Polakowa Tatiana
Przytul mnie mocno
Przełożyła EWA SKÓRSKA
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA
Warszawa 2009
Znałem pewną kobietę
Ona zawsze wychodziła przez okno.
W jej domu były tysiące drzwi,
a ona zawsze wychodziła przez okno.
Rozbijała się na śmierć,
; ale było jej wszystko jedno.
Tutanchamon, Nautilus
Pewnego dnia pokazał mi go. Akurat szwendałam się po centrum handlowym, szukając
prezentu dla Ritki, i właśnie podeszłam do schodów ruchomych na drugim piętrze, gdy skądś
wyłonił się facet w ciemnej kurtce i nasuniętej na oczy czapce z daszkiem, potrącił mnie
ramieniem, burknął: „przepraszam" i poszedł dalej. Skinęłam głową, że niby nie ma sprawy,
potrącił to potrącił, każdemu się może zdarzyć, i nagle poczułam ukłucie w sercu i zastygłam,
patrząc na plecy mężczyzny i czując, jak wszystko we mnie lodowacieje i zwija się w kłębek.
Facet zdążył odejść na dziesięć metrów, odwrócił się, uśmiechnął zawadiacko i pomachał mi
ręką. Ten gest można było odebrać jako pożegnanie lub jako zachętę, żeby iść za nim, jakby
mnie poganiał: „No co tak stoisz, rusz się". Gdy się odwrócił, zobaczyłam na jego piersi coś
w rodzaju plecaka, z którego wystawała główka dziecka w śmiesznej czapeczce z uszkami. I
w tej jednej krótkiej chwili wszystkie elementy ułożyły się w jedną całość, jak kawałeczki
mozaiki w barwnym panneau: koleś w czapce, pod którą chował twarz, zawadiacki uśmiech,
ten gest, ale najważniejsze, najważniejsze * dziecko, które niósł na piersi, przytulając do
siebie... Moje dziecko! W tej chwili nie miałam cienia wątpliwości, że ten pospiesznie
oddalający się facet to Łukjanow.
* Sasza! * krzyknęłam, nie myśląc już o niczym, i pobiegłam za mm.
Skręcił do windy, przyspieszając kroku, i chwilę później zniknął w tłumie, a ja biegłam,
rozpychałam idących ludzi i wrzeszczałam: „Sasza!", a ludzie odsuwali się i patrzyli na mnie
jak na wariatkę.
I nic dziwnego. Dotarłam do windy i zaczęłam miotać się po długim przejściu, podczas gdy
winda zjeżdżała w dół; przechyliłam się przez poręcz schodów i zobaczyłam na parterze
wychodzącego z windy faceta w ciemnej kurtce i znowu zaczęłam biec, teraz już po schodach
ruchomych. Przeskakiwałam po trzy stopnie, zrzuciłam buty, przeklinając człowieka, który
wymyślił szpilki, przeklinając gładkie kafelki podłogi i tłum ludzi, w którym tak łatwo można
zniknąć.
Biegałam po parterze, ludzie rozstępowali się przede mną, ale Saszy nigdzie nie było. A
potem zobaczyłam go na poziomie zero, przy wyjściu na parking. Wiedziałam, że nie zdążę
dobiec ani do windy, ani do schodów, i przeskoczyłam przez barierkę, chcąc dać susa w dół, i
wtedy poczułam na swoich ramionach czyjeś ręce.
* Wariatka! * krzyczał ktoś.
Leżałam na zimnej podłodze, przytrzymywana przez dwóch klęczących obok potężnych
facetów. Zanim straciłam przytomność, jeszcze raz zobaczyłam Saszę * stał w windzie,
oparty dłonią o szklaną ściankę, i patrzył na mnie bez uśmiechu.
Odzyskałam przytomność, ale bałam się otworzyć oczy. leżałam, zaciskając zęby. Nie
wiedziałam, gdzie jestem, ,i w głowie tłukła mi się jedna myśl: „Co teraz? Co będzie, l.ik się
Timur dowie? A na pewno dowie się o moim
wybryku w centrum handlowym. Na pewno znajdą się jacyś życzliwi, którzy mu doniosą".
Włożyłam tyle wysiłku, żeby powstrzymać go od tego szaleństwa, powtarzałam: „Dziecko nie
żyje", a sama... sama dałam się ponieść.
*Wszystko w porządku * usłyszałam czyjś głos i niechętnie otworzyłam oczy. Pierwszą
osobą, którą zobaczyłam, był Timur. Siedział obok mnie, dotknął dłonią mojej twarzy i
uśmiechnął się.
* Cześć * powiedział cicho.
* Cześć * odpowiedziałam i rozpłakałam się, gwiżdżąc na obecność kobiety w białym
fartuchu, która stała obok, oraz obcych ludzi, którzy tłoczyli się za jej plecami. Ryczałam,
przytulając się do jego dłoni i mamrocząc jak w gorączce:
*Wszystko w porządku, wszystko w porządku...
*Jedźmy do domu * zaproponował, a ja wstałam z trudem, rozglądając się i próbując
zrozumieć, gdzie jestem. Aha, to gabinet administracji centrum handlowego. Faceci, którzy
zdążyli mnie złapać, uniemożliwiając skok, byli, jak się okazało, ochroniarzami; przydzielił
mi ich Timur. Wezwali pogotowie i zadzwonili do Tagajewa. Na pewno uważali, że postępują
słusznie. Szkoda, że nie zdążyłam skoczyć, łamiąc sobie nogi, i kark na dokładkę. To byłoby
lepsze niż patrzeć na jego twarz, bladą, z udręczonym uśmiechem, i zdawać sobie sprawę z
tego, co teraz czuje. Dla takich jak on bezsilność jest nie do wytrzymania, a niemożność
obronienia tych, których się kocha, może zabić. To tak strasznie boli * być obok i nie móc
udzielić pomocy. „Milczeć, muszę milczeć" * powtarzałam sobie w myślach, wpatrując się
tępo w swoje buty stojące obok kanapy. „Jeśli powiem, że widziałam dziecko na rękach
Saszy, Timura nic już nie powstrzyma, nie uchroni przed bezsensownymi
poszukiwaniami, przed bezmyślną nadzieją, przed straszliwym bólem. Milczeć. I cierpieć w
samotności. Będę żyć, zaciskać zęby, świetnie wiedząc, co się ze mną dzieje; zamknę się w
sobie i wszystko się powtórzy: nie będzie nas, będę ja i on, każde oddzielnie, sam na sam ze
swoim nieszczęściem. Tego właśnie chciałeś, Sasza?".
Timur pomógł mi włożyć buty, a potem wziął mnie na ręce i wyniósł z gabinetu, przytulając
do siebie i chowając twarz w moich włosach. Ochroniarze szli za nami, jeden z nich niósł
moje futro, drugi torebkę i obaj starannie odwracali wzrok.
A ja objęłam Timura za szyję i powiedziałam nagle:
*Jestem taka szczęśliwa. * Podniósł głowę, popatrzył na mnie i zrozumiałam: słowa, które
nagle przyszły mi do głowy, okazały się najwłaściwsze w tym momencie. * Kocham cię i
jestem szczęśliwa * powtórzyłam i uśmiechnęłam się. * Nie puszczaj mnie, dobrze? * A on
niósł mnie na rękach aż do samochodu, a na jego twarzy malował się taki spokój i pogoda jak
wtedy, gdy spał, przytulając się do mnie w mroku sypialni.
Znalazłam się na tylnym siedzeniu samochodu, Timur siadł obok i cały czas mnie obejmował.
Odetchnęłam z ulgą, jakbym po długiej podróży dotarła do domu, i naprawdę byłam
szczęśliwa, czując jego ręce i ciepło jego ciała. Do mieszkania weszliśmy objęci.
* Napijesz się herbaty? * zapytał Timur, ja chętnie się zgodziłam i poszłam do salonu, gdzie
na kanapie leżał mój pies. Pogładziłam go i burknęłam:
* Twój Łukjanow jest głupi. Wszystko będzie inaczej. Saszka popatrzył na mnie
niezadowolony, ziewnął i położył pysk na wyciągniętych łapach.
Timur wrócił z kuchni, usiadł obok mnie, odruchowo podrapał psa za uchem, wpatrując się w
podłogę. „O nic nie spyta * zrozumiałam. * Będzie milczał...".
*Ja... widziałam go * wypowiedzenie pierwszych słów przyszło mi z trudem. * To znaczy
wydawało mi się, że to on. Facet w ciemnej kurtce, czapka na oczach i miał dziecko. Mogłam
się pomylić... * Timur skinął głową. *Powiedz coś * poprosiłam.
* Mogłaś się pomylić * przyznał.
*Albo nie * i to naprawdę był Łukjanow * powiedziałam, ściągając brwi. * Chciał, żebym go
zobaczyła. Żebym zobaczyła dziecko. Chce dalej grać tę grę * ale nic z tego nie będzie.
* Pytanie tylko, jak długo to wytrzymasz * zauważył z westchnieniem Tagajew.
*Wytrzymam. Jeśli będziesz przy mnie, wytrzymam. Pamiętasz, co obiecałeś? Znowu
westchnął.
* Pamiętam, wszystko pamiętam. Ale...
* Nie wiem, skąd on wziął dziecko * zaczęłam szybko.
* Poza tym to mogła być lalka, rozumiesz? Jest mi wstyd, że... zachowałam się idiotycznie.
Dzisiaj może być z siebie dumny * osiągnął to, co chciał. Ale drugi raz nie dam mu powodu
do radości. Obiecaj mi, Timur.
* Zrobię wszystko, co powiesz * odparł. * Najbardziej na świecie chciałbym zabić tego
bydlaka... Nie, nie tak.
* Uśmiechnął się krzywo. * Najbardziej na świecie chciałbym, żebyś była szczęśliwa. A to
znaczy, że o nim zapomnę. Zapomnę, że chcę go zabić i że on w ogóle istnieje. Tylko...
* Odwrócił się gwałtownie, nie chciał kończyć, ale wiedziałam, co kryło się za tym „tylko".
* Damy radę, zobaczysz * powiedziałam z przekonaniem, sama zaskoczona swoją pewnością.
* Pewnie, że damy * mrugnął porozumiewawczo i dodał cicho: * Cieszę się, że mi o tym
opowiedziałaś.
Zrozumiałam, że bał się tego samego co ja: milczącego cierpienia w samotności, niemożności
przebicia się przez ten ból, który niesie w sobie zobojętnienie.
Od tego dnia koszmar, który dręczył nas przez ostatnie trzy miesiące, nagle się urwał. Nie
było już nocnych telefonów, gdy słyszałam, jak w słuchawce płacze dziecko, moje dziecko,
które uważałam za martwe* * choć Łukjanow przez trzy miesiące usiłował mi wmówić coś
innego. Odeszły w przeszłość długie konsultacje z wybitnymi lekarzami, którzy jednogłośnie
powtarzali, że przy obrażeniach, jakich doznałam, dziecko nie mogło przeżyć. Ale nawet przy
założeniu, że jakimś cudem przeżyło, to jako wcześniak potrzebowałoby intensywnej opieki,
specjalistycznego sprzętu i tak dalej, czego nie było i nie mogło być w klinice, w której się
znalazłam. To niemożliwe, powtarzali lekarze, a ja im wierzyłam, ale w moim mózgu niczym
drzazga tkwiło: „A jeśli?". Łukjanow miał rację, to „jeśli" nie dawało mi spokoju, niwecząc
próby wymazania z pamięci tamtego koszmaru.
Gdy Timur zamieszkał w moim mieszkaniu, to on zaczął odbierać nocne telefony.
Najwyraźniej Łukjanowowi się to nie spodobało, postanowił wymyślić coś skuteczniejszego i
w efekcie spotkaliśmy się w centrum handlowym. Jednak po tym pamiętnym spotkaniu Sasza
zniknął, nie dzwonił i nie sygnalizował swojej obecności w żaden inny sposób. Może uznał,
że ta przeciągająca się gra do niczego nie prowadzi, a może szykował kolejną niespodziankę?
Znając go,
* Ta historia została opisana w książce Lady Feniks Tatiany Polakowej.
skłaniałam się raczej ku temu drugiemu wariantowi, ale na razie nic się nie działo.
Coraz rzadziej o nim myślałam, a jeśli już, to bez strachu. Czasem tylko budziłam się w
środku nocy zlana potem i wtedy uzmysławiałam sobie, że nic się nie skończyło. Moja miłość
do niego, splątane stosunki w tym dziwnym trójkącie ja*Timur*Łukjanow, ten ból, który
sobie zadawaliśmy... Mogłabym uznać, że zrozumiał, iż sprawy zaszły za daleko, i
zrezygnował ze swoich planów * gdybym tylko była w stanie podejrzewać go o taką
szlachetność. Śniły mi się koszmary i widziałam w nich Łukjanowa uciekającego, rannego,
nawet martwego, i budziłam się z płaczem, i myślałam, że to zniknięcie wiąże się z jakimś
zagrożeniem jego życia. Człowiek, który krył się pod cudzą twarzą i cudzym nazwiskiem, nie
powinien był się tu zjawiać. Bałam się, że moje sny mogą okazać się prorocze, zaciskałam
zęby, ale nawet z tym nauczyłam się walczyć. Nie gapiłam się już w sufit, tylko przytulałam
do Timura, u niego szukając wsparcia i pocieszenia, i strach mijał.
Wbrew moim obawom, nasze stosunki z Timurem nie zabrnęły w ślepą uliczkę. Nie ustalając
tego wcześniej, unikaliśmy niedomówień i chętnie szliśmy na kompromisy. Znów zaczęłam
pracować u Dziadka, co Timurowi pewnie się nie podobało, ale nie protestował. Za to
oświadczył mi się * a ja go przyjęłam, rozumiejąc, że w zaistniałej sytuacji wykręty typu
„zaczekajmy jeszcze trochę" po prostu rozwaliłyby nasz związek. Pewne wątpliwości jednak
miałam, poza tym nie wiadomo było, jak odbierze to Dziadek, mój były kochanek i
dobroczyńca, a obecnie pracodawca. Oczywiście, mogłam go posłać do diabła, ale z
doświadczenia wiedziałam, że łatwiej powiedzieć, niż
zrobić. Niełatwo było mi wykreślić go z życia, zbyt wiele nas łączyło.
Dziadek potraktował moje zamążpójście jak zło konieczne, niedawne wydarzenia były szkołą
nawet dla niego.
* Rób, jak uważasz * rzekł surowo, gdy poinformowałam go o swoich planach. * Jeśli chcesz
znać moje zdanie, popełniasz błąd.
* A czemuż to?
*W swoim pragnieniu pomagania mu zapędzasz się za daleko * uciął.
* Pomagania? * wytrzeszczyłam oczy, choć domyślałam się, o co mu chodzi.
* Oczywiście. Twój Tagajew jest jak ściśnięta sprężyna. I jeśli nagle... Zresztą, lepiej ode
mnie wiesz, co będzie, jeśli dojdzie do tego „nagle". Dlatego wbiłaś sobie do głowy, że
musisz być przy nim, co jest kompletnym idiotyzmem. Chociaż... ja cię rozumiem, Mała. On
ma zwierzęcą naturę i powstrzymać w nim tę zwierzęcość możesz tylko ty. I mimo to
niedobrze mi na samą myśl o twojej dobrowolnej ofierze.
* A nie przyszło ci do głowy, że go kocham? * spytałam chmurnie.
* Mam co do tego spore wątpliwości, ale i tak cię nie przekonam. Życie pokaże, które z nas
miało rację.
* Może po prostu życz mi szczęścia * prychnęłam.
* A co, twoim zdaniem, robię, godząc się z tą idiotyczną decyzją? Wychodź sobie za mąż,
spróbuję to jakoś przeżyć. A gdy zrozumiesz... nie ciskaj we mnie piorunami, po prostu
pamiętaj, że zawsze będę przy tobie. I jeśli poczujesz, że zrobiłaś głupstwo, to mam nadzieję,
że gwizdniesz na swoją głupią dumę i po prostu powiesz mi o tym, zamiast cierpieć,
okłamując mnie i siebie, że jesteś absolutnie szczęśliwa.
Za obopólną zgodą ja i Timur zrezygnowaliśmy z hucznego wesela. Mnie było to
niepotrzebne, ponadto, należało uwzględnić pretensje Dziadka, a dla Tagajewa ważny był
sam fakt, a nie obecność na weselu dwustu ludzi, którzy w zasadzie byli nam obojętni. Jednak
Timur nalegał na ślub w cerkwi i * chociaż Dziadek skrzywiony pogardliwie rzucił: „Kto by
pomyślał, że jest taki wierzący?" * zgodziłam się.
Przyszły ślub wyobrażałam sobie tak: jedziemy do urzędu, podpisujemy, co trzeba, potem
jedziemy do cerkwi, a następnie wracamy do domu, gdzie zjemy razem kolację. Okazało się
jednak, że Timur wyobraża to sobie inaczej i do urzędu pojechałam tak, jak przystało na
pannę młodą: w śnieżnobiałej sukni i w limuzynie. Pan młody nałożył mi na palec pierścionek
z brylantem, na którym wewnątrz wygrawerowano napis: „Na zawsze". Jego obrączka była
skromna, napis ten sam. Ślub braliśmy w soborze katedralnym; z moich znajomych przyszli
Ritka z mężem, Lalin i Wieszniakow (obaj z żonami). Nie ryzykowałam zaproszenia Dziadka,
żeby nie stawiać go w niezręcznej sytuacji, ale i tak zjawił się na dwadzieścia minut przed
ceremonią. Jego ochrona i ochrona Timura zadbały o to, żeby w cerkwi nie było osób
postronnych, i nikt się nie dowiedział, że wieniec nad Timurem trzymał Dziadek, stojąc obok
Ritki, która trzymała wieniec nade mną i z nieznanych mi powodów zalewała się łzami.
Ceremonię poprzedziła dziesięcio*minutowa rozmowa dwóch moich mężczyzn w cztery
oczy, w odległym zakątku cerkwi, dokąd Dziadek zaprosił Tagajewa. Co sobie powiedzieli,
nie wiem, ale po ceremonii Dziadek wysyczał złowieszczym szeptem:
*Jak ją unieszczęśliwisz, uduszę cię własnymi rękami.
A Timur odpowiedział:
* Trzymaj się z daleka od mojej żony.
Dziadek odwrócił się zirytowany i odszedł.
Z soboru pojechaliśmy do restauracji, również otoczonej kordonem ochrony. Kolacja trwała
cztery godziny, zaproszeni goście, jak na gości przystało, wygłaszali toasty, krzyczeli
„gorzko, gorzko", a my całowaliśmy się, jak przystało na państwa młodych. Gości było
niewielu, głównie przyjaciele Timura. Wszyscy uśmiechali się, choć na ich twarzach
malowało się powątpiewanie, którego oczywiście nikt nie odważył się zwerbalizować * zbyt
dobrze znano charakter mojego nowego męża.
W samym środku uroczystości zrozumiałam, że na coś czekam. Jeszcze w soborze
rozglądałam się, stropiona, wypatrując kogoś, a w restauracji doznałam olśnienia: czekałam
na Łukjanowa. To znaczy, nie chciałam, żeby przyszedł, ale byłam pewna, że ślub zwróci
jego uwagę. Zerkałam z niepokojem na ochronę, myśląc: a jeśli są tutaj nie po to, żeby
uchronić nas przed ludzką ciekawością, tylko z innego powodu? Nie były to wesołe myśli,
jednym słowem, Łukja*nowowi udało się zepsuć mi wesele, choć tak właściwie głupio
byłoby go za to winić * w końcu zadręczałam się tymi myślami na własne życzenie.
Wpół do dziesiątej Timur podziękował gościom i pożegnał się ze wszystkimi, a potem
pojechaliśmy do niego, to znaczy do jego mieszkania. Czułam się winna wobec Timura za te
zupełnie nieodpowiednie myśli o Łukjanowie i postanowiłam jakoś zatrzeć swoją winę. Nie
wiem, o czym myślał, ale na moje nieme wezwanie zareagował ochoczo i przez jakiś czas
funkcję łoża małżeńskiego pełnił parkiet w przedpokoju. Cudowna suknia została
nieodwracalnie zniszczona, za to oboje czuliśmy się tak, jakbyśmy kochali
się po raz pierwszy. Nad ranem, kompletnie wyczerpana i nieprzyzwoicie szczęśliwa,
położyłam głowę na ramieniu Timura i pomyślałam, że za tę szaloną noc należałoby
podziękować Łukjanowowi * gdyby o tym wiedział, uśmiałby się zdrowo.
Następnego dnia lecieliśmy do Rzymu, ale przez tydzień niewiele zdążyliśmy zobaczyć
(niemal nie wychodziliśmy z łóżka), a dziesięć dni później byłam już w pracy. I tu zaczęły się
męki moich współpracowników. Z jednej strony czuli się w obowiązku pogratulować mi, z
drugiej * bali się, że gratulacje wyjdą im bokiem; przecież nie wiedzieli, jak Dziadek
zareagował na tę zmianę w moim życiu. Ja natomiast demonstrowałam wielkie szczęście, to
znaczy latałam po korytarzach uśmiechnięta od ucha do ucha. Oczywiście, Timur mógłby
zapytać, dlaczego właściwie muszę pracować u Dziadka. Nie miał zamiaru robić ze mnie
gospodyni domowej, doskonale rozumiejąc, że nic z tego nie wyjdzie *przez długie lata
przywykłam do niezwykłych zajęć i wiecznie pchałam się tam, gdzie mnie nikt nie prosił,
jednak w mieście na pewno znalazłaby się dla mnie jakaś praca, niekoniecznie u Dziadka. Ale
Timur o nic nie pytał, za co byłam mu wdzięczna * tak naprawdę sama nie znałam
odpowiedzi. Niełatwo zacząć życie od nowa i dlatego postanowiłam nie działać zbyt
pochopnie. Za to Timur oznajmił od razu, że nie zamierza mieszkać w mieszkaniu, które
Dziadek podarował mi kilka lat temu, i tu z kolei ja musiałam ustąpić i razem z psem
przenieść się do niego. Jednak to nie wystarczyło mojemu mężowi.
* Należy sprzedać twoje mieszkanie * powiedział i znów musiałam się zgodzić. Gdybym
upierała się przy zatrzymaniu mieszkania, Timur mógłby pomyśleć, że uważam nasze
małżeństwo za tymczasowe i liczę na rychły powrót do swoich pieleszy. Mieszkanie zostało
zatem sprzedane.
Kamieniem obrazy omal nie stała się zmiana mojego nazwiska. Mnie było wszystko jedno,
jakie nazwisko noszę, ale Timur nalegał, żebym przyjęła jego, o czym z kolei Dziadek nie
chciał słyszeć.
*Jak ty to sobie wyobrażasz? * ryknął, gdy oznajmiłam mu o ewentualnej zmianie w moich
danych osobowych. *Nie dość, że związałaś się z tym typem... To znaczy, chciałem
powiedzieć, że wybrałaś sobie na męża nieodpowiedniego człowieka, to jeszcze chcesz nosić
jego nazwisko! Powinnaś rozumieć, że na wiele osób działa ono jak płachta na byka! W
moim otoczeniu nie może być człowieka z takim nazwiskiem * dokończył bezapelacyjnie.
* Chcesz mnie zwolnić? * zapytałam niewinnie, patrząc, jak twarz Dziadka pokrywa się
plamami.
*Jeszcze czego. Porozmawiaj z nim, myślę, że powinien rozumieć...
Jak się okazało, Timur nie miał zamiaru niczego rozumieć, choć w słowach Dziadka było
ziarno prawdy. Timur cieszył się w mieście reputacją człowieka o wątpliwej przeszłości,
mówiąc wprost, szefa mafii, chociaż w ostatnim czasie wspominano o tym coraz rzadziej i
coraz mniej chętnie, za to coraz częściej nazywano go poważnym biznesmenem. Jednak nie
należało spodziewać się, że wszyscy jednocześnie zapomną o jego przeszłości, więc
rozumiałam stanowisko Dziadka i też nie chciałam go drażnić. Istniało niebezpieczeństwo, że
negocjacje zabrną w ślepą uliczkę, o czym poinformowałam Dziadka, napomykając, że w tej
kwestii mój mąż jest nieugięty. Dziadek zaklął szpetnie, zaczął krążyć po gabinecie i
zaproponował kompromis:
* A może będziesz nosić podwójne nazwisko?
*Jakaś bzdura * burknęłam, ale po zastanowieniu pojechałam z tą rewelacją do Timura.
* I co on na tym zyska? * prychnął Timur.
*Jego współbojownicy nie będą wytykać go palcami. *Wzruszyłam ramionami. * I pozory
zostaną zachowane, a to dla Dziadka nie bez znaczenia. W pracy będę Riazan*cewą, a poza
pracą Tagajewą. Według mnie to rozsądne *dodałam. * W ramach wdzięczności za ten gest
dobrej woli obiecuję nie wtrącać się w twoje sprawy. W miarę możliwości * dodałam,
wzdychając. * To znaczy, będę się wtrącać, ale tylko do określonych granic i tylko za twoją
zgodą.
* Czyli co, targujemy się? * Uśmiechnął się Timur. Skinęłam głową.
* No niby tak.
* A, do diabła z nim. * Machnął ręką.
I tak stałam się posiadaczką podwójnego nazwiska, o czym społeczeństwo i tak się nie
dowiedziało. Moja obietnica niepchania się tam, gdzie mnie nie proszą, została
wynagrodzona: Timur nie nalegał, żebym wyzbyła się swoich przyzwyczajeń i raz na dwa
tygodnie, a czasem częściej, spotykałam się z Wieszniakowem i Lalinem * żeby napić się
piwa i posłuchać mądrych ludzi. W ten sposób, ku powszechnej radości, pokonaliśmy
wszystkie przeszkody, czego sobie gorąco pogratulowałam. Mój pies szybko przywykł do
nowego mieszkania, pracownicy w domu z kolumnami wkrótce się uspokoili * nie działo się
nic szczególnego. Jednak nie spieszyłam się ze składaniem sobie gratulacji z okazji
rozpoczęcia nowego życia i nadal na coś czekałam. Nie ma się co oszukiwać: czekałam na
Łukjanowa. Na jakąś reakcję, telefon, aluzję, cokolwiek. Mogłam założyć, że po
prostu zniknął tak samo nagle, jak się pojawił, jednak problem w tym, że nie potrafiłam w to
uwierzyć. A może nie chciałam?
W tamten piątek jechałam do pracy, uśmiechając się bez powodu. Po pochmurnych dniach
końca marca nagle zapachniało wiosną. Świeciło słońce, brudny śnieg na poboczach nie
budził rozdrażnienia * było jasne, że długo tu nie poleży. Jeszcze trochę i wiosna rozgości się
na dobre, a gdy nadchodzi wiosna, ludzie czują się szczęśliwi bez powodu, tylko dlatego, że
świeci słońce, i pod tym względem nie byłam wyjątkiem.
Zostawiłam samochód na parkingu i pomaszerowałam do swojego gabinetu, myśląc, że w
taką piękną pogodę grzechem byłoby tracić czas na papierkową robotę. Jednak
przypomniałam sobie, że płacą mi nie za takie myśli, lecz za uczciwą pracę, utkwiłam wzrok
w ekranie monitora, wykonałam kilka telefonów, wyznaczyłam kilka spotkań i
pogratulowałam sobie, że udało mi się jednak zrobić coś pożytecznego, choć osobiście bardzo
w ten pożytek wątpiłam. W końcu uznałam, że nie od rzeczy byłoby napić się herbaty, i
poszłam do Ritki, żeby na chwilę oderwać się od obowiązków.
Ritka urzędowała w sekretariacie. Swojego pracodawcę traktowała z szacunkiem, na który
bezwzględnie zasługiwał, oraz miłością, która mnie czasem szokowała. Dziadek zasłynął *
nie bez podstaw * jako pożeracz serc niewieścich, liczba jego zdobyczy już dawno
przekroczyła setkę, ale wiedziałam doskonale, że Ritki na tej długiej liście nie było. Kiedyś
żartem spytałam Dziadka, z czego to wynika, a on odpowiedział bardzo poważnie: „Ritka to
wspaniały
pracownik i porządny człowiek". Zrobiłam smętną minę; czyżby chciał przez to powiedzieć,
że na kochanki wybierał wyłącznie podłe bumelantki? Jednak po zastanowieniu zgodziłam się
z jego logiką: romans nie trwałby długo, a Dziadek straciłby wiernego pomocnika i sprawił
ból porządnemu człowiekowi. Sama Ritka tłumaczyła tę sytuację jeszcze prościej: „Nawet
bez niego mam przed kim zadzierać spódnicę, ale gdyby zaproponował, nie odmówiłabym. I
to nie z szacunku do zwierzchnictwa, ale dlatego, że Dziadek jest jedynym facetem, który na
szacunek zasługuje". „Brzmi strasznie pokrętnie" * powiedziałam wtedy złośliwie, na co
Ritka prychnęła: „Wisi mi, jak brzmi".
Byłyśmy przyjaciółkami od dawna i w naszym kłębowisku żmij tak naprawdę mogłyśmy ufać
tylko sobie, a różnica w ocenie postępowania Dziadka nie wpływała na to zaufanie.
* Cześć. * Skinęła głową Ritka, zerkając na mnie. Spojrzałam na tajemne drzwi.
*Jest u siebie?
* Tak, ale zajęty. Do szesnastej trzydzieści ma spotkania, zajrzyj później.
* Tak właściwie to przyszłam na herbatę.
* A, to proszę bardzo.
Wprawdzie na drugim piętrze był bar, ale rzadko do niego zaglądałam. Ritka zaparzyła
herbatę, zerkając na mnie niepewnie, w końcu powiedziała:
* Wyglądasz na zadowoloną.
* Nie tylko wyglądam, ale jestem zadowolona.
* No, skoro tak, to dobrze.
* Nie rozumiem pani sceptycyzmu, proszę pani * prychnęłam.
* Dziadek mówi, że to twoje małżeństwo... * zaczęła Ritka.
* To moje małżeństwo, a nie jego, więc może byłoby lepiej, gdyby się nie odzywał.
Westchnęła.
* Naprawdę wszystko dobrze?
* Pewnie, że tak. Saszka przywykł do nowego mieszkania, więc nie mam powodów do
narzekań.
* Chciałam zaprosić cię na działkę * oznajmiła Ritka, podsuwając mi ciasto. * Ale pewnie
twój Tagajew cię nie puści, a sam nie pojedzie.
* Mój Tagajew pojechał dziś do Moskwy, wróci jutro pod wieczór, więc ja i Saszka jesteśmy
przez cały dzień do twojej dyspozycji.
* To co, skoczymy po pracy? * Uśmiechnęła się.
* Skoczymy. * Skinęłam głową i wtedy drzwi od gabinetu Dziadka otworzyły się i wyszedł z
nich facet, wysoki, wyprostowany, o młodej twarzy; jego bujna grzywa była delikatnie
przyprószona siwizną. O takich mężczyznach zwykle mówi się „przystojniak".
* Wszystkiego dobrego. * Uśmiechnął się do Ritki i skierował do wyjścia, na chwilę
zatrzymując na mnie wzrok.
* Do widzenia * zaćwierkała Ritka, pożerając go wzrokiem. * Taak... * dodała z
westchnieniem, gdy za mężczyzną zamknęły się drzwi.
*Jak mam rozumieć to twoje „taak"? * Uśmiechnęłam się.
*Jako młoda mężatka nie jesteś w stanie tego zrozumieć * wyjaśniła Ritka. * A ja, jako
kobieta nieobciążona szczęściem rodzinnym, patrzę na taki skarb z zaciśniętymi zębami.
Sama wiesz, że u nas nie ma na kim oka zawiesić, a ten teraz ciągle przychodzi i mnie
denerwuje.
* No to się nim zajmij * podpuściłam ją. * Czemu ma się dobro marnować?
* Facet ma reputację idealnego ojca rodziny.
* Gwiżdż na jego reputację. Przy okazji, co to za typ?
* Wladimir Siergiejewicz Korzuchin. Mówi się, że to nasz przyszły mer.
* Ach tak? * Uniosłam brwi. * A obecny już o tym wie?
* Nie sądzę.
* Interesujące. Jego rzecznik nie dalej jak wczoraj zapewniał mnie, że sześćdziesiąt procent
głosów mają w kieszeni.
* Niech się dalej chwali. Dziadek jest niezadowolony z obecnego mera, o czym dobrze wiesz,
więc mogą sobie wsadzić te sześćdziesiąt procent.
Co racja, to racja. Jak Dziadek jest z kogoś niezadowolony, to żadne głosy go nie uratują.
Nasz pan i władca zawsze osiąga to, co chce * nie kijem go, to pałką.
* I skąd się wziął ten Korzuchin? * nie ustępowałam. *Czemu wcześniej o nim nie słyszałam?
* Bo się nie interesowałaś. Poza tym to skromny facet i nie wysuwa się przed orkiestrę. Do
nas zawitał trzy lata temu, przyjechał z rejonu. Forsę ma, i to sporo, teraz postanowił służyć
narodowi. * Ritka znów rozpłynęła się w uśmiechu. * Przy okazji, jest w wielkiej przyjaźni z
twoim Ługańskim.
* Ługański nie jest mój, ale to całkiem porządny gość i bardzo go szanuję. I pewnie nie
przyjaźniłby się z łajdakami, więc Dziadek powinien to jeszcze poważnie przemyśleć. *
Mrugnęłam do Ritki, a ona tylko machnęła ręką.
* Błagam cię... * powiedziała i wtedy w sekretariacie zjawił się Dziadek. Oficjalnie nazywa
się Igor Nikołajewicz Kondratjew, ale przezwisko tak do niego przylgnęło, że
już od dawna nikt go inaczej nie nazywał * oczywiście, za jego plecami. Wprawdzie
sześćdziesiąte urodziny obchodził jakiś czas temu, ale przezwisko nie wynikało z wieku, było
raczej wyrazem bezwarunkowego uznania jego starszeństwa i zarówno poplecznicy, jak i
wrogowie wymawiali je z jednakowym szacunkiem. Przeżyte lata odbiły się na twarzy
Dziadka siateczką zmarszczek przy oczach i surowymi bruzdami przy ustach i nosie, które nie
tylko go nie szpeciły, ale nawet dodawały mu uroku. Plecy wyprostowane, spojrzenie ostre,
zdecydowany krok. Nic dziwnego, że jego liczne baby wpadały w ekstazę.
Dziadka znałam od lat i nie potrafiłam wyobrazić go sobie innego. Od jakichś dwudziestu lat
wyglądał tak samo: silny mężczyzna o niezłomnym charakterze.
* Rito... * zaczął i wtedy zauważył mnie. * Czego chcesz? * spytał nieuprzejmie.
* Niczego. * Rozłożyłam ręce. * Piję herbatę.
* Mogłabyś znaleźć sobie jakieś lepsze zajęcie.
* Pójdę poszukać * zgodziłam się szybko i czym prędzej oddaliłam. Dziadek był wyraźnie nie
w sosie, należało trzymać się od niego z daleka.
Wróciłam do siebie i pogrążyłam się w pracy, ale przy pierwszej okazji zmyłam się z firmy *
o trzeciej miałam umówione spotkanie. Skończyło się o piątej i pomyślałam, że nie ma sensu
wracać do pracy, a potem przypomniałam sobie o Ritce i zadzwoniłam do niej.
* Nie zmieniłaś planów? * zapytałam.
* Dziadek uprzedził, że muszę zostać do siódmej. A ty jak?
* Poszukam sobie jakiegoś zajęcia do siódmej. * Westchnęłam.
* Czemu wiecznie czepiasz się jego słów? * oburzyła się Ritka.
* Nie czepiam się, tylko wykonuję dyrektywy. Dobra, na razie.
Do pracy jednak wróciłam, co zupełnie mnie nie cieszyło, a jeszcze mniej ucieszyło moich
współpracowników. Wszyscy mieli jakieś plany na ten wieczór i mój nagły powrót mógłby
tym planom zaszkodzić.
*Wszystkim dziękuję, wszyscy są wolni * oznajmiłam, wchodząc do gabinetu, ludzie
odetchnęli z ulgą i ruszyli do wyjścia.
Pogrążona w papierach, straciłam poczucie czasu, więc zjawienie się Ritki zupełnie mnie
zaskoczyło.
* To już siódma? * spytałam, podnosząc głowę.
*Już. Idźmy stąd, jestem złachana jak koń. Chcę jak najszybciej znaleźć się na łonie natury, w
ciszy i spokoju.
* Dziadek pojechał?
*Jeszcze nie, ale zamówił samochód. Po co ci Dziadek?
* Tak tylko pytam. Wstępujesz do domu?
* Nie mam najmniejszego zamiaru. * Ritka pokręciła głową. * Mężulek zaczął ciąg, nie mam
siły oglądać jego gęby.
* Dlaczego się z nim nie rozwiedziesz? * zadałam pytanie, które nurtowało mnie od dawna.
* Bo beze mnie raz*dwa znajdzie się w rynsztoku. Kto powiedział: „Na zawsze ponosisz
odpowiedzialność za tych, których oswoiłeś"?
* Saint*Exupery. * Wzruszyłam ramionami.
* Co? * Ritka ściągnęła brwi.
* Taki pisarz. Francuz.
* Wszyscy Francuzi to dziwkarze.
* Znasz chociaż jednego? * zapytałam złośliwie. *Trzech. Jesienią była u nas delegacja,
zapomniałaś?
Jeden do tej pory dzwoni...
Szłyśmy pustym korytarzem, nienaturalnie cichym, skręciłyśmy do wind i niespodziewanie
wpadłyśmy na Dziadka.
* Do domu? * zapytał, spoglądając na mnie surowo.
* Do Ritki, na działkę * odparłam.
* A gdzie twój... Tagajew? * rzekł Dziadek gniewnie.
* W Moskwie. Wraca jutro.
Przyjechała winda, zjechaliśmy na dół w milczeniu. Wysiadając, przepuściłam Dziadka
przodem, on sprężystym krokiem przeciął hol, odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale
rozmyślił się i zniknął za dębowymi drzwiami. Wychodząc z budynku, zobaczyłyśmy, jak
wsiada do samochodu.
* Od twojego ślubu jest zupełnie nieswój * zauważyła Ritka. Zabrzmiało to jak wyrzut.
* Przyzwyczai się.
* Przyzwyczai... * przedrzeźniała Ritka. * On cię kocha.
* Dziwna to miłość * odparłam z uśmiechem. * Ja jego również, nie pokona jej rozsądek.
* Czułby się inaczej * powiedziała * gdyby miał pewność, że kochasz swojego męża.
* Kocham.
* Czy ty chociaż sama w to wierzysz?
* Coraz bardziej. Zwłaszcza odkąd się zmówiliście i próbujecie mi wmówić, że jest inaczej.
* Dziadek jest bardzo samotny * dodała Ritka z westchnieniem po chwili milczenia.
* To da się łatwo naprawić, jeśli masz na myśli kobiecą czułość i troskę.
* Nie mam.
* Wiesz co, zmieńmy temat * nie wytrzymałam.
* Kiedy ostatnio widziałaś się z Lalinem? * spytała Ritka, gdy wyjechałyśmy z parkingu.
*W zeszłym tygodniu * odparłam, zastanawiając się, czemu ją to interesuje.
* Tak? A twój Tagajew nie ma nic przeciwko?
* Mówisz tak, jakby mnie trzymał na uwięzi.
* A tak nie jest?
* Wiesz co, wyjazd na działkę został odwołany. Podwiozę cię do domu.
* Dobrze, nie złość się. Po prostu kompletnie nie wiem, co mam zrobić. Strasznie szkoda mi
Dziadka, o ciebie się boję... Może Dziadek ma rację i znowu zrobiłaś głupstwo?
* Tak jak zawsze.
* Gdy po prostu mieszkaliście razem z Tagajewem, jeszcze była nadzieja, że wszystko się
ułoży, że ty i Dziadek...
* Czegoś takiego jak „ja i Dziadek" nie ma od dawna i świetnie o tym wiesz. Przy okazji,
kiedyś w przystępie wielkoduszności zapewniał mnie, że pragnie niańczyć moje dzieci. No to
o co chodzi? Wszystko dobrze na tym najlepszym ze światów i wszyscy są zadowoleni.
* Gdyby tak było... * Westchnęła Ritka.
* Proszę bardzo, twój dom * powiedziałam po jakimś czasie.
* Ależ ty jesteś okropna... Jedźmy na działkę. Obiecuję, że się zamknę * dodała pokornie.
* Gadaj sobie na zdrowie, na przykład o Korzuchinie. W sumie to dziwne, że go wcześniej
nie dostrzegałam *myślałam na głos.
* Piękny, prawda?
* A nie sądzisz, że trochę dla ciebie za stary?
* A jaki jest pożytek z młodych? * opędziła się Ritka. *Pewnie, że daleko mu do naszego
Dziadka, ale coś w sobie ma.
* Być może * nie spierałam się. * Ale chyba nie zdążył dokonać niczego wielkiego, skoro
nawet o nim nie słyszałam.
* Nie słyszałaś, bo ostatnio bujasz w obłokach... Będziemy mieli mera przystojniaka...
* Przystojniak, no dobrze, ale gdyby tak jeszcze Pan Bóg dał mądrego... Chociaż tego raczej
nie należy się spodziewać, Dziadek chyba nie zniósłby towarzysza z inicjatywą.
* Czemu jesteś wobec niego taka niesprawiedliwa? * Ritka aż klasnęła w ręce.
* Po prostu świetnie znam naszego ojca i nauczyciela. Wstąpisz? * Właśnie zatrzymałyśmy
się przed domem, w którym teraz mieszkałam, a Ritka nie miała jeszcze okazji tu być.
* Zajrzę. * Skinęła głową. * Ciekawe, jak mieszkasz...
Weszłyśmy do mieszkania. Ritka zwiedzała je, a ja pakowałam rzeczy Saszki: smycz, miskę i
karmę. W końcu Ritka zauważyła:
* Nieźle. Którzy projektanci tak się postarali, nasi czy moskiewscy?
* Z Petersburga, o ile mi wiadomo, a wiadomo mi niewiele. Ale jeśli chcesz, spytam Timura.
Wsadziłam Saszkę do torby, informując go, że jedziemy na działkę. Pies przyjął nowinę z
łaskawą aprobatą.
* Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. * Pokręciła głową Ritka.
* Do czego?
*Jak mogłaś... Przecież ty i Tagajew jesteście z zupełnie innych planet!
* Pokochał mojego psa i to wystarczyło, żeby stopić lód mego serca.
*Jak mi obrzydły te twoje żarty. * Skrzywiła się. * Mogłabyś choć raz porozmawiać ze mną
poważnie. Przecież nie jestem dla ciebie obcym człowiekiem.
* Zgadza się. Chodźmy, kochana.
Wyszłyśmy z mieszkania i już wkrótce dotarłyśmy na działkę. Porządny piętrowy dom
znajdował się we wsi Radużnyj dwanaście kilometrów od miasta. Ritka kupiła go niedawno,
półtora roku temu, i podejrzewam, że w jednym jedynym celu: żeby mieć gdzie odpocząć od
małżonka, który miał surowy zakaz zjawiania się tutaj. Mąż Ratki, jednostka słaba i
bezwolna, nigdy nie ośmielił się sprzeciwić żonie. Tylko dzięki Ritce trzymano go jeszcze w
pracy, a pracował jako kierownik działu rzeczy niepotrzebnych w administracji miejskiej.
Pijany nigdy nie pokazywał się współpracownikom na oczy, a trzeźwy bywał rzadko, więc w
pracy w sumie pojawiał się nieczęsto. Ritka nazywała go drewnem z powodu przywiązania do
kanapy, na której spędzał większość życia. Kiedyś powiedziała mu, że wybaczy mu wszystko,
oprócz zdrady, małżonek zapamiętał to i nie naruszał tabu, słusznie podejrzewając, że żona
potrzebuje tylko pretekstu, żeby się go pozbyć. Wprawdzie według mnie pretekstów było aż
nadto, ale Ritka uważała inaczej.
Można powiedzieć, że dom został kupiony za pieniądze Dziadka. Ritka miała pewne
oszczędności, ale było ich za mało, więc chciała wziąć kredyt, a wtedy Dziadek
zaproponował jej pożyczkę, na sto lat i bez procentów. Opowiadając o tym, Ritka miała w
oczach łzy rozczulenia. Szeroki gest Dziadka był powszechnie znany i zdziwiłabym się,
gdyby zachował się inaczej, ale szczerze powiedziawszy,
trochę mnie zabolało, że Ritka nie poinformowała mnie o planowanym zakupie i braku
środków. Pieniędzy mam jak lodu, dzięki Dziadkowi zresztą, i pojęcia nie mam, co z nimi
robić.
Zatrzymałam samochód przed stalową bramą, Ritka wyskoczyła, otworzyła furtkę, potem
bramę i mogłam wjechać na podwórko. Saszka wyszedł z torby i zaciekawiony wyglądał
przez okno.
* Ciesz się, psie * powiedziałam. * Zaraz pójdziemy na spacer.
Otworzyłam drzwi, wyskoczył, zapadł się w śnieg, kichnął i zaszczekał. Ritka wzięła go na
ręce i weszła do domu, ja za nią, wziąwszy torby z zakupami * po drodze wstąpiłyśmy do
supermarketu.
Gdy rozpakowywałyśmy zakupy, Saszka biegał po przestronnym holu absolutnie szczęśliwy,
co mnie cieszyło. Ritka wstawiła wodę na herbatę, a ja zadzwoniłam do Timura.
*Jak tam? * zapytałam wesoło.
* Okropnie.
* A czemu tak?
* Nietrudno się domyślić, przecież nie ma cię przy mnie.
* Nie zmieniłeś planów?
* Nie, jutro wieczorem będę w domu. Powiedz mi, że tęsknisz.
* Tęsknię. Bardzo. Jestem na działce u Ritki, oboje z Saszką uznaliśmy, że to wspaniały
pomysł.
* Pozdrowienia dla uszatego.
* Psie, masz pozdrowienia od Timura! * zawołałam. *O której będziesz w hotelu?
* Późno. Zadzwonię do ciebie. .
Pożegnaliśmy się, a Ritka, wysłuchawszy naszej rozmowy, powiedziała niepewnie:
* Może naprawdę go kochasz?
* A co ja mówię przez cały czas? Idziesz z nami na spacer?
* Napijmy się chociaż herbaty! * oburzyła się.
Pół godziny później poszliśmy na spacer. Sto metrów od donju Ritki zaczynał się las, ale w
lesie leżał śnieg, poza tym błąkanie się po ciemku wśród drzew nie należy do przyjemności,
więc powędrowałyśmy w przeciwnym kierunku wzdłuż drogi. Saszka biegł przed nami, od
czasu do czasu szczekając wesoło * udało mu się obudzić wszystkie miejscowe psy i zza
pobliskich płotów dobiegało teraz rozpaczliwe ujadanie, co przepełniało dumą mojego psa i
wyraźnie poprawiało mu humor.
Przed jednym z domów zobaczyłyśmy kobietę, podeszła do furtki i zawołała nas.
* Przyjechała pani? * zapytała Ritkę. * Bo patrzę, że światło się pali, już miałam iść i
sprawdzić.
To była miejscowa, emerytka Ludmiła Wasiljewna, która pilnowała domu Ritki.
* Dobry wieczór * powiedziałyśmy, podchodząc.
* A pies nie ucieknie? * zatroszczyła się, patrząc z powątpiewaniem na Saszkę. Ten obrzucił
ją niezadowolonym spojrzeniem, potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Co za
pomysł!", a potem podreptał do domu naprzeciwko, drewnianego, od dawna niemalowanego,
gdzie w jednym oknie paliło się światło.
* Kałaginowie sprzedali dom. * Skinęła głową Ludmiła Wasiljewna. * Albo wynajęli.
Chociaż nie, chyba jednak
sprzedali. Babka zmarła zeszłej zimy, a oni mieszkają w Pskowie, to po co im tutaj dom?
Teraz mieszka tu mężczyzna z małym dzieckiem. Sąsiadka mówi, że żona mu zmarła w
czasie porodu... On kupuje od sąsiadki mleko, ona trzyma krowę. Takie nieszczęście, został
sam z dzieciakiem... Wiera, sąsiadka, przeżywa okropnie, a jak tu człowiekowi pomóc? Ale
on nie szuka znajomości, milczy, stroni od ludzi * i nic dziwnego, taka tragedia...
* I długo tu mieszka? * spytała Ritka, chcąc podtrzymać rozmowę.
* Będzie ze dwa tygodnie, jak przyjechał.
* A skąd przyjechał?
* Pewnie z miasta. Niewiele mówi, to i nic właściwie nie wiemy. Prawie nie wychodzi z
domu, tylko do sklepu i po mleko do sąsiadki... Zostanie pani do niedzieli? * zmieniła temat.
* Nie, jutro przed wieczorem wyjeżdżamy. *Jakby coś było potrzeba, jestem w domu.
Pożegnałyśmy się, kobieta wróciła do siebie, a my kontynuowałyśmy spacer.
* Dziwny pomysł, żeby zamieszkać na wsi * zauważyła Ritka, oglądając dom, który
minęłyśmy. * Mam na myśli tego faceta.
* Dlaczego dziwny? * Wzruszyłam ramionami. * Dziecko potrzebuje świeżego powietrza,
poza tym mleko...
* Myślę, że w mieście jest łatwiej... Chociaż wieś jest duża, mają przychodnię, tylko z pracą
ciężko.
* Skoro facet ma małe dziecko, to pewnie nie pracuje.
* Mimo wszystko to dziwne * powtórzyła. Obeszłyśmy wioskę dookoła i wróciłyśmy do
domu. * Zimno * zjeżyła się Ritka. * Idziemy pooglądać telewizję?
* Co ty na to, psie? * zwróciłam się do Saszki, a jamnik podszedł do furtki, dając do
zrozumienia, że nie ma nic przeciwko oglądaniu telewizji.
Zjadłyśmy kolację i dwie godziny spędziłyśmy na dole przy kominku, rozmawiając
niespiesznie. Saszka drzemał, leżąc przy moich nogach, i w końcu uznałam, że też powinnam
iść spać. Sypialnia Ritki była na pierwszym piętrze, ja miałam spać w pokoju na parterze, co
absolutnie mnie urządzało * Saszka nie lubił schodów. Poza tym Ritka lubi sobie poczytać
przed snem, a ja z zasady nie czytam książek.
Gdy tylko oboje z Saszka położyliśmy się, zadzwonił Timur. Spotkanie i kolacja przebiegły
pomyślnie, teraz był już w hotelu. Korzystając z nieobecności Timura, pies wpakował się na
łóżko, zastanowił i przesunął bliżej mojej twarzy, położył łeb na poduszce i wkrótce potem
zasnął. A ja nie mogłam spać, leżałam w ciemności i próbowałam znaleźć przyczynę nagłego
niepokoju. Wieczór był miły, ale w pewnym momencie poczułam lęk i teraz nerwowo
kręciłam się w łóżku, przeszkadzając Saszce. Na górze w pokoju Ritki zgasło światło, a ja
nadal gapiłam się w sufit, jakbym spodziewała się znaleźć tam rozwiązanie. Niezadowolony
Saszka przeniósł się w nogi łóżka i teraz bałam się poruszyć, żeby mu nie przeszkadzać.
Myśli zaczęły mi się plątać i nagle na pograniczu snu i jawy wypłynęły słowa sąsiadki o
mężczyźnie z dzieckiem. Potrząsnęłam głową, odpędzając senność, i zrozumiałam wreszcie
przyczynę mojego niepokoju. Chodziło
o drewniany dom, a raczej o jego mieszkańców, mężczyznę z małym dzieckiem. O czym ja
myślę? Przecież to.
i mimo to...
* Śpij * burknęłam sama do siebie i zamknęłam oczy.
Zasnęłam dość szybko, ale nie na długo * obudziło mnie głuche warczenie Saszki nad moim
uchem. Otworzyłam oczy i stwierdziłam, że pies siedzi na poduszce i gapi się w okno.
* No coś ty? * zapytałam, unosząc się na łokciu. Saszka potrząsnął łbem i znów warknął. W
oknie wisiała
tylko firanka, w ciemnościach za oknem widać było jedynie sylwetki drzew w sadzie, ale
przecież nie one zainteresowały mojego psa.
Postanowiłam nie zwracać uwagi na dziwactwa zwierzaka, zwalając niespokojne zachowanie
Saszki na nowe miejsce, ale w końcu jego niepokój udzielił się również mnie, podeszłam do
okna i odsunęłam firankę, potem otworzyłam połówkę okna. Do pokoju wpadło zimne
powietrze, wzdrygnęłam się i zaczęłam nasłuchiwać * ale na zewnątrz panowała cisza. Saszka
już nie warczał, teraz mi się przyglądał. Zerknęłam na niego, pokręciłam głową, a potem, tak
jak stałam, w kapciach i piżamie, wlazłam na parapet i wyszłam na dwór. Na mokrych
płytach ścieżki biegnącej wokół domu żadne ślady nie miały prawa się odcisnąć, ale mimo to
przykucnęłam i obejrzałam płyty pod swoimi nogami. Doszłam do rogu domu, spojrzałam na
furtkę, dobrze widoczną w świetle latarni. Furtka była zamknięta na zasuwę, a w zimowym
sadzie nie było się gdzie ukryć.
U sąsiadów zaszczekał pies, Saszka mu odpowiedział, a ja wróciłam do okna.
* Co cię napadło? * wyrzucałam mu, wdrapując się na parapet. * Na księżyc warczysz czy
co? * Księżyc rzeczywiście wisiał nad domem i świecił jak latarnia. Wpakowałam się pod
kołdrę, by się szybko rozgrzać. * Jak mi nie pozwolisz spać, to cię wyrzucę * zagroziłam.
Saszka położył się
obok mnie i westchnął przepraszająco. * Jesteś miejskim psem * powiedziałam już innym
tonem i pogłaskałam go. *I dlatego masz urojenia.
Ale niepokój nie znikł, więcej nawet, teraz już wiedziałam, że muszę przyjrzeć się sąsiadowi,
o którym mówiła Ludmiła Wasiljewna. Ale ewentualne zawarcie znajomości należało
odłożyć do jutra.
Obudziłam się o dziewiątej, wstałam po cichu, żeby nie budzić Ritki, która planowała spać do
południa, wypiłam herbatę i udałam się z psem na spacer. Drewniany dom z numerem
dwadzieścia trzy nadal mnie intrygował, więc poszłam w jego stronę. Dom otoczony był
płotem, a między nim i ogrodzeniem sąsiedniego budynku biegła ścieżka w stronę lasu, na
której prawie nie było śniegu. Na szczęście rano złapał przymrozek i dało się przejść, nie
tonąc w rozmiękłej ziemi. Sztachety w płocie przegniły i trzymały się na słowo honoru; przez
liczne szpary widać było kawałek podwórka przed domem: ławkę przy ganku, zardzewiałą
beczkę pod rynną i dziecięcy wózek. W pewnym momencie skrzypnęły drzwi i zobaczyłam,
jak na ganek wychodzi mężczyzna w kurtce wojskowego kroju i wełnianej czapce. Zaczął
schodzić po schodkach, a ja zrobiłam krok do tyłu, chcąc mu się lepiej przyjrzeć.
Wtedy niespodziewanie zawrócił i zniknął w domu. Nie zdołałam zobaczyć jego twarzy,
zaklęłam, zirytowana, i poszłam w stronę lasu, dziwiąc się, że to wszystko aż tak mnie
zdenerwowało. Czy naprawdę myślałam... A może by tak wrócić, wejść na podwórko,
zadzwonić do drzwi i spytać o jakieś głupstwo? To byłoby znacznie lepsze niż włóczenie się
tutaj... A jednak tego nie zrobiłam. Przespacerowaliśmy
się z Saszką pod lasem i zawróciliśmy. Wózek nadal stał przed gankiem, mężczyzny nie było
widać.
Wróciłam do domu i zobaczyłam, że Ritka zmieniła plany i zamiast smacznie spać, smażyła
w kuchni naleśniki.
* Jak pogoda? * zapytała.
* Wspaniała.
Śniadanie zjadłyśmy na werandzie; stąd był świetny widok na interesujący mnie dom i moje
spojrzenie co chwila do niego wracało. Gdy już miałyśmy zejść z werandy, przez furtkę
wyszedł mężczyzna w tej samej kurtce i czapce, i skierował się do sąsiedniego domu. Ritka
zobaczyła, na co patrzę, i stwierdziła:
* To pewnie ten facet, o którym opowiadała Ludmiła Wasiljewna.
* Pewnie tak * przyznałam, przypatrując mu się uważnie. Wzrost średni, szeroki w barach...
Sposób chodzenia i postawa kompletnie nieznajoma, ale to mnie wcale nie uspokoiło. Nie
widziałam jego twarzy. Próbowałam oderwać się od natrętnych myśli i w końcu mi się udało,
dzięki wydatnej pomocy Ritki. Moja przyjaciółka lubiła sobie pogadać, ja zresztą też. W
serdecznej atmosferze dzień przemknął nie wiadomo kiedy.
O szóstej zadzwonił Timur, że właśnie wyjechał z Moskwy. Jakiś czas potem my też
zaczęłyśmy się zbierać, Ritka nie chciała zostawać tu sama. Saszka z żalem wszedł do torby,
ja wyjechałam za bramę i czekałam, aż Ritka zamknie drzwi, ciągle zerkając na drewniany
dom za płotem. W końcu Ritka wsiadła do samochodu i powoli ruszyłam z miejsca, jednak
gdy dojechałam do domu numer dwadzieścia trzy, zatrzymałam się i zdecydowanie
wysiadłam z samochodu.
* Dokąd idziesz? * zdumiała się Ritka, ale pozostawiłam jej pytanie bez odpowiedzi.
Podeszłam do furtki * nieza*mknięta. Wózek nadal stał przy ganku, zajrzałam do niego
* pusty. Pchnęłam drzwi wejściowe, ale nie poddały się, dzwonka nie było, więc zastukałam,
najpierw cicho, potem głośniej, zerkając w okno przy drzwiach. Za firanką pojawiła się jakaś
sylwetka, czekałam cierpliwie, ale drzwi mi nie otworzono.
Podeszłam do okna i zastukałam w szybę, czując na sobie spojrzenie zza firanki. W domu
panowała cisza, żadnego odgłosu kroków, w ogóle żadnych dźwięków, ale bez wątpienia
właściciel był tuż obok. Poczekałam jeszcze chwilę i wróciłam do samochodu.
* O co chodzi? * spytała Ritka; stała obok furtki, ze zdumieniem obserwując moje
poczynania.
* Chciałam tylko popatrzeć na tego faceta * odparłam, zrozumiawszy, że nie uniknę
wyjaśnień.
* Tak? * Ritka chyba próbowała zrozumieć przyczyny mojego zachowania, ale nie mogła,
więc spodziewała się, że sama je podam. Problem w tym, że nie do końca zdawałam sobie z
nich sprawę. No przecież to szaleństwo, żeby nagle zamieszkał tu Łukjanow! Ale co innego
mogło zaintrygować mnie we właścicielu domu? Pewnie chodzi o dziecko
* uznałam.
* Chcesz mu pomóc? * spytała Ritka, przyglądając mi się, gdy już jechałyśmy do miasta.
* Niby jak? Wskrzesić jego żonę?
* W takim razie o co chodzi? Czasem zupełnie nie rozumiem twojego postępowania.
* Czasem ja też go nie rozumiem. * Skinęłam głową. *Wybierz numer Łarionowa.
Prośba wywołała szok.
* Ale co się dzieje? *Jeszcze nie wiem.
Ritka wybrała numer i podała mi komórkę. Łarionow, szef ochrony Dziadka, bynajmniej nie
ucieszył się, że dzwonię. Nasze stosunki trudno byłoby nazwać serdecznymi: ja uważałam go
za łajdaka, on pewnie też nie był mną zachwycony, ale tolerowaliśmy się, w końcu oboje
pracowaliśmy dla Dziadka, który nie znosił kłótni w szeregach.
* Cześć * powitał mnie bez entuzjazmu.
* Mam do ciebie sprawę. Dowiedz się, kto obecnie mieszka pod adresem: wieś Radużnyj,
ulica Sportowa dwadzieścia trzy.
* Coś pilnego? * zapytał Łarionow, chyba zły, że zawracam mu głowę w weekend.
* Do poniedziałku może zaczekać * odpowiedziałam i zamknęłam klapkę telefonu.
* Powiesz mi w końcu, o co chodzi, czy nadal mam sobie łamać głowę? * warknęła Ritka.
Ritka nie miała pojęcia o moich wątpliwościach co do dziecka, o tym, że Łukjanow próbuje
mi wmówić, że moje dziecko żyje. Ponieważ nie mogłam wyjaśnić jej, dlaczego tak
zaintrygował mnie sąsiad na działce, nie wspominając przy tym o Łukjanowie, wolałam
milczeć.
* Diabli nadali. * Pokręciła głową Ritka.
W poniedziałek zadzwoniła do mnie zaraz po naradzie.
* Słuchaj, pamiętasz, jak w piątek rozmawiałyśmy o Korzuchinie?
* Naszym przyszłym merze? * zapytałam z uśmieszkiem.
* Właśnie się dowiedziałam, że został wdowcem.
* Nie rozumiem, cieszysz się czy mu współczujesz?
* Nie pleć głupstw, Łarionow tu był, mówi, że w nocy z soboty na niedzielę doszło do
wypadku i żona Korzu*china zginęła, ale na razie nikt nic właściwie nie wie.
* Ze nikt to akurat normalne, ale Łarionow powinien wiedzieć * zauważyłam, nie mogąc
powstrzymać się od krytyki szefa ochrony. Gdy Lalin był na jego stanowisku, wiedział
wszystko, czasem nawet jeszcze zanim coś się wydarzyło, dlatego głęboko wierzyłam w jego
dar przewidywania. Mówiąc poważnie, nic nie mogło umknąć jego bacznej uwadze, a jeśli
chodzi o umiejętność łączenia niezwiązanych ze sobą szczegółów w jedną całość, to nie miał
sobie równych. Łarionow do czegoś takiego był po prostu niezdolny, za to miał inne
pożyteczne cechy, które pozwoliły mu przez długi czas utrzymać się na stanowisku.
*Jakiś koszmar * wymamrotała Ritka, a ja przyznałam jej rację.
Nim zdążyłam odłożyć słuchawkę, w gabinecie zjawił się obiekt moich rozmyślań *
Łarionow we własnej osobie.
* Słyszałaś nowinę? Zginęła żona Korzuchina.
* Tak? Ja nawet o samym Korzuchinie nie słyszałam *odparłam, nie odrywając wzroku od
monitora.
* Daj spokój. Dziadek wiąże z nim ogromne nadzieje.
* Poważnie? Nic mi o tym nie wspominał. Dowiedziałeś się tego, o co prosiłam?
Łarionow zastanowił się, o co mi chodzi, w końcu przypomniał sobie o sobotnim telefonie.
* Nie było kiedy, a teraz jeszcze ta wiadomość. Ten nieszczęśliwy wypadek zdarzył się
bardzo nie w porę. To znaczy, chcę przez to powiedzieć, że pewnie Dziadek dojdzie do
takiego wniosku.
* Słuchaj, zajmij się swoją robotą * zasugerowałam. *I nie odrywaj mnie od mojej.
Łarionow zasapał i wyszedł, jednak dwie godziny później znów zjawił się w moim gabinecie i
siadając bez zaproszenia w fotelu, oznajmił:
* Nikt tam nie mieszka. Właścicielka domu zmarła w zeszłym roku, dom odziedziczyła córka,
która mieszka w okręgu pskowskim, więc...
* Tyle to ja wiem i bez ciebie * odparłam, obserwując, jak zmienia się na twarzy. Jeszcze
przed chwilą rozpierała go duma, teraz zaczął podejrzewać pułapkę i stał się czujny.
* W tym domu mieszka mężczyzna z dzieckiem * dowiedz się, kto to jest.
* Po co?
* Lwie Iwanowiczu, nie płacą ci za to, żebyś zadawał mi pytania. A ja nie mam zamiaru
tłumaczyć ci, co, po co i na co. Przynajmniej na razie.
* Chciałem zauważyć, że zawsze idę ci na rękę i mogłabyś...
* Mogłabym. * Skinęłam głową. * Ale tego nie zrobię. Miałam nadzieję, że po tych słowach
Łarionow wyjdzie, ale
nadal siedział bez ruchu, wpatrzony w swoje buty. Przyglądałam mu się dłuższą chwilę, w
końcu mnie to znudziło.
* Hej, powiedz mi, gdzie jesteś! * zawołałam. * Jak się nie dowołam, to może chociaż
dodzwonię?
* Pojawił się tu pewien typ * oznajmił niespodziewanie.
* Zadawał pytania.
*Jaki typ? * sposępniałam.
Łarionow podniósł głowę i popatrzył na mnie uważnie. Spodziewałam się, że powie coś
jeszcze, ale rozmyślił się nagle i burknął tylko:
* Nic takiego. * Po czym wstał i wyszedł.
A ja siedziałam, zastanawiając się, co chciał przez to powiedzieć. Było jasne, że typ zjawił się
nie z ulicy i nie zadawał pytań ot, tak sobie. Co to za człowiek i dlaczego łarionow najpierw o
nim wspomniał, a potem się wycofał?
* Do diabła z tym * powiedziałam i wróciłam do pracy. Następnego dnia Łarionow zajrzał
znowu, wskazał zegar
wiszący na ścianie i zaproponował: » * Chodźmy na obiad.
Propozycja zabrzmiała dość niespodziewanie, chociaż sam Lew Iwanowicz pewnie nie
widział w niej nic szczególnego * skąd miałby wiedzieć, że nie mam zwyczaju dzielić chleba
z różnymi łajdakami? Od czasu do czasu proponował mi swoją przyjaźń i wtedy byłam w
kropce, usiłując znaleźć odpowiedź na pytanie: czy on nie uważa się za łajdaka, czy może jest
przekonany, że wcale nie jestem lepsza od niego? Chociaż wcale nie byłam taka pewna, czy
jest inaczej.
Podrapałam się za uchem i przyjęłam propozycję w nadziei, że Łarionow nawiąże do
wczorajszej rozmowy i przejdzie od mętnych aluzji do konkretów: kto przychodził i o co
pytał.
* Chodźmy * wyraziłam entuzjazm i poszliśmy na drugie piętro.
Gdy już siedzieliśmy przy stole, Łarionow popatrzył na mnie z wahaniem, jakby się
zastanawiał, czy mogę zepsuć mu apetyt, czy nie, i w końcu oznajmił:
*Jeśli chodzi o ten dom w Radużnym... Od spadkobierczyni odkupił go kuzyn, Igor
Siergiejewicz Suchow, były wojskowy, teraz na emeryturze, pracuje jako ochroniarz na
parkingu na ulicy Północnej. Dzisiaj jest jego zmiana.
* Łarionow jakby od niechcenia wyjął z kieszeni złożoną kartkę i podał mi. * Tu masz jego
adres i dane. Domu nie przepisał jeszcze na siebie, ale pieniądze już zapłacił. A co, gość
zalazł Ritce za skórę? * spytał Łarionow po chwili.
* Skąd ten pomysł?
* No, przecież ona ma działkę po sąsiedzku. W końcu z jakiegoś powodu cię ten typ
zainteresował... * Łarionow wyraźnie czekał na odpowiedź, ale nie doczekał się; ja sama
nadal jej nie znałam, ale Łarionow uznał, że jest inaczej, i zirytowany pokręcił głową. * Jak
sobie chcesz * burknął i wziął się do jedzenia.
Jadłam bez pośpiechu, zastanawiając się, czy uda mi się pod wieczór skoczyć na parking na
ulicy Północnej, i uznałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić to teraz.
Jednak nic z tego nie wyszło * pięć minut później wezwał mnie do siebie Dziadek. Zadzwonił
na komórkę i oznajmił, że czeka w gabinecie. Ton, jakim to powiedział, wyraźnie świadczył,
że nie wzywa mnie bez powodu i że jest z czegoś bardzo niezadowolony. Dawno temu
nauczyłam się rozpoznawać jego humor po głosie i w duchu przygotowałam się na ciężką
próbę.
Gdy weszłam do gabinetu, Dziadek rozmawiał z kimś przez telefon, zastygłam przy drzwiach,
licząc, że zwróci na mnie uwagę. Rzucił okiem w moją stronę i wskazał kanapę. Weszłam i
usiadłam, obserwując go. Wbrew moim przewidywaniom, nie wyglądał na rozgniewanego
czy niezadowolonego, raczej na zmęczonego. Ściągnął brwi i w czasie rozmowy co chwila
pocierał palcami czoło, jakby bolała go głowa. Nigdy nie dbał o siebie, słusznie uważając, że
Pan
Bóg dał mu końskie zdrowie, ale teraz patrząc na niego, z obawą pomyślałam, że za dużo
pracuje i powinien odpocząć. Wiedziałam jednak, że mówienie mu o tym nie miało sensu.
Praca była dla niego wszystkim i nawet jeśli wpę* dzi go do grobu, on nie przeżyłby bez niej
nawet dnia. To znaczy nie bez samej pracy, oczywiście, ale bez władzy, którą mu dawała. I
pewnie sam świetnie zdawał sobie z tego sprawę.
Dziadek odłożył słuchawkę i przerwał moje niewesołe rozmyślania:
*Wyglądasz wspaniale. * Uśmiechnął się, podszedł do mnie i po ojcowsku pocałował w
czoło.
Oho, jeśli stary wąż zaczyna od komplementów, to znaczy, że będzie ciężko. Usiadł obok na
kanapie i odruchowo wziął mnie za rękę.
*Jak żyjesz? * zapytał.
* Nie wiem, co odpowiedzieć * odparłam, a on od razu spochmurniał.
* To znaczy?
*Jak powiem, że świetnie, to się obrazisz, a jak powiem, że źle, to będziesz się martwił.
* Powiedz, jak jest.
* W porządku.
* To mniej niż „dobrze"?
* Żeby było dobrze, należałoby wiele rzeczy zostawić w przeszłości, a to na razie mi się nie
udaje.
* Wybacz * speszył się i zapytał: * Co mówią lekarze? To znaczy... mam na myśli... * bąknął
speszony, co mnie zdumiało i rozczuliło jednocześnie.
Wzruszyłam ramionami.
* Mówią, że jest znacznie lepiej, niż mogłoby być i że należy liczyć na czas, który, jak
wiadomo, leczy rany.
* Może powinnaś pójść do jakiejś dobrej kliniki? Gdybyś zaszła w ciążę... to byłoby... to by
ci pomogło... * Kiedy zaczyna się tak jąkać, jestem gotowa rozpłakać się z żalu *ale nie nad
nim albo nad sobą, dokładnie nie wiem.
* Nie denerwuj się, pracujemy nad tym * rzuciłam złośliwie, chcąc skończyć tę rozmowę.
Odchrząknął, chyba niezadowolony, i puścił moją rękę. Wstał, przeszedł się po gabinecie, nie
patrząc na mnie.
* Mogę już iść? * spytałam po chwili.
Dziadek odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem * zrozumiałam, że zdążył już zapomnieć o
mojej obecności, wędrując myślami daleko poza przestrzeń gabinetu.
* A właśnie * powiedział rzeczowo, wracając myślami do mnie. * Słyszałaś zapewne o tym,
co spotkało Korzuchina? Mam wobec niego pewne plany...
* Podobno ma być następnym merem? * nie wytrzymałam.
Dziadek pokręcił z wyrzutem głową.
* Od kiedy zwracasz uwagę na to, co ludzie gadają?
* Ale tak czy nie?
* Być może. Nie o to chodzi. Jak już powiedziałem, mam wobec niego konkretne plany, a tu
taka tragedia.
* A co się właściwie stało? Dziadek machnął ręką.
* Idiotyczna historia. Jego żona utonęła w basenie.
* Tak po prostu wzięła i utonęła?
* Wychodzi na to, że tak * burknął Dziadek.
* Żeby utopić się w basenie, trzeba się bardzo starać. Jeśli w ogóle nie umiesz pływać, nie
pchaj się do basenu.
* Absolutnie się z tobą zgadzam. Milicja nie ma wątpliwości, że to był nieszczęśliwy
wypadek, żadnych śladów przemocy, ale...
*Ale?
* Muszę mieć pewność... To znaczy, rozumiesz, nie potrzebuję niespodzianek. Dlatego
chciałbym, żebyś zbadała ten nieszczęśliwy wypadek.
* A co na to Korzuchin?
* Nie musi o tym wiedzieć. * Wzruszył ramionami Dziadek.
* I tak się dowie * uśmiechnęłam się krzywo * jak zacznę grzebać w jego brudach.
* Będzie musiał jakoś to przeżyć * uciął Dziadek. * Postaraj się działać tak, żeby dowiedział
się możliwie najpóźniej. Jest w żałobie, należy szanować jego uczucia. A jeśli... jeśli coś,
melduj tylko mnie. I bez tych twoich zwykłych sztuczek. Rozumiesz?
* No pewnie. * Skinęłam głową i wstałam.
* Znakomicie. Przy okazji, twój Tagajew również nie musi o tym wiedzieć.
Ostatnie słowa postanowiłam zignorować i skierowałam się do wyjścia.
* Po co cię wzywał? * spytała szeptem Ritka, gdy tylko wyszłam z gabinetu.
* Powierzył mi odpowiedzialne zadanie.
* Chodzi o Korzuchina? To znaczy, chciałam powiedzieć, o nieszczęśliwy wypadek jego
żony?
* Ee, po co z tobą gadać. * Skrzywiłam się. * Skoro wszystko wiesz z góry.
*W końcu nie urodziłam się wczoraj. A co, są jakieś wątpliwości?
* Tego właśnie mam się dowiedzieć * oznajmiłam poważnie, a Ritka prychnęła. * Zadzwoń
do Łarionowa * poprosiłam * i dowiedz się, czy może mnie przyjąć.
Łarionow czekał w swoim gabinecie, a na mój widok rozpłynął się w uśmiechu.
* Od Dziadka? * zapytał i powtórzył pytanie Bitki: * Czyli ma jakieś wątpliwości?
* Tego nie wiem.
* Skoro polecił ci grzebać się w tej historii, to znaczy, że ma.
* Raczej chce się upewnić, że jest wprost przeciwnie. Po zastanowieniu Łarionow pokiwał
głową.
* Siadaj.
* Masz coś ciekawego o Korzuchinie? * zapytałam, przyjmując propozycję i siadając
naprzeciwko.
Łarionow wyjął teczkę z biurka i podał mi.
* Etapy wielkiej drogi. Szczerze powiedziawszy, nic ciekawego. Urodził się w mieście
rejonowym, tam ukończył wydział pedagogiczny, ale nigdy nie pracował w swoim zawodzie.
Na studiach był organizatorem grupy komso*molskiej, po skończeniu studiów
rekomendowano go do komitetu rejonowego Komsomołu, gdzie niczym szczególnym się nie
wykazał. Jeździł po ochotniczych hufcach pracy, zawsze miał żyłkę do interesów, ale nigdy
nie lubił i nadal nie lubi komisarzowania. Skromny gość, który zna się na swojej pracy. Z
Komsomołem pożegnał się bez żalu i w czasie pierestrojki stał się przedsiębiorcą. Kilka lat
temu został deputowanym, potem zauważył go nasz Dziadek i trzy lata temu Korzuchin
przeniósł się do nas. Opinie ma jak najlepsze, żadnych czynów karalnych. Wzorowy mąż i
ojciec, z pierwszego małżeństwa
ma dorosłą córkę, która mieszka w sąsiednim mieście okręgowym. Zmarła w niedzielę żona
była z wykształcenia nauczycielką języka angielskiego, u nas otworzyła prywatną szkołę
języków obcych i sama w niej wykładała. Wzorowa rodzina; druga córka ma czternaście lat,
uczy się w szkole z rozszerzonym profilem matematycznym. Żadnych związków na boku, a
przynajmniej nigdy niczego nie zauważono. To wszystko. Jutro pogrzeb; gość nieźle się
trzyma, ale widać, że przeżywa. Gliny, z tego, co wiem, nie mają powodów podejrzewać, że
za nieszczęśliwym wypadkiem coś się kryje.
* Nieczęsto ludziom udaje się utonąć w basenie * zauważyłam.
* Różnie to bywa. * Łarionow pochylił się do mnie i powiedział: * Kobieta była pijana w
sztok.
* Alkoholiczka?
* Diabli wiedzą. Jeśli nawet piła, to za zamkniętymi drzwiami.
* Gdzie Korzuchin był w tym czasie?
* Na rybach, sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Jest takie miejsce, Nikolino Kupaliszcze,
wyspa na środku rzeki, tam właśnie wędkował w towarzystwie czterech facetów, z których
jeden, jego bliski przyjaciel, jest prokuratorem w naszym mieście, chodzili do jedne) szkoły, a
drugi to twój Chomik, on też jest jego przyjacielem.
* Ach tak? * Uniosłam brwi.
* Tak. To na wszelki wypadek, żebyś wiedziała: alibi ma żelbetonowe.
* A potrzebuje alibi? * uśmiechnęłam się.
*Teraz to już nie wiem, skoro Dziadek puścił cię jego tropem. Twoje umiejętności są szeroko
znane. * Łarionow
zaśmiał się, jakby opowiedział dobry żart, a ja wolałam nie dopytywać, które z moich
zdolności miał na myśli.
* No cóż, dziękuję * powiedziałam, wstając i biorąc z biurka teczkę z dokumentami.
* Zawsze do usług * prychnął Łarionow. * Jedziesz do Wieszniakowa? * spytał, gdy już
stałam w drzwiach.
*Jadę.
Ale zanim pojechałam do Artioma, wróciłam do swojego gabinetu i zajrzałam do teczki *
były w niej dwie kartki ze standardowymi danymi osobowymi, nic ciekawego. Zresztą i tak
nie spodziewałam się tam żadnych cudów. Przysunęłam sobie telefon i wybrałam numer
Wieszniakowa.
* Witaj, mój pracowity przyjacielu * powiedziałam. Artiom burknął:
* Kawy, herbaty, zatańczymy?
* Koniecznie.
Zakasłał i mruknął podejrzliwie:
* Coś mi się odechciało. Przecież nie dzwonisz bez powodu, co?
* I za to właśnie cię kocham... * zaczęłam lizusowsko, ale mi przerwał:
* A co się stało? Przecież chyba wszędzie panuje spokój?
* Niby tak. Ale trzeba będzie w czymś pogrzebać.
* To twoja inicjatywa czy polecenie odgórne? *Ja nie mam inicjatywy.
* Opowiedz mi o tym... Dobra, przyjedź.
* A może spotkamy się na neutralnym gruncie?
* Zawsze chętnie. Za dwie godziny w „Beczce miodu"?
* Dobry wybór. * Zaśmiałam się.
Dwie godziny później podjeżdżałam do pubu „Beczka miodu" na Nikitskiej. Pub mieścił się
w suterenie i słynął ze
swojego piwa. Poza tym miał jeszcze jedną zaletę: znajdował się blisko mojej pracy i
wydziału, w którym tyrał Artiom, oraz biura agencji ochrony, gdzie dowodził Lalin. Te trzy
punkty tworzyły jakby trójkąt, pośrodku którego znajdował się pub. Od chwili odkrycia tego
faktu pub stał się miejscem naszych spotkań.
Tym razem nie miałam zamiaru zawracać głowy Lali*nowi, sprawa, która mnie tu
przywiodła, nie była tego warta. Zresztą, na razie nie było nawet żadnej sprawy.
Zaparkowałam i zeszłam do sutereny, pchnęłam szklane drzwi i zobaczyłam młodego
człowieka za wysokim kontuarem. Uśmiechnął się szeroko i skinął głową:
* Artiom Siergiejewicz już czeka na panią.
Artiom siedział przy stole w niszy wyłożonej sztucznymi kamieniami. Funkcję stołu pełniła
beczka z wycięciami na nogi, a siedzący na stołku Artiom przypominał Kubusia Puchatka,
który bardzo lubił miód. Wieszniakow był zwolennikiem piwa i ta okoliczność tylko
potęgowała podobieństwo do Kubusia Puchatka. Szeroką dobroduszną twarz mojego
przyjaciela ozdabiał teraz najpiękniejszy uśmiech na świecie.
* Szkoda, że w knajpie pustki * zauważył. * Wszyscy faceci by mi zazdrościli.
* Ciekawe czego? * zapytałam, podchodząc i całując go w czoło.
*Jak to * czego? Taka piękność całuje mnie w czoło! Sam nie mogę uwierzyć w swoje
szczęście.
* Zobaczysz, zacznę zadzierać nosa i przestanę całować.
* A ja umrę z rozpaczy i tęsknoty, i wtedy będziesz miała wyrzuty sumienia, ale będzie już za
późno. A gdzie Saszka?
* W domu. Ma zakaz pokazywania się u mnie w pracy.
* Szkoda, miałem nadzieję z nim pogadać. A co tam u niego?
*Wszystko super, jest coraz grubszy, tak jak ty.
* Mogłabyś mi nie dokuczać, wytykając nieznaczące wady.
* To zaleta. Chudzi są źli, a ty jesteś dobrym człowiekiem i powinno cię być dużo.
* Tak się właśnie pocieszam. * Uśmiechnął się Wiesz*niakow. * Moja zapisała mnie do
klubu, żebym przerobił tłuszcz na mięśnie, i w przyszłym tygodniu pójdę, jeśli tylko coś się
nie wydarzy. Bo tak to pieniądze przepadną, wyjdzie na to, że niepotrzebnie się
wykosztowała.
Byłam pewna, że tak właśnie będzie, ale nie odezwałam się. Przyniesiono nam piwo i
zakąskę, napiliśmy się, Artiom wpakował do ust garść orzeszków i spoglądając na mnie,
mrugnął chytrze:
* Korzuchin?
* Słuchaj * pokręciłam głową, udając zachwyt * rośniesz w oczach. Już wkrótce będziesz
musiał dawać Lalinowi fory.
* Akurat. * Machnął ręką Artiom. * Łamałem sobie głowę, że niby cisza, spokój, a ty
proponujesz, żeby w czymś pogrzebać, zadzwoniłem do naszego starszego towarzysza, a on
mi od razu: Korzuchin. Zginęła jego żona, a Dziadek ma względem niego jakieś plany i woli
się zabezpieczyć. Mógłbym przywłaszczyć sobie cudze laury, ale chłopak ze mnie uczciwy,
więc mówię, jak jest. Przy okazji, pozdrowienia od Olega.
* Dzięki. A co on sam myśli o tym nieszczęśliwym wypadku?
* Nic nie myśli. Ja też nic nie myślę. Na miejscu był Saszka Bystrow, to sensowny chłopak,
skontaktowałem się z mm, przyjedzie za pół godziny. Ale zdaje się, że babka po prostu
utopiła się po pijaku. Poczekamy na Saszkę, wszystko nam powie.
Napiliśmy się, rozmawiając o głupstwach. Wieszniakow poważnie zainteresował się dietami,
a ja z niego pokpi*wałam. W końcu zjawił się Bystrow: młody chłopak średniego wzrostu, o
rumianej twarzy i błękitnych oczach. Dołki w policzkach upodabniały go do młodego poety
romantyka, chociaż zawód miał zupełnie nieromantyczny. Ubrany był w znoszony garnitur,
granatową kurtkę, koszulę w paski i krawat, który należało wyrzucić na śmietnik.
Przypominał mi Wieszniakowa na początku naszej znajomości i chyba z tego powodu od razu
wzbudził moją sympatię.
* Dzień dobry * powiedział, patrząc czujnie to na mnie, to na Artioma. Skinęliśmy mu
głowami.
* Poznajcie się * zaczął mój przyjaciel. * Olga Siergie*jewna Riazancewa, wiesz, kim jest, a
to Aleksander Pietro*wicz. Siadaj, Sania, i zdejmij kurtkę. Od razu powiem, że nikt nie
podważa twoich kompetencji, ale władza, jak wiadomo, ma swoje powody, więc bez urazy.
Oldze kazali się zorientować, co i jak, a ona jest człowiekiem poddanym, robi, co każą.
Dobrze mówię? * zwrócił się do mnie.
* Bardzo dobrze.
*A więc, Sania, pogadajmy po przyjacielsku, tu sami swoi.
* Po przyjacielsku, to po przyjacielsku * zgodził się. *Tylko nie rozumiem, co tak właściwie
was interesuje?
* Opowiedz nam ogólnie, co to za sprawa.
* Właściwie nie ma żadnej sprawy. * Machnął ręką Sania.
* Sekcja zwłok wykazała, że kobieta się zachłysnęła. Żadnych śladów przemocy, za to ponad
wszelką wątpliwość tamtego wieczoru wypiła butelkę koniaku. To końska dawka dla baby...
dla kobiety * poprawił się, zerkając na mnie.
* Mogłaby się utopić nawet w wannie.
* Często piła? * zapytałam.
* Mąż twierdzi, że nigdy nie zaglądała do kieliszka, znajomi również nie zauważyli pociągu
do alkoholu. Być może w sobotę upiła się z powodu problemów w pracy.
* A co tam u niej w pracy? * zapytałam.
* Ma prywatną szkołę, a raczej klub językowy, wieczorami odbywają się tam lekcje
niemieckiego i angielskiego. Chyba nie ułożyły się stosunki między Korzuchiną i jedną z
nauczycielek, Korzuchma chciała ją zwolnić, ale dama okazała się twardym orzechem do
zgryzienia i zasypała skargami kogo tylko mogła. Są damulki, które potrafią zamęczyć
każdego, no i ona właśnie do takich należy. To zasłużona nauczycielka na emeryturze, no i
zaczęły się różne kontrole. Korzuchiną też miała twardy charakter i kolektyw podzielił się,
jedni popierali ją, inni tamtą babkę. Skończyło się na tym, że odeszła trójka wykładowców.
Niełatwo tak od razu znaleźć nowych i Korzuchiną bardzo przeżywała całą tę sytuację. Mąż
tłumaczył jej, że nie ma sensu się przejmować, ale ona nie mogła sobie znaleźć miejsca i w
piątek musiała ogłosić, że zajęcia w klubie zostają tymczasowo zawieszone. Myślę, że w
sobotę chciała się odstre*sować i przesadziła, a po pijanemu człowiek zdolny jest do
wszystkiego.
* Co masz na myśli? * spytałam czujnie.
* Mogła popełnić samobójstwo, chociaż według mnie, problemy w pracy to żaden powód, w
końcu każdy ma w pracy jakieś problemy.
* No pewnie * ochoczo potwierdził Artiom.
*Wersja z samobójstwem nie spodobała się mężowi, więc uznano, że to nieszczęśliwy
wypadek.
* Dziwne, że Korzuchin, wiedząc, że żona bardzo przeżywa całą sytuację, wyjechał sobie na
ryby. Powinien raczej wspierać ją w takiej chwili.
* Facet i tak jest strasznie zgnębiony, czuje się winny, że wyjechał. On chyba w ogóle nie
rozumiał, czym ona się stresuje * mieli pieniądze i mogłaby w ogóle nie pracować, podobno
nieraz jej mówił, żeby dała sobie z tym spokój i żyła bez stresów. Ale dla niej ten klub
stanowił dzieło życia. Korzuchin był tym wszystkim zwyczajnie zmęczony i uciekł na łono
natury. Teraz się zadręcza, robi sobie wyrzuty... O samobójstwie, oczywiście, nie chce nawet
słyszeć. Nic dziwnego, ma przecież córkę, musi myśleć o niej. Poza tym nie sposób
stwierdzić, czy to było samobójstwo, czy nieszczęśliwy wypadek.
* Czy tamtego wieczoru był ktoś w domu?
* Nikogo. Korzuchin wyjechał w sobotę pod wieczór. Córka od tygodnia w sanatorium, rano
rodzice pojechali ją odwiedzić. Jest jeszcze dochodząca gosposia, ale akurat miała wolne, a
kierowca Korzuchina pojechał razem z nim na wyspę. Dom ma sygnalizację alarmową, ale
tego wieczoru właścicielka jej nie włączyła. Mąż wrócił w niedzielę koło piątej, drzwi
zamknięte, wejście tylne również. Zamki całe, żadnych śladów włamania. Korzuchin był
zdumiony, że żony nie ma, a alarm nie jest włączony, dzwonił do niej na
komórkę, aż w końcu znalazł jej telefon w sypialni i zaniepokoił się. Zszedł do piwnicy, gdzie
mają saunę i basen, i znalazł w wodzie ciało żony. Do tego czasu od dawna nie żyła, śmierć
nastąpiła między północą a trzecią rano. W pokoju była pusta butelka po koniaku i kieliszek z
odciskami palców nieboszczki. I to wszystko. Jutro pogrzeb. Jeśli interesują was wyniki
sekcji... * Popatrzył na mnie, a potem na Artioma.
* Wykluczacie morderstwo? * spytał Wieszniakow. Chłopak westchnął:
* Artiomie Siergiejewiczu, gdyby cokolwiek na to wskazywało... ale nie ma nic! Albo
nieszczęśliwy wypadek, albo samobójstwo.
* A gdyby mimo wszystko... * odchrząknęłam.
*Cóż, nawymyślać można, co się .chce * obraził się Bystrow. * Zamków nie otwierano, nikt z
sąsiadów niczego podejrzanego nie widział, w domu żadnych śladów włamania, brak też
motywu * no bo komu mogłoby zależeć na jej śmierci? Przecież tamta stara nauczycielka nie
wynajęła mordercy? A musiałby to być morderca ekstraklasy: przeniknął do domu, nie
zostawiając śladów, zepchnął kobietę do basenu... Przecież nawet pijana jakoś by się broniła,
zostałyby ślady walki. Na jej ciele nie było ani siniaków, ani zadrapań i osobiście jestem
skłonny wierzyć ekspertom.
* Nie kwestionujemy tego. * Skinęłam pojednawczo głową. * Czyli nieszczęśliwy wypadek.
No i dobrze.
Przez jakiś czas przyglądałam się Bystrowowi * wyglądało na to, że jest pewny tego, co
mówi, a jego pewność była jednak coś warta, nie na darmo przypominał mi Artioma.
Właściwie już po tym spotkaniu mogłam śmiało zameldować Dziadkowi, że jego wybraniec
jest niewinny jak
baranek, ale pan Kondratjew powiedział „zbadać", więc dla świętego spokoju postanowiłam
pogadać z Ługańskim. Dlatego gdy tylko pożegnałam się z Wieszniakowem, zadzwoniłam do
Ługańskiego.
* Co słychać? * zapytał wesoło, chyba ucieszył się, że mnie słyszy.
*Wszystko super.
* Dawno się nie widzieliśmy, może zjedlibyśmy kiedyś razem kolację?
* Nie ma co odkładać tego na później * zauważyłam. *Spotkajmy się dzisiaj... Co prawda, na
kolację jeszcze za wcześnie, a jestem już po obiedzie, ale z przyjemnością napiłabym się
kawy, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
* Oczywiście że nie, przyjedź.
Zanim pojechałam do Ługańskiego, jeszcze raz przejrzałam papiery otrzymane od Łarionowa
i znalazłam dwie niespójności, które jednak nie miały nic wspólnego z interesującą mnie
sprawą. Jeśli wierzyć słowu pisanemu, Korzuchin ożenił się po raz pierwszy, gdy jego starsza
córka miała sześć lat, a po raz drugi, gdy młodsza skończyła pięć. Bardzo możliwe, że po
prostu żyli na kocią łapę, a dopiero potem zdecydowali się na ślub cywilny... Wstępując w
drugi związek małżeński, Korzuchin był już wdowcem. Na co zmarła jego pierwsza żona,
papiery nie mówiły, zresztą, nie miało to większego znaczenia.
