazwisk:
prezydent Osvaldo Dorticós, Raúl, Che, Ramirito, Blas Roca, Gamonal, Flavio Bravo, Galisyjczyk
Fernández i gruby Emilio Aragonés, ówczesny ważny działacz partyjny – sekretarz odpowiadający
za organizację – zastępujący Aníbala Escalante. Sakrament tajemnicy wewnątrz tego bractwa
utrzymaliśmy, przynajmniej oficjalnie, do czasu, aż Kennedy otworzył puszkę Pandory,
wygłaszając swój dyskurs 22 października.
Raúl – podczas pobytu w Moskwie – nie zdołał przekonać Chruszczowa do tego, by
upublicznić wspólne plany. Nie pomógł też argument, że jankesi i tak odkryją nasze instalacje,
a stanie się to w wyniku nieustannych przelotów U-2 nad naszymi głowami. Druga próba rozmów,
podjęta w sierpniu, także nie przyniosła rezultatu mimo zaangażowania do tej misji naszego małego
księcia Che, który udał się do Moskwy u boku grubego Aragonésa. Oczekiwałem, że stonowany
i nigdy niewzburzony głos Argentyńczyka dokona cudu. Dwójka przybyszów nie zdołała jednak nic
wskórać w sprawie Kuby. „Nie, towarzysze – usłyszeli z ust kategorycznego Nikity
Siergiejewicza. – Nie rozumiecie mnie. Najwłaściwszym posunięciem będzie nieupublicznianie
niczego do czasu mojej wizyty w Hawanie w listopadzie”. Co, kurwa, mieli rozumieć? Ja swoje
zrozumiałem, wystarczająco dobrze, i wiedziałem, że jak tak dalej pójdzie, nieuchronnie stanę się
ubezwłasnowolnioną kukłą. W tym sensie Nikita zagrażał Rewolucji Kubańskiej. A może nie
docierało do niego, że narażając na szwank mój prestiż, był bliski unieważnienia procesu
kubańskiego? Dlatego też moje eliptyczne przemowy zapowiadające apokalipsę – wówczas być
może interpretowane jako małe prowokacje – były niczym innym jak próbą obrony Rewolucji.
Sytuacja przedstawiała się aż nadto klarownie: do czasu, gdy operacja będzie utrzymywana
w tajemnicy, mnie nie przysługuje żaden kawałek tortu. A mnie chodziło o równe prawa w udziale
w pakcie militarnym ze Związkiem Radzieckim. Może cygaro pomoże mi znaleźć wyjście
z sytuacji. Cygaro i samotny spacer o zmierzchu po plaży Santa María, podczas gdy
październikowe fale nieregularnie oblewają piasek w odległości niespełna metra od obranej przeze
mnie ścieżki. Samochody zatrzymały się na skraju lasu drzew kazuarynowych, a kilka kroków za
mną z uzi przy boku dyskretnie kroczył Gamonal. Odbyłem przejażdżkę na południe od Hawany
i moją uwagę zwróciły pozrywane sieci elektryczne przy wjazdach do miejscowości i na zakrętach
wzdłuż drogi oraz zastąpienie uszkodzonych słupów innymi, ustawionymi znacznie dalej. „Co to
ma znaczyć, Alfredo?”, zapytałem szefa ochrony. Gamonal zbliżył twarz do mojego ucha, by
zwyczajowym dla niego szeptem powiedzieć: „Sowieckie rakiety, komendancie, mierzą ponad
dwadzieścia trzy metry i potrzebują więcej miejsca, by się tędy przecisnąć”. „A te słupy?”.
„Brzozy, komendancie”. „Brzozy?” „Tak, brzozy”. „A skąd ty, do diabła, masz takie informacje,
Alfredo? Skąd wiesz, że to akurat jest brzoza?”. „Na podstawie dokładnego sprawdzenia obszaru,
po którym się pan porusza, komendancie. A poza tym widziałem takie same w filmach”.
Uśmiechnąłem się w odpowiedzi na jego słowa i sięgnąłem do kieszeni po cygaro. Podałem mu je
zamaszystym ruchem jako nagrodę. „Trzymaj, Rin Tin Tin”, powiedziałem żartobliwie, czyniąc
aluzję, zrozumiałą dla nas obu, do owczarka niemieckiego, który występował w amerykańskich
filmach. „Trzymaj kosteczkę”. Zaraz potem poprosiłem, by skręcił na najbliższą plażę, niech sam
wybierze, i pogrążyłem się w rozmyślaniach nad tym, co powiedział. I tak pozostało do Santa
María, gdzie ruszyłem na spacer, aż do nastania zmierzchu. W tamtym okresie Kubańczycy
opuszczali plaże około połowy września, gdy pojawiały się pierwsze północne wiatry, i nie wracali
aż do początku kolejnego lata, w czerwcu bądź lipcu. Było więc pewne, że każda plaża wybrana
przez Gamonala będzie opustoszała. Brum! Fale rozbijały się po mojej prawej stronie, a wiatr
rozpylał mżawkę osiadającą na kurtce. Brum! Kolejne chlapnięcie. I woda oblewa piasek.
I niezastąpiony smak partagása, którego zachowałem w kieszeni, a teraz układałem w ustach
i z wysiłkiem utrzymywałem zapalonego, mimo iż starałem się nadać palonemu tytoniowi właściwy
rytm. W tych okolicznościach mogłem się posłużyć jedynie mądrością starego marynarza, który zna
trud palenia cygara, gdy stoi na dziobie statku. Jeśli na ułamek sekundy zaniedbałbym żar, nici
z palenia. I wiecie co? Nagle zrozumiałem myślenie naszego przyjaciela z Kremla. Słupy, kurwa.
Te jego posunięcia mi w tym pomogły. Mieliśmy takie same cele! Ale ja byłem za bardzo skupiony
na sobie i wcześniej tego nie dostrzegłem. Przecież on tak samo jak ja chciał, aby jankesi przyłapali
go na gorącym uczynku i na tym skupiał swój cały wysiłek. Tamtego wieczoru na plaży, przy
dźwięku morza, dotarło do mnie coś, co dotąd nie znajdowało ujścia, i pojąłem, że zajmuje mnie
rewolucyjne wojowanie, a powinienem wykazać się sprytem polityka klasy światowej. Barabum!
Nie zorientowałem się. Nie zauważyłem tego. I uczyniłem towarzysza współzawodnikiem. Dlatego
był gotów przysyłać coraz więcej rakiet i czołgów i kotwiczyć kolejne statki nieopodal
amerykańskiego wybrzeża. Ponieważ on też chciał, aby wszyscy się o tym dowiedzieli, ale tylko
wtedy, kiedy będzie mu wygodnie, czyli gdy te przerażające rakiety zdolne wymordować całe
miasta będą gotowe do użycia. Stąd też moje gorące diatryby poświęcone zbrojeniu. Jankesi mieli
połknąć haczyk, nie wiedzieli tylko, że doczepiona do niego przynęta jest radioaktywna. Pamiętam
żarty z tamtego okresu. Ludzie chóralnie wymieniali w ślad za mną kolejne rodzaje uzbrojenia,
w jakie obrastały nasze arsenały, a po tym jak już zdążyłem wspomnieć o wozach pancernych,
samolotach, armatach i działach przeciwlotniczych, kończyłem tajemniczym „i tak dalej”. „Mamy
czołgi – ogłaszałem. – I samoloty. I armaty. I działa. I…”, zawieszałem głos, aby publiczność
mogła zareagować gromkim: „I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej!”. A potem jak w starannie
wypełnianym zapisie scenariusza powtarzałem: „I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej!”. I wszyscy
wybuchaliśmy śmiechem, ciesząc się z posiadanej władzy, której nie dawało się zdefiniować ze
względu na nieznajomość dokładnych nazw posiadanych talizmanów. Moje odpowiedzi kierowane
do „Alejandra” – ambasadora Aleksandra Aleksiejewa – zaniepokojonego tymi dyskursami
brzmiały tak samo: musiałem przygotować politycznie kraj. Panimaju, panimaju. Rozumiem,
rozumiem, odpowiadał z rezygnacją. Obaj wiedzieliśmy, jaka logika mi przyświeca: miałem być
głównym bohaterem przedstawienia. Zdążyłem nawet powiedzieć Dorticósowi, by rozpowszechnił
w naszych placówkach dyplomatycznych na świecie informację, że klubowi atomowemu przybył
nowy członek. Pięciu. Teraz było nas pięciu. Związek Radziecki, Stany Zjednoczone, Wielka
Brytania, Francja i Kuba. Amerykański wywiad odmawiał nam jednak tego udziału. (Przypomina
mi się rozmowa z Nixonem! Nie umieją słuchać, kurwa. Nie umieją). Uważna lektura moich
wystąpień dałaby im do myślenia odpowiednio wcześnie, na co liczyłem. Rezultat moich intencji –
wyrażanych dyskretnie jak przez więźnia próbującego przekazać tajną wiadomość – niestety był
mizerny, by nie rzec żaden.
22 października 1962 roku. W Centrum Dowodzenia Sztabu Generalnego pełni straż
porucznik jednostek milicyjnych José Milián. Sztab Generalny mieści się w budynku zbudowanym
przez Batistę jako siedziba Sztabu Generalnego Marynarki Wojennej. Porucznik – jak dowiaduję
się później – to grubas, który został przeniesiony tutaj z bazy San Antonio, gdzie pracował w sekcji
do spraw propagandy. Został polecony przez niezastąpionego Víctora Pinę do prac
administracyjnych przy jednostce strażniczej ze względu na swoje umiejętności organizacyjne.
Znacie stare wojskowe powiedzenie mówiące, że wszyscy wielcy generałowie zawdzięczają swoje
triumfy dwóm okolicznościom: swojemu geniuszowi taktycznemu i temu, że mają dobrego
dowódcę Sztabu Generalnego. Ten, o którym mowa, doskonale wypełniał swoje zadania. Chwilę po
godzinie 16.30 otrzymuje drogą telefoniczną i przez dalekopis raport wywiadu o zawieszeniu, bez
wcześniejszej zapowiedzi, poważnych działań operacyjnych jankeskiej marynarki, które były
prowadzone w pobliżu wyspy Vieques należącej do Portoryko. Podobnie jak ja oczekuje teraz
wystąpienia w radiu i w telewizji Kennedy’ego. Wie również o tym, że dziesięć minut przed
czwartą po południu zarządziłem gotowość wojenną. Jest gotowy. Spogląda na dalekopis
z raportem o zaprzestaniu działań przy Vieques i podejmuje odważną decyzję zadekretowania stanu
gotowości wojennej dla kraju. 22 października 1962 roku, godzina 17.35. Kennedy jeszcze się nie
pojawił, gdy gruby sybaryta stawia wszystko na jedną kartę i wydaje rozkaz, który mam prawo
wydać tylko ja. Nie sądzę, by nawet Raúl odważył się to zrobić. Było smętne poniedziałkowe
popołudnie, siedziałem w swoim gabinecie w kompleksie przy ulicy 11, skąd załatwiałem
wszystkie sprawy oficjalne. Czekałem na wystąpienie Kennedy’ego przy aparacie krótkofalowym,
z zapasem cygar i przy kawie, ze mną byli dwaj tłumacze. Wyczekiwanie na wojnę wypełniało nam
cały czas, kwestię tę poruszały raporty i tym zajmowaliśmy nasze myśli. Przeglądałem wiadomości
(albo raczej ich brak), jakie docierały ze Stanów Zjednoczonych od rana i po południu. Nie trzeba
było nadto główkować, by wiedzieć, iż posunięcia Waszyngtonu mają związek z rozmieszczeniem
sowieckich rakiet. W końcu nas nakryli. Takie przekonanie towarzyszyło mi coraz mocniej.
Wreszcie! Informacje napływały nieustannie przez telefon i z trzech dalekopisów zainstalowanych
w biurze. Wzmocnienie Guantánamo i ewakuacja rodzin i ludności cywilnej zaczęła się wcześnie
rano, na oczach naszych agentów w bazie i strażników batalionu granicznego. Informacją
rzeczywiście wiarygodną i nużącą była ta pozyskiwana przez agentów, którzy stanowili znaczną
część dwóch i pół tysiąca pracowników cywilnych bazy. Raporty przekazywali do aparatu służb
bezpieczeństwa przez typów popalających marlboro i chesterfieldy (modne w tamtych czasach)
z przysługującej im jednej paczki dziennego przydziału importowanej transzy. Informacje, jakie
docierały z dowództwa batalionu granicznego, miały cechy raportów wojskowych, obfitowały
w detale charakterystyczne dla zaawansowanego śledztwa. Bazę otaczały wzgórza, naturalne
doskonałe punkty obserwacji położone w pobliżu zatok, gdzie dodatkowo umieściliśmy wieże
z teodolitami, które pozwalały doglądać, co działo się wewnątrz instalacji. Strażnicy mogli
informować telefonicznie szefostwo batalionu o niecodziennych ruchach wśród ludności cywilnej.
Ale tak naprawdę rzuciło im się w oczy to, że marynarze zdjęli swoje zabawne białe mundury
i krótkie spodenki, zamieniając je na stroje bojowe, i żaden nie zamierzał pozbywać się metalowego
hełmu oraz – co jeszcze bardziej niepokojące i znaczące – zaminowywali cały przyległy do bazy
dwudziestoośmiokilometrowy pas terenu. Raúl i Ramiro, każdy ze swojego ministerstwa, nie dają
mi spokoju nawet na pięć minut, przekazując wszystkie informacje, które do nich docierają. Ja zaś
nie dawałem wytchnienia Celii, zamawiając u niej kawę albo prosząc, by namierzyła dla mnie
Alejandra – sowieckiego ambasadora – albo znów połączyła mnie z Raúlem lub Ramirem.
Wiedziałem, że chodziło o rakiety, lecz nie mogłem dokładnie określić, jaki rodzaj akcji militarnej
szykowali, ani nie wiedziałem, w jakim miejscu miałaby zostać przeprowadzona. Miałem jednak
pewność, że agresja jest nieunikniona. Dochodziła 15.50, kiedy podjąłem decyzję, do jakiej
obligowało mnie moje stanowisko Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych. Postawić Rewolucyjne Siły
Zbrojne w stan gotowości bojowej. Oczywiście moja decyzja ułatwiła zadekretowanie przez
pełniącego straż oficera operacyjnego – o 17.35, na godzinę przed wystąpieniem Kennedy’ego –
gotowości bojowej dla całego kraju. Nie mogli nas zaskoczyć. Oto początek wojny, na którą
przygotowywałem się od 1959 roku. Zawsze wiedziałem, że moje główne zadanie obronne to
zapobiec niespodziance, przygotować się na nią, a przede wszystkim pokazać jankesom, że na nich
czekam. Myślę, że taką logiką kieruje się ktoś, kto uważa się za mistrza w sztuce zastawiania
pułapek. Tylko że tutaj stosuję odwrotną zasadę. Potrafię jak mało kto stworzyć aurę milczenia, tak
by wróg wkroczył w strefę ciszy. W Sierra Maestra były to zacienione ścieżki położone w niskich
partiach terenu, gdzie wiatr nie poruszał ani jednym liściem na drzewie. Szczekanie psów
sygnalizowało, że to nie wieśniacy poruszają się po okolicy. Coś wam powiem. W ciągu
czterdziestu kilku lat Rewolucji moją główną aktywnością militarną było czytanie w ciszy.
I rozumienie kodów. Cisza też ma przeszłość. Nie ma lepszego sposobu na odczytanie ciszy niż jej
wspomnienie. Dzień wcześniej, w niedzielę 21 października, nasza misja dyplomatyczna przy ONZ
w Nowym Jorku nie odnotowała żadnego artykułu na temat Kuby w „New York Timesie” ani
w „Washington Post”, dlatego dalekopisy w Hawanie też pozostawały nieaktywne. Hm,
pomyślałem. Jak w czasie Girón. Ani słowa po całym harmidrze w ciągu ostatnich miesięcy wokół
ćwiczenia brygad w Ameryce Centralnej. Kennedy obdzwonił szanownych wydawców
w przeddzień inwazji, aby „w interesie bezpieczeństwa narodowego” pominąć sprawę kubańską.
Wiecie już, że pierwszym warunkiem, jaki musi zostać spełniony, by obudzić moje podejrzenia, jest
nagłe zamilknięcie Amerykanów. Z drugiej strony mieliśmy swoich agentów w bazach
amerykańskich na Florydzie, a nawet w Wirginii i Portoryko. Choć używali nieco topornych metod
szyfrowania i kodowania (przesyłając nam wiadomości w stylu „dużo krów wchodzi do zagrody”
albo „zakazane przejście dla uczniów”), korzystając z telefonów publicznych i symulując rozmowę
z krewnymi w Hawanie, zdobywaliśmy dzięki nim sporo informacji. W końcu nie ma znaczenia,
czy do wiadomości o koszarowaniu marines używa się kombinacji logarytmów, czy opisuje ich
jako bydło. Byli wydajni, muszę przyznać. Stosując najbardziej elementarne metody, otrzymywaną
amatorskimi sposobami wiedzę zestawialiśmy z tablicami i mieliśmy świetne rozeznanie
wywiadowcze. Sowieci, zarówno w Moskwie, jak i na Kubie, też byli doskonale poinformowani,
głównie dzięki wojskowym sputnikom. Ale najlepsze wiadomości mieliśmy my, a ta decydująca
dotarła do nas tamtego popołudnia z Vieques. Hałaśliwe działania prowadzone w pobliżu naszego
wybrzeża – z zamiarem napędzenia nam strachu, jakżeby inaczej – ustały, tak po prostu, bez
żadnego wytłumaczenia. Statki były w odwrocie. Działo się to, zanim jeszcze Kennedy zabrał głos.
Stało się dla mnie jasne, że szykują się na nas. Aparat telefoniczny stojący przy mojej lewej ręce
zaczął dzwonić, wydając charakterystyczny sygnał, i zaświeciła się czerwona lampka. Ktokolwiek
dzwonił, nie rozpoznał mnie i rozkazującym tonem powiedział: „Powiadomcie komendanta, że
Rewolucyjne Siły Zbrojne przekroczyły Pierwszą Pozycję”. Dostrzegłem poruszenie wśród
tłumaczy siedzących po drugiej stronie biurka, którzy jeszcze nie wiedzieli, co się stało. Musiało im
się udzielić moje napięcie. Połączenie zostało przerwane. Sekundę później zadzwonił Raúl.
Przebywał w swoim biurze w budynku Sztabu Generalnego, kiedy otrzymał połączenie z centrum
dowodzenia i został poinformowany tak samo szybko jak ja. Zmieniony został tylko tryb
czasownika: „Informuję ministra Rewolucyjnych Sił Zbrojnych, że znajdujemy się na Pierwszej
Pozycji”. „Fidel?”, odezwał się Raúl. „Raúl”, odpowiedziałem, nie pozwalając mu na zadanie
żadnego pytania. „Podjęta decyzja jest właściwa. Czekaj na mnie w umówionym miejscu”.
„Klasztor?”. „Zgadza się”, odpowiedziałem. „I nie dzwoń do mnie do samochodu. Nie będziemy
się komunikować drogą radiową. Nawet jeśli będzie desant. Zobaczę ich pierwszy, bo będę na
ulicy”. Trzeci był Gamonal, który wielkimi skokami pokonał schody i zza drzwi odezwał się
energicznie: „Komendancie, za pozwoleniem”, prosząc o pozwolenie na wejście do pokoju. Znak
alarmu gotowości bojowej, wyjaśnił, dotarł do niego, gdy czekał w oldsmobilu. Ewidentnie
wiadomość o mobilizacji się rozchodziła, bo Celia też w pośpiechu przemierzała korytarz
prowadzący do gabinetu. Zobaczyłem, jak jej głowa wychyla się zza pleców Gamonala. „Dobra,
towarzysze – zwróciłem się do tłumaczy – wasza praca na razie się kończy”. Podniosłem się, co dla
Gamonala było znakiem, że zaraz wyruszamy. Automatycznym ruchem sięgnął po mój beret
i kaburę z pistoletem i nabojami, które zostawiłem na fotelu. Podał mi je. Nałożyłem na głowę
beret. Zapinając kaburę, moje codzienne uposażenie bojowe, poleciłem Celii, by zadbała o godziwy
posiłek dla tłumaczy, a potem ułatwiła im powrót do biur. Chyba pracowali w sekcji do spraw
bezpieczeństwa. Zanim skierowałem się w stronę schodów, podszedłem do Celii i zachowując
dystans wobec tłumaczy, poprosiłem, aby natychmiast namierzyła Flavia Bravo, komunistę
weterana, który teraz pełnił funkcję szefa operacyjnego Sztabu Generalnego, a także Argentyńczyka
i ambasadora Aleksiejewa, i aby skierowała ich do Klasztoru – tak konspiracyjnie nazywaliśmy
w tych dniach Sztab Generalny. Wtedy też, stojąc stopień niżej i patrząc na Celię z ukosa,
położyłem dłoń na jej lewym ramieniu i przyłożyłem usta do jej ucha, aby powiedzieć jeszcze coś.
Ona jednak źle odczytała mój gest, bo myślała, że chcę ją pocałować na pożegnanie. Pozostałem
niewzruszony na jej pomyłkę i powiedziałem: „Kiedy będziesz dzwonić do Alejandra, użyj
bezpiecznego połączenia i przekaż mu, że przeszliśmy od alarmu gotowości wojennej do alarmu
wojennego, kraj jest w stanie wojny, i powiedz mu, że chcę, aby zawiadomił Nikitę w Moskwie
i generała Plijewa. Przekaż też Che i Flaviowi rozkaz utrzymania ciszy na łączach. Te
amerykańskie sukinsyny mogą nas namierzyć przez radionamiernik, a nie mam zamiaru podawać
się na tacy”. Wyjechałem z kompleksu przy ulicy 11 karawaną składającą się z trzech samochodów.
Kierowaliśmy się do Sztabu Generalnego. Jechaliśmy alejami wyłożonymi dobrą nawierzchnią
stałą prędkością pięćdziesięciu kilometrów. Nie używałem w samochodzie klimatyzacji, więc
z przyjemnością odczuwałem powiew wiatru wpadającego do wnętrza przez uchylone szyby. Był to
też sposób, by mieć bezpośredni kontakt z przechodniami, choćbym nie zamienił z nikim słowa.
Nie jest się niedostępnym dla nikogo przywódcą, gdy jadąc samochodem, wystawia się łokieć przez
okno i strzepuje popiół z cygara na ulicę, a przy okazji ogląda pośladki obywatelek. Atmosfera
pośpiechu i podniecenia, jaka dopadła mnie w gabinecie, nie ustawała przez całą trasę przejazdu,
a na ulicach widocznych było coraz więcej przechodniów ubranych w mundury milicyjne i coraz
mniej cywilów. Zażądałem od Gamonala, aby utrzymał prędkość, by nie wzbudzać niepotrzebnego
niepokoju w społeczeństwie. Na wszystkie pozdrowienia przechodniów odpowiadałem łagodnym
uśmiechem. Hawańczycy sprawiali wrażenie podekscytowanych i szczęśliwych, kierowali się do
swoich mieszkań, aby się przebrać, zdeponować w plecakach albo torbach podręcznych biżuterię,
zmienić obuwie, dopasować do głowy beret i przygotować się do walki. Wydawało się, że
dominuje u nich poczucie napięcia z powodu mobilizacji, ale nie byli przerażeni czającym się za
rogiem holokaustem nuklearnym. Osiemnaście miesięcy wcześniej cieszyli się z pokonania
najemników na Playa Girón. Teraz wcale nie musiało być inaczej. Raúl i Flavio czekali na mnie
w centrum dowodzenia. Po wejściu, gdy moja obecność została zauważona, po tym jak Gamonal
przepuścił mnie w progu, ktoś krzyknął głośno i zdecydowanie: „Baczność!”. Wypowiedziałem
słowa powitania: „Dzień dobry”, mocnym głosem, zachowując serdeczny ton. Od teraz jednak
zachowywałem poważną minę. Po chwili zjawił się Aleksiejew, potem Che. Centrum dowodzenia
zachowało oszczędny wystrój wnętrza, ale panował w nim bardzo przyjemny klimat, zwłaszcza
dzięki piętnastotonowemu klimatyzatorowi Carrier, i w środku przebywało nie więcej niż dziesięć
osób. Stało tam kilka stołów, na których rozkładano mapy, pozostałe przypinano do ścian, a cały
lokal wypełniały długie, przypominające kije bilardowe, punktaki. Na jeszcze jednym stole
ustawiono termosy z kawą i filiżanki, które jeden w członków ekipy nieustannie mył i suszył, jak
również opróżniał popielniczki, by nie zalegał w nich popiół i resztki cygar. Była tam też mała
centrala telefoniczna z aparatami z tarczą i bez tarczy, terminale centrali i nowe (przynajmniej dla
nas) sowieckie telefony wojskowe na korbkę, którą należało zakręcić, aby mechanizm się
aktywował. Z chirurgiczną precyzją oceniłem, który spośród ośmiu czy dziewięciu obecnych
oficjeli dowodzi strażą operacyjną, stojącą na baczność i czekającą, aż wydam rozkaz spocznij.
Zapytałem o szefa. Mężczyzna, który przyjął wojskową pozycję, gdy tylko się zjawiłem,
z ramionami ułożonymi wzdłuż ciała i zaciśniętymi pięściami, odezwał się: „Na rozkaz,
komendancie!”. Szybko rozpoznałem głos, który wcześniej usłyszałem w słuchawce telefonu.
Spojrzałem ze zwyczajową w takich chwilach obojętnością w stronę funkcjonariusza i zapytałem:
„Jaka godność, poruczniku?”. Przedstawił się jako porucznik José Milián. Ogarnęło mnie
współczucie na widok wysiłku, jaki wkładał w utrzymanie właściwej pozycji bojowej, mimo że
skutecznie uniemożliwiała mu to jego otyłość. „Proszę się rozluźnić, poruczniku”, powiedziałem.
I spoglądając na fragment miasta rysujący się za jego plecami, wystosowałem pierwsze pytanie:
„Poruczniku, jaką mamy bieżącą sytuację operacyjną”. Nie zamierzałem poklepywać go po
ramieniu na znak aprobaty ani nie uważałem, że powinienem naginać obowiązujące normy
postępowania. „Decyzja była słuszna”, powiedziałem. Zaraz potem wyciągnąłem w jego stronę
dłoń. Postanowiłem dodać: „Dziękuję, poruczniku”. Przyglądałem się przez chwilę mapom
i zadałem standardową sekwencję pytań – skierowanych nade wszystko do mnie samego, ponieważ
sam musiałem znaleźć na nie odpowiedzi – dotyczących ruchów i rozmieszczenia oddziałów,
zarówno naszych, jak i wroga. Następnie nakazałem zwrócić szczególną uwagę we wszystkich
analizach przeprowadzonych tamtego popołudnia na fakt, że mamy możliwość działania
z półtoragodzinnym wyprzedzeniem względem ewentualnego wypowiedzenia nam wojny.
Skończyłem rozmowę z otyłym szefem centrum operacyjnego i nadeszła kolej na sowieckiego
ambasadora. Aleksiejew wykonał gest wyglądający na nieśmiały. Używając języka, jakim
posługują się dyplomaci, powiedział, że Moskwa została powiadomiona o determinacji
kubańskiego dowództwa, które postawiło w stan alarmu, a następnie przygotowało do pełnej
gotowości bojowej swoje siły zbrojne. Słowiański zwyczaj posługiwania się czasem przeszłym
zawsze zbijał mnie z tropu. A depersonalizacja powodowała jeszcze gorszy efekt. Na początku
naszych relacji uznałem, że być może taka jest maniera redakcyjna agencji TASS. Ale późniejsze
doświadczenia pokazały mi, że nie jest to tylko sposób wyrażania się „służb telegraficznych” – jak
je nazywano – lecz również zwyczaj praktykowany na szczeblu kontaktów partyjnych. „Chcesz
powiedzieć, Alejandro, że jak prosiłem, poinformowałeś o wszystkim, co przekazała ci Celia, tak?”.
Alejandro potwierdził. „To dobrze”, odrzekłem i z aprobatą poklepałem po ramieniu wysłannika
Kremla. Stwierdziłem, że tyle wystarczy, by uznać nasz dialog za zakończony. Wydaje mi się, że
była za kwadrans siódma i zapytałem Raúla, czy w budynku jest jakiś tłumacz. Był. Zwróciłem się
więc do Aleksiejewa, Argentyńczyka i Flavia, byśmy się udali do biura Raúla i posłuchali, co powie
nam Kennedy. Wyniosły, choć ubrany w wygodną białą lnianą guayaberę z długimi rękawami,
Alejandro mógł być każdym, ale najmniej przypominał ambasadora Związku Socjalistycznych
Republik Radzieckich. Sprowadziłem go tamtego popołudnia do Sztabu Generalnego, żeby
powiedział mi, co o całej sprawie myślano w Moskwie. Plotki, szczegóły, okrzyki przez telefon,
wszystko, co tylko wiedział. A zwłaszcza jakie nastroje dotyczące decyzji wojskowych panują
w Moskwie. Kiedy przemówienie Kennedy’ego dobiegło końca, towarzysz ambasador zachowywał
milczenie i powagę, by nie rzec, zdziwienie, które towarzyszyły mu, odkąd zjawił się w centrum
dowodzenia. Było jasne, że nic nie wie, a przebieg wydarzeń go zaskoczył. Nie musiałem się nadto
wysilać, by go zrozumieć. Tak więc kiedy Kennedy wypowiedział ostatnie słowa dyskursu
trwającego dokładnie siedemnaście minut: Our goal is not the victory of might, but the vindication
of right – not peace at the expense of freedom, but both peace and freedom, here in this
hemisphere, and, we hope, around the world. God willing, that goal will be achieved. Thank you
and good night, Raúl przyjął paternalistyczną pozę i nakazał młodemu sierżantowi, tłumaczowi
wywiadu wojskowego, opuścić pomieszczenie, a ja podszedłem do Aleksiejewa – który zerwał się
ze swojego miejsca, widząc, że zamierzam się do niego odezwać – położyłem dłoń na jego
ramieniu i spojrzałem mu w oczy – nie było to trudne, ponieważ byliśmy podobnego wzrostu –
i powiedziałem: „Alejandro, nie ma wątpliwości, że właśnie rozpoczęliśmy wojnę ze Stanami
Zjednoczonymi. Nie tylko Kuba, ale także Związek Radziecki. Proszę, byś pozostał z nami
w kontakcie, gdy tylko warunki będą ku temu korzystne. Wystosuję oficjalną prośbę, a ty
przekażesz generałowi Plijewowi, że jesteśmy gotowi wypracować dowolny wspólny plan w celu
jak najkorzystniejszej współpracy”. Znaczyło to – Aleksiejew doskonale zrozumiał – że czym
prędzej ma się zająć zdobywaniem świeżych informacji w Moskwie, a jednocześnie powiadomić
dowódcę oddziałów sowieckich na Kubie, że należy się z nami jak najszybciej skontaktować. Ta
ostatnia kwestia nie była zresztą konieczna, ponieważ dwóch wysłanników Plijewa właśnie do nas
przybyło. Natychmiast skierowaliśmy ich do biura Raúla. Mieli na sobie koszule z krótkimi
rękawami włożone w szare spodnie, które były modne jakieś trzydzieści lat temu. Zdrowe i otyłe
twarze przyjezdnych pobladły, gdy stanęli naprzeciwko kompletnego panteonu kubańskiego
dowództwa rewolucyjnego. Szybko jednak zebrali się w sobie i stanęli na baczność, by
natychmiast, ułożywszy pod odpowiednim kątem ramiona – skierowali się w moją stronę, gdyż od
razu rozpoznali, kto wśród nas jest najwyższy stopniem – zasalutować. Nie marnowali czasu, jeden
z nich od razu przekazał mi kartkę z szyfrem i jeszcze jedną, przypominającą używane do
dalekopisów, obie spięte miedzianym spinaczem w prawym górnym rogu. Przynieśli je w obitym
czarną skórą futerale na mapy – standardowe wyposażenie artylerzystów. „Sowierszenno sekretno”,
powiedział jeden z generałów, ten, który wykonał krok w przód, by przekazać mi dokumenty.
„Ściśle tajne”, pospieszył z tłumaczeniem Aleksiejew. „Osoboj ważnosti”, dodał generał.
„Najwyższej wagi”, przetłumaczył machinalnie Aleksiejew. Pierwsza część zawierała akapity,
w których na przemian pojawiały się liczby i zapisane cyrylicą litery. Nie dość, że wyglądało to na
hieroglify, to jeszcze ktoś zanotował ołówkiem ich znaczenie po rosyjsku. Druga kartka
przedstawiała zapis maszynowy wykonany najpewniej przez urządzenie elektryczne. Przekazałem
dokument Aleksiejewowi. Do dziś pamiętam ciszę panującą w pomieszczeniu w chwili, gdy
Alejandro nakładał na nos okulary i rzucił pierwsze spojrzenie na kartkę, a potem odchrząknął
i zaczął czytać. Plijew informował, że do sowieckiego centrum dowodzenia w Hawanie, około
trzydziestu minut przed tym, jak amerykański prezydent rozpoczął przemówienie, dotarła
wiadomość od ministra obrony Związku Radzieckiego, towarzysza marszałka Rodiona
Malinowskiego, z poleceniem, by oddziały sowieckie w trybie natychmiastowym przeszły w stan
gotowości bojowej i pozostawały w dyspozycji, żeby wraz z wojskiem kubańskim odeprzeć atak
wroga, wykorzystując do tego wszystkie sowieckie siły z wyjątkiem środków Stacenko i ładunków
Biełoborodow. Do diabła, wiadomość, która zaczynała się bojowo, nagle przyjmowała
ambiwalentny wydźwięk – a nic, co ambiwalentne, nie jest bojowe – była też ostrożna i wyważona.
Alejandro szybko wyjaśnił znaczenie tego, czego właśnie wysłuchałem. Kiedy w wiadomości
pojawiają się środki działania o nazwach Stacenko i ładunki Biełoborodow, chodzi o środki dywizji
rakietowej i ładunki nuklearne. Był to jeden z tych momentów w mojej karierze przywódcy
rewolucyjnego, kiedy nie powinienem dać po sobie poznać żadnej emocji, ale – przyznaję – miałem
wrażenie, że Sowieci chwycili mnie za przyrodzenie. Musiałem zachować rozsądek. „W porządku”,
powiedziałem. Emfaza w tych słowach musiała zabrzmieć, głównie dla Alejandra, jak taktyczna
zgoda z mojej strony. Aleksiejew oddał mi dokument.
Zadzwonił jeden z telefonów. Raúl podniósł słuchawkę i wysłuchał wiadomości.
„Towarzysze z wywiadu wojskowego” – powiedział Raúl, żeby było wiadomo, z kim rozmawia. –
Informują, że ewakuacja cywilów z Guantánamo została zakończona z chwilą, gdy Kennedy
pojawił się na antenie”. „Przetłumacz towarzyszom generałom, aby się o nic nie martwili”,
przekazałem Alejandrowi. Na końcu języka miałem żart, że jeszcze nas nie bombardują.
„I powiedz – podsumowałem – niech przekażą towarzyszowi Plijewowi moje podziękowania za
informowanie nas na bieżąco”. Zwracałem się do nich i mówiłem o nich, używając słowa
„towarzysze” jako strategii werbalnej w celu zachowania dystansu, nie pozwalałem sobie na
nadmierną poufałość. Uściskałem dłoń obu generałom, oni zaś odpowiedzieli ponownie
wojskowym salutem, gdy tylko zwolniłem uścisk. Dla Alejandra dodatkowo miałem
zarezerwowane poklepanie po ramieniu i przyjacielski uśmiech. Aleksiejew i sowieccy generałowie
zostali pożegnani. Zostało nas pięciu, wliczając Alfreda Gamonala, który i tak nie ma prawa głosu
w konklawe. Jest 19.55. Ta sama godzina w Hawanie i Waszyngtonie. Wirtualna deklaracja wojny
prezydenta Stanów Zjednoczonych stała się faktem i może zostać udokumentowana
o godzinie 19.59. Wciąż próbuję oswoić się ze słowami, które dopiero co usłyszałem, a być może
należałoby powiedzieć, że opieram się zrozumieniu ich. Teraz nadchodzi kolej, by zmierzyć
temperaturę Argentyńczykowi. Wszyscy obecni wiedzą, że będzie to następne, co zrobię.
Rozsiadam się w fotelu opuszczonym przez Aleksiejewa i głęboko oddycham, zachowując majestat
sędziego, który czeka na wysłuchanie werdyktu ławy przysięgłych. Wystosowuję pytanie do
Ernesta Guevary: „Che, co o tym myślisz?”. Uśmiecha się. Sukinsyn, zanim cokolwiek powie,
uśmiecha się. „O Sowietach czy o Amerykanach?”. Cwany Argentyńczyk, jak zawsze zachowuje
bystrość umysłu, niech go szlag. „O Amerykanach, Che, o Amerykanach”, odpowiadam, robiąc to
głosem wyrażającym poirytowanie. Che spogląda na mnie zza chmury dymu z palonego cygara,
które ze smakiem pociąga dwu- lub trzykrotnie. Na jego twarzy rysuje się jeszcze jeden uśmieszek,
nim zdecyduje się odpowiedzieć. Siedzi na fotelu z zielonym obiciem będącym w wyposażeniu
biura Raúla, buty ma zasznurowane do połowy wysokiej cholewki. „Jest całkowicie porobiony
w gacie”, odpowiada z pogardą i robi to na wskroś po argentyńsku, tak że jego słowa nie wymagają
doprecyzowania. „Kennedy?”, zapytuję dla pewności. „Kennedy”, potwierdza. Spojrzenie Raúla
i Flavia spoczywają na mnie. Teraz ja zaciągam się cygarem, moim narzędziem refleksji, aby
zyskać na czasie. Pociągam dwa, trzy razy i usuwam cygaro z ust, czyniąc z tytoniu punktak dla
mojej odpowiedzi. „Nie nazwałbym tego w taki sposób, Che. Możemy się srogo pomylić, jeśli go
nie docenimy. Myślę jednak, że odstawił główną broń, jakiej mógł użyć przeciwko nam. Atak
z zaskoczenia”. W mojej głowie pojawia się pewna myśl i potrzebuję zaledwie sekundy, by
wywołać wątpliwość bliską przygnębienia. Zrezygnowanie z czynnika zaskoczenia było nie do
końca zrozumiałe i nie dawało czytelnej odpowiedzi. Widać było, że moje chwilowe zawahanie
udzieliło się zebranym. Zaświtało mi w głowie coś, co było rezultatem wcześniejszej myśli. Che od
razu to zauważył. „Oznacza to tyle, że nie jest to już nasza wojna”. Z jeszcze większym wyrazem
sprzeciwu na twarzy spojrzałem uważnie w stronę Argentyńczyka. Odezwałem się sucho: „Popatrz
na telefony. Wszystkie milczą. Chruszczow nie zadzwonił”.
