Anne Marie Duquette
Kobieta z gwiazdą szeryfa
Rozdział 1
Wczesna jesień...
Południową Kalifornię owiewał suchy, pustynny wiatr, nie będący jednak w stanie rozproszyć grubej pokrywy smogu nad Los Angeles. Było piekielnie gorąco, lecz Virgil Earp Bodine w ogóle nie myślał w tej chwili o upale. W głowie miał tylko dwie sprawy: bezpieczeństwo ślicznej młodziutkiej gwiazdki, Chrissie Evans, i obserwację jej prześladowcy, wielbiciela maniaka.
Tkwił teraz zaczajony pod rezydencją, którą jego kilkunastoletnia chlebodawczyni kupiła dzięki honorarium za udział w telewizyjnym programie. Virgil oglądał ten show tylko raz i mimo że jako ochroniarz widział już w życiu prawie wszystko, rumienił się na samo wspomnienie o tym, co wyczyniała na ekranie młodociana gwiazda. Zwykle nie tracił czasu na oglądanie podobnych pokazów i nie miał ochoty, żeby jego dziesięcioletni syn Travis oglądał coś takiego.
Ale pewnie to robi, pomyślał. Nie upilnuje się go, podobnie jak nikt nie upilnował tej nieszczęsnej dziewczyny. To wszystko wina tego koszmarnego miasta.
Zza krzaków dobiegł go jakiś dźwięk i Virgil uśmiechnął się ironicznie. Ten jej prześladowca robi tyle hałasu, że obudziłby nawet umarłego. Nie jest zbyt przezorny, pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie jest również zbyt groźny...
Virgil poszukał dłonią broni. Miał przy sobie lugera parabellum, ciemny, duży pistolet doskonale pasujący do faceta, który nosi garnitury od Armaniego.
Lubił eleganckie ubrania, jego klienci również; delikatnie sugerowali nieraz, że chcą ochroniarza nie odcinającego się stylem od ich wytwornych rezydencji i wypielęgnowanych ogrodów. Virgil bez oporu sprostał ich wymaganiom, dopasowując do nich jednocześnie swą ceną. Był drogi, ale nikt się z nim nie targował; mieszkańcy Hollywood wysoko cenili swe bezpieczeństwo i chcieli mieć najlepszego ochroniarza.
Virgil Earp Bodine spełniał ich oczekiwania.
Człowiek, którego obserwował, wreszcie wyłonił się z zarośli: miał bejsbolową czapkę zsuniętą na czoło i duże, ciemne okulary. Nie zachowując nadmiernej ostrożności, zaczął się zbliżać w stronę domu. Minął basen i podszedł pod okno sypialni.
Virgil nie spuszczał z niego oczu - niczym drapieżnik śledzący upatrzoną zwierzynę. Widział, jak osobnik wdrapuje się na parapet, popycha framugę i uśmiecha się do siebie, widząc, że okno ustępuje.
Naciesz się, naciesz, synku, pomyślał złośliwie Virgil, niedługo nie będzie się z czego śmiać. Ułatwiłem ci sprawę, jak mogłem, ale nie zrobiłem tego dla ciebie, tylko dla siebie. Nawet nie włączyłem systemu alarmowego, policja nam tu niepotrzebna. Załatwimy to sami, tylko ty i ja. Tylko ty i ja...
Sam na sam.
Facet nie tylko wszędzie za nią łaził. Prześladował ją telefonami, błagając o spotkanie i, jak to określał, „sposobność pokazania, jak bardzo ją kocha". Kiedy mu odmówiła, zniszczył jej samochód, oblał farbą przyczepę, w której przebierała się na planie, a potem otruł jej ukochane papużki.
Właśnie wtedy aktoreczka zaangażowała Virgila.
I dlatego stał teraz nieruchomy jak woda w basenie ciemniejąca w zastygłym, zmierzchającym powietrzu. Widział, jak chłopak znika w oknie i wiedział, że za chwilę pojawi się w nim znowu. Drzwi oddzielające sypialnię od reszty domu były zamknięte na klucz oraz zaryglowane i musi wracać tą samą drogą.
Po kilkunastu minutach w oknie ukazały się nogi w brudnych sportowych butach, a za nimi reszta ciała. Virgil spojrzał na kontrolny monitor. W całej rezydencji zainstalowano kamery i każdy jej zakątek można było zobaczyć na ekranie. Nastawił na zbliżenie, powiększył obraz. Facet wracał obładowany łupami; Virgil zobaczył, że trzyma w ręku kilka sztuk damskiej bielizny, przezroczystą koszulkę i czarne, koronkowe majteczki.
Myśl, że właścicielka tego wszystkiego ma szesnaście lat, zrobiła na nim wrażenie. Gdzie są rodzice tego dzieciaka? Pogoń za pieniędzmi całkowicie oślepiła ich i ogłuszyła? On nigdy by nie pozwolił, by jego córka włożyła na siebie coś podobnego, nawet w domu, a co dopiero w telewizji. Za żadne skarby świata.
Chłopak zeskoczył z parapetu i czapka spadła mu z głowy; wydawał się teraz jeszcze młodszy niż przed chwilą. Musi być prawie w tym samym wieku co jego ofiara.
Jeszcze jeden zagubiony dzieciak, pomyślał Virgil. A teraz uśmiechnij się do kamery, synku.
Z pistoletem w dłoni zaszedł chłopakowi drogę. Przez chwilę ścigany i ścigający mierzyli się wzrokiem.
- Rączki do góry. Chłopak zawahał się.
- Rączki do góry, powiedziałem, ale już.
Chłopak nie posłuchał. Nie puszczając łupów z ręki, drugą ręką sięgnął za pazuchę. Virgil wiedział, że jest uzbrojony.
- Nie rób tego, synku, nie masz szans. Zginiesz. Nie bądź głupi.
Chłopak rzucił bieliznę i szybkim ruchem wyciągnął broń. Virgil drgnął. Gdzieś z boku dobiegł go krzyk; to Chrissie wypadła wprost na linię strzału.
- Nie zabijaj go! Nie zabijaj!
Chłopak na ułamek sekundy skierował wzrok w jej stronę. Virgil wykorzystał to natychmiast. Odepchnął dziewczynę i wystrzelił, celując wprost w ramię chłopaka. Ten upuścił broni upadł. Virgil kopnął jego pistolet daleko w trawę, Chrissie przypadła do rannego.
- Miałaś się trzymać daleko od domu! - powiedział Virgil i ze złością spojrzał na dziewczynę.
- Tak, ale paparazzi wszystkiego się dowiedzieli i chciałam cię uprzedzić, że zaraz tu będą.
Jakby na potwierdzenie jej słów zza krzaków wysypali się faceci z kamerami. Obstąpili bohaterów dramatu, zarzucając Virgila pytaniami. Chrissie pochyliła się nad leżącym chłopakiem, próbując unieść jego głowę.
- Zabiłeś go! Zabiłeś! On nie żyje!
Jej przezroczysta powiewna szatka natychmiast skupiła na sobie obiektywy kamer.
Chłopak uniósł odrobinę powieki.
- Kocham cię - jęknął.
- Myślałam, że chcesz mnie skrzywdzić, bałam się...
- Ja? Nigdy... Dlaczego do mnie strzeliłaś?
- To nie ja! To on! Chciałam tylko, żeby cię złapał, nie chciałam, żeby cię zabił! - Rozpłakała się. - Jest mi tak strasznie przykro...
Chłopak zakrwawioną ręką dotknął jej policzka.
- Nie chciałaś mnie zranić?
- Nie! Chciałam tylko cię nastraszyć, żebyś już za mną nie chodził. Zabiłeś moje ptaszki. Tak bardzo je kochałam...
- Po co ci ptaszki! Masz mnie! Powinnaś zająć się tylko mną. Tak bardzo chciałem cię zobaczyć, dotknąć cię... A teraz muszę umrzeć... Pocałuj mnie na pożegnanie...
Chrissie spełniła jego prośbę, a potem spojrzała na Virgila załzawionymi oczami, za które dostawała pięć milionów dolarów rocznie.
- Jak mogłeś go zabić! Dlaczego? Przecież kazałam ci go tylko złapać!
Virgil Bodine poczuł, że robi mu się niedobrze, tak jakby całe duszne powietrze znad tego skażonego miasta zgęstniało nagle, uniemożliwiając mu oddychanie. Spojrzał na dwa dzieciaki skulone na trawie, objął wzrokiem rozwrzeszczanych reporterów i pomyślał o swoim dawnym życiu w Arizonie.
Potem przypomniał sobie o synu, który został sam w domu pod czujnym okiem kamer i czujników, i o jego matce, aktorce imieniem Tawnee, „po prostu Tawnee, jak Cher, samo imię bez nazwiska, tak jest najlepiej". Jego syn uczył się w domu, miał prywatnego nauczyciela, nigdy nie chodził do szkoły. Jego matka Tawnee - dawniej Mary Harrison - stale była na planie, a ojciec nieustannie przebywał w pracy, by opłacić służbę, nauczyciela i rzesze... ochroniarzy, bo syna słynnej aktorki też trzeba było bez przerwy pilnować.
Do tego o wiele za dużo podróżowali, bo Virgil nie chciał, by syn stracił kontakt z matką. Po co to wszystko? Żeby mieszkać w takim mieście jak Los Angeles?
Chyba nie warto.
Pomyślał o swych braciach, którzy zostali w Arizonie. Wyatt i Morgan, i ich żony... Oni wiedzą, co to jest prawdziwe życie, potrafią odróżnić prawdziwą miłość od jakiejś nędznej obsesji.
Przypomniał sobie świeże powietrze i rozległe przestrzenie rodzinnych stron. Oczami duszy zobaczył ranczo o nazwie Silver Dollar, nigdy nie zamykane samochody, otwarte domy, bezpiecznie bawiące się dzieci. Zobaczył swą małą siostrzenicę wychowywaną przez matkę, która zawsze była w domu, i chodzącą do publicznej szkoły w miasteczku razem z innymi, zwyczajnie szczęśliwymi dziećmi.
A on rzucił to wszystko i jeździ z synem po świecie, żeby Travis chociaż przez chwilę mógł być z matką, o ile oczywiście paparazzi dopuszczą go do niej...
May była niezwykle utalentowaną aktorką i dobrym, uczciwym człowiekiem. Nie chciała mieć dzieci, bo bała się, że mogą jej przeszkodzić w karierze. Nic przed nim nie ukrywała. Szczerze mu o tym powiedziała. Mimo to zaszła w ciążę, bo wiedziała, że Virgil bardzo tego pragnie. Zrobiła to, chociaż macierzyństwo mogło zburzyć jej starannie wypracowany obraz samodzielnej, wyemancypowanej kobiety.
Virgil doceniał, co dla niego zrobiła i nigdy, nawet kiedy już byli po ślubie, nie żądał, aby zajmowała się nim czy dzieckiem. Zrobił nawet więcej: kiedy oboje doszli do wniosku, że ich małżeństwo jest pomyłką, bez słowa zgodził się na rozwód. Kochali się teraz i przyjaźnili na odległość, utrzymując fikcyjny związek dla dobra Travisa.
Tylko czy to naprawdę służy Travisowi?
Otrząsnął się z zamyślenia i zajął tym, co do niego należało. Wezwał policję, udzielił rannemu pierwszej pomocy, zawiadomił rodziców dziewczyny, a właściwie ich adwokata, oddał broń chłopaka policjantom i przegnał dziennikarzy.
Potem uspokoił Chrissie i dał jej numer telefonu psychologa, który zajmował się Travisem po rozwodzie jego rodziców. Może i jej się przyda.
Czekając na karetkę, zadzwonił jeszcze po adwokata dla Mitchella Gibsona - lat osiemnaście, podejrzanego o włamanie do prywatnej rezydencji, połączone z grabieżą mienia - cały czas myśląc tylko o jednym.
Trzeba wracać do domu. Do prawdziwego domu.
Desiree Hartlan zabębniła niecierpliwie palcami o kierownicę. Od pewnego już czasu krążyła wokół lotniska w Phoenix; samolot się spóźniał i nie wiedziała, czy ma zaparkować i iść do hali przylotów, czy zrobić jeszcze jedno okrążenie.
Dziś spędziła w swoim mieszkaniu ostatnią noc; opuszczała na pewien czas miasto i przeprowadzała się na ranczo Silver Dollar, do swojej siostry Caro Hartlan i szwagra, Wyatta Earpa Bodine'a. Miała zamiar pomieszkać u nich kilka miesięcy, a potem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, znaleźć sobie coś w Tombstone - może na stałe...
Na lotnisko sprowadził ją telefon siostry; Caro zadzwoniła do niej poprzedniego wieczoru.
- Wiem, że właśnie się pakujesz, ale mam do ciebie wielką prośbę.
- Mów, słucham.
- Chciałam cię prosić, żebyś wyjechała po Virgila i Travisa. Przylatują jutro rano.
Caro o wszystkim jej mówiła i Desiree zawsze znała szczegóły dotyczące ich życia rodzinnego. Pewnie tym razem o czymś zapomniała. Virgil, starszy brat Wyatta, mieszkał w Kalifornii i bardzo rzadko przyjeżdżał do rodzinnego domu w Arizonie.
- Co się stało?
- Chyba coś poważnego. Virgil zadzwonił rano i powiedział, że pakuje manatki i wraca na dobre.
- To ci nowina! A do tego mamy weekend.
- O to właśnie chodzi, Ray.
Caro nazwała ją zdrobnieniem, jakiego zawsze używał ich ojciec. Ray, promyczek słońca.
- Wszystkie loty miejscowe są zarezerwowane z powodu jakiegoś turnieju golfowego i nie można się dostać do Tucson samolotem. Nie można nawet wynająć samochodu, a Virgil nie chce jechać autobusem, bo mały jest chory.
- Biedne dziecko.
- Mógłby oczywiście wziąć taksówkę, ale to bardzo drogo, dlatego pomyślałam, że skoro ty i tak do nas jedziesz, możesz wstąpić po drodze na lotnisko i ich zabrać. Przepraszam, że zmieniam ci plany w ostatniej chwili, ale nie mam wyjścia. Dla nas stąd to kawał drogi.
Z Tucson do Phoenix trzeba było jechać cztery godziny, co w obie strony wynosiło osiem, nie licząc czekania na lotnisku.
- W porządku, siostrzyczko, pojadę po nich. Czy Virgil ma jeszcze do was dzwonić?
- Tak.
- Powiedz mu, że będę czekała na dworze.
- Nie byłoby lepiej, żebyś weszła do środka i odszukała ich w hali przylotów?
- Pewnie byłoby lepiej, ale jest ze mną Oscar. Oscar, brązowy jamnik, był bardzo posłuszny, ale nie
chciała go zostawiać samego w samochodzie. Panował potworny upał i nawet gdyby opuściła szyby w oknach, pies bardzo by się zmęczył. A na lotnisko Oscar miał wstęp jedynie ze specjalnym biletem dla czworonogów.
- Zresztą wolę nie wychodzić z samochodu, mogą za mną jeździć.
W głosie Caro zabrzmiał niepokój:
- Racja, nie pomyślałam o tym maniaku! Desiree, bardzo cię proszę, poproś policję o ochronę, niech ci dadzą eskortę. Przyrzeknij, że do nich zadzwonisz.
Jeśli tak można powiedzieć, prawo i praworządność były w rodzinie Hartlanów na porządku dziennym. Ich matka była sędziną, ojciec - wysokim funkcjonariuszem policji. Desiree, zanim poszła na prawo, skończyła akademię policyjną, a Caro zrobiła doktorat z kryminologii.
A teraz drżała ze strachu o swą młodszą siostrę. Desiree zwykle lekceważyła jej obawy, lecz tym razem było inaczej. Sprawa stała się poważniejsza.
Desiree Hartlan, adeptka akademii policyjnej, prawniczka zatrudniona w biurze prokuratora okręgowego, miała ostatnio „kłopoty". Zaczęły się one w chwili, kiedy zgwałcono jej przyjaciółkę. Desiree osobiście prowadziła śledztwo i spowodowała aresztowanie Alberta Jondella, człowieka, który pobił i zgwałcił jej sąsiadkę. To ona właśnie znalazła zmaltretowaną Lindę Elby w jej własnej sypialni.
Arizona nadal należała do grapy tych stanów, gdzie mężczyźni szanują kobiety i dbają o ich bezpieczeństwo - opinia publiczna została więc zbulwersowana. Gwałty dotychczas zdarzały się przecież tylko w innych stanach, w Nowym Jorku, na przykład, albo w Kalifornii, ale nie w Arizonie...
Tu zawsze panował spokój.
Sprawa przybrała dla podejrzanego zły obrót, a próbki jego włosów znalezione za paznokciami Lindy stanowiły zdaje się wystarczający dowód, żeby go skazać na długie lata więzienia. Jednak dzięki drogiemu i zręcznemu adwokatowi oraz pewnym drobnym niedopatrzeniom podczas śledztwa Jondell został zwolniony i do rozprawy w ogóle nie doszło.
Prasa zaczęła się rozpisywać na temat „fatalnego stanu amerykańskiego sądownictwa", rodzina Lindy pogrążyła się w bezsilnej rozpaczy, a Desiree... stanęła do walki.
Za wszelką cenę postanowiła nie dopuścić do tego, aby winny uszedł sprawiedliwości. Wbrew wszelkim regułom obowiązującym ją jako byłą policjantkę i adwokata zatrudnionego w biurze okręgowego prokuratora, łamiąc zasadę tajności śledztwa, zrobiła rzecz bezprecedensową: zwołała konferencję prasową i wobec zebranych dziennikarzy ujawniła wyniki testów DNA. Na domiar złego rozdała obecnym kserokopie ekspertyz medycznych.
Wybuchł skandal, a wokół Lindy i Desiree zaroiło się od reporterów brukowców.
Desiree oświadczyła, że rozmowa ze „szmatławcami" jej nie interesuje i nie ma nic do powiedzenia.
Linda nie wytrzymała psychicznie ataku dziennikarzy oraz kamer i załamała się; rodzice postanowili wywieźć ją z miasta na długie wakacje, ale nie zdążyli. W dzień wyjazdu znaleźli córkę zamkniętą w szafie: Linda leżała skulona w pozycji embriona i ssała palec. Odwieziono ją do zamkniętego szpitala psychiatrycznego na długotrwałą kurację. Zniknięcie głównej bohaterki podsyciło tylko zażartość brukowców.
Wtedy do akcji włączyła się pani Jondell, żona gwałciciela. Oświadczywszy, że cała historia skompromitowała dobre imię jej rodziny, złożyła skargę przeciwko prokuraturze okręgowej. Ta natychmiast odcięła się od Desiree, oskarżając ją o „zachowanie niegodne funkcjonariusza państwowego". Energiczna pani Jondell skorzystała z okazji i założyła przeciwko niej sprawę. Desiree została zmuszona do dymisji. Przewidywała to i już wcześniej opróżniła swe biurko z papierów; od początku wiedziała, że będzie musiała ponieść konsekwencje tego, co zrobiła, i była na to przygotowana.
Sprawa jednak na tym się nie skończyła. Pani Jondell zwróciła się do Stowarzyszenia Prawników Stanu Arizona z prośbą o wydanie zakazu wykonywania zawodu przez panią Hartlan.
W tym samym czasie gwałciciel, początkowo zwolniony z pracy, dzięki zabiegom swego adwokata powrócił na dawne stanowisko; jego współpracownicy zbuntowali się jednak i zmusili go do odejścia. Miał teraz więcej czasu, żeby u boku żony całkowicie poświęcić się walce z prokuraturą okręgową.
Prasa szalała, sprawa obrastała w nowe fakty i wkrótce zyskała miano „pojedynku prawnika z podejrzanym".
Desiree Hartlan w wieku trzydziestu pięciu lat stała się kobietą bez zawodu i głównym celem najbardziej absurdalnych ataków. Albert Jondell natomiast, ewidentny gwałciciel i maniak seksualny, prowadził otwartą walkę z wymiarem sprawiedliwości. Wszystko to zakrawało na farsę, ale pewne jej elementy wskazywały na to, że Desiree grozi zupełnie realne niebezpieczeństwo.
Caro od pewnego czasu była tym poważnie zaniepokojona i raz po raz dawała temu wyraz.
Desiree próbowała natomiast sprawę bagatelizować.
- Nie przesadzaj, przecież sama jestem gliną, dam sobie radę. Nie muszę wzywać policji; te pismaki przecież mnie nie zabiją.
- Gdyby chodziło tylko o tych pismaków... Jest przecież jeszcze ten facet.
- Caro, on nigdy się nie ośmieli. Nie jest taki głupi, nie będzie chciał sobie zaszkodzić, a z reporterami sobie poradzę.
- Mam nadzieję, że przynajmniej u nas na farmie zostawią cię w spokoju.
- Na pewno. Nie potrzebujemy kamer. Virgil i Travis też chyba nie, dość ich mieli u siebie w Kalifornii. Szkoda, że Travis się rozchorował. Żeby tylko nie zaraził twojej małej.
- Cat jest na to zbyt ruchliwa, żaden zarazek jej nie dogoni. - W głosie Caro zadźwięczał śmiech. - O nas się nie martw, lepiej pomyśl o sobie.
- Dlatego właśnie nie zamierzam wysiadać z samochodu.
- Przyrzeknij, że będziesz ostrożna.
- Słowo. Mam przy sobie telefon. Będę sobie jeździć dokoła lotniska i złapię ich w locie. Caro?
- Tak?
- Koniecznie schowaj dla mnie deser. Może być ciasto, ale najlepiej coś z kremem, na przykład czekoladowym.
- Cześć, łakomczuchu, pa, pa.
Tak sobie rozmawiały późnym wieczorem, a następnego dnia o świcie Desiree wyprowadziła się z dotychczasowego mieszkania na dobre, z walizą i psem u nogi. Uprzednio umieściła już meble w przechowalni, żeby móc je zabrać, gdy wszystko się ułoży i wynajmie sobie coś w Tombstone.
Na razie wszystko jakoś się układało.
Teraz pozostaje tylko znaleźć Virgila i jego syna. Oscar szczeknął i Desiree pogłaskała brązowy łebek psa.
- Przepraszam, ale teraz nie mogę ci dać pić. Wiem, że jest gorąco i nawet klimatyzacja niewiele pomaga.
Zwolniła i rozejrzała się, wzrokiem szukając Virgila i wycelowanych w samochód kamer. Najgorsze są te miniaturowe aparaty używane przez paparazzich..
- Nareszcie!
Wyłowiła z tłumu wysokiego mężczyznę i zahamowała. Virgil na szczęście był bardzo podobny do Wyatta: ten sam wzrost, te same ciemnoblond włosy, niebieskie oczy. W przeciwieństwie do brata był bardzo elegancko ubrany; na ramieniu miał torbę podróżną, na rękach trzymał śpiącego chłopca.
Desiree zatrąbiła, lecz Virgil nie spojrzał w jej stronę. Przebiła się z trudem przez tłoczące się przed portem lotniczym samochody.
- Virgil! Virgil! Tutaj!
Teraz ją zauważył i szybkim krokiem ruszył w jej stronę. Otworzyła drzwiczki i wzięła od niego bagaż, obrzucając spojrzeniem uśpionego chłopca. Travis miał dopiero dziesięć lat, ale widać było, że jest bardzo wysoki, a jego adidasy są prawie tej samej wielkości co włoskie buty jego ojca.
- Witaj, Virgil. Jak tam podróż? Pocałowali się na powitanie.
- Mieliśmy lekkie opóźnienie, a potem nie poznałem twojego nowego samochodu.
- Taki nowy to on już nie jest. Po prostu dawno się nie widzieliśmy.
Samochód miał już trzy lata i na szczęście zdążyła go spłacić. Otworzyła tylne drzwi i pomogła Virgilowi ułożyć Travisa.
- Spotykamy się tylko na rodzinnych uroczystościach. Śluby, święta, i tak dalej.
- I lotniska. Bardzo dziękuję, że po nas wyjechałaś. Nie miałem ochoty na niebotycznie drogą, ale za to śmierdzącą papierosami taksówkę.
- Nie dziękuj, jesteśmy przecież rodziną.
Caro uwielbiała szwagra, a Wyatt i Morgan bardzo lubili jej siostrę, Desiree; ona też żywiła do Virgila sympatię. Mężczyźni z rodziny Bodine'ów dawali się lubić, a Virgil poza tym jest szwagrem jej siostry.
- Oscar, zrób miejsce! - poleciła psu.
- Cześć, Oscar. - Virgil pogłaskał jamnika. - Bardzo urosłeś.
- Nic nie mów, to miała być miniaturka, tak mi mówili w sklepie, a potem... Sam widzisz, co z niego wyrosło. - Desiree obrzuciła wzrokiem swego ulubieńca. - No tak, jest istotnie dość spory. Ale nie tylko on urósł. Travis jest ogromny. Nie poznałabym go; na fotografii wyglądał zupełnie inaczej.
- To dlatego, że teraz się nie uśmiecha.
- Caro mi powiedziała, że trochę choruje. Mam nadzieję, że to nie grypa. Oscar, chodź do mnie, pozwól im się usadowić.
Pies wskoczył i ulokował się obok niej, a Virgil wygodniej ułożył syna.
- Po prostu koledzy od surfingu urządzili mu pożegnalny wieczór i trochę zabalował.
- Późno poszedł spać, tak? Virgil kiwnął głową.
- Chorował w samolocie, strasznie rzucało nad górami. Zwykle dobrze znosi podróże, ale tym razem miał w sobie za dużo pożegnalnych ciastek i hot dogów. Zresztą większość pasażerów źle się czuła.
- Biedne dziecko.
Zobaczyła, jak Virgil troskliwie zapina pasy wokół śpiącego chłopca i potrząsnęła głową.
- Mam nadzieję, że podróż samochodem źle mu się nie przysłuży. Zdejmij mu buty.
- Wszystko będzie dobrze. Świeże powietrze i domowe jedzenie postawią go na nogi.
Desiree przeniosła spojrzenie na jamnika.
- Oscar, wracaj na swoje miejsce. Będziesz jechał z tyłu, zaraz masz się położyć na podłodze.
Pies wskoczył na siedzenie obok śpiącego chłopca i przytulił się do niego.
- Na podłogę, powiedziałam.
- Zostaw go. - Virgil machnął ręką. - Ostatnim razem świetnie się bawili, a twój pies ma dobrą pamięć.
W kilka minut później włączyli się do ruchu. Desiree raz po raz zerkała w lusterko.
- Jakiś problem?
On jest zupełnie jak bracia, pomyślała. Nic się przed nim nie ukryje, wszystko zauważy.
- Nie - odpowiedziała. - Po prostu patrzę, czy nie węszy za nami jakiś dziennikarz.
- Odkąd opuściłem Hollywood, nic mi nie grozi. Musi im chodzić o ciebie.
Virgil oczywiście wie o wszystkim...
- Jak widzę, znasz mój... przypadek.
- Coś mi się obiło o uszy.
Usiadł wygodniej, próbując jakoś ułożyć swe długie nogi.
- Jak się czuje twoja przyjaciółka?
- Niedobrze.
Nie była w stanie pojąć, jak ktoś mógł wpaść w furię tylko dlatego, że Linda zajęła mu "jego" miejsce na parkingu przed sklepem, pojechać za nią do domu, włamać się do mieszkania, skatować, a potem zgwałcić.
To wszystko jest jakieś chore, cały świat jest chory. I biedna Linda...
- To jeszcze potrwa, zanim wróci do siebie. Virgil zacisnął usta.
- To straszna sprawa.
Odetchnęła z ulgą. On przynajmniej boleśnie nie wzdycha i nie wywraca oczami.
- A ty? Zamrugała oczami.
- Co ja?
- Straciłaś przecież pracę. Uśmiechnęła się.
- Że nie wspomnę o mojej twarzowej todze.
Po raz ostatni zerknęła w lusterko i nie zauważywszy nic podejrzanego, energicznie wjechała na autostradę.
- Czytałem, że Jondell żąda, żeby ci odebrali prawo wykonywania zawodu.
- Tak mówią.
- A co ty mówisz?
- Nie zależy mi zbytnio na prawie do wykonywania zawodu, skoro muszę łamać prawo, żeby dochodzić sprawiedliwości.
Skrzywił się lekko.
- Nie zapominaj, że złamałaś zasadę tajności śledztwa, ujawniłaś dokumenty i wykorzystałaś media dla swoich własnych celów, w efekcie pozbawiając człowieka pracy i niszcząc jego opinię.
Tym razem ją zaskoczył.
- Według ciebie postąpiłam źle?
- Osobiście jestem w stanie zrozumieć powody takiego zachowania, co nie znaczy, że go nie potępiam. W każdym stanie panują określone prawa. Lincz przeszedł do historii, nie jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Powinnaś była postąpić inaczej.
- Wiesz co? - Jej głos był teraz schrypnięty i obcy. - Masz rację, powinnam była postąpić zupełnie inaczej. Trzeba było po prostu zastrzelić tego bydlaka zamiast się bawić w konferencje prasowe.
Uśpiony dotąd chłopiec drgnął i otworzył oczy.
- Tatusiu... - szepnął niespokojnie. Virgil leciutko go pogłaskał.
- Wszystko w porządku, Travis. Śpij, synku, śpij.
Dziecko znowu zasnęło; Virgil wrócił do przerwanej rozmowy.
- Myślę, że jednak nie wszyscy podzielają twój punkt widzenia.
- Podzieliliby, gdyby chodziło o ich dziecko albo matkę, siostrę czy przyjaciółkę.
Desiree odchrząknęła; najwyższy czas zmienić temat. Próbowała nie dopuścić do siebie myśli o tym, czy Linda kiedykolwiek będzie w stanie normalnie żyć.
Czekająca ich wspólna podróż wydała jej się nagle o wiele za długa; szkoda, że nie można jej odbyć helikopterem...
Pomyślała o eleganckim ubraniu Virgila, o jego włoskich butach, jedwabnej koszuli, drogim krawacie. Virgil jest po prostu inny i trzeba się z tym pogodzić. Postanowiła załatwić sprawę polubownie.
- Twój brat jest mężem mojej siostry - powiedziała już łagodniejszym tonem - bardzo go lubię i lubię też ciebie, dlatego bardzo cię proszę, oszczędź mi rozmowy w stylu kalifornijskim. My tu nie chodzimy do psychoanalityków, załatwiamy nasze sprawy inaczej.
- Jak wiesz, ja jestem właśnie stąd, nie z Kalifornii.
- Nie wyglądasz na to.
I to dosłownie, dodała w duchu. Nikt tutaj nie włożyłby marynarki i jedwabnej koszuli. W Arizonie nosi się przewiewne płótno, łatwe do uprania i praktyczne.
- Ale jestem, w głębi ducha.
Powiedział to z naciskiem i na chwilę zapadła cisza.
- W każdym razie wolałabym, żebyś mi nie prawił kazań - odezwała się wreszcie Desiree. - Przez ostatnie dwa tygodnie nasłuchałam się tyle, że starczy mi do końca życia.
Włączyła magnetofon i zaraz ściszyła dźwięk, żeby nie obudzić Travisa.
- Przepraszam, miałem ciężki dzień. Wiem, że nie jestem cierpliwym pasażerem - rzekł z uśmiechem.
- Ja też nie grzeszę cierpliwością.
Miał zupełnie nieprawdopodobny uśmiech. Kiedy tak się uśmiecha, pomyślała Desiree, można dla niego zrobić wszystko. Nawet przestać się kłócić.
- Niedługo będziemy w domu - powiedziała i też się uśmiechnęła.
- O, Boże, nie mogę się już doczekać. - Virgil rozpiął marynarkę i rozluźnił krawat. Potem zdjął marynarkę i troskliwie otulił nią Travisa.
- Uważaj na psią sierść - ostrzegła go Desiree.
- Mam dość tego eleganckiego ubrania. Jak tylko dojedziemy, natychmiast przebieram się w dżinsy. Ty też?
Desiree zgasiła magnetofon i włączyła radio.
- Chyba nie, czeka mnie raczej mundur.
- Jaki mundur? - W głosie Virgila zabrzmiało zdumienie.
- Przestałam co prawda być prawnikiem, ale stale jeszcze mogę być gliną.
- Chyba jesteś troszeczkę za... stara, żeby zaczynać wszystko od początku.
Inna kobieta pewnie poczułaby się urażona jego uwagą, ale Desiree nie takie rzeczy już słyszała; była na nie uodporniona.
- Skończyłam trzydzieści pięć lat i nikt nie mówi, że mam zamiar wszystko zaczynać od początku. Chcę jednym susem znaleźć się na szczycie.
- Na jakim szczycie?
- Masz przed sobą przyszłego szeryfa miasta Tombstone we własnej osobie.
- Szeryfa? Ty masz zamiar być szeryfem?
- Owszem.
Rzuciła mu w lusterku szybkie spojrzenie. Ciekawe, co go tak zdumiało. Jego następne słowa trochę rzecz wyjaśniły.
- Ile lat temu skończyłaś szkołę policyjną?
- Dość dawno.
- A jeśli wolno wiedzieć, jak długo pracowałaś jako policjantka, zanim zaczęłaś studiować prawo?
- Prawie rok.
- Prawie... rok? - Virgil ze zdumienia ledwo wymawiał słowa. - To o wiele za krótko. Brakuje ci doświadczenia, żeby być szeryfem.
Desiree podskoczyła.
- Mam wystarczająco duże doświadczenie w obcowaniu z przestępcami, skończyłam prawo, wiele lat pracowałam w biurze prokuratora okręgowego. Sądzę, że to wystarczy.
- Wystarczyłoby, żeby prawem manipulować, ale w Tombstone ci na to nie pozwolą.
- Pozwól sobie przypomnieć, że w Tombstone szeryfa się wybiera. Decydują wyborcy, mieszkańcy miasta. Złożyłam odpowiednie papiery, a twój brat pozwolił, żebym jako adres podała wasze ranczo. Teraz oficjalnie Silver Dollar jest moim miejscem zamieszkania. Spełniłam wszystkie warunki i zgłosiłam swoją kandydaturę w najbliższych wyborach.
Virgil nieco się uspokoił.
- W Tombstone szeryfami byli zawsze Bodine'owie. Tak było, odkąd ja jako pierwszy wygrałem wybory dwadzieścia lat temu.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że kobieta nie może wygrać tych wyborów? - zapytała go Desiree, cedząc słowa.
- Tego nie powiedziałem, uważam tylko, że nie wygrasz z żadnym z Bodine'ów. Tym razem chodzi konkretnie o Wyatta.
- A kto ci powiedział, że Wyatt staje do wyborów?
- A nie?
- Nie.
- Nie wierzę.
- Będziesz musiał uwierzyć. Wyatt nie ubiega się o drugą kadencję.
- Dlaczego? Desiree zawahała się.
- Z powodów... osobistych. Virgil pochylił się do przodu.
- Dlaczego nic mi nie powiedział? Przecież bym mu pomógł!
- Powiedział, że sam masz wystarczająco dużo problemów, z Travisem i w ogóle.
- Nie mówił nic więcej?
- Wspomniał tylko, że twój syn ma jakieś kłopoty adaptacyjne, to wszystko.
- Tak... Owszem, miał.
Widać było wyraźnie, że Virgil nie zamierza rozwijać tego tematu.
- Wyatt po prostu nie chciał zawracać ci głowy.
- Tak, to do niego podobne. Gdybym wiedział, natychmiast bym przyleciał. Co on przede mną ukrywa?
Desiree nie od razu odpowiedziała. Ona i Caro, podobnie jak bracia Bodine'owie, miały swoje sekrety. Tym razem jednak poczuła się zwolniona z obowiązku zachowania tajemnicy. Virgil i tak zaraz po przyjeździe natychmiast zapyta, dlaczego jego brat nie chce dłużej być szeryfem.
- Caro znowu jest w ciąży.
- Co takiego? Przecież niedawno z nim rozmawiałem i nie pisnął słowa!
- To jeszcze nie wszystko. Znowu są problemy z utrzymaniem ciąży.
Nie musiała dodawać nic więcej. Pięć lat temu nagły krwotok omal co nie pozbawił życia Caro i jej małej córeczki, Catherine. Dziecko urodziło się miesiąc przed terminem i Wyatt musiał na rok przerwać pracę, żeby zająć się żoną i małą. Morgan, najmłodszy z braci, przejął wtedy jego służbowe obowiązki. Wszystko wskazywało na to, że sytuacja się powtórzy.
- Wyatt mówił mi, że Caro nie powinna więcej mieć dzieci. Myślałem, że postanowili posłuchać lekarzy.
Milczenie Desiree było bardzo wymowne.
- To znaczy, że ona...
- Caro nie chciała o niczym słyszeć, Wyatt nie mógł jej przekonać. Postanowiła, że donosi to dziecko, mimo że lekarz uprzedzał ją o możliwości poronienia.
Nie powiedziała, że lekarz stanowczo ostrzegł Caro przed kolejnym zajściem w ciążę. Ryzyko było zbyt duże; mogła chęć posiadania drugiego dziecka przypłacić życiem.
- Bardzo mi przykro, nie wiedziałem, że to tak jest.
- Prędzej czy później dowiedziałbyś się o wszystkim od Wyatta. Powiedziałam ci to, bo pytałeś, dlaczego zrezygnował z kandydowania. W takiej sytuacji postanowiłam zająć jego miejsce. Jeszcze zanim straciłam pracę, chciałam opuścić Phoenix i przenieść się na jakiś czas na ranczo, żeby pomóc siostrze. Potem straciłam pracę, a Wyatt powiedział, że rezygnuje.
- Może to ja powinienem go zastąpić...
- Ty? Przecież ja jestem na miejscu.
- A kto pomoże twojej siostrze?
- Mama zamierzała przyjechać na jakiś czas, ale zatrzymują ją sądowe obowiązki. Zresztą i tak nie zostałaby tutaj na dłużej. Wymyślę coś, przecież nie zostawię Caro bez pomocy.
- Najlepiej byłoby, gdybyś nie wygrała tych wyborów. Jest jeszcze Morgan, on byłby najlepszym następcą Wyatta.
Desiree wyprzedziła ciężarówkę wyładowaną bawełną i dopiero po chwili odpowiedziała:
- Morgan się nie zgodzi. Mają z Jasenthą zbyt dużo pracy w rezerwacie dla nietoperzy.
Stara kopalnia srebra należąca do posiadłości Silver Dollar była ślubnym prezentem Morgana dla Jasenthy Cliffwalker. Jasentha, zapalona ekolożka, urządziła w jaskiniach Silver Dollar rezerwat, w którym żyły nietoperze i rzadkie gatunki nocnego ptactwa. Obecnie park był częściowo otwarty dla publiczności; Morgan z kilkoma strażnikami czuwał nad jego bezpieczeństwem.
- Można by kogoś zaangażować do rezerwatu...
- Kogo? To bardzo odpowiedzialna praca, na tym trzeba się znać, nie można zatrudnić byle kogo. A w okolicy nie ma tak znowu wielu specjalistów od nietoperzy. Morgan długo się tego uczył. Zresztą Jasentha również spodziewa się dziecka.
- Wiem, ale u niej wszystko, jak słyszałem, jest w porządku.
- Czuje się doskonale, ale to już ósmy miesiąc.
- Co takiego? Ósmy miesiąc? Naprawdę nie był na bieżąco.
- Morgan przez pewien czas będzie się musiał sam zająć rezerwatem, ze swoimi ludźmi, oczywiście.
- Chyba rzeczywiście nie będzie miał głowy do niczego innego - mruknął Virgil. - Że też Wyatt nic mi nie powiedział! A co z Jamiem?
- Z kim?
- Z Jamiem. Był zastępcą szeryfa, kiedy Morgan odszedł, żeby pracować z Jasentha w rezerwacie.
- Nic o nim nie wiem. Caro wzięła moje papiery i złożyła je gdzie trzeba. Powiedziała, że wszystko jest w porządku i zostały przyjęte. Jestem oficjalnie kandydatem. - Desiree uśmiechnęła się lekko. - Jednym słowem, rozpoczęłam kampanię przedwyborczą. Sprzedałam mieszkanie w Phoenix, umieściłam meble w przechowalni, jestem gotowa do nowej pracy. Mogę w każdej chwili zostać szeryfem Tombstone.
- Nie tak szybko, panno Hartlan, ja też zamierzam nim zostać.
- Bardzo mi przykro, ale termin składania podań już minął.
- Jakoś dam sobie radę. Jestem stałym mieszkańcem Tombstone, wyjechałem stąd jedynie tymczasowo, tutaj mam dom i tu płacę podatki. Chyba przyjmą moje papiery trochę po terminie? Tombstone potrzebuje doświadczonego szeryfa.
Spoważniał, jego wzrok stał się ostry i przenikliwy.
- A zatem masz teraz poważnego konkurenta, Desiree - dodał. - Mnie.
Rozdział 2
Na ranczu Silver Dollar, którego nazwa była pozostałością po dawnych kopalniach srebra, panowała cisza i spokój. Nakarmione klacze i ogiery stały w zamkniętych boksach stajni; ucichła wszelka krzątanina i pracownicy farmy rozjechali się na noc do domów. Nietoperze opuściły jaskinie i nieczynne korytarze kopalni, udając się na nocne łowy.
Wszystkie żywe istoty zażywały odpoczynku, rozkoszując się chłodem wieczoru po upalnym dniu.
Wszystkie z wyjątkiem Desiree Hartlan. Po krótkiej rozmowie z siostrą i braćmi Bodine'ami, udała się do przygotowanego dla niej pokoju. Caro poszła razem z nią.
- To nie do wiary - powtórzyła Desiree, zaczynając się rozpakowywać. - Virgil też chce kandydować. Myślałam, że jako jedyny kandydat mam tę posadę w kieszeni.
- Wygląda na to, że czekają nas prawdziwe wybory.
- Caro przygryzła wargi. - Nie myślałam, że Virgil kiedykolwiek tu wróci, nic na to nie wskazywało. Wyatt też był zaskoczony.
- A co dopiero ja! Jedziemy sobie, ja mu opowiadam o moich planach, a on nagle wyjeżdża z tym, że on też by chętnie został tutejszym szeryfem. Zupełnie jakby postanowił tak tylko dlatego, żeby mi pokazać, że jest lepszy.
Caro siedziała na łóżku z podwiniętymi nogami. Teraz w zamyśleniu skinęła głową.
- Tak, nie spodziewałam się tego. Podjął tę decyzję zupełnie niespodziewanie.
- Łagodnie powiedziane... Szkoda, że nie trzymałam języka za zębami.
- I tak by się dowiedział. Virgil pewnie postanowił naprawdę zostać tu na zawsze i po prostu szuka pracy. Nie powinnaś brać tego do siebie, jego decyzja nie jest skierowana przeciwko tobie.
- Myślisz, że mówił serio i rzeczywiście weźmie udział w wyborach?
Caro pokręciła głową.
- Oni wszyscy trzej są nieprzewidywalni, ale niesłychanie konsekwentni. Jak raz coś postanowią, nie zrezygnują, choćby się paliło.
- Ale przecież termin składania wniosków już minął!
- Chyba tak, ale Virgil może zgłosić swoją kandydaturę w trakcie trwania kampanii.
- Tak czy owak, przestaję być jedynym kandydatem i moja sytuacja znacznie się pogarsza.
- Obawiam się, że tak, chyba że Virgil postanowi wrócić do Kalifornii. Jeśli stanie do wyborów, a pewnie tak zrobi, wszystko znacznie się skomplikuje. Ich rodzina jest tutaj bardzo popularna. A do tego... Desiree jęknęła.
- Mów, jestem przygotowana na najgorsze.
- Chodzi o to, że Wyatt oczywiście na niego zagłosuje, już tak powiedział. Jasentha zresztą też.
- Tak szybko się zdecydowała? W ciągu jednego wieczoru wszystko się odwróciło do góry nogami? A co na to Morgan?
- Morgan w nocy pracuje, a w dzień śpi, więc jeszcze go nie widziałam. Trudno przewidzieć, co postanowi.
- Domyślam się. Zrobi to, co wszyscy Bodine'owie. Zagłosuje na najstarszego brata.
Caro ześliznęła się z łóżka i zaczęła pomagać siostrze w układaniu rzeczy w szafach.
- Dzięki... O, nie! Nie zgadzam się! - Desiree odsunęła ją tak energicznie, że Oscar podskoczył i niespokojnie zaczął węszyć dokoła. - Masz natychmiast usiąść i nie ruszać się. Nie wolno ci się męczyć. Jak mnie nie posłuchasz, zawołam Wyatta.
- Nie znoszę być bezużyteczna.
- Twoim jedynym obowiązkiem jest oszczędzać się. Wyglądasz bardzo niedobrze.
Caro dopiero od dwóch miesięcy była w ciąży, ale już wyglądała bardzo mizernie. Jej bladość podkreślały dodatkowo ciemne włosy okalające twarz i duże, podkrążone, czarne oczy. Mimo że nie jeździła do pracy i cały czas przebywała w domu, wyglądała na wyczerpaną.
- Dziękuję za komplement, spójrz lepiej na siebie.
- Ja całą noc się pakowałam i sprzątałam mieszkanie, więc jestem usprawiedliwiona.
Desiree przejrzała się w lusterku i krytycznym spojrzeniem obrzuciła fryzurę; kosmyki jasnych włosów opadały jej na czoło, jasne loczki sterczały po bokach. Warto by wyrównać włosy i nadać sobie nieco poważniejszy wygląd.
- Rzeczywiście, mogłabym się podstrzyc.
- Nie chodzi mi o włosy. Masz podkrążone oczy. Desiree znowu zerknęła na siebie. Siostra miała rację.
- Bardzo późno położyłam się spać, to dlatego. Caro nie spuszczała z niej podejrzliwego spojrzenia.
- Co tak patrzysz? Powiedziałam, że pół nocy się pakowałam, nie martw się o mnie. Myśl tylko o sobie i o dziecku.
- Nie mogę zapomnieć o tym strasznym facecie, tym gwałcicielu...
- Siedzi sobie spokojnie w domu u boku swojej żonki, niech Bóg ją ma w swojej opiece. Powiedz lepiej, jak ty się czujesz? Co powiedział lekarz?
- Nic specjalnego. Na pewno nie urodzę tego dziecka przed czasem, jak biednej Cat.
- To ty jesteś biedna, nie Cat. - Desiree szybko pocałowała blady policzek siostry. - Ale ja ci pomogę, nic się nie martw.
A jak Virgil wygra wybory, to tym bardziej będę miała mnóstwo wolnego czasu.
- Możemy sobie kiedyś pojechać do miasta i kupić coś dla dziecka, chcesz? To by cię rozerwało.
- Poczekajmy na wynik kampanii. Nie zapominaj, że kiedy siedzę w domu, też mogę się na coś przydać. Mogę odbierać telefony albo przygotowywać karty do głosowania, jeśli lekarz mi pozwoli. Przestałam pracować pięć tygodni temu i po prostu konam z nudów.
- Doskonale.
Desiree podała siostrze kolorową koszulkę.
- To dla ciebie, a jak się dobrze sprawisz, dostaniesz drugą.
Drzwi się uchyliły i do pokoju weszła Jasentha; była w bardzo widocznej ciąży.
- Czy można? Przyniosłam ci ręczniki.
Desiree chciała je wziąć, ale Jasentha przecząco pokręciła głową.
- Sama je powieszę w gościnnej łazience. Morgan prosił, żeby ci powiedzieć, że za piętnaście minut jest kolacja.
- Dziękuję, zaraz schodzę.
Jasentha mimo wielkiego brzucha wycofała się z gracją, jaka zwykle cechowała jej ruchy. Caro śledziła ją wzrokiem.
- Tak bardzo jej zazdroszczę. Wygląda o wiele lepiej w ósmym miesiącu niż ja w drugim. Do tego stale pracuje, a ja nie jestem w stanie nawet posprzątać własnego pokoju.
Desiree objęła ją i przytuliła.
- To straszne! Masz cudownego męża, udaną córkę, spodziewasz się drugiego dziecka, a lekarz nie pozwala ci sprzątać! To naprawdę straszne. Masz bardzo ciężkie życie, moja droga, i nie pojmuję, jak możesz to wszystko wytrzymać.
Parsknęła śmiechem i zaraz spoważniała, widząc wyraz twarzy siostry.
- Trochę mi słabo, chyba się położę - powiedziała cichym głosem Caro.
- Połóż się na kilka minut, a ja szybko wezmę prysznic i spotkamy się w jadalni.
- Tylko zejdź szybko.
- Błyskawicznie.
- Tak się cieszę, że tu jesteś...
- A ja dziękuję, że mnie zaprosiłaś. Mam nadzieję, że ci się nie znudzę.
- Nigdy.
Caro uśmiechnęła się i wyszła. Desiree głęboko westchnęła. Ona też ma swoje problemy, ale nie zamierza obciążać nimi siostry. Nawet jeśli jeden z nich mieszka z nimi pod jednym dachem i nazywa się Virgil Bodine.
Desiree szybko zbiegła na dół do jadalni. Była trochę spóźniona, bo zatrzymał ją telefon od matki, która chciała się dowiedzieć, czy szczęśliwie dojechała i co się nowego wydarzyło. Potem musiała uspokoić Oscara, który za nic nie chciał zostać sam w nie znanym pokoju.
- Siedź tu i nigdzie się nie ruszaj.
Pod oknem ujrzała alzackiego owczarka Jasenthy i dwa inne wielkie psy.
- Trezor jest spuszczony, nie możesz tam pójść - powiedziała. - Nie pamiętasz już, jak cię pogonił ostatnim razem?
Oscar bardzo się bał psów na farmie; nawet kiedy szły z Morganem na obchód rezerwatu, obwąchiwał starannie wszystkie kąty, żeby się przekonać, że ich nie ma i nie ryzykować spotkania z Trezorem.
- Zostań, tu jesteś bezpieczny. Oscar szczeknął niespokojnie.
- Musisz się przyzwyczaić, nie mogę cię wszędzie ze sobą zabierać. Dziś robię wyjątek.
Złapała go pod pachy i z wilgotnymi włosami wyskoczyła z pokoju, modląc się w duchu, by zaczęli jeść kolację bez niej.
Oni jednak na nią czekali. Kiedy weszła, wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Cały klan Bodine'ów siedział wokół wielkiego, masywnego stołu; przywitali ją serdecznie i Desiree podziękowała w duchu Bogu, że w świetle świec nie widać, jak się zaczerwieniła.
Na honorowym miejscu siedział Wyatt Earp Bodine. Mimo że nie był najstarszy, jako posiadacz wielkiej stadniny koni był tu najważniejszy. Po prawej stronie stołu siedział Morgan z żoną i Rogelio, rozwiedziony ojciec Jasenthy, dawny pracownik farmy. Miejsce obok Rogelia zajmował szesnastoletni Apacz Ben Kodaseet Cliffwalker, adoptowany przez Rogelia po śmierci syna.
Po lewej stronie siedziała Caro i pięcioletnia Cat Vir - gila posadzono naprzeciwko Wyatta; Travisa przy Cat. On właśnie odezwał się pierwszy:
- Masz włosy jak Shirley Tempie!
- Widać, że urodziłeś się w Hollywood - osadził go Wyatt.
Virgil nie patrzył na syna; nie spuszczał oczu z Desiree. Pomyślała, że wolałaby być taka jak Caro, która nigdy się nie czerwieni.
- Bardzo was przepraszam. - Postawiła Oscara na podłodze. - Zadzwoniła właśnie mama i dlatego się spóźniłam. Musiałam z nią porozmawiać.
- Nic nie szkodzi - powiedział Wyatt i mężczyźni, którzy wstali, kiedy Desiree weszła, z powrotem zajęli swoje miejsca.
Kolacja się rozpoczęła i Desiree natychmiast poczuła się dobrze i swobodnie. Było cudownie siedzieć tak wśród życzliwych, serdecznych ludzi i powoli rozkoszować się posiłkiem, zamiast użerać się z klientami i adwokatami.
Po raz kolejny zdumiało ją podobieństwo łączące braci Bodine'ów. Najstarszy Virgil, średni Wyatt i najmłodszy Morgan byli do siebie podobni jak trzy krople wody. Wszyscy byli wysocy, szczupli, mieli niebieskie oczy i ciemnoblond włosy.
Są tak do siebie podobni, pomyślała, że patrząc na nich, można by pomyśleć, że są bliźniakami. Mają również bardzo podobne głosy i zwłaszcza przez telefon można ich pomylić.
Istniały jednak pewne różnice - bardzo subtelne, lecz istotne. Wyatt, opanowany i zrównoważony, idealnie pasował do wesołej i pogodnej Caro. Morgan, najbardziej bezpośredni i towarzyski z braci, był idealnym partnerem dla powściągliwej, zamyślonej Jasenthy. Łączyła ich wspólna pasja i widać było, że są dla siebie stworzeni.
Virgil nie wysuwał się na pierwszy plan, chował się gdzieś w tle, lecz gdy decydował się ujawnić, działał szybko i skutecznie. Desiree wiedziała, że ktoś taki może być doskonałym sojusznikiem albo bardzo groźnym przeciwnikiem. I to ma być człowiek, z którym przyjdzie jej walczyć...
Na szczęście, wszyscy taktownie omijali temat przyszłych wyborów.
Nie, jednak nie wszyscy, i tylko do czasu.
- Czy to prawda, że pani też chce kandydować na szeryfa? Tak jak tata?
Spojrzała na Travisa i uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Możesz do mnie mówić po imieniu - powiedziała. - Mam na imię Desiree albo Ray, jak wolisz. Tak, zamierzam kandydować na szeryfa.
- Na pewno przegrasz - oświadczył stanowczo chłopiec.
- Nie wiadomo, synku - powiedział Virgil i sięgnął po refritos.
Travis skrzywił się.
- Nie wiedziałem, że lubisz meksykańskie jedzenie. Morgan poszedł w ślady starszego brata.
- Cat, możesz mi podać tortillę?
Dziewczynka spełniła jego prośbę, a potem nachyliła się do Travisa.
- Powiem ci sekret - szepnęła, ale i tak wszyscy ją usłyszeli. - Ciocia Ray nie cierpi swojego imienia.
- Dlaczego?
- Desiree znaczy po francusku utęskniona albo pożądana - wyjaśniła Desiree. - Nie wiem, co moi rodzice sobie myśleli, nadając mi to imię. W każdym razie nie ułatwili mi życia. W pracy miałam z tym tyle kłopotów...
- Ale cię wyrzucili, więc już ich nie masz - wypaliła dziewczynka i zabrała się do jedzenia.
- Catherine! - jęknęli chórem Caro i Wyatt.
Szybko zmieniono temat rozmowy, a gdy kolacja dobiegła końca, większość jej uczestników rozeszła się do siebie. Virgil spojrzał na Desiree.
- Chyba powinnaś poważnie poszukać jakiejś pracy.
- Jakiej? Przecież jestem zawieszona, nie mogę być prawnikiem. Przynajmniej na razie.
- Wiem, ale chyba nie myślisz serio o posadzie szeryfa. Szeryfem będę ja, jak przed laty.
- Nie wiedziałam, że wszyscy tu jesteście tacy bezpośredni, najpierw Cat, teraz ty. Szkoda, że siostra mnie nie uprzedziła.
Desiree próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. Była coraz bardziej zdenerwowana.
- Zawsze możesz być zastępcą szeryfa - odezwał się Morgan. Widać było, że chce ratować sytuację. - Virgil na pewno ci pomoże.
Doceniała jego dobrą wolę, ale nie zamierzała niczego owijać w bawełnę.
- Dziękuję ci, Morgan, ale nie wykluczam, że to ja będę mogła pomóc Virgilowi, proponując mu zastępstwo.
Wyatt wstał i zaczął zbierać serwetki.
- To chyba niemożliwe. Brak ci doświadczenia. Możesz oczywiście kandydować, prawo ci tego nie zabrania, ale nie rób sobie większych nadziei. Tak będzie lepiej.
Virgil pokiwał głową.
- Tutaj nazwisko Bodine bardzo się liczy, kojarzy się z prawem, ze sprawiedliwością. Zawsze tak było i tak już pozostanie.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że rezerwujecie dla siebie funkcję szeryfa? Trochę to dziwnie zabrzmiało, skoro już mówimy o prawie i sprawiedliwości... - Mówiła niewinnym głosem, lecz w jej wzroku była powaga i oskarżenie.
- Nie miałem na myśli korupcji ani żadnych innych nadużyć - żachnął się Virgil. - Zawsze byliśmy szeryfami, bo mieszkańcy Tombstone szanowali nas i głosowali na nas. Nasze nazwisko jest synonimem zaufania. Ludzie wierzą naszej rodzinie. Zawsze byliśmy szeryfami, bo taki był głos ludu.
Desiree uniosła brwi, zacisnęła dłonie na serwetce i odezwała się opanowanym głosem:
- Caro w dalszym ciągu uważa mnie za rodzinę i nawet jeśli wy tak nie myślicie, to...
Zapanowała krępująca cisza. Bracia wymienili spojrzenia.
Desiree popatrzyła na Virgila. Była teraz chłodna i opanowana, jakby się znajdowała na sali sądowej.
- Jeśli chodzi o moje kwalifikacje do tego stanowiska, zadecydują wyborcy. Spotkamy się w czasie kampanii. I mam nadzieję, że wygra najlepsza... osoba.
Starannie złożyła serwetkę i przeniosła wzrok na obecnych.
- A teraz dobranoc, panowie. I... dziękuję.
Wstała i skierowała się w stronę schodów. Szła powoli i dlatego usłyszała jeszcze głos Wyatta:
- Zapomniałem, że to siostra Caro. Hartlanówny takie właśnie są. Będziesz chyba musiał uważać, Virgil.
- Wyatt wie, co mówi - dodał Morgan. - Sam ożenił się z panną Hartlan.
A ona wyszła za Bodine'a, pomyślała Desiree, a ja nigdy nie popełniłabym takiego błędu. Nawet gdybym za to miała zostać szeryfem.
Słońce wzeszło jasne i upalne i widać było, że szybko zamierza się rozprawić z nocnym chłodem. Desiree wstała niemal o świcie. Wybory mają się odbyć za dwa tygodnie i trzeba rozpocząć kampanię.
Był poniedziałek rano, dzieci wróciły do szkoły, Travis miał tam pójść dopiero za kilka dni. Pochwalała ten pomysł, chociaż przewidywała, że poziom mógł być dla niego nieco za niski.
Turyści prawie już opuścili miasto i mogła liczyć tylko na stałych mieszkańców. Plan miała przygotowany: najpierw zajrzy do kilku głównych sklepów, przejdzie się po restauracjach, a potem zajdzie pod szkołę i pogada z czekającymi na dzieci rodzicami. To będzie taki krótki rekonesans. Pokaże się, przedstawi, da się ludziom poznać.
Wszyscy w Tombstone znają rodzinę Bodine'ów: najwyższy czas, żeby poznali kogoś z Hartlanów.
Odwróciła się w stronę lustra i jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem przycięte krótko włosy, po czym poprawiła lekki makijaż. Miała na sobie tradycyjny tutejszy strój: czarne spodnie, marynarkę, białą koszulę i krawat, długie czarne buty.
Nie miała jednak kolta u pasa ani charakterystycznego kapelusza... Wolałaby uzupełnić filmową wersję szeryfa bejsbolową czapką, ale wiedziała, że na razie nie może sobie na to pozwolić. Mieszkańcy Tombstone są tradycjonalistami.
Może być, pomyślała. Potem kupię sobie stetsona, na razie muszę się obejść bez kapelusza...
- Chodź, Oscar, nasi wyborcy czekają! Idziemy! Chwyciła jamnika i wcisnęła mu na długie ciało białą
koszulkę, specjalnie w tym celu zamówioną w Phoenix. Na koszulce wielkimi literami z jednej strony było napisane: „Głosujcie na D. Hartlan", a z drugiej: „D. Hartlan waszym szeryfem".
- Wyglądasz prześlicznie. Szkoda, że zawsze tego nie nosisz.
Oscar daremnie usiłował zrzucić z siebie ubranko, raz po raz z wyrzutem spoglądając na swoją panią.
- Oscar, dla dobra sprawy wytrzymaj, proszę... Desiree założyła psu obrożę i przypięła smycz.
- A teraz ruszamy na podbój świata. Pamiętaj, prawdziwy kandydat ściska dłonie i całuje niemowlęta. W razie czego możesz mi pomagać i w tym, i w tym.