Ługańskiego zastałam w gabinecie. Mój przyjaciel piastował stanowisko przewodniczącego
zgromadzenia ustawodawczego i cieszył się reputacją człowieka wykształconego, i z tego
względu wiele osób traktowało go jak przygłupa. Kilka lat temu Ługański wystawił swoją
kandydaturę w wyborach * chciał w ten sposób poprawić
życie obywateli. Następne lata, o dziwo, nie zmieniły jego zapatrywań na tę kwestię,
wprawdzie stracił nieco nierealnych marzeń, ale pozostał porządnym człowiekiem * co w
naszych czasach jest szaloną rzadkością. Z tego powodu bardzo go szanowałam, w sumie był
z niego sensowny chłopak, czasem nawet poważnie myślałam, że gdyby takich jak on było
więcej... Zresztą, nie, nie starcza mi wyobraźni, by uwierzyć, że mogłoby to coś zmienić. Ale
tak czy inaczej, przykład Ługańskiego budził optymizm.
Jakiś czas temu przekonałam się, że Ługański faktycznie jest człowiekiem inteligentnym i
pełnym zalet, i od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi. Oczywiście, ktoś taki jak on był
niewygodny dla wielu osób, które prorokowały mu szybki zmierzch kariery, w każdym razie
kariery w naszym mieście. Jednak Dziadek z nieznanych powodów darzył Ługańskiego
względami... Chociaż powód był właściwie oczywisty * nawet skończeni łajdacy lubią
otaczać się porządnymi ludźmi. Ługański po dziś dzień był czysty jak łza, a Dziadek nadal go
lubił.
Przezwisko „Chomik" Ługański zawdzięczał pulchnym policzkom. Służba narodowi
odcisnęła swoje piętno i mimo młodego wieku miał skronie przyprószone siwizną, a
widoczna już łysina nieźle się zapowiadała. Worki pod oczami i wczesne zmarszczki
świadczyły o poważnych bitwach, staczanych praktycznie w pojedynkę.
Ługański wstał i objął mnie, a potem skinął na sąsiednie drzwi.
* Przejdźmy tam, będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Za drzwiami był pokój wypoczynkowy, kanapa, dwa fotele, stoliczek z kawiarką i
filiżankami, był nawet talerzyk
z ciastem. Mój przyjaciel przepadał za słodyczami i z niezrozumiałych względów się tego
wstydził.
* Ciasto dla ciebie * oznajmił, co bynajmniej nie przeszkodziło mu spałaszować go w
krótkich odstępach. W końcu popatrzył na mnie zza okularów w złotej oprawie i spytał bez
uśmiechu: * Przyszłaś w jakiejś konkretnej sprawie?
* Można to i tak nazwać. Podobno byłeś w ten weekend na rybach?
*Takie tam ryby. * Machnął ręką. * Chodziło raczej o wypoczynek na łonie natury... * w tym
momencie urwał, ściągnął brwi i popatrzył na mnie zdumiony. * Poczekaj, a co, interesuje cię
Korzuchin? * Wzruszyłam ramionami, co można było różnie zrozumieć, ale Ługański
zrozumiał prawidłowo. * Ktoś ma wątpliwości? Do licha, co ja gadam, skoro tu jesteś, to
znaczy, że wątpliwości ma Dziadek...
* Raczej chce, żebym go przekonała, że to był nieszczęśliwy wypadek.
* Oczywiście * powiedział Ługański po chwili zastanowienia. * To niesamowita historia.
Mam na myśli śmierć jego żony. Niewiarygodna... Wołodia jest zupełnie rozbity, trzyma się
resztką sił. Bardzo kochał Ludę, byli taką wspaniałą parą, a tu nagle... w głowie się nie
mieści.
* Miała jakieś problemy w pracy?
* Nie wiem. * Wzruszył ramionami. * Luda miała własny klub językowy, sama była swoją
szefową...
* Czyli Korzuchin nie opowiadał ci o problemach żony?
* Nie. Nie rozumiesz, że ona... * Ługański pokręcił głową, odrzucając tę myśl jako zupełnie
wariacką.
* Sobotni wieczór spędziliście razem z Korzuchinem? Ługański wstał i zaczął nerwowo
chodzić po pokoju.
* Ola, ja wszystko rozumiem, ale... przecież to zupełne wariactwo... Oczywiście, że tak, przez
cały czas byliśmy razem, tamtych dwóch znajomych powie ci to samo.
* Nie denerwuj się. * Westchnęłam. * Słowo daję, że pytam tylko dla świętego spokoju,
gliniarze są absolutnie pewni, że to nieszczęśliwy wypadek.
* A Dziadek? Dlaczego nagle uznał...
* Podobno wiąże z twoim przyjacielem jakieś plany, widocznie obawia się niespodzianek.
* Możliwe, chociaż... chociaż jest jeszcze inny wariant. * Ługański zamilkł, a ja przyglądałam
mu się spokojnie. Zastanawiał się nad czymś, w końcu nie wytrzymałam i spytałam:
* Powiesz mi coś o tym drugim wariancie?
* Nietrudno się domyślić * rzekł. * Dziadek faktycznie wyróżniał go spośród innych, i jeśli
nagle uznał, że Korzuchin to zupełnie nieodpowiedni człowiek, to teraz potrzebuje pretekstu...
* Bzdura. * Uśmiechnęłam się krzywo. * Dziadek nie potrzebuje pretekstów. Jeśli uzna, że
Korzuchin jest niewygodny, to schowa go równie szybko, jak go wyciągnął.
* Ale nawet Dziadek musi przestrzegać pewnych zasad! * Jestem pewna, że nic mu o tym nie
wiadomo. To znaczy, chcę powiedzieć, że on ma swoje zasady i leje na inne.
* Nieprawdopodobne. * Pokręcił głową Ługański, ale nie wiem, co miał na myśli. Jeśli
chodziło mu o Dziadka, to niesłusznie, to było nawet bardzo prawdopodobne. * Olgo, jeśli
Korzuchin zostanie merem, będziemy mieli możliwość... * W tym miejscu Ługański rozwinął
swoją wizję, a ja uśmiechałam się, zachwycona świętą naiwnością mojego przyjaciela. Gdy
Ługański skończył, powiedziałam:
* Cóż, mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Wstąpię dzisiaj do Dziadka i zamelduję, że może
się uspokoić * nieszczęśliwy wypadek nie wpłynie na jego plany. Ty i Korzu*chin jesteście
przyjaciółmi?
* Powiedziałbym raczej: dobrymi znajomymi. Bardzo dobrymi. Przyjacielem mógłbym
nazwać ciebie, choć może to zabrzmieć dziwnie * rozumiałam, co ma na myśli, i skinęłam
głową. * A Wołodia... To wspaniały facet, mądry i poważny, i ponad wszelką wątpliwość
porządny. Byłoby szkoda, gdyby... zresztą, zaczynam się powtarzać. Nie znam jego życia
rodzinnego, ale jednego jestem pewien: bardzo kochał Ludmiłę, bardzo... nie mam pojęcia,
jak sobie sam poradzi z dzieckiem...
* Kilka lat temu sobie poradził * zauważyłam, nie mając na myśli niczego szczególnego.
* Tak, starszą córkę wychowywał sam, odkąd skończyła dwanaście lat...
* Na co zmarła jego pierwsza żona? * spytałam jednak.
* Szczerze mówiąc, nie wiem, niezręcznie było pytać. Tjswsze. mówił: „po śmierci
Nataszy"... Zapewne jakaś choroba.
* On i Ludmiła mieli wspólne dziecko?
* Oczywiście, dlaczego pytasz?
* Z danych wynika, że ożenił się, gdy córka miała pięć lat.
* Tak? Bardzo możliwe, widocznie starsza dziewczynka po śmierci matki nie chciała widzieć
w domu obcej kobiety.
* Tak, na to wygląda * zgodziłam się i wstałam. * Często widywałeś się z Ludmiłą?
* Niezbyt...
* Nie nadużywała alkoholu?
* Nie, nic z tych rzeczy. Inteligentna kobieta, utalentowana, spokojna, opanowana. Można się
dość szybko zorientować, gdy człowiek pije; ale w jej przypadku o żadnym tajnym nałogu nie
było mowy.
* Cóż, dzięki za wyczerpujące odpowiedzi.
Zerwał się z fotela i odprowadził mnie do drzwi gabinetu.
*Jutro pogrzeb * zauważył po drodze.
* Pójdziesz?
* Oczywiście. W takiej chwili ktoś powinien przy nim być.
Jechałam do pracy, zastanawiając się nad słowami Ługań*skiego. Z jakiej racji Dziadek kazał
mi grzebać w tym wszystkim? Zdarzało się już przecież, że przymykał oczy na grzeszki
swoich pracowników, nie raz i nie dwa tuszował skandale, które wybuchłyby nieuchronnie,
gdyby nie jego interwencja, a tu nagle taki upór, choć wydawałoby się, że Korzuchinowi nie
można nic zarzucić. Ługański, przy całej swej naiwności, raczej zna się na ludziach; poza tym
nie wątpiłam w kompetencje Bystrowa. Wiedziałam jednak z doświadczenia, że szkoda czasu
na pytanie Dziadka, o co mu chodzi. Artiom słusznie zauważył: jestem człowiekiem
poddanym, powiedzieli „zbadać", to badam, choć wygląda na to, że tracę czas.
Zerknęłam na zegarek i uznałam, że raport mogę równie dobrze złożyć jutro, zwłaszcza że nie
ma o czym meldować i mogę spokojnie odwiedzić parking, na którym pracuje właściciel
domu w Radużnym. Tak też zrobiłam.
Niełatwo było znaleźć parking na ulicy Północnej. Dwa razy skręciłam w złym miejscu,
musiałam zawracać, aż w końcu zobaczyłam „drogowskaz": na fasadzie jednego
domu namalowano niebieską strzałkę i napis „Parking". Za zakrętem pojawiła się budka,
chyba sklecona w pośpiechu, od niej biegło ogrodzenie z metalowej siatki. Szlaban i
straszliwe wyboje na drodze, na parkingu brak asfaltu *albo był to zmierzch jego świetności,
albo właściciel nie dbał o swoje dziecię. Zerknęłam na budowę po sąsiedzku i uznałam, że
raczej to pierwsze. Na parkingu stało najwyżej dwadzieścia samochodów i wszystkie
wyglądały tak, jakby wybierały się na złomowisko. Przygnębiający widok. Podjechałam do
budki z duszą na ramieniu * mój samochód domaga się szacunku i nie jest przeznaczony do
jazdy po tak egzotycznych miejscach. Chyba ochroniarz doszedł do tego samego wniosku, bo
natychmiast wyłonił się z budki i przyglądał mi się z powątpiewaniem, czekając, aż wyjdę z
samochodu. Mógł mieć z pięćdziesiąt lat, był niewysoki, przysadzisty, o niesympatycznej
twarzy.
* Dzień dobry * powiedziałam z uśmiechem. * Są wolne miejsca?
* Dla pani, pięknisiu, nie ma.
* A czemu?
* Ogrodzenie trzyma się na słowo honoru, a pani bryka pewnie kosztuje ze sto kawałków.
* Więcej * pocieszyłam go.
* No właśnie. Tam dalej, na Kirowa, jest parking, skręci pani na światłach...
* Cóż poradzić. Igor Siergiejewicz? * zapytałam z uśmiechem, licząc, że zdołam go
przychylnie do siebie nastawić, ale szybko zrozumiałam, że nie będzie łatwo. Słysząc swoje
imię, mężczyzna zjeżył się i zupełnie nie reagując na moją nieziemską urodę, zapytał:
* A o co chodzi?
* Chciałabym porozmawiać. * Sięgnęłam do torebki po jedną z licznych legitymacji (nigdy
nie wiadomo, co może się w życiu przydać), zerknęłam na swój samochód i moja ręka
bezwolnie zawisła w powietrzu * ferrari nie pasowało do żadnego z dokumentów.
Westchnęłam, zastanawiając się, co by tu wymyślić, w końcu zaklęłam w duchu zirytowana.
* Ma pan dom w Radużnym, zgadza się? Obok jest działka mojej przyjaciółki, dom numer
dziewiętnaście, prawie naprzeciwko pańskiego. Chciałam się dowiedzieć, czy nie planuje pan
sprzedać swojego domu.
* Nie planuję. * Pokręcił głową, przyglądając mi się.
* Tak? Jestem gotowa zapłacić duże pieniądze.
* Powiedziałem, że nie.
Z nieznanego powodu drażniłam go, a im bardziej się denerwował, tym większą ciekawość
we mnie wzbudzał.
* Teraz mieszka tam mężczyzna, to pański znajomy?
* Proszę posłuchać, co panią obchodzi, kto tam mieszka?
* No... * Wzruszyłam ramionami. * Samotny mężczyzna, w dodatku z dzieckiem... Dla
kobiety to dość interesujące.
* Przecież ma pani męża * prychnął.
To, że mnie poznał, wcale mnie nie zdziwiło, w końcu moja twarz pojawia się tu i ówdzie, ale
że wiedział o małżeństwie... w końcu nie pisali o tym w gazetach.
*Jestem samotna. * Uśmiechnęłam się czarująco. * Dlaczego miałabym nie pomóc
człowiekowi, który znalazł się w ciężkiej sytuacji? Pańskiemu znajomemu jest pewnie teraz
nielekko...
* Może i tak, ale to nie pani sprawa.
* A może mi pan powiedzieć, kim on jest, czy to jakaś straszna tajemnica?
* Proszę jego zapytać * jak będzie chciał, to pani powie. Przepraszam, ale muszę wracać do
pracy.
Suchow wszedł do budki i głośno trzasnął drzwiami. Ech, nie spodobałam mu się *
pomyślałam z żalem, wsiadając do samochodu. I na tym właściwie można by zakończyć...
Wycofałam delikatnie samochód, zawróciłam i już miałam jechać do domu, ale w ostatniej
chwili zmieniłam zdanie, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do Timura.
*Wrócę trochę później * uprzedziłam.
* A co się stało?
* Dużo pracy.
* Nie siedź za długo, czekam na ciebie.
Dziwiąc się sama sobie, pojechałam do wyjazdu z miasta w stronę wsi Radużny. Nie miałam
pojęcia, po co to robię. Chociaż nie, to akurat było jasne: chciałam zobaczyć faceta, który
mieszka w drewnianym domu. Tylko jak wytłumaczę mu to najście? I czy w ogóle będę miała
okazję coś tłumaczyć? Bardzo możliwe, że znowu postoję sobie przed zamkniętymi
drzwiami. Jednak te myśli mnie nie powstrzymały i pół godziny później byłam już w
Radużnym. Zostawiłam samochód przed domkiem Ritki i zobaczyłam, że w żadnym oknie
domu numer dwadzieścia trzy nie pali się światło, choć w domu naprzeciwko już je zapalono.
Ledwie zdążyłam wysiąść z samochodu, nadeszła Ludmiła Wasiljewna w palcie narzuconym
na ramiona.
* A ja właśnie patrzę, że to pani samochód... Myślę sobie, pójdę, dowiem się, o co chodzi.
Rity nie ma.
*Wiem. Zostawiłam gdzieś komórkę * skłamałam. *Może tutaj?
* Popatrzmy * zaproponowała kobieta i wyjęła klucze z kieszeni palta.
Weszłyśmy razem do domu, a ja dla uwiarygodnienia wersji z telefonem zajrzałam do salonu,
kuchni i sypialni, w której spałam z Saszką.
* Musiałam zgubić telefon gdzie indziej * pożaliłam się.
* Proszę się nie martwić, jak go gdzieś zobaczę, od razu zadzwonię do Rity.
* A nie widziała pani dzisiaj sąsiada? * zdecydowałam się zapytać. * Tego spod dwadzieścia
trzy?
*Widziałam, a jakże. Pojechał z dzieckiem do miasta, busem. Szłam do sklepu, a on właśnie
wsiadał do busa, tego o trzeciej. Widać jeszcze nie wrócili, skoro się światło nie pali.
* To dziewczynka czy chłopiec?
* Syn. Aleksander Siergiejewicz. On sam ma na imię Siergiej, sąsiadka mówiła.
* A w jakim wieku jest dziecko? * spytałam, czując zimno w środku.
* Tak dokładnie to nie wiem, malutkie bardzo, nie ma jeszcze roczku...
* No cóż, chyba już pojadę...
Pożegnałyśmy się, Ludmiła Wasiljewna zamknęła dom, a ja wsiadłam do samochodu, patrząc
na dom numer dwadzieścia trzy. Miałam straszną ochotę tam pójść. Ludmiła Wasiljewna
mówi, że sąsiad jeszcze nie wrócił... Czemu tak się uczepiłam tego człowieka? Co on mnie w
ogóle obchodzi? Że dziecko? Moje dziecko miałoby teraz pięć miesięcy... Aleksander
Siergiejewicz... Bzdura. Muszę z tym skończyć. W drodze postanowiłam twardo, że przestanę
myśleć o tym facecie, ale zamiast jechać do domu, skręciłam w stronę sklepu, przy którym
busy miały przystanek. Właśnie jeden z nich wyłonił się zza zakrętu i stanął,
wysiadło z niego pięć osób, ale mężczyzny z dzieckiem nie było. Może w ogóle dzisiaj nie
wróci, może ma w mieście krewnych? I mimo to poczekałam pół godziny na następny bus,
ale interesujący mnie człowiek się nie zjawił. „Niepotrzebnie tracę czas" * pomyślałam i
pojechałam do miasta.
Skręcając na ulicę, na której teraz mieszkałam, zobaczyłam, że Timur idzie z Saszką na
spacer. Pomachał mi ręką, a ja uchyliłam okno i krzyknęłam:
* Zaczekajcie na mnie!
Wjechałam do podziemnego garażu i pobiegłam za swoją rodziną. Saszka wesoło ganiał za
piłeczką, Timur przyglądał mu się z uśmiechem.
* Cześć * powiedział, pocałował mnie i poszliśmy w stronę parku.
Timur opowiadał mi, jak mu minął dzień, ja niewiele słyszałam, pochłonięta własnymi
myślami, mojemu mężowi w końcu znudziło się mówienie w pustkę i zapytał:
*Jakieś problemy?
* Co? Nie, takie tam... Słyszałeś o facecie o nazwisku Korzuchin? Władimir Siergiejewicz
Korzuchin?
* Tak, a co?
* Znacie się?
* Spotkaliśmy się kilka razy. * I jak wrażenia?
* No... * Timur wzruszył ramionami. * Myślę, że to sensowny facet. A czemu cię nagle
zainteresował?
* Nie mnie, Dziadka. Korzuchinowi zginęła żona. Nieszczęśliwy wypadek, jutro pogrzeb.
* A co Dziadka obchodzi jego żona? * Timur zmarszczył brwi.
*Jak zawsze zapomniał mi powiedzieć.
Timur zatrzymał się i spojrzał na mnie poważnie.
* Co to za nieszczęśliwy wypadek?
* Wyobraź sobie, kobieta utonęła we własnym basenie. Mąż przyglądał mi się w milczeniu, ja
też nic nie mówiłam, w końcu spytał:
* No i co? *Nic.
* Aha, jasne. A ja zachodzę w głowę, skąd ten nieobecny wyraz twarzy. Znowu to samo?
Przecież umówiliśmy się: jesteś jego rzecznikiem prasowym, a wszystkie te śledztwa to już
przeszłość.
* Nie ma żadnego śledztwa * powiedziałam, wieszając się na jego ramieniu. * To tylko
nieszczęśliwy wypadek.
* Powiedz to swojemu psu * burknął Timur. * Ale pewnie nawet Saszka ci nie uwierzy.
* Zapewniam cię, że tak właśnie jest. Jutro oznajmię swojemu pracodawcy, że to fałszywy
alarm...
* Tylko spróbuj znów się w coś wpakować. A ten stary idiota mógłby sam pomyśleć...
Stanęłam na palcach i pocałowałam go. Podziałało. Uśmiechnął się i łaskawie pozwolił mi
dalej wisieć na jego ramieniu. Szczerze mówiąc, w tej chwili Korzuchin niewiele mnie
obchodził * po głowie tłukła mi się myśl o pustym domu i jego mieszkańcach, którzy
zniknęli. „Wcale nie znik*nęli" * przywołałam się do porządku. Opowiedzieć o tym
Timurowi? I co mu powiem? Że nie daje mi spokoju obcy facet, który mieszka na wsi ze
swoim synkiem? Timur dojdzie do wniosku, że tracę głowę na samą wzmiankę o dzieciach * i
będzie miał rację. Muszę zapomnieć o sąsiedzie Ritki.
Następnego dnia rano, czekając, aż Dziadek będzie mógł poświęcić mi chwilę swego
drogocennego czasu, jeszcze raz przeczytałam dane Korzuchina. Teraz znałam je już na
pamięć, szkoda tylko, że nie wiedziałam, po co mi to. W końcu podniosłam słuchawkę i
zadzwoniłam do Wieszniakowa.
* Zrób dobry uczynek, dowiedz się, w jakich okolicznościach zmarła pierwsza żona
Korzuchina.
* Aleś się przyczepiła * prychnął Artiom. * A może to Dziadek nie chce się uspokoić?
*Jeszcze go dzisiaj nie widziałam.
* Czyli to ty nie możesz żyć spokojnie?
* Czyli. Zrobisz to dla mnie?
* Diabła odpędzisz modlitwą, a ciebie niczym... Pewnie, że zrobię. * Westchnął.
* A szybko zrobisz?
* Olga, miej litość.
* A nasza miłość?
Artiom mruknął coś i odłożył słuchawkę. Dziadek mnie nie wzywał, Artiom nie dzwonił i
męczyłam się bezczynnością. Wprawdzie pracy miałam mnóstwo, ale budziła we mnie
niezrozumiały wstręt. W końcu po obiedzie zadzwoniła Ritka.
* Kazał ci przyjść.
*Już lecę * odpowiedziałam i rzeczywiście niemal pobiegłam. W tym momencie zadzwoniła
moja komórka.
*Jesteś mi winna przysługę * oznajmił Artiom.
*Wszystko, co zechcesz, ukochany. No i na co chorowała ta dama?
* To nie choroba, lecz nieszczęśliwy wypadek. Wpadła pod samochód. Kierowca zmył się z
miejsca wypadku, nie zdołano ustalić jego tożsamości.
* Ach tak? * zmartwiłam się, zwalniając, a potem w ogóle się zatrzymałam.
* A co, nie słyszałaś, że takie ntczf się zdarzają? * spytał złośliwie Artiom. * Wydarzyło się
to zimą, było ślisko... Czekaj... o, siódmej wieczorem, w zaułku, żadnych świadków. Ciało
znaleźli gliniarze na patrolu. Nikt i nic, jak to mówią.
Pożegnałam się z Wieszniakowem i podreptałam w miejscu, usiłując zebrać myśli. Było ich
mnóstwo, ale żadnej wartościowej. Zaklęłam i poszłam do sekretariatu; Ritka uprzedziła mnie
od razu:
* Masz dziesięć minut.
* Dwie wystarczą mi w zupełności.
Otworzyłam drzwi i zobaczyłam, że Dziadek stoi przy oknie w ulubionej pozie * ręce w
kieszeniach, usta zaciśnięte, wzrok utkwiony w dal * zapewne widział tam naszą świetlaną
przyszłość.
* Można? * pisnęłam, mając wyrzuty sumienia, że odrywam człowieka od rozmyślań wagi
państwowej. I żebym chociaż miała jakąś ważną sprawę...
* No, co tam? * spytał Dziadek niezbyt uprzejmie.
* Krótko mówiąc * nic * oznajmiłam z nieszczęśliwą miną.
* Nie wygłupiaj się * osadził mnie, odwracając się.
* Nie ma powodów, by wątpić, że był to nieszczęśliwy wypadek * powiedziałam,
poważniejąc.
Dziadek podszedł do biurka, ale nie usiadł w fotelu, wolał stać blisko mnie i świdrować mnie
wzrokiem. Kiedy tak patrzył, rozmówca miał wrażenie, że Dziadek widzi go na wylot.
Rzadko kto potrafił to wytrzymać, nawet mnie nie było łatwo, choć przez długie lata
powinnam się już przyzwyczaić.
* Co ci się nie podoba? * spytał po dłuższej chwili.
* Jego pierwsza żona zginęła w nieszczęśliwym wypadku. Potrącił ją samochód, kierowca
zniknął z miejsca przestępstwa, nie ustalono jego tożsamości. * Dziadek skinął głową, a ja
pomyślałam, że to dla niego nie nowina. * Może facet po prostu ma pecha, ale...
* Ale? * ponaglił mnie.
* Ale taki pech budzi moją czujność.
* Moją również. * Skinął głową. * Zbadaj to. Przyszły mer powinien być człowiekiem o
nieposzlakowanej opinii.
„A niby dlaczego?" * omal mi się nie wyrwało. Naszego obecnego mera, wesołego
grubasa*optymistę, można by nazwać człowiekiem o nieposzlakowanej opinii jedynie w
przystępie obłąkanego słowotoku. Nie wystarczyłoby mi palców, żeby wymienić wszystkie
jego grzechy, i to nie wdając się w szczegóły, a gdyby tak pogrzebać głębiej... Jednak obecny
mer miał jeden dar: umiał zarażać optymizmem otoczenie, a w każdym razie dziennikarzy.
Jeśli wierzyć środkom masowego przekazu, w mieście wszystko było w najlepszym
porządku, mer wprawdzie wspominał o pewnych problemach, ale uważał je za nieistotne.
„Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi" * lubił powtarzać z tak zaraźliwym uśmiechem, że
człowiek od razu przestawał mieć jakiekolwiek wątpliwości. Mer miał dwie powszechnie
znane namiętności: do bab i darmowej forsy, ale Dziadek nigdy nie czynił mu z tego powodu
żadnych wyrzutów. Cóż, jeśli chodzi o baby i pieniądze, Dziadek miał podobnie, więc bardzo
możliwe, że nie uważał tego za nic zdrożnego. Rzecz jasna zachowałam te przemyślenia dla
siebie i postanowiłam się ulotnić.
* Mogę już iść? * zapytałam, ale chyba nie usłyszał moich słów, pogrążony w rozmyślaniach.
Musiałam powtórzyć pytanie.
* Idź, idź * burknął Dziadek, a ja wyleciałam z gabinetu, nie żeby uskrzydlona, ale w każdym
razie poruszona.
Poszłam do baru i zamówiłam kawę, zastanawiając się nad słowami Dziadka. Jego wybraniec
raczej nie zapała wdzięcznością, gdy dowie się, że ktoś grzebie w jego brudach, a dowie się
na pewno. Jednak chyba Dziadka to nie obchodziło. Hm, a może chodzi nie tyle o
nienaganność przyszłego mera, ile o coś innego? Ługański opisał swojego znajomego jako
człowieka porządnego, konkretnego, a nawet wiązał z nim pewne nadzieje. Dziadek nie
potrzebuje nikogo z inicjatywą, generalnie nie trawił obok siebie silnych osobowości, słusznie
postrzegając je jako potencjalnych konkurentów. Jednak mer, który patrzy w niego jak w
obraz i spełnia wszystkie jego życzenia, z jakiegoś powodu przestał go urządzać i Dziadek
wybrał Korzuchina. Nie wiadomo, czy Korzuchin umiałby stawić mu opór, ale zapewne
Dziadek chce zyskać pewność, że jest inaczej, i to jest zupełnie naturalne. Innymi słowy, nie
miałby nic przeciwko zdobyciu jakichś materiałów kompromitujących jego wybrańca, a nagła
śmierć żony Korzuchina mogła dać taką możliwość.
* Nic nowego pod słońcem * wymruczałam zirytowana i odsunęłam filiżankę.
Najprawdopodobniej moje zadanie ma polegać na tym, żeby zdobyć dla Dziadka coś, co
pozwoli mu na ewentualne dyktowanie Korzuchinowi swoich warunków. Poczułam
gwałtowne pragnienie rzucenia pracy w diabły, ale po drugiej filiżance kawy uspokoiłam się.
Będę grzebać w tej sprawie, zyskam kolejnego wroga i wcale nie wiadomo, czy Dziadek
będzie z tego zadowolony.
Niedługo potem wyszłam z budynku z kolumnami, miałam umówione spotkanie.
Przejechałam jakieś pięćset metrów i poczułam, że z moim samochodem coś jest nie tak.
Zatrzymałam się, wysiadłam i z irytacją odkryłam, że nie mam powietrza w kole. Odruchowo
sięgnęłam po telefon, żeby zadzwonić do Timura, ale moja kobieca duma nagle się
zbuntowała: co jest, czy naprawdę nie poradzę sobie z takim głupstwem? Kopnęłam koło,
schowałam komórkę i zaczęłam się zastanawiać, jak się do tego zabrać, gdy obok mojego
samochodu wyhamował lexus. Drzwi się otworzyły i sympatyczny męski głos zapytał:
* Pomóc?
* No pewnie * odparłam.
I wtedy zobaczyłam właściciela lexusa. Mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, wzrost
średni, sylwetka wyprostowana, włosy czarne, zaczesane do tyłu, ubrany w skromny garnitur,
zamiast koszuli lekki sweter; generalnie prezentował się dość sympatycznie. Ja też musiałam
nieźle wyglądać: blondynka w drogich ciuchach, z uśmiechem od ucha do ucha, stojąca przy
żółtym ferrari. Jego pragnienie udzielenia mi pomocy było całkiem zrozumiałe, moja chęć
przyjęcia jej * również.
* Świetna bryka * powiedział z uśmiechem i wziął się do roboty, zerkając na mnie z
zainteresowaniem. * To prezent?
* Sama na siebie zarabiam * odparłam. * Chociaż faktycznie na taką brykę jeszcze mnie nie
stać.
* Kochanek, mąż? * dopytywał się coraz bezczelniej.
* Ojciec rodzony * odparłam, tylko odrobinę naginając prawdę.
* Ma pani szczęście. * Wyszczerzył się.
* A pan nie? * nie wytrzymałam.
* Mam nadzieje, że ja również. Jeśli nie ma męża. Chociaż, to akurat nie przeszkoda.
* Przeszkoda, i to jeszcze jaka.
*Jest pani najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem.
* Z pana też przystojniak.
Zaśmiał się dźwięcznie, zakończył pracę, wytarł ręce szmatą, a ja podałam mu wilgotne
chusteczki, które przyjął z wdzięcznością.
* Mam na imię Oleg, a pani? Nie, chwileczkę, sam zgadnę. * Patrzył na mnie, uśmiechał się i
chyba nie miał zamiaru się żegnać. * Julia... Nie, Ola. Ola, na pewno. Zgadłem?
* Zgadł pan * odpowiedziałam, pilnując, żeby uśmiech nie zniknął z mojej twarzy, ale teraz
przyjrzałam się facetowi znacznie uważniej. * Dziękuję za pomoc.
* A jeśli odważę się i zaproszę panią na kawę... O, tam jest kawiarnia, widzi pani? * wskazał
miejsce po drugiej stronie ulicy.
* Widzę. No cóż, chodźmy.
Wyjął z samochodu kurtkę, wzięłam go pod rękę i przeszliśmy przez ulicę. Do wyznaczonego
spotkania miałam jeszcze pół godziny i byłam pewna, że przez ten czas zdążę zrozumieć,
kogo zesłał mi Pan Bóg... a może diabeł?
Kawiarnia urządzona była bardzo szykownie, ceny również robiły spore wrażenie, ale Oleg
chyba w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Patrzył na mnie tak, jakby niespodziewanie dostał
prezent, o którym nawet nie śmiał marzyć, i z całych sił próbował mnie zabawić, to znaczy,
gadał jak nakręcony. Głównie o tym, jak cudownie wyglądam, jaka inteligencja bije z moich
oczu, i jak on uwielbia ludzi z poczuciem humoru,
do których oczywiście należałam. Widząc, że kwadrans nie wystarczy, wyjęłam telefon,
zadzwoniłam do człowieka, z którym miałam się spotkać, i przełożyłam spotkanie o godzinę.
* Dziękuję. * Rozjaśnił się Oleg, gdy schowałam telefon. * Chociaż to pewnie nie z mojego
powodu, zgadłem?
* Nie zgadłeś * odparłam. * A teraz bądź tak miły i powiedz, czego ode mnie chcesz.
* W sensie? * udał zdziwienie.
* To, że jestem dziewczyną twoich marzeń, już zrozumiałam. Ale jest jeszcze coś, tak? Więc
najwyższa pora o tym opowiedzieć.
Zaśmiał się, wesoło, zaraźliwie, zerkając na mnie figlarnie.
* Wszystko, co o tobie mówią, to czysta prawda * powiedział w końcu.
* Dawaj dalej. Tak mnie rozpiera ciekawość, że nawet nie pytam, kto mówi i komu.
Odchylił się na oparcie krzesła, od razu poważniejąc.
* Szukam pewnego człowieka * przyznał po chwili przerwy, przypatrując mi się.
* Ciekawostka. Znam go?
* Bardzo dobrze.
* Nazywa się jakoś?
* Oczywiście. Sasza Łukjanow. * Uśmiechnął się krzywo, obserwując moją reakcję. Nie
wiem, czego się spodziewał, ale nie spadłam z krzesła * jego słowa właściwie mnie nie
zdziwiły, mniej więcej czegoś takiego się spodziewałam.
* Po co ci Łukjanow? * prychnęłam.
* Mam do niego ważną sprawę.
* Spóźniłeś się, koleś * objaśniłam go. * Mniej więcej o rok.
* Poważnie?
*Jak najbardziej. Wszystko, co zostało z Łukjanowa, zmieściło się w reklamówce, którą
można by wyrzucić, gdyby normy etyczne na to pozwalały, ale nie pozwalały, więc jego
szczątki doczesne zostały złożone w bezimiennej mogile. Jeśli chcesz, zdobędę jej numer i
będziesz mógł zanieść kwiaty. A może masz inne plany?
* Powiedziałem już, mam do niego sprawę.
* Obawiam się, że jedyny sposób powiedzenia mu o tym, to znaleźć się tam gdzie on. I tak się
pewnie stanie, jeśli będziesz nadal próbował mi się naprzykrzać.
* Timur Wiaczesławowicz to poważny człowiek. *Uśmiechnął się Oleg. * Bo przecież jego
masz na myśli, prawda? Ale nie wierzę, że mu o tym opowiesz. A jeśli mu powiesz, to też
żaden problem. Myślisz, że mu się spodoba to, że kryjesz swego kochanka?
* To już przeszłość * mam na myśli kochanka * odparłam.
* Wątpię. Dla wszystkich Łukjanow zginął, ale ty wiesz, że jest inaczej. Wiesz, ale milczysz.
* Brzmi nieprzekonująco * powiedziałam z uśmieszkiem, nakazując sobie zachowanie
spokoju.
* Dobrze. Spróbuję jeszcze raz. Jestem pewien, że Łukjanow jest cały i zdrowy, a ty wiesz o
tym i wiesz, gdzie on jest. Albo wiesz, jak go znaleźć.
*Ani jedno, ani drugie. Możesz sobie wierzyć, w co chcesz, ale mnie nie przekonasz.
* Mimo wszystko spróbuję, dobrze? * rzucił kpiąco. Mogłam spokojnie wstać i wyjść, ale
siedziałam, czekając na to, co powie. * Łukjanow uważa się za geniusza, ale nawet geniusze
popełniają błędy. W jego przypadku to po
prostu zbyt wysokie mniemanie o sobie... * Z tym mogłabym się zgodzić, zarozumialstwa
Łukjanowa wystarczyłoby na dziesięciu zachwyconych sobą idiotów. * Otóż pół roku temu
zdradził się i choć jak zwykle zatarł ślady, już sam styl geniusza jest śladem. Jak uważasz?
* Nie uważam go za geniusza * mruknęłam. * Ale skoro nalegasz, jestem gotowa się zgodzić.
* Dobrze znasz wydarzenia, o których mówię, dla ciebie miały one bardzo przykre następstwa
* wylądowałaś w szpitalu i straciłaś dziecko. Ze szpitalem wyszła jakaś czarna magia * mówił
dalej. * Przywieźli cię karetką w stanie bardzo ciężkim, a ty zniknęłaś z izby przyjęć w
zagadkowy sposób i ani gliniarze, ani twój wybitny mąż nie mogli cię nigdzie znaleźć. W
końcu sama się znalazłaś, zjawiając się pewnego pięknego dnia znikąd, z dziwnymi
wyjaśnieniami, a raczej * bez nich. Wybacz, ale w bajkę, którą wtedy opowiedziałaś, nie
potrafię uwierzyć.
* A kto cię prosi? * Uniosłam brwi.
* No właśnie. Jeśli wziąć pod uwagę, że w szpitalu znalazłaś się przez Łukjanowa, to w ogóle
nie rozumiem, czemu z takim uporem zaprzeczasz, że on żyje? Zastanawiałem się nad tym i
doszedłem do wniosku, że coś cię powstrzymuje. A co może zmusić do milczenia kogoś
takiego jak ty? I tu należy sobie przypomnieć o twoim zniknięciu z kliniki. Ciężarna kobieta,
pobita do takiego stopnia... Nie przeszkadza ci, że o tym mówię?
* Przecież i tak się nie zamkniesz, więc po co pytasz?
* Kto mógłby wpaść na pomysł, żeby wykraść półtrupa, jakim wtedy byłaś, a przede
wszystkim * po co?
* Oświeć mnie w tej kwestii, bo ja też łamałam sobie nad tym głowę.
* Chwilę cierpliwości. Tylko ty wiedziałaś, że Łukjanow żyje, to znaczy byłaś szalenie
niewygodnym świadkiem. Dla kogoś takiego jak on zabić cię to kwestia pięciu minut. Nie
będziesz się chyba spierać?
*Ja w ogóle nie lubię się spierać.
* Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Trudno uwierzyć, że ktoś taki może czuć coś do
kobiety, jednak w tym wypadku chyba tak właśnie jest. Złamał swoje zasady, jednak byłby
kompletnym idiotą, gdyby nie zamknął ci ust raz na zawsze. I oto rozwiązanie: twoje
zniknięcie ze szpitala. Widzisz, jakie to proste * zaśmiał się, ale od razu spoważniał. * Twoje
dziecko jest u niego albo ty tak uważasz. Biorąc pod uwagę waszą niegdysiejszą zażyłość,
nietrudno dojść do wniosku, że wiesz, gdzie jest Łukjanow. Jesteś matką, a to znaczy, że nie
mając wiadomości o dziecku, zaczęłabyś go szukać. Ale nie szukasz, a twój mąż, który cieszy
się reputacją świra, bezpardonowo rozprawiającego się ze swoimi wrogami, również go nie
szuka. A to znaczy...
* Aleś nakombinował... * powiedziałam śpiewnie, kręcąc głową. * Nie szuka dlatego, że
dziecko nie żyje. Sam powiedziałeś, że do szpitala przywieziono prawie trupa i dziecko nie
miało szans urodzić się żywe. Dziecko zmarło, a o Łukjanowie nic nie wiem. Może masz
rację i Sasza zdołał wyprowadzić wszystkich w pole, a sam jest cały i zdrowy, ale ja nic o tym
nie wiem.
Oleg pochylił się do mnie i powiedział cicho:
* Pomóż mi, a ja pomogę tobie.
* Z przyjemnością, tylko jak?
* Powiedz, gdzie szukać Łukjanowa.
* No cóż, znając go trochę, mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć: wszędzie i
nigdzie.
*Jak się z nim kontaktujesz? Albo on z tobą?
* Telepatycznie. Czasem jawi mi się w snach, zwykle w koszmarach.
* A może powinienem porozmawiać z twoim mężem? *Skrzywił się.
* A jak z twoim zdrowiem? * zatroszczyłam się.
* W porządku. Jestem pewien, że Tagajew chciałby ujrzeć twojego kochanka w trumnie, w
prawdziwej, mocnej trumnie, żeby ciała nie trzeba było rozpoznawać po jakimś tam
medalionie... żeby to był porządny, stuprocentowy trup. Ja to zagwarantuję, jeśli mi
pomożesz.
*Ach, więc to taką masz do niego sprawę. * Uśmiechnęłam się. * Zalazł ci za skórę? Czy to
tylko zlecenie, nic osobistego?
* Zalazł * odparł krótko Oleg.
* To bardzo w jego stylu. * Skinęłam głową. * No więc tak. Pomóc ci nie mogę, bo nie jestem
w stanie. Przeszkodzić tym bardziej. Do mojego męża pchać się nie radzę, ale to już jak sobie
chcesz. A teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się pożegnali na wieki.
* Nie sądzę * rozjaśnił się Oleg. Wstałam, wzięłam torebkę, a on dodał drwiąco: * Znajdę
go... na pewno go znajdę.
* Szukaj, szukaj * zachęciłam go. * Może nawet znajdziesz. I może nawet nie tylko jego.
* O czym mówisz?
* O damie w białej szacie, z długą kosą.
* Czyli mam rację? * Zaśmiał się Oleg. * Łukjanow żyje?
* Nadal jestem przekonana, że nie. A jeśli chodzi o damę... Gdy warzy się piwo, dobrze jest
wiedzieć, jak je potem wypić. Nie proponuję, żebyś się najpierw dobrze
zastanowił, bo podejrzewam, że to nie dla ciebie. Więc *powodzenia w boju.
* Wiesz co, podobasz mi się * prychnął.
* A ty mnie nie.
Wyszłam z kawiarni, skierowałam się do swojego samochodu, zerkając na tablicę
rejestracyjną lexusa. Pewnie numery i tak mi nic nie dadzą, ale spróbować nie zawadzi.
Tego dnia człowiek, z którym miałam zamiar się spotkać, jednak się mnie nie doczekał.
Zadzwoniłam, przełożyłam spotkanie na następny dzień i pojechałam do pracy, chciałam jak
najszybciej pogadać z Łarionowem. Ale nie udało mi się, okazało się, że Łarionow pojechał
gdzieś razem z Dziadkiem. Zamknęłam drzwi od gabinetu, zaczęłam krążyć po pokoju,
zaciskając zęby tak, jakbym chciała je skruszyć. „Muszę zadzwonić do Timura" * myślałam,
co chwila zerkając na telefon, ale nie wiedzieć czemu, nie dzwoniłam. To, że cwaniactwo
wyszło Łukjanowowi bokiem, nie zdziwiło mnie, zdumiewało mnie co innego: że nie potrafię
rozeznać się we własnych uczuciach. Niepokój, który pojawił się jeszcze w kawiarni, krzepł i
przeradzał się w lekką panikę. Czego się boję? Że ten typ faktycznie znajdzie Łukja*nowa?
Przecież to mu nie wyjdzie na zdrowie, to znaczy, nie wyjdzie Olegowi. A nawet gdyby
Łukjanow oberwał, to co mnie to obchodzi? Przecież wykreśliłam go ze swojego życia raz na
zawsze. A może nie? Nawet gdy jest daleko, udaje mu się być obok mnie, wprowadzać chaos
w moje życie, niwecząc usiłowania odcięcia się od przeszłości.
* Ale gówno * syknęłam zirytowana, sama nie wiedząc, do czego miałoby się to odnosić.
Moje niewesołe myśli przerwał dzwonek telefonu, dzwoniła sekretarka Łarionowa, by
poinformować, że
szef w końcu przyjechał. Szłam korytarzem, dziwiąc się, jak wszystko się nagle zmieniło. Nie
ściany, korytarze i ludzie, to wszystko było takie samo jak przedtem, to ja się zmieniłam.
Wystarczyło, żeby ktoś wspomniał nazwisko Łukjanowa. Czy moje przysięgi składane samej
sobie nie są warte złamanego grosza? Myśl, że tak faktycznie może być, powodowała ból i
wstyd. Jeśli moje dziecko faktycznie jest u niego... Jeśli moje dziecko żyje... To co wtedy?
Wystarczyło, że pojawiło się niejasne zagrożenie życia Łukjanowa, a ty już jesteś gotowa...
Stop. Po pierwsze, wcale nie jestem gotowa. Przestraszona, owszem, ale to raczej wiąże się z
jego ingerencją w moje życie, a po drugie i najważniejsze * przecież Łukjanow właśnie na
taki efekt liczy. W końcu najlepiej wiem, jak on umie bawić się ludźmi. I faktycznie miewa
genialne pomysły, wprawdzie zrodzone w głowie szaleńca, ale czasem od geniuszu do
szaleństwa jest tylko krok.
*Jeśli tym razem cię załatwią, to dobrze ci tak * pomyślałam ze złością i pchnęłam drzwi
gabinetu szefa ochrony.
Łarionow w skupieniu wpatrywał się w monitor, pewnie grał w jakąś strzelankę; na mój
widok kłiknął myszą i oznajmił:
* Ostatnio często mnie odwiedzasz.
* No, jeszcze trochę i się zaprzyjaźnimy.
* Nie mam nic przeciwko temu. * Wzruszył ramionami. * Ja nic do ciebie nie mam, to ty
mnie nie lubisz, nie wiadomo czemu.
* Nie wiadomo? * wyraziłam zdumienie.
* Dobra. * Machnął ręką. * Powiedz, z czym przychodzisz?
* Z pokojem. I nadzieją, że coś mi wyjaśnisz.
* Tak? * Łarionow stał się czujny, wyraźnie spodziewał się po mnie jakiegoś podstępu.
* Los zetknął mnie z interesującym facetem * powiedziałam. * Który jest pewien, że
Łukjanow żyje, i nawet chciałby się z nim spotkać.
Lew Iwanowicz zakasłał, odwrócił wzrok i wpatrzył się w przestrzeń.
* Co to za facet? * zapytał.
* Ma na imię Oleg, to wszystko, co o nim wiem. Twierdzi, że ma sprawę do Łukjanowa, i
prosił mnie, żebym pomogła mu go znaleźć. Bzdura kompletna, chociaż facet nie wygląda na
bywalca psychiatryka.
* A czego chcesz ode mnie?
* Świeżych pomysłów. Może coś przegapiłam? *Właściwie, zjawienie się tego faceta wcale
mnie nie
dziwi * zasępił się Lew Iwanowicz, którego zwykle samozadowolenie dosłownie rozpierało. *
W tym sensie, że... śmierć Łukjanowa budzi wątpliwości u pewnych osób.
* U kogo na przykład? * zapytałam, zaintrygowana, siadając w fotelu obok.
* Chciałem ci wtedy powiedzieć, ale pomyślałem...
* Powiedz teraz * ponagliłam.
* Niedawno do Dziadka przyjechał jeden z jego moskiewskich przyjaciół, a z nim był gość o
nazwisku Gruzniew. Jurij Markowicz Gruzniew, tak właśnie Dziadek go przedstawił.
Zapomniał powiedzieć, kim on jest, za to kazał mu z całych sił pomagać; a ten typ zasypał
mnie pytaniami.
* O twoje życie osobiste?
* Co się wygłupiasz? * rozzłościł się Łarionow. * Interesował go Łukjanow i ty też. Cała ta
historia ze szpitalem i tak dalej... a także to, co działo się wcześniej. Krótko mówiąc,
odniosłem wrażenie, że facet bardzo wątpi w śmierć Łukja*nowa. Mam nadzieję, że
rozumiesz, co to znaczy. Tacy jak twój przyjaciel, to znaczy były przyjaciel, nie przechodzą
na emeryturę, więc wszystko jest proste aż do bólu. Oni zaczną polowanie. A skoro pojawił
się ten gość, to znaczy, że polowanie już się zaczęło. Martwi cię to? * zapytał niewinnie.
* Martwi mnie pojawienie się niezaplanowanych gości w moim życiu * ucięłam.
* A jeśli on naprawdę żyje? * Zaśmiał się Łarionow. *Może za bardzo pospieszyłaś się z tym
ślubem?
* Boże, dlaczego Dziadek trzyma takiego głupca? * jęknęłam, a Łarionow pociągnął nosem.
* Dobra, żartowałem.
* Jak ten Gruzniew wygląda?
* Kawał chłopa, na oko pięćdziesiąt lat, ciemne oczy, szatyn, nos prosty, na podbródku wielki
pieprzyk.
* Czyli to nie on ze mną rozmawiał.
* Ciekawe, co ich tak poruszyło? * spytał Łarionow po chwili. * Myślisz, że coś się szykuje?
* Mnie się pytasz? * zdumiałam się i wyszłam z gabinetu, po drodze wybierając numer
Lalina.
* No, co tam u ciebie? * spytał niezadowolony.
* Pojawił się przybysz z innej planety, wrogiej. Szuka Łukjanowa.
* Wskaż mu miejsce na cmentarzu * prychnął Lalin, ale w jego głosie pojawił się niepokój.
*Jest pewien, że Łukjanowa tam nie ma.
* Patrz no ty, jaki mądry...
* Spróbujesz się dowiedzieć, co to za typ?
* A pewnie.
* Przedstawił się jako Oleg, ma brykę z rejestracją naszego regionu * podyktowałam numer. *
Wygląda na trzydzieści kilka lat, wzrost średni, włosy ciemne, zaczesane do tyłu. Znaków
szczególnych niestety brak.
* Trochę mało, ale coś znajdziemy. Bądź ostrożna, skoro już zaczęli się tobą interesować... *
powiedział Lalin niepewnie.
* Nie mną * burknęłam i pożegnałam się.
Lalin oczywiście domyślał się, że szukanie szczątków doczesnych Łukjanowa na cmentarzu
nie ma sensu, chociaż nigdy nie powiedział tego wprost. Zapewne domyślał się również,
dokąd zniknęłam ze szpitala. Właściwie mogłam poprosić Łarionowa, żeby dowiedział się,
kim jest ów Oleg, ale znając jego bystrość, wolałam poprosić swego starego przyjaciela. Jeśli
Lalin niczego nie znajdzie, to znaczy, że jest to z gruntu niemożliwe.
Obracałam komórkę w ręku, idąc korytarzem do swojego gabinetu, i wtedy telefon zadzwonił.
Zobaczyłam imię Timura na wyświetlaczu i westchnęłam, przypominając sobie niedawne
groźby Olega.
* Co robisz? * spytał wesoło Tagajew, a ja poczułam ulgę.
* Udaję, że pracuję.
* A możesz za chwilę wyjść z pracy?
* A trzeba?
*Jeszcze jak. I pospiesz się, bo moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
Wyłączył się, a ja przez chwilę przyglądałam się komórce, zastanawiając się, czego
powinnam się spodziewać. Raczej Oleg nie rozmawiałby z Timurem, powinien wiedzieć, że
coś takiego źle się dla niego skończy. Ale anonimowy
telefon... Im prędzej się dowiem, tym lepiej * pomyślałam. Zajrzałam do swojego gabinetu,
żeby wziąć palto i torebkę, i pognałam na parking, gdzie stał mój samochód.
Biuro Timura mieściło się w centrum miasta, w solidnym dwupiętrowym budynku, ale Timur
rzadko się tam zjawiał, wolał siedzieć w pokoju na tyłach restauracji „Szanghaj", gdzie
urządził sobie gabinet. Niełatwo pozbyć się starych nawyków, a pozbyć się akurat tego Timur
nawet nie próbował.
Do „Szanghaju" przyjechałam po dwudziestu minutach. Stojący w wejściu Chińczyk z
nieprzeniknionym wyrazem płaskiej twarzy otworzył przede mną drzwi. Minęłam hol,
zobaczyłam, że chłopak przy pulpicie naprzeciwko wejścia skinął mi głową z uśmiechem i od
razu podniósł słuchawkę telefonu. Jeszcze jeden miłośnik starych nawyków.
Zbliżywszy się do drzwi gabinetu, zastukałam, usłyszałam krótkie „tak" i weszłam. Timur
siedział przy biurku i z nieprzeniknioną miną wyglądał przez okno, wychodzące na podwórko
studnię, na którym nie było właściwie na co patrzeć.
Gdy weszłam, odepchnął się od biurka, odsuwając fotel, i powiedział poważnie:
* Zamknij drzwi.
Uśmiech spełzł mi z twarzy, przekręciłam klucz i zerknęłam na Timura.
* Co się stało?
* Nie mogłem się doczekać, aż skończysz pracę * powiedział poważnie. * No chodźże tu * w
tym momencie nie wytrzymał i roześmiał się.
* O Boże. * Pokręciłam głową, podchodząc do niego. *Zupełnie zwariowałeś. * Zaśmiałam
się.
* Zgadza się. No chodź szybko, zanim ostatecznie stracę rozum.
Musiałam się faktycznie pospieszyć, w biegu zdjęłam palto, rzuciłam torebkę na biurko i
dostrzegłam dwa zdjęcia * na jednym byłam ja, na drugim, ślubnym, ja i Timur. Wziął mnie
za szyję i przyciągnął do siebie, poczułam podniecenie niemal od razu, choć nadal byłam zła
na niego za ten wygłup.
Zadzwonił telefon, ale Timur nie zwrócił na niego uwagi, ja również, potem ktoś dzwonił
jeszcze trzy razy, z tym samym skutkiem. Dopiero po dłuższej chwili znów zaczęliśmy
zauważać otaczający nas świat.
* Mimo wszystko łobuz z ciebie. * Pokręciłam głową, siadając na kolanach własnego męża. *
Leciałam tu na złamanie karku, nie wiedząc, co mam o tym myśleć.
* Mogłem przyjechać do ciebie, ale pewnie by ci się to nie spodobało.
* Brzmi logicznie. Co słychać? * zapytałam, zaglądając mu w oczy.
* Lepiej być nie może.
* No... * Zaśmiałam się, a Timur podniósł mnie i leciutko klepnął poniżej pleców. * To co,
mogę już wrócić do pracy i wielkich czynów? * zapytałam.
* Do czynów, owszem...
Przytulił mnie mocniej i szepnął mi na ucho coś bardzo nieprzyzwoitego, chciałam udać, że
jestem zniesmaczona jego brakiem wychowania, ale zamiast tego parsknęłam śmiechem.
Podobało mi się wszystko, co mówił, a jeszcze bardziej podobało mi się to, co robił. Jeszcze
bardziej podobało mi się sprawianie przyjemności jemu, więc w ogóle pełna sielanka, jedność
dusz i ciał, oczywiście. Przestałam
myśleć o różnych nieprzyjemnych rzeczach, a gdy w końcu zerknęłam na zegarek, nie miałam
nawet cienia poczucia winy, choć właściwie powinnam teraz odpracowywać swoją pensję, a
nie kochać się z mężem. Wręcz przeciwnie, takie spędzanie czasu wydało mi się bardzo
atrakcyjne i nie spieszyłam się z opuszczaniem jego gabinetu.
* Zjemy razem obiad? * zaproponował Timur jakiś czas później.
* Wyrzucą mnie z pracy. * Westchnęłam.
* To by dopiero była radość. * Zaśmiał się.
* Dobrze, zostanę na obiad. I tak teraz żaden ze mnie pracownik.
* Nie opowiadaj * kpił sobie dalej. * Mnie się podobało
* dodał i poklepał ręką po kieszeniach marynarki.
* Czego szukasz? * spytałam.
*Wstąpiłem dziś do sklepu... * Timur wyjął z kieszeni aksamitne pudełeczko. * Zamknij
oczy.
* Znowu? * jęknęłam. * No nie... * Ale jednak zamknęłam oczy, a Timur włożył mi na palec
pierścionek. Otworzyłam jedno oko i przyjrzałam mu się, wydymając wargi.
* Który to już?
* Pojęcia nie mam. Lubię robić ci prezenty... Na szczęście nie odmawiasz ich przyjęcia. To na
pamiątkę tego, jak za tobą tęskniłem, gdy zadzwoniłem...
* I jak ja przyleciałam na złamanie karku... * dodałam.
* I jak nam było razem dobrze. * Skinął głową.
* Dlaczego było? * zapytałam, on mnie objął, przytuliłam się do jego piersi, ale wkrótce
spytałam: * To co, dasz jeść?
* Dam. Powiedzieć, żeby nakryli tutaj, czy zjemy w sali?
* A będziesz mnie zaczepiał?
* Oczywiście.
* W takim razie w sali.
* Tam też będę. * Zaśmiał się i lekko popchnął mnie w stronę drzwi.
Usiedliśmy w sali, kelner odgrodził nas parawanem od oczu ciekawskich, chociaż dwie parki,
które się tu ulokowały, były zbyt zajęte sobą. Nadal się wygłupialiśmy, zapominając o
jedzeniu, ale wkrótce potem zepsuł mi się nastrój. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl...
choć tak właściwie wcale nie taka idiotyczna... Niby byłam szczęśliwa, ale szczęście okazało
się kruche i niepewne: wystarczyło, że przypomniałam sobie o niedawnym spotkaniu, a
zepsuł mi się humor. Timur chyba coś zauważył, bo spytał:
* Nie chcesz mi nic powiedzieć?
* Zastanawiam się, czy warto * odpowiedziałam bardzo poważnie.
* Warto * odparł równie poważnie.
Obracałam w rękach serwetkę, unikając jego badawczego wzroku, i w końcu wyznałam:
* Łarionow powiedział, że przyjechał jakiś typ z Moskwy, który interesował się Łukjanowem
i który jest pewien, że Łukjanow żyje. * O spotkaniu z Olegiem wolałam nie wspominać,
jeszcze, nie daj Boże, Timur przydzieliłby mi swoich chłopaków do pilnowania, a oni
wszędzie by za mną jeździli. Bardzo wątpiłam, że Oleg może być niebezpieczny, ale
przekonywanie o tym mojego męża nie miało sensu.
Timur upił łyk wina i skinął głową.
* Cóż, należało się tego spodziewać. Nie mogą pozwolić na to, żeby Łukjanow gdzieś się tu
kręcił * nawet gdyby siedział cicho i nie wychylał się, czego nie należy się po
nim spodziewać. To zbyt energiczny gość, a więc... * Timur rozłożył ręce.
* To, że ktoś się nim zainteresował, raczej nie powinno nas martwić * zauważyłam
niepewnie, a Timur uśmiechnął się krzywo. Rzuciłam serwetkę i spytałam:
* O co chodzi?
* Łukjanow niewiele mnie obchodzi * odparł Timur po chwili milczenia. * Obchodzisz mnie
ty.
* Wyjaśnij.
* Chcesz, żebym ci powiedział o swoich nocnych koszmarach? I tak je znasz.
* Nie, nie znam * odparłam, czując narastającą złość.
* Dobrze, w takim razie powiem: bardzo obchodzi mnie, co zrobisz, jeśli nagle uznasz, że
życiu tego... że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo.
*Jestem twoją żoną, Timur. I jestem przy tobie. Uśmiechnął się krzywo.
* Twoje słowa dyktuje to * postukał się palcem w głowę. * A co jest tutaj? * Położył rękę na
piersi.
* Masz podstawy, żeby wątpić w moją miłość? * spytałam, nie kryjąc rozdrażnienia. Patrzył
na mnie spokojnie, uważnie, poczułam się nieswojo.
* Chciał, żebyś z nim wyjechała * ciągnął niespiesznie Timur. * Odmówiłaś * ale wtedy jego
życiu nic nie zagrażało.
* Gwiżdżę na niego * nie wytrzymałam. * Ja też mam swój koszmar, powiedzieć ci jaki?
Wszystko, co mam, rozlatuje się nie dlatego, że on się zjawi, wcale nie * rozpada się z
powodu twoich wątpliwości. Spróbuj uwierzyć w to, że cię kocham. I że gwiżdżę na
Łukjanowa.
* Dziękuję * powiedział po prostu i moja złość od razu wyparowała. Położyłam rękę na jego
dłoni, a on przykrył ją swoją i uśmiechnął się. Niewiele osób może się pochwalić, że widziało
ten uśmiech Timura. Szczerze mówiąc, uważałam, że tylko ja go widziałam, w każdym razie,
bardzo chciałam w to wierzyć. * Nic nie jesz
* zauważył.
* I kto to mówi?
*Jedz, bo będę miał wyrzuty sumienia * zamilkł i dodał:
* A na tego typa z Moskwy, a raczej na pewne zamieszanie również zwrócimy uwagę.
Mówiąc „my", Timur miał na myśli siebie i swoich „bojowników", ale mnie aż skręciło.
Zrozumiałam, że są jacyś my i jestem. To ta część życia Timura, do której nie miałam dostępu
i o której wolałam nie wiedzieć.
* Powiedziałem coś nie tak? * zapytał, przyglądając mi się, a ja pokręciłam głową.
* Czasem wydaje mi się, że potrafisz czytać w moich myślach. Myślałam, że „my" to ty i ja.
* I tak właśnie jest: ty i ja. Cieszę się, że powiedziałaś mi o wszystkim.
* Szkoda, że nie wpadłeś na to, żeby zrobić to samo *w moim głosie zadźwięczało
rozdrażnienie.
* Wezmę to pod uwagę na przyszłość * rzekł. * Ze strony przyjaciół Dziadka to pewnie tylko
zrozumiały niepokój, nic więcej. Chcą mieć pewność, że nie czeka ich żadna niespodzianka,
to znaczy, jeśli Łukjanow będzie siedział cicho, uspokoją się. Pytanie tylko, czy można
spodziewać się po nim rozsądku? Raczej nie. A wtedy... wtedy najprawdopodobniej
zainteresują się tobą. Mam nadzieję, że rozumiesz, że nie mogę na to pozwolić.
* O nie, nic z tych rzeczy * przerwałam. * Żadnych chłopaków siedzących mi na ogonie,
nawet z najlepszych pobudek. Jeśli czyjaś uwaga zacznie mi doskwierać, sama poproszę o
pomoc. Dobrze?
Timur kiwnął głową, jednak bardzo wątpiłam, żeby przyjął moje słowa do wiadomości.
Odprowadził mnie do samochodu, mówiąc po drodze o różnych głupstwach, zamknął drzwi
ferrari i pomachał mi ręką na pożegnanie. Ja też mu pomachałam. Zadzwoniłam do pracy,
żeby dowiedzieć się, czy ktoś zauważył moją przydługą nieobecność, ale zamiast tam
pojechać, skręciłam na najbliższych światłach i wyjechałam z miasta, jeszcze nie do końca
świadoma, co chcę zrobić. Gdy już to sobie uświadomiłam, zaklęłam siarczyście. Jechałam
prosto do wsi Radużny, choć nie dalej jak wczoraj obiecałam sobie, że zapomnę o sąsiedzie
Ritki. Hm, nie powiedziałam o tym Timurowi i wcale nie miałam zamiaru mu opowiadać.
Miałam ku temu poważne powody, a jednocześnie czułam się prawie jak zdrajca.
* Trzeba skończyć z tym wszystkim * postanowiłam posępnie. * Obejrzę sobie tego sąsiada
i... * Jednocześnie co chwila zerkałam w tylne lusterko, żeby upewnić się, czy nikt za mną nie
jedzie. Jeśli mimo wszystko mam na ogonie chłopaków Timura, nie będzie łatwo wyjaśnić
mojemu mężowi, dokąd tak lecę na złamanie karku. Chociaż on pewnie i tak nie zapyta, w
tym sęk... Cholera, dlaczego bliscy sobie ludzie nie mogą być wobec siebie szczerzy? Czyja
to wina? No proszę, jeszcze szukam winnych. Gdybym na serio uważała, że sąsiad Ritki to
Łukjanow, na pewno opowiedziałabym o tym Timurowi. Po prostu nie chcę, żeby
pomyślał, że zwariowałam i... Dobra, kobieto, patrz na drogę i przymknij się.
Tym razem nie podjeżdżałam do domu Ritki, zostawiłam samochód na szosie przy
drogowskazie „Radużny" i przez las podeszłam do domu numer dwadzieścia trzy. Nie
chciałam, żeby lokatorzy za wcześnie mnie zobaczyli.
Płot od strony lasu trzymał się na słowo honoru i wyglądał, jakby miał się zawalić, gdy tylko
go dotknę * o wchodzeniu na niego nie było nawet mowy. Przyglądałam się ogrodzeniu,
zastanawiając się, co zrobić, aż wreszcie zauważyłam furtkę przy stercie drewna. Bardzo
rozsądne rozwiązanie, do lasu można było wejść od razu z ogródka.
Podeszłam, pociągnęłam furtkę, okazało się, że jest zamknięta na haczyk, więc otworzyłam ją
bez trudu. Zadowolona, że tak mi dobrze idzie, weszłam, zamknęłam furtkę i popatrzyłam na
dom. Całego domu nie dało się stąd zobaczyć, jedynie dach i kamienną przybudówkę, w
której mieściła się kotłownia. W ogródku leżał śnieg, kroczyłam po nim, zostawiając głębokie
ślady. Wózka przy ganku nie było, ale poza tym wszytko wyglądało tak samo jak ostatnio.
Zastukałam w okno przy drzwiach wejściowych * odpowiedziała mi cisza. Tym razem za
firanką nie pojawił się cień i nic nie wskazywało na to, że ktoś jest w domu. Zastukałam
jeszcze raz, a potem załomotałam do drzwi. Bez rezultatu.
Brak wózka mógł oznaczać, że mężczyzna gdzieś wyszedł * na przykład z dzieckiem na
spacer. Zerkając na sąsiednie domy i zastanawiając się, czy ktoś zwrócił na mnie uwagę,
szarpnęłam za klamkę. Sterczenie tu nie miało sensu, skierowałam się w stronę furtki na
tyłach, chcąc wynieść się stąd jak najszybciej, ale doszłam tylko do drzwi murowanej
przybudówki. Przybudówka wychodziła na ogród, a na jej drzwiach wisiała kłódka.
Obejrzałam się jeszcze raz, pogrzebałam w torebce i znalazłam pilniczek do paznokci.
Miałam kiedyś przyjaciela, Marka, specjalistę od wszelkiego rodzaju zamków, który
twierdził, że otwarcie takiej kłódki to żaden problem. Dla niego na pewno, ale dla mnie...
Kłódka puściła nieprzyzwoicie szybko * nastawiona na U wysiłek, rozczarowałam się nieco.
Zdjęłam kłódkę i wes*
tchnęłam * jeśli zauważył mnie jakiś sąsiad, to możliwe, że właśnie dzwoni na milicję. Z
gliniarzami jeszcze się dogadam, ale jeśli zjawi się właściciel domu... Jednak ten głos
rozsądku nie powstrzymał mnie * pociągnęłam drzwi i wśliznęłam się w mrok pustego
korytarza. Wychodziło stąd dwoje drzwi, jedne do kotłowni, drugie do kuchni. W kuchni
zobaczyłam stare meble, kuchenkę, stół przykryty ceratą *biednie, czysto i żadnych śladów
obecności ludzi. Czajnik zimny, garnki puste, a w szafce stały jedynie dwie torebki kaszy i
paczka soli. Drzwi od kuchni były otwarte, widziałam stąd coś w rodzaju „salonu": kanapa,
stół, krzesła, między oknami lustro w ramie, zdjęcia na ścianach, pożółkłe ze starości...
Ostrożnie weszłam do pokoju obok * sypialni. Na łóżku przy oknie leżała stara kołdra,
poduszki nie miały powłoczek, skrzypiąca szafa ziała pustką. Rozejrzałam się. Dom wyglądał
tak, jakby opuszczono go jakiś czas temu, nie było tu żadnych rzeczy, ani męskich, ani
dziecięcych, jedynie stare meble, których właścicielowi nie chciało się wynieść na śmietnik.
Usiadłam na krześle, rozglądając się i nie myśląc już o tym, że ktoś mógł zainteresować się
moim dziwnym zachowaniem. Sąsiad Ritki o imieniu Siergiej opuścił ten dom z nieznanych
mi powodów. Jeszcze raz przeszłam się po pomieszczeniach. Nic nie wskazywało na to, że
jeszcze wczoraj mieszkał tu mężczyzna z dzieckiem. Chyba właśnie tak musiało to wyglądać
po śmierci właścicielki... Na podłodze leżał stary chodnik w paski; idąc do drzwi,
zauważyłam, że róg jest podwinięty, wsunęłam pod niego rękę i wymacałam plastikowe
kółko *gryzak, jaki daje się dziecku, gdy wyrzynają mu się zęby. Trzymając gryzak w rękach,
niespodziewanie rozpłakałam się, nie wiadomo, czy z żalu, czy z irytacji.
Za oknem przejechał jakiś samochód; oprzytomniałam, wsunęłam gryzak do kieszeni palta i
szybko wyszłam z domu. Umieściłam kłódkę na właściwym miejscu, zamknęłam i
pociągnęłam, by sprawdzić, czy jest zamknięta.
Siedząc już w samochodzie, sięgnęłam do schowka, żeby znaleźć papiery z adresem
Suchowa. Chciałam się koniecznie dowiedzieć, dokąd tak szybko wyniósł się jego znajomy,
dlatego z Radużnego pojechałam prosto do domu Suchowa. Iwan Siergiejewicz dyżurował
wczoraj, więc dziś powinien być w domu.
Podjeżdżając do ośmiopiętrowego wieżowca, w którym mieszkał Suchow, wyobrażałam
sobie czekającą mnie rozmowę i wybierałam różne warianty. Sądząc z przebiegu naszej
ostatniej pogawędki, nie należało liczyć na to, że stróż ucieszy się na mój widok. Żeby
skłonić go do opowiedzenia o swoim znajomym, potrzebowałam argumentu bardziej
ważkiego niż zwykłe wścibstwo.
Być może ojciec dziecka opuścił dom w Radużnym z jakichś ważnych, nieznanych mi
powodów, jednak w głębi duszy byłam pewna, że po prostu nie spodobało mu się moje
niespodziewane zainteresowanie. Może nie lubił ciekawskich bab? Cóż, zapewne nie bez
powodu... Nieznany
mi lokator domu numer dwadzieścia trzy interesował mnie coraz bardziej, choć nadal nie
miałam żadnego sensownego pomysłu, jak nakłonić Suchowa do zwierzeń. Przeczuwając, że
ta rozmowa również zakończy się fiaskiem, zostawiłam samochód na podwórku domu i ze
smętną miną podeszłam do pierwszej klatki.
Drzwi otworzyła mi dziewczyna, chyba siedemnastoletnia, w krótkim różowym szlafroczku i
z ręcznikiem na głowie, spod którego wysuwało się mokre pasmo włosów. Jej twarz, niezbyt
urodziwa, była bardzo sympatyczna.
* Dzień dobry * powiedziałam i uśmiechnęłam się szeroko, spodziewając się, że dziewczyna
też się uśmiechnie, ale tylko poważnie skinęła głową, patrząc na mnie ze zdumieniem i
czujnością. * Czy mogłabym zobaczyć się z Igo*rem Siergiejewiczem? * Dziewczyna nadal
gapiła się na mnie bez słowa, więc ponagliłam: * Jest w domu?
Dziewczyna pokręciła głową i spytała:
* Kim pani jest?
* Nazywam się Olga Siergiejewna Riazancewa * przedstawiłam się, w cichej nadziei, że w
końcu dziewczyna zaprosi mnie do środka, ale chyba nawet nie przyszło jej to do głowy.
* Gdzieś już panią widziałam * oznajmiła przeciągle, jakby myślała na głos.
* Być może * nie spierałam się.
*Ale przecież pani nie jest jego... Nie, na pewno nie. Nie, to śmieszne * prychnęła, nadal
wpatrując się w moją twarz.
* Można trochę jaśniej? * zasugerowałam.
* Co? * stropiła się dziewczyna.
* Co takiego śmiesznego dostrzegła pani we mnie?
*A... Nie, ja mówiłam o ojcu. Po co on pani potrzebny?
*Jeśli nie ma pani nic przeciwko, wyjaśnię mu to osobiście. Gdzie mogę go znaleźć?
* Pewnie u tej jego kikimory * prychnęła wzgardliwie dziewczyna.
* A kim jest kikimora? * Zaśmiałam się. Dziewczyna zachichotała i wzruszyła ramionami:
* Ojciec się zakochał, odbiło mu na stare lata. Jego baba do nas dzwoniła i pomyślałam... ale
przecież to śmieszne. Po co pani mój tata?
* Potrzebny mi koniecznie, ale nie ma to nic wspólnego z jego szczęściem rodzinnym.
Możemy porozmawiać? *zdecydowałam się.
* Proszę, niech pani wejdzie * dziewczyna wreszcie się namyśliła i wpuściła mnie do
ciasnego przedpokoju. * O rany! * Klasnęła w ręce. * Przecież widziałam panią w telewizji!
No pewnie! * Od gwałtownego ruchu ręcznik zsunął się z jej głowy i mokre włosy rozsypały
na ramionach. Dziewczyna roześmiała się dźwięcznie: * A ja wzięłam panią za kochankę
ojca! Ale jestem głupia...
* Mnie to nie przeszkadza, skoro panią bawi...
* Niech pani wejdzie * zakrzątnęła się. * Jestem sama, mama w szpitalu. Ojciec ją
wykończył, chce się rozwieść. Zupełnie zwariował! Znalazł sobie jakąś, wyobraża pani sobie?
Ona ma dwójkę dzieci! Mama się boi, że będzie chciał zamienić nasze mieszkanie na dwa
mniejsze, tamta ma malutkie mieszkanie, podobno z moim ojcem kochają się w kuchni,
koszmar, co?
* Nie wiem, nie próbowałam, to znaczy, nie próbowałam kochać się w kuchni.
Dziewczyna usiadła na wąskiej ławie obok stołu, ja podsunęłam sobie taboret. Kuchnia była
bardzo mała; siedząc, prawie dotykałyśmy się kolanami.
*Jak się pani nazywa? * zapytałam z uśmiechem. Nie można było patrzeć na dziewczynę bez
uśmiechu, przypominała puszystego zwierzaczka, zabawnego i wzruszającego zarazem.
Różowy Puszek * to pierwsze, co przychodziło do głowy, gdy patrzyło się na tę istotę z
okrągłą buzią, ubraną w różowy szlafroczek.
* Lena * odpowiedziała. * Pracuje pani z ojcem? Ojej, co ja gadam... Przecież pani pracuje w
telewizji?
*W administracji * odparłam mgliście. * Do telewizji czasem mnie zapraszają.
* Super... chciałabym zostać artystką, ale mama kazała mi wstąpić do technikum
ekonomicznego. Straszne nudy...
* Zmarszczyła nos.
* Od dawna ojciec ma romans? * spytałam bezceremonialnie, widząc, że dziewczyna nie ma
nic przeciwko pogawędce.
* O rany, romans... ale cyrk. Po prostu zgłupiał na stare lata.
* Wcale nie jest taki stary. * Uśmiechnęłam się. Podejrzewałam, że w oczach dziewczyny
nawet ja jestem już ciotką
* gdy ja byłam w jej wieku, trzydziestoletnie kobiety wydawały mi się niemal staruszkami.
* Ale ja nic do ojca nie mam * spochmurniała Lena. *Po prostu żal mi mamy. Ona tak to
przeżywa... Ta jego kikimora dzwoniła tutaj, matka nie miała pojęcia, że ojciec kogoś ma, no
pracuje sobie, to pracuje... A tu nagle coś takiego. Takie riLtczy się wyprawiały, że strach,
mama krzyczała, a on zawinął się i wyszedł * wyobraża pani sobie?
Nigdy nie wyjdę za mąż! Żyjesz sobie, żyjesz, a tu proszę... Wszyscy oni to świnie.
* Mężczyźni?
* No pewnie.
* I dawno wyszedł?
* W zeszłym tygodniu.
* Zna pani adres tej kobiety?
*Jasne, mama poszła do niej z awanturą. Próbowałam ją przekonać, żeby tego nie robiła, ale
nawet nie chciała słuchać. Czekałam przed klatką, wstydziłam się strasznie, ale szkoda mi
było mamy. Ulica Nogina, dom numer pięć, mieszkania siedemdziesiąt dziewięć *
dokończyła szybko.
* Macie dom we wsi Radużny, prawda?
* Ciotka taty miała, ale zmarła. Jej córce dom niepotrzebny, a ojcu zawsze się tam podobało.
Zapłacił jej pieniądze, ale nie przepisał domu na siebie, mama mówi, że już wtedy myślał o
rozwodzie i specjalnie go na siebie nie zapisał, żeby się z nami nie dzielić. Ojczulek! *
prychnęła, ale nie z urazą, raczej wesoło.
* A nie wie pani, komu wynajął ten dom?
* Nie wynajął, po prostu mieszka tam jego przyjaciel.
* Z dzieckiem?
* Tak. Żona mu umarła i facet nie ma się gdzie podziać.
* Co to znaczy * nie ma się gdzie podziać?
* Nie wiem, ojciec tak powiedział. No to niech pomieszka tam, mówi, a mama nie miała nic
przeciwko temu, przecież nie wiedziałyśmy, że kupił dom, dopiero kiedy mama zadzwoniła
do jego rodziny...
Potem nastąpiła dość chaotyczna opowieść, z której wynikało, co następuje: fakt, że ojciec
posiadał pieniądze, i to spore, było dużym zaskoczeniem dla rodziny, chociaż
zawsze był skąpiradłem i mógł zaoszczędzić taką sumę. Sam fakt, że pieniądze zostały
zaoszczędzone w małżeństwie, a teraz ominęły małżonkę, zrobił na matce Leny takie
wrażenie, że znalazła się w szpitalu. Przebiegłość ojca również córce nie mieściła się w
głowie. Zdawało mi się, że dziewczyna mogłaby rozprawiać o tym godzinami, więc czym
prędzej wróciłam do interesującego mnie tematu.
* Wie pani coś o tym przyjacielu? Pani ojciec dawno go zna?
* Chyba byli razem w wojsku, ojciec jest byłym wojskowym... No gdzieś tam razem służyli i
się zaprzyjaźnili.
* Wie pani, jak się nazywa?
* Chyba Siergiej, ale nazwiska nie znam. *Jest z naszego miasta?
* Pewnie tak. Jak pani chce, mogę zadzwonić do mamy...
Nim zdążyłam coś powiedzieć, Lena już złapała komórkę i wybrała numer. Nie byłam pewna,
czy matka zechce odpowiedzieć na moje pytania, ale na szczęście żeńska część tej rodziny
lubiła sobie pogadać.
* Mamo, tutaj się jedna pani pyta o tego przyjaciela ojca, no tego, co mieszka w Radużnym. Z
administracji się pytają, wiesz, jak on się nazywa? * Lena podała mi słuchawkę i usłyszałam
ochrypły kobiecy głos.
* To żaden przyjaciel! Razem służyli, ale nie przyjaźnili się, ja tego Arapczenki w ogóle nie
pamiętam, co z nich za przyjaciele?
* A co się stało z jego żoną?
* Mój powiedział, że zmarła, że dziecko się urodziło, a jej nie zdołali uratować. Wzruszyłam
się oczywiście i nie miałam nic przeciwko temu, żeby pomieszkał w Radużnym,
bałam się tylko, żeby rodzina męża nie miała do nas pretensji, jeszcze powiedzą, że się
żywimy na ich krwawicy. Oni nas prosili, żeby przypilnować domu, wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że ten drań go kupił. No i...
Zrozumiałam, że za chwilę będę musiała znowu wysłuchać opowieści o podstępnym zatajeniu
pieniędzy przed rodziną, więc szybko spytałam:
* Arapczenko pochodził z naszego miasta?
* Nie wiem. W ogóle nic o nim nie słyszałam, a tu nagle on się zjawia. Gdyby nie dziecko...
No nie, na pewno przyjezdny * przerwała sama sobie kobieta. * W każdym razie mieszkał
gdzieś w rejonie, ale dokładnie to nie wiem. Mój mąż załatwiał mu pracę, jak Arapczenko
wyszedł z wojska... a może to on miał dla męża pracę w rejonie i go tam ciągnął... Nie
pamiętam. Dawno to było, z dziesięć lat temu, jak nie więcej. Lenka była wtedy jeszcze taka
malutka, dopiero co żeśmy zjechali... Dokładnie czternaście lat temu. Jak ten czas leci...
Służył razem z moim, jak się Lenka urodziła, mieszkaliśmy wtedy w Omsku...
* Mamo, kończ szybko * nie wytrzymała Lenka * bo mi nie zostanie nic na koncie.
To poskutkowało, kobieta pożegnała się, oddalam telefon dziewczynie.
Siedząc w samochodzie, ze smutkiem skonstatowałam, że straciłam mnóstwo czasu, a nie
dowiedziałam się praktycznie nic, poza nazwiskiem sąsiada Ritki. Chociaż zawsze to coś...
Pytanie tylko, co miałabym z tym zrobić? „Wyrzucić z głowy" * pomyślałam, ale oczywiście
nic mi z tego nie wyszło.
Ze słów żony Suchowa wynikało, że Arapczenko służył razem z jej mężem, a Łukjanow też
gdzieś tam walczył...
Bzdura, Łukjanow. by się do niego nie zwrócił, bo to byłby ślad, a Sasza nie lubi zostawiać
śladów. Chociaż mógł się postarać specjalnie dla mnie...
Wiedziałam już, że teraz nie odpuszczę. Wyjęłam plan miasta i znalazłam ulicę Nogina *
mimo wszystko spróbuję spotkać się z panem Suchowem.
Ulica Nogina była bardzo krótka, zaczynała się przy zajezdni trolejbusowej, a kończyła przy
obwodnicy * osiem domów po prawej, trzy po lewej. Wszystkie zbudowane pod koniec lat
siedemdziesiątych, kiedy to aktywnie zagospodarowywano tę dzielnicę. Nieopodal mieścił się
kombinat chemiczny, pracownicy dostawali tu mieszkania. Przygnębiająca okolica, zwłaszcza
o tej porze roku * błoto, śmieci, rozjeżdżona droga... Ośmio*piętrowy blok, którego
szukałam, straszył zabudowanymi balkonami, przypominającymi budki dla ptaków. Klatka
schodowa, okno zabite dyktą * zaduch okropny, a życie pewnie takie samo. Winda nie
działała, co wcale mnie nie zdziwiło.
Wchodząc na szóste piętro, oglądałam ściany klatki schodowej, od góry do dołu pokryte
napisami autorstwa nastolatków bezskutecznie uczących się języka ojczystego. W długim,
ciemnym korytarzu paliła się tylko jedna żarówka przy wejściu, więc szłam niemal po
omacku. W końcu jednak stanęłam przed drzwiami mieszkania numer siedemdziesiąt
dziewięć i nacisnęłam guzik dzwonka. Otworzył mi piegowaty nastolatek z odstającymi
uszami.
* Czy zastałam Igora Siergiejewicza Suchowa? * zapytałam.
Chłopak odwrócił głowę i spojrzał w stronę kuchni, z której wyłoniła się kobieta w szlafroku i
okularach na
czubku nosa. Wyglądała na chorą, zmęczoną i patrzyła na mnie z przestrachem.
* Kogo pani szuka?
Powtórzyłam pytanie, a kobieta rozpaczliwie pokręciła głową.
* Żadnego Suchowa tu nie ma.
* A kiedy będzie?
Kobieta przyglądała mi się stropiona.
* A o co właściwie chodzi?
* Chciałam z nim porozmawiać.
Wtedy w polu mojego widzenia pojawił się Igor Siergie*jewicz we własnej osobie, z bardzo
niezadowolonym wyrazem twarzy.
* To znowu pani? * burknął, bynajmniej nie zdziwiony. *Jak pan widzi. Pański przyjaciel
opuścił dom
w Radużnym.
* A co to panią obchodzi?
* Gdyby mnie nie obchodziło, nie zawracałabym panu głowy * zapewniłam, spodziewając
się, że zatrzaśnie mi drzwi przed nosem.
* Może mi pani wyjaśnić, czego pani od niego chce? *Westchnął ze zmęczeniem Suchow.
* Gdyby mi pan powiedział, gdzie on jest, to i panu byłoby lżej, i mnie spokojniej.
* Pojechał do teściowej * wyjaśnił Suchow bez złości. * Ciężko mu było samemu z
dzieckiem... Nigdy mu się nie układało z teściową, a jak żona zmarła, to tamta zupełnie
sfiksowała. No więc zabrał dziecko i przyjechał tutaj. On jest z okolicy, liczył, że jakoś się tu
urządzi. Odszukał mnie, a ja pomogłem mu jak mogłem. Teściowa kilka razy do niego
dzwoniła, namawiała, żeby wrócił. On nie
chciał, nie chciał, a tu nagle wziął i się zdecydował, i wczoraj wyjechał. *Dokąd?
* Chyba do okręgu wołogodzkiego, dokładnie nie wiem. *Jak on się nazywa?
* A po co to pani?
* A jak się nazywa?
* Arapczenko. Siergiej Arapczenko. Teraz to już wszystko?
* No i dlaczego mi pan tego od razu nie powiedział? * Westchnęłam.
* A z jakiej racji? * burknął i nie czekając na odpowiedź, w końcu zamknął drzwi.
No proszę, zmarnowałam tyle czasu na głupoty. Okazało się, że historia jest banalna... Ale
jakoś nie poczułam ulgi.
Właśnie jedliśmy z Timurem kolację, gdy zadzwonił Dziadek.
* Są nowiny? * spytał surowo.
* Przesoliłam ziemniaki.
* Możesz darować sobie swoje żarty?
* No to sprecyzuj, jakie nowiny cię interesują.
* Co tam z Korzuchinem?
* Zapewne już pochował żonę.
* Długo masz zamiar wystawiać na próbę moją cierpliwość? * zapytał Dziadek czułym
szeptem.
*Jak tylko będą jakieś nowiny, od razu cię powiadomię.
* Czego on od ciebie chce? * odezwał się Timur. * Chyba już dawno po godzinach pracy.
* Chociaż ty mnie nie męcz. * Rozłożyłam ręce, wzięłam Saszkę i wyniosłam się do salonu.
Rano byłam już gotowa do działania * jak zawsze, gdy z niezrozumiałych powodów czułam
się winna wobec Dziadka. Zadzwoniłam do pracy, uprzedziłam, żeby nie spodziewali się
mojego przybycia przed południem, i postanowiłam spotkać się z gosposią Korzuchinów.
Wprawdzie po pogrzebie żony Korzuchin powinien być w domu, a jeśli Lidia Michajłowna
Popowa jest teraz w domu państwa, to* nie wiadomo, czy uda mi się z nią spotkać, ale
zawsze warto
spróbować.
Zadzwoniłam do niej do domu i usłyszałam przyjemny
kobiecy głos.
* Czy rozmawiam z Lidią Michajłowna? * zapytałam.
*Tak.
* Chciałabym z panią porozmawiać, chodzi o śmierć
Ludmiły Matwiejewny Korzuchinej.
* Ale przecież już mnie wypytywali * przestraszyła się kobieta. * Poza tym ja nic nie wiem,
przecież ona... mnie wtedy nie było... miałam wolne...
* I mimo to musimy porozmawiać. *Jak mus, to mus. * Westchnęła. * Ale nawet nie wiem...
Mam jechać na milicję? Właśnie zaczęłam pranie... * Mogę podjechać do pani. *Ja... Dobrze,
niech pani przyjedzie. Zapewniłam, że będę za pół godziny. Lidia Michajłowna była kobietą
sześćdziesięcioletnią, wysoką, postawną, z tym szczególnym wyrazem oczu, jaki mają osoby,
które unieszczęśliwiły się na własne życzenie. Dwadzieścia minut później znałam już całą
historię jej życia. Mąż zostawił ją z malutkim dzieckiem, od tamtej pory nie dał znaku życia,
syna wychowała sama, kochała go nad
życie, co wcale mu na zdrowie nie wyszło. Nim skończył szkołę, trafił do więzienia! od
tamtej pory stał się częstym bywalcem zakładów karnych. Jego życie składało się z odsiadek i
przebiegających burzliwie zwolnień, odsiadki stawały się coraz dłuższe, przerwy między nimi
* coraz krótsze. W czasie jednej z takich przerw zdążył poznać dziewczynę, która w efekcie
tej znajomości urodziła mu córkę, jednak ta radosna nowina zastała go już w więzieniu, gdzie
wkrótce młodzi wzięli ślub. Rodzina panny młodej nie należała do najszczęśliwszych, więc
dziewczyna przeniosła się do Lidii Michajłowny, ale wyniosła się pół roku później, zabierając
nie tylko swoje rzeczy, lecz także rzeczy teściowej, za to zostawiając dziecko. Lidia
Michajłowna wychowywała wnuczkę i żyłyby sobie całkiem szczęśliwe, gdyby nie nagłe
wizyty to jednego, to drugiego rodzica. Synowa zjawiała się rzadko, za każdym razem
groziła, że zabierze córkę ze sobą, ale po otrzymaniu pewnej sumy pieniędzy znikała.
Przybycia syna spodziewano sif w maju i Lidia Michajłowna już żyła w gorączce w
przedsmaku radosnego spotkania.
* A teraz jeszcze to nieszczęście * dokończyła z westchnieniem. * Jak to si? mogło stać? W
głowie się nie mieści.
* Od dawna pani u nich pracuje? * spytałam.
Nawet nie musiałam pokazywać żadnej z moich legitymacji, kobieta i tak była przekonana, że
jestem z milicji. Ta prostoduszność mnie rozczulała.
* Trzeci rok. Przychodzę sprzątać trzy razy w tygodniu. Ludmiła Matwiejewaitak wszystko
robiła w domu sama, wieczorami wykładała w szkole, za dnia była w domu. Nie bała się
żadnej prag, dobra z niej była gospodyni, wszystko miała na swoim miejscu, i obiad
ugotowała, i koszule mężowi uprasowała... Tyle razy mówiłam, że pomogę, że
niepotrzebnie wszystko robi sama... I zawsze taka wesoła, nie chodziła, tylko fruwała po
domu. A tu taka tragedia.
*Wesoła? Podobno Ludmiła Matwiejewna w ostatnim czasie miała w pracy nieprzyjemności?
* Może i miała, ja tam nic o tym nie wiem. Chociaż ostatnio była taka milcząca, jakby się
zamknęła w sobie. Nic nie mówiła, a ja oczywiście nie pytałam. Ale wydaje mi się, że
martwiła się Wiką.
* Córką?
*Tak. Córka się rozchorowała, trzeba ją było odesłać do sanatorium, a dziewczynka uczy się
w szkole o rozszerzonym programie, Ludmiła Matwiejewna bała się, że ta choroba odbije się
na nauce.
*W jakim jest sanatorium?
* Nie wiem. Wczoraj na pogrzebie Wika oczywiście była, ale nie powiem, żeby wyglądała na
chorą, nawet się uśmiechała, jakby jeszcze nie zrozumiała, co się stało. Przecież to dzieciak,
czego się spodziewać...
* Ile ma lat?
* Czternaście. I taka mądra, i ładna, i do rodziców podobna... Ludmiła Matwiejewna była
piękną kobietą, a córka też jak malowanie. I rodzina z nich była dobra, zgodna, aż przyjemnie
popatrzeć. Nigdy nie słyszałam, żeby Władimir Siergiejewicz inaczej do żony powiedział jak
„Ludeczko". Jak na obiad przyjedzie, to zawsze pocałuje, jak w miesiącu miodowym, taki
uważny, czuły... Ludmiła Matwiejewna zawsze mówiła: „Bóg mi go zesłał". Wcześniej
ciężko jej było, wychowywała się bez rodziców, u ciotki, a tam jej każdy kęs chleba
wypominali. I za te wszystkie cierpienia Pan Bóg dał jej takiego męża * Lidia Michajłowna
westchnęła ciężko i powtórzyła: * I jak to się mogło stać?
* Ludmiła Matwiejewna utonęła, będąc w stanie upojenia alkoholowego * oznajmiłam i
obserwowałam reakcję gosposi.
*Ja tam nie wiem... * Pokręciła głową i wydęła wargi.
* Nie zauważyła pani, żeby piła?