20.00. Czas się zbierać. Za moją karawaną będą jechać oldsmobile Raúla i Che, chociaż
teraz dokładnie nie pamiętam, czy Argentyńczyk jechał oldsmobilem, czy jednym z dwóch
chevroletów impala, które podarowałem mu rok wcześniej. Mam gotowy schemat rozmieszczenia
na pozycjach. Raúl i Che zajmą te z czasów desantu na Playa Girón, Raúl w Oriente, Che w Pinar
del Río. Te same pozycje, lecz inne zadania. Komendanta Juana Almeidy, którego przeznaczenie na
taką okoliczność jest jasne, nie trzeba zawiadamiać, bo już stawił się na miejscu. Rozstaję się
z Raúlem. Pozwalam sobie na pożegnanie w stylu rzymskich legionistów. Kości zostały rzucone.
Ściskamy się. Kości zostały rzucone.
Przez całą noc 22 października do wczesnego poranka następnego dnia odbywałem
spotkania przy ulicy 11, każdemu przydzielając misję.
O północy wezwałem komendanta Joela Iglesiasa, sekretarza generalnego niedawno
utworzonego Związku Młodych Komunistów. Joel był czystej maści produktem Rewolucji. Che
przyjął go do swojej partyzantki najpierw jako tragarza, potem, kiedy młody wykazał się,
zdobywając na batistowskim żołnierzu karabin Garand, mianował go bojownikiem. Młody na mocy
prawa ustanowionego w Sierra Maestra mógł zatrzymać zdobytą własnym wysiłkiem broń. Wojnę
zakończył z dwoma stopniami komendanckimi i pamiątką w postaci rany postrzałowej, w wyniku
której stracił masę mięśniową w okolicy szyi i część szczęki. Kula poszarpała też jego struny
głosowe. Wypowiadał się z trudem, charcząc, a jego głos brzmiał jak metaliczny dźwięk. Zasłaniał
ubytek przy podbródku gęstym zarostem Mulata, syna poganiaczy mułów. Oprócz mnie był
jedynym komendantem, od którego nigdy nie żądaliśmy, by się golił. Otrzymał polecenie
skontaktowania się z Armandem Hartem, ówczesnym ministrem edukacji, by wybrali spośród
studentów najlepsze jednostki, a następnie zaprowadzenia ich do jaskiń w Sierra Maestra. Miał też
rozmówić się z Luzardem, ministrem handlu wewnętrznego, w sprawie zaopatrzenia. Zabiegi te
miały na celu zadbanie zawczasu o przetrwanie naszej rasy. Mieliśmy wtedy na Kubie tylko trzy
schrony przeciwatomowe – a przynajmniej w takim celu zostały wybudowane – ale nie zostały
jeszcze ukończone. Bunkry znajdowały się na wzniesieniach Bejucal, gdzie Sowieci trzymali swoje
głowice jądrowe i Plijew miał centrum dowodzenia, nieopodal San Pedro. Moje natomiast mieściło
się w wapiennym kamieniołomie, niedaleko ujścia rzeki Almendares.
Musiało być około trzeciej w nocy, kiedy zadzwonił telefon. „W Moskwie – mówi
Alejandro – zapoznano się ze stanowiskiem najwyższego dowództwa kubańskiego, najpierw
z ogłoszeniem gotowości, a następnie pełnej dyspozycyjności bojowej sił zbrojnych, Fidelu”. Jak
tylko się poznaliśmy, zaproponowałem mu, żeby mówił mi po imieniu. „Dla twojej informacji, na
godzinę przed konferencją prezydenta Kennedy’ego amerykański ambasador w Moskwie, Foy
Kohler, przekazał na Kremlu towarzyszowi Nikicie Siergiejewiczowi Chruszczowowi osobistą
wiadomość od prezydenta Stanów Zjednoczonych, a także oficjalnie oświadczył, że zostały
namierzone rakiety i nastąpiła blokada morska Kuby”. Alejandro również używał słowa
„towarzysz”. Co miałem odpowiedzieć ambasadorowi Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich, który dzwoni do mnie, by potwierdzić, że cała prewencja podjęta w ostatnich
miesiącach wypływała na światło dzienne? A więc „oficjalna deklaracja o odkryciu rakiet”. Na
końcu języka miałem pytanie, gdzie, u licha, mamy się teraz chować. Może trzeba było
przygotować się na oskarżenia i zgryźliwe pytania, których spodziewałem się od dłuższego czasu?
Jedyne pytanie, jakie cisnęło się na usta, brzmiało: kto jest większym amatorem, Kennedy czy
Chruszczow? Ale nie zadałem go. Powstrzymałem się. W tych okolicznościach jakakolwiek
manifestacja mojego nastroju czy ujawnienie kierunku biegu moich myśli natychmiast stałyby się
pożywką dla sowieckiego wywiadu, a co za tym idzie, dla Chruszczowa. Formuła odpowiedzi była
więc jasna. „Kurwa, Alejandro, jestem ci niezmiernie wdzięczny za te informacje. Nie, nie przejmuj
się, już nie spałem. Jakbyś miał coś nowego, dzwoń. Tak, o dowolnej porze. Dobrze, Alejandro, nie
ma problemu”.
Poranek 23 października 1962 roku. Przeglądam gazety, które Celia rozkłada przede mną na
materacu, potem chwilę się zdrzemnąłem, nie dłużej niż dwie godziny. Są też wybrane depesze
z agencji międzynarodowych. Nazbierało się ich, czego można się było tego ranka spodziewać, cały
plecak. Za chwilę w smukłych dłoniach Celii pojawi się parująca kawa. I padnie pytanie, co
chciałbym zjeść. Telefon. Bezpośrednie połączenie z ambasadą.
Celia pierwsza usłyszała dzwonek telefonu i podniosła słuchawkę. Moje biuro mieściło się
na najniższym piętrze budynku przemienionego przez nią w prywatną twierdzę. „Ruscy”,
powiedziała. W pomieszczeniu zajmowanym przez nią na tym samym piętrze, przyległym do
mojego pokoju, też było łącze. Dzwonił Alejandro, któż by inny. Coś ważnego. Mój drogi
towarzysz Nikita Siergiejewicz przesłał mi drogą cyfrową list, który został już rozkodowany.
„O charakterze wojskowym?”. „W pół drogi między jednym a drugim”, oświadczył ambasador.
O ile dobrze pamiętam, zawarliśmy umowę, że jeśli informacja dotyczyła kwestii politycznych, nie
było przeciwwskazań, by przekazać ją telefonicznie. Alejandro zaczął czytać. List był długi
(Chruszczow lubował się w sztuce epistemologicznej), a jego autor zwlekał z przejściem do rzeczy.
W końcu mu się udało, w jednym z ostatnich akapitów. Nikita Siergiejewicz uznawał kroki
poczynione przez rząd amerykański za pirackie, perfidne i agresywne. Oprócz tego informował, że
wydał rozporządzenia swoim wojskowym stacjonującym na Kubie, aby przedsięwzięli niezbędne
środki i byli gotowi. „Powtórz mi to ostatnie zdanie, Alejandro. Powtórz”. „To o przekazaniu
instrukcji sowieckim żołnierzom na Kubie, o przedsięwzięciu odpowiednich środków i byciu
w pełni gotowości do działania?”. „Tak, tę część”. „Dobrze, Fidelu”. Odchrząka. I powtarza, że
zostały wystosowane instrukcje do wojskowych sowieckich stacjonujących na Kubie, by
przedsięwzięli niezbędne środki i byli w pełnej gotowości.
Punkt kolizyjny
Wieczorem jadę z Alejandrem do ambasady. Kilka minut poświęca na pokazanie mi bunkra
przeciwlotniczego, jaki przygotowali na dziedzińcu. Jeszcze nie czuć tam zapachu szczyn ani nie
widać śladów obecności szczurów, z czego wnioskuję, że prace zakończyli niedawno. Nikt nie
ośmielał się zapalić cygara w tym świeżym wnętrzu pachnącym wapnem i środkami do dezynfekcji,
więc poprosiłem, byśmy przeszli do jego biura. Fakt, iż Aleksiejew nie palił, nie miał dla mnie
najmniejszego znaczenia. „Jeśli przeszkadza ci dym, Alejandro, otwórz okno”. „Nie, absolutnie, nie
ma o czym mówić”, odpowiadał czym prędzej. Jak to miał w zwyczaju, zaproponował mi krzesło
z oparciem stojące za biurkiem. Usadawiam się wygodnie naprzeciwko notesu z zielonym
obszyciem, z bokami wykonanymi z tłoczonej skóry, przy olbrzymiej popielnicy ze szkła z Murano,
w której dnie widać ułożone ze złotych nici godło Związku Radzieckiego. Staram się utrzymać jak
najdłużej kolumnę popiołu gromadzącą się na moim Grande de España, wyśmienitym
siedmiocalowym cygarze, które dostarczają mi towarzysze ze służb bezpieczeństwa z fabryki El
Rey del Mundo. Widzę, iż Aleksiejew myśli, że powstrzymuję się przed strzepaniem popiołu do
popielniczki, by nie pokalać symbolu ojczyźnianego, podczas gdy moim celem jest utrzymanie
popiołu dla pełniejszego wypalenia się tytoniu. Dobra, do rzeczy. Mówi mi o kłopotach z okrętem
Aleksandrowski, który wiózł na pokładzie dwadzieścia cztery głowice nuklearne do pocisków R-14
i czterdzieści cztery głowice do pocisków manewrujących FKR. Zawinął do portu, zanim Kennedy
zadekretował kwarantannę (przewidzianą na godzinę 10 rano w środę 24 października).
Aleksandrowski, skierowany do zakotwiczenia w porcie Mariel, zawinął do Isabela de Sagua.
Generał Plijew nie chciał ryzykować pięciu bądź sześciu godzin kursu wzdłuż północnego
wybrzeża Kuby, tyle bowiem zajęłoby okrętowi dotarcie do Mariel, i rozkazał (po krótkiej
konsultacji ze mną), by okręt wpłynął do najbliższego portu. Broń nuklearna miała przez jakiś czas
pozostać na pokładzie Aleksandrowskiego. Skoro chciano, aby personel dyspozycyjny jak
najszybciej uaktywnił mechanizm R-12, który na Kubie już się znajdował, a także środki
przetrzymywane w Mariel, konieczne było pozostawienie ładunku Aleksandrowskiego w lukach
i czekanie na rozwój wydarzeń. Zapytałem o pociski R-14. Wiedziałem, że FKR-y zostały
rozmieszczone i miały zdolność operacyjną. Ale co z R-14? Dzięki nim, jak zakładano, mieliśmy
w zasięgu wybrzeże amerykańskie, poza Oregonem i stanem Waszyngton. Mogły dokonać
całkowitego zniszczenia Houston, Teksasu albo miasta Waszyngton. „Te rakiety, Fidelu, znajdują
się na pełnym morzu”. Na pełnym morzu. Aleksiejew gestem ręki poprosił o czas i wyciągnął
z kieszeni swojej guayabery kartkę. Przeczytał zapisane na papierze nazwy: „Są na pokładach
statków Almietjewsk, Nikołajew, Dubna i Diwnogorsk”. Wszystkie cztery otrzymały rozkaz, by
płynąć w stronę Kuby. Rozkaz bezpośrednio z Kremla.
Kennedy nie postawił jednak kropki nad i, co zarówno dla Chruszczowa (zrozumie to za
kilka miesięcy), jak i dla mnie oznaczało, że najmniej zależy mu na prawdziwej konfrontacji. Dla
mnie rysował się najgorszy z możliwych scenariuszy: że będę na wszystko patrzył jako obserwator.
Kennedy dawał Chruszczowowi w prezencie ponad dzień, by wszystko, czym dysponował na
morzu, mogło dopłynąć do wybrzeży Kuby. A rzeczywistą wartość strategiczną miał
Aleksandrowski. Ten zaś zakotwiczył przy nieużywanym kawałku wybrzeża w Isabela de Sagua,
wiosce ważnej dla Kubańczyków, gdyż dostarczała do hawańskich restauracji i wyszynków
świeżych małży. Reszta ładunku – czyli pociski średniego zasięgu R-14 – znajdowały się
w ładowniach czterech okrętów pływających poza granicami będącymi pod kontrolą amerykańskich
sił morskich. Sowieckie transportowce niebezpiecznie zbliżały się do strefy, którą jankesi chcieli
jak najszybciej uszczelnić, by nikt się tam nie przedostał. „Jeśli mają ochronę – powiedziałem
w ramach pierwszej refleksji – jest to punkt kolizyjny”. I wykonałem ruch palcem wskazującym
przygotowanym na gest łaski, po czym strzepnąłem do popielniczki półtoracalowej grubości popiół
z cygara. „Mają ochronę?”. „Według zdobytych informacji jest jeden okręt podwodny”, powiedział
Alejandro. Świetna odpowiedź. Sukinkot. Nie ujawniał nic z tego, co sam wiedział, lecz mówił
o tym, co prawdopodobnie odkryli Amerykanie. „Nasz okręt podwodny zapewniający ochronę”.
„Zapewniający ochronę”, powtórzyłem. Termin pochodził od jankesów. Cztery okręty płynęły po
powierzchni morza praktycznie parami, jak w konwoju w czasie drugiej wojny światowej, a okręt
podwodny osłaniał tyły, zanurzony kilka stóp pod powierzchnią, z peryskopem wystającym ponad
fale i pozostawiającym za sobą pienisty ślad. „Teraz musimy ustalić, w jakiej odległości od linii
kwarantanny się znajdują”. „Dość blisko, Fidelu. Powiedzmy, że jakiś dzień drogi”. „Dzień?”.
„Powiedzmy”. „Czyli za jeden dzień wybuchnie wojna”. Aleksiejew szybko załapał, że
poprowadziłem dialog w stronę ultimatum, chociaż dyskretnie. Ultimatum dla nich. Takiego, które
okazałoby się korzystne dla mnie. Jego odpowiedź była nienaganna. „Dowództwo sowieckie jest
powiadomione o dyspozycyjności bojowej kubańskich sił zbrojnych”. Teraz wszystko wydawało
się zależeć od tego, jak się zachowają, kiedy flota amerykańska spotka się na pełnym morzu
z czterema sowieckimi transportowcami z bronią nuklearną na pokładzie. Kennedy dał szansę
Chruszczowowi i ten z niej skorzystał. Było jasne, że teraz znów kolej na prezydenta
amerykańskiego. Musiałem tylko poczekać, aż załoga statków odkryje, najpierw przez radar,
a później ujrzy na własne oczy, że na drodze staje im amerykański niszczyciel.
Wyczuwałem też zmianę w języku, jakiego używał Aleksiejew, i inną barwę głosu. Nie miał
pełnej kontroli. Nie panował wśród nas nastrój zabawy, mimo że słyszałem, jak z zadowoleniem
poszeptywali na ucho: „Przyjechały Tanie, Fidelu. Nasze przyjaciółki, które zaprosiliśmy na tańce”.
Wydawało mi się, że widzę to, co chcieli mi przekazać jako równi w rozgrywce. Indygirka, która
wypłynęła z Baku 17 września, dotarła już do Mariel. „Inicjatywa jest nasza”, pamiętam, że
powiedziałem wtedy zarówno do Aleksiejewa, jak i do Plijewa. „Jest po naszej stronie, jak na
razie”.
Plijew wysyła mi zaproszenie do swojego centrum dowodzenia. Dociera ono do mnie
wszystkimi możliwymi drogami: przez radio, ambasadora Aleksiejewa, kontakty w Sztabie
Generalnym i funkcjonariuszy przysłanych do mojego bunkra. Nie żebym nie mógł stawić się
w którejś z jednostek wedle własnego uznania, a drzwi nie otworzyłyby się przede mną w trybie
natychmiastowym, ale w wypadku budynków zajmowanych przez Komendanta Głównego ATS
32
wygodniej zaczekać na zaproszenie. Był mi winien uprzejmość. A ja musiałem uważać, by nie dać
poznać po sobie, że stawiam się w nie swoim domu po to, aby węszyć. Nie wygląda to dobrze, robi
złe wrażenie.
Centrum dowodzenia mieści się w Torrens, dawnym poprawczaku, więzieniu dla
młodocianych przestępców, miejscu niegodnym, jeśli ktoś chciałby stosować takie kryteria,
stacjonowania sławnych sił ZSRR, ale im wydało się dobrze położone, zwłaszcza ze względu na
otoczenie, bo okoliczne wzgórza zapewniały bezpieczeństwo, dlatego upatrzyli je sobie od samego
początku. Mnie nigdy tutaj się nie podobało, również z powodu wyczuwalnej tam złej energii.
Wydaje się nieuniknione, że instytucje więzienne zawsze kończą tak samo, przemieniają się
w kolonie homoseksualistów. Znam opinię, jaka panuje na mój temat, że do pewnych zwyczajów
seksualnych mam stosunek swobodny, ale nie mogę orzec, jaki rodzaj przyjemności może
wzbudzić, lub nie, miejsce, w którym przebywają małoletni. Wygłodniałe dzieciaki opuszczone
przez Bóg jeden wie jakich rodziców, pochowanych po ciemnych zakamarkach miasta,
niepochodzący ze statecznych rodzin, zabrani z ulicy i wrzuceni do celi, by tutaj oduczyć się
kradzieży. Pragmatyzm i konieczność narzuciły model postępowania z nimi. Centrum dowodzenia
ATS potrzebowało przynajmniej dwóch pięter, ale nie mógł to być budynek zbyt wysoki, by nie
było go widać podczas lotów koszących samolotów szpiegowskich, i musiały otaczać go drzewa
i cień wzgórz tworzące naturalną osłonę. Tak więc wybór padł na to miejsce, najlepsze do celów,
jakim miało służyć. Homoseksualiści zeszli na dalszy plan. Zajmijmy się teraz trzecią wojną
światową. Następnego dnia moja karawana podążała do Cacahual, zjechała więc na drugą stronę
wzgórz, w kierunku Torrens. Nie wiedziałem wówczas, że te tereny były wykorzystywane przez
wywiad od 22 sierpnia i że przemieszczanie się Sowietów nie pozostało niezauważone. Nie
wiedziałem o tym, ale uznałem to za fakt. Wszystko znajduje się w zaktualizowanym memorandum
wywiadu dotyczącym obecności wojskowej Sowietów na Kubie, u szefa CIA Johna McCone’a.
Ciemna galeria szarych ścian przesiąkniętych wilgocią wydaje się właściwym miejscem, aby
przyjąć sowieckich generałów szykujących się do zniszczenia świata. Na ścianach mapy, napięte
czerwone taśmy przymocowane gwoźdźmi prowadzą z zachodu Kuby, układając się w sieć, do
centrów miejskich na północy Stanów Zjednoczonych. Chociaż nie potrafię czytać cyrylicy, bez
trudu oceniam, że linie kończą swój bieg w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Detroit. Po wejściu do
środka musiałem powstrzymywać wrażenie przekraczania progu przedsionka piekła, ale uczucie to
szybko zostało zastąpione przekonaniem – po tym jak przyjrzałem się mapom – że szykuje się
rozpierdówa. Wszyscy generałowie centrum dowodzenia Plijewa, przyodziani w oliwkowe
mundury, stoją wyprostowani pod dachem ze sklepieniami. Żadne insygnia nie pozwalają się
rozeznać w stopniach generalskich, ale Plijew wyjaśnia: „Eti towariszczi moi gienierały”. Ci
towarzysze są moimi generałami. Plijew stoi po mojej prawej stronie, a tłumacz, także
w oliwkowym mundurze, zjawia się między nami jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie
mogę sobie teraz przypomnieć, kto z towarzyszących mi: Flavio, komendant René Vallejo czy
Gamonal, staje przy mnie, gdy jeden z młodych oficjeli – było ich około dwudziestu – wychodzi
przed szereg, wykonując wojskowy krok, prawie jak kaczor, który z pewnością musiał ćwiczyć
przez całe rano. Generał nie tylko jest młody, ale emanuje niezwykle sympatyczną aurą. Robi pięć
kroków w naszą stronę, uderza obcasem o podłogę i salutuje. W jego głosie słychać dumę.
Podobnie patrzyli pozostali obecni, gdy raportował, że trzy pułki z rakietami R-12, z dwudziestoma
czterema pociskami wyposażonymi w głowice nuklearne, właśnie przeszły w stan gotowości.
W kolejnych latach ta wiadomość przekazana mi w centrum dowodzenia ATS w obecności Plijewa
i niemal wszystkich jego generałów będzie omawiana, analizowana, podawana w wątpliwość,
budząc grozę u bez mała całej amerykańskiej ekipy zaangażowanej w kryzys rakietowy na Kubie.
Problem jest taki, że Biały Dom wykazał się zupełną niewiedzą na temat dwudziestu czterech
pocisków Czterdziestej Trzeciej Dywizji Gwardii Smoleńskiej, Strategicznych Wojsk Rakietowych
Związku Radzieckiego pod dowództwem Igora D. Stacenki, umieszczonych na wyrzutniach
i skierowanych w ich stronę. Brakowało tylko, żeby zatankowano paliwo i zamontowano na nich
głowice nuklearne. Tylko tyle. Informacja o przerażającej masie całkowitej 34 914 kilogramów
o średnicy 1,65 metra, rozpiętości 1,83 metra i długości 22,26 metra, o której Plijew przekazał mi
zaledwie kilka godzin wcześniej w San Cristóbal, dokąd w blisko trzygodzinnej wyprawie udała się
nasza karawana z Torrens, była nie więcej niż marginalną częścią wiedzy pochodzącej od
kubańskiego wywiadu lub analityków zdjęć lotniczych, która docierała na spotkania EXCOMM-u.
Generał Stacenko czekał na nas w kubańskim oliwkowym mundurze, świeżo włożonym, bez bereti
i z gwajawą w dłoni. Uderzał owocem o udo. Poprowadził nas po żwirowej ścieżce wśród gęstych
namorzynów. Szedłem przodem, między nim a Plijewem. Położyłem ręce na ramionach obu
towarzyszy. Reszta została w tyle, by nie przeszkadzać naszej komitywie. Najpierw rozległ się
dźwięk zamykanych drzwi jeepów, gdy z nich wysiadaliśmy. Teraz słychać było szelest żwiru pod
naszymi stopami. Nie było nas więcej niż trzydziestu sowieckich oficjeli i moich współtowarzyszy.
Z oddali, zza zacienionej góry dochodziły głosy. Niezrozumiałe dla Kubańczyka. Po raz pierwszy
w życiu ogarnęło mnie przekonanie, że po pokonaniu drogi zostanę rozstrzelany. Może było to
spowodowane przeświadczeniem o rychłym pojawieniu się z jakiegoś pojazdu. Zatrzymaliśmy się
w punkcie widokowym i wydawało mi się, że dostrzegłem czołg umocowany na czymś w rodzaju
wahacza. Gdy miałem ruszyć dalej, zdałem sobie sprawę, że stoję naprzeciwko maszyny do
przewożenia atomu. Cylinder na wahaczu. Wyobraziłem sobie, że zaraz wyłoni się ciężki sprzęt
wojskowy albo zrzucona zostanie moskitiera kamuflażu. Gest Stacenki głośno poklepującego
rakietę po mojej lewej stronie sprawił, że się zatrzymałem. Stacenko nie pozbył się gwajawy,
przełożył owoc do drugiej dłoni i wciąż uderzał nią o udo. Ułożył wolną dłoń na pocisku
nieposiadającym oznakowania, jedynie pomalowanym na ciemnozielono, umieszczonym na
platformie, i zwrócił się do mnie surowym i dumnym głosem: „Towariszcz komiendant”.
Towarzyszu komendancie. „Eto Tania”. To jest Tania. Podłużna twarz Plijewa, który patrzył spod
ramienia Stacenki, wyrażała zadowolenie. Oprócz okazania czułości postanowił wypolerować
powierzchnię rakiety chusteczką, którą wyjął z jednej ze swoich kieszeni. Głos Stacenki łamał się
ze wzruszenia, kiedy oznajmił: „Eto Niu Jork”. Ta nazywa się Nowy Jork.
A teraz opowiem o czymś, co jest związane ze sceną opisaną powyżej, a co zdarzyło się
wiele lat później w domu Garcii Márqueza w obecności Raúla i Vilmy, a także jednego
kubańskiego pisarza – którego imienia nie chcę pamiętać – i pewnej blondyneczki o niebieskich
oczach, która przyprawiała mnie o zawrót głowy i była żoną pisarza. Stosuję eufemizm, mówiąc
o domu Garcii Márqueza, gdyż w rzeczywistości chodzi o dom, który my dla niego wybraliśmy.
Gabriel szykował przemówienie na temat nuklearnego holokaustu, a ja powiedziałem mu, że jeśli
do takowego dojdzie, jedyna we wszechświecie szansa człowieka na zawsze zostanie zmarnowana.
Do dziś uważam to zdanie za lepsze od każdego z tych, które on wypowiedział, a słynna wzmianka
o karaluchach, które oprą się nuklearnej sile, przegrywała ze zdaniem mojego autorstwa. Mógł mnie
zacytować i wyjaśnić, że chodzi o moją niepublikowaną myśl, której wspaniałomyślnie mu
użyczyłem. Co więcej, miałem słuszność, bo okoliczności sprzyjały, bym posłużył się tą bronią,
a przynajmniej byłem jednym z trzech, którzy mogli to zrobić, i jedynie ja pozostawałem przy
życiu, a ponadto byłem najbardziej niebezpieczny z trójki, bo w pewnym momencie była to ostatnia
broń obronna, jaką dysponowałem, by zrealizować swoją prowokację. Kiedy słuchałem tyrady,
którą Gabriel miał odczytać na kongresie pokojowym – i zależało mu, bym zaopiniował jej treść –
jego głos stawał się dla mnie coraz odleglejszy i zanurzyłem się we własnych rozmyślaniach.
Oddałem się szacowaniu efektów tego, co on starał się opisać perfekcyjnie zorganizowanym
pięknem swojej prozy
33
. Jak, u diabła, można ładnie pisać, że wszystko się rozwala. To jakby
tańczyć merengue w oparach odchodów. Czy słyszeliście kiedyś Gabriela czytającego? Słowa syczą
między zębami, starannie wymawia każdy dźwięk i zwraca uwagę na słowo, jeszcze zanim je
wypowie i zapisze na papierze, wąsy mu podjeżdżają, chyba w związku z uniesioną górną wargą,
kiedy chce zaakcentować jakiś pomysł, w czym pomaga sobie, łącząc palec wskazujący i kciuk
prawej dłoni, jakby w ten sposób chwytał litery tworzące słowa. „Minutę po eksplozji ponad
połowa ludności straci życie, pył i dym kontynentów w płomieniach zniszczą światło słoneczne
i zupełna ciemność na nowo obejmie władzę nad światem…”. Usłyszałem te słowa wypowiedziane
przez Gabriela, w ich dziewiczym stanie, dwadzieścia cztery lata, dwa miesiące, dwanaście dni
i jedenaście godzin po mojej wizycie w San Cristóbal. „Stworzenie dobiegnie końca…”. To
zdarzyło mi się słyszeć od dumnego mistrza zwracającego się do swojego ulubionego ucznia.
„Podczas ostatecznego chaosu wilgoci i wiecznych nocy jedynym wspomnieniem życia pozostaną
karaluchy”. Bomba zdetonowana nad Hiroszimą wywołała eksplozję równą dwunastu i pół tysiąca
ton trotylu. Każda nasza głowica nuklearna o mocy jednej megatony zrzucona na określoną
współrzędnymi przestrzeń terytorialną Stanów Zjednoczonych wykazałaby się mocą destrukcyjną
osiemdziesiąt razy większą niż artefakt z 1945 roku. Zważywszy na niewielki margines błędu R-
12 – oddalenie od celu nigdy nie jest większe niż dwa tysiące czterysta metrów – i przemieszczenie
się nuklearnej fali destrukcyjnej z zainstalowanej głowicy nuklearnej, nie miało najmniejszego
znaczenia, gdzie spadnie. Kiedy silnik RD-213 napędzany odrzutowo (rodzajem kwasu azotowego
i nafty) wprawiał w ruch wypełnione czterdziestoma jeden tysiącami kilogramów paliwa rakiety,
był czas, by zapalić długie cygaro – choć zabrakłoby go, by dopalić w pełni cygaro – podczas gdy
ta leciała na wysokości trzystu dziewięćdziesięciu ośmiu tysięcy metrów z prędkością dwunastu
tysięcy siedmiuset kilometrów na godzinę i dosięgała celu, którym było amerykańskie miasto. Nie
kończę cygara, bo lot R-12 pokonującej tysiąc pięćset kilometrów trwa jedenaście sekund i osiem
setnych sekundy, a ja sprawdziłem już wcześniej, że wypalenie lancera, jeśli potrafisz to zrobić,
wciągając dym w odpowiednich odstępach czasu, może zająć ponad pół godziny. Jesteś w San
Cristóbal i odpalasz cygaro dokładnie w chwili, gdy zostaje odpalona rakieta, i odliczasz minuty,
patrząc na fosforyzującą tarczę twojego rolexa, co jakiś czas pociągasz macha, dbając o utrzymanie
pierścienia popiołu, o właściwy rytm palenia, tak że dopalił się dopiero do połowy, gdy miejska
enklawa imperium zostaje zmazana z mapy. W miejscu, gdzie rakieta uderzyła w ziemię, powstaje
krater o głębokości 60,96 metra i średnicy 304,80 metra, a wszystko, co znajduje się w pobliżu,
przemienia się w ziemię o wysokim czynniku napromieniowana i wokół widać tylko rumowisko.
Nie sposób niczego rozpoznać, w odległości 975,36 metra od centrum wybuchu nie zachowało się
nic, może z wyjątkiem zrujnowanych piwnic i fundamentów. Tylko najmocniejsze budynki, ze
zbrojonego betonu, przetrwały i stoją w promieniu 2,74 kilometra. Dziewięćdziesiąt osiem procent
ludności zginęło. „Eto Niu Jork”, mówi generał Stacenko. Plijew poleruje chusteczką wyrzutnię.
Gabriel kontynuuje dyskurs sławiący karaluchy.
„Jedyna szansa człowieka – nalegałem. – Ostatnia dla intelektu”.
Była to dziwna sytuacja. Czas, jaki minął od października 1962 roku, wymuszał zasadnicze
zmiany w projektach. Trzeba było ponownie przeanalizować wszystkie bezczelności
i impertynencje wojenne z kryzysu kubańskiego, a co gorsza, zmienić o sto osiemdziesiąt stopni
myślenie. Byłaby to niezręczna sytuacja dla mojego wizerunku publicznego, gdyby przyszło mi
przedstawić ją przed zwyczajowym audytorium. Ale wydało mi się wskazane, by unikać
wspominania starych epizodów, zwłaszcza w obliczu tak gorączkowych dyskursów jak te
prezentowane przez Gabriela. Niewinny obraz sobotniego spotkania z udziałem przedstawicieli
drobnej burżuazji świata zachodniego zastępowała mi teraz obecność przy rakiecie jądrowej
przemieszczającej się z San Cristóbal oraz przekonanie, że przepowiednia biblijna o Armageddonie
nie mówiła prawdy, opisując go jako walkę dobra ze złem, a nie decyzję komunistycznych
komendantów, która, jak wskazywały wszelkie przesłanki, mogła zapaść w ciągu najbliższych
godzin.
„Ostatnia” – powtórzył Gabriel, choć wyraźnie był to z jego strony przejaw uprzejmości,
a ja utrudniałem mu skoncentrowanie się na lekturze.
Dobrze, a teraz coś wyjaśnię: z czysto ideologicznego punktu widzenia, umiejętnie
posługując się terminologią, niewątpliwie chodziło o hipotezę walki Dobra (my) ze Złem (oni),
której bliskość była nieuchronna i z pewnością znajdowała się poza wolą boską.
A więc nikt nie zwrócił uwagi na moje zdanie. A ja starałem się dokonać niemożliwego, by
wzbudzić zachwyt najbliższego otoczenia, które ograniczało się do najwęższego grona
zwolenników, a przede wszystkim – jako że poniosłem klęskę w staraniach, by Gabriel zacytował
moje słowa w swoim tekście – wywołać najmniejszą choćby iskrę podziwu u panienki
z rozczochraną blond czupryną i nieodpowiedzialnym uśmiechem Kubanki o charakterystycznej
urodzie, średniego wzrostu, obfitym biuście i wdzięku mogącym konkurować z greckimi boginiami.
Całkowity brak szacunku dla bogów. Trudno uwierzyć, że stworzenie o takim wyglądzie
zamieszkuje karaibską wyspę, gdzie koncept klasyczny jest z definicji przedmiotem kpin. Może
w obawie przed nieznanym należałoby je po prostu posiąść i zniszczyć.
Kołysałem się na fotelu przed pozostałymi gośćmi, którzy zajmowali miejsce na sofie
i dostawionym krześle. Chodziło o to, by mieli czas wygodnie się usadowić. Na niskim stole ze
szklanym blatem zostały ustawione napoje. Smukły kieliszek z delikatnego szkła stał przed
dziewczyną. Wewnątrz buzowały bąbelki napoju. Szampan. Pomyślałem. Szampan.
Podszedł do mnie kelner. Stanął po mojej prawej stronie. Pasował wyglądem do ochrony
służb bezpieczeństwa, jaką zawsze zapewnialiśmy Gabrielowi.
– Czego się pan napije, komendancie?
Wskazując znacząco na kieliszek szampana, powiedziałem:
– Tego samego co ona.
Spotykam się na rozmowy z sowieckimi generałami w schronie przeciwatomowym nad
brzegiem rzeki Almendares, jeden z nich przygotowuje herbatę w samowarze, kiedy z dalekopisu
dowiadujemy się, że został zestrzelony samolot U-2. O 10.17 sowiecka wyrzutnia rakiet zestrzeliła
U-2 w północnej części Oriente, a pilot poniósł śmierć na miejscu. Kolejny pilot rozbija się
o kubańską ziemię. Instynktownie spoglądam na datę na moim zegarku. 27 października. Patrzę na
wskazówki. 10.31. Pilot żył w chwili, kiedy jeden z sowieckich generałów poświęcał się
ceremoniałowi parzenia herbaty w samowarze koloru mosiądzu. I wiecie co? Wraz z tą
wiadomością zaczyna się tworzyć legenda o bezmyślnym Chruszczowie, któremu sytuacja wymyka
się spod kontroli. Zupełnie traci panowanie nad kryzysem, tak samo – dopełniając legendy – jak
Kennedy w Białym Domu. Pewien oficer nazwiskiem Antoniec pojawi się w historii dokładnie na
jej końcu. Z pewnością ja sam też czułem się całkowicie przestawiony w inne miejsce w związku
z tym, że sowieccy generałowie na Kubie zestrzeliwują amerykańskie samoloty. Musiałem się
dostroić, nie pozwolić, by Sowieci wykazywali się większą agresją niż ja. Stawałem się marionetką.
Dlatego długo starałem się przemilczać informację o strąceniu U-2, zarówno po to, aby między mną
a generałami zawiązała się więź – i by zobaczyli, że jestem twardy – jak i po to, by ukryć fakt, że
zupełnie mnie zaskoczyli zarówno oni, jak cała sytuacja. Tymczasem pierwszy przejaw zmiany
dynamiki zdarzeń dostrzegłem u sowieckiego generała, który przerwał parzenie herbaty, zajrzał do
szuflady sięgającej mu pasa i wyjął z niej butelkę wódki, po czym postawił ją między sobą a mną.
Pamiętam, że drewniane frezowane drzwi były zamknięte, kiedy do przeciwatomowego
bunkra, w którym przebywaliśmy, wszedł komendant Pedro Luis z kartką z wojskowego dalekopisu
w dłoni i zwrócił się do mnie: „Komendancie, zestrzelili U-2”. Nieustannie docierały raporty,
a Pedro Luis przekazywał mi te najważniejsze. „Komendancie, zestrzelili U-2 w Banes. Grupa
przeciwlotnicza z Banes”. „Jak to możliwe?”, zapytałem. Wtedy zawezwałem Sowietów, pięciu
generałów, którzy przebywali ze mną w schronie, ale nie potrafili mi odpowiedzieć na pytanie.
Zdaję sobie sprawę, że sowieckie dowództwo wsadziło mi ich tam, by mieć mnie pod obserwacją.
Między nimi istniał nieodgadniony podział ról. Ktoś wydał rozkaz szefowi grupy rakietowej
w Banes, ale polecenie nie wyszło z mojego bunkra. Albo to tamten źle zrozumiał. Niemożliwe.
Sekwencja wydarzeń pozostawała nieznana. Szef grupy bojowej, kapitan N. Antoniec, oznajmił, że
ma w zasięgu samolot i otrzymał rozkaz zestrzelenia go, rozkaz odgórny. Taki był komentarz do
sprawy. Sowieccy generałowie zapewnili mnie: „Zbadamy, zbadamy”. Uwierzyłem w bajkę
o komunistycznej solidarności, ale po zestrzeleniu U-2 zrozumiałem, że nieodwracalnie coś się
zepsuło między mną a moimi sojusznikami. Zaledwie kilka godzin później potwierdzeniem tego był
pakt zawarty z Kennedym. Strącenie U-2 stanowiło kulminację i koniec październikowego kryzysu.
Oszacowałem, że ani Kennedy, ani Chruszczow, każdy na swój sposób, nie będą w stanie znieść
więcej. Ja z kolei, znajdując się między młotem a kowadłem, mówię: „Powiadomcie wszystkich,
jutro na bank mamy tu Amerykanów. Zbierzcie jednostki. Szykujemy się do bitwy, jutro”. Nie
wiem nic o wzmożonej wymianie wiadomości między Chruszczowem a jego nową zabawką
Kennedym. Jestem niemal pewien, że następnego dnia rozpoczną się działania wojenne i już
oczyma wyobraźni widzę atak jądrowy, dlatego zwracam się do del Pina: „Skontaktuj się
z jednostkami, niech o świcie wszystkie będą w powietrzu. Zanotuj, że nie chodzi o Pierwszą
Pozycję. Samoloty mają być w powietrzu gotowe do walki”. Del Pino rozpoczyna zawiadamianie
wszystkich jednostek. Lamas, który jest oficerem lotnictwa i naszym dowódcą w Holguín, mówi, że
jutro zaczyna się wojna.