Złapała torbę i kluczyki od samochodu siostry.
- Idziemy.
Pies, pogodzony z losem, zamachał ogonem.
Mimo wczesnej pory restauracje w mieście były otwarte i pełne ludzi. Mieszkańcy Tombstone spożywali śniadanie w drodze do pracy; trzeba było wykorzystać chłód poranka. Potem upał zmusi ich do sjesty, a na ulicach zostaną tylko turyści. Późnym popołudniem miasto znowu ożyje.
Strategia Desiree polegała na tym, by maksymalnie wykorzystać ranne godziny, a następnie, kiedy nastanie upał, schronić się w klimatyzowanych pomieszczeniach redakcyjnych głównego dziennika Tombstone i udzielić kilku wywiadów. Na szczęście, zdecydowała się zgłosić swą kandydaturę na szeryfa, jeszcze zanim straciła pracę. Teraz była dobrze przygotowana i nawet tak nieoczekiwane wydarzenie jak przybycie nowego, groźnego konkurenta, nie mogło zbić jej z tropu. Nieco tylko utrudniło kampanię wyborczą, ale uczyniło ją też bardziej ekscytującą...
Tombstone stało się jej domem, zamieszkała tu i tutaj chce pracować. Zresztą życie jest tu znacznie tańsze niż w Phoenix, a pieniądze się kończyły i nie miała w perspektywie żadnych nowych dochodów. Bardzo lubiła ranczo, a jej obecność w domu siostry miała i tę dobrą stronę, że mogła nad nią czuwać.
Ma wszelkie powody, żeby stawać do wyborów i robić wszystko, żeby je wygrać.
A czasu nie pozostało wiele.
- Najważniejszy jest osobisty kontakt z wyborcami - powiedziała, siadając za kierownicą pojazdu siostry. - Terenowy samochód, pies u boku, uśmiech i ściskanie rączek; I... my to wszystko zrobimy.
Pogłaskała psa po jedwabistym łebku.
- Kiedy Hartlanowie wkraczają do walki, Bodine'owie mogą się schować.
Virgil nie musiał nastawiać budzika. W Silver Dollar jego organizm reagował nieomylnie, tak jakby przed ponad czterdziestu laty nastawiony na życie w Arizonie zachował tę zdolność mimo upływu czasu, spędzanego na podróżach po świecie. Kalifornia, Zurych, Monte Carlo, Rio de Janeiro - nic nie potrafiło zepsuć idealnie funkcjonującego mechanizmu.
Jak dobrze znowu być w domu! Spojrzał w stronę przyległego pokoju, gdzie spał Travis. Przypomniał sobie słowa matki, które wypowiedziała wiele lat temu:
- Zasada pierwsza: dziecka nigdy nie kocha się za bardzo. Zasada druga: śpiącego dziecka nigdy się nie budzi, chyba że musi iść do szkoły albo do kościoła...
Trzeba go zapisać do miejscowej szkoły. Trzeba go zaprowadzić do tutejszego kościoła. Zbudowany w tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim roku protestancki kościół pod wezwaniem świętego Pawła był najstarszym kościołem w Arizonie. W nim wszyscy Bodine'owie brali śluby, chrzcili się i zamawiali msze żałobne.
Virgil przypomniał sobie szok, jakiego doznał na widok kościółka w Los Angeles, przypominającego butik z ciuchami, wciśniętego pomiędzy sklepy i parkingi. Przed kościołem stał automat z coca - colą...
To już nie dla nas, synku, skończyliśmy ż tym. Czas na prawdziwy kościół i prawdziwe życie.
Chłopiec spał spokojnie, tak jakby wszystkie jego problemy nagle gdzieś zniknęły, jakby praca matki, cierpienie z powodu jej nieobecności, bójki z kolegami, brak chęci do nauki, wybryki i kłótnie nagle się skończyły. Tak jakby nigdy nie dopuścił się kradzieży w sklepie, czego zresztą zawsze się wypierał.
Virgil pokrótce streścił braciom przez telefon kłopoty, jakie miał z synem, i dodał co nieco po przyjeździe. Bardzo się o niego bał. Travis przechodził trudny okres. Ojciec zamierzał być przy nim cały czas, ale sprawy przybrały nieoczekiwany obrót: ta szalona siostra Caro postanowiła zostać szeryfem i on nie mógł na to pozwolić.
Wstał, poszedł do pokoju chłopca, delikatnie dotknął jego czoła i posłuchał, jak oddycha. Tak zawsze robiła jego matka i on zawsze też tak robił. Pewnego dnia nie poszedł do szkoły i leżał w łóżku, bo był chory; zdrzemnął się, a kiedy się obudził, matka stała przy nim.
- Co się stało, mamo? - zapytał.
- Nic - odparła. - Słucham, jak oddychasz. Rodzice zawsze tak robią. A teraz śpij dalej.
Virgil co wieczór i każdego ranka wsłuchiwał się w oddech syna; był dla niego raczej matką niż ojcem. Wszyscy trzej bracia byli bardzo podobni do matki i jej rodziny, zwłaszcza do jej ojca. Sara Jo Bodine nazwała synów imionami swego ojca i braci, legendarnych Earpów, sędziów i szeryfów, z których żaden nie pozostawił męskiego potomka. Zwłaszcza Wyatt Bodine był wierną kopią Wyatta Earpa. Earpowie i Bodine'owie byli ludźmi silnymi i prawymi; kochali swoją ziemię, swoje żony i swoje dzieci.
Travis bardzo przypomina matkę, ale jest Bodine'em z krwi i kości, pomyślał Virgil. Jest moim synem, w jego żyłach płynie też krew Earpów.
Jeszcze raz musnął dłonią głowę syna i poszedł do łazienki.
Trzeba przyznać, że Desiree pasuje bardziej do rodziny Bodine'ów niż do Hartlanów. Te jasne włosy, niebieskie oczy... Co oczywiście nic jej nie pomoże.
Virgil wszedł pod prysznic.
Swoją drogą, co za imię... I rzeczywiście, Travis ma rację, jest podobna do Shirley Tempie z tymi jasnymi loczkami i pieskiem w ramionach.
Nie ma nic przeciwko kobietom, zwłaszcza jeśli są ładne, ale „Ray" Hartlan jako szeryf to jednak przesada. Mimo że skończyła to swoje prawo, i tak dalej.
Szeryfem Tombstone nie zostaje się tak łatwo.
Pół godziny później schodził do kuchni na śniadanie. Caro jeszcze spała, Wyatt był w mieście w swoim biurze, reszta rodziny siedziała przy stole.
- Cześć, Morgan, witaj, Jasentho i ty, maleńka. Virgil podniósł siostrzenicę z krzesełka i pocałował ją w policzek.
- Dasz całusa wujkowi?
Cat zachichotała i wysunęła język. Posadził ją z powrotem i przysunął sobie ciężkie, dębowe krzesło.
- Gdzie Travis? - zapytał Morgan.
- Jeszcze śpi.
- Musi odespać podróż...
- Tak. Chciałem was o coś zapytać. Czy możecie się nim dzisiaj zająć? Myślę, że Cat będzie dla niego bardzo odpowiednim towarzystwem.
Morgan skinął głową.
- Nie mam nic przeciwko temu. A co ty na to, Jaz? Jasentha odpowiedziała coś w języku Apaczów, a potem przepraszająco spojrzała na Virgila.
- Powiedziałam, że oczywiście tak.
Bracia trochę znali język Apaczów, tak jak znali hiszpański, ale tylko jeden Morgan mówił nim biegle od dzieciństwa. Poznał Jasenthę, kiedy był małym chłopcem, i tak już razem zostali.
- Zabieramy Cat do miasta zaraz po śniadaniu, a potem Ben odwozi ją z powrotem na lunch. Po południu mała idzie do przedszkola. Caro źle się czuje i powinna mieć spokój. Travis może jechać z nami, miejsce w samochodzie się znajdzie.
- Mamie rano jest trochę niedobrze - poważnie oświadczyła Cat. - W południe nieraz też, ale Travis chyba nie zwymiotuje w jaskini, choć nietoperze bardzo brzydko pachną. - Dziewczynka skrzywiła się wymownie.
- Travis wąchał już niejedno - uspokoił ją Virgil. - Smog w Los Angeles też niezbyt ładnie pachnie.
- Tak czy inaczej, nie możemy zostawić Caro samej z dwojgiem dzieci, chociaż trzeba przyznać, że Cat jest bardzo grzeczna i wie, jak się zachować na farmie i że nie wolno podchodzić do koni.
- A co zrobisz z Travisem? - Morgan zwrócił się do brata. - Chcesz go posłać do tutejszej szkoły czy masz zamiar uczyć go prywatnie, w domu?
- Jak tylko skończą się wybory, zaraz poślę go do normalnej szkoły. W Kalifornii dzieci chodzą do szkoły przez okrągły rok, całe lato miał lekcje.
W południowej Kalifornii, z powodu olbrzymiej liczby mieszkańców, panował dość osobliwy system: szkoły były czynne przez cały rok, a po dwóch miesiącach nauki dzieci miały miesiąc wolnego.
- Bardzo chętnie go z sobą weźmiemy - powiedziała Jasentha - tylko nie wiem, jak on to wytrzyma. Musimy iść do jaskini, zajrzeć do stajni, i tak dalej. Nie jest chyba przyzwyczajony do takich rzeczy.
Morgan zawahał się.
- Wspominałeś, że ma jakieś kłopoty... adaptacyjne.
Nie znam się na dzieciach, wszystko dopiero przede mną, to ty jesteś jego ojcem, ale...
- Masz moje pozwolenie. Rób, co uważasz za stosowne, wiem, że z tobą będzie w dobrych rękach.
- W takim razie dobrze.
Jasentha skinęła głową, przytakując mężowi.
- Bardzo wam obojgu dziękuję. Ściągnijcie go z łóżka jakieś pół godziny przed wyjazdem. Travis ubiera się bardzo szybko, na śniadanie zje kukurydziane płatki z zimnym mlekiem i może iść.
Cat zerwała się z krzesełka.
- To ja do niego lecę! Obudzę go! Przy okazji pocałuję mamusię na dzień dobry!
Morgan natychmiast ją uspokoił.
- Catherine Earp Hartlan - Bodine - powiedział surowo - nie waż się iść na górę.
Cat zerknęła na Jasenthę.
- Ciociu...
- Chodź ze mną, maleńka. Ty tu zostaniesz, Morgan, spokojnie kończcie kawę. Do zobaczenia, Virgil.
Bracia zostali sami. Virgil wrócił do przerwanego śniadania.
- Jesteście idealnie dobrani, Morgan - powiedział po chwili namysłu. - Jasentha bardzo do ciebie pasuje. Widać, że jest wam z sobą dobrze.
- A propos, co słychać u twojej byłej żony?
- May, czyli Tawnee, w dalszym ciągu robi filmy. Nigdy nie zrezygnuje z pracy, zupełnie jak siostra Caro.
Morgan zastygł z kubkiem kawy w dłoni.
- Desiree?
- Przecież ona nie ma kompletnie pojęcia, co to znaczy być szeryfem!
- Chyba nie doceniasz Desiree Hartlan, Virgil.
- Tak czy inaczej, mam wrażenie, że nie należy do rannych ptaszków.
Morgan upił łyk kawy i spojrzał uważnie na brata.
- Mylisz się. Zerwała się o świcie, pożyczyła samochód od siostry i pojechała do miasta. Powiedziała coś w rodzaju: „Kto rano wstaje", i... już jej nie było.
- Szlag by to trafił! - Virgil zerwał się od stołu, energicznym ruchem odsuwając krzesło.
- Dokąd tak pędzisz?
- Do moich wyborców!
- W tym stroju?
- Co masz przeciwko mojemu strojowi?
Virgil popatrzył na swoje włoskie buty, eleganckie białe spodnie i wytworną koszulkę polo.
- Jestem bardzo dobrze ubrany.
- Może gdybyś się wybierał na kawę do jakiegoś lokalu w Los Angeles, ale w Tombstone... Desiree zrobiła lepiej: zostawiła swój samochód w domu, wzięła terenowy wóz siostry i ubrała się jak trzeba.
- Ludzie nie będą głosować na moją koszulę, tylko na mnie. Zresztą nie mam czasu się przebierać. Powiedz Travisowi, że pojechałem do miasta i wrócę wieczorem.
- Weź jakiś samochód, wiesz, gdzie stoją. I życzę ci szczęścia. .
- Dzięki, ale chyba nie musisz.
Virgil wybiegł z kuchni, pozostawiając brata w niemej zadumie.
- Poszedł już? - zapytała Jasentha, wchodząc kilka minut później do jadalni.
Towarzyszyła jej Cat i wielki czarny pies. Powiedziała to w języku Apaczów. Cat i psy znały ten język.
- Virgil? Tak, już poleciał.
Morgan powiedział to takim tonem, że żona zrozumiała, iż coś go dręczy.
- O co chodzi? Dokąd tak się śpieszył?
- Do miasta. Dowiedział się, że Ray już tam działa, i wyskoczył jak oparzony.
Jasentha lekko się skrzywiła.
- Chyba nie był z tego zadowolony.
- Najwyraźniej. - Morgan przez chwilę milczał. - Tak sobie myślę, że oni świetnie do siebie pasują - powiedział wreszcie. - Są jak sól i pieprz, jak oliwa i ocet, jak broń i nabój...
- Nie mam ochoty układać z tobą tej listy, rozumiem, co chciałeś powiedzieć, mój drogi. - Jasentha zmrużyła oczy. - I wiesz co? Pozwól Virgilowi i Desiree spokojnie poprowadzić tę kampanię. Niech sobie radzą, jak potrafią, to ich sprawy. Niech z sobą walczą albo i nie, ale bez twojego udziału.
- Chyba masz rację. Chociaż... nie miałbym nic przeciwko temu, żeby... mój braciszek dostał po nosie!
- Morgan, wstydź się! - Pogroziła mu palcem, ale jej śmiejące się oczy powiedziały mu, że ona też nie miałaby nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy.
Virgil opuścił szyby w samochodzie i jechał, rozkoszując się świeżym powietrzem; po raz pierwszy od wielu miesięcy nie musiał włączać klimatyzacji. Od dawna nie czuł na twarzy powiewu pustyni - czystego, chłodnego o tej porze roku powiewu, niosącego z sobą zapach krzewów i drzew rosnących tylko tu, w Arizonie.
Kalifornia jest krainą oceanu i nieprzerwanych pasm domostw. Kojarzyła mu się z monotonią wody i obszarem ciasno zabudowanym luksusowymi willami i budynkami mieszkalnymi, gdzie dusił się z braku powietrza i przestrzeni.
Tutaj miał mnóstwo miejsca. Mógł swobodnie jechać przed siebie całymi godzinami, nie słysząc klaksonów i nie widząc zniecierpliwionych, złych twarzy innych kierowców. Tu wreszcie mógł żyć z dala od natrętnego dźwięku telefonów komórkowych i wycia głośników.
Jak dobrze być u siebie, pomyślał. Jak dobrze, że tu wróciłem. Travis nareszcie będzie miał prawdziwy dom.
Prowadził, trzymając kierownicę jedną ręką, wygodnie rozparty w fotelu, od czasu do czasu obrzucając spojrzeniem pasma górskie piętrzące się po obu stronach doliny.
Urodził się wśród nich i wychował; przypomniał sobie opowieści o Indianach i złocie ukrytym w górach. Chodzili szukać go z chłopakami, ale nigdy niczego nie znaleźli. Faktem było, że miasto Tombstone zbudowano na srebrze; stare kopalnie, dzisiaj już zamknięte, legły u podstaw dawnego bogactwa i obecnej zamożności mieszkańców regionu.
Przyjemnie jest być w domu. Przeciął granice miasta i przejechał wolno ulicą Fremont, minął ratusz i skierował się teraz na południe ku historycznej ulicy Allen. Rozpoznawał sklepy, poszczególne budynki, miejsca spotkań i zakupów.
Przede wszystkim postanowił odwiedzić stary Koral - symboliczne miejsce, gdzie trzech braci Bodine'ów, synów sędziego z St. Louis, oraz Doc Holliday, były dentysta, zmierzyli się z kowbojami, awanturnikami, przestępcami i włóczęgami, którzy od pewnego czasu terroryzowali okolicę, wykorzystując strach mieszkańców i korupcję przedstawicieli władzy. Tutaj właśnie, na terenie starej zagrody dla bydła, doszło do decydującego starcia pomiędzy czterema na wszystko gotowymi Sprawiedliwymi i siłami zła.
To miejsce było symbolem prawdy, sprawiedliwości i prawa. Po rodzinnym ranczu stanowiło dla Virgila drugi najważniejszy punkt na mapie świata. Pamiętał, jak matka opowiedziała mu o tym miejscu po raz pierwszy.
To właśnie tutaj Sarah Jo Bodine, żona Wyatta seniora, pewnego dnia wyjawiła, jakie naprawdę więzy łączą rodzinę Earpów z rodem Bodine'ów; dotąd historia zachowywała milczenie na ten temat, a „pieśń gminna" wspominała o tym tylko bardzo nieśmiało. To właśnie tutaj on, jako najstarszy, przekazał sekret swym braciom, kiedy dorośli i stali się zdolni do zachowania tajemnicy.
Właśnie w tym miejscu wszyscy trzej postanowili przez całe życie służyć prawu.
Podjechał bliżej i zwolnił zdumiony: przypuszczał, że w poniedziałkowy ranek Koral będzie pusty, zwłaszcza o tak wczesnej porze. Tymczasem widok, jaki ujrzał, przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Co tu się, u licha, dzieje? Ujrzał tłum ludzi i gęsto zaparkowane pojazdy. Wysiadł z samochodu, zatrzasnął za sobą drzwiczki i nie zamykając ich na klucz, podszedł bliżej. Jego lekkie włoskie buty grzęzły w pyle, wzbijając tumany kurzu. Przeciskał się przez zwarty tłum, w którym od czasu od czasu rozróżniał znane sobie twarze. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Dopiero gdy przebił się przez ostatni szereg, zrozumiał, skąd się wzięło to całe zgromadzenie.
Ujrzał samochód Caro i stojącą na jego tle smukłą sylwetkę kobiety ubranej w obcisłe czarne spodnie, rozpięty żakiet, białą koszulę i powiewający na wietrze krawat. Na głowie miała czarny kowbojski kapelusz... Nawet pas miała autentyczny; nie jakąś podróbkę z taniego sklepiku, tylko prawdziwy skórzany pas ze srebrną klamrą. Opadał lekko na jej szczupłe biodra, widoczne pod rozpiętą marynarką.
To przecież nie może być ona! To z całą pewnością nie jest mała siostrzyczka Caro! Nasza... Shirley Temple!
Podszedł jeszcze bliżej. Przy nodze Desiree zobaczył tego jej głupiego kundla, ubranego w koszulkę z wyborczym napisem. Pies bierze udział w wyborach! Jamnik jako symbol kampanii mającej dać miastu Tombstone nowego szeryfa!
Koniec świata.
Ludzie jednak nie zwracali uwagi na jamnika, natomiast nie spuszczali wzroku ze smukłej kobiety, która stała z nogą opartą o koło terenowego samochodu. Jej głos był czysty i silny.
- Jestem zdania - usłyszał - że nasz system prawny jest niezadowalający. Przestępca otrzymuje łagodny wyrok i w krótkim czasie wychodzi na wolność, jeśli w ogóle stanie przed sądem. Niestety, zbyt często zdarza się, że wystarczy sprytny, dobrze opłacony adwokat, żeby sprawiedliwości nie stało się zadość. Równie często, w przypadku osób ubogich i niezaradnych, zapadają wyroki zbyt pochopne i niesprawiedliwe. Dotyczy to również kobiet, które często padają ofiarą niesprawnego wymiaru sprawiedliwości.
Z tłumu rozległy się przytakujące głosy.
- Prawo w naszym kraju - mówiła dalej Desiree - mimo że jest oparte na konstytucji, z której jesteśmy tak dumni, w poszczególnych stanach bywa jawnie omijane. Kobiety za taką samą pracę otrzymują o połowę mniej niż mężczyźni, są poniżane, a ich wysiłek nie doceniany. Co więcej, przestępca, który jest mężczyzną, często ma więcej praw niż kobieta, która padła jego ofiarą! Zbrodnie popełniane na kobietach traktowane są często z lekceważeniem, które jest zaprzeczeniem jakiejkolwiek sprawiedliwości.
Virgil nie wytrzymał.
- Byłoby zupełnie inaczej - rzekł podniesionym tonem - gdyby kobiety bardziej zaufały oficjalnemu wymiarowi sprawiedliwości. Prawo w naszym kraju jest równe dla wszystkich obywateli bez względu na ich płeć i sytuację majątkową.
Ludzie spojrzeli na niego i poznali go. Virgil ruszył wolno w stronę Desiree, nie przestając mówić:
- Nie wolno samemu wymierzać sprawiedliwości, bo to oznacza powrót do czasów linczu i samosądu. - Spojrzał znacząco na jej strój i dodał: - Te czasu bezpowrotnie minęły, tak jak minął czas...
- Bawołów...
- Nie, kowbojskich kapeluszy i teatralnych strojów. Desiree przesunęła palcem kapelusz na tył głowy, spojrzała na swego przeciwnika i przedstawiła go słuchaczom.
- Proszę państwa, oto pan Virgil Bodine, kontrkandydat na stanowisko szeryfa waszego miasta.
- Znamy go, znamy. Witaj, Virg. Trudno cię poznać w tym stroju, wyglądasz zupełnie jak turysta z Kalifornii - skomentował starszy mężczyzna z siwym wąsem i roześmiał się głośno.
- Dzięki, panie Chilton - odrzekł uprzejmie Virgil - ale nie przyjechałem tu prezentować swoich strojów, tylko poglądy. Chciałem z wami porozmawiać o tym, jaki powinien być wasz szeryf. Byłem w tym mieście stróżem prawa i chciałbym nim być znowu. Szeryfem powinien być człowiek, który zna prawo i szanuje je. Człowiek, który nie manipuluje prawem w zależności od emocji i sytuacji - dodał i zwrócił się w stronę Desiree.
- Wiele kobiet - powiedziała, nie patrząc na niego, tylko na słuchających ją ludzi - ma powody, żeby nie ufać prawu. Dlatego noszą przy sobie noże i chodzą z psami.
- Pochyliła się i pogłaskała Oscara. - Wiele kobiet kupuje sobie broń, żeby móc bronić siebie i dzieci.
Nie, tak łatwo mnie nie złapiesz. Na to akurat jest dość łatwo odpowiedzieć.
- Tak rozumując, nietrudno jest dojść do wniosku, że każdy człowiek może ustanawiać własne prawa, a to już prosta droga do łamania prawa i anarchii.
- Istnieje jeszcze coś takiego jak sumienie i poczucie sprawiedliwości. Każdy człowiek wie najlepiej, co jest dobre, a co złe.
Teraz trzeba ją przyprzeć do muru.
- Czy to znaczy, że według ciebie każdy człowiek może być sędzią i wykonawcą wyroku, jeśli jego sumienie podpowie mu, co jest słuszne, a co nie?
Tłum zafalował. Rozległy się niewyraźne głosy. Wszyscy czekali na słowa Desiree.
- Słuchamy, panno Hartlan.
Słońce było już wysoko i w Koralu zaczynał panować upał. Pełna wyczekiwania cisza pogłębiała jeszcze wrażenie duchoty i napięcia. Rozległ się nieco schrypnięty głos Desiree:
- Ubiegam się o posadę szeryfa po to właśnie, żeby chronić obywateli tego miasta, wszystkich bez wyjątku. Ale ponieważ jestem kobietą, zwrócę też baczną uwagę na sytuację tutejszych kobiet. Kiedy zostanę szeryfem, żaden telefon od kobiety, żadna skarga ani zgłoszenie nie pozostanie bez reakcji. Tak samo będzie w przypadku mężczyzn. Zwrócę specjalną uwagę na przemoc w rodzinie, bo sądzę, że kobiety i dzieci powinny być pod tym względem specjalnie chronione. Nie może być tak, że prawo zaczyna działać dopiero po fakcie, kiedy jest już za późno.
Przerwała, ale nie dla zwiększenia efektu, tylko z przejęcia.
- Nie dopuszczę, żeby winny przestępstwa, bez względu na to, czy będzie kobietą, czy mężczyzną, wyszedł na wolność tylko dlatego, że miał sprytnego adwokata. Nigdy więcej nie chcę widzieć czegoś podobnego. Tombstone jest małym miastem, ale niedługo stanie się dużym ośrodkiem turystycznym. Nie można dopuścić, żeby rządziło się prawami małej górniczej osady, jaką było przed stu laty; trzeba zmienić mentalność jego mieszkańców i zmodernizować wymiar sprawiedliwości. Dlatego właśnie stanęłam do wyborów, panie Bodine. Zrobiłam to, bo wiem, że potrafię sprostać takiemu zadaniu. Tombstone to nie jest siedemnastowieczne Salem. Tutaj nie będzie się polowało na czarownice!
- Tombstone to nie jest również Phoenix - odparł twardo.
Ręka Desiree zadrżała, ale jej głos brzmiał pewnie i spokojnie:
- Niektórzy z państwa wiedzą, co miał na myśli pan Virgil Bodine, robiąc tę aluzję. Chodziło mu o to, że postanowiłam nieco utrudnić życie człowiekowi, który zgwałcił moją przyjaciółkę. Jak rozumiem, pan Bodine chciałby wiedzieć, czy w przyszłości jestem gotowa postąpić podobnie.
Tłum milczał.
Virgil również nie zabierał głosu.
Desiree wreszcie uznała, że pora się odezwać:
- Kiedy państwo pójdziecie do urn - powiedziała spokojnym, powolnym, nieco już znużonym głosem - zastanówcie się nad tym, kogo wolicie mieć jako szeryfa. Czy kogoś, kto przyglądał się z bliska funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości i pragnie go naprawić, czy kogoś, kto przez ostatnie dziesięć lat sprzedawał swoje umiejętności temu, kto dał więcej.
Pochyliła się, podniosła swojego pieska i wsadziła go przez otwarte okno do samochodu.
- Zastanówcie się nad tym - powtórzyła, znowu zwracając się ku milczącym ludziom.
Potem otworzyła drzwiczki i uchyliwszy kapelusza, skłoniła się mieszkańcom Tombstone. Jej gest nie miał w sobie nic sztucznego; był wyrazem szacunku wobec ludzi, których pragnęła chronić i którym pragnęła służyć jako szeryf.
Wszyscy właśnie tak to zrozumieli.
Nawet Virgil Earp Bodine.
Rozdział 3
Skończono już liczyć głosy i mieszkańcy miasta zgromadzili się w Schieffelin Hall, czekając na ogłoszenie ostatecznego wyniku wyborów. Wszędzie kręcili się dziennikarze - z Tombstone, z Tucson, nawet z odległej stolicy stanu, Phoenix. Sala wypełniona była do ostatniego miejsca, podobnie jak wielki parking przed budynkiem.
W Tombstone szeryfami od niepamiętnych czasów stale byli Bodine'owie. Szeryfem przede wszystkim zawsze był mężczyzna; nikt nie pamiętał, żeby kiedyś słyszał, aby o to stanowisko ubiegała się kobieta.
Miasto podzieliło się na dwie części: jedni byli za utrzymaniem tradycji, drudzy za eksperymentem, jedni chcieli mężczyznę, inni zaś - kobietę. Jedni popierali Bodine'ów, drudzy to, co nazywali nową krwią. Konserwatyści przeciwstawiali się liberałom. Nawet w łonie rodziny Bodine'ów doszło do rozłamu.
Nikogo nie zdziwiło, że Caro zamierza głosować na siostrę; wszystkich natomiast zdumiało, że Morgan również popiera Desiree.
- Jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałem - mówił, ale Desiree sama słyszała, jak oświadczył Virgilowi, że „mała zmiana bardzo się przyda".
Powiedział mu też, że przyjechał na ranczo, żeby zająć się Travisem, a gdyby został szeryfem, nie mógłby tego zrobić. To wszystko powiedział mu tylko raz, w zaciszu domowym; na ogól na ranczo unikano rozmów na ten temat i Desiree wyczuwała raczej, niż wiedziała, że Wyatt i Jasentha głosują na Virgila.
Nawet „Tombstone Epitaph", gazeta, która od ponad stu lat opisywała wszystkie miejscowe wydarzenia, tym razem zachowała daleko idącą powściągliwość. Całe miasto zastygło w oczekiwaniu, licząc się z możliwością niespodzianki.
Wreszcie nadeszła chwila prawdy.
Po lewej stronie sali zasiedli zwolennicy Desiree; po prawej ci wyborcy, którzy oddali swe głosy na Virgila. Kandydaci siedzieli za stołem ustawionym na podium.
Wszystkich nieco zdziwił fakt, że są sami, tak jakby ich rodziny wycofały się, nie chcąc uczestniczyć w finale wyborczej kampanii. Caro nie zjawiła się z powodów zdrowotnych, Jasentha prawie nigdy nie pojawiała się w miejscach publicznych. Obie kobiety zostały więc w domu, a Wyatt z Morganem usiedli cicho z tylu, nie chcąc narzucać nikomu swej obecności.
Obok Virgila siedziała tylko Desiree.
Trzeba jakoś złagodzić cios, który ją czeka, pomyślał. Dla kogoś tak ambitnego jak ona to nie będzie łatwe.
- Kiedy ogłoszą wynik, zaproponuję ci stanowisko mojego zastępcy - powiedział, pochylając się do jej ucha. - Mam nadzieję, że się zgodzisz.
Desiree, ubrana w swój tradycyjny, czarny strój, spojrzała na siedzącego obok mężczyznę w jasnym garniturze od Armaniego i spytała:
- Dlaczego jesteś pewien, że wygrasz?
- Bądź realistką! Nawet twoja siostra głosowałaby na mnie, gdyby nie sądziła, że jej obowiązkiem jest poprzeć ciebie. Zresztą, skąd można wiedzieć, kogo naprawdę poparła?
- Tego nikt nie wie.
Caro nie zdradziła, na kogo ostatecznie głosowała, i nikt jej o to nie pytał.
- Wiem, że nie była zachwycona sposobem, w jaki zakończyłaś sprawę Jondella.
Miał rację: Caro nie pochwalała postępowania siostry, mimo że aż nadto dobrze rozumiała powód, który ją do tego skłonił. Caro, podobnie jak Virgil i Wyatt, ślepo wierzyła w obowiązek przestrzegania prawa.
- Byłoby ci łatwiej żyć i pracować, gdybyś nie naginała prawa do własnych wyobrażeń o sprawiedliwości - powiedziała kiedyś siostrze, gdy rozmawiały o sprawie Jondella.
- Caro nie miała nic przeciwko temu, żebym zgłosiła swoją kandydaturę i to mi wystarczy. Nie chodzi mi o jej głos; liczę na nieco większe poparcie niż głos rodzonej siostry. Radzę ci zrobić to samo.
Virgil skrzywił się.
- Rodzinę zostaw w spokoju.
- Sam zacząłeś o niej mówić.
- Ja po prostu chcę coś zrobić dla tego miasta, a teraz pytam, czy zgodzisz się zostać moim zastępcą, jeśli ci to zaproponuję.
Desiree ujrzała wycelowany w swoją stronę aparat fotograficzny i uśmiechnęła się szeroko.
- Owszem, a ty? Zrobisz to samo dla mnie? - zapytała, nie przestając się uśmiechać.
- Ty nie wygrasz tych wyborów - powiedział cicho, ale stanowczo i zaraz się uśmiechnął, bo tym razem reporter zajął się nim.
- Ale gdybym wygrała, zgodzisz się?
- Co ty sobie wyobrażasz? Ja z moim doświadczeniem miałbym słuchać twoich rozkazów? Zapominasz, że byłem już szeryfem tego miasta.
Desiree znowu przybrała swobodny wyraz twarzy, zupełnie jakby rozmawiali o pogodzie.
- Ja również mam na myśli jedynie dobro mieszkańców tego miasta. Oni potrzebują kogoś tak doświadczonego jak ty, Virgil. Ja również. Dlatego pytam.
- Gdyby tak było, nie startowałabyś w wyborach przeciwko mnie. Gdybyś jednak przypadkiem wygrała, nie licz na mnie. Będziesz miała tę swoją posadę, ale beze mnie. Ale to niemożliwe, ty nie wygrasz.
Nie byłoby źle mieć go przy sobie, pomyślała, ale trudno. Skoro nie chce... Zresztą, sądząc po jego wzroku, on chyba nie jest tak do końca dobrym człowiekiem.
Rozpogodziła się i ponownie szeroko uśmiechnęła; dziennikarzy było coraz więcej, padły pierwsze pytania. Chętnie na wszystkie odpowiadała; Virgil również. Musiała przyznać, że robił to sprawnie; emanowała z niego siła i opanowanie.
Virgil Bodine nie był człowiekiem nie nadającym się na urząd, o który się ubiegał.
Ale chce być szeryfem, żeby połechtać swą dumę, a ja chcę zostać szeryfem dla dobra tego miasta. Ja chcę zrobić tu naprawdę coś nowego, myślała.
Virgilowi praca nie jest potrzebna, i bez tego ma z czego żyć. Nawet prasa donosiła, że jako ochroniarz hollywoodzkich gwiazd zarobił krocie i może żyć z kapitału. Virgilowi nie zależy na tej posadzie, ma dość pieniędzy w banku, jest zabezpieczony, jego rodzina jest bogata. Posada szeryfa to dla niego po prostu zaspokojenie ambicji.
A dla mnie to sprawa życia i śmierci. Nie wiem, co będzie, ale jeśli wygra były szeryf, Virgil Earp Bodine, zrobi to moim kosztem.
- Nie miej takiej ponurej miny - szepnął. - Fatalnie wyjdziesz na zdjęciu.
Nie zdążyła się odciąć, bo do sali wkroczył burmistrz Tombstone. Dziennikarze oszaleli, flesze błyskały jak opętane. Nadszedł czas ogłoszenia wyników.
Desiree i Virgil jednocześnie wstali. Na sali nagle zapanowała cisza jak makiem zasiał, słychać było jedynie cichy szmer kamer. Burmistrz dostojnym krokiem wszedł na podium, powolnością ruchów podkreślając uroczysty charakter chwili.
- Szanowni państwo, to dla mnie prawdziwy zaszczyt stanąć przed państwem i móc wyborcom miasta Tombstone zakomunikować wynik wyborów. Prawo wyborcze jest jednym z największych przywilejów obywateli demokratycznego państwa. Mam nadzieję, że wszyscy państwo z tego przywileju skorzystali.
Desiree jęknęła w duchu. Mógłby mi oszczędzić tego politycznego ple - ple...
Burmistrz mówił i mówił; na sali wyczuwało się rosnące zniecierpliwienie. Desiree niemal zaczęła kręcić się na krześle, tylko Virgil siedział nieruchomo, zastygły niczym kamień, jakby w oczekiwaniu na zasłużony i oczywisty triumf.
Jest pewien, że wygra, pomyślała. Jeśli to naprawdę jest u nich dziedziczne, to jestem skończona. Jeśli oni po prostu rozdają sobie funkcje i posady, nie mam co tu robić. Niech ten burmistrz skończy ględzić i powie wreszcie, co i jak...
Kto wygrał?
Audytorium zaczęło szemrać i w końcu ktoś nie wytrzymał:
- Koniec tego gadania! Jutro trzeba iść do pracy! Kilka osób zaklaskało, ktoś gwizdnął; burmistrz zrozumiał, że pora kończyć.
- W domu - oznajmił z namaszczeniem - czeka na mnie żona z butelką szampana. Czas ogłosić wyniki. Jak wszyscy wiecie, walka była zażarta, ale mieszkańcy naszego miasta sprawdzili się jako wyborcy. Wybrali właściwego człowieka. Proszę państwa, szeryfem miasta Tombstone jest...
Desiree wstrzymała oddech. Sala zamarła w oczekiwaniu.
- Chciałbym tylko jeszcze dodać, że... - powiedział burmistrz, nie kończąc poprzedniego zdania. Sala jęknęła i szybko dokończył: - ...zwycięzca otrzymał miażdżącą przewagę głosów.
Desiree rozpaczliwie próbowała zinterpretować to na swoją korzyść. To może przecież znaczyć, że...
Ale lepiej być przygotowaną na wszystko i przyjąć porażkę z godnością, a nawet pogodnie. Może Virgil naprawdę zaproponuje jej posadę zastępcy, w przeciwnym razie będzie chyba musiała się zatrudnić na farmie jego brata. Zacisnęła dłonie, przygotowując się do składania gratulacji Virgilowi.
- Panie burmistrzu! Kolacja stygnie! - krzyknął ktoś z głębi sali.
Burmistrz chrząknął.
- Pozwólcie, drodzy państwo, że przedstawię wam naszego nowego szeryfa... pannę Desiree Hartlan!
Rozległy się wiwaty i poczuła, że ktoś ściska jej rękę. Nie widziała wycelowanych w siebie kamer ani błysków fleszy. Automatycznie odpowiadając na pytania dziennikarzy, widziała tylko twarz Virgila. Był tak zdumiony, że przez chwilę sama zaczęła wątpić w to, że wygrała.
- Ja naprawdę... wygrałam?
Zewsząd rozległy się głosy domagające się przemówienia.
- Tylko krócej niż burmistrz! - zawołał ktoś. Stanęła na brzegu podium i ujęła podany jej mikrofon.
Poczekała, aż zapanuje cisza, i odetchnęła głęboko.
- Wszystkim bardzo dziękuję za to, że oddali na mnie swoje głosy. Przyrzekam, że tego nie pożałujecie, dobrą pracą dowiodę wam, że postąpiliście słusznie. Jeszcze raz dziękuję.
Burza oklasków, okrzyki i gwizdy. Poczekała, aż znowu zrobi się cicho.
- Mój przeciwnik, pan Virgil Earp Bodnie, ma ogromne doświadczenie jako strażnik prawa. Tak długo, jak będę pełnić funkcję szeryfa, w moim biurze zawsze znajdzie się dla niego miejsce.
Baloniki, confetti i wiwaty poszybowały w górę.
- Jeszcze raz wszystkim bardzo dziękuję.
Cofnęła się na swoje miejsce, czekając, aż jej przeciwnik coś powie. Jego twarz była chłodna i bardzo poważna. Może zechce poddać w wątpliwość wyniki głosowania i zażąda rewizji...
Virgil powoli zrobił krok do przodu.
- Wszystkich moich wyborców bardzo proszę o poparcie dla nowego szeryfa. To była gra fair i decyzję podjęli mieszkańcy naszego miasta. Wszyscy powinni poprzeć teraz ich wybór.
Desiree odprężyła się; nie jest tak źle... Jeszcze tylko uścisną sobie ręce i najgorsze ma za sobą. Naprawdę zaskoczyły ją dopiero dalsze słowa Virgila:
- Rodzina Bodine'ów w dalszym ciągu będzie służyła jednak miastu Tombstone. Nasz nowy szeryf zaproponował mi stanowisko swojego zastępcy i przyjąłem je.
Nie wierzyła własnym uszom. Co takiego? Przecież sam przedtem się zarzekał...
Entuzjazm obecnych sięgnął szczytu. Kamery filmowały teraz, jak niedawni przeciwnicy podają sobie dłonie.
- Powiedziałeś chyba, że nigdy nie będziesz dla mnie pracował - szepnęła Desiree, odwracając głowę od mikrofonu.
- Zmieniłem zdanie. To jest mój dom, a mój dom zasługuje na to, co najlepsze. - Uśmiechnął się do kamery, ale jego oczy pozostały posępne. - Zasługuje na coś lepszego niż ty. Będę uważał, żebyś nie popełniła błędu, bo będziesz popełniała błędy. Mój syn powinien mieszkać w całkowicie bezpiecznym mieście, a ty sama mu tego nie zapewnisz. Będę cię pilnował na każdym kroku, pamiętaj.
Desiree uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Po moim trupie... Przerwało im wołanie z sali:
- Stańcie tu razem, chcemy zrobić naszym nowym obrońcom prawa wspólne zdjęcie!
Zrobili, o co ich proszono, ale mimo że stali obok siebie, w rzeczywistości byli od siebie bardzo daleko.
Wszyscy trzej bracia Bodine'owie siedzieli rzędem w barze z puszkami piwa w dłoniach. Bal się skończył, sala opustoszała, pozostały tylko strzępy plakatów wyborczych i góry kolorowego confetti. Publiczność i dziennikarze odjechali. Desiree odjechała również. Kobiety Bodine'ów kładły w domu dzieci Bodine'ów do łóżek, a mężczyźni poszli się napić.
- Może wzniesiemy toast za naszego nowego szeryfa? - zaproponował barman i trzy pary błękitnych oczu zwróciły się ku niemu.
Zrozumiał to spojrzenie.
- A może nie... - wycofał się szybko, napełnił talerzyki orzeszkami, niepotrzebnie przetarł jakąś szklankę, pokręcił się i zniknął na zapleczu.
- Byłem pewien, że wygram - oświadczył Virgil ponuro. - Dalej nie rozumiem, jak to się mogło stać. Cóż ona takiego zrobiła? Jeździła starym gratem, z psem w białym kaftanie... i opowiadała komunały. Teraz sprawiedliwość w naszym mieście zależy od prawnika ze stolicy. Niech Bóg ma nas w swojej opiece!
- Przykro mi, że to nie ty wygrałeś. - Wyatt klepnął brata po ramieniu.
Morgan milczał; milczał tak cały wieczór.
- Może i ty mi coś powiesz, Morgan.
- Zjesz coś? Może precelka?
- Spróbuj powiedzieć coś na inny temat.
- W porządku. Współczuję ci, że przegrałeś.
- Spróbuj mi wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Może ty coś wiesz.
- Dajcie obaj spokój - powiedział Wyatt - nie ma o czym mówić. Lepiej zbierajmy się i jedźmy do domu.
- Nie mów mi, co mam robić. - Virgil spojrzał na niego ze złością. - Muszę się dowiedzieć, dlaczego przegrałem. Potrzebna mi jest prawda, nawet nieprzyjemna, a nie wykręty. Słucham cię, Morgan.
Brat oparł nogę w długim bucie o barowy stolik.
- Długo cię tu nie było, Virg - zaczął z namysłem - i w tym czasie wiele rzeczy się zmieniło. Ludzie się pozmieniali, ty zresztą też. I to nie na lepsze.
- O czym ty, do diabła, mówisz? Morgan pociągnął łyk piwa.
- Po co mnie pytasz, skoro nie chcesz usłyszeć odpowiedzi?
- Nie przerywaj mu, Virg - poparł Morgana Wyatt. - On wie, co mówi.
- Ty też...
Nagle poczuł się samotny i odrzucony. Jego bracia zawsze byli z sobą bardzo zżyci; on po śmierci rodziców opiekował się nimi raczej jak ojciec, niż z nimi bratał.
- Ty też tak uważasz?
Wzrok Wyatta potwierdził jego wątpliwości.
- No to walcie - powiedział Virgil przez zaciśnięte zęby - słucham. Możecie mnie nie oszczędzać.
- Długo cię tu nie było i wiele rzeczy się zmieniło. Tombstone jest już innym miastem. Nie wszystko kręci się wokół naszego Koralu i związanych z nim wspomnień. Odwiedza nas masa turystów, powstały duże sklepy, nasze wyroby artystyczne i srebrna biżuteria są znane w całym kraju.
- Wiem, wiem... - przerwał mu niecierpliwie Virgil.
- Ale może nie wiesz, że te wyroby, te wszystkie tkaniny i naczynia związane z folklorem są źródłem, z którego płyną do naszego miasta miliony dolarów.
- Miliony... dolarów?
- Właśnie. Takie transakcje wymagają obsługi prawnej, a kto jak nie prawnik potrafi zadbać, żeby wszystko pod tym względem było w porządku? To skomplikowane sprawy, wykraczające daleko poza granice naszego stanu. Kto zna się na przemycie dzieł sztuki, na fałszerstwach i kradzieżach? Ray Hartlan pracowała w Phoenix w biurze prokuratora okręgowego. Ludzie uważają, że jest znakomitym prawnikiem i zna się na swojej robocie. W pewnym sensie, zna się na niej lepiej niż ty.
Morgan sięgnął po następną puszkę piwa i dodał:
- Potrzebny jest nam ktoś taki. To już nie jest miasteczko z jednym koniem i jednym kowbojem, który przywiązuje go pod jedynym saloonem w mieście. Dlatego przegrałeś, Virgil.
Virgil przywołał na pomoc całą swoją zdolność do nieujawniania uczuć. Gdyby to wszystko powiedział ktoś inny, nie jego rodzony, najmłodszy brat, od dawna już leżałby na ziemi z przetrąconą szczęką.
Po krótkiej walce z sobą zdołał się wreszcie opanować.
Morgan zawsze mówi prawdę, Morgan od dzieciństwa przejawia osobliwą zdolność do właściwego oceniania ludzi i faktów. Ma w sobie jakąś wewnętrzną busolę.
- Nawet jeśli to wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą, to przegrałem z jakiegoś innego powodu.
- Racja. Po pierwsze, zjawiłeś się tu w stroju kalifornijskiego bogacza i dałeś ludziom do zrozumienia, że nie potrzebujesz pieniędzy. Innymi słowy, miasto Tombstone nie ma ci nic do zaoferowania, jesteś od niego niezależny. Z nami, ze mną, z Desiree - jest inaczej. My musimy tutaj pracować, żeby żyć. Po drugie, myślisz, że jesteś najlepszy...
- Ja jestem najlepszy!
Morgan nie zareagował na okrzyk brata, lecz spokojnie ciągnął swój wywód:
- Zachowywałeś się tak, jakbyś miał wygraną w kieszeni. Nie przykładałeś się do walki, a to miasto lubi walki, zmagania, lubi samo decydować o tym, kto jest najlepszy. Zawsze tak było. Ty o nic nie walczyłeś, a Desiree - tak.
Tym razem Virgil musiał przyznać mu rację.
- A teraz, kiedy przegrałeś, siedzisz tu i litujesz się nad sobą, zamiast przyjąć porażkę jak mężczyzna. Wydaje się nawet, że zapomniałeś, że masz syna, który czeka na ciebie w domu. Chłopak i tak już prawie nie ma matki, a teraz również ojciec gdzieś się zawieruszył. I dokąd poszedł? Do knajpy. Siedzi i użala się nad sobą jak stara baba, bo nie dostał gwiazdy szeryfa. Virgil wstał; żarty się skończyły.
- Dość, Morgan.
Młodszy brat tkwił na swym miejscu nieporuszony.
- Dość? To dlaczego siedzisz tu zamiast lecieć do domu, do Travisa? Desiree jest już na farmie i pomaga Caro przy dzieciach. A ty? Dlaczego jeszcze nie wróciłeś do syna?
Virgil wolno skierował się ku bratu. Poczuł na ramieniu dłoń Wyatta; była silna i powstrzymywała go przed zrobieniem głupstwa.
- Już wiem, na kogo głosowałeś, Morgan, o nic nie muszę pytać - wycedził przez zęby.
Morgan spokojnie dokończył piwo, sięgnął po kapelusz i skierował się do wyjścia.
- Nic nie wiesz - rzucił na odchodnym.
- Morgan! Poczekaj!
Wyatt cisnął kilka monet na ladę i pobiegł za bratem. Po drodze podał Virgilowi kluczyki od samochodu i powiedział:
- Weź mój samochód. Ja jadę z Morganem, na mnie też czeka rodzina... Chciałem ci tylko jeszcze wyjaśnić, że według mnie i Morgana Desiree należy do naszej rodziny, jest przecież siostrą mojej żony. Dlatego wolałbym, żebyś i ty tak myślał - ze względu na Caro, na mnie, na co chcesz. Mnie głównie zależy na tym, żeby Caro miała spokój, zwłaszcza teraz, więc gdybyś zaczął rozrabiać, sam cię wyrzucę z tego miasta.
Virgil zrobił krok do tyłu jakby z obawy przed uderzeniem. W jego wzroku nie było jednak cienia strachu, tylko bezbrzeżne zdumienie.
Oczy Wyatta były ciemne i puste; Wyatt tak właśnie patrzył na przestępców, z którymi walczył; nigdy tak nie patrzył na nikogo z rodziny.
- Wyatt...
- Nic nie mów, Virg, śpieszę się do domu. - Ruszył ku drzwiom, po czym nagle się zatrzymał. - I jeszcze jedno. Morgan głosował na... ciebie. Warto, żebyś to wiedział.
Virgil Earp Bodine został sam.
Kiedy w jakąś godzinę później dojeżdżał do domu i parkował w wydzielonej w tym celu części rancza, większość świateł była już zgaszona. Spędził samotnie w barze jakiś czas, myśląc o Travisie, o Desiree i o swych braciach.
Dobrze mu to zrobiło; przemyślawszy dokładnie to, co powiedział mu Morgan i co milcząco poparł Wyatt, doszedł do wniosku, że bracia mają rację. W ich rodzinnym mieście zaszły wielkie zmiany. Virgil tego nie przewidział, nie dostosował się do nowych warunków i dlatego został pokonany.
Jednak jedna przegrana walka nie oznacza jeszcze przegranej bitwy.
Co z tego, że przegrał wybory? Na wyborach świat się nie kończy. Zostanie zastępcą szeryfa i będzie miał oko na wszystko, co dzieje się w mieście. Dopilnuje, żeby nowy szeryf właściwie wypełniał swe obowiązki. Ponadto będzie miał więcej czasu dla syna. Przecież przywiózł Travisa do Arizony po to, żeby go wychować na prawdziwego Bodine'a. A jak mógłby go wychowywać, pracując jednocześnie jako szeryf Tombstone?
Pełnił już tę funkcję i wiedział, że w biurze szeryfa pracuje się na dwie zmiany. Pracownicy się wymieniają, ale szeryf musi być bez przerwy na posterunku. Może lepiej, że tak się stało; trzeba się pogodzić z losem i zrozumieć nową sytuację.
Spojrzał w ciemne okna rodzinnego domu. Zrobiło się późno, wszyscy pewnie już się położyli. Przeproszę ich jutro rano, postanowił, a teraz pójdę i pocałuję Travisa na dobranoc.
Ten cholerny Morgan, jak zwykle, miał rację. Przecież powiedział mu po prostu to, co on, Virgil, sam już od jakiegoś czasu wiedział. Czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego, dlatego wrócił do domu. Głośno wypowiedziane słowa prawdy tylko mu pomogły; przecież sam uczył braci, że zawsze trzeba sprawy stawiać jasno, niczego nie owijać w bawełnę.
Przypomniał sobie książki, które czytał „chłopcom" po śmierci rodziców. Dzisiejszego wieczoru dostał dowód, że jego metody wychowawcze sprawdziły się doskonale. Może tylko powinien nauczyć ich, by wypowiadali swe słuszne sądy nieco mniej obcesowo. Morgan jest szczery aż do bólu, zawsze taki był.
Wszedł do domu, starym zwyczajem odłożył klucze na kamienny gzyms kominka i szybkim krokiem ruszył na górę do sypialni.
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się do siebie; zrobił słusznie, wracając do Arizony, i to nie tylko ze względu na Travisa, ale na samego siebie. W Los Angeles człowiek jest anonimową postacią, bezimiennym cieniem, na który nikt nie zwraca uwagi. Rodzina nic tam nie znaczy; w Tombstone liczy się wszystko, a najbardziej - więzy krwi.
Zajrzał do pokoju Travisa, ale chłopca w nim nie było. W łazience nie było go także. Zauważył smugę światła wydobywającą się spod drzwi w końcu korytarza i zapukał.
Dobrze naoliwione zawiasy sprawiły, że drzwi otworzyły się pod jego dotknięciem. W łóżku smacznie spał Travis, u jego boku leżał Oscar. Pies z niepokojem spojrzał na wchodzącego, obejmująca go mała rączka chłopca drgnęła.
- Nie umiesz zapukać?
Desiree wyłoniła się z cienia i spojrzała na niego z naganą w oczach. Dała mu jasno do zrozumienia, że nocna wizyta nie sprawiła jej przyjemności.
- Pukałem, ale drzwi same się otworzyły. Co się stało? Dlaczego mój syn śpi u ciebie?
- Obudził się, bo miał koszmarny sen, i nie wiedział, gdzie jest. A ja nie miałam pojęcia, gdzie ty jesteś. - W jej głosie brzmiała dezaprobata i przygana. - Morgan i Wyatt już się położyli i nie chciałam ich budzić, a nie mogłam zostawić przestraszonego dziecka samego w pustym pokoju. Dlatego zabrałam go do siebie.
Virgil lekko dotknął ramienia syna.
- Dziękuję, Desiree.
- Ray.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem, ale... Przerwał i rozejrzał się po pokoju. Zobaczył otwartą szafę i rzeczy w walizce.
- Co ty robisz? - zapytał z niepokojem.
- Waśnie się pakuję. Przez jakiś czas pomieszkam w hotelu, a potem coś sobie znajdę. Wyprowadzam się stąd.
Rozdział 4
- Nie możesz stąd odejść! Powiedział to tak gwałtownie, że spojrzała na niego zdziwiona. Odezwała się dopiero po chwili:
- Nie mogę odejść, nie mogę wygrać wyborów, nie jestem w stanie podołać funkcji szeryfa, i tak dalej. Ja po prostu nic nie mogę, nic nie potrafię. Na szczęście, twoje przepowiednie nigdy dotąd się nie sprawdzały. Są równie bez sensu jak twoje zachowanie. Moja siostra ma poważne problemy ze zdrowiem i nie wolno jej denerwować. W tym domu nie powinno być konfliktów. Zresztą, ja również potrzebuję spokoju.
Odwróciła się do niego tyłem i zaczęła wyjmować resztę rzeczy z szafy.
Virgil dalej stał bez ruchu. Nie wiedział, że Desiree aż tak stanowczo zareaguje na jego zachowanie.
- Nigdy nie chciałem robić ci przykrości...
- Naprawdę? Takie bajki możesz opowiadać panienkom z Kalifornii, bo na mnie to nie robi wrażenia. A teraz weź stąd swojego syna i pozwól mi się pakować. Jest bardzo późno i jestem już zmęczona.
Nie dodała „tobą", ale tak to właśnie zrozumiał.
- Po pierwsze, chciałem cię przeprosić, że tak tu wtargnąłem...
Skinęła głową, nie patrząc na niego.
- Przeprosiny zostały przyjęte, a teraz chciałabym, żebyś już poszedł.
W jej głosie zauważył ten sam ton, co przedtem w głosie Morgana: coś jakby znużenie i niesmak. Nigdy dotąd nikt nie zwracał się do niego takim tonem.
- Posłuchaj, zachowałem się jak ostatni cham, bardzo cię przepraszam. Nie potrafię przegrywać, to wszystko.
- A kto potrafi?
- Hotele są przepełnione, nigdzie nie znajdziesz miejsca, a bracia mnie zamordują, jeśli spędzisz tę noc w samochodzie. Zostań, bardzo cię proszę.
Desiree wyjęła z szafy stertę ubrań.
- Mogę pojechać do Tucson.
- To dwie godziny jazdy stąd, a szeryf nie może mieszkać tak daleko od miejsca pracy. Wedle regulaminu nie wolno ci mieszkać poza Tombstone. Chyba nie chcesz zaraz pierwszego dnia łamać prawa.
- Ty draniu!
Ze złością cisnęła trzymane w ręku rzeczy z powrotem do szafy.
Virgil skrzywił się.
- Nie wydzieraj się tak, Desiree, bo obudzisz mi syna - powiedział, naśladując nieco jej ton. - A teraz, skoro już ustąpiłaś...
- Ja ustąpiłam?
- Skoro jest jak jest, proponuję, żebyś się rozpakowała, a ja zabiorę stąd Travisa i wszyscy pójdziemy spać. Jutro z samego rana czeka nas mnóstwo pracy. Ale przedtem - wyciągnął do niej rękę - chciałbym ci pogratulować. Walczyłaś fair i słusznie zwyciężyłaś. Szczerze ci winszuję.
Desiree z wahaniem podała mu rękę. W jej oczach dostrzegł podejrzliwość.
- Dziękuję - powiedziała krótko.
- To znaczy, że zostajesz?
- Dopóki sobie czegoś nie znajdę, zostaję.
- Nie musisz niczego sobie szukać.
- Tego nie jestem pewna.
Podeszła do łóżka, wzięła Oscara i usunęła się, żeby Virgil mógł podejść do syna.
- Nie będziesz miała teraz zbyt wiele czasu dla Caro
- powiedział, pochylając się na śpiącym chłopcem. - Jak ona sobie poradzi?
- To sprawa jej i Wyatta.
- Po prostu się martwię.
- Nie musisz. Sama dobrze wiem, jak postępować z moją rodziną; nieważne, czy to są Hartlanowie czy Bodine'owie.
- A ja nie wiem?
- Przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie jestem tu kimś obcym. I przestań się szarogęsić.
Virgil wyprostował się.
- Co prawda przegrałem wybory, ale jedna trzecia tego rancza należy do mnie. Mogę robić, co zechcę, jestem tu u siebie. Ty zajmuj się tym, co należy do ciebie, a mnie zostaw moje sprawy.
- Bardzo proszę, zajmuj się swoimi sprawami, ale z dala od mojego pokoju.
Posadziła psa na łóżku, podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
- Dobranoc, panie Bodine.
- Dobranoc, panno Hartlan.
- Szeryfie Hartlan.
- Czy to nie za bardzo...
Chciał powiedzieć „oficjalnie", ale nie zdążył: Desiree już zatrzasnęła za nim drzwi. Usłyszał jedynie dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Desiree, mimo że poszła spać późno, obudziła się bardzo wcześnie. Chłód idący od pustyni zawsze działał na nią lepiej niż budzik. Usiadła na łóżku i poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza wpadającego przez otwarte okno. Pomyślała, że po raz pierwszy, odkąd tu przyjechała, nie musi się zrywać i jechać do miasta, żeby prowadzić kampanię przedwyborczą.
Rozejrzała się wokół i skonstatowała, że tak naprawdę nie zdążyła jeszcze przyjrzeć się swojej sypialni. Dotąd rano bardzo szybko wstawała i jechała do miasta rozmawiać z ludźmi. W mieście wygłaszała przemówienia, odpowiadała na pytania, jadła coś i wracała do domu zbyt zmęczona, żeby zauważyć swoje otoczenie. Tego dnia wreszcie było inaczej. Przyjrzała się szczegółom umeblowania i sprzętom. Widać było, że pokój urządzała kobieta: koronkowe firanki musiały być pomysłem Caro, żaden mężczyzna nie wpadłby na ten pomysł.
W rogu pokoju stało rzeźbione biurko, a na nim porcelanowy wazonik. Drewniane łóżko pomalowane zostało w delikatne kwiatki, podobnie toaletka z lustrem; dodatkowo zdobiły ją saszetki z suszonymi kwiatami i liśćmi. Wszystko to niezbyt pasowało do Desiree; pokój był raczej przeznaczony dla Cat. Pewnie się tu wprowadzi, kiedy urodzi się drugie dziecko, a Desiree znajdzie sobie coś w mieście.
Tak czy inaczej, pokój był miły i przytulny, i Desiree dobrze się w nim czuła. Przeciągnęła się i nagle zmarszczyła czoło, przypominając sobie wczorajszą wieczorną rozmowę z Virgilem. Trudno to uznać za dobry początek. Podkurczyła nogi, podciągnęła kołdrę i niechcący obudziła Oscara.
Jamnik ziewnął szeroko i przysunął się do niej. Gdy pogładziła jego jedwabiste uszy, zamknął oczy i przewrócił się na grzbiet.
- Ty leniuchu, co ja mam z tobą dzisiaj zrobić? Nie mogę przyjść pierwszego dnia do pracy z jamnikiem...
W Phoenix miała małe zamknięte podwórko, gdzie mogła go wypuszczać. Oscar nie był przyzwyczajony do życia na wsi.
- Napędzą ci strachu te wszystkie konie i psy...
- Możesz go zostawić ze mną - dobiegł ją z korytarza głos siostry. - Mogę wejść, Ray?
Desiree zerwała się z łóżka i podbiegła do drzwi, żeby je otworzyć z klucza. Oscar niezadowolony schował się pod kołdrę.
- Wiem, że jesteś rannym ptaszkiem i dlatego przyszłam tak wcześnie, żeby ci dać prezent.
