Anne Marie Duquette
Kobieta z gwiazdą
szeryfa
Rozdział 1
Wczesna jesień...
Południową Kalifornię owiewał suchy, pustynny wiatr, nie
będący jednak w stanie rozproszyć grubej pokrywy smogu nad Los
Angeles. Było piekielnie gorąco, lecz Virgil Earp Bodine w ogóle nie
myślał w tej chwili o upale. W głowie miał tylko dwie sprawy:
bezpieczeństwo ślicznej młodziutkiej gwiazdki, Chrissie Evans, i
obserwację jej prześladowcy, wielbiciela maniaka.
Tkwił teraz zaczajony pod rezydencją, którą jego kilkunastoletnia
chlebodawczyni kupiła dzięki honorarium za udział w telewizyjnym
programie. Virgil oglądał ten show tylko raz i mimo że jako
ochroniarz widział już w życiu prawie wszystko, rumienił się na samo
wspomnienie o tym, co wyczyniała na ekranie młodociana gwiazda.
Zwykle nie tracił czasu na oglądanie podobnych pokazów i nie miał
ochoty, żeby jego dziesięcioletni syn Travis oglądał coś takiego.
Ale pewnie to robi, pomyślał. Nie upilnuje się go, podobnie jak
nikt nie upilnował tej nieszczęsnej dziewczyny. To wszystko wina
tego koszmarnego miasta.
Zza krzaków dobiegł go jakiś dźwięk i Virgil uśmiechnął się
ironicznie. Ten jej prześladowca robi tyle hałasu, że obudziłby nawet
umarłego. Nie jest zbyt przezorny, pozostaje tylko mieć nadzieję, że
nie jest również zbyt groźny...
Virgil poszukał dłonią broni. Miał przy sobie lugera parabellum,
ciemny, duży pistolet doskonale pasujący do faceta, który nosi
garnitury od Armaniego.
Lubił eleganckie ubrania, jego klienci również; delikatnie
sugerowali nieraz, że chcą ochroniarza nie odcinającego się stylem od
ich wytwornych rezydencji i wypielęgnowanych ogrodów. Virgil bez
oporu sprostał ich wymaganiom, dopasowując do nich jednocześnie
swą ceną. Był drogi, ale nikt się z nim nie targował; mieszkańcy
Hollywood wysoko cenili swe bezpieczeństwo i chcieli mieć
najlepszego ochroniarza.
Virgil Earp Bodine spełniał ich oczekiwania.
Człowiek, którego obserwował, wreszcie wyłonił się z zarośli:
miał bejsbolową czapkę zsuniętą na czoło i duże, ciemne okulary. Nie
zachowując nadmiernej ostrożności, zaczął się zbliżać w stronę domu.
Minął basen i podszedł pod okno sypialni.
Virgil nie spuszczał z niego oczu - niczym drapieżnik śledzący
upatrzoną zwierzynę. Widział, jak osobnik wdrapuje się na parapet,
popycha framugę i uśmiecha się do siebie, widząc, że okno ustępuje.
Naciesz się, naciesz, synku, pomyślał złośliwie Virgil, niedługo
nie będzie się z czego śmiać. Ułatwiłem ci sprawę, jak mogłem, ale
nie zrobiłem tego dla ciebie, tylko dla siebie. Nawet nie włączyłem
systemu alarmowego, policja nam tu niepotrzebna. Załatwimy to sami,
tylko ty i ja. Tylko ty i ja...
Sam na sam.
Facet nie tylko wszędzie za nią łaził. Prześladował ją telefonami,
błagając o spotkanie i, jak to określał, „sposobność pokazania, jak
bardzo ją kocha". Kiedy mu odmówiła, zniszczył jej samochód, oblał
farbą przyczepę, w której przebierała się na planie, a potem otruł jej
ukochane papużki.
Właśnie wtedy aktoreczka zaangażowała Virgila.
I dlatego stał teraz nieruchomy jak woda w basenie ciemniejąca w
zastygłym, zmierzchającym powietrzu. Widział, jak chłopak znika w
oknie i wiedział, że za chwilę pojawi się w nim znowu. Drzwi
oddzielające sypialnię od reszty domu były zamknięte na klucz oraz
zaryglowane i musi wracać tą samą drogą.
Po kilkunastu minutach w oknie ukazały się nogi w brudnych
sportowych butach, a za nimi reszta ciała. Virgil spojrzał na kontrolny
monitor. W całej rezydencji zainstalowano kamery i każdy jej zakątek
można było zobaczyć na ekranie. Nastawił na zbliżenie, powiększył
obraz. Facet wracał obładowany łupami; Virgil zobaczył, że trzyma w
ręku kilka sztuk damskiej bielizny, przezroczystą koszulkę i czarne,
koronkowe majteczki.
Myśl, że właścicielka tego wszystkiego ma szesnaście lat, zrobiła
na nim wrażenie. Gdzie są rodzice tego dzieciaka? Pogoń za
pieniędzmi całkowicie oślepiła ich i ogłuszyła? On nigdy by nie
pozwolił, by jego córka włożyła na siebie coś podobnego, nawet w
domu, a co dopiero w telewizji. Za żadne skarby świata.
Chłopak zeskoczył z parapetu i czapka spadła mu z głowy;
wydawał się teraz jeszcze młodszy niż przed chwilą. Musi być prawie
w tym samym wieku co jego ofiara.
Jeszcze jeden zagubiony dzieciak, pomyślał Virgil. A teraz
uśmiechnij się do kamery, synku.
Z pistoletem w dłoni zaszedł chłopakowi drogę. Przez chwilę
ścigany i ścigający mierzyli się wzrokiem.
- Rączki do góry. Chłopak zawahał się.
- Rączki do góry, powiedziałem, ale już.
Chłopak nie posłuchał. Nie puszczając łupów z ręki, drugą ręką
sięgnął za pazuchę. Virgil wiedział, że jest uzbrojony.
- Nie rób tego, synku, nie masz szans. Zginiesz. Nie bądź głupi.
Chłopak rzucił bieliznę i szybkim ruchem wyciągnął broń. Virgil
drgnął. Gdzieś z boku dobiegł go krzyk; to Chrissie wypadła wprost
na linię strzału.
- Nie zabijaj go! Nie zabijaj!
Chłopak na ułamek sekundy skierował wzrok w jej stronę. Virgil
wykorzystał to natychmiast. Odepchnął dziewczynę i wystrzelił,
celując wprost w ramię chłopaka. Ten upuścił broni upadł. Virgil
kopnął jego pistolet daleko w trawę, Chrissie przypadła do rannego.
- Miałaś się trzymać daleko od domu! - powiedział Virgil i ze
złością spojrzał na dziewczynę.
- Tak, ale paparazzi wszystkiego się dowiedzieli i chciałam cię
uprzedzić, że zaraz tu będą.
Jakby na potwierdzenie jej słów zza krzaków wysypali się faceci
z kamerami. Obstąpili bohaterów dramatu, zarzucając Virgila
pytaniami. Chrissie pochyliła się nad leżącym chłopakiem, próbując
unieść jego głowę.
- Zabiłeś go! Zabiłeś! On nie żyje!
Jej przezroczysta powiewna szatka natychmiast skupiła na sobie
obiektywy kamer.
Chłopak uniósł odrobinę powieki.
- Kocham cię - jęknął.
- Myślałam, że chcesz mnie skrzywdzić, bałam się...
- Ja? Nigdy... Dlaczego do mnie strzeliłaś?
- To nie ja! To on! Chciałam tylko, żeby cię złapał, nie chciałam,
żeby cię zabił! - Rozpłakała się. - Jest mi tak strasznie przykro...
Chłopak zakrwawioną ręką dotknął jej policzka.
- Nie chciałaś mnie zranić?
- Nie! Chciałam tylko cię nastraszyć, żebyś już za mną nie
chodził. Zabiłeś moje ptaszki. Tak bardzo je kochałam...
- Po co ci ptaszki! Masz mnie! Powinnaś zająć się tylko mną.
Tak bardzo chciałem cię zobaczyć, dotknąć cię... A teraz muszę
umrzeć... Pocałuj mnie na pożegnanie...
Chrissie spełniła jego prośbę, a potem spojrzała na Virgila
załzawionymi oczami, za które dostawała pięć milionów dolarów
rocznie.
- Jak mogłeś go zabić! Dlaczego? Przecież kazałam ci go tylko
złapać!
Virgil Bodine poczuł, że robi mu się niedobrze, tak jakby całe
duszne powietrze znad tego skażonego miasta zgęstniało nagle,
uniemożliwiając mu oddychanie. Spojrzał na dwa dzieciaki skulone na
trawie, objął wzrokiem rozwrzeszczanych reporterów i pomyślał o
swoim dawnym życiu w Arizonie.
Potem przypomniał sobie o synu, który został sam w domu pod
czujnym okiem kamer i czujników, i o jego matce, aktorce imieniem
Tawnee, „po prostu Tawnee, jak Cher, samo imię bez nazwiska, tak
jest najlepiej". Jego syn uczył się w domu, miał prywatnego
nauczyciela, nigdy nie chodził do szkoły. Jego matka Tawnee -
dawniej Mary Harrison - stale była na planie, a ojciec nieustannie
przebywał w pracy, by opłacić służbę, nauczyciela i rzesze...
ochroniarzy, bo syna słynnej aktorki też trzeba było bez przerwy
pilnować.
Do tego o wiele za dużo podróżowali, bo Virgil nie chciał, by syn
stracił kontakt z matką. Po co to wszystko? Żeby mieszkać w takim
mieście jak Los Angeles?
Chyba nie warto.
Pomyślał o swych braciach, którzy zostali w Arizonie. Wyatt i
Morgan, i ich żony... Oni wiedzą, co to jest prawdziwe życie, potrafią
odróżnić prawdziwą miłość od jakiejś nędznej obsesji.
Przypomniał sobie świeże powietrze i rozległe przestrzenie
rodzinnych stron. Oczami duszy zobaczył ranczo o nazwie Silver
Dollar, nigdy nie zamykane samochody, otwarte domy, bezpiecznie
bawiące się dzieci. Zobaczył swą małą siostrzenicę wychowywaną
przez matkę, która zawsze była w domu, i chodzącą do publicznej
szkoły w miasteczku razem z innymi, zwyczajnie szczęśliwymi
dziećmi.
A on rzucił to wszystko i jeździ z synem po świecie, żeby Travis
chociaż przez chwilę mógł być z matką, o ile oczywiście paparazzi
dopuszczą go do niej...
May była niezwykle utalentowaną aktorką i dobrym, uczciwym
człowiekiem. Nie chciała mieć dzieci, bo bała się, że mogą jej
przeszkodzić w karierze. Nic przed nim nie ukrywała. Szczerze mu o
tym powiedziała. Mimo to zaszła w ciążę, bo wiedziała, że Virgil
bardzo tego pragnie. Zrobiła to, chociaż macierzyństwo mogło
zburzyć
jej
starannie
wypracowany
obraz
samodzielnej,
wyemancypowanej kobiety.
Virgil doceniał, co dla niego zrobiła i nigdy, nawet kiedy już byli
po ślubie, nie żądał, aby zajmowała się nim czy dzieckiem. Zrobił
nawet więcej: kiedy oboje doszli do wniosku, że ich małżeństwo jest
pomyłką, bez słowa zgodził się na rozwód. Kochali się teraz i
przyjaźnili na odległość, utrzymując fikcyjny związek dla dobra
Travisa.
Tylko czy to naprawdę służy Travisowi?
Otrząsnął się z zamyślenia i zajął tym, co do niego należało.
Wezwał policję, udzielił rannemu pierwszej pomocy, zawiadomił
rodziców dziewczyny, a właściwie ich adwokata, oddał broń chłopaka
policjantom i przegnał dziennikarzy.
Potem uspokoił Chrissie i dał jej numer telefonu psychologa,
który zajmował się Travisem po rozwodzie jego rodziców. Może i jej
się przyda.
Czekając na karetkę, zadzwonił jeszcze po adwokata dla
Mitchella Gibsona - lat osiemnaście, podejrzanego o włamanie do
prywatnej rezydencji, połączone z grabieżą mienia - cały czas myśląc
tylko o jednym.
Trzeba wracać do domu. Do prawdziwego domu.
Desiree Hartlan zabębniła niecierpliwie palcami o kierownicę. Od
pewnego już czasu krążyła wokół lotniska w Phoenix; samolot się
spóźniał i nie wiedziała, czy ma zaparkować i iść do hali przylotów,
czy zrobić jeszcze jedno okrążenie.
Dziś spędziła w swoim mieszkaniu ostatnią noc; opuszczała na
pewien czas miasto i przeprowadzała się na ranczo Silver Dollar, do
swojej siostry Caro Hartlan i szwagra, Wyatta Earpa Bodine'a. Miała
zamiar pomieszkać u nich kilka miesięcy, a potem, jeśli wszystko
dobrze pójdzie, znaleźć sobie coś w Tombstone - może na stałe...
Na lotnisko sprowadził ją telefon siostry; Caro zadzwoniła do niej
poprzedniego wieczoru.
- Wiem, że właśnie się pakujesz, ale mam do ciebie wielką
prośbę.
- Mów, słucham.
- Chciałam cię prosić, żebyś wyjechała po Virgila i Travisa.
Przylatują jutro rano.
Caro o wszystkim jej mówiła i Desiree zawsze znała szczegóły
dotyczące ich życia rodzinnego. Pewnie tym razem o czymś
zapomniała. Virgil, starszy brat Wyatta, mieszkał w Kalifornii i
bardzo rzadko przyjeżdżał do rodzinnego domu w Arizonie.
- Co się stało?
- Chyba coś poważnego. Virgil zadzwonił rano i powiedział, że
pakuje manatki i wraca na dobre.
- To ci nowina! A do tego mamy weekend.
- O to właśnie chodzi, Ray.
Caro nazwała ją zdrobnieniem, jakiego zawsze używał ich ojciec.
Ray, promyczek słońca.
- Wszystkie loty miejscowe są zarezerwowane z powodu
jakiegoś turnieju golfowego i nie można się dostać do Tucson
samolotem. Nie można nawet wynająć samochodu, a Virgil nie chce
jechać autobusem, bo mały jest chory.
- Biedne dziecko.
- Mógłby oczywiście wziąć taksówkę, ale to bardzo drogo,
dlatego pomyślałam, że skoro ty i tak do nas jedziesz, możesz wstąpić
po drodze na lotnisko i ich zabrać. Przepraszam, że zmieniam ci plany
w ostatniej chwili, ale nie mam wyjścia. Dla nas stąd to kawał drogi.
Z Tucson do Phoenix trzeba było jechać cztery godziny, co w
obie strony wynosiło osiem, nie licząc czekania na lotnisku.
- W porządku, siostrzyczko, pojadę po nich. Czy Virgil ma
jeszcze do was dzwonić?
- Tak.
- Powiedz mu, że będę czekała na dworze.
- Nie byłoby lepiej, żebyś weszła do środka i odszukała ich w
hali przylotów?
- Pewnie byłoby lepiej, ale jest ze mną Oscar. Oscar, brązowy
jamnik, był bardzo posłuszny, ale nie
chciała go zostawiać samego w samochodzie. Panował potworny
upał i nawet gdyby opuściła szyby w oknach, pies bardzo by się
zmęczył. A na lotnisko Oscar miał wstęp jedynie ze specjalnym
biletem dla czworonogów.
- Zresztą wolę nie wychodzić z samochodu, mogą za mną
jeździć.
W głosie Caro zabrzmiał niepokój:
- Racja, nie pomyślałam o tym maniaku! Desiree, bardzo cię
proszę, poproś policję o ochronę, niech ci dadzą eskortę. Przyrzeknij,
że do nich zadzwonisz.
Jeśli tak można powiedzieć, prawo i praworządność były w
rodzinie Hartlanów na porządku dziennym. Ich matka była sędziną,
ojciec - wysokim funkcjonariuszem policji. Desiree, zanim poszła na
prawo, skończyła akademię policyjną, a Caro zrobiła doktorat z
kryminologii.
A teraz drżała ze strachu o swą młodszą siostrę. Desiree zwykle
lekceważyła jej obawy, lecz tym razem było inaczej. Sprawa stała się
poważniejsza.
Desiree Hartlan, adeptka akademii policyjnej, prawniczka
zatrudniona w biurze prokuratora okręgowego, miała ostatnio
„kłopoty". Zaczęły się one w chwili, kiedy zgwałcono jej przyjaciółkę.
Desiree osobiście prowadziła śledztwo i spowodowała aresztowanie
Alberta Jondella, człowieka, który pobił i zgwałcił jej sąsiadkę. To
ona właśnie znalazła zmaltretowaną Lindę Elby w jej własnej sypialni.
Arizona nadal należała do grapy tych stanów, gdzie mężczyźni
szanują kobiety i dbają o ich bezpieczeństwo - opinia publiczna
została więc zbulwersowana. Gwałty dotychczas zdarzały się przecież
tylko w innych stanach, w Nowym Jorku, na przykład, albo w
Kalifornii, ale nie w Arizonie...
Tu zawsze panował spokój.
Sprawa przybrała dla podejrzanego zły obrót, a próbki jego
włosów znalezione za paznokciami Lindy stanowiły zdaje się
wystarczający dowód, żeby go skazać na długie lata więzienia. Jednak
dzięki drogiemu i zręcznemu adwokatowi oraz pewnym drobnym
niedopatrzeniom podczas śledztwa Jondell został zwolniony i do
rozprawy w ogóle nie doszło.
Prasa zaczęła się rozpisywać na temat „fatalnego stanu
amerykańskiego sądownictwa", rodzina Lindy pogrążyła się w
bezsilnej rozpaczy, a Desiree... stanęła do walki.
Za wszelką cenę postanowiła nie dopuścić do tego, aby winny
uszedł sprawiedliwości. Wbrew wszelkim regułom obowiązującym ją
jako byłą policjantkę i adwokata zatrudnionego w biurze okręgowego
prokuratora, łamiąc zasadę tajności śledztwa, zrobiła rzecz
bezprecedensową: zwołała konferencję prasową i wobec zebranych
dziennikarzy ujawniła wyniki testów DNA. Na domiar złego rozdała
obecnym kserokopie ekspertyz medycznych.
Wybuchł skandal, a wokół Lindy i Desiree zaroiło się od
reporterów brukowców.
Desiree oświadczyła, że rozmowa ze „szmatławcami" jej nie
interesuje i nie ma nic do powiedzenia.
Linda nie wytrzymała psychicznie ataku dziennikarzy oraz kamer
i załamała się; rodzice postanowili wywieźć ją z miasta na długie
wakacje, ale nie zdążyli. W dzień wyjazdu znaleźli córkę zamkniętą w
szafie: Linda leżała skulona w pozycji embriona i ssała palec.
Odwieziono ją do zamkniętego szpitala psychiatrycznego na
długotrwałą kurację. Zniknięcie głównej bohaterki podsyciło tylko
zażartość brukowców.
Wtedy do akcji włączyła się pani Jondell, żona gwałciciela.
Oświadczywszy, że cała historia skompromitowała dobre imię jej
rodziny, złożyła skargę przeciwko prokuraturze okręgowej. Ta
natychmiast odcięła się od Desiree, oskarżając ją o „zachowanie
niegodne funkcjonariusza państwowego". Energiczna pani Jondell
skorzystała z okazji i założyła przeciwko niej sprawę. Desiree została
zmuszona do dymisji. Przewidywała to i już wcześniej opróżniła swe
biurko z papierów; od początku wiedziała, że będzie musiała ponieść
konsekwencje tego, co zrobiła, i była na to przygotowana.
Sprawa jednak na tym się nie skończyła. Pani Jondell zwróciła się
do Stowarzyszenia Prawników Stanu Arizona z prośbą o wydanie
zakazu wykonywania zawodu przez panią Hartlan.
W tym samym czasie gwałciciel, początkowo zwolniony z pracy,
dzięki zabiegom swego adwokata powrócił na dawne stanowisko; jego
współpracownicy zbuntowali się jednak i zmusili go do odejścia. Miał
teraz więcej czasu, żeby u boku żony całkowicie poświęcić się walce z
prokuraturą okręgową.
Prasa szalała, sprawa obrastała w nowe fakty i wkrótce zyskała
miano „pojedynku prawnika z podejrzanym".
Desiree Hartlan w wieku trzydziestu pięciu lat stała się kobietą
bez zawodu i głównym celem najbardziej absurdalnych ataków.
Albert Jondell natomiast, ewidentny gwałciciel i maniak seksualny,
prowadził otwartą walkę z wymiarem sprawiedliwości. Wszystko to
zakrawało na farsę, ale pewne jej elementy wskazywały na to, że
Desiree grozi zupełnie realne niebezpieczeństwo.
Caro od pewnego czasu była tym poważnie zaniepokojona i raz
po raz dawała temu wyraz.
Desiree próbowała natomiast sprawę bagatelizować.
- Nie przesadzaj, przecież sama jestem gliną, dam sobie radę. Nie
muszę wzywać policji; te pismaki przecież mnie nie zabiją.
- Gdyby chodziło tylko o tych pismaków... Jest przecież jeszcze
ten facet.
- Caro, on nigdy się nie ośmieli. Nie jest taki głupi, nie będzie
chciał sobie zaszkodzić, a z reporterami sobie poradzę.
- Mam nadzieję, że przynajmniej u nas na farmie zostawią cię w
spokoju.
- Na pewno. Nie potrzebujemy kamer. Virgil i Travis też chyba
nie, dość ich mieli u siebie w Kalifornii. Szkoda, że Travis się
rozchorował. Żeby tylko nie zaraził twojej małej.
- Cat jest na to zbyt ruchliwa, żaden zarazek jej nie dogoni. - W
głosie Caro zadźwięczał śmiech. - O nas się nie martw, lepiej pomyśl
o sobie.
- Dlatego właśnie nie zamierzam wysiadać z samochodu.
- Przyrzeknij, że będziesz ostrożna.
- Słowo. Mam przy sobie telefon. Będę sobie jeździć dokoła
lotniska i złapię ich w locie. Caro?
- Tak?
- Koniecznie schowaj dla mnie deser. Może być ciasto, ale
najlepiej coś z kremem, na przykład czekoladowym.
- Cześć, łakomczuchu, pa, pa.
Tak sobie rozmawiały późnym wieczorem, a następnego dnia o
świcie Desiree wyprowadziła się z dotychczasowego mieszkania na
dobre, z walizą i psem u nogi. Uprzednio umieściła już meble w
przechowalni, żeby móc je zabrać, gdy wszystko się ułoży i wynajmie
sobie coś w Tombstone.
Na razie wszystko jakoś się układało.
Teraz pozostaje tylko znaleźć Virgila i jego syna. Oscar szczeknął
i Desiree pogłaskała brązowy łebek psa.
- Przepraszam, ale teraz nie mogę ci dać pić. Wiem, że jest
gorąco i nawet klimatyzacja niewiele pomaga.
Zwolniła i rozejrzała się, wzrokiem szukając Virgila i
wycelowanych w samochód kamer. Najgorsze są te miniaturowe
aparaty używane przez paparazzich..
- Nareszcie!
Wyłowiła z tłumu wysokiego mężczyznę i zahamowała. Virgil na
szczęście był bardzo podobny do Wyatta: ten sam wzrost, te same
ciemnoblond włosy, niebieskie oczy. W przeciwieństwie do brata był
bardzo elegancko ubrany; na ramieniu miał torbę podróżną, na rękach
trzymał śpiącego chłopca.
Desiree zatrąbiła, lecz Virgil nie spojrzał w jej stronę. Przebiła się
z trudem przez tłoczące się przed portem lotniczym samochody.
- Virgil! Virgil! Tutaj!
Teraz ją zauważył i szybkim krokiem ruszył w jej stronę.
Otworzyła drzwiczki i wzięła od niego bagaż, obrzucając spojrzeniem
uśpionego chłopca. Travis miał dopiero dziesięć lat, ale widać było, że
jest bardzo wysoki, a jego adidasy są prawie tej samej wielkości co
włoskie buty jego ojca.
- Witaj, Virgil. Jak tam podróż? Pocałowali się na powitanie.
- Mieliśmy lekkie opóźnienie, a potem nie poznałem twojego
nowego samochodu.
- Taki nowy to on już nie jest. Po prostu dawno się nie
widzieliśmy.
Samochód miał już trzy lata i na szczęście zdążyła go spłacić.
Otworzyła tylne drzwi i pomogła Virgilowi ułożyć Travisa.
- Spotykamy się tylko na rodzinnych uroczystościach. Śluby,
święta, i tak dalej.
- I lotniska. Bardzo dziękuję, że po nas wyjechałaś. Nie miałem
ochoty na niebotycznie drogą, ale za to śmierdzącą papierosami
taksówkę.
- Nie dziękuj, jesteśmy przecież rodziną.
Caro uwielbiała szwagra, a Wyatt i Morgan bardzo lubili jej
siostrę, Desiree; ona też żywiła do Virgila sympatię. Mężczyźni z
rodziny Bodine'ów dawali się lubić, a Virgil poza tym jest szwagrem
jej siostry.
- Oscar, zrób miejsce! - poleciła psu.
- Cześć, Oscar. - Virgil pogłaskał jamnika. - Bardzo urosłeś.
- Nic nie mów, to miała być miniaturka, tak mi mówili w sklepie,
a potem... Sam widzisz, co z niego wyrosło. - Desiree obrzuciła
wzrokiem swego ulubieńca. - No tak, jest istotnie dość spory. Ale nie
tylko on urósł. Travis jest ogromny. Nie poznałabym go; na fotografii
wyglądał zupełnie inaczej.
- To dlatego, że teraz się nie uśmiecha.
- Caro mi powiedziała, że trochę choruje. Mam nadzieję, że to
nie grypa. Oscar, chodź do mnie, pozwól im się usadowić.
Pies wskoczył i ulokował się obok niej, a Virgil wygodniej ułożył
syna.
- Po prostu koledzy od surfingu urządzili mu pożegnalny wieczór
i trochę zabalował.
- Późno poszedł spać, tak? Virgil kiwnął głową.
- Chorował w samolocie, strasznie rzucało nad górami. Zwykle
dobrze znosi podróże, ale tym razem miał w sobie za dużo
pożegnalnych ciastek i hot dogów. Zresztą większość pasażerów źle
się czuła.
- Biedne dziecko.
Zobaczyła, jak Virgil troskliwie zapina pasy wokół śpiącego
chłopca i potrząsnęła głową.
- Mam nadzieję, że podróż samochodem źle mu się nie
przysłuży. Zdejmij mu buty.
- Wszystko będzie dobrze. Świeże powietrze i domowe jedzenie
postawią go na nogi.
Desiree przeniosła spojrzenie na jamnika.
- Oscar, wracaj na swoje miejsce. Będziesz jechał z tyłu, zaraz
masz się położyć na podłodze.
Pies wskoczył na siedzenie obok śpiącego chłopca i przytulił się
do niego.
- Na podłogę, powiedziałam.
- Zostaw go. - Virgil machnął ręką. - Ostatnim razem świetnie się
bawili, a twój pies ma dobrą pamięć.
W kilka minut później włączyli się do ruchu. Desiree raz po raz
zerkała w lusterko.
- Jakiś problem?
On jest zupełnie jak bracia, pomyślała. Nic się przed nim nie
ukryje, wszystko zauważy.
- Nie - odpowiedziała. - Po prostu patrzę, czy nie węszy za nami
jakiś dziennikarz.
- Odkąd opuściłem Hollywood, nic mi nie grozi. Musi im
chodzić o ciebie.
Virgil oczywiście wie o wszystkim...
- Jak widzę, znasz mój... przypadek.
- Coś mi się obiło o uszy.
Usiadł wygodniej, próbując jakoś ułożyć swe długie nogi.
- Jak się czuje twoja przyjaciółka?
- Niedobrze.
Nie była w stanie pojąć, jak ktoś mógł wpaść w furię tylko
dlatego, że Linda zajęła mu "jego" miejsce na parkingu przed
sklepem, pojechać za nią do domu, włamać się do mieszkania,
skatować, a potem zgwałcić.
To wszystko jest jakieś chore, cały świat jest chory. I biedna
Linda...
- To jeszcze potrwa, zanim wróci do siebie. Virgil zacisnął usta.
- To straszna sprawa.
Odetchnęła z ulgą. On przynajmniej boleśnie nie wzdycha i nie
wywraca oczami.
- A ty? Zamrugała oczami.
- Co ja?
- Straciłaś przecież pracę. Uśmiechnęła się.
- Że nie wspomnę o mojej twarzowej todze.
Po raz ostatni zerknęła w lusterko i nie zauważywszy nic
podejrzanego, energicznie wjechała na autostradę.
- Czytałem, że Jondell żąda, żeby ci odebrali prawo
wykonywania zawodu.
- Tak mówią.
- A co ty mówisz?
- Nie zależy mi zbytnio na prawie do wykonywania zawodu,
skoro muszę łamać prawo, żeby dochodzić sprawiedliwości.
Skrzywił się lekko.
- Nie zapominaj, że złamałaś zasadę tajności śledztwa, ujawniłaś
dokumenty i wykorzystałaś media dla swoich własnych celów, w
efekcie pozbawiając człowieka pracy i niszcząc jego opinię.
Tym razem ją zaskoczył.
- Według ciebie postąpiłam źle?
- Osobiście jestem w stanie zrozumieć powody takiego
zachowania, co nie znaczy, że go nie potępiam. W każdym stanie
panują określone prawa. Lincz przeszedł do historii, nie jesteśmy na
Dzikim Zachodzie. Powinnaś była postąpić inaczej.
- Wiesz co? - Jej głos był teraz schrypnięty i obcy. - Masz rację,
powinnam była postąpić zupełnie inaczej. Trzeba było po prostu
zastrzelić tego bydlaka zamiast się bawić w konferencje prasowe.
Uśpiony dotąd chłopiec drgnął i otworzył oczy.
- Tatusiu... - szepnął niespokojnie. Virgil leciutko go pogłaskał.
- Wszystko w porządku, Travis. Śpij, synku, śpij.
Dziecko znowu zasnęło; Virgil wrócił do przerwanej rozmowy.
- Myślę, że jednak nie wszyscy podzielają twój punkt widzenia.
- Podzieliliby, gdyby chodziło o ich dziecko albo matkę, siostrę
czy przyjaciółkę.
Desiree odchrząknęła; najwyższy czas zmienić temat. Próbowała
nie dopuścić do siebie myśli o tym, czy Linda kiedykolwiek będzie w
stanie normalnie żyć.
Czekająca ich wspólna podróż wydała jej się nagle o wiele za
długa; szkoda, że nie można jej odbyć helikopterem...
Pomyślała o eleganckim ubraniu Virgila, o jego włoskich butach,
jedwabnej koszuli, drogim krawacie. Virgil jest po prostu inny i trzeba
się z tym pogodzić. Postanowiła załatwić sprawę polubownie.
- Twój brat jest mężem mojej siostry - powiedziała już
łagodniejszym tonem - bardzo go lubię i lubię też ciebie, dlatego
bardzo cię proszę, oszczędź mi rozmowy w stylu kalifornijskim. My
tu nie chodzimy do psychoanalityków, załatwiamy nasze sprawy
inaczej.
- Jak wiesz, ja jestem właśnie stąd, nie z Kalifornii.
- Nie wyglądasz na to.
I to dosłownie, dodała w duchu. Nikt tutaj nie włożyłby
marynarki i jedwabnej koszuli. W Arizonie nosi się przewiewne
płótno, łatwe do uprania i praktyczne.
- Ale jestem, w głębi ducha.
Powiedział to z naciskiem i na chwilę zapadła cisza.
- W każdym razie wolałabym, żebyś mi nie prawił kazań -
odezwała się wreszcie Desiree. - Przez ostatnie dwa tygodnie
nasłuchałam się tyle, że starczy mi do końca życia.
Włączyła magnetofon i zaraz ściszyła dźwięk, żeby nie obudzić
Travisa.
- Przepraszam, miałem ciężki dzień. Wiem, że nie jestem
cierpliwym pasażerem - rzekł z uśmiechem.
- Ja też nie grzeszę cierpliwością.
Miał zupełnie nieprawdopodobny uśmiech. Kiedy tak się
uśmiecha, pomyślała Desiree, można dla niego zrobić wszystko.
Nawet przestać się kłócić.
- Niedługo będziemy w domu - powiedziała i też się
uśmiechnęła.
- O, Boże, nie mogę się już doczekać. - Virgil rozpiął marynarkę
i rozluźnił krawat. Potem zdjął marynarkę i troskliwie otulił nią
Travisa.
- Uważaj na psią sierść - ostrzegła go Desiree.
- Mam dość tego eleganckiego ubrania. Jak tylko dojedziemy,
natychmiast przebieram się w dżinsy. Ty też?
Desiree zgasiła magnetofon i włączyła radio.
- Chyba nie, czeka mnie raczej mundur.
- Jaki mundur? - W głosie Virgila zabrzmiało zdumienie.
- Przestałam co prawda być prawnikiem, ale stale jeszcze mogę
być gliną.
- Chyba jesteś troszeczkę za... stara, żeby zaczynać wszystko od
początku.
Inna kobieta pewnie poczułaby się urażona jego uwagą, ale
Desiree nie takie rzeczy już słyszała; była na nie uodporniona.
- Skończyłam trzydzieści pięć lat i nikt nie mówi, że mam zamiar
wszystko zaczynać od początku. Chcę jednym susem znaleźć się na
szczycie.
- Na jakim szczycie?
- Masz przed sobą przyszłego szeryfa miasta Tombstone we
własnej osobie.
- Szeryfa? Ty masz zamiar być szeryfem?
- Owszem.
Rzuciła mu w lusterku szybkie spojrzenie. Ciekawe, co go tak
zdumiało. Jego następne słowa trochę rzecz wyjaśniły.
- Ile lat temu skończyłaś szkołę policyjną?
- Dość dawno.
- A jeśli wolno wiedzieć, jak długo pracowałaś jako policjantka,
zanim zaczęłaś studiować prawo?
- Prawie rok.
- Prawie... rok? - Virgil ze zdumienia ledwo wymawiał słowa. -
To o wiele za krótko. Brakuje ci doświadczenia, żeby być szeryfem.
Desiree podskoczyła.
- Mam wystarczająco duże doświadczenie w obcowaniu z
przestępcami, skończyłam prawo, wiele lat pracowałam w biurze
prokuratora okręgowego. Sądzę, że to wystarczy.
- Wystarczyłoby, żeby prawem manipulować, ale w Tombstone
ci na to nie pozwolą.
- Pozwól sobie przypomnieć, że w Tombstone szeryfa się
wybiera. Decydują wyborcy, mieszkańcy miasta. Złożyłam
odpowiednie papiery, a twój brat pozwolił, żebym jako adres podała
wasze ranczo. Teraz oficjalnie Silver Dollar jest moim miejscem
zamieszkania. Spełniłam wszystkie warunki i zgłosiłam swoją
kandydaturę w najbliższych wyborach.
Virgil nieco się uspokoił.
- W Tombstone szeryfami byli zawsze Bodine'owie. Tak było,
odkąd ja jako pierwszy wygrałem wybory dwadzieścia lat temu.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że kobieta nie może wygrać
tych wyborów? - zapytała go Desiree, cedząc słowa.
- Tego nie powiedziałem, uważam tylko, że nie wygrasz z
żadnym z Bodine'ów. Tym razem chodzi konkretnie o Wyatta.
- A kto ci powiedział, że Wyatt staje do wyborów?
- A nie?
- Nie.
- Nie wierzę.
- Będziesz musiał uwierzyć. Wyatt nie ubiega się o drugą
kadencję.
- Dlaczego? Desiree zawahała się.
- Z powodów... osobistych. Virgil pochylił się do przodu.
- Dlaczego nic mi nie powiedział? Przecież bym mu pomógł!
- Powiedział, że sam masz wystarczająco dużo problemów, z
Travisem i w ogóle.
- Nie mówił nic więcej?
- Wspomniał tylko, że twój syn ma jakieś kłopoty adaptacyjne, to
wszystko.
- Tak... Owszem, miał.
Widać było wyraźnie, że Virgil nie zamierza rozwijać tego
tematu.
- Wyatt po prostu nie chciał zawracać ci głowy.
- Tak, to do niego podobne. Gdybym wiedział, natychmiast bym
przyleciał. Co on przede mną ukrywa?
Desiree nie od razu odpowiedziała. Ona i Caro, podobnie jak
bracia Bodine'owie, miały swoje sekrety. Tym razem jednak poczuła
się zwolniona z obowiązku zachowania tajemnicy. Virgil i tak zaraz
po przyjeździe natychmiast zapyta, dlaczego jego brat nie chce dłużej
być szeryfem.
- Caro znowu jest w ciąży.
- Co takiego? Przecież niedawno z nim rozmawiałem i nie pisnął
słowa!
- To jeszcze nie wszystko. Znowu są problemy z utrzymaniem
ciąży.
Nie musiała dodawać nic więcej. Pięć lat temu nagły krwotok
omal co nie pozbawił życia Caro i jej małej córeczki, Catherine.
Dziecko urodziło się miesiąc przed terminem i Wyatt musiał na rok
przerwać pracę, żeby zająć się żoną i małą. Morgan, najmłodszy z
braci, przejął wtedy jego służbowe obowiązki. Wszystko wskazywało
na to, że sytuacja się powtórzy.
- Wyatt mówił mi, że Caro nie powinna więcej mieć dzieci.
Myślałem, że postanowili posłuchać lekarzy.
Milczenie Desiree było bardzo wymowne.
- To znaczy, że ona...
- Caro nie chciała o niczym słyszeć, Wyatt nie mógł jej
przekonać. Postanowiła, że donosi to dziecko, mimo że lekarz
uprzedzał ją o możliwości poronienia.
Nie powiedziała, że lekarz stanowczo ostrzegł Caro przed
kolejnym zajściem w ciążę. Ryzyko było zbyt duże; mogła chęć
posiadania drugiego dziecka przypłacić życiem.
- Bardzo mi przykro, nie wiedziałem, że to tak jest.
- Prędzej czy później dowiedziałbyś się o wszystkim od Wyatta.
Powiedziałam ci to, bo pytałeś, dlaczego zrezygnował z
kandydowania. W takiej sytuacji postanowiłam zająć jego miejsce.
Jeszcze zanim straciłam pracę, chciałam opuścić Phoenix i przenieść
się na jakiś czas na ranczo, żeby pomóc siostrze. Potem straciłam
pracę, a Wyatt powiedział, że rezygnuje.
- Może to ja powinienem go zastąpić...
- Ty? Przecież ja jestem na miejscu.
- A kto pomoże twojej siostrze?
- Mama zamierzała przyjechać na jakiś czas, ale zatrzymują ją
sądowe obowiązki. Zresztą i tak nie zostałaby tutaj na dłużej.
Wymyślę coś, przecież nie zostawię Caro bez pomocy.
- Najlepiej byłoby, gdybyś nie wygrała tych wyborów. Jest
jeszcze Morgan, on byłby najlepszym następcą Wyatta.
Desiree wyprzedziła ciężarówkę wyładowaną bawełną i dopiero
po chwili odpowiedziała:
- Morgan się nie zgodzi. Mają z Jasenthą zbyt dużo pracy w
rezerwacie dla nietoperzy.
Stara kopalnia srebra należąca do posiadłości Silver Dollar była
ślubnym prezentem Morgana dla Jasenthy Cliffwalker. Jasentha,
zapalona ekolożka, urządziła w jaskiniach Silver Dollar rezerwat, w
którym żyły nietoperze i rzadkie gatunki nocnego ptactwa. Obecnie
park był częściowo otwarty dla publiczności; Morgan z kilkoma
strażnikami czuwał nad jego bezpieczeństwem.
- Można by kogoś zaangażować do rezerwatu...
- Kogo? To bardzo odpowiedzialna praca, na tym trzeba się znać,
nie można zatrudnić byle kogo. A w okolicy nie ma tak znowu wielu
specjalistów od nietoperzy. Morgan długo się tego uczył. Zresztą
Jasentha również spodziewa się dziecka.
- Wiem, ale u niej wszystko, jak słyszałem, jest w porządku.
- Czuje się doskonale, ale to już ósmy miesiąc.
- Co takiego? Ósmy miesiąc? Naprawdę nie był na bieżąco.
- Morgan przez pewien czas będzie się musiał sam zająć
rezerwatem, ze swoimi ludźmi, oczywiście.
- Chyba rzeczywiście nie będzie miał głowy do niczego innego -
mruknął Virgil. - Że też Wyatt nic mi nie powiedział! A co z Jamiem?
- Z kim?
- Z Jamiem. Był zastępcą szeryfa, kiedy Morgan odszedł, żeby
pracować z Jasentha w rezerwacie.
- Nic o nim nie wiem. Caro wzięła moje papiery i złożyła je
gdzie trzeba. Powiedziała, że wszystko jest w porządku i zostały
przyjęte. Jestem oficjalnie kandydatem. - Desiree uśmiechnęła się
lekko. - Jednym słowem, rozpoczęłam kampanię przedwyborczą.
Sprzedałam mieszkanie w Phoenix, umieściłam meble w
przechowalni, jestem gotowa do nowej pracy. Mogę w każdej chwili
zostać szeryfem Tombstone.
- Nie tak szybko, panno Hartlan, ja też zamierzam nim zostać.
- Bardzo mi przykro, ale termin składania podań już minął.
- Jakoś dam sobie radę. Jestem stałym mieszkańcem Tombstone,
wyjechałem stąd jedynie tymczasowo, tutaj mam dom i tu płacę
podatki. Chyba przyjmą moje papiery trochę po terminie? Tombstone
potrzebuje doświadczonego szeryfa.
Spoważniał, jego wzrok stał się ostry i przenikliwy.
- A zatem masz teraz poważnego konkurenta, Desiree - dodał. -
Mnie.
Rozdział 2
Na ranczu Silver Dollar, którego nazwa była pozostałością po
dawnych kopalniach srebra, panowała cisza i spokój. Nakarmione
klacze i ogiery stały w zamkniętych boksach stajni; ucichła wszelka
krzątanina i pracownicy farmy rozjechali się na noc do domów.
Nietoperze opuściły jaskinie i nieczynne korytarze kopalni, udając się
na nocne łowy.
Wszystkie żywe istoty zażywały odpoczynku, rozkoszując się
chłodem wieczoru po upalnym dniu.
Wszystkie z wyjątkiem Desiree Hartlan. Po krótkiej rozmowie z
siostrą i braćmi Bodine'ami, udała się do przygotowanego dla niej
pokoju. Caro poszła razem z nią.
- To nie do wiary - powtórzyła Desiree, zaczynając się
rozpakowywać. - Virgil też chce kandydować. Myślałam, że jako
jedyny kandydat mam tę posadę w kieszeni.
- Wygląda na to, że czekają nas prawdziwe wybory.
- Caro przygryzła wargi. - Nie myślałam, że Virgil kiedykolwiek
tu wróci, nic na to nie wskazywało. Wyatt też był zaskoczony.
- A co dopiero ja! Jedziemy sobie, ja mu opowiadam o moich
planach, a on nagle wyjeżdża z tym, że on też by chętnie został
tutejszym szeryfem. Zupełnie jakby postanowił tak tylko dlatego, żeby
mi pokazać, że jest lepszy.
Caro siedziała na łóżku z podwiniętymi nogami. Teraz w
zamyśleniu skinęła głową.
- Tak, nie spodziewałam się tego. Podjął tę decyzję zupełnie
niespodziewanie.
- Łagodnie powiedziane... Szkoda, że nie trzymałam języka za
zębami.
- I tak by się dowiedział. Virgil pewnie postanowił naprawdę
zostać tu na zawsze i po prostu szuka pracy. Nie powinnaś brać tego
do siebie, jego decyzja nie jest skierowana przeciwko tobie.
- Myślisz, że mówił serio i rzeczywiście weźmie udział w
wyborach?
Caro pokręciła głową.
- Oni wszyscy trzej są nieprzewidywalni, ale niesłychanie
konsekwentni. Jak raz coś postanowią, nie zrezygnują, choćby się
paliło.
- Ale przecież termin składania wniosków już minął!
- Chyba tak, ale Virgil może zgłosić swoją kandydaturę w trakcie
trwania kampanii.
- Tak czy owak, przestaję być jedynym kandydatem i moja
sytuacja znacznie się pogarsza.
- Obawiam się, że tak, chyba że Virgil postanowi wrócić do
Kalifornii. Jeśli stanie do wyborów, a pewnie tak zrobi, wszystko
znacznie się skomplikuje. Ich rodzina jest tutaj bardzo popularna. A
do tego... Desiree jęknęła.
- Mów, jestem przygotowana na najgorsze.
- Chodzi o to, że Wyatt oczywiście na niego zagłosuje, już tak
powiedział. Jasentha zresztą też.
- Tak szybko się zdecydowała? W ciągu jednego wieczoru
wszystko się odwróciło do góry nogami? A co na to Morgan?
- Morgan w nocy pracuje, a w dzień śpi, więc jeszcze go nie
widziałam. Trudno przewidzieć, co postanowi.
- Domyślam się. Zrobi to, co wszyscy Bodine'owie. Zagłosuje na
najstarszego brata.
Caro ześliznęła się z łóżka i zaczęła pomagać siostrze w
układaniu rzeczy w szafach.
- Dzięki... O, nie! Nie zgadzam się! - Desiree odsunęła ją tak
energicznie, że Oscar podskoczył i niespokojnie zaczął węszyć
dokoła. - Masz natychmiast usiąść i nie ruszać się. Nie wolno ci się
męczyć. Jak mnie nie posłuchasz, zawołam Wyatta.
- Nie znoszę być bezużyteczna.
- Twoim jedynym obowiązkiem jest oszczędzać się. Wyglądasz
bardzo niedobrze.
Caro dopiero od dwóch miesięcy była w ciąży, ale już wyglądała
bardzo mizernie. Jej bladość podkreślały dodatkowo ciemne włosy
okalające twarz i duże, podkrążone, czarne oczy. Mimo że nie jeździła
do pracy i cały czas przebywała w domu, wyglądała na wyczerpaną.
- Dziękuję za komplement, spójrz lepiej na siebie.
- Ja całą noc się pakowałam i sprzątałam mieszkanie, więc jestem
usprawiedliwiona.
Desiree przejrzała się w lusterku i krytycznym spojrzeniem
obrzuciła fryzurę; kosmyki jasnych włosów opadały jej na czoło, jasne
loczki sterczały po bokach. Warto by wyrównać włosy i nadać sobie
nieco poważniejszy wygląd.
- Rzeczywiście, mogłabym się podstrzyc.
- Nie chodzi mi o włosy. Masz podkrążone oczy. Desiree znowu
zerknęła na siebie. Siostra miała rację.
- Bardzo późno położyłam się spać, to dlatego. Caro nie
spuszczała z niej podejrzliwego spojrzenia.
- Co tak patrzysz? Powiedziałam, że pół nocy się pakowałam, nie
martw się o mnie. Myśl tylko o sobie i o dziecku.
- Nie mogę zapomnieć o tym strasznym facecie, tym
gwałcicielu...
- Siedzi sobie spokojnie w domu u boku swojej żonki, niech Bóg
ją ma w swojej opiece. Powiedz lepiej, jak ty się czujesz? Co
powiedział lekarz?
- Nic specjalnego. Na pewno nie urodzę tego dziecka przed
czasem, jak biednej Cat.
- To ty jesteś biedna, nie Cat. - Desiree szybko pocałowała blady
policzek siostry. - Ale ja ci pomogę, nic się nie martw.
A jak Virgil wygra wybory, to tym bardziej będę miała mnóstwo
wolnego czasu.
- Możemy sobie kiedyś pojechać do miasta i kupić coś dla
dziecka, chcesz? To by cię rozerwało.
- Poczekajmy na wynik kampanii. Nie zapominaj, że kiedy
siedzę w domu, też mogę się na coś przydać. Mogę odbierać telefony
albo przygotowywać karty do głosowania, jeśli lekarz mi pozwoli.
Przestałam pracować pięć tygodni temu i po prostu konam z nudów.
- Doskonale.
Desiree podała siostrze kolorową koszulkę.
- To dla ciebie, a jak się dobrze sprawisz, dostaniesz drugą.
Drzwi się uchyliły i do pokoju weszła Jasentha; była w bardzo
widocznej ciąży.
- Czy można? Przyniosłam ci ręczniki.
Desiree chciała je wziąć, ale Jasentha przecząco pokręciła głową.
- Sama je powieszę w gościnnej łazience. Morgan prosił, żeby ci
powiedzieć, że za piętnaście minut jest kolacja.
- Dziękuję, zaraz schodzę.
Jasentha mimo wielkiego brzucha wycofała się z gracją, jaka
zwykle cechowała jej ruchy. Caro śledziła ją wzrokiem.
- Tak bardzo jej zazdroszczę. Wygląda o wiele lepiej w ósmym
miesiącu niż ja w drugim. Do tego stale pracuje, a ja nie jestem w
stanie nawet posprzątać własnego pokoju.
Desiree objęła ją i przytuliła.
- To straszne! Masz cudownego męża, udaną córkę, spodziewasz
się drugiego dziecka, a lekarz nie pozwala ci sprzątać! To naprawdę
straszne. Masz bardzo ciężkie życie, moja droga, i nie pojmuję, jak
możesz to wszystko wytrzymać.
Parsknęła śmiechem i zaraz spoważniała, widząc wyraz twarzy
siostry.
- Trochę mi słabo, chyba się położę - powiedziała cichym głosem
Caro.
- Połóż się na kilka minut, a ja szybko wezmę prysznic i
spotkamy się w jadalni.
- Tylko zejdź szybko.
- Błyskawicznie.
- Tak się cieszę, że tu jesteś...
- A ja dziękuję, że mnie zaprosiłaś. Mam nadzieję, że ci się nie
znudzę.
- Nigdy.
Caro uśmiechnęła się i wyszła. Desiree głęboko westchnęła. Ona
też ma swoje problemy, ale nie zamierza obciążać nimi siostry. Nawet
jeśli jeden z nich mieszka z nimi pod jednym dachem i nazywa się
Virgil Bodine.
Desiree szybko zbiegła na dół do jadalni. Była trochę spóźniona,
bo zatrzymał ją telefon od matki, która chciała się dowiedzieć, czy
szczęśliwie dojechała i co się nowego wydarzyło. Potem musiała
uspokoić Oscara, który za nic nie chciał zostać sam w nie znanym
pokoju.
- Siedź tu i nigdzie się nie ruszaj.
Pod oknem ujrzała alzackiego owczarka Jasenthy i dwa inne
wielkie psy.
- Trezor jest spuszczony, nie możesz tam pójść - powiedziała. -
Nie pamiętasz już, jak cię pogonił ostatnim razem?
Oscar bardzo się bał psów na farmie; nawet kiedy szły z
Morganem na obchód rezerwatu, obwąchiwał starannie wszystkie
kąty, żeby się przekonać, że ich nie ma i nie ryzykować spotkania z
Trezorem.
- Zostań, tu jesteś bezpieczny. Oscar szczeknął niespokojnie.
- Musisz się przyzwyczaić, nie mogę cię wszędzie ze sobą
zabierać. Dziś robię wyjątek.
Złapała go pod pachy i z wilgotnymi włosami wyskoczyła z
pokoju, modląc się w duchu, by zaczęli jeść kolację bez niej.
Oni jednak na nią czekali. Kiedy weszła, wszystkie oczy zwróciły
się w jej stronę. Cały klan Bodine'ów siedział wokół wielkiego,
masywnego stołu; przywitali ją serdecznie i Desiree podziękowała w
duchu Bogu, że w świetle świec nie widać, jak się zaczerwieniła.
Na honorowym miejscu siedział Wyatt Earp Bodine. Mimo że nie
był najstarszy, jako posiadacz wielkiej stadniny koni był tu
najważniejszy. Po prawej stronie stołu siedział Morgan z żoną i
Rogelio, rozwiedziony ojciec Jasenthy, dawny pracownik farmy.
Miejsce obok Rogelia zajmował szesnastoletni Apacz Ben Kodaseet
Cliffwalker, adoptowany przez Rogelia po śmierci syna.
Po lewej stronie siedziała Caro i pięcioletnia Cat Vir - gila
posadzono naprzeciwko Wyatta; Travisa przy Cat. On właśnie
odezwał się pierwszy:
- Masz włosy jak Shirley Tempie!
- Widać, że urodziłeś się w Hollywood - osadził go Wyatt.
Virgil nie patrzył na syna; nie spuszczał oczu z Desiree.
Pomyślała, że wolałaby być taka jak Caro, która nigdy się nie
czerwieni.
- Bardzo was przepraszam. - Postawiła Oscara na podłodze. -
Zadzwoniła właśnie mama i dlatego się spóźniłam. Musiałam z nią
porozmawiać.
- Nic nie szkodzi - powiedział Wyatt i mężczyźni, którzy wstali,
kiedy Desiree weszła, z powrotem zajęli swoje miejsca.
Kolacja się rozpoczęła i Desiree natychmiast poczuła się dobrze i
swobodnie. Było cudownie siedzieć tak wśród życzliwych,
serdecznych ludzi i powoli rozkoszować się posiłkiem, zamiast użerać
się z klientami i adwokatami.
Po raz kolejny zdumiało ją podobieństwo łączące braci
Bodine'ów. Najstarszy Virgil, średni Wyatt i najmłodszy Morgan byli
do siebie podobni jak trzy krople wody. Wszyscy byli wysocy,
szczupli, mieli niebieskie oczy i ciemnoblond włosy.
Są tak do siebie podobni, pomyślała, że patrząc na nich, można by
pomyśleć, że są bliźniakami. Mają również bardzo podobne głosy i
zwłaszcza przez telefon można ich pomylić.
Istniały jednak pewne różnice - bardzo subtelne, lecz istotne.
Wyatt, opanowany i zrównoważony, idealnie pasował do wesołej i
pogodnej Caro. Morgan, najbardziej bezpośredni i towarzyski z braci,
był idealnym partnerem dla powściągliwej, zamyślonej Jasenthy.
Łączyła ich wspólna pasja i widać było, że są dla siebie stworzeni.
Virgil nie wysuwał się na pierwszy plan, chował się gdzieś w tle,
lecz gdy decydował się ujawnić, działał szybko i skutecznie. Desiree
wiedziała, że ktoś taki może być doskonałym sojusznikiem albo
bardzo groźnym przeciwnikiem. I to ma być człowiek, z którym
przyjdzie jej walczyć...
Na szczęście, wszyscy taktownie omijali temat przyszłych
wyborów.
Nie, jednak nie wszyscy, i tylko do czasu.
- Czy to prawda, że pani też chce kandydować na szeryfa? Tak
jak tata?
Spojrzała na Travisa i uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Możesz do mnie mówić po imieniu - powiedziała. - Mam na
imię Desiree albo Ray, jak wolisz. Tak, zamierzam kandydować na
szeryfa.
- Na pewno przegrasz - oświadczył stanowczo chłopiec.
- Nie wiadomo, synku - powiedział Virgil i sięgnął po refritos.
Travis skrzywił się.
- Nie wiedziałem, że lubisz meksykańskie jedzenie. Morgan
poszedł w ślady starszego brata.
- Cat, możesz mi podać tortillę?
Dziewczynka spełniła jego prośbę, a potem nachyliła się do
Travisa.
- Powiem ci sekret - szepnęła, ale i tak wszyscy ją usłyszeli. -
Ciocia Ray nie cierpi swojego imienia.
- Dlaczego?
- Desiree znaczy po francusku utęskniona albo pożądana -
wyjaśniła Desiree. - Nie wiem, co moi rodzice sobie myśleli, nadając
mi to imię. W każdym razie nie ułatwili mi życia. W pracy miałam z
tym tyle kłopotów...
- Ale cię wyrzucili, więc już ich nie masz - wypaliła dziewczynka
i zabrała się do jedzenia.
- Catherine! - jęknęli chórem Caro i Wyatt.
Szybko zmieniono temat rozmowy, a gdy kolacja dobiegła końca,
większość jej uczestników rozeszła się do siebie. Virgil spojrzał na
Desiree.
- Chyba powinnaś poważnie poszukać jakiejś pracy.
- Jakiej? Przecież jestem zawieszona, nie mogę być prawnikiem.
Przynajmniej na razie.
- Wiem, ale chyba nie myślisz serio o posadzie szeryfa. Szeryfem
będę ja, jak przed laty.
- Nie wiedziałam, że wszyscy tu jesteście tacy bezpośredni,
najpierw Cat, teraz ty. Szkoda, że siostra mnie nie uprzedziła.
Desiree próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło.
Była coraz bardziej zdenerwowana.
- Zawsze możesz być zastępcą szeryfa - odezwał się Morgan.
Widać było, że chce ratować sytuację. - Virgil na pewno ci pomoże.
Doceniała jego dobrą wolę, ale nie zamierzała niczego owijać w
bawełnę.
- Dziękuję ci, Morgan, ale nie wykluczam, że to ja będę mogła
pomóc Virgilowi, proponując mu zastępstwo.
Wyatt wstał i zaczął zbierać serwetki.
- To chyba niemożliwe. Brak ci doświadczenia. Możesz
oczywiście kandydować, prawo ci tego nie zabrania, ale nie rób sobie
większych nadziei. Tak będzie lepiej.
Virgil pokiwał głową.
- Tutaj nazwisko Bodine bardzo się liczy, kojarzy się z prawem,
ze sprawiedliwością. Zawsze tak było i tak już pozostanie.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że rezerwujecie dla siebie
funkcję szeryfa? Trochę to dziwnie zabrzmiało, skoro już mówimy o
prawie i sprawiedliwości... - Mówiła niewinnym głosem, lecz w jej
wzroku była powaga i oskarżenie.
- Nie miałem na myśli korupcji ani żadnych innych nadużyć -
żachnął się Virgil. - Zawsze byliśmy szeryfami, bo mieszkańcy
Tombstone szanowali nas i głosowali na nas. Nasze nazwisko jest
synonimem zaufania. Ludzie wierzą naszej rodzinie. Zawsze byliśmy
szeryfami, bo taki był głos ludu.
Desiree uniosła brwi, zacisnęła dłonie na serwetce i odezwała się
opanowanym głosem:
- Caro w dalszym ciągu uważa mnie za rodzinę i nawet jeśli wy
tak nie myślicie, to...
Zapanowała krępująca cisza. Bracia wymienili spojrzenia.
Desiree popatrzyła na Virgila. Była teraz chłodna i opanowana,
jakby się znajdowała na sali sądowej.
- Jeśli chodzi o moje kwalifikacje do tego stanowiska,
zadecydują wyborcy. Spotkamy się w czasie kampanii. I mam
nadzieję, że wygra najlepsza... osoba.
Starannie złożyła serwetkę i przeniosła wzrok na obecnych.
- A teraz dobranoc, panowie. I... dziękuję.
Wstała i skierowała się w stronę schodów. Szła powoli i dlatego
usłyszała jeszcze głos Wyatta:
- Zapomniałem, że to siostra Caro. Hartlanówny takie właśnie są.
Będziesz chyba musiał uważać, Virgil.
- Wyatt wie, co mówi - dodał Morgan. - Sam ożenił się z panną
Hartlan.
A ona wyszła za Bodine'a, pomyślała Desiree, a ja nigdy nie
popełniłabym takiego błędu. Nawet gdybym za to miała zostać
szeryfem.
Słońce wzeszło jasne i upalne i widać było, że szybko zamierza
się rozprawić z nocnym chłodem. Desiree wstała niemal o świcie.
Wybory mają się odbyć za dwa tygodnie i trzeba rozpocząć kampanię.
Był poniedziałek rano, dzieci wróciły do szkoły, Travis miał tam
pójść dopiero za kilka dni. Pochwalała ten pomysł, chociaż
przewidywała, że poziom mógł być dla niego nieco za niski.
Turyści prawie już opuścili miasto i mogła liczyć tylko na stałych
mieszkańców. Plan miała przygotowany: najpierw zajrzy do kilku
głównych sklepów, przejdzie się po restauracjach, a potem zajdzie pod
szkołę i pogada z czekającymi na dzieci rodzicami. To będzie taki
krótki rekonesans. Pokaże się, przedstawi, da się ludziom poznać.
Wszyscy w Tombstone znają rodzinę Bodine'ów: najwyższy czas,
żeby poznali kogoś z Hartlanów.
Odwróciła się w stronę lustra i jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem
przycięte krótko włosy, po czym poprawiła lekki makijaż. Miała na
sobie tradycyjny tutejszy strój: czarne spodnie, marynarkę, białą
koszulę i krawat, długie czarne buty.
Nie miała jednak kolta u pasa ani charakterystycznego
kapelusza... Wolałaby uzupełnić filmową wersję szeryfa bejsbolową
czapką, ale wiedziała, że na razie nie może sobie na to pozwolić.
Mieszkańcy Tombstone są tradycjonalistami.
Może być, pomyślała. Potem kupię sobie stetsona, na razie muszę
się obejść bez kapelusza...
- Chodź, Oscar, nasi wyborcy czekają! Idziemy! Chwyciła
jamnika i wcisnęła mu na długie ciało białą
koszulkę, specjalnie w tym celu zamówioną w Phoenix. Na
koszulce wielkimi literami z jednej strony było napisane: „Głosujcie
na D. Hartlan", a z drugiej: „D. Hartlan waszym szeryfem".
- Wyglądasz prześlicznie. Szkoda, że zawsze tego nie nosisz.
Oscar daremnie usiłował zrzucić z siebie ubranko, raz po raz z
wyrzutem spoglądając na swoją panią.
- Oscar, dla dobra sprawy wytrzymaj, proszę... Desiree założyła
psu obrożę i przypięła smycz.
- A teraz ruszamy na podbój świata. Pamiętaj, prawdziwy
kandydat ściska dłonie i całuje niemowlęta. W razie czego możesz mi
pomagać i w tym, i w tym.