Siedmiu sowieckich generałów wysłuchuje tej nocy mojego dyskursu. Wraz z nimi Sergio
del Valle. Flavio i Pedro Luis są w pobliżu. Wiem, że moja kondycja fizyczna i wytrzymałość
wzbudzają podziw. Nie pamiętam, aby ktokolwiek poprosił o pozwolenie na drzemkę. Po chwili
zjawia się del Pino, wycieńczony, i opowiada mi swój sen: „Komendancie, zdrzemnąłem się
i przyśnił mi się tunel, jutrzejsza wojna o poranku, wszędzie dookoła popiół, a ja zadaję sobie
pytanie: kto wygrał? Mój dom stoi, wie pan, tam, po drugiej stronie rzeki, a ja wychodzę z tej
dziury i widzę, że wszystko zniszczone, spopielone, wszystko spowija cisza i nikt nie odpowiada
mi, kto zwyciężył. Wszystko zniszczone. Rzeka niemal wyschła, widać kamienie. Nic nie zostało.
Koszmar. Przebudziłem się i usłyszałem pana głos”.
Słucham del Pina, ale ponad jego ramieniem dostrzegam oficera Pepe Luisa, widzę, jak
kieruje się w naszą stronę z miejsca, gdzie we wnęce stoją dalekopisy, i niesie w dłoni kartkę. Jeśli
cokolwiek potrafię wyczuć na odległość, to złe wiadomości. Niemal odgaduję, jaką przekaże
wiadomość, że powie mi, iż sowieckie statki kierujące się w stronę Kuby wyłączyły silniki
i zatrzymały się na środku Oceanu Atlantyckiego, i nie jesteśmy już tak zwaną piątą potęgą
atomową świata, nawet jeśli na podorędziu mamy wypożyczone rakiety, i że w wyniku takiego
rozwoju spraw zniewaga będzie nie do przełknięcia. Jestem przekonany, że zaraz mi to powie.
Kurwa. Sowieci. Jedyny naród, który kiedyś darzyłem szacunkiem.
Pozwalam sobie na dziesiątkę podczas pisania. Dziesiątka to krótka przerwa w czasie dnia
pracy. Dziesięć minut, w ciągu których spokojnie można wypalić papierosa i pogadać, ale
zazwyczaj przerwa przeciąga się do pół godziny. Wydaję polecenie przewiezienia mnie – moją
karawaną w mercedesie – do Santa María del Mar. Podróż jest szybka, odbywa się późnym
popołudniem. Plaża, z której widzę, jak na horyzoncie wyłania się czerwonawe żelastwo statków
desantowych, na wpół zanurzonych, z kołyszącymi się na falach platformami, bezużytecznymi.
Dzień chwały i śmierci. Dzień, w którym Chruszczow wypiął się na mnie. Wiem, że skieruję się na
zachód, idąc powoli w stronę wzniesienia z piasku, gdzie kiedyś kazuaryny tworzyły las. Fale będą
uderzać po prawej stronie i wiatr rozpyli rzadką mżawkę saletry, która rozbije się o moją kurtkę.
Gamonal już nie żyje. Dawni towarzysze z ochrony, jeśli jeszcze dychają, są już staruszkami
dogorywającymi w pensjonatach i od czasu do czasu otrzymują ode mnie, za niezłomne służenie
mi, rację artykułów pierwszej potrzeby, skromną z powodu upadku Związku Radzieckiego: butelka
oleju spożywczego, kilka funtów ryżu i pięć lub sześć kostek mydła. Też nie jest tak, że cały czas
noszę w kieszeniach ulubione cygara. Całkiem możliwe, że ledwie słyszalny, jaskiniowy dźwięk
rozedmy (który doskonale potrafię wychwycić) dochodzący z moich płuc przypomina, że byłem
rasowym palaczem. Spoglądam za siebie i patrzę na pozostawiane ślady. Są niewyraźne i szybko
oblewają je wycofujące się fale. Ślady na powierzchni pozostawiane przez mężczyznę ważącego
ponad dwieście dwadzieścia funtów i obutego w wojskowe kozaki nad kostkę przestają istnieć
chwilę po tym, jak postawię kolejny krok. Włoskie buty są zabezpieczone przed zgubnym
działaniem saletry. Zdradziecka pozostałość po siedemdziesięcioletnim chudzielcu, teraz już
słabowitym, stąpającym po plaży, którą kiedyś przeznaczył do całkowitego zniszczenia, jest czymś
tak banalnym i przypadkowym, że bardziej aniżeli refleksję wywołuje uśmiech politowania.
Wszystko jest lekkie. Wszystko płynie.
Kazamaty zbrojonego betonu i nisze saperów co kawałek pokazują się odwiedzającym to
miejsce plażowiczom i towarzyszą ich leniwemu stąpaniu po piasku w strojach kąpielowych jak
w Normandii, tylko że bez cmentarzy. Widok taki jest tutaj codziennością, choć nie teraz, kiedy
cała plaża została wyludniona przez członków mojej ochrony osobistej, grupę w każdej chwili
gotową do walki. Po upływie pięćdziesięciu lat to miejsce, gdzie teraz żółwie znajdują schronienie
i kuszącą wilgoć piasku, na którym składają jaja, z trudem przychodzi mi łączyć z chwilami chwały
i odzyskać je dla historii, nawet gdy pomyślę, że mieli tu swoje stanowiska obronne nasi strzelcy
z jednostek przeciwdesantowych posługujący się karabinami maszynowymi 12,5, znajdujący dla
siebie nisze w mostach na drodze prowadzącej do stolicy, lub że saperzy ukrywali tu ładunki po to,
by je później zdetonować. Tam, gdzie nie przelała się krew ani nie nastała żałoba, lecz w zamian
pojawiło się odrętwienie wyczekiwania, nie domagaj się śladów zwycięstwa.
W końcu i tak świat nieodmiennie zaludniają idealiści i lichwiarze.
Rezydencja kubańskiego ambasadora w ZSRR, 29 kwietnia 1963 roku. Godzina 15.35 w Hawanie,
a 11.35 czasu moskiewskiego. Pierwsza wyprawa Fidela do ZSRR. Leonid Breżniew sprawuje
funkcję przywódcy Związku Radzieckiego, choć nie jest on pierwszym sekretarzem Partii, o czym
powiadamiają Fidela jego sowieccy przyjaciele Nikolaj Leonow i Aleksandr Aleksiejew. Fidel
zostaje przyjęty w Moskwie z wszelkimi honorami. CZĘŚĆ SZÓSTA
PRZEWODNIK STADA
Rewolucja to wojna, która zmienia kształt.
(Z przemówienia Fidela Castro, czerwiec 1962)
22.
Marsz na pustyni
W połowie 1965 roku wiedziałem, że potrzebuję jak najszybciej powiększyć liczebność
mieszkańców. Uznałem to za strategiczną konieczność Rewolucji. W mgnieniu oka straciliśmy
ponad pół miliona ludności – jako rezultat migracji – a w perspektywie rządzenia przez
najbliższych dwadzieścia lat, choćby z samego wojskowego punktu widzenia, będziemy
potrzebować dwóch i pół miliona osób, które zasilą szeregi sił zbrojnych. Będziemy gotowi
wykonać założenia, z wykorzystaniem mężczyzn i kobiet w wieku powyżej czternastu lat, jeśli
z upływem dekady lat 70. liczba ludności zwiększy się do ponad dziesięciu, a najlepiej dwunastu
milionów. Nikt na Kubie nie będzie mówił o abstynencji seksualnej ani głosił zalet pożycia
małżeńskiego w cnocie i czystości. A jeśli komuś przyjdzie do głowy, nie zawaham się ani przez
chwilę, by otworzyć mu kartotekę za działalność kontrrewolucyjną. Zastosowaliśmy
najsprawniejszą i najprostszą metodę, jakiej kiedykolwiek użyto na naszej planecie i o której nie
mówiliśmy głośno aż do teraz, kiedy piszę o tym na tych stronach. Rozkaz podyktowany naszym
najwybitniejszym ministrom brzmiał dobitnie. Żadnego importu prezerwatyw, kremów
antykoncepcyjnych czy wkładek domacicznych. I miejcie na oku sprzedaż wazeliny, bo sukinsyny
z pewnością znajdą sposób na oszukanie natury. Pamiętam, że minister zdrowia – wówczas, jeśli się
nie mylę, był nim José Ramón Machado Ventura – wprowadził pewne ciekawe rozwiązanie.
„W takim razie należy zawiesić dystrybucję maści K-4”. „A co to, u licha, jest, Machadito?”. „To
maść, komendancie, która łagodzi zapalenie hemoroidów. Według statystyk Ministerstwa Zdrowia
maść cieszy się dużym powodzeniem u naszych pedziów, którzy używają jej jako balsamu
nawilżającego. Oprócz tego nie żałują sobie stosowania preparatu jako środka zapobiegawczego”.
Wobec faktu występowania podobnych dewiacji seksualnych, ale nie chcąc skazywać na cierpienie
obywateli, którym nieobca jest ta dolegliwość, ograniczyliśmy dostępność wspomnianego
specyfiku bez zalecenia lekarskiego. Inną metodą, która miała na celu zwiększenie przyrostu
naturalnego, była intensywna kampania – do której została zaangażowana Federacja Kobiet
Kubańskich (FMC) – na rzecz poszanowania i ochrony samotnych matek, a nawet wcielenie ich
w szeregi i pod sztandary tejże organizacji. Podobnie jak na początku Rewolucji zdecydowaliśmy
o włączeniu obywateli czarnoskórych – przynajmniej po jednym – do wszystkich akcji naszej
politycznej propagandy, teraz należało zrobić to samo z samotnymi matkami. Trzeba było odmienić
moralność narodu, który dotychczas ciemiężył te nieszczęsne kobiety, a następnie sprawić, aby
ponad inne charakterystyki wyróżnić aspekt macierzyństwa, odsuwając na plan dalszy fakt
występowania ojca lub nie. Dwa, trzy lata, tylko tyle czasu, jeśli pamięć mnie nie zawodzi,
obowiązywało ograniczenie na artykuły i produkty antykoncepcyjne. Jak wykazały badania, ani
szkalowanie naszych towarzyszek, ani przypadki infekcji bakteryjnych pochwy znacznie w tym
okresie nie wzrosły, dlatego, pozostając w zgodzie ze statystykami, Ministerstwo Zdrowia ogłosiło,
że nasza społeczność, jeśli już popełnia haniebny grzech, to w wyniku historycznie
uwarunkowanych zachowań seksualnych, niekoniecznie zaś spełniając chwilowe wymogi procesu
rewolucyjnego. Uwolniono więc sprzedaż maści K-4, a wraz z upowszechnieniem dostępu do niej
postanowiono zlikwidować Kartę Pacjenta z Hemoroidami, którą obowiązkowo należało
przedstawić z chwilą wyrażenia chęci nabycia produktu. Nie jest dziś tajemnicą, że kiedy
w połowie lat 80. postanowiłem rozpocząć narodową kampanię na rzecz walki z paleniem tytoniu,
ja sam pierwszy rzuciłem palenie. A zatem Aleksa, mojego pierwszego syna z Dalią, z którą
pozostawałem już wtedy w bliskich relacjach, postrzegano jako owoc prowadzonej przeze mnie
kampanii na rzecz przyspieszonej płodności. Było późno, około czwartej nad ranem, zwyczajowa
godzina moich powrotów do domu. Na twarzy Dalii rysował się uśmiech i jak zawsze emanowała
uprzejmością. Kobieta przepełniona dumą ze swojego bojownika, Attyli, który gwałtownie wkracza
do namiotu, rzuca kocie spojrzenie na wnętrze, robi to z rozbrajającą naturalnością, poczuwając się
do obowiązku, by sprawdzić, czy każdy przedmiot leży na swoim miejscu, tak jak go zostawił, pan
i władca wszystkiego, co znajduje się pod tym dachem, począwszy od niej, ziejący tytoniowym
oddechem, mąż, wobec którego należało wykazywać się służebnością i wdzięcznością i któremu
ona teraz wyjawiała wiadomość skrzętnie pielęgnowaną w czasie wyczekiwania na jego powrót:
„Przygotowałam dla ciebie budyń, Fidelu. Myślę, że ci posmakuje. Posypany dużą ilością
cynamonu”. Kazałem przystosować dla nas apartament przy ulicy położonej możliwie najbardziej
na uboczu części rezydencjonalnej dzielnicy Kholy, gdzie mieszkali tylko rządzący i skąd już
zdążyliśmy usunąć burżuazję i elementy podejrzane albo takie, do których nie mieliśmy
najmniejszego zaufania politycznego. Sąsiedni budynek został zaadaptowany na prywatną klinikę
albo „Klinikę 49”, od nazwy ulicy, przy której stał. W przejętym budynku Dalia miała do
dyspozycji trzypiętrowy apartament, na każdym piętrze po jednym pokoju, z których ja wybierałem
zawsze ten środkowy. Pozostałe piętra, górne i dolne, trzymane były na wszelki wypadek. Na dole
był garaż. W nim na noc parkowały trzy oldsmobile wchodzące w skład mojej karawany. Straż
wojskowa nie odstępowała miejsca na krok, na początku uzbrojona w uzi, później w sowieckie AK.
Kapitan Araña. Zagadnąłem Dalię. Pamiętam, że trzymałem w dłoni podręczną encyklopedię
i siedziałem w fotelu. Powiedziałem: „Posłuchaj tego, Dalio. Określa się tak kogoś, kto okrętuje
ludzi na pokład, a sam zostaje na lądzie, czyli jest to ktoś, kto zachęca innych do robienia czegoś,
by potem samemu w tym nie uczestniczyć”. Twarz Dalii Soto del Valle rozpromieniła się. Nic tak
nie zadowala kobiety, mogę was zapewnić, jak wynalazki. „Coś ty dzisiaj wymyślił, Fidelu –
zapytała. – Zawsze, kiedy błyszczą ci te twoje skośne oczy i mówisz jak teraz, oznacza to, że jakaś
poważna rzecz przyszła ci do głowy”. Zdejmowałem buty i kontynuowałem przemowę.
„Rok 1812”, zacząłem cytować z głowy, w tym wypadku bowiem nie potrzebowałem posiłkować
się encyklopedią, znałem fragment na pamięć. „Ruch emancypacyjny Ameryki Południowej ma
swój początek na hiszpańskich terytoriach zamorskich”. „Ach, Fidelu, Fidelu”. „Zaczekaj chwilkę.
Daj mi skończyć – zareagowałem, nie siląc się nawet na uśmiech. – Nie planujesz włożyć tego
czarnego chińskiego szlafroka? Tego jedwabnego? Tego ze smokiem?”. „Szlafrok”, powiedziała.
„Dobrze – kontynuuję. – Walka wyzwoleńcza zmusiła Koronę hiszpańską do rekrutacji sporej
liczby mężczyzn, aby stawić czoło powstaniu. I wtedy pojawia się kapitan Arana albo Araña, który
rekrutuje najwięcej Hiszpanów, ale z chwilą zajęcia przez nich miejsc na pokładzie przepada.
Zapada się pod ziemię”. „Fidelu – mówi Dalia, jakby czyniła mi wyrzut, choć w rzeczywistości
chce przyjąć zasady gry. – Co wspólnego ma mój jedwabny szlafrok z Simónem Bolívarem?”.
„Oczywiście, że ma wiele wspólnego – odparłem. – Obie rzeczy pozostają ze sobą w uniwersalnym
związku. Wszystko porusza się ruchem dialektycznym. Przypływ i odpływ. Mają ze sobą związek,
bo nie pozwolisz przecież, by twój mąż został uznany za drugiego kapitana Arañę w historii.
Prawda, że nie?”. Gdzieś w 1966 roku, gdy patrzyłem z satysfakcją przez szybę mojego oldsmobila
na Kubanki w ciąży chodzące po ulicach, wydałem rozkaz, by otwarto magazyny, w których
zalegały chińskie kondomy i kremy antykoncepcyjne czeskiej produkcji – później wszyscy dobrze
je poznaliśmy – o nazwie Anti-Jele. Krem prezentował się bardzo ładnie, zapakowany w zielone
pudełko, z plastikową strzykawką, też ładną. Nie poznałem jednak i wciąż pozostaje ona dla mnie
zagadką, nazwy kondomów, a to dlatego, że zdobiły je chińskie napisy. Pamiętam jednak, że
wyglądały jak amerykańskie pudełka zapałek ozdobione kolorowymi motylami. Motyle nie były
zbyt cenione przez naszych konsumentów. Wspomniałem towarzyszom z Ministerstwa Handlu
Zagranicznego, aby porozmawiali z producentem, niech użyje motywu niedźwiedzia albo tygrysa.
„Który z naszych Murzynów w ciągłym stadium przedkryminalnym będzie chciał łapać motyle?”,
pytałem.
Komendant Castro i generał Pinochet w Santiago de Chile, 1971 rok.
Ramiro woził na tylnym
siedzeniu mojego oldsmobila stertę archiwów dotyczących naszych towarzyszy z szeregów władzy.
Wszyscy uwikłani w najbardziej perwersyjne zachowania seksualne. Wszystkie zachowania
sprzeczne z naturą. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie wrażenie robi oglądanie zdjęć oddanych
rewolucyjnych bojowników uczepionych podżebrza obywateli tej samej płci albo wspaniałych
i bohaterskich towarzyszek podekscytowanych i nagich leżących na innej towarzyszce, czasem
więcej niż jednej. W moim otoczeniu działo się coś, na co nie byłem przygotowany. Może sprawił
to wpływ sowieckich powieści, a może ubzdurałem sobie, że otaczam się samymi bohaterami lub że
naszym postępowaniem rządzi solidna proletariacka moralność. Nie mogę zagwarantować, że
czystej maści robotnik będzie lepszy od kogoś należącego do innej klasy, ale owszem, mogę
zapewnić, że cały materiał ludzki, który mnie otaczał, był jednorazowego użytku i miał rodowód
drobnomieszczański albo lumpenproletariacki. Powracam do przypadku mojego dawnego szefa
policji. Zachodzę w głowę i nie daje mi to spokoju. Chciałem przeprowadzić eksperyment
społeczny, mianując go na stanowisko dowódcy policji. I nie było sposobu, aby to zadziałało.
Nigdy nie dowie się, jak bardzo tego chciałem. Bardzo tego potrzebował. Ale nie mogę sobie
pozwolić na to, by zawierzyć rzeczywistości. A teraz jest starym konsumentem marihuany.
W którymś momencie 1959 roku, w pełni procesu rewolucyjnego, stał się księciem
lumpenproletariatu i szybko został zdyskredytowany przez Rewolucję. Później wierzył, że zdołał
znaleźć nowe księstwo, pisząc książki i artykuły, ale zawsze z nieodłącznym handikapem
człowieka, który nie czuje się wolny, lecz w obowiązku, by odkupić własną biografię
i przedstawiać się jako odważny bojownik, a nie zabawny i równy gość, autor występków, który ze
zwykłego i niechlujnego hawańskiego przestępcy awansuje na stanowisko szefa Policji
Rewolucyjnej. Biedak. Pech chciał, że moździerze najemników nie dosięgły go na Playa Girón, co
sprawiło, że zmienił się w bohatera rzuconego w próżnię. Pozostali są drobnomieszczanami, ale
najgorsi to przyzwoici obywatele. Pamiętacie, jak na początku wspominałem o obserwacji i kontroli
za pomocą sieci agentury rozwiniętej do takich rozmiarów, że obejmowała miejsca pracy i każdą
instytucję społeczną? Powtarzam: każdą, począwszy od dancingów aż po kościoły. (Jeśli spotykały
się dwie osoby, jedna z nich musiała być informatorem służb bezpieczeństwa). Musicie wiedzieć,
że większość obywateli była wdzięczna za zaufanie, jakim obdarzały ją służby bezpieczeństwa,
kiedy któryś z oficerów wystosowywał prośbę, by mieć na oku sąsiada, z którym dotąd mieszkało
się drzwi w drzwi. Ach, dola ludzka. Ale nie ta André Malraux z ostatniego rozdziału jego
powieści – który znam na pamięć – kiedy Katow przekazuje pastylkę cyjanku jednemu ze swoich
towarzyszy, by ocalić go od śmierci pod kołami lokomotywy parowej, do której nacjonaliści Czang
Kaj-szeka wrzucają ich żywcem, jakby nalewali paliwo. Nie. Nasza dola nie wykluczała
solidarności. Mogę zapełnić setki stron, na których zamieszczę najbłyskotliwsze wyjaśnienia
duchowego rozpadu całego narodu, ale po co miałbym skupiać się jedynie na szukaniu
usprawiedliwień. Już sam pomysł wydaje mi się odrażający, nie wspominając o jego
bezużyteczności. Wiem tylko, że naród, którego zniszczenia dokonałem ja sam, bronił się przed
wrogiem, stosując zbyt wiele środków. Teraz nie dostrzegam twarzy, nie indywidualizuję, nie znam
imion. Teraz to wy jesteście narodem. A ja jestem waszym symbolem.
Ramiro zdołał mnie przygnębić tamtego popołudnia.
– Kurwa, Ramiro – pożaliłem się. – Nie dla takiego dziadostwa robiłem Rewolucję.
Ramiro pokiwał twierdząco głową. Znał mnie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, w jaką
depresję wpędza mnie konieczność przeglądania archiwów. Siedziałem na fotelu pasażera, miałem
przed sobą otwarty schowek, a nogi opierałem o tablicę rozdzielczą. Sięgałem po dokumenty leżące
na tylnym siedzeniu i przeglądałem kartki, zatrzymywałem się przy zdjęciach zrobionych przez
małe kamery z departamentu techniki i zrzucałem dokumenty pod siedzenie, na gumowy dywanik.
Zatrzymałem się na chwilę przy archiwum Melby Hernández, jednej z najczęściej występujących
na plakatach rewolucyjnych kobiet, którą z biegu mianowano heroiną z Moncada. Ramiro stał
naprzeciwko mnie w swoim mundurze komendanta, opierał się ręką o drzwi. Moje trzy pojazdy,
podobnie jak dwa samochody Ramira, zostały zaparkowane wśród kazuaryn rosnących przy plaży.
Popołudnie dobiegało końca, a plaża poza sezonem była opustoszała. Dochodził odgłos szumu fal,
a moja ochrona mogła się rozluźnić.
– Rewolucja lesb i pedziów! – krzyknąłem. – Boże drogi!
Posługuję się językiem, jakim mówimy na Kubie, i tak właśnie najczęściej mówimy
o lesbijkach i zniewieściałych mężczyznach. Lesby i pedzie.
Wtedy w poczuciu upokorzenia (w związku z informacjami, jakie znajdowały się
w archiwach), ale też ulgi (bo nagle znalazłem rozwiązanie), pozwoliłem sobie na cmoknięcie,
które dobyło się z moich ust w wyniku przyciśnięcia języka do podniebienia. Tzssst.
Zaprowadzę wszystkich tych sukinsynów na skraj przepaści. Prosto na skraj przepaści. Nie
można pojmać całego Komitetu Centralnego. Nad przepaść. To tam muszę ich zaprowadzić. Jak
stado mamutów. Zapędzić nad przepaść. Upolować i dostarczyć hordę.
Rozdrażniony raptownie wsunąłem dwa palce do kieszeni kurtki w poszukiwaniu kojącego
tytoniu.
– Gdzie, kurwa, wsadziłem to cygaro?
W rzeczywistości dawałem sobie czas na określenie kierunku, w którym powinienem
wykonać kolejny krok.
Nie omieszkałem poinstruować Ramira, aby nie przesadzał z tego typu dokumentacją.
Byłoby nierozsądne, a nawet niebezpieczne utrzymywanie brygady służb bezpieczeństwa po to, by
poświęcała swój czas na portretowanie tyłków rządzących. A dzieje się tak wtedy, gdy dany organ
kontrwywiadu nie ma lepszych zadań do wykonania. Ponieważ poczynania kontrrewolucji
wewnętrznej zostały zlikwidowane, służba bezpieczeństwa zaczynała powoli skupiać uwagę na
rewolucjonistach. A kolejnym ich obiektem mógł być choćby Ramiro albo jeszcze gorzej: ja!
Potrzeba śledzenia miłosnych poczynań poprzez robienie zdjęć, choćby początkowo dotyczyło to
kilku pedałów, z biegiem czasu przenosi się na innego rodzaju relacje, łącznie z najbardziej
ortodoksyjnymi małżeństwami. Co więcej, twórcy seksualnych archiwów przemieniali się
w nieznośnych i absurdalnych stróżów moralności. Najgorszych ze wszystkich.
Dobrze. Ramirito. Rozkazy zostały wydane. Na koniec powiedziałem mu, by zabrał
z samochodu te papiery i zadbał, by nie trafiły w niepowołane ręce.
– Zabieraj mi to z samochodu – powiedziałem. – Nie pal tego ani nie niszcz. Zdeponuj
w bezpiecznym miejscu. I nie zapomnij założyć kartoteki tym wszystkim marksistom od kawy
z mlekiem, o których ci wspominałem.
Podniosłem z podłogi samochodu obszerną kartotekę Melby i oświadczyłem:
– To zatrzymam dla siebie.
I teraz ponownie, po upływie tylu lat, przeglądam dokumenty. Bardziej aniżeli chęcią
podglądania kieruję się ciekawością. Na pierwszy rzut oka wyglądało to identycznie jak zdjęcia
z czasopism pornograficznych, które krążyły po Hawanie przed Rewolucją. Takie same materace
z obiciem w paski i tanie meble, postrzępione i pomięte prześcieradła. Wydaje się to obowiązkową
scenerią. Ale tylko sceneria jest taka sama. Inaczej niż wtedy, gdy oglądałem pierwsze
pornograficzne zdjęcia w wieku młodzieńczym, nie podnieca mnie widok pozyskanych przez
służbę bezpieczeństwa fotografii towarzyszek walki u progu starości pochylających się nad jakąś
małolatą ze stypendium przyznanym przez Krajowy System Stypendialny i ssących jej łechtaczkę.
Dziewczynki. Tylko dziewczynki, młodzieńcze i milutkie dziewczynki, na wyłączność i ku
zadowoleniu naszych cudownych matron.
Może ktoś z czytelników jest zainteresowany moimi przygodami miłosnymi w latach 60.
i 70., w okresie, który należał do najbardziej intensywnych na polu mojej aktywności uczuciowej
i erotycznej. Ten aspekt mojego życia starałem się utrzymać w możliwie największej tajemnicy,
dbając, by nie przemienił się w sprawę o randze państwowej. Chcę przez to powiedzieć, że nie
chciałem stwarzać presji psychologicznej, która potem wpłynęłaby na moje postępowanie.
Niemniej gdy w zasięgu wzroku pojawiła się kobieta, na którą zwróciłem uwag, kierowałem
znaczące spojrzenie w stronę Chicha
34
albo Abrantesa (jeden z nich niemal zawsze przebywał
w moim otoczeniu), a oni wiedzieli, że jest misja do wykonania. Nietrudno było znaleźć obiekt, na
którym nagle zawieszałem oko. Zaczynało się od wyszukiwania blondynki, a następnie ustalało
kolor oczu, który miał być jasny. Rzadko się mylili, a jeśli to się zdarzało, wychodziłem na tym
jeszcze lepiej, bo namierzali dziewczynę, która była jeszcze ładniejsza od tej, która w pierwszej
chwili zwróciła moją uwagę. I to był jedyny luksus, na jaki sobie pozwalałem jako głowa państwa.
Przekazywanie wiadomości przez moich ochroniarzy. Z tego rodzaju misji zawsze najlepiej
wywiązywał się Pepe Abrantes. Doskonale znał mój gust. Mawiał, że gustuję w kobietach z lat 50.
– „noszących długie spódnice i mających szczupłe nogi”. Wymagałem od nich, by postępowali
ostrożnie i elegancko. „Dzień dobry pani. Widzi pani, komendant zwrócił na panią uwagę
i chcielibyśmy zapytać, czy pozwoliłaby pani się zaprosić. Oczywiście, jeśli jest pani wolna i nie
ma innych zobowiązań”. Nie przypominam sobie, by którakolwiek odmówiła zaproszenia. Aby
którakolwiek miała inne zobowiązania. Aby była zamężna. Miała dzieci. Tylko jedna udzieliła
negatywnej odpowiedzi Pepemu Abrantesowi, a zdarzyło się to pewnego popołudnia 1961 roku,
gdy przechadzałem się po kolonialnych uliczkach w Trinidadzie. Dalia Soto del Valle, z którą
obecnie jestem żonaty i mam pięcioro dzieci. W prowadzonym przeze mnie trybie życia nocnego
przywódcy, który przemieszcza się po całym kraju, przestrzegając przy tym rygorystycznie zasad
nieposługiwania się komunikacją radiową, najpierw Celia, a potem Dalia nie mogły się ze mną
skontaktować ani być pewnymi miejsca mojego pobytu. Misja moich wysłanników kończyła się
z chwilą zdobycia numeru telefonu. Kategorycznie zabroniłem im używać naszych samochodów.
Zakazałem też prowadzenia jakichkolwiek notatek. Chicho i Abrantes nauczyli się zapamiętywać
dokładne dane. Jeśli przebywaliśmy na Plaza Cadenas, gdzie tłum gromadził się wokół
samochodów i stał, bo nie było gdzie usiąść, Chicho i Abrantes mieli czas, by rozpocząć pierwsze
rozeznanie terenu przy użyciu radiostacji Motorola będących w wyposażeniu oldsmobila.
„Sprawdź, co tam mamy na temat niejakiej Vivian. Weź telefon i ją namierz”, mówił Pepe swoim
ciepłym, acz wywołującym drżenie u podwładnych ze służb bezpieczeństwa w całym kraju głosem.
I kiedy wystąpienie dobiegało końca, a ja zasiadałem na tylnym siedzeniu samochodu, Abrantes
przekazywał mi pierwszą część raportu służb dotyczącą mojego przyszłego romansu. Należało
poczekać kilka dni, aby śledztwo mogło zostać doprowadzone do końca. Następnie operacja
przechodziła pod moją kontrolę i nikt więcej nie brał w niej udziału. Ja przygotowywałem
spotkanie. Kto mówi? Vivian? Posłuchaj, Vivian, z tej strony Fidel. Pole działań było oczywiście
ograniczone. Wspólny połów albo przejażdżka jachtem. Pokaz filmów w prywatnej sali. Polowanie
w Mampostón. Albo weekend na plaży. Na początek zawsze kolacja. Dla komfortu psychicznego
i mojej właściwej samooceny pozostały etap konkwisty odbywał się obowiązkowo bez udziału
moich współpracowników. (Z wyjątkiem towarzyszenia mi w drodze, by odebrać zdobycz).
Czasami pozwalałem sobie na luksus podjechania swoją karawaną pod dom, jeśli znajdował się
w odosobnionym i spokojnym miejscu, choć nigdy nie działo się to bez uprzedniego sekretnego
i skrupulatnego sprawdzenia okolicy kilka godzin wcześniej. Przez sprawdzenie należy rozumieć
czynności wykonywane przez towarzyszy z ochrony osobistej, w cywilu i w starych amerykańskich
samochodach. Nie muszę chyba dodawać, że wiadomo było od samego początku, że po upływie
godziny od znalezienia się na jachcie albo w domku z tarasami widokowymi na dolinę Viñales
zabawialiśmy się w łóżku, a mój członek wchodził w nią głęboko aż do nasady przy jądrach. Nie
mogłem jednak odmówić sobie wykorzystania moich talentów donżuana. A jeśli zdarzyło się, że się
zakochiwałem, to nawet pisałem wiersze. Kiedy wspominałem o pozostawaniu sam na sam,
mówiłem o przestrzeni pokoju. Bo za drzwiami – w okowach nocy – ulokował się co najmniej
jeden złożony z wiernych sług oddział w pełnym rynsztunku bojowym, uzbrojony w karabiny
maszynowe, który pilnował wejścia. Gdy wybranym miejscem była jakaś łagodna część nabrzeża
na wschód od Varadero, chronione przez naturalną barierę wysepek i niewysokich skał wystających
ponad powierzchnię wody, trzy lub cztery podwodne myśliwce MPK zajmowały teren przy wejściu
do cieśniny i również przyjmowały gotowość bojową. Ja za wszelką cenę starałem się okazywać
zainteresowanie i być delikatny, a jedną z największych przyjemności sprawiało mi, kiedy one
mówiły, że nie wiedziały, „że to tak mogło wyglądać”. Muszę przyznać, że mówiły tak dość często,
co ja odbierałem jako sprostanie wyzwaniu, zadowolony, że nie zostałem uznany za kanibala.
Satysfakcjonowała mnie ich świadomość, że to ja buszuję między ich nogami i to na mojego fiuta
się nadziewają. Wiecie, jaka jest różnica między cudzołożeniem przed zdobyciem władzy a potem?
Nie pamiętam, abym przed triumfem Rewolucji kiedykolwiek uprawiał miłość z kobietą, która
przez cały czas miałaby otwarte oczy. Santa María del Mar. Ta plaża położona na wschód od
Hawany była najczęściej wybierana na potrzeby moich miłosnych eskapad i to tam urządziliśmy
kilka rezydencji wyłącznie dla mnie, ukrytych za murem lub kazuarynami, ale bez specjalnego
inwestowania, bo odziedziczyliśmy je w bardzo dobrym stanie po burżuazji, w miejscach
odosobnionych i dobrze strzeżonych. Prawdą jest, że kubańscy burżuje to nie przywódcy
rewolucyjni prześladowani przez największe imperium w historii, ale potrafili zadbać o swoje
bezpieczeństwo. Do innych ulubionych miejsc ich wypoczynku należały podobne rezydencje
w Varadero i na Isla de Pinos. Moje małe rozproszone raje. W każdej części wyspy dysponowałem
swego rodzaju sekretnym fortem, aby dokonywać tam szybkich podbojów miłosnych. Z niektórych
skorzystałem tylko raz, ale wystarczyło wskazać któreś z tych miejsc jako „dom Fidela”,
a delegacja z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przypisywała mu raz na zawsze status
chronionego. Może nie we wszystkich wypadkach, ale w znacznej większości, a utrzymanie
i czystość stały się tam priorytetem, wszystkiego zaś doglądała służba bezpieczeństwa. Naprawdę
cały kraj należał do mnie, także w znaczeniu seksualnego przywłaszczenia, o czym mówię teraz
otwarcie.
Myślę, że nadeszła chwila na opis. Chwila, w której opowiem w szczegółach, jak sprawy się
mają, jaka jest naga prawda, jaki jest mój sprzęt, przynajmniej gdy patrzy się na niego z mojego
punktu widzenia. Mój sprzęt. Mój zwycięski fiut. Ten sam, o którym marzyły wszystkie kubańskie
kobiety, bez wyjątku. No dalej, szanowne damy z Miami. Nie udawajcie, że nie wiecie, o czym
mówię. Ani nie róbcie takich niezadowolonych min. Chcecie, bym opublikował listę nazwisk
w „Granmie” i dołączył do niej wasze liściki, te obfitujące w sążniste czułostki i z włożonymi do
kopert kluczami do waszych sypialni? Najbardziej legendarny fiut – i towarzyszące mu jaja –
w całej historii Kuby. Fiut Fidela Castro. Ach, jakich to porównań używa naród, by nazwać męskie
przyrodzenie najwyższego przywódcy i przedstawiciela męskiego gatunku, który symbolizuje
wszelkie żywotne aspiracje: fiut ojca, fiut starszego brata, fiut szefa. Nie wiecie, co to oznacza.
Zwłaszcza dla tego, kogo dotyczy. Jedną z form, jakimi między Kubańczykami posługujemy się do
nazwania tego organu, jest „ogon”. Wiele pań może zostać odpytanych na okoliczność
potwierdzenia danych, o których opowiem za chwilę. Nie chełpię się ani nie ulegam zbytniej
próżności, po prostu wspominam o tym, by było jasne, że mam odpowiednio dużo świadków
w sprawie. Jego długość w stanie spoczynku czy, innymi słowy, wiotkości – jak lubią mówić
medycy – to 3,5 cala (8,89 cm), a w stanie erekcji 6,3 cala (16 cm). Mówię oczywiście o stanie
z naciągniętym napletkiem i kiedy żaden z ochroniarzy nie jest obecny w pobliżu, a jego krzątanie
mnie nie rozprasza. Co do obwodu, to w chwili gotowości mierzy między 4,9 cala a 5 calami (od
12,4 do 12,7 cm), co, jak widać, zaświadcza o całkiem przyzwoitym wianie męskości rozmiarem,
a zwłaszcza długością, wykraczającą ponad przeciętną. U białych mężczyzn średnia wynosi od
5,5 cala do 6 cali (od 13,97 do 15,24 cm) długości i 1,5 cala (3,81 cm) obwodu. Jak widać, moje
osiągi nie odbiegają nadto od wyników, jakimi mogą się poszczycić czarni towarzysze, których
średnie rozmiary to od 6,25 do 8 cala (od 15,88 do 20,32 cm) długości i 2 cale (5,08 cm) obwodu.
Wbrew temu, co powszechnie się sądzi, jakoby wymagało więcej wysiłku i koncentracji
doprowadzenie do wzwodu członka wielkości mojego ze względu na ilość krwi, jaka musi zostać
uruchomiona w systemie, fakty i statystyki wykazują, że o ile w naszych przypadkach wymagana
jest irygacja o większym ciśnieniu, o tyle przyrodzenia mające mniej niż 3 cale w stanie spoczynku
powinny zwiększyć swój rozmiar o dwieście pięćdziesiąt procent, jeśli miałyby osiągnąć średnią
wielkość 5,5 cala do 6 cali, podczas gdy właściciele wyposażenia, którego rozmiar przekracza
3 cale, potrzebują zwiększenia rozmiaru jedynie o sto sześćdziesiąt procent. Barwa – jak
powiedziała mi jedna z młodych kobiet, która miała okazję eksplorować moje części intymne – robi
się coraz ciemniejsza, w miarę jak spogląda się w rejon podbrzusza, być może z powodu gęstego
owłosienia łonowego (obecnie już nie tak obfitego), które zaczyna się pojawiać od pewnego
momentu, jakby odkreślone linią demarkacyjną. Krótko mówiąc, kolor skóry mojego członka jest
ciemniejszy w porównaniu z kolorem skóry na reszcie ciała i nabiera aury tajemniczości w pobliżu
moich ciężkich, pękatych jąder. Moja skóra rzeczywiście ma odcień różowawy i przez wiele lat,
nawet w zaawansowanym etapie procesu rewolucyjnego, byłem rudy, a wiele moich kochanek
dziwiło się, chwytając mnie za dłonie, że nie napotykają chropowatości, jakich się spodziewały
u mężczyzny w wojskowym mundurze, którego dłonie pianisty, jeśli zajdzie taka potrzeba, mogą
zabić. Jeszcze dzisiaj czuję niepokojące łaskotanie – zupełnie jakbym był nastolatkiem, a nie stał na
czele rządu Republiki Kuby jako najsłynniejszy przywódca rewolucyjny na świecie – na
wspomnienie, jak pewna dziewczyna, potomkini jasnego Mulata i białej dziwki, kieruje do mnie
obsceniczne słowa, jest nieposkromiona i siada na mnie okrakiem w kajucie któregoś z moich
jachtów odebranych burżuazji i znacjonalizowanych lub w jednym z domów odebranych
milionerowi Dupontowi na cyplu Hicacos. Fiesta obejmowała konsumpcję przygotowanego przeze
mnie, na jej drugą część, napoju. Można go nazwać specjalnym napojem alkoholowym lub
koktajlem autorskim. Nazwę nadałem mu sam. Ścięty ananas. Czasami też zwany pióropuszowym
rumem. Muszę być w bardzo dobrym humorze, czuć się swobodnie i mieć ochotę dzielić się moimi
skarbami, aby zdecydować się otworzyć małą hotelową zamrażarkę, którą zainstalowano dla mnie
w kajucie, i z buchającej z wnętrza po otwarciu drzwi chmury zimnego powietrza wydobyć
zroszonego, twardego jak skała ananasa. Podaję wam przepis. Ananasa należy pozbawić górnej
części, ścinając ją półtora cala poniżej nasady pióropusza. Chwytasz owoc i łyżką wydobywasz
miąższ, tak aby utworzyło się naturalne naczynie. Jego ścianki muszą mieć odpowiednią grubość,
by w środku zatrzymać płyn, który należy nalać po same brzegi. Tym płynem jest rum. Czysty rum.