* Co pani mówi... * Machnęła ręką. * Piła... To śmieszne. O, moja sąsiadka to lubi sobie
wypić, chociaż zarzeka się, że ani kropli... A po co to kłamać, skoro od rana chodzi
spuchnięta, oczy ma czerwone i ręce jej się trzęsą...
* A jednak tamtego wieczoru Ludmiła Matwiejewna wypiła, i to sporo.
* Nie wiem, co powiedzieć. To zupełnie do niej niepodobne * Lidia Michajłowna popatrzyła
na mnie i zniżyła głos: * Władimir Siergiejewicz prosił, żebym nic nie mówiła. Tu nawet
dziennikarze byli, pytali.
* U pani?
* Nie, kręcili się koło domu państwa, dwie osoby, zdjęcia robili... Ludzie nie mają sumienia.
Byłam u nich wczoraj wieczorem. Jak pojechali na cmentarz, to umyłam podłogi, żeby
porządek był, naczynia posprzątałam i zostałam, myślę sobie, może coś będzie trzeba, a ci
dzwonią do drzwi. To ja od razu zadzwoniłam do Władimira Siergiejewicza na komórkę,
mówię mu, co i jak, a on do mnie: „Bardzo panią proszę, Lidio Michajłowna, niech pani nie
rozmawia z obcymi o naszej rodzinie. Pani jest dla nas bliską osobą i sądzę, że mnie pani
zrozumie. Nie chcę, żeby ludzie plotkowali o śmierci Ludeczki, ona była wspaniałym
człowiekiem, a ta tragedia nie jest powodem do głupich plotek".
* Mnie może pani powiedzieć bez obaw * zapewniłam. *Przecież trzeba zbadać ten
nieszczęśliwy wypadek. Pani jest przekonana, że Ludmiła Matwiejewna nie piła, ale...
* Wiem, wiem. Znaleźli butelkę po koniaku w pokoju. Ale żeby sama wypiła całą butelkę? W
głowie się nie mieści.
* Różne mogą być okoliczności. Może była zgnębiona i postanowiła się napić, zrelaksować
się.
* A z jakiego powodu miałaby być zgnębiona? * Kobieta aż klasnęła w ręce. * Nie rozumiem.
*Właśnie dlatego przyszłam do pani * żeby się tego dowiedzieć.
* Myśli pani, że ona... * Kobieta zniżyła głos i ostatnie słowa wymówiła szeptem. * Nie, to
niemożliwe. I to samo powiedziałam Lence.
*Jakiej Lence? * spytałam czujnie.
*Jest gosposią u Saprunowych, mieszkają naprzeciwko. To taka trajkotka! Wczoraj
przyleciała i głowę mi truje: cała ulica mówi, że Ludmiła Matwiejewna popełniła
samobójstwo! Że wypiła na odwagę i ciach...
*A jaki mogła mieć powód, tego Lenka nie powiedziała?
* Oczywiście, że powiedziała, a jakże * że w pracy jej się wszystko popsuło. Ale niech pani
sama powie, czy kobieta, która ma takiego dobrego męża, takie dziecko, czy taka kobieta
popełniłaby samobójstwo z powodu jakiejś tam pracy? Śmiech pusty, pieniędzy nie
potrzebowała, mogła spokojnie dać sobie spokój z pracą.
* Zgadza się * przyznałam. * I tylko jedno się nie zgadza: człowiek, który zwykle stroni od
alkoholu, nie wypija bez powodu takiej ilości koniaku.
* Tego nie wiem. Może rzeczywiście przejęła się tą pracą i dlatego tyle wypiła? A potem
chciała się wykąpać, żeby otrzeźwieć, i doszło do nieszczęścia... Proszę mi wierzyć, już i
sama się nad tym zastanawiałam, o niczym innym
przez te dni nie myślę. No nie mogę tego zrozumieć... A skąd sąsiedzi wiedzieli, Lenka na
przykład? Przecież ja ani słowa nikomu, a sama Ludmiła Matwiejewna nie mogła... A Lenka
to byle tylko napleść, najpierw z tym samochodem się przyczepiła, teraz znowu to...
* Z jakim samochodem? * przerwałam.
* Och, głupstwo takie, naprawdę... * Machnęła ręką.
* Mimo to niech pani opowie * nie ustępowałam.
* Lenka mówi, że do naszego domu podjeżdżał jakiś samochód, to znaczy, do domu państwa.
O ósmej wieczorem, taksówka. I wyjechała przez ich zagon, a oni tam jesienią nasadzili
świerków i teraz jeden świerk jest zgnieciony. Saprunow niby widział tę taksówkę i chciał się
poskarżyć, że jeżdżą i nie patrzą, chciał zadzwonić gdzie trzeba, tylko nie zdążył zapisać
numerów samochodu.
* Nie rozumiem... Czy to Ludmiła Matwiejewna wzywała taksówkę?
* Tego to już nie wiem.
* A co Lenka mówi na ten temat?
* A nic. Że podjechał samochód do naszej furtki i potem pojechał, a czy przyjeżdżał ktoś, czy
Luda odjeżdżała, tego nie wie.
To mnie zaciekawiło. Korzuchina zginęła znacznie później, między dwunastą a trzecią w
nocy, ale nieznany gość mógł coś wiedzieć o przyczynach zmiany nastroju gospodyni...
Chociaż może wcale nie było żadnego gościa, równie dobrze to Korzuchina mogła do kogoś
pojechać. A jeśli mimo wszystko ktoś był, to chciałabym wiedzieć, kiedy opuścił dom i czy
ma alibi na czas... Omal nie pomyślałam „morderstwa", zreflektowałam się i upomniałam
samą siebie, że na razie chodzi o nieszczęśliwy wypadek albo
samobójstwo. I jeśli to jednak samobójstwo, to do takiego kroku ktoś mógł ją popchnąć.
Jednym słowem, taksówka bardzo mnie zainteresowała.
* Poda mi pani imię Saprunowa?
* Wiktor Albertowicz.
Skinęłam głową, Wiktora Albertowicza znałam bardzo dobrze.
* Niech mi pani powie * zapytałam po chwili * czy wczoraj na pogrzebie było dużo
krewnych?
* Ludzi było dużo, ale którzy z nich to rodzina, a którzy nie, tego nie wiem. Ludmiła
Matwiejewna mówiła, że nie ma żadnej rodziny, tylko tę ciotkę, która ją wychowała, ale
nawet ciotka zmarła w zeszłym roku. A rodzice Władimira Siergie)ewicza żyją, przyjechali z
rejonu, starsi państwo, ale aż przyjemnie na nich popatrzeć, tacy porządni ludzie, syna tak
dobrze wychowali... Bo jak dziecko wychowuje się w domu pełnym zgody i miłości... * W
tym momencie Lidia Michajłowna przeszła do opowiadania o własnych problemach, ale
dziesięć minut później udało jej się wrócić do krewnych Korzuchina. * Strasznie się martwili
o syna. Jego mama cały czas powtarzała: „Widać taki już jego los".
* Co do losu, zgadzam się * wymruczałam. * A czy córka Korzuchina z pierwszego
małżeństwa przyjechała na pogrzeb?
* Przyjechała. * Skinęła głową Lidia Michajłowna. * Przyjechała rano, o dziesiątej, a z
cmentarza od razu pojechała do siebie. Władimir Siergiejewicz wyjaśnił mi, że taką ma ważną
pracę. Szczerze powiem, nawet nie wiedziałam, że on ma jeszcze jedną córkę. Dopiero
wczoraj podprowadził ją do mnie i mówi: „A to, Lidio Michajłowna, moja starsza",
a mnie aż oczy na wierzch wyszły. Mieszka w sąsiednim okręgu, uczyła się na malarkę i już
tam została.
* I co, nigdy nie przyjeżdżała do ojca?
* Nie wiem, przy mnie na pewno nie, ale ja tam przychodzę trzy razy w tygodniu, co się
dzieje w pozostałe dni, to już nie wiem.
* Ale w domu były chyba jej zdjęcia?
*A skąd, nie było żadnych zdjęć, to znaczy, zdjęć jest pełno, ale na wszystkich są we trójkę.
O tym, że Władimir Siergiejewicz ma jeszcze jedną córkę, Ludmiła Matwiejewna też się ani
razu nie zająknęła, dlatego tak się zdziwiłam.
* A jakie córka ma stosunki z ojcem? Nie zwróciła pani uwagi?
* Dobre, a jakie ma mieć?
* To znaczy niczego takiego pani wczoraj nie zauważyła? Podkreśliłam to „niczego takiego",
a Lidia Michajłowna
popatrzyła na mnie zmieszana.
* Nie przyglądałam się. Pamiętam, pomyślałam tylko, że Władimir Siergiejewicz musiał się
bardzo młodo ożenić, bo ta córka to już dorosła kobieta.
* Dwadzieścia sześć lat.
*Właśnie. Tylko jakaś taka zaniedbana, i do ojca zupełnie niepodobna. Próbowała trzymać się
blisko Wiki, obejmowała ją, a ta ciągle wyrywała się do ojca, jakby się jej bała. Wie pani, ja
się tu wszystkim zajmowałam, nie miałam czasu rozglądać się dookoła. Ale tak szczerze
powiem, że starsza córka nie przypadła mi do gustu. Patrzyła spode łba, jakby była z czegoś
niezadowolona... O, teraz to ja pani różności nagadam, a pani pomyśli, że jestem taka sama
jak Lenka * zaniepokoiła się kobieta.
* O to może pani być spokojna * zapewniłam.
Jeszcze chwile pogawędziłyśmy, jednak nie usłyszałam już nic godnego uwagi i zaczęłam się
żegnać; Lidia Michaj*łowna odprowadziła mnie do drzwi.
* Niech pani nie wspomina Władimirowi Siergiejewi*czowi * powiedziałam * że znowu ktoś
panią niepokoił, jemu i tak jest ciężko...
* Co też pani, ja wszystko rozumiem. Nie powiem. Zostawiłam Lidię Michajłownę i
wróciłam do biura,
głównie po to, żeby spotkać się z Saprunowem, i dlatego od razu weszłam na pierwsze piętro,
gdzie mieścił się jego wydział.
Saprunow był interesującym facetem, nie żeby zaraz mądrym, ale na pewno sprytnym. Swoje
stanowisko bardzo szanował i często się nim popisywał, z tymi, którzy stali wyżej od niego,
rozmawiał z uniżonością, nie stroniąc od jawnych pochlebstw, wobec podwładnych zaś
zachowywał się jak pan. Potrafił skląć człowieka w żywy kamień i jeszcze był z tego dumny,
uważając się za znawcę rosyjskiej duszy, lubił powtarzać: „Z prostymi ludźmi trzeba po
prostacku" * a to znaczy po chamsku i koniecznie z bluzgami. Interesującym widokiem był
Saprunow wchodzący do gabinetu Dziadka. Już w sekretariacie składał rytualny pokłon Ritce
i obitym skórą drzwiom, a potem, zniżając głos do szeptu, pytał: „Jest u siebie?". Zresztą, w
końcu nie on jeden...
Do mnie Saprunow miał stosunek mieszany. Z jednej strony nie bez podstaw uważał moje
stanowisko za niezna*czące, a z drugiej * świetnie zdawał sobie sprawę z uczucia, jakim
darzył mnie Dziadek, i w końcu wypracował sobie ojcowsko*czułą taktykę * dobrodusznie
zwracał się do mnie na „ty" i niemalże głaskał po głowie. Kiedyś przyszłam do pracy z
Saszką i pech chciał, że jechałam windą razem
z Saprunowem. Saprunow wyciągnął ręce do mojego psa, uznając widocznie, że nie od rzeczy
byłoby zaprzyjaźnić się również z nim, a wredny Saszka ugryzł go, niezbyt mocno, raczej na
postrach. Saprunow przez dwa tygodnie opowiadał o tym, dodawał zawsze: „Chapnął mnie
psiak za palec", i robiąc przy tym rozanieloną minę, zaczynał wesoło rżeć. Gdy szłam
korytarzem, Saprunow wyłonił się ze swojego gabinetu. Na mój widok rozciągnął usta w
uśmiechu i rozłożył ręce, jakby chciał mnie wziąć w ramiona.
* Oleńko, tak dawno cię nie widziałam... Ale wyładniałaś...
* Dzień dobry, Wiktorze Albertowiczu. * Rozpłynęłam się w uśmiechu. * Ja do pana.
* Naprawdę? No to wchodź, wchodź.
Weszliśmy do jego gabinetu, on usiadł za biurkiem, wskazując mi fotel i dając do
zrozumienia, że słucha mnie bardzo uważnie.
*Jak tam życie? * zapytał, jakby się opamiętał.
* Doskonale.
*Widzę, widzę, oczy aż błyszczą... Więcej nam tutaj takich piękności * palnął, ale od razu się
wycofał: * Żartuję oczywiście... Ale tak przyjemnie popatrzeć na piękną kobietę, od razu aż
chce się pracować.
* Będę częściej do pana zaglądać * zapewniłam z całą powagą. * A teraz mam pytanie. W
sobotę wieczorem do domu Korzuchina podjechała taksówka...
Sztuczna dobroduszność od razu znikła z twarzy Sapru*nowa i sto dwadzieścia kilo żywej
wagi poruszyło się *Saprunow pochylił się i zajrzał mi w oczy.
* A co, czyżby ktoś miał jakieś wątpliwości? *Wobec czego? * zdumiałam się.
Saprunow odchylił się.
* To dlaczego tak zainteresowałaś się tą taksówką? *Wiktorze Albertowiczu, mój drogi, sam
pan rozumie,
że zginął nie tylko członek naszej społeczności, ale, że tak powiem, wybitny członek. I
dlatego należy tę sprawę potraktować z całą powagą.
* Tak, na pewno, oczywiście * wymamrotał. Oczy mu się rozbiegły, chyba zastanawiał się,
jak potraktować moje słowa. * Ale dlaczego ty? * zaczął przebiegle chwilę później. * A może
tam... * popatrzył na sufit, jakby miał na myśli Dziadka, albo Pana Boga, albo ich obu
jednocześnie. Nasi urzędnicy wypracowali sobie własny język, w którym nie było
konkretnych zdań, za to cała masa emocji i myśli w każdym zaimku...
* Głupstwo * opędziłam się. * Gliniarze nie chcieli zawracać panu głowy, dlatego poprosili
mnie, przez wzgląd na stare czasy.
* Ach tak... * powiedział, a ja zaklęłam w myślach. Teraz rozejdzie się plotka, że Dziadek
puścił mnie tropem, i niedługo dowie się o tym również Korzuchin. W końcu i tak by się
dowiedział... Poza tym, to problem Dziadka, nie mój.
* To co to za historia z taksówką? * ponagliłam go. *Jaka tam historia. * Machnął ręką. * Aż
niezręcznie
o tym mówić. Posadziłem przy płocie srebrne świerki, żeby uszlachetnić powietrze, zrobiłem
to, pragnę zauważyć, dla wszystkich. A taksówka, zamiast zawrócić na drodze, jechała
wzdłuż naszego ogrodzenia, chciała wjechać na sąsiednią ulicę. A tam nawet nie ma asfaltu,
piaszczysta droga... Zwykłe chuligaństwo. I jeszcze zgnietli jeden świerk, nie wiadomo, czy
przeżyje...
Oczywiście, mogłam poradzić Saprunowowi, żeby sadził świerki na swoim terenie, ale skoro
starał się tak dla wszystkich... W końcu nie wyrzucał śmieci za płot, tylko sadził drzewa.
* No i kazałem gosposi zapisać numery, przecież to chuligaństwo! Samochody powinny
jeździć po drogach, a nie miedzy płotami prywatnych domów.
* I co, zdołała zapisać numer?
* Tylko dwie pierwsze cyfry, dwadzieścia trzy.
* A co to za korporacja?
* „Moment". W końcu nie zadzwoniłem, choć właściwie należałoby tego kierowcę
przykładnie ukarać.
* A nie zauważył pan, kto przyjechał taksówką?
* W ogóle zauważyłem ten samochód dopiero wtedy, jak już skręcał za róg.
* W środku był tylko kierowca? * zapytałam, a Saprunow skinął głową. * A pamięta pan
może, o której to było?
* Mogę powiedzieć dokładnie, o dziewiętnastej pięćdziesiąt pięć, właśnie chciałem obejrzeć
wiadomości.
* Dziękuję, tak im przekażę * już miałam wyjść, ale Wiktor Albertowicz mnie zatrzymał.
* Olu, a co mówią gliniarze?
* Że to nieszczęśliwy wypadek * oświadczyłam zimno.
* Mnie możesz powiedzieć, przecież ja nikomu... Korzu*china popełniła samobójstwo?
* Dobrze ją pan znał?
*W ogóle jej nie znałem. Moja żona czasem z nią rozmawiała.
* I jak wrażenia?
* A taka z niej była damulka... * Pokręcił w powietrzu ręką. * Za bardzo wyniosła, a przecież
jej mąż nie sięgał gwiazd z nieba.
* Korzuchina opowiadała pana żonie o swoim życiu osobistym?
* Baby inaczej nie potrafią. Chwaliła się, jak to u nich wszystko wspaniale. No i proszę.
* Co pan ma na myśli? * spytałam zaciekawiona.
* Cicha woda brzegi rwie * oznajmił z przekonaniem godnym lepszej sprawy. * Tak się
wywyższała, a tu się okazuje, że lubiła sobie wypić * odparł i uśmiechnął się, przekonany o
własnej słuszności. Według Saprunowa, ludzie bez nałogów po prostu nie istnieją. Nie
miałam ochoty z nim o tym dyskutować.
* I jest pan pewien, że taksówka podjechała właśnie do ich domu?
* Gosposia widziała, jak samochód ruszał sprzed ich furtki, ale jak podjeżdżał, nie widziała.
* Dziękuję * powiedziałam i w końcu wyszłam.
Szkoda, że gosposia nie zauważyła, kto wysiadał z taksówki, ale tego jeszcze można się
dowiedzieć; byłoby gorzej, gdyby gość Korzuchinej przyjechał własnym samochodem.
Wróciłam do swojego gabinetu (należało pokazać ludziom, że pamiętam o miejscu pracy) i
zadzwoniłam do Wieszniakowa. Na wieść, że trzeba się dowiedzieć, który kierowca
korporacji „Moment" w sobotę o ósmej wieczorem zawiózł pasażera pod dom Korzuchinów,
Artiom zaczął jęczeć:
* Powiedz, na miłość boską, dlaczego moi ludzie mają zajmować się takimi bzdurami?
Dobra, zadzwonię do Bystrowa.
* Bystrow to dla mnie obcy człowiek, a ty jesteś moim przyjacielem, w dodatku oddanym i
ulubionym.
* Czy to chociaż sobie wyobrażasz...
* Wyobrażam * przerwałam mu. Artiom zastanowił się i westchnął.
* Coś się tak uczepiła tego wypadku? Masz jakieś podejrzenia?
, * Niejasne.
* Z powodu pierwszej żony?
* Również. To znaczy, początkowo wyłącznie z jej powodu, a teraz... sama nie wiem, ale coś
mnie niepokoi.
* No, skoro tak... * Artiom znowu westchnął.
* i jeszcze jedno, przyjacielu drogi, chciałabym dostać szczegółowe biografie obu żon.
* Nie bądź bezczelna, w końcu masz pod ręką Łarionowa.
* Ale jaki z niego pożytek? * Teraz z kolei ja westchnęłam.
* Dobra, ale nie obiecuję, że będzie szybko, mam kupę roboty.
* Nie obiecuj, ale postaraj się.
* Jasne * prychnął Artiom i rozłączył się.
Chciałam jeszcze porozmawiać z kierowcą Korzuchina, najlepiej tak, żeby nie dowiedział się
o tym jego szef, a to nie było łatwe. Wprawdzie po mojej rozmowie z Sapruno*wem cała
sprawa wkrótce wyjdzie na jaw, ale chodziło o to, żeby Korzuchin dowiedział się możliwie
jak najpóźniej *skoro już Dziadkowi tak na tym zależało.
Postanowiłam zwrócić się do Ługańskiego. Na pewno dobrze zna kierowcę Korzuchina,
skoro jeździł z nimi na ryby, i zdoła przekonać faceta, że nie kopię dołków pod jego szefem.
Może nawet uda mu się nakłonić go, żeby był ze mną absolutnie szczery?
Ługański początkowo odniósł się do mojej prośby nieufnie, a w końcu się zgodził, oddzwonił
godzinę później i oznajmił, że mogę pojechać do kierowcy do domu. Będzie o siódmej
wieczorem, więc wpół do ósmej powinno być w sam raz. Miałam mnóstwo czasu, ale
uznałam, że tracenie go na pracę byłoby nierozsądne * skoro Dziadek powierzył mi tak
odpowiedzialne zadanie, to całą resztę mogłam na razie olać.
Wstąpiłam do domu, przeszłam się z Saszką i zabrawszy go ze sobą, pojechałam do Timura,
planując zjeść z nim obiad i jednocześnie uprzedzić, że wieczorem mam spotkanie. Timura w
„Szanghaju" nie było, co bardzo zmartwiło mojego psa, jednak godzinę później mimo
wszystko udało nam się spotkać w kawiarni „Wschód". Timur miał mało czasu i wkrótce
zostałam sama z psem. Chcąc nie chcąc, musiałam wrócić do biura i wziąć się do pracy.
Saszka najpierw biegał po gabinecie, potem zdrzemnął się w fotelu * i tam właśnie zastał go
Dziadek, gdy zajrzał do mnie znienacka.
* Zwariowałaś? * spytał, patrząc z niezadowoleniem na psa.
* Saprunow proponuje, żeby w ramach poprawiania humoru pracownikom wpuścić na
korytarze ładne dziewczyny, mnie tam dziewczyny wiszą, ale pies wydaje mi się w sam raz.
* Co za idiotyzm. * Pokręcił głową Dziadek i siadł na krześle, nadal patrząc na psa.
* Nowin nie ma * uprzedziłam jego pytania. * To znaczy są, ale nieznaczące.
* To, że groził ci jakiś typ, to również nieznacząca nowina? * zapytał Dziadek z krzywym
uśmiechem.
Zamrugałam oczami, próbując zrozumieć, o co mu chodzi, i w końcu do mnie dotarło.
* Mówisz o gościu, który szuka Łukjanowa? Nie groził mi.
* Tak czy inaczej, uważam, że jesteś w niebezpieczeństwie.
* Daj spokój, on tylko chciał się dowiedzieć, co mi wiadomo o Łukjanowie, i zakwestionował
fakt jego zgonu; rozstaliśmy się niemal w przyjaźni.
* Zakwestionował? * Dziadek popatrzył na mnie wzrokiem inkwizytora. Czasem tak właśnie
go sobie wyobrażam: Wielki Inkwizytor w habicie z kapturem, spod którego spoglądają
płonące oczy. Człowiek ma ochotę zapaść się pod ziemię, żeby tylko uwolnić się od tego
spojrzenia. * A ty jesteś pewna, że on zginął? * rozwinął Dziadek swoją myśl.
* Byłam pewna aż do tej chwili, ale teraz to już nie wiem, co myśleć. Bo chyba nie zadałeś
tego pytania bez powodu?
Nadal świdrował mnie wzrokiem, a ja pociągałam nosem, udając zadumę. Nie wiem, na co
liczył, ale zaczekał chwilę, nie doczekał się niczego i w końcu się wyniósł.
Zaczęłam się zastanawiać, co w tej chwili robi mój nowy znajomy Oleg... Czy powinnam
nastawić się na nowe spotkanie już wkrótce, czy jednak Bóg będzie dla mnie łaskawy? W
sumie, jeśli Oleg ograniczy się do jeżdżenia za mną po mieście, to nie ma sprawy... Chcąc
uwolnić się od myśli o tym typie, pojechałam na spotkanie z kierowcą Korzu*china. Teraz
zerkałam w tylne lusterko jeszcze czujniej, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego i
posmutniałam. Wolałabym go mieć na oku, a nie zgadywać, gdzie go diabli
noszą. W myślach sklęłam Dziadka, który swoimi pytaniami wytrącił mnie z równowagi i
zburzył mój spokój.
Drzwi otworzył mi młody mężczyzna, barczysty, o wąskiej, drapieżnej twarzy i czujnym
spojrzeniu. Żaden superprzystojniak, bicepsy i tricepsy nie zwalały z nóg, ale wyczuwało się
w nim siłę i pewność siebie. Oparł się
O futrynę I powiedział:
* Ale mam dzisiaj szczęście * odezwał się bez zgrywy, po prostu konstatując fakt.
* Poważnie? A dlaczego? Strasznie jestem ciekawa.
* Piękna kobieta w moim domu.
* A co, rzadko przychodzą?
* Od czasu do czasu. Przepraszam * powiedział, nadal się uśmiechając. * Proszę, niech pani
wejdzie * puścił mnie przodem, zamknął drzwi i zapytał: * Pani Olga?
* Tak. A pan się nazywa Jewgienij Leonidowicz Zabołockich?
* Tak jest. Chodźmy do salonu.
Mieszkanie miał kawalerskie, ale urządzone stylowo. Zlikwidowano ścianki działowe i
stalinowskie trzypokojowe lokum przerobiono na sypialnię i przestronny salon, z którego do
kuchni prowadziły łukowe drzwi. Eleganckie meble, puszysty dywan na podłodze, na
ścianach obrazy, i to prawdziwe, nie reprodukcje; jeden z nich, nabyty niedawno, dwa
miesiące temu, widziałam na wystawie; kino domowe * jednym słowem wszystko, czego
człowiekowi potrzeba do wypoczynku. Zabołockich wziął koszulę z oparcia krzesła
i ubrał się bez pośpiechu, a ja usiadłam na kanapie.
* Kawy, herbaty? * spytał.
* Jak się zaprzyjaźnimy. * Wzruszyłam ramionami. * Na razie po prostu pogadajmy.
Zaśmiał się.
* Niech pani wypuści psa z torby, pobiega sobie.
Saszka popatrzył na niego z wdzięcznością, wygramolił się na podłogę i zaczął truchtać po
mieszkaniu, węsząc intensywnie.
* Nazywa się Saszka? * spytał chłopak, wskazując psa.
* Doceniam pańskie zorientowanie.
* Głupstwo. Gdybym chciał zrobić na pani wrażenie, zapytałbym, dlaczego dała pani psu
takie imię. Ale nie zrobię tego.
* I słusznie. Jeszcze pomyślałabym, że jest pan miłośnikiem plotek.
* Widzi pani, niektórzy ludzie traktują kierowcę jak coś w rodzaju koła zapasowego, nie
krępują się i rozmawiają o różnych rzeczach.
* Czuje się pan urażony?
* Z jakiej racji? * Zaśmiał się. * Mogę zadać pytanie?
* Proszę.
*W kwestii plotek... Czy dobrze rozumiem, że Korzu*chin powinien mieć się na baczności,
skoro się nim pani zainteresowała?
* Może nie on, lecz jego wrogowie.
* A ma jakichś? * zdumiał się Zabołockich.
* Pan wie lepiej. Jakim człowiekiem jest pański szef?
* Nie mogę powiedzieć o nim nic złego. * Wzruszył ramionami.
* To niech pan powie coś dobrego.
* Normalny facet. Spokojny, opanowany, ludzi traktuje z szacunkiem... Łajdaków nie znosi,
sam świństw nie robi. Stara się być sprawiedliwy, broni swojego zdania, ale nie przegina,
potrafi ustąpić, jeśli widzi, że gra nie jest warta świeczki.
* Poszedłby pan z nim na zwiad?
* Bez wahania.
* A jakie miał stosunki z żoną?
* A mogę spytać o coś jeszcze? * Westchnął.
* Niech pan pyta * zgodziłam się.
* To przecież był nieszczęśliwy wypadek?
* Wygląda na to, że tak.
* Ale... ale coś panią niepokoi?
* Niełatwo mnie zaniepokoić, jednak ten przypadek należy starannie zbadać.
*W takim razie powiem od razu: odsiedziałem cztery lata za zadanie ciężkich obrażeń ciała,
które w efekcie doprowadziły do zgonu. Nie mam zamiaru się tłumaczyć, dlatego tylko
wyjaśnię: miałem burzliwą młodość, zrobiłem głupotę i zapłaciłem za to. Od tamtej pory żyję
w zgodzie z prawem.
* Przyjęłam do wiadomości. * Skinęłam głową. * To jak wyglądały stosunki w rodzinie...
Żenią?
Zaśmiał się.
*Jak to fantastycznie zabrzmiało... Żenią... Chce mnie pani pozytywnie do siebie nastawić,
przekonać, że działamy we wspólnej sprawie?
* Owszem. Ale tak naprawdę po prostu mi się pan podoba.
Znowu się zaśmiał.
* Żeby takiej dziewczynie podobał się prosty kierowca?
* Z tym prostym to pan trochę przesadził. * Uśmiechnęłam się, obrzucając pokój
spojrzeniem. * Korzuchin dobrze płaci?
* Normalnie. Dostałem spadek, można to sprawdzić. Korzuchin wiedział, jaką mam
przeszłość, i mimo to przyjął
mnie do pracy * za co jestem mu bardzo wdzięczny. A jeśli chodzi o rodzinę... To dobra
rodzina, w każdym razie z żoną Korzuchin miał bardzo dobre stosunki. Kochanki nie miał, po
saunach nie jeździł, po pracy od razu wracał do domu, weekendy, urlop zawsze z rodziną.
Generalnie stara się być jak najwięcej w domu. Pali pani? * spytał Zabo*łockich, idąc do
kuchni.
*Nie. :
* A ja zapalę.
Wrócił z papierosem i popielniczką.
* Ludmiła Matwiejewna nie piła dużo?
* Nie. Pojęcia nie mam, co się stało w sobotę, ale nie była kryptoalkoholiczką.
* A kim była pana zdaniem?
* Aniołem. * Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
* Był pan w niej zakochany? * spytałam, obserwując go.
* Zakochany? * powtórzył. * Nie. Po prostu nigdy wcześniej nie spotkałem takiej kobiety.
Ona i Korzuchin byli wspaniałą parą, coś takiego rzadko się widzi. On kochał ją, ona jego, ale
nie udało im się umrzeć tego samego dnia.
* Powiedział pan, że Korzuchin miał dobre stosunki z żoną. A z córką?
Zabołockich nie spieszył się z odpowiedzią.
* Zapewne źle się wyraziłem * powiedział w końcu.
* Liczyłam na szczerą rozmowę. * Westchnęłam. * Więc były jakieś problemy z córką?
* Korzuchin ich nie miał. Córka bardzo go kocha, Ludmiła często mu wytykała, że powinien
być dla niej bardziej surowy i tak dalej. On czasem udawał surowego, ale Wika świetnie
wiedziała, że ojciec zrobiłby dla niej wszystko.
Rozumie pani, kiedy ojciec we wszystkim dziecku przytakuje, matka, chcąc nie chcąc, staje
się bardziej surowa.
* Czy dobrze zrozumiałam, że Ludmiła miała problemy z córką?
* Nie powiedziałem tego * sposępniał.
* Mam wrażenie, że miałby pan coś do powiedzenia, ale z jakiegoś powodu...
* Dobrze * przerwał mi. * Powiem. Chociaż... chociaż nie jestem pewien, czy dobrze robię.
Dziesięć dni temu przypadkiem byłem obecny przy scenie rodzinnej. Rano przyjechałem jak
zwykle po Korzuchina, a Wika prosiła ojca, żeby zawiózł ją do szkoły. On się spieszył, ona
jeszcze nie była gotowa, wtrąciła się Ludmiła i oznajmiła, że córka może sama dotrzeć do
szkoły, to rzeczywiście niedaleko. Powiedziała to spokojnie, nie podnosząc głosu, a
dziewczynka dosłownie się na nią rzuciła. A co przy tym wykrzykiwała... * Pokręcił głową.
* Co krzyczała?
* Najbardziej niewinne to: „nienawidzę cię". Nie wiadomo było, co się dzieje, dziewczynka
jakby dostała szału. Rzuciła się na matkę z pięściami, Korzuchinowi ledwo udało się ją
uspokoić. Ludmiła była w szoku, stała kompletnie osłupiała. Korzuchin został w domu, żeby
uspokoić żonę i córkę, i przez cały następny dzień był nieswój, cały czas powtarzał, że
wszystkiemu winien okres dojrzewania, mówił, że nastolatki często zachowują się
nieadekwatnie do sytuacji. Czułem, że zachowanie córki mocno go wystraszyło.
* I w efekcie dziewczynka znalazła się w sanatorium? *Tak.
* Co to za sanatorium?
* Dawny dom wczasowy „Czerwony tkacz".
A obecnie elitarny psychiatryk * dodałam w myślach. *Dla młodzieży, głównie narkomanów.
Biedna matka miała powód, żeby wpaść w depresje, przed którą ratowała się koniakiem.
* Czy przed tym wybrykiem Korzuchin kiedykolwiek skarżył sie na problemy z córką?
* Nigdy. Myślę, że jej zachowanie wstrząsnęło nim jeszcze bardziej niż Ludmiłą. Był taki
dumny z córki, zawsze opowiadał przyjaciołom o jej sukcesach. Z tego, co wiem, uczy się
dobrze, cicha, skromna i zupełnie nierozpieszczona. Może faktycznie chodzi o okres
dojrzewania?
* Nastolatki mają skłonność do agresji. * Skinęłam głową, ale w duchu pomyślałam, że
musiała być jakaś konkretna przyczyna takiego zachowania Wiki. Biorąc pod uwagę to, w
jakim miejscu dziewczynka znalazła się wkrótce potem, przyczyny nie trzeba długo szukać.
*Jeszcze jedno pytanie... Byliście na rybach w dość oddalonym miejscu. Komórki mają tam
zasięg? * Zabołockich potwierdził i spojrzał na mnie czujnie. * Czy w sobotę wieczorem ktoś
dzwonił do Korzuchina?
Skrzywił się.
* Bystra pani jest * zauważył z uśmieszkiem.
* To komplement?
* Można tak powiedzieć... * Chłopak zastanawiał się nad czymś, nie spiesząc się z
odpowiedzią na moje pytanie.
* Niech pan przestanie strugać wariata * poradziłam. *Skoro już zaczął pan mówić, to niech
pan skończy.
*Wcale nie chcę niczego ukrywać * chyba poczuł się urażony. * Korzuchin odebrał dwa
telefony, za pierwszym razem dzwoniła córka, koło siódmej, właśnie siedliśmy do kolacji.
* Słyszał pan tę rozmowę?
* Tylko to, co mówił Korzuchin.
* I co takiego mówił?
* No, zwykła rozmowa. Zapytał córkę, jak się czuje, czy spodobała się jej książka, którą
przywiózł... Nie wiem, co mu odpowiedziała, ale szybko wstał zza stołu i wyszedł na
korytarz. Właśnie poszedłem po drewno, drzwi były otwarte...
* Dobrze zrozumiałam, że przypadkiem usłyszał pan, co on mówił?
* Nie mam zamiaru się tłumaczyć * odparł Zabołoc*kich, nie kryjąc rozdrażnienia. * Krótko
mówiąc, powiedział: „Wracaj natychmiast". I jeszcze coś, dokładnie nie pamiętam, w każdym
razie zszokowało mnie to, jak do niej mówił: bardzo ostro, nie przypominam sobie, żeby przy
mnie z kimkolwiek tak rozmawiał. Starał się mówić cicho, ale było jasne, że jest wściekły.
*Wracaj natychmiast? Ciekawe... Ktoś jeszcze dzwonił tamtego wieczoru?
* Ludmiła.
* O której?
* Dokładnie nie pamiętam... chyba po jedenastej... Powiedział: „Tak, kochanie?". Słyszałem,
że ona krzyczy do słuchawki, ale nie zrozumiałem słów. Korzuchin rzucił coś w rodzaju:
„Przyjechała?", a potem gwałtownie skończył rozmowę. Powiedział: „Przestań histeryzować,
wrócę jutro, to porozmawiamy" i wyłączył telefon. I znów się zdziwiłem, bo przy mnie nigdy
tak z żoną nie rozmawiał. Raz jeden posprzeczali się z powodu jakiegoś głupstwa, Ludmiła
robiła mu wyrzuty, a on śmiał się dobrodusznie. Zawsze był
dla niej bardzo miły i uprzedzająco grzeczny. No to sobie wtedy pomyślałem: ale mu
dopiekły.
* A co jeszcze pan pomyślał?
* Biorąc pod uwagę to, że przedtem dzwoniła Wika... że pewnie znów pokłóciła się z matką.
* Myśli pan, że tamtego wieczoru dziewczynka była w domu?
* Tego nie wiem. Mogły się przecież pokłócić przez telefon, prawda? Ale Korzuchin pytał:
„Przyjechała?", więc chyba mówił o córce.
* Brzmi logicznie. Dziewczynka nagadała matce przykrych rzeczy, mąż przestał odbierać
telefony i Ludmiła siadła do koniaku?
* Mogło tak właśnie być. Pewnie dlatego Korzuchin nie może sobie teraz znaleźć miejsca.
Gdyby od razu po jej telefonie wrócił do domu...
* Taak... * Westchnęłam. * Chyba ma pan rację. Wie pan, że Korzuchin ma córkę z
pierwszego małżeństwa?
* Oczywiście. Kilka razy go do niej woziłem.
* Ludmiła jeździła z wami? *Nie.
*Jakie miała stosunki z pasierbicą?
* Pojęcia nie mam. Ale jestem pewien, że Ludmiła zrobiłaby wszystko co w jej mocy, żeby
się z nią zaprzyjaźnić. Po raz pierwszy zobaczyłem jego starszą córkę dopiero na pogrzebie *
gdy szef ją odwiedza, czekam w samochodzie.
* To znaczy Korzuchin nigdy nie zatrzymywał się u niej na dłużej?
* Zwykle na godzinę albo dwie. Za każdym razem robił dla niej zakupy, często powtarzał, że
córka w ogóle nie
dba o swoje zdrowie i za dużo czasu poświęca pracy, jest malarką. Ludmiła nigdy o niej przy
mnie nie mówiła.
* Chciałby pan coś jeszcze dodać? * zapytałam z westchnieniem, gdy zamilkł.
* Mam nadzieję, że Korzuchin nie dowie się o naszej rozmowie. Nie żebym się bał stracić
pracę, ale to mi wygląda na donosicielstwo.
*Jeśli tak jest, to czemu mi pan o tym wszystkim opowiedział?
* Nie mogłem się oprzeć pani urokowi. * Uśmiechnął się. * A ja myślę, że jest trochę inaczej.
* Tak? A jak?
* Dręczy pana myśl * dlaczego ona to zrobiła.
* Nie sądzę, żeby zrobiła to specjalnie, po prostu była pijana. Chociaż... ma pani rację.
Szczerze współczuję Korzuchinowi, ale...
* Ale nie może mu pan wybaczyć, że nie wrócił do domu po telefonie żony?
* Za mocno powiedziane, ale generalnie ma pani rację. Przywołałam Saszkę, który niechętnie
wszedł do torby.
Wychodząc z bloku, zerknęłam na zegarek i pomyślałam, że Dziadek pewnie już jest w domu.
Zaczęłam się zastanawiać, czy warto zawracać mu głowę, po długiej walce wewnętrznej
zdecydowałam, że warto, i wybrałam jego numer.
* Gdzie jesteś? * spytał.
* Tyram, żebyś tylko był zadowolony.
* I co udało ci się wygrzebać?
* Dowiedziałam się, że Wika Korzuchina na krótko przed wypadkiem swojej matki została
umieszczona w ośrodku
dla młodocianych narkomanów. Oto powód depresji Ludmiły Korzuchiny tamtego wieczoru.
*Jesteś pewna?
Omal nie zaklęłam na głos.
* Pewna czego?
* Że jego córka faktycznie jest narkomanką.
* Sam przyznasz, że bogaci tatusiowie nie umieszczają tam swoich dzieci bez powodu.
* Ile ona ma lat?
* Czternaście.
* Czternaście lat i narkomanka? * nie uwierzył Dziadek. *Jesteś niemożliwie staroświecki *
skonstatowałam
z wyrzutem.
* Nie płace ci za idiotyczne uwagi, jak być może zaczęło ci się wydawać * uciął.
Od razu stanęłam na baczność. Gdy Dziadek przypomina sobie, że mi płaci, wszelkie żarty
należy sobie wsadzić, najlepiej głęboko.
* Chcesz, żebym pojechała do kliniki? * spytałam rzeczowo.
* Chcę, żebyś udzieliła mi jednoznacznych i jasnych odpowiedzi na interesujące mnie
pytania.
Nie sądziłam, żeby Dziadka interesowała kwestia życia na Marsie, więc i tak nie było
najgorzej. Pogrzebię jeszcze trochę w cudzych sprawach.
* Dokąd teraz jedziesz? * zapytał już łagodniej.
* Do domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Niczego sensownego już dziś dla ciebie nie
zrobię.
* Przyjedź do mnie * powiedział nagle. * Tęsknię za tobą.
* Przecież już się dziś widzieliśmy.
* Nie wygłupiaj się. Napijemy się herbaty, porozmawiamy...
* Z przyjemnością, ale Saszka protestuje, chce zdążyć do domu na ulubiony serial.
* Możesz zadzwonić do swojego Tagajewa i wymyślić jakąś wymówkę...
* Tego akurat pozwolę sobie nie robić. On sam nie kłamie i nie lubi, gdy inni to robią.
* Dobrze, w takim razie powiedz mu prawdę. Cóż to, czy nie możemy się spotkać?
* Możemy. Na przykład jutro w pracy.
Dziadek, zirytowany, odłożył słuchawkę, a ja powiedziałam do Saszki:
*Jedziemy do domu, psie.
Moja wizyta w szkole, do której chodziła Wika Korzu*china, wywołała wzburzenie grona
pedagogicznego. Dyrektorkę szkoły znałam dobrze i liczyłam, że nasza rozmowa nie będzie
potem roztrząsana z podwładnymi, kobieta umiała trzymać język za zębami.
Na mój widok Raisa Dmitrijewna rozchmurzyła się i poczęstowała mnie herbatą. Przez kilka
minut opowiadała o sukcesach szkoły, a potem popatrzyła na mnie wyczekująco, pozwalając
mi wyjaśnić powód moich odwiedzin.
* Interesuje mnie Wika Korzuchina * oznajmiłam.
* Biedne dziecko... *Jest teraz w szkole?
* Nie, ojciec uprzedził, że przez kilka dni zostanie w domu. Co za szczęście, że Wika ma
takiego ojca.
* A co może pani powiedzieć o matce?
* Praktycznie jej nie widywaliśmy. Na zebrania rodziców przychodził tylko on i nigdy nie
odmawiał udzielenia szkole pomocy. Wspaniały człowiek. Jego żona, jak sądzę, bardziej
myślała o cudzych dzieciach, ten jej klub językowy... Z naszej szkoły przeszło do niej dwóch
wykładowców. Oczywiście, pensja tam jest znacznie wyższa. * Raisa Dmitnjewna zacisnęła
wargi. * Tylko proszę nie myśleć, to była bardzo dobra rodzina.
* Wika dobrze się uczy?
* To celująca uczennica. Duże zdolności matematyczne. * I żadnych problemów?
Raisa Dmitnjewna spojrzała na mnie czujnie.
* Co pani ma na myśli?
* Typowe problemy z nastolatkami * uchyliłam się od odpowiedzi.
* Co też pani. * Machnęła ręką. * W naszej szkole to nie jest typowe. Nasze dzieci nie są
rozwydrzonymi nastolatkami, są bardzo utalentowane, a my zapewniamy im wszelkie
warunki...
* Tak, oczywiście. * Uśmiechnęłam się. * Przed śmiercią matki Wika znalazła się w
sanatorium.
* Niestety, z jej zdrowiem nie jest najlepiej. *Tak?
* Tak. Dziewczynka jest chorowita, wiecznie się przeziębią. Od czasu tej tragedii wszyscy
bardzo martwimy się o Wikę... Zaraz poproszę tutaj wychowawcę klasy.
*Wolałabym... * zaczęłam, ale Raisa Dmitrijewna przerwała mi.
* Niepotrzebnie się pani martwi, nikt nie dowie się o naszej rozmowie.
Wyszła z gabinetu i szybko wróciła, a pięć minut później zjawiła się młoda kobieta w
eleganckim kostiumie. Oczy zza okularów patrzyły na mnie z zainteresowaniem.
* Poznajcie się...
Gdy procedura zawierania znajomości dobiegła końca, Swietłana Konstantynowna przysiadła
na brzeżku krzesła, a Raisa Dmitrijewna oznajmiła:
* Olgę Siergiejewnę interesuje Wika Korzuchina. *Wika? * Wychowawczyni wyglądała na
zdziwioną. *
Sympatyczna dziewczynka. Miła, serdeczna, koleżeńska, inteligentna.
* Nie miała pani z nią problemów?
* Co też pani mówi, jakie problemy? To cudowne dziecko. Bo to naprawdę jeszcze dziecko.
Inne dziewczynki w tym wieku interesują się chłopcami, używają kosmetyków, a ona nosi
warkoczyki jak w pierwszej klasie. Jedyne, co mnie trochę martwi, to jej nieśmiałość. Wika
nie ma przyjaciół w szkole, choć ze wszystkimi jest w dobrych stosunkach. Jest trochę
zamknięta. Wiem, że dużo czyta, zajmuje się muzyką... Rodzice to wspaniali ludzie, spędza z
nimi dużo czasu. W naszej szkole jest wysoki poziom, a Wika chodzi jeszcze do szkoły
muzycznej, uczy się tańca, na pewno ma mało wolnego czasu.
* A nie zauważyła pani, żeby w ostatnim czasie stała się agresywna?
*Wika? * Reakcja nauczycielki miała mi chyba uświadomić, że palnęłam głupstwo. * To
dobrze wychowana dziewczynka, czasem nawet za grzeczna. Na przykład woli sama
wykonać jakąś pracę, niż się z kimś o nią spierać. U nas w ogóle dzieci są bardzo dobrze
wychowane, a Wika... Wika jest delikatna jak dmuchawiec * powiedziała
Świetlana Konstantynowna i speszyła się, pewnie myśląc, że to poetyckie porównanie jest nie
na miejscu.
* Często opuszczała szkołę z powodu choroby?
* Nie. Została zwolniona z wuefu, ma skłonność do przeziębień, ale na zwolnieniu lekarskim
była tylko raz, jesienią. Kilka dni temu rodzice zawieźli ją do sanatorium, a wczoraj dzwonił
jej ojciec i powiedział, że Wika wkrótce wróci do szkoły, ale na razie posiedzi trochę w
domu, będzie jej łatwiej dojść do siebie po tej tragedii.
Wizyta w szkole wprawiła mnie w osłupienie. Można było odnieść wrażenie, że albo
nauczyciele niczego nie widzieli, albo zbyt pochopnie zaliczyłam Wikę do narkomanów.
Rodzice czasem wpadają w panikę, gdy dziecko zaczyna zachowywać się, oględnie mówiąc,
inaczej niż zwykle. Może nagły wybuch dziewczynki ma zupełnie inne podłoże?...
Postanowiłam odwiedzić sanatorium, w którym Wika spędziła tydzień, jednak tę wycieczkę
musiałam przełożyć na sobotę, i wtedy okazało się, że Timur chce mi towarzyszyć.
* Co tak nagle? * zdumiałam się.
* Skoro nie można oduczyć cię pchania się w cudze sprawy, to należy ten proces
kontrolować. * Widząc moją minę, roześmiał się i powiedział: * Tak naprawdę po prostu chcę
się z tobą przejechać. Ponadto w tym ośrodku pracuje żona mojego dobrego znajomego, może
ci się to przyda?
* Cóż robić, jedźmy * zgodziłam się i zabrałam ze sobą Saszkę, by dotrzymał Timurowi
towarzystwa, gdy będę przelewać z pustego w próżne, to znaczy zdobywać cenne informacje.
Właściciel kliniki Felzman (który wolał nazywać swój zakład pensjonatem), były kierownik
wydziału zdrowia, był, zdaniem współpracowników, śliskim typem, i to określenie bardzo do
niego pasowało. Niewysoki, chudy, z głęboko osadzonymi rozbieganymi oczami, które
wyglądały, jakby nie mogły zatrzymać się na jednym obiekcie. Od ich nieustannego ruchu
zaczęło mi się kręcić w głowie. Do tego należy jeszcze dodać nawyk ciągłego pocierania
dłoni *miękkich, babskich, ze świeżym manikiurem. Usiłował trzymać ręce w kieszeniach
fartucha, ale co chwila się z nich wysuwały, a on znowu je tam wciskał. Wyglądało to dość
komicznie. Za co kupił ten pensjonat i potem go wyremontował, nie wiedział nikt (zapewne
urząd skarbowy miałby się czym interesować), ale sporo osób się domyślało. Grzechów miał
na sumieniu tyle, co kundel pcheł, ale posiadał wspaniałą intuicję. Dobrowolnie porzucił
urzędniczą posadkę, nie czekając, aż zostanie przeciwko niemu wszczęte postępowanie, do
którego w końcu by doszło, bo wszyscy uważali, że Felzman się zagalopował.
Pensjonat znajdował się dwadzieścia kilometrów od miasta, w sosnowym borze w sąsiedztwie
sztucznego zbiornika wodnego. Przy bramie był parking i tam właśnie zostawiłam samochód.
Timur i Saszka poszli na spacer w stronę lasu, a ja do budki wartownika. Do Felzmana
zadzwoniłam po drodze, łaskawie zgodził się mnie przyjąć.
Ochroniarz sprawdził moje dokumenty i wpuścił mnie na teren pensjonatu. Z dawnego
budynku zostały tylko dwa skrzydła, z tyłu mieścił się park, w głębi którego widać było
piętrowy domek; tam chyba mieszkał Felzman. Podchodząc do pierwszego skrzydła,
zauważyłam, że w oknach nie ma krat, na ogrodzeniu brak drutu kolczastego, za to są
kamery. Nawet jeśli to był dom wariatów, to bardzo szczególny i pacjenci chyba nie czuli się
tu jak w więzieniu. Cóż, w końcu to elitarny psychiatryk * przypomniałam sobie i weszłam do
budynku.
Przy drzwiach wejściowych stał jeszcze jeden ochroniarz z krótkofalówką w ręku. Chłopak
zaprowadził mnie korytarzem do gabinetu ze złotą tabliczką: „Ordynator G.S. Felzman".
Giennadij Samujłowicz czekał na mnie, usadowiwszy się w fotelu w nieco teatralnej pozie.
Nieżyczliwi twierdzili, że jego prawdziwe imię brzmi nie Giennadij, lecz Gad * jest takie
biblijne imię. Dziadek, gdy ktoś mu napomknął, że Felzmanowi już nie myli się „moje" z
„cudze" * po prostu wszystko uważa za „swoje", powiedział: „Czegóż wy chcecie od
człowieka, którego własna matka nazwała Gad?". Ten żart dotarł do Felzmana i jak twierdzą
ci sami nieżyczliwi, spowodował tik nerwowy. Być może właśnie ten fakt pomógł mu
przypomnieć sobie, że z zawodu jest psycho*terapeutą, i porzucić urzędniczą posadkę.
Na mój widok Giennadij Samujłowicz uśmiechnął się skąpo, a potem surowo ściągnął brwi,
dając do zrozumienia, że jestem na jego terenie i mam grać według jego reguł. Ale jego
dłonie drżały nerwowo * teren terenem, a Felzman świetnie wiedział, że Dziadek potrafi
skomplikować życie każdemu.
* Proszę usiąść * wskazał mi fotel naprzeciwko.
Ja również ściągnęłam brwi i popatrzyłam na niego bez uśmiechu, dając do zrozumienia, że
mam poważną sprawę i nie życzę sobie, żeby słynny doktor się wygłupiał * ze wszystkimi
wynikającymi z tego konsekwencjami * konsekwencjami dla niego, oczywiście. Moja ponura
mina
odniosła spodziewany efekt, Felzman zaniepokoił się, jego dłonie nadal się poruszały, ale na
twarzy zakwitł szeroki uśmiech i ton głosu stał się bardziej serdeczny:
* I który z moich pacjentów tak panią zainteresował, szanowna Olgo Siergiejewna?
*Właściwie najbardziej interesują mnie fatałaszki. *Westchnęłam. * Ale chciałbym
porozmawiać o Wice Korzuchinie.
Moja odpowiedź wywołała niejakie osłupienie, z którym jednak Felzman szybko sobie
poradził.
*W chwili obecnej Wiki u nas nie ma, ojciec zabrał ją kilka dni temu. Jej matka... zresztą,
zapewne pani wie.
* Wiem * przyznałam, rozglądając się i grając na zwłokę, podczas gdy Giennadij
Samujłowicz cierpiał w milczeniu. *Kiedy Wilca trafiła do pańskiej kliniki?
* Chwileczkę... * Zajrzał do leżących na biurku papierów. * Dokładnie... * Podał datę, a ja
skinęłam głową i spytałam:
*Jaki był powód umieszczenia jej tutaj?
* Rozstrój nerwowy.
* Ach tak? A cóż mogło aż tak rozstroić dziewczynkę?
* Pani ton, szanowna Olgo Siergiejewna, jest raczej nie na miejscu, gdy mowa o...
* Mowa o pańskiej klinice, w której rodzice umieszczają swoje nierozumne dzieci za ciężkie
pieniądze, w nadziei, że pan za owe pieniądze uwolni je od nałogu. „Nie wierzcie, że
narkomania jest nieuleczalna". Chyba właśnie tak zaczyna się wasz film reklamowy?
*Wika Korzuchina nie jest narkomanką. * Pokręcił głową. * Dziewczynka naprawdę przeżyła
załamanie nerwowe i rodzice uznali, że powinna przez jakiś czas pobyć
pod moją opieką. Żona Korzuchina miała problemy z córką na tle emocjonalnym. Nasza
klinika specjalizuje się w leczeniu narkomanów, co wcale nie znaczy, że wszyscy nasi
pacjenci... Dziewczynka po prostu potrzebowała odpoczynku.
* Czy mogłabym zerknąć na jej kartę?
* Dobrze pani wie, że istnieje takie pojecie jak tajemnica lekarska...
*Jeśli potrzebowała jedynie odpoczynku, to jaka to tajemnica?
Felzman zacisnął usta, ale wstał, podszedł do regału, wyjął karty medyczne i podał mi.
* Proszę. Mam nadzieję, że nie wykorzysta pani mojej dobrej woli i nie zacznie...
* Nie zacznę * obiecałam, przeglądając notatki. Nie było tam ani słowa o narkotykach, ale to
jeszcze o niczym nie świadczyło. * Giennadiju Samujłowiczu, proszę mi pokrótce
opowiedzieć o problemach Wiki.
* Myślę, że głównym problemem było zbyt duże obciążenie i dziecięca psychika po prostu
tego nie wytrzymała. Wika uczy się w szkole z rozszerzonym programem, matka wymagała
od niej całkowitej samodzielności, Wika jest celującą uczennicą, a to nie jest łatwe. Matka
stale wmawiała jej, że musi być najlepsza, w szkole, w muzyce, we wszystkim. Wygórowane
wymagania, nadmierna surowość doprowadziły do tego, że dziewczynka uznała, iż matka jej
nie kocha.
* Wika to panu powiedziała?
* Rozmawiałem z nią i proszę mi wierzyć, że to w zupełności wystarczyło, żeby zrozumieć
problem. Rozmawiałem też z jej ojcem i ta rozmowa upewniła mnie, że mam
rację. Gdyby nie interwencja ojca, życie Wiki zmieniłoby się w ciągły stres.
* Czy Korzuchin zabrał stąd dziewczynkę tylko na pogrzeb matki i ma zamiar przywieźć ją za
kilka dni?
* Być może, ale ja nie nalegam, przynajmniej na razie. To dobrze, że córka i ojciec są razem
po tej nagłej tragedii, wspierają się nawzajem i być może zdołają razem przejść przez to
nieszczęście.
* Brzmi optymistycznie * zauważyłam. * Proszę mi powiedzieć, czy w sobotę wieczorem
Wika opuszczała klinikę?
* Ojciec zabrał ją w poniedziałek rano.
* Nie o tym mówię.
* Przepraszam, ale nie rozumiem.
* A co tu jest do rozumienia, Giennadiju Samujłowiczu? * zdumiałam się. * Ale na wszelki
wypadek powtórzę pytanie: czy w sobotę wieczorem Korzuchina opuszczała klinikę?
* Oczywiście, że nie. *Jest pan pewien?
* Absolutnie.
* A może zrobiła to bez pańskiej wiedzy?
* Uciekła? * Felzman uśmiechnął się krzywo. * Stąd nie można uciec, niech nie zmyli pani
brak krat. Wszystko jest pod kontrolą.
* To mnie cieszy. Jakie środki zaaplikowano dziewczynce?
* Przecież widziała pani jej kartę, wyłącznie witaminy, spokój i świeże powietrze. Trochę
ćwiczeń fizycznych.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu zajrzała kobieta w wieku około
trzydziestu lat.
* Giennadiju Samujłowiczu, można?
* Za chwilę, Mario Ignatjewna * rzekł uprzejmie i kobieta szybko zamknęła drzwi. * Jeśli to
już wszystko... * rozłożył ręce Felzman, zwracając się do mnie.
* Przepraszam, że zabrałam panu tyle czasu. Wyszłam z gabinetu, bynajmniej nie
przekonana, że
Felzman mówił prawdę. Zabołockich twierdził, że gdy do Korzuchina dzwoniła córka, ten
kazał jej natychmiast wracać. Dokąd? Odpowiedź jest jasna: do kliniki. Chociaż... Skinęłam
ochroniarzowi przy wejściu i poszłam w stronę bramy. O tym, żeby porozmawiać z kimś z
personelu, nie było mowy; jeśli Felzman dowie się, że ktoś mi się zwierzał, ten ktoś zapewne
straci pracę. Cała nadzieja w znajomej Timura.
Weszłam na parking, a Timur i Saszka właśnie wyłonili się z lasu.
* Nawet nie pytam, jak poszło. * Uśmiechnął się Timur.
* Masz wszystko wypisane na twarzy.
* Najwyższa pora, żeby mi pomóc.
* A jak ci się wydaje, co ja robię? Wsiadaj do samochodu
* otworzył drzwiczki, a gdy już byliśmy w środku, powiedział: * Moja znajoma kończy dyżur
za dwadzieścia minut, odjedziemy kilka kilometrów i zaczekamy.
Obserwowani przez ochroniarza, ruszyliśmy z miejsca, wyjechaliśmy na szosę w stronę
miasta, przejechaliśmy kawałek i zatrzymaliśmy się. Zdenerwowany Saszka szczeknął,
musieliśmy wypuścić go z samochodu. Pies od razu pobiegł do lasu, ja i Timur również
wysiedliśmy z samochodu, zerkając na drogę i pilnując Saszki.
Mojemu psu szybko znudziły się uroki natury i wrócił do nas. Jakiś czas potem na drodze
pojawiła biała mazda, zwolniła i zatrzymała się obok nas. Z samochodu wysiadła
kobieta * ta sama, która zaglądała do gabinetu Felzmana. Pomachała nam ręką, podeszłam do
niej. Timur taktownie został z Saszką przy samochodzie, a ja i Maria Ignatjewna zaczęłyśmy
niespiesznie spacerować wzdłuż drogi.
* Pracuję tu jako pielęgniarka * mówiła. * Dogodny grafik, a do miasta dwadzieścia minut
samochodem. Mąż wspomniał, że interesuje panią Wika Korzuchina... * przytaknęłam. * Z
powodu śmierci jej matki?
* W zasadzie tak.
* Nie wiem, dlaczego rodzice umieścili ją tutaj, przecież u nas są głównie narkomani.
* Leczycie ich?
* Próbujemy. W naszym zakładzie każdemu pomaga się inaczej.
* Indywidualne podejście?
* Coś w tym rodzaju. W drugim skrzydle są pacjenci z problemami psychicznymi.
* Wika należała do nich?
* Moim zdaniem to zupełnie normalne dziecko. Pokłóciła się z matką, nagadała jej świństw, a
rodzice od razu ją tu wsadzili. Oczywiście, nie jestem lekarzem, ale... w końcu nie należy
spodziewać się, że dzieci zawsze będą posłuszne. Chociaż może było to dobre zagranie
pedagogiczne? Dziewczynka ciągle dzwoniła do ojca, prosiła, żeby ją stąd zabrać.
* Tylko do ojca?
* Możliwe, że do matki też, ale ja słyszałam, jak rozmawiała z ojcem.
* Tutaj też przywiózł ją ojciec?
* Przyjechali we trójkę, a w sobotę rano odwiedzili ją oboje rodzice.
* A w sobotę wieczorem uciekła?
Maria Ignatjewna przystanęła, popatrzyła na mnie i skinęła głową.
* Szef prawie się wściekł, gdy przyjechała tu taksówką. To nie była moja zmiana, dziewczyny
opowiadały. W ogóle nie wiadomo, jak stąd uciekła, wszędzie są kamery, a jednak zdołała się
jakoś przemknąć. I przez płot jakoś przeszła... Felzman wypytywał, jak jej się to udało, ale
milczała, jakby zapomniała języka w gębie. Wika w ogóle jest strasznie uparta, jak się zatnie
albo nie chce mówić, to koniec. Pomęczył się z nią jakiś czas, a potem poleciał drzeć się na
ochronę.
* O której godzinie Wika opuściła klinikę?
* Tego nikt nie wie.
* A o której wróciła?
* Koło dziewiątej. Taksówką.
* Miała pieniądze?
*W sali można trzymać rzeczy osobiste... Widocznie miała.
*Jak najłatwiej dojechać stąd do miasta?
*Jeździ tu bus, niedaleko jest przystanek, żaden problem.
* I nikt nie wie, dokąd pojechała?
* Nie chciała powiedzieć i milczała jak grób, a w poniedziałek przyjechał po nią ojciec.
Podobno żona Korzuchina w sobotę się utopiła? Kiedy to się stało?
* W nocy. W tym czasie dziewczynka była już w klinice *dodałam szybko, żeby Maria
Ignatjewna nie wyciągała zbyt pochopnych wniosków.
* W niedzielę była moja zmiana. Zajrzałam do niej koło jedenastej, spała. Mamy dość luźny
rozkład dnia, to znaczy
właściwie nie mamy żadnego, po zabiegach każdy ma czas wolny. Wika nie wstawała z łóżka
cały dzień, wyglądała na zmęczoną. Powiedziałam, żeby poszła się przejść, a ona odwróciła
się do ściany. Pomyślałam, że dopiekły jej te pytania o ucieczkę i teraz nie chce z nikim
rozmawiać. A w poniedziałek, kiedy ojciec ją zabierał, była w siódmym niebie.
* Nie powiedział jej o śmierci matki?
* Widocznie nie chciał tak od razu.
* A on sam jak wyglądał?
* Czuło się, że przeżywa, i w ogóle... Początkowo myśleliśmy, że Felzman chce jak
najszybciej pozbyć się dziewczynki z powodu tej ucieczki i dlatego wezwał ojca. Ciągle nam
powtarza, że stąd nie można uciec, że nie da się nic wnieść * Maria Ignatjewna mrugnęła do
mnie. * A tu proszę. Jednym słowem, dziewczynka poważnie mu zaszkodziła... dopiero
potem dowiedzieliśmy się o tej tragedii.
Pożegnałyśmy się i wróciłyśmy do samochodów.
* Zadowolona? * zapytał Timur, gdy jechaliśmy już w stronę miasta.
* Mniej więcej.
* Mam nadzieję, że nie przeszkodzi nam to miło spędzić weekendu?
Teraz byłam już prawie pewna, że wydarzenia sobotniego wieczoru rozegrały się mniej
więcej tak: Wika uciekła z kliniki, przyjechała do domu i nagadała matce przykrych rzeczy.
Następnie zadzwoniła do ojca, ten kazał jej wracać i pojechała do kliniki. Potem do męża
zadzwoniła Ludmiła, ale nie znalazła wsparcia, z rozpaczy wypiła cały koniak i weszła do
basenu * ciągle miałam nadzieję, że w zupełnie niewinnym celu * ale kąpiel skończyła się
tragedią.
Było jasne, że między matką i córką narastał konflikt, jednak nie było podstaw, żeby uważać
dziewczynkę za narkomankę, więc Dziadek będzie musiał zadowolić się tym, co mamy, bez
względu na to, jakie plany wiązał z Korzuchinem.
W poniedziałek stało się jasne, że nie mam na razie z czym iść do Dziadka * znaleziono
taksówkarza, który zawoził pasażera do domu Korzuchinów i okazało się, że tym pasażerem
nie mogła być Wika. Taksówkarz twierdzi, że w pobliżu dworca do jego samochodu wsiadła
kobieta mniej więcej trzydziestoletnia, wyglądająca dość przeciętnie, ubrana w kurtkę i
wełnianą czapkę. Całą drogę milczała i patrzyła w okno. Wysadził ją przed domem
Korzuchina mniej więcej o ósmej wieczorem. Ile czasu kobieta spędziła u Ludmiły
Matwiejewny i co w tym czasie robiła Wika? Nie wiadomo. Zdając sobie sprawę, że Dziadek
nie znosi, gdy tak plączę się w zeznaniach i nie potrafię powiedzieć nic konkretnego, zamiast
lecieć do niego z raportem, starałam się nie wchodzić mu w drogę. Postanowiłam najpierw
sprawdzić, co to za kobieta. W pierwszej chwili pomyślałam o wykładowcach z klubu
językowego należącego do Korzu*chiny i pojechałam z nimi porozmawiać, jednak nic mi to
nie dało, żadna z lektorek nie spotykała się z szefową ani nawet do niej nie dzwoniła, poza
tym kobiety zupełnie nie pasowały nawet do ogólnego opisu taksówkarza. Wszystkie lektorki
były dojrzałymi paniami, najmłodsza miała czterdzieści trzy lata.
Fakt, że pasażerka wsiadła do taksówki w pobliżu dworca, wcale nie świadczył, iż
przyjechała z daleka, ale nie odrzucałam tej możliwości i od razu pomyślałam o córce
Korzuchina. Dlatego też postanowiłam ją odwiedzić, chociażby po to, żeby móc z czystym
sumieniem zameldować Dziadkowi: proszę bardzo, zrobiłam wszystko, co w mojej mocy.
Uprzedziłam Timura, że znów wrócę później, nie wspominając, że wyjeżdżam z miasta, a
potem zadzwoniłam do Ritki.
*Jeśli Dziadek nagle sobie o mnie przypomni, powiedz, że jestem w sąsiednim mieście
okręgowym.
* A czego tam szukasz? * zdumiała się.
* Chcę porozmawiać z córką Korzuchina.
* Myślałam, że ona jeszcze jest w naszym mieście.
* Wyjechała zaraz po pogrzebie. Spróbuj mu wmówić, że wykonuję z poświęceniem
powierzone mi zadanie i tylko dlatego nie ślęczę w biurze do późnej nocy.
* Dowiedziałaś się czegoś ciekawego? * zainteresowała się Ritka.
* Nie uwierzysz, ale niczego.
* Niemożliwe.
* Sama jestem zdziwiona. Ale widocznie kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Szybko wyjechałam z miasta, nie czekają, aż zdarzy się coś, co mogłoby pokrzyżować moje
plany. Szczerze powiedziawszy, szlag mnie już trafiał przez całą tę sprawę. Z jednej strony
utwierdzałam się w przekonaniu, że tracę czas na bzdury, z drugiej * krzepło we mnie
podejrzenie, że za nieszczęśliwym wypadkiem coś się kryje. A ponieważ to „coś" uparcie
wymykało mi się z rąk, byłam zła na Dziadka, na siebie i na Korzuchina, chociaż na niego
mimo wszystko najmniej.
Sąsiednie miasto okręgowe znajdowało się dwieście kilometrów od naszego. Pokonałam tę
odległość w rekordowo
krótkim czasie, za co mogłam nieźle zabulić, skoro bezczelnie przekraczałam dozwoloną
prędkość. Ale część drogi biegła przez nasz okręg i drogówka po obejrzeniu mojej legitymacji
czym prędzej dawała mi spokój. Na obcym terenie zachowywałam się przyzwoiciej, ale i tak
jechałam za szybko i musiałam rozstać się z pewną sumą pieniędzy, za to już o siedemnastej
pięćdziesiąt podjeżdżałam pod dom, w którym mieszkała starsza córka Korzuchina.
Dom był nowy, w porządnej dzielnicy i robił jak najlepsze wrażenie. Wybrałam na domofonie
numer trzydzieści cztery i prosiłam Boga, żeby Inna Korzuchina była w domu. Nie
uprzedzałam jej telefonicznie o swoim przyjeździe, obawiając się, że poinformuje o tym ojca,
ale wcale nie uśmiechało mi się siedzenie na podwórku i czekanie na jej powrót. Na szczęście
niebiosa mi sprzyjały i usłyszałam:
* Kto tam? * spytał ostry, kobiecy głos, jakby goście byli tu rzadkością, w dodatku niemile
widzianą.
* Przepraszam, że przeszkadzam, przyjechałam w sprawie pani macochy. Musimy
porozmawiać.
Zapadła cisza. Czekałam z niepokojem, co teraz zrobi Inna, a w końcu usłyszałam
szczęknięcie i weszłam do klatki.
Gdy drzwi do mieszkania otworzyły się, ujrzałam dziewczynę o ciemnych, krótko obciętych
włosach, spoglądających wrogo szarych oczach , ubraną w długą, luźną koszulę zachlapaną
farbą. Dziewczyna byłaby bardzo ładna, gdyby nie chmurny, nawet posępny wyraz twarzy.
Popatrzyła na mnie i spytała:
*Jest pani z milicji?
Ograniczyłam się do skinienia głową i podałam jej przygotowaną legitymację. Dokument nie
był zupełną lipą
i gdyby dziewczyna chciała mnie sprawdzić i zadzwoniła na komisariat, to dyżurny, słysząc
moje nazwisko, potwierdziłby, że Olga Siergiejewna Riazancewa jest mu znana * ani by nie
skłamał, ani nie powiedziałby prawdy. Jednak Inna daleka była od tego, by podważać
autentyczność dokumentów, choć mój wygląd wyraźnie ją stropił.
* Proszę.
W przestronnym mieszkaniu urządzono studio. Pod ścianami stały rzędy obrazów, na
podłodze leżał dmuchany materac zastępujący łóżko, stolik z resztkami posiłku i trzy krzesła,
na których również stały obrazy. Tłoczyła się tu niewiarygodna ilość różnych rupieci: starych
samowarów, garnków, butelek, nawet fragmentów mebli: rzeźbione nóżki krzeseł, drzwi
szafy z wołogodzkim malunkiem. Zresztą Inna pewnie nie uważała tych wszystkich
przedmiotów za rupiecie.
Ogólny wygląd mieszkania budził przygnębienie mimo mnóstwa światła, i nie chodziło nawet
o „wystrój" pomieszczenia, ale o jego atmosferę. W powietrzu unosił się duch samotności i
nieszczęścia. Odniosłam wrażenie, że wiem już wszystko o tej kobiecie, o jej zimnych nocach
i smutnych porankach, może dlatego, że cierpki smak samotności był mi dobrze znany.
Obrazy stały przodem do ściany, ale wystarczył mi jeden, oparty na sztalugach na środku
pokoju. Na płótnie widniał krzyż w kształcie samolotu odrzutowego, a na nim postać
ukrzyżowanej nagiej kobiety, z nienaturalnie wykręconymi rękami i nogami. Zamiast
cierniowej korony * zajęcze uszka na otoku. Obraz robił przygnębiające wrażenie,
oglądającego ratowało tylko to, że namalowany był kiepsko i smutek szybko zastępowało
rozdrażnienie.
Dziewczyna zdjęła obraz ze sztalug i oparła o ścianę. Muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą.
* Nie lubi pani pokazywać swoich obrazów?
* A co, zna się pani na malarstwie? * zapytała zaczepnie, a ja zrozumiałam, że artystka ma
trudny charakter i rozmowa nie będzie łatwa. * I tylko z jej powodu tu pani przyjechała? *
spytała z niedowierzaniem Inna.
* Mówi pani o Ludmile Matwiejewnie?
* No tak.
* Czemu tak to panią dziwi?
* Przecież sama pani mówi, że to nieszczęśliwy wypadek, więc po co było ciągnąć się aż
tutaj?
* Chciałabym coś uściślić.
* Dobrze, niech pani siada. * Zwolniła jedno krzesło.
* Od dawna mieszka pani w tym mieście?
* Od siedemnastego roku życia. Od czasu, gdy zaczęłam tu studiować.
*W pani rodzinnym mieście również jest wydział malarski...
* No i co z tego?
* Decyzja o studiowaniu tutaj wiązała się z małżeństwem pani ojca?
* To mój ojczym. Nie wiedziała pani? Adoptował mnie, gdy ożenił się z moją matką.
* Pani kontakt z nim...
* Mamy wspaniały kontakt * przerwała mi. * Po śmierci mamy mógł mnie oddać do
internatu, ale nie zrobił tego. Co miesiąc przelewa mi dwadzieścia pięć tysięcy, gdybym
poprosiła, przelewałby więcej, to mieszkanie również on kupił. Nie sprzedałam żadnego
swojego obrazu i gdyby nie on, spuchłabym z głodu. Albo tyrałabym w jakimś
biurze za grosze. On wierzy, że mam talent, * Uśmiechnęła się.
* A co w tym złego?
* Nic. Po prostu nie mam talentu * i nigdy nie miałam. Widziałam, jak się pani skrzywiła,
patrząc na mój obraz. Nie podobał się?
* Dlaczego miałby się nie podobać?
* I po co tak kłamać?
* Trudno wyrobić sobie obiektywny sąd na podstawie jednego obrazu * odparłam
dyplomatycznie.
* Wszystkie są beznadziejne.
Dziewczyna przeszła się po mieszkaniu, usiadła na materacu i zawinęła w koc, chociaż w
mieszkaniu było ciepło, nawet duszno.
* Czego pani ode mnie chce? * spytała wyzywająco.
* Niech mi pani opowie o rodzinie ojca.
* To wspaniała rodzina, wszyscy się kochali i byli bardzo szczęśliwi * powiedziała bez cienia
ironii.
* Nie ułożyły się pani stosunki z Ludmiłą Matwiejewną?
* Z tą tępą krową? * prychnęła. * W ogóle jej nie znałam.
* Co nie przeszkadza pani dokonać jej charakterystyki.
* A jest trafna.
* Mogę spytać dlaczego?
* Dlatego, że interesowała ją tylko jedna osoba na świecie * ona sama. Cała reszta nie miała
żadnego znaczenia. Przepraszam, po co pani tu właściwie przyjechała?
* Wydawało mi się, że już odpowiedziałam na to pytanie.
* Chyba nie dosłyszałam.
* Czy pani rodzice, to znaczy, mam na myśli pani matkę i ojczyma, dobrze ze sobą żyli?
* Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się kłócili. To była idealna rodzina.
* Wiedziała pani od początku, że Władimir Siergiejewicz nie jest pani rodzonym ojcem?
* Oczywiście. Mama wyszła za niego, gdy skończyłam sześć lat, mój prawdziwy ojciec nigdy
się mną nie interesował. Wątpię, żeby kiedykolwiek przypomniał sobie o moim istnieniu.
* Korzuchin był dobrym ojcem?
* Czy to ma jakiś związek ze śmiercią jego żony?
*W zasadzie nie. Jeśli pani nie chce, proszę nie odpowiadać.
* Skoro do tej pory mi pomaga, to chyba nietrudno się domyślić.
* Kochał panią?
* Tak. A ja kochałam jego. I teraz też go kocham * dodała. * Dopiero teraz rozumiem, jaka
byłam szczęśliwa.
* Ożenił się po raz drugi, gdy Wika miała pięć lat. To się wiąże...
* Nie mam pojęcia, z czym to się wiąże. Nie zdawałam sobie sprawy, że kogoś ma.
Powiedziałam, że chcę studiować w tym mieście, i zdziwiłam się, że tak szybko się zgodził.
Okazało się, że mieli wszystko ustalone i mój wyjazd był im bardzo na rękę.
* Poczuła się pani skrzywdzona?
* Oczywiście, że nie. To dobrze, że ułożył sobie życie. Byłam już dorosła, on miał swoje
sprawy, a ja swoje. Po prostu nie miałam w życiu szczęścia i teraz zachowuję się jak wredna
suka. Niech pani nie zwraca uwagi.
* Często spotyka się pani z ojczymem?
* Zwykle przyjeżdża raz w miesiącu, czasami częściej. Przed świętami, przed urodzinami...
Pieniądze przelewa mi
na konto, więc nie przyjeżdża po to, żeby mi je przywieźć, po prostu mi współczuje.
* A może nadal panią kocha?
* Mam taką nadzieję. Uważa pani, że nie zasługuję na miłość? * Uśmiechnęła się krzywo.
* Dlaczego?
* Dobrze, niech pani zada te swoje pytania.
* Powiedziała pani, że ojczym odwiedza panią raz w miesiącu. A pani często do niego jeździ?
* Po ich przeprowadzce do miasta wybrałam się tylko raz, na jej pogrzeb.
* Dlaczego?
* Boże, czy to nie oczywiste? Co miałabym tam robić? Oni mają swoją rodzinę, swoje życie.
* Czy Ludmiła próbowała ułożyć jakoś stosunki z panią?
* Co to znaczy „ułożyć"? Nie było żadnych stosunków, nie było i już.
* Czy przed wyprowadzką z miasta odwiedzała ich pani?
* Tylko raz, pół roku po jego ślubie. Nie wiedziałam, że mają dziecko * powiedziała jakby do
siebie. * Sympatyczna, szczęśliwa rodzina, taka jak moja, gdy byłam mała. Całe podwórko mi
zazdrościło, cała szkoła... Miałam najlepszego ojca na świecie, chociaż nie był moim
rodzonym ojcem. W zimie jeździliśmy na narty, latem zabierał mnie na ryby, nigdy nie
podniósł głosu, nawet gdy na to zasługiwałam. Matka mogła na mnie nakrzyczeć, on nigdy. I
nigdy nie zapominał o żadnej swojej obietnicy. Teraz jest taki sam, zawsze dotrzymuje
obietnic. Szkoda, że ludzie dorośleją,
szkoda, że nie można przez całe życie być dzieckiem... Jak pani myśli?
* W dzieciństwie chciałam jak najszybciej być dorosła.
* Ja też. * Uśmiechnęła się Inna. * Teraz wiem, że to było głupie.
* Czy w tamtą sobotę, w dniu śmierci Ludmiły, rozmawiała pani z nią? * zapytałam,
przyglądając się Innie.
*W ogóle nigdy z nią nie rozmawiałam. Do ojca dzwoniłam na komórkę, żeby przypadkiem
nie trafić na nią. Zresztą, zwykle to on dzwonił.
* I nie przyjeżdżała pani tamtego dnia do naszego miasta?
Inna sposępniała, przyglądając mi się.
* Czemu pani o to pyta?
* Ktoś odwiedził Ludmiłę tamtego wieczoru. Sąsiedzi widzieli taksówkę. Przy okazji, ma
pani samochód?
* Nie. I na pewno nie przyszłoby mi do głowy, żeby się z nią spotykać. Gdybym chciała
zobaczyć ojca, zadzwoniłabym do niego i pospacerowalibyśmy po parku albo posiedzieli w
kawiarni. Nie musiałam przyjeżdżać, i tak wybierał się do mnie w środę.
* Z Wiką również nie utrzymywała pani stosunków?
* Gdy widziałam ją po raz pierwszy, miała sześć lat, po raz drugi spotkałam ją na pogrzebie.
Miałabym do niej dzwonić, rozmawiać przez telefon... Po co? Wygłaszać dyżurne zdania,
wysłuchiwać dyżurnych odpowiedzi i łudzić się, że mam rodzinę?
* Może ją pani ma, tylko...
* O, proszę, tylko bez tych bredni. Jestem dorosła... Nie spotykałam się z Korzuchiną i nie
dzwoniłam do niej.
I jeszcze jedno * wcale nie cieszę się z jej śmierci. Wcale. Dla mnie to nic nie zmieniło, a dla
niego...
* Dlaczego nie? Teraz możecie żyć we trójkę, on potrzebuje wsparcia.
Zaśmiała się dziko, odchylając do tyłu głowę. Wyglądała jak obłąkana. Nieprzyjemny widok.
*Wsparcie? * Nagle przestała się śmiać i popatrzyła na mnie poważnie. * Nie. To już
przeszłość. Jak to się mówi, jestem nikim. Dorosłam. I teraz każde z nas ma swoje życie.
Jechałam do miasta, próbując zrozumieć, co mną tak wstrząsnęło w tej rozmowie. Coś
oczywistego, ale wymykającego się, niedającego się określić... Na pierwszy rzut oka
wszystko było jasne: dziewczynka żyła z matką, a potem zjawił się ojciec, i to taki, o jakim
można tylko marzyć, więc dziewczynka była szczęśliwa. Potem matka zginęła, a jej
uwielbiany ojciec ożenił się po raz drugi, i miał inne dziecko, nową małą dziewczynkę, którą
Inna przestała już być, i teraz dla tamtej dziewczynki był idealnym ojcem.
Zwykła dziecięca zazdrość? Załóżmy, że miała powód, by znienawidzić Ludmiłę Korzuchinę.
Załóżmy nawet, że kłamie, i dzwoniła do niej w sobotę... Chociaż Bystrow nie wspominał o
żadnych telefonach. Załóżmy nawet, że przyjechała tamtego wieczoru. I co? Upiła macochę i
zepchnęła ją do basenu? W pokoju wypoczynkowym znaleziono tylko odciski palców
Ludmiły. No dobrze, załóżmy, że Inna była bardzo ostrożna... Poza tym nawet jeśli
znaleziono by w domu odciski jej palców, nie będzie to żaden dowód, w końcu była na
pogrzebie... Bystrow upiera się, że nie było żadnych śladów walki. Inna mogła po prostu
zepchnąć
macochę do wody i spokojnie czekać, aż ta utonie... Ale Korzuchina umiała pływać, i to
bardzo dobrze, i zdołałaby dopłynąć do brzegu basenu, nawet w stanie upojenia
alkoholowego. A jednak utonęła... Teraz już prawie nie miałam wątpliwości, że zrobiła to
specjalnie * tylko dlaczego? Czy Inna wpłynęła jakoś na jej decyzję? Powiedziała: wcale nie
cieszę się z jej śmierci * zabrzmiało to szczerze, a w każdym razie ja w to uwierzyłam. Za to
nie zrozumiałam jej słów o tym, że była szczęśliwa w dzieciństwie. „Dopiero teraz rozumiem,
jaka byłam szczęśliwa". I mówi o okresie, w którym zginęła jej matka! Co to miało być,
przejęzyczenie? Samotna, nieszczęśliwa kobieta maluje okropne obrazy i marzy o tym, żeby
znowu być dzieckiem i żeby kochający tatuś obronił ją przed całym światem. Czy tylko
dlatego, że nie ma innego mężczyzny, który by to robił? Zwykła babska samotność, tak
dobrze mi znana... Ja też zamykałam oczy, gdy Dziadek przytulał mnie do piersi, i czułam się
jak mała dziewczynka, gdy na rękach zanosił mnie do łóżka, bo zasypiałam przed
telewizorem. Szedł cicho, żeby mnie nie obudzić, całował w skroń, słyszałam jego głos:
„Spokojnej nocy, aniołku". Dopiero potem mówił do mnie „Mała". Pewnie mówi tak do
wszystkich swoich bab, żeby nie mylić imion.
Nie miałam matki i można powiedzieć, że nie miałam też ojca. To znaczy ojciec był, i nawet
wydawało mi się, że go kocham * bo to przecież był mój ojciec i powinnam go kochać. Ale
tak naprawdę czułam się przy nim skrępowana i ciągle miałam poczucie winy * że ja żyję, a
moja mama umarła. Bałam się ojca i cieszyłam się, gdy nie zwracał na mnie uwagi. A potem
zjawił się Dziadek * stary przyjaciel mojego ojca, który niedawno owdowiał, własnych
dzieci nigdy nie miał, a pasierb żył oddzielnie i chyba go nie potrzebował. I Dziadek stał się
dla mnie takim ojcem,
o jakim marzyłam. Można powiedzieć, że się odnaleźliśmy * dał mi to, czego tak
potrzebowałam, a ja jemu to, czego potrzebował on. A potem...
Wyhamowałam i zjechałam na pobocze. Wyciągnęłam ręce, oparłam na nich podbródek i
wbiłam wzrok w jezdnię przed sobą. Dlaczego nagle naszła mnie chęć wspominania
dzieciństwa?
Nim zdążyłam odpowiedzieć sobie na to pytanie, oczyma wyobraźni ujrzałam swój pokój w
ogromnym mieszkaniu, w którym zawsze panowała cisza. Otwierają się drzwi i wchodzi
Dziadek, jak zawsze z zabawką dla mnie, a ja z piskiem rzucam mu się na szyję. Dzięki
niemu moje dzieciństwo można było nazwać szczęśliwym. A potem... pojęcia nie miałam, co
się ze mną dzieje, zresztą, skąd mogłam wiedzieć. Wydawało mi się, że wszystko jest tak jak
przedtem
i że skoro mój uwielbiany wujek Igor jest przy mnie, to nie ma się czego bać. Rzucam mu się
na szyję, gdy wchodzi do naszego domu, a potem siadam mu na kolanach, tarmoszę go,
szarpię za uszy, całuję i szepczę swoje głupie sekrety. Kiedy, w którym momencie
przekroczyliśmy niebezpieczną granicę? To znaczy, Dziadek nie miał zamiaru jej
przekraczać. W pewnym momencie zaczął się peszyć, gdy siadałam mu na kolanach, i czym
prędzej sadzał mnie obok siebie ze stropioną miną. Przytulałam się do niego, kładłam sobie
jego ręce na ramionach i zupełnie nie rozumiałam, dlaczego już nie kładzie się obok mnie,
żeby poczytać mi książkę na dobranoc. Co wtedy czuł? Winę? Pewnie tak. Jego uwielbiana
dziewczynka nagle dorosła... Naprawdę szczerze chciał być moim ojcem. Nie zauważał
przemian, a może
zauważał, tylko nie chciał przyjąć ich do wiadomości? A ja coraz częściej w myślach
nazywałam go „Igor", pomijając „wujek", stawałam się coraz bardziej wymagająca, coraz
bardziej stanowcza, nie chciałam się nim dzielić i w tej zaborczości więcej było z kobiety niż
z dziecka.
A potem były urodziny ojca, na które Dziadek przyszedł ze swoją kobietą. Stali we dwoje,
tacy piękni i szczęśliwi, a ja od razu znienawidziłam tę kobietę, bo zobaczyłam w niej
rywalkę, tylko wtedy jeszcze tego nie rozumiałam, nie potrafiłam wytłumaczyć sobie, co się
dzieje. Znienawidziłam ją i gotowa byłam zabić. Urządziłam histerię z płaczem i krzykami,
która zdumiała wszystkich oprócz Dziadka. On jeden zrozumiał * ponieważ czuł to samo co
ja.
Mimo wszystko próbował z tym walczyć: z moim dziecięcym zauroczeniem, z własną
namiętnością, której się wstydził, namiętnością do dziecka, które dorosło na jego oczach. Bał
się mnie dotknąć i nie potrafił oprzeć się pragnieniu przytulenia mnie. Męczył się, ale miał
nadzieję, że sobie z tym poradzi. Ja domagałam się jego miłości, jego troski, on nie potrafił
odmówić, wszystkie jego starania były daremne, a nadzieje pękały jak bańki mydlane.
Moją histerię na urodzinach ojciec zrzucił na karb okresu dojrzewania * nigdy nie był pewien,
jak powinien się wobec mnie zachowywać, był przesadnie surowy i zupełnie
nieprzygotowany do posiadania dorastającej córki. Kazał mi iść do swojego pokoju i
zastanowić się nad swoim zachowaniem. Poszłam i spędziłam tydzień w dobrowolnym
„więzieniu". Ojciec uznał to za oburzające, nie rozmawiał ze mną, nie próbował wejść do
pokoju, sądząc, że to najlepszy sposób złamania mojego uporu, a ja leżałam plackiem,
wpatrując się w sufit, przekonana, że oto moje życie się skończyło,
bo przecież nie zdołam żyć bez Dziadka. Zresztą, wtedy był znacznie młodszy i nikomu nie
przyszłoby do głowy nazywać go w ten sposób. Przedtem często żałowałam, że nie jest moim
ojcem, a gdy tak leżałam w pokoju, myślałam
o tym, jakie by to było okropne, i dziękowałam Bogu, że jest inaczej.
Skończyłam szesnaście lat, czytałam głównie romanse
i na poważnie sądziłam, że wiem już wszystko o stosunkach damsko*męskich. W swoich
marzeniach ciągle widziałam jedną scenę: Dziadek podchodzi do mnie, kładzie mi ręce na
ramionach, a potem mnie całuje * inaczej niż zwykle. Wyobrażałam sobie tę scenę setki razy,
grzęzłam w swoich marzeniach jak mucha w smole i zadręczałam się myślami, że wszystko, o
czym marzę, on robi z innymi kobietami, a ja umrę, nie dowiedziawszy się, jak to jest należeć
do niego. Nie wiem, jak długo siedziałabym w zamknięciu, czy wyszłabym kilka dni później,
czy w porywie młodzieńczej rozpaczy podcięłabym sobie żyły * w końcu Dziadek,
zaniepokojony moim zachowaniem, zjawił się u nas. A ja, widząc go, rozpłakałam się, z
przerażeniem uświadamiając sobie, że moje marzenia nie spełnią się nigdy.
Dziadek usiadł na łóżku, podniósł mnie za ramiona i przytulił.
* Wszystko będzie dobrze * powiedział cicho. Kogo wtedy przekonywał * mnie czy siebie?
* Nie będzie. * Pokręciłam głową.
* Wierz mi, wszystko będzie dobrze. Bardzo cię kocham. Bardziej niż kogokolwiek na
świecie.
Po tych słowach rozpłakałam się jeszcze bardziej rozpaczliwie, bo rozumiałam, że każde z
nas myśli o innej miłości.
*Jesteś najpiękniejszą, naj... naj...
* Nie. Jestem okropna, ja... gdybyś wiedział, o czym myślę, to...
* To nie jest twoja wina * powiedział wystraszony, przytulając mnie mocniej do piersi. *
Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz o sobie źle myśleć. A teraz wstaniesz, wyjdziesz z pokoju,
przeprosisz tatę i nie będziesz już więcej płakać. Twoje piękne oczy zupełnie zapuchły od łez.
Uśmiechnął się do mnie, pocałował w skroń i razem poszliśmy do ojca. Jąkając się,
wymamrotałam przeprosiny i zapewniłam, że nigdy więcej się tak nie zachowam.
*Weź pod uwagę, że twoje histerie na mnie nie działają * odpowiedział surowo ojciec.
Wróciłam do siebie, a Dziadek został i słyszałam, jak ściszając głos, wyrzucał mojemu ojcu:
* Sierioża, tak nie można. To dziewczynka, a ty traktujesz ją jak rekruta.
* Uważasz, że powinienem jej przytakiwać?
* Nie, jedynie spróbować zrozumieć...
* Boże mój, Igor, a co tu jest do rozumienia? Rozpieściłeś dziewczynę i oto efekty: uważa, że
najważniejsze są jej kaprysy i żądania. Powiedz, na miłość boską, co ją napadło, skąd ta
histeria?
Dziadek mógłby go oświecić w tym względzie, ale nie zrobił tego. Tamtego dnia niemal
nienawidziłam ojca, choć nie potrafiłam zrozumieć przyczyny swojej nienawiści. Właściwie,
wtedy mogłabym znienawidzić cały świat.