Złapała torbę i kluczyki od samochodu siostry.
- Idziemy.
Pies, pogodzony z losem, zamachał ogonem.
Mimo wczesnej pory restauracje w mieście były otwarte i pełne
ludzi. Mieszkańcy Tombstone spożywali śniadanie w drodze do pracy;
trzeba było wykorzystać chłód poranka. Potem upał zmusi ich do
sjesty, a na ulicach zostaną tylko turyści. Późnym popołudniem miasto
znowu ożyje.
Strategia Desiree polegała na tym, by maksymalnie wykorzystać
ranne godziny, a następnie, kiedy nastanie upał, schronić się w
klimatyzowanych pomieszczeniach redakcyjnych głównego dziennika
Tombstone i udzielić kilku wywiadów. Na szczęście, zdecydowała się
zgłosić swą kandydaturę na szeryfa, jeszcze zanim straciła pracę.
Teraz była dobrze przygotowana i nawet tak nieoczekiwane
wydarzenie jak przybycie nowego, groźnego konkurenta, nie mogło
zbić jej z tropu. Nieco tylko utrudniło kampanię wyborczą, ale
uczyniło ją też bardziej ekscytującą...
Tombstone stało się jej domem, zamieszkała tu i tutaj chce
pracować. Zresztą życie jest tu znacznie tańsze niż w Phoenix, a
pieniądze się kończyły i nie miała w perspektywie żadnych nowych
dochodów. Bardzo lubiła ranczo, a jej obecność w domu siostry miała
i tę dobrą stronę, że mogła nad nią czuwać.
Ma wszelkie powody, żeby stawać do wyborów i robić wszystko,
żeby je wygrać.
A czasu nie pozostało wiele.
- Najważniejszy jest osobisty kontakt z wyborcami - powiedziała,
siadając za kierownicą pojazdu siostry. - Terenowy samochód, pies u
boku, uśmiech i ściskanie rączek; I... my to wszystko zrobimy.
Pogłaskała psa po jedwabistym łebku.
- Kiedy Hartlanowie wkraczają do walki, Bodine'owie mogą się
schować.
Virgil nie musiał nastawiać budzika. W Silver Dollar jego
organizm reagował nieomylnie, tak jakby przed ponad czterdziestu
laty nastawiony na życie w Arizonie zachował tę zdolność mimo
upływu czasu, spędzanego na podróżach po świecie. Kalifornia,
Zurych, Monte Carlo, Rio de Janeiro - nic nie potrafiło zepsuć idealnie
funkcjonującego mechanizmu.
Jak dobrze znowu być w domu! Spojrzał w stronę przyległego
pokoju, gdzie spał Travis. Przypomniał sobie słowa matki, które
wypowiedziała wiele lat temu:
- Zasada pierwsza: dziecka nigdy nie kocha się za bardzo. Zasada
druga: śpiącego dziecka nigdy się nie budzi, chyba że musi iść do
szkoły albo do kościoła...
Trzeba go zapisać do miejscowej szkoły. Trzeba go zaprowadzić
do
tutejszego
kościoła.
Zbudowany
w
tysiąc
osiemset
osiemdziesiątym drugim roku protestancki kościół pod wezwaniem
świętego Pawła był najstarszym kościołem w Arizonie. W nim
wszyscy Bodine'owie brali śluby, chrzcili się i zamawiali msze
żałobne.
Virgil przypomniał sobie szok, jakiego doznał na widok kościółka
w Los Angeles, przypominającego butik z ciuchami, wciśniętego
pomiędzy sklepy i parkingi. Przed kościołem stał automat z coca -
colą...
To już nie dla nas, synku, skończyliśmy ż tym. Czas na
prawdziwy kościół i prawdziwe życie.
Chłopiec spał spokojnie, tak jakby wszystkie jego problemy nagle
gdzieś zniknęły, jakby praca matki, cierpienie z powodu jej
nieobecności, bójki z kolegami, brak chęci do nauki, wybryki i kłótnie
nagle się skończyły. Tak jakby nigdy nie dopuścił się kradzieży w
sklepie, czego zresztą zawsze się wypierał.
Virgil pokrótce streścił braciom przez telefon kłopoty, jakie miał
z synem, i dodał co nieco po przyjeździe. Bardzo się o niego bał.
Travis przechodził trudny okres. Ojciec zamierzał być przy nim cały
czas, ale sprawy przybrały nieoczekiwany obrót: ta szalona siostra
Caro postanowiła zostać szeryfem i on nie mógł na to pozwolić.
Wstał, poszedł do pokoju chłopca, delikatnie dotknął jego czoła i
posłuchał, jak oddycha. Tak zawsze robiła jego matka i on zawsze też
tak robił. Pewnego dnia nie poszedł do szkoły i leżał w łóżku, bo był
chory; zdrzemnął się, a kiedy się obudził, matka stała przy nim.
- Co się stało, mamo? - zapytał.
- Nic - odparła. - Słucham, jak oddychasz. Rodzice zawsze tak
robią. A teraz śpij dalej.
Virgil co wieczór i każdego ranka wsłuchiwał się w oddech syna;
był dla niego raczej matką niż ojcem. Wszyscy trzej bracia byli bardzo
podobni do matki i jej rodziny, zwłaszcza do jej ojca. Sara Jo Bodine
nazwała synów imionami swego ojca i braci, legendarnych Earpów,
sędziów i szeryfów, z których żaden nie pozostawił męskiego
potomka. Zwłaszcza Wyatt Bodine był wierną kopią Wyatta Earpa.
Earpowie i Bodine'owie byli ludźmi silnymi i prawymi; kochali swoją
ziemię, swoje żony i swoje dzieci.
Travis bardzo przypomina matkę, ale jest Bodine'em z krwi i
kości, pomyślał Virgil. Jest moim synem, w jego żyłach płynie też
krew Earpów.
Jeszcze raz musnął dłonią głowę syna i poszedł do łazienki.
Trzeba przyznać, że Desiree pasuje bardziej do rodziny
Bodine'ów niż do Hartlanów. Te jasne włosy, niebieskie oczy... Co
oczywiście nic jej nie pomoże.
Virgil wszedł pod prysznic.
Swoją drogą, co za imię... I rzeczywiście, Travis ma rację, jest
podobna do Shirley Tempie z tymi jasnymi loczkami i pieskiem w
ramionach.
Nie ma nic przeciwko kobietom, zwłaszcza jeśli są ładne, ale
„Ray" Hartlan jako szeryf to jednak przesada. Mimo że skończyła to
swoje prawo, i tak dalej.
Szeryfem Tombstone nie zostaje się tak łatwo.
Pół godziny później schodził do kuchni na śniadanie. Caro
jeszcze spała, Wyatt był w mieście w swoim biurze, reszta rodziny
siedziała przy stole.
- Cześć, Morgan, witaj, Jasentho i ty, maleńka. Virgil podniósł
siostrzenicę z krzesełka i pocałował ją w policzek.
- Dasz całusa wujkowi?
Cat zachichotała i wysunęła język. Posadził ją z powrotem i
przysunął sobie ciężkie, dębowe krzesło.
- Gdzie Travis? - zapytał Morgan.
- Jeszcze śpi.
- Musi odespać podróż...
- Tak. Chciałem was o coś zapytać. Czy możecie się nim dzisiaj
zająć? Myślę, że Cat będzie dla niego bardzo odpowiednim
towarzystwem.
Morgan skinął głową.
- Nie mam nic przeciwko temu. A co ty na to, Jaz? Jasentha
odpowiedziała coś w języku Apaczów, a potem przepraszająco
spojrzała na Virgila.
- Powiedziałam, że oczywiście tak.
Bracia trochę znali język Apaczów, tak jak znali hiszpański, ale
tylko jeden Morgan mówił nim biegle od dzieciństwa. Poznał
Jasenthę, kiedy był małym chłopcem, i tak już razem zostali.
- Zabieramy Cat do miasta zaraz po śniadaniu, a potem Ben
odwozi ją z powrotem na lunch. Po południu mała idzie do
przedszkola. Caro źle się czuje i powinna mieć spokój. Travis może
jechać z nami, miejsce w samochodzie się znajdzie.
- Mamie rano jest trochę niedobrze - poważnie oświadczyła Cat.
- W południe nieraz też, ale Travis chyba nie zwymiotuje w jaskini,
choć nietoperze bardzo brzydko pachną. - Dziewczynka skrzywiła się
wymownie.
- Travis wąchał już niejedno - uspokoił ją Virgil. - Smog w Los
Angeles też niezbyt ładnie pachnie.
- Tak czy inaczej, nie możemy zostawić Caro samej z dwojgiem
dzieci, chociaż trzeba przyznać, że Cat jest bardzo grzeczna i wie, jak
się zachować na farmie i że nie wolno podchodzić do koni.
- A co zrobisz z Travisem? - Morgan zwrócił się do brata. -
Chcesz go posłać do tutejszej szkoły czy masz zamiar uczyć go
prywatnie, w domu?
- Jak tylko skończą się wybory, zaraz poślę go do normalnej
szkoły. W Kalifornii dzieci chodzą do szkoły przez okrągły rok, całe
lato miał lekcje.
W południowej Kalifornii, z powodu olbrzymiej liczby
mieszkańców, panował dość osobliwy system: szkoły były czynne
przez cały rok, a po dwóch miesiącach nauki dzieci miały miesiąc
wolnego.
- Bardzo chętnie go z sobą weźmiemy - powiedziała Jasentha -
tylko nie wiem, jak on to wytrzyma. Musimy iść do jaskini, zajrzeć do
stajni, i tak dalej. Nie jest chyba przyzwyczajony do takich rzeczy.
Morgan zawahał się.
- Wspominałeś, że ma jakieś kłopoty... adaptacyjne.
Nie znam się na dzieciach, wszystko dopiero przede mną, to ty
jesteś jego ojcem, ale...
- Masz moje pozwolenie. Rób, co uważasz za stosowne, wiem, że
z tobą będzie w dobrych rękach.
- W takim razie dobrze.
Jasentha skinęła głową, przytakując mężowi.
- Bardzo wam obojgu dziękuję. Ściągnijcie go z łóżka jakieś pół
godziny przed wyjazdem. Travis ubiera się bardzo szybko, na
śniadanie zje kukurydziane płatki z zimnym mlekiem i może iść.
Cat zerwała się z krzesełka.
- To ja do niego lecę! Obudzę go! Przy okazji pocałuję mamusię
na dzień dobry!
Morgan natychmiast ją uspokoił.
- Catherine Earp Hartlan - Bodine - powiedział surowo - nie waż
się iść na górę.
Cat zerknęła na Jasenthę.
- Ciociu...
- Chodź ze mną, maleńka. Ty tu zostaniesz, Morgan, spokojnie
kończcie kawę. Do zobaczenia, Virgil.
Bracia zostali sami. Virgil wrócił do przerwanego śniadania.
- Jesteście idealnie dobrani, Morgan - powiedział po chwili
namysłu. - Jasentha bardzo do ciebie pasuje. Widać, że jest wam z
sobą dobrze.
- A propos, co słychać u twojej byłej żony?
- May, czyli Tawnee, w dalszym ciągu robi filmy. Nigdy nie
zrezygnuje z pracy, zupełnie jak siostra Caro.
Morgan zastygł z kubkiem kawy w dłoni.
- Desiree?
- Przecież ona nie ma kompletnie pojęcia, co to znaczy być
szeryfem!
- Chyba nie doceniasz Desiree Hartlan, Virgil.
- Tak czy inaczej, mam wrażenie, że nie należy do rannych
ptaszków.
Morgan upił łyk kawy i spojrzał uważnie na brata.
- Mylisz się. Zerwała się o świcie, pożyczyła samochód od
siostry i pojechała do miasta. Powiedziała coś w rodzaju: „Kto rano
wstaje", i... już jej nie było.
- Szlag by to trafił! - Virgil zerwał się od stołu, energicznym
ruchem odsuwając krzesło.
- Dokąd tak pędzisz?
- Do moich wyborców!
- W tym stroju?
- Co masz przeciwko mojemu strojowi?
Virgil popatrzył na swoje włoskie buty, eleganckie białe spodnie i
wytworną koszulkę polo.
- Jestem bardzo dobrze ubrany.
- Może gdybyś się wybierał na kawę do jakiegoś lokalu w Los
Angeles, ale w Tombstone... Desiree zrobiła lepiej: zostawiła swój
samochód w domu, wzięła terenowy wóz siostry i ubrała się jak
trzeba.
- Ludzie nie będą głosować na moją koszulę, tylko na mnie.
Zresztą nie mam czasu się przebierać. Powiedz Travisowi, że
pojechałem do miasta i wrócę wieczorem.
- Weź jakiś samochód, wiesz, gdzie stoją. I życzę ci szczęścia. .
- Dzięki, ale chyba nie musisz.
Virgil wybiegł z kuchni, pozostawiając brata w niemej zadumie.
- Poszedł już? - zapytała Jasentha, wchodząc kilka minut później
do jadalni.
Towarzyszyła jej Cat i wielki czarny pies. Powiedziała to w
języku Apaczów. Cat i psy znały ten język.
- Virgil? Tak, już poleciał.
Morgan powiedział to takim tonem, że żona zrozumiała, iż coś go
dręczy.
- O co chodzi? Dokąd tak się śpieszył?
- Do miasta. Dowiedział się, że Ray już tam działa, i wyskoczył
jak oparzony.
Jasentha lekko się skrzywiła.
- Chyba nie był z tego zadowolony.
- Najwyraźniej. - Morgan przez chwilę milczał. - Tak sobie
myślę, że oni świetnie do siebie pasują - powiedział wreszcie. - Są jak
sól i pieprz, jak oliwa i ocet, jak broń i nabój...
- Nie mam ochoty układać z tobą tej listy, rozumiem, co chciałeś
powiedzieć, mój drogi. - Jasentha zmrużyła oczy. - I wiesz co?
Pozwól Virgilowi i Desiree spokojnie poprowadzić tę kampanię.
Niech sobie radzą, jak potrafią, to ich sprawy. Niech z sobą walczą
albo i nie, ale bez twojego udziału.
- Chyba masz rację. Chociaż... nie miałbym nic przeciwko temu,
żeby... mój braciszek dostał po nosie!
- Morgan, wstydź się! - Pogroziła mu palcem, ale jej śmiejące się
oczy powiedziały mu, że ona też nie miałaby nic przeciwko takiemu
obrotowi sprawy.
Virgil opuścił szyby w samochodzie i jechał, rozkoszując się
świeżym powietrzem; po raz pierwszy od wielu miesięcy nie musiał
włączać klimatyzacji. Od dawna nie czuł na twarzy powiewu pustyni -
czystego, chłodnego o tej porze roku powiewu, niosącego z sobą
zapach krzewów i drzew rosnących tylko tu, w Arizonie.
Kalifornia jest krainą oceanu i nieprzerwanych pasm domostw.
Kojarzyła mu się z monotonią wody i obszarem ciasno zabudowanym
luksusowymi willami i budynkami mieszkalnymi, gdzie dusił się z
braku powietrza i przestrzeni.
Tutaj miał mnóstwo miejsca. Mógł swobodnie jechać przed siebie
całymi godzinami, nie słysząc klaksonów i nie widząc
zniecierpliwionych, złych twarzy innych kierowców. Tu wreszcie
mógł żyć z dala od natrętnego dźwięku telefonów komórkowych i
wycia głośników.
Jak dobrze być u siebie, pomyślał. Jak dobrze, że tu wróciłem.
Travis nareszcie będzie miał prawdziwy dom.
Prowadził, trzymając kierownicę jedną ręką, wygodnie rozparty w
fotelu, od czasu do czasu obrzucając spojrzeniem pasma górskie
piętrzące się po obu stronach doliny.
Urodził się wśród nich i wychował; przypomniał sobie opowieści
o Indianach i złocie ukrytym w górach. Chodzili szukać go z
chłopakami, ale nigdy niczego nie znaleźli. Faktem było, że miasto
Tombstone zbudowano na srebrze; stare kopalnie, dzisiaj już
zamknięte, legły u podstaw dawnego bogactwa i obecnej zamożności
mieszkańców regionu.
Przyjemnie jest być w domu. Przeciął granice miasta i przejechał
wolno ulicą Fremont, minął ratusz i skierował się teraz na południe ku
historycznej ulicy Allen. Rozpoznawał sklepy, poszczególne budynki,
miejsca spotkań i zakupów.
Przede wszystkim postanowił odwiedzić stary Koral -
symboliczne miejsce, gdzie trzech braci Bodine'ów, synów sędziego z
St. Louis, oraz Doc Holliday, były dentysta, zmierzyli się z
kowbojami, awanturnikami, przestępcami i włóczęgami, którzy od
pewnego czasu terroryzowali okolicę, wykorzystując strach
mieszkańców i korupcję przedstawicieli władzy. Tutaj właśnie, na
terenie starej zagrody dla bydła, doszło do decydującego starcia
pomiędzy czterema na wszystko gotowymi Sprawiedliwymi i siłami
zła.
To miejsce było symbolem prawdy, sprawiedliwości i prawa. Po
rodzinnym ranczu stanowiło dla Virgila drugi najważniejszy punkt na
mapie świata. Pamiętał, jak matka opowiedziała mu o tym miejscu po
raz pierwszy.
To właśnie tutaj Sarah Jo Bodine, żona Wyatta seniora, pewnego
dnia wyjawiła, jakie naprawdę więzy łączą rodzinę Earpów z rodem
Bodine'ów; dotąd historia zachowywała milczenie na ten temat, a
„pieśń gminna" wspominała o tym tylko bardzo nieśmiało. To właśnie
tutaj on, jako najstarszy, przekazał sekret swym braciom, kiedy
dorośli i stali się zdolni do zachowania tajemnicy.
Właśnie w tym miejscu wszyscy trzej postanowili przez całe
życie służyć prawu.
Podjechał bliżej i zwolnił zdumiony: przypuszczał, że w
poniedziałkowy ranek Koral będzie pusty, zwłaszcza o tak wczesnej
porze. Tymczasem widok, jaki ujrzał, przeszedł jego najśmielsze
oczekiwania.
Co tu się, u licha, dzieje? Ujrzał tłum ludzi i gęsto zaparkowane
pojazdy. Wysiadł z samochodu, zatrzasnął za sobą drzwiczki i nie
zamykając ich na klucz, podszedł bliżej. Jego lekkie włoskie buty
grzęzły w pyle, wzbijając tumany kurzu. Przeciskał się przez zwarty
tłum, w którym od czasu od czasu rozróżniał znane sobie twarze. Nikt
nie zwracał na niego uwagi.
Dopiero gdy przebił się przez ostatni szereg, zrozumiał, skąd się
wzięło to całe zgromadzenie.
Ujrzał samochód Caro i stojącą na jego tle smukłą sylwetkę
kobiety ubranej w obcisłe czarne spodnie, rozpięty żakiet, białą
koszulę i powiewający na wietrze krawat. Na głowie miała czarny
kowbojski kapelusz... Nawet pas miała autentyczny; nie jakąś
podróbkę z taniego sklepiku, tylko prawdziwy skórzany pas ze srebrną
klamrą. Opadał lekko na jej szczupłe biodra, widoczne pod rozpiętą
marynarką.
To przecież nie może być ona! To z całą pewnością nie jest mała
siostrzyczka Caro! Nasza... Shirley Temple!
Podszedł jeszcze bliżej. Przy nodze Desiree zobaczył tego jej
głupiego kundla, ubranego w koszulkę z wyborczym napisem. Pies
bierze udział w wyborach! Jamnik jako symbol kampanii mającej dać
miastu Tombstone nowego szeryfa!
Koniec świata.
Ludzie jednak nie zwracali uwagi na jamnika, natomiast nie
spuszczali wzroku ze smukłej kobiety, która stała z nogą opartą o koło
terenowego samochodu. Jej głos był czysty i silny.
- Jestem zdania - usłyszał - że nasz system prawny jest
niezadowalający. Przestępca otrzymuje łagodny wyrok i w krótkim
czasie wychodzi na wolność, jeśli w ogóle stanie przed sądem.
Niestety, zbyt często zdarza się, że wystarczy sprytny, dobrze
opłacony adwokat, żeby sprawiedliwości nie stało się zadość. Równie
często, w przypadku osób ubogich i niezaradnych, zapadają wyroki
zbyt pochopne i niesprawiedliwe. Dotyczy to również kobiet, które
często padają ofiarą niesprawnego wymiaru sprawiedliwości.
Z tłumu rozległy się przytakujące głosy.
- Prawo w naszym kraju - mówiła dalej Desiree - mimo że jest
oparte na konstytucji, z której jesteśmy tak dumni, w poszczególnych
stanach bywa jawnie omijane. Kobiety za taką samą pracę otrzymują o
połowę mniej niż mężczyźni, są poniżane, a ich wysiłek nie
doceniany. Co więcej, przestępca, który jest mężczyzną, często ma
więcej praw niż kobieta, która padła jego ofiarą! Zbrodnie popełniane
na kobietach traktowane są często z lekceważeniem, które jest
zaprzeczeniem jakiejkolwiek sprawiedliwości.
Virgil nie wytrzymał.
- Byłoby zupełnie inaczej - rzekł podniesionym tonem - gdyby
kobiety bardziej zaufały oficjalnemu wymiarowi sprawiedliwości.
Prawo w naszym kraju jest równe dla wszystkich obywateli bez
względu na ich płeć i sytuację majątkową.
Ludzie spojrzeli na niego i poznali go. Virgil ruszył wolno w
stronę Desiree, nie przestając mówić:
- Nie wolno samemu wymierzać sprawiedliwości, bo to oznacza
powrót do czasów linczu i samosądu. - Spojrzał znacząco na jej strój i
dodał: - Te czasu bezpowrotnie minęły, tak jak minął czas...
- Bawołów...
- Nie, kowbojskich kapeluszy i teatralnych strojów. Desiree
przesunęła palcem kapelusz na tył głowy, spojrzała na swego
przeciwnika i przedstawiła go słuchaczom.
- Proszę państwa, oto pan Virgil Bodine, kontrkandydat na
stanowisko szeryfa waszego miasta.
- Znamy go, znamy. Witaj, Virg. Trudno cię poznać w tym
stroju, wyglądasz zupełnie jak turysta z Kalifornii - skomentował
starszy mężczyzna z siwym wąsem i roześmiał się głośno.
- Dzięki, panie Chilton - odrzekł uprzejmie Virgil - ale nie
przyjechałem tu prezentować swoich strojów, tylko poglądy.
Chciałem z wami porozmawiać o tym, jaki powinien być wasz szeryf.
Byłem w tym mieście stróżem prawa i chciałbym nim być znowu.
Szeryfem powinien być człowiek, który zna prawo i szanuje je.
Człowiek, który nie manipuluje prawem w zależności od emocji i
sytuacji - dodał i zwrócił się w stronę Desiree.
- Wiele kobiet - powiedziała, nie patrząc na niego, tylko na
słuchających ją ludzi - ma powody, żeby nie ufać prawu. Dlatego
noszą przy sobie noże i chodzą z psami.
- Pochyliła się i pogłaskała Oscara. - Wiele kobiet kupuje sobie
broń, żeby móc bronić siebie i dzieci.
Nie, tak łatwo mnie nie złapiesz. Na to akurat jest dość łatwo
odpowiedzieć.
- Tak rozumując, nietrudno jest dojść do wniosku, że każdy
człowiek może ustanawiać własne prawa, a to już prosta droga do
łamania prawa i anarchii.
- Istnieje jeszcze coś takiego jak sumienie i poczucie
sprawiedliwości. Każdy człowiek wie najlepiej, co jest dobre, a co złe.
Teraz trzeba ją przyprzeć do muru.
- Czy to znaczy, że według ciebie każdy człowiek może być
sędzią i wykonawcą wyroku, jeśli jego sumienie podpowie mu, co jest
słuszne, a co nie?
Tłum zafalował. Rozległy się niewyraźne głosy. Wszyscy czekali
na słowa Desiree.
- Słuchamy, panno Hartlan.
Słońce było już wysoko i w Koralu zaczynał panować upał. Pełna
wyczekiwania cisza pogłębiała jeszcze wrażenie duchoty i napięcia.
Rozległ się nieco schrypnięty głos Desiree:
- Ubiegam się o posadę szeryfa po to właśnie, żeby chronić
obywateli tego miasta, wszystkich bez wyjątku. Ale ponieważ jestem
kobietą, zwrócę też baczną uwagę na sytuację tutejszych kobiet. Kiedy
zostanę szeryfem, żaden telefon od kobiety, żadna skarga ani
zgłoszenie nie pozostanie bez reakcji. Tak samo będzie w przypadku
mężczyzn. Zwrócę specjalną uwagę na przemoc w rodzinie, bo sądzę,
że kobiety i dzieci powinny być pod tym względem specjalnie
chronione. Nie może być tak, że prawo zaczyna działać dopiero po
fakcie, kiedy jest już za późno.
Przerwała, ale nie dla zwiększenia efektu, tylko z przejęcia.
- Nie dopuszczę, żeby winny przestępstwa, bez względu na to,
czy będzie kobietą, czy mężczyzną, wyszedł na wolność tylko dlatego,
że miał sprytnego adwokata. Nigdy więcej nie chcę widzieć czegoś
podobnego. Tombstone jest małym miastem, ale niedługo stanie się
dużym ośrodkiem turystycznym. Nie można dopuścić, żeby rządziło
się prawami małej górniczej osady, jaką było przed stu laty; trzeba
zmienić mentalność jego mieszkańców i zmodernizować wymiar
sprawiedliwości. Dlatego właśnie stanęłam do wyborów, panie
Bodine. Zrobiłam to, bo wiem, że potrafię sprostać takiemu zadaniu.
Tombstone to nie jest siedemnastowieczne Salem. Tutaj nie będzie się
polowało na czarownice!
- Tombstone to nie jest również Phoenix - odparł twardo.
Ręka Desiree zadrżała, ale jej głos brzmiał pewnie i spokojnie:
- Niektórzy z państwa wiedzą, co miał na myśli pan Virgil
Bodine, robiąc tę aluzję. Chodziło mu o to, że postanowiłam nieco
utrudnić życie człowiekowi, który zgwałcił moją przyjaciółkę. Jak
rozumiem, pan Bodine chciałby wiedzieć, czy w przyszłości jestem
gotowa postąpić podobnie.
Tłum milczał.
Virgil również nie zabierał głosu.
Desiree wreszcie uznała, że pora się odezwać:
- Kiedy państwo pójdziecie do urn - powiedziała spokojnym,
powolnym, nieco już znużonym głosem - zastanówcie się nad tym,
kogo wolicie mieć jako szeryfa. Czy kogoś, kto przyglądał się z bliska
funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości i pragnie go naprawić, czy
kogoś, kto przez ostatnie dziesięć lat sprzedawał swoje umiejętności
temu, kto dał więcej.
Pochyliła się, podniosła swojego pieska i wsadziła go przez
otwarte okno do samochodu.
- Zastanówcie się nad tym - powtórzyła, znowu zwracając się ku
milczącym ludziom.
Potem otworzyła drzwiczki i uchyliwszy kapelusza, skłoniła się
mieszkańcom Tombstone. Jej gest nie miał w sobie nic sztucznego;
był wyrazem szacunku wobec ludzi, których pragnęła chronić i
którym pragnęła służyć jako szeryf.
Wszyscy właśnie tak to zrozumieli.
Nawet Virgil Earp Bodine.
Rozdział 3
Skończono już liczyć głosy i mieszkańcy miasta zgromadzili się
w Schieffelin Hall, czekając na ogłoszenie ostatecznego wyniku
wyborów. Wszędzie kręcili się dziennikarze - z Tombstone, z Tucson,
nawet z odległej stolicy stanu, Phoenix. Sala wypełniona była do
ostatniego miejsca, podobnie jak wielki parking przed budynkiem.
W Tombstone szeryfami od niepamiętnych czasów stale byli
Bodine'owie. Szeryfem przede wszystkim zawsze był mężczyzna; nikt
nie pamiętał, żeby kiedyś słyszał, aby o to stanowisko ubiegała się
kobieta.
Miasto podzieliło się na dwie części: jedni byli za utrzymaniem
tradycji, drudzy za eksperymentem, jedni chcieli mężczyznę, inni zaś -
kobietę. Jedni popierali Bodine'ów, drudzy to, co nazywali nową
krwią. Konserwatyści przeciwstawiali się liberałom. Nawet w łonie
rodziny Bodine'ów doszło do rozłamu.
Nikogo nie zdziwiło, że Caro zamierza głosować na siostrę;
wszystkich natomiast zdumiało, że Morgan również popiera Desiree.
- Jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałem - mówił, ale Desiree
sama słyszała, jak oświadczył Virgilowi, że „mała zmiana bardzo się
przyda".
Powiedział mu też, że przyjechał na ranczo, żeby zająć się
Travisem, a gdyby został szeryfem, nie mógłby tego zrobić. To
wszystko powiedział mu tylko raz, w zaciszu domowym; na ogól na
ranczo unikano rozmów na ten temat i Desiree wyczuwała raczej, niż
wiedziała, że Wyatt i Jasentha głosują na Virgila.
Nawet „Tombstone Epitaph", gazeta, która od ponad stu lat
opisywała wszystkie miejscowe wydarzenia, tym razem zachowała
daleko idącą powściągliwość. Całe miasto zastygło w oczekiwaniu,
licząc się z możliwością niespodzianki.
Wreszcie nadeszła chwila prawdy.
Po lewej stronie sali zasiedli zwolennicy Desiree; po prawej ci
wyborcy, którzy oddali swe głosy na Virgila. Kandydaci siedzieli za
stołem ustawionym na podium.
Wszystkich nieco zdziwił fakt, że są sami, tak jakby ich rodziny
wycofały się, nie chcąc uczestniczyć w finale wyborczej kampanii.
Caro nie zjawiła się z powodów zdrowotnych, Jasentha prawie nigdy
nie pojawiała się w miejscach publicznych. Obie kobiety zostały więc
w domu, a Wyatt z Morganem usiedli cicho z tylu, nie chcąc narzucać
nikomu swej obecności.
Obok Virgila siedziała tylko Desiree.
Trzeba jakoś złagodzić cios, który ją czeka, pomyślał. Dla kogoś
tak ambitnego jak ona to nie będzie łatwe.
- Kiedy ogłoszą wynik, zaproponuję ci stanowisko mojego
zastępcy - powiedział, pochylając się do jej ucha. - Mam nadzieję, że
się zgodzisz.
Desiree, ubrana w swój tradycyjny, czarny strój, spojrzała na
siedzącego obok mężczyznę w jasnym garniturze od Armaniego i
spytała:
- Dlaczego jesteś pewien, że wygrasz?
- Bądź realistką! Nawet twoja siostra głosowałaby na mnie,
gdyby nie sądziła, że jej obowiązkiem jest poprzeć ciebie. Zresztą,
skąd można wiedzieć, kogo naprawdę poparła?
- Tego nikt nie wie.
Caro nie zdradziła, na kogo ostatecznie głosowała, i nikt jej o to
nie pytał.
- Wiem, że nie była zachwycona sposobem, w jaki zakończyłaś
sprawę Jondella.
Miał rację: Caro nie pochwalała postępowania siostry, mimo że
aż nadto dobrze rozumiała powód, który ją do tego skłonił. Caro,
podobnie jak Virgil i Wyatt, ślepo wierzyła w obowiązek
przestrzegania prawa.
- Byłoby ci łatwiej żyć i pracować, gdybyś nie naginała prawa do
własnych wyobrażeń o sprawiedliwości - powiedziała kiedyś siostrze,
gdy rozmawiały o sprawie Jondella.
- Caro nie miała nic przeciwko temu, żebym zgłosiła swoją
kandydaturę i to mi wystarczy. Nie chodzi mi o jej głos; liczę na nieco
większe poparcie niż głos rodzonej siostry. Radzę ci zrobić to samo.
Virgil skrzywił się.
- Rodzinę zostaw w spokoju.
- Sam zacząłeś o niej mówić.
- Ja po prostu chcę coś zrobić dla tego miasta, a teraz pytam, czy
zgodzisz się zostać moim zastępcą, jeśli ci to zaproponuję.
Desiree ujrzała wycelowany w swoją stronę aparat fotograficzny i
uśmiechnęła się szeroko.
- Owszem, a ty? Zrobisz to samo dla mnie? - zapytała, nie
przestając się uśmiechać.
- Ty nie wygrasz tych wyborów - powiedział cicho, ale
stanowczo i zaraz się uśmiechnął, bo tym razem reporter zajął się nim.
- Ale gdybym wygrała, zgodzisz się?
- Co ty sobie wyobrażasz? Ja z moim doświadczeniem miałbym
słuchać twoich rozkazów? Zapominasz, że byłem już szeryfem tego
miasta.
Desiree znowu przybrała swobodny wyraz twarzy, zupełnie jakby
rozmawiali o pogodzie.
- Ja również mam na myśli jedynie dobro mieszkańców tego
miasta. Oni potrzebują kogoś tak doświadczonego jak ty, Virgil. Ja
również. Dlatego pytam.
- Gdyby tak było, nie startowałabyś w wyborach przeciwko
mnie. Gdybyś jednak przypadkiem wygrała, nie licz na mnie.
Będziesz miała tę swoją posadę, ale beze mnie. Ale to niemożliwe, ty
nie wygrasz.
Nie byłoby źle mieć go przy sobie, pomyślała, ale trudno. Skoro
nie chce... Zresztą, sądząc po jego wzroku, on chyba nie jest tak do
końca dobrym człowiekiem.
Rozpogodziła się i ponownie szeroko uśmiechnęła; dziennikarzy
było coraz więcej, padły pierwsze pytania. Chętnie na wszystkie
odpowiadała; Virgil również. Musiała przyznać, że robił to sprawnie;
emanowała z niego siła i opanowanie.
Virgil Bodine nie był człowiekiem nie nadającym się na urząd, o
który się ubiegał.
Ale chce być szeryfem, żeby połechtać swą dumę, a ja chcę
zostać szeryfem dla dobra tego miasta. Ja chcę zrobić tu naprawdę coś
nowego, myślała.
Virgilowi praca nie jest potrzebna, i bez tego ma z czego żyć.
Nawet prasa donosiła, że jako ochroniarz hollywoodzkich gwiazd
zarobił krocie i może żyć z kapitału. Virgilowi nie zależy na tej
posadzie, ma dość pieniędzy w banku, jest zabezpieczony, jego
rodzina jest bogata. Posada szeryfa to dla niego po prostu
zaspokojenie ambicji.
A dla mnie to sprawa życia i śmierci. Nie wiem, co będzie, ale
jeśli wygra były szeryf, Virgil Earp Bodine, zrobi to moim kosztem.
- Nie miej takiej ponurej miny - szepnął. - Fatalnie wyjdziesz na
zdjęciu.
Nie zdążyła się odciąć, bo do sali wkroczył burmistrz Tombstone.
Dziennikarze oszaleli, flesze błyskały jak opętane. Nadszedł czas
ogłoszenia wyników.
Desiree i Virgil jednocześnie wstali. Na sali nagle zapanowała
cisza jak makiem zasiał, słychać było jedynie cichy szmer kamer.
Burmistrz dostojnym krokiem wszedł na podium, powolnością
ruchów podkreślając uroczysty charakter chwili.
- Szanowni państwo, to dla mnie prawdziwy zaszczyt stanąć
przed państwem i móc wyborcom miasta Tombstone zakomunikować
wynik wyborów. Prawo wyborcze jest jednym z największych
przywilejów obywateli demokratycznego państwa. Mam nadzieję, że
wszyscy państwo z tego przywileju skorzystali.
Desiree jęknęła w duchu. Mógłby mi oszczędzić tego
politycznego ple - ple...
Burmistrz mówił i mówił; na sali wyczuwało się rosnące
zniecierpliwienie. Desiree niemal zaczęła kręcić się na krześle, tylko
Virgil siedział nieruchomo, zastygły niczym kamień, jakby w
oczekiwaniu na zasłużony i oczywisty triumf.
Jest pewien, że wygra, pomyślała. Jeśli to naprawdę jest u nich
dziedziczne, to jestem skończona. Jeśli oni po prostu rozdają sobie
funkcje i posady, nie mam co tu robić. Niech ten burmistrz skończy
ględzić i powie wreszcie, co i jak...
Kto wygrał?
Audytorium zaczęło szemrać i w końcu ktoś nie wytrzymał:
- Koniec tego gadania! Jutro trzeba iść do pracy! Kilka osób
zaklaskało, ktoś gwizdnął; burmistrz zrozumiał, że pora kończyć.
- W domu - oznajmił z namaszczeniem - czeka na mnie żona z
butelką szampana. Czas ogłosić wyniki. Jak wszyscy wiecie, walka
była zażarta, ale mieszkańcy naszego miasta sprawdzili się jako
wyborcy. Wybrali właściwego człowieka. Proszę państwa, szeryfem
miasta Tombstone jest...
Desiree wstrzymała oddech. Sala zamarła w oczekiwaniu.
- Chciałbym tylko jeszcze dodać, że... - powiedział burmistrz, nie
kończąc poprzedniego zdania. Sala jęknęła i szybko dokończył: -
...zwycięzca otrzymał miażdżącą przewagę głosów.
Desiree rozpaczliwie próbowała zinterpretować to na swoją
korzyść. To może przecież znaczyć, że...
Ale lepiej być przygotowaną na wszystko i przyjąć porażkę z
godnością, a nawet pogodnie. Może Virgil naprawdę zaproponuje jej
posadę zastępcy, w przeciwnym razie będzie chyba musiała się
zatrudnić na farmie jego brata. Zacisnęła dłonie, przygotowując się do
składania gratulacji Virgilowi.
- Panie burmistrzu! Kolacja stygnie! - krzyknął ktoś z głębi sali.
Burmistrz chrząknął.
- Pozwólcie, drodzy państwo, że przedstawię wam naszego
nowego szeryfa... pannę Desiree Hartlan!
Rozległy się wiwaty i poczuła, że ktoś ściska jej rękę. Nie
widziała wycelowanych w siebie kamer ani błysków fleszy.
Automatycznie odpowiadając na pytania dziennikarzy, widziała tylko
twarz Virgila. Był tak zdumiony, że przez chwilę sama zaczęła wątpić
w to, że wygrała.
- Ja naprawdę... wygrałam?
Zewsząd rozległy się głosy domagające się przemówienia.
- Tylko krócej niż burmistrz! - zawołał ktoś. Stanęła na brzegu
podium i ujęła podany jej mikrofon.
Poczekała, aż zapanuje cisza, i odetchnęła głęboko.
- Wszystkim bardzo dziękuję za to, że oddali na mnie swoje
głosy. Przyrzekam, że tego nie pożałujecie, dobrą pracą dowiodę
wam, że postąpiliście słusznie. Jeszcze raz dziękuję.
Burza oklasków, okrzyki i gwizdy. Poczekała, aż znowu zrobi się
cicho.
- Mój przeciwnik, pan Virgil Earp Bodnie, ma ogromne
doświadczenie jako strażnik prawa. Tak długo, jak będę pełnić funkcję
szeryfa, w moim biurze zawsze znajdzie się dla niego miejsce.
Baloniki, confetti i wiwaty poszybowały w górę.
- Jeszcze raz wszystkim bardzo dziękuję.
Cofnęła się na swoje miejsce, czekając, aż jej przeciwnik coś
powie. Jego twarz była chłodna i bardzo poważna. Może zechce
poddać w wątpliwość wyniki głosowania i zażąda rewizji...
Virgil powoli zrobił krok do przodu.
- Wszystkich moich wyborców bardzo proszę o poparcie dla
nowego szeryfa. To była gra fair i decyzję podjęli mieszkańcy naszego
miasta. Wszyscy powinni poprzeć teraz ich wybór.
Desiree odprężyła się; nie jest tak źle... Jeszcze tylko uścisną
sobie ręce i najgorsze ma za sobą. Naprawdę zaskoczyły ją dopiero
dalsze słowa Virgila:
- Rodzina Bodine'ów w dalszym ciągu będzie służyła jednak
miastu Tombstone. Nasz nowy szeryf zaproponował mi stanowisko
swojego zastępcy i przyjąłem je.
Nie wierzyła własnym uszom. Co takiego? Przecież sam
przedtem się zarzekał...
Entuzjazm obecnych sięgnął szczytu. Kamery filmowały teraz,
jak niedawni przeciwnicy podają sobie dłonie.
- Powiedziałeś chyba, że nigdy nie będziesz dla mnie pracował -
szepnęła Desiree, odwracając głowę od mikrofonu.
- Zmieniłem zdanie. To jest mój dom, a mój dom zasługuje na to,
co najlepsze. - Uśmiechnął się do kamery, ale jego oczy pozostały
posępne. - Zasługuje na coś lepszego niż ty. Będę uważał, żebyś nie
popełniła błędu, bo będziesz popełniała błędy. Mój syn powinien
mieszkać w całkowicie bezpiecznym mieście, a ty sama mu tego nie
zapewnisz. Będę cię pilnował na każdym kroku, pamiętaj.
Desiree uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Po moim trupie... Przerwało im wołanie z sali:
- Stańcie tu razem, chcemy zrobić naszym nowym obrońcom
prawa wspólne zdjęcie!
Zrobili, o co ich proszono, ale mimo że stali obok siebie, w
rzeczywistości byli od siebie bardzo daleko.
Wszyscy trzej bracia Bodine'owie siedzieli rzędem w barze z
puszkami piwa w dłoniach. Bal się skończył, sala opustoszała,
pozostały tylko strzępy plakatów wyborczych i góry kolorowego
confetti. Publiczność i dziennikarze odjechali. Desiree odjechała
również. Kobiety Bodine'ów kładły w domu dzieci Bodine'ów do
łóżek, a mężczyźni poszli się napić.
- Może wzniesiemy toast za naszego nowego szeryfa? -
zaproponował barman i trzy pary błękitnych oczu zwróciły się ku
niemu.
Zrozumiał to spojrzenie.
- A może nie... - wycofał się szybko, napełnił talerzyki
orzeszkami, niepotrzebnie przetarł jakąś szklankę, pokręcił się i
zniknął na zapleczu.
- Byłem pewien, że wygram - oświadczył Virgil ponuro. - Dalej
nie rozumiem, jak to się mogło stać. Cóż ona takiego zrobiła? Jeździła
starym gratem, z psem w białym kaftanie... i opowiadała komunały.
Teraz sprawiedliwość w naszym mieście zależy od prawnika ze
stolicy. Niech Bóg ma nas w swojej opiece!
- Przykro mi, że to nie ty wygrałeś. - Wyatt klepnął brata po
ramieniu.
Morgan milczał; milczał tak cały wieczór.
- Może i ty mi coś powiesz, Morgan.
- Zjesz coś? Może precelka?
- Spróbuj powiedzieć coś na inny temat.
- W porządku. Współczuję ci, że przegrałeś.
- Spróbuj mi wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Może ty coś wiesz.
- Dajcie obaj spokój - powiedział Wyatt - nie ma o czym mówić.
Lepiej zbierajmy się i jedźmy do domu.
- Nie mów mi, co mam robić. - Virgil spojrzał na niego ze
złością. - Muszę się dowiedzieć, dlaczego przegrałem. Potrzebna mi
jest prawda, nawet nieprzyjemna, a nie wykręty. Słucham cię,
Morgan.
Brat oparł nogę w długim bucie o barowy stolik.
- Długo cię tu nie było, Virg - zaczął z namysłem - i w tym czasie
wiele rzeczy się zmieniło. Ludzie się pozmieniali, ty zresztą też. I to
nie na lepsze.
- O czym ty, do diabła, mówisz? Morgan pociągnął łyk piwa.
- Po co mnie pytasz, skoro nie chcesz usłyszeć odpowiedzi?
- Nie przerywaj mu, Virg - poparł Morgana Wyatt. - On wie, co
mówi.
- Ty też...
Nagle poczuł się samotny i odrzucony. Jego bracia zawsze byli z
sobą bardzo zżyci; on po śmierci rodziców opiekował się nimi raczej
jak ojciec, niż z nimi bratał.
- Ty też tak uważasz?
Wzrok Wyatta potwierdził jego wątpliwości.
- No to walcie - powiedział Virgil przez zaciśnięte zęby -
słucham. Możecie mnie nie oszczędzać.
- Długo cię tu nie było i wiele rzeczy się zmieniło. Tombstone
jest już innym miastem. Nie wszystko kręci się wokół naszego Koralu
i związanych z nim wspomnień. Odwiedza nas masa turystów,
powstały duże sklepy, nasze wyroby artystyczne i srebrna biżuteria są
znane w całym kraju.
- Wiem, wiem... - przerwał mu niecierpliwie Virgil.
- Ale może nie wiesz, że te wyroby, te wszystkie tkaniny i
naczynia związane z folklorem są źródłem, z którego płyną do
naszego miasta miliony dolarów.
- Miliony... dolarów?
- Właśnie. Takie transakcje wymagają obsługi prawnej, a kto jak
nie prawnik potrafi zadbać, żeby wszystko pod tym względem było w
porządku? To skomplikowane sprawy, wykraczające daleko poza
granice naszego stanu. Kto zna się na przemycie dzieł sztuki, na
fałszerstwach i kradzieżach? Ray Hartlan pracowała w Phoenix w
biurze prokuratora okręgowego. Ludzie uważają, że jest znakomitym
prawnikiem i zna się na swojej robocie. W pewnym sensie, zna się na
niej lepiej niż ty.
Morgan sięgnął po następną puszkę piwa i dodał:
- Potrzebny jest nam ktoś taki. To już nie jest miasteczko z
jednym koniem i jednym kowbojem, który przywiązuje go pod
jedynym saloonem w mieście. Dlatego przegrałeś, Virgil.
Virgil przywołał na pomoc całą swoją zdolność do nieujawniania
uczuć. Gdyby to wszystko powiedział ktoś inny, nie jego rodzony,
najmłodszy brat, od dawna już leżałby na ziemi z przetrąconą szczęką.
Po krótkiej walce z sobą zdołał się wreszcie opanować.
Morgan zawsze mówi prawdę, Morgan od dzieciństwa przejawia
osobliwą zdolność do właściwego oceniania ludzi i faktów. Ma w
sobie jakąś wewnętrzną busolę.
- Nawet jeśli to wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą, to
przegrałem z jakiegoś innego powodu.
- Racja. Po pierwsze, zjawiłeś się tu w stroju kalifornijskiego
bogacza i dałeś ludziom do zrozumienia, że nie potrzebujesz
pieniędzy. Innymi słowy, miasto Tombstone nie ma ci nic do
zaoferowania, jesteś od niego niezależny. Z nami, ze mną, z Desiree -
jest inaczej. My musimy tutaj pracować, żeby żyć. Po drugie, myślisz,
że jesteś najlepszy...
- Ja jestem najlepszy!
Morgan nie zareagował na okrzyk brata, lecz spokojnie ciągnął
swój wywód:
- Zachowywałeś się tak, jakbyś miał wygraną w kieszeni. Nie
przykładałeś się do walki, a to miasto lubi walki, zmagania, lubi samo
decydować o tym, kto jest najlepszy. Zawsze tak było. Ty o nic nie
walczyłeś, a Desiree - tak.
Tym razem Virgil musiał przyznać mu rację.
- A teraz, kiedy przegrałeś, siedzisz tu i litujesz się nad sobą,
zamiast przyjąć porażkę jak mężczyzna. Wydaje się nawet, że
zapomniałeś, że masz syna, który czeka na ciebie w domu. Chłopak i
tak już prawie nie ma matki, a teraz również ojciec gdzieś się
zawieruszył. I dokąd poszedł? Do knajpy. Siedzi i użala się nad sobą
jak stara baba, bo nie dostał gwiazdy szeryfa. Virgil wstał; żarty się
skończyły.
- Dość, Morgan.
Młodszy brat tkwił na swym miejscu nieporuszony.
- Dość? To dlaczego siedzisz tu zamiast lecieć do domu, do
Travisa? Desiree jest już na farmie i pomaga Caro przy dzieciach. A
ty? Dlaczego jeszcze nie wróciłeś do syna?
Virgil wolno skierował się ku bratu. Poczuł na ramieniu dłoń
Wyatta; była silna i powstrzymywała go przed zrobieniem głupstwa.
- Już wiem, na kogo głosowałeś, Morgan, o nic nie muszę pytać -
wycedził przez zęby.
Morgan spokojnie dokończył piwo, sięgnął po kapelusz i
skierował się do wyjścia.
- Nic nie wiesz - rzucił na odchodnym.
- Morgan! Poczekaj!
Wyatt cisnął kilka monet na ladę i pobiegł za bratem. Po drodze
podał Virgilowi kluczyki od samochodu i powiedział:
- Weź mój samochód. Ja jadę z Morganem, na mnie też czeka
rodzina... Chciałem ci tylko jeszcze wyjaśnić, że według mnie i
Morgana Desiree należy do naszej rodziny, jest przecież siostrą mojej
żony. Dlatego wolałbym, żebyś i ty tak myślał - ze względu na Caro,
na mnie, na co chcesz. Mnie głównie zależy na tym, żeby Caro miała
spokój, zwłaszcza teraz, więc gdybyś zaczął rozrabiać, sam cię
wyrzucę z tego miasta.
Virgil zrobił krok do tyłu jakby z obawy przed uderzeniem. W
jego wzroku nie było jednak cienia strachu, tylko bezbrzeżne
zdumienie.
Oczy Wyatta były ciemne i puste; Wyatt tak właśnie patrzył na
przestępców, z którymi walczył; nigdy tak nie patrzył na nikogo z
rodziny.
- Wyatt...
- Nic nie mów, Virg, śpieszę się do domu. - Ruszył ku drzwiom,
po czym nagle się zatrzymał. - I jeszcze jedno. Morgan głosował na...
ciebie. Warto, żebyś to wiedział.
Virgil Earp Bodine został sam.
Kiedy w jakąś godzinę później dojeżdżał do domu i parkował w
wydzielonej w tym celu części rancza, większość świateł była już
zgaszona. Spędził samotnie w barze jakiś czas, myśląc o Travisie, o
Desiree i o swych braciach.
Dobrze mu to zrobiło; przemyślawszy dokładnie to, co powiedział
mu Morgan i co milcząco poparł Wyatt, doszedł do wniosku, że bracia
mają rację. W ich rodzinnym mieście zaszły wielkie zmiany. Virgil
tego nie przewidział, nie dostosował się do nowych warunków i
dlatego został pokonany.
Jednak jedna przegrana walka nie oznacza jeszcze przegranej
bitwy.
Co z tego, że przegrał wybory? Na wyborach świat się nie
kończy. Zostanie zastępcą szeryfa i będzie miał oko na wszystko, co
dzieje się w mieście. Dopilnuje, żeby nowy szeryf właściwie
wypełniał swe obowiązki. Ponadto będzie miał więcej czasu dla syna.
Przecież przywiózł Travisa do Arizony po to, żeby go wychować na
prawdziwego Bodine'a. A jak mógłby go wychowywać, pracując
jednocześnie jako szeryf Tombstone?
Pełnił już tę funkcję i wiedział, że w biurze szeryfa pracuje się na
dwie zmiany. Pracownicy się wymieniają, ale szeryf musi być bez
przerwy na posterunku. Może lepiej, że tak się stało; trzeba się
pogodzić z losem i zrozumieć nową sytuację.
Spojrzał w ciemne okna rodzinnego domu. Zrobiło się późno,
wszyscy pewnie już się położyli. Przeproszę ich jutro rano,
postanowił, a teraz pójdę i pocałuję Travisa na dobranoc.
Ten cholerny Morgan, jak zwykle, miał rację. Przecież powiedział
mu po prostu to, co on, Virgil, sam już od jakiegoś czasu wiedział.
Czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego, dlatego wrócił do domu.
Głośno wypowiedziane słowa prawdy tylko mu pomogły; przecież
sam uczył braci, że zawsze trzeba sprawy stawiać jasno, niczego nie
owijać w bawełnę.
Przypomniał sobie książki, które czytał „chłopcom" po śmierci
rodziców. Dzisiejszego wieczoru dostał dowód, że jego metody
wychowawcze sprawdziły się doskonale. Może tylko powinien
nauczyć ich, by wypowiadali swe słuszne sądy nieco mniej obcesowo.
Morgan jest szczery aż do bólu, zawsze taki był.
Wszedł do domu, starym zwyczajem odłożył klucze na kamienny
gzyms kominka i szybkim krokiem ruszył na górę do sypialni.
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się do siebie; zrobił
słusznie, wracając do Arizony, i to nie tylko ze względu na Travisa,
ale na samego siebie. W Los Angeles człowiek jest anonimową
postacią, bezimiennym cieniem, na który nikt nie zwraca uwagi.
Rodzina nic tam nie znaczy; w Tombstone liczy się wszystko, a
najbardziej - więzy krwi.
Zajrzał do pokoju Travisa, ale chłopca w nim nie było. W
łazience nie było go także. Zauważył smugę światła wydobywającą
się spod drzwi w końcu korytarza i zapukał.
Dobrze naoliwione zawiasy sprawiły, że drzwi otworzyły się pod
jego dotknięciem. W łóżku smacznie spał Travis, u jego boku leżał
Oscar. Pies z niepokojem spojrzał na wchodzącego, obejmująca go
mała rączka chłopca drgnęła.
- Nie umiesz zapukać?
Desiree wyłoniła się z cienia i spojrzała na niego z naganą w
oczach. Dała mu jasno do zrozumienia, że nocna wizyta nie sprawiła
jej przyjemności.
- Pukałem, ale drzwi same się otworzyły. Co się stało? Dlaczego
mój syn śpi u ciebie?
- Obudził się, bo miał koszmarny sen, i nie wiedział, gdzie jest. A
ja nie miałam pojęcia, gdzie ty jesteś. - W jej głosie brzmiała
dezaprobata i przygana. - Morgan i Wyatt już się położyli i nie
chciałam ich budzić, a nie mogłam zostawić przestraszonego dziecka
samego w pustym pokoju. Dlatego zabrałam go do siebie.
Virgil lekko dotknął ramienia syna.
- Dziękuję, Desiree.
- Ray.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem, ale... Przerwał i
rozejrzał się po pokoju. Zobaczył otwartą szafę i rzeczy w walizce.
- Co ty robisz? - zapytał z niepokojem.
- Waśnie się pakuję. Przez jakiś czas pomieszkam w hotelu, a
potem coś sobie znajdę. Wyprowadzam się stąd.
Rozdział 4
- Nie możesz stąd odejść! Powiedział to tak gwałtownie, że
spojrzała na niego zdziwiona. Odezwała się dopiero po chwili:
- Nie mogę odejść, nie mogę wygrać wyborów, nie jestem w
stanie podołać funkcji szeryfa, i tak dalej. Ja po prostu nic nie mogę,
nic nie potrafię. Na szczęście, twoje przepowiednie nigdy dotąd się
nie sprawdzały. Są równie bez sensu jak twoje zachowanie. Moja
siostra ma poważne problemy ze zdrowiem i nie wolno jej
denerwować. W tym domu nie powinno być konfliktów. Zresztą, ja
również potrzebuję spokoju.
Odwróciła się do niego tyłem i zaczęła wyjmować resztę rzeczy z
szafy.
Virgil dalej stał bez ruchu. Nie wiedział, że Desiree aż tak
stanowczo zareaguje na jego zachowanie.
- Nigdy nie chciałem robić ci przykrości...
- Naprawdę? Takie bajki możesz opowiadać panienkom z
Kalifornii, bo na mnie to nie robi wrażenia. A teraz weź stąd swojego
syna i pozwól mi się pakować. Jest bardzo późno i jestem już
zmęczona.
Nie dodała „tobą", ale tak to właśnie zrozumiał.
- Po pierwsze, chciałem cię przeprosić, że tak tu wtargnąłem...
Skinęła głową, nie patrząc na niego.
- Przeprosiny zostały przyjęte, a teraz chciałabym, żebyś już
poszedł.
W jej głosie zauważył ten sam ton, co przedtem w głosie
Morgana: coś jakby znużenie i niesmak. Nigdy dotąd nikt nie zwracał
się do niego takim tonem.
- Posłuchaj, zachowałem się jak ostatni cham, bardzo cię
przepraszam. Nie potrafię przegrywać, to wszystko.
- A kto potrafi?
- Hotele są przepełnione, nigdzie nie znajdziesz miejsca, a bracia
mnie zamordują, jeśli spędzisz tę noc w samochodzie. Zostań, bardzo
cię proszę.
Desiree wyjęła z szafy stertę ubrań.
- Mogę pojechać do Tucson.
- To dwie godziny jazdy stąd, a szeryf nie może mieszkać tak
daleko od miejsca pracy. Wedle regulaminu nie wolno ci mieszkać
poza Tombstone. Chyba nie chcesz zaraz pierwszego dnia łamać
prawa.
- Ty draniu!
Ze złością cisnęła trzymane w ręku rzeczy z powrotem do szafy.
Virgil skrzywił się.
- Nie wydzieraj się tak, Desiree, bo obudzisz mi syna -
powiedział, naśladując nieco jej ton. - A teraz, skoro już ustąpiłaś...
- Ja ustąpiłam?
- Skoro jest jak jest, proponuję, żebyś się rozpakowała, a ja
zabiorę stąd Travisa i wszyscy pójdziemy spać. Jutro z samego rana
czeka nas mnóstwo pracy. Ale przedtem - wyciągnął do niej rękę -
chciałbym ci pogratulować. Walczyłaś fair i słusznie zwyciężyłaś.
Szczerze ci winszuję.
Desiree z wahaniem podała mu rękę. W jej oczach dostrzegł
podejrzliwość.
- Dziękuję - powiedziała krótko.
- To znaczy, że zostajesz?
- Dopóki sobie czegoś nie znajdę, zostaję.
- Nie musisz niczego sobie szukać.
- Tego nie jestem pewna.
Podeszła do łóżka, wzięła Oscara i usunęła się, żeby Virgil mógł
podejść do syna.
- Nie będziesz miała teraz zbyt wiele czasu dla Caro
- powiedział, pochylając się na śpiącym chłopcem. - Jak ona
sobie poradzi?
- To sprawa jej i Wyatta.
- Po prostu się martwię.
- Nie musisz. Sama dobrze wiem, jak postępować z moją
rodziną; nieważne, czy to są Hartlanowie czy Bodine'owie.
- A ja nie wiem?
- Przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie jestem tu kimś
obcym. I przestań się szarogęsić.
Virgil wyprostował się.
- Co prawda przegrałem wybory, ale jedna trzecia tego rancza
należy do mnie. Mogę robić, co zechcę, jestem tu u siebie. Ty zajmuj
się tym, co należy do ciebie, a mnie zostaw moje sprawy.
- Bardzo proszę, zajmuj się swoimi sprawami, ale z dala od
mojego pokoju.
Posadziła psa na łóżku, podeszła do drzwi i otworzyła je na
oścież.
- Dobranoc, panie Bodine.
- Dobranoc, panno Hartlan.
- Szeryfie Hartlan.
- Czy to nie za bardzo...
Chciał powiedzieć „oficjalnie", ale nie zdążył: Desiree już
zatrzasnęła za nim drzwi. Usłyszał jedynie dźwięk przekręcanego w
zamku klucza.
Desiree, mimo że poszła spać późno, obudziła się bardzo
wcześnie. Chłód idący od pustyni zawsze działał na nią lepiej niż
budzik. Usiadła na łóżku i poczuła na twarzy powiew świeżego
powietrza wpadającego przez otwarte okno. Pomyślała, że po raz
pierwszy, odkąd tu przyjechała, nie musi się zrywać i jechać do
miasta, żeby prowadzić kampanię przedwyborczą.
Rozejrzała się wokół i skonstatowała, że tak naprawdę nie
zdążyła jeszcze przyjrzeć się swojej sypialni. Dotąd rano bardzo
szybko wstawała i jechała do miasta rozmawiać z ludźmi. W mieście
wygłaszała przemówienia, odpowiadała na pytania, jadła coś i wracała
do domu zbyt zmęczona, żeby zauważyć swoje otoczenie. Tego dnia
wreszcie było inaczej. Przyjrzała się szczegółom umeblowania i
sprzętom. Widać było, że pokój urządzała kobieta: koronkowe firanki
musiały być pomysłem Caro, żaden mężczyzna nie wpadłby na ten
pomysł.
W rogu pokoju stało rzeźbione biurko, a na nim porcelanowy
wazonik. Drewniane łóżko pomalowane zostało w delikatne kwiatki,
podobnie toaletka z lustrem; dodatkowo zdobiły ją saszetki z
suszonymi kwiatami i liśćmi. Wszystko to niezbyt pasowało do
Desiree; pokój był raczej przeznaczony dla Cat. Pewnie się tu
wprowadzi, kiedy urodzi się drugie dziecko, a Desiree znajdzie sobie
coś w mieście.
Tak czy inaczej, pokój był miły i przytulny, i Desiree dobrze się
w nim czuła. Przeciągnęła się i nagle zmarszczyła czoło,
przypominając sobie wczorajszą wieczorną rozmowę z Virgilem.
Trudno to uznać za dobry początek. Podkurczyła nogi, podciągnęła
kołdrę i niechcący obudziła Oscara.
Jamnik ziewnął szeroko i przysunął się do niej. Gdy pogładziła
jego jedwabiste uszy, zamknął oczy i przewrócił się na grzbiet.
- Ty leniuchu, co ja mam z tobą dzisiaj zrobić? Nie mogę przyjść
pierwszego dnia do pracy z jamnikiem...
W Phoenix miała małe zamknięte podwórko, gdzie mogła go
wypuszczać. Oscar nie był przyzwyczajony do życia na wsi.
- Napędzą ci strachu te wszystkie konie i psy...
