Polakowa Tatiana Olga Razniecewa 02 Smak lodowego pocałunku

background image

TATIANA

POLAKOWA

Smak
lodowego
pocałunku

background image

Tego ranka świat wyglądał wyjątkowo parszywie. Jęcząc i stękając,
wyszłam na balkon z butelką wody mineralnej w reku. Popatrzyłam na
park naprzeciwko, potem na ulicę i nie bez przyjemności skonstatowałam:
- Nic ciekawego...
Napiłam się prosto z butelki i zakasłałam - woda była zbyt zimna.
Na balkon wkroczył jamnik Saszka, spojrzał na mnie z wyrzutem i nawet
jakby pokręcił głową.
- Tylko nie próbuj mnie pouczać - uprzedziłam go na wszelki wypadek - bo
i tak nie będę słuchać... - Pies odwrócił się i powędrował do kuchni - I
bardzo dobrze! - rzuciłam za nim, znów napiłam się wody i też powlokłam
się do kuchni.
Saszka czym prędzej wyszedł - wyraźnie obrażony. Westchnęłam i
rozejrzałam się; taktycznie, wyjątkowy tu śmietnik. Postawiłam butelkę
na stok i poszłam do łazienki Pól godziny później świat nie budził już
wstrętu, pojawiły się w nim nawet rzeczy niepozbawione przyjemności - na
przykład kawa. Wypiłam filiżankę, zamknęłam oczy i spróbowałam sobie
przypomnieć, jaki dziś dzień tygodnia. Wtorek czy środa? Chyba środa.
Wtedy zadzwonił telefon. Aż mnie skręciło. Jeśli to Dziadek, mój stary
przyjaciel i chlebodawca, to lepiej od razu się powiesić... Na szczęście
dzwonił Borka. Głos miał
schrypnięty i mówił z trudem - co wcale mnie nie zdziwiło,
przecież poprzedniego dnia piliśmy razem. - Jak tam? - zapytał z męką w
głosie. - Już lepiej.
- A ja się czuję strasznie.
- Trzeba mniej pić - zauważyłam filozoficznie. - Jasne... Albo więcej.
Najgorzej to tak ni w pięć, ni
w dziewięć. Słuchaj, Mała, dzwonię, bo... Wczoraj żeśmy trochę pohulali, a
dzisiaj... na prawie trzeźwą głowę... Nie będziesz miała nieprzyjemności?
- Mam ich pełno, jedna mniej, jedna więcej...
- Ta ruda wydra, co się kręciła po komendzie, to chyba dziennikarka. Coś
mi się wydaje, że już ją gdzieś widziałem.
- No i dobrze.
- A może gdzieś zadzwonisz na wszelki wypadek?
- Obejdzie się. - Ale...
- Daj spokój - przerwałam mu. - Łeb mi pęka, nie
męcz.
- No, jak uważasz - powiedział Borka, chyba ucieszony,
i wyłączył się.
A ja przywołałam w pamięci wydarzenia minionej nocy. Wydarzenia
niewarte były złamanego grosza, ale, o dziwo, strasznie mnie wzburzyły i z
rozpaczy się upiłam.
- Trzeba z tym skończyć - wygłosiłam z udręką, niespecjalnie wierząc
sama sobie, a potem wstałam, ubrałam się i krzyknęłam Saszce:

background image

- Dość tych dąsów, idziemy na spacer!
Saszka niespiesznie poszedł w stronę drzwi i od czasu do czasu zerkał na
mnie, jakby sprawdzając, czy idę z tyłu, i ciężko wzdychał, spuszczając
głowę.
- No już byś przestał, naprawdę - burknęłam, zamykając drzwi. - Dobra,
upiłam się, każdemu się może zdarzyć. Wczoraj bardzo cierpiało moje
poczucie sprawiedliwości, opowiadałam ci przecież. Ale za to długo
spacerowaliśmy, tu już nie możesz się przyczepić. A że śpiewałam,
weszłam na karuzelę na placu zabaw... To dlatego, że miałam dobry
humor, przypomniałam sobie dzieciństwo i takie tam...
Pies rzucił mi ciężkie spojrzenie. Demonstracyjnie szedł w pewnej
odległości, jakby udawał, że mnie nie zna, co wydało mi się obraźliwe. Gdy
weszliśmy do parku, klapnęłam na pierwszej napotkanej ławce. W nocy
spadł deszcz i teraz połyskiwały kałuże, wiatr przeganiał liście po
ścieżkach... Objęłam się rękami i siedziałam skulona, gapiąc się w
przestrzeń.
Saszka podszedł do mnie, otarł się o moje nogi, a potem ze smutkiem
zajrzał mi w oczy. Mrugnęłam do niego.
- Jakoś to będzie. - Westchnęłam. Wstałam i pomaszerowaliśmy na spacer
po alejkach.
Saszka lubił spacery, a ja nie znosiłam swojego mieszkania. Nie
przychodziły mi do głowy żadne ważne sprawy, którymi miałabym się
teraz zająć, a na świeżym powietrzu czułam się znacznie lepiej niż w
przesiąkniętej papierosowym dymem kuchni - w efekcie łaziliśmy ponad
dwie godziny. Poczułam się znacznie lepiej, wybaczyłam światu, że
uparcie nie chce się wydać przyjemniejszy, i nawet poczułam lekki głód,
choć zwykle przed czternastą mój żołądek przyjmuje tylko kawę.
- Wracamy do domu! - zawołałam Saszkę. Chyba też zgłodniał, bo zawrócił
bez sprzeciwu. Zjedliśmy śniadanie. Właśnie wyciągnęłam nogi i położy-
łam je na sąsiednim fotelu z zamiarem ucięcia sobie krótkiej drzemki, gdy
odezwał się telefon.
Głos Ritki brzmiał tak, jakby przemawiała na mojej stypie.
- Co ty wyrabiasz? - spytała z męką w głosie. - Dziadek normalnie...
jeszcze go takim nie widziałam. Pospiesz się i na swoje usprawiedliwienie
wymyśl coś budzącego litość.
-Już ktoś nakablował? - warknęłam. - Ritka, może powiedz, że mnie nie
znalazłaś, co? Komórka nie odpowiada i takie tam...
- Nie, przyjedź do biura. I spróbuj wyglądać przyzwoicie.
- To nie będzie łatwe - poskarżyłam się i odłożyłam słuchawkę.
Wykrzywiłam się do Saszki i westchnęłam. - Trzeba jechać... Wiesz co,
jedź ze mną. Porządny człowiek nie będzie przecież wrzeszczał przy psie,
co? Jak myślisz? -Jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, czy można
nazwać Dziadka porządnym człowiekiem. Tak mnie to wciągnęło, że gdy
spojrzałam na zegarek, uznałam, że trzeba się pospieszyć.
Zwykle w tak ciężkich chwilach ignoruję lustro, ale Ritka kazała mi
wyglądać przyzwoicie i dlatego jednak się przejrzałam. Zobaczyłam
spuchniętą twarz i siniak na lewym policzku, który wybitnie mnie
upiększał.

background image

- A to, kurczę, skąd? - Skrzywiłam się. Skacowana gęba skrzywiła się w
odpowiedzi. - Tak, uroda to straszna siła... A im dalej, tym straszniej.
Wyjęłam kosmetyczkę i próbowałam przywrócić sobie niedawną
atrakcyjność, ale pięć minut później machnęłam ręką i wrzuciłam
kosmetyczkę do szarki. Saszka wpakował się do torby i stamtąd zerkał na
mnie czujnie.
- Idziemy. - Skinęłam głową, wzięłam torbę i poszłam
Nowiutki citroen, prezent od Dziadka na kolejne urodziny, cieszył oko.
Saszka szczeknął zadowolony, wóz wyraźnie mu się podobał.
- No co, psie? - Mrugnęłam do niego i postawiłam torbę na siedzeniu obok.
- Dobrze jest żyć, a dobrze żyć jest, jak wiadomo, jeszcze lepiej.
Już wchodząc po schodach do głównego wejścia, zrozumiałam, że
popełniłam całe mnóstwo błędów strategicznych. Po pierwsze, miałam na
sobie dżinsy. Powszechnie wiadomo, że Dziadek nie znosił kobiet w
spodniach - przyjść do niego w dżinsach oznaczało okazać brak szacunku.
Po drugie, adidasy były brudne (na tle czerwonego dywanu w holu wręcz
skandalicznie brudne), a Dziadek nie cierpi brudnych butów. Do tego
dochodziła spuchnięta twarz i Saszka w torbie... Jęknęłam głucho, ale
szłam dalej, może z oślego uporu, a może z cichego pragnienia wkurzenia
Dziadka. Nasze stosunki nie są takie proste...
Na mój widok Ritka przewróciła oczami
- Chyba zwariowałaś. Widziałaś się chociaż w lustrze? - Nie. A po co mam
się denerwować? - Sekretariat był
pusty, usiadłam w fotelu obok Ritki. - Jest sam? - Wskazałam głową
drzwi.
- Tak. Jak będzie wolny, to zawoła. No przecież cię prosiłam... - zaczęła z
wyrzutem.
- Nie ględź, i tak mi niedobrze.
- To widać. - Ritka wykrzywiła się do mnie.
- Kto mnie podkablował? - zapytałam.
Ritka uniosła brwi, jakby dziwiąc się mojej tępocie, a potem podała mi
gazetę. Na pierwszej stronie widniała moja twarz.
- Mogli dać lepsze zdjęcie - prychnęłam, choć wcale nie było mi do
śmiechu.
Artykuł nosił tytuł: „Rozzuchwaleni słudzy narodu". Jego autorzy nie
zostawili na mnie suchej nitki, przypomnieli nawet to, o czym sama
zapomniałam.
- Ale ludzie mają pamięć... - Pokręciłam głową.
- I co w tym widzisz śmiesznego? - Ritka sposępniała.
- Ależ nic. Bardzo operatywne działanie, jak chcą, to potrafią. Daj
papierosa.
- Przecież wiesz.
- Daj. Gorzej już nie będzie.
Ritka podała mi paczkę papierosów i podsunęła popielniczkę.
- No coś ty, naprawdę... - zaczęła, ale widząc moją minę, tylko pokręciła
głową i odwróciła się.
Zdążyłam dopalić papierosa i jeszcze raz przebiec wzrokiem artykuł, gdy z
interkomu dobiegł głos Dziadka:

background image

- Rito, czy ona przyszła? - spytał surowo.
- Tak, Igorze Nikołajewiczu - pisnęła Ritka.
- Niech wejdzie.
- Bardzo cię proszę... - zaczęła Ritka, ale ja tylko machnęłam ręką i
weszłam do gabinetu.
Dziadek stał i patrzył w okno - jak zawsze, gdy szykował się do
nieprzyjemnej rozmowy. Stał z rękami w kieszeniach spodni, nie odwrócił
się nawet, gdy trzasnęły drzwi. Dobrze go znałam i teraz, patrząc na jego
spięte plecy, na to, jak zasępiony wpatrywał się w dal, niczego nie widząc,
rozumiałam jest wściekły.
- Cześć - powiedziałam, postawiłam torbę z Saszką na podłodze i usiadłam
na samym brzeżku fotela, mając nadzieję, że wyglądam na nieszczęśliwą
istotę.
- Czytałaś gazetę? - zapytał, nie odwracając się.
- Tak, Ritka mi pokazała. - I co powiesz?
- A co mogę powiedzieć? Zwyczajnie mnie wrabiają. I gliny we właściwym
miejscu o właściwej porze, i dziennikarka z fotografem pod ręką, i to o
drugiej w nocy! A rano cały
ten pasztet w gazecie... Trochę poszumią i uspokoją się... - Korzystając z
tego, że Dziadek na mnie nie patrzy, oglądałam sobie paznokcie, a gdy się
odwrócił, zrobiłam pokorną minę i spuściłam wzrok na swoje brudne buty.
Skrzywiłam
się, ale na zmianę obuwia było już za późno.
- Wrabiają? - powtórzył Dziadek ze smutkiem.
Ni z tego, ni z owego poczułam do niego litość. Czasem tak mam i wtedy
nie wiem, co robić. Teraz w milczeniu skinęłam głową, kumulując w
spojrzeniu tyle cichego smutku, że aż westchnęłam. Sasza też westchnął,
pewnie się o mnie martwił.
- Aha - powiedział złowieszczo Dziadek. - Czyli nie wsiadałaś po pijanemu
za kierownicę, nie zostałaś zatrzymana przez drogówkę, nie stawiałaś
oporu, nie zostałaś dostarczona na posterunek i nie rozbiłaś tam okna,
rzucając w nie krzesłem. Czego tam jeszcze nie zrobiłaś? - Spojrzałam w
sufit w porywie nagłego zainteresowania. - Przestań się wygłupiać! -
wrzasnął Dziadek, ale nie zwróciłam na to większej uwagi. Znałam go
ponad dwadzieścia lat (najpierw zastępował mi ojca, potem był moim
kochaniem, teraz dla niego pracuję) i świetnie wiedziałam: jak krzyczy, to
jeszcze można przeżyć, znacznie gorsze byłoby lodowate milczenie.
Dziadek zgarnął gazetę ze stołu i podsunął mi pod nos,
jakbym jej nie widziała.
- Czy ty w ogóle myślisz? Chociaż czasami? Czy ty wiesz, jakie to dla mnie
ważne... zwłaszcza teraz... przełomowy moment... - Dalsza przemowa była
już zupełnie
nieciekawa.
Oczywiście, że wiedziałam. Dziadek objął stanowisko rok temu po ciężkiej
walce i chyba planował się na nim zestarzeć, a może nawet umrzeć na
posterunku niczym sekretarz generalny za starych dobrych czasów. Przez
ostatnie kilka miesięcy z bólem przyjmował najmniejszą krytykę. To
znaczy, nigdy nie lubił krytyki, ale teraz zieleniał na twarzy, gdy jakiś

background image

kretyn pozwalał sobie szczeknąć. Zresztą kretynów było niewielu,
właściwie więc nie było się czym przejmować. Właśnie próbowałam mu to
uświadomić, jasno i inteligentnie, ale nie słuchał.
- Masz obowiązek myśleć o moim uczciwym imieniu! - wrzeszczał i sądząc
z jego miny, chyba naprawdę tak myślał - mam na myśli uczciwe imię.
Przyznaje, że to mnie zastanowiło. Wobec dziennikarzy, elektoratu i
cholera wie kogo jeszcze mógł się wygłupiać do woli, ale ja go znam jak zły
szeląg... Ech, uwierzył we własną grę - pomyślałam ze współczuciem. -
Naprawdę uwierzył. Westchnęłam ciężko i powiedziałam:
- Przepraszam.
- Przepraszam? - Jego potężna pierś falowała, oczy miotały błyskawice, ale
z wrzasku przeszedł na złowieszczy szept. Też nic miłego, ale przynajmniej
człowiek nie głuch-nie. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Czy ty
w ogóle rozumiesz... - Znów podniósł głos.
Niespodziewanie dla samej siebie powiedziałam:
- A idź do diabła - i wreszcie poczułam ulgę, już dawno chciałam mu to
powiedzieć.
Dziadek zastygł z otwartymi ustami, potrząsnął siwą głową, a potem
zacisnął szczęki - tak mocno, że zęby po prostu musiały się skruszyć.
Wstałam i ruszyłam w stronę drzwi, uznając, że najwyższy czas się stąd
wynieść. Do wieczora Dziadek ochłonie i wtedy wypłaczemy się sobie na
piersi, wybaczymy wspólne grzechy i znów wszystko będzie cacy.
Dogonił mnie dwoma susami, złapał za ramię, odwrócił i z rozmachu
strzelił w twarz. Saszka zaczął dramatycznie ujadać, wyskoczył z torby i
spróbował złapać krzywdziciela za nogę.
- Nieźle - powiedziałam, gdy już doszłam do siebie. Dziadek stał
naprzeciwko mnie blady jak ściana. Gniew
w jego oczach już zgasł, teraz zostało tylko zakłopotanie. Chyba był tak
samo wstrząśnięty jak ja.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po starym przyjacielu takiej
werwy. Jeszcze minutę temu dałabym sobie rękę uciąć, że on nigdy, w
żadnym wypadku i tak dalej, a tu patrzcie państwo... Wszystko się na tym
świecie zmienia i trzeba być ostrożnym z rękami - w każdym sensie.
Saszka ciągle kręcił się pod nogami, aż się przestraszyłam, że Dziadek go
kopnie ze złości, ale on chyba nic wokół siebie nie widział. Złapałam psa
na ręce i wypadłam z gabinetu, głośno trzaskając drzwiami.
- No i co? - spytała Rita przestraszona.
- Daj kartkę i długopis.
- Po co?
- Daj! - ryknęłam.
Rita podsunęła mi papier i długopis, ale mimo wszystko drążyła dalej - z
natury była strasznie ciekawska.
- Czemu masz taką czerwoną twarz?
- Jak ci dopieką, to nic dziwnego, że się plamami po-
kryjesz,
- A czemu tylko z jednej strony?
- Nie przeszkadzaj, bo nie mogę zebrać myśli - poprosiłam.
- To on cię uderzył? - spytała z płaczem w głosie. - Niemożliwe... z powodu

background image

głupiego artykułu?
Zamaszyście napisałam na kartce: „Proszę o zwolnienie mnie ze
wszystkich praw i obowiązków. Z miłością i wdzięcznością...". Podpisałam
się i postawiłam datę.
- To cześć. - Skinęłam Ritce. - I przez najbliższe trzy dni do mnie nie
dzwoń.
Tym razem już nie trzaskałam drzwiami, zamknęłam je cicho i
rozejrzałam się. Po korytarzu chodzili ludzie i wszyscy się mną
interesowali. Jedni się uśmiechali, inni spoglądali poważnie, a wszyscy
omijali mnie szerokim łukiem, jakby wyszła nie z gabinetu Dziadka, lecz z
baraku zadżumio-nych.
- A to dranie - mruknęłam do Saszki, a on zgodnie pokiwa) głową.
Ponieważ biedny psiak ciągle jeszcze się trząsł z oburzenia, a ja razem z
nim, poszłam do baru na drugim piętrze. Wprawdzie nie podawali tu
alkoholu, ale teraz nawet szklanka wody by mi pomogła.
W barze siedziało kilka osób i piło kawę. Gdy weszłam, wszyscy
jednocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na mnie, a potem jak na komendę
odwrócili wzrok. Podeszłam do baru, usiadłam na wysokim stołku, torbę z
Saszką kładąc na sąsiednim. Jamnik zaczął się wiercić, ofuknęłam go.
Barman popatrzył na mnie z potępieniem. To był duży facet o rumianej
twarzy, ubrany w śnieżnobiałą koszulę
i elegancką muszkę. Pewnie jest strasznie z siebie dumny... Już widzę, jak
opowiada przyjaciołom, jak to z miejscową władzą każdego dnia, za pan
brat... Słucha rozmów, w głębi ducha wszystkimi gardzi i boi się. Miałam
ogromną ochotę urządzić tu skandal, ale przypomniałam sobie, że jestem
prawą ręką Dziadka, to znaczy byłam, nawet nie prawą ręką, tylko... no,
jak to było... A, asystent do spraw kontaktów ze społeczeństwem. W
jakimś sensie faktycznie go reprezentuję i nie powinnam się awanturować.
- Nalej mi wódki - poprosiłam grzecznie barmana.
- Nie prowadzimy - odparł szybko i aż się ode mnie odsunął.
- Daj spokój - powiedziałam z uśmiechem. - W tamtej szafce zawsze stoi
butelka, no, rusz się...
- Zna pani zasady - powiedział surowo. Nie wytrzymałam i wrzasnęłam:
- Idź w cholerę, draniu!
Za moimi plecami rozległ się szurgot krzeseł, ktoś trzasnął drzwiami.
Złapałam chłopaka za śnieżnobiałą koszulę i warknęłam:
- Ogłuchłeś?
- Przecież mnie zwolnią... - wyszeptał zbielałymi wargami.
Puściłam jego koszulę i wygładziłam na piersi.
- Przepraszam... mam zszargane nerwy. Ciężki dzień. Przepraszam
wszystkich. - Ukłoniłam się, zadowolona, że dostarczyłam ludziom
rozrywki, i szybko wyszłam z baru.
Na korytarzu dogonił mnie chłopak z ochrony.
- Olgo Siergiejewna - powiedział uprzejmie - Lew Iwano-wicz prosi, żeby
pani przyszła.
- Nie mam czasu - prychnęłam.
- Pilna sprawa.
- Strasznie mi przykro - odparłam wesoło - ale już tu

background image

nie pracuję.
Nowe życie postanowiłam zacząć od porządków w mieszkaniu.
Odkurzałam z zapałem, nawet zajrzałam do pokoju na piętrze - w którym
nie byłam chyba ze dwa miesiące. Saszka plątał się pod nogami,
oszołomiony. Szybko się zmęczyłam i zeszłam do kuchni. Ze smutkiem
zerknęłam na pustą butelkę po martini i przypomniałam sobie, że w szafce
mam koniak dla gości. Osobiście nie lubię koniaku, ale na bezrybiu i rak
ryba... Właśnie zdążyłam sobie nalać, gdy trzasnęły drzwi i w kuchni
zjawił się Dziadek. Płaszcz rozpięty, brwi ściągnięte, spojrzenie ciężkie, a
twarz nieprzenikniona. Zerknęłam na butelkę i szklankę, rozłożyłam ręce
i uśmiechnęłam się - nie mój dzień.
- Jeśli sądzisz, że przyszedłem cię przepraszać... - zaczął.
- Nawet mi to do głowy nie przyszło. - Zachichotałam. Podszedł, odebrał mi
butelkę i wrzucił szklankę do zlewu. - Należałoby spuścić ci spodnie i wlać
na goły tyłek
- oznajmił ze złością. - Żebyś przez tydzień nie mogła usiąść.
- Idź sobie - zaproponowałam. - Już dla ciebie nie pracuję.
Dziadek cisnął butelką w ścianę. Nie spodziewałam się tego i pochyliłam
się wystraszona, a on złapał mnie za kark i boleśnie przycisnął twarzą do
stołu. Saszka zaczął ujadać, a ja wydusiłam:
- Puść, czego psa straszysz.
Puścił, zwalił się na fotel i potarł twarz rękami. Dopiero teraz było widać,
jaki jest zmęczony: worki pod oczami, ciężkie zmarszczki przy ustach,
czoło poorane bruzdami...
Był czas, gdy go kochałam. Bardzo. Może nawet teraz jeszcze go kocham,
skoro serce mi tak wali, jakby chciało wyskoczyć, a w duszy żal - nie
wiadomo, do niego czy do siebie.
Przykucnęłam przed nim i położyłam głowę na jego kolanach.
- Co ty robisz ze swoim życiem? - spytał cicho. Od razu rozbolały mnie
wszystkie zęby, nie lubię takich serdecznych rozmów, zwłaszcza gdy ludzie
nie mają sobie nic do powiedzenia. - Przecież jesteś jeszcze taka młoda... -
mówił dalej spokojnie, jakby ta okoliczność strasznie go smuciła. -A jak
wyglądasz? Włóczysz się po knajpach w towarzystwie jakichś degeneratów
z tym głupim jamnikiem. Szczerzysz zęby i zabawiasz innych swoimi
idiotycznymi żartami.
- Czasem nieźle mi wychodzi. Jeden gość powiedział, że mam poczucie
humoru.
- Idiota. - Jasne...
- Komu i co chcesz udowodnić?
- Dobrze, przepraszam... - powiedziałam ze skruchą. Spojrzał na mnie, a ja
westchnęłam i odwróciłam wzrok.
- Uznajmy, że już sobie pogadaliśmy. - Wstałam i zrobiłam krok, ale
Dziadek złapał mnie za rękę.
- Co się z tobą dzieje? Porozmawiaj ze mną, do licha...
- Nawet nie podniósł głosu, ale chyba wolałabym, żeby wrzeszczał. W jego
słowach był ból, prawdziwy ból, coś takiego ciężko zagrać, choć na tym
akurat polu Dziadek jest mistrzem.
Potarłam nos i postanowiłam zbić go z pantałyku. - Jesteś taki mądry... -

background image

powiedziałam ze smutkiem. - Powiedz, po co to? Ja, ty... po co to wszystko?
- A co, przechodzisz okres dojrzewania? - Sposępniał.
- Czemu się zgrywasz?
- Ja się nie zgrywam, ja po prostu nie widzę sensu. W niczym.
- Jakiego sensu, do diabła? Chodź no tutaj. - Zrobiłam dwa kroki i
wparłam się nogami w jego kolana. Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie,
a potem on wstał, objął mnie i powiedział z przekonaniem: - To ja
zmarnowałem ci twoje życie. Ja jestem wszystkiemu winien. Gdyby nie
ja...
- Lepiej mnie jeszcze raz strzel - przerwałam tę próbę robienia mi wody z
mózgu. - Co ty masz z tym wspólnego? Mam okropny charakter i wszystkie
moje problemy wynikają właśnie z niego. A o tym sensie życia
powiedziałam tylko tak, żeby cię wkurzyć. Obiecuję, że więcej nie będę.
Zdejmij płaszcz, zrobię ci herbatę. Mam nawet konfitury, czereśniowe...
Przecież lubisz...
- Mała... - zaczął. Nie pamiętam, żeby nazywał mnie inaczej, zresztą do
wszystkich swoich bab tak mówił, żeby się nie pomylić. - Nie mam nikogo i
nigdy nie miałem nikogo prócz ciebie, wiesz o tym... Gdybym mógł...
gdybym tylko mógł cofnąć czas... nigdy bym... za bardzo cię kochałem. Do
obłędu. Łatwiej było zabić, niż oddać innemu. Gdybym wtedy nie zrobił
tego głupstwa, nosiłbym dziś na barana twoje dzieci i byłbym szczęśliwy, a
teraz patrzę, jak wpędzasz się do grobu, i nic nie mogę zrobić. Nie
życzyłbym tego nawet wrogowi.
Wzruszył mnie do łez - naprawdę się popłakałam, co mi się już dawno nie
zdarzyło. Wtuliłam twarz w jego pierś i płakałam, a on gładził mnie po
plecach, a w oczach miał najprawdziwsze łzy. No tak, znowu mnie
przechytrzył, zawsze wszystko robił po mistrzowsku. Wiedziałam, że nie
powinnam wierzyć w jego słowa i łzy, bo to tak samo jak wierzyć w to, że
zobaczę zeszłoroczny śnieg, a jednocześnie nie mogłam nie uwierzyć.
Ciekawe, swoją drogą, o czym on teraz myśli, gładząc mnie po plecach?
Czy rzeczywiście
o mnie? A może o pracy? Splatamy się w objęciach, a myśli biegną swoim
torem? A może go nie doceniam, może naprawdę coś czuje, może wcale nie
udaje, tylko ja jestem zbyt cyniczna? No proszę, doszłam do
samobiczowania... Tymczasem Dziadek wypuścił mnie z objęć, zdjął
płaszcz
i uśmiechnął się jakoś tak nieśmiało.
- To zrób tej herbaty.
Krzątając się po kuchni, zerknęłam w okno. Samochodu Dziadka nie było.
Czyżby zwolnił kierowcę? I tak w każdej chwili może go wezwać... A może
chce tu spędzić kilka godzin? Zgodnie z niepisaną umową nigdy tego nie
robił... od czasu, gdy człowiek, za którego miałam wyjść za mąż, zginął
tragiczną śmiercią. Pomysł mojego zamążpójścia nie spodobał się mojemu
przyjacielowi, mojemu „ojcu rodzonemu"... Zresztą, jeśli już grzebać w
naszej historii, to wychodziło na to, że to ja uwiodłam najlepszego
przyjaciela mojego ojca, a on poszedł za mną jak baran na zarżnięcie. I nic
dobrego z tego nie wynikło.
- Słucham? - spytał Dziadek.

background image

Zrozumiałam, że ostatnie zdanie powiedziałam na głos. Często mi się
zdarza znienacka mówić na głos do siebie albo chichotać. Jednym słowem,
halucynacje. Taki człowiek jak ja nie powinien sam mieszkać w ogromnym
mieszkaniu. Tu nawet jamnik błądzi, a co dopiero ja...
- Chyba zbiera się na deszcz - poinformowałam go.
- A ten Borka to kto? - zapytał ni z tego, ni z owego mój starszy przyjaciel i
odwrócił wzrok. Uważał zazdrość
za uczucie niegodne - przecież moje szczęście stawia na pierwszym
miejscu, a własne gdzieś na szarym końcu.
- Dobry chłopak. - Wzruszyłam ramionami. - I dawno ty z nim...?
- Dawno ja z nim co? - prychnęłam, składając ręce na piersi. Uwielbiam
takie pytania.
- No... co was łączy?
Nazywam to zabawą w strusia. Dziadek będzie teraz krążył dookoła, nie
nazywając rzeczy po imieniu. Mistrz metafor. Wprawdzie i ja podszkoliłam
się nieco w tym sporcie - przy takim mistrzu grzechem byłoby się nie
nauczyć - ale teraz nie miałam nastroju i powiedziałam po prostu:
- On jest żonaty. Głupio byłoby nawiązywać z nim romans, nie uważasz?
Teraz już musiał wyciągnąć głowę z piasku. Nie wiem, co wtedy czuje
struś, ale Dziadek zrobił to bez przyjemności.
- Czyli po prostu razem pijecie? - spytaj ponuro. Dobrze mi tak, nie trzeba
było pchać się ze swoimi regułami gry, tylko przyjąć jego.
- Ja nie piję - mruknęłam z kwaśną miną. - To znaczy, czasem piję, a
czasem nawet się upijam, jak wczoraj. Ale prawdziwe picie to zupełnie co
innego.
Dziadek patrzył na mnie wyczekująco. Podniosłam wzrok i nasze
spojrzenia się spotkały. Błagałam wzrokiem o przebaczenie, sugerując
zarazem lekką urazę. Dziadek zastanawiał się, co zrobić: udać, że mi
wierzy, czy nie udawać. Krótka walka zakończyła się zwycięstwem
zdrowego rozsądku, objął mnie, przyciągnął do siebie i szepnął gorąco:
- Kocham cię.
Już odetchnęłam w duchu z ulgą, że wszystko się skończyło, gdy Dziadek
złożył na moich ustach pocałunek, ja-
kiego w żadnym razie nie dałoby się nazwać ojcowskim. Muszę przyznać,
że trochę mnie to zdziwiło. Stropiona, zastanawiałam się, co powinnam
zrobić w tak skomplikowanej sytuacji, a on z pasją kontynuował W
myślach machnęłam ręką. W końcu dlaczego nie miałabym ucieszyć
człowieka i siebie przy okazji? Przecież ustalenia są po to, żeby było co
łamać. Odpowiedziałam na pocałunek i wtedy została nam już tylko jedna
droga: do sypialni, gdzie też się udaliśmy.
Jakiś czas później z przyjemnością skonstatowałam, że Dziadek mimo
swojego wieku (prawie sześćdziesiątka) jest w świetnej formie, czego nie
można powiedzieć o mnie. Lenistwo, fantazja na trójkę z minusem, a do
tego uczucia gdzieś się ulotniły. Dziwnie się czułam, leżąc tak w łóżku
obok niego i zupełnie nic nie czując.
Rano wstałam wcześnie i poszłam szykować śniadanie - w ramach
okazania troski i miłości. Byłam pewna, że nie usłyszę więcej morałów ani
upierdliwych pytań, ale Dziadek rozwiał moje złudzenia. Właśnie piliśmy

background image

kawę, gdy powiedział:
- Zupełnie jak kiedyś. - Oczy miał smutne, chyba faktycznie ogarnęła go
nostalgia. Wyciągnął do mnie rękę, pogładził po policzku - dotknęłam jego
dłoni ustami -i oświadczył: - Jeśli się jeszcze raz upijesz, strzelę sobie w
łeb. Ja nie żartuję.
Co do tego akurat nie miałam wątpliwości, on w ogóle nie umie żartować,
a już w ten sposób to na pewno.
- Zwariowałeś? - zapytałam, czując, jak mi szczęka opada.
- Tak jest. - Pokiwał głową. - Zwariowałem. Jesteś jedyną osobą, która
trzyma mnie na tym świecie. I jeśli okaże się,
że... Wole zdechnąć, niż patrzeć, jak się staczasz... Wybacz - zakończył
ostro, a ja nadał siedziałam z opadłą szczęką.
- Igor - powiedziałam w końcu i zobaczyłam, jak zmienia się wyraz jego
twarzy. Dawno go tak nie nazywałam. W dzieciństwie zwracałam się do
niego tak, jak kazał ojciec: „Igorze Nikołajewiczu", potem był czas, gdy
mówiłam na niego „Igor" i moja dusza śpiewała ze szczęścia, a teraz
nazywałam go tak jak wszyscy: „Dziadek", a zwracałam się bezosobowo. A
tu się okazuje, że jemu to robi różnicę... Poczułam się niezręcznie. -
Posłuchaj... - zaczęłam słabo.
- Nie. - Pokręcił głową. - Ja cię uprzedziłem, a ty zrobisz, co zechcesz.
- Przysięgam, że...
- Wierzę ci - właśnie tobie, a nie tym, którzy plotą byle co. Postaraj się
mnie nie rozczarować. I wyjaśnij tę sprawę z Didonowem. Jeśli cię
wrabiają, to nie można tego tak zostawić. Niech pamięta, kto tu jest
szefem...
Didonow jest właścicielem gazetki, w której pojawił się artykuł o pijackiej
burdzie, jaką rzekomo urządziłam na milicji.
Dziesięć minut później Dziadek wezwał samochód i pojechał służyć
narodowi, a ja się zamyśliłam. Wniosek nasuwał się sam i był mało
przyjemny - stary lis znowu mnie przechytrzył: i napić się nie mogę, jeśli
nie chcę się czuć jak morderca, i w stosunku do dziennikarzy postawił na
swoim. Kilka dni temu przekonywałam go, że nie należy zwracać uwagi na
takie ataki - niech sobie ujadają... Jeśli damy się wciągnąć w jakieś
przepychanki, to tylko ich ucieszymy. Dziadek zgodził się nic nie robić, ale
bardzo niechętnie. Czułam, że dopiekli mu do żywego i gdyby mógł, to
własnoręcznie rozstrzelałby najgłośniej gardłujących. Nawet pomyślałam
wtedy, że skoro ktoś jest taki wrażliwy na cudzą krytykę, to nie powinien
zostawać wybrańcem narodu... A teraz proszę, dostałam niedwuznaczne
polecenie rozprawienia się z Didonowem.
- O matko kochana... - wymęczałam głośno. Nie lubię takich spraw.
Płacono mi właśnie za to, żeby wszędzie była cisza i spokój. A tu proszę.
Skrzywiłam się jak od bólu zębów, a potem zaczęłam się zastanawiać nad
Didonowem czy raczej nad tym, jak i na czym go przyłapać, żeby
odechciało mu się szczekać. W zasadzie Dziadek ma rację, facet od dawna
się prosi... Ten bojownik o prawdę poważnie bruździł władzy, a przecież
mógł być z nią w serdecznych stosunkach. W radzie miejskiej
współtowarzysze Dziadka mieli przez niego ciężkie życie, a do tego
Didonow kupił gazetę, „megafon jawności", że tak powiem. Zarządzała tam

background image

pewna dama, ale nie zmieniało to istoty rzeczy - szefem był Didonow.
Trzeba to będzie wyjaśnić. Westchnęłam z przygnębieniem i znów się
skrzywiłam - pomyślałam o Borce. Wczoraj również o nim myślałam, ale z
sympatią, a dzisiaj...
- Prawda nie istnieje, jest tylko punkt widzenia - powiedziałam na głos,
ale wcale nie poczułam się lepiej.
Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer Borki.
- Co słychać? - zapytał.
- Wujowo. Oberwało mi się tak, że bardziej nie można. Może napilibyśmy
się kawy? No chyba że jesteś bardzo zajęty?
- Nie... To co, o drugiej? - zaproponował jakoś tak smętnie i pożegnaliśmy
się,
Zerknęłam na Saszkę, który od dłuższego czasu patrzył na mnie z
niezadowoleniem. W nocy nie wpuściłam go do sypialni, jego miejsce zajął
obcy facet, a teraz nadszedł czas spaceru, a ja sobie siedzę przy stole i
wcale nie wygląda na to, żebym się miała ruszyć.
- Idziemy na spacer? - Mrugnęłam do niego. Jak chodzę, to mi się lepiej
myśli.
Świeże powietrze, Saszka sobie biega, liście pod nogami szeleszczą,
jesienne słońce przygrzewa, a moje myśli rozbiegają się jak karaluchy.
Usiłowałam odtworzyć w pamięci wydarzenia minionej nocy. Borka...
Poznałam go trzy miesiące temu na bankiecie, zaproponował wtedy, że od-
wiezie mnie do domu. Czułam, że czegoś ode mnie chce, co zresztą nie było
dziwne, jeśli pamiętało się, kim jest Dziadek. A o tym, że mnie i Dziadka
łączą jakieś stosunki, wprawdzie trudne, ale bardzo bliskie, wiedzą
wszyscy, którzy chcą wiedzieć.
Ale tamtego wieczoru Borka nie zdecydował się wyłożyć swojej sprawy.
Zostawił mi wizytówkę i wyglądało na to, że pożegnaliśmy się na zawsze.
Jednak kilka dni później to ja przypomniałam sobie o nim i zwróciłam się
z prośbą, którą chętnie spełnił. Potem dwa razy zapraszał mnie na lunch.
Czekałam, aż poruszy tę swoją sprawę, nie doczekałam sic i nawet
pomyślałam, że chyba po prostu mu się podobam. No przecież nie zawsze
wyglądam parszywie, poza tym Dziadek ma racje, jestem jeszcze zupełnie
młoda... No, może z tym „zupełnie" to już przesada... Gdy wreszcie wyłożył,
o co mu chodzi, odetchnęłam z ulgą - łatwiej było mu pomóc, niż traktować
go jak potencjalnego kochanka. Co prawda z propozycją seksu również
próbował wyjechać, ale jakoś tak bez przekonania, w stylu: może to bez
sensu, ale muszę zaproponować... Dałam mu delikatnie do zrozumienia, że
nie widzę go w roli mojego ukochanego, i od razu się wycofał. Pewnie
przypomniał sobie plotki, że jestem kochanką Dziadka, i po prostu nie
chciał ryzykować.
Potem spotykaliśmy się od czasu do czasu, piliśmy i gadaliśmy o tym i
owym. Lubiłam go - inteligentny, w miarę przyzwoity, ale nie do głupoty,
miał poczucie humoru i przekonanie, że ja też je mam. Zawsze śmiał się z
moich dowcipów i ja to doceniałam, ponieważ rzadko się zdarzało, żeby
ktoś uważał je za śmieszne.
I naprawdę wolałabym, żeby nie wyszło na to, że Borka specjalnie zwabił
mnie w pułapkę, choć teraz pewne okoliczności zaczęły wyglądać dziwnie,

background image

żeby nie powiedzieć podejrzanie.
Tamtego wieczoru wypiliśmy niedużo. Tak naprawdę nic nadużywam
alkoholu, choć jak się posłucha ludzi, to można by pomyśleć, że piję jak
koń, ale to po prostu wrogie knowania oraz pech. No więc, tamtego
wieczoru nawet nie miałam ochoty na alkohol. Martini zamówiłam wyłącz-
nie z solidarności - jeden kieliszek, czyli w ogóle nie ma
o czym mówić.
Borka zamówił trzy razy po lampce koniaku - czyli też jakby nic nie wypił,
a o wpół do jedenastej wyszliśmy. Ponieważ właśnie tego dnia
zdecydowałam, że będę się więcej ruszać, byłam bez samochodu, jednak
Borka postanowił odwieźć mnie do domu. Pojechaliśmy, skręciliśmy w
ulicę Alabjewa i wtedy właśnie zjawili się dzielni strażnicy dróg, a raczej
krzaków czy innych zaułków. W dodatku jechali na sygnale i wyglądało na
to, że potrzebują nas, czyli samochodu Borki. Borka skręcił w zaułek,
milicja została z tyłu
i wtedy on się zatrzymał i wyjeczał z rozpaczą: „Co za pech! Diabeł mnie
podkusił z tym koniakiem... W zeszłym tygodniu odebrali mi prawo jazdy
właśnie za prowadzenie po pijaku...". I wtedy ja w porywie niezrozumiałej
szlachetności zaproponowałam, że siądę za kierownicą. Borka zgodził się z
wdzięcznością i szybko się zamieniliśmy.
A dalej akcja rozwinęła się jak w kiepskim filmie sensacyjnym: milicyjny
samochód wyskoczył zza zakrętu i zatrzymał się tuż przed nami. Wysiadło
z niego czterech drabów (w tym dwóch z automatami) i podbiegli do nas, a
my spokojnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń. Chyba się nawet
uśmiechaliśmy, co prawda niedługo.
Draby otworzyły drzwi i wyciągnęły nas brutalnie z samochodu, Borce
nawet przywalili automatem. Rzecz jasna, powiedziałam, co o tym myślę.
Stróże prawa również powiedzieli, co o tym myślą. Wtedy ja
zaproponowałam im, żeby zniknęli, a oni - żebym mniej piła.
Dalsza dyskusja doprowadziła do tego, że znaleźliśmy się na komisariacie,
gdzie przypadkiem właśnie zajrzała dziennikarka i fotoreporter
„Wiadomości guberni". Mimo że milicjanci robili wszystko, co się dało, żeby
wyprowadzić mnie z równowagi, zachowałam zimną krew. Nie czułam się
winna i byłam pewna, że wszystko ku ogólnemu zadowoleniu rozejdzie się
po kościach, gdy wyjaśnię dyżurnemu, co się stało. Tymczasem Borkę
zaprowadzono na badanie, mimo moich tłumaczeń, że to bez sensu, skoro
za kierownicą byłam ja. Nie chcieli mnie słuchać. W końcu podniosłam
głos - byłam już strasznie zmęczona ludzką tępotą. Pewnie właśnie wtedy
sprytny fotograf zrobił mi zdjęcie - i dlatego mam taką skrzywioną minę.
Po badaniu Borkę odesłali do wytrzeźwiałki, co już było zupełnym
idiotyzmem, a wtedy ja się wściekłam i obiecałam im rajskie życie za tę
samowolę, ale obiecałam w ramach prawa, którym się w swoich
działaniach kieruję (nie mówię, że zawsze, ale tej nocy na pewno). Wtedy
zjawił się zastępca szefa posterunku i problem został rozwiązany -
przeprosił mnie i wypuścił, a ja samochodem Borki pojechałam mu
na ratunek.
Wszystko się udało, ale wściekły Borka kopnął krzesło -które przeleciało
dwa metry i rozpadło się ze starości. Przekonałam go, że nie ma sensu się

background image

złościć, i poszliśmy się odstre-sować - kupiliśmy butelkę koniaku,
zostawiliśmy samochód na parkingu i tam też wypiliśmy koniak,
pożyczając szklankę od ochrony. Właściwie to były dwie butelki - po drugą
wysłaliśmy ochroniarza. W końcu doszliśmy do wniosku, że gliniarze to
głupki, i pojechaliśmy taksówkami do domów.
Rano mimo parszywego humoru nie czułam się jakoś szczególnie winna, to
wszystko więc, co stało się potem, bardzo mnie zabolało. No dobrze, może
nie „bardzo", ale tak czy inaczej moje poczucie sprawiedliwości zostało
sponiewierane.
Cała ta sprawa wyglądała podejrzanie i rzeczywiście wychodziło na to, że
ktoś mnie wrabia - pytanie tylko kto? Komu mogłoby na tym zależeć? W
załodze Dziadka jestem dość niepozorną figurą, a do tej akcji wciągnięto
całą masę ludzi! Po co tyle zachodu, po co walić do wróbla z armaty?
- Bydlaki - warknęłam zirytowana i aż splunęłam, a Sasz-ka spojrzał na
mnie niezadowolony. - No co? Spaceruj sobie i nie zwracaj uwagi -
poradziłam, a pies odszedł urażony na bok.
Pewnie nie będzie trudno wycisnąć z Borki całą prawdę, choć tak
właściwie najlepsze, co mogłam teraz zrobić, to nie robić nic. Pogadają,
pogadają i ucichną. Ale Dziadek kazał mi to wyjaśnić, a jego słowo jest
tutaj prawem - chcąc nie chcąc, będę musiała więc „wyjaśnić".
- Idziemy do domu - zadysponowałam, zerkając na zegarek. Saszka udał,
że nie słyszy, ale widząc, że naprawdę kieruję się w stronę domu, po
truchtał za mną.
O wpół do drugiej pojechałam samochodem do kawiarni „Flamingo", gdzie
umówiłam się z Borką. Kawiarnia mieściła się w centrum miasta,
nieopodal cyrku. Jedyną wadą tego zakładu, lubianego przeze mnie z
powodów różnych, był brak miejsca do zaparkowania - wszystkie uliczki
upstrzone były znakami „zakaz postoju".
Postanowiłam złośliwie olać znaki i zaparkowałam naprzeciwko kawiarni.
Pchnęłam szklane drzwi i weszłam - w środku siedziało z dziesięć osób,
Borki jeszcze nie było. Usiadłam przy stoliku obok okna i zamówiłam
kawę. Okno było wielkie, sięgało do podłogi, siedząc przy nim, miałam
wrażenie, że jestem na ulicy. To była właśnie jedna z zalet tego miejsca, w
każdym razie dla mnie. Poza tym ceny były dość wysokie, więc ludzie nie
walili tu tabunami, można było posiedzieć w ciszy i spokoju, obserwując
przechodniów. I tym się właśnie zajęłam, czekając na Borkę.
Zobaczyłam go pięć minut później, po przeciwnej strome ulicy. Zauważył
mnie, uśmiechnął się promiennie i pomachał. Nie wyglądało na to, żeby
miał za pazuchą cegłę... Zaczął przechodzić przez ulicę i znów mi poma-
chał. Na chwilę zasłonił go autobus, a gdy przejechał, Borki już nie
zobaczyłam, za to spostrzegłam zmianę w zachowaniu przechodniów.
Wszyscy zaczęli wyciągać szyje, patrząc na coś, ktoś krzyknął i wtedy
wybiegłam z kawiarni na ulicę.
Borka leżał pół metra od chodnika. Twarz miał zalaną krwią, zamiast ust
krwawą masę. Jeden jego but odleciał na bok, potknęłam się o niego.
Ludzi robiło się coraz więcej, ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś po
milicję... Pochyliłam się nad Borką, on mnie poznał, wyciągnął rękę i
nawet nie tyle powiedział, ile wycharczał coś. Uklękłam przy nim i

background image

usłyszałam:
- Oni...
- Kto? Jacy „oni"? - nie zrozumiałam.
Ale on tylko powtórzył „oni", a potem w gardle coś mu zabulgotało, Borka
wyprężył się i jego oczy stały się szkliste. Wtedy zrozumiałam, że właśnie
na moich oczach zamordowano człowieka.
Zresztą gdzieś w głębi duszy miałam jeszcze cichą nadzieję, że to
nieszczęśliwy wypadek. Borce już i tak wszystko jedno, a ja czułam się
lepiej z tą świadomością.
Ale już wkrótce moje nadzieje rozwiały się jak dym. Przede wszystkim
sprawca wypadku w starym żiguli uciekł, co było bez sensu, bo przecież to
Borka zignorował przejście dla pieszych i czerwone światło, więc z punktu
widzenia kodeksu drogowego to była ewidentnie jego wina. W tym miejscu
jezdnia jest szeroka, a ruch wprawdzie intensywny, ale samochody nigdy
nie jadą szybko - zawsze przechodziło tu sporo ludzi, ignorując światła i
chcąc nie chcąc, kierowcy wlekli się w żółwim tempie. A wszyscy
świadkowie twierdzili, że kierowca żiguli wyskoczył z bramy, rozpędził się
i wcale nie miał zamiaru hamować, przeciwnie, chyba nawet dodał gazu.
Oczywiście można by złożyć zeznania świadków na karb bujnej wyobraźni,
gdyby nie charakter urazów ofiary, który mówił sam za siebie. Nie
pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać trupa, nieboszczycy od czasu do czasu
pojawiali się w moim życiu i zawsze nie w porę. Patrząc na Borkę,
rozumiałam, że to robota zawodowca. Tylko komu mogło zależeć na jego
śmierci? Siedzi sobie facet w swojej firmie, handluje komputerami,
nikomu nie przeszkadza... Ale teraz leży na ziemi, zakrwawiony i martwy,
czyli jednak komuś
przeszkadzał...
Przyjechało pogotowie, potem milicja. Odeszłam na bok i wybrałam numer
ochrony Dziadka. Z nowym szefem służby bezpieczeństwa niezbyt
układały mi się stosunki, dlatego ucieszyłam się, słysząc głos Witalija. On
był ze starej gwardii, z nim rozumiałam się prawie bez słów. Wyjaśniłam
mu, czego chcę, i podeszłam do milicjanta stojącego samotnie obok ciała.
Następne pół godziny straciłam na puste rozmowy - liczyłam, że wyciągnę
z nich jakiś pożytek, ale ja rzadko mam szczęście i tym razem nie miałam
go również. Jakiś czas później wsiadłam do citroena i wyniosłam się
stamtąd smutna i przygnębiona.
Było mi źle, ale nadal byłam przekonana, że śmierć Borki nie ma ze mną,
a tym samym z niedawnymi wydarzeniami, nic wspólnego. Jednak czarne
myśli już zaczęły drążyć mój mózg, nie dały się usunąć i dlatego od razu
pojechałam do Lalina. Jeszcze niedawno był szefem ochrony Dziadka, ale
opuścił nasze kłębowisko żmij i chyba bez większego żalu. Teraz pracował
w firmie zajmującej się ochroną ładunków, nieźle zarabiał i zajmował
poważne stanowisko, a w czterech innych firmach był konsultantem. Na
życie mu starczało i miał spokojną głowę. Szczerze mu tego zazdrościłam,
choć przecież nikt nie bronił mi zmienić miejsca pracy. Kiedyś o tym
marzyłam, ale gdy zyskałam taką możliwość, z niewiadomych przyczyn z
niej nie skorzystałam. Zagadka rosyjskiej duszy...
Biuro Lalina z ulicy wyglądało dość skromnie, ale w środku zaskakiwało

background image

wielkością i luksusem. Sam Oleg, potężny czterdziestosześcioletni chłop,
przypominał dobrodusznego morsa. Nic bardziej mylnego - zwłaszcza jeśli
się weźmie pod uwagę, że przez długie lata pracował w wywiadzie. Lalin
jest facetem z charakterem i zasadami, i ja, jako osoba pozbawiona zasad,
bardzo go szanowałam. Rok temu pomogliśmy sobie nawzajem, co tylko
spotęgowało obopólną sympatię, dlatego przychodząc tutaj, liczyłam na
ciepłe przyjęcie.
- Kogo ja widzę! - zawołał, odwracając się do mnie w fotelu.
- Cześć - rzuciłam. Ponieważ nie wstał, podeszłam do niego i pocałowałam
go głośno, łapiąc przy tym za uszy.
- Oho, rozumiem, że chcesz mnie o coś prosić. - Skrzywił się, ale widać
było, że jest zadowolony.
Usiadłam na brzegu biurka i pomachałam nogami, uśmiechając się
szeroko.
Stęknął, złożył ręce na brzuchu, żeby uniknąć pokusy pogłaskania mnie
po kolanie, i powiedział:
- Ładnie wyglądasz.
- Kłamiesz.
- Moim zdaniem, ładniej już nie można. Aż dziw, że do
tej pory jesteś panną.
- Właśnie.
- Nie „właśnie", tylko paskudny charakter.
- Dokładnie tak. Co tu mówić o mężu, skoro nawet na kochankę nikt mnie
nie chce.
- Ja wezmę z przyjemnością! Umowa stoi? - Roześmialiśmy się, po czym
Lalin jednak poklepał mnie po kolanie i powiedział poważnie: - Miło cię
widzieć. Co tam słychać w naszej firmie?
- W porządku.
- Aha. A po co przyjechałaś? Żeby mnie zobaczyć?
- A co, dziwi cię to? - Wzruszyłam ramionami. - Widziałeś gazetę?
- Widziałem. - Skinął głową. - No to co, psy szczekają, karawana idzie
dalej. Jesteś fotogeniczna, zdjęcie mi się spodobało, ale artykuł jest do
kitu. Zapomnij o nim.
- Nie mogę - oznajmiłam, składając ręce na kolanach.
Zdumiony Lalin uniósł brwi.
- Czemu? Czyżby Dziadek chciał... przecież to głupota!
- Nie wiem. - Westchnęłam smętnie. - Facet, który był ze mną tamtej nocy,
zginął godzinę temu. Jakieś bydlę potrąciło go w centrum miasta, gdy ja
spokojnie czekałam na niego w kawiarni, chcąc zadać mu kilka pytań.
- To nie mógł być wypadek? - spytał Oleg i odwrócił oczy. - Cholera ciężka,
znowu trup... Oboje wiemy, że jak już pojawia się trup... to nie ma szans
na spokojne życie.
- O, to na pewno - przyznałam bez entuzjazmu.
- I co o tym myślisz? - zapytał Lalin po dłuższej chwili milczenia.
Nigdy przedtem nie zadawał takich pytań. Mógł zapytać: „co powiesz", a
myśleliśmy zawsze mniej więcej to samo, pewnie dlatego, że byliśmy jak
bratnie dusze.
- A co ja mogę myśleć? - mruknęłam obrażona. - Przyszłam tu, żeby

background image

posłuchać opinii mądrego człowieka, a ten człowiek zadaje mi pytania, w
dodatku głupie... No załóżmy, że artykuł i tak dalej to próba wrobienia
mnie. Pytanie: komu zależy na tym, żeby utytłać mnie w błocie? Powinien
być jakiś cel, prawda? A to gówno w gazecie to czysta bzdura, nawet jeśli
brać pod uwagę moją reputację. Nie jestem osobą, którą ktokolwiek
poważnie by się przejmował.
- Nie widzisz celu... - zauważył Lalin, obracając w palcach zapalniczkę i
nie patrząc na mnie. - To niedobrze. Cel na pewno jest, a że ty nic o nim
nie wiesz, to tylko znaczy,
że coś się szykuje. I jeśli zaczęli od ciebie...
- Chcesz powiedzieć, że chodzi im o Dziadka? Wzruszył ramionami, nadal
obracając zapalniczkę.
- Nie lubię zgadywanek, a do realnej oceny sytuacji potrzebne są fakty.
Faktów nie mamy, nie licząc dwóch: idiotyczny artykuł w gazecie i śmierć
twojego przyjaciela. Pytanie brzmi: jak są ze sobą powiązane?
- Ktoś nie chciał, żebym się dowiedziała, kim jest człowiek, któremu
zależało na oblaniu mnie pomyjami.
- Możliwe. Ale ja skłaniałbym się ku innej myśli...
- No? - zapytałam, ponieważ Oleg zamilkł. Znałam jego zwyczaj nagłego
urywania w połowie zdania, co wyglądało, jakby znienacka się wyłączał, i
teraz chciałam go „obu-dzić".
- Ktoś chciał, żebyś tak pomyślała, i w efekcie ginie twój znajomy.
- Taak... - Zerknęłam z niechęcią na Lalina. Zgaduj tu teraz, człowieku,
czy on coś faktycznie wyczuł - a węch miał doskonały - czy tylko sobie
fantazjuje. - Co robić? - spytałam w nadziei, że coś mi doradzi.
Oleg wzruszył ramionami.
- A co tu można zrobić? Trzeba czekać. Ten, który powiedział „a", na pewno
wkrótce powie „b".
- Aleś mnie pocieszył!
- Od tego ma się przyjaciół - prychnął. - Mała... - po-powiedział łagodnie, a
mnie zdumiał ton jego głosu. - Ja w to gówno nie wejdę - dokończył
twardo, podnosząc na mnie wzrok. - Nawet mnie nie proś.
- Myślisz, że to aż tak poważne? - przestraszyłam się.
- Tak tylko mówię, na wszelki wypadek - żebyś wiedzia-
- Aha. Dzięki, Oleg.
- Nie ma za co. - Zaśmiał się, ale wypadło to niewesoło. Patrzyliśmy na
siebie z głupimi uśmiechami. Lalin nawet
zachichotał, a potem pokręcił głową.
- Wiesz oczywiście, że siostra twojego Borki jest u Dido-nowa głównym
redaktorem?
Ściągnęłam brwi.
- Pierwsze słyszę. Nawet nie wiedziałam, że ma siostrę.
- Teraz już wiesz.
- Czyli wychodzi na to, że siostrzyczka zwróciła się do brata z maleńką
prośbą, a on nie mógł odmówić? Oleg, no przecież to głupstwo, a facet nie
żyje...
- Właśnie. Dlatego cię uprzedziłem: nie spodziewaj się, że wejdę w to
gówno. Głupi by zrozumiał, że wsadzisz palec, a stracisz głowę.