Odkąd pamiętam, dorastałam między mężczyznami. Wojskowy zamknięty światek za
wysokimi murami, przepustki, szlabany, niekończące się „tak jest" i „rozkaz". Dowodził tutaj
mój ojciec, on był człowiekiem, którego należało
słuchać i bać się. Żadnych kobiet w rodzinie nie było, nie jestem pewna, czy ojciec miał
jakieś związki * nie potrafię sobie nawet wyobrazić żadnej kobiety przy jego boku. Gdy
miałam czternaście lat, to właśnie Dziadek po raz pierwszy poruszył kwestie, które zwykle ze
swoimi nastoletnimi córkami omawiają matki * słusznie podejrzewając, że mojemu ojcu coś
takiego w ogóle nie przyszło do głowy. Dziadek był w tym okresie bardzo samotny, a ja
stałam się epicentrum jego uczuć, niewykorzystanej miłości rodzicielskiej i czułości.
Zapewne przez te wszystkie lata był, podobnie jak ja, szczęśliwy * dopóki oboje nie
wpadliśmy w pułapkę.
Po mojej pamiętnej histerii rzadko się u nas zjawiał, ale dzwonił co wieczór i rozmawiał ze
mną wesoło, choć nie potrafiłam podtrzymywać tej beztroskiej paplaniny. Zamknęłam się w
sobie, pokornie robiąc to, czego ode mnie wymagano: chodziłam do szkoły, uczyłam się,
spełniałam swoje obowiązki domowe i coraz bardziej pogrążałam się w świecie smutnych
myśli. W końcu nawet ojciec się zaniepokoił, zaczął mnie ciągać po lekarzach, a gdy ci nic
nie znaleźli, poprosił Dziadka, żeby porozmawiał ze mną i w miarę możliwości dowiedział
się, co się dzieje.
Siedzieliśmy w salonie, Dziadek trzymał się na dystans, ja odwracałam wzrok i powtarzałam,
że wszystko w porządku. W końcu ojciec, podsłuchujący pod drzwiami, nie wytrzymał i z
żołnierską prostotą wypalił:
* Zakochałaś się czy co? Mów mi zaraz!
*Wyjdź stąd! * ryknął Dziadek i zaskoczony ojciec cofnął się gwałtownie, omal nie wpadając
na stół. * Wiesz co, mam świetny pomysł * zaproponował Dziadek, gdy ojciec jednak
wyszedł. * Twój tata, ty i ja pojedziemy na urlop. Na dwa
tygodnie. Co ty na to? Pojeździmy na nartach wodnych, może nawet przelecimy się
balonem...
Chciałam mu powiedzieć, że nie jestem już dzieckiem, ale nie odezwałam się i tylko skinęłam
głową. Przecież jeśli wyjedziemy, to on będzie przy mnie przez całe dwa tygodnie.
Ojciec początkowo poparł ten pomysł, nawet razem wybieraliśmy odpowiedni hotel, ale w
ostatniej chwili, jak to często bywało przedtem, jakieś pilne sprawy nie pozwoliły mu wziąć
urlopu i zarządził z ulgą:
*Jedźcie we dwójkę.
I pewnie nawet przez myśl mu nie przeszło, jak się to może skończyć. Przecież od siódmego
roku życia jeździłam wszędzie z wujkiem Igorem i ojciec tak się do tego przyzwyczaił, że
naprawdę nie widział w tym nic nagannego. No i pojechaliśmy we dwójkę odpoczywać i
nabierać sił.
Przez pierwsze dwa dni starannie graliśmy swoje role: ja dziecka, on * przyjaciela ojca, który
traktuje mnie jak własną córkę. Byłam pewna, że jeśli będę zachowywać się inaczej, stracę
go, a jeśli nie będę * też go stracę. To poczucie zupełnego braku wyjścia przyniosło mi
dziwny spokój *odprężyłam się i po prostu rozkoszowałam jego bliskością, cieszyłam, że
jesteśmy we dwójkę.
Widziałam, jak patrzą na niego inne kobiety, ale nie czułam już nienawiści, nie pragnęłam
wydusić ich wszystkich. Przecież on kocha mnie, może nie tak, jak bym chciała, ale zawsze...
Gdy wychodziłam z basenu, usłyszałam, jak jedna z kobiet zwróciła się do Dziadka:
* Ta czarująca dziewczyna to...
* Moja córka * odpowiedział z dumą i cały mój zdrowy rozsądek ulotnił się w jednej chwili.
Od razu zapragnęłam udusić tę starą babę i Dziadka przy okazji. Późnym wieczorem, gdy już
się pożegnaliśmy i poszliśmy do swoich pokojów, po cichu wyśliznęłam się z hotelu i
powędrowałam nad morze * ale bynajmniej nie po to, żeby się utopić. Siedziałam na brzegu i
patrzyłam na gwiazdy, na światło księżyca odbijające się w wodzie przy brzegu i wydawało
mi się, że rozpływam się w tym spokoju i że nic już nie jest ważne.
Dziadek bezszelestnie podszedł do mnie i usiadł obok; objął mnie, położyłam głowę na jego
piersi. Do hotelu niósł mnie na rękach, jak wtedy, gdy byłam mała, a ja płakałam, bo
rozumiałam, że moje dzieciństwo już się skończyło.
Następnego dnia wyprosiłam, żeby mi kupił sukienkę w sklepie nieopodal. Dziadek
mamrotał, że ojciec nie pochwaliłby mojego wyboru, ale ponieważ nigdy nie umiał mi
niczego odmówić, to oczywiście ją kupił. Wieczorem kręciłam się przed lustrem w swojej
nowej kreacji, zużyłam pół kilograma kosmetyków i byłam strasznie zadowolona z efektu.
Byłam ładna, a teraz wyglądałam jak dorosła * i ten drugi fakt wydawał mi się wtedy
znacznie ważniejszy niż ten pierwszy. Ja i Dziadek mieszkaliśmy w pokojach obok siebie,
połączonych drzwiami. Teraz te drzwi otworzyły się, a on stanął na progu i popatrzył na mnie
osłupiały.
*Jak ci się podoba? * spytałam kokieteryjnie.
* Twój ojciec... * odchrząknął i dodał z pewnym onieśmieleniem: * Jakaś ty piękna... * Ale
szybko się opanował, zaśmiał się i powiedział: * Zdaje się, że muszę włożyć garnitur...
Dziesięć minut później szliśmy do restauracji na kolację, wszyscy na nas patrzyli, a ja miałam
ochotę głośno krzyknąć: „To wcale nie jest mój ojciec!".
Tego wieczoru byłam absolutnie szczęśliwa. Po raz pierwszy Dziadek rozmawiał ze mną jak
z dorosłą kobietą, prawił mi komplementy i nawet pozwolił wypić odrobinę wina. Czułam się
jak Kopciuszek, który spotkał swojego księcia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, ale już
zaczynałam się domyślać, jaką mam nad nim władzę. Dziadek zaczynał coś mówić i nagle
milkł speszony, odwracał wzrok, wtedy patrzyłam na niego filuternie i wydawało mi się, że
zamieniliśmy się rolami i teraz to ja decydowałam, a nie on. Czułam się wszechpotężna i
przekonana, że moje życie będzie wyglądało tak, jak zechcę.
Po kolacji tańczyliśmy na tarasie, Dziadek żartował sobie ze mnie, próbował wrócić do
wcześniejszego stylu naszych rozmów i tym samym, odzyskać swój poprzedni status, ale za
każdym razem zręcznie się uchylałam i musiał rozmawiać ze mną jak z kobietą, a nie jak z
dzieckiem. Ja byłam absolutnie szczęśliwa, on raczej nie. Zapewne świetnie wiedział, do
czego to wszystko zmierza, ale jeszcze usiłował balansować na krawędzi. Być może wyrzucał
sobie, że pozwolił sytuacji wymknąć się spod kontroli, i jednocześnie nie chciał wierzyć, że
do tego doszło.
Tej nocy spacerowaliśmy po opustoszałym terenie hotelu; Dziadek narzucił mi na ramiona
marynarkę i jego ręka została na moim ramieniu. A potem wróciliśmy do pokoju, cmoknął
mnie w nos i powiedział:
* Kładź się szybko spać, obudzę cię jutro z samego rana, jedziemy na wycieczkę * i poszedł
do siebie.
A ja stałam na środku pokoju w swojej pięknej sukience i czułam się tak, jakby los
wystrychnął mnie na dudka. Zapewne nie potrafiłabym powiedzieć, na co tak właściwie
liczyłam, ale przepełniała mnie taka gorycz, czułam się tak zraniona * tym dotkliwiej, że
jeszcze pięć minut temu byłam w siódmym niebie.
Stałam, wpatrzona w drzwi do jego pokoju i oto nagle drzwi stanęły otworem, do pokoju
zajrzał Dziadek i spytał rzeczowo:
* Zającu, gdzie mamy kamerę?
Nasze spojrzenia spotkały się: jego, jeszcze przed chwilą tak spokojne, i moje, jak u rannego
zwierzęcia wydającego ostatnie tchnienie, nagle jego oczy zmieniły wyraz.
* Co się stało? * spytał przestraszony. Szepnęłam cicho, powstrzymując ból:
* Kocham cię.
*Ja też cię kocham, zającu.
* Kocham cię * powtórzyłam z rozpaczą. * Kocham! *i zasłoniłam twarz rękami, bojąc się,
że on krzyknie albo mnie uderzy * nie wiem czemu, ale byłam pewna, że tak właśnie zrobi.
Gdyby wtedy wystarczyło mu sił, żeby powiedzieć: „No to dobrze, a teraz kładź się spać",
nasza historia mogłaby wyglądać inaczej, bo zapewne nie miałabym śmiałości, żeby wyznać
mu miłość jeszcze raz. Jednak on też dryfował w otchłani własnych uczuć, a instynkty
ojcowskie, które w sobie kultywował, wyświadczyły mu niedźwiedzią przysługę.
* Biedna moja dziewczynko * wymamrotał, podszedł szybko i wziął mnie w objęcia. *
Uspokój się, proszę cię, przecież wiesz... * nim zdążył dokończyć, wisiałam mu na szyi,
nieumiejętnie szukając jego ust, a on... on nie zdołał
mi odmówić. Może liczył, że pocałunek będzie całkiem niewinny? Ale wpiłam się w niego
tak łapczywie, tak namiętnie, że przegrał tę bitwę z kretesem. Zwyczajnie oszalał, a o mnie to
już w ogóle nie ma co mówić. Szybko zrzuciłam sukienkę, zaczęłam rozpinać mu koszulę
(widziałam to na jakimś filmie) i znaleźliśmy się w łóżku, objęci i prawie nieprzytomni.
Odcinając mu drogę odwrotu, wtuliłam się w niego, intuicyjnie przyciskając coraz bardziej, a
matka natura dokonała reszty.
W tym akcie Dziadek był wzruszająco troskliwy, powściągał siebie i myślał tylko o mnie.
Pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ta część jego psychiki nastawiona na uczucia
ojcowskie, stropiona i wycofana, mimo wszystko dyktowała swoje warunki i moje wejście w
dorosłość było romantycznie piękne. Gdyby wszystkie kobiety miały tyle szczęścia co ja
wtedy, na świecie byłoby znacznie więcej szczęśliwych ludzi.
Przy tym był niesamowitym kochankiem * po latach, gdy już miałam porównanie, byłam tego
pewna, a wtedy jedynie się domyślałam i cieszyłam swoim szczęściem.
A potem nadszedł ranek. Obudziłam się, przeciągnęłam słodko, odwróciłam głowę i
zobaczyłam go obok siebie. Uśmiechał się, ale w jego oczach był ból, zmieszanie *i strach.
Najprawdziwszy strach * choć zawsze naiwnie sądziłam, że co jak co, ale strach jest mu
zupełnie obcy. W tym momencie sama się wystraszyłam, że go unieszczęś*liwiam.
*Jeśli będziesz obwiniał siebie * oświadczyłam z mądrością, która nie wiadomo skąd mi się
wzięła * to ja tego nie przeżyję. Chcę, żebyś dzięki mnie był szczęśliwy, a nie żebyś cierpiał.
Te słowa pewnie również zapożyczyłam z jakiejś powieści, ale idealnie oddawały moje
uczucia.
Przyciągnął mnie do siebie, wtulił twarz w moje włosy i powiedział:
* Kocham cię.
Jednak nie uwolniło go to od męki i wyrzutów sumie*
nia.
Byliśmy dziwną parą. W dzień jakby wracaliśmy do przeszłości i Dziadek znowu grał rolę
mojego ojca, żartobliwie czułego, opiekuńczego, nie nachalnie pouczającego, jakby jeszcze
miał nadzieję, że zdoła cofnąć to, co się stało, ale w nocy... W nocy wszystko się powtarzało,
a rankiem zadręczał się, ukrywając swój strach za dobrodusznym uśmiechem. Intuicyjnie
wyczuwałam, że takie rozdwojenie do niczego dobrego nie doprowadzi, i z lękiem czekałam
na to, co zwycięży w bitwie: dzień czy noc. Mnie jego udręka, którą bez powodzenia starał się
ukryć, wydawała się głupia, dla mnie wszystko było jasne: on kocha mnie, ja jego i nasze
szczęście będzie trwało wiecznie.
Mniej więcej tydzień później wróciliśmy z jakiejś wycieczki i poszliśmy na plażę.
Próbowałam skupić się na książce, ale obecność Dziadka plątała moje myśli i skłaniała do
grzechu * a przecież nasze dni nadal były bezgrzeszne. Sąsiedzi zorganizowali grę w
koszykówkę, przyłączyłam się do nich, z zapałem biegając z piłką i zerkając na Dziadka,
który odmówił udziału w grze i teraz obserwował mnie zza okularów. Potem całą watahą
pognaliśmy się kąpać w morzu, a gdy wróciłam i usiadłam obok Dziadka na leżaku,
zszokował mnie wyraz jego oczu: napięty, czujny, bez zwykłej czułej troski. Zamiast zapytać:
„I jak ci się pływało?" albo „Nie za długo siedziałaś w wodzie? Żebyś się tylko nie
przeziębiła" * powiedział
urywanie: „Chodź" i uciekliśmy do pokoju. Zamknął drzwi, pchnął mnie na łóżko, a potem
zwalił się na mnie z góry i wziął mnie gwałtownie, niemal brutalnie.
Wszystkie zakazy zostały złamane, a moralność głęboko schowana. Ja nadal miałam
szesnaście lat, a on nadal był starszy od mojego ojca, ale nie czułam już, że jestem dla niego
dzieckiem, zostaliśmy kochankami w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa i
rzuciliśmy się w swoją miłość na łeb, na szyję, jak w trzęsawisko.
Czas leciał szybko i w końcu trzeba było wracać do domu. Ani wątpliwości, ani wyrzutów
sumienia Dziadek już nie czuł, dla niego tak jak i dla mnie wszystko było jasne.
Jednak musieliśmy zachowywać pozory, a przede wszystkim przygotować mojego ojca do
zmian, stopniowo i w miarę możliwości bezboleśnie. Jakkolwiek Dziadkowi wystarczyło
rozumu i opanowania, żeby zachowywać się jakby nigdy nic, to nie należało spodziewać się
czegoś takiego po mnie. Nawet tak mało spostrzegawczy obserwator jak mój ojciec zaczął coś
podejrzewać, ale pewnie od razu zbeształ się za głupie myśli i przywołał do porządku. Ale jak
wiadomo, raz zasiana wątpliwość rośnie bardzo szybko. Któregoś dnia jak zwykle przyszłam
do Dziadka, ojciec miał wrócić późno, nie spieszyłam się do domu, w końcu uznaliśmy, że w
ogóle nie ma sensu, żebym wracała, i Dziadek zadzwonił do swojego przyjaciela:
* Siergiej, my się tu uczymy do klasówki (powiedział to bez cienia ironii, z tym absolutnym
przekonaniem, które nie mogło obudzić w rozmówcy najmniejszych wątpliwości). Zrobiło się
późno, niech Ola przenocuje u mnie, rano odwiozę ją do szkoły.
Ojciec zgodził się bez wahania * przecież w czasie jego podróży służbowych mieszkałam u
Dziadka całymi tygodniami. A jednak... parę godzin później nagle zjawił się w mieszkaniu
Dziadka. Kompletnie zaskoczeni, zostaliśmy przyłapani na gorącym uczynku. Dziadek
otworzył mu drzwi w pospiesznie narzuconym szlafroku, a ja leżałam w łóżku, z całego serca
życząc nieproszonemu gościowi, żeby go diabli wzięli.
Nigdy nie słyszałam takich słów z ust mojego zamkniętego w sobie, opanowanego ojca.
*Ty bydlaku! * krzyczał. * Czy ty chociaż rozumiesz, jakim jesteś bydlęciem? To moje
dziecko!
* Siergiej, ja wiem, że jestem winien... * usprawiedliwiał się słabo Dziadek. Jednak gdy tylko
ojciec przerzucił się z jego osoby na mnie, zareagował bardzo ostro: * Nie waż się na nią
krzyczeć! * ryknął i wyrzucił ojca z mieszkania.
Sytuacja Dziadka była nie do pozazdroszczenia * miałam przecież tylko szesnaście lat, ale w
tym momencie raczej o tym nie myślał. Podszedł do mnie, objął i oznajmił z typową dla
siebie pewnością:
* Pamiętaj, że to nie twoja wina.
Przyjaźń mojego ojca i Dziadka, przyjaźń sięgająca czasów studenckich, nie wytrzymała
takiej próby. Ojciec nie wybaczył mu, i nigdy więcej nie wymówił jego imienia. Podwójna, w
jego oczach, zdrada * cios ze strony najlepszego przyjaciela i ze strony rodzonej córki *
doprowadziła go do zawału. Kilka miesięcy później zmarł. Przez cały ten czas mieszkałam u
Dziadka, który poważnie się obawiał, że jeśli wrócę do ojca, moje życie stanie się nie do
zniesienia. Nie wiem, czy miał rację, czy nie, ale ta decyzja zapewne przyspieszyła zgon
mojego ojca. Gdy dowiedziałam się, że
jest w szpitalu, pojechałam do niego. Przywitał się ze mną tak jak zwykle, z dystansem, ale
mimo wszystko cieszył się, że przyszłam i że się pogodziliśmy. Być może czuł, że niedługo
umrze, i nie chciał zostawiać mnie z poczuciem winy.
Jego śmierć była dla mnie strasznym wstrząsem. Nie wiem, czym by się to skończyło, co bym
zrobiła, gdyby nie było przy mnie Dziadka. Ciągle powtarzał: „Nie jesteś niczemu winna".
Nie wierzyłam, ale w końcu udało mi się wyjść z depresji.
Minęły dwa lata, wszystko powoli się ułożyło i znowu czułam się absolutnie szczęśliwa.
Któregoś dnia po powrocie z zajęć zastałam Dziadka na grzebaniu w szufladzie z
dokumentami:
* Czego szukasz? * spytałam.
* Twojego dowodu * odparł.
* Po co ci mój dowód? * zdumiałam się.
* Chcę się z tobą ożenić * rzucił od niechcenia.
To oświadczenie wywołało u mnie szok. Nie potrafiłabym wyjaśnić, co mnie tak przeraziło,
ale byłam absolutnie przekonana, że nie mogę wyjść za niego za mąż. Znalazłam swój dowód
i, korzystając z nieobecności Dziadka, spaliłam go w toalecie. Potem długo nie mogłam
dostać nowego, ciągle coś stawało na przeszkodzie i chyba Dziadek wyczuł, co się święci, bo
nie wspominał więcej o ślubie. Przez kolejne kilka lat żyliśmy szczęśliwie, a ja nie
zastanawiałam się nad przyszłością, zadowalając się dniem dzisiejszym. Jednak mijały dni i
pewnego dnia zjawił się nowy sąsiad * młody chłopak, któremu rodzice kupili mieszkanie
naprzeciwko. Spotkaliśmy się na klatce schodowej, ale nic w tym spotkaniu nie zapowiadało
wielkiej
miłości. Potem przypadkiem wpadliśmy na siebie w sklepie spożywczym i wróciliśmy razem
do domu, rozmawiając o różnych głupstwach. Tego wieczoru opowiedziałam
o nowym znajomym Dziadkowi, wysłuchał mnie, zgodził się, że sąsiad to sympatyczny
chłopak, i jakby o nim zapomniał * a przynajmniej tak mi się wydawało. Tak czy inaczej,
Dziadek był taki jak zwykle, w jego zachowaniu nie było nic, co mogłoby świadczyć o jakimś
przeczuciu czy podejrzeniu. Do niby przypadkowych spotkań z sąsiadem dochodziło coraz
częściej i sama nie zauważyłam, kiedy się zakochałam. Gdy teraz o tym myślę, wcale nie
jestem pewna, czy było to poważne uczucie, ale wtedy tak właśnie sądziłam. Mój ukochany
był kompletnym przeciwieństwem Dziadka * prawie w moim wieku, wesoły, narwany
chłopak, na którego nie musiałam patrzeć z dołu. On sam z siebie uznawał moją wyższość w
naszym tandemie, wydawało mu się, że jestem poważniejsza, a nawet mądrzejsza niż on.
Przepełniało mnie to dumą, czułam się przy nim jak dorosła kobieta, a nie jak głupiutka
dziewczynka, którą należy kierować i opiekować się.
Mój ukochany, rzecz jasna, nie podejrzewał, że mnie
i Dziadka może „coś" łączyć. Szlachetność Dziadka, mój niewinny wygląd i pełen szacunku,
graniczący z uwielbieniem stosunek do niego jako „ojca i nauczyciela", wszystkich
wprowadzały w błąd. W oczach większości ludzi Dziadek postąpił bardzo szlachetnie, biorąc
na siebie po śmierci przyjaciela opiekę nad jego córką. Ojciec, zawsze skryty, zachował mój
upadek w tajemnicy.
Ukochany poprosił mnie o rękę zgodnie ze wszystkimi zasadami i spytał:
* Czy Igor Nikołajewicz pozwoli ci wyjść za mnie?
To pytanie zastanowiło mnie. Aż do tej chwili żyłam w przekonaniu, że Dziadek to jedno, a
moja obecna miłość to zupełnie co innego. To znaczy, szłam z Dziadkiem do łóżka, nie
czując najmniejszych wyrzutów sumienia, a potem biegłam na spotkanie z sąsiadem, moje
sumienie zaś nadal milczało. Co to było: galopująca amoralność czy może faktycznie
uważałam Dziadka za jakieś bóstwo, któremu należy składać dań? Cesarzowi co cesarskie, a
cała reszta to moja prywatna sprawa. Ale gdy chłopak poprosił mnie o rękę, nagle
zrozumiałam: wszystko jest aż nieprzyzwoicie proste * tworzymy klasyczny trójkąt miłosny.
Ta myśl mnie przeraziła. Przez te wszystkie lata przywykłam zwierzać się Dziadkowi ze
swoich problemów, więc czym prędzej pobiegłam do niego i ze łzami w oczach
opowiedziałam mu o mojej miłości i planach matrymonialnych.
Do dziś pamiętam wyraz jego oczu. Patrzył na mnie, a ja miałam wrażenie, że życie uchodzi z
niego kropla po kropli, i oto teraz stoi przede mną nie dawny Dziadek, lecz jego nieudana
kopia. Później, gdy życie mnie już doświadczyło i co nieco zaczęłam rozumieć,
uświadomiłam sobie, jaki sprawiłam mu wtedy ból. Wówczas on zaczął mnie pocieszać,
powtarzając swoją ulubioną kwestię: „To nie twoja wina", przysięgał, że moje szczęście jest
dla niego droższe niż wszystko na świecie, i szybko wyraził zgodę na ślub. Nie miał do mnie
żadnych pretensji, od razu mi wszystko wybaczył. Wybaczył * ale tylko mnie, nie mojemu
przyszłemu mężowi. Jego zamordował.
Pogrążona we wspomnieniach, zapomniałam, gdzie jestem, i wzdrygnęłam się, gdy do okna
ktoś zapukał. Opuściłam szybę i zobaczyłam rosłego mężczyznę, który pochylił się do mnie i
spytał z uśmiechem:
*Jakiś problem?
* Co? Nie, wszystko w porządku. Chciałam tylko chwile odpocząć.
Z niejakim żalem koleś wrócił do swojego dżipa i wkrótce zniknął w strumieniu
samochodów, a ja spojrzałam na zegarek. Do diabła, jak długo tu siedzę?
Ruszyłam z miejsca, usiłując odpędzić myśli o Dziadku i skupić się na drodze. Czemu nagle
naszło mnie na wspominki? Dlaczego uznałam, że Inna jest zakochana w swoim ojczymie?
Wystarczyło kilka zdań, a wyobraźnia już ruszyła pełną parą. A może po prostu przenoszę na
nią własną historię? No dobrze, załóżmy na razie, że mam rację: dziewczynka mieszkała z
ojczymem i zakochała się w nim. On to wyczuł i czym prędzej wysłał ją na studia do innego
miasta, a sam się ożenił. Brzmi rozsądnie. Ale Inna mogła to widzieć inaczej. Nie miała
powodu, żeby lubić Ludmiłę, w nowej rodzinie nie było dla niej miejsca albo ona uznała, że
go nie ma. Załóżmy, że spotkała się z Ludmiłą, chociaż zaprzecza, że nagadała jej świństw, a
ta upiła się z rozpaczy, a potem weszła do basenu. Co takiego Inna mogła jej powiedzieć? Bez
względu na to, co powiedziała, o zabójstwie nawet nie było mowy. Może wyznała, że ojczym
jest jej kochankiem? Ludmile na pewno się to nie spodobało, zadzwoniła do męża, a ten kazał
jej zaczekać na swój powrót. Czy Inna faktycznie mogła być jego kochanką? Osobiście
miałam co do tego poważne wątpliwości. Korzu*chin adoptował ją, więc nie mogła liczyć, że
ich romans przerodzi się w coś poważnego. Pewnie to raczej zadawniona uraza i pragnienie
zaszkodzenia człowiekowi, który, jak sądziła, pozbawił ją rodziny. No i co ja mam
zameldować Dziadkowi? Niewykluczone, że Korzuchin ma romans
ze swoją pasierbicą, chociaż wcale nie jestem tego pewna? Nie przypominam sobie, żeby
moje śledztwo kiedykolwiek dało tak znikome rezultaty. Trudno będzie sprawdzić, czy Inna
przyjeżdżała w sobotę wieczorem do miasta... Połączenie między miastami jest bardzo dobre,
jeździ pociąg pospieszny, autobusy, busy, a nie sądzę, żeby ktokolwiek zwrócił na
dziewczynę uwagę. A ile sił i środków pochłonęłoby sprawdzenie tego... Poza tym, po co tyle
zachodu, skoro Ludmiła nie została zamordowana? No tak, zostaje nam jeszcze kierowca
taksówki, gdyby rozpoznał Inne... Gdyby ją poznał, to wtedy dowiem się, dlaczego tamtego
wieczoru Korzuchina się upiła... A raczej dowiem się, kto doprowadził ją do samobójstwa.
Do domu wróciłam późno. W salonie paliło się światło. Wchodząc do mieszkania,
przygotowywałam sobie usprawiedliwienie, ale nie miałam okazji go użyć. Timur oglądał
telewizję w salonie, gdy usłyszał trzaśniecie drzwiami, odwrócił się do mnie i powiedział:
* Masz wyłączoną komórkę.
* Zapomniałam naładować.
* Zjesz coś?
* Nie wiem, czy warto, już późno. Byłam w sąsiednim okręgu, widziałam się ze starszą córką
Korzuchina.
* Opowiedz * zaproponował Timur.
* Interesuje cię to?
* Interesuje mnie wszystko, co interesuje ciebie. A w tej chwili pochłania cię rodzina
Korzuchina.
* To wyrzut? * spytałam chmurnie.
* Ależ skąd. * Timur pokręcił głową. * Po prostu chciałbym być w temacie.
* Właściwie nie ma o czym opowiadać * przyznałam.
*Jakie wrażenie zrobiła na tobie ta dziewczyna?
Usiadłam na kanapie obok Timura i zaczęłam opowiadać. Słuchał uważnie, kiwając głową i
czasem zadając pytania, a ja nagle poczułam wdzięczność: było jasne, że nie udaje, że
naprawdę interesują go moje nudne rozważania. Przez lata samotności odzwyczaiłam się od
opowiadania komukolwiek o swoich przemyśleniach i teraz się zdziwiłam, jakie to jednak
przyjemne tak siedzieć z kimś i prowadzić niespieszną rozmowę.
* I żebym chociaż wiedziała, o co mu chodzi... * Westchnęłam, mając na myśli Dziadka.
* Bez względu na to, co znajdziesz na Korzuchina *uśmiechnął się Timur * jedno jest pewne:
Dziadek wykorzysta to w swoich interesach.
Tyle to i ja wiedziałam...
Miałam nadzieję na audiencję z samego rana, ale mi jej odmówiono; Dziadek był zbyt zajęty.
Zadzwoniłam do Wiesz*niakowa, żeby przypomnieć mu o swojej prośbie. Artiom pojęczał
trochę dla porządku, a potem oznajmił, że krótkie życiorysy obu żon Korzuchina ma przed
sobą na biurku.
* Prześlę ci, ale z góry uprzedzam, że nie ma tam nic ciekawego. Urodziła się, uczyła, wyszła
za mąż, rozwiodła...
* Z kim się rozwiodła?
* No z mężem chyba, nie? Żeby wyjść za Korzuchina.
* Mówisz o jego pierwszej żonie? * sprecyzowałam.
* O drugiej też. Mają niemal identyczne życiorysy, tylko różnica wieku dziesięć lat.
* Czekaj, dla Ludmiły to też było drugie małżeństwo? *Ściągnęłam brwi.
* No tak. Wyszła za mąż, jak miała dwadzieścia lat, za Aleksieja Siemionowicza Strigunka,
dwa lata później urodziła córeczkę, a jeszcze rok później się rozwiodła. Dziewięć lat temu
wyszła za Korzuchina, który zaraz po ślubie adoptował jej dziecko.
* Ach tak...
* Tak. Podobnie w przypadku pierwszego małżeństwa: rozwódka z sześcioletnią córką. Gdy
matka Wiki drugi razy wychodziła za mąż, dziewczynka miała pięć lat. Obie jego żony
skończyły instytut pedagogiczny, w dodatku ten sam, tylko w różnym czasie.
* I obie zginęły w nieszczęśliwym wypadku.
* Co masz na myśli? * spytał czujnie Artiom.
* No przecież sam powiedziałeś, że mają identyczne życiorysy.
* Widocznie gość lubi nauczycielki, może są dla niego pokrewnymi duszami, sam jest
pedagogiem z wykształcenia. A nieszczęśliwe wypadki... cóż chcesz, takie życie. To co,
przesłać ci?
* Prześlij * wymruczałam i poprosiłam słodko: * Dowiedz się, czy wśród pasażerów pociągu
pospiesznego nie było...
* Olga, miej litość * jęknął Wieszniakow. * No coś ty, jak słowo daję? Masz pod bokiem
Łarionowa, a on ma cały wydział spasionych próżniaków, niech się wezmą do roboty.
* Nie marudź, przecież wiesz, jacy z nich pracownicy.
* A co konkretnie cię interesuje? * Westchnął Artiom.
* Niewykluczone, że taksówkarz przywiózł do domu Korzuchina jego starszą córkę, chociaż
ona sama temu zaprzecza. Skontaktuj się z naszymi sąsiadami, niech prześlą jej zdjęcie
paszportowe.
* I co, myślisz, że taksówkarz rozpozna ją na zdjęciu? Już to widzę. W ogóle nie zwracał
uwagi na pasażerkę, a zdjęcia w dowodzie to oddzielny temat, ja sam siebie z trudem poznaję,
wyglądam na tym zdjęciu jak kretyn. Nie mamy podstaw, żeby urządzać konfrontację * nie
doszło do przestępstwa.
* Doprowadzenie Korzuchiny do samobójstwa * mruknęłam. * To mało?
* Trzeba by jeszcze udowodnić, że to było samobójstwo. Co Bystrow ma napisane w aktach
sprawy? Nieszczęśliwy wypadek.
* Twojemu Bystrowowi po prostu nie chce się pracować.
* Mój Bystrow codziennie dostaje po głowie, ma znacznie poważniejsze sprawy. Załóżmy, że
dziewczyna faktycznie była w mieście * raczej nie przyjechała pociągiem, zwłaszcza jeśli
planowała przestępstwo. Przy okazji, według rozkładu pociąg przyjeżdża dwa razy dziennie.
* Skąd wiesz?
* Moja teściowa mieszka w tamtych stronach, kiedyś wyprawiałem ją do domu.
* Dobrze, przyjacielu mój serdeczny, pasażerów biorę na siebie, a ty zajmij się
taksówkarzem. * Westchnęłam jeszcze raz i na tym stanęło.
Upewniłam się, że Dziadek nadal mnie nie potrzebuje, opuściłam mury miejsca pracy i
postanowiłam przestudiować listy pasażerów pociągów. Straciłam mnóstwo czasu, a pożytku
z tego nie było nawet za grosz, wśród pasażerów porannego i wieczornego pociągu nie było
kobiety o nazwisku Korzuchina. Cóż, Inna mogła kupić bilet od kogoś albo pojechać
autobusem czy busem, Artiom ma rację, taksówkarz pewnie nie rozpozna dziewczyny ze
zdjęcia. Czyli
przegrywam dwa do zera. I w ogóle Artiom pewnie ma rację; to zwyczajny nieszczęśliwy
wypadek, a ja się niepotrzebnie szarpię.
Ta myśl budziła rozdrażnienie, moje negatywne uczucia wymierzone były przeciwko
Dziadkowi. Miałam nadzieję, że po moim raporcie odpuści sobie wreszcie tę sprawę, a ja
zapomnę o Korzuchinie pięć minut później.
Jak się okazało, z Korzuchinem było jak z tym wilkiem z powiedzenia: wystarczyło o nim
pomyśleć, żeby wywołać go z lasu.
Wróciłam do siebie, zadzwoniłam do Ritki i usłyszałam:
* Za pól godziny Dziadek powinien być wolny.
I w tym momencie drzwi do mojego gabinetu otworzyły się i na progu stanął Władimir
Siergiejewicz * brwi ściągnięte, w oczach niezadowolenie.
* Kto dał pani prawo wtrącać się do mojego życia osobistego? * zawołał gniewnie.
Nie wiem, czego się po mnie spodziewał, ale wyraźnie nie tego, co nastąpiło.
* Czy zechciałby pan wyjść i wejść jeszcze raz? * zaproponowałam łagodnie. * A gdy
zacznie pan coś mówić, proszę spróbować ściszyć głos i użyć uprzejmego tonu.
*Jeszcze mam być uprzejmy? * spytał, spuszczając nieco z tonu.
* Czemu nie? Uprzejmość jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
* Dobrze * skinął głową, uspokajając się nagle, ale jego spokój był równie złudny jak spokój
wygasłego wulkanu. Ciekawe, na jak długo starczy mu cierpliwości?
Wyszedł z gabinetu, zapukał, potem uchylił drzwi i zapytał poważnie:
* Mogę wejść?
* Proszę * odparłam bez cienia sarkazmu. Skoro oboje jesteśmy ludźmi na poziomie, to o
sarkazmie nie ma mowy.
* Nazywam się Władimir Siergiejewicz Korzuchin *przedstawił się. * Nie znamy się, ale
wiele o pani słyszałem, Olgo Siergiejewna.
* Dobrego?
* Nie zawsze.
* Ludzie rzadko odnoszą się ze zrozumieniem do słabości innych.
* Ludzie w ogóle są mało przyjemni * przytaknął. * Ale jestem pewien, że taka piękna
kobieta jak pani nie może mieć wad.
* Co pana do mnie sprowadza, Władimirze Siergiejewi*czu? Proszę, niech pan siada *
powiedziałam, przypominając sobie o zasadach gościnności.
* Dziękuję. Doszły mnie słuchy, że bardzo przejęła się pani tragedią, która wydarzyła się w
mojej rodzime. Zwraca się pani do różnych ludzi, wypytuje ich o moje życie osobiste. Jestem
pewien, że ma pani jak najlepsze intencje, ale wolałbym, żeby pytania, które tak panią
nurtują, zadała mi pani osobiście. Jeśli oczywiście zdoła mi pani wyjaśnić powód, dla którego
tak intryguje panią moja rodzina.
* Krążą słuchy, że ma pan zostać naszym merem * zaczęłam mętnie. * Obywatele chcą mieć
pewność, że to stanowisko piastować będzie człowiek o nieposzlakowanej opinii.
* Czyżby śmierć żony kładła się cieniem na mojej biografii? * Korzuchin uniósł brew; trzeba
przyznać, że umiał trzymać nerwy na wodzy.
* To trochę za dużo powiedziane * odparłam. Do licha, co mu miałam powiedzieć? W głębi
ducha życzyłam Dziadkowi, żeby go diabli wzięli. * Ale myślę, że kto inny lepiej ode mnie
odpowie panu na to pytanie. * Westchnęłam.
* Będzie musiał. * Skinął głową.
* Tak, tylko niech pan raczej nie przesadza. Szkoda zdrowia. * Westchnęłam znowu i po raz
pierwszy spojrzeliśmy sobie w oczy. W jego wzroku był słuszny gniew, w moim smutek.
* Dobrze, pierwszy punkt mamy już za sobą. * Machnął ręką i uśmiechnął się. Ten uśmiech
mógłby roztopić najtwardszy lód w mroźny styczniowy dzień, a ja nie byłam górą lodową i w
ogóle czułam się nieswojo. Facet ma rację, nie mam prawa grzebać w jego życiu, Dziadek
zresztą też nie.
* Mój przyjaciel w takich wypadkach mówi: „jam człowiek poddany". * Wzruszyłam
ramionami.
* Rozumiem. * Znów skinął głową. * Proszę zadać swoje pytania.
* A pan na nie odpowie?
* Chodzi pani o to, czy odpowiem szczerze? Owszem. Po pierwsze, nie mam nic do ukrycia,
a po drugie, dzięki temu bliscy mi ludzie nie będą narażeni na pani natręctwo. Dla
zagwarantowania im spokoju gotów jestem schować dumę do kieszeni. A więc, co panią
interesuje?
*W sobotę pańska córka opuściła klinikę bez wiedzy personelu.
* Tak było.
* Spotkała się z matką?
* Nie. Przyjechała autobusem do miasta i zadzwoniła do mnie. Czekała na dworcu, licząc, że
po nią przyjadę. Ale
ja byłem na rybach, uznałem, że zachowała się nieodpowiedzialnie, i kazałem jej natychmiast
jechać do domu i razem z matką wrócić do kliniki. * I tak zrobiła?
* Nie. Wzięła taksówkę i pojechała do szpitala sama.
* A dlaczego w ogóle umieścił pan Wikę w klinice? Korzuchin sapnął, potarł nos, popatrzył
na mnie stropiony, a gdy zaczął mówić, jego głos był pełen ufności:
* Zepsuły się między nimi stosunki * mam na myśli moją żonę i córkę. Dziewczynka w
ostatnim czasie była bardzo pobudzona, a Ludmiła... Ludmiła była dla niej zbyt surowa. Nie
wiem, dlaczego do tego doszło. Być może żona zbyt często mówiła jej o innych dzieciach,
stawiając je za przykład, zupełnie nie dostrzegała sukcesów córki, za to każde jej potknięcie...
Czasem odnosiłem wrażenie, że jest niesprawiedliwa. Powinienem był zareagować wcześniej,
ale najpierw nie zwracałem na to uwagi, a potem... Doszło do strasznej sceny i... musiałem
przyznać Ludmile rację: dziewczynka potrzebował pomocy psychologa. Zwróciłem się do
Felzmana, który jest moim starym znajomym, a on obiecał pomóc. Pomyślałem, że pobyt w
klinice dobrze Wice zrobi, w końcu to nie dom wariatów, była tam pani, widziała, jak to
wygląda. Teraz wiem, że po prostu dałem się przekonać żonie, ale... W każdym razie,
zawieźliśmy Wikę do kliniki. W sobotę rano byliśmy u Felzmana, córka prosiła, żeby ją
zabrać, mówiła, że chce do domu, że tęskni... Byłem gotów się zgodzić, ale Ludmiła uparła
się, że dziewczynka powinna przejść terapię. Z tego właśnie powodu Wika nie chciała
widzieć się z matką w sobotę wieczorem.
* Dlaczego uciekła z kliniki?
* No przecież to jeszcze dziecko * a dzieci nie zawsze potrafią wyjaśnić, co nimi
powodowało. Uciekła i zadzwoniła do mnie, bo nie wiedziała, co ma zrobić.
* Czy tamtego wieczoru dzwoniła do pana również żona?
* Tak. Dowiedziała się o wybryku córki, dostała anonimowy telefon. Myślę, że dzwonił ktoś
z personelu kliniki, chociaż Felzman zapewnia, że nie. Ludmiła jak zwykle za bardzo przejęła
się postępkiem córki, nagadała mnóstwo niesprawiedliwych rzeczy, nie wytrzymałem i
zareagowałem... zbyt ostro. Może właśnie to było powodem jej dziwnego zachowania
tamtego wieczoru.
* Chodzi panu o butelkę koniaku?
* Oczywiście, ona prawie w ogóle nie piła.
* Sąsiedzi twierdzą, że widzieli przed pańskim domem taksówkę, mniej więcej o ósmej
wieczorem.
* Tak, słyszałem, ale nie mam pojęcia, kto mógł przyjechać, Ludmiła nie wspominała, że
spodziewa się jakichś gości.
*Nie odesłał pan córki do kliniki po pogrzebie matki, prawda?
* Felzman nie nalegał, a ja chciałem w takiej chwili mieć córkę przy sobie. Dziś poszła już do
szkoły.
* To pańska przybrana córka, tak? * spytałam ostrożnie.
* To moja córka, a fakt, że jej biologicznym ojcem jest ktoś inny, nie ma dla mnie żadnego
znaczenia.
A więc Korzuchin twierdzi, że nie wie, kto odwiedził żonę w sobotę wieczorem, natomiast
kierowca słyszał, jak powiedział: „Przyjechała?". Czyli jednak wie, tylko z jakiegoś powodu
to ukrywa.
* Czy pańskiej starszej córki nie było tamtego wieczoru w naszym mieście?
* Oczywiście, że nie. *Jest pan pewien?
Popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał, o co pytam. s
* Wiedziałbym o tym.
* A może miała powód, żeby o tym nie mówić?
*Jaki powód? Nie rozumiem... Ona pani coś powiedziała?
* Twierdzi, że nie przyjeżdżała.
* Czyli tak właśnie jest. Moje dzieci nie kłamią.
* Jakie Inna miała stosunki z Ludmiłą?
* Normalne.
* Kontaktowały się?
* Ożeniłem się, gdy Inna wyjechała na studia. * Korzu*chin zamilkł i znów potarł nos, jakby
zbierał myśli. * Nie powinienem był jej puszczać. Wtedy bardziej myślałem o sobie niż o
niej, wydawało mi się, że wszystko się tak dobrze składa...
* A w rzeczywistości?
* Przecież ją pani widziała... * Nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu. * Mieszka sama,
maluje idiotyczne obrazy, całymi dniami nie wychodzi z domu. Jej otoczenie to sami
odrzuceni geniusze. Martwię się o nią, boję się, żeby nie uległa złym wpływom, nie wpadła w
jakieś pijące towarzystwo albo jeszcze gorzej. Uznała, że nie jest nam potrzebna, to
nieprawda, ale nie potrafiłem jej przekonać...
* Nie przyszło panu do głowy, że ona pana kocha?
* Co chce pani przez to powiedzieć? * stropił się.
* To pańska adoptowana córka.
* Proszę posłuchać... * Teraz już z trudem się hamował. * Jeśli dziesiąta część tego, co o pani
mówią, jest prawdą, to moralność jest dla pani pojęciem zupełnie obcym, ale... nie ma pani
prawa mówić takich rzeczy o mojej córce. Owszem, do tej pory płonie w niej dziecięca uraza,
owszem, praktycznie nie kontaktowała się z Ludmiłą i moja żona nie była temu winna, ale
żeby mówić coś takiego o dziewczynce...
* Inna ma dwadzieścia sześć lat.
*Właśnie. A gdy żeniłem się z jej matką, miała sześć. LJsiłowałem być dobrym ojcem, a ona
była dobrą córką. Teraz też jest dobrą córką, ale żeby widzieć mężczyznę w człowieku, który
zastąpił jej ojca... Być może jej problem polega na tym, że wszystkich swoich znajomych
odruchowo porównuje do mnie, a porównanie wypada na ich niekorzyść już z tej prostej
przyczyny, że otoczyła się wyłącznie osobnikami pijącymi i przegranymi. Ale zapewniam
panią, to jeszcze nie znaczy, że jest zboczona i o żadnym zakochaniu nie może być mowy.
Pewnie uważał, że to bardzo mocne argumenty. Tak, dziewczynka miała sześć lat, gdy został
jej ojcem, tak, dorastała na jego oczach... ale ja sama miałam siedem lat, gdy w moim życiu
pojawił się Dziadek. Chociaż, z jakiej racji obciążam swoją historią obcych ludzi? Może
faktycznie jestem zboczona, a Inna jest pod tym względem normalna? Rozmowa z
Korzuchinem tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że Inna jednak była u Ludmiły w sobotę.
O czym rozmawiały, to zapewne pozostanie tajemnicą * Korzuchin będzie milczeć, Inna
również. I nic dziwnego, facet chroni swoje dzieci; teraz, gdy zmarła mu żona, nie chce
stracić również córki.
*Jeśli to już wszystko * powiedział, wstając * to pozwoli pani, że się pożegnam. Gdyby
kiedykolwiek miała pani jeszcze jakieś pytania, proszę wyświadczyć mi tę uprzejmość i
zwracać się bezpośrednio do mnie.
Wyszedł z gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi.
Dwadzieścia minut później wezwał mnie Dziadek. Gdy otworzyłam drzwi do sekretariatu,
Ritka szepnęła:
* Był u niego Korzuchin.
* Czyli oberwę * odparłam optymistycznie. No przecież uprzedzałam, że Korzuchin szybko
się zorientuje, że grzebię w jego brudach... Dziadka to niewiele obchodziło.
Zajrzałam do niego nieśmiało i usłyszałam: *Wejdź.
Weszłam i siadłam naprzeciwko, przyglądając się jego twarzy. Wyglądał normalnie, chyba
nie był niezadowolony.
* No i co tam?
* Mówisz o Korzuchinie?
* A o kim innym?
* Był u ciebie?
* Był, jest do głębi oburzony twoim zachowaniem. Czym mu tak dopiekłaś?
* Zadałam kilka pytań.
* Które wzburzyły go do tego stopnia, że powiedział wprost: uważa, że podjął zbyt pochopną
decyzję, i rezygnuje z mojej propozycji.
* Oo? * Gwizdnęłam.
* No, tu się trochę zagalopował. * Machnął ręką Dziadek. * Kto raz wdepnął w to gówno, ten
grzęźnie w nim
na zawsze.
* Co nazywasz gównem? Służenie narodowi?
* Daruj sobie żarty. No więc, co tam z tą sprawą?
* Sprawy nadal nie ma, a w każdym razie nie ma przestępstwa. Sytuacja wygląda tak: w
rodzinie Korzuchinów nie wszystko jest tak cudownie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy
rzut oka. Nieboszczka miała problemy z córką, stosunki z pasierbicą również jej się nie
ułożyły. Obie dziewczynki są przybranymi córkami Korzuchina * ta nowina nie zrobiła na
Dziadku wrażenia, zrozumiałam, że wie o tym od dawna, i wkurzyłam się: no i po co mnie
gania, skoro sam wszystko wie?
* Dziewczynka jest narkomanką?
* Nie * odparłam i wydawało mi się, że ta odpowiedź nie spodobała się Dziadkowi. * Być
może starsza córka spotkała się z żoną Korzuchina w dniu tragedii.
* Być może?
* Nie ma dowodów.
* To znajdź je.
Uwielbiam to: mówi „znajdź" i wisi mu, jak to zrobię.
* Szukam * odparłam. Szkoda sił i czasu na wyjaśnianie mu takich rzeczy.
* Czy mogła mieć coś wspólnego z jej śmiercią?
* Przypominam, że cały czas mówimy o nieszczęśliwym wypadku.
* Gliniarze mogą się mylić.
* Eksperci raczej nie. Chyba że pod czyimś czujnym przewodnictwem.
* No właśnie. * Skinął głową Dziadek, jakby zupełnie nie słyszał ironii. * Przyciśnij go.
* Gdybyś chociaż wspomniał, po co... * zaczęłam.
* Czy to nie oczywiste? Chcę o nim wiedzieć wszystko. Poza tym, jeśli coś jest, to wrogowie
na pewno to znajdą, lepiej być przygotowanym na niespodzianki.
* I kto niby miałby tak szukać? * Uśmiechnęłam się w myślach. * Dowiedziawszy się, kto
stoi za plecami Korzu*china, wrogowie zamilkną raz*dwa. A jeśli nie... to im nie
zazdroszczę.
* Gliniarzy do tej sprawy nie należy dopuszczać * oznajmił Dziadek. * Jeśli będziesz
potrzebowała pomocy, zwracaj się jedynie do ludzi pewnych i sprawdzonych. Wieszniakow
na pewno ci nie odmówi. Tylko niech siedzi cicho.
* Wieszniakow ma wystarczająco dużo własnej roboty.
* Znam ja tę jego robotę, jedyne, co potrafią, to skarżyć się, że pensje za niskie.
Wykrywalność do chrzanu, o, mam tu sprawozdanie.
* Tym bardziej powinien walczyć o podniesienie wykrywalności, a nie ganiać za jakąś
damulką. Przy okazji, z doświadczenia wiem, że łatwiej sfabrykować * albo wyciszyć * jakąś
sprawę, niż szukać czarnego kota w ciemnym pokoju. Więc jeśli tylko o to chodzi, to
zaoszczędziłabym sporo czasu...
* Milcz. * Dziadek uderzył dłonią w stół. * Masz wywrócić tego faceta na nice. Jak nic nie
znajdziesz, to dobrze, a jak znajdziesz...
* To jeszcze lepiej * dodałam.
* Nie mam ochoty na przekomarzania * burknął.
Teraz nie miałam już wątpliwości: Dziadek szuka materiałów kompromitujących Korzuchina.
I tu już przyda się wszystko jak leci: żony, córki, nieważne. Ługański powątpiewał w wybór
Dziadka, podejrzewając, że Korzu*chin nie jest wygodnym współpracownikiem, ale Dziadek
świetnie wie, jak z człowieka niewygodnego zrobić wygodnego. Dziadek jest taki, jaki jest,
można go zaakceptować albo odrzucić. Problem w tym, że nie potrafię
wyrzucić go z mojego życia * ciągle mi się wydaje, że jestem wobec niego winna, że przeze
mnie stał się tym, kim jest. Wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby kilkanaście lat
temu...
* Bardzo ci się oberwało? * spytała ze współczuciem Ritka. Stałam w sekretariacie trzy metry
od jej biurka.
* Umiarkowanie.
* Od razu po głosie zrozumiałam, że jest z czegoś niezadowolony. I co powiedział?
* Powiedział: idź i pracuj. No to idę. * westchnęłam ciężko, sugerując obarczenie zadaniem
ponad siły, i wyniosłam się do siebie. I gdyby tylko ponad siły * ale w dodatku niewdzięczne.
Zastanawiałam się, jakie wrażenie wywarła na mnie rozmowa z Korzuchinem. W sumie
spodobał mi się: normalny facet, opanowany, usiłował być szczery, liczył, że zrozumiem jego
uczucia. Jeśli nawet coś ukrywał, to było to kłamstwo w słusznej sprawie, na pewno jest mu
ciężko po śmierci żony, a ja jeszcze zawracam głowę... Czyli co, zaczynam mieć wyrzuty
sumienia, bo facet mi się spodobał? A gdyby na jego miejscu był Saprunow, to moje sumienie
drzemałoby sobie spokojnie, a ja wykonywałabym zadanie z pieśnią na ustach?
Uśmiechnęłam się krzywo. Gdyby Dziadek kazał mi znaleźć coś, co Saprunow ukrywa, nie
musiałabym długo szukać, „znalezisk" wystarczyłoby na dziesięć spraw. Tak, to by nawet
było zabawne... Dobrze, zrobię Dziadkowi przyjemność i będę w tym dalej grzebać. A jeśli
nawet nic nie znajdę, to przynajmniej Korzuchin będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
Oczywiście, takie myśli były słabą pociechą, ale udało mi się zawrzeć rozejm z własnym
sumieniem.
Po południu zadzwonił Lalin.
* Dobrze byłoby się spotkać i pogadać * oznajmił.
* Są nowiny?
* A jak tu bez nowin? O siódmej w „Beczce miodu".
* Och! * pisnęłam, zastanawiając się, jakież to nowiny może mieć Lalin. Na pewno dotyczą
Olega, przystojniaka, z którym los zetknął mnie na ulicy, ale skoro Lalin nie przekazał mi
nowin przez telefon, tylko zaproponował spotkanie, to znaczy, że są tego warte.
Zadzwoniłam do Timura, a potem zajęłam się bieżącymi sprawami, odpędzając myśli o
Korzuchinie i czekającym mnie spotkaniu. O Korzuchinie tego dnia przypomniała mi Ritka.
Zadzwoniła o szóstej, gdy już zbierałam się do wyjścia, i spytała:
* O której wychodzisz?
* Mam spotkanie o siódmej, więc najwyższy czas zacząć wysuwać się na pozycję startową.
* Zdążysz mnie odwieźć?
* Pewnie.
* Spotkamy się na dole.
Dziesięć minut później stałam już przy swoim samochodzie, wkrótce potem zjawiła się Ritka.
Widocznie chciała o czymś porozmawiać i wolała w moim samochodzie niż w sekretariacie.
Zajęła miejsce i zaczęła paplać o różnych głupstwach, aż w końcu uznałam, że moje domysły
były bezpodstawne. Ciągle uczestniczę w różnych bataliach politycznych i stąd podejrzliwość
i dopatrywanie się sensacji tam, gdzie ich nie ma. Krótko mówiąc, mam zwidy.
Przejeżdżałam obok mojego dawnego mieszkania, gdy Ritka spojrzała na puste okna i
spytała:
* Nie tęsknisz za swoim mieszkaniem?
* Czasami, raczej rzadko. Zdaje się, że nikt tu nie mieszka? * zauważyłam, spoglądając na
okna.
* A kto miałby mieszkać? * zapytała zdumiona Ritka i od razu umilkła, jakby wyczuwając, że
palnęła głupstwo. A może tylko się przejęzyczyła? Ten drugi wariant wydał mi się bardziej
interesujący.
* Myślałam o nabywcach mieszkania * powiedziałam, przyglądając się przyjaciółce.
* * No i co się tak gapisz? * rzuciła.
* Może powiesz, co miałaś na myśli?
* Nic. O matko... * Pokręciła głową. * Myślałam, że wiesz.
* Co wiem? Mów, mów, nie krępuj się.
* Pewnie myślał, że ty... że tobie...
* Dziadek kupił to mieszkanie? * podpowiedziałam, zmęczona tym bełkotem.
* No tak. Jestem pewna, że chciał jak najlepiej... *Jakżeby inaczej. Pewnie, że chciał.
* Nie złość się, no co takiego zrobił?
* Ciekawe, czy Timur o tym wie * burknęłam.
* Timur, o mój ty Boże. * Ritka klasnęła w ręce. * Ty masz co minuta nowy pomysł,
widocznie Dziadek uznał... no nie rozumiem, co złego zrobił? Dlaczego wiecznie się go
czepiasz?
* Dlatego, że wtrąca się w nie swoje sprawy. Ritka wydęła wargi i odwróciła się.
* No proszę, i znów zaczniecie się kłócić, a wszystko przez to, że nie umiem trzymać języka
za zębami.
* Nie mam zamiaru się z nim kłócić * zapewniłam i pomyślałam z irytacją: no dlaczego,
dlaczego on zawsze myśli, że wie wszystko lepiej ode mnie?
Gdy już skręcałam do domu Ritki, powiedziała nagle: *Wczoraj spotkałam się z przyjaciółką,
ona jest ginekologiem, Korzuchina często u niej bywała. Nie wiem, czy ci się to przyda...
* Mów, od przybytku głowa nie boli.
* No, krótko mówiąc, Korzuchina dwa razy usuwała ciążę, raz w czwartym miesiącu. Płakała
jak małolata, która wpadła z głupoty.
* Chwilę * coś mnie zastanowiło. * Czemu płakała?
* Szkoda jej było dziecka.
* No to czemu nie urodziła?
* Mąż był przeciwny. Nie chciał dzieci.
* Korzuchin był przeciwny? * zdumiałam się.
* Właśnie o tym mówię. Ona chciała mieć drugie dziecko, a on nie. Za drugim razem
specjalnie mu nic nie mówiła, dociągnęła do czwartego miesiąca i dopiero wtedy się
przyznała, ale on się zaparł. „Mamy już dziecko * powiedział * i całe to pampersowe
szczęście nie jest nam potrzebne". No to usunęła ciążę. Dziwne, co?
*Jeszcze jak * przyznałam, pocierając nos. * Korzuchin to wspaniały ojciec, a takie
postawienie sprawy jest, delikatnie mówiąc, nietypowe. Facet biedny nie jest, dałby radę
wychować drugie dziecko.
*Ale niektórzy mężczyźni nie lubią całej tej krzątaniny z małymi dziećmi. Córki ma prawie
dorosłe, chce wreszcie pożyć dla własnej przyjemności.
* Obie córki nie są jego * oznajmiłam.
* No coś ty? * zdziwiła się Ritka. * Czyli nie chciał mieć swoich dzieci?
* No właśnie.
* Dziwne.
. * Myślałam, że on nie może mieć dzieci i stąd ten sentyment do dziewczynek. A teraz to już
nie wiem, co myśleć.
* Posłuchaj, a może Korzuchina nakłamała lekarce? Może wpadła na boku, a potem oskarżała
męża?
* A po co miałaby kłamać? I skąd twoja przyjaciółka miałaby wiedzieć, z kim ona wpadła?
Mężatka przerywa ciążę, co w tym nadzwyczajnego?
* Są takie kobiety, które żyją tylko tym, żeby ze wszystkiego robić tragedię. Nawymyślają
Bóg wie co, a potem się nad sobą użalają. Ja bym na twoim miejscu sprawdziła, czy
Korzuchin nie miał czasem bliskiego przyjaciela.
* Poszukam. * Skinęłam głową w zamyśleniu.
* Mówiłaś, że strasznie kocha córkę * Ritka chyba złapała wiatr w żagle * więc może
pomyślał, że jak będzie miał własne dziecko, to zacznie się czepiać przybranej córki, w końcu
własne dziecko zawsze jest człowiekowi bliższe, i ,w rodzinie zaczną się awantury.
* Dobra, idź, nie mam czasu wróżyć z fusów.
Słowa Ritki zrobiły na mnie wrażenie. Rzeczywiście, dziwne... Mężczyzna w sile wieku nie
chce mieć własnych dzieci. Problem pampersów nie wytrzymuje krytyki, przecież
zajmowanie się niemowlęciem i tak zwykle spada na kobietę. Z drugiej strony, bezsenne
noce, wiecznie zajęta żona... A tutaj miał „gotowe" sześcioletnie dziecko i wszystkie
niemowlęce problemy z głowy. A może Korzuchina faktycznie miała kochanka i stąd ta
wrogość Wiki do matki, strach przed tym, że* matka pozbawi ją wzorcowego ojca... I to się
nazywa wzorowa rodzina * pomyślałam wkurzona. Ciekawe, czy Korzuchin wiedział o
kochanku? Pewnie tak, a teraz po prostu kryje żonę... Nie, no chwila, jeszcze trzeba
udowodnić, że kochanek w ogóle istniał. Nie miała baba kłopotu...
Dokładnie o siódmej wkroczyłam do „Beczki miodu" i zobaczyłam Lalina siedzącego w
towarzystwie Artioma. To, że Lalin zaprosił również jego, wcale mnie nie zdziwiło.
Oczywiście mógł go zaprosić tylko po to, żeby się napić piwa i pogadać o życiu, ale chyba
powód był inny. Włosy Lalina przyprószyła już siwizna, ale i tak prezentował się świetnie,
wyprostowany, szczupły, znacznie lepiej od tyjącego Artioma. Wyglądali prawie jak
rówieśnicy, chociaż Lalin był znacznie starszy.
* O, jest nasza piękność * zauważył Oleg.
* A żeby jej moje oczy nie widziały * prychnął dobrodusznie Artiom.
* Wieszniakow, chodzisz na siłownię? * spytałam.
* Myślałby kto, że mam na to czas * zaczął jęczeć, a Lalin wstał i wziął mnie w objęcia.
* Wspaniale wyglądasz.
* To znajdź czas * uczepiłam się Wieszniakowa. * Twój brzuch ma już z dziesięć kilo. Bierz
przykład z Olega, na sam jego widok nawiedzają mnie fantazje erotyczne.
* Aha. Ja też się ograniczam do fantazji.
* Mógłbyś chociaż wstać, jak witasz kobietę * pochyliłam się do niego, składając rytualny
pocałunek.
* Nie chcę się z tobą całować. I w ogóle mam cię dosyć. Dzisiaj męczyłem się z tym twoim
taksówkarzem * i po co mi to?
* Dostałeś zdjęcie?
* A pewnie. *I co?
* To samo. Może to ona, a może nie, nie przyglądał się jej. Była ponura i w ogóle nie zwracał
na nią uwagi.
*Jak ponura, to do niej pasuje.
* Grzebiesz w tym samobójstwie? * spytał Lalin.
* Samobójstwie? * Uniosłam brew.
* Po mieście krążą plotki, że babka specjalnie się utopiła. Wypiła na odwagę i hajda.
*Trzeba posprawdzać pewne rzeczy. * Westchnęłam. *Być może miała kochanka.
* Nie będę go szukał. * Artiom od razu stanął okoniem.
* Możesz mnie zabić, nie będę. Nie mam do tego głowy, roboty dużo, a wykrywalność taka,
że sam mam się ochotę powiesić.
* Dziadek wyraził dziś niezadowolenie z powodu waszej wykrywalności * wtrąciłam.
* Właśnie. Skoro już nawet Dziadek...
* I powiedział, że w razie czego mam się zwracać nie do kogoś tam, ale konkretnie do
Artioma Siergiejewicza.
* Tak właśnie powiedział, przypomniał sobie imię? *Artiom zmrużył oczy.
* Nie. Powiedział: zwróć się do Wieszniakowa.
* A, to co innego. Zawsze. jestem gotów zasłużyć się stojącym wyżej towarzyszom, z całym
szacunkiem oczywiście...
* Palnęłam go w kark, a on zachichotał. * No co robisz? Ludzie patrzą.
* To nie gadaj głupot.
* Nie gadam. Naprawdę taki jestem. Może mnie awansują albo dadzą jakieś stanowisko?
Żebym mógł sobie spokojnie siedzieć w gabinecie, żeby sekretarka nosiła kawę z koniakiem i
żeby żaden s... nie walił mnie od rana po łbie.
* Zaczyna się. * Przewróciłam oczami.
* W każdej pracy znajdzie się taki s..., starczy nam ich do końca życia * pocieszył go Lalin.
* Ale pomarzyć można * zaprotestował Artiom.
* Fantazjuj sobie, przyjacielu, fantazjuj... * powiedział Lalin, popatrzył na mnie i przestał się
uśmiechać. A ja i Artiom przycichliśmy i zamieniliśmy się w słuch. * A więc tak, moja
piękna. Twój znajomy Oleg Witaljewicz Łobkow pochodzi z Nowokuźniecka, w którym
mieszkał do tej pory. Życiorys ma taki, że mucha nie siada. Czego szuka u nas, nie wiadomo,
zapewne przyjechał w poszukiwaniu lepszego życia, żeby być bliżej stolicy.
* I to wszystko? * zapytałam zawiedziona.
* Nie, nie wszystko. Wszystko wygląda znacznie gorzej. Ale najpierw skończę z Łobkowem.
Jeśli jest profesjonalistą, to absolutnie czysty życiorys nie dziwi, wcale nie liczyłem, że uda
nam się zdobyć jakieś rewelacje o tym kolesiu. Śledzą cię, moja miła * podsumował Lalin.
* Oleg?
* Łobkow zjawił się raz, moi chłopcy próbowali usiąść mu na ognie, ale zmył się * bardzo
profesjonalnie. Są jeszcze inni, którzy też nieźle pracują: nasi starzy moskiewscy znajomi, a
najważniejszy z nich to Gruzniew, Jurij Markowicz.
* Łarionow o nim wspominał * wyjaśniłam.
* Dla kogo on pracuje, sama wiesz, wszelkie komentarze są zbędne * mówił dalej Lalin. *
Twój małżonek depcze im po piętach, muszę przyznać, że profesjonalizm jego ludzi mnie
zaskoczył. Wyrabiają się chłopaki. Dziadek ciągle powtarza: chuliganeria, a to już dawno nie
chuliganeria. Jednym słowem, jeździsz po mieście z bardzo długim ogonem.
* No proszę, sama nic nie zauważyłam.
* Nie rozumiem, o czym wy w ogóle mówicie? * zaniepokoił się Wieszniakow.
* O tym, że pewni ludzie zainteresowali się naszą dziewczyną.
* Dlaczego?
* Szukają swojego przyjaciela, Aleksandra Wasiljewicza.
* Łukjanowa? * Ściągnął brwi Wieszniakow. * Odbiło im? Przecież on nie żyje.
* Chłopcy bardzo w to wątpią.
* No to niech sobie wątpią. A co Olga ma z tym wspólnego?
* Myślą, że ona wie, gdzie go szukać. *A ona wie?
* Mnie się pytasz? * prychnął Lalin. Wieszniakow spojrzał na mnie.
* No i co się gapisz? * nie wytrzymałam. *Wiesz?
* Pewnie, że nie.
* Aha. * Skinął głową Artiom po zastanowieniu.
Lalin uśmiechnął się pod rudym wąsem, a Wieszniakow patrzył z udręką to na niego, to na
mnie.
* Ale oni myślą inaczej * kontynuował Lalin. * Na razie po prostu jeżdżą za Olgą, licząc, że
w końcu wyprowadzi ich na Łukjanowa. Pytanie tylko, co zrobią, gdy stracą cierpliwość.
* Nie ruszą jej. * Pokręcił głową Wieszniakow. * Co oni, głupi czy co, przecież wiedzą, kto
jest jej mężem. Na ich miejscu poważnie bym się zastanowił. Wystarczy sobie przypomnieć,
co Timur zrobił ostatnio, gdy... * Tu Artiom zerknął na mnie i urwał, chyba pomyślał, że nie
należy wspominać o tamtym wyczynie Timura.
* Ci z Moskwy pewnie się nie odważą. * Wzruszył ramionami Lalin. * Znają charakter
Tagajewa, Dziadek też nie
pozwoliłby im na zuchwałość. Powinni mieć na uwadze te dwa czynniki, ale Łobkow... on tu
jest przelotem, Dziadek i Timur mu wiszą.
* No i co my mamy teraz zrobić? * zaniepokoił się Wieszniakow.
* Myśleć.
* Dużo tak wymyślimy... * zaczął Artiom, odwrócił głowę i zastygł zdumiony. Zerknęłam w
tę samą stronę i też zamarłam: od wejścia niespiesznym krokiem szedł w naszą stronę Timur.
To, że się tu zjawił, nie było niczym nadzwyczajnym, skoro sama go uprzedziłam, że dzisiaj
spotykam się z przyjaciółmi, ale już sam fakt, że zdecydował się przyjść...
* Nie macie nic przeciwko, że się przysiądę? * zapytał takim tonem, że było jasne: to, czy
mamy coś przeciwko czy nie, niewiele go obchodzi.
Mężczyźni wymienili uściski dłoni, mnie Timur nie zaszczycił nawet spojrzeniem. Usiadł; od
razu podbiegi kelner, którego Timur odprawił ruchem dłoni, że niby niczego nie potrzebuje, a
gdy chłopak odszedł, Tagajew zwrócił się do Lalina:
* Dowiedziałeś się, co to za typ?
* Na razie nic konkretnego. * Wzruszył ramionami Oleg, świetnie rozumiejąc, o kim mowa.
*Ja miałem więcej szczęścia. Naprawdę nazywa się Siergiej Lwowicz Niefiedow, ksywka
Albańczyk, walczył w Serbii, stąd przezwisko. Wykaz przebiegu służby długości rolki
papieru toaletowego. Cztery lata temu omal nie zginął, wykonując pewne zadanie: działał
razem z Łukjanowem i ten po skończeniu sprawy wystawił go, co jest dla niego typowe.
Przez kilka lat o Albańczyku nie było w ogóle słychać, wszyscy zainteresowani sądzili, że nie
żyje, aż tu nagle
zjawił się rok temu. W nasze strony przywiodło go zapewne pragnienie policzenia się ze
starym przyjacielem. * W tym momencie Timur odwrócił się do mnie: * Zdaje się, że
widziałaś się z Łobkowem, szkoda tylko, że zapomniałaś mi o tym powiedzieć.
* Myślałam...
* Bądź cicho przez chwilę * przerwał mi Timur.
No nie, nie dość, że przylazł, choć go nikt nie zapraszał, to jeszcze daje mi do zrozumienia, że
to męska rozmowa, a ja mogę tylko siedzieć cicho i się nie wtrącać. Załóżmy, że miał swoje
powody, ale ja nie mogę się na to zgodzić...
* Olga nie wie, gdzie jest Łukjanow * mówił dalej Timur * ale Albańczyk uważa, że jest
inaczej, i ma pewne podstawy, żeby tak myśleć.
*Jakie podstawy? * zaniepokoił się Wieszniakow. *Chcesz powiedzieć, że...
* Chcę powiedzieć, że Łukjanow jest w mieście albo w pobliżu. I że od czasu do czasu tu
zagląda.
Wieszniakow popatrzył na mnie wystraszony. Nie wiem, co mu przyszło do głowy, pewnie
to, że jeśli Łukjanow się tu zjawił, co dla nieboszczyka było raczej niebezpieczne, to musi
mieć bardzo ważny powód, i tym powodem zapewne jestem ja. To znaczy, że wyszłam za
mąż za Timura i mimo to nadal spotykam się z byłym kochankiem. Ciekawe, czy Timur też
tak myśli?
* Diabli nadali * burknął zirytowany Artiom, zerknął na mnie i westchnął.
* Przyszedłem, żeby zaproponować pewną rzecz *rzekł Tagajew. * Nie warto robić tłoku
przy wejściu. Twoi chłopcy * skinął Lalinowi * wiszą na ogonie moim chłopcom, a
przyjaciele pracodawcy Olega kręcą się pod nogami.
W takim ścisku łatwo stracić z oczu to, co najważniejsze. Olga zwróciła się do was o pomoc,
pomogliście jej, a teraz to już moja sprawa.
Wieszniakow odchrząknął, dyskretnie wzruszył ramionami i zerknął na Lalina. Ten pokiwał
głową.
* Brzmi rozsądnie.
Timur wstał i powiedział do mnie: *Chodźmy.
* Na razie * mruknęłam na pożegnanie. Wieszniakow zrobił smętną minę, Lalin mrugnął.
* Wsiadaj do samochodu * rzucił Timur, otwierając drzwi swojego hummera.
*A mój...
* Twój przyprowadzi któryś z chłopaków.
Usiadłam na przednim siedzeniu obok męża i ruszyliśmy. Tagajew milczał, ja też, ale długo
tak nie wytrzymałam.
* Zachowałeś się jak...
* Zachowałem się normalnie. Gdy potrzebowałaś pomocy, zwróciłaś się nie do mnie, lecz do
Lalina. Jak mam to rozumieć?
* Chciałam się tylko dowiedzieć, co to za typ.
* Uważasz, że nie mogłem tego zrobić?
*Teraz już wiem, że mogłeś. Nie złość się, to kwestia przyzwyczajenia * zawsze jak tylko coś
się działo, leciałam do Olega.
* Pora zmienić przyzwyczajenie. Jak tylko coś się dzieje, leć do mnie.
* Dobrze. * Westchnęłam i znowu zapadła cisza. * Timur * powiedziałam * nie wiem, gdzie
jest Łukjanow.
* Mam nadzieję.
* No co za diabeł, no? Przecież mówię...
* Załóżmy, że nie wiesz. Ale szukasz go, chociaż na mnie wymogłaś obietnicę, że nie będę go
szukał.
* Skąd ta myśl? Ja wcale...
* To dlaczego tak zainteresował cię sąsiad Ritki?
* Zainteresował mnie, nie przeczę, dlatego, że był sam, dlatego że z dzieckiem i dlatego że
zjawił się w nieodpowiednim miejscu. A że ci o tym nie wspomniałam... sam dobrze wiesz
dlaczego. Twoi ludzie od dawna za mną jeżdżą?
* Od dawna.
* Czyli ty też masz swoje tajemnice.
* Nie mów głupstw. Raz o mały włos cię nie pochowałem, myślisz, że o niczym innym nie
marzę, tylko o tym, żeby przeżyć to jeszcze raz?
* Chcesz, to wyjedziemy gdzieś na dwa tygodnie?
* A co to zmieni? Wrócimy i...
* W takim razie co robić?
Timur popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
* Raz na zawsze skończyć ten temat. Taka odpowiedź cię zadowala?
* Nie chcę, żebyś w tym uczestniczył.
* Nie wątpię.
* Przestań! * krzyknęłam. * Nie bronię go i nie usprawiedliwiam. I jeśli się zjawi,
przysięgam, że... po prostu nie chcę, żebyś w tym uczestniczył.
* Na nim też wymogłaś taką obietnicę? Pewnie tak. W przeciwnym razie już dawno... a już na
pewno by spróbował.
* Próbował.
*Tak, ale cudzymi rękami. „Nie chcę, żebyś w tym uczestniczył", tak?
* Wybacz... powinnam była ci o wszystkim opowiedzieć. Przepraszam.
Timur popatrzył na mnie niepewnie i uśmiechnął się nagle.
* Nie spodziewałem się, że usłyszę od ciebie coś takiego.
* A czego się spodziewałeś?
* O, możliwości było całkiem sporo. Na przykład: „idź do diabla".
* Jak widzisz, zmieniam się.
* I to pozwala mieć nadzieję... * Zatrzymał samochód, popatrzył mi w oczy, a potem
uśmiechnął się i przyciągnął mnie do siebie. * Wiem, że zazdrość to okropna rzecz.
*westchnął. * Tylko co z nią zrobić?
Rano jak zwykle przyszłam do pracy na dziewiątą, zadzwoniłam do Lalina, potem do
Wieszniakowa. Po wczorajszej scenie miałam wyrzuty sumienia, ale Lalin odniósł się do całej
sprawy ze stoickim spokojem.
* A co byś chciała? Postąpił prawidłowo. Jesteś jego żoną i jego obowiązkiem jest cię
chronić. Dam ci radę, chcesz? Przestań siedzieć na dwóch stołkach * nic dobrego z tego nie
wyniknie.
* Zawsze chętnie słucham rad starszego towarzysza * zameldowałam.
Wieszniakow również stanął w obronie Timura. Męska solidarność doprowadziła mnie do
furii, przez dwadzieścia minut krążyłam po gabinecie, usiłując się uspokoić, a potem usiadłam
przed komputerem i jeszcze raz przejrzałam rozkład jazdy pociągów. Wieczorny pociąg do
miasta, w którym mieszkała Inna, odjeżdżał o dwudziestej
trzydzieści. Skoro pod domem Korzuchinów była za pięć ósma, to nie mogła nim wracać, nie
zdążyłaby dotrzeć do dworca. No dobra, a rozkład jazdy autobusów? Ostatni odchodzi nieco
później, pięć po dziewiątej. Jeśli rozmowa z Ludmiłą nie trwała długo, mogłaby zdążyć... No
i są jeszcze busy... Ludmiła dzwoniła do Korzuchina o dwunastej, czyli pewnie od razu po
ewentualnej rozmowie z Inną, a to znaczy, że Inna siedziała u niej długo. Spojrzałam na
rozkład pociągów, a potem sięgnęłam po telefon. Tak jest, pociąg dalekobieżny zatrzymuje
się w naszym mieście i w mieście Inny, od nas wyjeżdża o dwudziestej trzeciej czterdzieści.
Złapałam torebkę i szybko wyszłam z gabinetu.
Mój domysł okazał się słuszny, Inna kupiła bilet na pociąg dalekobieżny. Czyli była w
naszym mieście w sobotę wieczorem, ale wolała to przemilczeć. Wybrałam numer jej
telefonu domowego i długo słuchałam sygnału, aż w końcu odebrała:
* Tak?
* Mówi Riazancewa. Chciałabym coś uściślić.
* Czemu się pani do mnie przyczepiła? * oburzyła się. *Czego pani ode mnie chce?
* Szczerej odpowiedzi, oczywiście. *Jakiej znowu odpowiedzi?
* Była pani w mieście w dniu śmierci pani macochy?
* Przecież już powiedziałam...
* Może pani zapomniała, a teraz sobie przypomina? Pomogę trochę pani pamięci: kupiła pani
bilet na pociąg, który odchodzi o dwudziestej trzeciej czterdzieści, kupiła go pani w kasie
dworca. Nie sądzę, żeby mogła pani być
dwóch miejscach jednocześnie, i dlatego wyciągam
wniosek, że tamtego wieczoru jednak była pani w naszym mieście.
* No i co? Załóżmy, że tak było. Co w tym złego?
*Widziała się pani ze swoją macochą? Od razu przypomnę, że przyjechała pani do domu
ojczyma taksówką, a kierowca... * to był ryzykowny blef, dziewczyna nie musiała
przyjeżdżać taksówką, a Ludmiłę mógł odwiedzić ktoś inny, ale zaryzykowałam i okazało się,
że miałam rację.
* Tak, widziałam się z nią * odpowiedziała nerwowo. * Ale rozmawiałyśmy najwyżej
dziesięć minut. Chciałam zobaczyć się z ojcem, ale pojechał na ryby. Ludmiła chciała, żebym
została na noc, ale nie miałam najmniejszej ochoty marnować u niej czasu. Pojechałam na
dworzec, kupiłam bilet i aż do przyjazdu pociągu siedziałam w kawiarni. Skoro z pani taki
detektyw, to sprawdzi to pani bez trudu. Proszę spytać kelnerkę, powinna mnie pamiętać. W
pociągu jechałam razem z kobietą, projektantką, zaczęłyśmy rozmawiać, potrzebowała
malarza do pomalowania ścian w mieszkaniu, wymieniłyśmy się telefonami, więc ją też może
pani odnaleźć i wypytać, jeśli chce pani upewnić się, że faktycznie jechałam o tej porze.
*Wspomniała pani, że chciała porozmawiać z ojcem. Czemu pani do niego nie zadzwoniła?
* Potrzebowałam pieniędzy. Na aborcję, jeśli już koniecznie musi pani wiedzieć. Poza tym...
nie wiedziałam, co zrobić, chciałam porozmawiać z ojcem.
* Dlaczego nie uprzedziła go pani o swoim przyjeździe?
* Bo nie wiedziałam, że przyjadę. Włóczyłam się po mieście i nagle znalazłam się na dworcu,
zobaczyłam bus, wsiadłam i pojechałam. Chciałam zadzwonić po drodze, ale potem
pomyślałam, że lepiej nie, że zacznie mnie
wypytywać, przejmować się, najlepiej, jak przyjadę i po prostu wszystko mu opowiem. A
jednak trzeba było zadzwonić; okazało się, że pojechał na ryby od razu po obiedzie. Zrobiło
mi się strasznie przykro.
* Opowiedziała pani Ludmile o swoim problemie?
* Nie miałam zamiaru nic jej mówić, to moje życie. Zaczęła paplać jak zwykle: „Inneczko,
życie artystycznej bohemy to nie dla ciebie, powinnaś znaleźć porządną pracę, w twoim
wieku już najwyższy czas zacząć na siebie zarabiać...". Chciwa, tępa suka. Zawsze nastawiała
ojca przeciwko mnie, była zła, że mi pomaga. Gdybym zdechła z głodu, tylko by się cieszyła.
* Powiedziała pani: nie miałam zamiaru jej mówić. Czy dobrze zrozumiałam, że...
* Domyśliła się * przyznała Inna. * Jak tylko zobaczyła mnie w drzwiach, od razu zaczęła coś
podejrzewać, a gdy siadłyśmy do herbaty, ja... zrobiło mi się niedobrze. Wróciłam z toalety, a
ona popatrzyła na mnie i mówi: „Jesteś w ciąży?". Powiedziałam, że po prostu źle się czuję, a
ona jak nie wrzaśnie: „Tylko mi tu nie kłam!". A potem zaczęła lamentować: „Nie możesz
urodzić dziecka, nie zdołasz go wychować, nie masz pieniędzy!". Pieniądze, pieniądze,
zawsze pieniądze! Wtedy wstałam i wyszłam. To wszystko. Ojciec zadzwonił do mnie w
niedzielę, myślałam, że mu o wszystkim powiedziała, a okazało się, że ona utonęła.
* Czemu nie powiedziała mi pani o tej rozmowie i swoim przyjeździe?
*A jak pani sądzi? Myśli pani, że przyjemnie mówić o takich rzeczach? Poza tym, czy to
takie ważne, czy byłam w tym domu czy nie?
W sumie faktycznie * przyznałam w myślach. Gdy Inna wsiadała do pociągu, Ludmiła
jeszcze żyła, więc dziewczyna ma alibi. Cholera, jakie znowu alibi, skoro nie doszło do
zabójstwa? Kobiety się pokłóciły, ale rozmowa z pasierbicą raczej nie pchnęłaby Ludmiły do
samobójstwa. Ciąża pasierbicy, dorosłej kobiety, która w zasadzie była dla niej obcą osobą,
nie mogła stać się powodem... Chociaż, to zależy, z kim Inna była w ciąży. Opowieść brzmi
prawdopodobnie i szczerze, i tym razem w jej słowach o ojcu nie ma nic podejrzanego. A
może poprzednim razem też nie było? Ludmiła zadzwoniła do męża i oznajmiła, że Inna jest
w ciąży, a ten kazał jej przestać histeryzować i czekać na jego powrót. Wszystko układa się w
logiczną całość, a ja nie mam powodów nie wierzyć dziewczynie. Co prawda, jest jeszcze
jedno „ale"...
* Tego wieczoru pani macocha dużo wypiła. To u niej normalne? * zapytałam, a po tamtej
stronie zapanowała cisza. * Słyszy mnie pani?
* Proszę zapytać o to mojego ojca. *Już to zrobiłam.
* I co powiedział?
* Chciałabym usłyszeć, co pani powie.
* Raz na pół roku, czasem częściej, wyjeżdżała na kilka dni na działkę... żeby jej nikt nie
widział. Ojciec uważał, że to lepiej, niż... Proszę mu nie mówić, że pani powiedziałam,
dobrze? On by nie chciał, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. Jej pierwszy mąż był
alkoholikiem i ona... Do szału doprowadzała mnie ta jej purytańska moralność, skoro
wiedziałam, że ona sama... Kto dał jej prawo osądzać moich przyjaciół?!
No proszę * pomyślałam ze smutkiem, odkładając słuchawkę. * Wzorowa matka i żona była
kryptoalkoholiczką.
Jeździła na działkę, żeby tam się upijać, a przez resztę czasu stanowiła wzór do naśladowania.
W sobotę złamała swoje zasady, bo miała ku temu powód: córka rzuca się na nią z pięściami,
pasierbica jest w ciąży, a wszystko za aprobatą męża. W każdym razie, tak pewnie sądziła.
Jeśli okaże się, że Ludmiła miała kochanka, będziemy mieli klasyczny obraz moralności
mieszkańców domów za wysokimi płotami. Chociaż nawet bez kochanka zachowanie
Korzuchina jest zrozumiałe: skoro żona od czasu do czasu wpada w ciąg, to nic dziwnego, że
on nie zgadza się, żeby urodziła drugie dziecko. Ale mimo wszystko spróbuję znaleźć
kochanka *jeśli tylko istnieje.
Cały dzień straciłam na rozmowy z ludźmi znającymi Ludmiłę. Sąsiedzi, pracownicy klubu
językowego, obecnie zamkniętego, zajrzałam nawet do pani ginekolog, znajomej Ritki *
przez cały czas czekając na telefon od Korzuchina albo wizytę jego samego, przepełnionego
słusznym gniewem. Jednak nikt nie zadzwonił i nikt się nie zjawił. Pod wieczór poczułam, że
zabrnęJam w ślepą uliczkę. Wszyscy, którzy znali Ludmiłę, jednym głosem powtarzali, że
była szczerą, sympatyczną, serdeczną osobą, co nijak nie pasowało do obrazu, jaki pojawił się
po rozmowie z Inną. Albo pasierbica kłamała, albo Ludmiła była genialną aktorką. Wspierała
dwa domy dziecka, i to z własnych pieniędzy. Pojechała do Moskwy z maluchem, którego
rodziców ledwie znała, zdołała zorganizować mu operację, za którą sama zapłaciła.
Zorganizowała bezpłatną bibliotekę dla uczniów, a także opłacała im liczne podróże, jednym
słowem, prowadziła ożywioną działalność charytatywną. Córkę kochała bez miary, była
dumna z jej osiągnięć w szkole. Gdy wspominałam o jej potencjalnym „przyjacielu" oraz
skłonności
do alkoholu, na twarzach moich rozmówców pojawiało się zdumienie, a potem wszyscy
zaczynali żarliwie mnie zapewniać, że o niczym podobnym nie może być mowy... Ludmiła
kochała męża, a rodzina była dla niej najważniejsza... Alkohol? Wolne żarty. Mogła wypić
kieliszek wina, a i to z okazji jakiegoś święta.
No i co ja miałam z tym zrobić? Załóżmy, że pasierbica zwyczajnie oczerniła macochę, nie
kochały się, więc to całkiem możliwe. Nikt nie patyczkuje się z wrogami, zatem Inna nie
żałowała farb. Tak czy inaczej, Korzuchina wypiła tego wieczoru butelkę koniaku * i to
przemawia za opowieścią Inny. Jednocześnie cały czas pamiętałam o tym, że dziewczyna
była w ciąży.... Gdyby okazało się, że Korzu*chin był kochankiem własnej pasierbicy,
Dziadka zapewne by to ucieszyło. Skrzywiłam się.
Tylko jedna osoba, z którą do tej pory nie rozmawiałam, mogła wiedzieć o Ludmile więcej
niż ktokolwiek inny. Zrozumiałam, że będę musiała spotkać się z Wiką. Tu moje sumienie
znowu się zbuntowało: dziewczyna niedawno straciła matkę, a ja się pcham z pytaniami. No
dobrze, ale przecież muszę to zrobić, jeśli chcę mieć jakiekolwiek wyobrażenie o jej
stosunkach z matką. Dowiedziałam się, kiedy Wika kończy lekcje, i pojechałam do szkoły.
Nawet gdybym nie widziała jej zdjęć, i tak poznałabym ją od razu. Wyszła ze szkoły w
błękitnej puchówce, dżinsach i czapce z pomponem, spod którego sterczały dwa warkoczyki.
Dzieciaki żegnały się hałaśliwie, a ona szła ze spuszczoną głową, nie zauważając nikogo
wokół siebie. Szczuplutka, dość wysoka jak na swój wiek, była wzruszająca jak mały kotek
albo bezdomny szczeniaczek, który biega sobie taki śmieszny i rozczulający, jeszcze
nie wiedząc, że nie jest nikomu potrzebny. Wysiadłam z samochodu i zawołałam ją
schrypniętym głosem. Nigdy nie byłam sentymentalna, ale teraz miałam ogromną ochotę
przytulić Wikę i powiedzieć: „Wszystko będzie Robrze". Dziewczynka odwróciła się i
spojrzała na mnie ze zdumieniem.
* Cześć * powiedziałam. * Nazywam się Olga.
* Dzień dobry * odparła, głos miała jak dzwoneczek. tDelikatna buzia dziecka z pulchnymi
wargami, nieco zadar**tym noskiem i wielkimi oczami o niesamowitym, fiołkowym kolorze.
Za kilka lat stanie się pięknością i chłopcom będzie ciężko... * Kim pani jest? * zapytała,
przyglądając mi się, a w jej spojrzeniu nie było nieśmiałości ani podejrzliwości, tylko
dziecięca ciekawość.
*Jestem znajomą twoich rodziców. Przejeżdżałam i pomyślałam, że spytam, co słychać.
* Wszystko w porządku. * Wzruszyła ramionami.
* Nie masz nic przeciwko temu, że trochę cię odprowadzę?
* Proszę.
* Tata jest teraz w pracy? * zapytałam, zastanawiając się, od czego najlepiej zacząć rozmowę.
* Tak. Obiecał, że dziś wróci wcześniej.
* Masz wspaniałego tatę. Wika uśmiechnęła się.
*Jest najlepszy na świecie * dziewczynka popatrzyła na mnie uważnie i dodała: * Ja wiem,
jacy mogą być ojcowie, a mój tata jest najlepszy. Nigdy na mnie nie krzyczy, nawet wtedy,
gdy jestem trochę niegrzeczna.
* Myślę, że jeśli mama czasem się na ciebie gniewała, to wcale nie znaczy, że kochała cię
mniej niż tata.
* Tak, chciała dla mnie dobrze. Bo przecież pani wie, że
I:
moja mama nie żyje?
* Tak. Bardzo mi przykro.
*W szkole gadają, że się utopiła... Przygłupy. Ale pani tak nie myśli, prawda? Nie myśli pani?
* Nie, oczywiście, że nie. Nie warto słuchać tego, co plotą inni.
*Ja nie słucham. Nauczycielka powiedziała, że teraz jestem sierotą i powinni mi współczuć,
ale ja nie chcę, żeby mi współczuli. I wcale nie jestem sierotą, mam tatę, on kocha mnie, a ja
kocham jego. Bo przecież on się nie ożeni, prawda? Jeden chłopak z naszej klasy powiedział,
że tata na pewno się ożeni i będę miała macochę. A wszystkie macochy są złe.
* Przecież masz starszą siostrę i twoja mama była dla niej macochą, a twoja mama była
wspaniałą osobą i...
* Czyli on może się ożenić? Ale obiecał mi, że nigdy się nie ożeni. A Inny nie lubię. Ona jest
zła.
*Zła?
* No pewnie. Tylko udaje, że mnie kocha. Dlaczego miałaby mnie kochać? Przecież nigdy
wcześniej mnie nie widziała.
* Może po prostu nie mogła często przyjeżdżać.
* Mama też mnie nie kochała * oznajmiła dziewczynka z uśmieszkiem.
* Skąd ci to przyszło do głowy? * zmieszałam się.
* Pani nic nie wie, ona mnie wcale nie kochała. I wcale nie żałuję, że umarła!
Muszę przyznać, że tego się nie spodziewałam * osłupiała, gapiłam się na dziewczynkę, a
Wika spuściła oczy i skierowała się szybko w stronę swojego domu.
Dogoniłam ją i spytałam:
* Poczekaj. Wytłumacz mi, dlaczego mówisz tak o swojej mamie?
Dziewczynka cofnęła się, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy w życiu, i pobiegła w stronę
domu.
* Do diabła * burknęłam, ale nie goniłam jej. Następnego dnia zadzwonił do mnie Korzuchin,
a jego
głos wibrował gniewem.