- Możesz go zostawić ze mną - dobiegł ją z korytarza głos
siostry. - Mogę wejść, Ray?
Desiree zerwała się z łóżka i podbiegła do drzwi, żeby je
otworzyć z klucza. Oscar niezadowolony schował się pod kołdrę.
- Wiem, że jesteś rannym ptaszkiem i dlatego przyszłam tak
wcześnie, żeby ci dać prezent.
Caro wysunęła zza pleców rękę; miała w niej dużą torbę
przepasaną czerwoną wstążką i ozdobioną kokardą tego samego
koloru.
- To dla ciebie. Desiree zamrugała oczami.
- Co to jest?
- Niespodzianka. Otwórz.
Caro z uśmiechem patrzyła, jak siostra niecierpliwie rozpakowuje
prezent.
- Co to... O Boże!
Jednym ruchem wydobyła z paczki mundur szeryfa: beżowy
komplet z insygniami i odznaką. Na jednej z przednich kieszeni
wyhaftowana była żółta gwiazda, stylizowana na tradycyjną gwiazdę,
jaką noszono w czasach Dzikiego Zachodu. Na ramieniu widniała
miniaturowa flaga Arizony: zachodzące słońce na błękitnym tle.
- Prawdziwy strój szeryfa!
- Nie chciałam, żebyś pierwszego dnia szła do pracy w dżinsach i
sportowej koszulce.
- Wydałaś mnóstwo pieniędzy! Nie trzeba było! Przecież dostanę
służbowe ubranie.
- Wiem, że głupio zrobiłam, ale nie mogłam się powstrzymać,
tak bardzo chciałam cię pierwsza zobaczyć w tym stroju. Mama i tata
byliby tacy dumni! Przykro mi, że Virgil przegrał, ale bardzo się
cieszę, że wygrałaś ty.
Desiree pogłaskała beżowy materiał.
- Prześliczny! Zwrócę ci połowę pieniędzy.
- Nie ma mowy. To jest prezent ode mnie i tak ma zostać.
Desiree poczuła, że nareszcie opada z niej napięcie ostatnich dni.
Teraz, w obecności siostry, mogła się otwarcie nacieszyć
zwycięstwem.
- Strasznie się cieszę. Pomyśl, co by było, gdybym nie wygrała.
Głupio byłoby mieć coś takiego w szafie!
- Byłam pewna, że wygrasz. Gratuluję, siostrzyczko. Jesteś dumą
rodziny Hartlanów.
Desiree ostrożnie położyła strój na łóżku i pocałowała siostrę w
policzek.
- Wyatt ma dla ciebie kolta. Da ci go, zanim ci wydadzą
służbową broń.
Desiree przypomniała sobie broń, jakiej używał Wyatt: duży
rewolwer, kaliber jedenaście milimetrów. Zmodernizowana wersja
tego, czym posługiwali się szeryfowie na Dzikim Zachodzie.
- Da ci go osobiście. Trzyma go w zamkniętej szafie na dole, bo
kiedy w domu są dzieci, trzeba bardzo uważać.
- Ma rację. Nawet kiedy nie ma dzieci, broń nie może leżeć na
wierzchu. Będę robiła tak samo, przyrzekam.
- To dobrze, bo Cat jest strasznie ciekawska i wszędzie musi
zajrzeć. Jeszcze jedno: Wyatt zamówił dla ciebie kapelusz. Dostarczą
ci go dziś albo jutro rano do biura.
- Do mojego biura, do mojego własnego biura... Nie mogę w to
uwierzyć.
- Połowa mieszkańców tego miasta też z trudnością w to wierzy.
Ale teraz nie stój tak, tylko się przebieraj. Umieram z ciekawości, jak
w tym będziesz wyglądać.
Desiree zrzuciła przez głowę koszulę nocną i zaczęła grzebać w
walizce w poszukiwaniu stanika.
- Podoba ci się ten pokój? Wiem, że nie jest w twoim stylu, ale...
- zaczęła z wahaniem Caro. - Sama go urządzałam.
- Jestem nim zachwycona. Jest cudowny.
- Bardzo się cieszę. Chyba musisz coś z tym zrobić, to nie może
tak stać na środku pokoju...
Caro niepewnie spojrzała na walizkę.
- Zaraz to sprzątnę. Przecież jestem w domu, muszę się
rozpakować.
Twarz Caro nieco się rozpogodziła, ale w jej oczach pozostał cień
niepokoju.
- To dobrze. Bałam się, że będziesz chciała się wyprowadzić.
- Co? Dlaczego?
Caro w milczeniu głaskała Oscara po grzbiecie.
- Ray, w tych starych domach głos daleko niesie - wyjaśniła po
chwili.
Desiree zaczęła wkładać strój szeryfa; kiedy się odezwała, jej głos
zabrzmiał swobodnie i nonszalancko.
- To, że byłam potwornie zmęczona, a Virgil nie umiał pogodzić
się z przegraną, nie znaczy, że zaraz mam się wyprowadzać. Chociaż
ze względu na was i wasze powiększające się rodziny pewnie
powinnam sobie coś znaleźć. Będziecie potrzebowali miejsca.
- Mamy czas. Na wiosnę Wyatt chce rozbudować dom, więc
musisz sobie znaleźć inny pretekst. To znaczy, jeśli naprawdę tu ci się
nie podoba i zamierzasz się wyprowadzić.
- Bardzo mi się tu podoba i nie mam zamiaru nigdzie się
wyprowadzać.
Desiree zapięła spódnicę.
- Zostanę, nic się nie martw. Znasz mnie, lubię mieszkać sama,
ale teraz mam ochotę dla odmiany pomieszkać trochę z rodziną.
Przecież po to tu przyjechałam.
- Bardzo się cieszę, że tu jesteś, Ray.
- Ja też, siostrzyczko.
Zapięła ciężki skórzany pas i z miną modelki stanęła przed Caro.
- Może być?
- Wykapany John Wayne. Brakuje ci tylko spluwy i kapelusza.
Desiree roześmiała się radośnie.
- John Wayne nie używał pudru ani szminki, o ile wiem.
- Dzięki Bogu.
Oscar niespokojnie podrapał w drzwi.
- Mam go wyprowadzić? - zapytała Caro.
- Niczym się nie zajmuj, damy sobie radę.
- Powiedziałam już, że możesz go zostawić ze mną. Cały dzień
siedzę tutaj sama i tęsknię za Cat i Wyattem. Jestem za słaba, żeby
zajmować się Cat i jeździć z Wyattem do miasta.
- W takim razie Oscar dotrzyma ci towarzystwa. W razie czego
dzwoń do mnie, a teraz muszę już lecieć.
Ucałowały się.
- A teraz wyprowadź Oscara, jeśli chcesz oszczędzić swój nowy
dywan.
- Idę. Szeryfie...
- Tak?
- Powodzenia.
Po wyjściu siostry Desiree zrobiła makijaż, uczesała się starannie,
zeszła do kuchni, wypiła filiżankę kawy i poszła do samochodu.
Postanowiła zaraz rano pojechać do biura, a śniadanie zjeść później.
Ktoś wstał jeszcze wcześniej niż ona i czekał teraz na nią przy
samochodzie.
- Travis? Co ty tu robisz?
- Czekałem na ciebie. Mogę z tobą pojechać?
- Kochanie, ja jadę do pracy.
- Wiem. Chciałbym być zastępcą szeryfa, tak jak tata. Umiem już
jeździć konno, wiem, jak się strzela. Możesz mi pokazać swoją
spluwę?
Nie podobał jej się sposób, w jaki to powiedział. Otworzyła
drzwiczki samochodu i powiedziała:
- Byłoby lepiej, żebyś o tym porozmawiał ze swoim ojcem.
- Już go prosiłem, ale odmówił. - Travis spuścił oczy. - Nie chcę
dziś znowu jechać do tych śmierdzących nietoperzy!
- Nie dziwię ci się, ja też za nimi nie przepadam. Co zwykle
robiłeś o tej porze w domu?
- Rano miałem lekcje z nauczycielem, a potem szliśmy z
kolegami na plażę. Braliśmy deski i jeździliśmy na falach. Tutaj nie
ma ani plaży, ani oceanu - powiedział z żalem w głosie.
- Bardzo ci współczuję. Sama wiem, jak trudno się przyzwyczaić
do nowego.
- Tęsknię za domem, a ty?
- Ja też. Zwłaszcza za rodziną i przyjaciółmi. Moi rodzice i
krewni mieszkają w Phoenix.
- Twój chłopak też?
- Mój były chłopak - poprawiła go. Travis robił na niej wrażenie
zbyt dojrzałego jak na swój wiek.
Zostawił mnie, pomyślała, rzucił i sobie poszedł, tak to było.
- Ja bardzo tęsknię za moją dziewczyną. Jeździliśmy razem z
naszymi ochroniarzami do Disneylandu. Jej mama jest producentem,
robi filmy razem z moją mamą. Boję się, że Heather znajdzie sobie
teraz nowego chłopaka. Tak jak ty.
Ile ten smarkacz właściwie ma lat?
- Na razie nie mam takich planów.
- Ja też nie.
Travis kopnął kamień.
- Heather płakała, kiedy się żegnaliśmy, ale ja nie. Dała mi tę
koszulkę.
- Dobrze jest popłakać sobie, kiedy się jest smutnym. Ja zawsze
płaczę. Pokaż mi się w tej koszulce.
Travis wyprostował się i spojrzał na nią oczami swojego ojca.
- Wyglądasz w niej bardzo... interesująco.
- Naprawdę?
- Tak. Heather ma bardzo dobry gust.
- To mogę jechać w niej z tobą do twojego biura?
- Bardzo chętnie bym cię wzięła, ale naprawdę nie mogę.
Twarz chłopca sposępniała, Desiree zrobiło się go żal.
- Zapytaj moją siostrę, czy pozwoli ci zostać z nią w domu.
- Ciocię Caro?
- Tak. Pomożesz jej, ona niezbyt dobrze się czuje.
- Tak, wiem.
- Pomożesz jej zająć się Oscarem. Chłopiec nieco się
rozchmurzył.
- Naprawdę? Mógłbym?
- Oczywiście. Oscar, zupełnie tak samo jak my, bardzo tęskni za
domem. Nie mogę go zabrać z sobą, a będzie mu smutno samemu w
obcym domu. Zaopiekuj się nim i Caro.
- Oscar jest strasznie fajny. Prosiłem ojca, żeby mi kupił psa, ale
powiedział, że nie mogę mieć psa, bo wtedy jeszcze bardziej
rzucałbym się w oczy i dziennikarze nie daliby nam spokoju. To by
bardzo utrudniło pracę ochroniarzom. Paparazzi nie daliby nam żyć,
mnie i mamie. - Chłopiec powiedział to tak, jakby mówił o czymś
zupełnie normalnym.
Desiree uśmiechnęła się do niego.
- Będziesz mógł się bawić z Oscarem zawsze, kiedy tylko
zechcesz, oczywiście, jeśli twój ojciec się na to zgodzi. Powiedz Caro,
że to ja cię poprosiłam, żebyś pomógł jej opiekować się Oscarem.
- Dziękuję. Dziękuję, ciociu.
- Bardzo proszę, i możesz mnie nazywać Ray. Pocałowała go w
policzek. Wyczuła jego skrępowanie.
Chłopiec musi się tu czuć bardzo obco, pomyślała, trzeba będzie
się nim zainteresować i jakoś mu pomóc. Gdy tylko znajdzie wolną
chwilę, porozmawia z nim dłużej. Na razie niech zajmie się Oscarem,
a potem może uda się zdobyć dla niego jakiegoś psa na własność.
Virgil powinien się zgodzić.
- Zaopiekuj się ciotką i psem, teraz ty dla odmiany będziesz ich
ochroniarzem. Wiem, że z tobą nic im nie grozi. Mogę spokojnie
jechać do pracy.
Gdy Travis uśmiechnął się, jego twarz zrobiła się bardzo podobna
do twarzy jego sławnej matki. Desiree pomyślała, że z takim
wyglądem i sylwetką za kilka lat będzie prawdziwym pożeraczem
serc...
Otworzył przed nią drzwi samochodu i lekko się ukłonił. Widać
było, że odziedziczył po Bodine'ach ich nieco staroświeckie maniery.
Desiree usiadła za kierownicą i spojrzała na stojącego przy
samochodzie chłopca.
- Bardzo ci dziękuję, porozmawiamy, jak wrócę.
- Bardzo proszę. Do widzenia.
Zatrzasnął drzwiczki, Desiree zapaliła silnik i na pożegnanie
pomachała Travisowi ręką.
Biedne dziecko. Nie dość, że jego rodzice się rozwiedli, to jeszcze
musi przyzwyczajać się do zupełnie nowego życia - i to tu, na tej
nieprzyjaznej pustyni. Musi strasznie tęsknić za matką, za
przyjaciółmi, za domem...
Trzeba będzie się bliżej zainteresować chłopcem. Na razie jednak
trzeba się zainteresować nową pracą. Opuściła posiadłość Silver
Dollar i skierowała się w stronę Tombstone. W stronę swojego miasta.
Biuro szeryfa znajdowało się na Fremont Street w budynku
przylegającym do ratusza. Z tyłu za nim rozciągał się Koral.
Cała nadzieja w tym, przemknęło Desiree przez myśl, że w
środku to wszystko jest bardziej nowoczesne niż te przedpotopowe
budynki. Chyba mają tam jakieś komputery. Nie wyobrażam sobie
pracy z piórem w ręku, a co gorsza przy jakiejś rozklekotanej
maszynie do pisania! W Phoenix było jednak zupełnie inaczej...
Podobnie jak siostra, Desiree lubiła pracować na nowoczesnym
sprzęcie. Zawsze uważała, że im mniej czasu zajmuje robota
papierkowa, tym staranniej i skuteczniej można się zająć prawdziwą
pracą. Bodine'owie wyglądają na tradycjonalistów, a biuro szeryfa
pewnie urządzili według własnego gustu. Postanowiła nie przejmować
się na zapas; w razie czego będzie chyba można zakupić jakiś
komputer.
Nie trzeba tracić nadziei i nie trzeba z góry się uprzedzać.
Wszystko może jest inaczej. Energicznie zaparkowała na miejscu
przeznaczonym dla służbowych pojazdów, rzuciła okiem na swoje
odbicie w lusterku i wysiadła z samochodu. Potem pewnym krokiem
ruszyła w stronę swego nowego miejsca pracy.
Virgil już tam był i widział, jak wchodziła. Zdumiała go pewność
i zdecydowanie jej ruchów. Zupełnie jakby bywała już tu wiele razy...
Wkroczyła do biura z głową wysoko podniesioną i spokojną,
lekko uśmiechniętą twarzą. Wyglądała nadzwyczajnie.
A do tego miała na sobie strój szeryfa! To pewnie sprawka Caro.
Virgil przesunął bacznym wzrokiem po beżowym komplecie Desiree;
niczego nie brakowało. Od patek na ramionach po broń przy pasku,
wszystko było jak należy. Włożyła nawet długie buty!
Nie miała tylko kapelusza, a to oznacza, że wedle regulaminu jej
mundur nie jest kompletny. Sam Virgil ubrany był w dżinsy, koszulę
pożyczoną od Wyatta i za duże, niewygodne buty, które pożyczył mu
Morgan. Wiedział, że nie ma prawa włożyć munduru, zanim nie
zostanie zaprzysiężony na stanowisko zastępcy szeryfa.
Czekał, aż Desiree, czyli szeryf Hartlan, to załatwi.
- Dzień dobry, panno Chilton - powiedziała swobodnym głosem i
spojrzała na sekretarkę. - Czy dostarczono już mój kapelusz?
- Położyłam go na krześle przy pani biurku. I proszę mówić do
mnie po imieniu, mam na imię Marta.
- Dziękuję, Marto.
Desiree sięgnęła po kapelusz, przymierzyła go, a potem jednym
zgrabnym ruchem rzuciła wprost na stojący obok ekspresu do kawy
wieszak. Kapelusz malowniczo zawirował i znieruchomiał.
Virgil o mało nie wzruszył ramionami. Boże, co za żałosne,
cyrkowe sztuczki. I to ma być szeryf naszego miasta...
- Widziałam to na jakimś filmie, John Wayne tak robił - rzuciła
Desiree i usiadła za biurkiem. - Ćwiczyłam to przez całe dzieciństwo.
Ręce do góry, kto nie lubi Johna Wayne'a?
Nikt nie podniósł ręki.
- To się dobrze składa. Nie muszę nikogo zastrzelić. Obecni w
pokoju roześmiali się. Nawet Virgil musiał w duchu przyznać, że
potrafiła przełamać lody. Wejście jej się udało, zobaczymy, co zrobi
dalej...
- Jamie, mógłbyś mi złożyć poranny raport? Jamie,
dotychczasowy zastępca szeryfa, podniósł się zza biurka.
- Nie musisz wstawać. Kiedy tu jestem, możesz mnie traktować
tak, jak traktowałeś Wyatta.
Virgil obrzucił wzrokiem jej kształtną, kobiecą sylwetkę.
Powodzenia, Jamie, nasz nowy szeryf rzeczywiście jest bardzo
podobny do Wyatta, zwłaszcza z tym biustem i całą resztą. Swoją
drogą ciekawe, czy bez tego opakowania jest równie ponętna? Nigdy
dotąd nie patrzył na nią w ten sposób; przypuszczał nawet, że ten typ
kobiety nigdy go nie zainteresuje.
Z zamyślenia wyrwał go głos Jamiego:
- Od wczorajszego wieczoru zgłoszono nam jedną zaginioną
krowę, dwa przypadki niewłaściwego parkowania i jedną stłuczkę
ciężarówki.
- To wszystko?
- Po południu mamy mieć spotkanie z młodzieżą szkolną na
temat narkotyków. Dzień zapowiada się całkiem spokojnie.
- W takim razie możemy teraz załatwić kilka formalnych spraw.
Marto, czy możesz mi dać papiery wszystkich osób zatrudnionych w
biurze?
- Już wszystko przygotowałam. Pomyślałam sobie, że pewnie
zechce je pani przejrzeć.
Marta, jak zwykle gorliwa i zorganizowana, wstała i położyła
żądane teczki na biurku szeryfa. Desiree przejrzała szybko papiery.
- W takim razie nie ma na co czekać. Teraz się poznamy, a zaraz
potem zaprzysięgniemy mojego nowego zastępcę i bierzemy się do
pracy.
Widać, że zna się na rzeczy. W porządku, zostanę jej zastępcą...
Prezentacje nie trwały długo. Oprócz Jamiego i Marty, w biurze
szeryfa zatrudnionych było jeszcze dwóch mężczyzn, z których jeden
znał biegle hiszpański, i jedna kobieta, Mary Ann Brown, która tej
nocy miała dyżur i została tylko po to, żeby poznać nowego szefa.
- Jak rozumiem, teraz pierwszym zastępcą będzie Vir - gil - rzekł
Jamie zrezygnowanym głosem. - Bodine'owie zawsze spadają na
cztery łapy.
Desiree powiodła wzrokiem po obecnych.
- Nazywam się Hartlan, nie Bodine, i dobieram sobie
współpracowników, nie kierując się kryterium nazwiska, tylko
umiejętności profesjonalnych. Uważam, że Jamie jest ze wszystkich tu
obecnych osobą najbardziej doświadczoną i odpowiednią, żeby być
moim pierwszym zastępcą.
Virgil nie wytrzymał:
- Jestem równie doświadczony jak on.
- Jeśli chodzi o sprawowanie funkcji zastępcy szeryfa, Jamie ma
więcej doświadczenia niż ty. Nigdy nie byłeś zastępcą, byłeś
szeryfem, a to nie to samo. Ale a propos, Jamie, dlaczego ty właściwie
nie ubiegałeś się o urząd szeryfa?
- Nie interesuje mnie to. Mam dość dużą rodzinę i nie mogę stale
siedzieć w pracy. Lubię sobie pogadać z dzieciakami i spokojnie zjeść
z żoną kolację. Wolę być zastępcą szeryfa niż szeryfem.
Desiree skinęła głową.
- Rozumiem.
Virgil próbował nie okazać wzburzenia. Cholera jasna, przecież
to ja miałem być pierwszym zastępcą! Skoro już nie jestem szeryfem,
to powinienem być chociaż pierwszym zastępcą, co ona sobie myśli...
- Jamie, chcesz coś jeszcze powiedzieć? - zapytała Desiree.
Tym razem, zgodnie z jej poleceniem, Jamie nie wstał z miejsca.
- Tak... Chciałbym jeszcze dodać, że tutaj jest mnóstwo
odpowiednich ludzi i niejeden byłby na pewno dobrym zastępcą
szeryfa. Ale ja... jeśli nim dalej zostanę, będę wypełniał swoje
obowiązki lojalnie i uczciwie. Będę słuchał tylko pani rozkazów i
robił wszystko tak, jak pani każe. Nie tak, jak powie Wyatt albo
Morgan, albo Virgil. Nie będę dyskutował ani mówił, co ma pani
robić, będę słuchał i wykonywał polecenia. To wszystko. Tak sobie
wyobrażam swoją pracę.
Virgil dostrzegł wzruszenie na jego twarzy i zauważył, jakie
wrażenie przemowa Jamiego zrobiła na Desiree. Wiedział już, kto
zostanie pierwszym zastępcą szeryfa; szeryf nie musiał nic mówić.
- Marto, zostaw swoją robotę, teraz będziemy zaprzysięgać
Jamiego na mojego zastępcę.
- Ale przecież... - Sekretarka przeniosła zdumiony wzrok na
Virgila.
- Nic nie mów, Marto - odezwał się Virgil. - Desiree ma prawo
decydować.
Czuł się podle; był rozczarowany, a co gorsza, obudziło się w nim
poczucie winy. Wszystko było jasne: ci dwoje, Desiree i Jamie, są
entuzjastycznie nastawieni do swojej pracy, lubią ją i chcą ją
wykonywać, a on, Virgil, jest pusty i wypalony w środku.
Wypaliły go lata pracy w Hollywood. Zdał sobie z tego sprawę
wtedy, w Kalifornii, kiedy stał w ogrodzie nad tym nieszczęsnym
Mitchellem Gibsonem i tą nieletnią gwiazdką. Był stary i zmęczony;
był pusty w środku. Zawsze myślał, że jest silny, stanowczy i
skuteczny, że jest człowiekiem, któremu można powierzyć życie. A
teraz Desiree Hartlan publicznie stwierdza, że bardziej ufa jakiemuś
obcemu facetowi.
To boli, to bardzo boli. On nazywa się Bodine, a Bodine to ktoś,
komu wszyscy ufają. Wszyscy oprócz tej kobiety.
Poczuł nagle, że musi ją przekonać, że musi przekonać jedyną
osobę na świecie, która w niego wątpi, że potrafi być tym, za kogo
zawsze siebie uważał.
- W takim razie... mogę pełnić w biurze jakąś inną funkcję -
powiedział opanowanym głosem. - Każdą, którą szeryf mi wyznaczy.
Desiree zajrzała do dokumentów.
- Mógłbyś chyba być tylko drugim zastępcą.
- W porządku.
- Zgadzasz się?
- Oczywiście.
I nie rób takiej zdumionej miny, Ray. Mówię zupełnie poważnie,
od lat tak poważnie nie mówiłem. Zaraziłaś mnie swoim
entuzjazmem, zgoda, ale entuzjazm to jedno, a czujność to drugie.
Będę cię czujnie obserwował i będę... nad tobą czuwał.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Desiree wstała i skinęła na
Martę.
- Bądź tak dobra, przynieś mi Biblię i zaprowadź mnie do
najbliższej flagi. Jamie pójdzie na pierwszy ogień.
Jamie podniósł rękę i uroczyście złożył przysięgę, że będzie
służył miastu Tombstone i stanowi Arizona, przestrzegając wiernie
amerykańskiego prawa. Potem nadeszła kolej Virgila.
Położył dłoń na starej wysłużonej Biblii, na którą przysięgały
pokolenia Earpów i Bodine'ów. Poczuł ciężar tradycji, prawdy i
sprawiedliwości. Słowa wypowiadanej przysięgi głębokim echem
rozległy się w jego sercu.
- W obliczu Boga i ojczyzny przyrzekam, że będę strzegł prawa
wszystkich obywateli do życia w spokoju i bezpieczeństwie.
Czuł, że znowu staje się strażnikiem prawa; nie będzie już
ochroniarzem, któremu płacą za to, żeby sprawnie posługiwał się
swoimi muskułami. Będzie strażnikiem prawa.
Nieważne, że nie jest szeryfem. Jest na swoim miejscu i nosi
odznakę, którą zawsze kochał.
Virgil Bodine naprawdę wrócił do domu.
Rozdział 5
Poczuła, że kurczy jej się żołądek i spojrzała na stary zegarek po
dziadku, który zawsze nosiła. Boże, już prawie trzecia! Nic dziwnego,
że jest tak strasznie głodna.
Siedziała od rana nad papierami, próbując zorientować się, co ją
czeka. Zwolniła Mary Ann do domu, wysłała Jamiego do szkoły na
pogadankę o narkotykach i posadziła Virgila nad dokumentacją
ostatnich spraw, jakie napłynęły do biura szeryfa. Dzień pracy
dobiegał końca i prawie nie zauważyła, kiedy to się stało. Wkrótce
miała nadejść druga zmiana.
Właściwie mogę tu zostać i siedzieć tak aż do wieczora,
pomyślała i sięgnęła do ostatniej teczki. Pobieżnie przejrzała skargę
jednego z mieszkańców miasta, który się domagał, aby coś zrobić z
turystycznymi autobusami regularnie zagradzającymi mu wjazd do
garażu.
Powiadomiła tych pracowników, którzy urzędowali po południu,
że Virgil znowu pracuje w biurze, i sięgnęła po kluczyki do
samochodu.
Jutro przyjdę wcześniej, zjem śniadanie z Jamiem i sobie
pogadamy. Potem porozmawiam z Mary Ann, dzisiaj ledwo mi
mignęła. Około dziesiątej przejrzymy z Martą nasz budżet i
zastanowimy się, co z tymi nowymi komputerami; na razie wezmę z
domu mojego laptopa. Nie zamierzam pracować na tym
przedpotopowym sprzęcie, który tutaj mają. Stary komputer to gorsze
niż gęsie pióro. Marta też musi mieć nowy sprzęt, musi sporządzić
kompletną bazę danych.
Co jeszcze? Aha, miałam kupić suchą karmę dla psa. Chyba mają
tu coś takiego. Jestem wykończona. Wracam do domu i kładę się spać.
- Wyglądasz na kogoś, komu przydałaby się drzemka. Virgil
czekał na nią przy samochodzie.
- Już taka jestem, lubię sobie popracować, a potem pospać. Masz
do mnie jakąś sprawę?
- Chciałem prosić, żebyś mnie podwiozła. Przyjechałem rano z
jednym z naszych pracowników, a teraz nie mam jak wrócić do domu.
Wszystkie samochody są potrzebne na farmie, a mój jeszcze nie
przyjechał z Los Angeles.
- Mogłeś się rano zabrać ze mną.
- Nie wiedziałem, jak na mnie zareagujesz.
Jego zachowanie zdziwiło ją, tak jak poprzednio zdziwiła ją jego
gotowość zostania drugim zastępcą. Spodziewała się raczej urażonej
dumy, a nawet wybuchu gniewu. Tymczasem Virgil potulnie, bez
słowa skargi, przyjął zaproponowane mu stanowisko, mimo że dragi
zastępca szeryfa jest po prostu zwykłym pracownikiem biura.
Może go nie doceniła, może Virgil Bodine to coś więcej niż
pewne siebie zachowanie i eleganckie garnitury.
- Wsiadaj, już i tak siedzieliśmy w pracy zbyt długo.
- Dziękuję. Otworzył przed nią drzwi.
- Może ty będziesz prowadził - powiedziała, podając mu
kluczyki. - Ja jestem wykończona, od dawna tak nie pracowałam. Ale
będziemy musieli przystanąć po drodze, bo muszę załatwić kilka
rzeczy. Jeśli się bardzo nie śpieszysz, to może mnie podwieziesz.
- Nie ma sprawy.
Wziął od niej kluczyki i zajęli w samochodzie miejsca.
- Gdzie pojedziemy najpierw? - Virgil spojrzał na nią pytająco.
- Pojedziemy do sklepu, bo muszę kupić jedzenie dla psa, ale
najpierw chciałabym zajrzeć do szpitala.
- Coś się stało?
- Chcę wynająć dla Caro prywatną pielęgniarkę albo jakąś
pomoc, żeby Cat mogła zostawać w domu.
Virgil pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Nie warto tam jechać, w Tombstone nie znajdziesz takiej
pielęgniarki. Wyatt już próbował, trzeba jechać do Tucson.
- Caro nie zgodzi się, żeby jakaś zupełnie obca osoba opiekowała
się jej córką.
A ja przyrzekłam, że coś jej załatwię... Teraz, kiedy zostałam
szeryfem, sama nie będę mogła w niczym jej pomóc.
Virgil zwolnił; dojeżdżali do sklepu spożywczego.
- A co myślisz o matce Jasenthy? Może Lozen mogłaby zająć się
małą? - zapytała.
- Lozen?
- Tak. Jest lekarzem pediatrą, pracuje w szpitalu w Tucson,
prawda?
- Tak, słyszałem, że jeszcze tam pracuje i że nie wyszła
ponownie za mąż.
- Może przyjedzie tutaj, jeśli ją o to poproszę.
- Trudno powiedzieć, a ją samą trudno zastać w domu. Rzadko
bywa u siebie, większość czasu spędza w rezerwatach, gdzie za darmo
leczy ludzi. Lepiej pogadaj z Jasenthą.
Zaparkował na małym parkingu przed sklepem i spojrzał na
Desiree wyczekująco.
- Mam ci zrobić zakupy?
- Nie, dam sobie radę - odparła, żałując, że jej odpowiedź
wypadła znacznie bardziej szorstko, niż to planowała.
Virgil uśmiechnął się i poczuła, że się czerwieni. Uważaj,
pomyślała, uważaj, Desiree. Nie wolno mieszać przyjemności z
obowiązkiem, to się zwykle źle kończy.
Zwłaszcza jeśli obie strony mieszkają pod jednym dachem i jedna
z nich jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną!
- Ten upał jest bardzo męczący - mruknął pojednawczo Virgil.
- Nie zapominaj, że ja też jestem z Arizony!
- Ale tu, u nas, jest cieplej niż w Phoenix. Większość
pomieszczeń nie jest klimatyzowana i mam wrażenie, że nasz szeryf
słabo to znosi. Zastań w samochodzie, powiedz mi tylko, czego
potrzebujesz. Dla mnie to żaden kłopot, sam też mam kilka rzeczy do
kupienia. Za jednym zamachem zrobię i twoje sprawunki.
- W takim razie w porządku. Kup Oscarowi torbę karmy mięsnej
i taką kostkę do gryzienia. - Otworzyła torebkę i podała mu pieniądze.
- I może jeszcze witaminy, bardzo dawno nie dostawał witamin.
- Dobrze. Zaraz wracam.
Przez chwilę patrzyła, jak Virgil znika we wnętrzu sklepu, a
potem oparła się i przymknęła oczy. Czuła na twarzy lekki powiew
wiatru. Odpięła pasy i na chwilę pogrążyła się w rozmyślaniach. Może
niesłusznie była wobec niego tak surowa, może oceniła go zbyt
pochopnie?
Odkąd przestał być jej konkurentem, stał się naprawdę zupełnie
inny. Współpraca z kimś takim może być nawet bardzo przyjemna. Z
zamyślenia wyrwało ją dopiero stukanie w szybę.
Zamrugała oczami. Czyżby Virgil już uporał się z zakupami?
Wyprostowała się i spojrzała na dwór.
Za szybą stał... Albert Jondell.
Zesztywniała i wyprostowała się jeszcze bardziej; senność
natychmiast gdzieś się ulotniła. Opuściła szybę i powiedziała:
- Odejdź od samochodu. Ręce trzymaj tak, żebym je widziała.
Pomacała rękojeść rewolweru, potem szybko wysiadła i stanęła
naprzeciwko mężczyzny, który sądził, że zniszczyła mu życie.
Nie przypominał dzikiej bestii ani zwyrodniałego potwora.
Wyglądał zupełnie normalnie, i właśnie to wprawiło ją w popłoch.
Potem, gdy uprzytomniła sobie, że jest zdolny do wszystkiego,
przebiegł ją zimny dreszcz.
- Co tu robisz i czego chcesz, Jondell?
- Tak to się mówi do uczciwego obywatela?
- Ty jesteś uczciwym obywatelem? Pierwsze słyszę.
- Ja. We własnej osobie, droga pani.
- Jestem szeryfem - poprawiła go chłodno - i masz odnosić się z
szacunkiem do odznaki, którą noszę. Nawet jeśli nie szanujesz mnie,
masz szanować mój urząd.
Twarz Jondella poczerwieniała.
- W porządku, szeryfie.
- A teraz może mi powiesz, czego chcesz.
- Nie mam gdzie przenocować! Byłem właśnie na polu
kempingowym, tym dla samochodów osobowych z przyczepami i
ciężarówek. Mają wolne miejsca, ale...
- Pozwól mi zgadnąć... Nie chcą cię wpuścić.
- Mówią, że wszystko zajęte.
- A tak nie jest?
- Nie, do cholery, nie! Tak nie jest, szeryfie.
- Dlaczego cię to dziwi? - Oczy Desiree zwęziły się, głos stał się
zły i syczący. - A zresztą, co ty robisz na tutejszym kempingu?
- Szukałem pracy. Dzięki tobie nikt w Phoenix nie chce mnie
zatrudnić. Nie mam z czego żyć.
- A to już nie jest mój problem.
- Właśnie, że jest. Znalazłem sobie pracę w połowie drogi do
Tucson. Zapytałem na stacji benzynowej i coś mi dali.
Desiree poczuła gęsią skórkę. To znaczy, że będzie go miała tuż
pod bokiem; nigdy się od niej nie odczepi!
- Znalazłeś sobie pracę niedaleko Tombstone?
- Tak, przy autostradzie. Będę malował słupki. Desiree spojrzała
na niego wrogo.
- Nareszcie zawsze będę wiedziała, gdzie cię znaleźć. Wizja, że
Jondell będzie tuż obok, a do tego dobrze widoczny z powodu
charakterystycznego, jaskrawego stroju, jaki noszą robotnicy drogowi,
miała w sobie coś złowrogiego i absurdalnego zarazem.
- To podła robota, nie taka, jaką miałem przedtem. Zmierzył ją
wzrokiem i uśmiechnął się zjadliwie.
- Widzę, że nie tylko ja zmieniłem robotę na gorszą. Już się nie
jest prawnikiem w eleganckiej todze, co?
- Nie interesują mnie pańskie komentarze, panie Jondell.
Gratuluję, że znalazł pan sobie pracę, i życzę miłego dnia.
Odwróciła się, próbując odejść, lecz ją zatrzymał.
- Nie tak szybko. Nie dadzą mi roboty, jak nie będę miał gdzie
mieszkać. Teraz, po tych wszystkich wydatkach na adwokata, mogę
sobie pozwolić tylko na namiot na kempingu. Oboje musimy z żoną
pracować, żeby nie stracić domu, który mamy w Phoenix. Za nic nie
możemy stracić naszego domu!
Nie myśl, że mnie wzruszysz, pomyślała Desiree. Przez ciebie
Linda straciła coś więcej niż dom. Ona nigdy już nie wróci do siebie,
będzie innym człowiekiem, będzie okaleczona na całe życie. Nie
myśl, że mnie wzruszysz swoimi łzawymi historyjkami o utraconym
bezpowrotnie domu.
- Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała.
- A powinno! Mam pieniądze na opłacenie miejsca i muszą mnie
wpuścić. Nie jestem zbrodniarzem! Nie mogą mnie odpędzić jak psa!
- Myślę...
Już chciała powiedzieć, że powinien o tym wszystkim pomyśleć,
zanim skrzywdził Lindę, ale ktoś jej przerwał.
- On ma rację.
Odwróciła głowę i ujrzała Virgila.
- Sama się tym zajmę - rzekła ostrzegawczym tonem.
- Chciałbym tylko trochę pomóc. Ma pan prawo zatrzymać się na
kempingu, panie... Nazywa się pan Jondell, prawda?
- Tak. Czy to znaczy, że mi pomożecie? Desiree spojrzała na
Virgila.
- Powiedziałam, że sama się tym zajmę.
Virgil zaczął umieszczać torby z zakupami na tylnym siedzeniu
samochodu.
- Sądzę, że pan Jondell rozumuje w ten sposób: nie zostałem
skazany, nie jestem zbrodniarzem, mam te same prawa co każdy
obywatel. Ma rację i prawo jest po jego stronie.
Desiree nie wierzyła własnym uszom. Prawo jest po jego stronie!
I szeryf, jako przedstawiciel prawa, też powinien być po jego stronie,
tak?
- Zamierzasz wpuścić kogoś takiego do miasta?
- Oczywiście. To proste, według prawa nikt nie może być
dyskryminowany. Zakazać wstępu do miasta można tylko komuś, kto
jest pozbawiony praw obywatelskich albo stanowi poważne
zagrożenie dla życia i zdrowia obywateli.
- Nie jestem trędowaty - krzywo uśmiechnął się Jondell - a ludzie
traktują mnie, jakbym roznosił zarazę. Lepiej niech pani posłucha
swojego chłopaka. On dobrze mówi.
- To nie jest mój chłopak, tylko mój zastępca.
- Co mnie to obchodzi! - ryknął Jondell. - Macie postępować
zgodnie z prawem! Macie mi pomóc, i to zaraz! To wasz obowiązek!
A jak nie, to oskarżę was o łamanie prawa! Raz już przeze mnie ktoś
tu stracił robotę...
Desiree uśmiechnęła się; zrobiła krok do przodu i stanęła z nim
twarzą w twarz.
- Grozisz mi? I to przy świadku? Grozisz szeryfowi w czasie
sprawowania służbowych obowiązków? Wiesz, co to znaczy?
Jondell cofnął się.
- Ja nie... Nikomu nie groziłem... Ja tylko... Spojrzał na Virgila,
jakby oczekiwał od niego pomocy.
Nie doczekał się jednak; Virgil milczał.
W końcu się opamiętał, pomyślała Desiree. Jest mimo wszystko
jako tako lojalny.
- Zadzwonię na kemping - powiedziała - i pogadam z nimi. Jutro
rano zgłoś się do mojego biura. Poinformuję cię, co załatwiłam.
- Ale... gdzie ja mam spać? Motele są pełne ludzi, nigdzie nie
znajdę miejsca.
- W obrębie miasta nie wolno się włóczyć. Możesz sobie
pojechać na pustynię i przespać się w samochodzie. Coś jeszcze?
- Nie, nic. Dziękuję bardzo, potrafię się odwdzięczyć. Jego słowa
zabrzmiały niewinnie, ale w oczach była wściekłość i groźba.
- Możemy ci jeszcze zaproponować nocleg w naszym areszcie.
Mamy bardzo wygodną celę. Interesuje cię to? - Głos Virgila
zabrzmiał jeszcze bardziej złowrogo. - Zawsze możemy to załatwić.
Wystarczy poprosić.
Jondell wykonał w tył zwrot, szybko podszedł do swojego
pokrytego pyłem i błotem auta, i zniknął w środku. Desiree wyjęła
notes i zanotowała numer samochodu.
- Wszystko w porządku? - zapytał Virgil.
- Tak, po prostu troszkę się zdenerwowałam. To było takie
nieoczekiwane zakończenie dzisiejszego dnia.
W duchu musiała przyznać, że cieszy się, iż Virgil z nią jest. Nie
dlatego, że bez niego bardziej by się przestraszyła albo nie wiedziała,
jak się zachować. Po prostu co dwie odznaki, to nie jedna. Zawsze
lepiej jest mieć kogoś obok siebie, na wszelki wypadek.
- Mógłbym się obejść bez takiego zakończenia. Dzisiejszy dzień i
tak był dość wyczerpujący.
Wsiedli do samochodu. Podczas gdy Virgil poprawiał sklepowe
torby, Desiree raz jeszcze przyjrzała się zakurzonemu pojazdowi, żeby
sprawdzić czy dobrze zapisała numer. Przechyliła się przy tym,
potrącając jedną z toreb; wysypały się cukierki, batoniki i komiksy.
Poczuła wyrzuty sumienia, że sama nie pomyślała o samotnym
chłopcu pozostawionym na cały dzień w obcym domu. Biedny Travis,
siedzi tam i zadręcza się, a ja co kupuję? Jedzenie dla psa. Cokolwiek
by się powiedziało, Virgil Bodine nie jest złym ojcem.
A teraz te dzieciaki, moja siostrzenica i jego syn, mieszkają w
tym samym mieście co ten potwór. I co ja mam robić?
Odczekała, aż samochód Jonella zniknie za zakrętem, i dopiero
wtedy zwróciła się do Virgila.
- Następnym razem, bardzo cię proszę, pozwól mi samej
dokończyć sprawę, którą prowadzę.
Czuła, że musi jakoś podreperować swój autorytet, nadszarpnięty
przez niedawną scenę. Przecież nawet sama przed sobą musiała
przyznać, że obecność Virgila bardzo się jej przydała.
- W takim razie nie dawaj mi pretekstu do wtrącania się w
prowadzoną przez siebie sprawę. Znowu byłaś na najlepszej drodze do
złamania prawa. Swoją drogą, to dość ciekawa skłonność u prawnika.
Zacisnęła usta.
- Daj mi kluczyki, poprowadzę.
Zrobił, o co prosiła, i bez słowa usiadł na miejscu pasażera. Po
chwili jednak odezwał się znowu. Widać było, że spotkanie z
Jondellem dało mu do myślenia.
- Jak długo z nim rozmawiałaś, zanim przyszedłem? Groził ci?
- Pojawił się na krótko przed twoim powrotem i wcale mi nie
groził. Opowiadał natomiast, jaki to ma ciężki los, a wszystko przeze
mnie. Ja po prostu nie wierzę w te jego łzawe bajdy o tym, jak to
biedaczek nigdzie nie może dostać pracy, i dopiero tutaj coś znalazł.
Jest pełno miejsc, gdzie mógłby pojechać. Ciekawe, dlaczego wybrał
właśnie nasze miasto.
- Chcesz usłyszeć moje zdanie?
- Tak.
- Uprzedzam, że ci się nie spodoba.
- Mimo to słucham.
- Dziwne, że sama na to jeszcze nie wpadłaś. Jondell przyjechał
tutaj, bo chce ci zrobić to samo, co ty mu zrobiłaś. Sprawujesz teraz
publiczną funkcję i dzięki temu jesteś bardzo łakomym kąskiem.
Łatwo cię skompromitować, a on nie może doczekać się zemsty.
Chyba właśnie ty dobrze to rozumiesz.
Desiree zamrugała powiekami. Cios był silny i niesprawiedliwy.
- To tak mnie osądzasz? Myślisz, że ja też szukam zemsty, a nie
sprawiedliwości?
- Nazywaj to, jak chcesz, szeryfie. Załatwiłaś go swoją kampanią
przeciwko niemu.
- I bardzo się cieszę. Chociaż tyle mogłam zrobić dla Lindy i jej
rodziny.
- Gratuluję. - W jego głosie zabrzmiała ironia. - Tak czy inaczej,
zrobiłaś sobie wroga.
- Trudno, jakoś to przeżyję. Nie myślałam tylko, że będzie się
wszędzie za mną włóczył.
- Dobrze mówisz, nie myślałaś. To twoja stała cecha. Desiree
zjechała na pobocze i zahamowała.
- Posłuchaj, długo byłam cierpliwa. To był ciężki dzień i byłeś
mi potrzebny, dlatego znosiłam twoją obecność. Nie zamierzam
jednak słuchać twoich impertynencji. O co ci właściwie chodzi?
- O ciebie. Jesteś tu szeryfem, a szeryf musi wiedzieć, że prawo
jest takie samo dla wszystkich. Do każdego trzeba przykładać
jednakową miarkę, bo ludzie wobec prawa są równi. To taki
prawniczy elementarz.
- To znaczy, że gdybyś nawet aresztował samego diabła,
oskarżonego o najgorsze zbrodnie, to traktowałbyś go jak każdego
innego człowieka?
- Wobec prawa byłby takim samym obywatelem jak ja czy ty.
Albo Albert Jondell. Nie musisz szanować takich ludzi, ale musisz ich
traktować tak samo jak innych.
- Mylisz się, strasznie się mylisz.
- Naprawdę?
- Uczciwi obywatele tego kraju powinni móc ode mnie
oczekiwać więcej niż gwałciciele, złodzieje i mordercy. Jondell jest
koszmarnym wspomnieniem z mojego dawnego życia i na szczęście
jest wyjątkiem.
Virgil odpiął pasy i zwrócił się ku niej całym ciałem.
- Może to, co zrobiłaś z Jondellem, to wyjątek. Nie wiem. Ale to
spowodowało, że masz wroga, a ten wróg właśnie zamieszkał w
naszym mieście. Dwa tysiące ludzi będzie odtąd musiało z nim żyć.
Moja i twoja rodzina również. Naraziłaś ich wszystkich. Jesteś
zadowolona?
- Ja... - Głos uwiązł jej w gardle. - Ja...
- Myślę, że nie - powiedział głosem lodowatym jak nocny
powiew pustyni. - A do tego dziś wieczorem będziemy musieli
pojechać na kemping i załatwić temu bydlakowi miejsce, bo ma do
tego prawo. Ma do tego prawo! - powtórzył z naciskiem. - A jeśli nie
masz zamiaru dotrzymać przysięgi, którą złożyłaś jako szeryf, to
lepiej od razu zrezygnuj ze stanowiska. Dobrze ci radzę.
Desiree przez chwilę milczała.
- Chociaż się z tobą nie zgadzam - odrzekła w końcu powolnym
głosem, jakby z trudem łapała oddech - muszę ci odpowiedzieć.
Rozumiem twój punkt widzenia.
- Masz odpowiedzieć nie mnie, tylko temu miastu, które ci
zaufało, bo uwierzyło, że będziesz respektować prawo. Ciekawe, jak
twoi wyborcy zareagują na wiadomość, jakiego to mają nowego
współobywatela. Chyba nie będą zachwyceni obecnością pana
Jondella w naszym mieście.
Desiree włączyła silnik i wyprowadziła samochód na drogę.
- Jeszcze nie wiadomo, czy on zamierza tu zostać na stałe.
Zadzwoń do biura i powiedz, żeby sprawdzili, jak to jest z tą jego
pracą. Może blefował. Wyatt pozwolił mi korzystać z waszych koni.
Jeszcze przed kolacją pojadę na' ten kemping i dowiem się, co i jak.
Gdzie to jest?
- Niestety, niedaleko od domu, jakieś dwadzieścia minut jazdy.
Może...
- Dziękuję - nie pozwoliła mu dokończyć. - Pojadę tam, jak tylko
wrócimy na farmę.
- Wystarczy jechać po kolacji. Chciałbym się przedtem jeszcze
zobaczyć z Travisem. Zresztą musimy powiedzieć Wyattowi i
Morganowi, że Jondell jest w mieście. Z Travisem porozmawiam ja
sam.
- Dobrze, ale nie musisz z tego powodu tracić kolacji.
- Myślisz, że...
- Tak. Pojadę tam sama.
Rozdział 6
Wyatt Bodine stał w stajni i patrzył, jak Desiree siodła Perłową
Kroplę, jedną z jego ulubionych klaczy. Perłowa Kropla była czystej
krwi arabem i słynęła z dużej szybkości. Była smukła i lekka, i rwała
się do galopu. Wyatt miał dobre konie i bardzo o nie dbał.
- Uważaj na nią, jest bardzo nerwowa - powiedział. - Musisz ją
dobrze wyczuć. I żeby się nie przegrzała.
Desiree zarzuciła siodło na grzbiet klaczy.
- Nie martw się, damy sobie radę. Na pewno się zaprzyjaźnimy.
No już, maleńka, zaraz lecimy. Widzisz, jak bardzo się śpieszę?
- Czy wiesz, jak dojechać na ten kemping? - zapytał Wyatt.
Powiedziała mu już, dokąd się wybiera, nie precyzując, dlaczego
to robi.
Desiree docisnęła popręgi i uniosła głowę.
- Wiem. Virgil powiedział mi, że muszę jechać na północny
zachód. Znam te strony. Poprzednim razem, kiedy tu byłam,
objechałyśmy z Caro całą okolicę. Jak ona się dzisiaj czuje? Nie
miałam czasu, żeby po powrocie do niej zajrzeć.
Wyatt westchnął.
- Nawet nieźle. Myślę tylko, że nie powinna wiedzieć, że Jondell
jest w mieście. Wolałbym to przed nią ukryć.
- Ale ty już wiesz.
Klacz rzuciła głową, Desiree przytrzymała wodze.
- Swoją drogą, jak myślisz, czy Virgil nie mógłby trzymać języka
za zębami?
Wyatt nie odpowiedział.
- Rozmawiał już z Travisem?
- Tak. Powiedział mu, żeby uważał i nie odchodził daleko od
domu.
Desiree pogłaskała aksamitne chrapy klaczy.
- Ma chyba na tyle rozsądku, żeby chłopca zbytnio nie straszyć...
Perłowa Kropla musnęła wargami jej ramię.
- Zaraz, zaraz, nie śpiesz się tak, maleńka. Wyatt spojrzał na nią
spod oka.
- Widzę, że śpieszysz się nie mniej niż ona. Tym razem Desiree
nie odpowiedziała.
- Możesz przecież poprosić o eskortę - dodał Wyatt. - W takich
wypadkach przydziela się szeryfowi ludzi.
- Wiem.
- Mogę pojechać z tobą ja albo Morgan, a jak wolisz, Jamie może
tam podjechać jeepem.
- Pojadę sama. To ma być tylko taka rutynowa wizyta, a nie jakaś
obława.
- Wiem, ale nawet w takim przypadku warto jest mieć kogoś przy
sobie.
- Wszystko będzie w porządku. Zresztą, o ile znam Virgila, już
jest w drodze na pole kempingowe.
Ujęła wodze i poprowadziła klacz do wyjścia ze stajni.
- A jeśli jeszcze nie wyjechał, to powiedz mu, że kieruję się na
północ. Może to potraktować jako polecenie służbowe albo jako
zaproszenie na wycieczkę. Jak chce.
Uśmiechnęła się i wskoczyła na siodło. Lekko cmoknęła i
odjechała.
Pięć minut później Virgil w drugim końcu stajni oporządzał
swego czarnego ogiera imieniem Onyks.
Wyatt też przy tym był.
- Ona jest strasznie na ciebie cięta, braciszku.
- Mówiła może coś? - Virgil uniósł głowę i spojrzał na Wyatta.
- Nic takiego, to znaczy nic specjalnie pochlebnego.
- Nasz szeryf nie jest zbyt subtelny, co?
- Nie na darmo pochodzi z rodziny Hartlanów. Znam ten
temperament. Desiree jest prawie tak ładna jak moja Caro, prawda? -
zapytał niespodziewanie.
O wiele ładniejsza, pomyślał Virgil, ale ugryzł się w język. Nie
zamierzał dyskutować z bratem o urodzie Hartlanówien.
- Nie interesuje mnie jej uroda, tylko to, co ma w głowie -
powiedział zamiast tego.
- W głowie? Coś takiego, opowiadaj! - Wyatt znacząco zmrużył
oko. - To coś zupełnie nowego.
- Daj spokój, Wyatt. Ostatnim razem, jak się zainteresowałem
kobietą, to wszystko skończyło się rozwodem.
- Tym lepiej, że masz to za sobą. Teraz możesz spróbować na
serio. Nie zawsze ma się takie szczęście jak ja, żeby trafić za
pierwszym razem. Jak wiesz, Morgan najpierw długo chodził z Kim, a
dopiero potem ożenił się z Jasenthą.
- Nie mam zamiaru ryzykować po raz drugi, koniec, kropka.
Zresztą Caro i Jasenthą mają rozum w głowie, a Desiree jest trochę
postrzelona.
- Przejdzie jej, a ty się pośpiesz.
Virgil wsiadł na ogiera, ale nie wyprowadził go jeszcze ze stajni.
- Już jadę.
- Braciszku?
- Słucham.
- Powiedziała, żebyś się kierował na północ, ona na ciebie czeka.
- Dzięki.
Spiął nogami boki konia.
- W drogę.
Travis stał w kącie i z ukrycia śledził poczynania ojca. Widział,
jak Virgil wyjeżdża ze stajni i kieruje się w stronę, gdzie przedtem
pojechała Desiree na Perłowej Kropli. Umiał jeździć konno; w Los
Angeles brał lekcje konnej jazdy, ale nigdy nie miał własnego konia.
Nie umiałby nawet sam go osiodłać. Podczas lekcji jeździł w kółko na
lonży i brał przeszkody pod okiem instruktora. Było to strasznie
nudne, ale w Tombstone było jeszcze nudniej. Nic tylko konie i psy.
Znowu został sam. Cały dzień był sam, a teraz znowu wszyscy
gdzieś pojechali. Do kolacji jeszcze ze dwie godziny. Ci, co zostali w
domu, są bardzo zajęci, tylko on nie ma nic do roboty. Nie może
nawet zadzwonić do kolegi ze szkoły, bo nikogo tu nie zna. Przeczytał
już wszystkie komiksy i ilustrowane pisma, które przywiózł z Los
Angeles. Telewizji nie warto oglądać, bo wszystkie tutejsze programy
są strasznie głupie, a kablówki nie ma. Nawet Oscar skrył się przed
upałem w chłodnym pokoju Caro.
Travis strasznie tęsknił za towarzystwem. Myślał, że tutaj, w
Arizonie, będzie dużo czasu spędzał z ojcem. Ojciec sam mu to
przyrzekał, a teraz prawie się nie widują.
Kiedy był w domu, w Kalifornii, każdą wolną chwilę spędzał w
ruchu. Pływał, jeździł na desce albo biegał po plaży; uwielbiał biegać.
W Kalifornii też było gorąco, ale tam mu to nie przeszkadzało. Był do
tego przyzwyczajony; zresztą, zawsze miał w tylnej kieszeni dżinsów
butelkę wody, wszyscy jego koledzy tak robili. A na głowach nosili
czapki bejsbolówki, a nie te idiotyczne kowbojskie kapelusze.
W Kalifornii wszystko było inaczej.
Znał swoje ciało i wiedział, czego może od niego oczekiwać.
Nigdy dotąd go nie zawiodło ani na wodzie, ani na lądzie. Jest silny i
wytrzymały; nieraz wyprowadził w pole paparazzich, a kilka razy
udało mu się nawet wykiwać własnych ochroniarzy.
A tutaj nie ma ochroniarzy. Tutaj ludzie sami dbają o swoje
bezpieczeństwo. On też tak potrafi, będzie taki jak ojciec.
Ojciec opowiedział mu o tym facecie, co pobił i zgwałcił
przyjaciółkę Ray. Warto by faceta przyskrzynić.
Gdyby tak poszedł w ślady Desiree i ojca, może by się na coś
przydał. Ukryje się, nie zobaczą go.
Poczuł na twarzy powiew wiatru i przypomniał sobie ocean.
Otwarte przestrzenie oceanu i pustyni są takie podobne.. . I tak samo
przyzywają człowieka. Travis był już zmęczony stałym siedzeniem w
domu, był zmęczony ludźmi; pragnął powiewu wiatru i wolności. Na
pustyni będzie wolny.
Uśmiechnął się na wspomnienie rozległych plaż Malibu. Ojciec
się nie pogniewa. On też zawsze robi to, na co ma ochotę. Travis też
taki będzie.
Lepiej jednak, żeby go nikt nie zauważył i nie skrzyczał. Nie boi
się; ale to nieprzyjemne, kiedy na człowieka krzyczą. Znowu poczuł
na twarzy powiew wiatru; musi pobiec za Ray i ojcem, zobaczyć,
dokąd pojechali.
Jak postanowił, tak zrobił.
Desiree spodziewała się, że Virgil dogoni ją w połowie drogi, i
tak się stało.
- Widzę, że Wyatt przekazał ci moją prośbę. Co cię zatrzymało? -
zapytała, kiedy tylko się z nią zrównał.
- Musiałem się przebrać.
Miał na sobie beżowy uniform, swój dawny strój z czasów, kiedy
był szeryfem. Leżał na nim doskonale. Jak to się mówi? Za
mundurem... i tak dalej. Nieważne, pomyślała Desiree, tak czy owak
Virgil wygląda wspaniale. I jest taki atrakcyjny, taki władczy... i
podniecający.
Spuściła wzrok i spojrzała na broń, którą miał u pasa.
- To chyba nie jest kolt jedenastka.
- Nie, to parabellum dziewiątka.
Desiree skinęła głową; obydwa typy broni należały do
regulaminowego wyposażenia szeryfa i jego ludzi.
- O co chodzi?
Nie od razu odpowiedziała.
- Nic takiego... Po prostu pomyślałam, że to dziwne, ale ty,
najstarszy z braci, jesteś chyba najmniej przywiązany do tradycji.
Nosisz modne garnitury, nowoczesną broń, prowadzisz światowe
życie...
- Miałeś nawet żonę aktorkę... - dodał takim samym tonem. -
Masz rację, nie wyglądam na prawdziwego Bodine'a.
- Tego nie powiedziałam. W każdym razie, teraz czuję się
bezpieczna.
Zerknął na Desiree podejrzliwie, jakby węszył jakąś pułapkę.
- Miałam na myśli twoją broń - wyjaśniła. - Nie wiem, dlaczego
byłam przekonana, że nosisz zwykłego kolta, jak wszyscy.
- Nie mógłbym go nosić. Ty go masz. Zamrugała oczami i
machinalnie dotknęła broni.
- Ten? Dał mi go Wyatt. Myślałam, że to jego broń.
- Powiedziałem mu, żeby ci go dał. Dawniej należał do mnie.
Była naprawdę poruszona. Wiedziała, że w Arizonie mężczyźni
rzadko pożyczają komuś swoją broń.
- Nie wiedziałam. Kupię sobie inny i oddam ci ten.
- Nie musisz się śpieszyć, nie zależy mi na nim.
- Jak to? Nie chcesz go mieć z powrotem?
- Możesz go sobie zatrzymać. Należał do innego człowieka.
Ściągnęła wodze, zwolniła i zwróciła się ku niemu zdziwiona.
- Bardzo ci dziękuję, Virgil.
Znowu trochę przyśpieszyła i przez chwilę jechali w milczeniu.
Virgil też był zdziwiony swoim zachowaniem. Nie wiedzieć
czemu wypowiedział te słowa jakoś tajemniczo i znacząco. Tak jakoś
wyszło. Jechali lekkim galopem obok siebie, niespiesznie, jakby
donikąd nie zmierzali.
Czuł, że wytworzyła się między nimi jakaś intymność, nie mająca
nic wspólnego z seksem... Tak przynajmniej uważał. Po prostu
bliskość, jaką się odczuwa, kiedy ma się obok kogoś, komu można
zaufać. Wiedział, że Desiree nie jest nim zainteresowana jako
mężczyzną. Pragnie mieć przy sobie sprawnego pomocnika, to
wszystko. Musiał przyznać, że czuje się tym trochę zawiedziony.
Ale właściwie dlaczego? Przecież jemu też na niej nie zależy. Ile
ona może mieć lat? Trzydzieści pięć? A on ma o dziesięć więcej, i
nieudane małżeństwo za sobą. Ma też syna, który przeżywa różne
problemy i któremu musi poświęcić życie. Nie jest wymarzoną partią
dla kogoś takiego jak Desiree Hartlan, pełna życia, entuzjazmu i
temperamentu.
Nagle doszedł do wniosku, że podziwia ją na swój sposób. Może
była trochę egzaltowana, może nieraz działała zbyt pochopnie, ale
była bezkompromisowa i odważna. Zniszczyła nie tylko Jondella,
zniszczyła również swoją karierę prawniczki. Było jednak w niej coś
imponującego: była uczciwa, miała wiarę w siebie i w słuszność
swoich poczynań, a to robiło na nim wrażenie.
Ona jest po prostu taka, jaki ja byłem wtedy, przed laty, zanim
wyjazd, małżeństwo, Hollywood i Los Angeles nie zrobiły ze mnie
tego, czym jestem teraz. Zanim nie wyssały ze mnie całej siły i
nadziei.
Byłem właśnie taki jak ona, odważny i bezkompromisowy.
Tak to już widocznie musi być, taka jest kolej rzeczy, pomyślał
melancholijnie. Teraz mogę najwyżej jej pomagać. Ray potrzebuje
kogoś, kto ją sprowadzi na ziemię i nie pozwoli bujać w chmurach,
przynajmniej nie zawsze.
Wiedział, że ta rola musi przypaść jemu, ale wcale się z tego nie
cieszył. Odpowiedzialność zaczynała mu ciążyć. Zawsze był
najstarszy i zawsze musiał się wszystkimi opiekować.
Wszystkim wydawało się to normalne, zwłaszcza rodzinie i
przyjaciołom. On sam musiał dawać sobie radę. Zawsze był bardzo
obowiązkowy i niezależny; to on nad wszystkim czuwał. A teraz?
Teraz musi się podporządkować tej drobnej blondynce na
pożyczonym koniu, z pożyczonym koltem u boku, w nowiutkim stroju
szeryfa i... z wrogiem, który ją śledzi.
Boże, pomyślał, zmiłuj się nad nami.
Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, kiedy konie zbliżyły się
do miejsca przeznaczenia. Pole kempingowe było miejscem dość
ponurym. Stara i odrapana przyczepa, pamiętająca lepsze czasy,
pełniła funkcję recepcji i „biura", a stojący obok rozklekotany barak
udawał sklepik z artykułami pierwszej potrzeby. Dokoła wydzielone
były miejsca dla samochodów i przyczep; na wyleniałej trawie, wśród
resztek i strzępów papierów, stało kilka spłowiałych namiotów i
drewnianych domków. Wokół unosił się kurz.