background image

- Ale dlaczego? - spytałam zła, bo nie rozumiałam, co go w tej sytuacji tak
zaniepokoiło.
- A dlatego, że sprawa nie jest warta funta kłaków, a człowiek nie żyje. A
do tego Dziadek prosi, żeby się tym zająć. Bo przecież prosił, prawda?
- Od dawna mu dziennikarze dopiekali. Wiesz, ile mnie kosztowało
przekonanie go, żeby nie robił gwałtownych ruchów? A tu teraz ten
paparazzi...
Lalin pokiwał głową, jakby się zgadzał, ale na twarzy miał sceptyczny
uśmiech.
- Gdy nasi mądrale coś wymyślają, prości obywatele, tacy jak ty i ja, długo
zastanawiają się, skąd wieje wiatr. Uważaj - znów jesteś w grze, czy tego
chcesz, czy nie.
- Umiesz człowieka uspokoić - warknęłam.
- Po prostu nie spieszy mi się na twój pogrzeb.
- O cholera. - Zagryzłam wargę. - Masz coś na tego Di-donowa?
- Po co ci? - spytał jakby zdziwiony Lalin, nadal bawiąc się zapalniczką.
- Chyba nietrudno się domyślić? - zapytałam złośliwie.
- Daj spokój, nie trać na niego czasu. Chociaż...
- No, no? - spytałam czujnie.
- Ostatnio przyjaźnił się z Ignatowem. Ignatow to poważny człowiek z
dużymi pieniędzmi. Bardzo możliwe, że z tego wyjdzie coś sensownego.
- I Dziadek, przewidując podobną sytuację...
- Ty to powiedziałaś. - Lalin wskazał mnie palcem.
- Oczywiście. Więc masz coś?
- Żona alkoholiczka. Może być?
- A na cholerę mi jego żona?
- Synek lubi palić trawkę.
- Lalin... - zaczęłam się złościć.
- Dobrze. Piotr Wasiljewicz ma pociąg do męskiego striptizu. I nie tylko
striptizu.
- Kłamiesz... - palnęłam. Didonow zawsze wydawał mi się facetem grubo
ciosanym i bez wyobraźni. A tu proszę... - Boże, co się dzieje na tym
świecie! Ma przyjaciółkę, to znaczy - przyjaciela?
- Jest bardzo ostrożny. Nie sądzę, żeby pozwolił sobie na coś takiego w
naszym mieście. - A...
- To wszystko. - Lalin machnął ręką. - Idź sobie wreszcie. Mam dużo
pracy... Widok twoich kolan mnie dekoncentruje, a ja muszę się
zmobilizować.
Zeskoczyłam z biurka, demonstrując urazę, i poszłam do wyjścia.
- Mała - zawołał, a gdy się obejrzałam, przypomniał: - Bądź ostrożna.
- Dobra. - Skinęłam słabo głową.
Już siedząc w samochodzie, zaczęłam się zastanawiać. Przede wszystkim
zezłościłam się na Lalina. Jak on lubi dopatrywać się intryg! We
wszystkim widzi podwójne dno i inne brednie. A ja też nie lepsza!
Naplotłam nie wiadomo co, a może żadnego zabójstwa wcale nie ma, może
to tylko nieszczęśliwy wypadek... Przecież codziennie ktoś wpada pod
samochód.
Zadzwoniła moja komórka.

background image

- Cześć, Mała - odezwał się Witalij. - Brykę znaleźli na ulicy Gogola.
Skradziono ją dziś rano z parkingu, niedaleko domu na Pirogowa,
właściciel zorientował się dopiero, gdy powiadomili go gliniarze - pije piąty
dzień.
- A nie mógłby mimo to wsiąść za kierownicę?
- Nie. Żona wezwała dziś znajomego lekarza, żeby mu podłączył
kroplówkę, dokładnie wtedy, gdy doszło do wypadku. Co jeszcze mogę dla
ciebie zrobić?
- Chyba nic, dzięki. Rozumiem, że w samochodzie nie ma ani odcisków
palców, ani w ogóle nic godnego wzmianki?
- Dobrze rozumiesz.
Pożegnaliśmy się. Westchnęłam z goryczą: no proszę, nawet nie dali mi
pomarzyć. Nie wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, najwyraźniej zabójca
nieźle się przygotował.
Oczywiście nawet teraz można było pofantazjować... że niby jakiś głupek
gwizdnął rano samochód, żeby po południu pojawić się w centrum miasta,
potrącić człowieka i porzucić wóz kilka ulic od miejsca wypadku.
- No i czemu ja mam takiego pecha? - mruknęłam do siebie i ruszyłam do
domu. O dziewiętnastej wysiadłam z samochodu w cichym zaułku obok
piętrowego narożnego budynku. Fasada była ozdobiona reklamami
świetlnymi, przed wejściem stał chłopak w czerwonej koszuli. Co za idiota
go tak wystroił? Trzeba będzie zapytać Wowkę, powinien wiedzieć.
Pchnęłam drzwi i przytrzymałam je, czekając, aż Saszka przejdzie z ulicy
do holu.
- Mogłabyś go przynajmniej nosić w torbie - burknął gość w koszuli.
- Jasne... Spróbuj sam posiedzieć cały dzień w torbie. Chłopak pokręcił
głową, a Saszka złośliwie zwolnił kroku.
- Rusz się - huknęłam na psa.
Hol był pusty, jeśli nie liczyć mnie, ochroniarza i psa. Boczne drzwi nagle
się otworzyły i zjawił się Wowka, czyli Władimir Pawłowicz.
- O, cześć - powiedział, podchodząc. - Przyszłaś się rozerwać?
- Przejeżdżałam, poczułam się strasznie głodna i przypomniałam sobie, że
z ciebie dobry człowiek. Dasz coś do jedzenia?
- Oczywiście... - Rozłożył ręce. - Usiądziesz w sali czy pójdziemy do mnie?
- Saszka woli towarzystwo.
Władimir Pawłowicz pochylił się i pogłaskał psa. Lubił Saszkę i dlatego
nie protestował, gdy zjawiłam się tu w towarzystwie psa.
Do przedstawienia została jeszcze godzina, w sali była ponad połowa
pustych stołów. Usiadłam przy małym stoliczku z prawej strony sceny,
Saszka przycupnął na krześle tyłem do sceny, męski striptiz go nie
interesował.
Podszedł kelner i uśmiechnął się tak wyzywająco, jakby nie miał nic
przeciwko temu, żebym to jego skonsumowała na kolację. Złożyłam
zamówienie, nie zapominając
o psie, i odchyliłam się na oparcie fotela. Wowka, który właśnie szedł
przejściem, wziął po drodze krzesło i siadł obok mnie.
- Twój występuje dziś dopiero w drugim numerze.
„Mój" - czyli striptizer o pseudonimie Spartakus - tak naprawdę miał na

background image

imię Kola i wcale nie był „mój". Mimo to skinęłam głową, nie komentując.
Spartakus był ulubień-cem wszystkich babek, dziewczyny za nim szalały,
a starsze damy gotowe były wyłożyć każde pieniądze, oczywiście, jeśli je
miały. Ale Spartakus był nieugięty, tłumaczył, że nigdy nie łączy seksu z
pracą. Krążyły plotki, że ma dziewczynę
i chce się z nią ożenić, dlatego jego nagłe zainteresowanie mną bardzo
mnie zdziwiło.
Do tego klubu trafiłam przypadkiem w towarzystwie Borki - to właśnie on
poznał mnie ze Spartakusem, chodzili do jednej szkoły. Jego występ
bardzo mi się spodobał, chłopak zachowywał się jak zawodowiec, o czym
powiedziałam mu od razu przy kolacji.
Spartakus przyjął tę pochwałę bardzo ostrożnie i w ogóle zachowywał sie z
dużym dystansem. Ponieważ jednak nie kokietowałam go, nie łapałam za
ręce i inne części ciała, zaczął mnie traktować znacznie przyjaźniej - a
tydzień później nagle zaczęliśmy się spotykać. Mówię „nagle", ponieważ
doszło do tego przypadkiem i zupełnie niezależnie ode mnie. W czasie tych
spotkań Kola zachowywał się dość dziwnie - jak na chłopaka pracującego
w takim klubie. O łóżku nie było nawet mowy, rozmawialiśmy wyłącznie o
książkach, których ja, rzecz jasna, nic czytałam - w ogóle nic nie czytam
prócz poradników, a i to jedynie w razie potrzeby.
Jeśli dwumetrowy, muskularny striptizer przez cały wieczór opowiada o
modnym pisarzu, którego czytali wszyscy, zaczynasz się czuć jak idiotka.
Następnego dnia kupiłam książkę i poczułam się jak jeszcze większa
idiotka.
W końcu zamiast zaśmiecać sobie mózg, postanowiłam dowiedzieć się
czegoś więcej o Koli. Od razu wyszło na jaw, że nie ciągnie go do chłopców
- czegoś takiego nie sposób ukryć, a potem... potem okazało się, że
wszystko jest znacznie prostsze. W pogoni za muskulaturą Kola podupadł
na zdrowiu i teraz próbował się leczyć, na razie bez efektu. Jak się o tym
dowiedziałam, najpierw się rozzłościłam - na jakiej zasadzie wybrał
właśnie mnie z trzech setek kobiet, regularnie przychodzących do klubu?!
A potem się uspokoiłam, dochodząc do wniosku, że mnie to nie dotyczy, po-
dobnie jak wiele innych spraw na tym świecie. Spotykałam się z Kolą i po
jakimś czasie, ku naszemu obopólnemu zadowoleniu, zwrócono na to
uwagę. Notowania Koli poszły w górę, ale teraz kobiety nie narzucały mu
się za bardzo, a ja miałam jakby oficjalnego faceta, co również było miłe;
lepiej, żeby ludzie uważali, że wyrzucam pieniądze na strip-tizerów, niż
mieliby wymyślać gorsze brednie.
Pogadaliśmy z Wowką chwilę o głupstwach i on sobie poszedł. Właśnie
kończyłam jeść lody, gdy zjawił się Kola, ale nie na scenie, lecz w sali,
podszedł i usiadł na krześle, które niedawno zajmował Wowka, nachylił
się, pocałował mnie w policzek i pogłaskał Saszkę. Jamnik przyjął to z nie-
chęcią, ale bez protestów. - Co słychać? - zadał Kola dyżurne pytanie.
- W porządku.
- A artykuł w gazecie?
- Głupstwo.
- Na pewno? - Chyba naprawdę go to interesowało.
- Tak.

background image

- Nie podoba mi się, ze mieszają cię z błotem. I do tego
robią z ciebie alkoholiczkę. Przecież nie pijesz dużo.
- A skąd ty możesz to wiedzieć? - Prychnęłam.
- Stąd. Po pierwsze, nie jestem idiotą, a po drugie, jestem spostrzegawczy.
Przypominasz alkoholiczkę tak, jak ja ucznia pierwszej klasy.
- A kogo przypominam? - spytałam z głupoty.
- A nie obrazisz się?
- Co tam. Wal.
- Przypominasz człowieka, który nie może zrozumieć, skąd się tu wziął.
- W tej knajpie?
- Na tym świecie.
- Aha. - Pokiwałam głową z mądrą miną, - Poważna sprawa...
- Czemu nie masz przyjaciół? - spytał. - Nie mówię o sobie... Prawdziwych
przyjaciół, przyjaciółek, w ogóle bliskich ludzi? Boisz się do kogokolwiek
przywiązać?
- Skończ z tym seansem psychoanalizy. Pamiętam, że robisz drugi
fakultet, ale nie trenuj na mnie.
- Chciałbym ci pomóc.
- Jak cię zaraz zapytam, dlaczego nie próbujesz zaciągnąć mnie do łóżka,
to wtedy dopiero zaczniemy sobie nawzajem pomagać - rozzłościłam się.
- No przecież wiesz. - Wzruszył spokojnie ramionami. - Wiesz?
- Załóżmy.
- No i właśnie sobie pomagamy - mądrzy do mądrych,
a ułomni do ułomnych.
- No wiesz?! - oburzyłam się, choć wcale nie czułam się obrażona.
- Nie złość się - powiedział łagodnie. - Boisz się facetów, to znaczy bólu,
który mogą ci zadać, albo jeszcze czegoś
innego, a ja nie stanowię zagrożenia.
- W tym obłąkanym świecie wszystko stanęło do góry nogami. -
Westchnęłam. - Siedzę w knajpie ze swoim psem i dwumetrowym
drągalem, który według ogólnego przekonania powinien mieć tyle rozumu
co małpa i co słyszę? A dwa dni temu rozmawiałam z jednym
deputowanym i on przez bitą godzinę skarżył mi się, że nie może kupić po-
rządnego krawata.
- Chcesz, to obiję mordę temu draniowi, który napisał artykuł? -
zaproponował Kola.
- Ten drań to dwudziestodwuletnia dziewczyna, w dodatku ładna. Nie
sądzę, żebyś potrafił uderzyć kobietę.
- O, właśnie, że potrafię. Jak jej wsadzę twarz w kałużę, to następnym
razem dwa razy się zastanowi, zanim napisze jakiś paszkwil.
- Ona nie jest niczemu winna. - Skrzywiłam się. - Kazali, to napisała.
- A kto jest winien?
- Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. - Chcesz, żebym ci pomógł?
- Chcę. - Skinęłam głową, - Słyszałeś nazwisko Didonow?
- Nie, a powinienem?
- Jesteś absolutnie apolityczny - powiedziałam z irytacją.
- Do rzeczy.
- Didonow to wybraniec narodu i właściciel gazetki „Wiadomości guberni".

background image

- To jemu trzeba obić mordę?
- Dobrze by było, ale to nam nic nie da.
- To co?
- Podobno Didonow interesuje się chłopcami, ale jest bardzo ostrożny.
Dokąd w naszym mieście może się udać człowiek z jego problemem?
- Nie da się tak od razu powiedzieć - odparł Kola po chwili zastanowienia.
- Popytam, jeśli choć raz się gdzieś ujawnił...
- Musiał, w przeciwnym razie bym o tym nie wiedziała.
- Daj mi dwa dni, dobrze?
- Dobrze.
- Będziesz oglądać show?
- Ty jesteś dopiero w drugim numerze, to kogo mam oglądać? Zaśmiał się
zadowolony.
- Poczekasz na mnie? Pospacerujemy trochę...
- Dobrze.
Kola pocałował mnie na pożegnanie i wybył.
Przez ten czas sala zapełniła się po brzegi. Kobiety patrzyły na mnie z
zawiścią. Uśmiechnęłam się pod nosem - całe nasze życie to oszustwo.
Słowa Koli o tym, że czegoś tam się boję - facetów czy bólu, nieważne,
niejasno mnie zaniepokoiły. Najwyraźniej robię dziwne wrażenie na
ludziach... Nim zdążyłam wpaść w przygnębienie, wrócił Wowka - chyba
zabawianie mnie uważał za swój obowiązek, a może po prostu mu się nu-
dziło?
- Porozmawiałaś sobie z ukochanym? - spytał wesoło. - Kola popracuje u
nas jeszcze rok, a potem skończy studia i wyniesie się. Zresztą, wiesz o
tym lepiej ode mnie. Czemu
właściwie nie wyjdziesz za mąż?
- A czemu ty wsadzasz nos w nie swoje sprawy? Wowka nie obraził się, ale
zmienił temat.
- Przed chwilą powiedzieli w wiadomościach, że w „Centralnym" znów
popełniono morderstwo i znów młoda kobieta... Czyżby to faktycznie
psychopata?
Nie zdążyłam ani o nic zapytać, ani wygłosić swojego zdania, gdy
zadzwoniła moja komórka.
- Mała - głos mojego starego przyjaciela brzmiał gniewnie. - Jedź do
„Centralnego". Znowu morderstwo. Spróbuj się zorientować, co się dzieje.
Znajdziesz tam Wieszniako-wa, będziesz z nim pracować.
- Dobra - burknęłam. Spojrzałam na Wowkę i powiedziałam: - Przekaż
Koli, że nie poczekam na niego.
- Jedziesz do „Centralnego"? - domyślił się Wowka. -Czyli co, jednak
psychopata?
Szczerze mówiąc, jadąc do domu towarowego „Centralny", gdzie
popełniono morderstwo, uważałam, że Dziadek po prostu wpadł na pomysł
obciążenia mnie jakąś pracą, że tak powiem, dla mojego dobra. Od czasu
do czasu włączałam się do śledztwa, a nieraz, jeśli sobie tego życzył szef,
prowadziłam własne, równoległe śledztwo. Ale to nie był ten przypadek.
Co wspólnego mogło mieć zabójstwo w domu towarowym z naszym
przytułkiem? Gdyby trzasnęli kogoś ze znanych działaczy albo bliski

background image

krewny z głupoty kogoś by załatwił, wtedy, oczywiście, beze mnie by się
nie obeszło. Na szczęście takie rzeczy zdarzały się rzadko, od czasu do
czasu mieliśmy pewne
„tarcia" z prawem i wtedy wkraczałam ja i musiałam je łagodzić. Chyba
właśnie to Dziadek miał na myśli, gdy powierzał mi stanowisko asystenta
do spraw kontaktów
ze społeczeństwem.
Milicjanci różnie mnie traktowali, ale zasadniczo współpracowaliśmy,
czemu bardzo pomagał fakt, że większość miejscowej „górki" Dziadek
„karmił" już wtedy, gdy rwał się do władzy. Teraz karmił nadal, sporo osób
było od niego zależnych, więc na pewno żaden gliniarz nie zadałby mi
pytania: „Czego tu chcesz, do cholery?".
Jechałam do „Centralnego" zła na Dziadka, że pozbawił mnie przyjemnego
wieczoru. Byłam pewna, że moja obecność jest tam absolutnie zbędna, ale
poczucie odpowiedzialności wzięło górę, wybrałam numer komórki
Witalija.
- Cześć, Mała, już wiesz?
- Co jest takiego szczególnego w tym zabójstwie?
- Zdaje się, że w mieście pojawił się psychopata. Znasz stanowisko
Dziadka: bezpieczeństwo naszych obywateli jest dla nas...
- Posłuchaj, głowa mnie boli. Wiem, że obywatele dostają szoku na słowo
„psychopata", do rzeczy.
- W zeszły wtorek w „Centralnym" w przymierzalni zamordowano kobietę.
Cios zadano z tyłu, cienkim ostrym narzędziem, jakby sztyletem. Ofiara
zmarła, nim zdążyła zrozumieć, co się dzieje.
- A narzędzie?
- W domu towarowym go nie znaleziono.
- Dobrze. A teraz?
- A teraz kolejne morderstwo, bardzo podobne do pierwszego. Skoro tam
jedziesz, dowiesz się na miejscu.
Zaklęłam soczyście, a Witalij się wyłączył.
Dom towarowy „Centralny" był zwykle czynny do dwudziestej drugiej, ale
dziś zamknięto go wcześniej. Przed trzypiętrowym budynkiem tłoczyli się
ludzie, z zainteresowaniem wpatrując się w szklane drzwi. Nieopodal stali
panowie z ponurymi minami; cała wolna przestrzeń była zastawiona
samochodami, swojego citroena musiałam zaparkować w zaułku trzysta
metrów dalej. Idąc do „Centralnego", klęłam ludzką głupotę: no co jest
takiego ciekawego w morderstwie? A jednak ludzie tłoczyli się, wyciągali
szyje... Idioci. Saszkę niosłam w torbie, żeby go nikt nie zdeptał, pies
czujnie kręcił głową i wyglądał na niezadowolonego.
Przedzierając się przez tłum, usłyszałam całą masę interesujących rzeczy:
jedni mówili, że to nie jeden trup, tylko trzy, inni twierdzili, że w domu
towarowym podłożono bombę. Pomysł wydał mi się ciekawy, może
należałoby się stąd wynieść?
Przed wejściem zatrzymał mnie strażnik.
- Pani dokąd? - spytał ponuro. Gdy wyciągałam legitymację, podszedł do
nas mężczyzna po cywilnemu.
- Przepuść. Karpow - przedstawił się, gdy szliśmy do wejścia. - Zaprowadzę

background image

panią. Jak wabi się pies?
- Saszka.
- To przecież ludzkie imię. - Jemu się podoba.
W holu nudził się młody milicjant. Na mnie popatrzył ze zdumieniem.
- Ciało znaleziono o osiemnastej pięćdziesiąt - wyjaśnił Karpow. - Kobieta
pracowała tutaj, w dziale konfekcji. Nazywała się Jelena Pietrowna
Iwanowa.
- Sama pracowała w tym dziale?
- Nie, z koleżanką.
- I koleżanka nic nie zauważyła?
- Nie, nic podejrzanego. O osiemnastej jest napływ klientów... Mówi, że
miała pełne ręce roboty, dlatego nie od razu zwróciła uwagę, że Iwanowej
nie ma, a gdy już zauważyła, to pomyślała, że poszła zapalić albo
zadzwonić. Podobno denatka była wielką miłośniczką rozmów telefo-
nicznych.
Weszliśmy na pierwsze piętro. Było tu wiele pomieszczeń oddzielonych od
siebie plastikowymi przepierzeniami. Przy jednym z nich stało trzech
mężczyzn po cywilnemu; na
nasz widok przerwali rozmowę.
- Poznajcie się - powiedział Karpow - Olga Siergiejewna
Riazancewa.
- Bardzo nam miło. - Najmłodszy z nich się uśmiechnął. - Artiom
Siergiejewicz Wieszniakow.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Dwaj pozostali, znałam ich od dawna, ograniczyli
się do skinienia głową. Z otwartych na oścież drzwi wyszedł Walera, jak
zawsze uśmiechnięty. Nie przypominam sobie, żeby jakiś trup zepsuł mu
kiedykolwiek humor.
- Siemasz - powitał mnie radośnie. - Chcesz popatrzeć?
- Skoro już tu jestem...
Poszłam za nim. Przymierzalnie były trzy; w jednej na podłodze siedziała
kobieta - z dziwnie wykręconymi nogami opierała się plecami o lustro. Jej
głowa spoczywała na piersi, oczy były zamknięte. Na piersi widniała
przypinka z napisem Jelena. Odruchowo sięgnęłam po papierosy, za-
paliłam, oprzytomniałam i rozejrzałam się z miną winowajcy, ale chyba
nikomu to nie przeszkadzało. Walera nawet podał mi paczkę po
papierosach, której już używano jako popielniczki.
- Mów - poprosiłam.
- Właściwie nie ma o czym - odparł Walera, ciągle z tą samą miną
człowieka absolutnie zadowolonego z życia. Optymista... - Jelena
Pietrowna Iwanowa, pracowała tu od trzech lat. Żadnych podejrzanych
kontaktów, nic w tym stylu, zwykła kobieta ze zwykłym życiem, po prostu
nie było jej za co zabijać.
- A jednak ktoś ją zabił.
- Właśnie. Jeśli to psychopata, to wszystko mu jedno, kogo pchnie nożem.
- Nożem?
- A raczej finką albo czymś w tym rodzaju - długie, wąskie ostrze. Śmierć
nastąpiła błyskawicznie, ofiara nawet nie zdążyła krzyknąć. A przecież to
nie pustynia, ktoś by usłyszał.

background image

- I nikt nic nie zauważył? - spytałam z powątpiewaniem.
- Jak zawsze. - Wzruszył ramionami. Podszedł Wieszniakow.
- Tylko nam psychopatów brakowało - burknął niezadowolony. - Teraz to
się dopiero zacznie...
Nie pytałam, co ma na myśli. Rzecz jasna moja obecność działała mu na
nerwy, no bo kto lubi, jak postronni pchają nos do twojej pracy?
-Jeśli to naprawdę psychopata - zaczęłam. - Rozumie pan niepokój
naszych władz...
-Jasna sprawa. Proszę nie myśleć, nie mam nic przeciwko pani. Jeśli chce
pani pomóc, sprawie wyjdzie to tylko na dobre. Słyszałem, że jest pani
zawodowcem...
Już zaczęłam podejrzewać, że sobie kpi, ale patrzył poważnie, a w jego
głosie nie było drwiny. Walera, jakby przytakując, pokiwał głową.
- No cóż, będziemy pracować razem - ja również skinęłam głową - skoro
zwierzchnictwo sobie tego życzy. Co prawda, na razie nie rozumiem, jak
mogłabym pomóc...
-Jeśli zabójca faktycznie jest psychopatą - skrzywił się
Wieszniakow - to sprawa jest beznadziejna.
Ja również nie lubiłam psychopatów. I jeśli morderstwo popełnił
psychopata, Wieszniakow miał rację, niełatwo będzie go znaleźć.
- Pierwsze morderstwo popełniono w dziale bielizny damskiej, niedaleko
stąd. Jeśli pani chce, możemy tam pójść...
Przytaknęłam, chociaż nie widziałam takiej konieczności. Ale gapienie się
na trupa nie jest zbyt przyjemne, wolałam
się przejść.
Poszliśmy do działu damskiej bielizny, trzy działy dalej; przymierzalnia
znajdowała się obok wejścia.
- To tutaj? - spytałam.
- Tutaj. - Wieszniakow skinął głową.
Zajrzałam. Lustro umieszczono z boku, na wprost wisiała ciężka portiera;
odsunęłam ją - okazało się, że można było stąd przejść do działu artykułów
sportowych.
- Ciekawe - mruknęłam do siebie, ale Wieszniakow usłyszał.
- To jedna przymierzalnia na dwa działy. W dziale sportowym rzadko jej
używają, dlatego umówili się, że w razie konieczności... Zwykle się tej
zasłony nie zasłania, od razu więc widać, czy przymierzalnia jest zajęta,
czy nie.
-Jasne.
- Denatka nazywała się Weronika Pawłowna Seraflmo-wicz; urodzona w
mieście Nalczik, ostatnie miejsce zamieszkania: Krasnojarsk. Krewnych w
naszym mieście nic miała, przyjechała z Moskwy o jedenastej czterdzieści
w zeszły poniedziałek, na razie nie wiemy, gdzie się zatrzymała. Dzień
później, we wtorek znaleziono ją w tej kabince, o piętnastej dwadzieścia
pięć.
- Kobieta przyjechała do naszego miasta nie wiadomo po co, przyszła do
domu towarowego i tam ją zamordowano.
- Zamordował ją psychopata - przypomniał mi Wiesz-niakow. - Wzięła
jakieś rzeczy do przymierzalni i właśnie je przymierzała, gdy on zadał cios.

background image

- Przypadkowa ofiara...
- Skoro to świr...
- I tak od razu stwierdziliście, że to psychopata? - spytałam, może trochę
zbyt nerwowo. Wieszniakow zmarszczył brwi, ale odpowiedział spokojnie:
- Dlaczego „od razu"? Prowadzimy śledztwo. Denatka mieszkała w
Krasnojarsku, wysłano zapytanie, ale ciągle nie wiemy, w jakim celu
przyjechała do naszego miasta.
- No to wyślijcie kogoś do Krasnojarska i dowiedzcie się -
podpowiedziałam; ale nie skomentował. - Co jeszcze wiadomo?
- Sprzedawczyni, która pracowała na tej zmianie, nic zauważyła niczego
podejrzanego. Klientów było niewielu, kobieta weszła, wybrała dwa...
biustonosze... - zająknął się i chyba zaczerwienił. Muszę przyznać, że mnie
to zaskoczyło. Nic przypuszczałam, że moi przyjaciele z organów w ogóle
potrafią się czerwienić, a już z tak błahego powodu... Trzeba będzie
uważniej przyjrzeć się temu chłopakowi, najwyraźniej jest tego wart... -
Kabina była zajęta - mówił dalej. - Kobieta czekała, stojąc tutaj. Gdy
przymierzalnia się zwolniła, weszła.
Wtedy przyszli inni klienci i sprzedawczyni zajęła się nimi. Dopiero
dziesięć minut później zaczęła się niepokoić, że klientka nie wychodzi z
przymierzami, podeszła i zawołała, ale Serafimowicz się nie odezwała.
Sprzedawczyni przestraszyła się, że tamta po prostu uciekła przez
sąsiedni dział, szarpnęła zasłonę, patrzy, a kobieta siedzi na podłodze...
- Artiomie Siergiejewiczu...
- Można po prostu Artiom - powiedział szybko. - Olga... Może przejdziemy
na ty? No więc, Artiom,
popatrz, co się dzieje. Dział jest mały, sprzedawca jeden, a przymierzalnia
niewygodna - w tym sensie, że przymierzająca klientka może spokojnie
nawiać przez dział sportowy. Bielizna, którą tu sprzedają, jest dość droga,
ta rzecz kosztuje ze sto dolców...
Twarz Artioma drgnęła, zerknął na wąski pasek koronek z gumkami i
podszedł bliżej, jakby mi nie wierzył.
- Sto dwadzieścia - powiedział ze zdumieniem.
- No właśnie. Sprzedawczyni zarabia pewnie nie więcej niż pięć tysięcy
rubli, czyli Serafimowicz wzięła do przy-mierzalni miesięczną pensję
sprzedawczyni... W takiej sytuacji ta powinna sterczeć pod przymierzalnią
i co chwila pytać: no i jak, odpowiada pani?
- Przecież mówiłem, że miała innych klientów...
- Pamiętam. I mimo to porozmawiałabym z tą sprzedawczynią jeszcze raz.
- Dzisiaj jej nie ma... - Artiom zastanowił się. - Jest jeszcze jedna sprawa.
Sprzedawczyni mówiła, że tuż przed denatką zajrzał pewien chłopak i
kupił damskie majteczki. Podobno zachowywał się dość nerwowo.
Zrobiliśmy portret pamięciowy, może to właśnie nasz psychopata.
- Może - nie spierałam się. - Długo był w tym dziale?
-Z pięć minut. Wszedł, wybrał coś i szybko wyszedł. A dosłownie kilka
sekund później weszła Serafimowicz. Sprzedawczyni mówi, że chłopak
zwrócił na nią uwagę.
- Co to znaczy - „zwrócił uwagę"?
- Popatrzył w szczególny sposób, z zainteresowaniem.

background image

- Czy zamordowana była maszkarą?
- Nie...
- No to czemu chłopak nie miałby zerknąć na nią z zainteresowaniem?
- To nasz jedyny punkt zaczepienia...
- Do kitu z takim punktem zaczepienia. Chłopak wpadł na chwilę, żeby
kupić prezent swojej dziewczynie. Jak ty byś się czuł na jego miejscu? -
Artiom się skrzywił. - No właśnie. Złapał pierwszą lepszą rzecz i chciał jak
najszybciej wyjść, a tu kobieta...
- Mógł przejść do działu sportowego, poczekać, aż denatka wejdzie do
przymierzalni, i zajść z tamtej strony.
- Co mówią sprzedawcy z tamtego działu?
- Zwykle są tam dwie dziewczyny. Tamtego dnia było sporo ludzi. Jeden
mężczyzna kupił bieżnię, a ponieważ nie było tragarza, bo rozładowywał
towar, a klient nie chciał czekać, sprzedawczyni pomogła mu zanieść
pudło do samochodu. Została jedna i stała tutaj, przy kostiumach. Ludzie
chodzili tam i z powrotem, głównie mężczyźni, ale kobiet też było sporo. Do
tej przyrnierzalni z jej działu nikt nie wchodził, w każdym razie ona nic
takiego nie pamięta. Jej koleżanka wróciła i wtedy właśnie sprzedawczyni
z działu bielizny, Poleżajewa, zaczęła krzyczeć, że znalazła ciało. Kobiety
ze sportowego podbiegły do niej, oczywiście przez przymierzalnię. -
Zamordowana była rozebrana?
- W spódnicy.
- Czyli weszła, zdjęła płaszcz i bluzkę, czy co tam miała
na sobie, i wtedy ktoś pchnął ją nożem?
- Tak. I najprawdopodobniej morderca podszedł od strony działu
sportowego. Mógł też czekać na nią w przymierzami, ale to mało
prawdopodobne.
Ja też tak pomyślałam. Gdyby w przymierzalni ktoś był, Serafimowicz
zajrzałaby, przeprosiła i czekała na swoją kolej.
- Chcę porozmawiać ze sprzedawczyniami - oznajmiłam.
- Proszę bardzo - powiedział Artiom. Nawet jeśli był urażony, to nie dał
tego po sobie poznać. - Wracamy?
- Tak. Nie ma tu na co patrzeć.
W dziale konfekcji zrobiło się bardziej tłoczno. Skinęłam dwóm znajomym
i znów weszłam do przymierzalni. Gdy nas nie było, zabrano
zamordowaną.
- Tutaj też można wejść z sąsiedniego działu. Widzisz, przymierzalnie się
stykają.
Tak właśnie było. Nawet zasłona między przymierzalnia-mi była wspólna,
pewnie z oszczędności. Z dwóch innych kabinek nie dałoby się przejść do
sąsiedniego działu bez wpadania na wieszaki, z tej można było przejść bez
prob-
- Czy w chwili morderstwa ktoś korzystał z przymierzal-ni w sąsiednim
dziale?
- Nie.
- A może sprzedawca po prostu nie zauważył, że ktoś tam wszedł?
- Twierdzi, że nikt nie wchodził. W dziale było dwóch mężczyzn, kupowali
sweter i przymierzali go przed dużym

background image

lustrem. Poza tym było jeszcze kilkoro oglądających,
już z nimi rozmawiali, nic podejrzanego. Jeśli chcesz, możesz sama...
- A jednak ktoś tu wszedł... - Westchnęłam. - I po co Iwanowa pchała się do
tej przymierzalni?
Właśnie nad tą kwestią łamaliśmy sobie z Artiomem głowy, gdy o
dwunastej w nocy wskoczyliśmy do baru - on, żeby coś zjeść, ja - dla
towarzystwa. Głowa mi pękała ze zme-czenia, dobrze byłoby się czegoś
napić, jednak pamiętając groźbę Dziadka, postanowiłam, że nie wezmę
alkoholu do ust, by nie kusić losu. Stary wąż złośliwie strzeli sobie w łeb, a
potem ja będę miała wyrzuty sumienia do końca życia.
- Uważasz, te to nie jest dzieło psychopaty? - spytał Ar-tiom, gdy już zjadł
sałatkę i kanapki. Można powiedzieć, że tego czasu już się
zaprzyjaźniliśmy, on mi się podobał, chyba też przypadłam mu do gustu. -
Miałam w swojej praktyce jednego psychopatę, który rozpruł dziewczynie
brzuch, rozłożył wnętrzności na łóżku, wsadził jej w usta plik banknotów i
nawet pisał na ścianie krwią. A potem okazało się, że był to bystry gość,
który starannie robił nam wodę z mózgu.
- Pamiętam ten wypadek. - Artiom skinął. - Dobrze znałem Wiktora
Pawłowicza Wołkowa, zaczynałem pod jego kierownictwem... A przecież do
tej pory nie wiadomo, co się właściwie stało, człowiek zniknął, jakby go
wcale nie było, ani słychu, ani dychu. Podobno się przyjaźniliście?
- Tak, wiek lat. - Wzmianka o Wołkowie nie spodobała mi się, pospiesznie
wróciłam do teraźniejszości: - Za wersją z psychopatą przemawia sposób i
miejsce zabójstwa oraz fakt, że ofiary były przypadkowe, niepowiązane ze
sobą. Ale czy rzeczywiście są przypadkowe, to się dopiero okaże.
- Co mogłoby je łączyć? Jedna przyjechała z Syberii, druga pracowała w
domu towarowym, nawet nie wiedziały
o swoim istnieniu... - powiedział Artiom. Wzruszyłam ramionami, a on
ściągnął brwi. - Myślisz, że warto by polecieć do Krasnojarska?
- Jeśli tamtejsi gliniarze nie są zbyt gorliwi... Dziadek nie lubi, gdy
obywatele wpadają w panikę i boją się wejść do sklepu. Wyobrażasz sobie,
co się jutro zacznie w mieście?
- Oczywiście.
- Dla chłopaka z inicjatywą to dobra okazja, żeby się wykazać.
- Zrozumiałem - powiedział poważnie Artiom i dodał: - Ale ja nie dlatego...
To znaczy, nie mam nic przeciwko robieniu kariery, ale po prostu
chciałbym się dokopać.
- Chciałby się dokopać... - przedrzeźniłam, gdy kładłam się spać i
przypomniałam sobie niedawną rozmowę z Artiomem. Saszka już leżał
obok mnie i nawet zaczął słodko posapywać. - Dokopuj się na zdrowie, kto
ci broni? Właśnie za to ci płacą... A mnie? Mnie płacą przede wszystkim za
to, żebyś nie dokopał się do rzeczy najważniejszej. A co tu jest
najważniejsze? Najważniejsze, żeby Dziadek był zadowolony, a
zadowolony jest wtedy, gdy... Ale z ciebie piła! - powiedziałam do siebie i
zerknęłam z niepokojem na Saszkę, czy go przypadkiem nie obudziłam.
Dziwne, swoją drogą, że Dziadek powierzył mi to śledztwo. Albo chciał
mnie odciągnąć od pijaństwa, za co oczywiście jestem mu wdzięczna, albo
Lalin ma rację

background image

i rzeczywiście w naszej firmie coś się szykuje. Ja jeszcze nie wiem co, ale
Dziadek już to przewidział i wyliczył sto ruchów do przodu... No i tak,
Dziadku... - Ziewnęłam szeroko, zabroniłam sobie myśleć o zabójstwach i
zasnęłam.
Ranek nie był paskudny, ale przyjemny też nie. Szare chmury, szary świat
za oknem i twarz też miałam jakąś szarą... Skrzywiłam się i pokazałam
odbiciu język, ale nie przydało mi to urody.
- Saszka, wstawaj! - wrzasnęłam na całe gardło i pomaszerowałam do
łazienki. Tam w dużym lustrze obejrzałam się krytycznie ze wszystkich
stron. Plecy proste, nogi długie, pierś jeszcze nie wisi, brzuch płaski.
Twarz trochę zmęczona, ale to drobiazg. Skoczę na dwie godzinki do
kosmetyczki i będzie dobrze... A jeśli będę palić dwa razy mniej, spać dwa
razy więcej i spędzać więcej czasu na świeżym powietrzu, to w ogóle
zostanę pięknością... Otóż to! Pokiwałam głową i pomyślałam z irytacją:
No i czego mi brakuje, co? Nie w twarzy, tak ogólnie? Dlaczego nie żyję tak
jak inni ludzie, czemu nic mnie nie cieszy? Mam trzypoziomowe
mieszkanie, superbrykę, pieniądze... nawet nie wiem ile, ale dużo, z moją
ubogą wyobraźnią nigdy ich nie wydam... Czemu nie poderwę sobie kogoś
sensownego, a nawet bezsensownego, wszystko jedno... Może naprawdę
powinnam wyjść za mąż? Pewnie znalazłby się jakiś głupiec, w końcu
mam mieszkanie, samochód, jestem ładna... Dziadek pewnie by nie
protestował, skoro tyle gada o moim szczęściu... Nawet coś przebąkiwał o
dzieciach, które huśtałby na kolanach... Spróbowałam wyobrazić go sobie
w tej roli, potem siebie w roli matki z dzieckiem w wózku... - Ech, coś tu
nie gra. - Westchnęłam ciężko.
Saszka otworzył łapą drzwi, zajrzał do łazienki. O, za to mam psa, a także
jasny umysł i dobrą pracę. Co jeszcze?
Ach no tak, nowy kostium, zaraz go nałożę... No to dlaczego każdego ranka
mam ochotę się powiesić? Stanęłam pod
zimnym prysznicem, przepędziłam samobójcze myśli, po-prychałam i
zaczęłam myśleć pozytywnie. Gdy wycierałam
się ręcznikiem, kipiałam już optymizmem.
Saszka pił mleko z miski, ja zrobiłam sobie kawę, zerkając na zegarek,
wyszłam z nim na krótki spacer, zjadłam śniadanie i włożyłam nowy
kostium.
O dziesiątej, tak jak się umówiliśmy, zjawił się Artiom. Otworzyłam mu
drzwi i uśmiechnęłam się, a on zagapił się na mnie. Nowy kostium, plus
zimny prysznic, spacer i dyskretny makijaż uczyniły cud. Siniak na
policzku przestał być widoczny pod pudrem, jednym słowem wyglądałam
jak Afrodyta.
- Wejdź...
- Cześć - powiedział Artiom i odchrząknął, nadal oszołomiony.
- Chodźmy do kuchni, tam jest najwygodniej.
- Ale masz chatę... - zaczął, rozglądając się. - No, robi wrażenie. Ja
mieszkam w „chruszczowce", trzy pokoje, rodzice, żona z małym i ja.
- Trzeba było poszukać bogatej narzeczonej.
- A jaka bogata by za mnie wyszła? Po co jej ktoś taki?
- No to bierz łapówki.

background image

- Może nawet bym wziął, ale nikt nie daje, pewnie gęba nic ta... - Siadł na
krześle, nalałam mu kawy. - Pracowałaś w wydziale zabójstw?
Nie lubiłam pytań dotyczących mojego życia.
- Tylko rok. Potem Dziadek zaproponował, żebym pracowała u niego; to
stary przyjaciel mojego ojca, gdy ojciec zmarł, nawet się do niego
przeprowadziłam. - Ob-
serwowałam Artioma, ale nie robił ironicznych min, po prostu skinął
głową. Czyżby nie dotarły do niego żadne plotki? Nie sądzę. A może jest
dobrym aktorem? W takim razie muszę się mieć na baczności... - Zjesz coś?
- zaproponowałam.
- Dziękuję, jadłem już śniadanie. - Sięgnął do swojej teczki i wyłożył jej
zawartość na stół: jakieś papiery i kilka zdjęć. - Przyszedł telefonogram;
Weronika Pawłowna Serafimo-wicz, dane personalne... W Krasnojarsku
mieszkała zaledwie pół roku, przeprowadziła się tam z Bodajbo. W
Krasnojarsku mieszkała jej matka i siostra matki, czyli ciotka Sera-
fimowicz - zauważył bystrze. - Ciotka zmarła rok temu, matka w kwietniu
tego roku. Mieszkanie było wykupione i zapisane na Serafimowicz,
właśnie dlatego się przeniosła. Sąsiedzi wypowiadają się o niej
pozytywnie: mieszkała sama, zachowywała się cicho, pracowała na
bazarze... Jednym słowem, nic takiego.
- A nie wiadomo, dlaczego przyjechała tu z Krasnojarska? - Artiom
pokręcił głową. - Na bazarku dużo nie zarobisz, jeśli handlujesz ciuchami
czy kiełbasą... Powinna mieć ważny powód.
- Myślisz, że naprawdę trzeba będzie się tam wybrać? - Wieszniakow się
skrzywił. - Jak długo leci samolot w jedną stronę?
- Około sześciu godzin. No i bilet trochę kosztuje. A przecież Serafimowicz
przyleciała samolotem?
-Tak, ponad wszelką wątpliwość. Przyleciała do Moskwy i tego samego
dnia pociągiem przyjechała tutaj.
- No właśnie... Wydała od cholery forsy tylko po to, żeby przyjść do domu
towarowego i znaleźć tam swoją śmierć?
- Ależ ja rozumiem - mruknął Wieszniakow. - Pewnie, że nie przyjechała
tu ot, tak sobie. Może miała jakąś sprawę
do załatwienia albo kogoś bliskiego.
- Nie dowiedzieliście się, gdzie spędziła noc?
- Nie. Na pewno nie na dworcu i nie w hotelu. Wszystko sprawdziliśmy,
wszystkich przepytaliśmy. W telewizji pokazywali jej zdjęcie. Nikt i nic.
- Niech jeszcze raz pokażą zdjęcie Serafimowicz i przy okazji zdjęcie
Iwanowej, tej, którą wczoraj zadźgali.
- Po co?
- A nuż któryś z klientów sklepu widział je razem?
- Masz jakąś wersję? - spytał Artiom, ściągając brwi.
- Nie. Po prostu chcę zebrać jak najwięcej informacji o zamordowanych.
- A jeśli to mimo wszystko psychopata, a my tracimy czas na bzdury?
- Wtedy on zabije kogoś jeszcze. - Wzruszyłam ramionami.
Namówiłam Artioma, żebyśmy koło południa jeszcze raz pojechali do
domu towarowego „Centralny". Chłopak niezbyt się ucieszył, ale nie
protestował. Saszka oczywiście planował zabrać się ze mną, ale

background image

powiedziałam:
- Zostajesz w domu.
Pies przewrócił się na bok, wyciągnął łapy i zamknął oczy.
- O rany. - Artiom uśmiechnął się, obserwując Saszkę. - No weź go,
przecież szkoda...
- Nie pasuje do mojego nowego kostiumu.
- Ja też nie pasuję - prychnął Wieszniakow. - Dużo kosztował?
- Pewnie.
- W dżinsach bardziej mi się podobasz. Okazało się, że Artiom przyszedł
na piechotę, pojechali-śmy wiec moim samochodem. Ponieważ citroena
obejrzał jeszcze wczoraj, teraz już się nim nie zachwycał.