* Proszę zostawić w spokoju moje dzieci! * ryknął. * Bo zwrócę się do prokuratora, choć
podejrzewam, że nawet prokurator nie jest dla pani władzą. Myśli pani, że może pani
bezkarnie...
*Władimirze Siergiejewiczu, niech się pan zwróci do prokuratora, skoro uważa pan to za
konieczne, ale przysięgam, że nie mam pojęcia, co pana tak wzburzyło.
*Jeszcze się pani pyta?! Wczoraj czyhała pani na moją córkę pod szkołą, po rozmowie z
panią dziecko było w takim stanie, że dzisiaj znów musiałem zwrócić się do specjalisty i teraz
jest w klinice!
Przyznaję, że to mnie zaskoczyło. W czasie wczorajszej rozmowy Wika wydawała mi się
absolutnie spokojna * biorąc pod uwagę niedawną śmierć matki, nawet zbyt spokojna, nie
wspominając już o jej wczorajszym oświadczeniu. Odłożyłam słuchawkę, patrzyłam na nią
przez chwilę i wtedy zadzwonił Dziadek.
* Czym tak dopiekłaś Korzuchinowi? * zapytał.
* Kazałeś wywrócić go na nice, to wywracam.
* Poskrom swoje zapędy * burknął zirytowany i odłożył słuchawkę.
No i jak mam to rozumieć? Może powinnam oddzwonić i poprosić, żeby z łaski swojej
wyjaśnił, jak mam obdzierać
człowieka ze skóry i jednocześnie dbać o jego spokój duchowy? Ale nie zrobiłam tego, moje
rozterki na pewno go nie obchodziły.
Wracając z pracy do domu, zadzwoniłam do Wiesznia*kowa * bez większej potrzeby, po
prostu było mi ciężko na duszy i chciałam usłyszeć głos kogoś miłego.
*Jestem przy trupie * oznajmił Artiom. *Jeśli to nic pilnego, zadzwoń później.
Idiotyczne wyrażenie: „jestem przy trupie" oznaczało, że Artiom jest na miejscu morderstwa.
* Kogo Pan Bóg zabrał do siebie? * zadałam dyżurne pytanie.
* Zastrzelili jakiegoś faceta w jego mieszkaniu... było przy nim dziecko, niemowlak...
cholera.
* Poczekaj * spytałam czujnie. * Co to za facet? Gdzie jesteś?
* Ulica Pokoju, blok numer osiem. A co?
* Zaraz przyjadę.
* Dobra, przyjedź * odparł Artiom trochę zaskoczony, a ja pomknęłam na ulicę Pokoju. Serce
waliło mi jak młotem, w gardle zaschło, a w głowie wyło alarmująco: „Dziecko, dziecko!".
Dwadzieścia minut później wjeżdżałam na podwórko domu numer osiem. Stały tu samochody
milicyjne, a z boku jakieś staruszki omawiały wydarzenie przyciszonymi głosami. Przed
wejściem dyżurował mundurowy.
* Gdzie Wieszniakow? * spytałam.
* Mieszkania osiemnaście, piąte piętro * odparł.
Nie czekając na windę, wbiegłam po schodach. Drzwi do mieszkania były uchylone, w
ciasnym przedpokoju stało dwóch mężczyzn w mundurach.
* O co chodzi? * zapytał jeden, zerkając na mnie.
Nim zdążyłam odpowiedzieć, Wieszniakow zawołał z salonu:
* Olga, to ty? Chodź tutaj.
Mężczyźni rozstąpili się, przepuszczając mnie, zamknęłam oczy i zdecydowanie zrobiłam
krok do przodu. Znalazłam się w wąskim pokoju z jednym oknem, wytartą kanapą, przy
której stał Wieszniakow i wpatrywał się w coś pod swoimi nogami. Na podłodze klęczał na
jednym kolanie mój stary znajomy Walera, chroniczny optymista, któremu trupy nigdy nie
psuły dobrego humoru.
* Strzelano z bliska, w kark. Morderca stał mniej więcej tutaj... * Walera odwrócił się i
wskazał miejsce, a ja zobaczyłam leżące na podłodze ciało mężczyzny. Leżał na brzuchu,
prawa noga zgięta, ręce wzdłuż tułowia. Miał na sobie koszulę w kratę i dżinsy. Włosy zlepiły
się od krwi, trudno było określić ich kolor. Patrzyłam na niego, zaciskając zęby i bojąc się
spojrzeć na twarz. Walera uniósł go za ramiona i zobaczyłam, że zamiast twarzy jest krwawa
miazga, nie sposób dojrzeć rysów.
* Cześć * mrugnął Walerka. * Cieszę się, że cię widzę. Jak leci? U nas, jak możesz się
przekonać, nic się nie zmieniło.
* Olga, co z tobą? * odezwał się Artiom, posępniejąc. Popatrzył szybko na zamordowanego i
zaklął cicho.
Ocknęłam się i spytałam:
* Gdzie dziecko?
* Zabrało je pogotowie.
* To chłopiec?
* Dziewczynka. O co ci chodzi?
Spojrzałam jeszcze raz na nieboszczyka. Wiek niby pasuje, ale... „To nie on" * usłyszałam
jakby czyjś szept i odetchnęłam.
* Odwykła od naszego dnia codziennego * zaśmiał się Walerka. * Trzęsie cię na widok
nieboszczyków? Daj spokój, oni są nieszkodliwi, nie trzeba się ich bać.
* Cześć * powiedziałam bez sensu.
* Niedobrze ci? * zdumiał się Walera, popatrzył na ciało z powątpiewaniem i dodał: *
Faktycznie, gość wygląda nie najlepiej.
Wieszniakow przypatrywał mi się z uwagą, a ja odwróciłam wzrok, usiłując nie denerwować
się jego nagłym zainteresowaniem.
* I długo tak tu już leży? * zapytałam rzeczowo.
* Od wczoraj * odparł Walerka. * Nie wiadomo, jak długo by jeszcze leżał, gdyby nie
dziecko.
Artiom skinął głową i zaczął wyjaśniać:
*Wynajmował to mieszkanie, a zjawił się tu, jeśli wierzyć sąsiadom, zaledwie tydzień temu,
razem z dzieckiem. Przy okazji, właścicielkę mieszkania niedawno zawieziono do szpitala.
* Kobieta była strasznie wrażliwa * ironicznie zauważył Walera.
* Nie ma w tym nic dziwnego * Artiom podniósł głos. * A ty...
* No i co byście beze mnie zrobili? I dlatego bardzo proszę traktować moją osobę z
szacunkiem.
* To właścicielka znalazła zwłoki? * zapytałam.
* Sąsiedzi za ścianą zwrócili uwagę na płacz dziecka w nocy; dziś rano już chrypiało. Ludzie
okazali się inteligentni, wezwali milicję. W drzwiach jest angielski zamek, zabójca,
wychodząc, po prostu zatrzasnął drzwi. Gliniarze zadzwonili do mieszkania, nie otworzono
im, chcieli wyłamać drzwi, ale najpierw zadzwonili do właścicielki, sąsiadka
miała do niej telefon. Właścicielka przyjechała, otworzyła mieszkanie * a tu coś takiego.
Dziecko było samo przez dwanaście godzin, bez jedzenia, bez picia... Gdyby nie sąsiedzi... *
Artiom machnął ręką.
* I jak się czuje dziecko?
Lekarz powiedział, że wszystko będzie w porządku. *Wiadomo coś o zamordowanym?
* Tak, nazywa się Siergiej Aleksiejewicz Arapczenko, urodzony...
* Arapczenko? * zapytałam i znów popatrzyłam na ciało.
* No tak, Arapczenko * powtórzył Artiom. * O co chodzi? Znasz go?
* Nie zdążyliśmy się poznać, chociaż bardzo chciałam.
* No to się teraz poznaliście * zauważył flegmatycznie Walerka.
*Jeszcze tydzień temu mieszkał w Radużnym, Ritka ma tam działkę, był jej sąsiadem.
* I co cię w nim tak zainteresowało? * spytał Wieszniakow.
* Sama nie wiem. Samotny facet z dzieckiem... * W oczach Wieszniakowa pojawił się
niepokój, ale Artiom szybko go ukrył. * Sąsiadka powiedziała, że jego żona zmarła przy
porodzie, on sam jest byłym wojskowym i przyjechał tu po śmierci żony. Dom w Radużnym
też nie był jego, należał do kolegi z wojska. Nie kontaktował się z nikim oprócz sąsiadki, od
której kupował mleko, a nawet jej powiedział, że ma nie córkę, lecz syna, Saszę.
* Co za bzdury? * zdumiał się Artiom. Wzruszyłam ramionami.
* To ty będziesz się musiał dowiedzieć, czemu facet ukrywał płeć dziecka.
* Może to inne niemowlę? * spytał Artiom, szarpiąc się za ucho.
* Może. Chciałam obejrzeć sobie tego sąsiada z czystej ciekawości, ale on nie chciał mnie
widzieć i po prostu nie otworzył mi drzwi, a nazajutrz w ogóle wyniósł się z Radużnego.
Właściciel domu twierdził, że facet pogodził się z teściową i wyjechał, podobno do Wołogdy.
* Sądzisz, że jego wyjazd wynikał z twojego nagłego zainteresowania? * spytał Artiom.
* Możliwe, że to zbieg okoliczności, ale... jak widzisz, do żadnej Wołogdy nie wyjechał,
chociaż wolał zmienić miejsce pobytu. Czyli sprawia wrażenie, że po pierwsze, wolał nie
zwracać na siebie uwagi, a po drugie, miał powód, żeby zostać w naszym mieście.
* Czemu nie? Pochodził z tego okręgu, chociaż dowód ma wyrobiony w okręgu twerskim, i
po prostu wrócił do swojej małej ojczyzny...
* ...gdzie go zamordowali * dokończyłam. Walerka skinął głową, Wieszmakow też.
* Nie da się ukryć. I chyba zamordował go człowiek, którego dobrze znał i którego się nie
obawiał * Artiom myślał na głos. * Mało prawdopodobne, żeby Arapczenko wpuścił do
mieszkania kogoś obcego, a już na pewno nie odwróciłby się do nieznajomego plecami. To
wojskowy, wprawdzie były, ale pewnie niełatwo byłoby go zaskoczyć, gdyby zaczął coś
podejrzewać, jak się nazywa ten jego kolega z wojska?
Podyktowałam dane Suchowa i wyjaśniłam, gdzie go można znaleźć. W tym momencie
zadzwonił telefon stacjonarny; Artiom wskazał go jednemu z pracowników, ten podszedł i
podniósł słuchawkę. Stałam obok i mogłam usłyszeć męski głos, który zapytał:
* Siergiej?
* A kto mówi? * spytał milicjant. W słuchawce zapanowała cisza, potem rozległy się
urywane sygnały.
* Dowiedzcie się, skąd dzwonił * polecił Artiom.
Ja tymczasem oglądałam pokój; drzwi szafek pootwierane, szuflady powysuwane...
* Chyba ktoś tu czegoś szukał * zauważyłam.
* Tylko czego? * podchwycił Artiom. * Ubrań bardzo mało, głównie dziecięce, szafy też są
puste, wygląda, jakby morderca otwierał je i po prostu wyrzucał wszystko na podłogę.
* Chcesz powiedzieć, że w rzeczywistości nie był zainteresowany zawartością szaf?
* A ty myślisz inaczej? * spytał Artiom. Jeszcze raz obejrzałam pokój i potwierdziłam.
* Chyba masz rację. Wygląda na to, że wersja z rabunkiem bardzo odpowiadałaby mordercy.
A to znaczy, że ten, którego szukamy, nie jest złodziejem.
* Złodzieje bardzo rzadko strzelają. Co innego walnąć właściciela mieszkania czymś ciężkim
w głowę, ale morderstwo?... I co złodziej miałby tu znaleźć? Morderca był zbyt dobrze
wyekwipowany jak na zwykłego pijaczka, który wpadł tu przypadkiem, poza tym, skąd pijak
miałby wziąć broń? A profesjonalista najpierw dowiedziałby się czegoś o mieszkaniu, a
gdyby się już dowiedział, to by tu nie zaglądał. Mieszkanie wynajmuje facet z małym
dzieckiem...
*Właśnie, a propos dziecka. Te kombinacje z płcią wydają mi się podejrzane * powiedziałam,
oblizując wargi.
* Może faktycznie było dwoje dzieci? * wtrącił Walera.
* No to gdzie jest drugie? * odwrócił się do niego Artiom.
* Może to po nie przyszedł morderca?
Poczułam, że mi słabo. A może Walera miał rację i dzieci było dwoje, tylko z jakiegoś
powodu sąsiedzi nie powinni byli o tym wiedzieć? Nie powinni wiedzieć o dziewczynce? Ale
jeśli domysł Walery jest słuszny, zabrano stąd chłopca...
* Cholera * wymruczałam pod nosem. Oto i powód, dla którego Arapczenko unikał
kontaktów z sąsiadami w Radużnym. Nikt nie powinien był się domyślić... Spacerować z
dziećmi można na zmianę... Ale sąsiadka widziała, jak jechał do miasta busem i miał tylko
jedno dziecko... *Może Suchow nam coś wyjaśni. * Westchnęłam. * Poprzednio był mało
rozmowny, ale biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności...
*Wycisnę z niego wszystkie soki * obiecał Artiom. Zabrzmiało to niegroźnie, ale nie
wątpiłam, że Wiesznia*kow z jego upierdliwością i morderczą cierpliwością zmusi do
mówienia nawet najbardziej opornego milczka. Teraz, gdy w grę wchodzi zabójstwo, Suchow
nie będzie mógł wykręcić się sianem.
Artiom zwrócił się do jednego z chłopaków, którzy oglądali mieszkanie:
* Niech ktoś skoczy do tego Suchowa, dowie się, co i jak.
Wtedy z kuchni wyłonił się jeszcze jeden chłopak:
* Artiomie Siergiejewiczu, niech pan spojrzy, chyba mamy tu coś ciekawego * poszliśmy do
kuchni, a chłopak po drodze wyjaśniał: * Zwróciłem uwagę, że wykładzina w jednym miejscu
trochę odstaje, i postanowiłem sprawdzić...
Lodówka stała pod boczną ścianą, trzydzieści centymetrów od okna. Zasłonka sięgała do
połogi, aż dziw, że
chłopak zwrócił uwagę na wykładzinę. Zdążyli ją już podnieść i nawet z miejsca, w którym
stałam, mogłam zobaczyć skrytkę: niewielkie zagłębienie w podłodze pod ścianą. Wyglądało
to tak, jakby ktoś wyjął ze ściany dwie cegły *a może same wypadły? Wprawdzie dom nie
był stary, ale osiągnięcia naszych budowniczych są powszechnie znane... W powstałej niszy
leżało zawiniątko, Walerka przykucnął i wyjął je delikatnie: w paczce znajdował się pistolet i
cztery pliki dolarów, po dziesięć tysięcy każdy.
* Nieźle * zauważył Walerka. * A mówiliście, że nie było co kraść. Jeszcze jak było...
* Mnie bardziej intryguje ten pistolet * zauważyłam.
* Sama mówiłaś, że to były wojskowy, może lubił takie zabawki?
* Coś tu nie gra * rzekł Artiom po zastanowieniu. * Jeśli morderca przyszedł po pieniądze, to
idiotyzmem z jego strony było zabijanie człowieka przed znalezieniem forsy. W mieszkaniu
było dziecko, wystarczyło zagrozić ojcu, że je załatwi, i facet szybciutko wyłożyłby kasę.
* Chcesz powiedzieć, że mordercy nie interesowały pieniądze? * uściśliłam.
* No zastanów się sama, gdyby chodziło o forsę, to dlaczego jej nie wziął?
* A może ktoś go spłoszył?
* Ale nie przeszkodziło mu to zabić gospodarza? Nie, tu chodzi o coś innego. Może morderca
wiedział o tych pieniądzach, ale go nie interesowały?
* No, przecież mówię * wtrącił się Walera. * Dzieci była dwójka...
* Czy jest tu coś, co wskazywałoby na obecność dwójki dzieci, a nie jednego? * zapytałam.
* A co by to miało być? Butelek ze smoczkami jest pięć, ale to o niczym nie świadczy, trzy
puste również. Ubranka dla dzieci w tym wieku wyglądają jednakowo, kołderka jest jedna,
ale w czymś przecież musieliby stąd zabrać malucha. Spróbujemy się dowiedzieć, oczywiście
* dokończył milicjant.
* No właśnie, to twój pomysł, więc ty się dowiaduj *wymruczał Artiom, któremu to wszystko
podobało się z każdą chwilą coraz mniej. Byłam pewna, że nasze myśli zmierzały w tym
samym kierunku.
* Dziecko miało siedem miesięcy? * zapytałam.
* Podobno. Tak powiedziała lekarka, nie znam się na dzieciach.
* Ciekawe swoją drogą, skąd u zamordowanego tyle forsy? * odezwał się znowu Artiom. *
Przyznacie, że to poważna suma, a w połączeniu z pistoletem wygląda jeszcze poważniej.
Walerka obracał gnata w rękach.
** Nie wygląda, żeby niedawno ktoś z niego strzelał.
* Dokumenty Arapczenki znaleźliście w mieszkaniu? * zapytałam.
* Nie. Właścicielka miała ksero dowodu.
*W dowodzie powinien być odnotowany fakt posiadania dziecka, jeśli Arapczenko
rzeczywiście był jego ojcem. Moglibyśmy dowiedzieć się, czy to był chłopiec, czy
dziewczynka.
* Dowiemy się * zapewnił Artiom. * Jeśli to w ogóle jego dziecko.
Podczas gdy snuliśmy różne fantazje, chłopaki Artioma zdążyli dotrzeć do Suchowa, jednak
w domu go nie zastali,
na parkingu również * nie jego zmiana. Szybko uzyskali numer jego komórki, ale Suchow nie
odbierał. Zirytowana, pożegnałam się z Artiomem. Byłam zła przede wszystkim na siebie.
Gdybym wtedy sprawdziła stwierdzenie Suchowa o wyjeździe Arapczenki... A przecież
czułam, czułam, że coś tu jest nie tak!
W samym środku tego samobiczowania dostałam SMS. Jedną ręką trzymając kierownicę,
drugą wyjęłam telefon, a potem gwałtownie zahamowałam. SMS był bez podpisu, numer
zastrzeżony. „Nie denerwuj się, kochanie" * przeczytałam. * „Z nami wszystko w porządku".
Zaklęłam brzydko, otworzyłam okno z prawej strony i wściekła cisnęłam telefonem w
pobliskie krzaki. Co prawda, szybko się ocknęłam i poszłam go szukać, wyobrażając sobie,
jak musiało to wyglądać w oczach potencjalnych obserwatorów. Znalazłam komórkę bez
problemu; wróciłam do samochodu, ale na razie nie ruszałam.
Usiłowałam zachować spokój, ale mimo to drżały mi ręce. No proszę, Sasza, jednak się
objawiłeś. Jakżeby inaczej... Teraz nie miałam już wątpliwości: Łukjanow jest powiązany z
morderstwem Arapczenki, tylko nie wiedziałam jeszcze, w jaki sposób. Może w Radużnym
rzeczywiście była dwójka dzieci? Dziewczynka została w mieszkaniu, a chłopiec... miałam go
na wyciągnięcie ręki, mogłam... Stop, bez histerii. Kto powiedział, że to twoje dziecko? I po
cholerę Łukjanow miałby zabijać Arapczenkę? Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się
jasne: po to, żeby zabrać jedno z dzieci. Ale po pierwsze, wcale nie wiadomo, czy drugie
dziecko w ogóle istnieje, a po drugie, jak miałoby się znaleźć u Arapczenki, skoro rzekomo
było u Łukjanowa? I dlaczego trzeba było zabić Arapczenkę, żeby odebrać dziecko? Może
chłopczyk
faktycznie był dzieckiem Arapczenki, Łukjanow go wykorzystał, a gdy próbował po raz
kolejny odebrać dziecko ojcu, ten zaprotestował i dostał kulkę w łeb. Tylko czy ten chłopczyk
w ogóle istniał? Wieszniakow wkrótce się tego dowie... musi się dowiedzieć. A ja muszę
zdecydować... Wzięłam telefon, potrzymałam go w ręku i w końcu wybrałam numer Timura.
* Pojawił się * oznajmiłam krótko.
* Widziałaś go?
* Nie, przysłał SMS. A wczoraj zastrzelono mężczyznę, jego ciało znaleziono dopiero dziś, w
tym samym mieszkaniu było dziecko, dziewczynka... * powiedziałam i odczytałam mu
wiadomość.
* Bydlę * zaklął Timur. * Jak się czujesz?
* W porządku.
* Nie pchaj się do tego, niech Wieszniakow sam się tym zajmuje. Słyszysz?
* Tak, masz rację.
W piątek Suchow sam stawił się na milicję, a tam od razu zaprowadzono go do
Wieszniakowa. Igor Siergieje*wicz był trochę zdenerwowany, ale w sumie trzymał się nieźle.
O tym, że jest poszukiwany w związku z zabójstwem, poinformowała go konkubina, no to
przyszedł, żeby się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Bitą godzinę Artiom próbował go
zmusić do mówienia, ale Suchow okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Według jego
słów, Arap*czenko pojawił się w naszym mieście na początku marca i od razu odszukał
starego znajomego. Suchow zdziwił się na jego widok * Arapczenko przyszedł do niego do
pracy, wyjaśnił, że niedawno pochował żonę, z teściową mu się nie
układa, dlatego wrócił do swojej „małej ojczyzny", licząc, że uda mu się tu jakoś urządzić.
Jego „małą ojczyzną" była wieś sto dwadzieścia kilometrów od centrum okręgu, jednak
pragnienie urządzenia się właśnie tutaj, a nie na wsi, było zupełnie zrozumiałe. W mieście
łatwiej o pracę, a Arapczenko bardzo jej potrzebował * trudno wyżyć z zasiłku dla dziecka.
Szukanie pracy przeciągało się, Arapczenko nie chciał rozstawać się z dzieckiem, a niełatwo
połączyć opiekę nad niemowlęciem nawet z dyżurem na parkingu. Z mieszkaniem też było
krucho * za wynajmowane trzeba płacić, a pieniędzy nie ma. Wtedy Suchow zaproponował,
żeby zamieszkał w jego domu w Radużnym, na co Arapczenko chętnie się zgodził. Na wsi
łatwiej wyżyć, a jak dziecko podrośnie, będzie można umieścić je w żłobku i wtedy pomyśleć
o pracy. Dziecko Arapczenki Suchow widział tylko raz, to była dziewczynka, miała na imię
Alona. O żadnym innym niemowlęciu nic nie wie.
Wieszniakow zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym się przyłączyła do przesłuchania, a
ja oczywiście przyjechałam, zapomniawszy, co obiecałam Timurowi. Na mój widok Suchow
skrzywił się z niezadowolenia.
* Olgę Siergiejewnę już pan zna * zaczął Artiom.
* Znam * burknął.
* Z pańskich słów wynika, że Arapczenko wrócił do teściowej, do okręgu wołogodzkiego *
mówił dalej Wieszniakow. * W każdym razie tak właśnie powiedział pan Oldze
Siergiejewnie, gdy do pana przyszła.
* Tak powiedziałem, bo tak było. Arapczenko przyjechał do mnie, oddał mi klucz od domu i
uprzedził, że wyjeżdża. Podobno zadzwoniła do niego teściowa, prosiła, żeby wrócił.
Zastanowił się i doszedł do wniosku, że tam będzie mu
łatwiej. Teściowa zajmie się córką, a on znajdzie pracę. Skąd mogłem wiedzieć, że został w
mieście?
* Dzwonił do pana po tym, jak rzekomo wyjechał? * zapytałam.
*Nie.
Moje pytanie lekko zakłopotało Suchowa, wymieniłam spojrzenia z Wieszniakowem. Widząc
to, Suchow zaczął się denerwować i powiedział:
* Wczoraj ktoś dzwonił do mnie na komórkę, nie słyszałem i nie odebrałem, a potem
zobaczyłem, że ktoś dzwonił, i chciałem się dowiedzieć, kto to i czego chciał.
* I oddzwonił pan na ten numer?
* Tak, oddzwoniłem... * oznajmił Suchow. Wpatrywał się ponuro w swoje dłonie i milczał.
Wieszniakow czekał cierpliwie, w końcu Suchow powiedział, wzdychając: *Odebrał ktoś
obcy, pomyślałem, że to pomyłka, i rozłączyłem się.
* O której mniej więcej pan dzwonił?
* Koło siódmej wieczorem.
* Nie został numer na komórce? *Nie.
* Mniej więcej o tej porze ktoś dzwonił wczoraj na telefon stacjonarny w mieszkaniu
zamordowanego * zaczął powoli Wieszniakow. * Tutaj jest biling, może pan sprawdzić, że
widnieje na nim numer pańskiej komórki.
Suchow skinął głową i z urazą odpowiedział:
* No przecież mówię...
* Igorze Siergiejewiczu * powiedział Artiom, patrząc na niego z wyrzutem. * Rozmawiał pan
wtedy z naszym pracownikiem. Zapewne zapomniał pan, ale gdy on podniósł słuchawkę, pan
powiedział: „Siergiej?".
PIT
* Niczego nie zapomniałem. Gdy zobaczyłem nieodebrane połączenie i nieznany numer...
Jednym słowem, od razu pomyślałem o Arapczence. Do mnie w ogóle niewiele osób dzwoni,
głównie rodzina, a tu nagle obcy numer. Pomyślałem, że może nie ułożyło mu się z teściową i
wrócił. Zadzwoniłem do niego na komórkę, ale miał wyłączony telefon, a dopiero potem na
ten numer * pomyślałem sobie, że to może faktycznie on. Ale głos był nieznajomy i
uspokoiłem się.
Komórki Arapczenki, podobnie jak dokumentów, w mieszkaniu nie znaleziono. W zasadzie
nie miałam podstaw, żeby nie wierzyć Suchowowi, rzeczywiście mogło być tak, jak mówił,
chociaż opowieść brzmiała mętnie i było w niej sporo nieścisłości. Artiom zapisał numer
komórki Arapczenki, zerknął na Suchowa z uśmiechem i zapytał:
* Igorze Siergiejewiczu, co pan robił w środę między szesnastą a dziewiętnastą?
* To wtedy go zamordowali? * Suchow znowu westchnął: * W środę miałem dyżur.
* Kto może potwierdzić, że w tym czasie był pan w miejscu pracy?
* No... przyjeżdżali różni ludzie... można sprawdzić w zeszycie.
Zapewne Suchow mógł spokojnie zejść ze stanowiska, ale z jego parkingu do bloku, w
którym Arapczenko wynajmował mieszkanie, jest co najmniej pół godziny drogi
samochodem, czyli musiałoby go nie być co najmniej godzinę. Ryzykowne.
* Byłem w pracy * powtórzył posępnie. * Możecie sprawdzić. Wieczorem kilka osób
parkowało, nie pamiętam dokładnie, o której.
* Sprawdzimy * obiecał dobrodusznie Artiom. * W mieszkaniu zamordowanego znaleziono
dużą sumę pieniędzy. Nie wie pan, skąd mógł ją wziąć?
* Nie wiem * odparł szybko Igor Siergiejewicz, za szybko, a na jego twarzy odmalował się
niepokój. To by znaczyło, że albo coś wiedział o tych pieniądzach, albo domyślał się, a to,
czego się domyślał, bardzo mu się nie podobało.
* Arapczenko nie wspominał, że czeka na jakieś pieniądze?
* Bardzo potrzebował pieniędzy, ale nic podobnego nie mówił. Od razu po śmierci żony
sprzedał samochód, żeby z czegoś żyć.
*Jaki samochód?
* Chyba żiguli.
Ziguli nie mogło kosztować czterdzieści tysięcy dolarów. Poza tym, mając w ręku taką górę
forsy, samotny ojciec nie powinien się skarżyć. To znaczy, że pieniądze musiały pojawić się
stosunkowo niedawno. Znowu wymieniliśmy spojrzenia z Artiomem.
* Niech pan opowie, jak poznał pan Arapczenkę. Suchow mówił szybko i chaotycznie. W
skrócie historia
ich przyjaźni, a raczej znajomości, była następująca. Służyli razem w wojsku prawie
dwadzieścia lat temu, potem Arapczenko odszedł z wojska, a rok później przeniósł się z
Omska, gdzie wtedy mieszkali, do naszego okręgu. Potem Suchowa również przeniesiono
tutaj i jakiś czas później przypadkiem spotkali się na bazarku i oczywiście opili to spotkanie.
Arapczenko powiedział, że mieszka w rejonie, z którego pochodzi, tutaj przyjechał w
interesach, pracuje w jakiejś firmie handlowej i jest całkiem zadowolony z życia, chociaż z
żoną zdążył się już rozwieść. Ciągnął
Suchowa do firmy, w której sam pracował, i obiecywał mu złote góry.
* A gdzie pracował? * spytałam.
* Żartuje pani? * Uśmiechnął się Suchow. * To było piętnaście lat temu, albo i więcej. Nie
miałem zamiaru odchodzić z wojska, więc nie przejmowałem się tym, co on tam gada. Chyba
jakiś prywatny biznes. Jak Arapczenko przyjeżdżał tutaj, spotykaliśmy się, ale niezbyt często,
od przypadku do przypadku. Gdy widzieliśmy się ostatni raz, powiedział, że się żeni i
przenosi do Wołogdy, przyszła żona miała tam dom, a teść * podobno kontakty i obiecał go
gdzieś urządzić. No i wyjechał i od tamtej pory go nie widziałem, aż do lutego tego roku.
* Jak pana znalazł?
* Bardzo prosto. W jednostce zostali znajomi, przyjechał, zapytał, to powiedzieli mu, gdzie
teraz pracuję. I tyle.
Znów pomyślałam, że faktycznie mogło tak być. Logiczne, że w ciężkiej sytuacji człowiek
zwraca się do byłego kolegi z wojska, kolega okazuje się człowiekiem wrażliwym i pomaga.
Ale czuło się, że Suchow nie mówi wszystkiego i choć usiłuje zachować spokój, denerwuje
się, i to zdenerwowanie nie ma nic wspólnego z podejrzeniami o jego udział w morderstwie.
Tak naprawdę wystraszył się tylko raz: gdy Wieszniakow powiedział mu o pieniądzach
znalezionych w mieszkaniu.
* Niech pan nam powie, czy zna pan może człowieka o nazwisku Łukjanow? Aleksander
Wasiljewicz Łukjanow? *spytał Wieszniakow. A ja zacisnęłam zęby, wystarczyło już samo
wspomnienie jego nazwiska...
W odróżnieniu ode mnie, Suchow zupełnie nie zareagował na to nazwisko. Zastanowił się
chwilę i pokręcił głową.
*Nie.
*Arapczenko nigdy nie wymawiał przy panu tego nazwiska?
* Nigdy.
Cóż, właściwie na tym można było skończyć. Wyszłam z gabinetu i przez jakiś czas kręciłam
się po korytarzu, w końcu Suchow się wyniósł, a Artiom mnie zawołał.
* No i co powiesz? * zapytał.
* A diabli wiedzą. * Wzruszyłam ramionami.
* Alibi ma takie sobie... Przy okazji, sąsiadka Arap*czenki z piętra widziała, jak mniej więcej
o szesnastej trzydzieści do jego mieszkania wszedł mężczyzna. Nie potrafi powiedzieć o nim
nic konkretnego, tyle tylko, że był wysoki, ubrany w ciemną kurtkę, widziała go od tyłu. Za to
usłyszała, jak Arapczenko powiedział: „Nie poznałbym pana".
* Pana?
* Sąsiadka twierdzi, że tak właśnie powiedział. *Jest pewna, że powiedział to Arapczenko?
* Tak. Właśnie zamykał drzwi, jeszcze jej skinął głową.
* Dość dziwne, nie uważasz? Gdyby to był dobry znajomy, zwracałby się do niego na „ty".
* Niekoniecznie. Jeśli tamten na przykład był dużo starszy, albo...
* Albo co?
* Albo był człowiekiem, do którego nie wypada zwracać się na „ty" z innego powodu.
* Na przykład, jeśli to jego były zwierzchnik?
* Zdarza się, że z własnym zwierzchnikiem jesteś na ty.
* Tak czy inaczej, nie był to nasz Suchow, oni przecież byli kumplami. Myślisz, że to
zabójca?
* Czas by pasował. Dobra, poczekamy na odpowiedź na zapytanie.
Odpowiedź wkrótce przyszła * i doznaliśmy lekkiego szoku, bo wszystko się jeszcze bardziej
skomplikowało. Przede wszystkim, Arapczenko nie miał żadnej teściowej
* zmarła pięć lat temu, za to jego żona była cała i zdrowa, mieszkała w okręgu twerskim i
wcale nie spieszyła się na spotkanie z córeczką.
W końcu jednak przyjechała i udało mi się z nią spotkać
* dwudziestoletnia dziewczyna czekała na mnie w gabinecie kierowniczki domu małego
dziecka.
* Można tu palić? * spytała z nadzieją, gdy tylko weszła.
* Nie sądzę.
* Do licha...
Ciemne włosy spadały na ramiona, okalając bladą twarz z sinymi żyłkami. Oczy zapuchnięte,
albo od łez, albo od bezsenności * chociaż mógł być też inny powód. Dżinsy, krótka
kurteczka, wysokie kozaki * niezbyt udany zestaw. Zresztą, ona sama pewnie uważała
inaczej. Nie wyglądała na ucieszoną ze spotkania z dzieckiem, była raczej zakłopotana.
* Powiedziano mi, że jest pani z milicji * oznajmiła, a ja skinęłam głową. * Sto razy mnie już
przesłuchiwali, a przecież nie wiem, kto stuknął tego idiotę. Jeśli pani sądzi, że to ja, to
niesłusznie. Co by mi przyszło z jego śmierci?
* Dawno się pobraliście?
* Dwa lata temu. Pytanie, czemu w ogóle się pobraliśmy. Nigdy mi się specjalnie nie
podobał, po prostu się spotykaliśmy. Ale wszystkie przyjaciółki wyszły za mąż, no to ja też,
jak głupia. Przestraszyłam się, że lepszego już nie znajdę.
* A znalazła pani?
* No... tak... * Wzruszyła ramionami. * Od początku nam się nie układało. Okazało się, że to
straszny skąpiec. Myślałam, że jak facet jest dużo starszy, to rozumie, że młodą żonę trzeba
utrzymać i w ogóle... A on mnie pogonił do pracy, i to jako sprzedawczynię. Miał swój sklep,
nic takiego, ale początkowo myślałam, że ma górę forsy, a okazało się, że liczył każdą
kopiejkę. Biznesmen z mego kijowy, interes szedł tak sobie, a on ciągle się złościł * inni
obracają milionami, a Siergiej handluje kiełbasą. Zatrudnił mnie w swoim sklepie, żeby
zaoszczędzić na ekspedientce, sam brał moją pensję, za to każdego dnia przysięgał, że mnie
kocha. Potrzebna mi taka miłość... * prychnęła ze złością i odwróciła się.
* Pani mąż powiedział swojemu przyjacielowi, że przyjechał z Wołogdy, chociaż mieszkał w
okręgu twerskim.
* A co w tym dziwnego? Skoro nawet mnie pochował *na pewno pani słyszała? A czemu
kłamał... On w ogóle był nieźle stuknięty.
* Nie wie pani, po co tu przyjechał?
* Oczywiście, że nie. To znaczy, wiem, dlaczego wyjechał. Chciałam się z nim rozwieść, a on
się nie zgadzał, i to wyłącznie ze złości, nie chciał żebym sobie ułożyła życie. Właściwie
powinnam się z nim od razu rozejść, mieszkanie bym mu odebrała, należy mi się, no i ten
sklep... Stragan w zaułku przy fabryce, a on tak się puszył... A w ogóle to na samym
początku, jak tylko do nas przyjechał, jeszcze zanim się poznaliśmy, to miał tartak. Podobno
interesy szły całkiem nieźle, a potem bandyci mu go odebrali. Teraz sobie myślę, że o tych
bandytach to zwyczajnie kłamał, po prostu żaden z niego biznesmen i wszystko mu się waliło.
Gdy wyjechał, odetchnęłam z ulgą, pomyślałam sobie, no,
teraz zacznę żyć. Ale okazało się, że ze sklepem jest mnóstwo zawracania głowy, wszystko
było zapisane na niego, a długów miał tyle, że żadnego sklepu nie starczyłoby na spłacenie.
Nawet tutaj mi świnię podłożył. Jedno dobre, że mam mieszkanie, ale nawet to...
* Zabrał dziecko za pani zgodą?
Dziewczyna spochmurniała.
*W ogóle nie pytał mnie o pozwolenie. Pewnego wieczoru wracam do domu, a na stole leży
kartka: „Żyj, jak chcesz, ale Alonki ci nie dam". Wcale jej tak strasznie nie kochał, po prostu
chciał mi zrobić na złość. Ja w ogóle nie chciałam mieć dziecka, to on się uparł. Urodź, mówi,
no to co miałam zrobić? No i tak wyszło, że jak chodziłam z brzuchem, to poznałam Jurę, to
teraz mój facet. Przerwałabym ciążę, chociaż było już trochę za późno, ale ten drań pilnował
mnie i cały czas powtarzał: „Teraz dopiero zaczniemy żyć". Myślał, że jak urodzę dziecko, to
już nigdzie się od niego nie ruszę. Jura miał wtedy problemy z pracą, nie wiedziałam, co mam
zrobić, no i w końcu urodziłam Alonkę, ale nie mogłam zapomnieć o Jurce, latałam na randki.
A Siergiej mnie na tym przyłapał i tak pobił, aż straciłam mleko. Zamknął mnie w
mieszkaniu, nie wypuszczał, stawiałam wózek na balkonie, żeby dziecko miało trochę
świeżego powietrza. Potem trochę się uspokoiło i postanowiłam normalnie z nim
porozmawiać. Mówię, rozejdźmy się, co to za życie? A on mi na to: „Dziecka i tak ci nie
oddam". Biznesmen * prychnęła dziewczyna. * A ja na to: oddasz i alimenty będziesz płacił,
a mieszkanie i tak jest moje, bo mi się z dzieckiem należy. I wtedy znowu mnie pobił, a ja
zgłosiłam na milicję. Dwa dni go trzymali, a potem wypuścili. Padał mi do nóg, płakał,
obiecywał, że teraz będziemy
żyć normalnie, nawet kolczyki mi kupił. Ale mnie już wstręt brał na sam widok jego mordy, a
tu jeszcze Jura. Po tym, jak wydałam tego idiotę glinom, bał się mnie tknąć, tylko wrzeszczał,
ale ja to wytrzymywałam i myślałam sobie, że w końcu przecież zgodzi się na rozwód,
zamienimy mieszkanie na dwa mniejsze... A on mi wyciął taki numer * zabrał dziecko i zmył
się.
* Powiadomiła pani milicję?
* A jakże, ale oni się nie przejęli. Dziecko jest z ojcem, mówią, nie jesteście rozwiedzeni,
sami się dogadujcie.
* Próbowała go pani znaleźć?
* Dzwoniłam do niego na komórkę, ale nie odbierał. Wiedziałam, że nie ma się gdzie
podziać, jego krewni zmarli, a tu jeszcze dziecko. Martwiłam się o córeczkę i dlatego
dzwoniłam.
Raczej niespecjalnie się martwiłaś * pomyślałam i zapytałam:
* Opowiadał kiedyś o przyjaciołach? O byłych kolegach z wojska?
* O swojej bohaterskiej przeszłości * milion razy. Z jego opowieści wynikało, że był w
wojsku pierwszym człowiekiem, dziwne tylko, że skończył jako porucznik. Nawet ukończył
jakąś szkołę, z której wypuszczali poruczników. Jednym słowem, do generała nie dociągnął.
* A kiedy przyjechał do waszej wsi?
* Piętnaście lat temu. Wyobraża pani sobie, miałam wtedy pięć lat! Narzeczony... Poznaliśmy
się, jak skończyłam szkołę, to duża miejscowość, przedtem nie widzieliśmy się ani razu.
Dopiero potem opowiedział mi o tartaku i w ogóle o wszystkim...
* To było jego drugie małżeństwo?
* Tak. Z pierwszą żoną rozwiódł się prawie od razu. Kto by wytrzymał z takim palantem?
Wtedy jeszcze służył na Syberii czy jakoś tak. Potem mieszkał sam, to znaczy nie sam, miał
jakieś baby, ale nie chciał się żenić, dopóki mnie nie spotkał. I czemu ja głupia za niego
wyszłam? *zapytała retorycznie, widocznie ta kwestia nie dawała jej spokoju.
* Ale musiał być jakiś powód, dla którego pani mąż tu przyjechał?
* Może miał tu jakichś znajomych?
* Ale nic pani o nich nie wie?
* Nie wiem. Mówię przecież, że był stuknięty, kto go tam wie, co mu strzeliło do głowy.
* Nie słyszała pani, żeby kiedyś wspominał o facecie nazwiskiem Łukjanow? * spytałam
mimo wszystko.
* Nie, nic takiego nie słyszałam.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do gabinetu weszła kobieta z dzieckiem na rękach,
zawiniętym w różową kołderkę.
* Wszystko gotowe * powiedziała z uśmiechem. Dziewczyna wstała, wzięła dziecko na ręce.
* Chodź do mamusi, kochanie. Tata był głupi, zabili go, teraz jesteś sierotką. No nic, damy
sobie radę. Chciałam tylko jeszcze powiedzieć... * odwróciła się do mnie. * Nie mam
pieniędzy na pogrzeb. Pochowajcie go, jak chcecie, ja muszę myśleć o córce.
Patrzyłam, jak idzie korytarzem, w jednej ręce dziecko, w drugiej torebka, z torebki wyjęła
komórkę, wybrała numer. Usłyszałam rozmowę:
*Jurka, właśnie idę na dworzec. Wyjdziesz po nas? Czego nie wiesz? A jak dojdę z dzieckiem
ze stacji? Ty co, znowu
piłeś? Jak po nas nie wyjdziesz, to możesz sobie szukać innej idiotki...
Kobieta, która oddała jej dziecko, popatrzyła na mnie ze smutkiem.
* A co zrobić? * powiedziała cicho, jakby odpowiadała na moje niezadane pytanie.
Wieszniakow czekał na mnie w „Beczce miodu". Jadąc, odtwarzałam w głowie niedawną
rozmowę z dziewczyną. Niby wszystko jasne: Arapczenko pokłócił się z żoną, zabrał dziecko
i wyjechał w ojczyste strony. We wsi nic go już nie trzymało, biznes szlag trafił, miał długi...
Mieszkania trochę szkoda, ale żona i tak odgrażała się, że mu je odbierze. Czy tak bardzo
kochał córkę i dlatego nie chciał się z nią rozstawać, czy rzeczywiście chciał tylko dokuczyć
żonie * tego już się nie dowiemy. To, że będąc tutaj, wolał nie zwracać na siebie uwagi, też
było jasne * może myślał, że żona powiadomiła milicję i teraz jest poszukiwany? To, że
skłamał Suchowowi, wynikało pewnie z tego samego powodu: bał się, że go szukają. Dlatego
w jego opowieści matka żony mieszkała w okręgu wołogodzkim, żonę zaś w ogóle uśmiercił.
Jedno tylko nadal było niejasne: kto i za co go zabił?
* Cześć * powiedział Artiom na mój widok. * I co, miałaś przyjemność? Mamusia, szlag by
ją... Napijesz się piwa?
* Lepiej wódki.
* Słusznie, ja też się napiję. Ciekawe, gdybyśmy się do niej nie zgłosili, to czy w ogóle
przypomniałaby sobie o dziecku?
* Pewnie tak. Dziewczyna ma nową miłość, ale zdaje się, że znowu źle ulokowała uczucia.
* No dlaczego tak jest, że normalni ludzie przez całe lata nie mogą mieć dziecka, a takie jak
ta... * Wieszniakow zakasłał speszony i zamilkł.
* Z tego, co mówił Suchow, wynika, że Arapczenko piętnaście lat temu wyjechał z naszych
stron do rodziców potencjalnej żony, ale jak się potem okazało, nie ożenił się.
* No i co? Różnie mogło być, na przykład mogli się pokłócić...
*Wdowa twierdzi, że gdy Arapczenko zjawił się w ich wsi, był przy forsie, otworzył tartak...
Trzeba by pogrzebać w jego życiorysie, coś tu jest nie tak.
* Pogrzebiemy. Mnie nie daje spokoju te czterdzieści tysięcy kawałków. Skąd on je wziął?
Niby cały czas tonie w długach, a tu... Tak się zastanawiam, czy przypadkiem te pieniądze nie
pojawiły się u niego już tutaj? Może właśnie po nie przyjechał?
Myśl wydała mi się interesująca.
* Załóżmy, że ktoś mu obiecał takie pieniądze. Za co?
* Gdybym to ja wiedział. Ale czuję, że chodzi właśnie o forsę.
Prawdopodobnie Artiom miał rację, taki wniosek sam się narzucał. W mieszkaniu Arapczenki
była duża suma pieniędzy, może ktoś o tym wiedział i zamordował biedaka właśnie z tego
powodu? Ale w tym wypadku morderca powinien był najpierw dorwać się do kasy. Wariant
numer dwa: Arapczenko dostał forsę od jakiegoś człowieka, który potem postanowił się go
pozbyć. Znów pomyślałam o dziecku. To, że Arapczenko w Radużnym ukrywał płeć dziecka,
twierdząc, że ma nie córkę, lecz syna, można by wytłumaczyć niechęcią do zwracania na
siebie uwagi, w przypadku, gdyby milicja zaczęła go szukać po zgłoszeniu
żony. Wprawdzie sąsiedzi nie znali jego nazwiska, ale gdyby w telewizji pojawiła się
informacja, że poszukiwany jest mężczyzna z siedmiomiesięczną dziewczynką, nie
powiązaliby tej informacji z Arapczenką, skoro ten miał synka. Takie wyjaśnienie
satysfakcjonowałoby mnie całkowicie, gdyby nie SMS od Łukjanowa. Wiedział o zabójstwie
Arap*czenki. Śledził mnie? A może to on go zabił? Łukjanowowi potrzebne było dziecko,
przynajmniej raz na pewno, gdy spotkaliśmy się w centrum handlowym. Stop. Do spotkania
doszło pod koniec stycznia, a w tym czasie Arapczenko jeszcze mieszkał ze swoją rodziną w
okręgu twerskim. Nie, tu chodzi o coś innego. Myśl, myśl... Przez cały czas miałam wrażenie,
że coś przegapiłam. W jakimś momencie przemknął mi cień domysłu... Kiedy? Do licha...
* Powiedz mi jedną rzecz * zaczął Wieszniakow nieśmiało, przyglądając mi się. * Czemu
zwróciłaś uwagę na tego Arapczenkę?
* No przecież już mówiłam... * Skrzywiłam się.
* Nie kręć. No mieszka sobie facet z dzieckiem na wsi, zjawił się nie wiadomo skąd i co z
tego? To faktycznie nietypowa sytuacja, ale ty przejawiłaś nadzwyczajny upór i pracowitość,
dowiedziałaś się, kim on jest, nawet odwiedziłaś właściciela domu... Co to, przeczucie?
* Właśnie.
* Szanuję twoje przeczucia, ale... Powiem wprost. Nagle okazuje się, że Łukjanow żyje, a ty
wcale nie jesteś zdziwiona... Poczekaj, pozwól mi skończyć, skoro już Haczą*łem. Przez cały
czas nie dawało mi spokoju twoje tajemnicze zniknięcie ze szpitala * komu mogła być
potrzebna ledwie żywa kobieta? Przez kilka dni nie było o tobie ani widu, ani słychu, a potem
nagle zjawiłaś się na przystanku
autobusowym i zadzwoniłaś do mnie, a twoje wyjaśnienia, wybacz, nie były warte złamanego
grosza. Wtedy nie wypytywałem, żeby cię dodatkowo nie stresować, strach było na ciebie
patrzeć, a co dopiero urządzać ci przesłuchanie. Ale cały czas wydawało mi się, że pamiętasz
znacznie więcej, niż chcesz powiedzieć, po prostu z jakiegoś powodu wolisz o tym nie
mówić. Do szpitala przywieźli cię w strasznym stanie, a zwrócili cię... no, trochę podleczoną,
ale już bez dziecka. Cała historia świetnie pasowałaby do historii
o kosmitach, gdybym potrafił w nich uwierzyć. A potem nagle u Ritki zjawia się sąsiad z
niemowlęciem, a ty od razu się na niego rzucasz. Powiedz, na litość boską, co powinienem o
tym wszystkim myśleć?
* Odczep się, co? * poprosiłam łagodnie. Zwykle to wystarczało, żeby Wieszniakow się
zamknął i zrozumiał, że wkroczył na teren zakazany, ale tym razem nie odpuścił.
* Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. * Nadął się. *A między przyjaciółmi nie ma tajemnic.
*Jesteśmy przyjaciółmi.
* Więc co, z tym szpitalem to Łukjanow się tak postarał?
I teraz ma twoje dziecko?
* Moje dziecko zmarło. Pięciu lekarzy...
* O lekarzach wiem. Ale wątpliwości jednak zostały? Skiń głową na „tak".
* Zostały. * Skinęłam głową.
* Zawsze wiedziałem, że to wyjątkowe bydlę, ale nie przypuszczałem, że byłby w stanie tak
cię potraktować.
* Masz o nim zbyt wysokie mniemanie.
* Dlaczego nic nie powiedziałaś? No dlaczego?
* A co, tak trudno się domyślić?
Wieszniakow przez chwilę świdrował mnie wzrokiem.
* Z powodu Timura? Obawiałeś się, że znajdzie Łukjanowa i...
* Bałam się, że zacznie go szukać, głupio wierząc, że dziecko żyje. Będzie szukał i się
zadręczał, ku radości Łukjanowa. A ja sama będę liczyć na coś, czego nie ma.
*Aha. Bez sensu. * Westchnął Artiom. * Wiesz, gdzie jest Łukjanow?
* W pobliżu.
* Co to znaczy „w pobliżu"? * zdenerwował się Wieszniakow.
* To znaczy: tuż obok. Wystarczająco blisko, żeby wiedzieć, co się dzieje i w porę wnieść
swoje poprawki.
* No, jeśli tak... * Znowu westchnął. *Jeśli tak, to czekają nas ciężkie czasy.
Na nadejście ciężkich czasów nie musieliśmy długo czekać, pierwszy cios został zadany
znienacka i w miejscu, w którym absolutnie się go nie spodziewałam. Właśnie jedliśmy z
Timurem obiad w „Szanghaju", gdy zadzwonił Lalin.
* Mała, mam złą wiadomość. A jeśli mam być szczery, to kompletna dupa. U Artioma
znaleźli narkotyki.
* Kto znalazł?
* Gliniarze, oczywiście. Dzisiaj znaleźli narkotyki w jego biurku, a Wieszniakow nie potrafi
wyjaśnić, skąd się tam wzięły.
* To jakaś kompletna bzdura... * wymamrotałam, nie kryjąc zaskoczenia.
* Zgadzam się.
* Gdzie on teraz jest?
* W swoim biurze, składa zeznania.
Rozłączyłam się i patrzyłam prosto przed siebie, niczym lunatyk, który ocknął się
niespodziewanie i odkrył, że stoi na gzymsie ósmego piętra.
* Co się stało? * spytał Timur.
* Artiomowi podrzucili narkotyki.
* Kto mógł to zrobić?
* Pojęcia nie mam. Ale dowiem się.
* Oho, skoro włączasz się w tę sprawę, przestępcy powinni zacząć zastanawiać się nad rychłą
kapitulacją...
* Nie bardzo rozumiem twoją ironię.
* Po prostu nie jestem zachwycony tym, że znowu pchasz się w jakąś kabałę.
* Uważasz, że powinnam stać z boku i przyglądać się, jak porządnego człowieka mieszają z
błotem?
* Tego nie powiedziałem i daleki jestem od tego, żeby ci coś takiego proponować. Obiecaj mi
tylko, że będziesz ostrożna. I jeszcze jedno: chciałbym znać twoje plany, wiedzieć o każdym
twoim kroku.
* Nic prostszego, skoro twoi chłopcy wszędzie się za mną włóczą.
* Nie włóczą się, tylko cię chronią. I jak się okazuje, ma to jakiś sens.
Popatrzyłam mu w oczy i dostrzegłam w nich pewną wyższość, władczą wyższość człowieka,
który zna życie znacznie lepiej niż ja. A w każdym razie tak myśli.
* Sądzisz, że ta idiotyczna historia z narkotykami... *zaczęłam i urwałam.
* Powszechnie wiadomo, że Wieszniakow jest twoim przyjacielem i pierwszym pomocnikiem
we wszystkich twoich działaniach, albo śledztwach, jak wolisz. Jeśli pozbawią cię wsparcia,
łatwiej im będzie sobie z tobą poradzić.
*Wydaje mi się, że... że dałeś się wciągnąć w spiskową teorie dziejów. Komu to potrzebne,
no zastanów się...
*Jeśli Lalin nagle zacznie mieć problemy, czy wtedy potraktujesz moje słowa poważnie? A
komu to potrzebne? Na to pytanie nietrudno odpowiedzieć.
* Zrób mi tę łaskę * zdenerwowałam się. Może dla niego to nie było trudne, ale ja gubiłam się
w domysłach.
* Nasz niespokojny przyjaciel nie potrafi siedzieć z założonymi rękami.
* Łukjanow?
Tagajew skinął głową i dodał:
* Przecież to jego ulubiona taktyka: zrobić jakiś ruch i zobaczyć, co się stanie. Najważniejsze
to puścić machinę w ruch...
A potem, zależnie od okoliczności, umiejętnie pociągać za sznurki * pomyślałam.
*Jest jeszcze jeden wariant * rzekł Timur, obserwując mnie. * Który, być może, spodoba ci
się jeszcze mniej.
* Dawaj ten swój wariant, już mi się nie podoba * burknęłam.
Uśmiechnął się.
* Przyjaciele Dziadka. Bardzo im zależy na znalezieniu Łukjanowa, Dziadkowi również,
Łukjanow sporo wie o sprawach, które Dziadek wolałby ukryć. Zmęczyło ich uganianie się za
tobą i postanowili przyspieszyć proces. Sprawa jest bardzo prosta: liczą na to, że się
zdenerwujesz, przestaniesz być ostrożna i w końcu doprowadzisz ich do Łukjanowa.
* Nie wiem, gdzie on jest.
* Oni zapewne sądzą inaczej.
* A ty? * spytałam, opanowując się z wysiłkiem.
*Już to omawialiśmy, prawda?
* Dość ogólnie, nie sądzisz?
Timur pochylił się do mnie i powiedział cicho:
* Głuptasie. Bardzo cię proszę, pamiętaj o najważniejszym: jestem po twojej stronie.
* Mów dalej * poprosiłam, widząc, że chyba nie ma zamiaru kontynuować.
* Twój Dziadek jest wielkim miłośnikiem wyciągania korzyści z mętnych interesów; pod tym
względem jest nawet lepszy od Łukjanowa. Na pewno nie pogodził się z myślą, że stracił cię
na zawsze.
* Brednie, on...
* Rozumiem twoje pragnienie usprawiedliwienia go. Ale jeśli będzie miał choćby najbardziej
nikłą szansę odzyskania cię, to na pewno ją wykorzysta.
* Odzyskania mnie? Bajki.
* Nie opowiadaj. Kilka miesięcy temu nawet się do niego przeprowadziłaś.
*Wtedy sądziłam, że nie ma dla nas przyszłości, to znaczy, próbowałam to sobie wmówić.
* I mówisz, że on nie ma szans. * Timur uśmiechnął się znowu. * Dziadek świetnie zna twój
upór i twarde postanowienie samodzielnego rozwiązywania wszystkich swoich problemów.
Właśnie dlatego proszę cię: informuj mnie o wszystkich swoich posunięciach. Chcę ci pomóc.
* Dobrze, pomóż mi. Spróbuj się nie wtrącać. Timur zaśmiał się.
* Niczego innego się nie spodziewałem. *Wybacz * powiedziałam, wstając. * Muszę już iść.
Podeszłam do drzwi. Czułam na sobie jego wzrok. Znałam to spojrzenie i ten uśmieszek, za
którym zwykle ukrywał
ból. Szybko przeszłam przez hol, nie zwracając uwagi na Chińczyka, który już otworzył
przede mną drzwi. Wyjęłam kluczyki, skierowałam się do samochodu. Cholera... Timur ma
rację, znowu zaczynam kręcić się w kółko, lecieć donikąd. Ma rację, ma po tysiąckroć rację.
Obejrzałam się i zobaczyłam go: stał przy oknie w holu i czekał, aż odjadę. Wsunęłam
kluczyki do kieszeni, wróciłam do okna, wyciągnęłam rękę i przyłożyłam ją do szyby. Timur
powtórzył mój gest, jego ręka była na mojej, dzieliło je tylko szkło. Uśmiechnął się, a ja nagle
poczułam, jak strasznie chcę się teraz znaleźć obok niego. Żeby nie było tej zimnej szyby,
żebym mogła poczuć ciepło jego dłoni. Tylko pół godziny
* pomyślałam. * Wybacz, Artiom, mój wierny przyjacielu, ale bardzo potrzebuję tego czasu.
A potem rozwalę waszą firmę, gdzie cię tak podle wrobili i zrobię dla ciebie mnóstwo
różnych rzeczy, ale za pół godziny, za te pół godziny, którego tak strasznie potrzebuję...
Szarpnęłam drzwi, szwajcar zawahał się na chwilę i omal nie otworzyłam ich własną głową.
Timur odwrócił się od okna i teraz patrzył, jak podchodzę, uśmiechając się niepewnie, jakby
nie wiedział, czego ma się spodziewać.
* Pomyślałam, że przez te kilka minut świat się nie zawali
* powiedziałam, bezwstydnie rzucając mu się na szyję, nie zwracając uwagi na szwajcara i
kilka innych osób kręcących się w pobliżu.
* Nawet przez parę godzin nic mu się nie stanie * odparł Timur i dość żwawo przenieśliśmy
się do jego gabinetu.
Nie zmieściliśmy się w półgodzinie, ale zupełnie tego nie żałowałam, przede wszystkim
dlatego, że teraz mogłam już trzeźwo myśleć.
Złość ustąpiła miejsca spokojnemu rozsądkowi. Teraz już nie miałam zamiaru wdzierać się do
gabinetu zwierzchnika Artioma z okrzykiem: „Co to znowu za burdel?". Jeśli Wiesz*niakowa
wrobili za aprobatą Dziadka, to należy podejść do tej sprawy delikatnie i rozpracować ją bez
pośpiechu. Nadmiar emocji mógłby tylko zaszkodzić.
Zapinając suwak spódnicy, niespodziewanie dla samej siebie powiedziałam:
* Wiesz, że Dziadek kupił moje mieszkanie?
* Oczywiście.
* To dlaczego nic nie mówiłeś?
*Jeśli nie wiedziałaś, nie było sensu o tym wspominać, a jeśli wiedziałaś, to tym bardziej.
* Gdybyś urodził się przed Wojną Ojczyźnianą, byłby z ciebie wspaniały partyzant. Słowa nie
można z ciebie wyciągnąć.
* Aha. A kto przed chwilą gadał jak nakręcony?
* Na szczęście nie tylko gadał. * Uśmiechnęłam się. *I w ogóle, nie krępuj się, jeśli masz coś
do powiedzenia, to mów, nie czekając na pytania naprowadzające.
* Co masz zamiar zrobić?
* Pomóc przyjacielowi, rzecz jasna. Na początek dowiem się, co i jak.
* To znaczy wedrzesz się tam samochodem pancernym i udowodnisz cymbałom, że nie
należało ruszać twojego przyjaciela?
* Skąd, zrobię to inteligentnie. Ale jeśli się dowiem, że stary lis przyłożył do tego rękę...
* Nie zazdroszczę mu.
* I słusznie. Ja również.
*Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, tylko powiedz. Zrobię, co chcesz, zawsze lubiłem
Wieszniakowa.
* Będzie mu miło to usłyszeć.
* To miał być żart?
*Wcale nie. Artiom zawsze darzył cię szacunkiem. Czasami tego nie rozumiem, ale
generalnie domyślam się natury tej dziwnej sympatii.
* Dlaczego dziwnej? * Wzruszył ramionami Timur. *Pewne rozbieżności jeszcze nikomu nie
przeszkadzały we wzajemnym szacunku.
Wzięłam torebkę, pocałowałam go na pożegnanie i poszłam do wyjścia.
Lalin czekał na mnie, spacerując nieopodal swojego samochodu. Na przemian przyspieszał
kroku i zastygał w miejscu. Zrozumiałam, że jest pogrążony w rozmyślaniach. Znałam go i
wiedziałam, że zawsze się tak zachowuje, gdy intensywnie myśli, ale gdy już dojdzie do
jakiegoś wniosku, staje się niewzruszenie spokojny.
Wysiadłam z samochodu i zawołałam:
* Oleg!
* Cześć, Mała. * Oprócz Dziadka tylko Lalin nadal tak do mnie mówił i tylko jemu uchodziło
to na sucho.
*Jak tam?
* Spokojnie, damy radę. Artiom już jest w domu, jedźmy do niego.
* Timur uważa, że Wieszniakow to dopiero początek i że powinniśmy spodziewać się
następnych działań. * Opowiedziałam krótko, co Tagajew o tym myśli, a Lalin słuchał
uważnie, przypatrując się swoim butom.
* Ma rację. Ciągle te same gry i ci sami gracze. Że też nie mogą posiedzieć spokojnie...
Jedźmy do Artioma.
Wiadomość, że Wieszniakow jest w domu, dodała mi otuchy, można było mieć nadzieję, że
cała sprawa nie wygląda bardzo źle. Wróciłam do swojego samochodu, Lalin do swojego,
poczekałam, aż ruszy i pojechałam za nim.
Drzwi otworzyła nam żona Wieszniakowa. Twarz miała zapłakaną, ale na nasz widok szybko
wytarła oczy i uśmiechnęła się. Zaraz potem pojawił się Artiom, w dresach i podkoszulku,
który ledwie zasłaniał spory brzuch.
* O... * powiedział * pogotowie przyjechało. * Zaśmiał się, choć czułam, że jest mu nie do
śmiechu.
* No pewnie * zawołałam dziarsko. * Rosjanie nie porzucają swoich.
* Nie ma się co gorączkować. * Machnął ręką Artiom. *Wyjaśnią to.
* My też od razu zaczniemy * rzekł Lalin. Wieszniakow odwrócił się do żony:
* Przygotuj nam co nieco...
Poszliśmy do kuchni, gdzie żona Artioma sprawnie, acz bez zbędnego pośpiechu zastawiała
stół; popatrzyła na męża z powątpiewaniem i wyjęła z lodówki butelkę wódki.
* Od razu lepiej * pochwalił. * I... tego... zajmij się dziećmi.
* Aha, już lecę. * Pokiwała głową. * Przecież on mi nawet nic nie powiedział * dodała,
patrząc na mnie. * Ciągle tylko powtarza „wyjaśnią", jakbym nie wiedziała, jak to u nich
wygląda.
* Błagam cię * jęknął Artiom.
Małżonka nalała wódki do kieliszków, podniosła swój i powiedziała:
* Dziękuję wam.
* Na razie jeszcze nie ma za co... * zaczął Lalin.
* Za to, że jesteście przy nim. On was żartem nazwał „pogotowiem", a przecież tak właśnie
jest.
Napiliśmy się, zakąsiliśmy kapustą i Lalin odezwał się do Artioma:
* Opowiadaj.
* W tym sęk, że nie ma o czym opowiadać. Siedzę sobie spokojnie w gabinecie, a tu wchodzi
dwóch. Uprzejmi aż mdliło i nawet jakby zawstydzeni. Dostaliśmy sygnał, mówią, Artiomie
Siergiejewiczu, i tak dalej. Ja zgłupiałem, mówię, no, skoro sygnał, to proszę, a oni od razu
zajrzeli do biurka, a tu w drugiej szufladzie leży koperta. Pytają, co to jest, a ja mówię, że nie
mam pojęcia, bo tak właśnie było; widziałem tę kopertę pierwszy raz w życiu. Niech pan
wyjmie, mówią, a ja im na to: „O, nie, chłopaki, wyjmijcie sami". Wyjęli, otwierają, a w
kopercie narkotyki, w małych paczuszkach i z napisami „Dusia", „Boria" i w tym stylu. „Skąd
to się tu wzięło?" * pytają. A ja mówię, że nie mam pojęcia, a potem to już wszystko zgodnie
z procedurami.
* A co za sygnał dostali? * wtrąciłam się.
* Mówią, że od informatora.
* No przecież od razu widać, że ktoś cię wrabia, aż miło.
* No pewnie. To samo im powiedziałem.
*Jak nazywają się ci aktywiści, co po ciebie przyszli? .
* Korsak i Tumanów.
* Wiesz coś o nich?
* Po raz pierwszy miałem z nimi styczność.
* Na kopercie nie ma twoich odcisków palców, na paczuszkach też nie, nie miałeś ich w
rękach, a więc...
* To nie takie proste. * Pokręcił głową Lalin. * Zastanów się, jak oni myślą: facet jest
większym cwaniakiem i nie brał koperty do ręki. Pewnie, że to toporny chwyt, ale zawsze...
Poza tym znacznie łatwiej byłoby podrzucić narkotyki do samochodu, a mimo to wybrali
gabinet. Skup się, o której godzinie ta koperta mogła znaleźć się w twoim biurku?
* Od dwóch godzin o niczym innym nie myślę. Od rana jak na złość był dziki tłum ludzi, a ja
nie siedziałem murem w gabinecie.
* I zostawiałeś gabinet niezamknięty?
* No pewnie, że zostawiałem. No coś ty Oleg, naprawdę...
*Jakbyś słuchał Żegłowa, nie byłoby kłopotu. (Żegłow * Gleb Żegłow, bohater kultowego
radzieckiego serialu kryminalnego (reż. Stanisław Goworuchin) Gdzie jest Czarny Kot?
(Mesto wstre*czi izmenii nielzia), którego grał Włodzimierz Wysocki (przyp.tłum).)
Dokumenty w sejfie, gabinet zamknięty. Mamy dwa warianty wydarzeń. Pierwszy... o
pierwszym opowie ci nasza dziewczyna.
Popatrzyłam na żonę Artioma i zaczęłam:
* Pamiętasz naszą niedawną rozmowę? Powiedziałeś, że czekają nas ciężkie czasy * i miałeś
rację. Jednym słowem, wykrakałeś.
Artiom zamarł, sięgając po wódkę.
* Chcesz powiedzieć, że on... myślisz, że starczyło mu bezczelności, żeby tak po prostu się tu
zjawić?
* A pewnie. Bezczelności wystarcza mu nie na takie rzeczy. Takie sztuczki tylko go kręcą,
przecież jest najlepszy, nietykalny... listę można by wydłużać bez końca.
* O kim mówicie? * spytała czujnie żona Artioma.
* O naszym wspólnym przyjacielu, którego przedwcześnie pochowaliśmy * odrzekł Lalin.
*Jeśli mamy do czynienia z wariantem pierwszym, to dowiedzenie się, co i jak, jest sprawą
beznadziejną. Wariant drugi: ktoś chciał odsunąć cię od sprawy * i tu już mamy większe
szansę znaleźć wykonawcę. Zastanów się, komu to mogło być na rękę.
*Właśnie na tym polega problem, że nikogo takiego nie widzę. Gdybyśmy z naszą
dziewczyną zajmowali się jakąś sprawą, to wszystko byłoby jasne. Powszechnie wiadomo, że
ona ma zwyczaj następowania ludziom na odciski. Ale zabójstwo Arapczenki? Co w nim
takiego szczególnego? Na razie nie ma nawet cienia motywu, o podejrzanych nie wspomnę.
* To, że teraz nie ma, jeszcze nie znaczy, że się nie pojawią.
*jak dla mnie, za bardzo się pospieszyli. Poza tym prowadzę jeszcze dziewięć spraw, ale tam
jest dokładnie na odwrót, wszystko jak na dłoni, można by przekazać je do sądu choćby zaraz.
Nie ma powodu, żeby się mnie pozbyć, no chyba że po prostu chcieli podłożyć mi świnię.
* Tę ewentualność również weźmiemy pod uwagę * rzekł pouczająco Oleg. * Czy
podejrzewasz kogoś z ludzi, z którymi spotkałeś się w ciągu tych dwóch godzin?
Chyba Wieszniakow już się nad tym zastanawiał, bo odpowiedział od razu:
* Był u mnie jeden typ, adwokat. Nie zostawiałem go samego w gabinecie, ale kilka razy
odwracałem się, wyjmowałem dokumenty z sejfu, rozmawiałem z jednym operacyjnym,
krótko mówiąc, teoretycznie mógł wsunąć kopertę
do szuflady. Ale nie złapałem go za rękę, a on na pewno się do tego nie przyzna.
* Mógłby mieć powód?
* On nie, ale ten, kto go najął. Mamy takiego biznesmena o nazwisku Mołczanow, tak
naprawdę to zwykły bandyta, ma synalka, dość wybuchowego, no i pewnego wieczoru synek
razem z kumplem urządzili bijatykę w klubie nocnym. Ochrona ich wyrzuciła, chłopcy
poczuli się urażeni i pojechali do domu po broń. Zaczaili się na krzywdzicieli i urządzili
strzelaninę, jednego nawet zabili. Tatuś bardzo chciał synalkowi pomóc, obiecywał mi złote
góry i bardzo się gniewał, gdy odmówiłem przyjęcia pieniędzy. Adwokat synalka ma
reputację bydlęcia wyjątkowego i niewybrednego, choć język ma obrotny, zagadałby każdego
na śmierć. Klienci go szanują... * Wieszniakow westchnął. * Ale szczerze powiedziawszy, nie
bardzo wierzę, że to on. Po co miałby to robić?
* Tatusia mógł rozgniewać twój upór.
* Tatusia rozumiem, ale po co taki klops adwokatowi? y*Jak on się w ogóle nazywa?
* Wiktor Juriewicz Diergaczew.
* Słyszałem o nim * prychnął Lalin. * Zdaje się, że masz rację. To łajdak, jakich mało, ale
siebie samego by nie wystawiał, zwłaszcza z powodu niezadowolenia klienta. Głupia zemsta
mogłaby zaowocować poważnymi problemami. Kto jeszcze?
* Reszta to sami swoi. * Artiom rozłożył ręce.
* Gliniarze przyszli do ciebie o drugiej? * uściślił Lalin. *Tak.
* Czyli ten, kto ci podrzucił kopertę, powinien zrobić to przed drugą, najlepiej między
pierwszą a drugą.
Zostawianie narkotyków dużo wcześniej byłoby ryzykowne, wsadzisz rękę, znajdziesz drągi i
cały ich wysiłek pójdzie na marne. No więc teraz skoncentruj się i przypomnij sobie, kto do
ciebie przychodził między dwunastą trzydzieści i czternastą.
Artiom ściągnął brwi i nagle oznajmił:
* Nie mogę.
* Czego nie możesz?
* No nie mogę ni z tego, ni z owego zacząć źle myśleć o ludziach! Przecież ci mówię, że tam
byli sami swoi.
* Być może ktoś właśnie przestał być swojakiem * odparł Lalin. * Więc im prędzej go
znajdziemy...
Lalin poprosił żonę Artioma o kartkę papieru i długopis, Wieszniakow przymknął oczy i
zaczął odtwarzać wydarzenia tego dnia w zadanym przedziale czasu, a Lalin zapisywał.
Wieszniakow miał doskonałą pamięć, pamiętał nawet, ile razy podchodził do okna i otwierał
je, żeby przewietrzyć gabinet. Przy pewnej zręczności człowiek siedzący przy jego biurku
miałby czas, żeby wsunąć kopertę do szuflady, nie zwracając na siebie uwagi. W końcu na
liście zostały trzy osoby, wśród nich wspomniany już Diergaczew.
* Tym gliniarzom, którzy po ciebie przyszli, też się przyjrzymy. Ciekawe, co to był za
sygnał... Dowiemy się, skąd chłopaki dostali cynk, a wtedy... * Oleg zamilkł i dodał: *Istnieje
podejrzenie, że to jeszcze nie koniec problemów, więc musimy zachować ostrożność,
zwłaszcza ty. * Lalin skinął głową w moją stronę.
Od Wieszniakowa wyszliśmy o dziesiątej, Lalin pojechał do domu, ja również, ale po drodze
rozmyśliłam się i skręciłam na światłach. Słowa Timura nie dawały mi spokoju,
postanowiłam odwiedzić Dziadka.
Dziadek mieszkał na ulicy Wołodarskiego. Dom otoczony kutym ogrodzeniem, przy bramie
budka ochrony, na klatce portier. W domu było zaledwie osiem mieszkań i wszystkie należały
do wybitnych działaczy naszego miasta.
W oknach mieszkania Dziadka paliło się światło, więc zaparkowałam na niewielkim parkingu
w sąsiedztwie, podeszłam do furtki i zadzwoniłam.
* Słucham * usłyszałam uprzejmy głos.
* Do pana Kondratjewa * burknęłam.
* Pani godność?
Usłyszawszy moje nazwisko, mężczyzna powiedział:
* Chwileczkę.
Sterczałam przed furtką, a on pewnie dzwonił do Dziadka. W końcu furtka otworzyła się,
podeszłam do wejścia, gdzie czekał portier, i weszłam na pierwsze piętro. Drzwi do
mieszkania Dziadka były otwarte, on sam wyłonił się z kuchni. Nadal był w garniturze, czyli
przyjechał niedawno.
* Cieszę się, że cię widzę * powiedział niepewnie, objął mnie i ucałował po ojcowsku w
czoło. * Wejdź.
Zdjęłam palto, Dziadek powiesił je w szafie i razem weszliśmy do kuchni.
* Napijesz się herbaty? * zapytał.
W milczeniu skinęłam głową, a on bez pośpiechu zabrał się do parzenia herbaty, wszystkie
niezbędne manipulacje wykonując ze szczególną starannością. Obserwowałam go;
usiłowałam robić to dyskretnie.
*Wszystko w porządku? * zapytał, odwróciwszy się, i popatrzył na mnie wyczekująco.
* U mnie tak, ale Wieszniakow ma problemy.
* Ach tak? * Moje słowa chyba nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. * A o co chodzi? *
zapytał mimo wszystko po niezbyt długiej chwili, a ja wyjaśniłam mu pokrótce.
Dziadek wzruszył ramionami, co można było rozumieć dosyć dowolnie.
* Wrabiają go * wyjaśniłam. Uśmiechnął się krzywo. *Jesteś tego pewna? *Jestem.
* Dlatego, że to twój przyjaciel?
* Dlatego, że to uczciwy gliniarz.
Dziadek nalał herbaty do filiżanek, postawił imbryk na stole i znów się uśmiechnął.
*Jest uczciwy * zdenerwowałam się. * Dlatego do tej pory mieszka w starym mieszkaniu,
które dostał od teściowej, i jeździ czymś, co trudno nazwać samochodem.
* Może teraz ma dosyć mieszkania w starym mieszkaniu. * Wzruszył ramionami Dziadek. *
Jeśli próbują go wrobić, to nie widzę powodu do niepokoju. Wyjaśnią to.
* Mam nadzieję, że zrobią to szybko * warknęłam.
* Czego właściwie chcesz ode mnie? * zapytał, a ja westchnęłam. * Uważasz, że
powinienem... * zaczął.
* Nie, nie uważam. Ale odniosłam wrażenie, że komuś bardzo zależy na tym, żeby odsunąć
Wieszniakowa od prowadzenia sprawy.
*Jeśli dobrze zrozumiałem, znaleziono u niego narkotyki, a on nie był w stanie wyjaśnić, skąd
wzięły się w jego biurku.
* Nie był w stanie, bo nie miał pojęcia o żadnych narkotykach. Ale dowiemy się, kto i po co
mu je podrzucił.
* Dowiemy? * Dziadek uniósł brwi. * To znaczy ty i twój przyjaciel Lalin? I za co mu płacą
w tej jego firmie?
Wiecznie się pcha w nie swoje sprawy. Rozumiem twój niepokój o przyjaciela, ale nie
potrafię zrozumieć, czemu to właśnie ty musisz się tym zajmować.
* Naprawdę nie potrafisz? * zapytałam złośliwie.
* Naprawdę. Przyjaźń przyjaźnią, ale... Przy okazji, co tam z Korzuchinem? * zapytał, a ja
zaklęłam w myślach i odwróciłam się, zirytowana. * No właśnie. Nie należy lekceważyć
swoich obowiązków, nawet jeśli twoi przyjaciele mają nieprzyjemności.
* Nie przypominam sobie, żeby do moich obowiązków należało zbieranie materiałów
kompromitujących twoich wybrańców.
* Materiałów kompromitujących? * zdumiał się Dziadek.
* Czy mówiłem coś podobnego? * Popatrzył na mnie z niezadowoleniem, a ja milczałam,
wpatrując się w filiżankę.
* Jutro zadzwonię do Grigorjewa, dowiem się, co to za sprawa z Wieszniakowem * rzucił
burkliwie. * Poproszę, żeby wyjaśnili to jak najszybciej. O to ci chodzi? * zapytał.
Na jego twarzy malowało się niezadowolenie, zdenerwowało mnie to.
* Chcę mieć pewność, że nie przyłożyłeś do tego ręki.
* Co? * ryknął Dziadek, pokręcił głową i dodał już spokojniej: * Czasem się poważnie
zastanawiam, czy ty przypadkiem nie masz paranoi. A głównym łajdakiem jestem oczywiście
ja.
* Łajdaków i bez ciebie nie brakuje * wycofałam się.
* No pomyśl tylko * gorączkował się dalej Dziadek * na jaką cholerę mi twój Wieszniakow?
Miałbym go wrabiać? Co za idiotyzm! Gdybym tylko chciał, bez żadnych narkotyków
wyleciałby z wilczym biletem, i to takim, że nie wzięliby go nawet do ochrony parkingu.
* Skoro już sobie tak serdecznie rozmawiamy * nie wytrzymałam * to może mi powiesz, co w
naszym mieście robi człowiek o nazwisku Gruzniew? Jurij Markowicz, o ile się nie mylę?
* A to * Dziadek zrobił marsową minę * już zupełnie nie powinno cię interesować.
* Czyli ze szczerej rozmowy nici. * Skinęłam głową, wstałam i ruszyłam do drzwi.
* Siadaj * burknął. Wróciłam niechętnie i znów usiadłam na krześle. * Gruzniew jest tutaj,
ponieważ trzeba rozwiązać pewne kwestie.
* I dlatego on i inni kretyni siedzą mi kolejny dzień na ogonie? * zapytałam, a Dziadek zrobił
niezadowoloną minę. * Chyba nie liczyłeś na to, że się nie dowiem? * zdumiałam się.
*Wystarczy. * Machnął ręką. * Bardzo wątpię, moja droga, byś w chwili obecnej była
oburzona cudzym natręctwem. Ale jeśli nawet, to powód jest zupełnie inny.
* A nie mógłbyś wyrażać się konkretniej?
* Proszę bardzo. Z dwojga złego... Nie jestem zachwycony twoim małżeństwem, delikatnie
mówiąc, ale pogodziłem się z nim, bo Tagajew jest mimo wszystko lepszy od twojego
kochanka, mam nadzieję, byłego * rzekł Dziadek, pesząc się nieco. * Jeśli wiesz, gdzie on
jest, poradź mu, żeby się stąd wyniósł i nie pojawiał w zasięgu wzroku.
*Jeśli go spotkam, przekażę * obiecałam poważnie.
* Pij herbatę * rzekł ponuro Dziadek. * I nie działaj mi na nerwy. Przez ciebie ciągle czuję się
tak, jakbym siedział na beczce z prochem, tylko czekam, kiedy wyleci w powietrze.
* Igor... * zaczęłam. * Wieszniakow...
* Gwiżdżę na tego twojego Wieszniakowa! * rozgniewał się. * I nie chcę o nim więcej
słyszeć. Powiedziałem przecież, że zadzwonię jutro, wyjaśnią całą sprawę...
* Naprawdę trzeba będzie ją wyjaśnić * zauważyłam chmurnie. * Żeby nie było gadania, że
wyciszono ją tylko dlatego, bo jest moim przyjacielem.
* Tobie nie dogodzisz. * Rozłożył ręce.
W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na wyświetlacz, dzwonił Timur. Po
chwili wahania odebrałam.
*Jestem przy twoim samochodzie * oznajmił. * Mam nadzieję, że wystarczy ci pięć minut,
żeby zejść na dół.
* Coś podobnego * mruknął Dziadek. Siedział obok mnie i świetnie słyszał słowa Timura.
* Po prostu chciałby widzieć swoją żonę w domu o tej porze, tak nieodpowiedniej na
składanie wizyt. To dość niewinne pragnienie * wyjaśniłam.
* Niewinne... Czyżby był zazdrosny?
* Zapytam go przy okazji.
Pospieszyłam do wyjścia, a Dziadek został w kuchni, odprowadzając mnie wzrokiem.
Na mój widok Timur wysiadł z hummera i czekał, aż podejdę.
* Informują cię o każdym moim kroku? * spytałam.
* Masz charakterystyczny samochód; jeśli nie chcesz, żebym wiedział, gdzie spędzasz czas,
stawiaj go z dala od jego domu.
* Zwariowałeś. * Pokręciłam głową.
* Być może. Chyba się umawialiśmy, że to wyłącznie twój pracodawca * spotykaj się z nim
w godzinach pracy. Poza tym, nigdy nie twierdziłem, że nie jestem zazdrosny.
* Sądziłam, że do zazdrości potrzebny jest powód. Musiałam z nim porozmawiać. *
Westchnęłam.
* I co, warto było?
Na to pytanie wolałam nie odpowiadać. W drodze do domu zastanawiałam się nad swoimi
wrażeniami po rozmowie z Dziadkiem. Od dawna przywykłam do tego, że nie należy zwracać
uwagi na to, co mówi, lecz na to, jak mówi. Tym razem byłam pewna: Dziadek nie ma nic
wspólnego z problemami Wieszniakowa. Czyżby jednak Łukjanow? W sumie, cóż w tym
dziwnego... Ciekawe tylko, co zaplanował tym razem...
Dotarliśmy do domu. Gdy wyjeżdżaliśmy windą z podziemnego parkingu, powiedziałam:
* Muszę przejść się z Saszką. Poświęcam mojemu psu za mało czasu.
* Zdumiewające. W twojej hierarchii ważności Saszka zajmuje czołową pozycję.
*Jak się nie zamkniesz, poślę cię do diabła. Mimo wszystko na spacer z Saszką poszliśmy
razem. W milczeniu ruszyliśmy przez pusty park.
* I jak tam Wieszmakow? * zapytał po chwili Timur.
Spojrzałam na niego niezadowolona, ale zaczęłam opowiadać. Saszka dreptał przed nami,
Timur szedł obok mnie, a ja niby niechcący wzięłam go za rękę.
* Z Molczanowem sam porozmawiam * oświadczył po wysłuchaniu mnie. * Jeśli to jego
sprawka, dowiesz się o tym już jutro.
*Jesteś pewien, że powie ci prawdę?
* Oczywiście, przecież nie jest wariatem. Ale osobiście wątpię, żeby to był on.
* Dlaczego?
* Dlatego, że każdy kundel w tym mieście wie, że ty i Wieszniakow jesteście przyjaciółmi.
Podkładanie świni Wieszniakowowi byłoby szalenie nierozważne ze strony Mołczanowa,
skoro wiadomo, że ci się to nie spodoba, a co za tym idzie, nie spodoba się również mnie. Nie
sądzę, żeby Mołczanowowi zależało na tym, żebym był z niego niezadowolony. Przy okazji,
odwiedził mnie kilka dni temu, opowiadał o swoim problemie, długo się wahał, w końcu
jednak nie zdecydował się i nie wygłosił swojej prośby.
* Prośby?
* Gdzie twoja zwykła domyślność? * Uśmiechnął się Timur. * Jesteś moją żoną, a
Wieszniakow to twój przyjaciel...
* Ach tak...
* W tej chwili, z tego co wiem, Mołczanow szuka dojścia do sędziów, więc nie
przypuszczam, żeby interesował się Wieszniakowem.
Nazajutrz w środku dnia Timur zadzwonił do mnie do pracy i oznajmił, że widział się z
Mołczanowem, który bił się w piersi i przysięgał, że nie ma nic wspólnego z historią z
narkotykami. Timur nadal był przekonany, że Mołczanow nie odważyłby się kłamać. Nie
pozostawało mi nic innego, jak w to uwierzyć. Zadzwoniłam do Lalina i przekazałam mu te
rewelacje.
* Cóż, w takim razie skreślamy Mołczanowa z listy podejrzanych. A jeśli chodzi o gliniarzy...
Korsak niczym szczególnym się nie wyróżnia, za to Tumanów... Mówią, że je z ręki Loni
Jeriemiejewowi. A Lonia Jeriemiejew to znany człowiek w naszych stronach, dla niego
zorganizowanie akcji z drągami to kaszka z mleczkiem. Przy okazji, on i Mołczanow lubią się
jak pies z kotem i już dawno
wzięliby się za łby, gdyby nie twój Timur. W zeszłym roku, gdy zaczęli się wychylać,
Tagajew uprzedził ich, że obaj stracą głowy, więc teraz chłopaki tylko na siebie warczą.
Dalej. Tumanów dowiedział się o Wieszniakowie rzekomo od informatora, który nawet
podpisał jakiś dokument, co jest dość nietypowe, a potem nagle zniknął. Jeśli to sprawka
Jeriemiejewa, pozostaje już tylko odpowiedzieć na pytanie: kto włożył narkotyki do szuflady
biurka?
* Zdaje się, że będę musiała zwrócić się z tym do męża. * Westchnęłam, czekając na reakcję
Lalina.
* Czemu nie? * odpowiedział Oleg. * Przy okazji, nasza firma nagle zaczęła mieć problemy.
Nie żeby zaraz poważne, ale irytujące.
* Dasz sobie radę?
* Oczywiście. A ty miej oczy szeroko otwarte, bo jeśli jest tak, jak sądzimy, to teraz kolej na
ciebie.
Timur wysłuchał mnie w milczeniu, obiecał zadzwonić za dwie godziny.
*Jeriemiejew pierwszy raz słyszy o tej historii, ale pogada z gliniarzem i dowie się, co jest
grane.
Podziękowałam i odłożyłam słuchawkę.
Nigdy nie wątpiłam w dar jasnowidzenia Lalina i czekałam na nieprzyjemności z otwartymi
ramionami, zastanawiając się jednocześnie, z której strony miałyby nadejść * ale jak się
wkrótce okazało, nie zgadłam. Po południu, gdy już zerkałam na zegarek w cichej nadziei, że
wkrótce zdołam się stąd wynieść, zadzwonił telefon stacjonarny. Podniosłam słuchawkę i
usłyszałam kobiecy głos.
* Olga Siergiejewna? * Głos, przepojony mdlącą słodyczą, miał szczególny ton wyższości i
współczucia dla cudzej naiwności, z jaką zwykle informuje się żony o grzeszkach
ich wiarołomnych mężów. Jednym słowem, brzmiał dość obrzydliwie. * Mam nadzieję, że
jest pani świadoma tego, co teraz robi pani mąż? Jeśli nie, radzę szybko pojechać do
„Szanghaju", zobaczy pani coś interesującego * nieznajoma zachichotała i odłożyła
słuchawkę.
* Interesujące rzeczy to w sam raz dla mnie * burknęłam z opóźnieniem. Najprościej byłoby
zadzwonić do Timura i zapytać: „Kochanie, co teraz robisz? Są ludzie, którzy uważają, że
powinnam o tym wiedzieć". Już sięgałam po komórkę, ale serce zabiło mi mocniej, cofnęłam
rękę, a potem szybko wstałam i złapałam płaszcz, dziwiąc się sama sobie. Czy ja
zwariowałam? Dzwoni jakaś idiotka, a ja, jeszcze większa idiotka, lecę nie wiadomo po co.
Chociaż nie, „po co" to akurat wiadomo. Czyli wystarczy, że ktoś zadzwoni, a ja zacznę sobie
wyobrażać, że Timur... Niewiarygodne... * Pokręciłam głową. Pokonałam już połowę drogi
do windy, chciałam zawrócić, ale zamiast tego tylko przyspieszyłam kroku. Czyżbym była
zazdrosna? Szczerze mówiąc, jeszcze dwadzieścia minut temu nie przyszłoby mi to do głowy,
a teraz pomyślałam nagle, że Timur nie przywykł sobie niczego odmawiać, że zawsze kręciło
się wokół niego mnóstwo kobiet i niektóre z nich na pewno chętnie poznałyby go bliżej. Jak
wielu mężczyzn, mógł uznać, że żona to jeszcze nie powód, by odmawiać sobie radości życia,
innymi słowy, kochanka jest czymś tak nieodzownym jak dobry wóz.
Szybko podeszłam do samochodu, usiłując wmówić sobie, że kieruje mną jedynie ciekawość i
nic więcej, jednak w moim mózgu tłukła się jedna myśl, uparta i nieprzyjemna: a co zrobisz,
moja droga, jeśli przyłapiesz męża na gorącym uczynku w objęciach jakiejś blondynki?
* Zadzwoń do niego * poradziłam sobie na głos i nawet wyjęłam telefon. No tak, ale jeśli
zadzwonię, to i tak nie uwolnię się od podejrzeń. No, tego mi jeszcze brakowało... Problemy
trzeba rozwiązywać od razu. A co zrobię, jeśli... Zobaczymy, co zrobię.
Do „Szanghaju" dojechałam w ciągu dziesięciu minut i zachowałam się jak rasowy detektyw.
Zostawiłam samochód w pewnej odległości od restauracji, w zaułku i przemknęłam się
kuchennym wejściem, słusznie podejrzewając, że jeśli zaparkuję oficjalnie, to ochrona
uprzedzi Timura o moim przybyciu.
Drzwi na szczęście (a może na nieszczęście, kto wie) były otwarte, korytarz pusty. W
przedzie, bliżej kuchni, majaczył ochroniarz, wśliznęłam się do bocznego korytarza,
korzystając z tego, że chłopak stał tyłem do mnie. Z gabinetu Timura wychodziło dwoje
drzwi, jedne na hol, drugie na kuchnię. Pierwsze odpadały, ochrona by mnie zauważyła.
Chyba starczyło mu rozumu, żeby je zamknąć? Gdy będę pukać do jednych drzwi, Timur
zdąży pozbyć się dziewczyny, wypychając ją przez drugie. No nie, czy ja naprawdę myślę, że
on... Zirytowałam się. Zaraz moje szczęście rodzinne szlag trafi... A to się Dziadek ucieszy...
O, już nie mam kiedy o nim myśleć...
Podeszłam do drzwi wychodzących na kuchnię, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, bez
skrępowania przyłożyłam do nich ucho i przygryzłam wargi, słysząc kobiecy śmiech. No
proszę, serce mi skacze do gardła, jeszcze chwila i zemdleję. Że też ta cholera musiała
zadzwonić! Żyłabym sobie spokojnie, a teraz masz babo placek. Kompletne dno, jak mówi
Wieszniakow. Ciekawe swoją drogą, kto to dzwonił, czyżby jedna z jego byłych dziewczyn?
A kto jest teraz u niego? On ma tu cały corps de ballet, do wyboru, do koloru. Bardzo
wygodnie, może właśnie dlatego woli siedzieć w „Szanghaju", a nie w swoim biurze? Dobra,
kobieto, nie przeciągaj tego...