Całość robiła dość przygnębiające wrażenie; zgodnie z
regulaminem, dzieci i domowe zwierzęta nie mogły przebywać na
terenie kempingu; zresztą dobrowolnie nie przebywał tu nikt, kogo
było stać na coś lepszego.
Kiedy Virgil i Desiree wjechali na teren kempingu, nikt nie
wybiegł im na powitanie. Dopiero po chwili z przyczepy wyłonił się
Catfish.
- Dzień dobry. - Desiree skinęła do niego ręką. - Chcielibyśmy
porozmawiać.
Catfish, były górnik, miał już swoje lata. W oczy rzucały się
przede wszystkim jego nastroszone, siwe wąsy i brwi. Spojrzał na
nich spode łba.
- Cześć, Catfish - powiedział Virgil. - Co ty tu porabiasz?
- Śpiewam kołysanki turystom - burknął starzec. - A co mam
robić? Stary Mac Nielson mi płaci, to siedzę w tej budzie. On się sam
przecież nie pofatyguje na to zadupie, żeby się użerać z takimi jak ten
tam!
Catfish pogardliwym ruchem ręki wskazał stojący z boku,
zakurzony samochód Jondella.
- Witam panią - zwrócił się do Desiree. - Mam nadzieję, że
wywali pani stąd tego faceta na zbity pysk. Niech sobie wraca do
Phoenix. A może lepiej niech go wykopie Virgil, bo ma większe buty.
Może wtedy wreszcie człowiek będzie mógł iść spokojnie do domu i
zjeść kolację!
Desiree wyprostowała się w siodle.
- Chętnie bym to zrobiła, ale obawiam się, że będziesz musiał
wpuścić tu pana Jondella.
Catfish w odpowiedzi puścił wiązankę; Virgil od dawna nie
słyszał tak soczystych i malowniczych określeń. Zerknął na Desiree,
ciekaw, jak szeryf na to zareaguje.
Ale szeryf ani drgnął.
- Jestem tego samego zdania - oznajmiła spokojnie Desiree,
kiedy Catfish zdyszany skończył - ale ponieważ pan Jondell według
prawa nie jest zbrodniarzem, nie możemy zakazać mu wstępu na
kemping. Może tutaj mieszkać jak każdy.
- Nie jest zbrodniarzem? To kim on jest, ten sukinsyn? Zamiast
go tu wpuszczać, lepiej by go było od razu powiesić na najbliższym
drzewie!
Desiree szybko przypomniała sobie prawdziwe nazwisko
Catfisha.
- Panie Chilton - powiedziała oficjalnym tonem - jeśli pan
Jondell będzie przestrzegał regulaminu kempingu, może tu zostać, jak
długo chce. Proszę przygotować formularz i wszystko, co trzeba.
Zaraz go tu przyprowadzę.
Catfish patrzył osłupiały, jak Desiree podjeżdża do zakurzonego
samochodu.
- Virgil - jęknął - ty to słyszałeś? Ona chyba zwariowała! Musi
być kopnięta w móżdżek! Przecież gnoja trzeba traktować jak gnoja!
No nie?
- Ona ma rację, Catfish. Musi postępować zgodnie z prawem.
Sam bym tak zrobił na jej miejscu.
Catfish splunął z niesmakiem.
- Niech to szlag! Doczekał człowiek czasów, kiedy Bodine
patyczkuje się z takim gównem! Pora umierać.
Virgil uśmiechnął się posępnie.
- Prawo jest prawem. Może mi się to nie podobać, ale muszę
robić to, co trzeba. Tak czy inaczej, jak tylko pan Jondell złamie jakiś
przepis, na przykład będzie się trochę głośno zachowywał albo...
- Jeszcze czego! Mam tu siedzieć i słuchać, jak on chrapie?
Niedoczekanie.
- Chciałbym, żebyś tu trochę został i rzucił na niego okiem.
Widzę, że w namiotach są kobiety. Trzeba będzie uważać.
Catfish znowu zaklął. Virgil nie zwrócił na to uwagi, bacznie
obserwując spotkanie Desiree z Jondellem, który właśnie wyłonił się z
samochodu.
- Rychło w czas! Już myślałem, że nie raczycie się tu zjawić. A
jutro ja nie będę miał czasu. Mam co innego do roboty, niż łazić po
biurach. - Jondell zapalił papierosa i zaciągnął się chciwie. - No, gdzie
to moje miejsce? Chciałbym się wreszcie rozlokować.
- Na polu kempingowym nie wolno palić - powiedziała surowo
Desiree. - Tu obowiązuje regulamin i trzeba go przestrzegać.
Jondell wyjął papierosa z ust i cisnął go na ziemię.
- Nie wolno też śmiecić. Każdy, kto nie przestrzega przepisów,
musi natychmiast opuścić kemping. Catfish - zwróciła się do dwóch
obserwujących ją mężczyzn - daj mi znać, jeśli pan Jondell złamie
regulamin.
Jondell ze złym uśmiechem podniósł niedopałek.
- Teraz niech pan pójdzie z panem Chiltonem do biura wypełnić
odpowiedni formularz.
- Od nieznajomych czeków nie przyjmujemy - burknął Catfish. -
Opłata ma być gotówką.
- Będzie gotówka, a teraz gdzie to moje miejsce?
Desiree skinęła głową i Catfish zaprowadził Jondella do
przyczepy.
- Dzieci tutaj nie ma, prawda? - zapytała po chwili Virgila.
- Nie, dzieciom tu nie wolno przebywać. Jest natomiast kilka
kobiet.
- Powiedz Jamiemu, żeby przysłał tu w nocy kogoś, niech się
kilka razy pokaże. Catfishowi i Jondellowi powiemy, że zjawi się
patrol. Jondell nie jest głupi. Nic nie zrobi, kiedy będzie wiedział, że
go się ma na oku. Zapytamy Catfisha, czy może tu zostać do
przybycia patrolu.
- W porządku.
Sam tutaj przyjadę, pomyślał.
- Sprawdź, czy Catfish daje mu miejsce z dala od namiotów
kobiet, a ja pójdę i pogadam z nimi.
Virgil pytająco uniósł brwi.
- I co im powiesz?
- Nic, co by zaszkodziło opinii twojego miasta. Powiem tylko,
żeby uważały. Ja na ich miejscu też chciałabym wiedzieć, że mam
takiego sąsiada.
Odeszła w stronę najbliższego namiotu. Virgil poczekał, aż tamci
dwaj wyjdą z przyczepy. Catfish wskazał Jondellowi brudne poletko,
pełne kaktusów i odpadków.
- To twoje. Możesz zajeżdżać.
- Przecież to śmietnik! Chcę coś lepszego!
- Jak się nie podoba, zabieraj się stąd!
- Złożę zażalenie, ty... ty stary... Virgil postanowił
interweniować.
Podszedł bliżej i dał znak Catfishowi, żeby się odsunął. Catfish
natychmiast gorliwie posłuchał.
- Nie życzę sobie, żeby ktoś obrażał moich przyjaciół -
powiedział cicho Virgil - i nie podoba mi się sposób, w jaki się
zwracasz do naszego szeryfa. Ty mi się też nie podobasz. - Virgil
prawą dłoń położył na rękojeści parabellum. - Nie podoba mi się to,
co zrobiłeś, nie podoba mi się twoje zachowanie i nie jestem
zadowolony, że będziesz mieszkał w moim mieście.
- Mam do tego prawo!
- Tylko tak długo, jak postępujesz zgodnie z prawem.
- Nie zrobię nic złego.
- Miło to słyszeć. Gdybyś miał jakieś problemy, zwróć się do
naszego człowieka. Zawsze tu będzie zaglądał ktoś od nas, żeby
zobaczyć, co się dzieje. To małe miasto, panie Jondell. Małe, spokojne
miasto i wszystkim bardzo zależy na tym, żeby takie pozostało.
Nie dałby złamanego grosza za tego faceta. Jondell budził w nim
odrazę; wiele by dał, żeby się go pozbyć.
Zostawił go teraz i podszedł do wychodzącej z przyczepy
Desiree.
- Catfish zgodził się tu zostać do przyjazdu patrolu - powiedziała.
- Możemy jechać.
W chwilę później podążali już w stronę domu.
Słońce powoli zachodziło za horyzont. Sowy i nietoperze
szykowały się do nocnego życia, zwierzęta szukały sobie legowisk.
Gdzieś daleko zawył kojot, po chwili odpowiedział mu drugi. Cisza
pustyni pełna była kontrastów; czasem niosła ukojenie, a czasem
niepokoiła.
Cała pustynia pełna była kontrastów: upalne dni i bardzo chłodne
noce, kaktusy i liściaste drzewa.
Co to wszystko znaczy? Czy to, że życie składa się z mnogości
różnych elementów, które, pozornie przeciwstawne, łączą się kiedyś
gdzieś w jedną harmonijną całość?
W naturze panowała harmonia. W duszy Virgila nie.
- Masz ochotę na kolację? - zapytała Desiree, żeby przerwać
ciszę. Byli w połowie drogi do domu.
Mam ochotę na zmianę, pomyślał, Wyatt ma rację, zauważył to.
Jestem gotów wszystko zmienić, tym razem na dobre. Ale z kim? Z tą
postrzeloną, impulsywną i... śliczną Desiree Hartlan? Przecież ona
mnie nie zechce!
Dlaczego wszystko tak się poplątało?
- Virgil, obudź się.
Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Co?
- Może porozmawiamy?
- Później.
Zacisnął usta, zmrużył oczy i skupił się, jakby czegoś czujnie
nadsłuchiwał.
- Ktoś nas śledzi.
- Wiem.
Desiree ręką wskazała wystającą skałę.
- Chyba jest tam.
- Nie, tam. Poczekaj, tutaj.
- Ale...
Spiął boki swojego konia.
- Virgil, dokąd...
Koń i jeździec zniknęli w mroku. To był jego kraj, jego miasto,
jego pustynia i jego dom. Chyba Jondell nie jest tak głupi, żeby za
nimi iść? A może ma wspólnika, o którym nie wiedzą? Zatrzymał się
wśród drzew. Tak czy owak, trzeba być ostrożnym.
Nagle usłyszał tętent konia. Wychylił się i osłupiał. Desiree w
pełnym galopie przemknęła obok i dopadła miejsca, gdzie mógł się
ukrywać śledzący ich człowiek.
- Kazałem ci zostać! - krzyknął przerażony. Nie bał się o siebie,
bał się tylko o nią.
- Desiree, wracaj!
Nie słyszała go. Czuł emanujące z niej podniecenie, czuł napięcie
pościgu; wszystko, co kiedyś odczuwał w podobnej sytuacji, wracało
teraz do niego, połączone ze strachem o bezpieczeństwo Desiree.
Wiedział, że szeryf nie zawróci; spiął konia i popędził w jej stronę.
Widział, jak Desiree się pochyla; w mroku nie mógł dokładnie
zobaczyć, co podnosi z ziemi.
- Co się stało?
Nie czekał na odpowiedź. Wiedział, że sam musi zobaczyć, co
czai się w gęstniejącym mroku szybko zapadającego zmierzchu. Nie
lubił niepewności i zagrożenia, nie znosił tego, co czai się w
ciemnościach.
Usłyszał jakiś dziwny głos; ni to jęk, ni to okrzyk wściekłości.
- Co tam się dzieje? Odpowiedz! Nareszcie dobiegł go jej głos:
- Wszystko w porządku. Złapałam na lasso młodego Bodine'a!
Rozdział 7
Virgil zrównał się z Desiree i ze zdumieniem spojrzał na jeńca,
którego schwytała na lasso. Stal przed nim Travis - rozczochrany, bez
czapki; obok niego, odrzucona na bok, leżała butelka wody.
Przypominał dzikie zwierzątko wypłoszone z nory.
- Co ty tu robisz? - Virgil szybko zeskoczył z siodła i podbiegł do
chłopca.
Był pewien, że syn został w domu; nie przypuszczał, że odważy
się na samotną wyprawę po nieznanym, nieprzyjaznym terenie.
- Nudziłem się w domu. Chciałem trochę pobiegać, zawsze o tej
porze biegam.
Travis nie patrzył mu w oczy; jego wzrok błądził gdzieś po linii
horyzontu.
- Po pustyni się nie biega! To nie jest plaża. Mogło cię spotkać
coś złego! Przecież mówiłem ci o Jondellu. To bardzo niebezpieczny
człowiek! Mogłeś się na niego natknąć.
Spojrzał na lasso, którym spętany był chłopiec, i przeniósł
rozgniewany wzrok na Desiree. Nie dość, że on nie może sobie dać
rady z synem, to jeszcze ona bawi się w kowboja!
- Coś ty mu zrobiła? Po co rzucałaś lassem? To nie jest dziki koń
ani żaden bandyta!
Desiree zaczęła zwijać lasso. Szło jej to wyjątkowo sprawnie.
- Przepraszam. Skąd mogłam wiedzieć, że to Travis? - Nie
wyglądała bynajmniej na skruszoną.
- Gdyby to nie był Travis, byłoby jeszcze gorzej. Przecież
przestępca może mieć przy sobie broń! Strzeli, zanim się spostrzeżesz.
Czy ty myślisz, że jesteś bohaterką jakiegoś westernu? A swoją drogą,
skąd ty potrafisz rzucać lassem?
- Potrafię też...
- Nauczysz mnie? - wtrącił Travis z prośbą w głosie.
- Może nauczę. To wcale nie jest takie trudne. A umiesz rzucać
takim kolorowym plastikowym talerzem, takim jakim bawią się małe
dzieci?
Oboje zachowywali się tak, jakby byli sami; obecność Virgila
zupełnie ich nie krępowała.
- Pewnie. Rzucaliśmy czymś takim na plaży.
- Moja mama zawsze mówiła, że jak się umie rzucać talerzem, to
się będzie też umiało rzucać lassem. Wystarczy lekko się pochylić,
zmrużyć oczy i...
- O czym ty mówisz? - przerwał jej ze złością Virgil. Desiree
spojrzała na niego ze stoickim spokojem.
- Uczę twojego syna rzucać lassem; zaczynam od teorii. My z
Caro uczyłyśmy się tego od dziecka. To bardzo łatwe. Najważniejsze
jest zrobić płynny zamach, a potem już samo leci. To wcale nie jest
takie.
Chyba przesadziła; Virgil, doprowadzony do ostateczności, nie
zdołał się już opanować i zawołał:
- Nie ucz mnie rzucać lassem! Wiem, jak to się robi! Ja tylko nie
wiem, które z was jest bardziej stuknięte, ty czy Travis? Wiecie, że
gdzieś tu może się ukrywać niebezpieczny przestępca i bawicie się w
Dziki Zachód! Chyba oboje zwariowaliście!
Zapadła cisza. Mimo zapadającego zmroku Virgil zauważył, że
jego syn walczy ze łzami. Desiree bez słowa kończyła zwijać lasso.
Czuł się okropnie. Za górami łagodnie zachodziło słońce, drzewa
mieniły się ciepłymi kolorami, a on cały trząsł się ze strachu, że coś
złego mogło się stać Travisowi i... Desiree.
Nie bardzo to rozumiał. Krzyknął, ponieważ musiał jakoś
rozładować przeżyty strach o bliską mu osobę. Nie rozumiał tylko, jak
to się stało, że osobą tą jest Desiree. Kiedy zdążył tak bardzo się do
niej przywiązać? Od kiedy mu na niej tak zależy?
Nie znał odpowiedzi na te pytania i wiedział, że Desiree nie
potrzebuje jego opieki. Jest samodzielna i samowystarczalna,
wszędzie da sobie radę. W przeciwieństwie do Travisa.
Desiree pierwsza przerwała milczenie.
- Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam. - Łagodnie położyła dłoń
na ramieniu chłopca. - Myślałam, że to ktoś inny. Nie chciałam cię
przerazić.
- A teraz do domu, ale już! - polecił Virgil.
Nie podniósł głosu, zwracając się do syna, ale jego rozkaz był
wystarczająco stanowczy. Ruchem ręki powstrzymał chłopca, który
już ruszał.
- Nie pieszo! Konno! Wskakuj za mnie. Chłopiec bez słowa
wykonał polecenie.
Desiree pozbierała rozrzucone przedmioty; czapkę i butelkę
razem z lassem włożyła do torby, którą miała przy siodle.
- Nie mogę uwierzyć, jak można być tak głupim... - usłyszała
głos Virgila. - Tak beznadziejnie głupim i bezmyślnym.
- Virgil, proszę cię - przerwała mu łagodnie, ale stanowczo. -
Porozmawiamy o tym wszystkim później, a teraz jedźmy już do
domu. Zaraz zajdzie słońce i zrobi się kompletnie ciemno.
Virgil z Travisem ruszyli przodem i przez chwilę na nich
patrzyła; potem skierowała Perłową Kroplę za Onyksem. Konie szły
równo i szybko, ponaglane zapadającym zmrokiem, wizją ciepłej,
suchej stajni i wieczornego posiłku.
Nikt nic nie mówił. Nie odzywali się do siebie również w domu
przy stole i reszta wieczoru upłynęła w milczeniu. Zaraz po kolacji
Virgil kazał Travisowi iść do swojego pokoju bez deseru, a Desiree
zabrała się do zmywania. Potem gwizdnęła na Oscara i ruszyła na
górę. Virgil poszedł za nią.
- Musimy porozmawiać - powiedział, kiedy zatrzymała się przed
drzwiami swojej sypialni.
Spojrzała na niego nieprzyjaźnie.
- Widzę, że przyzwyczaiłeś się do wchodzenia do mojego pokoju
bez zaproszenia. Ciekawy zwyczaj.
Otworzył przed nią drzwi i poczekał, aż przestąpi próg.
- To nie jest twój najważniejszy problem... szeryfie. Masz inne,
znacznie poważniejsze.
Desiree weszła do środka i przysiadła na łóżku; pies przycupnął u
jej nogi i pytająco spojrzał na intruza.
- Problemy to raczej twoja specjalność, Virgil - rzekła powoli,
jakby się nad czymś zastanawiała. - Od czego wolisz zacząć? Od
kłopotów z Travisem czy od trudności, jaką ci sprawia to, że pracujesz
dla mnie? Przecież widzę, że cię to dręczy.
W jej głosie nie było złości ani zniecierpliwienia. Powiedziała to
tak jak ktoś, kto sam pragnie zrozumieć złożony problem, o którym
mówi.
Virgil nie docenił jej dobrej woli.
- Z Travisem sobie poradzę. Nie musisz mnie uczyć, jak mam
postępować z własnym synem. Mam już pewną praktykę, robię to od
dziesięciu lat.
- Nie zamierzam niczego cię uczyć - powiedziała łagodnie.
Tym
razem
naprawdę
go zaskoczyła, zwłaszcza że
niespodziewanie ujęła go za rękę i posadziła obok siebie na łóżku.
- Odpręż się i posłuchaj. Wiem, że bardzo się boisz o Travisa. Ja
też się przestraszyłam tym, co zaszło na pustyni. Ale byłam pewna, że
tam czai się Jondell, a nie twój syn. Dlatego tak zareagowałam.
- Powinnaś była mnie posłuchać, poczekać, aż sprawdzę, i
dopiero podjechać bliżej.
- Raczej ty powinieneś słuchać mnie, bo to ja jestem twoim
przełożonym. Ale tę rozmowę odłóżmy na kiedy indziej, nie jest
chwilowo najważniejsza. Teraz chciałabym z tobą porozmawiać o
Travisie. Nie chcę cię pouczać, chcę tylko zwyczajnie porozmawiać.
Delikatnie pogłaskała Oscara.
- Próbuję spojrzeć na to wszystko oczami twojego syna. Przez
całe życie był chroniony i pilnowany, chodzono za nim krok w krok,
wszyscy się trzęśli nad jego bezpieczeństwem. Żaden dziesięcioletni
chłopiec nie jest zachwycony, kiedy go się traktuje jak małe dziecko,
które trzeba nieustannie pilnować. Przypomnij sobie, jaki ty byłeś w
jego wieku... Teraz znalazł się w zupełnie nowym miejscu i
postanowił coś zmienić. Na przykład, usamodzielnić się.
- Taki chłopiec jak Travis potrzebuje kogoś dorosłego, żeby nim
kierował.
- Racja. Potrzebuje ciebie.
Oscar przewrócił się na plecy i spojrzał na Desiree prosząco.
- Zaraz cię pogłaszczę, ty pieszczochu...
Z uśmiechem pochyliła się nad psem. Wyglądała ślicznie z tym
łagodnym uśmiechem, w koronie złocistych włosów. Virgil z trudem
oderwał od niej wzrok, żeby się nie rozpraszać.
- Oscar i Travis są trochę w podobnej sytuacji - mówiła dalej
Desiree, głaszcząc psa. - Pozbawiliśmy ich domu i tego wszystkiego,
co znali i lubili... Ludzi, przedmiotów, przyjaznych miejsc. Są jak
rozbitkowie wyrzuceni na bezludną wyspę, którą dopiero poznają.
Wiem, że Oscar oczekuje teraz ode mnie więcej czułości i
zainteresowania, i staram się mu je okazać. To wszystko, co mogę dla
niego zrobić.
Virgil zesztywniał. Czy ona zarzuca mu brak czułości i
zrozumienia dla Travisa?
- Chcesz przez to powiedzieć, że zaniedbuję swojego syna, że
jestem złym ojcem?
- Nie, skądże znowu! Chcę tylko powiedzieć, że Tombstone jest
twoim domem, co nie znaczy, że jest również domem Travisa. On
jeszcze stale zmaga się z uczuciem, że wszystko, co kochał, zostało
mu odebrane. Dom, przyjaciele, prywatny nauczyciel, z którym
spędzał dużo czasu. Teraz będzie przecież jeszcze rzadziej widywał
matkę niż dotychczas, i wie o tym. Będzie mu bardzo ciężko i sam
musi się z tym uporać. To ty zadecydowałeś, że tu zamieszkacie,
prawda? Nie pytałeś go o zdanie. Zrobiłeś to dla jego dobra, ale
postawiłeś go przed faktem dokonanym. Czy rozmawiałeś z
Travisem? Zapytałeś, co o tym myśli?
Oscar zwrócił ku niemu głowę i Virgil poczuł na sobie baczne
spojrzenie dwóch par oczu. Nie były nieprzyjazne, ale wydało mu się,
że dostrzega w nich cień... oskarżenia.
- Chyba nie? Nie pytałeś go o zdanie, prawda? - powtórzyła
Desiree.
- Travis jest jeszcze dzieckiem, a ja jestem dorosły. Wiem lepiej,
co jest dla niego dobre, a co nie - powiedział oschłym tonem, jakby
zamierzał skończyć dyskusję.
Desiree właściwie zrozumiała jego intencje.
- Z tym nie będę polemizować.
- O co ci w takim razie chodzi?
- Posłuchaj. Travis sam wybrał się na to pustkowie, a potem
zapytał mnie, jak się rzuca lassem. Zwróciłeś na to uwagę? Tym się
zazwyczaj nie bawią dzieci w Kalifornii. Pomagał Caro, zajmował się
Oscarem... On próbuje znaleźć tu dla siebie miejsce, szuka, stara się
zrozumieć. A dzisiaj ty...
Urwała, a on zrozumiał, że chciała dodać: „A ty mu
przeszkodziłeś, upokorzyłeś go..."
Tak istotnie było. Wiedział, że Desiree ma rację.
- Wiem, że przejąłeś się sprawą Jondella - ciągnęła po chwili
namysłu. - Doceniam to i jestem bardzo wdzięczna, ale to moja
sprawa i sama się nią zajmę. Ty skup się na Travisie, a Jondella
zostaw mnie.
Virgil wstał tak nagle, że Oscar spojrzał na niego spłoszonym
wzrokiem.
- Nie mów mi, co mam robić - powiedział. - Wiem doskonale, co
mam robić w pracy i co mam robić w domu. Jestem dobrym ojcem.
- Nie mówię, że nie jesteś dobrym ojcem. Powiedziałam tylko,
jak to może wyglądać ze strony kogoś innego, zwykłego obserwatora.
Chciałam ci tylko pomóc.
Virgil spojrzał na nią z góry, obco i nieprzyjaźnie. Jego słowa
zabrzmiały jak uderzenia biczem:
- Jeśli chodzi o Travisa, nie jesteś dla mnie żadnym autorytetem.
Twój komputer nie nauczył cię, co to znaczy mieć dzieci, a na prawie
nie nauczyli cię być szeryfem. Dlatego, wybacz, ale nie mogę
traktować poważnie tego, co mówisz.
Natychmiast pożałował swych słów. Ból, jaki dostrzegł w jej
oczach, był dla niego dotkliwą karą. Desiree patrzyła na niego bez
słowa, jakby zaskoczona jego okrucieństwem. Potem powoli opuściła
głowę.
- Nie chciałem... - zaczął niezręcznie. - To tak samo wyszło.
Myślę, że... - Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
Desiree nie podnosiła głowy, pochylona nad psem.
- Myślę, że powinnam pilnować własnego nosa i nie wtrącać się
w sprawy twojego syna. Masz rację - dokończyła za niego.
Czuł się podle i nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji.
- Ja...
- Tatusiu! Nie mogę znaleźć pasty do zębów!
Głos Travisa doszedł ich z drugiego końca korytarza. Virgil
spojrzał w kierunku drzwi i zawahał się.
- Lepiej już idź.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Dopiero na korytarzu
głęboko odetchnął. Przechodzący właśnie Wyatt przystanął zdumiony
jego wyglądem.
- Virgil, co ci jest? Wyglądasz, jakbyś właśnie wziął zimny
prysznic.
- Nic, nic, po prostu miałem małe starcie z Desiree Hartlan.
Virgil niepewnie przeczesał ręką włosy.
- Nie chciałem jej zranić... Tak tylko... Do diabła! Nigdy dotąd
nie miałem problemów z kobietami, to znaczy zwykle umiałem z nimi
rozmawiać, a ta... Zawsze wszystko jakoś tak wykręci, że człowiek nie
wie, co powiedzieć, i jest mu głupio.
Wyatt uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Panny Hartlan potrafią człowieka wykołować, wiem coś o tym.
Wetknął bratu w rękę tubkę pasty i torbę, którą Virgil zostawił w
samochodzie.
- Zostawiłeś swoje rzeczy na dole.
Virgil rozpoznał torbę ze słodyczami i komiksami, które kupił dla
syna.
- Dzięki, Wyatt.
Wyatt klepnął brata w ramię i zbiegł na dół.
- Dobranoc, do jutra.
Virgil wolnym krokiem skierował się do połączonych pokojów,
które dzielił z Travisem.
Chłopiec siedział zamyślony na łóżku, ubrany w szorty do
surfingu. Nogi miał podkurczone, głowę wspartą na rękach. Głęboki
smutek w jego oczach przypominał zranionego ptaka. Wyglądał jak
obraz nędzy i rozpaczy.
Virgil rozejrzał się po pokoju. Pokój chłopca w niczym nie
przypominał jego pokoju w kalifornijskim domu: nie było tu ani
plakatów, ani desek surfingowych, ani komputera, ani telewizora -
niczego, co przypominałoby chłopcu, że jest naprawdę u siebie.
Desiree ma rację. Travis musi się czuć potwornie samotny. Był
jak ryba wyrzucona na brzeg, a ojciec tego nie rozumiał. Virgil lekko
zapukał we framugę. Czuł, że serce pęka mu z bólu; nie tak przecież
wyobrażał sobie swoje życie z synem.
- Cześć. Co u ciebie, synku?
Travis spojrzał na niego z niezwykłą jak na dziecko powagą w
oczach. Virgil próbował nie zauważyć zaczerwienionych oczu
chłopca.
- Pomalutku, co?
Usiadł obok Travisa. Chłopiec spojrzał na niego spłoszonym
wzrokiem.
- Gniewasz się na mnie? - zapytał niespokojnie.
- Nic podobnego. Wcale się nie gniewam, mogę się najwyżej
gniewać na samego siebie. Ostatnio jakoś się nie spisałem. Najpierw
wyrwałem cię z domu, potem zostawiłem samego i zająłem się pracą,
a potem krzyczałem, że sam się wybrałeś zobaczyć świat. Jak myślisz,
na ile dni powinienem mieć szlaban z wychodzeniem? - dokończył
żartobliwie.
Chłopiec nawet się nie uśmiechnął.
- Tu i tak nie ma dokąd iść. Nie ma nawet plaży, nie ma nic.
- No to mogę za karę czyścić konie. Mój ojciec zawsze tak mnie
karał.
Travis westchnął.
- Ty to i tak lubisz, to żadna kara. Nie lubisz tylko siedzieć w
domu.
Virgil spojrzał na syna zdziwiony. Travis miał rację, tak właśnie
było: lubił pracować przy koniach i nie cierpiał bezczynnie siedzieć w
domu. Zupełnie jak jego syn.
- Wiesz co? - Objął chłopca ramieniem i przyciągnął do siebie. -
Nie sprzedamy chyba tego naszego mieszkania w Los Angeles, co?
Przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że to byłoby
niemądrze.
Travis zamrugał oczami.
- Naprawdę?
- Potrzebne nam będzie jakieś mieszkanie, kiedy przyjedziemy
odwiedzić mamę. I twoich kolegów.
Travis podskoczył z radości i wbił wzrok w ojca.
- Kiedy? Kiedy tam pojedziemy?
- Myślę, że będziemy mogli pojechać do Kalifornii na wakacje.
Zostaniemy tam dłużej, jeśli mama akurat będzie wolna. Będziesz
mógł z nią na jakiś czas zostać, jeśli ja będę musiał tu wrócić.
Zobaczymy.
Trzeba będzie zostawić na jakiś czas tamten dom. Dopóki Travis
nie oswoi się z nowym miejscem, tak będzie mu łatwiej. Prędzej czy
później przyzwyczai się do życia w Arizonie.
Travis spuścił wzrok.
- Mama na pewno będzie zajęta - powiedział ponurym głosem. -
Zawsze jesteście zajęci, a ona najbardziej. Nigdy nie macie czasu,
musicie pracować. I nigdy nie wrócimy do domu, do Kalifornii; nigdy
nie zobaczę już mojego pokoju ani...
- Zobaczysz. Przyrzekam ci.
Travis niespodziewanie przytulił się do ojca i pocałował go w
policzek.
- Dziękuję, tato.
- Nie dziękuj, synku. To twój dom, a ja ci przyrzekam, że znowu
go zobaczysz. A Bodine'owie...
- ...zawsze dotrzymują słowa - dokończył Travis. - Czy to
znaczy, że już się na mnie nie gniewasz?
- Ani mi to w głowie. Musisz tylko zrozumieć, że tu są zupełnie
inne warunki niż w Los Angeles. Trzeba się do nich dostosować.
Należy się zachowywać w odpowiedni sposób, przestrzegać reguł gry,
tak jak na wodzie, kiedy się pływa na desce. Po pierwsze, nigdy nie
oddalać się od domu w niewiadomym kierunku. To chyba jasne.
Travis ochoczo skinął głową.
- Tak jest.
- Po drugie, zawsze trzeba mieć czapkę i butelkę wody przy
sobie.
- To wiem. W Kalifornii też tak robiłem.
- Po trzecie, ustalasz ze mną albo z którymś wujkiem, gdzie jest
bezpiecznie, a gdzie nie. Tu są bardzo niebezpieczne miejsca, a
czasem można trafić na bardzo różnych ludzi. Od jutra zacznę cię tego
wszystkiego uczyć i poproszę, żeby Rogelio dał ci na własność konia.
- A czy mógłbym również dostać własny pokój, taki zupełnie
oddzielny, nie taki jak tutaj? To znaczy, w naszym własnym domu?
- Za ciasno ci ze mną, co? - Virgil roześmiał się, ale pomysł
chłopca zrobił na nim wrażenie.
Właściwie dlaczego by nie wybudować domu na terenie
posiadłości? Silver Dollar jest ogromne, a stary dom niedługo nie
pomieści wszystkich mieszkańców.
- Nie jest mi z tobą ciasno, tatusiu, ale ty strasznie chrapiesz.
- Ja? Nigdy w życiu nie chrapałem!
- Chrapiesz jak wielkie prosię, a twoje nogi brzydko pachną!
Travis wybuchnął śmiechem, a Virgil zmusił się, by mu
zawtórować, nie bacząc na zranioną dumę. Patrzył na syna
zanoszącego się śmiechem i myślał o matce, która go opuściła. Jak
Mary mogła odejść od tego cudownego, wspaniałego chłopaka?
Travis kuł żelazo póki gorące.
- Chcę mieć własny, osobny pokój, dobrze, tato? I kilka rzeczy z
naszego domu! I nowy komputer!
- Poddaję się. Jak tylko przyjadą nasze rzeczy z Kalifornii,
przeniesiemy się do któregoś z domków na farmie, a potem wybuduję
dom specjalnie dla nas.
- Najlepiej byłoby, gdybyśmy ściągnęli tu nasz dawny dom.
- Możesz mi pomóc zrobić rysunek i zbudujemy coś bardzo
podobnego. Trochę tylko mniejszy, dom dla nas dwóch.
Morgan i Jaz na pewno umieszczą swoje dziecko w tym tu
pokoju, a Wyatt będzie musiał rozbudować swoją część.
- I będziemy mieszkać bez ochroniarzy?
- Bez.
- I zbudujesz dla mnie basen w ogrodzie?
- Tylko nie przesadzaj! Co za dużo, to niezdrowo! Pomysł wcale
nie był taki zły. Travis, podobnie jak
jego matka, uwielbiał pływać i pokonywał basen tam i z
powrotem, zanim jeszcze zaczął chodzie. Oboje pływali jak delfiny.
- Wielki basen z falami i zjeżdżalnią!
- Pod warunkiem, że umyjesz zęby.
- Wielki, ogromny basen z falami!
- Zęby!
- A mogę trochę poczytać przed snem? - Tak. Nawet ci coś
przyniosłem.
Virgil otworzył torbę pełną komiksów i słodyczy.
- Wolno ci zjeść jeden batonik, a potem koniecznie umyj zęby.
Pocałował chłopca i otulił go kołdrą.
- I zmów pacierz, zanim zgasisz światło. Potem jeszcze do ciebie
zajrzę.
- Dziękuję, tatusiu, i zamknij drzwi. Tutaj jest pełno dziewczyn.
Virgil wyszedł z pokoju, spokojny i uśmiechnięty. Teraz mógł już
pójść do Desiree i wszystko załagodzić. Głośno zapukał do jej drzwi,
lecz nikt nie odpowiedział. Zapukał mocniej. Nic się nie poruszyło,
nawet Oscar. Uchylił drzwi i włożył głowę do środka.
- Desiree? Mogę wejść?
Pokój był pusty. Podszedł do okna i wyjrzał na dwór przez
otwarte okno. Samochód Desiree stał pod domem. W oddali dojrzał
drobną sylwetkę na koniu. Poznał Perłową Kroplę.
Znowu się gdzieś wybrała, nie mówiąc nikomu dokąd ani po co!
Desiree z niesmakiem spojrzała na brudną bieliznę pościelową
leżącą na łóżku w „biurze" kempingu w Tombstone. W powietrzu
unosił się ciężki zaduch śmieci i kurzu. Miejscowy kemping był
najbrudniejszym i najbardziej zaniedbanym miejscem, jakie w życiu
widziała.
- Nie jesteś zadowolony z łóżeczka, co, Oscar? - powiedziała do
psa. - Szkoda, że nie wzięliśmy samochodu, mógłbyś się tam położyć.
Przemawiała do niego głośno, żeby dodać sobie odwagi. Nie
czuła się zbyt pewnie na tym odludziu.
- Musieliśmy tu przyjechać - dodała. - Ktoś musi pilnować tego
faceta, a tym kimś jestem ja. Każdy też musi mieć jakieś
zabezpieczenie, a moim zabezpieczeniem jesteś ty. Przecież wiesz, co
piszą w książkach: pies jest najwierniejszym przyjacielem człowieka.
A jamniki na dokładkę są jeszcze bardzo odważne...
Oscar cichutko szczeknął i położył uszy po sobie. Widać było, że
„odważny jamnik" umiera ze strachu.
Potem nagle pies się ożywił i czujnie nadstawił uszu.
- Tylko mi nie mów, że tu są pchły! - jęknęła Desiree. - Tego nie
zniosę.
Oscar nie słuchał jej; jednym susem wskoczył pod brudne wyrko i
wypłoszył wielkiego, pustynnego szczura. Szczur pomknął w stronę
drzwi, pies ruszył za nim. Już go prawie chwytał, kiedy nagle ścigany
skrył się w jakiejś dziurze.
- Nie martw się. Jesteś dobry, on po prostu lepiej zna teren -
pocieszyła jamnika Desiree. - Jest tutaj u siebie w domu.
Potem potrząsnęła trzymanym w ręku śpiworem.
- Trudno, prześpimy się na dworze.
Po zaduchu panującym w zatęchłym pomieszczeniu nocny zapach
pustyni podziałał na nią jak balsam. Na niebie jasno świeciły gwiazdy,
srebrny blask księżyca nadawał krajobrazowi baśniowy, nierealny
wygląd. Perłowa Kropla stała smukła i zgrabna na tle nieba i skubała
rzadko rosnącą trawę. Zlany księżycową poświatą kemping nie
przypominał już obskurnego, łysego poletka, którym był za dnia.
Desiree rozejrzała się, szukając dogodnego miejsca na nocleg.
Najlepiej będzie ulokować się obok zagrody dla koni. Rzuciła na
ziemię siodło, rozłożyła śpiwór, po czym odpięła broń i położyła ją na
śpiworze.
- Chodź, Oscar, czas już spać. Rozpoczyna się nasza pierwsza
noc w szczerym polu.
Oscar nie od razu posłuchał swej pani. Widać było, że
perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem nie bardzo przypadła
mu do gustu.
- No, chodź, nie bój się. Przecież szeryf jest przy tobie.
Pies przez chwilę się wahał, a potem podszedł i przysiadł obok
niej.
- Wiem, że trochę jest tu niewygodnie, ale lepsze to niż nic.
Oscar w końcu jakoś się ułożył i sennie zmrużył oczy. Desiree nie
chciało się spać, nie była przyzwyczajona do czegoś podobnego;
sytuacja była zbyt absurdalna, żeby udawać, że nic się nie stało i
wszystko jest normalnie.
Jeszcze dwa miesiące temu mieszkała w Phoenix, miała wygodne
mieszkanie, w każdej chwili mogła iść na basen albo spotkać się z
przyjaciółmi. Mogła zadzwonić do rodziców i przegadać z nimi cały
wieczór, mogła iść na kolację z jakąś przyjaciółką albo z byłym
chłopakiem.
Dziwne, ale odkąd tu jest, ani razu o nim nie pomyślała. Ale nie,
właściwie to nic dziwnego. Ma dużo pracy, musi przyzwyczaić się do
nowych warunków, poznała tylu nowych ludzi... Zwłaszcza Virgila
Bodine'a. .
Virgil tak samo w niczym nie przypominał jej byłego chłopaka,
jak praca szeryfa w niczym nie przypominała urzędowania w biurze
okręgowego prokuratora. Virgil nawet nie jest taki zły, tylko to jego
gadanie jest nieznośne... Stale ją poucza!
Trzeba jednak przyznać, że zna się na swojej pracy, umie dawać
sobie radę z problemami, jakich nastręcza życie w Tombstone. Nie tak
jak jej były chłopak, mieszkaniec wielkiego miasta, przywiązany do
gwaru, pośpiechu i... dużych zarobków.
Ona nie będzie tu dużo zarabiała. A nawet gdyby tak się
przypadkiem zdarzyło... W Tombstone luksus nie jest potrzebny. Już i
tak nie wie, co zrobić z drogim samochodem, którym tu przyjechała.
Na te pełne kurzu, wyboiste drogi się nie nadaje.
Jedyne, co jej pozostało z dawnego życia, to... ten wyrzutek
Jondell. Nie mogło ją spotkać nic gorszego i nie ma co udawać, że
sytuacja jest prosta, a wyjście łatwo znaleźć.
Straciłam wszystko, została mi tylko ta jedna nie załatwiona,
nieszczęsna sprawa, i nie mam pojęcia, jak się do niej zabrać. Nie
mam najmniejszego pojęcia.
Znowu wróciło wspomnienie. Linda. Czy gdyby nie była moją
przyjaciółką, zwołałabym tę konferencję prasową, żeby przedstawić
wyniki badań DNA? A gdyby to była mama albo Caro? W każdym
przypadku zrobiłabym tak samo. Musiałam poinformować o
wszystkim prasę, w przeciwnym razie całej sprawie ukręcono by łeb.
Przebiegł ją dreszcz. Nie z zimna, bo noc nie była chłodna, lecz
ze strachu i niedobrych przeczuć. Wiedziała, że najtrudniej jest złamać
prawo po raz pierwszy, potem to już samo idzie. Ta zasada
obowiązuje zarówno w przypadku przestępców, jak też prawników.
Tak ją uczono w akademii, a ostatnio sama się o tym przekonała na
własnej skórze.
Zbrodniarz, który raz zabił, łatwiej zabije po raz drugi.
Prawnik, kiedy raz złamie prawo, bez trudu zrobi to po raz drugi,
trzeci i następny...
Przypomniała sobie słowa wykładowcy: Jedynie ludzie obdarzeni
wyjątkowo wysokim poczuciem moralności i całkowicie przekonani o
słuszności swego postępowania mogą sobie pozwolić na
podejmowanie decyzji niezupełnie zgodnych z obowiązującym
prawem. Dzieje się to niezwykle rzadko i może dotyczyć tylko spraw
wyjątkowych. Tacy ludzie zdarzają się raz na kilka milionów. Mamy
wtedy do czynienia z pojęciem słuszności, nadrzędnym w stosunku do
ujętej w kodeks sprawiedliwości.
Pamięta, że wtedy przez salę wykładową przebiegł pomruk
zdziwienia i niezadowolenia. Studenci nie podzielali zdania profesora.
- Cała reszta powinna - ciągnął profesor - zadowolić się
istniejącymi prawami ujętymi w kodeks. Po to właśnie stanowi się
prawa, żeby ludzie, którzy nie są obdarzeni takimi wyjątkowymi
umiejętnościami sądzenia, co jest dobre, a co złe, mogli żyć godnie i
właściwie, i być dobrymi obywatelami. Zastanówmy się, na przykład,
czy gdyby nie było kary za parkowanie w niewłaściwym miejscu,
wiele osób i tak by tam nie parkowało? Kto jest pewien, że tak by nie
robił, niech podniesie rękę.
Desiree podniosła rękę.
- A gdyby lał deszcz, padał śnieg, czulibyście się fatalnie i trzeba
było się zatrzymać kilka domów dalej i brnąć po tym deszczu i śniegu,
trzęsąc się z zimna, gdzie byście zaparkowali, gdybyście nie wiedzieli,
że za niewłaściwe parkowanie grozi mandat? Zastanówcie się
wszyscy i kto jest w dalszym ciągu pewien, niech podniesie rękę.
Tym razem Desiree ręki nie podniosła.
Nikt nie podniósł ręki.
- Dlatego, gdy się raz przekroczy tę niewidzialną linię i złamie
się prawo, jest się podatnym na złamanie go powtórnie. Kiedy raz to
zrobicie, nawet w pozornie błahej sprawie, utrudnicie życie sobie i
innym ludziom, tym, których macie chronić i nad którymi macie
czuwać. Dlatego radzę, nie róbcie tego. Nigdy.
Nie posłuchałam jego rady, pomyślała; ten pierwszy raz mam już
za sobą. Bardzo tego żałuję, ale nie mogłam pozwolić, żeby Jondella
tak po prostu wypuszczono, jakby nigdy nic. Nie mogłam na to
pozwolić po tym, co zrobił Lindzie i co może zrobić jeszcze raz
jakiejś innej kobiecie.
Czy fakt, że raz przekroczyła tę magiczną linię i znalazła się po
stronie bezprawia, zadecyduje o jej dalszym życiu? Czy teraz, kiedy
ma nową pracę, nie będzie mogła jej wykonywać tak, jakby mogła to
robić bez tamtego niedobrego doświadczenia? A kiedy znowu wróci
do sądownictwa, czy będzie dobrym, uczciwym prawnikiem czy kimś,
kto nagina prawo do swoich potrzeb przy każdej okazji?
A Virgil?
Virgil nazwał to, co zrobiła zemstą, a nie sprawiedliwością. Może
miał rację. Była w stanie dopuścić do siebie myśl, że Virgil może się
nie mylić. On natomiast nie mógł się pogodzić z tym, że ona daje mu
rady, a przecież wspomniała tylko o jego synu i o tym, że chłopiec
może się czuć samotny. Chciała mu pomóc, a on ją odepchnął.
Myśli wirowały jej w głowie. To wszystko pewnie dlatego, że
nagle znalazła się w domu pełnym ludzi. Nie może się tak od razu
przestawić. Jest przyzwyczajona do samotności i dlatego ostatnie dni
wytrąciły ją z równowagi. Teraz, pod niebem pełnym gwiazd, w
chłodnym powiewie pustyni, trochę sobie odpocznie od tego
wszystkiego. Zwłaszcza od swojego drugiego zastępcy, Virgila Earpa
Bodine'a.
Obudził ją wybuch. Był na tyle głośny, że natychmiast wyrwał ją
z płytkiego snu na niewygodnym posłaniu.
Usiadła i spojrzała na zegarek: trzecia rano. Oscar podniósł
głowę, ale nie wstał. Perłowa Kropla dalej skubała trawę; po jej
bokach przebiegały lekkie drżenia. Stłumiony wybuch powtórzył się
znowu. Nie przypominał wystrzału; nie mogła skojarzyć, co
przypomina ani skąd dochodzi.
Sięgnęła po pistolet i w sekundę była na nogach. Właśnie
wystukiwała numer dyżurnego oficera, kiedy dziwny dźwięk dobiegł
ją znowu.
- Nie wiem, skąd dochodzi, jak wybadam, zadzwonię -
powiedziała do nadajnika.
Rozłączyła się i rozejrzała. Najpierw trzeba sprawdzić na poletku
Jondella.
Szła, z trudem przedzierając się przez krzewy i rozrzucone
wszędzie śmieci. Jutro trzeba im tu będzie podesłać kontrolę sanitarną.
Swoją drogą, dlaczego nikt się nie rusza, nie wychodzi z namiotu,
żeby sprawdzić, co się dzieje? Pewnie wszyscy się boją, muszą być
przyzwyczajeni do wszelkiego rodzaju niespodzianek. Niezłe męty tu
muszą mieszkać...
Dobrnęła do namiotu Jondella i pochyliła się nad zasznurowanym
otworem.
- Panie Jondell! Może pan wyjść? Odpowiedziała jej cisza.
Rozpięła namiot.
W środku nie było żywej duszy. W sąsiednich namiotach nic się
nie poruszyło. W świetle latarki zobaczyła lepiący się wszędzie brud i
nieczystości.
Kontrola sanitarna, pomyślała znowu. Trzeba ich będzie odkazić,
śmierdzi tu jak na śmietnisku.
Domki obok były puste. Nieopodal stały szalety, jeden miał
wyrwane drzwi, drugi wybite szyby, dalej...
- Cholera jasna!
Dalej to nie był wschód słońca, to była... łuna!
Wiatr przyniósł stamtąd zapach benzyny. W oddali coś się paliło.
Błyskawicznie wróciła po konia, złapała Oscara i wrzuciła go do
„biura". Zatrzasnęła za nim drzwi. Trudno; lepiej żeby sobie
posiedział ze szczurami, najwyżej dostanie pcheł. Nie może jej się
pętać pod nogami, teraz, kiedy ona musi się skoncentrować i jak
najszybciej zacząć działać.
- Siedź tu i czekaj na mnie.
Wskoczyła na siodło i pomknęła w kierunku bijącego w niebo
ognia.
Telefon obudził Virgila z ciężkiego snu. Podniósł słuchawkę.
- To ty, Desiree?
- Nie. Tu Marta. Na parkingu wybuchł pożar. Mieliśmy
wiadomość od szeryfa. Mary Ann zawiadomiła już Jamiego.
- Gdzie dokładnie wybuchł ten pożar?
Virgil wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.
- Nie będziesz zadowolony. Pali się na terenie waszego rancza, w
Silver Dollar, obok wejścia do jaskini, w rezerwacie nietoperzy.
Desiree widziała, jak płomienie ogarniają samochód za
samochodem. Parking na terenie rezerwatu nietoperzy płonął jak
pochodnia. Było oczywiste, że powodem pożaru nie były przyczyny
naturalne. Ktoś systematycznie podłożył ogień pod wszystkie
samochody. Eksplodowały teraz z głośnym hukiem; to właśnie ten
dźwięk słyszała na kempingu.
W nocy zawsze było tu dużo samochodów. Nietoperze żyły nocną
porą i naukowcy, ekolodzy i hobbyści właśnie o tej porze podglądali
ich zwyczaje. Zwykle rozbijali namioty na okolicznych wzgórzach, a
samochody zostawiali na parkingu.
Nic nie mogła zrobić. Mogła tylko trzymać drżącą Perłową
Kroplę z dala od płomieni i czekać na przyjazd straży pożarnej.
Virgil zaskrobał w drzwi Morgana w umówiony sposób. Potem
tak samo zrobił z Wyattem. W nagłych wypadkach bracia zawsze
porozumiewali się w ten sposób. Po kilku sekundach wszyscy trzej
stali już na korytarzu.
- Wypadek na terenie rezerwatu, coś się pali - powiedział Virgil.
- Właśnie dzwoniła Desiree.
- Zaraz tam jadę. Jasentha tam jest - odparł Morgan spokojnie.
- Myślałem, że już nie pracuje w nocy w rezerwacie.
- Na ogół nie, ale wczoraj przyjechał pewien biolog z Teksasu.
Miała się z nim spotkać i oprowadzić go po jaskiniach. Mam nadzieję,
że nic się im nie stało.
- Zostawię wiadomość dla Caro. - Wyatt cofnął się z powrotem
do swojego pokoju. - Możesz mi osiodłać konia, Virg?
- Przepraszam, ale nie mam czasu. Pojedziesz z Morganem.
Muszę pędzić, Desiree jest tam sama.
Samochody nie przestawały płonąć. Za każdym razem, kiedy
rozlegał się wybuch, Desiree i Perłowa Kropla lekko podskakiwały.
Trzeba było czekać. Ranczo Silver Dollar leżało daleko od miasta i
straż pożarna miała kawał drogi. Na skróty, konno, było znacznie
bliżej, ale strażackie samochody miały do dyspozycji tylko jedną,
krętą i wyboistą drogę.
Na szczęście, nic nikomu nie grozi, pomyślała z ulgą. Wtedy
właśnie zobaczyła duży samochód, nieudolnie próbujący wyrwać się z
okrążenia.
- Co to...
Samochód krążył beznadziejnie wśród płonących pojazdów; jego
kierowca najwyraźniej stracił głowę. -
- Ty tam! - krzyknęła Desiree najgłośniej jak umiała. - Wysiadaj!
Wychodź z samochodu! Uciekaj!
Kierowca jej nie słyszał. Sądząc po sposobie, w jaki prowadził,
musiał być spanikowany albo nawet zatruty oparami płonącego
paliwa.
Wiedziała, co ma zrobić. Musi tam iść, to jej obowiązek. Sięgnęła
do pasa po broń. Na ułamek sekundy zawahała się. Wiedziała, że
kiedy idzie się w ogień, należy pozbyć się broni; tak ją uczono w
akademii policyjnej.
Ale tam może czekać na nią wróg. Jondella nie było na kempingu,
mógł ukraść samochód i przyjechać tutaj. Co z tą bronią? Brać ją z
sobą czy rzucić?
Wszystko jedno, z bronią czy bez. Jej obowiązkiem jest iść w
ogień; jest przecież szeryfem.
Rozdział 8
Zostawiła zapasowe naboje przy siodle, a rewolwer wsunęła do
kieszeni. Zawsze to jakieś wyjście. Ruszyła przed siebie, próbując nie
spuszczać z oczu samochodu, którego kierowca usiłował się wydostać
z płonącego labiryntu. Poczuła na twarzy uderzenie gorącego,
cuchnącego dymem powietrza.
- Jestem szeryfem! Rozkazuję natychmiast opuścić pojazd! -
krzyknęła, próbując przekrzyczeć huk płomieni i wybuchów.
Żadnej reakcji. Samochód tłukł się między płonącymi wrakami
niczym gigantyczny, oszalały ze strachu owad.
- Nie wydostaniesz się stąd! Musisz wysiąść i uciekać od ognia!
Była już całkiem blisko, kiedy drzwi samochodu nagle się
otworzyły i ukazała się drobna, skurczona postać.
- Tutaj! Chodź tutaj! Do mnie!
Przerażony kierowca nerwowo zwrócił się w stronę jej głosu, a
potem zrobił krok w stronę przeciwną.
- Do mnie! Chodź do mnie! Tutaj jest wyjście! Teraz dostrzegła,
że kierowcą jest kobieta. Zrobiła
przestraszony krok w stronę ognia, a potem znowu zawróciła do
samochodu.
Co ona do cholery robi? Zwariowała ze strachu? A może chce
zabrać coś cennego?
- Odsuń się od samochodu! To rozkaz!
Kobieta pochyliła się i zaczęła wyciągać z wnętrza pojazdu jakieś
paczki. Desiree wyjęła nadajnik.
- Możemy mieć rannego z oparzeniami. Jak najszybciej
przyślijcie karetkę...
Dźwięk kolejnego potężnego wybuchu zagłuszył jej słowa i
rozszedł się złowrogim echem po górach.
Virgil go słyszał. Słyszał w swoim aparacie głos Desiree, a potem
wybuch.
- Słyszysz mnie? Desiree? Odbiór!
Stale miał w uszach potężny huk, który zagłuszył jej głos.
- Odezwij się!
Ścisnął boki Onyksa i runął w ciemność nocy.
Caro też wszystko słyszała. Radio w Silver Dollar nastawione
było na odbiór policyjnych komunikatów. Dobrze znała dźwięk
ostrożnie zamykanych drzwi. Bracia Bodine wszyscy razem
opuszczali ranczo tylko w przypadku wyjątkowo ważnej potrzeby.
Zeszła na dół, żeby przeczytać wiadomość od Wyatta.
Wiedziała, że do niej napisał; zawsze tak robił, kiedy musiał
wyjść w nocy. Natychmiast włączyła radioodbiornik. Miała to we
krwi; jest przecież córką policjanta i żoną szeryfa.
Była spokojna i opanowana, ale wiedziała, że tym razem chodzi o
Desiree.
Mimo że oddała glos na siostrę, wiedziała, że Desiree ma mniej
doświadczenia niż każdy z Bodine'ów. Pocieszała ją tylko myśl, że
wszyscy trzej za chwilę będą przy niej. Ona musi zająć się Travisem,
Cat, i spokojnie czekać. Musi być cierpliwa.
Dopiero kiedy usłyszała głos siostry proszącej o karetkę i nagły
wybuch, zerwała się na równe nogi i sięgnęła po telefon.
- Rogelio? To ja, Caro. Przyślij tu kogoś, żeby się zajął dziećmi, i
niech mi osiodła konia. Coś się stało z moją siostrą... Jadę do niej.
Desiree instynktownie zamknęła oczy, oślepiona nagłym
blaskiem. Posypało się szkło; kobieta obok samochodu rozpaczliwie
krzyknęła i upadła na ziemię. Desiree zamrugała oczami i podbiegła
do niej. Dokoła nich paliły się wraki. Kobieta nie ruszała się; może
była ranna, a może sparaliżowana strachem.
Nie było czasu na popisywanie się znajomością zasad pierwszej
pomocy. Powietrze drgało od żaru. W upale wirowały skrawki metalu.
Desiree pochyliła się i dotknęła ramienia kobiety.
- Może pani wstać? Lozen! To ty?
Lozen Cliffwalker, matka Jasenthy, otworzyła oczy.
- Desiree? To ty?
- Co ty tu robisz? - zapytały obie równocześnie. Gdyby nie to, że
zaraz się usmażymy, to byłoby nawet
zabawne, przemknęło przez myśl Desiree.
- Próbuję ratować twoją skórę - powiedziała. Lozen rzuciła
wokół przerażonym wzrokiem, jakby
kogoś szukała.
- Gdzie jest... Jasentha?
Pewnie mówi od rzeczy, bo jest w szoku.
- Jaz tu była?
- Widziałam jej samochód. Chciałam ją odwiedzić, ale miałam
dużo pracy w szpitalu i wyjechałam bardzo późno. Zobaczyłam jej
samochód na parkingu i postanowiłam zobaczyć, czy jest...
- Zobaczysz córkę później - przerwała jej Desiree. - Teraz
musimy uciekać, bo się spalimy. Możesz wstać?
Nie zamierzała czekać na odpowiedź. Czuła niemal, jak
płomienie liżą jej spódnicę i opalają włosy. Lozen usiadła i odgarnęła
z twarzy czarne włosy.
- Gdzie mój samochód?
Desiree niemal siłą podniosła ją z ziemi.
- Zostaw samochód! Uciekamy!
- Moja torebka... Tam mam torebkę...
Ona chyba zwariowała albo naprawdę jest w szoku! Czy nie
widzi, co się dzieje?
- Zostaw torebkę. Jesteś ranna?
- Nie, ale... Boże, zostawiłam ubranka. Wyrwała się i rzuciła w
stronę samochodu.
- Kupisz nowe! - Desiree chwyciła ją za ramię. - Samochód zaraz
wybuchnie! Uciekajmy!
- Miałam tam ubranka dla dziecka Jasenthy! Nie zdążę kupić
nowych!
- A my nie zdążymy się stąd wydostać! Musimy natychmiast
uciekać!
- Wyjmę tylko walizkę z bagażnika! Tylko jedną i zaraz idę!
- Nie!
Samochód nieopodal wyleciał w powietrze i Desiree kątem oka
oceniła, że dzielą je od niego tylko trzy auta.
Szarpnęła Lozen, chcąc ją odciągnąć od samochodu, lecz Lozen
kurczowo złapała za klamkę. Desiree szarpnęła raz i drugi i Lozen
puściła. Wybuch pojazdu obok powalił je na ziemię. Desiree przykryła
swoim ciałem krzyczącą kobietę i zapadła się w czarną studnię, której
mrok przenikały świetliste strzały jaskrawego światła.
Virgil dopadł płonącego parkingu.
- O Boże...
Zeskoczył z Onyksa i zostawił zgonionego konia obok Perłowej
Kropli. Biegiem ruszył w stronę pożaru.
- Jamie, jesteś tam? - zawołał po drodze do swego nadajnika.
Głos zastępcy szeryfa dotarł do niego wśród trzasków i zgrzytów:
- Wyjechałem dwadzieścia minut temu. Jestem już niedaleko,
zaraz będę na miejscu. Wiesz, jakie tu są drogi.
- Wyatt i Morgan jadą za mną.
- W porządku. Są jacyś ranni?
- Jeszcze nie wiem.
- Miałeś już kontakt z szeryfem?
- Nie. Rozłączam się. Virgil znowu nacisnął guzik.
- Desiree? Szeryfie? Odezwij się!
Pośrodku gigantycznego ogniska dostrzegł jakąś sylwetkę. Co ta
kobieta tam robi?
Poczuł ostry zapach palących się chemikaliów, czarny dym
zaszczypał go w oczy.
- Chodź! Pomóż mi! - usłyszał. - Ona jest ranna!
- Jak się tam do was dostać?
Ruszył przed siebie szpalerem płonących wraków. Czuł na piersi
upalny oddech pożaru. Był tylko w dżinsach, na gołych stopach miał
lekkie włoskie buty. Cisnął za siebie broń i nadajnik.
- Jestem kilka metrów w lewo od głównego wejścia! To musi być
ktoś, kto dobrze zna teren rezerwatu.
- Lozen, to ty?
- Tak! Desiree nie może się ruszyć, a ja mam złamaną rękę! Nie
mogę jej stąd wynieść!
Desiree jest ranna?
Nagle przestał czuć żar, opary gazów, szczypiący dym.
Niebezpieczeństwo gdzieś zniknęło. Zaczął rozumować sprawnie, na
zimno. Błyskawicznie skierował się we wskazanym kierunku. Pędził
nie dlatego, że wzywała go Lozen; pędził, bo Desiree jest w
niebezpieczeństwie...
Biegł zygzakiem między płonącymi samochodami, nie czując
bólu i oparzeń. Widział tylko Lozen i jakiś kształt leżący obok niej na
ziemi.
- Desiree!
Ukląkł przy niej i zobaczył krew na jej czole. Wziął na ręce
bezwładne ciało i przytulił do piersi.
- Co jej się stało? - Jego głos był chrapliwy i obcy.
- Przyjechałam i zobaczyłam samochód Jasenthy. Chciałam iść
do jaskini zobaczyć się z nią. A potem - Lozen zadrżała - stało się to
wszystko i chciałam wyjąć... ubranka z samochodu...
- Co chciałaś zrobić?
- Przywiozłam rzeczy dla dziecka Jasenthy. Desiree zobaczyła i
przyszła tu po mnie... Nie chciałam z nią iść... Wybuchł jakiś
samochód i ona mnie odciągnęła i... przykryła sobą... a potem... -
Lozen wybuchła płaczem. - Nie patrz na mnie tak, Virgil! Myślałam,
że zdążę! Naprawdę myślałam, że zdążę! Ja nie chciałam...
- Wystarczy! - warknął. - Teraz idziemy. Weź się w garść, ale
już.
Spojrzał na jej rękę; była nienaturalnie wykręcona.
- Musisz jakoś sobie dać radę, złap mnie za pasek. Wyprowadzę
nas stąd.
Lozen zachwiała się.