Bez żadnych dodatków. W górnej części owocowego naczynia, w miejscu usuniętego wcześniej
pióropusza, umieszczasz parasolkę. Napełnionego połową butelki ananasa wkładasz do lodówki.
Nie przejmuj się temperaturą, alkohol nie zamarza. Wnętrza ananasa nie skuje lód. Nie zapominaj
o owocu na dłużej niż miesiąc. Dwa miesiące zapomnienia zaświadczą o twoich sybaryckich
upodobaniach. I serwujesz drinka dziewczynie tuż po odbytym stosunku – jeśli uznasz, że na to
zasłużyła. Nalewasz porcję gęstego, lecz nieskrystalizowanego rumu do kieliszków do szampana
i podajesz do łóżka. Spróbuj. Małymi łykami. Spróbuj i powiedz, czy ci smakuje. Nie spiesz się,
powoli. Małe łyki.
Trudne kobiety? Nie, nie było ich zbyt wiele. Antonieta Lorenzo. Tę bym wyszczególnił.
Najtrudniejsza ze wszystkich. Pracowała w dziale młodzieżowym w słynnym kubańskim sklepie
z artykułami luksusowymi El Encanto. Większość żon naszych kapitanów i komendantów
wywodziła się z El Encanto. Komendant René Vallejo, jeden z moich najbliższych i najbardziej
oddanych ludzi, a przy okazji mój osobisty lekarz z początków Rewolucji, zakochał się na zabój
w tej kobiecie. Pewnego dnia oznajmił mi, że się z nią ożeni, na co ja odparłem, że nie ma mowy,
za żadne skarby nie ożeni się z Antonietą, wydarłem się na niego i nawymyślałem mu, po czym tej
samej nocy dostał wylewu i po tygodniu zmarł.
Vallejo był eleganckim i dobrze wychowanym mężczyzną, nosił białą brodę, mundur
komendanta i wysokie buty, a także efektownego stieczkina, którego przechowywał w kaburze
z czarnej skóry. Wszędzie, gdzie się zjawiał, pistolet przykuwał uwagę obecnych. Poznał Antonietę,
bo to ja go do niej wysłałem jako rozjemcę moich miłosnych uniesień. Zakochałem się w niej
pierwszy. To był błąd, wcześniej zrobiłem to samo i uczyniłem go pośrednikiem między mną
a Margaritą Muñoa, urugwajską aktorką o znikomej sławie zaangażowaną w działalność
Montoneros
35
, która przebywała na Kubie, zdaje się, jako azylantka polityczna albo
przygotowywała się do jakiejś tajnej misji swojej grupy. Szybko, co nie dziwi, załapała się do
jednej z naszych grup teatralnych. Zauważyłem ją na spotkaniu z Montoneros i posłałem do niej
Valleja z wiadomością, że „chciałbym spędzić z nią chwilę na osobności”. I posłaniec zakochał się
w dziewczynie. Antoniecie René również nie zdołał się oprzeć. Ja zdążyłem już zerwać kontakt
z Antonietą Lorenzo i narzuciłem sobie samokontrolę w celu odzyskania pionu, a wtedy René
zaczął przejawiać zainteresowanie dziewczyną, prosząc mnie, jak wspominałem, o pozwolenie
przejęcia jej. René był zaangażowanym spirytystą – co nie oznacza, że postanowił zostać kapłanem
Jorubów, znaczy się babalawo – i w ramach osobistych protokołów wiary i duchowego uniesienia
na ostatnim piętrze swojego trzykondygnacyjnego domu z lejkowatym dachem celującym
w przestworza urządził pokój, w którym, jak mówił, odbierał w sposób bezpośredni i błyskawiczny
międzygalaktyczne sygnały. Dach wyglądał jak róg obfitości, a jego najwęższa część była
skierowana do wewnątrz i kończyła się w odległości trzech metrów od podłogi, skąd nocami mógł
kontemplować niebiański firmament. Dochodzi między nami do sprzeczki i po kilku godzinach on
dostaje wylewu krwi do mózgu. Gdy rozeszła się wieść o wypadku Valleja, wszyscy kubańscy
santero zadudnili równocześnie w bębny, jak nigdy wcześniej, a dźwięk niósł się i nie cichł jeszcze
przez tydzień, kiedy to pacjent pozostawał nieświadomy, choć jeszcze oddychał. Nakazałem
zaprzestania bicia w bębny. Należało pozwolić odpoczywać w spokoju braciszkowi René. Inny
ważny powód tej mojej decyzji był taki, że René wziął na siebie moją śmierć. Sam mi o tym
powiedział. Nazwał to „sytuacją, której był świadkiem”, kiedy obserwował gwiazdy ze swojego
kosmicznego lejka, a ja zrozumiałem, że odbył dialog z jakimś duchem. Chodziło o, jak mówią
santero, „kradzież głowy”, co polega na oszukaniu śmierci. Istnieje cała skomplikowana
metodologia i wiele wersji postępowania, aby osiągnąć odpowiedni rezultat. W każdym razie trzeba
zastosować pewną sztuczkę. Na Kubie najpowszechniejsza niemal zawsze ma na celu ratowanie
chorego, który jest w stanie agonalnym. Osiąga się to przy użyciu szmacianej lalki, możliwie
podobnej do konającego, którą zanosi się na święte pole i składa w trumnie jako ofiarę dla Oyá,
która jest oriszą (boginią) duchów i dlatego sprawuje pieczę nad cmentarzami. Inni santero wolą
dokonać „kradzieży głowy”, do czego wykorzystują kogoś, kto cierpi na jakąś dolegliwość albo jest
osłabiony, choć niekoniecznie stoi na progu śmierci. Z tego też powodu tak wielu z nich odwiedza
sale szpitalne, a Kubańczycy wiedzą, że nie należy pozostawiać bez opieki swoich najbliższych
przebywających w szpitalu. Przypadek René był nieco odmienny. Ani on, ani ja nie byliśmy chorzy.
Ujrzał moją śmierć, a ponieważ odznaczał się wielką siłą ducha i miał za sobą służbę w stopniu
komendanta, był lekarzem w Armii Powstańczej, zawarł z oriszami pakt, aby „kradzież głowy”
odbyła się jego kosztem. Trzeba było więc poprosić głównych babalawo w Hawanie, by zaprzestali
przejmującego i nieustępliwego bicia w bębny, bo tylko w taki sposób poświęcenie komendanta
Vallejo nabierze sensu. Wysłałem kapitanów mojej ochrony, by przekazali prośbę wszystkim
babalawo w kraju, żeby pozostawić w spokoju ducha braciszka René. Zrobili, co do nich należało.
Teraz ja musiałem wydobyć go z trumny. Sygnał mógł zostać mylnie odebrany. Ciało było
utrzymywane przy życiu, ale pozostawało niezamieszkane przez ducha. Orisze też mogły odnieść
mylne wrażenie, że nie mają głowy. Babalawo zrozumieli i bębny ucichły. Ze swojej strony
postanowiłem uczestniczyć w autopsji. Aby złagodzić napięcie, chciałem opowiedzieć coś o swoim
przyjacielu, co miało być formą wspomnienia. Trzech patologów rozpoczęło pracę przy otwieraniu
ciała René. „Vallejo mówił – powiedziałem – że operuje na bosaka, bo taką obietnicę złożył
świętym”. Chciałem dodać, że podczas jego ostatniej operacji przebywałem w sali, powiedzmy,
chirurgicznej, a on oprócz tego, że na bosaka, operował nago. Dawał z siebie wszystko. Odgłos
ostrza tnącego kości sprawiał, że musiałbym podnieść głos. Nie odnajdywałem jednak uzasadnienia
dla współzawodnictwa z takim narzędziem jak piłka do drewna. W czasie autopsji był jeden ciężki
moment. Sami patolodzy nie ustrzegli się w porę przed wzdrygnięciem. Stało się to w chwili, gdy
wycięli okrąg w czaszce, z której wydostał się mózg. Niczym woda w kranie wypłynął rynienką na
płyny zainstalowaną przy metalowym łóżku. Masa mózgowa całkowicie się upłynniła. Zdawało mi
się, że powinienem wytrzymać ten widok, i robiłem co w mojej mocy, wykorzystując umiejętności
nabyte podczas sprawowania urzędu, ale nie, powiedziałem patologom, że dość, zmywam się jak
najdalej stąd. Uchylając się od uściśnięcia im dłoni, podziękowałem za poświęconą mi uwagę
i wyszedłem. W drodze do samochodu odezwałem się do Chicha: „Kurwa, zawieź mnie do miejsca,
gdzie w promieniu stu kilometrów nie uświadczysz naczynia z formaliną”.
I tak docieramy do punktu, do którego z pewnością chcieliście dotrzeć. Do Dalii Soto del
Valle, na którą wśród bliskich mówimy Lala i która jest moją drugą żoną, począwszy od
pierwszych miesięcy 1980 roku. Mamy piątkę dzieci, samych synów. Nauczycielka i inżynierka
chemiczna, córka farmaceuty z Ranchuelo, wioski w centralnej części Las Villas, gdzie kiedyś
mieściła się fabryka cygar bon vivanta Diega Trinidada „Dieguita” produkująca cygara Trinidad
y Hermanos. Nie posiadali się z radości, że udało im się przełamać dominację rynkową głównego
producenta cygar Regalías El Cuño (Kubańczycy nadawali najzmyślniejsze nazwy swoim
produktom!). Poznałem Dalię w następujących okolicznościach: karawana moich trzech oldsmobili
krążyła powoli po wąskich i ciężko przejezdnych ulicach Trinidadu, miejscowości notorycznie
wyróżniającej się aktywnością kontrrewolucyjną, którą w owym czasie, w maju lub czerwcu
1961 roku, zapełniłem żołnierzami wyposażonymi w broń długolufową – głównie sowieckie
bębnowe pistolety maszynowe z czasów drugiej wojny światowej zwane pepeszami, jak
i nowoczesne czeskie karabiny z bagnetami M-52 – i brygadami nauczycieli mającymi
alfabetyzować społeczeństwo. Moja ochrona też nie ukrywała broni i dokonywała demonstracji siły
wobec każdego podejrzanego przechodnia. Wzniesienia Escambray rysowały się majestatycznie na
nieodległym horyzoncie. Kilka miesięcy wcześniej nakazałem rozmieścić około siedemdziesięciu
ludzi wchodzących w skład ciężkich batalionów z Hawany, którzy mieli przejąć nadzór nad
zbiornikami wodnymi, skrzyżowaniami dróg i szałasami w kordylierze. Chodziło o to, używając
języka nabytego od wieśniaków z Sierra Maestra, by odciąć dostęp do wszystkich „koryt”. To
niezawodna metoda. Jeśli chcesz schwytać kogokolwiek w górach, ulokuj karabiny w miejscach,
gdzie znajduje się pożywienie. Należało zneutralizować grupę powstańców z Escambray.
Robiliśmy to, aby zapobiec ewentualnemu wykorzystaniu przez jankesów, na wypadek ich inwazji,
stacjonujących w okolicy trzech tysięcy kontrrewolucjonistów z pełnym rynsztunkiem bojowym.
Schwytaliśmy w tej operacji – którą okrasiliśmy kryptonimem „Czystka” – znaczną ich część. Ale
już było po inwazji (a my zwyciężyliśmy – chodzi o epizod z Playa Girón, który już znacie)
i pozostali osobnicy przebywający w ukryciu i oczekujący, by czystka się po nich prześlizgnęła –
jak opowiadali więźniowie – ponownie dawali oznaki życia. A więc wydałem rozkaz towarzyszom
z Armii Centrum – Escambray stanowiło część strefy, za którą odpowiadali – by ponowili operacje,
choćby mieli przeprowadzać je w skromniejszych grupach i z wykorzystaniem mniejszych
środków. Obecnie należało wykorzystać inną z naszych zasad obowiązujących w walce górskiej:
nie pozostawić pod ich kontrolą najmniejszego choćby skrawka terytorium, trzymać ich w szachu
przez cały czas. Do Trinidadu przybyłem za sprawą towarzysza Mao. Realizowałem założenie Mao
mówiące o pozbawieniu ryby wody jako żywotnej formy zlikwidowania wiejskiej kontrrewolucji.
A ponieważ dotarła do mnie wiadomość o biednej kobiecie, która straciła syna w potyczce
przeciwko powstańcom, kontrrewolucjoniści zaś postanowili stroić sobie z niej żarty, obrzucając
drzwi jej domu kamieniami, miałem powód, by rozpocząć kampanię drenażu. Myślałem o tym,
o Mao i jego teorii, kiedy ujrzałem Dalię. Miała na sobie strój nauczycielki, idealnie czysty
i starannie wyprasowany: czarne buty za kostkę, spodnie w kolorze oliwkowym z bocznymi
kieszeniami i szarą koszulę z plastikową plakietką kampanii na rzecz alfabetyzacji przypiętą do
lewego naramiennika. Szła, swobodnie stawiając kroki, i wykorzystywała cień rzucany przez
kolonialne rezydencje, zasłaniający prawą część wąskiego chodnika i fragment brukowanej ulicy.
Zauważyłem: „Popatrz, jaka śliczna dziewczyna”. Abrantes powiedział mi jakiś czas później, co
pomyślał w tym momencie: „Skąd wiesz, czy jest śliczna, skoro widziałeś tylko jej tyłek”. W takim
kontekście nie jest to uwaga niestosowna czy też brak szacunku. Tutaj oznacza tyle – o czym wie
przynajmniej połowa Kubańczyków – że widziałem jej plecy. A że teraz jest ona moją żoną i matką
moich dzieci, a co więcej, wszystko wskazuje na to, że tak pozostanie do końca moich dni, trzeba
liczyć się ze słowami, których się używa, wypowiadając się o niej! Nie zwróciła uwagi na nasze
samochody, które przemieszczały się z prędkością nie szybszą niż rytm jej kroków, do chwili, aż
zobaczyła mnie w odległości zaledwie metra od siebie, po lewej, patrzącego na nią przez uchyloną
szybę oldsmobila, który nie był wyposażony w klimatyzację. Miałem czas, by wykonać lekkie
skinienie głową na znak pozdrowienia i wyszeptać: „Dzień dobry pani”. Odpowiedziała takim
samym skinieniem, ale nie wypowiedziała słowa. Wprawiła mnie w zachwyt swoim uśmiechem.
Samochody kontynuowały kurs, a Abrantes siedzący na tylnym siedzeniu zauważył, że nie
odwracam głowy nad prawym ramieniem, aby obejrzeć młodą nauczycielkę od frontu. Zachowałem
hieratyczną pozycję, którą Abrantes określił jako „nieobecny, choć pozostający na swoim miejscu”.
Mówił, że gdy jechałem po ulicach Trinidadu i dostrzegłem tę dziewczynę, w jakimś stopniu
przypominającą Nalty Gonzáles Revueltę, opadła mi szczęka. Pupiasta. Bardzo ładna. Zawróć,
trzeba ją obejrzeć, powiedziałem do szofera. Musiała mnie usłyszeć. Ale nie zwróciła na mnie
uwagi. Abrantes zorientował się, wysiadł, podszedł do niej i mi ją przedstawił. Chodź, Fidelu,
przedstawię ci dziewczynę. Potem Pepe chełpił się, że jest „sprawcą” tej znajomości. Matka
męczennika z obrzucanymi kamieniami drzwiami domu i pozbawianie ryby wody będą musiały
zaczekać.
Luty lub marzec 1959 roku. Zdjęcie wykonane prawdopodobnie podczas spotkania z pracownikami
i ich przełożonymi w należącej do Anglików rafinerii Shell, którego celem jest zniesienie
rewolucyjnego embarga na angielskie produkty, nałożonego na Anglików w związku ze sprzedażą
przez nich sprzętu wojskowego Batiście.
23.
Odpowiedź jest w Dallas
Camilo, Kennedy i Anderson. Święta trójca moich zbrodni, z tajemnicą właściwą Trójcy.
Ofiary, które emigracja albo amerykański rząd nazywają produktywnymi. Camilo, aby rozruszać
nieco dawnych rewolucjonistów i nastawić ich przeciwko mnie albo by jako weterani Armii
Powstańczej, którzy dokonywali rozstrzelań lub wywłaszczenia ziemi, mieli powód, by znaleźć się
w Miami i zachować twarz. Śmierć Camila natchnęła ich, by nie trwać przy moim boku. Tyle daje
im to pierwsze morderstwo. Kennedy był świetnym pretekstem dla Amerykanów do ataku. Nie
odnieśli sukcesu, oskarżając mnie o bycie komunistą – tym argumentem posługiwali się najczęściej
w przeddzień ataku na Playa Girón – potrzebowali więc spektakularnego morderstwa. Uknute
w Hawanie, było (i wciąż jest) godne operacji mającej na celu zmieść wyspę z powierzchni Ziemi.
Zestrzelenie samolotu U-2 z majorem Rudolphem Andersonem na pokładzie musiało zadziałać jak
miniaturowe Pearl Harbour. Pearl Harbour z jedną ofiarą na koncie. Zniknięcie Camila
Cienfuegosa, dowódcy Armii Powstańczej, jest na użytek wewnętrzny, kubański. Dla bandy moich
oszczerców z urzędu. Z nimi nic nie jest ostateczne. Czynienie mnie odpowiedzialnym za wszystko,
co dzieje się na Kubie, łącznie z wypadkami, zbiegami okoliczności, zniknięciem awionetki
w czasie lotu na skutek nieostrożności pilota przekraczającego barierę gęstych chmur, porównać
można do zderzenia z wolą boską. Ale przypadki, o których wspominam, doczekały się obszernych
publikacji książkowych i internetowych, nie ma więc powodu, bym się nimi zajmował.
Kennedy. To archiwum jest, jak można podejrzewać, najrozleglejsze spośród wszystkich.
Ale najbardziej martwi mnie, że rozczaruję czytelnika, ponieważ nie mogę dostarczyć więcej
informacji ponad to, co opublikowali, w zdecydowanej większości, Amerykanie. Z jedną różnicą.
Tony dokumentów upublicznionych przez jankesów mają na celu zaciemnienie prawdziwego
obrazu. Ja zaś czuję się zobowiązany nie wykraczać poza elementarne granice rozumowania.
Wreszcie, jak się obawiam, zawiodę czytelników w kwestii, co do której przez cały czas starałem
się sprawiać wrażenie, że wiem więcej niż każdy inny zainteresowany. Ale opowiem, ile będę
w stanie. Przede wszystkim, co naprawdę ważne, zaproszę was do wspólnego rozumowania. Zacznę
od tego, co przykuje uwagę zainteresowanych nie tyle zabójstwem Kennedy’ego, ile zajmujących
się studiowaniem nas. Dowodzący służbami bezpieczeństwa skupiali się na czymś, co nazywałem
ich ulubionymi tematami od 1962 i 1963 roku, czyli na rozwoju kryzysu kubańskiego i słynnym
zamachu w Dallas. Kryzys kubański czy, jak kto woli, kryzys rakietowy, gdyż wtedy – jak
twierdzili – dowiedzieli się, jak wygląda realna polityka. Nie uszedł mojej uwagi fakt, że w ich
oczach bohaterem tego epizodu jest Nikita Chruszczow. To, jak sowiecki polityk pokierował
wszystkimi przypuszczeniami, jego szacunki polityczne dokonywane na skraju przepaści w obliczu
pożogi nuklearnej, manipulowanie wątpliwościami Kennedy’ego i moimi niepodległościowymi
uniesieniami, stanowi dla nich godny podziwu przykład sprytu i doskonale poprowadzonej
konspiracji, doprecyzowanej w najmniejszych szczegółach i przy założeniu nieprzewidzianego
rozwoju wydarzeń. Wszystko poukładał tak, by zadziałało na jego korzyść i mógł osiągnąć swój
cel. I osiągnął. Jasne, że w tej analizie moja osoba zostaje usunięta w cień. Akceptuję z pełną
świadomością to, że największy entuzjazm wzbudza u nich – choćby nigdy się do tego nie
przyznali – fakt, iż Chruszczow manipulował nami, Kennedym i mną, wedle własnego uznania. Ale
jeśli rzeczywiście chcecie, by te instytucje wywiadowcze były produktywne i skuteczne, musicie
pozostawić im duży margines na debaty i pozwolić, by w działach biurowych zajmowanych przez
dyrekcję znalazło się miejsce na wyobraźnię i niesubordynację. W szczególności mam na myśli
aktywność znaną jako wywiadowcza, która, jak będę musiał w dalszej części wyjaśnić, na początku
lat 60. wypełniała zadania wyznaczone Pierwszemu Departamentowi Służby Bezpieczeństwa.
Wydaje się, że w ten sposób pozwala, aby służby kontrwywiadu nie tylko się powstrzymywały, ale
by od wewnątrz były dla siebie represyjne, jak bestie, które wzajemnie się doglądają. Nie można
pozwolić sobie na ten sam błąd w wypadku wywiadu i oficerów, którzy rozpracowują zagranicę, bo
wówczas przegrywa się w przedbiegach. Moi podwładni z dyrekcji coś jednak przegapiają
w brudnych zagrywkach Chruszczowa i kryzysu kubańskiego. Chodziło też o to, jak znaleźć
sposób, by wyjść z tarczą z rozgrywki między dwoma supermocarstwami, jedynymi, jakie istniały,
i jak uniknąć w oczach światowej opinii publicznej ponownego upokarzającego skojarzenia
z republiką bananową. Polityka realna. Rozumiecie? Dodam jeszcze coś, co dla mnie ma zasadnicze
znaczenie. To z tego okresu pochodzi znane motto naszego wywiadu mówiące, że w chwili
dokonywania analizy nie można stać po niczyjej stronie. To ja je zaproponowałem, a pierwszy raz
zostało użyte w podobnie brzmiącym zdaniu, które sprawiało wrażenie starannie przemyślanego,
w rzeczywistości jednak zaskoczyło nawet mnie samego, gdy je wypowiadałem na jednym
z pierwszych spotkań metodologicznych służb bezpieczeństwa w 1963 roku. „Informacja nie ma
swojej flagi, panowie”. Chciałem przestrzec przed dopasowywaniem analiz do celu politycznego,
bo jeśli w taki sposób manipuluje się informacją, rezultatem jest z reguły tylko slogan, nic więcej.
Kennedy i jego roztrzaskany łeb to osobna sprawa i jeśli nasi towarzysze ze służb specjalnych
poświęcili jej wiele miejsca i nie przestali skupiać na niej swojej uwagi, to dlatego że spora liczba
kubańskiej emigracji i pozostających z nią w związkach Amerykanów, głównie polityków
z Florydy i mafiosów usuniętych z hawańskich kasyn, jest brana pod uwagę w kontekście zbrodni.
Rozkaz, by wykazać czujność, wyszedł z mojego biura. Musieli być gotowi na unikanie ciosów.
Nie myślcie sobie, że była to grupa łatwa do prowadzenia. W jej skład wchodzili ludzie
o najwyższym ilorazie inteligencji i bardzo błyskotliwi intelektualiści. Śmietanka naszych
funkcjonariuszy i analityków operujących przy Pierwszym Departamencie Służby Bezpieczeństwa.
Ten personel z pełnym powodzeniem przez pół wieku rozpracowuje działania CIA przeciwko
Kubie. Od samego początku ich pracy nadano nazwę Konfrontacji Bezpośredniej, bo to oni
bezpośrednio stawali naprzeciwko szpiegów i planów CIA. Wspomnę też, że a posteriori pojawiła
się inna nazwa. Byli znani jako ludzie Cható, dlatego że od 1967 roku zajęli budynek, na który tak
się mówiło, El Cható, od pretensjonalnej nazwy nadanej turystycznej budowli położonej
w zachodniej części hawańskiego wybrzeża, pochodzącej z połowy lat 50.: Chateau Miramar.
Z operacyjnego punktu widzenia mieli pod sobą główną dyrekcję służb bezpieczeństwa, która
wtedy była kontrwywiadem. Ponieważ Generalna Dyrekcja Wywiadowcza (DGI) dopiero się
kształtowała, niemal całą pracę zagraniczną na początku lat 60. kontrolowały służby kontrwywiadu
– ludzie z Konfrontacji Bezpośredniej. Był to rezultat logiki działań i kroczenia po nitce do kłębka:
w Miami i Wirginii. Oficerowie zadaniowi. Osobnicy, z których nigdy nie można spuścić oka, bo to
oni prowadzą gry operacyjne, a gry operacyjne to praca polegająca na infiltracji szeregów wroga.
O to jedynie proszą Amerykanie nielicznych naszych dezerterów, którzy docierają do Stanów
Zjednoczonych. Jaką gierkę operacyjną nam przynosisz, przyjacielu? Wystarczy, że opowiedzą
o jednym przypadku, a napełnią im kieszenie i zapewnią przyzwoitą emeryturę. Jaki tytuł miał ten
znany program w waszej telewizji? Have Gun, Will Travel. Przetłumaczyłbym to jako: Jeśli masz
broń, będziesz podróżował. W wypadku oficerów, którym przychodzi ochota na dezercję,
powiedziałbym, że im przyświeca hasło: Have Operative Game, Will Travel. Bo jeśli nie
przywozisz nic w biznesowej walizce Samsonite, przyjacielu, lepiej zacznij szukać pracy, by wyjść
na ludzi w tym kraju. Dlatego zawsze duże znaczenie miał dla mnie Pierwszy Departament, bo
w nim koncentrowało się najwięcej oficerów od spraw i gier operacyjnych. A także dlatego, że
trzeba było nauczyć się ich słuchać przy jednoczesnym nieufaniu im ślepo. Nie zapominajcie, że ta
praca ma dwa oblicza i nigdy nie wiesz na pewno, kiedy wróg rozpoczyna grę operacyjną.
W wypadku zabójstwa Kennedy’ego i prób obwiniania mnie o nie potrzebna mi była informacja
pochodząca z Departamentu (albo od Konfrontacji Bezpośredniej), przede wszystkim dla mojej
kontrkontroli, kiedy na własną rękę prowadziłem różne śledztwa. Możecie sobie zatem wyobrazić,
że skoro konspiracja w Stanach Zjednoczonych była nieszczelna, to wobec moich służb musiałem
wykazywać odpowiedni stopień zaufania. Natychmiast muszę wyjaśnić pewne rzeczy. Czytający te
wspomnienia dostrzegą – między narracją a pedagogiką – że moją maksymą jako konspiratora jest
działanie rozpoczynające się w moim mózgu jako rezultat moich przemyśleń, dialogu między mną
a moją świadomością, do której nikt nie ma dostępu, co pozwala mi ogłosić, po ponad pół wieku
balansowania na krawędzi życia i śmierci mimo ponad sześciuset prób zgładzenia mnie, że
konspiruję, więc jestem. Cała reszta to oddelegowanie innych do zadań, z dokładnym określeniem
momentu, do którego będę się angażował. Mówię ci, co masz zrobić, ale prawie nigdy nie
wyjaśniam dlaczego. Wolę ufać ciszy i niewiedzy. Najlepsze dla schwytanego agenta, który
przechodzi przez pierwsze sesje wstrząsów elektrycznych i zaciskania kleszczy na jądrach, to nie
mieć nic do powiedzenia. Z jakim spokojem może stanąć naprzeciwko katów! To tak jak z użyciem
map na obszarze objętym działaniami. Ta, która znajduje się w rękach dowódcy plutonu albo
kompanii, używana jest w celach taktycznych i obejmuje ograniczony obszar terenu. Ta, która leży
na stole w centrum dowodzenia, jest strategiczna. Zastrzegam jednak, że wyjaśniałem wam metodę
i nie powinniście na jej podstawie dokonywać ostatecznej oceny kubańskiego aparatu
wywiadowczego. Sukcesy naszych misji wywiadowczych – porównywane z osiągnięciami
izraelskiego Mossadu – są efektem całkowicie piramidalnego układu służb i ekstremalnej
dyscypliny wypełnianych zadań. To jedna głowa i jedno wojsko. I ta jedna głowa określa, do
którego momentu udziela informacji na temat strategicznych celów oraz jaki jest ich zasięg.
I żadnych pęknięć. Jedyna dezercja aktywnego oficera służb specjalnych, a tym samym cios, jaki
zdołali nam zadać w trakcie Rewolucji Kubańskiej, dotyczyła przypadku Florentina Azpillagi.
Wszyscy pozostali, których CIA udało się zwerbować, jeśli w ogóle tacy byli, przebywają wciąż na
terenie Kuby i jest niemal pewne, że większość przeszła w stan spoczynku, otrzymawszy medale za
zasługi i waleczność. Jeśli zaś chodzi o personel z Miami, czytelnik ma prawo zapytać, po co o nich
wspominam, skoro nie zasłużyli na medale. Wspomniałem o Miami, bo po pierwsze sami jankesi
badający temat – między innymi dziennikarze czy politycy – doszli do wniosku, że jeśli tylu
Kubańczyków prowadziło podobną działalność i jeździło do Dallas, Miami, Nowego Orleanu
i Waszyngtonu, gdzie rozrzutnie wydawali pieniądze CIA i na każdym kroku złorzeczyli na
Kennedy’ego, domagając się jego głowy podanej na tacy, musiałem znać, chcąc nie chcąc,
szczegóły morderstwa, bo przecież wielu z nich – i mieli w tym sporo racji – było w rzeczywistości
podwójnymi agentami, którzy pracowali również dla mnie. Tam, gdzie są Kubańczycy, tam jest G-
2. A zatem to nie ja zleciłem moim agentom usunięcie Kennedy’ego, ale posiadałem na ten temat
informacje, bo miałem na miejscu swoich ludzi. Takie spojrzenie na sprawę odpowiadało ich wizji
mojej osobowości stworzonej przez nich na własne potrzeby. Widząc we mnie człowieka
kierowanego reakcjami prymitywnymi, podążającego za głosem trzewi, który kopie wszystko, co
znajduje się w zasięgu jego nóg, przy równoczesnym pluciu pianą na każdą kolejną wiadomość
o tym, że CIA stara się mnie zabić, uznają za naturalne wskazanie mnie jako intelektualnego
sprawcę morderstwa. Nie zaprzeczycie, że byłem idealnym materiałem na winnego w tej sprawie.
Niemal winnym z urzędu. Ale z Kennedym nie powtórzy się zagrywka, którą znałem już z relacji
z Chruszczowem, gdy doszło do kryzysu rakietowego w październiku i kiedy to obarczył mnie winą
za strącenie samolotu U-2 pilotowanego przez Andersona. Dość obarczania mnie winami
supermocarstw. Oni zabijają, a później chcą, żebym ja za to płacił. Takiego wała. Każdy, kto mnie
zna albo orientuje się w moim postępowaniu jako konspiratora, wie, że istnieje wystarczająco dużo
powodów, aby wykluczyć mój udział w zabójstwie amerykańskiego prezydenta. Czy wyobrażacie
sobie, że knuję z tymi idiotami z Miami w celu sprzątnięcia Johna Fitzgeralda Kennedy’ego?
Oczywiście wiedziałem, że coś się szykuje, chociaż te informacje ginęły pośród ton raportów
dotyczących innego planu zabójstwa, które powinno zajmować mnie znacznie bardziej, jak się
domyślacie, bo chodzi o zabójstwo, jakie planowano popełnić na mnie. Problem polegał na tym, że
tak zwany sygnał zamachu był przypisany do mojego imienia. Tak więc to nie Kennedy nas
zajmował, lecz moja osoba. Chcę przez to powiedzieć, że plotki skojarzono z obiektem
skupiającym naszą uwagę, czyli mną i zabójstwem mnie. Jakkolwiek było, wiadomość mnie
zaskoczyła. Tamtego popołudnia 22 listopada 1963 roku przebywałem w Varadero, kurorcie
położonym około stu kilometrów na wschód od Hawany. Jadłem obiad z Jeanem Danielem,
francuskim dziennikarzem, który właśnie przyleciał ze Stanów Zjednoczonych z wiadomością od
prezydenta Kennedy’ego. Raczyłem się lodami truskawkowymi i przygotowywałem do wypalenia
partagása wraz z Francuzem, gdy szef ochrony otworzył drzwi domu, za którego wielkim oknem
rozpościerał się widok na morze, a szybę spowijała para będąca konsekwencją włączonej
klimatyzacji. Od razu wiedziałem, że przynosi złe wiadomości. Odłożyłem łyżeczkę z nabranymi
na nią lodami i zapytałem: „Mów, Chicho, coś się stało?”. Przytaknął z poważną miną, blady, jakby
miał przekazać wiadomość o wybuchu wojny albo czyjejś śmierci. „Proszę wybaczyć, że
przeszkadzam, komendancie. W radiu właśnie podali, że zabito Kennedy’ego”. Z Jeanem
porozumiewaliśmy się, łącząc hiszpański z angielskim. Ale zrozumiał bez trudu znaczenie
wypowiedzianych przed sekundą słów. Przez wzgląd na uprzejmość poprawiłem Chicha, który
pominął tytuł poprzedzający nazwisko. Dopytałem: „Prezydenta Kennedy’ego?”. Chicho
potwierdził. „Przygotuj samochody, Chicho”, rozkazałem bez namysłu. Podniosłem się powoli
z krzesła i mechanicznym gestem sięgnąłem do skrzynki cygar leżącej na stole. Wyjąłem z niej
kilka sztuk i podałem Jeanowi Danielowi, który też wstawał z zajmowanego miejsca. Stojąc
i dotykając końcem palców obrusa, podniosłem wzrok i zwróciłem się refleksyjnym tonem w stronę
emisariusza: „Myślę, że pańska misja się kończy. Chętnie pana podwiozę do hotelu w Hawanie”.
Jego misja dobiegła końca, ale moja się zaczynała. Otwórzcie szeroko oczy, jeśli chcecie
zobaczyć, co znaczy być twardym konspiratorem. Nie zdążyłem postawić trzech kroków w stronę
wyjścia – obok mnie stąpał Jean Daniel z zasmuconą twarzą przykrytą przez mój cień – kiedy nagle
poczułem się, jakby spływało na mnie boskie objawienie, i był to jeden z tych momentów w moim
życiu, kiedy mój mózg zachowywał się w sposób, który ośmielam się porównać do aktu iluminacji.
Tylko ja sam byłem w stanie zrozumieć, co tak naprawdę wydarza się tamtego popołudnia, kiedy,
o czym dobrze pamiętam, zostałem pozbawiony możliwości spokojnego dokończenia deseru, i jak
ogromny prezent zrobili mi Amerykanie. Nie wiedziałem, kim są, gdzie się ukrywają ani dla kogo
pracują, ale musiałem się powstrzymywać, by nie wydać z siebie okrzyku radości, by oczy nie
rozbłysły mi ze szczęścia, i sporo mnie kosztowało przyjęcie pozy zbolałego dalekiego krewnego
uczestniczącego w pogrzebie kolejnego wroga, który odpada z gry. Bardzo proste równanie. Tego
ciała jankesi nie wydrą już z grobu. Nigdy. Bo to oni są mordercami. Ja musiałem teraz poznać ich
imiona. Dopóki nie będę miał w rękach kartki papieru z zapisaną tożsamością wszystkich świętych
wraz z ich adresami i dokładnymi danymi spisku, przyjmę pozycję defensywną. Należało
wykorzystać wszystkie kontakty kubańskie. Posłużyć się podwójnym dnem. Stąd też rozkaz dla
Pierwszego Departamentu, aby pozostali w gotowości, a przede wszystkim uaktywnili
Kubańczyków mających jakiś związek z wydarzeniem. Wiadomo było, że Kubańczycy pozostający
na emigracji są żołnierzami, którzy w żadnej mierze nie grzeszą odpowiedzialnością, a jeszcze
mniej znają się na ekskluzywnym procederze organizowania zbrodni. To w tym miejscu zacznie się
pierwsze zbieranie danych. I łączenie wątków. I nigdy nie będę mógł sobie pozwolić, by obnosić się
rozmiarem posiadanej kolekcji. Przez wiele miesięcy po śmierci Kennedy’ego wytrwale
przeglądałem cały materiał związany ze sprawą, który docierał do mojego biura i który składowano
w osobnym rzędzie, po mojej lewej ręce, a na nim leżał przycisk do papieru – małe popiersie
Lenina z podstawą z białego marmuru. W miarę jak czytałem dokumenty i od czasu do czasu
zaznaczałem jakiś fragment piórem, towarzysze z biura umieszczali je w specjalnie przygotowanej
szafie sekretariatu i dodawali nowe do sterty na biurku. Cały czas mówię o informacji
sklasyfikowanej jako „poufna” albo przeznaczonej do wglądu jeszcze bardziej ograniczonego, czyli
ujmowanej w kategorie od „ściśle tajne” do „tylko dla naczelnego wodza”. Wśród informacji nie
było oczywiście takiej, która wymagałaby wydania rozkazu zniszczenia jej. Nie muszę chyba
wspominać, że informacje naprawdę istotne docierały do mnie osobiście lub na ucho, dyskretnie
wyszeptywane, poparte potakującym ruchem głowy i lekkim poklepaniem po ramieniu rozmówcy
przekazującego treść. I to wszystko. Ale w ciągu tych niewielu sekund skoncentrowanego słuchania
ktoś przekazał mi informację bezcenną na rynku wiadomości. Ktoś, kto stawił się na
międzynarodowym lotnisku Rancho Boyeros w Hawanie, używając fałszywego imienia
i z fałszywym paszportem, i prawdopodobnie przemierzył pół kuli ziemskiej, by dotrzeć na Kubę
przez Pragę, Madryt albo miasto Meksyk, tak by nie pozostawić śladów swojej podróży, i to ten
ktoś przekazuje mi sekretne imiona podczas naszego szybkiego spotkania w jednym z naszych
najbardziej chronionych i bezpiecznych miejsc. A teraz powiem coś, co może was zainteresować.