Bardzo delikatnie przekręciłam klamkę i leciutko uchyliłam drzwi, nie bardzo licząc, że
zobaczę coś w tej szczelinie * a jednak zobaczyłam. Naprzeciwko mnie w fotelu siedział
Timur, plecami do mnie, a w okolicach jego kolan majaczyła głowa kobiety. W jednym tylko
nie trafiłam: to była nie blondynka, lecz brunetka. Już miałam otworzyć drzwi na oścież,
pozbawiając ludzi przyjemności, a siebie szczęścia, gdy Timur odezwał się, a ja
postanowiłam powstrzymać się od gwałtownych gestów.
* A teraz, moja droga, bądź tak miła, zapnij bluzkę i jak najszybciej zniknij mi z oczu. I nie
radzę powtarzać tego numeru, bo wtedy na serio się zdenerwuję.
* Timurze Wiaczesławowiczu... * zaczęła szybko dziewczyna.
* Drzwi są tam. * Wskazał dłonią kierunek, a ja weszłam do gabinetu, czując, że muszę jak
najszybciej usiąść.
Słysząc skrzypnięcie drzwi, Timur odwrócił się gwałtownie. Nigdy bym nie pomyślała, że coś
takiego zobaczę. Powiedzieć, że wyraz jego twarzy był dość „nietypowy", oznaczałoby nie
powiedzieć nic. Timur był śmiertelnie przerażony. Jestem pewna, że jego wrogowie daliby
wiele, żeby móc ujrzeć coś podobnego, ale to szczęście przypadło w udziale mnie. Odwrócił
się do dziewczyny, która zdążyła wstać z kolan, i powiedział:
* Wynocha stąd, i to już.
* Pośpiech byłby bardzo wskazany, moja droga * odezwałam się. * W przeciwnym razie
może pani zostać bez włosów, a bardzo możliwe, że również bez oczu.
Dziewczyna zniknęła za drzwiami, Timur zasłonił twarz ręką i zaśmiał się.
* I co cię tak cieszy? * zdenerwowałam się. *
* Poczekaj, zaraz zacznę się tłumaczyć * powiedział i znowu zaczął się śmiać. * Gdybyś
widziała swoją minę... To o włosach i oczach wypadło bardzo przekonująco, ktoś, kto tak
wygląda, na pewno nie żartuje.
* Żałuj, że siebie nie widziałeś * odpowiedziałam gniewnie.
* Mogę to sobie wyobrazić, miałem duszę na ramieniu. Dobrze, przystępuję do tłumaczenia
się. Kochanie, w życiu nie uwierzysz...
* Uwierzę. Miałeś szczęście, słyszałam, jak ją wypraszałeś.
* Och... * Westchnął. * Jest Bóg na świecie... * Podniósł mnie, posadził na biurku, a sam
siadł na fotelu i uśmiechnął się od ucha do ucha.
* Wystraszyłeś się? * zapytałam, teraz już ze śmiechem.
*Jeszcze jak. Tego mi tylko brakowało, żeby żona przyłapała mnie z jakąś dziewczyną. A tak
na serio * dodał, poważniejąc * przestraszyłem się, że powiesz, że wisi ci, kogo rżnę, a na
twojej ślicznej buzi nie drgnie ani jeden mięsień, dlatego, że faktycznie ci to wisi.
* Co to, to nie. Ostatni kwadrans był dla mnie ciężkim doświadczeniem. Leciałam tu na
złamanie karku, choć zdrowy rozsądek nakazywał zadzwonić * uprzedzę cię, jadąc, a ty
zdążysz wyprowadzić dziewczynę, tobie będzie dobrze, a mnie lżej na sercu.
*Jadąc? * zapytał Timur, teraz wyraźnie zaniepokojony. * Chcesz powiedzieć...
* Chcę powiedzieć, że pewien życzliwy, czy raczej życzliwa, zaniepokojony twoim
prowadzeniem się, radził mi przyjechać tutaj i na własne oczy przekonać się, jaki z ciebie
mąż.
* Przepraszam cię * powiedział i sięgnął po telefon. * Gri*sza, zatrzymaj dziewczynę, która
właśnie ode mnie wyszła... Chcę się dowiedzieć, kto kazał jej tutaj przyjść * rzucił Timur i
zwrócił się do mnie: * Więc jesteś o mnie zazdrosna? * spytał wesoło.
*Już nie. A co, jest jakiś powód?
* Oczywiście, że nie * odparł poważnie. * Dziwne, że nie zacząłem niczego podejrzewać, gdy
się tu zjawiła. Przecież nie zajmuję się personelem, zwłaszcza tancerkami.
* Przyszła starać się o pracę?
* Mniej więcej. Pomyślałem, że to zwykła idiotka, która sądzi, że jak nie da, to nie dostanie
pracy, a okazuje się, że to nie takie proste.
* Kiedy się tu zjawiła?
* Pięć minut przed tobą.
* „Życzliwa" dzwoniła znacznie wcześniej, czyli nie tyle wykorzystali sytuację, ile
przygotowali ją zawczasu.
* Zaraz dowiemy się, kto kazał dziewczynie urządzać striptiz w moim gabinecie.
Brunetka siedziała w pokoju, w którym zwykle przebywała ochrona. Zdaje się, że w ciągu
kilku minut trzech drabów zdążyło przerazić ją na śmierć. Dostrzegłszy Timura, pisnęła
niepewnie:
* Timurze Wiaczesławowiczu...
* Cicho * przerwał jej, a dziewczyna skuliła się wystraszona, zerkając na ochroniarzy.
* Nieładnie * powiedziałam z wyrzutem, obrzucając Timura niezadowolonym spojrzeniem.
* No i co? * Timur odwrócił się do jednego ze swoich chłopaków.
* Przyłazła tu pół godziny temu * wyjaśnił. * Siedziała w barze. Przemknęła się tak sprytnie,
że nawet nie zauważyłem...
* Kto ci podsunął pomysł, żeby przyjść do mnie? * spytał Timur dziewczynę.
*ja... ja tańczę w „Rosyjskiej wsi" * zaczęła szybko. *I wczoraj jeden facet się przysiadł, już
po występie...
* Co za facet?
* Widziałam go po raz pierwszy w życiu. Powiedział, że u pana pracuje, na imię miał Dima,
wyglądał normalnie. Rozmawialiśmy sobie, a on nagle zaproponował: chodź do nas, do
„Szanghaju", po co tu będziesz tracić czas? Ucieszyłam się, bo wszyscy wiedzą, że to
najlepszy show w mieście. Tylko kto by mnie wziął? No i on poradził mi... no, żeby przyjść
od razu do pana. Jak się spodobasz, mówi, to masz pracę w kieszeni. Ja się zaczęłam wahać,
mówię, a jak tam przejdę, przecież ochrona... A on na to, że w ciągu dnia zawsze pan jest w
swoim gabinecie, a ochrona... ochrona przywykła. Wszystkie dziewczyny przez to przechodzą
i za to płaci im się znacznie więcej i w ogóle. No to pomyślałam, że głupio byłoby nie
spróbować. Dima czekał na mnie w pobliżu „Szanghaju", ale nie wszedł ze mną, powiedział,
że to nie jego zmiana...
Dziewczyna mówiła coś jeszcze, ale w jej opowieści nie było już żadnych rewelacji.
* Znajdźcie faceta. * Timur skinął chłopakom głową.
* A z tą co zrobić?
* Niech się wynosi.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Ochroniarze zaczęli ją wypytywać, jak wyglądał ów Dima, a
ja i Timur wyszliśmy z pokoju. Nie wierzyłam za bardzo w odnalezienie Dimy, ale nie
wygłaszałam swoich wątpliwości na głos, dziwiąc się w duchu, jak kretyńsko to wszystko
wygląda. Gdyby organizował to mój przyjaciel, wymyśliłby coś znacznie bardziej
spektakularnego.
* Dokąd idziesz? * zapytał Timur, widząc, że zbieram się do wyjścia.
* Do pracy, rzecz jasna, muszę się tam pojawić od czasu do czasu. Przy okazji, zanim
zdecydujesz się na romans, zastanów się dobrze. Bardzo możliwe, że bez oczu zostaniesz
właśnie ty.
* Twoje słowa brzmią dla mnie jak muzyka * uśmiechnął się Timur, a potem przestał się
uśmiechać i oznajmił poważnie: * Nie doczekasz się pretekstu do rozwodu.
* Nie mogłeś po prostu powiedzieć: ty jedna wystarczasz mi aż nadto?
*Ty jedna wystarczasz mi aż potąd. * Skinął głową. *I wszystkie te głupie rozmowy...
* Głupie? * zapytałam złośliwie, a Timur rzucił we mnie krawatem, który zwykle nosił w
kieszeni, zamiast na szyi, jak inni ludzie. Krawat nie sięgnął celu, pewnie właśnie tego się
spodziewał.
„Życzliwi" tego dnia nie dawali mi spokoju, ledwie zdążyłam usiąść za biurkiem, gdy
zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos, tym razem męski.
* Olga Siergiejewna?
*We własnej osobie. A kim pan jest?
* Moje nazwisko nie ma znaczenia.
* Mój drogi, albo się pan przedstawia, albo niech się pan buja.
* Chodzi o pani przyjaciela. Mam wiadomości, które panią zainteresują. Ale nie będę
przekazywał ich przez telefon, nie podam też swojego nazwiska. Spotkajmy się i
porozmawiajmy, jeśli ma pani ochotę.
* Pół miasta to moi przyjaciele * prychnęłam. * O kogo konkretnie panu chodzi?
* O tego, który ma kłopoty.
* Krąg podejrzanych zmniejszył się o połowę; kłopoty w naszym mieście to normalka.
* Dzwonię z automatu, więc jeśli gra pani na zwłokę... Myślałem, że pani i ten gliniarz
naprawdę jesteście przyjaciółmi.
* To gdzie i kiedy? * Westchnęłam.
* O dziesiątej wieczorem, ulica Woroszyłowa. Przy sklepie spożywczym zobaczy pani bramę,
proszę tam wjechać. Chyba nie muszę pani uprzedzać, że jeśli nie będzie pani sama...
* Będę, będę, bez obaw * rzuciłam i odłożyłam słuchawkę.
Chyba tym razem faktycznie ktoś chciał mi pomóc, choć pewnie nie bezinteresownie. Skoro
jeżdżę po mieście w towarzystwie, to jak mam się zjawić na podwórku, żeby nikt się o tym
nie dowiedział, na przykład Timur? Dziesiąta wieczór to idiotyczna godzina... Musiałam
poprosić o pomoc Ritkę.
Spacerowaliśmy w parku z Saszką, gdy zadzwoniła Ritka. Trzymałam telefon tak, żeby idący
obok mnie Timur dokładnie słyszał całą rozmowę.
* Możesz przyjechać? * spytała moja przyjaciółka.
* Teraz?
* Tak! Wyobraź sobie, że to pijane bydlę...
Czasem poważnie myślę, że ludzkość wiele straciła, gdyż Ritka wzgardziła karierą aktorską
na rzecz bycia sekretarką *odegrała teraz całe przedstawienie. Byłam wdzięcznym
słuchaczem, ale wolałam z nią nie rywalizować, ograniczając się do słabych pomruków.
* Przyjedź * zakończyła Ritka. * I nie mów mi nic o swoim mężu, powinien rozumieć, że ty...
* On rozumie * zapewniłam, wyłączając się, i popatrzyłam z nadzieją na Timura. * Z
przyjaciółmi zawsze to samo: pojawiają się w najmniej odpowiedniej chwili.
* Odwiozę cię * zapewnił Tagajew, a ja poczułam ból zębów.
* Nie wygłupiaj się. Pojadę z Saszką, dawno nie widział się z Ritką. Obiecuję, że wpół do
dwunastej, najpóźniej o dwunastej, będę w domu. Będziesz musiał trochę się beze mnie
ponudzić...
Nie czekając na odpowiedź, złapałam Saszkę i pobiegłam do domu. Dziesięć minut później
już jechałam do Ritki, zerkając w lusterko. Nie zauważyłam, żeby ktoś z mną jechał, tyle że
przedtem też nie widziałam żadnego ogona, a był, i to jaki.
Ritka czekała na mnie przed klatką, szybko wsiadła do samochodu, oglądając się trwożnie.
* Nie przesadzaj * upomniałam ją.
* I co dalej? * spytała szeptem.
* Pojedziemy na kawę.
* Tak? A co z... * Ritka zakasłała i umilkła. Wybrałam kawiarenkę na Czechowa. Do miejsca
spotkania było stąd rzut beretem, ale kawiarenka miała też
inną zaletę, znacznie większą: tylne wyjście prowadziło na podwórko i właśnie z niego
miałam zamiar skorzystać. Saszka zajął miejsce na kanapie, zadowolony rozglądał się na
boki, a ja zamówiłam kawę. Zdążyłyśmy upić łyk, gdy moja przyjaciółka gwizdnęła i
powiedziała oburzona:
* Co on, zwariował?
Chcąc się dowiedzieć, kto w naszym mieście zwariował, obejrzałam się i zobaczyłam Timura,
który z obojętną miną podszedł do baru i usiadł na wysokim stołku. Saszka uznał, że męskie
towarzystwo bardziej mu odpowiada, i potruch*tał do niego.
* I co teraz zrobisz? * zainteresowała się Ritka.
* Poddam się * burknęłam. Spojrzałam na zegarek, dopiłam kawę i podeszłam do baru. *
Panuje opinia, że zachowujesz się jak pomylony * oznajmiłam mężowi.
*Ale w czym problem? Gadajcie sobie na zdrowie, czy ja wam przeszkadzam? * odparł
Timur i wziął Saszkę na ręce. Pies patrzył na mnie drwiąco, jakby chciał powiedzieć: „Nas
nie nabierzesz".
* Nie masz nic przeciwko temu, że odwiozę Ritkę do domu? * zapytałam.
* Nie mam nic przeciwko temu, żeby pojechać z wami, przyjechałem tutaj taksówką.
* Odwiozę ją i wrócę po ciebie.
* Proszę cię bardzo. Przed wejściem stoi samochód z dwoma chłopakami, nie próbuj ich
zgubić.
* Naprawdę zwariowałeś * skonstatowałam z niesmakiem.
* Może przestaniesz się wygłupiać i wyjaśnisz mi, o co chodzi? * zaproponował rozsądnie,
choć w tym momencie wcale tak nie uważałam.
* Dobrze. Mam umówione spotkanie o dziesiątej. Pewien nieznajomy obiecał opowiedzieć
coś pożytecznego.
* O Korzuchinie?
* Nie. O Wieszniakowie. Zadowolony?
* To dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu?
* On liczy, że przyjdę sama.
* To się przeliczy. * Timur spojrzał na zegarek. * Chłopaki odwiozą Ritkę, a my się musimy
pospieszyć.
Z kawiarni wyszliśmy razem, Ritka wsiadła do czekającego mercedesa, a ja z Timurem do
mojego samochodu.
*Jeśli gość się nie zjawi, urwę ci głowę * obiecałam mężowi.
Brama okazała się ciemna i wąska, zakończona podwórkiem, studnią i przejściem do
sąsiedniego zaułka. Miałam nadzieję, że dzwoniący mimo wszystko przyjdzie i raczej nie
powinien zauważyć w ciemności, że nie jestem sama. Timur odchylił się w fotelu, pomyślał o
tym samym.
Ktoś zastukał w szybę z mojej strony, drgnęłam zaskoczona, nie rozumiejąc, skąd tu się
wziął, i szybko otworzyłam okno. Chłopak, mniej więcej dwudziestopięcioletni, popatrzył na
mnie, uśmiechnął się i zapytał:
* Nie wie pani, gdzie tu jest numer dwadzieścia osiem? *Jego ręka zaczęła sunąć w dół, a
potem nagle zastygła, a ja odpowiedziałam:
* Pojęcia nie mam.
* Osiem, tak? * wtrącił się Timur, i wtedy chłopak rzucił się do ucieczki, kierując się w stronę
ulicy. Timur wyskoczył z samochodu i pomknął za nim. Saszka również nie wytrzymał,
szczekając radośnie, zaczął biec za swoim panem, a ja zaklęłam głośno i zaczęłam
wycofywać samochód.
Gdy wyjechałam na drogę, zjawił się Timur. Twarz miał wykrzywioną gniewem, Saszkę
trzymał na rękach, co mnie ucieszyło * jeszcze by tego brakowało, żeby pies się zgubił.
* Może zaczniesz chodzić na siłownię razem z Wiesznia*kowem? * spytałam, otwierając
drzwi.
* Koniecznie * burknął.
* Daj spokój, chłopak był znacznie młodszy, nic dziwnego, że dobrze biegał.
* Możesz być przez chwilę cicho? * zdenerwował się Timur.
Saszka też warknął, może na niego, może na mnie, a może na nas oboje.
* Nie wstyd ci, psie? * przerzuciłam się na łajanie jamnika. * Powinieneś mieć intuicję, w
końcu jesteś psem myśliwskim.
* Pewnie czekał na niego samochód * rzekł Timur, uspokoiwszy się nieco. * Skręcił w
sąsiednią bramę i jakby zniknął, usłyszałem silnik samochodu.
* Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś ciekawego od tego chłopaka, a teraz już na pewno
się nie dowiem. Timu*rze Wiaczesławowiczu, wiem, że macie swoje metody, ale do śledztwa
nie pasują. Bądźcie tak dobrzy i następnym razem nie pchajcie się tam, gdzie was nie proszą.
Będzie mi bardzo miło.
Wróciliśmy do domu, Timur ponury, ja zła i tylko Saszka zadowolony nie wiadomo z czego.
* Mów, co chcesz, ale nigdzie cię samej nie puszczę *oznajmił Timur i trzasnął drzwiami
sypialni.
* I co ty na to, psie? * Westchnęłam. * Dobra, nie rób takiej miny, cóż począć, pójdę się
pogodzić. A ty lepiej
zostań tutaj, sam rozumiesz, że będziemy się godzić długo i ze smakiem, a twoja obecność
mogłaby mnie peszyć.
Byłam przekonana, że dzwoniący się więcej nie objawi i chociaż pogodziłam się z Timurem,
w myślach nadal klęłam go w żywy kamień. W trakcie tego zajęcia przyszedł SMS * tylko
dwa słowa: „dacza Ritki". Bez podpisu, numer zastrzeżony. Odłożyłam komórkę na bok i
zamyśliłam się. A potem przeszłam się po gabinecie, wróciłam do biurka i przeczytałam
wiadomość jeszcze raz.
* I co mnie tam czeka? * zastanawiałam się, bębniąc palcami po stole. Pół godziny później
przyszedł następny SMS. „Śmiało, kochanie, czekam". Żeby cię szlag trafił, Łukjanow *
pomyślałam, bo byłam pewna, że wiadomość przysłał właśnie on. Chociaż... może ktoś ma
dosyć włóczenia się za mną po mieście i postanowił przyspieszyć rozwój wydarzeń? No i co,
jadę czy nie? Nie, dzwonię do Timura. Sięgnęłam po telefon, ale ręka bezsilnie zawisła w pól
drogi. Spodziewasz się, że pogadasz z Łukjanowem, odwołasz się do jego uczuć, a on się
wzruszy i powie ci całą prawdę *czy twoje dziecko żyje czy nie? Naprawdę na to liczysz? On
nie ma uczuć, tylko niepotrzebnie będziesz się zadręczać. Nadal będzie prowadził swoje
kretyńskie gry, a ten SMS to tylko jedno z jego genialnych posunięć. Timur powiedział:
trzeba zamknąć ten rozdział raz na zawsze. I co ci przeszkadza to zrobić? Zdradź go, jedź na
daczę Ritki i zdradź, ściągnij na ogonie przyjaciół Dziadka albo Albańczyka. I nigdy się nie
dowiesz... I tak nigdy się nie dowiesz, on będzie kłamał, kręcił, i nigdy nie powie ci prawdy.
Jest pewien, że nikomu nic nie powiesz i przybiegniesz na wezwanie... Przybiegnę? Potarłam
twarz rękami, rozejrzałam się, jakbym
czegoś szukała. Odpowiedzi? Lalin ma rację, dość tego siedzenia na dwóch stołkach i
czekania, aż wszystko samo się ułoży. Nic się nie ułoży, jeśli ty... znów przeszłam się po
gabinecie, a potem zdecydowanie pomaszerowałam do Ritki, odpędzając natrętne i
nieprzyjemne myśli.
Bitka oderwała się od papierów i popatrzyła na mnie nieprzyjaźnie.
* Twój mąż to wariat * oznajmiła.
* Gdyby tylko on...
* Kogo masz na myśli?
* Pomówimy o tym później. Masz przy sobie klucze od działki?
*Tak.
* Potrzebuję ich.
* Po co?
* Żałujesz mi?
* Zwariowałaś?
* Chcę się spotkać z jednym człowiekiem.
* A wczoraj? Jak wyszło?
* Nijak. Kolesiowi nie spodobała się obecność Timura. * I postanowiłaś...
* Ritka, daj mi te klucze i nie nudź. Gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz, że gdzieś tu jestem.
* Dziadek...
* Na użytek Dziadka wymyśl coś innego. Potrzebne mi półtorej godziny. Mam nadzieję, że
zdołasz utrzymać język za zębami przez tak krótki czas.
* A może to niebezpieczne? Może Timur wcale nie jest taki głupi, jakby się mogło wydawać?
*Jest, jest. Przecież wiesz, że wszyscy faceci to kretyni. *Jeśli nie wrócisz za półtorej
godziny...
* Obiecuję dzwonić i meldować o postępach. * Ritka wyjęła klucze z torby i podsunęła mi.
* Półtorej godziny.
W tym momencie drzwi od gabinetu Dziadka otworzyły się i na progu zjawił się on sam,
szalenie nie w porę.
* Do mnie? * zapytał gniewnie.
* Nie, tylko przechodziłam.
Oddaliłam się czym prędzej, mając nadzieję, że Ritka będzie milczeć. O tym, żeby pojechać
moim samochodem, nie mogło być mowy, jeśli nie chcę ciągnąć za sobą ogona * a nie chcę.
Czyli muszę jechać taksówką... A najpierw muszę do niej dotrzeć.
Zjechałam windą na parter i zmyłam się z budynku przez okno w toalecie. Okno bezpiecznie
zasłaniały krzaki, za nimi były klomby, jeszcze przyprószone śniegiem, dalej fontanna, teraz
nieczynna. W tej części budynku znajdowało się archiwum i inne pomieszczenia gospodarcze,
niewiele osób zapędzało się tu bez potrzeby, więc panowała pustka i cisza. Mogłam wyśliznąć
się z budynku przez wyjście służbowe, ale nie miałam pewności, czy nie kręci się tam jakiś
szpicel, dlatego wybrałam okno w toalecie, zwłaszcza że już miałam okazję z niego
korzystać. Zeskoczyłam na ziemię i obejrzałam się. O tej porze roku krzaki nie nadawały się
na kryjówkę, mogłam widzieć stąd cały teren. Żadnych ludzi ani samochodów. Przymknęłam
za sobą okno i przebiegłam pod ścianą do rogu budynku, złoszcząc się, że Dziadek zabronił
mi przychodzić do pracy w dżinsach *miałam teraz na sobie jasny kostium i pantofle na
wysokim obcasie. Że też musiałam się tak wystroić akurat dzisiaj...
Ostrożnie wyjrzałam zza rogu, teraz musiałam posuwać się niemal na czworaka, mogłam
mieć tylko nadzieję, że
nikomu nie przyjdzie ochota wyglądać przez okno * ludzie pomyśleliby, że zwariowałam.
Chociaż, przecież tak właśnie było. No, jeszcze chwila i znów byłam w krzakach, mogłam się
już wyprostować. Mój samochód stał na parkingu i to powinno ostudzić zapał chłopaków,
przecież nie mogli sprawdzić, czy jestem w budynku, czy nie, nie mieli prawa wejść do
środka.
W końcu dotarłam do pierwszych domów, zanurkowałam w najbliższą klatkę schodową i
przez jakiś czas obserwowałam, czy coś się dzieje. Nie zauważyłam kompletnie nic, więc
może pilnujący mnie wcale nie są idiotami? Tym gorzej dla Łukjanowa.
Odczekałam z dziesięć minut, wyjrzałam z bloku i szybkim krokiem przeszłam podwórkami
do postoju taksówek przed supermarketem. Mój kostium, a raczej brak płaszcza, na pewno
zwracał uwagę. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że ludzie nie są mną zainteresowani. Zastygłam
za kioskiem z gazetami, obserwując parking, w końcu podjechał samochód, podbiegłam do
niego, otworzyłam tylne drzwi i szybko wsiadłam. Kierowca spojrzał na mnie ze zdumieniem.
* Na dworzec * burknęłam.
Gdy przejechaliśmy już spory kawał drogi, w końcu odważyłam się spojrzeć przez tylną
szybę. Za nami był szczelny strumień samochodów. I jak tu się zorientować, czy ktoś mnie
pilnuje, czy nie?
Zadzwonił telefon, zerknęłam na wyświetlacz i zaklęłam. Dzwonił Timur. Poczekałam, aż
telefon umilknie, i wysłałam SMS: „Czekam na opieprz od Dziadka, oddzwo*nię". „I jeszcze
do tego wszystkiego kłamię..." * zaklęłam w myślach. * „Zauważyli mnie czy nie?".
Wyjęłam pieniądze i podałam kierowcy.
* Niech mnie pan zawiezie do Radużnego * już miał zaprotestować, ale dodałam: * Reszty
nie trzeba * a kierowca wziął ode mnie banknot i skinął głową.
Przy wyjeździe z miasta ruch był mniej ożywiony. Nie zwracając już uwagi na taksówkarza,
wpatrywałam się w okno, ale nadal nie widziałam nic podejrzanego. Gdy zobaczyłam
drogowskaz, poprosiłam kierowcę, żeby się zatrzymał.
* Zaczekać na panią? *Dziękuję, wrócę busem.
Do domu Ritki podeszłam po wielkim łuku przez las, przeklinając obcasy i swój kostium. W
końcu znalazłam się przy furtce, dobiegłam do domu, otworzyłam drzwi, zrobiłam dwa kroki,
zamknęłam drzwi na zasuwę i postałam chwilę, usiłując poradzić sobie z nagłym
wzburzeniem. Czego się boję? Tego, że moje podstępy nikogo nie zmyliły, czy tego, że zaraz
zobaczę Łukjanowa? I skąd pewność, że on tu jest? Po nim można się wszystkiego
spodziewać. Pewnie musi sprawdzić, czy nie ściągnęłam za sobą ogona, a dopiero potem się
tu zjawi, a to znaczy, że mam chwilę, żeby dojść do siebie. Zdjęłam pantofle, zajrzałam do
salonu, a potem do kuchni.
*Jestem na górze. * Usłyszałam głos z piętra.
Moje serce zabiło mocniej, zaczęłam powoli wchodzić po schodach, ostrożnie, jakbym grała
na zwłokę.
Łukjanow siedział w fotelu bujanym, twarzą do okna w pokoju, który Ritka nazywała
dziecinnym. Z okna roztaczał się wspaniały widok, Sasza na pewno widział, jak skradałam się
do domu od strony lasu.
Słysząc moje kroki, odwrócił się i spytał wesoło:
* Czy zamawiała pani płatnego mordercę?
* Idiotyczny dowcip. * Westchnęłam i oparłam się o ścianę. * Zdaje się, że zawsze zarzucałeś
mi, że żartuję na słabą trójkę.
* Kto z kim przestaje... * rozłożył ręce, uśmiechnął się i dodał: * Witaj, kochanie.
Podeszłam i usiadłam na kanapie.
* Czego chcesz? * Poczułam, że mówię niewłaściwym tonem, i byłam za to zła na siebie, na
Łukjanowa oczywiście również, ale nie potrafiłam nic z tym zrobić.
* Stęskniłem się. * Zaśmiał się. * Ty nie? *Ja nie.
* Szkoda.
* Mam nadzieję, że jesteś zorientowany, że mnóstwo ludzi marzy o tym, żeby się z tobą
spotkać?
* Bardzo ci dokuczają? *Umiarkowanie.
* A kto obecnie jest na scenie?
*Wśród twoich starych znajomych pojawiły się nowe twarze. Na przykład typ o ksywce
Albańczyk.
*Jasne. * Łukjanow pokiwał głową. * Tak się składa, że od dawna się nie przyjaźnimy.
* Nic dziwnego, skoro go wystawiłeś.
* A co, zwierzał ci się?
* Nie doszliśmy do tego.
*Ale jednak coś o nim wiesz, twój Timur tak się zakrzątnął?
* Sasza, po co tu przyjechałeś?
* To miło, że tak szybko zareagowałaś na moje wezwanie, kochana.
* Słyszałeś pytanie?
* Oczywiście. Choć szczerze mówiąc, myślałem, że najpierw spytasz o dziecko.
* Po co mam pytać, skoro i tak skłamiesz. Zarechotał.
* Z dzieckiem, wszystko w porządku.
* Moje dziecko umarło * powiedziałam, krzywiąc się.
* To mantra? Powtarzasz sobie sto razy dziennie? * Wyjęłam telefon i zaczęłam wybierać
numer. * Co robisz, kochanie? * zainteresował się uprzejmie Łukjanow.
* Dzwonię do Timura. Będziesz miał czas, żeby się stąd zmyć.
* Naprawdę dzwonisz? * Nie uwierzył.
* Zaraz się przekonasz.
* Nie spiesz się tak * Łukjanow podszedł, wyjął mi z rąk telefon i oznajmił z uśmiechem: *
Świetnie wyglądasz.
* Ty również * chciałam być uprzejma.
Długie jasne włosy miał zebrane w kucyk, innych zmian w wyglądzie zewnętrznym nie
zauważyłam, ale w tej nowej fryzurze wyglądał zupełnie inaczej. Okulary bez oprawek
sprawiały, że jego twarz wyglądała inteligentnie i niegroźnie * stary chwyt. Umiejętność
zmiany wyglądu za pomocą takich właśnie prostych sztuczek zawsze mnie porażała. Po raz
kolejny pomyślałam, że on jest urodzonym aktorem posiadającym niewiarygodną zdolność
przeistaczania się. Mógł wyglądać tak niepozornie, że ludzie przechodziliby obok niego, nie
dostrzegając go. Mógł też wyglądać tak jak teraz: na miłego, sympatycznego faceta, któremu
człowiek miałby ochotę się zwierzyć, kładąc głowę na jego szerokim ramieniu i zapominając
o tym, że kim, jak kim, ale miłym i niegroźnym człowiekiem ten typ nie był nigdy.
* Przyglądasz mi się z takim zainteresowaniem... * prych*nął, przykucnął przede mną,
położył ręce na moich kolanach i szelmowsko spoglądał na mnie z dołu.
Westchnęłam.
* Sasza, nie mam pewności, czy byłam wystarczająco ostrożna. Jeśli chcesz coś powiedzieć,
pospiesz się.
* Nie przejmuj się. * Machnął beztrosko ręką. * Tutaj nie zajrzą, zaczekają, aż wyjdę.
* Przejmować powinieneś się ty. * Skrzywiłam się, zła, że mnie przejrzał.
* Ty się nie przejmujesz? Naprawdę? Myślisz, że skoro wyszłaś za niego za mąż, to uwierzę
w twoją wielką miłość do niego? * Zaśmiał się. * Przy okazji, na ślubie nie wyglądałaś na
szczęśliwą. Twój Timurka puszył się jak paw, a ty się rozglądałaś, jakbyś na kogoś czekała.
Czyżby na mnie? Liczyłaś, że przyjdę i zakończę to idiotyczne przedstawienie? Faktycznie,
miałem ogromną ochotę trzasnąć tego drania. I czemu zaciągnął cię do ołtarza? Przecież jest
muzułmaninem, tak?
* Skoro tak interesuje cię jego drzewo genealogiczne, to spieszę donieść, że jego dziadek to
ochrzczony Tatarzyn z Petersburga, babcia jest Ukrainką, matka urodziła się w Karelii, a on
sam uważa się za Rosjanina.
* Ile w nim wszystkiego namieszane. * Uśmiechnął się Łukjanow. * Pewnie dlatego na sam
jego widok robi mi się niedobrze.
* To tak jak mnie teraz * odburknęłam. Łukjanow znowu się zaśmiał i pokręcił głową. * O
czym my rozmawiamy, Sasza? * Westchnęłam.
*Właśnie. * Pokiwał wesoło głową. * Może zmienimy temat? No, to dlaczego tu przyszłaś,
kochanie? W dodatku
przestrzegając wszelkich środków ostrożności? Bo chyba się nie mylę, usiłowałaś pozbyć się
ogona...
* Usiłowałam * przytaknęłam. * Jak będziesz się stąd wynosić, nie zdziw się, jeśli trafisz w
ręce swoich byłych współbojowników.
* Głupstwo. * Machnął ręką. * Twój Timurka...
* Mój Timurka mógł cię spokojnie zastrzelić, niesłusznie się teraz puszysz.
* A jakże, pamiętam. Dajesz mi do zrozumienia, że poprzednim razem uratowałaś mi życie?
Jestem ci wdzięczny. Uważasz, że mam wobec ciebie dług?
*Absolutnie nie. Ty również uratowałeś mi życie, więc jesteśmy kwita.
*Jeden do jednego. * Skinął głową. * Ale tobie bardzo zależy, żeby podnieść wynik, i dlatego
przyleciałaś tu, choć nie chcesz podać przyczyny.
* Niełatwo nazwać przyczynę. Po drodze tutaj usiłowałam się zastanowić, co stoi na
przeszkodzie, żeby wydać cię temuż Albańczykowi.
*Jakbyś nie wiedziała. Stara miłość nie rdzewieje.
* Być może * nie spierałam się.
Jego bliskość powodowała smutek, przygnębienie i rozdrażnienie. Był pewien, że wystarczy,
iż zawoła, a ja przybiegnę. Zawołał, więc przybiegłam. Tylko że wcale nie chodziło o moją
wielką miłość do niego, do której teraz robi aluzje. Bardzo się starał i w końcu udało mu się
uwolnić mnie od tego uczucia, ale i tak nie chcę, żeby teraz skręcili mu kark, choć właściwie
byłoby to sprawiedliwe. Ale nie chcę, mimo wszystko, i sama się temu dziwię. Może ma
rację, że stara miłość nie rdzewieje... Moja była szalona, rozpaczliwa, zaciekła i chociaż
minęła, to i tak pamięć o niej
nie pozwala życzyć mu śmierci. I głupotą było spieszenie mu na pomoc. Zresztą, on na pewno
nie potrzebuje mojej pomocy. Ciągle prowadzi te same idiotyczne gry. *Jeśli to nie problem,
usiądź w fotelu * poprosiłam.
* A jeśli problem?
* To i tak usiądź.
Wstał, ale nie odchodził, teraz patrzył na mnie z góry, wyciągnął rękę i dotknął wisiorka na
mojej szyi.
* Zabawny drobiazg. * Uśmiechnął się krzywo. * Prezent od niego?
* Czy to ważne? Wzruszył ramionami.
* Właściwie nie. Więc od niego?
* Od niego.
* Na pamiątkę jakiegoś wydarzenia? Nie, nie wydarzenia... przyjemnego wspomnienia.
Przyjemnego dla niego. Chociaż, może dla ciebie również, skoro to nosisz.
Muszę przyznać, że jego słowa mnie stropiły, milczałam, sądząc, że nie oczekuje odpowiedzi,
a Łukjanow pochylił się niżej, spojrzał mi w oczy, patrzył zza okularów z wrogością, z
nienawiścią. Przymknęłam oczy, a on powiedział drwiąco:
* Załóżmy, że poszliście razem do centrum handlowego. Chciał ci kupić jakiś drobiazg, ty
długo wybierałaś, a on pomagał ci i przytulał się coraz mocniej, coraz bardziej, aż w końcu
uznałaś, że zachowuje się nieprzyzwoicie, i postanowiłaś odłożyć kupno drobiazgu na inną
okazję. Ale nie zaszliście daleko, jego tak przypiliło, że w sąsiednim dziale złapał pierwszą
lepszą sukienkę i wszedł razem z tobą do przymierzalni, gdzie cię zerżnął, nieszczególnie
troszcząc się o konspirację.
Łukjanow patrzył mi prosto w oczy, a ja poczułam, jak krew napływa mi do twarzy. Pokręcił
głową.
* Twoje milczenie jest bardziej wymowne od słów. Ślicznie się czerwienisz... A następnego
dnia podarował ci wisiorek na pamiątkę tego wiekopomnego wydarzenia.
* Ty... czy ty... * zaczęłam, łapiąc powietrze.
* Nie depczę ci po piętach, jeśli o to ci chodzi. Bardzo bym chciał, ale... * Rozłożył ręce. *
Szkoda, że ominęła mnie ta scena, chociaż opis wystarczył mi aż nadto.
* Opis? * nie zrozumiałam.
* Owszem. Twój mąż nie szczędził mi szczegółów. Zdziwiona? Widzisz, czasem lubimy
sobie pogadać. Ja zadręczam go opowieściami o synu, a on mnie barwnymi opisami seksu z
tobą. * Rozłożył ręce Łukjanow.
* Sukinsyny * warknęłam i od razu tego pożałowałam. *Właśnie. Nie znoszę być
porównywany do tego typa,
ale pod pewnymi względami jesteśmy do siebie podobni. On wcale nie jest aniołem, moja
miła. Gdzie miałaś oczy, gdy szłaś z nim do ołtarza?
* Jak zwykle z tyłu * burknęłam.
* Skąd pomysł, że on jest lepszy ode mnie? Pod jakim względem? Pamiętam, miałaś do mnie
straszne pretensje i tylko twój Timur...
* Przestań * przerwałam. * Lepszy, gorszy... co za bzdury. Na mnie już czas * wstałam i
zrobiłam krok, ale Łukjanow mnie zatrzymał.
* To rzeczywiście bzdury * przyznał szybko. * Znacznie ważniejsze jest to, że jesteś tutaj.
Dobrze, porozmawiajmy o interesach. * Wrócił do fotela bujanego i z drwiącym uśmiechem
obserwował, jak usiłuję dojść do siebie. * Jeśli chodzi o starą miłość, to strzał w dziesiątkę *
odezwał się
po krótkiej przerwie. * Najrozsądniejsze, co mógłbym zrobić, to jak najszybciej się stąd
wynieść. Naprawdę robi się tu gorąco. Już wcześniej chciałem wyjechać, zaraz po naszym
spotkaniu w centrum handlowym, gdy biegałaś jak szalona i chciałaś skoczyć za mną z
pierwszego pietra. Wiem, że nie uwierzysz, ale ciężko mi było na to patrzeć. Wyglądałaś
okropnie. Pomyślałem wtedy, że się zagalopowałem.
* To dlaczego nie wyjechałeś?
* Wyjechałem, ale nie na długo. Znów pociągnęło mnie tutaj, tylko teraz zmieniły się
okoliczności. Coś mi się tu nie podoba i dopóki nie wyjaśnię...
* W centrum handlowym byłeś z dzieckiem. To dziecko Arapczenki?
* Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. * Uśmiechnął się Łukjanow.
* Być może znałeś go pod innym nazwiskiem * wyjaśniłam. * Zastrzelili go...
*Wiem. Ale niepotrzebnie obarczasz mnie wszystkimi grzechami, nie mam nic wspólnego z
jego śmiercią.
* I chcesz, żebym ci uwierzyła?
* Wisi mi to. Wieszniakow ma problemy? Uśmiechnęłam się.
* Nie tylko on.
* I oczywiście pomyślałaś, że to ja...
* A tak nie jest?
* Nie jest, moja droga. Ale problemy twojego przyjaciela zaintrygowały mnie. Komu zdołałaś
zaleźć za skórę? * Skrzywił się Sasza.
* Mam tylko jedną kandydaturę.
* Mnie? Daj spokój. Bardzo bym chciał olać twoje problemy i wynieść się stąd, ale... *
Rozłożył ręce. * Nie mam
pewności, czy twój mąż znów czegoś nie przegapi, dlatego muszę występować w roli twojego
anioła stróża.
* Ta rola zupełnie do ciebie nie pasuje.
*Wiem, ale co zrobić? Więc komu zaczęłaś przeszkadzać, kochanie?
* Pojęcia nie mam.
* Poważnie? To niedobrze. Najwyższy czas się zastanowić, skoro chcieli cię trzasnąć.
Muszę przyznać, że to oświadczenie nie zrobiło na mnie większego wrażenia.
* Czyżby? * zapytałam.
* Na kogo czekałaś w bramie? * Teraz ja ściągnęłam brwi. * Co obiecał ci ten typek? Że
opowie, kto wrobił twojego przyjaciela? Zgadłem? * pytał Sasza, obserwując mnie. *
Zgadłem. I dlatego przyleciałaś w te pędy. Na szczęście Tagaje*wowi starczyło rozumu, żeby
nie puścić cię samej. Chłopak wyraźnie się nie spodziewał, że w samochodzie będzie ktoś
jeszcze, i rzucił się do ucieczki. Dobrze, że byłem w okolicy, twoje próby zgubienia
obserwatorów zainteresowały mnie i postanowiłem wam towarzyszyć.
* W zaułku stał twój samochód? * uświadomiłam sobie.
* Tak jest. Sprzątnąłem chłopaka sprzed nosa twojemu mężowi. Powinien więcej się ruszać, a
mniej siedzieć w „Szanghaju".
* Teraz biega co rano.
* Słusznie.
* Rozmawiałeś z tym gościem?
* Oczywiście. A jak myślisz, po co wciągnąłem go do samochodu? Pistolet, którego nie
zdążył się pozbyć, bardzo mi się nie spodobał. Początkowo usiłował kręcić, ale szybko
zrozumiał, że ten numer nie przejdzie, i puścił
farbę. Wynajęli go, żeby cię zabić, moja droga. I bardzo mi się to nie podoba.
* Kto go najął?
* Tego nie wie nawet on sam * mruknął Łukjanow, dostrzegł powątpiewanie na mojej twarzy
i uśmiechnął się. * Postęp techniczny zaszedł bardzo daleko i teraz, żeby wynająć mordercę,
wystarczy zajrzeć do Internetu i niektórzy kretyni tak właśnie robią.
Wytrzeszczyłam oczy, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na to oznajmienie.
* Mówię poważnie, kochanie. Ten typ dostał twoje zdjęcie maiłem, zaliczkę zostawiono mu
w rurze wodociągowej razem z instrukcją, jak wyciągnąć cię w odpowiednie miejsce,
odpowiednie do zastrzelenia. Człowiek, który podjął tak zdecydowane kroki i porwał się na
taki idiotyzm, nie mógł być moim przyjacielem, więc musisz szukać wśród swoich.
* Nie uwierzysz, ale nikt nie przychodzi mi do głowy. *Wzruszyłam ramionami. * Mogłabym
porozmawiać z tym pechowym mordercą?
* Niestety zmarł. Nie patrz tak na mnie, mnie był potrzebny żywy, niedługo, ale jednak.
Przyznaję, że trochę się rozluźniłem, chłopak wyglądał na idiotę, jego historia brzmiała
jeszcze gorzej, a tu łobuz spróbował uciec i wpadł pod samochód.
* Gdzie i kiedy? * spytałam szybko.
* Chcesz to sprawdzić? * prychnął. * Proszę bardzo. Na rogu Ruzniecowskiej wpadł pod
zieloną wołgę. Nie sądzę, żeby doprowadził cię do zleceniodawcy, nawet gdyby żył; gość
wysłał mu wiadomość z kawiarenki internetowej. Już tam zajrzałem, ludzi kręci się dużo, ale
na jednego faceta
personel jednak zwrócił uwagę. Robił wrażenie przebywającego w podróży służbowej,
wyglądał na sześćdziesiąt lat, w każdym razie dość poważnie na tle szczyli, które tam
przychodzą. Był u nich dwa razy, może znowu zajrzy, kiedy się dowie, że jesteś cała i
zdrowa? Nie przychodzi ci do głowy niczyja kandydatura?
* Gubię się w domysłach.
* Poważnie? A zresztą, masz całe zastępy wrogów.
* Nie pleć. Moi potencjalni wrogowie...
* Nie zaryzykują, to chciałaś powiedzieć?
* Nie widzę, po co mieliby to robić, skoro nasze spory to już przeszłość.
* A czym się teraz zajmujesz?
* Gadam z tobą, choć już dawno należałoby się stąd wynieść.
* Wieszniakowa odsunęli od spraw * rzucił Sasza. * Powinien być jakiś powód...
*Ja też chciałabym go poznać. * Popatrzyłam na niego wyzywająco, a on przewrócił oczami.
* Dziwi mnie twój brak zaufania. Przecież powiedziałem, że Wieszniakow mi niepotrzebny.
Ale to, że w ostatnim czasie kilka razy spotykaliście się we trójkę, wskazywałoby, że znów
pod kimś kopiesz.
* Nie mylisz się, ale człowiekowi, pod którym kopię, nie przyszłoby do głowy
wynajmowanie mordercy.
* Mógłbym poznać nazwisko tego człowieka, tak tylko, dla ogólnego rozwoju?
* Władimir Siergiejewicz Korzuchin.
* Z czego on słynie?
* Dziadek go hołubi, może będzie naszym nowym merem.
* I Dziadek szuka na niego materiałów kompromitujących? A może coś jest na xztczj i
niesłusznie go skreślasz?
* To polityk, a nie bandyta.
* A jest jakaś różnica? * zdumiał sie Łukjanow. * Dziadek też jest politykiem, a szczęśliwie
łączy w sobie... Dobra, do diabła z Dziadkiem. To, że nieznajomy szukał płatnego mordercy
w Internecie, świadczyłoby o tym, że po pierwsze, ziemia pali mu się pod nogami i jest gotów
zaryzykować, a po drugie, albo nie ma dojścia do poważnych ludzi, albo nie może ich użyć.
Czyli to raczej nie jest bandyta, moja miła, tylko szanowany członek społeczeństwa, a
jednocześnie facet niestroniący od zabójstwa. Albo kobieta. Nie masz jakichś znajomych bab,
którym zalazłaś za skórę? Może jakaś przyjaciółka twojego Timura? Chociaż on jest jak
wierna Penelopa, przestał interesować się innymi przedstawicielkami płci pięknej, siedzi i
czeka, aż wrócisz.
* To ty wysłałeś do niego dziewczynę? * oświeciło mnie. Łukjanow znowu prychnął.
* Więc była jakaś dziewczyna? To by znaczyło, że Taga*jew nie jest przypadkiem
beznadziejnym! I co, zastałaś go w jej objęciach? E tam, i tak nie jesteś zazdrosna.
* Ty ją wysłałeś czy nie? * nie ustępowałam.
* Odbiło ci? * spoważniał Sasza. * Myślisz, że traciłbym czas na takie bzdury i podsuwał
twojemu mężowi jakieś dziewczyny? Obejdzie się bez mojej pomocy *Łukjanow nagle się
zaniepokoił. * Wiesz co, coraz bardziej mi się to wszystko nie podoba. Twój Wiesznia*kow
ma teraz własne problemy, ciebie próbowali skłócić z mężem, a potem załatwić... Powiedz
mi, że nikomu nie dopiekłaś.
* Dobrze, zastanowię się nad tym w wolnej chwili *powiedziałam, wstając.
* Wychodzisz? * Uśmiechnął się Sasza. * I tobie radzę zrobić to samo.
* O mnie się nie martw.
* Daleka jestem od tego. Wstał również.
* I co, nie zadasz mi tego swojego pytania?
* A odpowiedziałbyś?
*Jeśli poprosisz... * Zaśmiał się.
Pomyślałam... Wiem, że to głupie, ale w tym momencie naprawdę pomyślałam: a nuż
rzeczywiście odpowie?
* Proszę. Bardzo cię proszę * szepnęłam.
Podszedł, położył mi rękę na ramieniu i zajrzał w oczy.
* Jesteśmy teraz sami, ty i ja...
* Tak właściwie to mnie tu już nie ma * powiedziałam, cofając się o krok.
* A pocałunek na pożegnanie?
* Obejdzie się bez pocałunków.
* Szkoda. Miałem nadzieję... * Znowu się zaśmiał.
* Sasza * powiedziałam poważnie, usiłując nie zwracać uwagi na jego dłoń na moim
ramieniu, na to spojrzenie, które tak dobrze znałam, drwiące i czułe jednocześnie,
przyzywające spojrzenie, w które tak chciałoby się uwierzyć, chociaż wiadomo, że ta wiara
wyjdzie bokiem. Ale teraz jego wzrok budził we mnie zupełnie inne uczucia. * Proszę cię,
zniknij z mojego życia. Przyznaję, że nie chcę oglądać twoich zwłok w kostnicy. Ale jeśli
będę musiała dokonać wyboru, możesz być pewien, że wybiorę męża. Może nie jest lepszy od
ciebie, ale kocham go.
Łukjanow uśmiechnął się krzywo.
* Zmieniłaś się... Kiedyś bardzo się bałaś zadać komuś ból, najwyżej sobie. A teraz walisz na
odlew i chyba sprawia ci to przyjemność.
* Zdaje ci się.
* Powinienem był się domyślić, że dla takiej idiotki jak ty małżeństwo ma jakieś znaczenie.
Stuknąłbym go i... Chyba popełniłem błąd. Wiesz co, nie mam już ochoty odpowiadać na
twoje pytanie. Idź, kochanie. Mam tylko ogromną prośbę: bądź ostrożna, bo mając tych
kretynów na ogonie, nie będę mógł cię osłaniać. Powiedz swojemu mężowi, żeby nie
spuszczał cię z oka. A może ja mam mu powiedzieć?
Zdjęłam jego rękę z ramienia i podeszłam do drzwi. *.
* Powodzenia, kochanie.
*Wzajemnie * burknęłam, schodząc po schodach. *Jestem pewien, że się nie odwrócisz. *
Zaśmiał się.
* A ty nie będziesz patrzył, jak odchodzę * powiedziałam tym samym tonem.
* A jak myślisz, co teraz robię?
* Planujesz kolejne draństwo.
* Kocham cię, idiotko.
* Idiotka by ci uwierzyła.
Dotarłam do drzwi i odetchnęłam z ulgą, ale ulga nie trwała długo. Włożyłam buty, złapałam
stary płaszcz Ritki i wyszłam z domu. Niepokój od razu wrócił, szybko zamienił się w strach,
a potem w prawdziwą panikę. Łukjanow ma rację, „myśliwi" raczej nie wdarliby się do
domu, w każdym razie nie dopóty, dopóki ja tam byłam. Ale co teraz? Poczekają, aż wyjdzie?
Daj spokój, przecież nawet nie wiesz, czy cię śledzili, czy nie. Łukjanow to szczwany
sukinsyn; skoro zaprosił mnie właśnie tutaj, to liczył, że uda mu się stąd zniknąć. Takie
rzeczy to dla niego normalka. Ale kiedyś
szczęście się od niego odwróci, sam przyznał, że za bardzo wciągnęła go ta gra... Szłam ulicą
w stronę przystanku busa i bałam się odwrócić głowę. Jeśli oni tu są, to moje zachowanie już
niczego nie zmieni. Jak on planuje wyjść z domu? Do cholery, to nie moja sprawa. Ale czy na
pewno? W każdym razie mam nadzieję, że tak właśnie jest.
Łukjanow to Łukjanow i wszystko, co powiedział, mogło być prawdą, ale równie dobrze
mogło być kłamstwem. Jest całkiem nieźle zorientowany w wydarzeniach, a to znaczy, że
wbrew temu, co mówił, brał w tym wszystkim czynny udział. Chłopak w bramie zachowywał
się dziwnie... Może to właśnie Łukjanow go podesłał? Bzdura, w jakim celu? Znów
pomyślałam, że Sasza został w domu, i niepokój napłynął z nową siłą. Że też już nie mam o
czym myśleć... Ucieknie, uda mu się. Nie wyglądało na to, żeby mnie ktoś śledził...
Zastygłam, ledwie radząc sobie z pragnieniem zawrócenia. O, takie kretyństwo na pewno by
go ucieszyło. No przecież to proste: boję się, że on zginie i wtedy już nigdy nie poznam
prawdy o moim dziecku. Zirytowana, zagryzłam wargi. Gdybyś zachowywała się inaczej,
powiedziałby ci... w każdym razie, prawdopodobnie by ci powiedział. Inaczej * to znaczy
jak? Miałabym uwierzyć w jego słowa o miłości? Naprawdę jestem idiotką, przecież
Łukjanow po prostu nie jest w stanie nikogo kochać. Złości go, że zerwałam się z haczyka, i
gotów jest włożyć nieco wysiłku, żeby wszystko było jak dawniej. A gdy tylko... Nie będzie
żadnego gdy tylko * ucięłam w myślach.
Nawet nie zauważyłam, że znalazłam się na przystanku. Niemal od razu zza zakrętu wyjechał
bus, usiadłam przy oknie, ale niewiele widziałam. Powinnam powiedzieć
Timurowi. Tylko co? Że pobiegłam w podskokach na pierwsze wezwanie? Jeśli nic nie
powiem, a on się dowie, będzie jeszcze gorzej. Z dwojga złego... Ale mniejsze zło może
zniszczyć wszystko... Przedtem trzeba było myśleć, przedtem... No dobrze, ale co zrobić
teraz? Czy on uciekł? Nagle zrozumiałam, że nie zdołam dłużej siedzieć w tym busie, nie
mogę tak sterczeć i gapić się w okno. Chociaż w tym momencie trudno byłoby mi nazwać
miejsce, w którym chciałabym być, to jednak poprosiłam kierowcę, żeby się zatrzymał. Na
świeżym powietrzu lżej mi się oddychało. Zeszłam z ulicy, przykucnęłam obok brzozy,
oparłam się plecami o pień i zacisnęłam powieki, obejmując głowę rękami. Każdy człowiek
sam jest kowalem swojego nieszczęścia...
Zadzwoniła moja komórka, spojrzałam na wyświetlacz, przypomniałam sobie o Ritce i
zaklęłam zirytowana.
* Gdzie jesteś? * spytała groźnie. *Wracam do miasta.
* Wszystko w porządku?
* A co mogłoby mi się stać?
* Spotkałaś się z tym, z kim chciałaś?
* Tak. *I co?
* Nie dowiedziałam się niczego ciekawego. Jestem zła na siebie i cały świat, więc chociaż ty
mnie nie dręcz.
* Dziadek pytał o ciebie dwa razy. Pospiesz się, zaczyna mi brakować pomysłów.
Wyszłam na drogę i zatrzymałam pierwszy samochód. Znowu gapiłam się w okno, bo nie
miałam ochoty na rozmowę z gadatliwym kierowcą. Ritce należą się podziękowania, dzięki
niej wróciłam do rzeczywistości. Nie
dowiedziałam się niczego o swoim dziecku, za to wystawiłam się jak głupia. Latam jak kot z
pęcherzem, przeżywam, szlocham, a tam Wieszniakow czeka na moją pomoc. Dobra jestem,
nie ma co... Myśl, jak pomóc Artiomowi, to teraz najważniejsze.
Kierowca wysadził mnie przy wjeździe do miasta, dalej pojechałam taksówką. Mój samochód
stał sobie na parkingu w towarzystwie trzech czy czterech nieco skromniejszych pojazdów,
ludzie zdążyli już pojechać do domu. Mogłam wejść do budynku przez wejście główne, ale
nie chciałam: nie należy podsuwać ludziom myśli, że w każdej chwili mogę się stąd zmyć
niezauważona. Dlatego poprosiłam taksówkarza, żeby zatrzymał się przy supermarkecie, i do
budynku administracji wróciłam na piechotę, minęłam fontannę i dotarłam do okna, które, jak
się okazało, zamknął jakiś kretyn. Zaklęłam brzydko i podeszłam do niepozornego wejścia
służbowego, z którego korzystali głównie kierowcy. Bałam się, że też może być zamknięte,
ale tu miałam szczęście: drzwi otworzyły się tuż przede mną i zobaczyłam mężczyznę, który
wydał mi się w jakiś sposób znajomy. Przytrzymał drzwi, przepuszczając mnie, nie wykazał
przy tym ani zdziwienia, ani zainteresowania. Odetchnęłam z ulgą, podeszłam do windy i
zobaczyłam Dziadka * właśnie wychodził do domu.
* To ty? * burknął ze zdumieniem, jakby nie spodziewał się mnie tu zobaczyć.
* Tak bardzo się zmieniłam?
* Gdzie cię znowu nosi?
* Różnie. Na razie nie mam żadnych nowin * przyznałam od razu.
Dziadek już miał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i ruszył przez hol zamaszystym krokiem,
dając w ten sposób wyraz swojemu niezadowoleniu. Gdy jest w dobrym humorze, idzie
twardo i bez pośpiechu.
Ritka siedziała w sekretariacie z miną cierpiącej wdowy.
* Normalnie dom wariatów * jęknęła, chyba nie mając na myśli nic konkretnego. Oddałam jej
klucze i czym prędzej wyszłam.
I w tym momencie zadzwonił Lalin.
* Powiedz mi coś miłego * poprosiłam.
* Na kopercie są dwa piękne odciski palców i oczywiście nie należą do Artioma. A nuż
będziemy mieli szczęście? Aha, Diergaczew wylądował dziś w szpitalu, coś z sercem. Może
jednak warto przyjrzeć mu się bliżej?
* Serce? No cóż, facet ma nerwową pracę. A jak tam Wieszniakow?
*Jego zapytaj.
Wieszniakow zadzwonił, gdy tylko weszłam do gabinetu.
* Rozmawiałaś z Dziadkiem? * burknął.
* Właśnie wpadłam na niego przy windzie.
* Nie kręć, dobrze wiesz, o co mi chodzi.
* Coś jestem dzisiaj mało domyślna.
* Dałbym ci w zęby, ale bicie kobiety to grzech. Rozmawiałaś czy nie? Zresztą i tak wiem, że
rozmawiałaś. Znowu mnie dziś wezwali, ale tym razem byli uprzejmi do zarzyga*nia.
„Artiomie Siergiejewiczu, zastanówmy się razem, jak ta koperta mogła się znaleźć w pańskim
biurku" * przedrzeźniał nieznanych mi śledczych. * „Przecież wiemy, że jest pan wyjątkowo
uczciwym człowiekiem". Jednym słowem,
sportowiec, komsomolec i cacany chłopczyk. Klepali mnie po ramieniu i prosili, żebym się
nie martwił.
* No i co w tym złego?
* Wszystko * uciął Wieszniakow. * Ludzie dobrze wiedzą,
ze się przyjaźnimy.
* Wieszniakow, znajdziemy go. Możesz mi wierzyć.
* Lepiej by było, żebyś się do tego nie pchała, jak słowo daję * powiedział zirytowany i zaraz
potem westchnął: *Wiem, że chciałaś jak najlepiej...
* Pewnie, że chciałam i teraz też chcę. Lalin uważa, że za szybko skreśliliśmy Diergaczewa z
listy podejrzanych. Zastanawiam się, czy nie odwiedzić faceta w szpitalu.
* Mam nadzieję, że wiesz, iż zeznania złożone pod naciskiem...
* Bój się Boga, pod jakim naciskiem? Porozmawiamy sobie serdecznie...
* Pośle cię do diabła i będzie miał rację.
* Do diabła mógłby mnie posłać jedynie człowiek, który nie ma w tym mieście nic do
stracenia, a na szczęście Dier*gaczew do takich nie należy.
Wieszniakow odburknął coś i rozłączył się, a ja obejrzałam swój gabinet i zrozumiałam, że
nie mam tu nic do roboty, jednak nie spieszyło mi się do domu * bałam się spotkania z
Timurem. Czy już wie o mojej wycieczce do Radużnego? Powinnam mu o wszystkim
opowiedzieć. No dobrze, opowiem i co? Będę musiała wyjaśnić, po co tam pojechałam, a
nietrudno wyobrazić sobie jego reakcję. Lalin ma po tysiąckroć racje, siedzenie na dwóch
stołkach nie prowadzi do niczego dobrego. Kiedyś Łukjanow mnie nastraszył, że skończę
jako samotna alkoholiczka. W kwestii
alkoholizmu zdrowo przesadził, ale jeśli chodzi o samotność, jestem na najlepszej drodze.
* Człowiek sam jest kowalem swojego nieszczęścia *powiedziałam na głos.
I nagle pomyślałam, że Timur nie dzwonił od kilku godzin, a to do niego niepodobne. Czy to
znaczy, że wie? I wtedy zabrzęczał telefon stacjonarny. W zaciszu gabinetu natrętny dzwonek
zabrzmiał alarmująco, nawet przerażająco, nic dziwnego, że aż mnie skręciło. Złapałam
słuchawkę, myśląc z przestrachem: „To na pewno Timur" i zapominając, że zwykle dzwoni
na komórkę.
Głos Albańczyka poznałam od razu, zresztą, zapewne właśnie tego się spodziewał.
* Olga Siergiejewna? * powitał mnie drwiąco. * Tak późno, a pani ciągle w pracy?
* Niech się pan o mnie nie martwi, dobrze mi płacą.
* Nie wątpię. I co, moja droga? Miałem rację, jednak spotkałaś się ze swoim kochankiem.
Zrób mi tę łaskę i przekaż mu, że już jest trupem. Dorwę go, słyszysz? Dzisiaj po prostu miał
szczęście. Ładnie uciekł, drań. Ale to już ostatni raz.
* Idź do diabła * syknęłam z zamiarem odłożenia słuchawki.
* Nie tak szybko. A może się mylę? Może nie ma żadnego dziecka, a ty po prostu się z nim
pieprzysz? A on tkwi w tym mieście tylko dlatego, że świruje na punkcie twoich cycków? A
może jest jakiś inny powód? Co za grę wymyśliliście? Wszystko jedno, i tak wam ją zepsuję.
Słyszysz, maleńka? Ciekawe, czy twój mężulek wie o tych spotkaniach. A może nawet się nie
domyśla, jakie rogi mu przyprawiasz? Której wersji powinienem się trzymać, kochana?
* Której chcesz. Wisi mi to.
* Naprawdę? Na wszelki wypadek ostatni raz proponuję ci swoją pomoc: jeśli dziecko jest u
niego, odzyskam je. Przyrzekam.
* Obejdziesz się bez pomocników, przecież jesteś twardzielem.
Zaśmiał się.
* Czyli się nie dogadamy? No cóż, tym gorzej dla ciebie.
Rozłączył się, a ja przez jakiś czas słuchałam urywanych sygnałów. Teraz już nie miałam
wyjścia, albo sama opowiem wszystko mężowi, albo ktoś mnie wyręczy.
Timura nie było w domu, w holu powitał mnie smętny Saszka. Nie chciałam tego odkładać i
czym prędzej zadzwoniłam do męża.
*Jestem pod domem * powiedział i pięć minut później wszedł do mieszkania.
Zdejmował buty i wieszał kurtkę w szafie, a ja przyglądałam mu się, próbując zgadnąć, czy
wie już, czy me, choć nie miało to sensu, przecież wiedziałam, że Timur potrafi doskonale
ukrywać swoje emocje.
Podszedł, objął mnie i pocałował. Nie wie?
* Nie dzwoniłeś... * zaczęłam.
* Przepraszam.
* Dużo spraw?
* Pojawiło się coś ciekawego. * Objął mnie ramieniem i ruszył do kuchni, a ja szłam obok,
próbując z jego głosu wywnioskować, czego należy się spodziewać. * Znalazł się nasz
stręczyciel.
* Dima?
* Tak jest. Odszukanie go nie będzie trudne.
* No mówże, na miłość boską * poprosiłam.
* Tak właściwie chłopak byłby zupełnie nieciekawy, gdyby nie pewna okoliczność: należy do
świty Gruzniewa, tego typa, który przybył tu z Moskwy z błogosławieństwem przyjaciół
Dziadka.
Przyznaje, że ta informacja mnie zdumiała.
* Gruzniew postanowił urozmaicić nasze życie rodzinne?
* Najwyraźniej.
* Timur, przecież to bzdura.
* Na pierwszy rzut oka rzeczywiście. * Usiadł przy stole, a ja snułam się obok niczym
zamyślony cień.
* Chcesz powiedzieć...
* Samego Gruzniewa raczej nie interesują nasze stosunki, ale...
* Myślisz, że Dziadek... Wybacz, ale to się nie mieści w głowie. Wiem z doświadczenia, że
Dziadek jest zdolny do wielu rzeczy, ale trudno zarzucić mu małostkowość. Coś takiego
pasowałoby do jakiejś baby, nie do Dziadka.
* Mnie również zdumiał poziom, do którego stoczył się staruszek. Ale jest jeszcze jedna
możliwość * rzekł Timur, patrząc na mnie z powątpiewaniem. * Szukają Łukjanowa, tak?
Załóżmy, że twoje życie rodzinne przestało ci odpowiadać. Co wtedy zrobisz?
* Rzucę mu się w objęcia? * prychnęłam.
* Coś go tu trzyma, a czy odpowiedź nie narzuca się sama? * Rzucił mi swoje firmowe
spojrzenie, które można by określić jako nieme pytanie z dużą dawką podejrzliwości.
Pomyślałam, że to najlepszy moment, żeby mu opowiedzieć...
* Mnie bardziej niepokoi Wieszniakow * własny głos wydał mi się obcy. * Dopóki wisi nad
nim ten zarzut... *Timur skinął głową. * Chciałabym się spotkać z Diergacze*wem *
wykrztusiłam.
* Już ci mówiłem, Mołczanow by nie skłamał.
* Różnie to bywa. * Wzruszyłam ramionami.
* Olga * powiedział nagle Timur, a we mnie serce zamarło. * Dobrze cię znam. O co chodzi?
Nie mogę mu powiedzieć, nie mogę... Moje mętne wyjaśnienia w ogóle do niego nie dotrą,
usłyszy tylko jedno: Łukjanow mnie zawołał, a ja pobiegłam.
* Czuję się parszywie * chlipnęłam. * Wszystko naraz, Wieszniakow, te typy, Dziadek mnie
zadręczył Korzuchinem...
Timur wyciągnął rękę, ujął mnie za łokieć i znalazłam się na jego kolanach. Kłamstwo dla
dobra sprawy. Albo pułapka, którą własnoręcznie zatrzasnęłam.
Tej nocy w ogóle nie mogłam zasnąć, wsłuchiwałam się w oddech leżącego obok mnie
Timura, słuchałam, jak Saszka wierci się na dywaniku pod oknem, i czekałam, aż zacznie
świtać. Dzwonek telefonu rozległ się wpół do trzeciej, Saszka szczeknął, a Timur wyciągnął
rękę, mamrocząc:
* Zwariowali czy co? Słucham... * Włączył lampkę nocną, posłuchał tego, co mówili po
drugiej stronie, i podał mi słuchawkę. * Do ciebie.
* Olgo Siergiejewna! * Głos kobiety był bardzo zdenerwowany. * Strasznie przepraszam, że
dzwonię o tej porze, ale pomyślałam... Mówi Maria Ignatjewna, pamięta pani, była pani w
klinice Felzmana...
* Pamiętam, oczywiście. Co się stało? * przyznaję, że w tym momencie Korzuchin i jego
rodzina mało mnie interesowali, ale telefon był niepokojący.
* Wika, Wika Korzuchina... nie żyje.
* Co? * osłupiałam.
* Spadła z pierwszego piętra i zabiła się. To straszne, Olgo Siergiejewna... * Kobieta
rozpłakała się, a potem powiedziała: * Jestem w klinice, mam dzisiaj dyżur... Na milicję i do
ojca już dzwoniliśmy. Pomyślałam, że powinnam pani powiedzieć. Przepraszam, to pewnie
mogło zaczekać do rana, ale jestem zrozpaczona...
* Zaraz będę * rzuciłam i zerwałam się z łóżka.
* Dokąd chcesz jechać? * spytał chmurnie Timur.
* Wika Korzuchina nie żyje.
* Słyszałem. Bardzo mi przykro. Nie patrz tak na mnie, naprawdę jest mi przykro, nie
rozumiem tylko, dlaczego ty musisz jechać? Co chcesz tam robić, na miłość boską?
* Timur, muszę wiedzieć, co się tam wydarzyło.
* O, do diabła... Dobrze, jedźmy. Przekonywanie cię nie ma sensu.
Pewnie miał rację, nie warto zrywać się i lecieć w środku nocy, gliny dadzą sobie świetnie
radę beze mnie, a szczegóły tragedii poznam za kilka godzin. Problem w tym, że czułam się
tak, jakbym była częściowo winna śmierci Wiki. Czego nie dostrzegłam, czego nie
zrozumiałam?
* Przestań się zadręczać * powiedział Timur, gdy wyjechaliśmy z miasta. Rzeczywiście
dobrze mnie znał, skoro domyślił się, co się ze mną dzieje, chociaż nie powiedziałam ani
słowa. * Co ty masz z tym wspólnego?
* Na początek dowiedzmy się, co się stało.
Furtka była otwarta, przed bramą stało siedem samochodów, w tym dwa milicyjne.
Ochroniarz popatrzył na nas niepewnie, ale nie spytał, do kogo przyjechaliśmy i w jakiej
sprawie. Nazjeżdżało się przecież tyle osób, skąd miał wiedzieć, czy powinniśmy tu być, czy
me.
Szliśmy szybko asfaltowym chodnikiem. Przed pierwszym budynkiem tłoczyli się ludzie,
zobaczyłam Felzmana * ubrany w garnitur, ręce miał wsunięte głęboko w kieszenie
marynarki * wyglądał na zagubionego. Obok niego stały trzy kobiety w białych fartuchach i
ochrona. Dwóch mężczyzn w mundurach rozmawiało półgłosem, z okien sal na parterze
wyglądali zaciekawieni pacjenci. Między krzakami i ścianą domu zobaczyłam w świetle
latarni białą plamę prześcieradła z zarysami ciała.
Nagle wyobraziłam sobie Wikę taką, jaką widziałam po raz pierwszy i ostatni: kruchą
dziewczynkę z ogromnymi oczami, wzruszającą i bezbronną. Korzuchin klęczał obok ciała i
płakał bezgłośnie, zasłaniając twarz rękami. Pochyliła się nad nim jakaś lekarka i
powiedziała:
* Władimirze Siergiejewiczu...
Gwałtownie podniósł głowę, odwrócił się do niej i zobaczył mnie. Twarz mu stężała, przez
chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem odwróciłam wzrok. Korzuchin wyprostował się i
patrząc na mnie, powiedział:
* To pani... pani zabiła moje dziecko... *Władimirze Siergiejewiczu... * odezwała się stojąca
obok
lekarka. * Bardzo pana proszę...
Odwrócił się, zrobił kilka kroków, ale nie pozwolił się wyprowadzić. Timur złapał mnie za
rękę.
* Facet po prostu nie wie, co mówi.
* Oczywiście. * Skinęłam głową. * Przecież zginęła mu córka.
Do milicjantów, którzy przyjechali na wezwanie, wkrótce dołączyli chłopcy z wydziału
śledczego, niektórych znałam. Korzuchma w końcu wyprowadzono, a ja zdołałam dowiedzieć
się, co się stało. Dziewczynka chciała znowu uciec z kliniki. Jak jej się to udało poprzednim
razem *nie wiadomo, tym razem Wika próbowała wyjść przez okno na schody
przeciwpożarowe znajdujące się dwa metry dalej, ale spadła. Upadek z pierwszego piętra
pewnie nie byłby śmiertelny, gdyby nie to, że uderzyła skronią w krawężnik oddzielający
asfaltowy chodnik od klombu. Drzwi w swoim pokoju podparła krzesłem, żeby nikt nie zdołał
jej przeszkodzić; była to zbędna ostrożność, w nocy do pacjentów zaglądano jedynie na
wezwanie. Jej wyjście przez okno obserwowało dwóch chłopaków ze skrzydła naprzeciwko,
upadek widzieli również, o czym opowiadali urywanie i z wielkim wzburzeniem. Jak się
okazało, jeszcze nie spali, grali w karty, korzystając z tego, że zasady w klinice były dość
liberalne. W pewnym momencie przypadkiem wyjrzeli przez okno, zobaczyli Wikę, a potem
już nie przestawali obserwować jej poczynań, nawet się założyli, czy zdoła uciec, czy nie.
Gdy ja poznawałam szczegóły tragedii, Felzman kręcił się obok, chyba nawet mnie nie
poznał, i od czasu do czasu mamrotał:
* Co za cios...
* Nieszczęśliwy wypadek. * Wzruszył ramionami kapitan w podeszłym wieku. * Wszystko
jest jasne. Dziewczynka chciała uciec i proszę... Szkoda ojca. Wykończy go to wszystko.
Widocznie dziewczynka była... * zawahał się, nie
znalazł odpowiedniego słowa i dokończył: * No, nie przysłał jej tu bez powodu. Dzieci,
dzieci... dla jednych radość, dla innych nieszczęście. A z jakiej racji naskoczył na panią? *
zapytał mnie, zniżając głos.
* Niedawno rozmawiałam z jego córką, chciałam dowiedzieć się czegoś w sprawie śmierci jej
matki. Korzuchin twierdzi, że po rozmowie ze mną musiał umieścić córkę tutaj.
* Ach tak... jasne. Nikt tu nie jest winien. Oczywiście, miał rację, ale wbrew logice coś nie
pozwalało mi się z tym pogodzić.
Wracałam z Timurem do samochodu, gdy z ciemności odezwał się głos:
* Timurze Wiaczesławowiczu...
Zza drzew wyłoniła się Maria Ignatjewna, rozglądając się niespokojnie. Podeszła szybko, jej
kroki rozlegały się donośnie w ciszy nocy, pewnie dlatego skrzywiła się z irytacją. Mimo że
przed chwilą zawołała Timura, teraz zwracała się do mnie.
* Znalazłam to w pokoju Wiki. Może źle robię, ale pomyślałam, że powinna pani to
zobaczyć.
Z kieszeni fartucha wyjęła zwinięty w trąbkę zeszyt i mi go podała.
* Pamiętnik Wiki?
* Nie. Proszę zajrzeć.
Otworzyłam zeszyt i przejrzałam go w świetle latarni. Zeszyt był w kratkę, niezbyt gruby, na
każdej stronie dziesiątki razy napisano te same słowa: „Kocham cię. Kocham cię. Kocham
cię...".
* Biedne dziecko * szepnęła Maria Ignatjewna, odwróciła się i pobiegła do budynku kliniki.
Zdawałam sobie sprawę, że zeszyt należałoby oddać ojcu, ale nie zrobiłam tego. Nie miałam
ochoty tłumaczyć, skąd go mam, poza tym był jeszcze inny powód.
* Chodźmy * rzuciłam Timurowi.
* Dziewczynka miała chłopaka, ojcu się to nie spodobało i umieścił ją w wariatkowie? *
spytał Timur, wsiadając do samochodu. * A teraz rwie sobie włosy z głowy?
* Jeśli wierzyć nauczycielkom, Wika nie miała chłopaka.
* Nauczyciele mało wiedzą o swoich uczniach.
I znów zobaczyłam Wikę, dziewczynkę z warkoczykami, przyszłą piękność, i wyobraziłam
sobie, jak siedzi i szybko pisze w zeszycie linijka po linijce: „Kocham cię". Wołanie o pomoc,
którego nikt nie usłyszał.
Do pracy przyjechałam wcześniej niż zwykle. Xtszyt Wiki leżał na moim stole, ciągle na
niego zerkałam. Może właśnie dlatego myślałam nieustannie o tej dziewczynce, która
niespodziewanie zrobiła krok w pustkę?
Korzuchin należał do VIP*ów i byłam pewna, że sekcja zostanie przeprowadzona szybko * a
bardzo chciałam poznać jej wyniki. Felzman twierdził, że całe leczenie polegało na spokoju,
świeżym powietrzu i nieszkodliwych witaminach. Czy jego mamrotanie o „ciosie" miało
jakieś podstawy?
Z trudem dotrwałam do jedenastej i zadzwoniłam do Walerki.
* No i czego ode mnie chcesz? * spytał wesoło.
* Słyszałeś, co się wydarzyło w klinice Felzmana?
* No pewnie.
* Chciałabym poznać wyniki sekcji.
* A kto by ci odmówił? Przecież ty dla nas...
*Ja dla was, a ty dla mnie jesteś, można powiedzieć, jedyną nadzieją. Chcę poznać nie to, co
napiszą w aktach, ale to, co było naprawdę.
* A to dwie różne rzeczy? * zdumiał się Walera.
* Nie wiem, ale mam nadzieję, że się dowiem. I liczę właśnie na ciebie, mój bezcenny
przyjacielu.
*Jestem pod wrażeniem. Już biegnę wykonać zadanie. Należy się jak zwykle pół litra.
W oczekiwaniu na jego telefon planowałam odwiedzić chorego Diergaczewa, ale
uświadomiłam sobie, że wizytę w szpitalu okręgowym, w którym leżał, będę musiała odłożyć
do czwartej, bo dopiero wtedy zaczynają się odwiedziny. Właśnie się zastanawiałam, co
pożytecznego mogłabym teraz zrobić, gdy zadzwoniła Ritka.
* Olgo Siergiejewna, łączę z Igorem Nikołajewiczem... * Moja przyjaciółka przybierała taki
oficjalny ton tylko wtedy, gdy wisiał nad nią Dziadek; chwilę później usłyszałam jego głos:
* Co się tam u was wczoraj stało?
Oczywiście mogłam udać, że nie rozumiem pytania, tylko po co? Dlatego wypaliłam od razu:
*W nocy zginęła Wika Korzuchina. Zadzwoniono do mnie, przyjechałam i tam trafiłam na jej
ojca. Uznał, że jestem winna śmierci dziewczynki, o czym natychmiast mnie poinformował.
* Jesteś winna? * zapytał, by okazać zdumienie lub by się upewnić.
* Poproszę o inny zestaw pytań. Tak czy inaczej, jest mi ogromnie przykro...
* No i właśnie to mu powiedz. Jest teraz u mnie, przyjdź szybko, czekamy.
Odłożyłam słuchawkę i zaklęłam. Dziadek wspaniale umiał udawać, że nie miał pojęcia o
jakiejś sprawie, że jak zwykle wszystko spartaczyli podwładni. Nieodmiennie mnie to
szokowało, a czasem zachwycało, tak jak teraz.
*Jezuita * wymamrotałam na pocieszenie i pospieszyłam do swojego pracodawcy.
Ritka zerkała na mnie przestraszona zza komputera, dawała jakieś tajemnicze znaki, ale nie
zrozumiałam, o co jej chodzi. Otworzyłam drzwi do gabinetu, Dziadek siedział na kanapie, co
mogło oznaczać tylko jedno: rozmowa była nieformalna i przesycona atmosferą zaufania. Za
to Korzuchin zastygł przy oknie, dokładnie w tej samej pozie, jaką przyjmował Dziadek w
chwilach rozdrażnienia: tyłem do drzwi, ręce w kieszeniach spodni, kołysząc się z palców na
pięty. Pomyślałam nagle, że są do siebie bardzo podobni. Umieją wzbudzać sympatie,
szacunek, umieją zrobić wrażenie... Przystojni mężczyźni, oczywiście nie rodem z
kolorowych czasopism, ale też niczego sobie. Naprawdę są podobni... Korzuchin jest co
prawda łagodniejszy, bardziej ustępliwy, widocznie nie zdążył się jeszcze zahartować w
politycznych bitwach. Zamknęłam drzwi i powiedziałam:
* Dzień dobry * a potem zamarłam, czekając na wskazówki.
Dziadek popatrzył na mnie chmurnie, spojrzał na Korzu*china i odezwał się spokojnie:
* Wołodia... *Jeśli Dziadek chciał nadać rozmowie odcień serdeczności, gdy widział w tym
swoją korzyść, zwracał się do rozmówcy po imieniu. A zdarzało się to na tyle rzadko, by
ludzie doceniali i mogli się wzruszyć. * Chciałbym wyjaśnić wszelkie możliwe
nieporozumienia. Zainteresowanie tobą i twoim życiem rodzinnym jest całkiem zrozumiałe:
ci, którzy na ciebie liczą, muszą mieć pewność... Zasadniczo, im szybciej zrozumiesz, że
bycie osobą publiczną ma swoje negatywne strony, tym lepiej. I te właśnie strony należy
przyjmować bez niepotrzebnej nerwowości. Być może Olga Siergiejewna była trochę
nadgorliwa, ale kierowało nią pragnienie udzielenia ci pomocy, a już w żadnym razie...
Jeszcze jedna cecha Dziadka: jak zacznie przemawiać, od razu go ponosi. Nagada, ile wlezie,
ale w sumie nic konkretnego nie powie. Ale tym razem trzymał słowotok w ryzach i wkrótce
skończył swoją zaimprowizowaną przemowę, popatrzył na mnie i wskazał głową Korzuchina.
*Władimirze Siergiejewiczu * powiedziałam i odchrząknęłam, usiłując pokonać uczucie
niezręczności i pokory. *Bardzo mi przykro, że tak się stało i...
Myślałam, że ciągle będzie stał tyłem do mnie, nie słuchając moich kretyńskich
usprawiedliwień. Ale odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i spytał:
*Jest pani przykro?
* Tak... i rozumiem, co pan czuje...
* Co pani może rozumieć? * wybuchnął. * Skąd pani może wiedzieć, jak to jest * stracić
dziecko?
To był cios poniżej pasa. No dobra, zasłużyłam sobie.
* Przepraszam * dokończyłam szybko.
Znowu się do mnie odwrócił, a na jego twarzy nie było ani złości, ani wrogości, jedynie ból.
*Wczoraj niepotrzebnie panią zaatakowałem... ja również... przepraszam.
A potem znowu zapatrzył się w dal, a Dziadek machnął mi ręką, dając do zrozumienia, że
mogę zmiatać. Wymknęłam się, a Ritka uniosła się z krzesła i szepnęła:
* No i co?
Bez słowa przesunęłam kantem dłoni po szyi, Ritka przewróciła oczami, a ja wybiegłam z
sekretariatu.
* I zwarli się w braterskim uścisku... * warknęłam pod nosem w drodze do swojego gabinetu.
* I po co Dziadkowi była potrzebna ta scena?
Dziadek nie znosił rozłamu w szeregach i od czasu do czasu urządzał takie bratanie się.
Pożytku z tego było tyle, co kot napłakał, w naszej firmie każdy troszczył się tylko
o siebie, ale widocznie jemu sprawiało to moralną satysfakcję. A może niesłusznie go
oskarżam, niepotrzebnie wietrzę wszędzie intrygi i knowania? Korzuchin czuje się okropnie,
wczoraj na mnie naskoczył, ja czuję się równie podle, przeprosiłam, on również, czyli
wszystko w porządku. Pozostaje już tylko jedna kwestia, związana ze wspomnianym przez
Dziadka „nieporozumieniem": czy nadal mam grzebać w życiu Korzucłiina, czy już
wystarczy? A może Dziadkowi zrobiło się żal człowieka, najpierw stracił żonę, teraz
dziecko... Mnie osobiście cała ta historia zwisa, zwłaszcza teraz, gdy muszę myśleć o
Wieszniakowie.
Walerka zadzwonił wcześniej, niż się spodziewałam, może obietnica pół litra tak go
zmobilizowała, a może zadanie nie było wcale trudne?
* Miałaś szczęście * oznajmił zadowolony. * Sekcję przeprowadzał mój znajomy, pewnie
właśnie z nim rozpiję tę butelkę... Pojęcia nie mam, co cię właściwie interesuje, jedno wiem
na pewno: to, co mi powiedział, niczym nie różni się od tego, co widnieje w oficjalnym
wyniku sekcji. Przy okazji, nikt nie wspominał, że należy jakoś specjalnie kombinować... No
więc, żadnych środków psychotropowych
i tym podobnych dziewczynka nie brała, była przytomna
i całkiem zdrowa, jeśli nie liczyć zastarzałego przeziębienia. Ale jedna rzecz zrobiła wrażenie
na moim znajomym.
* No mówże * poprosiłam.
* Mimo bardzo młodego wieku zmarła prowadziła intensywne życie seksualne.
* W sensie?
*Wykorzystywano ją solidnie i po dorosłemu. Jesteś kobietą zamężną., więc pewnie wiesz, że
dążenie do doskonałości oraz fantazja nie ma granic. Jednym słowem, Korzu*china żyła
pełnią życia, szkoda, że tak krótko.
Po wysłuchaniu Walery odłożyłam słuchawkę i zamyśliłam się. Znowu spojrzałam na zeszyt
Wiki. Co takiego nie spodobało mi się w słowach Walery? Dawno temu przywykłam do jego
stylu mówienia, nie czerwieniłam się i nie mdlałam, a jednak coś mnie uderzyło... Miała
chłopaka, ale rodzicom się to nie podobało, szczególnie ze względu na młody wiek
dziewczyny, i dlatego wysłali ją do Felzmana na witaminy i świeże powietrze...
Pogrzebałam w torebce w poszukiwaniu zapisanego na skrawku papieru numeru telefonu
Marii Ignatjewny. Skoro wczoraj miała dyżur, to dzisiaj powinna być w domu. Jednak
dwudziestominutowa rozmowa nic mi nie dała. Spytałam, czy dziewczynką zajmowali się
psychologowie, okazało się, że nie. Wika funkcjonowała w klinice na szczególnych prawach,
po prostu przebywała pod obserwacją i przez większość czasu była pozostawiona sama sobie.
Czytała, spacerowała po parku, nie rozmawiała z żadnym pacjentem i pisała w zeszycie to
samo zdanie: „Kocham cię". Czy ojciec odizolował ją od kochanka? Dobrze byłoby go
znaleźć...
Pół godziny później zajrzał do mnie Ługański.
* Cześć * powiedział, siadając na krześle. * Przyjechałem do Dziadka omówić pewną sprawę,
a u niego siedzi Korzuchin. * Skinęłam głową. * Słyszałaś już? * pytanie było retoryczne,
więc nie odpowiedziałam, a on mówił dalej: * Istne pasmo nieszczęść... Dziwię się, że facet
jeszcze się trzyma. Wczoraj akurat jedliśmy razem kolację... Żyjesz sobie spokojnie, a tu coś
takiego, jak grom z jasnego nieba. Córka wczoraj do niego dzwoniła, przy mnie. Wszystko
było w porządku, miał ją zabrać z kliniki w przyszłym tygodniu. Co ją nagle napadło? * To
pytanie również pozostawiłam bez odpowiedzi. * Taak... No dlaczego porządni ludzie mają
takiego pecha?
Mój przyjaciel ma dzisiaj dzień pytań retorycznych *pomyślałam i zawstydziłam się. Po
prostu czuje sympatię do Korzuchina, a ja, zamiast go wesprzeć, wyzłośliwiam się jak
zwykle.
* Pytałeś go, czemu umieścił córkę w klinice? * zapytałam.
* Sam mi wytłumaczył po jej telefonie. * I co powiedział?
* Że po śmierci matki dziewczynka nie może dojść do siebie i opieka specjalistów dobrze jej
zrobi. Szczerze mówiąc, nie rozwijałem tematu, było mi niezręcznie. Potem w restauracji
zjawił się jego przyjaciel i rozmowa zeszła na inne sprawy.
*Jaki przyjaciel? * zapytałam dla podtrzymania rozmowy. Jeszcze sobie Ługański pomyśli, że
jego towarzystwo jest mi niemiłe i dlatego się nie odzywam.
* Gruzniew.
* Który Gruzniew? * spytałam czujnie. *Jurij Markowicz.
Rozmowa nagle mnie zainteresowała.
* Facet ma na podbródku duży pieprzyk? Ługański wzruszył ramionami.
* Nie zwróciłem uwagi.
* Ale jest z Moskwy? * nie ustępowałam.
* No tak.
* I przyjaźni się z Korzuchinem?
* No przecież to właśnie Gruzniew ściągnął tu Korzuchina z rejonu. Zaczynali razem
wspólny biznes, potem się rozstali pokojowo, a później kontaktowali się przy okazji różnych
interesów.
* To Gruzniew jest biznesmenem?
* No tak. Szczerze mówiąc, nie wiem, czym się teraz konkretnie zajmuje, w każdym razie nie
leży do góry brzuchem i na pewno ma kontakty i środki.
Z moich danych wynikało, że Gruzniew ma dość specyficzny biznes, ale wcale mnie nie
zdziwiło, że Ługański nie wie o tej stronie jego działalności. Ługański to chłopak
inteligentny, ale czasem strasznie naiwny... Nie miałam zamiaru go uświadamiać.
* Ciekawe * burknęłam.
* Co takiego?
* Że się znają.
Ługański wzruszył ramionami, nie widząc w tym nic szczególnego.
Wyszedł, a ja położyłam nogi na biurku, złączyłam ręce na karku i zagapiłam się w sufit.
Okazuje się, że Korzu*chm jest bliskim znajomym Gruzniewa, który z kolei zjawił się tu na
polecenie swoich zwierzchników i szuka Łukja*nowa. I okazuje się, że to Gruzniew ściągnął
tu Korzuchina z rejonu. A teraz Dziadek nie miałby nic przeciwko temu,
żeby Korzuchin został merem. Nie ma nic przeciwko? Bardzo możliwe, że przyjaciele
Dziadka po prostu narzucają mu Korzuchina, Dziadek się zgadza, ale zarazem chce mieć na
faceta haka, żeby ten się za bardzo nie rozbestwił, i dlatego wysłał mnie, w nadziei, że coś
znajdę. Korzuchin opowiedział przyjaciołom o moim natręctwie, przyjaciele zwrócili się do
Dziadka po wyjaśnienia, a ten zaaranżował scenę w swoim gabinecie. Cóż, to możliwe, takie
rzeczy już się zdarzały. Przyjaciele wciskali coś Dziadkowi, a on po cichu rozgrywał swoją
partię. Stary numer.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie zdążyłam dokopać się do niczego wartościowego, więc
albo Dziadek każe mi kontynuować, albo poczeka, aż ludzie się uspokoją, a potem znowu coś
wymyśli, w końcu jest w tym mistrzem.
O wpół do czwartej pojechałam do szpitala okręgowego. Diergaczew zajmował oddzielną
salę, słusznie stwierdziwszy, że bratanie się z narodem nie jest mu do niczego potrzebne.
Zostawiłam płaszcz w szatni, nabyłam ochraniacze na buty i weszłam na drugie piętro. Sala
numer cztery znajdowała się obok dyżurki pielęgniarek. Zapytałam dziewczynę o zdrowie
Diergaczewa, a ona zasugerowała, żebym porozmawiała o tym z lekarzem prowadzącym.
* Takie nieszczęście! * zagdakałam, mając na myśli pobyt Diergaczewa tutaj.
* Ależ on czuje się całkiem nieźle * zapewniła dziewczyna.
* Cały dzień ogląda telewizję albo rozmawia przez telefon
* powiedziała, marszcząc śliczny nosek, z czego wywnioskowałam, że Wiktor Juriewicz nie
przypadł jej do gustu.
* Często go odwiedzają?
* Z rana były już dwie albo trzy osoby...
Podziękowałam i skierowałam się do sali, zastukałam do drzwi i weszłam, nie czekając na
zaproszenie. Na łóżku pod oknem leżał facet w dresie i z ponurą miną wpatrywał się w ekran
telewizora. Przyznaję, że byłam nieco zaskoczona * sądziłam, że adwokat o takiej reputacji
musi być starszy i wyglądać bardziej reprezentacyjnie. A Diergaczew przypominał pulchnego
nastolatka, klasycznego maminsynka. Miał najwyżej trzydzieści lat, rumieńce na policzkach
(mimo choroby), na podbródku dwa bezczelne pryszcze, zadarty nos i oczy jak dwa paciorki.
I tylko łysina sięgająca do połowy głowy sugerowała, że mam przed sobą nie chłopca, lecz
mężczyznę. Diergaczew leżał przykryty kołdrą, więc nie mogłam powiedzieć nic konkretnego
o jego wzroście, ale podejrzewałam, że jest kurduplem, za to z wyraźnym brzuszkiem.