- Musisz iść o własnych siłach. Nie mogę nieść was obu. Musisz
mi pomóc, słyszysz?
Skinęła głową; widać było, że próbuje się opanować. Virgil
zarzucił na twarz Desiree kawałek jakiegoś materiału, który zwisał z
otwartej walizki.
- Idziemy.
Ruszył biegiem przed siebie z Desiree w ramionach, słysząc za
sobą kroki Lozen i jej zdyszany oddech.
Samochody nie przestawały wybuchać. Płomienie strzelały w
niebo. Muszę wierzyć, że stąd wyjdziemy. W głowie wirowały mu
strzępy modlitwy: kto się w opiekę odda Panu swemu... Biegł, czując,
jak palą mu się włosy na przedramionach; Lozen biegła uczepiona
jego paska.
Rozgrzany asfalt zapadał się pod nogami jak błoto, włoskie buty
grzęzły w nim, utrudniając ucieczkę. Zrzucił je i biegł boso, nie czując
żaru. Gdzie ta straż pożarna? Gdzie karetka pogotowia? Desiree,
wytrzymaj jeszcze chwilę! Błagam, to już niedaleko...
Pot i dym zakrywał mu oczy, resztką sił przebiegł ostatni odcinek
dzielący go od wyjścia z parkingu. Rzucił się ku niemu jak biegacz,
który piersią przebija linię mety. Zachłysnął się świeżym powietrzem.
Lozen puściła jego pasek i opadła na ziemię. Zsunął z twarzy Desiree
przesiąkniętą krwią szmatę.
- Virgil! - Caro zeskoczyła z konia tuż obok niego. - Virgil! Kto
to jest?
Spojrzała na kobietę, którą trzymał w ramionach, i zobaczyła
zakrwawioną twarz siostry.
- Boże! Ray!
- Co jej się stało?
Lozen podniosła się i chwiejnym krokiem podeszła do nich.
- Trzymaj jej głowę wysoko - powiedziała do Virgila. - Nie może
zachłysnąć się krwią.
Potem powiodła wzrokiem po płonącym pobojowisku.
- Wszystkie moje ubranka szlag trafił... - oznajmiła smętnie.
Z jaskiń zaczęli wyłaniać się ludzie. Wśród badaczy życia
nietoperzy była też Jasentha. Virgil na nikogo nie zwracał uwagi. Nie
spuszczał wzroku z twarzy kobiety, którą trzymał w ramionach.
- Caro, zaopiekuj się Lozen. Zaprowadź ją do karetki. Ja zajmę
się Desiree.
Caro nie odpowiedziała. Drżącą dłonią dotknęła zwieszonej
bezwładnie ręki siostry.
- Siostrzyczko, odezwij się, Ray... Uniosła zalaną łzami twarz w
stronę Virgila.
- Czy ona z tego wyjdzie? Jak to się stało? O Boże, co ja powiem
mamie i tacie...
- A co powiesz Jaz? Zaopiekuj się tymczasem jej matką.
Odejdźcie stąd.
- A jeśli ten szaleniec stale tu krąży?
- Ktokolwiek to zrobił, na pewno już uciekł.
- Skąd możesz wiedzieć? Zostanę z Ray.
W końcu sam musiał je wyprowadzić dalej od ognia. Poszli tam,
gdzie stały konie, żeby zaczekać, aż nadejdzie pomoc. Lozen nie
przestawała łkać.
- Tak strasznie mi przykro, Caro. Nie chciałam, żeby tak się
stało. Ja chciałam tylko wziąć moją walizkę.
- Nie mów tyle - przerwał jej Virgil. - Staraj się opanować i
spokojnie oddychać. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Przypomnij sobie, czy widziałaś tam kogoś oprócz Desiree?
- Nie. - Łzy popłynęły po policzkach Lozen. - Dlaczego jej nie
posłuchałam? Trzeba było jej słuchać. - Zaniosła się płaczem. -
Trzeba było jej słuchać.
Caro pomogła Virgilowi usiąść na ziemi. Nie chciał wypuścić
Desiree z ramion. Czuł, jak powoli ogarnia go panika; Caro też się
bała, niemal namacalnie odczuwał jej niepokój.
Drobne ciało w jego ramionach było ciężkie i bezwładne.
Delikatnie dotknął palcem policzka Desiree.
- Nic jej nie będzie, prawda? Oddycha, prawda? - Caro
próbowała powstrzymać łzy. - Dużo się nałykała dymu? Lozen,
powiedz coś! Przecież jesteś lekarzem! Co możemy zrobić?
- Uspokój się. Słyszę sygnał karetki. Zaraz się nią zajmą,
wszystko będzie dobrze.
Virgil niezgrabnie uniósł się z ciężarem w ramionach. Błagam,
Ray, wytrzymaj jeszcze sekundę...
Desiree lekko się poruszyła. W tym samym czasie Caro nagle
jęknęła i chwyciła się za brzuch.
- Nie, tylko nie to...
Rozległ się bliski dźwięk sygnału i po chwili karetka hamowała
tuż przy nich. W tym samym czasie zjawili się Morgan i Wyatt, który
natychmiast podbiegł do żony. Vir - gil zwrócił się do Morgana:
- Powiedz Jamiemu, że ma zaraz odszukać Alberta Jondella.
Powinien być na kempingu. I niech ktoś z rancza przyjedzie tu po
nasze konie.
- Co tu się stało?
- Opowiem ci po drodze. Lozen, pojedziesz do szpitala razem z
Morganem i Jasenthą. Morgan, ona ma złamaną rękę. Caro dostała
bóli, może zaraz poronić. Desiree... pojedzie do szpitala razem z
siostrą.
- Jadę z Caro - powiedział stanowczo Wyatt. - Co się stało z
twoją nogą?
Virgil spojrzał na swą bosą stopę.
- Co się stało z twoimi butami?
- Nie wiem.
- Pozwól, żeby Virgil pojechał z nami - proszącym głosem rzekła
Caro. - Będzie na nas uważał.
Virgil skinął głową. Nawet gdyby nie miał poparzonej stopy, i tak
nikomu by nie pozwolił jechać z Desiree. Nawet Wyatt nie zmusi go,
żeby ją teraz opuścił.
- Dobrze, spotkamy się w szpitalu - zgodził się w końcu Wyatt.
- W porządku.
Desiree została umieszczona w karetce, zaraz za nią weszła do
środka Caro. Virgil usiadł z tyłu. Jamie ze strażakami zaczął gasić
ogień. Płomienie z trudnością dawały się ujarzmić; to było pustkowie,
a nie wielkie miasto, gdzie na każdym rogu czekają hydranty...
Virgil siedział w karetce, jedną ręką trzymając bezwładną dłoń
Desiree, drugą opiekuńczo obejmując jej siostrę. Patrzył, jak płonący
parking oddala się, a płomienie powoli zlewają w niewyraźną plamę.
Desiree, coś ty narobiła!
Otworzyła oczy, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje.
Zobaczyła nad sobą twarz lekarza; znajdowała się w małym szpitalu w
Tombstone. Spróbowała usiąść, ale przenikliwy ból głowy uświadomił
jej, że miała fatalny pomysł.
- Witamy. Wie pani, gdzie pani jest? - usłyszała głos lekarza.
- Tak.
- To proszę powiedzieć.
- Czy to znaczy, że teraz będę musiała odpowiadać na te
wszystkie głupie pytania, jak się nazywam i tak dalej?
- Obawiam się, że tak.
- Pod warunkiem, że pan odpowie na moje. - Desiree zamknęła
oczy. - Jak się czuje Lozen Cliffwalker? Macie tu lód na głowę? Gdzie
jest mój zastępca? Lekarz uśmiechnął się.
- Lozen miewa się dobrze. Mamy lód na głowę, a pani zastępca
jest tu, obok.
- Virgil tu jest? Gdzie?
Otworzyła oczy. Lekarz natychmiast zaświecił w nie małą lampką
w kształcie ołówka.
- Niech pan to natychmiast zabierze! Słyszy pan?
- Źrenice reagują prawidłowo. Miała pani szczęście, udało się
pani wyjść z tego tylko ze wstrząsem mózgu i skręconą ręką.
Zatrzymamy panią na kilka dni, żeby się przekonać, czy wszystko w
porządku.
- Świetny pomysł. O Boże, mój pies! Zostawiłam go na
kempingu!
- Nie martw się. Oscar już jest na ranczu - usłyszała głos Virgila i
odetchnęła z ulgą.
- Złapaliście Jondella? - zapytała.
- Porozmawiacie państwo później - przerwał im lekarz. - Panią
teraz przewieziemy do pokoju, a pana proszę na opatrunek. Musimy
coś zrobić z tą nogą.
- Virgil, co ci jest?
- Nic takiego. Teraz leż spokojnie, przyjdę do ciebie do pokoju,
jak tylko będę mógł.
Pielęgniarka już wywoziła ją z gabinetu i Desiree nie mogła
protestować. Po chwili leżała w łóżku z torbą pełną lodu na czole, lecz
ostry ból głowy nie mijał.
To miało być takie spokojne, senne, małe miasteczko, a tu proszę:
od dwudziestu czterech godzin mam ręce pełne roboty! I to jakiej!
Podeszła do niej laborantka i pobrała krew do analizy.
- To tylko formalność, musimy panią przebadać.
Po chwili do pokoju Desiree zapukał Virgil. Wyglądał bardzo
niedobrze; był blady i stąpał z wyraźną trudnością.
- Jak się czujesz? - zapytała, przekręcając głowę w jego stronę.
Virgil usiadł na jedynym tu krześle i uśmiechnął się z wysiłkiem.
- To ja powinienem cię o to zapytać.
- Jak widzisz, żyję. Opowiedz mi, co się tam działo.
- Straciłaś przytomność, Lozen była w szoku, poszedłem tam i
cię wyniosłem.
- Wyniosłeś mnie?
- Tak.
Nie miała o tym pojęcia.
- Poparzyłeś się?
- Nie, wszystko w porządku.
Dopiero wtedy zauważyła, że ma na nogach opatrunki.
- Co ci się stało?
- Nic takiego, noga mnie trochę boli.
- Od tych twoich butów?
- Tak.
Pielęgniarka, która właśnie weszła, spojrzała na nią spod oka.
- Niech mu pani nie wierzy. Poleciał po panią w ogień bez
koszuli, w samych spodniach i na bosaka. A potem wracał przez ten
ogień z panią i panią Cliffwalker.
Virgil spojrzał na pielęgniarkę, jakby ją chciał zamordować.
- O Boże, Virgil, przecież mogłeś zginąć!
- Ale nie zginąłem.
- Ale mogłeś... - W oczach Desiree pojawiły się łzy.
- Tacy już są ludzie w Tombstone, prawda? - Pielęgniarka
uśmiechnęła się do nich i wyszła z pokoju.
Na twarzy Virgila pojawił się blady uśmiech.
- Bardzo jesteś poparzony? To nic poważnego?
- Wszystko w porządku. Tylko trochę boli mnie noga. Wcale nie
byłem na bosaka. Siostra przesadziła, zgubiłem buty w ostatniej
chwili.
Łzy znowu zalśniły w jej oczach.
- Jak mam ci dziękować.
- Nie masz za co. Straciłem tylko parę butów. Próbowała unieść
głowę, ale natychmiast z jękiem znowu opadła na poduszki.
- Tak strasznie ci dziękuję, naprawdę, strasznie ci dziękuję. Nikt
jeszcze nigdy nie uratował mi życia - oświadczyła nagle, jakby sama
zdumiona tym odkryciem.
- Dobrze, dobrze, tylko nie powtarzaj już podobnych
eksperymentów.
Ujął ją za rękę i przytrzymał.
- Teraz ty mi powiedz, jak się czujesz i co się wydarzyło, zanim
przyjechałem. Jeśli czujesz się na siłach o tym wszystkim mówić.
- Mogę mówić.
Poprawiła zimny okład na głowie i zdała mu relację z przebiegu
swej wizyty na kempingu.
- Wtedy sprawdziłam, czy Jondell jest w namiocie - dokończyła -
i pojechałam w kierunku pożaru. Tam spotkałam Lozen, a resztę
znasz.
- I nigdzie nie widziałaś Jondella? Ani na kempingu, ani na
parkingu?
- Nie. Na szczęście nikt nie zginął. Prawda?
- Nikomu nic się nie stało. Nie zginął nawet jeden nietoperz,
sama Jasentha mi powiedziała.
- To ona też tam była?
- Tak, była w jaskini z jakimś ekologiem z Teksasu. W środku
nawet nie poczuli dymu.
- Dzięki Bogu.
- Wydałem nakaz aresztowania Jondella. Pewnie niedługo go
złapią.
- Bardzo dobrze. Tylko nie wiem, czy to na pewno on. Jondell
nie lubi takich akcji, to do niego niepodobne. On działa jak wąż, z
ukrycia. Podpalić parking to nie w jego stylu. To może znaczyć, że w
Tombstone jest jeszcze jakiś inny przestępca.
- Pomówimy o tym później. Na razie musimy porozmawiać o
sprawach rodzinnych.
- Co z matką Jasenthy?
- Ma złamaną prawą rękę, na razie nie będzie mogła pracować
jako chirurg.
- Biedna Lozen!
- Nie ma kogo żałować - powiedział ostro. - Będzie miała czas,
żeby się zastanowić nad swoją głupotą. Przez nią mogłaś przecież
zginąć! Obie mogłyście zginąć!
- Ale nie zginęłyśmy - rzekła pojednawczo Desiree. - Virgil, ona
była w szoku, a do tego podtruta tymi oparami. Wiem, bo widziałam,
jak się zachowywała; kręciła się w kółko.
- Wpadła w panikę i popełniła błąd.
- Nie tylko ona popełnia błędy.
- Ale ten popełniła ona.
- Gdzie ona teraz jest?
- Na naszym ranczu. Jej były mąż, Rogelio, i córka są przy niej.
Przykro mi, ale chyba będzie musiała spać w twoim pokoju.
Desiree uśmiechnęła się.
- Bardzo się z tego cieszę, to nawet dobrze ze względu na Caro.
Ktoś jej pomoże przy dzieciach, a Jasentha będzie miała matkę blisko
siebie.
Na twarzy Virgila zauważyła coś, co ją zaniepokoiło.
- Co się stało? Co ty...
- Chodzi o Caro.
Ton jego głosu zdenerwował ją jeszcze bardziej.
- Co z Caro?
Przysunął się bliżej i ujął jej drugą rękę.
- Ona też pojechała na ten parking, zaraz po mnie.
- Kto? Moja siostra?
- Tak. Potem razem przyjechaliśmy tutaj karetką. Desiree
zacisnęła zęby i z trudem uniosła głowę.
- Dlaczego? Caro też była poparzona?
- Nie... Dostała boleści, tam na parkingu...
- Nie!
- Teraz leży tutaj, została w szpitalu.
- Jak się czuje? Nie dostała krwotoku, prawda? Nie poroniła? -
Jego oczy powiedziały jej wszystko. - Rozumiem, moja siostra straciła
dziecko, tak?
- Tak.
- Niech to szlag. - Desiree zamknęła oczy. - Jak ona się teraz
czuje?
- Fizycznie dobrze, psychicznie nieco gorzej. Wyatt cały czas jest
przy niej.
- Boże, jak ona chciała mieć to dziecko... Tak bardzo chciała je
utrzymać, stale mówiła, że lekarz się myli i że ona wie lepiej.
Oczy Desiree ponownie napełniły się łzami. Poszukała ręką
telefonu, chcąc natychmiast porozmawiać z siostrą.
- W jej pokoju też jest telefon, prawda? Jak tam się dzwoni?
- Teraz go wyłączyli, żeby mogła odpocząć. Jutro do niej
pójdziesz.
Łzy spłynęły jej po policzkach.
- Powiedz jej, że jest mi strasznie przykro. I że się modlę za nią i
za jej dziecko.
Virgil nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
Desiree płakała, potem niezręcznie spróbowała otrzeć ręką łzy. Virgil
pośpieszył z chusteczką.
- Dziękuję. Teraz już wracaj do domu, musisz odpocząć. Jutro
Jamie będzie potrzebował twojej pomocy.
- Tak jest, szefie.
Wstał, ale nie śpieszył się do wyjścia.
- Potrzebujesz czegoś z domu?
- Jakieś ubranie, żeby się przebrać.
- Nic więcej?
- Nie wiem, gdzie się podziała moja broń.
- Wyatt ją znalazł. Nie widział tylko twojego pasa i zapasowych
naboi.
- Są w torbie przy siodle.
- W takim razie wszystko już wróciło na ranczo. Rogelio
wszystkim się zajął, sprowadził konie z powrotem. Jak wrócę, to
jeszcze sprawdzę.
- Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
- Spełniłem tylko swój obowiązek. I nie martw się o Oscara.
Jamie zabrał go z tego obskurnego „biura" na kempingu. Był dosyć
znudzony, ale w dobrej formie. Travis się nim zaopiekuje do twojego
powrotu. Będzie zachwycony.
- Dzięki.
- Może byś już przestała mi dziękować? Uśmiechnęła się smutno,
cały czas myśląc o siostrze.
- W takim razie idę. Wyatt mnie zawiezie do domu, jak Caro
zaśnie. Ty też powinnaś się przespać.
- Zaraz zasnę. Poczekaj, Virgil...
Stał przy niej, nadal trzymając jej rękę. Delikatnie pociągnęła go
ku sobie, a kiedy się pochylił, pocałowała go w policzek. Jego
obecność sprawiała, że czuła się lepiej mimo nieszczęścia, jakie
spotkało Caro.
Nigdy, przenigdy nie pomyślałaby, że może go tak potrzebować.
Kim on jest, ten facet? I co z nią zrobił?
- Trzymaj się - powiedziała - i wykuruj jak najszybciej tę nogę.
- Będę się trzymał. Dobranoc, Desiree.
Wyszedł, powłócząc ciężko nogami obutymi w papierowe kapcie.
Rozdział 9
Następne dwie godziny były bardzo męczące. Nie dawali jej
spokoju. Co chwila pojawiał się lekarz albo pielęgniarka, żeby
sprawdzić, jak się czuje. Zadawali jakieś absurdalne pytania, po czym
wychodzili, najwyraźniej zadowoleni z odpowiedzi.
Wpadli też Morgan, Wyatt i Jasentha. Zgodnie z zaleceniem
lekarza, nikt słowem nie wspominał o wydarzeniach poprzedniej
nocy. Obawiano się, że uraz głowy może okazać się groźny.
Desiree nie protestowała. Czekała tylko, aż wszyscy sobie pójdą,
żeby móc jak najszybciej odwiedzić siostrę. Wiedziała, że pokój Caro
znajduje się piętro niżej; wystarczy zejść po schodach. W tej sytuacji
rozmowa telefoniczna jej nie wystarczyła.
Wreszcie nadszedł właściwy moment. Zostawili ją w spokoju i
mogła wprowadzić swe plany w życie. Zsunęła się z łóżka, otuliła
szlafrokiem i chwiejnie stanęła na nogach. Przez chwilę stała tak, nie
wiedząc, czy zdoła utrzymać się na nogach.
Trudno, jakoś muszę tam dotrzeć, pomyślała, przymykając oczy i
czekając, aż ból głowy nieco zelżeje; swoją drogą, mogli nas położyć
w tym samym pokoju. To by wiele ułatwiło.
Nie znalazła szpitalnych pantofli i ruszyła w drogę boso.
Ostrożnie pokonała korytarz na dole i znalazła się pod drzwiami
pokoju siostry. Były otwarte. Desiree wśliznęła się do środka, mając
nadzieję, że Caro śpi. Siostra nie spała jednak: leżała nieruchomo,
szeroko otwartymi zaczerwienionymi oczami wpatrując się w sufit.
- Proszę wyjść! Mówiłam, że nie będę rozmawiać z żadnym
psychologiem! - powiedziała, nie odwracając głowy.
- Caro? To ja.
- Ray?
- Mogę wejść?
- Tak. Dlaczego wstałaś? Powinnaś leżeć.
- Musiałam cię zobaczyć.
Desiree zamknęła drzwi i wolno zbliżyła się do łóżka.
- Virgil powiedział, że masz wyłączony telefon, więc przyszłam.
Mój pokój jest niedaleko.
Caro nie oderwała wzroku od sufitu.
- Głupie pokoje, głupi szpital, głupie pielęgniarki, które trzymają
człowieka za rękę i mówią, że trzeba porozmawiać z psychologiem.
Zupełnie jakby to coś mogło zmienić! Co taki psycholog, zwłaszcza
facet, może wiedzieć o poronieniu! Co on może wiedzieć, jak czuje
się ktoś, kto właśnie stracił dziecko!
Desiree przysunęła krzesło do łóżka siostry i ostrożnie usiadła.
Każda zmiana pozycji wywoływała ostre łupanie w czaszce.
- Mam go od ciebie kopnąć w tyłek? - zaproponowała uprzejmie.
- Sama go kopnę! Mam ochotę kopnąć cały świat i wyć jak
zwierzę. Tak bardzo pragnęłam mieć to dziecko! Tak bardzo.
- No to krzycz sobie i wyj do woli, nie ma co tego tłumić w
sobie. Dobrze ci to zrobi. A już na pewno powinnaś się solidnie
wypłakać.
- Nie mogłam płakać, Wyatt był taki zmartwiony. On też bardzo
pragnął tego dziecka, a do tego bał się o mnie. Był niespokojny o
ciebie, o Virgila, o Lozen... Nie chciałam mu dokładać zmartwień.
- Wyatt poszedł, jesteśmy same, a przede mną nie musisz udawać
dzielnej dziewczynki. Płacz śmiało.
- Dobra.
Po policzkach Caro zaczęły płynąć łzy. Desiree położyła rękę na
ramieniu siostry.
- Ja też tak płakałam, kiedy znalazłam Lindę.
- Pomogło?
- Tak sobie.
- Mam ochotę wrzeszczeć, ale w szpitalu nie mogę. Pomyślą, że
zwariowałam - poskarżyła się Caro.
- Ja wtedy byłam u rodziców, więc też nie mogłam krzyczeć.
Położyłam poduszkę na twarzy i głośno przepłakałam całą noc.
Spróbuj, to dobry pomysł, nie krępuj się.
Caro skinęła głową i sięgnęła po dodatkową poduszkę leżącą w
nogach łóżka.
- Weź głęboki oddech i krzycz w poduchę. Raz... Caro
zaczerpnęła powietrza.
- Dwa...
Położyła poduszkę na twarzy.
- Trzy.
Rozległo się zduszone łkanie. Trwało bardzo długo. Przez cały
ten czas Desiree siedziała obok siostry, obejmując ją ramieniem.
Potem stopniowo płacz ucichł. Desiree ułożyła siostrę na poduszkach i
chusteczką wytarła jej oczy.
- I jeszcze ci wytrę nos.
- Sama sobie wytrę. Życie jest do dupy.
- Wyjątkowo dzisiaj muszę się z tobą zgodzić, moja droga.
- Zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale moje ciało mnie
zdradziło. Jest do kitu, piszę zażalenie i proszę o inne, lepsze.
- Doskonały pomysł. Mogę ci przepisać to podanie. Przez
dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Caro pierwsza przerwała ciszę:
- Dlaczego ze mną tak jest, powiedz, Ray? Dlaczego jestem
taka... wybrakowana?
- Nie jest tak źle. Masz, na przykład, bardzo ładne włosy. -
Desiree z uśmiechem pogładziła siostrę po głowie. - To też coś. Nie
tak jak ta moja szczotka. Będę ją musiała znowu przystrzyc.
Wyglądam okropnie.
Caro sięgnęła po nową chusteczkę.
- Dlaczego nigdy nie chcesz zapuścić włosów?
- Nienawidzę swoich włosów. Jak tylko stąd wyjdę, złapię za
nożyczki i ciach.
Caro skrzywiła się i usiadła na łóżku.
- Błagam, nie rób tego sama. Choć raz w życiu idź do fryzjera.
- Mój ulubiony fryzjer został w Phoenix.
- Mogę sama ci trochę obciąć, albo jeszcze lepiej, zawiozę cię do
mojego fryzjera w Tombstone. Wyglądasz jak nieszczęście. Obie
zresztą tak wyglądamy.
Jej
oczy
znowu
nabiegły
łzami. Desiree postanowiła
interweniować.
- Zawsze można powiedzieć, że ty jesteś w lepszej sytuacji niż ja
- zaczęła żartobliwie, z szelmowskim uśmieszkiem. - Masz męża,
który cię kocha, a ja nie mam nikogo.
- Szybko byś znalazła kochającego męża, gdybyś... spróbowała
wyglądać trochę bardziej... kobieco. Mogłabyś od czasu do czasu się
uczesać, ubrać jakoś bardziej kolorowo, zrobić coś z tą swoją
niewyparzoną buzią... Tak to nikogo nie znajdziesz.
- Zupełnie jakbym słyszała mamę.
- Wiem, wiem, sama nie mogę uwierzyć, że powiedziałam coś
takiego. Zupełnie jak mama.
- Mało brakowało, a nazwałabyś mnie starą panną. Cóż, zawsze
byłaś starszą siostrą i to ci zostało. Dobra, na razie wracam do łóżka.
Caro pocałowała ją w policzek.
- W ogóle nie powinnaś była wstawać i przychodzić do mnie.
- Przecież potrzebne ci było towarzystwo do płaczu.
- Wiem. - Caro opadła z powrotem na poduszki. - Nie cierpię
płakać.
- Już zapomniałaś, co nam mówiono w szkole na lekcji chemii?
Płacz pozwala oczyścić organizm z bardzo szkodliwych związków
chemicznych, których nadmiar niszczy organizm. To ma chyba jakiś
związek z magnesem albo nadmanganianem, już nie pamiętam. W
każdym razie, płacz jest bardzo dobry, bo rozładowuje emocje. Trzeba
płakać, kiedy się tylko ma okazję.
- Wiem o tym. - Caro wzruszyła ramionami. - Powstrzymywałam
się tylko ze względu na Wyatta.
- Głupol - czule powiedziała Desiree. - A on pewnie udawał
dzielnego ze względu na ciebie. A mogliście sobie razem popłakać...
Trzeba było się wyryczeć na jego ramieniu. Obojgu zrobiłoby się
lepiej.
- Wiem. Bardzo się cieszę, że przyszłaś, Ray.
- Zaśniesz teraz?
- Chyba tak, a ty wracaj do swojego pokoju. Desiree uśmiechnęła
się łobuzersko.
- Jak mi się zechce.
- Bądź rozsądna, Ray, masz poważny uraz głowy.
- Maleńkie wstrząśnienie mózgu.
- Boli cię? Wyatt powiedział, że lekarz mówił, że mało
brakowało...
- Mam twardą czaszkę, wszystko wytrzyma. To tylko tak groźnie
wyglądało, bo leciała krew. Założyli mi kilka szwów. A Wyatt nie
potrafi trzymać języka za zębami, oni wszyscy tacy są. Gorsi niż stare
plotkary.
Desiree westchnęła; Caro ma dość zmartwień, niepotrzebne jej
opowieści o tym, jak to siostrzyczka cudem uniknęła śmierci. A swoją
drogą, ten pan doktor też nie musiał wszystkiego zaraz opowiadać
Wyattowi.
- Bodine'owie zawsze muszą wtykać nos w nie swoje sprawy.
- Zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę. Gdyby tak cię tutaj zobaczyli,
nieźle by się nam dostało.
Desiree uśmiechnęła się i spojrzała na siostrę spod oka.
- Boisz się własnego męża?
- Wcale nie! Po prostu nie chcę go martwić. Desiree znacząco
mrugnęła.
- Boisz się, boisz. Dobrze wiem.
- Zamknij się.
- To przecież ty się wpakowałaś w tę zwariowaną rodzinę, nie ja.
- Mylisz się, ty też należysz do tej rodziny.
- Boże broń, nie wytrzymałabym tego całego zawracania głowy.
- Pozwól sobie powiedzieć, że Virgil poszedł za tobą w ogień, bo
należysz do rodziny.
- Poszedł, bo jest dobrym zastępcą szeryfa.
- Nie. Zrobił coś, co mężczyzna robi dla kobiety, na której mu
zależy.
Nagle role się odwróciły. Teraz Caro była stanowcza i silna, a
Desiree - mała i zagubiona.
- Kiedy do niego zadzwonili, nawet nie zdążył się ubrać. Nie
czekał na braci, wskoczył na konia i pognał do ciebie. Nawet go nie
osiodłał. Był w samych spodniach, bez koszuli, w tych swoich
włoskich butach.
Desiree zamrugała oczami.
- Jechał bez siodła?
- Bez siodła, bez butów i bez koszuli. Wskoczył w spodnie,
wsunął te swoje pantofle i poleciał. Poparzył sobie stopy, kazał Lozen
trzymać się za pasek i iść za sobą, bo mógł nieść tylko jedną z was, i
wybrał ciebie.
- Lozen... mogła iść, ja nie. To logiczne.
- Lozen była w szoku, nie wiedziała, gdzie jest. Prowadził ją, ale
niósł ciebie. Potem, kiedy czekał na pogotowie, trzymał cię w
ramionach, ani na chwilę cię nie puścił. Tulił cię tak, jak Wyatt tuli
mnie. Widziałam to, widziałam wyraz jego twarzy.
- Ale... nic mi nie powiedział. Wspomniał tylko, że zgubił buty.
- Zostawił je, bo się przylepiły do asfaltu! Po co miał ci to
mówić? Przecież nie będzie tak po prostu ogłaszał całemu światu tego,
co czuje.
Ona może mieć rację. Tak na mnie dziwnie patrzył w tym
pokoju...
- Ray, ty dla niego bardzo dużo znaczysz.
- Ja... - Głos uwiązł jej w gardle. - To niemożliwe. Zawsze się ze
mną sprzecza, krytykuje wszystko, co robię, prawi impertynencje.
- A ty bez przerwy się stawiasz! Czy ty naprawdę nic nie
rozumiesz? Ten facet biegł dla ciebie po rozżarzonych węglach, i to
dosłownie!
- Co mam rozumieć?
- O Boże! Mam ci to powiedzieć wprost? On się w tobie
zakochał, nie pojmujesz?
Desiree poczuła, że kręci jej się w głowie.
- Tak myślisz? Nie będziemy mogli razem pracować ani...
mieszkać. To wszystko bardzo utrudni. Ja nic takiego nie robiłam, nie
zachęcałam go...
- Wiem, że nie, ale musisz wiedzieć, co on do ciebie czuje.
Zresztą, Ray, dobrze jest mieć przy sobie mężczyznę z tej rodziny.
Zawodowo i osobiście, wiem coś o tym. Desiree zamyśliła się.
Odezwała się dopiero po dłuższej chwili:
- Caro, nie jesteśmy w kinie. Ludzie nie zakochują się w sobie ot
tak, od razu. A ja... nie jestem jeszcze gotowa. Nie zamierzam mieć
męża i dzieci, nie bardzo lubię siedzieć w domu.
- Wcale nie powiedziałam, że masz zaraz wychodzić za mąż, ale
to wcale nie znaczy, że nie potrzebujesz kogoś, kto zawsze będzie
przy tobie. Potrzebny ci partner; sama mówiłaś, że zamierzasz
zaprowadzić porządek w tym miasteczku. Musisz mieć przy sobie
kogoś oddanego. Nie chcę, żeby się powtórzyło to, co zeszłej nocy.
Kiedy cię zobaczyłam nieprzytomną, zakrwawioną, poparzoną... Ja
myślałam, że... - Caro przerwała, nie chcąc wymówić strasznego
słowa.
Umarłaś.
- To dlatego poroniłaś? Dlatego, że tak się potwornie przejęłaś
moim stanem? - Desiree była teraz naprawdę przerażona.
- Nie - zaprzeczyła Caro. - I tak bym poroniła, wiem. Lekarz i
Virgil też tak sądzą. Nie musisz czuć się winna. Nie winię ciebie,
winię to moje okropne ciało. Nie udało mi się. Ale może tobie się uda,
tobie i Virgilowi.
- Sama nie wiem. Od czasu tego wypadku z Lindą moje życie
bardzo się skomplikowało, muszę wszystko przemyśleć. Próbuję sobie
jakoś wszystko poukładać. Potrzebuję czasu.
Caro skinęła głową.
- Virgil jest w podobnej sytuacji. Pozwól, żeby ci pomógł.
Pozwól, żeby nad tobą czuwał. A ty czuwaj nad nim. Nie lekceważ
jego doświadczenia, uszanuj jego uczucia i uważaj. Bardzo cię proszę,
Ray, uważaj na siebie.
Zapadła cisza. Po kilku minutach Caro nacisnęła dzwonek.
- Po co to robisz?
- Wzywam pielęgniarkę, żeby pomogła ci wrócić do twojego
pokoju.
- Cwaniara! Zupełnie tak samo, jak kiedy byłyśmy małe.
Desiree poprawiła siostrze poduszki i podciągnęła kołdrę.
- Bardzo mi przykro, że to się stało z twoim dzieckiem.
- Wiem.
Pocałowały się na pożegnanie.
- Może jutro wpuścisz tu tego psychologa, może to będzie
kobieta? Porozmawiacie sobie trochę, a potem będzie ci lżej.
- Kto teraz bawi się w starszą siostrę, co?
- Zrób to dla Wyatta. Ja też będę spokojniejsza. Moglibyście też
zamówić mszę za duszę dziecka, niech Wyatt porozmawia z pastorem.
Pójdziemy wszyscy do kościoła pomodlić się.
- O wszystkim pomyślałaś, jak to czyni sprawny urzędnik
państwowy - jęknęła Caro. - Ale dobrze, poproszę Wyatta, żeby
zadzwonił do pastora.
Pielęgniarka, która w tym samym momencie stanęła w drzwiach,
skrzywiła się na widok Desiree.
- Co pani tu robi?
Siostry wymieniły zawstydzone spojrzenia niczym dwie małe
dziewczynki przyłapane na psocie.
- Zaraz idę po wózek, proszę się nie ruszać. - Pielęgniarka była
bardzo stanowcza.
- Nie zamierzam się ruszać - oznajmiła Desiree, a w duszy
postanowiła, że jak tylko stąd wyjdzie, zrekompensuje sobie całą tę
stratę czasu.
Już ja wiem, co zrobię, żeby temu miastu i ludziom, których
kocham, zapewnić spokój.
- Ray, co z tobą? Wszystko w porządku?
- Tak.
- Miałaś taką minę...
Desiree spróbowała beztrosko się uśmiechnąć.
- Jaką?
- Taką, jaką masz zwykle, kiedy chcesz się wpakować w jakieś
kłopoty. Trzymaj się z dala od kłopotów, Ray. Pomyśl o mnie, o Cat,
o wszystkich...
- Powiedziałam, że będę uważać i dotrzymam słowa. Na razie,
pa. I dziękuję.
Zasiadła w wózku, który przyprowadziła pielęgniarka, i
wyjechała z pokoju z dumnie podniesioną głową.
Następnego dnia po południu obie siostry zostały wypisane ze
szpitala. Virgil i Wyatt przyjechali zabrać je do domu. Wszyscy
czworo szli właśnie do samochodu zaparkowanego pod szpitalem.
- Może byśmy po drodze wpadli do biura? - zaproponowała
Desiree.
Miała na sobie czyste dżinsy i koszulę, którą przesłała jej
Jasentha. Pozostali wymienili znaczące spojrzenia.
- Ray, dopiero co wyszłaś ze szpitala - odezwała się Caro. - Masz
szwy na głowie i skręconą rękę. To chyba nie jest pora, żeby jechać do
pracy. Dadzą sobie radę bez ciebie, zajrzysz tam za kilka dni.
Wyatt poparł żonę.
- Powinnaś się położyć, Caro zresztą też, a Virgil ledwo
powłóczy nogami.
Desiree zrobiło się przykro, że zapomniała o jego poparzonych
stopach.
- Macie rację, jedźcie do domu, ja tylko wpadnę tam na chwilę.
- Ale...
Wrzuciła torbę do samochodu; nawet nie pomyślała, że ma w niej
recepty, które powinna wykupić.
- Weźcie to, a ja pójdę pieszo, to tylko kilka kroków. Wrócę do
domu trochę później.
Caro spojrzała na nią z irytacją.
- Przestań się wygłupiać!
- Nie musisz tam teraz iść - powiedział Virgil.
- Muszę. Przyrzekłam, że będę czuwać nad bezpieczeństwem
tego miasta i zamierzam to robić.
Pomachała im ręką i poszła w kierunku centrum. Tombstone było
bardzo małe, a ona przecież nogi miała zdrowe. Po pobycie w szpitalu
czuła się dobrze, głowa prawie przestała boleć, zostało tylko kilka
szwów i lekki niedowład ręki.
- Wyatt, zrób coś! - krzyknęła za nią Caro.
- Twoja siostra jest Hartlanówną, nic na to nie poradzę. Jedziemy
do domu, Virgil.
- Ja nie jadę, idę za nią. Przyślij potem kogoś po nas do miasta,
dobrze?
- Jesteś tak samo uparty jak ona. — Wyatt wzruszył ramionami i
wsiadł do samochodu.
Desiree nie słuchała, co mówią. Miała w głowie tylko jedno:
pracę. Wiedziała, że powinna jak najszybciej znaleźć się w biurze i
przesłuchać Jondella.
Virgil po chwili był już przy niej. Jego nogi spisywały się całkiem
nieźle.
- Powinnaś wracać do domu. Możesz sobie zaszkodzić. Lekarz
mówił...
- Ty też powinieneś wracać do domu.
- Oboje powinniśmy wracać.
- Ale ponieważ nie wracamy, to bardzo cię proszę, oszczędź mi
kazań. Wystarczy mi to, co wysłuchałam od Caro. Nieraz myślę, że
nawet kiedy będziemy już staruszkami dobrze po osiemdziesiątce, ona
stale jeszcze będzie grać rolę starszej siostry i mówić mi, co mam
robić.
Gdy milczał, spojrzała na niego pytająco.
- I co? Znalazłeś Jondella?
- Tak. Zaraz ze szpitala pojechaliśmy z Morganem na kemping.
Siedział w tej swojej norze, ale nie chciał z nami gadać. Wzięliśmy go
do aresztu; siedzi w celi i gryzie paznokcie.
Desiree obrzuciła wzrokiem jego nogi w przepisowych czarnych,
długich butach.
- Jak widzę, nie tylko ja wybierałam się dzisiaj do pracy...
Twarz Virgila była doskonale obojętna.
- Miałem zamiar zająć się tą sprawą. Nigdy nie pozwolę, żeby
ktoś podpalał samochody i narażał życie i zdrowie kobiet w moim
mieście.
- Rozumiem, a jak twoje nogi?
- Nie zmieniaj tematu.
- Zmieniłam temat, bo naprawdę się o ciebie martwię.
- Ze mną wszystko dobrze, a ty jak się czujesz po tym, co
zrobiłaś?
- Przecież zrobiłbyś to samo co ja. Gdybyś usłyszał wybuchy,
pojechałbyś sprawdzić, co się dzieje.
Ku jej zdumieniu Virgil skinął głową.
- Oczywiście. Tylko że ja zawiadomiłbym mojego partnera, że
jadę na kemping i zadzwoniłbym do niego, że jadę do pożaru.
- Zadzwoniłam do biura i zostawiłam informację. Gdybym
czekała, Lozen upiekłaby się jak kurczak, razem z tymi swoimi
ubrankami dla dziecka Jasenthy.
- A tak to ty o mało co się nie upiekłaś, a teraz prosto ze szpitala
wybierasz się do pracy. Ze szwami na głowie i złamaną ręką.
- Właśnie tak, zresztą ręka jest tylko stłuczona. Czy spodziewałeś
się po mnie czegoś innego?
Przepuścili samochody i przeszli przez ulicę. Ludzie odwracali się
za nimi i ze zdziwieniem patrzyli na młodą kobietę z obandażowaną
głową.
- Spodziewałem się, że w sprawie Jondella będziesz kierowała
się rozsądkiem. Myliłem się.
- Ty znowu swoje! Uważasz, że brak mi doświadczenia, a sam
poleciałeś na ten parking bez siodła i koszuli jak wariat.
Ledwo wypowiedziała ostatnie zdanie, pożałowała swych słów.
- Bałem się o ciebie, to wszystko. Ale ja chociaż nie lazłem
prosto w płomienie.
Spojrzała na jego nogi w długich czarnych butach. Przecież on
musi strasznie cierpieć w czymś takim, mając poparzone stopy.
Zrobiło jej się go żal i jednocześnie ogarnął ją podziw i wdzięczność
za to, co dla niej zrobił. Jego odwaga wzruszyła ją, a jego oddanie
sprawiło, że łzy napłynęły jej do oczu. A teraz idzie z nią do biura,
zamiast pojechać do domu i położyć się...
- Wiem - powiedziała łagodnie. - Jesteś bardzo odważny i bardzo
wrażliwy, Virgil. Ja to wiem i rozumiem, i nigdy tego nie zapomnę.
Byli sami w pustej o tej porze alei. Wiedziała, co ma zrobić.
Objęła zdrową ręką mężczyznę, który uratował jej życie, a który teraz
stał obok niej, i pamiętając słowa siostry, pocałowała go. Pocałowała
go nie w policzek, tylko w usta.
Całowała go długo. W jej pocałunku była wdzięczność, podziw
i... kobieca ciekawość, co on teraz zrobi. Nie musiała czekać długo.
Virgil odpowiedział jej tak, jak nigdy dotąd żaden mężczyzna nie
odpowiedział na jej pocałunek. I trzeba było postarać się, żeby
wszystko jak najszybciej wróciło do poprzedniego stanu.
Nie było to łatwe. Stała przytulona do niego, całując go i czując,
jak rośnie w nich obojgu coś, co nie jest tylko pożądaniem. Z Virgila
emanowała radość, że ona żyje, z niej - pewność, że może mu zaufać.
W jego ramionach jestem jakaś inna, pomyślała. Czuję, że żyję i
że niczego się nie boję. Kto to powiedział, że to, co dzieje się między
kobietą a mężczyzną, to czysta chemia? Nie jestem nastolatką, mam
już trzydzieści pięć lat. Dlaczego nie rozumiem, co się ze mną dzieje?
To ona pierwsza przestała całować.
- Jak się czujesz? - zapytał z uśmiechem Virgil.
- Dobrze.
- Nie bardzo. Masz szwy na głowie, zranioną rękę, opalone
włosy.
Delikatnie pogładził ją po głowie.
- Na szczęście nie ma już krwi, ale i tak nie zaglądaj zbyt szybko
do lusterka. Wyglądasz jak narzeczona Frankensteina.
Desiree skrzywiła się.
- Dziękuję za komplement. Jak wiesz, nie przejmuję się zbytnio
swoim wyglądem.
Virgil nie podtrzymał tematu.
- Powinnaś była jechać z nimi do domu. Po tym, co cię
spotkało...
Wcale nie chcę o tym myśleć. Wiem, że mogłam zginąć, ale nie
mogę o tym myśleć, bo takie myśli mnie paraliżują i uniemożliwiają
działanie.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jedziesz w nocy na kemping?
- zapytał znowu.
- Dzwoniłam do biura. Zawiadomiłam naszych ludzi.
- Trzeba było powiedzieć mnie! Przecież jestem twoim
partnerem, powinniśmy wszędzie jeździć razem.
Ton jego głosu sprawił, że spoważniała.
- Nie możesz być moim partnerem. Jestem szeryfem, jestem
twoim szefem. Czy ty tego nie rozumiesz?
- Rozumiem, ale chcę... - Urwał i była mu za to wdzięczna.
Jeśli Caro ma rację, a on powiedziałby teraz, czego chce, nie
wiedziałaby, co zrobić.
- Chodźmy już, lepiej zajrzyjmy do Jondella. Uczucie, które ją
ogarnęło w trakcie pocałunku, gdzieś się ulotniło. Mimo że nie miała
munduru, była na służbie i wzywały ją obowiązki.
Kiedy weszli do biura, wszyscy zrobili miny, jakby ujrzeli upiora.
Desiree nie zwróciła na to uwagi.
- Nie wiedziałem, że dziś się tu zobaczymy - powiedział
znacząco Jamie, podsuwając jej krzesło. - Lepiej się pani czuje?
Marta spojrzała na nią z powątpiewaniem.
- Myślę, że powinna pani raczej zostać w łóżku. Vir - gil może
panią odwieźć. Mamy Jondella na oku.
Desiree wyprostowała się.
- Najpierw muszę z nim pogadać, potem pojadę do domu.
- Mówiłem ci - wtrącił Virgil - że on nie chce z nikim
rozmawiać. Czeka na swojego adwokata. Oświadczył, że bez niego
nie odpowie na żadne pytanie.
Desiree nie zwróciła na to uwagi.
- Nie szkodzi. Jamie, idziemy. Zobaczymy, co się da zrobić.
Jamie wziął klucz od celi. Stare cele w dawnym budynku sądu
zostały zamienione na muzeum. Areszt mieścił się teraz na terenie
ratusza. Virgil bez słowa podążył za Desiree i Jamiem.
- Gdzie mam go doprowadzić? - zapytał Jamie, kiedy podążali
korytarzem. - Do rozmównicy, czy pogada pani z nim na miejscu?
- Lepiej będzie w rozmównicy - odpowiedział za nią Virgil. -
Tam jest bezpieczniej, można go przykuć.
- Mam zostać? - spytał Jamie. Pytanie skierowane było do
Virgila.
- Nie, ja zostanę, możesz iść.
Desiree nie odzywała się; oni chyba zwariowali. Virgil przecież
powinien słuchać Jamiego, a nie odwrotnie; obaj powinni przyjmować
rozkazy od niej, a nie ustalać pewne sprawy między sobą. Była jednak
tak rozkojarzona tym, co zaszło między nią a Virgilem w alei, że
wolała milczeć.
- Nikt mi nie jest potrzebny, porozmawiam z nim sama -
powiedziała jednak w końcu.
Położyła rękę na klamce.
- Przeczytaj mu jego prawa, Jamie, przyprowadź go tutaj i zostaw
nas samych.
Obaj mężczyźni odezwali się niemal jednocześnie:
- Na pewno tak będzie dobrze?
- Pójdę z tobą.
- Jamie, wracaj do biura, a ty, Virgil, nie bój się o mnie. Dam
sobie radę.
Weszła do rozmównicy i zamknęła za sobą drzwi. W
pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko szumem
klimatyzatora. Na środku stał przymocowany do podłogi stół z
uchwytami do kajdanków, dwa krzesła i lustro, przez które z
sąsiedniego pomieszczenia można było obserwować rozmównicę. W
powietrzu czuło się zapach środków dezynfekcyjnych, tłumiących
zapach ludzkiego strachu.
Zupełnie jak w Phoenix. W każdym areszcie pachnie tak samo,
bez względu na to, czy jest duży, czy mały, czy znajduje się w
metropolii, czy w jakiejś mieścinie na końcu świata, pomyślała. To
zapach strachu i niepewności. Tylko że w Phoenix byłam prawnikiem,
a tu zostałam szeryfem. Dlatego jestem taka spięta. Muszę się
opanować.
Dotknęła ręką szwów na głowie. Jestem spięta przede wszystkim
dlatego, że nigdy dotąd nie zostałam z Jondellem sam na sam.
Głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie wolno mi się bać, jestem tu
na swoim miejscu, jestem silna, jestem szeryfem tego miasta, możemy
zaczynać.
Usłyszała dźwięk odryglowywanych drzwi i zobaczyła Jondella.
Prowadził go Jamie, za nimi szedł Virgil.
Virgil odpiął aresztantowi kajdanki i umocował je przy
uchwytach stołu. Jamie usadził go na krześle.
- Przeczytałeś mu jego prawa?
- Tak. Virgil jest świadkiem. Jondell nie chce adwokata z urzędu,
mówi, że będzie czekał na swojego. Odmawia składania zeznań.
Desiree skinęła głową.
- Zostaw nas, możesz wrócić za pół godziny.
Virgil pod stołem ujął jej rękę i naprowadził ją na przycisk
alarmowy. Potem puścił jej dłoń i obaj z Jamiem wyszli na korytarz.
- Pół godziny - odezwał się Jondell. - Dość czasu, żeby mnie
zlikwidować, a potem powiedzieć, że się działało w obronie własnej.
Znam te wasze sztuczki.
- Ty jesteś w kajdankach, a ja nie mam broni. Myślisz, że mogę
cię udusić gołymi rękami?
- Nie, ale dawniej też nie myślałem, że może mi pani zniszczyć
życie. A jednak udało się...
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. On się mnie boi, pomyślała.
Boi się tak jak ja jego, tylko że ja tego nie okazuję.
- Nikt nawet nie zajrzy, jeśli zacznę wzywać pomocy -
powiedział ochrypłym głosem. - Nie mam żadnych szans.
- Zajrzy, na pewno zajrzy - powiedziała Desiree.
- Tak, ale tylko wtedy, kiedy to pani zacznie krzyczeć. Nie ma
głupich, nie zamierzam wam ułatwiać sprawy i cokolwiek robić.
- Masz wszelkie prawa, jak każdy. Nie spotka cię tu nic złego,
możesz w każdej chwili dostać adwokata.
- Bardzo się pani zrobiła akuratna, od kiedy to?
- Szanuję prawo.
- Od jak dawna? Skąd taka zmiana... szeryfie? Zapadła cisza.
Jondell w milczeniu przyglądał się jej opatrunkom.
- Co się stało? Narzeczony rzucił w panią krzesłem?
- Nie wygłupiaj się, dobrze wiesz, co się stało. Ktoś podpalił
samochody na parkingu w rezerwacie nietoperzy. Byłam tam i
poparzyłam się. Słucham, co masz do powiedzenia na ten temat.
- Było się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie,
to wszystko. I co, widziała mnie tam pani?
- Nikogo nie mogłam widzieć. Straciłam przytomność.
Dotknęła machinalnie ręką głowy. Jondell lekko uniósł się na
krześle.
- To nie ja! Wiem, że wszyscy myślicie, że to ja, ale to
nieprawda.
Desiree patrzyła na niego w milczeniu. Jondell szarpnął się.
- Ktoś chce mnie wrobić w to gówno! Przepraszam za wyrażenie,
niech pani tego nie nagrywa.
- Niczego nie nagrywam i bardziej interesują mnie fakty niż
twoje słownictwo. Do tego jestem już przyzwyczajona.
Jondell szarpnął się mocniej, ale stół nie puszczał.
- Siedzę tu jak zwierzę w klatce i wcale nie chce mi się żartować,
zwłaszcza jak pani jest szeryfem! Nie zrobiłem nic złego.
- Dlaczego przyjechałeś właśnie do Tombstone? Przecież
musiałeś wiedzieć, że zawsze będziesz tu pierwszym podejrzanym.
Jondell jęknął.
- Mówiłem już, że szukałem pracy. Jestem skończony, nikt nie
chciał mnie zatrudnić. Nawet żona mnie opuściła, zażądała rozwodu. -
W jego głosie zabrzmiała złość i gorycz. - Powiedziała wszystko
naszym córkom. Krzyczała, że takiemu zboczeńcowi jak ja nie wolno
się pokazywać w domu, zupełnie jakbym mógł skrzywdzić nasze
dzieci! Ja je kocham! Nigdy w życiu nie podniosłem na nie ręki!
Mimo że obiecywała sobie, iż zachowa spokój, poczuła, jak
ogarnia ją złość.
- Dlaczego w takim razie pobiłeś Lindę Elby? Dlaczego ją
zgwałciłeś?
Jondell pogardliwie wzruszył ramionami.
- To ona tak to przedstawiła. Ja jej tylko trochę poszarpałem
ubranie, żeby ją nastraszyć. - Parsknął złym śmiechem. - Sama się
prosiła. Dostała to, czego chciała.
- Dlaczego to wszystko zrobiłeś?
- Zdenerwowałem się! Lepiej wyładować nerwy na kimś obcym
niż na ludziach, których się kocha. Mój ojciec zawsze mnie lał, matka
mówiła, że mnie leje, żeby nie lać jej, bo ją kocha. A ja nigdy nawet
nie dotknąłem moich dzieci. - Wyprostował się z dumą. - Ani dzieci,
ani żony. Tamta cała Linda była obca. Zresztą, przyłożyłem jej tylko
raz. Mój stary to miał rękę... Ona zajęła moje miejsce na parkingu,
władowała się bezczelnie tuż przed moim nosem. Dostała za swoje.
Desiree poczuła, że robi jej się niedobrze. Wiedziała, że ma przed
sobą człowieka niezupełnie normalnego. Jondell cierpi na zaburzenia
umysłowe, stąd ta jego pokrętna logika. Tacy ludzie jak on zawsze
próbują wytłumaczyć jakoś swoje czyny, a co gorsza wierzą, że
powód ich działania jest wystarczający.
Profesor w akademii policyjnej zwracał uwagę słuchaczy na fakt,
że prawie każdy kierowca zatrzymany pod zarzutem przekroczenia
szybkości nie mówi, że jest niewinny, tylko oburza się, że to właśnie
jego zatrzymano. Tamci jechali jeszcze szybciej! Dlaczego ich nie
łapiecie, tylko mnie?
Jondell na swój sposób jest przypadkiem typowym. Bite dziecko,
które jako dorosły rozładowuje agresję na „obcych", oszczędzając
własną rodzinę. Zresztą zrobił to tylko raz, więc o co tyle krzyku.
Ojciec bił go stale i jakoś nic się nie działo, nikt nie zwracał na to
uwagi.
- Niech mi pani odda moje życie - powiedział z goryczą w głosie
i poczuła się winna.
Musi powiedzieć mu prawdę,
- Wszystko, co pan stracił, stracił pan z własnej winy. Ja tylko
postawiłam kropkę nad i.
Jondell zacisnął pięści. Desiree nie zareagowała.
- Nie mam dokąd iść po wyjściu z tej klatki - powiedział - chyba
że do piekła. A może już jestem w piekle, co, szeryfie?
- Ja tu jestem od zadawania pytań. Może pan nie odpowiadać, i
tak będę pytała. Dlaczego pan to zrobił?
Miała na myśli podpalenie, ale umysł Jondella pracował na
innych falach. Myślał tylko o tamtej sprawie z Phoenix.
- Nie miałem innego wyjścia. Musiałem dołożyć tej dziwce, żeby
ratować rodzinę. Inaczej bym nie wytrzymał, nie chciałem krzywdzić
własnych dzieci.
- Co mi pan tu za głupoty opowiada. - Desiree wzruszyła
ramionami. Znowu była prawnikiem z Phoenix, a nie jakimś tam
prowincjonalnym szeryfem. - Jest pan wykształconym człowiekiem i
doskonale pan wie, że emocje można rozładować na tysiąc sposobów,
nie tylko poprzez wyładowanie agresji na przypadkiem spotkanej
osobie.
Jondell parsknął śmiechem i zmrużył oko.
- Dobrze powiedziane, szeryfie! Szczera prawda! Ale pani w
swoim czasie zrobiła tak samo, zupełnie jak ja. Wzięła pani
sprawiedliwość w swoje ręce, żeby się zemścić za koleżankę.
Wszyscy prawnicy to fałszywe lisy, wszyscy łamią prawo, tak samo
jak ja. Tylko was za to nikt nie karze.
- Nieprawda!
- Prawda, prawda. Nie mogła pani się opanować i złamała prawo,
zupełnie jak ja, Zwołała pani tych dziennikarzy, bo nie mogła się
powstrzymać, zupełnie jak ja. Widzi pani? To bardzo proste. Ja też
musiałem zrobić to, co zrobiłem. Powinniście to zrozumieć.
Desiree zacisnęła pięści.
- A teraz - w głosie Jondella zabrzmiała jakby skrucha - ma pani
ochotę mnie udusić. Bardzo proszę, nie ma przeszkód, i tak nie mam
żadnych szans. Nie wyjdę stąd żywy.
Desiree siłą zapanowała nad sobą.
- To nie jest zabawa ani gra, to są bardzo poważne sprawy.
Jestem tu po to, żeby bronić prawa. Jeśli nie chce pan spędzić długich
lat w więzieniu Tent City, proszę postarać się o adwokata albo podać
mi swoje alibi.
Jondell spochmurniał. Tent City jest najostrzejszym więzieniem
w Arizonie. Więźniowie mieszkają tam w namiotach na pustyni, nie
ma straży ani drutów; nie są potrzebne. Nikt stamtąd nie uciekał: bez
wody, pożywienia i mapy nie ujdzie daleko. Tent City opinią
dorównuje Alcatraz; stamtąd nie wychodziło się żywym.
- Tent City... - powtórzył Jondell cicho. - Znowu pogróżki,
znowu przemoc i nieludzkie traktowanie. Zawsze to samo...
- To już nie moja wina. Takie jest prawo.
- To ludzie stwarzają prawo, tacy ludzie jak pani. Pani nie ma nic
przeciwko przemocy. Co by pani powiedziała, gdyby kogoś z pani
rodziny potraktowano tak, jak pani potraktowała mnie? Jak by się pani
czuła, gdyby kogoś pani bliskiego tak skrzywdzono, jak skrzywdzono
mnie, bo ktoś popełnił błąd?
- Dokładnie wiem, jak bym się czuła. Moja siostra była tam przy
pożarze. Poroniła z tego powodu. Pan jest winien, ale dziecko, które
straciła moja siostra, nic nie zawiniło. To nie wszystko. Pewien
chirurg ma złamaną rękę i nie może operować. Mój zastępca ma
poparzone stopy, ja o mało nie straciłam życia. Dlatego chcę wsadzić
podpalacza za kratki. I wsadzę go - zakończyła ze złością w głosie.
- Ale to nie ja! Nie widziałem żadnego ognia! W ogóle tam nie
byłem!
- Muszę mieć dowód. Albo usłyszę pańskie alibi, albo odsyłam
pana do więzienia okręgowego. My tu nie mamy warunków, żeby
przetrzymywać aresztantów.
- Co ze mną zrobicie? Wsadzicie mnie do tych namiotów na
pustyni?
- Na razie jest pan w Tombstone, gdzie cele są bardzo wygodne.
Co będzie dalej, zależy tylko od pana. Może Tent City...
Jondell zbladł jak kreda.
- Ty dziwko. Wstała.
- Myślę, że to wszystko.
- Czekaj! Mam alibi. Pojechałem w nocy do sklepu, ale i tak mi
nie uwierzysz.
- Do sklepu? Po co?
- Chciałem kupić coś do mocowania drzwi. Na tym śmietnisku
wszystkie drzwi są powyrywane, a czasem trzeba się zamknąć.
Przypomniała sobie kemping i rozwalone szalety pozbawione
drzwi.
- I co sobie kupiłeś? Gwoździe?
- Nic nie mieli, ale mówię prawdę. Nie chcę trafić do Tent City. I
tak już żyję jak zwierzę, ale przynajmniej jestem wolny. Sprawdźcie
w tym sklepie, zaraz dam adres. Muszą mnie pamiętać, kazałem im
sprowadzić zawiasy.
- Dlaczego tego przedtem nie powiedziałeś?
- Chciałem czekać na mojego adwokata. Chciałem, żeby tu był i
żeby nikt mi nie wyciął żadnego numeru. Myślałem, że znowu będzie
pani chciała wyprawiać jakieś sztuczki.
- Powiedziałam już, że gram fair.
- I co z tego? Dzisiaj gra pani fair, a jutro się pani znudzi. Może
pani ze mną zrobić, co zechce. Ludzie zdychają na pustyni w jakichś
przeklętych namiotach, w Arizonie jest kara śmierci, lepiej od razu
mnie powieście, zamiast się znęcać.
- To, że w Arizonie istnieje kara śmierci, nie znaczy, że jestem za
nią.
- Nie, bo woli się pani nad człowiekiem znęcać. Dalsza dyskusja
nie miała sensu. Desiree nacisnęła guzik. Drzwi otworzyły się
natychmiast; zobaczyła Virgila i Jamiego.
- Odważna to pani nie jest - syknął Jondell - nawet jak mam
kajdanki i jestem skuty jak pies.
Nawet nie spojrzała w jego stronę.
- Jamie, odprowadź więźnia do celi. Virgil, chodź ze mną.
Ruszyli korytarzem w stronę biura.
- Nie mam zegarka - powiedziała. - Ile to trwało? Pół godziny?
Staliście tam tak przez cały czas?
- Tak.
Zmarszczyła brwi. Przecież kazała im wrócić do swoich zajęć.
- Nie słyszałeś o wykonywaniu rozkazów?
- Zawsze trzeba wszystkim zapewniać bezpieczeństwo - odparł
spokojnie Virgil. - Nie zamierzałem zostawić cię samej.
- To bardzo miło z twojej strony.
Spojrzała na niego, znowu przypominając sobie to, co mówiła
Caro.
- Mam nadzieję, że usiadłeś na chwilę ze względu na nogi...
- Nic mi nie jest. Chcę ci pomóc. Wierzyła, że tak jest.
- W takim razie chciałabym, żebyś sprawdził jego alibi. Jondell
utrzymuje, że pojechał do nocnego sklepu kupić zawiasy do drzwi. Tu
masz adres. Widziałam te domki, one naprawdę są w strasznym stanie,
tylko jeden szalet można zamknąć. Jeśli Jondell mówi prawdę, trzeba
go będzie wypuścić. Nic mu nie udowodnimy.
- To wszystko?
Desiree sięgnęła do kieszeni i wyjęła temblak.
- Dlaczego ten kemping jest w takim stanie? Wygląda jak
śmietnik.
- Inspektorzy sanitarni też tak mówią.
- To dlaczego nikt nic z tym nie zrobi?
- Każde miasto ma swoje problemy i każde ma swój margines.