Dom towarowy był pusty jak nigdy. Na parterze kręci-ło się kilka osób, na
piętrze było prawie bezludnie. Dział konfekcji zamknięto, ale przez
szklane drzwi z tabliczką „Remanent" zobaczyłam dwie kobiety.
Zastukałam. Jedna z nich otworzyła drzwi i burkliwie spytała:
- Nie umie pani czytać? Artiom okazał legitymację; dama - pod
czterdziestkę, wysoka, dorodna, bystre oczy, w uszach kolczyki z brylan-
tami - westchnęła ciężko.
- Jestem właścicielką - wyjaśniła krótko. - Wynajmuję tu pomieszczenie...
Emma Grigorjewna Weksler.
Druga kobieta, młodsza, słuchała uważnie. Miała na sobie kurtkę, w ręku
torebkę.
- To Asia. - Emma Grigorjewna skinęła na nią. - Wczoraj była jej zmiana.
To ona... znalazła ciało.
- Nie pracujecie? - spytał Artiom, rozglądając się.
- A czy tu można pracować? Widzi pan, co się dzieje? W mieście o niczym
innym nie mówią... I dlaczego właśnie u nas? Pech, zwykły pech.
- Dzisiaj znów jest pani zmiana? - zwróciłam się do Asi.
- Nie. Właśnie wróciłam z milicji, wzywali mnie... Przyszłam porozmawiać
z Emmą Grigorjewna. No i w ogóle... dowiedzieć się, co nowego.
- Od jak dawna pracowała tu Iwanowa?
- Od trzech lat.
- Dobrze ją pani znała?
- To zależy... Nie zwierzała mi sie, jeśli o to pani pyta. Lubiłam ją -
spokojna, odpowiedzialna, bezdzietna - przynajmniej nie brała zwolnień.
Nic do niej nie miałam.
- Zamężna?
- Tak, mąż pracuje jako kierowca, tu niedaleko, w firmie
budowlanej.
- Dobrze ze sobą żyli?
-Chce pani powiedzieć, że to mąż ją zabił? - wtrąciła się Asia.
- A miałby za co? - spytałam. Kobiety popatrzyły na siebie.
-Proszę odpowiedzieć szczerze. - Artiom westchnął.
- To dla nas bardzo ważne.
- Miała kochanka - powiedziała Asia po dłuższej chwili.
- Niech pani nie pyta, kto to, bo nie wiem, nie opowiadała o nim.
- No to skąd pani wie?

background image

- No... często wychodziła zadzwonić, a potem wracała zadowolona, aż oczy
jej się świeciły.
- Może dzwoniła do męża?
- Akurat - oburzyła się Asia. - Widzi pani... jej mąż dobrze zarabia, a w
mieszkaniu jak w chlewie, sto lat niere-montowane, meble się rozpadają...
Dzieci nie chciała, za to co miesiąc to futro kupowała, to kolczyki. Jasne
jak słońce, że chodziła na boki. Mieszkanie i meble trzeba by dzielić, z
ciuchami nie ma takiego problemu.
- I nigdy nie wygadała się nawet słówkiem?
- Kiedyś ją nawet wprost zapytałam: co tak latasz jak poparzona, chłopa
sobie znalazłaś czy co? To tak na mnie naskoczyła!
W zeszłym tygodniu prosiła, żeby ją zwolnić do denty-sty - odezwała się
Emma Grigorjewna. - Puściłam, nie było j|ej trzy godziny i akurat w tym
czasie przyjechał mąż. Bar-dzo się zdziwił i powiedział, że nic o tym
lekarzu nie wie.
- Czyli Jelena Pietrowna miała swoje tajemnice. A czy tu nikt do niej nie
przychodził?
- No... zaglądali znajomi, ale rzadko. Tu u nas nie ma czasu na
pogaduszki, zawsze jest coś do zrobienia - odparła Asia, zerkając na
właścicielkę.
- A wczoraj nikt nie przychodził?
- Już mnie o te pytali, i wczoraj, i dzisiaj w milicji. Nikt nie przychodził.
Ale wczoraj bardzo się denerwowała i w ogóle była jakaś taka nieswoja.
Pytam, co się dzieje, a ona mówi, że się z mężem pokłóciła. Może był
zazdrosny? I pięć razy latała dzwonić. Dlatego właśnie nie przejęłam się,
że jej nie ma, po prostu myślałam, że znów poleciała.
- Przepraszam, więc wychodziła, nic pani nie mówiąc? - Zwykle mówiła,
ale wtedy było dużo ludzi i z jedną
klientką miałam dłuższą sprawę, wmawiała mi, że źle wydalam jej resztę.
Byłam zajęta i nie zwróciłam uwagi na Lenę. Może nawet mówiła, że
wychodzi, a ja nie usłyszałam.
- Mówi pani, że było dużo klientów?
- U nas albo jest pełno ludzi, albo nie ma nikogo. Przecież nie wiem, kiedy
no, kiedy to się stało. Tylko w pewnej chwili widzę że Lenki nie ma. A tu
znowu klienci... A trzecia przymitrzalnia cały czas zajęta. Dziwne, myślę
sobie, przy mnie nikt tam nie wchodził. Podeszłam, mó-wię przepraszam...
Nikt nie odpowiada, no to odsunęłam zasłonę, a tam Lena... Straszne... -
Dziewczyna westchnęła
i odwróciła się.
- A kiedy Lena zwalniała się z powodu wizyty u dentysty?
- W zeszły poniedziałek.
Artiom zadał jeszcze kilka pytań, ale nie wydały mi się zbyt ciekawe,
weszłam więc do kabinki przymierzami, rozejrzałam się, a potem
odsunęłam zasłonę i trafiłam do sąsiedniego działu.
- Co tam? - usłyszałam gniewny okrzyk i zobaczyłam kobietę około
pięćdziesiątki. Stała naprzeciwko mnie, jakby się zastanawiając, czy się
na mnie rzucić, czy zemdleć.
- Jestem z milicji - uszczęśliwiłam ją i na dowód pokazałam legitymację. -

background image

Zawsze przejawia pani taką czujność? - zapytałam z uśmiechem, starając
się, żeby w moim głosie nie było nawet cienia ironii.
- Od wczoraj - mruknęła. - Wczoraj była pani zmiana?
- Tak. Pracujemy po dwa dni.
- Na pewno już panią wypytywano...
- I to jak! Tylko wczoraj byłam trochę oszołomiona, a w nocy jakby mnie
ktoś w bok ukłuł - przypomniałam sobie tego mężczyznę!
- Jakiego mężczyznę? - spytałam czujnie.
- Był tu mężczyzna koło trzydziestki. Taki, wie pani, niepozorny, jakby
szary... A potem poszłam rozmienić pieniądze do Wasiljewny, tu
niedaleko, patrzę, a on idzie z naprzeciwka. I wtedy sobie uświadomiłam,
że to całkiem przystojny facet. No może nie amant, ale... jakby to powie-
dzieć... no, rzucający się w oczy... - Kobieta zaczerwieniła się i odwróciła
wzrok.
Artiom, który właśnie do nas podszedł, spojrzał na nią zaskoczony.
- I co ten facet?
- A nic - wykręciła się kobieta i popatrzyła na mnie tak, jakby szukała
obrony.
- Chce pani powiedzieć, że gdy był w pani dziale, wolał nie zwracać na
siebie uwagi?
- Dokładnie tak. - Skinęła głową. - Wydaje mi się, że nawet był jakby
niższy i w ogóle...
- A może się pani pomyliła? Może to był zupełnie inny człowiek?
- Nie, na pewno on. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiem. To on.
- O której mniej więcej był w pani dziale?
- Czy ja wiem... Jak go zauważyłam, to kobieta właśnie mierzyła kurtkę,
potem płaciła, a ja nie miałam drobnych, pobiegłam do Wasiljewny
rozmienić tysiąc, wróciłam, a tu już się zaczęło urwanie głowy - Lenkę
znaleźli.
- Ten mężczyzna nie wchodził do przymierzami?
- Nie... nie wiem. Zauważyłam go tutaj, naprzeciwko kasy, spotkaliśmy się
wzrokiem i nawet pomyślałam, że nie zauważyłam, kiedy wszedł. I wtedy
podeszła ta kobieta z kurtką,
- A jednak z jakiegoś powodu zwróciła pani na niego uwagę? - spytał
Artiom.
- Nie wiem - odparła sprzedawczyni z irytacją. - Tu nie zwróciłam na niego
uwagi, a na korytarzu... Dziwne to wszystko... Przecież był taki nijaki, a
tu nagle...
- Co „nagle"? - nie ustępował Wieszniakow.
- Nie potrafię tego wyjaśnić. Jednym słowem - facet.
-Ona ma hysia na punkcie mężczyzn - wyjaśniła szep-tem jej koleżanka,
podchodząc do mnie. Przez cały ten czas dziewczyna stała za kasą bez
słowa. - Cały ranek mi o nim truła. - Skrzywita się i dodała ze znajomością
rzeczy. - Pewnie klimakterium.
- Zapamiętała go pani? - zwróciłam się do starszej sprze-dawczyni. - Może
go pani opisać?
Kobieta ochoczo skinęła głową, ale gdy zaczęła opisy-wać, okazało się, że
nie potrafi powiedzieć nic konkretne-go. Mężczyzna był wysoki, chociaż

background image

wydawał jej się niski. Blondyn albo brunet, nie wiadomo, bo na głowie
miał czapkę. Twarz... twarz przeciętna, ale oczy... gdy zobaczyła go na
korytarzu, pomyślała: patrzy tak, jakby gwoździe wbijał.
Artiom zerkał na mnie ze smętną miną, ale ja się upar-łam, żeby kobietę
wezwali na milicję i stworzyli tam portret pamięciowy.
- To nie ma sensu - Wieszniakow próbował odwieść mnie od tego pomysłu;
szliśmy właśnie do działu bielizny damskiej. - Przecież to się kupy nie
trzyma - to niski, to wysoki... Naoglądała się telewizji i teraz fantazjuje,
- Tak czy inaczej, mamy obowiązek to sprawdzić. Wyglą-da na to, że był
tutaj w czasie popełnienia morderstwa.
- To wszystko jest patykiem na wodzie...
- Może. Ale innych punktów zaczepienia nie mamy, Do działu bielizny
Artiom wkroczył tak, jakby chciał
własną piersią zasłonić wrogi schron bojowy. Pokazał dwóm znudzonym
sprzedawczyniom legitymacji i chwilę z nimi porozmawialiśmy. Okazało
się, że zwykła dziewczyna pra-cują we dwie - pilnie obserwują klientki,
która oglądają drogą bieliznę. Czasem się zdarza, że w dziele siedzi tyl-ko
jedna sprzedawczyni, wtedy jest trudniej. W dniu mor-derstwa dziewczyna
była sama, koleżanka dowiedziała się o chorobie matki i wyjechała na trzy
dni. Nikt nie przej-
mował sie tym, że przez przymierzalnię można przejść do działu
sportowego, bo i tak kradziono głównie z wieszaków. Przyjdzie klientka i
nawet nie zauważysz, kiedy wsunie majtki do kieszeni, a takie majtki
mogą kosztować nawet pięćdziesiąt dolców. Poza tym mają umowę z
dziewczynami z działu sportowego, one zerkają na swoją przymierzalnię i
jeśli nagle wychodzi z niej kobieta, która w sportowym nie brała nic do
przymierzania, to wzywają sprzedawcę z sąsiedniego działu. Ale przez
dwa lata były może ze dwa takie przypadki. Artiom spytał jeszcze o
mężczyznę, który kręcił się tu w dniu morderstwa, ale dziewczyny nie
powiedziały nam nic ciekawego.
Poszłam do sąsiedniego działu, sportowego. Dział zamknięto „z powodu
remanentu", a dwie dziewczyny z właścicielką na czele były bardzo zajęte,
mój widok więc wcale ich nie ucieszył - udzielały monosylabowych
odpowiedzi, rzucając ponure spojrzenia. Straciłam kwadrans, żeby je roz-
ruszać. Już nawet miałam wyjść, ale upór zwyciężył i moje wysiłki zostały
nagrodzone.
- A wie pani - odezwała się nagle Lila, jedna ze sprzedawczyń - tamtego
dnia przyszła do nas Lena, ta, którą wczoraj zabili.
- I co w tym dziwnego?
- Właściwie nic, chociaż ledwie się znamy, nawet nie wiedziałam, jak ona
się nazywa...
- Proszę szczegółowo opowiedzieć, po co przychodziła.
- Właściwie nie ma co opowiadać. Julka pomogła klientowi zanieść sprzęt
do samochodu - nie było tragarza, a nie chcieliśmy tracić klienta - a ja
zostałam tutaj. I wtedy przy-szła Lena - znałam ją z widzenia - zapytała o
spodenki an-tycełluiitowe. Akurat miałam klientów, słuchałam jednym
uchem, robiłam coś i jednocześnie jej odpowiadałam, a ona chyba się
obraziła i w pół słowa wyszła. Głupio mi się zrobiło, przeprosiłam ją, a ona

background image

wzruszyła ramionami, że niby
nic się nie stało i że rozumie. - I później już nie zaglądała? - Nie.
- A nie podchodziła do przymierzalni?
- Po co? Stała obok mnie, tu, przy kasie.
Z tego punktu był idealny widok na cały dział, zwłaszcza na wejście do
przymierzalni. Zaczął mi świtać niejasny domysł...
- A po tamtym morderstwie już nie rozmawiałyście?
- spytałam.
- Nie, nawet się nie widziałyśmy. To znaczy, może się widziałyśmy, ale nie
pamiętam. I wtedy nawet mi się zdawało,
że tak dziwnie spojrzała na jednego mężczyznę. - Jakiego mężczyznę?
- Zwyczajny facet, wychodził z działu, gdy ona już poszła. Wtedy właśnie
zaczęłam ją przepraszać za to, że nie poświęciłam jej więcej uwagi.
- Myśli pani, że się znali?
- Nie sądzę, przecież by się przywitali. Ona tak jakby się zdziwiła, że go tu
widzi, albo... no nie wiem. Szczerze mówiąc, teraz to już wszystko nam się
wydaje podejrzane. Dwa morderstwa w ciągu tygodnia i oba w tych
idiotycznych kabinkach!
- A czy pamięta pani może, o której Iwanowa do pani przyszła?
- Tak jakoś dziesięć minut przed znalezieniem tamtej kobiety, może nawet
mniej.
- Chwileczkę, przecież w protokole...

- Ja po prostu ze strachu zapomniałam o Lenie... Tu się takie rzeczy
działy... Przypomniałam sobie o tym wczoraj, gdy się dowiedziałam, że ją...
Aniom spojrzał na dziewczyną i spytał ostro:
- Zapamiętała pani tego mężczyznę?
- Oczywiście, że nie... chyba miał szara, kurtkę... barczysty... jakby
sportowiec.
- Miał czapkę?
- Nie. Włosy raczej ciemne, chociaż. Nie, teraz sobie nie przypomnę.
Wróciłam do działu bielizny i zapytałam sprzedawczynie o sprawę, która
teraz mnie nurtowała:
- Czy tego dnia, gdy doszło do pierwszego zabójstwa, nie przychodziła tu
Iwanowa?
Dziewczyny popatrzyły na siebie.
- Ta, którą wczoraj... - Tak.
- Rzeczywiście - odezwała się ze zdumieniem jedna z nich. - Przecież
widziałam ją niemal przed samym... przed tym, jak znaleziono ciało.
- Przyszła do waszego działu?
- Nie. Przechodziła i zajrzała do nas, a ta zamordowana właśnie wchodziła
do przymierzalni.
- I co zrobiła Lena?
- Widziałam ją tylko przezchwilę. Zajrzała i poszła dalej.
- A nie wyglądało to tak, że kogoś szuka?
- Nie... Nie, nie będę wymyślać. Po prostu przechodziła. Pół godziny
później siedzieliżmy z Atriomem w kawiarni
na parterze domu towarowa. Wieszniakow wyglądał na udręczonego.

background image

- Zdaje się, że to jednak nie wygląda na psychopatę.
- Nie wygląda - przyznałam. - I wcale mnie to nie mar-tw.i Nie znoszę
psychopatów, tylko się z nimi człowiek
namęczy.
- No to co my tu mamy? - zaczął Wieszniakow, pijąc kawę. - Dwa
morderstwa i w obu wypadkach sprzedawczy-nie zwracają uwagę na
faceta, i to chyba na tego samego. Co prawda żadna nie może powiedzieć
na pewno, że wi-
działa go obok przymierzalni.
- Tak naprawdę to mamy trzech facetów. - Uśmiechnęłam się. - Pierwszy -
typ z ciężkim spojrzeniem, drugi to chłopak kupujący damską bieliznę i
trzeci, na którego zwróciła uwagę nieżyjąca Lena. Do wersji o psychopacie
pasuje idealnie - łazi świr po domu towarowym, patrzy, że kobieta wchodzi
do przymierzalni, zakrada się i... Właśnie wiemy coś o narzędziu zbrodni?
- Użyto rożnej broni.
- Ciekawe. - Zamyśliłam się.
- Sadzisz, że tych trzech facetów, na których zwróciły uwagę
sprzedawczynie, to tak naprawdę jeden i ten sam człowiek?
-Jestem tego prawie pewna, jeśli chodzi o dwóch, ale nawet ten trzeci... To,
że Lena zjawiła się w dniu pierwszego zabójstwa w dziale sportowym,
wiele zmienia, prawda?
- Rozumiem, co masz na myśli. - Artiom skinął
- Ktoś z nieznanego nam powodu postanawia zabić Wero-nikę
Scrafimowicz, idzie za nią do domu towarowego i gdy ona wchodzi do
przymierzalni, zakrada się od strony działu sportowego. Być może
wcześniej zajrzał do działu i kupił majteczki, rozglądając się przy okazji...
- Nie sądzę - przerwałam mu. - To znaczy, mógł oczywiście, ale tylko jeśli
dokładnie wiedział, że Weronika tam
wejdzie i będzie coś przymierzać. - Innymi słowy, facet ją znał? Całkiem
możliwe... Przyjechała do kogoś, ten ktoś nie ucieszył się z jej przyjazdu
postanowił pozbyć się jej raz na zawsze. - Amerykańska tragedia -
wymruczałam. - Słucham?
- Nic, czytałam jedną książkę w dzieciństwie... Ta Serafi-
mowicz nie była czasem w ciąży? - Nie. - Aha.
- Co - „aha"? Słuchasz dalej czy nie?
- Słucham, słucham.
- No więc zabija ją, ale wtedy zjawia się Lenka. Może widziała, jak
wychodził z przymierzalni? Z miejsca, w którym stała, wszystko świetnie
widać.
- To dlaczego nic nie powiedziała milicji?
- Wszystkim zadawano standardowe pytania, a sprzedawczyni z działu
sportowego po prostu zapomniała, że tamtego dnia była u niej Iwanowa, i
przypomniała sobie dopiero wtedy, gdy Iwanowa zabili. Nikt jej specjalnie
nie przesłuchiwał, przecież pracuje w innym dziale. Mogła zapomnieć o
tym facecie, prawda?
- Ale potem sobie przypomniała.
- Może na przykład go spotkała? I dlatego tak się dener-wowała tamtego
dnia.

background image

- A facet zorientował się, co i jak, poczekał na odpowiednią chwilę i zabił
niebezpiecznego świadka.
- Właśnie. Czysta logika i żadnych psychopatom
Artiom był bardzo zadowolony i nie krył tego, ale mnie ta pozorna prostota
wydała się podejrzana. Nie tak łatwo zjawić się w domu towarowym, w
którym tydzień temu popełniłeś morderstwo, a już zabić dziewczynę w
dziale, w którym pracowała, błyskawicznie się zorientować, co i jak, a do
tego ciągle nosić przy sobie finkę, czy co on tam miał... Skłaniałabym się
raczej ku myśli, że od dawna się do tego przygotowywał... I nie było
żadnego przypadkowego spotkania, to znaczy mogło być, ale nie tamtego
dnia.
- Pogadaj z dziewczynami z innej zmiany - powiedziałam i zorientowałam
się, że właśnie piję trzecią filiżankę kawy. - Jestem prawie pewna, że
chłopak był tam dzień wcześniej,
rozglądał się.
- Dobrze. - Artiom skinął głową i w jego głosie było już znacznie mniej
entuzjazmu.
Pożegnaliśmy się i postanowiłam jechać prosto do domu, pamiętając o tym,
że Saszka siedzi sam, czego bardzo nie lubi. Jednak po chwili
zastanowienia zawróciłam na skrzyżowaniu, pojechałam w przeciwnym
kierunku i już wkrótce parkowałam przed czteropiętrowym budynkiem z
kolumnami. Wprawdzie przed wizytą u Dziadka należało najpierw
zadzwonić, ale nie zrobiłam tego, ufając, że dla mnie znajdzie kilka minut.
W sekretariacie siedziało kilku mężczyzn, Ritka rządziła za swoim
biurkiem z miną władczyni. Na mój widok uśmiechnęła się, ale uśmiech
szybko zniknął.
- Co jest? - spytała szeptem, gdy podeszłam.
- Chcę się widzieć z miłościwie nam panującym. -Uśmiechnęłam się
czarująco.
- Po co?
- Idź do licha.
- Dziadek powiedział - zaszeptała Ritka, nie mając zamiaru się obrażać -
że zdenerwowałaś się tym idiotycznym artykułem i dlatego napisałaś
podanie, kazał mi o nim zapomnieć. Zapomniałam, jeśli więc znów coś
napiszesz...
- Nie napiszę. Muszę z nim pogadać. Dosłownie pięć
minut.
- Nie możesz przez telefon?
- Muszę zobaczyć jego oczy.
- Zwariować z wami można. - Wstała zza biurka, weszła
do gabinetu i szybko wróciła. - Zaraz będzie wolny - oznajmiła szeptem -
Naprawdę się pogodziliście?
- Tak. Znów jestem na posterunku. Wróciłam do pracy jeszcze wczoraj,
czyli moje zwolnienie nie trwało długo.
- Bardzo się cieszę. Jesteś jedynym normalnym człowiekiem w tym zoo. -
Ritka nigdy się mnie nie krępowała i od czasu do czasu wypowiadała się
bardzo szczerze.
Drzwi gabinetu stanęły otworem i wyszedł gruby mężczyzna z ponurym

background image

wyrazem na spoconej twarzy. Ritka skinęła mi głową.
Weszłam; Dziadek siedział przy biurku i jak zwykle przeglądał jakieś
papiery.
- Co tam u ciebie? - spytał bez szczególnej serdeczno-
- Chciałam cię zobaczyć.
Podniósł głowę i przyglądał mi się kilka sekund, jakby
mnie oceniał.
- Tylko tyle?
- Mogę sobie pójść. - Wzruszyłam ramionami i nawet uniosłam się z fotela,
na którym już zdążyłam usiąść.
- Siedź. - Machnął ręką. - Gdybym nie znał cię tak dobrze, pomyślałbym,
że... - urwał, uśmiechnął się i dokończył: - że mówisz prawdę.
- Według ciebie wyłącznie kłamię?
- Mała, mam mnóstwo pracy... Jeśli chcesz, to przyjadę wieczorem i wtedy
pogadamy.
- I zostaniesz na noc? - palnęłam.
- Zostałbym na całe życie - odparł spokojnie - ale nie sądzę, żeby cię to
ucieszyło. Zgadłem?
- Przepraszam - potarłam nos - mam parszywy humor.
- Żałujesz tego, co zaszło między nami?
- Nie - odparłam po chwili zastanowienia. - A ty?
- O mnie i tak wszystko wiesz. - Westchnął ciężko. - Po co więc
przyjechałaś?
- Żeby ci powiedzieć: jeśli myślisz, że nie mam się czym zająć, to się mylisz.
- Nie rozumiem.
- Mówię o tym zabójstwie w domu towarowym.
- A... psychopata?
- Na pewno nie. Sądzę, że gliny świetnie sobie poradzą, a moja obecność
tylko ich drażni. Dla nas - podkreśliłam to „nas" - ta sprawa nie jest
interesująca.
- Jesteś absolutnie pewna, że nie ma tu mowy o psychopacie?
- Absolutnie pewien może być tylko Pan Bóg, albowiem czyta w naszych
duszach jak w otwartej księdze.
- Świetnie. Dopiero kiedy już będziesz absolutnie pewna... a na razie jest
tak, że osobiście odpowiadasz za to śledztwo.
- Świetnie. - Wzruszyłam ramionami i gubiąc się w domysłach, poszłam do
drzwi.
- Mała... - zawołał mnie. Odwróciłam się, a on wstał, podszedł i złożył na
moim czole ojcowski pocałunek. - Do zobaczenia - powiedział cicho.
Skinęłam głową i oddaliłam się, kombinując, co to mogło znaczyć. Nie
chodziło mi o pożegnalny pocałunek, bo to akurat było normalne - Dziadek
znów troszczył się o mój komfort duchowy, bał się, że po tym niezbyt
ciepłym przyjęciu wpadnę w depresję, i dlatego wyskoczył z pocałunkami.
Dziwił mnie upór, z jakim zmusza mnie do tracenia czasu na te zabójstwa.
Zastanawiałam się dłuższą chwilę i doszłam do wniosku, że z jego strony
to zwykły upór. Kazał mi się tym zająć, żebym nie miała czasu na picie, a
teraz nie chciał się do tego przyznać. Mój czas pracy należy do niego -
doszłam do mądrego wniosku. - Jeśli powie: zbadać, to zbadam, jeśli

background image

powie: kopać rów - będę kopać...
Na korytarzu dogoniła mnie Ritka z plikiem jakichś papierów w ręku.
- I co tam z tymi morderstwami? - spytała chmurnie. - To naprawdę
psychopata?
- Nie wygląda na to.
- Chwała Bogu. To dlaczego Dziadek ci kazał...
- Właśnie się nad tym zastanawiam.
- No, no - mruknęła, pożegnała się i zniknęła za sąsiednimj drzwiami.
W tych zabójstwach musiało coś być. Z natury nie jestem podejrzliwa -
można nawet powiedzieć, że jest wręcz przeciwnie - ale kontakty z
możnymi tego świata wyostrzyły mi węch. Wszędzie dopatrywałam się
intryg i spisków, co zupełnie nie pasowało do dziewczyny takiej jak ja.
- Ludziom należy wierzyć - orzekłam i po wygłoszeniu tej prawdy udałam
się do samochodu. Zadzwoniłam do
Artioma na komórkę i jeszcze raz przypomniałam mu, żeby w wieczornych
wiadomościach pokazano zdjęcia zabitych kobiet, i to razem. Zapewnił
mnie, że osobiście tego dopilnuje, i smutnym głosem oznajmił:
- Zdaje się, że nasza wersja leci w diabły. Mam tu wyniki sekcji Jeleny
Iwanowej... Jej zabójca jest leworęczny. Wnioskując z
charakterystycznych... krótko mówiąc, nie ma mowy o pomyłce.
Siemionycz tak właśnie powiedział: „Żebym tak nigdy więcej nie wziął
wódki do ust", a wódka to dla niego pierwsza rzecz.
- Czyli mańkut? - Zasmuciłam się.
- Tak jest. A pierwsze zabójstwo popełnił człowiek normalny... w sensie -
bez problemów z rękami.
- No dobrze, ale skoro te morderstwa popełniło dwóch ludzi, to już jest
nieźle, przynajmniej odpada wersja z psychopatą. Można będzie uspokoić
społeczeństwo.
- Nie przypuszczam. Nie wydaje ci się, że wszystko się jeszcze bardziej
zaplątało?
- Jak mi się coś wydaje, to. zaraz robię znak krzyża. Jutro odwiedzimy
męża zamordowanej, może się czegoś dowiemy.
- Już z nim rozmawiali, facet jest w szoku.
- No dobra, to poczekamy, aż trochę ochłonie.
Moje słowa chyba nie spodobały się Artiomowi, bo pożegnał się sucho.
Wyłączyłam się.
Saszka demonstrował głęboką urazę, ale postanowiłam się tym nic
przejmować. Szybko zrobiłam kolację i usiadłam przed telewizorem, chcąc
osobiście sprawdzić, czy w wiadomościach pokażą zdjęcia zamordowanych.
Okazało się, że Wieszniakow nie rzucał słów na wiatr, co bardzo mnie
ucieszyło.
Gdy zegar pokazał dziewiątą, zastanowiłam się, co tu ze sobą zrobić. Skoro
Saszka się obraził, to nawet sobie z nim nie pogadam.
- Psie, pogódźmy się - zagaiłam, powoli wpadając w przy-gnębienie. Gdyby
nie idiotyczna groźba Dziadka, mogłabym pójść do jakiejś knajpy... Siebie
pokazać, na innych popatrzeć... - Och, górze mi, górze! - wyjęczałam i
nagle jakby w reakcji na moje skargi zadzwonił telefon.
Zerknęłam podejrzliwie - może to Dziadek? Nie bardzo chciało mi się

background image

wierzyć w to, że postanowił się do mnie przenieść, ale częste wizyty
również były mi nie na rękę. Jak się przyzwyczai, to potem siłą go nie
wyrzucę...
Podniosłam słuchawkę i z ulgą usłyszałam głos Koli, czyli Spartakusa.
- Nie przeszkadzam?
- Ciekawe w czym?
- Kto wie... Dobrze by było, gdybyśmy się spotkali.
- Jesteś w pracy?
- Zapomniałaś, jaki dziś dzień tygodnia? Mam wolne. Mógłbym do ciebie
przyjechać, ale jeśli ci nie pasuje...
- Daj spokój. Czekam.
Przyjechał kwadrans później. Zobaczyłam przez okno, jak przed bramą
garażu zatrzymuje się stara łada, a chwilę później rozległ się dzwonek do
drzwi.
- Otwarte! - krzyknęłam z kuchni.
Kola starannie zamknął za sobą drzwi i zajrzał do kuchni, kręcąc głową.
- Zwariowałaś? W naszych czasach tylko wariaci zostawiają drzwi otwarte.
- Moje nie są otwarte, tylko niezamknięte. Czkałam na ciebie.
- I mimo to...
- Przypominasz mi pewnego mojego przyjaciela. Ciągle chciał mi
zamocować prawdziwe drzwi z prawdziwymi zamkami.
- I co stanęło na przeszkodzie? - Jego przedwczesna śmierć.
- Nigdy nie opowiadałaś o swoim przyjacielu.
- I nie opowiem. On na to nie zasługuje. Zjesz coś?
- Chętnie - zgodził się szybko, siadając przy stole. Wszedł Saszka i
demonstracyjnie położył się przy jego nogach. -Pokłóciliście się?
- Nie zwracaj uwagi. Czemu zawdzięczam twoją wizytę? Stęskniłeś się?
- Interesował cię pewien facio.
- Tak jest.
- A ja miałem szczęście. - No?
-Sam byłem w szoku. Krótko mówiąc, rozmawiałem z jednym swoim
znajomym, który... jakby to powiedzieć... no, dobrze zna wszystkich
tutejszych homoseksualistów. Jak wymieniłem nazwisko Didonowa, to
najpierw stal się czujny, a potem w ogóle nie chciał na ten temat rozma-
wiać. Musiałem mu przypomnieć, że jest mi coś winien. Przypominałem
mu o tym co najmniej piętnaście minut, aż w końcu się zmęczył i stał się
rozmowniejszy. I teraz słuchaj uważnie. Ten typ ma klub sportowy na
ulicy Babla, a tam saunę i tak dalej, a do tego tenis. Instruktorzy to
młodzi chłopcy, ale w tenisa dobrze gra tylko połowa. Chyba nie muszę ci
wyjaśniać, o co chodzi?
-Jedni naprawdę grają w tenisa, a inni...
- A dla innych to dobra przykrywka. Na przykład do naszego klubu nic
wszyscy odważają się zajrzeć, a tam jest wszystko przyzwoicie, żadnego
striptizu, wyłącznie sport i zdrowy styl życia. Do tego klubu można się
dostać jedynie poprzez rekomendację - ale jeśli zapłacisz, to oczywiście
możesz sobie ganiać z rakietą tenisową do woli.
- I wtedy instruktor będzie prawdziwy. - Pokiwałam gło-
- Otóż to. Didonow zjawił się w klubie niedawno - z rekomendacji. Jego

background image

instruktorem jest dwudziestoletni chłopaczek, bardzo przyszłościowy. Nie
patrz tak na mnie, ja tylko cytuję. Na razie nie doszło do zbliżenia, ten
typ, który mi o tym opowiadał, bardzo takich rzeczy pilnuje.
- I nic dziwnego, pewnie należy mu się procent za stre-czycielstwo.
- Tak jest. Czyli, jeszcze nie są kochankami, ale są na dobrej drodze.
Didonow dotąd nie zaryzykował i nie zrobił decydującego kroku. Ale
widać, że naprawdę ześwirował na punkcie tego chłopaka. Chłopak udaje
głupiego, ale gdyby tamten tylko dał do zrozumienia... Innymi słowy,
powiedz mi, czego chcesz, a to dostaniesz.
- Zaczekaj, ale chłopak... jak on się nazywa? - Misza.
- Ten Misza chyba nie będzie zadowolony z naszych za-miarów?
- A ja na jego zadowolenie... No więc, czego chcesz? -jedynie kilka zdjęć. -
Rozłożyłam ręce. - Żebym miała
haka na tego sukinkota i żeby otwarcie odpowiedział na moje pytanie.
- Załatwione.
Popatrzyłam na Kolę, na jego zaciętą twarz i wielkie pięści, i
powiedziałam:
- Hej... ja nie planuję żadnych działań wojennych.
- Ja też nie. Zaufaj mi, wszystko będzie cicho i spokojnie,
bez szumu i kurzu, jak lubisz mówić.
- To nie ja, to klasyka.
- Tym bardziej - powiedział i wstał zza stołu. - Dziękuję
za kolację.
- Ależ proszę.
Kola poszedł do wyjścia, odprowadziłam go.
- Nie wiesz czasem, czemu mi tak obrzydliwie na duszy? - spytałam,
chociaż wiedziałam: dręczyło mnie sumienie. Rzadko udaje mu się dojść do
głosu i za każdym razem nie w porę.
- Nie powinien był oblewać cię błotem - odparł surowo Kola i zamknął za
sobą drzwi.
Popatrzyłam w okno, westchnęłam i postanowiłam zająć się czymś
pożytecznym, na przykład uczciwym zarabianiem pieniędzy Dziadka i
zastanowieniem się nad morderstwami w domu towarowym.
Usiadłam w fotelu i pogrążyłam się w zadumie. Można powiedzieć, że
powoli się coś wyłaniało... Mańkut-morder-ca trochę mnie zbijał z
pantałyku, ale w psychopatę nie wierzyłam od początku, wcale więc mnie
nie zdziwiło, że zabójców było dwóch. Tylko co za diabeł w nich wstąpił,
żeby urządzać taką rzeź?
Przesiedziałam w fotelu półtorej godziny bez większego sensu i poszłam
spać.

Rano wstałam późno - z Wieszniakowem umówiłam się na popołudnie.
Pospacerowałam z Saszką, a potem bezmyślnie kręciłam się po
mieszkaniu. Pan Bóg nie rozpieszczał mnie dzisiaj olśnieniami i
domysłami, ale mimo wszystko postanowił być hojny - chociaż zupełnie
inaczej, niżbym chciała.
Koło południa Wieszniakow zadzwonił i oznajmił grobowym głosem: -
Przyjedź do „Centralnego".

background image

- A co tam?
- Przyjedź, to zobaczysz.
Zdaje się, że nastrój Artioma spadł poniżej zera, a to znaczyło, że nic
dobrego mnie w tym domu towarowym nie czeka. Ponieważ z ciekawością
umiałam sobie radzić, nie poleciałam do „Centralnego" na złamanie karku,
tylko bez pośpiechu wypiłam kawę, ubrałam się i wzięłam ze sobą Saszkę -
żeby w trudnych chwilach mieć obok siebie bliską istotę.
Gdy dojeżdżałam do domu towarowego, już mniej więcej wiedziałam, czego
mogę się tam spodziewać - i niestety, nie pomyliłam się. Przed wejściem
stały samochody milicyjne, budynek otaczał kordon i tłum gapiów, którzy
głuchym pomrukiem wyrażali swoją dezaprobatę. Znowu musiałam
zaparkować bardzo daleko i przepychać się przez tłum. Na domiar złego
zaczął padać deszcz. Saszka warczał głucho, a ja robiłam dzikie miny,
przeciskając się do wejścia. Zauważył mnie Karpow, ten sam gliniarz,
który czekał na mnie poprzednio. Podszedł szybko i po męsku uścisnął mi
dłoń, a Saszka warknął, ale raczej ze złości, że przed chwilą go popychano
i potrącano. Karpow spojrzał na niego zaskoczony, ale niemal natychmiast
przestał interesować się psem. Wsunął ręce do kieszeni i sapnął.
- Kolejny trup? - Skrzywiłam się.
- Tak jest.
- I znów w przymierzalni?
- Tym razem nie. Wejdziemy? Otworzył przede mną drzwi; na jego lewej
ręce tuż obok
kciuka zauważyłam wyraźny tatuaż w kształcie kotwicy.
- Służył pan w marynarce? - zagadnęłam, chociaż, tak właściwie co mnie
obchodzi, gdzie on służył, idiotyczne przyzwyczajenie mleć ozorem bez
potrzeby.
Zerknął na mnie stropiony, potem spojrzał na swoją rękę, tatuaż zasłaniał
teraz rękaw kurtki.
- Aa... Nie, grzechy młodości.
Skinęłam ze zrozumieniem głową - grzechy dowolnego okresu życia były
dla mnie chlebem powszednim.
Nie wchodziliśmy na pierwsze piętro, Karpow poprowadził mnie
korytarzem między dwiema jednakowymi witrynami. Byli tu milicjanci w
mundurach - stali przed otwartymi na oścież drzwiami, wśród nich kręcił
się Wieszniakow. Słysząc kroki, odwrócili się jednocześnie; Artiom
westchnął i ruszył w moją stronę.
- Znowu trup - powiedział z autentyczną rozpaczą w głosie.
- Kto tym razem?
- Tiurina, Olga Aleksandrowna, dwadzieścia osiem lat, sprzedawczyni w
dziale z zabawkami.
Mężczyźni rozstąpili się, zrobiłam jeszcze kilka kroków i zobaczyłam
sprzedawczynię. Siedziała na krześle w niewielkim pomieszczeniu, chyba
na zapleczu. Nogi rozsunięte, jedna ręka bezwolnie zwieszona, druga leży
na stole, obok przewrócona filiżanka z herbatą, na podłodze kałuża. Na
ścianie wieszak z płaszczem, poła płaszcza zasłania twarz kobiety, widać
tylko podbródek. Nieco niżej, na szyi ziała okropna rana z wywróconymi
brzegami - tym razem kobiecie poderżnięto gardło.

background image

- Cholera jasna - powiedziałam cicho, ale mężczyźni usłyszeli.
- Nie ma co - mruknął Karpow. - Teraz to dopiero za-czną gadać... - zdaje
się, ze to martwiło go najbardziej.
- Ludzie się niepokoją. - Mój stary znajomy Piotr Sier-giejewicz wzruszył
ramionami. Jeśli on tutaj jest, to znaczy, że sprawa wygląda poważnie. -
Trzecie morderstwo w ciągu
tygodnia, Wiadra błota marny zapewnione: jedno morderstwo bardziej
przerażające od drugiego, a organa porządku nic nie robią. Musimy jak
najszybciej znaleźć mordercę.
Na twarzach mężczyzn pojawiły się przygnębienie i drwina. Łatwo
powiedzieć - znaleźć. Zabójca to najwidoczniej pomysłowy goić i raczej
niegłupi, znalezienie go nie będzie proste. Zresztą, po tym, co powiedział
Piotr Siergiejewicz, stało się jasne: grunt, żeby owe wiadra błota nie
wylały się właśnie na niego.
- Tak siedziała, gdy ją znaleziono? - spytałam, usiłując nie myśleć, jak się
do tego wszystkiego odniesie Dziadek. Artiom skinął głową. - Miała
zasłoniętą twarz?
- Sądzę, że podszedł, zasłonił jej usta płaszczem i ciachnął nożem. Ale
może po prostu bał się spojrzeć jej w oczy.
- Psychopata się bał? - Gwizdnęłam.
- No dobrze, nie psychopata - ale w takim razie kto? Kto łazi po domu
towarowym i zabija Bogu ducha winne sprzedawczynie? Kradzież
wykluczona, pierwszej kobiecie nie ruszono torebki, druga w ogóle jej nie
miała, a tutaj to samo, torebka stoi na półce, zabójca w ogóle się nią nie
zainteresował. On zabija po to, żeby zabić.
- Więc jednak psychopata? - rzuciłam w przestrzeń.
- Jeśli masz inną wersję, chętnie posłuchamy. - Artion
uśmiechnął się złośliwie.
- Najpierw chciałabym poznać pewne szczegóły - odparłam dyplomatycznie
i wzruszyłam ramionami.
- Ciało znalazła Tatiana Pietrowna Kuźmina. Ona i Tiuri-na pracowały
razem. Kuźmina twierdzi, że od rana Tiurina źle się czuła, klientów było
mało, dlatego koło jedenastej poszła napić się herbaty. Gdy pół godziny
później Tiur-na nadal nie wracała, Kuźmina zaniepokoiła się i poszła
sprawdzić.
- Gdzie ona teraz jest?
- Zabrało ją pogotowie. Chyba atak serca.
- I nikt nic nie widział? - spytałam na wszelki wypadek. Wieszniakow
pokręcił głową.
Właśnie się rozglądałam, zastanawiając się, którędy mógł przejść zabójca,
gdy zadzwonił telefon. To był Dziadek.
- Co się dzieje, do ciężkiej cholery?! - wrzasnął tak, że musiałam odsunąć
słuchawkę od ucha.
Stojący obok mężczyźni spoważnieli i wyprostowali się.
-Jeszcze jedno zabójstwo - oznajmiłam spokojnie.
-Wiem, że zabójstwo! W sekretariacie telefony się urywają, ludzie w
panice, a wy... - Dziadek chyba przypomniał sobie, do kogo dzwoni i nieco
przyhamował z patosem. - Wciąż mówisz, że o psychopacie nie ma mowy? -

background image

spytał urażonym tonem.
- Tak sądziłam i, szczerze mówiąc, nadal tak sądzę.
- Sądź sobie, co chcesz, tylko zrób coś!
- Postaram się - obiecałam i wtedy głos Dziadka zastąpiły urywane
sygnały. Odwróciłam się do mężczyzn i rozłożyłam race. - Trzeba znaleźć
mordercę. Społeczeństwo jest w szoku.
Wszyscy skinęli głowami na znak, że się zgadzają, i zaczęli się krzątać ze
wzmożoną energią. Dziadek wrzeszczał tak,
że świetnie słyszeli naszą rozmowę, zrozumieli, w jakim jest ju i teraz byli
gotowi do wielkich czynów, byłe tylko ił gniew na łaskę. Niestety,
podobnie jak ja nie mieli na razie żadnych pomysłów.
Znowu się rozejrzałam. Co my tu mamy... Korytarz, który dalej nieco się
rozszerzał, inne witryny, a dalej ślepy zaułek. Zabójca poważnie
ryzykował...
- Tutaj są jeszcze jedne drzwi - poinformował mnie Wieszniakow i
machnął ręką w prawo.
Mały pawilon, jeszcze niewykończony, sądząc z wyposażenia, będą tu
sprzedawać płyty i kasety. Gdyby nie czarna klamka na białym tle, ciężko
byłoby zauważyć, gdzie są drzwi. Podeszłam i otworzyłam je - pawilon był
dość spory. Stąd na pierwsze piętro prowadziły schody, wąskie i wyraźnie
nieprzeznaczone dla klientów. Dalej - metalowe drzwi na wprost i
plastikowe po lewej. Wieszniakow szedł za mną i komentował:
- Stalowe drzwi prowadzą na zewnątrz.
Otworzył je i zobaczyłam asfaltowe podwórko z kubłami na śmieci.
Podwórko było z dwóch stron ogrodzone, a trzecia, tam, gdzie stały
kontenery, sąsiadowała z garażami. Jeśli morderca nie był kaleką, z
powodzeniem mógł stąd zwiać w ciągu dwóch minut. Pięćdziesiąt metrów
dalej widać było ośmiopiętrowy wieżowiec.
- Wysłałeś tam kogoś? - spytałam, wskazując wieżowiec. Artiom skinął
głową.
Nie liczyłam, że coś nam to da. Odległość duża, a pora dnia niesprzyjająca:
dzieci w szkole, dorośli w pracy. Wprawdzie w taką pogodę emeryci lubią
siedzieć w oknie, ale odległość robiła swoje, poza tym, wieżowiec raczej nie
wyglądał na taki, w którym mieszka wielu emerytów. Deszcz przestał
padać, na asfalcie lśniły kałuże. Artiom,
jakby czytając w moich myślach, powiedział:
- Nawet psa nie da się wysłać - deszcz na pewno zmył wszystkie ślady.
- Też tak myślę - przyznałam i wróciłam do budynku. Drugie drzwi
prowadziły na korytarz, a korytarz wiódł
do pustego holu.
- No cóż, nietrudno było stąd uciec - podsumowałam.
- Właśnie - zgodził się. - Pytałem już, drzwi na podwórko rano są zawsze
otwarte, podjeżdżają samochody z towarem.
- I nikt nie zauważył nikogo obcego? - zdumiałam się.
- Tu każdy dział należy do innego właściciela, a dom towarowy ma trzy
piętra. Pomyśl, ilu tu ludzi pracuje! Pewnie nawet nie wszyscy znają się z
widzenia.
W duchu przyznałam mu rację i niechętnie zawróciłam, ale na zaplecze

background image

już nie wchodziłam. Zapaliłam papierosa, Saszka kichnął, a ja mruknęłam
ze złością:
- Cierp albo siedź w domu.
- Śmieszny pies - zauważył Artiom. - Jakby wszystko rozumiał.
- Bo tak właśnie jest - potwierdziłam, ponieważ nigdy nie wątpiłam w
inteligencję Saszki. - Z którymi pracownikami zdążyliście pogadać?
- Chyba ze wszystkimi, tylko co z tego? Zamordowana pracowała w dziale
od trzech lat, niezamężna, podobno dość konfliktowa i raczej nielubiana.
- I dlatego została zabita - skomentowałam. Artiom powiedział obrażony: -
Uważasz, że to śmieszne?
- A czy ja się śmieję?
- Jedyna osoba, która utrzymywała z nią kontakty, to zamordowana
Jełena Iwanowa. W każdym razie kilkakrotnie
widziano je razem.
- Czy po zabójstwie Iwan owej przesłuchiwano tę dziewczynę? - Skinęłam
głową w stronę zaplecza.
- Oczywiście. Obejrzałem nagrania, nic ciekawego... Nawet nie
wspomniała, że się przyjaźniły, tylko że czasem rozmawiały.
- Może faktycznie się nie przyjaźniły - zauważyłam w zadumie. - Iwanowa
nie zjawiała się tu ostatnio?
- Tego nie wiemy. Ale ostatnio pracowały na różnych zmianach, już
porównałem grafiki.
- Mogły się spotykać po pracy.
- Myślisz, że... - Artiom sposępniał. - To znaczy uważasz, że Iwanowa
widziała zabójcę Weroniki Serafimowicz i powiedziała o tym przyjaciółce,
czyli Tiurinej, i dlatego ta została następną ofiarą?
- A ty co uważasz? Że po domu towarowym krąży psychopata?
- Dlaczego nie? - zdenerwował się Artiom.
- A dlatego, że nasz psychopata jest dość pomysłowy i wybiera ofiary w
ciekawy sposób. Załóżmy, że jest emocjonalnie związany z domem
towarowym, ale dlaczego w takim razie nie zarżnął kolejnej kobiety w
przymierzalni, skoro ma to dla niego zasadnicze znaczenie? W dodatku tę
zabił inaczej niż poprzednie.
- Co masz na myśli?
- Nic nie mam - odparłam ze zmęczeniem i nawet ziewnęłam, żeby Artiom
się odczepił - Wysłałeś kogoś do rodziny ofiary?
- Tak.
- Dobra. To jedźmy do męża Iwanowej, mam coraz większą ochotę z nim
porozmawiać.
- A co z... - zaczął Artiom, ale urwał, machnął ręką i skinął głową. -
Jedźmy.
Gapie ciągle tłoczyli się przed wejściem. - Wyobrażam sobie, co się dzisiaj
będzie działo w mieście - zauważył ponuro mój towarzysz.
- Co takiego? - Uniosłam brwi. - Trochę pogadają, a jutro znów przylecą do
sklepu.
- Zamykają dom towarowy.
- Czyje to zarządzenie?
- Niczyje, decyzja właścicieli. Mówią, że nie otworzą, dopóki nie

background image

znajdziemy zabójcy.
- Akurat. Teraz tak mówią pod wpływem emocji, a za dwa dni ochłoną i
otworzą. Tutaj umieją liczyć straty.
- Nikt ci nie mówił, że jesteś cyniczna? - spytał Wiesznia-kow z
niespodziewaną urazą w głosie.
- Nie, i w ogóle pierwszy raz słyszę takie słowo - prych-nęłam, idąc do
samochodu. Artiom tylko pokręcił głową.
Jelena Iwanowa mieszkała w starym czteropiętrowym bloku na
przedmieściu. Krajobraz dość smętny: kominy febryczne, szare niebo, blok
z zabudowanymi - każdy na inną modłę - balkonami, rachityczne drzewka
i bezpańskie psy.
- Raj na ziemi - skomentowałam złośliwie, niechętnie wysiadając z
samochodu.
Przed wejściem do bloku lśniła wielka kałuża. Artiom drwiąco obserwował
moje próby ratowania obuwia, ale chwili krytycznej sam podciągnął
spodnie i zaczął skakać.
Mieszkanie znajdowało się na parterze. Zadzwoniliśmy; po dłuższej chwili
otworzył nam mężczyzna około trzy-
dziestu lat, z pomiętą twarzą. Ciężko się zorientować, czy to z przepicia,
czy spuchł od płaczu, czy może spał twarzą w poduszce - zresztą,
niewykluczone, że wszystko naraz.
- Siergiej Witaljewicz Iwanow? - upewnił się Artiom, okazując legitymację.
- No... - Mężczyzna skinął głową i dodał po chwili namysłu: - Przecież wasi
już tu byli... - Stęknął i mimo wszystko zaproponował: - Wejdźcie.
Weszliśmy. Mieszkanie było małe i strasznie zapuszczo-ne. W ogóle nie
czuło się tu kobiecej ręki, wyglądało to tak, jakby mężczyzna mieszkał tu
sam i nie potrzebował przytulności.
- Siadajcie. - Siergiej Witaljewicz wskazał kanapę przykrytą pledem.
Zmiótł na spodeczek okruszki ze stolika, wziął filiżankę i poszedł do
kuchni.
Obejrzałam pokój: stare meble, wyblakłe zasłony w oknach... Po chwili
gospodarz wrócił, siadł naprzeciwko, popatrzył na nas i odwrócił wzrok.
-Jak się pan czuje? - spytał Artiom.
Zerknęłam na niego zaskoczona, ale mężczyzna odpowiedział:
- A jak się mogę czuć? Mam skakać z radości, że mi żonę zabili? - W jego
głosie słychać było złość, co właściwie nie było dziwne, ale coś mi się w tym
facecie nie podobało... Wstał, przeszedł się, znowu siadł, unikając mojego
spojrze-
- Żona opowiadała panu o zabójstwie? - postanowiłam się włączyć.
- Jakim? Aa... nie, to znaczy powiedziała, oczywiście, że to straszne, że
zamordowali kobietę w przymierzami... Ale nic więcej.
- Mógłby pan przypomnieć sobie szczegóły rozmowy? - No mówię przecież,
że nie było żadnej rozmowy.
Przyszła zdenerwowana, powiedziała, że zamordowali, i to
wszystko.
- Istnieje przypuszczenie, że pańska żona widziała zabójcę i właśnie
dlatego zginęła.
- Widziała zabójcę? - powtórzył, jakby nie wierząc własnym uszom.

background image

- Tak. Dzisiaj zamordowano jeszcze jedną kobietę, w tym samym domu
towarowym. Często widziano ją z pańską
żoną.
- Zamordowano? - Iwanow zbladł jak ściana. - Kogo?
- Nazywała się Olga Aleksandrowna Tiurina,
- Olga... - wymamrotał. - No proszę...
- Znał ją pan?
- Olgę? - powtórzył, ale odniosłam wrażenie; że mnie nie słyszy. Z
wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. - Olgę? Znałem... widziałem
kilka razy. Ona i Lenka już wcześniej razem pracowały, w sklepie na
Sadowej, a potem się tu przeniosły. Albo Lenka jej tu miejsce załatwiła,
albo ona Lence, już nic pamiętam.
To, że facet z uporem nazywał żonę "Lenka", trochę mnie dziwiło, ale może
się czepiam, może to dla niego normalne... Iwanow zamyślił się i to tak
głęboko, że już pomyślałam, czy nie zasnął ale wtedy podniósł głowę.
Twarz zbladła mu jeszcze bardziej, wzrok miał szalony. Gdyby w takim
stanie otworzył nam drzwi pomyślałabym, że jest nieprzytomny. Chociaż
śmierć żony...
- Czyli wszystkie trzy... - wymruczał ochryple.
Ja i Artiom popatrzyliśmy na siebie.
- Co pan ma na myśli? - zagadnęłam przymilnie. Iwanow patrzył na mnie
przez minutę, jakby mnie wcale
nie widząc i w końcu jego oczy zaczęły nabierać normalnego wyrazu,
bladość zaczęła znikać.
- A co ja mogę mieć na myśli? - spytał ponuro i oblizał wargi. - Że
zamordowano trzy osoby.
- Jakie miał pan stosunki z żoną? - spytałam szybko.
- Dobre. - Uśmiechnął się. - Kochałem ją.
- A ona pana?
Podniósł oczy, spojrzał na mnie urażony.
- A ona? Nie wiem.
- To dość dziwne - zauważyłam.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Jestem prostym facetem, a ona ciągle
chciała... no, czegoś takiego, czego w życiu nie ma. - Westchnął tak, że
stało się jasne: kochał żonę i jej śmierć to dla niego cios, mimo że mówi o
niej „Lenka". A jednak coś się za tym wszystkim kryło.
- W zeszły poniedziałek pańska żona zwolniła się z pracy, rzekomo do
dentysty. Sprawdziliśmy, że u dentysty nie była. Chcielibyśmy wiedzieć...
- Po co?
- Wie pan, gdzie była pańska żona? - włączył się Ar-tiom.
- Nie - odpowiedział, ale tak, jakby nie był pewien.
- A wiedział pan, że miała kochanka? - spytałam szybko.
Westchnął, popatrzył na nas ponuro, ale bez urazy, raczej ze zdumieniem.
- A skąd wy... - Wiedział pan czy nie?
- Nie. I nie wrobicie mnie w to morderstwo. Pracuję na budowie i tamtego
dnia... o, cholera... - Objął głowę rękami
i zaczął się kołysać.
Czekałam cierpliwie, co z tego wyniknie. Artiom już

background image

chciał otworzyć usta, ale go powstrzymałam. Minęło pięć minut, gdy facet
wyprostował się i oznajmił:
- Nikogo nie zabiłem. Idźcie do diabła.
-Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zostaniemy jeszcze na chwilę. Kiedy
dowiedział się pan o kochanku?
- Wczoraj - odpowiedział z westchnieniem, ale dość chętnie, może było mu
ciężko na duszy i chciał się wygadać.
- Ktoś zadzwonił?
- Nie. Znalazłem w jej rzeczach... chciałem zdjęcie...
a tam był notes.
- Mogę spojrzeć?
- Spaliłem go.
- Jasne. - Skinęłam głową. - A może powie nam pan, co w nim było?
Rozumiem, że to nieprzyjemne, ale...
- Nie ma tu nic do opowiadania. On jej nie zabił. - Kto?
- Ten kochanek. Po co? Między nimi panowała sielanka. I te kobiety...
Przecież nie zwariował.
- Kto wie? Mógłby nam pan opowiedzieć o nim bardziej szczegółowo? Jak
się nazywa, gdzie mieszka?
- Nie wiem, gdzie mieszka, a na imię na Iwan, w każdym razie ona go tak
nazywała.
- I to wszystko? - spytałam podejrzliwie.
- Dlaczego wszystko? - Uśmiechnął się krzywo. - Były tam różne opisy, co i
jak, achy i ochy... Chyba świata poza sobą nie widzieli. Tylko po co ze mną
żyła? - spytał z goryczą. - Czemu nie poszła do tego swojego Iwana?
Przecież bym nie protestował... Lepiej się rozejść, niż tak... - Potarł twarz i
utkwił wzrok w podłodze.
- A więc notes pan spalił? - upewniłam się.
- Spaliłem. Poczułem wstręt... Zezłościłem się i spaliłem. A tę Olgę co, też
zarżnęli? - spytał nagle.
Zapatrzyłam się na niego i zapomniałam odpowiedzieć, na szczęście
Artiom przyszedł mi z pomocą i odparł brutalnie:
- Tak. Poderżnęli jej gardło.
Mężczyzna na chwilę zamknął oczy, jakby zbierał siły albo patrzył na coś
oczyma duszy.
- Wszystkie trzy... Bóg go osądzi.
- O czym pan mówi? - zapytałam ponuro.
- Mówię, że wrogom trzeba wybaczać. Ale ona nie była moim wrogiem,
była moją żoną. Może okropną. Może nawet człowiekiem była
nikczemnym... Wybaczyłem... ale morderca... jak go znajdziecie, to widać
tak miało być, a jeśli nie...