Jedyna lektura, jaka wydała mi się interesująca w odniesieniu do zamachu na Kennedy’ego, była
informacją publiczną, która dotarła do Hawany wysłana dalekopisem przez agencje prasowe przed
upływem siedemdziesięciu dwóch godzin od zdarzenia. Intensywność, z jaką śledziłem każdy
kabel, była proporcjonalna do niedostatecznej wiedzy na temat zamachu. Wszystko zaczęło się
uspokajać po strzelaninie z Lee Harveyem Oswaldem, domniemanym zabójcą prezydenta,
w piwnicy komisariatu policji. Moje zainteresowanie sprawą zmalało, bo było jasne, że zaczęli
usuwać każdego niechcianego świadka albo współuczestnika wydarzeń i że tak właśnie będzie to
wyglądać, począwszy od tej chwili. Jeśli zabijali każdego, kto wiedział cokolwiek, zapomnij
o poszukiwaniach. Tylko jeden dokument kubański z tamtego okresu zwrócił moją uwagę w sposób
szczególny po upływie jakichś trzech czy czterech miesięcy od nasycenia się tematem. Nadszedł
z dyrekcji Biura Grup Kontrrewolucyjnych z prowincji Oriente. Pamiętam, że podpisał się pod nim
pierwszy porucznik o imieniu Jaime Santana, a pod rzędem myślników wystukanych przez
maszynę do pisania podpisany identyfikował się jako drugi szef Biura. Trzy albo cztery kartki
starannie zredagowanego eseju poświęconego najważniejszym operacjom prowadzonym w kraju
przeciwko powstańcom. Nie był to dokument przeznaczony dla mnie, raczej kompendium
przygotowane na spotkanie, które sześć spośród istniejących w prowincjach grup zamierzało
zorganizować. Ale Ramiro, który wówczas piastował urząd ministra spraw wewnętrznych,
przypadkiem rzucił okiem na to opracowanie leżące pośród wielu papierów przeglądanych przez
niego tego popołudnia, a znając moje zainteresowanie sprawą, przekazał mi kopię z zaznaczonymi
fragmentami poświęconymi Kennedy’emu. Rozważania porucznika Santany wyglądały bardzo
atrakcyjnie. Może był to jedynie szkic idei. I choć częściowo zdawała się błędna, obudziła moje
uśpione neurony. Wspominał o spotkaniu, 5 listopada 1963 roku w kryjówce w górach Escambray,
energicznego agenta CIA Luisa Davida Rodrígueza i Sztabu Generalnego powstania
kontrrewolucyjnego pod dowództwem samozwańczego naczelnego wodza Tomása San Gila Díaza.
Luis David, który przedostał się na Kubę kilka miesięcy wcześniej i przebywał w ukryciu
w Hawanie, a wśród swoich znany był jako sekretarz generalny organizacji kontrrewolucyjnej Opór
Cywilny Przeciw Komunizmowi (RCA), stawił się przed Tomásem San Gilem jako bezpośredni
wysłannik CIA z prośbą, by przywódca partyzantki „wykazał się większą agresywnością” (sic!)
w swoich operacjach, bo w Stanach Zjednoczonych nikt nie pamiętał o istnieniu takiego ogniska
powstańczego i konieczne było przeprowadzenie kilku akcji ostrzegawczych, przynajmniej
w jakichś niewielkich osadach albo na odcinkach szosy, co pozwoliłoby na nowo zwrócić uwagę na
ich obecność i jaką taką aktywność. Prośba, mimo zawartego w niej ryzyka, miała na celu
znalezienie argumentów do otrzymania nowego zaopatrzenia, a nawet wsparcia wojskowego dla
zdziesiątkowanego oddziału partyzantki. Tymczasem przekazuje mu pieniądze i zapewnienie
o nowych i częstszych kontaktach. Nigdy nie dowiemy się, w jakim stopniu Luis David Rodríguez
działał w dobrej wierze. Ale jest pewne – zgodnie z informacjami, które do nas później dotarły – że
przekazywał autentyczną prośbę CIA. Problem polega na tym, że w związku z pogorszeniem się
w tamtym okresie sytuacji partyzantek, utratą ich znaczenia i z każdą chwilą coraz mniejszymi
zdolnościami operacyjnymi to, co proponowano Tomásowi San Gilowi, było akcją samobójczą. San
Gil, człowiek tyleż ambitny, co charyzmatyczny, a także wykazujący się sporą odwagą, mimo to
zobowiązał się przeprowadzić ofensywę w pierwszym kwartale 1963 roku, na początek używając
środków, którymi dysponował, amunicji i broni, a także logistyki, o którą zadba Luis David i jego
organizacja w Hawanie. Nie ma o czym mówić, ofensywa San Gila, z niewystarczającą liczbą ludzi,
broni i amunicji, trwała zaledwie tydzień, w ostatnich dniach lutego i na początku marca 1963 roku,
kiedy to sam San Gil padł w swojej kryjówce w górach, w Las Llanadas de Gómez, przekonawszy
się, że jego wysiłek ofensywny – na który składały się szturm i spalenie kilku magazynów i pól
trzciny oraz ostrzelanie Kolei Centralnej – okazał się płonny, bo wykorzystał wszystkie zapasy
i został mu do dyspozycji jedynie karabin maszynowy M-3, z którym próbował stawić czoło
batalionowi do walki przeciwko bandytom. Batalion usunął go z gry, posyłając w jego stronę serię
ostrej amunicji. Co jednak dziwne, kule, które dosięgły jego głowy, nie sprawiły, że poniósł on
śmierć na miejscu, doszło do niej w wyniku uduszenia, o czym zaświadczał wystający mu z ust
mocno przygryziony zębami język. Luis David Rodríguez González nie uciekł przed podobnym
losem. Kilka dni po bitwie w Escambray towarzysze ze służb w Hawanie poczynili kroki, by
zlikwidować organizację RCA i jej głównych operatorów, którzy zostali już namierzeni. Stało się to
8 marca. Zatrzymawszy go w domu, który zajmował w dzielnicy Cerro, przewieźli radiowozem
operacyjnym G-2 do Departamentu Śledztw w Villi Marista. Towarzysze odpowiedzialni za
transport pojmanego nie przeszukali go jednak wystarczająco dokładnie i nie znaleźli
krótkolufowego rewolweru Bulldog kalibru 38, który schował przy stopie. Nie zakuli go również
w kajdanki. Kiedy radiowóz marki Ford zatrzymał się nieopodal bocznej arkady w Villi, przy
stróżówce, gdzie prowadzący pojazd musieli się wylegitymować, Luis David wydobył broń i zabił
jednego ze strażników, bojownika Orlanda Lópeza Gonzáleza. Był to jedyny strzał, jaki zdołał
oddać, bo towarzysz oddelegowany do obsługiwania stróżówki nie zawahał się ani przez chwilę, by
wystrzelić pół magazynka – liczącego czterdzieści dziewięciomilimetrowych kul – z czeskiego
karabinu T-23. Sięgnęły celu na odcinku między klatką piersiową a szyją. W tym czasie nasze
stróżówki w Villi Marista były, o ile dobrze pamiętam, zaopatrzone w tego typu broń. Konkluzja,
do jakiej doszedł w swoim eseju pierwszy porucznik Jaime Santana – i to właśnie sprawiło, że
włączył się mój system alarmowy – brzmiała, że Amerykanie zaplanowali operację z San Gilem,
wiedząc, że zakończy się ona niepowodzeniem, umyślnie jednak dążyli do powiększenia dystansu
między kontrrewolucją kubańską a administracją Kennedy’ego. Jeśli domniemania się potwierdzą,
konkludował porucznik, definitywne wyniszczenie partyzantek z Escambray, wraz z katastrofą na
Playa Girón, dostarczy „żądnego zemsty mięsa armatniego” spośród kubańskich emigrantów, tak
by CIA mogła posłużyć się nimi na potrzeby spisku w Dallas. „O to chodzi! – powiedziałem do
siebie, uderzając palcami w kartki. – O to właśnie chodzi!”. Ale, kurwa, on patrzył na to inaczej.
Znalazłem odpowiedź na pytanie, które dręczyło mnie od 22 listopada 1963 roku. Zadawałem sobie
pytanie, dlaczego w to wszystko jest ubabranych tylu Kubańczyków? Od samego początku
wiedziałem, że to tylko fasada. Po to, by wciągnąć mnie w sprawę lub zaangażować wedle
własnego uznania. Ale nagle zrozumiałem, wszystko zrozumiałem. Analiza posłużyła mi nie tylko
do zrozumienia, że Kubańczycy z góry zostali namówieni, by zabić Kennedy’ego, i użyto ich jako
zasłony dymnej albo by zastawić na mnie pułapkę, ale że sama CIA też została wykorzystana.
Wszyscy zostaliśmy wykorzystani. Wszyscy. Ja, kontrrewolucja kubańska i CIA jechaliśmy na tym
samym wózku. Tak mieliśmy skończyć. Spowinowaceni przez jedną zbrodnię, do tego zbrodnię
obcą nam wszystkim. I nie zapominajcie o innych starych znajomych wrzuconych do tego samego
worka: amerykańskich mafiosach pochodzenia włoskiego, którzy kiedyś mieli pod kontrolą
hawańskie kasyna. Zaczęli od Santosa Traficante, zwanego Donem z Tampy, i nie dawali mu
spokoju podczas sesji Kongresu, na których badano zabójstwo prezydenta. Głównym argumentem
przemawiającym na jego niekorzyść było to, że miał żal do Kennedy’ego, iż nie odsunął on od
władzy Fidela, przez co nie mógł wrócić na Kubę, by odzyskać kasyna. Oto jedna ze słynnych
sztuczek, jakie możliwe są tylko w manipulacji politycznej, w której – przede wszystkim w tym
wypadku – jankesi mają spore osiągnięcia. Innymi słowy człowieka związanego ze światem
mafijnym, którego sami wynajęli, by mnie zabił, by zrealizował jeden z wielu planów skrócenia
mnie o głowę, z dnia na dzień uczynili idealnym podejrzanym w sprawie o zabójstwo tego, który go
zatrudnił. Warto zatem zwrócić uwagę na metody, których użyłem, by odsunąć od siebie
podejrzenia: po prostu posłużyłem się ich argumentami i oskarżyłem o wszystko CIA i mafię. I tutaj
zakończę tę część swoich wspomnień. Muszę to zrobić. Nie dlatego, że zawarłem umowę
z zabójcami, do niczego takiego bowiem nie doszło, lecz z przyczyn znacznie bardziej
praktycznych. Bo wszystko odkryłem. Bo wszystko wiem. Bo ten człowiek niespiesznie uderzający
teraz w klawiaturę laptopa, by wypełnić w jakimś stopniu próżnię, która nastanie po jego śmierci,
uważa za potrzebne przyznać, że jedyną osobą – i jedynym obcokrajowcem – poza kręgiem
konspiratorów (i ich dziedziców, którzy wciąż żyją), przedstawicieli arystokracji, bezpiecznych
i nietykalnych na amerykańskim zachodzie, którzy znali cały sekret, jest on. Ergo: ja. I oni
oczywiście wiedzą, że ja wiem. Taka jest strategiczna wartość odkrycia. Chciałbym zatem
powiadomić ich o mojej wiedzy i zakomunikować w ramach zabezpieczenia, że istnieją inni
depozytariusze tej wiedzy, anonimowi i od wielu lat rozsiani Bóg jeden wie gdzie po świecie. Tę
łódź musimy wspólnie utrzymać na powierzchni. Albo pójść na dno razem z nią. Rozumiecie?
Takie zadałem im pytanie, a teraz zadaję je wam. Rozumiecie?
Od tamtego czasu cieszę się z tej dożywotniej polisy na życie. Rozciąga się ona na moją
rodzinę. I wszystko zabiorę ze sobą do trumny. Jak na razie.
Może nie jest konieczne, by o tym wspominać, ale od teraz możecie spekulować wedle
własnego uznania. Przynajmniej możecie się domyślać powodu, dla którego od połowy lat 60.
jankesi zaprzestali prób zlikwidowania mnie. (Przejrzyjcie ostatnich czterdzieści pięć lat na
potwierdzenie moich słów). Wyobraźcie sobie, jaką sprawia mi radość – kiedy z rzadka moja osoba
znika z tytułów prasowych na okres dwóch tygodni – gdy proszę towarzyszy z wywiadu
o uruchomienie któregoś ze swoich użytecznych kontaktów – tak określa się agentów, czasami
wolontariuszy, kiedy indziej nieświadomych dokonywanej na nich manipulacji – w zachodniej
prasie, by przywołać dawną historię mojego współudziału w zdarzeniach w Dallas. Trzymamy
w zanadrzu dwie nośne medialnie kwestie, które noszą znamiona skandalu. Kennedy i narkotyki.
Używa się ich wymiennie. A ich konsumpcja nie ustaje.
Dzień, którego nie było
Nie minęły trzy miesiące od zabójstwa, jak postanowiłem wykorzystać wizytę Lisy Howard,
dziennikarki sieci ABC, by przekazać zastępującemu Kennedy’ego na stanowisku prezydenta
Lyndonowi Johnsonowi wiadomość, że jestem gotów pomóc mu w zwycięstwie w nadchodzących
wyborach, a dla odniesienia sukcesu, jeśli zaistnieje taka potrzeba, może dokonać jakiejś formy
ataku na Kubę, co będę w stanie zrozumieć i nie odpowiem tym samym. Ta sama Lisa robiła za
pośredniczkę w przekazywaniu wiadomości między mną a Kennedym jeszcze przed przyjazdem
Jeana Daniela. Jeśli teraz zwracałem się do Johnsona, to z konkretnych powodów. Miałem
wątpliwości co do jego niewinności w kwestii zabójstwa Kennedy’ego. Dopiero rozpocząłem
własne śledztwo i nie chciałem tracić czasu na udowadnianie Johnsonowi, że nie ponoszę żadnej
moralnej odpowiedzialności za morderstwo prezydenta (jeżeli to ja miałbym je popełnić). I nie
mówcie, że w Stanach Zjednoczonych rozmawia się o potrzebie – a więc też prawie do tego –
zabicia głowy obcego państwa. Nie miejcie pretensji, jeśli któregoś dnia lufy karabinów zostaną
skierowane na was i roztrzaskają wam głowę. Wiadomość była przekazywana ustnie i trzymana
w sekrecie przez długie lata. W każdym razie notatka zapisana przez Lisę przetrwała w archiwach
Biblioteki Prezydenckiej Johnsona i w końcu została upubliczniona wraz z innymi treściami
opracowanymi przez jego doradców w tej samej sprawie. To naprawdę jedna z najbardziej
enigmatycznych wiadomości w całym moim politycznym życiu i konspiratorskich wcieleniach.
Przekazując Johnsonowi informację, że ma otwartą drogę do bezpiecznego bombardowania
dowolnej jednostki bojowej lub któregoś z naszych miast, a ja wykażę się wyrozumiałością i nie
kiwnę w tej sprawie nawet palcem, kusiłem go trującą przynętą. Założenie było takie, że z chwilą
przeprowadzenia własnego Pearl Harbour, jego polityczna kariera legnie w gruzach. Nie
zaprzeczycie, że był to najlepszy sposób, by uwolnić się od jakichkolwiek prób obwiniania mnie
o śmierć Kennedy’ego, przynajmniej w oczach dygnitarzy z Partii Demokratycznej. Jaki większy
dowód zaufania i lojalności mógłbym im zaoferować, jeśli nie proponując dokonania masakry na
Kubie? Z drugiej strony, prosząc, by zawczasu wskazali mi miejsce i czas napaści, zostawiałem
sobie pole do działania, by zaplanować na przykład, jakie jednostki i środki powinny pozostać na
terenie wskazanej strefy, a nawet wyznaczyć jakiegoś komendanta lub kapitana, którego chciałbym
się pozbyć, by przejął dowodzenie w strefie. Najlepszym sposobem zrobienia porządku na własnym
podwórku jest wykorzystanie broni wroga. Trzeba było jednak zadbać o to, by nie wybrali sobie na
miejsce akcji bazy w San Antonio de los Baños albo Campo Libertad, gdzie sporo
zainwestowaliśmy w infrastrukturę, zarówno nową, jak i w rewitalizację istniejącej. W samym
Campo Libertad budowaliśmy największy w Ameryce Łacińskiej hangar do naprawy samolotów.
Nie zapominajcie też o Sowietach. Niezłego bym im spłatał figla, gdyby jankesi przeprowadzili
atak na nasz kraj. Porozumienia kryzysu kubańskiego przelałyby się jak woda przez palce,
a Chruszczow stałby się pośmiewiskiem międzynarodowej opinii publicznej.
Przemyślny plan. Jeden w wielu, dzięki który trzymam się do dzisiaj. Nie tylko
demonstrowałem nieograniczoną władzę i zdolność zniesienia uderzenia i nacisków, ale także
pozwalałem sobie na luksus, by w danym momencie poświęcić część ludności.
Obóz treningowy w Sierra de los Órganos, Kuba 1966 rok, trzeci od prawej Ernesto Che Guevara,
tuż przed wyprawą do Boliwii. Dumni partyzanci, ale tylko trzech z całego oddziału przeżyje
wyprawę. W ciągu trzech lat zostaną wybici na nieprzyjaznej i obcej ziemi. To zdjęcie Che
przechodzi do historii jako ostatnie wykonane podczas przygotowań na terenie obiektu położonego
w zachodniej Kubie. 24.
Nocne słuchanie śpiewu ptaków
Historia rewolucji ma też inną twarz, ukrytą przed widokiem publicznym. Rewolucje nie są w pełni
czyste; przeprowadzane przez ludzi, są wynikiem wewnętrznych dylematów, ambicji i niewiedzy.
Z chwilą gdy zostanie to przezwyciężone, przemieniają się w etap historii, która, dobrze to czy źle,
z uzasadnieniem bądź nie, milknie i znika.
(Ernesto Guevara, 28 października 1963)
Październik to miesiąc sprzyjający połowom ryb żaglicowatych. Żeglując na północny
wschód od Hawany na łodzi Acuarama tnącej łagodne fale wywoływane przez prądy zatokowe,
znalazłem chwilę na wypalenie cygara i posmakowanie koniaku. Był październik i właśnie przeszła
burza, a my oglądaliśmy błyskawice rozświetlające niebo nad miastem, które znajdowało się jakieś
pięćdziesiąt kilometrów od rufy łodzi kierującej się na wschód. Za nami w stosownej odległości
podążały dwa ścigacze okrętów podwodnych MPK-10, z włączonymi radarami, ich dzioby
wieńczyły pozbawione pokrowców wieże dział przeciwlotniczych 57 milimetrów i liczne miotacze
rakiet RBV-6000 używane do ataku na okręty podwodne; ich załoga nie wiedziała, że zadanie,
które wypełnia, polega na osłanianiu mnie. Towarzysze z pokładu Acuaramy uważnie śledzili moje
potrzeby konsumpcyjne, gotowi zaserwować mi kolejną lampkę koniaku lub piwa, przystawkę bądź
cygaro, gdy tylko dam odpowiedni sygnał.
MPK prezentowały się okazale, lubiłem na nie patrzeć z oddali, wyglądały bardzo
marynarsko, jak to się mówi w żargonie morskim. Ich geneza miała źródło w filozofii obronnej
ZSRR z czasów powojennych i była odpowiedzią na zwiększoną liczbę okrętów wroga. Najpierw
wyprodukowali łodzie przybrzeżne, a potem zaczęli produkcję ciężkich okrętów podwodnych
zdolnych sterować rakietami z głowicami nuklearnymi. Przez kolejne dekady byli niechętni
konstruowaniu lotniskowców, symbolu władzy imperialnej.
Wypłynęliśmy z Cubanacán na zachodzie Hawany i okręty MPK trzymały się z dala od nas,
by nie burzyć wody. Zasadniczo – takie jest moje doświadczenie – sonary i radary odstraszają
delfiny i rekiny, które zbliżają się do statków w poszukiwaniu pożywienia, i w ogóle ich obecność
nie sprzyja połowom.
Było około dziewiątej wieczorem, z dziobu dawało się dostrzec boje naprowadzające do
doku w Varadero. Sternik zmniejszył moc silników, by spokojnie wpłynąć na płytkie wody
i ostrożnie wprowadzić łódź do portu. Przy cichnącym dźwięku silników usłyszałem odgłos
trzepotu skrzydeł. Kierowałem się do kajuty, do której wejście znajdowało się przy rufie pod
mostkiem kapitańskim, miałem zamiar przycupnąć na fotelu do lektury i włożyć buty. Kuliki
kojarzyły mi się z okresem poprzedzającym nadejście zimy, są jak zimowe fronty – „fronty
północne” w naszym języku meteorologicznym – gdyż nadlatują kilka tygodni przed zmianą pory
roku. Znałem je z czasów, gdy po triumfie Rewolucji zacząłem uprawiać wędkarstwo i zostałem
żeglarzem. Niesione przez masę zimnego powietrza gromady ptaków leciały na południe.
Nauczyłem się, że odgłos trzepotu ich skrzydeł poprzedza zapach ziemi. Jeśli podążałeś za nimi, nie
było obaw, że zgubisz się na morzu, bo zawsze wskazywały kierunek ku plaży. Przelatywały nisko
i miały w zwyczaju odpoczywać na burtach i balustradach łodzi jak wróble na kablach
elektrycznych, co najlepiej pokazywało, że są ptakami lądowymi, nie morskimi: potrzebują stałego
punktu zaczepienia. Nim zapadł zmrok, naliczyłem siedem gromad. Ale teraz, gdy silnik cichł,
słychać było tylko odgłosy ptaków. Pojawił się też wędrowny jastrząb. Gdzieś około piątej po
południu przysiadł na dziobie. Szukał ofiary. Słyszysz świst powietrza, który dobiega spod jego
skrzydeł, i już wiesz, że jest w pobliżu. W samotnym locie na dużych wysokościach, gdy ptaki te
odbywają swoją majestatyczną wędrówkę, są nierozpoznawalne. Trzeba zobaczyć, jak obniżają lot,
kiedy, atakując, uzyskują prędkość do trzystu kilometrów na godzinę. Cień koszącego przelotu,
pluśnięcie dziobem o wodę i drapieżnik zmienia kąt lotu zaledwie chwilę po muśnięciu powierzchni
wody i na nowo rozpoczyna wznoszenie, już ze zdobyczą w dziobie. Znajdowaliśmy się na szlaku
przelotu ptaków, które odbywały migrację z północnych obszarów Ameryki Północnej
i przemierzały trasę wzdłuż wybrzeża Kuby, kierując się w stronę Santiago de Cuba. Stamtąd
przelatywały przez Zatokę Meksykańską i docierały do Jukatanu, aby potem dołączyć do szlaku
transamerykańskiego biegnącego z zachodniego wybrzeża Ameryki. Jest jeszcze trzecia trasa, która
prowadzi przez Kubę i karaibskie wyspy, by zakończyć się na północy Wenezueli lub Kolumbii,
gdzie ptaki spędzają zimę.
Wkładam drugi but, by być gotowym postawić stopy na stałym lądzie, kiedy Mulat
z ochrony, ubrany w mundur, o nienagannych manierach, staje w drzwiach i zwraca się do mnie
tonem, jakiego wymaga okoliczność.
– Komendancie, za pozwoleniem.
Oznacza to, że ma mi do przekazania wiadomość najwyższej wagi. Podnoszę wzrok i nie
wypowiadając słowa, daję mu znak, by mówił.
– Właśnie dotarła depesza z Manili, komendancie.
Manila to zakodowana nazwa Boliwii.
– Che?
– Che – odpowiada.
Przyjmuję postawę, jaką powinienem zachować wobec wiadomości, że drugi w szeregu
główny symbol wyzwolenia narodów poległ na polu walki, kiedy oficer dodaje:
– Tak jest, komendancie. Chodzi o Che. Został schwytany dzisiaj rano.
Nie mogę powstrzymać gestu zdziwienia.
– Schwytany?
– Został pojmany i przetrzymują go w nieznanym miejscu.
– Kurwa – mówię tonem, który brzmi niejako refleksyjnie i nie ma zwyczajowej konotacji
złorzeczenia. – Skąd, mówisz, jest depesza?
– Dopiero co odczytał ją Mainému komendant Piñeiro. Mainé jeszcze rozmawia z nim przez
telefon. Na mostku.
– Powiedz Mainému, niech się rozłączy. Koniec z telefonami. Zaczekaj.
Strażnik stał w progu drzwi. „Zaczekaj” oznaczało, że będą dalsze instrukcje.
– Przygotujcie samochody. Musimy zaraz wyruszyć do Hawany. O niczym nikogo nie
informować. Niech Piñeiro, Raúl i Osmany czekają na mnie w Komitecie Centralnym i niech
Piñeiro zbierze dla mnie wszystkie przychodzące informacje.
Patrzę na datę na moim roleksie GMT i zapamiętuję ten dzień. 8 października 1967 roku.
Godzina 20.00, dok w Varadero. To chwila, w której zrozumiałem, na jak wielkie
niebezpieczeństwo narażałem Rewolucję Kubańską, składając na barki Ernesta Guevary ciężar zbyt
duży, by mógł go udźwignąć. Był zbyt pretensjonalny, aby mógł zrozumieć prawdziwą naturę
swojej latynoamerykańskiej misji. Mimo inteligencji, którą się chełpił, nigdy nie zorientował się, że
jego prawdziwa misja to nie dowodzić partyzantką, lecz umrzeć. To dwoista strategia Rewolucji,
która polega na pozbywaniu się potencjalnego wroga poprzez wysłanie go za granicę. Z biletem
w jedną stronę. Nigdy round trip. Przyszłym dywizjom kontrrewolucyjnym, których liczba na
Kubie wzrastała, otwieraliśmy wszystkie możliwe porty i drzwi do wolności tylko po to, by się ich
pozbyć, by się przenieśli do Miami. Nic prostszego. Krajowa kontrrewolucja o proweniencji
burżuazyjnej przechodziła pod nadzór mniej ważnych oficerów. Po przekazaniu wytycznych –
rozstrzelać kilku tutaj, aresztować kilku tam, a reszcie pozwolić wyjechać – nie musisz się niczym
więcej przejmować. Ale oddział rewolucyjny, a przede wszystkim współbracia z pola walki, którzy
wykazują ciągoty intelektualne, w sposób nieunikniony stają się niebezpieczni i to ich należy
w pierwszej kolejności się obawiać. Posłuchajcie uważnie, co teraz powiem: żaden intelektualista,
który zabił kogoś w czasie Rewolucji, nie jest człowiekiem, któremu można ufać. Coś zmienia się
w ich mentalności, kiedy osiągają dojrzałość jako mordercy i dochodzą do władzy. Stając w obliczu
dwu najważniejszych zobowiązań wobec Rewolucji – ludobójstwa i ideologii – komplikują sprawy,
a więc stanowią ryzyko. A na końcu pojawia się problem, bo nie potrafią umrzeć. Nigdy nie miałem
podobnych nieprzyjemności z należącymi do mojej partyzantki weteranami pochodzenia
wiejskiego, gdy wyznaczałem ich do wykonania dowolnej misji, choćby nosiła znamiona
samobójczej, czy to na terenie kraju, czy za granicą. Wieśniak jest rzeźnikiem na co dzień, żyje
otoczony stworzeniami, które poświęca, czy to ukręcając im kark, czy zadając ciosy sztyletem,
i czeka, aż ofiara wyzionie ducha. Ci sami ludzie, którzy towarzyszyli Che w kampaniach w Kongu
i Boliwii – i których osobiście skrupulatnie wyselekcjonowałem – wywodzili się z takiego
plemienia wiejskich bojowników i żaden z nich nie wywołał skandalu mimo rozmiaru tragedii,
jakie stawały się ich udziałem. Kto zatem nieustannie wkładał kij w mrowisko? Dwoje lub troje
intelektualistów, których jakimś sposobem Che zdołał zaciągnąć do swoich szeregów – Octavio de
la Concepción y de la Pedraja, chirurg partyzantki (ze swoją beznadziejną i w rezultacie śmiertelną
powolnością!); Tamara Bunke „Tania”, łączniczka; Regis Debray i Ciro Roberto Bustos, artyści na
gościnnych występach
36
. Nie wspominając o plejadzie latynoamerykańskich rekrutów,
rozentuzjazmowanych studentów andyjskich uniwersytetów, pochlipujących już po pierwszym
policzku, który się im wymierzało w czasie przesłuchania, i gotowi wsypać każdego przy pierwszej
lepszej okazji. W każdym razie umożliwienie uczestnictwa w cudzych powstaniach wszystkim
rewolucjonistom, dla których nasze kroki polityczne lub rządowe okazywały się konfliktem
interesów, z punktu widzenia propagandy było dla Kuby korzystne. Wysyłanie przeszkolonego
personelu potwierdzało wypełnianie przez nas mesjanistycznego charakteru naszego procesu:
szerzenia kubańskiego projektu na kontynencie. Faktycznie chodziło o coś zupełnie przeciwnego,
o pozbycie się pierwszych zastępów dysydenckich. Stąd wzięła się legenda latynoamerykańskiej
Rewolucji wspierana przez Kubę. Była pożyteczna, dlatego postanawiam poświęcić dla niej
wybrakowany personel. Kończę wkładać buty, zarzucam wojskową bluzę na ramiona i zapinam
z prawej strony pas z nabojami do stieczkina APS. Po lewej stronie mocuję podwójny futerał na
magazynek. Kiedy wychodzę na pokład, widzę poruszające się sylwetki członków mojej ochrony
i samochody. Po raz ostatni tej nocy dostrzegam nisko przelatujące kuliki kierujące się w stronę
bakburty Acuaramy.
Od Gallega do AlejandraInformacja do analizy (Przerwana misja Ramóna):31 sierpnia
1967 roku, przed zmrokiem, grupa dowodzona przez Joaquína (komendant Vitalio Acuña), druga
kolumna boliwijskiej partyzantki Ernesta Guevary, podeszła w głąb rzeki Masicurí przy północnym
zbiegu z Río Grande. Joaquín nie wiedział, że zostali zdradzeni przez wieśniaka Honorata Rojasa.
Kapitan Vargas Salinas z armii boliwijskiej wraz ze swoimi ludźmi przygotował zasadzkę, która
zdziesiątkuje kolumnę partyzantki.Zadając straty wrogowi, w liczbie tylko jednego zabitego
żołnierza, kolumna Joaquína została wyeliminowana. Ofiary w szeregach partyzantki to między
innymi: Tania, jedyna kobieta wchodząca w skład kolumny, komendant Gustavo Machín, Moisés
Guevara i Joaquín. Ciała zostały zabrane i wystawione w Vallegrande. Jedynymi ocalałymi są Paco
i Freddy Maymura. Ten ostatni został szybko wykończony przez żołnierzy. Rezultat końcowy to
jedyny ocalały: Paco (José Castillo Chávez).Félix Ismael Rodríguez, agent CIA, który pracuje dla
wojskowego wywiadu boliwijskiego, dostrzegł przydatność Paca. Mimo oporu porucznika Selicha,
który chciał dokonać na nim egzekucji, został wyznaczony do opieki nad więźniem. W kolejnych
tygodniach przesłuchał Paca i udało mu się uzyskać szczegółowe informacje na temat struktury
kolumny Che. Tworzyły ją straż przednia, środek i straż tylna. Co ważniejsze, udało mu się ustalić
nazwiska żołnierzy, którzy wchodzili w skład każdego z trzech sektorów kolumn.Począwszy od
ostatnich dni lata Vallegrande przemieniło się w główną bazę sił przeciwnych powstańcom.
1 września, po tym jak Vargas Salinas wytropił kolumnę Joaquína i zlikwidował ją, wybuchła
euforia, a nawet myślano, że Guevara poległ, myląc go z Moisésem Guevarą.W tym czasie Che
poprowadził swoją kolumnę na północ Río Grande, do strefy z rzadszą roślinnością, a co za tym
idzie, słabiej chronioną, i przesunął się w rejon La Higuera, gdzie rozkazał, by kolumna udała się do
najbliższej wioski Jagüey. Dotarłszy do pierwszych wzniesień, przednia straż wpada w zasadzkę,
w wyniku której wojsko zabija Roberta Pereda „Coco”, Maria Gutiérreza „Julia” i Kubańczyka
Manuela Hernándeza „Miguela”. Gdy Félix Rodríguez dowiedział się, kim są polegli, zorientował
się, że chodzi o kolumnę Che. Namierzył komendanta Guevarę.Paco potwierdził tożsamość
Miguela. Po otrzymaniu informacji w strefie doszło do koncentracji kompanii rangersów, łącznie
z dowodzoną przez kapitana Gary’ego Prada. W ciągu kilku godzin dokonali oblężenia partyzantów
w Quebrada del Yuro. 8 października o godzinie 13.10 rozpoczęła się walka.Che, zdając sobie
sprawę z powagi sytuacji, podjął próbę opuszczenia terenu działań. Został zaskoczony przez
członków kompanii kapitana Prada. Ranny, poddał się, wypowiadając słowa: „Nie strzelajcie.
Nazywam się Che Guevara i jestem więcej wart żywy niż martwy.Źródło: Główna Dyrekcja
WywiadowczaGallego
Czasami codzienne życie niezłomnego partyzanta stawało się bardziej
nieznośne niż życie emeryta. Może to być usprawiedliwienie dla jego chęci, po tym jak kilka dni
wcześniej ulokował się na przedmieściach Pragi, by przenieść się do Paryża. Che przebywał w tym
odosobnionym miejscu, szybko nazwanym przez naszych towarzyszy La Finquita, między lutym
a lipcem 1966 roku. Zawsze, jak nietrudno się domyślić, miał ze sobą dwóch ochroniarzy. Czesi
udostępnili nam dom z przyległym terenem, aby – taka była oficjalna wersja – nasi najwyżsi
stopniem oficerowie zaczerpnęli odpoczynku w drodze powrotnej z misji wojskowych w ZSRR lub
po wypełnieniu obowiązków dyplomatycznych w Europie bądź Afryce. (To drugie na wypadek,
gdyby chcieli wypytywać Sowietów o naszych wojskowych podróżnych). Nigdy nie podawano
prawdziwej tożsamości gościa. Po upływie zaledwie kilku dni docierają do mnie informacje, że Che
nie może oprzeć się pokusie, by urządzić sobie w Paryżu przytulne poddasze, o jakim marzył.
Wyobraźcie go sobie we Francji. Krytycznie usposobiony intelektualista Rewolucji Kubańskiej.
André Malraux Rewolucji Kubańskiej. Spotkania z Sartre’em i Regisem Debray, snucie
partyzanckich opowieści i krytykowanie Rewolucji. Wdzięczenie się na Sorbonie i poparcie
paryskiej szkoły trockistowskiej. Niedoczekanie. W Rewolucji – to ja nią jestem, ja ją reprezentuję,
ja ją ucieleśniam, ja jestem jej symbolem – nie może istnieć nic ponad mną. Nie potrafię wyjaśnić,
jak Argentyńczykowi mogło się zamarzyć popijanie kawy pod niebem Paryża, w sandałach
i dżinsach, po tym jak zabijał ludzi, realizując moje pomysły ofensywy albo egzekwując
rewolucyjną sprawiedliwość, albo po prostu chroniąc mnie przed wszelką krzywdą. Po tym jak
oglądałem jego twarz zbryzganą krwią, plującego resztkami przylepionych do jego ust fragmentów
mózgu sympatyków Batisty, na których dopiero co dokonał egzekucji. Jestem sobie w stanie
wyobrazić praską La Finquitę dzięki raportom sporządzanym dla mnie przez Piñeira. Jego personel
na bieżąco informował mnie o sposobach, dzięki którym Che ustrzegał się naszych emisariuszy,
prowadząc dość bezużyteczną grę, nie wiedząc, że w rzeczywistości umyka tylko czeskim służbom
bezpieczeństwa.
Od Ojalva do Dowództwa
Sytuacja w La Finquita [kwiecień 1966]:Tak zwana La Finquita. Po zjeździe z szosy wjazd na
brukowaną drogę. Jest zima, więc drogę częściowo pokrywa śnieg, drzewa pozbawione są liści.
W odległości około 25 metrów widać bramę z dwojgiem drewnianych drzwi wejściowych.
W podobnej odległości biały, drewniany, dwupiętrowy, typowy wiejski dom. Wokół ogród pokryty
śniegiem.Pokoje usytuowane na piętrze są niewielkie. W części dolnej mieści się salon, hol lub
przedpokój, jadalnia i kuchnia. Dom prowadzi starsza kobieta umieszczona w tym miejscu przez
Czechów do gotowania potraw goszczonym grupom. Ta pani najwyraźniej nie mówi słowa po
hiszpańsku i nie budzi podejrzeń. Widać, że jest to kobieta prosta, o niewielkim potencjale,
zarówno ekonomicznym, jak i kulturalnym. Przyrządzane przez nią potrawy ledwie nadają się do
spożycia, w związku z czym ustalamy: w południe ma nam przygotowywać tortillę z szynką lub
inną wędliną, jajecznicę z tymi samymi składnikami, sałatkę i jakieś owoce. Wszystko kupujemy na
miejskim targu. W porze obiadu padamy ofiarami gulaszu z knedlami, jedynego dania, jakie kobieta
ma w repertuarze.Źródło: Główna Dyrekcja Wywiadowcza. Misja w Pradze.Ojalvo
37
Od Diosdada
do Dyrekcji
Kwiecień 1964Zgodnie z instrukcjami komendanta Manuela Piñeiro, wiceministra MININT,
zajmującego się stroną techniczną [jak zazwyczaj nazywa się wywiad] i mojego głównego szefa,
odbywam podróż do Pragi z misją oddania się pod rozkazy Che. W późnych godzinach nocnych
dnia następnego, gotów do wyjazdu, odbywam spotkanie z Piñeirem w jego domu. Ponownie
przedstawia mi w szczegółach moją misję, którą jest przygotowanie dokumentacji do podróży do
kraju, jaki wybierze Guevara, i skąd będzie mógł przedostać się do Ameryki Łacińskiej, by
wznowić walkę zbrojną. Nie jestem świadom, że Che przebywa tu po odbytej walce w Kongu.