Kemping to właśnie taki margines miasta Tombstone. Nie ma tam
groźnych przestępców, po prostu kilku alkoholików, którzy nie chcą
się leczyć, paru bezdomnych, jacyś byli więźniowie. Dopóki
zostawiamy ich w spokoju, nic złego nie robią. Jak się włoży kij w
mrowisko, zaraz się zrobi afera. Najlepiej mieć ich na oku, w jednym
miejscu, nawet jeśli to miejsce nie jest zbyt czyste.
- Niewesołe, ale logiczne. Swoją drogą, można by tam zaglądać
od czasu do czasu, żeby wiedzieli, że ktoś czuwa nad porządkiem.
- Będziemy tak robić.
Desiree założyła temblak i wsunęła w niego rękę.
- Masz jeszcze jakieś polecenia?
- I tak ani ty, ani Jamie nie pozwolicie mi dziś popracować.
Zatrzymała się przed drzwiami damskiej toalety.
- Przepraszam na chwilę.
- Zadzwonię do tego nocnego sklepu.
Skinęła głową i weszła do środka. Lustro wiszące naprzeciw
wejścia odbiło jej twarz. Ujrzała ślady oparzeń, opatrunek na czole,
opalone kosmyki włosów. Widziała już lepiej wyglądających
włóczęgów. Sięgnęła do kieszeni po szminkę, zapominając, że
wszystkie kosmetyki zostawiła w torbie, którą wrzuciła Wyattowi do
samochodu. Recepty też.
Poczuła ból głowy, przymknęła oczy. W szpitalu prawie nie
spała. Znowu przejrzała się w lustrze, zaskoczona swoją bladością. To
pewnie dlatego, że nie zdążyła się umalować, a może to wina światła
w łazience... Przygładziła zdrową ręką sterczące kosmyki włosów;
trzeba będzie je obciąć.
Jak tylko Virgil sprawdzi alibi Jondella, pojadą do domu i położy
się.
Odwróciła się od lustra i wyszła z toalety. W biurze wszyscy już
na nią czekali; Virgil właśnie skończył rozmawiać przez telefon.
- No i co powiedzieli? - zapytała. Skinął głową.
- Powiedzieli, że był u nich w czasie, kiedy wybuchł pożar.
Potwierdzili to dwaj sprzedawcy. Jondell ma alibi.
Słowem nie ma wyjścia. Jeśli chce postępować zgodnie z
prawem, musi go zaraz zwolnić.
- Jamie, wypuść aresztanta.
Rozdział 10
Virgil został w biurze, a po Desiree przyjechał Morgan. W drodze
do domu niemal przez cały czas drzemała; obudziła się dopiero, kiedy
wjeżdżali w obręb posiadłości Silver Dollar. Nawet nie wiedziała, ile
czasu byli w drodze. Zaraz po przyjeździe zajrzała do pokoju Caro,
zamieniła kilka słów z pozostałymi mieszkańcami domu, a potem z
Oscarem poszła do siebie. Jej pokój był już wolny, ponieważ matka
Jasenthy przeprowadziła się do Rogelia.
Do pracy Lozen i tak nie mogła jeszcze wrócić, a jej stan
wymagał opieki, której w Tucson nikt nie mógł jej zapewnić. Desiree
była wdzięczna Lozen za to, że opuściła jej pokój; nade wszystko
potrzebowała snu i spokoju.
Obudziła się dopiero późnym wieczorem, kiedy Virgil zapukał do
jej drzwi. Nie miał żadnych nowych wieści prócz tego, że Jondell,
zgodnie z jej poleceniem, został zwolniony.
- Wrócił na kemping?
- Tak. A przechodząc do spraw domowych: Caro zeszła na dół na
kolację. Prosiła, żeby ciebie nie budzić.
- W jakiej jest formie?
- W lepszej niż wczoraj. A ty jak się czujesz? Desiree ziewnęła.
- Całkiem nieźle. Muszę się wykąpać.
Wzięła prysznic, zanim się położyła spać, ale nadal czuła na
skórze zapach szpitala i spalenizny.
- W takim razie zostawiam cię samą. Caro prosiła, żebyś do niej
zajrzała. Co mam jej powiedzieć?
- Że zaraz przyjdę. Dzięki, Virgil.
Wykąpała się, zjadła coś i prawie natychmiast poczuła się lepiej.
Ręka mniej ją bolała, minął ostry ból głowy. Poszła do pokoju siostry
i z jej pomocą doprowadziła włosy do jakiego takiego ładu. Przebrała
się w czyste dżinsy i luźną bluzkę, i właśnie zamierzała położyć się na
kanapie z książką w ręku, kiedy przez okno ujrzała Travisa.
Co on tam robi? Przecież jest już po dziewiątej, powinien być w
łóżku!
Wyskoczyła z pokoju i wpadła wprost na Virgila.
- Dobrze, że jesteś! Gdzie Travis?
- Właśnie położyłem go spać.
Desiree gwałtownym ruchem otworzyła drzwi do sypialni
chłopca.
- Nie ma go tu! Zobacz w łazience.
Wróciła do swojego pokoju i podbiegła do okna. Chłopca nigdzie
nie było, a przecież przed chwilą go widziała!
Szybko zaczęła wkładać buty. W kilka minut później wszedł
Virgil.
- Nie ma go w domu.
- Wiem, gdzie poszedł. Siodłaj konie.
- Nie powinnaś jechać, sam pojadę. Desiree złapała go za ramię.
- Siodłaj konie, on poszedł na kemping. Zawahała się przez
chwilę, jakby nie wiedziała, czy ma mówić dalej.
- Myślę, że chyba nie po raz pierwszy...
Virgil rzucił jej gniewne spojrzenie, ale nic nie powiedział. Wziął
słuchawkę, zadzwonił do Rogelia i kazał przygotować konie do jazdy.
- Co się stało? - zapytał Morgan, widząc, jak zbiegają ze
schodów i kierują się do kuchennego wyjścia.
- Nic, nic - rzucił Virgil i chwycił w biegu broń.
Noc była gorąca i parna, a konie nie robiły wrażenia
zadowolonych, że się je odrywa od pełnego żłobu. Virgil jechał w
milczeniu; był zły na Desiree, bo uważał, że powinna leżeć w łóżku,
zamiast trząść się w siodle. Od czasu do czasu spoglądał na nią z
niepokojem.
Gdyby tak był o dziesięć lat młodszy... Poczuł ból w stopach i z
żalem pomyślał o wygodnych włoskich butach, które zostały w
asfaltowej mazi. Myślał jednak nie tylko o tym; słowa Desiree
zastanowiły go i napełniły niepokojem. Dotyczyły przecież jego syna.
Ona ma niesamowite wyczucie, tak jak Morgan. Już po raz drugi
mówi mi o Travisie coś, czego sam nie dostrzegam. Z taką
znajomością ludzi i kierujących nimi motywów może być na
stanowisku szeryfa naprawdę dobra. Przecież nawet Jondella potrafiła
zmusić do rozmowy i wyciągnęła z niego informacje, których
udzielenia wszystkim odmawiał.
I nie bała się sama jechać w nocy na kemping. I bez wahania
pognała do pożaru...
Uratowała Lozen, a teraz pomaga mu odnaleźć syna.
Gdzie jest Travis? Gdzie on się, do cholery, szwenda?
- Nie jest daleko, nie zna okolicy. Zwrócił ku niej twarz.
- To niesamowite.
- Co?
- To, że potrafisz przejrzeć człowieka na wylot. Właśnie o tym
samym myślałem.
Może i mnie przejrzała...
- Chyba nie czytasz ludziom w myślach? Desiree parsknęła
śmiechem.
- Zostaw w spokoju te postmodernistyczne bzdury. Robię po
prostu to, co robi każdy dobry prawnik. Znam język ciała, odczytuję
znaczenie ze spojrzeń i gestów. To wszystko; mam trochę intuicji i
wyczucia.
- Takie umiejętności przydają się przy grach hazardowych.
- Wolę je wykorzystywać w odniesieniu do ludzi.
- Szkoda, że musiałaś odejść z sądu. Mogłaś tam zrobić
prawdziwą karierę. Tak jak twoja matka.
- Możliwe. Ale wiesz co? Tamto to była taka spokojna, nudna
droga w górę, a to jest prawdziwe wyzwanie.
- Wystarczająco ciekawe, żeby zostać na dłużej w takiej dziurze
jak Tombstone?
Pomyślał nagle, że nie wyobraża sobie już Tombstone bez niej.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy odbiorą mi prawo wykonywania zawodu. Od tego,
czy ludzie znowu za trzy lata na mnie zagłosują. I czy nie zlinczują
mnie za to, że wypuściłam Jondella z aresztu.
- Tego nie zrobią.
- Ale ty jesteś... naiwny.
Wyczuł, że uśmiecha się w ciemnościach.
- W każdej chwili wszyscy mogą się zwrócić przeciwko mnie.
Najniebezpieczniejsi ludzie na świecie to ci, którzy nie wiedzą, czego
naprawdę chcą.
- I wtedy potrzebny jest człowiek, który im wskaże słuszną
drogę.
- Na przykład ktoś, kto zna prawo.
Virgil skrzywił się. Zgadła, o czym pomyślał.
- Myślisz, że tylko Bodine'owie jako jedyni na świecie wiedzą,
co jest dobre, a co złe? Muszę cię rozczarować, inni też trochę na ten
temat wiedzą. Jestem z wykształcenia prawnikiem, naszą bronią jest
prawda. Służymy jej w sądzie i wszędzie, gdzie się znajdziemy. Inna
sprawa, że ludzie nie zawsze chcą tej prawdy słuchać.
Było w jej głosie coś takiego, że poczuł się zmuszony pytać dalej:
- Mówisz tak sobie ogólnie, czy masz na myśli jakąś konkretną
sytuację?
- Powiedzmy, że nad czymś się bardzo głęboko zastanawiam.
Jechali dalej w milczeniu, obserwując zapadający mrok. Virgil
prowadził; w tropieniu był najlepszy; zawsze - na pustyni, w lesie czy
na rojnej ulicy wielkiego miasta - potrafił wytropić zwierzynę. Ale
ona też miała to niesamowite wyczucie. Zupełnie jak matka Travisa.
Pierwszy dostrzegł w ciemności wątłe światełko, migotliwy
płomyk kołyszący się w sporej odległości od nich.
Desiree pociągnęła nosem.
- Ktoś rozpalił ognisko.
- Tak, to zapach palonego drewna. Po co Travisowi ognisko?
- Jeśli to on...
- To on.
Przyśpieszyli i po chwili znaleźli się obok niewielkiego stosiku
gałązek, przy którym siedział skulony chłopiec.
- Cześć, tato - powiedział niepewnym głosem. Virgil zeskoczył z
konia i rzucił wodze Desiree.
- Travis!
Nie wiedział, czy ma okazać radość, czy go zganić.
- Miałeś być w łóżku.
- Nie mogłem zasnąć, nie byłem zmęczony.
- A musiałeś chyłkiem wymykać się z domu?
Ton głosu ojca sprawił, że Travis natychmiast się nastroszył.
- Nie wymykałem się chyłkiem!
- Oczywiście, że nie - poparła go Desiree, myśląc zupełnie o
czym innym. - Czy Jondell wrócił do namiotu? Jak myślisz, Travis?
- Tak - wymknęło mu się i przestraszony przygryzł wargi. -
Postanowiłem go śledzić - dokończył, jakby zrozumiał, że pora
wyłożyć kawę na ławę.
- Nie boisz się, że ogień cię zdradzi? - pytała dalej Desiree.
- Nie. On się już położył spać.
- Oddaj zapałki - polecił sucho Virgil. - Nie powinieneś rozpalać
ognia.
- Nie zrobiłem nic złego! Wiem, jak się robi ognisko, często
rozpalaliśmy je na plaży!
- To nie jest plaża.
- Szkoda! Chcę być na plaży! Chcę wrócić do domu! Desiree
wtrąciła się znowu:
- Travis, postanowiłeś mi pomóc w rozwiązaniu tej sprawy,
prawda?
Spojrzał na nią niepewnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Postanowiłeś dzisiejszej nocy obserwować kemping. A co
robiłeś podczas poprzednich nocy?
Travis wyraźnie się stropił.
Skąd ten pomysł? - spytał w duchu Virgil. Dlaczego ona
przypuszcza, że mój syn włóczy się nocami po okolicy jak złodziej?
- Może zauważyłeś coś, czego ja nie dostrzegłam?
- Ja... nie widziałem, kto podpalił ten parking. Virgil zesztywniał.
- To znaczy, że tej nocy też wyszedłeś z domu?
- Tak, ale nie widziałem Jondella przy samochodach.
- Rozumiem. - Desiree oddała Virgilowi wodze. - A co się działo,
zanim wybuchł pożar? Widziałeś coś?
- Nie, tylko dwa węże, jak sobie biegałem.
- Biegałeś? Jakie węże?
- Takie małe. Tu nie ma takich węży jak w Kalifornii;
przepłoszyłem je latarką.
- Travis, przyrzekam, że dopilnuję, żeby już nigdy... - Virgil nie
mógł znaleźć słów oburzenia.
Desiree znowu go uprzedziła:
- Jednym słowem, pomagałeś ojcu i mnie w pracy. Zupełnie jak
nasz pomocnik, prawda?
- Znam się na tym, często obserwowałem naszych ochroniarzy i
tatę. Wiem, że powinienem zapytać, ale...
- Ale tego nie zrobiłeś, bo wiedziałeś, że się nie zgodzę -
dokończył chłodno Virgil.
- Tata ma rację. Następnym razem wszystko mu najpierw
powiedz, a jak taty nie będzie, to powiedz mnie. Nie chcę, żebyś sam
śledził Jondella. To zbyt ryzykowne.
- Tak jest.
- A teraz pokaż, jak potrafisz biegać. Ruszaj pierwszy, a my
pojedziemy za tobą.
Travisowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ruszył
biegiem przed siebie, chcąc jak najszybciej wydostać się poza zasięg
wzroku ojca.
Desiree i Virgil zgasili ognisko i starannie zasypali je piaskiem.
- Nie sądzisz, że niepotrzebnie mnie wyręczasz? - zwrócił się
Virgil do Desiree, kiedy ruszyli za chłopcem. - W końcu to jest mój
syn.
- Moje zainteresowanie było bardziej zawodowe niż prywatne -
odparła zagadkowo.
- Co?
Desiree odetchnęła głęboko.
- Virgil, strasznie mi przykro, ale muszę cię o coś zapytać. Czy
uważasz, że to możliwe, żeby twój syn podpalił te samochody?
- Tak... przez nieostrożność?
- Rozżalenie rodzi złość, a złość agresję. Zastanawiam się, czy
Travis mógł to zrobić... specjalnie.
Virgil był wściekły, po prostu wściekły. Był wściekły przez całą
noc i cały następny dzień. Ponieważ nie mógł nic na to poradzić, wstał
wcześnie, włożył mundur, długie buty i poszedł do pracy.
Między nim a Desiree panowało napięcie, które można było kroić
nożem. Jamie i pozostali funkcjonariusze sądzili, że chodzi o nieudaną
akcję; nic dziwnego, że szeryf jest nie w sosie...
Skoro podpalacz chodzi sobie na wolności, może wydarzyć się
wszystko. Marta dodatkowo przypuszczała, że martwią się o Lozen,
której ręka nie chciała się zrosnąć.
- Musi wam być ciężko z Lozen na ranczu - powiedziała któregoś
dnia do Virgila, kiedy Desiree nie było w pobliżu.
W ogóle nie jest nam lekko, pomyślał, ale nie powiedział tego
głośno.
- Najpierw ta historia z dzieckiem Caro - ciągnęła Marta - a teraz
Lozen. Przecież ona jest chirurgiem; to musi być dla niej tragedia.
- Rogelio bardzo jej pomaga.
Nie tylko Rogelio pomagał swej byłej żonie. Pomagali jej
wszyscy, ale Rogelio był tu najważniejszy. Jednak ponieważ
Bodine'owie nie mieli zwyczaju opowiadać obcym o sprawach
rodzinnych, Virgil nie rozwijał tematu.
- Zastanawiam się, dlaczego ty i szeryf jesteście tacy jacyś... -
Marta zaplątała się i umilkła.
- Próbujemy złapać tamtego faceta - powiedział, a w duchu
dodał: a ja próbuję dodatkowo dowieść, że mój syn jest niewinny. - A
teraz przepraszam, mam coś pilnego do zrobienia.
Załatwił najpilniejsze sprawy, ale w jego sercu nie było radości;
trawił go dręczący niepokój.
To wszystko przez Desiree!
A może ona ma rację? Travis mógł podłożyć ogień, a ja nie mam
pojęcia, co jej powiedzieć i co z tym fantem zrobić. Czy to możliwe,
żeby Travis specjalnie zrobił coś takiego? Ze złości albo żeby zwrócić
na siebie uwagę?
Może to było jego wołanie o pomoc?
Virgil wiedział, co to strach. Kiedy jego rodzice umarli i nagle
musiał zająć się ranczem i dwoma młodszymi braćmi, wystarczająco
dobrze poznał to uczucie. Bał się, ale robił co trzeba. Nie lubił tych
wspomnień, nie chciał nawet w myślach wracać do czasów, kiedy nie
wiedział, co począć, nie wiedział nawet, co myśleć, kiedy każdego
dnia musiał się zmagać z bezradnością. Wtedy po prostu nie miał
wyjścia.
Teraz też nie ma wyjścia. Do kogo mógłby się zwrócić? Do matki
Travisa? Jest zbyt zaabsorbowana pracą. Do któregoś z braci? Morgan
nie ma dzieci. Nagle pozazdrościł Wyattowi: jego córka Cat jest
bardzo mała i bardzo szczęśliwa; na pewno nigdy nie będzie
potrzebowała psychoanalityka.
Travis tymczasem chyba potrzebuje pomocy terapeuty. Jego
życie, życie jedynego syna hollywoodzkiej gwiazdy, było pełne
zamieszania, ochroniarzy, dziennikarzy, wszędobylskich kamer. Virgil
nieraz go zaniedbywał, Travis zawsze za wszelką cenę pragnął
zwrócić na siebie uwagę matki: uciekał z lekcji, oszukiwał
ochroniarzy, wymykał się w nocy z domu i pływał na desce.
Wszystko, byle tylko May zadzwoniła.
Virgil wiedział, że kilku kolegów Travisa zabawiało się, kradnąc
różne drobiazgi w sklepach. Robili to dla sportu. Ochroniarze
powiedzieli mu, że Travis też kiedyś dokonał podobnego wyczynu.
Tylko jeden raz; przestraszył się, ale kto wie, może następnym razem
będzie bardziej odporny...
Virgil nigdy nikomu nie powiedział, że tu właśnie należy szukać
prawdziwego powodu jego powrotu do Tombstone. Jak widać, zmiana
scenerii nic nie pomogła.
Czy Travis podpalił parking, żeby zwrócić na siebie uwagę
matki?
Jak mogę spojrzeć Desiree w oczy, skoro mój syn o mały włos nie
został mimowolnym sprawcą jej śmierci?
I uczynił z Lozen kalekę, która nigdy nie będzie mogła wrócić do
zawodu?
Nie był wściekły na Desiree, był wściekły na siebie. Jest złym
ojcem. Jego synowi potrzebny był prawdziwy ojciec, a nie
psychoanalityk z ośrodka dla trudnej młodzieży.
Zachowuję się wbrew wszelkim obowiązującym zasadom. Jak
mogłem zarzucać Desiree łamanie prawa! Przecież sam robię to samo.
Gdyby chodziło o jakieś inne dziecko, zabrałbym je do biura szeryfa i
przesłuchał. Zachowuję się w stosunku do Travisa tak samo jak
Desiree w stosunku do Lindy. Staram się go chronić. Wygłaszam
kazania, a sam nie jestem lepszy od niej. Popełniam dokładnie te same
błędy.
Czuł, że znalazł się w pułapce, którą zastawiła na niego miłość do
syna, honor człowieka prawa, opinia rodu Bodine'ów i jakieś inne
jeszcze nieznane uczucie. Miotał się wśród sprzecznych emocji i
wymagań. Problemy Travisa nie wzięły się znikąd; chłopiec miał
kłopoty, bo miał takiego, a nie innego ojca.
Może sobie teraz wmawiać, co chce, ale Jondell ma
niepodważalne alibi i nie ma innego podejrzanego. Najwyższy czas
odstawić dumę i ambicję do kąta i opowiedzieć Desiree wszystko.
Począwszy od tego, co działo się z Travisem przed ich wyjazdem
z Kalifornii.
Desiree rozmawiała właśnie przez telefon, więc odczekał, aż
skończy.
- Idziesz na lunch?
- Tak, mam wolną chwilę.
- Mogę ci towarzyszyć? Jeszcze nie jadłem i chciałem z tobą
trochę porozmawiać. Prywatnie.
- W takim razie chodźmy.
Wyszli przed budynek prosto w upalne słońce Arizony.
- Jakie jedzenie lubisz? Meksykańskie? - zapytał.
- A może chińszczyznę?
- Musimy w takim razie pojechać za miasto. Desiree
automatycznie wyjęła kluczyki z kieszeni.
- Nie myślałam, że będziemy jechać tak daleko... - powiedziała i
zaraz przerwała, utkwiwszy wzrok w swoim samochodzie.
Virgil spojrzał w tym samym kierunku. Stojący na parkingu przed
ratuszem elegancki samochód Desiree był zamalowany ordynarnymi
wyzwiskami. Ktoś spryskał sprayem drzwi, okna, bagażnik, nie
oszczędził nawet przedniej szyby. Wymyślne sprośności splatały się z
obscenicznymi rysunkami.
- Na naszym własnym parkingu! To dla nas policzek -
powiedziała zupełnie zwyczajnym tonem. - Nigdy nie ma gliny, jak
jest potrzebny - dokończyła żartobliwie.
Virgil wbił wzrok w ogromny napis „Ostrzegam!" i sprośny
rysunek znajdujący się pod nim. Była to naga kobieta z rozrzuconymi
nogami i dobrze widoczną gwiazdą szeryfa na piersi...
Opiekuńczym ruchem ujął rękę Desiree. Wyglądało jednak na to,
że szeryf nie potrzebuje opieki ani pocieszenia. Desiree pochyliła się
nad rysunkiem, uważnie badając jego szczegóły.
- To musiał chyba zrobić ktoś dorosły, sądząc po charakterze
pisma...
Virgil odetchnął z ulgą: to nie było pismo Travisa. Desiree powoli
się wyprostowała.
- Jest lepiej, niż myślałam.
- O czym ty mówisz?!
- To wcale nie jest spray, tylko kolorowa kreda.
- Nic specjalnie pocieszającego.
- Dla mnie tak. W Phoenix na pewno zrobiliby to sprayem. Zaraz
to sfotografujemy i poszukamy odcisków palców, a potem wszystko
zmyje się wodą. Virgil, mógłbyś pójść po Jamiego?
Spojrzał na nią uważnie. Zupełnie się nie przejęła, jakby jej to nie
dotyczyło.
- Wszystko w porządku?
- Zważywszy na okoliczności, w normie. Chyba będziemy
musieli iść do tej restauracji na piechotę. Nie chcę, żeby dzieciaki na
ulicy widziały te malunki na moim samochodzie.
Jej obojętność i zimna krew miały w sobie coś zdumiewającego.
Okrążyła powoli pojazd, jeszcze raz wszystko dokładnie oglądając;
nie przestawała przy tym z zadumą kręcić głową.
- Strasznie to dziwaczne. Przecież z anatomicznego punktu
widzenia to jest zupełnie niemożliwe.
Virgil nie zareagował. Odwrócił się i skierował z powrotem w
stronę biura.
- Idę po Jamiego.
Lunch nie należał do najprzyjemniejszych, bo gdy tylko zaczęli
jeść, zadzwonił Jamie. Virgil chwilę z nim rozmawiał, a potem
spojrzał na Desiree.
- Nie znaleźli żadnych odcisków, prawda? - spytała domyślnie.
Starannie ułożyła refritos i polała je sosem. Virgil pokręcił głową.
- Nic nie znaleźli. Taką kredę można kupić w każdym sklepie w
tym mieście. Mamy co prawda próbkę pisma Jondella, ale jeśli to on
zdewastował twój samochód, to na pewno postarał się, żeby zmienić
charakter pisma.
- To nie Jondell. On nigdy by nie napisał: „Ty kurwo od
gwałcicieli".
Virgil skrzywił się, słysząc wulgarne słownictwo.
- To by znaczyło, że kieruje podejrzenie na samego siebie, a jest
na to zbyt chytry. Myślę raczej, że to któryś z obywateli tego miasta
odreagowuje fakt, że na mnie zagłosował.
- Nie, to niemożliwe; przecież nikt nie wie o tamtej sprawie z
Phoenix.
- Nie bądź naiwny, Virgil. Wiadomości szybko się rozchodzą.
Lepiej zamów coś do picia.
- Sam powiedziałem o tym kilku osobom - przyznał po chwili. -
Jamie i inni też pewnie opowiedzieli swoim rodzinom. Mogło
rzeczywiście się rozejść.
- No, to sam widzisz. Szybko się rozeszło, zresztą nigdy nie
robiliśmy z tego sekretu. Każdy mógł pomalować mój samochód.
Virgil w zadumie popatrzył w okno. Za szybą mijali, się
przechodnie. Znał tych ludzi; znał wszystkich, wśród których się
urodził, wśród których dorastał, wśród których żyli jego rodzice.
Nigdy by ich nie podejrzewał o coś takiego, Tombstone i ranczo
Silver Dollar to był jego raj. Śnił o nim i marzył.
Ale wszystko się zmieniło, rzeczywistość nie ma nic wspólnego z
marzeniami. Poczuł dojmujący smutek przemijania. Nie takie
Tombstone zapamiętał...
- Jeśli to ktoś stąd, niełatwo go znajdziemy - powiedział po
chwili.
- Wcale nie zamierzam go szukać. Skoro ten ktoś najpierw
podpala parking, a potem niszczy samochód szeryfa, to znaczy, że
prędzej czy później sam się zdradzi. Nie potrafi się kryć. Wystarczy
poczekać i sam wpadnie nam w ręce.
- Czy ciebie to naprawdę nie ruszyło?
Virgil powiedział to podniesionym głosem i kilka głów odwróciło
się w ich stronę. Szybko położył pieniądze na stole i bez słowa
opuścili lokal.
Odpowiedziała mu, kiedy już byli na dworze:
- Mniej niż podejrzenie, że możemy go nie złapać. Myślę jednak,
że nam się uda. Ktokolwiek to jest, ma potrzebę manifestacyjnego
zachowania. Złapiemy go kiedyś na gorącym uczynku, zobaczysz.
- Nie podzielam twojego optymizmu.
- Zobaczysz, złapiemy go, chodzi tylko o to, żeby...
Przerwał jej dźwięk nadajnika. Dzwonił Jamie z wiadomością, że
samochód został już sfotografowany i że zaraz odprowadzą go do
garażu, żeby nocna zmiana mogła mu się dokładniej przyjrzeć.
- Wygląda na to, że do domu będziemy musieli wrócić konno.
Virgil potakująco skinął głową. Rozmowa o Travisie się
odwlokła. Porozmawiam z nią o tym w domu, ale najpierw pogadam z
nim.
Dalszy ciąg dnia upłynął równie niespokojnie. Miasto zostało
zaalarmowane niezwykłym wydarzeniem: ktoś obrzucił kamieniami
największe sklepy, wybijając szyby. W biurze szeryfa urywały się
telefony ze skargami, żądaniami i wymysłami. Główna ulica w
mieście pokryta była odłamkami szkła, wyły alarmy w sklepach,
turyści pierzchali w popłochu.
Najgorsze, że nikt nic nie widział. Wandal był szybki jak
błyskawica i chytry jak wąż. Robił swoje i rozpływał się gdzieś wśród
krętych uliczek miasteczka.
Desiree i Virgil uwijali się jak w ukropie, wspomagani przez
resztę pracowników.
Późnym popołudniem nadeszła wiadomość, że napastnik
zaatakował sklep z wyrobami ludowymi.
- Mam nadzieję, że to już ostatni jego wyczyn i na dzisiaj ma
dość - sapnął Virgil.
- Oby tak było - zawtórowała mu Desiree. Właściciel sklepu z
pamiątkami nie potrafił zachować stoickiego spokoju.
- Trzeba było zostawić te swoje śmieci na miejscu, w Phoenix, a
nie przywlekać to tutaj! - wybuchnął, patrząc z wściekłością na
Desiree. - Nie potrzebujemy tutaj przestępców.
- Taki Jondell, to są nasze własne śmieci - odparował
natychmiast Virgil. - Wszystko, co dzieje się w naszym mieście,
należy do nas.
- Ale nie mielibyśmy go tutaj, gdyby nie ona! Żałuję, że nie
głosowałem na ciebie, Virgil!
- To nie jest sprawka Jondella - wyjaśniła Desiree. - Już to
sprawdziliśmy.
- Zawracanie głowy! - wzruszył ramionami właściciel sklepu. -
Ja tam w każdym razie nie zamierzam codziennie wprawiać nowych
szyb i starać się o odszkodowanie.
Desiree nie odpowiedziała; przez cały czas była spokojna i
opanowana. Pod koniec pracowitego dnia stanęła i zapatrzyła się w
okno. Virgil podszedł do niej.
- Jak się czujesz? Chyba nie przejęłaś się gadaniną tego faceta od
ludowych haftów?
- Wcale mu się nie dziwię. Każdy by tak zareagował na jego
miejscu. Ciekawe, co jeszcze się wydarzy...
- Cokolwiek by to było, będziemy przygotowani. Do pokoju
wszedł Jamie.
- Przekazałem wszystko następnej zmianie, szeryfie. Może pani
jechać do domu, zostanę tu jeszcze chwilę.
- Chyba tak zrobię. Dziękuję, Jamie.
- Rogelio przysłał po was dwa konie i powiedział... Przerwała mu
gwałtownie:
- Skąd wie, co się stało z moim samochodem?
- Ode mnie. Nie było Morgana ani Wyatta, więc powiedziałem
jemu.
- Mam nadzieję, że Caro o niczym nie wie i że dzieciaki, Travis i
Cat, zbytnio się nie przestraszyły.
- Trudno utrzymać takie rzeczy w tajemnicy przed rodziną -
odezwał się Virgil. - Grunt, że Travis nie ma z tym nic wspólnego.
Nie odpowiedziała. Gdy Jamie pożegnał się z nimi, spojrzała na
Virgila.
- Idź pierwszy, zaraz cię dogonię.
Po kilku minutach zrównała się z nim. Zauważył, że ma z sobą
jakąś paczkę.
- Dziwi mnie, że potrafiłaś zrobić zakupy. Mamy na głowie
podpalenie, graffiti, zamach na prywatną własność, a do tego
gwałciciela w pobliżu, a ty sobie kupujesz jakieś głupstwa.
Desiree spojrzała na niego zdziwiona, ale odpowiedziała zupełnie
spokojnie:
- Masz rację. Zaraz przyprowadzę konie.
Poczuł, że zachował się wyjątkowo głupio. Wybuchnął zupełnie
bez powodu i jeszcze dodatkowo wszystko skomplikował; sytuacja go
przerosła: jego syn jest podejrzany o podpalenie, nogi bolą go w tych
wielkich, ciężkich butach, a do tego zachował się nieuprzejmie wobec
kobiety. Gdyby jego ojciec to zobaczył, musiałby chyba czyścić konie
przez cały tydzień.
Nie wiedział, jak rozwiązać naglące sprawy, wszystko się na
niego waliło. Mógł mieć tylko nadzieję, że Desiree... mu pomoże.
Podeszła do koni, starając się nie patrzeć na swój wysmarowany
samochód. Czuła się bezbronna i słaba, nie z powodu tych kilku
obelżywych słów czy rysunków, ale dlatego, że nagle tyle zła
nagromadziło się wokół.
Te potłuczone szyby i zniszczone sklepy!
Były tak samo systematycznie tłuczone, jedna po drugiej, jak
podpalane samochody. Widać było tę samą rękę. Świadomość, że ktoś
kryje się i czyha, gotów w każdej chwili popełnić nowe przestępstwo,
ciążyła Desiree ponad miarę.
Z wielkim trudem i samozaparciem udawała spokój w obecności
Virgila i Jamiego, zupełnie jakby atak na jej samochód nie zrobił na
niej wrażenia. Cichy wewnętrzny głos ostrzegał ją i napełniał
niepokojem.
Ktoś tu gra nie fair, a wiesz, jak bardzo to może być
niebezpieczne...
Wszyscy oczekiwali od niej rozwiązania tych ponurych zagadek.
Nawet Virgil ostatnio przestał wymawiać jej brak doświadczenia.
Miało to swoje dobre strony, ale miało też i złą: musiała sprostać
oczekiwaniom, a nie była pewna, czy podoła tak trudnemu zadaniu.
Odpowiedzialność nagle zaczęła jej ciążyć.
Podprowadziła konie do miejsca, gdzie zostawiła Vir - gila. W
milczeniu wskoczyli na siodła i wyjechali z miasta na zakurzoną
drogę wiodącą do Silver Dollar.
Na bezchmurnym niebie nic jeszcze nie zapowiadało zachodu
słońca. Desiree spojrzała na milczącego Virgila. Wyglądał na
wyczerpanego.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Jestem trochę zmęczony - odparł Virgil znużonym głosem.
- Zatrzymajmy się gdzieś i poczekajmy na zachód słońca -
zaproponowała. - Gdzie by tu można przystanąć?
Virgil zamyślił się; pomysł mu się podobał.
- Jest tu takie miejsce, gdzie zabierała mnie matka. To niedaleko
stąd.
Konie szły teraz równym kłusem, łeb w łeb. Nagle Desiree
uniosła się w siodle i z głośnym krzykiem, przypominającym stare
kowbojskie zawołanie, przeszła w galop. Perłowa Kropla wyrwała się
do przodu jak wypuszczona z łuku strzała. Onyks gwałtownie
przyśpieszył. Zapach klaczy sprawił, że jego masywne ciało ruszyło
przed siebie jak sprawna, niezawodna maszyna.
Virgil uśmiechnął się. Perłowa Kropla była od Onyksa o wiele
mniejsza. Mimo znacznie lżejszego jeźdźca nie miała w tym wyścigu
wielkich szans.
Wygrałaś co prawda wybory, pomyślał, ale to nie znaczy,
Desiree, że lepiej ode mnie jeździsz konno!
- Przegrasz, Bodine, przegrasz z kretesem! - usłyszał jej krzyk i
te słowa podziałały na niego jak smagnięcie pejczem.
Tak właśnie krzyczała jej siostra, kiedy ścigała się i... wygrywała
z jego bratem.
Wyattowi nigdy nie zależało na tym, żeby wygrać z Caro; był
zbyt pewny siebie. Virgil zawsze chciał wygrywać i zwykle
wygrywał.
- Nie wygrasz ze mną! - krzyknęła Desiree.
Ta kobieta czyta w moich myślach, ona wie, co myślę! May nigdy
tego nie wiedziała, bracia nie wiedzieli, nawet mój syn nie ma o tym
pojęcia. Jak ona to robi?
Zobaczył, że drobna klaczka wysuwa się o włos do przodu.
Ścisnął nogami boki ogiera. Desiree jechała jak zawodowy dżokej!
Uniosła się w strzemionach, a jej zgrabna, lekko pochylona sylwetka
zarysowała się wyraźnie na tle różowawego nieba. Nawet gdyby był w
pełnej formie, nigdy by jej nie dorównał! Była bardzo lekka i Perłowa
Kropla mogła rozwinąć skrzydła. Mknęła niczym wiatr.
Rozpaczliwie przynaglił ogiera do biegu. Czuł, że Onyks daje z
siebie wszystko i że z całej siły pragnie wyprzedzić Perłową Kroplę.
Virgil również...
Ale Perłowa Kropla i jej jeździec radośnie biegli przed siebie po
zwycięstwo, upojeni pędem.
Po pewnym czasie Onyks zrezygnowany zwolnił, zwątpiwszy we
własne siły. Klaczka jeszcze przez chwilę pędziła jak strzała,
rozkoszując się smakiem zwycięstwa.
Dopiero kiedy Desiree opadła na siodło, przeszła w lekki,
taneczny kłus.
Wiatr przyniósł mu słowa Desiree:
- Virgil, zobacz, jak ona cudownie tańczy z radości, że wygrała!
Patrzył na nie obie, rozświetlone światłem zachodzącego słońca i
jakimś wewnętrznym blaskiem. Emanowała z nich radość życia i
nieokiełznana energia. Czy on też kiedyś taki był? Poczuł nagle, że
jego czterdzieści pięć lat ciąży mu niczym ołów. Widział przy sobie tę
cudowną, zgrabną kobietę i złość, że z nią przegrał, gdzieś się
rozpływała.
Teraz był jej tylko wdzięczny. Był wdzięczny za to, że dała mu
pokaz sposobu życia, o jakim z czasem zapomniał. Poczuł się
szczęśliwy i spokojny.
Perłowa Kropla szła teraz stępa w różowym blasku padającym z
nieba. Desiree lekko głaskała dłonią jej kark. Pomyślał o May żyjącej
w swoim plastikowym świecie i ta myśl sprawiła mu ból. Jak bardzo
nieporównywalne są te dwie istoty!
Zbliżył się do Desiree.
- Mamy jeszcze czas, żeby pojechać na tamto miejsce? -
zapytała. - Nie chciałabym Perłowej Kropli już teraz męczyć.
- To bardzo niedaleko, kilka kroków.
Dłonią wskazał niewielką, skalistą platformę obrzeżoną
kaktusami.
- Chodź ze mną.
Zostawili konie i zaczęli się wspinać po skałach. Virgil szedł
pierwszy, lecz mimo to zauważył, że Desiree wyjęła z torby przy
siodle paczkę i niesie ją teraz z sobą.
Na skalistej półce ujrzeli stary, wyblakły koc. Usiedli na nim.
- Byłeś tu niedawno, jak widzę.
- Cztery pokolenia Bodine'ów tu przychodzą.
- Domyślam się dlaczego. Co za cudowny zachód słońca!
Niebo powlekło się różem i czerwienią, góry zalśniły granatem.
Odnieśli wrażenie, że znajdują się sami na końcu wspaniałego świata.
- Tu właśnie moja matka opowiadała mi rodzinne historie o
Earpach.
Desiree nie odrywała wzroku od cudów dziejących się na niebie.
- I o waszych rodzinnych związkach, tak? O tym wszystkim, o
czym Bodine'owie pod przysięgą opowiadają tylko swoim żonom i
dzieciom?
- Wiesz o tym?
- Tylko tyle. Caro mi o tym ledwo napomknęła, a ja nie chciałam
się dopytywać. To tutaj opowiadacie o tym waszym żonom, podczas
gdy słońce tak cudownie, romantycznie zachodzi?
- Nie, zwykle mówi się to w czasie miodowego miesiąca.
Roześmiała się.
- A to dopiero! Kobieta czeka, aż jej ktoś będzie szeptał do uszka
miłosne zaklęcia, a słyszy wykład z historii. Ciekawe, jak Caro to
wytrzymała. Pewnie zachowała spokój, ona to potrafi, a Jasentha
pewnie już wcześniej o wszystkim wiedziała, przecież wychowała się
na waszym ranczu, ale May...
- Nigdy nie opowiadałem mojej byłej żonie o naszych przodkach.
Desiree spoważniała.
- Nigdy?
- Travisowi też nic nie mówiłem. Nie mogłem, skoro nie
powiedziałem nic jego matce.
- Bałeś się, że to może dotrzeć do dziennikarzy?
- Po prostu nigdy nie mieliśmy czasu. Desiree westchnęła.
- Biedna May... Musiało jej być przykro, że nie dorosła do
tajemnicy Bodine'ów.
- Nie było jej przykro, bo nigdy o tym nie myślała. Nie zależało
jej na tym. Wtedy tego nie wiedziałem. Kiedy się poznaliśmy, byłem
bardzo młody. Była moją pierwszą klientką, a ja jej pierwszym
ochroniarzem. Nie czuła się związana z moją rodziną, nawet z naszym
synem. Chciała tylko mieć kogoś, kto się nim zajmie, kiedy ona
będzie robić karierę.
- Biedny Virgil. I biedny Travis.
- To była właściwie moja wina. May nigdy nie ukrywała przede
mną, na czym jej najbardziej zależy. Nie pasowaliśmy do siebie, to
wszystko.
- Następnym razem, jak będziesz sobie wybierał żonę w sklepiku
z żonami, to każ sobie podać taką, która lubi pustynię i potrafi się tobą
zająć.
Drgnął. Coś podobnego słyszał po raz pierwszy.
- Po co ma się mną zajmować? Nie potrzebuję przecież niańki!
- Wcale tego nie powiedziałam, ale trochę znam twoje życie.
Bardzo wcześnie przestałeś być dzieckiem i wziąłeś na siebie ciężkie
obowiązki. Musiałeś być odpowiedzialny za ranczo, za braci, za
karierę żony i bezpieczeństwo syna. Przez całe lata byłeś szeryfem
tego miasta i czuwałeś nad spokojem jego obywateli. Nie potrzebujesz
niani, potrzebujesz kogoś silnego, kto poda ci rękę. Kogoś, kto ci
pomoże opiekować się Travisem. Kogoś, kto przy tobie będzie.
Zasłużyłeś na kogoś takiego, Virgil.
Ona ma rację, chyba tak, zasłużyłem na to. Dlaczego nikt nigdy
dotąd tego nie zauważył?
Nawet ja sam?
- Masz prawo czuć się zmęczony - ciągnęła Desiree. - Nie
zdradziłeś tajemnic rodzinnych swojej żonie, bo nigdy naprawdę nie
należała do rodziny i nigdy by do niej nie należała, nawet za
pośrednictwem Travisa.
- Ona go kocha, zawsze go kochała, ale wolała, żeby był ze mną.
Dziwiłem się, że tak łatwo oddała mi prawo wyłącznej opieki nad
synem. Nie byłem w stanie zrozumieć, jak mogła tak szybko odsunąć
się od niego. A ja dla niego nie zrobiłem nic. Absolutnie nic. Moje
dziecko jest samotne, a ja nie potrafię temu zapobiec.
Tylko tego jeszcze brakowało... Spadł tak nisko, że siedzi teraz na
kocyku i wypłakuje się na ramieniu swego... szefa.
Desiree miała bardzo poważną minę, gdy znowu się odezwała:
- Twoja była żona ma inne potrzeby, nie ma rozwiniętego
zbytnio instynktu macierzyństwa, ale na pewno stara się, jak może.
Jest bardzo piękna i na pewno jest również mądra.
- Tak. Zupełnie jak ty.
- Jesteś bardzo, bardzo miły. A tu mam dla ciebie nagrodę.
Podała mu tajemniczą paczkę. Virgil otworzył ją i ujrzał parę
cudownie miękkich mokasynów.
- A teraz je włóż - poleciła Desiree.
Zdjął narzędzie tortur z nóg i wsunął obolałe stopy w miękkie
buty. Wreszcie mógł odetchnąć z ulgą.
- Boże, jak dobrze. Dziękuję.
- To ja ci dziękuję. Za to wszystko. - Powiodła ręką po niebie,
wskazując horyzont. - Nie ma to jak matka natura, ona najlepiej
zmywa z człowieka brud dnia powszedniego.
- Skoro już o tym mowa... Bardzo mi przykro, że tak się stało z
twoim samochodem.
- Nie przejmuję się samochodem, martwi mnie człowiek, który
mógł zrobić podobną rzecz i to, że tyle jest zła na świecie. Potem
zaraz zaczynam myśleć o Caro i o jej dziecku i wszystko się robi takie
okropne.
Objął ją i lekko przytulił.
- Popatrzmy sobie na słońce.
Niebo przybrało teraz barwy flagi Arizony: czerwień, żółć i
miedź przenikały się wzajemnie; ostatnie promienie zachodzącego
słońca oświetlały drogę wiodącą do domu. Z oddali dobiegały piski
nietoperzy zamieszkujących jaskinie w parku Silver Dollar.
Desiree zwróciła twarz ku Virgilowi.
- Zachód słońca mi pomógł, już mi lepiej. A tobie?
Zamiast odpowiedzi, pocałował ją w usta. Natychmiast mu
odpowiedziała, bez wahania, bez namysłu. Ujęła jego twarz w dłonie i
całowała go długo i delikatnie.
Zupełnie jak te mokasyny, pomyślał i uśmiechnął się w duchu.
Mokasyny były miękkie i wygodne, ale można było w nich dać
potężnego kopa.
Kiedy skończyli się całować, nie wiedział, co powiedzieć.
Szeryf miasta Tombstone jednak wiedział.
- Virgil, słuchaj, myślę, że nadszedł czas, żebyś mi opowiedział
wszystko o Travisie. I o tych jego zabawach z ogniem.
Rozdział 11
Virgil nie wierzył własnym uszom; nie spodziewał się czegoś
podobnego.
- Ja cię całuję, a ty myślisz o Travisie?
- Ja też ciebie całowałam, nie tylko ty mnie. To tak na
marginesie, a teraz porozmawiajmy sobie o tych podpaleniach.
- To nie jest najlepsza pora na takie rozmowy! Virgil włożył stare
buty do torby i zaczął schodzić po
skalistym zboczu.
- Nie masz wyczucia - rzucił po drodze. Desiree podążyła za nim.
- Chyba jednak mam. Czekałam bardzo długo, aż sam zaczniesz
o tym mówić. Najpierw myślałam, że powiesz mi od razu, po pożarze,
ale minął tydzień, a ty nic. Potem myślałam, że chcesz o tym
porozmawiać w czasie lunchu. I znowu nic.
Chciałem, ale... jak mogłem o tym mówić?
- Teraz ktoś zaczął rzucać tymi kamieniami - mówiła dalej, kiedy
podeszli do koni. - To nie był Jondell i to nie on podłożył ogień pod
samochody. Tyle wiemy.
Virgil przytroczył torbę do siodła i wskoczył na konia. Desiree
poszła w jego ślady i wyjechali na ścieżkę, która miała ich
zaprowadzić na ranczo.
- Nie jestem jasnowidzem, po prostu wiem, wedle jakich
kryteriów ustala się predyspozycje do piromanii. Twój syn spełnia
wszystkie warunki. Mam ci je wyliczyć po kolei?
- Travis jest małym dzieckiem! On ma dopiero dziesięć lat! Nie
jest piromanem!
- Przejechał cały świat i całe życie spędził z dorosłymi. Jest
dojrzały, niezwykle inteligentny i przenikliwy. Mam ci podać te
kryteria?
Nie czekając na odpowiedź, zaczęła wyliczać:
- Po pierwsze, rozpalanie ognia przy każdej okazji.
Rzeczywiście, Travis zawsze rozpalał ognisko na plaży, nawet
kiedy było zupełnie jasno, nawet kiedy nie było chłodno, pomyślał
Virgil.
- Po drugie, ogólny niepokój poprzedzający ten czyn. Jakie
dziecko nie byłoby niespokojne, mając May za matkę i kamery na
każdym kroku od samego urodzenia?
- Po trzecie, fascynacja zapalającymi się rzeczami. Travis zawsze
nosił przy sobie zapalniczkę, a ja nawet o tym nie wiedziałem!
- Po czwarte, wyraźne odprężenie zaraz po rozpaleniu ognia.
Sam to widziałem często na plaży.
- Po piąte, konkretny problem, który można w ten sposób
rozładować.
Nie chciał opuszczać Kalifornii, zostawiać przyjaciół, plaży... Był
wyraźnie wściekły, kiedy mu powiedziałem o wyjeździe.
- Po szóste, tego rodzaju skłonność nie musi koniecznie
występować z innego rodzaju niezrównoważeniem psychicznym.
Tego było za wiele. Virgil wybuchnął złością.
- W porządku! Chcesz ode mnie usłyszeć, że mój syn mógł
podpalić parking, tak?
- Nie, wcale nie. Ja muszę grać rolę adwokata diabła, to mój
obowiązek. Czy sądzisz, że on mógłby rzucać kamieniami w sklepowe
witryny?
- Ja...
Przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie wiem. Wolałbym, żeby nie... ale on miał już pewne
przygody w sklepach w Los Angeles, takie drobne. .. kradzieże. Nie
wiem, nic nie wiem na pewno.
Spojrzał na nią; w oczach Desiree dostrzegł głębokie
współczucie.
- Bardzo mi przykro, Virgil, ale zmiana miejsca nie oznacza, że
dziecko zostawiło wszystkie swoje kłopoty na starym miejscu.
Virgil nerwowo przeczesał palcami włosy.
- Wiem, ale nie miałem pojęcia, co robić. Myślałem, że może
moja rodzina pomoże Travisowi odzyskać równowagę. Ale on nie
uznał ich za rodzinę. Uważa, że jego rodzina to ja, May i przyjaciele z
Kalifornii.
- Im później byś go zabrał, tym trudniejsze byłoby to wszystko.
Przynajmniej tak mi się wydaje. Teraz mamy podpalenia, potajemne
wymykanie się z domu w nocy...
- Chyba nie przypuszczasz, że to on zniszczył twój samochód?
Desiree podskoczyła na samą myśl o tym.
- Nie! Skądże!
- To dobrze, bo ja wiem, że to nie on. Znam jego charakter
pisma, a to był inny.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałam, że to Travis. A jeśli
chodzi o podpalenia... Odpowiedz mi szczerze, czy uważasz, że
mógłby to zrobić?
Tak, do licha, oczywiście, że tak. - Tak.
Konie przeszły ze stępa w kłus, czując bliskość stajni. Rozległo
się rżenie jakiegoś konia i Onyks mu odpowiedział. Virgil skierował
go bliżej Perłowej Kropli.
- Co teraz zrobisz? - zapytał cichym głosem. - Aresztujesz
mojego syna?
- Nie zamierzam aresztować dzieci i nie mam żadnego dowodu.
Zamierzam jednak cię prosić, żebyś go posłał do szkoły.
- Do szkoły specjalnej?
Jak ja mogę go wysłać samego daleko od domu... Spojrzała na
niego oburzona.
- Skądże! Do normalnej szkoły w Tombstone!
- Już go zapisałem. Chodził do szkoły przez dwa ostatnie
tygodnie. Nie zauważyłaś tego?
- Zapisałeś go, ale on stale wagaruje. Rozmawiałam z jego
nauczycielką. Myślisz, że wiesz, gdzie on się podziewa przez cały
dzień, ale to nieprawda. A teraz Travis nie ma alibi.
- Już ja z nim pogadam...
- Nie myśl o tym, jak go ukarać, tylko jak najszybciej dopilnuj,
żeby chodził do szkoły. On musi tam przebywać z wielu powodów.
- Na przykład dlatego, żeby miał alibi, jeśli znowu ktoś popełni
jakieś przestępstwo?
Desiree skinęła głową.
- Teraz bardzo by mu się przydało. To nie on pomazał mój
samochód, ale pożar na parkingu to inna sprawa. Przyznał się, że tam
był. Mógł również rozbijać te szyby, chociaż w to akurat wątpię.
- Travis nie prowadzi samochodu, a gdyby wziął konia, całe
ranczo by o tym wiedziało.
- Widziałam, jak biega. Może mógłby pobiec do miasta, a potem
wrócić...
- Nie. Kiedy dzwoniłem do domu, jadł lunch razem z Caro. On w
ogóle nie zna Tombstone.
Specjalnie nie pokazałem mu miasta, żeby go sklepy nie kusiły.
Desiree przez chwilę się zastanawiała.
- Jondell mógł od biedy zniszczyć mój samochód, ale nie sklepy.
Zresztą samochodu też by chyba nie zniszczył.
- Czyli musimy założyć, że mamy do czynienia z kilkoma
sprawcami?
- Chyba tak. Ani Jondell, ani Travis nie mogliby dokonać
wszystkich trzech rzeczy. Musimy się zastanowić, które z nas ma
więcej wrogów: ty czy ja?
- Musisz mieć wrogów z czasów, kiedy pracowałaś w biurze
prokuratora okręgowego.
- Nie zapominaj, że ty przedtem byłeś szeryfem, a potem
ochroniarzem.
- To małe piwo w porównaniu z tobą. Ja po prostu łapałem
zbrodniarzy, a ty ich skazywałaś.
- Tak czy inaczej, są powody do zemsty - przyznała Desiree. -
Nie zapominaj też o tych wszystkich zawiedzionych wyborcach,
którzy teraz żałują, że oddali na mnie swój głos. Wkrótce całe miasto
będzie trąbić o Jondellu.
- Wątpię, żeby poważni obywatele naszego miasta przejęli się
czymś takim.
- Tak czy owak, musimy uprzedzić ich reakcje. A teraz
podsumujmy: wspólnie doszliśmy do wniosku, że to nie jedna osoba
jest odpowiedzialna za podpalenie, dewastację samochodu i atak na
sklepy. Travisa podejrzewam tylko o jeden z tych wyczynów: o
podpalenie. Musimy brać pod uwagę tę ewentualność.
Gdyby nie siedzieli na koniach, pocałowałby ją. Pocałowałby ją
znowu. Podziwiał sposób, w jaki postawiła sprawę jego syna: jasno,
szczerze, bez ogródek. Miał ochotę pocałować ją z wdzięczności, i nie
tylko. A co byłoby potem? Zaczęliby snuć plany matrymonialne? „I
żyli długo i szczęśliwie...?" Czy raczej kolejny rozwód z powodu syna
z pierwszego małżeństwa, który nie jest w stanie zaakceptować
drugiej żony ojca? A może z powodu wykonywanej przez nią pracy?
Podjeżdżali już pod zabudowania rancza.
- Jest tylko jeden sposób - powiedziała zamyślona.
- Jaki?
- Musisz z nim otwarcie porozmawiać. Zapytaj go o to
podpalenie wprost.
Reszta rodziny skończyła już kolację, kiedy Desiree i Virgil
weszli do domu.
- Coś niecoś dla was zostało, nie zjedliśmy wszystkiego -
powiedział żartobliwie Wyatt.
- Później. Teraz muszę koniecznie porozmawiać z Travisem.
Widziałeś go może?
- Jest na dworze, poszedł na pastwisko do źrebaków. A ty, Ray,
mam ci coś podać?
- Wezmę najpierw prysznic. Gdzie Caro?
- Na górze, kładzie Cat spać.
Desiree odłożyła broń na miejsce, zamknęła szafkę i poszła na
piętro. Virgil wyszedł z domu.
W zagrodzie dla źrebaków panował przedwieczorny ruch.
Maleństwa szykowały się do snu, przebierając kopytkami w miękkim,
specjalnie wymoszczonym sianem podłożu. Travis stał oparty o
ogrodzenie, zapatrzony w dal i nieobecny duchem. Jego spokój
kontrastował z ożywieniem zwierząt.
Jego poza przypomniała Virgilowi May; May też tak stawała,
zapatrzona przed siebie, kiedy coś nie wychodziło. Pamiętał to
doskonale; często ją tak widywał w czasie, kiedy ich małżeństwo już
się rozpadało. Pomyślał, że unieszczęśliwił ją i Travisa, nie potrafił
dać im radości, ani jemu, ani jej.
A teraz będzie jeszcze gorzej...
Jak doszło do tego, że musi przesłuchać własne dziecko? Gdzie
się podziały czasy, kiedy wystarczał pocałunek w policzek, by Travis
się uśmiechnął? Podszedł do syna.
- Przepraszam, że spóźniłem się na kolację.
Travis nie spojrzał na niego. Pusty wzrok utkwiony miał w konie.
- Możesz sobie jednego wybrać, to taka tradycja naszej rodziny.
- Nie chcę konia.
- Nie chcesz?
- Nie.
Przez chwilę obaj spoglądali na konie w milczeniu.
- A co chcesz, synku?
- Wiesz.
- Powiedz mi.
- Chcę wrócić do domu.
- Travis, my jesteśmy w domu.
- Ty tak, a ja nie! - krzyknął ze złością chłopiec. - Nienawidzę
tego miejsca!
Virgil wziął głęboki oddech.
- Tak bardzo, że mógłbyś je podpalić?
- Tak!
Virgil spojrzał na dziecko, które stało przed nim. Był jego ojcem,
ale nie potrafił go zrozumieć. Przez chwilę milczał, po czym zebrał się
na odwagę i powiedział:
- Podpalenie miejsca, które się nienawidzi, niczego nie załatwia.
- Ja niczego nie podpaliłem!
- Tak? Na pewno?
- Paliłem tylko drewno, nic więcej.
- Tylko drewno? Nic więcej? - powtórzył z ulgą Vir - gil, chcąc,
by chłopiec jeszcze raz to powtórzył.
- Czasem piekę sobie kiełbaski albo chleb; bawię się, że jestem z
chłopakami na plaży.
- Travis, siedzenie na plaży to nie wszystko.
- Są jeszcze kaktusy i śmieci, prawda? Virgil z trudem zachował
spokój.
- Wiem, że tęsknisz za kolegami. Ja też.
- Nie! Ty nie! Tobie jest przecież wszystko jedno, gdzie
mieszkasz!
Słowa syna zabolały go, bo była w nich prawda.
- Travis, posłuchaj, rodzina to najlepsi przyjaciele.
- Nie obchodzi mnie to. Ty możesz sobie mieszkać, gdzie ci się
podoba. Dlaczego ja nie mogę?
Travis odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Virgil podążył za
nim.
- Nie uciekaj! Przywiozłem cię tutaj, żebyś mógł się
wychowywać w spokoju, z dala od dziennikarzy, kamer i ochrony.
Chciałem, żebyś miał normalne życie.
- Tam miałem normalne życie! Nie zamierzam nosić tych
idiotycznych kapeluszy, wkładać tych głupich butów i jeździć na tych
kretyńskich koniach! Chcę wrócić do domu! Chcę być z mamą! Tam
chociaż czasem ją widywałem, a tu nie widuję jej nigdy!
- Los Angeles to nie jest dobre miejsce dla dzieci.
- Zawracanie głowy! W tym twoim Tombstone też dzieją się
różne dziwne rzeczy. Podpala się samochody i... i w ogóle! Jest tu ten
gwałciciel Jondell!
Virgil opanował się; wiedział, że musi synowi odpowiedzieć, bo
od tej rozmowy zależy bardzo dużo.
- Ale tutaj takie wypadki zdarzają się niezwykłe rzadko.
Wyjaśnimy te sprawy i wszystko wróci do normy. Ty natomiast
musisz wrócić do szkoły. Dowiedziałem się, że stale wagarujesz.
Musisz z tym skończyć.
- Nie mam zamiaru. Oni tu nawet nie mają informatyki, a te ich
komputery!
- Skąd to wszystko wiesz?
- Byłem kilka razy w szkole, tato. - W głosie chłopca zabrzmiała
ironia.
- Teraz będziesz tam chodził codziennie. Nie pozwolę, żebyś się
włóczył i robił nie wiadomo co.
- Mówiłem ci, że nie zrobiłem nic złego.
- I nie zrobisz. Nie chcę, żeby cię podejrzewano o coś złego.
Chłopiec spojrzał na niego zdumiony.
- Na przykład o co?
- O to, że podpalasz samochody.
- Powiedziałem ci, że paliłem tylko drewno.
- Nie wiem, czy powiedziałeś prawdę. Chłopiec spuścił głowę,
jego usta zadrżały.
- Ja ci wierzę, ale inni mogą nie wierzyć. Dopóki nie znajdę
winnego, nie mogę pozwolić, żebyś się nocą wymykał z domu i
włóczył po pustkowiu.
- Dobrze. W takim razie odeślij mnie do domu.
- Travis...
- Chcę być z mamą!
- Mama bardzo cię kocha, ale nie ma czasu, żeby się tobą zająć.
Próbował objąć syna, ale Travis się wyrwał.
- Rozmawiałem z nią. Powiedziała, że może mnie do siebie
zabrać, jeśli chcę.
- Myślałem, że kręci film w Wenezueli.
- Bo kręci.
- W takim razie podaj mi jej numer, to do niej zadzwonię.
- Nie mogę. Dzwoniła do mnie z automatu. Kłamiesz, synku,
kłamiesz, i bardzo mnie tym ranisz...
- Porozmawiam z nią o tym, jak znowu zadzwoni. Tymczasem
masz się nie oddalać od domu i koniec z ogniem, rozumiesz? Nie
rozpalaj więcej ognisk.
Ponieważ Travis nie odzywał się, Virgil dodał:
- A teraz chodźmy do domu.
Wyciągnął do syna rękę, ale Travis jej nie przyjął. Virgil
przypomniał sobie, kiedy ostatni raz widział go w takim stanie. To
było wtedy, kiedy Travis zasnął w samolocie i Virgil zaniósł go do
samochodu Desiree.
- Co chcesz na deser? - zapytał, żeby rozładować sytuację i
przerwać milczenie.
- Wszystko mi jedno.
Zważywszy na okoliczności, odpowiedź nie była jeszcze taka
najgorsza.
Caro leżała w swoim pokoju w ubraniu; obok niej drzemał Oscar.
- Cześć, siostrzyczko. - Desiree wsunęła głowę do środka. -
Mogę wejść? Chyba że wolisz odpocząć, to zaraz sobie pójdę...
Caro zwróciła ku niej smutne, czarne oczy.
- Nie, zostań, tak tylko sobie leżę. Cat trochę mnie zmęczyła.
Zawsze przed pójściem do łóżka musi trochę powalczyć.
Desiree podeszła do małżeńskiego łoża, na którym leżała jej
siostra.
- Będę musiała wyprowadzić psa, ale niech trochę poczeka. Masz
ochotę porozmawiać?
- Jasne. Jak minął dzień? Desiree przysiadła na brzegu łóżka.
- Pomalutku, bez rewelacji.
- Jak twoja ręka? I co w pracy? Wydarzyło się coś ciekawego?
- Ręka w porządku, w pracy nie bardzo. Nie wiem, czy Virgil z
tobą o tym rozmawiał, ale niepokoję się o Travisa. Nie podoba mi się
jego zachowanie.
Caro nie wydawała się zaskoczona.