Słysząc skrzypnięcie drzwi, uniósł się, zobaczył mnie, nachmurzył się jeszcze bardziej, ale
chwilę później zmarszczki między brwiami wygładziły się, twarz rozjaśnił uśmiech, a on
zagruchał:
* Olgo Siergiejewna, Olgo Siergiejewna, droga Olgo Sier*giejewna... * tak go wzięło, że nie
był w stanie powiedzieć niczego innego.
Oczywiście, nie spodziewałam się, że wyrzuci mnie za drzwi, ale na widok takiego
rozanielenia trochę mnie zatkało.
* Wiktorze Juriewiczu * odezwałam się w końcu. * Przepraszam, czy my się znamy?
* Nie. Tak. To znaczy, przedstawiono nas sobie półtora roku temu, ale zapewne mnie pani nie
pamięta i nic dziwnego, kręci się wokół pani tylu ludzi...
* I moja wizyta najwyraźniej pana nie dziwi?
* Bóg panią do mnie przysłał, Olgo Siergiejewna *oświadczył z przekonaniem. * Nawet
myślałem, żeby do pani zadzwonić, ale zabrakło mi odwagi. Proszę, niech pani siada * zerwał
się, podsunął mi krzesło, a sam usiadł na łóżku. Nie dosięgał nogami do podłogi, faktycznie
był kur*duplem. * Mój Boże, co za szczęście * oznajmił, uśmiechając się czarująco. *
Wspaniale się złożyło, nawet nie wiem, jakim świętym za to dziękować.
Ale gaduła * pomyślałam. Nie wiadomo tylko, czy udawał idiotę, czy faktycznie nim był.
* No więc, chciał pan do mnie zadzwonić * powiedziałam, a on złapał moją rękę, uścisnął i
radośnie pokiwał głową.
* Ale nie odważyłem się. *Już pan to mówił.
* Tak, tak. Nie potrafiłem zdobyć się na odwagę, chociaż rozumiałem: jest pani moją jedyną
nadzieją.
* I czegóż takiego się pan po mnie spodziewa?
* Wciągnięto mnie w okropną historię, stałem się zakładnikiem w rozgrywkach ludzi
pozbawionych sumienia...
* Czy mógłby pan wyrażać się nieco jaśniej? * nie wytrzymałam.
* Tak. Oczywiście. Przecież... nie mylę się chyba... przyszła pani do mnie z powodu tych
nieprzyjemności, które spotkały pani przyjaciela, pana Wieszniakowa?
* Właśnie. A co panu o nich wiadomo, to znaczy o tych nieprzyjemnościach?
* A jakże... Uczciwemu człowiekowi podrzucono narkotyki, a mnie chcą w to wrobić.
* Kto chce?
* Olgo Siergiejewna, czy mogę być z panią szczery? *przeszedł na szept i zerknął
niespokojnie na drzwi.
*Jak najbardziej.
* Mołczanow. To straszny człowiek. Groził mi... Przyszedł dziś rano i obiecał, że wyrzuci
mnie przez okno * i wiem, że byłby do tego zdolny. To kompletny wariat, głuchy na wszelkie
argumenty.
* Czego od pana chce?
* Żebym się przyznał, że to ja podrzuciłem tę kopertę.
* Zaraz, ale po co mu to?
* No jakże, Olgo Siergiejewna, przecież pani mąż... proszę mi wybaczyć, nie miałem nic
takiego na myśli, ale... ale on i Mołczanow... jakby to najlepiej ująć... Mołczanow uważa, że
pani mąż może mu skomplikować życie * odetchnął z ulgą, wyraźnie zadowolony z tej
werbalnej ekwi*librystyki. * Timur Wiaczesławowicz wezwał go do siebie i zażądał
odpowiedzi na pytanie, czy ma coś wspólnego z kopertą w szufladzie pani przyjaciela.
Mołczanow dostał szału i zaczął mi grozić.
* Nadal nie rozumiem dlaczego.
* Uznał, że skoro Timur Wiaczesławowicz myśli, że to jego sprawka, to znaczy, że ma ku
temu podstawy.
* Interesujące * gwizdnęłam.
* No właśnie, mówię, zupełny wariat. Zjawił się u mnie i zażądał wyjaśnień, dlaczego pani
mąż uznał, że on, to znaczy Mołczanow, jest w to zamieszany.
* Z tego, co wiem, Mołczanow miał pretensje do Wieszniakowa.
* Nie, nie, to znaczy tak, oczywiście, próbował się z nim dogadać, nawet nalegał, żebym ja...
ale pan Wieszniakow był
nieugięty. Sprawę już przekazano do sądu i tak właściwie... teraz los Mołczanowa juniora
zależy od tego...
* Rozumiem. Załóżmy, że Mołczanow chciał się zemścić na nieugiętym panu
Wieszniakowie.
* Myślę, że tak właśnie było, a teraz próbuje zwalić wszystko na mnie. Rozumie pani?
* Ach tak... A ma pan jakiś pomysł, jakim cudem te narkotyki znalazły się w szufladzie pana
Wieszniakowa?
* Ktoś mu podrzucił.
* Wiktorze Juriewiczu, tak się nie da. „Ktoś" brzmi bardzo niepoważnie. Powiem więcej:
podrzucić tę kopertę mogło zaledwie kilka osób i pan, niestety, znajduje się na pierwszym
miejscu tej listy.
* Wiedziałem, że tak będzie * powiedział Diergaczew tragicznym tonem. * Rzucą mnie na
pożarcie.
* Mołczanow nie mógł sam podrzucić narkotyków, czyli musiał to komuś zlecić. Nie wie pan
czasem, komu?
* No właśnie nie. Rozumie pani, on by mi nie zaufał, bo ja, jako uczciwy człowiek...
* Witia * przybrałam surowy ton.
* Co? * stropił się Diergaczew. " '
* Nie bredź. Dawaj kawę na ławę. Mołczanow naprawdę wyrzuci cię przez okno, bo jest
pewien, że to ty go wrobiłeś. Chciałabym wiedzieć, dlaczego tak myśli?
* Opacznie zrozumiał rozmowę, którą przypadkiem usłyszał * rzekł Wiktor Juriewicz z męką
w głosie.
*Jaką rozmowę?
* Zadzwonił do mnie klient i Mołczanow stał wtedy obok. W rozmowie nie było nic takiego,
ale Mołczanow nagle uznał, że...
*Jasne * powiedziałam, wstając.
* Dokąd pani idzie? * zdumiał się adwokat.
* Do diabła Nie mam zamiaru marnować tu czasu. Niech Mołczanow sam się z tobą
dogaduje. Wytrzęsie z ciebie całą głupotę razem z wnętrznościami. Oczywiście, nic mu to nie
da, ale przynajmniej będzie miał moralną satysfakcję.
* Bydlaki * oznajmił nagle Diergaczew. * Co za bydlaki...
* Zasłonił twarz rękami i rozpłakał się.
* O mój Boże * wymruczałam i wróciłam na krzesło. Widok płaczącego faceta powodował u
mnie zakłopotanie.
* Druga szansa, Witia. Trzeciej nie będzie * uprzedziłam.
* Nawet jeśli zapłaczesz się na śmierć.
* To już koniec * powiedział z pokorą.
* Może i nie. Ty pomożesz mnie, ja tobie.
Sięgnął po papierowe serwetki, wytarł twarz i spojrzał na mnie z nadzieją.
* Co to za rozmowa przez telefon, z kim?
* Nazywa się Gruzniew.
Gwizdnęłam z wrażenia. To, że po raz kolejny wypływało nazwisko tego typa, wydało mi się
zajmujące.
* To twój znajomy?
* Kiedyś nas sobie przedstawiono, myślałem wtedy, że widzę go po raz pierwszy i ostatni. Co
to za bydlę...
* Kto was sobie przedstawił?
* Korzuchin.
Mogłam znowu gwizdnąć, albo w ogóle gwizdać bez ustanku.
* Ty i Korzuchin jesteście przyjaciółmi?
*Jego żona miała problem, nie mogła pozbyć się jakiejś nauczycielki, baba się zaparła i
Korzuchin zwrócił się do mnie po pomoc. Nie byliśmy przyjaciółmi, po prostu się znaliśmy.
Ale żona Korzuchina zginęła, całe miasto o tym
mówiło, a ja straciłem klientkę. Korzuchin zaprosił mnie na kolację, żeby zamknąć wszystkie
kwestie, i wtedy w restauracji, w której jedliśmy kolację, zjawił się ten typ. Wymieniliśmy ze
dwa zdania, a potem on ni z tego, ni z owego dzwoni i mówi, że bardzo potrzebuje mojej
pomocy jako profesjonalisty. Klientów mam dużo, ale Korzuchinowi wolałem nie odmawiać,
to porządny facet i mówi się, że wysoko mierzy.
* Czego Gruzniew od ciebie chciał?
Witia westchnął i popatrzył na mnie z udręką.
* Olgo Siergiejewna, przecież pani rozumie, że jeśli ja... już nawet nie chodzi o karierę, ale
oni mogą mnie spokojnie wsadzić do więzienia.
* No, tego więzienia trzeba jeszcze dożyć * pocieszyłam
g°*
*Jasne. Cudze problemy panią nie obchodzą.
* Na kopercie znaleziono odciśnięte paluszki, przypadkiem nie twoje?
* Nie. Może pani wziąć moje odciski palców choćby zaraz.
* No to jak wsunąłeś kopertę do szuflady, w rękawiczkach?
Wzdrygnął się, pociągnął nosem, utkwił wzrok w podłodze i w końcu wymamrotał:
* Miałem serwetkę. W końcu jestem prawnikiem, a nie jakimś idiotą.
* Gruzniew nie wyjaśnił, dlaczego chciał podłożyć Wiesz*niakowowi świnię?
* Oczywiście, że nie.
* A na czym cię złapał? Przecież nie jesteś jakimś idiotą, rozumiałeś, co ryzykujesz.
Odwrócił się, znowu pociągnął nosem i ucichł.
* Dobra, nie moja sprawa. Faktycznie, nieźle się wpakowałeś.
Pokręcił głową.
*Jeszcze jak. Tutaj Mołczanow, tam... * Znowu pokręcił głową w geście politowania nad
sobą. * Nie wiadomo, co gorsze. Ale do protokołu niczego nie powiem, niech mnie pani
nawet nie straszy. Przecież wtedy już będzie po mnie... żegnaj, kariero! A moi rodzice są
ludźmi w podeszłym wieku.
* Aha, syn dumą swojej matki. Masz numer komórki Mołczanowa?
* Oczywiście.
* Dyktuj. * Wyjęłam telefon, wprowadziłam numer i zadzwoniłam.
* Tak? *usłyszałam.
* Imię, imię odojcowskie? * szepnęłam do Diergaczewa.
* Anatolij Wasiljewicz.
* Anatoliju Wasiljewiczu, mówi Olga Tagajewa. Nie znamy się, ale słyszałam o panu wiele
dobrego od mojego męża.
* Bardzo się cieszę, Olgo Siergiejewna * rzekł Mołczanow z lekkim wahaniem. Nie
wiedziałam, z czego się tak cieszy, ale głos mu złagodniał.
*Jestem teraz w szpitalu u naszego wspólnego znajomego. Wiktor Juriewicz przesyła panu
pozdrowienia. Nie czuje się najlepiej, więc gdyby był pan tak dobry i na razie go nie
niepokoił...
* Zrozumiałem, Olgo Siergiejewna. Wszystko zrozumiałem * odparł ochoczo Mołczanow i
pożegnaliśmy się.
Diergaczew popatrzył na mnie, jęknął i zapytał:
* I co dalej?
* Zobaczymy. * Wzruszyłam ramionami.
* A ja i tak... * nastroszył się Wiktor Juriewicz, ale od razu oklapł. * Związał się człowiek z
bydlakami...
*Witia, nie umiesz cieszyć się życiem. Miałeś poważny problem: Mołczanowa. Teraz już go
nie masz, a ty dalej jesteś niezadowolony. Powinieneś nad sobą popracować, skoncentrować
się na jasnych stronach...
* Pani sobie kpi. * Westchnął. * Nie będę niczego podpisywał, może mnie pani zabić.
* A kto cię prosi? * wstałam i czym prędzej wyszłam; nie miałam siły patrzeć na jego żałosną
fizjonomię.
Pół godziny później spotkałam się w „Beczce miodu" z Wieszniakowem i Lalinem. Artiom
wyglądał na spokojnego, jak wyraził się Lalin, doszedł do siebie. Po rytualnych objęciach
pokrótce opowiedziałam o wizycie w szpitalu.
* No cóż, w zasadzie wszystko jest jasne. Gruzniew zajmuje teraz mniej więcej to
stanowisko, które niegdyś zajmował nieodżałowany Aleksander Wasiljewicz Łukjanow, więc
bez wątpienia ma dojścia do miejscowej mafii.
* Aha * prychnął Artiom. * Tylko że nasz nieodżałowany działał sam, nie afiszując się
specjalnie, skromny był z niego gość, niech mu ziemia lekką będzie, a Gruzniew przybył tu z
całą sforą, za to rozumu mu Pan Bóg poskąpił.
* Dlaczego? * zapytałam, bo nie pojęłam, do czego zmierza.
* No dobrze, nie rozumu, tylko daru przewidywania. Mógł przewidzieć, że zwrócisz się do
męża, a on, ze swej strony...
* Tu nie masz racji * przerwał mu Lalin, a ja i Artiom zaczęliśmy chłonąć każde słowo
naszego starszego towarzysza. * Załóżmy, że Gruzniew musi na jakiś czas usunąć
upierdliwego gliniarza. Podrzucenie narkotyków to najprostszy i najpewniejszy sposób. Tylko
dlaczego nie podrzucił narkotyków do samochodu? W końcu to znacznie łatwiejsze niż
wrzucanie koperty do szuflady biurka w gabinecie. Jak już powiedziałem, Gruzniew ma
dojścia do miejscowej mafii, więc co za problem: podrzucają kopertę do samochodu,
Tumanowowi podsuwają informację, a ten z zapałem rzuca się, żeby łapać drania, czyli
ciebie, Artiom. Jednak jeśli Tagajew zacznie się tym interesować, to bez większego trudu
dotrze do wykonawców, a co za tym idzie, również do samego Gruzmewa. Dlatego chłopaki
wybrali drogę pokrętną: Gruzniew wysyła z narkotykami adwokata, a Loma Jeriemiejew *
sprzedajnego glinę Tumanowa. Lonia godzi się na propozycję Gruzniewa, bo jest pewien, że
w razie czego Timur uzna, że Artioma wrabia Mołcza*now * synek Mołczanowa ma
problemy i teoretycznie tatuś miałby powód, żeby gniewać się na Artioma. Wyłącznie z tego
powodu Gruzniew potrzebował adwokata. Jak widzicie, wcale nie jest taki głupi, choć z
drugiej strony nie taki znowu sprytny, skoro do tego doszliśmy * mrugnął Lalin, ale od razu
spoważniał: * Rzecz jasna, nie ma się czym chwalić. Gdyby Mołczanow przypadkiem nie
podsłuchał rozmowy i nie wziął się za adwokata... Kolejny dowód, że nie da się przewidzieć
wszystkiego.
Popatrzyliśmy na Wieszniakowa z braterską miłością, a on podniósł głos:
* No ale wyjaśnijcie mi, na miłość boską, po co to wszystko Gruzniewowi? To znaczy,
pamiętam nasze
poprzednie fantazje, ale ciągle nie mogę rozumieć: skoro interesuje ich Łukjanow, po co tracą
czas na mnie, na ciebie... * Skinął Lalinowi. * No dobrze, liczyli, że nasza dziewczyna się
zdenerwuje, ale dalej to już nie łapię.
* Zastanawiałam się nad tym, jadąc tutaj. Przy okazji, zauważyliście, że nazwisko Korzuchina
wypływa co jakiś czas to tu, to tam? Mnie to niepokoi * was nie?
*Jeszcze jak * potwierdził Lalin. * Załóżmy, że Korzu*chin ma bezpośredni związek z
wydarzeniami, to znaczy, że Gruzniew z nim współdziała. Powód niby ma: grzebiesz w jego
życiu osobistym, a może on tego nie lubi. Ale po co tyle zachodu, skoro gra nie jest warta
świeczki, a właściwie nie ma żadnej gry?
*Jestem tego samego zdania * włączyłam się. * Ostatnio ma do mnie poważne pretensje, ale
nasze kłopoty zaczęły sie trochę wcześniej. Nawet usiłowałam sobie uświadomić kiedy.
* Co „kiedy"? * burknął Wieszniakow.
* W którym momencie posypały się na nas nieprzyjemności * wyjaśniłam cierpliwie.
* No i co, przypomniałaś sobie? * spytał Artiom, a Lalin się uśmiechnął.
* Różni ludzie siedzieli mi na ogonie, ale zachowywali się grzecznie. A po morderstwie
Arapczenki... * Westchnęłam.
* Co w tym morderstwie jest takiego szczególnego? *spytał Wieszniakow, który chyba
zaczynał łapać.
*Właśnie tego musimy się dowiedzieć * wyjaśniłam. *Kto teraz prowadzi tę sprawę?
* Nowikow, znasz go. Rozmawiałem z nim dwie godziny temu, nie mają nic nowego. Dostali
odpowiedź na zapytanie.
ale nic z niej nie wynika. Świadków jak zwykle żadnych i sprawa na razie leży.
* Pogrzebiemy * zdecydowałam.
* Trzeba się zastanowić, co zrobić z adwokatem * przypomniał Lalin. * Można by go
przycisnąć, wtedy wyśpiewa wszystko jak złoto i podpisze.
*Jasne * prychnął Artiom. * A ci kretyni wezmą i go załatwią z nadmiaru entuzjazmu. Lonia
przysięgał Tagaje*wowi, że jest czysty, a tu się okazuje, że siedzi w tym po uszy.
* Lonia nie zabije Diergaczewa, bo i po co * zaprotestował Oleg. * Adwokat nic o nim nie
wie; do tego, że Lonia siedzi w tej sprawie, doszliśmy sami * to oczywiste, skoro Tumanów je
mu z ręki. Ale to wszystko trzeba jeszcze udowodnić.
* Właśnie * przytaknął Wieszniakow. * Załóżmy, że Dier*gaczew podpisze zeznania. I co
dalej? Gruzniew pośle gliny do diabła, powie, że tamten plecie trzy po trzy, a Dierga*czew
zostanie kozłem ofiarnym.
*Jeszcze się nad nim lituj * zachichotał Lalin.
* Nie mam zamiaru się nad nim litować, ale jeśli Gruzniew będzie się chciał asekurować,
zyskamy kolejnego trupa. A po co nam to?
* No to co robić?
* Nie wiem * machnął ręką Artiom. * Pożyjemy, zobaczymy.
* Myślę, że należy pogadać z Dziadkiem * zauważyłam.
* Po co?
* Zasugeruję, że goście za bardzo hałasują.
* Przecież są tutaj z jego błogosławieństwem.
* To nie podlega dyskusji, ale jeśli prawidłowo poprowadzę rozmowę, może coś z tego
będzie.
Artiom prychnął, demonstrując wątpliwości, a Lalin zastanowił się i skinął głową.
* Można spróbować.
Artiom popatrzył na niego ze zdumieniem, ale nic nie powiedział. Podobnie jak ja, przywykł
do liczenia się z opinią starszego towarzysza.
*Jak tam twoje sprawy? * Lalin niespodziewanie zwrócił się do mnie.
* Nie ma żadnych spraw.
* Albańczyk więcej się nie odzywał?
Zastanowiłam się błyskawicznie, powiedzieć prawdę czy nie. Jeśli powiem, że Albańczyk
dzwonił, będę musiała wspomnieć o Łukjanowie...
* Nie. Jakby zapadł się pod ziemię.
* Co za szczęście * burknął Artiom.
* Gość jest pewnie bardzo zajęty * zauważył Oleg po chwili zastanowienia. * Moi chłopcy
nie zdołali go znaleźć. Zastanawiałem się, czy Timur miał więcej szczęścia.
* Nie wiem, nic mi nie mówił. Za to ze mnie nie spuszcza oka.
* Czyli nie miał * podsumował Oleg.
Spojrzałam na zegarek i zaczęłam zbierać się do pracy * chciałam przecież pogadać z
Dziadkiem. Po drodze jeszcze raz odtworzyłam wydarzenia ostatnich dni. W mieście zjawia
się Gruzniew, który podejrzewa, że Łukjanow jest gdzieś tutaj. Chce się z nim policzyć i
prawdopodobnie dlatego utrudnia życie mnie i przy okazji moim przyjaciołom. Liczy na to,
że zacznę się denerwować, przestanę być ostrożna i doprowadzę go do Łukjanowa. Załóżmy,
że tak
właśnie było. Jednak pomysł z drągami jest strasznie skomplikowany, a więc celem całej
akcji powinno być coś więcej niż tylko chęć szargania mi nerwów. Artiom powiedział, że w
tej chwili nie prowadził żadnych spraw, które mogłyby wywołać tak burzliwą reakcję, a
nieprzyjemności zaczęły się po zabójstwie Arapczenki. Intuicja podpowiadała mi, że właśnie
to jest główny powód wydarzeń. Tylko czego Gruzniew mógł chcieć od samotnego ojca? I
dlaczego należało odsunąć Wieszniakowa od śledztwa? Korzuchin poznał Gruzniewa z
adwokatem... Oczywiście, to mógł być czysty przypadek i mimo to... W najbliższym czasie
odwiedzę Nowikowa i porozmawiam sobie z nim. Całkiem możliwe, że Gruzniew
zorganizował irytujące problemy Lalinowi, na pewno ma takie możliwości. Łukjanow
usiłował mi wmówić, że nieznani łajdacy nastawali na moje życie, ale to na pewno nie
Gruzniew. Po pierwsze, to byłoby nielogiczne, jeśli łapią Łukjanowa na żywca, a po drugie,
znaleźliby wykonawcę wśród swoich, a nie szukali w Internecie. Trzeba by poprosić
Wieszniakowa, żeby sprawdził wszystkie wypadki drogowe, w wyniku których zginął
człowiek... Zresztą nie ma sensu, skoro Łukjanow mówi, że mogę śmiało sprawdzić, to
znaczy, że nie warto tracić czasu. A skoro to nie Gruzniew życzy mi śmierci, to w takim razie
kto? A przede wszystkim * dlaczego? Trzeba przyjrzeć się temu zabójstwu... Faktem jest, że
Artioma wrobił Gruzniew, a tuż obok niego majaczy Korzuchin. Przypadek? Pytań dużo, a
odpowiedzi jak na lekarstwo.
Podjechałam do biura i ucieszyłam się, widząc samochód Dziadka na parkingu. Żeby mnie
tylko przyjął... Ritka "poinformowała mnie, że Dziadek jest w gabinecie, zastukałam,
wsunęłam nos do świątyni i zostałam zaszczycona
łaskawym skinieniem. Podeszłam, usiadłam, podrapałam się za uchem, przeżegnałam w
myślach i zaczęłam opowiadać. Po minucie Dziadek zrobił marsową minę.
* Mam dość słuchania o Wieszniakowie. * Machnął ręką niezadowolony.
* Poczekaj, wcale nie chodzi o Wieszniakowa * powiedziałam łagodnie i, nie zwracając
uwagi na gniew najwyższego, kontynuowałam swoją opowieść.
W trakcie opowieści mój przełożony posępniał coraz bardziej, co skonstatowałam z
zadowoleniem. Jak każdy uzurpator, nie znosił porywania się na jego władzę, a tego, że za
jego plecami ludzie zorganizowali jakieś swoje gry, nie dało się nazwać inaczej. Zwłaszcza że
tamci osobnicy są przyjezdni i bez jego zgody nie mają prawa kichnąć. A ci nie tylko
kichnęli, ale nawet rozwinęli szeroko zakrojoną działalność i wcale nie uważali za stosowne
meldować o swoich poczynaniach. Właśnie to chciałam uświadomić Dziadkowi i chyba mi
się udało. Sięgnął po telefon i w ciągu dziesięciu minut przeprowadził kilka rozmów. Do
swoich rozmówców mówił podniesionym głosem i w sposób szalenie nieprzyjemny.
Najłagodniejszymi zwrotami były „gnoje" i „zasrani działacze", całą resztę można by znaleźć
jedynie w słowniku wulgaryzmów. Gdy Dziadek uciekał się do takich zwrotów, ludzie od
razu zaczynali czuć brzemię swoich grzechów, zaczynali się trząść i najchętniej padliby na
twarz, udając, że nie żyją. Zadowolona, kiwałam głową w takt jego słów, podzielając gniew i
niezadowolenie monarchy. Zawsze to przyjemnie, gdy obrywa ktoś inny... Od razu człowiek
zaczyna wierzyć w powszechną sprawiedliwość.
Gdy Dziadek skończył rozmawiać, skinęłam głową po raz kolejny i zauważyłam lizusowsko:
* I słusznie. Nie trzeba było się tu szarogęsić.
* Idź mi stąd! * huknął, a mnie od razu wymiotło do wyjścia, bo nie miałam zamiaru stać się
obiektem jego niezadowolenia. Jednak przy drzwiach wyhamowałam, spojrzałam na Dziadka,
który w ramach odzyskiwania równowagi pogrążył się w papierach, i na palcach wróciłam do
biurka, całą sobą demonstrując uczucia wiernopoddańcze: drżenie, radość na widok i
pragnienie bycia użyteczną.
* Igorze Nikołajewiczu * pisnęłam. * A co z Korzu*chinem? * Podniósł głowę i popatrzył na
mnie wrogo. * Kontynuować?
* A jest coś ciekawego? * spytał po chwili milczenia.
* Niemal na pewno * zameldowałam dziarsko.
* Kontynuuj, tylko inteligentnie, żeby się na ciebie nie skarżył.
Comęłam się, przyłożyłam rękę do serca, skinęłam głową i wyleciałam z gabinetu jak strzała.
* I co? * szepnęła Ritka pobladłymi wargami.
* Wszystko super cool * zapewniłam. Odetchnęła i spytała z powątpiewaniem:
* A kogo on tak?
* Ludzi nam obcych i dlatego zupełnie nieciekawych.
* Chwała Bogu, bo już myślałam, że to ty zalałaś mu sadła za skórę. Miałam duszę na
ramieniu i byłam nieprzytomna ze strachu. Nawet pochowałam cały papier i długopisy, myślę
sobie, zaraz wylecisz, będziesz chciała pisać podanie o zwolnienie, a mnie na samą myśl
ciśnienie skacze.
*Niee... Ja miałam dzisiaj szczęście, dziękował mi za poniesiony trud, dokładnie tak
powiedział...
* Rita * odezwał się Dziadek przez komunikator, więc szybko wyszłam.
Właśnie miałam jechać do domu, gdy zadzwonił Timur i zaproponował, żebyśmy zjedli
razem kolację w restauracji. Zgodziłam się z radością i pomknęłam na spotkanie. Tym razem
Timur wybrał restaurację o sympatycznej nazwie „Egoista". Siadając do stołu naprzeciwko
męża, przypomniałam sobie, że od rana nie miałam nic w ustach, i zaczęłam nadrabiać
zaległości, a Timur przyglądał mi się z przyjemnością. Skończyłam jeść, zadowolona
odchyliłam się na oparcie krzesła i pochwaliłam:
* Cudnie.
* Zdaje się, że masz dobry humor * zauważył Timur. Skinęłam głową i spytałam:
* Mołczanow do ciebie dzwonił?
* Oczywiście. Jak tam spotkanie z Diergaczewem?
Przekazałam mu rozmowę z adwokatem, dorzucając własne przemyślenia. Timur uśmiechnął
się, wyjął komórkę i też wykonał kilka telefonów. W odróżnieniu od Dziadka nie podnosił
głosu, mówił spokojnie, rozciągając zdania, ale zdaje się, że również zrobił duże wrażenie na
rozmówcach.
* I co teraz? Ludzie biorą krople walerianowe? * zapytałam złośliwie.
* Jeriemiejew nie ograniczy się do kropli.
* Nie szalej za bardzo * przestraszyłam się.
* Za bardzo nie będę musiał * odpowiedział z uśmieszkiem Timur.
Następnego dnia zaczęły się dziać cuda. Najpierw zadzwonił Wieszniakow.
* Dzisiaj Grigorjew zwołał zebranie * powiedział, wzdychając. * I zaszczycił mnie
zaproszeniem. Zaczął wykład
na temat „Co się tu wyprawia" i tak się rozkręcił, że trzymajcie się, ludzie! „Naszym
obowiązkiem jest oczyszczenie dobrego imienia naszego kolegi. Zaangażujemy wszystkie
siły..." i tak dalej, i tak dalej. Tych, którzy biorą garściami, znają z nazwiska i nie ruszają, a
uczciwym ludziom nie pozwolą pracować, wrabiają ich! Czerwieniłem się jak panienka i
marzyłem o tym, żeby zapaść się pod ziemię. Krótko mówiąc, wysłali mnie na urlop ze
skierowaniem do sanatorium, żebym sobie odpoczął i niczym się nie przejmował, tutaj już
moi koledzy wszystko wyjaśnią, a potem powitają mnie z orkiestrą.
* No to chyba dobrze * bąknęłam niepewnie, nie rozumiejąc, z czego Artiom jest taki
niezadowolony.
* A co w tym dobrego? * burknął.
* Wieszniakow * powiedziałam surowo, ale mi przerwał:
* Dobra, będę się szykował do wypoczynku.
* Szykuj się, tylko zorganizuj mi spotkanie z Nowi*kowem.
* Powiedział, że zawsze rad cię widzieć.
Potem wydarzenia rozwinęły się w tempie błyskawicznym, według najbardziej
fantastycznego scenariusza. Przede wszystkim znalazł się typek, który dał cynk, że Artiom
zajmuje się handlem narkotykami * chłopak siedział u ciotki na wsi, gdzie znaleziono go bez
większego trudu. Od razu entuzjastycznie podzielił się informacją, że do kablowania zmusili
go nieznani złoczyńcy, którzy podle grozili, że wymordują mu rodzinę. Chłopaczek był
lokalnym dilerem, rodziny żadnej nie miał, ale nikt nie miał zamiaru wdawać się w szczegóły.
A potem zrobiło się jeszcze weselej. Pewien gość, złapany poprzedniego dnia z niewielką
partią heroiny, opowiedział zainteresowanym słuchaczom, jak to wrobili
gliniarza, a także poinformował o własnym udziale w tej sprawie. Ten nagły przypływ
szczerości objaśnił nadzieją na złagodzenie wymiaru kary. Kto był taki sprytny, żeby wsunąć
kopertę do szuflady biurka, diler nie wiedział, ale krążyły plotki, że to Wańka, inny lokalny
diler, który opowiadał, że pracował w wydziale zabójstw. Wtedy okazało się, że Wańka od
dwóch dni jest w kostnicy: wracał do domu samochodem, pijany w trupa i wpadł na latarnię.
Tumanowa nikt nie dręczył, w końcu spełnił po prostu swój obowiązek. Opowiadając to
wszystko, Wieszniakow zgrzytał zębami. Ja i Lalin zaśmiewaliśmy się, Artiom zaś posępniał
coraz bardziej.
* I z czego rżycie? * rozzłościł się. * Toż to istny cyrk.
*Właśnie dlatego rżymy.
* Tu trzeba płakać * powiedział uparcie Artiom. * Nie na darmo mówią: prawo jest jak
dyszel, gdzie obrócisz...
* Nie nakręcaj się tak * poprosiłam. * Daliśmy radę, , i chwała Bogu.
*Właśnie. Gdyby nie wy...
*Ja w ogóle niczego pożytecznego nie zrobiłem * zauważył Lalin.
* No co wy, nie rozumiecie, przecież wychodzi na to, że...
* Nie ma prawdy na tym świecie * wygłosił Lalin, nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
* Pewnie, że nie ma, a wszystko dlatego, że ludzie, którzy powinni...
* No to z głowy * podsumowałam. * Już się nakręcił i teraz będzie przemawiał do rana.
Wieszniakow, ile ty masz lat?
* Dużo. Ale i tak chciałbym, żeby był porządek.
*A to już raczej niemożliwe. * Uśmiechnął się krzywo Lalin.
* A nie masz bardziej optymistycznych prognoz? * Westchnął Wieszniakow.
* Nie mam ich skąd brać.
Wyprawiwszy Wieszniakowa do sanatorium, odetchnęłam z ulgą i przypomniałam sobie o
Korzuchinie. To znaczy, wcale o nim nie zapomniałam, tylko teraz pomyślałam, że to dobry
moment na rozmowę. Dziadek powiedział, że mam działać z głową, i dlatego zadzwoniłam
do Władimira Siergiejewicza i bardzo uprzejmie poprosiłam o spotkanie. Korzuchin wyraził
zgodę.
Przyjął mnie w swoim gabinecie, gdzie zjawiłam się dokładnie o wyznaczonej porze.
Korzuchin siedział przy biurku, rozmawiał przez telefon, ale dostrzegłszy mnie, szybko
skończył rozmowę, skinął głową i zaproponował, żebym usiadła. Zauważyłam, że przybyło
mu siwych włosów, twarz się zestarzała, a oczy jakby zapadły w głąb. Wyglądał, jakby czuł
się nieszczególnie, i nic dziwnego, biorąc pod uwagę niedawne tragedie.
* Czemu zawdzięczam pani wizytę? * spytał bez wrogości, ale też bez zbytniej serdeczności,
której się zresztą nie spodziewałam.
*Jak wspomniałam przez telefon, mam do pana kilka pytań. Pamięta pan, umawialiśmy się, że
jeśli będę miała jakiekolwiek pytania, zwrócę się bezpośrednio do pana.
* Co to za pytania? * spochmurmał.
* Dotyczące pańskiej córki Wiki.
Policzek mu drgnął, odwrócił się do okna, obrócił w rękach długopis i rzucił go na bok.
* Dlaczego z takim uporem pcha się pani z butami w moje życie? * zapytał z goryczą.
* Chciałabym dotrzeć do prawdy.
*Jakiej znowu prawdy? O czym pani mówi? Moje dziecko nie żyje!
* Tak, a pan myśli, że w jakiejś mierze to moja wina. Szczerze powiedziawszy, też tak myślę.
Dlatego chcę "zrozumieć...
*Jaka to teraz różnica. * Machnął ręką. *Jej nic już nie wróci...
Wyjęłam z torebki zeszyt Wiki i położyłam przed nim. ,
* Co to? * zapytał.
* Proszę spojrzeć. Powinien pan znać charakter pisma córki.
Patrzył na zeszyt tak, jakby bał się go dotknąć. Potem przysunął go sobie ostrożnie, otworzył,
spojrzał na pierwszą stronę, szybko przekartkował do końca, odłożył na bok i westchnął.
*Wie pan, do kogo adresowane są te słowa? * spytałam po dłuższej przerwie.
*Nie.
* I nie domyśla się pan?
* Nie * odpowiedział, patrząc prosto przed siebie. W jego oczach był smutek, z którym
bardzo ciężko żyć. Było mi go żal i nagle zapragnęłam wstać i wyjść, ale ten chwilowy poryw
szybko minął.
*Władimirze Siergiejewiczu, rozmawiałam z patogiem. Wika, pomimo młodego wieku...
Uderzył dłonią w biurko tak mocno, że stojące na nim trzy zdjęcia omal się nie przewróciły.
Na jednym była Ludmiła z córką, na drugim sama Wika, na trzecim Inna
z białym puszystym kotem na kolanach. Na tym zdjęciu mogła mieć trzynaście lat *
uśmiechnięta dziecięca buzia z łobuzerskim spojrzeniem. Niemal niepodobna do dziewczyny,
z którą rozmawiałam niedawno * przede wszystkim chodziło o wyraz twarzy. Przypomniałam
sobie, co mówiła Inna: że to był najszczęśliwszy okres w jej życiu.
* Przynajmniej po jej śmierci... * wymamrotał Korzuchin, gdy już się opanował. *
Przynajmniej teraz niech pani nie wyciąga brudów na zewnątrz.
* Wika miała chłopca?
* Chłopca! * Uśmiechnął się nieprzyjemnie. * Łajdaka. Gdybym mógł, rozerwałbym go
własnymi rękami.
* Wiedział pan o nim?
*Wiedziałem, że ten drań... ale nie mam pojęcia, kto to jest... * Korzuchin przesunął ręką po
twarzy i zapytał: *Skąd pani ma ten zeszyt?
* Znaleziono go w sanatorium w pokoju Wiki. Pokiwał głową.
* To się zaczęło mniej więcej rok temu. Żona zauważyła zmiany w zachowaniu córki.
Dziewczynka była na przemian bardzo podniecona i przygnębiona. Ludmiła początkowo
uznała, że to z powodu zbyt dużych obciążeń w szkole. Wika miała mało wolnego czasu,
głównie wieczorem, gdy żona pracowała. Zazwyczaj córka szła do przyjaciółek albo po
prostu na spacer, to znaczy, tak myśleliśmy, dopóki pewnego dnia żona nie przyłapała jej na
kłamstwie. Córka powiedziała, że będzie u przyjaciółki, Ludmiła zadzwoniła tam i okazało
się, że Wiki nie ma i że nie bywa tam już od dawna. Gdy wróciła, Ludmiła spytała ją, gdzie
była, a Wika odparła, że u przyjaciółki. Żona się oburzyła, zażądała wyjaśnień, Wika się
rozpłakała, ale nie chciała powiedzieć,
gdzie była. Potrafiła być bardzo uparta. Przekonałem Ludmiłę, że nie należy wywierać presji,
uznałem, że nadmierną surowością do niczego nie dojdziemy. Po tym zajściu żona
kontrolowała Wikę na każdym kroku, chciała nawet wynająć prywatnego detektywa, jednak
w zachowaniu córki nie było nic, co wskazywałoby... Rozumie pani, w pierwszej chwili
pomyśleliśmy o narkotykach. Ludmiła nie mogła zrozumieć, co córka ukrywa, i czasem
zachowywała się tak, że... W efekcie ich stosunki psuły się coraz bardziej, aż pewnego dnia...
* Korzuchin uśmiechnął się niewesoło, pokręcił głową i mówił dalej: * Pojechałem do
Moskwy w interesach. Ludmiła chciała jechać ze mną, obejrzeć jakąś wystawę, ale w
ostatniej chwili rozmyśliła się, nie mówiąc
o tym Wice. Wieczorem wróciła jakby nigdy nic z pracy
i zastała córkę w towarzystwie chłopaka. To, co zobaczyła, nie pozostawiało żadnych
wątpliwości co do charakteru ich spotkań. Żona była w szoku. Gdybym wtedy był w domu...
Jednym słowem, Ludmiła urządziła dziką awanturę, a należało po prostu zadzwonić na
milicję i wydać im tego łajdaka * a tak to zmył się w pośpiechu i tyle go widzieli. Żoną
najbardziej wstrząsnęło to, że to był zupełnie dorosły mężczyzna, mógł mieć ze dwadzieścia
pięć lat. Nie wiedzieliśmy, kto to jest, Wika stanowczo odmówiła podania jego nazwiska.
Zaczęliśmy ją śledzić, ale ten drań się chyba wystraszył, w każdym razie nie spotykali się.
Żona sprawdzała komórkę Wiki, ale nie znalazła żadnych telefon nów czy SMS*ów. Jej
stosunki z córką były bardzo napięte, dwa razy Ludmiła straciła panowanie nad sobą i
uderzyła Wikę. Dziewczynka oddalała się od nas coraz bardziej i... wystraszyłem się. Nie
chodziło już o to, czy nadal spotyka się z tym łajdakiem, czy me, zależało mi tylko na tym,
żeby utrzymać rodzinę. A potem... widocznie ten typek ją zostawił, wystraszył się
konsekwencji. Dziewczynka bardzo cierpiała, tak bardzo, że... że pewnego dnia Ludmiła
zastała ją w łazience ze swoimi tabletkami nasennymi w rękach. Wika płakała, krzyczała, że
nie chce żyć. Znienawidziła matkę, wszystkie próby załagodzenia konfliktu spełzły na
niczym. Mnie Wika traktowała tak jak przedtem, ale nawet ze mną nie była szczera. A potem
ta scena... niemal rzuciła się na matkę z pięściami i Ludmiła wtedy uznała, że powinni
obejrzeć ją specjaliści.
* W klinice nie rozmawiał z nią żaden psycholog.
* Miałem nadzieję, że Wika odzyska tam równowagę ducha, a w tym czasie Ludmiła również
się uspokoi.
* Czy po raz pierwszy Wika uciekła z kliniki po to, żeby spotkać się z chłopakiem?
* Myślę, że tak. I obawiam się, że on... że ją wygonił. Była roztrzęsiona, chociaż udawała, że
się trzyma. Kazałem jej natychmiast wracać do kliniki.
* Czy po spotkaniu ze mną naprawdę była bliska histerii? Pytam dlatego, że wtedy wydała mi
się dziwnie spokojna.
*Wróciłem z pracy i zastałem ją całą we łzach, opowiedziała mi o spotkaniu z panią i ja...
teraz myślę, że chodziło o co innego. Że znowu próbowała spotkać się z tym chłopakiem.
Umieściłem ją u Felzmana, bo bałem się, że zrobi coś nieodwracalnego. I to, czego tak się
bałem, właśnie się wydarzyło.
* Znajdę tego chłopaka * oświadczyłam, patrząc Korzu*chinowi prosto w oczy.
Uśmiechnął się krzywo.
* Żeby urządzić wendetę? I jaki to ma sens? Ja teraz mogę zrobić już tylko jedno: poszukać
ratunku w pracy.
* I tak go znajdę * powtórzyłam, a w myślach dodałam: jeśli istnieje.
W tym momencie drzwi się otworzyły i do gabinetu weszła Inna. W pierwszej chwili jej nie
poznałam * nie było w mej nic z tamtej zaniedbanej dziewczyny, teraz miała na sobie
elegancki płaszcz i futrzany beret, i co ważniejsze, dosłownie promieniała szczęściem.
Widząc mnie, cofnęła się, wystraszona.
* Tato, czy mam na ciebie zaczekać w samochodzie? * zaświergotała.
* Nie, nie, już skończyliśmy * odparł i popatrzył na mnie wyczekująco.
Pożegnałam się szybko i podeszłam do drzwi. Inna odsunęła się, przepuszczając mnie i
unikając mojego wzroku.
A więc ona tu jest... Zresztą, czemu tu się dziwić? Wikę niedawno pochowano, to naturalne,
że przyjechała wesprzeć ojca. Jednak nie sprawiała wrażenie, żeby przeżywała śmierć Wiki,
raczej wręcz przeciwnie. Cóż, to również łatwo wyjaśnić: znowu są we dwójkę, jak za
czasów, które uważała za najszczęśliwsze w swoim życiu.
Jeszcze tego samego dnia pojechałam do Nowikowa. Powitał mnie bez szczególnego
entuzjazmu, ale nie warczał.
* Czemu ta sprawa tak cię zainteresowała? * spytał, przekładając na biurku grube teczki.
* Sama do końca nie wiem * uchyliłam się od odpowiedzi. a
* No, no... * Westchnął. * Jeśli masz chęć i dużo czasu, grzeb w tym na zdrowie.
* Przesłuchałeś Suchowa?
* Oczywiście.
* I jakie wrażenia?
* Dwojakie. Z jednej strony, jakby czegoś nie mówił, z drugiej... jeśli to on go zabił, to jaki
miałby motyw? Alibi faktycznie ma takie sobie... Sprawdzaliśmy dziennik rejestracji
przyjazdów, w interesującym nas czasie mogło go nie być na parkingu najwyżej pół godziny.
To za mało, żeby dojechać do mieszkania Arapczenki, ale oczywiście z zapisywaniem godzin
można pokombinować... Mógł też kogoś poprosić, żeby potrzymał dyżur za niego, a ci, którzy
parkowali, nie zwrócili uwagi... Ale tam parkują głównie stali klienci, mieszkający w blokach
nieopodal. Sprawdzaliśmy i wyszło, że tego dnia właściciele parkowali w czasie wskazanym
w zeszycie, i wszyscy zapewniają, że widzieli Suchowa. Jeśli chodzi o tę forsę znalezioną w
mieszkaniu Arapczenki, to na razie nic nie wiadomo.
*Jestem pewna, że Suchow coś o tym wie.
* Być może * nie spierał się Nowikow. * Ale woli milczeć.
* Zapewne ma jakiś powód.
* Zapewne. Pracujemy nad tym, więc jak tylko... * Uśmiechnął się. * Chcesz przeczytać
protokoły przesłuchań?
* Chcę * odparłam, żałując, że nie ma przy mnie mojego drogiego przyjaciela, z którym
znacznie przyjemniej mi się pracowało. * Artiom wspomniał, że dostaliście odpowiedź na
zapytanie...
* Tak. Wszystko masz tutaj. * Pokazał mi teczkę. * Czytaj, rozkoszuj się, ja mam masę pracy.
Utkwił wzrok w monitorze komputera, a ja zaczęłam przeglądać papiery. Na pierwszy rzut
oka nie było w nich nic ciekawego, na drugi i trzeci też nie... Urodził się w naszym okręgu,
we wsi znajdującej się sto trzydzieści kilometrów stąd. Po skończeniu lokalnej szkoły wstąpił
do szkoły wojskowej, ale służył w wojsku jedynie pięć lat. Albo zawód go rozczarował, albo
warunki bytowe * początkowo Arapczenko służył na Syberii i gnieździł się z żoną w
internacie * tak czy inaczej, służba mu się nie podobała i wkrótce wrócił tutaj, ale nie do
rodzinnej wsi, tylko do miasta rejonowego nieopodal. W tym samym mieście całkiem
niedawno mieszkał Korzuchin z rodziną.
Odchyliłam się na oparcie krzesła i przez jakiś czas wpatrywałam w ścianę naprzeciwko. To,
że ciągle myślę o Korzuchinie, jest jak najbardziej zrozumiałe... I to, że Korzuchin i
Arapczenko pochodzą z jednego rejonu, jeszcze niczego nie dowodzi. Oprócz niech
mieszkała tam cała masa ludzi...
* Gdzie Arapczenko pracował w tamtym czasie? * spytałam Nowikowa, który odwrócił się i
popatrzył na mnie oszołomiony.
* W jakim czasie?
Podsunęłam mu kartkę.
* Gdy mieszkał w rejonie.
* A co, nie jest napisane?
* Nie.
* Poszukaj w innych papierach. Pamiętam, że coś było. Jakby jakaś spółka...? j
W końcu znalazłam właściwy dokument. Arapczenko pracował jako kierowca w firmie
Swietik. Co to ma być, zdrobnienie od Swietłany?
* Co tam mamroczesz? * nie wytrzymał Nowikow.
* Ze nazwa idiotyczna. *I co?
* Jak myślisz, czy firma jeszcze istnieje?
* Pojęcia nie mam, minęło piętnaście lat. A po co ci ta firma?
*Arapczenko pracował tam dwa i pół roku, a potem wyjechał do okręgu twerskiego.
* No i co z tego?
*Wdowa twierdzi, że przyjechał z pieniędzmi, otworzył własny biznes.
* No przecież miał tam babę, początkowo na nią zarejestrował firmę. Muraszowa Irina... nie
pamiętam imienia odojcowskiego. Do niej właśnie jechał, potem im się coś nie ułożyło i
rozstali się. A pieniądze... Mógł zarobić albo sprzedać dom rodziców na wsi.
* Nie sądzę, żeby taki dom był wiele wart, poza tym jako kierowca raczej dużo nie zarobił.
Mam na myśli, jako zwykły kierowca.
Nowikow spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.
* Myślisz, że należałoby szukać właśnie tam?
* Dlaczego nie? * Wzruszyłam ramionami.
Tego dnia Suchow powinien mieć dyżur na parkingu, więc pojechałam tam mniej więcej w
porze obiadu, zakładając, że wieczorem będzie więcej klientów i mniej szans na spokojną
rozmowę. Zresztą, nie wiadomo jeszcze, czy Suchow w ogóle zechce ze mną rozmawiać.
Moja uroda najwyraźniej nie robiła na nim żadnego wrażenia, wręcz przeciwnie, mocno go
drażniłam i, co gorsza, nie tylko jego.
Podjechałam do parkingu i zobaczyłam, że Suchow w towarzystwie wielkiego psa robi
obchód powierzonego mu terenu. Na parkingu stało więcej samochodów niż poprzednio, ale i
tak miejsce sprawiało wrażenie opuszczonego.
Dostrzegłszy mnie, Suchow odwrócił się demonstracyjnie, więc podeszłam do budki i
usiadłam na schodkach, by na niego zaczekać.
* Nie ma pani co robić? * spytał surowo.
* To zależy. * Wzruszyłam ramionami.
* Proszę mi powiedzieć, dlaczego miałbym odpowiadać na pani pytania? Wystarczy, że
gliniarze mnie wymęczyli *zdenerwował się. ,:
*Jeszcze nawet nie zadałam żadnego pytania * odparłam urażona.
* No to niech pani jedzie do domu, nie przeszkadza ludziom pracować.
* Pojechałabym z przyjemnością, ale faktycznie mam do pana kilka pytań. * Uśmiechnęłam
się do niego szeroko w nadziei, że złagodnieje, ale nic z tego.
* Nic mnie to nie obchodzi * oznajmił, przypiął psa do łańcucha, podszedł do schodków i
wtedy okazało się, że nie może mnie ominąć. Westchnął ciężko, a ja nadal patrzyłam na niego
z uśmiechem. * Mówię pani, że powiedziałem już wszystko, co wiedziałem.
* Nie byłabym tego taka pewna.
* Tak? A czemuż to?
* Intuicja * wyjaśniłam. * Co prawda, prócz iptuicji jest jeszcze coś... Strasznie się pan
denerwuje, ciekawe dlaczego?
* Każdy by się denerwował, no nie? Myśli pani, że jestem głupi? Ze nie rozumiem, że chcą
mnie wrobić w to zabójstwo?
* Na razie jest pan jedynym podejrzanym. * Skinęłam głową. * I sam pan jest sobie winien.
* No a któżby inny?
* Może porozmawiamy spokojnie, bez protokołu? Suchow pochylił się do mnie i spytał
drwiąco:
* O czym?
* O pańskim przyjacielu Arapczence. Uważam, że zjawił się w naszym mieście nie bez
powodu.
Suchow sposępniał, przyglądając mi się. Nie wiedzieć czemu złość mu przeszła, w każdym
razie teraz był nastawiony bardziej ugodowo.
* Dobrze, wejdźmy do środka, co będziemy tu sterczeć.
* Możemy porozmawiać tutaj, pooddychać świeżym powietrzem...
Przesunęłam się, żeby mógł zająć miejsce obok mnie; usiadł nastroszony i jakby się nad
czymś zastanawiał.
* Jeden mój znajomy... A nawet nie znajomy, po prostu stawia tu samochód... powiedział, że
jest pani uparta i lubi pani dogrzebywać się do prawdy. Podobno nawet miejscowa mafia się
pani boi. To prawda?
* Nie. * Pokręciłam głową. * Dlaczego mieliby się bać, przecież nie jestem taka straszna. Ale
jeśli chodzi o upór, to trafione w dziesiątkę.
* To już zrozumiałem.
* To co, pogadamy?
* Pogadamy. * Westchnął znowu.
* Niech pan mi jeszcze raz opowie o Arapczcence. Wszystko, co pan wie.
* A co tu opowiadać? Służyliśmy razem w wojsku, sto lat temu, potem on odszedł i wrócił do
domu, a jeszcze później przenieśli mnie tutaj. Nawet zapomniałem, że Sier*giej jest stąd, nie
pamiętam, żeby w ogóle mówił, skąd pochodzi.
* Szukał pana?
* Nie. Już mówiłem, spotkaliśmy się przypadkiem, na bazarku.
* I zaproponował panu pracę?
* Po prostu rozmawialiśmy, co słychać i jak się komu żyje. Chwalił się swoją pracą i pytał,
czy mi się wojsko nie znudziło. No i po co to pani? Minęło piętnaście lat!
* Gdzie wtedy pracował? (' *W jakiejś firmie, w rejonie. Jako kierowca.
* A jaką pracę panu proponował?
* Niby też miałbym kogoś wozić. Wynikało, że to jakaś bandycka firma * powiedział
Suchow, zniżając głos.
* Bandycka?
* No... tak pomyślałem. Strasznie się sadził i w ogóle... czuło się, że przesiąkł różnymi
draństwami, pieniędzmi szastał, a ja liczyłem każdą kopiejkę. Jednym słowem, nic z tego nie
wyszło. Potem przychodził jeszcze ze dwa razy, jak u nas bywał, ale unikałem go. A potem
zniknął zupełnie i zjawił się dopiero niedawno. Nie powiem, żebym się ucieszył, że go widzę.
On zaczął mnie brać na litość, że mu żona zmarła, że dziecko malutkie... Może mi pani nie
wierzyć, ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że mógłby wykraść dziecko matce. * On sam
panu powiedział, że przyjechał z okręgu wołogodzkiego?
* Tak. Teraz rozumiem, że kłamał, bo był pewien, że go żona szuka, pani też się wystraszył z
tego samego powodu, nie chciał zwracać na siebie uwagi.
* Ale zanim przeniósł się do pańskiego domu, chyba musiał gdzieś mieszkać?
* Przyjechał z rejonu, ale u kogo się tam zatrzymał, to nie wiem * odpowiedział już raźniej
Suchow. * Przyjechał,
zajrzał do jednostki, w której przedtem służyłem, tam mu powiedzieli, że jestem na
emeryturze i dorabiam sobie na parkingu, no to się zjawił.
* Przychodził do pana z dzieckiem?
* No pewnie, a z kim je miał zostawić? Dlatego właśnie postanowiłem mu pomóc, no bo co
zrobi facet sam z dzieckiem?
*To mimo wszystko dziwne, że tu przyjechał. Żona powinna zacząć go szukać właśnie w
rodzinnych stronach. Suchow wzruszył ramionami.
* Skoro tu nie ma żadnej rodziny, to u kogo miałaby go szukać?
* Ale chyba jeździł do rodzinnego miasta w jakimś celu?
* No... może liczył na znajomych?
* Igorze Siergiejewiczu... Niech pan spojrzy, co nam wychodzi. Arapczenko wyjechał stąd,
rzekomo do rodziny ukochanej kobiety. Wyjechał z pieniędzmi, w nowym miejscu założył
nowy interes i początkowo wszystko szło dobrze. Co prawda, wesela nie było, ale nawet w
kawalerskim stanie Arapczence żyło się nieźle. A potem wszystko zaczęło się psuć: okazało
się, że kiepski z niego biznesmen, potem wprawdzie się ożenił, ale z żoną mu się nie
układało, w końcu rzucił wszystko i z małym dzieckiem przyjechał tutaj. Unikał ludzi i niby
miał powód: zabrał dziecko bez wiedzy i zgody matki. Potem pomieszkał trochę tutaj, a w
końcu postanowił pojechać do teściowej, o czym pana poinformował. Jednak w
rzeczywistości żadnej teściowej nie ma, to znaczy, że nie miał dokąd jechać. A jednak
Arapczenko wynosi się z domku w Radużnym i przenosi do wynajmowanego mieszkania.
* Tak właśnie było * zgodził się Suchow. * Przestraszył się pani, dlatego się wyniósł.
* A wkrótce potem został zamordowany, przy czym świadkowie twierdzą, że po otwarciu
drzwi potencjalnemu mordercy Arapczenko powiedział: „Nie poznałbym pana".
* Chce pani powiedzieć, że to ja go zamordowałem? *Suchow popatrzył na mnie. * Z
powodu pieniędzy?
* Nie sądzę. Dlaczego Arapczenko miałby się do pana zwracać per „pan"?
* To w takim razie kto?
* Dobre pytanie. Od dłuższego czasu łamię sobie nad tym głowę. A do tego jeszcze te
pieniądze w skrytce. Jak pan myśli, skąd mogły się tam wziąć?
* Przywiózł ze sobą. * Suchow odwrócił wzrok.
* Sprowadził go do nas pewien interes, a obecność pieniędzy w skrytce wskazywałaby na to,
że ten interes był... jakby to najłagodniej ująć... kogo szantażował? * spytałam jednym tchem.
* Nie wiem * odparł szybko Suchow. * Przysięgam, że nie wiem.
* Ale nie wątpi pan w to, że kogoś szantażował?
* Kiedyś razem piliśmy... i w pewnej chwili mi powiedział* że jeden typ jest mu coś winien.
„Jest mi sporo winien" *tak powiedział. Ja też już byłem podpity i zacząłem się dopytywać,
kto, ile, a on na to: „Zapłaci tyle, ile powiem. Ja nie mam nic do stracenia, a on ma, i to dużo".
Wtedy do mnie dotarło, co jest grane. „O czym ty mówisz?", zapytałem go, a on chyba się
zorientował, że za dużo gada, bo machnął ręką i mówi: „Stare dzieje". I obiecał się ze mną
rozliczyć, jak odzyska pieniądze.
* I rozliczył się?
* Nie zdążył.
*Jasne. Pomógł mu pan znaleźć mieszkanie?
* Sam je znalazł, z ogłoszenia.
* Dlaczego nie powiedział pan prawdy śledczemu?
* A po co mi to?
* Woli pan, żeby pana oskarżyli o zabójstwo?
* A co ja mam do tego? * oburzył się. * Że też mnie pod*kusiło, żeby pomagać temu idiocie!
* dodał zirytowany.
*Właśnie. Szantaż to niebezpieczna rzecz. Arapczenko wprawdzie dostał pieniądze, ale chyba
liczył na więcej i dlatego tu siedział i czekał, aż klient dojrzeje. Ale zamiast pieniędzy dostał
kulkę w łeb.
* Właśnie.
* A może coś jeszcze panu mówił? * spytałam, patrząc na Suchowa, a ten pokręcił głową.
* Nie bał się go. W każdym razie był pewien, że gość da pieniądze, a okazało się, że facet
miał charakter.
* Facet?
* No przecież nie kobita.
*Jego charakter zrobił na panu takie wrażenie, że wolał pan milczeć?
* Na pani by nie zrobił? Powiem za dużo i też zarobię kulkę. To odludne miejsce, podjedzie,
strzeli i szukaj wiatru w polu. Przecież nawet nie wiem, na kogo miałbym uważać.
*Jest pan byłym wojskowym i się pan boi? Nie chce pan powiedzieć prawdy?
* Dużo pożytku z takiej prawdy. Nie wiem, kto to jest ten dłużnik, nawet się nie domyślam,
ale jasna sprawa, że to gość z przeszłości Arapczenki, a w przeszłości miał za przyjaciół
bandytów. No to niech sama pani pomyśli.
* Pomyślę * obiecałam, wstając.
* Chce pani radę?
* Nie chcę.
* No to jak pani chce.
Podeszłam do swojego samochodu, po drodze wybierając numer Nowikowa.
* Dowiedziałeś się czegoś o firmie Swietik?
* Od dawna nie istnieje. Właścicielem był typ o nazwisku Gruzniew, na razie to wszystko.
Fakt, że Gruzniew znowu pojawił się w polu widzenia, tym razem zupełnie mnie nie zdziwił,
wręcz przeciwnie.
* Chciałabym porozmawiać z kimś, kto wtedy pracował w tej firmie.
* To pogadaj.
* Nowikow, chcesz znaleźć mordercę? * zapytałam czule.
* Bardzo * odparł drwiąco.
* No to rusz się.
* Ale z ciebie upierdliwa baba * burknął. * I za co ten Wieszniakow cię tak lubi?
* Za moje piękne oczy, altruizm i wielką miłość. .
* Minęło piętnaście lat, kogo teraz znajdziesz?
* Na przykład Gruzniewa. Jest teraz pod ręką, w naszym mieście. Chcesz, to ci powiem
konkretnie, gdzie się zatrzymał. Będziesz mógł sobie z nim pogadać.
* O czym?
* O Arapczence oczywiście.
*Już się rozpędzam. Jak tylko wymyślę jakieś pytania, od razu do niego polecę.
Znów pomyślałam o moim drogim przyjacielu Artiomie. Pewnie, że to dobrze, że sobie
odpocznie, ale osobiście wolałabym, żeby był tutaj.
* Nie ceni się dobrych ludzi * westchnęłam, wsiadając do samochodu.
Lalin mówił, że Gruzniew zatrzymał się w hotelu „Stare miasto", cichym, niezbyt
imponującym, ale komfortowym. Nie miałam jednak zamiaru się z nim spotkać, nie
przypuszczałam, żeby ta rozmowa coś mi dała. Pojechałam do biura i udałam się do
Łarionowa.
* Mam dla ciebie zadanie o podwyższonym stopniu trudności * oznajmiłam na wstępie. *
Korzuchin zaczynał swój biznes ramię w ramię z panem Gruzniewem. * Łarionow
wytrzeszczył oczy, a ja zaklęłam w myślach. Najwyraźniej była to dla niego nie lada nowina,
a nie powinna, skoro zbierał informacje o Korzuchinie.
* Ten sam Gruzniew?
* Ten sam. Firma Swietik przestała istnieć kilka lat temu. Interesują mnie wszyscy, którzy
pracowali wtedy razem z Gruzniewem. Jeśli nie uda ci się szybko ich odnaleźć, będę musiała
wspomnieć Dziadkowi, że pożytku z ciebie tyle, co mleka od kozła.
* Ciągle interesuje cię ten Korzuchin? * spytał czujnie Łarionow.
* Nie mnie, mój niedomyślny przyjacielu, nie mnie. Więc do roboty.
Nazajutrz Łarionow przyniósł mi skromną listę: główny księgowy, dwóch ekspedytorów,
ładowacz.
*Wszyscy, których udało się odnaleźć * powiedział przepraszająco. * Jedni powyjeżdżali,
inni zmarli, w końcu minęło czternaście lat. Wysłać kogoś, żeby z nimi porozmawiał? *
spytał niepewnie. * Tylko...
* Sama z nimi porozmawiam * oznajmiłam, a Łarionow ochoczo przystał na propozycję.
Najwyraźniej liczył właśnie na taką odpowiedź.
Po obiedzie pojechałam do rodzinnego miasta rejonowego Korzuchina. Wyjeżdżając
zwróciłam uwagę na mercedesa, który bezczelnie jechał za mną, i zaczęłam się zastanawiać,
kto to może być. Opcji było mnóstwo, więc żeby je zredukować, zadzwoniłam do Timura *
okazało się, że to jego ludzie. Szczerze powiedziawszy, odetchnęłam z ulgą, teraz nie miałam
już wątpliwości: Łukjanow raz w życiu powiedział prawdę i rzeczywiście nie miał nic
wspólnego z zabójstwem Arapczenki. Obecność dziecka w tej sprawie zmyliła mnie i
poprowadziła w niewłaściwą stronę * a przyczyny zabójstwa należy szukać w wydarzeniach
sprzed czternastu lat. Arapczenko porzucił rodzinne strony dwa miesiące po śmierci żony
Korzuchina, a ja chciałam się dowiedzieć, czy te wydarzenia * ów nieszczęśliwy wypadek i
zabójstwo sprzed dwóch tygodni * są ze sobą powiązane, a jeśli tak, to w jaki sposób. O tym,
że są powiązane, byłam niemal przekonana i w tym świetle wiele rzeczy zaczynało wyglądać
inaczej, na przykład fakt, że ktoś chciał się mnie pozbyć. Jeszcze niedawno myślałam, że
Łukjanow zwyczajnie kłamie, a teraz nie byłam już tego taka pewna; między innymi dlatego
obecność chłopaków Timura działała na mnie uspokajająco.
Byłą główną księgową firmy Swietik zastałam w domu. Zadzwoniłam do kobiety w chwili,
gdy wjeżdżałam do cichego, sympatycznego miasteczka. Mój telefon ją zdziwił, ale zgodziła
się na spotkanie, chociaż na wieść, że chodzi o pamiętną firmę, jakby się zaniepokoiła. Od
dwóch lat Albina Siemionowna Kuzniecowa była na emeryturze,
zajmowała skromne mieszkanie na peryferiach, gdzie mieszkała, jak się wkrótce okazało,
sama.
Drzwi otworzyła mi wysoka, postawna kobieta, na oko pięćdziesięcioletnia, którą trudno
byłoby nazwać emerytką. Staranna fryzura, makijaż, sukienka z dużym dekoltem... Albina
Siemionowna wyraźnie należała do osób, które uważają, że na emeryturze życie dopiero się
zaczyna.
* Olga Siergiejewna? * zapytała, uśmiechając się niepewnie. Sięgnęłam po legitymację,
kobieta skinęła głową, ale nie zajrzała do niej. * Proszę, niech pani wejdzie.
Ściany niedużego, jasnego pokoju obwieszone były haftami w ładnych ramkach: głównie
egzotyczne kwiaty, martwa natura, ale były też kopie znanych obrazów, a nawet ikona
„Błaganie o miłosierdzie". Zastygłam, wstrząśnięta jej pięknem.
* To pani?
* Moje * potwierdziła zadowolona Kuzniecowa.
* Ma pani talent * powiedziałam szczerze, a gospodyni pokraśniała z zadowolenia.
* A to tak tylko, bawię się w wolnych chwilach... Prowadzę w domu kultury kółko, mam
siedemdziesiąt uczennic. Przygotowujemy nawet wystawę, jesienią zapraszają nas do stolicy,
będziemy pokazywać nasze prace w muzeum sztuki ludowej. Całe życie lubiłam wyszywać,
babka nieboszczka mnie nauczyła, no i przydało się na stare lata. Nie lubię siedzieć bez
zajęcia.
* A czemu zwolniła się pani z pracy?
*Ja już swoje odpracowałam, najwyższy czas pomyśleć o zdrowiu. * Machnęła ręką.
Albina Siemionowna zaproponowała herbatę, przyjęłam zaproszenie z przyjemnością.
Rozmowa przeszła płynnie na
jej uczniów i życie na emeryturze; nie spieszyłam się z zadawaniem pytań, chciałam ją
pozytywnie do siebie nastawić, ale w końcu Kuzniecowa sama wróciła do sprawy, która mnie
tu przywiodła.
* Powiedziała pani przez telefon, że interesuje panią firma, w której pracowałam kiedyś jako
główna księgowa. Można wiedzieć, dlaczego?
* Oczywiście. W sąsiednim mieście zamordowano byłego pracownika tej firmy, Siergieja
Ałeksiejewicza Arapczenkę.
* Arapczenkę? * Ściągnęła brwi. * Nie przypominam go sobie...
* Pracował jako kierowca Gruzniewa. Albina Siemionowna zastanowiła się.
* Jego kierowcą był Jurka Rniaziew, a gdy Gruzniew przeniósł się do Moskwy, Jurka został
tutaj. Zastrzelono go dwa lata później.
* Zastrzelono?
* Tak. Przed wejściem do bloku. Co się tu dziwić, wszyscy wtedy wyrównywali porachunki,
mafioso przeklęci.
* Firma Swietik przestała istnieć dlatego, że Gruzniew przeniósł się do Moskwy?
* Firma to za dużo powiedziane. * Machnęła ręką Albina Siemionowna. * Wtedy takie czasy
były, że nie daj Boże. Ja tam byłam główną księgową, a i tak nie miałam pojęcia, czym oni
się zajmują, choć oczywiście, domyślałam się. * Widząc moje zainteresowanie, Kuzniecowa
zaczęła wyjaśniać: * Tak naprawdę pracowałam u Korzuchina, mieliśmy takiego
przedsiębiorcę. Poznaliśmy się jeszcze w komitecie rejonowym Komsomołu, pracowaliśmy
razem. Korzu*chin to dobry i porządny człowiek, taki, wie pani, prawy. Gdy rozkręcał swój
biznes, zaproponował mi stanowisko,
a ja zgodziłam się z przyjemnością. Na początku wszystko szło jak najlepiej, to inteligentny
facet, z głową na karku.
* Na początku? A potem?
*Wiadoma sprawa, zjawili się ci... no, jednym słowem bandyci. No przecież mówię, takie
były czasy. Korzuchin zrozumiał, że sobie z nimi nie poradzi, i ustąpił. Gruzniew został jego
koleżką, zorganizował tę firmę * śmiech pusty. Miał kochankę Świetlane i na jej cześć nazwał
firmę Swietik. Lubił różne kawały, łajdak, chociaż szczerze powiedziawszy, jeszcze nie był
taki najgorszy, Korzuchina szanował, rozumiał, że bez niego wszystko się rozwali. Wtedy o
podatkach w ogóle nikt nie myślał, takie firmy jak Swietik pojawiały się jak grzyby po
deszczu, przerzucano pieniądze z jednej do drugiej, nikt by nie znalazł żadnych śladów. Ja
wtedy żadnej nocy nie przespałam spokojnie, ciągle się bałam, że albo mnie wsadzą, albo
zabiją. Zresztą, gdzie indziej wcale nie było lepiej, a z czegoś trzeba żyć. Mówię pani o tym
tak otwarcie, bo to dawne czasy... Słyszałam, że Korzuchin wysoko zaszedł. Daj mu Boże
zdrowie, nie było mu wtedy lekko, jak człowiek chciał firmę prowadzić, to albo musiał grać
według cudzych reguł, albo wszystko tracił, albo w ogóle lądował na cmentarzu. Dzisiaj
wspominam te zdarzenia jak jakiś koszmar... Byłam tam główną księgową, ale wszystkim
zawiadywała ta Swietka. Teraz ma własną firmę, za mąż wyszła, dzieci mają, ale jak była
łaj*daczką, tak została. Próbuję sobie przypomnieć tego Arap*czenkę i nie mogę... Bandytów
Gruzniewa pamiętam, pięciu ludzi zawsze z nim łaziło, wielkie draby i gęby zakazane... Może
był u Gruzniewa, a pracował w jednej z firm? A może u Korzuchina, tam było wtedy
mnóstwo ludzi. Musiałaby pani porozmawiać z Dmitrijem Michajłowiczem, zajmował
się kadrami. Teraz jest już na emeryturze, ale ciągle trzyma się Korzuchina, tylko teraz siedzi
na dyżurce, sprawdza przepustki.
* Firma nadal istnieje?
* A pewnie. Miesiąc temu Władimir Siergiejewicz dzwonił do mnie, proponował pracę... nie
zapomniał. Dyrektorem generalnym jest jego były zastępca, Kola Wojnowicz, a Korzu*chin
jest współzałożycielem. Teraz Kola mieszka w okręgu, ale przyjeżdża co tydzień i zawsze do
mnie dzwoni.
* W jaki sposób rozstali się z Gruzniewem?
* Gruzniew wyjechał do Moskwy, miał tam przyjaciół, albo sołncewskich, albo jakąś inną
mafię, różnie ludzie gadali. Tu się go wszyscy bali, nawet tacy sami bandyci jak on. Swój
udział w biznesie odsprzedał Korzuchinowi, zresztą, jaki tam udział, zwykłe wymuszenie!
Władimir Siergiejewicz to taki człowiek, że z samym diabłem by się dogadał i Gruzniew
umiał się przy nim zachować jak człowiek, naprawdę szanował Korzuchina. Mówił o nim
„złota głowa", a Władimir Siergiejewicz starał się łagodzić wszelkie konflikty. Nie miał
łatwego życia...
* Słyszała pani o tragedii w jego rodzinie?
* A co się stało? * przestraszyła się kobieta.
* Zginęła jego żona i córka.
* Och, mój ty Boże... no coś takiego... takie nieszczęście... i dlaczego mnie nikt nic...
pomyśleć tylko...
* Znała pani jego pierwszą żonę? * wróciłam do poprzedniego tematu.
* Oczywiście.
* Podobno zginęła, tak?
* Tak. * Kuzniecowa skinęła głową. * Nieszczęśliwy wypadek. Wpadła pod samochód.
* Nieszczęśliwy wypadek? * spytałam, przyglądając jej się uważnie, Albina Siemionowna
speszyła się.
* Różnie ludzie mówili...
* Na przykład?
* Zginęła, gdy Korzuchin i Gruzniew dzielili biznes. Więc...
* Jakie Korzuchin miał stosunki z żoną?
* Daj Boże każdemu takie stosunki. Kochali się nad życie, ona była skromną kobietą, kochała
go bez pamięci, a on nosił ją na rękach.
Zastanowiłam się. Jeśli wierzyć Ługańskiemu, Gruzniew i Korzuchin to przyjaciele i
biznesem podzielili się w sposób cywilizowany * przynajmniej tak właśnie wyraził się
Ługański. Dość dziwna przyjaźń z potencjalnym mordercą żony... Nawet gdyby Korzuchin
zwyczajnie bał się Gru*zniewa, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby zakończyć znajomość,
gdy Gruzniew wyjechał. Jednak panowie nie zrywali kontaktu, ba, czuli do siebie sentyment i
Gruzniew pomagał przyjacielowi. Właśnie dzięki Gruzniewowi Dziadek zwrócił uwagę na
Korzuchina i Władimir Siergiejewicz znalazł się w naszym mieście.
* Mówiła pani, że z kim powinnam porozmawiać?
* Z Dmitrijem Michajłowiczem. Zaraz do niego zadzwonię. Jeśli nie ma teraz dyżuru, to
powinien być w domu, a mieszka w pobliżu. * Albina Siemionowna poszła do telefonu,
wróciła chwilę później i powiedziała: * Jest w domu.
Gdy już zbierałam się do wyjścia, zapytała nieśmiało:
* A co się stało z rodziną Władimira Siergiejewicza, z żoną i córką?
* Nieszczęśliwy wypadek * odparłam mętnie.
W odróżnieniu od głównej księgowej, Dmitrij Michajło*wicz od razu przypomniał sobie
Arapczenkę.
* Pamiętam, a jakże. Ale on nie pracował u Gruzniewa. Gruzniew miał swoich bandytów na
podorędziu, i kierowcę, i ochronę, bez ochrony nie robił nawet kroku. Arapczenko jeździł
samochodem, czasami woził też Korzuchina, gdy jego kierowca był na zwolnieniu albo na
urlopie. Lubił się chwalić, oglądał się za spódniczkami i nie stronił od kieliszka. A że był w
firmie Swietik * to nic dziwnego, wtedy był niezły zamęt, zarejestrowany tu, pracuje tam,
łatwo się zaplątać. Bandyci Gruzniewa też byli zatrudnieni na etacie, jedni jako ekspedytorzy,
inni w ochronie. Ale żeby Arapczenko się tam z kimś przyjaźnił, to nie zauważyłem.
* A dlaczego wyjechał?
* Z miłości. Pracowała u nas jedna kobitka, Julia Aleksan*drowna. Miała męża, jednego z
koleżków Gruzniewa, on ją u nas zatrudnił i mąż szybko się dowiedział, z kim ona tu
romansuje. Julia się rozwiodła, ale bała się tu zostać, wyjechała do matki, w inne strony, a
Arapczenko zaraz za nią. Ale z tej ich miłości nic nie wyszło.
* Skąd pan wie? * zapytałam z uśmiechem.
* Sam mi o tym powiedział. To mnie zaintrygowało.
*Widział się pan z nim po jego wyjeździe? *Widzieliśmy się całkiem niedawno, na początku
marca.
* Przyjechał tu?
* Tak. Powiedział, że jest u krewnych i odwiedza znajomych. Ja właśnie miałem zmianę,
pracuję teraz jako portier. Ucieszył się, że mnie widzi, pogadaliśmy trochę o tym i o owym, w
końcu spytałem go o Julkę, a on mówi: „Z życia
rodzinnego nic nie wyszło". Potem ona wyszła za jakiegoś gliniarza * bab nie zrozumiesz, a
to bandyta, a to gliniarz... Przepraszam * uśmiechnął się Dmitrij Michajłowicz. Wyglądał na
jakieś sześćdziesiąt pięć lat, niewysoki, chudy, miał baczne spojrzenie, przed którym nic się
nie ukryje.
* A może pamięta pan, czy mówił coś jeszcze?
* Nic takiego. Pytał o Korzuchina, to powiedziałem, że teraz mieszka w dużym mieście i
przyjaźni się z wysoko postawionymi ludźmi.
* O Gruzniewa też pytał?
* Oczywiście. Ten już od dawna nie zjawia się w naszych stronach, może nawet nie żyje,
chociaż kto go tam wie.
* Nie odniósł pan wrażenia, że Arapczenko przyszedł wyłącznie po to, żeby zapytać o tych
dwóch?
Staruszek zamyślił się.
* Raczej nie. To była zwykła rozmowa... A że pytał, to nic dziwnego, był ciekaw, co się z
ludźmi przez ten czas działo.
Teraz nie miałam już wątpliwości: Arapczenko przyjechał tu nie przypadkiem, lecz dlatego,
że interesowali go Korzuchin i Gruzniew. Zapewne nie odważyłby się szantażować
Gruzniewa, więc pozostaje Korzuchin. Tylko co takiego Arapczenko wiedział, że był pewny,
że Korzuchin mu zapłaci? Plotka głosi, że Gruzniew był zamieszany w śmierć pierwszej żony
Korzuchina, choć ten zapewne nie powierzałby takiej roboty Arapczence, w końcu miał
swoich ludzi pod bokiem. Jednak kilka miesięcy po nieszczęśliwym wypadku Korzuchiny
Arapczenko wyjechał stąd z kochanką i grubszą forsą... Albo szantaż nie miał nic wspólnego
ze śmiercią żony Korzuchina, albo... albo Arapczenko był pewien, że Korzuchin maczał w
tym palce.
Załóżmy, że Korzuchin postanowił pozbyć się żony. Raczej nie zwracałby się z taką prośbą
do Gruzniewa, nie chciałby jeszcze bardziej się od niego uzależniać. Liczył, że da sobie radę
sam, a tu Arapczenko spiknął się z żoną bandyty i nawarzył sobie piwa. Być może Korzuchin
obiecał mu załagodzić całą sprawę w zamian za nieszczęśliwy wypadek żony? No, pieniądze
też mu na pewno obiecał... Kilka miesięcy po nieszczęśliwym wypadku żony Korzuchina
Arapczenko wyjeżdża stąd z kapitałem, a gdy po kilkunastu latach życie nabiera gorzkiego
smaku, wyciąga starą historię i postanawia zarobić na niej jeszcze raz. Odnajduje Korzuchina
i... Hm, jeśli Arapczenko siedział za kierownicą samochodu, który potrącił żonę Korzuchina,
to raczej nie groziłby Korzuchinowi demaskacją... chociaż i tak nie miał nic do stracenia, po
upływie tylu lat dostałby mini*malny wyrok, jeśli w ogóle by dostał, a Korzuchin miałby
poważne nieprzyjemności. Władimir Siergiejewicz zgadza się więc na warunki Arapczenki i
przynosi pieniądze, a potem Arapczenko zostaje znaleziony z kulką w głowie. Zapewne
Korzuchin dał mu tylko część sumy i gdy Arapczenko czekał na resztę, dogadał się z
Gruzniewem. Ten mu pomógł, i teraz są sobie jeszcze bardziej potrzebni niż czternaście lat
temu. Według słów sąsiadki, Arapczenko powiedział: „Nie poznałbym pana". Czyżby zabił
go Korzuchin? Mało prawdopodobne. Być może jeden i ten sam człowiek dawał mu
pieniądze za pierwszym razem i zjawił się za drugim, tyle tylko, że postarał się nieco zmienić
wygląd. Moje zainteresowanie tym zabójstwem nie spodobało się Korzuchinowi, więc on i
jego przyjaciel czym prędzej odsunęli od śledztwa Wieszniakowa, a potem postanowili
pozbyć się mnie. Chociaż raczej nie, Gruzniew nie przystałby na to, przecież
chciał dotrzeć przeze mnie do Łukjanowa. Czyli Korzuchin działał sam. W odróżnieniu od
Gruzniewa, nie miał dojścia do miejscowych bandytów i dlatego skorzystał z Internetu.
Idiotyzm zupełny, ale mogło zadziałać, a w razie wpadki Korzuchin pozostawał czysty. Niby
wszystko brzmi logicznie, tylko jedno „ale": po co Korzuchin miałby zabijać żonę, skoro tak
im się świetnie układało? No dobrze, może w rzeczywistości wcale nie było tak świetnie,
może wręcz przeciwnie, może chciał się z nią rozwieść dla kochanki, której istnienia nikt się
nawet nie domyślał. No to by się rozeszli i co takiego? Jej śmierć miałaby sens tylko w
jednym przypadku: gdyby kobieta czyhała na jego pieniądze, ale zdaje się, że było to z
założenia niemożliwe. Ciekawe, na kogo zarejestrowano firmę... Zresztą, rozsądna kobieta nie
zgłaszałaby takich pretensji, wiedząc, czym może się to dla niej skończyć. Po potencjalnym
rozwodzie Korzuchin zostawiłby jej mieszkanie i trochę pieniędzy * mała strata. Jednak
chyba żadnej tajnej kochanki nie było, skoro po raz drugi ożenił się dopiero sześć lat później.
Poza tym, moja wersja nie pasuje do obrazu „złotego faceta", a właśnie tak wyrażali się o
Korzuchinie wszyscy, z którymi rozmawiałam. Jednak nie odrzucałam zbyt pochopnie swojej
wersji * nieszczęśliwe wypadki żon Korzuchina lubiły się powtarzać. Właściwie należałoby
spotkać się z Korzuchinem, spytać o Arapczenkę i popatrzeć na jego reakcję... Ale będę
musiała zaczekać na odpowiedni moment, żeby znowu nie poleciał do Dziadka na skargę.
Zajęta rozmyślaniami, nie zauważyłam, kiedy zleciała mi droga. Gdy już dotarłam do
rodzinnego miasta, zaczęłam się zastanawiać, czy warto jechać do biura, i uznałam, że nie
warto. Nie spieszyło mi się, żeby informować Dziadka
o moich podejrzeniach, skoro na razie nie miałam żadnych dowodów. Ledwie zdążyłam
pomyśleć o Dziadku, gdy zmaterializował się na środku ulicy, to znaczy nie on sam, lecz jego
samochód. Przez przyciemniane szyby trudno było się zorientować, czy siedział w nim ktoś
prócz kierowcy, jednak kierowca nie miał zwyczaju sam rozbijać się samochodem po
mieście, więc pewnie wiózł teraz bezcenny ładunek. Odetchnęłam z ulgą, teraz już w ogóle
nie ma sensu wracać do biura. I wtedy zobaczyłam jadący z naprzeciwka samochód Timura.
Jego ulubionym wozem był hummer, Timur jeździł nim od siedmiu lat, to znaczy,
zachowując przywiązanie do marki, zmieniał tylko model. Oprócz hummera miał jeszcze dwa
samochody: sportowy, który nazywał zabawką, i bmw. Na firmę zarejestrowany był również
mercedes, z którego Timur czasem korzystał, ale wtedy jeździł z kierowcą. Teraz właśnie
zobaczyłam mercedesa, dość niepozornego w porównaniu z innymi samochodami Timura, ale
za kierownicą siedział mój mąż we własnej osobie, i jechał ulicą w tym samym kierunku, w
którym niedawno jechał Dziadek. Nie zauważył mnie, co wydało mi się dziwne, a nawet
obraźliwe. Zadzwoniłam do niego.
* O której będziesz w domu? * spytałam czule.
* Dziś trochę później.
Mercedes zniknął w strumieniu samochodów, zastanowiłam się chwilę, skręciłam w
najbliższy zaułek i pojechałam za nim. Skoro Timur chce znać każdy mój krok, ja również
mam prawo sprawdzić, co on robi.
Dostrzegłam mercedesa i ustawiłam się z tyłu, zachowując odpowiednią odległość.
Dwadzieścia minut później Timur zaparkował przed centrum biurowym na Wołodarskiego,
zostawił samochód
na podwórku i wszedł do budynku przez wejście służbowe. Objechałam budynek i
zobaczyłam na parkingu wóz Dziadka, dokładnie naprzeciwko wejścia głównego. W zasadzie
nie było w tym nic dziwnego, Dziadek wstąpił tu w interesach, Timur również, a to, że nie
chcieli, żeby ich samochody widziano obok siebie, mogło sugerować tajność spotkania.
Doszłam do wniosku, że zjawili się tu nie przypadkiem, ale w tym również nie było nic
szczególnego, w końcu na pewno mają o czym porozmawiać, skoro potężna część dochodów
z nielegalnych źródeł ląduje w kieszeni mojego pracodawcy, o czym, rzecz jasna, wiedziało
wąskie grono osób, sam Dziadek zaś przy każdej okazji grzmiał, że walka z przestępczością
powinna być bardziej efektywna, a o Timurze nie wyrażał się w ogóle, jakby nigdy nie słyszał
jego nazwiska. Widocznie jakieś kwestie dojrzały do omówienia i postanowili spotkać się
właśnie w centrum biznesowym. Chciałabym wiedzieć, o czym rozmawiają, ale zapewne
żaden z nich mi się nie zwierzy...
Zrozumiałam, że nie mam tu nic do roboty, i pojechałam do domu. Saszka powitał mnie w
holu, obszczekał, pobiegł do kuchni, wrócił i zaczął kręcić się przy drzwiach wyjściowych.
* Może najpierw napiję się herbaty, a potem pójdziemy na spacer? * zapytałam nieśmiało.
Mój pies nie chciał o tym słyszeć i poszliśmy na spacer od razu.
Spacerowaliśmy półtorej godziny, a gdy wróciłam do mieszkania, przekonałam się, że Timur
jeszcze nie dotarł. Zajęłam się kolacją, Saszka ganiał za piłeczką, która ciągle wpadała mi pod
nogi, a moje myśli miotały się między Korzuchinem a spotkaniem Dziadka i Timura.
Timur wrócił o dziewiątej i wyglądał na zmęczonego. Saszka zapomniał o piłeczce i pobiegł
go przywitać, a ja wzięłam kurtkę z rąk Timura, powiesiłam w szafie i spytałam:
* Ciężki dzień?
* Niespecjalnie.
Do kolacji usiedliśmy we trójkę, nie sposób było oduczyć mojego psa od siadania do stołu
razem z nami.
* Co nowego? * zapytał Timur.
Chciałam mu opowiedzieć o swojej wersji wydarzeń oraz wątpliwościach, ale zamiast tego
wypaliłam:
* Spotkałeś się z Dziadkiem?
* Czemu go tak nazywasz? * Uśmiechnął się Timur.
* Wszyscy go tak nazywają. * Machnęłam ręką. * To znaczy w naszym biurze, a ty świetnie o
tym wiesz. No więc, widzieliście się? * Timur skinął głową. * Z powodu? Chyba że to jakaś
straszna tajemnica?
* Uznałem, że jeszcze za wcześnie, żeby ci o tym mówić * wzruszył ramionami * ale skoro
już zaczęliśmy, to nie widzę powodu, żeby to ukrywać.
Ten wstęp trochę mnie zaniepokoił, popatrzyłam ponuro na męża, a on obrzucił mnie
uważnym spojrzeniem i powiedział:
* Poinformowałem go, że mam zamiar odsunąć się od spraw.
* W jakim sensie? * nie zrozumiałam. Timur uśmiechnął się.
* Na emeryturę się nie wybieram, jeszcze za wcześnie, ale mam swój biznes i nim się będę
zajmował, a jeśli chodzi o całą resztę, to będzie musiał obejść się beze mnie...
To, co usłyszałam, nie mieściło mi się w głowie * no jak to * odsunąć się od spraw? Timur
mówił dalej:
*Jak sama rozumiesz, czegoś takiego nie da się przeprowadzić z dnia na dzień, potrzeba na to
roku, może więcej. Ale... * Rozłożył ręce. * Dziadek nie był zachwycony moją decyzją,
proponował, żebym się jeszcze zastanowił. Odpowiedziałem, że to już postanowione * bo tak
właśnie jest. Rozumiem jego wątpliwości, takie miejsce nie może być puste, a zarówno w
jego, jak i w moich interesach leży, żeby proces przebiegał w miarę możliwości bezboleśnie *
dlatego będzie musiało trochę to potrwać. Muszę przygotować kogoś na swoje miejsce,
kogoś, kto będzie odpowiadał Dziadkowi. * Timur mrugnął do mnie wesoło.
Gapiłam się na niego z otwartymi ustami, próbując przyswoić to, co właśnie usłyszałam.
* Timur, ty...
* Uczę się na cudzych błędach. * Uśmiechnął się. * Na swoich zresztą też. I absolutnie nie
chcę, żebyśmy my, ty i ja, znaleźli się po dwóch stronach barykady, jak lubisz mawiać, a w
końcu kiedyś by do tego doszło, skoro wzięłaś się do przywracania sprawiedliwości w tej
konkretnej guberni i nie sposób cię tego oduczyć. Skoro góra nie chce przyjść do Mahometa,
to Mahomet będzie musiał się wysilić, to znaczy ja będę musiał zostać wzorowym
obywatelem, mężem, z którego będziesz mogła być dumna * powiedział i zaśmiał się, widząc,
jak moja twarz wyciąga się coraz bardziej.
* Super * wykrztusiłam w końcu. * I naprawdę robisz to dla mnie?
* Czemu dla ciebie? * Wzruszył ramionami. * Robię to dla siebie. Kocham cię i nie chcę cię
stracić, wszystko jest bardzo proste.
* Nawet nie wiem, co powiedzieć... * wydukałam. *Wysil się trochę. * Zaśmiał się znowu. *
Może przyjdzie
ci coś do głowy?
*Ja... ja... nawet o tym nie marzyłam i... banały też mogą być?
* Śmiało, jestem wielkoduszny.
* Kocham cię. O Boże, tak bardzo cię kocham... Wyciągnął do mnie rękę i mruknął:
* Chodź tu.
Saszka szczeknął niezadowolony, zeskoczył z krzesła i wyniósł się z kuchni, z doświadczenia
wiedząc, że teraz przez dłuższy czas nie poświęcimy mu uwagi.
W piątek jeden z zastępców Dziadka obchodził urodziny. Nazwisko Korzuchina widniało na
liście gości, ja również przyjęłam zaproszenie z radością * miałam nadzieję, że uda mi się
porozmawiać z Korzuchinem. Przyszłam razem z Dziadkiem i jakiś czas kręciłam się w
pobliżu, zerkając na boki. Wreszcie przybył Korzuchin, złożył życzenia jubilatowi i stanął na
uboczu, jakby nie chciał, żeby mu się narzucano, biorąc pod uwagę niedawne tragedie. Część
uroczysta trwała w najlepsze, ale przemówienia stawały się coraz krótsze i można było mieć
nadzieję, że już niedługo wyjdziemy z holu i przystąpimy do ucztowania. Byłam pewna, że
gdy tylko zaproszą wszystkich do stołu, Korzuchin zmyje się cichcem, dlatego też zostawiłam
Dziadka i zaczęłam przemieszczać się w stronę Władimira Siergiejewicza. Napotkałam jego
wzrok, uśmiechnęłam się serdecznie, odpowiedział podobnym uśmiechem.
* Wygląda pani czarująco, Olgo Siergiejewna.
* Dziękuję. Miło mi, że właśnie pan to mówi.
* Czy pani słowa zawierały aluzję, czy to tylko moja wyobraźnia?
Nie wiem, jaką aluzje tu dostrzegł, ale nie pozostałam mu dłużna:
* Właściwie tak... W innych okolicznościach zaczęłabym pana otwarcie kokietować.
* W innych okolicznościach nie odmówiłbym sobie przyjemności... jak to się mówi?
Zalecania się do pani.
* Cóż, możemy mieć tylko pretensje do losu... * Westchnęłam. * Czy weźmie mi pan za złe,
jeśli zapytam, jak tam pańskie sprawy?
* Dziękuję, w porządku. Pracuję.