Piñeiro instruuje mnie, abym z wyczuciem, ale przy użyciu argumentów profesjonalnych postarał
się go przekonać o niebezpieczeństwie, jakie niesie ze sobą przebywanie w kraju Europy
Zachodniej, podobnie jak trudne i ryzykowne jest utrzymywanie potajemnych kontaktów w takich
warunkach.Wielokrotnie powtarza mi, że Che jest niechętny powrotowi na Kubę, gdzie skuteczniej
mógłby realizować swoje plany, ale nie wyjaśnia mi powodów takiego stanu rzeczy, a ja nie
dopytuję. Przekazuje mi dla niego kilka zaklejonych kopert. W Pradze odbiera mnie Ojalvo i kiedy
docieramy do miejsca, w którym zatrzymał się Che, odczuwam radość, bo jest to posiadłość,
w której spędziłem wiele miesięcy na przygotowaniu Tani [Tamara Bunke, dziewczyna
pochodzenia niemieckiego, która potem przyłączy się do partyzantki Che w Boliwii]. Che przebywa
na drugim piętrze. Po udzieleniu odpowiedzi na pytania, które mi zadaje, przekazuję mu
korespondencję, a on oddaje się lekturze. Zostaję na miejscu, Ojalvo schodzi na dół przygotować
kawę, po czym serwuje ją nam. Gdy Che kończy czytać korespondencję, wychodzimy, on i ja, do
wielkiego ogrodu naprzeciwko domu, skąd wskazuje na dach, dając do zrozumienia, że możemy
być podsłuchiwani. Nie ma wątpliwości, że szczwany z niego lis, jak nazywamy kogoś, kto jest
podejrzliwy i nieufny. Zanim poruszy temat dotyczący celu mojego przyjazdu, wykazuje
zainteresowanie sytuacją Tani [która już została oddelegowana do Boliwii, aby ocenić możliwości
stworzenia tam partyzantki]. Informuję go o wszystkim, o czym wiem, a także przekazuję, że
w miejscu, gdzie przebywamy, przygotowywałem ją do działań. Nalega, by nie obciążać jej
zadaniami, które nie mają związku z jej misją.Mimo iż przy wielu okazjach powtarzam mu to, co
przekazał mi Piñeiro, tym bardziej gdy dowiaduję się, że wybranym przez niego krajem jest
Francja, nic tym nie osiągam, ani przy tej okazji, ani następnego dnia. Jest zdecydowany odbyć
podróż. Przedstawiając swoje argumenty, nie wspominam, że logiczne byłoby wrócić na Kubę. Ale
mówię, że opracujemy możliwe trasy przedostania się do Paryża, on ze swojej strony odpowiada, że
zna francuski, a tam rezyduje wielu Latynosów, w których środowisko będzie mógł się wmieszać.
Prosi, by nikt oprócz nas nie wiedział o trasie podróży, na co ja odpowiadam, że nie mogę robić
niczego za plecami moich zwierzchników, w tym wypadku Piñeira. Wykazuje się zrozumieniem
i akceptuje moje argumenty. W ciągu trzech dni, jakie spędzam z Che, zostaję przez niego
zaproszony na długi i wyczerpujący spacer. Ojalvo i ja nie jesteśmy w formie, a on do tego ma
nadwagę. W rezultacie gubimy się, ale ponieważ pamiętam, że w pobliżu domu jest hotel Balnovka,
wychodzę na szosę i pytam młodego człowieka, który jedzie rowerem, o drogę. Rowerzysta
pokazuje mi kierunek i takim sposobem wracamy.W dniu mojego wyjazdu Che prosi mnie, bym się
skontaktował z Albertem Fernándezem Montesem de Oca (Pachungo), który pracuje
w Ministerstwie Przemysłu [na Kubie], wyćwiczył go i przysłał do niego. Che chce, bym mu
towarzyszył i zamieszkał z nim w Paryżu. Po powrocie do Hawany informuję Piñeira o rezultacie
mojej misji, a on nakazuje mi czym prędzej rozpocząć pracę nad spełnieniem prośby Che.
Znalezienie Pachunga nie jest trudne, a on z radością przyjmuje przydzieloną mu misję, zwłaszcza
przez wzgląd na osobę, która wystosowała taką prośbę. Przygotowuję go, ma podróżować jako
Urugwajczyk, u mnie w domu, następnie on przenosi się do siebie i czeka, aż zostanie
powiadomiony, kiedy ma wyruszyć. Źródło: Główna Dyrekcja Wywiadowcza
Diosdado
38
Spoglądam na datę na tarczy mojego rolexa GMT i zapamiętuję ją. 8 października
1967 roku. Godzina 20.00. Che nie może zrobić tego samego, patrząc na swój identyczny z moim
zegarek, bo już został go pozbawiony. Wszystkie kroki zostały poczynione, czekam tylko na rozwój
wydarzeń, których nieuchronność stanowi kwestię czasu. Z wykonanej wcześniej pracy Gallega
Piñeiro wiem, że rozkazy dla boliwijskich towarzyszy zostały wydane z właściwym wyprzedzeniem
i były jasne. Zostało nam jeszcze kilkanaście dni do zmiany czasu, w Boliwii jest ta sama godzina
co u nas. Moje wyczekiwanie będzie więc zsynchronizowane z czasem tego odległego terytorium.
Gdziekolwiek przetrzymują Che, czas jest taki sam dla niego, jak dla mnie. Byłem bardzo ciekaw
rezultatu. Moja karawana przemierza ulice Hawany z dużą prędkością. Jedziemy wygodną
dwupasmową drogą, która okala północne wybrzeże, mam opuszczoną szybę i raczę się
przyjemnym jesiennym wiatrem. Co chwila spoglądam mechanicznie na fosforyzującą tarczę
zegarka i liczę. W Boliwii w stosunku do południka Greenwich jest cztery godziny wcześniej
(GMT –4). Boliwia nie przestawia godziny ze względu na oszczędność energii, dlatego nie
obowiązuje tam podział czasu na letni i zimowy, nie występują też różnice czasu wewnątrz
terytorium kraju. U nas mamy tę samą godzinę, bo począwszy od 1963 roku stosujemy czas letni
(przestawiając zegarki o godzinę), a robimy to w ostatnią niedzielę marca i ostatnią października
39
.
Che rozpoczął zatem swoją boliwijską kampanię przy godzinnej różnicy w czasie, na jego korzyść,
w poniedziałek 7 listopada 1966 roku, a zakończył 26 marca 1967 roku. Ale od tamtej chwili i do
momentu schwytania 8 października i jego rychłej śmierci – do której, jak oceniam, dochodzi
o poranku – w poniedziałek 9 października przez te wszystkie dni obowiązywał go ten sam czas,
który mieliśmy u nas. Do zmiany czasu na Kubie, czyli do 26 października, wtedy bowiem wypada
ostatnia niedziela października, zostało dwadzieścia dni. W oddali naprzeciwko mienią się światła
Hawany, a niebo zasłaniają niskie chmury.
Pamiętam bardzo dużo z filmu i książki Komu bije dzwon. Gdybym tylko miał okazję,
poczyniłbym więcej szkód niż Gary Cooper w filmie. Argentyńczyk był szybszy. Che wysadził trzy
mosty w grudniu 1958 roku, oblegając miasto Santa Clara. Zdobył nade mną przewagę, bo ja na
obszarze, za który odpowiadałem, trzymając się północnego zbocza Sierra Maestra i koncentrując
na oblężeniu Santiago de Cuba, nie wysadziłem żadnego. Wysadzałem ciężarówki wiozące
oddziały, o czym już wspominałem, ale robiłem to na drodze. Nie potrafiłem wyczuć, jaki miał
stosunek do amerykańskich pisarzy. Ten sukinsyn Argentyńczyk nigdy nie czytał Hemingwaya.
„Unikasz Hemingwaya – mówiłem, by go rozdrażnić – jak dziewica fiuta”. Ponieważ był
fanatycznym miłośnikiem filmów z rewolwerowcami i kowbojami w rolach głównych,
prawdopodobnie ceniłby podobną literaturę. A może dokonywał rozróżnienia. Filmy dostarczały
mu rozrywki, wypełniał nimi niedzielne popołudnia. Książka zaś aspirowała do miana dobra
kulturalnego, więc należał jej się szacunek, nie było w niej miejsca na barbarzyńców z północy.
Podziwiani przez niego pisarze francuscy piszą o czym innym. Argentyńczyk o ciągotach
intelektualnych chce pozostawić swoją kulturę nieskalaną.
Pewnego dnia po triumfie Rewolucji zaprosiłem go do udziału w zawodach wędkarskich,
które organizował Hemingway – w maju 1960 roku. Stawił się na jachcie z bezładnym wyborem
sowieckiej literatury wojennej i powieścią Stendhala Czerwone i czarne. Utkwiło mi to w pamięci,
bo czytał na głos całe Stendhalowskie akapity. „Kurwa, Che, nie bądź niegrzeczny – zganiłem go. –
Zaraz na pokład wejdzie stary (Hemingway), żeby się z nami przywitać, a ty robisz wszystko, by go
zignorować”. Typowe zachowanie Argentyńczyka. Wolał przybrać pozę bezczelnego niż
przeprowadzić pozytywną akcję propagandową na rzecz Rewolucji.
Przywołuję to zdarzenie, bo rozmyślałem o jego trupie. Albo o tym, jak wyglądały ostatnie
minuty jego życia i czy wierzyć we wszystko, co napisał.
W jego kronikach z walki w Sierra Maestra zauważam podziw dla Jacka Londona. Ranny
w nieszczęsnej potyczce pod Alegría de Pío, mając niewielkie szanse, by wyjść cało z zasadzki,
Che wspomina jednego z bohaterów Londona, który w podobnej sytuacji postanawia wyczekiwać
śmierci, zachowując się możliwie najgodniej. Co takiego ma w sobie ten London, zacząłem się
zastanawiać któregoś dnia, i kazałem sprowadzić wszystkie jego książki. Wtedy dowiaduję się
z notatek na skrzydełkach, że to też Amerykanin i był inspiracją dla Hemingwaya. Na tym moje
śledztwo się nie skończyło, uparcie drążyłem literackie gusta Che i udało mi się ustalić, że – tym
razem w drugą stronę – jego ulubieni pisarze francuscy, Sartre i Camus, także przyznawali się do
wpływów Hemingwaya na ich twórczość. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo Sartre i jego żona
(Simone de Beauvoir) marzyli o odwiedzeniu Hemingwaya w jego posiadłości na przedmieściach
Hawany, by okazać mu absolutne uwielbienie niczym faraonowi.
O jego ostatnich chwilach około południa 9 października zdołałem się dowiedzieć tyle, że
zbladł, kiedy usłyszał od agenta CIA Félixa Rodrígueza, iż starania, by ocalić mu życie, spełzły na
niczym. Po chwili zebrał się w sobie i nawet spróbował zapalić fajkę. Najgłupszą zdradę miał już za
sobą, gdy o poranku poprzedniego dnia poddał się kapitanowi Gary’emu Prado i przedstawił
z imienia i nazwiska, prosząc, by go nie zabijano.
Nie strzelać. Nazywam się Ernesto Guevara i jestem więcej wart żywy niż martwy.
Kiedy wykorzystasz już wszystkie możliwości zdrady, możesz sobie być dumny, ile tylko
zechcesz.
Usiadł mozolnie w sali szkoły w La Higuerze. Oparty o ścianę, wygładził starannie koszulę.
Z szeroko rozstawionymi nogami i poluźnionymi espadrylami oddał się czekaniu. Ponownie stawał
się ulubioną postacią Jacka Londona.
Wędrowny jastrząb, który odpoczywał pośród drzew pobliskiej góry, przeleciawszy nad La
Higuerą w poszukiwaniu kałuży, gdzie mógłby zaspokoić pragnienie i posilić się insektami
i gadami, nim wyruszy na południe kontynentu, by zakończyć swoją długą, liczącą siedem tysięcy
kilometrów migrację rozpoczętą na amerykańskim wybrzeżu, wzbija się w powietrze wraz
z rozlegającym się przytłumionym dźwiękiem wystrzału serii z karabinu M-2.
Niedocenione kobiety
Powiedziałem Aleidzie March, wdowie po Che: „Słuchaj, Aleido, chcę cię teraz prosić, abyś
nie wychodziła ponownie za mąż. Tego potrzebuje Rewolucja. Potrzebujemy symbolu. Albo
jeszcze inaczej. Potrzebujemy ciebie jako symbolu. Ojczyzna potrzebuje twojego bólu, Aleido.
Bólu, który nigdy nie ustanie. Który będzie trwał przez pokolenia. Mam świadomość rozmiaru
poświęcenia, o które cię proszę. Ale otrzymasz w zamian rekompensatę w postaci solidarności
i współczucia milionów ludzi z całego świata. Nie oznacza to, że nie możesz się z nikim wiązać.
Rozumiem, że masz potrzeby, które musisz zaspokoić. Jesteś młodą i atrakcyjną kobietą, ale proszę,
byś była powściągliwa. Chodzi o symbol, którym ty i tylko ty możesz zostać na zawsze.
Rozumiesz? Rozumiesz, Aleiducho?”. Nie. Nie rozumiała. Jej odpowiedź była nie tylko stanowcza,
miała też odwagę być ze mną brutalnie szczera. Najpierw przypomniała mi, jak na początku
Rewolucji wysłałem Che na podbój połowy zacofanego świata. Nalegałem, by Argentyńczyk zabrał
ze sobą w delegację Aleidę, wykorzystując podróż jako miesiąc miodowy. Dopiero się pobrali
i okazja, by połączyć aktywność natury oficjalnej z okazałą podróżą poślubną wydawała się
idealna. Ale on odmówił, zdecydowanie. Aleida nie miała najmniejszych skrupułów, by mi o tym
przypomnieć. To znaczyło, powiedziała mi, że nauczyłem jej zmarłego męża dokonywania podziału
na życie osobiste i sprawy związane z Rewolucją. Po drugie – i to był krytyczny moment naszej
rozmowy – zapytała, czy nie wystarczało mi, że symbolem jest już niemiecka baba-jaga Tania,
która za aprobatą nas wszystkich (towarzyszy z Dyrekcji Rewolucji) i z pewnością także moją
odbiła jej męża. Mając naprzeciwko siebie upokorzoną kobietę z nabrzmiałymi od nagromadzonej
krwi skrońmi, posłuchałem zdrowego rozsądku, który podpowiedział mi, jak się zachować.
Przełknąłem ślinę, jakbym połykał własne jabłko Adama, i przeprosiłem za zaistniałe
nieporozumienie, mówiąc, że moje intencje były czysto polityczne. Miałem też dość rozwagi, aby
przemilczeć kwestię, czy wiedziałem, czy nie o puszczaniu się Argentyńczyka z nieszczęsną
dziewuchą, którą przemieniono w sito w Vado del Yeso, a jej zwłoki ciągnięto po wodzie przez
wiele kilometrów, aż wydobyto je napuchnięte i przypominające gigantycznego mięczaka,
w połowie nadgryzione przez piranie. W rozmowie z Aleidą popełniłem niewybaczalny błąd.
Kobietę, którą trawiła zazdrość, potraktowałem jak rewolucjonistkę zdolną zaakceptować każde
zadanie. Było jasne, że mam przed sobą Aleidę, która żywi do mnie niechęć, jaką zaszczepił u niej
Che. Nigdy więcej nie przyszedł mi do głowy podobny pomysł. Kobiety bojowników, w większości
prostych wieśniaków, były nieprzewidywalne. Nie mówię o Che, który był akurat przykładem
intelektualisty w szeregach Armii Powstańczej. Te kobiety to najczęściej młode jeszcze
dziewczyny, zadziorne, których zaciągnięcie do łóżka stanowiło czystą przyjemność. Miały piękne,
zdrowe wiejskie ciała, były czyste i zadbane, miały zdrowe zęby, a Rewolucja przejmowała je,
zanim jeszcze zdążyły opaść im piersi czy popsuć się zęby. Jedynym minusem było to, że oddawały
się zupełnie naturalnie, bez jakże ekscytującej w wypadku uprawiania grzesznego procederu aury
tajemniczości. Zostawały wdowami po naszych towarzyszach, ale ich dyspozycyjność, by dawać
radości innym, nie ustawała. (Nie mówię tutaj, co rozumie się samo przez się, o Aleidzie). Nie
miało sensu współzawodniczenie z męczennikami. Nie było szans, bo mowa o młodych, silnych
i jurnych wieśniakach, którzy swoim przyrodzeniem potrafili rozkruszyć marmurowy stół. Jeśli
kobieta zadaje się z kimś takim, potem nie zadowoli jej już związek z urzędnikiem. Mówię zupełnie
serio. Organizowali zawody w ubijaniu granitowych stołów w wojskowych obozowiskach. Za
narzędzie uboju służył im mięsisty członek.
Postanowiłem zaoszczędzić sobie ponownej konfrontacji z Aleidą. Na początku 1968 roku
Piñeiro i jego ludzie otrzymali zadanie odzyskania kopii dziennika, który Che pisał podczas
boliwijskiej kampanii, maski pogrzebowej i dłoni, które odcięto mu, zanim jego ciało zostało
pochowane w sekretnym miejscu. Dłonie zalano formaliną w pięciogalonowym pojemniku po
hiszpańskiej oliwie. Antonio Arguedas, minister spraw wewnętrznych Boliwii, który był naszym
agentem i na którym spoczywała odpowiedzialność, by Argentyńczyk nie opuścił żywy jego kraju,
przekazał zdobycz Piñeirowi. Dylemat, przed jakim stanąłem, polegał na tym, czy pozostawić
Aleidzie możliwość decydowania o przeznaczeniu pozostałości po Che, czy to może my
powinniśmy zrobić z nich użytek na rzecz rewolucyjnej propagandy. Postanowiłem ją zignorować
i przy pierwszej okazji, podczas przemówienia na placu Rewolucji, zdetonować bombę i ogłosić, że
dłonie komendanta Guevary oraz maska pochodząca z kostnicy szpitala w Vallegrande znajdują się
na Kubie, a ja jeszcze nie zadecydowałem o ich przeznaczeniu. Pomysł, aby umieścić to wszystko
za witryną udostępnioną dla publiczności u podnóża pomnika José Martíego, tuż obok, za moimi
plecami (wskazałem za siebie), na placu Rewolucji, to jedna z możliwości, którą należy wziąć pod
uwagę. Czy i w jakiej mierze moja gadatliwość podczas owego dyskursu dotknęły Aleidę, nie
wiem, bo nigdy nie zabrała w tej sprawie głosu. Nie wyobrażacie sobie, jak spodobał mi się pomysł
takiego pomnika. Nie mieliśmy u siebie ciała Lenina. Ale przynajmniej mieliśmy dwie dłonie Che.
Spotykałem się z artystami plastykami, rzeźbiarzami, którzy przedstawiali mi swoje pomysły.
Patrzyli na mnie w milczeniu, przerażeni i bladzi. Dwóch czy trzech zemdlało. Pomyślałem, że
trzeba by je włożyć w mankiety koszuli. Nie mieliśmy właściwych uprzęży. Na tę okoliczność
powołałem stosowną komisję i właśnie do takiego wniosku doszliśmy. Koncept „Uprząż” miał
jednak minusy. Pewnego dnia, jak zwykle ukradkiem, gdy chciał mnie wprawić w zakłopotanie,
Piñeiro powiedział mi, co o tym wszystkim sądzi. Uznał, że dłonie w szklanej szkatułce będą
pomnikiem zwycięstwa wroga. „Zrozum, Fidelu, co to oznacza”. „Co takiego oznacza,
Galisyjczyku?”, zapytałem. „Co oznacza?”. „Oznacza, Fidelu, że dłonie odcięto Kubie i zrobiono to
w Ameryce Łacińskiej. Tyle to oznacza”.
Byłem na szczycie państw niezaangażowanych w Algierze, gdzie starłem się z Kaddafim
i Sihanoukiem, do których nie docierało, że państwa niezaangażowane to naturalni sojusznicy
krajów socjalistycznych
40
. Idyllę ze Związkiem Radzieckim zawdzięczaliśmy Leonidowi
Breżniewowi, z którym pozostawałem w bardzo dobrych relacjach od czasu mojej pierwszej
podróży do Moskwy w 1963 roku, jeszcze zanim zastąpił Chruszczowa. W oczach Kubańczyka
miał on dwie zasadnicze przywary (nigdy nie wspomniałem mu o tym przez wzgląd na
uprzejmość): nie miał pojęcia, co znaczy trzymać w ustach cygaro Vuelta Abajo, i jego dłoń nigdy
nie dotknęła tyłeczka Mulatki. Ale nadrabiał staraniami, prowadząc ze mną inteligentne
i przyjacielskie rozmowy. Mój główny sojusznik zagraniczny przez niemal całą Rewolucję był
zupełnie odporny na urok hawańskiego cygara. Patrzyłem, jak popala przerażające papierosy,
produkowane specjalnie dla niego, i raczy się szklankami wódki, ale nigdy nie sięgnął po cygaro.
Całkowicie obojętny na jego walory. A jeśli chodzi o błądzenie między udami urokliwych Mulatek,
to czegóż można oczekiwać od Pierwszego Sekretarza, który władzę sprawuje na Kremlu, a stamtąd
daleko do zagłębia najlepszych Mulatek na świecie, gdzie szumią palmy. Ale skupmy się może na
mojej wietnamskiej podróży.
Gdy wylądowałem na chwilę w New Delhi, by odbyć krótkie spotkanie z Indirą Gandhi,
dotarła do mnie wiadomość o zamachu stanu w Chile.
W nocy przed wylotem na szczyt poczyniliśmy z dwójką moich najlepszych ludzi pewne
ustalenia. Byli gotowi do wylotu, z tym że do Chile. Rozmowa z Patriciem de la Guardią i Enrique
Montero odbyła się nocą 27 sierpnia w domu Piñeira. Obaj byli najwyższymi rangą
przedstawicielami służb specjalnych. Nie jestem w stanie podać teraz ich stopni, ale mogę
powiedzieć, że kilka lat później Patricio został generałem brygady, a Montera mianowano
pułkownikiem. Tej samej nocy otrzymaliśmy informację, że w Santiago de Chile pod drzwiami
domu Michela Vázqueza, naszego attaché handlowego, podłożono ładunek wybuchowy, który
eksplodował, a który Montero określił jako bombowy. Podobnie potraktowano naszego oficera
Félixa Lunę. Nakazałem zatrzymać iła-62, którym około dziewiątej mieli odlecieć Patricio
i Montero. Wtedy odniosłem się po raz ostatni do kwestii Chile. Oto co dokładnie im powiedziałem.
„To są ostatnie słowa, które wypowiadam o Chile”.
Wydałem im dokładne dyspozycje, co i w jakiej kolejności powinni zrobić, kiedy sytuacja
będzie tego wymagała:
1. Allende zostanie obalony.
2. Allende poszedł na zbyt wiele ustępstw.
3. Kubańczycy musieli wydostać się stamtąd w możliwie najbardziej godny sposób.
4. Kubańczycy nie mogli angażować się w żadne bitwy uliczne przeciwko wojsku, jeśli tłum
nie ruszy do walki.
5. Nie angażować się w żadną pomoc dla Allende, jeśli naród nie wyjdzie na ulicę.
6. Jakąkolwiek pomoc można okazać Allende, zanim dojdzie do zamachu stanu, nie potem.
7. Nie wspierać żadnej grupy równoległej. Tylko rząd centralny (Allende).
8. Misją Kubańczyków jest bronić naszej ambasady.
9. Aktywować ze skutkiem natychmiastowym operację Quang Tri.
Wyjaśniłem towarzyszom następującą rzecz: „Upadek Allende nastąpi w czasie mojej
podróży. Sprawa jest przegrana. Salvador poczynił dużo ustępstw. Ustępstwa goniły ustępstwa.
Aby wycofać się z jednych, trzeba poczynić następne. To jak z kłamstwami. Mówisz jedno, i jeśli
chcesz je zatrzeć, musisz powiedzieć kolejne. Posłuchajcie mnie: Kubańczycy muszą wyjść stamtąd
z wysoko podniesioną głową. Nic więcej się tam nie ugra, a jeśli ludzie wyjdą na ulicę, my też
wyjdziemy razem z nimi. Nie można wyjść na ulicę, aby zabijać ludzi. Słyszycie, co mówię? Co
więcej, jeśli Salvador poprosi o pomoc, najpierw trzeba ocenić, czy naród wyszedł na ulicę, czy go
popiera. Nie można udzielać wsparcia MIR
41
ani żadnej innej grupie działającej równolegle. Całe
wsparcie należy skierować na pomoc dla Salvadora. Ale chodzi o wsparcie udzielone zawczasu, nie
po czasie. Powtarzam. Jeśli dojdzie do zamachu, macie czekać na rewoltę. Wasze zadanie to przede
wszystkim bronić ambasady, tak jak Wietnamczycy bronili bastionu Quang Tri, niepokonanej
wioski. Nie zapominajcie, że to taką nazwę wymyśliłem pierwotnie dla tej operacji. Pamiętajcie, co
wam powiedziałem, gdy wybieraliśmy personel, który miał zostać przerzucony do Chile. To będzie
jak Quang Tri”. I taki kryptonim został nadany operacji: operacja Quang Tri. To są ostatnie słowa,
jakie wypowiedziałem na temat Chile. Pożegnałem się z Patriciem i Enrique i powiedziałem, że
mogą zabierać się do samolotu, ja też zaraz wsiadam do swojego. Wtedy odwróciłem się do Piñeira,
który trzymał w dłoni szklankę whisky, i powiedziałem: „Ciekawe, co takiego niezwykłego
wymyślisz po powrocie, bo powoli kończą ci się operacje”.
Ostatnia sprawa, związana z Kaddafim. 10 marca 1977 roku przebywałem w towarzystwie
libijskiego prezydenta Muammara Kaddafiego. Po tym jak zostałem przyjęty z wszystkimi
honorami, podczas wspólnej galowej kolacji Kaddafi zdradził mi, że jego ojciec, już bardzo
wiekowy pan, mieszka w namiocie beduińskim przy oazie, gdzieś pośrodku pustyni. Kiedyś ojciec
pokazał mu moje zdjęcie wyrwane z jakiejś pomiętej i pożółkłej gazety trzymanej między
poduszkami i powiedział: „Drogi synu, Muammarze. To jest jedyny człowiek, którego chciałbym
poznać, zanim umrę”. Kaddafi spojrzał na mnie, oczekując mojej odpowiedzi, której treść
oczywiście miał zaplanowaną. Zanim zdążyłem otworzyć usta, pospieszył z wyjaśnieniem. Jego
ojciec nie był w wystarczająco dobrej kondycji fizycznej, by wsiąść do samolotu An-26 i przylecieć
do Trypolisu. Dlatego nie było go wśród nas podczas kolacji, którą wydał na moją cześć. A więc
tymi, którzy następnego dnia wsiedli na pokład samolotu An-26 i odbyli blisko czterogodzinny lot
nad pustynią do odległej bazy libijskiego wojska, byliśmy my. Na pasie do lądowania, smaganym
przez piasek, nie stał żaden inny samolot. Znajdowały się tam natomiast sowieckie ciężarówki
marki Kamaz z cysternami, które mieliśmy też na Kubie i które przywiozły paliwo potrzebne nam
do powrotu. Był też co najmniej jeden batalion czołgów T-62, zasłoniętych kamuflującym płótnem,
z wlotem do luf też zabezpieczonym przed piaskową zamiecią płóciennym kagańcem. Został
uformowany oddział i niezłomnie witał wojskowymi pozdrowieniami przybyłych gości. Kaddafi
ruszył długim krokiem, powiewając kapą haftowaną złotymi nićmi, i zgrabnym, dystyngowanym
gestem dał znak, by iść za nim. Towarzyszyło mi przynajmniej piętnastu ochroniarzy i William
Haber, jeden z naszych tłumaczy z arabskiego. Pozostali otaczający nas ludzie byli Beduinami.
Szybkie studium operacyjne instalacji pozwoliło mi dostrzec dwa czołgi regularnych rozmiarów, na
wpół zanurzone w piasku, również zakamuflowane w okrągłej części obrotowej. Była też ruchoma
płyta elektryczna produkcji francuskiej, z której wychodziły dwa grube kable biegnące w stronę
pancernych baraków oraz jeszcze inny kabel powietrzny, wyjątkowo enigmatyczny i osamotniony;
ciągnął się poza obozowisko w stronę wydmy. Przymocowany do zbrojonych słupów betonowych
najpierw się unosił, a za wzniesieniem, tam gdzie teren się obniżał, nagle opadał. „Ten sukinsyn –
pomyślałem – ma tutaj ten obóz tylko z powodu swego ojca. A ten kabel prowadzi prąd do miejsca,
gdzie żyje jego stary”. Pod koniec rozpoznania zauważyłem coś, co wywołało u mnie największe
zakłopotanie w czasie całej podróży: tłum Beduinów, którzy czekają na nas z setką koni,
wyszykowanych i przyozdobionych w kolorowe pompony, serpentyny z materiału i połyskujące
złote rękojeści wieńczące siodła. Miały też nieznośne srebrne dzwoneczki i wiele innych bibelotów.
Nie widziałem problemu w tym, żeby dosiąść tych bestii i jechać galopem w stronę, dokąd biegł
kabel wychodzący z francuskiej planszy, co kawałek mocowany do betonowych słupów, nie
w dystansie dzielącym nas od namiotu starego, który wynosił kilka kilometrów, ale w tym, że te
dzikusy przez całą trasę ujadały i wystrzeliwały ze swoich strzelb w niebo, zmuszając swoje
rumaki, by podskakując, oddawały mi cześć. A Kaddafi, zadowolony z siebie i wyniosły, kłując
silnie swojego białego wierzchowca, zerkał co jakiś czas w moją stronę i uśmiechał się bez
przerwy, co uznałem za przejaw zaraźliwego stanu euforii. Najpierw wyłoniła się antena satelitarna,
jedna z pierwszych, jakie widziałem w życiu, zamontowana na cementowych kadziach, następnie
wielki namiot, do którego wchodził, niczym cewnik, gruby kabel elektryczny, dalej w głębi widać
było rosnące w oazie palmy. Kaddafi wszedł pierwszy i energicznymi gestami dawał znak, bym za
nim podążył. Pozostali mieli zaczekać na zewnątrz. Powiedziałem do Abrantesa, żeby się nie
przejmował i wszedł ze mną i aby towarzyszył nam tłumacz William. Kaddafi zaczął odsłaniać
materiał namiotu, który wydawał się nie mieć końca i którego podłogę pokrywał teflon. Wewnątrz
rozlegały się łobuzerskie chichoty młodych dziewcząt, których jednak nie udało nam się dostrzec.
Dotarliśmy do centrum szerokiego salonu, w którym spokojnie pracowała konsola Toshiba
chłodząca powietrze. Starzec, bosy, w białym płóciennym szlafroku, z brodą wygładzoną wprawną
ręką zawodowca, powiedziałbym, że nawet pofarbowaną, palił sziszę z Bóg wie jaką substancją.
Podniósł wzrok i spojrzał na swojego syna. Przyjrzał się też mnie. Nie zwracając uwagi na
Abrantesa i tłumacza, ponownie popatrzył w stronę Kaddafiego. W końcu uśmiechnął się
z aprobatą. Wtedy Kaddafi, wykonując gest demonstrowania zdobytego trofeum, odezwał się do
ojca: „A nie mówiłem, że go do ciebie przyprowadzę?”.
Portugalczycy stronili od kolonizowania otwartych równin na południowym wschodzie Angoli.
Krajobraz z sierpnia 1982 roku wygląda na zadziwiająco przyjazny, gdy grupa doświadczonych
kubańskich oddziałów do zwalczania powstań przeczesuje obszar w poszukiwaniu partyzantów
dowodzonych przez Jonasa Savimbiego. Na pierwszym planie internacjonalistyczny kombatant
niesie lekki karabin maszynowy RPK produkcji sowieckiej. CZĘŚĆ SIÓDMA
GDY TA WOJNA DOBIEGNIE KOŃCA
25.
Zapada zmrok nad La Plata Alta
Ostatnie spotkanie z Chinem Esquivelem, 8 sierpnia 1994 roku, nie było wolne od napięć.
Mieszkańcy Hawany po raz pierwszy w historii podnieśli bunt. Stało się to trzy dni wcześniej,
5 sierpnia. Były ofiary śmiertelne, ranni, tysiące zatrzymanych. Zostawiając w rękach Raúla akcję
represyjną, udałem się na kontynentalne spotkanie prezydentów do Caracas w Wenezueli. Szybko
stamtąd wróciłem i przyjąłem China, z którym nie widziałem się od początku lat 60.
Do spotkania doszło w salonie w Pałacu Rewolucji wypełnionym ochroniarzami
i pomocnikami. Przyszli też Bilito Castellanos, historyk Hawany i jeden z moich dawnych
urzędowych współpracowników, wszyscy pełni zapału, by wziąć udział w wydarzeniu,
i zaniepokojeni, czy emocje, w związku z tym, co przygotowali (i utrzymali w tajemnicy), nie
zaszkodzą dwóm uczestnikom cierpiącym na problemy sercowe. Dochodziła północ.
Wreszcie, po wymianie uścisków i poklepaniu się po brzuchach, niemal obcałowaniu się
wzajemnie i radości, że wciąż żyjemy i jeszcze nie umarliśmy, zdołałem przejść z Chinem na
stronę, do małego salonu przyległego do głównego holu, i poprosiłem ochronę, by zostawili nas
samych i przynieśli kilka krokietów i butelkę wina.
Chino, wyraźnie zmartwiony kontrrewolucyjnym buntem, zapytał mnie, co się dzieje.
Przywołał powstanie ludowe z 1956 roku w Budapeszcie, a ja zauważyłem, że w okrężny sposób
chce usłyszeć, czy między tymi dwoma wydarzeniami istnieje podobieństwo. Nie pozwoliłbym
Chinowi przyjechać do Hawany, gdyby miał poczuć się, jakby padł ofiarą zastawionej na niego
pułapki. Ale potem zrozumiałem, że to ja mogłem się mylić, bo Chino wsiadł do samolotu dwa dni
po wydarzeniach w stolicy, czyli był na bieżąco ze wszystkim, gotów ponieść wszelkie ryzyko.
Wiedział to, wsiadając do samolotu.
– Nie, Chino – odparłem. – To nie Budapeszt. I nie zapominaj, że jestem weteranem
bogotazo.
Mówiłem tonem mającym dać mu do zrozumienia, że stoi przed nim stary przyjaciel, który
nigdy się nie zmieni.
Podobnie jego odpowiedź przypomniała mi, że mam przed sobą starego przyjaciela. On też
nigdy się nie zmieni.
– Jasne, guajiro. Tylko że tam byłeś na ulicy. Tutaj jesteś w pałacu.
Skwitowałem jego słowa uśmiechem i wymierzyłem w niego palec wskazujący, jakbym
mówił „zanotuj to”.
Pozwoliłem mu cieszyć się przez chwilę. Potrafiłem docenić jego inteligencję i, co
ważniejsze, jego szczerość.
– Ale jedna rzecz się nie zmienia, Chino – powiedziałem. – Bez względu na to, gdzie się
znajdujesz. Nikt nie umiera w przeddzień.
– Kurwa, guajiro – odparł.
– Nikt – powtórzyłem.
Wówczas on przejął inicjatywę. Zamilkł. Nie zamierzał ze mną dyskutować. Było jasne, że
nie przyjechał z Miami, by wdawać się w pseudofilozoficzne dysputy o dniu, w którym przyjdzie
nam umrzeć.
Teraz ja musiałem przejąć inicjatywę.
– Myślę, że jest kilka ofiar, to wszystko, i chłopak, którego pozbawili oka w czasie jednej
z potyczek, chociaż daliśmy im popalić. Nie przejmuj się. Już wszystko jest pod kontrolą.
Wspomnienia stają się dziełami ze świata fikcji, z chwilą gdy zaczyna się je wydobywać
z pamięci. Sekundę po tym, gdy coś się wydarzy, kiedy zaczyna się wspominać i rekonstruować
wedle własnego uznania to, czego było się świadkiem i co się zobaczyło, wtedy pojawiają się
wątpliwości i zaczyna się wypełnianie luk, i tworzenie obrazu odbywa się na podstawie tego, jak się
wszystko pamięta.
Myślę, że zrozumienie tego fenomenu ujawniło mi w sposób najintensywniejszy potencjał
teorii względności ogłoszonej przez Alberta Einsteina. Bo jeśli cokolwiek wprawiło mnie
w konsternację podczas sporządzania tych zapisków, to fakt, iż przeszłość jest równie niezgłębiona
jak przyszłość. Im bardziej staram się poznać jej labirynty, tym wyraźniej zdaję sobie sprawę z jej
niezmierności. Porównuję przeszłość do drążenia Mount Everestu. Przyszłość rysuje się w otwartej
przestrzeni nieba, kiedy staje się na szczycie takim jak Everest. Teraz idź sobie, dokąd chcesz,
skacz albo ryj ziemię i przekonaj się, że pewna jest jedynie gładka powierzchnia planety, po której
stąpasz, i powierzchnia, która oddziela od niej podeszwę twoich butów. A zatem pewna
i namacalna po tym doświadczeniu jest tylko teraźniejszość, ten obiektywny symbol materii tak
ulotnej jak mlaśnięcie, której występowanie balansuje na granicy między tym, co minęło, a tym, co
będzie.
Podczas opisywania wydarzeń nie byłem pewien, które z nich pojawią się jako kolejne,
mimo iż układają się w pewien ciąg, a ich rozwój to rezultat wynikania jednych z drugich. Podobnie
jak nie sposób uchwycić przeszłości w każdym jej szczególe, jak choćby momentu, gdy syn
Crescencia o mały włos nie nacisnął swoją ciężką dłonią – steraną od pracy na roli, prowadzenia
ciężarówki Diamond-T i zmieniania biegów – na spust garanda, dzięki czemu ocalałem, tak też nie
jest możliwe wiedzieć, co wydarzy się w kolejnej chwili naszej egzystencji.
Gdzie oni są, gdzie jesteście moi bracia? W którym momencie przyszłości czekacie na mnie,
by się objawić, duchy przeszłości? Co za różnica, jeśli teraz was nie ma, jeśli nie rozróżniam
Rafaelita del Pino, który był ze mną w Bogocie, od Pepe Abrantesa, który błagał, bym go nie
zabijał, i którego imię gubi się gdzieś w dzień triumfu Rewolucji. Dylemat dotyczy nie tyle życia
czy śmierci – jak to zwykle w wypadku spraw związanych ze mną – ile czasu i przestrzeni.
A może tak naprawdę chodzi o to samo?
Sukinsyn z tego Alberta Einsteina.
Wróćmy na chwilę do tematu, który wydaje się, że nie został dostatecznie wyjaśniony.