- Dziwny facet - powiedział gniewnie Artiom, gdy już wyszliśmy z
mieszkania.
W samochodzie głośno szczekał Saszka. Nie zabrałam go ze sobą do
Iwanowa, bo przecież nie wypada pakować się z psem do człowieka,
którego spotkało takie nieszczęście. Przyspieszyłam kroku i ochoczo
podtrzymałam rozmowę:

background image

- Dlaczego dziwny? Znalazł pamiętnik żony, której nawet nie zdążył
pochować, a tam ochy i achy, opisy wielkiej namiętności. Spalił, bo się
rozzłościł, a teraz nie wie, jak dalej żyć - czy płakać, że mu żonę zabili, czy
płakać, że sam nie zdążył tego zrobić. Dlatego zabójcy wybaczył na wszelki
wypadek - i dobry uczynek zrobił, i sam do wiezienia nie pójdzie.
Artiom sposępniał.
- Czy ty sobie żartujesz?
- Nawet nie próbuję.
Mniej więcej o szesnastej Artiom otrzymał wyniki sekcji - trzecie zabójstwo
wstrząsnęło miastem i teraz już wszyscy działali bardzo operatywnie.
- Zabójca nie jest mańkutem - oznajmił, patrząc na mnie z bólem.
- Ciekawe. - Uśmiechnęłam się szeroko. Wcale mu się to nie spodobało.
- Co jest takie ciekawe?
- Wszystko. Wyłania się zabawny obraz.
- Dobrze, że nie śmieszny - prychnął ze złością.
- Ktoś zabija kobietę, potem ginie przypadkowy świadek, a następnie
przyjaciółka, z którą świadek mogła się podzielić tym, co zobaczyła.
- Dlaczego nie podzieliła się tym z nami? - Artiom się wściekł. - Skoro
naprawdę coś widziała? Mielibyśmy tego faceta w garści, to znaczy w
więzieniu, a dwie kobiety byłyby całe i zdrowe! - Wieszniakow zmęczył się
trochę, uspokoił i dodał: - Pierwszego i trzeciego morderstwa nie popełnił
mańkut, twoja wersja to więc bredzenie w malignie.
- Wcale nie. Załóżmy, że morderstwa popełniało dwóch ludzi, mam na
myśli, że Serafimowicz zabił jeden, a świadka, czyli Iwanowa - jego
przyjaciel, a gdy wyszło na jaw, że świadków było dwóch, to na scenie
znów pojawił się pierwszy morderca. Może się bał, że ktoś go zapamiętał, i
wolał się nie zjawiać w domu towarowym przez kilka dni? Ale może być
jeszcze inna wersja: drugie zabójstwo nie jest związane z pierwszym i
popełnił je psychopata, któremu nie dawały spokoju cudze laury.
- A co w takim razie z... - zaczął Artiom gniewnie, spojrzał na mnie i
machnął ręką. - Idź do licha.
- Ty mi lepiej powiedz, kiedy ci z Bodajbo odpowiedzą na zapytanie?
Dopóki nie dowiemy się czegoś o tej Sera-fimowicz, nie będziemy wiedzieli,
co tu robiła i dlaczego nagle ktoś zapragnął się jej pozbyć, to praktycznie
nie możemy...
Nie zdążyłam dokończyć, gdy zadzwoniła komórka Ar-tioma. Długo
słuchał, odpowiadając monosylabami i zerkając na mnie. Po skończeniu
rozmowy oznajmił:
- Właśnie dzwoniła sprzątaczka z dworca. Twierdzi, że widziała
zamordowaną.
- Którą?
- Skąd mogę wiedzieć? Mówi, że widziała w telewizji zdjęcia, dlatego, jako
uczciwy obywatel...
- Podała chociaż swoje nazwisko?
- Podała. Sidorkina, Anna Iwanowna.
Zawróciłam, łamiąc wszelkie zasady ruchu drogowego, i pomknęłam w
stronę dworca kolejowego. Trzeba przyznać, że po niedawno ukończonym
remoncie dworzec wyglądał bardzo elegancko. Zaczęto go odnawiać

background image

dziesięć lat temu, ale dopiero gdy Dziadek doszedł do władzy, doprowadzili
rzecz do końca i teraz dziewiętnastowieczny budynek cieszył oko. Dziadek
był z niego bardzo dumny, ja też. Ja w ogóle lubię być z czegoś dumna, to
nadaje sens mojemu życiu. Na uroczystym otwarciu wystąpiłam z długą
mową, którą wygłosiłam z pamięci (mam bardzo dobrą pamięć), i wiele
osób doszło do wniosku, że jestem mądra, a niektórzy nawet zaczęli mnie
szanować. Krótko mówiąc, dworzec kolejowy budził przyjemne
skojarzenia. Uśmiechnęłam się, Artiomowi się to nie spodobało,
spochmurniał. Zdaje się, że nie spuszcza ze mnie oka... Ciekawe, dlaczego?
Może ktoś mu tak doradził, a może się zakochał? W końcu dlaczego nie?
Jestem kobietą ze wszech miar atrakcyjną, dodajmy do tego inteligencję,
wykształcenie oraz perspektywy... Prosty gliniarz w rodzaju Artioma
spokojnie mógł stracić dla mnie głowę...
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, a on jeszcze bardziej sposępniał.
- Co tak szczerzysz zęby? - spytał niezadowolony.
- Przecież są ładne.
- Kto? - nie zrozumiał.
- Zęby. Pokazuję towar.
Wieszniakow zaśmiał się niespodziewanie i pokręcił głową.
Zaparkowałam obok wejścia służbowego i weszliśmy na dworzec. Nie tak
dawno dosłownie noszono mnie tu na rękach, szybko więc zorientowałam
się, gdzie co jest. Dwie minuty później znaleźliśmy drzwi z tabliczką „Dział
kadr", weszliśmy i zostaliśmy powitani przez ruchliwego mężczyznę w
nieokreślonym wieku. Nim zdążyłam powiedzieć, co nas sprowadza, nim
Artiom okazał legitymację, mężczyzna zawołał:
- Wiem, wiem, Sidorkina dzwoniła z mojego gabinetu i nawet na moją
usilną prośbę. Znam dobrze twoich ludzi, a oni mnie, mamy znakomity
kontakt... No więc Sidorkina przyszła poradzić się, tak i tak, mówi,
Siemionie Iwanowi-czu, poznałam te kobiety, które zamordowano w domu
towarowym, tylko nic wiem, czy dzwonić? A ja rzecz jasna odwołałem się
do jej poczucia obowiązku obywatelskiego...
- Gdzie możemy znaleźć Sidorkine? - Uśmiechnęłam się uroczo,
rozumiejąc, że facet lubi sobie pogadać i może tak paplać bez końca.
- Chwileczkę, zaraz ją wezwiemy. - Mężczyzna podszedł do drewnianego
przepierzenia. - Zinoczka, znajdź szybciutko Sidorkine.
Dopiero teraz zauważyłam, że nie jesteśmy w pokoju sami. Za
przepierzeniem siedziała kobieta. Z męczeńskim wyrazem twarzy skinęła
głową, ale gdy Siemion Iwanowicz się odwrócił, wykrzywiła się
niemiłosiernie, zupełnie się nas nie krępując. Chyba miała go serdecznie
dość.
Po pięciu minutach, w czasie których Siemion Iwano-wicz niestrudzenie
perorował, drzwi otworzyły się i weszła dwudziestoletnia dziewczyna w
dżinsach i szarym swetrze.
- A oto i nasza bohaterka - oznajmił Siemion Iwano-wicz.
Dziewczyna spojrzała na nas czujnie, Artiom pokazał jej
legitymację.
- Pani nazywa się Sidorkina? - spytałam niepotrzebnie, ale spodziewałam
się ujrzeć staruszkę, w rodzaju tych, które wszystkim się interesują, i

background image

zjawienie się dziewczyny trochę mnie zaskoczyło.
- Ja - przyznała niechętnie, zerkając na Siemiona Iwano-wicza.
- Gdzie moglibyśmy porozmawiać? - spytał Artiom. - Z szacunku dla zasług
Olgi Siergiejewny... - Siemion
Iwanowicz zakrzątnął się.
- Sądzę, że najlepiej będzie, jak pójdziemy do kawiarni - zawyrokowałam,
ściągając brwi i dając do zrozumienia, co Siemion Iwanowicz może zrobić
ze swoim szacunkiem i moimi zasługami.
Sidorkina obojętnie wzruszyła ramionami i razem wyszliśmy z gabinetu.
Gdy odeszliśmy na kilkanaście metrów, dziewczyna jakby się przeobraziła
- senny wyraz twarzy
zniknął.
- Palant - mruknęła wyraźnie.
- Mówi pani o tamtym panu? - Uśmiechnęłam się. - A pewnie. Nudziarz, a
w dodatku pcha się z łapami.
Zakrada się od tyłu... W zeszłym tygodniu zajechałam go wiadrem,
myślałam, że mnie zwolni, ale nie...
- A dlaczego pracuje pani jako sprzątaczka? Problemy z meldunkiem?
- Uczę się na wieczorowych, tutaj dobrze płacą, a pracy nigdy się nie
bałam. Żadna praca nie hańbi, a kradzież to grzech.
Najwyraźniej mówiła to zupełnie poważnie. Spodobała mi się ta
dziewczyna - chłopięca, zamaszysta i szczera.
Kawiarnia świeciła pustkami. Artiom zamówił kawę i usiedliśmy przy
stoliku.
- No cóż, Aniu - odezwałam się - niech pani opowiada.
- A więc tak. To było w zeszły poniedziałek. Mój odcinek, to znaczy tam,
gdzie sprzątam, jest obok przechowalni bagażu. I tam właśnie go
zobaczyłam.
- Jego? - Nie zrozumiałam.
- No tego mężczyznę. Ja myję podłogi, a on tam sterczy, przeszkadza mi.
Początkowo nie zwróciłam uwagi, że kogoś wypatruje, a potem zobaczyłam
kobietę przy pierwszym wejściu. Nie spuszczał z niej wzroku. Ona bliżej
drzwi, a on za kolumnę. No, myślę sobie, nic innego, tylko chce jej coś
gwizdnąć. Już miałam podejść i ją uprzedzić, tylu chuliganów się
namnożyło, ale wtedy ona się do niego odwróciła i pomachała mu ręką. No
to zrozumiałam, że się znają.
- Ta kobieta to była Weronika Serafimowicz? - Ja tam nie wiem,
Serafimowicz czy nie, nie pamiętam nazwisk.
Artiom wyjął zdjęcie i położył na stole przed dziewczyną.
- Ta?
- Nie. Na tę to ona czekała.
Wymieniliśmy spojrzenia i na stole spoczęło zdjęcie Iwa-nowej.
- Tak, to ona.
- Na pewno? - spytałam, czując chłód biegnący wzdłuż kręgosłupa.
- Na pewno. Zapamiętałam ją dobrze, stała tu ze dwadzieścia minut, bo
pociąg się spóźniał.
- I ona czekała na Weronikę Serafimowicz, to znaczy, na tę kobietę ze
zdjęcia?

background image

- No oczywiście. Przecież już o tym opowiadałam.
- Komu? - zapytaliśmy jednocześnie.
- No, gliniarzowi... milicjantowi, który tu wszystkich wypytywał. Chodził
ze zdjęciem... to znaczy kilku ich tu chodziło, no i ten podszedł do mnie. I
ja mu wszystko opowiedziałam.
- Kiedy z nim pani rozmawiała?
- W środę albo w czwartek. W środę, na pewno.
- Chwileczkę - sposępniał Artiom - ale przecież jeszcze wtedy Iwanowa
żyła!
- Ale on pytał mnie, czy widziałam tamtą kobietę... to znaczy
Serafimowicz. I ja mu wszystko opowiedziałam.
- O mężczyźnie też? - uściśliłam.
- Oczywiście. Musiałam przecież wyjaśnić, dlaczego zapamiętałam tę
Serafimowicz. No bo ten facet do kobiet nie podszedł. One wyszły z
dworca, a on szedł za nimi, ale tak, jakby się ukrywał.
- Ukrywał? A może Iwanowa jednak go widziała?
- Zanim spotkała się z Serafimowicz, to oczywiście widziała, przecież
mówiłam. A jak się witała, to nawet nie spojrzała w jego stronę. Była
strasznie podniecona.
- Czyli cieszyła się z przyjazdu Serafimowicz?
- Bardzo. Nawet pomyślałam, że to pewnie siostry albo przyjaciółki, które
się dawno nie widziały. A Serafimowicz zachowywała się tak, jakby nie
spodziewała się takiego serdecznego powitania, jakaś taka była
nastroszona, czujna. A tamta wisiała na niej i cały czas powtarzała: „Nika,
słoneczko...".
- I to wszystko opowiedziała pani śledczemu?
- No... temu gliniarzowi, który mnie pytał.
- Pamięta pani jego nazwisko?
- Nie. Po co mi jego nazwisko? Nawet nie spojrzałam na dokumenty.
- I on prosił, żeby opisała pani Iwanowa i tego mężczyznę?
- Tak. I tak właśnie zrobiłam. Pół dnia straciłam, aż mnie głowa rozbolała.
Ja i Artiom znów spojrzeliśmy na siebie i już zupełnie zgłupieliśmy.
- A dlaczego pani dziś zadzwoniła?
- Bo wczoraj w wiadomościach pokazali zdjęcia obu kobiet. Myśmy się tyle
namęczyli, a i tak nie wyszło podobnie, a tu obie od razu! No to
zadzwoniłam, żeby powiedzieć, że ta druga to właśnie jest Iwanowa.
- Do kogo pani zadzwoniła? Do tego milicjanta, który z panią rozmawiał?
Zostawił numer?
- Zostawił, ale gdzieś posiałam tę karteczkę. Zadzwoniłam pod zero dwa i
tam mi podali telefon. I to wszystko. I co, znaleźli tego mężczyznę? Bo się
boję, że wyszedł nie bardzo podobny...
Pospiesznie dopiliśmy kawę i pożegnaliśmy się z Anią.
- No co za licho? - mruknął Artiom po drodze do samochodu. - Wychodzi na
to, że przez cały ten czas portret pamięciowy Iwanowej był na posterunku,
a ja nic o tym nie wiedziałem?
- Zdarza się... Słuchaj, dzwoń do Bodajbo - ale teraz, zarazi Potrząśnij
tamtejszymi glinami i dowiedzmy się wreszcie czegoś o tej Serafimowicz.
To musi być coś ciekawego! Kobieta przyjeżdża do naszego miasta, zostaje

background image

radośnie powitana, a następnego dnia już nie żyje. I do tego ten facet,
którego Iwanowa dobrze znała, ale nie zechciała przedstawić "Nice,
słoneczku". Iwanowa miała ważne powody, żeby nie opowiedzieć milicji o
swojej bliskiej znajomości z zamordowaną. Nie wspomniała o tym fakcie
podczas przesłuchania.
- Może podejrzewała, że przyjaciółkę zabił tamten facet?
- Możliwe... Zabił, a potem pozbył się również Iwanowej - po co mu
świadek?
- Stop! Przecież Iwanowa zabił inny człowiek, mańkut.
- Pamiętam.. Po coś się wtrącił, a już wszystko tak ładnie pasowało...
Iwanowa, obawiając się porywczego przyjaciela, podzieliła się swoimi
wątpliwościami z Tiuriną, w efekcie czego Tiurina nie zdążyła dopić
herbaty na zapleczu. Krótko mówiąc, znajdź mi kochanka Iwanowej.
- Łatwo powiedzieć... - Artiom się zjeżył. - Nie mogę tylko zrozumieć, jak to
wyszło, że... - Nie dokończył i zirytowany dorzucił: - Ale burdel.
Wzruszyłam ramionami i filozoficznie zauważyłam:
- A gdzie jest inaczej?
Na posterunek przyjechaliśmy dwadzieścia minut później. Wieszniakow
płonął sprawiedliwym gniewem, a ja usiadłam cichutko w jego gabinecie i
obserwowałam Sasz-kę, który wszystko ostrożnie obwąchiwał. Gabinet był
taki sobie, nic ciekawego... Zaczęłam się nudzić, a gdy się nudzę,
przychodzą mi do głowy różne myśli, czasem bardzo cenne, i właśnie teraz
nawiedziła mnie jedna z nich. Wybrałam numer komórki Dziadka.
- Cześć - powiedziałam nieśmiało. - Nie znasz czasem gubernatora
Irkucka?
- A po co ci on? - spytał ponuro Dziadek. Zawsze to samo, nie może po
prostu odpowiedzieć, tylko musi się pytać!
- Trzeba pogonić tamtejszych gliniarzy. Ociągają się z przesłaniem
ważnych informacji...
Zarysowałam mu sytuację, a Dziadek burknął:
- Dobrze.
Od razu poprawił mi się humor - nie ma to jak na kogoś naskarżyć, od
razu człowiekowi lepiej.
Wrócił Artiom - purpurowy, wściekły... I nic dziwnego - przecież okazało
się, że nie ma porządku w ojczyźnie, to znaczy - w wydziale.
- I co dobrego? - Uśmiechnęłam się do niego promiennie.
Odpowiedział dość porywczo, napił się wody, odetchnął, zaczął zmieniać
kolor z purpurowego na różowy i w końcu przemówił:
- Wszystko jest tak, jak powiedziała Sidorkina. I portret jest, i zeznania
są, tylko rozumu brak.
- Komu? - spytałam czujnie.
- Ten chłopak, który z nią rozmawiał, jest teraz w podróży służbowej, w
okręgu. Wyjechał następnego dnia po rozmowie z dziewczyną na dworcu.
Pogrzebałem teraz w jego biurku... I słowo daję, mam ochotę go zabić.
- A można z nim pogadać?
- Przecież ci mówię, że jest w okręgu.
- Ale jest tam jakiś telefon?
- A cholera wie. - Artiom wzruszył ramionami, ale pobiegł się dowiedzieć.

background image

Wrócił pół godziny później, znowu strasznie zły: Wypił dwie szklanki wody
i jeszcze długo siedział bez słowa, dochodząc do siebie.
- No? - ponagliłam.
- Mówi, że meldował. A Karpow oczy wytrzeszczył -pierwsze słyszę!
Bojownicy za wykrywalność przestępstw... - Jęknął tak gorzko, że aż mi
się serce ścisnęło. Człowiek naprawdę cierpi, choć właściwie powinien
przywyknąć: lewa ręka nie wie, co robi prawa, a głowa w ogóle nie ma
pojęcia, co wyprawiają ręce.
- Nie przejmuj się tak - spróbowałam go pocieszyć. Wtedy zadzwonił
Dziadek i oznajmił, że w najbliższym
czasie odpowiedź na zapytanie znajdzie się na moim stole, tylko nie
sprecyzował, na którym. W domu miałam stół, i to nawet niejeden, ale
jakoś nie chciało mi się wierzyć, że ktoś zarzuci go papierami. W firmie
Dziadka nie miałam nie tylko stołu, ale nawet gabinetu. Nie znoszę
gabinetów, dlatego Dziadek nie nalegał, żebym w nim siedziała. A może
nie chciał, żebym mu właziła w oczy? Gdy tylko wygraliśmy wybory, z jego
błogosławieństwa zaczęłam w swoim potencjalnym gabinecie remont,
który posuwał się dość niemrawo z powodu niemożności wybrania odpo-
wiednich tapet. Kogoś innego na pewno przywołaliby już do porządku, ale
mnie Dziadek lubił, czy raczej dobrze znał, i dlatego ustępował mi w
rzeczach małych, żeby wygrać w dużych. Te rozmyślania trochę mnie
zdekoncentrowały.
- Nad czym tak myślisz? - spytał Artiom.
- Muszę do jutra znaleźć stół... - odparłam odruchowo. Wieszniakow
przewrócił oczami, a potem znów napił się
wody.
Do domu wróciłam późno i od razu rzuciłam się, żeby nakarmić Saszkę.
Pies wyglądał na nieszczęśliwego, ale ja uważałam, że dzień nie był
zmarnowany. O psychopacie można było zapomnieć, a to najważniejsze. W
drodze do domu zwróciłam uwagę, że ulice opustoszały, w centrum
młodzież jeszcze się bawiła, ale im dalej od centrum, tym bardziej pusto,
jakby miasto zamarło. Dziadek ma rację, ludzie nie lubią psychopatów i od
razu zaczynają krzywo zerkać na władzę, i dlatego władza też nie lubi
psychopatów, i chce ich czym prędzej zneutralizować.
- Znajdziemy go - powiedziałam śpiewnie, niby zwracając się Saszki, ale
tak naprawdę pocieszając siebie.
Potrójne zabójstwo w domu towarowym absorbowało mnie do tego stopnia,
że na zwykłe rzeczy już nie zwracałam uwagi, dlatego dzwoniąca komórka
nieco mnie zaskoczyła. Dzwonił Kola.
- Gdzie jesteś? - spytał surowo.
- W domu. A ty?
- Ja... - Urwał. - Przyjedź natychmiast. Pierwszy Jamski zaułek. Czekam
pod sklepem spożywczym.
- O co chodzi? - spytałam, usiłując pociągnąć dalej tę intrygującą rozmowę,
ale Kola juz się wyłączył.
Jęknęłam, ubrałam się szybko i zeszłam do garażu, Sasz-ka, zmęczony
całym dniem, udał, że śpi i nawet mnie nie odprowadził. Zaklęłam,
poskarżyłam się na życie nie wiado-mo komu i ruszyłam w stronę

background image

Pierwszego Jamskiego, który znajdował się na drugim końcu miasta.
Kolę zauważyłam nie od razu. Zatrzymałam się przed sklepem
oświetlonym reklamami i wtedy on wyłonił się z ciemności. Szedł szybkim
krokiem, zgarbiony, chowa-jąc twarz w kołnierzu kurtki. Otworzył drzwi
samochodu i usiadł obok mnie.
- Pali się? - spytałam. Kola miał taką minę, że od razu stało się jasne: pali
się, i to jak cholera.
- Opowiadałaś komuś o Miszce? - zapytał, świdrując mnie wzrokiem.
Kilka sekund zajęło mi zrozumienie, że mówi o młodym trenerze
Didonowa.
- Z jakiej racji?
- A może ktoś słyszał naszą rozmowę?
- Powiedz, o co chodzi, to razem zaczniemy zgadywać.
- Widzisz samochód? - Wskazał wóz zaparkowany trzy-dzieści metrów od
spożywczego,
Gdyby Kola mi go nie pokazał, nie zauważyłabym samochód zasłaniały
krzaki... I chyba właścicielowi wialnie o to chodziło - mam na myśli, że nie
chciał zwracać uwagi na swój samochód.
- To bryka Didonowa? - spytałam.
Z tej odległości nie dało się dojrzeć ani koloru, ani mar-ki, ani modelu -
pewnie dlatego w oczach Koli pojawił się niepokój.
- Ty... - zaczął groźnie.
- Uspokój się. Spytałeś o Misze, potem zwróciłeś mi uwagę na samochód,
więc logiczne jest... Powiedz, o co chodzi, nic dręcz mnie.
- Spotkałem się z Miszką i pogadaliśmy - zaczął szybko Kola. - Początkowo
się zapierał, może dlatego, żeby podnieść swoją cenę, ale potem zmądrzał.
Jednym słowem, dogadaliśmy się. Dzisiaj właśnie miał mieć lekcję z
Didono-wem i zakrzątnąć się.
- Rozumiem, że Didonow zjawił się na spotkanie. No to co ci się nie
podoba?
- Siedzi tam ponad trzy godziny. - Gdzie?
- W mieszkaniu Miszki. Przyjechał sam, samochód zostawił tutaj. Blok jest
od razu za spożywczym, ja przyjecha-łem wcześniej, żeby się upewnić, czy
wszystko przebiegu zgodnie z planem.
- No to co cię niepokoi? Siedzi u chłopaka trzy godzin, jeśli oczywiście
siedzi, i co z tego? Może Misza mu się spodobał? Szczęśliwi czasu nie liczą.
- Z tamtej strony przy bloku siedzą gliny, w samochodzie. Przyjechali pół
godziny po Didonowie i do teij pory tam sterczą, jakby na kogoś czekali.
Może na mnie?
- Zwariowałeś?
- Dzwoniłem do Miszki z pięć razy, a on nie podnosi słuchawki. Dziwne,
nie sądzisz? Dzwoni telefon i przeszka-dza w uprawianiu miłości, Miszka
powinien więc odłożyć słuchawkę - niech sobie dzwonią. Zajęte, tak?
- Posłuchaj, mam wrażenie, że nie mówisz wszystkiego. Z powodu takich
głupstw tacy jak ty nie wpadają w panikę.
- Po rozmowie z Miszką odwiedziłem jego mieszkanie - przyznał się
niechętnie Koła. - Chłopak wydał mi się
strasznie śliski.

background image

- Co to znaczy „odwiedziłem"?
- Zostawia otwarty balkon. Pierwsze piętro, balkon wychodzi na skwer...
drobiazg. I gdy on skakał w swoim klubie, ja zajrzałem do jego
mieszkania. Zabawnie, wiesz?
- Co tam takiego zabawnego?
- Przede wszystkim zdjęcia. W skrytce w kuchni. Skrytka badziewna, choć
Miszka pewnie uważa się za króla cwaniaków.
- Chłopak zajmował się szantażem?
- Prawie na pewno. Słuchaj dalej. Gdy ja oglądałem mieszkanie, ten mój
znajomy, właściciel klubu, w którym pracuje Miszka, postanowił zrobić
dobry uczynek: pożyczył sobie klucze z kieszeni Miszy i zrobił duplikat.
- A co on taki miły?
- Z twojego powodu. Zdaje się rozumie, że przeciwko władzy występują
tylko głupcy, a on nie jest głupcem i władzę bardzo szanuje. I wciska mi
klucze, że niby jak będzie pan chciał go przyłapać na gorącym uczynku, to
wejdzie pan po cichu i po cichu porozmawia. O tobie nie mówił wprost, ale
zerkał na gazetę.
- Po jaką cholerę w ogóle polazłeś do tego klubu?
- Sam do mnie zadzwonił, prosił, żebym przyjechał.
- Taak... Podsumujmy... Chłopak-szantażysta ma gościa, pod domem gliny,
a ty masz klucze od cudzego mieszkania. Powiedzmy sobie szczerze, że
wygląda to...
- Ale jeśli ty nikomu...
- Opowiedzieć to mógł ten twój właściciel klubu. Zadzwoń jeszcze raz do
Miszki.
Koła zadzwonił, posłuchał sygnałów i popatrzył na mnie stropiony, jakby
pytał o radę. Jego niepokój udzielił się również mnie. Bardzo nieciekawie
to wszystko wyglądało.
- Może zerkniemy na stróżów porządku, a nuż odjechali? -
zaproponowałam.
Samochód stał przy wyjeździe z podwórka, dobrze ukryty, zauważyłam go
nie od razu. Od strony wejścia do klatki, w której mieszkał Miszka, w
ogóle nie sposób go zobaczyć, za to gliniarze z samochodu (było ich dwóch)
mają idealny widok na wejście.
- Jakim cudem ich zauważyłeś? - zdumiałam się.
- Szedłem od tamtej strony, piechotą od „Kinomaksa".
Gliniarze nie włączali światła w samochodzie, ale nieopodal paliła się
latarnia. Dwaj milicjanci siedzieli rozparci w samochodzie i o czymś
rozmawiali Wyglądali na znudzonych.
Wyjęłam komórkę, wybrałam numer, usłyszałam głos Witalija i
powiedziałam:
- Pomóż mi, dobra?
- Nie możesz dotrzeć do domu? - prychnął.
- Gorzej, gliny nie dają przejść.
Witalij długo pracował pod kierownictwem Lalina, dzięki czemu nauczył
się szybko myśleć, a gdy już zrozumiał, o co chodzi, jeszcze szybciej
działać.
Dwadzieścia minut później w polu widzenia zjawił się jeszcze jeden

background image

samochód, wysiadł z niego Witalij i szybkim krokiem podszedł do
milicjantów. Kilka minut rozmawiali o czymś z ożywieniem, a następnie
oba samochody odje-chały z dużą prędkością i znikły za zakrętem.
- Doga wolna - oznajmiłam, zerkając na Kolę.
Kola poruszył ramionami, może wzdrygnął się z zimna, a może po prostu
czuł się nieswojo. Rozumiałam go, ja prawie zawsze czuję się nieswojo.
- No cóż, chodźmy - powiedziałam bez entuzjazmu
i poszliśmy w stronę wejścia.
Drzwi miały zamek kodowy, ale otwarcie nie nastręczało problemów -
cyfry na trzech przyciskach starły się od częstego używania.
Weszliśmy na pierwsze piętro i zadzwoniłam do drzwi
- przez chusteczkę do nosa, żeby nie zostawiać odcisków paków. Koli nie
poprawiło to humoru, mnie też nie. Usłyszeliśmy melodyjny trel dzwonka
za drzwiami, a potem zapanowała martwa cisza. Ani kroków, ani szelestu,
nikt nie miał zamiaru nam otwierać. Ponieważ na piętrze znajdowały się
drzwi trzech innych mieszkań, nie powinniśmy sterczeć tu zbyt długo -
wprawdzie było już późno i normalni ludzie o tej porze śpią, ale trafiają się
nienormalni
- rozumiejąc mnie bez słów, Kola wyjął klucze, otworzył drzwi i pierwszy
wszedł do przedpokoju.
Mieszkanie było nieduże, dwupokojowe i panowała w nim taka cisza, że
mróz chodził po kościach. Zamknęłam drzwi i pociągnęłam je na siebie,
żeby zatrzasnąć zamek. Przeczuwałam, że czekają nas niespodzianki, a
niespodzianki lepiej jest witać z osłoniętymi tyłami.
- Miszka! - zawołał Kola złowieszczym szeptem, chociaż mógł sobie
darować - było jasne, że w mieszkaniu albo nikogo nie ma, albo jest, ale
nie może odpowiedzieć.
Didonow nie mógł na pewno - leżał w poprzek łóżka, nagi i żałosny. Głowa
dziwnie odchylona, chyba zanim go udusili, spuścili mu łomot. Oczy
otwarte... Wyglądało to przerażająco. Kola zbladł, przycisnął dłoń do ust,
ale opanował się i tylko oparł o ścianę, żeby utrzymać się na nogach.
- A gdzie Miszka? - spytał przerażony.
- Gdzieś tutaj. - Wzruszyłam ramionami.
- Dlaczego tutaj? Ja bym na jego miejscu...
- Naprawdę myślisz, że to jego robota?
W salonie panował wzorowy porządek, ale już kuchnia wyglądała znacznie
gorzej - brudna kuchenka, naczynia w zlewie... Ale najważniejszy był sam
gospodarz. Miszka półleżał, oparty o ścianę, na szyi miał linkę,
przeciągniętą przez rurę od kaloryferów. Twarz sina, oczy wytrzeszczone,
w kąciku ust kropla krwi.
- O mój Boże... - wyszeptał Kola. W jego głosie słychać było cierpienie,
chłopak nie przywykł do takich widoków.
Przykucnęłam obok ciała, uprzedzając Kolę:
- Nie próbuj niczego dotykać.
Ostrzeżenie było zbędne, Kola nie usiłował nawet wejść do kuchni, stał w
drzwiach i walczył z mdłościami.
- O coś im poszło... Miszka go zabił, a potem sam, przerażony... -
powiedział Kola po jakimś czasie.

background image

- Tak - mruknęłam, nadal oglądając ciało. - U pedałów to normalne.
Zazdrość, różne tam takie...
Wstałam i poszłam do sypialni, Kola za mną. Oboje by-liśmy tylko w
skarpetkach, buty za moją namową zdjęliśmy od razu po wejściu.
Marynarka Didonowa wisiała na wieszaku, na klamce szafy. Szybko
sprawdziłam kieszenie, w tej na piersi znalazłam kartkę, na której ktoś
drukowanymi literami napisał, nie zwracając uwagi na składnię: „Twoją
parszywą gazetkę mamy w garści. Skąpiesz sie we krwi, bydlaku, za te
artykuły". Gwizdnęłam, a potem pokręciłam głowa, nie wiedząc, jak
jeszcze wyrazić zaskoczenie i niezrozumienie. Kartkę wsunęłam do
własnej kieszeni.
Kolejne piętnaście minut nie przyniosło żadnych rewelacji. Myślałam
tylko o tym, żeby się jak najszybciej wynieść z tego przybytku śmierci, ale
najpierw zadzwoniłam do Witalija.
- Czysto - zameldował i bez przeszkód wyszliśmy z mieszkania, a potem z
bloku.
Milicjantów nigdzie nie było widać, za to na straży stał
Witalij. Na nasz widok wysiadł z samochodu.
- No i co? - spytał cicho.
- Dwa trupy - zameldowałam.
- A kim byli przedtem?
- Jeden był Didonowem. Znasz takiego? -Jeszcze się pytasz... A drugi to
pewnie jego przyjaciel? Czy może jednak przyjaciółka?
- Nie możesz się nie popisywać, koniecznie musisz przypomnieć o swojej
wszechwiedzy?
- Taka praca.
- Mówisz o popisywaniu się?
- Nic, o wszechwiedzy.
- A jak tam gliny?
- Gliny? Wykonują odpowiedzialne zadanie.
- Skoro się już z nimi zaprzyjaźniłeś, to wniknij w ich problemy i dowiedz
się, czemu tak ukochali dzisiaj to miejsce. Czy to inicjatywa własna, czy
może ktoś im podpowiedział? A potem dowiedz się, jak długo się tu
relaksowali i czy nie zauważyli czegoś ciekawego? Na przykład dwóch
facetów. Im prędzej się tego dowiesz, tym lepiej.
- Jasne. To lecę.
Witalij wsiadł do samochodu, a my poszliśmy w stronę spożywczego. Na
świeżym powietrzu Kola doszedł do siebie i nawet zaczaj myśleć.
- Powiedziałaś - dwóch facetów?... - zapytał, zerkając na mnie niemal ze
strachem,
- Morderców musiało być co najmniej dwóch.
- Morderców?
- Żeby sic powiesić na kaloryferze... No, krótko mówiąc, Misza się do tego
nie nadawał. Cała ta maskarada nie jest warta złamanego grosza i
obliczono ją na dyletantów, a ja dyletantem nie jestem, mówię to bez
fałszywej skromności. Jeden typ zajmował się Didonowem, a drugi w tym
czasie trzymał Miszkę. Myślę, że po prostu go ogłuszyli, potem wlali w
niego koniak, a potem...

background image

- Ale kto to mógł zrobić? - spytał Kola i w jego głosie zabrzmiało
przerażenie.
- Właśnie się nad tym zastanawiam. - A list?
- List to kompletny kretynizm. - Ale...
- Mówię ci, że kretynizm, i daj sobie spokój.
Wtedy mnie zaskoczył: odwrócił się gwałtownie, chwycił mnie za ramiona i
potrząsnął tak, że moja głowa ledwie utrzymała się na swoim miejscu.
- Posłuchaj - powiedział złowieszczym szeptem - nie podoba mi się to.
- Mam prośbę - obchodź się ostrożniej z moją głową - poprosiłam. - Po co
nią trząść bez sensu. Chcesz coś powiedzieć, to zapraszam, zawsze jestem
otwarta na nowe wiadomości, w końcu jestem sługą narodu niemal od
dziecka.
- Natężałoby ci przylać - oznajmił Kola ze smutkiem.
- Proszę bardzo, tylko się nie spodziewaj, że poczujesz się od tego lepiej.
Doszliśmy do samochodu, wsiedliśmy i włączyłam ogrzewanie - zaczęło
mnie trząść.
- Powiedz, co ci leży na wątrobie - zaproponowałam, widząc, że Kola
wpatruje się w szybę niewiążącym wzrokiem.
- Masz porachunki z Didonowem. Prosisz mnie, żebym urządził pułapkę, a
ja jak głupi... w efekcie mamy dwa trupy. Gdybym nie zauważył
samochodu glin, gdybym szedł od strony spożywczego, wzięliby mnie przy
wyjściu z bloku, z kluczami w kieszeni.
- Bardzo możliwe - przyznałam. - Anonimowy list w marynarce Didonowa,
nasze bliskie kontakty, z których nie robiłam tajemnicy - to wszystko się
pięknie układa... - Kola spojrzał na mnie ponuro, a ja się wkurzyłam. -
Czy ty naprawdę myślisz, że cię wrabiam? - Nie odpowiedział, a ja
zaśmiałam się ironicznie. - Po co? Cały ten spektakl obliczony jest na
idiotów. Gdyby gliniarze w tym pogrzebali, na pewno doszliby do tego
samego wniosku - morderców było co najmniej dwóch. W przeciwnym razie
to za duże ryzyko. Możliwe, że obie ofiary były w łóżku - najpierw bez
trudu je ogłuszyli, a potem odwalili całą resztę. Ale przecież Didonow mógł
być w łazience, a Miszka w kuch-ni albo licho wie gdzie, tu się szarpiesz z
jednym, a drugi wchodzi i robi się problem. Czy wyrażam się
wystarczająco jasno? Anonimowy list świadczy raczej o tym, że nie mam
nic wspólnego z tym zabójstwem. Sugeruje, że chcą mnie wrobić, podobnie
jak ciebie - mam na myśli ten duplikat kluczy...
- Cholera - zaklął Kola. - Przecież Kupriejew opowie glinom!
- To właściciel klubu tenisowego? - Tak.
- Będzie milczał jak grób, skoro sam zamówił duplikat. Chociaż może
wcale nie zamawiał, może po prostu ukradł chłopakowi klucze i nie oddał.
Wtedy wszystko zaciemnia się jeszcze bardziej.
- Posłuchaj...
- To ty posłuchaj. Ktoś podsunął Kupriejewowi ten pomysł. A jak zaczniesz
z nim rozmawiać - powiedziałam szybko, widząc, jak pięści Koli
odruchowo się zaciskają
- to on będzie cię zapewniał, że chciał się tylko przysłużyć
- mnie oczywiście. Bardzo prawdopodobne i jakże rozsądne. On wie, że
gdyby powiedział prawdę... Długo by na tej prawdzie nie pociągnął.

background image

- Nic nie rozumiem. Zależało ci, żeby Didonow...
- Nie gadaj bzdur. Na cholerę mi jego trup? Chciałam go przycisnąć do
muru, zasłużyć się przed swoim szefem: proszę, jaka jestem dzielna,
zdobyłam cudny materiał kompromitujący, teraz mamy tego drania w
kieszeni, wystarczy, że piśnie, a my go...
- To ty tak mówisz - warknął, ale już spokojniej.
- Jasne. Ktoś urządza rzeź i usiłuje mnie wrobić, ale w sposób bardzo
nieumiejętny... Jednym słowem, ktoś nam tu robi wodę z mózgu.
Kola popatrzył na mnie zdumiony.
- Ktoś pozbył się Didonowa - zaczęłam wyjaśniać -i jednocześnie
zasugerował, że ja maczałam w tym palce. Oczywiście nie uda się oskarżyć
mnie o zlecenie zabójstwa, ale same plotki też mają swoją wagę. Mój szef
będzie chciał to uklepać i pójdzie na kompromis, gliny wybiorą
najwygodniejszą wersję: Didonow padł z ręki zazdrosnego kochanka, który
potem popełnił samobójstwo. Dla oso-by na świeczniku to śmierć dość
niegodna, wszyscy będą zgodnie wyciszać skandal, jego towarzysze oraz
wrogowie zjednoczą się we wspólnym porywie. W efekcie nikomu nawet do
głowy nie przyjdzie, żeby zbadać, jak było naprawdę.
- A ty? - spytał Kola po chwili milczenia.
- A na cholerę mi to? - zdumiałam się szczerze. - Kluczami się nie martw,
Kupriejew będzie milczał, a jeśli otworzy twarz... ja mu nie zazdroszczę.
Najlepiej daj je mnie. - Kola z wahaniem oddał mi klucze, a ja
zatrzymałam samochód. - Jesteśmy pod twoim domem.
- Dzięki - burknął i wysiadł.
- Hej! - krzyknęłam za nim. - Nikt ci nie mówił, że dobre uczynki są
karalne?
- A idź do licha. - Machnął ręką.
Posiedziałam chwilę, potarłam twarz dłońmi i wygłosiłam:
- Lalin ma rację, coś się szykuje. Szkoda, że nie wiem
co...

Rano nikt mnie nie niepokoił, czyli trupów jeszcze nie znaleziono. O
jedenastej sama zadzwoniłam do Witalija.
- Co dobrego?
- Gliny faktycznie siedziały tam w konkretnym celu. Dostali cynk, że w tej
klatce ktoś będzie próbował okraść mieszkanie. Tam mieszka dwóch
biznesmenów, więc brzmiało to prawdopodobnie, a mieszkania w tej
dzielnicy okradają tak często, że gliniarze zawzięli się i postanowili
siedzieć murem pod tym blokiem. Na razie cisza?
-Wygląda na to, że tak.
Pożegnaliśmy się i poszłam z Saszką na spacer, zastanawiając się nad
ostatnimi wydarzeniami, Do gry weszli poważni ludzie. Do celu idą bez
pospiechu, acz konsekwentnie, i trupy wcale ich nie przerażają. A celu na
razie jeszcze nie widać, w każdym razie ja nie widzę na pewno i aż mi z
tego powodu przykro.
Wracając do domu, zauważyłam przed bramą garażu nowego lexusa na
moskiewskich numerach. Serce mi podskoczyło, niechętnie wróciło na
swoje miejsce, a potem usiłowało wydostać się z klatki żeber. Musiałam

background image

zwolnić, żeby złapać oddech; Saszka też stanął i zerknął na mnie
zaskoczony. Wzięłam go na ręce i zaczęłam biec, ale już prawie pod
drzwiami uświadomiłam sobie, że zachowuję się jak panienka z powieki
Turgieniewa, zawstydziłam się, przywołałam do porządku i zaczęłam iść
krokiem spacero-wo-niespiesznym. Otworzyłam drzwi, weszłam,
postawiłam Saszkę na ziemi i głośno zawołałam: - Jest tu kto?
- Jest! - odkrzyknięto z kuchni.
Saszka nadal nic nie rozumiał; zajrzałam przez otwarte drzwi i
zobaczyłam Łukjanowa. W lewej ręce miał kieliszek z koniakiem, w
prawej drewnianą łopatkę, którą coś mieszał na patelni.
- Cześć - powiedział, uśmiechając się szeroko. Uśmiech ma czarujący i w
sumie miły z niego facet, nie będę kłamać, że zawsze, ale czasami mu się
zdarza. Ileż to razy w ciągu minionego roku wyobrażałam sobie tą scenę
na różne sposoby, a i tak nie zgadłam. Mogłabym frzucić mu się na szyję i
szczerze mówiąc, miałam na to ochotę, ale jakoś tak głupio wieszać się na
człowieku, który coś pichci przy kuchence.
- Nie masz nic przeciwko temu - wskazał patelnię - że tu rządzę?
- Coś ty, wręcz przeciwnie.
- Wtargnąłem bez zaproszenia...
- Przecież dałam ci klucze.
- I co, czekałaś na mnie? - Uśmiechnął się ironicznie. Nie spodobał mi się
ten uśmiech, ale odpowiedziałam szczerze: - Jeszcze jak!
Rzecz jasna nie uwierzył i roześmiał się jak z udanego dowcipu.
- Ale co, naprawdę? - spytał mimo wszystko, ponieważ jak każdy
mężczyzna był łasy na pochlebstwa.
- Oczywiście. Przez czterysta dwadzieścia dziewięć dni powtarzałam sobie:
dzisiaj przyjedzie. I przyjechałeś.
Znowu się zaśmiał. Saszka nieśmiało zajrzał do kuchni; Łukjanow
wreszcie zwrócił na niego uwagę.
- Ale urósł! Ma jakieś imię?
- Pewnie.
- I jak się nazywa ten cud natury?
- Saszka.
Łukjanow parsknął i rozłożył ręce.
- Rozumiem, że na moją cześć?
- Tak. To przecież prezent od ciebie, sam mówiłeś, że to moja nagroda
pocieszenia. - Podeszłam bliżej i zażądałam: - Pocałuj mnie.
Postawił kieliszek na stole, odłożył łopatkę i wziął mnie w objęcia. Moje
serce znowu zatłukło się jak ptak w klatce.
- Pięknie wyglądasz - powiedział, odsuwając się po długim pocałunku.
- Dzięki. Ty również całkiem nieźle.
- Nie pokrzyżowałem ci czasem planów? Przeszedłem
się po mieszkaniu i nie zauważyłem śladów mężczyzny, ale może...
- Nie mów głupstw.
- Dlaczego głupstw? Rok to długo, a nie zakładałem ci
pasa cnoty... - A szkoda.
- Naprawdę? Będę musiał się nad tym zastanowić. Naprawdę na mnie
czekałaś?

background image

- Tak. Tylko nie bardzo wierzyłam, że przyjedziesz. - Miałem kupę pracy...
- Mogłeś zadzwonić i o tym opowiedzieć.
- Nie lubię rozmawiać przez telefon. Przy okazji, ty też nie zadzwoniłaś.
- Przecież zmieniłeś komórkę, a domowego nie znam. - Ach, no tak...
Wybacz, zapomniałem... Masz ochotę
na śniadanie?
Usiedliśmy przy stole naprzeciwko siebie. Bałam się zapytać o rzecz
najważniejszą, a raczej bałam się usłyszeć odpowiedź, i dlatego
uśmiechałam się szeroko i promiennie oraz plotłam, co mi ślina na język
przyniosła.
On też się uśmiechnął i od czasu do czasu kiwał głową. Czyżby przyjechał
tylko po to, żeby mnie zobaczyć? Nie byłam aż tak głupia, żeby w to
wierzyć... a tak bardzo chciałam. A może faktycznie zatrzymywały go
ważne sprawy, może naprawdę nie mógł zadzwonić... Klucze od mojego
mieszkania zatrzymał, czyli jednak miał zamiar wrócić...
Rok temu, tuż przed wyborami, w naszej firmie pojawiły się pewne
problemy. Dziadek doszedł do wniosku, że sam sobie nie poradzimy, i jego
moskiewscy przyjaciele przysłali nam na pomoc Łukjanowa - wybitnego
specjalistę od trudnych spraw. Okazało się, że faktycznie jest specjalistą i
świetnie radzi sobie z problemami - za te właśnie umiejętności otrzymał w
pewnych kręgach przezwisko Sasza Cichy. To znaczyło mniej więcej, że
wszędzie tam, gdzie zjawiał się Sasza, robiło cię cicho - ponieważ nie miał
już kto hałasować. Kto jak kto, ale ja wiedziałam o tym najlepiej.
Skończyliśmy śniadanie (a może obiad?), dałam jeść Sasz-ce, Łukjanow
zaczaj zmywać. Patrzyłam na jego plecy, na grę mięśni pod cienkim
swetrem i głaskałam psa. Jamnik demonstrował cuda skromności, pewnie
czuł, że coś się święci.
Łukjanow skończył zmywać, odwiesił ścierkę i wziął mnie
za ręce.
- Co powiesz? - zapytał jakimś dziwnym głosem. Może też się denerwował,
chociaż nie sądzę.
- Kocham się - odpowiedziałam, uśmiechając się głupio.
- Poważne oświadczenie. - Pokręcił głową. - A czemu
ryczysz? - Ja ryczę?
- No przecież nie ja. - Przesunął dłonią po moim policzku. - Zabawny z
ciebie człowieczek. Nie zapytasz, po co przyjechałem?
- Nie chcę. - I słusznie.
Zaczął mnie całować, pociągnął za sobą, a ja przytuliłam się do niego i
rozpłakałam, teraz już na całego.
- Idziemy do sypialni? - zapytał, a ja wymruczałam coś niezrozumiale. -
Chociaż, jak dla mnie, to i tu jest dobrze...
- Zaśmiał się i naprawdę było nam dobrze, w każdym razie
mnie.
Potem przenieśliśmy się do salonu, telefon dzwonił pięć razy, ale
zignorowałam go. Leżeliśmy na podłodze i wpatrywaliśmy się w sufit. Nie
dlatego, że było tam coś ciekawego, po prostu musieliśmy odpocząć. I
wtedy znów zadzwonił
telefon.