* Inna jeszcze jest?
* Nie. Wyjechała wczoraj. Nie mam do niej pretensji, wiem, że ma swoje życie.
* Odniosłam wrażenie, że gotowa jest pozostać z panem tak długo, jak będzie trzeba.
* To dobra dziewczyna, ale nie należy nadużywać dobroci naszych bliskich.
* Chciałabym pana zapytać o jeszcze jedną rzecz, Wła*dimirze Siergiejewiczu... * dodałam
po chwili przerwy. *Pamięta pan Siergieja Arapczenkę? Pracował u pana jako kierowca, dość
dawno, czternaście lat temu.
* Arapczenko? * Korzuchin ściągnął brwi. * Może pracował... Przyzna pani, że czternaście
lat to kawał czasu. A o co chodzi?
* To raczej dziwna historia... Pracował u pana dłuższy czas, a potem nagle, kilka miesięcy po
śmierci pańskiej pierwszej żony, wyjechał dość daleko, w dodatku, jak się zdaje, wyjechał
jako człowiek dość zamożny, otworzył własny interes... A niedawno zjawił się w naszym
mieście
i niech pan sobie wyobrazi, został zastrzelony. Wcześniej zasięgał o panu języka, wypytywał
różnych ludzi... Dlatego pomyślałam...
* Nie wiem, co pani sobie pomyślała, Olgo Siergiejewna, ale ja żadnego Arapczenki nie
pamiętam * odparł spokojnie Korzuchin. * Wypytywał o mnie * i co z tego? Może szukał
pracy? Zaczynam myśleć, że moja skromna osoba za bardzo panią intryguje... Czy pani się
przypadkiem we mnie nie zakochała? Pani mąż powinien poświęcać pani więcej uwagi... *
Uśmiechnął się szeroko, wypatrzył w tłumie jakiegoś typa i czym prędzej ruszył w jego
stronę. *
Cóż, rozmowa nam nie wyszła, a szkoda. Gdy właśnie się tym martwiłam, zaproszono
wszystkich do stołu. Korzuchin siedział daleko ode mnie, co zasmuciło mnie jeszcze bardziej.
Zaczęły się toasty, a Władimir Siergieje*wicz najwyraźniej nie spieszył się do wyjścia. Może
bał się, że dopadnę go po drodze i zacznę dręczyć pytaniami? Męczyłam się na tej imprezie,
dwa razy już*już miałam się zmyć, ale ciągle siedziałam przy stole, obserwując Wła*dimira
Siergiejewicza. W pewnej chwili wyjął z kieszeni marynarki telefon, widocznie ktoś do niego
dzwonił, spojrzał na wyświetlacz bez entuzjazmu i udał się w stronę toalety.
Poszłam za nim; korytarz był pusty i to, co mówił idący z przodu Korzuchin, było świetnie
słychać.
* Przyjadę za tydzień albo dwa. Zrozum, że jestem zajęty! Nie wyganiałem cię, nie pleć
głupstw. Potrzebuję cię. Kocham cię. Tylko proszę, bez histerii.
Wszedł do toalety i głośno trzasnął drzwiami, a ja zastygłam przy wejściu, ale usłyszałam
jedynie szum lejącej się z kranu wody. Ruszyłam do damskiej toalety mieszczącej
się obok. Korzuchin wkrótce wrócił do sali, a ja uznałam, że nie mam tam już nic do roboty, i
zmyłam się po angielsku.
Właśnie wsiadałam do samochodu, gdy ktoś zawołał mnie z ciemności. Stojąc przy otwartych
drzwiach, czekałam, co będzie dalej. W świetle latarni oświetlającej tę część parkingu pojawił
się mężczyzna. Podszedł, a ja rozpoznałam Zabołockicha, kierowcę Korzuchina.
* Nie ma pani nic przeciwko temu, że wsiądę do pani samochodu? * szepnął. * Nie chcę,
żeby ktoś nas razem widział...
Wsiadł, wsiadłam również i popatrzyłam na niego pytająco.
* Nie wystraszyłem pani?
* Nie jestem bojaźliwa * zapewniłam go. * Chce mi pan coś powiedzieć?
* Chcę. Długo się zastanawiałem, czy mówić o tym, czy nie, a teraz panią zobaczyłem i
zdecydowałem się.
* Zamieniam się w słuch.
* Być może to, co chcę powiedzieć... Dobrze, obejdę się bez wstępów. Korzuchin ma
przyjaciela, Jurija Markowicza Gruzniewa. Gruzniew mieszka w Moskwie, u nas bywa
sporadycznie, tym razem się zasiedział. Zna go pani?
* Nie, ale sporo o nim słyszałam.
* No więc, rozmawiali o pani. Najpierw się nie przysłuchiwałem, ale gdy zrozumiałem, o kim
mówią... Gruzniew się złościł, że siedzi tu tyle czasu i nic się nie dzieje. „Może niesłusznie
myślimy, że ona wie, gdzie on jest?" * powiedział, a Korzuchin na to: „No to zmuś ją do
działania, czy mam cię uczyć najprostszych rzeczy?". To wszystko * rozłożył ręce,
przyglądając mi się uważnie.
* Dziękuję. * Skinęłam głową.
* A jest za co?
*Jest. Miałam pewne wątpliwości, które teraz zniknęły.
* Cieszę się, że mogłem pani pomóc. Wysiadł z samochodu i zniknął w ciemności.
W nocy dręczyła mnie bezsenność; w końcu postanowiłam wyjść na spacer z Saszką, ale w
porę się rozmyśliłam *Timur pewnie by się nie ucieszył. j
Rano wstałam wcześnie i snułam się po mieszkaniu, czekając, aż obudzą się pozostali
domownicy. Pierwszy zerwał się pies, potem Timur, burcząc, że nawet w weekend nie dadzą
mu się wyspać. Zajrzałam do łazienki, kiedy się golił, i oznajmiłam z miną winowajcy:
* Muszę spotkać się z Inną Korzuchiną. J
* Przecież chyba wyjechała?
* Zgadza się. Ale muszę się z nią zobaczyć.
* Po co? * zapytał Timur i pokręcił głową.
* Przecież mówiłam ci wczoraj, jestem pewna, że Korzu*chin zamordował swoją pierwszą
żonę, brak mi tylko motywu. Myślałam, myślałam i...
* I wymyśliłam * dokończył Timur złośliwie. * A mogę wiedzieć, co takiego?
* Wychodzi mi tylko jedno: córka, to znaczy Inna.
* To znaczy, że nie chciał się rozwieść, żeby nie stracić kontaktu z dzieckiem? I dlatego
zamordował żonę? Przecież to nawet nie było jego dziecko! Przyjmijmy, że bardzo kochał
dziewczynkę, ale...
*Jeszcze zależy, jaka to była miłość. Timur znieruchomiał z maszynką w ręku.
* Ile miała wtedy lat? * wykrztusił z trudem.
* Dwanaście. A Wika czternaście. Korzuchin twierdzi, że Wika miała kochanka i matka
przyłapała ich na gorącym uczynku. Ale matka nie może potwierdzić jego słów i powstaje
pytanie, czy chłopak w ogóle istniał.
* Mnie się to w głowie nie mieści * powiedział Timur.
* Mnie na razie też nie, ale innej możliwości nie widzę. Wczoraj Inna dzwoniła do niego i
wydawało mi się, że nie jest zadowolona z zachowania ojczyma. Najwyższy czas, żeby z nią
porozmawiać. Jest sobota rano i powinna być w domu, byłoby dobrze, gdybyśmy się
pospieszyli.
* Dobrze * zgodził się Timur. * Śniadanie zjemy gdzieś po drodze.
Saszka był tak oburzony naszym wyjściem, że musieliśmy go wziąć ze sobą. Pies usiadł mi na
kolanach, zachowywał się grzecznie, wyglądał przez okno i sprawiał wrażenie absolutnie
szczęśliwego.
Wjechaliśmy na podwórko bloku Inny, Timur znalazł miejsce do zaparkowania i powiedział:
* Idź, a ja z Saszką pospacerujemy trochę. Jakby co, krzycz głośno, przybiegnę na pomoc.
* Co to za dziwny pomysł?
* Normalny człowiek, słysząc twoją wersję, czym prędzej wezwałby pogotowie
psychiatryczne.
*Właśnie, normalny. * Westchnęłam i podeszłam do drzwi wejściowych. Z bloku wychodziła
właśnie dziewczynka z psem, więc nie musiałam używać domofonu.
Długo naciskałam przycisk dzwonka, ale Inna nie otwierała drzwi. Zaklęłam i wybrałam
numer jej telefonu domowego * z tym samym efektem. Czyli dziewczyny nie było w
mieszkaniu i nie wiadomo, kiedy będzie. Na wszelki
wypadek zadzwoniłam jeszcze raz i usłyszałam histeryczny krzyk:
* Zostawcie mnie w spokoju!
Cóż, kobieta nie chce nikogo widzieć, nic w tym dziwnego... Gapiłam się na drzwi, czując,
jak narasta we mnie niepokój. Zastukałam, ale tym razem nie było żadncłl reakcji, nawet
krzyku. Zeszłam na dół i zaczęłam szukać Timura, na szczęście kręcili się z Saszką nieopodal.
Słysząc moje wołanie, podszedł, wziąwszy Saszkę na ręce. *,
*Jest w domu * oznajmiłam.
* Ale cię nie wpuściła?
* Gorzej, nie zainteresowała się nawet, kto się dobija i czego chce, za to żądała, żeby
zostawić ją w spokoju.
* Dość naturalne pragnienie.
* Timur, no przecież możesz otworzyć drzwi, prawda? Moje zawsze otwierałeś. * Postukał
się palcem w głowę, demonstrując swój stosunek do mojego pomysłu. *Posłuchaj, mam
przeczucie. No, jakby ci to wyjaśnić... Jednym słowem, trzeba otworzyć te drzwi. Pomóż mi,
dobrze? No przecież nie będziemy wzywać milicji, nie jesteśmy u siebie, zamęczą nas
pytaniami i nie uwolnimy się od nich...
* O, to na pewno, zwłaszcza jeśli włamiemy się do cudzego mieszkania.
Popatrzył na mnie, pokręcił głową i poszedł do samochodu. Wsadził psa na tylne siedzenie i
wrócił. Wjechaliśmy windą na górę, Timur spojrzał na zamek, a ja spytałam:
* Dać ci pilniczek do paznokci?
* Cicho * wysyczał, miałam nadzieję, że sąsiedzi nie zwrócą uwagi na zamieszanie przy
cudzych drzwiach. *Zamek to głupstwo. * Timur wyjął z kieszeni klucze, zdjął
z nich metalowe kółeczko, wyprostował, wsunął do szczeliny i otworzył drzwi lekko i bez
wysiłku. * Przydaje się burzliwa młodość... * Mrugnął, ale nie było mi do śmiechu.
Weszliśmy do mieszkania, Timur oparł się o drzwi, a ja zajrzałam do kuchni, potem do studia.
Inny nigdzie nie było. Drzwi od toalety były uchylone, światło zgaszone, pozostawała tylko
łazienka. Okazało się, że drzwi do łazienki są zamknięte na klucz, zastukałam głośno, ale nie
doczekałam się reakcji. W łazience panowała cisza, a przecież dziewczyna musiała słyszeć
pukanie.
* Wyłamuj * odwróciłam się do Timura.
* Proszę cię bardzo. * Wzruszył ramionami, szarpnął za klamkę i otworzył drzwi na oścież.
Inna leżała w wannie pełnej piany, z zamkniętymi oczami, na brzegu stało rządkiem pięć
palących się świec. Poczułam się jak idiotka, ale nie na długo * zaraz potem spostrzegłam, że
w dwóch miejscach piana ma podejrzanie różowy kolor, a dziewczyna nie zwraca uwagi na
nasze przybycie, zupełnie jakby drzemała. Wzięłam ją za rękę i wszystko stało się jasne: na
nadgarstkach widniały ślady cięć, które w wodzie zdążyły już poróżowieć.
* Idiotka * syknął ze złością Timur. * Wezwij pogotowie.
Wtem malarka ożyła:
* Zostawicie mnie! * zawołała.
* Wyciągnij ją stąd * poprosiłam. :
* Zostawcie mnie...
* Wezwij pogotowie! * warknął Timur, ujmując Inne pod ręce.
* Nie trzeba, nie trzeba. * Miotała się w jego rękach. *Zabiorą mnie do wariatkowa!
* I dobrze, tam jest twoje miejsce * odparł bezlitośnie, ale wyjął dziewczynę z wanny i
zaniósł do studia.
* Nie dzwońcie, nie trzeba! * łkała, zasłaniając twarz rękami. Timur szybko obejrzał rany na
jej ciele, okazało się, że cięła również nogi.
* Głupstwo * powiedział z ulgą. * Zwykłe wygłupy. *Ja nie chcę żyć * załkała znowu Inna.
* Może by ją tak strzelić, przestanie się drzeć * zaproponował gniewnie Timur.
* Odejdź * poprosiłam. * Poszukaj czegoś, żeby opatrzyć rany.
Wyjęłam kołdrę i przykryłam dziewczynę, Inna gryzła wargi, drżała na całym ciele, ciągle
próbowała się zerwać, chciała dokądś biec. W kuchni w szufladzie znalazły się bandaże, gdy
opatrywałam Inne, trochę się uspokoiła, ale nadal płakała, zaciskała powieki i odwracała się
ode mnie.
* Po co to pani zrobiła? * zapytałam, chociaż wiedziałam, że nie należy zaczynać teraz
rozmowy.
* Nie chcę żyć, i tak umrę, jutro, pojutrze, wszystko jedno...
* Chodzi o pani ojczyma? * domyśliłam się, a Inna rozpłakała się jeszcze bardziej. * A może
jest jakiś inny powód? Wini się pani za śmierć jego żony?
* Co? * zawołała. * Ja mam się winić? Tę tępą kurę już dawno należało utopić! Nienawidzę
ich wszystkich, nienawidzę!
*Wszystkich pani nienawidzi, a jego zapewne kocha. Tylko ta miłość jest daleka od miłości
dziecka do ojca i dlatego on wysłał panią tutaj, a pani chciała podciąć sobie żyły *
prowokowałam ją i gdyby była w innym stanie, na pewno
by to zrozumiała, ale teraz moje słowa wzbudziły w niej złość, nawet wściekłość.
* Co pani może wiedzieć?! Rżnął mnie, odkąd skończyłam dziewięć lat! Słyszy pani? W
waszych milicyjnych protokołach to się nazywa „w sposób nienaturalny". A potem uznał, że
dojrzałam do innych zabaw, i zabił moją mamę.
* Skąd pani wie, że ją zabił? Chyba nie powiedział tego otwarcie?
* Wiem, wiem... Mama leżała w kostnicy, on zabawiał się ze mną całą noc, a rano
powiedział: „Naszej mamusi już nie ma".
* Pani mama domyślała się, co się dzieje, i dlatego ją zabił?
* Niczego się nie domyślała, była tak samo głupia jak ta Ludmiła. Tępa kura. Gdyby pani
wiedziała, gdyby pani wiedziała... On był takim wspaniałym ojcem, dobrym, czułym... a
mama... mama nie miała do mnie głowy. A ja go kochałam, kochałam i gotowa byłam
znosić... zniosłabym wszystko, żeby tylko dalej mnie kochał. Zostaliśmy wtedy we dwójkę,
on i ja... I dlaczego, dlaczego, o, Boże... * znowu się rozpłakała.
* Przynieś wodę * poprosiłam Timura.
* Nie trzeba wody, nie trzeba niczego. Byłam szczęśliwa... a potem wszystko się skończyło.
Wszystko. Dorosłam, stałam się niepotrzebna i wysłał mnie do tego miasta, jak najdalej od
siebie... i ożenił się, ożenił się z tą bezmózgą suką. Liczyłam, że... przyjeżdżał, a ja się
cieszyłam, że się ze mną prześpi... To wszystko, co mi zostało.
* Domyślała się pani, co się dzieje z Wiką?
* Bałam się... Obawiałam się, że teraz ma inną ukochaną córeczkę. A gdy ta idiotka
zadzwoniła i zaczęła się skarżyć,
że Wika się na nią rzuciła... Wszystko stało się jasne. Teraz rozumiem, jak sprytnie to
rozgrywał: „Mamusia się gniewa, mamusia jest z ciebie niezadowolona, ale to nic, masz
jeszcze tatę, który cię kocha najbardziej na świecie. Moglibyśmy zorganizować przejażdżkę,
ale mamusia nie pozwoli...". Mamusia, mamusia... cholerna mamusia, której zaczynasz
powoli nienawidzić i marzysz, żeby się zapadła pod ziemię.
* I postanowiła pani opowiedzieć o wszystkim Ludmile?
* Tak. Żeby uciekała z tego domu i zabrała ze sobą tę małą suczkę. A jeszcze lepiej, żeby
wsadziła go do więzienia. Żeby go ukarać za wszystkie moje cierpienia. A ta idiotka zaczęła
gdakać: „To niemożliwe! Oczerniasz go!". Bo to przecież taki wspaniały mąż! A potem upiła
się jak świnia i utopiła w basenie.
* Istniały duże szansę wsadzenia Korzuchina do więzienia, gdyby powiedziała mi pani
prawdę w czasie naszego pierwszego spotkania. Czy obiecał pani wtedy, że teraz, gdy
Ludmiły już nie ma, zamieszkacie razem?
* Obiecał. * Uśmiechnęła się krzywo. * Na początku miałam nadzieję, że tę małą zabiorą
krewni; potem wsadził ją do wariatkowa, a ja się cieszyłam, niechby sobie tam siedziała... A
potem ona zginęła, więc wierzyłam, że teraz już wszystko będzie dobrze, a on odesłał mnie
tutaj. Wygonił mnie. Nie potrzebuje starych bab... Gdyby można było na zawsze zostać małą
dziewczynką... Niech pani do niego zadzwoni, niech mu pani powie, że umrę, jeśli on nie
przyjedzie, że ja umrę... Proszę mi dać telefon, sama zadzwonię... Tatusiu, tatusiu mój
kochany...
* Dość tego! * zawołał Timur, który przez cały ten czas stał przy oknie, patrząc na podwórko.
* Wzywam pogotowie, bez psychiatryka się tu nie obejdzie.
Pogotowie przyjechało dwadzieścia minut później. W mieszkaniu zjawiła się kobieta o
męskiej, ponurej twarzy i od progu spytała:
* Co, znowu się cięła? Niech państwo zadzwonią do jej ojca, telefon powinien być na szafce.
Jak przyjedzie, to się uspokoi, a on będzie się nią opiekował jak małym dzieckiem. Taki
porządny facet, że też mu się trafiła taka córka...
* Niech pani sama dzwoni * burknął Timur i odwrócił się do mnie. * Jedźmy. Mam takie
uczucie, jakbym najadł się gówna.
W poniedziałek Dziadek przyjął mnie koło południa. Czekając, aż będzie wolny, piłam z
Ritką herbatę.
* I co tam z Korzuchinem? * zapytała.
* Twój przystojniak okazał się rzadko spotykanym łajdakiem * powiedziałam w zaufaniu.
* I co, to on zamordował żonę?
* Pierwszą na pewno, a potem pozbył się wykonawcy.
* A co mu ta żona zrobiła?
* Była zbędna.
* Miał kochankę?
* Owszem * córkę, którą adoptował * oznajmiłam, a Ritka aż gwizdnęła. * Gdy dorosła,
przestał się nią interesować i ożenił się powtórnie. Jego niechęć do posiadania własnych
dzieci, która tak nas zdumiała, ma bardzo proste wyjaśnienie: Korzuchin bardzo kocha dzieci,
tylko jego miłość ma zupełnie inny charakter.
* Idź do licha... * Ritka pokręciła głową i dodała: * Dziadek tego drania rozwałkuje na
placek. * Nie byłam tego taka pewna i wzruszyłam ramionami, a Ritka oburzyła się: *Daj
spokój, Dziadek nie zniesie obok siebie takiego typa.
* Sądzisz, że po korytarzach naszej firmy chodzą wyłącznie aniołowie, współzawodniczący
ze sobą w wymachu skrzydeł? * Uśmiechnęłam się.
* Może nie, ale wszystko ma swoje granice.
* Współudział w zabójstwie należałoby jeszcze udowodnić * dodałam.
* Ty miałabyś nie udowodnić? * Uśmiechnęła się z kolei Bitka. * W życiu nie uwierzę.
* Po prostu masz krótką pamięć * wytknęłam jej. * Ile razy dostawałam po łapach, a przy
okazji po głowie?
* Ale teraz to zupełnie co innego, przecież Dziadek sam ci polecił...
W tym momencie obite skórą drzwi otworzyły się, pojawił się petent, ukłonił się nam i
wyszedł.
Weszłam do gabinetu, ale Dziadka przy biurku nie było; za to drzwi do pokoju
wypoczynkowego były otwarte i stamtąd usłyszałam głos mojego pracodawcy:
*Wejdź.
Siedział w fotelu, odchylony na oparcie, oczy miał zamknięte i wyglądał, jakby drzemał. W
końcu popatrzył na mnie, uśmiechnął się i poklepał poręcz fotela, jakby proponował, żebym
usiadła, więc usiadłam, przyglądając mu się z pewnym niepokojem.
* Powinieneś bardziej dbać o zdrowie.
* Koniecznie. Masz jakieś nowiny?
* Mam. Tylko nie wiem, czy ci się spodobają. '
* Zobaczymy. Opowiadaj.
* Cała historia zaczęła się niemal piętnaście lat temu. Korzuchin współżył ze swoją pasierbicą
i jego żona, matka dziewczynki, zaczęła się tego domyślać albo po prostu mu obrzydła, i
postanowił się jej pozbyć. Wolał nie ryzykować
i nie zwrócił się do swojego przyjaciela Gruzniewa * może bał się ewentualnego szantażu? *
tylko wynajął niejakiego Arapczenkę, który pracował w jego firmie. Ten dostał pieniądze i
wyjechał w dalekie strony w nadziei na to, że znajdzie tam szczęście, jednak po upływie
piętnastu lat wrócił do miasta. Skończyły mu się pieniądze i postanowił przycisnąć do muru
byłego pracodawcę. Niestety, udało mu się dostać jedynie część pieniędzy, bo został
zastrzelony.
* Chcesz powiedzieć, że to Korzuchin go zabił?
* Raczej nie osobiście. Pewnie tym razem jednak zwrócił się o pomoc do Gruzniewa, a ten
wysłał jednego ze swoich chłopców, choć być może Korzuchin działał sam. W drugim
małżeństwie wszystko się powtórzyło, Korzuchin sypiał z pasierbicą, umiejętnie nastawiając
dziewczynkę przeciwko matce. Inna, starsza córka, zorientowała się, co się dzieje, i
przyjechała otworzyć oczy żonie Korzuchina. Po rozmowie z dziewczyną Ludmiła upiła się,
co skończyło się kąpielą w basenie.
* To znaczy, nikt jej nie zabił?
* Nie. Ale...
* Poczekaj. Udowodnienie udziału Korzuchina w morderstwie sprzed piętnastu lat jest
niemożliwe, skoro wykonawca nie żyje. Dobrze zrozumiałem?
* W zasadzie tak.
* A wykonawcę prawdopodobnie zabił nie on sam, lecz któryś z ludzi Gruzniewa, tak? Czyli
tego też nie da się udowodnić?
* Dlaczego nie... * zaprotestowałam, czując niejasny niepokój. * Jeśli zrobił to sam
Korzuchin, to znajdę dowody, a jeśli nie, to i tak są spore szanse, przyjrzę się chłopakom
Gruzniewa.
* Nawet o tym nie myśl. * Dziadek machnął ręką ze zmęczeniem. * Jeszcze mi tylko brakuje
kłótni z tymi typami.
* Masz na myśli swoich przyjaciół?
* Owszem. O tym, że spał z pasierbicami, opowiedziała ci jego starsza córka? Myślisz, że ona
to potwierdzi?
* Być może.
*Jasne. A Korzuchin oświadczy, że ona go oczernia. Zresztą, dlaczego nie? Jakie masz
dowody, że cała ta historia nie jest wytworem wyobraźni osoby niezrównoważonej
psychicznie?
* Igor. * Westchnęłam. * Powiedz wprost, czego ty właściwie chcesz?
* Żebyś nie rozpowiadała o tym, co już wiesz. I Ritce też zapowiedz... już ja wiem, jak
kobiety lubią mleć ozorem.
* I co dalej?
* Dalej... dalej będę myślał. Idź. Za pół godziny mam ważne spotkanie, muszę się
przygotować.
Wyszłam z gabinetu.
* I co powiedział? * szepnęła Ritka, przyglądając mi się.
* Mamy siedzieć cicho, a wódz będzie myślał.
* Czyżby on... * Ritka jakby ugryzła się w język i zamilkła, wpatrując się w dokumenty na
swoim biurku. A ja poszłam do siebie.
Powiedzieć, że reakcja Dziadka mnie zdumiała, oznaczałoby minąć się z prawdą. Załóżmy
nawet, że znajdę dowody udziału Korzuchina w zabójstwie Arapczenki * pozostaje pytanie,
co zrobi z nimi Dziadek. Najprawdopodobniej spoczną w sejfie, w charakterze gwarancji
lojalności i posłuszeństwa Korzuchina, a przyjaciele Dziadka będą pewni, że wcisnęli mu
swojego człowieka. Strateg * pomyślałam
zirytowana, choć przez te wszystkie lata powinnam właściwie przywyknąć.
Nie zdążyłam dotrzeć do swojego gabinetu, gdy zadzwoniła moja komórka.
* Mała * powiedział Lalin ze smutkiem w głosie. * Kilka minut temu zastrzelono Gruzniewa.
Wychodził z hotelu, jego ludzie czekali w samochodzie, można powiedzieć, że trzasnęli go na
ich oczach. Zabójca oczywiście zniknął. Szukają go, ciekawe, czy znajdą.
* Myślisz, że to Łukjanow? * zapytałam, zbierając siły.
* Albo on, albo Albańczyk. Dla ciebie to bez znaczenia, sytuacja jest jednakowo parszywa.
* A co ja mam do tego?
* Szefom Gruzniewa się to raczej nie spodoba, a Dziadek znajdzie się w trudnej sytuacji. Oni
będą nastawieni bardzo poważnie, będą chcieli wyrównać rachunki, a Dziadek... Dziadek
będzie musiał poświęcić czyjś skalp. Jego przyjaciele na pewno uznają, że Gruzniewa zabił
Łukjanow, a jedyna nitka, która do niego prowadzi, to ty. Teraz mają rozwiązane ręce, więc
mogę tylko mieć nadzieję, że Timur nie spuszcza cię z oka. Jak będą jakieś nowiny,
zadzwonię.
Lalin rozłączył się, a ja zaczęłam się zastanawiać, ale nie pozwolono mi na długie
rozmyślania. Wkrótce pojawił się u mnie Łarionow, żeby przekazać mi nowinę, która nie była
już dla mnie nowiną. Cały się trząsł, widać było, że nie ma pojęcia, co się dzieje, ale jest
przerażony tym, co się może wydarzyć, i spodziewa się najgorszego. Nie miałam go jak
pocieszyć i w końcu wyszedł niezadowolony. Zastanawiałam się, czy Dziadek mnie wezwie,
ale nie, widocznie uznał, że zabójstwo Gruzniewa to nie moja sprawa. Zadzwonił Timur,
potem Ługański, przez dwie godziny
telefony dosłownie się urywały, a w tym czasie poznałam szczegóły zabójstwa. Jak twierdzili
świadkowie (ludzie Gru*zniewa i kilku przechodniów), Gruzniew wyszedł z hotelu i szedł na
parking. To dość ruchliwa ulica i nikt nie zwrócił uwagi na faceta, który szybko zrównał się z
Gruzniewem i oddał dwa strzały z bliskiej odległości. Pistolet miał tłumik i chłopaki z
ochrony zorientowali się, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy ich szef gruchnął na ziemię.
Przypadkowy „przechodzień" skrył się w bramie, ochroniarze pobiegli za nim, ale niewiele
im to dało: brama prowadziła na przejściowe podwórze, nikogo tam nie znaleźli, wybiegli na
sąsiedni zaułek i biegali tam przez jakiś czas, a wtedy przyjechała grupa operacyjna. Teraz
milicja przesłuchuje świadków. Nie można powiedzieć, żeby byli bojowo nastawieni do całej
sprawy, wyczuwają, że sprawy zabójstwa nie da się rozwikłać „na gorąco", jeśli to w ogóle
możliwe.
Mimo ostrzeżeń Lalina, zabójstwo nieszczególnie mnie martwiło, poza tym i tak nie miałam
możliwości wpłynąć na wydarzenia, mogłam jedynie czekać. Pod wieczór komórka znowu
ożyła i z pewnym zdumieniem usłyszałam głos Korzuchina.
* Olgo Siergiejewna * powiedział. * Bardzo chciałbym się z panią spotkać.
* Mogłabym poznać powód?
* Bez szczególnego powodu. Zwykła przyjacielska rozmowa, nic więcej.
* Przyjacielska? * zapytałam ze uśmieszkiem.
* Oczywiście * odparł, jakby zdziwiony.
Nie miałam ochoty się z nim spotykać, ale nie miałam też powodu, żeby odmówić, poza tym
chciałam się dowiedzieć, o co mu chodzi.
* Dobrze * zgodziłam się. * Gdzie i kiedy?
* Za pół godziny w kawiarni „Artefakt" na Sadowej.
Na Sadową przyjechałam dokładnie pół godziny później. Nie od razu dostrzegłam
Korzuchina. Duża sala kawiarni poprzedzielana była niewysokimi przegródkami, dającymi
iluzję prywatności. Szłam przez salę, szukając Władimira Siergiejewicza, gdy pierwszy mnie
zauważył, wstał i pomachał mi ręką.
*Jestem tutaj!
Trzeba przyznać, że wyglądał całkiem nieźle. Na pewno nie na człowieka, który przeżył
tragedię; przeciwnie, patrząc na jego olśniewający uśmiech, można by pomyśleć, że świetnie
mu się układa w życiu.
* Niech pani siada * zaproponował, sam usiadł naprzeciwko i uśmiechnął się szeroko.
* Cieszę się, że ma pan dobry humor * nie powstrzymałam się od złośliwości.
* Chodzi pani o dzisiejsze wydarzenie? * Uniósł brwi. *To oczywiście bardzo smutne, ale...
takie jest życie...
* Zdaje się, że Gruzniew był pańskim przyjacielem? * palnęłam.
* Raczej kolegą, poza tym, to było dawno temu, ale oczywiście nie straciliśmy kontaktu.
Mam nadzieję, że morderca zostanie znaleziony, choć szczerze powiedziawszy, bardzo w to
wątpię. Biorąc pod uwagę działanie organów... * Machnął ręką.
* Chciał mi pan coś powiedzieć * przypomniałam.
* Tak, tak. Była pani u mojej córki, prawda? Mam na myśli sobotę. Chciałem pani bardzo
podziękować, gdyby nie pani... * Rozłożył ręce i westchnął z żalem. * Zawsze się bałem, że
właśnie tak się to skończy.
* Gdzie teraz jest Inna?
* Umieściłem ją w sanatorium, lepiej, żeby przez jakiś czas była pod opieką specjalistów.
* Tak jak Wika? Popatrzył na mnie uważnie.
* Dlaczego nagle pomyślała pani o Wice? *Władimirze Siergiejewiczu, jestem pewna, że
gdyby
Innie udało się popełnić samobójstwo, tylko by się pan ucieszył. * Korzuchin milczał,
przyglądając mi się, jakby się zastanawiał nad odpowiednią reakcją. * Wspomniała, że jest w
ciąży. Z panem?
Korzuchin odchylił się na oparcie krzesła.
* Co jeszcze naplotła pani ta wariatka? *Więc to pańskie dziecko?
* Nie ma żadnego dziecka i nie może być. W wieku szesnastu lat Inna usunęła ciążę,
konsekwencje okazały się tragiczne. Jej słowa o ciąży to jedynie wytwór wyobraźni. Co
jeszcze pani nagadała?
* Był pan jej kochankiem. Ostatnio zapewne bez przyjemności, przecież miał pan teraz nową
zabawkę. Inna domyślała się tego, a gdy pańska żona w rozmowie z nią wspomniała
o dziwnym zachowaniu Wiki, jej domysły przerodziły się w pewność. Przyjechała tutaj,
spotkała się z pańską żoną
i otworzyła jej oczy na to, co się dzieje. I to właśnie był powód dziwnego zachowania
pańskiej żony w dniu jej śmierci. Być może Inna faktycznie wymyśliła ciążę, musiała
przecież jakoś wytłumaczyć swój przyjazd w sobotę. Wikę wysłał pan do Felzmana po tym,
jak się z nią spotkałam. To jeszcze dziecko i bał się pan, że się wygada, dlatego zamknął ją
pan w czterech ścianach. Ona pragnęła się z panem zobaczyć, zapisywała zeszyt wyznaniami
miłosnymi, a potem zginęła. Może
naprawdę cierpiał pan po jej śmierci, chociaż... Przecież dla pana to wyjątkowo pomyślny
zbieg okoliczności. Gdyby Wika żyła, siedziałby pan teraz nie tutaj, lecz... Korzuchin znów
się uśmiechnął.
* Słusznie pani zauważyła * gdyby Wika żyła. Ale nie żyje. Słowa Inny to jedynie wymysły
histeryczki o skłonnościach samobójczych. Zresztą, i tak nie odważy się ich powtórzyć.
Uprzedziłem ją: wystarczy jedno słowo i może zapomnieć o moim istnieniu. Może mi pani
wierzyć, to podziała.
* Obiecał jej pan, że zamieszkacie razem?
* Nie daje obietnic, których nie mam zamiaru spełniać. * Zaśmiał się. * Czy teraz ja mogę
zadać pani pytanie? Grzebała pani w moim życiu, mam nadzieję, że nie bez przyjemności.
Zameldowała już pani Kondratjewowi o swoich odkryciach?
* Oczywiście.
* Ucieszył się?
* O to proszę zapytać jego.
* Zrobię to na pewno, Olgo Siergiejewna. Ale wydaje mi się, że niepotrzebnie traciła pani
czas. Waszego Dziadka nie interesuje to, z kim śpię. W końcu on też nie jest święty... Ile
miała pani lat, gdy przespał się z panią po raz pierwszy? Dwanaście? Czternaście? Czyżby
zaczekał do pełnoletności? Bardzo w to wątpię.
* Zostawmy na chwilę ten temat * zaproponowałam. * Ja też mam do pana kilka pytań.
* Z przyjemnością na nie odpowiem, jeśli tylko zdołam.
* Pamięta pan, pytałam o niejakiego Arapczenkę, który niegdyś pracował w pańskiej firmie?
* A jakże, przypominam sobie naszą rozmowę. To co z tym Arapczenką?
* To on zabił pańską żonę piętnaście lat temu.
* I zdoła to pani udowodnić? * Zdumienie Korzuchina wyglądało na szczere. * Naprawdę
pani zdoła? Chyba wspominała pani, że Arapczenko zginął? A może się mylę?
* Nie myli się pan. Mało tego, wie pan to na pewno, bo przecież sam pan go zabił.
* Coraz lepiej. I to też potrafi pani udowodnić? Czemu pani milczy, Olgo Siergiejewna?
* Zastanawiam się, zdołam czy nie. Myślę, że zdołam.
* Błąd.
* A więc zabił go ktoś z ludzi pańskiego przyjaciela Gruz*niewa? A teraz, gdy i ten już nie
żyje, nie ma żadnych punktów zaczepienia?
Korzuchin zaśmiał się.
* Niech pani mimo wszystko spróbuje jakiś znaleźć, może się uda.
* Uda się * zapewniłam poważnie. * Gdyby był pan pewien, że jest pan nietykalny, nie
zawracałby pan sobie głowy płatnym mordercą.
* Nie rozumiem, o czym pani mówi? * spytał czujnie.
* Moje zainteresowanie Arapczenką zaniepokoiło pana i doszedł pan do wniosku, że
najwyższa pora pozbyć się mnie, razem z moją upierdliwością. Jednak nie zwrócił się pan o
pomoc do Gruzniewa, bo ten, mimo wszelkich chęci, nie mógłby spełnić pańskiej prośby,
skoro potrzebował mnie żywej do realizacji własnych zamysłów. Dlatego znalazł pan zabójcę
przez Internet. Niestety, chłopak okazał się wyjątkowym leszczem, czego się pan zapewne
domyśla, skoro siedzę tutaj przed panem.
* Bardzo interesująca historia. No ale jeśli chłopak jest na milicji i składa zeznania, to może
coś pani z tego
wyjdzie? Chociaż nawet w tym wypadku bardzo wątpię... * Uśmiechnął się szeroko,
przechylił przez stół i powiedział: * Niczego mi nie udowodnisz, niczego. Ach, jak ci oczy
błyszczą. Nie lubisz przegrywać, co? Rozumiem. Ja też nie lubię. Ale tym razem będziesz
musiała to przełknąć. Wiesz, na co mam teraz straszną ochotę? Zerżnąć cię tutaj. Byłoby
zabawnie popatrzeć, jak kręcisz tyłkiem, piszczysz i jęczysz.
* Pomyśl lepiej o swoim tyłku * syknęłam. * Twardo mu będzie na więziennej pryczy.
* Chciałabyś. Jedyne, co możesz, to wygłaszać bezsilne groźby. Wiesz co, nawet bym się z
tobą ożenił. Szkoda, że nie masz córki w odpowiednim wieku. * Zarechotał, patrząc na mnie,
a potem pokręcił głową.
* Chyba czas się pożegnać * powiedziałam. * Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu,
obawiam się, że mogłoby dojść do rękoczynów. Jeszcze polecisz się poskarżyć... I tak cię
dorwę, bydlaku * wyrwało mi się, choć wiedziałam, że najlepsze, co teraz mogę zrobić, to
wstać i wyjść. * Możesz być pewien, że nie spuszczę z ciebie oka. Wsadzę cię, nawet jeśli
będę musiała poświęcić na to kilka lat życia.
* Kolejna głupia groźba * rzucił wesoło. * Kto ci na to pozwoli? Jedyne, co możesz zrobić, to
zacząć gadać. I co ci to da? Gwiżdżę na plotki, poza tym, kto w to uwierzy? A wiesz, co
zrobię? Pojadę do innego miasta i tam ożenię się z jakąś nauczycielką. Nawet nie będę
udawał, bo i po co? Same zaczną mi podsuwać swoje córeczki, żeby tylko najeść się do syta.
Całe to bydło...
Westchnęłam ciężko, wstałam i z całej siły trzasnęłam go w twarz. Odrzuciło go, chwycił
serwetkę i przyłożył do rozbitego nosa, odchylając głowę.
* Znajdź jakąś głęboką norę * poradziłam, biorąc torebkę. * Bo tylko tam cię nie dorwę.
* Kogo ty grasz, bandycka dziwko? * zasyczał. * Znalazła się ostatnia sprawiedliwa! Twój
Dziadek to zwyczajny bydlak, a Łukjanow? Ścierwo, zwykłe ścierwo, a ty mu stopy lizałaś. A
teraz...
Nie słuchałam, „co teraz", pomaszerowałam do wyjścia, zła na siebie, że dałam wyprowadzić
się z równowagi. Było mi parszywie na duszy, weszłam do toalety i długo myłam ręce, a
potem się rozpłakałam. Trochę pewnie z bezsilności, a trochę dlatego... że w słowach
Korzuchina była prawda, która nie spodobała mi się z oczywistych względów. Grzechów na
moim sumieniu tyle, co pcheł na psie, ale grzechy grzechom nierówne. No dobrze, i to ma
być pocieszenie? Że niby moje grzechy są takie sobie, a miejsce Korzuchina jest w więzieniu?
Za grzechy Korzuchina należałoby utopić go w gównie, a nie wsadzać do więzienia. Ale
skoro nie ma możliwości utopienia, wyląduje w więzieniu. Wytarłam oczy, popatrzyłam na
siebie w lustrze i mrugnęłam do swojego odbicia.
Pojechałam do pracy, chociaż wolałabym tam nie wracać. Tliła się we mnie nadzieja, że
zdołam pogadać z Dziadkiem, ale okazało się, że już wyszedł. Miotałam się po swoim
gabinecie, siadałam przy biurku, zrywałam się, znowu siadałam. Nie zdołam wpłynąć na
decyzję Dziadka i wsadzenie Korzuchina za kratki będzie bardzo problematyczne. Nie mam
na niego prawie nic. Na razie. A jeśli Dziadek uzna, że nie należy grzebać dalej w tej sprawie,
to będzie mi jeszcze trudniej spełnić swój zamiar. Do śledztwa nie dopuszczą ani mnie, ani
Wieszniakowa. Mimo to byłam gotowa spełnić obietnicę
złożoną Korzuchinowi. Tylko że na razie nie wiedziałam jak, i to mnie złościło.
W samym środku mojej udręki przyszedł SMS. Przeczytałam go i początkowo nie
zrozumiałam: „Czekam na dole, przy archiwum". Numer zastrzeżony. Przeczytałam jeszcze
raz i gwizdnęłam. Co on, zwariował? Jak tu wszedł, a przede wszystkim: po co? Chociaż to
akurat jest jasne: Łukjanow mówił, że martwi się o moje bezpieczeństwo, teraz, gdy
Gruzniew nie żyje, widocznie uznał, że powinniśmy porozmawiać, i nie znalazł lepszego
miejsca niż moje biuro.
Pokręciłam głową. Cokolwiek by o nim mówić, potrafił człowieka zaskoczyć. W tym
budynku Łukjanow bywał nie raz i na pewno świetnie wiedział, jak tu wejść i jak stąd wyjść.
Miałam tylko nadzieję, że wie, co robi... Hm, zdaje się, że to wcale nie było takie głupie,
jakby się mogło wydawać, faktycznie trudno znaleźć bezpieczniejsze miejsce na spotkanie.
Dobrze, że nie wszedł do mojego gabinetu... Zresztą, biorąc pod uwagę jego zdolności, a
przede wszystkim bezczelność, wcale by mnie to nie zdziwiło. No cóż, zobaczmy, co ma mi
do powiedzenia.
Szłam pustym korytarzem, przed windą jeszcze stali ludzie, wychodzili ostatni spóźnialscy.
Zjechałam razem z nimi na dół, ochroniarz przy drzwiach wejściowych ziewał, rozglądając
się na boki. Tu jeszcze było dość gwarno, zza drzwi gabinetów dobiegały głosy, skręciłam w
boczny korytarz i niemal od razu zanurzyłam się w ciszy. Jeszcze jeden zakręt i znalazłam się
w drugim skrzydle budynku *w tej plątaninie nietrudno było zabłądzić.
Pięć minut później stanęłam przed drzwiami archiwum. Korytarz ział pustką * na wszelki
wypadek spróbowałam pchnąć drzwi, ale były zamknięte. Rozglądając się i myśląc
intensywnie, gdzie tu można się ukryć, doszłam do końca korytarza. Toaleta, no oczywiście!
Pchnęłam drzwi, rozejrzałam się, podeszłam do pierwszej kabiny, otworzyłam drzwi nogą *
pusto. Odwróciłam się i drgnęłam zaskoczona * za moimi plecami stał Albańczyk.
* Mój Boże, jakie to proste. * Uśmiechnął się. * A ja myślałem, że będę musiał bardziej się
wysilić.
Cofnął się o krok i wyjął nóż z kieszeni. Ostrze wysunęło się z lekkim pstryknięciem,
błysnęło w świetle lampy. Uznałam, że to idealny moment: uderzę go kolanem w krocze i
ucieknę, pewnie nikt nie usłyszy moich krzyków, ale może będę miała szczęście i zdążę
zadzwonić do Timura? Albańczyk raczej nie będzie strzelał... Ale nic z tego nie wyszło: bez
trudu uchylił się przed ciosem w krocze, a ja dostałam po szyi. Nie bolało za bardzo, ale
straciłam bezcenne minuty. Albańczyk złapał mnie za kark i uderzył moją głową o ścianę.
Pociemniało mi przed oczami. Obszukał mnie szybko, zabrał telefon i wsunął sobie do
kieszeni. Potem odwrócił mnie do siebie, a w jego prawej ręce lśnił nóż.
* Rusz się jeszcze raz, a potnę ci gębę * uprzedził spokojnie.
* Dobra, nie świruj. Chcesz pogadać, to pogadajmy *zaproponowałam pojednawczo.
* Pogadamy. Ale nie tutaj.
* W budynku jest pełno ochrony * przypomniałam.
* Przecież wiesz, jak stąd wyjść, prawda? * Uśmiechnął się, a nóż w jego ręku budził
nieprzyjemne skojarzenia.
* Przez okno w damskiej toalecie. * Wzruszyłam ramionami.
* Wszystko co genialne jest bardzo proste. Idziemy.
* Niepotrzebnie zadajesz sobie tyle trudu * powiedziałam, gdy szliśmy korytarzem do toalety.
* Nie wiem, gdzie jest Łukjanow.
* To nie problem.
Nóż to nie pistolet * uspokajałam się w myślach. * Zobaczymy, co będzie dalej.
Damska toaleta była pusta. Szczerze powiedziawszy, odetchnęłam z ulgą, nie wiadomo, jak
zareagowałby Albańczyk, gdyby okazało się, że ktoś się tu kręci.
* Otwórz okno * zakomenderował.
Otworzyłam połówkę okna i spojrzałam pytająco na Albańczyka. Jeśli wyjdę pierwsza, to
ucieknę. Jeśli on wyjdzie pierwszy, to i tak ucieknę, a wyjść we dwójkę się nie da. Mój
prześladowca podjął iście salomonową decyzję.
* Idź pierwsza * powiedział wesoło, więc wyciągnęłam rękę do futryny, żeby wejść na
parapet. Gdy opierałam się na parapecie jednym kolanem, Albańczyk złapał mnie za szyję i
zanim zdążyłam się wystraszyć, straciłam przytomność.
Nie wiedziałam, ile czasu minęło. Gdy się ocknęłam, w pierwszej chwili pomyślałam, że to
był sen, ale wystarczyło otworzyć oczy, by zrozumieć, że rzeczywistość jest jeszcze gorsza od
koszmaru. Leżałam na jakimś tapczanie, nade mną był betonowy sufit, obok latarka.
Spróbowałam się podnieść i jęknęłam, skute za plecami ręce zdążyły zdrętwieć, ruch sprawiał
ból.
* Ocknęłaś się? * usłyszałam głos. Usłyszałam kroki i w polu widzenia pojawił się
Albańczyk. * Wybacz, ale sama się prosiłaś.
Usiadł obok i w świetle latarki widziałam jego twarz, drwiącą i dlatego wcale nie bandycką.
Wyglądał, jakby to
wszystko go bawiło. Wziął stojący na podłodze kubek, pomógł mi usiąść i przysunął kubek
do ust, a ja łapczywie wypiłam ciepłą wodę.
* I co teraz? * spytałam chmurnie. Uśmiechnął się.
* Będziesz musiała jakiś czas pomieszkać u mnie. Jeśli obiecasz, że będziesz grzeczna,
zdejmę ci kajdanki.
Nic nie obiecałam, ale i tak rozpiął kajdanki.
* Mogę o coś zapytać? * odezwałam się.
* Śmiało.
* Gdzie jesteśmy? * Pomieszczenie wyglądało na piwnicę. Okien brak, naprzeciwko stalowe
drzwi, cementowe bloki, żarówka zwisająca z sufitu na długim kablu, przy drzwiach
włącznik, ale raczej niedziałający, a może Albańczyk po prostu nie chciał włączać światła.
* Niedaleko od miasta * odpowiedział. * To bardzo dobre miejsce, leży na uboczu.
* Bardzo dobre do czego?
* Do spotkania. Przecież on tu po ciebie przyjdzie, prawda? * Przekręcił latarkę tak, żeby
widzieć moją twarz, a ja skinęłam głową.
* Przyjdzie.
Bandzior wyjął mój telefon i obrócił go w ręku. *Jak się z nim skontaktować? Pokręciłam
głową.
* Nie wiem.
* Nie wygłupiaj się. * Skrzywił się.
* Gdybym wiedziała, jak się z nim skontaktować, nie leciałabym na spotkanie do archiwum *
po prostu nie uwierzyłabym, że to SMS od niego.
Albańczyk zastanowił się chwilę i przytaknął.
* Tym gorzej dla ciebie. Liczyłem, że wszystko pójdzie szybko.
* Ile czasu minęło? * spytałam. Zerknął na zegarek.
* Cztery godziny. *Już mnie szukają. *Mąż?
* Nie tylko. To ty zastrzeliłeś Gruzniewa?
Wyglądał, jakby się zastanawiał: odpowiadać na to pytanie czy nie.
* Cały czas wisieli ci na ogonie, wyjątkowo działało mi to na nerwy. Nie lubię konkurencji.
Mam nadzieję, że teraz są zajęci czym innym.
*Jeśli nie podpowiesz Łukjanowowi, gdzie mnie szukać, to skąd będzie wiedział, dokąd ma
przyjechać? Albańczyk uśmiechnął się.
* Taka jesteś pewna, że po ciebie przyjdzie? *Jestem. Nie wiem tylko, czy ci się to spodoba.
* Spodoba, jeszcze jak. W życiu bym nie pomyślał, że takie bydlę jak Łukjanow jest w stanie
kogokolwiek pokochać... bo przecież on cię kocha?
*Jego zapytaj.
* Nie, naprawdę się nie spodziewałem. Czyli on przysyła ci SMS, wskazuje miejsce, a ty
lecisz na spotkanie? Doskonale. Mam nadzieję, że tym razem będzie tak samo. On wyznaczy
ci spotkanie, a przyjdę na nie ja. I już, koniec historii. Potem są dwie możliwości: zabiję go,
zadzwonię do twojego męża i wyjaśnię, gdzie cię szukać. Albo do nikogo nie zadzwonię i
zostaniesz tu sama. Prawdopodobieństwo, że ktoś cię tu przypadkiem znajdzie, jest bardzo
niewielkie, a nie zdołasz stąd uciec. Dookoła beton * powiedział,
oglądając pomieszczenie * a drzwi są mocne. Czeka cię parszywa śmierć... Więc w twoim
własnym interesie leży, żebym był dobry i nie zapomniał o tobie. Jak się czujesz? Nie
odpowiedziałam na to pytanie, oznajmiłam tylko:
* Muszę do toalety.
* Nie ma sprawy. W kącie stoi wiadro, jak widzisz, pomyślałem o wszystkim. Możliwe, że
będziesz musiała posiedzieć tu dłuższy czas...
* Mam załatwiać swoje potrzeby przy tobie? Zaśmiał się.
*Wiem, że jesteś mądrą dziewczynką, jak dla mnie to nawet za mądrą. I nie boisz się,
prawda? Pewnie za to właśnie cię kocha. * Znowu się zaśmiał, a potem zamknął kajdanki na
mojej prawej ręce i pociągnął mnie za sobą. *Chodź, zapraszam cię na małą wycieczkę.
Ciągnąc mnie za kajdanki, podszedł do drzwi, wyjął z kieszeni klucz, wsunął do zamka,
przekręcił dwa razy i pchnął drzwi. Okazało się, że jesteśmy w lesie. Budowla, z której
właśnie wyszliśmy, przypominała bunkier i mogła mieć coś wspólnego z biegnącą nieopodal
linią wysokiego napięcia. Zresztą, mogło być zupełnie inaczej, dla mnie nie miało to żadnego
znaczenia, było jasne, że z tego bunkra, czy jak to się tam nazywa, od dawna nikt nie
korzysta.
W lesie było ciemno. Zaczęłam nasłuchiwać: cisza, tylko wiatr kołysał wierzchołkami sosen.
Nie słychać odgłosów ulicy, czyli byliśmy z dala od cywilizacji.
* Szosa jest tam * wytłumaczył Albańczyk, wskazując kierunek. * Trzy, może cztery
kilometry stąd.
Przed sobą zobaczyłam samochód, widocznie zdążył zmienić lexusa na terenówkę.
Oczywiście, można było mieć cichą nadzieję, że ktoś jednak widział, jak Albańczyk wlókł
mnie nieprzytomną do samochodu, ale Lalin zapewniał, że facet jest profesjonalistą i umie
zgubić „ogon". Pomyślałam o Timurze i omal się nie rozpłakałam. Gdybym nie była taką
idiotką... Albańczyk przykuł mnie do klamki z tyłu dżipa.
* Poczekam z drugiej strony... Tylko bez głupstw, dobrze?
Zniknął i wrócił po kilku minutach. Gdybym w tym czasie próbowała się uwolnić, od razu
znalazłby się przy mnie.
* No widzisz * powiedział. * Ładne miejsce, prawda?
* Znam ładniejsze * burknęłam.
* Skoro tak, spacer dobiegł końca * poinformował, jakby naprawdę tego żałował.
Zamknął drzwi, klucz wsunął do kieszeni i spojrzał na telefon.
* Ściany są grube i prawie w ogóle nie ma tu zasięgu. On może przysłać SMS za pięć minut, a
może za trzy godziny. Jestem pewien, że wkrótce zorientuje się, że zniknęłaś.
Albańczyk bez pośpiechu przykuł mnie kajdankami do rury sterczącej ze ściany obok
tapczanu.
* Muszę stąd zmiatać, chociaż nie chciałbym zostawiać cię samej. Chyba mam jeszcze trochę
czasu, jak myślisz? * Położył mi rękę na kolanie i uśmiechnął się. * Gdy się zaprzyjaźnimy,
wszystko będzie prostsze * oznajmił z uśmieszkiem.
* Nie zaprzyjaźnimy się * odparłam. * Zabiłbyś mnie cztery godziny temu, gdybyś był
bardziej pewny, że ci się uda.
* Nie rozumiem? * Pokręcił głową. * O czym mówisz?
* Czekasz na SMS ze wskazaniem miejsca spotkania, jednak nie bardzo liczysz na to, że uda
ci się zaskoczyć
Łukjanowa. Najprawdopodobniej on znowu wystrychnie cię na dudka i właśnie na tę
okoliczność potrzebujesz mnie * jako zabezpieczenia.
* Masz wysokie mniemanie o swoim kochanku.
* Tak naprawdę wcale nie. Zabierz rękę * poprosiłam, a jego dłoń zaczęła powoli sunąć w
górę.
* Myślałem, że ci się podoba. * Zaśmiał się, a ja, żałując przelotnie, że zdjął mi buty,
uderzyłam go piętą w głowę. Omal nie spadł z tapczanu i jego nastrój zmienił się
diametralnie.
* Ty suko * warknął i uderzył mnie w twarz. * To twój koniec, słyszysz? Załatwię tego
skurczybyka, a potem wrócę i trochę się zabawimy. Jestem pewien, że będziesz bardziej
uległa, gdy zrozumiesz, że twoje parszywe życie zależy ode mnie.
* Musiałbyś jeszcze wrócić * przypomniałam.
* Wrócę. * Uśmiechnął się, wstał i zaczął grzebać w sportowej torbie, stojącej na podłodze
przy jego nogach. * Ale muszę zadbać o to, żeby nie czekała mnie tu żadna nieprzyjemna
niespodzianka... * Wyjął z torby strzykawkę i ampułkę, potem odrzucił ampułkę na bok i
podszedł do mnie. * Nie chciałem, żebyś odczuwała dyskomfort, skoro już u mnie gościsz,
ale skoro tak... * Uderzył mnie pięścią w brzuch, a gdy łapałam ustami powietrze, przycisnął
łokciem moją rękę i szybko mi coś wstrzyknął. * O, tak... Teraz się uspokoisz, kochanie *
poklepał mnie dłonią po twarzy i zarechotał. * Odpoczywaj.
Wziął torbę i latarkę i poszedł do drzwi, a ja odetchnęłam z ulgą, ale nie na długo. Gdy
otworzył drzwi, zobaczyłam sylwetki drzew, a potem pokój pogrążył się w ciemności.
Słyszałam, jak klucz przekręcał się w zamku, i to były ostatnie wyraźne wspomnienia.
Potem poczułam, że głowę ściska mi stalowa obręcz, próbowałam wstać, ale ciało odmówiło
posłuszeństwa, stało się bezwładne, jakby w ogóle nie należało do mnie.
Co to? * zastanowiłam się, a potem poczułam, jak myśli plączą mi się coraz bardziej. Z
bocznej ściany wyłoniła się ręka, przysunęła do mojego gardła, zacisnęła i zaczęłam się dusić.
Coś spadło z góry, widziałam blisko siebie ogromny cień i migoczące światła w oddali.
Pociąg * pomyślałam nagle. * To pociąg, a ja leżę na szynach, muszę odsunąć się na bok, na
bok... * przesunęłam się, zadowolona, że udało mi się to zrobić, i spróbowałam wstać,
najpierw na czworaka, a potem się wyprostować. Pociąg był coraz bliżej, ale teraz miałam
nadzieję, biegłam w dół z nasypu, upadłam, podniosłam się i znowu zaczęłam biec, a
zwariowany pociąg nagle zaczął mnie gonić, czułam za swoimi plecami szczęk żelastwa i żar
parowozu. Pociąg był już bardzo blisko, przede mną nagle pojawiło się bagno, a na bagnie
stała kobieta w białej koszuli do kolan, z uśmiechem machała do mnie ręką, zapraszając,
żebym podeszła bliżej, ale wiedziałam, że nie mogę zrobić nawet kroku, bo znajdę się w
trzęsawisku.
Parowóz zniknął nagle, ale nie mogłam zawrócić, a przede mną ciągle stała ta kobieta,
budząca irracjonalne przerażenie.
*Wszystko w porządku * powiedziała głosem Łukja*nowa, a potem zobaczyłam, jak zmienia
się jej twarz; teraz stał przede mną Sasza, wyciągał do mnie rękę i mówił:
* Chodź do mnie.
* To ty? * spytałam.
* Oczywiście.
* Żyjesz?
* No pewnie. Przecież wiedziałaś, że przyjdę. No to jestem. Trzymaj się mnie mocno.
Podszedł, wziął mnie na ręce, przytuliłam się do niego, objęłam go za szyję, a on mnie
pocałował.
* Przecież mówiłem, że wszystko będzie dobrze.
* A gdzie pociąg?
* Pojęcia nie mam. Poczekamy na inny. Na świecie jest mnóstwo pociągów i samolotów.
Polecimy daleko, daleko...
*Ja nie mogę * powiedziałam bardzo smutno.
* Dlaczego? * zdumiał się.
* Nie pamiętam. Ale wiem na pewno, że nie mogę jechać z tobą. Jest jeszcze ktoś i ja muszę
do niego. Bardzo. Jeśli nie zdążę w porę, on... on...
* Nic mu nie będzie, wierz mi. Kocham cię, a ty kochasz mnie.
* Nie, nie. Tak naprawdę jest zupełnie inaczej. Nie pamiętam, jak jest naprawdę, ale inaczej...
Otworzyłam oczy i w pierwszej chwili pomyślałam, że to dalszy ciąg koszmarnego snu.
Zobaczyłam przed sobą otwarte drzwi, przez które nieśmiało zaglądało słońce. Głowę miałam
ciężką, myśli splątane, ale teraz już rozumiałam, że to nie sen. Przypomniałam sobie, gdzie
jestem, i zdziwiłam się, że leżę na tapczanie, przykryta kurtką, kajdanki wiszą na rurze, a
drzwi naprawdę są otwarte. Zerwałam się gwałtownie, nieźle mną zachwiało i musiałam się
znowu położyć. Odczekałam kilka minut i spróbowałam znowu, tym razem ostrożnie, bez
pośpiechu. I wtedy usłyszałam kroki, ktoś szedł po śniegu, a potem w drzwiach stanął
człowiek. Zamknęłam
i znów otworzyłam oczy, żeby się upewnić, że to prawda: w drzwiach stał Łukjanow.
* Cześć * powiedział, podchodząc. Ledwie trzymałam się na nogach, podbiegł, wziął mnie
pod ręce, położył na tapczanie i usiadł obok. * Znalazłem ampułkę * dodał, całując moje
włosy. * Końska dawka, dziwne, że tak szybko doszłaś do siebie. Nie rzucaj się, powinnaś
trochę poleżeć.
* Gdzie Albańczyk?
* Tu, niedaleko. Poleży do pierwszych grzybków. *Jak mnie znalazłeś?
* On mnie tu przywiózł. Straszliwy pozer o średnich zdolnościach. Na jego miejscu
cieszyłbym się, że raz miał farta, a on uznał, że to jego zasługa.
* Zadzwoniłeś do mnie?
*Wysłałem SMS, gdy zrozumiałem, że w szeregach zaczęła się panika. Chłopaki twojego
Timura denerwowali się i kręcili wokół twojej pracy, ludzie Gruzniewa również. Było jasne,
że Albańczyk nie wytrzymał i zrobił pierwszy krok * a raczej drugi. Wysłałem SMS, stawił
się na spotkanie, lepiej być nie mogło.
* Muszę zadzwonić do Timura * powiedziałam.
* Boisz się, że pomyśli, że uciekłaś ze mną? * Uśmiechnął się Sasza.
* Muszę zadzwonić * powtórzyłam.
*Jak mus to mus. Tu prawie nie ma zasięgu, będziemy musieli wyjść z lasu.
Sasza wstał, przyniósł mi buty, które leżały w kącie. Nałożyłam je, zapiął suwak, kucając
przede mną.
* Korzuchin powiedział... * zaczął.
* Korzuchin? * spytałam chmurnie, teraz wydawało mi się, że to istota z innej planety.
* No tak. Ten typ, którego strzeliłaś w twarz. Co ci zrobił?
* Rzadko spotykane bydlę, którego miejsce jest w więzieniu. Zrobię wszystko, żeby się tam
znalazł.
* Cieszę się, że w najbliższym czasie będziesz miała zajęcie. * Zaśmiał się Sasza. * Facet
poważnie się na ciebie wkurzył. Albańczyk zwrócił uwagę na waszą wrogość i znalazł
Korzuchina, bez jego pomocy mój były przyjaciel nie zdołałby wejść do biura. W zamian za
to Albańczyk obiecał, że umrzesz w kwiecie wieku. Słuchaj, Korzuchin w knajpie powiedział,
że lizałaś mi stopy? * zapytał Sasza i parsknął śmiechem. * Było coś takiego? Bo jakoś sobie
nie przypominam.
* Słyszałeś naszą rozmowę? * zdumiałam się.
* Słyszałem, słyszałem. Nie zwracałaś na mnie uwagi, ale nie spuszczałem z ciebie oka.
Nadal klęczał obok i patrzył na mnie, a ja na mego.
* Od dawna tu jesteś? * spytałam, żeby przerwać milczenie.
* Od kilku minut. * Wzruszył ramionami i spojrzał na zegarek. * Teraz jest prawie druga.
Musimy się stąd wynosić. Wprawdzie chłopcy są mało rozgarnięci, ale mieli dużo czasu.
Albańczyk nie wyłączył twojego telefonu, czekał na pozdrowienia ode mnie, więc... * Znowu
się zaśmiał. * Pojedziesz ze mną? * zapytał cicho.
Zamknęłam oczy i pokręciłam głową.
* Tak myślałem * mrugnął szelmowsko. * Chodźmy, pomogę ci.
* Sasza, w centrum handlowym byłeś z dzieckiem... *zaczęłam szybko.
* Po drodze wszystko ci opowiem. Chciałaś przecież zadzwonić do męża? Jeszcze naprawdę
pomyśli, że uciekłaś ze mną.
Pomógł mi wstać i zaczęłam iść do drzwi. Gdy dzieliły nas od nich dwa kroki, Sasza zamarł
nagle, nasłuchując.
* Zdaje się, że mamy gości * zauważył zaniepokojony. *Możesz iść szybciej?
Skinęłam głową.
Przeszliśmy próg i wtedy w prześwicie między drzewami zobaczyłam hummera.
* To Timur * wymruczałam.
*Jednak będą z mego ludzie. * Uśmiechnął się Sasza. Samochód Albańczyka stał kilkanaście
metrów od nas, widocznie przyjechał nim Łukjanow.
* Nie zaryzykuje * powiedziałam szybko.
* Nie byłbym taki pewien, ale zobaczymy * odparł Sasza, oceniając odległość dzielącą nas od
samochodu. * Szkoda, że z romantycznego pożegnania nici...
Hummer zbliżał się, a ja nagle się wystraszyłam.
* Idziemy do samochodu, jeśli zagrozisz, że mnie zabijesz, on nie zaryzykuje...
* Byłby idiotą, gdyby w to uwierzył.
* Spróbuj, co ci szkodzi.
* Przystawić ci lufę do karku? Nie, obejdę się. Hummer wyhamował, otworzyło się
jednocześnie czworo
drzwi, Sasza zrobił krok do przodu i w tym momencie huknął strzał, a potem jeszcze jeden i
znowu.
* Cholera! * zaklął Łukjanow i wepchnął mnie z powrotem do bunkra. * Zamknij drzwi! *
krzyknął. Upadłam, wstałam z trudem, nie rozumiejąc, co się dzieje.
* Drzwi zamknij! * usłyszałam z kolei głos Timura. Rozglądałam się osłupiała. Trzy ciemne
sylwetki leżały na
śniegu przy samochodzie, Timur, schowany za hummerem, strzelał, jak mi się wydawało, w
nicość, póki nie zobaczyłam, że skradają się do niego jacyś ludzie.
* Z prawej! * krzyknął do niego Sasza, który wbijając jedną rękę w śnieg, czołgał się do
drzwi. * Nie wychylaj się!
* krzyknął do mnie, odwracając się. Zobaczyłam mężczyzn podkradających się z trzech stron
i zrozumiałam, co się dzieje. * Dawaj tutaj! * wrzasnął znów Sasza do Timura. *Osłaniam
cię!
Timur zgięty wpół, zaczął biec do nas, strzały zlały się w ciągły huk, Timur nagle upadł, a ja,
zupełnie nieprzytomna, wyskoczyłam do mego.
* Dokąd?! * wrzasnął Sasza. * Zwariowałaś?! Timur podniósł się i machnął mi ręką.
* Wracaj i zamknij drzwi...
Sasza zbił mnie z nóg i spadł z góry. *Jak się człowiek zwiąże z babą, to potem ma, co za
kretynka * wymruczał. * Bierz ją i nieś do budynku
* usłyszałam.
Timur złapał mnie za kołnierz, podniósł z ziemi i osłaniając sobą, wciągnął do bunkra. Sasza
strzelił i wpadł zaraz za nim, Timur od razu zamknął drzwi. Zapadła kompletna ciemność.
* Klucz, tam jest klucz * wychrypiał Sasza i usłyszałam, jak klucz przekręcił się w zamku. *
W kącie jest latarka
* dodał.
Padłam na kolana i zaczęłam macać ręką po podłodze. Wymacałam latarkę, zapłonęło
światło. Siedzieliśmy na podłodze, niemal dotykając się rękami.
* Idioto * powiedział Sasza do Timura. * Ściągnąłeś ich tu za sobą. Tak ci było pilno do
ukochanej, że ci rozum odebrało?
*Jak się czujesz? * spytał mnie Timur, ignorując jego słowa.
*W porządku. To nie on, to Albańczyk * dodałam szybko, jakby teraz miało to jakieś
znaczenie.
* A czemu chłopaki nagle zaczęli do ciebie strzelać? * spytał z uśmieszkiem Sasza. *
Postanowili pozbyć się ciebie przy okazji czy uznali, że Gruzniew to twoja sprawka?
Strzelanina umilkła i za drzwiami zapanowała cisza.
* Drzwi kiepskie * oznajmił Timur, przyglądając im się. * Ale i tak chwilę im to zajmie.
*Jeśli nie mają granatów. * Pokiwał głową Sasza. *Ja bym się na ich miejscu zaopatrzył.
* Nie wszyscy są tacy mądrzy.
* Chłopaki zastanawiają się, co robić. * Uśmiechnął się Sasza, nasłuchując. * My też
moglibyśmy.
* Nie ma zasięgu * zauważył Tagajew, zerkając na telefon, potem spojrzał na Saszę i spytał
chmurnie: * A co zrobimy z nią?
Łukjanow popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
* Spróbujemy się dogadać. Potrzebują mnie, a nie was.
* Masz zamiar umrzeć jako bohater? * zapytał złośliwie Timur.
* A co zrobić? Pójdę się poddać.
* Idiotyzm. Nas też załatwią. Przestań się popisywać.
* Dlaczego mieliby was załatwić? Dziadek się z tobą liczy, byłoby mu żal stracić takiego
towarzysza.
* Już nie.
* Czemu? No dobra, masz rację, głupotą byłoby zostawianie cię przy życiu, potem darłbyś z
nich pasy. I Dziadkowi się nie spodoba, że Mała biegała pod kulami... Jednym słowem,
żadnej możliwości ruchu. Pogrzebią nas tu i po sprawie. Zabawne.
* Dla mnie nie.
Sasza zerknął w moją stronę i skinął głową.
* Mnie też to wcale nie śmieszy. Trzeba ruszyć mózgownicą, zastanowić się, jak ją stąd
wyciągnąć.
* Zrób nam tę łaskę, w końcu jesteś geniuszem.
* No tak, po tobie nie należy spodziewać się niczego sensownego.
* Przestańcie * odezwałam się. * Chociaż w takie; chwili moglibyście zachować się...
* No jasne * przerwał mi Łukjanow. * Zaraz zaczniemy sobie nawzajem wybaczać, padać w
objęcia, a potem umrzemy z czystym sumieniem. Co ty na to, Tagajew?
*Ja cię znajdę nawet na tamtym świecie, żeby ci skręcić kark.
* Może tam będziesz miał więcej szczęścia.
* Możliwości mamy niewiele * oznajmił Timur, sprawdził swoją broń i wyjął magazynek z
kieszeni. * Po pierwsze, możemy tu siedzieć i czekać, aż nas załatwią. Po drugie, obaj
spróbujemy się przedrzeć. Jeśli będziemy mieli szczęście, pojadą za nami, Olga interesuje ich
najmniej, zamknie drzwi, przeczeka... marna szansa, ale zawsze jakaś. Spróbujemy odciągnąć
ich jak najdalej i przy pierwszej okazji zadzwonić * spojrzał na Saszę, a ten zaakceptował
plan.
* W talom razie naprzód * powiedział Timur, wstając.
* Nawet o tym nie myślcie. * Pokręciłam głową.
* Nikt cię o nic nie pyta.
* Idę z tobą * powiedziałam niewzruszenie, sama zdziwiona własnym spokojem. Zupełnie się
nie bałam, nie myślałam o śmierci. Po prostu chciałam być przy nim.
* Nie ma co. * Machnął ręką Sasza. * Jak ona wbije sobie coś do głowy... Kocha cię. Nic
dziwnego, że tak skoczyła, gdy pomyślała, że cię postrzelili. Nie puści cię samego, a to
znaczy, że sam będę musiał spróbować ich stąd odciągnąć.
* Nawet nie próbuj, nie umrzesz jako bohater.
* Twoja duma jest dla ciebie ważniejsza od jej życia? *Uśmiechnął się Sasza.
* Bydlak * zaklął Timur.
* Bardzo chciałbym być na twoim miejscu, kretynie * zauważył Lukjanow wesoło. * Ale nie
wyszło. Chociaż w tej chwili nie jest to aż tak kuszące... Czyli jednak nie mają granatów *
dodał po chwili. * Gdyby mieli, dawno by rzucili. Cóż... nie ma sensu zwlekać... * Wstał,
podszedł do drzwi i w tym momencie rozległ się straszny huk. * Wysadzili w powietrze
samochód * oznajmił Sasza. * Czyżby twojego hummera? Zaraz zobaczymy. No, jesteś
gotów? Otwieraj.
W tym momencie z tamtej strony drzwi rozległy się strzały, jeden, drugi trzeci... A chwilę
później zlały się w jeden ciąg.
* A to kto? * zaniepokoił się Lukjanow.
Przez kilka minut staliśmy, wsłuchując się w strzelaninę, aż w końcu odgłosy umilkły. Ktoś
załomotał pięścią w stalowe drzwi i czyjś głos zawołał:
* Timur!
* No proszę... * powiedział przeciągle Sasza. * Więcej szczęścia niż rozumu.
* Timur! * wolał głos zza drzwi. * To ja, Grigorij.
Timur otworzył drzwi i naszym oczom ukazała się brygada pięciu ludzi. Widząc swojego
wodza, uśmiechnęli się. Wyjrzałam zza ramienia Timura i zobaczyłam jeszcze trzech *
zapadając się po kostki w miękkim śniegu, ściągali ciała do samochodu.
*Tych pięciu * wyjaśnił Grigorij * naszych dwóch rannych, jeden ciężko. Ja też oberwałem.
Jak się później okazało, Timur jadąc tu, miał bardzo przybliżone współrzędne mojego miejsca
pobytu. Zastanawiali się, gdzie mnie mogą trzymać, ktoś przypomniał sobie o linii wysokiego
napięcia i bunkrze. Szukali go dość długo, piętnaście kilometrów dalej był jeszcze jeden
porzucony budynek i Timur na wszelki wypadek wysłał tam ludzi.
Dostawszy się pod ostrzał, ani Timur, ani jego ludzie nie zdążyli powiadomić o tym reszty.
Mało tego, Timur był pewien, że trzech jego ludzi zginęło, na szczęście potem okazało się, że
są tylko ranni. Grigorij miał najwięcej szczęścia: postrzelony w ramię na chwilę stracił
przytomność, a gdy ją odzyskał, zobaczył, że nieprzyjaciele naradzają się przy swoim
samochodzie dość daleko od niego. Grigorij podczołgał się w stronę drogi i stamtąd
zadzwonił do chłopaków, a ci w kilka minut pokonali dziesięć kilometrów, ocenili sytuację i
rzucili się do walki, która zakończyła się ich całkowitym zwycięstwem.
Z boku dopalał się samochód, którym przyjechali tu ludzie Gruzniewa.
* Zwłoki do samochodu * zakomenderował Timur, wskazując samochód Albańczyka. *
Chłopaków do szpitala.
Zwłoki załadowano do samochodu * kilka strzałów w bak z benzyną i stanął w płomieniach.
* Ten jedzie z nami. * Skinął Timur na Saszę.
Do tego czasu zabrali mu już broń, ale zdaje się, że Łukja*nowa wcale to nie zmartwiło *
zaciekawiony, rozglądał się na boki. Samochód, w którym umieszczono rannych, już
odjechał, z Timurem zostało pięciu ludzi; za hummerem stał land cruiser, kierowca siedział za
kierownicą, czekając na polecenia.
* Idziemy * powiedział jeden z chłopaków do Saszy. Wepchnęli go do dżipa, Timur otworzył
drzwi hummera i skinął mi głową.
* Puść go * poprosiłam.
Nie odpowiedział. Usiadł obok mnie, wzięłam go za rękę i ścisnęłam, a on siedział
nieruchomo, patrząc prosto przed siebie.
Wkrótce wyjechaliśmy na wiejską drogę, cały czas zerkałam w lusterko; land cruiser jechał za
nami. Szybko oddalając się od pobojowiska, jechaliśmy dokądś, ale nie wracaliśmy do
miasta. Gdy gubiłam się w domysłach, Timur kazał się zatrzymać.
* Zostań w samochodzie * polecił mi i wysiadł. Dwóch chłopaków wyprowadziło Saszę, a ten
mrugnął, przechodząc obok mnie.
Jeden z konwojentów uderzył go w nogi i Łukjanow padł na kolana, Tagajew wyjął pistolet.
Kompletnie nieprzytomna wyskoczyłam z samochodu i zawołałam:
* Timur!
* Wracaj do samochodu! * ryknął, przystawił Saszy pistolet do głowy i zapytał: * Gdzie mój
syn?
* Zapomniałem * odpowiedział Sasza z uśmiechem.
* Gdzie jest mój syn, bydlaku? * powtórzył Timur.
* Przestań mnie stukać tym żelastwem * warknął Sasza. * Nie zabijesz mnie. Ona stoi obok, a
przy niej... za cienki jesteś.
* Taki jesteś pewien?
* Absolutnie. Gdyby było inaczej, już dawno bym cię załatwił. Tylko że ona nie wybaczy. Za
nic nie wybaczy. Więc lepiej schowaj tę zabawkę.
Timur wsunął pistolet do kieszeni i uderzył Saszę pięścią w twarz.
* Gdzie jest mój syn?
Bił go w zapamiętaniu, nieprzytomny, powtarzając jedno i to samo: „Gdzie jest mój syn?".
Zacisnęłam powieki, zasłoniłam usta dłonią i przy każdym odgłosie ciosu wzdryga*łam się
całym ciałem.
* Przestań, na Boga, przestań! * nie wytrzymałam.
* I jak, ulżyło ci? * zapytał Sasza rozbitymi wargami.
* Milczysz, bydlaku? * Pochylił się do niego Timur. *Przy niej taki jesteś chojrak? Dobra,
jedziemy. Możesz być największym twardzielem, a i tak zaczniesz gadać jak złoto. Będę cię
kroił na kawałki, bardzo powoli.
* O, w to nie wątpię * wycedził Sasza i znowu dostał pięścią w twarz.
Odepchnęłam chłopaka, który próbował mnie zatrzymać, i podeszłam do nich.
* Powiedziałem, odejdź stąd! * krzyknął na mnie Timur.
* Mnie powie * wyszeptałam, przełykając gulę w gardle i odwróciłam się do Łukjanowa. *
Sasza... Proszę cię... *Uklękłam obok niego, żeby widzieć jego oczy. * Ty wiesz, jak mnie to
boli... Proszę cię...
* Niech on odejdzie. * Wskazał głową Timura. Popatrzyłam na męża, ten poruszył szczęką,
odwrócił wzrok, ale odszedł. * I tamci też * dodał Sasza i chłopaki Timura cofnęli się. Sasza
oblizał rozbite wargi i powiedział: * Płacz dziecka to tylko nagranie na magnetofonie. A w
centrum
handlowym... to była lalka. Zwykła lalka. Wybacz mi. Twój syn nie miał szans urodzić się
żywy.
* Tak * powiedziałam i powtórzyłam: * Tak * a potem podniosłam się z kolan i podeszłam do
Timura.
Sasza spróbował wstać i upadł twarzą w śnieg. Trzęsąc się cala, złapałam Timura za rękę i
stałam tak, zaciskając oczy i walcząc ze Izami.
* Wsiądź do samochodu * powiedział cicho, podtrzymał mnie i zaprowadził do hummera.
* A z tym co mamy zrobić? * spytał niepewnie jeden z chłopaków.
Timur popatrzył na mnie, zawahał się i powiedział:
* Nic.
Kilka dni leżałam w domu, dopiero w poniedziałek poszłam do pracy. Jeśli nawet zniknięcie
ludzi Gruzniewa narobiło trochę szumu, to ja się o tym nie dowiedziałam. Uprzedziłam Ritkę,
że kilka dni posiedzę w domu, wykręciłam się przeziębieniem. Nie wiem, czy Dziadek mi
uwierzył, czy nie, ale następnego dnia zjawił się w naszym mieszkaniu. Timurowi nawet brew
nie drgnęła, zaprowadził go do salonu, gdzie leżałam na kanapie w towarzystwie Saszki, i
usiadł w fotelu obok. Dziadek był bardzo lakoniczny, może z powodu obecności Timura:
*Jak się czujesz? * zapytał.
*W porządku. A jak tam twoje sprawy?
* Sprawy? * Westchnął. * Lepiej być nie może. * Poklepał mnie po dłoni i dodał: * Wraca)
do zdrowia * i wyszedł.
Gdy już doszłam do siebie, rzuciłam się w wir zajęć. Jak zwykle lekceważąc swoje
podstawowe obowiązki, skupiłam się na Korzuchinie. Pragnienie wsadzenia go za kratki
wcale
nie osłabło, wręcz przeciwnie, krzepło z każdym dniem, ale mimo wszelkich starań sprawa
nie posunęła się ani o milimetr.
Minął miesiąc i nadal nie było powodów do radości. Wieszniakow wrócił z urlopu, ale sprawą
Arapczenki ciągle zajmował się Nowikow, który unikał spotkań ze mną, a przez telefon
radził, żebym zajęła się swoją pracą. Zdaje się, że nadal miał tylko jednego podejrzanego:
Suchowa.
Któregoś dnia w chwili głębokiej chandry, siedząc w kuchni z Saszką na rękach, nagle się
rozpłakałam.
* Co się stało? * wystraszył się Timur.
* Boję się, że on miał rację * wymamrotałam w rozpaczy.
*Kto?
* Korzuchin. Nic nie mogę.
* No, to się jeszcze zobaczy * powiedział Tagajew, przytulając moją zapłakaną twarz do
swojej piersi.
Kilka dni później zadzwoniła Ritka. Właśnie wybierałam się na obiad i niechętnie podniosłam
słuchawkę.
* Mam na biurku listę kandydatów na mera * oznajmiła. * Zgadnij, czyje nazwisko jest na
trzecim miejscu?
Odłożyłam słuchawkę i długo siedziałam wpatrzona w ścianę naprzeciwko. Mogłabym
pogadać z Dziadkiem, w każdym razie spróbować... ale jeśli już podjął decyzję, to rozmowa
nic nie da. A mimo to poszłam do niego.
* Czego chcesz? * spytał burkliwie, gdy zajrzałam do gabinetu.
* Korzuchin... * zaczęłam.
* Zapomnij o nim. * Skrzywił się Dziadek.
* Wsadzę go * oznajmiłam twardo. * Zobaczysz.
* Powiedziałem, zapomnij o nim.
* Nie da rady.
* Nawet nie próbuj! * zawołał Dziadek i walnął pięścią w biurko.
* Wsadzę go.
* Więc gwiżdżesz na moją prośbę?
* To przecież prośba, nie rozkaz.
* Dobrze, w takim razie rozkazuję.
* A, w takim razie gwiżdżę. * Odwróciłam się i wyszłam, nie czekając na jego reakcję.
Nie mogłam usiedzieć w gabinecie, złapałam płaszcz i wyszłam na dwór. Doszłam do
najbliższego skweru i usiadłam na ławce, mrużąc oczy w ciepłym słońcu. Złość ustąpiła
miejsca pewności i, o dziwo, poczułam spokój * do chwili, gdy odwróciłam głowę i
zobaczyłam, że aleją idzie w moją stronę Sasza. Kurtka rozpięta, na twarzy uśmiech,
widocznie jego również cieszyła pogoda.
* Cześć * powiedział, siadając obok mnie. Zdjął ciemne okulary i obrócił je w rękach.
* Ty tutaj? * spytałam głupio. No pewnie, że jest tutaj, skoro siedzi obok.
* Tak. Lizałem rany, a teraz wybieram się w drogę. Nie zapraszam cię, więc się pożegnajmy.
* Zegnaj. * Skinęłam głową. Spojrzał na mnie i zaśmiał się.
* Wiesz co, chyba masz rację, nie moglibyśmy być razem. Jest w tobie coś takiego, co mnie
bardzo drażni. W końcu bym cię zabił, słowo daję. Tak jak teraz.
* Dlaczego teraz?
* Długo by opowiadać. Jak tam nowiny?
* O czym mówisz? * spytałam czujnie.
* No jak to... przecież byłaś wczoraj w przychodni, prawda? To pierwszy miesiąc? * Nałożył
okulary i teraz już nie mogłam zobaczyć jego oczu. * A wiesz, że najprawdopodobniej
dziecko jest moje? Jestem prawie pewien, że tak. Według mnie to sprawiedliwe * a ty jak
sądzisz? On odebrał mi ukochaną kobietę, a ja na znak wdzięczności... Czemu nic nie
mówisz? * Uśmiechnął się Sasza. * Uczciwa wymiana: przeze mnie stracił syna, a teraz
dzięki mnie będzie go miał.
* Ty... * wykrztusiłam.
* Trochę skłamałem. * Pokiwał głową Sasza, odpowiadając na moje mezadane pytanie. * Tak
naprawdę przyjechałem wtedy w nocy. Byłaś w strasznym stanie i porządnie się
wystraszyłem, póki nie znalazłem ampułki. Rozmawiałaś ze mną, pewnie myślałaś, że to
wszystko nie dzieje się naprawdę, i mówiłaś dużo rzeczy. I płakałaś. A ja znam tylko jeden
sposób pocieszenia kobiety... Słowo daję, nie miałaś nic przeciwko i Pan Bóg chyba też nie,
biorąc pod uwagę to, co wydarzy się za osiem miesięcy. Byłoby śmiesznie, gdyby dziecko
było podobne do mnie. Co powiedziałby na to twój Tagajew? Zresztą, on nic nie powie,
zaciśnie zęby i będzie milczał. Taki już jest...
* Ty... * powtórzyłam, nie poznając własnego głosu.
* Tylko nie mów głupstw. * Uśmiechnął się Sasza. * Nie usuniesz ciąży. Po pierwsze, nie
zaryzykujesz, tak bardzo chciałaś mieć dziecko. Po drugie... jak wyjaśniłabyś swoją decyzję
mężowi? Nie, kochanie, nie masz wyjścia.
Przypomniałam sobie, jak wczoraj, gdy tylko wyszłam z przychodni, dzwoniłam do Timura i
krzyczałam do słuchawki, zachłystując się szczęściem... Chciałam mu jak najszybciej
powiedzieć, a teraz... teraz wszystko runęło. Całe moje głupie szczęście, głupie, bo...
Za co, Sasza? * chciałam zapytać, ale zamiast tego wykrztusiłam:
* Żebyś zdechł, bydlaku.
Sasza ujął moją dłoń i ścisnął mocno.
* Teraz odejdę i już nigdy więcej się nie zobaczymy, najwyżej w innym życiu. Może w tym
innym życiu wszystko będzie inaczej? To by dopiero było... Tagajew będzie świetnym ojcem,
wiem o tym. Znacznie lepszym niż ja. Ale jeśli to dziecko jest moje, jeśli on albo ona,
nieważne... to znaczy, że moje pieprzone życie miało jakiś sens. Wiesz, o czym myślałem,
gdy leżałem tam, w lesie? Że oto stanę przed Bogiem, a On zapyta: „No i co dobrego zrobiłeś
w swoim życiu?". A ja powiem: „Panie, podarowałem jej psa...". *Łukjanow westchnął, a
potem zachichotał. * Wszystko jest prawidłowo. Wszystko jest tak, jak powinno być. Ty
jesteś z nim, a ja odchodzę. Nie mam pojęcia, jak będę żył bez ciebie, ale na pewno
szczęśliwie. I nawet jeśli to jego dziecko, ja i tak będę myślał, że moje. Bo tylko wtedy będę
wiedział, że to wszystko nie było na darmo i... za bardzo się rozgadałem * uśmiechnął się i
puścił moją dłoń. * Jeśli mu nie powiesz, on się nie dowie, w każdym razie nie ode mnie. *
Sasza wstał. * Nie będę całował cię na pożegnanie, po krzakach kręcą się ludzie, nie chcę cię
kompromitować. Żegnaj, moje dzielne kociątko.
* Sasza... * zaczęłam wystraszona, oglądając się.
* O mnie się nie martw. Odejdę. Jeśli się urodzi dziewczynka, nazwij ją Ania, tak miała na
imię moja matka. A chłopakowi niech Tagajew sam da imię, im mniej dzieciak będzie miał
po mnie, tym lepiej.
Pomachał mi ręką i zaczął szybko iść ścieżką. Od strony alei szło dwóch mężczyzn, Sasza
właśnie zszedł z chodnika,
chciałam go zawołać, ale oddalał się szybko, potem zasłonił go przejeżdżający autobus, a gdy
przejechał, Łukjanowa już nie było * jakby zniknął, jakby nigdy nie było go w moim życiu.
* Żegnaj * wymamrotałam i jeszcze długo siedziałam na ławce, obserwując gołębie.
Powinnam powiedzieć Timu*rowi... Powinnam? A jeśli dziecko... A jeśli to jego dziecko?
Wstałam i zaczęłam iść aleją, ale gdy zorientowałam się, że zostawiłam torebkę na ławce,
zawróciłam... Jeśli mu powiem, stracę wszystko... Za dużo mam do stracenia. Nie chcę, nie
chcę...
Zadzwoniła komórka i z przerażeniem zobaczyłam imię Timura na wyświetlaczu. Odebrałam.
* Tak?
*Jesteś w pracy?
* Spaceruję w parku * wytłumaczyłam się z trudem. *Taka piękna pogoda...
* Wszystko w porządku?
* Oczywiście. Ja... ja tylko...
* Olu * powiedział. * Kocham cię. I bez względu na to, co się z nami stanie, wiedz, że cię
kocham. Wiem, że ty kochasz mnie. Gdy jesteś przy mnie, jestem szczęśliwy. Rozumiesz?
* Tak. Dziękuję ci. * Schowałam telefon i zacisnęłam usta ręką, żeby się uspokoić.
Wyszłam przy supermarkecie, zatrzymałam taksówkę i pojechałam do domu. Kierowca
włączył radio, ale nie wsłuchiwałam się w piosenkę, dopóki nagle jej nie poznałam. „Ale ja
wierzę, że my umrzemy, żeby spotkać się znowu i po ulicach chodzić i się nie poznać".
Żegnaj, Sasza. Gdzieś
daleko zyskasz spokój, przynajmniej mam taką nadzieję. A u mnie wszystko będzie w
porządku. Wszystko będzie...
Następnego dnia, wracając ze spotkania, które nieźle mnie wykończyło, weszłam do swojego
gabinetu, gdzie natrętnie dzwonił telefon. To była Ritka.
* Mam nowinę, tylko nie wiem, co ty na to... Jeśli stoisz, to na wszelki wypadek usiądź.
* Dawaj tę swoją nowinę * rzuciłam ponuro.
* Korzuchin nie przyszedł wczoraj do pracy. Cały dzień do niego dzwonili, a dzisiaj
znaleziono go w jego własnym basenie. Dziadkowi lepiej nie pokazywać się na oczy, więc
zalegnij na dnie i nie dawaj znaków życia.
* A co, Korzuchin został zamordowany? * osłupiałam.
* Cóż, może popełnił samobójstwo z rozpaczy po śmierci żony i córki. Twój mąż jest
walnięty * dodała Ritka bez sensu i odłożyła słuchawkę.
* Mąż... * wymamrotałam. * O mój Boże... * omal nie zaczęłam krzyczeć na głos. *
Powiedziałeś... Boże... I co zmieni to zabójstwo? Po co? Sukinsynu... Myślisz, że tego
właśnie chciałam?
Złapałam komórkę i wybrałam numer Timura. *Jesteś w „Szanghaju"? * rzuciłam ostro.
* Tak, a o co chodzi? * spytał niespokojnie.
* Zaraz będę, musimy porozmawiać.
Wybiegłam z gabinetu bez płaszcza. Na parkingu jakiś kretyn zablokował mi samochód,
zaklęłam i poleciałam łapać taksówkę. Zeszło mi na to z dziesięć minut i trochę się
uspokoiłam. Widocznie Timur uznał, że to morderstwo mnie ucieszy. Naprawdę jest
nienormalny...
Komórka pisnęła, przyszedł SMS. „Potraktuj to jako mój skromny wkład w harmonię
Wszechświata" * przeczytałam. Podpisu brak, numer zastrzeżony. Pokręciłam głową,
uśmiechnęłam się i znów pokręciłam głową.
*Jesteśmy na miejscu * powiedział kierowca, zatrzymując się przy restauracji.
Zapłaciłam i podeszłam do wejścia.
Timur czekał w swoim gabinecie.
* O co chodzi? * zapytał, przyglądając mi się. Uśmiechnęłam się, przekręciłam klucz w
zamku
i powiedziałam:
* Po prostu nie mogłam zaczekać do wieczora.
KONIEC