Tatiana Polakowa
Karaoke dla damy z pieskiem
Przełożyła EWA SKÓRSKA
Tytuł oryginału
KARAOKE DLYA DAMY S SOBACHKOI
Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita" S.A.
Warszawa 2008
Pani Riazancewa? - usłyszałam za plecami i odwróciłam się niechętnie. - Olga Siergiejewna
Riazancewa? - powtórzyła młoda kobieta o olśniewającej urodzie.
Przy bliższych oględzinach okazało się, że Pan Bóg dał jej nie więcej urody niż mnie, ale ona
swoi.j bardzo umiejętnie wyeksponowała, jednocześnie wprowadzając pewne korekty:
intrygujący kolor oczu to pewnie zasługa szkieł kontaktowych, biust zawierał dodatek
silikonu, talię osy dziewczyna zawdzięcza gorsetowi, a kolor tery - kosmetyczce; makijaż
również zrobiono bardzo profesjonalnie. Wyglądała na młodą i świeżą, choć pewnie zbliżała
się do trzydziestki, a może nawet zdążyła ją przekroczyć.
Nie cierpię wszelkiego rodzaju bankietów właśnie dlatego, że człowiek musi przepychać się
przez tłum obcych ludzi, a wśród nich na pewno znajdzie się choć jedna osoba, która będzie
chciała serdecznie porozmawiać. Zazwyczaj to jakaś nietrzeźwa dama, której ani się nie da
słuchać, ani nie można posłać do diabła... A właśnie że ją poślę... - pomyślałam ze złością,
zerkając na kieliszek w rękach kobiety. Zresztą musiałam przyznać, że dziewczyna była nie
tylko piękna, ale i trzeźwa.
- Owszem, nazywam się Riazancewa - odparłam niechętnie. - A kim pani jest?
Zaśmiała się wesoło i zaraźliwie.
- Właśnie tak sobie panią wyobrażałam - oznajmiła, gdy jej znudziło się już chichotanie, a
mnie czekanie.
- Cieszę się - nie pozostałam jej dłużna. - Nie lubię rozczarowywać ludzi. To jak się pani
nazywa?
- Swietłana, ale przyjaciele mówią na mnie Swietik.
- Jeśli chce się pani ze mną zaprzyjaźnić, to uprzedzam od razu: nie jestem najlepszą
kandydatką.
- Dlaczego? - zapytała z uśmiechem. Ta rozmowa wyraźnie ją bawiła.
- Nie jestem zbyt przyjacielska. Mam okropny charakter, a przyjaźnią się ze mną głównie psy,
małe i wredne.
- Wiem, ma pani jamnika, wabi się Saszka. Prawda?
- To akurat wszyscy wiedzą. - Wzruszyłam ramionami.
- A czy to prawda, że zrobiła pani sobie tatuaż: „Wszystko mi wisi"? - nie ustępowała
Swietłana.
- Przepraszam, czy pani jest z „Metronomu"? - spytałam. „Metronom" to lubująca się w
skandalach lokalna gazetka, która nie zostawiła mnie w spokoju nawet wtedy, gdy opuściłam
już budynek z kolumnami, skąd Dziadek jako wybraniec narodu kierował tymże narodem. -
Pracownicy „Metronomu" uwielbiają zadawać takie pytania.
- Nie, nie jestem z gazety, w ogóle nie mam nic wspólnego ze środkami masowego przekazu.
- A z czym?
Nie podobam się pani? - spytała wprost, co mnie za-ikoi żyło.
Przeciwnie, moje oczy przy pani odpoczywają. Przepra-iin, muszę iść do toalety. - Zrobiłam
krok w bok, chcąc U olnić lic od dziewczyny, ale ta chwyciła mnie za rękę.
Proszę zaczekać.
- Czekam.
- Wie pani, ciężko się z panią rozmawia.
- To może nie warto się męczyć? I wtedy zaczęły się zagadki.
- Mówił pani o mnie? Zresztą, nie... to niemożliwe... Zapewne to coś intuicyjnego...
- Zapewne za mało dziś wypiłam - nie wytrzymałam. - Bo nie zrozumiałam ani słowa z tego,
co pani właśnie powiedziała.
- Czasem bardzo trudno wyrazić swoje uczucia - poskarżyła się.
Na szczęście w tym momencie podeszła Ritka, moja przyjaciółka i sekretarka Dziadka.
- On cię szuka - oznajmiła w swoim stylu, rzucając Swietłanie obojętne spojrzenie.
I wtedy zjawił się Dziadek, rozcinając tłum niczym krążownik wody przybrzeżne. Mimo
podeszłego wieku (jest po sześćdziesiątce) prezentował się znacznie lepiej niż większość
obecnych tu mężczyzn. Na dzisiejszym bankiecie zebrali się przedstawiciele administracji i
biznesmeni. Przedstawiciele administracji, wszyscy jak jeden mąż, cierpieli na otyłość i
zadyszkę, a damy pod tym względem nie różniły się zbytnio od mężczyzn. Z kolei
biznesmeni chodzili wyprostowani, demonstrując wczesną łysinę i ziemistą cerę, zdobytą
razem z pieniędzmi, a ich żony błyskały brylantami i od czasu do czasu rozglądały się, jakby
próbując zrozumieć, co tu właściwie robią. Jednym słowem, typowy spęd jak najbardziej
typowych osób - z wyjątkiem Swietłany.
Popatrzyła tam, gdzie ja, ujrzała Dziadka i uśmiechnęła się słabo. Pomyślałam sobie, że może
w jej słowach nie ma żadnej zagadki, może to po prostu kolejna kochanka
Dziadka, która podeszła, żeby ze mną chwilę pogawędzić... Bywały już takie przypadki. Nie
wiem, jak jej, ale mnie w tym momencie Dziadek bardzo się podobał: wysoki, postawny, ze
srebrną grzywą włosów, z którą było mu bardzo do twarzy.
- Przystojny - zauważyła Swietłana.
- Pewnie - zgodziłam się.
- Kocha go pani?
- Jak ojca. - Skinęłam głową, kłamiąc tylko odrobinę. Dziadek, który oficjalnie nazywał się
Igor Nikołajewicz Kondratiew, to stary przyjaciel mojego ojca, a po jego śmierci - jedyny
bliski mi człowiek. O tym, że przez dłuższy czas był moim kochankiem oraz pracodawcą,
lepiej zmilczeć.
Ritka patrzyła zaskoczona na Swietłanę, gubiąc się w domysłach. Dziadek, po drodze oddając
uściski dłoni, podszedł do nas, zerknął na Swietłanę, ściągnął brwi, przywitał się spiesznie i
zwrócił do mnie:
- Chodźmy, poznam cię z Arsieniewem.
A po kiego grzyba mi ten Arsieniew? - wysyczałam, gdy odeszliiśmy kawałek dalej.
- Przestań - osadził mnie Dziadek. - Przecież wiesz, że teraz jest taki moment...
- O momencie pamiętam - przerwałam mu - tylko nie potrafię zrozumieć...
- Spróbuj zrobić na nim dobre wrażenie - przerwał mi z kolei Dziadek.
Najwyraźniej ciągle nie tracił nadziei, że znów ujrzy mnie w domu z kolumnami. Ja na razie
twardo się opierałam, ale on wierzył i czekał.
Zostałam poznana z Arsieniewem, który niedawno został przewodniczącym zgromadzenia
ustawodawczego, i nawet
mu się spodobałam, co w sumie nie było wcale dziwne: jestem ładna, młoda i mogę
oczarować, kogo zechcę - jeśli zechcę, a jak miałam nie chcieć, skoro Dziadek stał obok i
patrzył tak, jakby spodziewał się nagrody.
Arsieniew wziął mnie pod rękę i zaczął opowiadać dowcip, który słyszałam już z pięć razy.
Nawet z dobrego dowcipu niełatwo śmiać się po raz szósty, A ten był wyjątkowo kretyński,
jednak uprzejmie zachichotałam, w nadziei, że w końcu Dziadek uwolni mnie z tej sytuacji,
przecież wie, że mam tyle cierpliwości, co kot napłakał.
Słuchając Arsieniewa, z roztargnieniem obserwowałam przechodzących ludzi i przyłapałam
się na tym, że szukam wzrokiem Swietłany, ale nigdzie jej nie było. W końcu jakaś dama w
podeszłym wieku uwolniła mnie od męczącego towarzystwa, a ja zwróciłam się do Dziadka:
- Długo znasz Swietłanę?
- Kogo? - zdziwił się.
- Dziewczynę, z którą rozmawiałam, gdy podszedłeś.
- Tę z silikonowym biustem? - Ta umiejętność rozpoznawania „podróbki" na pierwszy rzut
oka zawsze budziła mój szacunek. - Pojęcia nie mam, kim ona jest.
- Poważnie? - zdumiałam się szczerze, ale Dziadek pomyślał chyba, że kpię.
- Jak się ciebie posłucha, to można pomyśleć, że spałem ze wszystkimi kobietami -
powiedział ze złością.
- Nic podobnego nawet nie przyszłoby mi do głowy - zaprotestowałam. - Najwyżej
przeleciałeś dziewięćdziesiąt procent.
Zaśmiałam się, a Dziadek westchnął, a potem również się zaśmiał. Jego skłonność do płci
pięknej była powszechnie znana. To, że baby na niego leciały, również było zrozumiałe
- Dziadek jest urodzonym liderem, a baby kleją się do silnych mężczyzn, choć wiedzą, że
życie z nimi nie jest łatwe.
Zerknął na zegarek i oznajmił:
- Za dwadzieścia minut będzie można się stąd wynosić. Co ty na to?
- Jak dla mnie, to w ogóle nie było sensu tu przychodzić
- odparłam.
Dziadek pokręcił głową, ale ja wiedziałam, że mam rację - nie miałam zielonego pojęcia, w
jakim charakterze tu przebywam.
Dla niego niby nie pracowałam, będąc na długotrwałym urlopie (nie raczył podpisać mojego
podania o zwolnienie), do plejady biznesmenów również nie można mnie zaliczyć, bo niczym
pożytecznym się nie zajmuję. Szczerze mówiąc, w ogóle niczym się nie zajmuję - dzięki
Dziadkowi mam mnóstwo forsy, z którą nie wiem, co robić. Podejrzewam, że ściągnął mnie
tutaj, bo się bał, że powoli dostaję świra w pustym mieszkaniu. A może po cichu liczył, że
przestanę się wygłupiać i wrócę do swoich obowiązków? W domu z kolumnami zajmowałam
stanowisko asystenta do spraw kontaktów ze społeczeństwem, co można było interpretować
bardzo różnie. Zazwyczaj Dziadek dawał mi poufne zlecenia, co w końcu stało się przyczyną
mojego długotrwałego urlopu. Nasze stosunki były do tego stopnia zaplątane i idiotyczne, że
już dawno zarzuciłam próby zorientowania się w nich. Wzajemne kontakty były niełatwe, ale
do ostatecznego rozstania również nigdy nie doszło - mimo rozbieżności poglądów byliśmy
sobie bliscy. Zupełnie jak w tym powiedzeniu: razem ciasno, a oddzielnie nudno.
Dziadka przejął jakiś obcy grubas w kolorowym krawacie, a ja podeszłam do stołu, wzięłam
kanapkę z kawiorem
i poczułam, że w ogólnym nastroju na sali zaszła pewna zmiana. Jeszcze minutę temu tłum
spokojnie spędzał czas, najedzony i nasączony alkoholem, a tu nagle jakby powiał zimny
wiatr - rozmowy umilkły, sąsiad po mojej lewej stronie zamarł z kieliszkiem przy ustach, a
dama naprzeciwko wyciągnęła szyję.
Rozejrzałam się zaskoczona i bez trudu dojrzałam powód tego wzburzenia: do sali
niespiesznie wszedł Timur Tagajew. Powszechnie określano go jako „ojca chrzestnego"
naszej mafii i być może tak właśnie było. TT, bo tak go nazywano, nie dorobił się majątku
legalnie, jednak nigdy nie był sądzony. Ani skarbówka, ani inne organa mimo najszczerszych
chęci nie zdołały go na niczym przyłapać. Zresztą owe chęci budziły sporo wątpliwości -
gdyby naprawdę chcieli, to pewnie by go przyłapali. Dziadek szybko radził sobie z tymi,
którzy byli dla niego niewygodni, ale wiedziałam, że Tagajew hojnie dzieli się z wybrańcami
narodu, a przede wszystkim z Dziadkiem. Poza tym, mimo plotek, Timur mógł spokojnie
uchodził' za biznesmena: miał restaurację, kasyno, stacje benzynowe, dwa salony
samochodowe, udziały w trzech firmach budowlanych, ze dwie fabryki, gdzie klejono pierogi
i ubijano masło, i jeszcze wiele innych rzeczy. I skoro już Dziadek chciał zebrać na tym
bankiecie kwiat naszej przedsiębiorczości, to Tagajew był tu jak najbardziej na miejscu. Choć
zaczął od podwórkowego chuligana (określenie Dziadka), to w wieku trzydziestu sześciu lat
był w skali naszego okręgu bardzo bogatym człowiekiem.
Jednak mimo swych biznesowych sukcesów nie był tu mile widziany. Żeby tak po prostu
przyjść na bankiet i stanąć przed oczami Dziadka? Szczyt bezczelności! Jego
przybycie zdumiało nawet mnie. Tagajew kpił sobie z władzy, zarabiał swoje miliony i raczej
się nie wychylał, choć ostatnio zaskoczył opinię publiczną: na przykład za własne pieniądze
zamówił dzwony dla cerkwi Wniebowstąpienia oraz „koszulkę" na ikonę Bogurodzicy z
czystego srebra z pozłotą, o czym trąbiły wszystkie gazety, zamieszczając jego zdjęcie w
objęciach z duchownymi. Mój przyjaciel Lalin, który zawsze wszystko wie najlepiej, trzy dni
temu obejrzał to zdjęcie i szarpiąc wąsa, oznajmił:
- TT chce zostać politykiem.
- Bzdura - zaprotestowałam, ponieważ miałam o Tagaje-wie lepsze zdanie.
- Wspomnisz moje słowa - powiedział zarozumiale Lalin. Spochmurniałam.
- On jest mądrzejszy, niż wygląda - wstawiłam się za Timurem.
- Zrobiło mu się za ciasno - prychnął Lalin. - Chce się duchowo rozwinąć.
I na tym skończyliśmy dyskusję - każdy pozostał przy swoim zdaniu.
To, że Tagajew po raz pierwszy zjawił się na oficjalnym przyjęciu, zaskoczyło mnie i
pomyślałam, że może jednak Lalin ma rację.
Zerknęłam na Dziadka, chcąc zobaczyć, jak zareagował, i zorientowałam się, że nie tylko ja
pragnę się o tym przekonać - spojrzenia wszystkich obecnych miotały się od Dziadka do
Tagajewa i wszyscy w napięciu na coś czekali. Na twarzy Dziadka pojawił się grymas
niezadowolenia, ale tylko przelotny. Szybko się opanował i nawet nie spojrzał w stronę
Tagajewa, ignorując jego przybycie i kontynuując rozmowę z grubasem. A potem robiło się
coraz ciekawiej:
tłum odsuwał się od TT jak od zadżumionego, a on z błądzącym na ustach uśmiechem
przechadzał się po sali. Najpierw jeden biznesmen poderwał się od stołu i skierował do
Timura, potem drugi, a wreszcie ustawiła się cała kolejka. Dziadek to wiadomo, władza, ale
nikt nie był na tyle głupi, żeby zadrzeć z Tagajewem. A Timur zawsze wszystko zauważał i
nigdy niczego nie wybaczał.
Obywatele rozpaczliwie biegali od Dziadka do Tagajewa, Dziadkowi zagrały żuchwy, a
Tagajew wyraźnie rozkoszował się całą sytuacją.
Podbiegła do mnie Ritka, twarz jej płonęła, oczy ciskały błyskawice.
- Co on, zwariował? - wysyczała, zwracając się do mnie. Wyraziłam zdumienie uniesieniem
brwi. - Zwariował? - powtórzyła gniewnie, najwyraźniej przydzielając mi rolę kozła
ofiarnego.
- Możliwe - odparłam, nie chcąc rozpoczynać dyskusji na nieciekawy temat.
- To dopiero bezczelność! - wyjęczała, niemal płacząc ze złości.
- Że też go ochrona wpuściła! - Potarłam nos, obserwując Tagajewa.
Ritka zerknęła na mnie stropiona.
- No przecież ma zaproszenie...
- Ale numer! I kto wpadł na taki genialny pomysł?
- No... wiesz przecież - zaczęła wyjaśniać Ritka, jakbym ja naprawdę wiedziała. - Anisimowa
dostała kręćka na jego punkcie, kiedy wyremontował sanatorium dla dzieci. Piłowała i
piłowała: „Mamy obowiązek go zaprosić!"... No to zaprosiliśmy, w przekonaniu, że nie
przyjdzie. Nieraz go już zapraszaliśmy i nigdy nie przychodził.
- A tu wziął i przyszedł. - Westchnęłam ze współczuciem.
- Sumienia nie masz! - obraziła się Ritka. - Mogłabyś chociaż o nim pomyśleć! - burknęła,
mając na myśli Dziadka.
- On da sobie radę - opędziłam się.
Tagajew właśnie zjawił się w polu widzenia Dziadka, ale ten nawet brwią nie poruszył,
odwrócił się, szukając mnie w tłumie.
Tu należałoby wyjaśnić, że opinia publiczna zaliczała mnie niegdyś do kochanek Timura -
szczerze powiedziawszy, nie bez podstaw. Nasza miłość wybuchła szybko i nie trwała długo.
Spotkaliśmy się w trudnej dla nas obojga chwili, pomogliśmy sobie nawzajem, ale zamiast się
rozstać, znienacka znaleźliśmy się w jednym łóżku. To był błąd. Ja zrozumiałam to od razu, a
on się zaparł. Kiedyś nawet wyznał mi miłość - nie uwierzyłam i dostałam w twarz. Ponieważ
nie opuściłam oficjalnie domu z kolumnami, Timur uznał, że wybrałam Dziadka, i oddalił się
z uśmiechem i słowami: „Nie można nikogo zmusić do miłości". Co prawda obiecał
zadzwonić, żeby umówić się na partię szachów, ale pewnie zapomniał, bo od tamtej pory nie
widzieliśmy się ani razu. A teraz, obserwując go, zupełnie niespodziewanie poczułam lekkie
ukłucie w sercu. Serce nigdy mi nie dokuczało - a tu proszę, taka niespodzianka.
Tagajew robił spore wrażenie z tym swoim niedbałym uśmiechem, obojętnością wobec
całego zamieszania wokół siebie i twardym przekonaniem, że nawet diabeł nie dałby mu rady.
Moje wargi niespodziewanie rozciągnęły się w uśmiechu. Wyglądał jak tygrys w stadzie
szakali i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Był jedynym, który mógłby tu współzawodniczyć
z Dziadkiem, nic więc dziwnego, że wszyscy chciwie obserwowali rozwój wydarzeń.
Nie wiem, czy Tagajew zauważył mnie, czy nie - a jeśli nawet, to tego nie okazał.
Postanowiłam nie kusić losu i zmyć się po cichu. Korzystając z tego, że Timur stał tyłem do
mnie i nie mógł mnie widzieć, podeszłam do Dziadka, aby oznajmić, że nic mnie tu już nie
trzyma. Właśnie przechodziłam obok Tagajewa, gdy usłyszałam, jak mówi do kogoś:
- Co ty tu robisz? - W jego głosie zadźwięczała raczej groźba niż zdumienie.
Zaciekawiona obejrzałam się ukradkiem - obok Tagajewa stała Swietłana.
- Potraktowałam poważnie twoje ostrzeżenie - odparła. - I postanowiłam się zaasekurować.
- No, no... - powiedział.
Wtedy dziewczyna zauważyła mnie i uśmiechnęła się, a ja zignorowałam ten uśmiech,
zmieniłam kierunek i podeszłam do Ritki, która nadal płonęła świętym oburzeniem.
- Kim jest ta piękność? - zapytałam, wskazując głową Swietłanę.
- Która? - nie zrozumiała Ritka i nic dziwnego - trudno się zorientować, o kim mówię, gdy
wokół jest tłum ludzi, a wszystkie kobiety są pięknościami z definicji.
- Ta, która rozmawia teraz z Tagajewem.
- Pojęcia nie mam. - Zmarszczyła brwi. - Pewnie czyjaś żona. Po co ci to?
- Słyszałaś o takim grzechu jak ciekawość?
- O Boże... - Ritka przewróciła oczami i zdecydowanym krokiem pomaszerowała do drzwi,
gdzie stała ochrona.
Poszłam za nią, ale zostałam zatrzymana przez panią Ar-changielską, deputowaną i straszną
nudziarę.
- Olgo Siergiejewna, chciałybyśmy zaprosić panią na posiedzenie naszego towarzystwa
„Kobiety i polityka".
Obecnie pracujemy nad programem „Matka i dziecko", o obronie praw matki i dziecka. Igor
Nikołajewicz zaaprobował... Myślę, że nie powinna pani stać z boku...
Kiwałam głową w takt jej słów, zastanawiając się jednocześnie, co właściwie mogłabym
zrobić dla matek i dzieci? Od towarzystwa natrętnej damy wybawiła mnie wracająca Ritka.
- Nikt nie wie, co to za dziewczyna - oznajmiła niezadowolona. Najwyraźniej zdenerwowało
ją, że nie zdołała uzyskać konkretnej odpowiedzi na tak proste pytanie. - Ale skoro wszyscy
przyszli na zaproszenie, to pewnie przylazła z jakimś facetem. Ochroniarz mówi, że chyba z
Jachonto-wem, ale nie jest pewien.
Jachontow, znany w mieście plociuch, niefortunny polityk i właściciel wspomnianego już
„Metronomu", słynął jako Don Juan i mógł przyjść z kimkolwiek, od współpracownicy po
kochankę.
- Dzięki za cenne informacje - odparłam. Ritka skrzywiła się.
- Nie można na nikogo liczyć, dom wariatów, nikt za nic nie odpowiada... Dziadek tu idzie. -
Zniżyła głos. - O Boże, dlaczego matka nie utopiła mnie w dzieciństwie, nie musiałabym
przeżywać jutrzejszego poranka, gdy urządzi wszystkim mycie głowy... - Ritka uśmiechnęła
się z przymusem i oddaliła się.
- No i co? - spytał Dziadek. - Jedziemy do domu czy chcesz tu jeszcze zostać?
Tak postawione pytanie mogło oznaczać tylko jedno: jest wściekły, i to na mnie, a przecież to
nie ja wysłałam Tagajewowi zaproszenie.
- A co tu jest do roboty? - zdumiałam się, dając do zrozumienia, że jestem niewinna.
- W takim razie chodźmy.
Ale nie udało nam się wyjść. Wszyscy nagle zamarli i w ciszy, jaka zapanowała, usłyszałam
za plecami głos Tagajewa.
- Cześć, Mała - powiedział z uczuciem i złożył na moi ni policzku braterski pocałunek.
Widocznie jednak uznał, że to za mało, bo kompletnie ignorując Dziadka, mówił dalej: -
Wspaniale wyglądasz. Jak leci?
- Całkiem nieźle, przynajmniej do chwili, w której się pojawiłeś. - Uśmiechnęłam się, ale
wypadło to chyba dość
nerwowo.
Wygłup Tagajewa zakrawał na obrazę Dziadka: mnie, bliskiego mu człowieka, na oczach
zszokowanej publiki całuie miejscowy mafioso, którego z głupoty zaproszono między
przyzwoitych ludzi. I w dodatku mówi do mnie „Mała"! Niestety, wszyscy tak do mnie
mówią - to zasługa Dziad ka, on wymyślił to głupie przezwisko. Do wszystkich swo ich bab
tak mówił, a że nigdy się ze mną nie ceregielił, to zwracał się tak do mnie publicznie, aż w
końcu przezwisko przywarło do mnie na amen.
- Dawnośmy się nie widzieli - kontynuował Tagajew, jakby nigdy nic. - Co myślisz o tym,
żeby zjeść razem kolację?
- Przez cały ten czas nie odchodziłam od telefonu, czekając na twoje zaproszenie.
- No i się doczekałaś. - Zaśmiał się.
- Trudno się z tym nie zgodzić - przyznałam, Dziadek stał obok, niewzruszony jak posąg,
świetnie
wiedziałam, jak zwodniczy jest ten jego spokój, i intensywnie myślałam, jak wybrnąć z tej
kretyńskiej sytuacji. W końcu Tagajew miał prawo podejść do mnie, cmoknąć mnie na
powitanie oraz nazwać „Małą", skoro kilkunastu innych
przygłupów też tak do mnie mówi. Ale weź i spróbuj wyjaśnić to Dziadkowi! Sytuację
uratowała Ritka.
- Timurze Wiaczesławowiczu. - Podeszła do Tagajewa z radosnym uśmiechem. - Jak to
dobrze, że pana spotykam! Mam do pana ogromną prośbę... - Nie wiem, jaką prośbę udało jej
się wymyślić, w każdym razie zdołała odciągnąć go na bok.
- Jedziemy? - zapytałam Dziadka z westchnieniem.
- Nie sądzisz, że będzie to wyglądało na ucieczkę? - ocknął się, w końcu wychodząc z
osłupienia.
- Że też mnie mama w dzieciństwie nie utopiła... - wymruczałam.
Nadrabiałam miną, ale w głębi duszy czułam niepokój... A mówiąc ściślej, czułam się
parszywie. Udałam się do toalety, dochodząc do wniosku, że to jedyne miejsce, w którym
mogę pobyć sam na sam ze swoimi myślami.
Na szczęście wszystkie trzy kabinki były wolne, przy umywalkach również nikogo nie było.
Ochlapałam twarz zimną wodą, wmawiając sobie, że nic nie może zaszkodzić mojej urodzie.
Potem starannie osuszyłam twarz papierowym ręcznikiem i mrugnęłam do odbicia w lustrze.
Wtedy drzwi za moimi plecami otworzyły się i ujrzałam Swietłanę. Oczywiście nie było nic
dziwnego w tym, że zjawiła się w toalecie - dziwne rzeczy zaczęły się dziać chwilę potem.
Oparła się plecami o drzwi wejściowe i podparła klamkę, żeby mieć pewność, że nikt nie
wejdzie.
- Olgo Siergiejewna... - zaczęła, oblizując wargi. Najwyraźniej się denerwowała. Jej
imponujący biust falował, Swietłana znów oblizała wargi.
Obserwowałam ją w lustrze - cały czas stałam tyłem do niej.
- Swietik, nie sądzi pani, że zachowuje się co najmniej dziwnie? Oraz zagadkowo? A ja nie
lubię zagadek.
- Wiem. Wszystko o pani wiem. Proszę się nie dziwić. Szczerze mówiąc, bardzo pani
zazdroszczę. I bardzo chciałabym być podobna do pani.
- Tak? - zdumiałam się, odwracając. - Niech pani kupi psa, zrobi sobie tatuaż i będziemy
wyglądać jak siostry bliźniaczki.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Proszę, niech mnie pani wysłucha. Przyszłam tu specjalnie, żeby się z panią spotkać. Tak,
dużo myślałam i doszłam do wniosku, że to moja jedyna szansa. Naprawdę dużo o pani
wiem! Wykryła pani kilka morderstw...
- A co, zabiła pani kogoś? - zapytałam podejrzliwie, przyglądając się jej.
-Ja? Nie. Ale wiem, że mnie zabiją. Rozumie pani? Może nawet jeszcze dziś.
- Piła pani coś? - zapytałam. - Z doświadczenia mogę powiedzieć, że martini wcale nie jest
tak nieszkodliwe, jak mogłoby się wydawać. Potrafi nieźle dać po łbie, jeśli prze sadzi się z
ilością.
- Niech pani sobie nie myśli, że ja nie rozumiem, że to głupio brzmi... - wymamrotała
stropiona.
Szczerze mówiąc, nie myślałam. Musiała mieć jakieś powody do niepokoju, bo mówiła
absolutnie szczerze.
- Spotkajmy się jutro i wtedy porozmawiamy - zaproponowałam.
- Nic pani nie powiem. - Pokręciła rozpaczliwie głowa.
- A to dopiero... - Rozłożyłam ręce. - Wobec tego, czego pani ode mnie chce?
- Żeby sprawiedliwość zatriumfowała. I jeśli on mnie zabije, chcę mieć pewność...
- Swietlano - przerwałam jej. - Kto panią zabije?
- On. Mężczyzna, którego kocham. Możliwe, że on też mnie kocha. Tak powiedział. Boże, jak
ja go kocham... - wyszeptała z taką udręką w głosie, aż poczułam ból. - Poznaliśmy się
niedawno i ja... omal nie oszalałam ze szczęścia. A teraz myślę, że nie jestem mu potrzebna.
Jestem tylko narzędziem, rozumie pani?
- Nie bardzo. Narzędziem?
- Przestępstwa. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Tak myślę... Nie, jestem prawie pewna.
Wiem, powie pani, żebym poszła na milicję i wszystko opowiedziała. Ale ja nie mogę,
rozumie pani? Musi mnie pani wysłuchać. Właśnie pani... Proszę nie pytać, dlaczego, potem
pani wszystko zrozumie. Ja też myślałam, żeby pójść i o wszystkim powiedzieć, bo przecież
on nie zostawi mnie przy życiu. To potwór... Nie, on jest najlepszy... Ale może nie kłamał,
może naprawdę mnie kocha? A ja, ja go zdradzę... Rozumie pani? To już lepiej niech mnie
zabije... Zaryzykuję... Ale jeśli to gra i on mnie wykorzystuje? Proszę obiecać, że go pani
znajdzie
i zemści się za nas obie.
Wtedy drzwi za jej plecami poruszyły się, ktoś próbował wejść do toalety. Swietłana
odskoczyła i drzwi się otworzyły. Dziewczyna wybiegła na korytarz, a wchodzące damy
spojrzały na nią zaskoczone.
- Jakaś wariatka - wymamrotała jedna, zamykając drzwi. Rzuciły mi badawcze spojrzenie, a
ja czym prędzej opuściłam toaletę.
Nie znalazłam Swietłany na korytarzu, nie było jej również w sali. Podeszłam do ochrony
przy wyjściu.
- Nie widzieli panowie blondynki w czerwonej sukni?
- zapytałam, jednocześnie uświadamiając sobie, że w taką
pogodę raczej nie paradowałaby po ulicy w wydekoltowanej sukni wieczorowej.
- Nie wiem, jaką miała sukienkę - odezwał się ochroniarz. - Ale w czarnym płaszczu wyszła
tylko jedna.
- Sama?
- Tak.
Wróciłam do sali. Tagajew gawędził z postawnym wujasz-kiem w nieokreślonym wieku,
Dziadek czarował uśmiechem trzy damy jednocześnie (dwie z nich nie były tego warte); a ja
pomyślałam, że jak na jeden wieczór mam dość wrażeń, i poszłam do szatni, żeby ulotnić się
po angielsku. Przez cały czas myślałam o Swietłanie; zdołała mnie zaintrygować, zwłaszcza
pod koniec, gdy oznajmiła, że będę musiała ze mścić się i za nią, i za siebie.
Wyszłam na ulicę i odetchnęłam, jak to się mówi, pdn.) piersią i na wszelki wypadek
rozejrzałam się - Swietlana mogła czekać na mnie na ulicy, gdyby chciała kontynuować
rozmowę. Ale przed budynkiem nikogo nie było. Powędro wałam na parking, żaden
samochód nie zamrugał reflektorami, nie było żadnego ruchu - najwyraźniej Swietłana
uznała, że powiedziała mi już wszystko.
Wzdrygnęłam się z zimna. Temperatura spadła do mi nus dwóch, w powietrzu czuło się
nadejście mrozów, Skierowałam się do przystanku tramwajowego, obok którego stał rząd
taksówek, i dwadzieścia minut później JUŻ byłam w domu. W holu Saszka ze smętną miną
turlał piłeczkę i popatrzył na mnie tak, jakbym mu nadepnęła na ogon.
- Pies nie ma na bankiecie nic do roboty oznajmiłam, podnosząc głos.
Saszka potruchtał do kuchni, a ja klapnęłam przed telewizorem i posiedziałam chwilę, nie
myśląc o niczym.
I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Poszłam otworzyć. Ku mojemu niezadowoleniu
okazało się, że na progu stoi Dziadek. Był wściekły.
- Przecież to nie ja go zaprosiłam - przypomniałam od razu, zanim zaczął mówić mi przykre
rzeczy.
- To załatwię jutro - powiedział z taką miną, że aż mnie rozbolały zęby. Jutro rano polecą
głowy... - Co jest między wami? - zapytał groźnie.
- Nic. - Wzruszyłam ramionami i nawet nie kłamałam, naprawdę nic między nami nie było.
Ostatnio nawet się nie widywaliśmy.
- Nic, nic... - przedrzeźnił mnie Dziadek. - I dlatego on zachowuje się tak, jakby... Powinnaś
ostrożniej dobierać sobie przyjaciół, skoro...
- Pracuję dla ciebie - dokończyłam. - Jasne. Więc uznajmy, że już dla ciebie nie pracuję.
- A co to zmieni? - zapytał rezolutnie Dziadek.
- Nie będę musiała wysłuchiwać tego wszystkiego. Moje słowa mu się nie spodobały.
- Koniecznie musisz przyjaźnić się z chuliganami? -Skrzywił sie. - Robić sobie kretyńskie
tatuaże, upijać się w towarzystwie degeneratów...
Jasna sprawa - Dziadek postanowił wyładować na mnie złość. Nie miałam nic przeciwko
temu, żeby przez chwilę pobyć dziewczynką do bicia, usiadłam w fotelu i popatrzyłam na
niego, zachęcając go do kontynuowania.
On zaś klapnął na kanapie nieopodal i utkwił wzrok w podłodze. Potarłam nos, zakręciłam
się, ale milczałam.
- Jak myślisz, co to wszystko znaczy? - spytał w końcu.
- Masz na myśli jego idiotyczne zachowanie? - sprecyzowałam. - Pojęcia nie mam.
-Jeśli chce zająć się polityką, to jest to zły pomysł - podsumował Dziadek.
Skinęłam głową. Racja, zajmować się polityką można u nas jedynie za aprobatą Dziadka.
Rzecz jasna, nie chcę przez to powiedzieć, że Dziadek osobiście decyduje, kto ma wystawiać
swoją kandydaturę w jakimś tam regionie, a kto ma siedzieć w domu. Ale Tagajew raczej nie
zechce wyjechać do podupadłego regionu, a w półmilionowym mieście dwóm takim jak on i
Dziadek zrobi się ciasno. Poza tym, jeśli Tagajew naprawdę postanowił zająć się polityką (w
co nie za bardzo wierzyłam, osobiście uważając go za inteligentnego faceta), to czekają nas
ciężkie chwile. Najlepiej trzymać się z dala od centrum wydarzeń. A zatem najwyższy czas,
żebym się oficjalnie zwolniła. Tu był jeszcze jeden niuans: jeśli wziąć pod uwagę, że Tagajew
dzieli się z Dziad kiem dochodami z nielegalnego biznesu (straszliwa tajemnica, o której wie
może z pięć osób, w tym ja), to znaczy, że czeka nas nie tylko wojna polityczna, ale i
gospodarcza. Niepokój Dziadka stawał się zrozumiały, a Tagajew najwyraźniej zwariował.
Wszyscy wrogowie Dziadka nieodtnien nie kończyli na cmentarzu, a ja czułam pewien
sentyment do Tagajewa i życzyłam mu długich lat życia.
- Pogadaj z nim - polecił w końcu Dziadek. - Chciałbym poznać jego stanowisko.
- A może nie ma żadnego stanowiska? - Westchnęłam. -Jest tylko idiotyczne pragnienie
zrobienia ci na złość?
- Dlatego, że go rzuciłaś i wróciłaś do mnie?
To sformułowanie wymagało sprostowania, ale ja tylko skinęłam głową. Tak naprawdę nie
rzuciłam Tagajewa, bo żeby kogoś rzucić, trzeba przez jakiś czas z nim być, a my wprawdzie
uprawialiśmy seks, ale nie byliśmy razem.
Szczerze mówiąc, nie potrafię sklasyfikować moich stosunków z Tagajewem. Do Dziadka
również nie wracałam - od dawna nie byliśmy kochankami. Poza tym Tagajew nie sprawiał
wrażenia człowieka, który mógłby cierpieć z powodu nieodwzajemnionej miłości (w której
istnienie mocno wątpiłam) i robić różne głupstwa. Czyli powinna być jakaś inna przyczyna...
A jeśli nie polityka, to... diabli wiedzą co!
Dziadek wstał gwałtownie i poszedł do drzwi. Już w holu opamiętał się, wrócił i pocałował
mnie po ojcowsku w czoło.
- Dobrej nocy - wymamrotał i wyszedł.
Nie zdążyłam powiedzieć Saszce, co o tym wszystkim myślę, gdy znowu rozległ się dzwonek
- tym razem dzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Tagajewa.
- Cześć, Mała.
- Cześć. Powiedz mi z laski swojej, co cię napadło?
- Nie rozumiem? - zapytał z taką intonacją, że było jasne: rozumiał doskonale.
- Po jakie licho drażnisz Dziadka? To już lepiej byłoby dać mi w twarz, słowo daję.
- Daj spokój, co ja takiego zrobiłem? Że pocałowałem cię przy spotkaniu? Przecież jesteśmy
przyjaciółmi, prawda?
- Jasne, że tak. Ale nie zauważyłam, żebyś wcześniej interesował się takimi spędami.
- Teraz też się nie interesuję. Ludzie mnie zaprosili, to przyszedłem, dlaczego miałbym
okazać lekceważenie?
- A po co do mnie dzwonisz? - Uśmiechnęłam się.
- No... tak nagle wyszłaś...
- Przy okazji, co to za dziewczyna, ta w czerwonej sukni, która z tobą rozmawiała? Swietłana,
zdaje się?
- Swietłana? - Tagajew jakby się zdziwił. - Nie pamiętam nikogo o tym imieniu.
- Mówiła, że poważnie potraktowała twoje ostrzeżenie.
- Na pewno nic ci się nie pomyliło? - spytał po zasta
nowieniu.
- Przecież wiesz, że nie. Więc co to za dziewczyna?
- Tam było pełno bab, nie pamiętam, o czym z którą rozmawiałem. Czy taka odpowiedź cię
zadowala?
- A mam wybór? Dobrze, dzięki za telefon. -Już miałam odłożyć słuchawkę, ale on szybko
powiedział:
- To co, zjemy jutro kolację? A potem zagralibyśmy w szachy?
- Nasza przyjaźń zostawiła głęboki ślad w mojej duszy, ale szczerze mówiąc, myślałam, że
ten etap mamy już za sobą.
Tagajew zaśmiał się i odłożył słuchawkę. Znowu usiadłam w fotelu, poczułam się jakoś tak
dziwnie. Pies podszedł i popatrzył na mnie smutnymi oczami.
- Tak właściwie zupełnie nas to nie dotyczy - oznajmiłam Saszce, biorąc go na kolana. - Ani
Tagajew, ani ta Swietłana. Pojedziemy sobie na daczę i nawet nie będziemy o nich myśleć.
Rano zadzwoniła Ritka, jej głos dźwięczał jak napięta struna.
- Kazał cię znaleźć - oznajmiła lakonicznie, mtJHi na myśli Dziadka. - Ale pomyślałam, że
lepiej będzie, jak się dziś nie spotkacie.
- Czemu?
- Jeszcze się nie uspokoił. W tym stanie na pewno coś ci powie, a ty od razu rzucisz podanie
na biurko. I z kim ja wtedy zostanę w tym kłębowisku żmij? Wyłącz komórkę.
Po zastanowieniu poszłam za radą Bitki. Pojechałam z Saszką do przyjaciół na działkę i
wróciłam koło jedenastej
w nocy. Zjedliśmy kolację, Saszka zaczął oglądać telewizję, a ja przeglądałam Słownik
języka staro-cerkietemo-słowiańskiego. Byłam tak zajęta, że dzwonek telefonu tylko mnie
zdenerwował. Skoro ktoś dzwonił tak późno, to na pewno nie miał żadnych miłych nowin -
jak wiadomo, jedynie zle wiadomości nie mogą zaczekać do rana. Nie czekałam na żaden
telefon. Na pewno dzwoni Dziadek, co tylko potwierdza poprzednią tezę, że nie będzie to
miła rozmowa... Postanowiłam nie odbierać, ale wtedy włączyła się automatyczna sekretarka i
okazało się, że dzwoni Wieszniakow.
- Olgo, jeśli jesteś w domu, podnieś słuchawkę...
Nie miałam nic przeciwko mojemu przyjacielowi Artio-mowi Wieszniakowowi, jeśli jednak
odzywał się o tej porze, to nie mógł mieć dobrych nowin. Chociaż, z drugiej strony, może
żona z dziećmi pojechała do matki i doszedł do wniosku, że potrzebuje towarzystwa?
Podniosłam słuchawkę i spytałam:
- Co tam u ciebie?
- Ból głowy wywołany kolejnym ochrzanem od zwierzchnictwa. Powiedz, czy mówi ci coś
nazwisko Ługańska? Swiet-łana Giennadijewna Ługańska?
- Nie, a powinno? - Westchnęłam ciężko. Skoro Wieszniakow zaczął od takiego pytania, to
znaczy, że szykują się kłopoty.
- Właśnie zadzwonił do mnie Nowikow. Na Jamskiej znaleźli ciało zamordowanej kobiety -
zastrzelono ją we własnym mieszkaniu. Przy telefonie leżała twoja wizytówka, Nowikow nie
odważył się ciebie niepokoić, dlatego dzwonił do mnie.
- Wiesz, ile takich wizytówek rozdawałam, będąc na służbie u Dziadka?
- Nie wiem, ale mogę się domyślić. Mimo to dobrze by było, żebyś zerknęła na
zamordowaną. Tak na wszelki wypadek.
- Artiom, wiesz, że ja nie lubię trupów?
- Ja też nie skaczę do góry z radości na ich widok, ale powinniśmy się spotkać i zastanowić,
co się wyłania. Będę na Jamskiej za pół godziny. Blok numer czternaście, tam się spotkamy.
Artiom odłożył słuchawkę, a ja się zamyśliłam. Wizytówka to oczywiście głupstwo, ale
Artiom ma rację, trzeba się dowiedzieć, czy denatkę coś ze mną łączy, a zwłaszcza czy łączy
się ze mną jej śmierć. W końcu jestem osobą publiczną... Jeśli moje nazwisko zostanie
powiązane ze sprawą moi derstwa, Dziadek nie będzie z tego zadowolony. Jeszcze nie
doszedł do siebie po wczorajszym wydarzeniu, a tu proszę.
- Diabli nadali - burknęłam zirytowana i poszłam się ubrać.
Widząc to, Saszka zaczął mi się plątać pod nogami i po zastanowieniu wzięłam go ze sobą -
zawsze to bliska Osoba obok... Zeszłam do garażu i z przyjemnością popatrzyłam na nowe,
żółte ferrari z błękitną tapicerką. Trzeba przyznać, , że robiło fantastyczne wrażenie.
Ten samochód miesiąc temu podarował mi Dziadek. Przed tem też miałam ferrari, ale
ucierpiało w strzelaninie, którą urządzili pewni twardziele, gdy z przyzwyczajenia wsadziłam
nos w nie swoje sprawy. Zresztą o wsadzanie tegoż nosa prosił mnie właśnie Dziadek, więc
uznałam, że będzie sprawiedliwie, jeśli zrekompensuje mi utratę środka transportu.
Otworzyłam drzwi i Saszka władował sio na siedzenie, ignorując torbę. Zamknęłam jeszcze
bramę i już wkrótce wyjeżdżałam na prospekt.
Na Jamskiej nie świeciły się latarnie - było ciemno choć oko wykol, tylko w kilku oknach
paliło się światło. Omal nie ominęłam bloku numer czternaście, ale w porę zauważyłam
tabliczkę, skręciłam w podwórko i zobaczyłam Artioma. Palił, oparty o bok swojego
samochodu. On też niedawno zmienił wózek, ze trzy tygodnie temu. Przedtem jeździł starym
żiguli, które dawno temu należało uznać za weterana motoryzacji. Jak zdołał pozbyć się tego
zabytku, nie mam pojęcia - nie wierzę, żeby ktoś przy zdrowych . zmysłach chciał go kupić.
Teraz Artiom miał „dziesiątkę", ¦ całkiem porządną, ale dosłownie kilka dni temu jakiś kretyn
wjechał mu w bok, załatwiając oboje drzwi - i teraz nowy samochód wyglądał niewiele lepiej
niż stary. Wieszniakow zerkał na niego ze smutkiem i wzdychał. Zaparkowałam obok, Artiom
podszedł do mnie.
- Chodź, uprzedziłem Nowikowa, czeka na nas.
Nowikowa znałam, kiedyś piliśmy razem piwo. Weszliśmy do klatki schodowej i usłyszałam
głosy dobiegające z pierwszego piętra - jeden męski, drugi kobiecy, chyba któryś z gliniarzy
wypytywał sąsiadów denatki. Wdrapaliśmy się po schodach i ujrzałam pięćdziesięcioletnią
damę w towarzystwie młodego milicjanta.
- Nie mam zwyczaju śledzić swoich sąsiadów - mówiła surowo dama.
Drzwi naprzeciwko były otwarte, stamtąd też dobiegały głosy. Artiom odsunął się, puszczając
mnie przodem. Weszłam, spodziewając się, że ujrzę Walerkę - tak się utarło, że nieodmiennie
spotykaliśmy się nad jakimś trupem. Ale dziś tradycja została naruszona: okazało się, że
Walera już pojechał. Gruby mężczyzna z wąsami odwrócił się na mój widok.
- Olgo Siergiejewna, cieszę się, że panią widzę - powiedział, a ja pomyślałam, że raczej nie
ma się tu z czego cieszyć.
Wtedy z pokoju wyłonił się Nowikow, uścisnął Artiomo-wi rękę, a mnie skinął głową.
- Ługańska, Swietłana Giennadijewna, zamordowana dziś koło dziesiątej w nocy. Sąsiadka
zwróciła uwagę, że drzwi mieszkania są uchylone. Zadzwoniła, nikt nie odpowiedział i wtedy
wezwała milicję. Przyjechała brygada i znalazła, ciało w sypialni. Pani wizytówka leżała obok
telefonu, na szafce przy łóżku. Pomyślałem, że pani... że może zna pani tę kobietę. Tak czy
inaczej, muszę zadać pani kilka pytań - dodał przepraszająco.
Wieszniakow skinął głową, ja również, po czym weszłam za mężczyznami do sypialni,
dużego pokoju z jednym oknem. Lekkie zasłony, drogi dywan przed kominkiem, sam
kominek z białego marmuru (udana imitacja prawdziwego), Łoże (nie dało się nazwać tego
łóżkiem) z jedwabną po ścielą, wszystko bardzo eleganckie i stylowe. Całe wrażenie psuło
jednak ciało kobiety. Ługańska zwisała z łóżka, długie włosy dotykały podłogi, część ciała
zasłonięta była kołdrą, Twarzy nie widać, kark rozwalony strzałem z niewielkiej i id ległości,
na podłodze kałuża krwi, palce prawej ręki również we krwi.
- Cholera - powiedział Artiom, który podobnu- jak ja nie znosił widoku trupów.
- Dwa strzały: pierwszy w pierś, drugi w kark. Wygląda na robotę zawodowca.
- Wygląda - mruknął Artiom.
Przeniosłam wzrok na portret wiszący n.ul kominkiem -dość przeciętny, najwyraźniej dzieło
miejscowego malarza, amatora malowania ze zdjęć za skromne wynagrodzenie.
Na obrazie kobieta (naturalnej wielkości) o blond włosach stała obok wazonu z kwiatami,
chyba niezapominajkami, na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć. Niełatwo nazwać ten
obraz portretem, ale podobieństwo do oryginału jednak było... Poza tym kobieta na portrecie
miała na sobie tę samą suknię, w której widziałam ją na przyjęciu.
Popatrzyłam na obraz ze smutkiem i pomyślałam: los znów przynosi mi niespodzianki.
Dziewczyna wspominała, że zostanie zamordowana, i proszę, leży z kulami w piersi i karku.
- Znasz ją? - spytał Artiom, widząc moją minę.
- Widziałyśmy się wczoraj na przyjęciu.
- I dałaś jej swoją wizytówkę?
- Nie. Nie wiem, skąd ją ma, zresztą nie o to chodzi. Dziewczyna powiedziała, że przyszła na
przyjęcie po to, żeby się ze mną spotkać.
- Czego chciała? - zainteresował się Artiom.
- Żebym znalazła zabójcę.
Szczegółowa opowieść zajęła mi dwadzieścia minut. Artiom zmarszczył brwi, a Nowikow
patrzył zaskoczony. Cóż, sama wiedziałam, że cała ta historia brzmi idiotycznie.
- Tak czy inaczej, trzeba znaleźć jej kochanka - podsumowałam. - Czy ktoś z sąsiadów
widywał tu jakiegoś mężczyznę?
- Sąsiedzi twierdzą, że mieszkała sama. Podobno nie widziano, żeby ją ktoś odwiedzał, nawet
ona sama nieczęsto tu bywała, w każdym razie w oknach mieszkania rzadko paliło się
wieczorami światło.
- Interesujące - uznał Artiom. - Czyli miała jeszcze inne mieszkanie - albo to kochanek ma
mieszkanie i tam się spotykali.
- Aha. Ale to jeszcze nie wszystko. Popatrzcie... Nowikow podszedł do ciała, uniósł i odsunął
prawą rękę
dziewczyny; teraz mogliśmy zobaczyć, że na podłodze widniały jakieś znaczki, napisane
krwią.
- Co to jest? - zdumiał się Artiom i przykucnął.
- Próbowała coś napisać.
- Z kulą w karku? - wtrąciłam się.
- Zabójca najpierw strzelił w pierś, może jeszcze żyła, próbowała coś napisać i wtedy on
strzelił jej w kark.
- A napis zostawił? - nie uwierzył Artiom. Przyjrzeliśmy się znaczkom, przypominającym
hieroglify.
- Jakby litera „N". - Skinęłam głową na pierwszy znaczek.
- A to chyba „P" - wygłosił z kolei Wieszniakow swoją sugestię.
- Na wszelki wypadek skopiowaliśmy je i przenieśliśmy na papier - oznajmił Nowikow,
wskazując głową szafkę przy łóżku. - Wszystko tu obfotografowali, napis też.
- „NP". - Artiom się zamyślił. - Rzecz jasna, nie jesieni znawcą języka rosyjskiego, ale zdaje
się, że takie słowo nie istnieje.
- To raczej słabo przypomina „N" - zastanawiałam się na głos - ale pozostałych liter nie
przypomina w ogóle, więc to chyba jednak N. A to może być nie „P", tylko na przykład dwie
jedynki rzymskie, nie?
- No załóżmy. I co to może być?
- Imię oczywiście. - Nowikow wzruszył ramionami. Albo nazwisko zabójcy. Dziewczyna
próbowała ie napiiać, ale nie zdążyła, bo morderca ją zastrzelił.
- Czyli uważasz, że wyglądało to tak: przychodzi morderca, strzela jej w pierś, a potem
przygląda sic, jak ona usiłuje coś napisać?
- Niekoniecznie. - Nowikow westchnął głośno. - Strzela jej w pierś, a potem na przykład
czegoś szuka. Zauważa, że dziewczyna jeszcze żyje, podchodzi i strzela jej prosto
w kark.
- Przy czym te bazgroły nie mają nic wspólnego z jego imieniem - dodał Wieszniakow. - W
przeciwnym razie by ich tu nie zostawił. I teraz możemy sobie tylko zgadywać, co chciała
nam powiedzieć zamordowana.
- Trzeba się najszybciej dowiedzieć, kto był jej kochankiem - przypomniałam. - Kobieta
podejrzewała, że on chce ją zabić. Poza tym mówiła o przygotowywanym przestępstwie, w
którym, jej zdaniem, kochanek wykorzystał ją instrumentalnie.
Mężczyźni popatrzyli na siebie.
- Nic szczególnego się na razie nie wydarzyło. To znaczy, żadnych głośnych zabójstw czy
napadów.
- Czyli postanowił się zaasekurować i zamordować ją
wcześniej.
- Normalnie jak w kinie - powiedział Artiom.
- Właśnie - przytaknęłam. - Tak samo idiotycznie: tajemniczy kochanek, nasza rozmowa... I
tylko jedno jest okropne: dziewczyna nie żyje. A to znaczy, że w jej opowieści nie wszystko
było fantazją.
- To na pewno - zgodził się Nowikow, wskazując ciało.
Właśnie wsiadałam do samochodu, gdy zadzwonił Dziadek. Byłam pod wrażeniem
zabójstwa, straciłam czujność i odebrałam telefon.
- Gdzie jesteś? - spytał surowo mój starszy towarzysz.
- W pobliżu głównego domu towarowego - odparłam.
- I co cię tam sprowadza o tej porze?
- Trup - burknęłam.
- To ma być żart? - Podniósł głos, choć powinien wiedzieć, że nigdy bym tak żartowała.
- Zamordowali dziewczynę. Tę, którą niedawno poznałam na przyjęciu.
- Kto ją zamordował? Za co?
Tylko Dziadek może zadawać takie pytania... Z przyjemnością posłałabym go do diabła, ale
zamiast tego cierpliwie wyjaśniłam:
- Nie wiem, ale chciałabym się dowiedzieć.
- To znaczy, że jak zwykle chcesz się włączyć do śledztwa? Jeśli tak bardzo interesują cię
zabójstwa, to zacznij pracować w milicji. Oni codziennie mają jakieś trupy...
Jasna sprawa: Dziadek nie doszedł jeszcze do siebie po niedawnym spotkaniu z Tagajewem i
teraz wyładowywał złość na mnie, czepiając się wszystkiego.
- Ta dziewczyna mnie zaintrygowała. Poza tym wspomi nała o planowanym przestępstwie...
- Krótko mówiąc, twojemu Wieszniakowowi nie chce się pracować, i on jak zawsze...
- A co tu ma do rzeczy Wieszniakow? - obraziłam się w imieniu przyjaciela.
- Mogłabyś wreszcie zająć się swoimi obowiązkami - ryknął Dziadek i wyłączył się.
Pojechałam do domu, ale wcale nie myślałam o rozmowie z Dziadkiem, tylko o dziewczynie,
o jej słowach i literach, które zdołała napisać własną krwią. W sumie Dziadek ma rację, to nie
moja sprawa, niech Nowikow główkuje, kto ją zabił i za co... Ale myślami ciągle wracałam
do tego, co powiedziała na przyjęciu. Tak, wygląda na to, że nie odczepię się już od tej
sprawy.
O dziesiątej rano zadzwonił Wieszniakow, a ja, jak zwykle
o tej porze, widziałam świat w czarnych barwach. Każdego ranka czuję się okropnie i tylko
obecność Saszki pozwala mi pogodzić się z rzeczywistością i własnym istnieniem. Właśnie
wróciliśmy ze spaceru, patrzyłam w okno, piłam kawę i próbowałam odpowiedzieć sobie na
pytanie: po co właściwie przychodzimy na ten świat?, co, jak wiadomo, jest zajęciem głupim i
pozbawionym perspektyw. Jednym słowem, Artiom , wybrał sobie nie najlepszy moment na
to, żeby zadzwonić.
- Chcesz usłyszeć nowinę? - zapytał dziarskim głosem.
- Nie - odparłam.
- A czemu? - zdumiał się Wieszniakow.
- Bo jeszcze nigdy nie miałeś dla mnie żadnych dobrych
nowin.
- A dziś właśnie mam: zostałem przedstawiony do awansu. Słyszysz, Olga? Dają mi
podpułkownika! Już myślałem, że nie dożyję, a tu popatrz, jak wyszło.
- Nareszcie! - zawołałam. - Bo już mi obrzydło twoje
jęczenie.
- Należałoby to opić, bo jeszcze pagony się rozeschną.
- Najpierw je dostań, a potem będziemy opijać.
- Ale ty jesteś wredna - wyjęczał. -Jak sama masz parszywy humor, to od razu musisz go
zepsuć innym?
- To po co dzwonisz o tej porze, przecież wiesz, że możesz oberwać?
- Bo sobie właśnie czytałem... Mamy już wyniki sekcji zwłok. Pierwszy strzał był w serce i
dziewczyna umarła od razu. A potem kontrolny, w kark. Kumasz?
- Czyli nie mogła napisać nic na podłodze. Mam rację?
- Tak jest. Facet, albo babka, bo tak też mogło być, strzelił, a potem z jakiegoś powodu
przełożył ciało, umoczył jej palce we krwi, nagryzmolił coś na parkiecie, i strzelił poraz
drugi. Zbędna ostrożność. Ktoś sobie stroi żarty.
- Myślisz, że to psychopata? Że te gryzmoły nic nie znaczą?
- Może to coś w rodzaju wizytówki. Skąd mogę wiedzieć, co sobie myśli taki świr? Jedno
wiem na pewno: zn-powiada się ciężka sprawa. Za dużo tu tego wszystkiego namotane...
- A co mówią sąsiedzi?
- To samo co wczoraj: żyła sobie cicho i spokojnie, jeśli nawet przychodzili jacyś goście, to
nikogo konkretnego wskazać nie mogą. Żadnych krewnych. W każdym razie nikt się nie
zjawiał. Na razie mamy o dziewczynie bardzo ogólne wiadomości, ale może coś jeszcze
znajdziemy. Ja kontroluję proces jako bezpośredni przełożony. - Zaśmiał się i dodał: - Lepiej
od razu pod moim czujnym kierownictwem, niż czekać na to, co nawywijasz.
- A z jakiej racji miałabym coś robić? - zdumiałam się.
- Chcesz powiedzieć, że będziesz spokojnie stała z boku? Akurat ci uwierzę. A właśnie, w
szufladzie biurka znaleźliśmy komplet kluczy niepasujących ani do mieszkania, ani do
niczego w mieszkaniu. Jestem pewien, że miała jeszcze jedno lokum i pewnie właśnie tam
spotykała się ze swoim kochankiem...
Artiom pożegnał się ze mną, a ja zebrałam się szybko i pojechałam do redakcji gazety
„Metronom". Jeśli wierzyć ochroniarzom, Swietłana przyszła na przyjęcie w towarzystwie
właściciela gazety, nie od rzeczy więc byłoby z nim porozmawiać. Delikatnie mówiąc,
Jachontow był wrednym, śliskim typem. Pomyślałam o czekającej mnie rozmowie i
skrzywiłam się - bardzo wątpiłam, żeby właściciel „Metronomu" był owym tajemniczym
kochankiem.
Przede wszystkim nic mnie z nim nie łączyło, więc prośba Swietłany, żeby zemścić się za
mnie i za siebie, traciłaby sens. Co prawda kilka razy w gazetce Jachontowa ukazywały się
paszkwile na mój temat, że niby piję i urządzam pijackie burdy, a moi przyjaciele to sama
mafia i bandyci... ale kto by tam zwracał uwagę na takie głupoty? Uważałam Jachontowa za
tchórza, nikczemnika i człowieka małodusznego, raczej niezdolnego do rozpalenia w kobiecie
żaru namiętności, graniczącej z poświęceniem. Chociaż, kto wie... Redakcja „Metronomu"
mieściła się w byłym akademiku, nieopodal wieży telewizyjnej. Masywne drzwi wyłożone
drewnem prowadziły z ogólnego holu do długiego korytarza, gdzie panowała podejrzana
cisza. Namalowana na ścianie strzałka wskazywała kierunek, na drzwiach widniały tabliczki,
za drzwiami cisza. Gdy zaczęłam już wątpić, że w ogóle znajdę tu jakieś rozumne życie,
otworzyły się drzwi i ujrzałam młodego człowieka o miłej aparycji, ubranego w gruby sweter
i kurtkę. Już miał mnie ominąć, ale zerknął na moją twarz, znieruchomiał i uśmiechnął się
niepewnie. Może ktoś lubi, gdy ludzie reagują tak na jego widok, ja na pewno nie. Usiłując
się tym nie przejmować, uznałam, że chłopak po prostu osłupiał na widok mojej urody.
- Dzień dobry - powiedział z uśmiechem. - Mogę pani w czymś pomóc?
- Owszem. Szukam Jachontowa.
- Cały czas prosto tym korytarzem. A po co on pani? - Chłopak uśmiechnął się szeroko, a ja
straciłam ochotę na wygłaszanie kąśliwych uwag.
- A jak pan myśli?
- Jeśli chce mu pani obić gębę, to chciałbym przy tym być.
- A jest za co?
- No... pisze o pani różne świństwa... to znaczy, nie on sam...
- Tylko pan? - podsunęłam.
- Ależ skąd, co pani... - Mężczyzna się speszył, a ja pomachałam mu na pożegnanie i
skierowałam się korytarzem do drzwi z tabliczką „Jachontow W.P.".
Pamiętając o dobrych manierach, najpierw zapukałam do drzwi, a dopiero potem je pchnęłam.
W przestronnym pomieszczeniu przy komputerze siedziała niemłoda kobieta. Podniosła
głowę i chyba mnie poznała, bo na jej twarzy odmalował się niepokój - może tak jak chłopak
uznała, że chcę pobić jej pracodawcę? Skąd ludziom przychodzą do głowy takie rzeczy?
- Pani... - zaczęła, wstając.
- Do pana Jachontowa - oznajmiłam z czarującym uśmiechem.
-Jedną chwileczkę... - Dama pobiegła do drzwi z prawej strony i zniknęła za nimi na chwilę. -
Proszę - powiedziała zjawiając się znowu.
Weszłam do gabinetu i ujrzałam Waldemara PiotrOwicza, który na mój widok wyszedł zza
biurka i podszedł w moją stronę.
- Cieszę się, bardzo się cieszę, że panią widzę, szanowna Olgo Siergiejewna... - zaśpiewał
słodko Jachontow i nawet pocałował mnie w rękę.
Uśmiechnęłam się, dając do zrozumienia, że doceniam jego starania.
Jachontow był niewysokim facecikiem z wielkim brzuchem, przez co przypominał beczkę
piwa. Gardził garniturami, nosił wytarte dżinsy i koszule bez kołnierzyka oraz
buty na wyższym obcasie. Miał brodę, wspaniałe wąsy a la Mikołaj II, do tego kolczyk w
jednym uchu i włosy zebrane w cienki kucyk. Wszystko razem wyglądało wyjątkowo
idiotycznie. Wysokie czoło, potężna łysina i małe, złośliwe oczka sprawiały, że na widok
Jachontowa człowiek od razu przypominał sobie określenie „łajdak" - i mniej więcej tak
właśnie było.
- Niechże pani siada - powiedział łagodnie. Usiadłam na krześle i wygłosiłam:
- Sprowadza mnie do pana szalenie nieprzyjemna sprawa.
- Tylko proszę nie mówić, że w jakiś sposób wyrządziliśmy przykrość szanownemu panu
Kondratiewowi!
- Pan Kondratiew nie czytuje takiego badziewia jak pańska gazeta - oznajmiłam. Myślałam,
że Jachontow się obrazi, ale on tylko się zaśmiał, złożył ręce na brzuchu i popatrzył na mnie
jak dobry wujaszek na nierozumne dziecię. - Wczoraj wieczorem została zamordowana
Swiet-łana Giennadijewna Ługańska - mówiłam dalej.
Na jego ustach nadal błądził uśmiech, ale w oczach pojawił się niepokój.
- I właśnie w tej sprawie przychodzi pani do mnie?
- zdumiał się. - Oczywiście, że nasza gazeta zawsze stara się rzucać światło... Czyżby to
morderstwo było z jakiegoś powodu niezwykłe? A może milicja potrzebuje naszej pomocy?
- Był pan wczoraj z panią Ługańska na bankiecie. Nie wiem, jak sprawa pomocy, ale ten fakt
na pewno milicję zainteresuje.
- Chwileczkę, skąd myśl, że...
- Zaproszenie było dla dwóch osób i weszliście na jedno
- przerwałam mu. Nie miałam pewności, skoro Ritka po
wiedziała „podobno", ale reakcja Jachontowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że ochrona się
nie myliła. Patrzył na mnie z niepokojem, wiercąc się w swoim fotelu.
- Świetny pretekst, żeby mnie pogrążyć - wymamrotał, zerkając na mnie spode łba. - Wiem,
że dla pewnych osób jestem niewygodny...
- Niechże pan przestanie, Waldemarze Piotrowiczu. - Machnęłam ręką. - Pański brukowiec
wypisuje draństwa, ale nikt nie traktuje pana poważnie, niech więc pan nic zgrywa dysydenta.
Proszę mi lepiej opowiedzieć o Swietła-nie. Wszystko, co pan wie.
- Ależ ja nic o niej nie wiem - oburzył się. - Nawet jt-j nie znam, to znaczy znam ją bardzo
słabo...
Kolejna właściwość życia w naszym mieście: Jachoniow świetnie wie, że tak naprawdę nie
mam prawa zadawać mu takich pytań, ale ma też świadomość, że jestem zaufanym
człowiekiem Dziadka, który ma gdzieś cudze prawa. Na powierzonym mu terytorium
wszyscy grają według jego reguł, a jak ktoś zacznie brykać, to może od razu pójść się utopić -
po co ma się męczyć. Przed glinami Jachontow by się stawiał, mówił, że jest właścicielem
niezależnej gazety, demokratą i legalistą, ale przede mną nie zaryzykuje tego byłam pewna.
- Niech pan opowie ze szczegółami, kiedy się poznali ście, kto was poznał...
- Olgo Siergiejewna, zapewne pani wie, że jestem wolnym człowiekiem...
- Wiem, że jest pan kobieciarzem, jeśli o to panu chodzi, ale bez względu na to, z iloma
kobietami utrzymuje pan kontakty, powinien pan pamiętać, kiedy i w jakich okolicznościach
poznał pan Swietłanę.
- No dobrze... Poznała nas moja przyjaciółka, mniej więcej miesiąc temu. Mieliśmy się
spotkać, zadzwoniłem, a ona prosiła, żeby przyjechać do kawiarni, gdzie była z przyjaciółką.
Przyjechałem i tam poznała mnie z Ługańską... ze Swietłaną...
- I co było dalej? -Nic.
- Jak to nic, skoro na bankiecie byliście razem?
- Kiedy dostałem zaproszenie, powiedziałem o tym przyjaciółce...
- Ta przyjaciółka ma jakieś nazwisko?
- Olgo Siergiejewna... - zaczął, ale po chwili wahania kontynuował: - Nina Juriewna
Iwanowa, pracuje w naszej księgowości. Chciała pójść ze mną, nawet kupiła sukienkę...
Osobiście zawsze jestem rad, gdy mogę sprawić kobiecie przyjemność... Przyjechałem po nią,
a Nina oznajmia, że ze mną nie pojedzie, i prosi, żeby wziąć przyjaciółkę. Powiedziałem, że
zwariowała, ale ona tak usilnie prosiła, że w końcu się zgodziłem i pojechałem z tą
dziewczyną. Idiotyczna sytuacja.
- Ługańską jakoś to wyjaśniła?
- Twierdziła, że przez całe życie marzyła, żeby pójść na takie przyjęcie. Przyznaję, że to
wyjaśnienie wydało mi się niepoważne. Nawet pomyślałem, że może przedsiębiorcza
dziewczyna chce mnie bliżej poznać, ale potem okazało się, że liczyła jedynie na spotkanie ze
swoim kochankiem. Zapewne ją zostawił, może unikał spotkań, no to wpadła na taki
romantyczny pomysł...
- To Swietłana powiedziała panu o kochanku? - zapytałam spokojnie.
- Niechże pani da spokój, po co miała mi mówić takie rzeczy? Jak tylko Tagajew wszedł...
- Chce pan przez to powiedzieć, że Tagajew jesi jej kochankiem?
Jachontow wystraszył się nagle.
- No... pożerała go wzrokiem i jak tylko został sam, to poleciała do niego w te pędy. Proszę
posłuchać, wcale nie mówię, że on jest jej kochankiem - zdenerwował się Jachontow. - Wcale
nie. Nie mam zwyczaju obmawiać ludzi. Ale naprawdę ją interesował... O panią też
wypytywała. Bite dwie godziny zadawała pytania.
Waldemar Piotrowicz był najwyraźniej wyjątkowym gadułą, opowiadał o tym wszystkim z
takim żarem, z jakim wypisywał bzdury w swoim brukowcu.
- Na bankiecie? - zapytałam niewinnie.
- Nie, oczywiście, że nie. Jak tylko przyszliśmy, to od razu próbowała się ode mnie uwolnić,
potem zrozumiałem dlaczego, ale wtedy nawet zrobiło mi się przykro.
- Czyli pytała o mnie jeszcze przed bankietem?
- Oczywiście. Jakoś tak z tydzień wcześniej.
- A w jakich okolicznościach?
W tym momencie Jachontow wreszcie zrozumiał, że powiedział mi o czymś, o czym nie miał
najmniejszego zamiaru opowiadać.
- Teraz trudno mi sobie przypomnieć. Zdaje się, że podwoziłem ją kiedyś razem z Niną...
Może wtedy...
- Waldemarze Piotrowiczu - zaczęłam serdecznie - my ślę, że jest pan inteligentnym
człowiekiem...
Jachontow zaczerwienił się, chyba mi nie uwierzył i uznał, że z niego kpię. Słusznie czynił,
nie wierząc mi, ale ja nie drwiłam, ja mu schlebiałam.
- Mówi pan, że widział pan Swietłanę dopiero drugi raz w życiu...
- No dobrze, już dobrze... Załóżmy, że nie drugi. Załóżmy, że chciałem ją poderwać i kilka
razy wyznaczyłem jej spotkanie.
- A ona odwzajemniła to uczucie?
- Właśnie nie... Ale to mnie nie zdziwiło. Gdy zobaczyłem ją z Tagajewem... na bankiecie... -
dodał szybko, ale nie brzmiało to wiarygodnie.
Uśmiechnęłam się, on westchnął i przewrócił oczami, a ja postanowiłam wytoczyć ciężką
artylerię.
- Waldemarze Piotrowiczu, jest pan specjalistą od drobnych świństw - niech się pan nie
krzywi, tak właśnie jest. Ale trzymał się pan reguł gry, przynajmniej do dzisiaj - i dlatego
przymykaliśmy oczy na pańskie świństwa. W końcu ludzie kochają plotki, a gdzie je mają
czytać, jak nie w pańskiej gazecie. Ale jeśli zacznie pan kłamać - dokończyłam surowo - to
zamkną pańską gazetkę w try miga. I świetnie pan o tym wie.
- Nie miałem zamiaru psuć sobie z panią stosunków -powiedział urażony. - Nawet by mi to do
głowy nie przyszło! Dobrze... Widziałem ją z Tagajewem już wcześniej, z tydzień temu, w
kawiarni „Aladyn". Wstąpiłem tam w porze lunchu, a ona już siedziała z tym typem. Olgo
Sier-giejewna, od razu zastrzegam, że mówię pani to wszystko po przyjacielsku i żadnych
oficjalnych zeznań składać nie będę. Powinna mnie pani zrozumieć. Tagajew... Zresztą zna go
pani lepiej niż ja - nie wytrzymał i nawet mrugnął do mnie.
Miałam wielką ochotę walnąć go w łeb kałamarzem. Kałamarz był malachitowy, ogromny,
zajmował jedną ósmą biurka i na pewno był bardzo ciężki. Jednak mimo wszystko dobrze jest
czasem tłumić swoje pragnienia...
- No więc widział pan Swietłanę z panem Tagajcwem, a gdy na bankiecie do niego podeszła...
- Dosłownie pożerała go wzrokiem i dlatego pomyślałem, że przyszła tam po to, żeby się z
nim spotkać.
- Ale skoro zaledwie tydzień wcześniej siedzieli w kawiarni, to chyba Swietłana nie musiała
uciekać się do takich sztuczek?
- Jeśli chce mnie pani przekonać, że się mylę, to proszę bardzo. Pomyliłem się, Swietłana
nawet na niego nie spojrzała.
- Chcę się jedynie dowiedzieć, jakie wydarzenia poprze dzały jej śmierć, to wszystko.
- A czemu tak właściwie interesuje panią to zabójstwo?
- Istnieją pewnie okoliczności, które powodują, że interesuję się tą sprawą. Czy takie
wyjaśnienie wystarczająco pana satysfakcjonuje?
-Jeśli chce pani znać moją opinię, to związując się z takim typem jak Tagajew, dziewczyna
powinna się liczyć z tym, że będzie miała kłopoty.
- Myśli pan, że to on ją zabił? - Zniżyłam głos do KteptU
- Nie, oczywiście, że nie! Z jakiej racji?
Biedak tak się wystraszył, że aż mi się go zrobiło tal Wstałam, pożegnałam się i wyszłam z
gabinetu. Jaduminw truchtał obok mnie, przez cały czas próbując zajrzeć mi w oczy. Przy
drzwiach wreszcie się pożegnaliśmy.
Korytarz ciągle był tak samo pusty. Drzwi z tabliczką „Księgowość" znalazłam bez trudu; w
pokoju trzy dostojne damy piły herbatę, a na mnie popatrzyły ze znudzonymi minami.
- Nino Juriewna... - zaczęłam, jednocześnie zastanawiając się, która z tych trzech pulchnych
kobiet w podeszłym wieku mogła być przyjaciółką Jachontowa.
Dama z bujną fryzurą oznajmiła:
- Jest na zwolnieniu, przyjdzie najwcześniej w poniedziałek.
Poznanie miejsca zamieszkania Niny Juriewny nie było żadnym problemem. Zadzwoniłam do
Łarionowa, szefa ochrony Dziadka, i poprosiłam o tę informację. Gdy doszłam do
samochodu, Łarionow oddzwonił i podał mi adres.
ja i Łarionow nie znosiliśmy się, ale od pewnego czasu on rozpaczliwie próbował się ze mną
zaprzyjaźnić, choć nie spotkało się to z odzewem z mojej strony. Czasem jednak grzechem
byłoby nie skorzystać z cudzych starań...
Pojechałam do Niny, licząc, że zastanę ją w domu. Nina przyjaźniła się ze Swietą, a kobiety
zwykle się sobie zwierzają, Swieta więc po prostu musiała opowiedzieć jej o swoim
kochanku...
Drzwi otworzyła mi dwudziestokilkuletnia kobieta z grzywą ognistorudych włosów. Miała co
najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu - Jachontow pewnie nie sięgał jej nawet do podbródka -
jednak w odróżnieniu od większości długonogich kobiet ta była dorodna, obwód bioder
dochodził chyba do metra, biust był niemierzalny. Nie wiem jak Jachontowowi, ale mnie się
podobała, wyglądała na przystojną i niegłupią.
- Dzień dobry - powitała mnie, zanim zdążyłam otworzyć usta. - Niech pani wejdzie, proszę
nie zdejmować butów, będę dziś sprzątać. Ma pani na imię Olga, tak? Ja jestem Nina. O,
tutaj, proszę. Pokemon dzwonił do mnie, strasznie zdenerwowany, pewnie się boi, żebym
czegoś nie chlapnęła.
- Pokemon to Jachontow? - spytałam, siadając w fotelu.
- Tak, Loszka go tak przezwał, Lisicyn, a potem wszyscy to podchwycili... - Dziewczyna
usiadła na kanapie,
spoważniała i powiedziała cicho: - To prawda, że Swietłanę zamordowano?
- Prawda. - Skinęłam głową.
- To okropne... i pieniądze jej ukradli?
- Niech mi pani opowie o pieniądzach - poprosiłam, czując, że nie przyjechałam tu na darmo.
- No przecież sprzedała samochód, nissan patrol, za trzydzieści kawałków. Został jej po mężu,
nie jeździła nim, ma opla, a nissan jej się nie podobał, za duży. No to sprzedała.
- Kiedy?
- Wspomniała o tym, zanim poszła na przyjęcie. Proponowała mi pieniądze, dwa tysiące
dolarów.
- Za co? - nie zrozumiałam.
- Za zaproszenie. Strasznie chciała pójść na ten bankiet. Mówi do mnie: „Może bym poszła
zamiast ciebie?". Ja też bardzo chciałam pójść i tak jej powiedziałam, a ona na to: „Chcesz, to
dam ci za to tysiąc dolarów? Albo dwa! Chcesz?". Zrozumiałam, że zaczyna dostawać świra,
i mó wię: „Idź", a potem uprosiłam Pokemona.
-Jakie ma pani z nim stosunki? - zapytałam, żeby przy padkiem nie obrazić dziewczyny,
nazywając go jej kochankiem. Moje obawy okazały się słuszne.
- Jakie stosunki? - prychnęła Nina. - Pewnie pani na opowiadał, że ze mną śpi? A to drań! Nic
podobnego! Nie dopuszczam go do siebie na odległość kija od szczotki!
- Wszyscy uważają go za lowelasa. - Uśmiechnęłam się,
- Być może, na świecie nie brak idiotek. Ale te jego opowieści to głównie bujdy. Niech pani
weźmie na przykład mnie. Pracuję w gazecie od pół roku. Kobiety w księgowości są w
podeszłym wieku, a dziewczyny, które pracują jako korespondentki, już podrywał, no to od
razu zaczął
podjeżdżać do mnie. Nie chciałam się z nim kłócić, ale nie dopuszczałam go zbyt blisko.
Pomyślałam, że wytrzymam, póki się da, i albo jemu się znudzi i odczepi się, albo mnie się
znudzi i odejdę. On się oczywiście puszył, opowiadał ciągle, jaki to jest wspaniały, a już z
tym zaproszeniem to ze dwadzieścia razy powiedział, jak go władza szanuje. A przecież
dokładnie wiem, że wyprosił je od byłej żony, ona pracuje w administracji.
- Długo zna pani Swietłanę? - wróciłam do głównego tematu.
- Nie, miesiąc, nie dłużej. Poznałyśmy się u fryzjera, siedziałyśmy i czekałyśmy, farbując
włosy, i zaczęłyśmy rozmawiać - o paznokciach. Ona skarżyła się na swoje, że się łamią, a
moje jej się bardzo spodobały. - Nina z dumą pokazała swoje dłonie. - Tipsy. Super, prawda?
Swietłanie się podobały, więc powiedziałam, że mogę jej dać namiar na moich mistrzów,
umówiłyśmy się, ona mnie zaprosiła do kawiarni, pogadałyśmy. Niegłupia dziewczyna i było
jej nie-lekko, zmarł jej mąż. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby się z nią spotkać i
poplotkować, ale widywałyśmy się rzadko, wiadomo, praca, to, tamto... A potem zobaczyła
Pokemona i zainteresowała się gazetą... To znaczy, już wcześniej się interesowała, jak tylko
powiedziałam, gdzie pracuję. A co tu może być interesującego, zwłaszcza w księgowości?
Ale Po-kemon się nią zachwycił, a mnie też dobrze - przynajmniej mnie za kolana nie łapie.
Zaczął zalecać się do Swiettany, a mnie w to graj, odczepił się ode mnie, ale wątpiłam, żeby
mu coś wyszło z tych zalotów. Swietka była ładna, przy forsie i niegłupia, a Pokemon to
gaduła z dziurami w kieszeniach. Żeby bezinteresownie związać się z takim strachem na
wróble, to trzeba chyba bardzo kochać dziennikarstwo...
No a potem Swieta przyszła do mnie - właśnie wybierałam się na bankiet, nawet sukienkę
sobie kupiłam. Gdy usłyszała
o tym bankiecie, to tak się zamyśliła, a potem mówi: „A czy mogłabym pójść zamiast
ciebie?". I zaproponowała mi pieniądze, zresztą już pani mówiłam. No i tak... Zrozumiałam,
że to dla niej bardzo ważne, no to się zgodziłam. Tylko niech pani nie myśli, że ja dla
pieniędzy. A ona podarowała mi pierścionek! Zdjęła z palca i mi daje, nie chciałam wziąć, a
ona mówi: „Jesteś dobrym człowiekiem, Nino, pomogłaś mi, weź, nie obrażaj mnie". I
zostawiła go na stole. I co ja mam teraz z nim zrobić? Zanieść na milicję?
- Myślę, że może go pani spokojnie nosić jako pamiątkę po Swietłanie. - Wzruszyłam
ramionami. - Nie opowiadała pani o swoich przyjaciołach?