Caro wysunęła zza pleców rękę; miała w niej dużą torbę przepasaną czerwoną wstążką i ozdobioną kokardą tego samego koloru.
- To dla ciebie. Desiree zamrugała oczami.
- Co to jest?
- Niespodzianka. Otwórz.
Caro z uśmiechem patrzyła, jak siostra niecierpliwie rozpakowuje prezent.
- Co to... O Boże!
Jednym ruchem wydobyła z paczki mundur szeryfa: beżowy komplet z insygniami i odznaką. Na jednej z przednich kieszeni wyhaftowana była żółta gwiazda, stylizowana na tradycyjną gwiazdę, jaką noszono w czasach Dzikiego Zachodu. Na ramieniu widniała miniaturowa flaga Arizony: zachodzące słońce na błękitnym tle.
- Prawdziwy strój szeryfa!
- Nie chciałam, żebyś pierwszego dnia szła do pracy w dżinsach i sportowej koszulce.
- Wydałaś mnóstwo pieniędzy! Nie trzeba było! Przecież dostanę służbowe ubranie.
- Wiem, że głupio zrobiłam, ale nie mogłam się powstrzymać, tak bardzo chciałam cię pierwsza zobaczyć w tym stroju. Mama i tata byliby tacy dumni! Przykro mi, że Virgil przegrał, ale bardzo się cieszę, że wygrałaś ty.
Desiree pogłaskała beżowy materiał.
- Prześliczny! Zwrócę ci połowę pieniędzy.
- Nie ma mowy. To jest prezent ode mnie i tak ma zostać.
Desiree poczuła, że nareszcie opada z niej napięcie ostatnich dni. Teraz, w obecności siostry, mogła się otwarcie nacieszyć zwycięstwem.
- Strasznie się cieszę. Pomyśl, co by było, gdybym nie wygrała. Głupio byłoby mieć coś takiego w szafie!
- Byłam pewna, że wygrasz. Gratuluję, siostrzyczko. Jesteś dumą rodziny Hartlanów.
Desiree ostrożnie położyła strój na łóżku i pocałowała siostrę w policzek.
- Wyatt ma dla ciebie kolta. Da ci go, zanim ci wydadzą służbową broń.
Desiree przypomniała sobie broń, jakiej używał Wyatt: duży rewolwer, kaliber jedenaście milimetrów. Zmodernizowana wersja tego, czym posługiwali się szeryfowie na Dzikim Zachodzie.
- Da ci go osobiście. Trzyma go w zamkniętej szafie na dole, bo kiedy w domu są dzieci, trzeba bardzo uważać.
- Ma rację. Nawet kiedy nie ma dzieci, broń nie może leżeć na wierzchu. Będę robiła tak samo, przyrzekam.
- To dobrze, bo Cat jest strasznie ciekawska i wszędzie musi zajrzeć. Jeszcze jedno: Wyatt zamówił dla ciebie kapelusz. Dostarczą ci go dziś albo jutro rano do biura.
- Do mojego biura, do mojego własnego biura... Nie mogę w to uwierzyć.
- Połowa mieszkańców tego miasta też z trudnością w to wierzy. Ale teraz nie stój tak, tylko się przebieraj. Umieram z ciekawości, jak w tym będziesz wyglądać.
Desiree zrzuciła przez głowę koszulę nocną i zaczęła grzebać w walizce w poszukiwaniu stanika.
- Podoba ci się ten pokój? Wiem, że nie jest w twoim stylu, ale... - zaczęła z wahaniem Caro. - Sama go urządzałam.
- Jestem nim zachwycona. Jest cudowny.
- Bardzo się cieszę. Chyba musisz coś z tym zrobić, to nie może tak stać na środku pokoju...
Caro niepewnie spojrzała na walizkę.
- Zaraz to sprzątnę. Przecież jestem w domu, muszę się rozpakować.
Twarz Caro nieco się rozpogodziła, ale w jej oczach pozostał cień niepokoju.
- To dobrze. Bałam się, że będziesz chciała się wyprowadzić.
- Co? Dlaczego?
Caro w milczeniu głaskała Oscara po grzbiecie.
- Ray, w tych starych domach głos daleko niesie - wyjaśniła po chwili.
Desiree zaczęła wkładać strój szeryfa; kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał swobodnie i nonszalancko.
- To, że byłam potwornie zmęczona, a Virgil nie umiał pogodzić się z przegraną, nie znaczy, że zaraz mam się wyprowadzać. Chociaż ze względu na was i wasze powiększające się rodziny pewnie powinnam sobie coś znaleźć. Będziecie potrzebowali miejsca.
- Mamy czas. Na wiosnę Wyatt chce rozbudować dom, więc musisz sobie znaleźć inny pretekst. To znaczy, jeśli naprawdę tu ci się nie podoba i zamierzasz się wyprowadzić.
- Bardzo mi się tu podoba i nie mam zamiaru nigdzie się wyprowadzać.
Desiree zapięła spódnicę.
- Zostanę, nic się nie martw. Znasz mnie, lubię mieszkać sama, ale teraz mam ochotę dla odmiany pomieszkać trochę z rodziną. Przecież po to tu przyjechałam.
- Bardzo się cieszę, że tu jesteś, Ray.
- Ja też, siostrzyczko.
Zapięła ciężki skórzany pas i z miną modelki stanęła przed Caro.
- Może być?
- Wykapany John Wayne. Brakuje ci tylko spluwy i kapelusza.
Desiree roześmiała się radośnie.
- John Wayne nie używał pudru ani szminki, o ile wiem.
- Dzięki Bogu.
Oscar niespokojnie podrapał w drzwi.
- Mam go wyprowadzić? - zapytała Caro.
- Niczym się nie zajmuj, damy sobie radę.
- Powiedziałam już, że możesz go zostawić ze mną. Cały dzień siedzę tutaj sama i tęsknię za Cat i Wyattem. Jestem za słaba, żeby zajmować się Cat i jeździć z Wyattem do miasta.
- W takim razie Oscar dotrzyma ci towarzystwa. W razie czego dzwoń do mnie, a teraz muszę już lecieć.
Ucałowały się.
- A teraz wyprowadź Oscara, jeśli chcesz oszczędzić swój nowy dywan.
- Idę. Szeryfie...
- Tak?
- Powodzenia.
Po wyjściu siostry Desiree zrobiła makijaż, uczesała się starannie, zeszła do kuchni, wypiła filiżankę kawy i poszła do samochodu. Postanowiła zaraz rano pojechać do biura, a śniadanie zjeść później.
Ktoś wstał jeszcze wcześniej niż ona i czekał teraz na nią przy samochodzie.
- Travis? Co ty tu robisz?
- Czekałem na ciebie. Mogę z tobą pojechać?
- Kochanie, ja jadę do pracy.
- Wiem. Chciałbym być zastępcą szeryfa, tak jak tata. Umiem już jeździć konno, wiem, jak się strzela. Możesz mi pokazać swoją spluwę?
Nie podobał jej się sposób, w jaki to powiedział. Otworzyła drzwiczki samochodu i powiedziała:
- Byłoby lepiej, żebyś o tym porozmawiał ze swoim ojcem.
- Już go prosiłem, ale odmówił. - Travis spuścił oczy. - Nie chcę dziś znowu jechać do tych śmierdzących nietoperzy!
- Nie dziwię ci się, ja też za nimi nie przepadam. Co zwykle robiłeś o tej porze w domu?
- Rano miałem lekcje z nauczycielem, a potem szliśmy z kolegami na plażę. Braliśmy deski i jeździliśmy na falach. Tutaj nie ma ani plaży, ani oceanu - powiedział z żalem w głosie.
- Bardzo ci współczuję. Sama wiem, jak trudno się przyzwyczaić do nowego.
- Tęsknię za domem, a ty?
- Ja też. Zwłaszcza za rodziną i przyjaciółmi. Moi rodzice i krewni mieszkają w Phoenix.
- Twój chłopak też?
- Mój były chłopak - poprawiła go. Travis robił na niej wrażenie zbyt dojrzałego jak na swój wiek.
Zostawił mnie, pomyślała, rzucił i sobie poszedł, tak to było.
- Ja bardzo tęsknię za moją dziewczyną. Jeździliśmy razem z naszymi ochroniarzami do Disneylandu. Jej mama jest producentem, robi filmy razem z moją mamą. Boję się, że Heather znajdzie sobie teraz nowego chłopaka. Tak jak ty.
Ile ten smarkacz właściwie ma lat?
- Na razie nie mam takich planów.
- Ja też nie.
Travis kopnął kamień.
- Heather płakała, kiedy się żegnaliśmy, ale ja nie. Dała mi tę koszulkę.
- Dobrze jest popłakać sobie, kiedy się jest smutnym. Ja zawsze płaczę. Pokaż mi się w tej koszulce.
Travis wyprostował się i spojrzał na nią oczami swojego ojca.
- Wyglądasz w niej bardzo... interesująco.
- Naprawdę?
- Tak. Heather ma bardzo dobry gust.
- To mogę jechać w niej z tobą do twojego biura?
- Bardzo chętnie bym cię wzięła, ale naprawdę nie mogę.
Twarz chłopca sposępniała, Desiree zrobiło się go żal.
- Zapytaj moją siostrę, czy pozwoli ci zostać z nią w domu.
- Ciocię Caro?
- Tak. Pomożesz jej, ona niezbyt dobrze się czuje.
- Tak, wiem.
- Pomożesz jej zająć się Oscarem. Chłopiec nieco się rozchmurzył.
- Naprawdę? Mógłbym?
- Oczywiście. Oscar, zupełnie tak samo jak my, bardzo tęskni za domem. Nie mogę go zabrać z sobą, a będzie mu smutno samemu w obcym domu. Zaopiekuj się nim i Caro.
- Oscar jest strasznie fajny. Prosiłem ojca, żeby mi kupił psa, ale powiedział, że nie mogę mieć psa, bo wtedy jeszcze bardziej rzucałbym się w oczy i dziennikarze nie daliby nam spokoju. To by bardzo utrudniło pracę ochroniarzom. Paparazzi nie daliby nam żyć, mnie i mamie. - Chłopiec powiedział to tak, jakby mówił o czymś zupełnie normalnym.
Desiree uśmiechnęła się do niego.
- Będziesz mógł się bawić z Oscarem zawsze, kiedy tylko zechcesz, oczywiście, jeśli twój ojciec się na to zgodzi. Powiedz Caro, że to ja cię poprosiłam, żebyś pomógł jej opiekować się Oscarem.
- Dziękuję. Dziękuję, ciociu.
- Bardzo proszę, i możesz mnie nazywać Ray. Pocałowała go w policzek. Wyczuła jego skrępowanie.
Chłopiec musi się tu czuć bardzo obco, pomyślała, trzeba będzie się nim zainteresować i jakoś mu pomóc. Gdy tylko znajdzie wolną chwilę, porozmawia z nim dłużej. Na razie niech zajmie się Oscarem, a potem może uda się zdobyć dla niego jakiegoś psa na własność. Virgil powinien się zgodzić.
- Zaopiekuj się ciotką i psem, teraz ty dla odmiany będziesz ich ochroniarzem. Wiem, że z tobą nic im nie grozi. Mogę spokojnie jechać do pracy.
Gdy Travis uśmiechnął się, jego twarz zrobiła się bardzo podobna do twarzy jego sławnej matki. Desiree pomyślała, że z takim wyglądem i sylwetką za kilka lat będzie prawdziwym pożeraczem serc...
Otworzył przed nią drzwi samochodu i lekko się ukłonił. Widać było, że odziedziczył po Bodine'ach ich nieco staroświeckie maniery. Desiree usiadła za kierownicą i spojrzała na stojącego przy samochodzie chłopca.
- Bardzo ci dziękuję, porozmawiamy, jak wrócę.
- Bardzo proszę. Do widzenia.
Zatrzasnął drzwiczki, Desiree zapaliła silnik i na pożegnanie pomachała Travisowi ręką.
Biedne dziecko. Nie dość, że jego rodzice się rozwiedli, to jeszcze musi przyzwyczajać się do zupełnie nowego życia - i to tu, na tej nieprzyjaznej pustyni. Musi strasznie tęsknić za matką, za przyjaciółmi, za domem...
Trzeba będzie się bliżej zainteresować chłopcem. Na razie jednak trzeba się zainteresować nową pracą. Opuściła posiadłość Silver Dollar i skierowała się w stronę Tombstone. W stronę swojego miasta.
Biuro szeryfa znajdowało się na Fremont Street w budynku przylegającym do ratusza. Z tyłu za nim rozciągał się Koral.
Cała nadzieja w tym, przemknęło Desiree przez myśl, że w środku to wszystko jest bardziej nowoczesne niż te przedpotopowe budynki. Chyba mają tam jakieś komputery. Nie wyobrażam sobie pracy z piórem w ręku, a co gorsza przy jakiejś rozklekotanej maszynie do pisania! W Phoenix było jednak zupełnie inaczej...
Podobnie jak siostra, Desiree lubiła pracować na nowoczesnym sprzęcie. Zawsze uważała, że im mniej czasu zajmuje robota papierkowa, tym staranniej i skuteczniej można się zająć prawdziwą pracą. Bodine'owie wyglądają na tradycjonalistów, a biuro szeryfa pewnie urządzili według własnego gustu. Postanowiła nie przejmować się na zapas; w razie czego będzie chyba można zakupić jakiś komputer.
Nie trzeba tracić nadziei i nie trzeba z góry się uprzedzać. Wszystko może jest inaczej. Energicznie zaparkowała na miejscu przeznaczonym dla służbowych pojazdów, rzuciła okiem na swoje odbicie w lusterku i wysiadła z samochodu. Potem pewnym krokiem ruszyła w stronę swego nowego miejsca pracy.
Virgil już tam był i widział, jak wchodziła. Zdumiała go pewność i zdecydowanie jej ruchów. Zupełnie jakby bywała już tu wiele razy...
Wkroczyła do biura z głową wysoko podniesioną i spokojną, lekko uśmiechniętą twarzą. Wyglądała nadzwyczajnie.
A do tego miała na sobie strój szeryfa! To pewnie sprawka Caro. Virgil przesunął bacznym wzrokiem po beżowym komplecie Desiree; niczego nie brakowało. Od patek na ramionach po broń przy pasku, wszystko było jak należy. Włożyła nawet długie buty!
Nie miała tylko kapelusza, a to oznacza, że wedle regulaminu jej mundur nie jest kompletny. Sam Virgil ubrany był w dżinsy, koszulę pożyczoną od Wyatta i za duże, niewygodne buty, które pożyczył mu Morgan. Wiedział, że nie ma prawa włożyć munduru, zanim nie zostanie zaprzysiężony na stanowisko zastępcy szeryfa.
Czekał, aż Desiree, czyli szeryf Hartlan, to załatwi.
- Dzień dobry, panno Chilton - powiedziała swobodnym głosem i spojrzała na sekretarkę. - Czy dostarczono już mój kapelusz?
- Położyłam go na krześle przy pani biurku. I proszę mówić do mnie po imieniu, mam na imię Marta.
- Dziękuję, Marto.
Desiree sięgnęła po kapelusz, przymierzyła go, a potem jednym zgrabnym ruchem rzuciła wprost na stojący obok ekspresu do kawy wieszak. Kapelusz malowniczo zawirował i znieruchomiał.
Virgil o mało nie wzruszył ramionami. Boże, co za żałosne, cyrkowe sztuczki. I to ma być szeryf naszego miasta...
- Widziałam to na jakimś filmie, John Wayne tak robił - rzuciła Desiree i usiadła za biurkiem. - Ćwiczyłam to przez całe dzieciństwo. Ręce do góry, kto nie lubi Johna Wayne'a?
Nikt nie podniósł ręki.
- To się dobrze składa. Nie muszę nikogo zastrzelić. Obecni w pokoju roześmiali się. Nawet Virgil musiał w duchu przyznać, że potrafiła przełamać lody. Wejście jej się udało, zobaczymy, co zrobi dalej...
- Jamie, mógłbyś mi złożyć poranny raport? Jamie, dotychczasowy zastępca szeryfa, podniósł się zza biurka.
- Nie musisz wstawać. Kiedy tu jestem, możesz mnie traktować tak, jak traktowałeś Wyatta.
Virgil obrzucił wzrokiem jej kształtną, kobiecą sylwetkę. Powodzenia, Jamie, nasz nowy szeryf rzeczywiście jest bardzo podobny do Wyatta, zwłaszcza z tym biustem i całą resztą. Swoją drogą ciekawe, czy bez tego opakowania jest równie ponętna? Nigdy dotąd nie patrzył na nią w ten sposób; przypuszczał nawet, że ten typ kobiety nigdy go nie zainteresuje.
Z zamyślenia wyrwał go głos Jamiego:
- Od wczorajszego wieczoru zgłoszono nam jedną zaginioną krowę, dwa przypadki niewłaściwego parkowania i jedną stłuczkę ciężarówki.
- To wszystko?
- Po południu mamy mieć spotkanie z młodzieżą szkolną na temat narkotyków. Dzień zapowiada się całkiem spokojnie.
- W takim razie możemy teraz załatwić kilka formalnych spraw. Marto, czy możesz mi dać papiery wszystkich osób zatrudnionych w biurze?
- Już wszystko przygotowałam. Pomyślałam sobie, że pewnie zechce je pani przejrzeć.
Marta, jak zwykle gorliwa i zorganizowana, wstała i położyła żądane teczki na biurku szeryfa. Desiree przejrzała szybko papiery.
- W takim razie nie ma na co czekać. Teraz się poznamy, a zaraz potem zaprzysięgniemy mojego nowego zastępcę i bierzemy się do pracy.
Widać, że zna się na rzeczy. W porządku, zostanę jej zastępcą...
Prezentacje nie trwały długo. Oprócz Jamiego i Marty, w biurze szeryfa zatrudnionych było jeszcze dwóch mężczyzn, z których jeden znał biegle hiszpański, i jedna kobieta, Mary Ann Brown, która tej nocy miała dyżur i została tylko po to, żeby poznać nowego szefa.
- Jak rozumiem, teraz pierwszym zastępcą będzie Vir - gil - rzekł Jamie zrezygnowanym głosem. - Bodine'owie zawsze spadają na cztery łapy.
Desiree powiodła wzrokiem po obecnych.
- Nazywam się Hartlan, nie Bodine, i dobieram sobie współpracowników, nie kierując się kryterium nazwiska, tylko umiejętności profesjonalnych. Uważam, że Jamie jest ze wszystkich tu obecnych osobą najbardziej doświadczoną i odpowiednią, żeby być moim pierwszym zastępcą.
Virgil nie wytrzymał:
- Jestem równie doświadczony jak on.
- Jeśli chodzi o sprawowanie funkcji zastępcy szeryfa, Jamie ma więcej doświadczenia niż ty. Nigdy nie byłeś zastępcą, byłeś szeryfem, a to nie to samo. Ale a propos, Jamie, dlaczego ty właściwie nie ubiegałeś się o urząd szeryfa?
- Nie interesuje mnie to. Mam dość dużą rodzinę i nie mogę stale siedzieć w pracy. Lubię sobie pogadać z dzieciakami i spokojnie zjeść z żoną kolację. Wolę być zastępcą szeryfa niż szeryfem.
Desiree skinęła głową.
- Rozumiem.
Virgil próbował nie okazać wzburzenia. Cholera jasna, przecież to ja miałem być pierwszym zastępcą! Skoro już nie jestem szeryfem, to powinienem być chociaż pierwszym zastępcą, co ona sobie myśli...
- Jamie, chcesz coś jeszcze powiedzieć? - zapytała Desiree.
Tym razem, zgodnie z jej poleceniem, Jamie nie wstał z miejsca.
- Tak... Chciałbym jeszcze dodać, że tutaj jest mnóstwo odpowiednich ludzi i niejeden byłby na pewno dobrym zastępcą szeryfa. Ale ja... jeśli nim dalej zostanę, będę wypełniał swoje obowiązki lojalnie i uczciwie. Będę słuchał tylko pani rozkazów i robił wszystko tak, jak pani każe. Nie tak, jak powie Wyatt albo Morgan, albo Virgil. Nie będę dyskutował ani mówił, co ma pani robić, będę słuchał i wykonywał polecenia. To wszystko. Tak sobie wyobrażam swoją pracę.
Virgil dostrzegł wzruszenie na jego twarzy i zauważył, jakie wrażenie przemowa Jamiego zrobiła na Desiree. Wiedział już, kto zostanie pierwszym zastępcą szeryfa; szeryf nie musiał nic mówić.
- Marto, zostaw swoją robotę, teraz będziemy zaprzysięgać Jamiego na mojego zastępcę.
- Ale przecież... - Sekretarka przeniosła zdumiony wzrok na Virgila.
- Nic nie mów, Marto - odezwał się Virgil. - Desiree ma prawo decydować.
Czuł się podle; był rozczarowany, a co gorsza, obudziło się w nim poczucie winy. Wszystko było jasne: ci dwoje, Desiree i Jamie, są entuzjastycznie nastawieni do swojej pracy, lubią ją i chcą ją wykonywać, a on, Virgil, jest pusty i wypalony w środku.
Wypaliły go lata pracy w Hollywood. Zdał sobie z tego sprawę wtedy, w Kalifornii, kiedy stał w ogrodzie nad tym nieszczęsnym Mitchellem Gibsonem i tą nieletnią gwiazdką. Był stary i zmęczony; był pusty w środku. Zawsze myślał, że jest silny, stanowczy i skuteczny, że jest człowiekiem, któremu można powierzyć życie. A teraz Desiree Hartlan publicznie stwierdza, że bardziej ufa jakiemuś obcemu facetowi.
To boli, to bardzo boli. On nazywa się Bodine, a Bodine to ktoś, komu wszyscy ufają. Wszyscy oprócz tej kobiety.
Poczuł nagle, że musi ją przekonać, że musi przekonać jedyną osobę na świecie, która w niego wątpi, że potrafi być tym, za kogo zawsze siebie uważał.
- W takim razie... mogę pełnić w biurze jakąś inną funkcję - powiedział opanowanym głosem. - Każdą, którą szeryf mi wyznaczy.
Desiree zajrzała do dokumentów.
- Mógłbyś chyba być tylko drugim zastępcą.
- W porządku.
- Zgadzasz się?
- Oczywiście.
I nie rób takiej zdumionej miny, Ray. Mówię zupełnie poważnie, od lat tak poważnie nie mówiłem. Zaraziłaś mnie swoim entuzjazmem, zgoda, ale entuzjazm to jedno, a czujność to drugie. Będę cię czujnie obserwował i będę... nad tobą czuwał.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Desiree wstała i skinęła na Martę.
- Bądź tak dobra, przynieś mi Biblię i zaprowadź mnie do najbliższej flagi. Jamie pójdzie na pierwszy ogień.
Jamie podniósł rękę i uroczyście złożył przysięgę, że będzie służył miastu Tombstone i stanowi Arizona, przestrzegając wiernie amerykańskiego prawa. Potem nadeszła kolej Virgila.
Położył dłoń na starej wysłużonej Biblii, na którą przysięgały pokolenia Earpów i Bodine'ów. Poczuł ciężar tradycji, prawdy i sprawiedliwości. Słowa wypowiadanej przysięgi głębokim echem rozległy się w jego sercu.
- W obliczu Boga i ojczyzny przyrzekam, że będę strzegł prawa wszystkich obywateli do życia w spokoju i bezpieczeństwie.
Czuł, że znowu staje się strażnikiem prawa; nie będzie już ochroniarzem, któremu płacą za to, żeby sprawnie posługiwał się swoimi muskułami. Będzie strażnikiem prawa.
Nieważne, że nie jest szeryfem. Jest na swoim miejscu i nosi odznakę, którą zawsze kochał.
Virgil Bodine naprawdę wrócił do domu.
Rozdział 5
Poczuła, że kurczy jej się żołądek i spojrzała na stary zegarek po dziadku, który zawsze nosiła. Boże, już prawie trzecia! Nic dziwnego, że jest tak strasznie głodna.
Siedziała od rana nad papierami, próbując zorientować się, co ją czeka. Zwolniła Mary Ann do domu, wysłała Jamiego do szkoły na pogadankę o narkotykach i posadziła Virgila nad dokumentacją ostatnich spraw, jakie napłynęły do biura szeryfa. Dzień pracy dobiegał końca i prawie nie zauważyła, kiedy to się stało. Wkrótce miała nadejść druga zmiana.
Właściwie mogę tu zostać i siedzieć tak aż do wieczora, pomyślała i sięgnęła do ostatniej teczki. Pobieżnie przejrzała skargę jednego z mieszkańców miasta, który się domagał, aby coś zrobić z turystycznymi autobusami regularnie zagradzającymi mu wjazd do garażu.
Powiadomiła tych pracowników, którzy urzędowali po południu, że Virgil znowu pracuje w biurze, i sięgnęła po kluczyki do samochodu.
Jutro przyjdę wcześniej, zjem śniadanie z Jamiem i sobie pogadamy. Potem porozmawiam z Mary Ann, dzisiaj ledwo mi mignęła. Około dziesiątej przejrzymy z Martą nasz budżet i zastanowimy się, co z tymi nowymi komputerami; na razie wezmę z domu mojego laptopa. Nie zamierzam pracować na tym przedpotopowym sprzęcie, który tutaj mają. Stary komputer to gorsze niż gęsie pióro. Marta też musi mieć nowy sprzęt, musi sporządzić kompletną bazę danych.
Co jeszcze? Aha, miałam kupić suchą karmę dla psa. Chyba mają tu coś takiego. Jestem wykończona. Wracam do domu i kładę się spać.
- Wyglądasz na kogoś, komu przydałaby się drzemka. Virgil czekał na nią przy samochodzie.
- Już taka jestem, lubię sobie popracować, a potem pospać. Masz do mnie jakąś sprawę?
- Chciałem prosić, żebyś mnie podwiozła. Przyjechałem rano z jednym z naszych pracowników, a teraz nie mam jak wrócić do domu. Wszystkie samochody są potrzebne na farmie, a mój jeszcze nie przyjechał z Los Angeles.
- Mogłeś się rano zabrać ze mną.
- Nie wiedziałem, jak na mnie zareagujesz.
Jego zachowanie zdziwiło ją, tak jak poprzednio zdziwiła ją jego gotowość zostania drugim zastępcą. Spodziewała się raczej urażonej dumy, a nawet wybuchu gniewu. Tymczasem Virgil potulnie, bez słowa skargi, przyjął zaproponowane mu stanowisko, mimo że dragi zastępca szeryfa jest po prostu zwykłym pracownikiem biura.
Może go nie doceniła, może Virgil Bodine to coś więcej niż pewne siebie zachowanie i eleganckie garnitury.
- Wsiadaj, już i tak siedzieliśmy w pracy zbyt długo.
- Dziękuję. Otworzył przed nią drzwi.
- Może ty będziesz prowadził - powiedziała, podając mu kluczyki. - Ja jestem wykończona, od dawna tak nie pracowałam. Ale będziemy musieli przystanąć po drodze, bo muszę załatwić kilka rzeczy. Jeśli się bardzo nie śpieszysz, to może mnie podwieziesz.
- Nie ma sprawy.
Wziął od niej kluczyki i zajęli w samochodzie miejsca.
- Gdzie pojedziemy najpierw? - Virgil spojrzał na nią pytająco.
- Pojedziemy do sklepu, bo muszę kupić jedzenie dla psa, ale najpierw chciałabym zajrzeć do szpitala.
- Coś się stało?
- Chcę wynająć dla Caro prywatną pielęgniarkę albo jakąś pomoc, żeby Cat mogła zostawać w domu.
Virgil pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Nie warto tam jechać, w Tombstone nie znajdziesz takiej pielęgniarki. Wyatt już próbował, trzeba jechać do Tucson.
- Caro nie zgodzi się, żeby jakaś zupełnie obca osoba opiekowała się jej córką.
A ja przyrzekłam, że coś jej załatwię... Teraz, kiedy zostałam szeryfem, sama nie będę mogła w niczym jej pomóc.
Virgil zwolnił; dojeżdżali do sklepu spożywczego.
- A co myślisz o matce Jasenthy? Może Lozen mogłaby zająć się małą? - zapytała.
- Lozen?
- Tak. Jest lekarzem pediatrą, pracuje w szpitalu w Tucson, prawda?
- Tak, słyszałem, że jeszcze tam pracuje i że nie wyszła ponownie za mąż.
- Może przyjedzie tutaj, jeśli ją o to poproszę.
- Trudno powiedzieć, a ją samą trudno zastać w domu. Rzadko bywa u siebie, większość czasu spędza w rezerwatach, gdzie za darmo leczy ludzi. Lepiej pogadaj z Jasenthą.
Zaparkował na małym parkingu przed sklepem i spojrzał na Desiree wyczekująco.
- Mam ci zrobić zakupy?
- Nie, dam sobie radę - odparła, żałując, że jej odpowiedź wypadła znacznie bardziej szorstko, niż to planowała.
Virgil uśmiechnął się i poczuła, że się czerwieni. Uważaj, pomyślała, uważaj, Desiree. Nie wolno mieszać przyjemności z obowiązkiem, to się zwykle źle kończy.
Zwłaszcza jeśli obie strony mieszkają pod jednym dachem i jedna z nich jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną!
- Ten upał jest bardzo męczący - mruknął pojednawczo Virgil.
- Nie zapominaj, że ja też jestem z Arizony!
- Ale tu, u nas, jest cieplej niż w Phoenix. Większość pomieszczeń nie jest klimatyzowana i mam wrażenie, że nasz szeryf słabo to znosi. Zastań w samochodzie, powiedz mi tylko, czego potrzebujesz. Dla mnie to żaden kłopot, sam też mam kilka rzeczy do kupienia. Za jednym zamachem zrobię i twoje sprawunki.
- W takim razie w porządku. Kup Oscarowi torbę karmy mięsnej i taką kostkę do gryzienia. - Otworzyła torebkę i podała mu pieniądze. - I może jeszcze witaminy, bardzo dawno nie dostawał witamin.
- Dobrze. Zaraz wracam.
Przez chwilę patrzyła, jak Virgil znika we wnętrzu sklepu, a potem oparła się i przymknęła oczy. Czuła na twarzy lekki powiew wiatru. Odpięła pasy i na chwilę pogrążyła się w rozmyślaniach. Może niesłusznie była wobec niego tak surowa, może oceniła go zbyt pochopnie?
Odkąd przestał być jej konkurentem, stał się naprawdę zupełnie inny. Współpraca z kimś takim może być nawet bardzo przyjemna. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero stukanie w szybę.
Zamrugała oczami. Czyżby Virgil już uporał się z zakupami? Wyprostowała się i spojrzała na dwór.
Za szybą stał... Albert Jondell.
Zesztywniała i wyprostowała się jeszcze bardziej; senność natychmiast gdzieś się ulotniła. Opuściła szybę i powiedziała:
- Odejdź od samochodu. Ręce trzymaj tak, żebym je widziała.
Pomacała rękojeść rewolweru, potem szybko wysiadła i stanęła naprzeciwko mężczyzny, który sądził, że zniszczyła mu życie.
Nie przypominał dzikiej bestii ani zwyrodniałego potwora. Wyglądał zupełnie normalnie, i właśnie to wprawiło ją w popłoch. Potem, gdy uprzytomniła sobie, że jest zdolny do wszystkiego, przebiegł ją zimny dreszcz.
- Co tu robisz i czego chcesz, Jondell?
- Tak to się mówi do uczciwego obywatela?
- Ty jesteś uczciwym obywatelem? Pierwsze słyszę.
- Ja. We własnej osobie, droga pani.
- Jestem szeryfem - poprawiła go chłodno - i masz odnosić się z szacunkiem do odznaki, którą noszę. Nawet jeśli nie szanujesz mnie, masz szanować mój urząd.
Twarz Jondella poczerwieniała.
- W porządku, szeryfie.
- A teraz może mi powiesz, czego chcesz.
- Nie mam gdzie przenocować! Byłem właśnie na polu kempingowym, tym dla samochodów osobowych z przyczepami i ciężarówek. Mają wolne miejsca, ale...
- Pozwól mi zgadnąć... Nie chcą cię wpuścić.
- Mówią, że wszystko zajęte.
- A tak nie jest?
- Nie, do cholery, nie! Tak nie jest, szeryfie.
- Dlaczego cię to dziwi? - Oczy Desiree zwęziły się, głos stał się zły i syczący. - A zresztą, co ty robisz na tutejszym kempingu?
- Szukałem pracy. Dzięki tobie nikt w Phoenix nie chce mnie zatrudnić. Nie mam z czego żyć.
- A to już nie jest mój problem.
- Właśnie, że jest. Znalazłem sobie pracę w połowie drogi do Tucson. Zapytałem na stacji benzynowej i coś mi dali.
Desiree poczuła gęsią skórkę. To znaczy, że będzie go miała tuż pod bokiem; nigdy się od niej nie odczepi!
- Znalazłeś sobie pracę niedaleko Tombstone?
- Tak, przy autostradzie. Będę malował słupki. Desiree spojrzała na niego wrogo.
- Nareszcie zawsze będę wiedziała, gdzie cię znaleźć. Wizja, że Jondell będzie tuż obok, a do tego dobrze widoczny z powodu charakterystycznego, jaskrawego stroju, jaki noszą robotnicy drogowi, miała w sobie coś złowrogiego i absurdalnego zarazem.
- To podła robota, nie taka, jaką miałem przedtem. Zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się zjadliwie.
- Widzę, że nie tylko ja zmieniłem robotę na gorszą. Już się nie jest prawnikiem w eleganckiej todze, co?
- Nie interesują mnie pańskie komentarze, panie Jondell. Gratuluję, że znalazł pan sobie pracę, i życzę miłego dnia.
Odwróciła się, próbując odejść, lecz ją zatrzymał.
- Nie tak szybko. Nie dadzą mi roboty, jak nie będę miał gdzie mieszkać. Teraz, po tych wszystkich wydatkach na adwokata, mogę sobie pozwolić tylko na namiot na kempingu. Oboje musimy z żoną pracować, żeby nie stracić domu, który mamy w Phoenix. Za nic nie możemy stracić naszego domu!
Nie myśl, że mnie wzruszysz, pomyślała Desiree. Przez ciebie Linda straciła coś więcej niż dom. Ona nigdy już nie wróci do siebie, będzie innym człowiekiem, będzie okaleczona na całe życie. Nie myśl, że mnie wzruszysz swoimi łzawymi historyjkami o utraconym bezpowrotnie domu.
- Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała.
- A powinno! Mam pieniądze na opłacenie miejsca i muszą mnie wpuścić. Nie jestem zbrodniarzem! Nie mogą mnie odpędzić jak psa!
- Myślę...
Już chciała powiedzieć, że powinien o tym wszystkim pomyśleć, zanim skrzywdził Lindę, ale ktoś jej przerwał.
- On ma rację.
Odwróciła głowę i ujrzała Virgila.
- Sama się tym zajmę - rzekła ostrzegawczym tonem.
- Chciałbym tylko trochę pomóc. Ma pan prawo zatrzymać się na kempingu, panie... Nazywa się pan Jondell, prawda?
- Tak. Czy to znaczy, że mi pomożecie? Desiree spojrzała na Virgila.
- Powiedziałam, że sama się tym zajmę.
Virgil zaczął umieszczać torby z zakupami na tylnym siedzeniu samochodu.
- Sądzę, że pan Jondell rozumuje w ten sposób: nie zostałem skazany, nie jestem zbrodniarzem, mam te same prawa co każdy obywatel. Ma rację i prawo jest po jego stronie.
Desiree nie wierzyła własnym uszom. Prawo jest po jego stronie! I szeryf, jako przedstawiciel prawa, też powinien być po jego stronie, tak?
- Zamierzasz wpuścić kogoś takiego do miasta?
- Oczywiście. To proste, według prawa nikt nie może być dyskryminowany. Zakazać wstępu do miasta można tylko komuś, kto jest pozbawiony praw obywatelskich albo stanowi poważne zagrożenie dla życia i zdrowia obywateli.
- Nie jestem trędowaty - krzywo uśmiechnął się Jondell - a ludzie traktują mnie, jakbym roznosił zarazę. Lepiej niech pani posłucha swojego chłopaka. On dobrze mówi.
- To nie jest mój chłopak, tylko mój zastępca.
- Co mnie to obchodzi! - ryknął Jondell. - Macie postępować zgodnie z prawem! Macie mi pomóc, i to zaraz! To wasz obowiązek! A jak nie, to oskarżę was o łamanie prawa! Raz już przeze mnie ktoś tu stracił robotę...
Desiree uśmiechnęła się; zrobiła krok do przodu i stanęła z nim twarzą w twarz.
- Grozisz mi? I to przy świadku? Grozisz szeryfowi w czasie sprawowania służbowych obowiązków? Wiesz, co to znaczy?
Jondell cofnął się.
- Ja nie... Nikomu nie groziłem... Ja tylko... Spojrzał na Virgila, jakby oczekiwał od niego pomocy.
Nie doczekał się jednak; Virgil milczał.
W końcu się opamiętał, pomyślała Desiree. Jest mimo wszystko jako tako lojalny.
- Zadzwonię na kemping - powiedziała - i pogadam z nimi. Jutro rano zgłoś się do mojego biura. Poinformuję cię, co załatwiłam.
- Ale... gdzie ja mam spać? Motele są pełne ludzi, nigdzie nie znajdę miejsca.
- W obrębie miasta nie wolno się włóczyć. Możesz sobie pojechać na pustynię i przespać się w samochodzie. Coś jeszcze?
- Nie, nic. Dziękuję bardzo, potrafię się odwdzięczyć. Jego słowa zabrzmiały niewinnie, ale w oczach była wściekłość i groźba.
- Możemy ci jeszcze zaproponować nocleg w naszym areszcie. Mamy bardzo wygodną celę. Interesuje cię to? - Głos Virgila zabrzmiał jeszcze bardziej złowrogo. - Zawsze możemy to załatwić. Wystarczy poprosić.
Jondell wykonał w tył zwrot, szybko podszedł do swojego pokrytego pyłem i błotem auta, i zniknął w środku. Desiree wyjęła notes i zanotowała numer samochodu.
- Wszystko w porządku? - zapytał Virgil.
- Tak, po prostu troszkę się zdenerwowałam. To było takie nieoczekiwane zakończenie dzisiejszego dnia.
W duchu musiała przyznać, że cieszy się, iż Virgil z nią jest. Nie dlatego, że bez niego bardziej by się przestraszyła albo nie wiedziała, jak się zachować. Po prostu co dwie odznaki, to nie jedna. Zawsze lepiej jest mieć kogoś obok siebie, na wszelki wypadek.
- Mógłbym się obejść bez takiego zakończenia. Dzisiejszy dzień i tak był dość wyczerpujący.
Wsiedli do samochodu. Podczas gdy Virgil poprawiał sklepowe torby, Desiree raz jeszcze przyjrzała się zakurzonemu pojazdowi, żeby sprawdzić czy dobrze zapisała numer. Przechyliła się przy tym, potrącając jedną z toreb; wysypały się cukierki, batoniki i komiksy.
Poczuła wyrzuty sumienia, że sama nie pomyślała o samotnym chłopcu pozostawionym na cały dzień w obcym domu. Biedny Travis, siedzi tam i zadręcza się, a ja co kupuję? Jedzenie dla psa. Cokolwiek by się powiedziało, Virgil Bodine nie jest złym ojcem.
A teraz te dzieciaki, moja siostrzenica i jego syn, mieszkają w tym samym mieście co ten potwór. I co ja mam robić?
Odczekała, aż samochód Jonella zniknie za zakrętem, i dopiero wtedy zwróciła się do Virgila.
- Następnym razem, bardzo cię proszę, pozwól mi samej dokończyć sprawę, którą prowadzę.
Czuła, że musi jakoś podreperować swój autorytet, nadszarpnięty przez niedawną scenę. Przecież nawet sama przed sobą musiała przyznać, że obecność Virgila bardzo się jej przydała.
- W takim razie nie dawaj mi pretekstu do wtrącania się w prowadzoną przez siebie sprawę. Znowu byłaś na najlepszej drodze do złamania prawa. Swoją drogą, to dość ciekawa skłonność u prawnika.
Zacisnęła usta.
- Daj mi kluczyki, poprowadzę.
Zrobił, o co prosiła, i bez słowa usiadł na miejscu pasażera. Po chwili jednak odezwał się znowu. Widać było, że spotkanie z Jondellem dało mu do myślenia.
- Jak długo z nim rozmawiałaś, zanim przyszedłem? Groził ci?
- Pojawił się na krótko przed twoim powrotem i wcale mi nie groził. Opowiadał natomiast, jaki to ma ciężki los, a wszystko przeze mnie. Ja po prostu nie wierzę w te jego łzawe bajdy o tym, jak to biedaczek nigdzie nie może dostać pracy, i dopiero tutaj coś znalazł. Jest pełno miejsc, gdzie mógłby pojechać. Ciekawe, dlaczego wybrał właśnie nasze miasto.
- Chcesz usłyszeć moje zdanie?
- Tak.
- Uprzedzam, że ci się nie spodoba.
- Mimo to słucham.
- Dziwne, że sama na to jeszcze nie wpadłaś. Jondell przyjechał tutaj, bo chce ci zrobić to samo, co ty mu zrobiłaś. Sprawujesz teraz publiczną funkcję i dzięki temu jesteś bardzo łakomym kąskiem. Łatwo cię skompromitować, a on nie może doczekać się zemsty. Chyba właśnie ty dobrze to rozumiesz.
Desiree zamrugała powiekami. Cios był silny i niesprawiedliwy.
- To tak mnie osądzasz? Myślisz, że ja też szukam zemsty, a nie sprawiedliwości?
- Nazywaj to, jak chcesz, szeryfie. Załatwiłaś go swoją kampanią przeciwko niemu.
- I bardzo się cieszę. Chociaż tyle mogłam zrobić dla Lindy i jej rodziny.
- Gratuluję. - W jego głosie zabrzmiała ironia. - Tak czy inaczej, zrobiłaś sobie wroga.
- Trudno, jakoś to przeżyję. Nie myślałam tylko, że będzie się wszędzie za mną włóczył.
- Dobrze mówisz, nie myślałaś. To twoja stała cecha. Desiree zjechała na pobocze i zahamowała.
- Posłuchaj, długo byłam cierpliwa. To był ciężki dzień i byłeś mi potrzebny, dlatego znosiłam twoją obecność. Nie zamierzam jednak słuchać twoich impertynencji. O co ci właściwie chodzi?
- O ciebie. Jesteś tu szeryfem, a szeryf musi wiedzieć, że prawo jest takie samo dla wszystkich. Do każdego trzeba przykładać jednakową miarkę, bo ludzie wobec prawa są równi. To taki prawniczy elementarz.
- To znaczy, że gdybyś nawet aresztował samego diabła, oskarżonego o najgorsze zbrodnie, to traktowałbyś go jak każdego innego człowieka?
- Wobec prawa byłby takim samym obywatelem jak ja czy ty. Albo Albert Jondell. Nie musisz szanować takich ludzi, ale musisz ich traktować tak samo jak innych.
- Mylisz się, strasznie się mylisz.
- Naprawdę?
- Uczciwi obywatele tego kraju powinni móc ode mnie oczekiwać więcej niż gwałciciele, złodzieje i mordercy. Jondell jest koszmarnym wspomnieniem z mojego dawnego życia i na szczęście jest wyjątkiem.
Virgil odpiął pasy i zwrócił się ku niej całym ciałem.
- Może to, co zrobiłaś z Jondellem, to wyjątek. Nie wiem. Ale to spowodowało, że masz wroga, a ten wróg właśnie zamieszkał w naszym mieście. Dwa tysiące ludzi będzie odtąd musiało z nim żyć. Moja i twoja rodzina również. Naraziłaś ich wszystkich. Jesteś zadowolona?
- Ja... - Głos uwiązł jej w gardle. - Ja...
- Myślę, że nie - powiedział głosem lodowatym jak nocny powiew pustyni. - A do tego dziś wieczorem będziemy musieli pojechać na kemping i załatwić temu bydlakowi miejsce, bo ma do tego prawo. Ma do tego prawo! - powtórzył z naciskiem. - A jeśli nie masz zamiaru dotrzymać przysięgi, którą złożyłaś jako szeryf, to lepiej od razu zrezygnuj ze stanowiska. Dobrze ci radzę.
Desiree przez chwilę milczała.
- Chociaż się z tobą nie zgadzam - odrzekła w końcu powolnym głosem, jakby z trudem łapała oddech - muszę ci odpowiedzieć. Rozumiem twój punkt widzenia.
- Masz odpowiedzieć nie mnie, tylko temu miastu, które ci zaufało, bo uwierzyło, że będziesz respektować prawo. Ciekawe, jak twoi wyborcy zareagują na wiadomość, jakiego to mają nowego współobywatela. Chyba nie będą zachwyceni obecnością pana Jondella w naszym mieście.
Desiree włączyła silnik i wyprowadziła samochód na drogę.
- Jeszcze nie wiadomo, czy on zamierza tu zostać na stałe. Zadzwoń do biura i powiedz, żeby sprawdzili, jak to jest z tą jego pracą. Może blefował. Wyatt pozwolił mi korzystać z waszych koni. Jeszcze przed kolacją pojadę na' ten kemping i dowiem się, co i jak. Gdzie to jest?
- Niestety, niedaleko od domu, jakieś dwadzieścia minut jazdy. Może...
- Dziękuję - nie pozwoliła mu dokończyć. - Pojadę tam, jak tylko wrócimy na farmę.
- Wystarczy jechać po kolacji. Chciałbym się przedtem jeszcze zobaczyć z Travisem. Zresztą musimy powiedzieć Wyattowi i Morganowi, że Jondell jest w mieście. Z Travisem porozmawiam ja sam.
- Dobrze, ale nie musisz z tego powodu tracić kolacji.
- Myślisz, że...
- Tak. Pojadę tam sama.
Rozdział 6
Wyatt Bodine stał w stajni i patrzył, jak Desiree siodła Perłową Kroplę, jedną z jego ulubionych klaczy. Perłowa Kropla była czystej krwi arabem i słynęła z dużej szybkości. Była smukła i lekka, i rwała się do galopu. Wyatt miał dobre konie i bardzo o nie dbał.
- Uważaj na nią, jest bardzo nerwowa - powiedział. - Musisz ją dobrze wyczuć. I żeby się nie przegrzała.
Desiree zarzuciła siodło na grzbiet klaczy.
- Nie martw się, damy sobie radę. Na pewno się zaprzyjaźnimy. No już, maleńka, zaraz lecimy. Widzisz, jak bardzo się śpieszę?
- Czy wiesz, jak dojechać na ten kemping? - zapytał Wyatt.
Powiedziała mu już, dokąd się wybiera, nie precyzując, dlaczego to robi.
Desiree docisnęła popręgi i uniosła głowę.
- Wiem. Virgil powiedział mi, że muszę jechać na północny zachód. Znam te strony. Poprzednim razem, kiedy tu byłam, objechałyśmy z Caro całą okolicę. Jak ona się dzisiaj czuje? Nie miałam czasu, żeby po powrocie do niej zajrzeć.
Wyatt westchnął.
- Nawet nieźle. Myślę tylko, że nie powinna wiedzieć, że Jondell jest w mieście. Wolałbym to przed nią ukryć.
- Ale ty już wiesz.
Klacz rzuciła głową, Desiree przytrzymała wodze.
- Swoją drogą, jak myślisz, czy Virgil nie mógłby trzymać języka za zębami?
Wyatt nie odpowiedział.
- Rozmawiał już z Travisem?
- Tak. Powiedział mu, żeby uważał i nie odchodził daleko od domu.
Desiree pogłaskała aksamitne chrapy klaczy.
- Ma chyba na tyle rozsądku, żeby chłopca zbytnio nie straszyć...
Perłowa Kropla musnęła wargami jej ramię.
- Zaraz, zaraz, nie śpiesz się tak, maleńka. Wyatt spojrzał na nią spod oka.
- Widzę, że śpieszysz się nie mniej niż ona. Tym razem Desiree nie odpowiedziała.
- Możesz przecież poprosić o eskortę - dodał Wyatt. - W takich wypadkach przydziela się szeryfowi ludzi.
- Wiem.
- Mogę pojechać z tobą ja albo Morgan, a jak wolisz, Jamie może tam podjechać jeepem.
- Pojadę sama. To ma być tylko taka rutynowa wizyta, a nie jakaś obława.
- Wiem, ale nawet w takim przypadku warto jest mieć kogoś przy sobie.
- Wszystko będzie w porządku. Zresztą, o ile znam Virgila, już jest w drodze na pole kempingowe.
Ujęła wodze i poprowadziła klacz do wyjścia ze stajni.
- A jeśli jeszcze nie wyjechał, to powiedz mu, że kieruję się na północ. Może to potraktować jako polecenie służbowe albo jako zaproszenie na wycieczkę. Jak chce.
Uśmiechnęła się i wskoczyła na siodło. Lekko cmoknęła i odjechała.
Pięć minut później Virgil w drugim końcu stajni oporządzał swego czarnego ogiera imieniem Onyks.
Wyatt też przy tym był.
- Ona jest strasznie na ciebie cięta, braciszku.
- Mówiła może coś? - Virgil uniósł głowę i spojrzał na Wyatta.
- Nic takiego, to znaczy nic specjalnie pochlebnego.
- Nasz szeryf nie jest zbyt subtelny, co?
- Nie na darmo pochodzi z rodziny Hartlanów. Znam ten temperament. Desiree jest prawie tak ładna jak moja Caro, prawda? - zapytał niespodziewanie.
O wiele ładniejsza, pomyślał Virgil, ale ugryzł się w język. Nie zamierzał dyskutować z bratem o urodzie Hartlanówien.
- Nie interesuje mnie jej uroda, tylko to, co ma w głowie - powiedział zamiast tego.
- W głowie? Coś takiego, opowiadaj! - Wyatt znacząco zmrużył oko. - To coś zupełnie nowego.
- Daj spokój, Wyatt. Ostatnim razem, jak się zainteresowałem kobietą, to wszystko skończyło się rozwodem.
- Tym lepiej, że masz to za sobą. Teraz możesz spróbować na serio. Nie zawsze ma się takie szczęście jak ja, żeby trafić za pierwszym razem. Jak wiesz, Morgan najpierw długo chodził z Kim, a dopiero potem ożenił się z Jasenthą.
- Nie mam zamiaru ryzykować po raz drugi, koniec, kropka. Zresztą Caro i Jasenthą mają rozum w głowie, a Desiree jest trochę postrzelona.
- Przejdzie jej, a ty się pośpiesz.
Virgil wsiadł na ogiera, ale nie wyprowadził go jeszcze ze stajni.
- Już jadę.
- Braciszku?
- Słucham.
- Powiedziała, żebyś się kierował na północ, ona na ciebie czeka.
- Dzięki.
Spiął nogami boki konia.
- W drogę.
Travis stał w kącie i z ukrycia śledził poczynania ojca. Widział, jak Virgil wyjeżdża ze stajni i kieruje się w stronę, gdzie przedtem pojechała Desiree na Perłowej Kropli. Umiał jeździć konno; w Los Angeles brał lekcje konnej jazdy, ale nigdy nie miał własnego konia. Nie umiałby nawet sam go osiodłać. Podczas lekcji jeździł w kółko na lonży i brał przeszkody pod okiem instruktora. Było to strasznie nudne, ale w Tombstone było jeszcze nudniej. Nic tylko konie i psy.
Znowu został sam. Cały dzień był sam, a teraz znowu wszyscy gdzieś pojechali. Do kolacji jeszcze ze dwie godziny. Ci, co zostali w domu, są bardzo zajęci, tylko on nie ma nic do roboty. Nie może nawet zadzwonić do kolegi ze szkoły, bo nikogo tu nie zna. Przeczytał już wszystkie komiksy i ilustrowane pisma, które przywiózł z Los Angeles. Telewizji nie warto oglądać, bo wszystkie tutejsze programy są strasznie głupie, a kablówki nie ma. Nawet Oscar skrył się przed upałem w chłodnym pokoju Caro.
Travis strasznie tęsknił za towarzystwem. Myślał, że tutaj, w Arizonie, będzie dużo czasu spędzał z ojcem. Ojciec sam mu to przyrzekał, a teraz prawie się nie widują.
Kiedy był w domu, w Kalifornii, każdą wolną chwilę spędzał w ruchu. Pływał, jeździł na desce albo biegał po plaży; uwielbiał biegać. W Kalifornii też było gorąco, ale tam mu to nie przeszkadzało. Był do tego przyzwyczajony; zresztą, zawsze miał w tylnej kieszeni dżinsów butelkę wody, wszyscy jego koledzy tak robili. A na głowach nosili czapki bejsbolówki, a nie te idiotyczne kowbojskie kapelusze.
W Kalifornii wszystko było inaczej.
Znał swoje ciało i wiedział, czego może od niego oczekiwać. Nigdy dotąd go nie zawiodło ani na wodzie, ani na lądzie. Jest silny i wytrzymały; nieraz wyprowadził w pole paparazzich, a kilka razy udało mu się nawet wykiwać własnych ochroniarzy.
A tutaj nie ma ochroniarzy. Tutaj ludzie sami dbają o swoje bezpieczeństwo. On też tak potrafi, będzie taki jak ojciec.
Ojciec opowiedział mu o tym facecie, co pobił i zgwałcił przyjaciółkę Ray. Warto by faceta przyskrzynić.
Gdyby tak poszedł w ślady Desiree i ojca, może by się na coś przydał. Ukryje się, nie zobaczą go.
Poczuł na twarzy powiew wiatru i przypomniał sobie ocean. Otwarte przestrzenie oceanu i pustyni są takie podobne.. . I tak samo przyzywają człowieka. Travis był już zmęczony stałym siedzeniem w domu, był zmęczony ludźmi; pragnął powiewu wiatru i wolności. Na pustyni będzie wolny.
Uśmiechnął się na wspomnienie rozległych plaż Malibu. Ojciec się nie pogniewa. On też zawsze robi to, na co ma ochotę. Travis też taki będzie.
Lepiej jednak, żeby go nikt nie zauważył i nie skrzyczał. Nie boi się; ale to nieprzyjemne, kiedy na człowieka krzyczą. Znowu poczuł na twarzy powiew wiatru; musi pobiec za Ray i ojcem, zobaczyć, dokąd pojechali.
Jak postanowił, tak zrobił.
Desiree spodziewała się, że Virgil dogoni ją w połowie drogi, i tak się stało.
- Widzę, że Wyatt przekazał ci moją prośbę. Co cię zatrzymało? - zapytała, kiedy tylko się z nią zrównał.
- Musiałem się przebrać.
Miał na sobie beżowy uniform, swój dawny strój z czasów, kiedy był szeryfem. Leżał na nim doskonale. Jak to się mówi? Za mundurem... i tak dalej. Nieważne, pomyślała Desiree, tak czy owak Virgil wygląda wspaniale. I jest taki atrakcyjny, taki władczy... i podniecający.
Spuściła wzrok i spojrzała na broń, którą miał u pasa.
- To chyba nie jest kolt jedenastka.
- Nie, to parabellum dziewiątka.
Desiree skinęła głową; obydwa typy broni należały do regulaminowego wyposażenia szeryfa i jego ludzi.
- O co chodzi?
Nie od razu odpowiedziała.
- Nic takiego... Po prostu pomyślałam, że to dziwne, ale ty, najstarszy z braci, jesteś chyba najmniej przywiązany do tradycji. Nosisz modne garnitury, nowoczesną broń, prowadzisz światowe życie...
- Miałeś nawet żonę aktorkę... - dodał takim samym tonem. - Masz rację, nie wyglądam na prawdziwego Bodine'a.
- Tego nie powiedziałam. W każdym razie, teraz czuję się bezpieczna.
Zerknął na Desiree podejrzliwie, jakby węszył jakąś pułapkę.
- Miałam na myśli twoją broń - wyjaśniła. - Nie wiem, dlaczego byłam przekonana, że nosisz zwykłego kolta, jak wszyscy.
- Nie mógłbym go nosić. Ty go masz. Zamrugała oczami i machinalnie dotknęła broni.
- Ten? Dał mi go Wyatt. Myślałam, że to jego broń.
- Powiedziałem mu, żeby ci go dał. Dawniej należał do mnie.
Była naprawdę poruszona. Wiedziała, że w Arizonie mężczyźni rzadko pożyczają komuś swoją broń.
- Nie wiedziałam. Kupię sobie inny i oddam ci ten.
- Nie musisz się śpieszyć, nie zależy mi na nim.
- Jak to? Nie chcesz go mieć z powrotem?
- Możesz go sobie zatrzymać. Należał do innego człowieka.
Ściągnęła wodze, zwolniła i zwróciła się ku niemu zdziwiona.
- Bardzo ci dziękuję, Virgil.
Znowu trochę przyśpieszyła i przez chwilę jechali w milczeniu.
Virgil też był zdziwiony swoim zachowaniem. Nie wiedzieć czemu wypowiedział te słowa jakoś tajemniczo i znacząco. Tak jakoś wyszło. Jechali lekkim galopem obok siebie, niespiesznie, jakby donikąd nie zmierzali.
Czuł, że wytworzyła się między nimi jakaś intymność, nie mająca nic wspólnego z seksem... Tak przynajmniej uważał. Po prostu bliskość, jaką się odczuwa, kiedy ma się obok kogoś, komu można zaufać. Wiedział, że Desiree nie jest nim zainteresowana jako mężczyzną. Pragnie mieć przy sobie sprawnego pomocnika, to wszystko. Musiał przyznać, że czuje się tym trochę zawiedziony.
Ale właściwie dlaczego? Przecież jemu też na niej nie zależy. Ile ona może mieć lat? Trzydzieści pięć? A on ma o dziesięć więcej, i nieudane małżeństwo za sobą. Ma też syna, który przeżywa różne problemy i któremu musi poświęcić życie. Nie jest wymarzoną partią dla kogoś takiego jak Desiree Hartlan, pełna życia, entuzjazmu i temperamentu.
Nagle doszedł do wniosku, że podziwia ją na swój sposób. Może była trochę egzaltowana, może nieraz działała zbyt pochopnie, ale była bezkompromisowa i odważna. Zniszczyła nie tylko Jondella, zniszczyła również swoją karierę prawniczki. Było jednak w niej coś imponującego: była uczciwa, miała wiarę w siebie i w słuszność swoich poczynań, a to robiło na nim wrażenie.
Ona jest po prostu taka, jaki ja byłem wtedy, przed laty, zanim wyjazd, małżeństwo, Hollywood i Los Angeles nie zrobiły ze mnie tego, czym jestem teraz. Zanim nie wyssały ze mnie całej siły i nadziei.
Byłem właśnie taki jak ona, odważny i bezkompromisowy.
Tak to już widocznie musi być, taka jest kolej rzeczy, pomyślał melancholijnie. Teraz mogę najwyżej jej pomagać. Ray potrzebuje kogoś, kto ją sprowadzi na ziemię i nie pozwoli bujać w chmurach, przynajmniej nie zawsze.
Wiedział, że ta rola musi przypaść jemu, ale wcale się z tego nie cieszył. Odpowiedzialność zaczynała mu ciążyć. Zawsze był najstarszy i zawsze musiał się wszystkimi opiekować.
Wszystkim wydawało się to normalne, zwłaszcza rodzinie i przyjaciołom. On sam musiał dawać sobie radę. Zawsze był bardzo obowiązkowy i niezależny; to on nad wszystkim czuwał. A teraz? Teraz musi się podporządkować tej drobnej blondynce na pożyczonym koniu, z pożyczonym koltem u boku, w nowiutkim stroju szeryfa i... z wrogiem, który ją śledzi.
Boże, pomyślał, zmiłuj się nad nami.
Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, kiedy konie zbliżyły się do miejsca przeznaczenia. Pole kempingowe było miejscem dość ponurym. Stara i odrapana przyczepa, pamiętająca lepsze czasy, pełniła funkcję recepcji i „biura", a stojący obok rozklekotany barak udawał sklepik z artykułami pierwszej potrzeby. Dokoła wydzielone były miejsca dla samochodów i przyczep; na wyleniałej trawie, wśród resztek i strzępów papierów, stało kilka spłowiałych namiotów i drewnianych domków. Wokół unosił się kurz.
Całość robiła dość przygnębiające wrażenie; zgodnie z regulaminem, dzieci i domowe zwierzęta nie mogły przebywać na terenie kempingu; zresztą dobrowolnie nie przebywał tu nikt, kogo było stać na coś lepszego.