background image

- Może jednak odbierz? - zasugerował Łukjanow. Odebrałam.
- Gdzie cię nosi? - wściekł się Wieszniakow. - Dzwonię i dzwonię,
stacjonarnego nie odbierasz, a komórka wyłączona.
- Powiedz mi coś miłego. - Westchnęłam. - Powiedz, że znalazłeś kochanka
Iwanowej i że w końcu otrzymałeś odpowiedź na zapytanie.
- Figę z makiem dostaniesz, a nie kochanka. Spotkajmy się w centrum,
obok cyrku.
Wyłączyłam się i spojrzałam na Łukjanowa, który właśnie nakładał
spodnie.
- Praca? - zapytał, stojąc do mnie plecami. - Tak.
- Ciągle pracujesz dla Dziadka? Przecież marzyłaś, żeby uwolnić się od tej
roboty i dużo zrobiłaś, żeby się uwolnić. Mam rację?
- Masz. - Skrzywiłam się. - To dlaczego?
Niełatwo było znaleźć odpowiedź na to pytanie - ta, którą znałam, nie
pasowała nawet mnie. Zastanowiłam się i po ciężkiej walce w końcu
postanowiłam powiedzieć prawdę:
- A co za różnica.
- Słucham? - spytał Sasza, odwracając się do mnie i unosząc brew, co
zapewne miało oznaczać zdumienie.
Zdumienie wyszło mu tak sobie, ale skoro zadał już pytanie, to należało na
nie odpowiedzieć. Mogłabym go posłać
do diabła ale nie chciałam, dlatego smętnie zaczęłam:
- Widzisz, gdy byłam dziewczynką na posyłki, dlatego, że on tak chciał, a
ja nie chciałam, wydawało mi się, że gdybym... to znaczy, byłam pewna, że
wystarczy, jeśli będę miała wybór, a życie stanie się inne. Takie, jakie bym
chciała.
- I co, nie wyszło?
- Oczywiście, że nie. Przecież ja nie stanę się inna, więc co tu ma do rzeczy
życie? Czy w ogóle warto w nim coś
zmieniać?
- Brzmi logicznie. - Sasza skinął, siadając obok mnie.
- Dalej pijesz? Żachnęłam się.
- Skończyłam z tym. Nie widzisz, jak pięknie wyglądam?
- Rok temu też wyglądałaś całkiem, całkiem.
- Zaszyłam się. - Pomaga?
- Pewnie.
- To dobra wiadomość. A teraz pogadajmy o złych. Co za gówno tu znowu
macie?
Spodziewałam się tego pytania i nie powinnam się dzi-wii a tym bardziej
szlochać z rozpaczy, ale mimo wszystko zabolało mnie to.
- To dlatego przyjechałeś?
Spojrzał na mnie tak, jakbym palnęła straszną głupotę. No bo niby z
jakiego innego powodu miałby się tu zja-«nać? Tylko na polecenie swojego
zwierzchnictwa. Gdy tak patrzyłam w jego oczy, zrobiło mi się
nieprzyjemnie - zrozumiałam, że cudze życie nie jest dla niego warte flinta
kłaków. Zresztą swoje też niezbyt wysoko cenił, jeśli oczywiście nie
kłamał.
Gdybym była mądra, to - nie folgując mięśniom twarzy - spokojnie

background image

opisałabym ostatnie wydarzenia. Ale widocznie żyła we mnie nadzieja, że
Łukjanow jednak wyróżnia mnie z tłumu współobywateli, a może nawet
darzy mnie jakimiś uczuciami? Nie mówię, że wielkimi czy poważnymi,
tak tylko, wspomina czasem, że gdzieś tam jest taki człowiek... I dlatego
zachowałam się jak idiotka, gorzej nawet, jak zakochana idiotka.
Zasłoniłam sobie twarz rękami i zaczęłam histerycznie chichotać.
Łukjanow, pogwizdując, poszedł do łazienki. Nim stamtąd wyszedł,
zdołałam już ochłonąć do tego stopnia, że zaparzyłam kawę, wypiłam ją, i
nawet zaczęłam się zastanawiać, jak tu najsensowniej wyjaśnić, co się u
nas dzieje, bez zbędnych słów, których Łukjanow nie lubi. Pracowaliśmy
razem rok temu i mam niejakie pojęcie o jego stylu.
Sasza usiadł wygodnie w fotelu, napił się kawy, zerkając na mnie, i nagle
zapytał:
- Nadal mnie kochasz?
- W pozycji poziomej znacznie bardziej.
- No, wreszcie zaczęłaś dowcipkować. Przyznaję, że nigdy ci to nie szło, ale
teraz przynajmniej przypominasz siebie: cyniczną babkę, która niewiele
czuje, ale z jakiegoś powodu zdecydowała, że musi. I dlatego bawi się to w
Joannę d'Arc, to w Zoję Kosmodemiańską

*

. Ale do tego już się przyzwy-

czaiłem. Natomiast rola Julii pasuje do ciebie tak, jak do
_______________

*

Walczyła w szeregach Armii Czerwonej podczas inwazji niemieckiej,

zamordowana przez Niemców; symbol kobiety-bohatera.
_______________

mnie rola dobrego samarytanina, wiec swoje nietuzinkowe
zdolności teatralne wypróbuj na kimś innym.
Mogłam się znowu roześmiać albo rozpłakać z przykrości. Chyba jednak
rozpłakać, a nawet rozryczeć się, gorzko, z biadoleniem. Niechby jeszcze
raz poleciał do łazienki, w końcu higiena to gwarancja zdrowia. Ale nie
chciałam. Miałam ochotę zrobić coś zupełnie innego i pomyślałam
- dlaczego nie? Chyba człowiek ma prawo choć w raz w życiu zrobić sobie
przyjemność?
Wstałam, spojrzałam Łukjanowowi w oczy, które zrobiły się lodowato
zimne, i powiedziałam:
- Kocham cię. Życie za ciebie oddam. - Potem strzeliłam go w twarz. Moje
palce chrupnęły, ale dusza we mnie śpiewała i nawet nie poczułam bólu.
Usiadłam i powiedziałam:
- Mam nadzieję, że nie czujesz się urażony. A teraz, gdy już wymieniliśmy
się serdecznościami, możemy skończyć te dygresje i przejść do rzeczy.
Sasza pomacał szczękę i oznajmił:
- A wiesz, że całkiem nieźle? Grunt, że z sercem.
- Starałam się. A więc przejdziemy do sprawy czy znów chcesz
poopowiadać o moim talencie aktorskim, ja znowu popłaczę, a ty jeszcze
raz weźmiesz prysznic?
- Wybacz - powiedział poważnie. - Nie chciałem cię urazić. To znaczy,
chciałem oczywiście... Co tu dużo gadać...
- Rozłożył ręce. Po raz pierwszy wydał mi się stropiony, nawet bezradny.

background image

- Masz rację - pocieszyłam go. - Taka ze mnie Julia, jak z ciebie ojciec
rodziny. Chociaż może nie jesteś jeszcze stracony dla społeczeństwa i ja się
mylę. Czy mogę przystąpić do prezentacji wydarzeń?
- Dawaj. - Roześmiał się.
Już miałam olśnić naszego moskiewskiego gościa mistrzostwem krótkiej
formy, gdy zadzwonił telefon. - Jedną chwileczkę - powiedziałam, biorąc
komórkę. Dzwonił Dziadek.
- Mała, co tam z tym psychopatą? Długo jeszcze będziecie dreptać w
miejscu?
- Z psychopatą tak szybko się nie da.
- Chcesz powiedzieć, że wyrżnie pół miasta, a wy nadal będziecie
rozkładać ręce?
- Do połowy miasta jeszcze daleko...
- Co się z tobą dzieje? - spytał ostro. - Skąd ten idiotyczny ton? - Po
okazaniu oburzenia i niezadowolenia, dając do zrozumienia, że żarty są
nie na miejscu, Dziadek przeszedł do sprawy najważniejszej: - Obawiam
się, że sami sobie nie poradzicie... - Uśmiechnęłam się szeroko, w końcu
nie mógł mnie zobaczyć. - Dziś powinien przyjechać Łukjanow. Chyba
dobrze wam się pracowało poprzednim razem?
- Nawet już przyjechał - uszczęśliwiłam Dziadka tą wiadomością. -
Właśnie siedzi naprzeciwko mnie.
- Tak? Doskonale. Spodziewam się, że za dwa tygodnie wyjaśnicie tę
sprawę.
Dziadek wyłączył się, a ja wzruszyłam ramionami i zaczęłam opowiadać o
ostatnich wydarzeniach. Cała opowieść zajęła mi dokładnie dwadzieścia
dwie minuty. Byłam z siebie zadowolona: wypadło krótko, jasno i
węzłowato. Po takim wykładzie pytania były właściwie wykluczone, ale są-
dziłam, że Łukjanow na pewno jakieś zada. Prezentując mu skrót
wydarzeń, cały czas zastanawiałam się w duchu, co takiego dojrzewa w
naszej firmie. Oczywiście, że psychopata to poważne zagrożenie spokoju
obywateli, ale zjawienie się Łukjanowa... Do licha, co się tu właściwie
dzieje? Lalin sugerował jakieś drugie dno, a jemu można wierzyć, on ma
lepszy węch niż pies.
Gdy skończyłam, Sasza odchylił się w fotelu i oznajmił:
- Wątpię, żeby to był psychopata.
- Ja również. Ale tak czy inaczej cieszę się, że nam pomożesz. Pamiętaj,
masz dwa tygodnie.
- Mamy - poprawił mnie Sasza.
- Teraz ty jesteś szefem, czyli ty za wszystko odpowiadasz. A ja tu jestem
od tego, żeby przynieść, wynieść, ewentualnie przespać się, żebyś się nie
nudził.
- Ty też się przydasz, nie myśl sobie - powiedział spokojnie.
- Nikt nie lubi obcych. I facet, który zajmuje się tą sprawą, nie ucieszy się
na twój widok.
- Nie liczę na jego radość i w ogóle na razie nie widzę powodu do wtrącania
się.
Nie odetchnęłam z ulgą. Czułam się okropnie, ponieważ nic nie
rozumiałam, a gra na ślepo jest ryzykowna i mało przyjemna.

background image

Znowu zadzwonił telefon - tym razem to był Wiesznia-kow, w dodatku
zdenerwowany. -Jestem niedaleko twojego domu, zaraz będę.
- Coś się stało?
- Mam nowiny. Poszłam otworzyć drzwi.
Artiom zaczął mówić już od progu:
- Znaleźliśmy chłopaka, który kupował majtki w dziale damskiej bielizny.
Pomyślałem, że zechcesz na niego zerknąć.
Wzruszyłam ramionami, nie wierząc zbytnio, że chłopak jest tym, którego
potrzebujemy, ale nie chciałam rozczarować Wieszniakowa.
Gdy ja nakładałam adidasy, na korytarz wyszedł Łukjanow z Saszką na
rękach.
- Dzień dobry - powiedział Artiom trochę stropiony. Zdaje się, że obecność
mężczyzny w moim domu była dla niego czymś niewiarygodnym.
- Cześć. - Łukjanow skinął głową.
- Poznajcie się - zatrajkotałam - to Wieszniakow, Artiom Siergiejewicz,
mówiłam ci o nim, a to Łukjanow, Aleksander Wasiljewicz. Przysłali go z
Moskwy, żeby złapał naszego psychopatę. Tamtejsze zwierzchnictwo jest
bardzo zaniepokojone całą sytuacją i wątpi, że złapiemy go sami, dlatego
postanowiło wzmocnić nasze szeregi.
Wieszniakow podał Łukjanowowi rękę, usiłując zrozumieć, czy mówię
poważnie, czy żartuję. Łukjanow posłał mi spojrzenie pełne wdzięczności,
postawił psa na podłodze i uścisnął Artiomowi dłoń. A potem szybko się
pożegnaliśmy.
- Co to za typ? - burknął Artiom, gdy szliśmy do jego samochodu. Swój
postanowiłam zostawić, chociaż jego żiguli wyglądało tak, jakby się miało
rozpaść... Jednak moją wagę powinno wytrzymać. Po co jeździć dwoma
samochodami, jak można zaoszczędzić na benzynie?
-Już wyjaśniłam. - Uśmiechnęłam się.
- Dlaczego nic mi nie powiedziano?
- On tu jest incognito, sprawdza nas pod kątem wierności. Wie o nim tylko
Dziadek i jeszcze dwóch czy trzech dygnitarzy; tobie mówię po
przyjacielsku. Zatrzymał się u mnie, żeby nikt i nic... konspiracja.
- Pogłupieli zupełnie.
- Dokładnie. Uprzedź tych, których uważasz, że trzeba uprzedzić. Jeśli w
ciągu dwóch tygodni nie znajdziemy zabójcy, polecą głowy... -
Zachichotałam, a Artiom się rozzłościł.
- Z czego się cieszysz? Dziwaczka z ciebie, ciężko cię zro-zumieć -
oświadczył, a potem zamilkł, skupiając się na drodze i swoich niewesołych
myślach.
- Jak znaleźliście tego chłopaka? - zainteresowałam się.
- Okazało się, że przypadkiem spotkała go na ulicy sprzedawczyni z działu
bielizny damskiej. Spotkała, rozpoznała i nawet odprowadziła do postoju
taksówek, gdzie zapisała numery samochodu i zadzwoniła na milicję.
- Co my byśmy zrobili bez naszych czujnych obywateli! - Westchnęłam
ciężko.
Artiom nie odpowiedział, urażony.
Ledwie zdążyliśmy usiąść w jego gabinecie, gdy przyprowadzono chłopaka
- dwadzieścia pięć lat, wysoki, chudy, z kolczykiem w uchu. Wyglądał na

background image

przerażonego i od razu zażądał adwokata.
- Nie wygłupiaj się - zawstydził go Wieszniakow. - Chcemy z tobą
porozmawiać po przyjacielsku, a twoim obywatelskim obowiązkiem jest
nam pomóc. Jesteś obywatelem czy nie?
- No... - wystękał chłopak, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- No to porozmawiajmy.
- Żądam adwokata - powtórzył.
-Ja nim będę. - Uśmiechnęłam się, siadając obok chłopaka i pokazując mu
swoją legitymację, z której nic nie zrozumiał. - Jestem przedstawicielem
administracji, pilnuję, żeby w czasie śledztwa przestrzegano prawa.
Chłopak wytrzeszczył oczy, a potem podał swoje nazwisko, adres i inne
dane. Gdy zobaczył, że sufit się nie zawalił i nikt nie wtrącił go do celi,
trochę się uspokoił. Skinęłam
Wieszniakowowi, żeby przeszedł do meritum.
Ku mojemu zdumieniu, Lowa (tak nazywał się chłopak) dobrze zapamiętał
dzień, w którym kupował bieliznę w domu towarowym. Nie podał daty, ale
od razu oznajmił,
że było to w zeszły wtorek.
- Nie widział pan przypadkiem tej kobiety? - spytał Artiom, kładąc na
stole zdjęcie Serafimowicz.
Lowa zerknął i skinął głową zadowolony.
- Widziałem, szła z naprzeciwka.
Chłopak musiał mieć pamięć absolutną. Nie byłam pewna, czy ujrzawszy
człowieka w sklepie, potrafiłabym dziesięć dni później rozpoznać go z
paszportowego zdjęcia. Jednak Lowa był absolutnie pewien, że to ta sama
osoba.
- Proszę mi powiedzieć, w jakich to było okolicznościach?
- Nie było żadnych okoliczności. Szła z przeciwka, a ja zwróciłem na nią
uwagę dlatego, że jest podobna do naszej dawnej sąsiadki. Nawet
pomyślałem: a może to ona?
- Co to za sąsiadka?
- No, mieszkali kiedyś w naszym bloku, a potem wyjechali, dawno temu. A
tu nagle oko w oko - ona, nie ona?
- A czemu jej pan nie zaczepił?
- A po co? Jest ode mnie sporo starsza, nawet jak mieszała w naszym
bloku, to się nie kumplowaliśmy.
- I co było dalej? - Nic.
- Nie chciał pan na nią zaczekać, przekonać się, czy miał pan rację, czy
nie?
- Nie... Po co? Przecież mówię, jest starsza i nigdy się nie
przyjaźniliśmy.
- Często odwiedza pan dział damskiej bielizny?
Lowa poczerwieniał i zdenerwował się.
- A co, to jest karalne?
- Oczywiście, że nie.
- To po co pan pyta?
- Dziewczyna, która pracuje w tym dziale, mówiła, że był
pan bardzo zdenerwowany.

background image

- Głupia baba, wcale nie byłem zdenerwowany.
- I coś pan tam kupił?
- A co, nie wiecie?
- Proszę powiedzieć.
- No, kupiłem. Majteczki. Dla swojej dziewczyny.
- Lwie Georgijewiczu - wtrąciłam się. - Jak widzę, dobrze zapamiętał pan
tę kobietę, prawdopodobnie pańską dawną sąsiadkę. Od ponad tygodnia
jej zdjęcie pojawia się codziennie w telewizji...
- Nie oglądam telewizji - uciął. Ciężko było coś na to odpowiedzieć.
- Gdzie mieszkała pańska sąsiadka? - Tatarska osiem a, numeru
mieszkania nie pamiętam,
druga klatka.
- Dawno wyjechała?
- Dawno. Ją wsadzili, a jej matka tego...
- Co „tego"? - osłupiał Artiom. - No, sprzedała mieszkanie i wyjechała. Nie
wiem dokąd.
- Jak się nazywała?
- Sąsiadka? Chyba Wierka... Nie, nie pamiętam.
- A za co ją wsadzili? Też pan nie pamięta?
- Dlaczego nie? Za zabójstwo oczywiście. Wtedy mówiło o tym całe miasto.
Miała siedemnaście lat i razem ze swoim chłopakiem oblali benzyną jakąś
dziewczynę i podpalili. Bez powodu, dla zabawy... - Ja i Wieszniakow
wymieniliśmy spojrzenia. - To było dawno, chodziłem do ósmej klasy.
- I poznał ją pan po tylu latach?
- Może to wcale nie była ona, może po prostu podobna?
- A jak się nazywa dziewczyna, której kupował pan prezent?
- Dość tego. - Twarz chłopaka pokryła się plamami. - Albo mnie puśćcie,
albo dajcie adwokata.
Wyśliznęłam się z gabinetu, podczas gdy Artiom odwoływał się do jego
poczucia obowiązku obywatelskiego, i zadzwoniłam do Witalija.
- Sprawdź, czy Weronika Pawłowna Serafimowicz nie mieszkała pod
adresem Tatarska osiem a. Jeśli nie, znajdź mi tych, którzy sprzedali
mieszkanie w tym bloku w ciągu ostatnich piętnastu lat: nazwiska, adresy
i gdzie znajdują się w chwili obecnej.
- Udało się coś wymacać? - spytał zaciekawiony Witalij. -Jeszcze nie wiem.
Przeszłam się po korytarzu, próbując ochłonąć z niezrozumiałego
podniecenia. Coś mi mówiło, że wreszcie w naszych rękach znalazła się
właściwa nitka... żeby tylko chłopak się nie pomylił, żeby zamordowana
okazała się jego dawną sąsiadką!
- Co pani tu robi? - Usłyszałam znajomy głos. Odwróciłam się i ujrzałam
Karpowa z papierami
w ręku.
- Artiom przesłuchuje chłopaka, tego, którego zauważono w dziale
bielizny.
- A ja mam radosną nowinę - w końcu dostaliśmy odpowiedź na zapytanie.
Nasza denatka to kobieta z przeszłością. Dziesięć lat odsiadki, potem
mieszkała na Syberii, dwa razy wychodziła za mąż, zmieniała nazwisko.
Nic dziwnego, że tyle czasu jej szukali. - Podał mi papiery.

background image

Przejrzałam je pospiesznie.
- Jesteście wspaniali! - zawołałam, ucałowałam go w policzek i pobiegłam
do gabinetu Wieszniakowa.
Przeczucia mnie nie myliły - zamordowana faktycznie była sąsiadką Łowy.
Już z daleka usłyszałam jego głos:
- Bez adwokata nie powiem ani słowa więcej. Chłopak był czerwony na
twarzy, Artiom wyglądał nie
lepiej. Skromnie przycupnęłam na krześle przy drzwiach. Widząc papiery
w moich rękach, Wieszniakow uniósł pytająco brwi, a ja z zadowoleniem
skinęłam głową.
Lowa dotrzymał słowa i faktycznie nie powiedział już ani słowa, nawet
wyszedł bez pożegnania. Ale wcale się na niego nie obraziłam.
- Sądząc z twojej miny... - zaczął Artiom. Podeszłam, położyłam przed nim
papiery i zaczęłam spacerować po gabinecie, pozwalając mu się z nimi
zapoznać. - Ciekawe kino. - Pokiwał głową.
- Mnie też się spodobało.
Gdy tak wymienialiśmy spostrzeżenia, zadzwonił Witalij. Jak zawsze
działał szybko, za co darzyłam go bezgranicznym szacunkiem.
- A więc tak. W ciągu ostatnich piętnastu lat w tym domu sprzedano tylko
dwa mieszkania, jak sądzę, potrzebujesz tego z numerem dwadzieścia
pięć. Mieszkała w niej matka z córką. Ufimcewa Walentyna Sawieliewna i
Ufimcewa Weronika Pawłowna. Ostatnia była sądzona za zabójstwo,
matka sprzedała mieszkanie i wyjechała do siostry do Krasnojarska.
- Jakie to wszystko proste - zdumiałam się i szybko podziękowałam
Witalijowi.
- Poważnie? - spytał złośliwie Artiom. - Podziel się cennymi
przemyśleniami.
- Proszę cię bardzo. - Usiadłam naprzeciwko i zaczęłam mówić. - Pierwsza
zamordowana kobieta, Weronika Pawłowna Serafimowicz, nazwisko
panieńskie Ufimcewa, odsiedziała wyrok za zabójstwo, osiada w Bodajbo,
wychodzi za mąż. Małżeństwo się rozpada, rozwód, Serafimowicz
ponownie wychodzi za mąż, znów się rozwodzi, a po śmierci matki i ciotki
przenosi się do Krasnojarska. Osierocona, nagle zaczyna odczuwać
nostalgię i tęsknić za miastem, w którym upłynęła jej młodość, a raczej
dzieciństwo, skoro popełniła morderstwo w wieku siedemnastu lat. Na
dworcu wita ją Iwanowa - zakładam, że są przyjaciółkami i Serafimowicz
poinformowała wcześniej Iwanowa o swoim przyjeździe. Następnego dnia
Serafimowicz zjawia się w domu towarowym, gdzie pracuje Iwanowa, i
zostaje znaleziona w przymierzalni. Osiem dni później ktoś zabija
Iwanowa, a potem Tiuriną, która okazała się przyjaciółką Iwanowej. - I co,
już wiesz, kto je zabił? - Artiom się skrzywił. - Dowiem się. - Wykrzywiłam
się do niego. - Poproś o akta sprawy Serafimowicz, to się dowiemy; czuję,
że przyczyna leży w tym dawnym przestępstwie. Bez powodu tu nie
przyjechała.
- Pewnie masz rację. Serafimowicz przyjeżdża, spotyka się ze starymi
przyjaciółkami, ale kogoś jej przyjazd nie ucieszył. Iwanowa przypadkiem
widzi zabójcę, który jest jednym z naszych wspólnych znajomych. Być
może początkowo go nie podejrzewa, ale po zastanowieniu... W rezultacie

background image

mamy jeszcze jedno morderstwo. A ponieważ przyjaźniła się z Tiuriną...
- Świetna wersja - skinęłam głową - ale kilka rzeczy nie pasuje.
- Na przykład?
- W poniedziałek Iwanowa wita przyjaciółkę na dworcu, bo przecież
właśnie z tego powodu zwolniła się z pracy. To, że skłamała szefowej, jest
zrozumiałe, szefowa mogła dojść do wniosku, że przyjaciółka sama da radę
dojechać z dworca do centrum. Ale dlaczego nie powiedziała nic mężowi?
- A ten facet, który według sprzątaczki kręcił się obok Iwan owej?
- Może jej się przywidziało - mam na myśli sprzątaczkę.
- A jeśli nie?
- W takim razie to w ogóle nie ma sensu. Załóżmy, że facet śledził
kobiety...
- A Iwanowa go poznała.
- I gdy znaleziono ciało Serafimowicz w sklepie, przypomniała sobie o tym
spotkaniu na dworcu i... została zamordowana. Ale zabił ją mańkut! -
Wieszniakow sposępniał i pogroził mi palcem, jakbym ja o tym nie
pamiętała.
- Przecież nikt nie protestuje, że morderców jest dwóch... - podsunęłam
myśl.
Artiom zerwał się i pobiegł do drzwi, co, muszę przyznać, nieco mnie
wystraszyło.
- Dokąd lecisz?
- Muszę natychmiast zajrzeć do tych starych akt. Teraz i ja jestem pewien,
że właśnie tam znajdziemy naszego psychopatę.
Zostawiłam Artioma razem z jego entuzjazmem i pojechałam do domu,
zadowolona, że mogę uszczęśliwić Łukja-nowa wiadomością, iż
niepotrzebnie tu przyjeżdżał i że się obejdziemy. Dobry humor psuła mi
tylko myśl o Didono-wie, którego chyba jeszcze nikt nie znalazł.
Gdy byłam w połowie drogi, zadzwoniła komórka - szefa ochrony Dziadka
poznałam nie od razu. Nie darzyliśmy się sympatią - ja nie lubiłam go z
tego prostego powodu, że w odróżnieniu od Lalina nie był prawdziwym
zawodowcem, tylko miłośnikiem sypania piaskiem w oczy. Ale dlaczego ja
go denerwowałam, tego nie wiem, może kłuły go w oczy moje liczne
zalety...
- Olgo Siergiejewna - usłyszałam i stałam się czujna, niewiele osób
zwracało się do mnie w ten sposób. Głos odchrząknął i wtedy go poznałam.
- Mówi Łarionow.
- Słucham. - Chciałam, żeby zabrzmiało to serdecznie, ale wypadło
złośliwie.
- Mamy tu... Igor Nikołajewicz uważa, że powinna pani...
- bełkotał i zanim wydukał, już zrozumiałam, co się stało:
- Zamordowano Didonowa. A okoliczności... Igor Nikołajewicz uprzedził -
żadnej prasy.
- Niech mi pan powie, dokąd mam przyjechać.
Podał mi adres Miszy i ruszyłam w tamtym kierunku.
Po tym telefonie zaczęli dzwonić niemal wszyscy - wiadomości w naszym
mieście rozchodziły się z prędkością pożaru w lesie. Łukjanow też
zadzwonił.

background image

- Rozmawiałem z Dziadkiem - rzucił krótko. - Przyjedź po mnie.
Już chciałam zaprotestować, ale dałam spokój, w końcu ze
zwierzchnictwem się nie dyskutuje. Łukjanow czekał przed moim domem.
- Byłem z Saszką na spacerze - powiedział ugodowo i już za to samo wiele
mu wybaczyłam. Na przykład to, że siedzi obok mnie z taką miną, jakby
wszystkie tajemnice przestały
być dla niego tajemnicami.
W zaułku, w którym stał blok Miszy, nie było tłumu gapiów; nieopodal
wejścia do klatki schodowej stały tylko żiguli i nowiutki ford, którym
jeździł mój znajomy o nazwisku Nikołajew. Ucieszyłam się, że przyjechał
właśnie on. Nikołajew dokładnie wiedział, kto jest szefem, a szefa sza-
nował, i to nie tylko z wyrachowania, ale również z przekonania, że
władzę trzeba szanować.
Drzwi do mieszkania były zamknięte, ale nie na klucz, mimo to
zadzwoniłam, uważając, że tak będzie lepiej. Otworzył Walera i
uśmiechnął się tak szeroko, że aż się wkurzyłam - czego się tak szczerzy?
Ale nie sposób poważnie złościć się na Walerę.
- Chwała Bogu! - zawołał radośnie, zerkając na Łukja-nowa i na wszelki
wypadek uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ludzie gubią się w
wątpliwościach, dobrze, że jesteś.
- Ja?
- No pewnie. Wytłumaczysz ludziom, jak powinni odbierać ten smutny
fakt - mówił półgłosem; gdy weszliśmy do mieszkania, zaczął szeptać.
Zobaczyłam Nikołajewa, który stał przed otwartymi na oścież drzwiami do
toalety i palił nerwowo.
- Dzień dobry - przywitałam się skromnie.
- Zajrzyj. - Skinął głową w stronę pokoju. Zajrzałam bez przyjemności i
przekonałam się, że od
wczorajszego wieczoru niewiele się zmieniło - Didonow leżał nagi w
poprzek łóżka, marynarka nadal wisiała na wie-
- A tośmy czasów dożyli - warknął Nikołajew, podchodząc do drzwi. -
Popatrz tylko... deputowany, niech go szlag. Zupełnie powariowali, i to
facet w podeszłym wieku, nie jakiś tam... Sam bym go chętnie zabił, słowo
daję.
- A mieszkanie czyje? Przyjaciółki? - zapytałam, udając głupią,
- Żeby! Przecież mówię, zupełnie wstydu nie mają... Jego „przyjaciółka"
jest w kuchni, powiesiła się na rurze.
- No, no. - Pokręciłam głową i poszłam do kuchni. Łukjanow już tam był.
Ponieważ przyjechał ze mną,
nikt go o nic nie pytał, zresztą zachowywał się cicho, tylko rozglądał
bystrze, byłam pewna, że zdążył niejedno zauważyć.
Obok ciała Miszki siedział w kucki Walera, trzech innych mężczyzn
zajmowało się zwykłymi w takich sytuacjach czynnościami: jeden
zdejmował odciski palców, drugi coś pisał, trzeci oglądał mieszkanie.
- Widziałaś? - denerwował się Nikołajew, wskazując Miszkę. - Bab im
mało, z facetami muszą... Aż się niedobrze robi!
- Co racja, to racja. - Skinęłam głową ze smutkiem. -A dziewczyny są przez
to stratne... Czyli wychodzi na to, że Didonow jest homoseksualistą? Nigdy

background image

o tym nie słyszałam, a coś takiego ciężko ukryeć.
- Jak dowodzą wstępne oględziny - uśmiechnął się niepoprawny Walera -
akt seksualny miał miejsce tuż przed śmiercią. W każdym razie zużyta
prezerwatywa wyraźnie na to wskazuje.
- Zboczeńcy - warknął Nikołajew i splunął. - Wygląda na to, że o coś się
pokłócili. Chłopak zabił
Didonowa, a potem przerażony, sam się powiesił....
- Jego głowa mi się nie podoba - cieszył się dalej Walera.
- Nie sądzę, żeby chłopak sam...
- No przecież nie Didonow!
- Didonow na pewno nie.
- To ilu tych zboczeńców tu było?! - eksplodował Ni-kołajew. - I co ja mam z
tym zrobić? - Zawołał, a potem złapał mnie za rękę, pociągnął do
przedpokoju i wyszeptał:
- Z naszym... - wskazał palcem sufit - był w nie najlepszych
stosunkach, ale skandal...
- Za wszelką cenę musimy uniknąć skandalu - odszepnę-łam. - Chce pan,
żeby o nas mówiły wszystkie programy,
na cały kraj?
Na samą myśl o tym Nikołajew zmienił się na twarzy. Przestraszyłam się,
że źle się poczuje, i złapałam go za łokieć.
- Jeśli Walera się myli i chłopak jednak zabił Didonowa, to sobie
poradzimy - szeptał Nikołajew, wycierając chusteczką spocone czoło. - Ale
jeśli to podwójne morderstwo popełnił ktoś trzeci, to co mamy robić?
- W każdym wypadku należy działać bardzo delikatnie. Gdy rodzina
zabitego dowie się o jego śmierci, zacznie się interesować...
Skinął głową.
- Wszyscy chłopcy są sprawdzeni. Może tylko Walera,
ale on...
- Osobiście z nim porozmawiam. - Kiwnęłam głową.
- No i sprawa najważniejsza - dziennikarze.
- To zupełnie wykluczone i już moja w tym głowa.
- No cóż, w takim razie do roboty - rzekł Nikołajew. Poklepał mnie po
ramieniu, a ja się uśmiechnęłam optymistycznie.
- Walera! - zwróciłam się do chłopaka pół godziny później. Milicjant
podszedł, zerkając na mnie kpiąco. - Co dobrego? - spytałam i zapaliłam,
patrząc, jak kieruje się ku nam Łukjanow. Zaproponowałam Walerze
papierosa, ale
chłopak odmówił.
- Rzuciłem palenie. No co ja ci mogę powiedzieć? Mogło być tak: Didonow i
ten chłopak, który nazywał się Michaił Romanowicz Aptiekariew,
uprawiali seks. Być może pokłócili się i pozabijali. - W tym miejscu Walera
uśmiechnął się szerzej. - A tak naprawdę... Myślę, że obaj byli w łóżku i
nie od razu zrozumieli, co się dzieje. Didonow próbował stawiać opór i
dlatego przed uduszeniem jeszcze go pobili; Michaił Romanowicz chyba się
wystraszył. Według mnie, zabójców było co najmniej dwóch. I tak to mniej
więcej wygląda. A teraz powiedz mi, co, na Boga, mam napisać w raporcie?
- Prawdę. - Wzruszyłam ramionami. - Cóżby innego? A wersja dla prasy i

background image

innych próżniaków powinna wyglądać tak: zginął tragicznie, okoliczności
śmierci są obecnie wyjaśniane.
- Tak przy okazji, miał bardzo ładną żonę - oznajmił Walera ni z tego, ni z
owego. - Piętnaście lat młodsza od niego.
- Przy okazji, ja też jestem ładna, a nikt się ze mną nie żeni.
Odeszłam na bok, wybrałam numer Dziadka i szybko zarysowałam mu
sytuację. Dziadek zaklął. W jego głosie wyraźnie słychać było cierpienie,
jakby to nie wróg, lecz bliski towarzysz skończył życie w ten godny
pożałowania sposób.
- Co można zrobić? - zapytał, gdy już się uspokoił.
-A co tu można zrobić? - pisnęłam żałośnie, żeby go nie denerwować
dziarskim głosem i płaskimi dowcipami. - Skandalu nie unikniemy.
- Nie dopuszczaj dziennikarzy nawet na kilometr... Kto mógł go zabić i
dlaczego?
Może kogoś innego zdziwiłoby to pytanie, ale nie mnie.
- Właśnie nad tym pracujemy.
Dziadek chyba złagodniał, pożegnaliśmy się.
Zaczęliśmy pracować i nawet czegoś się dowiedzieliśmy. Na przykład, że
właściciel mieszkania miał podejrzane znajomości. W każdym razie
sąsiedzi nie raz widzieli tu młodych ludzi o dziwnym wyglądzie (biorąc
pod uwagę, że siedemdziesięcioletnim staruszkom wszyscy młodzi ludzie
wydają się podejrzani, z tym nie powinno być problemów). Niewykluczone,
że Michaił Aptiekariew miał kontakty z handlarzami narkotyków. No bo
dlaczego nie? Może był im winien sporo forsy, oni zjawili się, żeby ją
odzyskać, a może po prostu chcieli okraść mieszkanie. Na nieszczęście, na
krótko przed ich nalotem u Michaiła Romanowi-cza zjawił się Didonow,
żeby się umówić na następną lekcję tenisa (dlaczego wcześniej nie
zadzwonił? No przecież mógł zapomnieć komórki, mogła mu się
rozładować, a że akurat przejeżdżał obok, to postanowił wstąpić), i bandyci
zabili gościa, a następnie zainscenizowali samobójstwo gospodarza.
Przerażeni, nie zabrali nic cennego i szybko się wynieśli. Zresztą mogli
rozprawić się z Aptiekariewem z jakiegoś innego, nieznanego nam, ale
bardzo ważnego powodu i wcale nie mieli zamiaru go okradać. Tak czy
inaczej, Didonow stał się ofiarą najzupełniej przypadkową... Jeśli jednak
rodzina i koledzy zaczną mącić wodę i wykrzykiwać o zleceniu zabójstwa,
jeśli przypomną, że był wybitnym działaczem politycznym i tak dalej, to
zapoznamy ich z wynikami sekcji, gdzie nie omieszkamy wspomnieć o
stosunku płciowym. Po czymś takim na pewno odechce im się
pokrzykiwania, zwłaszcza gdy przypomną sobie o wszędobylskich
dziennikarzach.
- Kto ich znalazł? - spytał Łukjanow.
Wszystko już ustaliliśmy i teraz spokojnie paliliśmy, od-
- Siostra chłopaka - wyjaśnił Nikołajew. - Przyszła koło południa, ma
klucze - to mieszkanie rodziców, już nieżyjących. Potem odwieziono ją do
domu - źle się poczuła, jest z nią nasz pracownik.
- Mam nadzieję, że już jej wyjaśniono, aby nie rozpowiadała o pewnych
okolicznościach? - spytałam.
- Oczywiście.

background image

Nikołajew wyraźnie poweselał - sytuacja nie wydawała mu się już
beznadziejna, a ja zastanawiałam się nad tym, kto mógł zabić Didonowa. I
Miszkę, oczywiście, ale ze zrozumiałych przyczyn znacznie bardziej
interesował mnie Didonow.
Jeśli nie liczyć drobnych „gazetowych" świństw w rodzaju niedawnego
artykułu, nigdy nie uważałam go za szczególnie szkodliwego - i to nie
tylko wobec mnie, ale całego naszego kłębowiska żmij, jak nazywa nas
Lalin. Dziadek nie cierpiał Didonowa, ale również nie uważał go za
groźnego przeciwnika. A mimo to nie tak dawno, siedząc w mojej kuchni,
proponował, żeby się z nim rozprawić, to znaczy postraszyć. Lalin z kolei
sugerował kontakty Didonowa z poważnym biznesmenem Ignatowem.
Ignatow to mocna figura i wprawdzie nie interesował się polityką, ale miał
ogromne pieniądze, a także autorytet, którego, jak wiadomo, nie można
kupić za żadne pieniądze. Jeśli postanowili się połączyć... No cóż, w
następnych wyborach Dziadkowi byłoby trudno. Do wyborów jeszcze
daleko, ale im wcześ-niej skręci się wrogowi kark, tym spokojnie. Możliwe,
ze Didonowa trzasnęli nasi. Ale co z anonimowym listem, który zabrałam
z kieszeni Didonowa? Przecież wskazywał na mnie jako głównego
podejrzanego. Pewnie, że nikt nie wtrąciłby mnie do więzienia, ale już sam
fakt... Nie, Dzia-dek nie miał z tym nic wspólnego. Chociaż... to mógł być
po prostu sprytny ruch naszych mądrali. Skoro jest list, to każdy głupi
zrozumie, że to nie nasza sprawka, że to nas bezpardonowo wrabiają.
- Obrzydło mi to wszystko - mruknęłam i obejrzałam się przestraszona, ale
sądząc a wyrazu twarzy Łukjanowa i Nikołajewa, niepotrzebnie się
denerwowałam.
Zjawił się sekretarz Didonowa i jego zastępca, przyje-chała także redaktor
naczelna gazety Didonowa - czyli siostra Borki, której zawdzięczałam
zamieszczenie artykułu o moim alkoholizmie oraz pijackiej burdzie. Pani
redaktor próbowała szumieć, ale szybko zrozumiale że nie ma sen-su, więc
już tylko rzucała mi pełne nienawiści spojrzenia - a przecież to nie ja
napisałam o niej stek bzdur, tylko ona o mnie, polatała po mieszkaniu,
popłakała, dwa razy usiłowała zemdleć, a wreszcie się uspokoiła.
Wzięłam Łukjanowa na bok i krótko poinstruowałam. Pięć minut później
Sasza podszedł do pani redaktor i za-czął ją oczarowywać. Świetnie mu
szło, najwyraźniej w jed-nakowym stopniu zapadają na niego zarówno
matrony jak i młode laski. Początkowo dama się jeżyła, zwłaszcza gdy się
przedstawił i okazał legitymację (nie wiem jaką, ma ich z dziesięć, w
każdym razie miał kiedyś, ale nie sądzę, żeby coś się zmieniło), ale potem
madame uśmiechnęła się nieśmiało i jakoś tak wyciągnęła ku niemu.
Proces został rozpoczęty. Łukjanow bardzo naturalnie wziął ją za rękę i
wtedy poszło już lawinowo. On zaproponował, że ją odprowadzi, ona się
zgodziła - tym bardziej że nikt jej tu nie zatrzymywał. Ja również się
pożegnałam i pojechałam do domu.
Sasza zadzwonił godzinę później. Zaproponowałam gościnnie, że po niego
pojadę, ale on szlachetnie podziękował. Wrócił taksówką, dość późno, może
podjechał do Dziadka z raportem. Ale nie to mnie w tej chwili
interesowało, lecz jego rozmowa z madame.
- Złamałeś jej serce - powiedziałam złośliwie. - Zjesz coś?

background image

- Nie, dziękuję, ale napiłbym się herbaty. - Jadłeś kolację u niej?
- Jesteś zazdrosna?
- No pewnie!
- Daria Wasiljewna jest bardzo sympatyczną kobietą i z charakteru raczej
niepodobną do Didonowa - ona jest twórcą, on praktykiem. Gdy kupił
gazetę i zaproponował jej, żeby została redaktorem naczelnym, ponieważ
sam nie miał o tym pojęcia, ona się zgodziła, ale potem nieraz tego
żałowała.
- Za mało płacił?
- Nie, krępował twórczy rozmach i narzucał swoją wolę. Poza tym gazeta
nie odpowiadała jej wymogom estetycznym, no i w ogóle... To była część
wstępna. Potem zrobiłem aluzję, czy to zabójstwo nie jest czasem związane
z działalnością polityczną Didonowa, i bez trudu naprowadziłem rozmowę
na artykuł.
- A ona otworzyła przed tobą duszę...
- I całą resztę również, ale skromność nie pozwoliła mi wykorzystać
kobiece) słabości. - Łukjanow się skrzywił. -To, że artykuł został
zamówiony, jest dla niej oczywiste, ale nie wie, kto dokładnie wydał
polecenie, a nie jest przekonana, żeby Didonow. To bardzo ją martwiło,
zwłaszcza że sprawa bezpośrednio dotyczyła jej brata, bo przecież tamtej
nocy pił razem z tobą. Do głowy by jej nie przyszło szargać jego uczciwe
imię! I chyba była poważnie zdziwiona, że mogłoby to przyjść do głowy
Didonowowi. Postanowiłem rozwinąć temat i spytałem, dlaczego nie
miałoby przyjść, przecież artykuł to całkiem logiczne posuniecie, skoro Di-
donow jest w opozycji do miejscowej władzy, a Olga Sier-giejewna
Riazancewa jest tejże władzy przedstawicielem. No więc dama powiedziała
mi, że Didonowowi by się to nie opłaciło, potem wspomniała o jakichś
wspólnych sprawach Didonowa i jej brata, a w końcu przestraszyła się i
porzuciła ten temat. Spróbowałem rozwinąć wątek i dowiedziałem się, że
brat dzwonił do niej po ukazaniu się artykułu i bardzo się gniewał.
- I tego samego dnia zginął - dodałam.
- Co ty powiesz? - zawołał zaskoczony Łukjanow.
- Potrącił go samochód, gdy szedł na spotkanie ze mną.
- Ładne tu macie zwyczaje, z powodu głupiego artykułu człowieka
zamordowali. Jeśli jesteś ciekawa, co było dalej, słuchaj. Pożegnałem się z
damą i pojechałem do dziewczyny, która napisała artykuł.
Spojrzałam na niego z szacunkiem. - To się nazywa rozmach.
- Tak jest. Z kolei dziewczyna twierdzi, że cierpiała na próżno, zadanie
śledzenia ciebie i Borki, oraz opisania waszych wyczynów w gazecie
otrzymała od samej madame. Ta doić wybuchowo tłumaczyła swoim
pracownikom, że gazeta po-winna być ostra. Jednak ta ostrość w
powiązaniu z tobą nie za bardzo spodobała się Didonowowi, bo zadzwonił
do Borki i wił się w przeprosinach. Obiecał, że winni zostaną ukarani, w
tym również madame. Potem Borkę potrącił samochód, burza ucichła i
madame zapomniała o groźbach.
Słuchając Łukjanowa, myślałam ponuro, że jego opowieść idealnie pasuje
do niedawnych fantazji Lalina. Zdaje się, że on naprawdę jest prorokiem.
Może rozwinęłabym ten temat, ale wtedy ktoś zadzwonił do drzwi.

background image

Wzruszyłam ramionami - nikogo się nie spodziewałam, a jeśli to Dziadek,
to nie w porę. Zresztą zachowywaliśmy się całkiem przyzwoicie, czy
współpracownicy nie mogą razem zjeść kolacji?
Ale na progu stał Kola.
- Wejdź. - Skinęłam głową, puszczając go przodem.
- Mam złe wiadomości - powiedział krótko.
- Żadnych innych się nie spodziewam. - Wzruszyłam ramionami.
Poszliśmy do kuchni; na widok Łukjanowa Kola lekko
się stropił.
- To daleki krewny - oznajmiłam. - Przyjechał z Moskwy, nie ma się gdzie
zatrzymać.
- No - ucieszył się Łukjanow - na waszym bazarku handluję
pomarańczami.
- Tak naprawdę jest tu służbowo, ale niech się powygłu-pia.
Kola nie miał nastroju do żartów, spojrzał na mnie surowo i powiedział:
- Musimy porozmawiać.
Poszliśmy do salonu, zostawiając Łukjanowa w kuchni.
- Co to za złe wiadomości?
- Ktoś mnie widział pod domem Miszki.
- Co to znaczy „widział"? Kto i kiedy? Skąd wiesz?
- Zadzwonili do mnie do pracy. Męski głos zapytał: „To pan jest
Spartakus?". Odpowiedziałem, że tak, a wtedy on powiedział: „Wiem, że
jest pan zamieszany w śmierć Oido-nowa, i mogę to udowodnić".
- Bzdury - prychnęłam. - Co z tego, że byłeś pod jego domem? Ja też tam
byłam, po prostu spacerowaliśmy. Jakim cudem powiązał zabójstwo z tobą
i skąd w ogóle wie, że Didonow nie żyje? W wiadomościach jeszcze o tym
nic mówili.
- A może... - zaczął Kola, ale widząc mój uśmiech, sposępniał. - Wyznaczył
mi spotkanie. Kazał przynieść pieniądze, w zamian dostanę dowody.
- Jakie dowody?
- Cholera go wie! Przecież byłem w mieszkaniu Miszy,
może coś zostawiłem?
- Gdybyś zostawił, już bym o tym wiedziała, przecież siedziałam tam bite
trzy godziny.
- Ten typ mógł tam być przed milicją,
- Zgubiłeś coś? - spytałam niespokojnie. - Paszport, prawo jazdy?
- Żartujesz...
- Co takiego mogłeś zostawić, że wskazało na ciebie?
- Nie wiem. - Westchnął. Był tak zmartwiony, aż zrobiło mi się go żal.
Zupełnie nie przypominał tego Spartakusa, do którego modliły się
wszystkie kobiety,
Posiedziałam, podrapałam się po karku i zdecydowałam, że właściwie
dobrze byłoby spotkać się z tym szantażystą.
Bardzo możliwe, że sporo wie o okolicznościach śmierci Didonowa i jak go
dobrze wypytać, to o nich opowie.
- Gdzie macie się spotkać?
- W zaułku Nikolskim, o wpół do pierwszej w nocy.
- I co, obiecał, że przyjdzie? - zdumiałam się. - Tak.

background image

Popatrzyłam uważnie na Kolę.
- Albo ten szantażysta jest wielkoludem, albo świrem
- wygłosiłam swoją opinię.
- Świrem - usłyszeliśmy głos Łukjanowa. Stał w drzwiach, i to chyba
dłuższą chwilę. - Wszyscy szantażyści to świry
- dorzucił, dając do zrozumienia, że zna nasze tajemnice. Kola popatrzył
na Łukjanowa, a ja wtrąciłam szybko: - Tylko wygląda na głupka, a tak w
ogóle to całkiem
porządny facet.
Spojrzeliśmy jednocześnie na zegarki - jeśli chcieliśmy zdążyć na to
spotkanie, to należało się spieszyć.
- Pojadę z wami - powiedział Łukjanow tonem przywódcy.
Kola sposępniał - nie dlatego, że miał coś przeciwko temu, ale podobnie
jak mnie denerwowała go pewność Łukjanowa, że nikt nie zaprotestuje.
- A niech jedzie. - Wzruszyłam ramionami. - Nie wiadomo, co nas tam
czeka, a Aleksander Wasiljewicz jest specjalistą od trudnych sytuacji.
Na spotkanie z szantażystą pojechaliśmy samochodem Łukjanowa. To był
mój pomysł i uważam, że bardzo rozsądny - samochodu Łukjanowa nikt
nie zna. W pewnej chwili Kola szepnął do mnie niezadowolony: - Jesteś
pewna, że dobrze robisz? - I wskazał głową Łukjanowa.
- Nie jestem pewna nawet tego, że żyję. Ale znam tego faceta i mogę ci
powiedzieć jedno - nasze życzenia nie mają już znaczenia.
- I co niby jest w nim takiego dobrego? - spytał Kola
z nutą pogardy w głosie. Wzruszyłam ramionami.
- Sam zobaczysz, jeśli poobserwujesz go wystarczająco długo. I nie
zadzieraj z nim - po pierwsze, to nie ma sensu,
po drugie, jest pamiętliwy. -Obawiam się, ze robimy głupstwo. - Mój
przyjaciel
westchnął.
Wtedy Łukjanow siadł za kierownicą i musieliśmy przerwać rozmowę.
Na miejscu spotkania byliśmy dwadzieścia pięć minut później. Nie
spodobało mi się tu: ciemny zaułek, ani jednego domu, jakaś
niedokończona budowa z prawej strony, po lewej garaże i mur, nie
wiadomo co skrywający.
Łukjanow zerknął na zegarek.
- Mamy kilka minut, żeby się rozejrzeć - oznajmił i poszedł się rozglądać.
A ja i Kola wpatrywaliśmy się w ciemność, usiłując zrozumieć, czego
należy się teraz spodziewać.
Nie wierzyłam, że szantażysta przyjdzie - w każdym razie, że przyjdzie
sam. Spotykanie się w takim miejscu z takim facetem jak Kola to
szaleństwo. A jeśli jednak przyjdzie, to pewnie z całą armią przyjaciół i
kumpli.
Co prawda nie miałam nic przeciwko temu. Nie będzie łatwo oskarżyć
Kolę czy mnie o zabójstwo, za to popa-trzeć na szantażystę choć jednym
okiem byłoby bardzo ciekawie. Przecież jeśli w chwili morderstwa był w
pobliżu, to może naprawdę coś - albo kogoś - widział? Didonowa faktycznie
mogli zabić przypadkiem, Miszka to mętny chłopak i mógł mieć
niesympatycznych koleżków... Może anonim w ogóle nie ma nic wspólnego

background image

z zabójstwem, tylko jakiś głupek go napisał, a Didonow nosił przy sercu
jak drogą pamiątkę?
Bardzo przyjemna wersja wydarzeń, jednak niespecjalnie wierzyłam w
zbiegi okoliczności. Dlatego nie uważałam tego morderstwa za
przypadkowe i bardzo chciałam znaleźć zabójcę, żeby dowiedzieć się, co
jest grane.
Drepcząc w miejscu, dopalałam drugiego papierosa. Kola zajrzał w zaułek,
przeszedł kilka metrów, wrócił, spojrzał na zegarek.
- Powinien już być - mruknął niezadowolony.
Ulica była pusta, ani jednego samochodu, nie licząc lexu-sa Łukjanowa.
Sam Łukjanow jeszcze nie wrócił, rozpłynął się w ciemności.
- Może powinienem się przejść? - spytał Kola, wyraźnie zdenerwowany.
- Chodźmy. - Skinęłam głową.
Doszliśmy do muru, przeszliśmy wzdłuż niego pięć metrów i wtedy
usłyszeliśmy głos: niski, ochrypły, jakby mówiący bał się, że zostanie
rozpoznany.
- Przyniosłeś pieniądze?
Kola zamarł zaskoczony, a ja zrobiłam z rozpędu jeszcze dwa kroki,
wpadłam na jego łokieć i też stanęłam jak wryta. Kola ochłonął szybko, w
każdym razie w jego głosie nie słychać było stropienia.
- Załóżmy, no i co?
- Pokaż.
- To ty pokaż, co masz. Mężczyzna za murem rozzłościł się.
-Jeśli nie chcesz, żebym jeszcze dziś zadzwonił na milicje...
I wtedy nagle rozległ się wrzask, po nim zapadła cisza,
a potem usłyszeliśmy głos Łukjanowa: - Chodźcie tu! Tam, między
garażami można przejść
przez mur.
Pobiegliśmy do garaży, Kola podsadził mnie, wszedł sam, a ja zawisłam na
rękach, zeskoczyłam i zaklęłam, a potem
zaczęłam kuśtykać wzdłuż muru. - Co z twoją nogą? - spytał Kola, gdy już
się ze mną
zrównał.
- Nic - burknęłam.
Znaleźliśmy się na podwórku jakiegoś budynku - okna parteru zabite, po
prawej karoserie samochodów i jakby wysypisko śmieci. Wytężyłam
pamięć i uświadomiłam sobie, że jesteśmy na terenie byłego kombinatu
chemicznego. Pięć lat temu, po pożarze przeniesiono go poza granice
miasta i o tym, co się tu teraz działo, nie wiedzieli nawet właściciele.
Dochodziło tu światło latarni ze skrzyżowania i w tym świetle zobaczyłam
Łukjanowa. Stał, lekko pochylony, a pod jego nogami coś się poruszało i
wydawało dźwięki przypominające popiskiwanie.
Minutę później dopatrzyłam się w tym czymś dwudzie-stoldlkuletniego
chłopaka. Rozmazywał po twarzy krew z rozbitego nosa i wyglądał na
nieszczęśliwego.
- Od razu ci kark skręcić czy opowiesz, kto cię nauczył szantażu? - spytał
łagodnie Łukjanow. Było jasne, że co do karku wcale nie żartuje i
naprawdę go skręci, jeśli uzna to za konieczne.