Rewolucja nie jest sprawą przyszłości, nie jest też dziedzictwem. Rewolucję robi się teraz, w tym
momencie. A jeśli, towarzyszu, zapytają cię o krew i poświęcenie? Rewolucja nie musi niczego po
sobie zostawiać. Rewolucja musi się dokonać. Bo Rewolucja się tworzy. Bo Rewolucja nie istniała
do czasu, aż ja ją wynalazłem. Jeśli po tym, jak starłem się z Amerykanami, jak starłem się
z Sowietami, jak starłem się z Kubańczykami, z Che i Raúlem, miałbym jeszcze mierzyć się
z ludźmi, którzy chwytają się niewiadomej przyszłości, już jest po mnie. Zostanę ukarany? Trudno.
Ale muszę umrzeć, mając satysfakcję, że będą musieli mnie sądzić pod moją nieobecność. I kiedy
dojdzie do rzeczonego procesu? Za pięćset lat? Za tysiąc? Kiedy historia osądza w sposób
ostateczny i bez apelacji? Czy istnieje sąd ostateczny? Nie osłabiajcie mnie. A może nie widzicie,
że dialektyka przeszłości jest identyczna z tą dotyczącą przyszłości? Można ją zmienić?
Rewolucja dała dowody niezwykłego pragmatyzmu. Dlatego jest pozbawiona jakiejkolwiek
intencji etycznej bądź moralizatorskiej w odniesieniu do jej przebiegu i siłowych środków, które
podejmuje. Jest faktem w pełni współczesnym. I dlatego od teraz wie, że jej związek z przyszłością
jest martwą literą. Z wami jest inaczej, bo kontrrewolucja przynależy do przeszłości i tam ma do
dyspozycji wszystko, czego potrzebuje dla swoich złudzeń.
Miałem taki sen. Zebraliśmy się w mojej jaskini w La Plata Alta, nie więcej niż dziesięciu,
weszła Celia, by podać kawę (poprosiłem, by nie parzyła kawy we włoskim ekspresie, tylko
z uwagi na okoliczności spotkania tradycyjnie, po wiejsku), i pozwoliłem, by otworzyła butelkę
rumu dla wzmocnienia naparu, ja zaś rozdawałem cygara i nie omieszkałem zauważyć, że tytoń
pochodzi z moich rezerw. I że mogą poczęstować się dwiema sztukami, aby wystarczyło na drogę,
bo później czeka ich wyprawa. Przekazałem pudełko Argentyńczykowi, który znajdował się po
mojej prawej stronie, by nie musieć wstawać. Siedzieliśmy w kręgu, z karabinami spoczywającymi
na nogach, w środku paliło się ognisko. Dokuczał mi niepokój, jeszcze z czasów wojny, by nie palić
ogniska, bo można zostać namierzonym przez samoloty. Nad obozowiskiem zapadła noc
i temperatura obniżała się, a nad nami zaczynała się unosić chmura dymu. Celia rozlała kawę, a moi
współtowarzysze szykowali się, by odpalić cygara, a to czynność wymagająca skupienia.
Wyciągnęli z ogniska rozżarzony kawałek drewna, jeszcze trzeszczący, który miał posłużyć za
źródło ognia. Che przyglądał mi się z naprzeciwka uważnie, by nie powiedzieć z zadziwieniem.
Czy to jest Che, czy Pepe Abrantes? Pomyślałem, że nie przystoi pytać. Nie chciałem ich zasmucać.
Siedzą ze mną nocą przy ognisku w górach i są martwi. Ale trzymają na kolanach remingtona
i browniego z teleskopami, a to oznacza, że są dowódcami, bo tylko tym najlepszym przysługuje
taka broń. Rozżarzone drewno przechodzi z rąk do rąk, by można odpalić od niego cygaro, słychać
żarty i nagle zaskakuje mnie tembr mojego głosu, którym proszę zebranych o uwagę, wypowiadając
coś jakby: „Towarzysze! Posłuchajcie, towarzysze”. W tej chwili coś do mnie dociera. Dzieje się to
we śnie, ale staram się to zapamiętać. Dociera do mnie, że nie jest konieczne przeżyć. I nie
zapominam o tym. To pewnie wynik skojarzeń, mimo że wszystko dzieje się we śnie. To, co
wydarza się w podświadomości, odpowiada również światu materialnemu. Bo jeśli zdołasz
zapamiętać to, co ci się przyśni, staje się to doświadczeniem. Cokolwiek powiedziałem we śnie,
czymkolwiek było to, czym chciałem zwrócić na siebie uwagę moich kompanów, nie jestem
w stanie teraz tego przekazać, bo nie pamiętam. Moja podświadomość nie uznała, by był to materiał
godny uwagi, dlatego nie zachowała go. Tym, co mocno zapisało mi się w pamięci, jest pewność,
że któregoś dnia ponownie spotkam się ze swoim dawnym oddziałem. Wówczas zjawia się Camilo,
jak zawsze spóźniony, w prawej dłoni trzyma thompsona, i zwraca się do mnie: „Fidel, zrób mi
miejsce obok siebie”. Przesuwam się niezdarnie z powodu swojej wagi, robię mu miejsce i mówię
do siebie, że to najlepsza wiadomość, jaką słyszę od dawna. Co, towarzysze? Spotkamy się
ponownie. Już niedługo.
Przypadek. Przypadek jako materia. To najbardziej religijna i przepełniona tajemnicą forma,
dzięki której staram się rozumieć bieg rzeczy i która prowadzi mnie, nas, na skraj materii, na skraj,
który astronomowie nazywają Wielkim Wybuchem, dochodząc do wniosku, że materia
i wszechświat to jedno i są one rezultatem sumy przypadków w jakiejś przestrzeni i czasie. Stąd się
wziąłem ja, banalne stworzenie, rezultat gwiezdnych pyłów rozsypanych po nieświadomości,
nieskończoności, kiedy smakuję – jeszcze jako palacz – cygaro Cohíba własnej produkcji lub sączę
powoli koniak, chroniąc się przed zatokowym wiatrem na pokładzie Pájaro Azul (Niebieskiego
Ptaka) albo siedząc w szałasie w Sierra Maestra, sam, choć równocześnie strzeżony przez
niezawodną eskortę moich ludzi, którzy krążą w pobliżu, odczuwam strach i smutek, i jest to
smutek wieloraki, zmartwienie wynikające z powodu bycia konspiratorem, człowiekiem, który
snuje plany, ale który musi zaakceptować wszystko, co go otacza i na co patrzy, jako rezultat
przypadku.
Historia i to, jak cały świat nią manipuluje. To jest problem.
Patrzę na to jak na odwieczny dylemat. Historia przyjmuje tylko jeden kierunek: taki, który
cię przekonuje, ale nie z powodu płynących z niego korzyści taktycznych, potrzebnych raczej
książętom, lecz ze względu na próżność polityków. To pozwala ci znaleźć się na górze. Możesz
patrzeć na wszystko z góry, jak to się mówi. Historia jest kompletna, integralna – ma defekty
i zalety, ale tylko w całości jest naprawdę odczytywalna, a wówczas owe oceny, defekty i zalety
tracą znaczenie. Pisarz koniec końców przegrywa, bo nie jest politykiem albo nie było go
w kluczowych momentach, kiedy wszyscy mieli coś do ukrycia i musieli wybierać. Politycy albo
ukrywają, albo zmieniają wszystko. Pisarze dopasowują. Na koniec – i mówię to na podstawie
własnych doświadczeń – decyzje, których podjęcie mogło zająć sekundę, ale które mają źródło
w argumentach nagromadzonych przez lata i mierzone są w przyszłości jak długotrwałe fale echa,
są interpretowane przez najsłabszego ucznia w klasie i zbywane.
Ale pisanie historii, której jest się bohaterem, a która była interpretowana przez tylu ludzi,
głównie obcokrajowców, w tym wielu oportunistów, zmusza do sięgnięcia głęboko w siebie. Piszę
w tajemnicy, by ocalić mój tekst. Jednocześnie otoczenie, jego wrogość lub ignorancja, pozwala mi
przemienić pisanie książki w małą konspirację, co już z tego choćby powodu mi się podoba, dlatego
koncentruję się na pisaniu. Otoczenie. Widzę dawnych kolegów, z którymi wspólnie
uczestniczyliśmy w polityce, i pisząc te wspomnienia, dostaję raporty o nich. Myślę sobie: każdy,
kto zna jakiś sekret, jest zobowiązany go zachować i nie wyjawiać go. Jestem niepokonany.
Każda autobiografia jest drugą szansą. Przebywając sam na sam ze świadomością, autor ma
możliwość dokonać ostatnich poprawek w swoim życiu. W tym sensie jest to ćwiczenie
teleologiczne, a przy okazji fascynujące. Ponadto można posłużyć się inteligencją
i doświadczeniem. O ile nie da się zmienić przeszłości, o tyle można ją usprawiedliwić, używając
słów, których zabrakło wtedy, gdy wydarzenia się rozgrywały, i spojrzeć na wszystko
z perspektywy czasu. To nie tylko druga szansa, ale też ostatnia. Całe ludzkie doświadczenie,
wszystka krew, cały ból, cała historia zostają zebrane i ubrane w słowa.
Nie było wojny, a ja jedną wywołałem. Nie było sekciarstwa, a ja je stworzyłem. Nie było
historii, a ja ją zapoczątkowałem. Filozoficzny problem nicości, który rozwiązuje się za pomocą
absolutu. Taka jest fundamentalna część mojego zwycięstwa. I sprawić, by wszyscy na siebie
donosili.
Wiem, co odpowiem sobie samemu lub każdemu, kto zapyta mnie, jaka byłaby moja
ostatnia wola. Mówię o tym, bo jak wiadomo, książka wspomnieniowa powinna zakończyć się
w miejscu nieodległym od śmierci. Dlaczego więc nie ulec ostatniej przyjemności, jaką dałoby
zapalenie cygara, skoro każdy i tak przymknąłby na to oko, wszak to przyjemność nieszkodliwa dla
skazańców idących na śmierć, dla których nie ma różnicy, czy za chwilę ich rozstrzelają, czy też za
minutę umrą ze starości. Dlaczego miałbym nie sprawić sobie tej cudownej przyjemności? Tęsknię
do tego, by przyłożyć do ust cygaro wyprodukowane specjalnie dla mnie. Może nie będę miał już
sił tego zrobić i ktoś będzie musiał mi je przytrzymać. Ale to wtedy, nim płomień zdąży je podpalić,
ostatnimi siłami odrzucę cygaro i powiem, że nie chcę. I będę miał usprawiedliwienie dla swojego
uporu. To samo co zawsze.
Bo tak mi się, kurwa, podoba.
26.
O zmartwychwstaniu
Może ktoś już wcześniej o tym wspomniał, ale teraz się liczy myśl, nie autorskie
dociekania. Mam wrażenie, że kiedy książka historyczna nadmiernie się rozrasta, staje się
reportażem. Podobnie z autobiografią, po przekroczeniu pewnego punktu staje się dziennikiem.
Z drugiej strony, gdy pojawił się ten pomysł, napięcie sięgało zenitu w związku z upadkiem
Związku Radzieckiego, co równało się niechybnej destrukcji Rewolucji Kubańskiej. Trochę jak
u Lenina, tylko na odwrót. Poświęcenie się pisaniu o Rewolucji wydawało się jedynym sensownym
zajęciem, jakiemu można się było poświęcić w dniach dogorywania procesu kubańskiego. Lenin
pozostawił niedokończony rękopis swojego dzieła Państwo a rewolucja w obliczu zbliżającej się
rewolucji rosyjskiej w kształcie, o którym na tych stronach zostało już wielokrotnie wspomniane.
Za niezbyt logiczne i urągające inteligencji można zatem uznać pisanie o Rewolucji w chwili, gdy
jej los wydawał się przesądzony. Ale w ostatnich latach sprawy radykalnie się zmieniły. Rewolucja
na nowo odnajduje dla siebie miejsce w świecie, zwłaszcza na obszarach historycznie
pozostających pod wpływami Kuby: w Ameryce Łacińskiej. Kuba tak naprawdę zasadniczo
pozostaje w związku z obecną sytuacją, mimo iż wcześniej należało dokonać stanowczej
introspekcji i skorygować dawne wytyczne odnośnie do samotności i woluntaryzmu. Nauczyliśmy
się żyć pośród ruin, nauczyliśmy się omijać małodusznych, a przede wszystkim przyswoiliśmy
aksjomat mówiący, że w wypadku polityki nic, co szybkie, nie działa, trzeba patrzeć długofalowo.
Niewątpliwie o wielu ważnych sprawach nie zostało tu powiedziane, wiele jest jeszcze materiałów
dotyczących Sowietów, Che i reszty międzynarodowego towarzystwa. I o jakże nieoczekiwanym,
nawet dla nas samych, odzyskaniu kontroli nad kontynentem. Naprawdę jest jeszcze o czym mówić.
Dajmy więc książce odetchnąć i nie zmieniajmy jej końcowych stron w kolekcję codziennych
zapisków.
Na początek wyjdźmy z lasu.
Przy tablicy w lipcu 1979 roku. Szkicowanie planu zasadzki. Sandinistowska partyzantka jest bliska
obalenia dyktatora Anastasia Somozy. W miejskim centrum treningowym Punto Cero, około
trzydziestu kilometrów od Hawany, nie rozstając się ze swoim cygarem Cohiba, Fidel rozrysowuje
plan zasadzki mającej na celu zdziesiątkowanie wojsk Somozy na przedmieściach Managui.
Do narodu kubańskiego
[Circa lipiec 2001]
Rodacy,
Cóż wam po sobie pozostawiam? Myślę, że przez te lata, gdy udziałem nas wszystkich stały
się niedogodności i wyrzeczenia powstałe w wyniku dążenia ku chwale, udowodniłem, że was
rozumiem i wiem, czego pragniecie: zwyczajności. Banalnej, pustej, mdłej. Cieszcie się nią teraz
pośród gnuśności zapomnienia. Zejdźcie ze ścieżki Historii i nie pamiętajcie o uroku, jaki
rzuciliśmy na świat, prowadząc go do wrót nuklearnego holokaustu, czym rozpaliliśmy kontynent
na południe od nas, powaliliśmy na kolana najpotężniejsze w historii ludzkości imperium, od
którego dzieli nas zaledwie 90 mil; uroku, dzięki któremu nasze niepokonane oddziały zawojowały
południe kontynentu afrykańskiego. Rozumiem was. Teraz potrzebny jest wam spokój i radość ze
szczęścia i pomyślności, o których wspominał Hegel, gdy mówił o narodach będących białą stroną
Historii. Czyż nie tego chcecie? Czyż nie do tego dążycie? Niebawem będziecie to mieć, bo ja
umrę. Dlatego pozostawiam wam zwyczajność. Zupełną zwyczajność.
Zawsze ku zwycięstwu.
Fidel Castro Ruz
KALENDARIUM
Fidel Castro Ruz
13 sierpnia 1926
Przychodzi na świat w posiadłości Manacas w Biránie, Mayarí, dawna
prowincja Oriente (dziś prowincja Holguín). Jego rodzicami są Ángel Castro Argiz i Lina Ruz
González.
wrzesień 1941 – czerwiec 1945
Uczęszcza do szkoły średniej Belén (od drugiej klasy do jej
ukończenia) należącej do Towarzystwa Jezusowego w Mariano w prowincji Hawana. Uznany za
najlepszego atletę w roku szkolnym 1943–1944. Do szkoły podstawowej uczęszczał najpierw
w Biránie, potem uczył się w szkole braci La Salle i w jezuickiej szkole Dolores w Santiago de
Cuba. W tej ostatniej zaliczył również pierwszą klasę szkoły średniej.
wrzesień 1945Rozpoczyna studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Hawańskiego.
27 listopada 1946
Wygłasza pierwsze przemówienie jako „działacz polityczny” w proteście
przeciwko podniesieniu opłat za bilety autobusowe.
28 (albo 29) września 1947 Przepływa wpław zatokę Nipe, by dotrzeć na wyspę i ustrzec się
pojmania za udział w wydarzeniach z Cayo Confites. Wchodził w skład grupy finansowanej przez
José Manuela Alemána i zorganizowanej przez Socjalistyczny Ruch Rewolucyjny (MSR), którego
zamiarem było przedostanie się do Republiki Dominikańskiej w celu obalenia Rafaela Leónidasa
Trujilla.
listopad 1947 Wstępuje do Partii Ludu Kubańskiego (Partii Ortodoksyjnej) (PPC[O]). Zostanie
zgłoszony do Izby Reprezentantów w wyborach w 1952 roku, do których nie dochodzi w związku
z zamachem stanu Fulgencia Batisty 10 marca tegoż roku.
31 marca 1948
Jedzie do Kolumbii, by zorganizować kongres studentów, który był jego
pomysłem i który miał na celu stworzenie przeciwwagi dla IX Konferencji Panamerykańskiej
zainaugurowanej 30 marca w Bogocie. Może liczyć na pełne wsparcie peronistów. O poranku
7 kwietnia spotyka się z Jorge Eliécerem Gaitánem. Bierze udział w zamieszkach, jakie wybuchają
po zabójstwie Gaitána, znanych jako bogotazo.
11 października 1948
Bierze ślub z Mirtą Díaz-Balart, z którą rozwiedzie się w 1954 roku.
13 października 1950
Uzyskuje dyplom z prawa cywilnego i prawa dyplomatycznego
i konsularnego na Uniwersytecie Hawańskim.
od 1950 do 1952
Wykonuje zawód adwokata w swojej kancelarii przy ulicy Tejadillo
57 w starej stołecznej dzielnicy Habana Vieja.
24 marca 1952
Przedstawia apelację przed sądem natychmiastowym w Hawanie przeciwko
zamachowi stanu Fulgencia Batisty z 10 marca tegoż roku.
26 lipca 1953 Dowodzi szturmem na koszary Guillermón Moncada w Santiago de Cuba. Spośród
151 uczestników przeżyło 90 (6 zginęło w walce, a 55 zostało zamordowanych po uwięzieniu).
1 sierpnia patrol dowodzony przez porucznika Pedra Sarríę schwytał go w posiadłości Las Delicias.
16 października 1953
Wygłasza mowę obronną znaną pod nazwą Historia mnie rozgrzeszy.
Robi to przed sądem na procesie własnym i setki żołnierzy zebranych w szpitalu Saturnino Lora.
Tego samego dnia zostaje skazany na 15 lat więzienia za przestępstwo przeciwko władzy
państwowej i wysłany do więzienia dla mężczyzn na Isla de Pinos. Spośród 90 ocalałych sądzonych
było tylko 26 (reszta zdołała uciec) przed sądem natychmiastowym w Santiago de Cuba, sprawa
numer 37.
15 maja 1955 Opuszcza państwowe więzienie dla mężczyzn na Isla de Pinos dzięki amnestii dla
więźniów politycznych wprowadzonej 6 maja przez Fulgencia Batistę.
7 lipca 1955 Dociera do Meksyku, by stamtąd organizować powstanie przeciwko Fulgenciowi
Batiście.
od 20 października do 10 grudnia 1955
Odwiedza różne miasta w Stanach Zjednoczonych
w celu zebrania funduszy.
2 grudnia 1956
Wraz z 81 ludźmi dokonuje desantu z jachtu Granma nieopodal plaży Las
Coloradas w regionie Niquero, na południowym wybrzeżu dawnej prowincji Oriente. Wyruszyli
z meksykańskiego portu Tuxpan nocą 25 listopada.
5 grudnia 1956
Zostaje zaskoczony, wraz z innymi uczestnikami wyprawy, przez siły wojska
i lotnictwa na polu trzciny cukrowej w Alegría de Pío. Grupa zostaje rozbita. Ponosi straty: 4 ofiary
(wojsko traci 3 żołnierzy). Z 82 ludzi 20 poległo w dniach 5–8 grudnia (pod Alegría de Pío),
17 zostało zamordowanych po schwytaniu, 20 przedostaje się do Sierra Maestra, 21 udaje się uciec,
21 zostaje schwytanych i osądzonych w Pałacu Sprawiedliwości w Santiago de Cuba i skazanych
na karę więzienia.
17 lutego 1957
Udziela wywiadu Herbertowi Matthews z „New York Timesa” w paśmie
północnym gór Sierra Maestra.
od 11 do 22 lipca 1958
Dowodzi siłami, które odnoszą zwycięstwo w bitwie pod Jigüe,
ostatniej i najbardziej krwawej spośród wszystkich prowadzonych podczas ofensywy letniej,
rozpoczętej 24 maja. Około 300 powstańców stawiło opór 10 tysiącom żołnierzy generała Eulogia
Cantilla, dowódcy operacyjnego we wschodniej prowincji. W ten sposób został udaremniony tak
zwany Plan FF: Faza Finalna lub Finał Fidela.
12 listopada 1958
W Radiu Powstańczym wydaje rozkaz rozpoczęcia głównej ofensywy sił
partyzanckich.
28 grudnia 1958
Spotyka się z Eulogiem Cantillem w cukrowni Oriente w Palma Soriano,
gdzie zawierają porozumienie, by 31 grudnia podpisać dokument, na podstawie którego armia
przyłączy się do sił rewolucyjnych. Jeśli plan się nie powiedzie, Cantillo przekaże środki techniczne
do marszu na Hawanę, gdyż ustalono, że nie będzie zgody na zamach stanu ani ucieczkę Fulgencia
Batisty i wojennych kryminalistów.
1 stycznia 1959
Odbywa rozmowę z pułkownikiem José Rego Rubido, drugim dowódcą
operacyjnym wojska na prowincję wschodnią, który informuje go, że podda Santiago de Cuba
w obliczu ataku powstańczego zapowiedzianego na popołudnie tego dnia. To pozwala Armii
Powstańczej wejść do miasta bez oddania strzału o godzinie pierwszej w nocy 2 stycznia. Cantillo
w Hawanie zdradził i prowadził działania, by dopełnić zamachu stanu. Ucieczka Batisty i jego
współpracowników staje się faktem.
2 stycznia 1959
Ogłasza strajk generalny pod hasłem: „Rewolucja tak! Zamach stanu nie!”,
i wyrusza do Hawany w tak zwanej karawanie wolności.
8 stycznia 1959
Dociera do Hawany i wieczorem wystosowuje odezwę do narodu z obozu
Columbia.
16 lutego 1959
Przyjmuje stanowisko premiera.
od 15 kwietnia do 8 maja 1959
Udaje się z wizytą do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie
północnoamerykańskiego Towarzystwa Wydawców Prasy. Odbywa podróż do Kanady, Argentyny
(na spotkanie 21 państw obu Ameryk), Urugwaju i Brazylii.
17 maja 1959 Podpisuje ustawę rolną, która ogranicza własność ziemską i likwiduje własność
obcą.
16 października 1959
Tworzy Ministerstwo Rewolucyjnych Sił Zbrojnych (MINFAR)
i mianuje ministrem swojego brata Raúla Castro.
26 października 1959
Ogłasza powołanie Państwowej Milicji Rewolucyjnej (MNR).
13 lutego 1960
Podpisuje wraz z Anastasem Mikojanem pierwszą kubańsko-sowiecką
umowę handlową.
marzec lub kwiecień 1960 Dowiaduje się, że prezydent Dwight D. Eisenhower 17 marca dał
zielone światło dla „Programu tajnej akcji przeciwko reżimowi Castro”. Czyli nadchodzi wojna.
1961 Podczas Krajowej Kampanii na rzecz Alfabetyzacji poznaje Dalię Soto del Valle.
16 kwietnia 1961
Proklamuje socjalistyczny charakter Rewolucji Kubańskiej podczas
pożegnania ofiar bombardowań z poprzedniego dnia.
od 17 do 19 kwietnia 1961 Dowodzi oddziałami, które pokonują Brygadę 2506 w Zatoce Świń.
29 maja 1962 Przyjmuje marszałka Siergieja Biriuzowa, szefa sowieckich rakietowych sił
strategicznych, który przybywa z misją zaproponowania mu w imieniu Nikity S. Chruszczowa,
prezesa Rady Ministrów i sekretarza generalnego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii
Związku Radzieckiego (KPZR), instalacji 42 rakiet dalekiego i średniego zasięgu wyposażonych
w głowice nuklearne, „żeby Stany Zjednoczone zaprzestały ataków”.
28 października 1962
Z powodu tak zwanego kryzysu kubańskiego (październikowego) nie
wyraża zgody, by Organizacja Narodów Zjednoczonych (ONZ) zatwierdziła rozmontowanie
i wycofanie sowieckich rakiet średniego zasięgu (tej decyzji Nikita S. Chruszczow nie skonsultował
z nim przed poinformowaniem Johna F. Kennedy’ego, prezydenta Stanów Zjednoczonych),
domagając się w zamian spełnienia pięciu warunków gwarantujących, że Amerykanie nie zaatakują
Kuby.
od początku lat 70. do 11 września 1991
Rządzi bez przeszkód przy sowieckim wsparciu,
którego wartość wynosi sześć milionów dolarów rocznie. W tym czasie przejmuje przewodnictwo
niedawno utworzonej krajowej komisji do spraw zastosowania Systemu Kierowania i Planowania
Gospodarki (SPDE), modelu ekonomicznego podobnego do tych zastosowanych przez
socjalistyczne kraje europejskie, co niesie ze sobą przyjęcie Kuby w skład Rady Wzajemnej
Pomocy Gospodarczej (RWPG).
10 listopada 1975
Zapoczątkowuje największą interwencję wojskową, jaka kiedykolwiek
została powzięta przez kraje rozwijające się: konkwistę Angoli, oddalonej od Kuby o ponad
11 tysięcy kilometrów i jedenastokrotnie większej. Wojna będzie trwać piętnaście lat i zostanie
zwieńczona pasmem zwycięstw.
listopad 1977 Na prośbę prezydenta Mengystu Hajle Marjama wysyła oddziały do Etiopii. Dwa
miesiące po tym, jak Somalijczycy zajęli Jijigę, 17 tysięcy żołnierzy, w tym trzy brygady bojowe
z doświadczeniem z Angoli, dociera na miejsce. Może liczyć na logistyczne wsparcie Sowietów:
80 samolotów bojowych, 600 czołgów i 300 opancerzonych transportowców. Na dowódcę sił
kubańskich wyznacza generała Arnalda Ochoę. 9 marca 1978 roku somalijski prezydent
Mohammed Siad Barre ogłasza wycofanie swoich wojsk, co jest skutkiem miażdżącej ofensywy,
którą Ochoa przeprowadza w Ogadén.
maj 1979
Z Głównego Centrum Dowodzenia Operacjami Specjalnymi (DGOE) kieruje
ofensywą Sandinistowskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego przeciwko Gwardii Narodowej
Nikaragui dowodzonej przez Anastasia Somozę. Pierwsza zdalnie sterowana wojna na kontynencie
amerykańskim. 20 lipca 1979 przypieczętowuje zwycięstwo sandinistów wraz z wkroczeniem ich
kolumn do Managui.
maj 1980
Ogłasza doktrynę wojny całego narodu w odpowiedzi na Santa Fe I, program
amerykańskiej administracji na rzecz kapitalistycznej odbudowy Kuby. Doktryna zakłada środki
przetrwania na wypadek wojskowej blokady, wśród nich wyróżnić należy utworzenie Milicji
Oddziałów Terytorialnych i organizację stref obrony.
9 września 1981
Eskalacja gróźb ze strony administracji Reagana motywuje go, by wysłać
brata Raúla Castro do Moskwy. Sowieci powinni jeszcze raz przyjąć rolę protektorów Kuby.
Odpowiedź jest nieoczekiwana. ZSRR nie będzie ponosić ryzyka „bicia się za Kubę i z odległości
11 tys. kilometrów nadstawiać karku” – jak powiedział Leonid Breżniew. Fakt, iż Sowieci go
zawodzą, pozostaje tajemnicą państwową. Nazywa to sprawą Pandory i prowadzi własną politykę.
Określa cele strategiczne na czas trwania zimnej wojny, do upadku ZSRR.
7 listopada 1987
Przebywa w Moskwie, gdy sytuacja w Angoli pogarsza się w wyniku
nieudanej ofensywy nad rzeką Lomba przeprowadzonej przez sowieckiego generała
Konstantinowa, której on był przeciwny od samego początku. Wydaje rozkaz, by angolskie
i kubańskie oddziały utworzyły stanowisko oporu w Cuito Cuanavale, starej, zdewastowanej
portugalskiej wiosce.
15 listopada 1987
Podejmuje decyzję wzmocnienia oddziałów w Angoli o 500 czołgów T-54
i T-55, które zostają wysłane z Kuby. Południowoafrykańczycy dysponują 300 maszynami.
Przewaga sił, w stosunku dwa do jednego, jest po jego stronie. Przez najbliższe miesiące będzie
dowodził kampanią z Hawany.
14 lutego 1988
Południowoafrykańczycy przeprowadzają atak na Cuito Cuanavale
wymierzony przeciwko 59. Brygadzie (angolskiej) i kompanii mieszanej czołgów angolskich
i kubańskich. Zabitych zostaje 14 Kubańczyków, straty w czołgach wynoszą 7 sztuk (tylko jeden
powraca samodzielnie). Zostaje jednak zneutralizowanych 100 wozów pancernych należących do
sił południowoafrykańskich. Rezygnacja z ataku i późniejsze chaotyczne wycofanie sił wroga
pozwalają sądzić, że jest to początek końca interwencji południowoafrykańskiej w Angoli, a co za
tym idzie, koniec apartheidu. Odnosi ostatnie wojskowe zwycięstwo w życiu.
od 2 do 5 kwietnia 1989
Wizyta Michaiła Gorbaczowa w Hawanie przebiega, jak później to
nazwie, „dziwnie i mało szczęśliwie”. Wyciąga dwa wnioski: Sowieci pragną zawrzeć
porozumienie z Amerykanami, solidarność z Kubą stanowi ku temu przeszkodę.
od 1990 do 1991
Zaczyna wspominać publicznie o rozpadzie ZSRR i wzywać naród, by stawił
czoło pogorszeniu się sytuacji ekonomicznej i obronnej w wyniku podwójnej blokady
spowodowanej embargiem Stanów Zjednoczonych i coraz bardziej odczuwalnymi cięciami
w zwyczajowym wsparciu Sowietów.
11 września 1991
Związek Radziecki ogłasza „modernizację” swoich relacji z Kubą.
W rzeczywistości oznacza to koniec unii politycznej, ekonomicznej i militarnej między tymi
krajami.
od 10 do 14 października 1991
Na odbywającej się za zamkniętymi drzwiami sesji
IV Kongresu Kubańskiej Partii Komunistycznej w Santiago de Cuba ogłasza zebranym, że powinni
się przygotować do rządzenia krajem jako mniejszość.
8 grudnia 1991
Staje w obliczu rozpadu ZSRR i odcięcia źródła pomocy ekonomicznej
i wojskowej. Na nowo rozbudza zapomniane uczucia nacjonalistyczne i – oczywiście – wzmaga
represje. Przewiduje najtrudniejsze lata dla Rewolucji, łącznie z możliwością klęski. W rozmowach
z bliskimi mu osobami mówi: „Potrzebujemy roku albo dwóch lat, jeśli przetrwamy ten okres,
ocalejemy”.
grudzień 1991
Utrata dostaw z ZSRR i rynków z bloku socjalistycznego doprowadza do
ogłoszenia tak zwanego okresu specjalnego (który trwa przez dekadę, do 2000 roku). Termin
wywodzi się od doktryny wojny całego narodu z 1980 roku. Wówczas, by przetrwać na wypadek
blokady wojskowej, posłużono się terminem „okres specjalny na czas wojny”. W latach 90. został
on zmieniony na „okres specjalny na czas pokoju”.
5 grudnia 1999
Znajduje sposób, by podnieść na duchu kraj pogrążony w ruinie
i zdemoralizowany, czyniąc przedmiotem walki politycznej o szerokim zasięgu przypadek
repatriacji pięcioletniego Eliána Gonzáleza. Wyłowiony przez rybaków 25 listopada u wybrzeży
Florydy chłopiec jest jedynym ocalałym z grupy uciekinierów na tratwach. Matka – Elizabeth
Brotón – nigdy się nie odnajdzie. 28 grudnia rząd kubański występuje o zwrot dziecka na prośbę
jego ojca Juana Miguela.
28 czerwca 2000
Odnosi być może ostatnie polityczne zwycięstwo w polityce
międzynarodowej: Elián González, po blisko siedmiomiesięcznym procesie w amerykańskim sądzie
i marszach narodu kubańskiego organizowanych w całym kraju, a także po protestach w Miami,
wraca na Kubę wraz z ojcem.
24 czerwca 2001
Następuje umiarkowane przebudzenie gospodarcze dzięki turystyce
i umowom zawartym z Chinami i Wenezuelą Hugo Cháveza. Jednak zaczyna zawodzić go zdrowie.
Podczas wygłaszania jednego z przemówień mdleje.
20 października 2004
Potyka się o nierówność na chodniku przy placu Ernesta Che Guevary
w mieście Santa Clara. Upadek powoduje złamanie kolana i uszkodzenie ramienia. Taka jest
pierwsza diagnoza. Później nadmiar środków uśmierzających ból wywołuje efekt uboczny –
poważne problemy z jelitami.
26–31 lipca 2006
Ogłasza, że został poddany nagłej i skomplikowanej operacji chirurgicznej,
czasowo przekazuje funkcje głowy państwa swojemu bratu Raúlowi. Ostre zapalenie jelit
z utrzymującym się krwawieniem nieomal doprowadzają go do śmierci.
19 lutego 2008
Ogłasza decyzję o wycofaniu się z życia publicznego i informuje, że nie
będzie się ubiegał o stanowisko Przewodniczącego Rady Państwa i Naczelnego Zwierzchnika Sił
Zbrojnych. Poświęci się pisaniu. Pracy odwołującej się do pamięci.
Aneks
Wszyscy moi przyjaciele umierają
Nie przeżyli:
José Abrantes. Umiera w więzieniu.
Manolo Castro.
Camilo Cienfuegos. Ginie podczas lotu na trasie Camagüey–Hawana.
Osvaldo Dorticós. Były szef Rządu Rewolucyjnego, popełnia samobójstwo.
Aníbal Escalante. Umiera w areszcie domowym.
Antonio de la Guardia. Rozstrzelany.
Ernesto (Che) Guevara wraz z towarzyszami.
Raúl Menéndez Tomassevich (Tomás). Jeden z komendantów cieszących się największą
popularnością podczas Rewolucji, który doprowadził do eksterminacji band kontrrewolucyjnych
w Escambray. Umiera na skutek zawału.
William Morgan. Komendant Drugiego Frontu Narodowego z Escambray. Amerykanin.
Rozstrzelany.
José (Pepín) Naranjo. Pozostający za sprawą Raúla na uboczu, chociaż był najbliższym
sąsiadem Fidela w kompleksie mieszkalnym Mañanimar. Zmarł na skutek choroby. Fidel płacze,
gdy się o tym dowiaduje.
Arnoldo Ochoa. Rozstrzelany.
Crescencio Pérez. Śmierć z przyczyn naturalnych.
Faustino Pérez. Szef miejskiego oporu przeciwko Batiście, na początku Rewolucji
desygnowany na ministra do spraw odzyskania dóbr zdefraudowanych. Umiera z przyczyn
naturalnych.
Rafael del Pino. Towarzysz z czasów bogotazo. Najprawdopodobniej popełnia
samobójstwo w więzieniu.
Celia Sánchez. Umiera na raka płuc.
Haydée Santamaría. Umiera w wyniku drugiej próby samobójczej.
Humberto Sorí Marín. Główny audytor Armii Powstańczej (prokurator partyzantki)
i jeden z pierwszych redaktorów Ustawy o reformie rolnej. Rozstrzelany.
Aramís Taboada. Zmarł w więzieniu na skutek ograniczenia dostawy leków.
Sergio del Valle. Były minister spraw wewnętrznych. Umiera z przyczyn naturalnych.
René Vallejo. Prywatny lekarz i kapłan w rytuałach afrokubańskich. Po nawiązaniu
kontaktu ze świętymi oddaje życie za Fidela, bo to Fidel „miał być następny”.
Ricardo Varela. Kolejny słynny spiker Radia Powstańczego, ofiara ostracyzmu. Umiera
w wyniku choroby.
A oto zaangażowani obcokrajowcy:
Salvador Allende. Prezydent Chile. Samobójstwo w czasie walki. Wszystko wskazuje na
to, że nie chciał czekać na przeznaczoną dla niego kulę wroga.
Laura Allende. Siostra chilijskiego prezydenta. Popełnia samobójstwo, wyskakując
z szóstego piętra hotelu Nacional w Hawanie.
Beatriz (Tati) Allende. Córka chilijskiego prezydenta. Samobójstwo w Chile.
Jasir Arafat. Śmierć z przyczyn naturalnych.
Maurice Bishop. Premier Grenady i przewodniczący Nowego Ruchu JEWEL. Zastrzelony
przez współtowarzyszy w Grenadzie.
Huari Bumedien. Prezydent Algierii. Śmierć z przyczyn naturalnych.
Leonid Breżniew. Sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Śmierć z przyczyn naturalnych.
Amilcar Cabral. Przywódca rewolucyjny z Wysp Zielonego Przylądka. Zamordowany.
Cheddi Jagan. Premier Gujany. Śmierć z przyczyn naturalnych.
Joseph Kabila. Bogaty partyzant z Zairu. Zamordowany.
Guillermo Lobatón. Komendant partyzantek peruwiańskich. Zamordowany lub poległy
w walce, w wypadku brudnej latynoamerykańskiej wojny jest to trudne do ustalenia.
Michael Manley. Były premier Jamajki. Śmierć z przyczyn naturalnych.
Agostinho Neto. Prezydent Angolii. Zmarł na raka.
Marien Ngouabi. Były prezydent Konga. Zamordowany.
Luis de la Puente Uceda. Komendant peruwiańskiej partyzantki. Prawdopodobnie poległ
w walce.
Raúl Sendic. Przywódca miejskiej partyzantki Tupamaros w Urugwaju. Poniósł śmierć po
blisko 15 latach policyjnych tortur.
Mobutu Sese Seko. Prezydent Zairu, obalony i wygnany z kraju. Umarł na raka.
Camilo Torres. Kapłan partyzancki w Peru. Poległ w walce lub został zamordowany.
Luis Augusto Turcios Lima. Przywódca partyzantki gwatemalskiej. Poległ w walce lub
został zamordowany.
Sekou Touré. Prezydent Gwinei. Zmarł w wyniku choroby.
Juan Velazco Alvarado. Szef rządu wojskowego w Peru.
Wrogowie, o których nie zapomniano:
Sebastián Arcos-Bergnes. Były kapitan Rewolucyjnej Marynarki Wojennej, założyciel
Kubańskiej Partii Komunistycznej, potem kubańskiego ruchu dysydenckiego. Służby więzienne
zdiagnozowały u niego raka okrężnicy, ale nie poinformowano go o tym, pozwalając, by choroba
się rozwinęła. Pozwolono mu wyjechać na emigrację, gdy choroba była już nie do zatrzymania.