Kiedy Virgil i Desiree wjechali na teren kempingu, nikt nie wybiegł im na powitanie. Dopiero po chwili z przyczepy wyłonił się Catfish.
- Dzień dobry. - Desiree skinęła do niego ręką. - Chcielibyśmy porozmawiać.
Catfish, były górnik, miał już swoje lata. W oczy rzucały się przede wszystkim jego nastroszone, siwe wąsy i brwi. Spojrzał na nich spode łba.
- Cześć, Catfish - powiedział Virgil. - Co ty tu porabiasz?
- Śpiewam kołysanki turystom - burknął starzec. - A co mam robić? Stary Mac Nielson mi płaci, to siedzę w tej budzie. On się sam przecież nie pofatyguje na to zadupie, żeby się użerać z takimi jak ten tam!
Catfish pogardliwym ruchem ręki wskazał stojący z boku, zakurzony samochód Jondella.
- Witam panią - zwrócił się do Desiree. - Mam nadzieję, że wywali pani stąd tego faceta na zbity pysk. Niech sobie wraca do Phoenix. A może lepiej niech go wykopie Virgil, bo ma większe buty. Może wtedy wreszcie człowiek będzie mógł iść spokojnie do domu i zjeść kolację!
Desiree wyprostowała się w siodle.
- Chętnie bym to zrobiła, ale obawiam się, że będziesz musiał wpuścić tu pana Jondella.
Catfish w odpowiedzi puścił wiązankę; Virgil od dawna nie słyszał tak soczystych i malowniczych określeń. Zerknął na Desiree, ciekaw, jak szeryf na to zareaguje.
Ale szeryf ani drgnął.
- Jestem tego samego zdania - oznajmiła spokojnie Desiree, kiedy Catfish zdyszany skończył - ale ponieważ pan Jondell według prawa nie jest zbrodniarzem, nie możemy zakazać mu wstępu na kemping. Może tutaj mieszkać jak każdy.
- Nie jest zbrodniarzem? To kim on jest, ten sukinsyn? Zamiast go tu wpuszczać, lepiej by go było od razu powiesić na najbliższym drzewie!
Desiree szybko przypomniała sobie prawdziwe nazwisko Catfisha.
- Panie Chilton - powiedziała oficjalnym tonem - jeśli pan Jondell będzie przestrzegał regulaminu kempingu, może tu zostać, jak długo chce. Proszę przygotować formularz i wszystko, co trzeba. Zaraz go tu przyprowadzę.
Catfish patrzył osłupiały, jak Desiree podjeżdża do zakurzonego samochodu.
- Virgil - jęknął - ty to słyszałeś? Ona chyba zwariowała! Musi być kopnięta w móżdżek! Przecież gnoja trzeba traktować jak gnoja! No nie?
- Ona ma rację, Catfish. Musi postępować zgodnie z prawem. Sam bym tak zrobił na jej miejscu.
Catfish splunął z niesmakiem.
- Niech to szlag! Doczekał człowiek czasów, kiedy Bodine patyczkuje się z takim gównem! Pora umierać.
Virgil uśmiechnął się posępnie.
- Prawo jest prawem. Może mi się to nie podobać, ale muszę robić to, co trzeba. Tak czy inaczej, jak tylko pan Jondell złamie jakiś przepis, na przykład będzie się trochę głośno zachowywał albo...
- Jeszcze czego! Mam tu siedzieć i słuchać, jak on chrapie? Niedoczekanie.
- Chciałbym, żebyś tu trochę został i rzucił na niego okiem. Widzę, że w namiotach są kobiety. Trzeba będzie uważać.
Catfish znowu zaklął. Virgil nie zwrócił na to uwagi, bacznie obserwując spotkanie Desiree z Jondellem, który właśnie wyłonił się z samochodu.
- Rychło w czas! Już myślałem, że nie raczycie się tu zjawić. A jutro ja nie będę miał czasu. Mam co innego do roboty, niż łazić po biurach. - Jondell zapalił papierosa i zaciągnął się chciwie. - No, gdzie to moje miejsce? Chciałbym się wreszcie rozlokować.
- Na polu kempingowym nie wolno palić - powiedziała surowo Desiree. - Tu obowiązuje regulamin i trzeba go przestrzegać.
Jondell wyjął papierosa z ust i cisnął go na ziemię.
- Nie wolno też śmiecić. Każdy, kto nie przestrzega przepisów, musi natychmiast opuścić kemping. Catfish - zwróciła się do dwóch obserwujących ją mężczyzn - daj mi znać, jeśli pan Jondell złamie regulamin.
Jondell ze złym uśmiechem podniósł niedopałek.
- Teraz niech pan pójdzie z panem Chiltonem do biura wypełnić odpowiedni formularz.
- Od nieznajomych czeków nie przyjmujemy - burknął Catfish. - Opłata ma być gotówką.
- Będzie gotówka, a teraz gdzie to moje miejsce?
Desiree skinęła głową i Catfish zaprowadził Jondella do przyczepy.
- Dzieci tutaj nie ma, prawda? - zapytała po chwili Virgila.
- Nie, dzieciom tu nie wolno przebywać. Jest natomiast kilka kobiet.
- Powiedz Jamiemu, żeby przysłał tu w nocy kogoś, niech się kilka razy pokaże. Catfishowi i Jondellowi powiemy, że zjawi się patrol. Jondell nie jest głupi. Nic nie zrobi, kiedy będzie wiedział, że go się ma na oku. Zapytamy Catfisha, czy może tu zostać do przybycia patrolu.
- W porządku.
Sam tutaj przyjadę, pomyślał.
- Sprawdź, czy Catfish daje mu miejsce z dala od namiotów kobiet, a ja pójdę i pogadam z nimi.
Virgil pytająco uniósł brwi.
- I co im powiesz?
- Nic, co by zaszkodziło opinii twojego miasta. Powiem tylko, żeby uważały. Ja na ich miejscu też chciałabym wiedzieć, że mam takiego sąsiada.
Odeszła w stronę najbliższego namiotu. Virgil poczekał, aż tamci dwaj wyjdą z przyczepy. Catfish wskazał Jondellowi brudne poletko, pełne kaktusów i odpadków.
- To twoje. Możesz zajeżdżać.
- Przecież to śmietnik! Chcę coś lepszego!
- Jak się nie podoba, zabieraj się stąd!
- Złożę zażalenie, ty... ty stary... Virgil postanowił interweniować.
Podszedł bliżej i dał znak Catfishowi, żeby się odsunął. Catfish natychmiast gorliwie posłuchał.
- Nie życzę sobie, żeby ktoś obrażał moich przyjaciół - powiedział cicho Virgil - i nie podoba mi się sposób, w jaki się zwracasz do naszego szeryfa. Ty mi się też nie podobasz. - Virgil prawą dłoń położył na rękojeści parabellum. - Nie podoba mi się to, co zrobiłeś, nie podoba mi się twoje zachowanie i nie jestem zadowolony, że będziesz mieszkał w moim mieście.
- Mam do tego prawo!
- Tylko tak długo, jak postępujesz zgodnie z prawem.
- Nie zrobię nic złego.
- Miło to słyszeć. Gdybyś miał jakieś problemy, zwróć się do naszego człowieka. Zawsze tu będzie zaglądał ktoś od nas, żeby zobaczyć, co się dzieje. To małe miasto, panie Jondell. Małe, spokojne miasto i wszystkim bardzo zależy na tym, żeby takie pozostało.
Nie dałby złamanego grosza za tego faceta. Jondell budził w nim odrazę; wiele by dał, żeby się go pozbyć.
Zostawił go teraz i podszedł do wychodzącej z przyczepy Desiree.
- Catfish zgodził się tu zostać do przyjazdu patrolu - powiedziała. - Możemy jechać.
W chwilę później podążali już w stronę domu.
Słońce powoli zachodziło za horyzont. Sowy i nietoperze szykowały się do nocnego życia, zwierzęta szukały sobie legowisk. Gdzieś daleko zawył kojot, po chwili odpowiedział mu drugi. Cisza pustyni pełna była kontrastów; czasem niosła ukojenie, a czasem niepokoiła.
Cała pustynia pełna była kontrastów: upalne dni i bardzo chłodne noce, kaktusy i liściaste drzewa.
Co to wszystko znaczy? Czy to, że życie składa się z mnogości różnych elementów, które, pozornie przeciwstawne, łączą się kiedyś gdzieś w jedną harmonijną całość?
W naturze panowała harmonia. W duszy Virgila nie.
- Masz ochotę na kolację? - zapytała Desiree, żeby przerwać ciszę. Byli w połowie drogi do domu.
Mam ochotę na zmianę, pomyślał, Wyatt ma rację, zauważył to. Jestem gotów wszystko zmienić, tym razem na dobre. Ale z kim? Z tą postrzeloną, impulsywną i... śliczną Desiree Hartlan? Przecież ona mnie nie zechce!
Dlaczego wszystko tak się poplątało?
- Virgil, obudź się.
Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Co?
- Może porozmawiamy?
- Później.
Zacisnął usta, zmrużył oczy i skupił się, jakby czegoś czujnie nadsłuchiwał.
- Ktoś nas śledzi.
- Wiem.
Desiree ręką wskazała wystającą skałę.
- Chyba jest tam.
- Nie, tam. Poczekaj, tutaj.
- Ale...
Spiął boki swojego konia.
- Virgil, dokąd...
Koń i jeździec zniknęli w mroku. To był jego kraj, jego miasto, jego pustynia i jego dom. Chyba Jondell nie jest tak głupi, żeby za nimi iść? A może ma wspólnika, o którym nie wiedzą? Zatrzymał się wśród drzew. Tak czy owak, trzeba być ostrożnym.
Nagle usłyszał tętent konia. Wychylił się i osłupiał. Desiree w pełnym galopie przemknęła obok i dopadła miejsca, gdzie mógł się ukrywać śledzący ich człowiek.
- Kazałem ci zostać! - krzyknął przerażony. Nie bał się o siebie, bał się tylko o nią.
- Desiree, wracaj!
Nie słyszała go. Czuł emanujące z niej podniecenie, czuł napięcie pościgu; wszystko, co kiedyś odczuwał w podobnej sytuacji, wracało teraz do niego, połączone ze strachem o bezpieczeństwo Desiree. Wiedział, że szeryf nie zawróci; spiął konia i popędził w jej stronę. Widział, jak Desiree się pochyla; w mroku nie mógł dokładnie zobaczyć, co podnosi z ziemi.
- Co się stało?
Nie czekał na odpowiedź. Wiedział, że sam musi zobaczyć, co czai się w gęstniejącym mroku szybko zapadającego zmierzchu. Nie lubił niepewności i zagrożenia, nie znosił tego, co czai się w ciemnościach.
Usłyszał jakiś dziwny głos; ni to jęk, ni to okrzyk wściekłości.
- Co tam się dzieje? Odpowiedz! Nareszcie dobiegł go jej głos:
- Wszystko w porządku. Złapałam na lasso młodego Bodine'a!
Rozdział 7
Virgil zrównał się z Desiree i ze zdumieniem spojrzał na jeńca, którego schwytała na lasso. Stal przed nim Travis - rozczochrany, bez czapki; obok niego, odrzucona na bok, leżała butelka wody. Przypominał dzikie zwierzątko wypłoszone z nory.
- Co ty tu robisz? - Virgil szybko zeskoczył z siodła i podbiegł do chłopca.
Był pewien, że syn został w domu; nie przypuszczał, że odważy się na samotną wyprawę po nieznanym, nieprzyjaznym terenie.
- Nudziłem się w domu. Chciałem trochę pobiegać, zawsze o tej porze biegam.
Travis nie patrzył mu w oczy; jego wzrok błądził gdzieś po linii horyzontu.
- Po pustyni się nie biega! To nie jest plaża. Mogło cię spotkać coś złego! Przecież mówiłem ci o Jondellu. To bardzo niebezpieczny człowiek! Mogłeś się na niego natknąć.
Spojrzał na lasso, którym spętany był chłopiec, i przeniósł rozgniewany wzrok na Desiree. Nie dość, że on nie może sobie dać rady z synem, to jeszcze ona bawi się w kowboja!
- Coś ty mu zrobiła? Po co rzucałaś lassem? To nie jest dziki koń ani żaden bandyta!
Desiree zaczęła zwijać lasso. Szło jej to wyjątkowo sprawnie.
- Przepraszam. Skąd mogłam wiedzieć, że to Travis? - Nie wyglądała bynajmniej na skruszoną.
- Gdyby to nie był Travis, byłoby jeszcze gorzej. Przecież przestępca może mieć przy sobie broń! Strzeli, zanim się spostrzeżesz. Czy ty myślisz, że jesteś bohaterką jakiegoś westernu? A swoją drogą, skąd ty potrafisz rzucać lassem?
- Potrafię też...
- Nauczysz mnie? - wtrącił Travis z prośbą w głosie.
- Może nauczę. To wcale nie jest takie trudne. A umiesz rzucać takim kolorowym plastikowym talerzem, takim jakim bawią się małe dzieci?
Oboje zachowywali się tak, jakby byli sami; obecność Virgila zupełnie ich nie krępowała.
- Pewnie. Rzucaliśmy czymś takim na plaży.
- Moja mama zawsze mówiła, że jak się umie rzucać talerzem, to się będzie też umiało rzucać lassem. Wystarczy lekko się pochylić, zmrużyć oczy i...
- O czym ty mówisz? - przerwał jej ze złością Virgil. Desiree spojrzała na niego ze stoickim spokojem.
- Uczę twojego syna rzucać lassem; zaczynam od teorii. My z Caro uczyłyśmy się tego od dziecka. To bardzo łatwe. Najważniejsze jest zrobić płynny zamach, a potem już samo leci. To wcale nie jest takie.
Chyba przesadziła; Virgil, doprowadzony do ostateczności, nie zdołał się już opanować i zawołał:
- Nie ucz mnie rzucać lassem! Wiem, jak to się robi! Ja tylko nie wiem, które z was jest bardziej stuknięte, ty czy Travis? Wiecie, że gdzieś tu może się ukrywać niebezpieczny przestępca i bawicie się w Dziki Zachód! Chyba oboje zwariowaliście!
Zapadła cisza. Mimo zapadającego zmroku Virgil zauważył, że jego syn walczy ze łzami. Desiree bez słowa kończyła zwijać lasso. Czuł się okropnie. Za górami łagodnie zachodziło słońce, drzewa mieniły się ciepłymi kolorami, a on cały trząsł się ze strachu, że coś złego mogło się stać Travisowi i... Desiree.
Nie bardzo to rozumiał. Krzyknął, ponieważ musiał jakoś rozładować przeżyty strach o bliską mu osobę. Nie rozumiał tylko, jak to się stało, że osobą tą jest Desiree. Kiedy zdążył tak bardzo się do niej przywiązać? Od kiedy mu na niej tak zależy?
Nie znał odpowiedzi na te pytania i wiedział, że Desiree nie potrzebuje jego opieki. Jest samodzielna i samowystarczalna, wszędzie da sobie radę. W przeciwieństwie do Travisa.
Desiree pierwsza przerwała milczenie.
- Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam. - Łagodnie położyła dłoń na ramieniu chłopca. - Myślałam, że to ktoś inny. Nie chciałam cię przerazić.
- A teraz do domu, ale już! - polecił Virgil.
Nie podniósł głosu, zwracając się do syna, ale jego rozkaz był wystarczająco stanowczy. Ruchem ręki powstrzymał chłopca, który już ruszał.
- Nie pieszo! Konno! Wskakuj za mnie. Chłopiec bez słowa wykonał polecenie.
Desiree pozbierała rozrzucone przedmioty; czapkę i butelkę razem z lassem włożyła do torby, którą miała przy siodle.
- Nie mogę uwierzyć, jak można być tak głupim... - usłyszała głos Virgila. - Tak beznadziejnie głupim i bezmyślnym.
- Virgil, proszę cię - przerwała mu łagodnie, ale stanowczo. - Porozmawiamy o tym wszystkim później, a teraz jedźmy już do domu. Zaraz zajdzie słońce i zrobi się kompletnie ciemno.
Virgil z Travisem ruszyli przodem i przez chwilę na nich patrzyła; potem skierowała Perłową Kroplę za Onyksem. Konie szły równo i szybko, ponaglane zapadającym zmrokiem, wizją ciepłej, suchej stajni i wieczornego posiłku.
Nikt nic nie mówił. Nie odzywali się do siebie również w domu przy stole i reszta wieczoru upłynęła w milczeniu. Zaraz po kolacji Virgil kazał Travisowi iść do swojego pokoju bez deseru, a Desiree zabrała się do zmywania. Potem gwizdnęła na Oscara i ruszyła na górę. Virgil poszedł za nią.
- Musimy porozmawiać - powiedział, kiedy zatrzymała się przed drzwiami swojej sypialni.
Spojrzała na niego nieprzyjaźnie.
- Widzę, że przyzwyczaiłeś się do wchodzenia do mojego pokoju bez zaproszenia. Ciekawy zwyczaj.
Otworzył przed nią drzwi i poczekał, aż przestąpi próg.
- To nie jest twój najważniejszy problem... szeryfie. Masz inne, znacznie poważniejsze.
Desiree weszła do środka i przysiadła na łóżku; pies przycupnął u jej nogi i pytająco spojrzał na intruza.
- Problemy to raczej twoja specjalność, Virgil - rzekła powoli, jakby się nad czymś zastanawiała. - Od czego wolisz zacząć? Od kłopotów z Travisem czy od trudności, jaką ci sprawia to, że pracujesz dla mnie? Przecież widzę, że cię to dręczy.
W jej głosie nie było złości ani zniecierpliwienia. Powiedziała to tak jak ktoś, kto sam pragnie zrozumieć złożony problem, o którym mówi.
Virgil nie docenił jej dobrej woli.
- Z Travisem sobie poradzę. Nie musisz mnie uczyć, jak mam postępować z własnym synem. Mam już pewną praktykę, robię to od dziesięciu lat.
- Nie zamierzam niczego cię uczyć - powiedziała łagodnie.
Tym razem naprawdę go zaskoczyła, zwłaszcza że niespodziewanie ujęła go za rękę i posadziła obok siebie na łóżku.
- Odpręż się i posłuchaj. Wiem, że bardzo się boisz o Travisa. Ja też się przestraszyłam tym, co zaszło na pustyni. Ale byłam pewna, że tam czai się Jondell, a nie twój syn. Dlatego tak zareagowałam.
- Powinnaś była mnie posłuchać, poczekać, aż sprawdzę, i dopiero podjechać bliżej.
- Raczej ty powinieneś słuchać mnie, bo to ja jestem twoim przełożonym. Ale tę rozmowę odłóżmy na kiedy indziej, nie jest chwilowo najważniejsza. Teraz chciałabym z tobą porozmawiać o Travisie. Nie chcę cię pouczać, chcę tylko zwyczajnie porozmawiać.
Delikatnie pogłaskała Oscara.
- Próbuję spojrzeć na to wszystko oczami twojego syna. Przez całe życie był chroniony i pilnowany, chodzono za nim krok w krok, wszyscy się trzęśli nad jego bezpieczeństwem. Żaden dziesięcioletni chłopiec nie jest zachwycony, kiedy go się traktuje jak małe dziecko, które trzeba nieustannie pilnować. Przypomnij sobie, jaki ty byłeś w jego wieku... Teraz znalazł się w zupełnie nowym miejscu i postanowił coś zmienić. Na przykład, usamodzielnić się.
- Taki chłopiec jak Travis potrzebuje kogoś dorosłego, żeby nim kierował.
- Racja. Potrzebuje ciebie.
Oscar przewrócił się na plecy i spojrzał na Desiree prosząco.
- Zaraz cię pogłaszczę, ty pieszczochu...
Z uśmiechem pochyliła się nad psem. Wyglądała ślicznie z tym łagodnym uśmiechem, w koronie złocistych włosów. Virgil z trudem oderwał od niej wzrok, żeby się nie rozpraszać.
- Oscar i Travis są trochę w podobnej sytuacji - mówiła dalej Desiree, głaszcząc psa. - Pozbawiliśmy ich domu i tego wszystkiego, co znali i lubili... Ludzi, przedmiotów, przyjaznych miejsc. Są jak rozbitkowie wyrzuceni na bezludną wyspę, którą dopiero poznają. Wiem, że Oscar oczekuje teraz ode mnie więcej czułości i zainteresowania, i staram się mu je okazać. To wszystko, co mogę dla niego zrobić.
Virgil zesztywniał. Czy ona zarzuca mu brak czułości i zrozumienia dla Travisa?
- Chcesz przez to powiedzieć, że zaniedbuję swojego syna, że jestem złym ojcem?
- Nie, skądże znowu! Chcę tylko powiedzieć, że Tombstone jest twoim domem, co nie znaczy, że jest również domem Travisa. On jeszcze stale zmaga się z uczuciem, że wszystko, co kochał, zostało mu odebrane. Dom, przyjaciele, prywatny nauczyciel, z którym spędzał dużo czasu. Teraz będzie przecież jeszcze rzadziej widywał matkę niż dotychczas, i wie o tym. Będzie mu bardzo ciężko i sam musi się z tym uporać. To ty zadecydowałeś, że tu zamieszkacie, prawda? Nie pytałeś go o zdanie. Zrobiłeś to dla jego dobra, ale postawiłeś go przed faktem dokonanym. Czy rozmawiałeś z Travisem? Zapytałeś, co o tym myśli?
Oscar zwrócił ku niemu głowę i Virgil poczuł na sobie baczne spojrzenie dwóch par oczu. Nie były nieprzyjazne, ale wydało mu się, że dostrzega w nich cień... oskarżenia.
- Chyba nie? Nie pytałeś go o zdanie, prawda? - powtórzyła Desiree.
- Travis jest jeszcze dzieckiem, a ja jestem dorosły. Wiem lepiej, co jest dla niego dobre, a co nie - powiedział oschłym tonem, jakby zamierzał skończyć dyskusję.
Desiree właściwie zrozumiała jego intencje.
- Z tym nie będę polemizować.
- O co ci w takim razie chodzi?
- Posłuchaj. Travis sam wybrał się na to pustkowie, a potem zapytał mnie, jak się rzuca lassem. Zwróciłeś na to uwagę? Tym się zazwyczaj nie bawią dzieci w Kalifornii. Pomagał Caro, zajmował się Oscarem... On próbuje znaleźć tu dla siebie miejsce, szuka, stara się zrozumieć. A dzisiaj ty...
Urwała, a on zrozumiał, że chciała dodać: „A ty mu przeszkodziłeś, upokorzyłeś go..."
Tak istotnie było. Wiedział, że Desiree ma rację.
- Wiem, że przejąłeś się sprawą Jondella - ciągnęła po chwili namysłu. - Doceniam to i jestem bardzo wdzięczna, ale to moja sprawa i sama się nią zajmę. Ty skup się na Travisie, a Jondella zostaw mnie.
Virgil wstał tak nagle, że Oscar spojrzał na niego spłoszonym wzrokiem.
- Nie mów mi, co mam robić - powiedział. - Wiem doskonale, co mam robić w pracy i co mam robić w domu. Jestem dobrym ojcem.
- Nie mówię, że nie jesteś dobrym ojcem. Powiedziałam tylko, jak to może wyglądać ze strony kogoś innego, zwykłego obserwatora. Chciałam ci tylko pomóc.
Virgil spojrzał na nią z góry, obco i nieprzyjaźnie. Jego słowa zabrzmiały jak uderzenia biczem:
- Jeśli chodzi o Travisa, nie jesteś dla mnie żadnym autorytetem. Twój komputer nie nauczył cię, co to znaczy mieć dzieci, a na prawie nie nauczyli cię być szeryfem. Dlatego, wybacz, ale nie mogę traktować poważnie tego, co mówisz.
Natychmiast pożałował swych słów. Ból, jaki dostrzegł w jej oczach, był dla niego dotkliwą karą. Desiree patrzyła na niego bez słowa, jakby zaskoczona jego okrucieństwem. Potem powoli opuściła głowę.
- Nie chciałem... - zaczął niezręcznie. - To tak samo wyszło. Myślę, że... - Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
Desiree nie podnosiła głowy, pochylona nad psem.
- Myślę, że powinnam pilnować własnego nosa i nie wtrącać się w sprawy twojego syna. Masz rację - dokończyła za niego.
Czuł się podle i nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji.
- Ja...
- Tatusiu! Nie mogę znaleźć pasty do zębów!
Głos Travisa doszedł ich z drugiego końca korytarza. Virgil spojrzał w kierunku drzwi i zawahał się.
- Lepiej już idź.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Dopiero na korytarzu głęboko odetchnął. Przechodzący właśnie Wyatt przystanął zdumiony jego wyglądem.
- Virgil, co ci jest? Wyglądasz, jakbyś właśnie wziął zimny prysznic.
- Nic, nic, po prostu miałem małe starcie z Desiree Hartlan.
Virgil niepewnie przeczesał ręką włosy.
- Nie chciałem jej zranić... Tak tylko... Do diabła! Nigdy dotąd nie miałem problemów z kobietami, to znaczy zwykle umiałem z nimi rozmawiać, a ta... Zawsze wszystko jakoś tak wykręci, że człowiek nie wie, co powiedzieć, i jest mu głupio.
Wyatt uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Panny Hartlan potrafią człowieka wykołować, wiem coś o tym.
Wetknął bratu w rękę tubkę pasty i torbę, którą Virgil zostawił w samochodzie.
- Zostawiłeś swoje rzeczy na dole.
Virgil rozpoznał torbę ze słodyczami i komiksami, które kupił dla syna.
- Dzięki, Wyatt.
Wyatt klepnął brata w ramię i zbiegł na dół.
- Dobranoc, do jutra.
Virgil wolnym krokiem skierował się do połączonych pokojów, które dzielił z Travisem.
Chłopiec siedział zamyślony na łóżku, ubrany w szorty do surfingu. Nogi miał podkurczone, głowę wspartą na rękach. Głęboki smutek w jego oczach przypominał zranionego ptaka. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy.
Virgil rozejrzał się po pokoju. Pokój chłopca w niczym nie przypominał jego pokoju w kalifornijskim domu: nie było tu ani plakatów, ani desek surfingowych, ani komputera, ani telewizora - niczego, co przypominałoby chłopcu, że jest naprawdę u siebie.
Desiree ma rację. Travis musi się czuć potwornie samotny. Był jak ryba wyrzucona na brzeg, a ojciec tego nie rozumiał. Virgil lekko zapukał we framugę. Czuł, że serce pęka mu z bólu; nie tak przecież wyobrażał sobie swoje życie z synem.
- Cześć. Co u ciebie, synku?
Travis spojrzał na niego z niezwykłą jak na dziecko powagą w oczach. Virgil próbował nie zauważyć zaczerwienionych oczu chłopca.
- Pomalutku, co?
Usiadł obok Travisa. Chłopiec spojrzał na niego spłoszonym wzrokiem.
- Gniewasz się na mnie? - zapytał niespokojnie.
- Nic podobnego. Wcale się nie gniewam, mogę się najwyżej gniewać na samego siebie. Ostatnio jakoś się nie spisałem. Najpierw wyrwałem cię z domu, potem zostawiłem samego i zająłem się pracą, a potem krzyczałem, że sam się wybrałeś zobaczyć świat. Jak myślisz, na ile dni powinienem mieć szlaban z wychodzeniem? - dokończył żartobliwie.
Chłopiec nawet się nie uśmiechnął.
- Tu i tak nie ma dokąd iść. Nie ma nawet plaży, nie ma nic.
- No to mogę za karę czyścić konie. Mój ojciec zawsze tak mnie karał.
Travis westchnął.
- Ty to i tak lubisz, to żadna kara. Nie lubisz tylko siedzieć w domu.
Virgil spojrzał na syna zdziwiony. Travis miał rację, tak właśnie było: lubił pracować przy koniach i nie cierpiał bezczynnie siedzieć w domu. Zupełnie jak jego syn.
- Wiesz co? - Objął chłopca ramieniem i przyciągnął do siebie. - Nie sprzedamy chyba tego naszego mieszkania w Los Angeles, co? Przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że to byłoby niemądrze.
Travis zamrugał oczami.
- Naprawdę?
- Potrzebne nam będzie jakieś mieszkanie, kiedy przyjedziemy odwiedzić mamę. I twoich kolegów.
Travis podskoczył z radości i wbił wzrok w ojca.
- Kiedy? Kiedy tam pojedziemy?
- Myślę, że będziemy mogli pojechać do Kalifornii na wakacje. Zostaniemy tam dłużej, jeśli mama akurat będzie wolna. Będziesz mógł z nią na jakiś czas zostać, jeśli ja będę musiał tu wrócić. Zobaczymy.
Trzeba będzie zostawić na jakiś czas tamten dom. Dopóki Travis nie oswoi się z nowym miejscem, tak będzie mu łatwiej. Prędzej czy później przyzwyczai się do życia w Arizonie.
Travis spuścił wzrok.
- Mama na pewno będzie zajęta - powiedział ponurym głosem. - Zawsze jesteście zajęci, a ona najbardziej. Nigdy nie macie czasu, musicie pracować. I nigdy nie wrócimy do domu, do Kalifornii; nigdy nie zobaczę już mojego pokoju ani...
- Zobaczysz. Przyrzekam ci.
Travis niespodziewanie przytulił się do ojca i pocałował go w policzek.
- Dziękuję, tato.
- Nie dziękuj, synku. To twój dom, a ja ci przyrzekam, że znowu go zobaczysz. A Bodine'owie...
- ...zawsze dotrzymują słowa - dokończył Travis. - Czy to znaczy, że już się na mnie nie gniewasz?
- Ani mi to w głowie. Musisz tylko zrozumieć, że tu są zupełnie inne warunki niż w Los Angeles. Trzeba się do nich dostosować. Należy się zachowywać w odpowiedni sposób, przestrzegać reguł gry, tak jak na wodzie, kiedy się pływa na desce. Po pierwsze, nigdy nie oddalać się od domu w niewiadomym kierunku. To chyba jasne.
Travis ochoczo skinął głową.
- Tak jest.
- Po drugie, zawsze trzeba mieć czapkę i butelkę wody przy sobie.
- To wiem. W Kalifornii też tak robiłem.
- Po trzecie, ustalasz ze mną albo z którymś wujkiem, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie. Tu są bardzo niebezpieczne miejsca, a czasem można trafić na bardzo różnych ludzi. Od jutra zacznę cię tego wszystkiego uczyć i poproszę, żeby Rogelio dał ci na własność konia.
- A czy mógłbym również dostać własny pokój, taki zupełnie oddzielny, nie taki jak tutaj? To znaczy, w naszym własnym domu?
- Za ciasno ci ze mną, co? - Virgil roześmiał się, ale pomysł chłopca zrobił na nim wrażenie.
Właściwie dlaczego by nie wybudować domu na terenie posiadłości? Silver Dollar jest ogromne, a stary dom niedługo nie pomieści wszystkich mieszkańców.
- Nie jest mi z tobą ciasno, tatusiu, ale ty strasznie chrapiesz.
- Ja? Nigdy w życiu nie chrapałem!
- Chrapiesz jak wielkie prosię, a twoje nogi brzydko pachną!
Travis wybuchnął śmiechem, a Virgil zmusił się, by mu zawtórować, nie bacząc na zranioną dumę. Patrzył na syna zanoszącego się śmiechem i myślał o matce, która go opuściła. Jak Mary mogła odejść od tego cudownego, wspaniałego chłopaka?
Travis kuł żelazo póki gorące.
- Chcę mieć własny, osobny pokój, dobrze, tato? I kilka rzeczy z naszego domu! I nowy komputer!
- Poddaję się. Jak tylko przyjadą nasze rzeczy z Kalifornii, przeniesiemy się do któregoś z domków na farmie, a potem wybuduję dom specjalnie dla nas.
- Najlepiej byłoby, gdybyśmy ściągnęli tu nasz dawny dom.
- Możesz mi pomóc zrobić rysunek i zbudujemy coś bardzo podobnego. Trochę tylko mniejszy, dom dla nas dwóch.
Morgan i Jaz na pewno umieszczą swoje dziecko w tym tu pokoju, a Wyatt będzie musiał rozbudować swoją część.
- I będziemy mieszkać bez ochroniarzy?
- Bez.
- I zbudujesz dla mnie basen w ogrodzie?
- Tylko nie przesadzaj! Co za dużo, to niezdrowo! Pomysł wcale nie był taki zły. Travis, podobnie jak
jego matka, uwielbiał pływać i pokonywał basen tam i z powrotem, zanim jeszcze zaczął chodzie. Oboje pływali jak delfiny.
- Wielki basen z falami i zjeżdżalnią!
- Pod warunkiem, że umyjesz zęby.
- Wielki, ogromny basen z falami!
- Zęby!
- A mogę trochę poczytać przed snem? - Tak. Nawet ci coś przyniosłem.
Virgil otworzył torbę pełną komiksów i słodyczy.
- Wolno ci zjeść jeden batonik, a potem koniecznie umyj zęby.
Pocałował chłopca i otulił go kołdrą.
- I zmów pacierz, zanim zgasisz światło. Potem jeszcze do ciebie zajrzę.
- Dziękuję, tatusiu, i zamknij drzwi. Tutaj jest pełno dziewczyn.
Virgil wyszedł z pokoju, spokojny i uśmiechnięty. Teraz mógł już pójść do Desiree i wszystko załagodzić. Głośno zapukał do jej drzwi, lecz nikt nie odpowiedział. Zapukał mocniej. Nic się nie poruszyło, nawet Oscar. Uchylił drzwi i włożył głowę do środka.
- Desiree? Mogę wejść?
Pokój był pusty. Podszedł do okna i wyjrzał na dwór przez otwarte okno. Samochód Desiree stał pod domem. W oddali dojrzał drobną sylwetkę na koniu. Poznał Perłową Kroplę.
Znowu się gdzieś wybrała, nie mówiąc nikomu dokąd ani po co!
Desiree z niesmakiem spojrzała na brudną bieliznę pościelową leżącą na łóżku w „biurze" kempingu w Tombstone. W powietrzu unosił się ciężki zaduch śmieci i kurzu. Miejscowy kemping był najbrudniejszym i najbardziej zaniedbanym miejscem, jakie w życiu widziała.
- Nie jesteś zadowolony z łóżeczka, co, Oscar? - powiedziała do psa. - Szkoda, że nie wzięliśmy samochodu, mógłbyś się tam położyć.
Przemawiała do niego głośno, żeby dodać sobie odwagi. Nie czuła się zbyt pewnie na tym odludziu.
- Musieliśmy tu przyjechać - dodała. - Ktoś musi pilnować tego faceta, a tym kimś jestem ja. Każdy też musi mieć jakieś zabezpieczenie, a moim zabezpieczeniem jesteś ty. Przecież wiesz, co piszą w książkach: pies jest najwierniejszym przyjacielem człowieka. A jamniki na dokładkę są jeszcze bardzo odważne...
Oscar cichutko szczeknął i położył uszy po sobie. Widać było, że „odważny jamnik" umiera ze strachu.
Potem nagle pies się ożywił i czujnie nadstawił uszu.
- Tylko mi nie mów, że tu są pchły! - jęknęła Desiree. - Tego nie zniosę.
Oscar nie słuchał jej; jednym susem wskoczył pod brudne wyrko i wypłoszył wielkiego, pustynnego szczura. Szczur pomknął w stronę drzwi, pies ruszył za nim. Już go prawie chwytał, kiedy nagle ścigany skrył się w jakiejś dziurze.
- Nie martw się. Jesteś dobry, on po prostu lepiej zna teren - pocieszyła jamnika Desiree. - Jest tutaj u siebie w domu.
Potem potrząsnęła trzymanym w ręku śpiworem.
- Trudno, prześpimy się na dworze.
Po zaduchu panującym w zatęchłym pomieszczeniu nocny zapach pustyni podziałał na nią jak balsam. Na niebie jasno świeciły gwiazdy, srebrny blask księżyca nadawał krajobrazowi baśniowy, nierealny wygląd. Perłowa Kropla stała smukła i zgrabna na tle nieba i skubała rzadko rosnącą trawę. Zlany księżycową poświatą kemping nie przypominał już obskurnego, łysego poletka, którym był za dnia.
Desiree rozejrzała się, szukając dogodnego miejsca na nocleg. Najlepiej będzie ulokować się obok zagrody dla koni. Rzuciła na ziemię siodło, rozłożyła śpiwór, po czym odpięła broń i położyła ją na śpiworze.
- Chodź, Oscar, czas już spać. Rozpoczyna się nasza pierwsza noc w szczerym polu.
Oscar nie od razu posłuchał swej pani. Widać było, że perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem nie bardzo przypadła mu do gustu.
- No, chodź, nie bój się. Przecież szeryf jest przy tobie.
Pies przez chwilę się wahał, a potem podszedł i przysiadł obok niej.
- Wiem, że trochę jest tu niewygodnie, ale lepsze to niż nic.
Oscar w końcu jakoś się ułożył i sennie zmrużył oczy. Desiree nie chciało się spać, nie była przyzwyczajona do czegoś podobnego; sytuacja była zbyt absurdalna, żeby udawać, że nic się nie stało i wszystko jest normalnie.
Jeszcze dwa miesiące temu mieszkała w Phoenix, miała wygodne mieszkanie, w każdej chwili mogła iść na basen albo spotkać się z przyjaciółmi. Mogła zadzwonić do rodziców i przegadać z nimi cały wieczór, mogła iść na kolację z jakąś przyjaciółką albo z byłym chłopakiem.
Dziwne, ale odkąd tu jest, ani razu o nim nie pomyślała. Ale nie, właściwie to nic dziwnego. Ma dużo pracy, musi przyzwyczaić się do nowych warunków, poznała tylu nowych ludzi... Zwłaszcza Virgila Bodine'a. .
Virgil tak samo w niczym nie przypominał jej byłego chłopaka, jak praca szeryfa w niczym nie przypominała urzędowania w biurze okręgowego prokuratora. Virgil nawet nie jest taki zły, tylko to jego gadanie jest nieznośne... Stale ją poucza!
Trzeba jednak przyznać, że zna się na swojej pracy, umie dawać sobie radę z problemami, jakich nastręcza życie w Tombstone. Nie tak jak jej były chłopak, mieszkaniec wielkiego miasta, przywiązany do gwaru, pośpiechu i... dużych zarobków.
Ona nie będzie tu dużo zarabiała. A nawet gdyby tak się przypadkiem zdarzyło... W Tombstone luksus nie jest potrzebny. Już i tak nie wie, co zrobić z drogim samochodem, którym tu przyjechała. Na te pełne kurzu, wyboiste drogi się nie nadaje.
Jedyne, co jej pozostało z dawnego życia, to... ten wyrzutek Jondell. Nie mogło ją spotkać nic gorszego i nie ma co udawać, że sytuacja jest prosta, a wyjście łatwo znaleźć.
Straciłam wszystko, została mi tylko ta jedna nie załatwiona, nieszczęsna sprawa, i nie mam pojęcia, jak się do niej zabrać. Nie mam najmniejszego pojęcia.
Znowu wróciło wspomnienie. Linda. Czy gdyby nie była moją przyjaciółką, zwołałabym tę konferencję prasową, żeby przedstawić wyniki badań DNA? A gdyby to była mama albo Caro? W każdym przypadku zrobiłabym tak samo. Musiałam poinformować o wszystkim prasę, w przeciwnym razie całej sprawie ukręcono by łeb.
Przebiegł ją dreszcz. Nie z zimna, bo noc nie była chłodna, lecz ze strachu i niedobrych przeczuć. Wiedziała, że najtrudniej jest złamać prawo po raz pierwszy, potem to już samo idzie. Ta zasada obowiązuje zarówno w przypadku przestępców, jak też prawników. Tak ją uczono w akademii, a ostatnio sama się o tym przekonała na własnej skórze.
Zbrodniarz, który raz zabił, łatwiej zabije po raz drugi.
Prawnik, kiedy raz złamie prawo, bez trudu zrobi to po raz drugi, trzeci i następny...
Przypomniała sobie słowa wykładowcy: Jedynie ludzie obdarzeni wyjątkowo wysokim poczuciem moralności i całkowicie przekonani o słuszności swego postępowania mogą sobie pozwolić na podejmowanie decyzji niezupełnie zgodnych z obowiązującym prawem. Dzieje się to niezwykle rzadko i może dotyczyć tylko spraw wyjątkowych. Tacy ludzie zdarzają się raz na kilka milionów. Mamy wtedy do czynienia z pojęciem słuszności, nadrzędnym w stosunku do ujętej w kodeks sprawiedliwości.
Pamięta, że wtedy przez salę wykładową przebiegł pomruk zdziwienia i niezadowolenia. Studenci nie podzielali zdania profesora.
- Cała reszta powinna - ciągnął profesor - zadowolić się istniejącymi prawami ujętymi w kodeks. Po to właśnie stanowi się prawa, żeby ludzie, którzy nie są obdarzeni takimi wyjątkowymi umiejętnościami sądzenia, co jest dobre, a co złe, mogli żyć godnie i właściwie, i być dobrymi obywatelami. Zastanówmy się, na przykład, czy gdyby nie było kary za parkowanie w niewłaściwym miejscu, wiele osób i tak by tam nie parkowało? Kto jest pewien, że tak by nie robił, niech podniesie rękę.
Desiree podniosła rękę.
- A gdyby lał deszcz, padał śnieg, czulibyście się fatalnie i trzeba było się zatrzymać kilka domów dalej i brnąć po tym deszczu i śniegu, trzęsąc się z zimna, gdzie byście zaparkowali, gdybyście nie wiedzieli, że za niewłaściwe parkowanie grozi mandat? Zastanówcie się wszyscy i kto jest w dalszym ciągu pewien, niech podniesie rękę.
Tym razem Desiree ręki nie podniosła.
Nikt nie podniósł ręki.
- Dlatego, gdy się raz przekroczy tę niewidzialną linię i złamie się prawo, jest się podatnym na złamanie go powtórnie. Kiedy raz to zrobicie, nawet w pozornie błahej sprawie, utrudnicie życie sobie i innym ludziom, tym, których macie chronić i nad którymi macie czuwać. Dlatego radzę, nie róbcie tego. Nigdy.
Nie posłuchałam jego rady, pomyślała; ten pierwszy raz mam już za sobą. Bardzo tego żałuję, ale nie mogłam pozwolić, żeby Jondella tak po prostu wypuszczono, jakby nigdy nic. Nie mogłam na to pozwolić po tym, co zrobił Lindzie i co może zrobić jeszcze raz jakiejś innej kobiecie.
Czy fakt, że raz przekroczyła tę magiczną linię i znalazła się po stronie bezprawia, zadecyduje o jej dalszym życiu? Czy teraz, kiedy ma nową pracę, nie będzie mogła jej wykonywać tak, jakby mogła to robić bez tamtego niedobrego doświadczenia? A kiedy znowu wróci do sądownictwa, czy będzie dobrym, uczciwym prawnikiem czy kimś, kto nagina prawo do swoich potrzeb przy każdej okazji?
A Virgil?
Virgil nazwał to, co zrobiła zemstą, a nie sprawiedliwością. Może miał rację. Była w stanie dopuścić do siebie myśl, że Virgil może się nie mylić. On natomiast nie mógł się pogodzić z tym, że ona daje mu rady, a przecież wspomniała tylko o jego synu i o tym, że chłopiec może się czuć samotny. Chciała mu pomóc, a on ją odepchnął.
Myśli wirowały jej w głowie. To wszystko pewnie dlatego, że nagle znalazła się w domu pełnym ludzi. Nie może się tak od razu przestawić. Jest przyzwyczajona do samotności i dlatego ostatnie dni wytrąciły ją z równowagi. Teraz, pod niebem pełnym gwiazd, w chłodnym powiewie pustyni, trochę sobie odpocznie od tego wszystkiego. Zwłaszcza od swojego drugiego zastępcy, Virgila Earpa Bodine'a.
Obudził ją wybuch. Był na tyle głośny, że natychmiast wyrwał ją z płytkiego snu na niewygodnym posłaniu.
Usiadła i spojrzała na zegarek: trzecia rano. Oscar podniósł głowę, ale nie wstał. Perłowa Kropla dalej skubała trawę; po jej bokach przebiegały lekkie drżenia. Stłumiony wybuch powtórzył się znowu. Nie przypominał wystrzału; nie mogła skojarzyć, co przypomina ani skąd dochodzi.
Sięgnęła po pistolet i w sekundę była na nogach. Właśnie wystukiwała numer dyżurnego oficera, kiedy dziwny dźwięk dobiegł ją znowu.
- Nie wiem, skąd dochodzi, jak wybadam, zadzwonię - powiedziała do nadajnika.
Rozłączyła się i rozejrzała. Najpierw trzeba sprawdzić na poletku Jondella.
Szła, z trudem przedzierając się przez krzewy i rozrzucone wszędzie śmieci. Jutro trzeba im tu będzie podesłać kontrolę sanitarną. Swoją drogą, dlaczego nikt się nie rusza, nie wychodzi z namiotu, żeby sprawdzić, co się dzieje? Pewnie wszyscy się boją, muszą być przyzwyczajeni do wszelkiego rodzaju niespodzianek. Niezłe męty tu muszą mieszkać...
Dobrnęła do namiotu Jondella i pochyliła się nad zasznurowanym otworem.
- Panie Jondell! Może pan wyjść? Odpowiedziała jej cisza. Rozpięła namiot.
W środku nie było żywej duszy. W sąsiednich namiotach nic się nie poruszyło. W świetle latarki zobaczyła lepiący się wszędzie brud i nieczystości.
Kontrola sanitarna, pomyślała znowu. Trzeba ich będzie odkazić, śmierdzi tu jak na śmietnisku.
Domki obok były puste. Nieopodal stały szalety, jeden miał wyrwane drzwi, drugi wybite szyby, dalej...
- Cholera jasna!
Dalej to nie był wschód słońca, to była... łuna!
Wiatr przyniósł stamtąd zapach benzyny. W oddali coś się paliło.
Błyskawicznie wróciła po konia, złapała Oscara i wrzuciła go do „biura". Zatrzasnęła za nim drzwi. Trudno; lepiej żeby sobie posiedział ze szczurami, najwyżej dostanie pcheł. Nie może jej się pętać pod nogami, teraz, kiedy ona musi się skoncentrować i jak najszybciej zacząć działać.
- Siedź tu i czekaj na mnie.
Wskoczyła na siodło i pomknęła w kierunku bijącego w niebo ognia.
Telefon obudził Virgila z ciężkiego snu. Podniósł słuchawkę.
- To ty, Desiree?
- Nie. Tu Marta. Na parkingu wybuchł pożar. Mieliśmy wiadomość od szeryfa. Mary Ann zawiadomiła już Jamiego.
- Gdzie dokładnie wybuchł ten pożar?
Virgil wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.
- Nie będziesz zadowolony. Pali się na terenie waszego rancza, w Silver Dollar, obok wejścia do jaskini, w rezerwacie nietoperzy.
Desiree widziała, jak płomienie ogarniają samochód za samochodem. Parking na terenie rezerwatu nietoperzy płonął jak pochodnia. Było oczywiste, że powodem pożaru nie były przyczyny naturalne. Ktoś systematycznie podłożył ogień pod wszystkie samochody. Eksplodowały teraz z głośnym hukiem; to właśnie ten dźwięk słyszała na kempingu.
W nocy zawsze było tu dużo samochodów. Nietoperze żyły nocną porą i naukowcy, ekolodzy i hobbyści właśnie o tej porze podglądali ich zwyczaje. Zwykle rozbijali namioty na okolicznych wzgórzach, a samochody zostawiali na parkingu.
Nic nie mogła zrobić. Mogła tylko trzymać drżącą Perłową Kroplę z dala od płomieni i czekać na przyjazd straży pożarnej.
Virgil zaskrobał w drzwi Morgana w umówiony sposób. Potem tak samo zrobił z Wyattem. W nagłych wypadkach bracia zawsze porozumiewali się w ten sposób. Po kilku sekundach wszyscy trzej stali już na korytarzu.
- Wypadek na terenie rezerwatu, coś się pali - powiedział Virgil. - Właśnie dzwoniła Desiree.
- Zaraz tam jadę. Jasentha tam jest - odparł Morgan spokojnie.
- Myślałem, że już nie pracuje w nocy w rezerwacie.
- Na ogół nie, ale wczoraj przyjechał pewien biolog z Teksasu. Miała się z nim spotkać i oprowadzić go po jaskiniach. Mam nadzieję, że nic się im nie stało.
- Zostawię wiadomość dla Caro. - Wyatt cofnął się z powrotem do swojego pokoju. - Możesz mi osiodłać konia, Virg?
- Przepraszam, ale nie mam czasu. Pojedziesz z Morganem. Muszę pędzić, Desiree jest tam sama.
Samochody nie przestawały płonąć. Za każdym razem, kiedy rozlegał się wybuch, Desiree i Perłowa Kropla lekko podskakiwały. Trzeba było czekać. Ranczo Silver Dollar leżało daleko od miasta i straż pożarna miała kawał drogi. Na skróty, konno, było znacznie bliżej, ale strażackie samochody miały do dyspozycji tylko jedną, krętą i wyboistą drogę.
Na szczęście, nic nikomu nie grozi, pomyślała z ulgą. Wtedy właśnie zobaczyła duży samochód, nieudolnie próbujący wyrwać się z okrążenia.
- Co to...
Samochód krążył beznadziejnie wśród płonących pojazdów; jego kierowca najwyraźniej stracił głowę. -
- Ty tam! - krzyknęła Desiree najgłośniej jak umiała. - Wysiadaj! Wychodź z samochodu! Uciekaj!
Kierowca jej nie słyszał. Sądząc po sposobie, w jaki prowadził, musiał być spanikowany albo nawet zatruty oparami płonącego paliwa.
Wiedziała, co ma zrobić. Musi tam iść, to jej obowiązek. Sięgnęła do pasa po broń. Na ułamek sekundy zawahała się. Wiedziała, że kiedy idzie się w ogień, należy pozbyć się broni; tak ją uczono w akademii policyjnej.
Ale tam może czekać na nią wróg. Jondella nie było na kempingu, mógł ukraść samochód i przyjechać tutaj. Co z tą bronią? Brać ją z sobą czy rzucić?
Wszystko jedno, z bronią czy bez. Jej obowiązkiem jest iść w ogień; jest przecież szeryfem.
Rozdział 8
Zostawiła zapasowe naboje przy siodle, a rewolwer wsunęła do kieszeni. Zawsze to jakieś wyjście. Ruszyła przed siebie, próbując nie spuszczać z oczu samochodu, którego kierowca usiłował się wydostać z płonącego labiryntu. Poczuła na twarzy uderzenie gorącego, cuchnącego dymem powietrza.
- Jestem szeryfem! Rozkazuję natychmiast opuścić pojazd! - krzyknęła, próbując przekrzyczeć huk płomieni i wybuchów.
Żadnej reakcji. Samochód tłukł się między płonącymi wrakami niczym gigantyczny, oszalały ze strachu owad.
- Nie wydostaniesz się stąd! Musisz wysiąść i uciekać od ognia!
Była już całkiem blisko, kiedy drzwi samochodu nagle się otworzyły i ukazała się drobna, skurczona postać.
- Tutaj! Chodź tutaj! Do mnie!
Przerażony kierowca nerwowo zwrócił się w stronę jej głosu, a potem zrobił krok w stronę przeciwną.
- Do mnie! Chodź do mnie! Tutaj jest wyjście! Teraz dostrzegła, że kierowcą jest kobieta. Zrobiła
przestraszony krok w stronę ognia, a potem znowu zawróciła do samochodu.
Co ona do cholery robi? Zwariowała ze strachu? A może chce zabrać coś cennego?
- Odsuń się od samochodu! To rozkaz!
Kobieta pochyliła się i zaczęła wyciągać z wnętrza pojazdu jakieś paczki. Desiree wyjęła nadajnik.
- Możemy mieć rannego z oparzeniami. Jak najszybciej przyślijcie karetkę...
Dźwięk kolejnego potężnego wybuchu zagłuszył jej słowa i rozszedł się złowrogim echem po górach.
Virgil go słyszał. Słyszał w swoim aparacie głos Desiree, a potem wybuch.
- Słyszysz mnie? Desiree? Odbiór!
Stale miał w uszach potężny huk, który zagłuszył jej głos.
- Odezwij się!
Ścisnął boki Onyksa i runął w ciemność nocy.
Caro też wszystko słyszała. Radio w Silver Dollar nastawione było na odbiór policyjnych komunikatów. Dobrze znała dźwięk ostrożnie zamykanych drzwi. Bracia Bodine wszyscy razem opuszczali ranczo tylko w przypadku wyjątkowo ważnej potrzeby.
Zeszła na dół, żeby przeczytać wiadomość od Wyatta.
Wiedziała, że do niej napisał; zawsze tak robił, kiedy musiał wyjść w nocy. Natychmiast włączyła radioodbiornik. Miała to we krwi; jest przecież córką policjanta i żoną szeryfa.
Była spokojna i opanowana, ale wiedziała, że tym razem chodzi o Desiree.
Mimo że oddała glos na siostrę, wiedziała, że Desiree ma mniej doświadczenia niż każdy z Bodine'ów. Pocieszała ją tylko myśl, że wszyscy trzej za chwilę będą przy niej. Ona musi zająć się Travisem, Cat, i spokojnie czekać. Musi być cierpliwa.
Dopiero kiedy usłyszała głos siostry proszącej o karetkę i nagły wybuch, zerwała się na równe nogi i sięgnęła po telefon.
- Rogelio? To ja, Caro. Przyślij tu kogoś, żeby się zajął dziećmi, i niech mi osiodła konia. Coś się stało z moją siostrą... Jadę do niej.
Desiree instynktownie zamknęła oczy, oślepiona nagłym blaskiem. Posypało się szkło; kobieta obok samochodu rozpaczliwie krzyknęła i upadła na ziemię. Desiree zamrugała oczami i podbiegła do niej. Dokoła nich paliły się wraki. Kobieta nie ruszała się; może była ranna, a może sparaliżowana strachem.
Nie było czasu na popisywanie się znajomością zasad pierwszej pomocy. Powietrze drgało od żaru. W upale wirowały skrawki metalu. Desiree pochyliła się i dotknęła ramienia kobiety.
- Może pani wstać? Lozen! To ty?
Lozen Cliffwalker, matka Jasenthy, otworzyła oczy.
- Desiree? To ty?
- Co ty tu robisz? - zapytały obie równocześnie. Gdyby nie to, że zaraz się usmażymy, to byłoby nawet
zabawne, przemknęło przez myśl Desiree.
- Próbuję ratować twoją skórę - powiedziała. Lozen rzuciła wokół przerażonym wzrokiem, jakby
kogoś szukała.
- Gdzie jest... Jasentha?
Pewnie mówi od rzeczy, bo jest w szoku.
- Jaz tu była?
- Widziałam jej samochód. Chciałam ją odwiedzić, ale miałam dużo pracy w szpitalu i wyjechałam bardzo późno. Zobaczyłam jej samochód na parkingu i postanowiłam zobaczyć, czy jest...
- Zobaczysz córkę później - przerwała jej Desiree. - Teraz musimy uciekać, bo się spalimy. Możesz wstać?
Nie zamierzała czekać na odpowiedź. Czuła niemal, jak płomienie liżą jej spódnicę i opalają włosy. Lozen usiadła i odgarnęła z twarzy czarne włosy.
- Gdzie mój samochód?
Desiree niemal siłą podniosła ją z ziemi.
- Zostaw samochód! Uciekamy!
- Moja torebka... Tam mam torebkę...
Ona chyba zwariowała albo naprawdę jest w szoku! Czy nie widzi, co się dzieje?
- Zostaw torebkę. Jesteś ranna?
- Nie, ale... Boże, zostawiłam ubranka. Wyrwała się i rzuciła w stronę samochodu.
- Kupisz nowe! - Desiree chwyciła ją za ramię. - Samochód zaraz wybuchnie! Uciekajmy!
- Miałam tam ubranka dla dziecka Jasenthy! Nie zdążę kupić nowych!
- A my nie zdążymy się stąd wydostać! Musimy natychmiast uciekać!
- Wyjmę tylko walizkę z bagażnika! Tylko jedną i zaraz idę!
- Nie!
Samochód nieopodal wyleciał w powietrze i Desiree kątem oka oceniła, że dzielą je od niego tylko trzy auta.
Szarpnęła Lozen, chcąc ją odciągnąć od samochodu, lecz Lozen kurczowo złapała za klamkę. Desiree szarpnęła raz i drugi i Lozen puściła. Wybuch pojazdu obok powalił je na ziemię. Desiree przykryła swoim ciałem krzyczącą kobietę i zapadła się w czarną studnię, której mrok przenikały świetliste strzały jaskrawego światła.
Virgil dopadł płonącego parkingu.
- O Boże...
Zeskoczył z Onyksa i zostawił zgonionego konia obok Perłowej Kropli. Biegiem ruszył w stronę pożaru.
- Jamie, jesteś tam? - zawołał po drodze do swego nadajnika.
Głos zastępcy szeryfa dotarł do niego wśród trzasków i zgrzytów:
- Wyjechałem dwadzieścia minut temu. Jestem już niedaleko, zaraz będę na miejscu. Wiesz, jakie tu są drogi.
- Wyatt i Morgan jadą za mną.
- W porządku. Są jacyś ranni?
- Jeszcze nie wiem.
- Miałeś już kontakt z szeryfem?
- Nie. Rozłączam się. Virgil znowu nacisnął guzik.
- Desiree? Szeryfie? Odezwij się!
Pośrodku gigantycznego ogniska dostrzegł jakąś sylwetkę. Co ta kobieta tam robi?
Poczuł ostry zapach palących się chemikaliów, czarny dym zaszczypał go w oczy.
- Chodź! Pomóż mi! - usłyszał. - Ona jest ranna!
- Jak się tam do was dostać?
Ruszył przed siebie szpalerem płonących wraków. Czuł na piersi upalny oddech pożaru. Był tylko w dżinsach, na gołych stopach miał lekkie włoskie buty. Cisnął za siebie broń i nadajnik.
- Jestem kilka metrów w lewo od głównego wejścia! To musi być ktoś, kto dobrze zna teren rezerwatu.
- Lozen, to ty?
- Tak! Desiree nie może się ruszyć, a ja mam złamaną rękę! Nie mogę jej stąd wynieść!
Desiree jest ranna?
Nagle przestał czuć żar, opary gazów, szczypiący dym. Niebezpieczeństwo gdzieś zniknęło. Zaczął rozumować sprawnie, na zimno. Błyskawicznie skierował się we wskazanym kierunku. Pędził nie dlatego, że wzywała go Lozen; pędził, bo Desiree jest w niebezpieczeństwie...
Biegł zygzakiem między płonącymi samochodami, nie czując bólu i oparzeń. Widział tylko Lozen i jakiś kształt leżący obok niej na ziemi.
- Desiree!
Ukląkł przy niej i zobaczył krew na jej czole. Wziął na ręce bezwładne ciało i przytulił do piersi.
- Co jej się stało? - Jego głos był chrapliwy i obcy.
- Przyjechałam i zobaczyłam samochód Jasenthy. Chciałam iść do jaskini zobaczyć się z nią. A potem - Lozen zadrżała - stało się to wszystko i chciałam wyjąć... ubranka z samochodu...
- Co chciałaś zrobić?
- Przywiozłam rzeczy dla dziecka Jasenthy. Desiree zobaczyła i przyszła tu po mnie... Nie chciałam z nią iść... Wybuchł jakiś samochód i ona mnie odciągnęła i... przykryła sobą... a potem... - Lozen wybuchła płaczem. - Nie patrz na mnie tak, Virgil! Myślałam, że zdążę! Naprawdę myślałam, że zdążę! Ja nie chciałam...
- Wystarczy! - warknął. - Teraz idziemy. Weź się w garść, ale już.
Spojrzał na jej rękę; była nienaturalnie wykręcona.
- Musisz jakoś sobie dać radę, złap mnie za pasek. Wyprowadzę nas stąd.
Lozen zachwiała się.
- Musisz iść o własnych siłach. Nie mogę nieść was obu. Musisz mi pomóc, słyszysz?
Skinęła głową; widać było, że próbuje się opanować. Virgil zarzucił na twarz Desiree kawałek jakiegoś materiału, który zwisał z otwartej walizki.
- Idziemy.