background image

- Bydlak - burknął chłopak z niespodziewaną odwagą.
Łukjanow kopnął go, chyba niezbyt mocno, ale chłopak przewrócił się na
plecy i zawył tak, że przeszył mnie dreszcz.
- Przestań go kopać - odezwałam się, ale nie liczyłam na wdzięczność, i jak
się okazało, słusznie.
- Znam cię - oznajmił chłopak. - Parszywa dziwka.
- Oto do czego prowadzi demokracja - rzekł Łukjanow i kopnął jeszcze raz.
Wtedy chłopak odezwał się niechętnie:
- Potrzebuję pieniędzy. Szybko. Jeśli nie oddam długu do wtorku...
- Współczuję - powiedziałam i wskazując Kolę, spytałam: - A co on ma do
tego?
Kola pochylił się nad chłopakiem, przypatrując się jego zakrwawionej
twarzy, i oznajmił ponuro:
- On pracuje u Kupriejewa.
- W tym klubie tenisowym? - zapytałam. - Uczysz pedałów grać w tenisa?
- Idź w ch... - warknął chłopak, nie wiadomo dlaczego obrażając się za
pedałów.
- To barman - sprecyzował Kola.
- Może jednak nam powiesz, skąd pomysł szantażowania niewinnych
ludzi? - wtrącił się Łukjanow. - Bo aż mnie ręce świerzbią, żeby ci skręcić
kark.
Wspomnienie o karku zrobiło swoje, chłopak popatrzył na nas zaszczutym
wzrokiem i po dwóch kolejnych kopniakach zaczaj opowiadać.
- Widziałem, jak Kupriejew gwizdnął Miszce klucze, a potem dał temu. -
Wskazał Kolę. - Znam go, widziałem występ... Spartakus cholerny, niech
go szlag... i wiem, że się z tobą pieprzy. - Teraz skinął na mnie. - A dzisiaj
się dowiedziałem, że Didonowa trzasnęli u Miszki w mieszkaniu.
- Gdzie się dowiedziałeś?
- Zadzwonili do Kupriejewa.
- Kto zadzwonił?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Jakiś facet, Kupriejew mówił
do niego „Romanie Konstantynowiczu".
- Jak ci się udało podsłuchać rozmowę?
- Tamten nie dzwonił na komórkę, tylko do baru. Kupriejew pił kawę, a w
barze mam drugi aparat na tej samej
linii, no i słyszałem. - To jakiś bardzo ciekawski chłopak - prychnął Łukja-
now. - Lubisz podsłuchiwać? Chłopak nie zaszczycił go odpowiedzią.
- Mów dalej - ponagliłam.
- O czym tu mówić? Wszystko jasne: artykuł w gazecie, potem ten wieprz
przychodził do Kupriejewa, potem Kupriejew kradnie klucze, a potem
trupy.
- I postanowiłeś na tym zarobić? - zdumiałam się. - Co
za głupota.
- Mądra się odezwała - powiedział chłopak obrażony. Łukjanow znów go
kopnął i chłopak zamilkł.
- Naprawdę myślałeś, że dostaniesz pieniądze? - nie ustępowałam.
Chłopak nie odpowiedział.
- Kretyn! - Kola splunął ze złością, pewnie myśląc o tym, jak przeraził go

background image

telefon szantażysty.
- Zostawiłem list - poinformował nas chłopak. - Więc jeśli mnie zabijecie...
- Oszaleć można. - Łukjanow rozłożył ręce. - Ale przewidujący!
- Pewnie, że niegłupi...
- To zależy - mruknęłam, żeby zepsuć chłopakowi humor. - A więc tak.
Nikt nie ma zamiaru cię zabijać, zwłaszcza że i tak dożyjesz tylko do
wtorku. Ale spróbuj jeszcze raz odezwać się na temat tych kluczy, a
wsadzę cię za szantaż do więzienia, gdzie popełnisz samobójstwo od razu
pierwszej nocy. Czy w tej sprawie wszystko jest jasne?
- Pewnie - prychnął.
- To się cieszę. A teraz porozmawiajmy poważnie - powiedziałam, kucając.
Chłopak chyba się zdziwił. - Jak się nazywasz?
- Oleg.
- Dobra, Oleg - zaczęłam, patrząc mu w oczy, które uparcie odwracał. -
Twój szef rzeczywiście przekazał Spartakusowi klucze, chociaż ten go o to
nie prosił. Liczyliśmy, że zastaniemy wujaszka bez spodni z trenerem w
objęciach - i tylko tyle. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru go zabijać.
Jednak ktoś go zabił i bardzo chciałabym wiedzieć kto. Jeśli możesz
opowiedzieć coś pożytecznego, to powiedz.
Wytarł nos dłonią, nadal unikając mojego spojrzenia, westchnął i w końcu
powiedział:
- Byli tu moskwianie. - Jacy moskwianie?
- Nie przedstawili mi się. Przyjechało dwóch - terenówką bmw, na
moskiewskich numerach. Jeden został za kierownicą, a drugi poszedł do
Kupriejewa, widać byli umówieni Pięć minut później Kupriejew poszedł do
szatni - a co on miał do roboty w szatni?
- A gdzie był wtedy Miszka?
- Gdzieś tam, albo gadał z klientem, albo grał w tenisa, bajerował, krótko
mówiąc. Kupriejew był w szatni z pięć
minut, potem wrócił do siebie i ten moskwianin zaraz się
wyniósł. Więcej go nie widziałam.
- Bystry chłopak - powiedział złośliwie Łukjanow.
- Niech cię szlag - odparł barman. No naprawdę mi się podobał!
- Nie szalej - uprzedziłam go. - Długi trzeba zwracać, a najlepiej w ogóle
ich nie zaciągać. Jeśli we wtorek faktycznie będą chcieli cię zabić, zadzwoń
do mnie, spróbuję się dogadać w sprawie przesunięcia terminu spłaty -
podyktowałam mu numer telefonu i odmaszerowałam w stronę garaży.
Kola i Łukjanow poszli za mnąj chłopak z trudem wstał i też powlókł się
za nami.
- To był niezły pomysł - zwróciłam się do Olega, żeby poprawić mu humor.
- Przestraszyć frajera, ten z głupoty przerzuci pieniądze przez mur, a
zanim sam przez niego przejdzie, ty już byłbyś daleko.
- Ja bym nigdy w życiu... gdyby nie dług. W dodatku nie mój, kumpel mi
podrzucił.
Wzruszyłam ramionami.
- Zdarza się.
Kola pomógł mi wejść na mur, Łukjanow pomógł zejść. Czułam się w
siódmym niebie, ale starałam się nie rozpraszać. Chłopak nie przeszedł

background image

przez ogrodzenie, widocznie niedaleko było jakieś wyjście.
- Cholera jasna. - Kola westchnął, wsiadając do samochodu.
- Gdzie cię podwieźć? - spytał Łukjanow niezbyt uprzejmie.
- Do domu.
- A gdzie to jest?
Czułam, że mają straszną ochotę skoczyć sobie do gardeł. Żeby rozładować
sytuacje, szybko wyjaśniłam, jak dojechać, i w końcu ruszyliśmy.

Gdy Kola już wysiadł z samochodu, Łukjanow spytał:
- Nie chcesz mi czegoś opowiedzieć? - Nie.
- A jednak będziesz musiała. Co ten twój Kola ma wspólnego z zabójstwem
Didonowa?
- Nic.
Łukjanow spojrzał na mnie oskarżycielsko. Było jasne, że moja odpowiedź
go nie zadowala, musiałam mu wyjaśnić, jak było.
Gdy podjeżdżaliśmy do mojego domu, byłam prawie nieprzytomna ze
zmęczenia, za to Łukjanow przeciwnie, wyglądał na ożywionego.
W domu czekała nas niespodzianka - w salonie paliło się światło.
- Zapomnieliśmy wyłączyć? - spytałam. Łukjanow pokręcił głową.
Czyli mam gościa. Gdy Sasza wjeżdżał do garażu, ja weszłam do salonu i
zastałam tam Dziadka, kartkującego kolorowe czasopismo. Nigdy nie
widziałam go z kolorowym pismem w ręku, dlatego trochę się stropiłam. A
może z innego powodu? Kto wie...
- Cześć - rzuciłam, podeszłam i pocałowałam go. Wyglądał na bardzo
zmęczonego albo przygnębionego.
- Późno wracasz - zauważył i odetchnął, chyba z ulgą. Pewnie ucieszył się,
że jestem trzeźwa jak świnia - może naprawdę myślał, że każdego
wieczoru przynoszą mnie pijaną w sztok.

- Zarabiam na twoje pieniądze. - Uśmiechnęłam się szeroko.
- Uważaj na siebie - powiedział poważnie, odchrząknął i rzucił jakby lekko
speszony: - W sypialni są męskie rzeczy.
- Aa... Łukjanow nocował.
- Dlaczego u ciebie? Zdaje się, że wynajęto mu pokój
w hotelu? A może apartament mu nie odpowiada?
- Po prostu nie miał czasu się przenieść. Roboty masa, sam widzisz, o
której wracamy.
- I koniecznie musi spać w twoim łóżku? - Dziadek wstał i poszedł do
drzwi. - Nie myśl, że jestem zazdrosny... ale taki człowiek jak on... miałem
nadzieję, że starczy ci rozumu, by to zrozumieć.
I wyszedł, nie czekając na moją odpowiedź. Zresztą i tak nie wiedziałam,
co mu odpowiedzieć. Potem trzasnęły drzwi wyjściowe, a chwilę później
zjawił się Łukjanow.
- Co powiedział opiekun?
- Że nie mam rozumu.
- Cenna uwaga.
- Mądrze postąpiłeś, czekając w garażu.
- Chyba nie jest zachwycony, że jestem w twoim mieszkaniu? Może

background image

powinienem przenieść się do hotelu?
- A co to zmieni? Może się okazać, że w ogóle nie jest zachwycony twoją
obecnością w mieście?
- Będzie musiał to jakoś przeżyć.
Chyba powinnam się zastanowić nad tymi słowami. Co to miało być:
naturalna chęć popisania się czy faktycznie od Dziadka niewiele zależy?
Jeśli tak, to nie zazdroszczę.
Łukjanow usiadł w fotelu. Chciałam pójść spać, ale jemu najwyraźniej
zebrało się na pogawędkę.
- Czyli prosiłaś swojego wieprza, żeby policzył się z Di-donowem?
- Czy mówiąc o wieprzu, masz na myśli Kolę?
- Domyślna jesteś. Co z nim, impotent?
- Skąd ta myśl? - spytałam, zaskoczona jego przenikliwością.
- A kogo innego mogłaś wyhaczyć? Przedtem twoim przyjacielem był pedał,
teraz impotent. Lubisz przygarniać
upośledzonych.
- Mówisz o sobie? - zapytałam złośliwie. Nie lubię krytyki, zwłaszcza jeśli
jest w niej ziarno prawdy.
- Nie, o twoich przyjaciołach - odparł tym samym tonem Łukjanow.
- A ty nie uważasz się za mojego przyjaciela?
- Nie, dobrze mi w charakterze kochanka.
- Kochanka? - Wytrzeszczyłam oczy. - Aleś pojechał! Ja tak wysoko nie
mierzę, wyżej tyłka nie skaczę.
Spojrzał na mnie poważnymi oczami i zapytał: - Jeszcze się złościsz?
- Co tam... Jak mnie ktoś mnie wali twarzą o stół, to tylko z pożytkiem dla
mnie, mobilizuje.
- O Boże. - Pokręcił głową. - Przecież nie jesteś głupia. - Nie jestem. -
Skinęłam głową, traktuję jego słowa jak
komplement
- Co za różnica, czy przyjechałem w interesach, czy... Chodź do mnie -
powiedział.
Poszłam. Po co udawać obrażoną? Już lepiej mieć trochę przyjemności... co
też się stało.

Obudziłam się wczesnym rankiem; Łukjanow twardo spał, a ja nie
mogłam. Pokręciłam się po kuchni, ignorując
zainteresowane spojrzenia Saszki, napiłam się kawy. Łukja-now obudził
się i po drodze do łazienki skręcił do mnie.
- Czemu zerwałaś się skoro świt? Dzwonił ktoś?
- Gdybym tylko wiedziała... Wyłączyłam oba telefony.
- Mądra decyzja. Ja swój też wyłączyłem.
Podszedł i objął mnie. Jego wzrok... jakby to powiedzieć... czasem
naprawdę myślałam, że coś dla niego znaczę. Ale nigdy nie trwało to
długo.
- Ten świat obejdzie się bez nas przez jakiś czas - szepnął, uśmiechając się.
Gdy mężczyzna mówi rozsądnie, chcąc nie chcąc, zaczynasz go szanować...

...Saszka szczeknął nieśmiało; poczułam wyrzuty sumienia. Wyśliznęłam

background image

się spod kołdry i poszłam z nim na spacer. Po drodze myślałam o
wczorajszej rozmowie z barmanem z klubu tenisowego, jak mu tam...
Olegiem. Jeśli wierzyć jego słowom, do Kupriejewa dzwonił asystent
Didonowa, w każdym razie asystent faktycznie nazywa się Roman
Konstantynowicz. Dlaczego asystent Didonowa dzwoni do Kupriejewa i
opowiada mu o zabójstwie w tak przykrych okolicznościach? Przyczyna
może być tylko jedna - Roman Konstantynowicz wiedział o zgubnej
namiętności pracodawcy, może nawet wiedział coś ciekawego, ale mnie o
tym na pewno nie powie. Ich biuro nie przyjaźni się z naszym, a kto by się
dzielił tajemnicami z wrogiem? Ale Kupriejew mógłby się podzielić. Jeśli
tylko coś wie. Dobrze byłoby z nim pogadać...
Zerknęłam na zegarek - pora była odpowiednia, fitness to nie klub nocny,
jest czynny od rana, a dobry szef powinien być przy „ukochanym
dziecięciu"...
Wzięłam Saszkę pod pache i skierowałam się do sklepu
spożywczego, bo tam był postój taksówek, a chwile póź-niej już
wysiadałam przed klubem. Wyglądał dość solidnie. Przed wejściem stał
młody człowiek o potężnej piersi, na podłodze leżał dywan, a obok wisiał
portret Thierry Henry'ego z autografem (może faktycznie machnął podpis
z głupoty?). Od razu poczułam, że nie pasuję do tej oazy zdrowia. Stojący
przed wejściem mołojec zerknął z dezaprobatą na moje brudne adidasy,
potem na Saszkę, a w końcu jego spojrzenie przesunęło się na moją twarz i
młodzieniec rozpłynął się w uśmiechu.
- Dzień dobry!
Na taką uprzejmość mogłam odpowiedzieć jedynie uprzejmością.
- Przepraszam, gdzie zastanę pana Kupriejewa?
- Jest w swoim gabinecie. Pozwoli pani, że zaprowadzę...
Pozwoliłam i minutę później już wchodziłam do gabinetu wyłożonego
mahoniem, gdzie gospodarz ze znudzoną miną pił kawę. Na mój widok
Kupriejew zakrztusił się, potem uśmiechnął, zerwał i podbiegł do mnie.
Saszka szczeknął ostrzegawczo, nie lubił, gdy ktoś robił przy nim gwał-
towne ruchy. Kupriejew cofnął się o krok i ukłonił.
- Bardzo się cieszę, że panią widzę - za gruchał. - To miło, gdy nasza
władza... - Urwał, chyba zapomniał, co jest takiego miłego, ale szybko
dokończył optymistycznie - Postanowiła pani uprawiać sport? Człowiek,
który dużo pracuje, po prostu musi... - Znowu urwał (najwyraźniej orator
był z niego żaden) i wskazał mi fotel.
Usiadłam, nie wypuszczając Saszki z rąk, i uszczęśliwiłam go:
- Przychodzę do pana w bardzo nieprzyjemnej sprawie.
- Co się stało? - Ściągnął brwi przyłożył rękę do serca, a w jego oczach
pojawiło się cierpienie:
- Zamordowano Didonowa. Wczoraj. W mieszkaniu
pańskiego trenera.
- Niemożliwe... to znaczy, już o tym słyszałem, mówili w wiadomościach,
ale że w mieszkaniu? Jak się tam znalazł?
- Przestań udawać głupiego. - Westchnęłam, postawiam Saszkę na
podłodze i zapaliłam. - Wiesz, że możesz pogrążyć się w gównie aż po same
uszy? Przecież to ty dałeś Koli klucze, prawda? I jak to wygląda?

background image

- Ale Nikołaj...
- Oczywiście, że Kola nie ma nic wspólnego z tym morderstwem. Z jakiej
racji? Sprawę kluczy w ogóle należy pogrzebać.
- Już o nich zapomniałem - zapewnił żarliwie Kuprie-jew.
- Niestety, to jeszcze nie wszystko. W mieście krążą nieprzyjemne plotki -
nieprzyjemne dla mojego szefa. On chce, żeby zabójca został odnaleziony,
a jego słowo to dla mnie prawo. Jeśli nie jesteś głupi, pomożesz mi, a jeśli
jesteś, to długo nie pociągniesz swojego biznesu, już ja się o to zatroszczę.
- Ależ ja z przyjemnością... Dlaczego miałbym ukrywać zabójcę? Ale proszę
zrozumieć, ja nie mam pojęcia, kto to jest!
- Możemy przejść na ty. - Skinęłam życzliwie głową.
- Dziękuję. No więc, nie mam pojęcia...
- Kto zarekomendował Didonowa?
Kupriejcw oklapł, oglądał swoje dłonie i ciężko wzdychał. Nie ponaglałam
go, niech się pomęczy, ja się nie spieszę, a jemu przyjemniej.
- Pewien człowiek. Nie miejscowy - wykrztusił w końcu. - Nie mogę podać
nazwiska.
- Nie miejscowy, to znaczy skąd?
- Z Moskwy - wyszeptał z taką miną, jakby w Moskwie mieszkał tylko ten
jeden człowiek i wszyscy wiedzą, kto to.
- I co to za człowiek?
- Poważny biznesmen, wpływowy - powiedział szybko Kupriejew.
- Przyjaźnił się z Didonowem?
- Nie wiem. Ten człowiek od czasu do czasu przyjeżdża do nas trochę się
rozerwać. W Moskwie to nie zawsze wygodne, a tutaj jest bezpiecznie. To
właśnie on zarekomendował Didonowa. My oczywiście chętnie...
- My?
- Miałem na myśli klub. To wszystko.
- A czy ten moskiewski gość albo ktoś z jego zaufanych nie przyjeżdżał
ostatnio do pana?
Kupriejew zrobił bardzo nieszczęśliwą minę. Domyślając się, co mu chodzi
po głowie, powiedziałam surowo:
- On jest w Moskwie, a ja już tutaj.
- Dobrze, dobrze... Rzeczywiście przyjechał i pytał o Didonowa. Ponieważ
uprzedzono mnie telefonicznie...
- Kiedy to było?
- Przedwczoraj.
- A mówili po co im klucze od mieszkania Miszy? Kupriejew zasłonił twarz
dłonią i zastygł w pozie cierpienia.
- Nie pytałem - wyjęczał. - Zadzwonili do mnie... krótko mówiąc, zrobiłem
wszystko, czego ode mnie...
- A potem postanowiłeś być uprzejmy i znowu gwizdnąłeś klucze.
- Przecież ja...
- Pomyślałeś: jak coś się stanie, to mogę zostać kozłem ofiarnym, ale jeśli
duplikat kluczy będzie u Koli, to jest szansa się wywinąć. Ja pomogę jemu,
a mnie pomoże... sam wiesz kto i sprawę wyciszą.
- Do głowy mi nie przyszło, że go zabiją! Myślałem, że to zwykła sprawa,
materiały kompromitujące... Didonow jest w opozycji do miejscowej

background image

władzy, postanowiłem więc pójść wam na rękę. Możliwe, że myślałem coś
w tym stylu... Czy gliny się tu zjawią?
- Na pewno, skoro Miszka u ciebie pracował. Dziwne, że jeszcze się nie
pojawiły.
- I co ja mam zrobić?
- Mów prawdę.
- O kluczach? Zwariowała pani!
- No to milcz, jak dzielny partyzant. - Ja pytam poważnie.
- Nie wspominaj o kluczach, chyba że chcesz, żeby cię oskarżyli o
współudział. Poza tym zachowuj się pewnie, w końcu masz klub, a nie
burdel, a czym Miszka zajmował się po godzinach, to już cię nie dotyczy. A
jak brzmi nazwisko moskiewskiego wujaszka?
W końcu je podał. Nic mi nie powiedziało, ale na wszelki wypadek
zapamiętałam. Pożegnałam się, wzięłam Saszkę na ręce i poszłam do
wyjścia. Kupriejew odprowadził mnie do drzwi.
Taksówka czekała przed wejściem, do domu się nie spieszyłam i
postanowiłam najpierw zajrzeć do Lalina. Na mój widok wykrzywił się
straszliwie, prychnął i odwrócił się. Zastygłam w drzwiach ze smutną
miną.
- Co masz taką minę? - Stary kumpel się uśmiechnął.
- Żebyś zrozumiał, jak bardzo potrzebuje twego współczucia.
- Mała, twoje sprawy mnie nie obchodzą, to już nie są moje sprawy. I nie
uwierzysz, jak mnie to cieszy.
- I ja się cieszę - w twoim imieniu. Ale po tym, jak nas porzuciłeś, czuję się
jak sierota. Smutno mi i nie mam pewnego ramienia, które jest tak
potrzebne każdej kobiecie.
Znowu prychnął, ale tym razem dobrodusznie.
- Dobrze, wejdź.
Weszłam i nieśmiało usiadłam na fotelu, zerkając wyzywająco na Lalina.
- Patrzysz w taki sposób, że człowiek ma ochotę wykorzystać sytuację.
- Korzystaj. - Skinęłam głową. - Jestem gotowa zaspokoić wszystkie twoje
pragnienia. A jeśli podarujesz mi balonik, to nawet za ciebie wyjdę.
- Akurat ci Dziadek pozwoli - mruknął Lalin.
- Stał się bardziej demokratyczny.
- Aha. Dobrze, mów, z czym przychodzisz.
- Ty jesteś taki mądry, wszystko wiesz...
- Lizuska...
- Mówię, jak jest. A ja chyba zabłądziłam.
- Zastanawiasz się, kto zamordował Didonowa?
- A ty przypadkiem nie wiesz?
- Przypadkiem nie. Wiem, że byłoby to na rękę pewnym obywatelom z
Moskwy, między innymi przyjaciołom twojego Dziadka i jemu samemu
również. Jednego tylko nie wiem - po co ta cała maskarada? Mam na myśli
chłopaka. Czy nie lepszy byłby stary wypróbowany sposób - wypadek
drogowy? Albo cegła na głowę, przypadkiem oczywiście.
- Nie wydaje mi się, żeby Dziadek okazał się tak krwiożerczy, a jeśli to
jednak on... To chyba zwariował albo się na mnie rozgniewał - tam widać
wyraźnie chęć wrobienia mnie.

background image

Lalin spochmurniał i zaczął słuchać z zainteresowaniem, a ja szybko
wyłożyłam mu niedawne wydarzenia.
- No cóż - powiedział, drapiąc się w brew - pofantazjujmy trochę.
- Dobra - ucieszyłam się. - Uwielbiam, jak fantazjujesz.
- Zacznijmy od Didonowa. Didonow to człowiek, jak powszechnie wiadomo,
niezbyt poważny, ale deputowany i jakiś pożytek z niego był. W każdym
razie dla pewnych osób, dla Ignatowa na przykład. To właśnie za jego
pieniądze Didonow przeprowadził swoją kampanię wyborczą, i to bardzo
inteligentnie. Chodzili razem do jednej szkoły, nie byli przyjaciółmi, ale
potem, wyczuwając wzajemne korzyści, zaprzyjaźnili się.
-Jaka z tej przyjaźni korzyść dla Ignatowa? - spytałam, chociaż już zaczęło
mi coś świtać.
- A czym się zajmuje Ignatow?
- No... to człowiek o szerokim kręgu zainteresowań.
- Właśnie. Jednym z jego zainteresowań jest budownictwo.
- Dobrze. I co dalej?
- Dalej mamy kłótnię z powodu ziemi, która należy do akademii. -
Gwizdnęłam, a Lalin uśmiechnął się szeroko. - Ogromna działka ziemi, na
której miało powstać miasteczko akademickie. Ale nastała pierestrojka,
potem nie było środków i koniec końców nic nie zrobiono. A ziemia została,
ogromny teren w centrum miasta. Wyobraź sobie, jaką kasę można
zarobić, gdyby zagarnąć tę ziemię pod budowę. Co prawda to tereny
podmokle i jest kilka innych problemów, ale sama rozumiesz...
- Rozumiem.
- Ile kosztuje metr w apartamentowcu w naszym mieście? A teraz weź
kalkulator i policz.
- Można tam zbudować ogromną dzielnicę... Nawet bez kalkulatora jasne,
że to astronomiczna suma.
- Brawo. Do tego dodaj różne centra handlowe i tak dalej... Jednak na ten
kawałek tortu jest wielu chętnych. Nie pamiętam, ile lat temu, gdy sprawy
szły tak sobie i nikt się tą ziemią specjalnie nie interesował, ponieważ w
mieście budowano przede wszystkim banki, Ignatow, przewidując, jakie w
przyszłości mogą się otworzyć perspektywy, podjął pewne kroki.
Skontaktował się z szefostwem akademii, wyłożył spore pieniądze,
podpisał umowę i na początek osuszył bagno. Podczas gdy Ignatow się tym
zajmował, inni zorientowali się wreszcie, co mają pod nosem, ale było już
za późno. Od strony prawa nic Ignatowowi zarzucić nie można. Próbowali
przemówić mu do rozumu...
- To pamiętam. A co tu ma do rzeczy Didonow? -Jak to co? Aktywnie
pomagał Ignatowowi i miał z tego
spore pieniądze. Dlatego bronił interesów Ignatowa jak własnych.
Oczywiście zaczęły się procesy, ciąganie po sądach, co, jak wiemy, trwa po
dziś dzień. Szczególnie niezadowolony z tej sytuacji jest nasz Dziadek, o
jego moskiewskich przyjaciołach już wiesz. Oni również chcieliby zgarnąć
tę ziemię, a przecież Dziadek nie mógł odmówić im takiego drobiazgu.
Poza tym miał w tym swoje udziały, a kto by rezygnował z pieniędzy?
- Czyli uważasz, że to zabójstwo było Dziadkowi na rękę? -
Spochmurniałam. - Ale przecież Dziadek by mnie nie wrabiał. Może to

background image

iluzje, z którymi dawno powinnam się pożegnać, ale...
- Mogli go nie wtajemniczać w swoje plany, poza tym aluzja do twojego
udziału w morderstwie Didonowa to jakby alibi - skoro wrabiają ciebie, to
Dziadek nie ma z tą sprawą nic wspólnego.
- Strasznie chytre.
-Przecież to specjaliści. Uwaga, fantazjuję dalej. Dido-now był w Moskwie
częstym gościem i któryś z tamtejszych przyjaciół Dziadka zauważył jego
pociąg do chłopców, a dalej to już kwestia techniki. Rekomendują go w
miejscowym klubie miłośników pedałów...
- Z zamiarem skompromitowania?
- Oczywiście. I tym samym pozbawienia Ignatowa wsparcia. - Lalin
uśmiechnął się, a ja się skrzywiłam - Kolejna rozprawa w sprawie ziemi
ma być w tym miesiącu, każdy punkt się Uczy.
- No dobrze, rozumiem, że chcieli go skompromitować, ale po co od razu
zabijać?
-Widocznie doszli do wniosku, że tak będzie prościej. Poza tym okoliczności
śmierci... Ignatow został pozbawiony współbojownika, a do tego jest w
gównie po same uszy.
- A po co było zabijać Borkę? - Jęknęłam. Te fantazje niezbyt mi się
podobały, za bardzo przyporninały prawdę.
- Trzeba lepiej znać ludzi, z którymi się pije - oświadczył Lalin. - Wiesz,
kim jest jego żona?
- Wykładowcą na wydziale, tylko nie pamiętam jakim.
- Pedagogicznym. A wiesz, że jej wujem jest Giennadij Lljicz Łubko?
- O cholera...
- Właśnie. Przewodniczący sądu, w którym toczy się
sprawa dotycząca interesującej nas ziemi. Powstaje łańcuszek: Didonow
zwraca się do siostry twojego Borki która jest jego redaktorem, ona do
brata, a on do wuja żony. W efekcie wygrywają sprawę.
- Ale masz fantazje...
- Prawda? Nawet wiem, ile kosztowało to Ignatowa.
- Skąd?
- No cóż... - Lalin uśmiechnął się zarozumiale. - Masz do czynienia z
profesjonalistą. Ciężko wyzbyć się starych nawyków. Rok temu moje
stanowisko zobowiązywało ranie do tego, żeby wiedzieć, co dzieje się w
naszym mieście, a teraz to coś w rodzaju hobby. Nie sądzę, żeby Borka
chciał cię wrobić, po prostu jego siostra wiedziała, jak spędzacie czas.
Podobno ma problemy z głową i manię wielkości na dokładkę. Dlatego
postanowiła opowiedzieć narodowi, ze miejscowe władze to sami alkoholicy
i awanturnicy. Gdy twój przyjaciel zobaczył artykuł, zrozumiał, że możesz
go przenieść na jego konto, i przestraszył się - przecież mogłaś zepsuć
sporo krwi. Zadzwonił do Didonowa i pewnie powiedział coś
nieprzyjemnego, a potem... Nie mogli dopuścić do waszej szczerej
rozmowy, w mieście znają cię
i wiedzą, że jak się do kogoś przyczepisz, to można trumnę zamawiać.
- To żart?
- Nie, powszechna opinia. Warto się czasem zainteresować" własną
reputacją. No więc, w tej sprawie siedzi dużo luda a ponieważ Borka był

background image

pionkiem, poświęcili go bez żalu.
- Niech to szlag. - Westchnęłam i zaczęłam obgryzać paznokcie.
- Przestań - powiedział Lalin, obserwując mnie.
- Demonstruję wstrząs i przerażenie. - Ale jakoś tak głupio.
- Nie jestem głupia. W każdym razie jeden gość tak wczoraj powiedział.
- Nie należy być takim łatwowiernym. A propos, zjawienie się w mieście
Łukjanowa...
- O tym także wiesz? - zdumiałam się, choć właściwie nie powinnam, Lalin
zawsze o wszystkim wiedział pierwszy.
- Oczywiście. Mieszka u ciebie i najprawdopodobniej śpi w twoim łóżku.
Zgadłem?
- Aoo, mam to wypisane na twarzy?
- Tak. Wyładniałaś i masz w oku taki błysk... Jednym słowem, mnie się
podoba, chociaż Dziadek będzie pewnie innego zdania. Chcesz rady
starego człowieka? Łukjanow przyjedzie i wyjedzie, a Dziadek... Po co ci
to? Wracając do sprawy, zjawienie się Łukjanowa nie tylko sprawia, że
moje fantazje stają się bardzo realistyczne, ale również wzbudza czujność.
Szykuje się coś wielkiego i niebezpiecznego, przede wszystkim dla tak
małych figur jak ja i ty. Dlatego oświadczam ci wprost: nie będę więcej z
tobą fantazjować, nawet jeśli położysz się nago na mojej kanapie. Wtedy
po prostu ucieknę gdzie pieprz rośnie.
- Co za tragiczna wizja...
- Właśnie. Niech się gliny męczą z tym zabójstwem, a ty stój sobie z boku.
- Ale przecież oni nic nie znajdą!
- I bardzo dobrze. Pb co im niepotrzebne kłopoty? Jest wspaniała wersja,
która wszystkich urządza: kradzież z wła-maniem, Didonow to
przypadkowa ofiara.
Pożegnałam się z Lalinem, wzięłam Saszke i powlokłam się do domu.
Byłam pewna, że Lalin ma rację, w ciągu długich lat naszej przyjaźni
jeszcze się nie zdarzyło, żeby się mylił.
- O doloż moja, dolo - wyjęczałam, skarżąc się na ludzką chciwość.
Ktoś gwizdnął głośno - odwróciłam się odruchowo i zobaczyłam, że dziesięć
metrów dalej obok swojego samochodu stoi Łukjanow.
- Co ty tu robisz? - spytałam z bezgranicznym zdumieniem.
- Postanowiłem się przewietrzyć, patrzę, a to ty. Daleko żeście
zawędrowali na tym spacerze.
- To przecież pies myśliwski, musi się dużo ruszać.
- Jedźmy - zaproponował z kpiącym uśmiechem. Wsiadłam do samochodu,
a on oznajmił: - Dzwonił Wiesznia-kow, mówił, że musi z tobą koniecznie
porozmawiać.
- W takim razie skręć w prawo. Skoro „koniecznie". to znaczy, że ma coś
ważnego.
Wieszniakow siedział w swoim gabinecie, obłożony papierami.
- Nareszcie - powiedział ponuro, spostrzegł Łukjanowa i trochę się zdziwił.
- Musisz pogodzić się z tym, że zwalił się nam na głowę - powitałam go,
wskazując Łukjanowa. - Ale to dobry chłopak i czasem nawet jest z niego
pożytek. Co nowego?
- Proszę. - Artiom podsunął mi grubą teczkę. - Włos się jeży, jak się to

background image

czyta.
- Akta Serafimowicz, z domu Ufimcewej?
- Tak. Istny horror.
- Nie łubie horrorów, nie zmusisz mnie więc do przeczytania. Opowiedz
pokrótce, ale bez malowniczych szcze-gółów.
- Otóż Serafimowicz i jej przyjaciel, Wadim Krasnow, włóczyli się po
ulicach i nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Na swoje
nieszczęście właśnie o tej porze wracała ze szkoły muzycznej
czternastoletnia dziewczynka i trafiła na tych zwyrodnialców. Zaciągnęli
ją do garażu... a dalej aż człowieka dreszcze przechodzą. Co oni z nią
robili... nie sposób tego opisać! To znaczy, wszystko zostało bardzo
dokładnie opisane, ale nie mam siły tego powtarzać. A, gdy już się nad nią
do woli naznęcali, oblali ją benzyną i podpalili. Po benzynę włamali się do
garażu... Serafimowicz dostała dziesięć lat, jej przyjaciel dwanaście,
chociaż ja osobiście bym ich rozstrzelał. Nie patrz tak na mnie,
rozstrzelałbym oboje własnymi rękami.
- Nie nakręcaj się. Serafimowicz wprawdzie nie została zastrzelona, tylko
pchnięta nożem, ale sprawiedliwość zatriumfowała. Jak się nazywała
zamordowana dziewczynka?
- Jelena Lisicyna. Matka do tej pory jest inwalidką, co mnie wcale nie
dziwi. Ale tu jest jeszcze coś. Przeczytałem te akta bardzo uważnie i
przyszła mi do głowy pewna myśl... Przede wszystkim zabójców musiało
być nie dwoje, lecz troje, a nawet czworo. Opisując swoje zwyrodnialstwa,
plątali się w zeznaniach, kto jak uderzył i tak dalej. Ale chociaż na nich
naciskali, Serafimowicz i Krasnow twardo powtarzali, że byli tylko we
dwójkę. Prowodyrem był oczywiście chłopak, zdążył już być za kratkami za
napad i znał prawo. A Serafimowicz na przesłuchaniu od razu zaczynała
płakać i powtarzała jak papuga, że byli tylko we dwójkę. Widocznie
chłopak zdążył ją poinstruować.
- Interesujące - pochwaliłam odkrycia Wieszniakowa. - Koleś powinien już
wyjść na wolność - odezwał się
Łukjanow.
- Zgadza się, trzy tygodnie temu skończył odsiadkę.
- Wyślijcie zapytanie - powiedział serdecznie Sasza, który jak chciał,
potrafił być miły. - Czy żyje jeszcze pan Krasnow? Może również został
zamordowany, jak jego towarzyszka bojowa?
Artiom zastanowił się i skinął głową.
- Dlaczego nie? Sprawdzimy. Słuchaj dalej. Przesłuchaliśmy wszystkie
znajome Iwanowej. Tego, że miała kochanka, wiele z nich się domyślało,
jedna podała nawet imię - Iwan. Mieszka gdzieś na Litiejnej, ale nic
konkretnego.
- Z matką rozmawialiście? Zwykle córki dzielą się swoimi radościami.
- Oczywiście. Bardzo oburzyło ją pytanie „Czy pani córka nie miała czasem
kochanka?". To osoba o surowych zasadach moralnych.
- A ile lat ma ta staruszka?
- To nie żadna staruszka, ma pięćdziesiąt lat, może trochę więcej.
- Doskonale. Zapisz adres, odwiedzimy ją. Łukjanow to spec od uwodzenia,
jeśli kobieta coś wie o przyjaciołach córki, to na pewno mu powie.

background image

Artiom uśmiechnął się niepewnie, nie wiedząc, jak zareagować na moje
słowa, a Łukjanow popatrzył na mnie drwiąco - pleć, pleciugo, byle długo.
- Co tam z Didonowem? - spytał Artiom.
- Gorzej być nie może. - Wzruszyłam ramionami. - Tona gówna i zerowe
perspektywy.
- Współczuję. Dokąd teraz jedziesz ? _
- Do matki Iwanowej. A potem zobaczymy, jakby co
dzwoń.
- Ty też.

Matka nieżyjącej Iwanowej, z domu Korniejewej, mieszkała w domku
jednorodzinnym na obrzeżach miasta. Gdy stanęliśmy przed furtką,
powitał nas głośnym szczekaniem wielki pies, nie wchodziliśmy więc,
czekając, aż na ganku pojawi się kobieta w kolorowej podomce.
- Państwo do kogo? - zapytała surowo. Gdy się przedstawiłam i pokazałam
legitymację, powiedziała: - Proszę wejść - i odciągnęła psa.
Weszliśmy do czyściutkiego przedpokoju, kobieta wskazała ręką w stronę
kuchni i zapytała ze zmęczeniem.
- Czego ode mnie chcecie?
- Chcemy porozmawiać. - Łukjanow wzruszył ramionami.
- I co to wszystko da? Córki i tak mi nie zwrócicie... i zabójcy nie
znajdziecie.
- Dlaczego? Bardzo możliwe, że znajdziemy.
-Już to widzę. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Dobrze. Siadajcie,
porozmawiajmy.
Ja usiadłam skromnie w kąciku, Łukjanow naprzeciwko kobiety.
Korniejewa odruchowo poprawiła włosy, wyprostowała się. W spojrzeniu
Łukjanowa faktycznie było coś magnetycznego...
-Jakie miała pani stosunki z córką? - zapytał.
W oczach kobiety pojawiło się zdumienie.
- Normalne. Dlaczego pan pyta?
- Różnie to bywa. Córka opowiadała pani o swoich problemach?
- A jakie ona miała problemy... same wymysły. Praca dobra, w każdym
razie dobrze płatna, a ja za tysiąc rubli haruje. Mąż - czyste złoto i
zarabiał tak, że daj Boże każdemu.
- Dobrze ze sobą żyli?
- Z jej Sieriożą tylko głupia by dobrze nie żyła. On jest jak dziecko, no
mówię przecież, czyste złoto.
- A jednak miała kochanka - walnął Łukjanow, stawiając kobietę przed
faktem.
Korniejewa spojrzała na niego szybko i oblizała wargi.
- O niczym takim nie wiem.
- Czyli córka nie opowiadała o swoich sprawach sercowych?
- Już ja bym jej opowiedziała! Zamiast się cieszyć, że taki mąż jej się trafił!
Ja się ze swoim tyle męczyłam... Na szczęście Pan Bóg zabrał go już do
siebie...
- Otóż - westchnął Łukjanow - mamy zeznania świadków, że w przeddzień
swojej śmierci pani córka pokłóciła się z mężczyzną. Rozmawiali na

background image

dworze, a jedna z kobiet pracujących w domu towarowym przechodziła
właśnie i słyszała, jak jej groził.
- Ale przecież ją... psychopata... wszyscy mówili... i w telewizji...
- Pierwsze morderstwo i morderstwo pani córki popełniło dwóch ludzi. To
fakt.
Kobieta dłuższą chwilę patrzyła na niego stropiona.
- Ale no jak to... - wydukała płaczliwie. - Bardzo możliwe, że człowiek,
który zabił pani córkę,
po prostu wykorzystał sytuację. Przy okazji zamordowano jeszcze jedną
kobietę, która przyjaźniła się z pani córką. Olgę Tiuriną.
- O Boże, Boże... A czego można się po nim spodziewać, przecież to
kryminalista.
- Kto? - spytał przymilnie Łukjanow.
- Ten jej absztyfikant.
- Więc jednak o nim opowiadała?
- Nie. - Kobieta wzruszyła ramionami i zaczęła płakać. - Domyśliłam się,
że kogoś ma... Dzwonię kiedyś do nich, a Sierioga mówi zdumiony: „No jak
to, mamo, przecież Lenka pojechała do ciebie...". Jak zaczęłam ją
wypytywać, to nakłamała, ile wlezie. Dobrze, myślę sobie, niech ci będzie,
ale nie daje mi to spokoju. Potem zauważyłam, że przychodzi do mnie na
minutkę i ciągle na zegarek patrzy, żeby jak najszybciej wyjść. Wtedy
zrozumiałam, że się mną zasłania, Sieriożce kłamie, że idzie do matki, a
sama... No i ją wyśledziłam. A jak się dowiedziałam, kto to jest, to aż mi
się słabo zrobiło. Rok temu wyszedł z więzienia. I po co jej taki chłop, mój
Boże? Siedział za zabójstwo... sąsiedzi mi powiedzieli. A Sierioga taki
dobry. No żeby mu dziecko urodziła, ale gdzie tam... Cóż począć, niedaleko
pada jabłko od jabłoni. Jej ojca też ciągle nosiło...
- Rozmawiała z nią pani na ten temat?
- O kochanku? Nie. Znam jej charakter, też po ojcu, pokłóciłybyśmy się
tylko, przestały do siebie odzywać, a jaki sens? Waszym też nic nie
powiedziałam, nie chciałam wywlekać brudów, ale skoro już tak...
- Jak nazywa się ten kochanek?
- Wańka. Iwan Siergiejewicz Mieszczeriakow. - Wie pani, gdzie mieszka?
- Na Drugiej Litiejnej. Nie pamiętam numeru bloku, to naprzeciwko
spożywczego, trzypiętrowy dom z łukiem, tam jest tylko jeden taki.
Pierwsza klatka, mieszkanie na pierwszym piętrze, od wejścia na prawo.
Rozmawiałam z sąsiadką, która pod nim mieszka, to ona mi wszystko o
nim powiedziała. Tylko Sieriożce na razie nic nie mówcie, jemu i tak
ciężko. No bo jak się ma czuć, skoro się dowiedział, że żona za jego płecami
taką miłość przeżywa... A tak się cieszyłam, gdy się żenili, myślałam, że
wreszcie sobie spokojnie odetchnę.
- A co, z Leną były problemy? - spytał łagodnie Łukja-now.
- A kto nie ma problemów z dziećmi? Moja była nie gorsza od innych. Jeśli
wam coś nagadali, to nie wierzcie, ludzie plotą byle pleść.
- Lena miała przyjaciółki? - indagował dalej. Głos miał czarujący, łagodny,
istna muzyka.
- Oczywiście. Była bardzo towarzyska.
- Zna pani jej przyjaciółki?

background image

- Znam głównie te, z którymi przyjaźniła się w czasach szkoły, bo do nas
przychodziły. A gdy Lena wyszła za mąż, mieszkałyśmy już oddzielnie.
- A czy z jej szkolnych koleżanek pamięta pani może Weronikę Ufimcewą?
Twarz kobiety stężała. Po długiej chwili matka Leny przełknęła ślinę i z
trudem powiedziała:
- Pamiętam, chodziły do jednej klasy. Ale nie przyjaźniły się, Weronika
była szalona, a Lena to normalne dziecko. Może czasem widywano je
razem na tańcach czy gdzieś, ale to jeszcze nic nie znaczy.
- Zadałem to pytanie dlatego, że pierwsza kobieta, którą zamordowano w
domu towarowym, to właśnie Ufimcewą.
- Ale przecież podawano inne nazwisko... I widziałam zdjęcie, nie była
podobna...
- Zmieniła nazwisko, po opuszczeniu wiezienia wyszła za maż. A gdy
przyjechała do tego miasta, na dworcu czekała na nią pani córka.
- To niemożliwe! Po co Lenoczka miałaby ją witać, z jakiej racji? Gdy
wtedy się to wszystko stało, Lenoczka powiedziała, że nie chce jej znać! Na
pewno wiecie, co Weronika ze swoim chłopakiem nawyprawiała? To się w
głowie nie mieści! Matka Weroniki od razu stąd wyjechała, nie mogła
ludziom w oczy spojrzeć.
- A nie ma pani może zdjęć córki z czasów szkolnych? - wtrąciłam
nieśmiało.
- Mam... A po co wam?
- Może przypadkiem znalazła się na jakimś Ufimcewa... To by nam bardzo
pomogło w identyfikacji...
Słysząc obce słowo, kobieta zawahała się.
- Dobrze. - Wzruszyła ramionami i poszła do pokoju.
Pięć minut później wróciła ze zdjęciem: trzy dziewczyny, chyba
piętnastoletnie, stały, obejmując się. Miniowy do pępka, na twarzach
barwy wojenne, a miny takie, że przechodzić obok nich należało wyłącznie
z kastetem w ręku, i nawet wtedy zaczepianie tych młodych osóbek byłoby
niewskazane.
- To Lenoczka, to Weronika, a to Olga. - Jaka Olga?
- Tiurina.
- Chwileczkę, Olga Tiurina chodziła do jednej klasy z pani córką?
- Nie, jest rok młodsza, ale również chodziła do piętnastki.
Przyjrzałam się uważnie zdjęciu. Młodziutka Olga nie przypominała
kobiety, którą miałam okazję oglądać na zapleczu domu towarowego. Co
prawda tam miała poderżnięte gardło, a od chwili, gdy zrobiono zdjęcie,
upłynęło sporo czasu, jednak była niepodobna, a Lenę i Weronikę
poznawało się od razu.
- No cóż, dziękujemy pani bardzo - powiedziałam, wstaje.
Łukjanow również wstał i uścisnął kobiecie dłoń, wypadło to bardzo
wzruszająco.
- Co powiesz? - zapytałam, gdy już byliśmy na dworze.
- Interesująca sytuacja - odparł - Wszystkie trzy zamordowane są
szkolnymi przyjaciółkami, z których jedna miała odsiadkę za morderstwo.
- A w aktach jest aluzja, że morderców było nie dwoje, lecz więcej.
- Coś w tym jest - zauważył Łukjanow.

background image

- Na pewno, czuję to. Ciekawe tylko, z której strony wpa-sowuje się tu
kochanek Iwanowej... Co on robił na dworcu, dlaczego się krył?
- Zapytajmy go. Jedźmy, adres mamy.
- Trzeba zadzwonić do Wieszniakowa - wyraziłam sugestię.
- Poradzimy sobie bez niego.
W to, że Łukjanow sobie poradzi, nie wątpiłam. Co prawda ze dwa razy
byłam świadkiem, jak się pomylił, ale kto by pamiętał takie drobiazgi?
- Jedźmy. - Westchnęłam, przypominając sobie, kto tu jest szefem.
Dom znaleźliśmy bez trudu. Odrapana „chruszczowka" z dużym łukiem,
ale podwórko szokowało czystością - płac zabaw, krzaczki, klomb...
Wprawdzie kwiatów nie było dużo, ale i tak czuło się gospodarską rękę.
Weszliśmy na pierwsze piętro, zadzwoniliśmy do drzwi. Cisza. Łukjanow
zadzwonił jeszcze raz, bez efektu.
- Może jest w pracy - zastanowiłam się na głos, patrząc
- Zejdź piętro niżej do sąsiadki, a ja popilnuję tutaj. Może facet po prostu
nie ma ochoty nam otworzyć...
Jeśli wierzyć matce Jeleny Iwanowej, sąsiadka, która udzieliła jej tylu
cennych informacji o swoim sąsiedzie z góry, mieszkała pod numerem
trzecim. Zeszłam na parter i zadzwoniłam do drzwi, ale tu też nikt nie
otworzył. Jak pech to pech, pomyślałam filozoficznie, i wtedy otworzyły się
drzwi mieszkania naprzeciwko i ostry kobiecy głos zapytał:
- Czego pani chce?
- Chciałabym się zobaczyć z lokatorami spod trójki -oznajmiłam
serdecznie.
- Po co?
- Żeby porozmawiać o waszym sąsiedzie, Mieszczeriako-wie - wyjaśniłam i
pokazałam legitymację.
- A co, znowu go wsadzają?
- Na razie nie. A jest za co?
- A kto go tam wie. Wilka zawsze ciągnie do lasu... Dobrze, chodźmy.
Kobieta zdecydowanym krokiem podeszła do mieszkania numer trzy,
otworzyła drzwi kluczem i wyjaśniła łaskawie:
- Oglądałam film u sąsiadki, u mnie NTW kiepsko odbiera. Jak się pani
nazywa?
- Olga.
- A ja Lidia Wasiljewna. Wejdźmy.
Weszliśmy do salonu. Lidia Wasiljewna najwyraźniej mieszkała sama.
Stare meble, serweteczki, okno do połowy zaklejone, pewnie latem, gdy
świeciło słońce, panowała tu duchota.
- Ciągle nie mogę się zebrać, żeby okna oczyścić - powiedziała Lidia
Wasiljewna, zauważając moje spojrzenie. - Starość nie radość. Kości bolą,
na parapet jeszcze wejdę, ale jak potem zejść? Po co ci ten sąsiad?
Nawyprawiał co?
- Chyba nie zdążył. Mamy informacje, że był w bliskich stosunkach z
Jeleną Iwanowa, jedną z kobiet zamordowanych w domu towarowym.
- A, to chyba jej matka przychodziła tu z miesiąc temu, wypytywała...
- Tak. To właśnie ona podała nam jego adres.
- No i co ja ci mogę powiedzieć? Wańka to ciężki chłopak, zawsze taki był.