Manuel Artime. Szef polityczny Brygady 2506, który uczestniczył w desancie na Playa
Girón. Zmarł na emigracji na raka.
Manolo Castro.
Fulgencio Batista. Skazany na śmierć przez rozstrzelanie, miał zostać uprowadzony
i osądzony na publicznym procesie w Hawanie. Miał szczęście, jeśli można tak powiedzieć, dostał
wylewu dzień przez uprowadzeniem.
Jorge Mas Canosa. Prezes pierwszej Fundacji Kubańsko-Amerykańskiej. Zmarł na raka.
Julio Emilio Carretero. Czwarty i ostatni dowódca powstańców z Escambray. Schwytany
i rozstrzelany w 1964 roku.
Evelio Duque. Pierwszy dowódca grup powstańczych z Escambray. Umiera śmiercią
naturalną na wygnaniu w 2003 roku.
Rolando Masferrer. Zginął w wyniku eksplozji ładunku wybuchowego podłożonego pod
jego forda torino w Miami.
Osvaldo Ramírez. Drugi i najbardziej aktywny dowódca powstańców z Escambray. Poległ
w walce.
José San Román. Dowódca Brygady 2506, zmarł śmiercią naturalną.
Tomás San Gil. Trzeci szef powstania z Escambray. Zginął w walce w Llanada de Gómez.
Ci, którym przebaczono, by wykorzystać ich do celów propagandy:
Orlando Bosch. Terrorysta, uczestnik zamachu na samolot pasażerski linii lotniczych
Cubana.
Luis Posada Carriles. Inny terrorysta i uczestnik zamachu na samolot.
Esteban Ventura. Miał opinię najkrwawszego zbira Batisty. Fidel – zważywszy na to, że
była to postać nieznana za granicą – nigdy nie pozwolił, by go zabito, choć wielokrotnie jego
miejsce pobytu w Miami było namierzane przez służby bezpieczeństwa. Zmarł z przyczyn
naturalnych.
Związek z zabójstwami:
Manolo Castro.
John F. Kennedy.
Rafael del Pino.
Evaristo Venereo.
Straty poniesione przez Fidela Castro podczas Rewolucji. Liczba ofiar:
Zamach na koszary Moncada (26.07.1953): 22 żołnierzy poległych, 53 rewolucjonistów
straciło życie w walce lub zostało zamordowanych, 18 zostało schwytanych.
Osądzeni w Meksyku podczas ćwiczeń sił ekspedycyjnych w 1956 roku: 3–4 osoby, wśród
których udało się zidentyfikować Artura Ávalosa, Jesúsa Bello Melgareja i Cirilia Guerrę.
Desant z Granmy: Do 15 grudnia poległo 21 uczestników wyprawy, niemal wszyscy zostali
zamordowani, a 17 wzięto do niewoli. Pozostali stawili opór z pomocą okolicznych wieśniaków
i niewielu więcej niż 10 dołączyło do Fidela.
Według historiografii rewolucyjnej od tamtego czasu do dzisiaj walka przeciwko Batiście
kosztowała życie 20 tysięcy Kubańczyków. Chociaż w rzeczywistości lista wydaje się znacznie
krótsza.
Między 10 marca 1952 roku, dniem zamachu stanu, który wyniósł Batistę do władzy,
a 31 grudnia 1958 roku zginęło około 1000 żołnierzy z oddziałów batistowskich i około
1500 rewolucjonistów, co w sumie daje 2500 ofiar.
Należy uznać za element rewolucyjnej mitomanii mówienie o wielkich i zażartych bitwach
między batistami a fidelistami. Główne starcia z największą liczbą ofiar to:
Zakończony niepowodzeniem bunt w bazie morskiej w Cienfuegos: 18 żołnierzy
i 72 powstańców (07.09.1957).
Zwycięska bitwa dowodzona przez Che Guevarę, która przypieczętowała zdobycie miasta
Santa Clara: 60 żołnierzy i 40 powstańców (31.12.1958).
Szturm na Pałac Prezydencki: 5 żołnierzy i 27 szturmowców (13.03.1957).
Wszystkie walki i potyczki tragicznej operacji wojska przeciwko sanktuarium fidelistów
w Sierra Maestra – tak zwana ofensywa letnia – największy i najambitniejszy epizod wojny:
257 żołnierzy i 40 powstańców (25.05–18.08.1958).
Trudno byłoby się doliczyć w ciągu siedmiu lat rządów Batisty więcej niż 52 starć
zbrojnych. Ofiar z tego okresu jest osiem razy mniej niż 20 000, o których wspomina Fidel.
Do wszystkich wielkich bitew z udziałem kubańskich oddziałów dojdzie po 1959 roku,
począwszy od Zatoki Świń (Playa Girón) i późniejszych w Afryce.
Wojna przeciwko Stanom Zjednoczonym:
W wyniku akcji bezpośrednich lub związanych z brudną wojną prowadzoną przez Stany
Zjednoczone przeciwko Kubie, odkąd prezydent Eisenhower podpisał 17 marca 1960 roku program
tajnych operacji przeciwko Kubie: 3478 ofiar i 2099 rannych w szeregach sił rewolucyjnych.
Podczas walki przeciw bandytom w latach 1959–1965: 549 zabitych i 200 inwalidów wśród
walczących po stronie rewolucyjnej w bitwach prowadzonych na obszarze całego kraju przeciwko
299 grupom, w których skład wchodziło 3995 powstańców, z czego zabitych zostało 3591.
Nieudana operacja brygady CIA na plaży w Zatoce Świń w kwietniu 1961 roku:
176 zabitych w oddziałach rewolucyjnych, ponad 300 rannych i 50 unieszkodliwionych. Brygada
najeźdźcza, składająca się z 1511 ludzi, poniosła straty w liczbie 113 ofiar. Tylu poległo na polu
walki. 14 brygadzistów oskarżono o zbrodnie i inne przestępstwa popełnione podczas trwania
batistowskiej tyranii. Zostali osądzeni 8 września 1961 roku w mieście Santa Clara. 5 z nich –
Ramón Calviño Insua, Jorge King Yung (alias Chino King), Emilio Soler Puig (alias Trup), Roberto
Pérez Cruzata i Antonio Valentín Padrón – zostało skazanych na śmierć i na miejscu
rozstrzelanych. Pozostałych 9 skazano na 30 lat więzienia.
Akcje terrorystyczne CIA i sił kontrrewolucyjnych: ponad 230 zabitych, do tego ranni
i inwalidzi.
Główne akcje terrorystyczne: które pociągnęły za sobą najwięcej ofiar: eksplozja łodzi La
Coubre w zatoce hawańskiej 4 marca 1960 kosztowała życie 101 osób, w tym 6 marynarzy
francuskich, ponad 300 zostało rannych.
Wojna bakteriologiczna: wprowadzenie na Kubę szczepu bakterii (przez niezidentyfikowaną
grupę), mające na celu rozpętanie wojny chemicznej przeciwko „oddziałom sowieckim”;
w rezultacie doszło do epidemii dengi krwotocznej typu II, na którą umarło 158 Kubańczyków,
w tym 101 dzieci. Wcześniej w wyniku epidemii ucierpiały 344 203 osoby, z czego 116 143 trzeba
było hospitalizować, około 24 000 osób dostało krwotoku, a 10 224 doznały szoku różnego stopnia.
Szefostwo rewolucyjne poczyniło zdecydowane kroki i w odpowiedzi na terror
kontrrewolucyjny zastosowało terror rewolucyjny. Szacuje się, że w wyniku takiego stanowiska do
1992 roku, gdy ogłoszono swoisty rodzaj moratorium dotyczącego egzekucji, rozstrzelano
12 486 kontrrewolucjonistów.
Dyplomaci kubańscy zamordowani za granicą w czasie pełnienia swoich funkcji:
Sergio Pérez Castillo, w Kanadzie, 4 kwietnia 1972.
Adriana Corcho Callejas i Efrén Monteagudo Rodríguez, w Portugalii, 22 kwietnia
1976.
Artagnán Díaz Díaz, w Meksyku, 24 lipca 1976.
Crescencio Galañega Hernández i Jesús Cejas Arias, w Argentynie, 9 sierpnia 1976.
(Do dzisiaj nic nie wiadomo o ich losie).
Félix García, w Nowym Jorku, 11 września 1980.
Największy sabotaż: wysadzenie w czasie lotu numer CU-455 nad karaibską wyspą
Barbados samolotu DC-8 model DCS-43 należącego do linii Cubana de Aviación 6 października
1976. Ginie 73 pasażerów. Władze wenezuelskie zatrzymują Kubańczyków, Luisa Posadę Carrilesa
i Orlanda Boscha, jako pomysłodawców tego zdarzenia.
W bazie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych w Guantánamo 8 ofiar śmiertelnych
i 15 unieszkodliwionych w wyniku strzałów, jakie marines oddali w stronę bojowników z brygady
granicznej ochraniającej bazę albo w wyniku wyrównywania rachunków przez wywiad marynarki
z kubańskimi robotnikami pracującymi w bazie od czasu sprzed Rewolucji, których później
sklasyfikowano jako agentów kubańskich służb bezpieczeństwa (zrobili z nich podejrzanych,
potwierdzili podejrzenia, a może zmusili, by tamci się przyznali).
Internacjonaliści:
Pierwsi kubańscy internacjonaliści polegli w walce na terenie Afryki: kapitan Crisógenes
Vinajeras (pseudonim bojowy „Ansurune”), porucznik Norberto Pío Pichardo („Ine”), sierżant
Víctor Manuel Ballester („Thetahyne Selasine”) i kapral Werner Moro Pérez („Kawawa”), wszyscy
czarnoskórzy, zginęli u wrót Forces Bandera, szańca z 400 kongijskimi oddziałami i belgijskimi
najemnikami, 29 czerwca 1965 roku. Che („Tatú”) jako dowódca posterunku nie brał udziału
w akcji. Była to pierwsza z 50 akcji, w którą zaangażowali się Kubańczycy rozmieszczeni
w Kongu.
Piąty Kubańczyk, Edilberto Núñez, z oddziałów specjalnych, zginął podczas
bombardowania Portugalczyków na początku lat 70. na Wyspach Zielonego Przylądka. Był
instruktorem partyzantek Afrykańskiej Partii Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka
(PAIGC). Jego śmierć nigdy nie została nagłośniona.
Największe straty siły kubańskie poniosły w bitwie, do jakiej doszło w czasie wojny
w Angoli w Cuito Cuanavale w ciągu dwóch pierwszych miesięcy 1988 roku (39 Kubańczyków
straciło życie), następnie w bitwie pod Cangamba w sierpniu 1983 (27 rannych i 18 zabitych
Kubańczyków).
Najpoważniejszy wypadek wydarzył się 28 kwietnia 1988 roku z udziałem ognia
przyjaciela. Tarcza rakietowa Chilca strąciła samolot An-26 własnych sił zbrojnych, zabijając
26 Kubańczyków, w tym pierwszego wiceministra do spraw techniki i uzbrojenia Rewolucyjnych
Sił Zbrojnych, członka Komitetu Centralnego Partii i generała brygady Francisca Cruz Bourzaca.
Całkowita liczba poległych w Afryce Kubańczyków od 1965 roku do opuszczenia terenu
przez ostatnią rozmieszczoną jednostkę w Angoli w październiku 1990 roku wynosi 2077 ofiar
(inne źródła podają 2016). Wlicza się tutaj 160 Kubańczyków, którzy stracili życie w wojnie
w Etiopii. Przyczyny śmierci można podzielić proporcjonalnie na trzy kategorie: śmierć w walce,
choroby i wypadki.
Stracili życie w Wenezueli:
Antonio Briones Montoto. Zginął w czasie desantu w Machurucuto.
Pedro Cabrera Torres. Prawdopodobnie zamordowany, po tym jak został schwytany.
Wenezuelczycy mówią o samobójstwie.
Gilberto Pico River. Zaginiony w czasie wykonywania zadań infiltracyjnych. Wpadł do
wody. Istnieje podejrzenie, że był wtyczką CIA i wskoczył do wody celowo, przeżył i przeszedł
pod protekcję amerykańską. Pico River należał do najlepszych pływaków w szeregach kubańskich
sił specjalnych i był doświadczonym nawigatorem. Informację o rzekomym wypadku i nagłym
zniknięciu trudno uznać jego dawnym kompanom za wiarygodną.
Z tego, co wiadomo, pierwszym Kubańczykiem poległym w walce podczas misji
zagranicznej (internacjonalizm), był kapitan Hermes Peña Torres, dawny ochroniarz i szofer Che,
upoważniony przez niego w 1962 roku do stworzenia bazy partyzanckiej w Salta w Argentynie.
Che zdecydował się rozpocząć tam swoją rewolucję kontynentalną. Plan ustanawiał swoisty rodzaj
trójpodziału terytorialnego, który zakładał ekspansję do stref granicznych Boliwii i Paragwaju,
a nawet Chile, jako miejsca prawdopodobnego sanktuarium. Juan Alberto Castellanos i José María
Martínez Tamayo „Papi”, obaj Kubańczycy, zostali wybrani przez kapitana Peñę Torresa, by
towarzyszyli mu w pracach założycielskich. Jorge Masetti, argentyński dziennikarz, który
przeprowadził wywiad z Che w obozie partyzantki w Sierra Maestra, dołączy do niego później jako
szef forpoczty w oczekiwaniu na Che. Peña Torres zginął 18 kwietnia 1964 roku w akcji wojska
argentyńskiego wymierzonej przeciwko ognisku partyzantki. Castellanos i Tamayo przeżyli.
U boku Che w Boliwii: od 23 marca do 12 października 1967 doszło do 22 akcji bojowych.
W strefie operacyjnej liczba poległych w szeregach wojska i partyzantki wyniosła 167.
Wojsko zanotowało 129 ofiar w wyniku akcji partyzanckiej prowadzonej przez Che, wśród
nich są: 43 zabitych w walce, 30 rannych (16 zostało schwytanych przez partyzantkę)
i 56 więźniów, którzy nie odnieśli ran, spośród 72. Oficjalne straty wojska wyniosły 84 ofiary
i 4 więźniów, wśród nich 2 majorów i 1 kapitan.
W sumie partyzantka zanotowała 38 ofiar w wyniku działań wojska, wśród nich
23 poległych w walce, 9 rannych (6 z nich pojmanych) i 6 więźniów, którzy nie odnieśli ran.
Spośród 12 więźniów pojmanych przez wojsko 5 rannych zostało zamordowanych,
a 1 w ciężkim stanie został pozostawiony bez opieki, aż zmarł. Z 6 zdrowych schwytanych
więźniów 4 zamordowano, a 2 postawiono przed sądem. 14 Kubańczyków poległo w akcji, a 3 –
Benigno, Urbano i Pomo – zdołało uciec pieszo do Chile, po tym jak Che poddał się w Quebrada
del Yuro.
Całkowita liczba Kubańczyków poległych w Ameryce Łacińskiej w latach walki
rewolucyjnej wynosi 18. 15 z grupy Che (łącznie z Peñą Torresem) i 3 w Wenezueli.
Heidi Tamara Bunke („Tania”), dziewczyna o korzeniach argentyńskich z racji miejsca
urodzenia (jej ojciec był Niemcem, matka pół Rosjanką, pół Niemką), która od 1952 roku mieszka
w Niemczech, by w 1961 roku przenieść się na Kubę, na oficjalnych listach kubańskich jest
identyfikowana jako Argentynka i jako taka figuruje w spisie poległych. Po stwierdzeniu post
mortem jej narodowości – podobnie jak postępuje się w wypadku Che Guevary – liczba
Kubańczyków poległych w Boliwii wzrasta do 15, a 19 to liczba poległych w Ameryce Łacińskiej
w najtrudniejszych dla partyzantki latach.
W Wietnamie:
Jednym z najlepiej strzeżonych przez Kubę sekretów od 1966 roku były okoliczności
śmierci 6 kubańskich bojowników w czasie walki z rakietową grupą wietnamską i samolotami
myśliwsko-bombowymi Phantom F-4 i F-105. Amerykanie atakowali Hanoi od 29 czerwca. Celem
były składy paliwa Wietnamu Północnego w Hanoi i okolicach. Ataki były skuteczne, ostatecznie
udało się zniszczyć 70% wietnamskiego paliwa. Wietnamczycy odpowiadali zasadzkami z użyciem
przenośnych sowieckich tarcz rakietowych B-750 BK11 (SA-2 zgodnie z terminologią używaną
przez ONZ). Około godziny 14.00 21 lipca 1966 roku jedna z tarcz została rozmieszczona na szlaku
prowadzącym przez strome wzgórza, jakieś 60 kilometrów od Hanoi. Miejsca tego używało od
kilku dni amerykańskie lotnictwo, by dotrzeć do składów paliwa. Wietnamscy artylerzyści mieli
w swoich szeregach 9 Kubańczyków w niejasnej roli instruktorów bądź obserwatorów. 6 z nich
poległo tego popołudnia na skutek odniesionych ran z odprysku jednej z rakiet wystrzelonych przez
amerykańskiego pilota. Wietnamczycy zapewniali o zestrzeleniu – z użyciem tarczy –
2 atakujących samolotów. Kubańczycy – Gonzalo Trellez Rodríguez, Manuel Rico Vázquez,
Arterio Mastrapa Rodríguez, José Antonio Pérez Claro Carmona, Élmer Delgado Cárdenas i Luis
Rodríguez – zostali pochowani w specjalnej części cmentarza Van Dien, na przedmieściach Hanoi,
gdzie Wietnamczycy czasowo grzebali pilotów amerykańskich, którzy umierali jako więźniowie
wojenni – w sumie 23. Pod koniec wojny Kubańczycy zostali odesłani do ojczyzny. Hawańska
prasa po raz pierwszy jako o grupie, nie wymieniając ich z osobna, wspomniała o nich
22 października 2006 roku, przy okazji wizyty na wyspie generała dywizji Tran Hanha, bohatera
wietnamskich sił zbrojnych, który złożył wieniec w Panteonie, gdzie spoczywają ciała
6 internacjonalistów.
Nie ma wiarygodnych danych o liczbie Kubańczyków, którzy zginęli, zdecydowawszy się
na przekroczenie wód zatoki na improwizowanych tratwach, by pokonać 90 mil dzielących Kubę
od wybrzeża Stanów Zjednoczonych w celu poprawienia warunków życia. Szacuje się, że było ich
15 000. Istnieją też bardziej przerażające dane. Według statystyk, które można uzyskać w Stanach
Zjednoczonych, spośród 54 000 Kubańczyków, którzy (do 2003 roku) podjęli próbę dotarcia do
wybrzeży USA na tratwach, tylko 17 000 się to udało. Na pewno w związku z tym zwiększyła się
populacja rekinów w Cieśninie Florydzkiej.
Zbrodnie świadome:
Zatopienie łodzi XX Aniversario, która 6 lipca 1980 roku wypłynęła z ośrodka
turystycznego Canímar Abajo, położonego na obrzeżach rzeki Canímar w Matanzas, z ponad
60 pasażerami na pokładzie. Celem było nie dopuścić, by została uprowadzona do Stanów
Zjednoczonych. Zginęło około 40 osób spośród znajdujących się na pokładzie, w tym osoby
niepełnoletnie. Udało się odnaleźć jedynie 11 ciał. Rząd nie wydał zgody na wspólny pochówek.
10 ocalałych, którzy wrócili szczęśliwie do domów, otrzymało zakaz rozmów na temat zdarzeń, nie
mogli też spotykać się w grupach, w których byłoby obecnych więcej niż 2 z nich.
Zatopienie holownika 13 Marca: 11 dzieci i 24 dorosłych zaginionych. W zamierzeniu też
była ucieczka do Stanów Zjednoczonych.
Z rąk własnych (z tego, co wiadomo):
Oscar Fernández Caral. Szef sekcji śledczej policji uniwersyteckiej.
Leonel Gómez. Do którego Fidel strzela, trafiając go w brzuch. Udaje mu się zbiec ulicą
przyległą do uniwersytetu i dotrzeć do szpitala, dzięki czemu ocalił życie.
Ksiądz o nieznanym imieniu, którego Fidel zdejmuje – według jego słów – jednym strzałem
z mauzera z dzwonnicy szkoły San Bartolomé (albo kaplicy Montserrat) podczas bogotazo.
3 nieznani żołnierze, których Fidel zabija z odległości karabinem Remington z teleskopem
na początku 3 różnych bitew w Sierra Maestra. Wszyscy 3 zostali opisani przez Che w jego
Epizodach wojny rewolucyjnej (patrz: „Bitwa nad Arroyo del Infierno”, „Bitwa nad La Plata”,
„Bitwa nad Uvero”).
Po stronie
Fidela - wroga
Walka przeciwko Batiście 1500 - 1000
Wojna przeciwko USA:
powstańcy 3478 - 3591Zatoka Świń 176 -113inne akcje 230 - –Guantánamo 8 - –wojna
bakteriologiczna 158 - –dyplomaci 5 - –CU-455 (Barbados) 73 - – rozstrzelani do 1992 r. 4 -
12 486
W sumie 5632 - 17 190
Suma poległych Kubańczyków po stronie Rewolucji i przeciwko: 22 821
Internacjonalizm w Ameryce Łacińskiej: 18
Internacjonalizm w Afryce: 2077
Zatopienie holownika 13 Marca: 35
Internacjonaliści w Wietnamie: 6
W sumie: 24 957
W przybliżeniu:
masakra nad rzeką Canímar: 40
zaginieni w Cieśninie Florydzkiej: 35 000
z rąk własnych: 6
W sumie: 35 046
Suma całkowita: 60 003
W drodze do Hawany. Widok przez prawe skrzydło, z odległości mniejszej niż trzy kilometry widać
światła Miami. Zdjęcie zrobione na pokładzie flagowego samolotu kubańskiej floty powietrznej
Iljuszyna-26M, z numerem licencji QT-52, około godziny 23.00, 4 października 1986 roku.
Norberto Fuentes i Fidel Castro.
Trzy noty
Autor pragnie podziękować następującym osobom, których pomoc okazała się nieoceniona.
Najpierw ci, którzy byli obecni przy pomyśle i nalegali na jego realizację. Basilio Baltasar, Enrique
Serbeto, Silvia Bartos, Joaquín Palau, Ricardo Artola, Malcolm Otero, Pau Centellas i Thomas
Schulz. Następnie nieodzowni: Álvaro Alba, Alberto Batista, Filiberto Castiñeiras, Omero Ciai,
José Fernández Planas, Brad Johnson, Amadeo López Castro, Pilar Lucas, Rafael del Pino (+ Laura
Diego), Clive Rudd, Pedro Schwarze i Fernando Velásquez.
Kiedy przygotowywałem jednotomowe wydanie książki dla wydawnictwa Norton, miałem
szczęście poznać dwoje nowych przyjaciół, tłumaczkę Annę Kushner i wydawcę Toma Mayera.
Dziękuję im za oddanie w pracy i wysiłek.
Niurka. Niurkita. Tobie też się należy.
Przyjęta metoda jest bliska literaturze, posługuję się postaciami z przeszłości przez wzgląd
na bezkarność, jaką gwarantują. Podjęcie wyzwania i ukazanie najintymniejszych aspektów z życia
postaci współczesnej i żyjącej – tak, o to chodziło.
NF
1
Chodziło też o pieniądze, od 300 do 900 milionów dolarów zdeponowanych za granicą,
które zamierzaliśmy odzyskać w zamian za pustą obietnicę, że go nie rozstrzelamy. Starania, by
postawić go przed rewolucyjnym wymiarem sprawiedliwości, trwały całe lata, właściwie aż do jego
śmierci. Oddział podległy Głównemu Dowództwu do Działań Specjalnych (DGOE), który miał
dopaść dyktatora w Palma de Mallorca, został odwołany o poranku 6 sierpnia 1971 roku, kiedy
międzynarodowe źródła podały informację o śmierci Batisty na skutek zawału (przyp. autora).
2
Hiszpański odpowiednik „Reader’s Digest” (przyp. autora).
3
Larrazábal był przywódcą ruchu rewolucyjnego, który przejął władzę po obaleniu
dyktatora Marcosa Péreza Jiméneza (przyp. autora).
4
Rękopis:
Sierra Maestra, 5 czerwca 1958
Celio,
patrząc na dom Maria zniszczony przez amerykańskie rakiety, poprzysiągłem sobie, że za
swoje postępowanie słono mi zapłacą. Kiedy ta wojna się zakończy, dla mnie rozpocznie się
kolejna, znacznie dłuższa i większa rozmiarem. To im wypowiem kolejną wojnę. Wiem, że takie jest
moje prawdziwe przeznaczenie.
Fidel
5
Wykonane przez artystę Eladia Rivadullę, który sam pokrył koszty druku (przyp. autora).
6
Babalawo lub babalao – kapłan w wierzeniach Jorubów (przyp. autora).
7
Poza tym Camilo zdążył już pokazać się jako osobnik problematyczny. Grupa jego
koleżków – wołających na niego El Coyote czy Humbertico Núñez – i kolorowa zgraja miłośników
marihuany wywodząca się ze stołecznej dzielnicy Lawton nie tylko odwoływała się do Chrystusa
Pana od Awangardy. Piękna nazwa z czasów partyzantki. Co więcej, jeden starzec w okularach,
kapitan Lázaro Soltura, jego pomocnik z Sierra Maestra, którego sam poprosiłem, by pomógł mi
prowadzić młodego chłopaka, który ulega pokusom, jakie niesie ze sobą władza i zdobycie jej w tak
młodym wieku, sam postanowił przejść na stronę Camila – o ile można to tak nazwać – zamiast
pomóc mi w sprowadzeniu go na dobrą drogę. „Z Camilem zabawa jest lepsza niż z Fidelem”,
dotarła do mnie opinia kapitana Soltury uczestniczącego w jednej z imprez z udziałem dziwek
i powstańców (przyp. autora).
8
Przywiózł samolotem ładunek broni do Sierra Maestra i pozostał na terytorium
powstańczym przez kilka tygodni (przyp. autora).
9
* Christopher Andrew, Vasily Mitrokhin: The Sword and the Shield. The Mitrokhin
Archive and the Secret History of the KGB, Basic Books, New York 1999 (przyp. autora).
10
Główna Dyrekcja Wywiadowcza (przyp. autora).
11
DOSA – Departament Organizacji i Systemów Zautomatyzowanych (przyp. autora).
12
Prieto (hiszp.) – ciemny, prawie czarny (przyp. tłum.).
13
James A. Mitchner: The Bridges at Toko-Ri. Przed ukazaniem się w formie książki tekst
we fragmentach publikowało czasopismo „Life”, 6 czerwca 1953 roku (przyp. autora).
14
INRA – Państwowy Instytut Reformy Rolnej (przyp. tłum.).
15
Była to najlepiej brzmiąca nazwa dla tego, co w rzeczywistości było niczym innym jak
ukazami (przyp. autora).
16
Caballería – jednostka miary w wielu krajach Ameryki Łacińskiej, używana przez
Hiszpanów w dawnych koloniach. Na Kubie 1 caballería odpowiada 132 202,38 m² (przyp. tłum.).
17
Gdybym wiedział o tym na początku sprawowania przez niego urzędu, czułbym się
spokojniejszy. Natychmiast wyciągnąłbym wniosek: chciał mieć w zapasie taką ilość tytoniu, bo
absolutnie nie był pewien zwycięstwa w przedsięwzięciach, które planował. Jeśli miał złamać nasz
kraj i rozpocząć jego natychmiastową okupację, w ciągu kilku dni, a co najwyżej po kilku
tygodniach, z pewnością zająłby tereny uprawy liści tytoniowych i fabryki cygar, w których nasi
rzemieślnicy wyrabiali jego ulubione Petit de H. Uppman. Gdyby było inaczej, po co prosił
o dostawę cygar, która starcza na dwa lata? Matematyka nie zawodzi. Tyle czasu, szacował, zajmie
mu rozpoczęcie, rozwój i pomyślne zakończenie negocjacji ze mną. I powiem wam jeszcze jedno:
stracilibyśmy na tego typu koncyliacje niezliczenie wiele cygar. Żadne tam fajki pokoju, ale cygara.
I co wy na to? (przyp. autora).
18
Powiedziałbym, że do chwili ataku na Playa Girón, gdy nasz proces zdążył się już
skonsolidować i dla sąsiadów z Florydy staliśmy się czymś niezrozumiałym, literatura poświęcona
Kubie publikowana w Stanach Zjednoczonych była swego rodzaju oskarżycielskim pamfletem, co
obrazuje choćby Listen, Yankee C. Wrighta Millsa. Dopiero po 1964 roku – gdy zrozumieli, że
przeprawa, jaka czeka ich z nami, będzie długa – pojawia się chęć znalezienia wyjaśnienia.
Pierwszym tego przykładem jest El Gobierno Invisible [Niewidzialny rząd – przyp. tłum.] Davida
Wise’a i Thomasa B. Rose’a. Mimo iż Wise i Rose koncentrują się na mechanizmach CIA, to
wychodząc od tragicznej w skutkach operacji kubańskiej, zaczynają stawiać pytania. Ów cel
poszukiwania odpowiedzi staje się też widoczny w administracji, Departamencie Stanu
i prawicowym dyskursie. Ja tymczasem wykorzystuję pozytywny obraz, w jakim przedstawia nas
El Gobierno Invisible, i nakazuję przetłumaczyć, a potem wydać książkę na Kubie. Nie mieli
specjalnego interesu, by pokazywać nas w jasnym świetle, chodziło raczej – rozpoznałem to
w książce – o rodzaj wewnętrznego sporu w wywiadzie amerykańskim, w którym użyto nas jako
pretekstu do obnażenia słabości drugiej strony. A może tekst ten został zainspirowany przez
administrację Kennedy’ego, by dokonać roszad w Langley, w szczególności względem Dullesa
i Bisella. Mogli też chcieć pokazać – uprawiając wewnętrzną propagandę – mój spryt. W książce
sporo można było o tym przeczytać (przyp. autora).
19
Zobacz: „EXCERPTS FROM THE APPEARANCE OF FIDEL CASTRO BEFORE THE
PRESS (CMQ TELEVISION PROGRAM) ON FEBRUARY 19, 1959”, na stronie:
http://lanic.utexas.edu/la/cb/cuba/castro/1959/19590219.1, w: Castro Speech Database (przyp.
autora).
20
Od czasów Choderlosa de Laclos (jednego z najbardziej zawziętych przeciwników
twierdz) aż do Linii Maginota francuskie wojsko wydaje się czerpać przyjemność z umożliwiania
wrogowi przeprowadzania ofensywy (przyp. autora).
21
Eduardo to chłopak, któremu postanowiłem dedykować niniejsze wspomnienia. Mówiłem
o tym na samym początku, zrobiłem to, pisząc pierwsze słowa, których treść brzmi „Moje imię to
twoja krew” (przyp. autora).
22
Na początku bitwy, 17 kwietnia 1961 roku, Związek Radziecki, Czechosłowacja i Chiny
dostarczyły nam łącznie 125 czołgów (IS-2M i T-34-85), 50 dział samobieżnych SAU 100,
428 sztuk sprzętu artyleryjskiego (od 76 do 128 mm), 170 dział przeciwczołgowych 57 mm,
898 ciężkich karabinów maszynowych (od 82 do 120 mm), 920 dział przeciwlotniczych (120 mm
i 12,7 mm), 7250 lekkich karabinów maszynowych i 167 000 karabinów i pistoletów z nabojami.
Czekaliśmy też na 41 zamówionych wcześniej myśliwców, samolotów zwiadowczych (Mig-
19 i Mig-15), 80 dodatkowych czołgów, 54 działa przeciwlotnicze 57 mm i 128 dział artyleryjskich
(w tym ogromne armaty 152 mm). Według własnych szacunków wroga na jego zasoby
w momencie desantu na Playa Larga i Playa Girón składało się 25 000 rezerwowych sztuk na
statkach. Przeciwnicy dysponowali też największą na terenie obu Ameryk flotą powietrzną
i transportową, a także wystarczającą ilością sprzętu, by wesprzeć powstania, które, liczyli, że
wybuchną na terenie kraju. Byli dobrze przygotowani, wyposażeni, mieli wsparcie (przyp. autora).
23
** Kapitan Álvaro Prendes Quintana. 32 lata w 1961 roku. Doświadczony pilot bojowy,
dwa tysiące wylatanych godzin. 11 misji zrealizowanych na Playa Girón. 3 zestrzelone samoloty,
zatopiona 1 łódź desantowa. Dochodzi do stopnia pułkownika. Dysydent od 1992 roku, na
wygnaniu w Miami. Tam umiera na zawał w 2003 roku.
24
* Porucznik Rafael del Pino Día. 22 lata w 1961 roku. Jeden z najlepszych pilotów, którzy
pojawili się wraz z Rewolucją. 10 misji bojowych. 1,5 zestrzelonych samolotów (jeden do spółki
z Douglasem Ruddem). Awansuje na generała brygady. Wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych
w 1987 roku.
25
Kapitan Enrique Carreras Rolás. 38 lat w 1961 roku. Wykwalifikowany w pilotowaniu
samolotów śmigłowych, odrzutowców, bojowych, bombowców i transportowców. 7 misji
bojowych. 2 zestrzelone samoloty, 2 zatopione okręty: Río Escondido i Houston. Dochodzi do
stopnia generała dywizji.
26
**** Porucznik Alberto Fernández. 24 lata w 1961 roku. Małe doświadczenie. 9 misji.
1 zestrzelenie, do tego cele naziemne i łodzie. Dochodzi do stopnia kapitana.
27
*** Porucznik Gustavo Bouzac. 27 lat w 1961 roku. Małe doświadczenie. 8 misji. Cele
naziemne, brał udział w zatopieniu okrętu Houston. Zmarł w Hawanie, data nieokreślona, pod
koniec lat 80.
28
** Kapitan Jack Lagás. Chilijczyk zatrudniony jako instruktor. Wiek nieznany. 8 misji.
Cele naziemne. Powrócił do Chile, zginął w wypadku lotniczym.
29
* Porucznik Ernesto Guerrero. Nikaraguańczyk. Wiek nieznany. 4 misje. Cele naziemne,
1 czołg Sherman. Powrócił do Nikaragui. Na początku XXI wieku mieszkał w Kalifornii.
30
Porucznik Douglas Rudd Molé. 27 lat w 1961 roku. Dobrze wytrenowany, urodzony pilot.
7 misji. 0,5 strąceń samolotów (jeden B-26 do spółki z Del Pino), 1 ciężarówka z transportem
amunicji, cele naziemne. Osiąga stopień kapitana. Aresztowany w 1968 roku za działania
kontrrewolucyjne (nigdy nieudowodnione). Azylant w Stanach Zjednoczonych. Zmarł w Miami na
zawał w 1992 roku (przyp. autora).
31
29 maja 1962 roku marszałek Siergiej Biriuzow, szef sowieckich sił do spraw strategii
rakietowej, otrzymuje od Nikity Chruszczowa misję zaproponowania Kubańczykom
rozmieszczenia 42 rakiet średniego zasięgu wyposażonych w głowice nuklearne. Pierwotnie ma to
posłużyć jako środek perswazji wobec amerykańskich gróźb (przyp. autora).
32
ATS – Zgrupowanie Oddziałów Sowieckich (przyp. tłum.).
33
Gabriel wygłosił referat – zatytułowany Miecz Damoklesa – 6 sierpnia 1986 roku w 41.
rocznicę zrzucenia bomby na Hiroszimę na konferencji w Ixtapa w Meksyku (przyp. autora).
34
Tak nazywałem kapitana Bienvenida Péreza. Nie należy mylić go z Luisem Másem
Martínem, który zyskał taki sam przydomek na spotkaniu z Nixonem 19 kwietnia 1959 roku (przyp.
autora).
35
Montoneros (właśc. Peronistowski Ruch Montonero) – lewicowo-nacjonalistyczna
organizacja terrorystyczna działająca w Argentynie w latach 70. (przyp. tłum.).
36
Octavio de la Concepción y de la Pedraja. Pamiętajcie o tym nazwisku zawsze, gdy
będziecie sięgać po literaturę poświęconą Argentyńczykowi. Ja zwróciłem na niego uwagę jeszcze
przed ekspedycją do Konga. Otyłość i flegmatyczność, z jaką się poruszał, od razu wydały mi się
idealne. Przy każdej okazji, gdy nadzorowałem trening tych mężnych wojowników, którzy mieli
tworzyć oddział Che, widziałem grubasa, jak z nieludzkim wysiłkiem walczył, by pokonać tor
przeszkód i poradzić sobie z długim i wyczerpującym marszem w pełnym rynsztunku przez góry.
Zawsze gdy łapczywie łapał oddech, sapał i pocił się, chwaliłem go. Żenujące widowisko,
myślałem. I wyobrażałem sobie, że będzie kulą u nogi w oddziale Che. W dowolnych górach,
w jakich wylądują, on będzie potwierdzeniem aksjomatu, że partyzantka porusza się w tempie
najwolniejszego żołnierza w jej szeregach. Oczywiście, że mieliśmy w naszych siłach zbrojnych
setki lekarzy wojskowych, wszyscy zwinni i młodzi, świetnie przygotowani fizycznie przez
oficerów piechoty. Ale w wypadku Che nie tylko trzeba było posłać go do jakiegoś innego kraju,
aby ustanowił w nim swoje upragnione ognisko partyzantki, ale także należało zadbać, by
towarzyszył mu ten dzielny grubas (przyp. autora).
37
José Luís Ojalvo – szef biura wywiadu kubańskiego w Pradze (przyp. autora).
38
Diosdado – pseudonim José Gómeza Abada (przyp. autora).
39
Przez Kubę przebiega południk 75º długości geograficznej zachodniej – w Yateras
w prowincji Guantánamo – a czas w odniesieniu do Greenwich to minus pięć godzin (GMT –5).
Czas letni jednak odpowiada godzinie z południka 60º długości geograficznej zachodniej, gdy
przesuwa się zegarek o godzinę do przodu, i ustala stosunek do Greenwich na minus cztery godziny
(GMT –4). My zaczęliśmy stosować czas letni, począwszy od 1965 roku i tak jest do dziś.
Wcześniej na terenie naszego kraju posługiwaliśmy się nim tylko przez trzy lata trwania drugiej
wojny światowej (1940, 1942, 1945, a także w 1946), ale wówczas nazywany był czasem
wojennym (przyp. autora).
40
IV Szczyt Ruchu Państw Niezaangażowanych odbył się w Algierze 5–9 września
1973 roku (przyp. autora).
41
MIR – Ruch Lewicy Rewolucyjnej (przyp. autora).