Ruszył biegiem przed siebie z Desiree w ramionach, słysząc za sobą kroki Lozen i jej zdyszany oddech.
Samochody nie przestawały wybuchać. Płomienie strzelały w niebo. Muszę wierzyć, że stąd wyjdziemy. W głowie wirowały mu strzępy modlitwy: kto się w opiekę odda Panu swemu... Biegł, czując, jak palą mu się włosy na przedramionach; Lozen biegła uczepiona jego paska.
Rozgrzany asfalt zapadał się pod nogami jak błoto, włoskie buty grzęzły w nim, utrudniając ucieczkę. Zrzucił je i biegł boso, nie czując żaru. Gdzie ta straż pożarna? Gdzie karetka pogotowia? Desiree, wytrzymaj jeszcze chwilę! Błagam, to już niedaleko...
Pot i dym zakrywał mu oczy, resztką sił przebiegł ostatni odcinek dzielący go od wyjścia z parkingu. Rzucił się ku niemu jak biegacz, który piersią przebija linię mety. Zachłysnął się świeżym powietrzem. Lozen puściła jego pasek i opadła na ziemię. Zsunął z twarzy Desiree przesiąkniętą krwią szmatę.
- Virgil! - Caro zeskoczyła z konia tuż obok niego. - Virgil! Kto to jest?
Spojrzała na kobietę, którą trzymał w ramionach, i zobaczyła zakrwawioną twarz siostry.
- Boże! Ray!
- Co jej się stało?
Lozen podniosła się i chwiejnym krokiem podeszła do nich.
- Trzymaj jej głowę wysoko - powiedziała do Virgila. - Nie może zachłysnąć się krwią.
Potem powiodła wzrokiem po płonącym pobojowisku.
- Wszystkie moje ubranka szlag trafił... - oznajmiła smętnie.
Z jaskiń zaczęli wyłaniać się ludzie. Wśród badaczy życia nietoperzy była też Jasentha. Virgil na nikogo nie zwracał uwagi. Nie spuszczał wzroku z twarzy kobiety, którą trzymał w ramionach.
- Caro, zaopiekuj się Lozen. Zaprowadź ją do karetki. Ja zajmę się Desiree.
Caro nie odpowiedziała. Drżącą dłonią dotknęła zwieszonej bezwładnie ręki siostry.
- Siostrzyczko, odezwij się, Ray... Uniosła zalaną łzami twarz w stronę Virgila.
- Czy ona z tego wyjdzie? Jak to się stało? O Boże, co ja powiem mamie i tacie...
- A co powiesz Jaz? Zaopiekuj się tymczasem jej matką. Odejdźcie stąd.
- A jeśli ten szaleniec stale tu krąży?
- Ktokolwiek to zrobił, na pewno już uciekł.
- Skąd możesz wiedzieć? Zostanę z Ray.
W końcu sam musiał je wyprowadzić dalej od ognia. Poszli tam, gdzie stały konie, żeby zaczekać, aż nadejdzie pomoc. Lozen nie przestawała łkać.
- Tak strasznie mi przykro, Caro. Nie chciałam, żeby tak się stało. Ja chciałam tylko wziąć moją walizkę.
- Nie mów tyle - przerwał jej Virgil. - Staraj się opanować i spokojnie oddychać. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Przypomnij sobie, czy widziałaś tam kogoś oprócz Desiree?
- Nie. - Łzy popłynęły po policzkach Lozen. - Dlaczego jej nie posłuchałam? Trzeba było jej słuchać. - Zaniosła się płaczem. - Trzeba było jej słuchać.
Caro pomogła Virgilowi usiąść na ziemi. Nie chciał wypuścić Desiree z ramion. Czuł, jak powoli ogarnia go panika; Caro też się bała, niemal namacalnie odczuwał jej niepokój.
Drobne ciało w jego ramionach było ciężkie i bezwładne. Delikatnie dotknął palcem policzka Desiree.
- Nic jej nie będzie, prawda? Oddycha, prawda? - Caro próbowała powstrzymać łzy. - Dużo się nałykała dymu? Lozen, powiedz coś! Przecież jesteś lekarzem! Co możemy zrobić?
- Uspokój się. Słyszę sygnał karetki. Zaraz się nią zajmą, wszystko będzie dobrze.
Virgil niezgrabnie uniósł się z ciężarem w ramionach. Błagam, Ray, wytrzymaj jeszcze sekundę...
Desiree lekko się poruszyła. W tym samym czasie Caro nagle jęknęła i chwyciła się za brzuch.
- Nie, tylko nie to...
Rozległ się bliski dźwięk sygnału i po chwili karetka hamowała tuż przy nich. W tym samym czasie zjawili się Morgan i Wyatt, który natychmiast podbiegł do żony. Vir - gil zwrócił się do Morgana:
- Powiedz Jamiemu, że ma zaraz odszukać Alberta Jondella. Powinien być na kempingu. I niech ktoś z rancza przyjedzie tu po nasze konie.
- Co tu się stało?
- Opowiem ci po drodze. Lozen, pojedziesz do szpitala razem z Morganem i Jasenthą. Morgan, ona ma złamaną rękę. Caro dostała bóli, może zaraz poronić. Desiree... pojedzie do szpitala razem z siostrą.
- Jadę z Caro - powiedział stanowczo Wyatt. - Co się stało z twoją nogą?
Virgil spojrzał na swą bosą stopę.
- Co się stało z twoimi butami?
- Nie wiem.
- Pozwól, żeby Virgil pojechał z nami - proszącym głosem rzekła Caro. - Będzie na nas uważał.
Virgil skinął głową. Nawet gdyby nie miał poparzonej stopy, i tak nikomu by nie pozwolił jechać z Desiree. Nawet Wyatt nie zmusi go, żeby ją teraz opuścił.
- Dobrze, spotkamy się w szpitalu - zgodził się w końcu Wyatt.
- W porządku.
Desiree została umieszczona w karetce, zaraz za nią weszła do środka Caro. Virgil usiadł z tyłu. Jamie ze strażakami zaczął gasić ogień. Płomienie z trudnością dawały się ujarzmić; to było pustkowie, a nie wielkie miasto, gdzie na każdym rogu czekają hydranty...
Virgil siedział w karetce, jedną ręką trzymając bezwładną dłoń Desiree, drugą opiekuńczo obejmując jej siostrę. Patrzył, jak płonący parking oddala się, a płomienie powoli zlewają w niewyraźną plamę.
Desiree, coś ty narobiła!
Otworzyła oczy, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Zobaczyła nad sobą twarz lekarza; znajdowała się w małym szpitalu w Tombstone. Spróbowała usiąść, ale przenikliwy ból głowy uświadomił jej, że miała fatalny pomysł.
- Witamy. Wie pani, gdzie pani jest? - usłyszała głos lekarza.
- Tak.
- To proszę powiedzieć.
- Czy to znaczy, że teraz będę musiała odpowiadać na te wszystkie głupie pytania, jak się nazywam i tak dalej?
- Obawiam się, że tak.
- Pod warunkiem, że pan odpowie na moje. - Desiree zamknęła oczy. - Jak się czuje Lozen Cliffwalker? Macie tu lód na głowę? Gdzie jest mój zastępca? Lekarz uśmiechnął się.
- Lozen miewa się dobrze. Mamy lód na głowę, a pani zastępca jest tu, obok.
- Virgil tu jest? Gdzie?
Otworzyła oczy. Lekarz natychmiast zaświecił w nie małą lampką w kształcie ołówka.
- Niech pan to natychmiast zabierze! Słyszy pan?
- Źrenice reagują prawidłowo. Miała pani szczęście, udało się pani wyjść z tego tylko ze wstrząsem mózgu i skręconą ręką. Zatrzymamy panią na kilka dni, żeby się przekonać, czy wszystko w porządku.
- Świetny pomysł. O Boże, mój pies! Zostawiłam go na kempingu!
- Nie martw się. Oscar już jest na ranczu - usłyszała głos Virgila i odetchnęła z ulgą.
- Złapaliście Jondella? - zapytała.
- Porozmawiacie państwo później - przerwał im lekarz. - Panią teraz przewieziemy do pokoju, a pana proszę na opatrunek. Musimy coś zrobić z tą nogą.
- Virgil, co ci jest?
- Nic takiego. Teraz leż spokojnie, przyjdę do ciebie do pokoju, jak tylko będę mógł.
Pielęgniarka już wywoziła ją z gabinetu i Desiree nie mogła protestować. Po chwili leżała w łóżku z torbą pełną lodu na czole, lecz ostry ból głowy nie mijał.
To miało być takie spokojne, senne, małe miasteczko, a tu proszę: od dwudziestu czterech godzin mam ręce pełne roboty! I to jakiej!
Podeszła do niej laborantka i pobrała krew do analizy.
- To tylko formalność, musimy panią przebadać.
Po chwili do pokoju Desiree zapukał Virgil. Wyglądał bardzo niedobrze; był blady i stąpał z wyraźną trudnością.
- Jak się czujesz? - zapytała, przekręcając głowę w jego stronę.
Virgil usiadł na jedynym tu krześle i uśmiechnął się z wysiłkiem.
- To ja powinienem cię o to zapytać.
- Jak widzisz, żyję. Opowiedz mi, co się tam działo.
- Straciłaś przytomność, Lozen była w szoku, poszedłem tam i cię wyniosłem.
- Wyniosłeś mnie?
- Tak.
Nie miała o tym pojęcia.
- Poparzyłeś się?
- Nie, wszystko w porządku.
Dopiero wtedy zauważyła, że ma na nogach opatrunki.
- Co ci się stało?
- Nic takiego, noga mnie trochę boli.
- Od tych twoich butów?
- Tak.
Pielęgniarka, która właśnie weszła, spojrzała na nią spod oka.
- Niech mu pani nie wierzy. Poleciał po panią w ogień bez koszuli, w samych spodniach i na bosaka. A potem wracał przez ten ogień z panią i panią Cliffwalker.
Virgil spojrzał na pielęgniarkę, jakby ją chciał zamordować.
- O Boże, Virgil, przecież mogłeś zginąć!
- Ale nie zginąłem.
- Ale mogłeś... - W oczach Desiree pojawiły się łzy.
- Tacy już są ludzie w Tombstone, prawda? - Pielęgniarka uśmiechnęła się do nich i wyszła z pokoju.
Na twarzy Virgila pojawił się blady uśmiech.
- Bardzo jesteś poparzony? To nic poważnego?
- Wszystko w porządku. Tylko trochę boli mnie noga. Wcale nie byłem na bosaka. Siostra przesadziła, zgubiłem buty w ostatniej chwili.
Łzy znowu zalśniły w jej oczach.
- Jak mam ci dziękować.
- Nie masz za co. Straciłem tylko parę butów. Próbowała unieść głowę, ale natychmiast z jękiem znowu opadła na poduszki.
- Tak strasznie ci dziękuję, naprawdę, strasznie ci dziękuję. Nikt jeszcze nigdy nie uratował mi życia - oświadczyła nagle, jakby sama zdumiona tym odkryciem.
- Dobrze, dobrze, tylko nie powtarzaj już podobnych eksperymentów.
Ujął ją za rękę i przytrzymał.
- Teraz ty mi powiedz, jak się czujesz i co się wydarzyło, zanim przyjechałem. Jeśli czujesz się na siłach o tym wszystkim mówić.
- Mogę mówić.
Poprawiła zimny okład na głowie i zdała mu relację z przebiegu swej wizyty na kempingu.
- Wtedy sprawdziłam, czy Jondell jest w namiocie - dokończyła - i pojechałam w kierunku pożaru. Tam spotkałam Lozen, a resztę znasz.
- I nigdzie nie widziałaś Jondella? Ani na kempingu, ani na parkingu?
- Nie. Na szczęście nikt nie zginął. Prawda?
- Nikomu nic się nie stało. Nie zginął nawet jeden nietoperz, sama Jasentha mi powiedziała.
- To ona też tam była?
- Tak, była w jaskini z jakimś ekologiem z Teksasu. W środku nawet nie poczuli dymu.
- Dzięki Bogu.
- Wydałem nakaz aresztowania Jondella. Pewnie niedługo go złapią.
- Bardzo dobrze. Tylko nie wiem, czy to na pewno on. Jondell nie lubi takich akcji, to do niego niepodobne. On działa jak wąż, z ukrycia. Podpalić parking to nie w jego stylu. To może znaczyć, że w Tombstone jest jeszcze jakiś inny przestępca.
- Pomówimy o tym później. Na razie musimy porozmawiać o sprawach rodzinnych.
- Co z matką Jasenthy?
- Ma złamaną prawą rękę, na razie nie będzie mogła pracować jako chirurg.
- Biedna Lozen!
- Nie ma kogo żałować - powiedział ostro. - Będzie miała czas, żeby się zastanowić nad swoją głupotą. Przez nią mogłaś przecież zginąć! Obie mogłyście zginąć!
- Ale nie zginęłyśmy - rzekła pojednawczo Desiree. - Virgil, ona była w szoku, a do tego podtruta tymi oparami. Wiem, bo widziałam, jak się zachowywała; kręciła się w kółko.
- Wpadła w panikę i popełniła błąd.
- Nie tylko ona popełnia błędy.
- Ale ten popełniła ona.
- Gdzie ona teraz jest?
- Na naszym ranczu. Jej były mąż, Rogelio, i córka są przy niej. Przykro mi, ale chyba będzie musiała spać w twoim pokoju.
Desiree uśmiechnęła się.
- Bardzo się z tego cieszę, to nawet dobrze ze względu na Caro. Ktoś jej pomoże przy dzieciach, a Jasentha będzie miała matkę blisko siebie.
Na twarzy Virgila zauważyła coś, co ją zaniepokoiło.
- Co się stało? Co ty...
- Chodzi o Caro.
Ton jego głosu zdenerwował ją jeszcze bardziej.
- Co z Caro?
Przysunął się bliżej i ujął jej drugą rękę.
- Ona też pojechała na ten parking, zaraz po mnie.
- Kto? Moja siostra?
- Tak. Potem razem przyjechaliśmy tutaj karetką. Desiree zacisnęła zęby i z trudem uniosła głowę.
- Dlaczego? Caro też była poparzona?
- Nie... Dostała boleści, tam na parkingu...
- Nie!
- Teraz leży tutaj, została w szpitalu.
- Jak się czuje? Nie dostała krwotoku, prawda? Nie poroniła? - Jego oczy powiedziały jej wszystko. - Rozumiem, moja siostra straciła dziecko, tak?
- Tak.
- Niech to szlag. - Desiree zamknęła oczy. - Jak ona się teraz czuje?
- Fizycznie dobrze, psychicznie nieco gorzej. Wyatt cały czas jest przy niej.
- Boże, jak ona chciała mieć to dziecko... Tak bardzo chciała je utrzymać, stale mówiła, że lekarz się myli i że ona wie lepiej.
Oczy Desiree ponownie napełniły się łzami. Poszukała ręką telefonu, chcąc natychmiast porozmawiać z siostrą.
- W jej pokoju też jest telefon, prawda? Jak tam się dzwoni?
- Teraz go wyłączyli, żeby mogła odpocząć. Jutro do niej pójdziesz.
Łzy spłynęły jej po policzkach.
- Powiedz jej, że jest mi strasznie przykro. I że się modlę za nią i za jej dziecko.
Virgil nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Desiree płakała, potem niezręcznie spróbowała otrzeć ręką łzy. Virgil pośpieszył z chusteczką.
- Dziękuję. Teraz już wracaj do domu, musisz odpocząć. Jutro Jamie będzie potrzebował twojej pomocy.
- Tak jest, szefie.
Wstał, ale nie śpieszył się do wyjścia.
- Potrzebujesz czegoś z domu?
- Jakieś ubranie, żeby się przebrać.
- Nic więcej?
- Nie wiem, gdzie się podziała moja broń.
- Wyatt ją znalazł. Nie widział tylko twojego pasa i zapasowych naboi.
- Są w torbie przy siodle.
- W takim razie wszystko już wróciło na ranczo. Rogelio wszystkim się zajął, sprowadził konie z powrotem. Jak wrócę, to jeszcze sprawdzę.
- Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
- Spełniłem tylko swój obowiązek. I nie martw się o Oscara. Jamie zabrał go z tego obskurnego „biura" na kempingu. Był dosyć znudzony, ale w dobrej formie. Travis się nim zaopiekuje do twojego powrotu. Będzie zachwycony.
- Dzięki.
- Może byś już przestała mi dziękować? Uśmiechnęła się smutno, cały czas myśląc o siostrze.
- W takim razie idę. Wyatt mnie zawiezie do domu, jak Caro zaśnie. Ty też powinnaś się przespać.
- Zaraz zasnę. Poczekaj, Virgil...
Stał przy niej, nadal trzymając jej rękę. Delikatnie pociągnęła go ku sobie, a kiedy się pochylił, pocałowała go w policzek. Jego obecność sprawiała, że czuła się lepiej mimo nieszczęścia, jakie spotkało Caro.
Nigdy, przenigdy nie pomyślałaby, że może go tak potrzebować. Kim on jest, ten facet? I co z nią zrobił?
- Trzymaj się - powiedziała - i wykuruj jak najszybciej tę nogę.
- Będę się trzymał. Dobranoc, Desiree.
Wyszedł, powłócząc ciężko nogami obutymi w papierowe kapcie.
Rozdział 9
Następne dwie godziny były bardzo męczące. Nie dawali jej spokoju. Co chwila pojawiał się lekarz albo pielęgniarka, żeby sprawdzić, jak się czuje. Zadawali jakieś absurdalne pytania, po czym wychodzili, najwyraźniej zadowoleni z odpowiedzi.
Wpadli też Morgan, Wyatt i Jasentha. Zgodnie z zaleceniem lekarza, nikt słowem nie wspominał o wydarzeniach poprzedniej nocy. Obawiano się, że uraz głowy może okazać się groźny.
Desiree nie protestowała. Czekała tylko, aż wszyscy sobie pójdą, żeby móc jak najszybciej odwiedzić siostrę. Wiedziała, że pokój Caro znajduje się piętro niżej; wystarczy zejść po schodach. W tej sytuacji rozmowa telefoniczna jej nie wystarczyła.
Wreszcie nadszedł właściwy moment. Zostawili ją w spokoju i mogła wprowadzić swe plany w życie. Zsunęła się z łóżka, otuliła szlafrokiem i chwiejnie stanęła na nogach. Przez chwilę stała tak, nie wiedząc, czy zdoła utrzymać się na nogach.
Trudno, jakoś muszę tam dotrzeć, pomyślała, przymykając oczy i czekając, aż ból głowy nieco zelżeje; swoją drogą, mogli nas położyć w tym samym pokoju. To by wiele ułatwiło.
Nie znalazła szpitalnych pantofli i ruszyła w drogę boso. Ostrożnie pokonała korytarz na dole i znalazła się pod drzwiami pokoju siostry. Były otwarte. Desiree wśliznęła się do środka, mając nadzieję, że Caro śpi. Siostra nie spała jednak: leżała nieruchomo, szeroko otwartymi zaczerwienionymi oczami wpatrując się w sufit.
- Proszę wyjść! Mówiłam, że nie będę rozmawiać z żadnym psychologiem! - powiedziała, nie odwracając głowy.
- Caro? To ja.
- Ray?
- Mogę wejść?
- Tak. Dlaczego wstałaś? Powinnaś leżeć.
- Musiałam cię zobaczyć.
Desiree zamknęła drzwi i wolno zbliżyła się do łóżka.
- Virgil powiedział, że masz wyłączony telefon, więc przyszłam. Mój pokój jest niedaleko.
Caro nie oderwała wzroku od sufitu.
- Głupie pokoje, głupi szpital, głupie pielęgniarki, które trzymają człowieka za rękę i mówią, że trzeba porozmawiać z psychologiem. Zupełnie jakby to coś mogło zmienić! Co taki psycholog, zwłaszcza facet, może wiedzieć o poronieniu! Co on może wiedzieć, jak czuje się ktoś, kto właśnie stracił dziecko!
Desiree przysunęła krzesło do łóżka siostry i ostrożnie usiadła. Każda zmiana pozycji wywoływała ostre łupanie w czaszce.
- Mam go od ciebie kopnąć w tyłek? - zaproponowała uprzejmie.
- Sama go kopnę! Mam ochotę kopnąć cały świat i wyć jak zwierzę. Tak bardzo pragnęłam mieć to dziecko! Tak bardzo.
- No to krzycz sobie i wyj do woli, nie ma co tego tłumić w sobie. Dobrze ci to zrobi. A już na pewno powinnaś się solidnie wypłakać.
- Nie mogłam płakać, Wyatt był taki zmartwiony. On też bardzo pragnął tego dziecka, a do tego bał się o mnie. Był niespokojny o ciebie, o Virgila, o Lozen... Nie chciałam mu dokładać zmartwień.
- Wyatt poszedł, jesteśmy same, a przede mną nie musisz udawać dzielnej dziewczynki. Płacz śmiało.
- Dobra.
Po policzkach Caro zaczęły płynąć łzy. Desiree położyła rękę na ramieniu siostry.
- Ja też tak płakałam, kiedy znalazłam Lindę.
- Pomogło?
- Tak sobie.
- Mam ochotę wrzeszczeć, ale w szpitalu nie mogę. Pomyślą, że zwariowałam - poskarżyła się Caro.
- Ja wtedy byłam u rodziców, więc też nie mogłam krzyczeć. Położyłam poduszkę na twarzy i głośno przepłakałam całą noc. Spróbuj, to dobry pomysł, nie krępuj się.
Caro skinęła głową i sięgnęła po dodatkową poduszkę leżącą w nogach łóżka.
- Weź głęboki oddech i krzycz w poduchę. Raz... Caro zaczerpnęła powietrza.
- Dwa...
Położyła poduszkę na twarzy.
- Trzy.
Rozległo się zduszone łkanie. Trwało bardzo długo. Przez cały ten czas Desiree siedziała obok siostry, obejmując ją ramieniem. Potem stopniowo płacz ucichł. Desiree ułożyła siostrę na poduszkach i chusteczką wytarła jej oczy.
- I jeszcze ci wytrę nos.
- Sama sobie wytrę. Życie jest do dupy.
- Wyjątkowo dzisiaj muszę się z tobą zgodzić, moja droga.
- Zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale moje ciało mnie zdradziło. Jest do kitu, piszę zażalenie i proszę o inne, lepsze.
- Doskonały pomysł. Mogę ci przepisać to podanie. Przez dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Caro pierwsza przerwała ciszę:
- Dlaczego ze mną tak jest, powiedz, Ray? Dlaczego jestem taka... wybrakowana?
- Nie jest tak źle. Masz, na przykład, bardzo ładne włosy. - Desiree z uśmiechem pogładziła siostrę po głowie. - To też coś. Nie tak jak ta moja szczotka. Będę ją musiała znowu przystrzyc. Wyglądam okropnie.
Caro sięgnęła po nową chusteczkę.
- Dlaczego nigdy nie chcesz zapuścić włosów?
- Nienawidzę swoich włosów. Jak tylko stąd wyjdę, złapię za nożyczki i ciach.
Caro skrzywiła się i usiadła na łóżku.
- Błagam, nie rób tego sama. Choć raz w życiu idź do fryzjera.
- Mój ulubiony fryzjer został w Phoenix.
- Mogę sama ci trochę obciąć, albo jeszcze lepiej, zawiozę cię do mojego fryzjera w Tombstone. Wyglądasz jak nieszczęście. Obie zresztą tak wyglądamy.
Jej oczy znowu nabiegły łzami. Desiree postanowiła interweniować.
- Zawsze można powiedzieć, że ty jesteś w lepszej sytuacji niż ja - zaczęła żartobliwie, z szelmowskim uśmieszkiem. - Masz męża, który cię kocha, a ja nie mam nikogo.
- Szybko byś znalazła kochającego męża, gdybyś... spróbowała wyglądać trochę bardziej... kobieco. Mogłabyś od czasu do czasu się uczesać, ubrać jakoś bardziej kolorowo, zrobić coś z tą swoją niewyparzoną buzią... Tak to nikogo nie znajdziesz.
- Zupełnie jakbym słyszała mamę.
- Wiem, wiem, sama nie mogę uwierzyć, że powiedziałam coś takiego. Zupełnie jak mama.
- Mało brakowało, a nazwałabyś mnie starą panną. Cóż, zawsze byłaś starszą siostrą i to ci zostało. Dobra, na razie wracam do łóżka.
Caro pocałowała ją w policzek.
- W ogóle nie powinnaś była wstawać i przychodzić do mnie.
- Przecież potrzebne ci było towarzystwo do płaczu.
- Wiem. - Caro opadła z powrotem na poduszki. - Nie cierpię płakać.
- Już zapomniałaś, co nam mówiono w szkole na lekcji chemii? Płacz pozwala oczyścić organizm z bardzo szkodliwych związków chemicznych, których nadmiar niszczy organizm. To ma chyba jakiś związek z magnesem albo nadmanganianem, już nie pamiętam. W każdym razie, płacz jest bardzo dobry, bo rozładowuje emocje. Trzeba płakać, kiedy się tylko ma okazję.
- Wiem o tym. - Caro wzruszyła ramionami. - Powstrzymywałam się tylko ze względu na Wyatta.
- Głupol - czule powiedziała Desiree. - A on pewnie udawał dzielnego ze względu na ciebie. A mogliście sobie razem popłakać... Trzeba było się wyryczeć na jego ramieniu. Obojgu zrobiłoby się lepiej.
- Wiem. Bardzo się cieszę, że przyszłaś, Ray.
- Zaśniesz teraz?
- Chyba tak, a ty wracaj do swojego pokoju. Desiree uśmiechnęła się łobuzersko.
- Jak mi się zechce.
- Bądź rozsądna, Ray, masz poważny uraz głowy.
- Maleńkie wstrząśnienie mózgu.
- Boli cię? Wyatt powiedział, że lekarz mówił, że mało brakowało...
- Mam twardą czaszkę, wszystko wytrzyma. To tylko tak groźnie wyglądało, bo leciała krew. Założyli mi kilka szwów. A Wyatt nie potrafi trzymać języka za zębami, oni wszyscy tacy są. Gorsi niż stare plotkary.
Desiree westchnęła; Caro ma dość zmartwień, niepotrzebne jej opowieści o tym, jak to siostrzyczka cudem uniknęła śmierci. A swoją drogą, ten pan doktor też nie musiał wszystkiego zaraz opowiadać Wyattowi.
- Bodine'owie zawsze muszą wtykać nos w nie swoje sprawy.
- Zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę. Gdyby tak cię tutaj zobaczyli, nieźle by się nam dostało.
Desiree uśmiechnęła się i spojrzała na siostrę spod oka.
- Boisz się własnego męża?
- Wcale nie! Po prostu nie chcę go martwić. Desiree znacząco mrugnęła.
- Boisz się, boisz. Dobrze wiem.
- Zamknij się.
- To przecież ty się wpakowałaś w tę zwariowaną rodzinę, nie ja.
- Mylisz się, ty też należysz do tej rodziny.
- Boże broń, nie wytrzymałabym tego całego zawracania głowy.
- Pozwól sobie powiedzieć, że Virgil poszedł za tobą w ogień, bo należysz do rodziny.
- Poszedł, bo jest dobrym zastępcą szeryfa.
- Nie. Zrobił coś, co mężczyzna robi dla kobiety, na której mu zależy.
Nagle role się odwróciły. Teraz Caro była stanowcza i silna, a Desiree - mała i zagubiona.
- Kiedy do niego zadzwonili, nawet nie zdążył się ubrać. Nie czekał na braci, wskoczył na konia i pognał do ciebie. Nawet go nie osiodłał. Był w samych spodniach, bez koszuli, w tych swoich włoskich butach.
Desiree zamrugała oczami.
- Jechał bez siodła?
- Bez siodła, bez butów i bez koszuli. Wskoczył w spodnie, wsunął te swoje pantofle i poleciał. Poparzył sobie stopy, kazał Lozen trzymać się za pasek i iść za sobą, bo mógł nieść tylko jedną z was, i wybrał ciebie.
- Lozen... mogła iść, ja nie. To logiczne.
- Lozen była w szoku, nie wiedziała, gdzie jest. Prowadził ją, ale niósł ciebie. Potem, kiedy czekał na pogotowie, trzymał cię w ramionach, ani na chwilę cię nie puścił. Tulił cię tak, jak Wyatt tuli mnie. Widziałam to, widziałam wyraz jego twarzy.
- Ale... nic mi nie powiedział. Wspomniał tylko, że zgubił buty.
- Zostawił je, bo się przylepiły do asfaltu! Po co miał ci to mówić? Przecież nie będzie tak po prostu ogłaszał całemu światu tego, co czuje.
Ona może mieć rację. Tak na mnie dziwnie patrzył w tym pokoju...
- Ray, ty dla niego bardzo dużo znaczysz.
- Ja... - Głos uwiązł jej w gardle. - To niemożliwe. Zawsze się ze mną sprzecza, krytykuje wszystko, co robię, prawi impertynencje.
- A ty bez przerwy się stawiasz! Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Ten facet biegł dla ciebie po rozżarzonych węglach, i to dosłownie!
- Co mam rozumieć?
- O Boże! Mam ci to powiedzieć wprost? On się w tobie zakochał, nie pojmujesz?
Desiree poczuła, że kręci jej się w głowie.
- Tak myślisz? Nie będziemy mogli razem pracować ani... mieszkać. To wszystko bardzo utrudni. Ja nic takiego nie robiłam, nie zachęcałam go...
- Wiem, że nie, ale musisz wiedzieć, co on do ciebie czuje. Zresztą, Ray, dobrze jest mieć przy sobie mężczyznę z tej rodziny. Zawodowo i osobiście, wiem coś o tym. Desiree zamyśliła się. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili:
- Caro, nie jesteśmy w kinie. Ludzie nie zakochują się w sobie ot tak, od razu. A ja... nie jestem jeszcze gotowa. Nie zamierzam mieć męża i dzieci, nie bardzo lubię siedzieć w domu.
- Wcale nie powiedziałam, że masz zaraz wychodzić za mąż, ale to wcale nie znaczy, że nie potrzebujesz kogoś, kto zawsze będzie przy tobie. Potrzebny ci partner; sama mówiłaś, że zamierzasz zaprowadzić porządek w tym miasteczku. Musisz mieć przy sobie kogoś oddanego. Nie chcę, żeby się powtórzyło to, co zeszłej nocy. Kiedy cię zobaczyłam nieprzytomną, zakrwawioną, poparzoną... Ja myślałam, że... - Caro przerwała, nie chcąc wymówić strasznego słowa.
Umarłaś.
- To dlatego poroniłaś? Dlatego, że tak się potwornie przejęłaś moim stanem? - Desiree była teraz naprawdę przerażona.
- Nie - zaprzeczyła Caro. - I tak bym poroniła, wiem. Lekarz i Virgil też tak sądzą. Nie musisz czuć się winna. Nie winię ciebie, winię to moje okropne ciało. Nie udało mi się. Ale może tobie się uda, tobie i Virgilowi.
- Sama nie wiem. Od czasu tego wypadku z Lindą moje życie bardzo się skomplikowało, muszę wszystko przemyśleć. Próbuję sobie jakoś wszystko poukładać. Potrzebuję czasu.
Caro skinęła głową.
- Virgil jest w podobnej sytuacji. Pozwól, żeby ci pomógł. Pozwól, żeby nad tobą czuwał. A ty czuwaj nad nim. Nie lekceważ jego doświadczenia, uszanuj jego uczucia i uważaj. Bardzo cię proszę, Ray, uważaj na siebie.
Zapadła cisza. Po kilku minutach Caro nacisnęła dzwonek.
- Po co to robisz?
- Wzywam pielęgniarkę, żeby pomogła ci wrócić do twojego pokoju.
- Cwaniara! Zupełnie tak samo, jak kiedy byłyśmy małe.
Desiree poprawiła siostrze poduszki i podciągnęła kołdrę.
- Bardzo mi przykro, że to się stało z twoim dzieckiem.
- Wiem.
Pocałowały się na pożegnanie.
- Może jutro wpuścisz tu tego psychologa, może to będzie kobieta? Porozmawiacie sobie trochę, a potem będzie ci lżej.
- Kto teraz bawi się w starszą siostrę, co?
- Zrób to dla Wyatta. Ja też będę spokojniejsza. Moglibyście też zamówić mszę za duszę dziecka, niech Wyatt porozmawia z pastorem. Pójdziemy wszyscy do kościoła pomodlić się.
- O wszystkim pomyślałaś, jak to czyni sprawny urzędnik państwowy - jęknęła Caro. - Ale dobrze, poproszę Wyatta, żeby zadzwonił do pastora.
Pielęgniarka, która w tym samym momencie stanęła w drzwiach, skrzywiła się na widok Desiree.
- Co pani tu robi?
Siostry wymieniły zawstydzone spojrzenia niczym dwie małe dziewczynki przyłapane na psocie.
- Zaraz idę po wózek, proszę się nie ruszać. - Pielęgniarka była bardzo stanowcza.
- Nie zamierzam się ruszać - oznajmiła Desiree, a w duszy postanowiła, że jak tylko stąd wyjdzie, zrekompensuje sobie całą tę stratę czasu.
Już ja wiem, co zrobię, żeby temu miastu i ludziom, których kocham, zapewnić spokój.
- Ray, co z tobą? Wszystko w porządku?
- Tak.
- Miałaś taką minę...
Desiree spróbowała beztrosko się uśmiechnąć.
- Jaką?
- Taką, jaką masz zwykle, kiedy chcesz się wpakować w jakieś kłopoty. Trzymaj się z dala od kłopotów, Ray. Pomyśl o mnie, o Cat, o wszystkich...
- Powiedziałam, że będę uważać i dotrzymam słowa. Na razie, pa. I dziękuję.
Zasiadła w wózku, który przyprowadziła pielęgniarka, i wyjechała z pokoju z dumnie podniesioną głową.
Następnego dnia po południu obie siostry zostały wypisane ze szpitala. Virgil i Wyatt przyjechali zabrać je do domu. Wszyscy czworo szli właśnie do samochodu zaparkowanego pod szpitalem.
- Może byśmy po drodze wpadli do biura? - zaproponowała Desiree.
Miała na sobie czyste dżinsy i koszulę, którą przesłała jej Jasentha. Pozostali wymienili znaczące spojrzenia.
- Ray, dopiero co wyszłaś ze szpitala - odezwała się Caro. - Masz szwy na głowie i skręconą rękę. To chyba nie jest pora, żeby jechać do pracy. Dadzą sobie radę bez ciebie, zajrzysz tam za kilka dni.
Wyatt poparł żonę.
- Powinnaś się położyć, Caro zresztą też, a Virgil ledwo powłóczy nogami.
Desiree zrobiło się przykro, że zapomniała o jego poparzonych stopach.
- Macie rację, jedźcie do domu, ja tylko wpadnę tam na chwilę.
- Ale...
Wrzuciła torbę do samochodu; nawet nie pomyślała, że ma w niej recepty, które powinna wykupić.
- Weźcie to, a ja pójdę pieszo, to tylko kilka kroków. Wrócę do domu trochę później.
Caro spojrzała na nią z irytacją.
- Przestań się wygłupiać!
- Nie musisz tam teraz iść - powiedział Virgil.
- Muszę. Przyrzekłam, że będę czuwać nad bezpieczeństwem tego miasta i zamierzam to robić.
Pomachała im ręką i poszła w kierunku centrum. Tombstone było bardzo małe, a ona przecież nogi miała zdrowe. Po pobycie w szpitalu czuła się dobrze, głowa prawie przestała boleć, zostało tylko kilka szwów i lekki niedowład ręki.
- Wyatt, zrób coś! - krzyknęła za nią Caro.
- Twoja siostra jest Hartlanówną, nic na to nie poradzę. Jedziemy do domu, Virgil.
- Ja nie jadę, idę za nią. Przyślij potem kogoś po nas do miasta, dobrze?
- Jesteś tak samo uparty jak ona. — Wyatt wzruszył ramionami i wsiadł do samochodu.
Desiree nie słuchała, co mówią. Miała w głowie tylko jedno: pracę. Wiedziała, że powinna jak najszybciej znaleźć się w biurze i przesłuchać Jondella.
Virgil po chwili był już przy niej. Jego nogi spisywały się całkiem nieźle.
- Powinnaś wracać do domu. Możesz sobie zaszkodzić. Lekarz mówił...
- Ty też powinieneś wracać do domu.
- Oboje powinniśmy wracać.
- Ale ponieważ nie wracamy, to bardzo cię proszę, oszczędź mi kazań. Wystarczy mi to, co wysłuchałam od Caro. Nieraz myślę, że nawet kiedy będziemy już staruszkami dobrze po osiemdziesiątce, ona stale jeszcze będzie grać rolę starszej siostry i mówić mi, co mam robić.
Gdy milczał, spojrzała na niego pytająco.
- I co? Znalazłeś Jondella?
- Tak. Zaraz ze szpitala pojechaliśmy z Morganem na kemping. Siedział w tej swojej norze, ale nie chciał z nami gadać. Wzięliśmy go do aresztu; siedzi w celi i gryzie paznokcie.
Desiree obrzuciła wzrokiem jego nogi w przepisowych czarnych, długich butach.
- Jak widzę, nie tylko ja wybierałam się dzisiaj do pracy...
Twarz Virgila była doskonale obojętna.
- Miałem zamiar zająć się tą sprawą. Nigdy nie pozwolę, żeby ktoś podpalał samochody i narażał życie i zdrowie kobiet w moim mieście.
- Rozumiem, a jak twoje nogi?
- Nie zmieniaj tematu.
- Zmieniłam temat, bo naprawdę się o ciebie martwię.
- Ze mną wszystko dobrze, a ty jak się czujesz po tym, co zrobiłaś?
- Przecież zrobiłbyś to samo co ja. Gdybyś usłyszał wybuchy, pojechałbyś sprawdzić, co się dzieje.
Ku jej zdumieniu Virgil skinął głową.
- Oczywiście. Tylko że ja zawiadomiłbym mojego partnera, że jadę na kemping i zadzwoniłbym do niego, że jadę do pożaru.
- Zadzwoniłam do biura i zostawiłam informację. Gdybym czekała, Lozen upiekłaby się jak kurczak, razem z tymi swoimi ubrankami dla dziecka Jasenthy.
- A tak to ty o mało co się nie upiekłaś, a teraz prosto ze szpitala wybierasz się do pracy. Ze szwami na głowie i złamaną ręką.
- Właśnie tak, zresztą ręka jest tylko stłuczona. Czy spodziewałeś się po mnie czegoś innego?
Przepuścili samochody i przeszli przez ulicę. Ludzie odwracali się za nimi i ze zdziwieniem patrzyli na młodą kobietę z obandażowaną głową.
- Spodziewałem się, że w sprawie Jondella będziesz kierowała się rozsądkiem. Myliłem się.
- Ty znowu swoje! Uważasz, że brak mi doświadczenia, a sam poleciałeś na ten parking bez siodła i koszuli jak wariat.
Ledwo wypowiedziała ostatnie zdanie, pożałowała swych słów.
- Bałem się o ciebie, to wszystko. Ale ja chociaż nie lazłem prosto w płomienie.
Spojrzała na jego nogi w długich czarnych butach. Przecież on musi strasznie cierpieć w czymś takim, mając poparzone stopy. Zrobiło jej się go żal i jednocześnie ogarnął ją podziw i wdzięczność za to, co dla niej zrobił. Jego odwaga wzruszyła ją, a jego oddanie sprawiło, że łzy napłynęły jej do oczu. A teraz idzie z nią do biura, zamiast pojechać do domu i położyć się...
- Wiem - powiedziała łagodnie. - Jesteś bardzo odważny i bardzo wrażliwy, Virgil. Ja to wiem i rozumiem, i nigdy tego nie zapomnę.
Byli sami w pustej o tej porze alei. Wiedziała, co ma zrobić. Objęła zdrową ręką mężczyznę, który uratował jej życie, a który teraz stał obok niej, i pamiętając słowa siostry, pocałowała go. Pocałowała go nie w policzek, tylko w usta.
Całowała go długo. W jej pocałunku była wdzięczność, podziw i... kobieca ciekawość, co on teraz zrobi. Nie musiała czekać długo. Virgil odpowiedział jej tak, jak nigdy dotąd żaden mężczyzna nie odpowiedział na jej pocałunek. I trzeba było postarać się, żeby wszystko jak najszybciej wróciło do poprzedniego stanu.
Nie było to łatwe. Stała przytulona do niego, całując go i czując, jak rośnie w nich obojgu coś, co nie jest tylko pożądaniem. Z Virgila emanowała radość, że ona żyje, z niej - pewność, że może mu zaufać.
W jego ramionach jestem jakaś inna, pomyślała. Czuję, że żyję i że niczego się nie boję. Kto to powiedział, że to, co dzieje się między kobietą a mężczyzną, to czysta chemia? Nie jestem nastolatką, mam już trzydzieści pięć lat. Dlaczego nie rozumiem, co się ze mną dzieje? To ona pierwsza przestała całować.
- Jak się czujesz? - zapytał z uśmiechem Virgil.
- Dobrze.
- Nie bardzo. Masz szwy na głowie, zranioną rękę, opalone włosy.
Delikatnie pogładził ją po głowie.
- Na szczęście nie ma już krwi, ale i tak nie zaglądaj zbyt szybko do lusterka. Wyglądasz jak narzeczona Frankensteina.
Desiree skrzywiła się.
- Dziękuję za komplement. Jak wiesz, nie przejmuję się zbytnio swoim wyglądem.
Virgil nie podtrzymał tematu.
- Powinnaś była jechać z nimi do domu. Po tym, co cię spotkało...
Wcale nie chcę o tym myśleć. Wiem, że mogłam zginąć, ale nie mogę o tym myśleć, bo takie myśli mnie paraliżują i uniemożliwiają działanie.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jedziesz w nocy na kemping? - zapytał znowu.
- Dzwoniłam do biura. Zawiadomiłam naszych ludzi.
- Trzeba było powiedzieć mnie! Przecież jestem twoim partnerem, powinniśmy wszędzie jeździć razem.
Ton jego głosu sprawił, że spoważniała.
- Nie możesz być moim partnerem. Jestem szeryfem, jestem twoim szefem. Czy ty tego nie rozumiesz?
- Rozumiem, ale chcę... - Urwał i była mu za to wdzięczna.
Jeśli Caro ma rację, a on powiedziałby teraz, czego chce, nie wiedziałaby, co zrobić.
- Chodźmy już, lepiej zajrzyjmy do Jondella. Uczucie, które ją ogarnęło w trakcie pocałunku, gdzieś się ulotniło. Mimo że nie miała munduru, była na służbie i wzywały ją obowiązki.
Kiedy weszli do biura, wszyscy zrobili miny, jakby ujrzeli upiora. Desiree nie zwróciła na to uwagi.
- Nie wiedziałem, że dziś się tu zobaczymy - powiedział znacząco Jamie, podsuwając jej krzesło. - Lepiej się pani czuje?
Marta spojrzała na nią z powątpiewaniem.
- Myślę, że powinna pani raczej zostać w łóżku. Vir - gil może panią odwieźć. Mamy Jondella na oku.
Desiree wyprostowała się.
- Najpierw muszę z nim pogadać, potem pojadę do domu.
- Mówiłem ci - wtrącił Virgil - że on nie chce z nikim rozmawiać. Czeka na swojego adwokata. Oświadczył, że bez niego nie odpowie na żadne pytanie.
Desiree nie zwróciła na to uwagi.
- Nie szkodzi. Jamie, idziemy. Zobaczymy, co się da zrobić.
Jamie wziął klucz od celi. Stare cele w dawnym budynku sądu zostały zamienione na muzeum. Areszt mieścił się teraz na terenie ratusza. Virgil bez słowa podążył za Desiree i Jamiem.
- Gdzie mam go doprowadzić? - zapytał Jamie, kiedy podążali korytarzem. - Do rozmównicy, czy pogada pani z nim na miejscu?
- Lepiej będzie w rozmównicy - odpowiedział za nią Virgil. - Tam jest bezpieczniej, można go przykuć.
- Mam zostać? - spytał Jamie. Pytanie skierowane było do Virgila.
- Nie, ja zostanę, możesz iść.
Desiree nie odzywała się; oni chyba zwariowali. Virgil przecież powinien słuchać Jamiego, a nie odwrotnie; obaj powinni przyjmować rozkazy od niej, a nie ustalać pewne sprawy między sobą. Była jednak tak rozkojarzona tym, co zaszło między nią a Virgilem w alei, że wolała milczeć.
- Nikt mi nie jest potrzebny, porozmawiam z nim sama - powiedziała jednak w końcu.
Położyła rękę na klamce.
- Przeczytaj mu jego prawa, Jamie, przyprowadź go tutaj i zostaw nas samych.
Obaj mężczyźni odezwali się niemal jednocześnie:
- Na pewno tak będzie dobrze?
- Pójdę z tobą.
- Jamie, wracaj do biura, a ty, Virgil, nie bój się o mnie. Dam sobie radę.
Weszła do rozmównicy i zamknęła za sobą drzwi. W pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko szumem klimatyzatora. Na środku stał przymocowany do podłogi stół z uchwytami do kajdanków, dwa krzesła i lustro, przez które z sąsiedniego pomieszczenia można było obserwować rozmównicę. W powietrzu czuło się zapach środków dezynfekcyjnych, tłumiących zapach ludzkiego strachu.
Zupełnie jak w Phoenix. W każdym areszcie pachnie tak samo, bez względu na to, czy jest duży, czy mały, czy znajduje się w metropolii, czy w jakiejś mieścinie na końcu świata, pomyślała. To zapach strachu i niepewności. Tylko że w Phoenix byłam prawnikiem, a tu zostałam szeryfem. Dlatego jestem taka spięta. Muszę się opanować.
Dotknęła ręką szwów na głowie. Jestem spięta przede wszystkim dlatego, że nigdy dotąd nie zostałam z Jondellem sam na sam.
Głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie wolno mi się bać, jestem tu na swoim miejscu, jestem silna, jestem szeryfem tego miasta, możemy zaczynać.
Usłyszała dźwięk odryglowywanych drzwi i zobaczyła Jondella. Prowadził go Jamie, za nimi szedł Virgil.
Virgil odpiął aresztantowi kajdanki i umocował je przy uchwytach stołu. Jamie usadził go na krześle.
- Przeczytałeś mu jego prawa?
- Tak. Virgil jest świadkiem. Jondell nie chce adwokata z urzędu, mówi, że będzie czekał na swojego. Odmawia składania zeznań.
Desiree skinęła głową.
- Zostaw nas, możesz wrócić za pół godziny.
Virgil pod stołem ujął jej rękę i naprowadził ją na przycisk alarmowy. Potem puścił jej dłoń i obaj z Jamiem wyszli na korytarz.
- Pół godziny - odezwał się Jondell. - Dość czasu, żeby mnie zlikwidować, a potem powiedzieć, że się działało w obronie własnej. Znam te wasze sztuczki.
- Ty jesteś w kajdankach, a ja nie mam broni. Myślisz, że mogę cię udusić gołymi rękami?
- Nie, ale dawniej też nie myślałem, że może mi pani zniszczyć życie. A jednak udało się...
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. On się mnie boi, pomyślała. Boi się tak jak ja jego, tylko że ja tego nie okazuję.
- Nikt nawet nie zajrzy, jeśli zacznę wzywać pomocy - powiedział ochrypłym głosem. - Nie mam żadnych szans.
- Zajrzy, na pewno zajrzy - powiedziała Desiree.
- Tak, ale tylko wtedy, kiedy to pani zacznie krzyczeć. Nie ma głupich, nie zamierzam wam ułatwiać sprawy i cokolwiek robić.
- Masz wszelkie prawa, jak każdy. Nie spotka cię tu nic złego, możesz w każdej chwili dostać adwokata.
- Bardzo się pani zrobiła akuratna, od kiedy to?
- Szanuję prawo.
- Od jak dawna? Skąd taka zmiana... szeryfie? Zapadła cisza. Jondell w milczeniu przyglądał się jej opatrunkom.
- Co się stało? Narzeczony rzucił w panią krzesłem?
- Nie wygłupiaj się, dobrze wiesz, co się stało. Ktoś podpalił samochody na parkingu w rezerwacie nietoperzy. Byłam tam i poparzyłam się. Słucham, co masz do powiedzenia na ten temat.
- Było się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie, to wszystko. I co, widziała mnie tam pani?
- Nikogo nie mogłam widzieć. Straciłam przytomność.
Dotknęła machinalnie ręką głowy. Jondell lekko uniósł się na krześle.
- To nie ja! Wiem, że wszyscy myślicie, że to ja, ale to nieprawda.
Desiree patrzyła na niego w milczeniu. Jondell szarpnął się.
- Ktoś chce mnie wrobić w to gówno! Przepraszam za wyrażenie, niech pani tego nie nagrywa.
- Niczego nie nagrywam i bardziej interesują mnie fakty niż twoje słownictwo. Do tego jestem już przyzwyczajona.
Jondell szarpnął się mocniej, ale stół nie puszczał.
- Siedzę tu jak zwierzę w klatce i wcale nie chce mi się żartować, zwłaszcza jak pani jest szeryfem! Nie zrobiłem nic złego.
- Dlaczego przyjechałeś właśnie do Tombstone? Przecież musiałeś wiedzieć, że zawsze będziesz tu pierwszym podejrzanym.
Jondell jęknął.
- Mówiłem już, że szukałem pracy. Jestem skończony, nikt nie chciał mnie zatrudnić. Nawet żona mnie opuściła, zażądała rozwodu. - W jego głosie zabrzmiała złość i gorycz. - Powiedziała wszystko naszym córkom. Krzyczała, że takiemu zboczeńcowi jak ja nie wolno się pokazywać w domu, zupełnie jakbym mógł skrzywdzić nasze dzieci! Ja je kocham! Nigdy w życiu nie podniosłem na nie ręki!
Mimo że obiecywała sobie, iż zachowa spokój, poczuła, jak ogarnia ją złość.
- Dlaczego w takim razie pobiłeś Lindę Elby? Dlaczego ją zgwałciłeś?
Jondell pogardliwie wzruszył ramionami.
- To ona tak to przedstawiła. Ja jej tylko trochę poszarpałem ubranie, żeby ją nastraszyć. - Parsknął złym śmiechem. - Sama się prosiła. Dostała to, czego chciała.
- Dlaczego to wszystko zrobiłeś?
- Zdenerwowałem się! Lepiej wyładować nerwy na kimś obcym niż na ludziach, których się kocha. Mój ojciec zawsze mnie lał, matka mówiła, że mnie leje, żeby nie lać jej, bo ją kocha. A ja nigdy nawet nie dotknąłem moich dzieci. - Wyprostował się z dumą. - Ani dzieci, ani żony. Tamta cała Linda była obca. Zresztą, przyłożyłem jej tylko raz. Mój stary to miał rękę... Ona zajęła moje miejsce na parkingu, władowała się bezczelnie tuż przed moim nosem. Dostała za swoje.
Desiree poczuła, że robi jej się niedobrze. Wiedziała, że ma przed sobą człowieka niezupełnie normalnego. Jondell cierpi na zaburzenia umysłowe, stąd ta jego pokrętna logika. Tacy ludzie jak on zawsze próbują wytłumaczyć jakoś swoje czyny, a co gorsza wierzą, że powód ich działania jest wystarczający.
Profesor w akademii policyjnej zwracał uwagę słuchaczy na fakt, że prawie każdy kierowca zatrzymany pod zarzutem przekroczenia szybkości nie mówi, że jest niewinny, tylko oburza się, że to właśnie jego zatrzymano. Tamci jechali jeszcze szybciej! Dlaczego ich nie łapiecie, tylko mnie?
Jondell na swój sposób jest przypadkiem typowym. Bite dziecko, które jako dorosły rozładowuje agresję na „obcych", oszczędzając własną rodzinę. Zresztą zrobił to tylko raz, więc o co tyle krzyku. Ojciec bił go stale i jakoś nic się nie działo, nikt nie zwracał na to uwagi.
- Niech mi pani odda moje życie - powiedział z goryczą w głosie i poczuła się winna.
Musi powiedzieć mu prawdę,
- Wszystko, co pan stracił, stracił pan z własnej winy. Ja tylko postawiłam kropkę nad i.
Jondell zacisnął pięści. Desiree nie zareagowała.
- Nie mam dokąd iść po wyjściu z tej klatki - powiedział - chyba że do piekła. A może już jestem w piekle, co, szeryfie?
- Ja tu jestem od zadawania pytań. Może pan nie odpowiadać, i tak będę pytała. Dlaczego pan to zrobił?
Miała na myśli podpalenie, ale umysł Jondella pracował na innych falach. Myślał tylko o tamtej sprawie z Phoenix.
- Nie miałem innego wyjścia. Musiałem dołożyć tej dziwce, żeby ratować rodzinę. Inaczej bym nie wytrzymał, nie chciałem krzywdzić własnych dzieci.
- Co mi pan tu za głupoty opowiada. - Desiree wzruszyła ramionami. Znowu była prawnikiem z Phoenix, a nie jakimś tam prowincjonalnym szeryfem. - Jest pan wykształconym człowiekiem i doskonale pan wie, że emocje można rozładować na tysiąc sposobów, nie tylko poprzez wyładowanie agresji na przypadkiem spotkanej osobie.
Jondell parsknął śmiechem i zmrużył oko.
- Dobrze powiedziane, szeryfie! Szczera prawda! Ale pani w swoim czasie zrobiła tak samo, zupełnie jak ja. Wzięła pani sprawiedliwość w swoje ręce, żeby się zemścić za koleżankę. Wszyscy prawnicy to fałszywe lisy, wszyscy łamią prawo, tak samo jak ja. Tylko was za to nikt nie karze.
- Nieprawda!
- Prawda, prawda. Nie mogła pani się opanować i złamała prawo, zupełnie jak ja, Zwołała pani tych dziennikarzy, bo nie mogła się powstrzymać, zupełnie jak ja. Widzi pani? To bardzo proste. Ja też musiałem zrobić to, co zrobiłem. Powinniście to zrozumieć.
Desiree zacisnęła pięści.
- A teraz - w głosie Jondella zabrzmiała jakby skrucha - ma pani ochotę mnie udusić. Bardzo proszę, nie ma przeszkód, i tak nie mam żadnych szans. Nie wyjdę stąd żywy.
Desiree siłą zapanowała nad sobą.
- To nie jest zabawa ani gra, to są bardzo poważne sprawy. Jestem tu po to, żeby bronić prawa. Jeśli nie chce pan spędzić długich lat w więzieniu Tent City, proszę postarać się o adwokata albo podać mi swoje alibi.
Jondell spochmurniał. Tent City jest najostrzejszym więzieniem w Arizonie. Więźniowie mieszkają tam w namiotach na pustyni, nie ma straży ani drutów; nie są potrzebne. Nikt stamtąd nie uciekał: bez wody, pożywienia i mapy nie ujdzie daleko. Tent City opinią dorównuje Alcatraz; stamtąd nie wychodziło się żywym.
- Tent City... - powtórzył Jondell cicho. - Znowu pogróżki, znowu przemoc i nieludzkie traktowanie. Zawsze to samo...
- To już nie moja wina. Takie jest prawo.
- To ludzie stwarzają prawo, tacy ludzie jak pani. Pani nie ma nic przeciwko przemocy. Co by pani powiedziała, gdyby kogoś z pani rodziny potraktowano tak, jak pani potraktowała mnie? Jak by się pani czuła, gdyby kogoś pani bliskiego tak skrzywdzono, jak skrzywdzono mnie, bo ktoś popełnił błąd?
- Dokładnie wiem, jak bym się czuła. Moja siostra była tam przy pożarze. Poroniła z tego powodu. Pan jest winien, ale dziecko, które straciła moja siostra, nic nie zawiniło. To nie wszystko. Pewien chirurg ma złamaną rękę i nie może operować. Mój zastępca ma poparzone stopy, ja o mało nie straciłam życia. Dlatego chcę wsadzić podpalacza za kratki. I wsadzę go - zakończyła ze złością w głosie.
- Ale to nie ja! Nie widziałem żadnego ognia! W ogóle tam nie byłem!
- Muszę mieć dowód. Albo usłyszę pańskie alibi, albo odsyłam pana do więzienia okręgowego. My tu nie mamy warunków, żeby przetrzymywać aresztantów.
- Co ze mną zrobicie? Wsadzicie mnie do tych namiotów na pustyni?
- Na razie jest pan w Tombstone, gdzie cele są bardzo wygodne. Co będzie dalej, zależy tylko od pana. Może Tent City...
Jondell zbladł jak kreda.
- Ty dziwko. Wstała.
- Myślę, że to wszystko.
- Czekaj! Mam alibi. Pojechałem w nocy do sklepu, ale i tak mi nie uwierzysz.
- Do sklepu? Po co?
- Chciałem kupić coś do mocowania drzwi. Na tym śmietnisku wszystkie drzwi są powyrywane, a czasem trzeba się zamknąć.
Przypomniała sobie kemping i rozwalone szalety pozbawione drzwi.
- I co sobie kupiłeś? Gwoździe?
- Nic nie mieli, ale mówię prawdę. Nie chcę trafić do Tent City. I tak już żyję jak zwierzę, ale przynajmniej jestem wolny. Sprawdźcie w tym sklepie, zaraz dam adres. Muszą mnie pamiętać, kazałem im sprowadzić zawiasy.
- Dlaczego tego przedtem nie powiedziałeś?
- Chciałem czekać na mojego adwokata. Chciałem, żeby tu był i żeby nikt mi nie wyciął żadnego numeru. Myślałem, że znowu będzie pani chciała wyprawiać jakieś sztuczki.
- Powiedziałam już, że gram fair.
- I co z tego? Dzisiaj gra pani fair, a jutro się pani znudzi. Może pani ze mną zrobić, co zechce. Ludzie zdychają na pustyni w jakichś przeklętych namiotach, w Arizonie jest kara śmierci, lepiej od razu mnie powieście, zamiast się znęcać.
- To, że w Arizonie istnieje kara śmierci, nie znaczy, że jestem za nią.
- Nie, bo woli się pani nad człowiekiem znęcać. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Desiree nacisnęła guzik. Drzwi otworzyły się natychmiast; zobaczyła Virgila i Jamiego.
- Odważna to pani nie jest - syknął Jondell - nawet jak mam kajdanki i jestem skuty jak pies.
Nawet nie spojrzała w jego stronę.
- Jamie, odprowadź więźnia do celi. Virgil, chodź ze mną.
Ruszyli korytarzem w stronę biura.
- Nie mam zegarka - powiedziała. - Ile to trwało? Pół godziny? Staliście tam tak przez cały czas?
- Tak.
Zmarszczyła brwi. Przecież kazała im wrócić do swoich zajęć.
- Nie słyszałeś o wykonywaniu rozkazów?
- Zawsze trzeba wszystkim zapewniać bezpieczeństwo - odparł spokojnie Virgil. - Nie zamierzałem zostawić cię samej.
- To bardzo miło z twojej strony.
Spojrzała na niego, znowu przypominając sobie to, co mówiła Caro.
- Mam nadzieję, że usiadłeś na chwilę ze względu na nogi...
- Nic mi nie jest. Chcę ci pomóc. Wierzyła, że tak jest.
- W takim razie chciałabym, żebyś sprawdził jego alibi. Jondell utrzymuje, że pojechał do nocnego sklepu kupić zawiasy do drzwi. Tu masz adres. Widziałam te domki, one naprawdę są w strasznym stanie, tylko jeden szalet można zamknąć. Jeśli Jondell mówi prawdę, trzeba go będzie wypuścić. Nic mu nie udowodnimy.
- To wszystko?
Desiree sięgnęła do kieszeni i wyjęła temblak.
- Dlaczego ten kemping jest w takim stanie? Wygląda jak śmietnik.
- Inspektorzy sanitarni też tak mówią.
- To dlaczego nikt nic z tym nie zrobi?
- Każde miasto ma swoje problemy i każde ma swój margines. Kemping to właśnie taki margines miasta Tombstone. Nie ma tam groźnych przestępców, po prostu kilku alkoholików, którzy nie chcą się leczyć, paru bezdomnych, jacyś byli więźniowie. Dopóki zostawiamy ich w spokoju, nic złego nie robią. Jak się włoży kij w mrowisko, zaraz się zrobi afera. Najlepiej mieć ich na oku, w jednym miejscu, nawet jeśli to miejsce nie jest zbyt czyste.