- Nie. Widzi pani, ona w ogóle niespecjalnie mi się zwierzała, powiedziała tylko, że jej mąż
zmarł. Mieszkali w Moskwie, a po jego śmierci przeniosła się tutaj, że niby ma tu jakichś
krewnych. Aż się zdziwiłam, bo przecież ludzie raczej nie walą do nas z Moskwy tłumami... I
mieszkanie miała wcale nie jakieś super, byłam raz, a przecież mąż niby to zostawił jej
pieniądze. I tak sobie pomyślałam,
mąż nie umarł, tylko go zabili, a ona wyjechała ze stolicy.
No i teraz była sama. Koszmar.
-Jakie mieszkanie ma pani na myśli? - spytałam, pamiętając, że Swietłana mogła mieć dwa
mieszkania.
- Na Jamskiej... nie pamiętam adresu - stropiła się Nina.
Zadałam jeszcze kilka pytań i pożegnałam się, Najwyraźniej Swietłana faktycznie
interesowała się mną
i włożyła dużo wysiłku w to, żeby znaleźć się na przyjęciu. Mojego telefonu w książce
telefonicznej nie ma, dopaść
mnie w pracy nie było łatwo, dlatego Swieta postanowiła wykorzystać cudze zaproszenie i na
bankiecie spotkała się ze mną, a przy okazji z Tagajewem. Nie wiem, czy pożerała go
wzrokiem, czy nie, ale na pewno z nim rozmawiała. Z rozmowy wynikało, że znali się już
wcześniej - byli na „ty", a Tagajew nawet ją przed czymś ostrzegał.
Mimo tego, co mówił Jachontow, jakoś nie bardzo wierzyłam, że to Tagajew jest tym
kochankiem. Jakie przestępstwo miałby zmyślać? Do kobiet TT ma specyficzny stosunek i
nie ma zwyczaju wyznawać im miłości, chociaż tu akurat pewności nie ma, mnie na przykład
wyznał... Ale jeśli chodzi o kandydaturę Tagajewa na mordercę, to nie robiłam sobie nadziei -
wprawdzie to skomplikowany facet i jego kontakty ze światem przestępczym są powszechnie
znane, ale jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby z zimną krwią zastrzelił kobietę, z którą
przedtem spał. Wybrałam numer Wieszniakowa.
- Artiom, podobno Ługańska niedawno sprzedała nissa-na za trzydzieści lysięcy dolarów.
- W domu nic znaleziono żadnych pieniędzy, ale mogła je trzymać w banku... Zajrzyj do
mnie, mamy tu coś o niej.
Artiom siedział w swoim gabinecie i chyba już czuł się pułkownikiem. W każdym razie na
jego twarzy malowało się zadowolenie i na mój widok nie zaczął jęczeć, że to kolejna sprawa
nie do rozwiązania i tak dalej w tym duchu. Uśmiechnęłam się dziarsko i usłyszałam
komplement, którego absolutnie się nie spodziewałam.
- Ładnie wyglądasz - wygłosił, a ja spojrzałam na niego podejrzliwie. - No co? - obraził się
Artiom. - Naprawdę
ładnie wyglądasz. Powiedziałbym nawet - wspaniale. Przeglądasz się czasem w lustrze?
- Owszem. - Skinęłam głową i usiadłam naprzeciwko.
- I co widzisz?
- Siebie, rzecz jasna. Na szczęście jeszcze nic mi się nie zwiduje. Dopiero jak ciebie
zobaczę...
- Szczerze mówiąc, jesteś piękną młodą kobietą. Każdy ci to powie.
- I co dalej? Zaproponujesz mi swoją rękę i serce? - Skrzywiłam się.
- Zaproponowałbym - odparł Artiom - nawet mimo pewnych niedoskonałości charakteru.
Powiedziałem pewnych... nieznaczących - dodał szybko. - Gdybym tylko nie był żonaty. Ale
chciałem cię zapytać: czy naprawdę w całym mieście nie ma faceta, za którego warto byłoby
wyjść za mąż?
- Są. Nawet dwaj - i obaj żonaci.
- Ten drugi to niby Lalin? - prychnął Artiom. - Że też ci nie wstyd tak bezczelnie kłamać...
Nie wyszłabyś ani za mnie, ani za Lalina. Pleciesz, byle pleść, a ja mówię powti nie.
Dziewczyna powinna wyjść za mąż i ja, jako przyi.K iel, jestem zaniepokojony twoim stanem
cywilnym. A jtk nie chcesz wyjść za mąż, to chociaż idź do pracy. Na przykład do nas, roboty
mamy po uszy, a u Dziadka to tylko
- Ludzie pracują dla pieniędzy - przerwałam mu nie uprzejmie. - A po co mi pieniądze? Brak
mi fantazji, Żeby je wydawać.
- Właśnie. Dostrzegam w tym krzyczącą niesprawiedliwość. Ja na przykład, gdybym miał
takie pieniądze...
- Ty też nie masz fantazji.
Wieszniakow zamrugał oczami i spytał obrażony:
- Dlaczego niby? Mam.
- Dobrze, załóżmy, że jeszcze dziś dostałbyś pół miliona
dolarów. I co?
- Już widzę tego głupiego, który dałby mi taką forsę. - Artiom uśmiechnął się. - Kupiłbym
samochód. Dobry. Żeby się nie psuł.
- Wszystkie wózki się psują. A potem?
- No... zmieniłbym mieszkanie na lepsze...
- Śmiało, dalej, masz jeszcze trzysta tysięcy.
- No... resztę oddałbym żonie, ona szybko puściłaby je
z wiatrem.
- No i gdzie twoja fantazja? - zapytałam złośliwie.
- Słusznie mówią mądrzy ludzie: pieniądze szczęścia nie dają. - Artiom stęknął błazeńsko i
podsunął mi teczkę. -Ale wróćmy do naszej sprawy - w końcu jeszcze nie dali mi
podpułkownika. A więc tak: Ługańska Swietłana Giennadi-jewna, z domu Mokiejewa,
urodzona w Woroneżu, dziesięć lat temu przeprowadziła się do nas, zaczęła się uczyć w
szkole ekonomicznej, gdzie wytrwała jeden semestr. Pracowała jako kelnerka w restauracji
„Pingwin", może pamiętasz, była taka spelunka, zbierała się tam cała chuliganeria zachodniej
dzielnicy. Ługańska dwukrotnie zatrzymywała milicja: za pierwszym razem była podejrzana
o rozprowadzanie narkotyków, za drugim o prostytucję, w obu wypadkach puszczono ją z
braku dowodów. Nowikow rozmawiał z facetami, który kiedyś pracowali w tamtym rejonie,
ale nie pamiętają jej. „Pingwin" spłonął siedem lat temu i nie wiadomo, gdzie zbiera się teraz
tamtejsza publika. Rzecz jasna knajpa nie spłonęła tak po prostu, lecz w efekcie bandyckich
porachunków. Ługańska straciła pracę i wyjechała do Moskwy. Co tam robiła, nie wiadomo,
ale pięć lat
temu wyszła za mąż. Żeby tak wszystkie dziewczyny miały tyle szczęścia... Mąż był
człowiekiem w podeszłym wieku, przy forsie i na stanowisku, deputowany i biznesmen. Co
najważniejsze, długo nie pożył, po trzech latach Ługańska została wdową.
- Może go kochała?
- A czy ja mówię, że nie? Pochowała męża, pomieszkała sama i osiem miesięcy później
przeniosła się do naszego miasta.
- Mąż umarł sam czy ktoś mu pomógł?
- Rak płuc.
- Znaleźliście to drugie mieszkanie Ługańskiej?
- Na razie nie. Poza tym może to wcale nie jej mieszkanie, może to kochanek zostawił jej
klucze?
- Rozumiem, że o kochanku też jeszcze nic nie wiadomo? - Spochmurniałam.
Wieszniakow rozłożył ręce.
- Dziewczyna mieszkała sama, nigdzie nie pracowała...
- Co ona w ogóle robiła w naszym mieście?
- O to właśnie chodzi. Przyjeżdża bogata dziewczyna z Moskwy, żyje cicho jak mysz pod
miotłą, potem przychodzi na bankiet, opowiada ci o kochanku, który ma zamiar ją zabić,
uprzednio popełniając przestępstwo, i wkrótce po tem faktycznie zostaje zamordowana. No i
jak to wygląda?
- Jak amerykański thriller.
- Moim zdaniem trzeba pogrzebać w Moskwie. Tam się wszystko zaczęło.
- Chcesz powiedzieć, że Ługańska uciekła tu przed kłopotami, ale kłopoty ją znalazły?
- Bardzo możliwe, że przestępstwo, o którym mówiła, już zostało popełnione, ale nie u nas,
tylko w stolicy.
- A co tam w stolicy? - zaniepokoiłam się.
- Skąd mogę wiedzieć? Może kogoś stuknęli.
- Zadzwoń do skarbówki, jestem pewna, że dziewczyna miała jeszcze jedno mieszkanie.
- Opowiedz mi o tym! - zdenerwował się Wieszniakow. - Jeśli miała, to je znajdziemy.
Napijesz się piwa?
- A co, masz?
- Nie, ale za rogiem jest bar. Proponuję dokończyć to wróżenie z fusów w bardziej
sprzyjającej atmosferze.
Skinęłam głową - i tak nie miałam innych planów.
Idąc do baru, przypomniałam sobie o Lalinie - jak już pić, to we trójkę. Wieszniakow poparł
mój pomysł, ale wyraził wątpliwość, czy Lalinowi uda się o tej porze wyrwać z biura. Jak się
okazało, nie miał racji. Lalin wprawdzie podszedł z rezerwą do naszego zaproszenia,
podejrzewając, że po raz kolejny chcemy go wpakować w jakieś problemy, ale obiecał
przybyć za pół godziny.
Ja i Artiom zdążyliśmy zająć miejsca i złożyć zamówienie (było dużo ludzi i musieliśmy
czekać), gdy zjawił się nasz towarzysz. Lalin szedł dziarskim krokiem, uśmiechając się
promiennie - kurtka rozpięta, pod pachą paczka, w której, jak się okazało, była suszona ryba.
Nasze szczęście nie miało granic. Napiliśmy się piwa, zjedliśmy rybkę, powiedzieliśmy kilka
ciepłych słów o rosyjskiej piłce nożnej (nie miałam zbyt wiele do powiedzenia, więc głównie
milczałam), płynnie przeszliśmy na zdrowie Dziadka i kampanię przedwyborczą, a potem
zaczęliśmy zerkać na zegarki - najwyższa pora się rozejść. W końcu Lalin nie wytrzymał.
- No i co? - spytał niezadowolony. - Długo jeszcze będziecie ściemniać? Po co mnie
wezwaliście?
Na naszych twarzach pojawiło się cierpienie.
- Słyszałaś? - spytał Wieszniakow zbolałym głosem.
- Słyszałam. - Westchnęłam. - Oto, co dzieje się z człowiekiem w firmie ochroniarskiej.
Ludzie do niego z sercem na dłoni, po przyjacielsku, a on...
- Tacy z was przyjaciele, że wrogów już nie potrzebuje. Skoro znów się razem szlajacie, to
znaczy, że pojawił się trup. Zgadłem?
- Tak... - potaknęliśmy zgodnie.
- A jeśli tak - ciągnął Lalin - to znaczy, że czegoś ode mnie chcecie.
Rozpaczliwie pokręciliśmy głowami, a potem ja powiedziałam nieśmiało:
- Masz jeszcze kontakty w Moskwie?
- Przecież wiesz, że tak. I co?
- Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś o pewnej kobia ie
- Kobieta jest w kostnicy?
- Owszem.
- Jasna sprawa - prychnął Lalin. - Mówcie.
Gdy najpierw opowiedziałam mu o swoim spotkaniu ze Swietłaną, Lalin pokręcił głową.
- Że też ty zawsze musisz pchać się tam, gdzie nie trzeba... A ty po co się w to pakujesz? -
zwrócił się do Artioma. - To sprawa Nowikowa, niech on szuka zabójcy. Tak, garbatego tylko
mogiła wyprostuje... - dokończył, mając na myśli nasze dążenie dotarcia do prawdy.
- Oficjalne zapytanie do Moskwy już wysłaliśmy odezwał się Wieszniakow. - Ale sam
rozumiesz...
- A co tam z tym napisem na parkiecie? zapytał Oleg. Lubił namawiać nas, żebyśmy nie
pchali nosa w nie swoje sprawy, ale w kwestii docierania do prawdy sam wcale nie był
lepszy.
- Wygląda na to, że ktoś sobie z nami pogrywa. Dziewczyna nie mogła nic napisać,
najwyraźniej to zabójca pragnął zostawić autograf, pisany jej ręką. - Artiom położył na stole
zdjęcie przedstawiające krwawe bazgrały.
- Myślimy, że to inicjały - wtrąciłam się. - Pierwsza litera to jakby N, ale szczerze mówiąc, w
ogóle niczego nie przypomina.
- Może to jakiś symbol? - podsunął Artiom. - Albo hie-
roglif?
Lalin oglądał zdjęcie, marszcząc czoło.
- A nie przyszło wam do głowy, że odpowiedź może być znacznie prostsza? - zapytał.
Spojrzeliśmy na siebie, potem na niego. - To - wskazał palcem pierwszy znaczek - to może
być liczba „dwa". Może?
- No...
- A to - sześć. Weźcie pod uwagę, że obie cyfry zostały napisane niedbale i bez odrywania
ręki, zakrwawionym palcem na parkiecie.
- Dwadzieścia sześć - powiedział Artiom, patrząc na zdjęcie. - A tu wcale nie „P" i nie „II",
jak sądziliśmy, tylko jedenaście. Tak? I co mamy w efekcie? 2611. Jakiś kod?
- Albo data - dorzuciłam. - Dwudziesty szósty jedenasty, czyli dwudziesty szósty listopada.
- Data ewentualnego przestępstwa? A co dzisiaj mamy? Zostało mało czasu...
- Stop - przerwał Lalin. - Mówicie, że dziewczyna nie mogła tego napisać, że zrobił to
zabójca. Pytanie - po co?
- Zabójca uprzedza o szykowanym przez siebie przestępstwie? - zdziwiłam się. - Bzdura.
- Słusznie. Ale napisał to w jakimś celu, o coś mu chodziło. Może liczył na jakąś waszą
reakcję. Tylko jaką?
Rzecz jasna, nie doszliśmy do żadnych sensownych wniosków. Utknęliśmy na tym, że
zabójca zostawił napis w jakimś celu, jeśli tylko nie był świrem, który lubi mai id ludziom w
głowie. Oczywiście to nie musiała być wcale data, tylko właśnie kod, numer rachunku albo
Bóg wir co jeszcze. Jedno było pewne: zabójca dawał nam podpowiedz, czyli zapraszał do
swojej gry. Jednym słowem - psychopata. Od dawna mam alergię na psychopatów i dlatego
wcale nie ucieszyły mnie otwierające się przed nami perspektywy.
Do swojego domu dotarłam koło siódmej wieczorem i zobaczyłam, że w salonie pali się
światło. To jeszcze o niczym nie świadczyło, często włączam Saszce światło i telewizor...
Chociaż może robię to też dla siebie - przyjemna iluzja, że ktoś czeka na mnie w domu.
Zresztą Saszka przecież naprawdę czeka.
Wjechałam do garażu, weszłam do holu i przelotnie zdziwiłam się, że pies nie wybiegł mi na
spotkanie. Pomyślałam, że może się obraził, skoro zostawiłam go samego przez cały dzień...
Weszłam do pokoju i od razu wszystko stało się jasne: w fotelu siedział rozwalony Tagajew i
gapił się w telewizor, a Saszka drzemał mu na kolanach. Idylla. Jedno mnie tylko ucieszyło:
że Tagajew nałożył kapcie, czyli nie zapomniał ustalonych przeze mnie reguł.
Słysząc kroki, Saszka podniósł głowę, popatrzył na mnie i odwrócił się zawstydzony. Swego
czasu byłam zazdrosna, że woli siedzieć z Tagajewem niż ze mną, i pocieszałam się myślą, że
po prostu brak mu męskiego towarzystw.!. Saszka szczeknął nieśmiało, Tagajew odwrócił się.
- Cześć - powiedział z uśmiechem.
- To nie dom, tylko dworzec kolejowy - burknęłam z chmurną miną.
Złościłam się głównie na Saszkę, ale przy okazji oberwało się Tagajewowi. Timur postawił
psa na podłodze i oznajmił:
- Musimy pogadać.
- Na stojąco? - burknęłam.
Znów się uśmiechnął i usiadł w fotelu. Trzeba przyznać, że był wobec mnie wyjątkowo
cierpliwy. Nie żebym tego nie doceniała, ale jednocześnie bardzo mnie to drażniło.
Usiadłam w fotelu. Saszka podszedł i zaczął ocierać się
o moje nogi. Zignorowałam te próby podlizania się, całkowicie koncentrując się na
Tagajewie.
- Masz klucze od mojego mieszkania? - zaczęłam srogo. Uśmiechnął się, a ja westchnęłam. -
Ach, no tak, przecież zamki to dla ciebie żaden problem. Trudno pozbyć się starych
nawyków...
- Wybacz - poprosił. - Powinienem był zadzwonić i spytać, czy mogę przyjechać. Obiecuję,
że więcej nie zjawię się bez zaproszenia. Może tak być?
- Może. - Skinęłam głową. - Czemu zawdzięczam twoją wizytę?
- No przecież wiesz. - Uśmiechnął się znowu, tym razem łagodnie, a nawet pobłażliwie. -
Zamordowano Swietłanę. Widziałaś, jak rozmawiałem z nią na przyjęciu. No więc chciałem
powiedzieć, że nie mam nic wspólnego z jej śmiercią. Nic - powtórzył. - Postanowiłem z tobą
porozmawiać
i odpowiedzieć na ewentualne pytania, żebyś o mnie źle nie myślała.
- Dlaczego miałabym źle o tobie myśleć? - zdumiałam się. Timur znów się uśmiechnął, a ja
dodałam złośliwie: - To bardzo miło z twojej strony, że próbujesz ułatwić mi życie.
- Czy mógłbym wiedzieć, z jakiego powodu Dziadka zainteresowało to zabójstwo? - zapytał
Timur.
- Dziadka? - Uniosłam brwi.
- Aha, więc to twoja inicjatywa. A czemu ciebie zaintrygowała jej śmierć?
Nie widziałam powodów, dla których miałabym ukrywać okoliczności poznania Swietłany.
- To bardzo romantyczna historia - zaczęłam, siadając wygodniej. - Otóż na przyjęciu
podeszła do mnie dziewczyna i oznajmiła, że jej kochanek chce ją zabić, a potem poprosiła
mnie o pomoc. Moja pomoc miałaby wyglądać tak: znajdę jej zabójcę i wsadzę go za kratki.
- Interesujące. Może miała problemy ze zdrowiem? Mam na myśli zdrowie psychiczne?
- Ty powinieneś wiedzieć lepiej. - Wzruszyłam ramionami.
- Czyli uznała, że kochanek chce ją zabić. A dlaczego.''
- Chodziło o przestępstwo. Według jej własnych iłów, była jedynie narzędziem w jego
rękach.
- I doszłaś do wniosku, że ten kochanek to ja?
- A to ty? - spytałam po chwili przerwy. Tagajew zaśmiał się.
- Miałem rację. Właśnie dlatego chciałem spotk.u mv z tobą jak najszybciej. Po pierwsze i
najważniejsze: nigdy nie byłem jej kochankiem. Przez jakiś czas, wiele lal temu, byłem z jej
przyjaciółką i tak się poznaliśmy. Swietłana pracowała wtedy w restauracji... Zresztą, jestem
pewien, że Wieszniakow już o tym wie.
- Załóżmy. I co było dalej?
- Poznała pewnego faceta. Nic szczególnego, facei jak facet, mieszkał w Moskwie, a tu
przyjeżdżał do rodziców. Był żonaty, ale ze Swietłaną związał się na poważnie. Koniec
końców Swietłana przeniosła się do Moskwy. Gość z żoną się nie rozwiódł, ale pomógł
Swietłanie znaleźć pracę, całkiem przyzwoitą, gdzie poznała swego przyszłego męża. Jak -
nie mam pojęcia, nie interesowałem się, kim on był, ale chyba jakiś deputowany. Mąż umarł i
ona nagle wróciła do naszego miasta.
- Dość dziwne, nie uważasz? - powiedziałam.
- Dlaczego? - Wzruszył ramionami. - Może na przykład męczyło ją stołeczne życie. Mówiła,
że czuła się tam samotna.
- A tutaj?
- Posłuchaj, nie zwierzała mi się do tego stopnia.
- A jak się tu spotkaliście? Przypadkiem?
- Nie - odparł Timur po krótkiej chwili wahania. - Zadzwoniła do „Szanghaju", spytała o
mnie. Szczerze mówiąc, nie od razu załapałem, o kogo chodzi, przecież upłynęło sporo czasu,
nawet tę jej przyjaciółkę, z którą wtedy byłem, zdążyłem już zapomnieć. No i pogadaliśmy
sobie o tym i o owym, i w pewnym momencie ona mówi, że chciałaby się ze mną spotkać,
niby po to, żeby powspominać młodość. Nie okazałem entuzjazmu, ale nie chciałem jej
urazić, więc powiedziałem, żeby przyszła kiedyś do restauracji, to pogadamy.
- I przyszła?
- Następnego dnia.
- Rzeczywiście wspominała młodość?
- Głównie się skarżyła. Jak jej ciężko bez męża i tak dalej... W Moskwie nie ma żadnych
przyjaciół, tu też nie zostało żadnych starych znajomych.
- A ty co na to?
- Współczułem jej. Zapraszała mnie do siebie, zostawiła adres.
- Skorzystałeś z zaproszenia?
- Nie, ale kiedyś zjedliśmy razem obiad.
- Wspomniałeś, że zostawiła adres... -Tak.
- Pamiętasz go?
- Dokładnie nie, gdzieś najamskiej.
- Przed czym ją ostrzegałeś? - zapytałam, nie odrywając od niego wzroku.
- Przed zbyt pochopnymi inwestycjami - odparł ponuro. - Tak właściwie to poprosiła mnie o
spotkanie, żeby się poradzić. Chciała zainwestować pieniądze w pewien projekt, a ja
usiłowałem odwieść ją od tego pomysłu.
- Co to za projekt?
- Budowa centrum handlowego na Nikitskiej. Sama wiesz, że tam jest kompletny chaos, jeśli
chodzi o ziemię, Poza tym budować ma Sokolski, a to gwarancja, że sprawa się przeciągnie i
nie odzyskasz swoich pieniędzy nawet w dziesięć lat. I to wszystko.
- Rozumiem. - Skinęłam głową.
Nie miałam powodu, żeby nie wierzyć Timurowi. Wszystko mogło być właśnie tak, jak
mówił - dlaczego nie? to logiczne, że Swietłana zwróciła się o radę do starego przy jaciela,
zwłaszcza że ten przyjaciel ma teraz w mieścieduże możliwości... Ale najwyraźniej Tagajew
nie mówił wszystkie go, a przy tym zerkał na mnie z niepokojem i ten niepokój wyraźnie
odnosił się do mojej osoby. On sam jest wyjątkowo spokojny, jeśli nie liczyć wybuchów
gniewu, których wspominanie w tej chwili nie ma sensu.
- Na miejscu Dziadka zawaliłbym cię pracą -- zauważył, wstając. - Żebyś nie miała czasu na
bzdury.
- Morderstwo nazywasz bzdurą?
- To morderstwo cię nie dotyczy. To sprawa milicji. Niech twój Wieszniakow szuka zabójcy.
- Szuka.
- Wiem, że odwodzenie cię od tego pomysłu nie ma sensu. - Tagajew już doszedł do drzwi,
gdy nagle odwrócił się i zapytał: - Jak żyjesz?
Szczerze mówiąc, pytanie mnie zaskoczyło. No bo tak właściwie, to jak ja żyję? Zwyczajnie.
Jem, piję, chodzę na spacery z psem, czasem wypytuję ludzi o różne rzeczy, tak jak dzisiaj...
Wzruszyłam ramionami i odparłam:
- Normalnie.
Moja odpowiedź chyba go nie usatysfakcjonowała - z pół minuty wpatrywał się w parkiet pod
nogami, a w końcu zapytał:
- Proszę powiedz szczerze, czy chociaż czasem o mnie myślałaś?
- Przedwczoraj bardzo intensywnie.
- Jasne. - Uśmiechnął się.
- Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie? - zapytałam, nie chcąc pozostać mu dłużna.
- Dawaj.
- Co znaczyło to przedwczorajsze wejście smoka? Pewien mądry człowiek powiedział, że
chcesz pobawić się w politykę - to prawda?
- Każdy ma jakieś swoje zabawki - rzucił obojętnie.
- Tak czy nie?
Tagajew zaśmiał się cicho, kpiąco, pokręcił głową i podszedł do mnie.
- Widzisz, gdy człowiekowi czegoś bardzo brakuje, stara się to jakoś zrekompensować.
- Tak, słyszałam... Niewidomi na przykład mają świetnie rozwinięty słuch. To masz na myśli?
Znów zarechotał:
- Mniej więcej.
- I czego tak bardzo ci brakuje?
- Chcesz, żebym odpowiedział? - Timur się nachmurzył Popatrzył mi prosto w oczy, a ja nie
odwracałam wzroku
A potem nagle zaczęłam się bać, jakbym weszła na teren zakazany.
- Naprawdę tego chcesz?
- Nie. - Pokręciłam głową, czym prędzej odwracając oczy.
- I właśnie o to chodzi. - Tagajew skinął głową. Staliśmy blisko siebie i poczułam, jak zalewa
mnie fala
gorąca. Trudno mi było oddychać, cofnęłam się o krok, a on wziął mnie za rękę i z goryczą
pomyślałam, że w takich sytuacjach mądre myśli nie pomagają - po prostu ich nie ma. A
potem, gdy jest już za późno, zjawiają się znowu i dręczą cię...
Jakie tam myśli, gdy jego ręce są na moim ciele, a jego wargi są tak blisko mnie...
Chciałabym po prostu rzucić mu się na szyję i przez ten jeden wieczór czuć się szczęśliwa. A
rano, patrząc w lustro, oznajmić, że jestem głupia i głupio robię, bo niszczę życie sobie i
jemu, dlatego że z Tagajewem tak nie można. On nie należy do tych, którzy widzą świat w
odcieniach szarości, dla niego wszystko jest czarne jak noc albo jasne jak dzień, a dla mnie
nie ma ani nocy, ani dnia, jest tylko stałe zaćmienie słońca. I chociaż tak naprawdę wszystko
jest bardzo proste... Lubię uprawiać z nim seks, ale go nie kocham, w każdym razie nie tak,
jak on by chciał, bo tak jak on by chciał, to po prostu nie potrafię i nic na to nie poradzę.
Stałam z zamkniętymi oczami, dopóki nie pocałował mnie w czoło. Braterski pocałunek, nic
więcej, któremu towarzyszył równie braterski uśmiech.
- Nie bój się - powiedział z drwiną w głosie. - Wychodzę. Podszedł do drzwi, otworzył je i
pomachał mi ręką, a nawet uśmiechnął się na pożegnanie.
- Muszę postarać się o kochanka - oznajmiłam Sasz-ce, który popatrzył smutno na drzwi. -
Muszę zacząć myśleć o zdrowiu; długotrwała wstrzemięźliwość źle na mnie działa, jestem
gotowa rzucić się w ramiona pierwszemu lepszemu... - Za „pierwszego lepszego" Saszka się
obraził, ponieważ szanował Timura, i z godnością potruchtał do kuchni.
Ranek był jak zwykle parszywy. W ogóle nie lubię poranków, a tu w dodatku spadł śnieg,
mokry i nieprzyjemny. Saszka doszedł do połowy alejki i zawrócił do domu, przed telewizor.
I słusznie, jak dla mnie w taki ranek to nie tylko spacerować, ale nawet budzić się nie warto.
Wychodząc z parku, który jest dokładnie naprzeciwko mojego domu, zauważyłam, że przed
drzwiami wejściowymi stoi zielone żiguli, a jakiś chłopak naciska przycisk dzwonka z taką
pasją, jakby mu za to dodatkowo płacili.
- Czego pan sobie życzy? - zainteresowałam się.
- Olga Siergiejewna Riazancewa? - zapytał chłopak, przyjrzał mi się, złagodniał i uśmiechnął
się wymuszenie.
- Zgadza się. A pan?
- Jestem kurierem, mam dla pani paczkę. Proszę okazać jakiś dokument potwierdzający pani
tożsamość.
- Może być prawo jazdy?
- Oczywiście.
Podałam mu plastikową kartę, zerknął i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Proszę pokwitować odbiór.
- Najpierw chciałabym się dowiedzieć, kto i co mi przysyła.
- To paczka. - Chłopak wzruszył ramionami i podał mi dużą brązową kopertę, mocno
wypchaną i przewiązaną sznurkiem. Na kopercie widniał mój adres i moje nazwisko, adresu
nadawcy brak.
Zaintrygowana podpisałam i weszłam do mieszkania, w zadumie omal nie przytrzaskując
własnego psa. Pomacałam, w paczce były chyba jakieś papiery, w każdym razie zawartość
dała się wyginać na wszystkie strony. Pomyślałam przelotnie, że może ktoś chciał mi sprawić
przyjemność, ale w sumie nie bardzo w to wierzyłam.
Wzięłam nóż i przecięłam sznurek, a Saszka, który do tej pory plątał mi się pod nogami,
warknął głucho.
- Cicho, zwierzaku - przywołałam go do porządku. Rozcięłam kopertę i ze środka wypadły
trzy paczki dolarów, związane kolorowymi gumkami. W paczkach były wyłącznie banknoty
studolarowe, tak na oko w każdej z dziesięć tysięcy. Poobracałam paczki w ręku i doszłam do
wniosku, że dolary są prawdziwe. Cuda! Kto wpadł na pomysł przy słania mi pieniędzy?
Oczywiście wielkie dzięki za troskę, ale nawet ze swoimi nie wiem co robić.
Zajrzałam do koperty i znalazłam tam kartkę papieru z tekstem napisanym na komputerze.
„Olgo Siergiejewna! Kiedyś, dawno temu, przeczytałam opowieść o chłopcu, który zapła cił
dolara prywatnemu detektywowi i został jego klientem. Chłopca zamordowano, a detektyw
uznał, że jego obowiązkiem jest znalezienie zabójców. Wiem, że nie jest pani prywatnym
detektywem, ale mimo to chciałabym zostać pani
klientką. Myślę, że już pani wie, iż zostałam zamordowana. Jeśli nie, to właśnie pani mówię:
już nie żyję. Niech go pani znajdzie i niech on będzie przeklęty na wieki wieków".
- Bardzo ciekawe - wymruczałam, siadając w fotelu. Po zastanowieniu poszłam zaparzyć
sobie kawę. Saszka przycichł, obserwując mnie. - Ty jesteś mądrym psem - zaczęłam -
powiedz, jak ci się to podoba? Kobieta spotkała się ze mną, zaintrygowała mnie, jakby chcąc
się zabezpieczyć. Jej obawy potwierdziły się i teraz dostaję list. Kobieta włożyła mnóstwo
wysiłku, żeby trafić na bankiet i spotkać się ze mną, ale po co takie komplikacje, skoro znała
mój adres? Przecież mogła poczekać na mnie przed domem i opowiedzieć całą historię. Poza
tym wspomina o człowieku, którego rzekomo znamy obie. To, że nie podała jego nazwiska na
przyjęciu, jest całkiem zrozumiałe, liczyła, że jeszcze wszystko dobrze się skończy. Ale
przecież tu pisze czarno na białym: „już nie żyję". Dlaczego więc nie napisze nazwiska
zabójcy albo przynajmniej nie podpowie, gdzie należałoby go szukać?
Dopiłam kawę, zebrałam się szybko i pojechałam do firmy, która zajmowała się dostawą
przesyłek. W naszym mieście jest tylko jedna taka firma, no i zapamiętałam rejestrację żiguli.
Widząc, że dokądś się wybieram, Saszka zaniepokoił się, więc wzięłam go ze sobą. Adres
firmy poznałam przez biuro adresowe - firma kurierska znajdowała się w piętrowym budynku
obok rzeki, nieopodal dworca kolejowego.
Żeby znaleźć właściwy dom, musiałam się nieźle nagłowić - zaułki były poskręcane jak
baranie kiszki. Budynek otaczał mur, przed którym stało znajome żiguli, kierowcy nie było.
Pchnęłam furtkę i zaczęłam wchodzić po metalowych schodach; firma znajdowała się na
pierwszym piętrze. Dziewczyna w sekretariacie uśmiechnęła się do mnie i spy tała, jak może
mi pomóc, pewnie liczyła, że jestem kolejnym klientem. Musiałam ją rozczarować.
- Dostałam przesyłkę - powiedziałam, a potem podałam swój adres i nazwisko oraz okazałam
dowód.
Dziewczyna zaniepokoiła się, parę minut później doszła do wniosku, że nie poradzi sobie
sama z tym problemem, i wezwała kierownika. Młody człowiek denerwował się mniej, ale
mówił niechętnie.
- Nie rozumiem, co panią tak właściwie interesuje?
- Kto i kiedy przesłał mi tę paczkę?
- Sprawdź w księdze. - Skinął głową dziewczynie.
Otworzyła księgę, znalazła, odpowiednią stronę - zobaczyłam datę i aż gwizdnęłam z
wrażenia: przesyłkę przyniesiono tu wczoraj wieczorem, to znaczy dobę po śmierci
Swietłany.
- Pamięta pani, kto przyniósł tę przesyłkę? - zapytałam.
- Wedle naszych zasad, przynoszący paczkę musi podać swoje nazwisko i adres. Proszę:
Chruszczow B.G., Trzecia Obwodowa sto dwadzieścia pięć, mieszkania sto siedemnaście.
- Jak wyglądał? - nie poddawałam się.
- No... zwyczajnie... Koło czterdziestki, wysoki, z brodą, włosy długie, w okularach... Ale nie
powiedziała pani, co się stało? Zgodnie z naszymi zasadami...
Nie słuchałam go już, wzięłam torbę z Saszką pod pachę i poszłam do samochodu.
Z tego, co pamiętałam, Trzecia Obwodowa znajdowała się gdzieś w zachodnim rejonie. Blok
numer sto dwadzieścia pięć był jedenastopiętrowym wieżowcem w kształcie
podkowy. Naliczyłam siedem klatek, sąsiedzi zapewne się nie znają. Domofon nie działał,
drzwi wejściowe były otwarte na oścież, pachniało kotami i kiszoną kapustą. Dom miał nie
więcej niż pięć lat, ale wyglądał tak, jakby przeżył dwie wojny. Na piąte piętro wjechałam
windą i wkrótce znalazłam się przed drzwiami z numerem 117. Zadzwoniłam, niespecjalnie
licząc na sukces - i nie pomyliłam się, nikt mi nie otworzył. Jednak dwie minuty później
uchyliły się sąsiednie drzwi i w szczelinie pojawiła się mniej więcej czterdziestopięcioletnia
kobieta o tak nieprzyjemnym wyrazie twarzy, że na sam widok powinnam była uciec, gdzie
pieprz rośnie.
- Niepotrzebnie się pani dobija - oznajmiła od progu. - Właścicielki nie ma. A ten jej
absztyfikant zabrał wczoraj
swoje rzeczy.
- A gdzie ona jest? - zapytałam. W końcu od czegoś trzeba zacząć, a to pytanie brzmiało
całkiem naturalnie.
- Wyjechała, pewnie służbowo. Ona ciągle wyjeżdża.
- Czy ten absztyfikant nie nazywał się przypadkiem
Chruszczow?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Nikt mi go nie przedstawiał,
nie przychodził do mnie, tylko do sąsiadki.
- Porozmawiajmy o sąsiadce - zaproponowałam i okazałam legitymację.
Kobieta zaniepokoiła się.
- Ja jej prawie wcale nie znam! Rozmawiałyśmy może kilka razy, nawet w tym jej mieszkaniu
nigdy nie byłam.
Byłam skłonna jej wierzyć, jednak szybkość, z jaką zareagowała na moje dobijanie się do
drzwi jej sąsiadki, dawała nadzieję, że dama jest osobą przedsiębiorczą i wścibską.
- Szukam pana Chruszczowa - powiedziałam. - I dostałam ten właśnie adres. Jak nazywa się
pani sąsiadka?
- Ługańska, Swietka Ługańska. Jej rachunek wrzucono kiedyś przez pomyłkę do mojej
skrzynki, stąd znam nazwisko. Mieszka tu od pół roku, przedtem mieszkała inna rodzina, ale
stosunki nam się nie układały, Swietka też jakaś taka nietowarzyska. Powie „dzień dobry" i
idzie dalej, ani razu nie zagada po ludzku, nie zaprosi do środka. I w ogóle rzadko tu bywała,
ciągle w jakichś rozjazdach.
- A co za absztyfikant do niej przychodził?
- Zwyczajny. Ze czterdzieści lat, od razu widać, że solidny i przy forsie. Swietka też się ładnie
nosiła, takie buty, jak te jej, to widziałam w domu towarowym, kosztowały dwanaście tysięcy
- aż mi się gorąco zrobiło. Nie wiem, dokąd ona tam jeździ, ale widać, że pieniędzy zarabia
furę, no chy ba że ten absztyfikant jej daje. Z samej pensji człowiek by tak nie pożył. Ten
mężczyzna tu nie mieszkał, przychodził, ale niezbyt często. A po co on pani? - zapytała
chytrze.
- Pani sąsiadka nie żyje. Została zamordowana.
- O mój ty Boże!... Ale dlaczego my tu stoimy, niechże pani wejdzie do mieszkania. A kto ją
zamordował? Ten absztyfikant? Kiedy? Nic nie słyszałam...
Weszłam do mieszkania i zadzwoniłam do Wieszniakowa.
- Jestem na Trzeciej Obwodowej - podałam dokładny adres. - Weź klucze od mieszkania,
myślę, że to jest to, czego szukamy.
- I tutaj też nas wyprzedziła... - mruknął zirytowany Artiom. - Nowikow właśnie powiedział
mi o tym mieszkaniu. Jak się o nim dowiedziałaś?
- Pomogli mi. Przyjedź, pogadamy na miejscu.
Artiom przyjechał razem z Nowikowem i jeszcze dwoma innymi mężczyznami. Obu znałam,
pamiętałam nawet
nazwisko jednego z nich (nazywał się Igoszyn), więc nie trzeba było nas przedstawiać ani
wyjaśniać, co tu robię. Mieszkańcy naszego miasta są bardzo pojętni: skoro zwierzchnictwo
doszło do wniosku, że powinnam tu być, to znaczy, że tak trzeba.
Czekając na Artioma, zdążyłam pogadać z sąsiadką, była bardzo rozmowna, choć w sumie
niewiele było z niej pożytku. Tak zwanego absztyfikanta widziała trzy razy, ale nie przyjrzała
mu się dobrze - zwykle szybko szedł od windy do drzwi, otwierał je swoim kluczem, a gdy
sąsiadka uchylała swoje drzwi i mówiła „dzień dobry", odpowiadał mrukliwie, nie
odwracając się. Mogła jedynie obserwować go przez wizjer, i to właśnie robiła, ale niewiele
jej to dawało. Nie potrafiła również powiedzieć, czy przyjeżdżał samochodem, czy
przychodził - na podwórku parkował kto chciał, tuż obok jest dom towarowy z płatnym
parkingiem, miłośnicy oszczędzania przyzwyczaili się parkować samochód na podwórku.
- Czemu pani myśli, że wczoraj zabrał swoje rzeczy?
- spytałam.
- Wychodził z torbą. Jak przyszedł, to nie miał nic w ręku, a wyszedł z torbą, niedużą taką,
sportową. Nawet tak sobie pomyślałam: nie inaczej, tylko rzeczy zabrał, co tam zwykle
mężczyźni potrzebują, maszynkę do golenia, na przykład, albo kapcie...
- A co, kłócili się?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Może się i kłócili.
- Jakieś krzyki, głośne rozmowy?
- Nic takiego nie słyszałam.
- To czemu pani myśli, że zabrał rzeczy?
- No przecież mówię, że z torbą wyszedł.
- Jak wyglądał? Wysoki, chudy, mały, gruby?
- Postawny. Wysoki, ale nie bardzo. I nie gruby, brzucha nie miał, chociaż był w palcie, to
ciężko powiedzieć. W okularach i z brodą.
- Włosy długie?
- Chyba nie, ale w czapce był.
Wtedy zjawił się Wieszniakow. Okazało się, że klucze, które znaleziono u Swietłany, pasują
do zamka, otworzyli śmy i znaleźliśmy się w zwykłym dwupokojowym mieszkaniu,
standardowo umeblowanym. Jedynym wyjątkiem była sypialnia: jedwabna pościel na łóżku,
zasłony z przejrzystej organdyny z wyszytymi złotymi półksiężycami na błękit nym tle.
Puszysty dywan, góra poduszek i niski stolik z fajką wodną. Nowikow podszedł, wziął fajkę
do ręki, powąchał, potem odstawił na miejsce.
Sypialnia nawet mi się spodobała. Łóżko wydawało się lekkie, na takim na pewno wspaniale
się odlatuje w objęciach ukochanego... W myślach oczywiście, a i to, jak się poszczęści.
- Gniazdko miłości - mruknął Nowikow z przekąsem.
- Taa. - Artiom skinął głową.
- Kiedy Ługańska kupiła to mieszkanie? - zapytałam.
- Pięć miesięcy temu. Po co jej jeszcze jedno mieszkanie? Zrozumiałbym, gdyby któreś
wynajmowała, nieruchomość, i inwestycja i tak dalej... Poza tym to mieszkanie jest takie
sobie, blok ogromny, ohydna klatka schodowa, a ludzi od cholery.
- Może nie zdążyła wynająć? - podsunął Nowikow.
- Kompletnie nie znacie się na kobietach - podsumowałam złośliwie. - Mieszkanie faktycznie
jest takie sobie, ale sypialnię urządzono z miłością i fantazją. O czym to świadczy?
- O tym, że się tu z kimś spotykała - wykazał się pomysłowością Artiom.
- Samotna kobieta kupuje drugie mieszkanie, żeby się z kimś spotykać?
- Kochanków było dwóch?
- Właśnie. A w każdym razie to jest najprostsze wyjaśnienie posiadania drugiego mieszkania.
Była kobietą ostrożną i nie chciała, żeby jeden kochanek przypadkiem dowiedział się o
istnieniu drugiego. Ale jest również inna możliwość: dziewczyna po prostu lubiła tajemnice,
no i mogła pozwolić sobie na taki kaprys po otrzymaniu spadku. Przy okazji, dużo dostała?
- Oficjalnie niedużo: mieszkanie w Moskwie i dwa samochody, z których jeden sprzedała.
Pieniędzy w jej mieszkaniu nie znaleziono, sprawdziliśmy konta, w ciągu ostatniego tygodnia
nie było żadnych wpływów. Być może zamordowano ją właśnie z powodu pieniędzy, które
dostała za samochód - może komuś trzydzieści tysięcy dolarów wydało się kuszącą sumą?
- Zdaje się, że te pieniądze są teraz u mnie - oznajmiłam, a mężczyźni spojrzeli na mnie, nic
nie rozumiejąc. - Zaraz wyjaśnię, jak dowiedziałam się o tym mieszkaniu. Dzisiaj kurier
przywiózł mi paczkę, w której było trzydzieści tysięcy dolarów, tak na oko, i list. - Wyjęłam
go z torebki i podałam Artiomowi. - Pojechałam do firmy kurierskiej - zgodnie z ich zasadami
nadawca musi podać nazwisko i adres.
- I podał ten adres? - nie uwierzył Artiom. - A nazwisko?
- Niejaki Chruszczow B.G.
- Może warto by go poszukać? - zasugerował Nowikow.
- Poszukać oczywiście można. - Skinęłam głową. - Ale podejrzewam, że taki ktoś po prostu
nie istnieje. W biurze
firmy wisiał wzór wypełnionego blankietu - z tym właśnie nazwiskiem. Dziewczyna
przyjmująca zamówienie nie zwróciła na to uwagi, ale mnie wydało się to bardzo
interesujące.
- Facet jest niezłym cwaniakiem: nazwisko podał fałszywe, za to adres prawdziwy.
- Właśnie. Nie chciał, żebyśmy dotarli do niego, za to chciał, żebyśmy znaleźli mieszkanie. I
to jak najszybciej. Dlaczego? Bał się, że będziemy się za długo grzebać?
- I nie zdążymy przed dwudziestym szóstym? Jeśli oczywiście Lalin ma rację i te gryzmoły na
parkiecie to data.
- Bardzo możliwe. - Znowu skinęłam głową.
- W takim razie Ługańska nie tylko tobie opowiadała o swoim ewentualnym zabójstwie.
Kiedy wysłano paczkę?
- Wczoraj.
- Czyli na wieść o śmierci Ługańskiej ktoś spełnił jej ostatnią wolę i przesłał ci paczkę,
podając ten adres na jej życzenie.
- No i to jest właśnie najciekawsze. - Uśmiechnęłam się. - Na pierwszy rzut oka wszystko
wygląda bardzo prosto: kobieta boi się ukochanego człowieka, więcej nawet, podejrzewa, że
ten chce ją zabić. Rzekomo ma być narzędziem przygotowywanego przestępstwa, po którego
popełnieniu kochanek ją zabije - jak wiadomo, żywot świadków jest dość krótki. Chcąc
dosięgnąć wiarołomcę zza grobu, Ługańska spotyka się ze mną, opowiada mi coś mętnie i
niezrozumiale, ale udaje jej się mnie zaintrygować, gdy wspomina, że ja, ona i tajemniczy
kochanek jesteśmy ze sobą jakoś powiązani.
- Mogła to wymyślić właśnie po to, żeby cię zaintrygować.
- Załóżmy. Opowiedziała mi o tym wszystkim, wybrała ze swoich znajomych człowieka, i to
zauważcie, mężczyznę, a nie kobietę...
- Co za różnica?
- No cóż, zwykle w takich sytuacjach myśli się o przyjaciółce... Zresztą, różnica rzeczywiście
niewielka. Poinformowała go o swojej ewentualnej śmierci i poprosiła, żeby - w razie jej
zgonu - wysłał mi paczkę z dolarami i listem. Facet postanawia zachować incognito, ale
podaje adres mieszkania na prośbę tejże Ługańskiej.
- No - potwierdził Artiom. - Według mnie, brzmi to całkiem logicznie.
- A według mnie to brednie - od początku do końca.
- Jeśli chodzi ci o to, że dziewczyna robiła sobie żarty, to chcę przypomnieć, że naprawdę ją
zamordowano.
- Nie spieram się - przyznałam. - Ona nie żartowała, czego nie można powiedzieć o jej
przyjacielu, czy kim tam on dla niej był. Wiemy, że po pierwszym strzale w pierś Swietłana
nie mogłaby nic napisać, napis zostawił więc zabójca. Tak?
- Wychodzi na to, że tak.
- Uznaliśmy, że to data potencjalnego przestępstwa. Po co zabójca miałby nam ją podawać?
Żeby nas ostrzec? Czytałeś list Swietłany, nie ma w nim nawet cienia aluzji, kto mógłby ją
zabić i za co, a przecież dziewczyna mogłaby nam pomóc i wymienić nazwiska wrogów. A tu
nic z tego, za to w kopercie jest trzydzieści tysięcy dolarów, które niedawno dostała za
samochód - niektórzy nieuświadomieni obywatele nadal trzymają pieniądze w skarpetce... No
i jeszcze sam list. W żadnym z tych dwóch mieszkań nie ma ani komputera, ani maszyny do
pisania. Czy dziewczyna nie mogła napisać listu odręcznie?
- Chodzi ci o to, że to nie ona pisała list? Tamten typ wiedział o pieniądzach, włożył je do
koperty i wysłał tobie.
- Być może w jednym jedynym celu - żeby poinformować nas o tym adresie. Zakładał, że
powinniśmy tu coś znaleźć.
- Wiesz, co mi przyszło do głowy? - Artiom westchnął. -Ktoś chce, żebyś znalazła się w tej
sprawie. Najpierw dziewczyna cię zaintrygowała, potem przysłali ci pieniądze i wzruszające
wezwanie, żebyś już na pewno nie zawróciła z drogi. Powiem więcej: bardzo możliwe, że ona
faktycznie była tylko narzędziem przestępstwa i jej zadaniem było wpakowanie cię w tę
historię... Następnie została usunięta i teraz kontynuują grę z tobą. No i jak?
- Myliłam się, mówiąc, że nie masz fantazji - powiedziałam z uśmiechem. - Fantazję masz, że
ho, ho.
- Właśnie. I moja wersja jest nie gorsza od twojej.
- Zgadzam się. Pozostaje tylko ją sprawdzić - skoro zgodnie z zamysłem autora powinniśmy
tu coś znaleźć, to zacznijmy szukać...
Ja wybrałam salon, Wieszniakow przyłączył się do mnie, Nowikow zajął się sypialnią, jego
towarzysze - kuchnią i przedpokojem. W czasie poszukiwań zapytałam Artioma.
- I sąsiedzi naprawdę nic nie zauważyli?
- W dniu zabójstwa, wieczorem, chłopak z drugiej klatki zwrócił uwagę na mężczyznę:
wysoki blondyn, z wąsami i bródką, w okularach. Szedł do klatki schodowej, w której
mieszkała Ługańska, i oglądał się nerwowo.
- Skąd szedł?
- Od strony prospektu. Jeśli przyjechał własnym wóz kiem, to zostawił go dość daleko od
domu.
- Czy wcześniej ktoś już widział tam tego mężczyznę?
- Nie. Rozmawialiśmy z sąsiadami, nikt sobie kogoś takiego nie przypomina. Albo po prostu
się tam szwędrał, albo naprawdę szedł do Ługańskiej.
- I zamordował ją?
- Czas by się zgadzał - mniej więcej pół godziny później sąsiadka zwróciła uwagę na
niedomknięte drzwi.
- Czy tę Ługańską w ogóle ktoś odwiedzał?
- Podobno bywała u niej przyjaciółka, możliwe, że jacyś mężczyźni... Ługańska nie
utrzymywała kontaktów z sąsiadami, mieszkańcy tego bloku to ludzie pracujący, w dzień
nikogo tam nie ma, a wieczorem nikt nie ma głowy do podglądania sąsiadów. Teraz wcześnie
robi się ciemno, staruszki nie spacerują wieczorami, nawet psów tam prawie nie ma. Blok jest
duży, z windą, jak wchodzisz schodami, to masz duże szansę, że z nikim się nie spotkasz.
Przy pewnej dozie szczęścia facet mógł bardzo długo odwiedzać damę swego serca i pozostać
niezauważonym.
- A mówią, że prawda zawsze wyjdzie na jaw - poskarżyłam się.
- I słusznie mówią - zgodził się Artiom. - Jeszcze tylko trochę wysiłku i wkrótce wszystkie
tajemnice przestaną być tajemnicami.
- Pomarzyć dobra rzecz. - Kiwnęłam głową.
- Może tutaj będziemy mieli więcej szczęścia do sąsiadów - odparł Wieszniakow, nie
zwracając uwagi na moje złośliwości. - Ta baba naprzeciwko budzi spore nadzieje.
- Praktycznie nie odchodzi od wizjera. Widziała mężczyznę z brodą, wąsami i w okularach.
Może to ten sam, co wysłał paczkę? Opis pasuje. No i ma klucze od tego mieszkania.
- Broda i wąsy? Interesujące.
- Chodzi ci o to, że to charakteryzacja? Słowo daję, jak w filmie.
- Właśnie - zaniepokoił się Artiom. Widać było, że nudziło go grzebanie w cudzych rzeczach.
- Nie mówiąc już
o tym, że mam po dziurki w nosie swojej pracy... Przyjaźń przyjaźnią, a praca...
I wtedy milicjant przeszukujący kuchnię zawołał:
- Artiomie Siergiejewiczu, niech pan spojrzy... Poszliśmy do kuchni. Igoszyn sprawdzał
zawartość szafki: lekarstwa, jakieś papiery, gwarancje na sprzęt AGD i tak dalej... A na dolnej
półce leżało zdjęcie w ramce - gdy weszłam do kuchni, znalazło się już w rękach
Wieszniakowa. Obejrzał je uważnie i postawił na mikrofalówce.
To było jedyne zdjęcie, jakie znaleziono w obu miesz kaniach. Swietłana uśmiechała się na
nim do mężczyzny w średnim wieku - oboje patrzyli na siebie, nie w obiektyw. Prawa ręka
mężczyzny spoczywała na biodrze kobiety, lewa albo odsuwał jej kosmyk włosów z czoła,
albo po prostu dotykał jej twarzy. Wystarczyło spojrzeć na zdjęcie, by zrozumieć: Swietłanę
uwieczniono tu z kochankiem.
Popatrzyłam uważnie na mężczyzn, westchnęłam ciężko
i oznajmiłam:
- Panowie, mamy problem.
Tu należałoby wyjaśnić pewną sprawę: chociaż u Dziadka piastowałam oficjalnie stanowisko
specjalisty do spraw kontaktów ze społeczeństwem, przede wszystkim zajmowałam się
sprawami, które mogłyby przerodzić się w skandal - Dziadek nie życzył sobie skandali „w
rodzinie" - a takich spraw było całkiem sporo. Jak wiadomo, rzadko kiedy politycy mają
czyste ręce (ja osobiście nie znam takich przypadków) i nieprzyjemne sytuacje zdarzały się
dość często, a jak tylko się zdarzały, zjawiałam się ja i pilnowałam, żeby sprawa nie
wymknęła się spod kontroli.
Tak się w tym wyspecjalizowałam, że Dziadek był ze mnie słusznie dumny, dopóki, jak to się
mówi, nie przegiął pały.
Nie zdołaliśmy porozumieć się w pewnych kwestiach i znaleźliśmy się po dwóch stronach
barykady. Wtedy właśnie trzasnęłam drzwiami i odeszłam z jego drużyny, a potem, co
prawda, wróciłam, ale nie na długo. Spróbowałam odejść ponownie, ale wtedy już Dziadek
nie chciał mnie wypuścić. Jednym słowem, byłam świetnie zorientowana w grach
politycznych, czy raczej w tym, w co mogą się przerodzić. Dlatego teraz z całym
przekonaniem mogłam powiedzieć: to zdjęcie mogło mieć bardzo niemiłe konsekwencje i
dlatego właśnie zrzedła mi mina.
- Znasz go? - spytał posępnie Artiom, przyglądając się mężczyźnie na zdjęciu.
- Oczywiście. To Anatolij Juriewicz Nikitin.
Nowikow ściągnął brwi, usiłując sobie przypomnieć; zrozumiałam, że nazwisko nic mu nie
mówi, czyli jest raczej mało wścibskim gliną i nie interesuje się polityką. Artiom był w tych
sprawach lepiej zorientowany, co prawda, nie poznał mężczyzny ze zdjęcia, ale nazwisko
najwyraźniej sporo mu mówiło, bo skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Nikitin był kandydatem
wysuniętym przez Dziadka. Jeśli wygrałby wybory (w co nie wątpiłam nawet przez chwilę),
Dziadek zyskałby zaufanego pomocnika, który, jak wyraził się Lalin, będzie jadł mu z ręki i
Dziadek wreszcie stanie się pełnoprawnym panem okręgu. Poszczególni osobnicy będą
pewnie próbowali zatruwać mu życie, ale nawet teraz nikt nie traktuje ich poważnie, a gdy już
w radzie miasta będą wyłącznie stronnicy Dziadka, to będzie mógł żyć spokojnie. Prości
obywatele również - w słodkiej iluzji demokracji i sprawiedliwości. Wybory już niedługo i
wolałam sobie nie wyobrażać, jaką minę zrobi Dziadek, gdy pokażę mu dzisiejsze znalezisko.
Znowu westchnęłam i powiedziałam:
- Panowie, do chwili poznania punktu widzenia naszej władzy na to (wskazałam zdjęcie)
proponuję zapomnieć o jego istnieniu, żeby nie znaleźć się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji.
Mężczyźni popatrzyli na siebie, potem ściągnęli brwi, a Wieszniakow stęknął niezadowolony,
jakby to wszystko była moja wina.
Niedługo później skończyliśmy przeszukiwanie mieszkania; oprócz zdjęcia nie znaleźliśmy
już nic więcej godnego uwagi.
Już w samochodzie Wieszniakow, wpatrzony w przednią szybę, zauważył bez entuzjazmu:
- Dziadek pewnie uzna, że to ty powinnaś zająć się tą sprawą.
- Niewykluczone. - Skinęłam w odpowiedzi. - A skoro tak, to znając twój szczególny
stosunek do mnie, możesz być pewny, że powierzą to zadanie właśnie tobie, skoro ja nie
mogę się nim zająć oficjalnie.
- Wielkie dzięki. - Artiom się skrzywił. - Ja znowu będę tyrał jak głupi, a ty będziesz się
wszędzie wpychać i grać mi na nerwach.
- Czasem bywam bardzo pożyteczna - zauważyłam na swoje usprawiedliwienie.
- Bardzo rzadko - odparł złośliwie Artiom.
- Może nie będzie nawet żadnej sprawy? - próbowano go pocieszyć. - Na kilka miesięcy
przed wyborami nikomu to niepotrzebne.
- Myślisz, że ktoś wrabia Nikitina?
- To pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
- A druga?
- Odczep się, nie ma żadnej drugiej ani trzeciej.
- Jak ja nienawidzę polityki! - wyjęczał Wieszniakow. -Będą walić po łapach i
wychowywać... Wiesz, co sobie pomyślałem? - powiedział po chwili milczenia. - Jeśli ktoś
wrabia tego Nildtina, to musi być niezłym kombinatorem. Łapiesz, o co mi chodzi?
- Pewnie, że tak. Kto przy zdrowych zmysłach wystąpiłby przeciwko Dziadkowi? A skoro już
wystąpił...
- Właśnie. Jak myślisz, czy Nikitin mógł zabić kochankę za nieznane nam przewinienia? -
spytał z nadzieją.
- Skąd miałabym wiedzieć? Tak czy inaczej, zdjęcie pojawiło się tu nie przypadkiem.
Zaproszono nas tutaj i pokazano je. Czyli albo wrabiają Nikitina, albo rozgrywają szczęśliwą
kartę - zobaczymy. Jeśli oczywiście pozwolą nam popatrzeć, bo równie dobrze mogą nam
nakłaść po karku i poprosić, żebyśmy się nie pchali, gdzie nie potrzeba.
- Bardzo by mnie to urządzało. - Artiom wzruszył lekko ramionami.
Machnęłam ręką.
- Z tego, co mówiła sąsiadka Ługańskiej, wynikało, że kochanek to facet z brodą i wąsami -
rozmyślałam na głos.
- Nikitm ma ani wąsów ani brody. Oczywiście, mógł się ucharakteryzować, żeby nie zwracać
na siebie uwagi, ale to już zupełna kołomyja...
- Wąsaty wynosił coś z mieszkania - pewnie to, czego my, jego zdaniem, nie powinniśmy
oglądać. Być może zostawił wtedy zdjęcie - na pożytek dla nas, na złość wrogom... albo
odwrotnie. Tak czy inaczej, chciałabym porozmawiać z panem Nikitinem, najlepiej od razu.
- To raczej nie spodoba się Dziadkowi - zauważył Artiom, patrząc na mnie z
powątpiewaniem.
- Będzie musiał jakoś to przeżyć.
znów
- O mój Boże. - Wieszniakow westchnął ciężko, żeśmy wdepnęli... Dobra, jedźmy do
Nikitina.
- Ty chyba nie powinieneś do niego jechać - zaprotestowałam. -Jeszcze nie daj Boże, nie
dadzą ci podpułkownika, a mnie Dziadek nic nie zrobi. Jak będzie chciał wy rzucić mnie z
pracy - to dla mnie jeszcze lepiej. Gdzie cię wysadzić?
- Wiesz co, może tutaj, przejdę się, pomyślę... Pożegnaliśmy się i pojechałam do Nikitina ze
zdjęciem
w torbie. Milicjant stojący przed wejściem do budynku zgromadzenia ustawodawczego
popatrzył na mnie ze zdumieniem. Gdy podsunęłam mu pod nos legitymację, skinął głową,
pozwalając mi przejść, jednak odnalezienie Nikitina nie było łatwe. Właśnie studiowałam
plan, przezornie powieszony obok windy, gdy nagle rozsunęły się drzwi windy i ujrzałam
Łarionowa, szefa ochrony Dziadka. Jak już powiedziałam, nie lubiliśmy się i nie bez
powodów, ale ostatnio zaczął mnie traktować z większą sympatią, proponując, żebyśmy
zapomnieli stare dzieje i połączyli się we wspólnym pragnieniu służenia narodowi w osobie
Dziadka - zwłaszcza że służylibyśmy nie ze strachu, ale za ciężkie pieniądze. Nie wiem, czy
był szczery w tych porywach, ale myślę, że stosunek Dziadka do mnie na pewno odgrywał tu
sporą rolę. Łarionow należy do ludzi, którzy starają się przyjaźnić ze wszystkimi, i nawet mu
się to udawało.
Wyszedł z windy, zauważył mnie i najpierw się zdziwił, a potem uśmiechnął, jakby czekał na
to spotkanie całe życie.
- Witaj... Co cię tu sprowadza?
Mogłam mu zadać dokładnie takie samo pytanie, ale zamiast tego odpowiedziałam mętnie:
- Interesy.
- Aa...
Uśmiechnęłam się uroczo i wsiadłam do windy. Uśmiech od razu zniknął z twarzy
Łarionowa, teraz szef ochrony patrzył na mnie czujnie.
Wjechałam na trzecie piętro, przeszłam korytarzem wyłożonym czerwonym chodnikiem i w
końcu znalazłam drzwi z odpowiednią tabliczką. Sekretarka siedziała sama, poznała mnie od
razu, uśmiechnęła się i powiedziała:
- Dzień dobry, Olgo Siergiejewna.
- Dzień dobry - odpowiedziałam z uśmiechem. - Chciałabym porozmawiać z Anatolijem
Juriewiczem. Czy to możliwe?
- Jest bardzo zajęty, ale myślę, że znajdzie dla pani chwilę. - Kobieta zniknęła za drzwiami i
minutę później otworzyła je na oścież. - Proszę, niech pani wejdzie.
Nikitin na mój widok wstał zza biurka i wyszczerzył się, co prawda trochę niepewnie, jakby
się zastanawiał, po co mnie diabli przynieśli.
- Nie zajmę panu dużo czasu - zaćwierkałam, siadając w fotelu. - Chciałabym, żeby
odpowiedział mi pan na kilka pytań.
- Z przyjemnością, jeśli tylko zdołam - zapewnił, ale bez większej radości.
- Anatoliju Juriewiczu, czy zna pan kobietę o nazwisku Ługańska? Swietłana Giennadijewna
Ługańska?
Odchylił się na oparcie fotela, zacisnął wargi i nawet ściągnął brwi, imitując wysiłek
umysłowy.
- Nie pamiętam - powiedział pół minuty później. -A o co właściwie chodzi?
- Może to odświeży panu pamięć. - Wyjęłam zdjęcie w ramce.
Nikitin rzucił na nie okiem i pokrył się plamami.
- Co to jest? - spytał groźnie.
- Fotografia. - Wzruszyłam ramionami. - Jak pan widzi, jest na niej pan i Ługańska. Patrząc
na to zdjęcie, można by pomyśleć, że znaliście się dość dobrze...
- Bzdura. Nie znam tej kobiety, a to zdjęcie... To foto montaż. Skąd je pani ma?
- Anatoliju Juriewiczu - westchnęłam - zapewne pan wie, że Ługańska nie żyje, została
zastrzelona we własnym mieszkaniu. To zdjęcie znaleźliśmy...
- Wystarczy, dość - przerwał mi. - Proszę natychmiast opuścić mój gabinet albo będę
zmuszony wezwać ochronę.
- Pewne okoliczności jej śmierci... - zaczęłam.
Złapał za telefon, wybrał numer, a ja pokręciłam głową i czekałam, co będzie dalej. Jak się
okazało, dzwonił do Dziadka.
- Igorze Nikołajewiczu, jest u mnie Riazancewa. Odnoszę wrażenie, że ona nie wie, co
mówi... Chciałbym...
Nie dane było mi dowiedzieć się, czego Nikitin by chciał
- przerwał i podał mi słuchawkę.
- Co ty tam robisz? - spytał surowo Dziadek.
- Próbuję się czegoś dowiedzieć. Według moich danych pan Nikitin znał dość dobrze
zamordowaną Swietłanę Ługańska. To całkiem naturalne, że chcę mu zadać kilka pytań.
-Jakie znowu zabójstwo? Czym ty się w ogóle zajmujesz?!
- ryknął. - Za piętnaście minut chcę cię widzieć w moim gabinecie i postaraj się przez ten czas
wymyślić chociaż jedno sensowne usprawiedliwienie swojego zachowania!
- Spróbuję - pisnęłam, oddałam słuchawkę Nikitinowi i poszłam do drzwi. Nie pożegnałam
się, Nikitin również o tym zapomniał.
Ritka powitała mnie z miną męczennicy.
- Coś ty znowu nawywijała? - spytała tragicznym szeptem, zerkając na drzwi do świątyni.
- Na razie nic. I może już nie zdążę nic nawywijać.
- Potem mi wszystko szczegółowo opowiesz, a teraz idź do niego. I błagam - nie drażnij go.
Zachowuj się skromnie, z szacunkiem i miłością...
- Z miłością to na pewno - zapewniłam, otworzyłam drzwi i weszłam boczkiem, z najbardziej
smętną miną, na jaką mnie było stać.
Dziadek stał przy oknie wpatrzony w przestrzeń - tak zwykle próbuje radzić sobie z gniewem.
A że był rozgniewany, zauważyłam od razu: cały spięty, szczęki zaciśnięte... Odwrócił do
mnie głowę z ogromną niechęcią, pewnie nie miał ochoty na mnie patrzeć.
- Cześć - powiedziałam wyjątkowo cichutko i podreptałam do fotela.
Dziadek odczekał jeszcze pół minuty i w końcu odwrócił się do mnie.
- Czego chciałaś od Nikitina? - spytał niby spokojnie, równym głosem, ale ja świetnie
wiedziałam, jak zwodniczy jest ten spokój, i dlatego wolałam się nie odprężać.
- W trzech słowach czy ze szczegółami? - spytałam szybko, dając do zrozumienia, że bardzo
cenię jego czas.
Dziadek zmierzył mnie groźnym spojrzeniem, usiadł w fotelu naprzeciwko i zażądał:
- Ze szczegółami.
- Dobrze - odparłam ochoczo. - Kilka dni temu na pamiętnym bankiecie podeszła do mnie
kobieta, Ługańska Swietłana Giennadijewna. Pamiętasz damę w czerwonej sukni? - Dziadek
skrzywił się, ale skinął głową. - Zaintrygowała
mnie, mówiąc, że wkrótce zostanie zamordowana. Zabito ją dosłownie nazajutrz.
- Boże święty. - Dziadek westchnął. - A co Nikitin ma z tym wspólnego?
- Znał zamordowaną... Znaleźliśmy to w jej mieszkaniu. - Podałam mu zdjęcie.
- No i co? Załóżmy, że znał. Załóżmy, że nawet bardzo dobrze znał. Nie sądzisz chyba, że to
on ją zabił? - Przyi rżał mi się i dodał ostrzej: - A jeśli nawet tak sądzisz, to zapomnij o tym.
Nikitin to wyjątkowo ostrożny człowiek. Ostrożny i przyzwoity. Ma konkretny cel. Po jaką
cholerę miałby zabijać jakąś dziewczynę? Nie rozśmieszaj mnie i zo staw człowieka w
spokoju. Znasz mój stosunek do niego, wkrótce wybory i żadna hucpa wokół jego osoby nie
jest mi potrzebna. Zrozumiałaś?
- Oczywiście. - Skinęłam ochoczo głową. - Ale chciałeś, żebym opowiedziała ze szczegółami,
a nie wysłuchałeś mnie do końca. Mam sobie iść czy mogę coś jeszcze dodać?
Popatrzył na mnie z niezadowoleniem - nie znosił, gdy ktoś mu się sprzeciwiał - a ja
czekałam z miną sieroty. Chciałam, żeby mnie wysłuchał - bo już wiedziałam, że nie zostawię
tej sprawy, dopóki jej nie rozwiążę. Jeśli nie znajdziemy z Dziadkiem wspólnego języka,
napiszę po danie o zwolnienie i wezmę się do tego śledztwa prywatnie, na własne ryzyko.
Moje szanse rozwiązania tej spra wy gwałtownie spadną, ale jak wiadomo, nadzieja zawsze
umiera ostatnia. Krótko mówiąc, słowa Dziadka nie mogły już nic zmienić, jednak jako istota
rozumna i rozsądna nie szukałam problemów tam, gdzie można było ich uniknąć.
- Dobrze - wyraził łaskawie zgodę. - Słucham.
- Komuś bardzo zależało na tym, żebyśmy znaleźli to zdjęcie - powiedziałam, po czym w
skrócie wyłożyłam swoje argumenty, na zakończenie dodając: - Bardzo możliwe, że ktoś
próbuje wykorzystać zabójstwo Ługańskiej, żeby ci zaszkodzić. Nie wiem, kto, ale działa
zdecydowanie i pomysłowo.
- Myślisz, że ktoś mógł ją zabić, żeby zepsuć nam grę? - zapytał Dziadek po zastanowieniu.
- Nie wykluczam takiej możliwości.
Pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Siedziałam cicho, usiłując nie zwracać na siebie
uwagi. W końcu Dziadek obrócił w rękach długopis, popatrzył na mnie i powiedział:
- No więc tak. Tą sprawą zajmie się Wieszniakow. Oczywiście, powinnaś przypilnować... -
Skinęłam szybko głową, a Dziadek zmarszczył brwi. - Przestań błaznować.
- Nawet nie miałam zamiaru - obraziłam się. - Wszystko będzie przebiegać cicho i spokojnie.
Ale sam rozumiesz, że muszę porozmawiać z Nikitinem.
- Dobrze - zaakceptował mój plan. - Spotkam się z nim dzisiaj i zasugeruję, żeby odniósł się
do twojej prośby ze zrozumieniem. Weźmiesz od Rity jego numer telefonu i zadzwonisz.
- Dziękuję - powiedziałam, wstając pospiesznie.
- Poczekaj - spoważniał Dziadek. - Konsultuj się ze mną przed każdym ewentualnym
działaniem.
- W każdej sprawie czy drobiazgi mogę opuścić?
- W każdej - uciął.
Wzruszyłam ramionami, dając w ten sposób wyraz swojemu zdumieniu, i wyszłam.
- No i co? - zapytała Ritka, gdy tylko zamknęłam drzwi.
- Mam pracować.
- A nie możesz powiedzieć po ludzku?
- Nie. Dziadek właśnie wymógł na mnie zobowiązanie, że nie będę niczego rozgłaszać. Kiedy
indziej olałabym to, ale teraz się boję.
- Zejdź mi z oczu - obraziła się Ritka, a ja wyszłam. Wieszniakow, któremu opowiedziałam o
decyzji Dziadka
przez telefon, nie wyraził zachwytu.
- Serdecznie ci dziękuję. Diabeł mnie podkusił, żeby wtedy do ciebie zadzwonić. Jakby
dobrze poszło, to nawet byś się nie dowiedziała, że dziewczyna wyzionęła ducha. No i masz,
spodziewałem się podpułkownika, a dostałem bólu głowy...
- Przestań - wezwałam go do porządku. - Nie pierwszy raz, damy radę.
- Damy, damy... Mogłabyś chociaż na piwo zaprosić', skoro już wpakowałaś mnie w tę
historię.
- No nie wiem, kto kogo wpakował. Ale na piwo mogc cię zaprosić. Jak chcesz, to nawet z
wódką.
- Dobra. Spotkamy się o siódmej.
Spotkaliśmy się, napiliśmy piwa (po zaciętej walce wewnętrznej Artiom odmówił wódki) i
spróbowaliśmy rozmawiać o piłce nożnej. Nie żebym się tym interesowała, raczej wręcz
przeciwnie, ale Wieszniakow wybrał piłkę nożną, a mnie było w sumie wszystko jedno.
Jednak mimo naszych wysiłków rozmowa i tak wróciła do sprawy najbardziei nas
interesującej, czyli morderstwa.
- Bez sensu to wszystko - wyjęczał Artiom, który bardzo lubił uskarżać się na życie.
Przyzwyczaiłam się do tego i nie przejmowałam się, traktując to jako mało przyjemny, ale
obowiązkowy wstęp. - Jasna sprawa, że wszystko znowu
sprowadza się do tej cholernej polityki, czyli pracować nie dadzą, za to krwi napsują. Dałabyś
sobie spokój z tą sprawą. I tak nie zwrócimy dziewczynie życia, a ja chcę dostać
podpułkownika. Ile można czekać, do diabła? A przecież bardzo możliwe, że przez tę sprawę
nie tylko nie dostanę podpułkownika, ale jeszcze oberwę po głowie. A wszystko przez co?
Przez twoją nieposkromioną ciekawość! Dobra. - Wieszniakow machnął ręką, widząc mój
uśmieszek. - Będziemy przywracać sprawiedliwość na tym konkretnym odcinku.
- Uwielbiam, gdy tak jęczysz - powiedziałam.
- Aha - mruknął. - Jedna głupia baba, nie będę pokazywał palcem, bo to nieładnie, zarzekała
się, że nie będzie się więcej pchała w żadne gówno, gdy pewnego razu nakładli nam po karku.
I co? Już zapomniałaś?
- Odczep się - poprosiłam serdecznie.
- Odczep, odczep... - przedrzeźnił mnie. - Mamy szansę uwolnić się od tej sprawy! Kobietę
zamordowano na tle rabunkowym - i już. O zdjęciu zapomnimy, Nowikow będzie miał
kolejną nierozwiązaną sprawę, a ojcowie narodu pozostaną zadowoleni.
- A trzydzieści tysięcy? Artiom skrzywił się.
- Coś wymyślimy.
- Aha. Z przyjemnością dam je tobie, poprawisz sobie warunki mieszkaniowe.
- Wielkie dzięki.
- Widzisz. - Zniżyłam głos i skinęłam głową, Wieszniakow pochylił się, a ja wyszeptałam: -
Nie damy rady wykręcić się z tego sianem, Dziadek za bardzo zainteresował się tą sprawą.
Niby udawał, że nie, ale ja go znam jak zły szeląg.
Co oni tam mają za interesy, tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno: nie możemy już wyjść
z tej gry.
- Taak. - Wieszniakow przygryzł dolną wargę, przyglą dając mi się przenikliwie. - Czemu
mącisz mi w głowie.'' Powiedz wprost, czego chcesz? - Przewróciłam oczami, dotknięta jego
niedowierzaniem, a on mówił dalej: - Myślisz, że nie widzę, jak już się nakręciłaś?
Dziewczyna przesłała ci pieniądze, poprosiła o pomoc, a ty już czujesz się zobowiązana. A
jak się przy czymś uprzesz... A przecież sama mówisz, że to wszystko próba wrobienia
Nikitina. Gdzie tu logika, moja droga?
- Poszukajmy jej razem - zaproponowałam.
- Jak ja mam cię dosyć. - Artiom westchnął. - I Lalin coś się nie odzywa - pożalił się. -
Mógłby się chociaż postarać i pomóc nam przez wzgląd na starą przyjaźń.
- Dostaliście z Moskwy odpowiedź na zapytanie?
- Tak, ale nie dowiedzieliśmy się niczego ciekawego o życiu Ługańskiej. Zdaje się, że nie
miała w Moskwie ani przyjaciół, ani wrogów.
- Zagadkowa kobieta... - zawyrokowałam.
Z Wieszniakowem wkrótce się pożegnaliśmy, on wrócił do rodziny, a ja do Saszki.
Odczekałam trochę i zadzwoniłam do Nikitina. Sposób, w jaki teraz ze mną rozmawiał,
świadczył wyraźnie, że Dziadek zdążył go już pouczyć i Nikitin był gotów do współpracy.
Tak właśnie oświadczył, co bardzo mnie ucieszyło. Umówiliśmy się na spotkanie następnego
dnia i pożegnaliśmy się niemal po przyjacielsku.
Poszłam na spacer z Saszką, a wracając, zobaczyłam przed swoim domem samochód
Dziadka. Spostrzegł mnie i wysiadł z samochodu.
- Czemu tu siedzisz? - zdumiałam się, otwierając drzwi. Masz przecież klucze.
- Właśnie podjechałem... Ja tylko na chwilę. Zrobisz dobrą herbatę?
Napiliśmy się herbaty, a Saszka, który czuł przed Dziadkiem respekt, dyplomatycznie oddalił
się do salonu. Dziadek obracał w rękach swoją filiżankę, a ja odstawiłam swoją i czekałam,
co wyniknie z tego milczenia. On jednak milczał i milczał, jakby miał się już nigdy nie
odezwać.
- Coś się stało? - nie wytrzymałam w końcu.
- Co? - Podniósł głowę. - A nie, nic. Po prostu przejeżdżałem i pomyślałem, że się z tobą
zobaczę.
- Przecież już się dziś widzieliśmy.
- Dzwoniłaś do Nikitina?
- Dzwoniłam. Jest gotów odpowiedzieć na wszystkie moje pytania.
- Tylko zachowuj się przyzwoicie, bo czasem robisz takie rzeczy, że człowiek ma ochotę cię
udusić.
- Wykażę maksymalne zrozumienie. Ale chyba nie przyjechałeś tu po to, żeby dowiedzieć się,
czy do niego dzwoniłam, czy nie?
- Sam nie wiem, po co przyjechałem - powiedział z goryczą. - Powiedz mi, czemu tak jest:
staram się, żeby wszystko było jak najlepiej, a jest coraz gorzej.
- Nie przesadzaj.
- Oddalasz się ode mnie.
- Bzdura. No sam pomyśl, gdzie ja się podzieję? Próbowałam się od ciebie odsunąć i nie
mogę...
Uśmiechnął się ze smutkiem i dotknął dłonią mojego policzka. O dziwo, ten gest nie wywołał
żadnych emocji... A przecież kiedyś wszystko we mnie śpiewało od jego dotyku...
- Jesteś piękna - szepnął. Zawsze mówił coś takiego, gdy nie wiedział, co powiedzieć.
- Mogę o coś zapytać? - spytałam po zastanowieniu.
- Oczywiście.
- Planujecie coś na dwudziestego szóstego?
- Dwudziestego szóstego? - Uniósł brwi. - Aa... Chodzi ci o tę potencjalną datę, którą
dziewczyna napisała własna krwią... Ale przecież nawet nie masz pewności, czy to data?
- Nie mam - odparłam. - Ale nie o to pytałam.
- Po rozmowie z tobą sprawdziłem swój grafik... -I co?
- Nic. Zwykły dzień, typowe spotkania.
- To co cię tak niepokoi? Odwrócił wzrok, westchnął.
- Diabli wiedzą. Obawiam się, że masz rację - coś sio szykuje. Ale trudno powiedzieć, co to
może być. Wiesz, o czym dzisiaj pomyślałem?
- Wiem.
Wyglądał na zdumionego.
- Wiesz?
- Nietrudno się domyślić. Nagle pomyślałeś, że tak właściwie nie masz komu zaufać.
- A tobie?
Zaśmiałam się i pokręciłam głową.
- Wprawdzie nawiedzają cię takie myśli, ale tak naprawdę nie potrzebujesz niczyjego
wsparcia.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Spochmurniał.
- Po co? I tak znasz odpowiedź. Chciałabym być po twojej stronie, ale nie zawsze się to udaje.
-Jesteś już bardzo dużą dziewczynką, a ciągle taką samą idealistką.
- Niedawno nazwałeś mnie cynikiem.
- No cóż. - Odstawił wreszcie filiżankę. - Uznajmy, że sobie porozmawialiśmy. Informuj
mnie o wszystkim. I bardzo cię proszę - nie rób głupstw.
Ucałował mnie po ojcowsku w czoło i wyszedł. Zamyśliłam się. Najlepiej mi się myślało na
leżąco, więc przeniosłam się do łóżka. Saszka ulokował się obok mnie, najpierw sapał, potem
zaczął kichać, a ja wpatrywałam się w sufit.