- Mnie też. Widzę, że jest tu nieszczęśliwy i nie może sobie
znaleźć miejsca. Wymyka się w nocy z domu i... gdzieś chodzi.
Desiree ze zdziwieniem uniosła brwi.
- Wiedziałaś o tym? Caro skinęła głową.
- Tutaj nic się nie ukryje. Wyatt, Morgan i ja widzimy wszystko,
co się dzieje. Nie myślisz chyba, że to on podpalił te samochody?
Desiree zamyśliła się.
- Sama nie wiem, co myśleć. Wydaje mi się, że chłopak jest
wystarczająco zagubiony, żeby zrobić coś więcej, niż po prostu
wymknąć się w nocy z domu. To właśnie najbardziej mnie martwi.
- Powinniśmy mu znaleźć jakieś zajęcie. Może Morgan mógłby
go znowu kiedyś wziąć do jaskini nietoperzy albo Wyatt
zainteresować jakoś końmi. W rezerwacie jest sporo rzeczy do
zrobienia.
Desiree pokręciła przecząco głową.
- Nie, to nic nie pomoże. Chłopiec czuje się tu bardzo obco i nic
nie poradzisz, chodząc z nim od stajni do stajni i zwiedzając pieczary
z nietoperzami.
- Chodzi mi o jego bezpieczeństwo. Dopóki Jondell jest w
mieście...
- To nie są sprawki Jondella. Nie podejrzewam go o zniszczenie
mojego samochodu ani o tłuczenie sklepowych witryn. Travisa też o
to nie podejrzewam. Musi być ktoś jeszcze.
Caro zerwała się z łóżka i z niepokojem spojrzała na siostrę.
- Ktoś zniszczył twój samochód?! Marta nic mi nie powiedziała.
Mówiła tylko o tych kamieniach.
Cholera jasna, musiałam się wygadać...
- To ty, siostrzyczko, wypytujesz o mnie ludzi?
- Przyjaźnię się z Martą. Gawędziłyśmy dzisiaj przez telefon.
- I tak, przypadkiem, zapytałaś, co u mnie słychać? Caro
zaczerwieniła się i wzruszyła ramionami.
- Właśnie tak. Tylko nie przewidziałam, że Marta też przede mną
coś ukrywa.
- W takim razie już wiesz. Ktoś pokrył mój samochód graffiti.
Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Chciałam cię prosić, i powtórz
to ludziom na farmie, żebyście wszyscy cały czas uważali na Travisa i
Cat. Nie tylko ja mam tutaj wrogów. Ty, ja, Wyatt, Morgan, Virgil -
wszyscy kiedyś mieliśmy coś wspólnego z organami ścigania i
wszyscy możemy mieć nieprzyjaciół. Jeśli ktoś chce się zemścić,
może się odegrać na dzieciach.
- Wyatt i ja już o tym myśleliśmy. Dlatego Cat będzie chodziła
ze mną do jaskini, jak tylko stanę na nogach. Tam jest bezpiecznie.
Ale Travis nie chce chodzić do rezerwatu, a ja nie mogę go zmuszać.
Desiree zapatrzyła się przed siebie.
- Nikt go do niczego nie może zmusić. Nawet własny ojciec nie
może upilnować, żeby spędzał noc w łóżku.
- On ma tylko dziesięć lat, Virgil powinien być bardziej
stanowczy - oświadczyła Caro.
Desiree spojrzała jej głęboko w oczy.
- Zapomniałaś, jakie my byłyśmy uparte w jego wieku? Spójrz na
Cat. Twoja córka ma dopiero pięć lat i robi tylko to, na co akurat ma
ochotę. A Travis jest bardzo rozwinięty jak na swój wiek i ktoś
powinien nad nim czuwać. Ja nie mogę go pilnować, bo mam swoją
pracę.
- Virgil też.
- Właśnie. Nie powinien był startować w wyborach i nie
powinien był przyjmować posady zastępcy szeryfa. Jest potrzebny
synowi. Virgil powinien siedzieć w domu.
- Rozmawialiśmy o tym - oznajmiła spokojnie Caro.
- Mówił o tym z tobą, a nie ze mną? Rozczarowanie w głosie
Desiree było aż nazbyt wyraźne. Przecież to ona jest powiernicą
Virgila, a nie Caro. Tak przynajmniej myślała...
- Co ci powiedział? - zapytała niecierpliwie.
- Dokładnie to, co ty; że nie powinien był brać udziału w
wyborach. Zrobił to, bo zraniło go, że żaden Bodine nie będzie
szeryfem.
Wiem. Ale to nic nie zmienia. Swoją drogą, gdyby Virgil teraz
odszedł... Nie chciała, żeby odchodził z biura i nie chciała, żeby
odchodził z jej życia.
- Dlaczego w takim razie nie rezygnuje z pracy dla dobra
dziecka? - pytała dalej.
- Bo to nie w jego stylu, to nie w stylu Bodine'ów. Nie może
rzucić jednej sprawy i zająć się czymś innym. Zresztą w tym
przypadku, jak wiesz, jedno ma z drugim związek. Jak może zająć się
swoim synem, kiedy miasto, w którym ten jego syn żyje, jest w
niebezpieczeństwie?
Desiree nieco urażona uniosła dumnie głowę.
- Bezpieczeństwo tego miasta to mój obowiązek - nie Virgila ani
nikogo innego. Dam sobie radę, muszę mieć tylko trochę czasu.
- Na Boga, Ray, nie jesteś pępkiem świata. W każdym bądź
razie, nie tego tutaj, w Tombstone. To jest terytorium Bodine'ów. Ale
Virgil ma teraz za dużo spraw na głowie. Pomyśl tylko, obowiązki,
rodzina, własne potrzeby. Nie miał łatwego życia, chyba wiesz.
Odczekaj, daj mu odetchnąć, on tak bardzo się stara. To bardzo dużo
jak na mężczyznę... nawet Bodine'a.
Desiree poczuła do siostry żal za te nazbyt szczere słowa, nie
przerwała jej jednak. Przeciwnie, wiedziała, że musi jej wysłuchać do
końca.
- Dobrze, wal dalej - powiedziała, gdy Caro zamilkła.
- Co on zyska, jak odejdzie z pracy? Travis się nie zmieni, a do
tego będzie miał jeden powód więcej, żeby ojca męczyć, żeby wrócili
do Kalifornii.
- Nie bardzo rozumiem...
- Travis sobie wykombinuje, że skoro ojciec nie ma tutaj pracy,
to nic ich już w Arizonie nie trzyma i będzie chciał zmusić go do
wyjazdu.
- Może to właśnie powinni zrobić. Wrócić razem do Kalifornii.
Poczuła ból, ale postanowiła go zlekceważyć. Ja nie miałabym
tam nic do roboty. Nigdy nie znajdę pracy w Los Angeles; zresztą
moje miejsce jest tutaj.
Poczuła rękę siostry na dłoni.
- Też tak myślę, i powiedziałam mu to. Chłopiec bardzo się tu
męczy, ale nie mogę za niego podejmować decyzji. Virgil jest ojcem
Travisa, a ja nie jestem jego matką.
Ani ja. Chłopiec już ma matkę, ale ona go nie chce.
- W tym cały problem. Dla tego dziecka nikt nie ma czasu, ani
matka, ani własny ojciec. - Łzy napłynęły Desiree do oczu. Nie bardzo
wiedziała jednak, czy lituje się nad Travisem, czy nad samą sobą. -
Caro, wiem, że właśnie straciłaś dziecko. Wiem, że masz jedno
własne, ale Travis kogoś potrzebuje, nie może być sam. Virgil też
musi mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Na razie nie pracujesz,
poświęć temu dziecku trochę czasu.
Caro z uśmiechem odsunęła rękę.
- Już o tym pomyślałam, Ray. Muszę cię jednak i ja o coś
poprosić.
- Słucham.
- Porozmawiaj z Lozen. Mieszka w domu Rogelia. Jest w
okropnym stanie, czuje się winna i tak dalej. Dręczą ją wyrzuty
sumienia, że zostawiła pacjentów, szpital i rezerwat.
Desiree przetarła ręką czoło; poczuła świeżą bliznę.
- Jak to dobrze, że nikomu z nas nic się nie stało.
- Lozen przeprosiła już Virgila i myśli, że ty jej unikasz, bo masz
żal za tamto.
- Wcale jej nie unikam! Po prostu nie miałam okazji z nią
porozmawiać.
- Więc porozmawiaj, Ray, i to jak najszybciej. Bardzo proszę.
Desiree uderzyła się w piersi.
- Jutro, zaraz jutro to zrobię, teraz jestem skonana.
- Niech będzie jutro.
- A co z jej ręką?
- Niedobrze. Nie chce się zrastać, chyba trzeba będzie jechać do
chirurga. Tak czy inaczej, Lozen ma teraz dużo czasu i może mi
pomóc zająć się Travisem.
Desiree nie była zachwycona; takie rozwiązanie niczego nie
załatwia. Lozen nie należy do rodziny i nie znosi Silver Dollar, bo
kiedyś, przed laty, straciła tu dziecko. Jak ktoś, kto nie lubi jakiegoś
miejsca, może sprawić, że ktoś inny je polubi?
Podniosła się z łóżka, myśląc, że na razie nic więcej nie można
zdziałać.
- Teraz muszę się umyć, zjem coś i dam ci odpocząć.
Potrzebujesz czegoś, Caro?
Caro zawahała się.
- Zajmij się Virgilem, dobrze? On bardzo potrzebuje pomocy.
Desiree drgnęła.
- Virgilem? Dobrze.
Już się nim zajęłam, siostrzyczko, nawet nie wiesz jak
intensywnie.
- Martwię się o niego. Wyatt i Morgan też się o niego martwią.
Ja też, pomyślała Desiree. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś
mu się stało... Virgil zajął w jej życiu miejsce, którego nigdy nikomu
dotąd nie przyznała.
- Bracia bardzo się o niego boją, Ray...
- Wszyscy mamy swoje problemy.
- Ale nie takie jak Virgil. Wszyscy wiemy, jak trudno jest dobrze
pracować, kiedy ma się głowę zajętą czymś innym. Wyatt powiedział,
że jeszcze nigdy nie widział Virgila w takim stanie. Takiego...
rozdartego.
- Tak. Stale myśli o Travisie.
- Nie tylko o Travisie, Ray. On myśli o tobie. To ty jesteś
powodem jego rozdarcia.
Desiree poczuła nieśmiałą radość i jakieś zupełnie nowe uczucie.
- Może tak - powiedziała.
- Virgil to bardzo dobry człowiek...
- Posłuchaj, Caro. Mogą mi w każdej chwili odebrać prawo
wykonywania zawodu, mam w mieście groźnego przestępcę i mogę
stracić pracę, zanim go złapię. Virgil jest rozwiedzionym facetem, ma
syna, syn ma problemy i matkę, która jest gwiazdą filmową. Jak
widzisz, nie stanowimy materiału na idealną parę, której szczęście
zależy tylko od dobrej woli obu stron.
- Ja nie mówię o trudnościach, mówię o ludziach.
- Tak się składa, że w tym przypadku nie da się tego rozdzielić.
Muszę po prostu robić zbyt wiele rzeczy naraz. - Uśmiechnęła się. -
Na przykład teraz muszę wyprowadzić psa. Oscar, idziemy.
Wyszła, mimo że Caro zamierzała jeszcze coś jej powiedzieć.
- Ray...
Na korytarzu głęboko westchnęła. Rozmowa z siostrą zupełnie ją
rozkojarzyła, a spacer z psem nic nie pomógł. Kiedy wróciła, zastała
Virgila w jadalni. Na stole stały dwa talerzyki z ciastem. Deser był
nietknięty.
- Można? Czy to czyjeś?
- Travis nie chciał jeść, a ja straciłem ochotę. - Przysunął jej
talerzyki. - Możesz zjeść obie porcje.
Desiree z zapałem zabrała się do jedzenia. Nie jadła kolacji, a nie
miała ochoty nic sobie przygotowywać.
- Rozmawiałeś z Travisem?
- Trudno to nazwać rozmową...
Travis Bodine przysunął ucho do wewnętrznej ściany
oddzielającej kuchnię od jadalni. Usłyszał ojca rozmawiającego z
Desiree.
Jak mój własny ojciec może mnie podejrzewać o takie straszne
rzeczy! Myśli, że to ja podłożyłem ogień pod te samochody. A to
nieprawda.
Ojciec powinien mu wierzyć. Wierzyłby mu, gdyby nie to, że
Desiree wmieszała się w nie swoje sprawy. Ojciec nie wierzy mu...
Wypytywał go tak jak dziennikarze, którzy chcieli się dowiedzieć, czy
mama sypia ze swym filmowym partnerem. Travis dobrze znał te
pytania, był na nie wyczulony.
Czy twój ojciec zdradza mamę? Czy twoja mama zdradza ojca?
Czy on pije? Czy ona bierze narkotyki?
Podpaliłeś ten parking?
Nie znosił tych obcesowych pytań i potrafił wyczuć je na
odległość. A teraz jego ojciec zadaje mu takie same! Traktuje go
niesprawiedliwie i paskudnie. Niedługo gotów zapytać, czy to on
powybijał szyby w sklepach i wysmarował samochód Desiree!
Traktuje go jak przestępcę.
O wszystkim słyszał. Ludzie o niczym innym nie mówią. Gadają
o tyra pracownicy na ranczu, natychmiast przechodząc na hiszpański,
kiedy tylko się do nich zbliża. Zapomnieli, że Kalifornia graniczy z
Meksykiem, tak samo jak Arizona. W Los Angeles mieli
meksykańskiego ogrodnika; po hiszpańsku mówił kucharz, prywatny
nauczyciel, sprzątaczka i lekarz. Wszyscy ochroniarze znali ten język,
podobnie jak jego ojciec, sąsiedzi i koledzy. Uczono go w szkole. W
południowej Kalifornii było kilka hiszpańskojęzycznych stacji
radiowych. Travis mówił po hiszpańsku z meksykańskim akcentem,
tak samo jak pracownicy Silver Dollar.
Rozumiał wszystko, co mówili. Nie dość, że siedzi na tym
pustkowiu wśród koni i śmierdzących nietoperzy, to jeszcze
podejrzewają go o wszystkie zbrodnie popełnione w tej koszmarnej
okolicy. Tak naprawdę zrobił tylko jedną rzecz: uciekał z tej nudnej
szkoły. Nienawidzi ich, nienawidzi tych podejrzliwych, litościwych
spojrzeń. Nienawidzi tej fałszywej serdeczności i nieustannego
śledzenia. Wie, co to znaczy być śledzonym, całe życie ktoś go
śledził, ale nigdy nie robił tego nikt z rodziny.
Nigdy własny ojciec.
Pożałują tego. Travis ostrożnie, bezszelestnie wyszedł z kuchni.
Miał pewien plan. Złapie tego bandytę, złapie go sam, wtedy zobaczą.
On też potrafi śledzić innych; życie go nauczyło, jak obserwować, nie
będąc widzianym, i jak mylić tropy; doszedł w tym do perfekcji.
Obserwował już Jondella. Robił to ze względu na Ray. Jest
jedyną osobą w tym domu, która nie traktuje go jak zabawki albo
przygłupa. Rozmawiała co prawda z nim rzadko, ale kiedy już to
robiła, czuł, że traktuje go poważnie. Fascynowała ją praca szeryfa;
miała coś, co jego ojciec określał dawniej jako cechę najlepszych
policjantów: nieustanną czujność, która prędzej czy później bardzo się
opłaca.
Jego ojciec też kiedyś był taki, ale stracił tę umiejętność i teraz
mści się to na nim.
Travis poszedł do salonu i zasiadł przed telewizorem. Sięgnął po
pilota. Już ja im pokażę, ja też jestem Bodine, pokażę im, że sam
potrafię złapać tego bandytę, bez niczyjej pomocy. Potrzebuję tylko...
Jego wzrok ześliznął się z ekranu i omiótł pokój, zatrzymując się
na jednej z szafek, gdzie przechowywano broń. Były dwie takie
szafki; jedna oszklona i inkrustowana należała do pradziadka
Bodine'a. Stała po lewej stronie kominka i była pusta. Po prawej
stronie znajdowała się nowa, opancerzona skrzynia zamknięta na
stalowe bolce.
Tu, na „dzikim" zachodzie, na pustyni, mężczyźni zawsze nosili
broń. Travis umiał obchodzić się z bronią; w Los Angeles chodził na
strzelnicę z ojcem i z ochroniarzami.
Przypomniał sobie zawartość pancernej szafy. Nieraz widział, jak
otwiera ją ojciec, któryś z wujów albo Desiree. Były tam ciężkie,
masywne rewolwery, bardzo ciężkie i niewygodne. Odrzut po
wystrzale mógłby mu zmiażdżyć ramię. Był też inny rodzaj broni
palnej, wszystko duże i ciężkie, o wiele za toporne dla jego małej
dłoni.
Jemu przydałoby się coś lekkiego, łatwego do ładowania i
ukrycia. Przygryzł wargi i zamyślił się. Muszą tam być również kolty,
należą przecież do wyposażenia szeryfa i jego zastępców, ale
„pożyczyć" kolta nie można. Zaraz zauważą. Można by wziąć
zabawkę Caro...
Ale to do niczego, takim damskim pistolecikiem można ustrzelić
ratlerka w salonie, a nie przestraszyć dorosłego faceta, w dodatku
bandziora.
Nie odrywając oczu od ekranu telewizora, jeszcze raz w
wyobraźni dokonał przeglądu wnętrza szafki. Co tam takiego jeszcze
było, kiedy ją otwierano ostatnim razem? Pas, na którym mocuje się
broń, środki do czyszczenia broni, jakieś szmatki, oliwa, zapasowe
naboje, i...
Travis wstrzymał oddech, żeby obraz mu nie uciekł. Tak, właśnie
to... Cudowna sześciocylindrowa dziewiątka, ze srebrną rękojeścią;
pewnie należy do Morgana. Jako strażnik rezerwatu ma broń
służbową i jeden rewolwer wystarcza mu całkowicie.
Mógłbym wziąć właśnie to, tylko nie mam klucza.
Bodine'owie zawsze na noc chowali klucz od szafki z bronią pod
poduszkę, w obawie przed dziećmi. Jego ojciec i wujowie mieli
czujny sen i słuch wyostrzony jak Oscar.
Trzeba spróbować z ciotkami. Caro zawsze trzyma klucz w
torebce, którą chowa przed Cat w sypialni. Nie miał pojęcia, co z
kluczem robi Desiree. Nie ma torebki, ale ma taką teczkę. Mogą być
też kłopoty z Oscarem; ten zawsze węszy, żeby nikt nie dotknął
rzeczy jego pani. Na szczęście, Desiree wyprowadza go wieczorem,
kiedy Caro kąpie Cat. Wtedy można by się dobrać do ich toreb...
Myśl, że będzie musiał ukraść jednej z nich klucze, wprawiła go
w nerwowe podniecenie. A potem jeszcze będzie musiał ukraść - nie,
raczej pożyczyć - broń. Może lepiej o wszystkim zapomnieć i dać
sobie spokój? Bezmyślnie zapatrzył się w srebrzysty ekran.
Na ekranie szła właśnie reklama jakiegoś napoju orzeźwiającego.
Kilku chłopców bawiło się na plaży; śmiali się, pryskali na siebie
wodą, nurkowali, pływali na desce. Travis poczuł, że ściska mu się
serce. Kiedy był bardzo mały, matka bawiła się z nim na plaży,
pływali, a potem budowała mu zamki z piasku. To było, zanim jeszcze
zrobiła się naprawdę sławna, kiedy nie musiała jeszcze uciekać przed
dziennikarzami. Na widok zielonych fal oceanu łzy napłynęły mu do
oczu.
Kiedy je wytarł, na ekranie nie było już plaży. Podawano teraz
lokalną prognozę pogody.
- Jutro czeka nas nowa fala upałów. Temperatura w Tucson
przekroczy trzydzieści pięć stopni, a w całej okolicy...
Travis nie słuchał. Ma takie samo prawo wziąć tę broń z szafy,
jak jego ojciec. On też należy do rodu Bodine'ów. Kiedy złapie
tamtego typa i przyprowadzi go im, wszyscy zrozumieją, że jest
dorosły i może o sobie decydować sam.
Wtedy może pozwolą mu wrócić do domu.
Do Kalifornii; do Los Angeles, do matki...
Rozdział 12
Upłynęły dwa tygodnie.
Tego dnia deszcz wisiał w powietrzu. Zbliżał się zmierzch i
wszystkie żywe istoty szukały schronienia przed nadchodzącą ulewą.
W Silver Dollar panował dziwny niepokój. Ludzie i zwierzęta
krążyły
niespokojnie,
czując
w
powietrzu
nadciągające
niebezpieczeństwo. Desiree spostrzegła to od razu, widząc, jak
zachowują się konie zamknięte w zagrodzie. Nerwowe araby
niespokojnie strzygły uszami, źrebaki tuliły się do matek.
W całym Tombstone ludzie szykowali się do odparcia ataku
wichru i ulewy. Nawet Morgan i Jasentha wrócili do domu,
zamknąwszy bramy rezerwatu i wejścia do większych jaskiń. O tej
porze i w taką pogodę nie było chętnych do zwiedzania parku.
Desiree wjechała na podjazd przed domem i zaparkowała. Nie od
razu jednak wysiadła z samochodu. Przymknęła oczy i przez dłuższą
chwilę siedziała, próbując przeczekać ogarniające ją znużenie. Była
wykończona pod każdym względem: fizycznie, psychicznie i
uczuciowo.
Upłynęły już niemal trzy tygodnie od czasu, kiedy zniszczono jej
samochód, a ona nie była nawet o milimetr bliżej od wykrycia
sprawcy. Nie była też nawet o milimetr bliżej od zrozumienia Virgila,
mimo że mieszkała pod jednym dachem z całą rodziną Bodine'ów.
Sytuacja ciążyła jej i sprawiała, że zaczynała już poddawać w
wątpliwość sens swoich działań.
Życie na ranczo było równie chaotyczne i nie uporządkowane jak
jej. Lozen stale miała problemy z ręką, ze swoim stosunkiem do
Rogelia, dręczyło ją też nieustanne poczucie winy. Caro usiłowała po
stracie dziecka wrócić do normalnego życia, ale niezbyt dobrze jej się
to udawało. Mężczyźni niepokoili się o swoje kobiety, kobiety bały
się o swoich mężczyzn, a wszyscy drżeli o los dzieci.
Wszystko to sprawiało, że atmosfera w domu była równie ciężka
jak chmury kłębiące się na pociemniałym niebie. Virgil nie zdołał
przekonać syna, że powinien regularnie chodzić do szkoły. Chłopiec
stale uciekał z lekcji i nie było sposobu, by go tego oduczyć.
Nauczycielka wreszcie poprosiła Virgila, żeby przez jakiś czas
potrzymał syna w domu, bo Travis daje zły przykład innym dzieciom.
Przesiadywał teraz przed telewizorem albo krążył po ranczu ze
złym, zaciętym wyrazem twarzy, jakby coś knuł.
Najgorsze było to, że wszyscy na siłę udawali, że nie dzieje się
nic złego i życie toczy się normalnie. Bracia po kolacji rozmawiali o
wykrytych i nie wykrytych przestępstwach, jakich widownią było
miasto Tombstone na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Jasentha i
Lozen rozmawiały o dzieciach i o tym, jak to będzie, kiedy
oczekiwane maleństwo przyjdzie na świat. Wieczorem Wyatt, Ben i
Rogelio rozprawiali o koniach i o rozdzielaniu lekarstw na terenie
rezerwatu.
Wszystkie te pozory normalnego życia w połączeniu ze stale
wiszącą nad wszystkimi groźbą wydawały się Desiree czymś
nienormalnym, wyczerpującym i wyprowadzającym z równowagi.
Virgil również zachowywał się dziwnie. Na ogół był
uprzedzająco grzeczny niczym sprzedawca w nowo otwartym sklepie.
Widać było, że wszystko, co go dręczy, spycha w najdalsze rejony
świadomości, nie zamierzając z nikim się dzielić swoimi kłopotami.
Całą uwagę skierował na syna. W uprzejmy sposób unikał w domu
rozmów i spotkań z Desiree.
Właściwie tak przecież powinno być. Ale strasznie za nim
tęsknię. To, co Caro mówiła o jego miłości, było jedynie
współczuciem, jakie budziła w nim zraniona, chora kobieta; dlatego
tak na mnie patrzył w tym szpitalu. Oczywiście, oddawał jej
pocałunki, ale każdy mężczyzna tak by zrobił na jego miejscu.
Zwłaszcza kiedy kobieta tak go całuje, jak ona go całowała,
zachłannie, namiętnie, chciwie...
Nie mogła mieć do niego żalu.
Jęknęła w duchu. Nie mogę wejść do tego domu, jeszcze chwilę
tak posiedzę, nie mogę tam wejść...
Może to nic wielkiego, może to tylko tęsknota za Phoenix
sprawia, że czuje się tu tak źle. Może... Na chwilę zatęskniła za swoim
małym mieszkankiem, gdzie jedynym dźwiękiem była muzyka
płynąca z radia i poszczekiwanie Oscara. Gdyby teraz tam była,
usmażyłaby sobie rybę na kolację, zrobiła jakąś sałatkę. Zjadłaby to
wszystko w spokoju, patrząc w telewizor i nie musząc wysilać się na
uprzejmość.
Ty chyba żartujesz, Ray, pomyślała. Przecież byłaś tam samotna
jak pies. Tak, ale tam nie było Virgila, którego milczenie sprawia, że
tu jestem jeszcze bardziej samotna, mimo całego tego tłumu krewnych
i domowników.
Może powinna zostać w samochodzie i przeczekać kolację,
słuchając radia?
Nastawiła jakąś stację: muzyka country, rock, rap, melodie
meksykańskie, jakieś gadanie...
Wreszcie znalazła coś klasycznego i uśmiechnęła się do siebie.
Mozart... O to właśnie jej chodziło.
Przymknęła oczy i pogrążyła się w błogostanie. Siedzieć tak,
siedzieć bez końca, i żeby nikt niczego od niej nie chciał.
Nie dane jej było odpoczywać długo, bo nagle ktoś gwałtownie
zapukał w okno samochodu.
- Travis? Co znowu?
- Ray, ktoś zranił Oscara!
- Co takiego?
Jednym susem wyskoczyła na dwór.
- Gdzie? Co? Prowadź mnie do niego!
- Leży tam w stajni. Bawiłem się z kociakami i usłyszałem, jak
skamle. Jest cały zakrwawiony, ale nie chce do mnie podejść. Leży za
takimi deskami. Zatrzasnęła drzwiczki.
- Prowadź.
Wpadli do stajni, poczuła ciepły zapach koni i czystego siana.
- Oscar! Oscar! Gdzie jesteś, maleńki?
- Tutaj. - Travis palcem wskazał belkę, za którą leżał pies.
Desiree uklękła na ziemi.
- Chodź, Oscar.
Pies boleśnie zaskomlał.
- No chodź, maleńki.
Z trudem zaczął się czołgać w jej stronę. Po chwili był już przy
niej; pyszczek miał zakrwawiony, trząsł się na całym ciele.
- Ktoś mu obciął ogon! - Krzyk Travisa rozszedł się echem po
stajni.
Desiree spojrzała uważnie na psa: w miejscu ogona widniał
zakrwawiony kikut. Wzięła Oscara na ręce.
- Kości ma chyba nienaruszone.
- Ma ranę w boku!
Z poszarpanej sierści sączyła się krew.
- Daj mi sznurowadło, Travis, albo lepiej oba. Muszę mu
zatamować krwotok. - Pieszczotliwie pogłaskała psa za uszami. -
Wszystko będzie dobrze, maleńki. Będziesz jak nowy, a nawet lepszy,
muszę cię tylko opatrzyć. Travis, wiesz, jak to się stało?
Twarz chłopca była biała jak ściana, z trudem wymawiał słowa.
- Wszedłem do stajni, żeby się pobawić z kotkami i usłyszałem,
jak on szczeka, więc...
- Oscar szczekał?
Desiree natychmiast poszukała ręką broni.
- Pomyślałem, że złapał szczura albo coś takiego. Poczuła, jak
zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
Dobiegł ją jakiś dźwięk z sąsiedniego boksu. Jeden z koni zarżał
niespokojnie. Oscar zwykle szczekał tylko wtedy, gdy w pobliżu był
ktoś obcy. Trudno, lepiej przesadzić w ostrożności, niż narazić
dziecko na niebezpieczeństwo. Chłopiec natychmiast musi stąd
odejść.
- Travis, weź Oscara i biegnij z nim do domu, ale szybko.
- A ty?
- Zostanę tutaj. Jeszcze coś sprawdzę. Wstała z ziemi i podała
chłopcu psa.
- Biegnij do domu i powiedz, żeby ojciec z braćmi tu przyszli, i
niech wezmą broń. Pamiętaj, wszyscy muszą być uzbrojeni.
Travis stał z szeroko otwartymi oczami, nie ruszając się z
miejsca.
- Ale... ty... Co z tobą będzie?
- Powierzam ci Oscara, wierzę, że go uratujesz. Jasentha ci
pomoże. Biegnij do domu i nie oglądaj się za siebie. Ruszaj!
Travis wybiegł z psem w ramionach. Przez chwilę widziała, jak
wiatr rozwiewa mu włosy. Spuściła z niego wzrok dopiero, kiedy
dotarł do drzwi domu i otworzył je.
Wtedy właśnie nagle runął deszcz, jakby się oberwała chmura.
Krople głucho zabębniły o blaszany dach stajni.
Rozejrzała się po obszernym, podłużnym pomieszczeniu. Na
przeciwległym końcu drzwi były zamknięte na żelazny rygiel.
Pozostawała otwarta tylko ich górna część, którą zostawiano tak na
noc, żeby wietrzyć stajnię. Może napastnik prześliznął się tędy i
uciekł?
Zraniłeś mojego psa i przysięgam, że słono mi za to zapłacisz.
Z bronią w ręku zaczęła obchodzić poszczególne boksy. To, co
zobaczyła zaraz w następnym, ścięło jej krew w żyłach. Napastnik
zaatakował również konie. Perłowa Kropla miała krzywo uciętą
grzywę. Ogier Morgana i klaczka należąca do Caro miały boki
pomalowane sprayem. Arab Wyatta miał krótko obcięty ogon.
Błyskawica należąca do Jasenthy miała pomalowane na czerwono
chrapy i uzdę.
Całe szczęście, że nic się nie stało Travisowi!
Człowiek, który zrobił coś takiego, jest zdolny do wszystkiego.
Weszła do boksu Onyksa i wydała okrzyk zgrozy. Ogier stał
chwiejnie na trzech nogach, czwartą trzymając bezwładnie zwieszoną.
Z nienaturalnie wykręconej kostki sączyła się krew. Ukochany koń
Virgila był potwornie okaleczony.
Nic się nie da zrobić, to koniec. Z taką raną trzeba będzie go
dobić... Boże, co to będzie, kiedy Virgil go zobaczy...
Rozległo się niespokojne rżenie koni. Czy to znaczy, że
zbrodniarz jest gdzieś w pobliżu? Może jeszcze czai się w jakimś
zakątku stajni? A może konie po prostu czują zapach krwi Onyksa i
dlatego są niespokojne?
Ktokolwiek to zrobił, może tu jeszcze być. Są dwie drogi wyjścia,
a jedną mu odcięła. Drugą nadejdą posiłki.
Travis wpadł do holu zdyszany, z zakrwawionym Oscarem w
ramionach. Jego krzyk rozszedł się po całym domu.
- Tato! Tatusiu! Na pomoc! Szybko!
Virgil wyskoczył z jadalni, gdzie siedział razem z Caro i Jasenthą,
i przypadł do syna.
- Travis! Nic ci się nie stało?
- Nie, ale Oscar jest ranny! Ktoś go pokaleczył. Ray powiedziała,
że ten ktoś może jeszcze być w stajni. Powiedziała, że masz wziąć
broń i tam iść, wujkowie też.
Virgil bez słowa otworzył pancerną szafę, wyjął kolta i umocował
pas na biodrach. Klucz natychmiast wręczył Caro.
- Gdzie jest Cat?
- Na górze. Ben jest z Rogeliem. Zaraz do nich zadzwonię.
Morgan i Wyatt jak zwykle poszli na wieczorny , obchód rancza.
- Trudno. Pójdę sam, może Rogelio pośle nam tam któregoś z
robotników. Tylko niech wezmą broń.
- Zajmę się Oscarem - zaproponowała Jasenthą. - Travis, daj mi
go i biegnij na górę po moją apteczkę. Spotkamy się w kuchni.
Virgil spojrzał na Caro.
- Travis tu zostanie pod twoją opieką. Zamknij dobrze wszystkie
drzwi i okna.
- Dobrze.
Caro zamknęła szafkę z bronią i odłożyła klucz na gzyms
kominka.
Virgil pocałował Travisa w czoło.
- Zaraz wrócę, synku; zrób tak, jak powiedziałem. Nie wychodź z
domu.
- Tak jest, tato.
Virgil wybiegł, Jasentha poszła z Oscarem do kuchni, a Caro
pobiegła zamykać okna w całym domu. Travis wszedł na schody,
żeby iść na górę po apteczkę Jasenthy.
Na pierwszym stopniu zawahał się i przystanął. Taka okazja już
się nie powtórzy... Trzeba ją wykorzystać.
Patrzył na klucz od szafy z bronią leżący na gzymsie kominka.
Potem ujął go drżącą dłonią. Szybko otworzył szafkę, wziął rewolwer
Morgana, pudełko zapasowych naboi, i zamknął szafkę z powrotem.
Wsunął broń do jednej kieszeni, naboje do drugiej, odłożył klucz na
miejsce i pobiegł na górę.
Schował wszystko pod materac i poszedł do sypialni Jasenthy po
apteczkę.
Desiree w dalszym ciągu przeszukiwała stajnię. Duże krople
deszczu bębniły o dach, a ona stale miała w uszach ciężki oddech
Onyksa, i przed oczami jego przerażony, pełen cierpienia wzrok. W
końcu dotarła do ostatniego, pustego boksu, gdzie zwykle mieszkały
kocięta.
Małe kotki leżały bezwładnie rozrzucone wokół matki. Krew
wsiąkała w siano. Desiree odwróciła oczy; całe szczęście, że Travis
nie widział tej masakry.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, ktoś wszedł do stajni. Nie
musiała patrzeć w tamtą stronę; czuła, że to nie wróg, tylko przyjaciel.
To musi być Virgil, tylko on jeden zawsze przybędzie jej na pomoc...
Tylko na niego jednego zawsze może liczyć.
- Stajnia jest czysta, Virgil. Chodź tutaj.
Virgil ociekał deszczem. Zobaczyła, że zamyka drzwi i podchodzi
ku niej.
- Nic ci się nie stało? - zapytał natychmiast.
- Mnie nie, ale zwierzętom tak. Spojrzał na martwe kotki i
odwrócił wzrok.
- Nikogo nie widziałaś?
- Nie. Virgil, on musiał tu być jeszcze, kiedy Travis bawił się z
kotami. Zabił je, kiedy Travis pobiegł po mnie. - Wzdrygnęła się. -
Był z nim sam na sam. Mógł...
Spojrzała na Virgila. Uderzenia deszczu o dach stały się jeszcze
cięższe i bardziej wyraźne.
- To psychopata, Virgil. On może być wszędzie, w stajni, w
samochodzie, wszędzie. Zabawa już się skończyła.
- Caro zaalarmowała Rogelia. Przeczesze z chłopakami całe
ranczo, znajdziemy go.
- Co z Travisem?
- Nie martw się, nic mu nie będzie. Caro i Jasentha są z dziećmi
w domu. Caro ma broń. Wszyscy są uzbrojeni, a dom dokładnie
zamknięty.
Virgil przykląkł na ziemi i wziął do ręki martwego kociaka.
- Ma skręcony kark.
Kotka podpełzła i zaczęła rozpaczliwie lizać ciało swojego
dziecka, jakby chciała przywrócić mu życie. Potem zaczęła lizać
następne kocię. Desiree odwróciła wzrok.
- Jasentha zajęła się Oscarem; ona się zna na opatrywaniu
zwierząt.
Skinęła głową; przez chwilę nie mogła wydobyć głosu.
- Co z końmi? - zapytał Virgil. Bała się tego pytania.
- Pomalował je sprayem, kilku obciął grzywy i ogony. Nic
takiego, oczyści się i wszystko będzie w porządku.
Gdy skierował się w stronę boksów, chwyciła go za ramię.
- Poczekaj, tylko jeden... Zatrzymał się.
- Virgil, to Onyks...
- Onyks? Co? - Cofnął się. - Co z nim? Bardzo źle?
- Bardzo.
Przypomniała sobie, co poczuła na widok Oscara. Jej pies będzie
żył, a Onyks...
- Chciałam, żebyś był przygotowany...
Ale Virgil jej nie słuchał; jak szalony wbiegł do boksu
ukochanego konia. Ogier stał, drżąc na całym ciele; jego oczy
rozpalone gorączką spoczęły na Virgilu. Ten delikatnie pogłaskał
chrapy swojego ogiera i utkwił wzrok w zranionej pęcinie.
- Jak ktoś... mógł zrobić coś takiego... Jak... Głos miał obcy i
schrypnięty.
Najważniejsze, dlaczego to zrobił, pomyślała Desiree. Gdybyśmy
to wiedzieli, mielibyśmy go w ręku. Teraz jednak trzeba zrobić to, co
należy. Znowu wyjęła broń.
- Czy chcesz, żebym go zastrzeliła?
Znała się na koniach i wiedziała, że tego rodzaju złamań się nie
leczy. Koni się nie usypia jak inne zwierzęta, są na to za duże. Onyks
cierpiałby bardzo długo, zanim wreszcie odpowiedni środek
zatrzymałby pracę serca. Weterynarza nie było, a zwierzę bardzo się
męczyło.
- Zastrzelić go? - powtórzył Virgil, jakby nie rozumiał znaczenia
tych słów. - Zastrzelić Onyksa?
- Tak. Nie ma sensu, żebyś ty to robił. Desiree przełknęła ślinę.
- Więc, pozwól... pozwól mi...
- Nikt nigdy nie dotknie tego konia! - krzyknął tak głośno, że
ranne zwierzę przerażone szarpnęło łbem. - Wszystko będzie dobrze,
stary, nic się nie martw. Zaraz się tobą zaopiekuję, już jestem przy
tobie.
- Virgil, ja wiem, co czujesz, ale...
- Schowaj tę broń, Desiree, proszę.
W jego głosie była prośba i tak wielki żal, że natychmiast
posłuchała. W tym samym momencie do stajni weszli Wyatt i
Morgan. Zostawiła Virgila i wyszła im naprzeciw.
- Nikogo nie znaleźli na ranczu?
- Nie tak szybko, jeszcze go szukają. Wątpię zresztą, czy w ogóle
go znajdą. - Wyatt wskazał widoczną przez drzwi ulewę. - Nie w taką
burzę, zupełnie nic nie widać.
- W każdym razie nie ma go w żadnym z zabudowań - oznajmił
Morgan. - Obudziliśmy ludzi, wszystkiego pilnują. Jasentha kazała ci
powiedzieć, że Oscarowi nic nie będzie.
- Na pewno?
- Tak. Twój pies miał szczęście. Główna arteria jest
nienaruszona. Wystarczyło tylko zatamować krwawienie, nic mu nie
grozi.
Biedny mały piesek, jak bardzo musiał się męczyć, a mnie przy
nim nie było... Poczuła, że jeszcze chwila i się rozpłacze.
- W każdym razie będzie żył, a kotki... - powiedziała, z trudem
nadając głosowi normalne brzmienie. - Ktoś zamordował kocięta, a
koń Virgila jest w strasznym stanie. Chyba trzeba będzie go zastrzelić.
Zwróciła się do Wyatta:
- Pomóż mu, on nie chce tego zrobić. Mnie też nie pozwala,
porozmawiaj z nim. Onyks strasznie cierpi.
Bracia poszli do wskazanego boksu, skąd wkrótce dobiegły
Desiree słowa, o których znajomość nie podejrzewała żadnego z braci
Bodine'ów. Mimo to zgadzała się całkowicie z ich treścią.
Zbrodniarza trzeba ukarać, i to jak najszybciej. Przedtem jednak
trzeba go złapać. Tylko jak ruszyć w pościg w taką pogodę? Deszcz
monsunowy, huragan i ciemność nie dawały ścigającym żadnych
szans.
- Morgan, podaj mi apteczkę, wiesz, gdzie jest - polecił bratu
Virgil. - A ty, Wyatt, zacznij czyścić tamte konie. Nie ma na co
czekać.
- A co z Onyksem? - zapytała Desiree.
- Morgan pomoże mi zaszyć tę ranę. Morgan położył rękę na
ramieniu brata.
- Virg, tu się nic nie da zrobić.
- Mam zamiar spróbować.
- Trzeba go dobić.
- Chcesz mi pomóc czy nie?
- Nie, Virg, zajmę się pozostałymi końmi. Im przynajmniej
można pomóc.
- Wyatt, może ty mi pomożesz przy Onyksie?
- To bez sensu, Virg. Nawet jak mu to zszyjesz, szwy
natychmiast się rozejdą, jak przeniesie ciężar na tę nogę. Onyksa
trzeba dobić.
- Nigdy! - Virgil nie przestawał gładzić konia. - Nigdy! Sam go
zeszyję.
Wyatt zwrócił się do Desiree:
- Może byś wyniosła stąd te kocięta... - powiedział znacząco.
- Lepiej zostanę tutaj i pomogę Virgilowi.
- Lepiej, żebyś wróciła do domu - poparł brata Morgan. - Twoja
obecność na nic się nie przyda.
Przygryzła wargi, nie spuszczając oczu z konia i jego właściciela.
Tylko oni potrzebują jej pomocy, reszta jest w dobrych rękach.
Oscarowi nic nie grozi, ludzie są bezpieczni. Sięgnęła po apteczkę.
- Jeśli myślisz, że jest jakaś szansa, pomogę ci, Virgil. Wyatt
spojrzał na nią gniewnie.
- Nie zachęcaj go, to głupota. Onyksowi nic już nie pomoże.
Trzeba go dobić, sama to wiesz.
- To koń Virgila, nie twój - odparła spokojnie. - Skoro on myśli,
że można jeszcze coś zrobić, trzeba spróbować.
- Ray, daj spokój. To bez sensu. - Morgan wzruszył ramionami.
- Sama wiem, co mam robić. Każ któremuś z robotników
uprzątnąć kocięta. Zostaję z Virgilem.
Ostentacyjnie powiesiła broń na kołku i podeszła do Onyksa, po
czym podała Virgilowi apteczkę.
- Powiedz, co mam robić, Virg. Pomogę ci.
Po raz pierwszy użyła zdrobnienia zarezerwowanego tylko dla
najbliższych, i wszyscy obecni zwrócili na to uwagę.
Wyatt wymienił znaczące spojrzenie z Morganem, ale nic ją to
nie obeszło. Obchodził ją tylko wzrok Virgila, a w nim dostrzegła
wdzięczność i coś jeszcze.
Gdy tylko to wszystko się skończy, uporządkuję swoje życie
prywatne, pomyślała; ale najpierw muszę znaleźć tego, kto to
wszystko zrobił. Podpalił parking, okaleczył Lozen, potłukł witryny i
skrzywdził nasze zwierzęta...
- Stań przy pysku konia - polecił jej Virgil. - Ja przywiążę
zranioną nogę tak, żebym mógł ją opatrzeć. Przytrzymaj go za wodze,
nie chciałbym, żeby rzucał łbem. Dasz sobie radę?
Wiedziała, że w takich przypadkach koniom wkłada się w chrapy
żelazne kółko, jak bykom, które chce się uspokoić, ale rozumiała,
dlaczego Virgil nie ucieka się do takich środków.
- Dam. Przytrzymam go.
Co nie znaczy, że kiedykolwiek w życiu przytrzymywałam konia
do operacji, pomyślała. I to do tak poważnej operacji.
Po chwili Onyks był już unieruchomiony. Virgil pochylił się nad
zranioną nogą.
- Będzie go bolało. Może się szarpać, jak zaczniesz szyć -
powiedziała i mocniej ujęła konia za uzdę.
- Onyks ma do mnie zaufanie, wie, że nie zrobię mu krzywdy.
Dobrze mnie zna.
Virgil przemył ręce spirytusem. Patrzyła, jak fachowo zabiera się
do roboty. Wiedziała, że farmerzy na ogół sami leczą chore konie,
weterynarza wzywa się rzadko. Ale nawet najbardziej doświadczony
weterynarz nie sprawiłby się lepiej niż Virgil w tej chwili. Mocno
trzymała wodze, próbując powstrzymać drżenie rąk. Wiedziała, że
najgorsze nastąpi potem, kiedy Onyks stanie na zranionej nodze.
Konie nie potrafią chodzić na trzech nogach jak psy czy koty.
- Ścięgna ma nienaruszone - odetchnął z ulgą Virgil.
- Widzę, że nie robisz tego po raz pierwszy - powiedziała cichym
głosem, żeby nie spłoszyć zwierzęcia.
Obserwowała spokojną, dokładną pracę jego dłoni i czuła, jak
rodzi się w niej pewność i nadzieja. Operacja nie może się nie udać...
- Rogelio nauczył mnie wszystkiego jeszcze w dzieciństwie.
Nieraz opatrywałem konie razem z nim, potem robiłem to sam.
- Jesteś w tym bardzo dobry. Mógłbyś pracować jako weterynarz.
- Zawsze chciałem być lekarzem.
Była naprawdę zdumiona. Caro nigdy nawet słowem o tym nie
wspomniała... Może nic na ten temat nie wiedziała.
- Miałem nawet taki swój niedościgły wzór. Starego doktora z
naszego miasteczka.
- Wiem, coś słyszałam, nazywali go świętym. Czy to był ten
dawny lekarz waszej rodziny i tutejszy sędzia?
- Tak, to on. Rozpoczął praktykę w Tombstone kilka miesięcy po
przyjeździe braci Earpów.
Desiree znała tę historię. Doktor George Emery Goodfellow
przyjechał do Tombstone jako jeden z pierwszych i przez wiele lat był
tu jedynym lekarzem. Leczył ludzi, a jego sława wykroczyła daleko
poza granice miasta, w którym praktykował.
- Należał do arystokracji miasteczka, prawda?
- Tak samo jak Earpowie. Wszyscy mieszkańcy bardzo go
szanowali.
- Miał pewnie wielu pacjentów.
- Owszem, był doskonałym chirurgiem. Nigdy nikogo o nic nie
pytał, robił swoje i ratował człowieka.
- I stał się dla ciebie wzorem.
- Nic dziwnego - ciągnął Virgil, nie podnosząc głowy. - Był nie
tylko niezrównanym praktykiem, ale i zdolnym naukowcem. Zwalczał
przesądy i uczył, jak stosować leki. To on pierwszy przekonał ludzi,
że jad jaszczurki nie może zabijać. Wiesz jak? Pokazał im to na sobie.
- Nie sądzisz, że to przesada?
- Nie - zaprzeczył stanowczo. - Zrobił, co należy. Był
przekonany, że ma rację, i dowiódł tego. Był też pionierem chirurgii
plastycznej; pierwszy w Arizonie operował wyrostki robaczkowe,
szczegółowo opisywał swoje zabiegi. Jego operacje jamy brzusznej
przeszły do historii technik operacyjnych. Nade wszystko chciał
ratować życie i ratował je.
- Nie pamiętam, na co umarł...
- Zmarł na chorobę nowotworową, bardzo cierpiał i nikt nie mógł
mu pomóc. Straszne, zważywszy, ile dobrego zrobił dla ludzi i
medycyny. Był wspaniałym człowiekiem, mądrym i humanitarnym.
- Tak jak ty, Virgil.
Uniósł głowę szczerze zdumiony.
- Nie mogę się nawet porównywać z kimś takim jak Goodfellow.
- Owszem, możesz. Ty też zawsze najpierw myślisz o innych.
Kiedy twoi rodzice umarli, zaopiekowałeś się braćmi. Kiedy twoja
żona odeszła, zająłeś się synem. Zawsze się poświęcasz dla dobra
innych.
Virgil wrócił do przerwanej pracy.
- To się nie liczy. Rodzina to rodzina - oświadczył stanowczo.
- Liczy się, i to bardzo.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- Mógłbyś iść na studia... - powiedziała wreszcie Desiree.
Pokręcił przecząco głową.
- Myślałem o tym, ale to niemożliwe. Jestem potrzebny
Travisowi. Nie będzie doktora Bodine'a - zakończył z rezygnacją w
głosie. - Widać tak musiało być. Ale zawsze umiem jeszcze
wystarczająco dużo, żeby przydać się Onyksowi. To mi wystarczy.
- Jak jego noga?
- Całkiem nieźle. Gdybym złapał tego bydlaka, co mu to zrobił...
- Masz rację - przerwała - ale najpierw musimy go złapać.
I jak tylko przestanie padać, dokonam tego, pomyślała,
przysięgam. Winny nie ujdzie kary.
Travis Earp Bodine patrzył na padający za oknem deszcz. Niebo
raz po raz przeszywały błyskawice, zaraz potem następował grzmot.
Nigdy nic takiego nie widział, to było straszne. Psy na farmie wyły,
Cat łkała w ramionach Jasenthy, Caro krążyła po domu z karabinem w
ręku.
Na Travisa nikt nie zwracał uwagi.
Tym razem był z tego zadowolony. Nikt nie wie, że ma broń.
Wyczuwał ją pod materacem. Podszedł do okna i oparł głowę o szybę.
W deszczu mignął jakiś cień - jakby ktoś oderwał się od ściany stajni i
runął w szarą otchłań ulewy. To pewnie ten człowiek, co zranił
Oscara!
Travis znał wszystkich robotników z rancza, a wzrok miał bardzo
dobry. Dlaczego nikt go nie ściga? Może ani ojciec, ani żaden z
wujów go nie zauważył. Przypomniał sobie swoje postanowienie, że
złapie tego bandytę. Dlaczego zatem nie rusza teraz za nim w pościg?
Ponieważ się boi. Tak, to prawda.
Przypomniał sobie żałosne skomlenie Oscara, kiedy Jasentha
robiła mu opatrunek. O mało się nie rozpłakał. A myślał, że jest taki
odważny... Może ojciec ma rację, może jest małym dzieckiem,
któremu potrzebna jest niańka. Chłopcem, którego wywieziono z dala
od matki do bezpiecznej Arizony.
Arizona wcale nie jest bezpieczna, przynajmniej dla niego.
Oderwał się od okna i znowu usiadł na łóżku. Sięgnął pod
materac i wyjął rewolwer. Poczuł się pewniej; może trzeba go nabić,
będzie jeszcze lepiej...
Zaczął ładować broń, trzy naboje, jeszcze raz trzy i jeszcze raz...
Razem dziewięć, pełen magazynek.
Rzucił puste pudełko pod łóżko i sprawdził, czy broń jest
zabezpieczona. Zawahał się, gdzie ją umieścić. Nie miał pasa ani
olstra jak ojciec i wujowie, nie miał torebki jak Caro. Jasentha w
ogóle nie nosiła broni, bo nie wierzyła w zabijanie.
A tamten człowiek, który zranił Oscara, w zabijanie wierzył.
Dlatego, by się z nim zmierzyć, trzeba mieć broń. Schował rewolwer
do kieszeni; kieszenie miał przepastne i broń z łatwością dawała się
ukryć, może tylko trochę obciążała jedną stronę. Gdy włożył ręce do
kieszeni, wyglądało całkiem nieźle.
Znowu podszedł do okna. W smudze deszczu widać było
biegnący cień. Mężczyzna nie miał ani samochodu, ani konia.
Uciekał pieszo.
Mogę przecież za nim pobiec; potrafię biec bardzo szybko i
jestem wytrzymały...
Często trenował biegi; biegał z kolegami po plaży, biegał ze
swoimi ochroniarzami. Często uciekał przed dziennikarzami i prawie
nigdy nie udało im się go dogonić. Matka nauczyła go joggingu,
pokazała, jak uginać nogi i co robić z rękami. Nauczyła go, jak się
kryć przed reporterami. Nigdy już jej nie zobaczy, jeśli teraz nie
pobiegnie za tym człowiekiem. Nigdy już nie zaśnie spokojnie.
Teraz albo nigdy.
Błyskawica przecięła niebo i Travis podskoczył na łóżku. Potem
odetchnął głęboko, wstał i podszedł do drzwi. Uchylił je i wyjrzał na
korytarz. Nikogo nie było; po cichu zszedł na dół i kuchennymi
drzwiami wydostał się z domu wprost w szalejącą ulewę i burzę.
Lozen Cliffwalker siedziała w domku swojego byłego męża i
patrzyła w okno. Czuła się bardzo źle; bolała ją złamana ręka i bolało
ją serce. Właśnie takiego dnia jak ten jej młodszy syn Dustin uciekł od
niej, by wrócić na ranczo do Rogelia. Nigdy więcej go nie zobaczyła.
Zginął w deszczu na autostradzie.
Lozen i Rogelio przez całe lata wzajemnie obarczali się winą za
jego śmierć. Jasentha pojechała do ojca do Tombstone, zostawiając
matkę w Tucson sam na sam z wyrzutami sumienia. Lozen dręczyła
się tym, że była złą matką, że zostawiła męża, opuściła córkę;
dręczyło ją nieustanne poczucie winy. Próbowała ciężką pracą
zagłuszyć bezsens życia.
A teraz miała jeszcze jeden powód. Naraziła Desiree i Virgila, a
może nawet pośrednio spowodowała poronienie u Caro. Czuła się
niezręcznie, że po tym wszystkim zgodziła się skorzystać z ich
gościnności i zostać na ranczu. Nie zasłużyła na to, tak samo jak nie
zasłużyła na takiego męża jak Rogelio, a przecież bardzo go kochała.
Szkoda, że w swoim czasie przyjęła chrześcijaństwo. Pan Jezus
nie pozwalał na samobójstwo, a przecież według Apaczów miała do
tego prawo. Powinna była skorzystać z tego prawa wiele lat temu.
Całe jej życie było nieustającym pasmem złych decyzji,
wyrzutów sumienia i wstydu. Starała się świadczyć dobro, żeby jakoś
przebłagać los. Z poświęceniem pracowała w szpitalu, chodziła do
rezerwatu i za darmo leczyła jego mieszkańców. Walczyła o lekarstwa
i rozdawała je potrzebującym. Często zabierała ze sobą Virgila, kiedy
był mały; chłopiec bardzo się interesował medycyną. Po śmierci
rodziców musiał zająć się ranczem i młodszymi braćmi, ale i tak
czasem wymykał się z nią do rezerwatu.
Potem Virgil wyjechał do Hollywood i kontynuowała
charytatywną działalność sama.
Brakowało jej Virgila. Często myślała, że byłby z niego dobry
lekarz, gdyby nie miał tylu obowiązków w tak młodym wieku. Nic
dziwnego, że kiedy bracia stali się samodzielni, zapragnął wszystko
zmienić, wyjechał do dużego miasta i zakochał się w pierwszej
pięknej kobiecie, którą spotkał. To nie był dobry wybór, May do niego
nie pasowała.
Lozen została w Arizonie i pracowała w szpitalu jako chirurg
dziecięcy. Każde dziecko, któremu pomogła, zmniejszało nieco jej
poczucie winy i było jej trochę lżej. Teraz z tą złamaną ręką nie mogła
pracować i czuła się nikomu niepotrzebna. Może już nigdy nie
powróci do szpitala...
Byłaby to logiczna konsekwencja jej zmarnowanego życia. Nie
mogła przystać na propozycję Rogelia, żeby znowu byli razem; nie
zasłużyła na takiego męża.
- Lozen, ja w dalszym ciągu cię kocham. Zostań ze mną -
powiedział zaraz po tym, jak przywieziono ją ze szpitala po wypadku
na parkingu.
Odmówiła mu wtedy. Rogelio przecież zasługuje na lepszą żonę.
Nigdy sobie nie przebaczy, że przez nią zginął ich syn. Nawet go nie
opłakała. Nie mogła płakać po śmierci Dustina.
Gdyby można było zacząć wszystko od nowa...
Jakiś cień za oknem nagle zwrócił jej uwagę. Ktoś biegł w
deszczu. Kto to może być? To nie jest żaden z Bodine'ów, znała ich
dobrze; znała ich jako dzieci, jej córka wyszła za jednego z nich.
Poznałaby Bodine'a na końcu świata.
Zmrużyła oczy. Czy to mężczyzna, czy kobieta? Dziecko czy
dorosły? Jest dość niski. To nie może być żaden z robotników. Ani nie
Cat, na to jest za wysoki... Zresztą Caro nie pozwoliłaby małej wyjść z
domu w taką ulewę.
To chyba... Tak, Travis. Tylko on jeden nosi tu szorty. Co on
robi? Dokąd biegnie? Czy jego ojciec o tym wie?
Lozen spojrzała na telefon i zawahała się. Zanim kogoś
zawiadomi, chłopak będzie już daleko. Ten deszcz... wtedy też tak
lało... tamtego dnia... kiedy Dustin...
Lozen Cliffwalker, Lozen z rodu Apaczów, wstała i podeszła do
wyjścia. Zdrową ręką otworzyła drzwi.
Nie, tym razem nie.
Rozdział 13
Akcja w stajni dobiegła końca. Konie zostały oczyszczone, Virgil
i Desiree skończyli operację Onyksa.
- Zachowywał się bardzo spokojnie - powiedziała. Virgil zaczął
pakować apteczkę. Widać było, że jest
bardzo zmęczony.
- Teraz przyda nam się pomoc, trzeba go będzie odpowiednio
zabezpieczyć. Gdzie poszli Wyatt i Morgan?
Obaj bracia weszli do boksu.
- Wołałeś nas, Virg? Już skończyłeś?
- Tak. Teraz musimy dopilnować, żeby Onyks przez jakiś czas
nie mógł postawić nogi na ziemi. Trzeba będzie zrobić małe
rusztowanie z desek.
Wyatt i Morgan wymienili zdziwione spojrzenia.
- Zrobimy taką podpórkę, wstawimy w nią nogę i będzie wisiała
w powietrzu. To niezbyt skomplikowane, trzeba tylko znaleźć
odpowiednie deski, przyciąć je, a potem konia podtrzymać.
- To niegłupie... - Wyatt skinął głową. - Może nawet się udać, a
nie myślałem, że coś mu można pomóc.
- Powinno się udać. Trzeba tylko uważać, żeby nie dotknął chorą
nogą ziemi.
Virgil podał apteczkę Morganowi, który stał obok.
- Desiree, nie puszczaj wodzy, zanim ci nie powiem.
- Dobrze, Virg.
Morgan odszedł na bok i Wyatt podążył za nim.
- Coś chyba między nimi jest - szepnął Wyatt do młodszego
brata. - Zauważyłeś, jak ona na niego patrzy? I nazywa go Virg. To
byłoby nawet nieźle...
- Tym razem wybrałby lepiej. Nie wyobrażam sobie jego byłej
żony, jak mu pomaga przy koniach... Ani przy niczym innym - dodał
Morgan.
Desiree słyszała strzępki ich rozmowy. Usłyszała też, jak Wyatt
powiedział:
- Zajęłaby się nim i chłopakiem, to byłoby najlepsze wyjście dla
wszystkich.
Virgil spojrzał w kierunku braci.
- Co oni tam wygadują?
- Ona przecież jest Hartlanówną... - usłyszała jeszcze Desiree.
Owszem, jestem, pomyślała. Jestem Hartlanówną do szpiku kości.
Co nie znaczy, że nie mogę zostać żoną Bodine'a... Znam już jeden
taki przypadek, wy zresztą też znacie.
Pomysł coraz bardziej jej się podobał; może tak jest jej pisane?
Bodine'owie są silnymi ludźmi, a Virgil jest najsilniejszy z nich
wszystkich. Jest też najbardziej przystojny i atrakcyjny. Przez całe
życie zajmował się innymi, zaniedbywał swoje potrzeby, nikt nigdy
nie zainteresował się nim samym jako człowiekiem. Ożenił się z
nieodpowiednią kobietą, która nie umiała być dla niego żoną i nie
umiała być matką dla jego syna. Wychował dwóch braci; zawsze
uważali go raczej za ojca niż starszego brata i nie przychodziło im do
głowy, że niezłomny Virgil też może potrzebować wsparcia.
Teraz wszystko powinno się zmienić.
Desiree rozumiała go doskonale. Miała przed sobą człowieka,
który zrezygnował ze swych planów, bo miał obowiązki wobec
innych. Musiała szanować kogoś takiego... I mogła go pokochać... Już
go kochała i nie mogła tego zmienić. Mogła tylko pragnąć, żeby i on
ją szanował. A on zacznie ją szanować dopiero wtedy, kiedy sprawdzi
się jako szeryf. Kiedy mu pokaże, że nie potrzebuje mężczyzny, żeby
rozwiązać trudną sprawę, że jest samodzielna i całkowicie
odpowiedzialna.
Chcę mężczyzny, który by mnie kochał. Nie potrzebuję, żeby się
mną opiekował ani wychowywał moje dzieci... Niepotrzebny mi
ochroniarz ani nauczyciel. Chcę mężczyzny, który będzie mnie
kochał.
Tylko tyle i aż tyle.
Spojrzała na braci wpatrzonych w Virgila.
Taki ktoś jak on zawsze jest przywódcą; jest najlepszy i zawsze
daje, nigdy nie bierze. Potrzebuję kogoś obok siebie, Virgil też
potrzebuje oddania i miłości. Potrzebuje mnie.
Drzwi stajni rozwarły się z hukiem. Do środka wpadła Caro, w
ręku trzymała karabin. Była przerażona.