- Niewesołe, ale logiczne. Swoją drogą, można by tam zaglądać od czasu do czasu, żeby wiedzieli, że ktoś czuwa nad porządkiem.
- Będziemy tak robić.
Desiree założyła temblak i wsunęła w niego rękę.
- Masz jeszcze jakieś polecenia?
- I tak ani ty, ani Jamie nie pozwolicie mi dziś popracować.
Zatrzymała się przed drzwiami damskiej toalety.
- Przepraszam na chwilę.
- Zadzwonię do tego nocnego sklepu.
Skinęła głową i weszła do środka. Lustro wiszące naprzeciw wejścia odbiło jej twarz. Ujrzała ślady oparzeń, opatrunek na czole, opalone kosmyki włosów. Widziała już lepiej wyglądających włóczęgów. Sięgnęła do kieszeni po szminkę, zapominając, że wszystkie kosmetyki zostawiła w torbie, którą wrzuciła Wyattowi do samochodu. Recepty też.
Poczuła ból głowy, przymknęła oczy. W szpitalu prawie nie spała. Znowu przejrzała się w lustrze, zaskoczona swoją bladością. To pewnie dlatego, że nie zdążyła się umalować, a może to wina światła w łazience... Przygładziła zdrową ręką sterczące kosmyki włosów; trzeba będzie je obciąć.
Jak tylko Virgil sprawdzi alibi Jondella, pojadą do domu i położy się.
Odwróciła się od lustra i wyszła z toalety. W biurze wszyscy już na nią czekali; Virgil właśnie skończył rozmawiać przez telefon.
- No i co powiedzieli? - zapytała. Skinął głową.
- Powiedzieli, że był u nich w czasie, kiedy wybuchł pożar. Potwierdzili to dwaj sprzedawcy. Jondell ma alibi.
Słowem nie ma wyjścia. Jeśli chce postępować zgodnie z prawem, musi go zaraz zwolnić.
- Jamie, wypuść aresztanta.
Rozdział 10
Virgil został w biurze, a po Desiree przyjechał Morgan. W drodze do domu niemal przez cały czas drzemała; obudziła się dopiero, kiedy wjeżdżali w obręb posiadłości Silver Dollar. Nawet nie wiedziała, ile czasu byli w drodze. Zaraz po przyjeździe zajrzała do pokoju Caro, zamieniła kilka słów z pozostałymi mieszkańcami domu, a potem z Oscarem poszła do siebie. Jej pokój był już wolny, ponieważ matka Jasenthy przeprowadziła się do Rogelia.
Do pracy Lozen i tak nie mogła jeszcze wrócić, a jej stan wymagał opieki, której w Tucson nikt nie mógł jej zapewnić. Desiree była wdzięczna Lozen za to, że opuściła jej pokój; nade wszystko potrzebowała snu i spokoju.
Obudziła się dopiero późnym wieczorem, kiedy Virgil zapukał do jej drzwi. Nie miał żadnych nowych wieści prócz tego, że Jondell, zgodnie z jej poleceniem, został zwolniony.
- Wrócił na kemping?
- Tak. A przechodząc do spraw domowych: Caro zeszła na dół na kolację. Prosiła, żeby ciebie nie budzić.
- W jakiej jest formie?
- W lepszej niż wczoraj. A ty jak się czujesz? Desiree ziewnęła.
- Całkiem nieźle. Muszę się wykąpać.
Wzięła prysznic, zanim się położyła spać, ale nadal czuła na skórze zapach szpitala i spalenizny.
- W takim razie zostawiam cię samą. Caro prosiła, żebyś do niej zajrzała. Co mam jej powiedzieć?
- Że zaraz przyjdę. Dzięki, Virgil.
Wykąpała się, zjadła coś i prawie natychmiast poczuła się lepiej. Ręka mniej ją bolała, minął ostry ból głowy. Poszła do pokoju siostry i z jej pomocą doprowadziła włosy do jakiego takiego ładu. Przebrała się w czyste dżinsy i luźną bluzkę, i właśnie zamierzała położyć się na kanapie z książką w ręku, kiedy przez okno ujrzała Travisa.
Co on tam robi? Przecież jest już po dziewiątej, powinien być w łóżku!
Wyskoczyła z pokoju i wpadła wprost na Virgila.
- Dobrze, że jesteś! Gdzie Travis?
- Właśnie położyłem go spać.
Desiree gwałtownym ruchem otworzyła drzwi do sypialni chłopca.
- Nie ma go tu! Zobacz w łazience.
Wróciła do swojego pokoju i podbiegła do okna. Chłopca nigdzie nie było, a przecież przed chwilą go widziała!
Szybko zaczęła wkładać buty. W kilka minut później wszedł Virgil.
- Nie ma go w domu.
- Wiem, gdzie poszedł. Siodłaj konie.
- Nie powinnaś jechać, sam pojadę. Desiree złapała go za ramię.
- Siodłaj konie, on poszedł na kemping. Zawahała się przez chwilę, jakby nie wiedziała, czy ma mówić dalej.
- Myślę, że chyba nie po raz pierwszy...
Virgil rzucił jej gniewne spojrzenie, ale nic nie powiedział. Wziął słuchawkę, zadzwonił do Rogelia i kazał przygotować konie do jazdy.
- Co się stało? - zapytał Morgan, widząc, jak zbiegają ze schodów i kierują się do kuchennego wyjścia.
- Nic, nic - rzucił Virgil i chwycił w biegu broń.
Noc była gorąca i parna, a konie nie robiły wrażenia zadowolonych, że się je odrywa od pełnego żłobu. Virgil jechał w milczeniu; był zły na Desiree, bo uważał, że powinna leżeć w łóżku, zamiast trząść się w siodle. Od czasu do czasu spoglądał na nią z niepokojem.
Gdyby tak był o dziesięć lat młodszy... Poczuł ból w stopach i z żalem pomyślał o wygodnych włoskich butach, które zostały w asfaltowej mazi. Myślał jednak nie tylko o tym; słowa Desiree zastanowiły go i napełniły niepokojem. Dotyczyły przecież jego syna.
Ona ma niesamowite wyczucie, tak jak Morgan. Już po raz drugi mówi mi o Travisie coś, czego sam nie dostrzegam. Z taką znajomością ludzi i kierujących nimi motywów może być na stanowisku szeryfa naprawdę dobra. Przecież nawet Jondella potrafiła zmusić do rozmowy i wyciągnęła z niego informacje, których udzielenia wszystkim odmawiał.
I nie bała się sama jechać w nocy na kemping. I bez wahania pognała do pożaru...
Uratowała Lozen, a teraz pomaga mu odnaleźć syna.
Gdzie jest Travis? Gdzie on się, do cholery, szwenda?
- Nie jest daleko, nie zna okolicy. Zwrócił ku niej twarz.
- To niesamowite.
- Co?
- To, że potrafisz przejrzeć człowieka na wylot. Właśnie o tym samym myślałem.
Może i mnie przejrzała...
- Chyba nie czytasz ludziom w myślach? Desiree parsknęła śmiechem.
- Zostaw w spokoju te postmodernistyczne bzdury. Robię po prostu to, co robi każdy dobry prawnik. Znam język ciała, odczytuję znaczenie ze spojrzeń i gestów. To wszystko; mam trochę intuicji i wyczucia.
- Takie umiejętności przydają się przy grach hazardowych.
- Wolę je wykorzystywać w odniesieniu do ludzi.
- Szkoda, że musiałaś odejść z sądu. Mogłaś tam zrobić prawdziwą karierę. Tak jak twoja matka.
- Możliwe. Ale wiesz co? Tamto to była taka spokojna, nudna droga w górę, a to jest prawdziwe wyzwanie.
- Wystarczająco ciekawe, żeby zostać na dłużej w takiej dziurze jak Tombstone?
Pomyślał nagle, że nie wyobraża sobie już Tombstone bez niej.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy odbiorą mi prawo wykonywania zawodu. Od tego, czy ludzie znowu za trzy lata na mnie zagłosują. I czy nie zlinczują mnie za to, że wypuściłam Jondella z aresztu.
- Tego nie zrobią.
- Ale ty jesteś... naiwny.
Wyczuł, że uśmiecha się w ciemnościach.
- W każdej chwili wszyscy mogą się zwrócić przeciwko mnie. Najniebezpieczniejsi ludzie na świecie to ci, którzy nie wiedzą, czego naprawdę chcą.
- I wtedy potrzebny jest człowiek, który im wskaże słuszną drogę.
- Na przykład ktoś, kto zna prawo.
Virgil skrzywił się. Zgadła, o czym pomyślał.
- Myślisz, że tylko Bodine'owie jako jedyni na świecie wiedzą, co jest dobre, a co złe? Muszę cię rozczarować, inni też trochę na ten temat wiedzą. Jestem z wykształcenia prawnikiem, naszą bronią jest prawda. Służymy jej w sądzie i wszędzie, gdzie się znajdziemy. Inna sprawa, że ludzie nie zawsze chcą tej prawdy słuchać.
Było w jej głosie coś takiego, że poczuł się zmuszony pytać dalej:
- Mówisz tak sobie ogólnie, czy masz na myśli jakąś konkretną sytuację?
- Powiedzmy, że nad czymś się bardzo głęboko zastanawiam.
Jechali dalej w milczeniu, obserwując zapadający mrok. Virgil prowadził; w tropieniu był najlepszy; zawsze - na pustyni, w lesie czy na rojnej ulicy wielkiego miasta - potrafił wytropić zwierzynę. Ale ona też miała to niesamowite wyczucie. Zupełnie jak matka Travisa.
Pierwszy dostrzegł w ciemności wątłe światełko, migotliwy płomyk kołyszący się w sporej odległości od nich.
Desiree pociągnęła nosem.
- Ktoś rozpalił ognisko.
- Tak, to zapach palonego drewna. Po co Travisowi ognisko?
- Jeśli to on...
- To on.
Przyśpieszyli i po chwili znaleźli się obok niewielkiego stosiku gałązek, przy którym siedział skulony chłopiec.
- Cześć, tato - powiedział niepewnym głosem. Virgil zeskoczył z konia i rzucił wodze Desiree.
- Travis!
Nie wiedział, czy ma okazać radość, czy go zganić.
- Miałeś być w łóżku.
- Nie mogłem zasnąć, nie byłem zmęczony.
- A musiałeś chyłkiem wymykać się z domu?
Ton głosu ojca sprawił, że Travis natychmiast się nastroszył.
- Nie wymykałem się chyłkiem!
- Oczywiście, że nie - poparła go Desiree, myśląc zupełnie o czym innym. - Czy Jondell wrócił do namiotu? Jak myślisz, Travis?
- Tak - wymknęło mu się i przestraszony przygryzł wargi. - Postanowiłem go śledzić - dokończył, jakby zrozumiał, że pora wyłożyć kawę na ławę.
- Nie boisz się, że ogień cię zdradzi? - pytała dalej Desiree.
- Nie. On się już położył spać.
- Oddaj zapałki - polecił sucho Virgil. - Nie powinieneś rozpalać ognia.
- Nie zrobiłem nic złego! Wiem, jak się robi ognisko, często rozpalaliśmy je na plaży!
- To nie jest plaża.
- Szkoda! Chcę być na plaży! Chcę wrócić do domu! Desiree wtrąciła się znowu:
- Travis, postanowiłeś mi pomóc w rozwiązaniu tej sprawy, prawda?
Spojrzał na nią niepewnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Postanowiłeś dzisiejszej nocy obserwować kemping. A co robiłeś podczas poprzednich nocy?
Travis wyraźnie się stropił.
Skąd ten pomysł? - spytał w duchu Virgil. Dlaczego ona przypuszcza, że mój syn włóczy się nocami po okolicy jak złodziej?
- Może zauważyłeś coś, czego ja nie dostrzegłam?
- Ja... nie widziałem, kto podpalił ten parking. Virgil zesztywniał.
- To znaczy, że tej nocy też wyszedłeś z domu?
- Tak, ale nie widziałem Jondella przy samochodach.
- Rozumiem. - Desiree oddała Virgilowi wodze. - A co się działo, zanim wybuchł pożar? Widziałeś coś?
- Nie, tylko dwa węże, jak sobie biegałem.
- Biegałeś? Jakie węże?
- Takie małe. Tu nie ma takich węży jak w Kalifornii; przepłoszyłem je latarką.
- Travis, przyrzekam, że dopilnuję, żeby już nigdy... - Virgil nie mógł znaleźć słów oburzenia.
Desiree znowu go uprzedziła:
- Jednym słowem, pomagałeś ojcu i mnie w pracy. Zupełnie jak nasz pomocnik, prawda?
- Znam się na tym, często obserwowałem naszych ochroniarzy i tatę. Wiem, że powinienem zapytać, ale...
- Ale tego nie zrobiłeś, bo wiedziałeś, że się nie zgodzę - dokończył chłodno Virgil.
- Tata ma rację. Następnym razem wszystko mu najpierw powiedz, a jak taty nie będzie, to powiedz mnie. Nie chcę, żebyś sam śledził Jondella. To zbyt ryzykowne.
- Tak jest.
- A teraz pokaż, jak potrafisz biegać. Ruszaj pierwszy, a my pojedziemy za tobą.
Travisowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ruszył biegiem przed siebie, chcąc jak najszybciej wydostać się poza zasięg wzroku ojca.
Desiree i Virgil zgasili ognisko i starannie zasypali je piaskiem.
- Nie sądzisz, że niepotrzebnie mnie wyręczasz? - zwrócił się Virgil do Desiree, kiedy ruszyli za chłopcem. - W końcu to jest mój syn.
- Moje zainteresowanie było bardziej zawodowe niż prywatne - odparła zagadkowo.
- Co?
Desiree odetchnęła głęboko.
- Virgil, strasznie mi przykro, ale muszę cię o coś zapytać. Czy uważasz, że to możliwe, żeby twój syn podpalił te samochody?
- Tak... przez nieostrożność?
- Rozżalenie rodzi złość, a złość agresję. Zastanawiam się, czy Travis mógł to zrobić... specjalnie.
Virgil był wściekły, po prostu wściekły. Był wściekły przez całą noc i cały następny dzień. Ponieważ nie mógł nic na to poradzić, wstał wcześnie, włożył mundur, długie buty i poszedł do pracy.
Między nim a Desiree panowało napięcie, które można było kroić nożem. Jamie i pozostali funkcjonariusze sądzili, że chodzi o nieudaną akcję; nic dziwnego, że szeryf jest nie w sosie...
Skoro podpalacz chodzi sobie na wolności, może wydarzyć się wszystko. Marta dodatkowo przypuszczała, że martwią się o Lozen, której ręka nie chciała się zrosnąć.
- Musi wam być ciężko z Lozen na ranczu - powiedziała któregoś dnia do Virgila, kiedy Desiree nie było w pobliżu.
W ogóle nie jest nam lekko, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.
- Najpierw ta historia z dzieckiem Caro - ciągnęła Marta - a teraz Lozen. Przecież ona jest chirurgiem; to musi być dla niej tragedia.
- Rogelio bardzo jej pomaga.
Nie tylko Rogelio pomagał swej byłej żonie. Pomagali jej wszyscy, ale Rogelio był tu najważniejszy. Jednak ponieważ Bodine'owie nie mieli zwyczaju opowiadać obcym o sprawach rodzinnych, Virgil nie rozwijał tematu.
- Zastanawiam się, dlaczego ty i szeryf jesteście tacy jacyś... - Marta zaplątała się i umilkła.
- Próbujemy złapać tamtego faceta - powiedział, a w duchu dodał: a ja próbuję dodatkowo dowieść, że mój syn jest niewinny. - A teraz przepraszam, mam coś pilnego do zrobienia.
Załatwił najpilniejsze sprawy, ale w jego sercu nie było radości; trawił go dręczący niepokój.
To wszystko przez Desiree!
A może ona ma rację? Travis mógł podłożyć ogień, a ja nie mam pojęcia, co jej powiedzieć i co z tym fantem zrobić. Czy to możliwe, żeby Travis specjalnie zrobił coś takiego? Ze złości albo żeby zwrócić na siebie uwagę?
Może to było jego wołanie o pomoc?
Virgil wiedział, co to strach. Kiedy jego rodzice umarli i nagle musiał zająć się ranczem i dwoma młodszymi braćmi, wystarczająco dobrze poznał to uczucie. Bał się, ale robił co trzeba. Nie lubił tych wspomnień, nie chciał nawet w myślach wracać do czasów, kiedy nie wiedział, co począć, nie wiedział nawet, co myśleć, kiedy każdego dnia musiał się zmagać z bezradnością. Wtedy po prostu nie miał wyjścia.
Teraz też nie ma wyjścia. Do kogo mógłby się zwrócić? Do matki Travisa? Jest zbyt zaabsorbowana pracą. Do któregoś z braci? Morgan nie ma dzieci. Nagle pozazdrościł Wyattowi: jego córka Cat jest bardzo mała i bardzo szczęśliwa; na pewno nigdy nie będzie potrzebowała psychoanalityka.
Travis tymczasem chyba potrzebuje pomocy terapeuty. Jego życie, życie jedynego syna hollywoodzkiej gwiazdy, było pełne zamieszania, ochroniarzy, dziennikarzy, wszędobylskich kamer. Virgil nieraz go zaniedbywał, Travis zawsze za wszelką cenę pragnął zwrócić na siebie uwagę matki: uciekał z lekcji, oszukiwał ochroniarzy, wymykał się w nocy z domu i pływał na desce. Wszystko, byle tylko May zadzwoniła.
Virgil wiedział, że kilku kolegów Travisa zabawiało się, kradnąc różne drobiazgi w sklepach. Robili to dla sportu. Ochroniarze powiedzieli mu, że Travis też kiedyś dokonał podobnego wyczynu. Tylko jeden raz; przestraszył się, ale kto wie, może następnym razem będzie bardziej odporny...
Virgil nigdy nikomu nie powiedział, że tu właśnie należy szukać prawdziwego powodu jego powrotu do Tombstone. Jak widać, zmiana scenerii nic nie pomogła.
Czy Travis podpalił parking, żeby zwrócić na siebie uwagę matki?
Jak mogę spojrzeć Desiree w oczy, skoro mój syn o mały włos nie został mimowolnym sprawcą jej śmierci?
I uczynił z Lozen kalekę, która nigdy nie będzie mogła wrócić do zawodu?
Nie był wściekły na Desiree, był wściekły na siebie. Jest złym ojcem. Jego synowi potrzebny był prawdziwy ojciec, a nie psychoanalityk z ośrodka dla trudnej młodzieży.
Zachowuję się wbrew wszelkim obowiązującym zasadom. Jak mogłem zarzucać Desiree łamanie prawa! Przecież sam robię to samo. Gdyby chodziło o jakieś inne dziecko, zabrałbym je do biura szeryfa i przesłuchał. Zachowuję się w stosunku do Travisa tak samo jak Desiree w stosunku do Lindy. Staram się go chronić. Wygłaszam kazania, a sam nie jestem lepszy od niej. Popełniam dokładnie te same błędy.
Czuł, że znalazł się w pułapce, którą zastawiła na niego miłość do syna, honor człowieka prawa, opinia rodu Bodine'ów i jakieś inne jeszcze nieznane uczucie. Miotał się wśród sprzecznych emocji i wymagań. Problemy Travisa nie wzięły się znikąd; chłopiec miał kłopoty, bo miał takiego, a nie innego ojca.
Może sobie teraz wmawiać, co chce, ale Jondell ma niepodważalne alibi i nie ma innego podejrzanego. Najwyższy czas odstawić dumę i ambicję do kąta i opowiedzieć Desiree wszystko.
Począwszy od tego, co działo się z Travisem przed ich wyjazdem z Kalifornii.
Desiree rozmawiała właśnie przez telefon, więc odczekał, aż skończy.
- Idziesz na lunch?
- Tak, mam wolną chwilę.
- Mogę ci towarzyszyć? Jeszcze nie jadłem i chciałem z tobą trochę porozmawiać. Prywatnie.
- W takim razie chodźmy.
Wyszli przed budynek prosto w upalne słońce Arizony.
- Jakie jedzenie lubisz? Meksykańskie? - zapytał.
- A może chińszczyznę?
- Musimy w takim razie pojechać za miasto. Desiree automatycznie wyjęła kluczyki z kieszeni.
- Nie myślałam, że będziemy jechać tak daleko... - powiedziała i zaraz przerwała, utkwiwszy wzrok w swoim samochodzie.
Virgil spojrzał w tym samym kierunku. Stojący na parkingu przed ratuszem elegancki samochód Desiree był zamalowany ordynarnymi wyzwiskami. Ktoś spryskał sprayem drzwi, okna, bagażnik, nie oszczędził nawet przedniej szyby. Wymyślne sprośności splatały się z obscenicznymi rysunkami.
- Na naszym własnym parkingu! To dla nas policzek - powiedziała zupełnie zwyczajnym tonem. - Nigdy nie ma gliny, jak jest potrzebny - dokończyła żartobliwie.
Virgil wbił wzrok w ogromny napis „Ostrzegam!" i sprośny rysunek znajdujący się pod nim. Była to naga kobieta z rozrzuconymi nogami i dobrze widoczną gwiazdą szeryfa na piersi...
Opiekuńczym ruchem ujął rękę Desiree. Wyglądało jednak na to, że szeryf nie potrzebuje opieki ani pocieszenia. Desiree pochyliła się nad rysunkiem, uważnie badając jego szczegóły.
- To musiał chyba zrobić ktoś dorosły, sądząc po charakterze pisma...
Virgil odetchnął z ulgą: to nie było pismo Travisa. Desiree powoli się wyprostowała.
- Jest lepiej, niż myślałam.
- O czym ty mówisz?!
- To wcale nie jest spray, tylko kolorowa kreda.
- Nic specjalnie pocieszającego.
- Dla mnie tak. W Phoenix na pewno zrobiliby to sprayem. Zaraz to sfotografujemy i poszukamy odcisków palców, a potem wszystko zmyje się wodą. Virgil, mógłbyś pójść po Jamiego?
Spojrzał na nią uważnie. Zupełnie się nie przejęła, jakby jej to nie dotyczyło.
- Wszystko w porządku?
- Zważywszy na okoliczności, w normie. Chyba będziemy musieli iść do tej restauracji na piechotę. Nie chcę, żeby dzieciaki na ulicy widziały te malunki na moim samochodzie.
Jej obojętność i zimna krew miały w sobie coś zdumiewającego. Okrążyła powoli pojazd, jeszcze raz wszystko dokładnie oglądając; nie przestawała przy tym z zadumą kręcić głową.
- Strasznie to dziwaczne. Przecież z anatomicznego punktu widzenia to jest zupełnie niemożliwe.
Virgil nie zareagował. Odwrócił się i skierował z powrotem w stronę biura.
- Idę po Jamiego.
Lunch nie należał do najprzyjemniejszych, bo gdy tylko zaczęli jeść, zadzwonił Jamie. Virgil chwilę z nim rozmawiał, a potem spojrzał na Desiree.
- Nie znaleźli żadnych odcisków, prawda? - spytała domyślnie.
Starannie ułożyła refritos i polała je sosem. Virgil pokręcił głową.
- Nic nie znaleźli. Taką kredę można kupić w każdym sklepie w tym mieście. Mamy co prawda próbkę pisma Jondella, ale jeśli to on zdewastował twój samochód, to na pewno postarał się, żeby zmienić charakter pisma.
- To nie Jondell. On nigdy by nie napisał: „Ty kurwo od gwałcicieli".
Virgil skrzywił się, słysząc wulgarne słownictwo.
- To by znaczyło, że kieruje podejrzenie na samego siebie, a jest na to zbyt chytry. Myślę raczej, że to któryś z obywateli tego miasta odreagowuje fakt, że na mnie zagłosował.
- Nie, to niemożliwe; przecież nikt nie wie o tamtej sprawie z Phoenix.
- Nie bądź naiwny, Virgil. Wiadomości szybko się rozchodzą. Lepiej zamów coś do picia.
- Sam powiedziałem o tym kilku osobom - przyznał po chwili. - Jamie i inni też pewnie opowiedzieli swoim rodzinom. Mogło rzeczywiście się rozejść.
- No, to sam widzisz. Szybko się rozeszło, zresztą nigdy nie robiliśmy z tego sekretu. Każdy mógł pomalować mój samochód.
Virgil w zadumie popatrzył w okno. Za szybą mijali, się przechodnie. Znał tych ludzi; znał wszystkich, wśród których się urodził, wśród których dorastał, wśród których żyli jego rodzice. Nigdy by ich nie podejrzewał o coś takiego, Tombstone i ranczo Silver Dollar to był jego raj. Śnił o nim i marzył.
Ale wszystko się zmieniło, rzeczywistość nie ma nic wspólnego z marzeniami. Poczuł dojmujący smutek przemijania. Nie takie Tombstone zapamiętał...
- Jeśli to ktoś stąd, niełatwo go znajdziemy - powiedział po chwili.
- Wcale nie zamierzam go szukać. Skoro ten ktoś najpierw podpala parking, a potem niszczy samochód szeryfa, to znaczy, że prędzej czy później sam się zdradzi. Nie potrafi się kryć. Wystarczy poczekać i sam wpadnie nam w ręce.
- Czy ciebie to naprawdę nie ruszyło?
Virgil powiedział to podniesionym głosem i kilka głów odwróciło się w ich stronę. Szybko położył pieniądze na stole i bez słowa opuścili lokal.
Odpowiedziała mu, kiedy już byli na dworze:
- Mniej niż podejrzenie, że możemy go nie złapać. Myślę jednak, że nam się uda. Ktokolwiek to jest, ma potrzebę manifestacyjnego zachowania. Złapiemy go kiedyś na gorącym uczynku, zobaczysz.
- Nie podzielam twojego optymizmu.
- Zobaczysz, złapiemy go, chodzi tylko o to, żeby...
Przerwał jej dźwięk nadajnika. Dzwonił Jamie z wiadomością, że samochód został już sfotografowany i że zaraz odprowadzą go do garażu, żeby nocna zmiana mogła mu się dokładniej przyjrzeć.
- Wygląda na to, że do domu będziemy musieli wrócić konno.
Virgil potakująco skinął głową. Rozmowa o Travisie się odwlokła. Porozmawiam z nią o tym w domu, ale najpierw pogadam z nim.
Dalszy ciąg dnia upłynął równie niespokojnie. Miasto zostało zaalarmowane niezwykłym wydarzeniem: ktoś obrzucił kamieniami największe sklepy, wybijając szyby. W biurze szeryfa urywały się telefony ze skargami, żądaniami i wymysłami. Główna ulica w mieście pokryta była odłamkami szkła, wyły alarmy w sklepach, turyści pierzchali w popłochu.
Najgorsze, że nikt nic nie widział. Wandal był szybki jak błyskawica i chytry jak wąż. Robił swoje i rozpływał się gdzieś wśród krętych uliczek miasteczka.
Desiree i Virgil uwijali się jak w ukropie, wspomagani przez resztę pracowników.
Późnym popołudniem nadeszła wiadomość, że napastnik zaatakował sklep z wyrobami ludowymi.
- Mam nadzieję, że to już ostatni jego wyczyn i na dzisiaj ma dość - sapnął Virgil.
- Oby tak było - zawtórowała mu Desiree. Właściciel sklepu z pamiątkami nie potrafił zachować stoickiego spokoju.
- Trzeba było zostawić te swoje śmieci na miejscu, w Phoenix, a nie przywlekać to tutaj! - wybuchnął, patrząc z wściekłością na Desiree. - Nie potrzebujemy tutaj przestępców.
- Taki Jondell, to są nasze własne śmieci - odparował natychmiast Virgil. - Wszystko, co dzieje się w naszym mieście, należy do nas.
- Ale nie mielibyśmy go tutaj, gdyby nie ona! Żałuję, że nie głosowałem na ciebie, Virgil!
- To nie jest sprawka Jondella - wyjaśniła Desiree. - Już to sprawdziliśmy.
- Zawracanie głowy! - wzruszył ramionami właściciel sklepu. - Ja tam w każdym razie nie zamierzam codziennie wprawiać nowych szyb i starać się o odszkodowanie.
Desiree nie odpowiedziała; przez cały czas była spokojna i opanowana. Pod koniec pracowitego dnia stanęła i zapatrzyła się w okno. Virgil podszedł do niej.
- Jak się czujesz? Chyba nie przejęłaś się gadaniną tego faceta od ludowych haftów?
- Wcale mu się nie dziwię. Każdy by tak zareagował na jego miejscu. Ciekawe, co jeszcze się wydarzy...
- Cokolwiek by to było, będziemy przygotowani. Do pokoju wszedł Jamie.
- Przekazałem wszystko następnej zmianie, szeryfie. Może pani jechać do domu, zostanę tu jeszcze chwilę.
- Chyba tak zrobię. Dziękuję, Jamie.
- Rogelio przysłał po was dwa konie i powiedział... Przerwała mu gwałtownie:
- Skąd wie, co się stało z moim samochodem?
- Ode mnie. Nie było Morgana ani Wyatta, więc powiedziałem jemu.
- Mam nadzieję, że Caro o niczym nie wie i że dzieciaki, Travis i Cat, zbytnio się nie przestraszyły.
- Trudno utrzymać takie rzeczy w tajemnicy przed rodziną - odezwał się Virgil. - Grunt, że Travis nie ma z tym nic wspólnego.
Nie odpowiedziała. Gdy Jamie pożegnał się z nimi, spojrzała na Virgila.
- Idź pierwszy, zaraz cię dogonię.
Po kilku minutach zrównała się z nim. Zauważył, że ma z sobą jakąś paczkę.
- Dziwi mnie, że potrafiłaś zrobić zakupy. Mamy na głowie podpalenie, graffiti, zamach na prywatną własność, a do tego gwałciciela w pobliżu, a ty sobie kupujesz jakieś głupstwa.
Desiree spojrzała na niego zdziwiona, ale odpowiedziała zupełnie spokojnie:
- Masz rację. Zaraz przyprowadzę konie.
Poczuł, że zachował się wyjątkowo głupio. Wybuchnął zupełnie bez powodu i jeszcze dodatkowo wszystko skomplikował; sytuacja go przerosła: jego syn jest podejrzany o podpalenie, nogi bolą go w tych wielkich, ciężkich butach, a do tego zachował się nieuprzejmie wobec kobiety. Gdyby jego ojciec to zobaczył, musiałby chyba czyścić konie przez cały tydzień.
Nie wiedział, jak rozwiązać naglące sprawy, wszystko się na niego waliło. Mógł mieć tylko nadzieję, że Desiree... mu pomoże.
Podeszła do koni, starając się nie patrzeć na swój wysmarowany samochód. Czuła się bezbronna i słaba, nie z powodu tych kilku obelżywych słów czy rysunków, ale dlatego, że nagle tyle zła nagromadziło się wokół.
Te potłuczone szyby i zniszczone sklepy!
Były tak samo systematycznie tłuczone, jedna po drugiej, jak podpalane samochody. Widać było tę samą rękę. Świadomość, że ktoś kryje się i czyha, gotów w każdej chwili popełnić nowe przestępstwo, ciążyła Desiree ponad miarę.
Z wielkim trudem i samozaparciem udawała spokój w obecności Virgila i Jamiego, zupełnie jakby atak na jej samochód nie zrobił na niej wrażenia. Cichy wewnętrzny głos ostrzegał ją i napełniał niepokojem.
Ktoś tu gra nie fair, a wiesz, jak bardzo to może być niebezpieczne...
Wszyscy oczekiwali od niej rozwiązania tych ponurych zagadek. Nawet Virgil ostatnio przestał wymawiać jej brak doświadczenia. Miało to swoje dobre strony, ale miało też i złą: musiała sprostać oczekiwaniom, a nie była pewna, czy podoła tak trudnemu zadaniu. Odpowiedzialność nagle zaczęła jej ciążyć.
Podprowadziła konie do miejsca, gdzie zostawiła Vir - gila. W milczeniu wskoczyli na siodła i wyjechali z miasta na zakurzoną drogę wiodącą do Silver Dollar.
Na bezchmurnym niebie nic jeszcze nie zapowiadało zachodu słońca. Desiree spojrzała na milczącego Virgila. Wyglądał na wyczerpanego.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Jestem trochę zmęczony - odparł Virgil znużonym głosem.
- Zatrzymajmy się gdzieś i poczekajmy na zachód słońca - zaproponowała. - Gdzie by tu można przystanąć?
Virgil zamyślił się; pomysł mu się podobał.
- Jest tu takie miejsce, gdzie zabierała mnie matka. To niedaleko stąd.
Konie szły teraz równym kłusem, łeb w łeb. Nagle Desiree uniosła się w siodle i z głośnym krzykiem, przypominającym stare kowbojskie zawołanie, przeszła w galop. Perłowa Kropla wyrwała się do przodu jak wypuszczona z łuku strzała. Onyks gwałtownie przyśpieszył. Zapach klaczy sprawił, że jego masywne ciało ruszyło przed siebie jak sprawna, niezawodna maszyna.
Virgil uśmiechnął się. Perłowa Kropla była od Onyksa o wiele mniejsza. Mimo znacznie lżejszego jeźdźca nie miała w tym wyścigu wielkich szans.
Wygrałaś co prawda wybory, pomyślał, ale to nie znaczy, Desiree, że lepiej ode mnie jeździsz konno!
- Przegrasz, Bodine, przegrasz z kretesem! - usłyszał jej krzyk i te słowa podziałały na niego jak smagnięcie pejczem.
Tak właśnie krzyczała jej siostra, kiedy ścigała się i... wygrywała z jego bratem.
Wyattowi nigdy nie zależało na tym, żeby wygrać z Caro; był zbyt pewny siebie. Virgil zawsze chciał wygrywać i zwykle wygrywał.
- Nie wygrasz ze mną! - krzyknęła Desiree.
Ta kobieta czyta w moich myślach, ona wie, co myślę! May nigdy tego nie wiedziała, bracia nie wiedzieli, nawet mój syn nie ma o tym pojęcia. Jak ona to robi?
Zobaczył, że drobna klaczka wysuwa się o włos do przodu. Ścisnął nogami boki ogiera. Desiree jechała jak zawodowy dżokej! Uniosła się w strzemionach, a jej zgrabna, lekko pochylona sylwetka zarysowała się wyraźnie na tle różowawego nieba. Nawet gdyby był w pełnej formie, nigdy by jej nie dorównał! Była bardzo lekka i Perłowa Kropla mogła rozwinąć skrzydła. Mknęła niczym wiatr.
Rozpaczliwie przynaglił ogiera do biegu. Czuł, że Onyks daje z siebie wszystko i że z całej siły pragnie wyprzedzić Perłową Kroplę. Virgil również...
Ale Perłowa Kropla i jej jeździec radośnie biegli przed siebie po zwycięstwo, upojeni pędem.
Po pewnym czasie Onyks zrezygnowany zwolnił, zwątpiwszy we własne siły. Klaczka jeszcze przez chwilę pędziła jak strzała, rozkoszując się smakiem zwycięstwa.
Dopiero kiedy Desiree opadła na siodło, przeszła w lekki, taneczny kłus.
Wiatr przyniósł mu słowa Desiree:
- Virgil, zobacz, jak ona cudownie tańczy z radości, że wygrała!
Patrzył na nie obie, rozświetlone światłem zachodzącego słońca i jakimś wewnętrznym blaskiem. Emanowała z nich radość życia i nieokiełznana energia. Czy on też kiedyś taki był? Poczuł nagle, że jego czterdzieści pięć lat ciąży mu niczym ołów. Widział przy sobie tę cudowną, zgrabną kobietę i złość, że z nią przegrał, gdzieś się rozpływała.
Teraz był jej tylko wdzięczny. Był wdzięczny za to, że dała mu pokaz sposobu życia, o jakim z czasem zapomniał. Poczuł się szczęśliwy i spokojny.
Perłowa Kropla szła teraz stępa w różowym blasku padającym z nieba. Desiree lekko głaskała dłonią jej kark. Pomyślał o May żyjącej w swoim plastikowym świecie i ta myśl sprawiła mu ból. Jak bardzo nieporównywalne są te dwie istoty!
Zbliżył się do Desiree.
- Mamy jeszcze czas, żeby pojechać na tamto miejsce? - zapytała. - Nie chciałabym Perłowej Kropli już teraz męczyć.
- To bardzo niedaleko, kilka kroków.
Dłonią wskazał niewielką, skalistą platformę obrzeżoną kaktusami.
- Chodź ze mną.
Zostawili konie i zaczęli się wspinać po skałach. Virgil szedł pierwszy, lecz mimo to zauważył, że Desiree wyjęła z torby przy siodle paczkę i niesie ją teraz z sobą.
Na skalistej półce ujrzeli stary, wyblakły koc. Usiedli na nim.
- Byłeś tu niedawno, jak widzę.
- Cztery pokolenia Bodine'ów tu przychodzą.
- Domyślam się dlaczego. Co za cudowny zachód słońca!
Niebo powlekło się różem i czerwienią, góry zalśniły granatem. Odnieśli wrażenie, że znajdują się sami na końcu wspaniałego świata.
- Tu właśnie moja matka opowiadała mi rodzinne historie o Earpach.
Desiree nie odrywała wzroku od cudów dziejących się na niebie.
- I o waszych rodzinnych związkach, tak? O tym wszystkim, o czym Bodine'owie pod przysięgą opowiadają tylko swoim żonom i dzieciom?
- Wiesz o tym?
- Tylko tyle. Caro mi o tym ledwo napomknęła, a ja nie chciałam się dopytywać. To tutaj opowiadacie o tym waszym żonom, podczas gdy słońce tak cudownie, romantycznie zachodzi?
- Nie, zwykle mówi się to w czasie miodowego miesiąca.
Roześmiała się.
- A to dopiero! Kobieta czeka, aż jej ktoś będzie szeptał do uszka miłosne zaklęcia, a słyszy wykład z historii. Ciekawe, jak Caro to wytrzymała. Pewnie zachowała spokój, ona to potrafi, a Jasentha pewnie już wcześniej o wszystkim wiedziała, przecież wychowała się na waszym ranczu, ale May...
- Nigdy nie opowiadałem mojej byłej żonie o naszych przodkach.
Desiree spoważniała.
- Nigdy?
- Travisowi też nic nie mówiłem. Nie mogłem, skoro nie powiedziałem nic jego matce.
- Bałeś się, że to może dotrzeć do dziennikarzy?
- Po prostu nigdy nie mieliśmy czasu. Desiree westchnęła.
- Biedna May... Musiało jej być przykro, że nie dorosła do tajemnicy Bodine'ów.
- Nie było jej przykro, bo nigdy o tym nie myślała. Nie zależało jej na tym. Wtedy tego nie wiedziałem. Kiedy się poznaliśmy, byłem bardzo młody. Była moją pierwszą klientką, a ja jej pierwszym ochroniarzem. Nie czuła się związana z moją rodziną, nawet z naszym synem. Chciała tylko mieć kogoś, kto się nim zajmie, kiedy ona będzie robić karierę.
- Biedny Virgil. I biedny Travis.
- To była właściwie moja wina. May nigdy nie ukrywała przede mną, na czym jej najbardziej zależy. Nie pasowaliśmy do siebie, to wszystko.
- Następnym razem, jak będziesz sobie wybierał żonę w sklepiku z żonami, to każ sobie podać taką, która lubi pustynię i potrafi się tobą zająć.
Drgnął. Coś podobnego słyszał po raz pierwszy.
- Po co ma się mną zajmować? Nie potrzebuję przecież niańki!
- Wcale tego nie powiedziałam, ale trochę znam twoje życie. Bardzo wcześnie przestałeś być dzieckiem i wziąłeś na siebie ciężkie obowiązki. Musiałeś być odpowiedzialny za ranczo, za braci, za karierę żony i bezpieczeństwo syna. Przez całe lata byłeś szeryfem tego miasta i czuwałeś nad spokojem jego obywateli. Nie potrzebujesz niani, potrzebujesz kogoś silnego, kto poda ci rękę. Kogoś, kto ci pomoże opiekować się Travisem. Kogoś, kto przy tobie będzie. Zasłużyłeś na kogoś takiego, Virgil.
Ona ma rację, chyba tak, zasłużyłem na to. Dlaczego nikt nigdy dotąd tego nie zauważył?
Nawet ja sam?
- Masz prawo czuć się zmęczony - ciągnęła Desiree. - Nie zdradziłeś tajemnic rodzinnych swojej żonie, bo nigdy naprawdę nie należała do rodziny i nigdy by do niej nie należała, nawet za pośrednictwem Travisa.
- Ona go kocha, zawsze go kochała, ale wolała, żeby był ze mną. Dziwiłem się, że tak łatwo oddała mi prawo wyłącznej opieki nad synem. Nie byłem w stanie zrozumieć, jak mogła tak szybko odsunąć się od niego. A ja dla niego nie zrobiłem nic. Absolutnie nic. Moje dziecko jest samotne, a ja nie potrafię temu zapobiec.
Tylko tego jeszcze brakowało... Spadł tak nisko, że siedzi teraz na kocyku i wypłakuje się na ramieniu swego... szefa.
Desiree miała bardzo poważną minę, gdy znowu się odezwała:
- Twoja była żona ma inne potrzeby, nie ma rozwiniętego zbytnio instynktu macierzyństwa, ale na pewno stara się, jak może. Jest bardzo piękna i na pewno jest również mądra.
- Tak. Zupełnie jak ty.
- Jesteś bardzo, bardzo miły. A tu mam dla ciebie nagrodę.
Podała mu tajemniczą paczkę. Virgil otworzył ją i ujrzał parę cudownie miękkich mokasynów.
- A teraz je włóż - poleciła Desiree.
Zdjął narzędzie tortur z nóg i wsunął obolałe stopy w miękkie buty. Wreszcie mógł odetchnąć z ulgą.
- Boże, jak dobrze. Dziękuję.
- To ja ci dziękuję. Za to wszystko. - Powiodła ręką po niebie, wskazując horyzont. - Nie ma to jak matka natura, ona najlepiej zmywa z człowieka brud dnia powszedniego.
- Skoro już o tym mowa... Bardzo mi przykro, że tak się stało z twoim samochodem.
- Nie przejmuję się samochodem, martwi mnie człowiek, który mógł zrobić podobną rzecz i to, że tyle jest zła na świecie. Potem zaraz zaczynam myśleć o Caro i o jej dziecku i wszystko się robi takie okropne.
Objął ją i lekko przytulił.
- Popatrzmy sobie na słońce.
Niebo przybrało teraz barwy flagi Arizony: czerwień, żółć i miedź przenikały się wzajemnie; ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały drogę wiodącą do domu. Z oddali dobiegały piski nietoperzy zamieszkujących jaskinie w parku Silver Dollar.
Desiree zwróciła twarz ku Virgilowi.
- Zachód słońca mi pomógł, już mi lepiej. A tobie?
Zamiast odpowiedzi, pocałował ją w usta. Natychmiast mu odpowiedziała, bez wahania, bez namysłu. Ujęła jego twarz w dłonie i całowała go długo i delikatnie.
Zupełnie jak te mokasyny, pomyślał i uśmiechnął się w duchu.
Mokasyny były miękkie i wygodne, ale można było w nich dać potężnego kopa.
Kiedy skończyli się całować, nie wiedział, co powiedzieć.
Szeryf miasta Tombstone jednak wiedział.
- Virgil, słuchaj, myślę, że nadszedł czas, żebyś mi opowiedział wszystko o Travisie. I o tych jego zabawach z ogniem.
Rozdział 11
Virgil nie wierzył własnym uszom; nie spodziewał się czegoś podobnego.
- Ja cię całuję, a ty myślisz o Travisie?
- Ja też ciebie całowałam, nie tylko ty mnie. To tak na marginesie, a teraz porozmawiajmy sobie o tych podpaleniach.
- To nie jest najlepsza pora na takie rozmowy! Virgil włożył stare buty do torby i zaczął schodzić po
skalistym zboczu.
- Nie masz wyczucia - rzucił po drodze. Desiree podążyła za nim.
- Chyba jednak mam. Czekałam bardzo długo, aż sam zaczniesz o tym mówić. Najpierw myślałam, że powiesz mi od razu, po pożarze, ale minął tydzień, a ty nic. Potem myślałam, że chcesz o tym porozmawiać w czasie lunchu. I znowu nic.
Chciałem, ale... jak mogłem o tym mówić?
- Teraz ktoś zaczął rzucać tymi kamieniami - mówiła dalej, kiedy podeszli do koni. - To nie był Jondell i to nie on podłożył ogień pod samochody. Tyle wiemy.
Virgil przytroczył torbę do siodła i wskoczył na konia. Desiree poszła w jego ślady i wyjechali na ścieżkę, która miała ich zaprowadzić na ranczo.
- Nie jestem jasnowidzem, po prostu wiem, wedle jakich kryteriów ustala się predyspozycje do piromanii. Twój syn spełnia wszystkie warunki. Mam ci je wyliczyć po kolei?
- Travis jest małym dzieckiem! On ma dopiero dziesięć lat! Nie jest piromanem!
- Przejechał cały świat i całe życie spędził z dorosłymi. Jest dojrzały, niezwykle inteligentny i przenikliwy. Mam ci podać te kryteria?
Nie czekając na odpowiedź, zaczęła wyliczać:
- Po pierwsze, rozpalanie ognia przy każdej okazji.
Rzeczywiście, Travis zawsze rozpalał ognisko na plaży, nawet kiedy było zupełnie jasno, nawet kiedy nie było chłodno, pomyślał Virgil.
- Po drugie, ogólny niepokój poprzedzający ten czyn. Jakie dziecko nie byłoby niespokojne, mając May za matkę i kamery na każdym kroku od samego urodzenia?
- Po trzecie, fascynacja zapalającymi się rzeczami. Travis zawsze nosił przy sobie zapalniczkę, a ja nawet o tym nie wiedziałem!
- Po czwarte, wyraźne odprężenie zaraz po rozpaleniu ognia.
Sam to widziałem często na plaży.
- Po piąte, konkretny problem, który można w ten sposób rozładować.
Nie chciał opuszczać Kalifornii, zostawiać przyjaciół, plaży... Był wyraźnie wściekły, kiedy mu powiedziałem o wyjeździe.
- Po szóste, tego rodzaju skłonność nie musi koniecznie występować z innego rodzaju niezrównoważeniem psychicznym.
Tego było za wiele. Virgil wybuchnął złością.
- W porządku! Chcesz ode mnie usłyszeć, że mój syn mógł podpalić parking, tak?
- Nie, wcale nie. Ja muszę grać rolę adwokata diabła, to mój obowiązek. Czy sądzisz, że on mógłby rzucać kamieniami w sklepowe witryny?
- Ja...
Przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie wiem. Wolałbym, żeby nie... ale on miał już pewne przygody w sklepach w Los Angeles, takie drobne. .. kradzieże. Nie wiem, nic nie wiem na pewno.
Spojrzał na nią; w oczach Desiree dostrzegł głębokie współczucie.
- Bardzo mi przykro, Virgil, ale zmiana miejsca nie oznacza, że dziecko zostawiło wszystkie swoje kłopoty na starym miejscu.
Virgil nerwowo przeczesał palcami włosy.
- Wiem, ale nie miałem pojęcia, co robić. Myślałem, że może moja rodzina pomoże Travisowi odzyskać równowagę. Ale on nie uznał ich za rodzinę. Uważa, że jego rodzina to ja, May i przyjaciele z Kalifornii.
- Im później byś go zabrał, tym trudniejsze byłoby to wszystko. Przynajmniej tak mi się wydaje. Teraz mamy podpalenia, potajemne wymykanie się z domu w nocy...
- Chyba nie przypuszczasz, że to on zniszczył twój samochód?
Desiree podskoczyła na samą myśl o tym.
- Nie! Skądże!
- To dobrze, bo ja wiem, że to nie on. Znam jego charakter pisma, a to był inny.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałam, że to Travis. A jeśli chodzi o podpalenia... Odpowiedz mi szczerze, czy uważasz, że mógłby to zrobić?
Tak, do licha, oczywiście, że tak. - Tak.
Konie przeszły ze stępa w kłus, czując bliskość stajni. Rozległo się rżenie jakiegoś konia i Onyks mu odpowiedział. Virgil skierował go bliżej Perłowej Kropli.
- Co teraz zrobisz? - zapytał cichym głosem. - Aresztujesz mojego syna?
- Nie zamierzam aresztować dzieci i nie mam żadnego dowodu. Zamierzam jednak cię prosić, żebyś go posłał do szkoły.
- Do szkoły specjalnej?
Jak ja mogę go wysłać samego daleko od domu... Spojrzała na niego oburzona.
- Skądże! Do normalnej szkoły w Tombstone!
- Już go zapisałem. Chodził do szkoły przez dwa ostatnie tygodnie. Nie zauważyłaś tego?
- Zapisałeś go, ale on stale wagaruje. Rozmawiałam z jego nauczycielką. Myślisz, że wiesz, gdzie on się podziewa przez cały dzień, ale to nieprawda. A teraz Travis nie ma alibi.
- Już ja z nim pogadam...
- Nie myśl o tym, jak go ukarać, tylko jak najszybciej dopilnuj, żeby chodził do szkoły. On musi tam przebywać z wielu powodów.
- Na przykład dlatego, żeby miał alibi, jeśli znowu ktoś popełni jakieś przestępstwo?
Desiree skinęła głową.
- Teraz bardzo by mu się przydało. To nie on pomazał mój samochód, ale pożar na parkingu to inna sprawa. Przyznał się, że tam był. Mógł również rozbijać te szyby, chociaż w to akurat wątpię.
- Travis nie prowadzi samochodu, a gdyby wziął konia, całe ranczo by o tym wiedziało.
- Widziałam, jak biega. Może mógłby pobiec do miasta, a potem wrócić...
- Nie. Kiedy dzwoniłem do domu, jadł lunch razem z Caro. On w ogóle nie zna Tombstone.
Specjalnie nie pokazałem mu miasta, żeby go sklepy nie kusiły.
Desiree przez chwilę się zastanawiała.
- Jondell mógł od biedy zniszczyć mój samochód, ale nie sklepy. Zresztą samochodu też by chyba nie zniszczył.
- Czyli musimy założyć, że mamy do czynienia z kilkoma sprawcami?
- Chyba tak. Ani Jondell, ani Travis nie mogliby dokonać wszystkich trzech rzeczy. Musimy się zastanowić, które z nas ma więcej wrogów: ty czy ja?
- Musisz mieć wrogów z czasów, kiedy pracowałaś w biurze prokuratora okręgowego.
- Nie zapominaj, że ty przedtem byłeś szeryfem, a potem ochroniarzem.
- To małe piwo w porównaniu z tobą. Ja po prostu łapałem zbrodniarzy, a ty ich skazywałaś.
- Tak czy inaczej, są powody do zemsty - przyznała Desiree. - Nie zapominaj też o tych wszystkich zawiedzionych wyborcach, którzy teraz żałują, że oddali na mnie swój głos. Wkrótce całe miasto będzie trąbić o Jondellu.
- Wątpię, żeby poważni obywatele naszego miasta przejęli się czymś takim.
- Tak czy owak, musimy uprzedzić ich reakcje. A teraz podsumujmy: wspólnie doszliśmy do wniosku, że to nie jedna osoba jest odpowiedzialna za podpalenie, dewastację samochodu i atak na sklepy. Travisa podejrzewam tylko o jeden z tych wyczynów: o podpalenie. Musimy brać pod uwagę tę ewentualność.
Gdyby nie siedzieli na koniach, pocałowałby ją. Pocałowałby ją znowu. Podziwiał sposób, w jaki postawiła sprawę jego syna: jasno, szczerze, bez ogródek. Miał ochotę pocałować ją z wdzięczności, i nie tylko. A co byłoby potem? Zaczęliby snuć plany matrymonialne? „I żyli długo i szczęśliwie...?" Czy raczej kolejny rozwód z powodu syna z pierwszego małżeństwa, który nie jest w stanie zaakceptować drugiej żony ojca? A może z powodu wykonywanej przez nią pracy?
Podjeżdżali już pod zabudowania rancza.
- Jest tylko jeden sposób - powiedziała zamyślona.
- Jaki?
- Musisz z nim otwarcie porozmawiać. Zapytaj go o to podpalenie wprost.
Reszta rodziny skończyła już kolację, kiedy Desiree i Virgil weszli do domu.
- Coś niecoś dla was zostało, nie zjedliśmy wszystkiego - powiedział żartobliwie Wyatt.
- Później. Teraz muszę koniecznie porozmawiać z Travisem. Widziałeś go może?
- Jest na dworze, poszedł na pastwisko do źrebaków. A ty, Ray, mam ci coś podać?
- Wezmę najpierw prysznic. Gdzie Caro?
- Na górze, kładzie Cat spać.
Desiree odłożyła broń na miejsce, zamknęła szafkę i poszła na piętro. Virgil wyszedł z domu.
W zagrodzie dla źrebaków panował przedwieczorny ruch. Maleństwa szykowały się do snu, przebierając kopytkami w miękkim, specjalnie wymoszczonym sianem podłożu. Travis stał oparty o ogrodzenie, zapatrzony w dal i nieobecny duchem. Jego spokój kontrastował z ożywieniem zwierząt.
Jego poza przypomniała Virgilowi May; May też tak stawała, zapatrzona przed siebie, kiedy coś nie wychodziło. Pamiętał to doskonale; często ją tak widywał w czasie, kiedy ich małżeństwo już się rozpadało. Pomyślał, że unieszczęśliwił ją i Travisa, nie potrafił dać im radości, ani jemu, ani jej.
A teraz będzie jeszcze gorzej...
Jak doszło do tego, że musi przesłuchać własne dziecko? Gdzie się podziały czasy, kiedy wystarczał pocałunek w policzek, by Travis się uśmiechnął? Podszedł do syna.
- Przepraszam, że spóźniłem się na kolację.
Travis nie spojrzał na niego. Pusty wzrok utkwiony miał w konie.
- Możesz sobie jednego wybrać, to taka tradycja naszej rodziny.
- Nie chcę konia.
- Nie chcesz?
- Nie.
Przez chwilę obaj spoglądali na konie w milczeniu.
- A co chcesz, synku?
- Wiesz.
- Powiedz mi.
- Chcę wrócić do domu.
- Travis, my jesteśmy w domu.
- Ty tak, a ja nie! - krzyknął ze złością chłopiec. - Nienawidzę tego miejsca!
Virgil wziął głęboki oddech.
- Tak bardzo, że mógłbyś je podpalić?
- Tak!
Virgil spojrzał na dziecko, które stało przed nim. Był jego ojcem, ale nie potrafił go zrozumieć. Przez chwilę milczał, po czym zebrał się na odwagę i powiedział:
- Podpalenie miejsca, które się nienawidzi, niczego nie załatwia.
- Ja niczego nie podpaliłem!
- Tak? Na pewno?
- Paliłem tylko drewno, nic więcej.
- Tylko drewno? Nic więcej? - powtórzył z ulgą Vir - gil, chcąc, by chłopiec jeszcze raz to powtórzył.
- Czasem piekę sobie kiełbaski albo chleb; bawię się, że jestem z chłopakami na plaży.
- Travis, siedzenie na plaży to nie wszystko.
- Są jeszcze kaktusy i śmieci, prawda? Virgil z trudem zachował spokój.
- Wiem, że tęsknisz za kolegami. Ja też.
- Nie! Ty nie! Tobie jest przecież wszystko jedno, gdzie mieszkasz!
Słowa syna zabolały go, bo była w nich prawda.
- Travis, posłuchaj, rodzina to najlepsi przyjaciele.
- Nie obchodzi mnie to. Ty możesz sobie mieszkać, gdzie ci się podoba. Dlaczego ja nie mogę?
Travis odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Virgil podążył za nim.
- Nie uciekaj! Przywiozłem cię tutaj, żebyś mógł się wychowywać w spokoju, z dala od dziennikarzy, kamer i ochrony. Chciałem, żebyś miał normalne życie.
- Tam miałem normalne życie! Nie zamierzam nosić tych idiotycznych kapeluszy, wkładać tych głupich butów i jeździć na tych kretyńskich koniach! Chcę wrócić do domu! Chcę być z mamą! Tam chociaż czasem ją widywałem, a tu nie widuję jej nigdy!
- Los Angeles to nie jest dobre miejsce dla dzieci.
- Zawracanie głowy! W tym twoim Tombstone też dzieją się różne dziwne rzeczy. Podpala się samochody i... i w ogóle! Jest tu ten gwałciciel Jondell!
Virgil opanował się; wiedział, że musi synowi odpowiedzieć, bo od tej rozmowy zależy bardzo dużo.
- Ale tutaj takie wypadki zdarzają się niezwykłe rzadko. Wyjaśnimy te sprawy i wszystko wróci do normy. Ty natomiast musisz wrócić do szkoły. Dowiedziałem się, że stale wagarujesz. Musisz z tym skończyć.
- Nie mam zamiaru. Oni tu nawet nie mają informatyki, a te ich komputery!
- Skąd to wszystko wiesz?
- Byłem kilka razy w szkole, tato. - W głosie chłopca zabrzmiała ironia.
- Teraz będziesz tam chodził codziennie. Nie pozwolę, żebyś się włóczył i robił nie wiadomo co.
- Mówiłem ci, że nie zrobiłem nic złego.
- I nie zrobisz. Nie chcę, żeby cię podejrzewano o coś złego.
Chłopiec spojrzał na niego zdumiony.
- Na przykład o co?
- O to, że podpalasz samochody.
- Powiedziałem ci, że paliłem tylko drewno.
- Nie wiem, czy powiedziałeś prawdę. Chłopiec spuścił głowę, jego usta zadrżały.
- Ja ci wierzę, ale inni mogą nie wierzyć. Dopóki nie znajdę winnego, nie mogę pozwolić, żebyś się nocą wymykał z domu i włóczył po pustkowiu.
- Dobrze. W takim razie odeślij mnie do domu.
- Travis...
- Chcę być z mamą!
- Mama bardzo cię kocha, ale nie ma czasu, żeby się tobą zająć.
Próbował objąć syna, ale Travis się wyrwał.
- Rozmawiałem z nią. Powiedziała, że może mnie do siebie zabrać, jeśli chcę.
- Myślałem, że kręci film w Wenezueli.
- Bo kręci.
- W takim razie podaj mi jej numer, to do niej zadzwonię.
- Nie mogę. Dzwoniła do mnie z automatu. Kłamiesz, synku, kłamiesz, i bardzo mnie tym ranisz...
- Porozmawiam z nią o tym, jak znowu zadzwoni. Tymczasem masz się nie oddalać od domu i koniec z ogniem, rozumiesz? Nie rozpalaj więcej ognisk.
Ponieważ Travis nie odzywał się, Virgil dodał:
- A teraz chodźmy do domu.
Wyciągnął do syna rękę, ale Travis jej nie przyjął. Virgil przypomniał sobie, kiedy ostatni raz widział go w takim stanie. To było wtedy, kiedy Travis zasnął w samolocie i Virgil zaniósł go do samochodu Desiree.
- Co chcesz na deser? - zapytał, żeby rozładować sytuację i przerwać milczenie.
- Wszystko mi jedno.
Zważywszy na okoliczności, odpowiedź nie była jeszcze taka najgorsza.
Caro leżała w swoim pokoju w ubraniu; obok niej drzemał Oscar.
- Cześć, siostrzyczko. - Desiree wsunęła głowę do środka. - Mogę wejść? Chyba że wolisz odpocząć, to zaraz sobie pójdę...
Caro zwróciła ku niej smutne, czarne oczy.
- Nie, zostań, tak tylko sobie leżę. Cat trochę mnie zmęczyła. Zawsze przed pójściem do łóżka musi trochę powalczyć.
Desiree podeszła do małżeńskiego łoża, na którym leżała jej siostra.
- Będę musiała wyprowadzić psa, ale niech trochę poczeka. Masz ochotę porozmawiać?
- Jasne. Jak minął dzień? Desiree przysiadła na brzegu łóżka.
- Pomalutku, bez rewelacji.
- Jak twoja ręka? I co w pracy? Wydarzyło się coś ciekawego?
- Ręka w porządku, w pracy nie bardzo. Nie wiem, czy Virgil z tobą o tym rozmawiał, ale niepokoję się o Travisa. Nie podoba mi się jego zachowanie.
Caro nie wydawała się zaskoczona.