Z Nikitinem spotkałam się koło południa. Zadzwoniłam do niego o dziesiątej, a on
zaproponował, żebyśmy umówili się w salonie fryzjerskim na ulicy Łunaczarskiego. Nie
zdążyłam wyrazić zdumienia, gdy szybko wyjaśnił:
- Tam nikt nam nie przeszkodzi.
Salon wyglądał bardzo elegancko. Zostawiłam samochód na parkingu, gdzie stał już
mercedes, jak się okazało, należący do Nikitina. Gdy tylko weszłam, podbiegła do mnie
dziewczyna w błękitnym uniformie i zaćwierkała radośnie:
- Dzień dobry!
Nie zdążyłam jej powitać, gdy pojawił się młody mężczyzna, lekko odsunął dziewczynę i
powiedział:
- Olgo Siergiejewna, proszę tutaj.
„Tutaj" to był gabinet w korytarzu, na wprost. Weszłam; na skórzanej kanapie siedział Nikitin
i wyraźnie się denerwował. Gabinet niczym nie różnił się od setek innych: żaluzje w oknach,
komputer na biurku i niski stolik przed kanapą. Na stoliku stały filiżanki, talerz z ciastem,
talerzyk z plasterkami cytryny, obok dwa kieliszki i butelka koniaku. Pewnie Nikitin usiłował
nadać naszemu spotkaniu nieoficjalny charakter... A może nasłuchał się głupot, jakobym
lubiła sobie wypić, a mówiąc dokładniej,
że piję jak smok. Niestety, musiałam go zawieść: koniaku nie lubię, poza tym nie przyszłoby
mi do głowy, ieby pić o tej porze, nawet gdybym chciała sprawić Nikitinowi przyjemność.
- Dzień dobry - wydusił niepewnie, wstał, zastanowił się i tak samo niepewnie podał mi rękę.
Uścisnęłam jego dłoń i usiadłam w fotelu naprzeciwko. Mężczyzna, który mnie tu
przyprowadził, zniknął. Nikitin zakasłał i oznajmił:
- To mój krewny, siostrzeniec. Tutaj możemy porozmawiać absolutnie spokojnie.
Tak samo spokojnie mogłabym porozmawiać w dowolnej kawiarni, parku, we własnym
samochodzie czy gabinecie Nikitina, ale od razu przypomniałam sobie, że politycy, zwłaszcza
w przeddzień wyborów, są drażliwi i tajemniczy. Skoro Nikitin chce spotykać się w lokalach
konspiracyjnych, to proszę bardzo.
- Napije się pani? - zapytał szybko.
- Jeśli to możliwe, wolałabym herbatę.
- Oczywiście. A ja się napiję. Wybaczy pani, nerwy... Napił się koniaku, zagryzł ciastem -
przedtem zerknął na
drzwi i kogoś zawołał, nie usłyszałam, kogo. Wkrótce zjawiła się dziewczyna w błękitnym
stroju z filiżanką herbaty i pudełkiem czekoladek.
- Proszę. - Uśmiechnęła się i zniknęła.
Nikitin cały czas się denerwował, widocznie koniak nie pomógł.
- Przepraszam, napiję się jeszcze... - powiedział i znów się napił.
Ręce mu drżały, gdy nalewał koniaku do kieliszka - może jest alkoholikiem? Chociaż nie,
gdyby tak było, Dziadek by
mu nie stawiał... Zresztą z Dziadkiem nigdy nic nie wiadomo.
- Bardzo się denerwuję - wyjaśnił. - Tak właściwie jestem w stanie ciągłego stresu, odkąd się
dowiedziałem o śmierci Swietłany. Szczerze mówiąc, byłem przekonany, że zginęła
przypadkiem, że padła ofiarą rabunku. Przecież pani wie, że w jej mieszkaniu była duża suma
pieniędzy? Trzydzieści tysięcy dolarów, zdaje się?
- A co pan teraz myśli? - zapytałam. Moje pytanie go zaskoczyło.
- No... Teraz widać wyraźnie, że ktoś próbuje mnie skompromitować.
- Skąd taka myśl?
- Skoro zainteresowało się mną śledztwo...
- Śledztwo zainteresowało się panem dlatego, że był pan w bliskich stosunkach z
zamordowaną. Nawet jeśli to rabunek, mamy obowiązek sprawdzić...
- Przepraszam, czy to znaczy, że zdaniem milicji mógłbym ją zabić dla pieniędzy?
- Nie takie rzeczy się zdarzały. Może dla pana trzydzieści tysięcy to głupstwo, a dla
przeciętnego gliniarza to zawrotna suma... Ale zapewne ma pan rację, mimo wszystko nie był
to rabunek. Ja osobiście w to nie wierzę - i mam ku temu powody. Ktoś przesłał mi
trzydzieści tysięcy dolarów - w imieniu Swietłany. Niewykluczone, że to dokładnie te same
pieniądze.
- Kto przesłał? - nie zrozumiał Nikitin. - Po co?
- Po to, żebym znalazła mordercę. Można to potraktować jako moje honorarium.
- Nic nie rozumiem. - Potrząsnął głową. - To jakiś obłęd...
- Ja na razie również niewiele rozumiem, dlatego chciałam się z panem spotkać. Być może
wspólnymi siłami uda nam się do czegoś dojść.
- Tak, tak, oczywiście...
- Doskonale. Zacznijmy od sprawy najprostszej: gdzie i w jakich okolicznościach poznał pan
Swietłanę?
- W Moskwie, prawie dwa lata temu. A okoliczności... zupełnie zwyczajne. Widzi pani, mam
przyjaciela, który mieszka i pracuje w Moskwie, a on ma przyjaciółkę, Likę; można
powiedzieć, że przyjaźnią się od dziecka... - Zaczerwienił się niespodziewanie, westchnął i
dodał: - Oczywiście, są kochankami. No i kiedyś, gdy przyjechałem, postanowiliśmy gdzieś
pójść i rozerwać się, i wtedy Lika zaprosiła Swietłanę. Bardzo mi się spodobała i zaczęliśmy
się spotykać. Tylko niech pani sobie nie myśli... Kochałem ją. Nawet chciałem się dla niej
rozwieść z żoną. Oczywiście odbiłoby się to na mojej karierze, zapewne pani wie, że mój
teść...
- Wiem. - Skinęłam głową.
- Rozmawialiśmy o tym i Swietłana powiedziała: nie postępujmy pochopnie. Ona sama
zaproponowała, żebyśmy zaczekali, rozumie pani?
- Rozumiem.
- Rzadko się widywaliśmy. Bywałem w Moskwie w interesach, ale niezbyt często, chroniczny
brak czasu... Martwiłem się tym, Swietłana również i wtedy doszliśmy do wniosku, że będzie
prościej, gdy ona przeprowadzi siy do naszego miasta.
- Czyj to był pomysł?
- Swietłany. Przecież mnie bardzo kochała... I to faktycznie wydawało się najprostszym
rozwiązaniem. Oczywiście
rozumiałem, że z jej strony to duże poświęcenie, stołeczne życie i tak dalej, ale mieliśmy
poważne plany i chcieliśmy być razem.
- To pan jej tu kupił mieszkanie?
- Nie, ona sama. Mąż zostawił jej dużo pieniędzy, Swietłana nigdy nic ode mnie nie brała.
Naturalnie, dawałem jej prezenty... Rok temu byliśmy razem w Hiszpanii... Absolutnie nie
potrzebowała pieniędzy, miała ich więcej niż ja, więc z jej strony nie było mowy o
wyrachowaniu.
- A z pana strony? - nie wytrzymałam.
- Co pani ma na myśli? Oczywiście, że nie! Swietłana nawet w Moskwie żyła jak odludek, nie
miała żadnych kontaktów ani niczego, co mogłoby mi pomóc w karierze. I z mojej, i z jej
strony w grę wchodziły wyłącznie uczucia.
- Spotykaliście się u niej?
- Tak. Zawsze bardzo się pilnowałem.
- W którym z dwóch mieszkań? Zapewne pan wie, że Swietłana miała dwa mieszkania?
- Oczywiście. Okazało się, że kuzynka mojej żony, to znaczy, mówiąc dokładniej, jej
cioteczna siostra, kupiła mieszkanie w sąsiednim bloku - no i spotykanie się tam stało się
bardzo niewygodne. Rozumie pani? Mój samochód na podwórku mógłby wzbudzić pewne
podejrzenia... Wtedy Swietłana kupiła drugie mieszkanie i zaczęliśmy się tam spotykać.
- A gdzie mieszkała? - zapytałam.
- Miała domek w Romaszkowie - odparł Nikitin, zaskakując mnie kompletnie. - Ale to dość
daleko i byłoby mi niewygodnie... Poza tym tam wszyscy się znają...
- Domek należał do Swietłany?
- Zapewne. No bo do kogo? Jej mąż umarł...
- Czyli Swietłana mieszkała za miastem, a spotykaliście się najpierw w jednym mieszkaniu,
potem w drugim?
- Dokładnie tak.
- Po co jej były dwa mieszkania? Czemu nie sprzedała tego pierwszego?
- Nie wiem... W końcu to inwestycja...
- A może był jakiś inny powód?
- Co pani ma na myśli? - Nikitin spojrzał czujnie.
- To pytanie może się panu wydać głupie - zignorowałam jego niezadowolenie - ale muszę je
zadać. Czy w ramach konspiracji nigdy nie przyklejał pan sobie wąsów albo brody?
- O Boże, nie!... Rzecz jasna byłem ostrożny, ale coś takiego nie przyszłoby mi do głowy...
Chwileczkę, a czemu pani pyta?
- Sąsiadka kilka razy widziała okularnika z brodą i wąsami, który własnym kluczem otwierał
drzwi do mieszkania Swietłany.
- To niemożliwe! Bzdura... To mieszkanie... Swietłana nie wpuściłaby tam nikogo obcego, a
już na pewno nie dawałaby mu kluczy! To było nasze mieszkanie, nasze, rozumie pani?
- Oczywiście. Tylko po co sąsiadka miałaby kłamać? Nikitin zastanawiał się, nerwowo
zacierając ręce.
- No przecież ona nie mogła... Myśli pani, że miała kogoś jeszcze? I on dowiedział się o
pieniądzach i zamordował ją?
- A potem przesłał pieniądze mnie, żebym go znalazła.
- Ale co w takim razie...
- No właśnie tego próbuję się dowiedzieć. Wasz związek trwał prawie dwa lata, tak? - Nikitin
skinął głową. - Czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie zauważył pan nic niezwykłego?
- Niezwykłego? Nie.
- Omawiał pan z nią jakieś plany? Nie osobiste, chodzi mi o coś, co dotyczyło pańskich
interesów.
- Byliśmy sobie bardzo bliscy, to naturalne, że o niektórych rzeczach jej opowiadałem.
Potrzebowałem porozmawiać, wygadać się, jak każdy normalny człowiek, żeby znaleźć
rozwiązanie pewnych problemów...
- To znaczy, że omawiał pan z nią swoje interesy? -Tak.
- I Swietłana była zorientowana we wszystkich pańskich sprawach?
- No... tak - przyznał po zastanowieniu.
- Czy wśród tych spraw były również takie, o których nie powinni wiedzieć postronni?
- Co pani chce przez to powiedzieć? - przestraszył się Nikitin, głos mu zadrżał, a oczy na
chwilę straciły wyraz, jakby myślami był bardzo daleko stąd.
- Nic takiego - odparłam. - Więc były czy nie?
- Być może... to znaczy, chciałem powiedzieć... Olgo Siergiejewna, sama pani rozumie...
Chwileczkę, chyba pani nie myśli, że ja w jakiś sposób... Czy pani chce przez to powiedzieć,
że zabiłem ukochaną kobietę dlatego, że zdradziła jakieś moje tajemnice?
- A zdradziła? - zdumiałam się.
- Zaraz, mówiła pani, że w mieszkaniu zjawiał się jakiś typ?
- To nie ja mówiłam, to zeznania sąsiadki.
- Cholera - mruknął cicho, ale wyraźnie. - To niemożliwe...
- Byłabym wdzięczna, gdyby pan wyjaśnił...
- To wszystko jest dla mnie bardzo zaskakujące... A może to zwykły napad rabunkowy i nic
więcej? Przecież sąsiadka mogła to wszystko zmyślić!
- Mogła. Tylko nie bardzo wiem, po co miałaby to robić,
- Cholera - powtórzył głośniej, teraz w jego głosie zabrzmiało niezadowolenie.
- Uznajmy, że to jednak nie był rabunek. Kto, według pana...
- Zwariowała pani? - przerwał mi. - Skąd miałbym wiedzieć? Ja zupełnie...
- Anatoliju Juriewiczu. - Wzniosłam oczy. - Rozmawiamy w tym przytulnym gabinecie
dlatego, że pan Kondratiew, którego oboje bardzo szanujemy, jest zaniepokojony
wydarzeniami i najwyraźniej jego niepokój jest niebezpod-stawny. Jestem jego asystentką do
spraw kontaktów ze społeczeństwem i wcale nie muszę się w tym wszystkim grzebać, to
zadanie milicji. Ale jak pan słusznie zauważył, szum wokół pańskiej osoby raczej nie wpłynie
dobrze na pańską karierę i właśnie dlatego siedzę tu, piję herbatę i łamię sobie głowę.
- Tak, zrozumiałem. To znaczy, ja to wszystko świetnie rozumiem. Będę z panią absolutnie
szczery. Tak, to, o czym rozmawiałem ze Swietłaną, nie było przeznaczone dla cudzych uszu.
Ale ufałem jej absolutnie, nawet gdy dowiedziałem się o Tagajewie.
- O Tagajewie? - spytałam, ponieważ zamilkł.
- Tak. - Skinął głową z taką miną, jakby żałował, że o tym wspomniał.
- Niech pan opowie o tym szczegółowo - poprosiłam.
- Przypadkiem widziałem ich razem... To znaczy, tak naprawdę widział ich mój kierowca, a
właściwie to nawet nie ich samych. Krótko mówiąc, widział hummera Tagaje-wa - na pewno
równie dobrze jak ja wie pani, że w całym mieście jest tylko jeden taki samochód. Samochód
należał
bez wątpienia do Tagajewa i wysiadła z niego Swietłana. Proszę sobie wyobrazić, jakie
wrażenie zrobiło to na moim kierowcy! Tagajew jest, jak wiadomo, persona non grata, poza
tym... Czy to prawda, że postanowił zająć się polityką? - spytał nagle.
- Pojęcia nie mam. Nie zwierza mi się ze swoich planów.
- No tak, oczywiście, skąd miałaby pani wiedzieć... -
wtrącił szybko.
Udaje czy naprawdę nie słyszał plotek, że jestem kochanką Tagajewa? Ale Timur ma dość
specyficzny stosunek do kobiet i jemu na pewno nie przyszłoby do głowy powierzenie
tajemnic wybrance serca... Pewnie w ogóle nikomu ich nie powierza...
- Ale ostatnio ciągle się mówi, że postanowił zająć się polityką... - dodał Nikitin.
- Nie ma szans. - Pokręciłam głową. - Pieniądze owszem ma, ale szans nie. To inteligentny
facet i myślę, że świetnie to rozumie.
- Oczywiście, ale... Przecież nie wiemy wszystkiego, mogą być pewne okoliczności...
- Wróćmy jednak do Swietłany - przypomniałam. Polityka średnio mnie interesowała, za to
bardzo interesowało mnie zabójstwo, chociaż, jak to często bywa, jedno z drugim ściśle się
łączyło.
- Ach tak, oczywiście. Gdy kierowca opowiedział mi o spotkaniu, byłem bardzo zaskoczony...
Można nawet powiedzieć, że przeżyłem wstrząs.
- Kierowca wiedział o pańskich związkach ze Swietłaną?
- Naturalnie. Jeszcze gdy mieszkała w Moskwie. Ale ufam mu absolutnie...
- Nie wątpię. A więc, był pan wstrząśnięty...
- Tak. Spotkałem się ze Swietłaną i zapytałem, jak to możliwe. A ona bardzo się zdziwiła, że
przywiązuję wagę do takiego głupstwa, jak się wyraziła. Okazało się, że Tagajewa zna od
dawna... Przecież niewiele o niej wiedziałem, oczy wiście coś niecoś mi opowiadała, ale...
Przed wyjazdem do Moskwy dość długo mieszkała w naszym mieście i wtedy poznała
Tagajewa. Opowiadała, że spotkała się z nim przypadkiem, posiedzieli w kawiarni przy
kawie, powspominali młodość... Mówiła o tym z całkowitym spokojem, nawet pomyślałem,
że może nie jest zorientowana w jego... no, w jego biografii. Dlatego powiedziałem:
„Kochanie, Taga-jew to człowiek z kryminalną przeszłością", a ona się roześmiała i mówi:
„A cóż mnie to może obchodzić?". Pomyślałem, że może w przeszłości łączyło ich coś
więcej...
- Miłość? - spytałam, ściągając brwi; choć tak właściwie - dlaczego nie?
- Tak. - Nikitin zawahał się. - Chociaż... jakby to powiedzieć... no, mógł ją wykorzystać... nie
wiadomo, co ich łączyło. Może nawet ją szantażował? Po prostu bałem się o ukochaną
kobietę i dlatego zwróciłem się do swojego moskiewskiego przyjaciela z prośbą, żeby
wybadał pewne szczegóły z życia Swietłany.
O swoją skórę się bałeś, a nie o ukochaną kobietę - skomentowałam w myślach, a głośno
powiedziałam: -I co?
- Zapewnił mnie, że Swietłanie można zaufać.
Dość dziwne sformułowanie - zauważyłam w myślach.
- Ich spotkanie faktycznie było przypadkowe - mówił dalej Nikitin - w każdym razie nie
miałem powodu, żeby myśleć inaczej. Nie dzwonił do niej...
- Skąd pan wie?
Nikitin odkaszlnął, wyglądał na zakłopotanego.
- Widzi pani, okazało się, że jestem bardzo zazdrosny i ja, ja...
- Kazał ją pan śledzić - podpowiedziałam, widząc, że może tak bełkotać jeszcze długo.
- Wstydzę się bardzo, ale tak właśnie było. Sprawdzałem jej komórkę, wie pani, wiadomości,
telefony... Naprawdę, bardzo mi wstyd...
- Jak długo ją pan śledził?
- Miesiąc, nie, chyba półtora... Potem zrozumiałem, że to wszystko jest... nieładne,
niewłaściwe... Dałem jej piękny pierścionek ze szmaragdem i postanowiłem zapomnieć o
całym tym niemiłym incydencie.
- Kto ją śledził? Pańscy ludzie czy może zwrócił się pan do agencji?
- Co też pani, jakżebym mógł... do żadnej agencji... a moi ludzie... przecież... gdyby rozeszły
się plotki...
- No to do kogo się pan zwrócił?
- Do Igora Nikołajewicza. W tej sytuacji było to absolutnie naturalne.
- Oczywiście nie wie pan, komu konkretnie powierzył to zadanie Igor Nikołajewicz?
-Nie.
- Czy o wynikach śledztwa informował pana? - pozwoliłam sobie nie uwierzyć.
- Co też pani... rozmawiałem z Łarionowem, szefem jego ochrony.
Muszę przyznać, że ta wiadomość mnie zastanowiła, żeby nie powiedzieć - zszokowała. Stary
lis nawet nie zająknął się o prośbie Nikitina i w sumie nie było to dziwne, chociaż dawało do
myślenia. Jednak najważniejszy był tu oczywiście
Łarionow. Osobiście uważałam go za wyjątkowego bydlaka i nigdy się z tym nie kryłam. To,
że Dziadek powierzył mu sprawdzenie „pewności" Swietłany, wyglądało dość podejrzanie,
zwłaszcza w planie otwierających się perspektyw. Bardzo możliwe, że to, co Łarionow
zobaczył, różniło się od tego, co powiedział Nikitinowi. Prawdę zna tylko Dziadek... a może
nawet on nie zna całej prawdy. Chociaż nie, Dziadkowi by się Łarionow nie postawił, jest na
to za dużym tchórzem. Poza tym Dziadek ma na niego takiego haka, że lepiej się nie szarpać.
Czyli jednak Dziadek... O matko jedyna, a jeśli coś im się nie spodobało w zachowaniu
dziewczyny, uznali, że w przededniu wyborów jest to nie do przyjęcia, i postanowili nie
utrudniać sobie życia? To znaczy, Dziadek postanowił i dlatego nie był zachwycony, gdy
wplątałam się w to śledztwo... Mimo to zaaprobował moje działania, chociaż zna moją
upierdliwość i pragnienie dogrzebania się do prawdy. Nie chwaląc się, zwykłe mi się to udaje,
co nie wszystkich cieszy. Czasem prawda okazuje się taka, że człowiek ma ochotę wyć albo
założyć sobie pętlę na szyję, albo pójść w ciąg, co tam komu w duszy gra. Ja zwykle wyję,
bardzo artystycznie, starannie naśladując Saszkę, ale pies zupełnie nie docenia moich
osiągnięć wokalnych.
A zatem zabójstwo mogło być dziełem określonej grupy ludzi, którzy za bardzo przejęli się
mającymi nastąpić wyborami... To wyszukane sformułowanie brało się stąd, że gdybym
nazwała rzecz po imieniu, od razu zepsułby mi się humor, już i tak okropny. A jeśli jest tak,
jak myślę, to Dziadek doskonale wie, gdzie szukać zabójcy, innymi słowy, wcale nie należy
go szukać. Po co więc dal mi błogosławieństwo na prowadzenie tej sprawy? Zresztą co
innego mu pozostawało? Jednak jest tutaj sporo niejasności i ktoś
próbuje nas przed czymś ostrzec. To by znaczyło, że coś gdzieś nie zagrało i sytuacja
wymknęła się spod kontroli, a Dziadek puścił mnie tropem, żeby wszystko wyjaśnić i w porę
podjąć odpowiednie kroki. A to sukinsyn... No dobra, pomyślę o tym później...
- Czy przypomina pan sobie, co konkretnie powiedział panu Łarionow? - zapytałam.
- Jeśli to takie ważne, to może lepiej będzie, jak porozmawia pani z nim...
- Bezwzględnie, ale teraz słucham pana.
- Powiedział, że Swietłana prowadzi dość odludny tryb życia, prawie z nikim się nie spotyka.
Czasem przyjeżdża do niej przyjaciółka z Moskwy, ta Lika, są jeszcze jacyś przyjaciele, ale to
sami porządni ludzie. Tagajew nigdy do niej nie przyjeżdżał i ona się z nim nie widywała,
czyli to ich spotkanie faktycznie było przypadkowe.
- Kiedy Łarionow powiedział panu o tym?
- Pięć miesięcy temu... Tak, na pewno.
Z tego, co mówiła Swietłana, wynikało, że człowieka, który - wedle jej słów „wykorzystał ją
instrumentalnie" -poznała niedawno. Dokładnie tak to ujęła: „całkiem niedawno". Całkiem
niedawno to znaczy ile: miesiąc, trzy, pięć? Pięć raczej nie... Może trzy?... Ciekawe, czy
Łarionow jeszcze ją wtedy śledził, czy ograniczył się do jednorazowego sprawdzenia? Mógł
się przecież poważniej zainteresować i wtedy na pewno zauważyłby nowego znajomego
Swietła-ny. Dobrze byłoby z nim pogadać...
- Swietłana interesowała się kimś z pańskiego otoczenia?
- Trochę tak, przecież dużo jej opowiadałem, to było zupełnie naturalne. Właśnie, w ostatnim
czasie bardzo interesowała się panią. Dziwne, nie sądzi pani?
- Jak przejawiało się to zainteresowanie?
- Teraz trudno mi sobie przypomnieć, jak i dlaczego zaczęliśmy o pani mówić, ale potem
często wracała do tej rozmowy, dopytywała się... Pomyślałem, że to zwykła kobieca
ciekawość, jest pani dość popularna w naszym mieście...
- A kiedy dokładnie się mną zainteresowała?
- Miesiąc temu. Tak. Na pewno. Nawet pytała o pani psa. Ma pani jamnika, prawda?
- Owszem. Wyjątkowo wredny typ.
- Nie lubię psów. Swietłana też nie lubiła. Jak pani myśli, czy będę musiał mieć do czynienia
z milicją? Rozumie pani, to wyjątkowo nie w porę... - Odchrząknął i zamilkł, patrząc na mnie
ze smutkiem w oczach.
- Spróbujemy tego uniknąć - obiecałam optymistycznie. Było jasne, że Nikitin nie jest tym
mężczyzną, o którym
opowiadała Swietłana. Czy w takim razie ów tajemniczy kochanek w ogóle istniał? Może
Swietłana jest po prostu częścią czyjejś skomplikowanej gry i, jak to często bywa w takich
grach, w pewnym momencie ją poświęcono? Tak czy inaczej, została zamordowana. I komuś
bardzo zależy, żebym dowiedziała się, kto i dlaczego ją zabił...
- No cóż. - Westchnęłam. - Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu...
Wstałam, Nikitin zerwał się i odprowadził mnie do drzwi.
- Bardzo pani dziękuję - wymamrotał, łapiąc mnie za rękę.
- Za co? - spytałam zaskoczona.
- Za zrozumienie.
- Niech pan da spokój, przecież to moja praca.
- Znajdzie go pani? Tego mordercę?
- Oczywiście, że znajdę. - Skinęłam głową. - Przy odrobinie szczęścia.
Jechałam do Wieszniakowa z ciężkim sercem - okazało się, że miał rację: znów wpakowałam
go w kłopoty. Już widzę, ile jęków będę musiała wysłuchać... Same jęki to jeszcze pół biedy,
sprawa rzeczywiście wyglądała mało przyjemnie i niezbyt perspektywicznie. Co prawda, jeśli
w grę wchodzi zabójstwo, sprawa nigdy nie jest przyjemna...
Zaparkowałam w zaułku (cały plac jest upstrzony zakazami parkowania) i właśnie
wchodziłam po schodach, gdy z naprzeciwka wyleciał Artiom. Przyszły podpułkownik (tfu,
tfu, na psa urok) nie wyglądał zbyt solidnie: zmęczona twarz, chaotyczne ruchy, niedbały
strój - kurtka rozchełstana, kołnierzyk koszuli rozpięty. - Wieszniakow nie nosił krawatów,
podejrzewam, że ich nienawidził i bał się.
- O! - Wskazał mnie palcem. - Właśnie o tobie myślałem! Masz pożyczyć tysiąc do pensji?
- Twojej czy mojej?
- Mojej oczywiście.
- Wieszniakow, jesteś beznadziejnie niepraktyczny. Należało pożyczyć do mojej, przecież
jestem na długotrwałym urlopie.
- Nie gadaj tyle, tylko pożycz tysiąc.
- Masz. - Podałam mu banknot. - A może lepiej dwa?
- Obejdzie się. Słuchaj, jakie są teraz najlepsze perfumy? - olśniło go.
- Artiom, za tysiąc rubli nie kupisz perfum, to znaczy kupisz, ale lepiej ich nie dawaj ani
żonie, ani kochance.
- Jakiej kochance? Mamy godzinę ślubu.
- Chyba rocznicę ślubu, godzina to może być twoja ostatnia.
- Co za różnica... Cholera, jeszcze chciałem kupić kwiaty. A ile kosztują kwiaty?
- Dużo, Artiom, bardzo dużo. Najskromniejsze róże kosztują setkę.
- Czy oni powariowali? Za to powinno się wsadzać...
- No i właśnie się je sadzi, mam na myśli róże... Wiesz co, przyjacielu? - Objęłam go
ramieniem. - Najlepiej ladzie, jak ja kupię prezent twojej ślubnej, bo z tym, co ty
przyniesiesz, to jeszcze cię z domu wygonią, nie czekając na twój awans. Nie będziesz miał
gdzie mieszkać i musiałabym cię adoptować, a po co mi taki kłopot? Jedźmy.
- Jedźmy - zgodził się pokornie Artiom. - A, byłbym zapomniał. Dzwoniła przyjaciółka
Ługańskiej, Lika Koł-czyna, interesowała się okolicznościami śmierci Ługańskiej i bardzo
chciała z tobą porozmawiać. Zostawiła swój numer telefonu.
- A ty z nią nie rozmawiałeś?
- Pewnie, że rozmawiałem, ale kobieta była wyjątkowo ostrożna. A przed tobą na pewno
otworzy duszę, ty jesteś mistrzem rozwiązywania języków.
- To brzmi tak, jakbym była katem w gestapo.
- Zaraz tam katem... - Artiom zaśmiał się, a potem powiedział poważnie: - Może dziewczyna
coś wie, a może tylko jest wścibska. Tak czy inaczej, warto z nią pogadać. A co tam u ciebie,
jest coś nowego?
- Owszem - pocieszyłam go. - Wygląda na to, że Nikilm powierzał kochance straszliwe
tajemnice i całkiem spokojnie mogli ją sprzątnąć z tego właśnie powodu.
- Nie mogłaś się wstrzymać z takimi wiadomościami? - oburzył się Wieszniakow. - Co z
ciebie za człowiek, ZU pełnie bez pojęcia. No przecież mam godzinę... to zn.uzy tego,
święto...
- Dobra, szczegóły będą jutro.
- Jutro też lepiej nie, będzie mnie głowa bolała. Słuchaj, .nie masz jakichś dobrych nowin? -
spytał z nadzieją.
- Nie, dobrych nowin nie miewamy. - Pokręciłam głową. Skręciłam na parking galerii
handlowej. Artiom, ciągle
gadając, szedł za mną do głównego wejścia. Dziesięć minut później zrozumiałam, że
niepotrzebnie go tu przywiozłam.
- Co to ma być? - zapytał, zatrzymując się przed witryną.
- Lepiej nie patrz na ceny - poradziłam. - Nieprzyzwy-czajonym szkodzi.
- Powiedz no mi, co mógłbym kupić tu za swoją pensję?
- O, to pudełeczko. - Wskazałam palcem.
- A co to takiego? - zainteresował się Wieszniakow.
- Po prostu pudełeczko. Można do niego coś włożyć, na przykład pierścionek z brylantem, ale
to już za oddzielną pensję. Tam też nie patrz, tam nawet twardziele wpadają w kompleksy i
depresję...
- Wychodzimy stąd - zdenerwował się Wieszniakow.
- Chcę kupić perfumy twojej żonie, nie przeszkadzaj.
- Nie będziemy tu nic kupować! - rozgniewał się nie na żarty. - No wyobraź sobie, że ją tu
diabli przyniosą, przecież ona jest strasznie wścibska, jak wszystkie baby. I co ona sobie
pomyśli? Że mąż bierze łapówki!
- No, a w dodatku nie dzieli się z nią pieniędzmi. Więc albo po cichu przepija, albo ma drugą
rodzinę - podsunęłam.
Na samą myśl Wieszniakow zzieleniał na twarzy.
- Wychodzimy! - ryknął tak, że zaczęto zwracać na nas uwagę.
Złapałam go za rękę, przytuliłam się do jego ramienia i powiedziałam słodkim głosikiem:
- Kochany, mogę sobie kupić perfumy? Tak bym chciała, no proszę cię, kochanie, przecież to
dla ciebie drobiazg...
- Kup sobie, najdroższa. - Wieszniakow wyszczerzył się, Jego mina świadczyła wyraźnie, że
gdybym nie była kobietą, dałby mi w zęby.
Pobiegłam do kasy, co chwila rzucając mu omdlewające spojrzenia, zapłaciłam za perfumy i
wróciłam.
- Jestem taka szczęśliwa... - pisnęłam nieśmiało.
- A jaki ja jestem szczęśliwy - warknął. - Dobra, chodźmy po kwiaty.
W drodze do kwiaciarni omal nie wpadliśmy na Tagaje-wa. Na jego ramieniu wisiała
piersiasta blondynka w nieokreślonym wieku - pod warstwą tapety trudno było dopatrzyć się
rysów twarzy; nie wiadomo, co dziewczyna pod nią ukrywała: zmarszczki czy młody wiek.
- Cześć - rzucił Tagajew, pocałował mnie w policzek, a potem uścisnął rękę
Wieszniakowowi. Często spotykali się w mojej kuchni i można było nazwać ich kumplami.
Te przyjacielskie stosunki walczących stron zawsze mnie bawiły. Prawdę mówiąc, z punktu
widzenia prawa Tagajew był czysty, a reszta się nie liczy, jak to mówią: nie wszystko to, co
baby plotą, jest prawdą. - A co, stuknęli tu kogoś? - zażartował Tagajew.
Żart był taki sobie, ale faktycznie, aż się prosił, żeby go wygłosić. Ludzie najwyraźniej
przywykli do tego, że ja i Artiom nie potrafimy mówić o niczym innym, tylko o zabójstwach.
- Jeszcze nie - odparłam - ale na wszelki wypadek się rozglądamy. A tak naprawdę, to
Wieszniakow ma wielkie święto.
- Tak, jubileusz.
- Rocznica ślubu - podpowiedziałam.
- Właśnie. - Odetchnął z ulgą. - Idziemy kupić kwiaty mojej żonie.
Pamiętajcie, dbajcie o siebie, zachowajcie umiar w piciu. - Tagajew zaśmiał się. Tak
właściwie nie miał nam nic do powiedzenia, ale jakoś nie spieszył się z odejściem. -Przy
okazji, wyglądacie na nowożeńców - zauważył, trochę kpiąco, a trochę z urazą.
- Wieszniakow nie wygląda - poskarżyłam się. - Przecież ma ten swój jubileusz.
- A ty wystąpiłaś jak gwiazda, do tej pory ludzie się na nas gapią.
- Ona to potrafi. - Tagajew skinął głową.
Jego towarzyszka wyraźnie się nudziła, ale nie śmiała się odezwać, nawet cichym
chrząknięciem nie poganiała ukochanego. Ciekawe, swoją drogą, czemu Tagajew tak wrósł w
podłogę i gapi się na mnie? Należało przejąć inicjatywę.
- Dobra, idziemy - zakomenderowałam. - W domu czeka na nas żona i sałatka...
- Śledzie - poprawił Artiom.
- Też dobrze. - Skinęłam głową. Pożegnaliśmy się i poszliśmy po kwiaty.
Wybór kwiatów Artiom zupełnie zignorował, popatrzył na mnie ze ściągniętymi brwiami i
zauważył:
- Co, pokłóciliście się?
- Kto? - zdumiałam się.
- Ty i Timur oczywiście.
- Nie, a dlaczego?
- No to czemu on ma taką minę, jakby mu pewne miejsce przytrzasnęli drzwiami?
- Może mu przytrzasnęli, skąd mam wiedzieć?
- I coś dawno go u ciebie nie widziałem...
- A ty sam często mnie odwiedzasz?
- Słowo daję, wyjdź wreszcie za mąż. - Złapał się teatralnie za głowę.
- Bierz bukiet i idź z nim i swoimi radami w tamtym kierunku.
- Nie pytam bez powodu - gadał dalej Wieszniakow w drodze do samochodu. - Po prostu
widzę, że Timur traktuje cię bardzo poważnie, już ja się na tym znam.
- Tak? A skąd?
- Czep się. Ciągle ci tylko żarty w głowie.
- Coś ty, nie zauważyłeś blondynki?
- Zauważyłem - i co z tego? Ty na przykład trzymałaś mnie pod rękę i o czym to świadczy?
- O tym, że jestem w tobie zakochana bez pamięci, ale zupełnie bez sensu, jak w tej piosence:
„Tak wielu wokół kawalerów, a ja kocham żonatego".
- O, poczekaj! Jak mnie w końcu żona wystawi za drzwi, to zwalę się do ciebie! Spróbuj mnie
wtedy wygonić! Wszystko ci przypomnę.
- Trzymaj porządnie bukiet, to kwiaty, a nie miotła. No i co, podwieźć cię do domu?
- Podwieź. Zapraszam cię na śledzia.
- To uroczystość rodzinna, co ja tam będę robiła?
- Wódkę piła. Będzie żona i teściowa, więc i ciebie jakoś przeżyję. I nie próbuj się wykręcać -
dodał groźnie.
Wieszniakow powiedział „żona i teściowa", ale na przyjęciu było ze dwadzieścia osób. Żona
pewnie była przekonana, że nawet w takim dniu Wieszniakow przyjdzie przed północą i nie
będzie pamiętał, co to dziś za święto, była więc mile zaskoczona, gdy mąż spóźnił się tylko
pół godziny. Bukiet wywołał łzy wzruszenia, a perfumy zadumę.
Już się zaniepokoiłam, że kobieta naprawdę pomyśli, czy Artiom ma na boku drugą rodzinę,
ale moje obawy okazały się niepotrzebne. Gdy pomagałam sprzątnąć ze stołu, Marina
powiedziała:
- Dziękuję za perfumy. Bardzo mi się podobają.
- A dlaczego mnie?
- Nie udawaj, myślisz, że nie znam swojego męża? Kupiłby jednego goździka i jeszcze złamał
go po drodze. A pieniędzy nie ma, bo skąd? Oddaje mi wszystko co do kopiejki, potem na
obiadach oszczędza, żeby się piwa napić. U was tam wszystko w porządku?
- W jakim sensie? - udałam głupią.
- No, znowu biegacie razem, czyli coś się szykuje.
- Prowadzimy śledztwo.
- Wiem. Mówić do was to jak grochem o ścianę... A on teraz nie powinien zadzierać ze
zwierzchnictwem, ma dostać podpułkownika.
- Nie martw się, wszystko jest w najlepszym porządku.
- Aha. - Skinęła głową, choć wcale mi nie uwierzyła.
Do domu dotarłam o jedenastej, dręczona wyrzutami sumienia, że mój biedny pies siedzi sam
przed telewizorem. Nakarmiłam go, wyszliśmy na spacer, Saszce poprawił się humor i
poszliśmy spać pogodzeni i zadowoleni z siebie.
Rano wstałam późno, koło dziesiątej, a i to nie z własnej woli, obudził mnie dzwonek
telefonu.
- Olga Siergiejewna? - usłyszałam kobiecy głos.
- A kto mówi? - zapytałam, ziewając szeroko. Za oknem padał deszcz ze śniegiem, było
szaro, mgliście i mokro
i miałam ochotę wsadzić głowę pod poduszkę i nie reago wać na otoczenie przynajmniej
przez najbliższą godzinę,
- Nazywam się Lika. Artiom Siergiejewicz miał... - Jest pani przyjaciółką Swietłany i chciała
pani ze mną
porozmawiać. O czym?
- Co? - stropiła się.
- O czym chciała pani porozmawiać?
- O Swietłanie oczywiście.
- Rozumiem, że chce mi pani powiedzieć coś, czego nie chce pani mówić milicji?
- Niech pani posłucha, bardzo chciałabym pomóc milicji... Powinno panią zainteresować...
- Z jakiej racji? - zdumiałam się.
- No... - stropiła się zupełnie. - Może spotkamy się i porozmawiamy?
- Ciekawe - mruknęłam do Saszki, odkładając słuchawkę. - Dziewczyna rwie się, żeby mi coś
powiedzieć. Chodź, psie, nie każmy damie czekać.
Umówiłyśmy się przed wejściem do parku, dlatego wzięłam ze sobą Saszkę - po pierwsze,
pies musi rano pooddychać świeżym powietrzem, a po drugie, moje spotkanie z Liką będzie
wyglądać na zwykłą przechadzkę... Choć, muszę przyznać, że dziewczyna bardzo mnie
zaintrygowała.
Idąc dziarskim krokiem w stronę parku, spostrzegłam wysoką kobietę w czarnym,
zamszowym płaszczu i białym szalu. Wyglądała elegancko, ale trudno było nazwać ją piękną
i młodą. Trochę po czterdziestce, zgrabna, staranny makijaż... Pewna arystokratyczność
rysów tuszowała zbyt długi nos i wysuniętą do przodu dolną szczękę.
- Lika? - zapytałam, podchodząc bliżej. Saszka zamarł obok moich nóg i spojrzał na kobietę z
zainteresowaniem.
- Tak. A pani... - Zmierzyła mnie taksującym spojrzeniem. W jej oczach pojawiło się
zdumienie - cóż, często zdarzało się, że mój wygląd rozczarowywał ludzi. Kobieta wyraźnie
spodziewała się ujrzeć kogoś zupełnie do mnie niepodobnego. - Olga Siergiejewna? -
Ściągnęła brwi.
- Tak jest, Olga Siergiejewna Riazancewa - przedstawiłam się i podałam jej dowód.
- Co też pani, wierzę... A to kto? - Wskazała głową Saszkę.
- Mój pies.
- Pomaga pani w śledztwie?
- Raczej przeciwnie.
Kobieta wyglądała na zszokowaną. No tak, dwudziestopięcioletnia dziewczyna w dżinsach,
sportowej kurtce i adidasach, z rudym jamnikiem na smyczy raczej nie kojarzyła się z tym
obrazem prywatnego detektywa, który wypracowali sobie miłośnicy kryminałów.
- Pali pani? - spytała, zaglądając do swojej torebki.
- Rzuciłam.
- Super. A mnie brak silnej woli. Może się przejdziemy?
- Oczywiście. - Skinęłam głową i poszłyśmy alejką, kuląc się z zimna - pogoda nie sprzyjała
spacerom.
- Ja... ja jestem trochę zdezorientowana. - Lika rozłożyła ręce. - Nie wiem, od czego zacząć.
- Od rzeczy najprostszej - podpowiedziałam. - Dlaczego chciała pani ze mną porozmawiać?
- Dlatego, że prosiła o to Swietłana. Zwolniłam i przyjrzałam się kobiecie.
- Niech pani wyjaśni.
- Swietłana zadzwoniła do mnie dwa tygodnie temu. Przedtem byłam u niej przez weekend i
zauważyłam, że Swieta się czymś gryzie. Pytałam, co się stało, ale tylko
mnie zbywała. A tu nagle telefon. „Lika - mówi - zdaje się, że wpakowałam się w kłopoty".
Tak się wystraszyłam! Nie chciała nic więcej powiedzieć przez telefon, no to przyje chałam
do niej następnego dnia.
- I co takiego Swietłana pani opowiedziała? Co to za kłopoty?
Lika westchnęła - i zrozumiałam, jaka będzie odpowiedź, zanim ją usłyszałam.
- Nie chciała mi nic powiedzieć i w ogóle zachowywała się bardzo dziwnie. Od razu
oznajmiła: o nic mnie nie pytaj. Oczywiście, oburzyłam się: dzwoni, prosi o pomoc, a
potem...
- A prosiła o pomoc?
- Nie... - Lika westchnęła znowu. - Ale przecież w jakimś celu dzwoniła? Czyli jednak
potrzebowała pomocy? Oczywiście nalegałam, prosiłam, żeby mi opowiedziała, ale widzi
pani, ona potrafiła być okropnie uparta. Zrozumiałam tylko, że chodzi o mężczyznę, że to
właśnie on wpakował ją w kłopoty. Próbowałam się dowiedzieć, kto to jest, bez rezultatu.
Swieta milczała, a nikt inny nic o nim nie wiedział. Wydało mi się to dziwne...
- A kogo wypytywała pani o tego mężczyznę? Pytanie ją stropiło, ale szybko wzięła się w
garść.
- No, mamy pewnych wspólnych znajomych.
- Tutaj?
- Tutaj jest tylko Nikitin, a przecież jego bym nie pytała!
- Próbowała pani dowiedzieć się czegoś w Moskwie o przyjacielu Swietłany, który
prawdopodobnie mieszkał tutaj? Dobrze zrozumiałam?
- Po prostu porozmawiałam ze wspólnymi znajomymi.
- Swietłana często przyjeżdżała do Moskwy?
- W ciągu ostatnich trzech miesięcy rzadko, ze dwa razy, nie więcej.
- Ze znajomymi kontaktowała się głównie przez telefon czy może oni tu przyjeżdżali?
- Rozumiem, do czego pani zmierza. Być może postąpiłam głupio, ale co innego mogłam
zrobić? Po prostu próbowałam się czegoś dowiedzieć.
• - Jest pani pewna, że tego mężczyznę Swietłana poznała tutaj?
- Absolutnie. Często do siebie dzwoniłyśmy i w pewnej chwili wyczułam, że coś się z nią
dzieje - kobieta zawsze czuje takie rzeczy. Spytałam, Swietłana zaprzeczyła, a potem
przyznała: „Zakochałam się... Nie, kocham go tak, jak jeszcze nigdy nikogo nie kochałam...".
W tym czasie nie wyjeżdżała z miasta, zatem musieli poznać się tutaj.
- Mniej więcej półtora miesiąca temu?
- Tak, raczej tak.
- Nie sądzi pani, że tym nieznajomym mógł być mimo wszystko Nikitin?
- Zwariowała pani? Z jakiej racji miałaby się w nim zakochiwać? To śmieszne.
- No ale przecież przyjechała tu dla niego, więc jednak coś do niego czuła?
- No... być może kiedyś była zauroczona... - Lika skrzywiła się, jakby była z czegoś
niezadowolona. - Są razem już dość długo, wie pani, jak to bywa: namiętność odchodzi,
zostaje przyzwyczajenie.
- Ale Swietłana nie wróciła do Moskwy, czyli trzymało ją tu nie tylko przyzwyczajenie.
- No... on pomagał jej materialnie.
- Nikitin? - sprecyzowałam, starannie ukrywając zdumienie.
- Tak. Co w tym dziwnego? Mógł sobie na to pozwolić,
- Czy Swietłana potrzebowała pomocy - mam na myśli: pomocy materialnej? Przecież mąż
zostawił jej pieniądze.
- A co on jej tam zostawił! To znaczy zostawił, ale niewiele. Moskiewskie mieszkanie
wynajmowała i właśnie z tego żyła. Coś tam udawało jej się zaoszczędzić, dlatego tu żyła
bardzo skromnie. Jej mąż miał mnóstwo krewnych, zlecieli się jak sępy i każdy próbował
uszarpać coś ze spadku. Wie pani, że próbowali oskarżyć ją o śmierć męża? Podobno
sugerowali, że go otruła - a przecież on zmarł na raka! Idiotyzm! Miała mnóstwo
nieprzyjemności i tylko dzięki przyjaciołom... Ale chyba niepotrzebnie się rozgadałam...
- Nie, dlaczego? - Uśmiechnęłam się. Ze zrozumiałych względów owi „przyjaciele" bardzo
mnie interesowali. -Wiedziała pani, że Swietłana miała tu dwa mieszkania?
- Jasne. Nikitin miał świra na punkcie konspiracji i w pewnym momencie jakaś znajoma baba
zamieszkała naprzeciwko bloku Swietłany. On wpadł w panikę, Swietłana próbowała mu
wytłumaczyć, ale bez efektu, skończyło się na tym, że kupił jej drugie mieszkanie. Tamto
chciała sprzedać, ale nie zdążyła.
- Nikitin jej kupił?
- Dał jej pieniądze.
- Swietłana pani o tym powiedziała?
- Oczywiście. Zresztą ja i tak wiedziałam. Po pierwsze, nie stać jej było na takie inwestycje,
po drugie, nawet gdyby miała tyle pieniędzy, nie marnowałaby ich bez sensu.
Interesujące... Ze słów Nikitina wynikało, że Swietłana była kobietą niezależną finansowo, on
jej pieniędzy nie dawał i mieszkań nie kupował, jedynie robił prezenty. Kłamał? Ale po co?
Czyli kłamała Swietłana? Również bez sensu!
Dostała oficjalnie spadek, ale mogła mieć pieniądze, o których nikt nie wiedział, a o których
wolała milczeć. Przyjaciółce mówiła, że żyje z pieniędzy Nikitina, a Nikitinowi opowiadała o
spadku. Ale wtedy wychodzi na to, że tajemniczy kochanek zjawił się znacznie wcześniej niż
półtora miesiąca temu.
- Być może nie jest pani zbyt dobrze zorientowana w sytuacji finansowej przyjaciółki -
zauważyłam. - Oprócz mieszkań miała również dom pod miastem.
- Świetnie o tym wiem, ale to nie jest jej dom.
- Nie? A czyj?
- Mój. To znaczy, kupiony na moje nazwisko, ale należy do mojego przyjaciela. Kupił go rok
temu, przypadkiem, to bardzo malownicze miejsce, po hałaśliwej Moskwie wymarzone do
odpoczynku, coś w rodzaju domku za miastem. Swietłana lubiła ten dom, bo te mieszkania...
Widziała je pani? I to po tym, do czego przywykła w Moskwie... Jednym słowem, wolała
mieszkać w tym domu; mój przyjaciel nie miał nic przeciwko temu, ja tym bardziej; wszyscy
byli zadowoleni.
- Czy ten pani przyjaciel jakoś się nazywa?
- Oczywiście, ale on nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. I wplątywanie go w tę historię...
- Czy ma coś wspólnego, czy nie, o tym zadecyduje śledztwo - próbowałam przemówić jej do
rozumu.
- Ja pani nie podam jego nazwiska.
- Nie sądzi pani, że nasza rozmowa jest dość dziwna? - Uśmiechnęłam się.
- Spełniam swój obowiązek, ale mam też zobowiązania wobec innych ludzi. I nie chcę, żeby
dręczyła ich milicja. Przyjmijmy po prostu, że dom jest mój.
- Cóż... Swietłana nie opowiadała pani o swoich planach w stosunku do Nikitina? Może
chcieli razem zamieszkać?
- Dlaczego tak interesuje się pani Nikitinem? - zdumiała się Lika. - On nie ma tu nic do
rzeczy. To typowy karierowicz... Być może kochał Swietłanę, może nawet ona go kochała,
ale to nie on ją zabił...
- Czasami nawet karierowicze zabijają. - Wzruszyłam ramionami.
- Zapewne rozmawiamy o różnych ludziach. Poza tym jestem absolutnie przekonana: tamten
mężczyzna należy do jej przeszłości. Tak, proszę tak na mnie nie patrzeć. Swietłana
niechętnie opowiadała o swoim dawnym życiu, widocznie było tam coś takiego, o czym nikt
nie powinien wiedzieć.
- Czy w końcu powiedziała pani cokolwiek o tym mężczyźnie?
- Wszystko, czego się dowiedziałam, musiałam wyciągać z niej siłą. Poprosiłam: „Kochana,
powiedz, jak jest" - a ona się rozpłakała. Nigdy nie była płaczliwa, nawet na pogrzebie męża
trzymała się twardo i przy ludziach nie uroniła ani jednej łzy. A tu nagle taka rozpacz...
Wystraszyłam się oczywiście i niemal błagałam, żeby mi wszystko powiedziała. Ale
dowiedziałam się tylko jednego: poznali się przypadkiem, chyba po prostu podszedł do niej
na ulicy; a potem Swietłana znalazła w jego rzeczach broń.
- Broń?
- Tak, pistolet. Naplótł jej, że ma prawo nosić broń, i nawet pokazywał jakieś tam pozwolenie
czy zezwolenie, nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Ale coś w jego zachowaniu sprawiło,
że Swietłana stała się podejrzliwa, może nawet go śledziła, nie wiem. W każdym razie
zyskiwała coraz
większą pewność, że on nie jest tym, za kogo się podaje. Ale nie powiedziała mi, ani gdzie on
mieszka, ani jak go można znaleźć. Tak właściwie to w ogóle nic nie mówiła, to, co teraz pani
przekazuję, to głównie efekt moich domysłów. Rozumie pani?
- Rozumiem.
- A potem się dowiedziałam, że ją zamordowano.
- Sprzedała samochód za trzydzieści tysięcy dolarów. To wystarczająco wysoka suma, żeby
nasunąć komuś myśl
o przestępstwie - oceniłam.
- Wiem, że milicja chciałaby zwalić wszystko na zwykły rabunek, dlatego nie chciałam z nimi
rozmawiać...
- A dlaczego chciała pani rozmawiać ze mną?
- Dlatego, że ostatnia wola zmarłej jest święta. A Swietłana przez długie lata była moją
przyjaciółką.
- Powiedziała pani, że to ona prosiła, żeby porozmawiała pani ze mną?
- Właśnie. - Lika skinęła głową. - Kiedy się dowiedziałam, że została zamordowana, to też w
pierwszej chwili pomyślałam o pieniądzach. Ma pani rację, zabijano już ludzi za znacznie
mniejsze sumy. Ale wczoraj rano dostałam to...
I dlatego od razu przyjechałam. - Wyjęła z torebki kopertę i podała mi. - Proszę, to polecony,
w środku jest list i kluczyk, zawinięty w papier. Swietłana wysłała go w dniu swojej śmierci.
W środku faktycznie był klucz, malutki, jakby od skrzynki na listy, ale z breloczkiem i
cyframi: 1167. Rozwinęłam list. „Lika, słoneczko, jeśli coś mi się stanie, przekaż to Oldze
Siergiejewnie Riazancewej. Powinni ją znać w milicji. Tylko jej i nikomu innemu. Tylko jej.
Bank MENATEP, ona zrozumie. Całuję, kocham - Swietik".
- Bank MENATEP - powiedziałam na głos. - Jeżyli to klucz od skrytki...
-Ja też tak myślę. I tam na pewno są informacje o zabój-cy. Jestem przekonana!
- Cóż, jeśli ma pani rację, to znacznie uprości nam życic. Mam jeszcze jedno pytanie... Dziś
rano dzwoniła pani do mnie do domu. Skąd wzięła pani numer telefonu?
- No... ten człowiek, z którym rozmawiałam...
- Lika. - Pokręciłam głową. - Tak się nie uda. Skąd wzięła pani mój numer?
- Dobrze, dobrze... Pomogli mi przyjaciele. Jest pani bardzo popularna w swoim mieście... -
Nie wiem, czy to miał być komplement, czy nie, i nie zdołałam się dowiedzieć, bo w tym
momemncie zadzwoniła komórka Liki. - Przepraszam.
- Przystanęła, sięgnęła do torby, zerknęła na numer, który się wyświetlił, zmarszczyła brwi,
ale odezwała się czule: - Dzień dobry, kochanie... - Odeszła na bok i nie mogłam usłyszeć, co
mówił „kochany". - Nie ma mnie w Moskwie. O Boże, chyba nietrudno się domyślić?
Przecież wiesz, że Swietłana nie żyje... Tak, jestem tutaj... Na milicji byłam wczoraj. Ci idioci
sądzą, że to napad rabunkowy... Dlaczego mówisz do mnie takim tonem? To moja sprawa.
Dobrze... Przestań, na Boga! Nawet do głowy by mi nie przyszło... O Boże... - wymamrotała,
zamykając klapkę telefonu bez pożegnania z ukochanym, który najwyraźniej był z czegoś
niezadowolony.
-- Przyjaciel? - zapytałam.
- Tak. Wyjechałam bez uprzedzenia. Ci mężczyźni są zupełnie bezradni, nie może znaleźć
krawata... - Nieszczęsny krawat wymyśliła w tej właśnie chwili i nagle moje towarzystwo
zaczęło jej ciążyć. - Muszę szybko wracać do Moskwy
- oświadczyła nagle. - Do widzenia.
- Liko, sama pani rozumie, tu chodzi o morderstwo...
- Wszystko rozumiem, ale naprawdę nie mam już czasu... Dziękuję, że mnie pani wysłuchała.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła szybko iść aleją w stronę przystanku. Wzięłam Saszkę na
ręce i patrzyłam na nią.
- Pojmujesz coś z tego, psie? Jak mówi jeden mój znajomy: im dalej w las, tym grubsi
partyzanci. Wiesz co, jedźmy do Wieszniakowa, niech i jego głowa rozboli. Trzeba się dzielić
z przyjaciółmi...
Wieszniakowa bolała głowa nawet bez moich starań.
- Chcesz piwa? - zaproponowałam od progu.
- Chcę na urlop. A jeszcze lepiej - na emeryturę. Zostanę ochroniarzem na parkingu, będę
sobie siedział i oglądał telewizję.
- Marzyciel. Najpierw dostań awans.
- Prędzej dostanę po karku.
Z torby wyjrzał Saszka, Wieszniakow złagodniał i pogłaskał go.
- Dzwoniła do mnie Lika - oznajmiłam. - Spotkałyśmy się i długo rozmawiałyśmy. Tamten
dom nie należał do Swietłany, jest zapisany na Likę, a kupił go jakiś facet, którego nazwisko
jest straszną tajemnicą.
- W tym domu siedzą teraz nasze chłopaki - może znajdą coś ciekawego?
- Wątpię. - Westchnęłam, siadając okrakiem na krześle. - Swietłana była wyjątkowo ostrożna,
nie trzymała w domu nic oprócz trzydziestu tysięcy dolarów, których najwyraźniej nie
uważała za rzecz wartościową - położyłam na stole list i klucz.
- I dlatego Lika chciała się z tobą spotkać? - Artiom rzucił okiem.
- Aha - mruknęłam.
- Już ja z nią porozmawiam! - ryknął.
- Musiałbyś się pospieszyć, właśnie dostała telefon, po którym popędziła z powrotem do
Moskwy.
- Dlaczego ją puściłaś?
- Co ty pleciesz? To była sympatyczna rozmowa na spacerze - w oficjalnych warunkach na
pewno wycofałaby się ze wszystkiego, co powiedziała.
- Mamy list.
- Mamy - przyznałam. - Oraz klucz. Zajrzyjmy do tej skrytki.
- Zajrzyjmy, zajrzyjmy... To nie takie proste. To bank, a nie skrzynka pocztowa.
- No to nie siedź jak pień, tylko zacznij działać. A ja skoczę do Romaszkowa, popatrzę sobie
na dom, w którym mieszkała zamordowana. Tak na wszelki wypadek.
Gdy dotarłam do Romaszkowa, w domu ciągle kręcili się ludzie Wieszniakowa. Nic
dziwnego, dom był spory i dokładne przetrząśnięcie go nie było łatwe. Na razie nic ciekar
wego nie znaleźli: rachunki, akt kupna-sprzedaży na nazwisko Andżelika Wiktorowna
Kołczyna, notes z telefonami, głównie moskiewskimi, szkatułka z wizytówkami - na
wizytówkach widnieli dwaj deputowani, dwaj prawnicy, a poza tym wizażyści, krawcowe i
tak dalej. Od razu było widać, że wszystkie te znaleziska są diabła warte, chłopcy byli źli jak
diabli i zmęczeni. Sąsiedzi również nie mieli nic cieką wego do powiedzenia: owszem, goście
tu bywali, zwłaszcza w weekendy, i kobiety, i mężczyźni, samochody głównie na
moskiewskich numerach. Na pytanie: czy w ostatnim czasie nie pojawiał się tu jeden
konkretny mężczyzna, nikt nie
potrafił odpowiedzieć, nie przyglądano się. Zresztą bardzo wątpiłam, żeby Swietłana
odważyła się spotykać tu z kochankiem, raczej korzystała z mieszkania, w którym została
zamordowana.
- Właścicielka tu dziś zaglądała? - zapytałam, kręcąc się po domu. Widząc zaskoczenie na
twarzach milicjantów, wyjaśniłam: - Mam na myśli Kołczyną.
- Nie, nocowała w hotelu.
- Jasne - zmartwiłam się i z Saszką pod pachą wróciłam do samochodu. Dom, w którym
mieszkała Swietłana, był duży i wygodny, ale w porównaniu z tymi na sąsiedniej ulicy
wyglądał raczej skromnie. Bardzo możliwe, że tajemniczy przyjaciel Liki kupił go wyłącznie
po to, żeby w weekendy odpocząć po moskiewskim zgiełku. Nieopodal rzeczka, piękna plaża
(ubiegłej wiosny Dziadek mówił przy każdej okazji: „Nareszcie mieszkańcy naszego miasta
zyskali możliwość godziwego wypoczynku!"), za mostem śliczny zagajnik brzozowy, który
niestety, powoli zaczęto zabudowywać. Miejsce typowo działkowe, ale jednocześnie mające
te wszystkie wygody, do których przywykli mieszkańcy stolicy.
Zastanowiłam się nad opowieścią Liki; była w niej cała masa niejasności. Czy Swietłana
miała pieniądze, czy nie? A jeśli nie, to z czego żyła? I przede wszystkim - po co kłamała
kochankowi? Chciała uchodzić w jego oczach za bogatą wdowę? Może dlatego nie
zamierzała wyjść za niego za mąż, żeby nie zostać zdemaskowaną? Kobiety są istotami
zagadkowymi, wiem po sobie, ale ta historia budziła poważne wątpliwości... Do głowy
przychodziły mi same nieprzyjemne wyjaśnienia i w końcu postanowiłam jednak
porozmawiać z Łarionowem. Jeśli obserwował Swietłanę, to może spostrzegł coś ciekawego?
Co prawda Nikitin mówił, że nie,
ale on nie musi wiedzieć wszystkiego. Może na przykl.nl Dziadek zarządził, żeby coś przed
nim ukryć? Dziadek jesi mistrzem w takich sztuczkach... Oczywiście bez najwyższego
zezwolenia Łarionow nie puści pary z ust, to znaczy może i puści, może nawet dużo gadać,
ale pewnie nie na temat...
Dlatego gdy podjechałam do budynku z kolumnami, od razu skierowałam się do Dziadka. Już
na korytarzu pomyślałam, że Saszkę należało zostawić w samochodzie, ale wracanie się to,
jak wiadomo, zły znak, doszłam więc do wniosku, że jakoś to zniesie. W razie konieczności
Saszka potrafi zachowywać się bardzo przyzwoicie, a co najważniejsze cicho. Takiemu
mądremu psu nie trzeba tłumaczyć, że jak Dziadek jest w złym humorze, to czepia się
wszystkiego - a podejrzewałam, że humor ma wyjątkowo kiepski.
Saszka wcisnął się w głąb torby i nie dawał znaku życia.
Weszłam do sekretariatu i z ulgą zobaczyłam, że Ritka siedzi tam zupełnie sama.
- Cześć - rzuciła.
Słysząc głos Ritki, Saszka wyjrzał i szczeknął nieśmiało w ramach powitania. Ritka
pogłaskała go i powiedziała:
- Nic by mu się nie stało, gdyby posiedział chwilę w samochodzie.
- Wiesz, jaki on ma okropny charakter, we wszystkim mu ulegam.
- Aha. Tu i tak wszyscy gadają, że Dziadek pozwala ci na zbyt wiele.
- No proszę, a przecież siedzę sobie cichutko, nikomu nie wadzę... Mogę z nim porozmawiać?
- Dowiem się, może znajdzie pięć minut. Czemu tak za interesowało go to morderstwo? -
spytała Ritka, która była wyjątkowo ciekawska.
- Pojęcia nie mam. Wiesz przecież, że ja tu jestem tylko dziewczynką na posyłki.
Ritka prychnęła pogardliwie, ale nie dopytywała się więcej, zrobiła mi kawę i poszła do
Dziadka.
- Przyjmie cię za pół godziny - oznajmiła, wracając i dodała, zniżając głos: - Powinien
podnieść mi pensję.
- Za co? - spytałam czujnie. Pensja Ritki była adekwatna do jej niemal bezgranicznego
oddania Dziadkowi, innymi słowy, grzechem byłoby się skarżyć.
- Ostatnio wszyscy jakby powariowali, czuję, że coś się szykuje. I Dziadek chodzi ponury jak
chmura gradowa.
- Z tego, co pamiętam, to tutaj zawsze się coś szykuje -i nic dziwnego, skoro zebrali się tu
tacy energiczni ludzie.
- Naprawdę nie masz jakichś nowin? Mam na myśli - złych...
- Nie. Ani żadnych tajemnic przed tobą. Przestań się boczyć i powiedz coś optymistycznego.
- Kupiłam sobie kostium. Taki z zakładkami, pamiętasz, oglądałyśmy w domu towarowym?
- O, i to jest naprawdę dobra nowina. - Skinęłam głową. - Od razu zrobiło mi się lżej na sercu.
Chyba też sobie coś kupię.
- Rozmiar trzydziesty ósmy - dodała Ritka ponurym tonem i w końcu do mnie dotarło.
Aż wstałam i przechyliłam się przez biurko, żeby upewnić się, czy mnie wzrok i słuch nie
myli.
- Świetnie wyglądasz! - oznajmiłam, rozciągając usta w uśmiechu.
- A pewnie. To Xenical - powiedziała Ritka takim tonem, jakby oznajmiała, że jutro otrzyma
Nagrodę Nobla.
- Super. A co to takiego? - spytałam na wszelki wypadek. Ritka skrzywiła się.
- Ależ ty jesteś dzika! Xenical to środek wspomagali y odchudzanie.
Obraziłam się za „dziką" i w ramach zemsty odpaliłam:
- Jak ty się lubujesz w różnych świństwach...
- Wcale nie - osadziła mnie Kitka. - Ten środek poradził mi lekarz i to nie byle kto, tylko
Tichomirow.
Słysząc nazwisko, oklapłam i zażądałam wyjaśnień:
- No i jak?
- Przecież widzisz.
- Widzę. - Westchnęłam zazdrośnie.
- Właśnie. Pewne osoby w odróżnieniu od ciebie zauważyły to od razu... Zostałam zaproszona
na kolację.
- Czyżby Pachomow? - zawołałam, a Ritka zachichotała i przytaknęła.
Na Pachomowa, który zajmował sąsiedni gabinet, Ritka już dawno miała oko, ale jak do tej
pory bez wzajemności
- a tu nagle takie szczęście!
- Faceci normalnie powariowali - dokończyła rzeczowo.
- Napisz mi nazwę na kartce, może też pomyślę o schudnięciu?
- Ty nie musisz chudnąć, ty powinnaś częściej się uśmiechać i kupić sobie kostium. Wiesz, że
Dziadek nie lubi bab w dżinsach, a ty ciągle w nich łazisz, jak na złość.
I wtedy objawił się Dziadek przez interkom:
- Rito, niech Olga wejdzie.
- Jak mu zepsujesz humor, to cię zabiję - wysyczała.
- Od czasu tego kretyńskiego bankietu powinni mi liczyć trzy dni za jeden, jak u marynarzy
łodzi podwodnej. Już niedługo mogłabym przejść na emeryturę.
- Dziadek cię nie puści - odparłam ze współczuciem i poszłam do drzwi.
W gabinecie było pusto, ale drzwi w ścianie za biurkiem były uchylone, tam znajdował się
pokój, w którym Dziadek mógł w razie czego odpocząć.
- Jestem tutaj - powiedział głośno.
Weszłam do pokoju i ku swojemu ogromnemu zdumieniu zobaczyłam go leżącego na kanapie
(marynarka wisiała na oparciu krzesła), z rękami za głową i wzrokiem utkwionym w sufit.
- Siadaj. - Poklepał dłonią brzeg kanapy.
Podeszłam i usiadłam. Wyglądał na zmęczonego, nawet chorego. Postawiłam torbę nieco
dalej, żeby go nie denerwować.
- Puść go, niech sobie pobiega - zezwolił Dziadek, a w jego głosie nie było nawet cienia
złośliwości.
- Wytrzyma. - Machnęłam ręką i nagle poczułam się winna. Może faktycznie nadużywam
jego dobroci? - Jak się czujesz? - zaryzykowałam pytanie, choć wiedziałam, że Dziadek nie
lubi takich pytań.
- W porządku. A co, źle wyglądam?
- Mnie się podobasz. Po prostu nie przywykłam oglądać cię w godzinach pracy na kanapie.
- Starzeję się. - Uśmiechnął się. - Rano drżą mi ręce, skóra zrobiła się ziemista, a pod oczami
worki. Wowka wczoraj dzwonił, chciał przyjechać z rodziną na urlop, ale coś nie wychodzi...
Wowka to pasierb Dziadka, Dziadek jest wdowcem, jego żona miała syna z pierwszego
małżeństwa. Nigdy nie zauważyłam między nimi przesadnie gorących uczuć, ale Dziadek
pomagał pasierbowi materialnie, a Wowa chętnie tę pomoc przyjmował.
- No żebyś chociaż ty wyszła za mąż. - Westchnął. -Może zdążyłbym poniańczyć twoje
dzieci...
- Niestety. - Rozłożyłam ręce. - Brak odpowiedniego kandydata na ojca.
- Jesteś piękna - powiedział, przyglądając mi się.
- Wiem. Ale jak widać, to za mało. Nie umiem gotować i dlatego nikt nie chce mnie za żonę.
- To ty nie chcesz wyjść za mąż. Chociaż i ja nie widzę tu odpowiedniego kandydata. Niby z
pozoru facet jak facet, a w środku...
- W środku ludzie mają zazwyczaj wnętrzności - zauważyłam. - Widziałam w atlasie
anatomicznym. Kiepsko to wygląda.
- Czasem mam ochotę cię zabić - pogroził mi Dziadek, wstając.
- Ustaw się w kolejce.
- A komu jeszcze zdążyłaś napsuć krwi? - Spojrzał groźnie.
- Każdemu, kto nawinął się pod rękę. Przecież sam zawsze mówisz, że mam okropny
charakter.
- Normalny. Inni w ogóle nie mają charakteru.
- A kto cię tak dzisiaj dobił?
- Nie zwracaj uwagi. Po prostu z wiekiem staję się starym zrzędą.
- Jasne. A kto w zeszłą sobotę wypoczywał z cudzą żoną na jej daczy?
- Już ci donieśli? - prychnął Dziadek. - Plotą, byle pleść.
- Naród cię szanuje.
- Tak... Mam nadzieję, że nie tylko za to... - Dziadek przeszedł się po pokoju.
Cierpliwie czekałam, nie spiesząc się z tłumaczeniem, po co przyszłam. Było jasne, że
chciałby mi coś powiedzieć, ale jeszcze się nie zdecydował, czy mi powie, czy nie i dla tego
zrzędzi.
- Widziałaś się z Tagajewem? - zmienił temat.
- Widziałam.
- Rozmawiałaś? -Nie.
- Dlaczego?
- Bo to nie ma sensu.
Dziadek usiadł naprzeciwko mnie i spojrzał mi prosto w oczy, co nie było zbyt przyjemne.
- Tagajew nie będzie mi się zwierzał - dodałam. - Po co więc przelewać z pustego w próżne?
- Myślę, że wszystkich nas czeka niespodzianka. Chodzą słuchy, że Tagajew zamierza
kandydować w wyborach.
- Z ramienia jakiej partii?
- Jako niezależny deputowany.
- I do licha z nim... - Naprawdę nie widziałam w tym nic szczególnego. Skoro człowiek ma
ochotę się pobawić, to czemu nie... Ale to były tylko przemyślenia osoby tkniętej polityczną
krótkowzrocznością, a Dziadek najwyraźniej dostrzegał w tym fakcie coś niepokojącego.
- I to cię zupełnie nie niepokoi? - nie uwierzył.
- A czemu miałoby mnie niepokoić? Jeśli znajdą się idioci, którzy będą chcieli na niego
głosować...
- Znajdą się - zapewnił mnie Dziadek.
- Cóż, jest takie stare powiedzenie: każdy naród ma takiego przywódcę, na jakiego sobie
zasłużył.
- Bardzo obywatelskie stanowisko, w istocie - skomentował szybko.
Skrzywiłam się.
- Nie truj, nie jesteśmy na mityngu. I w życiu nie uwierzę, że naprawdę się boisz, czy on
poważnie nie zagrozi twojemu Nikitinowi. Przecież każdy wie, że skoro popierasz
jakiegoś kandydata, to on może się już czuć wybrany... -A jak się to komuś nie podoba -
pomyślałam - to lepiej, żeby zaszył się w jakiś ciemny kąt - najlepiej w grobie.
- Tagajew znał tę dziewczynę, no, tę zamordowaną? - zapytał Dziadek.
- Pracowała kiedyś w restauracji, w której bywał.
- Czyli to się jakoś ze sobą wiąże?
- Co „to"? - Dziadek nie raczył odpowiedzieć, więc uściśliłam: - Masz na myśli zabójstwo?
- Nie mogę zrozumieć, po czyjej jesteś stronie - rzucił zirytowany.
- Usiłuję zachować neutralność. - Uśmiechnęłam się. - Jeśli uważasz, że w zaistniałej sytuacji
oskarżenie Tagajewa o zabójstwo jest kuszącą perspektywą...
- Przestań. Coś takiego nawet nie przyszło mi do głowy.
- Naprawdę? No cóż, w takim razie przepraszam. Tak czy inaczej, nie ma na razie powodu,
żeby go podejrzewać. Chociaż...
- Co? - spytał czujnie Dziadek.
- Niewykluczone, że ma coś do ukrycia.
- No to zbadaj to - podsumował, a ja skinęłam głową.
- A nie mógłbyś mi pomóc? Podobno Nikitin zwracał się do ciebie w sprawie Swietłany...
- Tak, coś sobie przypominam... Chcesz porozmawiać z Łarionowem? Zadzwonię do niego.
To wszystko?
- Wszystko. - Zastanowiłam się, czy zadać mu pytanie, które miałam na końcu języka, i
doszłam do wniosku, że to tylko strata czasu. W tej chwili Dziadek podejrzewa już
wszystkich i do mnie chyba też nie ma zaufania, skoro pyta po czyjej jestem stronie. W takim
układzie najcenniejszą rzeczą są informacje. Dziadek jest w tej kwestii bardzo
skąpy, więc lepiej dać sobie spokój i liczyć, że z Łariono-wem będę miała więcej szczęścia. -
No to idę... - powiedziałam, wstając.
- Idź - mruknął i dodał: - Nie podoba mi się to wszystko. Przytaknęłam - mnie też się wiele
rzeczy nie podobało -
wzięłam torbę i poszłam, całując Dziadka na pożegnanie.
- Gdybyś mógł zadzwonić do Łarionowa od razu... Jeśli to oczywiście nie problem...
Żeby dać Dziadkowi możliwość zadzwonienia, a Łario-nowowi zebrania myśli przed
spotkaniem ze mną, poszłam do baru, który był piętro niżej, napiłam się kawy, a dopiero
potem zeszłam na parter, gdzie mieściło się biuro ochrony. Przywitano mnie dość czujnie.
Kiedyś szefował tu Lalin, po jego odejściu zostało parę osób ze starej gwardii, ale teraz były
w mniejszości. Ponieważ uważałam Łarionowa za bydlaka, to logicznie założyłam, że dobrał
sobie analogicznych pracowników, zatem o sympatii nie mogło być mowy. Teraz wszyscy
gapili się na mnie, zastanawiając się, po cholerę przylazłam.
Widocznie Dziadek zdążył zadzwonić, bo Łarionow powitał mnie przyjaznym uśmiechem.
- Cześć, Mała.
Nigdy nie lubiłam tego głupiego przezwiska, a w ustach Łarionowa zabrzmiało prawie jak
obelga. Może właśnie o to mu chodziło? Postanowiłam się tym nie przejmować.
- Cześć - odparłam dziarsko i rozsiadłam się w fotelu przy biurku.
- Kawy?
- Dzięki, wypiłam w barze. Możemy chwilę pogadać?
- Słucham cię bardzo uważnie. - Skinął z powagą głową.
- Liczyłam na coś innego - że to ty mi o czymś opowiesz.
- Masz na myśli Nikitina? A raczej tę dziewczynę, którą zastrzelono? Podobno to napad
rabunkowy? Słyszałem, że w mieszkaniu była duża suma pieniędzy i zniknęła?
- Już się znalazła.
- Tak? Więc to nie rabunek?
- Właśnie po to, żeby się tego dowiedzieć, latam po mieście i wypytuję ludzi o różne rzeczy.
- Nie mam zbyt wiele do powiedzenia... Z pięć miesięcy temu Dziadek wezwał mnie i
oznajmił, że Nikitin podejrzewa kochankę o związek z Tagajewem. Nikitin jest bardzo
ostrożny, szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, że ma kochankę, uważałem go za wzorowego
męża. No więc zaczęliśmy obserwować tę dziewczynę, okazało się, że nie spotyka się z
Tagajewem, i Nikitin był zadowolony... - Łarionow zawahał się, odchrząknął, odwrócił wzrok
i dodał: - Co prawda, nie tak dawno jednak się spotkali.
- Na bankiecie?
- Wcześniej. Mniej więcej miesiąc temu mój człowiek przypadkiem widział ich w „Aladynie"
i uznał, że wyglądało to dość podejrzanie. Podobno dziewczyna wyjęła z torby jakieś
zdjęcie...
- Zdjęcie? - zdumiałam się.
- Tak. Mój człowiek widział, jak wyjęła z torebki zdjęcie i pokazała je Tagajewowi. Ten
popatrzył i chyba nie spodobało mu się to, co zobaczył. Zjeżył się, powiedział coś do
dziewczyny... Mój człowiek nie słyszał, co dokładnie, ale zdaje się, że przed czymś ją
ostrzegał. Ona słuchała w milczeniu, potem skinęła głową, pożegnali się i wyszła.
- Twojemu człowiekowi nie udało się zerknąć na to zdjęcie?
-Jakim cudem? Miał zainscenizować napad na ulicy?
- W ostateczności...
- Nie żartuj.
- Nie przyszło ci do głowy, że to zdjęcie mogło w jakiś sposób skompromitować Nikitina?
- Gdyby przekazała je Tagajewowi, być może zacząłbym coś podejrzewać, ale nic takiego się
nie stało. Posłuchaj, Nikitin chciał się upewnić, że kochanka nie przyprawia mu rogów - i taką
pewność uzyskał. Z Nikitinem spotykała się regularnie, żaden inny facet koło niej się nie
kręcił.
- I uznałeś, że dobrze wykonałeś zadanie - stwierdziłam z uśmiechem.
- Mam kupę innych spraw, a podglądanie obcych bab nie należy do moich obowiązków
służbowych.
- Wytłumacz to Dziadkowi. - Szczerzyłam się nadal. -Powiedziałeś mu o tym zdjęciu?
- Jego to zupełnie nie interesowało. Gdy Nikitin zwrócił się do niego z prośbą o pomoc, po
prostu zlecił to zdanie mnie. Pewnie myślał, że Nikitin się wygłupia.
- No to powiedziałeś mu czy nie?
- Nie pytał. Nikitinowi oczywiście powiedziałem, może Dziadek dowiedział się od niego.
Dziewczyna zachowywała się spokojnie, z jakiej racji mieliśmy urządzać jakieś gry
szpiegowskie? Tagajewa znała od dawna, spotkali się, co w tym dziwnego? - mówił,
wyraźnie się tłumacząc.
- Dobrze. Sprawę zdjęcia mamy wyjaśnioną. Czy ktoś do niej przyjeżdżał?
- Przyjaciółka, z Moskwy. Czasami bywali i inni goście, też z Moskwy.
- Kto konkretnie?
- Jacyś biznesmeni... Nic ciekawego, Nikitin ich zna. Interesowała go głównie przeszłość
dziewczyny i dokopałem
się do wszystkiego. Przed wyjazdem do Moskwy miała na swoim koncie różne grzeszki,
chociaż tak w sumie nie było to nic takiego. Pracowała jako kelnerka w knajpie, w której
zbierała się chuliganeria, jeden jej ówczesny kochanek poszedł siedzieć, drugiego zastrzelono,
gdy ta melina spłonęła. Dziewczyna podjęła mądrą decyzję i zerwała z tym towarzystwem.
Poznała chłopaka, który zabrał ją do Moskwy i pomógł jej się urządzić. Po ślubie nie
utrzymywała już z nim kontaktów. Opowiedziałem o tym wszystkim Nikiti-nowi, był
zadowolony. Tagajew należy właśnie do jej dawnych przyjaciół. Widzisz, teraz, gdy została
zamordowana, wszystko, nawet to zdjęcie, wygląda podejrzanie, ale wtedy było inaczej...
Gdyby nie... to w ogóle nie powiedziałbym ci o zdjęciu.
- Ale powiedziałeś. - Kiwnęłam głową, myśląc jednocześnie, że Nikitin o tym nie wspomniał
- i pewnie miał ku temu jakiś powód. - Jak długo ją obserwowaliście?
- Miesiąc, może półtora.
- I uznałeś, że to wystarczy?
- Nie ja, Nikitin. Złożyłem mu szczegółowy raport, był zadowolony. Może rozmawiał z tą
dziewczyną i ona mu wszystko wyjaśniła?
- A po tym jak twój człowiek przypadkiem zobaczył ją z Tagajewem, nie miałeś ochoty jej
jeszcze trochę poobserwować?
- A po cholerę? - zdumiał się.
Wtedy zadzwoniła leżąca na stole komórka Łarionowa. Spojrzał na nią, ale nie odebrał.