- Travis gdzieś zniknął! I nie ma Lozen! Chyba za nim pobiegła.
- Dokąd on mógł pójść?
Na twarzy Caro odmalował się przestrach.
- Nie wiem, ale wziął rewolwer. Strasznie mi przykro, Virgil,
musiał wziąć mój klucz. Znalazłam pudełko po nabojach w jego
pokoju. Zostawiłam jednego z naszych ludzi w domu i przybiegłam do
was.
- Travis pobiegł za tym bandytą - powiedziała pewnym głosem
Desiree.
- Co?! - Wyatt spojrzał na nią zdumiony.
- Szpiegował mnie, Jondella, wszystkich, już od dawna. Skoro
opuścił dom w taką pogodę, musiał mieć bardzo ważny powód.
- Chyba zbyt pochopnie dochodzisz do pewnych wniosków...
- Ona ma rację - przerwał bratu Virgil.
- Wiem, co mówię. Travis musiał zobaczyć człowieka, który
skrzywdził zwierzęta i pobiegł za nim. Chce go złapać.
- Nie możesz tego wiedzieć - wtrącił Morgan. - To tylko twoje
domysły.
- Wiem, czuję to, jestem pewna.
Wiem, jacy jesteście, wy, Bodine'owie, a Travis, mimo że tak
fizycznie podobny do matki, jest jednym z was. Jest tak samo uparty i
tak samo odważny. A ostatnio bardzo się kręcił obok broni... Wiem,
że pobiegł, żeby złapać tego bandytę.
Virgil, nie zastanawiając się długo, zostawił Onyksa.
- Musimy go dogonić, i to zaraz.
Desiree skinęła głową.
- Caro, daj mi swój karabin i przytrzymaj konia za uzdę. Ty,
Morgan, dokończ to rusztowanie, Wyatt ci pomoże. Virgil pojedzie ze
mną.
Wyatt lekko się obruszył, zdziwiony jej rozkazującym tonem, ale
nic nie powiedział. Nie było czasu na ustalanie, kto komu powinien
wydawać rozkazy.
- Nie zdążymy osiodłać koni, pojedziemy bez siodeł. Ja biorę
Perłową Kroplę, a ty, Virgil?
- Weź mojego - ofiarował się Wyatt.
- Wszyscy mają suchą broń? - zapytała Desiree. Zdjęła swój
rewolwer z kołka, Virgil był uzbrojony.
- Weź moją pelerynę - powiedział Morgan. - Zawiń w nią
karabin, żeby nie zamókł.
- A sama owiń się moją - dodała Caro, nie puszczając uzdy
Onyksa.
Wyatt zdjął z żony płaszcz przeciwdeszczowy i podał go Desiree.
Zarzuciła go na siebie, weszła na drewniany pniak i wskoczyła na
Perłową Kroplę. Jednym ruchem zrzuciła długie buty. Pojadę w
samych skarpetach, skoro jadę bez siodła. Tak będzie mi wygodniej.
Virgil narzucił na siebie pelerynę Wyatta i wskoczył na jego
konia. Na nogach miał przemoczone mokasyny.
- Prowadź, Virg! Słyszałam, że jesteś dobrym tropicielem
śladów, czas tego dowieść. Ruszamy.
Virgil już dotarł do otwartych drzwi stajni; ulewa pochłonęła
konia i jeźdźca w ułamku sekundy.
- Zostańcie tutaj! - rzuciła Desiree w przelocie. - Jak tylko deszcz
ustanie, jeszcze raz dokładnie przeczeszemy ranczo.
Caro błagalnie spojrzała na siostrę.
- Weź ich z sobą albo chociaż poczekaj na Jamiego. Już do niego
dzwoniłam; zaraz tu będzie ze swoimi ludźmi.
- Nie ma na to czasu - odrzekł Morgan. - Travis potrzebuje
pomocy, jadę z tobą.
- Nie - powiedziała Desiree głosem nie znoszącym sprzeciwu. -
To ja jestem szeryfem! Musicie mnie słuchać i robić, co każę.
Zostaniecie tu przy koniu Virgila, trzeba zabezpieczyć mu nogę. A
teraz z drogi!
Czuła ich zdumienie, żal i gorycz, ale nic jej to nie obchodziło.
Miała tylko jeden cel: musi spełnić obowiązek, musi uratować syna
mężczyzny, który nigdy jej nie zawiódł. Musi ratować chłopca,
któremu grozi wielkie niebezpieczeństwo.
Spięła nogami boki klaczy i pomknęła prosto w burzę za
Virgilem.
- Widzę jakieś ślady! - usłyszała, kiedy tylko znalazła się na
dworze. Virgil przekrzykiwał wichurę i szum deszczu. - Widzę ślady!
- I co jeszcze? Ja nic nie widzę w tej cholernej ulewie!
Przetarła oczy wolną dłonią; deszcz zalewał jej twarz i oślepiał
oczy.
- To musi być Travis i Lozen! Ślady są zupełnie świeże. Zaraz
ich dogonimy. Nie jedź obok mnie, trzymaj się z tyłu. Oni mogą się
rozdzielić.
- Dobrze!
Desiree zwolniła nieco i jechała kilka metrów za nim. Mogli
utrzymywać tylko kontakt głosowy.
- Są tylko dwa ślady? A gdzie trzeci? Lozen idzie za Travisem,
ale on też kogoś goni, inaczej nie brałby broni! - krzyknęła.
- Wiem. Szukam trzeciego śladu.
I muszę szybko go znaleźć, zanim ulewa wszystko rozmyje...
- Jest! Miałaś rację! Jest trzeci!
Ślad prowadził od tyłu domu, od strony parkingu, tak jakby ktoś
wyskoczył zza węgła. Bandyta musiał się przez pewien czas ukrywać
między samochodami; zauważyć go mógł tylko ktoś, czyje okna
wychodziły na parking.
- Tylko Travis mógł go spostrzec, bo okna jego pokoju wychodzą
na podjazd.
Virgil przetarł twarz dłonią; woda zalewała mu oczy.
- Tak właśnie było. Skąd ty to wszystko wiesz?
- Tak mi po prostu przyszło do głowy. Tak samo, jak wiedziałam,
że to ty wchodzisz do stajni, zanim cię jeszcze zobaczyłam. Wyczucie,
intuicja, czy co tam chcesz...
- Poszli w tamtą stronę.
Virgil wskazał jakiś kierunek, ale nie dostrzegła jego dłoni.
Ledwie słyszała jego słowa; wiatr porywał je, a deszcz zalewał
twarze. Z trudnością utrzymywała się na mokrym, śliskim grzbiecie
konia.
- Dokąd?
- W kierunku tego cholernego kempingu. Trzeci ślad wyraźnie
idzie w tamtą stronę, za nim Travis, potem Lozen. Wszyscy kierują się
w stronę kempingu Jondella.
- To nie może być Jondell.
Czyżbym się pomyliła? A może to on? Co będzie, jeśli tym razem
udało mu się uśpić moją czujność i wyprowadzić mnie w pole?
- Widzisz jego samochód?
- Nie. Nie ma też żadnego obcego samochodu. Ten facet jest
pieszo. Przyjrzyj się jego śladom.
Ślady były teraz świeższe i wyraźniejsze.
- Patrzę i co?
- On też jest w adidasach.
Desiree ze zdziwieniem pokręciła głową. Jondell nie nosi
sportowych butów, nigdy go w nich nie widziała.
- Może to Lozen? Wygląda na jej numer.
- Nie, ona zawsze nosi długie buty, kiedy jest na ranczu. Tylko
Travis nosi adidasy. I ktoś jeszcze...
Nagła błyskawica rozświetliła niebo; rozległ się głośny grzmot.
Ogier Virgila i Perłowa Kropla stanęły dęba i zarżały ze strachu.
Chciały jak najszybciej znaleźć się w ciepłej, suchej stajni.
Przed nimi, w ciemnościach, czaił się wróg. Kim jest ten
człowiek?
Lozen biegła przed siebie, ślizgając się po mokrym mchu,
przeskakując kamienie i omijając skały. Travis biegł przed nią; nie
oglądał się za siebie i nie mógł zauważyć jej żółtej peleryny,
widocznej mimo deszczu i mroku.
Musi ją zrzucić. Chłopiec zauważy ją i wpadnie w panikę. Nic nie
szkodzi, że w ten sposób zmoczy elastyczny bandaż i gips, chroniący
złamaną rękę. Trudno, nieważna ręka, nieważna przyszłość, teraz
liczy się tylko bezpieczeństwo tego dziecka.
Było jej coraz trudniej biec. Nie widziała go już przed sobą, a nie
była tak świetnym tropicielem śladów jak Jasentha czy Virgil. Virgil
był w tym najlepszy. Wiedziała jednak, dokąd kieruje się Travis. Są
już blisko tego przeklętego kempingu.
Dawno trzeba było go zrównać z ziemią. Bodine'owie chcieli go
wykupić i przyłączyć do swej posiadłości, ale właściciel nie chciał
sprzedać kawałka zapuszczonej ziemi. Kemping tkwił tu jak
złowieszcza wyspa brudu i mętów wśród zielonych pastwisk i pól.
Lozen wiedziała, że Catfish siedzi w domu, a nie na kempingu.
Nikt by go nie zmusił do pozostania w taką pogodę na tym pustkowiu.
Oświadczył, że ma w nosie Mac Nielsona i jego wakacje; niech sobie
stary sam pilnuje tego przeklętego skrawka ziemi. W „biurze" zatem
nie ma nikogo.
Jest zamknięte; nigdzie nie ma automatu telefonicznego. Nie ma
nikogo, kto mógłby pomóc zdesperowanemu dziecku, które ma broń...
Boże, osłoń to dziecko przed niebezpieczeństwem, uratuj je. A
jeśli sam tego nie chcesz uczynić, dodaj mi sił, żeby ja mogła je
ocalić. Nie pozwól, żeby to dziecko też zginęło, Jezu Chryste.
Wiatr był tak silny, że smugi deszczu układały się niemal
równolegle do ziemi. Przewiewał człowieka na wylot i mroził
lodowatym podmuchem.
- Zdejmij płaszcz, Virg - powiedziała Desiree. - Jest zbyt
widoczny.
Zrzuciła swoją pelerynę i Virgil zrobił to samo. Wiatr porwał
żółte płachty i uniósł je w sobie tylko znanym kierunku. Spłoszone
konie szarpnęły łbami.
Spłoszyło je coś, co dotarło i do ludzi: ktoś strzelał! Jedna z
peleryn wydęła się w powietrzu i opadła jak przekłuty balon.
- Z koni!
Desiree zsunęła się na rozmiękłą ziemię. Z karabinem siostry
zawiniętym w żółtą pelerynę Morgana ruszyła przed siebie.
- Zdejmij to z karabinu! Desiree! Jesteś widoczna! Boże, chroń
ją, Boże, nie pozwól.. .Boże...
W szalejącej burzy rozległ się drugi strzał. Desiree skuliła się i
upadła. Virgil nie wiedział, czy się potknęła, czy została trafiona.
Chciał skierować konia w jej stronę, ale ogier zdenerwowany i
przerażony, a do tego pod obcym jeźdźcem, oszalał ze strachu. Ruszył
w odwrotną stronę i wtedy właśnie rozległ się trzeci strzał.
Lozen też je słyszała. Najpierw dwa strzały, a potem trzeci. Nie
znała się na broni. Podobnie jak jej córka, nigdy nawet nie dotknęła
pistoletu. Nie wierzyła w zabijanie. Była lekarzem i wierzyła tylko w
ratowanie ludzkiego życia. Nie wiedziała, skąd dochodzi ten obcy,
nienawistny dźwięk, ale wiedziała, że Travis może być w
niebezpieczeństwie. Pędem ruszyła w stronę kempingu. Nie było
sekundy czasu do stracenia.
Travis szarpnął się raz i drugi. Napastnik nie puszczał.
- Zostaw mnie! Zostaw!
Trzymał go w żelaznym uchwycie, jedną ręką wyrywając broń.
Travis zebrał się w sobie i kopnął na oślep. Nogi miał silne, mięśnie
wyrobione pływaniem na desce. Zmagania z falami Pacyfiku zrobiły
swoje, kopnięcie poskutkowało. Chwyt napastnika nieco zelżał. Travis
zamierzył się jeszcze raz, ale tym razem tamten był szybszy. Mocno
złapał chłopca za ramię i zaczął go ciągnąć do najbliższego namiotu.
Nagle z mroku wyłonił się ktoś trzeci. Spadł na nich jak huragan,
mignęła biel gipsu, rozległ się łomot i Travis poczuł, że jest wolny.
Lozen złapała go za rękę.
- Uciekajmy! Szybko!
- On ma mój rewolwer!
- Zostaw go! Uciekaj!
Travis pochylił się nad leżącym mężczyzną, chcąc mu odebrać
broń.
Napastnik drgnął i zaczął się podnosić z ziemi.
- Uciekajmy! Nie ma chwili do stracenia!
Lozen złapała chłopca za koszulę i pociągnęła za sobą.
- Uciekajmy! Szybko!
Desiree podniosła się z kolan. Obok siebie ujrzała Perłową
Kroplę; przy niej majaczyły mokre boki ogiera Morgana. W oczach
Virgila dostrzegła przerażenie.
- Nic ci się nie stało? Boże, Desiree...
Caro ma rację, on mnie naprawdę kocha, stwierdziła z
bezbrzeżnym zdumieniem. Ma to wypisane na twarzy.
- Nic mi nie jest. A co z tobą?
- W porządku. Jak ja ci mogłem pozwolić zawijać karabin w tę
żółtą płachtę...
- Uspokój się i lepiej zsiądź z konia. Dalej pójdziemy pieszo. Ty
zajdziesz go od tyłu, ja pójdę przodem.
- Nie ma mowy! Nie zostawię cię!
- Mam sprawny karabin. Twoja broń zamokła.
- W czasie takiej burzy i tak nikt do nikogo nie będzie strzelał.
- Powiedz to temu, co przedziurawił moją pelerynę. Virgil
spojrzał na nią badawczo.
- Musimy działać bardzo precyzyjnie. Nie mamy nadajników i
mamy tylko jedną sprawną sztukę broni. Jeśli pójdziemy oddzielnie,
ten facet łatwo może nas załatwić, a wtedy nikt już nie pomoże Lozen
i Travisowi. Pomyślałaś o tym?
- Myślę o wszystkim.
- W takim razie pójdziemy razem.
Desiree przygryzła wargi. Urażona duma szeryfa nie powinna jej
przeszkadzać w podejmowaniu właściwych decyzji. Ona jest
szeryfem, ale Travis jest jego synem; Virgil ma prawo decydować, jak
będzie wyglądała akcja ratowania mu życia.
- Zgoda - powiedziała. - Pójdziemy razem i załatwimy tego
drania.
Pogłaskała Perłową Kroplę po karku.
- Zabawimy się, co, dziewczynko? Zrobimy komuś kawał?
Virgil spojrzał na jej mokrą, uśmiechniętą buzię.
- Uwielbiam, kiedy tak mówisz, kochanie...
Lozen i Travis biegli na oślep wśród brudnych, zapadniętych
namiotów, zdezelowanych samochodów i rozwalonych przyczep.
Mrok był tak gęsty, że nie widać było nawet deszczu.
- Zabrał mi broń! - krzyknął Travis. - On ma mój rewolwer!
- Biegnij! Nie zatrzymuj się!
- On chce nas zabić!
- Nie uda mu się! Biegnij!
Czuła, jak to dziecko porusza w niej coś, co dawno już umarło
razem z jej własnym synem. Musi uratować Travisa. Uratuje go,
Jasentha ostatecznie jej przebaczy, będzie miała wnuka. Muszę
zobaczyć mojego pierwszego wnuka. Ojciec mojej córki stale mnie
kocha. Wyjdę za niego po raz drugi. Mam jeszcze życie przed sobą,
nie wolno mi teraz umrzeć.
- Dogoni nas!
- Zawracanie głowy! Biegnij!
Dopadli szaletu bez drzwi i wbiegli do środka. Lozen rozejrzała
się. Zobaczyła wielki, rozwalający się klozet.
- Właź tam i schowaj się.
- Nie chcę! Tam jest strasznie brudno!
- To tylko błoto i deszczowa woda. Właź, mówię.
- Nie chcę! Tam jest brudno!
- Sam też jesteś brudny, tylko się nie widzisz... Travis ze
wstrętem wszedł na zmurszałą deskę, a potem wśliznął się do środka.
- Siedź tam i nie ruszaj się. Czekaj spokojnie, aż po ciebie wrócę.
- A jeśli...
- Schowam się w sąsiednim domku. Siedź cicho i czekaj na
pomoc. Jeśli ci życie miłe, siedź tu cicho!
Pobiegła do sąsiedniego szaletu; czuła przeszywający ból w
nodze. Nie potrzebowała prześwietlenia, by wiedzieć, że ma skręconą
kostkę.
Boże, osłoń nas, chroń przed naszymi nieprzyjaciółmi. Nie
pozwól, żeby zły człowiek znalazł to dziecko. Spraw, żeby Travis
wytrzymał i nie dał znaku życia. Jezu Chryste. .. ulituj się.
Przygryzła wargi, żeby się nie rozpłakać.
Rogelio, mężu mój ukochany, gdzie jesteś? Jestem tak strasznie
sama...
Virgil i Desiree weszli na teren kempingu z bronią w ręku. Konie
nerwowo stąpały obok nich, jakby w każdej chwili chciały ruszyć z
powrotem do ciepłej, suchej stajni.
Podeszli do namiotu Jondella. Virgil jednym ruchem otworzył
wejście; Desiree osłaniała go z tyłu.
- Gdzie mój syn, bydlaku?
- Ja...
- Gdzie jest ta kobieta? Co z nimi zrobiłeś?
- O czym... Ja nie mam pojęcia, o czym mówisz! Virgil
zamierzył się rękojeścią rewolweru.
- Virgil, nie rób tego!
Napastnik był przerażony, ale instynkt samozachowawczy mówił
mu, co należy czynić. Trzeba uciekać. W takim deszczu i burzy, mając
dwóch gliniarzy na karku, nie znajdzie tego gówniarza i tej baby. Nie
ma potrzeby się narażać. Przyjdzie później i zrobi co trzeba.
Dzisiaj trzeba odpuścić. Wróci do wypożyczonego samochodu,
który zostawił na szosie kilometr stąd. Pojedzie do Tucson do hotelu i
trochę odsapnie. A kiedy ulewa ustanie i błoto wyschnie - uderzy
znowu. Powolna tortura jest najlepsza. Na dzisiaj wystarczy; i tak
nieźle się spisał.
- Virgil, nie rób tego! To nie on!
- Owszem, on!
- Spójrz na niego! Jest suchy! W namiocie nie ma żadnych
mokrych ubrań!
Virgil powoli oprzytomniał, po czym rozejrzał się niechętnie.
- Zostaw go! To rozkaz! I schowaj broń! Opanował się, puścił
Jondella i schował rewolwer.
Jondell zachwiał się, ale utrzymał na nogach.
- O co chodzi? - wybełkotał przerażony. - Czego chcecie?
- Szukamy pewnej kobiety i chłopca. Nie widziałeś ich? Pobiegli
w tym kierunku.
Położyła dłoń na ramieniu Virgila; czuła, że drży jak
rozwścieczony drapieżnik.
- Nie. Nikogo nie widziałem. Nie jestem głupi, żeby wychodzić
w taki deszcz.
Jondell z wolna się uspokajał.
- Pomogę wam przeszukać kemping. Nie słyszałem żadnego
samochodu, ten człowiek stale musi tu być.
- Chcesz mi pomóc? - W głosie Desiree zabrzmiało zdumienie. -
Ty chcesz mi pomóc?
- Tak. Sam mam dzieci.
Powiedział to tak szczerze i z takim przekonaniem, że mu
uwierzyła. Zrozumiała nagle, że ma przed sobą człowieka, nie
potwora. Jondell jest występny, zły, popełnił straszny czyn, ale nie jest
dziką bestią.
- Zostań w namiocie - powiedziała. - Tu za chwilę może być
bardzo niebezpiecznie.
Jondell spuścił wzrok na brudną mokrą ziemię.
- Zupełnie jakby ci zależało na moim bezpieczeństwie...
- Gdyby mi nie zależało, nie powstrzymałabym mojego zastępcy.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Przykro mi, że zrobiłam wtedy tamto - powiedziała wreszcie
cichym głosem. - Jest mi naprawdę przykro.
Jondell, zdumiony jej słowami, milczał. Po chwili odwrócił
głowę.
- Mnie też jest przykro za tamto, moje - powiedział wreszcie, nie
patrząc jej w oczy. - Tak jakoś wyszło...
- Teraz naszły cię wyrzuty sumienia? - zasyczał Vir - gil. -
Rychło w czas, po tym wszystkim, co zrobiłeś?
Jondell wzruszył ramionami i spojrzał mu prosto w oczy.
- A co? Chcę być taki jak wy, ludzie z Tombstone.
- O czym ty, do cholery, gadasz?
Jondell spojrzał na niego z powagą w oczach.
- Wszystkie kościoły i szkoły w Tombstone zbudowano z
pieniędzy za prostytucję. Doc Holliday był bandytą poszukiwanym
przez ludzi szeryfa, mordował z zimną krwią, zanim się zadał z
Earpami. To znane sprawy. Dlaczego ja nie miałbym się poprawić i
nawrócić na dobrą drogę? To taki tutejszy zwyczaj.
- Owszem, Tombstone zna takie przypadki, ale nikt tutaj nigdy
nie był oskarżony o gwałt.
- Wiem, wiem. Bardzo żałuję, że to zrobiłem. Chciałbym
wszystko odpokutować i zacząć normalnie żyć. Chcę wrócić do mojej
rodziny.
- A co z twoimi planami, żeby się zemścić na tutejszym szeryfie?
- To był głupi pomysł, beznadziejnie głupi. Nie chcę jej zrobić
nic złego, nie chcę nikogo skrzywdzić. Może to dlatego, że zacząłem
chodzić do kościoła, a może coś jest takiego w tym mieście... Sam nie
wiem. Chcę być inny, chcę wrócić do swoich.
Tym razem nawet Virgil mu uwierzył.
- Dlatego chcę wam pomóc.
- Zostaniesz tutaj - powiedziała Desiree. - Twoje dzieci chcą,
żebyś żył. Ja też. Twoja śmierć na nic się nie przyda.
- Już mnie nie...
- Nie, już nie. To, co się stało z Lindą, nie odstanie się. Nie
zamierzam się mścić. Chodź, Virg, idziemy szukać Travisa.
Spojrzał na nią pytająco i oboje wyszli z namiotu.
- Zawsze mnie czymś zaskoczysz, szeryfie - powiedział cicho.
- Sprawę Jondella przemyślimy później. Teraz musimy odszukać
tych dwoje. To ty jesteś tropicielem śladów. Co robimy? Dokąd
idziemy?
Virgil zatrzymał się pośrodku kempingu. Na błocie pełno było
rozmaitych
śladów:
plątanina
końskich
kopyt,
butów,
samochodowych bieżników. Z kilku namiotów wyłonili się ludzie, ale
nikt nie podszedł do przedstawicieli władzy.
- Trzeba będzie przejść się po kempingu i przeszukać każdy kąt.
- Zajrzę do namiotów i przyczep. W „biurze" chyba nie ma
nikogo, ale warto sprawdzić.
- Uważaj na siebie.
- Ty też, Virg. Zaraz zapadnie noc.
Virgil ruszył w obchód. Pole kempingowe nie było duże i szybko
znalazł się znowu przy Desiree, która właśnie zaglądała do ostatniego
namiotu.
- Znalazłem pojedynczy ślad - powiedział do niej. - To tamten
facet opuścił kemping. Sam.
- Kto to może być? Domyślasz się czegoś?
- Coś mi chodzi po głowie. Lozen i Travis jeszcze tu gdzieś są.
Imię Travisa wymówił z takim bólem, że Desiree stanęła nagle w
środku błota. Bose nogi miała lodowate z zimna.
- Może to szaleństwo - zaczęła - ale wydaje mi się, że wiem,
gdzie oni są. Gdybym ja miała się tu gdzieś schować, poszłabym... -
Nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem.
- Gdzie?
- Chodź za mną. Wiem, gdzie ich znajdziemy. Virgil przecząco
pokręcił głową.
- Nie. Muszę iść za nim, bo stracę ślad.
- Szukaj Lozen i Travisa, ten facet jest mój.
- Nie. Ale co do Travisa, powierzam ci go bez zastrzeżeń.
- Co takiego?
Była naprawdę wzruszona; słowa Virgila zabrzmiały bardzo
uroczyście, zupełnie jak... ślubowanie.
- Powiedziałem, że powierzam ci mojego syna. I moje życie, i
serce. Kocham cię, Desiree.
Szybko pocałował ją w usta. O mało nie wypuściła karabinu...
- Zajmij się nimi. Ja muszę coś załatwić - powiedział szybko i
odwrócił się.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odszedł i zniknął w deszczu.
Biegł między krzewami i kaktusami pustyni, w oczach mając
pokryty barwnymi plamami kwiatów kalifornijski ogród. Dobrze
zapamiętał tamte adidasy. Pamiętał chłopca leżącego na ziemi, z
naręczem bielizny ukradzionej z pokoju nastoletniej gwiazdki.
Przypomniał sobie zabite papużki, zamordowane koty, skaleczonego
Oscara, obciętą grzywę Onyksa. Wszystkie części układanki
zaczynały do siebie pasować.
Zrzucił mokasyny i biegł na bosaka przez pola Silver Dollar. Po
raz pierwszy od bardzo długiego czasu czuł się całkowicie zespolony
z otoczeniem, tak jakby nagle stał się nieodłączną częścią tej ziemi,
tego nieba, nawet burzy i ulewy. Jest u siebie, w domu, i wszystko mu
sprzyja.
Widział przed sobą umykający cień mężczyzny z bronią w ręku.
Tamten nie mógł słyszeć jego kroków, głuszonych przez padający
deszcz. Myśliwy był coraz bliżej umykającej przed nim zwierzyny i
cała przyroda stanęła po jego stronie.
Nagle ścigany odwrócił się i Virgil zobaczył twarz Mitchella
Gibsona. Zobaczył też wycelowaną w siebie broń, ale był szybszy.
Błyskawicznie wycelował w to samo ramię, co wtedy, w Kalifornii, i
nacisnął spust.
Bezskutecznie. Broń zamokła i strzał nie padł. Nie było czasu,
żeby przeklinać. Uniósł broń i wymierzył jeszcze raz, tym razem w
głowę przeciwnika; Gibson zrobił to samo.
Desiree szybkim krokiem weszła do szaletu z wyłamanymi
drzwiami.
- Travis? Jesteś tu? To ja, Desiree. Możesz wyjść,
niebezpieczeństwo minęło.
Usłyszała stłumiony szloch i podeszła bliżej. Nie było
wątpliwości, skąd dochodził ten głos.
- Możesz już wyjść, nie ci nie grozi.
Podała chłopcu rękę. Po chwili trzymała Travisa w ramionach.
- Wszystko w porządku, już po wszystkim. Chłopiec drżał na
całym ciele. Wytarła mu łzy i pogłaskała po głowie.
- Gdzie jest Lozen? W szalecie obok?
- Tak.
- Chodźmy po nią.
Na zewnątrz rozjaśniło się. Deszcz prawie ustał, burza zamierała.
Lozen wyłoniła się dopiero po chwili. Najpierw doszedł ich cichy
szept:
- Tu jestem...
- Co ci się stało z nogą?
- Skręciłam kostkę.
- Zaraz ci pomożemy. Travis, zostań tu z Lozen, a ja pójdę po
pana Jondella. Pożyczy nam samochód.
Musi zaufać Jondellowi; nie ma wyjścia. Zdawała sobie sprawę z
absurdu sytuacji: Jondell, gwałciciel i jej wróg numer jeden, ma
odegrać teraz rolę wybawiciela. Gdyby ktoś jej to powiedział kilka
tygodni temu, parsknęłaby złym śmiechem.
Wróciła z Jondellem i wyprowadziła Lozen na zewnątrz. Ledwo
wyszły na powietrze, rozległ się strzał.
- Zaprowadź ją do siebie, Jondell. Zawiadom szpital i ludzi
szeryfa. Możesz się włamać do tutejszego „biura", upoważniam cię do
tego. Travis, ty pojedziesz ze mną.
- Dokąd?
- Do taty. Panie Jondell, poproszę o kluczyki od samochodu.
Widok wycelowanej w głowę broni zdezorientował przeciwnika.
Kula świsnęła i przeszła Virgilowi obok ucha. Błyskawicznie runął na
Gibsona. Zwarli się w nienawistnym uścisku i upadli na mokrą trawę.
Zmagali się tak przez dłuższą chwilę, ale Virgil okazał się silniejszy.
Zamachnął się pięścią.
- To za moją rodzinę. Zamachnął się ponownie.
- To za mojego konia. Leżący pod nim człowiek jęknął.
- A to za to, że strzelałeś do mojej narzeczonej.
Ostatni miażdżący cios wylądował na szczęce przeciwnika.
Mitchell Gibson leżał w błocie jak zbity pies i cicho pojękiwał.
- Dosyć tego - usłyszał Virgil nad sobą kobiecy głos. - Nie
chcemy chyba, żeby ktoś oskarżył nasz wymiar sprawiedliwości o
brutalność...
Virgil uniósł głowę i zobaczył Desiree siedzącą w otwartych
drzwiach samochodu Jondella, z karabinem w dłoni. Podeszła do nich
i podała Virgilowi kajdanki. Założył je Gibsonowi i schował broń. -
Wtedy drzwi samochodu znowu się otworzyły i wypadł z nich Travis.
Virgil chwycił syna w ramiona.
- Już wszystko w porządku, synku. Co z Lozen? - spytał, patrząc
na Desiree.
- Ma skręconą kostkę. Ona uratowała mu życie, Virg. Gdyby go
nie schowała, mogłoby stać się najgorsze.
- Dzięki Bogu i... tobie, szeryfie. Za to, że złapaliśmy
prawdziwego sprawcę i że wyrwałaś mi Jondella z rąk. Chciałem mu
skręcić kark, a ty sprowadziłaś mnie na właściwą drogę.
Uśmiechnęła się do niego.
- Nic bym nie zrobiła bez takiego zastępcy. Taki ktoś to
prawdziwy skarb.
Virgil przytulił Travisa.
- A co z tym facetem? - zapytała Desiree. - Ma tak leżeć w tym
błocie?
- Jeśli o mnie chodzi - odparł Virgil, nie wypuszczając syna z
ramion - może tak zostać.
Rozdział 14
Następnego dnia słońce wstało jasne i przyjazne, jakby nie
pamiętało wczorajszej burzy i ulewy. Desiree włożyła czysty mundur.
Nie musiała się czesać. Noc była długa i wcale nie kładła się spać. Ani
ona, ani Virgil.
Wieczorem przewieźli Mitchella Gibsona do aresztu jako
podejrzanego o podpalenie, znęcanie się nad zwierzętami i usiłowanie
zabójstwa. Czekał teraz na adwokata. Virgil zadzwonił do Kalifornii,
by skontaktować się z Chrissie Evans, ową młodziutką hollywoodzką
gwiazdką, której ochroną niegdyś się zajmował. Wszystko mu
opowiedziała.
Do późna w nocy rozmawiali potem w biurze na temat
niefortunnego wielbiciela Chrissie; Virgil opowiedział Desiree całą
jego historię.
- Kiedy go wypuścili, chciał wrócić do Chrissie, ale tak się go
bała, że razem z rodzicami wyprowadziła się z Los Angeles i nie mógł
jej znaleźć. Wtedy postanowił zemścić się na mnie, dlatego chciał
skrzywdzić mojego syna i okaleczył mojego konia. Chciał mnie
załatwić psychicznie, niszcząc to, co kocham.
- A więc chodziło o zemstę...
- W pewnym sensie miał powody, żeby się mścić. W jego
mniemaniu to ja rozłączyłem go z ukochaną, to z mojej winy stracił jej
ślad. Postanowił mnie ukarać. Szybko zorientował się, że najbardziej
mnie dotknie, jeśli zaatakuje ciebie. Wystąpię w twojej obronie i
będzie mógł mnie zabić. Sądzę, że w takim stanie psychicznym, w
jakim jest, mógłby spokojnie wymordować całą moją rodzinę. Gdyby
nie Lozen, zabiłby Travisa.
Drgnął; Desiree przytuliła go do siebie.
- Dużo było strachu, ale już po wszystkim. Pocałowała go w
policzek.
- Jak on się tak od razu zorientował, że coś nas łączy? - spytała z
zaciekawieniem. - Jak myślisz?
- Przyleciał do Phoenix kilka minut przede mną. Obserwował
mnie, zobaczył, że po mnie wyjechałaś i uznał, że jesteśmy parą.
Teraz ona drgnęła.
- On jest naprawdę stuknięty. Virgil uśmiechnął się.
- Wariatów na tym świecie nie brakuje. Spójrz na mnie.
Po powrocie do domu Virgil odbył rozmowę z Travisem.
Całkowicie rozgrzeszył go z ucieczki z domu i kradzieży pistoletu.
- Działałeś w dobrej wierze, synu. Jeszcze o tym wszystkim
porozmawiamy i wszystko sobie wyjaśnimy.
Sam położył go do łóżka. Resztę nocy spędzili na dowiadywaniu
się o stan zdrowia Lozen, zawiezionej już do szpitala, i wzywaniu
weterynarza do zwierząt. Weterynarz orzekł, że Oscar ma się dobrze.
Onyks był nadal unieruchomiony i Morgan dyżurował przy nim na
zmianę z jednym z pracowników farmy; potem miał ich zmienić
Wyatt.
A teraz nastąpił dla wszystkich nowy dzień. Dla wszystkich, a
więc i dla Desiree. Po raz pierwszy w życiu była naprawdę zakochana
i szczęśliwa.
- Módlmy się, żeby koń Virgila jak najszybciej był w takiej
dobrej formie jak ty - powiedziała do Oscara następnego dnia rano.
Pies, leżący na jej łóżku, nadstawił uszu. Uklękła na podłodze i
przysunęła twarz do jego pyszczka.
- Tak się cieszę, że nic ci się nie stało. Mógłbyś skończyć tak jak
te biedne kocięta... Albo Lozen.
Lozen jednak była w zdumiewająco dobrej formie. Po
wydarzeniach minionej nocy odzyskała siły i wiarę w siebie. Z dumą
opowiedziała mężowi o tym, jak uratowała Travisa. Była teraz dawną
Lozen - Lozen z czasów, kiedy jej syn jeszcze żył.
Z radością przyjęła propozycję Rogelia, by do niego wróciła.
Lekarze orzekli, że kostka szybko przestanie boleć, a ręka jakimś
cudownym sposobem nareszcie zaczyna się zrastać. Po pewnym
czasie Lozen będzie mogła wrócić do pracy. Na razie jednak
postanowiła zostać na ranczu do czasu, aż Ben, przybrany syn
Rogelia, skończy szkołę średnią.
- Przez ostatnie trzydzieści lat zajmowałem się tutaj końmi -
powiedział Rogelio. - Chyba już nadszedł czas na emeryturę.
Oboje szykowali się do roli dziadków, niecierpliwie czekając na
narodziny dziecka Jasenthy i Morgana. Rogelio zaczął przyuczać
Bena do administrowania farmą. Ben Cliffwalker, przyrodni brat
Jasenthy, miał przejąć po ojcu obowiązki zarządcy Silver Dollar.
Wszyscy byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
Najwyższy czas załatwić jeszcze prywatne sprawy szeryfa,
pomyślała Desiree, energicznie wciągając buty.
- Nawet twój biedny ogonek jakoś się zagoi. - Uśmiechnęła się
do Oscara, - Ci faceci od Bodine'ów zawsze wpędzą człowieka w
jakieś kłopoty... I nie tylko człowieka, jak widać.
Oscar spróbował zamachać kikutem ogonka, ale zaraz zapiszczał
z bólu.
- Leż tu sobie i śpij, leniuszku. Ja muszę najpierw zajrzeć do
biura, a potem coś jeszcze załatwić, coś prywatnego i bardzo
osobistego. Trzymaj za mnie swoje małe łapki, dobrze?
Oscar przymknął oczy; Desiree podrapała go za uszami i wyszła.
Niebo było lazurowo błękitne; słońce śmiało się do niej z nieba,
niepomne minionej ulewy. Do miasta pojechała konno. Perłowa
Kropla była w świetnej formie, tak jakby wypadki ostatniej nocy
zupełnie jej nie dotknęły.
- Przyzwyczaiłam się do ciebie, moja droga - powiedziała do niej
Desiree, klepiąc klaczkę po karku. - Myślę, że niejedno jeszcze razem
przeżyjemy...
Szybko przebyły drogę dzielącą ranczo od miasta i zatrzymały się
na podwórzu przed biurem szeryfa. Desiree właśnie kończyła
przywiązywać konia, kiedy z budynku wyszedł Virgil. Był
zaaferowany, w ręku trzymał jakieś papiery.
Jego widok bardzo ją ucieszył, ale obecność o tej porze w mieście
- zmartwiła.
- Myślałam, że jesteś w domu z Travisem - powiedziała lekko
zawiedziona, zwracając ku niemu twarz. - Lepiej by było, gdybyś
dzisiaj z nim został. Potrzebuje cię.
- Musiałem coś załatwić.
Virgil zamachał papierami, ale nie wyjaśnił jej, o co chodzi.
- Chodź, przejdziemy się trochę.
- Dobrze.
Klepnęła na pożegnanie Perłową Kroplę i poszła za nim w stronę
muzeum na otwartym powietrzu, znajdującego się na terenie
zabytkowego Koralu. Weszli do środka i ruszyli prosto do części z
portretami. Bracia Earpowie, Doc Holliday i inni bohaterowie historii
miasta Tombstone patrzyli na nich z prowizorycznie ustawionych
ścian.
Nie było na czym usiąść, przystanęli więc pod jednym z obrazów.
- Po pierwsze, chciałbym na twoje ręce złożyć dymisję -
powiedział i podał jej kartkę.
Zerknęła na jego zamaszysty podpis.
- Szkoda, będzie mi cię bardzo brak - powiedziała, ważąc każde
słowo - ale rozumiem, że musisz odejść. Jesteś potrzebny Travisowi.
- Mnie też będzie brak pracy i tego wszystkiego.
- Powiódł wzrokiem po portretach i dalej, tam, gdzie stały
zabytkowe powozy, którymi jeżdżono przed stu laty. - Nie mogę
pracować i jednocześnie poważnie zajmować się dzieckiem. Travis
potrzebuje ojca. Potrzebuje również matki.
Desiree starannie złożyła podanie Virgila, ale nie schowała go do
kieszeni.
- Musisz ją zrozumieć, Virgil. Ludzie są różni. Nie każdy jest tak
wyłącznie oddany dzieciom jak Caro czy ty. Ja też jestem bardzo
związana ze swoją pracą.
- Jego matka też.
- Jej praca zmusza ją do takiego, a nie innego postępowania. Jest
mi tylko przykro, że znowu będziesz musiał zrezygnować ze swoich
własnych planów.
- Nie lituj się nade mną, Desiree. Nikt mnie do niczego nie
zmusza.
- Ale przecież chciałeś być lekarzem, chciałeś być szeryfem...
- Najważniejsza jest rodzina. Najpierw Wyatt i Morgan, teraz -
mój syn. Popełniliśmy z May błąd, myśląc, że oboje możemy
pracować, a Travis będzie wychowywał się sam i nie będzie z tego
powodu cierpiał.
- Wiele dzieci nie cierpi w takiej sytuacji.
- Ale on jest inny. Kiedy się dowiedziałem, że ukradł broń i
popędził w burzę za Gibsonem... Dziękowałem Bogu, że nie stało się
nic gorszego. Mieliśmy ogromne szczęście. Nie mam zamiaru
ryzykować po raz drugi życia mojego syna. Postanowiłem, że już
nigdy nie będzie musiał posuwać się do tak desperackich działań.
Patrzyła na niego z podziwem. Nie każdy mężczyzna poświęciłby
tak dalece życie dla dziecka. Czuła, jak bardzo go kocha i szanuje.
- Co zamierzasz zrobić?
- Zabiorę Travisa do Kalifornii, do domu, do przyjaciół, do
normalnego życia. Zwrócimy się do poradni rodzinnej. Rozmawiałem
już z May, zrobi przerwę po skończeniu zdjęć do ostatniego filmu.
Rozumiem ją. To ja pragnąłem mieć dziecko, nie ona. Zgodziła się
tylko ze względu na mnie.
- Jesteście oboje bardzo dzielni.
Dzielniejsi ode mnie, pomyślała. Ja nawet teraz nie myślę o
dziecku. Może kiedyś... Jeśli znowu znajdę jakiegoś mężczyznę, który
mnie pokocha, o ile w ogóle coś takiego nastąpi.
- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - ciągnął Virgil. - Travis chce
być z matką, a nie ze mną.
Jego głos zadrżał, jakby te słowa nie chciały przejść mu przez
gardło.
A ja chcę być z tobą, pomyślała i ujęła jego dłonie.
- To nie znaczy, że on cię nie kocha. On po prostu potrzebuje
matki i będzie cię kochał jeszcze bardziej, jeśli ta potrzeba zostanie
zaspokojona.
- To samo mówi May.
- Ma rację.
- Będzie teraz mogła bardziej się nim zająć. Przeprowadza się na
stałe do Los Angeles. Travis pójdzie tam do szkoły.
- A ty... gdzie będziesz mieszkał?
- Tu, w Tombstone. Travis będzie mnie odwiedzał w czasie
wakacji. Wtedy May będzie kręciła filmy za granicą. W ciągu roku
szkolnego będzie pracowała w Hollywood. W ten sposób wszyscy
będziemy zadowoleni. Już jesteśmy zadowoleni, a najbardziej Travis.
Desiree głęboko odetchnęła.
- To znaczy, że przyszliśmy tutaj nie po to, żeby się pożegnać?
- Też coś! Najwyższy czas, żebym pomyślał o sobie. May też tak
mówi. Mam zamiar zostać tutaj i kochać ciebie. Ożenić się z tobą i
mieć nareszcie prawdziwe małżeństwo. I... pomagać ci w pracy, jeśli
się na to zgodzisz.
- Zgodzę się na wszystko, już się zgadzam - powiedziała
łagodnie.
Myślała, że Virgil ją obejmie i pocałuje, lecz nie zrobił tego.
- To jeszcze nie wszystko - powiedział.
O co mu chodzi? Dalej nie może się pogodzić z tym, że to ja
zostałam szeryfem?
- Jest jeszcze coś - dodał. - Zobacz, co dziś rano dostaliśmy z
Phoenix.
Podał jej kartkę papieru. Desiree rozpoznała faks.
- Czytałeś to? - W jej głosie zabrzmiało niedowierzanie.
- Tak. Serdecznie gratuluję. Można powiedzieć, że kariera
sądownicza stoi przed tobą otworem.
Stowarzyszenie Prawników odrzuciło skargę pani Jondell i
wypowiedziało się w sprawie dalszych losów mecenas Hartlan. Mogła
spokojnie wykonywać zawód na terenie całej Arizony.
Desiree jeszcze raz przeczytała trzymaną w ręku wiadomość.
Potem, podobnie zrobiła z rezygnacją Virgila, starannie ją złożyła.
Następnie schowała obie kartki do kieszeni.
- Dziękuję, Virgil. Udało mi się wyjść z tego cało.
- I co dalej? Co teraz masz zamiar zrobić? Spojrzał na nią z
niepokojem, nie wyjmując rąk z kieszeni.
- Travis bardzo lubi mieszkać w dużym mieście. Może
przyjeżdżać do Phoenix - powiedział niepewnie.
- Ale ja postanowiłam zostać tu szeryfem. Podoba mi się ta
praca. Obrona praw człowieka i obywatela to moja specjalność.
Twarz Virgila rozjaśniła się; odmłodniał o jakieś dwadzieścia lat.
- Mówisz poważnie? Zostaniesz w Tombstone?
- Oczywiście, tutaj trzeba zrobić bardzo dużo rzeczy. Sytuacja w
Arizonie jest straszna, mnóstwo spraw wymaga uporządkowania. Już
choćby prawo do posiadania broni. Każdy może sobie wymachiwać
rewolwerem, kiedy tylko zechce... Trzeba coś z tym zrobić. A to
więzienie? Tent City? Przecież to zaprzeczenie człowieczeństwa. Jak
w cywilizowanym świecie może istnieć coś takiego? Więźniowie
umierają tam z upału i wycieńczenia, mieszkają pod gołym niebem, są
okrutnie traktowani. Earpowie nigdy by na coś takiego nie pozwolili.
Najwyższy czas, żeby stan Arizona coś z tym zrobił. I ja zamierzam
mu w tym pomóc.
- Brawo, szeryfie.
- To wszystko, co mi powiesz?
Ich usta spotkały się i muzealna część starego Koralu jakby
nabrała nagle życia. Virgil odsunął się pierwszy.
- Tyle na razie - szepnął. - Jesteś na służbie, a to jest miejsce
publiczne.
- Tchórz! - rzuciła z uśmiechem. Virgil spoważniał.
- Chciałem jeszcze o coś zapytać... Jak się czuje twoja
przyjaciółka?
Desiree uśmiechnęła się. Na ten temat też miała dobre
wiadomości.
- Linda wczoraj dzwoniła i rozmawiała z Caro. W przyszłym
miesiącu wraca do Arizony. Jej lekarz mówi, że będzie mogła znowu
podjąć pracę; na początek weźmie pół etatu. Mówiłam ci, że jest
dziennikarką? Zamierza pisać o takich ludziach jak Jondell, żeby
wszystkim uświadomić, jaki to poważny problem.
- To nie do wiary, że on mógł to zrobić. Wiem, że to zrobił, ale
kiedy człowiek na niego patrzy... On nie wydaje się być zdolny do
takiego okrucieństwa, nie wygląda na potwora.
- Jak zwykle masz rację, ale to nie zmienia faktu, że popełnił ten
czyn. Teraz powiem ci coś więcej na ten temat: Jondell zaatakował ją
z premedytacją. Linda w swojej gazecie prowadziła stałą rubrykę, w
której domagała się między innymi ujawniania schorzeń psychicznych
u osób starających się o pracę. Chodziło jej o to, żeby dane dotyczące
tego rodzaju chorób przestały być chronione tajemnicą lekarską.
- To bardzo delikatny temat.
- Zwłaszcza dla Jondella, który leczył się w szpitalu
psychiatrycznym i w przeszłości bywał oskarżany o stosowanie
przemocy w stosunku do kobiet.
- Skąd to wiesz?
- Od Lozen. Rozmawiała z Jondellem ostatniej nocy, kiedy
czekali na pogotowie. On chce wyjechać z Tombstone i poddać się
terapii. Ma nadzieję, że pewnego dnia wróci do swojej rodziny. Może
naprawdę mu się uda.
- A co będzie z Lindą?
- Jest wystarczająco silna, żeby z tego wyjść. Zamierza poświęcić
się obronie ofiar przemocy. Obie możemy niejedno w tej sprawie
zdziałać.
- Ludzie pokroju Jondella muszą mieć coś więcej niż stary
namiot na brudnym parkingu, żeby móc wrócić do społeczeństwa -
powiedział Virgil zamyślony. - Nie można tracić nadziei, że i to się
zmieni. Kiedy wspominał, że ma zamiar się leczyć, wyjaśnił, że to
przykład twój i Lozen tak na niego podziałał.
- Chciałabym, żeby z tego wyszedł - powiedziała z nadzieją w
głosie. Była bardzo ostrożna, wiedziała, że w takich sprawach nie
można być zbyt optymistycznym. - Lindzie to i tak nie pomoże, ale
uchroni inne kobiety przed agresją z jego strony.
Virgil ujął jej dłonie.
- Wiesz co? Sam bym na ciebie zagłosował, gdybym znowu miał
okazję.
Dobra, dobra, dość się nagadaliśmy o zawodowych sprawach.
Teraz czas najwyższy zająć się życiem osobistym, pomyślała.
- Jeszcze jedno...
Serce zabiło jej mocno. Nareszcie.
- Tak?
- Chcę ci coś dać. To należy do mnie, ale wolę, żebyś ty to miała.
Desiree zawiedziona uniosła brwi. Myślała, że dostanie
pierścionek zaręczynowy albo chociaż zaręczynowy pocałunek.
Mówi, że mnie kocha, i co? I nic.
- Zamknij oczy i wyciągnij rękę.
Zrobiła, o co prosił. Poczuła w dłoni gwiazdę szeryfa. Otworzyła
oczy. To nie była zwykła gwiazda. Była stara, masywna, złota, z
czerwonym napisem „Szeryf".
Przyjrzała się trzymanemu w ręce przedmiotowi.
- Jest bardzo stara, i taka piękna.
- Owszem. Należała do niego. Virgil wskazał jeden z portretów.
- Do Virgila Earpa?
- Tak, do tego pierwszego. Matka mi ją dała, kiedy miałem
trzynaście lat. Powiedziała wtedy, że najważniejszą rzeczą dla
każdego mężczyzny i każdej kobiety jest prawda i rodzina. Kazała mi
to zapamiętać na całe życie.
- Jestem... jestem wzruszona i... to dla mnie zaszczyt. - Poczuła
napływające do oczu łzy. - Ja... nie mogę tego przyjąć. To należy do
ciebie i do twojej rodziny.
- Chciałem to dać Travisowi - przyznał - ale zrozumiałem, że
czeka go inny los. On nie będzie stróżem prawa jak my, ja i moi
bracia. Będzie robił w życiu co innego. Będzie żył z dala od Arizony.
Zrozumiałem to. On kocha ocean tak, jak ja kocham tę ziemię. Muszę
się z tym pogodzić.
Pochylił się i wziął do ręki trochę wysuszonej ziemi pokrywającej
Koral.
- Ja wróciłem do domu. Travis należy do innego świata i gdzie
indziej jest jego miejsce.
Ujął ją za rękę.
- Nie mogę go zmuszać do dziedziczenia rzeczy, których
dziedziczyć nie chce. Prawo i sprawiedliwość są domeną twojej
rodziny, tak samo jak mojej. Gdziekolwiek będziesz, noś zawsze tę
gwiazdę. Zasłużyłaś na nią, jesteś jej godna.
Będę tutaj, bo tu jest mój dom. Desiree lekko powiodła palcem po
konturach gwiazdy szeryfa.
- Opowiem ci teraz pewną historię - zaczął Virgil cicho. - Ta
gwiazda należała do mojej matki. Jak wiesz, moja matka pochodziła z
rodziny Earpów. Nazywała się Sarah - Jo Bodine, imię nosiła po
Josephine Sarah Marcus Earp, która była ostatnią żoną Wyatta
Bodine'a.
Desiree wiedziała, że tak się zaczyna historia, którą Bodine'owie
opowiadają tylko swoim żonom i dzieciom. Poczuła, że przeszywa ją
dreszcz podniecenia. Jak zwykle, oni dwoje wszystko robią inaczej;
przecież zwykle mówi się o tym w czasie miodowego miesiąca.
- Jak może wiesz, nie doczekali się potomstwa. Była tylko córka
z poprzedniego związku Wyatta z kobietą z Dodge City.
- Oni razem z Batem Mastersonem byli tam kolejno szeryfami,
prawda?
- Tak. Rzecz w tym, że matka tego dziecka, Bridget, nie chciała
wyjść za Wyatta, mimo że kilka razy ją o to prosił. Bała się. Wielu
ludzi nastawało na jego życie i bała się, że zamordują ją i dziecko.
Nawet mu nie powiedziała, że jest w ciąży. Wyatt wyjechał z Dodge
City i ożenił się w Tombstone. Był przecież wdowcem. Jego żona
popełniła samobójstwo i wtedy matka Bridget przyjechała do niego. A
kiedy zamordowano Morgana i Virgila Earpów, postanowiła sama
nosić gwiazdę szeryfa i sama wychować swoją córkę. Wyatt ożenił się
po raz trzeci, ale nie miał już więcej dzieci. Taki jest nasz rodzinny
sekret, teraz już wszystko wiesz.
Zamknął gwiazdę w dłoni Desiree.
- Moja matka byłaby dumna, widząc, że ty ją nosisz. Desiree
poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Teraz czekała już tylko na
jedno.
- Masz mi coś jeszcze do powiedzenia? - zapytała z nadzieją w
głosie.
Virgil nie patrzył jej w oczy.
- Wszystko jakoś na szczęście zaczęło się układać - powiedział
wykrętnie. - Onyks ma szanse wyzdrowieć. Bądź tak dobra i rzuć na
niego okiem, kiedy będę w Los Angeles, dobrze?
To teraz będziemy mówić o koniach? Niedoczekanie. Chyba
powinnam wziąć sprawy w swoje ręce. Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nigdzie się nie wybieraj.
- Muszę jechać, Travis nie może sam odbyć takiej dalekiej
podróży. Wrócę, jak tylko wszystko z May urządzimy.
- Nie gadaj tyle, tylko słuchaj swojego szeryfa. Nigdzie nie
pojedziesz, zanim wszystkiego nie omówimy. Nie wiem, co masz
zamiar robić w Tombstone, ale musisz wiedzieć, że szeryfem będę ja.
Do końca tej kadencji, a może dłużej.
- Tak, ale...
- Nie ma żadnego ale. Lubię tę pracę, lubię tutejszych ludzi i
chcę być blisko swojej siostry. Nie muszę oczywiście mieszkać z nią
w tym samym domu. Wolałabym mieć jakiś własny kąt, dla siebie i
mężczyzny, którego kocham.
W oczach Virgila ujrzała zaskoczenie i nadzieję.
- To da się zrobić - powiedział ostrożnie. - Znajdę coś dla nas
trojga albo... nawet czworga.
Desiree zmrużyła oko.
- Potrzebny mi też będzie dobry doradca, człowiek doświadczony
i mądry. Może znasz kogoś takiego?
- Chyba ktoś się znajdzie...
- Po trzecie, zauważyłam, że zawsze dbasz tylko o innych, a
całkowicie lekceważysz swoje własne potrzeby. Postanowiłam się tym
zająć i raz na zawsze to zmienić. Rozumiesz, co chcę przez to
powiedzieć?
- Co?
- Że cię kocham! Potrzebna ci taka żona jak ja. Ktoś równy tobie,
ktoś, kto podziela twoje zainteresowania, ktoś, kto będzie dobrą
macochą dla Travisa. Taka kobieta jak ja.
Virgil uniósł brwi.
- Zgłaszasz się na ochotnika?
- Tak. I radzę ci przyjąć moją propozycję bez dyskusji. Nie
pozwolę ci wyjechać do Kalifornii, zanim mi nie przyrzekniesz, że
będziesz dzielił moje życie, łoże i stół, dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Amen.
- Oświadczasz mi się?
- Tak, brawo, nareszcie zrozumiałeś! Rzuciła mu się na szyję i
zaczęła go całować.
- Ożeń się ze mną! Kochaj mnie! Pozwól, żebym ja mogła cię
kochać i pomagać ci wychowywać Travisa! Włóżmy obrączki i żyjmy
długo i szczęśliwie! Będziesz ze mną bardzo szczęśliwy, przyrzekam.
Niczego od ciebie nie chcę, chcę tylko twojej miłości!
Spojrzała na niego i zobaczyła tę miłość w jego oczach. Znowu
zaczęła go całować, zachłannie i namiętnie.
- To co? - zapytała po chwili. - Ożenisz się ze mną czy nie?
- O rany, Bodine! - zza płotu Koralu rozległy się głosy Jamiego i
Marty. - Powiedz wreszcie tak! Ona ma kupę roboty, telefony się
urywają i musi wracać do biura!
Virgil uśmiechnął się radośnie.
- Będzie tak, jak każesz, szeryfie - szepnął do niej. - Ty tu
rozkazujesz.
Rozdział 15
Nadeszła wiosna...
Prawie wszyscy członkowie rodziny Bodine'ów stali wokół
terenowego samochodu Lozen i pomagali się jej pakować. Lozen
znowu wyruszała w drogę: niedawno rozpoczęła medyczną praktykę
na terenie rezerwatu Apaczów i dziś znowu wyruszała w podróż.
Docierała wszędzie, rozdzielając leki i służąc pomocą chorym i
potrzebującym. Większość czasu spędzała w drodze; na ranczo
wracała zmęczona i bardzo szczęśliwa. Tym razem miał jej
towarzyszyć Rogelio.
- Mamo, na pewno wszystko zabrałaś? - zapytała Jasentha,
kołysząc na biodrze swoją maleńką córeczkę. - Jesteś pewna, że o
niczym nie zapomniałaś?
- Chyba tak - odpowiedział za żonę Rogelio. - Przecież widzisz,
że samochód pęka w szwach. A to mi się trafił miodowy miesiąc!
Będę go spędzał w objazdowym szpitalu w środku lasu.
- Wcale nie musisz ze mną jechać - powiedziała Lozen, ale wyraz
jej twarzy przeczył słowom.
Travis, nadąsany, spojrzał na ojca.
- Dlaczego ja nie mogę pojechać z nimi? - Ze złością kopnął
kamień. - Rogelio nie chce, ale musi, a ja chcę, i nie mogę - dodał ze
złością. - To niesprawiedliwe. Jest dość miejsca w samochodzie.
- Zostań lepiej ze mną i z tatą - powiedziała Desiree, kładąc rękę
na jego ramieniu.
Drugą dłonią objęła Virgila w pasie.
Wszystko cudownie się układało. To był pomysł Virgila, żeby
objąć regularną opieką medyczną cały teren rezerwatu. Virgil zajął się
sprowadzaniem sprzętu i organizacją całego przedsięwzięcia.
Początkowo Lozen była jedynym lekarzem wyprawiającym się do
Indian, z czasem rząd przysłał kilku specjalistów; niełatwo było
znaleźć lekarzy znających język Apaczów. Ochotnicza, charytatywna
akcja rozrastała się, krzepła i wkrótce nabrała cech poważnego
programu, którym zostały objęte również i inne rezerwaty Indian.
Całością kierował Virgil; Lozen wkrótce miała zostać
koordynatorem wszystkich służb medycznych.
- Chcę jechać z Lozen! - protestował Travis niestrudzenie.
Bardzo się z nią zaprzyjaźnił od czasu tamtej burzliwej przygody
na kempingu. Był teraz bardziej pewny siebie i spokojniejszy. Jego
obecna równowaga psychiczna była wynikiem długiego pobytu z
matką, powrotu do ukochanej Kalifornii i wpływu dobrego
psychoterapeuty.
- Dlaczego Rogelio może jechać, a ja nie? Wiem, jak pomagać
Lozen, znam hiszpański i...
- Ale nie znasz języka Apaczów, kochanie - łagodnie powiedziała
Lozen.
- Wiesz, że się uczę! - jęknął.
- Oni wolą być sami, synku - odezwał się Virgil. - Niech jadą we
dwoje. To ich miodowy miesiąc.
- Przecież pobrali się po raz drugi, mieli już kiedyś miodowy
miesiąc - mruknął chłopiec i zrezygnowany zaczął pomagać układać
pakunki w samochodzie.
Virgil uśmiechnął się. Travis bardzo się interesował pracą na
terenie rezerwatu. Lubił pomagać Lozen i robił to lepiej niż Rogelio,
który zupełnie nie znał się na lekach. Travis nawet pomagał Jasencie
leczyć zranione nietoperze. Kochał zwierzęta i czuł potrzebę niesienia
pomocy. Virgil w cichości ducha marzył, że syn może kiedyś zostanie
lekarzem...
- Umrę szczęśliwy - powiedział kiedyś do Desiree - jeśli znajdzie
swoje miejsce w życiu.
May również to rozumiała. Zapisała w Los Angeles syna na kurs
biologii; Travis był pilnym uczniem i zadowolona matka finansowo
znacznie zasiliła fundusz pomocy mieszkańcom rezerwatu. Znała
mnóstwo zamożnych ludzi, którzy z przyjemnością przekazali
pieniądze na szczytny, humanitarny cel... zapewniający ponadto
znaczny odpis podatkowy.
Desiree, mimo iż ubrana w mundur szeryfa, czule położyła głowę
na ramieniu męża. Wiedziała, że May jako matka Travisa zawsze
będzie częścią ich życia, ale wiedziała również, że nie musi z nikim
dzielić miłości Virgila. Wszyscy, łącznie z jego braćmi, zgodnie
twierdzili, że nigdy nie widzieli, by kiedykolwiek był tak szczęśliwy.
Ona też zaznawała pełni szczęścia.
- Nie chciałbym musieć tego mówić - zaczął Virgil - ale chyba
czas do pracy... szeryfie.
Desiree spojrzała na zegarek.
- Obawiam się, że tak. Wzywają mnie obowiązki.
- Uwielbiasz je, przyznaj się. Pocałowała go w policzek.
- Prawie jak ciebie i Travisa. Na razie, pa! Z Lozen już się
pożegnałam.
Wskoczyła na Perłową Kroplę, ślubny prezent od Vir - gila, który
odkupił klacz od brata, i uśmiechnęła się do Travisa. Jej pasierb nie
podzielał zainteresowań ojca, miał inne, swoje własne, i tak było
dobrze.
Leciutko dotknęła brzucha. Nie musi jechać do lekarza, żeby
wiedzieć to, co wie. Jej ukochany mąż znowu zostanie ojcem. Wiem,
że to dziewczynka, pomyślała. Może będzie kontynuować rodzinną
tradycję i nosić gwiazdę? Umiłowanie prawa i sprawiedliwości
odziedziczyła po rodzicach, ma ją we krwi.
Skierowała konia na drogę wiodącą do miasta i machnęła
Virgilowi ręką.
- Moja córeczka też będzie szeryfem - zanuciła. Może i tak.
W Tombstone wszystko może się zdarzyć.