- Mnie też. Widzę, że jest tu nieszczęśliwy i nie może sobie znaleźć miejsca. Wymyka się w nocy z domu i... gdzieś chodzi.
Desiree ze zdziwieniem uniosła brwi.
- Wiedziałaś o tym? Caro skinęła głową.
- Tutaj nic się nie ukryje. Wyatt, Morgan i ja widzimy wszystko, co się dzieje. Nie myślisz chyba, że to on podpalił te samochody?
Desiree zamyśliła się.
- Sama nie wiem, co myśleć. Wydaje mi się, że chłopak jest wystarczająco zagubiony, żeby zrobić coś więcej, niż po prostu wymknąć się w nocy z domu. To właśnie najbardziej mnie martwi.
- Powinniśmy mu znaleźć jakieś zajęcie. Może Morgan mógłby go znowu kiedyś wziąć do jaskini nietoperzy albo Wyatt zainteresować jakoś końmi. W rezerwacie jest sporo rzeczy do zrobienia.
Desiree pokręciła przecząco głową.
- Nie, to nic nie pomoże. Chłopiec czuje się tu bardzo obco i nic nie poradzisz, chodząc z nim od stajni do stajni i zwiedzając pieczary z nietoperzami.
- Chodzi mi o jego bezpieczeństwo. Dopóki Jondell jest w mieście...
- To nie są sprawki Jondella. Nie podejrzewam go o zniszczenie mojego samochodu ani o tłuczenie sklepowych witryn. Travisa też o to nie podejrzewam. Musi być ktoś jeszcze.
Caro zerwała się z łóżka i z niepokojem spojrzała na siostrę.
- Ktoś zniszczył twój samochód?! Marta nic mi nie powiedziała. Mówiła tylko o tych kamieniach.
Cholera jasna, musiałam się wygadać...
- To ty, siostrzyczko, wypytujesz o mnie ludzi?
- Przyjaźnię się z Martą. Gawędziłyśmy dzisiaj przez telefon.
- I tak, przypadkiem, zapytałaś, co u mnie słychać? Caro zaczerwieniła się i wzruszyła ramionami.
- Właśnie tak. Tylko nie przewidziałam, że Marta też przede mną coś ukrywa.
- W takim razie już wiesz. Ktoś pokrył mój samochód graffiti. Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Chciałam cię prosić, i powtórz to ludziom na farmie, żebyście wszyscy cały czas uważali na Travisa i Cat. Nie tylko ja mam tutaj wrogów. Ty, ja, Wyatt, Morgan, Virgil - wszyscy kiedyś mieliśmy coś wspólnego z organami ścigania i wszyscy możemy mieć nieprzyjaciół. Jeśli ktoś chce się zemścić, może się odegrać na dzieciach.
- Wyatt i ja już o tym myśleliśmy. Dlatego Cat będzie chodziła ze mną do jaskini, jak tylko stanę na nogach. Tam jest bezpiecznie. Ale Travis nie chce chodzić do rezerwatu, a ja nie mogę go zmuszać.
Desiree zapatrzyła się przed siebie.
- Nikt go do niczego nie może zmusić. Nawet własny ojciec nie może upilnować, żeby spędzał noc w łóżku.
- On ma tylko dziesięć lat, Virgil powinien być bardziej stanowczy - oświadczyła Caro.
Desiree spojrzała jej głęboko w oczy.
- Zapomniałaś, jakie my byłyśmy uparte w jego wieku? Spójrz na Cat. Twoja córka ma dopiero pięć lat i robi tylko to, na co akurat ma ochotę. A Travis jest bardzo rozwinięty jak na swój wiek i ktoś powinien nad nim czuwać. Ja nie mogę go pilnować, bo mam swoją pracę.
- Virgil też.
- Właśnie. Nie powinien był startować w wyborach i nie powinien był przyjmować posady zastępcy szeryfa. Jest potrzebny synowi. Virgil powinien siedzieć w domu.
- Rozmawialiśmy o tym - oznajmiła spokojnie Caro.
- Mówił o tym z tobą, a nie ze mną? Rozczarowanie w głosie Desiree było aż nazbyt wyraźne. Przecież to ona jest powiernicą Virgila, a nie Caro. Tak przynajmniej myślała...
- Co ci powiedział? - zapytała niecierpliwie.
- Dokładnie to, co ty; że nie powinien był brać udziału w wyborach. Zrobił to, bo zraniło go, że żaden Bodine nie będzie szeryfem.
Wiem. Ale to nic nie zmienia. Swoją drogą, gdyby Virgil teraz odszedł... Nie chciała, żeby odchodził z biura i nie chciała, żeby odchodził z jej życia.
- Dlaczego w takim razie nie rezygnuje z pracy dla dobra dziecka? - pytała dalej.
- Bo to nie w jego stylu, to nie w stylu Bodine'ów. Nie może rzucić jednej sprawy i zająć się czymś innym. Zresztą w tym przypadku, jak wiesz, jedno ma z drugim związek. Jak może zająć się swoim synem, kiedy miasto, w którym ten jego syn żyje, jest w niebezpieczeństwie?
Desiree nieco urażona uniosła dumnie głowę.
- Bezpieczeństwo tego miasta to mój obowiązek - nie Virgila ani nikogo innego. Dam sobie radę, muszę mieć tylko trochę czasu.
- Na Boga, Ray, nie jesteś pępkiem świata. W każdym bądź razie, nie tego tutaj, w Tombstone. To jest terytorium Bodine'ów. Ale Virgil ma teraz za dużo spraw na głowie. Pomyśl tylko, obowiązki, rodzina, własne potrzeby. Nie miał łatwego życia, chyba wiesz. Odczekaj, daj mu odetchnąć, on tak bardzo się stara. To bardzo dużo jak na mężczyznę... nawet Bodine'a.
Desiree poczuła do siostry żal za te nazbyt szczere słowa, nie przerwała jej jednak. Przeciwnie, wiedziała, że musi jej wysłuchać do końca.
- Dobrze, wal dalej - powiedziała, gdy Caro zamilkła.
- Co on zyska, jak odejdzie z pracy? Travis się nie zmieni, a do tego będzie miał jeden powód więcej, żeby ojca męczyć, żeby wrócili do Kalifornii.
- Nie bardzo rozumiem...
- Travis sobie wykombinuje, że skoro ojciec nie ma tutaj pracy, to nic ich już w Arizonie nie trzyma i będzie chciał zmusić go do wyjazdu.
- Może to właśnie powinni zrobić. Wrócić razem do Kalifornii.
Poczuła ból, ale postanowiła go zlekceważyć. Ja nie miałabym tam nic do roboty. Nigdy nie znajdę pracy w Los Angeles; zresztą moje miejsce jest tutaj.
Poczuła rękę siostry na dłoni.
- Też tak myślę, i powiedziałam mu to. Chłopiec bardzo się tu męczy, ale nie mogę za niego podejmować decyzji. Virgil jest ojcem Travisa, a ja nie jestem jego matką.
Ani ja. Chłopiec już ma matkę, ale ona go nie chce.
- W tym cały problem. Dla tego dziecka nikt nie ma czasu, ani matka, ani własny ojciec. - Łzy napłynęły Desiree do oczu. Nie bardzo wiedziała jednak, czy lituje się nad Travisem, czy nad samą sobą. - Caro, wiem, że właśnie straciłaś dziecko. Wiem, że masz jedno własne, ale Travis kogoś potrzebuje, nie może być sam. Virgil też musi mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Na razie nie pracujesz, poświęć temu dziecku trochę czasu.
Caro z uśmiechem odsunęła rękę.
- Już o tym pomyślałam, Ray. Muszę cię jednak i ja o coś poprosić.
- Słucham.
- Porozmawiaj z Lozen. Mieszka w domu Rogelia. Jest w okropnym stanie, czuje się winna i tak dalej. Dręczą ją wyrzuty sumienia, że zostawiła pacjentów, szpital i rezerwat.
Desiree przetarła ręką czoło; poczuła świeżą bliznę.
- Jak to dobrze, że nikomu z nas nic się nie stało.
- Lozen przeprosiła już Virgila i myśli, że ty jej unikasz, bo masz żal za tamto.
- Wcale jej nie unikam! Po prostu nie miałam okazji z nią porozmawiać.
- Więc porozmawiaj, Ray, i to jak najszybciej. Bardzo proszę.
Desiree uderzyła się w piersi.
- Jutro, zaraz jutro to zrobię, teraz jestem skonana.
- Niech będzie jutro.
- A co z jej ręką?
- Niedobrze. Nie chce się zrastać, chyba trzeba będzie jechać do chirurga. Tak czy inaczej, Lozen ma teraz dużo czasu i może mi pomóc zająć się Travisem.
Desiree nie była zachwycona; takie rozwiązanie niczego nie załatwia. Lozen nie należy do rodziny i nie znosi Silver Dollar, bo kiedyś, przed laty, straciła tu dziecko. Jak ktoś, kto nie lubi jakiegoś miejsca, może sprawić, że ktoś inny je polubi?
Podniosła się z łóżka, myśląc, że na razie nic więcej nie można zdziałać.
- Teraz muszę się umyć, zjem coś i dam ci odpocząć. Potrzebujesz czegoś, Caro?
Caro zawahała się.
- Zajmij się Virgilem, dobrze? On bardzo potrzebuje pomocy.
Desiree drgnęła.
- Virgilem? Dobrze.
Już się nim zajęłam, siostrzyczko, nawet nie wiesz jak intensywnie.
- Martwię się o niego. Wyatt i Morgan też się o niego martwią.
Ja też, pomyślała Desiree. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało... Virgil zajął w jej życiu miejsce, którego nigdy nikomu dotąd nie przyznała.
- Bracia bardzo się o niego boją, Ray...
- Wszyscy mamy swoje problemy.
- Ale nie takie jak Virgil. Wszyscy wiemy, jak trudno jest dobrze pracować, kiedy ma się głowę zajętą czymś innym. Wyatt powiedział, że jeszcze nigdy nie widział Virgila w takim stanie. Takiego... rozdartego.
- Tak. Stale myśli o Travisie.
- Nie tylko o Travisie, Ray. On myśli o tobie. To ty jesteś powodem jego rozdarcia.
Desiree poczuła nieśmiałą radość i jakieś zupełnie nowe uczucie.
- Może tak - powiedziała.
- Virgil to bardzo dobry człowiek...
- Posłuchaj, Caro. Mogą mi w każdej chwili odebrać prawo wykonywania zawodu, mam w mieście groźnego przestępcę i mogę stracić pracę, zanim go złapię. Virgil jest rozwiedzionym facetem, ma syna, syn ma problemy i matkę, która jest gwiazdą filmową. Jak widzisz, nie stanowimy materiału na idealną parę, której szczęście zależy tylko od dobrej woli obu stron.
- Ja nie mówię o trudnościach, mówię o ludziach.
- Tak się składa, że w tym przypadku nie da się tego rozdzielić. Muszę po prostu robić zbyt wiele rzeczy naraz. - Uśmiechnęła się. - Na przykład teraz muszę wyprowadzić psa. Oscar, idziemy.
Wyszła, mimo że Caro zamierzała jeszcze coś jej powiedzieć.
- Ray...
Na korytarzu głęboko westchnęła. Rozmowa z siostrą zupełnie ją rozkojarzyła, a spacer z psem nic nie pomógł. Kiedy wróciła, zastała Virgila w jadalni. Na stole stały dwa talerzyki z ciastem. Deser był nietknięty.
- Można? Czy to czyjeś?
- Travis nie chciał jeść, a ja straciłem ochotę. - Przysunął jej talerzyki. - Możesz zjeść obie porcje.
Desiree z zapałem zabrała się do jedzenia. Nie jadła kolacji, a nie miała ochoty nic sobie przygotowywać.
- Rozmawiałeś z Travisem?
- Trudno to nazwać rozmową...
Travis Bodine przysunął ucho do wewnętrznej ściany oddzielającej kuchnię od jadalni. Usłyszał ojca rozmawiającego z Desiree.
Jak mój własny ojciec może mnie podejrzewać o takie straszne rzeczy! Myśli, że to ja podłożyłem ogień pod te samochody. A to nieprawda.
Ojciec powinien mu wierzyć. Wierzyłby mu, gdyby nie to, że Desiree wmieszała się w nie swoje sprawy. Ojciec nie wierzy mu... Wypytywał go tak jak dziennikarze, którzy chcieli się dowiedzieć, czy mama sypia ze swym filmowym partnerem. Travis dobrze znał te pytania, był na nie wyczulony.
Czy twój ojciec zdradza mamę? Czy twoja mama zdradza ojca? Czy on pije? Czy ona bierze narkotyki?
Podpaliłeś ten parking?
Nie znosił tych obcesowych pytań i potrafił wyczuć je na odległość. A teraz jego ojciec zadaje mu takie same! Traktuje go niesprawiedliwie i paskudnie. Niedługo gotów zapytać, czy to on powybijał szyby w sklepach i wysmarował samochód Desiree! Traktuje go jak przestępcę.
O wszystkim słyszał. Ludzie o niczym innym nie mówią. Gadają o tyra pracownicy na ranczu, natychmiast przechodząc na hiszpański, kiedy tylko się do nich zbliża. Zapomnieli, że Kalifornia graniczy z Meksykiem, tak samo jak Arizona. W Los Angeles mieli meksykańskiego ogrodnika; po hiszpańsku mówił kucharz, prywatny nauczyciel, sprzątaczka i lekarz. Wszyscy ochroniarze znali ten język, podobnie jak jego ojciec, sąsiedzi i koledzy. Uczono go w szkole. W południowej Kalifornii było kilka hiszpańskojęzycznych stacji radiowych. Travis mówił po hiszpańsku z meksykańskim akcentem, tak samo jak pracownicy Silver Dollar.
Rozumiał wszystko, co mówili. Nie dość, że siedzi na tym pustkowiu wśród koni i śmierdzących nietoperzy, to jeszcze podejrzewają go o wszystkie zbrodnie popełnione w tej koszmarnej okolicy. Tak naprawdę zrobił tylko jedną rzecz: uciekał z tej nudnej szkoły. Nienawidzi ich, nienawidzi tych podejrzliwych, litościwych spojrzeń. Nienawidzi tej fałszywej serdeczności i nieustannego śledzenia. Wie, co to znaczy być śledzonym, całe życie ktoś go śledził, ale nigdy nie robił tego nikt z rodziny.
Nigdy własny ojciec.
Pożałują tego. Travis ostrożnie, bezszelestnie wyszedł z kuchni. Miał pewien plan. Złapie tego bandytę, złapie go sam, wtedy zobaczą. On też potrafi śledzić innych; życie go nauczyło, jak obserwować, nie będąc widzianym, i jak mylić tropy; doszedł w tym do perfekcji.
Obserwował już Jondella. Robił to ze względu na Ray. Jest jedyną osobą w tym domu, która nie traktuje go jak zabawki albo przygłupa. Rozmawiała co prawda z nim rzadko, ale kiedy już to robiła, czuł, że traktuje go poważnie. Fascynowała ją praca szeryfa; miała coś, co jego ojciec określał dawniej jako cechę najlepszych policjantów: nieustanną czujność, która prędzej czy później bardzo się opłaca.
Jego ojciec też kiedyś był taki, ale stracił tę umiejętność i teraz mści się to na nim.
Travis poszedł do salonu i zasiadł przed telewizorem. Sięgnął po pilota. Już ja im pokażę, ja też jestem Bodine, pokażę im, że sam potrafię złapać tego bandytę, bez niczyjej pomocy. Potrzebuję tylko...
Jego wzrok ześliznął się z ekranu i omiótł pokój, zatrzymując się na jednej z szafek, gdzie przechowywano broń. Były dwie takie szafki; jedna oszklona i inkrustowana należała do pradziadka Bodine'a. Stała po lewej stronie kominka i była pusta. Po prawej stronie znajdowała się nowa, opancerzona skrzynia zamknięta na stalowe bolce.
Tu, na „dzikim" zachodzie, na pustyni, mężczyźni zawsze nosili broń. Travis umiał obchodzić się z bronią; w Los Angeles chodził na strzelnicę z ojcem i z ochroniarzami.
Przypomniał sobie zawartość pancernej szafy. Nieraz widział, jak otwiera ją ojciec, któryś z wujów albo Desiree. Były tam ciężkie, masywne rewolwery, bardzo ciężkie i niewygodne. Odrzut po wystrzale mógłby mu zmiażdżyć ramię. Był też inny rodzaj broni palnej, wszystko duże i ciężkie, o wiele za toporne dla jego małej dłoni.
Jemu przydałoby się coś lekkiego, łatwego do ładowania i ukrycia. Przygryzł wargi i zamyślił się. Muszą tam być również kolty, należą przecież do wyposażenia szeryfa i jego zastępców, ale „pożyczyć" kolta nie można. Zaraz zauważą. Można by wziąć zabawkę Caro...
Ale to do niczego, takim damskim pistolecikiem można ustrzelić ratlerka w salonie, a nie przestraszyć dorosłego faceta, w dodatku bandziora.
Nie odrywając oczu od ekranu telewizora, jeszcze raz w wyobraźni dokonał przeglądu wnętrza szafki. Co tam takiego jeszcze było, kiedy ją otwierano ostatnim razem? Pas, na którym mocuje się broń, środki do czyszczenia broni, jakieś szmatki, oliwa, zapasowe naboje, i...
Travis wstrzymał oddech, żeby obraz mu nie uciekł. Tak, właśnie to... Cudowna sześciocylindrowa dziewiątka, ze srebrną rękojeścią; pewnie należy do Morgana. Jako strażnik rezerwatu ma broń służbową i jeden rewolwer wystarcza mu całkowicie.
Mógłbym wziąć właśnie to, tylko nie mam klucza.
Bodine'owie zawsze na noc chowali klucz od szafki z bronią pod poduszkę, w obawie przed dziećmi. Jego ojciec i wujowie mieli czujny sen i słuch wyostrzony jak Oscar.
Trzeba spróbować z ciotkami. Caro zawsze trzyma klucz w torebce, którą chowa przed Cat w sypialni. Nie miał pojęcia, co z kluczem robi Desiree. Nie ma torebki, ale ma taką teczkę. Mogą być też kłopoty z Oscarem; ten zawsze węszy, żeby nikt nie dotknął rzeczy jego pani. Na szczęście, Desiree wyprowadza go wieczorem, kiedy Caro kąpie Cat. Wtedy można by się dobrać do ich toreb...
Myśl, że będzie musiał ukraść jednej z nich klucze, wprawiła go w nerwowe podniecenie. A potem jeszcze będzie musiał ukraść - nie, raczej pożyczyć - broń. Może lepiej o wszystkim zapomnieć i dać sobie spokój? Bezmyślnie zapatrzył się w srebrzysty ekran.
Na ekranie szła właśnie reklama jakiegoś napoju orzeźwiającego. Kilku chłopców bawiło się na plaży; śmiali się, pryskali na siebie wodą, nurkowali, pływali na desce. Travis poczuł, że ściska mu się serce. Kiedy był bardzo mały, matka bawiła się z nim na plaży, pływali, a potem budowała mu zamki z piasku. To było, zanim jeszcze zrobiła się naprawdę sławna, kiedy nie musiała jeszcze uciekać przed dziennikarzami. Na widok zielonych fal oceanu łzy napłynęły mu do oczu.
Kiedy je wytarł, na ekranie nie było już plaży. Podawano teraz lokalną prognozę pogody.
- Jutro czeka nas nowa fala upałów. Temperatura w Tucson przekroczy trzydzieści pięć stopni, a w całej okolicy...
Travis nie słuchał. Ma takie samo prawo wziąć tę broń z szafy, jak jego ojciec. On też należy do rodu Bodine'ów. Kiedy złapie tamtego typa i przyprowadzi go im, wszyscy zrozumieją, że jest dorosły i może o sobie decydować sam.
Wtedy może pozwolą mu wrócić do domu.
Do Kalifornii; do Los Angeles, do matki...
Rozdział 12
Upłynęły dwa tygodnie.
Tego dnia deszcz wisiał w powietrzu. Zbliżał się zmierzch i wszystkie żywe istoty szukały schronienia przed nadchodzącą ulewą.
W Silver Dollar panował dziwny niepokój. Ludzie i zwierzęta krążyły niespokojnie, czując w powietrzu nadciągające niebezpieczeństwo. Desiree spostrzegła to od razu, widząc, jak zachowują się konie zamknięte w zagrodzie. Nerwowe araby niespokojnie strzygły uszami, źrebaki tuliły się do matek.
W całym Tombstone ludzie szykowali się do odparcia ataku wichru i ulewy. Nawet Morgan i Jasentha wrócili do domu, zamknąwszy bramy rezerwatu i wejścia do większych jaskiń. O tej porze i w taką pogodę nie było chętnych do zwiedzania parku.
Desiree wjechała na podjazd przed domem i zaparkowała. Nie od razu jednak wysiadła z samochodu. Przymknęła oczy i przez dłuższą chwilę siedziała, próbując przeczekać ogarniające ją znużenie. Była wykończona pod każdym względem: fizycznie, psychicznie i uczuciowo.
Upłynęły już niemal trzy tygodnie od czasu, kiedy zniszczono jej samochód, a ona nie była nawet o milimetr bliżej od wykrycia sprawcy. Nie była też nawet o milimetr bliżej od zrozumienia Virgila, mimo że mieszkała pod jednym dachem z całą rodziną Bodine'ów. Sytuacja ciążyła jej i sprawiała, że zaczynała już poddawać w wątpliwość sens swoich działań.
Życie na ranczo było równie chaotyczne i nie uporządkowane jak jej. Lozen stale miała problemy z ręką, ze swoim stosunkiem do Rogelia, dręczyło ją też nieustanne poczucie winy. Caro usiłowała po stracie dziecka wrócić do normalnego życia, ale niezbyt dobrze jej się to udawało. Mężczyźni niepokoili się o swoje kobiety, kobiety bały się o swoich mężczyzn, a wszyscy drżeli o los dzieci.
Wszystko to sprawiało, że atmosfera w domu była równie ciężka jak chmury kłębiące się na pociemniałym niebie. Virgil nie zdołał przekonać syna, że powinien regularnie chodzić do szkoły. Chłopiec stale uciekał z lekcji i nie było sposobu, by go tego oduczyć. Nauczycielka wreszcie poprosiła Virgila, żeby przez jakiś czas potrzymał syna w domu, bo Travis daje zły przykład innym dzieciom.
Przesiadywał teraz przed telewizorem albo krążył po ranczu ze złym, zaciętym wyrazem twarzy, jakby coś knuł.
Najgorsze było to, że wszyscy na siłę udawali, że nie dzieje się nic złego i życie toczy się normalnie. Bracia po kolacji rozmawiali o wykrytych i nie wykrytych przestępstwach, jakich widownią było miasto Tombstone na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Jasentha i Lozen rozmawiały o dzieciach i o tym, jak to będzie, kiedy oczekiwane maleństwo przyjdzie na świat. Wieczorem Wyatt, Ben i Rogelio rozprawiali o koniach i o rozdzielaniu lekarstw na terenie rezerwatu.
Wszystkie te pozory normalnego życia w połączeniu ze stale wiszącą nad wszystkimi groźbą wydawały się Desiree czymś nienormalnym, wyczerpującym i wyprowadzającym z równowagi.
Virgil również zachowywał się dziwnie. Na ogół był uprzedzająco grzeczny niczym sprzedawca w nowo otwartym sklepie. Widać było, że wszystko, co go dręczy, spycha w najdalsze rejony świadomości, nie zamierzając z nikim się dzielić swoimi kłopotami. Całą uwagę skierował na syna. W uprzejmy sposób unikał w domu rozmów i spotkań z Desiree.
Właściwie tak przecież powinno być. Ale strasznie za nim tęsknię. To, co Caro mówiła o jego miłości, było jedynie współczuciem, jakie budziła w nim zraniona, chora kobieta; dlatego tak na mnie patrzył w tym szpitalu. Oczywiście, oddawał jej pocałunki, ale każdy mężczyzna tak by zrobił na jego miejscu. Zwłaszcza kiedy kobieta tak go całuje, jak ona go całowała, zachłannie, namiętnie, chciwie...
Nie mogła mieć do niego żalu.
Jęknęła w duchu. Nie mogę wejść do tego domu, jeszcze chwilę tak posiedzę, nie mogę tam wejść...
Może to nic wielkiego, może to tylko tęsknota za Phoenix sprawia, że czuje się tu tak źle. Może... Na chwilę zatęskniła za swoim małym mieszkankiem, gdzie jedynym dźwiękiem była muzyka płynąca z radia i poszczekiwanie Oscara. Gdyby teraz tam była, usmażyłaby sobie rybę na kolację, zrobiła jakąś sałatkę. Zjadłaby to wszystko w spokoju, patrząc w telewizor i nie musząc wysilać się na uprzejmość.
Ty chyba żartujesz, Ray, pomyślała. Przecież byłaś tam samotna jak pies. Tak, ale tam nie było Virgila, którego milczenie sprawia, że tu jestem jeszcze bardziej samotna, mimo całego tego tłumu krewnych i domowników.
Może powinna zostać w samochodzie i przeczekać kolację, słuchając radia?
Nastawiła jakąś stację: muzyka country, rock, rap, melodie meksykańskie, jakieś gadanie...
Wreszcie znalazła coś klasycznego i uśmiechnęła się do siebie. Mozart... O to właśnie jej chodziło.
Przymknęła oczy i pogrążyła się w błogostanie. Siedzieć tak, siedzieć bez końca, i żeby nikt niczego od niej nie chciał.
Nie dane jej było odpoczywać długo, bo nagle ktoś gwałtownie zapukał w okno samochodu.
- Travis? Co znowu?
- Ray, ktoś zranił Oscara!
- Co takiego?
Jednym susem wyskoczyła na dwór.
- Gdzie? Co? Prowadź mnie do niego!
- Leży tam w stajni. Bawiłem się z kociakami i usłyszałem, jak skamle. Jest cały zakrwawiony, ale nie chce do mnie podejść. Leży za takimi deskami. Zatrzasnęła drzwiczki.
- Prowadź.
Wpadli do stajni, poczuła ciepły zapach koni i czystego siana.
- Oscar! Oscar! Gdzie jesteś, maleńki?
- Tutaj. - Travis palcem wskazał belkę, za którą leżał pies.
Desiree uklękła na ziemi.
- Chodź, Oscar.
Pies boleśnie zaskomlał.
- No chodź, maleńki.
Z trudem zaczął się czołgać w jej stronę. Po chwili był już przy niej; pyszczek miał zakrwawiony, trząsł się na całym ciele.
- Ktoś mu obciął ogon! - Krzyk Travisa rozszedł się echem po stajni.
Desiree spojrzała uważnie na psa: w miejscu ogona widniał zakrwawiony kikut. Wzięła Oscara na ręce.
- Kości ma chyba nienaruszone.
- Ma ranę w boku!
Z poszarpanej sierści sączyła się krew.
- Daj mi sznurowadło, Travis, albo lepiej oba. Muszę mu zatamować krwotok. - Pieszczotliwie pogłaskała psa za uszami. - Wszystko będzie dobrze, maleńki. Będziesz jak nowy, a nawet lepszy, muszę cię tylko opatrzyć. Travis, wiesz, jak to się stało?
Twarz chłopca była biała jak ściana, z trudem wymawiał słowa.
- Wszedłem do stajni, żeby się pobawić z kotkami i usłyszałem, jak on szczeka, więc...
- Oscar szczekał?
Desiree natychmiast poszukała ręką broni.
- Pomyślałem, że złapał szczura albo coś takiego. Poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
Dobiegł ją jakiś dźwięk z sąsiedniego boksu. Jeden z koni zarżał niespokojnie. Oscar zwykle szczekał tylko wtedy, gdy w pobliżu był ktoś obcy. Trudno, lepiej przesadzić w ostrożności, niż narazić dziecko na niebezpieczeństwo. Chłopiec natychmiast musi stąd odejść.
- Travis, weź Oscara i biegnij z nim do domu, ale szybko.
- A ty?
- Zostanę tutaj. Jeszcze coś sprawdzę. Wstała z ziemi i podała chłopcu psa.
- Biegnij do domu i powiedz, żeby ojciec z braćmi tu przyszli, i niech wezmą broń. Pamiętaj, wszyscy muszą być uzbrojeni.
Travis stał z szeroko otwartymi oczami, nie ruszając się z miejsca.
- Ale... ty... Co z tobą będzie?
- Powierzam ci Oscara, wierzę, że go uratujesz. Jasentha ci pomoże. Biegnij do domu i nie oglądaj się za siebie. Ruszaj!
Travis wybiegł z psem w ramionach. Przez chwilę widziała, jak wiatr rozwiewa mu włosy. Spuściła z niego wzrok dopiero, kiedy dotarł do drzwi domu i otworzył je.
Wtedy właśnie nagle runął deszcz, jakby się oberwała chmura. Krople głucho zabębniły o blaszany dach stajni.
Rozejrzała się po obszernym, podłużnym pomieszczeniu. Na przeciwległym końcu drzwi były zamknięte na żelazny rygiel. Pozostawała otwarta tylko ich górna część, którą zostawiano tak na noc, żeby wietrzyć stajnię. Może napastnik prześliznął się tędy i uciekł?
Zraniłeś mojego psa i przysięgam, że słono mi za to zapłacisz.
Z bronią w ręku zaczęła obchodzić poszczególne boksy. To, co zobaczyła zaraz w następnym, ścięło jej krew w żyłach. Napastnik zaatakował również konie. Perłowa Kropla miała krzywo uciętą grzywę. Ogier Morgana i klaczka należąca do Caro miały boki pomalowane sprayem. Arab Wyatta miał krótko obcięty ogon. Błyskawica należąca do Jasenthy miała pomalowane na czerwono chrapy i uzdę.
Całe szczęście, że nic się nie stało Travisowi!
Człowiek, który zrobił coś takiego, jest zdolny do wszystkiego.
Weszła do boksu Onyksa i wydała okrzyk zgrozy. Ogier stał chwiejnie na trzech nogach, czwartą trzymając bezwładnie zwieszoną. Z nienaturalnie wykręconej kostki sączyła się krew. Ukochany koń Virgila był potwornie okaleczony.
Nic się nie da zrobić, to koniec. Z taką raną trzeba będzie go dobić... Boże, co to będzie, kiedy Virgil go zobaczy...
Rozległo się niespokojne rżenie koni. Czy to znaczy, że zbrodniarz jest gdzieś w pobliżu? Może jeszcze czai się w jakimś zakątku stajni? A może konie po prostu czują zapach krwi Onyksa i dlatego są niespokojne?
Ktokolwiek to zrobił, może tu jeszcze być. Są dwie drogi wyjścia, a jedną mu odcięła. Drugą nadejdą posiłki.
Travis wpadł do holu zdyszany, z zakrwawionym Oscarem w ramionach. Jego krzyk rozszedł się po całym domu.
- Tato! Tatusiu! Na pomoc! Szybko!
Virgil wyskoczył z jadalni, gdzie siedział razem z Caro i Jasenthą, i przypadł do syna.
- Travis! Nic ci się nie stało?
- Nie, ale Oscar jest ranny! Ktoś go pokaleczył. Ray powiedziała, że ten ktoś może jeszcze być w stajni. Powiedziała, że masz wziąć broń i tam iść, wujkowie też.
Virgil bez słowa otworzył pancerną szafę, wyjął kolta i umocował pas na biodrach. Klucz natychmiast wręczył Caro.
- Gdzie jest Cat?
- Na górze. Ben jest z Rogeliem. Zaraz do nich zadzwonię. Morgan i Wyatt jak zwykle poszli na wieczorny , obchód rancza.
- Trudno. Pójdę sam, może Rogelio pośle nam tam któregoś z robotników. Tylko niech wezmą broń.
- Zajmę się Oscarem - zaproponowała Jasenthą. - Travis, daj mi go i biegnij na górę po moją apteczkę. Spotkamy się w kuchni.
Virgil spojrzał na Caro.
- Travis tu zostanie pod twoją opieką. Zamknij dobrze wszystkie drzwi i okna.
- Dobrze.
Caro zamknęła szafkę z bronią i odłożyła klucz na gzyms kominka.
Virgil pocałował Travisa w czoło.
- Zaraz wrócę, synku; zrób tak, jak powiedziałem. Nie wychodź z domu.
- Tak jest, tato.
Virgil wybiegł, Jasentha poszła z Oscarem do kuchni, a Caro pobiegła zamykać okna w całym domu. Travis wszedł na schody, żeby iść na górę po apteczkę Jasenthy.
Na pierwszym stopniu zawahał się i przystanął. Taka okazja już się nie powtórzy... Trzeba ją wykorzystać.
Patrzył na klucz od szafy z bronią leżący na gzymsie kominka. Potem ujął go drżącą dłonią. Szybko otworzył szafkę, wziął rewolwer Morgana, pudełko zapasowych naboi, i zamknął szafkę z powrotem. Wsunął broń do jednej kieszeni, naboje do drugiej, odłożył klucz na miejsce i pobiegł na górę.
Schował wszystko pod materac i poszedł do sypialni Jasenthy po apteczkę.
Desiree w dalszym ciągu przeszukiwała stajnię. Duże krople deszczu bębniły o dach, a ona stale miała w uszach ciężki oddech Onyksa, i przed oczami jego przerażony, pełen cierpienia wzrok. W końcu dotarła do ostatniego, pustego boksu, gdzie zwykle mieszkały kocięta.
Małe kotki leżały bezwładnie rozrzucone wokół matki. Krew wsiąkała w siano. Desiree odwróciła oczy; całe szczęście, że Travis nie widział tej masakry.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, ktoś wszedł do stajni. Nie musiała patrzeć w tamtą stronę; czuła, że to nie wróg, tylko przyjaciel. To musi być Virgil, tylko on jeden zawsze przybędzie jej na pomoc... Tylko na niego jednego zawsze może liczyć.
- Stajnia jest czysta, Virgil. Chodź tutaj.
Virgil ociekał deszczem. Zobaczyła, że zamyka drzwi i podchodzi ku niej.
- Nic ci się nie stało? - zapytał natychmiast.
- Mnie nie, ale zwierzętom tak. Spojrzał na martwe kotki i odwrócił wzrok.
- Nikogo nie widziałaś?
- Nie. Virgil, on musiał tu być jeszcze, kiedy Travis bawił się z kotami. Zabił je, kiedy Travis pobiegł po mnie. - Wzdrygnęła się. - Był z nim sam na sam. Mógł...
Spojrzała na Virgila. Uderzenia deszczu o dach stały się jeszcze cięższe i bardziej wyraźne.
- To psychopata, Virgil. On może być wszędzie, w stajni, w samochodzie, wszędzie. Zabawa już się skończyła.
- Caro zaalarmowała Rogelia. Przeczesze z chłopakami całe ranczo, znajdziemy go.
- Co z Travisem?
- Nie martw się, nic mu nie będzie. Caro i Jasentha są z dziećmi w domu. Caro ma broń. Wszyscy są uzbrojeni, a dom dokładnie zamknięty.
Virgil przykląkł na ziemi i wziął do ręki martwego kociaka.
- Ma skręcony kark.
Kotka podpełzła i zaczęła rozpaczliwie lizać ciało swojego dziecka, jakby chciała przywrócić mu życie. Potem zaczęła lizać następne kocię. Desiree odwróciła wzrok.
- Jasentha zajęła się Oscarem; ona się zna na opatrywaniu zwierząt.
Skinęła głową; przez chwilę nie mogła wydobyć głosu.
- Co z końmi? - zapytał Virgil. Bała się tego pytania.
- Pomalował je sprayem, kilku obciął grzywy i ogony. Nic takiego, oczyści się i wszystko będzie w porządku.
Gdy skierował się w stronę boksów, chwyciła go za ramię.
- Poczekaj, tylko jeden... Zatrzymał się.
- Virgil, to Onyks...
- Onyks? Co? - Cofnął się. - Co z nim? Bardzo źle?
- Bardzo.
Przypomniała sobie, co poczuła na widok Oscara. Jej pies będzie żył, a Onyks...
- Chciałam, żebyś był przygotowany...
Ale Virgil jej nie słuchał; jak szalony wbiegł do boksu ukochanego konia. Ogier stał, drżąc na całym ciele; jego oczy rozpalone gorączką spoczęły na Virgilu. Ten delikatnie pogłaskał chrapy swojego ogiera i utkwił wzrok w zranionej pęcinie.
- Jak ktoś... mógł zrobić coś takiego... Jak... Głos miał obcy i schrypnięty.
Najważniejsze, dlaczego to zrobił, pomyślała Desiree. Gdybyśmy to wiedzieli, mielibyśmy go w ręku. Teraz jednak trzeba zrobić to, co należy. Znowu wyjęła broń.
- Czy chcesz, żebym go zastrzeliła?
Znała się na koniach i wiedziała, że tego rodzaju złamań się nie leczy. Koni się nie usypia jak inne zwierzęta, są na to za duże. Onyks cierpiałby bardzo długo, zanim wreszcie odpowiedni środek zatrzymałby pracę serca. Weterynarza nie było, a zwierzę bardzo się męczyło.
- Zastrzelić go? - powtórzył Virgil, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów. - Zastrzelić Onyksa?
- Tak. Nie ma sensu, żebyś ty to robił. Desiree przełknęła ślinę.
- Więc, pozwól... pozwól mi...
- Nikt nigdy nie dotknie tego konia! - krzyknął tak głośno, że ranne zwierzę przerażone szarpnęło łbem. - Wszystko będzie dobrze, stary, nic się nie martw. Zaraz się tobą zaopiekuję, już jestem przy tobie.
- Virgil, ja wiem, co czujesz, ale...
- Schowaj tę broń, Desiree, proszę.
W jego głosie była prośba i tak wielki żal, że natychmiast posłuchała. W tym samym momencie do stajni weszli Wyatt i Morgan. Zostawiła Virgila i wyszła im naprzeciw.
- Nikogo nie znaleźli na ranczu?
- Nie tak szybko, jeszcze go szukają. Wątpię zresztą, czy w ogóle go znajdą. - Wyatt wskazał widoczną przez drzwi ulewę. - Nie w taką burzę, zupełnie nic nie widać.
- W każdym razie nie ma go w żadnym z zabudowań - oznajmił Morgan. - Obudziliśmy ludzi, wszystkiego pilnują. Jasentha kazała ci powiedzieć, że Oscarowi nic nie będzie.
- Na pewno?
- Tak. Twój pies miał szczęście. Główna arteria jest nienaruszona. Wystarczyło tylko zatamować krwawienie, nic mu nie grozi.
Biedny mały piesek, jak bardzo musiał się męczyć, a mnie przy nim nie było... Poczuła, że jeszcze chwila i się rozpłacze.
- W każdym razie będzie żył, a kotki... - powiedziała, z trudem nadając głosowi normalne brzmienie. - Ktoś zamordował kocięta, a koń Virgila jest w strasznym stanie. Chyba trzeba będzie go zastrzelić.
Zwróciła się do Wyatta:
- Pomóż mu, on nie chce tego zrobić. Mnie też nie pozwala, porozmawiaj z nim. Onyks strasznie cierpi.
Bracia poszli do wskazanego boksu, skąd wkrótce dobiegły Desiree słowa, o których znajomość nie podejrzewała żadnego z braci Bodine'ów. Mimo to zgadzała się całkowicie z ich treścią. Zbrodniarza trzeba ukarać, i to jak najszybciej. Przedtem jednak trzeba go złapać. Tylko jak ruszyć w pościg w taką pogodę? Deszcz monsunowy, huragan i ciemność nie dawały ścigającym żadnych szans.
- Morgan, podaj mi apteczkę, wiesz, gdzie jest - polecił bratu Virgil. - A ty, Wyatt, zacznij czyścić tamte konie. Nie ma na co czekać.
- A co z Onyksem? - zapytała Desiree.
- Morgan pomoże mi zaszyć tę ranę. Morgan położył rękę na ramieniu brata.
- Virg, tu się nic nie da zrobić.
- Mam zamiar spróbować.
- Trzeba go dobić.
- Chcesz mi pomóc czy nie?
- Nie, Virg, zajmę się pozostałymi końmi. Im przynajmniej można pomóc.
- Wyatt, może ty mi pomożesz przy Onyksie?
- To bez sensu, Virg. Nawet jak mu to zszyjesz, szwy natychmiast się rozejdą, jak przeniesie ciężar na tę nogę. Onyksa trzeba dobić.
- Nigdy! - Virgil nie przestawał gładzić konia. - Nigdy! Sam go zeszyję.
Wyatt zwrócił się do Desiree:
- Może byś wyniosła stąd te kocięta... - powiedział znacząco.
- Lepiej zostanę tutaj i pomogę Virgilowi.
- Lepiej, żebyś wróciła do domu - poparł brata Morgan. - Twoja obecność na nic się nie przyda.
Przygryzła wargi, nie spuszczając oczu z konia i jego właściciela. Tylko oni potrzebują jej pomocy, reszta jest w dobrych rękach. Oscarowi nic nie grozi, ludzie są bezpieczni. Sięgnęła po apteczkę.
- Jeśli myślisz, że jest jakaś szansa, pomogę ci, Virgil. Wyatt spojrzał na nią gniewnie.
- Nie zachęcaj go, to głupota. Onyksowi nic już nie pomoże. Trzeba go dobić, sama to wiesz.
- To koń Virgila, nie twój - odparła spokojnie. - Skoro on myśli, że można jeszcze coś zrobić, trzeba spróbować.
- Ray, daj spokój. To bez sensu. - Morgan wzruszył ramionami.
- Sama wiem, co mam robić. Każ któremuś z robotników uprzątnąć kocięta. Zostaję z Virgilem.
Ostentacyjnie powiesiła broń na kołku i podeszła do Onyksa, po czym podała Virgilowi apteczkę.
- Powiedz, co mam robić, Virg. Pomogę ci.
Po raz pierwszy użyła zdrobnienia zarezerwowanego tylko dla najbliższych, i wszyscy obecni zwrócili na to uwagę.
Wyatt wymienił znaczące spojrzenie z Morganem, ale nic ją to nie obeszło. Obchodził ją tylko wzrok Virgila, a w nim dostrzegła wdzięczność i coś jeszcze.
Gdy tylko to wszystko się skończy, uporządkuję swoje życie prywatne, pomyślała; ale najpierw muszę znaleźć tego, kto to wszystko zrobił. Podpalił parking, okaleczył Lozen, potłukł witryny i skrzywdził nasze zwierzęta...
- Stań przy pysku konia - polecił jej Virgil. - Ja przywiążę zranioną nogę tak, żebym mógł ją opatrzeć. Przytrzymaj go za wodze, nie chciałbym, żeby rzucał łbem. Dasz sobie radę?
Wiedziała, że w takich przypadkach koniom wkłada się w chrapy żelazne kółko, jak bykom, które chce się uspokoić, ale rozumiała, dlaczego Virgil nie ucieka się do takich środków.
- Dam. Przytrzymam go.
Co nie znaczy, że kiedykolwiek w życiu przytrzymywałam konia do operacji, pomyślała. I to do tak poważnej operacji.
Po chwili Onyks był już unieruchomiony. Virgil pochylił się nad zranioną nogą.
- Będzie go bolało. Może się szarpać, jak zaczniesz szyć - powiedziała i mocniej ujęła konia za uzdę.
- Onyks ma do mnie zaufanie, wie, że nie zrobię mu krzywdy. Dobrze mnie zna.
Virgil przemył ręce spirytusem. Patrzyła, jak fachowo zabiera się do roboty. Wiedziała, że farmerzy na ogół sami leczą chore konie, weterynarza wzywa się rzadko. Ale nawet najbardziej doświadczony weterynarz nie sprawiłby się lepiej niż Virgil w tej chwili. Mocno trzymała wodze, próbując powstrzymać drżenie rąk. Wiedziała, że najgorsze nastąpi potem, kiedy Onyks stanie na zranionej nodze. Konie nie potrafią chodzić na trzech nogach jak psy czy koty.
- Ścięgna ma nienaruszone - odetchnął z ulgą Virgil.
- Widzę, że nie robisz tego po raz pierwszy - powiedziała cichym głosem, żeby nie spłoszyć zwierzęcia.
Obserwowała spokojną, dokładną pracę jego dłoni i czuła, jak rodzi się w niej pewność i nadzieja. Operacja nie może się nie udać...
- Rogelio nauczył mnie wszystkiego jeszcze w dzieciństwie. Nieraz opatrywałem konie razem z nim, potem robiłem to sam.
- Jesteś w tym bardzo dobry. Mógłbyś pracować jako weterynarz.
- Zawsze chciałem być lekarzem.
Była naprawdę zdumiona. Caro nigdy nawet słowem o tym nie wspomniała... Może nic na ten temat nie wiedziała.
- Miałem nawet taki swój niedościgły wzór. Starego doktora z naszego miasteczka.
- Wiem, coś słyszałam, nazywali go świętym. Czy to był ten dawny lekarz waszej rodziny i tutejszy sędzia?
- Tak, to on. Rozpoczął praktykę w Tombstone kilka miesięcy po przyjeździe braci Earpów.
Desiree znała tę historię. Doktor George Emery Goodfellow przyjechał do Tombstone jako jeden z pierwszych i przez wiele lat był tu jedynym lekarzem. Leczył ludzi, a jego sława wykroczyła daleko poza granice miasta, w którym praktykował.
- Należał do arystokracji miasteczka, prawda?
- Tak samo jak Earpowie. Wszyscy mieszkańcy bardzo go szanowali.
- Miał pewnie wielu pacjentów.
- Owszem, był doskonałym chirurgiem. Nigdy nikogo o nic nie pytał, robił swoje i ratował człowieka.
- I stał się dla ciebie wzorem.
- Nic dziwnego - ciągnął Virgil, nie podnosząc głowy. - Był nie tylko niezrównanym praktykiem, ale i zdolnym naukowcem. Zwalczał przesądy i uczył, jak stosować leki. To on pierwszy przekonał ludzi, że jad jaszczurki nie może zabijać. Wiesz jak? Pokazał im to na sobie.
- Nie sądzisz, że to przesada?
- Nie - zaprzeczył stanowczo. - Zrobił, co należy. Był przekonany, że ma rację, i dowiódł tego. Był też pionierem chirurgii plastycznej; pierwszy w Arizonie operował wyrostki robaczkowe, szczegółowo opisywał swoje zabiegi. Jego operacje jamy brzusznej przeszły do historii technik operacyjnych. Nade wszystko chciał ratować życie i ratował je.
- Nie pamiętam, na co umarł...
- Zmarł na chorobę nowotworową, bardzo cierpiał i nikt nie mógł mu pomóc. Straszne, zważywszy, ile dobrego zrobił dla ludzi i medycyny. Był wspaniałym człowiekiem, mądrym i humanitarnym.
- Tak jak ty, Virgil.
Uniósł głowę szczerze zdumiony.
- Nie mogę się nawet porównywać z kimś takim jak Goodfellow.
- Owszem, możesz. Ty też zawsze najpierw myślisz o innych. Kiedy twoi rodzice umarli, zaopiekowałeś się braćmi. Kiedy twoja żona odeszła, zająłeś się synem. Zawsze się poświęcasz dla dobra innych.
Virgil wrócił do przerwanej pracy.
- To się nie liczy. Rodzina to rodzina - oświadczył stanowczo.
- Liczy się, i to bardzo.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- Mógłbyś iść na studia... - powiedziała wreszcie Desiree.
Pokręcił przecząco głową.
- Myślałem o tym, ale to niemożliwe. Jestem potrzebny Travisowi. Nie będzie doktora Bodine'a - zakończył z rezygnacją w głosie. - Widać tak musiało być. Ale zawsze umiem jeszcze wystarczająco dużo, żeby przydać się Onyksowi. To mi wystarczy.
- Jak jego noga?
- Całkiem nieźle. Gdybym złapał tego bydlaka, co mu to zrobił...
- Masz rację - przerwała - ale najpierw musimy go złapać.
I jak tylko przestanie padać, dokonam tego, pomyślała, przysięgam. Winny nie ujdzie kary.
Travis Earp Bodine patrzył na padający za oknem deszcz. Niebo raz po raz przeszywały błyskawice, zaraz potem następował grzmot. Nigdy nic takiego nie widział, to było straszne. Psy na farmie wyły, Cat łkała w ramionach Jasenthy, Caro krążyła po domu z karabinem w ręku.
Na Travisa nikt nie zwracał uwagi.
Tym razem był z tego zadowolony. Nikt nie wie, że ma broń. Wyczuwał ją pod materacem. Podszedł do okna i oparł głowę o szybę. W deszczu mignął jakiś cień - jakby ktoś oderwał się od ściany stajni i runął w szarą otchłań ulewy. To pewnie ten człowiek, co zranił Oscara!
Travis znał wszystkich robotników z rancza, a wzrok miał bardzo dobry. Dlaczego nikt go nie ściga? Może ani ojciec, ani żaden z wujów go nie zauważył. Przypomniał sobie swoje postanowienie, że złapie tego bandytę. Dlaczego zatem nie rusza teraz za nim w pościg?
Ponieważ się boi. Tak, to prawda.
Przypomniał sobie żałosne skomlenie Oscara, kiedy Jasentha robiła mu opatrunek. O mało się nie rozpłakał. A myślał, że jest taki odważny... Może ojciec ma rację, może jest małym dzieckiem, któremu potrzebna jest niańka. Chłopcem, którego wywieziono z dala od matki do bezpiecznej Arizony.
Arizona wcale nie jest bezpieczna, przynajmniej dla niego.
Oderwał się od okna i znowu usiadł na łóżku. Sięgnął pod materac i wyjął rewolwer. Poczuł się pewniej; może trzeba go nabić, będzie jeszcze lepiej...
Zaczął ładować broń, trzy naboje, jeszcze raz trzy i jeszcze raz... Razem dziewięć, pełen magazynek.
Rzucił puste pudełko pod łóżko i sprawdził, czy broń jest zabezpieczona. Zawahał się, gdzie ją umieścić. Nie miał pasa ani olstra jak ojciec i wujowie, nie miał torebki jak Caro. Jasentha w ogóle nie nosiła broni, bo nie wierzyła w zabijanie.
A tamten człowiek, który zranił Oscara, w zabijanie wierzył. Dlatego, by się z nim zmierzyć, trzeba mieć broń. Schował rewolwer do kieszeni; kieszenie miał przepastne i broń z łatwością dawała się ukryć, może tylko trochę obciążała jedną stronę. Gdy włożył ręce do kieszeni, wyglądało całkiem nieźle.
Znowu podszedł do okna. W smudze deszczu widać było biegnący cień. Mężczyzna nie miał ani samochodu, ani konia.
Uciekał pieszo.
Mogę przecież za nim pobiec; potrafię biec bardzo szybko i jestem wytrzymały...
Często trenował biegi; biegał z kolegami po plaży, biegał ze swoimi ochroniarzami. Często uciekał przed dziennikarzami i prawie nigdy nie udało im się go dogonić. Matka nauczyła go joggingu, pokazała, jak uginać nogi i co robić z rękami. Nauczyła go, jak się kryć przed reporterami. Nigdy już jej nie zobaczy, jeśli teraz nie pobiegnie za tym człowiekiem. Nigdy już nie zaśnie spokojnie.
Teraz albo nigdy.
Błyskawica przecięła niebo i Travis podskoczył na łóżku. Potem odetchnął głęboko, wstał i podszedł do drzwi. Uchylił je i wyjrzał na korytarz. Nikogo nie było; po cichu zszedł na dół i kuchennymi drzwiami wydostał się z domu wprost w szalejącą ulewę i burzę.
Lozen Cliffwalker siedziała w domku swojego byłego męża i patrzyła w okno. Czuła się bardzo źle; bolała ją złamana ręka i bolało ją serce. Właśnie takiego dnia jak ten jej młodszy syn Dustin uciekł od niej, by wrócić na ranczo do Rogelia. Nigdy więcej go nie zobaczyła. Zginął w deszczu na autostradzie.
Lozen i Rogelio przez całe lata wzajemnie obarczali się winą za jego śmierć. Jasentha pojechała do ojca do Tombstone, zostawiając matkę w Tucson sam na sam z wyrzutami sumienia. Lozen dręczyła się tym, że była złą matką, że zostawiła męża, opuściła córkę; dręczyło ją nieustanne poczucie winy. Próbowała ciężką pracą zagłuszyć bezsens życia.
A teraz miała jeszcze jeden powód. Naraziła Desiree i Virgila, a może nawet pośrednio spowodowała poronienie u Caro. Czuła się niezręcznie, że po tym wszystkim zgodziła się skorzystać z ich gościnności i zostać na ranczu. Nie zasłużyła na to, tak samo jak nie zasłużyła na takiego męża jak Rogelio, a przecież bardzo go kochała.
Szkoda, że w swoim czasie przyjęła chrześcijaństwo. Pan Jezus nie pozwalał na samobójstwo, a przecież według Apaczów miała do tego prawo. Powinna była skorzystać z tego prawa wiele lat temu.
Całe jej życie było nieustającym pasmem złych decyzji, wyrzutów sumienia i wstydu. Starała się świadczyć dobro, żeby jakoś przebłagać los. Z poświęceniem pracowała w szpitalu, chodziła do rezerwatu i za darmo leczyła jego mieszkańców. Walczyła o lekarstwa i rozdawała je potrzebującym. Często zabierała ze sobą Virgila, kiedy był mały; chłopiec bardzo się interesował medycyną. Po śmierci rodziców musiał zająć się ranczem i młodszymi braćmi, ale i tak czasem wymykał się z nią do rezerwatu.
Potem Virgil wyjechał do Hollywood i kontynuowała charytatywną działalność sama.
Brakowało jej Virgila. Często myślała, że byłby z niego dobry lekarz, gdyby nie miał tylu obowiązków w tak młodym wieku. Nic dziwnego, że kiedy bracia stali się samodzielni, zapragnął wszystko zmienić, wyjechał do dużego miasta i zakochał się w pierwszej pięknej kobiecie, którą spotkał. To nie był dobry wybór, May do niego nie pasowała.
Lozen została w Arizonie i pracowała w szpitalu jako chirurg dziecięcy. Każde dziecko, któremu pomogła, zmniejszało nieco jej poczucie winy i było jej trochę lżej. Teraz z tą złamaną ręką nie mogła pracować i czuła się nikomu niepotrzebna. Może już nigdy nie powróci do szpitala...
Byłaby to logiczna konsekwencja jej zmarnowanego życia. Nie mogła przystać na propozycję Rogelia, żeby znowu byli razem; nie zasłużyła na takiego męża.
- Lozen, ja w dalszym ciągu cię kocham. Zostań ze mną - powiedział zaraz po tym, jak przywieziono ją ze szpitala po wypadku na parkingu.
Odmówiła mu wtedy. Rogelio przecież zasługuje na lepszą żonę. Nigdy sobie nie przebaczy, że przez nią zginął ich syn. Nawet go nie opłakała. Nie mogła płakać po śmierci Dustina.
Gdyby można było zacząć wszystko od nowa...
Jakiś cień za oknem nagle zwrócił jej uwagę. Ktoś biegł w deszczu. Kto to może być? To nie jest żaden z Bodine'ów, znała ich dobrze; znała ich jako dzieci, jej córka wyszła za jednego z nich. Poznałaby Bodine'a na końcu świata.
Zmrużyła oczy. Czy to mężczyzna, czy kobieta? Dziecko czy dorosły? Jest dość niski. To nie może być żaden z robotników. Ani nie Cat, na to jest za wysoki... Zresztą Caro nie pozwoliłaby małej wyjść z domu w taką ulewę.
To chyba... Tak, Travis. Tylko on jeden nosi tu szorty. Co on robi? Dokąd biegnie? Czy jego ojciec o tym wie?
Lozen spojrzała na telefon i zawahała się. Zanim kogoś zawiadomi, chłopak będzie już daleko. Ten deszcz... wtedy też tak lało... tamtego dnia... kiedy Dustin...
Lozen Cliffwalker, Lozen z rodu Apaczów, wstała i podeszła do wyjścia. Zdrową ręką otworzyła drzwi.
Nie, tym razem nie.
Rozdział 13
Akcja w stajni dobiegła końca. Konie zostały oczyszczone, Virgil i Desiree skończyli operację Onyksa.
- Zachowywał się bardzo spokojnie - powiedziała. Virgil zaczął pakować apteczkę. Widać było, że jest
bardzo zmęczony.
- Teraz przyda nam się pomoc, trzeba go będzie odpowiednio zabezpieczyć. Gdzie poszli Wyatt i Morgan?
Obaj bracia weszli do boksu.
- Wołałeś nas, Virg? Już skończyłeś?
- Tak. Teraz musimy dopilnować, żeby Onyks przez jakiś czas nie mógł postawić nogi na ziemi. Trzeba będzie zrobić małe rusztowanie z desek.
Wyatt i Morgan wymienili zdziwione spojrzenia.
- Zrobimy taką podpórkę, wstawimy w nią nogę i będzie wisiała w powietrzu. To niezbyt skomplikowane, trzeba tylko znaleźć odpowiednie deski, przyciąć je, a potem konia podtrzymać.
- To niegłupie... - Wyatt skinął głową. - Może nawet się udać, a nie myślałem, że coś mu można pomóc.
- Powinno się udać. Trzeba tylko uważać, żeby nie dotknął chorą nogą ziemi.
Virgil podał apteczkę Morganowi, który stał obok.
- Desiree, nie puszczaj wodzy, zanim ci nie powiem.
- Dobrze, Virg.
Morgan odszedł na bok i Wyatt podążył za nim.
- Coś chyba między nimi jest - szepnął Wyatt do młodszego brata. - Zauważyłeś, jak ona na niego patrzy? I nazywa go Virg. To byłoby nawet nieźle...
- Tym razem wybrałby lepiej. Nie wyobrażam sobie jego byłej żony, jak mu pomaga przy koniach... Ani przy niczym innym - dodał Morgan.
Desiree słyszała strzępki ich rozmowy. Usłyszała też, jak Wyatt powiedział:
- Zajęłaby się nim i chłopakiem, to byłoby najlepsze wyjście dla wszystkich.
Virgil spojrzał w kierunku braci.
- Co oni tam wygadują?
- Ona przecież jest Hartlanówną... - usłyszała jeszcze Desiree.
Owszem, jestem, pomyślała. Jestem Hartlanówną do szpiku kości. Co nie znaczy, że nie mogę zostać żoną Bodine'a... Znam już jeden taki przypadek, wy zresztą też znacie.
Pomysł coraz bardziej jej się podobał; może tak jest jej pisane? Bodine'owie są silnymi ludźmi, a Virgil jest najsilniejszy z nich wszystkich. Jest też najbardziej przystojny i atrakcyjny. Przez całe życie zajmował się innymi, zaniedbywał swoje potrzeby, nikt nigdy nie zainteresował się nim samym jako człowiekiem. Ożenił się z nieodpowiednią kobietą, która nie umiała być dla niego żoną i nie umiała być matką dla jego syna. Wychował dwóch braci; zawsze uważali go raczej za ojca niż starszego brata i nie przychodziło im do głowy, że niezłomny Virgil też może potrzebować wsparcia.
Teraz wszystko powinno się zmienić.
Desiree rozumiała go doskonale. Miała przed sobą człowieka, który zrezygnował ze swych planów, bo miał obowiązki wobec innych. Musiała szanować kogoś takiego... I mogła go pokochać... Już go kochała i nie mogła tego zmienić. Mogła tylko pragnąć, żeby i on ją szanował. A on zacznie ją szanować dopiero wtedy, kiedy sprawdzi się jako szeryf. Kiedy mu pokaże, że nie potrzebuje mężczyzny, żeby rozwiązać trudną sprawę, że jest samodzielna i całkowicie odpowiedzialna.
Chcę mężczyzny, który by mnie kochał. Nie potrzebuję, żeby się mną opiekował ani wychowywał moje dzieci... Niepotrzebny mi ochroniarz ani nauczyciel. Chcę mężczyzny, który będzie mnie kochał.
Tylko tyle i aż tyle.
Spojrzała na braci wpatrzonych w Virgila.
Taki ktoś jak on zawsze jest przywódcą; jest najlepszy i zawsze daje, nigdy nie bierze. Potrzebuję kogoś obok siebie, Virgil też potrzebuje oddania i miłości. Potrzebuje mnie.
Drzwi stajni rozwarły się z hukiem. Do środka wpadła Caro, w ręku trzymała karabin. Była przerażona.
- Travis gdzieś zniknął! I nie ma Lozen! Chyba za nim pobiegła.