- Może wyjaśnisz mi, co się dzieje? - zapytał zaniepoko jony. - Jeśli zabójstwo jest jakoś
powiązane...
Telefon zadzwonił powtórnie.
- Odbierz - poradziłam.
Łarionow machnął ręką - telefon najwyraźniej go denerwował, ale nie chciał odebrać.
Wzięłam do ręki spinacz, koncentrując się na nim całkowicie i czując, że Łarionow świdruje
mnie wzrokiem. Telefon zadzwonił znowu, spinacz wyrwał mi się z rąk i poleciał na stół,
wstałam i wzięłam go - Łarionow myślał, że sięgam po komórkę, i złapał ją szybko.
- Tak? - zgłosił się.
- Musimy porozmawiać - usłyszałam.
- Nie teraz, zadzwoń później - powiedział szybko, po czym wyłączył telefon, zerkając na
mnie spode łba.
Złościł się - i nie bez powodu. Poznałam głos dzwoniącego - trudno nie poznać tej typowej
dla Tagajewa maniery rozciągania słów.
- Co za wariacki dzień - mruknął Łarionow.
- Zdarza się - powiedziałam ze współczuciem i wstałam.
- Już wychodzisz? - spytał czujnie.
- A co, chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?
- Tak właściwie to nie.
- No to do widzenia.
- W takim razie wszystkiego dobrego.
Skierowałam się do drzwi, odwróciłam się i mrugnęłam do niego. Aż go wykrzywiło, może
ze złości, a może z jakiegoś innego powodu. A ja pomyślałam, że robi się coraz ciekawiej.
Wyszłam na ulicę, puściłam Saszkę, żeby sobie pobiegał, a sama wsiadłam do samochodu i
po zastanowieniu zadzwoniłam do Nikitina. Wielcy ludzie są zwykle niesłychanie zajęci i on
nie był wyjątkiem, jednak poświęcił mi chwilę i ogólnie był bardzo uprzejmy.
- Wspominał pan, że Swietłana tylko raz spotkała się z Tagajewem, a teraz okazuje się, że
dwa. Łarionow powiedział panu o tym spotkaniu, gdy Swietłana jakoby pokazy wała
Tagajewowi jakieś zdjęcie?
- Tak, teraz sobie przypominam. Faktycznie było coś takiego - odrzekł szybko.
- I nie zainteresował się pan tym?
- Myśli pani, że Tagajew ma coś wspólnego z jej śmiercią?
- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- No przecież nie mogłem ni z tego, ni z owego spytać Swietłany o to spotkanie! Wtedy
musiałbym przyznać, że była śledzona, a to było absolutnie wykluczone. Ale wieczorem, gdy
u niej byłem, spytałem, jak spędziła dzień, a ona odpowiedziała, że spotkała się ze znajomym.
Zapytałem, kto to, a ona odparła, że go nie znam, a gdy dałem do zrozumienia, że ta
oględność mi się nie podoba, powiedziała: „Przyjaciółka zakochała się w pewnym facecie, on
mi się nie spodobał, poprosiłam o jego zdjęcie i pokazałam je temu znajomemu. Facet
faktycznie okazał się draniem". Spytałem, co to za znajomy, a ona odpowiedziała, że pracuje
w milicji. Wtedy zrozumiałem, że to wymyśliła, bo niezręcznie jej mówić o swoim spotkaniu
z Tagajewem. Uspokoiłem się, przecież znali się wcześniej i zwróciła się do niego tylko
dlatego, że przyjaciółka znalazła się w trudnej sytuacji. Co w tym dziwnego?
- Nic - przyznałam i pożegnałam się. Niewykluczone, że Swietłana opowiedziała Nikitinowi
swoją historię, prezentując ją jako historię nieistniejącej przyjaciółki. Wzięła zdjęcie
kochanka, którego podejrzewała o wszystkie grzechy świata, pokazała Tagajewowi, on poznał
faceta i ją ostrzegł. Bardzo interesujące. A im dalej, tym bardziej zagadkowo. Kogo Tagajew
zobaczył na
tym zdjęciu? Ukrył przede mną ten fakt, a jak on nie chce o czymś mówić, to święty Boże nie
pomoże. Chociaż może warto spróbować i przycisnąć go jeszcze raz...
Zawołałam Saszkę, ruszyłam i wtedy zobaczyłam Łario-nowa - wyszedł z drzwi opatrzonych
tabliczką „Obcym wstęp wzbroniony" i skierował się na parking. Zerknęłam na Saszkę,
zastanawiając się, czy mogę zostawić go samego w samochodzie na jakiś czas. Doszłam do
wniosku, że nie, złapałam torbę i poleciałam na przystanek, w ostatniej chwili przypominając
sobie o zamknięciu samochodu. Obok przystanku stał sznur taksówek, otworzyłam drzwi
pierwszej i radośnie oznajmiłam:
- Zabawimy się w policjantów i złodziei, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Kierowca, mniej więcej trzydziestokilkuletni, zmarszczył brwi, a potem spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
- Ja panią znam.
- Coś podobnego. Sto doków dla tego, kto nigdy w życiu nie widział mnie na oczy.
- Rozumiem. Dokąd jedziemy?
- Jeszcze nie wiem. Za tamtym samochodem. Jeśli uda się nam nie zwrócić na siebie uwagi,
dorzucę jeszcze jedną setkę.
- Załatwione - ożywił się kierowca i zręcznie wyjechał z postoju, ustawiając się w pewnej
odległości za Łarionowem.
Jakiś czas rozmyślałam nad swoją popularnością w mieście oraz nad magiczną silą pieniądza,
a tymczasem Łario-now skręcił w zaułek - a my pojechaliśmy prosto.
- Tam by nas zauważył - wyjaśnił taksówkarz. - A i tak musi wyjechać na prospekt, znam tę
dzielnicę jak własną kieszeń.
W kwestii dzielnicy nie kłamał, ukrywał się po mistrzowsku i ani razu nie zgubił Łarionowa.
- Nie służyłeś czasem w wywiadzie? - zapytałam.
- W desancie. A co to za facet? To biznes czy sprawy miłosne?
- Podejrzewam, że robi lewe interesy.
- Aha. - Mężczyzna skinął głową.
- Właśnie. Chcę to sprawdzić.
Łarionow nie łamał przepisów drogowych, ale wyraźnie się spieszył. Wcale bym się nie
zdziwiła, gdyby jechał do „Szanghaju", gdzie Timur spędzał dużo czasu i gdzie zwykle
umawiał się na spotkania, a nie w biurze, którego by właścicielem. Jednak na kolejnym
skrzyżowaniu Łarionow skręcił w przeciwnym kierunku - może uznał, że zjawianie się w
„Szanghaju" byłoby nieostrożnością. Pewnie doszedł do wniosku, że słyszałam głos jego
rozmówcy i rozpoznałam Tagajewa - w takiej sytuacji pędzenie na oślep do „Szanghaju"
byłoby nierozsądne, ja w każdym razie miałabym się na baczności... A może on w ogóle
jedzie sobie w jakichś swoich sprawach i śmieje się ze mnie w kułak? A niech mu tam...
Łarionow skręcił jeszcze raz i zrozumiałam, że jedzie do hotelu „Rosja" - w każdym razie
zaparkował na hotelowym parkingu. Wyszedł, kopnął przednie koło i pomaszerował do
głównego wejścia.
- Co teraz? - spytał kierowca.
- Zaczekaj tutaj.
Wysiadłam, rozejrzałam się i bez pośpiechu poszłam za Łarionowem, biorąc ze sobą Saszkę,
który siedział cichutko, jakby wyczuwał powagę sytuacji.
- Nie znoszę zagadek - poskarżyłam mu się. Saszka szczeknął, przyznając mi rację. - No nic,
damy radę. A ty nie wystawiaj nawet nosa.
W hotelowym westybulu było sporo ludzi, może turyści albo delegacja, wszyscy tłoczyli się
przy recepcji. Łarionowa tu nie było, zresztą nie miałam zamiaru się z nim spotykać.
Pomieszczenie ochrony znajdowało się naprzeciwko, za kwiaciarnią, weszłam i powiedziałam
głośno:
- Cześć.
W pokoju było dwóch mężczyzn, jeden gapił się w monitor, a drugi, szef ochroniarzy, pił
herbatę. Pierwszy pokiwał głową, drugi odpowiedział:
- Cześć.
- Potrzebna mi twoja pomoc - oznajmiłam po prostu.
- Jasna sprawa, po co innego byś przychodziła. I co mam zrobić, przynieść ci gwiazdkę z
nieba?
- Po co mi gwiazdka, Wołodia? - zdumiałam się. -Jestem skromną dziewczyną i moje prośby
są proste i nieskomplikowane... Posłuchaj, właśnie przybył do was nasz Łarionow - chję się
dowiedzieć, z kim się tu spotka.
Wołodia skrzywił się, odsunął kubek, ale nie spieszył się z wypełnianiem mojej prośby.
- Posłuchaj... - zaczął niezadowolony, ale szybko mu przerwałam.
- Wiesz przecież, że jestem w drużynie i działam z najwyższego zezwolenia.
Wstał, znowu westchnął i popatrzył na mnie bez cienia sympatii - a takie spojrzenia zawsze
sprawiają dziewczynie przykrość. Ale mimo to wyszedł z pokoju, a to już było nieźle.
Usiadłam w jego fotelu, chłopak przed monitorem nie zwracał na mnie uwagi.
Przez te dziesięć minut, gdy czekałam na Wołodię, miałam okazję przekonać się, że praca
tutaj jest doskonale zorganizowana. Wołodia wrócił i oznajmił:
-Jest w barze z jakimś facetem, gościem hotelu. Za chwilę będziemy wiedzieli, jak się ten
gość nazywa i w jakim pokoju mieszka. To wszystko?
- Dziękuję. Jestem twoim dłużnikiem.
- W takim razie to ja ci dziękuję - odparł. Zadzwonił wewnętrzny telefon, Wołodia podniósł
słuchawkę, wysłuchał i poinformował mnie: - Ten gość to Wsiewołod Andrieje-wicz
Filippow, biznesmen z Moskwy, obecnie w podróży służbowej, przyjechał dziś o jedenastej
trzydzieści, pokój miał zarezerwowany wcześniej przez firmę „Hermes".
- Hm, zastanowię się nad tą gwiazdką z nieba - rzuciłam, idąc do drzwi.
- Lepiej zaproś mnie w gości.
- Koniecznie. Zaprowadź mnie do baru. Wyszedł razem ze mną i powiedział cicho:
- Na pewno nie chcesz, żeby cię widzieli... Stań sobie w przejściu do kuchni, będziesz
wszystko widziała, ale raczej nic nie usłyszysz. Może być?
- Zaproszę cię na kolację ze śniadaniem, chcesz?
- Nie chcę. Ja jestem prosty chłopak i lubię głupie dziewczyny, a przy tobie człowiek czuje
się jak kretyn.
- Zbytek samokrytyki. Powiedz lepiej, że ci się nie podobam.
- Podobasz. Ale takie jak ty mają facetów na pęczki, a ja nie lubię konkurencji. Prosty jestem,
rozumiesz? O, tędy...
Przeszliśmy wąskim korytarzem do kuchni, a stamtąd do baru, ale ja nie wchodziłam do baru,
tylko za radą Wołoiln stanęłam w przejściu. Było tu coś w rodzaju niszy i nawet stało krzesło.
Bardzo wygodnie.
- Będę obok - szepnął jeszcze. - Pogadam z kucharzami. Gdybym ci był potrzebny, zawołaj.
Usiadłam na krześle, obserwując gości w sali. Nie było ich zbyt wielu, przy stołach siedziało
z dziesięć osób, cztery przy barze. Łarionow zajął stolik w rogu, plecami do mnie. Bardzo
dobrze, nie muszę się za bardzo ukrywać. Naprzeciwko niego siedział potężny mężczyzna z
czerwoną twarzą. Mógł mieć najwyżej pięćdziesiąt lat, ale wyglądał okropnie, albo dużo pił,
albo mu życie dopiekło. Włosy krótko obcięte, bez śladu siwizny, na policzku świeże
zacięcie, może mu ręce zadrżały przy goleniu. Nie wyglądał na biznesmena, chociaż
biznesmeni też bywają rozmaici... Jednak tacy jak on zwykle kręcą się wokół polityków
różnej maści, pozbawionych sumienia, za to owładniętych pragnieniem wyrwania od życia
jak najwięcej.
Wtedy spostrzegłam, że mężczyzna pije herbatę, choć pora dnia pozwalałaby się odprężyć,
potem poprosił kelnera o szklankę wody, chciał popić tabletkę. A może facet jest
abstynentem, a twarz ma czerwoną dlatego, że choruje, na przykład ma wysokie ciśnienie?
Kiepski ze mnie fizjonomista, znowu nawymyślałam różności... Rozmowy nie słychać, ale
widać, że gadają spokojnie. Łarionow coś tłumaczy, facet kiwa głową, czasem coś mówi,
zadaje pytania. W pewnym momencie pokręcił głową, wyraźnie z czegoś niezadowolony, a
Łarionow pochylił się do niego, zaczął mówić coś bardzo szybko, potem rozłożył ręce i
zamilkł. Mężczyzna zastanowił się, potarł twarz dłonią, zapytał o coś, Łarionow odpowiedział
krótko. Przez jakiś czas obaj milczeli, wreszcie facet skinął głową, jakby się na coś zgadzał,
Łarionow wstał, uścisnęli sobie ręce i szef ochrony Dziadka skierował się do wyjścia z baru.
Ja na razie nie opuszczałam swojej kryjówki, żeby nie wpaść na niego w holu.
Siedziałam dalej, obserwując mężczyznę. Zerknął na zegarek, zamówił jeszcze jedną herbatę,
znów zerknął na zegarek... Pewnie na kogoś czeka. Potarłam nos, zastanawiając się, czy
zostać i zobaczyć, co będzie dalej, czy lecieć za Łarionowem, ale doszłam do wniosku, że
Łarionow może zaczekać, facet jest bardziej przyszłościowy.
Znów zerknął na zegarek, zabębnił palcami po stole -może się denerwował, a może taki miał
zwyczaj - spojrzał
• na drzwi wejściowe i wyprostował się. Zaintrygowana zerk-
• nęłam również i zobaczyłam Tagajewa. Właśnie wszedł do baru, przystanął, rozglądając się,
facet podniósł rękę i Tagajew skierował się prosto do niego. Uścisk dłoni i Tagajew zajął
miejsce Łarionowa.
Od razu podbiegi kelner - podobnie jak wszyscy w naszym mieście, kelner również znał
Tagajewa, który był niemal postacią legendarną, a chwilę potem Timur dostał kawę, na którą
nawet nie spojrzał. Teraz mówił głównie facet, Tagajew słuchał. Siedział niedbale rozwalony,
jego rozmówca zaś przeciwnie, wparł się piersią w stół, jakby chciał znaleźć się jak najbliżej
Tagajewa. Doszłam do wniosku, że facet na coś namawia Tagajewa. Ech, żeby tak usłyszeć
choć jedno słowo... Zresztą co mi po jednym słowie? Ciekawość dosłownie mnie rozpierała.
Rozmawiali z piętnaście minut i teraz mówili już obaj, często kiwając głowami, jakby się z
czymś zgadzając, jednak w pozie Tagajewa wyczuwało się napięcie. Może fantazjuję, ale
chyba Filippow mu się nie spodobał.
Filippow przywołał kelnera, zapłacił i razem wyszli z baru.
- Wołodia - zawołałam cicho, i ochroniarz pojawił się od razu. - Jest stąd jakieś inne wyjście
do holu?
- Chodźmy.
Gdy znalazłam się w westybulu, Tagajew ciągle tam był, stał z Filippowem dokładnie
pośrodku. Obaj się uśmiechali, chyba byli z siebie zadowoleni. Filippow odprowadził
Tagajewa do wyjścia z hotelu, Timur wyszedł na ulicę, a facet poszedł do windy. Ignorując
główne wyjście, wyszłam służbowym, obok parkingu.
- Siedzi tam już ze dwadzieścia minut, czeka na kogoś
- oznajmił kierowca, nie wiadomo dlaczego szeptem. Wtedy zjawił się również Tagajew, a
nawet nie on, tylko
jego hummer. Zatrzymał się kilka metrów od samochodu Łarionowa i szef ochrony Dziadka
szybko przesiadł się do Timura. Przez przyciemniane szyby nie dało się niczego zobaczyć,
wiedziałam tylko jedno: Łarionow siedział w hum-merze jedenaście minut, potem wyszedł,
wsiadł do swojego samochodu i pojechał w kierunku prospektu.
- Jedziemy za nim? - spytał kierowca; skinęłam głową.
Wkrótce stało się jasne, że Łarionow bez pośpiechu wraca do pracy, przy jakimś kiosku
zatrzymał się nawet i kupił papierosy.
Zapłaciłam kierowcy i przesiadłam się do swojego samochodu, odjechałam ulicę dalej, żeby
nie pchać się ludziom w oczy, i poczułam gwałtowną potrzebę przemyślenia całej sytuacji.
Wypuściłam Saszkę, sama siadłam na ławce na jakimś nawet zadbanym podwórku, ale uroki
przyrody niewiele mnie teraz obchodziły. Oto przed chwilą na własne oczy widziałam, że
Łarionow utrzymuje kontakty z Tagajewem
- i to w sytuacji, gdy Dziadek jest wyraźnie zaniepokojony tym, że Timur chce wejść do
polityki i tym samym pokrzyżować Dziadkowi szyki. Tak właściwie powinnam lecieć z
wywieszonym językiem do Dziadka i zameldować, że hoduje żmiję na własnym łonie, ale nie
spieszyłam się z tym zbytnio. Przede wszystkim bardzo wątpiłam w to, że Łanonow
rzeczywiście gra na dwa fronty, zbyt dobrze zna Dziadka. Nawet gdyby Tagajew go
szantażował... Łanonow świetnie wie, że gdyby wystąpił przeciwko Dziadkowi, to... Ale
może Dziadek już jest nie ten sam, może się starzeje i ta banda wyczuła jego słabość? Dlatego
rzucili się do Tagajewa - umarł król, niech żyje król! Ale do tego jeszcze daleko, Dziadek nie
zejdzie z pola boju bez walki, będzie stał do końca, jak nasi pod Stalingradem. No i jest
jeszcze coś: Dziadek i Tagajew zarabiają pieniądze ramię w ramię, absolutnie się z tym nie
afiszując i nawet się od siebie odżegnując. W tej sytuacji ścisłej współpracy ekonomicznej
przeżywają obecnie rozdźwięk polityczny... A może wcale nie? Może ci dwaj po prostu mącą
ludziom w głowach i rozgrywają swoją partię? Tyłko Pan Bóg wie, co oni tam wymyślili... A
może Tagajew ma pretensje do Dziadka - że niby Dziadek jest u szczytu sławy, a Timur
wyjmuje dla niego kasztany z ognia, naraża życie... Może w końcu mu się to znudziło i on też
postanowił zostać Napoleonem. Jeszcze chwila i skoczą sobie do gardeł. Dziadek nawet pytał,
po której stronie barykady mam zamiar stanąć... Szczerze mówiąc, wisi mi to, niech sami
bawią się w swoje gierki, ja najchętniej posiedziałabym sobie w kąciku. Chociaż nie, Dziadka
bym nie zostawiła. To wprawdzie pozbawiony zasad, okrutny sukinsyn, ale kiedyś go
kochałam i chociaż niewiele zostało z tej miłości, to w sam raz tyle, żeby nie siedzieć w
kącie, gdy się na niego rzucą. Ale jak mu pomogę? Przede wszystkim tak, że w nic nie będę
się pakować, żeby przypadkiem nie popsuć mu szyków. W tej grze ktoś przygotował dla mnie
miejsce - może Dziadek? Weź tu się człowieku zorientuj... Tak czy inaczej, jestem w grze i
komuś na tym zależało.
- Zęby mnie bolą od tych otwierających się perspektyw - powiedziałam na głos.
Saszka biegał wesoło przy piaskownicy, zerkając na mnie z zainteresowaniem.
Wyjęłam telefon i wybrałam numer komórki Dziadka. Mimo wszystko chciałam pogadać z
tym starym lisem, może tym razem zechce mi podpowiedzieć, czego należy się spodziewać?
Odebrał telefon od razu, ale w jego głosie dźwięczało niezadowolenie. No proszę, ani
czułości, ani radości, tylko surowość i nieugiętość.
- Czego chcesz? - spytał.
- Nawet wybrańcy narodu powinni od czasu do czasu coś jeść i w związku z tym chciałam
zapytać: może zjemy razem obiad?
Cisza przedłużała się. Już miałam nieśmiało chrząknąć, żeby przypomnieć o swoim istnieniu,
i wtedy Dziadek zapytał:
- Co tak nagle?
- Jest okropna pogoda, ja mam chandrę. Ty jesteś dla mnie bardzo surowy, Saszka jest
wredny. Straciłam sens życia i nie mogę go odnaleźć. To wystarczy, czy mam jeszcze coś
wymyślić?
- Zdajesz sobie sprawę, że jestem bardzo zajęty?
- Tak. Ale strasznie mi zależy.
- Dobrze - burknął Dziadek. - Zamów stolik we „Flamingu" na siódmą... nie, na szóstą.
Postaram się przyjechać. I błagam, ubierz się jak człowiek i zostaw w domu tego
kretyńskiego jamnika.
Dobrze, że Saszka tego nie słyszał.
- Psie, muszę natychmiast przemienić się w damę z towarzystwa - oznajmiłam. - Biegiem do
samochodu.
Stolik zamówiłam, w drodze do domu skoczyłam do fryzjera, co trwało prawie godzinę.
Fryzjerka była zadowolona z efektu i zachwycała się moim wyglądem. Nie słuchałam, ciesząc
się z jej radości.
W domu zrobiłam rewizję szafy, wybrałam biały kostium z czerwoną różą w klapie,
włożyłam długie czerwone kozaki i wykrzywiłam się do swojego odbicia w lustrze. Saszka
obserwował moje przygotowania z ogromnym zainteresowaniem, pewnie się zastanawiał,
czego ma się spodziewać w takim układzie. Doszłam do wniosku, że spełniłam warunek
dotyczący wyglądu, więc ten dotyczący psa mogę zlekceważyć, i wzięłam Saszkę ze sobą. Ja
w czerwonych kozakach, a on w domu? Czegoś takiego nigdy by mi nie wybaczył. Co
prawda z własnej torby musiał się przenieść do mojej, czerwonej. Próbował protestować i
nawet gryźć, ale postawiony przed wyborem: albo włazi do torby, albo zostaje w domu,
westchnął i wszedł do torby.
Piętnaście minut później wchodziłam już do „Flaminga", choć do umówionej godziny było
jeszcze sporo czasu. Ku mojemu zdumieniu Dziadek siedział przy stole i czytał gazetę. W
niewielkiej sali był tylko on, jeśli nie liczyć kelnerek, które tłoczyły się przy drzwiach w
stanie bliskim obłędu.
- On nie gryzie - zwróciłam się do nich, mając na myśli Dziadka.
- Wiemy. Grzeczny piesek... Przynieść mu miskę?
- Nie zrozumiałyśmy się. - Przewróciłam oczami. Za miskę podziękowałam, Dziadek miał
dość konserwatywne poglądy i na pewno nie spodobałoby mu się spożywanie obiadu przy
jednym stole z moim psem.
Dziadek oderwał się od lektury, zobaczył mnie, szybko złożył gazetę i wstał.
- Cieszę się, że cię widzę - powiedział absolutnie poważnie, ale chyba uznał, że to za mało, bo
dodał: - Boże, jaka ty jesteś piękna...
- To tyko szmatki. - Wzruszyłam ramionami. - A ja jestem ciągłe taka sama.
- Podobają mi się twoje szmatki. - Skinął głową, czekając, aż usiądę i przysuwając mi krzesło.
- Wyświadczyłabyś mi ogromną przysługę, gdybyś zwróciła więcej uwagi na swoje stroje.
- No proszę - zauważyłam rozweselona. - A ja myślałam, że pracuję dla ciebie.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza. Zamówiłem po kieliszku martini, mam jeszcze dzisiaj
mnóstwo spraw.
- Ile mamy czasu?
- Godzinę, może półtorej.
- Wspaniale, będzie można spokojnie zjeść.
- Wyjmij psa z torby, chyba już przywykli tu do twoich dziwactw.
- Wsadziłam go do torby ze względu na ciebie.
- Ze względu na niego samego należało zostawić go w domu. Co to za zwyczaj, żeby
wszędzie ciągać ze sobą to Bogu przykre stworzenie. - Dziadek się skrzywił.
- Bóg kocha jednakowo wszystkie stworzenia, to przecież jego dzieło - wstawiłam się za
Saszką.
- Co tu ma Bóg do rzeczy? To wina stukniętych Anglików, Bóg nie wpadłby na to, żeby
stworzyć coś takiego.
- Przestań, przecież on wszystko rozumie.
- To pies, a ty wariujesz i traktujesz go jak... - Urwał.
- Chyba w poprzednim życiu byłam jamnikiem. - Posmutniałam. - Nie mów przykrych rzeczy
o moim psie, dobrze?
- Dobrze. Jest piękny, mądry i chciałbym mieć takiego wnuka. Może być? - zapytał Dziadek.
- A do tego utalentowany.
- Nic dziwnego, na pewno po tobie.
- Powiedz mi, czemu tak jest? Jesteśmy bliskimi sobie ludźmi i mimo to ciągle mówimy sobie
przykre rzeczy - pożaliłam się.
- Wzruszyłem się i przejąłem - oświadczył ironicznie Dziadek. - A teraz dość tego mydlenia
oczu, powiedz po prostu, czego chcesz.
A czemu by nie? - pomyślałam i wypaliłam:
- Dzisiaj Łarionow spotkał się z Tagajewem.
Dziadek nachmurzył się, odchylił się na oparcie fotela i popatrzył na mnie z
niezadowoleniem.
- Chcesz powiedzieć, że go śledziłaś?
- Zawsze uważałam go za gnidę.
- Ja też nie mam zbyt wysokiego mniemania o twoich przyjaciołach.
- Więc Łarionow jest twoim przyjacielem?
-Jest szefem mojej ochrony, a ty zwariowałaś. - Wziął do ręki serwetkę, po czym zirytowany
rzucił ją na stół. - Ktoś jeszcze o tym wie?
- Tylko ja.
- W takim razie zostaw Łarionowa w spokoju.
- Igor - zaczęłam twardo. - Nie jest miło czuć się jak pionek w cudzej grze. Byłoby super,
gdybyś powiedział...
- Powiedziałem ci wystarczająco dużo - zostaw go w spokoju.
- Załóżmy, że to zrobię. I co dalej?
- Zapomnij o tym, co widziałaś. - Ścisnął mi dłoń, a potem rozłożył rękę i pogładził moje
palce. - Mała - zmienił ton na łagodniejszy - bardzo cię kocham i mam nadzieję, że ty mnie
również. Jesteśmy bliskimi sobie ludźmi, ale
wiem, że masz własne zdanie, nierzadko inne niż ja. Gdyby było inaczej, nie kochałbym cię
tak bardzo.
- I dlatego nie za bardzo mi ufasz - dokończyłam z uśmieszkiem.
Skrzywił się.
- Nie podoba mi się takie postawienie sprawy.
- Rozumiem. I co mam zrobić?
- Wykonywać swoją pracę. Zorientuj się, co to za zamieszanie wokół Nikitina. A teraz, jeśli
nie masz nic przeciwko temu, chciałbym spokojnie zjeść obiad.
Zawsze to samo... Oczywiście nie spodziewałam się, że otworzy przede mną duszę, jeszcze
taka głupia nie jestem. Ale mógłby choć wspomnieć o swoich genialnych planach, żebym nie
błąkała się po omacku. No cóż, będę musiała działać w ciemno, nic nowego. Co prawda, ta
sytuacja ma swoje plusy, mogę działać adekwatnie do okoliczności, nie czekając na
zezwolenie. Sam tego chciał... Byłam wkurzona i nawet wspaniały obiad nie poprawił mi
humoru. Dziadek zerknął na zegarek i powiedział:
- Czas na mnie.
- Być może znowu złamię jakieś zasady, ale chciałam cię powiadomić, że Łarionow spotkał
się dziś również z niejakim panem Filippowem, biznesmenem z Moskwy. Mówię tak na
wszelki wypadek. A potem z tym samym Filippowem spotkał się Tagajew.
Dziadek zamyślił się i zrozumiałam, że o tym akurat nie wiedział.
- Co masz zamiar zrobić? - spytał po chwili.
- Porozmawiać z Tagajewem. - Wzruszyłam ramionami. - Tu jest jeszcze jakaś mętna historia
ze zdjęciem, które zamordowana rzekomo pokazywała Tagajewowi.
- Cóż, nie będę cię pouczał... - Dziadek wstał, pocałował mnie z pewnym roztargnieniem, z
czego wywnioskowałam, że myślami jest daleko stąd. - O wszystkim informuj mnie na
bieżąco. I proszę cię, bądź ostrożna.
Wyszedł, a ja mruknęłam do swojego psa:
- Nie masz pojęcia, jak obrzydły mi te tajemnice. Cholerny Machiavelli! No co marszczysz
nos? Machiavelli to nie przekleństwo, był taki gość, nasi politycy czerpią z jego doświadczeń,
a tacy idioci jak my dostają po uszach. Ale już do tego przywykliśmy, damy radę.
Byłam zła na Dziadka, a jeszcze bardziej na siebie. No bo tak właściwie dlaczego nie rzucę
tego wszystkiego w diabły i nie wyjadę? Ech, powodów nie brakowało... Na przykład
zamordowana wierzyła, że znajdę zabójcę... O reszcie nawet nie ma co mówić - choćby o
tym, że bardzo jestem ciekawa, co też właściwie dzieje się teraz w państwie duńskim...
- Jedziemy do Timura - poinformowałam psa. Saszka zastrzygł uszami i poruszył się w torbie.
Pojechałam prosto do „Szanghaju", licząc, że zastanę tam Timura. Uznałam, że nie ma sensu
uprzedzać go telefonicznie o swojej wizycie - a nuż nie ucieszy się ze spotkania i postara go
uniknąć?
Wjeżdżając na plac, zobaczyłam spory tłum ludzi, ale nie tłoczyli się tak po prostu, lecz z
muzyką w tle - potężny mołojec śpiewał jakiś przebój wiejskich dyskotek. Wymachując ręką,
biegał po zbitym z desek pomoście pod plakatem „Kasyno Piramida", niżej były napisy
mniejszymi literami, nie chciało mi się wytężać wzroku. W pewnym momencie coś huknęło,
wtuliłam głowę w ramiona, jak się okazało, niepotrzebnie - to były fajerwerki, na ciemnym
niebie rozkwitły egzotyczne kwiaty, niemal od razu znikając. Chwilę potem znowu rąbnęło i
przez najbliższe piętnaście minut waliło bez przerwy.
Oszołomiona pokazem zatrzymałam się, ignorując znak „zakaz postoju", potarłam nos i
powiedziałam do Saszki:
- Popatrz, psie, to się właśnie nazywa puszczać pieniądze z dymem.
„Piramida" od dwóch miesięcy należała do Tagajewa... Ale skąd ten nagły pomysł
organizowania ludziom rozrywki, w dodatku bez szczególnego powodu? Czyżby Timur
naprawdę chciał zostać politykiem?
- Ech, przykro patrzeć, jak się człowiek marnuje - oceniłam, robiąc smutną minę. - Co za brak
fantazji! No czy naprawdę nie można było wymyślić czegoś bardziej interesującego? Jak
tylko zarobię furę pieniędzy, od razu wezmę się do polityki. Zresztą ja też nie mam fantazji...
Do polityki się wprawdzie nie pcham, ale za to zajmuję się zabójstwami. Powiedz, psie, po co
mi to?...
Saszka, rzecz jasna, wcale mnie nie słuchał, moje przemowy obrzydły mu dawno temu, teraz
po prostu nie zwracał na nie uwagi.
Odetchnęłam kilka razy i ciągle zła na siebie pojechałam dalej. Hummer Timura stał na
parkingu tuż obok bmw, którym jeździł częściej, to by znaczyło, że Tagajew jest w
„Szanghaju". Przy wejściu stał Chińczyk, jedyny w jego drużynie. Wprawdzie z Chińczykami
nie ma u nas problemów, ale widocznie Timur uznał, że w celu przydania restauracji pewnej
egzotyki w zupełności wystarczy jeden. Na mój widok Chińczyk otworzył drzwi i skłonił się,
bez uśmiechu, z powagą. W swoim czasie łamałam sobie głowę, czemu należy przypisać jego
powagę: może szczególnemu
stosunkowi Tagajewa do mnie? Jak się okazało, wyjaśnienie okazało się znacznie prostsze:
Tagajewowi trafił się poważny Chińczyk.
- Timur Wiaczeslawowicz jest u siebie - oznajmił i skłonił się ponownie.
Skręciłam w lewo, poszłam długim korytarzem do gabinetu Timura i zapukałam. Odpowiedzi
nie było, zapukałam jeszcze raz, a potem znowu. Skoro Chińczyk mówił, że Ta-gajew jest u
siebie, to na pewno tak było. Czyżby zobaczył przez okno mój samochód i postanowił się
ukryć? W tej samej chwili drzwi stanęły otworem i Tagajew ryknął nieuprzejmie:
- Czego?! - zobaczył mnie i ściągnął brwi. - A... to ty... Wejdź.
Ubrany był dość niedbale, domyśliłam się, że spodnie wciągał w pośpiechu. Marynarka leżała
na stole, ale pokój był pusty - było stąd jeszcze jedno wyjście. Wkładając marynarkę, Timur
skinął mi głową.
- Siadaj.
Usiadłam na kanapie i spostrzegłam rzucone w nieładzie pończochy, których ktoś nie zdążył
nie tylko włożyć, ale nawet zabrać. Odwróciłam wzrok, udając, że nic nie zauważyłam, ale
Tagajew już dojrzał pończochy, zgarnął je i wyrzucił za drzwi - nie tyle ze złością, ile z
pewnym rozdrażnieniem. Potem usiadł i popatrzył na mnie tak, jakbym to ja była
wszystkiemu winna.
- Wybacz, że przychodzę nie w porę - powiedziałam z uśmiechem. - Pończochy mi nie
przeszkadzały.
- Bądź cicho - poprosił ze smutkiem.
- No przecież przeprosiłam. Poza tym czemu się złościsz? Mogłeś nie otwierać.
Podobijałabym się jeszcze chwilę
i w końcu bym sobie poszła. Nie widzę nic złego w tym, że łączysz przyjemne z pożytecznym
w godzinach pracy.
- Nie wysilaj się, wiem, co chcesz powiedzieć. Guzik cię obchodzi, z kim śpię. Tak?
- Cóż... - Rozłożyłam ręce.
- Dzięki za kolejne przypomnienie, jak bardzo jestem ci obojętny.
- Jak chcesz, to mogę urządzić ci scenę zazdrości. Zacznę tłuc naczynia w kuchni, wydrapię
oczy twojej dziewczynie... Tylko powiedz, ja zawsze chętnie. Mogę nawet dać ci w szczękę,
choć nie przepadam za rozrywkami ekstremalnymi.
- Daj - poprosił Tagajew, patrząc na mnie nieodgadnio-nym wzrokiem.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jak mi oddasz, to się nie pozbieram? Wierzę na słowo.
- Daj mi w szczękę i zobaczymy, co będzie.
- Dzięki, jakoś nie mam ochoty. Raczej wybaczę ci twoje drobne figle.
- Nie warto.
- No, przestań się złościć - poprosiłam pojednawczo. -Chyba nie sądzisz, że myślałam, iż
spędzasz czas na poście i modlitwie? A może masz jakiś inny powód niż pończochy, żeby się
na mnie złościć? Przy okazji - zmieniłam temat -na placu trwa show z fajerwerkami. Robi
wrażenie.
Timur machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru dyskutować o takich
duperelach.
- Po co przyjechałaś? - spytał surowo.
- Żeby porozmawiać, ale widzę, że nie jesteś w nastroju.
- I o czym chciałaś ze mną rozmawiać?
- O Swietłanie. - Westchnęłam.
- Już rozmawialiśmy.
- Zgadza się. Ale zapomniałeś o pewnym szczególe.
- Tak? - Uśmiechnął się.
- Tak. Swietłana pokazywała ci zdjęcie.
- No i co?
- Bardzo chciałabym wiedzieć, kto na nim był.
Byłam pewna, że poczęstuje mnie tą samą historią, którą Swietłana sprzedała Nikitinowi:
przyjaciel przyjaciółki i tak dalej, ale Tagajew mnie zaskoczył: zaczął mi się przyglądać z
uśmieszkiem. Nie spodobało mi się ani jego spojrzenie, ani uśmiech, było w nich coś, co
sprawiało, że włosy stawały dęba. Dobrze, że mam bujną fryzurę...
- Dziadek ci podsunął ten trop - powiedział w końcu. - Ale popełnił błąd, tylko jeszcze o tym
nie wie.
- Uwielbiam zagadki, ale raczej proste. Co tak właściwie masz na myśli?
- Starą prawdę: kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.
- Mówisz o sobie czy o moim starym przyjacielu? - postanowiłam porozmawiać z nim
zupełnie poważnie. - Ti-mur, wydawało mi się, że potrafimy się dogadać. W końcu jesteśmy
przyjaciółmi...
- Co? - spytał z uśmiechem, a potem roześmiał się, tak wesoło i zadziornie, że też bym się
roześmiała, gdybym dostrzegła w swoich słowach coś zabawnego. - My mielibyśmy być
przyjaciółmi? - Śmiał się dalej. - Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?
- Szczerze mówiąc, ja uważałam cię za przyjaciela - aż do tej chwili. A teraz zastanawiam się,
co takiego zrobiłam, że umieściłeś mnie na czarnej liście.
- Ach, Mała, Mała... - Zaśmiał się znowu. - My mielibyśmy być przyjaciółmi? Jesteś dla mnie
jak zadra w tyłku, jak
nocny koszmar... Chętnie bym cię zastrzelił, ale nie mogę bez ciebie żyć.
- Nie przesadzaj... - pocieszyłam go. - Żyjesz, i to całkiem nieźle. W każdym razie z
kobietami nie masz żadnych problemów.
Porwał z biurka przycisk do papieru, który nie wiadomo po co kupił w antykwariacie, i cisnął
we mnie, ale zdążyłam się uchylić. Saszka wysunął się z torby, przyglądając nam się z
zaciekawieniem i usiłując zrozumieć, dlaczego się wygłupiamy. Podniosłam przycisk i
postawiłam na biurku.
- Zachowuj się przyzwoicie - poprosiłam.
- Wynoś się - odparł spokojnie Tagajew.
- Dobra, rozumiem. Nie odpowiedziałam wzajemnością na twoją miłość i teraz kopiesz pod
Dziadkiem, czyli po prostu robisz mu świństwa. To nie jest dobry pomysł. Mnie tam
wszystko jedno, czy on utrzyma się na swoim stołku, czy nie, ale jemu to nie jest obojętne.
On nie może żyć bez tego swojego bagna. Nie powiem, że jest dla mnie jak ojciec, bo z ojcem
normalni ludzie nie sypiają, ale nie mam bliższego człowieka niż on i jestem po jego stronie.
Nie chciałabym zobaczyć cię po innej stronie barykady... Bardzo bym nie chciała. Nawarzysz
piwa, które wszyscy będziemy musieli wypić, i wcale nie jestem pewna, czy sprawi ci to
przyjemność.
- Zobaczymy. A nuż okaże się, że nie masz racji? - Ti-mur uśmiechnął się.
- No cóż. - Westchnęłam. - Dziś najwyraźniej nie jest mój dzień... Saszka będzie za tobą
tęsknić. Ja zresztą też. - Poszłam do drzwi, nie wytrzymałam i rzuciłam: - A jeśli to ty zabiłeś
Swietłanę, to zrobię wszystko, żeby wsadzić cię do więzienia.
- A jeśli to nie ja, tylko ktoś inny? - spytał z tym samym wyrazem twarzy, który mi się tak nie
spodobał. - Jego też wsadzisz?
- Bez wątpienia.
- Powodzenia, kochana. I pamiętaj: właśnie dałaś słowo, a nie rzuca się słów na wiatr. Nawet
sobie nie wyobrażasz, jak się zdziwisz.
Mogłam trzasnąć drzwiami i wyjść z dumnie podniesioną głową, ale rozsądnie wybrałam inną
taktykę. Wróciłam i przybrałam pokorną minę.
- Brzmi groźnie, wystraszyłeś mnie. Może byś mi pomógł i wyjaśnił?
- Ładny kostium - powiedział Tagajew po chwili milczenia. - Do twarzy ci w nim... Co,
miałaś randkę? No przecież nie wystroiłaś się tak dla mnie.
- Tak, to z całą pewnością nie jest mój dzień - skonstatowałam ze smutkiem i wyszłam z
gabinetu.
Słowa Tagajewa nie tylko mnie zaniepokoiły, ale wręcz przestraszyły, i to tak, że zaczęłam
szczękać zębami. Co ci dranie wymyślili? Poczułam się tak, jakby wokół mnie nie było już
normalnych ludzi. Oni nie mogą usiedzieć na tyłku, a ja muszę łamać sobie głowę. Nagle
zapragnęłam spotkać się z jakąś pokrewną duszą, z kimś, komu mogłabym się poskarżyć na
życie, zepsuć humor swoim jęczeniem i tym samym zyskać pociechę...
Od razu pomyślałam o Wieszniakowie i zadzwoniłam do niego.
- Kończ robotę, idziemy na piwo.
- Wolałbym wódkę - wyjęczał.
- Będziesz miał i wódkę, i tańce pod księżycem, i bolesnego kaca.
- Jestem gotów cierpieć. Powiedz, gdzie się spotkamy. Zaproponowałam piwiarnię na
Nikitskiej i dodałam:
- Zadzwoń do Lalina, czemu on jeden ma sobie siedzieć w biurze? Nikt mu nie obiecywał
spokojnego życia.
- Już widzę, jak się ucieszy - mruknął zjadliwie Artiom.
Pojechałam do supermarketu, kupiłam Saszce zapas puszek z psim jedzeniem, a potem
ruszyłam na Nikitską - La-lin i Wieszniakow mieli wystarczająco dużo czasu, żeby się zebrać
i przyjechać. Weszłam do knajpy i zobaczyłam, że obaj są już na miejscu, siedzą za
rzeźbionym przepierzeniem i żłopią piwo. Żadnego szacunku dla kobiety.
- Cześć - powiedziałam, siadając obok Lalina.
Obaj popatrzyli na mnie, potem na siebie i Artiom zapytał:
- Widzisz to co ja?
- Widzę. - Lalin kiwnął głową. - I własnym oczom nie wierzę. Piękność.
- Afrodyta. Nic innego, tylko się zakochała.
- Ktoś miał szczęście...
- Ale nie my...
- Wy. - Skinęłam surowo głową. - I to obaj. Możecie po kolei, możecie razem, od dawna
marzę o wesołym seksie grupowym.
- Jestem starym człowiekiem. - Lalin pokręcił głową.
- A ja mam nędzną pensję - dodał Artiom.
- Co mi z twojej pensji? - prychnęłam.
- Słusznie, nie ma się co wykręcać - poparł mnie Lalin. - Jesteś młody, więc działaj, to znaczy
bierz się do naszej piękności... Co, sprawy źle wyglądają? - zainteresował się od razu.
- Gorzej być nie może.
- A u mnie nic - oznajmił Wieszniakow. - Zupełnie nic, choćbym pękł.
- A tak przy okazji, co jest jutro? - zapytał Lalin. - Jutro jest dwudziesty szósty. Zbliżamy się
do punktu X, można nawet powiedzieć, że już go niemal osiągnęliśmy.
- A może to wcale nie była data? - zasępił się Artiom. - Może przekombinowaliśmy, a te
gryzmoły w ogóle nic nie znaczyły?
Przyniesiono nam piwo, piliśmy w milczeniu, czerpiąc przyjemność z życia. Jak jednak
wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy.
- No, mów, czegoś się dowiedział - poprosiłam Lalina, gdy wysączył ostatni łyk.
- A więc tak... Wasza Ługańska była, jak wiecie, przyjaciółką Nikitina, a poznała ich niejaka
Andżelika Kołczyna, której przyjacielem jest z kolei Filippow.
- Wsiewołod Andriejewicz? - spytałam czujnie, przypominając sobie faceta z hotelu „Rosja".
- Idzie jak burza. - Lałin uśmiechnął się, wskazując mnie głową. - I po co ja wam jestem
potrzebny, skoro jesteście tacy mądrzy?
- Ja jestem głupi - zaprotestował Wieszniakow. - Co to za Filippow?
- Co to za Filippow? - zwrócił się do mnie Lalin.
- Pojęcia nie mam. Wiem tylko, że teraz jest w naszym mieście, a w każdym razie był kilka
godzin temu.
- Wszyscy przyjezdni się u ciebie rejestrują? - spytał złośliwie Wieszniakow.
- Nie wszyscy, ale na tego zwróciłam uwagę. Spotkał się z nim Łarionow.
- Nic dziwnego. - Oleg wzruszył ramionami. - Filippow i Dziadek to wielcy przyjaciele,
Filippow jest jednym z jego moskiewskich znajomych i człowiekiem bliskim określonym
kręgom.
- No i co dalej? - przynaglił go Wieszniakow, zerkając na nas z powątpiewaniem.
- Otóż, jak wiecie, Dziadek wysunął kandydaturę Ni-kitina. Nikitin ma wielkie ambicje, ale
brak mu ikry, dla Dziadka to idealne rozwiązanie: Nikitin będzie tańczył tak, jak mu zagrają,
będzie odcinał kupony i cieszył się. Jednak problem w tym, że nie wszyscy moskiewscy
przyjaciele są zadowoleni z tego wyboru. Poza tym Dziadek nie jest zbyt elastyczny, idzie w
zaparte, a nie wszystkim się to podoba. No i moskiewscy przyjaciele nie są zgodni co do
Nikitina.
- Czegoś tu nie rozumiem. Dziadek chce Nikitina, a jego moskiewscy przyjaciele nie, tak?
- Nie wszyscy moskiewscy przyjaciele, tylko część - jeden na pewno. Ma poważne interesy w
naszym regionie i życzyłby sobie, żeby Dziadek wykazał się elastycznością, czyli uległością.
A jak to osiągnąć?
- Podsunąć Dziadkowi człowieka, który będzie bronił interesów gościa z Moskwy -
burknęłam.
- Słusznie. Dziadek będzie musiał się z nim liczyć, no i z gościem również.
- I kogo on chce?
- Tego nie wiem. - Lalin rozłożył ręce.
- Dzisiaj Filippow spotkał się z Tagajewem - powiadomiłam ich.
- Cholera. - Artiom się skrzywił.
- Mnie też się to nie podoba, ale czy ktoś pytał nas o zdanie?
- Ta dziewczyna najprawdopodobniej została sprytnie podsunięta Nikitinowi. Jej mąż miał
problemy finansowe, pomógł mu tenże Filippow. Dziadek poznał z nim swojego
kandydata, a Filippow natychmiast z tego skorzystał. Oczywiście był ciekaw nastrojów i
opinii Nikitina...
- I dlatego Swietłana przyjechała tu z Moskwy w ślad za ukochanym. - Artiom gwizdnął. -
Brzmi bardzo prawdopodobnie.
- Rozmawiałam z Nikitinem. On twierdził, że Swietłana miała mnóstwo forsy, dlatego nie
dawał jej żadnych pieniędzy, jedynie prezenty, pierścionki i inne głupstwa. Teraz się okazuje,
że było inaczej... Bardzo możliwe, że dziewczyna miała jakiegoś sponsora...
- Jasna sprawa. - Wieszniakow machnął ręką. - Zamordowana zwyczajnie szpiegowała
Nikitina. Ależ my, faceci, jesteśmy ufni, aż się włos jeży...
- Nikitin dowiedział się o jej znajomości z TT i zwrócił się do Dziadka. Dziadek polecił
Łarionowowi obserwowanie jej, a ten poobserwował i zameldował, że nie stwierdzono
żadnych podejrzanych znajomości.
- A czy to prawda, czy nie, możemy tylko zgadywać - dodał Lalin.
- I jeszcze jedno: czy Łarionow wyłożył Dziadkowi całą prawdę, czy jednak coś zataił?
Łarionow powiedział, że Swietłana pokazywała Tagajewowi jakieś zdjęcie i że zdał relację o
tym Nikitinowi. Sam Nikitin na początku ukrył przede mną ten fakt, twierdził, że Swietłana
spotkała się z TT tylko raz. Najdziwniejsze, że z jakiegoś powodu Nikitin był przekonany, że
Swietłanę i Tagajewa nic nie łączyło... Facet jest podejrzliwym tchórzem, a tu nagle taka
ufność. Dlaczego?
- Gdyby między Dziadkiem i Tagajewem nie doszło do pewnej różnicy poglądów, to
zachowanie Nikitina można by łatwo wyjaśnić. - Lalin szarpnął wąs. - Dziadek powiedział:
„Nie martw się, Tola" i Nikitin się uspokoił. Ale
konflikt jest wyraźnie widoczny i w tym świetle zachowanie Nikitina staje się co najmniej
dziwne.
- Może jej wierzył? - Rozłożyłam ręce.
- Jej wierzył, a tobie prawdy nie powiedział?
- Nie chciał kalać pamięci zmarłej ukochanej.
- Przestań. Pewnie to Nikitin ją stuknął. Wygadał jej swoje tajemnice, a potem się wystraszył.
- Wieszniakow machnął ręką.
- A po co wtedy wciągać w to Olgę? - Lalin uśmiechnął się.
- Nikt jej nie wciągał... mam na myśli - nie zrobił tego żaden z tych działaczy. Ługańska
poczuła, że coś się święci, i zwróciła się do Olgi, a teraz oni nie mają już wyjścia i Dziadek
zgodził się, żeby Olga zajęła się tą sprawą, dzięki temu może być na bieżąco i w porę się
wtrącić.
- O matko... - wyjęczałam, ja również zakładałam taki scenariusz.
- Albo jeszcze prościej. Dziewczyna szpiegowała Nikitina, on zaszkodził jakiemuś typowi z
Moskwy, dziewczynę zamordowano, a nam podsunięto jego zdjęcie, żeby cudzymi rękami
rozwiązać swoje problemy.
- To też brzmi wiarygodnie. - Lalin skinął głową. - Niby...
- Niby? - spytaliśmy jednocześnie ja i Artiom.
- Wszystko brzmi logicznie, jedno wypływa z drugiego... Ale przecież oni dobrze znają
Dziadka. Mógłby z łatwością zamknąć całą sprawę zaraz na początku i wtedy dziewczyna
oddałaby Bogu ducha zupełnie bez sensu. A co robi Dziadek? Zleca tę sprawę naszej Małej.
Wniosek: wszystko nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać.
- Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę opowieść Ługańskiej o tajemniczym kochanku -
przypomniałam. - Oraz o rze
komym przestępstwie, o którym nam podpowiadają, ale na razie jesteśmy ciemni jak tabaka w
rogu.
- Myślisz, że do gry włączył się ktoś trzeci? - Artiom zadumał się i po chwili wyjęczał: - Jak
ja tego wszystkiego nienawidzę... Równie bez sensu jak łapanie kieszonkowców...
- Pan Filippow nie na darmo do nas przybył - w dodatku w przeddzień znanej nam daty -
zauważył Oleg.
- Nawet nie wiemy, czy to na pewno... - zaczął Artiom, ale mu przerwałam:
- Cicho bądź, daj posłuchać mądrego człowieka.
- Już wszystko powiedziałem. - Lalin wzruszył ramionami. - Pan Filippow jest tutaj, Dziadek
prowadzi z nim negocjacje przez Łarionowa - czemu nie spotkał się z nim sam? I na pewno
się dogadają, jeśli już tego nie zrobili.
- Jeśli nie wtrąci się ta trzecia osoba - zastrzegłam.
- Otóż to. I to właśnie do niej należy następny ruch -dokończył Lalin. - To wszystko, czym
mogę was ucieszyć.
- I co my mamy robić? - sapnął Artiom. - Czekać na następnego trupa?
Popatrzyliśmy na siebie i powiedzieliśmy jednocześnie:
- Cholera...
Sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer Dziadka.
- Igor, bardzo możliwe, że spróbują zabić Nikitina.
- Skąd ten pomysł?
- Mam ci teraz wyjaśniać, jak się tego domyśliłam? - zdenerwowałam się.
- A nie masz nic prócz domysłów? - wybuchnął. - Wymyśliłaś to z Wieszniakowem? Pewnie
siedzicie w jakiejś knajpie... Weź się wreszcie do roboty!
Wieszniakow usłyszał to i skrzywił się urażony.
- A co ja robię? - warknęłam. - Dziewczyna wspomniała o szykowanym przestępstwie, była
przyjaciółką Nikitina, więc logiczne jest, że...
- Odstrzeliwanie kandydatów na deputowanych nie jest w modzie, zwykle się z nimi
negocjuje. Ale jeśli sobie życzysz, zaraz do niego zadzwonię i poproszę, żeby wzmocnił
środki ostrożności.
- Wielkie dzięki - powiedziałam słodko i wyłączyłam się. - Dziadek dość chłodno potraktował
nasz pomysł - oznajmiłam ze smutkiem.
- Słyszeliśmy. Nie szczędzi swoich bojowników...
- A skąd ten Nikitin w ogóle się wziął? - Artiom się skrzywił. - Nigdy przedtem o nim nie
słyszałem.
- Bo się nie interesowałeś - wytknęłam mu. - Co prawda, ja też nic o nim nie wiem.
- I niesłusznie - zganił nas Lalin. - Nikitin i Dziadek zaczynali razem. Gdy nasz ojciec i
nauczyciel zarabiał swój pierwszy milion, Nikitin był jego zastępcą do spraw finansowych.
Potem ich drogi rozeszły się, jednak nie tracili kontaktu i Dziadek niejednokrotnie pomagał
Nikitino-wi. Później Nikitin wyjechał do Kirowa, tam się rozwinął, a gdy zapragnął wejść w
politykę, przybył tutaj, pod skrzydła Dziadka. Rok przesiedział cicho jak mysz pod miotłą, a
gdy już wszyscy przyzwyczaili się do jego osoby, Dziadek zaczął go wysuwać jako swojego
człowieka.
-Ja też zająłbym się polityką, niech mnie nauczą. - Wiesz-niakow zachichotał. - Powtarzam
pytanie: co mamy robić?
- Co robić, co robić... Szukać zabójcy dziewczyny, oczywiście. A jak już znajdziecie, to
wtedy się zobaczy.
- Aha, już znaleźliśmy. Jest tylko jeden punkt zaczepienia - jakiś typ z brodą i wąsami, który
był kilka razy
w mieszkaniu na Obwodowej. Podobnie wyglądający typ wysłał Oldze pieniądze.
- Sąsiadka mówiła jeszcze, że wyglądało to tak, jakby zabrał z mieszkania swoje rzeczy.
- Może i tak było. - Lalin znów odruchowo pociągnął się za wąs. - Zastanówmy się, co my tu
mamy. Jeśli dziewczyna szpiegowała Nikitina, a on jej wygadywał swoje tajemnice, to
zainteresowani wujaszkowie mogli naszpikować gniazdko miłości jakąś aparaturą...
- I typ przyszedł ją zabrać - skinęłam głową - żeby nie nasuwać milicji nieodpowiednich
myśli.
- Załóżmy, że typów z wąsami było dwóch - prychnął Artiom. - No i co, po zabraniu
aparatury wysłali ci pieniądze, żebyś grzebała się w tym gównie? Gdzie logika?
- Logika może i jest - zauważył Lalin. - Tylko my jej nie widzimy.
- Nawet nie mogą zwyczajnie zabić człowieka - poskarżył się Wieszniakow. - Tylko od razu
muszą tak nakombi-nować... Powiedzmy sobie szczerze, że do szukania logiki zmusza nas
tajemniczy kochanek. A po co im to?
- Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, trzeba na początek dowiedzieć się, kim jest ów
kochanek - zauważył złośliwie Oleg.
Wieszniakow opędził się zirytowany.
- Pojawienie się w tej historii Tagajewa bardzo mi się nie podoba - powiedział Lalin po chwili
milczenia. - Jeśli to on jest tą trzecią siłą, to scenariusz może nam się poważnie
skomplikować. Zameldowałaś Dziadkowi o spotkaniu Tagajewa z Filippowem?
- Oczywiście. A myślisz, że za co mi płacą? Kazał, żeby nikomu o tym nie mówić.
- Dzieci moje - rzekł Oleg - pamiętajcie, jesteśmy tylko pionkami w cudzej grze, nie
wysilajcie się zanadto.
- A my weźmiemy i zepsujemy im tę grę - powiedziałam przekornie.
- Już pędzę - obraził się Wieszniakow. - Ja chcę dostać awans.
- Nie jęcz, dostaniesz.
- A pewnie, jak się z tobą zwiążę, to nie tylko podpułkownika mi nie dadzą, ale w ogóle
zdegradują. A mówiła mi mama...
- Czyli Dziadek wie o kontaktach Tagajewa z Filippo-wem... - myślał na głos Oleg, nie
słuchając Wieszniakowa.
- A tobie polecił o tym nie mówić. To by świadczyło, że ma w tym jakiś interes, i nawet nie
będę próbował zgadnąć jaki. On rozgrywa swoją partię, a Tagajew swoją... Chociaż...
- Co? - spytałam czujnie.
- A tak, przyszła mi do głowy pewna myśl, nieważne.
- Jeśli Tagajew chce zająć miejsce Nikitina, to może się zrobić ciekawie... - Westchnęłam. -
Wiesz co - zwróciłam się do Wieszniakowa - wezwij Likę na przesłuchanie i przy-ciśnij ją.
Dziadkowi chyba się nie spodoba, że jego kandydat jest pod kloszem owych działaczy...
- Znając Dziadka, jestem przekonany, że on już o tym wie - zauważył Lalin.
- Tak czy inaczej, niełatwo będzie wezwać obywatelkę Kołczyną na przesłuchanie - pocieszył
mnie Wieszniakow.
- Zniknęła z miasta.
- Co to znaczy „zniknęła"?
- To, że pewnie wybyła do Moskwy - odparł Artiom, rozkładając ręce.
- No i co?
- Nic. Mówię, że nie będzie łatwo ją tu ściągnąć. I w ogóle, dość mam tego główkowania,
lepiej napijmy się jeszcze piwa...
Do domu wróciłam późno i w podłym nastroju. Z jednej strony niby wszystko jasne, a z
drugiej z każdą chwilą za-plątuje się coraz bardziej. Żeby wrobić Nikitina, nie trzeba było
zabijać Swietłany. No przecież zabójca nie był aż takim głupkiem, żeby uznać, że Dziadek
pozwoli pokrzyżować sobie plany? A jednak dziewczyna została zamordowana. Ech,
gdybyśmy wiedzieli, co to za zdjęcie pokazywała Tagajewo-wi... A może wcale nie było
żadnego zdjęcia, może to tylko kolejne sprytne zagranie? I teraz próbują wrobić Tagajewa,
wskazując na jego powiązanie z zabójstwem?
Koło północy doszłam do wniosku, że chętnie uwierzyłabym w to, iż Swietłanę zamordowano
z powodu dużej sumy pieniędzy, gdyby tylko tych pieniędzy ktoś nie przesłał mnie. No
przecież powinien być jakiś sens, prawda?
Rano zaczął padać śnieg, pokrywając asfalt brudnobiałą warstwą. Na spacerze Saszka zaczął
kichać, potem się trząść, a w końcu potruchtał do domu, gdzie wpakował się na fotel ze
smętną miną. Mnie również było niewesoło. Nie z powodu nagłego nadejścia zimy - pory
roku są mi obojętne - czułam niejasny niepokój i dręczące oczekiwanie: dziś miały się
sprawdzić nasze domysły.
Zadzwonił Wieszniakow.
- Co u ciebie? - spytał ponuro.
- Denerwuję się.
- Na razie cisza i spokój. Śniły mi się dzisiaj szczury. Jak myślisz, co to może znaczyć?
- Awans.
- A moja powiedziała, że kłopoty.
- Czyli czekamy na kłopoty, nic nowego.
- Może przyjedziesz do mnie i będziemy się denerwować razem? - zaproponował.
- Lepiej pójdę spać. Zadzwoń, jak kogoś stukną. Telefon faktycznie zadzwonił - jak tylko
zdążyłam pożegnać się z Artiomem i odłożyć słuchawkę.
- Mała - powiedział złośliwie czyjś głos, nie wiadomo nawet, czy męski, czy kobiecy (chociaż
nie, raczej męski). - Miałaś czas, ale go zmarnowałaś. Wielka szkoda, że straciłaś swoją
szansę.
- Ze mną tak zawsze. A nie mogłabym się dowiedzieć, czego się po mnie spodziewano?
- Teraz to już nieważne - odburknął głos z urazą i rozłączył się.
Zaklęłam brzydko i zaczęłam się miotać po pokoju, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Zadzwoniłam do Wieszniako-wa, żeby i jemu zepsuć humor, ale telefon w pracy nie
odpowiadał, komórka też nie. Mój niepokój osiągnął punkt krytyczny, wsiadłam więc do
samochodu z zamiarem jechania dokądkolwiek, a nawet szwendania się po ulicach bez celu,
ale w drodze zmieniłam zamiar i skręciłam na skrzyżowaniu, postanawiając zajrzeć do pracy,
gdzie nawet miałam gabinet. Co prawda rzadko się tam zjawiałam i gabinet mnie nie
poznawał.
Gdy w oddali zamajaczył budynek z kolumnami, zwykły uliczny hałas zagłuszyło wycie
syren i pół minuty później zobaczyłam sznur samochodów milicyjnych pędzących z
maksymalną prędkością - dość egzotyczny widok w naszym mieście.
- Matko kochana - powiedziałam do siebie. - Czyżby okradli bank? I to ten, w którym
trzymam oszczędności?
Byłam tak zaintrygowana, że dołączyłam do kolumny samochodów, ale natknęłam się na
kordon. Facet w mundurze machnął pałką, każąc mi się zatrzymać.
- Przejazd zamknięty - oznajmił.
Wtedy zorientowałam się, że syreny słychać już ze wszystkich stron, jakby całe miasto
dostało szału.
- A co się stało? - zapytałam, podsuwając mu pod nos legitymację.
- Płatne zabójstwo, zdaje się, że gonią killera.
- A nie wie pan, kogo zabili?
- Chyba jakiegoś biznesmena. Jeśli chce pani jechać na plac, musi pam zrobić objazd
Nikitską. Tutaj wszystko zamknięte.
- Dzięki. - Skinęłam głową, sama jeszcze nie wiedząc, dokąd chcę jechać.
Pierwszy objawił się Lalm - telefonicznie.
- No i mamy trupa - poinformował mnie.
- Nikitin?
- E tam, znów wszystko wiesz... Zgadza się, Nikitin. Jeśli stuknął go Tagajew, to znaczy, że
zupełnie zwariował. Albo że sprawy Dziadka stoją bardzo źle.
- Nic nie wiem o jego interesach, jest bardzo skryty.
- I chwała Bogu. Mniej wiesz, lepiej śpisz. Zaraz potem zadzwonił Dziadek.
- Zastrzelono Nikitina, przed jego domem. Pojedź tam, rozejrzyj się... Chociaż, co z tego...
- Rozejrzę się - powiedziałam do siebie, gdy się wyłączył. - Co mam się nie rozejrzeć...
Nie znałam dokładnego adresu Nikitina, wiedziałam tylko, że mieszka gdzieś na Iljińskiej, ale
byłam pewna, że dom znajdę
bez trudu, pewnie zebrała się tam teraz połowa miasta. Iłjińską również zamknęli, pokazałam
legitymację, ale i tak musiałam zaparkować w sporej odległości i dalej iść na piechotę.
Obok sporej willi stała karetka pogotowia, tłoczyli się ludzie w mundurach i po cywilnemu.
Ciało już zabrano. Stanęłam z boku, przytupując - było zimno, a ja odruchowo włożyłam
adidasy. Dziadek ma rację, sterczenie tutaj nie miało sensu. Gapiłam się na plamę krwi,
przyprószoną śniegiem, którą było stąd dobrze widać, i rozmyślałam nad marnością tego
świata.
A więc Nikitin został zamordowany... Swietłana wiedziała o przygotowywanym morderstwie,
bo zamieszany był w nie jej kochanek, postać już niemal mityczna, której nikt na oczy nie
widział. Skąd on się w ogóle wziął? Swietłana mogła szpiegować Nikitina na polecenie
swoich „panów", mogła znać ich plany lub ich się domyślać, i nie chciała być zamieszana w
morderstwo. Załóżmy, że nie kochała Nikitina, ale słusznie podejrzewała, że sama jako
świadek staje się osobą niewygodną, której należy się pozbyć. Trudna sytuacja: na milicję nie
mogła pójść, a konflikt z prawem nie był jej potrzebny, zwłaszcza że współudział w
morderstwie oznaczałby dożywotnią zależność od owych „panów". I dlatego zwróciła się do
mnie... Guzik! Przecież nie chodziło jej o uratowanie Nikitina, jego życie najwyraźniej
niewiele ją obchodziło. Wiedziała o planowanym morderstwie, ale wolała milczeć, żeby nie
wystawiać swojego kochanka, człowieka, który pojawił się w jej życiu niedawno i który
wzbudził jej podejrzenia. Jeśli przybył od jej „panów", to skąd wątpliwości? No dobrze, nie
wątpliwości, tylko obawa, że i jej nie oszczędzą. Ale jeśli to jego zdjęcie pokazywała
Tagajewowi, to ta wersja leci w diabły. Skąd Tagajew miałby
znać tego człowieka? Załóżmy, że Nikitina sprzątnęli nie ci, którzy go śledzili, tylko owa
trzecia siła, o której wspomniał Lalin. Ale wtedy pojawia się również czwarta: ktoś, kto
przysłał pieniądze i zadzwonił dziś rano. Po co? Żeby zapobiec przestępstwu, ale ja nie
spełniłam pokładanych we mnie nadziei. Mogę tak zgadywać do końca życia...
- Cześć - oznajmił dziarsko Wieszniakow, podchodząc z tyłu.
- Cześć - burknęłam.
- Wygląda na to, że Nikitin nie przejął się ostrzeżeniem.
- Może się i przejął. - Wzruszyłam ramionami. - Zastrzelił go snajper?
- Oczywiście.
- W takim układzie albo nie powinien był wystawiać nosa z domu, albo wyjechać do ciepłych
krajów, a nawet wtedy na dwoje babka wróżyła. A tak to już tylko kwestia czasu...
- Taa, skoro postanowili go zabić, to nie miał szans. Dziadka pewnie szlag trafił?
- Jeszcze się z nim nie widziałam.
- Nie zazdroszczę... Chociaż tu miałem szczęście, zabójstwo na zamówienie to nie moja
działka.
- Nie bądź taki pewny... Osobiście uważam, że się od tego nie wykręcimy - ostrzegłam, po co
ma się człowiek przedwcześnie cieszyć.
- Jak to? - oburzył się.
- Dziadek się wścieknie i weźmie sprawę pod osobistą kontrolę.
- Ta osobista kontrola to niby ty?
- O mój ty domyślny... - Objęłam Wieszniakowa i poklepałam po ramieniu. - Jeszcze razem
popracujemy.
- Ja nie chcę.
- Wiem. A podpułkownika chcesz? Chcesz? No to dostaniesz. Może nawet od razu generała,
jeśli przyniesiemy Dziadkowi głowę drania, który zabił jego ulubieńca. Właśnie, miałam dziś
telefon. Nieznajomy mężczyzna miał za złe, że zmarnowaliśmy tyle czasu i nic nie
zrobiliśmy. Był wyraźnie rozczarowany, że nie zdołaliśmy zapobiec przestępstwu.
- Rzecz jasna nie podał swojego nazwiska?
- Rzecz jasna. Najwyraźniej nie pragnie sławy i rozgłosu.
- A szkoda, bo chciałbym z nim porozmawiać. Potrenowałbym ciosy na jego bezczelnej
gębie.
- Co ja słyszę, Artiomie Siergiejewiczu?!
- O, jeszcze nie takie rzeczy usłyszysz. Do nas też dziś dzwonili. Jakiś typ, który wolał
zachować swoje nazwisko w tajemnicy, oznajmił, że pan Nikitin jest w niebezpieczeństwie.
Co prawda zadzwonił trochę późno, nie zdążyliśmy dorwać killera.
- Gliniarz z kordonu powiedział, że go goniliście.
- Za dużo powiedziane, killer rozpłynął się w zamieci. No i powiedz mi, kto pragnął nas
ostrzec?
- Człowiek, który chciał uratować Nikitinowi życie. - Wzruszyłam ramionami.
- W takim razie powinien był zająć się tym nieco wcześniej... Ktoś chciał upiec dwie
pieczenie na jednym ogniu: pozbyć się i Nikitina, i killera.
- Czyli dzwonił po to, żeby wydać killera? A jaki to ma sens?
- Płatny zabójca to niebezpieczny zawód. Ktoś doszedł do wniosku, że chłopak już swoje
zrobił.
- I liczył, że killer zostanie zastrzelony podczas próby zatrzymania.
- Albo nieco później.
- Nieco później byłoby zbyt ryzykownie. Killer zorientowałby się, że go zdradzono, i mógłby
z kolei zdradzić swoich szefów.
- Gdyby zdążył.
- Wiesz, co ja myślę? - Westchnęłam. - On ma wroga. Sam mąci wodę, a nam zadaje zagadki.
- Killer ma wroga?
- Tak mi się zdaje. I to właśnie ten wróg zostawił wiadomość napisaną krwią, to on wysłał
pieniądze i to on dziś zadzwonił. A wszystko po to, żeby naprowadzić nas na tego typa. A my,
cymbały, nic nie zrozumieliśmy. Killer uciekł i najprawdopodobniej możemy się spodziewać
kolejnego trupa - człowieka, który wynajął killera.
- A nie masz jakichś optymistycznych prognoz?
- Tego towaru nie miewamy.
- Taak... - powiedział przeciągle Wieszniakow. - Wygląda na to, że masz rację. Ale poczekaj,
czyli wychodzi na to, że to killer jest tajemniczym kochankiem Swietłany?
- Albo on, albo ten, który usiłuje nas na niego naprowadzić.
- Hej, ale to by oznaczało, że zabił dziewczynę tylko po to, żeby napisać nam list jej krwią?
- Czemu nie?
- W takim razie to psychopata. Nie znoszę psychopatów, przy nich od razu człowiek sam
zaczyna świrować. Zamordował dziewczynę po to, żeby nam wydać jakiegoś bydlaka?
Według mnie to już przesada. Nie, niech się tym zajmie ktoś mądrzejszy ode mnie.
- Kiedy wreszcie będziemy mogli zobaczyć, co zostawiła Ługańska w skrytce bankowej? -
zapytałam. - Co wy się tak grzebiecie?
- Myślisz, że to takie proste? Samych papierów jest ze dwadzieścia, to prywatny bank,
właściciel na Kanarach, a bez niego boją się nawet kichnąć. A i nasi też nieźli... ale teraz
zaczną się żwawiej ruszać.
- Wieszniakow, wiesz co? - powiedziałam. - Chodźmy się napić wódki.
- Zawsze z chęcią... A czemu?
- Od rana dręczą mnie złe przeczucia.
- Tak, z tym trzeba ostro walczyć - zaniepokoił się Ar-tiom. - Chodźmy.
Ale nie zaszliśmy zbyt daleko - zadzwonili do niego na komórkę i Artiom, klnąc w żywy
kamień, poleciał do pracy, a ja po zastanowieniu doszłam do wniosku, że warto by zajrzeć do
Dziadka. Pewnie, że pożytku z tego za grosz, ale niech wie, że w ciężkiej chwili jestem tuż
obok.
Gdy tylko weszłam do budynku z kolumnami, od razu zrozumiałam - zjawianie się tu nie było
dobrym pomysłem. Ludzie albo latali po korytarzach z obłędem w oczach, albo przyczaili się
w gabinetach. I jedni, i drudzy bali się, że nie dożyją do jutra.
Sekretariat był pusty, drzwi do gabinetu Dziadka otwarte na oścież, w gabinecie nikogo.
Zaraz za mną wleciała Ritka ze stertą papierów w rękach.
- Gdzie Dziadek? - spytałam szeptem.
- Wściekły.
- Rozumiem. Jak myślisz, pokazać mu się czy wynieść po cichu?
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdy drzwi prowadzące do pokoju odpoczynku otworzyły się na
oścież i wyłonił się z nich Dziadek. Wyglądał nadzwyczaj dziarsko i był absolutnie spokojny.
- Narada za dwadzieścia minut - rzucił Ritce. - Zadzwoń do Abramowa... A ty wejdź na
chwilę. - Skinął mi głową.
Weszłam, zamykając za sobą drzwi, chwilę dreptałam w wejściu.
- Siadaj - polecił Dziadek.
Weszłam i usiadłam, a on stanął twarzą do okna w swej ulubionej pozie.
- Jak się okazało, miałaś rację - powiedział powoli, nie odwracając głowy. - Nie pytam, jak do
tego doszłaś, ale skoro doszłaś, to znaczy, że coś wymyśliłaś... Co się dzieje, do cholery? -
zapytał cicho.
- Ze mną czy tak w ogóle?
- Przestań. To twoje idiotyczne poczucie humoru...
- Przepraszam, jestem zdenerwowana... - odpowiedziałam pokornie. - A co się dzieje? Ty
powinieneś wiedzieć najlepiej, a ja mogę się tylko domyślać. Łatwiej by mi się żyło, gdybyś
choć napomknął mi o swoich planach...
Dziadek udał, że nie usłyszał, podszedł do biurka, spojrzał na mnie ponuro i rozkazał:
- Znajdź zabójcę.
- Killera? - zapytałam i aż gwizdnęłam, wyrażając swój stosunek do tego pomysłu.
- Znajdź - powtórzył.
- Doceniam twoje wysokie mniemanie o moich zdolnościach, ale...
- Przestań się zgrywać, mówię poważnie.
- Ja też nie żartuję. Igor... - powiedziałam po chwili przerwy. - Mam poważne podstawy, żeby
myśleć, że ktoś pilnował Nikitina, i to nie byle kto, tylko twoi przyjaciele z Moskwy. Bardzo
możliwe, że jesteś zorientowany w ich zamiarach... Nie mówię o zabójstwie - dodałam
szybko,
widząc wściekłość malującą się na jego twarzy - ale na pewno wiesz, kto mógł być
niezadowolony z Nikitina i z jakiego powodu. Poza tym szukanie mordercy nie należy do
moich obowiązków - przypomniałam, wiedząc, że moja uwaga nie zrobi na nim
najmniejszego wrażenia. Tak właśnie było.
- Zarządzę, żeby dali ci zielone światło.
- Dzięki. Na początek chciałabym zajrzeć do skrytki bankowej Ługańskiej. Może znajdziemy
tam rozwiązanie wszystkich tajemnic?
- Dobrze - zgodził się.
Jeszcze chwilę posiedziałam w fotelu, ale Dziadek nie powiedział nic więcej, więc wyszłam.
Po chwili zastanowienia pojechałam do biura Lalina; chciałam poznać jego opinię o
wydarzeniach. Sekretarka powiedziała, że Oleg jest u szefa, czekałam na niego czterdzieści
minut. W tym czasie wypiłam dwie filiżanki kawy i doszłam do wniosku, że niedobrze mi od
tej afery.
- Nawet nie będę kłamał, że cieszę się, kiedy cię widzę -oznajmił Lalin na mój widok.
Wzruszyłam ramionami, dając do zrozumienia, że jakoś to musi przeżyć. - Dobra, wchodź.
Wszedł do gabinetu i usiadł na kanapie. Usiadłam obok niego, zastanowiłam się i
przysunęłam bliżej niego.
- Nie podlizuj się - prychnął.
- Potrzebuję wsparcia i pocieszenia.
- Widziałaś się z Dziadkiem?
- Oczywiście. Powiedział: znajdź zabójcę.
- Killera? Po co mu killer?
- Odnoszę wrażenie, że Dziadek nie wie, kto podłożył mu świnię. Może jego moskiewscy
przyjaciele nie mają z tym nic wspólnego? W przeciwnym razie po co miałby mi podsuwać
trop?
- Co Dziadek sobie myśli, wie tylko on, a ty już nieraz miałaś okazję się przekonać, że
niełatwo prześledzić bieg jego myśli.
- A jeśli to Tagajew?
- Po co Tagajew miałby zabijać Nikitina? Nie widzę sensu.
- Coś ostatnio nie podoba mi się jego nastrój - poskarżyłam się.
- No cóż, skoro powiedziano ci „znajdź", to zacznij szukać. Ale nie wysilaj się za bardzo.
- To już słyszałam.
Wtedy zadzwoniła moja komórka. Wyświetlił się obcy numer, odebrałam i usłyszałam głos,
który nie od razu poznałam.
- Mała, mówi Władimir z „Rosji". Masz pięć minut, żeby do nas dojechać.
- A co się stało?
- Przyjedź, to zobaczysz.
- Rozwój wydarzeń? - zaciekawił się Lalin.
- Chyba tak. Zadzwonię.
Nie zdołałam dotrzeć do „Rosji" w ciągu pięciu minut - droga zajęła mi całe osiem. Wpadłam
do holu i zobaczyłam Wołodię. Szedł od strony windy do lady recepcji i był posępny jak
chmura gradowa.
- No? - mruknęłam. - O co chodzi?
- Facet, który cię interesował, oddał Bogu ducha.
- Filippow? - Zatrzymałam się w miejscu z wrażenia.
- Właśnie. Zastrzelony w swoim apartamencie. Zamówił coś do pokoju, kelnerka przyniosła,
stropiła się, widząc na drzwiach wywieszkę „nie przeszkadzać", ale mimo wszystko zapukała.
Nie było odpowiedzi, dała znać administratorce na piętrze, ta powiadomiła ochronę. Filippow
nie odbierał
telefonów, ale okazało się, że drzwi nie są zamknięte. Facet siedział w fotelu i miał dwie kule,
w głowie i piersi.
- Kiedy go znalazłeś? Wołodia spojrzał na zegarek.
- Dwanaście minut temu.
- Dzwoniłeś do glin?
- Nie, najpierw do ciebie.
- No to chodźmy rzucić okiem.
Na drugim piętrze w pokoju administracji szlochała jakaś dziewczyna, uspokajały ją dwie
kobiety.
- Kelnerka? - domyśliłam się.
- Tak. - Wołodia skinął głową.
- A czemu ryczy?
- Boi się nieboszczyków.
- Widziała go?
- Nie. Ale się boi. Kobiety trudno zrozumieć.
Przed pokojem numer trzydzieści osiem sterczał chłopak z ochrony.
- Czy oprócz ciebie ktoś jeszcze wchodził do pokoju?
- Z naszych - nie. Ja też nie wchodziłem, od progu wszystko świetnie widać.
Otworzył drzwi i mogłam się przekonać, że miał rację. Przestronny apartament był gustownie
urządzony. Drzwi z holu prowadziły do salonu, po prawej były drzwi do sypialni, teraz
zamknięte. W salonie naprzeciwko drzwi wejściowych stał fotel, w którym siedział
mężczyzna. Fotel miał niskie oparcie i pomyślałam, że teraz trzeba będzie zrobić tu remont -
na ścianie za fotelem była czerwona plama... Straszny widok. O Filippowie nawet nie ma co
mówić, w ogóle nie lubię trupów, a ten był prawie bez głowy.
- I co robić? - spytał mnie surowo Wołodia, jakbym to ja była wszystkiemu winna.
Szybko zdjęłam buty, wyjęłam chusteczkę do nosa.
- Pilnuj tutaj, a ja się rozejrzę. Zamknij drzwi.
Weszłam do pokoju i szybko sprawdziłam szafki i szuflady szafek nocnych. Szafa pełniła
funkcję sejfu: dokumenty, paczka dolarów (około pięciu tysięcy), koszula, skarpetki i
„Playboy". Sprawdziłam kieszenie: pęk kluczy, chusteczka higieniczna. Rozejrzałam się
jeszcze raz i wyszłam z pokoju.