background image

W ojca się wdał, a tamten w swojego ojca, czyli dziadka Wańki. Obaj
siedzieli, no i chłopak poszedł w ich ślady... Jak miał piętnaście lat, już
zaczął kombinować, a potem poszło na poważnie... O coś się pokłócili z
kumplem i Wańka go zabił. Matka Wańki to była święta kobieta, świeć
Panie nad jej duszą, ile ona się nacierpiała. Czekała na niego, ciągle miała
nadzieję, że chłopak zmądrzeje. Zmarła w zeszłym roku. Wszyscy ją tu
szanowali- A i Wańka nie jest złym chłopakiem... Nie mówię
O zabójstwie, tylko o sprawach sąsiedzkich. Na przykład, żeby klomb
przekopać, żaden z młodych nie wyszedł, a on - proszę bardzo.
Zawstydziłam go wtedy, że na schodach nie sprząta, no to się potem z
sąsiadką dogadał, zapłacił jej,
i teraz ona podłogi myje. Ma chłopak sumienie.
- Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
- Dwa dni temu, wyjechał służbowo. - Wyjechał?
- Tak, miał przy sobie torbę, więc pewnie w podroż.
- A gdzie pracuje?
- A tutaj, na bazarze Litiejnym. Jego przyjaciel wędlinami handluje, no i
Wańka razem z nim. Jak się wyjdzie z więzienia, ciężko pracę znaleźć, tyle
dobrego, że mu przyjaciel pomógł.
Wyjęłam zdjęcie Serafimowicz i położyłam przed kobietą.
- Nie widziała jej pani tutaj?
Lidia Wasiljewna włożyła okulary i uważnie obejrzała zdjęcie.
- Nie, nie widziałam. Różne dziewczyny do niego przychodziły, czasem w
środku nocy taki koncert urządzali, że aż w rurę waliłam... Rano
przychodził przepraszać, mówił, że popili, zdarza się. Ale tej nie
widziałam.
- A Jelenę Iwanowa często tu pani widywała?
- Może i widziałam, ja się tam za bardzo nie przyglądałam, kto tu do niego
chodzi. Gdy jej matka przyszła, to tak jej właśnie powiedziałam: różne
baby przychodzą, ale która jest panina, to już nie wiem. Matka się
strasznie denerwowała, córka miała dobrego męża, a tu się z Wańka
związała. Może nawet nie przyprowadzał jej tutaj, żeby się z innymi nie
spotkała. Wańka ma jeszcze jedno mieszkanie, po ciotce.
- A gdzie?
- Na Krasnoarmiejskiej. Adresu nie znam, byłam tam raz jeden z matką
Wańki, dawno, z siedem lat będzie. Ciotka umarła dwa miesiące temu,
Wańka zamiarował to mieszkanie wynająć.
Zadałam jeszcze kilka pytań o życie Iwana Mieszczeria-kowa i
pożegnałam się. Łukjanow czekał na mnie na pierwszym piętrze.
- No i co? - zapytał bez zainteresowania.
- Zdaje się, że chłopak wybył w delegację, sąsiadka widziała go dwa dni
temu.
- Idealny moment na wyjazd. - Łukjanow skinął głową, ale nie pytałam, co
ma na myśli. - To co, zajrzymy do mieszkania? - Rozejrzał się, wyciągając z
kieszeni wytrychy. Ktoś inny może by się zdziwił, ale ja dobrze znałam
Łukja-nowa.
- Zajrzyjmy - powiedziałam bez entuzjazmu.
Mieszkanie wyglądało sympatycznie, meble były porządne, jednak

background image

warstwa kurzu na szafce w przedpokoju świadczyła o tym, że dawno tu nie
sprzątano. Przeszliśmy się po pokojach, potem Łukjanow przystąpił do
rewizji. Nie wiem, co spodziewał się znaleźć, ale nie znaleźliśmy nic.
Najwyraźniej gospodarz nie miał żadnych mrocznych tajemnic.
Wyszliśmy z mieszkania, trochę żałując straconego czasu. Zadzwoniłam do
Wieszniakowa, a potem do Witalija - żeby zdobył adres nieżyjącej ciotki
Mieszczeriakowa.
- Zajrzymy na bazarek? Mamy czas - zaproponowałam.
- Zajrzyjmy.
Bazar był duży, niełatwo było tu znaleźć przyjaciela Mieszczeriakowa.
Obchodziliśmy wszystkie miejsca, gdzie handlowano wędlinami, i w końcu
mieliśmy szczęście.
- Tak, u nas pracuje - oznajmiła ponura gruba baba w nieokreślonym
wieku. - Jesteście z milicji? - zapytała, zerkając na Łulcjanowa. Pokazałam
legitymację. - A co on nawywijał? Pobił się czy co? Ten to własną śmiercią
nie umrze.
- A co, taki z niego łobuz? - Uśmiechnęłam się. -Jakby tu pani powiedzieć?
Chłopak niby w porządku,
dopóki go nie najdzie. Kiedyś nie mogliśmy wyjechać z bazarku, ktoś
zastawił drogę blaszanką i wtedy Wańka urządził taki cyrk... Ledwieśmy
go uspokoili. Przecież siedział za zabójstwo, a im tam wszystkim na mózg
się rzuca. Ale w pracy w porządku. I pomaga, i w ogóle... Tylko ciągle
trzeba mieć się z nim na baczności, ale Wowka, nasz szef, to jego
przyjaciel, pożałował go i zatrudnił, chociaż nam się to nie bardzo
uśmiechało.
- W jakim charakterze on tu w ogóle pracuje?
- Jako kierowca, jako ładowacz...
- Często wyjeżdża służbowo?
- Do Moskwy na jeden dzień, stamtąd wozimy towar. Jeździ z Wowką, no i
tutaj pomaga. Pracy nigdy nie brakuje.
- Wie pani coś o jego życiu osobistym?
- Życie osobiste to on ma bardzo bujne - ożywiła się kobieta. - Kogo on tu
tylko nie podrywał! Chłopak z niego jak się patrzy, a baby jak wiadomo
głupie, no to lgną do niego. Przychodziła kilka razy taka jedna, wie pani,
taka elegantka, aż się dziwiłam, po co jej taki gość? To już nie znalazła
lepszego? I ciągle do niego wydzwaniała, on ma komórkę. Lenka jej na
imię. A on jej nie rozpieszczał, burczał coś, gniewał się...
- Często dzwoniła?
- Czasem nawet z pięć razy dziennie i ciągle pytała, kiedy się spotkają,
słyszałam. A on powarczy, powarczy, a potem tak po pańsku rzuci: no
dobrze, to przyjedź.
- A gdzie mogłabym spotkać waszego szefa? - Władimira Stiepanowicza?
Będzie przed piątą. Mogę
pani dać numer jego komórki, zadzwonicie.
- A ma pani może numer komórki Mieszczeriakowa? - Mam oczywiście.
Podyktowała mi oba numery, a ja sumiennie zapisałam.
- Dzwoń do tego Wowki - polecił Łukjanow. - Powinien wiedzieć, gdzie jest
jego przyjaciel.

background image

Zadzwoniłam do Wowki, przedstawiłam się i wyjaśniłam, dlaczego
dzwonię.
- Gdzie pani teraz jest?
- Na bazarku.
- Podjadę tam za dziesięć minut
Umówiliśmy się przed wejściem głównym. Zanim tam dotarliśmy,
Władimir Stiepanowicz już podjechał mercedesem, który mimo podeszłego
wieku wyglądał dość przyzwoicie.
- To wy mnie szukaliście? - spytał, podchodząc. - Jeśli pan nazywa się
Jelisiejew...
- Tak jest. - Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie i spo-chmurniał. - Ale
przecież pani... Widziałem panią w telewizji...
- Bardzo możliwe. Morderstwa w domu towarowym zaniepokoiły
społeczeństwo, na ich wykrycie rzucono wszystkie siły, w tym również
moje.
Łukjanow odwrócił się, żeby ukryć uśmiech, ale mężczyznę moje
wyjaśnienie usatysfakcjonowało. - Jasne. A co ma z tym wspólnego
Wańka? - Jedna z zamordowanych kobiet była jego znajomą. - Która?
- A co, dużo ich miał?
- Cały wagon i jeszcze mały wózek. Baby dostawały przy nim małpiego
rozumu, zupełnie nie wiem dlaczego. No fajny chłopak, sympatyczna gęba,
ale traktował je po świńsku. A im się podobało! Masochizm jakiś, słowo
- Zamordowano Jelene Iwanowa. Słyszał pan o niej? - Aa... Lenka...
Słyszałem, Wańka opowiadał. Strasznie
mu się naprzykrzała, koniecznie chciała za niego wyjść. A przecież miała
wszystko, i mieszkanie, i męża dobrego... Bab nie sposób zrozumieć.
- A jak on ją traktował?
- Pieprzył regularnie, przepraszam za wyrażenie, ale taka prawda. Jak
dzwoniła bez końca, to niby się złościł, ale w sumie był zadowolony, widać
było, że mu to pochlebia. Krótko mówiąc, ciężko zrozumieć.
- Czy Mieszczeriakow jest teraz w mieście?
- Z tego co wiem, to nie. Wziął tydzień wolnego, pojechał do kumpla.
Podobno kumpel ma kłopoty. Aż się z nim pokłóciłem, mówię, na cholerę ci
cudze problemy, żyj spokojnie, ożeń się, miej dzieci... A ten się zaparł jak
baran - to taki przyjaciel, że jak brat, jestem mu dłużny. Ponoć siedzieli
razem.
- A dokąd pojechał?
- Do okręgu riazańskiego, ale dokładnie to nie wiem. I o tym, jak się ten
przyjaciel nazywa i jakie ma problemy, też nie chciał mówić.
- A nie zadzwonił do pana przypadkiem? - Wczoraj wieczorem.
- Czego chciał?
- A nic takiego. Tak się tylko interesował, jak sobie bez niego radzimy i czy
ktoś się o niego nie pytał.
- Nie zdziwiło to pana?
- Nie. Dlaczego miałoby mnie dziwić? Różnie to bywa...
Ale mnie pytanie Mieszczeriakowa zaintrygowało, podobnie jak jego
niespodziewany wyjazd. Wyjechał dokładnie dzień po śmierci Iwanowej.
Być może, mając na uwadze swoją przeszłość, nie chciał spotykać się z

background image

milicją, a może powód był znacznie poważniejszy.
- Czy przypadkiem nie pożyczał od pana pieniędzy przed wyjazdem? -
spytał Łukjanow.
- Pożyczył, dwieście dolców, chociaż w przeddzień dostał wypłatę.
- Cóż, dziękujemy bardzo za wszystkie informacje. - Skinęłam głową.
- Proszę bardzo. - Władimir Stiepanowicz zawahał się i jednak powiedział
z westchnieniem: - Jeśli myślicie, że to Wańka te kobiety w domu
towarowym... to niemożliwe. No bo kiedy zginęła Iwanowa? - Podałam
dzień i godzinę. - No właśnie. - Pokiwał zadowolony głową, wyjął
organizer, przekartkował i wskazał palcem odpowiednią stronę. - Tego
dnia byliśmy w Moskwie. Wyjechaliśmy o szóstej rano, mamy tam trzy
punkty, zanim wszystko objechaliśmy... Wróciliśmy dopiero wpół do
dziewiątej - pech, trafiliśmy na korek na moście Kałaszyńskim. Potem do
dziesiątej żeśmy towar rozładowywali. W żaden sposób nie mógł...
- W zeszły wtorek również był z panem w Moskwie?
- W zeszły wtorek? Nie... nie jechaliśmy do Moskwy. Zaraz sprawdzę.
Zgadza się, wóz się zepsuł, coś z podwoziem. Wańka jeździł po części
zapasowe, a potem cały dzień siedział przy samochodzie. A w środę o
szóstej rano pojechaliśmy do Moskwy.
- Mieszczeriakow ma podobno mieszkanie po ciotce, nie wie pan gdzie?
- Nie. Nigdy tam nie byłem, chociaż Wańka wspominał o mieszkaniu,
chwalił się spadkiem. Chciał je sprzedać i kupić dobry wózek. Wie pani, on
jest z tych, co lubią się popisywać.
Podziękowaliśmy za te cenne informacje i wyszliśmy z baz arku.
- Wszystko jasne - mruknął Łukjanow, wsiadając do samochodu. - Nasz
Wańka na wieść o morderstwie ukochanej postanowił zniknąć. Siedzi
gdzieś u kumpli i czeka, aż wszystko ucichnie.
- Wygląda na to, że masz rację. Iwanowej nie zabił, alibi ma żelazne. Ale w
przypadku Weroniki to już nie jest takie pewne. Po co czekał na nią na
dworcu? A we wtorek, w dniu morderstwa naprawiał samochód. On coś
wie i dlatego nie chce się z nami spotkać. A gdyby tak do niego zadzwonić?
- Wieszniakow ci za to nie podziękuje.
- Nie powiemy mu... To co, zaryzykujemy?
- Zaryzykujemy.
Wybrałam numer komórki - kobiecy głos uprzejmie mnie poinformował, że
telefon abonenta jest wyłączony.
- Nie życzy sobie kontaktów - zmartwiłam się.
- Dokąd teraz? - spytał Łukjanow.
- Mam ochotę zerknąć na mieszkanie ciotki. - I po co ci to? - zdumiał się
Sasza.
- A nuż jest tam coś ciekawego?
- Dobra. - Wzruszył ramionami. - Proponujesz, żebyśmy przeczesali
wszystkie mieszkania w tamtym rejonie?
- Nie, chcę pogonić Witalika.
- To ten chłopak z ochrony Dziadka?
- Tak. Wart jest wszystkich pieniędzy, które płaci mu Dziadek.
- O wilku mowa... - odezwał się Witalij, odbierając telefon. - Właśnie
miałem do ciebie dzwonić. A więc tak, mieszkanie nieboszczki ciotki

background image

Mieszczeriakowa... Chcesz wiedzieć, jak się nazywała?
- Obejdę się.
- To zapisz adres. Zapisałam i pojechaliśmy tam.
- Tracisz czas na bzdury - burczał Łukjanow.
- Tak? To wymyli coś lepszego.
- Ja spotkałbym się z którymś z nauczycieli tej szkoły numer piętnaście.
- A po co? - nie zrozumiałam.
- A po to, że matka Iwanowej mogła kręcić, twierdząc, że dziewczyny nie
były przyjaciółkami. W końcu Serafimo-wicz przyjechała właśnie do
Iwanowej i to nie tak po prostu przyjechała.
- A jak?
- Bardzo możliwe, że po pomoc.
- Poczekaj... Myślisz...
- I ty też pomyśl, to się czasem przydaje. Dziewczyna wychodzi z więzienia,
nie ma chęci tu wracać, zresztą nie ma czego szukać, skoro matka
przeniosła się do Krasnojarska. Wyszła za mąż, ale się nie udało, a po
śmierci matki pojechała do Krasnojarska, ponieważ tam czekało na nią
mieszkanie. Pomieszkała tam trochę, a potem nagle przyjechała tutaj.
Powinien być jakiś powód.
- I co to za powód twoim zdaniem?
- Jeszcze nie wiem.
- I liczysz, że rozmowa z nauczycielami coś wyjaśni?
Według mnie Łukjanow się wygłupiał, ale cholera wie, co on tam myśli.
- Dobra, spotkamy się z nauczycielami.
Zadzwoniłam do Wieszniakowa. Pomysł spotkania z nauczycielami wydał
mu się niegłupi i obiecał dowiedzieć się szybko, kto pracował w szkole w
tamtym czasie i z kim warto porozmawiać.
- To ten blok. - Sasza pokazał ręką, porównując z adresem zapisanym na
skrawku papieru.
- Wejdziemy?
- Oczywiście, skoro już tu przyjechaliśmy.
Dzwoniliśmy uparcie do drzwi, ale nikt nie otwierał. Sąsiedzi z
naprzeciwka poinformowali nas, że dawno nie widzieli tu Wańki. Wkrótce
po śmierci ciotki zaczął remont, a potem zniknął. Tydzień temu
zauważono tu kobietę, otwierała drzwi własnym kluczem. Sąsiadka
pomyślała nawet, że Wańka wynajął mieszkanie lokatorom. Twarzy
kobiety nie widziała, ta stała tyłem, zapamiętała tylko, że miała na sobie
szary płaszcz. Uczciwie obeszliśmy wszystkich sąsiadów, ale nikt więcej
nie widział kobiety w szarym płaszczu.
- W dniu morderstwa Serafimowicz miała na sobie kurtkę - myślałam na
głos - ale biorąc pod uwagę osobliwości naszego klimatu, mogła zabrać
również płaszcz.
- Skąd myśl, że to Serafimowicz? - spytał niezadowolony Łukjanow.
- Tylko fantazjuję. Wiesz co, pogadajmy z tutejszym dzielnicowym.
- A po co? - zdumiał się szczerze Sasza.
- A nuż powie coś ciekawego?
Sasza wzruszył ramionami, ale nie protestował.
Gabinet dzielnicowego mieścił się w budynku administracji. Piętrowy,

background image

przysadzisty budynek przyczaił się na podwórku klasycznych
„chruszczowek", nieopodal bloku, w którym mieszkała ciotka
Mieszczeriakowa. Żelazne schody, dzwonek obok metalowych drzwi.
Zadzwoniłam bez nadziei na jakikolwiek efekt, ale już po chwili otworzyła
nam kobieta w fartuchu roboczym.
- Chcielibyśmy porozmawiać z dzielnicowym - powiedziałam.
- Proszę... Tylko teraz zajęty. Walczy z Piętką - wyjaśniła takim tonem,
jakby cały świat wiedział, kim jest Piętka.
Z maleńkiego sekretariatu, gdzie kobieta kończyła myć podłogę, otwarte
drzwi prowadziły do większego pomieszczenia z oknem. Pod oknem stało
biurko, za którym siedział potężny mężczyzna w mundurze, wycierał
chusteczką spocone czoło i grzmiał:
-Jak cię zaraz odeślę na komisariat, to tam będziesz mógł do woli udawać
idiotę! Ile razy cię uprzedzałem... - W tym momencie mężczyzna zauważył
nas i zmarszczył brwi: - Co tam?
- Mamy do pana kilka pytań. - Uśmiechnęłam się i podałam swoją
legitymację. Zerknął przelotnie, a ja się ucieszyłam - dzielnicowy wyglądał
na człowieka ze starej gwardii, taki nie tylko zna wszystkich chuliganów
w swojej dzielnicy, on ma w ewidencji nawet psy i koty.
- Coś pilnego? - spytał gniewnie, zerkając na mężczyznę, który stał
naprzeciwko, rozczochrany, brudny i wyraźnie nieszczęśliwy z powodu
niemożności wypicia klina.
- Iwanycz - powiedział nieśmiało mężczyzna. - Wypuść mnie... Przysięgam,
że znalazłem tę torbę na śmietniku, w Warwarowym dworze! Przysięgam
na krzyż, że nie ukradłem. Moje słowo to jak prawo, no wiesz przecież.
- Wiem, wiem. Kiedy mi obiecałeś, że zaczniesz pracować?
- Ale przecież...
- Sam dwa razy pracę ci znalazłem, ludzi prosiłem, a ty co?
- No to przecież wtedy poszedłem w ciąg, no każdemu się może zdarzyć...
Jak tylko dojdę do siebie, to zaraz zacznę pracować. Przysięgam na Boga,
że zacznę! A torby nie ukradłem. Jak chcesz, to dozorczynię zapytaj, ona
widziała, jak torbę znalazłem, jeszcze wrzasnęła, że to jej, sama chciała się
nachapać.
Przedmiot sporu, jaskrawoniebieska dość pojemna torba, stał na biurku
dzielnicowego.
- Co zrobił ten nieszczęśnik? - wtrąciłam się.
- Ten nieszczęśnik, jak jest na kacu, to zachowuje się jak odkurzacz -
wszystko mu się do rąk przykleja. O, teraz na przykład zwędził komuś
torbę i nie chce się przyznać.
- Znalazłem na śmietniku!
- Widzicie? W dodatku kłamie. Już byś chociaż nie kłamał, jak cię za rękę
złapali!
Warwarowy dwór dostał swą nazwę od mostu nad szerokim, błotnistym
rowem zwanym Warwarką. Most był stary, dziewiętnastowieczny i
wychodziły na niego cztery stalinowskie domy, między którymi znajdowało
się duże podwórko z estradą. W czasach mojego dzieciństwa urządzano tu
koncerty różnych zespołów. Spojrzałam na niebieską torbę. Od domu
ciotki Mieszczeriakowa do Warwarowego dworu były dwie minuty, a jeśli

background image

wierzyć zeznaniom sprzątaczki, Serafi-mowicz miała przy sobie niebieską
sportową torbę...
- Mało ci, że już raz wsadzili cię za kradzież? - dzielnicowy nadal
umoralniał Piętkę. - Mało ci? Ostatni raz pytam, komuś torbę ukradł!
- No przecież mówię, że nie kradłem... Łukjanow podszedł do biurka i
zapytał:
- Można zerknąć? - Wskazał torbę i nic czekając na pozwolenie, odsunął
suwak.
Na wierzchu tężał szary damski płaszcz. Łukjanow gwizdnął, ja się
nachyliłam, a dzielnicowy zdenerwował się jeszcze bardziej. W torbie były
damskie ubrania, bardzo porządne, wyrzucanie ich na śmietnik byłoby
głupotą.
- Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa - oznajmił poważnie
Łukjanow. - Zdaniem świadków zamordowana miała na sobie taki właśnie
płaszcz i niosła taką torbę.
Piętka wybałuszył oczy i znieruchomiał, twarz dzielnicowego stężała.
- No toś się teraz doigrał, toś się doigrał - powiedział milicjant martwym
głosem. Ciężko było wyczuć, który z nich jest bardziej wystra-
- Zacznijmy po kolei - zasugerował rozsądnie Łukjanow. Piętka był w
szoku i nie mógł mówić, zaczął więc dzielnicowy.
- Dziś rano zobaczyłem go pod barem piwnym, tu, niedaleko. Zaraz obok
jest mały bazarek, on się tam kręcił między babami, chciał sprzedać
rzeczy. Pytam się go, skąd je wziął? Mieszka sam, ani żony, ani matki, ani
nawet kobiety - całe zdrowie przepił. Pytam się - skąd to masz? Jasne jak
słońce, że ukradł. A ten mi zaczyna o śmietniku. No to przyprowadziłem
go tutaj, chciałem z niego wyciągnąć, komu ukradł, żeby właścicielce
oddać. No przecież go nie wsadzę, nieszkodliwy jak dziecko i złote ręce, jak
nie pije. Raz go zamknęli - ukradł z budowy kawałek papy i zasnął,
fajtłapa, obok niej i dostał za to rok. Mów mi zaraz, gdzie ukradłeś! -
wrzasnął dzielnicowy tak, że szyby zadrżały.
Piętka podskoczył, a potem nagle buchnął na kolana, przeżegnał się
żarliwie, rozpłakał i wyjęczał z rozpaczą:
- Iwanycz, przysięgam na życie, znalazłem na śmietniku! Gdy Piętkę poili
wodą, żeby się uspokoił, Łukjanow
jeszcze raz sprawdził torbę i w kosmetyczce, pod pudrem znalazł kawałek
papieru z adresem. Przeczytał go na głos, a ja się uśmiechnęłam - pod tym
adresem mieszkała Jele-na Iwanowa. Teraz już nie miałam żadnych
wątpliwości Najwyraźniej wyglądało to tak: Iwanowa wyjechała po
przyjaciółkę na dworzec i zawiozła ją do mieszkania ciotki
Mieszczeriakowa, tam właśnie Serafimowicz nocowała w przeddzień
swojej śmierci. Rano pojechała do domu towarowego, w którym pracowała
przyjaciółka, i tam znalazła swoją śmierć.
- Kiedy pan znalazł tę torbę? - spytałam. -Wczoraj... Nie, dwa dni temu...
Spytajcie u dozorczy-
ni, ona potwierdzi! Zawsze zaglądam na śmietnik w tym podwórku, tam
mieszkają zamożni ludzie, piwo lubią, butelki wyrzucają... Nie chce im się
do sklepu oddać, burżuje cholerni! Poszedłem, oglądam sobie spokojnie,
patrzę, a tu w rogu stoi torba, jakby specjalnie schowana. Wyciągam, a tu

background image

przychodzi dozorczyni i jak na mnie nie naskoczy! Powrzeszczeliśmy na
siebie trochę i biegiem wróciłem do domu.
- Znalazł pan torbę dwa dni temu i dopiero teraz zaniósł na bazarek? - nie
uwierzyłam.
- No bo piłem przez te dni. Cyganów za garaż zapłacił - wyjaśnił,
zwracając się do dzielnicowego. - Piwnicę mu kopałem i cegłą wykładałem,
aż miło popatrzeć. Z nim właśnie piłem, to znaczy najpierw z nim, a potem
z sąsiadem, Wowką. I byli jeszcze jacyś ludzie, nie pamiętam. A dzisiaj się
budzę, w głowie huczy, napiłby się człowiek, a tu pusto! I po pieniądzach...
No to poszedłem na bazarek z tą torbą przeklętą, żeby ją piorun... Że jej
wtedy dozorczyni nie od-dałem, teraz ona miałaby problem...
Wybrałam numer Wieszniakowa i krotko opowiedziałam o torbie i Pietce,
który cierpiał naprzeciwko mnie.
- Pocierp jeszcze trochę - poprosiłam nieszczęśnika. -Zaraz przyjedzie nasz
towarzysą spisze twoje zeznania.
- I wsadzi mnie! - dodał z goryczą Pietka, a dzielnicowy poruszył się
niespokojnie.
- Nie ma powodu, żeby cię wsadzać - powiedziałam. - Otrzymasz ustne
podziękowanie za pomoc w śledztwie.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy z pokoju, słysząc, jak Pietka mówi:
- Słyszałeś, Iwanycz? Jeszcze mi podziękowanie obiecali! No, Iwanycz,
nalałbyś odrobinę, wiem, że masz...
- Nie pleć byle czego, zaraz ludzie przyjadą, a ty ze skacowaną mordą...
- Założymy się, że mu naleje? - Łukjanow, który też sły-szał tę rozmowę,
zachichotał.
Wzruszyłam ramionami.
- Zajrzymy jeszcze do mieszkania ciotki? - zaproponowałam.
- Po co, i tak jasne, że to właśnie tam nocowała Serafimowicz.
- A może znajdziemy coś ciekawego?
- Niech sobie gliny same szukają, za to im płacą.
- Guzik im płacą, ja bym za takie pieniądze za bardzo się nie wysilała.
- Toteż właśnie się nie wysilają.
- Otóż to. I dlatego chodźmy zerknąć na mieszkanie.
Mieszkanie wyglądało na niedawno wyremontowane. W kuchni nowe
meble, w salonie kanapa i telewizor na parapecie, na kanapie złożone w
kostkę poszewki. Na wszelki wypadek sprawdziłam szafki w kuchni:
herbata, sól, butelka oleju i dwa ziemniaki, pomarszczone i kiełkujące.
- Zadowolona? - spytał Łukjanow, wchodząc do kuchni. - Żadnych tajnych
skrytek nie znalazłem, głupotą byłoby zostawianie tu czegokolwiek. Nasz
Wańka dowiedział się o morderstwie, wyrzucił torbę i dał nogę.
- Czegoś tu nie rozumiem - powiedziałam, patrząc w okno.
- Czego?
- Do Iwanowej przyjeżdża przyjaciółka, tak? Iwanowa wita ją na dworcu,
w pobliżu kręci się jej facet, ale nie podchodzi. Przyjaciółka nie zaprasza
Serafimowicz do siebie, tylko do mieszkania faceta, mimo że na pewno zna
reputację ukochanego, który żadnej babie nie przepuści.
- No i co ci tu nie pasuje?
- Wszystko - odparłam lakonicznie. Łukjanow uśmiechnął się.

background image

- Przyjaciółka niedawno wyszła z więzienia, po co kogoś takiego ciągnąć do
domu i poznawać z mężem?
- To po co w ogóle się z nią przyjaźnić?
- Może nie było tu żadnej przyjaźni? Może wyłącznie interesy?
- Jakie interesy?
- Jedźmy do nauczycieli. A nuż dowiemy się czegoś ciekawego? I popędź
swojego Wieszniakowa.
Wieszniakow zjawił się jak na zawołanie - spotkaliśmy się pod klatką.
- No i co? - Zerknął na Łukjanowa.
- Sąsiadka widziała kobietę w szarym płaszczu.
- I co, wygląda na to, że to Serafimowicz? - zaciekawił się Atriom.
- Właśnie - przyznałam. - Znalazłeś jakiegoś nauczyciela?
- Macie tu adres wychowawczyni Iwanowej i Serafimowicz. W straszne
gówno się pakujemy - oznajmił z ciężkim westchnieniem.
- No, gówna to nam nigdy nie brakowało - uspokoiłam
- Ale takiego to chyba jeszcze nie było. Godzinę temu dostałem
telefonogram: w zeszły czwartek w Omsku zamordowano Wadima
Krasnowa. Znaleźli go na ławce w parku, z poderżniętym gardłem.
- Ciekawe. - Łukjanow gwizdnął. - Ledwie facet wyszedł z więzienia...
- Właśnie. Zdaje się, że ktoś tylko na to czekał.
- Zemsta za zamordowaną dziewczynkę? - Sposępniałam.
- Załóżmy. A dwie inne kobiety: Iwanowa i Tiurina?
- Chodziły z Serafimowcz do jednej szkoły i bardzo możliwe...
- No i masz swojego psychopatę - powiedział z wyrzutem Wieszniakow. -
Cholerny Zorro! A może my tego... fantazjujemy?
- Może. Pojedziemy do nauczycielki, a potem zajrzymy do matki
zamordowanej dziewczynki, ona powinna wiedzieć, albo chociaż domyślać
się, kim jest Zorro.
Pożegnaliśmy się z Artiomem i pojechaliśmy do wychowawczyni, Staliny
Wasiljewny Biełoborodko.
Kobieta czekała na nas, uprzedzona telefonicznie przez Wieszniakowa.
Miała około siedemdziesięciu lat, starannie
ułożone siwe włosy i elegancką suknie. W tej starej damie było coś
arystokratycznego. Przywitała się z nami, zaprowadziła do kuchni i
szybko nakryła do stołu. Herbata była wspaniała; widząc mój uśmiech,
Stalina Wasiljewna wyjaśniła:
- Uczeń przywozi mi z Japonii, były uczeń, oczywiście. Teraz jest prezesem
dużej firmy, bardzo porządny chłopiec.
- Artiom Siergiejewicz uprzedził, o czym chcemy z panią porozmawiać?
- Tak. O tej strasznej historii. Do tej pory nie potrafię o tym spokojnie
myśleć...
- Bardzo nam przykro, ale rozumie pani zapewne, że nie pytamy z pustej
ciekawości.
- Rozumiem i mimo to...
- Zamordowano trzy kobiety, wszystkie trzy były uczennicami tej szkoły.
Serafimowicz-Ufimcewa, Iwanowa-Kor-niejewa i Tiurina, która za mąż
nie wyszła i nazwiska nie zmieniła.
- Pamiętam wszystkie trzy, bardzo dobrze. I zostały zamordowane?

background image

- Stalino Wasiljewna, czy ogląda pani telewizję? - Łukja-now westchnął.
Stara nauczycielka nie usłyszała ironii, a może nie przejmowała się cudzą
ironią.
- Bardzo rzadko. Jestem molem książkowym. - Rozumiem. Ale słyszała
pani chyba o zabójstwach
w domu towarowym?
- Sąsiadka coś opowiadała, ale nie słuchałam uważnie. - Otóż wszystkie
trzy kobiety zostały zamordowane
w domu towarowym. W zeszły czwartek zabito dawnego przyjaciela
Ufimcewej, Wadima Krasnowa, który niedawno wyszedł z więzienia. Czy
może nam pani powiedzieć, czy Ufimcewa przyjaźniła się z Tiuriną i
Iwanowa, czy po prostu chodziły do jednej szkoły?
- Przyjaźniły się, i to jeszcze jak! Święta trójca, zawsze razem,
nierozłączki! Postrach całej szkoły, zupełnie nie sposób było nimi
kierować. Chamstwo, wagary... A gdy Ufimcewa związała się z tym
chłopakiem...
- Z Krasnowem?
- Tak. Zaczęła wszystkich terroryzować, groziła pobiciem. Rodzice musieli
odbierać dzieci ze szkoły! - I nic nie można było z tym zrobić?
- Ufimcewa była bardzo sprytna, wystarczyło na nią nacisnąć, a robiła się
cichutka jak trusia, obiecywała, że będzie się uczyć, płakała, podlizywała
się... A tamte tańczyły, jak im zagrała. Gdy w końcu zagrożono jej
przeniesieniem do poprawczaka, przestraszyła się nie na żarty. Skończyły
się chamskie odzywki do nauczycieli, skończyły się wagary, cała trójka
przestała sprawiać kłopoty. A potem nagle ten koszmar... Okazało się, że
nie zaprzestały swoich dzikich zabaw, jedynie przeniosły je na ulicę.
- Za morderstwo skazano Ufimcewa i Krasnowa. Myśli pani, że tamte dwie
dziewczyny mogły być wspólniczkami? Jedynie pytam o pani zdanie.
- Jestem o tym absolutnie przekonana. Dziadek Tiuri-nej był wtedy ważną
osobistością w mieście, a Ufimcewa i Krasnow ciągle powtarzali, że
popełnili to morderstwo we dwójkę. Ale wszyscy i tak świetnie wiedzieli...
Już mówiłam o tym waszemu pracownikowi.
- Mówi pani o pracowniku, który prowadził śledztwo dwanaście lat temu? -
spytał Łukjanow.
- O nim również.
- Chwileczkę - spytał czujnie Łukjanow. - Kiedy jeszcze przychodziła do
pani milicja?
- Trzy tygodnie temu. Taki sympatyczny młody człowiek. Ja i Łukjanow
wymieniliśmy spojrzenia.
- Jak wytłumaczył swoją wizytę?
- Powiedział, że popełniono przestępstwo i że nitki ciągną się do tego
dawnego zabójstwa. Długo wtedy rozmawialiśmy.
- Nie pamięta pani jego nazwiska? - zapytałam z nadzieją.
- Pamiętam oczywiście. Jełagin, Aleksiej Nikołajewicz. Bardzo miły
człowiek. Major milicji.
Wyszliśmy z mieszkania nauczycielki i zadzwoniłam do Wieszniakowa.
- Artiom, sprawdź, czy w mieście jest gliniarz o nazwisku Jełagin, Aleksiej
Nikołajewicz, prawdopodobnie major mili-cji. Dowiedz się, co robi w tej

background image

sprawie.
- Dokopałaś się do czegoś ciekawego? - Wieszniakow był zaintrygowany.
- O, ciekawych rzeczy jest cała masa. Dowiedz się szybko, to ważne. No i
co? - Odwróciłam się do Łukjanowa. - Nie wiem, jak ty, ale ja i Saszka
zjedlibyśmy kolację. Biedny pies cały dzień siedzi w samochodzie.
- Okażemy mu współczucie. Mama zamordowanej dziewczynki nigdzie
nam nie ucieknie, a o żołądek trzeba dbać. Może w tym czasie twój
Wieszniakow dowie się czegoś o tym gliniarzu. Bardzo mnie to interesuje...
- Widząc moją minę, Łukjanow wyjaśnił: - Wygląda na to, że ktoś
prowadził śledztwo, zanim zaczęły się zabójstwa. O, widzę kawiarnię,
chodźmy.
Wypuściłam Saszkę z samochodu, trochę z nim pospacerowałam i poszłam
do kawiarni. Łukjanow już zdążył złożyć zamówienie.
- Łosoś bez dodatków może być? - spytał z uśmiechem.
- Może być wszystko, czym da się zapełnić żołądek - odparłam, sadzając
Saszkę na sąsiednim krześle.
Podeszła kelnerka i spytała z miłym uśmiechem:
- Piesek również coś zje?
- Na pewno. Kawałek surowej wieprzowiny, bez tłuszczu, pokrojonej na
małe kawałeczki.
- Oczywiście. - Dziewczyna skinęła głową, a ja mrugnęłam do Saszki.
- Dzisiaj święto, będziesz jadł jak człowiek. Tylko nie mlaszcz.
Saszka odwrócił pysk, dając do zrozumienia, jak bardzo uraziły go moje
wątpliwości co do tego, czy potrafi się zachować.
- Daj spokój - prychnęłam. - Żartowałam.
- Dziwny masz kontakt z psem - zauważył Łukjanow.
- Moim zdaniem normalny.
- Mówię poważnie. Może powinnaś zmienić swoje zasady i jednak wyjść za
mąż? Na przykład za Kolę. Co z tego, że jest impotentem? Za to miałabyś
obok siebie porządnego człowieka. Zwykłe ludzkie ciepło jest sporo warte.
Poza tym jest większy od jamnika, no i umie mówić.
- To już lepiej wyjdę za ciebie, ty jeszcze umiesz się pieprzyć -
uszczęśliwiłam go.
Roześmiał się.
- Tak naprawdę za mnie nie wyjdziesz.
- Tak naprawdę pobiegnę. Tylko zawołaj. A najlepiej gwizdnij. Tylko
zagwiżdż, nie będziesz musiał czekać, choć
przeklinać będzie ojciec mój i matka... Właśnie, jestem sierotą, więc
żadnych problemów.
- A Dziadek?
- Podobno marzy o tym, żeby huśtać moje dzieci na kolanach.
Łukjanow parsknął śmiechem.
- Wyobrażam to sobie.
- No, mnie też się podoba. To co, uszczęśliwimy ludzkość?
- To już lepiej z kimś innym. Obawiam się, że po mnie może urodzić się coś
dwugłowego, z kłami i pazurami.
- Nie przesadzaj, nie jesteś taki straszny, tylko lubisz się popisywać.
- Dzięki za dobre słowa. - Skłonił się żartobliwie.

background image

- Proszę bardzo, znam ich jeszcze dużo.
Kelnerka przyniosła plastikowy talerz z mięsem dla psa, Saszka
niechętnie zszedł pod stół. Chyba w głębi duszy liczył, że będzie jadł razem
z nami.
- Ładny piesek - odezwała się kelnerka. - Można pogłaskać?
- Oczywiście. Już panią polubił.
- Jesteś popularna we własnym mieście - zauważył Łukjanow, gdy
kelnerka odeszła.
- Wsławiłam się po tym artykule w gazecie.
- Didonowowi należą się podziękowania.
- Już mu podziękowali. Wracajmy do naszych spraw. Co mówiłeś o
śledztwie?
- Idę o zakład, że gliniarza o nazwisku Jełagin w mieście nie będzie,
podobnie jak sprawy związanej z dawnym zabójstwem.
- Załóżmy.
- Na kilki dni przed wiadomymi wydarzeniami u wychowawczyni
Serafimowicz zjawia się gliniarz. O zabójstwie sprzed dwunastu lat oraz o
tym, kim jest Serafimowicz, wiedział bardzo dobrze, i to zanim
Wieszniakow otrzymał oficjalną odpowiedź na swoje zapytanie. Protokoły
przesłuchania sprzątaczki Z dworca kurzą się w biurku, a póki my, to
znaczy wy, błądzimy we mgle, ktoś morduje kolejne dwie kobiety oraz
Krasnowa,
- Chcesz powiedzieć, że ktoś przeprowadził własne śledztwo, znalazł całą
czwórkę morderców i wymierzył sprawiedliwość tak, jak uważał za
słuszne?
- Masz inną wersję? - prychnął Łukjanow.
- Nie. Twoja jest bardzo prawdopodobna. Tylko kto mógłby zrobić coś
takiego?
- Rodzice.
- Załóżmy, że tak. Niełatwo było znaleźć Serafimowicz, skoro zmieniła
nazwisko...
- Właśnie dlatego trwało to aż dwa lata.
- Niepokoi mnie ten gliniarz. Przecież nauczycielka widziała jego
legitymację... Może ktoś poprosił go o przysługę albo zwyczajnie go najął, a
może... Może prowadził tę sprawę dwanaście lat temu? Wieszniakow
mówił, że tam są takie szczegóły, aż mróz chodzi po kościach. Dla gliniarza
przeprowadzenie śledztwa i znalezienie całej czwórki byłoby rzeczą
naturalną.
- To bardzo romantyczne, ja jednak skłaniam się ku myśli, że cała ta
sprawa jest znacznie prostsza. Ci, którzy chcieli się zemścić, po prostu
zapłacili najemnemu zabójcy czy zabójcom i przy okazji gliniarzowi.
- Droga rozrywka.
- Może mściciele nie są biednymi ludźmi. - Łukjanow wzruszył ramionami.
- Tyle żeśmy tu nawymyślali - zaśmiał się - a jeszcze nie wiemy, czy te
dwie kobiety w ogóle mają coś wspólnego z dawnym morderstwem. Same
słowa nauczycielki, że były nierozłącznymi przyjaciółkami, nie wystarczą.
Bądź co bądź, prowadzono śledztwo i skazano tylko dwoje.
- Cholera - mruknęłam, doznając czegoś w rodzaju olśnienia.

background image

- O co chodzi? - spytał czujnie Łukjanow.
- Zjadaj szybko swoją rybę i jedziemy.
- Dokąd? Do matki dziewczynki?
- Nie, to może zaczekać. Jedziemy do Iwanowa.
- I po co ci ten Iwanow? Przecież już z nim rozmawialiście.
- Zgadza się. I już wtedy jedno jego zdanie mnie zaniepokoiło, a teraz...
Jedźmy.
Łukjanow nie spierał się, dokończył kolację i wstał.
-Jedźmy. Ciekaw jestem, co wymyśliłaś.
Iwanowa w domu nie zastaliśmy. Sąsiadka staruszka, którą spotkaliśmy
na klatce obok mieszkania, poinformowała nas wylewnie:
- Poszedł do piwiarni, tutaj, za rogiem. Ciężko mu, oj, ciężko... Takie
nieszczęście... Czasem to i wypić nie grzech, żeby się tylko człowiekowi
lepiej zrobiło. Ludzie są różni, niektórzy z rozpaczy mogą sobie krzywdę
zrobić. A on wygląda jak śmierć na chorągwi. Mówi, pójdę, posiedzę z
ludźmi, a ja mu na to: a pewnie, Sierioża, zawsze to lepiej z ludźmi
nieszczęście przeżywać... Zostawilibyście chłopa w spokoju.
- Chcielibyśmy. - Westchnęłam. - Ale taka praca... - Ja rozumiem... Zabójcę
znaleźć trzeba, całe miasto aż
huczy, o niczym innym ludzie nie mówią.
- Znajdziemy - powiedziałam z przekonaniem, bo w tej chwili głęboko
wierzyłam w swoje siły. Czasem tak mam, co prawda zarówno wiara, jak i
siła gdzieś się ulatniają i zostaje tylko figa z makiem, ale jednak nie
zawsze... Bywa, że nawet ja mam szczęście.
- No, no. - Staruszka pokręciła głową, najwyraźniej niezbyt w to wierząc.
Łukjanow zerknął na mnie z uśmieszkiem.
Po uzyskaniu dokładnych informacji, gdzie znajduje się knajpa,
pożegnaliśmy się z kobietą pod klatką i udaliśmy na poszukiwania.
Łukjanow o nic nie pytał, nie komentował też mojego przekonania, że
znajdziemy zabójcę.
Piwiarnia rzeczywiście była tuż za rogiem, w suterenie. Skromny szyld
„Winiarnia", trzy schodki w dół i już byliśmy w zadymionym
pomieszczeniu. Przy stolikach siedzieli ludzie, których wygląd sugerował,
że przynieśli tu swoje ostatnie pieniądze, a może nawet przyszli bez
pieniędzy, w nadziei, że ktoś im z dobrego serca postawi.
Przy drewnianym słupie podtrzymującym niskie sklepienie siedziało
krzykliwe towarzystwo, którego ozdobą były dwie młode damy. Jedna
miała siniak pod okiem, druga rozbitą wargę i właśnie kłóciły się z
kawalerami w nieokreślonym wieku. Jeden z nich, ze skołtunioną brodą i
szalonymi oczami, zawołał nagle, odwracając się do mnie:
- O, kogo ja widzę? Władza do nas zawitała, we własnej osobie, nie
pogardziła! Co to, znowu wybory, żeście do narodu wyszli?
- To prosta dziewczyna - zarżał radośnie drugi. - Na pewno z nami wypije.
Wypijesz z nami, ślicznotko?
- Chętnie. - Skinęłam głową. - Na twoim pogrzebie. Jak będziesz miał
zamiar wyciągnąć kopyta, to daj cynk.
- Już ja ci zaraz... - Ta z siniakiem zrobiła groźną minę i chciała się
poderwać.

background image

Pchnęłam ją lekko w pierś, przewracając dziewczynę razem z krzesłem -
była pijana w sztok. Wtedy już obie dziewczyny podniosły wrzask.
Spodziewałam się ataku, ale faceci jakby przywarli do swoich krzeseł,
żaden nawet nie próbował podnieść tej, która znalazła się na podłodze.
- Uspokójcie kobiety - poradził im Łukjanow, a kobiety jak na zamówienie
ucichły. Sasza umiał być bardzo przekonujący.
Barman wyciągnął szyję, żeby dojrzeć coś przez zasłonę dymu.
- Hej, co się tam dzieje? - krzyknął groźnie.
- Nic się nie dzieje - zapewnił go Łukjanow, rozkładając ręce, i barman
oczywiście od razu uwierzył.
A ja tymczasem wypatrzyłam Iwanowa. Siedział w kącie, plecami do
publiczności, w towarzystwie półlitrówki i dwóch kufli piwa. Jeden kufel
był pusty, butelka do połowy opróżniona. Zajęty sobą, nawet nie
zareagował na całe zajście. Podeszliśmy do jego stolika; ja usiadłam obok
na wolnym krześle, a Łukjanow zastygł pod ścianą, krzyżując ręce na
piersi. Iwanow podniósł na mnie wzrok i pokręcił głową.
- Zostawcie mnie w spokoju. Jest mi ciężko, jasne?
- Nam też - zapewniłam. - I to bardzo. Głównie przez tego psychopatę. Nie
lubię psychopatów, a on to już w ogóle ich nie znosi. - Pokazałam na
Łukjanowa.
- Nie rozumiem, o czym pani mówi.
- To normalne, ja sama nie zawsze rozumiem. Ale to nie ważne,
najważniejsze jest to, żeby pan rozumiał, że dopóki mi pan czegoś nie
opowie, to nie będzie wódki. A wódka zwietrzeje, bo butelka otwarta... To
jak, pogadamy i rozstaniemy się szybko, czy będziemy się ta wzajemnie
dręczyć?
- Wezwę milicję? Nie ma takiego prawa, żeby człowieka...
- Ja sama jestem milicją. Oraz prawem. A on to w ogóle tu dowodzi.
Chcesz, to ci pokaże?
- A mnie żonę zamordowali! Chyba mogę...
- Właśnie o żonie chcielibyśmy pogadać.
- Przecież już rozmawialiśmy. - Skrzywił się.
- Otóż to. Wspomniał pan wtedy o notesie, że były tam różne opisy, różne
achy i ochy... A co tam było prócz tego?
Chyba się zdziwił, spojrzał na mnie w milczeniu, ale wyraz jego oczu
szybko się zmienił.
- Czemu spalił pan notes? - spytałam łagodnym szeptem.
- A po co miałem trzymać to draństwo? Żeby sobie czytać do poduszki? -
rozzłościł się Siergiej.
Pokiwałam głową, jakby się z nim zgadzając, i spytałam:
- A może po prostu pan nie chciał, żeby milicja poznała pewne okoliczności
życia żony? Nie o kochanku. O tamtej dawnej historii. I nawet jej
mordercy pan przebaczył?
Znowu zastygł, potem pochylił się do przodu, opad piersią o stół, szybko
nalał sobie wódki do szklanki, wypił, poruszył ramionami i zamknął oczy.
- No jak ja się mogłem czuć, jak się dowiedziałem... - powiedział cicho. -
Przecież ją kochałem, naprawdę kochałem.
Może jakoś nie tak, ale starałem się, a ona... Jak po czymś takim ludziom

background image

wierzyć, jak żyć?
- O życiu porozmawiamy potem - przerwałam mu te wywody. - A teraz do
rzeczy. Czego się dowiedział pan z tego notesu? I nie ma co się wykręcać.
- Nie musicie mnie straszyć. - Wstał ciężko i skinął głową. - Chodźmy na
powietrze, tu nie ma czym oddychać.
Ja i Łukjanow wymieniliśmy spojrzenia. Sasza cały czas trzymał się blisko
Siergieja, żeby w razie czego nie pozwolić mu uciec.
Wyszliśmy na dwór. Po duchocie knajpy odniosłam wrażenie, że na dworze
jest zimno, skuliłam się, Siergiej poszedł na podwórko, usiadł na ławce
obok placu zabaw. Ja klapnęłam bok, Łukjanow oparł się o drzewo.
- Jak się dowiedzieliście? - spytał Siergiej. - Zresztą co za różnica... Widać
nie darmo wam płacą. Ciężko mi o tym mówić... - powiedział żałośnie i
popatrzył na mnie zaszczutym wzrokiem. - Lepiej niech pani pyta, a ja
odpowiem.
- Dwanaście lat temu w mieście popełniono morderstwo. Czternastoletnią
dziewczynkę najpierw torturowano, a potem spalono.
Zamknął oczy, jakby właśnie to wszystko stanęło mu przed oczami.
- To ona zamordowała - powiedział tak szybko, jakby go ktoś gonił i już mu
siedział na piętach.
- Jaka ona?
- Lenka z przyjaciółkami. I z tym chłopakiem. We czwórkę.
- Co konkretnie było w tym pamiętniku? - To wcale nie był pamiętnik.
Tylko takie tam, zapisywała czasem różne rzeczy. Przestraszyła się, a nie
miała się z kim podzielić... Bo jak tu się czymś takim dzielić? Zna-łem
Lenkę od dwunastu lat, poznaliśmy się właśnie tego dnia, gdy tę
dziewczynkę chowali. Jak Lenka wtedy płakała! Zachłystywała się!
Myślałem, że z żalu, a tu się okazało, że ze strachu. Całe miasto było w
szoku - jak można coś takiego... Spotkaliśmy się na tańcach. Potem ją
odprowadziłem i zaczęliśmy rozmawiać o tym morderstwie, całe miasto
o niczym innym nie mówiło. A ona jakoś tak tak wzdrygnęła i mówi, jak jej
tej dziewczynki strasznie szkoda, jaka ona biedna! I cała się trzęsie. I
wtedy się w niej zakochałem - dlatego, że była taka dobra. Bo skoro
człowiek odczuwa cudze nieszczęście jak własne, to taki człowiek... taki
człowiek nie zdradzi, prawda?
- Nie wiem - odparł Łukjanow.
- Czego nie wiesz? - rozzłościłam się.
- Odpowiedziałem na pytanie. On zapytał, a ja odpowiedziałem. Ja myślę,
że każdy zdradzi, jak zobaczy w tym swoją korzyść.
- E tam, to wasze gliniarskie myślenie. - Siergiej sposępniał. -
Przywykliście, że macie do czynienia z marginesem, a ja... Ja ją kochałem,
wierzyłem jej. A ona mnie oszukiwała
i pewnie jeszcze się śmiała, że taki jestem głupi.
- Może się wcale nie śmiała. Może się bała, że jak się pan dowie, to ją z
domu wygoni.
- Nie sądzę. Chociaż bała się na pewno i to bardzo - nie mnie oczywiście,
tylko tego, te ta stara historii znowu wypłynie. Napisała do niej
przyjaciółka... Samego listu nic widziałem, tylko kopertę, ale
zapamiętałem adres nadawcy i nazwisko, i nawet się zdziwiłem, że list

background image

przyszedł z Krasnojarska. Tak daleko... Skąd Lenka ma tam przyjaciółkę?
A jak ją zapytałem o ten list, to się rozzłościła. Coś się przyczepił, mówi,
nie twoja sprawa, to przyjaciółka ze szkoły. Nie moja, to nie moja. Ale gdy
powiedzieli o tym morderstwie w telewizji i podali nazwisko, to znów sobie
przypomniałem. Jak się nazywa ta twoja przyjaciółka? -pytam. A Lenka
telewizor wyłączyła i zbladła jak płótno. Nic nie mów, woła, nie wspominaj
o tym liście! I wtedy się wystraszyłem. Czułem, że to coś strasznego,
zacząłem pytać, ale ona tylko się złościła. Nerwowa, impulsywna... A
potem, gdy zamordowali Lenkę i gdy znalazłem ten notes, wtedy
zrozumiałem... - Co konkretnie było w tym notesie?- zapytałam.
- Konkretnie? A różne tam myśli. Wychodziło na to, że bardzo się bała.
- Czego?
- Że się dowiedzą. Przecież ta Weronika tu jechała... Było jasne, że...
- Co było jasne? Lena obawiała się, że tamta będzie ją szantażować?
- Nie - odparł po zastanowieniu. - Czegoś takiego tam nie było.
- A co było? - Łukjanow zaczął tracić cierpliwość.
- No, że ta historia... nie pamiętam, jak ona pisała... „Myślałam, że
wszystko już poszło w zapomnienie, a tu..." i w tym stylu, i jeszcze o tej
dziewczynce, że jej się śni i że za każdym razem ją zabijają... Nie
pamiętam... - powiedział, patrząc na mnie z męką w oczach.
Westchnęłam. Nie trzeba było palić tego notesu.
- Wiem, Ale zrobiłem to w pierwszej chwili, odruchowo. - Pokręcił głową, a
ja się przestraszyłam, że zacznie płakać, a ja źle znoszę męskie łzy.
- Dobrze, co tam. - Machnęłam ręką. - Nie ma co teraz żałować. Może pan
wracać i dopić swoją wódkę, jeśli tylko dobrzy ludzie się nią nie zajęli.
Łukjanow odkleił się od drzewa i poszliśmy do samochodu.
- Hej! - krzyknął za nami Iwanow. - Co ja mam teraz zrobić? Iść na milicję?
Tylko machnęłam ręką.
- No cóż - powiedział Łukjanow, siadając za kierownicą. - Według mnie
wszystko jest jasne. Nawet jeśli mężowi rogaczowi coś się przywidziało i
wyczytał coś, czego tam nie było, to niczego nie zmienia. Skoro
przywidziało się jemu, mogło się przywidzieć również komuś innemu.
- Że też go diabli podkusili, żeby spalił notes - mruknęłam.
-Ja też bym tak zrobił na jego miejscu - fakt, że Sasza mógł wyobrazić
sobie siebie na jego miejscu, przyjemnie mnie zaskoczył. - Po przeczytaniu
pamiętnika doszedł do tego, do czego doszliśmy i my - ktoś zabija
uczestników dawnego przestępstwa. To znaczy, że pamiętnikiem zamor-
dowanej zainteresuje się śledztwo, a tam jest opis zdrad. Nic
przyjemnego...
- Jedźmy do matki dziewczynki... - zaproponowałam, ale jak się okazało,
musieliśmy to odłożyć na później - zadzwonił Wieszniakow i uzgodniliśmy,
że spotkamy się u mnie w domu; tam właśnie pojechaliśmy.
Ponieważ po wyjściu z samochodu pies kategorycznie odmówił pójścia do
domu, musiałam z nim chwilę pospacerować. Łukjanow dotrzymał nam
towarzystwa; szedł obok mnie, milczał, ściągał brwi, a ja... ja miałam
ochotę wziąć go za rękę. Pewnie z boku wyglądaliśmy dość zabawnie, to
znaczy dla nas zabawnie, a dla normalnych ludzi właśnie normalnie.
Młody mężczyzna i młoda kobieta na wieczornym spacerze z psem.