- Dokąd on mógł pójść?
Na twarzy Caro odmalował się przestrach.
- Nie wiem, ale wziął rewolwer. Strasznie mi przykro, Virgil, musiał wziąć mój klucz. Znalazłam pudełko po nabojach w jego pokoju. Zostawiłam jednego z naszych ludzi w domu i przybiegłam do was.
- Travis pobiegł za tym bandytą - powiedziała pewnym głosem Desiree.
- Co?! - Wyatt spojrzał na nią zdumiony.
- Szpiegował mnie, Jondella, wszystkich, już od dawna. Skoro opuścił dom w taką pogodę, musiał mieć bardzo ważny powód.
- Chyba zbyt pochopnie dochodzisz do pewnych wniosków...
- Ona ma rację - przerwał bratu Virgil.
- Wiem, co mówię. Travis musiał zobaczyć człowieka, który skrzywdził zwierzęta i pobiegł za nim. Chce go złapać.
- Nie możesz tego wiedzieć - wtrącił Morgan. - To tylko twoje domysły.
- Wiem, czuję to, jestem pewna.
Wiem, jacy jesteście, wy, Bodine'owie, a Travis, mimo że tak fizycznie podobny do matki, jest jednym z was. Jest tak samo uparty i tak samo odważny. A ostatnio bardzo się kręcił obok broni... Wiem, że pobiegł, żeby złapać tego bandytę.
Virgil, nie zastanawiając się długo, zostawił Onyksa.
- Musimy go dogonić, i to zaraz.
Desiree skinęła głową.
- Caro, daj mi swój karabin i przytrzymaj konia za uzdę. Ty, Morgan, dokończ to rusztowanie, Wyatt ci pomoże. Virgil pojedzie ze mną.
Wyatt lekko się obruszył, zdziwiony jej rozkazującym tonem, ale nic nie powiedział. Nie było czasu na ustalanie, kto komu powinien wydawać rozkazy.
- Nie zdążymy osiodłać koni, pojedziemy bez siodeł. Ja biorę Perłową Kroplę, a ty, Virgil?
- Weź mojego - ofiarował się Wyatt.
- Wszyscy mają suchą broń? - zapytała Desiree. Zdjęła swój rewolwer z kołka, Virgil był uzbrojony.
- Weź moją pelerynę - powiedział Morgan. - Zawiń w nią karabin, żeby nie zamókł.
- A sama owiń się moją - dodała Caro, nie puszczając uzdy Onyksa.
Wyatt zdjął z żony płaszcz przeciwdeszczowy i podał go Desiree.
Zarzuciła go na siebie, weszła na drewniany pniak i wskoczyła na Perłową Kroplę. Jednym ruchem zrzuciła długie buty. Pojadę w samych skarpetach, skoro jadę bez siodła. Tak będzie mi wygodniej.
Virgil narzucił na siebie pelerynę Wyatta i wskoczył na jego konia. Na nogach miał przemoczone mokasyny.
- Prowadź, Virg! Słyszałam, że jesteś dobrym tropicielem śladów, czas tego dowieść. Ruszamy.
Virgil już dotarł do otwartych drzwi stajni; ulewa pochłonęła konia i jeźdźca w ułamku sekundy.
- Zostańcie tutaj! - rzuciła Desiree w przelocie. - Jak tylko deszcz ustanie, jeszcze raz dokładnie przeczeszemy ranczo.
Caro błagalnie spojrzała na siostrę.
- Weź ich z sobą albo chociaż poczekaj na Jamiego. Już do niego dzwoniłam; zaraz tu będzie ze swoimi ludźmi.
- Nie ma na to czasu - odrzekł Morgan. - Travis potrzebuje pomocy, jadę z tobą.
- Nie - powiedziała Desiree głosem nie znoszącym sprzeciwu. - To ja jestem szeryfem! Musicie mnie słuchać i robić, co każę. Zostaniecie tu przy koniu Virgila, trzeba zabezpieczyć mu nogę. A teraz z drogi!
Czuła ich zdumienie, żal i gorycz, ale nic jej to nie obchodziło. Miała tylko jeden cel: musi spełnić obowiązek, musi uratować syna mężczyzny, który nigdy jej nie zawiódł. Musi ratować chłopca, któremu grozi wielkie niebezpieczeństwo.
Spięła nogami boki klaczy i pomknęła prosto w burzę za Virgilem.
- Widzę jakieś ślady! - usłyszała, kiedy tylko znalazła się na dworze. Virgil przekrzykiwał wichurę i szum deszczu. - Widzę ślady!
- I co jeszcze? Ja nic nie widzę w tej cholernej ulewie!
Przetarła oczy wolną dłonią; deszcz zalewał jej twarz i oślepiał oczy.
- To musi być Travis i Lozen! Ślady są zupełnie świeże. Zaraz ich dogonimy. Nie jedź obok mnie, trzymaj się z tyłu. Oni mogą się rozdzielić.
- Dobrze!
Desiree zwolniła nieco i jechała kilka metrów za nim. Mogli utrzymywać tylko kontakt głosowy.
- Są tylko dwa ślady? A gdzie trzeci? Lozen idzie za Travisem, ale on też kogoś goni, inaczej nie brałby broni! - krzyknęła.
- Wiem. Szukam trzeciego śladu.
I muszę szybko go znaleźć, zanim ulewa wszystko rozmyje...
- Jest! Miałaś rację! Jest trzeci!
Ślad prowadził od tyłu domu, od strony parkingu, tak jakby ktoś wyskoczył zza węgła. Bandyta musiał się przez pewien czas ukrywać między samochodami; zauważyć go mógł tylko ktoś, czyje okna wychodziły na parking.
- Tylko Travis mógł go spostrzec, bo okna jego pokoju wychodzą na podjazd.
Virgil przetarł twarz dłonią; woda zalewała mu oczy.
- Tak właśnie było. Skąd ty to wszystko wiesz?
- Tak mi po prostu przyszło do głowy. Tak samo, jak wiedziałam, że to ty wchodzisz do stajni, zanim cię jeszcze zobaczyłam. Wyczucie, intuicja, czy co tam chcesz...
- Poszli w tamtą stronę.
Virgil wskazał jakiś kierunek, ale nie dostrzegła jego dłoni. Ledwie słyszała jego słowa; wiatr porywał je, a deszcz zalewał twarze. Z trudnością utrzymywała się na mokrym, śliskim grzbiecie konia.
- Dokąd?
- W kierunku tego cholernego kempingu. Trzeci ślad wyraźnie idzie w tamtą stronę, za nim Travis, potem Lozen. Wszyscy kierują się w stronę kempingu Jondella.
- To nie może być Jondell.
Czyżbym się pomyliła? A może to on? Co będzie, jeśli tym razem udało mu się uśpić moją czujność i wyprowadzić mnie w pole?
- Widzisz jego samochód?
- Nie. Nie ma też żadnego obcego samochodu. Ten facet jest pieszo. Przyjrzyj się jego śladom.
Ślady były teraz świeższe i wyraźniejsze.
- Patrzę i co?
- On też jest w adidasach.
Desiree ze zdziwieniem pokręciła głową. Jondell nie nosi sportowych butów, nigdy go w nich nie widziała.
- Może to Lozen? Wygląda na jej numer.
- Nie, ona zawsze nosi długie buty, kiedy jest na ranczu. Tylko Travis nosi adidasy. I ktoś jeszcze...
Nagła błyskawica rozświetliła niebo; rozległ się głośny grzmot. Ogier Virgila i Perłowa Kropla stanęły dęba i zarżały ze strachu. Chciały jak najszybciej znaleźć się w ciepłej, suchej stajni.
Przed nimi, w ciemnościach, czaił się wróg. Kim jest ten człowiek?
Lozen biegła przed siebie, ślizgając się po mokrym mchu, przeskakując kamienie i omijając skały. Travis biegł przed nią; nie oglądał się za siebie i nie mógł zauważyć jej żółtej peleryny, widocznej mimo deszczu i mroku.
Musi ją zrzucić. Chłopiec zauważy ją i wpadnie w panikę. Nic nie szkodzi, że w ten sposób zmoczy elastyczny bandaż i gips, chroniący złamaną rękę. Trudno, nieważna ręka, nieważna przyszłość, teraz liczy się tylko bezpieczeństwo tego dziecka.
Było jej coraz trudniej biec. Nie widziała go już przed sobą, a nie była tak świetnym tropicielem śladów jak Jasentha czy Virgil. Virgil był w tym najlepszy. Wiedziała jednak, dokąd kieruje się Travis. Są już blisko tego przeklętego kempingu.
Dawno trzeba było go zrównać z ziemią. Bodine'owie chcieli go wykupić i przyłączyć do swej posiadłości, ale właściciel nie chciał sprzedać kawałka zapuszczonej ziemi. Kemping tkwił tu jak złowieszcza wyspa brudu i mętów wśród zielonych pastwisk i pól.
Lozen wiedziała, że Catfish siedzi w domu, a nie na kempingu. Nikt by go nie zmusił do pozostania w taką pogodę na tym pustkowiu. Oświadczył, że ma w nosie Mac Nielsona i jego wakacje; niech sobie stary sam pilnuje tego przeklętego skrawka ziemi. W „biurze" zatem nie ma nikogo.
Jest zamknięte; nigdzie nie ma automatu telefonicznego. Nie ma nikogo, kto mógłby pomóc zdesperowanemu dziecku, które ma broń...
Boże, osłoń to dziecko przed niebezpieczeństwem, uratuj je. A jeśli sam tego nie chcesz uczynić, dodaj mi sił, żeby ja mogła je ocalić. Nie pozwól, żeby to dziecko też zginęło, Jezu Chryste.
Wiatr był tak silny, że smugi deszczu układały się niemal równolegle do ziemi. Przewiewał człowieka na wylot i mroził lodowatym podmuchem.
- Zdejmij płaszcz, Virg - powiedziała Desiree. - Jest zbyt widoczny.
Zrzuciła swoją pelerynę i Virgil zrobił to samo. Wiatr porwał żółte płachty i uniósł je w sobie tylko znanym kierunku. Spłoszone konie szarpnęły łbami.
Spłoszyło je coś, co dotarło i do ludzi: ktoś strzelał! Jedna z peleryn wydęła się w powietrzu i opadła jak przekłuty balon.
- Z koni!
Desiree zsunęła się na rozmiękłą ziemię. Z karabinem siostry zawiniętym w żółtą pelerynę Morgana ruszyła przed siebie.
- Zdejmij to z karabinu! Desiree! Jesteś widoczna! Boże, chroń ją, Boże, nie pozwól.. .Boże...
W szalejącej burzy rozległ się drugi strzał. Desiree skuliła się i upadła. Virgil nie wiedział, czy się potknęła, czy została trafiona.
Chciał skierować konia w jej stronę, ale ogier zdenerwowany i przerażony, a do tego pod obcym jeźdźcem, oszalał ze strachu. Ruszył w odwrotną stronę i wtedy właśnie rozległ się trzeci strzał.
Lozen też je słyszała. Najpierw dwa strzały, a potem trzeci. Nie znała się na broni. Podobnie jak jej córka, nigdy nawet nie dotknęła pistoletu. Nie wierzyła w zabijanie. Była lekarzem i wierzyła tylko w ratowanie ludzkiego życia. Nie wiedziała, skąd dochodzi ten obcy, nienawistny dźwięk, ale wiedziała, że Travis może być w niebezpieczeństwie. Pędem ruszyła w stronę kempingu. Nie było sekundy czasu do stracenia.
Travis szarpnął się raz i drugi. Napastnik nie puszczał.
- Zostaw mnie! Zostaw!
Trzymał go w żelaznym uchwycie, jedną ręką wyrywając broń. Travis zebrał się w sobie i kopnął na oślep. Nogi miał silne, mięśnie wyrobione pływaniem na desce. Zmagania z falami Pacyfiku zrobiły swoje, kopnięcie poskutkowało. Chwyt napastnika nieco zelżał. Travis zamierzył się jeszcze raz, ale tym razem tamten był szybszy. Mocno złapał chłopca za ramię i zaczął go ciągnąć do najbliższego namiotu.
Nagle z mroku wyłonił się ktoś trzeci. Spadł na nich jak huragan, mignęła biel gipsu, rozległ się łomot i Travis poczuł, że jest wolny. Lozen złapała go za rękę.
- Uciekajmy! Szybko!
- On ma mój rewolwer!
- Zostaw go! Uciekaj!
Travis pochylił się nad leżącym mężczyzną, chcąc mu odebrać broń.
Napastnik drgnął i zaczął się podnosić z ziemi.
- Uciekajmy! Nie ma chwili do stracenia!
Lozen złapała chłopca za koszulę i pociągnęła za sobą.
- Uciekajmy! Szybko!
Desiree podniosła się z kolan. Obok siebie ujrzała Perłową Kroplę; przy niej majaczyły mokre boki ogiera Morgana. W oczach Virgila dostrzegła przerażenie.
- Nic ci się nie stało? Boże, Desiree...
Caro ma rację, on mnie naprawdę kocha, stwierdziła z bezbrzeżnym zdumieniem. Ma to wypisane na twarzy.
- Nic mi nie jest. A co z tobą?
- W porządku. Jak ja ci mogłem pozwolić zawijać karabin w tę żółtą płachtę...
- Uspokój się i lepiej zsiądź z konia. Dalej pójdziemy pieszo. Ty zajdziesz go od tyłu, ja pójdę przodem.
- Nie ma mowy! Nie zostawię cię!
- Mam sprawny karabin. Twoja broń zamokła.
- W czasie takiej burzy i tak nikt do nikogo nie będzie strzelał.
- Powiedz to temu, co przedziurawił moją pelerynę. Virgil spojrzał na nią badawczo.
- Musimy działać bardzo precyzyjnie. Nie mamy nadajników i mamy tylko jedną sprawną sztukę broni. Jeśli pójdziemy oddzielnie, ten facet łatwo może nas załatwić, a wtedy nikt już nie pomoże Lozen i Travisowi. Pomyślałaś o tym?
- Myślę o wszystkim.
- W takim razie pójdziemy razem.
Desiree przygryzła wargi. Urażona duma szeryfa nie powinna jej przeszkadzać w podejmowaniu właściwych decyzji. Ona jest szeryfem, ale Travis jest jego synem; Virgil ma prawo decydować, jak będzie wyglądała akcja ratowania mu życia.
- Zgoda - powiedziała. - Pójdziemy razem i załatwimy tego drania.
Pogłaskała Perłową Kroplę po karku.
- Zabawimy się, co, dziewczynko? Zrobimy komuś kawał?
Virgil spojrzał na jej mokrą, uśmiechniętą buzię.
- Uwielbiam, kiedy tak mówisz, kochanie...
Lozen i Travis biegli na oślep wśród brudnych, zapadniętych namiotów, zdezelowanych samochodów i rozwalonych przyczep. Mrok był tak gęsty, że nie widać było nawet deszczu.
- Zabrał mi broń! - krzyknął Travis. - On ma mój rewolwer!
- Biegnij! Nie zatrzymuj się!
- On chce nas zabić!
- Nie uda mu się! Biegnij!
Czuła, jak to dziecko porusza w niej coś, co dawno już umarło razem z jej własnym synem. Musi uratować Travisa. Uratuje go, Jasentha ostatecznie jej przebaczy, będzie miała wnuka. Muszę zobaczyć mojego pierwszego wnuka. Ojciec mojej córki stale mnie kocha. Wyjdę za niego po raz drugi. Mam jeszcze życie przed sobą, nie wolno mi teraz umrzeć.
- Dogoni nas!
- Zawracanie głowy! Biegnij!
Dopadli szaletu bez drzwi i wbiegli do środka. Lozen rozejrzała się. Zobaczyła wielki, rozwalający się klozet.
- Właź tam i schowaj się.
- Nie chcę! Tam jest strasznie brudno!
- To tylko błoto i deszczowa woda. Właź, mówię.
- Nie chcę! Tam jest brudno!
- Sam też jesteś brudny, tylko się nie widzisz... Travis ze wstrętem wszedł na zmurszałą deskę, a potem wśliznął się do środka.
- Siedź tam i nie ruszaj się. Czekaj spokojnie, aż po ciebie wrócę.
- A jeśli...
- Schowam się w sąsiednim domku. Siedź cicho i czekaj na pomoc. Jeśli ci życie miłe, siedź tu cicho!
Pobiegła do sąsiedniego szaletu; czuła przeszywający ból w nodze. Nie potrzebowała prześwietlenia, by wiedzieć, że ma skręconą kostkę.
Boże, osłoń nas, chroń przed naszymi nieprzyjaciółmi. Nie pozwól, żeby zły człowiek znalazł to dziecko. Spraw, żeby Travis wytrzymał i nie dał znaku życia. Jezu Chryste. .. ulituj się.
Przygryzła wargi, żeby się nie rozpłakać.
Rogelio, mężu mój ukochany, gdzie jesteś? Jestem tak strasznie sama...
Virgil i Desiree weszli na teren kempingu z bronią w ręku. Konie nerwowo stąpały obok nich, jakby w każdej chwili chciały ruszyć z powrotem do ciepłej, suchej stajni.
Podeszli do namiotu Jondella. Virgil jednym ruchem otworzył wejście; Desiree osłaniała go z tyłu.
- Gdzie mój syn, bydlaku?
- Ja...
- Gdzie jest ta kobieta? Co z nimi zrobiłeś?
- O czym... Ja nie mam pojęcia, o czym mówisz! Virgil zamierzył się rękojeścią rewolweru.
- Virgil, nie rób tego!
Napastnik był przerażony, ale instynkt samozachowawczy mówił mu, co należy czynić. Trzeba uciekać. W takim deszczu i burzy, mając dwóch gliniarzy na karku, nie znajdzie tego gówniarza i tej baby. Nie ma potrzeby się narażać. Przyjdzie później i zrobi co trzeba.
Dzisiaj trzeba odpuścić. Wróci do wypożyczonego samochodu, który zostawił na szosie kilometr stąd. Pojedzie do Tucson do hotelu i trochę odsapnie. A kiedy ulewa ustanie i błoto wyschnie - uderzy znowu. Powolna tortura jest najlepsza. Na dzisiaj wystarczy; i tak nieźle się spisał.
- Virgil, nie rób tego! To nie on!
- Owszem, on!
- Spójrz na niego! Jest suchy! W namiocie nie ma żadnych mokrych ubrań!
Virgil powoli oprzytomniał, po czym rozejrzał się niechętnie.
- Zostaw go! To rozkaz! I schowaj broń! Opanował się, puścił Jondella i schował rewolwer.
Jondell zachwiał się, ale utrzymał na nogach.
- O co chodzi? - wybełkotał przerażony. - Czego chcecie?
- Szukamy pewnej kobiety i chłopca. Nie widziałeś ich? Pobiegli w tym kierunku.
Położyła dłoń na ramieniu Virgila; czuła, że drży jak rozwścieczony drapieżnik.
- Nie. Nikogo nie widziałem. Nie jestem głupi, żeby wychodzić w taki deszcz.
Jondell z wolna się uspokajał.
- Pomogę wam przeszukać kemping. Nie słyszałem żadnego samochodu, ten człowiek stale musi tu być.
- Chcesz mi pomóc? - W głosie Desiree zabrzmiało zdumienie. - Ty chcesz mi pomóc?
- Tak. Sam mam dzieci.
Powiedział to tak szczerze i z takim przekonaniem, że mu uwierzyła. Zrozumiała nagle, że ma przed sobą człowieka, nie potwora. Jondell jest występny, zły, popełnił straszny czyn, ale nie jest dziką bestią.
- Zostań w namiocie - powiedziała. - Tu za chwilę może być bardzo niebezpiecznie.
Jondell spuścił wzrok na brudną mokrą ziemię.
- Zupełnie jakby ci zależało na moim bezpieczeństwie...
- Gdyby mi nie zależało, nie powstrzymałabym mojego zastępcy.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Przykro mi, że zrobiłam wtedy tamto - powiedziała wreszcie cichym głosem. - Jest mi naprawdę przykro.
Jondell, zdumiony jej słowami, milczał. Po chwili odwrócił głowę.
- Mnie też jest przykro za tamto, moje - powiedział wreszcie, nie patrząc jej w oczy. - Tak jakoś wyszło...
- Teraz naszły cię wyrzuty sumienia? - zasyczał Vir - gil. - Rychło w czas, po tym wszystkim, co zrobiłeś?
Jondell wzruszył ramionami i spojrzał mu prosto w oczy.
- A co? Chcę być taki jak wy, ludzie z Tombstone.
- O czym ty, do cholery, gadasz?
Jondell spojrzał na niego z powagą w oczach.
- Wszystkie kościoły i szkoły w Tombstone zbudowano z pieniędzy za prostytucję. Doc Holliday był bandytą poszukiwanym przez ludzi szeryfa, mordował z zimną krwią, zanim się zadał z Earpami. To znane sprawy. Dlaczego ja nie miałbym się poprawić i nawrócić na dobrą drogę? To taki tutejszy zwyczaj.
- Owszem, Tombstone zna takie przypadki, ale nikt tutaj nigdy nie był oskarżony o gwałt.
- Wiem, wiem. Bardzo żałuję, że to zrobiłem. Chciałbym wszystko odpokutować i zacząć normalnie żyć. Chcę wrócić do mojej rodziny.
- A co z twoimi planami, żeby się zemścić na tutejszym szeryfie?
- To był głupi pomysł, beznadziejnie głupi. Nie chcę jej zrobić nic złego, nie chcę nikogo skrzywdzić. Może to dlatego, że zacząłem chodzić do kościoła, a może coś jest takiego w tym mieście... Sam nie wiem. Chcę być inny, chcę wrócić do swoich.
Tym razem nawet Virgil mu uwierzył.
- Dlatego chcę wam pomóc.
- Zostaniesz tutaj - powiedziała Desiree. - Twoje dzieci chcą, żebyś żył. Ja też. Twoja śmierć na nic się nie przyda.
- Już mnie nie...
- Nie, już nie. To, co się stało z Lindą, nie odstanie się. Nie zamierzam się mścić. Chodź, Virg, idziemy szukać Travisa.
Spojrzał na nią pytająco i oboje wyszli z namiotu.
- Zawsze mnie czymś zaskoczysz, szeryfie - powiedział cicho.
- Sprawę Jondella przemyślimy później. Teraz musimy odszukać tych dwoje. To ty jesteś tropicielem śladów. Co robimy? Dokąd idziemy?
Virgil zatrzymał się pośrodku kempingu. Na błocie pełno było rozmaitych śladów: plątanina końskich kopyt, butów, samochodowych bieżników. Z kilku namiotów wyłonili się ludzie, ale nikt nie podszedł do przedstawicieli władzy.
- Trzeba będzie przejść się po kempingu i przeszukać każdy kąt.
- Zajrzę do namiotów i przyczep. W „biurze" chyba nie ma nikogo, ale warto sprawdzić.
- Uważaj na siebie.
- Ty też, Virg. Zaraz zapadnie noc.
Virgil ruszył w obchód. Pole kempingowe nie było duże i szybko znalazł się znowu przy Desiree, która właśnie zaglądała do ostatniego namiotu.
- Znalazłem pojedynczy ślad - powiedział do niej. - To tamten facet opuścił kemping. Sam.
- Kto to może być? Domyślasz się czegoś?
- Coś mi chodzi po głowie. Lozen i Travis jeszcze tu gdzieś są.
Imię Travisa wymówił z takim bólem, że Desiree stanęła nagle w środku błota. Bose nogi miała lodowate z zimna.
- Może to szaleństwo - zaczęła - ale wydaje mi się, że wiem, gdzie oni są. Gdybym ja miała się tu gdzieś schować, poszłabym... - Nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem.
- Gdzie?
- Chodź za mną. Wiem, gdzie ich znajdziemy. Virgil przecząco pokręcił głową.
- Nie. Muszę iść za nim, bo stracę ślad.
- Szukaj Lozen i Travisa, ten facet jest mój.
- Nie. Ale co do Travisa, powierzam ci go bez zastrzeżeń.
- Co takiego?
Była naprawdę wzruszona; słowa Virgila zabrzmiały bardzo uroczyście, zupełnie jak... ślubowanie.
- Powiedziałem, że powierzam ci mojego syna. I moje życie, i serce. Kocham cię, Desiree.
Szybko pocałował ją w usta. O mało nie wypuściła karabinu...
- Zajmij się nimi. Ja muszę coś załatwić - powiedział szybko i odwrócił się.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odszedł i zniknął w deszczu.
Biegł między krzewami i kaktusami pustyni, w oczach mając pokryty barwnymi plamami kwiatów kalifornijski ogród. Dobrze zapamiętał tamte adidasy. Pamiętał chłopca leżącego na ziemi, z naręczem bielizny ukradzionej z pokoju nastoletniej gwiazdki. Przypomniał sobie zabite papużki, zamordowane koty, skaleczonego Oscara, obciętą grzywę Onyksa. Wszystkie części układanki zaczynały do siebie pasować.
Zrzucił mokasyny i biegł na bosaka przez pola Silver Dollar. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu czuł się całkowicie zespolony z otoczeniem, tak jakby nagle stał się nieodłączną częścią tej ziemi, tego nieba, nawet burzy i ulewy. Jest u siebie, w domu, i wszystko mu sprzyja.
Widział przed sobą umykający cień mężczyzny z bronią w ręku. Tamten nie mógł słyszeć jego kroków, głuszonych przez padający deszcz. Myśliwy był coraz bliżej umykającej przed nim zwierzyny i cała przyroda stanęła po jego stronie.
Nagle ścigany odwrócił się i Virgil zobaczył twarz Mitchella Gibsona. Zobaczył też wycelowaną w siebie broń, ale był szybszy. Błyskawicznie wycelował w to samo ramię, co wtedy, w Kalifornii, i nacisnął spust.
Bezskutecznie. Broń zamokła i strzał nie padł. Nie było czasu, żeby przeklinać. Uniósł broń i wymierzył jeszcze raz, tym razem w głowę przeciwnika; Gibson zrobił to samo.
Desiree szybkim krokiem weszła do szaletu z wyłamanymi drzwiami.
- Travis? Jesteś tu? To ja, Desiree. Możesz wyjść, niebezpieczeństwo minęło.
Usłyszała stłumiony szloch i podeszła bliżej. Nie było wątpliwości, skąd dochodził ten głos.
- Możesz już wyjść, nie ci nie grozi.
Podała chłopcu rękę. Po chwili trzymała Travisa w ramionach.
- Wszystko w porządku, już po wszystkim. Chłopiec drżał na całym ciele. Wytarła mu łzy i pogłaskała po głowie.
- Gdzie jest Lozen? W szalecie obok?
- Tak.
- Chodźmy po nią.
Na zewnątrz rozjaśniło się. Deszcz prawie ustał, burza zamierała. Lozen wyłoniła się dopiero po chwili. Najpierw doszedł ich cichy szept:
- Tu jestem...
- Co ci się stało z nogą?
- Skręciłam kostkę.
- Zaraz ci pomożemy. Travis, zostań tu z Lozen, a ja pójdę po pana Jondella. Pożyczy nam samochód.
Musi zaufać Jondellowi; nie ma wyjścia. Zdawała sobie sprawę z absurdu sytuacji: Jondell, gwałciciel i jej wróg numer jeden, ma odegrać teraz rolę wybawiciela. Gdyby ktoś jej to powiedział kilka tygodni temu, parsknęłaby złym śmiechem.
Wróciła z Jondellem i wyprowadziła Lozen na zewnątrz. Ledwo wyszły na powietrze, rozległ się strzał.
- Zaprowadź ją do siebie, Jondell. Zawiadom szpital i ludzi szeryfa. Możesz się włamać do tutejszego „biura", upoważniam cię do tego. Travis, ty pojedziesz ze mną.
- Dokąd?
- Do taty. Panie Jondell, poproszę o kluczyki od samochodu.
Widok wycelowanej w głowę broni zdezorientował przeciwnika. Kula świsnęła i przeszła Virgilowi obok ucha. Błyskawicznie runął na Gibsona. Zwarli się w nienawistnym uścisku i upadli na mokrą trawę. Zmagali się tak przez dłuższą chwilę, ale Virgil okazał się silniejszy.
Zamachnął się pięścią.
- To za moją rodzinę. Zamachnął się ponownie.
- To za mojego konia. Leżący pod nim człowiek jęknął.
- A to za to, że strzelałeś do mojej narzeczonej.
Ostatni miażdżący cios wylądował na szczęce przeciwnika. Mitchell Gibson leżał w błocie jak zbity pies i cicho pojękiwał.
- Dosyć tego - usłyszał Virgil nad sobą kobiecy głos. - Nie chcemy chyba, żeby ktoś oskarżył nasz wymiar sprawiedliwości o brutalność...
Virgil uniósł głowę i zobaczył Desiree siedzącą w otwartych drzwiach samochodu Jondella, z karabinem w dłoni. Podeszła do nich i podała Virgilowi kajdanki. Założył je Gibsonowi i schował broń. - Wtedy drzwi samochodu znowu się otworzyły i wypadł z nich Travis. Virgil chwycił syna w ramiona.
- Już wszystko w porządku, synku. Co z Lozen? - spytał, patrząc na Desiree.
- Ma skręconą kostkę. Ona uratowała mu życie, Virg. Gdyby go nie schowała, mogłoby stać się najgorsze.
- Dzięki Bogu i... tobie, szeryfie. Za to, że złapaliśmy prawdziwego sprawcę i że wyrwałaś mi Jondella z rąk. Chciałem mu skręcić kark, a ty sprowadziłaś mnie na właściwą drogę.
Uśmiechnęła się do niego.
- Nic bym nie zrobiła bez takiego zastępcy. Taki ktoś to prawdziwy skarb.
Virgil przytulił Travisa.
- A co z tym facetem? - zapytała Desiree. - Ma tak leżeć w tym błocie?
- Jeśli o mnie chodzi - odparł Virgil, nie wypuszczając syna z ramion - może tak zostać.
Rozdział 14
Następnego dnia słońce wstało jasne i przyjazne, jakby nie pamiętało wczorajszej burzy i ulewy. Desiree włożyła czysty mundur. Nie musiała się czesać. Noc była długa i wcale nie kładła się spać. Ani ona, ani Virgil.
Wieczorem przewieźli Mitchella Gibsona do aresztu jako podejrzanego o podpalenie, znęcanie się nad zwierzętami i usiłowanie zabójstwa. Czekał teraz na adwokata. Virgil zadzwonił do Kalifornii, by skontaktować się z Chrissie Evans, ową młodziutką hollywoodzką gwiazdką, której ochroną niegdyś się zajmował. Wszystko mu opowiedziała.
Do późna w nocy rozmawiali potem w biurze na temat niefortunnego wielbiciela Chrissie; Virgil opowiedział Desiree całą jego historię.
- Kiedy go wypuścili, chciał wrócić do Chrissie, ale tak się go bała, że razem z rodzicami wyprowadziła się z Los Angeles i nie mógł jej znaleźć. Wtedy postanowił zemścić się na mnie, dlatego chciał skrzywdzić mojego syna i okaleczył mojego konia. Chciał mnie załatwić psychicznie, niszcząc to, co kocham.
- A więc chodziło o zemstę...
- W pewnym sensie miał powody, żeby się mścić. W jego mniemaniu to ja rozłączyłem go z ukochaną, to z mojej winy stracił jej ślad. Postanowił mnie ukarać. Szybko zorientował się, że najbardziej mnie dotknie, jeśli zaatakuje ciebie. Wystąpię w twojej obronie i będzie mógł mnie zabić. Sądzę, że w takim stanie psychicznym, w jakim jest, mógłby spokojnie wymordować całą moją rodzinę. Gdyby nie Lozen, zabiłby Travisa.
Drgnął; Desiree przytuliła go do siebie.
- Dużo było strachu, ale już po wszystkim. Pocałowała go w policzek.
- Jak on się tak od razu zorientował, że coś nas łączy? - spytała z zaciekawieniem. - Jak myślisz?
- Przyleciał do Phoenix kilka minut przede mną. Obserwował mnie, zobaczył, że po mnie wyjechałaś i uznał, że jesteśmy parą.
Teraz ona drgnęła.
- On jest naprawdę stuknięty. Virgil uśmiechnął się.
- Wariatów na tym świecie nie brakuje. Spójrz na mnie.
Po powrocie do domu Virgil odbył rozmowę z Travisem. Całkowicie rozgrzeszył go z ucieczki z domu i kradzieży pistoletu.
- Działałeś w dobrej wierze, synu. Jeszcze o tym wszystkim porozmawiamy i wszystko sobie wyjaśnimy.
Sam położył go do łóżka. Resztę nocy spędzili na dowiadywaniu się o stan zdrowia Lozen, zawiezionej już do szpitala, i wzywaniu weterynarza do zwierząt. Weterynarz orzekł, że Oscar ma się dobrze. Onyks był nadal unieruchomiony i Morgan dyżurował przy nim na zmianę z jednym z pracowników farmy; potem miał ich zmienić Wyatt.
A teraz nastąpił dla wszystkich nowy dzień. Dla wszystkich, a więc i dla Desiree. Po raz pierwszy w życiu była naprawdę zakochana i szczęśliwa.
- Módlmy się, żeby koń Virgila jak najszybciej był w takiej dobrej formie jak ty - powiedziała do Oscara następnego dnia rano.
Pies, leżący na jej łóżku, nadstawił uszu. Uklękła na podłodze i przysunęła twarz do jego pyszczka.
- Tak się cieszę, że nic ci się nie stało. Mógłbyś skończyć tak jak te biedne kocięta... Albo Lozen.
Lozen jednak była w zdumiewająco dobrej formie. Po wydarzeniach minionej nocy odzyskała siły i wiarę w siebie. Z dumą opowiedziała mężowi o tym, jak uratowała Travisa. Była teraz dawną Lozen - Lozen z czasów, kiedy jej syn jeszcze żył.
Z radością przyjęła propozycję Rogelia, by do niego wróciła. Lekarze orzekli, że kostka szybko przestanie boleć, a ręka jakimś cudownym sposobem nareszcie zaczyna się zrastać. Po pewnym czasie Lozen będzie mogła wrócić do pracy. Na razie jednak postanowiła zostać na ranczu do czasu, aż Ben, przybrany syn Rogelia, skończy szkołę średnią.
- Przez ostatnie trzydzieści lat zajmowałem się tutaj końmi - powiedział Rogelio. - Chyba już nadszedł czas na emeryturę.
Oboje szykowali się do roli dziadków, niecierpliwie czekając na narodziny dziecka Jasenthy i Morgana. Rogelio zaczął przyuczać Bena do administrowania farmą. Ben Cliffwalker, przyrodni brat Jasenthy, miał przejąć po ojcu obowiązki zarządcy Silver Dollar. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
Najwyższy czas załatwić jeszcze prywatne sprawy szeryfa, pomyślała Desiree, energicznie wciągając buty.
- Nawet twój biedny ogonek jakoś się zagoi. - Uśmiechnęła się do Oscara, - Ci faceci od Bodine'ów zawsze wpędzą człowieka w jakieś kłopoty... I nie tylko człowieka, jak widać.
Oscar spróbował zamachać kikutem ogonka, ale zaraz zapiszczał z bólu.
- Leż tu sobie i śpij, leniuszku. Ja muszę najpierw zajrzeć do biura, a potem coś jeszcze załatwić, coś prywatnego i bardzo osobistego. Trzymaj za mnie swoje małe łapki, dobrze?
Oscar przymknął oczy; Desiree podrapała go za uszami i wyszła.
Niebo było lazurowo błękitne; słońce śmiało się do niej z nieba, niepomne minionej ulewy. Do miasta pojechała konno. Perłowa Kropla była w świetnej formie, tak jakby wypadki ostatniej nocy zupełnie jej nie dotknęły.
- Przyzwyczaiłam się do ciebie, moja droga - powiedziała do niej Desiree, klepiąc klaczkę po karku. - Myślę, że niejedno jeszcze razem przeżyjemy...
Szybko przebyły drogę dzielącą ranczo od miasta i zatrzymały się na podwórzu przed biurem szeryfa. Desiree właśnie kończyła przywiązywać konia, kiedy z budynku wyszedł Virgil. Był zaaferowany, w ręku trzymał jakieś papiery.
Jego widok bardzo ją ucieszył, ale obecność o tej porze w mieście - zmartwiła.
- Myślałam, że jesteś w domu z Travisem - powiedziała lekko zawiedziona, zwracając ku niemu twarz. - Lepiej by było, gdybyś dzisiaj z nim został. Potrzebuje cię.
- Musiałem coś załatwić.
Virgil zamachał papierami, ale nie wyjaśnił jej, o co chodzi.
- Chodź, przejdziemy się trochę.
- Dobrze.
Klepnęła na pożegnanie Perłową Kroplę i poszła za nim w stronę muzeum na otwartym powietrzu, znajdującego się na terenie zabytkowego Koralu. Weszli do środka i ruszyli prosto do części z portretami. Bracia Earpowie, Doc Holliday i inni bohaterowie historii miasta Tombstone patrzyli na nich z prowizorycznie ustawionych ścian.
Nie było na czym usiąść, przystanęli więc pod jednym z obrazów.
- Po pierwsze, chciałbym na twoje ręce złożyć dymisję - powiedział i podał jej kartkę.
Zerknęła na jego zamaszysty podpis.
- Szkoda, będzie mi cię bardzo brak - powiedziała, ważąc każde słowo - ale rozumiem, że musisz odejść. Jesteś potrzebny Travisowi.
- Mnie też będzie brak pracy i tego wszystkiego.
- Powiódł wzrokiem po portretach i dalej, tam, gdzie stały zabytkowe powozy, którymi jeżdżono przed stu laty. - Nie mogę pracować i jednocześnie poważnie zajmować się dzieckiem. Travis potrzebuje ojca. Potrzebuje również matki.
Desiree starannie złożyła podanie Virgila, ale nie schowała go do kieszeni.
- Musisz ją zrozumieć, Virgil. Ludzie są różni. Nie każdy jest tak wyłącznie oddany dzieciom jak Caro czy ty. Ja też jestem bardzo związana ze swoją pracą.
- Jego matka też.
- Jej praca zmusza ją do takiego, a nie innego postępowania. Jest mi tylko przykro, że znowu będziesz musiał zrezygnować ze swoich własnych planów.
- Nie lituj się nade mną, Desiree. Nikt mnie do niczego nie zmusza.
- Ale przecież chciałeś być lekarzem, chciałeś być szeryfem...
- Najważniejsza jest rodzina. Najpierw Wyatt i Morgan, teraz - mój syn. Popełniliśmy z May błąd, myśląc, że oboje możemy pracować, a Travis będzie wychowywał się sam i nie będzie z tego powodu cierpiał.
- Wiele dzieci nie cierpi w takiej sytuacji.
- Ale on jest inny. Kiedy się dowiedziałem, że ukradł broń i popędził w burzę za Gibsonem... Dziękowałem Bogu, że nie stało się nic gorszego. Mieliśmy ogromne szczęście. Nie mam zamiaru ryzykować po raz drugi życia mojego syna. Postanowiłem, że już nigdy nie będzie musiał posuwać się do tak desperackich działań.
Patrzyła na niego z podziwem. Nie każdy mężczyzna poświęciłby tak dalece życie dla dziecka. Czuła, jak bardzo go kocha i szanuje.
- Co zamierzasz zrobić?
- Zabiorę Travisa do Kalifornii, do domu, do przyjaciół, do normalnego życia. Zwrócimy się do poradni rodzinnej. Rozmawiałem już z May, zrobi przerwę po skończeniu zdjęć do ostatniego filmu. Rozumiem ją. To ja pragnąłem mieć dziecko, nie ona. Zgodziła się tylko ze względu na mnie.
- Jesteście oboje bardzo dzielni.
Dzielniejsi ode mnie, pomyślała. Ja nawet teraz nie myślę o dziecku. Może kiedyś... Jeśli znowu znajdę jakiegoś mężczyznę, który mnie pokocha, o ile w ogóle coś takiego nastąpi.
- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - ciągnął Virgil. - Travis chce być z matką, a nie ze mną.
Jego głos zadrżał, jakby te słowa nie chciały przejść mu przez gardło.
A ja chcę być z tobą, pomyślała i ujęła jego dłonie.
- To nie znaczy, że on cię nie kocha. On po prostu potrzebuje matki i będzie cię kochał jeszcze bardziej, jeśli ta potrzeba zostanie zaspokojona.
- To samo mówi May.
- Ma rację.
- Będzie teraz mogła bardziej się nim zająć. Przeprowadza się na stałe do Los Angeles. Travis pójdzie tam do szkoły.
- A ty... gdzie będziesz mieszkał?
- Tu, w Tombstone. Travis będzie mnie odwiedzał w czasie wakacji. Wtedy May będzie kręciła filmy za granicą. W ciągu roku szkolnego będzie pracowała w Hollywood. W ten sposób wszyscy będziemy zadowoleni. Już jesteśmy zadowoleni, a najbardziej Travis. Desiree głęboko odetchnęła.
- To znaczy, że przyszliśmy tutaj nie po to, żeby się pożegnać?
- Też coś! Najwyższy czas, żebym pomyślał o sobie. May też tak mówi. Mam zamiar zostać tutaj i kochać ciebie. Ożenić się z tobą i mieć nareszcie prawdziwe małżeństwo. I... pomagać ci w pracy, jeśli się na to zgodzisz.
- Zgodzę się na wszystko, już się zgadzam - powiedziała łagodnie.
Myślała, że Virgil ją obejmie i pocałuje, lecz nie zrobił tego.
- To jeszcze nie wszystko - powiedział.
O co mu chodzi? Dalej nie może się pogodzić z tym, że to ja zostałam szeryfem?
- Jest jeszcze coś - dodał. - Zobacz, co dziś rano dostaliśmy z Phoenix.
Podał jej kartkę papieru. Desiree rozpoznała faks.
- Czytałeś to? - W jej głosie zabrzmiało niedowierzanie.
- Tak. Serdecznie gratuluję. Można powiedzieć, że kariera sądownicza stoi przed tobą otworem.
Stowarzyszenie Prawników odrzuciło skargę pani Jondell i wypowiedziało się w sprawie dalszych losów mecenas Hartlan. Mogła spokojnie wykonywać zawód na terenie całej Arizony.
Desiree jeszcze raz przeczytała trzymaną w ręku wiadomość. Potem, podobnie zrobiła z rezygnacją Virgila, starannie ją złożyła. Następnie schowała obie kartki do kieszeni.
- Dziękuję, Virgil. Udało mi się wyjść z tego cało.
- I co dalej? Co teraz masz zamiar zrobić? Spojrzał na nią z niepokojem, nie wyjmując rąk z kieszeni.
- Travis bardzo lubi mieszkać w dużym mieście. Może przyjeżdżać do Phoenix - powiedział niepewnie.
- Ale ja postanowiłam zostać tu szeryfem. Podoba mi się ta praca. Obrona praw człowieka i obywatela to moja specjalność.
Twarz Virgila rozjaśniła się; odmłodniał o jakieś dwadzieścia lat.
- Mówisz poważnie? Zostaniesz w Tombstone?
- Oczywiście, tutaj trzeba zrobić bardzo dużo rzeczy. Sytuacja w Arizonie jest straszna, mnóstwo spraw wymaga uporządkowania. Już choćby prawo do posiadania broni. Każdy może sobie wymachiwać rewolwerem, kiedy tylko zechce... Trzeba coś z tym zrobić. A to więzienie? Tent City? Przecież to zaprzeczenie człowieczeństwa. Jak w cywilizowanym świecie może istnieć coś takiego? Więźniowie umierają tam z upału i wycieńczenia, mieszkają pod gołym niebem, są okrutnie traktowani. Earpowie nigdy by na coś takiego nie pozwolili. Najwyższy czas, żeby stan Arizona coś z tym zrobił. I ja zamierzam mu w tym pomóc.
- Brawo, szeryfie.
- To wszystko, co mi powiesz?
Ich usta spotkały się i muzealna część starego Koralu jakby nabrała nagle życia. Virgil odsunął się pierwszy.
- Tyle na razie - szepnął. - Jesteś na służbie, a to jest miejsce publiczne.
- Tchórz! - rzuciła z uśmiechem. Virgil spoważniał.
- Chciałem jeszcze o coś zapytać... Jak się czuje twoja przyjaciółka?
Desiree uśmiechnęła się. Na ten temat też miała dobre wiadomości.
- Linda wczoraj dzwoniła i rozmawiała z Caro. W przyszłym miesiącu wraca do Arizony. Jej lekarz mówi, że będzie mogła znowu podjąć pracę; na początek weźmie pół etatu. Mówiłam ci, że jest dziennikarką? Zamierza pisać o takich ludziach jak Jondell, żeby wszystkim uświadomić, jaki to poważny problem.
- To nie do wiary, że on mógł to zrobić. Wiem, że to zrobił, ale kiedy człowiek na niego patrzy... On nie wydaje się być zdolny do takiego okrucieństwa, nie wygląda na potwora.
- Jak zwykle masz rację, ale to nie zmienia faktu, że popełnił ten czyn. Teraz powiem ci coś więcej na ten temat: Jondell zaatakował ją z premedytacją. Linda w swojej gazecie prowadziła stałą rubrykę, w której domagała się między innymi ujawniania schorzeń psychicznych u osób starających się o pracę. Chodziło jej o to, żeby dane dotyczące tego rodzaju chorób przestały być chronione tajemnicą lekarską.
- To bardzo delikatny temat.
- Zwłaszcza dla Jondella, który leczył się w szpitalu psychiatrycznym i w przeszłości bywał oskarżany o stosowanie przemocy w stosunku do kobiet.
- Skąd to wiesz?
- Od Lozen. Rozmawiała z Jondellem ostatniej nocy, kiedy czekali na pogotowie. On chce wyjechać z Tombstone i poddać się terapii. Ma nadzieję, że pewnego dnia wróci do swojej rodziny. Może naprawdę mu się uda.
- A co będzie z Lindą?
- Jest wystarczająco silna, żeby z tego wyjść. Zamierza poświęcić się obronie ofiar przemocy. Obie możemy niejedno w tej sprawie zdziałać.
- Ludzie pokroju Jondella muszą mieć coś więcej niż stary namiot na brudnym parkingu, żeby móc wrócić do społeczeństwa - powiedział Virgil zamyślony. - Nie można tracić nadziei, że i to się zmieni. Kiedy wspominał, że ma zamiar się leczyć, wyjaśnił, że to przykład twój i Lozen tak na niego podziałał.
- Chciałabym, żeby z tego wyszedł - powiedziała z nadzieją w głosie. Była bardzo ostrożna, wiedziała, że w takich sprawach nie można być zbyt optymistycznym. - Lindzie to i tak nie pomoże, ale uchroni inne kobiety przed agresją z jego strony.
Virgil ujął jej dłonie.
- Wiesz co? Sam bym na ciebie zagłosował, gdybym znowu miał okazję.
Dobra, dobra, dość się nagadaliśmy o zawodowych sprawach. Teraz czas najwyższy zająć się życiem osobistym, pomyślała.
- Jeszcze jedno...
Serce zabiło jej mocno. Nareszcie.
- Tak?
- Chcę ci coś dać. To należy do mnie, ale wolę, żebyś ty to miała.
Desiree zawiedziona uniosła brwi. Myślała, że dostanie pierścionek zaręczynowy albo chociaż zaręczynowy pocałunek. Mówi, że mnie kocha, i co? I nic.
- Zamknij oczy i wyciągnij rękę.
Zrobiła, o co prosił. Poczuła w dłoni gwiazdę szeryfa. Otworzyła oczy. To nie była zwykła gwiazda. Była stara, masywna, złota, z czerwonym napisem „Szeryf".
Przyjrzała się trzymanemu w ręce przedmiotowi.
- Jest bardzo stara, i taka piękna.
- Owszem. Należała do niego. Virgil wskazał jeden z portretów.
- Do Virgila Earpa?
- Tak, do tego pierwszego. Matka mi ją dała, kiedy miałem trzynaście lat. Powiedziała wtedy, że najważniejszą rzeczą dla każdego mężczyzny i każdej kobiety jest prawda i rodzina. Kazała mi to zapamiętać na całe życie.
- Jestem... jestem wzruszona i... to dla mnie zaszczyt. - Poczuła napływające do oczu łzy. - Ja... nie mogę tego przyjąć. To należy do ciebie i do twojej rodziny.
- Chciałem to dać Travisowi - przyznał - ale zrozumiałem, że czeka go inny los. On nie będzie stróżem prawa jak my, ja i moi bracia. Będzie robił w życiu co innego. Będzie żył z dala od Arizony. Zrozumiałem to. On kocha ocean tak, jak ja kocham tę ziemię. Muszę się z tym pogodzić.
Pochylił się i wziął do ręki trochę wysuszonej ziemi pokrywającej Koral.
- Ja wróciłem do domu. Travis należy do innego świata i gdzie indziej jest jego miejsce.
Ujął ją za rękę.
- Nie mogę go zmuszać do dziedziczenia rzeczy, których dziedziczyć nie chce. Prawo i sprawiedliwość są domeną twojej rodziny, tak samo jak mojej. Gdziekolwiek będziesz, noś zawsze tę gwiazdę. Zasłużyłaś na nią, jesteś jej godna.
Będę tutaj, bo tu jest mój dom. Desiree lekko powiodła palcem po konturach gwiazdy szeryfa.
- Opowiem ci teraz pewną historię - zaczął Virgil cicho. - Ta gwiazda należała do mojej matki. Jak wiesz, moja matka pochodziła z rodziny Earpów. Nazywała się Sarah - Jo Bodine, imię nosiła po Josephine Sarah Marcus Earp, która była ostatnią żoną Wyatta Bodine'a.
Desiree wiedziała, że tak się zaczyna historia, którą Bodine'owie opowiadają tylko swoim żonom i dzieciom. Poczuła, że przeszywa ją dreszcz podniecenia. Jak zwykle, oni dwoje wszystko robią inaczej; przecież zwykle mówi się o tym w czasie miodowego miesiąca.
- Jak może wiesz, nie doczekali się potomstwa. Była tylko córka z poprzedniego związku Wyatta z kobietą z Dodge City.
- Oni razem z Batem Mastersonem byli tam kolejno szeryfami, prawda?
- Tak. Rzecz w tym, że matka tego dziecka, Bridget, nie chciała wyjść za Wyatta, mimo że kilka razy ją o to prosił. Bała się. Wielu ludzi nastawało na jego życie i bała się, że zamordują ją i dziecko. Nawet mu nie powiedziała, że jest w ciąży. Wyatt wyjechał z Dodge City i ożenił się w Tombstone. Był przecież wdowcem. Jego żona popełniła samobójstwo i wtedy matka Bridget przyjechała do niego. A kiedy zamordowano Morgana i Virgila Earpów, postanowiła sama nosić gwiazdę szeryfa i sama wychować swoją córkę. Wyatt ożenił się po raz trzeci, ale nie miał już więcej dzieci. Taki jest nasz rodzinny sekret, teraz już wszystko wiesz.
Zamknął gwiazdę w dłoni Desiree.
- Moja matka byłaby dumna, widząc, że ty ją nosisz. Desiree poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Teraz czekała już tylko na jedno.
- Masz mi coś jeszcze do powiedzenia? - zapytała z nadzieją w głosie.
Virgil nie patrzył jej w oczy.
- Wszystko jakoś na szczęście zaczęło się układać - powiedział wykrętnie. - Onyks ma szanse wyzdrowieć. Bądź tak dobra i rzuć na niego okiem, kiedy będę w Los Angeles, dobrze?
To teraz będziemy mówić o koniach? Niedoczekanie. Chyba powinnam wziąć sprawy w swoje ręce. Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nigdzie się nie wybieraj.
- Muszę jechać, Travis nie może sam odbyć takiej dalekiej podróży. Wrócę, jak tylko wszystko z May urządzimy.
- Nie gadaj tyle, tylko słuchaj swojego szeryfa. Nigdzie nie pojedziesz, zanim wszystkiego nie omówimy. Nie wiem, co masz zamiar robić w Tombstone, ale musisz wiedzieć, że szeryfem będę ja. Do końca tej kadencji, a może dłużej.
- Tak, ale...
- Nie ma żadnego ale. Lubię tę pracę, lubię tutejszych ludzi i chcę być blisko swojej siostry. Nie muszę oczywiście mieszkać z nią w tym samym domu. Wolałabym mieć jakiś własny kąt, dla siebie i mężczyzny, którego kocham.
W oczach Virgila ujrzała zaskoczenie i nadzieję.
- To da się zrobić - powiedział ostrożnie. - Znajdę coś dla nas trojga albo... nawet czworga.
Desiree zmrużyła oko.
- Potrzebny mi też będzie dobry doradca, człowiek doświadczony i mądry. Może znasz kogoś takiego?
- Chyba ktoś się znajdzie...
- Po trzecie, zauważyłam, że zawsze dbasz tylko o innych, a całkowicie lekceważysz swoje własne potrzeby. Postanowiłam się tym zająć i raz na zawsze to zmienić. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
- Co?
- Że cię kocham! Potrzebna ci taka żona jak ja. Ktoś równy tobie, ktoś, kto podziela twoje zainteresowania, ktoś, kto będzie dobrą macochą dla Travisa. Taka kobieta jak ja.
Virgil uniósł brwi.
- Zgłaszasz się na ochotnika?
- Tak. I radzę ci przyjąć moją propozycję bez dyskusji. Nie pozwolę ci wyjechać do Kalifornii, zanim mi nie przyrzekniesz, że będziesz dzielił moje życie, łoże i stół, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Amen.
- Oświadczasz mi się?
- Tak, brawo, nareszcie zrozumiałeś! Rzuciła mu się na szyję i zaczęła go całować.
- Ożeń się ze mną! Kochaj mnie! Pozwól, żebym ja mogła cię kochać i pomagać ci wychowywać Travisa! Włóżmy obrączki i żyjmy długo i szczęśliwie! Będziesz ze mną bardzo szczęśliwy, przyrzekam. Niczego od ciebie nie chcę, chcę tylko twojej miłości!
Spojrzała na niego i zobaczyła tę miłość w jego oczach. Znowu zaczęła go całować, zachłannie i namiętnie.
- To co? - zapytała po chwili. - Ożenisz się ze mną czy nie?
- O rany, Bodine! - zza płotu Koralu rozległy się głosy Jamiego i Marty. - Powiedz wreszcie tak! Ona ma kupę roboty, telefony się urywają i musi wracać do biura!
Virgil uśmiechnął się radośnie.
- Będzie tak, jak każesz, szeryfie - szepnął do niej. - Ty tu rozkazujesz.
Rozdział 15
Nadeszła wiosna...
Prawie wszyscy członkowie rodziny Bodine'ów stali wokół terenowego samochodu Lozen i pomagali się jej pakować. Lozen znowu wyruszała w drogę: niedawno rozpoczęła medyczną praktykę na terenie rezerwatu Apaczów i dziś znowu wyruszała w podróż. Docierała wszędzie, rozdzielając leki i służąc pomocą chorym i potrzebującym. Większość czasu spędzała w drodze; na ranczo wracała zmęczona i bardzo szczęśliwa. Tym razem miał jej towarzyszyć Rogelio.
- Mamo, na pewno wszystko zabrałaś? - zapytała Jasentha, kołysząc na biodrze swoją maleńką córeczkę. - Jesteś pewna, że o niczym nie zapomniałaś?
- Chyba tak - odpowiedział za żonę Rogelio. - Przecież widzisz, że samochód pęka w szwach. A to mi się trafił miodowy miesiąc! Będę go spędzał w objazdowym szpitalu w środku lasu.
- Wcale nie musisz ze mną jechać - powiedziała Lozen, ale wyraz jej twarzy przeczył słowom.
Travis, nadąsany, spojrzał na ojca.
- Dlaczego ja nie mogę pojechać z nimi? - Ze złością kopnął kamień. - Rogelio nie chce, ale musi, a ja chcę, i nie mogę - dodał ze złością. - To niesprawiedliwe. Jest dość miejsca w samochodzie.
- Zostań lepiej ze mną i z tatą - powiedziała Desiree, kładąc rękę na jego ramieniu.
Drugą dłonią objęła Virgila w pasie.
Wszystko cudownie się układało. To był pomysł Virgila, żeby objąć regularną opieką medyczną cały teren rezerwatu. Virgil zajął się sprowadzaniem sprzętu i organizacją całego przedsięwzięcia. Początkowo Lozen była jedynym lekarzem wyprawiającym się do Indian, z czasem rząd przysłał kilku specjalistów; niełatwo było znaleźć lekarzy znających język Apaczów. Ochotnicza, charytatywna akcja rozrastała się, krzepła i wkrótce nabrała cech poważnego programu, którym zostały objęte również i inne rezerwaty Indian.
Całością kierował Virgil; Lozen wkrótce miała zostać koordynatorem wszystkich służb medycznych.
- Chcę jechać z Lozen! - protestował Travis niestrudzenie.
Bardzo się z nią zaprzyjaźnił od czasu tamtej burzliwej przygody na kempingu. Był teraz bardziej pewny siebie i spokojniejszy. Jego obecna równowaga psychiczna była wynikiem długiego pobytu z matką, powrotu do ukochanej Kalifornii i wpływu dobrego psychoterapeuty.
- Dlaczego Rogelio może jechać, a ja nie? Wiem, jak pomagać Lozen, znam hiszpański i...
- Ale nie znasz języka Apaczów, kochanie - łagodnie powiedziała Lozen.
- Wiesz, że się uczę! - jęknął.
- Oni wolą być sami, synku - odezwał się Virgil. - Niech jadą we dwoje. To ich miodowy miesiąc.
- Przecież pobrali się po raz drugi, mieli już kiedyś miodowy miesiąc - mruknął chłopiec i zrezygnowany zaczął pomagać układać pakunki w samochodzie.
Virgil uśmiechnął się. Travis bardzo się interesował pracą na terenie rezerwatu. Lubił pomagać Lozen i robił to lepiej niż Rogelio, który zupełnie nie znał się na lekach. Travis nawet pomagał Jasencie leczyć zranione nietoperze. Kochał zwierzęta i czuł potrzebę niesienia pomocy. Virgil w cichości ducha marzył, że syn może kiedyś zostanie lekarzem...
- Umrę szczęśliwy - powiedział kiedyś do Desiree - jeśli znajdzie swoje miejsce w życiu.
May również to rozumiała. Zapisała w Los Angeles syna na kurs biologii; Travis był pilnym uczniem i zadowolona matka finansowo znacznie zasiliła fundusz pomocy mieszkańcom rezerwatu. Znała mnóstwo zamożnych ludzi, którzy z przyjemnością przekazali pieniądze na szczytny, humanitarny cel... zapewniający ponadto znaczny odpis podatkowy.
Desiree, mimo iż ubrana w mundur szeryfa, czule położyła głowę na ramieniu męża. Wiedziała, że May jako matka Travisa zawsze będzie częścią ich życia, ale wiedziała również, że nie musi z nikim dzielić miłości Virgila. Wszyscy, łącznie z jego braćmi, zgodnie twierdzili, że nigdy nie widzieli, by kiedykolwiek był tak szczęśliwy. Ona też zaznawała pełni szczęścia.
- Nie chciałbym musieć tego mówić - zaczął Virgil - ale chyba czas do pracy... szeryfie.
Desiree spojrzała na zegarek.
- Obawiam się, że tak. Wzywają mnie obowiązki.
- Uwielbiasz je, przyznaj się. Pocałowała go w policzek.
- Prawie jak ciebie i Travisa. Na razie, pa! Z Lozen już się pożegnałam.
Wskoczyła na Perłową Kroplę, ślubny prezent od Vir - gila, który odkupił klacz od brata, i uśmiechnęła się do Travisa. Jej pasierb nie podzielał zainteresowań ojca, miał inne, swoje własne, i tak było dobrze.
Leciutko dotknęła brzucha. Nie musi jechać do lekarza, żeby wiedzieć to, co wie. Jej ukochany mąż znowu zostanie ojcem. Wiem, że to dziewczynka, pomyślała. Może będzie kontynuować rodzinną tradycję i nosić gwiazdę? Umiłowanie prawa i sprawiedliwości odziedziczyła po rodzicach, ma ją we krwi.
Skierowała konia na drogę wiodącą do miasta i machnęła Virgilowi ręką.
- Moja córeczka też będzie szeryfem - zanuciła. Może i tak.
W Tombstone wszystko może się zdarzyć.