- Wezwij gliny.
Wołodia skinął głową stojącemu przy drzwiach chłopakowi i ten poleciał do administratora.
Włożyłam buty i spokojnie spytałam:
- I co jeszcze?
- Mało ci? - odciął się.
- Mnie wystarczy, ale dobrze byłoby pogadać.
- Pogadać... I to jak na złość na mojej zmianie!
- No to co się tak trzęsiesz? Przecież służyłeś w wywiadzie, nie pierwszy raz chyba widzisz
nieboszczyka?
- Idź do diabła.
- Czyli jest jeszcze coś... - Pokiwałam głową. - No to już, gadaj.
Wrócił chłopak z ochrony, Wołodia spytał o telefon na milicję, chłopak skinął głową i
powiedział:
- Zaraz przyjadą. Poprosiłem, żeby weszli tylnym wejściem, żeby nie robić sensacji.
- Bardzo dobrze - pochwaliłam.
- Czekaj tutaj - polecił mu Wołodia, a mnie zaprowadził do swojego gabinetu.
Gdy zostaliśmy sami, poprosiłam:
- Mów, co widziałeś.
Bez pośpiechu wypił szklankę wody mineralnej, pomil-czał chwilę, a w końcu się
zdecydował.
- Znamy się nie pierwszy rok...
- Tak jest. Pomagałeś mi wiele razy, więc spokojnie możesz na mnie liczyć.
- No więc - rzucił ostro - tam był Tagajew. Usiadłam okrakiem na krześle, podrapałam się w
nos.
- Poproszę o jakieś szczegóły.
- Przyszedł pół godziny temu. Byłem w holu, rozmawiałem z Julka, recepcjonistką, i
zobaczyłem, jak Tagajew wsiada do windy. Kilka minut później widziałem, jak zjechał na
dół, wyszedł z hotelu, wsiadł do hummera i odjechał. Dziesięć minut później kelnerka
narobiła rabanu.
- To znaczy, niewykluczone, że faceta załatwił TT?
- Czyli co, zwariował? Przyjechał tu swoim samochodem, kręcił się po hotelu, a potem kogoś
stuknął? Poza tym wszyscy wiedzą, że Timur nie nosi broni.
- To akurat wcale nie jest takie pewne. W każdym razie posługuje się bronią bardzo dobrze.
- No i nie tylko ja go widziałem, na pewno zauważyła go również administratorka na piętrze,
przecież musiał to rozumieć...
- Co cię niepokoi? - zapytałam.
- Jeśli złożę zeznania, Tagajew stanie się podejrzanym numer jeden, a ja będę świadkiem.
- Możesz milczeć, ale przecież sam mówisz, że nie tylko ty go widziałeś.
- Pozostali też nabiorą wody w usta. No i co powiesz?
- A co ja mogę powiedzieć? - Wzruszyłam ramionami. - To twoja sprawa. Jeśli to Tagajew
zamordował...
- No daj spokój, co on, głupi? Po co miałby brudzić sobie ręce? Zjawia się w hotelu w biały
dzień...
- Może początkowo nie miał zamiaru go zabić...
- Znalazłaś coś w pokoju? - zainteresował się Wołodia.
- Nic interesującego. Myślę, że jeśli nawet coś tam było, to morderca to zabrał. Nie zwróciłeś
uwagi, czy Tagajew miał coś w ręku?
- Jak szedł do Filippowa - nic, prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, w lewej miał kluczyki
od samochodu. Nawet pomyślałem, że chyba jest w dobrym humorze. A jak wracał, niósł w
ręku teczkę, czerwoną, rzucała się w oczy.
- Czyli przyjechał tu po jakieś dokumenty?
- Najwyraźniej. Chociaż przecież mógł przyjechać do kogoś innego... - zaczął z nadzieją
Wołodia, ale od razu machnął ręką.
- Nie przejmuj się tak. Skoro się boisz, to nic nie mów, niech inni składają zeznania, jeśli
chcą. - Wołodia zerknął na mnie podejrzliwie, a ja wzruszyłam ramionami. - Mówię
poważnie.
- Idź w cholerę! Jasne jak słońce, że próbują wrobić Ta-gajewa, a ja nie chcę być w to
zamieszany. Mam jeszcze zamiar pożyć w tym mieście... A Timur ma dobrą pamięć, możesz
mi wierzyć.
- To twoja decyzja. - Znowu wzruszyłam ramionami. - Chociaż, jeśli chodzi o Tagajewa, to
niepotrzebnie się przejmujesz, on się wykręci. Ma adwokatów, oni tak na-kombinują...
- Myślisz, że Tagajew mógłby go zabić? - spytał nerwowo Wołodia.
- Owszem, mógł, ale czy faktycznie zabił, tego nie wiem. Jednak podobnie jak ty jestem
skłonna myśleć, że starczyłoby mu rozumu, żeby nie działać pochopnie... No chyba że
teczka... może była mu tak potrzebna, że cała reszta
przestała mieć znaczenie... Należałoby pogadać z personelem i gośćmi, może ktoś coś
widział.
- Gliniarze już przyjechali. Trzeba podjąć decyzję.
- Podczas gdy oni będą oglądać ciało, ja chciałabym porozmawiać z kelnerką.
- Zaczekaj tutaj. - Wołodia skinął głową i wyszedł.
Wrócił chwilę później razem z dziewczyną w wieku dwudziestu kilku lat, która już nie
płakała i chyba się uspokoiła, tylko oczy miała czerwone, a twarz lekko zapuchniętą.
- To Ira - powiedział krótko Wołodia. - A to Olga Sier-giejewna. Opowiedz jej, co widziałaś.
- Zamówił obiad do pokoju - zaczęła Ira, pociągając nosem. - No to zaniosłam. Zastukałam,
weszłam. Miał gościa. To był Tagajew - przeszła na szept. - Timur Tagajew.
- Znacie się? - spytałam.
- Nie, oczywiście, że nie. Skąd?
- Z taką pewnością podała pani nazwisko...
- Kto by nie znał Tagajewa! Przedtem pracowałam w „Piramidzie", on tam często bywał.
- Czy coś może zwróciło pani uwagę? Nie wyglądało na to, że się kłócą?
- Nie, skąd... Rozmawiali spokojnie, nawet się uśmiechali. Oczywiście nie słyszałam, o czym
mówili...
- Ale coś mówili?
- Gdy weszłam, Tagajew powiedział: „Interesujące", potem odwrócił się, zobaczył mnie i
zamilkł. A ten mężczyzna, no, ten, którego zastrzelili, uśmiechnął się do mnie i podziękował.
Gdy nakrywałam do stołu, nie poganiał mnie, spytał tylko Tagajewa, czy się przyłączy, a
Tagajew odparł: „Nie, dziękuję". Mężczyzna zapytał, jak się nazywam, ja powiedziałam, a
on: „Proszę postawić kieliszek mojemu
gościowi", bo zamawiał koniak. Tagajew znowu powiedział: „Dziękuję, nie trzeba", a
mężczyzna zaczął mówić, że koniak jest dobry i picie go w umiarkowanych dawkach jest
korzystne dla zdrowia. Ciągle sobie żartował.
- Nie odniosła pani wrażenia, że Tagajew jest z czegoś niezadowolony?
- Nie. On też się uśmiechał.
- A nie zauważyła pani teczki? Takiej czerwonej, skórzanej?
- Leżała na stole. Tamten mężczyzna odsunął ją, gdy nakrywałam do stołu, a potem Tagajew
wziął ją do ręki i zaczął przeglądać jakieś papiery. Wyszłam. Potem on zadzwonił, poprosił o
wodę mineralną, zaniosłam, a tam... Koszmar... - wymamrotała.
Wołodia spojrzał na mnie znacząco, jakby chciał powiedzieć: a nie mówiłem?
- Czy wracając, nie spostrzegła pani nikogo na korytarzu?
- Szedł w drugą stronę - odpowiedziała zdenerwowana dziewczyna.
-Kto?
- Mężczyzna. Nawet się zdziwiłam, czego on tam szuka, przecież drzwi są zamknięte... Na
klatce schodowej trwa remont, więc zamknięto drzwi, żeby ludzie nie nabrudzili...
- Chwileczkę - spytałam czujnie. - Jakie drzwi?
- Wyjście na schody przeciwpożarowe - wtrącił się szybko Wołodia.
- To znaczy, uważa pani, że ten mężczyzna chciał skorzystać ze schodów
przeciwpożarowych?
- Ale przecież drzwi są zamknięte! Chciałam go zawołać, a potem pomyślałam, że może to
jakiś robotnik.
- Dobrze, niech pani opowie o tym jeszcze raz, bardzo dokładnie. To ważne.
Jak się okazało, długi korytarz skręcał w lewo i kończył się wyjściem na schody
przeciwpożarowe, najprawdopodobniej zamknięte. Gdy Ira zobaczyła mężczyznę, on właśnie
tam skręcał. Nie zawrócił, albo więc drzwi były nieza-mknięte, albo zdołał je otworzyć.
Wymieniliśmy z Wołodią spojrzenia.
- Robotnicy pracują dziś na ósmym piętrze. Czego on tam szukał?
- Jak wyglądał ten mężczyzna? - zapytałam dziewczynę.
- Widziałam go tylko od tyłu, w dodatku przelotnie. Zwyczajny facet.
- Co miał na sobie? Kombinezon roboczy?
- Nie. Chyba dżinsy, a na górze... nie pamiętam, nie zwróciłam uwagi, chyba jakąś ciemną
kurtkę. Chciałam go zawołać, ale wtedy zobaczyłam na drzwiach pokoju tabliczkę: „nie
przeszkadzać" i zdziwiłam się, przecież gość przed chwilą dzwonił. Poszłam do Nataszy,
administratorki na piętrze, mówię, tak i tak, człowiek ma gościa, a na drzwiach wisi tabliczka,
może jakaś ważna rozmowa i nie chce, żeby mu przeszkadzano? A ona na to: „Tagajew
wyszedł pięć minut temu".
- A ile czasu minęło od chwili, gdy zadzwonił? - spytał Wołodia.
- No... ze trzy minuty. Zadzwonił, zamówił wodę mineralną, wzięłam i poszłam. Restauracja
jest na drugim piętrze, bardzo blisko.
- Czyli dzwonił już po wyjściu Tagajewa?
- Pewnie tak.
Wołodia odetchnął z wyraźną ulgą i popatrzył na mnie.
- Wynika z tego, że tamten facet...
- Możliwe. - Wzruszyłam ramionami. - Idź, gliny na pewno będą chciały z tobą rozmawiać. A
ja na razie poga
dam z administratorką i robotnikami. Na którym piętrze są teraz?
Jadąc windą na górę, zadzwoniłam do Wieszniakowa, niech wie, czym zaskoczył nas los tym
razem.
- Trup? - spytał Artiom z męką w głosie. - I w dodatku jakiś przyjaciel Dziadka? Lepiej już
być nie mogło. Zaraz będę.
Administratorką drugiego piętra była osobą bardzo rozmowną. Tagajewa rozpoznała i
zainteresowała się, do jakiego wszedł pokoju. Nie odważyła się spytać, tylko mu się
przyjrzała. W pokoju był ze dwadzieścia minut, a wyszedł z czerwoną teczką w ręku, kobieta
zwróciła na to uwagę. Zjechał windą, a potem przyszła Ira i spytała, co ma zrobić z wodą
mineralną.
- Od razu pomyślałam, że coś się stało. Zastukałam, a gdy nie odpowiedział, wezwałam
ochronę.
- Zanosząc wodę mineralną, Ira zauważyła na korytarzu jakiegoś mężczyznę.
- Mężczyznę? Nikogo nie widziałam, nikt nie przechodził... Chyba że wyszedł z jakiegoś
pokoju... Ale gdzie by się podział? Gdyby poszedł do windy, zauważyłabym, a drzwi na
schody przeciwpożarowe są zamknięte.
- Jest pani pewna? - spytałam i razem podeszłyśmy do drzwi. Okazało się, że faktycznie są
zamknięte.
- No, przecież mówiłam. - Kobieta skinęła głową usatysfakcjonowana.
- Ale Ira twierdzi, że właśnie tam skręcił.
- Może zobaczył, że drzwi są zamknięte, i wrócił do pokoju?
- Wtedy Ira by go zobaczyła - przypomniałam jej.
- No tak, rzeczywiście. Dziwne... Ale przecież skoro drzwi są zamknięte, to znaczy, że nie
mógł wyjść.
Albo że zdołał je otworzyć - pomyślałam. - A potem zamknął.
Wjechałam windą na ósme piętro, gdzie pracowali malarze, dwie kobiety i mężczyzna.
- Nie schodziliśmy dziś na dół - oznajmili od razu. - Cały czas siedzimy tutaj. Obiad jedliśmy
na dziewiątym piętrze, do toalety chodzimy tutaj, a tam jest pokój, w którym się przebieramy.
Nikogo obcego tu nie było, zauważylibyśmy.
- Olga! - usłyszałam głos Wieszniakowa, przechyliłam się przez poręcz i zobaczyłam jego
niezadowoloną twarz. -Schodź na dół. I po drodze sprawdź drzwi.
Zaczęłam schodzić po schodach, sumiennie szarpiąc za klamki drzwi na każdym piętrze.
Wszystkie były zamknięte.
- No i co? - powitał mnie Artiom. - Coraz gorzej?
- Chodź, zobaczymy, co tam na dole.
Na pierwszym piętrze drzwi były zamknięte, na parterze również. Na drzwiach do piwnicy
kłódka, ale te wychodzące na ulicę - otwarte. Ktoś nawet podłożył cegłę, żeby się nie
zatrzasnęły.
- Skorzystał z tych drzwi, wszedł na drugie piętro po schodach - myślał na głos Wieszniakow.
- Drzwi otworzył pewnie wytrychem, raczej nie miał klucza... Filippow czekał na kelnerkę i
nie zamknął pokoju, żeby niepotrzebnie nie wstawać z fotela. Typek spokojnie wszedł do
pokoju i zastrzelił go. Dziewczyna miała szczęście, gdyby przyszła chwilę wcześniej,
mielibyśmy jeszcze jednego trupa. A to co takiego? - zdziwił się Wieszniakow, zaglądając
pod schody - leżała tam stara kurtka. - Pewnie któryś z robotników zostawił... - Mruknął,
potrząsnął kurtką, potem bez pośpiechu sprawdził kieszenie. - Jakiś papier... Popatrz no...
Kawałek papieru był zwinięty w kulkę. Żeby sprawić Artiomowi przyjemność, rozwinęłam
i... chyba zbladłam. W każdym razie poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w
splot słoneczny.
- Co jest? - wystraszył się Artiom. Podałam mu kartkę, na której widniały wydrukowane dwa
słowa: „Cześć, Mała". - Mała wielką literą... - zauważył Artiom, urwał i spojrzał na mnie
zaskoczony. - Cholera... przecież to do ciebie... Czekaj, co jest grane? Zabójca zostawił ci
list? Co on, zwariował? Same świry dookoła, nie ma już żadnych normalnych przestępców,
nic, tylko odejść na emeryturę! Wiesz co, chodź, napijemy się wody.
Mówił coś jeszcze, ale nie słyszałam. Wiedziałam, o czym myśli, a on wiedział, o czym
myślę ja.
- Chodźmy napić się wody - zgodziłam się zgnębiona. W hotelu działała już brygada
śledczych i właściwie nie
miałam tu nic do roboty. Zadzwoniłam do Dziadka, żeby poinformować go o śmierci
współtowarzysza. Nawet jeśli żal rozdzierał mu duszę, to głos brzmiał gniewnie i nie było w
nim cienia smutku.
- Co tu się dzieje? - spytał surowo, gdy pokrótce zarysowałam sytuację. - Człowiek zostaje
zastrzelony, a potencjalny zabójca zostawia ci list? Więc on cię zna?
- Obawiam się, że ciebie również.
- Co masz na myśli? - ryknął Dziadek, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.
- Jadę do domu - oznajmiłam Wieszniakowowi. - Biedny Saszka siedzi tam zupełnie sam...
- Olga...
- Co? - spytałam ostro.
- Nic. Zadzwonię do ciebie.
Szłam, gryząc wargi i klnąc - w myślach oczywiście. Okazało się, że Dziadek jak zwykle robi
mi wodę z mózgu, choć pewnie jemu nie spodobałoby się to sformułowanie. „Nie mówi mi
wszystkiego" - o, to już brzmi znacznie lepiej. Filippow za jego plecami dogadał się z
Tagajewem i oddał Bogu duszę, a killer przesyła mi pozdrowienia. Załóżmy, że Nikitina
sprzątnięto na polecenie Filippowa. Nie wiem, co mu się nie podobało w Nikitinie, i teraz to
już nieważne. A potem ginie sam Filippow. Z tego by wynikało, że na wieść o jego
knowaniach Dziadek postanowił przerwać je w sposób definitywny. A może to wcale nie
Dziadek, może to jego przyjaciele? Czasem między stronnikami dzieją się takie rzeczy, że
wrogowie mogą tylko zacierać ręce... Filippow jest tego najlepszym przykładem - intrygował,
zwąchał się z niewygodnym człowiekiem. Chociaż niby dlaczego Ta-gajew miałby być
niewygodny dla Dziadka? Nie zapominajmy, że razem odcinają kupony... Być może Dziadek
chciał się pozbyć pomocnika. Ale jeśli wygrałby pod względem finansowym, to pod każdym
innym... Przecież Dziadek nie może osobiście kontrolować przestępczego biznesu, bo
wpakowałby się w gówno po same uszy. To znaczy, że postanowił zastąpić Tagajewa kimś
innym. A zresztą Bóg z Tagajewem, teraz to nieważne, teraz najważniejsze pytanie brzmi: po
jaką cholerę ktoś wciąga mnie w całą tę historię? Komu na tym zależy? List można uznać za
głupi dowcip, ale całą resztę? Facet z brodą i w okularach zjawia się w mieszkaniu Swietłany
po jej śmierci i wychodzi z torbą. Załóżmy, że mamy rację, Nikitin faktycznie był
obserwowany i w domu była jakaś aparatura, którą sprzątnięto. Ale podobny typ wysyła mi
pieniądze i list z prośbą o znalezienie mordercy Swietłany. Sąsiadka widziała tego mężczyznę
kilka razy i uznała, że to kochanek Ługańskiej. A jeśli tak było rzeczywiście? Wiedział o
planowanym zabójstwie Ni-kitina i próbował nas ostrzec? Wtedy nie mógłby zostawić
krwawego napisu, no, chyba że to on zabił Swietłane. Co za idiotyzm... Jedno jest pewne:
ktoś bardzo się zdenerwował, że nie zdążyliśmy dopaść killera, zanim ten sprzątnął Nikiti-na,
i dlatego ów ktoś zadzwonił i do mnie, i na milicję. Sam na siebie by przecież nie doniósł...
Co prawda psychologowie twierdzą, że takie przypadki też się zdarzają.
A może wszystko jest znacznie prostsze? Ktoś faktycznie chciał zdradzić killera? Bardzo
możliwe... Zadzwonił zbyt późno, żeby udało się uratować Nikitina, ale killer omal nie
wpadł... Ktoś liczył, że killer będzie miał mniej szczęścia? To możliwe, wszystko na tym
świecie jest możliwe.
Jeśli killer zaczął mieć podejrzenia, a zabójstwo Nikitina zlecił mu Filippow, to naturalne, że
chciał policzyć się z Fiłippowem. Oba zabójstwa dzielą zaledwie dwie godziny. Wygląda
prawdopodobnie... Do kitu - pomyślałam ze złością. Mogę sobie wymyślać, co chcę, a i tak
nie będzie mi od tego lżej. Jedno jest pewne: w szeregach moskiewskich przyjaciół Dziadka
nie ma jednomyślności. Jaka tam jednomyślność, skoro zaczął się odstrzał. A jeśli tak, to
Filippow nie jest ostatnią ofiarą. Stary wąż bardzo ryzykuje... Gdyby jeszcze zechciał mi
powiedzieć... Marzenia. Dobra, i tak damy sobie radę.
Facet w okularach i z bródką ciągle nie dawał mi spokoju. Jeśli pracował dla Dziadka i jego
przyjaciół, to po co przysyłał mi pieniądze z listem? Odpowiedź niby prosta: żebym znalazła
killera. Stąd wniosek, że tajemniczy kochanek Swietłany i killer to jedna osoba. Ługańska
prosiła, żebym pomściła ją i siebie zarazem, a do tego ten list w kurtce...
jednym słowem, nietrudno się domyślić, kto to jest. A jeśli mam rację, to najbliższe otoczenie
Dziadka jest niezadowolone z niego lub z jego wyboru. Pogrywają z Tagajewem, a Nikitina
usuwają. Dziadek powinien się czuć niekomfor-towo. Killera ktoś postanowił zdradzić... Kto?
Jego zleceniodawcy? Dziadek? Ktoś inny? Może Tagajew? Swietłana pokazała mu zdjęcie,
on ją przed czymś ostrzegł. Bardzo możliwe, że to Tagajew... Wtedy jego uśmieszek i
wzmianka o czekającej mnie niespodziance stałyby się jasne.
- Jak ja mam dosyć tych tajemnic dworu... - mruknęłam pod nosem i dopiero wtedy
spostrzegłam, że oddaliłam się od hotelu i swojego samochodu, musiałam zawrócić. Do tego
wszystkiego w adidasach zmarzły mi nogi, dwa razy pośliznęłam się i omal nie upadłam.
Wydawało mi się, że cały świat jest pełen wrogów, idiotów i zwyrodnialców. Jak wiadomo, w
takim nastroju lepiej siedzieć w domu, i tam też pojechałam.
Saszka spał w fotelu. Zaparzyłam herbatę, wśliznęłam się na kanapę, otuliłam kocem i dałam
sobie słowo, że nie będę o niczym myśleć. Niełatwo jest o niczym nie myśleć, więc
zagłębiłam się w studiowanie słownika języka staro-cer-kiewno-słowiańskiego, który w
ostatnim czasie rozgrzewał mi duszę nie gorzej niż koc. Im dalej od twardej prawdy życia,
tym lepiej.
Saszka się obudził, zjedliśmy kolację, włożyłam mu kubraczek, sama ubrałam się ciepło i
poszliśmy na spacer. Saszka przyciągał wzrok nielicznych przechodniów, ludzie patrzyli na
niego z uśmiechem, a ja z dumą. Mój pies ma futrzany kubraczek, wełnianą czapkę z
pomponem i specjalnymi otworami na uszy. Często przystawał i rozglądał
się, wyraźnie rozkoszując się wrażeniem, jakie robił. Jest niesychanie próżny, jak większość
facetów. Gdyby zobaczył nas teraz Dziadek, pewnie zacząłby warczeć, że zamiast niańczyć
jamnika, powinnam postarać się o dziecko. Ale w odróżnieniu od Dziadka ja mam absolutną
pewność, że nie należy powierzać mi dziecka; są ludzie, który po prostu nie powinni mieć
dzieci. Pewien mój znajomy powiedział kiedyś, że jego dziecko byłoby potworem, z kłami i
szponami. Wygłupiał się oczywiście, ale przecież wszyscy słyszeliśmy o dziedzictwie
genetycznym... A co odziedziczyłoby po mnie moje nieszczęsne dziecko? W wieku piętnastu
lat zostałam kochanką Dziadka, który był wówczas przyjacielem mojego ojca. Uwiodłam go.
No, może „uwiodłam" to nie najlepsze określenie, ale zmiana nazwy nie zmieni istoty rzeczy.
Od tamtej pory jesteśmy i razem, i osobno. Co prawda to, co jest między nami teraz,
poprzedził dość znaczący fakt... Kiedyś się zakochałam i Dziadek niby to zaaprobował, ale
wkrótce potem mój narzeczony zmarł. Umierał długo, w męczarniach... A ja zaczęłam żyć
sama, nie umiejąc jednak ostatecznie zerwać z Dziadkiem. Czasem uprawiałam seks z niemal
obcymi facetami, czułam wstręt do życia i jeszcze większy do siebie. Przypadkowych
mężczyzn było coraz więcej, aż w końcu zjawił się pewien typ, w którym absolutnie nie
należało się zakochiwać, a ja się oczywiście zakochałam. Może Tagajew ma rację, może
potrafię kochać tylko tych, którzy sprawiają mi ból? I moje dziecko dostałoby po mnie w
spadku śliczny kompleks masochistyczny... Zresztą skąd te myśli o dzieciach? Mam przecież
psa.
- Idziemy do domu - zawołałam Saszkę i wtedy zwróciłam uwagę na dżipa. Gdy
wychodziłam z domu, stał na
rogu, a teraz przemieścił się do przeciwległego wejścia do parku. Światła wyłączone, numeru
rejestracyjnego w ciemności nie sposób zobaczyć.
- Chodź tutaj - wymruczałam, wzięłam psa na ręce i poszłam do domu, usiłując nie patrzeć w
stronę dżipa.
Samochód płynnie ruszył z miejsca, zawrócił i pojechał powoli za mną. Pochyliłam się, jakby
poprawiając smycz; dżip przyhamował.
- Bezczelni - zawyrokowałam i pomaszerowałam w stronę domu.
Gdy wychodziłam z parku, dżip przejechał obok mnie i stanął przy przystanku, skąd jest
świetny widok na tę część domu, w której było moje mieszkanie.
- Bezczelni - powtórzyłam ze smutkiem, a potem postanowiłam nie być od nich gorsza.
Przywołałam na twarz swój najbardziej urokliwy uśmiech, podeszłam do dżipa i zastukałam
w okno. Chwilę później szyba opuściła się delikatnie.
- Przepraszam, nie ma pan czasem zapalniczki? - zapytałam uprzejmie.
Znów chwila zastanowienia i w szczelinie pojawia się zapalniczka. Okno nadal prawie
zamknięte, przez przyciemniane szyby nic nie widać.
- A ma pan może papierosa? - marudziłam, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Szyba zjechała niżej i zobaczyłam mordziastego faceta w nieokreślonym wieku. Złe oczka,
wstrętna gęba... Obok niego siedział jeszcze jeden, twarzy nie widziałam, zauważyłam tylko,
że ma na sobie czarną skórzaną kurtkę. Mordzia-sty podsunął mi paczkę papierosów.
- Takich nie palę. - Westchnęłam.
- Innych nie mam - burknął facet.
- No i dobrze, i tak rzuciłam palenie.
Oddałam zapalniczkę i poszłam w stronę domu. Mor-dziastego typa widziałam po raz
pierwszy w życiu, nic w tym dziwnego, samochód miał moskiewską rejestrację.
- Wspomnisz moje słowa - powiedziałam do Saszki. - Czekają nas ciężkie chwile. Być może
będziesz musiał pomieszkać trochę u Ritki. Nie dąsaj się, Ritka cię lubi; poprzednim razem
kiedy u niej byłeś, nawet przytyłeś.
Weszłam do mieszkania i na wszelki wypadek obszu-kałam je, zapalając wszędzie światła.
Nawet wdrapałam się na mansardę, która była ód pusta od chwili, kiedy tu zamieszkałam.
- Pusto - oznajmiłam z pewną ulgą.
Saszka zauważył moją krzątaninę i chyba też się zdenerwował. Włączyłam mu telewizor,
żeby się rozerwał, i podeszłam do okna. Dżip nadal stał przy przystanku. No cóż, każdy ma
prawo spędzać czas tak, jak lubi. Niech sobie siedzą i się nudzą.
Zadzwonił telefon - podniosłam słuchawkę przygotowana na wszelkie niespodzianki i z ulgą
usłyszałam głos Lalina.
- No i jak, zadowolona z życia?
- Nieszczególnie.
- A dalej może być tylko gorzej. Zwłaszcza jeśli będziesz chciała brać w tym udział.
- W czym? - zapytałam niewinnie.
- Mała, przecież znasz mój stosunek do ciebie. Gdyby nie moja siwizna, prostata i impotencja
w perspektywie, już dawno zająłbym miejsce w twoim łóżku.
- Kłamiesz.
- Kłamię - zgodził się Lalin. - Ale to, że cię kocham, to szczera prawda. I musisz się z tym
zgodzić, skoro nieraz wykorzystywałaś moją miłość.
- Miłości jeszcze nigdy, jedynie dobroć.
- Podoba mi się twoje poczucie humoru. Obiecaj mi, że będziesz rozsądna.
- Zawsze się staram.
- Obawiam się, że to wyjątkowa sytuacja.
- Uwielbiam, jak mówisz zagadkami.
- Uwielbiam, jak udajesz idiotkę. Ale nawet idioci mają instynkt samozachowawczy. Ktoś
chciał zdradzić kil-lera, killer uciekł, a pod twoimi oknami sterczą chłopaki z Moskwy.
- Rany, skąd o tym wiesz? - zapytałam ze szczerym zdumieniem.
- Niektórzy z moich ludzi nadal są w ochronie Dziadka i o wszystkim, co się tyczy ciebie,
informują mnie od razu. Interesowali się tobą, a ich samochód najprawdopodobniej nadal jest
pod twoimi oknami.
- Zgadza się. Nawet zdążyliśmy zawrzeć znajomość. Nie powiem, żeby bliską, ale i tak było
miło.
- A nie mogłaś sobie darować? - zapytał niezadowolony Lalin.
- No przecież wiesz, jaka jestem ciekawska. Jak myślisz, czy Dziadek o tym wie?
- Być może wie o tym tylko Łarionow. A jeśli tak, to nie spieszy się z meldowaniem...
Chociaż niewykluczone, że Dziadek wie również, znasz tego starego węża.
- Jeszcze jak.
- No i co? Powiesz mi coś miłego?
- Jesteś mężczyzną moich marzeń.
- To wiem. Obiecaj mi, że lejesz na nich z góry i że będziesz myśleć wyłącznie o sobie.
- Taki właśnie mam zamiar.
- Chwała Bogu, przynajmniej będę mógł spać spokojnie. Na razie.
Lalin wyłączył się, a ja poszłam do kuchni i wypiłam pół szklanki martini, żeby się uspokoić.
W odróżnieniu od Lalina nie spodziewałam się spokojnej nocy.
Ale wyszło inaczej - zasnęłam niemal od razu, a rano obudził mnie natrętny dźwięk telefonu.
Saszka szczeknął na znak protestu.
- Olga, podnieś słuchawkę! - zawołał Wieszniakow, gdy włączyła się sekretarka. - Jest
sprawa!
Podniosłam słuchawkę i powiedziałam gniewnie:
- Co tam znowu? Jeszcze ósmej nie ma, a ty już dzwonisz. Będziesz teraz musiał wymyślić
wiarygodne usprawiedliwienie, żebym straciła ochotę uduszenia cię.
- Dostaliśmy pozwolenie na otworzenie skrytki w banku.
- No proszę - mruknęłam złośliwie. - Jak szybko!
- Bądź o dziewiątej przed bankiem.
- A ja tam po co? - zdumiałam się.
- No jak to? - zdziwił się z kolei Wieszniakow. - Coś ty, nie jesteś ciekawa?
- Jestem, ale kto mnie tam wpuści?
- Żartujesz? - spytał wesoło Artiom. - Jesteś pierwsza na liście, więc zbieraj się i grzej do
banku. Tylko błagam cię, nie bierz ze sobą Saszki! Dziadek to człowiek bardzo szanowany,
ale ty z psem to jednak przesada.
Pokręciłam głową, prychnęłam, odłożyłam słuchawkę i powlokłam się do łazienki. Senność
minęła jak ręką odjął. Nakarmiłam Saszkę, wypiłam dwie filiżanki kawy i punkt
dziewiąta parkowałam przed budynkiem banku. Na parkingu stały dwa volvo, ford i audi,
czyli wszyscy już się zebrali.
Wieszniakow dyżurował na schodkach prowadzących do wejścia głównego.
- Gdzie reszta? - zapytałam.
Artiom wskazał głową na drzwi. Bank zaczynał pracę od 9.30, poproszono nas o przybycie o
dziewiątej, żebyśmy nie wystraszyli klientów.
Drzwi otworzył ochroniarz. W przestronnym westybulu stała grupka mężczyzn,
rozprawiających o czymś z ożywieniem, na nasz widok zamilkli. Przywitałam się, mężczyźni
niezgodnym chórem odpowiedzieli na powitanie. Wszystkich obecnych z wyjątkiem
dyrektora banku znałam bardzo dobrze, oni mnie również. Na ich twarzach malowało się
starannie ukrywane niezadowolenie, ale nikt nie odważył się go wyrazić. I słusznie,
Dziadkowi by się to pewnie nie spodobało.
Szefa banku znałam słabo i teraz podszedł do mnie pierwszy, przedstawił się, oznajmił, że
miło mu mnie widzieć, a ja wspomniałam, że jestem klientem ich banku. Porozmawialibyśmy
dłużej, ale ktoś odchrząknął, bankier zerknął na zegarek i zakrzątnął się.
- No cóż, proszę państwa - zaczął piskliwym głosem i rozłożył ręce. - Zapraszam.
Zjawił się ochroniarz i zaprowadził nas do piwnicy, po drodze przytrzymując ciężkie drzwi.
Weszliśmy do niewielkiego pokoju z metalowymi szafami pod ścianami. Arsienij Jegorowicz
(tak nazywał się bankier) wyjął ze skrytki pudełko z pokrywką, postawił je na stole i odsunął
się. Mężczyźni popatrzyli na siebie.
- Olgo Siergiejewna - zwrócił się do mnie Nikołajew, a jego głos wibrował złośliwością. -
Niech pani otworzy.
Podniosłam pokrywkę i zobaczyłam kopertę - zwykłą, pocztową. Wzięłam ją do ręki, była
niezaklejona, a w środku znajdowało się zdjęcie. Wyjęłam je spokojnie, spojrzałam i podałam
Wieszmakowowi.
- I nic więcej? - spytał Nikołajew, najwyraźniej zły. -Niech pani sprawdzi, może jest jeszcze
jakiś list?
Listu nie było, ale mnie i zdjęcia wystarczyło aż nadto. No i co, Sasza - pomyślałam - znowu
się spotykamy. Chcemy, czy nie, los ciągle nas ze sobą styka. Tak jak teraz.
- Hej - zawołał mnie Wieszniakow, szarpiąc za rękaw. - Jak tam?
- W porządku.
Przez następne pół godziny przebywałam w stanie odrętwienia i zajęta swoimi myślami, nie
słyszałam, co dzieje się wokół mnie. W każdym razie nic nie pamiętam. Doszłam do siebie
dopiero na ulicy - zobaczyłam plac, mój samochód i Wieszmakowa obok mnie.
- To Łukjanow - powiedział Artiom, jakbym nie wiedziała. - Cholera... wskakuj do
samochodu... - Wsiadłam, a on mówił dalej: - Na zdjęciu ma zamknięte oczy, pewnie
dziewczyna zrobiła zdjęcie, jak spał. Oczywiście rozumiem, że dla ciebie to jak grom z
jasnego nieba...
- Daj spokój. - Westchnęłam. - Po tamtym liście, który znalazłeś w kurtce? Kto jeszcze
odważyłby się przesłać mi pozdrowienia?
- A domyślasz się, dlaczego to zrobił? - spoważniał Artiom.
- Domyślam.
- Naprawdę? On cię prosi o pomoc.
- Ach tak? - powiedziałam przeciągle, przyglądając się Artiomowi.
- Oczywiście. Oboje wiemy, że Łukjanow nieraz wypełniał poufne zadania moskiewskich
przyjaciół Dziadka. Oboje nieźle przez niego oberwaliśmy, i też nieraz, żeby go... - Artiom
zerknął na mnie i ściągnął brwi niezadowolony. - Zakładam, że tym razem także wykonywał
zadanie, ale w jakimś momencie popełnił błąd i dziewczyna zaczęła go podejrzewać. I teraz
najciekawsze: albo z powodu tej wpadki, albo z jakiegoś innego, zleceniodawcy postanowili
się go pozbyć - a on się ulotnił. Prawdopodobnie zastrzelił Filippowa i zostawił ci list.
- I uważasz, że to było wołanie o pomoc? - Uśmiechnęłam się krzywo.
- Dlaczego by nie? Łukjanow chce, żebyś włączyła się do gry i zorientowała, o co chodzi.
- I tak jestem w grze, od samego początku. Wiesz, nad czym się zastanawiam? Czy Swietłana
dowiedziała się o mnie przypadkiem? Z tego wszystkiego, co naplotła na bankiecie, wynikało,
że Łukjanow opowiedział jej o mnie, a to jest zupełnie nieprawdopodobne. Nigdy nie był zbyt
gadatliwy. Skoro więc dowiedziała się o mnie od niego, to znaczy, że on chciał, żeby zwróciła
się właśnie do mnie.
- Myślisz, że to wcale nie on zastrzelił dziewczynę?
- Nie wiem. Myślę, że mógłby, dla niego zabić człowieka to jak splunąć.
- Olga - powiedział ciężko Artiom. - Przyjaciele Dziadka mącą wodę. Najprawdopodobniej
gryzą się między sobą i są w konflikcie z Dziadkiem. Śmierć dziewczyny to dla nich tylko
kolejny ruch. I ty, i ja już wszystko wiemy, a jak czegoś nie wiemy, to się domyślamy. Wiesz
co, dajmy sobie z tym
wszystkim spokój... Śledztwo będzie toczyło się powolutku, a w tym czasie ci dranie się
powystrzelają. Łukjanowa nie wsadzisz za kratki, nikt mu nie pozwoli pójść do więzienia -
przecież pociągnąłby za sobą taki ogon! Skoro postanowili się od niego uwolnić, to znaczy...
Jak to mówią, nosił wilk razy kilka... Nie dziś, to jutro. Poinformuj o tym Dziadka i powiedz,
że umywasz ręce. To najlepsze, co możemy zrobić.
- Dokąd cię podwieźć? - zapytałam.
- Do pracy, oczywiście, a gdzie? A ty co chcesz zrobić?
- Zajrzę do Dziadka. -Aha.
Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Na placu pożegnaliśmy się, Wieszniakow wysiadł, ale
nie poleciał od razu do pracy, tylko stał i patrzył, jak odjeżdżam.
Odjechałam ulicę dalej i zatrzymałam się. Położyłam głowę na rękach skrzyżowanych na
kierownicy i zastanowiłam się. Artiom ma rację, jeśli postanowili pozbyć się Łukjanowa...
Pracę ma niebezpieczną, a co najważniejsze, bez przyszłości. W takim zawodzie prędzej czy
później zarobisz kulkę od wrogów albo swoi załatwią cię po cichu, jak im się coś nie
spodoba. Ale mimo to nie wierzyłam, że jego list był prośbą o pomoc, to zupełnie nie
pasowało do mojego niegdysiejszego ukochanego. Jest zbyt ambitny i dumny, żeby zwrócić
się do mnie o pomoc. Co prawda w beznadziejnej sytuacji człowiek może zapomnieć o
dumie... Znając pokrętny umysł Łukjanowa, wcale nie byłam pewna, czy faktycznie naraził
się swoim panom. Może to po prostu kolejna rozgrywka, w której wszystkie ruchy zostały
przewidziane aż do końca partii?
On tu jest - pomyślałam niespodziewanie i dreszcz przeszedł mi po całym ciele. - Jesteś
gdzieś tu, tuż obok.
Chociaż, jeśli Artiom miał rację, to Łukjanow raczej powinien zniknąć z miasta, i to jak
najszybciej. I nie tylko z miasta. Schować się w jakiejś głębokiej norze i siedzieć tam do
końca życia - może będzie miał szczęście i go nie znajdą? A jeśli jeszcze tu jest... To znaczy,
że to wszystko nie jest takie proste.
- On tu jest - powtórzyłam na głos. Nie na darmo wczoraj pilnowały mnie typy w dżipie.
Mieli nadzieję, że Łukjanow zjawi się u mnie? Ale czy naprawdę się zjawi? Po tym, jak
obiecałam go zastrzelić, gdy nasze drogi znowu się skrzyżują? Dlaczego nie? Łukjanow to
Łukjanow. I gdyby był inny... Urwałam, nie chciałam nie tylko o tym mówić, ale nawet
myśleć. Ale przecież siebie nie oszukam, próbowałam, ale ciągle mi się nie udaje...
Uspokoiłam się trochę i pojechałam do Dziadka. Czekała mnie nieprzyjemna rozmowa, żeby
więc wprowadzić się w odpowiedni nastrój, przypomniałam sobie wszystkie grzechy mojego
pracodawcy, a nazbierało się ich całkiem sporo. Wchodząc do sekretariatu, byłam w nastroju
bojowym i ledwie hamowałam słuszny gniew.
Dziadek przyjął mnie od razu i, jak to nieraz bywało, z miejsca pokrzyżował mi szyki. Zanim
zdążyłam się odezwać, zapytał:
- Może pojechałabyś na urlop?
- A niby dlaczego? - Ściągnęłam brwi.
- No... wyglądasz na zmęczoną. Żałuję, że obarczyłem cię tą sprawą.
- Naprawdę? Ściśle rzecz biorąc, to sama się nią obarczyłam, bo Swietłanie udało się mnie
zaintrygować.
- Ale teraz widzisz, że nie chodzi o zwykłe, banalne przestępstwo - rzekł Dziadek z ponurą
miną.
- Naprawdę?
- Przestań. - Skrzywił się.
- Już ci donieśli, co było w skrytce banku? - zapytałam, podkreślając to „donieśli".
Dziadek nie zareagował, przespacerował się po gabinecie, zastygł obok fotela, na którym
siedziałam, i zapytał:
- A co tam było?
- Zdjęcie. A na zdjęciu pan Aleksander Wasiljewicz Łu-kjanow.
- Chyba cię to nie zdziwiło? - Wzruszył ramionami; uśmiechnęłam się krzywo i pokręciłam
głową. - Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co powiedziałaś - że oboje dobrze znamy zabójcę.
- Dość swobodna interpretacja moich słów, ale ogólnie słuszna.
- A teraz nie ma już żadnych wątpliwości. Jestem pewien, że to on zabił Filippowa. Nie wiem,
o co im poszło, ale prawdopodobnie Filippow próbował wystawić Łukjanowa, a ten zabił go
w odwecie.
- Jakie to wszystko proste. - Uśmiechnęłam się znowu.
- Masz inne wersje?
- Mnóstwo. Chcesz posłuchać?
- Niekoniecznie - odparł Dziadek po zastanowieniu. - Mam nadzieję, że Łukjanow już się stąd
zmył, ale jeśli ktoś będzie chciał się z nim policzyć, to proszę bardzo. Oczywiście, jeśli
jeszcze tu jest.
- Jeśli on jeszcze tu jest, to twoi przyjaciele mogą spodziewać się poważnych kłopotów. Znam
dobrze Łukjanowa i wiem, że jest zdolny do niejednego.
- Z mojego punktu widzenia znasz go nawet zbyt dobrze i dlatego chcę, żebyś wyjechała.
- Boisz się, że stanę po jego stronie? - Zaśmiałam się.
- Mam ogromną nadzieję, że nie - odparł Dziadek bardzo poważnie. - Chyba mu nie
wybaczyłaś...
A tobie jednak wybaczyłam - pomyślałam.
- Ale... jesteś młodą kobietą, a on jest mężczyzną - mówił dalej Dziadek. - I wy... i między
wami... byliście sobie bliscy - wybrnął.
- Nie byliśmy. - Pokręciłam głową. - My tylko uprawialiśmy seks, a to dwie różne rzeczy.
- Jeśli chodzi ci o to, żeby sprawiedliwość zatriumfowała i Łukjanow znalazł się w więzieniu,
to wiedz, że wcale mnie to nie cieszy. On jest niebezpieczny, a gdy takiego człowieka zagoni
się w ślepą uliczkę, staje się podwójnie niebezpieczny. Dlatego proszę cię, wyjedź gdzieś.
Zadzwonię do ciebie, jak się to wszystko skończy.
Znów się zaśmiałam, wpatrując się w podłogę pod swoimi nogami, i pokręciłam głową.
- Czemu nie jesteś ze mną szczery? - nie wytrzymałam, chociaż postanowiłam, że będę się
trzymać w ryzach. - Chcesz powiedzieć, że nie masz pojęcia, co się dzieje? Akurat ci uwierzę.
- Wiem, że mi nie uwierzysz. Ale to jest akurat taki przypadek...
- W takim razie moim obowiązkiem jest pomóc ci i na początek zorientować się w tym
wszystkim.
- Olgo... - zaczął, ale ja już podeszłam do drzwi.
- Jak będę miała jakieś wiadomości, zadzwonię. A na razie, jak mawiał mój nieżyjący już
przyjaciel, wypływam w samotny rejs. - I wyśliznęłam się za drzwi, gdzie od razu wpadłam
na Ritę. - Fantastyczny kostium - powiedziałam, uprzedzając jakiekolwiek pytania.
- Przetrzyj sobie oczy, to sukienka.
- Już przetarłam - fantastyczna sukienka. Kupię sobie taką samą, będziemy wyglądać jak
siostry bliźniaczki... - paplając w ten sposób, przeszłam przez sekretariat do wyjścia, nie
pozwalając Ritce zasypać mnie pytaniami. - No to cześć! - Pomachałam jej ręką.
- Dom wariatów - rzuciła za mną. Co prawda, to prawda...
Dziadek próbował mnie przekonać, że nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Łukjanow był
w mieście, poznał kochankę Nikitina, protegowanego Dziadka, i nikt o tym nie wiedział?
Łanonowa należałoby wywalić na zbity pysk... Gdy na jego miejscu był Lalin, wiedział
wszystko i nawet jeszcze więcej. Zresztą niewykluczone, że Łarionow wiedział, tylko milczał,
może zwąchał się z przyjaciółmi Dziadka za jego plecami? Chociaż raczej nie należało
wierzyć w to, co mówi Dziadek... Jedno jest jasne: Swietłana podejrzewała Łukjanowa o to,
że jej nie kocha i jest z nią z wyrachowania, oraz o to, że szykuje jakieś przestępstwo.
Dziewczyna zginęła, Nikitin również, Filippow oddał Bogu ducha, uprzednio spotkawszy się
z Tagajewem. Cała reszta to kompletna niewiadoma. O, należałoby pogadać z Tagajewem,
pytanie tylko, czy w ogóle będzie chciał mi coś powiedzieć. Po zastanowieniu doszłam do
wniosku, że warto spróbować, i pojechałam do „Szanghaju".
Poważny Chińczyk przy wejściu skłonił mi się w milczeniu. Poszłam do gabinetu Timura i
zapukałam. Na korytarzu pojawił się jakiś młody facet i oznajmił, że Timura
Wiaczesławowicza nie ma.
- A gdzie jest? - zapytałam. Facet wzruszył ramionami.
- Czy coś przekazać? - przypomniał sobie, gdy skierowałam się do wyjścia.
- Gorące pozdrowienia.
Pospacerowałam chwilę po ulicy, zerkając na witryny. Wczorajszy dżip na razie nie rzucał się
w oczy. Albo doszli do wniosku, że pilnowanie mnie to strata czasu, i odczepili się, albo są
bardzo ostrożni. Tylko skąd nagle taka ostrożność po wczorajszej bezczelności? Do diabła z
tym dżipem! Ręce mi się trzęsą, co za głupota... Czy naprawdę Łukjanow ciągle jest w
mieście? Może jednak wyjechał...
Wtedy zobaczyłam hummera, właśnie skręcał z prospektu. Zawróciłam i spokojnie udałam się
w stronę „Szanghaju". Timur w towarzystwie niskiego grubasa wszedł do restauracji.
Zajrzałam do najbliższego sklepu, pokręciłam się po działach, zabijając czas. Skoro Tagajew
przyjechał w towarzystwie, to lepiej zaczekać, aż grubas się ulotni, w przeciwnym razie nici z
rozmowy. I tak nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie...
Godzinę później znów weszłam do restauracji, ale w gabinecie Timura nie było, chociaż
hummer tkwił na parkingu. Przypomniałam sobie, że to pora obiadu, i powędrowałam do sali.
Kierownik powitał mnie czujnym uśmiechem.
- Timur jest? - zapytałam.
- Je obiad w sali.
Patrzył, jak wchodzę do sali, chyba nie bardzo wiedząc, jak ma zareagować na moje
przybycie. Z jednej strony Tagajew nie lubił, gdy mu przeszkadzano, z drugiej moja przyjaźń
z Timurem dla nikogo nie była tajemnicą.
Tagajew siedział przy stole w towarzystwie tej samej pier-siastej blondynki i grubasa, który
przy bliższych oględzinach okazał się Feldmanem, adwokatem Timura.
- Smacznego - powiedziałam, podchodząc bliżej. Feldman uśmiechnął się do mnie, blondynka
ściągnęła
brewki, a Timur spojrzał z niezadowoleniem.
- Cześć - rzucił od niechcenia, a potem przywołał kelnera i polecił: - Jeszcze jedno nakrycie.
- Dziękuję, jestem na diecie. Chciałabym porozmawiać, ale mogę poczekać w holu, żeby nie
psuć ci apetytu.
- Siadaj - polecił, więc usiadłam. - Mów - burknął.
- Nie ma sprawy. Tylko nie sądzę, żebyś się ucieszył.
- Lubisz grzebać się w cudzych brudach? - spytał z wyraźną pogardą.
- Taką mam pracę. - Wzruszyłam ramionami.
- To ją zmień... - Nie odpowiedziałam, a on dodał drwiąco: - Czyli jednak lubisz.
- Jesteś dziś bardzo krytycznie nastawiony - odparowałam.
- Mam powody. Twoi kumple gliniarze od samego rana zadręczyli mnie pytaniami.
- Ach tak?
- Jakbyś nie wiedziała. Filippowa zastrzelili, a ty miałabyś nic nie wiedzieć?
- A co ty masz z tym wspólnego?
- Przestań. Widziałem się z nim na kilka minut przed jego śmiercią.
- Interesujące.
- Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałaś? A wiesz, kto go zastrzelił?
- Właśnie o tym chciałabym pogadać - odparłam dyplomatycznie.
- A ja nie. Jeśli chodzi o naszą przyjaźń, wszystko wyjaśniłem ci poprzednim razem.
Powiedz, na miłość boską, dlaczego myślisz, że będę ci pomagał?
- Rzeczywiście masz okropny humor. - Pokiwałam głową.
- Mała, mam cię dosyć.
Feldman utkwił wzrok w talerzu, wyraźnie czuł się niezręcznie, za to blondynka poweselała.
- Bardzo mi przykro - odrzekłam, wstałam i wyszłam, no bo co mi innego pozostało.
Pojechałam do domu, ciągle zerkając w lusterko. Dziadek ma rację, powinnam rzucić to
wszystko w diabły i pojechać nad morze. Mijając pocztę główną, przypomniałam sobie, że
już dawno powinnam zapłacić za telefon i mieszkanie. Jeszcze trochę i wyłączą światło,
będziemy siedzieć z Saszką przy łuczywie, a w moim głupim mieszkaniu jest tyle pokoi, że
zbankrutuję na łuczywa.
Zapłaciłam i nawet wstąpiłam do sklepu, co pozwoliło mi się trochę uspokoić. Nie powiem,
żebym teraz widziała świat w różowych barwach, ale nie wydawał mi się już taki wstrętny.
Tagajew dał mi do zrozumienia, że nadużywam jego dobroci. I bardzo dobrze, nasze stosunki
wreszcie się wyklarowały, to znaczy, teraz nie ma już żadnych stosunków. O dziwo, trochę
mnie to zmartwiło, ale właściwie nic w tym dziwnego, mam niewielu przyjaciół i należałoby
o nich dbać. Ale nie udało się. No trudno...
Przed domem czekała mnie niespodzianka: słynny hum-mer, a obok niego mój niedawny
przyjaciel Timur. Stał oparty o maskę i palii papierosa, a przecież razem rzuciliśmy palenie i
ja trzymam się do tej pory. On też jakby się trzymał - aż do dzisiaj. Gliniarze musieli mu
nieźle dopiec, bo trudno było mi uwierzyć, że tak się przejął moją osobą.
- Humor ci się poprawił? - zapytałam, wysiadając z samochodu.
- Pogorszył.
- A czemu tu marzniesz?
- Czekam na ciebie.
- To widzę. Ale zwykle czekałeś w salonie.
- Obiecałem nie zjawiać się bez zaproszenia - zauważył, rzucając niedopałek.
- Zapraszam - powiedziałam, wskazując drzwi.
- Jestem bardzo zobowiązany...
Wjechałam do garażu, a Tagajew wszedł do holu i zdjął kurtkę i buty.
- Gdzie kapcie? - burknął.
- Tam gdzie zawsze. U mnie nic się nie zmieniło. Zdążyłeś zjeść obiad? Mogę coś
przygotować.
- Wytrzymam.
- Jak chcesz.
Zaczęłam odgrzewać sobie obiad, a on usiadł przy oknie w fotelu wiklinowym i znów zapalił
papierosa, nie pytając o pozwolenie. Bez słowa podałam mu popielniczkę.
- Myślałam, że rzuciliśmy? - przypomniałam nieśmiało. Spojrzał na mnie z niechęcią i
doszłam do wniosku, że
lepiej zostawić ten temat w spokoju.
- Dawaj te swoje pytania - mruknął.
- Po co spotkałeś się z Filippowem?
- O Boże, najpierw gliny, teraz ty. Chciał włożyć forsę w budowę lodowego pałacu. Szukam
inwestorów, jego propozycja mnie zainteresowała. Przyjechał, spotkaliśmy się. Przyniosłem
mu dokumentację, zapoznał się i wczoraj spotkaliśmy się znowu.
- Dokumentacja była w teczce? -Tak.
- Poznał was Łarionow? - zapytałam niewinnie.
- Dlaczego? Łarionowa prosiłem, żeby wyniuchał, jak do mojego pomysłu odniósł się
Dziadek.
- Do jakiego pomysłu?
- Budowy, Mała, budowy.
- Ach tak?
- Właśnie tak.
- Zdumiewające.
- Gliny również były usatysfakcjonowane. - Skinął głową.
- Swietłana pokazała ci zdjęcie Łukjanowa?
Timur zgasił papierosa, złożył ręce na piersi i po chwili zapytał:
- Więc jednak znaleźliście zdjęcie?
- Swietłana ukryła je w skrytce w banku.
- Idiotka. - Tagajew skrzywił się. - I co jej to dało?
- Opowiedz mi o zdjęciu - poprosiłam.
- Swietka przyniosła je i spytała, czy nie mógłbym jej pomóc. Podejrzewała, że jej
kochanek... wiesz zresztą. Była przekonana, że mam pod sobą wszystkich bandytów, i chciała
wiedzieć, kim jest jej ukochany.
-A ty?
- Poradziłem jej, żeby trzymała się od niego z daleka.
- Poczekaj, przecież nigdy go nie spotkałeś, jak więc mogłeś poznać go ze zdjęcia?
Timur zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Ach, Mała, Mała...
- Nie odpowiedziałeś - przypomniałam.
- Nietrudno się domyślić. Wybrałaś jego, odrzuciłaś mnie. Byłem ciekaw, co to za jeden.
- Aha, czyli wykazałeś zainteresowanie. - Uśmiechnęłam się krzywo.
- Oczywiście. I dowiedziałem się o nim wystarczająco dużo.
- Wystarczająco do czego?
- Do tego, żeby wyciągnąć wniosek: należysz do kobiet, które lubią, żeby traktować je jak
szmatę. Co się krzywisz, może powiesz, że nie mam racji?
- Nie masz - odparłam poważnie, choć było jasne, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy.
- Nie mam? - Zaśmiał się znowu. - Miał cię za nic. Wykorzystał cię, żeby dogodzić swoim
szefom, rżnął cię przez ten czas, a ty się śliniłaś...
- Poważna przesada. Nasze drogi rozeszły się dawno temu, poza tym ja się wcale nie ślinię.
- Serio? No dobra. W każdym razie teraz już wiesz, kto zamordował Swietłanę. I co? Dalej
chcesz, żeby sprawiedliwość zatriumfowała? Wydasz go glinom? Wiesz chociaż, gdzie on
teraz jest?
- Nie wiem. - Pokręciłam głową.
- Jaasne.
- Nie wiem - powtórzyłam. - I nie sądzę, żeby się tu zjawił. Ponadto wcale nie jestem pewna,
że to on ją zamordował.
- Co? - Tagajew uniósł brwi i prychnął pogardliwie. -No oczywiście. Niewinny i
skrzywdzony, a jeśli nawet nie, to i tak zrobisz wszystko, żeby tak wyglądał.
- Co powiedziała ci Swietłana? - spytałam, żeby zmienić temat.
- Nic, co mogłoby ci się przydać. Poznali się przypadkowo i od razu zakochała się w nim bez
pamięci, i to tak, że zgłupiała doszczętnie. Powiedz, co w nim takiego jest, że baby dostają
małpiego rozumu?
- Nie zmieniaj tematu. Zgłupiała i co dalej?
- Znalazła w jego rzeczach pistolet. Przestraszyła się, ale nie bała się o siebie, tylko o niego. A
nuż biedny chłopiec
wpakował się w jakieś kłopoty? Porozmawiała z nim - nie wiem, co jej naplótł, ale nieco się
uspokoiła. Chyba jednak zostały jej jakieś resztki rozsądku, bo zaczęła go obserwować. No i
łatwo zrozumieć, co stało się potem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że była mu potrzebna tylko
po to, żeby dotrzeć do Nikitina.
- Czyli uważasz, że to on go zabił?
- A co, myślisz, że ja? Rozumiem twoje pragnienie wybielenia ukochanego, ale to już
przesada. Podaj mi chociaż jeden powód, dla którego on zaczął z nią być! Wielka miłość?
Przecież twój Łukjanow nie ma pojęcia o takich uczuciach i świetnie o tym wiesz. On jest
zwykłym bydlakiem, zabija ludzi za pieniądze, wykorzystuje kobiety, z którymi śpi, a potem
spokojnie strzela im w kark. Właśnie takich facetów lubisz, co?
- Znów mówisz nie na temat.
- Przepraszam. - Rozłożył ręce. - Myślę, że Swietłana zaczęła go podejrzewać, że planuje
zabić Nikitina. Takie sformułowanie ci odpowiada? No i pewnie uznała, że po czymś takim
ona sama długo nie pożyje, że nasz miły chłopiec szybko się jej pozbędzie - i tak się właśnie
stało. Zrobiła mu zdjęcie, jak spał, i przyjechała z tym do mnie, chociaż jak by była mądra, to
pojechałaby na milicję.
- Nie wierzę własnym uszom. - Uśmiechnęłam się. Chciałam kontynuować rozmowę, ale
widziałam, że Taga-jew zaczyna się gotować i zaraz wybuchnie, dlatego uśmiechałam się,
próbując nadać rozmowie serdeczny charakter. - Poradziłeś jej, żeby poszła na milicję?
- Dokładnie tak. Nie liczyłem na to, że go wsadzą, chociaż nie miałbym mc przeciwko temu.
Ciekaw jestem, co byś wtedy zrobiła? Będziesz mu przesyłać pilniki w paczkach
czy może zrobisz podkop? Jeszcze tylko jedna gruda ziemi i kochające serca znów się
połączyły... Brzmi nieźle, co?
- Dość dziwne, że Swietłana zwróciła się właśnie do ciebie - zauważyłam, ignorując ostatnie
słowa Tagajewa. -Mnie nie chciała podać jego nazwiska, ograniczała się do aluzji, a tobie
pokazała zdjęcie.
- Wiedziała, że ja nie będę się pchał z butami do cudzego życia. Poza tym jej sytuacja była
beznadziejna. Była kobietą i bała się - bała się o siebie i bała się go stracić.
- Opowiedziałeś jej coś z tego, czego sam zdołałeś się
o nim dowiedzieć?
- Powiedziałem, że jest killerem, dla inteligentnej kobiety to aż nadto. Ale ona nie myślała już
mózgiem, tylko kroczem, i sama widzisz, do czego to doprowadziło.
- A może postanowiłeś wykorzystać tę sytuację?
- Chcesz powiedzieć, że to ja zamordowałem Swietłanę?
I po co, na Boga?
- Na przykład po to, żeby wrobić Łukjanowa i pokrzyżować mu szyki. Z tego, co mówisz,
wynika, że nie czujesz do niego sympatii, a tu nadarzyła się taka okazja...
- Siedzę tu i z tobą gadam, dlatego, bo... Wiesz dlaczego. Z przyjemnością zastrzeliłbym tego
drania. Z ogromną przyjemnością. Nie spieszyłbym się, popatrzyłbym, jak się męczy. Jak
wyje i tarza się w gównie. Może będę miał szczęście i jeszcze to zobaczę? Ale nie myl mnie
ze swoim Łukja-nowem. Ja zawsze gram uczciwie i nie strzelam kobietom w kark ani nie
chowam się za ich plecami. I jeśli jeszcze raz ośmielisz się powiedzieć coś takiego...
- Dobrze. - Westchnęłam. - No to sobie pogadaliśmy. Wiesz, o czym myślałam, słuchając cię?
Niby się złościsz, ale wcale nie jestem pewna, że mnie nie oszukujesz. Jesteś
w grze i spokojnie mógłbyś mnie wykorzystać, gdybyś uznał, że ci to na rękę. No i powiedz
mi, czy w takim razie jesteś lepszy od Łukjanowa? Bo ja myślę, że nie. Niedobrze mi, jak o
was myślę: o nim, o tobie, o Dziadku. Wielcy stratedzy, wasza mać... Leć do tej swojej
piersiastej, niech liże twoje duchowe rany.
- A co ona ma do tego? - Uśmiechnął się.
- Faktycznie, ona akurat nie ma nic do tego.
- Tylko mi nie mów, że obchodzi cię, z kim i jak spędzam czas.
- Nie obchodzi. Teraz już wszystko?
Wstałam zza stołu, on też wstał i poszedł do drzwi. Odwróciłam się, nie chcąc na niego
patrzeć.
- Powodzenia, moja droga - powiedział ze złością.
- Wszystkiego dobrego - odparłam.
Wtedy Tagajew nagle znalazł się przy mnie, chwycił mnie za ramię, szarpnął mocno,
odwracając do siebie. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Blada twarz,
wykrzywione wargi, w oczach rozpacz. Nie jestem strachliwa, ale wtedy się przeraziłam.
- Odejdź - powiedziałam prosząco, głos mi drgnął. Tagajew pchnął mnie na ścianę, chwycił
za ręce i ścisnął mocno. - Dobra, strzel mnie w twarz i będziemy mogli uznać, że
sprawiedliwości stało się zadość...
Nim dokończyłam, już wiedziałam, że to nie był dobry ton - Tagajew wpadł w szał.
Przycisnął moje ręce do ściany, zwalił się na mnie całym ciałem, popatrzył mi w oczy. W
takim stanie łatwiej jest zabić, niż puścić, i dobrze o tym wiedziałam.
- Nikogo nie kochałem tak jak ciebie i nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest możliwe -
powiedział powoli,
a mnie przeszedł dreszcz. Zacisnęłam zęby i zamknęłam oczy. - Patrz na mnie! - rzucił ze
złością.
- Idź do diabła - nie wytrzymałam i wtedy zaczął się koszmar.
- Pójdę - prychnął Tagajew. - Ale trochę później. Chwycił mnie za włosy i pchnął na stół,
wpadłam na
krzesło, krzesło się przewróciło, a ja złapałam rękami blat, żeby nie upaść. Tagajew zwalił się
na mnie z góry, ścisnął mi gardło lewą ręką, tak że prawie nie mogłam oddychać.
Zawsze myślałam, że w takiej sytuacji zdołam się obronić, a teraz nagle poczułam niezwykłą
słabość. Chciało mi się płakać i wrzeszczeć, dlatego że na tym świecie wszystko jest nie tak,
jak powinno, że dwoje ludzi nie może się porozumieć, zupełnie jakby mówili w różnych
językach, że myślą i czują zupełnie inaczej i nie ma nic oprócz nienawiści.
- Przestań, na Boga, przestań! - krzyknęłam, ale on nie słyszał.
Nie czuł bólu, nie czul w ogóle nic, chciał tylko jednego, zmieszać wszystko z błotem.
Mój biedny pies szczekał jak opętany, nie wiedząc, co nas ugryzło, dlaczego na siebie
wrzeszczymy, dlaczego ją ryczę i próbuję się uwolnić, skoro zawsze uważał Tagajewa za
przyjaciela.
- Saszka, wyjdź stąd! - wrzasnęłam, bo było mi wstyd przed moim psem.
Tagajew rozciął sobie rękę rozbitą filiżanką, ale nawet tego nie zauważył, krew lała się na
moją pierś, biodra, twarz. Było mi niedobrze z przerażenia i wstrętu, a gdy już wszystko się
skończyło, nie miałam sił, żeby się podnieść.
Pies już nie szczekał, tylko wył żałośnie wciśnięty w kąt i patrzył na mnie wielkimi oczami,
pełnymi cierpienia.
To mnie otrzeźwiło. Chwiejnie powlokłam się do drzwi, Timur stał przy zlewie, trzymał rękę
pod strugą wody, policzek drgał mu nerwowo.
- Jesteś bydlakiem, Tagajew - powiedziałam zdumiewająco spokojnie. - Wystraszyłeś mojego
psa.
Zamknęłam się w łazience, weszłam pod prysznic, drżąc na całym ciele. I dopiero teraz się
rozpłakałam - z przykrości, z żalu, że teraz już nie da się nic zmienić ani naprawić. Gorące
strugi wody chłostały mnie w twarz, a ja tarłam ją i tarłam, chlipiąc żałośnie. W końcu
włożyłam szlafrok, wytarłam twarz ręcznikiem i spojrzałam w lustro. To, co zobaczyłam,
wcale mi się nie spodobało.
- Nie ma co udawać małej dziewczynki - zarządziłam. - Przeżyjesz.
Uczesałam się, posmarowałam twarz kremem. Nie miałam ochoty opuszczać łazienki, w
której czułam się bezpiecznie, choć byłam pewna, że Tagajew już się wyniósł. Pewnie
wolałby na mnie nie patrzeć, teraz już zawsze będę mu przypominać popełnioną podłość. Bo
podłość zawsze pozostanie podłością, jakkolwiek by na to spojrzeć...
Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Saszkę, który z nieszczęśliwą miną miotał się po holu.
- Chodź do mnie, psie - zawołałam; Saszka podbiegł, przyklękłam, pies wtulił wilgotny nos w
moje dłonie. - Mądry, dobry pies - mówiłam - wszystko dobrze, wszystko w porządku.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam Tagajewa, stał w drzwiach kuchni z kamienną twarzą.
- Jeszcze tu jesteś? - zdumiałam się.
Odwrócił się, podszedł do lodówki, wyjął napoczętą butelkę wódki, która cudem została po
ostatniej imprezie z Wieszmakowem, długo szukał kieliszków, trzaskając drzwiczkami
szafek, w końcu złapał filiżankę i nalał sobie wódki drżącymi rękami. Potem cisnął butelką w
ścianę, odłamki rozleciały się po całej kuchni. Wypił wódkę z filiżanki, jednym haustem,
łapczywie, jak wodę - aż mnie skręciło na sam widok - i wrzucił filiżankę do zlewu.
- Sama się prosiłaś - mruknął ze złością.
- Wybacz. - Uśmiechnęłam się i poszłam po odkurzacz.
- Dokąd idziesz? - warknął, jakbym miała zamiar przekroczyć granicę państwową.
- Muszę posprzątać, żeby pies nie pokaleczył sobie łap. Otworzyłam szafę wnękową, w której
trzymam odkurzacz; Tagajew podszedł z tyłu, stanął i oparł się ramieniem
o szafę.
- Ty... - wymamrotał niewyraźnie.
- Pamiętam: sama się prosiłam. A ty mi pokazałeś, kto tu podejmuje decyzje, a kto ma
siedzieć cicho. Nie na darmo hodowałeś muskulaturę... Może i ja powinnam, pochodzę trochę
na siłownię i może wtedy obiję ci mordę.
Wróciłam do kuchni, słuchając tego, co dzieje się w holu. Minutę później Tagajew zajrzał do
kuchni, już w butach
i kurtce.
- To Dziadek wystawił twojego Łukjanowa, nie tylko ja uważam go za zadrę w tyłku.
Uważaj, masz na ogonie bardzo przedsiębiorczych kolesiów. - Odwrócił się i wyszedł.
Chwilę później trzasnęły drzwi wejściowe. Usiadłam na krześle, zapominając o odkurzaczu.
- On kłamie - powiedziałam głośno do swojego psa. - To niemożliwe.
Załóżmy, że Dziadek faktycznie nie lubi Łukjanowa, ale jeśli Tagajew mówił prawdę, to
znaczy, że wiedział
o planowanym morderstwie, a to niemożliwe, przecież Niki-tin był jego człowiekiem... Liczył
na to, że Łukjanow zostanie złapany w czasie ataku? Jeśli tak, to poważnie się przeliczył,
Nikitin nie żyje, a Łukjanow buja na wolności. Na razie.
Czy Tagajew powiedział prawdę, czy złośliwie skłamał, chcąc pozbawić mnie ostatnich
złudzeń, to się jeszcze okaże. Złudzeń i tak miałam tyle, co kot napłakał, a pół godziny temu
szlag trafił ostatnie. Ale tak czy inaczej muszę zastanowić się nad jego słowami. Jeśli
Tagajew nie skłamał, to zabójstwo dziewczyny i krwawe gryzmoły na podłodze stawały się
zrozumiałe. Dziadek liczył, że znajdę zabójcę przed wyznaczoną datą, i nie wątpił, że wsadzę
Łukjanowa do więzienia. Jak wiadomo, najstraszniejszym wrogiem mężczyzny jest
odrzucona kobieta. Dziadek dobrze wie, jak bardzo chciałam policzyć się z Łukjanowem...
Jednak nie spełniłam pokładanych we mnie nadziei, grzebaliśmy się z tym wszystkim za
długo i w efekcie Nikitin zginął.
- Sami psychopaci dookoła. - Pokręciłam głową. - Jak ma żyć w takim świecie porządny pies?
Wtedy do drzwi ktoś zadzwonił. W pierwszej chwili pomyślałam, że Tagajew wrócił, ale
uznałam rozsądnie, że to by już była przesada... Mimo to otwierałam z pewną obawą - jak się
jednak okazało, na progu stał mój przyjaciel Wiesz-niakow z takim uśmiechem, że od razu
było jasne: ma złe wiadomości i koniecznie musi mi o nich opowiedzieć.
- Przejeżdżałem i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zajrzeć...
- Błąd, trzeba było jechać sobie dalej - burknęłam nieuprzejmie. Akurat na męskie
towarzystwo nie miałam teraz najmniejszej ochoty.
- Coś taka zła? - spytał Wieszniakow, idąc do kuchni.
- Masz coś do jedzenia? Latam dzisiaj jak kot z pęcherzem, żołądek przysechł mi do
kręgosłupa. A co się tu działo?
- spytał, rozglądając się ze zdumieniem.
Zdążyłam trochę posprzątać, ale pewne ślady niedawnej batalii pozostały. Mokra plama na
ścianie wyglądała świeżo i intrygująco.
- Co stoisz jak wryty? - Westchnęłam. - Siadaj, żarcie zaraz będzie.
Wieszniakow usiadł na swoim ulubionym miejscu, zerkając na mnie niespokojnie. Ciągle
paradowałam w szlafroku i teraz, pochylając się nad stołem, nie pomyślałam, że siedzi przede
mną wielki detektyw, który wszystko widzi i rejestruje. W każdym razie siniaki na mojej
piersi zobaczył na pewno, bo jego twarz przybrała gniewny wyraz.
- Skąd masz te ozdoby? - spytał twardo.
- Znikąd. Siedź i jedz w milczeniu.
- Nic nie zjem, dopóki mi nie powiesz.
- No to siedź sobie głodny.
- Nie możesz powiedzieć jak człowiek, co się stało? - ryknął tak, że zaskoczona
podskoczyłam na krześle i pomyślałam, że mój poczciwy kumpel Wieszniakow może
stworzyć kobiecie określone trudności i nie popuści tak łatwo.
- Nie wrzeszcz. - Skrzywiłam się. - Są sytuacje, o których kobieta woli nie opowiadać...
Przyjmijmy, że to taki właśnie przypadek.
- Nic nie rozumiem - zmartwił się szczerze Artiom. Przygryzł w zadumie wargę, a potem
nagle zapytał: - Co, to Tagajew? Ja mu gębę obiję! Bandyta jeden!
- Wieszniakow, ochłoń. Nie będziesz nikogo bił. I w ogóle to nie twoja sprawa.
- Nie moja... Co go napadło?
- Wyjaśnialiśmy pewne sprzeczności - oświadczyłam obojętnie.
- I wyjaśniliście?
- Tak jest. Powiedz lepiej, jakie przynosisz wiadomości?
- Fatalne, oczywiście.
- Tak też myślałam.
- A skąd ja ci wezmę dobre... Słuchaj, Olga, a może powinnaś pójść do lekarza?
- Zwariowałeś? Z siniakami do lekarza? - oburzyłam się.
- Ja bym tego skurczybyka...
- Daj sobie spokój. I jak jeszcze raz wspomnisz coś na ten temat, to cię grzmotnę czajnikiem.
Powiedz lepiej, kto się przeniósł na tamten świat?
Wieszniakow sapnął, podrapał się po karku i oznajmił:
- Znaleziono Likę, dwa kilometry od miasta. Od dwóch dni leży w kostnicy nierozpoznana,
nie miała przy sobie dokumentów.
- Zastrzelona?
- Uduszona. Dokładnie tego samego dnia, w którym rozmawiałyście. Do żadnej Moskwy nie
pojechała, tutaj sobie leżała, niedaleko.
- Komu mogło zależeć na jej śmierci? - bardzo mnie to zmartwiło.
- No... - Wieszniakow wzruszył ramionami. - Mówiłaś, że ktoś do niej dzwonił na komórkę,
tak?
-Tak.
- I nie ucieszył się, że jest tutaj i rozmawia z tobą?
- Myślisz, że to Filippow?
- Być może. I bardzo nie chciał, żeby Lika nam o czymś powiedziała.
- A o czym tak właściwie mogłaby opowiedzieć? - nie uwierzyłam. - Że Filippow kupił jej
dom, w którym mieszkała jej przyjaciółka? Też mi przestępstwo.
- Załóżmy, że Filippow sobie nie życzył, żebyśmy do niego dotarli.
- Bzdura. Przecież regularnie spotykał się z Nikitinem i Liką, są świadkowie - no bo jak
inaczej dowiedziałby się o tym Lalin?
- Czyli musiało być coś jeszcze. Nie zabija się ludzi bez powodu, zawsze jest jakaś
przyczyna. Najprawdopodobniej dziewczyna miała informacje, których nie powinniśmy
poznać. Nie widzę innego powodu.
- A może to napad rabunkowy? - podsunęłam.
- Mało prawdopodobne. A, jest jeszcze jedno. Filippow przyjechał tu nie sam, lecz z
kierowcą, który jest zarazem jego ochroniarzem.
- A gdzie był ten ochroniarz, jak ktoś mordował jego pracodawcę?
- Tego nie wiemy. - Artiom rozłożył ręce.
- Ten kierowca się jakoś nazywa?
- Owszem. Strielcow, Denis Witalijewicz, lat trzydzieści siedem, dwukrotnie karany, za
każdym razem za napad z bronią.
- Interesujący wybór pracownika. - Uśmiechnęłam się. -Jestem tego samego zdania. Po co
Filippowowi kierowca-
-kryminalista, skoro można przebierać w byłych gliniarzach?
- Były gliniarz nie będzie się pisał na mokrą robotę, jeśli tylko jest przy zdrowych zmysłach.
Facet z dwoma napadami w biografii jest pod tym względem znacznie lepszy.
- O mokrej robocie na razie nie było mowy, ale i tak brzmi interesująco, nie? Z tym
Strielcowem to w ogóle same
zagadki. Niby przyjechał ze swoim szefem, ale w hotelu się nie zatrzymał i trudno
powiedzieć, gdzie był. Za to w dniu zabójstwa Liki widział go hotelowy portier.
- Poczekaj. Lika była w hotelu u Filippowa? Mieszkała tam?
- Zatrzymała się w „Moskwie", ale przyjeżdżała do Filippowa, recepcjonistka ją zapamiętała.
A portier widział, jak wsiadała do lexusa na moskiewskich numerach. W ręku miała torbę,
portier uznał, że kobieta wyjeżdża. Właśnie Filippow ma takiego lexusa.
- I gdzie on teraz jest? -Kto?
- Lexus.
- Na parkingu. A kierowca zniknął. Myśleliśmy, że Filippow zwolnił kierowcę razem z
samochodem, gdy tylko tu przyjechał. Zwykle ci, którzy przyjeżdżają własnym środkiem
transportu, zostawiają brykę na parkingu - zwłaszcza że lexus to drogi wóz, nie postawisz go
byle gdzie. Ale Filippow nie skorzystał z tej możliwości. No to pomyśleliśmy, że albo zwolnił
kierowcę z samochodem, albo przyjechał tutaj pociągiem. Jednak portier widział samochód.
- Kierowca nie musiał mieszkać w „Rosji", mógł w jakimś tańszym hotelu, albo u w ogóle u
znajomych. A tak właściwie to czemu Filippow wynajął pokój w hotelu? Przecież ma tutaj
dom?
- Nie zapominaj, że gdy tu przyjechał, Swietłana już nie żyła. Może po prostu nie chciał być
zamieszany w tę sprawę, a może bał się, że duch Swietłany będzie go straszyć po nocach?
Albo jeszcze prościej: nie chciał, żeby ktoś wiedział o jego kontaktach. Pod tym względem
hotel był znacznie lepszy, tłumy ludzi i nikt się nikim nie interesuje.
- Załóżmy, że masz rację, chociaż można by się spierać. No i wtedy zjawia się Lika. Filippow
dzwoni do niej, ona leci do ukochanego z meldunkiem, a ukochany wysyła ją z kierowcą nie
wiadomo dokąd.
- Mniej więcej wiadomo, skoro znalazła się w kostnicy.
- Nie fantazjuj - przywołałam go do porządku. - W kostnicy mogła się znaleźć bez pomocy
kierowcy. Może Filippow postanowił odesłać ją do Moskwy...
- A po drodze kierowca doszedł do wniosku, że do stolicy daleko, i zostawił ją na drugim
kilometrze, w kierunku przeciwnym do Moskwy.
- Kierowca mógł ją po prostu zawieźć na dworzec. Kiedy zniknął?
- A kto go tam wie.
- Czekaj, czy ja dobrze rozumiem, że kierowcę wiedziano tylko raz, a i to nie jego samego,
tylko samochód?
- Samochód do tej pory stoi na parkingu, a kierowca zniknął. Rodzina nie ma pojęcia, gdzie
go szukać.
- To w ogóle był tutaj czy nie? Wieszniakow wzruszył ramionami.
- Chyba był.
- Jeśli to Filippow wystawił killera, to powinien zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo i
wtedy ochroniarz byłby jak najbardziej na miejscu. A ochroniarza nie ma.
- Jasna sprawa, kierowcę trzeba będzie znaleźć. - Artiom westchnął. - Ale jakiś wewnętrzny
głos uparcie mówi mi, że go nie znajdziemy, a jeśli nawet znajdziemy, to już o nic nie
spytamy.
- Nie kracz.
- Ja nie kraczę, ja przeczuwam.
-Jeśli Filippow czuł się bezpieczny i zwolnił ochroniarza, to może nie ma nic wspólnego z
telefonami i informacjami
o zabójstwie i sprzątnięto go z innego powodu? Przecież powinien stać się czujny, a on sobie
lekceważy sytuację.
- To samo mówię: pełno świrów dookoła.
- Wiesz co, pojadę na dworzec.
- Po co?
- Dowiem się, czy Lika nie kupowała czasem biletu do Moskwy.
- I co nam to da?
- Wieszniakow, trzeba działać! A nuż coś wyniuchamy?
- Ty niuchaj, a ja jadę do domu. Chyba mogę mieć jakieś życie osobiste?
- Możesz - przyznałam i poszłam się przebrać, a gdy wróciłam, przekonałam się, że
Wieszniakow wcale się nie pali do tego życia osobistego: pił herbatę, rozmawiał z Sasz-ką...
Widząc mnie, dopił herbatę i wstał.
- To co? Jedziemy na dworzec?
- A ty po co?
- Dawno tam nie byłem, stęskniłem się.
Na dworcu podeszliśmy do dyżurnego, który zaprowadził nas do sympatycznej pani, na oko
pięćdziesięcioletniej. Dama poczarowała chwilę przy komputerze i powiedziała:
- Tak, na nazwisko Kołczyna A.W. sprzedano bilet na moskiewski ekspres.
- Gdyby wsiadła do pociągu, to mogłaby wysiąść dopiero w Moskwie, ten ekspres nie
zatrzymuje się nigdzie po drodze.
- Czyli coś przeszkodziło jej wsiąść. Postanowiła tu zostać i wylądowała w kostnicy.
Kobieta popatrzyła na nas zaniepokojona, a ja spytałam:
- Czy może nam pani powiedzieć, kto sprzedał ten bilet?
- Kasa numer siedem. Anna Lubawina, to była jej zmiana. Teraz też jest w siódmej.
Poszliśmy. Kasjerka powitała nas dość podejrzliwie.
- Czy pamięta pani może kobietę, której sprzedała pani bilet na ekspres do Moskwy? -
spytałam, podając datę i nazwisko Liki.
- Żartuje pani? - Zmarszczyła brwi. - Wie pani, ile biletów dziennie sprzedaję? Chwileczkę...
Kołczyna, Kołczyna... Ach, pamiętam! Wypadły jej pieniądze z dowodu, cała paczka. Ale to
nie ona kupowała bilet, tylko mężczyzna. Tak, na pewno. Podał mi dowód, otworzyłam i
wysypały się dolary. Jeszcze się śmiał, że żona ukrywa przed nim zaskórniaki. Ładne mi
zaskórniaki, tam było z pięćset dolarów... Mówi: żona zbiera na kożuch, już nie miała gdzie
schować, tylko w dowodzie, widocznie włożyła i zapomniała. A potem tak się spieszył, że nie
wziął reszty, dwieście trzydzieści rubli, o, do tej pory leżą. Wołałam go, ale nie słyszał,
wbiegł na ruchome schody, pewnie żona czekała na peronie. A co się stało? Skarżył się? Jego
reszta leży tu do tej pory, proszę, ja cudzego nie potrzebuję...
Uspokoiliśmy dziewczynę w kwestii skargi i poszliśmy do baru na kawę.
- Chyba facetowi bardzo zależało, żeby go zapamiętano - zauważył Wieszniakow.
- Na to wygląda. - Skinęłam głową. - Należałoby pogadać z konduktorami, czy Lika wsiadła
do pociągu, czy nie.
- Na pewno nie. Do Moskwy jedzie się dwie godziny i po drodze nie ma żadnej stacji. W
Moskwie ekspres jest o dziewiątej wieczorem, o tej porze już nie żyła, a to znaczy, że nie
wsiadła do pociągu. A kierowca zniknął... Albo to on zabił Likę, albo coś stało się na dworcu
i oboje znaleźli się w kostnicy.
- Kierowcy nie ma w kostnicy - przypomniałam.
- Być może to tylko kwestia czasu. - Wieszmakow wzruszył ramionami.
- Wesolutka prognoza, nie ma co. Za pierwszą wersją przemawia fakt, że facet starał się, by
go zapamiętano. Że niby kupił bilet i wysłał dziewczynę do Moskwy, a co się z nią potem
stało, to już nie jego działka.
- Jeśli kierowca nie ma nic wspólnego z morderstwem, to znaczy, że z jakiegoś powodu nie
odprowadził jej do pociągu. No przecież nie wysiadła w biegu?
- A może zwyczajnie go okłamała? Wsiadła do wagonu, pomachała mu na pożegnanie, a jak
sobie poszedł, to wysiadła?
- Po co? - Wieszniakow uśmiechnął się.
- A może o czymś sobie przypomniała? Albo się przestraszyła, albo zapragnęła z kimś
porozmawiać?
- Kierowca powinien był zaczekać, aż pociąg ruszy.
- A może nie zaczekał, bo nie chciało mu się sterczeć na peronie?
- Mam jeszcze jedną wersję. Ktoś podszedł do niego i bardzo interesując się jego pracodawcą,
zaproponował, żeby przejść się i pogadać. Propozycja nie do odrzucenia. Lika widziała to i
wyskoczyła z pociągu, zanim ruszył.
- Twoja wersja byłaby całkiem niezła - zgodziłam się, - gdyby facet nie zachowywał się tak
dziwnie przy kasie. Wygląda na to, że strasznie zależało mu na tym, by kasjerka go
zapamiętała. Trzeba zwieźć tego Strielcowa.
- Szukamy. - Artiom skinął głową. - Ale czy znajdziemy... Jego pracodawca zginął. Jeśli
Strielcow miał coś na sumieniu, jeśli to on z polecenia Filippowa załatwił Likę, to powinien
wziąć nogi za pas. Skoro Filippow nie żyje, to kierowca nie może liczyć, że ktoś będzie go
chronił. Jeśli
to nie on zabił Likę, to i tak powinien zaszyć się gdzieś i poczekać, co z tego wszystkiego
wyniknie. Wiesz, o czym dziś pomyślałem? -No?
- Nie jeździłem na nartach z pięć lat. Co roku się wybieram i nic z tego nie wychodzi. Tyle
dobrych rzeczy przechodzi nam koło nosa, życie ucieka, a my nic, tylko trupy i trupy...
- Idź pracować do Lalina - ucięłam. - I wyjeżdżaj na narty.
- A żebyś wiedziała, że pójdę. Jak tylko dostanę podpułkownika, to wtedy, ze spokojnym
sumieniem...
- Wieszniakow... - odezwałam się groźnie. - Słyszałeś przysłowie: garbatego tylko mogiła
wyprostuje?
- No to przecież o tobie. - Machnął ręką. - Co ja mam do tego?
Odwiozłam Wieszniakowa do domu, a sama pojechałam do Romaszkowa, chciałam
sprawdzić, czy w przeddzień śmierci Liki nie zjawiał się tam kierowca Fiłippowa.
Wieszniakow odniósł się z rezerwą do mojego pomysłu - milicja rozmawiała już ze
wszystkimi sąsiadami i niczego ciekawego się nie dowiedziała, mieszkający tam ludzie nie są
wścib-scy. Nie spodziewałam się rewelacji, po prostu nie chciało mi się wracać do własnego
mieszkania. Po tym, co się tam dzisiaj stało, wydawało mi się obce i wstrętne.
W Romaszkowie powitano mnie niezbyt uprzejmie, w trzech domach odeszłam z kwitkiem
już od progu, w kolejnych dwóch rozmawiano ze mną bardzo niechętnie.
Znienacka przypomniałam sobie, co mówił Tagajew, że chcę zwalić winę jednego człowieka
na drugiego... Też coś... Ja po prostu chcę poznać prawdę.
Wracając do samochodu, zadzwoniłam do Wieszniakowa.
- Powiedz mi, przyjacielu, czy masz może zdjęcie tego Striełcowa?
- No... - odparł niewyraźnie, z czego wywnioskowałam, że je kolację.
- Byłoby dobrze pokazać je w wiadomościach, najlepiej dzisiaj. Cholera, dziś już nie
zdążymy.
- A mógłbym spokojnie zjeść? - rozzłościł się Wiesz-niakow.
- Ależ smacznego. No dobra, do telewizji zadzwonię jutro i dogadam się. Najlepiej, żeby
zdjęcie było podobne do oryginału.
- Własnoręcznie go sfotografuję - warknął wkurzony Artiom.
Pożegnałam się z nim serdecznie, nacisnęłam guzik, żeby wyłączyć alarm w samochodzie, i
wtedy się okazało, że zapomniałam go włączyć. Coś takiego zdarza mi się notorycznie.
Napomniałam samą siebie, siadłam za kierownicą i pomyślałam, że moje niedbalstwo wynika
z tego, że niezbyt cenię swoją własność. Gdybym kupiła samochód za własne, ciężko
zarobione pieniądze, to może wtedy... I w tym momencie ktoś przerwał moje rozmyślania -
chwycił mnie za szyję i przycisnął do siedzenia. Próbowałam spojrzeć w lusterko, ale nie
udało mi się. Serce spadło do żołądka i tam już zostało.
- Gdzie on jest? - spytał surowo męski głos, a raczej ryknął, i to tuż nad moim uchem.
Skrzywiłam się. Facet rozluźnił chwyt i mogłam mówić.
- Jeśli chce pan usłyszeć rozsądną odpowiedź, proszę doprecyzować pytanie.
- Gdzie Łukjanow? - spytał facet jeszcze bardziej gniewnie.
Cholera, jak mogłam zapomnieć o przedsiębiorczych chłopakach z dżipa? Nie mają ochoty
marnować czasu i postanowili mnie przycisnąć.
- Skąd myśl, że ja wiem, gdzie on jest? - zapytałam, mając ogromną nadzieję, że głos mi nie
drży.
- Odpowiadaj na pytania, suko. Bo jak nie...
- Tylko spokojnie - poprosiłam, uspokajając przede wszystkim siebie; grunt to nie tracić
ducha i zdobyć się na maksymalną pewność siebie. - Jeśli się nie mylę, należymy do jednego
zespołu. Jak mi przypadkiem skręcisz kark, to Dziadek ci za to nie podziękuje... - Nie miałam
bladego pojęcia, czy tak właśnie jest, ale zawsze warto spróbować.
- Leję na to... - prychnął wzgardliwie, ale mimo wszystko puścił moją szyję.
Pokręciłam głową, zerknęłam w lusterko i zobaczyłam szalenie nieprzyjemną gębę znanego
mi już mordziastego typa. Chyba można powiedzieć, że się znamy, skoro niedawno pożyczył
mi zapalniczkę, siedząc w dżipie obok mojego domu?
- No więc, skąd myśl, że ja wiem, gdzie on jest? - spytałam spokojnie.
- To twój kochanek.
- Zgadza się. Był nim dawno temu. Nie mogliśmy się porozumieć w wielu kwestiach i
obiecałam, że jeśli jeszcze raz się tu zjawi, to go zastrzelę. Łukjanow bardzo poważnie
potraktował moje słowa.
- Dlaczego miałbym ci wierzyć? - spytał facet, ciągle jeszcze ze złością, ale już spokojniej.
- Nic na to nie poradzę, że mi nie wierzysz. Wiem za to, że on uwierzył. Szukajcie go gdzie
indziej. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to wyniósł się z miasta już dawno. Co miałby tu
robić? Ale jeśli go mimo wszystko znajdziecie, to pozdrówcie ode mnie. Z przyjemnością
nakładłabym mu po gębie.
- Poważnie? - prychnął z zainteresowaniem facet. - A co on ci takiego zrobił? Wziął sobie
inną babę, a ty się o tym dowiedziałaś?
- Nie jestem zazdrosna. Ten wasz Łukjanow to bydlę. A ja nie lubię bydlaków.
- No to po co z nim spałaś?
- Z głupoty. Wierzyłam, że jest księciem z bajki, a okazało się, że był killerem z Moskwy.
Mamo, kocham lotnika...
- zawyłam.
- Czego się drzesz? - rozzłościł się typek.
- Bo się denerwuję - wyjaśniłam.
- Czyli czujesz się winna - stwierdził ten idiota.
- Ja się denerwuję bez winy. Boję się ciebie. Skręcisz mi kark i nawet nie zdążę pisnąć, a to
przykre. Jestem jeszcze młoda, nie chcę umierać.
- Dobra, ślicznotko - powiedział surowo, ale to, że byłam dla niego „ślicznotką", a nie „suką",
dawało nadzieję.
- Masz tu numer telefonu, to moja komórka. Gdyby Łukjanow się nagle pojawił, przysłał ci
jakąś wiadomość albo co, od razu dzwoń. I pamiętaj, że cały czas będę cię miał na oku. I jeśli
teraz nawciskasz mi kitu, to twoja uroda bardzo na tym ucierpi. Już ja się postaram, żeby z
niej dużo nie zostało. Bez nosa i uszu za bardzo nie pofikasz... Rozumiemy się? I żaden
Dziadek ci nie pomoże.
- Dziękuję, że mi pan uwierzył i nie zrobił krzywdy. Zerknął w lusterko, w którym odbijała
się moja twarz,
ale mimo najszczerszych chęci nie miał się do czego przyczepić: na mojej twarzy malowała
się bezdenna, granicząca z debilizmem wdzięczność.
- Proszę - burknął i wysiadł z samochodu. Ruszyłam z miejsca, jakby mnie kto gonił. Nie
powiem,
żebym jakoś strasznie się przeraziła, nie pierwszy raz próbowano mnie zastraszyć (i obawiam
się, że nie ostatni, jeśli tylko Pan Bóg pozwoli mi pożyć), za to poważnie się wkurzyłam. Nie
wiem, na kogo byłam bardziej zła: na siebie, na Dziadka z jego przebiegłymi zagraniami czy
na Łukja-nowa. Najmniej byłam zła na mordziastego typa, chociaż on akurat starał się
najbardziej. W końcu to tylko wykonujący polecenia idiota... Tylko co za mądrala stał za tym
wszystkim?
Zła i rozgniewana, nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się pod swoim domem.
Wjechałam do garażu, wpadłam do salonu i usiadłam na kanapie obok Saszki.
- Pewien idiota groził, że obetnie mi uszy - poskarżyłam się psu. - Jak ci się to podoba?
Ładnie bym wyglądała bez uszu... Ale chyba trochę się zagalopował, lepiej niech sam uważa,
żeby nie stracił ważnych narządów! Jak sądzisz, może by tak poskarżyć się Dziadkowi? A
może lepiej nie... Stary wąż zrobi najwyżej nieszczęśliwą minę i poradzi, żebym wyjechała do
ciepłych krajów, na pewno nie powie nic ciekawego. Dobra, damy radę.
Gdy gadałam z Saszką, zadzwoniła komórka. Zostawiłam ją na stoliczku w holu i teraz
zastanawiałam się, czy odebrać, czy nie. Zdrowy rozsądek nakazywał się przyczaić, ale jak
zwykle zwyciężyła głupota.
Jęcząc i stękając, wstałam z kanapy i poszłam do holu, mając nadzieję, że dzwoniący w końcu
zrezygnuje. Niestety.
- Słucham - zgłosiłam się niechętnie.
- To ja - powiedział Łukjanow.
Potrzebowałam z pół minuty, żeby złapać oddech, ale nawet wtedy wolałam przenieść się
bliżej kanapy. Jak wiadomo, szkoda nóg na stanie, zwłaszcza w takiej sytuacji.
- Zdziwiona? - zapytał.
- Nie bardzo.
- Potrzebuję twojej pomocy - oświadczył. Zaśmiałam się, a on dokończył: - Myślisz, że
zwariowałem?
- Nie, ale dostrzegam pewne objawy.
- Nie zabiłem jej - oznajmił.
- Załóżmy. I co dalej?
- Musimy pogadać. Możesz podjechać teraz do swojej Bitki? Na jej klatce schodowej drzwi
na strych będą otwarte.
- A nie boisz się... - Nie zdążyłam dokończyć, bo mi przerwał.
- Nie boję. Przyjedziesz?
- Na pewno wiesz, że mnie pilnują?
- Właśnie dlatego umawiam się z tobą na strychu, a nie w restauracji.
Wyłączył się, a ja odrzuciłam komórkę na bok, potarłam twarz rękami i zamyśliłam się.
Łukjanow chyba był pewien, że przybiegnę na pierwsze wezwanie. A czy ja przybiegnę? Ale
mi serce wali... Cholera! No dobra, człowiek ma prawo do tego, żeby go wysłuchać...
- Przynajmniej sobie nie kłam - powiedziałam na głos i skrzywiłam się. - Jedziemy do Ritki! -
oznajmiłam Saszce. - Przecież lubisz chodzić w gości?
Włożyłam kurtkę, wzięłam Saszkę na ręce i pomaszerowałam do samochodu. Było mi ciężko
na duszy, do tego zaczął padać śnieg, mokry i nieprzyjemny, tworząc na asfalcie brudne
błocko. Wycieraczki skrzypiały monotonnie, a ja byłam tak zgnębiona, że chciało mi się wyć.
Nie zauwa
żyłam dżipa w lusterku wstecznym, ale to wcale nie znaczyło, że mnie nie śledzą... No cóż,
po prostu jadę ze swoim psem do przyjaciółki, bo pewien kretyn wystraszył mnie na śmierć i
boję się zostać sama w mieszkaniu.
Wjechałam na podwórko przed blokiem Ritki i z ulgą -zauważyłamf-e w jej oknach pali się
światło. W sumie nic dziwnego, Bitka jest domatorką, a już w taką pogodę nie wysunęłaby
nosa z domu bez ważnej przyczyny. Zosta-,wiłam ferrari przed klatką i podeszłam do drzwi.
Żaden .samochód nie wjechał za mną na podwórko - czyżby kolesie z dżipa uwierzyli mi na
słowo? Nie sądzę... Chociaż moja historia brzmiała całkiem prawdopodobnie i można w nią
uwierzyć, zwłaszcza jeśli człowiek zada sobie odrobinę trudu.
Weszłam na trzecie piętro, zadzwoniłam do drzwi Ritki.
- Cześć - ucieszyła się, otwierając drzwi. Przyłożyłam palec do ust i szepnęłam, wsuwając jej
w ręce Saszkę:
- O nic nie pytaj. Jak wrócę, to ci wszystko powiem. - Następnie zamknęłam drzwi.
Nasłuchując, czy na dole nie trzasną drzwi wejściowe, ostrożnie wdrapałam po schodach na
górę. Zgodnie z zapowiedzią drzwi na strych były niezamknięte. Mało tego, otwierały się
bezszelestnie, pewnie zatroszczył się o to Łukjanow. Zrobiłam krok w ciemność i
zatrzymałam się, usiłując uspokoić oddech. Serce waliło mi jak oszalałe i zaczęłam się
poważnie zastanawiać, czy czasem nie zemdleję. Dziewiętnastowiecznym panienkom takie
rzeczy często się zdarzały podczas potajemnych schadzek... No tak, ale ja jestem z innej
gliny, i trudno to nazwać schadzką...
Zrobiłam jeszcze jeden krok i delikatnie zamknęłam za sobą drzwi. Na strychu było ciemno i
nie zobaczyłabym nawet własnej ręki, gdyby nie słabe światło wpadające przez okno
naprzeciwko. Rozejrzałam się szybko, Łukjanowa nigdzie nie było widać, ale to jeszcze o
niczym nie świadczyło.
- Hej! - zawołałam półgłosem. - Przyszłam i jestem
sama.
Cisza. Może go tu nie ma, może coś się stało i nie udało mu się przyjść? Jednak mój
wewnętrzny głos mówił: „Bzdura. Jest tutaj, jest gdzieś za twoimi plecami. Na pewno się
przygląda".
Podeszłam do okna, gdzie było jaśniej, mając zamiar usiąść na odwróconej skrzynce, którą
ktoś tu zostawił. Wtedy poczułam ruch za plecami, odwróciłam się gwałtownie i omal nie
wpadłam na Łukjanowa.
- Cześć - powiedział półgłosem.
Skinęłam mu głową, siadając na skrzynce, Łukjanow wolał stać, górując nade mną, co trochę
mnie drażniło, bo zwracając się do niego, musiałam zadzierać głowę.
- No, czego chciałeś? - Westchnęłam.
- Już powiedziałem, potrzebuję pomocy.
- A skąd myśl, że ci pomogę? - zdumiałam się.
- Przecież przyszłaś. - Spokojnie wzruszył ramionami. Nie należał do ludzi, których można
łatwo wyprowadzić z równowagi, i nawet teraz sprawiał wrażenie spokojnego, niemal
obojętnego, a przecież na pewno trząsł się o własną skórę. Nigdy nie wyglądał na samobójcę.
- Mogłam mieć różne powody - zaprotestowałam. - Na przykład - ciekawość. Czemu nie? To
wybaczalna słabość.
- Nie zabiłem jej - wycedził Łukjanow, przysuwając swoją twarz do mojej. Teraz mogłam
zobaczyć z bliska jego
oczy, jasne i zimne, obojętne nawet w tej chwili, chociaż spodziewał się po mnie pomocy,
właśnie spodziewał się, nie prosił. Łukjanow nie umie prosić.
Mógł mówić prawdę, ale równie dobrze mógł kłamać. Kłamał po mistrzowsku i nie uważał,
że to coś złego, zwłaszcza jeśli kłamstwo było niezbędne do osiągnięcia celu. Jednak nie to
mnie teraz niepokoiło, lecz fakt, że jest blisko mnie, że widzę jego twarz, czuję jego zapach...
Nie spodziewałam się, że los znowu nas ze sobą zetknie. Liczyłam na to, ale tego nie
chciałam, bo wiedziałam, że nic dobrego z tego dla mnie nie wyniknie... I mimo wszystko
miałam nadzieję. A teraz on stoi przede mną i muszę podjąć decyzję. Zresztą podjęłam ją już
wtedy, gdy tu jechałam.
- Być może - odpowiedziałam spokojnie, odwracając wzrok. - No i co, chcesz znaleźć tych,
którzy cię wystawili?
- Załóżmy.
- No to szukaj. - Wzruszyłam ramionami. - Powystrzelaj wszystkich swoich wrogów - tylko
co ci to da? Na twoim miejscu zmyłabym się stąd czym prędzej i zaczęła żyć w ciepłych
krajach, długo i szczęśliwie.
- Żeby się zmyć, muszę zakończyć pewne sprawy.
- No to kończ je szybko - poradziłam i wstałam, chcąc wyjść, a Łukjanow złapał mnie za
rękę.
- Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś, że za mnie umrzesz
- rzucił twardo.
- O choroba. - Gwizdnęłam cicho. - No, jeśli sobie o tym przypomniałeś, to faktycznie nie jest
dobrze. - Zawróciłam i znowu siadłam na skrzynce. - Opowiadaj.
- Jestem pewien, że wszystko wiesz nie gorzej ode mnie
- odparł chmurnie.
Wyobrażałam sobie, jaki musi być zły. Dla takiego faceta jak on proszenie o pomoc to jak
chodzenie boso po rozpalonych węglach. A już proszenie o pomoc mnie...
- Nie zabiłem jej. Jeśli chcesz wiedzieć, kochałem ją.
- Przerwał na chwilę, pewnie licząc, że coś powiem, ale ja tylko siedziałam i czekałam, co
będzie dalej. - Zamordowano ją, żeby mnie wrobić. - Znów przerwał, po czym dodał:
- Nie wierzysz mi?
Interesowanie się moim zdaniem było wielkim osiągnięciem dla kogoś takiego jak on.
Zupełnie jakby moje zdanie coś dla niego znaczyło. Jego głos brzmiał dziwnie, było w nim
coś takiego... Jakby się denerwował, a może nawet bał? Dziwne uczucie, myśleć coś takiego o
Łukjanowie, ale w końcu nawet on jest tylko człowiekiem...
- Dlaczego nie? - zdumiałam się. - Całkiem możliwe, że dla urozmaicenia mówisz prawdę i
dziewczyna faktycznie ci się podobała, i rzeczywiście cię wrobili. Szczerze mówiąc, jestem
prawie pewna, że tak jest. To znaczy, są pewne fakty, które za tym przemawiają.
- Fakty? - spytał Łukjanow, siadając w kucki naprzeciwko mnie.
- Tak. - Zerknęłam na zegarek. - Ale nie ma sensu mówić o tym teraz. Ci, którzy mnie
obserwują, mogą okazać się bystrzejsi, niż nam się wydaje... - Wstałam i poszłam do wyjścia.
- Mam nadzieję, że masz bezpieczną kryjówkę... Znając ciebie, jestem prawie pewna, że się o
to zatroszczyłeś. - Nie odpowiedział, ale uznałam jego milczenie za potwierdzenie. - No więc
zorientuję się, co się dzieje i komu wrobienie cię mogło być na rękę, ale do tego trzeba czasu.
To może potrwać tydzień, miesiąc, a może kilka dni.
- I sugerujesz, żebym przez cały ten czas krył się w jakiejś norze? - prychnął. Łukjanow jest
bardzo dumny i teraz jego duma cierpiała.
- A czego ty chcesz?
- Żebyśmy my...
- Nie da rady - przerwałam. - Zaimek „my" nie ma tu racji bytu.
- Nie ufasz mi? - spytał, jakby zdumiony.
- A co, miałeś co do tego jakieś wątpliwości? - teraz z kolei ja się zdziwiłam. - Nie potrzebuję
partnera, któremu będę musiała patrzeć na ręce przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Jeśli moja propozycja ci nie odpowiada...
- Nie odpowiada - przerwał mi ze złością. Wzruszyłam ramionami i skierowałam się do
drzwi, a on
znów złapał mnie za rękę.
- Napawasz się tą sytuacją, co? Nareszcie siedzę w gównie po same uszy...
- A czy wynika z tego coś dobrego dla mnie? - warknęłam. - Spróbuj nie zadawać kretyńskich
pytań. I nie dzwoń do mnie, to niebezpieczne. Jeśli będę miała szczęście, dowiesz się o tym
bardzo szybko.
Tym razem Łukjanow nic nie powiedział i mogłam spokojnie opuścić strych.
Ritka otworzyła od razu, jakby przez cały ten czas tkwiła pod drzwiami.
- O co chodzi? - zaszeptała gorączkowo. - O mało tu nie zwariowałam...
- Ritka, jesteś porządnym człowiekiem? - zapytałam.
- No... - Ściągnęła brwi.
- Weź na jakiś czas mojego psa.
- Dlaczego?
- Mam mnóstwo pracy. Saszka siedzi sam w domu i złości się na mnie.
- Co ty pleciesz? - wybuchnęla i pociągnęła mnie do kuchni. Z salonu wyjrzał jej mąż, ale
Ritka zamknęła mu drzwi przed nosem, a ja ucieszyłam się, widząc, że Saszka siedzi sobie w
fotelu przed telewizorem, troskliwie okryty kocem.
-Jesteś porządnym człowiekiem. - Kiwnęłam głową z przekonaniem. - Mój pies jest w
dobrych rękach.
- W tej chwili wyjaśnij mi, co się dzieje.
Znając upierdliwość Ritki, wiedziałam, że będę musiała coś opowiedzieć, i teraz właśnie
zastanawiałam się, co ujawnić, a co lepiej przemilczeć.
- Widzisz, chodzi o to... - zaczęłam mętnie. - W tej sprawie pojawiły się pewne... no, jednym
słowem, zrobiło się trochę nieprzyjemnie.
- A co na to Dziadek? - zatroskała się Ritka.
- Dziadek jak zawsze ściemnia i wyślizguje się z rąk. Pakuję się do nie swoich spraw, co nie
jest zbyt miłe, dlatego chyba będzie lepiej, jak Saszka przez jakiś czas pomieszka u ciebie.
- Ty... - Ritka przełknęła ślinę, patrząc na mnie ze smutkiem. - Chcesz mu pomóc -
powiedziała w końcu.
- Komu? - udałam zdumienie.
- Przestań. Zapomniałaś, gdzie pracuję? Olga... - Wzięła mnie za rękę i zaczęła ściskać mi
palce, chyba wcale tego nie zauważając. - On jest zabójcą. I wcale cię nie kocha, wiesz o tym
lepiej ode mnie. Gdyby było inaczej, nigdy by cię nie zostawił, takich jak ty się nie zostawia.
- Nie przesadzaj. - Uśmiechnęłam się optymistycznie. -Wszystkie się zostawia. I wcale nie
mam zamiaru mu pomagać. Po prostu chcę poznać prawdę, a to wcale nie to samo. teraz
pójdę już, dobrze?
- Poczekaj - poprosiła tak żałośnie, aż mi się serce ścisnęło. - Porozmawiaj ze mną... Do licha,
uważasz, że nadaję się tylko do tego, żeby siedzieć z twoim psem?
- Niepotrzebnie tak mówisz. - Westchnęłam. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. A to jest
banalna sprawa, jakich wiele. Dotrę do prawdy, a potem wszystko ci opowiem, słowo honoru.
- Pocałowałam ją i poszłam do wyjścia.
W tym momencie chyba naprawdę wierzyłam w to, co mówię. Jest śledztwo, mam je
wyjaśnić, a wszyscy, którzy na to zasługują, dostaną po uszach - jeśli się uda. I już. Ale
gdzieś w głębi duszy męczyła mnie myśli że oto pojawił się Łukjanow, a ja już jestem gotowa
zapomnieć, kim on jest i co robi. Tagajew miał rację, gdy mówił, że jak tylko pojawią się
akcenty osobiste, sprawiedliwość zejdzie na drugi plan. Wszyscy jesteśmy sprzedajni, każdy
ma swoją cenę. A więc moja cena to Łukjanow? Bzdura! - pomyślałam, usiłując się
pocieszyć, ale nie za bardzo w to wierzyłam. Za to wiedziałam co innego: trzeba umieć
odpowiadać za swoje słowa i skoro kiedyś powiedziałam Łukjanowowi: „Kocham cię, oddam
za ciebie życie", to znaczy, że teraz muszę dotrzymać słowa. W przeciwnym razie jestem nic
niewarta, w przeciwnym razie wszystko, w co wierzę, nie jest warte funta kłaków.
O Boże, jak mi było źle... Historia jak z powieści, gdy rozum i serce nie mogą się
porozumieć, a do tego dochodzą uczucia i powinności. Ale komu tak właściwie jestem coś
winna? Dziadkowi? Jego elektoratowi? W takim razie komu?
Przestań pleść - przerwałam sobie, wsiadając do samochodu. - Po prostu zrób to, co i tak
miałaś zamiar zrobić, xxx
si wyrzuć z głowy wszystkie idiotyczne myśli. Ale nic mi z tego nie wychodziło, a im dłużej
o tym wszystkim myślałam, tym większy wstręt czułam do siebie.
Nie miałam ochoty wracać do domu. Zajrzałam do pierwszego napotkanego baru i
przesiedziałam tam dwie godziny. Piłam martini i próbowałam spojrzeć na życie beztrosko i
optymistycznie, aż w końcu zrozumiałam jedną prostą rzecz: same słowa nic nie znaczą, ani
moje, ani cudze. Kochałam Łukjanowa, a co gorsza, nadal go kocham. I nie chcę, żeby
skręcili mu kark, choć na to zasługuje. A skoro tak...
- Co za bagno - wymruczałam, odsunęłam kieliszek, zapłaciłam i pojechałam do domu.
Nie kładłam się spać, wiedziałam, że i tak nie zasnę. Bez Saszki mieszkanie wydawało się
obce, nieprzytulne, połaziłam chwilę bez sensu, pogwizdując modną piosenkę,
poprzekładałam jakieś rzeczy, próbowałam czytać ulubiony słownik, ale pół godziny później
cisnęłam go w kąt, a potem zgasiłam światło i gapiłam się w sufit, udręczona myślami.
Dwie godziny później usłyszałam szmer na górze. Drugie piętro było zupełnie puste i
obecność tam jakiegoś życia poważnie mnie zaniepokoiła. Usiadłam, nie zapalając światła, i
czekałam, co będzie dalej. Najpierw pomyślałam o przedsiębiorczych chłopaczkach z dżipa -
mogli nie uwierzyć w moje słowa i postanowili przetrząsnąć mieszkanie albo urządzić mi
przesłuchanie. Zaklęłam, przypominając sobie, że nie mam nawet gazu, który pomógłby mi
bronić swojej wolności i niezależności. Trzeba będzie pojechać do Lalina i poprosić o jakąś
broń... Na samą myśl zrobiło mi się gorzej, nie znosiłam broni, dwa razy miałam okazję jej
użyć
i nie były to najprzyjemniejsze wspomnienia. Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym o tym
zapomnieć, ale - jak zawsze - nie udawało mi się.
Położyłam nogi na sąsiednim fotelu i nasłuchiwałam. Dwie minuty później usłyszałam kroki.
Ktoś ostrożnie schodził po schodach. Potem cisza i znowu kroki. Spodziewałam się, że
zobaczę Tagajewa - mając do wyboru Timura i gości z dżipa, albo na przykład Dziadka, już
wolałabym Tagajewa. Tylko dlaczego Dziadek miałby się kryć na górze? I wtedy dotarł do
mnie głos Łukjanowa:
- To ja.
Wcale się nie zdziwiłam, chociaż akurat on był ostatnią osobą, jaką spodziewałam się tu
zobaczyć. Zawsze wydawał mi się bystrym facetem, ale często podejmował niestandardowe
decyzje; pewnie zjawienie się tutaj było właśnie jedną z nich.
Podszedł do fotela i pstryknął włącznikiem lampy. Gdy zapaliło się światło, zamknęłam oczy.
- Wybacz, że zaczynam od banałów - mruknęłam, ciągle z zamkniętymi oczami - ale
zjawianie się tutaj nie jest dobrym pomysłem.
- Mam pełno kiepskich pomysłów - odpowiedział, a ja w końcu na niego spojrzałam.
Siedział w fotelu dwa kroki ode mnie. Zewnętrznie wcale się nie zmienił, choć teraz nie nosił
okularów. Sympatyczna twarz, którą można by nazwać przystojną, gdyby nie oczy. Nigdy mi
się nie podobał ich wyraz. Łukjanow mógł się śmiać, złościć, mógł być niezadowolony, a
jego oczy pozostawały obojętne, i to mnie niepokoiło. A teraz, przeciwnie, podziałało
uspokajająco. Nie wiem, co bym poczuła, gdyby miał oczy zaszczutego zwierzęcia. Litość?
Być może. On
pewnie wie, że z jego sytuacji nie ma wyjścia. Pozostaje mu tylko ucieczka, ale nawet ona nie
daje gwarancji sukcesu. Łukjanow wiedział o tym i był spokojny.
- Wspominałam, że rozmawiali ze mną pewni kolesie? Bardzo się interesowali tym, gdzie
jesteś - powiedziałam, żeby przerwać ciężkie milczenie.
- Tak. - Skinął głową.
- I dlatego tu przyszedłeś?
- Możesz być spokojna, nikt mnie nie widział. I wkrótce
wyjdę.
- Pojęcia nie mam, po co w ogóle przyszedłeś. - Rozłożyłam ręce. - Wszystko, co miałam ci
do powiedzenia, już powiedziałam.
- Ale ja nie.
- I uważasz, że powinnam cię wysłuchać?
- A ty uważasz, że nie?
- Oczywiście. Mam zamiar dowiedzieć się, co tu się dzieje, a twoje komentarze nie są mi do
niczego potrzebne.
- To znaczy, że mi nie wierzysz? Zaśmiałam się.
- Dziwne, prawda? - zapytałam złośliwie, gdy już przestałam się śmiać.
- Obiecałaś, że wsadzisz mnie do więzienia - przypomniał, jakby mnie nie słyszał. - Albo że
mnie zastrzelisz, jeśli się tu kiedyś zjawię. No więc jestem.
- Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, to wystarczy, że wyjdziesz na ulicę i już będziesz
trupem.
- Marzę o tym, żeby dożyć późnej starości. A teraz jestem ciekaw, dlaczego nie wydałaś mnie
tym kolesiom albo swojemu przyjacielowi Wieszniakowowi. Przecież mogłaś, prawda?
- Na to nigdy nie jest za późno - prychnęłam. - Chyba daję za dużo obietnic: a to wsadzić, a to
zastrzelić, a to umrzeć za ciebie... Kobiety w ogóle za dużo gadają.
- Ty nie. - Łukjanow pokręcił głową.
- Powiedz lepiej, po jaką cholerę tu przyszedłeś? Odchylił się na oparcie fotela, wyciągnął
nogi, przymknął
powieki i od razu zaczął przypominać dobrze prosperującego menedżera, spędzającego
wieczór przed telewizorem. Do pełni obrazu brakowało mu tylko okularów.
- Trudno to wyjaśnić - odpowiedział, gdy już zdążyłam zapomnieć o swoim pytaniu. -
Czasem człowiek żyje, żyje, a coś bardzo ważnego ciągle odkłada na potem, jutro powiem,
jutro zrobię... Ty tak nie masz?
- Nieustająco. Kolejny rok wybieram się za mąż, a Wiesz-niakow piątą zimę marzy o tym,
żeby wyjechać na narty.
-I co?
- I nic.
- W takim razie mnie zrozumiesz. A gdy okazuje się, że jutra już nie ma, zaczynasz się
spieszyć, żeby zrobić to coś dzisiaj.
- Jeździć na nartach dziś się nie da, a za mąż już za późno - uprzedziłam na wszelki wypadek.
Pokręcił głową.
- Nadal trzymają się ciebie idiotyczne żarty.
- A ty beznadziejnie udajesz - odcięłam się. - Czegoś ode mnie chcesz... Jeszcze nie wiem,
czego konkretnie, ale na pewno wkrótce się okaże. I zjawiasz się tutaj, żeby na-wciskać mi
kitów, które sprawią, że stanę się bardziej uległa. Pofilozofujesz i może nawet wspomnisz o
niegdysiejszej miłości - swojej, nie mojej.
- Naprawdę tak myślisz? - Uśmiechnął się.
- A czemu nie? - Wzruszyłam ramionami. - Ja bym tak zrobiła. Powinieneś opowiedzieć o
namiętności, która niegdyś w tobie płonęła, ale z uwagi na moje dobro skrywałeś ją w głębi
duszy i odszedłeś, trzymając na wodzy swoje biedne serce.
- Brzmi idiotycznie. - Skinął głową. - Ale wiesz, w każdym żarcie... Nie to mnie teraz
interesuje. Od dawna dręczy mnie pewna rzecz... - Nagle pochylił się do mnie, wziął mnie za
rękę i przyglądając się moim palcom, zapytał: -Kochałaś mnie? - Podniósł oczy i zrobiło mi
się nieswojo.
- Naprawdę mnie kochałaś?
Czym prędzej musiałam sobie przypomnieć, że siedzi przede mną Łukjanow, który ma za nic
cudze i własne życie (jeśli chodzi o własne, to pewnie kłamał) i po mistrzowsku oczarowuje
baby w każdym wieku. Ja na przykład nie tyle zgłupiałam, ile kompletnie odjęło mi rozum.
- Oczywiście. - Skinęłam ochoczo głową. - Przyrzekałam, że oddam za ciebie życie.
- A co ja wtedy powiedziałem? - zapytał, dotykając palcami mojej twarzy.
No, no, robiło się coraz ciekawiej... Można by to zaklasyfikować jako szczyt bezczelności.
- Nie pamiętam. - Uśmiechnęłam się. - Zapewne jakieś draństwo.
- Ja też nie pamiętam - przyznał, złożył ręce na kolanach i jakby się zamyślił. - Szczerze
mówiąc, zawsze uważałem cię za pozbawioną zasad sukę, która bardzo lubi w coś grać.
Aktorzy grają na scenie, a ty grasz w życiu.
- Już o tym mówiłeś - przypomniałam.
- Zapewne. Ale jednocześnie pozostawała odrobina wątpliwości, o tyle... - Pokazał szczelinę
między palcami.
- A nuż nie kłamiesz? Możesz to nazwać nadzieją.
- Uspokój się. Kłamałam tak, jak kłamią wszystkie kobiety facetom, z którymi śpią. A teraz
się wynoś, idę spać.
Wstałam, mając zamiar iść do łazienki.
- Chcesz, żebym wyszedł? - spytał z uśmieszkiem. - Naprawdę tego chcesz?
- Tak naprawdę to chcę ci się rzucić na szyję. - Wzruszyłam ramionami. - I zaraz to zrobię. O
to ci chodzi?
- Oczywiście. A jak myślisz, po co przyszedłem?
- Wiesz, kogo przypominamy? Dwoje szulerów. Ja wyznam ci miłość, a ty weźmiesz mnie w
ramiona. I będę się zastanawiać, dlaczego tak bardzo chcesz zostać, a ty nadal będziesz mnie
podejrzewał o wszystkie grzechy świata. Na przykład, że szpieguję dla Dziadka i bardzo chcę
się dowiedzieć, o co ci chodzi.
- Zgadza się. - Łukjanow się zaśmiał. - Już rozumiesz, dlaczego uciekłem? Bo ty to ty, a ja to
ja. I zdaje się, że nic na to nie poradzimy.
- Gdybym była Alicją z Krainy Czarów, powiedziałabym: „Coraz dziwniej i dziwniej...". Ale
nazywam się inaczej i mówię: Łukjanow, idź do diabła. Nie mam ochoty na rebusy.
- Nie ma żadnych rebusów. - Pokręcił głową. - Tak naprawdę wszystko jest bardzo proste.
- Dobra - zgodziłam się i wróciłam na kanapę. - Wygrałeś. Zdaje się, że nic innego mi nie
pozostaje, jak wyznać ci miłość.
- Lepiej rzuć mi się na szyję. Xxwsze lubiłem się z tobą kochać.
- Ja z tobą też. I to jest szczera prawda.
- Tak? A co z twoim przyjacielem Tagajewem? - zapytał, a ja gwizdnęłam i pokręciłam
głową. - Za niego też chciałaś umrzeć?
- Jemu to niepotrzebne. A ciebie, jak widać, nieźle przy-piliło, a to znaczy, że nieźle się
wplątałeś.
- Nie odpowiedziałaś.
- Odpowiedziałam, tylko nie uważałeś.
- Dobrze ci z nim było?
- Mnie jest z każdym dobrze, nie jestem wymagająca. Zaśmiał się i machnął ręką.
- No dobra, idę.
- No dobra, zostań. Ze wszystkich bzdur, które usilnie próbowałeś mi wcisnąć, zrozumiałam
tyle, że chcesz tu zostać. Nie zasnąć w moich objęciach, bo to byłoby zbyt proste, chcesz,
żebym grzebała się w tym gównie pod twoim czujnym nadzorem.
- Jesteś bardzo przenikliwa.
- Dobra. - Uderzyłam dłońmi w kolana. - Zgadzam się. Ty będziesz pilnował mnie, a ja ciebie
i może nawet coś z tego wyjdzie, choć osobiście bardzo wątpię. W takim razie opowiadaj.
Potrzebuję informacji.
- Nie mam informacji, których byś już nie znała. - Wzruszył ramionami.
- Pozwolisz, że o tym to już ja zadecyduję.
- W takim razie zadawaj pytania, będzie mi łatwiej.
- Czy Swietłana pilnowała tu Nikitina? - zaczęłam od rzeczy najprostszej.
- Sądzę, że tak.
- I komu na tym zależało?
- Przyjaciołom twojego Dziadka, oczywiście. Nie za bardzo podobał im się jego wybór, nie
pytaj mme, dlaczego. Jestem zbyt małym pionkiem, żeby znać odpowiedź na to pytanie.
Wiem tylko jedno: moi pracodawcy nie byli zgodni i niektórzy z nich uznali, że Nikitina
należy usunąć.
- I dlatego zjawiłeś się ty?
- Oczywiście.
- Łukjanow, widzę, że nadal uważasz mnie za idiotkę, ale chyba nie do tego stopnia?
- A o co chodzi? - spytał niewinnie.
- Skoro chcieli załatwić Nikitina, to po co im była Swietłana? Karabin w dłoń i po gościu. A
ty tracisz czas na zauroczenie dziewczyny.
- Podobała mi się.
- Brzmi nieprzekonująco.
- Rozumiem, ale nie mam nic innego do zaproponowania. - Parsknął śmiechem. -
Przyjechałem tu, żeby zorientować się w sytuacji, wiesz, jak zwykle działam. Najprościej
było poderwać dziewczynę i od niej dowiedzieć się wszystkiego, co mnie interesowało.
Poznałem ją na ulicy i tego samego wieczoru zostaliśmy kochankami. Początkowo
traktowałem to czysto zawodowo, a potem... Potem się zaangażowałem. Nie wierzysz mi?
- Czemu nie? Podobno to się zdarza..
- Przyjeżdżałem tu dość często, wbrew swoim zasadom. Cóż, zwykle wpada się na jakichś
głupstwach i nie inaczej było ze mną. Moi chlebodawcy dowiedzieli się o tym... co było dalej,
już wiesz.
- A teraz coś, o czym być może nie wiesz ty - powiedziałam. - Swietłana spotkała się ze mną
na dzień przed swoją śmiercią i opowiedziała mi o swoim kochanku, który jakoby planuje
jakieś przestępstwo, oraz o tym, że najprawdopodobniej zabije również ją. Nawet trzymała
twoje zdjęcie w skrytce w banku, a po śmierci przysłała mi pieniądze, żebym znalazła zabójcę
i pomściła nas obie. Co ty na to?
- Brzmi bardzo po babsku. I co ci się w tym nie podoba?
- Wszystko - odparłam po chwili przerwy. Bezczelność Łukjanowa była tak
nieprawdopodobna, że potrzebowałam chwili milczenia, musiałam się uspokoić, żeby nie
nagadać mu świństw. - Skąd Swietłaną wiedziała o mnie? Kto przysłał pieniądze?
- Pewnie Tagajew. - Łukjanow wzruszył ramionami. - Znali się od dawna i on wyjątkowo się
mną interesował. Podobno dostał świra na twoim punkcie, miłość i takie tam. To prawda? -
- Nie. To nadzwyczaj rozsądny facet. Dobrze, załóżmy, że jakoś dowiedział się o tym, że
spotykasz się ze Swietłaną, załóżmy, że ją ostrzegł i nawet opowiedział jej o mnie. I co,
potem ją jeszcze zabił?
- Możliwe. Dlaczego nie? Nie ma powodu, żeby mnie lubić, więc skorzystał z okazji, żeby
mnie wrobić. Morduje dziewczynę...
- Zabójca zostawił autograf: datę napadu na Nikitina - przerwałam nieuprzejmie. -
Tagajewowi podszepnął ją Duch Święty?
- Powiedziała mu o niej Swietłana, gdy zagroził jej pistoletem.
- A co, ty opowiedziałeś jej o tym w łóżku?
- Mogłem się przecież wygadać przypadkiem...
- Ty? Przypadkiem? Łukjanow, opanuj się. Kłamiesz absolutnie nieprzyzwoicie.
- Prawda spodoba ci się jeszcze mniej. - Zaśmiał się ponuro. - Znalazła u mnie pistolet. Jak
widzisz, nawet ja potrafię czasem zrobić głupstwo. Dziewczyna strasznie się zdenerwowała, a
ja próbowałem ją pocieszyć. Coś tam kłamałem, ona mi nie wierzyła i wtedy powiedziałem
prawdę, czasem to się opłaca.
- Jaką prawdę?
- Że planuję zastrzelić jej przyjaciela. Zawsze stał jej kością w gardle, a gdy się poznaliśmy,
jeszcze bardziej. Pomysł pozbycia się go bardzo jej się spodobał. Nawet jeździła ze mną po
mieście, wybierając miejsce, z którego najwygodniej będzie go stuknąć. Czy takie
wyjaśnienie cię satysfakcjonuje? Swietłana uważała, że jak Nikitin odda Bogu duszę, to nie
będzie musiała sterczeć w tym mieście i wreszcie wróci do Moskwy, gdzie zamieszkamy
razem.
- Poważnie?
- Dlaczego nie? Byłem dwa razy żonaty, czemu nie miałbym spróbować po raz trzeci?
Zaskoczona? Myślałem, że znasz moją biografię.
- Zbyt dobrze, żeby nie mieć wątpliwości co do twoich słów. Przecież po zabójstwie Nikitina
na pewno zaczęto by zadawać pytania i gdyby się okazało...
- Gdyby się wygadała, zabiłbym ją. - Łukjanow mrugnął do mnie. - Ale byłem jej pewien, jak
się okazało, niesłusznie. Uwierzyła Tagajewowi, a nie mnie. Wszystkie kobiety są takie same,
wiecznie się czegoś boją.
- Więc może to ty ją zabiłeś?
- Nie, to nielogiczne. Po co miałbym zwracać uwagę na Nikitina na krótko przed jego
śmiercią? - Łukjanow przeszedł się po pokoju, podszedł do mnie, usiadł na podłodze i jego
twarz znalazła się naprzeciwko mojej. - Co powiesz, Mała? Wystawisz mnie za drzwi?
Parszywa sprawa, co?
Siedziałam z zaciśniętymi zębami i nagle poczułam, że robi mi się gorąco w policzki.
- Zabawny z ciebie człowiek. - Łukjanow uśmiechnął się, wycierając dłonią moje łzy. - Masz
mnóstwo złudzeń, nawet wobec mnie. Masz o mnie lepsze zdanie, niż na to
zasługuję. Jak chcesz, to daj mi w mordę i od razu poczujesz się lepiej.
- Idź do diabła - odparłam.
- Opowiadać dalej czy już cię mdli od tego, co mówię?
- Mdli, ale jakoś wytrzymam.
- Gdy dowiedziałem się, że ją zamordowano, bardzo mi się to nie spodobało. Tak bardzo, że
zacząłem poważnie się zastanawiać, czy nie należałoby się stąd zmyć.
- Ale nie zmyłeś się i wykonałeś rozkaz - podpowiedziałam.
- Oczywiście. Praca to praca. Poza tym potrzebowałem pieniędzy.
- Ciekawe. - Uśmiechnęłam się, próbując sobie wyobrazić, na co Łukjanow wydaje swoją
forsę. Zawsze uważałam, że, podobnie jak ja, nie ma fantazji. Może po prostu trzyma
pieniądze w kufrze?
- Ale prawdziwe. Miałem karciane długi... No co tak patrzysz? Mam dużo wad.
- Powiedziałabym nawet, że aż nazbyt dużo. No dobra, kłam dalej.
Pokręcił głową.
- Nie wierzysz w to, co mówię?
- Oczywiście, że nie. Ale przecież nie spodziewałeś się niczego innego, więc kontynuuj.
- Wykonałem rozkaz i omal nie wpadłem w ręce twoich przyjaciół, co spodobało mi się
jeszcze mniej.
- Dlatego pojechałeś do Filippowa i go załatwiłeś.
- Byłem pewien, że to powiesz. - Westchnął. - To prawda, pojechałem do Filippowa, żeby się
dowiedzieć, co tu jest grane, ale przede mną był tam twój ukochany i w pokoju zastałem
trupa.
- Czyli Filippowa zabił Tagajew? - zapytałam, a Łukja-now rozłożył ręce. - A możesz mi
wyjaśnić, po kiego licha miałby to robić?
- Pojęcia nie mam.
- Szkoda. Zobacz, co nam wychodzi. Filippow jest niezadowolony z wyboru Dziadka i usuwa
Nikitina, być może chcąc widzieć na jego miejscu Tagajewa. Nikitin ginie, a Tagajew
załatwia własnego dobroczyńcę.
- Zdarza się. - Łukjanow wzruszył ramionami.
- Zdarza - przyznałam. - A czego ty chcesz?
- Dowiedzieć się, co jest grane.
- A czego tu się dowiadywać? Chcieli cię zdradzić, zadzwonili do mnie i do glin, licząc, że
polegniesz w nierównej walce, a ;ak nie, to załatwią cię w areszcie...
- Jak sympatycznie o tym opowiadasz. - Łukjanow się uśmiechnął.
Z nieznanej mi przyczyny to wszystko bardzo mu się podobało. Ja przeciwnie, nie czułam
żadnej przyjemności, głównie dlatego, że nie wierzyłam w to, co mówił. Otrzymane od niego
informacje nie były warte funta kłaków.
- Opowiadam, jak jest - rozzłościłam się. - Zdradzić cię mogli wyłącznie twoi chlebodawcy.
To czego jeszcze nie wiesz?
- Dobra. Chcę się dowiedzieć, kto zabił Swietłanę. Kto konkretnie, rozumiesz?
- Rozumiem. Dowiesz się i co?
- Skręcę mu kark i spróbuję się zmyć.
- Interesuje cię wykonawca czy ten, kto wydał rozkaz?
- Wystarczy mi wykonawca. Możesz spać spokojnie; jeśli rozkaz wydał Dziadek, włos mu z
głowy nie spadnie.
- Przecież mówiłeś, że zabił ją Tagajew?
- W takim razie nie mogę obiecać, że twój kochanek przeżyje. Szczerze mówiąc, zastrzelę go
z przyjemnością.
- Aha, ale nie spiesz się za bardzo i uważaj rra własny tyłek - jeśli to on cię znajdzie, też nie
wypuści cię z rąk.
- Gdy w grę wchodzi kobieta - Łukjanow mrugnął do mnie - cała sprawa staje się zbyt
osobista. Nie wydaje ci się?
- Mnie się coraz więcej wydaje, a coraz mniej wiem. Czyli twierdzisz, że gdy wszedłeś do
pokoju w hotelu, Filippow już nie żył? Muszę cię rozczarować, kelnerka rozmawiała z nim
już po wyjściu Tagajewa.
- Jesteś tego pewna? - Uśmiechnął się znowu. Jego uśmiech zaczynał mi działać na nerwy. -
Jesteś pewna, że kelnerka mówi prawdę?
- Po co miałaby kłamać?
- Żeby chronić Tagajewa oczywiście.
- Nie miała czasu, żeby wymyślić coś takiego.
- Komuś mogły wystarczyć dwie minuty, żeby zadzwonić do niej i uprzedzić: jeśli nie powie
tego i tego, nie dożyje wieczoru. Twój przyjaciel ma ustaloną reputację i jestem pewien, że
dziewczyna powtórzyła słowo w słowo to, co jej kazał.
- Gdybyś podał choć jedną przyczynę, dla której Tagajew miałby zabić Filippowa, i to
własnoręcznie i tak idiotycznie, być może uwierzyłabym w tę historię.
- Tego właśnie trzeba się dowiedzieć.
- A więc przyszedłeś, zobaczyłeś ciało i zostawiłeś mi list - przypomniałam, oglądając sobie
paznokcie.
- Zostawiłem, żebyś na serio zainteresowała się tą sprawą, żeby stała się dla ciebie osobista.
Jesteś zabawna - mówił dalej Łukjanow, a na jego twarzy malowała się mieszanina
zainteresowania i współczucia. Niezbyt pochlebne dla mojej
ambicji, ale w tej chwili nie to mnie martwiło. - Wierzysz w sprawiedliwość. Bo przecież
wierzysz, prawda?
- Nie za bardzo.
- Tylko tak mówisz. Być może niewłaściwie sformułowałem pytanie. Ty chcesz wierzyć.
Ciągle czegoś chcesz: to kochać, to przywracać sprawiedliwość. Nie wiem, czy to kaprys, czy
cecha charakteru, ale dla mnie ważne jest jedno: docierasz do prawdy, a w każdym razie
próbujesz. I wielka miłość do Dziadka oraz twojego przyjaciela nie mają tu mc do rzeczy.
Prawda jest ci droższa. - Zaśmiał się. - Tylko że czasem, gdy prawda wychodzi na jaw... ale
nie mówmy teraz o tym. Przyszedłem tu właśnie z powodu twojej niewiarygodnej głupoty.
Jestem pewien, że mnie nie wydasz i będziesz starannie drążyć tę sprawę, a ja ci w tym
pomogę. Mamy różne cele, ale przez jakiś czas możemy działać razem. Zgadzasz się?
- A pewnie. I co, masz zamiar tu zamieszkać? Pytam dlatego, że może w takim razie ustalimy
dyżury? Chłopaki zjawili się tu po twoją duszę...
- Uwierz mi, są niewiele warci. Zwyczajni degeneraci, którzy potrafią tylko łamać innym
kości.
- Idioci czasem mają szczęście, a ja bardzo lubię moje kości.
- Ja swoje też. Nie masz nic przeciwko temu, że wezmę prysznic? - zapytał nagle.
- Nie krępuj się. A ja pójdę spać. Na pewno świetnie orientujesz się w moim mieszkaniu, nie
muszę ci więc wyjaśniać, co gdzie jest.
- Dobranoc, kochanie. - Łukjanow pomachał mi, a ja zaczęłam wchodzić po schodach do
sypialni. - Hej! - zawołał. - Zapomniałem zapytać: a gdzie zwierzę?
- U przyjaciółki.
- Szkoda, miałem nadzieję, że go zobaczę.
- Porządny pies nie powinien oglądać takich typów jak ty.
- Moja droga, nie zapominaj, że to ja dałem ci jamnika i nawet nazwałaś go na moją cześć.
Inni ludzie mają dzieci, a my mamy psa.
- Skoro tak, to zastanowię się nad obciążeniem cię alimentami - powiedziałam z uśmiechem i
Łukjanow wreszcie zniknął w łazience.
Położyłam się, zakazując sobie myśleć o czymkolwiek. Byłam zła na Łukjanowa, na jego
opowieści oraz na siebie. Jednak pewne rzeczy należało sprawdzić, na przykład zeznania
dziewczyny z hotelu...
W sumie Tagajew faktycznie mógł do niej zadzwonić i zmusić, żeby opowiedziała nam swoją
wersję. Tylko że nadal niejasny był powód, dla którego Tagajew miałby zabić Filippowa.
Przecież to kompletny absurd... No tak, ale ta czerwona teczka. Może było w niej coś takiego,
że Timur postanowił zaryzykować? Jakieś informacje usprawiedliwiające takie ryzyko? Ale
skąd Filippow miałby wziąć takie informacje? Głupie pytanie, skądkolwiek. Może specjalnie
przywiózł tę teczkę z Moskwy? A może zdobył informacje tutaj? Od kogo? Jeśli nie od
Dziadka, to może od Nikitina? Albo od Tagajewa? A potem Tagajew postanowił je odzyskać.
Ech, gdybym wiedziała, co było w teczce, byłoby mi znacznie łatwiej zorientować się, co się
tu dzieje... Tagajew twierdzi, że były tam jedynie dokumenty dotyczące budowy, co mogło
być prawdą - przynajmniej czysto teoretycznie. Filippow spotkał się tu z Tagajewem i
Łarionowem, może prowadził negocjacje, a może się targował? A przedmiotem ich targów
mogła być właśnie czerwona teczka...
Łukjanow przyszedł do hotelu, żeby ją zabrać, ale Tagajew go uprzedził. Całkiem
prawdopodobna wersja. I teraz Łukjanow szuka nie zabójców potencjalnej ukochanej, tylko
teczki. Uważa, że mnie i Tagajewa łączy wielkie uczucie, i liczy, że przeze mnie dotrze do
Timura. Może należałoby go oświecić, powiedzieć, jak się rozstaliśmy, żeby się niepotrzebnie
nie wysilał?
Timur twierdzi, że Swietłanę zamordowano na rozkaz Dziadka, rzekomo po to, żeby pozbyć
się Łukjanowa. Łukjanow wskazuje na Tagajewa. A ja podejrzewam, że Swietłanę zabił
Łukjanow, chociaż na razie nie wiem jeszcze, dlaczego. Ale się dowiem - pomyślałam
optymistycznie i usłyszałam, jak Łukjanow wszedł do sypialni naprzeciwko, powiedział
„dobranoc" i zamknął drzwi. Jego bezczelność była zdumiewająca... No dobra, jeśli jednak
wparują tu chłopaki z Moskwy, to Łukjanow będzie miał problem, mnie raczej nic nie zrobią,
biorąc pod uwagę szczególny stosunek Dziadka do mnie.
Z tą myślą przekręciłam się na prawy bok i zasnęłam.
Obudziłam się rano, za oknem padał ni to śnieg, ni to deszcz, w pokoju panował półmrok... I
nagle poraziła mnie myśl, że Łukjanow jest tuż obok, w pokoju naprzeciwko. Wystarczy
otworzyć drzwi albo głośniej zawołać... Tyle razy o tym marzyłam: zawołam, drzwi się
otworzą i on wejdzie... A potem usiłowałam o nim zapomnieć. Chyba nawet go
nienawidziłam i rzeczywiście chciałam zabić, ponieważ jest draniem i bydlakiem. Ale tak
naprawdę chciałam czegoś innego, tego, czego chcą wszystkie baby: żeby przyszedł, uronił
łzę, padł na kolana... Wtedy ja go obejmę, wszystko mu wybaczę i zrobię coś heroicznego.
Albo głupiego. Na
przykład ucieknę z nim na Spitsbergen - choć nawet nie wiem, gdzie to jest.
A teraz on zjawia się tu bezczelnie, szczerzy zęby i opowiada o dziewczynie, którą jakoby
kochał i którą teraz chce pomścić. A ja co? A ja nic. Ja sobie łamię głowę, co było w
czerwonej teczce.
Z tą myślą wstałam i poszłam na dół. Zrozumiałam, że już nie zasnę, wypiłam szklankę
ciepłego mleka, bardzo żałując, że nie ma tutaj Saszki. Bez niego moje życie jest kompletnie
pozbawione sensu.
Przygnębiona włączyłam telewizor, zawsze to jakieś wrażenie czyjejś obecności,
zastanowiłam się i nalałam sobie martini do szklanki, a potem pijąc małymi łyczkami,
gapiłam się w okno, gdzie jak zwykle nie było nic ciekawego.
- Nie wierzę własnym oczom - powiedział Łukjanow, zjawiając się w kuchni w Dziadkowym
szlafroku. Ilu facetów łaziło już w nim po moim mieszkaniu... Dziadek, Tagajew, z pięciu
przelotnych chłopaków, a teraz Łukjanow. - Przecież nigdy nie lubiłaś wcześnie wstawać?
- Nadal nie znoszę. Ale twoje nagłe przybycie pozbawiło mnie spokoju oraz snu.
- I o tym właśnie rozmyślasz?
- Teraz rozmyślam o tym, że należałoby kupić nowy szlafrok, bo ten, który masz na sobie,
budzi masę wspomnień, a zwykle od poniedziałku zaczynam nowe życie. Czemu się zerwałeś
skoro świt?
- Cóż, powinienem cię przecież pilnować. - Uśmiechnął się promiennie, zerknął na moją
szklankę i zapytał: - Chyba mówiłaś, że przestałaś pić?
- Teraz jak się upiję, to już nie urządzam awantur, tylko śpię jak niemowlę.
Podszedł, wziął ode mnie szklankę i pochylił się nade mną.
- Wiesz, na co mam teraz straszną ochotę? - zapytał cicho.
- Domyślam się. - Uśmiechnęłam się krzywo. -I co?
- Masz taki wzrok, że człowieka ogarnia chęć rozmnażania się nawet tutaj.
- Doskonale. - Skinął głową i przystąpił do rzeczy, na początek składając na moich ustach
namiętny pocałunek.
Rzecz jasna oboje nie wierzyliśmy, że rozochoceni zaczniemy dla urozmaicenia mówić sobie
prawdę, i dlatego obeszliśmy się bez paplaniny i skoncentrowaliśmy na zdrowym seksie.
Łukjanow był zadowolony, a o mnie nawet szkoda gadać, chociaż chwilami nie wiedzieć
czemu miałam ochotę go udusić. To pragnienie nasiliło się, gdy zapytał:
- Skąd masz te siniaki? Chłopaki z dżipa nieładnie się zachowali?
- Przeciwnie. Co prawda miałam do czynienia wyłącznie z jednym z nich.
- To kto cię tak upiększył?
- Po pijaku obijałam się o futryny.
- Nadal więc pijesz?
- Czasem pozwalam sobie dla równowagi. No, co za granda, zamiast zachwycać się moim
pięknym ciałem, ty gapisz się na siniaki.
- Bardzo mnie zainteresowały.
- Zwyrodnialec.
- No przecież to nie Dziadek tak cię pobił? - nie ustępował Łukjanow. - A może jednak
Dziadek? Albo Tagajew?
- Może Dziadek, a może Tagajew, co cię to obchodzi? Jak mówię, że poobijałam się po
pijaku, to się odczep. Bo cię wyrzucę z łóżka.
- Nie dam się. - Uśmiechnął się. - Podoba mi się tutaj. Wiesz, co sobie pomyślałem?
- Nie. Ale jestem pewna, że jakieś draństwo.
- Nie zgadłaś. Pomyślałem, że po raz pierwszy nigdzie się nie spieszę. Mogę leżeć obok
ciebie w nieskończoność, gadać o bzdurach...
- W nieskończoność się nie da. - Pokręciłam głową. -Zwłaszcza jeśli chcesz znaleźć mordercę
Swietłany.
- W ogóle nie jesteś zazdrosna? To szkoła Dziadka?
- Po prostu uważam, że nie mogę mieć takiego skarbu jak ty na wyłączność.
Łukjanow zaśmiał się i nawet nie skrytykował mojego żartu. Widocznie miał dobry humor.
Tę zajmującą rozmowę przerwał nam dzwonek do drzwi. Popatrzyliśmy na siebie, potem na
zegarek.
- Kto to może być? - spytał Łukjanow.
- Pojęcia nie mam... Pójdę zobaczyć, a ty lepiej tu zostań. I na wszelki wypadek włóż spodnie.
- Dzięki za cenną radę, w życiu bym na to nie wpadł.
Narzuciłam szlafrok i zeszłam z sypialni na dół. Wyjrzałam przez wizjer i zobaczyłam
Wieszniakowa, który robił miny. Otworzyłam drzwi i zaprosiłam go tonem skazańca:
- Wejdź.
- Cześć - burknął i podszedł do kuchni, po drodze zmieniając buty na kapcie. - Znowu palisz?
- zapytał, siadając w moim ulubionym fotelu.
- Miałam gości. Co tak wytrzeszczasz oczy? To się zdarza. I właśnie wczoraj się zdarzyło.
- Aha - powiedział, ale nadal zerkał na mnie podejrzliwie.
- No i co się tak gapisz? - rozzłościłam się. Myślałby kto, jaki detektyw, wyczuł dym, a
przecież otwierałam okno i wietrzyłam.
- Wyglądasz oszałamiająco, jakbyś przed chwilą skończyła uprawiać seks.
- Oby twoje słowa zamieniły się w złoto... Właśnie o tym marzyłam pięć minut temu. Może
mnie uszczęśliwisz?
- Kiedyś się doczekasz, że dla odmiany powiem „tak". Zobaczymy, jak się wtedy będziesz
wykręcać.
- jeszcze czego, będę przeszczęśliwa.
- Nie spodziewaj się Bóg wie czego, nawet żonie z trudem dogadzam. A wszystko przez tę
przeklętą robotę.
- Skoro tyle gadasz i skoro przyleciałeś tu skoro świt, to wnioskuję, że masz jakieś parszywe
nowiny.
- A skąd ci wezmę dobre? Znaleźli tego faceta.
- Strieicowa? - spytałam czujnie.
- Tak - przytaknął Artiom.
- Żywego?
- Niestety nie. - Rozłożył ręce z nieszczęśliwą miną. -Znaleziono go w opuszczonym domu na
Timiriaziewa. Chcesz popatrzeć?
- A po co? - zdumiałam się.
- No, może coś ci przyjdzie do głowy... Chodź, pojedziemy.
Nie miałam najmniejszej ochoty niczego oglądać, trupy mi już obrzydły, ale chciałam jak
najszybciej pozbyć się Wieszniakowa, dlatego skinęłam głową, zaparzyłam mu kawę, a sama
poszłam na górę.
Łukjanow siedział w fotelu, obojętny i nawet rozluźniony.
- Wieszniakow? - spytał szeptem.
- Tak jest. Jadę, pojawił się nieboszczyk, chcę rzucić okiem.
- Tak? Co za nieboszczyk?
- Kierowca Filippowa. Pewnie go znałeś?
- Skąd?
- Ho, ho. No więc skoro zdołałeś wejść do mojego mieszkania, to znaczy, że zdołasz również
wyjść. Nie wiem, kiedy wrócę.
Wstał, pocałował mnie w czoło i powiedział poważnie:
- Bądź ostrożna.
- A gdzie Saszka? - krzyknął Wieszniakow, gdy schodziłam po schodach.
- U Ritki. Wczoraj u niej byłam i Saszka postanowił tam zostać jakiś czas - wyjaśniłam, a
Wieszniakow popatrzył na mnie z jeszcze większym zdumieniem. - Mój pies jest w gościach
u mojej przyjaciółki - nie wytrzymałam. - I to zupełnie nic nie znaczy. Jedźmy.
Wieszniakow przyszedł na piechotę, więc pojechaliśmy moim samochodem.
- Rozmawiałaś z Dziadkiem? - spytał Artiom po chwili milczenia.
- Przecież wiesz, że to nie ma żadnego sensu.
- Czyli dalej żadnych cennych myśli?
- Jak również domysłów i pomysłów - dodałam.
Podjechaliśmy do szarego budynku kostnicy. Pomyślałam, że wygląda złowieszczo, choć
niby z pozoru nie wyróżniał się niczym szczególnym, z wyjątkiem skromnej tabliczki obok
skrzypiących drzwi wejściowych.
Długim korytarzem przeszliśmy do pokoju, przed którym przy przedpotopowym biurku
siedziała dorodna starsza kobieta i piła herbatę. Drzwi do pokoju były otwarte na
oścież, ale to zupełnie nie psuło jej apetytu. Jeszcze jedna zagadka ludzkiej duszy.
Przywitaliśmy się i od razu weszliśmy. Wieszniakow odchylił prześcieradło, pod którym leżał
nieboszczyk, a ja się skrzywiłam.
- Rany boskie - wyjęczałam i czym prędzej się odwróciłam.
- No i co powiesz? - spytał Wieszniakow.
- Koniecznie musiałeś mnie tu ściągać? Uwierzyłabym ci na słowo, że gość zdrowo oberwał.
Wnioskując z jego parszywego wyglądu, domyślam się, że najpierw z nim porozmawiali. I
jestem pewna, że koleś wszystko im - czy jemu
- powiedział. Ja na jego miejscu niczego bym nie ukrywała, jeszcze bym dorzuciła coś od
siebie.
Wieszniakow przykrył twarz mężczyzny prześcieradłem i mogłam już normalnie oddychać.
- Nie przywiozłem cię tu ot, tak sobie. - Przybrał oficjalny ton. - Tylko w konkretnym celu.
Widzisz teraz, co się dzieje? Jeśli więc masz jakieś informacje... Jednym słowem, cała ta
sprawa wygląda bardzo poważnie.
- Nie mam żadnych informacji. - Pokręciłam głową.
- A gości już miałam. Jeden kretyn czekał na mnie w samochodzie.
- Czego chciał?
- Szukał Łukjanowa. - Wzruszyłam ramionami. - Ktoś mu szepnął, że Łukjanow może się u
mnie zjawić.
- A ty co?
- Nic. Przecież wiesz, że Łukjanow do mnie nie zajrzy. Artiom chciał coś powiedzieć, ale
rozmyślił się i tylko
rzucał mi podejrzliwe spojrzenia.
- Chodźmy stąd - poprosiłam.
Wyszliśmy z kostnicy i wsiedliśmy do samochodu.
- I co powiesz? - spytał Artiom.
- Ktoś, podobnie jak my, potrzebuje informacji.
- Kto?
- Nie wiem. Dziadek, Tagajew albo Łukjanow. Teraz wszyscy są przeciwko wszystkim.
- Co mógł wiedzieć kierowca Filippowa? A przecież najwyraźniej go torturowano. Czyli
jednak coś wiedział. Albo ci, którzy się nim zajęli, wierzyli, że wie. To on odwoził Likę na
dworzec i być może ją zabił. Ona coś wiedziała i Strielcow pewnie też.
- Szalenie sensowne wyjaśnienie, nie ma co. Ciągle to samo pytanie: czego chcieli od
kierowcy? Filippow jeszcze wtedy żył, a to by znaczyło, że ktoś interesował się jego planami.
Kolesie z Moskwy zjawili się później, zatem Striel-cowem zajął się ktoś przed nimi.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś o tych kolesiach z Moskwy?
- No właśnie ci mówię. Mam numer komórki jednego z nich, obiecałam zadzwonić, gdyby
zjawił się Łukjanow. Numer samochodu również pamiętam, ale to nam się na nic nie przyda,
jeśli nie są idiotami, to samochód już zmienili.
- Szukają Łukjanowa, bo są pewni, że to on ukatrupił Filippowa. Załóżmy, że po zabójstwie
Nikitina Łukjanow zaczął podejrzewać Filippowa, że ten chce go wystawić. Co powinien
zrobić?
- To, co zrobił: pójść i go usunąć.
- A jeśli zaczął od kierowcy?
- Może i zaczął.
- Ta sprawa nagle przestała cię interesować czy masz jakieś przemyślenia, którymi nie chcesz
się dzielić? - zdenerwował się Artiom.
- Nie mam żadnych przemyśleń, wyłącznie same obawy. Cholera, zapomniałam o tym zdjęciu
Strielcowa, zaraz pojadę do telewizji. Wczoraj ten kretyn tak mnie wystraszył, że na śmierć
zapomniałam o zdjęciu.
- Nie wyglądasz na wystraszoną.
- Maskuję się. Artiom, dobrze byłoby sprawdzić zeznania kelnerki. - Westchnęłam, czując
wstręt do samej siebie. - Może Filippow wcale do niej nie dzwonił po wyjściu Tagajewa?
- Sprawdzimy - burknął Artiom i wysiadł z samochodu, ale zanim zamknął drzwi, wsadził
głowę do środka i powiedział: - Olga, nawet jeśli... Nikitina załatwił on i już za to samo grozi
mu dożywocie. A ma jeszcze niejedno na sumieniu.
- O czym ty mówisz? - zdumiałam się.
- O tym samym. Widziałaś, co zrobili z kierowcą? Nie chcę, żebyś skończyła tak samo jak on.
- Zwariowałeś. Ja też nie chcę.
- No to... - Nie dokończył, trzasnął drzwiami i poszedł. Patrzyłam, jak odchodzi, walnęłam
pięściami w kierownicę i potrząsnęłam głową.
Pięć minut później udało mi się uspokoić i pojechałam do telewizji. Przyjęto mnie bardzo
serdecznie i obiecano pokazać zdjęcie w trzech programach.
Do domu wróciłam wcześniej, niż zamierzałam. Weszłam do mieszkania i przespacerowałam
się po parterze, ale nie było żadnych śladów gości, Łukjanowa również nie.
Weszłam na piętro, zajrzałam do sypialni, w której Łukja-now spędził noc. Jak się okazało,
leżał na łóżku, przeglądnąć jakąś książkę. Gdybym nie była absolutnie pewna, że nie może tu
być nikogo oprócz niego, w życiu bym go nie poznała. Miał perukę - kasztanowe włosy
falami spadały mu na ramiona, oczy zmieniły kolor z szarych na brązowe, do tego bródka w
szpic i wąsy; oraz biały sweter, bardzo pasujący do jego nowego image'u. Łukjanow wyglądał
teraz na dwadzieścia pięć lat, na studenta, menedżera solidnej firmy albo gościa z telewizji,
tam jest dużo takich uśmiechniętych z błyskiem w oku.
- Świetnie wyglądasz - powiedziałam słodko.
- Jak myślisz, moglibyśmy zjeść kolację w restauracji?
- Zwariowałeś.
- Masz pustą lodówkę, a ja lubię dobrze zjeść - kpił sobie dalej.
- Naprawdę myślisz, że twoi wrogowie cię nie poznają?
- Skoro nawet ty nie od razu się zorientowałaś...
- Na pewno bardzo zainteresuje ich młody mężczyzna, który tak niespodziewanie zjawił się w
moim otoczeniu.
- Nie złość się, żartowałem. Nie pójdziemy do restauracji. Odwiedzimy dziewczynę z hotelu i
trochę z nią porozmawiamy.
- Jeszcze gorzej. Sama ją odwiedzę.
- Mała. - Łukjanow znów się uśmiechnął. - Nie zapominaj, że to również moja sprawa.
Więc...
- Ależ proszę cię bardzo - zezłościłam się. - Skoro tak bardzo chcesz oberwać, to nie ma
sprawy. Jedźmy.
- Na początek dobrze byłoby się dowiedzieć, czy dziewczyna jest teraz w domu, czy w pracy.
Zeszłam na dół i zadzwoniłam do hotelu. Irina miała dziś wolne, jej adres domowy dostałam
od Wołodii bez problemu.
- Naprawdę pojedziesz ze mną? - Odwróciłam się do Łukjanowa, który właśnie pojawił się na
dole.
- Nie, żartowałem. Zaczekam na ciebie tutaj.
Wsiadłam do samochodu i pojechałam do Iriny, mieszkała zaledwie kilka ulic od mojego
domu. Pogoda była okropna i miałam nadzieję, że dzień wolny spędza w domu, nie łazi po
ulicach.
Drzwi otworzyła mi starsza kobieta z zaniepokojoną miną.
- Kim pani jest? - spytała wystraszona. Pokazałam jej legitymację i czym prędzej wepchnęłam
się do środka, obawiając się, że zamknie mi drzwi przed nosem. - A... o co chodzi?
- Chciałabym porozmawiać z Iriną. Czy jest w domu? -Nie.
W tym momencie w głębi mieszkania coś spadło z hukiem, kobieta wzdrygnęła się i
niespodziewanie zaczerwieniła.
- Boże - jęknęła żałośnie.
W przedpokoju zjawiła się Inna. Oczy miała zapłakane, na rękach trzymała dziewczynkę,
chyba trzyletnią. Irina przyciskała głowę dziecka do swojej piersi, drżąc na całym ciele jak w
gorączce.
- Taak - wymruczałam, podchodząc do niej.
- To pani? - wykrztusiła bardzo wystraszona. - Pani? A ja myślałam...
- Grozili pani?
Moje pytanie przeraziło ją jeszcze bardziej.
- Kto? Dlaczego? Wcale nie.
- To pani dziecko? - Weszłam za Iriną do małego pokoju, najwyraźniej dziecinnego. - Robi
mu pani krzywdę.
Irina tak mocno ściskała dziewczynkę, że ta zaczęła płakać. Posadziła dziecko w fotelu i
patrząc na mnie, powiedziała:
- To moja córka, Nastia. Bardzo ją kocham.
- Nic dziwnego. Śliczna dziewczynka - zauważyłam, siadając w sąsiednim fotelu. - Sama ją
pani wychowuje?
- Tak... jej ojciec... nigdy nie mieszkaliśmy razem... ale uznał ją za swoją córkę.
- Miała pani gości? - zmieniłam temat.
- Co? Nie. Dlaczego pani pyta?
- Czyli ktoś do pani dzwonił?
- Nie rozumiem, o czym pani mówi.
- Jest pani wystraszona, boi się pani o córkę, więc musi być jakiś powód. Dzwonili czy nie?
- Nie. - Pokręciła głową.
- Skoro tak pani mówi... Chciałabym z panią porozmawiać. Nie przypomniała sobie pani
niczego nowego na temat tego mężczyzny na korytarzu?
- Przecież już mówiłam... widziałam go od tyłu i tylko przez kilka sekund. Pamiętam dżinsy i
nic więcej. Przepraszam, muszę nakarmić dziecko.
- A może nie było żadnego faceta? - zapytałam łagodnie. Irina drgnęła jak od uderzenia.
- Jak to? Był... widziałam go... ja... Myśli pani, że sobie to wymyśliłam?
Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi; Irina zbladła i popatrzyła na mnie z taką miną, jakbym
była przybyszem z tamtego świata.
Trzasnęły drzwi wejściowe, weszły dwie osoby, raczej mężczyźni, bo słychać było ciężkie
kroki. Matka Iriny wyjaśniała im coś pospiesznie, a ja po raz kolejny pożałowałam, że nie
mam przy sobie nawet gazu. No, teraz nie ma sensu żałować... Siedziałam rozluźniona w
fotelu, czekając, co będzie dalej.
Drzwi do pokoju otworzyły się na oścież i szczerze mówiąc, lekko się stropiłam na widok
Tagajewa. Kogo jak kogo, ale jego nie spodziewałam się tu zobaczyć, chociaż... Za nim
wszedł szczerbaty mężczyzna, na oko trzydziestoletni, którego nieraz widziałam w
towarzystwie Timura. Pewnie zaufany człowiek.
- W porządku - zameldował szczerbaty, zwracając się do Iriny, i jego usta rozciągnęły się w
uśmiechu.
I wtedy obaj zauważyli mnie. Tagajew uśmiechnął się krzywo, a facetowi uśmiech spełzł z
twarzy.
- To... - zaczęła Irina, patrząc to na mnie, to na szczerbatego. - To Olga Siergiejewna z
milicji... A to jest... mój przyjaciel.
Tymczasem szczerbaty wziął dziewczynkę na ręce, a ona od razu objęła go za szyję, śmiejąc
się radośnie. Jasna sprawa: szczerbaty to ojciec dziewczynki i najwyraźniej był tu częstym
gościem.
Irina zerkała na Tagajewa, nerwowo gryząc wargi.
- Jakie wiatry cię tu przywiały? - odezwał się do mnie ostro Tagajew.
- Wyjaśniam okoliczności zgonu pana Filippowa. - Rozłożyłam ręce.
- Oczywiście myślisz, że Irina mnie broni i wymyśliła tamten telefon?
- Brzmi prawdopodobnie, nie sądzisz? - spytałam wesoło.
- Owszem. - Tagajew skinął głową. - Komuś bardzo zależy, żeby Ira zmieniła zeznania. Żeby
nie było już żadnych telefonów i żadnych facetów...
Gwizdnęłam cicho.
- Kto w naszym mieście byłby na tyle bezczelny, żeby zadzierać z samym TT?
- Twoi kumple, oczywiście - odparł Tagajew. Patrzył na mnie ze złością, ale się hamował.
- Bardzo chciałabym porozmawiać z Iriną sam na sam
- oznajmiłam spokojnie.
Mężczyźni spojrzeli na siebie, a Ira się wystraszyła. Złapała szczerbatego za rękę i przywarła
do jego łokcia, teraz oboje patrzyli na Tagajewa.
- Dobrze - zgodził się Timur i skinął szczerbatemu głową.
Facet wyszedł z pokoju, trzymając dziecko na rękach, Tagajew udał się za nim i zamknął
drzwi. Inna opadła na fotel i rozpłakała się, po dziecięcemu rozmazując łzy po twarzy.
- Więc był ten telefon czy nie? - zaczęłam spokojnie. Dziewczyna nie odpowiedziała. - To
ojciec dziewczynki?
- spytałam po chwili milczenia.
- Co? Tak, ojciec. Jest żonaty... Poznaliśmy się, gdy pracowałam w „Piramidzie". Często go
widuję z Timurem Wia-czesławowiczem... dlatego od razu poznałam Tagajewa, gdy
przyszedł do hotelu.
- I wymyśliła pani tego mężczyznę na korytarzu? A może ktoś podsunął pani ten pomysł?
- Niczego nie wymyśliłam! - Podrzuciła głowę, teraz w jej oczach, nadal zapłakanych, płonął
gniew. - Powiedziałam prawdę! Nie miałabym czasu, żeby coś takiego wymyślić. A Timur
nawet mnie nie poznał, co mu tam jakieś kelnerki... Powiedziałam prawdę i pani, i tym z
milicji. A oni zaczęli się czepiać: to gdzie się podział facet z korytarza, skoro drzwi były
zamknięte? A jak się dowiedzieli o Goszy, no, że pracuje u Timura, to już w ogóle nie dali mi
spokoju. No to zwróciłam się do Goszy... On mnie uspokaja, ale i tak się boję. Co mam teraz
zrobić?
- Nie bać się. A najważniejsze, powiedzieć prawdę. Bardzo zależy mi na prawdzie...
Rzeczywiście widziała pani tego faceta na korytarzu?
- Tak. - Skinęła głową, oblizując wyschnięte wargi. - Nie będę przysięgać na życie dziecka,
bo to grzech, ale widziałam. Może mam przywidzenia, ale widziałam. I tamten gość naprawdę
dzwonił po wyjściu Timura. Gosza mówi, że powinnam ukryć się gdzieś razem z dzieckiem.
Wyjedziemy razem, przy ojcu moja córeczka będzie bezpieczna.
Wstałam ciężko i poszłam do drzwi. Mężczyźni siedzieli w kuchni, słyszałam dźwięczny
głosik Nastii i bas szczerbatego:
- Zobacz, co ci tata przyniósł...
Tagajew zauważył mnie, gdy przechodziłam obok kuchni, Irina otworzyła drzwi wejściowe i
wyszedł za mną.
- Pomyślałaś, że ukryję dziewczynę, żeby nie mogła zmienić zeznań? - rzucił drwiąco, ale
jego oczy patrzyły poważnie.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wykluczam takiej możliwości. Nie zapytasz, co mi powiedziała Irina?
- Prawdę, cóż by innego? O nic jej nie prosiłem, ani tym bardziej jej nie straszyłem. Kiedy
wychodziłem od Filip-powa, to jeszcze żył. Nie wiem, czy ktoś był na korytarzu, czy nie, i nie
wiem nic o telefonie, przy mnie Filippow nie dzwonił.
Wyszliśmy z bloku, zobaczyłam hummera Timura i trzech młodych chłopaków przy
samochodzie. Być może na pierwszy rzut oka wyglądali na przeciętnych chuliganów,
kręcących się po ulicach, ale nie radziłabym nikomu ich nie doceniać. To, jak niedbale
obserwowali otoczenie, gotowi w każdej chwili zareagować, świadczyło wyraźnie: przeszli
dobrą szkołę
i mieli dużą praktykę. Hm, wyglądało na to, że Tagajew szykuje się do wojny. Gdybym
jeszcze wiedziała, z kim...
- Co tam u Wieszniakowa? - spytał nagle Timur.
- W porządku. Przekazać mu pozdrowienia?
- Przekaż. Zwykle pracujecie razem, to się dziwię... Tym razem nie łazicie we dwójkę, czy
masz przed nim jakieś tajemnice?
- Skąd ta myśl? - zdumiałam się. Tagajew uśmiechnął się.
- Rozumiem, że bardzo chciałabyś wsadzić mnie do więzienia, ale to nie ja zabiłem.
Filippowa. Powiedz sama, po co miałbym to robić?
- Możesz być pewny, że to wyjaśnię, a co do więzienia - nie masz racji. Nie mam zwyczaju
mścić się, myślałam, że o tym wiesz. To na razie.
Poszłam do swojego samochodu, ale Tagajew złapał mnie za rękę. Patrzył na swoje buty,
zbierając siły, i w końcu wykrztusił:
- Bardzo żałuję, że...
- Chodzi o to, że zerżnąłeś mnie w mojej kuchni? Daj spokój. Spłynęło po mnie jak po
kaczce.
- Należałoby strzelić cię w twarz. - Pokręcił głową.
- Strzel. Tylko potem nie żałuj.
Wyrwałam mu rękę i czym prędzej wsiadłam do samochodu. Odjeżdżając, zobaczyłam
jeszcze, jak Irina z dzieckiem i szczerbatym wyszła z bloku.
Rozmowa z Irą niewiele mi dała. Łukjanow mógł kłamać, Tagajew też. Nieszczęsna kobieta
boi się o córkę i nie powie prawdy, zwłaszcza jeśli Tagajew obiecał jej ochronę. Mimo to
skłonna byłam wierzyć, że mówi prawdę, choć oczywiście mogłam się mylić.
Załóżmy, że Tagajew uważał Nikitna za konkurenta i pozbył się go, załóżmy nawet, że chciał
podłożyć świnię Łukjanowowi i wydać go glinom. Ale po co miałby zabijać Filippowa, skoro
ten był po jego stronie? O matko... - Skrzywiłam się. - Sam diabeł by się w tym nie rozeznał.
Jak zawsze, gdy nic nie przychodziło mi do głowy i byłam w parszywym nastroju,
zapragnęłam spotkać się z Lalinem. On zawsze ma mnóstwo świeżych pomysłów. Dlatego
pojechałam do swojego przyjaciela, po drodze wstępując do sklepu po zakupy - pamiętałam
skargi Łukjanowa na pustą lodówkę.
Olega w gabinecie nie było, a sekretarka albo naprawdę nie wiedziała, gdzie jest, albo dostała
ścisłe wskazówki, co ma mi powiedzieć. Zadzwoniłam do Lalina na komórkę.
- Cześć, Mała. Przypomniałaś sobie o sierocie?
- Nie zapomniałam o tobie nawet na chwilę. Jesteś moim idolem, a ja potrzebuję opiekuna.
Bardzo jesteś zajęty czy ukrywasz się przede mną?
- Akurat by mi się udało. - Zaśmiał się. - Przyjedź do tego baru, w którym ostatnio piliśmy
piwo. Sam miałem do ciebie zadzwonić, ale mnie uprzedziłaś.
Do baru jechałam długo, co chwila zerkając w lusterko. Nic nie wzbudziło mojej czujności,
choć nie wierzyłam, że mordziasty mnie nie pilnuje. Najwidoczniej chłopaki zmienili
samochód i weź teraz zgadnij, kto siedzi mi na ogonie.
Lalin był już w barze, pił piwo z kufla i patrzył w okno. Gdy usiadłam naprzeciwko Olega,
barman zainteresował się mną i podszedł do stolika. Ja też dostałam piwo i szeroko
uśmiechnęłam się do mojego przyjaciela.
- Co powiesz? - zagaiłam słodkim głosem.
- Nic dobrego.
- Wszelkie informacje od ciebie przyjmę z wdzięcznością.
- Jakoś nieszczególnie wyglądasz - zauważył Lalin, przyglądając mi się.
- Życie jest nieszczególne, no to tak wyglądam.
- A co tam w twoim życiu?
- Same trupy i znikąd jasnego promyczka. Znaleźli kierowcę Filippowa, najwyraźniej ktoś
porozmawiał z nim przed śmiercią. Okazuje się, że to banalne śledztwo wcale nie jest takie
banalne. A już dla mnie na pewno jest za trudne.
- Gorzej bywało, a jednak sobie radziłaś - pocieszył mnie. - Spotkałem się tu z pewnym
człowiekiem, porozmawialiśmy sobie i on podsunął mi pewną ciekawą myśl. - Lalin bez
pośpiechu dopił piwo, wystawiając na próbę moją cierpliwość.
- Nie dręcz mnie - poprosiłam.
- Może po prostu zbieram siły? - rzucił drwiąco, ale od razu spoważniał. - Panuje opinia, że
tak naprawdę Dziadek wcale nie darzył sympatią swojego faworyta.
- Nikitina? - Ściągnęłam brwi.
- Właśnie. Że niby Nikitin miał coś na Dziadka i ten musiał się z nim liczyć i dlatego mu
pomagał. A wiesz, jak nasz staruszek traktuje tych, którzy próbują trzymać go za jaja. W
efekcie Nikitin nie dożył wyborów. Panuje przekonanie, że Dziadka aktywnie popierał pan
Filippow, on również nie lubił Nikitna, tylko z innego powodu. Ten dobrze poinformowany
człowiek powiedział mi też, że Łukjanow budził w panu Filippowie poważne niezadowolenie,
sięgające zamierzchłej przeszłości, i Filippow z przyjemnością pozbył
by się go, jednak przyjaciele byli temu przeciwni, słusznie uważając, że bez takiego chłopaka
jak Łukjanow to jak bez ręki - w końcu to bojownik sprawdzony i pewny. A jednak
Filippowowi udało się ich przekonać. No teraz zobacz, co nam się tu wyłania.
- Tak... - powiedziałam, w myślach obrzucając Dziadka inwektywami. - Dziadek chciał się
pozbyć stronnika i wtedy zjawił się Łukjanow, jak już bywało nieraz, gdy nasz szef uznał, że
nadszedł czas drastycznych środków. Jednak ktoś inny postanowił pozbyć się Łukjanowa i
wydać go w dniu zamachu na Nikitina.
- Dobra wersja. - Lalin skinął głową.
- Dobra - potaknęłam. - Czyli Nikitin miał jakieś materiały kompromitujące? Wówczas
stawałoby się jasne, czemu Łukjanow podrywał Swietłanę. Miał nadzieję, że dowie się, gdzie
szukać tych materiałów.
- I dlatego stracił tyle czasu! Dziewczyna musiała rozwiązać język kochankowi, Łukjanow
musiał zdobyć papiery, czy co to było, a dopiero potem ze spokojnym sumieniem sprzątnąć
Nikitina.
-Jednak wnioskując z chaosu i zamętu, który nadal panuje wokół nas, myślę, że Dziadek nie
dostał tych materiałów.
- Brawo.
- I gdzie to draństwo teraz jest, jak myślisz?
- Pofantazjujmy - zaproponował Lalin. Fantazjowanie z nim to czysta przyjemność, więc z
radością przystałam na propozycję. - Łukjanow dostaje zadanie i przybywa do naszego
miasta. Oczarowuje dziewczynę, a ona obrabia Nikitina. Dla Łukjanowa takie zadanie to
bułka z masłem, jednak niespodziewanie pojawiają się komplikacje. Ktoś, na razie nie
będziemy myśleć kto, włącza się do
gry i mówi dziewczynie, kim jest jej kochanek i co może z tego wyniknąć.
- Nie pasuje. Jeśli Łukjanowa wysłali pracodawcy, na przykład Filippow, to po co te
wszystkie kombinacje? Swietłana szpiegowała Nikitina na życzenie Filippowa i Łukjanow
mógł się pojawić u niej, nie kryjąc się.
- Może nie ukrywał przed Swietłaną swoich zamiarów i działali jako partnerzy, a potem
nieszczęsna idiotka zaczęła sobie wyobrażać... - W tym momencie Lalin stęk-nął i czym
prędzej odwrócił wzrok, a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością. - Jednym słowem, najpierw
go pokochała, a potem zrozumiała, że nie wyjdzie z tego żywa.
- Jednak nie zwróciła się do swoich przyjaciół, tylko poleciała do Tagajewa.
- Uważała, że skoro Łukjanowa przysłali jej przyjaciele, to dość głupio spodziewać się od
nich pomocy.
- Pokazała zdjęcie Łukjanowa Tagajewowi.
- Chciała się czegoś o nim dowiedzieć, ale nie to jest teraz najważniejsze. Dziewczyna zostaje
zamordowana i jestem pewien, że zabił ją nie Łukjanow, tylko właśnie ów ktoś.
- A może jednak Łukjanow? Na przykład z powodu tych materiałów kompromitujących?
- Wątpię. - Lalin szarpnął rudy wąs. - Zwłaszcza jeśli to on miał zabić Nikitina. Łukjanow to
ostrożny facet. Na pewno wiedział, gdzie szukać materiałów, bo inaczej nie usuwałby
Nikitina. Dziadek musiał mieć pewność, że materiały nigdy nie wypłyną.
- A więc w chwili zabójstwa Nikitina te dokumenty były już u Dziadka?
- Albo u jego moskiewskich przyjaciół, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby mieć na
Dziadka jakiegoś haka.
- Zatem były u Filippowa?
- Bardzo możliwe.
- A Łukjanow zrozumiał, że chcą go wydać, pojechał do Filippowa z zamiarem policzenia się
z nim oraz zabrania materiałów kompromitujących.
- Mając w rękach dobre karty, można się targować - potwierdził Lalin.
- Ale u Filippowa już był Tagajew i wyszedł z czerwoną teczką. Puszczając wodze fantazji,
można by powiedzieć, że to właśnie w niej były te kompromitujące papiery. - Lalin pokiwał
głową. - Dlaczego Filippow oddał teczkę Tagajewo-wi? - ciągnęłam. - Myślisz, że przyjaciele
Dziadka stawiają na Tagajewa i teraz on ma poważne argumenty? Czyli na miejsce Nikitina
Dziadek dostanie Tagajewa?
- Brzmi wiarygodnie. - Lalin uśmiechnął się.
- Ale można wyobrazić sobie również coś innego. Łukjanow dowiedział się, że dziewczyna
zginęła, zaczął podejrzewać, że coś tu śmierdzi, a wtedy...
- Wtedy głupotą byłoby wypuszczanie materiałów z rąk.
- A może Łukjanow podsunął im lipę, a najciekawsze kawałki zostawił sobie? I teraz wszyscy
są zajęci szukaniem, a on siedzi tutaj i czeka na odpowiedni moment, w którym będzie można
zacząć się targować.
- A siedzi? - zapytał Lalin, ale mnie nawet brew nie drgnęła.
- W każdym razie chłopcy z Moskwy są o tym przekonani. Taak, ciekawe nam wyszły
fantazje...
- Cały problem w tym, co było wcześniej: przekazanie materiałów kompromitujących czy
śmierć Swietłany? Jeśli najpierw zginęła dziewczyna, to dokumenty są u Łuk-janowa.
- Skoro nie mieli dokumentów, to zabijając ją, poważnie ryzykowali.
- Wcale nie, jeśli Łukjanow oznajmił, że wie, gdzie są dokumenty. Twój pomysł, że chce
wytargować sobie życie, bardzo mi się spodobał - zauważył Lalin, patrząc na mnie
wyczekująco. Czasem mam wrażenie, że Oleg czyta w mojej duszy jak w otwartej księdze i
zwykle nie mam nic przeciwko temu, ale teraz było to nieprzyjemne.
Oczywiście jedynie fantazjowaliśmy, ale dzięki temu sporo rzeczy stawało się jasne. Na
przykład to, że początkowo Dziadek pobłogosławił moje zainteresowanie śmiercią Swietłany,
potem nagle przestał się tym zajmować, a teraz w ogóle nie daje znaku życia. Jeśli to
Łukjanow ma materiały kompromitujące, Dziadek liczy, że znajdę sposób, by je zdobyć.
Rozejrzę się, zrozumiem, co i jak, i dokonam właściwego wyboru. A Łukjanow zjawił się u
mnie nie ot, tak sobie, tylko dlatego, że liczy na to samo co Dziadek, tylko na odwrót. A
Tagajew po prostu wykorzystuje zaistniałą sytuację... Tylu „dobrych ludzi" na moją biedną
głowę! Tak właściwie Tagajew mógł zabić Filippowa dla tych dokumentów, jeśli myślał, że
są prawdziwe - materiały kompromitujące Dziadka są tego warte. Ale podobnie jak Lalin
byłam skłonna myśleć, że dokumenty ma Łukjanow i właśnie dlatego nie wyjeżdża z miasta.
- Lalin, masz broń? - spytałam nagle.
- Mam. Ale tobie broń nie jest do niczego potrzebna, jeszcze z głupoty kogoś zastrzelisz. Nie,
moja droga, twoja broń to otwarty umysł.
- I dziewczęcy wdzięk - przytaknęłam, wstając.
- Moskiewscy chłopcy zaleźli ci za skórę? - zapytał.
- Nie, raz mnie tylko postraszyli.
- Jeśli chcesz, moi chłopcy zaczną cię pilnować.
- Wielkie dzięki, nie potrzebuję niańki.
- No, no... Olga! - zawołał, gdy już miałam wychodzić. -No?
- A tak... nic. Dokąd teraz jedziesz?
- Do domu.
- Pozdrów Saszkę.
- Dzięki.
Odjechałam dwie ulice od baru i zobaczyłam nissana. Rejestracja miejscowa, ale i tak
było.jasne: przyjechali po mnie. Zajechali mi drogę tak, że musiałam się zatrzymać. Po raz
kolejny przypomniałam sobie ze smutkiem o gazie, ale czym prędzej pocieszyłam się myślą,
że raczej nie zrobią mi nic złego w centrum miasta w samym środku dnia.
A potem nagle zjawiło się żiguli z napisem „Milicja", gwałtownie zahamowało przed dżipem,
z żiguli wyskoczyli dzielni chłopcy w mundurach i otoczyli nissana, z którego wyłoniło się
trio mordziastych typów. Jednego z nich dobrze znałam, numer jego komórki do tej pory
nosiłam na sercu.
Mężczyźni zaczęli wymachiwać rękami, dyskutując burzliwie, na mnie nikt nie zwracał
uwagi. Gdy przyglądałam się tej scenie, podjechało jeszcze jedno żiguli; wysiadł z niego
Wieszniakow, podszedł do mnie i otworzył drzwi mojego samochodu.
- Myślę, że na jakiś czas zostawią cię w spokoju - oznajmił. - Nie zatrzymamy ich na długo,
ale kilka godzin na pryczy dobrze im zrobi.
- Wieszniakow. - Uśmiechnęłam się. - Kocham cię.
- A ja ciebie nie bardzo. Po prostu chcę przypomnieć tym zuchom, kto tu rządzi.
- Dzięki i za to. - Posłałam mu całusa i pojechałam do domu.
W moim mieszkaniu panowała cisza, Łukjanowa nie było, o jego niedawnym pobycie
świadczył jedynie wiszący w łazience szlafrok. Nie pierwszy raz Łukjanow zjawiał się w
moim życiu bez zapowiedzi, a potem równie nagle znikał. Zaczęłam robić obiad, przekonana,
że wkrótce da
o sobie znać.
Tak też się stało - pod wieczór zadzwonił na komórkę.
- Mała, chciałbym, żebyś przyjechała w jedno miejsce. Postaraj się nie ściągnąć za sobą
ogona i swoją słynną brykę zostaw w garażu. Czekam na Dworcowej, dom numer trzynaście.
Umiesz gwizdać?
- Jak kos.
- Kiedy wejdziesz na podwórko, zagwiżdż. Łukjanow wyłączył się. Zebrałam się szybko,
potem
wezwałam taksówkę. Dojechałam do rejonu zachodniego
i weszłam do supermarketu. W naszym mieście jest kilka bardzo ciekawych miejsc i sąsiedni
zaułek właśnie do nich należał: można było wyjść z niego na trzy ulice, pod warunkiem że
wiedziało się, jak to zrobić. Ja wiedziałam i nieraz z tego korzystałam.
Otworzyłam drzwi z napisem „wejście służbowe", trafiłam na długi korytarz, przeszłam przez
nikogo niezauważona, pchnęłam stalowe drzwi i znalazłam się na podwórku, gdzie stała
furgonetka, którą właśnie rozładowywano. Faceci w kombinezonach kręcili się tam i z
powrotem, zupełnie się mną nie interesując. Przeszłam przez podwórko, skręciłam w wąski
zaułek, gdzie przytrzymując się szopy, wdrapałam się na kontener ze śmieciami, z niego na
dach szopy i dwie minuty później byłam już na sąsiednim podwórku, gdzie
niechcący przestraszyłam psa śpiącego przy piaskownicy. Pies już miał zaszczekać, ale
rozmyślił się w ostatniej chwili, za co podziękowałam mu wzrokiem, odwrócił się, a ja
poszłam dalej. Wydostałam się na Nikołskiej, pustej i ciemnej, i zaczęłam biec, ciesząc się, że
rzuciłam palenie i mogę bez przeszkód wykonywać różne ćwiczenia fizyczne.
Dwadzieścia minut później byłam już na Dworcowej, słynnej ze swoich slumsów. Siedem lat
temu z tych starych zrujnowanych domów zaczęto wysiedlać mieszkańców i opuszczone
domostwa od razu upatrzyli sobie bezdomni, na czym ulica bynajmniej nie zyskała.
Domy miały powybijane okna, dachy były gdzieniegdzie pozapadane. Planowano tu budowę
dużego kina, ale potem zmieniono zdanie: za blisko torów, za daleko od centrum miasta.
Teren oddano pod zabudowę, ale bogacze nie spieszyli się z inwestycjami. W efekcie
zbudowano tylko jeden blok jedenastopiętrowy, który zamiast stać się ozdobą okolicy,
wyglądał jak bielmo na oku. Jednym słowem, nieprzyjemne miejsce. Z lewej strony
niekończący się szereg jakichś magazynów, z prawej rudery i droga z wybojami, teraz w
dodatku z błotem po kolana. Latarnie nie świeciły tu nawet w czasach świetności, teraz nie
było ich tym bardziej. Zaklęłam, zła, że ryzykuję tu skręcenie karku, i zastanawiałam się, po
co przyjechał tu Łukjanow. Może nawiązuje kontakty z bezdomnymi, organizując sobie
bezpieczną kryjówkę?
- No i gdzie ten dom numer trzynaście? - mruknęłam, wpatrując się w zardzewiałe tabliczki.
Dziewiąty, jedenasty, a to pewnie trzynasty... Stał nieco z boku, otoczony płotem, teraz
zawalonym, za którym widniało istne wysypisko śmieci. Do budynku przylegały jeszcze dwie
budowle, tworząc
podkowę, z boku widać było łuk wejścia, niski i ciemny jak nora. Weszłam - Łukjanow
mówił, żeby zagwizdać na podwórku, nie na ulicy.
Podwórko było wąskie i brudne, ale nie ciemne - docierało tu światło z okna na parterze.
Obok okna były drzwi, obite workowatą tkaniną, jakbyśmy mieli nie dwudziesty pierwszy
wiek, tylko połowę dziewiętnastego.
Pociągnęłam za klamkę, drzwi były zamknięte. Westchnęłam i zagwizdałam „Miłość jak
ptaszę, skrzydła ma dwa", wypadło całkiem nieźle. Pół minuty później drzwi się otworzyły i
już miałam zapytać o coś głupiego, żeby jakoś wytłumaczyć swoje przybycie młodemu
mężczyźnie z bródką, ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie, jak teraz wygląda
Łukjanow.
- Wchodź - zaproponował gościnnie.
Wejście prowadziło prosto do kuchni, gdzie paliło się światło, a okno było zasłonięte szmatą,
której nawet najbuj-niejsza fantazja nie pozwoliłaby nazwać zasłonką. Z prawej strony na
wpół rozwalony piec, z lewej pod oknem stał taboret, a dalej drzwi, prowadzące do pokoju.
Drzwi były otwarte, w pokoju nie paliło się światło, ale słychać było ruch i jakby skowyt.
Obecność tu jakiegoś życia najpierw mnie zdumiała, a potem wzbudziła niepokój.
- No jestem i co dalej? - zapytałam.
- Mam nadzieję, że wykazałaś ostrożność?
- Wzmożoną. Przy okazji, dzięki Wieszniakowowi na jakiś czas zostałam uwolniona od
natrętnej ciekawości moskiewskich kolesi. Co tam masz? Psa? - nie wytrzymałam.
Wiedziałam, że to nie pies, bo po jakie licho Łukjanowowi pies, ale nic innego nie przyszło
mi do głowy. No kto mógłby tam tak skomleć?
- Zaraz zobaczysz. - Łukjanow wszedł do sąsiedniego pokoju i pstryknął włącznikiem.
Moim oczom ukazał się wstrząsający widok. Na kulawym krześle (pod jedną z nóg
zapobiegliwie podłożono cegłę) zasiadał Łarionow, mój nieprzyjaciel i szef ochrony Dziadka.
Chociaż nie, określenie „zasiadał" zupełnie tu nie pasowało. Łarionow wyglądał żałośnie:
ręce i nogi związane, usta zaklejone taśmą, na twarzy krew, lewe ucho wyglądało bardzo
nieciekawie, włosy nad nim posklejane krwią. W oczach miał łzy i udrękę.
Łarionow szlochał, szybko dysząc, i te właśnie dźwięki wzięłam za skowyt. Mimo całej mojej
antypatii do niego obecna sytuacja zupełnie mnie nie ucieszyła.
- Zwariowałeś? - Odwróciłam się do Łukjanowa.
- Po prostu postanowiłem przyspieszyć poszukiwania. - Uśmiechnął się promiennie. - Mam
mało czasu, a chcę się dowiedzieć jak najwięcej i jak najszybciej. To najprostszy sposób:
zadajesz człowiekowi pytania, a on na nie odpowiada - szczerze.
- A co mu się stało z uchem?
- Na razie nic złego, ale jak się będzie zapierał, to mu utnę.
- A niech to szlag - zaklęłam i podeszłam bliżej. Łarionow zawył rozpaczliwie. - Porwałeś
go? - spytałam, odwracając się do Łukjanowa, bo patrzenie na jeńca było wyjątkowo
nieprzyjemne.
- Po co? Sam przyszedł. Wyznaczyłem mu spotkanie, a on przyszedł. Jeśli pamiętasz, jest mi
coś winien. No to przyleciał.
- Ludzie są bezmyślni - skomentowałam i zerwałam taśmę z ust Łarionowa. Krzyknął i
opuścił głowę na pierś,
przestraszyłam się, że stracił przytomność, ale wtedy się odezwał:
- Mała, to wariat! To normalnie sadysta. Powinien się leczyć. Bił mnie i straszył...
- Nic podobnego - zaprotestował Łukjanow. - Przygotowywałem cię tylko do spotkania z
Małą. Chcemy chwilę pogadać, a jeśli zaczniesz ściemniać, to zajmę się tobą na poważnie.
- Mała, ja wiem, że nie zawsze żyliśmy w zgodzie... Powiedz temu psychopacie, żeby mnie
nie dotykał! - poprosił Łarionow.
Ja tylko pokręciłam głową.
Oczywiście pamiętałam niedawne polecenie Dziadka, żeby zostawić Łarionowa w spokoju, i
pomyślałam, że pewnie Dziadek się nie ucieszy, gdy jego szef ochrony wróci do pracy bez
ucha, a potem jeszcze okaże się, że brałam w tym udział. Łukjanow kompletnie zwariował,
wzywając mnie tutaj. Teraz Dziadek się dowie, że latamy razem po mieście jak psy na
wiosnę, już widzę, jak się ucieszy... Ale może Łukjanow wcale nie ma zamiaru wypuszczać
stąd swojego byłego kumpla? Ta myśl spodobała mi się jeszcze mniej.
- Może po prostu spokojnie porozmawiamy? - zaproponowałam, rozumiejąc, że w uszach
Łarionowa brzmi to jak kpina.
Rozejrzałam się za czymś, na czym można by usiąść, ale w pokoju stało tylko jedno krzesło,
do którego był przywiązany Łarionow. Poszłam do kuchni i przyniosłam stamtąd taboret.
Łukjanow oparł się o ścianę, złożył ręce na piersi i patrzył na Łarionowa z nieprzyjemnym
uśmiechem. Nieszczęśnik zaczął się wiercić i pojękiwać.
- Opowiadaj - poprosiłam, choć w głębi duszy byłam pewna, że jego opowieść mi się nie
spodoba.
- Co opowiadać? - spytał żałośnie Łarionow.
- Wszystko - odparłam.
Łukjanow ze słowami: „Kto mnie wystawił?" odkleił się od ściany.
- Nie mam z tym nic wspólnego! - wrzasnął Łarionow piskliwie, po babsku.
Jego zachowanie zaskoczyło mnie. Nie lubiłam go i nie szanowałam, ale był oficerem i
podobno nawet walczył. Dziadek zna się na ludziach. Ciekawe, czym się kierował,
wybierając go na szefa ochrony? Zresztą Łarionow miał swoje zalety: na przykład rozkazy
chlebodawcy wykonywał bez zastanowienia i chociaż cenił swoje życie, to cudze miał za nic.
I pewnie właśnie ta godna podziwu cecha zrobiła z niego faworyta.
- A kto miał? - Potarłam nos. Mówiłam spokojnie i nawet łagodnie, chcąc przydać naszej
rozmowie nieco serdeczności.
- Kto zabił dziewczynę? - warknął Łukjanow.
- Zachowuj się przyzwoicie - oburzyłam się. - Bo sobie pójdę.
Nie wiem, jak przyjął tę groźbę Łukjanow, ale Łarionow się wystraszył.
- Chyba mnie z nim nie zostawisz? - przeraził się.
- Zostawię. Mam dość waszych gierek. Rzygać mi się chce. Jeśli wam się podobają, to sami
się bawcie.
- Myślę, że dziewczynę zamordowano na rozkaz Filippo-wa - wypalił szybko Łarionow.
- Poważnie? - spytał złośliwie Łukjanow. - A czemu tak myślisz?
- Zaraz wszystko wyjaśnię. Dziadek... - Łarionow spojrzał na mnie ze smutkiem, westchnął i
wyjęczał: - Do
diabła... - A potem mówił dalej: - Dziadek wątpił w Nikitina, uważał, że nie jest pewny. I w
Moskwie tę opinię poparli.
- Nikitin to postać nieistotna - powiedziałam, chcąc, aby nasza rozmowa nabrała bardziej
poufałego charakteru. - Bez idei i bez charakteru. Zawsze sądziłam, że spijał słowa z ust
Dziadka, dopóki nie przypomniałam sobie, że pracowali ramię w ramię, zarabiając swoje
miliony. Miał materiały kompromitujące Dziadka?
Łukjanow popatrzył na mnie z podziwem i nawet mrugnął, a Łarionow zadrżał.
- Tak myśleliśmy - powiedział po chwili.
- Twoi pracodawcy również? - zwróciłam się do Łukja-nowa, który skinął głową. - Chcieli
dotrzeć do tych materiałów i podsunęli Nikitinowi Swietłanę. Dziadek o tym wiedział?
- Oczywiście - odparł Łarionow. - Ale nie martwił się tym, zachowywał spokój. Zresztą sama
wiesz, że czasem nie sposób zrozumieć, co zamyśla.
- Opowiedz o Filippowie - poprosiłam.
- O Filippowie? - spytał Łarionow i znów niespokojnie zakręcił się na krześle. - Mała,
jesteśmy w jednej drużynie... i tylko dlatego to mówię... Filippow planował tu wielkie
interesy, a Dziadek nie ze wszystkimi jego planami się zgadzał.
- I dlatego Filippow bardzo chciał zdobyć materiały kompromitujące Dziadka. To on cię tu
wysłał? - zwróciłam się do Łukjanowa, ten w milczeniu potaknął. - Doskonale, idźmy dalej.
Łukjanow oczarowuje Swietłanę, licząc, że przez nią dotrze do dokumentów. A co w tym
czasie robiła służba bezpieczeństwa? Nie wiedziała, co dzieje się pod ich nosem?
- O wszystkim wiedzieliśmy. - Łarionow się skrzywił. - Ale Dziadek zachowywał dziwny,
niezrozumiały spokój, można nawet powiedzieć, beztroskę.
Nie przypuszczam - pomyślałam. - Spokój to możliwe, ale na pewno nie beztroskę. Jego
moskiewscy przyjaciele, szykując zamach na Nikitina, wiedzieli o materiałach
kompromitujących, a to by znaczyło, że po śmierci Nikitina Dziadek całkowicie zależałby od
swoich przyjaciół. Płatne zabójstwo to poważna sprawa, a mając w rękach dokumenty
kompromitujące, nietrudno udowodnić, że Dziadek maczał w tym palce. Bardzo możliwe, że
Tagajew ma rację: w tej sytuacji Dziadek postanowił skorygować nieco cudze plany i dlatego
dziewczyna zginęła. Co prawda Tagajew twierdził, że zamordowanie Swietłany łączyło się z
tym, że Dziadek pragnął pozbyć się konkurenta, ale ja lepiej znam tego starego węża. U niego
na pierwszym miejscu zawsze są myśli, że tak powiem, polityczne.
- O wszystkim świetnie wiedzieliście i co robiliście? - zapytałam, odrywając się od ciężkich
myśli.
- Obserwowaliśmy Swietłanę - odparł Łarionow.
- Obserwowaliście czy od czasu do czasu pilnowaliście?
- Śledziliśmy - przyznał w końcu.
- To znaczy, że musicie wiedzieć, kto ją zabił. Łarionow zerknął na Łukjanowa, który stał pod
ścianą
z obojętną miną, jakby nasza rozmowa zupełnie go nie interesowała.
- Zauważyliśmy jednego typa, a jak go odprowadziliśmy, okazało się, że to kierowca
Filippowa. I wtedy Dziadek kazał zdjąć obserwację.
- Interesujące - powiedziałam przeciągle.
- Prawda? - Łarionow uśmiechnął się rozbitymi wargami. - I jak twoim zdaniem należało to
rozumieć? Ja nawet
nie próbowałem odgadnąć, co on sobie myśli, po prostu zdjąłem obserwację.
- A po co spotkałeś się z Filippowem? - spytałam. Łukja-now uśmiechnął się, a jego były
przyjaciel się skrzywił. - Tak sobie serdecznie rozmawialiście - przypomniałam z ironią, gdy
uznałam, że milczenie za bardzo się przeciąga.
- Filippow interesował się zamiarami Dziadka - burknął Łarionow.
- W stosunku do Nikitina?
- Przecież powiedziałem, że miał poważne plany w naszym regionie...
- A ty dla niego szpiegowałeś?
- I tak nie mógłbym mu powiedzieć nic szczególnego. Plany Dziadka zna tylko sam Dziadek.
- To ty skontaktowałeś Filippowa z Tagajewem? Łarionow przestał się dziwić i wiercić, teraz
patrzył na
mnie z niezadowoleniem.
- Nie miałem zamiaru psuć sobie stosunków z Tagajewem - odparł po chwili zastanowienia. -
W końcu przecież ty też się z nim spotykasz. Co w tym takiego szczególnego?
- Nie o to pytałam.
- Tak, to ja ich poznałem na prośbę Filippowa.
- Filippow traktował Tagajewa jako następcę Nikitina?
- Czemu nie, gdyby udało im się dogadać...
- A Dziadek o tym nie wiedział? A może nie spieszyłeś się, żeby mu o tym donieść? -
Łarionow odwrócił się, najwyraźniej nie chcąc odpowiadać na to pytanie. Ale dla mnie
odpowiedź i tak była oczywista.
W rzeczywistości Dziadek świetnie wiedział o tych kontaktach - choćby dlatego, że mu o tym
powiedziałam. Ale przecież wtedy zachował się dość zagadkowo: kazał zostawić
Łarionowa w spokoju i nawet złościł się na mnie za nadgorliwość. Nietrudno wywnioskować,
że moje informacje wcale nie otworzyły mu oczu, że o wszystkim wiedział wcześniej i po
prostu prowadził swoją grę, a moja niespodziewana ingerencja wcale mu się nie spodobała.
Pod jednym względem Łarionow miał na pewno rację: plany Dziadka zna wyłącznie Dziadek.
- W naszym gnieździe żmij zawsze najcenniejsza jest informacja - powiedziałam w zadumie,
po czym popatrzyłam znacząco na Łukjanowa. Zapożyczyłam ten chwyt od niego, w swoim
czasie wzbogacił moje życie o różne rzeczy. Łukjanow nie mógł nie zauważyć tego triku i
uśmiechnął się zadowolony. Łarionow zacisnął zęby, ale pewnie przypomniał sobie o uchu,
bo zaraz się rozluźnił. - No to jak? - spytałam.
- O co ci chodzi?
- O informacje. Dziadek kazał ci zdjąć obserwację ze Swietłany i ty to zrobiłeś. Dobrze
zrozumiałam? I nawet się nie domyślasz, kto zabił dziewczynę? A może sam ją załatwiłeś,
co? Na prośbę Filippowa albo Dziadka? A teraz mydlisz nam oczy.
- Myślę, że zabił ją kierowca Filippowa - odrzekł szybko i od razu mu ulżyło. Zrozumiałam,
że kości zostały rzucone: zawsze w czasie takich przesłuchań przełom następuje w chwili,
gdy człowiek zaczyna mówić. Jak już raz zacznie, to potem nic go nie powstrzyma, powie
wszystko, do końca. - Przyjechał na dwa dni przed zabójstwem i zatrzymał się w domu, w
którym mieszkała dziewczyna, no, tym należącym do jej przyjaciółki. W sumie nie było w
tym nic dziwnego, że się tam zatrzymał, ale należało to sprawdzić. Śledził ją i był w jej
mieszkaniu.
- Doskonale. Dość bezczelny gość, nie uważasz? Mieszkał w jej domu... I gliniarze go
przeoczyli?
- Miał doklejone wąsy i brodę... zupełnie jak ten tutaj.
- Wskazał Łukjanowa. - Weź i go poznaj... Filippow pewnie najpierw zadzwonił do
dziewczyny, poprosił, żeby przyjęła gościa. Poza tym kierowca wcale nie musiał podać jej
swojego nazwiska.
Brzmi prawdopodobnie - pomyślałam. - Teraz staje się jasne, dlaczego zamordowano Likę.
Swietłana mogła jej powiedzieć o swoim gościu, który przybył po telefonie Filippowa.
Milicję na pewno by to zainteresowało, a gdyby okazało się, że człowiek o takim nazwisku
nie istnieje, zainteresowanie mogłoby wzrosnąć i skupić się na samym Filippowie.
Oczywiście Filippow mógłby zaprzeczać, że dzwonił. A jeśli Swietłana zadzwoniła do
Filippowa albo do Liki? Raczej do Liki... i dlatego Filippowowi tak się nie spodobało, że się
tu zjawiła. Kierowca Filippowa odprowadził ją na dworzec i zatroszczył się o to, żeby
kasjerka go zapamiętała. Potem Lika zginęła, a Strielcow pożył niewiele dłużej.
- A więc kierowca w całym rynsztunku, czyli z wąsami i brodą, wszedł do mieszkania
Swietłany - powiedziałam.
- Jak długo tam był?
- Dziesięć minut.
- Na pewno postarał się wcześniej o klucze. Wyszedł i co?
- I od razu pojechał do Moskwy. Na dworcu w toalecie przebrał się i pozbył zarostu.
- Doskonale. A ty nawet się nie zainteresowałeś? Nie zajrzałeś do mieszkania, żeby
sprawdzić, co tam robił?
- Miałem polecenie zdjąć obserwację.
- Wiesz co, Sasza - odwróciłam się do Łukjanowa - ode-tnij mu jednak to ucho.
- Z przyjemnością - ucieszył się wyraźnie.
- Dobrze, dobrze! - Łarionow podniósł głos. - Chcesz wiedzieć wszystko, proszę bardzo, sama
to sobie wyjaśniaj ze swoim Dziadkiem. Gdy zjawił się tu ten typ i zaczął śledzić Swietłanę,
nietrudno było domyślić się, co się stanie, a ja miałem na tę okoliczność dokładne wskazówki.
- Czyli wszedłeś do mieszkania zaraz po tym, jak kierowca wyszedł, znalazłeś ciało i
zostawiłeś krwawy napis na parkiecie. Po co?
- A po co się głupio pytasz? Po to, żeby skomplikować życie temu... - Skinienie głowy w
stronę Łukjanowa. - Myślę, że Dziadek chciał się pozbyć twojego przyjaciela. Twoimi
rękami, oczywiście. Zwykle działasz szybko, ale tym razem zawiodłaś, Nikitina sprzątnęli, a
ten uciekł.
Jego słowa nie zdziwiły mnie, to było jak najbardziej w stylu mojego mocodawcy. Co prawda
bardzo wątpiłam, żeby chodziło mu tylko o Łukjanowa. A co stało się potem? Przedwczesny
zgon Filippowa. Najprawdopodobniej na to właśnie liczył Dziadek, tworząc tę
skomplikowaną kombinację. Nie mogli się dogadać z Filippowem i teraz Filippow uzyskał
spokój w mogile, na Łukjanowa polują chłopaki z Moskwy, a wszystko wygląda tak, jakby
Dziadek nie miał z tym nic wspólnego. To się nazywa talent...
Chyba Łukjanow myślał o tym samym, bo uśmiech spełzł z jego ust. Cóż, nie jest miło
uświadomić sobie, że zostałeś wystrychnięty na dudka, a przy okazji wykorzystany. Dobrze
mówią, że każdego mądralę można załatwić prostym chwytem, więc nie ma co uważać się za
najmądrzejszego.
- Skurczysyny - syknął Łukjanow, tak jakby on był lepszy.
- Datę prawdopodobnego zamachu na Nikitina podał ci Dziadek? - męczyłam Łarionowa.
Bardzo nie chciał odpowiadać na to pytanie, ale mimo wszystko wykrztusił:
- Tak.
Jak widać, mój chlebodawca był świetnie poinformowany o planach swoich przyjaciół, a w
każdym razie znał datę. Może nawet sam ją zaproponował, że niby ze względu na jakieś
okoliczności proszę wyprawić go na tamten świat dwudziestego szóstego, nie wcześniej. Czy
on chociaż rozumie?... - pomyślałam z rozpaczą i od razu sobie odpowiedziałam: - Rozumie.
Kompletnie mu odbiło, za bardzo chce utrzymać się na swoim ulubionym stołku. Cóż, nie
mogę powiedzieć, żeby to pragnienie mnie zaskoczyło.
- Ale data napisana krwią ci nie wystarczyła? - kontynuowałam przesłuchanie.
- Nie mnie, Dziadkowi. - Łarionow jęknął. - Trzeba było podrzucić wam informacje.
- Jasne. Natchnął cię cudzy przykład i też przykleiłeś sobie zarost?
- Widzisz, jak wszystko dobrze wiesz - pochwalił mnie Łarionow.
- Wszyscy jesteśmy mądrzy po szkodzie - poskarżyłam się. - A więc poszedłeś do mieszkania
Swietłany, żeby przeprowadzić rewizję, a potem przysłałeś mi pieniądze, żebym zaczęła się
sprężać. I nawet zadzwoniłeś, gdy zrozumieliście, że przed wyznaczoną datą nie dotrę do
Łukjanowa...
A wszystkie wasze działania - pomyślałam niewesoło - bacznie obserwował mój przyjaciel
Tagajew. To, że Łarionow był w mieszkaniu Swietłany ostatni, pozwoliło mu wyciągnąć
wniosek, którym się ze mną podzielił: to Dziadek wystawił Łukjanowa. I tak właśnie było,
tylko że Dziadek miał również inny cel
- No i co było dalej? Przyjechał Filippow i zaczęliście się targować? Zarówno Filippow, jak i
Dziadek chcieli pozbyć się Łukjanowa. Przy okazji, dlaczego podpadłeś Dziadkowi? -
Odwróciłam się do Łukjanowa.
- To przemilczymy. - Wyszczerzył zęby.
- - Jak chcesz... Filippow pewnie nawet nie przypuszczał, jak ochoczo przyjdziecie mu z
pomocą. Chciał się zaaseku-rować wsparciem Tagajewa, a ten z kolei jego wsparciem.
Filippow zachowywał się tak, jakby Nikitin już nie żył. Mam , rację? - zwróciłam się do
Łarionowa, a on skinął głową. Żeby Tagajew zgodził się wystąpić przeciwko Dziadkowi,
Filippow na pewno wspomniał mu o materiale kompromitującym - pomyślałam. - I bardzo
możliwe, że właśnie dlatego stracił życie. - Więc kto go zlikwidował? - zapytałam wesoło.
Łarionow spojrzał na Łukjanowa i pokręcił głową, ten ciągle jeszcze szczerzył zęby. - A co z
kierowcą?
- Z kim? - spytał Łarionow. Może udawał, a może faktycznie wolno myślał?
- Z kierowcą Filippowa.
- No przecież zmył się po tym, jak zabił Swietkę - odpowiedział Łarionow i znów popatrzył
na Łukjanowa, jakby niepewnie.
- I więcej się tu nie zjawiał? - spytałam kpiąco.
- Nie - odparł Łarionow i ściągnął brwi, patrząc na nas podejrzliwie.
- Masz jeszcze jakieś pytania? - zwróciłam się do Łukjanowa.
-A ty?
- Mnóstwo. Ale mogą poczekać. Rozwiąż człowieka.
- Myślisz, że warto? A może by go tu zostawić?
- Nie wygłupiaj się.
Wstałam z taboretu i poszłam w stronę drzwi, Łarionow zaczął się denerwować.
- Mała - poprosił żałośnie - nie zostawiaj mnie z nim. To świr.
- Obaj jesteście siebie warci.
Łukjanow podszedł do Łarionowa, wyjął z kieszeni nóż (Łarionow się wzdrygnął) i rozciął
sznury.
- Wracaj do domu, a po drodze wymyśl jakąś wesołą historyjkę o tym, dlaczego masz gębę
we krwi. A jeśli wygadasz...
Prychnęłam. Oczywiście, że wygada. I Dziadek dowie się, że mnie i Łukjanowa nadal łączy
serdeczne uczucie. I nie tylko Dziadek się o tym dowie... Ale przecież nie zostawimy tu szefa
ochrony...
- Wychodzimy - oznajmił Łukjanow. - A ty sobie trochę odpocznij. Dla własnego dobra.
- Bydlę - warknął Łarionow i od razu przewrócił się razem z krzesłem na podłogę - dostał w
szczękę.
- Nie lubię chamstwa - wyjaśnił zimno Łukjanow, wyłączył światło i otworzył drzwi
wyjściowe.
Szliśmy przez podwórko, skuliłam się z zimna, nałożyłam kaptur na głowę.
- Po jakie licho urządziłeś to przesłuchanie? - spytałam cicho, niespecjalnie licząc na szczerą
odpowiedź.
- Chciałem, żebyś wiedziała: to nie ja ją zabiłem.
- Biedak był tak przerażony, że powtórzyłby wszystko, co mu kazałeś.
- Co za brak zaufania do ludzi. - Łukjanow uśmiechnął się w ciemnościach.
- Chyba mówiłeś, że chcesz się dowiedzieć, kto zamordował Swietłanę. Teraz już wiesz i co
dalej? Kierowca jest w kostnicy. A może masz jeszcze inny cel?
Zaśmiał się, zostawiając moje słowa bez komentarza, a potem zauważył z zadowoleniem:
- Jesteś zła...
- Oczywiście. Wrobiłeś mnie.
- Chciałem jedynie, żebyś jak najszybciej dokonała wyboru. Jak widzisz, w tej historii jest
zbyt wiele akcentów osobistych. Czy ci się to podoba, czy nie, to wszystko twoja wina.
Tagajew rzuca Dziadkowi kłody pod nogi, Dziadek mnie, a wszystko dlatego, że nie możemy
się dogadać w kwestii jednej kobiety. - Najwyraźniej go to bawiło.
- Łukjanow - poklepałam go ręką po piersi - nie bierz Dziadka za głupca. Moja rada brzmi:
nigdy nie należy nie doceniać przeciwnika. Ja osobiście nie mam zamiaru tego robić.
- Uważasz Dziadka za przeciwnika? - ucieszył się i dodał złośliwie: - Wybacz, ale trudno mi
w to uwierzyć.
- Zapomniałeś, że od dawna dla niego nie pracuję.
- Za to łączy was coś więcej. Stara miłość nie rdzewieje. Ale pod jednym względem masz
rację, nie powinnaś wracać do domu. Znam jedno bezpieczne miejsce. Jedziemy?
- Taksówką?
- Samochodem. Pożyczyłem od dobrych ludzi.
Propozycja jechania razem z nim trochę mnie zaskoczyła. Skoro chce, żebym była przy nim,
to znaczy, że nie ma dokumentów, ale liczy, że je znajdzie, i właśnie do tego jestem mu
potrzebna. Czy on myśli, że dokumenty ma Dziadek albo Tagajew? I jak spodziewa się je
zdobyć? No dobra, zobaczymy...
Przeszliśmy kilkanaście metrów ulicą, weszliśmy w zaułek, tu też było ciemno, ale samochód
zobaczyłam. Niestety, nie tylko samochód - z ciemności wyłoniła się jakaś postać, a głos z
tyłu zażądał:
- Ręce do góry i odejdź od dziewczyny.
- Oto i nasi przyjaciele - powiedział śpiewnie Łukjanow i zrobił krok w bok, podnosząc ręce.
W tej samej chwili pchnął mnie, osłonił z góry, a gdy upadłam, zaczął strzelać. W odpowiedzi
padły dwa strzały. Łukjanow zerwał się i pociągnął mnie za rękę; wpadliśmy do najbliższego
domu - mieszkańcy opuścili go dawno temu, ale na szczęście na drzwiach pozostała zasuwa i
Łukjanow zdążył ją zamknąć przed nosem naszych prześladowców. Chyba nie była to
kwestia szczęścia, na pewno sprawdził wszystkie domy w okolicy i samochód zaparkował tu
nieprzypadkowo. Biegliśmy, wpadając w ciemności na porzucone meble i różne śmieci,
prześladowcy musieli obiec dom od strony ulicy, a więc mieliśmy jeszcze pół minuty. Przed
nami zamajaczył prostokąt okna, właśnie tam biegł Łukjanow. Gdzieś z boku zabrzęczała
tłuczona szyba - nie mogąc otworzyć drzwi, nasi prześladowcy wybili okno. Byliśmy już w
pokoju, Łukjanow kopnął przegniłą ramę z resztkami szkła i rama wypadła na ulicę.
Wskoczył na parapet, zeskoczył i odwrócił się do mnie - dżentelmeński gest. Chwilę później
też byłam na ulicy. Dwóch kolesi skręcało właśnie zza rogu, jeden leciał za nami przez dom,
potykając się o coś w ciemnościach.
Z zaułka naprzeciwko wyjechała terenówka, oślepiając nas reflektorami.
- Nie strzelać! Traficie dziewczynę...
O tym, że na ulicy nie uciekniemy - wiedzieliśmy zarówno my, jak i prześladowcy. Łukjanow
pobiegł w stronę magazynów, co wyglądało na akt rozpaczy, ale jak się okazało, było
najlepszym wyjściem. Albo myślał szybciej ode mnie, albo przygotował się wcześniej.
Pomiędzy dwoma ceglanymi budynkami było wąskie przejście, dalej stalowa brama.
- Na górę! - zakomenderował i dosłownie wrzucił mnie na bramę, stamtąd szczęśliwie
zwaliłam się na brudny śnieg. Łukjanow zdołał mnie wyprzedzić i teraz biegliśmy wzdłuż
ogrodzenia, słysząc, jak stalową bramą wstrząsają uderzenia. Nasi prześladowcy nie mogli
pochwalić się przygotowaniem fizycznym i dlatego pokonanie bramy zajęło im znacznie
więcej czasu.
W tym momencie z niskiego budynku z boku wypadło kilku mężczyzn, pewnie ochrona
magazynów. Ktoś strzelił w powietrze i zaczął grozić milicją, chwilę później obie strony
zaczęły negocjacje. Wrzeszczeli głośno, ale bez sensu, i ochrona uparcie nie chciała wierzyć,
że ktoś przeniknął na jej teren. To złościło prześladowców jeszcze bardziej i darli się jeszcze
głośniej.
Hałas był taki, że można było ogłuchnąć. Zamiast pokonać ogrodzenie i wynieść się stąd,
zalegliśmy na płaskim dachu budynku, przylegającego do ogrodzenia. Patrząc na miotające
się w dole postacie, zrozumiałam, że Łukjanow wiedział, co robi: gdy jeden wrzeszczał przy
bramie, tłumacząc ochronie sytuację, pozostali biegali wzdłuż ogrodzenia od strony ulicy.
- Wkrótce im się to znudzi - zauważyłam.
- Aha. I wyniosą się stąd.
- Nie sądzę. Wezwą wsparcie i wszystko otoczą, a my albo się poddamy, albo tu
zamarzniemy. - Wyjęłam telefon.
- I co masz zamiar zrobić? - spytał Łukjanow szeptem.
- Zadzwonić na milicję, oczywiście. Odpowiedzią było prychnięcie.
Telefon na milicję zajął mi znacznie więcej czasu, niż przypuszczałam, a potem wydarzenia
potoczyły się lawinowo. Z dwóch stron nadjechały samochody milicyjne (chyba
ktoś zadzwonił po nich jeszcze przede mną), a potem zjawił się hummer Tagajewa.
- Przyjechał twój przyjaciel. - Łukjanow uśmiechnął się krzywo. - Nie wspomniałaś mu
czasem, dokąd się wybierasz?
- Gdybyś naprawdę tak myślał, to nie leżałbyś tu obok mnie. Powinnam być mądrzejsza...
Ucieszyłam się, że Wieszniakow uwolnił mnie od twoich kumpli, i zupełnie zapomniałam o
swoich. I teraz mamy efekty, leżę na dachu i marznę.
- Czyli kochanek cię pilnuje?
- Mamy taką grę - prychnęłam cicho. - Nazywa się: stała czujność.
- Więc może póki wszyscy tam w dole są zajęci sobą, my spróbujemy się stąd wynieść? -
zaproponował rozsądnie Łukjanow.
Doczołgaliśmy się do brzegu dachu, dżinsy miałam już zupełnie mokre i szczękałam zębami z
zimna. Nieodpowiednia pora roku na uciekanie przed pogonią. Latem to co innego... Chociaż
nawet latem czołganie się w deszczu jest mało przyjemne.
Łukjanow zeskoczył pierwszy i rozpłynął się w ciemnościach. Zeskoczyłam, omal nie
skręciłam sobie nogi i zaklęłam. Przed nami była ślepa uliczka, musieliśmy wracać do ulicy,
co nie wróżyło niczego dobrego.
- Będziemy musieli pokonać jeszcze kilka płotów - pocieszył mnie Łukjanow i podstawił
ręce, żeby łatwiej mi było się wspiąć. Ogrodzenie było ceglane i dość szerokie. Zatrzymałam
się na nim na chwilę i zobaczyłam Tagajewa. Stał obok hummera w towarzystwie faceta w
mundurze; facet coś mówił, a Tagajew wpatrywał się w ciemność. W świetle reflektorów jego
twarz była bardzo dobrze widoczna. Coś
mi mówiło, że mój były przyjaciel przesyła mi pozdrowienia i najlepsze życzenia. Być może
teraz jedynym jego pragnieniem było pogrążanie się w żalu na moim pogrzebie... Ale to
któryś z jego chłopaków tak wzruszająco krzyknął: „Bo traficie dziewczynę!". Łukjanow ma
racje, w całej tej sprawie jest zbyt wiele akcentów osobistych.
Ochrona magazynów tłoczyła się pod bramą, obserwując tłum u sąsiadów; to pozwoliło nam
bez przeszkód przejść przez ich terytorium. Omal nie zepsuły wszystkiego psy, które wyczuły
nas i zaczęły ujadać, ale na szczęście były uwiązane. W efekcie, pokonując kolejne
ogrodzenie, znaleźliśmy się w pobliżu parowu, który wyprowadził nas do rzeki. Tu tylko
idiota mógłby nas gonić, ciemno choć oko wykol, mogłam sobie skręcić kark co najmniej
dwadzieścia razy.
Nie miałam ochoty pytać Łukjanowa o jego plany, sama nie miałam żadnych. Gdy wyszliśmy
przy moście, byłam już ledwie żywa.
- Zaczekaj tutaj - rozkazał.
Padłam na błoto, pokryte cienką warstwą śniegu, rozłożyłam ręce i pomyślałam, że żadna siła
nie zmusi mnie do wstania. Ale jak zawsze, myliłam się.
Usłyszałam szum silnika, podniosłam głowę i zobaczyłam samochód, który, świecąc
światłami, podjechał powoli do miejsca, w którym odpoczywałam.
Drzwi otworzyły się i Łukjanow powiedział:
- Wsiadaj.
W kabinie było zimno, a żiguli wyglądało co najmniej na dwadzieścia lat.
- Trzeba było gwizdnąć jakąś droższą brykę - mruknęłam. - Po co okradać biednych ludzi?
- Wziąłem to, co było.
Jechał wzdłuż rzeki drogą taką, że gorszą trudno sobie wyobrazić, za to w samochodzie
zrobiło się cieplej, na szczęście ogrzewanie działało. Otuliłam się kurtką i zamknęłam oczy.
- Hej - zawołał Łukjanow. - Śpisz?
- Próbuję. Ale ty mi przeszkadzasz.
- Wytrzymaj jeszcze trochę, za pół godziny weźmiesz prysznic i będziesz mogła położyć się
w prawdziwym łóżku.
- Moja wdzięczność nie ma granic.
- Ciągle się złościsz? - Uśmiechnął się.
- Nie mam siły się złościć. Zamknij się, jeśli możesz.
Znów się uśmiechnął, ale nic więcej nie powiedział.
Mimo wszystko zerkałam, którędy jedziemy, ale nie zadawałam pytań. Wkrótce
wyjechaliśmy z miasta, przejechaliśmy obok spichlerzy, dotarliśmy do jakiejś wsi, a potem
droga skręciła w las. Kwadrans później zobaczyłam latarnię - w środku lasu wyglądała dość
dziwnie, ale gdy podjechaliśmy bliżej, zrozumiałam, że przed nami jest osiedle. Nawet
przypomniałam sobie nazwę: „Zorza". Miejsce pod zabudowę wydzielono tu jeszcze za
czasów poprzedniego gubernatora, łamiąc wszelkie możliwe prawa - ziemia znajdowała się
na terenie rezerwatu. Zaczęły się sprawy w sądzie, wzajemne powództwa, a wszystko to
trwało do dziś. Z tego właśnie względu osiedle wyglądało bardzo dziwnie: wykończonych
domów prawie nie ma, straszą za to dwupiętrowe olbrzymy z pustymi oknami, wykopy i
betonowe bloki.
Domek za wysokim ogrodzeniem wyglądał na zamieszkany, ale w tej chwili pusty. Zresztą w
taką pogodę potencjalni mieszkańcy nie mieliby tu nic do roboty. Na samym końcu ulicy,
nieco z boku, wśród wysokich sosen krył się drewniany dom pokryty blaszanym dachem.
Okiennice zamknięte,
ogrodzenia nie ma, jego plany sugerują jedynie ceglane słupy dokoła domu.
Za domem był garaż, do którego podjechaliśmy. Wokół leżały różne budowlane śmieci, ale
las dochodził do samego domu i gdyby tu posprzątać, byłoby to idealne miejsce do
wypoczynku.
Brama otworzyła się i Łukjanow wjechał do pustego garażu. Wysiadłam z samochodu
wcześniej i teraz czekałam na dworze. Zimny wiatr, szare niebo, mgła i wilgoć. Znowu
poczułam dreszcze.
Łukjanow zamknął bramę garażu i poszliśmy do domu, klucz był schowany pod gankiem,
mój towarzysz szukał go dłuższą chwilę w ciemnościach.
- Czyje to lokum? - spytałam, bo milczenie już mi się znudziło.
- Moje.
- Poważnie?
- Nie denerwuj się, niełatwo dowiedzieć się, do kogo tak naprawdę należy ten dom. Szczerze
mówiąc, jest to praktycznie niemożliwe.
W końcu wszedł na ganek, otworzył drzwi i znaleźliśmy się w przestronnym holu. Łukjanow
znów zaczął czegoś szukać, pstryknął włącznik i zapaliło się światło. Rozejrzałam się - z holu
wychodziło troje drzwi. Dom urządzono w stylu domku myśliwskiego: na ścianach boazeria,
porządne meble, na podłodze gruby dywan, po prawej stronie głowa dzika z przerażającymi
kłami.
- Myślałeś o emeryturze? - spytałam złośliwie.
- Nawet nie wiesz, jak często! - odkrzyknął z głębi budynku. Poszłam w stronę, z której
dobiegał głos, a Łukjanow właśnie wychodził po schodach z piwnicy. - Za pół godziny
będzie ciepło, prysznic możesz wziąć jeszcze wcześniej. Tu jest hydrofor, woda ze studni,
pełna niezależność. Obejrzałaś dom? - Szedł przodem, otwierając drzwi. - To salon...
W salonie był kominek, dwie kanapy, fotele, biała skóra na podłodze, tak wielka, że nie
mogła być naturalna, podobny zwierz na pewno nie występował w przyrodzie. I tak wolałam
sztuczne futro, zwierzęta trzeba chronić.
Łukjanow zapalił dwie lampy i zrobiło się przytulnie.
- Odpocznij. - Wskazał głową fotel, a ja obejrzałam swoją brudną kurtkę i dżinsy, które
wyglądały jak pożyczone od bezdomnych.
- Masz coś do przebrania? - spytałam.
- Coś się znajdzie. W piwnicy jest pralka, myślę, że umiesz się nią posługiwać.
Oprócz salonu były tu jeszcze dwie sypialnie i przestronna kuchnia. Łukjanow od razu zajrzał
do lodówki, która w odróżnieniu od mojej była zapchana jedzeniem.
- Weź prysznic, a ja przygotuję kolację - oznajmił. To nie facet, tylko szczere złoto. -
Łazienka jest obok sypialni. Woda pewnie już się zagrzała. Poradzisz sobie czy ci pomóc?
- Poradzę. - Skinęłam głową.
Łazienka była nieduża: kabinka prysznicowa i minisauna. Rozebrałam się szybko, dochodząc
do wniosku, że sauna to jest właśnie to, czego teraz potrzebuję.
Siedziałam rozluźniona, odchyliłam głowę i usiłowałam o niczym nie myśleć. Rzecz jasna
natrętne myśli próbowały wedrzeć się do mojej głowy, ale stanowczo je odganiałam. Gdy w
saunie zrobiło się zbyt gorąco, przeniosłam się pod prysznic. Woda z szumem spadała na
terakotę i nie usłyszałam, jak skrzypnęły drzwi.
- Przyniosłem ci szlafrok - powiedział Łukjanow. - I ręcznik.
- Dzięki - burknęłam.
Nie wychodził, a ja odwróciłam się do niego plecami, czując się niezręcznie, chociaż w sumie
dlaczego? Nieraz braliśmy prysznic razem i zawsze to lubiłam. Słyszałam,
-jak się rozbiera, i spięłam się wewnętrznie, a jednak gdy jego dłonie spoczęły na moich
biodrach, wzdrygnęłam się. Kabina była mała i dwóm osobom było w niej ciasno. Łu-
.kjanow stał, przytulając się do mnie, i trzymał mnie za ręce,
.ściskając je coraz mocniej.
- Kochasz mnie? - szepnął mi do ucha.
Mogłam udać, że szum wody zagłuszył pytanie, ale to byłoby głupie.
- Przecież wiesz - odparłam.
- Nie, nie wiem. Powiedz. Powiedz... - powtórzył, całując mnie w szyję.
Odwróciłam się i wtuliłam twarz w jego pierś. Woda spływała po mojej twarzy, mieszając się
ze łzami. Teraz najważniejsze to nie chlipać i oddychać spokojnie, żeby niczego nie poczuł.
- No coś ty? - Uśmiechnął się, unosząc mój podbródek. - Przecież jeszcze żyję. Wyjdę z tego,
zobaczysz.
- Sasza - wydusiłam przez zaciśnięte gardło. - Saszeńka... -Objęłam jego szyję rękami i
rozpłakałam się już otwarcie.
- Moje małe odważne kociątko - wymruczał, całując mnie. - Chodź, wyjdziemy. Upiekłem
kurczaka, na chybcika oczywiście, ale mam nadzieję, że nieźle wyszło. Są mrożone frytki,
podgrzanie ich w mikrofalówce to kwestia dwóch minut, jest też sałatka z pomidorów i
papryki. Wrzuciłem do niej puszkę fasoli, jak myślisz, będzie dobrze? - Ostrożnie wycierał
mnie ręcznikiem, pocałował w bliznę na ramieniu.
- jeszcze widać - zauważył z zadowoleniem, jakby był dumny z dzieła własnych rąk. Podał mi
szlafrok, a sam zawinął się w ręcznik. - Chodźmy - powiedział z uśmiechem.
Gdy ja rozgrzewałam się w saunie, Sasza zdążył napalić w kominku, przy ogniu było wręcz
gorąco. Usiadłam na kanapie obok niskiego stolika, Łukjanow ustawił na nim talerze z
kolacją, a sam usiadł na podłodze. Otworzył butelkę wina, jedliśmy i piliśmy w milczeniu.
Patrzyłam w ogień, bojąc się spojrzeć na Łukjanowa. Odsunął stolik, oparł się plecami o
kanapę i też patrzył w ogień.
A Tak właściwie to należałoby podziękować tym idiotom
- zauważył z uśmiechem. - Kiedy jeszcze mielibyśmy okazję tak posiedzieć?
- Naprawdę byłeś żonaty? - zapytałam, mimo że niewiele mnie to obchodziło.
- Oczywiście, że nie. Szkoda, że nie ma z nami Saszki, rodzina byłaby w komplecie... -
Zaśmiał się i pogładził moje kolana, nie patrząc na mnie. - Miałem nadzieję, że mnie
nienawidzisz - zaczął niespodziewanie poważnie. - To znaczy, oczywiście miałem nadzieję,
że mnie jeszcze kochasz. Mówiłem ci różne świństwa, złościłem się, wierzyłem, że dalej też
tak zdołam. Byłoby ci lżej... Ale nie mogłem. Poza tym dlaczego nie miałbym pożyć trochę
tak, jak bym chciał? Jak widzisz, znowu myślę o sobie, a powinienem pomyśleć o tobie.
- Nic nie mów - poprosiłam, biorąc do ręki medalion, jakby wojskowy, który wisiał na jego
szyi. Medalion mnie nie interesował, po prostu bałam się spojrzeć Łukjanowowi w oczy.
- Otwiera się - powiedział. - Tu jest przycisk. Otwórz.
- Po co?
- Zobaczysz. - Ciche pstryknięcie, pokrywa się otworzyła i zobaczyłam w środku swoje
zdjęcie. - Jak widzisz, jestem sentymentalny. W ten właśnie sposób Swietka dowiedziała się o
twoim istnieniu. Kocham cię i nic na to nie poradzę.
- Sasza... - szepnęłam.
- Cicho, cicho. Wszystko w porządku. Wybacz mi. Nie powinienem był do tego dopuścić, ale
przeceniłem swoje możliwości. Zdarza się. Najważniejsze - nie żałuj mnie. Mam parszywy
zawód, tacy jak ja nie przechodzą na emeryturę. Spokojnie wypełnij zadanie.
- Materiały kompromitujące są u ciebie?
- Oczywiście.
- Dziadek nie dał mi żadnego zadania. Jeśli na coś liczy, to się przeliczy.
- Hej. - Łukjanow spoważniał. -Jeśli chodzi o twoją obietnicę, to żartowałem. Zapomnij o
tym. Po prostu rób swoje.
- A ty byś mógł? - spytałam. Spochmurniał.
- Nie wiem. Nie myśl o mnie dobrze, nie zasługuję na to. Chcesz, to powiem ci, co
pomyślałem, gdy polowałem na killera, a ty zasłaniałaś Tagajewa własną piersią? Żeby
stuknąć was oboje, zmyć się i zacząć życie od nowa.
- Dobry pomysł. - Skinęłam głową. - Może byłoby to jakieś wyjście dla nas wszystkich.
- Nie pleć głupstw. Po prostu okazało się, że jestem niesamowicie zazdrosny. Widząc go obok
ciebie... Szkoda, że wyszedł, zanim zjawiłem się u Filippowa. Załatwiłbym obu z
przyjemnością.
- Bądź cicho - poprosiłam. - Mówisz nie to, co trzeba.
- A co mam mówić? Że cię kocham? Kocham. I co? Wpakowałem cię w całe to gówno i w
dodatku cieszę się,
że tu jesteś. Urządziłem sobie przed bliską śmiercią kawałek raju, zamiast po prostu zniknąć,
nie dręcząc cię.
- Nie mam nic przeciwko kawałkowi raju. - Uśmiechnęłam się. - Przestań gadać bzdury,
lepiej mnie pocałuj. - Objęłam go i przyciągnęłam do siebie.
Następnego dnia obudziłam się późno. Okiennice na oknach nie przepuszczały światła i nie
od razu uświadomiłam sobie, która godzina. Łukjanowa nie było obok mnie; wystraszyłam
się, zerwałam z łóżka, otworzyłam drzwi i zobaczyłam, że stoi w kuchni przy kuchence i
miesza coś w rondelku, nucąc pod nosem.
- Cześć - rzucił wesoło, odwracając się do mnie z uśmiechem. - Co masz taką przerażoną
minę?
Podeszłam i wtuliłam się w jego ramię.
- Sasza - powiedziałam cicho. - Nie zostawiaj mnie, dobrze?
- Biorąc pod uwagę, że to nie na długo... - Zrobił śmieszną minę. - No dobra, nie zostawię.
Chcesz kawy? To weź filiżankę i siadaj do stołu.
Upiłam łyk kawy, wpatrując się w blat stołu.
- Zastanówmy się... - zaczęłam niepewnie, ale Łukjanow mi przerwał:
- Hej, a co z naszym kawałkiem raju?
- Łukjanow. - Zdenerwowałam się. - Chyba nie masz zamiaru siedzieć tu i czekać, aż cię
naprawdę zastrzelą?
- No, w sumie można trochę poskakać - powiedział drwiąco. - Tak, widzę, że nici z mojego
raju, jak wiadomo, jesteś bardzo przedsiębiorczą osobą.
- Zastanówmy się, jak możesz się zmyć - zaproponowałam poważnie.
- Zastanówmy się, dokąd - odpowiedział tym samym tonem.
- Cholera... dokądkolwiek.
- Do tego potrzebne są pieniądze i dokumenty.
- Nigdy nie uwierzę, że o tym nie pomyślałeś.
- Powiem tak: pracuję nad tym. Taka odpowiedź cię zadowala?
- A gdybym spróbowała potargować się z Dziadkiem?
- A czy twój Dziadek o czymś decyduje? Jeśli chodzi ci o materiały kompromitujące, to są w
bezpiecznym miejscu. Nie tutaj.
- Przestań - poprosiłam.
- Tak, tak, pamiętam, jesteś po mojej stronie. Chodź do mnie.
- Sasza...
- Chodź do mnie, głuptasie, i wyrzuć z głowy wszystkie myśli. Jak będziesz mi grać na
nerwach, to poślę cię do diabła.
Usiadłam mu na kolanach i zanim zdążyliśmy zjeść śniadanie, wylądowaliśmy z powrotem w
łóżku.
Jednak nie mogłam uwierzyć, że Łukjanow podda się bez walki. To nie w jego stylu. Może
mi nie wierzyć, może trzymać swoje plany w tajemnicy, ja mam swoje plany. Ale żeby je
zrealizować, najpierw musiałam się czegoś dowiedzieć. Dlatego zaczęłam nękać go
pytaniami, korzystając z tego, że leżał rozanielony obok mnie.
- Sasza - zaczęłam - czyj to był pomysł, żeby usunąć Nikitina?
- Co z ciebie za człowiek? - poskarżył się. - Pamiętam, jak mnie kiedyś zadręczałaś: „Sasza,
powiedz, że mnie kochasz..." - przedrzeźnił mnie, nawet wypadło podobnie.
- Teraz sam chcę ci mówić o swojej miłości, a ty wypytujesz mnie o morderstwa.
- Uznaj to za kobiecą ciekawość.
- Skoro to kobieca ciekawość, to pytaj - zezwolił łaskawie.
- No przecież już zadałam pytanie. - Wydęłam wargi, a on uniósł się na łokciach i pocałował
mnie.
- Nie wiem, kto to wymyślił, nie informowali mnie. Fi-lippow mnie wezwał i dostałem
zadanie. Przyjechałem, poznałem się z tą babą... Co tak patrzysz? Nie podoba ci się to, co
powiedziałem? Byłoby lepiej, gdybym powiedział, że zakochałem się bez pamięci?
- Poznałeś ją i co? - przypomniałam.
- Potem zobaczyła twoje zdjęcie i zaczęła mnie wypytywać. Mogła cię znać z widzenia,
przecież jesteś tu gwiazdą, no to wymyśliłem historię o miłości przez wielkie M, oczywiście
twojej miłości. Kochałaś mnie, ja ciebie jakby też, ale podły charakter zwyciężył, zrobiłem
głupstwo i zrezygnowałem ze szczęścia. Plotłem to wszystko bez zastanowienia,
zapominając, że takie historie to dla bab jak butelka wódki dla zaszytego. Zaczęła się
dowiadywać, kim jesteś, co i jak... Słuchaj, po co ja ci to mówię, skoro i tak wszystko wiesz?
- Nie wszystko. Naprawdę opowiedziałeś jej o planowanym zabójstwie Nikitina?
- Musiałbym chyba zwariować. Potrzebowałem materiałów kompromitujących i dlatego
opowiadałem jej o tym, jak wspaniale będzie nam się żyło za pieniądze, które dostaniemy,
jeśli wydobędziemy te papiery od Nikitina. Uwierzyła i zaczęła go obrabiać. Gość okazał się
kompletnym kretynem, sam jej przyniósł te papiery, prosząc, żeby je przechowała. Że niby
teraz nie powinien trzymać ich u siebie, a u baby to oczywiście w sam. raz.
- Wziąłeś je od Swietłany i przekazałeś Filippowowi?
- Dowiedziałem się, gdzie są. Teraz już mogłem spokojnie załatwić Nikitina i wynieść się, ale
Fiłippow oznajmił, że to smutne wydarzenie powinno nastąpić dwudziestego szóstego. A tu
nagle ginie Swietłana. Wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłem?
- Wyobrażam. W efekcie Filippow nie otrzymał materiałów?
- Co nieco mu dałem, z tych mniej ważnych, najciekawsze rzeczy zostawiłem sobie... na
pamiątkę. - Łukjanow uśmiechnął się. - Co było dalej, już wiesz.
- Zabiłeś Nikitina i od razu pojechałeś do Filippowa czy najpierw porozmawiałeś z jego
kierowcą?
Sasza skrzywił się, ale zaraz potem promiennie uśmiechnął.
- Ee tam, z tobą gadać... Zawsze wszystko wiesz.
- Czyli zacząłeś od kierowcy?
- Gdy Swietka powiedziała mi, że przyjechał do niej gość z Moskwy, zainteresowałem się
nim. Sytuacja wyglądała bardzo ciekawie: kierowca Filippowa z doklejoną brodą pilnuje
Swietłany.
- Nie przyszło ci do głowy, żeby ją ostrzec? - Pytanie było zbędne i Łukjanow nie miał
zamiaru na nie odpowiadać.
- Ona i tak podejrzewała mnie, choć udawała, że wierzy mi bezgranicznie.
- Ona naprawdę cię kochała - nie wytrzymałam, choć wiedziałam, że mówienie o tym nie ma
sensu.
- Być może, nie prosiłem jej o to. Każdy ma swój rozum, twój Tagajew opowiedział jej o
mnie, mogła zrozumieć... Jednym słowem, uznałem, że kierowca przybył tu po moją głowę.
Gdy ja załatwię Nikitina, on załatwi mnie. A tu kierowca zabił Swietkę. Chciałem się
dowiedzieć, co jest grane, i trochę sobie z nim porozmawiałem.
- Dobrze ci wychodzą te rozmowy - oceniłam.
- Dostawał dodatek za ryzyko.
- Czemu Fiłippow kazał ją zabić?
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - obraził się Łukjanow.
- Bardzo uważnie. -I oto, co ci powiem: albo Łario-now kłamie, albo Fiłippow oszalał. Żeby
cię podstawić, nie trzeba było zabijać dziewczyny, wystarczyło zadzwonić na milicję.
- Kiepsko znasz Filippowa, za to ja znam go bardzo dobrze. Liczył, że zacznie się śledztwo i
że gliny do mnie dotrą. Zwlekał z zabójstwem Nikitina właśnie dlatego, żeby dać wam czas.
Gdybyście do mnie dotarli, Fiłippow byłby czysty, jakby nie miał z tym nic wspólnego. Czuł
się bezpieczny.
- Zauważyłam. Biedak nie przypuszczał, że zajmiesz się jego kierowcą.
- Właśnie. Nawet swojej kochanki nie oszczędził, wysłał do niej kierowcę, żeby już wszystko
grało.
- Dlaczego ją zabił?
- Dzwoniła do Swietki, a telefon odebrał ten idiota. Lika poznała głos i zdumiała się, co
kierowca jej kochanka robi u jej przyjaciółki. Coś jej tam naplótł, ale po zabójstwie, gdy
przyleciała tu zaniepokojona...
- A ty, wiedząc już to wszystko, spokojnie wykonałeś rozkaz, a potem zastrzeliłeś Filippowa.
Łukjanow zaśmiał się, a potem spojrzał na mnie surowo.
- A co z Tagajewem? - zapytał.
- Tagajew nie miał powodu, żeby go zabijać. Najpierw zajrzał do dokumentów, a sam
mówiłeś, że tam były głupstwa. Dla takich głupstw ryzykowałby tylko idiota.
- A co, ten twój Tagajew taki mądry?
- Powiedz lepiej, po jakie licho zlikwidowałeś Filippowa? Przecież wiedziałeś, że podpisujesz
na siebie wyrok?
- Wiedziałem, ale chciałem, żeby sprawiedliwość zatriumfowała. Nie wierzysz? I słusznie. Ja
i Filippow znamy się od dawna, ale on się za bardzo nie stawiał, rozumiejąc, że nie sam
podejmuje decyzje. Znosił mnie długo, ale w końcu nie wytrzymał, a ja też się
zdenerwowałem. Poszedłem i go sprzątnąłem. I powiem ci szczerze: nie żałuję. Rzadko
spotykana menda.
- Taak - powiedziałam po chwili milczenia. - Miałam nadzieję, że to wszystko nie będzie
wyglądało aż tak parszy-wie, a okazuje się, że jest jeszcze gorzej.
- Wybacz, że nie mogę cię niczym ucieszyć.
- Załóżmy, że dogadamy się z Dziadkiem, ale czy on zdoła cię osłonić przed swoimi
moskiewskimi przyjaciółmi?
- Nie sądzę. - Sasza pokręcił głową. - Po co miałby nadstawiać karku?
- Po co? Żeby materiały kompromitujące znalazły się u niego, a nie u jego przyjaciół.
- Liczenie na twojego Dziadka to głupota i wiesz o tym równie dobrze jak ja. Zastrzelą mnie
tak czy inaczej, nie dziś, to jutro. Jest tylko jedno wyjście: zmyć się.
- Masz pieniądze czy naprawdę wszystko przegrałeś?
- Nie jestem hazardzistą. Pieniądze będą. Ale potrzebuję również pewnych dokumentów, a to
wymaga czasu.
- W tym zaroście i peruce nikt cię nie pozna. Ale co cię napadło, żeby pokazywać się w tej
postaci Łarionowowi? - zdenerwowałam się.
- Specjalnie mu się pokazałem, niech teraz szukają szatyna z brodą i wąsami, a my
wymyślimy coś innego. Powiedz, pojedziesz ze mną?
- Pytasz poważnie? - nie uwierzyłam.
- Pojedziesz czy nie?
- Pojadę.
- Jesteś stuknięta. Ogólnie to smutne, ale dla mnie chyba dobrze. - Wyciągnął rękę i dotknął
mojego policzka - chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył, zadzwoniła moja komórka.
- Gdzieś jesteś? - spytał gniewnie Wieszmakow, zapominając o przywitaniu.
- Daleko - odpowiedziałam, ze zrozumiałych względów nie wdając się w szczegóły.
- Odbiło ci zupełnie, cholera jasna psiakrew? - wrzasnął mi Artiom do ucha. - Czy ty w ogóle
masz mózg?
- Może powiesz, co się stało? - spytałam nieśmiało.
- Jeszcze się pyta! Olga, ja cię... ja cię zaklinam na Boga, nie wygłupiaj się!
- Nie będę. To wszystko?
- Co - wszystko? Łeb mi pęka! Pokazywali w telewizji zdjęcie kierowcy, dostaliśmy ze
dwadzieścia telefonów, a wszystko bez sensu.
- Pech - powiedziałam ze współczuciem.
- Kiedy będziesz w domu? - spytał nieco spokojniej.
- Będę. Pozdrów Lalina.
Wyłączyłam się i spojrzałam na Łukjanowa, który przysłuchiwał się naszej rozmowie z
drwiącym uśmiechem.
- Przyjaciel prosi, żebyś się opamiętała?
- Jak to przyjaciel. To jak mogę ci pomóc?
- Trzeba odwiedzić pewnego człowieka, a ja nie powinienem się tam pokazywać. Przekażesz
pozdrowienia ode mnie, on wszystko zrozumie. Nazywa się Walentin, zapamiętaj adres...
(zapamiętałam). Podwiozę cię do szosy, dalej
pojedziesz autobusem. Twoje ubranie wyprałem i wysuszyłem. Możesz jechać od razu.
Wstałam i poszłam się przebrać. Gdy wróciłam, Sasza był w holu, już w kurtce. Stanęłam na
ganku, czekając, aż wyjedzie z garażu. W powietrzu znowu mgła, niby niedługo zima, ale na
razie na to nie wygląda... Przy wyjeździe na szosę Łukjanow zawrócił.
-Idź.
Położyłam rękę na klamce, nie wytrzymałam i spojrzałam na niego, chociaż nie miałam
zamiaru tego robić. Powinnam po prostu wysiąść i iść do szosy, a nie patrzeć tak, jakbym
prosiła o jałmużnę. Łukjanow wziął mnie za kołnierz kurtki, przyciągnął do siebie i pocałował
szybko.
- Jak poczujesz, że coś nie gra, od razu się wycofaj. Ten koleś to nasza ostatnia nadzieja.
- Mam tu wrócić? - spytałam, bojąc się, że usłyszę „nie".
- Zadzwonię.
Skinęłam głową, zastanowiłam się i sama go pocałowałam, a potem szybko wysiadłam z
samochodu i pobiegłam do szosy. Nie chciałam się odwracać, ale mimo wszystko zrobiłam to
- samochód właśnie zniknął za drzewami.
Przystanek był trzydzieści metrów od miejsca, w którym wysadził mnie Sasza. Autobus
przyjechał szybko i kilka minut później już drzemałam, siedząc przy oknie. Na Dworcowym
Zjeździe wysiadłam i skierowałam się w stronę supermarketu, dom numer trzy był zaraz za
nim. Szłam wzdłuż kutego ogrodzenia, zaglądałam do okien, ale żaluzje były spuszczone; w
końcu dotarłam do końca ulicy, oglądając witryny sklepów. Musiałam się zdecydować...
Zawróciłam do domu numer trzy, przy furtce był domofon, zadzwoniłam i usłyszałam męski
głos:
- Pani do kogo?
- Do Walentina.
- Nie znam pani - odpowiedział głos po zastanowieniu.
- Nic nie szkodzi, zawsze możemy się poznać.
- Dobrze, niech pani wejdzie. - Rozległo się pstryknięcie i furtka się otworzyła.
Śliską ścieżką doszłam na ganek; drzwi były otwarte.
- Niech pani wejdzie - zawołał ktoś z głębi domu. Oczywiście nie jestem Stirlitzem i nikt nie
uczył mnie
stawiania doniczek w oknach mieszkań kontaktowych, ale chyba powinnam coś poczuć?
Niestety, nie poczułam. To znaczy, doznałam olśnienia, ale zbyt późno. Nacisnęłam klamkę,
pociągnęłam drzwi i obejrzałam się - przy furtce pojawił się młody mężczyzna, stał z
założonymi rękami i uśmiechał się do mnie serdecznie. No to jesteśmy w domu -
pomyślałam, ale mimo wszystko weszłam do środka, bo już i tak nie mogłam zrobić nic
innego.
Zrobiłam dwa kroki i upadłam od potężnego ciosu w kark. Usiadłam na podłodze, potrząsając
głową i próbując pozbyć się dzwonienia w uszach. Na próżno - chwilę później oberwałam
znowu i w uszach zadzwoniło mi jeszcze głośniej. Potem dostałam kopniaka w żebra i
przestałam martwić się o uszy jako organ znacznie mniej ważny. Po kilku kopniakach w żebra
w ogóle przestałam myśleć o swoim zdrowiu, zaczęłam marzyć o tym, żeby móc złapać łyk
powietrza. Gdy już przestałam marzyć nawet o tym, nastąpiła przerwa.
- No i co? - usłyszałam znajomy głos. - Pamiętasz, co ci obiecałem?
Podniosłam głowę i ujrzałam mordziastego faceta, który tak uprzejmie zostawił mi numer
swojej komórki, a ja
z niego nie skorzystałam. Nic dziwnego, że się człowiek wkurzył... Obok niego stało dwóch
typów, patrzyli na mnie niby z zainteresowaniem, ale jak na mój gust zbyt surowo.
- Gdzie Łukjanow? - przeszedł do rzeczy mordziasty i żebym lepiej zrozumiała, stanął na
mojej dłoni.
- Nie wiem - odparłam. Wiedziałam, że była to najgorsza możliwa odpowiedź, ale nie miałam
innej. Palce chrupnęły.
Dalej było już tylko gorzej. Początkowo zaciskałam zęby, żeby nie krzyczeć i nie sprawiać
mordziastemu przyjemności, ale szybko zrozumiałam, że to przekracza moje możliwości, i
zapomniawszy o dumie, zaczęłam się drzeć jak poparzona. To wszystko trwało dość długo,
chociaż może to tylko moje odczucie i mordziasty był innego zdania. Wszystkie palce lewej
ręki miałam połamane, i to w kilku miejscach, nadgarstek też był złamany... Możliwe, że ze
strachu wyolbrzymiłam swoje obrażenia, tak czy inaczej ból był straszny. Mordziasty, który,
jak się później okazało, miał na imię Denis, złapał mnie za włosy i uderzył głową o podłogę,
tylko cudem nie łamiąc mi nosa, i zaczął przemowę:
- To za karę. Uprzedzałem, że jeśli okaże się, że kłamiesz, to obedrę się ze skóry.
- Nie kłamałam - zapewniłam pospiesznie.
- Tak?
- Tak. I teraz też nie kłamię.
- Powiedz to swojej babci. Chcesz, żebym ci wyprał flaki? -zapytał i widać było, że w kwestii
flaków wcale nie żartuje.
Potrzebowałam chwili przerwy i dlatego spróbowałam wciągnąć go w rozmowę.
- Chcę przez to powiedzieć - odezwałam się, oddychając z trudem - że szukamy tego samego,
a wy mi łamiecie kości. Łukjanow nie jest taki głupi, żeby mi zaufać.
- Gdzie on jest?
- Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, leżał na dachu obok mnie.
- Na jakim dachu?
- Na dachu magazynu na Dworcowej. Ludzie Tagajewa omal nas nie nakryli i Łukjanow
pomyślał, że to moja sprawka.
Faceci popatrzyli na siebie. Jeśli się nie myliłam, działali w porozumieniu z Dziadkiem, jedni
i drudzy szukają Łu-kjanowa z tego samego powodu - śmierci Filippowa. To znaczy, mam na
myśli oficjalny powód... Chociaż w takiej sprawie to i tak każdy sobie rzepkę skrobie.
Tagajew nie ma zamiaru im pomagać, on też chciałby dostać ten materiał kompromitujący.
Moskiewscy chłopcy dotarli do przyjaciela Łukjanowa, urządzili tu zasadzkę, a ja zjawiłam
się jak na zawołanie. Teraz już nie mogę powiedzieć, że Łukjanow się ze mną nie
kontaktował... Dlaczego jak idiotka zrezygnowałam z propozycji Lalina i nie pozwoliłam,
żeby jego ludzie mnie obserwowali? Może teraz uwolniliby mnie z łap tych drani... No bo na
kogo innego mogłabym liczyć?
- Wyznaczył mi spotkanie - powiedziałam, oddychając głęboko; przeczuwałam, że ta przerwa
długo nie potrwa. - No to pojechałam.
- I oczywiście zapomniałaś, co ci mówiłem? - spytał złośliwie Denis.
- Nie zapomniałam. Ale Łukjanow nie jest idiotą i na pewno się zabezpieczył. A ja czegoś od
niego potrzebuję. Dlatego proponuję połączyć wysiłki.
- A więc tak - uciął Denis, nagradzając mnie kolejnym kopniakiem. - Potrzebuję tego drania,
a ty pomożesz mi go dorwać - albo zdechniesz. Rozumiesz?
- Rozumiem. Chętnie pomogę, tylko jak?
- Dzwoń do Łukjanowa, nakłam, co chcesz, ale ma tu być za dwadzieścia minut.
- Od razu się zorientuje i zwieje. Poza tym nie mam dokąd dzwonić, nie podał numeru
komórki, powiedział, że sam zadzwoni.
- Tym gorzej dla ciebie - oznajmił Denis. - Ostatni raz pytam - gdzie on jest?
- Gdybym wiedziała, już dawno bym powiedziała - wyję-czałam błagalnie. - Przecież mówię,
że on mi nie ufa! I co, teraz mam jak głupia cierpieć za jakiegoś palanta?
- Jak jesteś mądra, to spróbuj wymyślić, gdzie on może teraz być.
Denis skinął kumplowi głową i ten wyjął z kieszeni nóż. No, teraz to dopiero zacznie się
zabawa... Strach jest złym doradcą, a ja już w ogóle przestałam myśleć. Typ przejechał mi
nożem po policzku, tuż obok ucha. Zrobiło mi się gorąco od krwi, ale nie czułam bólu,
jedynie smutek, gdy pomyślałam: „Zegnaj, moja dziewczęca urodo...". Ale chyba nie dane mi
będzie długo być maszkarą, kolesie sprawiają wrażenie zdecydowanych...
- Głupia jesteś? - zapytał nagle Denis z urazą w głosie. -Nie rozumiesz, że to twój koniec?
- Rozumiem - odparłam, z trudem rozwierając zęby. -Ale co to zmieni? Nie wiem, gdzie jest
ten palant. Przysięgam na swoje życie, że nie wiem. Zadzwonił do mnie i kazał przyjechać
tutaj.
- A więc w nocy leżeliście na dachu? A co było rano?
- On się zmyl, a ja pojechałam na daczę do przyjaciółki.
- Po co?
- Bo kazał mi się schować i powiedział, że zadzwoni.
- A czemu do mnie nie zadzwoniłaś? - warknął Denis.
- Tylko byście narobili hałasu i wszystko zepsuli. Chciałam jak najlepiej, a wyszło jak
zawsze. I teraz mam połamane kości i oszpeconą twarz, więc za swoją głupotę zapłaciłam z
naddatkiem.
- Nie wierzę ci. Wiesz, gdzie on jest! Wiesz? - Strzelił mnie w twarz, a ja się ucieszyłam:
skoro zaczęliśmy rozmawiać, to znaczy, że mam szansę przekonać tego kretyna. Zawsze
trzeba mieć nadzieję...
I wtedy zadzwoniła moja komórka, którą na samym początku zgarnął jeden z typów. Teraz
typ zerkał na Denisa, w milczeniu pytając, co ma robić.
- A więc tak. - Denis pochylił się nade mną. - Jeśli to ktoś z twoich znajomych, to powiedz, że
jesteś bardzo zajęta. Ale dla ciebie byłoby lepiej, gdyby to był Łukjanow. Umówisz się z nim
na spotkanie. Rozumiesz? - Wyjął pistolet i przyłożył lufę do mojego karku. - Jak zaczniesz
coś kombinować, odstrzelę ci głowę - dodał ze złością.
Wierzyłam, że mówi prawdę, ale niespecjalnie się bałam. To raczej nie mógł być Łukjanow,
więc ten idiota potrzyma chwilę pistolet przy mojej głowie, a potem się uspokoi.
Ale tego dnia Pan Bóg nie był dla mnie łaskawy. Typek odchylił klapkę telefonu i podsunął
go mnie, a ja usłyszałam głos Saszy.
- Hej, gdzie jesteś? - Mogłam udać idiotkę i powiedzieć: „Wieszniakow, zadzwoń później",
ale widząc, jak spięli się moi prześladowcy, zrozumiałam, że ten numer nie przejdzie.
Czułam, jak drży ręka Denisa, kretyn mógł wystrzelić po prostu ze strachu. Zacisnęłam
powieki i wrzasnęłam:
- Zjeżdżaj, mają mnie!
Nim zdążyłam dokończyć, huknął strzał. Coś spadło mi na głowę i nawet się zdziwiłam:
skoro mnie zastrzelili, nie
powinnam nic czuć... Wprawdzie nic nie widzę, ale słyszę strzały, a bolało mnie tak, że
zaczęłam wyć. Skoro jestem już na tamtym świecie, to nie ma co się krępować... Ale gdzie
obiecany tunel ze światłem na końcu? A może nie zastrzelił mnie do końca?
Przez chwilę było cicho, a potem usłyszałam, jak obok mnie ktoś szlocha. To na pewno nie
ja... Rozległy się kroki i teraz lżej mi się oddychało, a potem nawet coś zobaczyłam: pod
ścianą czołgał się facet, próbując wepchnąć własne wnętrzności z powrotem do brzucha.
Obok mnie leżał De-nis z dziurą w głowie - to on upadł na mnie, a ja myślałam, że
przeniosłam się na tamten świat. Podciągnęłam nogi do brzucha z przeciągłym jękiem i
pomyślałam, że mam dość. I straciłam przytomność...
Gdy się ocknęłam, ktoś coś głośno mówił, ale nie rozróżniałam słów, dopóki pewien dobrze
znajomy głos nie powiedział:
- Odwróćcie ją delikatnie.
No, dlaczego nie zostawią mnie w spokoju? Zrozumiałam, że nie należy się tego spodziewać,
otworzyłam oczy i zobaczyłam Tagajewa, który siedział w kucki obok mnie i patrzył z
niezadowoleniem.
- Żyjesz? - zapytał, wzgardliwie unosząc wargę.
- Chyba tak - odparłam i zacisnęłam zęby, żeby nie zawyć z bólu. - Co cię tu przywiało? -
spytałam, choć w tym momencie to akurat interesowało mnie najmniej.
- Gdy Wieszniakow wypuścił tych kretynów, postanowiliśmy ich obserwować. Wytrzymaj
jeszcze trochę, zawiozę cię do szpitala.
- Nie trzeba. - Pokręciłam głową.
- Gdybyśmy przyjechali minutę później, dołączyłabyś do licznych trupów.
- A dużo tu trupów?
- Czterech tych i właściciel domu. Wygląda tak samo parszywie jak i ty.
- Pomóż mi wstać - poprosiłam. - Au, ręka! - wrzasnęłam i wyjaśniłam: - Mam połamane
palce.
Najwyraźniej przeceniłam swoje możliwości: nie mogłam utrzymać się na nogach. Poza tym
bałam się spojrzeć w lustro, nie chciałam teraz oglądać własnej twarzy. Mimo że zawsze
kpiłam z własnych wdzięków, to jednak bardzo ceniłam sobie swoją urodę. Zawsze
przyjemniej jest być ładną... Tagajew przytrzymał mnie za ramiona.
- Uważaj - uprzedziłam - bo pobrudzisz sobie garnitur.
- Kupię nowy - burknął, patrząc na mnie z niezadowoleniem. - Możesz iść?
- Spróbuję.
Timur prowadził mnie do wyjścia, a jego ludzie przyglądali się. Odniosłam wrażenie, że w
ich spojrzeniach był szacunek... Chociaż być może adresatem tych spojrzeń był Tagajew.
Nie pamiętam, jak doszliśmy do samochodu, już w środku Tagajew podał mi moją komórkę,
którą ktoś zdeptał w zamieszaniu.
- Wyrzuć - powiedziałam, odwracając się do okna.
- Wezwij lekarza - polecił Timur chłopakowi, który siedział na przednim siedzeniu, ten skinął
głową i zaczął dzwonić.
Ucieszyłam się, że dali mi wreszcie spokój, i drzemałam aż do chwili, gdy stanęliśmy przed
moim domem. Spróbowałam wysiąść i upadłam na ziemię; Tagajew pomógł mi ustać, • wyjął
klucze z kieszeni mojej kurtki i otworzył drzwi.
- Dalej poradzę sobie sama - wymruczałam, mając nadzieję, że Tagajew się wyniesie. Jedyne,
czego teraz chcia
łam, to zostać sama, położyć się i w miarę możliwości nie ruszać. Może wtedy przestanie
boleć.
Jednak Tagajew nie miał zamiaru się wynosić. Wprowadził mnie do salonu, położył na
kanapie i poszedł do łazienki. Wrócił pięć minut później z apteczką i zaczął kurację.
- Co z moją twarzą? - zapytałam.
- Do wesela się zagoi - zapewnił. - Palce połamane, tu już bez lekarza się nie obejdzie.
Poważny uraz klatki piersiowej. Owinę cię mocno ręcznikiem, poczujesz ulgę.
Działał, unikając mojego wzroku, ja też starałam się na niego nie patrzeć. W pewnym
momencie dotknął mnie niezręcznie, wzdrygnęłam się, on znieruchomiał i nasze spojrzenia
się spotkały. Patrzył na mnie ciężko, równie ciężko oddychając, jakby to jego pobili, a nie
mnie.
- Ten gość by strzelił - powiedział Timur cicho. - Gdybyśmy przyjechali chwilę później,
strzeliłby.
- Możliwe. Ale miałam nadzieję, że będzie dobrze. Jestem ci bardzo wdzięczna, nie
chciałabym ginąć w tak młodym wieku.
- Bądź cicho - syknął i pokręcił głową. - On by strzelił i teraz leżałabyś z dziurą w głowie. A
ten twój Łukjanow... Co to za miłość? - spytał ze złością.
- A ty co, masz inaczej? - nie wytrzymałam. -Jak wymię-kasz, to nie trzeba było pleść po
próżnicy.
Zacisnął zęby i zbladł, a ja pomyślałam, że teraz mógłby mnie zabić - i przeraziłam się. Nie
bałam się tego idioty, który łamał mi kości, ale teraz skręciło mi wnętrzności ze strachu.
- Wynoś się stąd - wykrztusiłam, zamykając oczy. Wstał gwałtownie i wyszedł do holu, ale
drzwi wejściowe
nie trzasnęły. Dwadzieścia minut później ktoś zadzwonił do
drzwi i po chwili zobaczyłam wysokiego mężczyznę w średnim wieku, w towarzystwie tegoż
Tagajewa.
- No cóż, popatrzmy - powiedział rzeczowo, wyjmując z pojemnej torby biały fartuch.
Omal nie rozpłakałam się z żalu nad sobą - no czy nie mogli zostawić mnie w spokoju?
Jednak po dwóch zastrzykach poczułam się znacznie lepiej. Nawet zaczęłam patrzeć na świat
z większym optymizmem, głównie za sprawą tego, co mówił lekarz. Najbardziej bałam się
luster, to znaczy tego, jak wyglądała teraz moja twarz, ale on oznajmił, że nóż był cienki jak
brzytwa, rana szybko się zagoi i nawet nie trzeba szyć, czyli nie będzie blizny.
- Palce to też głupstwo - pocieszał mnie dalej. - Ręka mi się nie podoba, trzeba zrobić rentgen.
Na razie założę opatrunek, proszę w miarę możliwości nie ruszać ręką. Opaska na piersi
założona profesjonalnie - pochwalił Tagajewa. - Myślę, że wszystko będzie dobrze. Teraz
najważniejsza rzecz to odpoczynek - oznajmił, a ja przyznałam mu absolutną rację.
W końcu zebrał swoje rzeczy i poszedł do wyjścia, życząc mi zdrowia. Miałam nadzieję, że
Tagajew wyjdzie razem z nim, ale nic z tego, wkrótce zajrzał do salonu.
- Chcesz herbaty? - zapytał jakby przepraszająco.
- Chcę, żebyś się wyniósł.
- Nie możesz zostać sama.
- Mogę. Zrobiłeś nawet więcej, niż należało. Poczułam senność, pewnie zastrzyk zaczął
działać, i wtedy
zjawił się Wieszniakow. No nie, Tagajew musiał kompletnie zwariować, żeby do niego
dzwonić! Też mi pielęgniarka!
- Taak... - zaczął groźnie, podchodząc bliżej, gdy już poszeptali sobie z Tagajewem. Nie
wiem, co Timur mu naplótł,
może opowiedział mu, z jakiego gówna mnie wyciągnął? To byłoby nawet zabawne... W tej
chwili jednak Artiom nie interesował się tym, kto mnie tak urządził, bardziej przejął się moim
wyglądem.
- Zanim zaczniesz tupać nogami - westchnęłam - chcę cię uprzedzić: ja już praktycznie nie
myślę.
- Żebyś jeszcze miała czym myśleć! - wybuchnął Wiesz-niakow, ściągnął brwi i zapytał
zupełnie innym tonem: -Jak tam?
- Do kitu. Ale jest nadzieja, że będzie lepiej.
- Nie będzie. - Pokręcił głową. - Czy ty nie rozumiesz...
- Wszystko rozumiem - pożaliłam się.
- No to dlaczego?
Skinęłam głową, żeby się przysunął, nachylił się do mojej twarzy, a ja powiedziałam tak
cicho, żeby Tagajew nie słyszał:
- Bez względu na to, jakim jest twardzielem, okropnie jest tak zdychać samemu.
- O Boże - wymamrotał Wieszniakow, kręcąc głową. Wyglądał na nieszczęśliwego.
- Bądź przyjacielem - uśmiechnęłam się - i nie wtrącaj się. Czasem to najlepsza rzecz, jaką
można zrobić... - Ostatnie słowa wypowiadałam z trudem, moje powieki stawały się coraz
cięższe, myśli splątały się i w końcu zasnęłam.
Gdy się obudziłam, obok mnie siedziała Ritka, a na fotelu opodal Lalin. Skrzywiłam się -
jeszcze tylko Dziadka brakowało...
- Cześć - dałam znak życia.
Moi goście zaczęli się krzątać, najpierw napoili mnie herbatą, potem nakarmili kaszą, a Ritka
zrobiła mi zastrzyk.
O to, dlaczego tak wyglądam, nie pytali, co poprawiło mi humor. Lalin wypił herbatę, wstał i
poklepał mnie po zdrowej dłoni i powiedział:
- No, na razie... - Potem wyszedł.
Pomyślałam, że nie myliłam się, uważając go za mądrego człowieka. Lalinowi nie trzeba nic
wyjaśniać, on i tak wszystko rozumie. Dopóki był u mnie, Ritka zachowywała się wzorowo,
ale gdy tylko wyszedł, spochmurniała, patrzyła na mnie z wyrzutem, ale nic nie mówiła.
Pod wieczór zjawił się Dziadek. Miałam nadzieję, że starczy mu rozumu, żeby tu nie
przyjeżdżać, ale gdzie tam. Na jego widok Ritka zniknęła w kuchni.
- Bardzo mi przykro - oznajmił, siadając w fotelu, po czym nie wytrzymał i dodał: -
Uprzedzałem cię.
- Igor... - odezwałam się nieśmiało. -Co?
- Materiały kompromitujące są u Łukjanowa. Podniósł głowę, popatrzył na mnie bardzo
długo, potem
ostrożnie pogładził mnie po głowie, jakbym była małym dzieckiem.
- Tu jesteś bezpieczna... Odpocznij, a potem zobaczymy.
- Nie rozumiesz?
- Rozumiem. - Skrzywił się. - Nie powinnaś była... nie chciałem cię w to wszystko wciągać...
- Znowu się skrzywił. - Przepraszam... Poleciłem, żeby na wszelki wypadek obserwowano
dom...
Aha, czyli chłopaczków z Moskwy zastąpili inni... Żeby mnie uratować, Dziadek pewnie
zwali całą winę na Tagaje-wa. Nawet z tego wyciągnął korzyści, co za światły umysł...
Tagajew znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, czeka go wojna, nieważne, czy ją
wygra, czy nie, ale zapomni
o wyborach. Łukjanow miał rację, w tej historii było zbyt wiele osobistych akcentów.
Dziadek posiedział trochę, a potem wyszedł ze smutną miną. Za to z kuchni wyłoniła się
Ritka.
- Oszukujesz go? - zaczęła surowo.
- Podsłuchiwałaś? - zapytałam z uśmiechem.
- Wcale nie masz zamiaru mu pomagać.
- Może będę miała szczęście i wszyscy będą zadowoleni.
- Wzruszyłam ramionami.
- O Boże, zwariowałaś - wyjęczała i rozpłakała się. - Jak mogłaś... - Szlochała, ściskając w
ręku chusteczkę. - Przecież to... to morderca... - Zdaje się, że mówiła o Łukjanowie.
- A co, Dziadek niby lepszy? - zaprotestowałam, choć wiedziałam, że Ritka się ze mną nie
zgodzi.
- Nie waż się! - zareagowała ostro.
- Wiesz co, idź lepiej do domu. Mąż na ciebie czeka. Wyprostowała się, a na jej twarzy
odmalowała się mieszanina irytacji i niezrozumienia.
- Może to głupio zabrzmi - powiedziała ze smutkiem
- ale zawsze byłaś moim ideałem. Wiedziałam, że jest ktoś, kto w całym tym bagnie potrafi
myśleć i postępować jak człowiek.
- Przykro mi, że cię rozczarowałam - odparłam z westchnieniem. - Nie jestem lepsza od
innych.
- Nie rozumiem, jak mogłaś... - wymamrotała stropiona.
- Obiecaj, że nie porzucisz mojego psa - poprosiłam
i odwróciłam się, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Ritka została u mnie na noc. Rano pojechała do pracy, a u mnie zjawiła się opiekunka, młoda,
sympatyczna dziewczyna; poczęstowałam ją opowieścią o chuliganach, którzy połakomili się
na mój portfel.
Na trzeci dzień mogłam już chodzić po mieszkaniu i nawet zrobiłam obiad, co prawda jedną
ręką. Usilnie odpychałam myśli o Saszy, mając ogromną nadzieję, że wyjechał z miasta.
- Już nigdy się nie spotkamy - wyszeptałam i rozpłakałam się. Nie chciałam o tym myśleć, ale
już lepsze to niż świadomość, że jest gdzieś tutaj i że na niego polują. - Da sobie radę -
powtarzałam tępo.
Wieczorem odesłałam opiekunkę do domu, zapewniając, że świetnie się czuję. Saszka był
ciągle u Ritki, nie wspominała o tym, żeby go przywieźć, ja też się nie spieszyłam. Kto wie,
co się jeszcze wydarzy...
W nocy rozbolała mnie ręka. Byłam w salonie (nie chciało mi się wspinać do sypialni) i teraz,
nie mogąc spać, napaliłam w kominku, dziwiąc się sama sobie. Patrzyłam w ogień i płakałam,
albo od bólu w ręce, albo od tego, który rozrywał mnie od środka. Wiedziałam, że nie zdołam
zasnąć, ani tej nocy, ani następnej. Tak wiele nocy przede mną... Trzeba zacząć się
przyzwyczajać.
Od czasu do czasu podchodziłam do okna, wpatrując się w ciemność. Po szybie spływały
strużki wody, padał śnieg i od razu topniał. Przyłożyłam dłoń do szyby, oparłam o nią czoło i
szepnęłam:
- Sasza... - A potem rozpłakałam się głośno i wyjęcza-łam: - Sasza, Saszeńka...
Drzwi na górze skrzypnęły cicho. Zerwałam się i podeszłam do schodów, łapiąc za poręcz
zdrową ręką. Zanim zobaczyłam, jak schodzi na dół, usłyszałam jego głos:
- Cieszę cię, że cię widzę żywą... i niemal zdrową - dokończył drwiąco.
- Zwariowałeś! - wysyczałam przez zęby. - Miałam nadzieję, że jesteś setki kilometrów stąd!
- Chciałaby dusza do raju, ale grzeszki nie dają - zauważył z kpiną; podszedł i usiadł w fotelu.
- Domu pilnuje Łarionow - ostrzegłam. - Na pewno się ucieszy, jak wpadniesz mu w łapy.
- W samochodzie siedzi dwóch typków, jeden śpi, drugi drzemie. Opowiedz, jak udało ci się
wyrwać. Słyszałem strzały, a skoro żyjesz, to znaczy, że ktoś przyszedł ci z pomocą.
- Tagajew - odparłam, choć wiedziałam, że mu się to nie spodoba.
- Nasz wspaniały Robin Hood... Nie wydaje ci się, że on zwariował? Żeby przez babę
pakować się w kłopoty... A może coś mu obiecałaś? Zjawił się w samą porę. - Sasza popatrzył
na mnie z uśmieszkiem, ale od razu spoważniał i zapytał: - I co, bardzo oberwałaś?
Ostrzegałem cię.
- Co robimy? - zmieniłam szybko temat.
- A co możemy robić? Zmywamy się. Trzeba zajrzeć do Walentina.
- Walentin nie żyje.
- Ale dokumenty mogą ciągle być w jego domu. Tak czy inaczej, trzeba sprawdzić.
- Ale...
- Masz lepszy pomysł? - Zafrasował się. - Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć - powiedział i
podszedł do schodów.
- Pójdę z tobą - oznajmiłam nagle przestraszona.
- Po co?
- Po prostu pójdę - odparłam stropiona.
- Jald z ciebie pożytek, skoro ledwie trzymasz się na nogach?
- Nogi akurat mam w porządku. Wiesz, jak to mówią: co dwie głowy... to już mutant -
dokończyłam lekko, a Łu-kjanow się zaśmiał.
- Zgadzam się. Dobra, chodźmy.
- Tak od razu?
- A myślałaś, że kiedy?
- Będę gotowa za pięć minut.
Musiałam się przebrać, Łukjanow poszedł za mną. Popatrzył, jak męczę się z dżinsami, i
zaczął mi pomagać. Objął mnie, a ja nie wytrzymałam.
- Wróciłeś po mnie? - spytałam cicho i zastygłam, czekając na to, co powie.
- Oczywiście - odparł po chwili, potem przytulił mnie i pocałował w czoło. - Co ja bym bez
ciebie zrobił?
- Zobaczysz, nie będę dla ciebie kulą u nogi.
- Głuptas z ciebie, Mała. Omal cię nie zabili...
- Jeśli to nie problem, mów do mnie po imieniu. Znowu mnie pocałował, tym razem w usta.
- Przy tobie czuję się... no, głupio - powiedział z uśmieszkiem. - Mówiąc dokładniej, czuję się
jak ostatnie bydlę. To nie jest miłe... dlatego mówię świństwa.
- Mów sobie. - Wzruszyłam ramionami.
- Daj bluzkę. - Pomógł mi włożyć bluzkę, potem kurtkę, adidasy miałam zapinane na rzepy. -
Będziemy musieli wyjść przez dach - uprzedził.
Skinęłam głową. Poszłabym za nim nawet bez rąk i bez nóg, nie wiem jak, ale bym poszła.
Na dach dostaliśmy się bez problemów, ale dalej było gorzej, trzeba było zejść po rynnie, a
wolałam nie myśleć, jak to zrobię z jedną sprawną ręką. Pomógł mi Sasza, wziął mnie pod
pachy i zaczął schodzić. Długo to trwało, ale w końcu znalazłam się na ziemi. Szliśmy wzdłuż
ogrodzenia i przez furtkę wymknęliśmy się w zaułek. Stało tam żiguli, tym razem
„dziewiątka". Sasza usiadł za kierownicą, a ja obok niego, usiłując odepchnąć myśli o bólu.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- W porządku.
- Masz czoło mokre od potu.
- Lepiej myśl o sobie - odcięłam się.
Jechaliśmy przez miasto tonące w ciemnościach, w ramach oszczędności o drugiej w nocy
wyłączano latarnie.
- W domu Walentina jest skrytka? - spytałam, przypominając sobie, że po bitwie, jaka się tam
rozegrała, gliny przeszukały dokładnie cały dom.
- Tak.
- I wiesz, gdzie jej szukać?
- Domyślam się.
Nie dojechaliśmy do samego domu, zaparkowaliśmy ulicę dalej.
- A jeśli się zabezpieczyli i pilnują domu?
- Nie przypuszczam.
- A może pójdę sama?
- Przestań udawać chojraka - burknął Sasza, wysiadając z samochodu. - Zaczekaj tutaj.
- Pójdę z tobą.
- Zaczekaj tutaj.
Zniknął w ciemności, a ja czekałam, przez cały czas patrząc na zegarek, ale czas płynął
strasznie wolno. Chciałam pójść za nim, ale nie odważyłam się, na pewno by się nie ucieszył.
Nagle zobaczyłam, że Sasza wyskoczył z ciemności, włączyłam silnik, Łukjanow otworzył
drzwi i chwilę później już ruszał z miejsca. Wrócił tak szybko, że nie mógłby w tym czasie
znaleźć skrytki i zabrać dokumentów, więc pytanie o to nie miało sensu, ale mimo wszystko
spytałam:
- Byłeś w domu? -Nie.
- Są tutaj?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo drogę przeciął nam dżip, Sasza cudem skręcił w prawo, nacisnął
hamulce, zawrócił w miejscu i pojechał w przeciwną stronę. Ale drogę do prospektu już nam
odcięto, w ciemności zapłonęły światła dwóch innych samochodów.
- Do bramy! - wrzasnęłam. - Tam jest przejście.
Wylecieliśmy na Nikitski, dżip zjawił się z lewej, na ogonie siedziały nam dwa samochody.
Sasza pędził w stronę mostu, skręcając gwałtownie. Droga wzdłuż rzeki była wyjątkowo
krzywa, nawet w dzień jeździli tu tylko ci, którzy nie dbali o swoje samochody. Strzałka
prędkościomierza spadała coraz niżej, a odległość między nami i prześladowcami wcale się
nie zwiększała. Nie powinniśmy wyjeżdżać z miasta, tu będą się bali strzelać, ale za
miastem... Jednak nie mieliśmy innego wyjścia.
- Zapnij pasy - rzucił Sasza, a ja posłusznie spełniłam polecenie.
Nieliczne światła miasta zostały z prawej strony, skręciliśmy w stronę garaży, Sasza chyba
chciał zgubić prześladowców w tym labiryncie. Już myślałam, że mu się to udało, ale gdy
znów wyjechaliśmy na drogę przy rzece, zobaczyłam w lusterku światła samochodów. Ale
teraz pogoń była daleko i mieliśmy szansę. Nie mogliśmy wrócić do miasta, tu była tylko
jedna droga, przez pole nie przejedziemy, samochód od razu ugrzązłby w błocie. Przed nami
pojawiły się budynki opuszczonego tartaku, ogrodzenie i dawno temu zerwana brama.
- Jak wyhamuję na zakręcie - powiedział Sasza przez zęby - wyskoczysz.
- Nie. - Pokręciłam głową.
- Już! - Odpiął mój pas i dosłownie wypchnął mnie z samochodu.
Zawyłam, uderzając się w chorą rękę, ale od razu zerwałam się na równe nogi. Łukjanow
grzał w stronę torów. Dobiegłam do ogrodzenia i stąd obserwowałam jego żiguli, patrzyłam,
jak zbliża się pogoń, gdy nagle usłyszałam wycie lokomotywy i w ciemności pojawiły się
dwa świecące punkty. Zza zakrętu, gdzie widniała czarna ściana sosen, wyłonił się pociąg
towarowy. Jeśli Łukjanow zdąży przejechać przez przejazd, zdoła uciec.
- Zdąży - wyszeptałam i zacisnęłam powieki.
Żiguli pędziło na opuszczony szlaban, a z boku szybko najeżdżał pociąg. Samochód
staranował szlaban i wjechał na przejazd w tym samym momencie, w którym znalazł się tam
pociąg. Wrzasnęłam, widząc, jak żiguli zmienia się w kupę żelastwa, jak pociąg spycha je na
bok; rozległ się wybuch i w niebo strzeliły czerwone płomienie. Pociąg hamował powoli.
Trzy samochody pościgu zatrzymały się kilka metrów od przejazdu, wypadło z nich kilku
mężczyzn i zaczęli biec wzdłuż torowiska. Ja też pobiegłam w stronę torów, ale niemal od
razu zawróciłam.
- On żyje - powiedziałam do siebie. - Żyje, Nie z takich opresji wychodził cało...
Powtarzając to w nieskończoność, ukryłam się w pobliskim budynku. Szyby wybite, drzwi
wisiały na jednym zawiasie. I wtedy usłyszałam cichy gwizd.
- Sasza - wyszeptałam. Z ciemności dobiegło:
- Hej, gdzie jesteś?
- Tutaj. O Boże, żyjesz...
- Oczywiście. Tylko rozwaliłem nogę, niefartownie upadłem.
Wśliznął się do rozwalonego budynku, który zasługiwał najwyżej na miano szopy, ja
rzuciłam się do niego. Sasza trzymał się za prawą nogę i kulał.
- Poczekaj, zdejmij koszulę, trzeba opatrzyć...
Zdjął kurtkę, potem koszulę, rozerwał ją i przewiązał nogę w biodrze. Dżinsy namokły krwią,
nogawka spodni była rozdarta.
- Wyjdziesz z tej strony. - Sasza skinął głową w ciemność.
- Tam jest dziura w płocie, potem przez pole. Nie spiesz się za bardzo, szukać będą tutaj.
Zatrzymam ich.
- Myślą, że zginęliśmy.
- Nie sądzę, żeby byli aż tak naiwni. A jeśli nie są idiotami, to szybko znajdą nas po śladach
krwi na ziemi. No, Mała, idź. Nie ma czasu na pożegnania.
- Idę z tobą.
- Dokąd? - Roześmiał się. - No idź już, szybko. Bez ciebie będzie mi łatwiej. No idź... Niech
cię diabli...
Przez bramę tartaku jeden po drugim wjechały trzy samochody. Dżip stanął, dwa pozostałe
rozdzieliły się i zaczęły objeżdżać tartak.
- A nie mówiłem?! - rzucił ze złością Łukjanow. Ostrożnie dopełzliśmy do przeciwległych
drzwi. Od
czasu do czasu szopę oświetlały światła samochodów. Auta nadal okrążały budynek, a my
przywieraliśmy do ściany, czekając na ciemność i ruszaliśmy dalej, dopóki nie doszliśmy do
drzwi i wydostaliśmy się z szopy. Wtedy zrozumieliśmy, że nasze szanse równają się zeru
- od ogrodzenia dzieliło nas dwadzieścia metrów otwartej przestrzeni.
- Spróbujemy przedostać się do sąsiedniego magazynu -wymamrotał Łukjanow, wskazując
zrujnowany budynek.
Niemal do niego dotarliśmy, gdy zza rogu wyjechał dżip i zahaczył nas promieniem
reflektorów. Huknął strzał i zaczęła się zabawa.
Utknęliśmy w szopie. Nasi prześladowcy podjechali samochodem do drzwi, ale na szczęście
wejście było zbyt wąskie i dżip nie mógł wjechać. Reflektory oświetliły szopę, a kolesie
zaczęli strzelać.
Pięć minut później zobaczyłam trzech mężczyzn, którzy próbowali wedrzeć się do szopy, ale
gdy Łukjanow strzelił dwa razy, któryś krzyknął i przestali być tacy wyrywni. Ale i tak
wszystko było jasne: nasi prześladowcy są bardzo zdecydowani i żywi stąd nie wyjdziemy.
- No chyba w końcu się stąd wyniosą - szepnęłam do Łukjanowa, sama nie bardzo w to
wierząc. - Maszynista na pewno powiadomił kogoś o wypadku na przejeździe. Zaraz tu
przyjadą...
Zanim zdążyłam dokończyć, ścianę szopy przeszyła seria z automatu. Łukjanow pchnął mnie
na podłogę, przykryłam głowę ręką i zrozumiałam., że nie jest dobrze.
- Ruszaj do przodu - szepnął. - Czołgaj się i nie podnoś głowy.
Tak, czołganie się było teraz dla mnie idealnym ćwiczeniem... Omal nie zemdlałam od bólu w
ręce i zaklęłam, gdy znów zaczęli strzelać.
- Masz jakiś pomysł? - spytałam Saszę, nie bardzo licząc na odpowiedź twierdzącą.
- Całą masę.
- Cholera, no gdzie ta milicja?
- Zadzwoń do swojego Wieszniakowa - poradził Sasza.
- A gdzie ty się wtedy znajdziesz? - Uśmiechnęłam się krzywo.
- Za to ty ocalisz tyłek.
Wieszniakow marzył o awansie, a nie o strzelaninie, nie chciałam wplątywać go w tę historię,
dlatego jego kandydatura odpadła od razu. Ale wszystko się we mnie buntowało przeciwko
perspektywie umierania tej nocy.
- Daj komórkę - poprosiłam.
- Po co? - Z ociąganiem dał telefon.
Chyba myślał, że faktycznie zadzwonię do Wieszniakowa, ale mnie wpadł do głowy inny
pomysł. Co prawda nawet ja uznałam go za idiotyczny, ale mimo wszystko wybrałam numer
Tagajewa.
- Timur - powiedziałam, gdy odebrał. Przez strzelaninę prawie nie słyszałam jego głosu,
dopiero gdy na chwilę przestali walić, dotarło do mnie pytanie:
- Gdzie jesteś?
- W opuszczonym tartaku obok przejazdu.
- Cholera!
- Pamiętam, że obiecałeś za mnie umrzeć. To świetna okazja. Wyciągnij nas stąd.
- Nas? - spytał drwiąco.
- Przecież wiesz, że bez niego nie wyjdę.
Wtedy znowu zaczęli strzelać i szybko musieliśmy przerwać rozmowę.
- Chyba nie sądzisz, że jest aż takim idiotą? - spytał wesoło Łukjanow.
- No i do diabła z nim - odparłam.
- Tam jest drabina, spróbujemy wyjść na dach.
Nie wiem, jak zdołał dojrzeć drabinę w tych ciemnościach, ale faktycznie była.
- Idź pierwszy - szepnęłam.
- Beze mnie nie dasz rady - zaprotestował.
- Jeszcze jak dam - burknęłam, pamiętając, że obiecałam nie być mu kamieniem u szyi.
Sasza już wyszedł na strych, a ja nadal tkwiłam na trzecim szczeblu. Zacisnęłam zęby i
zmusiłam się do wejścia, Łukjanow złapał mnie za kołnierz i wciągnął na górę.
Deski zgniły tu dawno temu i mogły złamać się w każdej chwili, za to obok było wyjście na
dach. Rozciągnęliśmy się na dziurawym dachu i zrozumiałam, że zamieniliśmy siekierkę na
kijek. Kolesiom w końcu znudzi się strzelanina i znowu spróbują wejść do szopy, zobaczą
drabinę i zorientują się, gdzie jesteśmy. Raczej nie będą próbowali wyjść na dach - w wąskim
wyjściu Łukjanow wystrzelałby ich jak kaczki, ale mogą podpalić szopę i wtedy spadniemy
prosto w ich objęcia. Aż dziwne, że do tej pory na to nie wpadli...
Niespodziewanie zapadła cisza i usłyszałam rozmowę na dole.
- Tu nikogo nie ma! - krzyknął któryś.
Zaczęli nerwowo szukać, Łukjanow głową wskazał mi kierunek i zaczęliśmy sunąć po dachu.
Nie wiedziałam, co chce zrobić, ale nie pytałam. Skoro ja słyszę tych typów, to oni mogą
usłyszeć mnie.
- Tam jest jeszcze jedna szopa! - krzyknął ktoś na dole. Światła reflektorów pomknęły w
prawo, na dachu na razie
nikt się nie zjawiał, ale to niespecjalnie mnie cieszyło. W końcu na pewno zauważą drabinę, a
to znaczy, że chwila naszej niesławnej śmierci po prostu jest odroczona. Poza tym, póki
biegaliśmy na dole, nie czułam zimna, ale tu, na dachu, ziąb przeszywał mnie do szpiku kości,
widocznie był mróz.
Strasznie długo grzebali się tam na dole... Z nadzieją spojrzałam w stronę przejazdu - przecież
milicja musi się tu w końcu zjawić! Może będziemy mieli szczęście i faceci
wykażą się zdrowym rozsądkiem, a wtedy my zmyjemy się po cichu?
- Twój przyjaciel jednak zwariował - oznajmił wesoło Łukjanow.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że od strony miasta pędzi kawalkada samochodów z
hummerem na czele. Strzelać zaczęli już z daleka, wyraźnie dając do zrozumienia, po której
są stronie.
Nasi prześladowcy chyba się stropili. Nie tylko Sasza doszedł do wniosku, że Tagajew
zwariował w ciszy, jaka zapadła, ktoś wrzasnął:
- Co ty, zgłupiałeś?! - W głosie pytającego słychać było urazę.
Hummer i dwa inne samochody stanęły w rzędzie, w świetle reflektorów pojawili się dzielni
chłopcy. Z naprzeciwka podjechały trzy dżipy i zatrzymały się. Ci, co nas gonili, wysiedli z
samochodu i stanęli w dużej grupie. Tagajew stał z przodu (kurtka rozpięta, ręce w
kieszeniach) i w napięciu wpatrywał się w ciemność, zwracając głowę w naszą stronę.
Z grupki naszych prześladowców wyszedł potężny bysior i podszedł do Tagajewa. Mówili
zbyt cicho, żebym mogła usłyszeć choćby słowo, ale sądząc z reakcji bysiora, to, co
powiedział Tagajew, wcale mu się nie podobało. Zaczął wymachiwać rękami, najwyraźniej
oburzony, Tagajew zaś, nie zwracając na niego uwagi, podszedł do szopy, z której
obserwowaliśmy rozwój wydarzeń.
- Olga! - zawołał. - Żyjesz?
To, że Tagajew się tu zjawił, jeszcze o niczym nie świadczyło, w każdej chwili mógł się
dogadać z tymi bandziorami. Zerknęłam na Łukjanowa, a on poradził z krzywym uśmiechem:
- Odpowiedz ukochanemu.
- Myślisz, że warto?
- A co mamy do stracenia?
- Timur! - krzyknęłam.
Nie widział mnie, kręcił głową, próbując zorientować się, skąd dobiega głos.
- Wychodź - powiedział.
- Przecież wiesz, że nie jestem sama.
- Mam go wynieść na rękach?
- Nie zaszkodziłoby - wymruczałam, usiłując nie myśleć o tym, jak będę schodzić na dół.
Gdy my traciliśmy czas na gadaninę, ludzie Tagajewa działali. Po wyjściu przez bramę
zobaczyłam, że nasi prześladowcy leżą płasko na ziemi w otoczeniu chłopaków Ti-mura.
Mieli wyraźną przewagę liczebną, co nasi wrogowie zrozumieli bardzo szybko. Łukjanow
wlókł się za mną, kulejąc i krzywiąc się. Tagajew podszedł do nas.
- Witaj - zignorował mnie i zwrócił się do Łukjanowa, niby drwiąco, ale wyszło ze złością.
Bez pośpiechu obejrzał go od stóp do głów, Sasza wyprostował się i uśmiechnął promiennie. -
No i co, sokole - spytał z uśmiechem Tagajew. - Co ty byś bez baby zrobił?
- Nie wdepnąłbym w takie gówno - odparł Sasza.
- No jasne. Przecież jesteś twardzielem.
- Potrzebny nam samochód - wtrąciłam się.
- Naprawdę myślisz, że go puszczę? - zwrócił się do mnie Tagajew, jakby zdumiony.
- Puścisz - powiedział Łukjanow, nie przestając się uśmiechać. - Tak bardzo chcesz być
szlachetny... Równie dobrze możesz mnie zastrzelić jutro, a dziś w jej oczach jesteś
bohaterem. Ona cię pokocha, zobaczysz, baby uwielbiają takich idiotów.
- Może byś się zamknął - poprosiłam uprzejmie.
- Ja i tak wiem, że ona mnie kocha - odparł chmurnie Tagajew. - Było nam dobrze, dopóki się
nie zjawiłeś. Dziewczyna robi głupstwa, kiedyś coś ci obiecała i teraz rwie się do walki, ale
szybko się uspokoi. Możesz być pewien, że za dwa tygodnie nawet nie będzie o tobie
pamiętać.
- Skończcie wreszcie tę gadkę - nie wytrzymałam. Czułam, że Tagajew i Łukjanow mają
straszną ochotę skoczyć sobie do gardeł, a to nie leżało w moich planach. - Dasz nam
samochód?
- Oczywiście. Weź sobie, który chcesz. Może być hummer?
- Wolałabym coś mniej rzucającego się w oczy.
- Sława - zwrócił się Tagajew do jednego ze swoich ludzi
- daj kluczyki od wozu... - Jeden z chłopaków podszedł i dał mu kluczyki, Tagajew wziął je i
rzucił Łukjanowowi.
- Trzymaj, synku.
- Dzięki. Da Bóg, jeszcze się spotkamy - odparł Sasza.
- Wtedy ci się odwdzięczę.
- Nawet o tym nie marz, idioto. Dla ciebie to już koniec. A ona urodzi mi dzieci i będziemy
żyć długo i szczęśliwie.
Łukjanow chyba chciał coś odpowiedzieć, ale rozmyślił się i usiadł za kierownicą. Ja na
chwilę zostałam.
- Timur... - zaczęłam przepraszająco.
- Zjeżdżaj - warknął wściekły.
- Timur, ja...
- Zjeżdżaj, powiedziałem.
Wsiadłam do samochodu i nim zdążyłam trzasnąć drzwiami, Łukjanow ruszył.
- Czemu nie pocałowałaś go na pożegnanie? - spytał z uśmiechem. - Chyba zasłużył?
- Jeszcze zdążę - odpowiedziałam ze złością.
- To na pewno. - Zaśmiał się. - Gość ma względem ciebie konkretne plany.
- Wolałbyś, żeby nas zastrzelili?
- Teraz to już nawet nie wiem. Twój przyjaciel zachował się jak bohater. A jaki jest w łóżku?
- Też bohater.
Łukjanow zarechotał, dalszą drogę do miasta odbyliśmy w milczeniu.
- Zawieźć cię do domu? - zapytał, gdy minęliśmy most.
- Ile razy mam ci powtarzać: jadę z tobą.
- Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować.
- Będziesz miał czas, żeby coś wymyślić. Odwróciłam się do okna, rozumiejąc, że moja
obecność działa mu na nerwy. Zresztą może wcale nie chodziło
o mnie. Pomyślałabym, że jest zazdrosny, gdybym mogła uwierzyć w coś takiego.
Wkrótce zrozumiałam, że jedziemy do wsi za miastem. Uważałam, że to nierozsądne, ale nie
odzywałam się. Zerkałam w lusterko, sprawdzając, czy nie mamy towarzystwa, ale ulice były
ciemne, z tyłu tylko raz pojawiły się światła,
i zniknęły na zakręcie.
Gdy dojechaliśmy do domku, zaczęło świtać. Padałam z nóg ze zmęczenia, ale gdy tylko
weszliśmy do domu, rzuciłam się do łazienki, gdzie poprzednio spostrzegłam apteczkę. Sasza
ulokował się na kanapie w salonie, gdy przyszłam z apteczką, zdążył zdjąć dżinsy i teraz
oglądał ranę na nodze. Wziął ode mnie apteczkę, polał ranę spirytusem, zrobił sobie zastrzyk i
zaczął szyć. Wkrótce potem rana utraciła przerażający wygląd. Teraz była to tylko szrama w
kształcie półksiężyca.
- Boli? - spytałam. Czułam, że jestem natrętna, ale nic nie mogłam na to poradzić.
- Nie - odparł spokojnie Łukjanow. - Przecież wstrzyknąłem sobie przeciwbólowy. Poza tym
rana nie jest groźna, rozharatałem sobie nogę jakimś żelastwem, wyskakując z samochodu.
- Przyniosę wodę, trzeba zmyć krew.
- Zrobię to w łazience. A ty zajrzyj do szafy, znajdź mi jakieś spodnie. I zrób coś do jedzenia.
- Sasza - zaczęłam niepewnie - dzwoniłeś do mnie stąd? Mogli zarejestrować telefon.
Powinniśmy uciekać.
- Zdążymy.
Wstał i poszedł do łazienki, a ja powędrowałam do kuchni. Odgrzałam ziemniaki i szybko
przyrządziłam rybę w mikrofalówce. Sasza był nadal w łazience, podeszłam do drzwi,
pociągnęłam za klamkę, zamknięte. Zastukałam, nie otworzył.
- Długo jeszcze?
- Z dziesięć minut, jak jesteś bardzo głodna, zacznij beze mnie - odpowiedział.
Pokręciłam głową. I tak nie mogłabym nic przełknąć.
Czekając na Saszę, przeszłam się po mieszkaniu. Z holu schody prowadziły do piwnicy.
Zeszłam, pchnęłam drzwi, pomacałam ręką ścianę, znalazłam włącznik. Zapłonęła żarówka,
oświetlając pomieszczenie z łukowym sklepieniem, coś w rodzaju piwniczki na wino. Po
lewej stronie faktycznie stał regał z tuzinem butelek. W podłodze była klapa z metalowym
kółkiem, a naprzeciwko, za drewnianą przegródką, leżały jakieś kamienie. Było tu bardzo
zimno. Kamienie mnie zaintrygowały, podeszłam bliżej i ze zdumieniem uświadomiłam
sobie, że to lód. Kiedy byłam mała, takich brył lodu używali sprzedawcy lodów na ulicach. Po
co ten lód Łukjanowowi?
- Co ty tu robisz? - usłyszałam z tyłu i drgnęłam zaskoczona. W drzwiach stał Sasza i patrzył
na mnie chmurnie.
- Co to? - spytałam z kolei ja.
- Lodownia. Miałem zamiar chodzić na polowania, teraz pewnie już nie będzie okazji. Czego
tu szukałaś? - zapytał, chyba rozgniewany.
- Chciałam wziąć wino.
- No to bierz i chodźmy stąd.
Wyszliśmy do kuchni, Sasza otworzył butelkę, nalał wina do szklanek. Napiliśmy się, Sasza
jadł, a ja siedziałam naprzeciwko i obracałam szklankę w ręku. Popatrzył na mnie ciężko, a ja
się skuliłam. Takie spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego.
- Kłamałem - powiedział ze złością. - Nigdy cię nie kochałem.
- Wiem - odparłam.
- Zwyczajnie cię wykorzystałem.
- Nie wysilaj się. To i tak nie ma żadnego znaczenia.
- A co ma? To, co mi kiedyś powiedziałaś? - Pokręcił głową, ale zaczął mówić spokojniej: -
Słuchaj uważnie. Nikitin nigdy nie miał żadnych materiałów kompromitujących na Dziadka.
Materiały miała Swietka i wcale nie na Dziadka, tylko na jego moskiewskich przyjaciół.
Kiedyś jej mąż pracował z Sobolewskim. Słyszałaś o takim?
- Miałam okazję. - Skinęłam głową.
- No więc właśnie. Mąż Swietki zebrał na niego całkiem spory materiał, ale nie zdążył użyć, a
może wcale nie miał takiego zamiaru. Tak czy inaczej, umarł. Swietka pochowała męża i
znalazła te dokumenty w jego papierach. Przyjaciele zostawili wdowę bez grosza przy duszy i
w dodatku zmusili ją do szpiegowania Nikitina. Liczyli na to, że będą mieli
przy Dziadku swojego człowieka i nim sterowali. Swietka domyślała się, co znalazła w
papierach męża, ale zachowała się wyjątkowo rozsądnie, przez cały czas cichutka jak myszka,
ale końcu się wygłupiła i opowiedziała o wszystkim mnie. Wy, baby, nie powinniście się
zakochiwać, głupiejecie w oczach. Zresztą faceci wcale nie są lepsi.
- Skoro uważali Nikitina za swojego człowieka, to czemu chcieli go zabić? -
zaprotestowałam.
- Twój Dziadek zmienił plany i postanowił pozbyć się stronnika. Pewnie właśnie wtedy
wymyślił tę historię z materiałem kompromitującym. Filippow go poparł, a sam zwąchał się z
Tagajewem, który wydawał mu się lepszy od Dziadka. Sobolewski wiedział, że mąż Swietki
miał jakieś dokumenty, i dlatego wysłał mnie, żebym pogadał z dziewczyną.
- Zabiłeś ją? - zapytałam, zacisnęłam zęby, potrząsnęłam głową i powtórzyłam: - Zabiłeś ją?
- Nie. Zabił ją kierowca Filippowa. Kierowcę podsunął Fi-łippowowi tenże Sobolewski, znasz
nasze zasady, każdy pilnuje każdego. Strielcow sporo zawdzięczał Sobolewskiemu i gdy
Sobolewski kazał mu zabić Swietkę, wykonał rozkaz.
- Opowiedziałeś Sobolewskiemu o materiałach kompromitujących?
-Nie.
- W takim razie dlaczego? - nie zrozumiałam.
- Dlatego, że Dziadek i Sobolewski planowali usunąć Filippowa. Dziadek wystawił mnie, a
ja...
- Rozmawiałeś z kierowcą przed zabiciem Fiłippowa. Wiedziałeś... Cholera, dlaczego go
zabiłeś?
- Miałem go dosyć. - Sasza westchnął. - I tak bym go zabił, a tu akurat pojawił się dobry
powód.
- Zabiłeś go, a oni urządzili na ciebie polowanie. Gdzie ty miałeś głowę?
- Nie rozumiesz. Twój Dziadek marzył, żeby się mnie pozbyć. No więc... - rozłożył ręce -
mogłem sobie pozwolić na tę przyjemność. - Mała... - powiedział - nigdy w życiu nikomu nie
wierzyłem - a tobie wierzę. Pojedziesz do miasta i zabierzesz dokumenty. Jeszcze nie
wszystko stracone - mrugnął - jeszcze powalczymy. Dasz radę dotrzeć sama do miasta?
- Oczywiście.
- To jedź od razu. Idź przez las, na drodze się nie pokazuj. W mieście zajrzysz do klubu
bilardowego, otwierają go o dwunastej, tam zapytasz o Gienę Sadkowa, zwykle zjawia się
koło pierwszej. Kiedy weźmiesz dokumenty, jedź do domu i czekaj na mój telefon. Ja tu
wszystko szybko skończę i jak dobrze pójdzie, to pod wieczór będziemy daleko stąd. Teraz
najważniejsza rzecz to zabrać dokumenty.
Wstałam zza stołu, skierowałam się do holu i włożyłam kurtkę. Łukjanow wyszedł, żeby się
pożegnać, przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
- Idź. I czekaj na mój telefon. - Pchnął mnie lekko w stronę drzwi, uśmiechnął się i
powiedział to, co mówił już kiedyś, tym razem po angielsku: - VII be back. - Nawet zabawnie
wypadło.
Wyszłam na ganek i odetchnęłam leśnym powietrzem. Do szosy brnęłam długo przez las,
nogi tonęły mi w błocie, było zimno i padał mokry śnieg, świat wydawał się nagi i
nieprzytulny.
Dotarłam w końcu do drogi i tam zatrzymałam ciężarówkę; kierowca przez całą drogę rzucał
mi podejrzliwe
spojrzenie, ale jak dostał setkę, zrobił się milszy. Skręcił do objazdu, a ja przeszłam jeszcze
trzy kilometry do miasta. Na najbliższym przystanku poczekałam na autobus, dojechałam do
dworca, a stamtąd trolejbusem do Grochowej. Trwało to wszystko bardzo długo, ale do
dwunastej i tak jeszcze było daleko.
Klatka schodowa w bloku naprzeciwko klubu bilardowego nie miała domofonu, weszłam bez
przeszkód do środka, usiadłam na parapecie i czekałam, aż otworzą klub. W końcu otworzyli.
Sala była pusta, barman nudził się za barem. Zamówiłam kawę, wypiłam, usiadłam przy
stoliku w głębi sali. Dwadzieścia minut później zjawili się pierwsi goście, dwóch młodych
chłopaków i mężczyzna koło pięćdziesiątki. Podeszłam do baru.
- Szukam Sadkowa.
- Gieny? Powinien niedługo przyjść. Chce pani jeszcze kawy?
- Lepiej herbatę.
Sadkow objawił się grubo po pierwszej - ciężki mężczyzna z czerwoną twarzą, mógł mieć
jakieś czterdzieści lat. Podszedł do baru, barman szepnął mu coś, Sadkow spojrzał w moją
stronę i podszedł bez pośpiechu.
- Pytałaś o mnie? - spytał.
- Pan Sadkow?
- Ta...
- Przysłał mnie Łukjanow.
- To znaczy, że ty jesteś Olga. - Wyjął z kieszeni notes, długo w nim grzebał, w końcu podał
mi skrawek papieru. - Dworzec autobusowy. Tu jest numer skrytki i kod.
Odwrócił się i poszedł do stołów bilardowych w sąsiedniej sali, a ja wezwałam taksówkę i
pojechałam na dworzec.
W sali automatycznych przechowalni bagażu sprzątaczka myła podłogi. Prawie wszystkie
skrytki byłe puste, odnalazłam właściwą, wybrałam kod. Drzwiczki się otworzyły i w
pierwszej chwili pomyślałam, że skrytka jest pusta, ale wsadziłam rękę do środka i wyjęłam
płytkę CD. Do opakowania przyklejona była kartka. „Mała - przeczytałam. - Twój Dziadek
powinien być zadowolony. Uważaj na Sasz-kę i postaraj się o dziecko. A jeszcze lepiej wyjdź
za mąż". Zachwiałam się i przytrzymałam drzwiczek, żeby ustać na nogach, a potem
wsunęłam płytę do wewnętrznej kieszeni kurtki, zapięłam suwak i pobiegłam na postój
taksówek.
Kwadrans później byłam w domu, po pięciu minutach wyjeżdżałam samochodem z garażu.
Ciężko było prowadzić jedną ręką, co chwila łapałam kierownicę lewą, prawie nie czując
bólu. Mam dobry samochód i wycisnęłam z niego wszystko, co się dało. Milicjant na
posterunku przy wyjeździe z miasta chciał mnie zatrzymać, ale poznał auto i tylko zirytowany
machnął ręką.
Od miejsca, w którym należało zjechać z szosy na drogę do wsi, dzielił mnie najwyżej
kilometr, gdy zobaczyłam w lusterku hummera. Tagajew też wciskał gaz do dechy. Na prostej
miałam jeszcze szansę, ale gdy zjechałam z szosy, było już po zawodach - ferrari to nie
terenówka, Tagajew zepchnął mnie w błoto i mój samochód ugrzązł. Otworzyłam drzwi i
zaczęłam biec po mokrym śniegu; z hummera wyskoczył Tagajew i trzech mężczyzn.
- Olga! - krzyknął Timur. - Olga!
Potknęłam się i upadłam, dogonił mnie, złapał za ramię i podniósł jednym ruchem.
- Oni już tam są - powiedział, ciężko dysząc. - Od dawna. To bez sensu.
- Puść mnie - zaryczałam, zaciskając zęby.
- Nie rozumiesz? Chciał cię uratować. Przynajmniej na tyle go było stać.
- Idź do diabła! - wrzasnęłam i pchnęłam go. Nawet nie drgnął.
- Nie pomożesz mu. Nikt mu nie pomoże.
- Wynoś się do diabła - powtórzyłam.
Timur mocno trzymał mnie za rękę, lewą dłonią potarł czoło, jakby próbował dojść do siebie
po długim śnie.
- Dobrze - powiedział cicho. - Spróbujemy - odwrócił się do swoich ludzi i rozkazał: -
Jedziemy, może jeszcze zdążymy.
Trzech mężczyzn popatrzyło na siebie.
- Timur... - zaczął jeden niepewnie.
- Powiedziałem, jedziemy.
Podjeżdżając do wsi, już wiedziałam, że jest za późno. Przed bramą stała straż pożarna, obok
milicyjny gazik. Chłopak, który prowadził hummera, zatrzymał się, wyskoczyłam i
pobiegłam do domu - ale domu już nie było. Jedyne, co z niego zostało, to ceglany komin.
Wśród spalonych desek i sterty kamieni chodzili ludzie w mundurach, zauważyli mnie, jeden
z mężczyzn ruszył w moją stronę, pospiesznie wyjęłam legitymację. Zerknął przelotnie i
przedstawił się.
- Co się tu stało? - spytałam.
- Chyba mafia szalała. Stróż mówi, że to była regularna bitwa. Jeden ukrył się w domu, a z
dziesięciu próbowało go stamtąd wykurzyć. Podobno obrzucili dom granatami, normalnie
oblężenie Stalingradu. Sama pani widzi, wszystko wypaliło się do cna. Jak przyjechaliśmy, to
już nikogo nie było, stróż ukrywał się w lesie, nie mógł zadzwonić.
- Znaleźliście ciało?
- To, co zostało, jest w tamtym worku... Musiał go granat rozerwać... A paliło się tak, że ho,
ho! Pewnie nigdy się nie dowiemy, co to za bohater tak się tu bronił, ale chyba z mafii, skoro
taką batalię urządzili.
Przeszłam się po pogorzelisku. W miejscu, gdzie był hol, teraz widniał głęboki lej.
- Znaleźliśmy coś. - Podszedł do nas starszawy major, który do tej pory przysłuchiwał się
naszej rozmowie. Podał mi torebkę foliową, w jakich zwykle trzyma się dowody rzeczowe.
- Mogę zajrzeć? - spytałam.
- Proszę.
W torebce był medalion, podobny do wojskowego. Pstryknęłam pokrywką - w środku została
tylko garstka popiołu.
- Interesująca rzecz. - Major skinął głową. - Może się dowiemy, kto oddał Bogu duszę.
- Jednego łajdaka mniej. - Mój rozmówca wzruszył ramionami.
Pożegnałam się i poszłam. Tagajew czekał na mnie przy bramie.
- Jedźmy - powiedział niepewnie.
- Przejdę się.
- Nie wygłupiaj się...
- Śledziłeś nas - przerwałam mu. - Nie miałeś zamiaru go puszczać.
- Jeśli sądzisz, że to ja go wydałem, to się mylisz. Posłuchaj, on wszystko zrobił tak, jak
należało. Może pierwszy raz w życiu postąpił jak normalny człowiek. Nie miał szans,
rozumiesz?
- Aha. - Wyjęłam z kieszeni CD, podałam mu. - Trzymaj. To materiały kompromitujące
szefów Łukjanowa. Nie mam pojęcia, co tam jest, ale na pewno coś ciekawego. Z tym tutaj
weźmiesz ich za tyłki i dogadasz się bez trudu. Nie będziesz miał żadnych kłopotów.
Tagajew uśmiechnął się pogardliwie, nie wyjmując rąk z kieszeni.
- Oddaj to swojemu Dziadkowi - poradził.
- Sam mu oddaj - odparłam. - Masz mnie za kompletną idiotkę? Innym możecie mącić w
głowie, mnie nie trzeba. Ty i Dziadek idziecie przez życie ramię w ramię, daleko zajdziecie.
Oczywiście Dziadek nie może afiszować swojej sympatii do ciebie i od czasu do czasu nawet
urządzacie przedstawienia... - Włożyłam mu płytę do kieszeni, poklepałam po piersi i
powiedziałam wesoło: - Dziadek kazał mnie osłaniać? Zuch z ciebie. Dobry chłopiec. Już
kiedyś cię pytałam, a teraz zapytam jeszcze raz: czy jesteś lepszy od Łukjanowa?
Odwróciłam się i poszłam do swojego samochodu, hum-mer mnie wyprzedził. Gdy dotarłam
do szosy, moje ferrari zdążyli już wyciągnąć z błota.
- Dziękuję wszystkim, wszyscy jesteście wolni - powiedziałam głośno, wsiadłam do
samochodu i pojechałam do miasta.
Zabrałam. Saszkę, ku ogromnej radości męża Ritki i mojej - Ritka była w pracy i obeszło się
bez wypytywania.
Pod wieczór przyjechał do mnie Wieszniakow i Lalin. Oleg w milczeniu postawił na stole
dwie butelki wódki. Wypiliśmy. Oleg opowiadał o córce, o synu, który uczy się w Anglii,
Wieszniakow głównie milczał.
Gdy wyszli, wzięłam Saszkę pod pachę i udałam się do najbliższej knajpy. Stamtąd
zadzwoniłam do mojego przy
jaciela Aleksieja, przyjechał, łaziliśmy od baru do baru, podobno piliśmy bez miary i nawet
się awanturowaliśmy. Rozstaliśmy się nad ranem, ale ja nie chciałam wracać do domu, byłam
żądna czynów. Odwiedzałam przyjaciół, zatruwając życie im i sobie.
Pięć czy sześć dni później znów zjawił się Wiesznia-kow. Jak się okazało, nie siedział z
założonymi rękami, do wszystkiego się dogrzebał i wszystko wyświetlił. Śledztwo zostało
szczęśliwie zamknięte. W tym momencie nie było już kogo pociągnąć do odpowiedzialności,
w sprawie były same trupy. Wieszniakow dostał w końcu podpułkownika i oblaliśmy to
radosne wydarzenie. Nie wiadomo, jak długo potrwałoby to świętowanie, ale już na drugi
dzień zjawiła się żona Artioma, podniosła go z mojej kanapy, gdzie spał jak zabity, i zabrała
do domu, mówiąc mi na pożegnanie:
- Rozumiem, że macie nerwową pracę, ale my też nie jesteśmy z żelaza. Niech pani ma
sumienie.
Zrobiło mi się wstyd i postanowiłam skończyć z piciem.
Następne dni były szare i smutne. Chodziłam z Saszką na długie spacery, a przez resztę dnia
leżałam na kanapie i wpatrywałam się w sufit. Od czasu do czasu przychodziły mi do głowy
ciekawe myśli. Niektóre z nich postanowiłam sprawdzić, zostawiłam Saszkę przed
telewizorem i pojechałam na wieś.
Pogorzelisko przyprószył śnieg i teraz wyglądało znacznie lepiej. Bez pośpiechu obeszłam je
dookoła, zajrzałam do lasku, wróciłam i rozgladłam się.
- Dzień dobry - usłyszałam za plecami, odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę w waciaku.
- Dzień dobry - odparłam raźno. Zrozumiałam, że mam przed sobą stróża, podeszłam do
niego i okazałam legitymację.
- Z milicji? A to niech pani sobie patrzy... tak tylko przyszedłem sprawdzić, a bo to
wiadomo... Z tydzień temu też tu jedni byli, z pięciu, wszystko tu zryli, szukali czegoś.
- Szukali?
- Tak. Tylko czego?
- Może trzeba było ich spytać...
- A pewnie, od razu by mi powiedzieli... Widać ten tutaj to był jakiś ich przyjaciel... Potem
podjechali traktorem i wszystko wyrównali. Waśce, traktorzyście, dali trzy tysiące rubli, a
tyle się narobił, że dwa razy przejechał.
- Ci ludzie przyjechali samochodami?
- A jakże.
- A nie zwrócił pan uwagi na rejestracje? Nasze czy moskiewskie?
- Nasze. Jeden samochód taki wielki jakby wojskowy. Zapomniałem, jak się nazywa.
- Hummer - podpowiedziałam.
- Dokładnie tak, hummer. Przykucnęłam, opierając się plecami o drzewo.
- Nie ma pan może papierosa? - spytałam przepraszająco.
- Mam, ale pani nie przypasują.
- Mnie bez różnicy.
Podał mi papierosa i pudełko zapałek.
- To ja pójdę... Jakby co, to niech pani woła, będę tam, w budce, w tym ostatnim domu.
- Dziękuję - powiedziałam.
Siedziałam, paliłam, kuląc się z zimna, i myślałam o Łu-kjanowie. Co on tam mówił o
emeryturze? Że praca parszy
wa i że tacy jak on na emeryturę nie przechodzą? A przecież właśnie szykował się do
emerytury, może nawet od dłuższego czasu... Kupił działkę, zbudował dom, z piwnicą, a w
piwnicy przejście. Schodzisz w piwnicy, a wychodzisz już w lasku. A do tego jeszcze
lodownia, żeby trzymać w niej różne rzeczy. Na przykład ciało... zapewne swoje. Grunt to
powiesić na szyi medalion i zadbać o to, żeby ciało zostało rozerwane na kawałki. Gdy w
użycie idą granaty, to żaden problem. Można też zostawić jeden granat, żeby zasypało
przejście. Jak to się mówi - żadnych śladów. Łukjanow nie potrzebował tego materiału
kompromitującego, jak się tu zjawił, już wiedział, jak się to skończy. Wybierał się na
emeryturę i dlatego zabił Filippowa, żeby chłopaki urządzili tu najazd i zaczęli polowanie.
Wysłał mnie do Walentina, bo wiedział, że wpadnę im w ręce. Liczył, że rozwiążą mi język,
że ich tu ściągnę, a ja omal nie zepsułam wszystkiego swoim idiotycznym milczeniem,
Łukjanow musiał zaczynać wszystko od początku. Bardzo możliwe, że to on podpowiedział
chłopakom, gdzie go mają szukać, tak sprytnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń. A mnie wysłał
po CD, żebym nie przeszkadzała w realizacji błyskotliwego planu. Zapewne nie chciał mnie
zabijać, ale nie chciał mnie brać ze sobą - bo i po co? I teraz nad jakimś ciepłym morzem
szczerzy zęby i nawet nie przyjdzie mu do głowy, że ja... Oparłam się o chropowaty pień i
roześmiałam gorzko. Najważniejsze to przekonać wszystkich, że cię nie ma. I jego nie ma.
Znów się zaśmiałam i pokręciłam głową. Tagajew na pewno doszedł do tego samego
wniosku, nie na darmo się tu zjawił.
Wtuliłam twarz w kolana i siedziałam tak dłuższą chwilę, a potem wstałam i powlokłam się
do samochodu.
I znów popłynęły dni, podobne do siebie jak dwie krople wody. W dzień głównie spałam, a w
nocy włóczyłam się po ulicach. Bałam się nocy. Ogarniała mnie przemożna chęć zrobienia
jakiegoś głupstwa, na przykład skoczenia z drugiego piętra głową w dół. Ale Saszce by się to
nie spodobało... Nocne spacery też mu się nie podobały, ale jakoś to znosił.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do głupich myśli. Na Nowy Rok
zjeżdżaliśmy z Saszką z górki, komórkę przezornie wyłączyłam, żeby nie zjawili się u mnie
jacyś przyjaciele, nie byłam w nastroju do radosnego świętowania. Poczekajcie jeszcze
trochę, wszystko się poukłada i wtedy znów zasilę wasze szeregi.
No i proszę - myślałam - teraz już wszyscy są zadowoleni, a w każdym razie ci, którzy
przeżyli. Dziadek zrozumiał, że jego przyjaciele mają zbyt duży wpływ na Nikitina, i
sprzątnął go cudzymi rękami, jednocześnie pozbywając się Łukjanowa. Teraz, mając w ręku
materiały kompromitujące, może dyktować swoje warunki. Tagajew zostanie deputowanym,
Dziadek z tej okazji wygłosi płomienną mowę, przepojoną świętym oburzeniem, i dalej będą
razem oszukiwać obywateli. Łarionow cieszy się szacunkiem Dziadka jako człowiek, na
którym można polegać. I tylko Swietłana... Miała rację, gdy mówiła: „Pani mnie zrozumie...".
Rozumiałam. Postawić wszystko na miłość, której nie było. Zaryzykować i przegrać.
Przepraszam, Swietłano, że nie spełniłam pokładanych we mnie nadziei, ale w tej grze nie
miałam żadnych szans. Przecież podobnie jak ty, mimo wszystko wierzyłam...
Styczeń był mroźny, a życie normowało się powoli. Czytałam Saszce słowniki przy kominku,
pies patrzył na mnie
mądrymi oczami, a gdy zaczynałam płakać, skamlał cichutko i lizał mi ręce.
Którejś nocy ciszę mieszkania rozdarł dzwonek telefonu. Podniosłam słuchawkę,
zastanawiając się, kto może dzwonić o tej porze, ale na drugim końcu przewodu panowała
cisza.
- No i co, długo będziemy się tak wygłupiać? - zdenerwowałam się, odczekałam chwilę i
odłożyłam słuchawkę. A potem pokryłam się zimnym potem, zsunęłam na podłogę,
wytrzeszczając oczy na telefon.
Od tej pory bałam się wychodzić w nocy z domu. Miałam inny numer komórki i cały czas mi
się zdawało, że jeśli tylko wyjdę, to on na pewno zadzwoni. Czekałam i czekałam, a gdy
zadzwonił, nie mogłam wykrztusić ani słowa. Co mogliśmy sobie powiedzieć? On milczał i ja
milczałam, tylko serce waliło mi tak, jakby miało pęknąć, a gdy już zebrałam siły i miałam
coś powiedzieć, usłyszałam urywane sygnały.
I znowu czekałam, w nic nie wierząc i na nic nie licząc, i zadzwonił. W nocy. Może tak samo
jak ja nie mógł spać.
- To ty? - spytałam szybko, bojąc się, że zaraz odłoży słuchawkę, i usłyszałam:
-Ja.
Dostałam dreszczy, oddychałam z trudem, w końcu spytałam głupio:
- Gdzie jesteś?
- Obok twojego domu - odparł ochryple. Jego głos brzmiał obco, słowa wymawiał z trudem,
jakby ciężko mu było oddychać.
- Boże... - wyszeptałam i podbiegłam do drzwi, otworzyłam je szarpnięciem i na progu
ujrzałam Tagajewa. Nogi się
pode mną ugięły i upadłabym na podłogę, gdyby nie wziął mnie na ręce.
- Dziewczynko moja - wyszeptał z taką udręką, że świat rozpłynął mi się przed oczami.
Kopnął drzwi, zamknęły się z trzaskiem, a on wtulił twarz w moje włosy i szeptał gorąco: -
Już wszystko dobrze. Jestem przy tobie, już zawsze będę przy tobie...
Tej nocy głośno krzyczałam z rozpaczy, a on myślał, że ze szczęścia.
Nad ranem zasnął, jego twarz była spokojna i nawet szczęśliwa. Ostrożnie wysunęłam się z
łóżka i poszłam do kuchni. Zaparzyłam kawę i stanęłam z kubkiem przy oknie, patrzyłam, jak
pada śnieg. Przydreptał Saszka, potem rozległy się kroki i wszedł Timur.
- Czemu nie śpisz? - spytał niepewnie.
- Pada śnieg - powiedziałam z uśmiechem.
- Śnieg... - powtórzył, objął mnie i powiedział: - Kocham cię.
- A ja ciebie.
Piliśmy kawę z jednego kubka, patrzyliśmy w okno i uśmiechaliśmy się. A świat za oknem
był zupełnie biały i wyglądał tak, jakby narodził się na nowo.
Timur nie chce, żebym się dowiedziała, czy Łukjanow żyje, i będzie milczał. Będzie milczał
przez całe nasze życie. A to znaczy, że Łukjanow jest bezpieczny.
Powiadam wam: Każdemu, kto ma, będzie dodane; a temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co
ma -
Ewangelia wg Łukasza, 19:26,1 - .-„--,----,-----------,