background image

Przydałby się jeszcze wózek z płaczącym maluchem... Oho, ale mnie
poniosło! Łukjanow ma rację, dziecko z jego genami pewnie wyglądałoby
tak, że rodzony ojciec dostałby czkawki. Zresztą nie będzie żadnego ojca...
Ciche szczęście rodzinne potrzebne jest Łukjanowowi tak, jak mnie
zeszłoroczny śnieg. Może to i dobrze. Może nie ma w tym szczęściu nic
specjalnego. Znacznie lepiej jest mi samej.
- O czym myślisz? - spytał nagle Łukjanow, a ja drgnęłam zaskoczona.
- A tak sobie...
- Zastanawiasz się, kto mógł to zrobić?
- Nie, nie zastanawiam.
- Coś się tak wściekła? - zdumiał się. - Przeszkodziłem w rozmyślaniach?
- Nie były warte twojego zainteresowania.
- Powiedz... Jestem ciekaw.
- Twoim zdaniem potrafię myśleć wyłącznie o morderstwach? -
rozzłościłam się na dobre.
- A o czym innym? Ty jesteś jak doberman, jak złapiesz trop, to...
- Mój Boże, jakie poetyckie porównanie!... - Teraz nawet nie miałam sił się
złościć. - Wyobraź sobie, że marzyłam Szłam i marzyłam, i w nosie mam te
wszystkie zabójstwa!
- Aha - powiedział Łukjanow wzgardliwie - pewnie marzyłaś o tym, żeby
wyjść za mnie za mąż?
- Załóżmy.
- Wstrząsające. A nasz pierworodny też był obecny w tych marzeniach? Tu
biegnie pies, ja pcham wózek, a ty
trzymasz mnie za rękę. Tak? - Wyszczerzył zęby, a ja znieruchomiałam,
wpatrując się w ziemię pod swoimi nogami.
- Co? - Pochylił się do mnie. - Bo nie słyszę?
- Tak - warknęłam. - Bardzo śmieszne, prawda? Rzeczywiście, śmieszne -
przyznałam szczerze. - To już faktycznie lepiej myśleć o morderstwach.
Nie przeszkadzaj - poradziłam. Saszka szczeknął ze złością, podbiegając
do Łukjano-wa. - A ty milcz! - naskoczyłam na psa i zawróciłam do domu.
Już z daleka zobaczyłam żiguli Wieszniakowa i odetchnęłam z ulgą.
- Spacerujesz z Saszką? - spytał Artiom, kiwając głową
- Tak. Przewietrzyłam obu. Chodźmy. Jakieś nowiny?
- Interesującego cię majora, który odwiedził nauczycielkę, nie ma w
naszym mieście. U nauczycielki już byli nasi i nawet pokazali jej zdjęcia
wszystkich pracowników, którzy mają podobne nazwiska.
- No? Bardzo operatywnie.
- Co z tego, skoro bez efektu. Albo major jest z innego miasta, albo wcale
nie jest majorem.
- Ani kapitanem, ani niczym innym...
Poszliśmy do kuchni; Łukjanow włączył czajnik, nałożył psu jedzenie,
wyjął z lodówki jakieś produkty. Artiom obserwował to z ledwie
dostrzegalną dezaprobatą.
- Właściwie sprawa jest jasna - powiedział, siadając wygodniej. - Tylko co z
tego? Dwanaście lat temu popełniono bestialskie morderstwo i ktoś czekał
te dwanaście lat, żeby rozprawić się z mordercami.
- A przecież wcale nie musiał czekać. - Westchnęłam -Dwoje mógł zabić od

background image

razu, Serafimowicz zlikwidować po wyjściu z więzienia, a dwa lata później
załatwić Krasnowa.
Wtedy znacznie trudniej byłoby powiązać ze sobą te cztery morderstwa i
ryzyko wpadki byłoby o wiele mniejsze.
- A może on gwiżdże na ryzyko? Może właśnie chce, żeby się wszyscy
dowiedzieli, a w każdym razie zrozumieli?
- A nie chce czasem trafić do wiezienia? - zapytałam złośliwie.
- Wcale nie wiadomo, czy zdołamy wsadzić go do więzienia!
Potrzebowalibyśmy dowodów, a my co mamy? Na razie same domysły -
nawet nie mamy podejrzanego! Ojciec dziewczynki zmarł pięć lat temu,
matka jest inwalidką, bliskiej rodziny nie ma, kogo tu podejrzewać?
Jakiegoś chłopca, który był w niej zakochany i czekał dwanaście lat, żeby
się zemścić? Jeśli wierzyć zeznaniom, to nawet chłopca nie było!
Dziewczynka była cicha i spokojna, z powodu młodego wieku nie zdążyła
mieć chłopaka. Wprawdzie mógł być jakiś tajemniczy adorator... ale to już
w ogóle idiotyzm, istny serial meksykański!
- Radziłbym pomyśleć o gliniarzu - odezwał się Łukja-now, nalewając
herbatę. - O tym nieistniejącym majorze. Ktoś przed wami bardzo żwawo i
logicznie poprowadził śledztwo - a to kosztuje.
Artiom ściągnął brwi.
- Chcesz powiedzieć...
- Chcę powiedzieć, że ten, kto to wszystko zorganizował, ma duże
pieniądze, a co za tym idzie, nie będzie łatwo wsadzić go za kratki.
Mordercy są najemnikami, zleceniodawca stoi z boku, a my wychodzimy
na idiotów.
- Aleś nas pocieszył - sapnął Artiom.
- Robię, co mogę.
- Słuchajcie - wtrąciłam się. - Najpierw znajdźmy tego typa. Odwiedzimy
matkę dziewczynki...
- Jest w sanatorium, trzydzieści kilometrów od miasta. Masz tu adres. -
Artiom położył na stole kartkę. - Lepiej będzie, jak ty z nią porozmawiasz.
- Ta kobieta ma pieniądze? - spytał Łukjanow.
- Pracowała w przedszkolu, teraz jest na rencie, a mąż me żyje. Sam
rozumiesz, że forsy ma jak lodu.
- Z tego wynika, że można ją skreślić z listy podejrzanych?
- Tak czy inaczej trzeba tam pojechać - orzekłam. - A nuż się czegoś
dowiemy...
- Przecież Serafimowicz zjawiła się tu nie przypadkiem - zauważył
Łukjanow, przesuwając palcem po brwi - i bardzo możliwe, że już
wiedziała, że ktoś zaczyna polowanie. Może dostała anonim z groźbami
albo coś w tym rodzaju? Napisała list do Iwanowej, żeby ją uprzedzić, a
potem sama tu przyjechała.
- Anonim? - Uśmiechnęłam się. - Twoim zdaniem morderca lubi teatralne
gesty?
- A twoim zdaniem nie? Wszystkie kobiety zostały zamordowane w jednym
domu towarowym. Cztery morderstwa w ciągu dziesięciu dni. Prawdziwe
show!
- To wariat - powiedziałam po zastanowieniu.

background image

- Albo człowiek, który nie może wybaczyć. - Łukjanow się uśmiechnął.
- Dwanaście lat to dość długo.
- Są rany, które się nie goją się nigdy - dodał Artiom.
- Słuchajcie, to świr! Oczywiście, że rany to poważna sprawa, a to, co
zrobili z dziewczynką... Ale to świr! Porzućcie ten idiotyczny ton! To
morderca, cholerny sukinsyn i jego miejsce jest za kratami, bez względu
na to, jak bardzo krwawi mu serce. Czy wyrażam się jasno?
- Coś się tak wkurzyła? - zdumiał się Artiom. - Jak będzie kogo wsadzić, to
nic się nie bój, wsadzimy go jak złoto.

Pozmywałam naczynia i poszłam na balkon. Łukjanow siedział w salonie
przed telewizorem, ale nie miałam ochoty się do niego przyłączać.
Właściwie dobrze by było, gdyby się wyniósł do hotelu. W końcu ma
zarezerwowany pokój, a to kosztuje... Tymczasem stanął obok mnie tak
niespodziewanie, że aż się wzdrygnęłam.
- Czasem trzeba pozwolić mózgowi odpocząć - powiedział wesoło, opierając
się łokciami o poręcz. - Morderca nam nie ucieknie.
- Mam nadzieję - odparłam.
- Nie chcesz, żeby go złapali? - spytał nagle. Zaskoczona odwróciłam się do
Łukjanowa, spojrzałam pytająco. - Współczujesz mu i dlatego się
denerwujesz... - dodał.
- Już wygłosiłam swój punkt widzenia.
- To oficjalny punkt widzenia. A twój własny? Zastanowiłam się.
- Nie mnie go sądzić - powiedziałam w końcu szczerze. - Wiesz co? Gwiżdż
na te wszystkie myśli i po prostu
rób swoje.
- Wsadź sobie w tyłek swoje mądre rady.
- Złościsz się? Ja sam jestem na siebie zły.
- Poważnie? - nie uwierzyłam.
- Tak. Tam, w parku, też o tym marzyłem.
- O czym? - spytałam, myśląc, że czegoś nie rozumiem.
- O tym co i ty. Śmieszne, prawda?
Ale tak naprawdę wcale go to nie bawiło. Staliśmy obok siebie i w świetle
padającym z kuchni widziałam jego twarz, teraz bez tego zwykłego wyrazu
wzgardliwej obojętności dla
wszystkiego na świecie. I spojrzenie miał zupełnie inne... Nawet on
czasem czuje ból - pomyślałam i ni z tego, ni z owego rozpłakałam się.
Wyciągnęłam rękę do jego twarzy, a on zamknął oczy i ścisnął mój
nadgarstek. Gładziłam jego policzki i czoło, Sasza całował moje palce.

...Spojrzałam na zegarek - wpół do czwartej. Za oknem ciemno, nie widać
gwiazd. Pewnie będzie padać. Łukjanow leżał na plecach, oddychał równo,
ale wiedziałam, że nie śpi.
- Kochasz mnie? - spytałam. Odwrócił się na bok, demonstrując plecy.
- Uwielbiam, jak udajesz idiotkę.
- Sasza, skłam, no co ci zależy?
Odwrócił się, uniósł na łokciu, popatrzył na mnie, a ja zamknęłam oczy.
- Kocham cię. I ożenię się z tobą. I będziemy mieli dziecko, a jak będziesz

background image

chciała, to dwoje albo troje. Będziesz chciała?
- Będę.
- Wspaniale. Czy teraz już mogę się przespać?
- Oczywiście. Dziękuję.
- Nie ma za co. Zawsze prosisz o takie głupstwa, że naprawdę nie krępuj
się.

Rano faktycznie spadł deszcz. Łucjanom golił się w łazience. Drzwi
zostawił otwarte, więc przez chwilę go obserwowałam, a potem wstałam,
mamrocząc
- Wszystko jest wspaniale na tym najlepszym ze światów.
- Obudziłaś się? - zawołał. - Jeszcze nie wiem.
- Kawa gotowa, a z Saszką już wyszedłem.
- Jesteś ideałem. Uwielbiam cię.
Poszłam do kuchni i napiłam się kawy, która zdążyła już ostygnąć.
- Jak kawa? - spytał Łukjanow, zjawiając się w kuchni. - Dogodziłem?
- Dławię się, ale piję, skoro przygotowana twoimi rękami.
- Twój poranny humor podoba mi się bardziej.
- A mnie mniej. W ogóle nie lubię poranków, nie ma w nich nic miłego.
Trzeba wstać, gdzieś iść... Już wolę wieczór - kładziesz się i zasypiasz.
-Jak najszybciej wyjdź za tego twojego Kolę. Takie myśli do niczego
dobrego nie doprowadzą, im dalej, tym głupiej.
- Nie chcę za Kolę - odcięłam się. - Chcę wyjść za ciebie. Kola to dobry
człowiek, a ja mogę się pomęczyć.
- Wielkie dzięki. Ciekaw jestem, co tak naprawdę czujesz?
- Przepełnia mnie zachwyt z elementami ślepego uwielbienia.
- Chwała Bogu, bo już się bałem, że coś poważnego.
- No coś ty!
- Posłuchaj - bądź szczęśliwa na złość mnie. Urodź dzieci, żyj długo, a o
mnie pomyśl czasem z wesołym uśmiechem.
- Poczekaj, zapiszę w punktach.
- Co z ciebie za człowiek... - Pokręcił głową i wyszedł z kuchni.
Podszedł do mnie Saszka, jego wilgotne oczy patrzyły z dezaprobatą.
- Jak powiesz, że jestem głupia, to dostaniesz po nosie - ostrzegłam.
Sanatorium mieściło się w malowniczym miejscu. Zjechaliśmy z szosy i
wąską dróżką jechaliśmy przez las. Wysokie sosny, po lewej brzozowy
zagajnik, teraz cały w złocie - widok był tak piękny, że aż zapierało dech w
piersiach.
Podjechaliśmy do metalowej bramy, obok której stała drewniana budka.
Łukjanow zatrąbił, ale z budki nikt nie wyjrzał.
- Zaczekaj - powiedział do mnie, po czym wysiadł i pchnął furtkę z lewej
strony bramy. Furtka otworzyła się ze skrzypieniem, Łukjanow wszedł na
teren sanatorium, zajrzał do budki i oznajmił: - Nikogo nie ma, a na
bramie jest kłódka. Odjedź na bok, dalej pójdziemy na piechotę.
Tak też zrobiłam. Łukjanow poczekał na mnie i razem poszliśmy w stronę
widniejącego przed nami starego budynku, chyba niedawno odnowionego.
- Ładne miejsce - zauważył Sasza.
- Były dworek, chyba należał do Szeriemietiewów.

background image

- Wypoczynek w takim miejscu na pewno sporo kosztuje. A może się mylę?
Wzruszyłam ramionami, zastanawiając się, ile może kosztować pobyt.
Wychodziło mi, że dla rencisty to dość dużo, jeśli oczywiście nie wysłano go
tu bezpłatnie. Może się to zdarza?
Weszliśmy po szerokich marmurowych schodach i stanęliśmy przed
drzwiami oszklonymi do połowy. Drzwi były zamknięte, Łukjanow
zastukał, szkło brzęknęło nieprzyjemnie i wewnątrz domu pojawił się ruch
- a wkrótce potem ujrzeliśmy surową kobietę w białym fartuchu i
wykrochma-lonym czepku, który upodabniał ją do zakonnicy. - Słucham? -
odezwała sięurzędowym tonem. Okazałam
legitymację i wyjaśniłam cel naszej wizyty. Głos damy stał się jeszcze
bardziej surowy. - Państwo rozumieją mam nadzieję, że mamy tu ludzi
potrzebujących odpoczynku...
- A my mamy cztery trupy - poinformował ją Lukjanow, uśmiechając się
szeroko.
Pielęgniarka spojrzała na niego z powątpiewaniem i westchnęła.
- Dobrze. Chodźmy, zaprowadzę państwa.
Szliśmy długo, korytarze następowały po sobie w nieskończoność.
- Stuknięci - szepnęłam w pewnej chwili do Łukjanowa.
- Kto?
- Ci, dla których budowano ten dom. Ja na swoich trzystu metrach dostaję
kota, a tutaj...
- Tak się czujesz, bo sama jesteś stuknięta. Mówię ci wyjdź za mąż!
Urodzisz pięcioro dzieci i w mieszkaniu zrobi się ciasno, a jak jeszcze
przeniosą się do was krewni męża, to dopiero zobaczysz...
- Co za mroczna wizja. - Skrzywiłam się. - To ja jednak zaczekam z tym
wychodzeniem za mąż.
- Jak uważasz.
Krocząca przed nami kobieta odwróciła się, przyłożyła palec do ust,
wzywając nas do zachowania ciszy, zaszepta-ła:
- Margarita Nazarowna źle się czuje. Dlatego bardzo proszę, żeby państwo
ograniczyli wizytę do minimum.
- A co jest z jej zdrowiem? - spytałam również szeptem. Zabrzmiało to dość
głupio, ale kobieta zrozumiała i przez dwie minuty sypała terminami
medycznymi, a ja słuchałam z wytrzeszczonymi oczami, ponieważ nie
rozumiałam ani słowa.
- A po ludzku? - spytał Łukjanow, krzywiąc się.
- Margarita Nazarowna jest inwalidką. Może samodzielnie chodzić do
toalety i z powrotem, potrafi sama jeść czy poprawić sobie poduszkę, ale
już włożenie rajstop jest dla niej problemem. Teraz jasne?
- Tak. Dziękuję.
- Od dwóch dni ma podwyższone ciśnienie, prawie sto siedemdzisiąt,
dlatego bardzo proszę - jak najkrócej.
Kobieta zastukała do drzwi, zaczekała na odpowiedź, zajrzała, powiedziała
coś szybko i odwróciła się do nas.
- Proszę.
Weszliśmy i zobaczyliśmy w pokoju dwie kobiety - jedna leżała na łóżku
pod oknem, druga siedziała w fotelu. Na szafce stały kwiaty, leżała

background image

bombonierka i pomarańcze.
- Dzień dobry - powiedziałam.
Obie kobiety odpowiedziały, Łukjanow skinął głową. Ta, która leżała na
łóżku, była bardzo ładna... To znaczy, kiedyś była bardzo ładna, a teraz
kąciki ust miała opuszczone, oczy patrzyły czujnie, cera miała bladoszary
kolor, świadczący o jakiejś przewlekłej chorobie. Ze zdumieniem odkryłam,
że kobieta nie jest stara, może mieć najwyżej czterdzieści pięć lat. Nie
wiem czemu, ale spodziewałam się, że będzie starsza. Ta, która siedziała
w fotelu, chyba siostra, bo wyraźnie podobna, nie była już tak ładna,
wyraźnie dużo starsza, za to spokojniejsza i bardziej powściągliwa - nie
okazywała ani niezadowolenia, ani ciekawości.
Pierwszy przemówił Łukjanow. Krótko wyjaśnił cel naszej wizyty:
popełniono przestępstwo, które wydaje się powiazane z zabójstwem pani
córki, wszystko rozumiemy i tak dalej, ale jesteśmy zmuszeni panią
niepokoić...
- Oczywiście. - Margarita Nazarowna skinęła głową, nic zdradzając
zdenerwowania. - Siadajcie proszę.
Usiedliśmy na krzesłach. Starsza kobieta uśmiechnęła się i w milczeniu
wyszła z pokoju.
- To pani siostra? - spytałam.
- Nie, ciotka. Z całej rodziny zostałyśmy tylko my. Ona jest samotna, ja
również, no i dlatego... Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. No cóż,
zadawajcie wasze pytania.
- Czy pani córka miała chłopca?
- Myśli pani, że?... Przecież to było dziecko. Bawiła się lalkami! Wiem, że
w wieku czternastu lat dziewczęta mogą być bardzo rozwinięte, ale
Lenoczka była zupełnie inna. Nawet się o nią martwiłam, jej koleżanki już
zaczynały używać kosmetyków, zwracały uwagę na stroje i tak dalej, a
moja - tylko książki i lalki... Ten jeden raz nie odebraliśmy jej ze szkoły
muzycznej. Ojciec był w podróży służbowej, a do nas przyjechali goście z
Niemiec i pomyślałam, no co się może stać, ósma godzina to w końcu nie
tak późno... - Wargi jej zbielały i stało się jasne: te dwanaście lat niewiele
zmieniło, ból nadal szarpał i dręczył nieszczęsną kobietę, której życie tak
właściwie skończyło się tamtego wieczoru, gdy zwyrodnialcy zabijali jej
dziecko, a ona nie mogła go chronić, nie mogła uratować.
- Margarito Nazarowna - odezwał się Łukjanow. Jego głos zabrzmiał czule,
a spojrzenie niebieskich oczu obiecywało pocieszenie i spokój. -
Przepraszam, że przez nas znów pani cierpi, ale... Zetknęliśmy się z
czterema zabójstwami: Krasnow, Ufimcewa, Tiurina i Korniejewa. Zna
pani te nazwiska?
- Tak. To oni zabili moją córkę. Mówicie, że... czy dobrze zrozumiałam?
Zostali zamordowani?
- Tak. Wszyscy czworo.
- O mój Boże. - Przeżegnała się szybko. - Teraz rozumiem... Nie, nie będę
udawać i mówić, że mi ich żal. Tak nie jest. Ale ich śmierć nie zwróci mi
mojej córeczki. Nic mi jej nie zwróci. Mam tylko nadzieję, że spotkam się z
nią, jak umrę. A cała reszta... Nie zależało mi na ich śmierci, jeśli o to
pytacie.

background image

- Ale ktoś ich zabił - zauważył Łukjanow delikatnie.
- Może wcale nie z powodu mojej córki? Może to nie było ich jedyne
przestępstwo? Nie ma nikogo, kto mógłby się mścić za moją córkę. Sami
widzicie - dwie kobiety rencistki; moja ciotka choruje na nerki, ma
wysokie ciśnienie... Jakie z nas mścicielki? Zresztą to nie ma sensu. Nie
potrafię wskazać człowieka, dla którego miałoby to jakiś sens. - Wes-
tchnęła i odwróciła się.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy z pokoju.
- Coś w tym jest - oznajmił Łukjanow, wpatrując się w okno niewidzącym
spojrzeniem.
- Zgadzam się. Wyraźnie się czegoś przestraszyła.
- Ale już nic nam nie powie. -Jest jeszcze ciotka...
- No cóż, spróbujmy. - Łukjanow wzruszył ramionami.
Ciotkę Margarity Nazarowny znaleźliśmy w parku, siedziała na ławeczce
w towarzystwie sympatycznego staruszka, który na nasz widok
uśmiechnął się serdecznie.
- Już skończyliście? - zapytała kobieta, która nazywała się Kapitolina
Wasiljewna.
- Tak. Przepraszamy za najście, nasza wizyta jest formalnością, ale
formalnością konieczną.
- Rozumiem. Mam nadzieję, że nie bardzo zdenerwowaliście Ritkę? -
Wstała z ławki z zamiarem powrotu do siostrzenicy.
- Pozwoli pani, że zatrzymamy panią na kilka minut? - spytał Łukjanow
takim tonem, że kobieta ochoczo skinęła głową.
- Ależ oczywiście.
- Proszę mi powiedzieć, czy pani siostrzenicy ktoś pomaga? Jakaś
fundacja...
- Co też pan. - Roześmiała się. - Skąd... Były mąż Ritki daje pieniądze na
lekarstwa. O, i tutaj nas wysłał...
- Jak to - mąż? Przecież on nie żyje? - nie zrozumiałam.
- To jej drugi mąż zmarł kilka lat temu, nie zniósł tej strasznej tragedii;
chorował na serce, a tu taki koszmar. Siergiej Stanisławowicz kochał
Lenoczkę jak rodzoną córkę, przecież pobrali się z Ritą, jak Lenoczka
miała dwa latka... Swoich dzieci nie miał, więc sami państwo rozumieją...
A Lenoczka to był istny aniołek, nie można jej było nie pokochać. Nawet ją
adoptował! Wprawdzie jej ojciec był temu przeciwny, ale potem musiał
przyznać, że dla dziecka tak będzie lepiej. Rita i Siergiej przeprowadzili
się, żeby nikt się nie dowiedział, i Lenoczka nawet się nie domyślała. Do
ojca zwracała się „wujku Sewa". Odwiedzał ich, ale zawsze zachowywał się
bardzo taktownie. A potem ta tragedia wszystkich okaleczyła - zakończyła
z westchnieniem.
- A kim jest prawdziwy ojciec Lenoczki? - spytałam czujnie.
- On i Rita poznali się na studiach, jest od niej trzy lata starszy. Wyszła za
mąż od razu na pierwszym roku, typowy studencki romans... Pożyli trochę
razem i zrozumieli, że do siebie nie pasują, no i rozstali się. Ale trzeba
przyznać, że Sewa zawsze interesował się jej życiem, i Lenoczkę bardzo
kochał. I wiecie państwo, jemu też się życie nic ułożyło. Trzecie
małżeństwo, a dzieci nie ma. Oprócz Lenoczki oczywiście...

background image

- A jak ma na nazwisko? - spytał Łukjanow, tracąc cierpliwość.
- Ignatow - odpowiedziała ochoczo Kapitolina Wasiljew-na. - Wsiewołod
Władimirowicz Ignatow.
- Czy to czasem nie ten Ignatow?...
- Tak, to on. Teraz to człowiek bogaty i wpływowy... Gdyby nie jego
pomoc...
- Dziękujemy bardzo - odpowiedzieliśmy z Łukjanowem chórem i
pospieszyliśmy do wyjścia.
- Twój gliniarz powinien dostać po głowie - syknął Łukjanow. - Co on, nie
mógł...
- Nie drzyj się. Dziewczynkę adoptował ojczym, no nie? To jakbyś ją
powiązał z Ignatowem? A nastoletnie miłości mało kogo interesują. Ech,
coś mi niedobrze, przyjacielu. - Westchnęłam.
- Dlaczego? Możemy uznać, że znaleźliśmy mordercę, czy raczej
zleceniodawcę. Cała czwórka nie żyje, więc teraz facet się uspokoi, nie ma
już kogo zabijać. Wykonawców pewnie nie znajdziemy, jeśli to byli
najemnicy, a na pewno byli. Ignatow ze swoją forsą mógł sobie pozwolić na
wynajęcie najlepszych... Szczerze mówiąc, nie oskarżam go. Jedyne
dziecko... Czytałaś materiał sprawy? Flaki się wywracają. Nie sposób
czegoś takiego wybaczyć. Dlatego poczekał, aż Krasnow wyjdzie, i załatwił
wszystkich za jednym zamachem, żeby się nie rozbiegli jak karaluchy.
- I co my mamy z tym teraz zrobić? - Skrzywiłam się.
- O to niech się martwią gliny. Niech szukają dowodów; może będą mieli
szczęście i naprawdę coś znajdą?
- Cholera ciężka - powiedziałam przygnębiona i wybrałam numer
Wieszniakowa. - Prawdziwy ojciec Leny Listocynej to Ignatów -
oznajmiłam z ciężkim westchnieniem i usłyszałam:
- Już wiemy. Tylko co nam to daje? Mam do niego pójść i kazać się do
wszystkiego przyznać?
- To już twój problem. Ja jadę do Dziadka, składam raport i zapominam o
całej sprawie jak o strasznym śnie.
- Niektórzy to mają szczęście.
- To prawda. Jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie. Pożegnałam się z
Wieszniakowem i podeszłam do samochodu.
- Do Dziadka jedziesz już teraz? - spytał Łukjanow.
- A po co odkładać?
- Słusznie. Zawieź mnie do domu, spakuję się, pora spadać.
- Dzisiaj?
- A po co odkładać? - przedrzeźnił mnie.
- Faktycznie. - Skinęłam głową. - Jedźmy.
Do mieszkania nie wchodziłam, zaczekałam, aż Łukjanow wyjdzie z
samochodu, i machnęłam ręką.
- Klucze zostaw sobie na pamiątkę. Albo wyrzuć.
- Zostawię. Może mi się jeszcze przydadzą?
- Dobra. To na razie.
- Na razie. Dzięki.
- Za co? - Wytrzeszczyłam oczy.
- Za gościnność. Wiesz co, miło się z tobą pracuje. - Pochylił się i dodał: - A

background image

także uprawia seks, ale o tym to już sama wiesz.
- W takim razie ja również bardzo ci dziękuję za uzyskaną przyjemność.
Jeśli w Moskwie odczujesz niedobór takich idiotek jak ja, przyjeżdżaj,
zawsze chętnie ci pomogę.
Zaśmiał się i wszedł do mieszkania, a ja pojechałam do Dziadka. No i
koniec - pomyślałam z tępą obojętnością, sama nie widząc, czy mam na
myśli śledztwo, czy wyjazd Łukjanowa.
Przyhamowałam, wzięłam do ręki komórkę - dlaczego nie miałabym do
niego zadzwonić? Czemu nie powiedzieć kolejnej głupoty? Z minutę
gapiłam się na telefon, a potem rzuciłam go na sąsiednie siedzenie i z
krzywym uśmieszkiem pokręciłam głową. Jedź, kobieto, do Dziadka.
Zamelduj mu o sukcesie. Premia cię nie ominie...
Ritka powitała mnie szerokim uśmiechem.
- Świetnie wyglądasz - powiedziała z takim zadowoleniem, jakby to była
jej zasługa.
- Ciekawe czemu? - Uśmiechnęłam się.
- No właśnie się zastanawiam. Chyba interesy nieźle idą, bo w
przeciwnym razie nie świeciłabyś się od środka jak żarówka.
- A co, rzeczywiście się świecę? - Tak.
- Właściwie to powinnam zacząć przygasać.
- Gdy wyglądasz jak normalna kobieta, która pamięta, że wokół jest pełno
facetów, Dziadkowi poprawia się humor.
Może tym razem będzie na odwrót - pomyślałam i skinęłam głową,
wskazując drzwi.
- Przyjmie mnie?
- Z dziesięć minut wykroi. Chcesz kawy? - Nie.
- Są jakieś nowiny?
- Cała masa.
- Dobre?
- Cholera wie.
- Czasem rozmowa z tobą to sama przyjemność.
- No naprawdę nie wiem. Może ktoś się z tego ucieszy, ale dla mnie to
problem.
- Dziadek się ucieszy?
- Być może - powiedziałam, wspominając niedawną rozmowę z Lalinem.
Było mi nieprzyjemnie, czułam wstręt, tym większy, że nie potrafiłam
znaleźć przyczyny tego stanu ducha.
Ritka powiadomiła Dziadka o moim przybyciu i spytała:
- Coś tak sposępniała? - Ja? A jakoś tak...
- Jak tam twój striptizer?
- W porządku.
- Podobno jest niesamowity. To prawda?
- Co prawda?
- No, jak jest z takim facetem w łóżku?
- Niewiarygodnie odjazdowo. Mnie w zasadzie z każdym jest nieźle, nie
mam zbyt dużych wymagań, ale z nim to już pełny odlot.
- Niektórzy to mają szczęście. A mój dwa razy w tygodniu, a i to na
obietnicę.

background image

Musiałyśmy przerwać tę zajmującą dyskusję, bo odezwał się Dziadek:
- Rito, niech Ola wejdzie.
- Idź - szepnęła.
Weszłam do gabinetu. Dziadek stał tyłem do mnie, wpatrując się w okno.
To zawsze oznaczało to samo - jest z czegoś niezadowolony;
najprawdopodobniej ze mnie. Usiadłam bez słowa w fotelu; skoro tak
intryguje go widok za oknem, to niech sobie patrzy.
- Co tam? - zapytał.
- Mam dwie wiadomości, jedną złą, drugą dobrą. Od której zacząć?
- Przestań się wygłupiać.
- Zacznę od dobrej. Znaleźliśmy mordercę. Wszystkie trzy kobiety oraz
mężczyzna, którego również zabito na dniach, na szczęście daleko stąd,
popełniły morderstwo dwanaście lat temu. Ofiara miała czternaście lat i
zmarła w strasznych męczarniach. Teraz jej ojciec wymierzył spra-
wiedliwość.
- No to w czym problem?
- W tym, że ciężko będzie to udowodnić. On sam nikogo własnymi rękami
nie zabijał, a znalezienie kilera...
- Kto to jest? - zapytał Dziadek, odwracając się do mnie.
- Ignatow, Wsiewołod Władimirowicz - odpowiedziałam, wzruszając
ramionami.
- Żartujesz? - Dziadek wyglądał na stropionego.
- Chciałabym... Zamordowana czternastoletnia dziewczynka była jego
córką, adoptowaną przez drugiego męża matki, i dlatego nosiła inne
nazwisko.
- Poczekaj... - Dziadek podszedł do biurka, siadł i spojrzał na mnie
gniewnie. - To skąd myśl...
- Wszystkie trzy zamordowane kobiety chodziły kiedyś do jednej szkoły i
przyjaźniły się. Gustowały w egzotycznych rozrywkach, tamtą
dziewczynkę spotkały przypadkiem i „rozerwały się". Był z nimi również
chłopak, chodził z tą dziewczyną, którą w domu towarowym zamordowano
pierwszą, ów chłopak już wcześniej siedział i na śledztwie nie zapierał się.
Jego dziewczyna również przyznała się do winy, ale oboje twierdzili, że
byli tylko we dwójkę, tym samym chroniąc swoich wspólników, ale ci,
którzy chcieli, wiedzieli, że tak naprawdę zabójców było czworo. Cała ta
czwórka w chwili obecnej nie żyje. Innych powodów zamordowania tych
ludzi po prostu nie ma.
- A psychopata? Czemu wykluczasz ten wariant?
- Zabójców było co najmniej dwóch, z czego jeden to mańkut.
-Jesteś więc absolutnie pewna, że za tym wszystkim stoi Ignatow?
- Przypuszczam, że to on wystąpił w roli mściciela.
- Przypuszczasz czy jesteś pewna?
- Słuchaj, nie stałam mu za plecami, gdy wynajmował kilerów. Wygląda
na to, że to on. Jestem niemal pewna, że to on. Nie mam pojęcia kto, jeśli
nie on. Innej kandydatury po prostu nie ma. Mam mówić dalej?
- Czyli Ignatow?
- Czyli. - Skinęłam głową, zadowolona, że przestał pleść głupoty. Jak się
okazało, moja radość była przedwczesna.

background image

Dziadek siedział wpatrzony w blat biurka, poruszył wargami i powiedział:
- W takim razie znajdź dowody. Chcę, żeby ten sukinsyn trafił do
więzienia.
Westchnęłam ciężko i pokręciłam głową.
- Ignatow to bardzo bogaty człowiek - wyjaśniłam spokojnie i łagodnie,
jakbym miała przed sobą małe dziecko, a nie siwowłosego mężczyznę,
który lepiej ode mnie wie, na czym stoi ten świat. - I nie jest głupi. Nie
mamy nic prócz domysłów.

- Znajdź dowody - powtórzył uparcie Dziadek.
- Ciekawe gdzie? - spytałam zjadliwie, tracąc cierpliwość.
- Znajdź. Coś musiało być. Przecież jakoś kontaktował się z zabójcami,
jakoś przekazywał im pieniądze, a ci jakoś odnaleźli te kobiety. Zrób
wszystko, co możliwe i niemożliwe.
- O rany... Ale dlaczego ja? Niech się gliny starają. Wiesz-niakow, na
przykład. Przyda mu się kolejna gwiazdka, może coś znajdzie.
- Już ja wiem, jak oni pracują. - Dziadek machnął ręką. - Chcę, żeby stało
się to twoim głównym zadaniem, jedynym w najbliższym czasie. Do chwili,
aż Ignatow stanie przed sądem.
- Dzięki za zaufanie...
- Czy ja się jasno wyrażam? - przerwał mi. - W końcu nie płacę ci za to,
żebyś rozkładała ręce i zapewniała mnie, że nic się nie da zrobić.
Gwizdnęłam cicho. Gdy mój stary towarzysz zaczyna przemawiać w takim
tonie, to lepiej się nie kłócić, lepiej się w ogóle nie odzywać.
- Oczywiście - mówił dalej - masz bardzo szerokie pełnomocnictwa.
Wszelka pomoc i tak dalej. Czy to jasne?
-Jak słońce - przytaknęłam, wstając. Po zastanowieniu dodałam: -
Powiedzmy sobie szczerze, że można go zrozumieć.
- Nie o to chodzi. - Dziadek przewrócił oczami. - On zaczął uważać, że jest
wszechmocny. Demonstracyjnie morduje kobiety, w biały dzień, w środku
miasta, gwiżdżąc na prawo i opinię publiczną.
- Faktycznie, byłoby lepiej, gdyby dusił je gdzieś po cichu, za miastem -
przyznałam ironicznie.
- Przestań, to poważna sprawa! Ignatow rzucił wyzwanie wszystkim! A my
powinniśmy udowodnić, że wobec prawa wszyscy są równi. On również,
mimo swoich pieniędzy i pozycji. Ba! Właśnie dlatego, że ma pieniądze i
pozycję w społeczeństwie, powinien to społeczeństwo szanować...
Oho, znów się zaczyna - rzekłam z westchnieniem w myślach. Gdy
Dziadek wypróbowuje na mnie mowy propagandowe, zaczynam myśleć o
swoich sprawach, żeby nie daj Boże nic z tych mów nie zostało mi w
głowie. Dziadek ględził ze dwie minuty, a ja drzemałam z otwartymi
oczami, ochoczo kiwając głową w kluczowych momentach, to znaczy wtedy,
gdy podnosił głos.
Gdy wreszcie zamilkł, zerwałam się z fotela z błyszczącymi oczami, gotowa
do wielkich czynów. Byłam już pod drzwiami, gdy już zupełnie innym
tonem zapytał:
- Co tam u ciebie z Łukjanowem?
Kocham takie pytania. No właśnie, co tam u mnie z Łukjanowem? A z

background image

Dziadkiem? A z całym tym światem? U mnie wszystko dobrze. Tak dobrze,
że mam ochotę się upić, ale nie mogę, bo ten drań obiecał, że się zastrzeli. I
pewnie by to zrobił, bo jest uparty jak stado osłów.
- Świetnie się rozumiemy - odparłam bez mrugnięcia okiem. - Bardzo nam
pomógł w kwestii ustalania tożsamości przestępcy.
- Za mało cię w dzieciństwie pasem lali - skomentował Dziadek.
- Ojciec był przeciwnikiem przemocy.
Dziadek podszedł do mnie i nawet otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale
w ostatniej chwili się rozmyślił. No i dobrze. Od dawna nie mamy sobie nic
do powiedzenia.
Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi, mamrocząc pod nosem:
- Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
- Co mówiłaś? - przestraszyła się Ritka.
- Dziadek dał mi szczegółowe wytyczne, jak postępować z tymi draniami,
którzy nie szanują naszego elektoratu.
- Ale o tym mieczu to nie Dziadek powiedział, tylko Aleksander Newski,
widziałam film.
- Dzisiaj to on jest Newskim. Zakłócono spokój wyborców i winni muszą
zostać ukarani z całą surowością prawą.
- Idź do licha - obraziła się Ritka.
- Dobra, przepraszam.
- Co się stało? - spytała zaciekawiona.
- Mówię ci w tajemnicy: mam bardzo wysoką pensję.
- No, wiem o tym. I co z tego?
- A ja chcę mieć malutką i duży urlop. Ogromny.
- Zwariować z tobą można. Idź sobie. Zobaczymy, jak się poczujesz, gdy
następnym razem to ty będziesz chciała pogadać, a ja zacznę się
wygłupiać.
Pocałowałam ją w nos i poszłam sobie. Rozmowa z Dziadkiem nie
poprawiła mi humoru, który i tak był beznadziejny. Nadal nie wiedziałam,
jak można podejść Ignatowa, i w ogóle nie miałam ochoty zajmować się tą
sprawą. Jako prawnik uważałam, że prawo trzeba szanować, nawet jeśli
się nam nie podoba... Jednak gdy zginął bliski mi człowiek... Kiedyś
chciałam wyjść za mąż i opowiedziałam o tym Dziadkowi, mojemu
ówczesnemu kochankowi. W efekcie mój niedoszły mąż zginął z
błogosławieństwa tegoż Dziadka, który nie tolerował rywali nigdy i w
niczym. A wtedy ja odszukałam wykonawcę... Krótko mówiąc, nie mnie
sądzić Ignatowa, nie mam do tego prawa. Ale Dziadek postanowił
inaczej... A zresztą, dlaczego, do licha, mam go słuchać? Mogę rzucić w
diabły tę robotę. Mogę pójść do Lalina, na pewno mnie przyjmie na złość
Dziadkowi. I wcale nie będzie się bał. Usiadłam na pobliskiej ławeczce i
spróbowałam wyobrazić sobie swoje nowe życie. Jak się okazało, nowe
życie wcale nie byłoby lepsze od starego.
- O mój Boże... - westchnęłam. - A może by tak wyjechać do Ameryki? Albo
do Afryki? Będę chronić słonic przed kłusownikami, a krokodyle przed
myśliwymi. A jeszcze lepiej na biegun południowy, żeby karmić pingwiny
tranem...
Jestem kiepska w geografii i pomysły wyjazdu szybko mi się skończyły. I

background image

wtedy zadzwonił Wieszniakow.
- Gdzie jesteś? - spytał gniewnie.
- Tutaj - odparłam, bo na takie pytanie zwykle tak odpowiadam. - A ty?
- U siebie. Możesz przyjechać?
- A muszę?
- Tak. Mam tu takie gówno, że zupełnie nie wiem, co robić.
- O, gównem mnie nie zadziwisz - zapewniłam go i pojechałam.
Sądząc z miny Wieszniakowa, spadły na niego wszystkie możliwe
nieszczęścia.
- Opowiadaj - zadysponowałam, siadając okrakiem na krześle.
-Łukjanow ma rację. Ktoś prowadził śledztwo przed nami. Są na to
dowody.
- I to jest to twoje gówno? No to przecież dostaliśmy nawet nazwisko
majora! Tylko okazało się, że nieistniejącego.
- Major może nawet istnieje, tylko nazywa się inaczej. - Artiom zniżył głos.
- Przeanalizowałem sytuację. Ktoś z naszych pomagał zabójcom i hamował
śledztwo.
- Przeanalizowałeś i co dalej?
- Jestem pewien, że Ignatów ma tu swoich ludzi. - Wiesz-niakow popatrzył
na ściany swojego gabinetu. - I nie będzie łatwo udowodnić jego winę...
- I dlatego tak ci parszywie na duszy?
- A sądzisz, że to przyjemne podejrzewać kolegów, z którymi...
- Zaraz poczujesz się jeszcze gorzej. Właśnie wracam od Dziadka, który
wyraźnie oświadczył: Ignatow ma znaleźć się za kratkami, ponieważ
splunął elektoratowi w twarz. Boi się chodzić do sklepów.
- Dziadek?
- Elektorat. A Dziadka bardzo to martwi. Krótko mówiąc, my go
wsadzamy, a ty dostajesz pułkownika. Nie patrz tak na mnie, mówię
poważnie. A jak go nie wsadzimy, to jedziesz gasić pożary. Tak mniej
więcej wygląda prawdziwe gówno.
- Swoją drogą Dziadek ma rację, przestępca powinien siedzieć w więzieniu.
To raczej normalne stanowisko. Nie uważasz?
- I jak masz zamiar wsadzić tego przestępcę?
- Muszą być jakieś punkty zaczepienia. Nie ma takiego cwaniaka, który
nie popełniłby błędu.
- Nawet nie wiemy, czy za tym wszystkim faktycznie stoi Ignatow. Chyba
za wcześnie złożyłam Dziadkowi raport.
Chciałam uszczęśliwić wybrańca narodu i ucieszyć siebie, to znaczy posiać
całą tę sprawę do diabla, a tu proszę... - To Ignatow - powiedział surowo
Andom, który już chyba zaczynał się czuć jak pułkownik. - Inaczej się nie
da. Nie ma innych wersji i koniec!
- Czego się drzesz? - spytałam.
- Bo jestem zły. Olga Tiurina to wcale nie jest ta kobieta, która dwanaście
lat temu popełniła morderstwo. - Myślałam, że się przesłyszałam, i
wytrzeszczyłam oczy na Artioma.
- Tak jest. - Pokiwał głową. - Rzadki przypadek zbiegu okoliczności: jedna
i druga nazywały się Olga Aleksandrowna Tiurina, urodziły się w naszym
mieście w tym samym roku, tylko jedna w maju, a druga w styczniu. Ta

background image

zamordowana w domu towarowym nigdy nie chodziła z Serafimowicz do
jednej szkoły, a Iwanowa znała od czterech lat, razem pracowały w
sklepie. Ta Tiurina, która brała udział w morderstwie, to znaczy
prawdopodobnie brała w nim udział
- poprawił się Wieszniakow - utonęła w zeszłym roku. Ci. którzy szukali
uczestników dawnej tragedii, popełnili gruby błąd i w efekcie zginęła
niewinna kobieta.
- Nie powinien był tego robić. - Sposępniałam.
- Zgadzam się. Ale gdy samemu wymierza się sprawiedliwość, istnieje
duże prawdopodobieństwo popełnienia nieodwracalnego błędu.
- To pewna wiadomość? - spytałam.
- Masz, poczytaj. - Podał mi przez stół kartkę papieru.
- Ojciec Tiurinej to wojskowy, jeździł po różnych jednostkach i dwanaście
lat temu Tiurina mieszkała w Nowosybirsku, tu przeniosła się cztery lata
po tragedii. Ufimcewej nawet nie znała, podobnie jak Krasnowa, bo w tym
czasie oboje byli odizolowani od społeczeństwa.
- Bardzo poważna wpadka - zauważyłam. - Mordercy powinni byli bliżej
poznać biografię ofiary.
- Na pewno, ale sama widzisz, wszystko wydawało sie takie proste i jasne:
razem pracowały i przyjaźniły się, wszystko się zgadzało, nazwisko, imię,
imię odojcowskie, wiek, nic dziwnego, że morderca się rąbnął.
- Myślisz, że gliniarz mógłby popełnić taki błąd? - Gliniarz też człowiek. -
Artiom wzruszył ramionami.
- No dobra, zastanówmy się, co my tu mamy. Ignatow, jeśli za tymi
morderstwami faktycznie stoi Ignatow, ma tu swojego człowieka, może
nawet niejednego, i na pewno będzie nam przeszkadzał. Należałoby wejść
w otoczenie Ignatowa. Tobie będzie łatwiej, z możnymi tego świata jesteś
na „ty" i chodzisz z nimi pod rękę. Jeśli będziemy mieli szczęście... A
jednocześnie nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy rozpracowali inne
wersje, jeśli się takie pojawią.
- Dotarcie do Ignatowa to dobry pomysł - powiedziałam w zadumie. -
Dobrze, spróbuję. I tak nic mądrzejszego nic wymyślimy. A ty za wszelką
cenę znajdź kochanka Iwano-wej. Skoro wybył z miasta, to znaczy, że miał
powód, że coś wie. I jeszcze raz porozmawiaj z jej mężem. Może były jakieś
listy z pogróżkami, dziwne telefony? I wyślij kogoś do Krasnojarska, niech
pogada z ludźmi, którzy znali Scrafi-mowicz. Dziadek powiedział, że
mamy szerokie pełnomocnictwa, nauczmy się z nich korzystać, w
granicach prawa oczywiście, które bardzo szanujemy.
- Szczególnie ty. - Wieszniakow wyszczerzył się złośliwie.
- Szczególnie ja - odparłam poważnie. - Dobrze, do roboty. Jak będziemy
mieli szczęście, to wsadzimy tego sukinsyna - oznajmiłam i poszłam w
stronę drzwi.
- Bądź ostrożna - rzucił na pożegnanie Artiom. - Tacy jak Ignatow nie
cofną się przed niczym.
Skinęłam głową i poszłam do swojego samochodu. Artiom ma rację,
samodzielne wymierzanie sprawiedliwości to rzecz niebezpieczna -
szczególnie dla tych, którzy nie mają o twoich problemach zielonego
pojęcia. Zamordowano niewinną kobietę i Ignatow musi za to

background image

odpowiedzieć. A jednak na samą myśl o Ignatowie czułam ucisk w piersi...
- Chcę na urlop - poprosiłam na głos, patrząc ze smutkiem w niebo.
Minutę później ruszyłam i jakiś czas potem parkowałam pod swoim
domem. Samochód Łukjanowa nadal stał w garażu. Jego samego nie było,
Saszki też, z czego wywnioskowałam, że poszli na spacer. Na stole w
kuchni stała egzotyczna sałatka z owoców i krewetek, przywieziona z re-
stauracji nieopodal, oraz dwie świece. Świece się nie paliły, ale
zapalniczka leżała obok.
- Ale numer. - Pokręciłam głową i zastygłam przy oknie.
Wkrótce ujrzałam Łukjanowa. Niósł Saszkę pod pachą, pies zdawał się
absolutnie zadowolony z życia. Dziwne, przecież mój pies jest wredny...
Wychodziło na to, że Łukjanow z łatwością oczarowywał nie tylko kobiety,
ale również psy, zwłaszcza roczne jamniki. Nagle zrozumiałam, że płaczę.
Tego było już za wiele nawet dla mnie, więc szybko wytarłam oczy i gdy
Łukjanow wszedł do mieszkania, wyglądałam jak zwykle - trochę
głupawo, ale bardzo optymistycznie.
- Saszka to śmieszny pies - oznajmił Łukjanow, zdejmując adidasy. - I
według mnie inteligentniejszy od niejednego człowieka.
- Ode mnie też?
- To na pewno.
- Dzięki. Przyjemnie usłyszeć o swoim psie coś miłego. Saszka podreptał
do swoich misek, a Łukjanow podszedł
do mnie.
- Czemu nie wyjechałeś? - spytałam, tonąc w jego objęciach.
- Szczerze? - Odsunął się trochę i spojrzał mi w oczy.
- W miarę możliwości
- Sam nie wiem. Wsiadłem do samochodu i nagle pomyślałem, że nic
dobrego na mnie w Moskwie nic czeka. Podobnie jak w wielu innych
miastach. Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że twoje mieszkanie
jest jedynym miejscem, w którym chciałbym być. Myślę, że zasłużyłem na
krótki odpoczynek, powiedzmy - dwa dni. Nie masz nic przeciwko?
- Żartujesz? Jestem szczęśliwa. Będziesz ze mną... całe dwa dni
nieziemskiej rozkoszy.
- Chcesz, żebym wyjechał? - spytał. Zabrzmiało to smutnie i jakoś tak
lękliwie.
- Chcę, żebyś został na zawsze - wyszeptałam - tylko nie mam pojęcia, co
byśmy wtedy robili.
- Uprawiali seks. - Uśmiechnął się, znów przyciągając mnie do siebie. -
Chcesz, to otworzę szampana?
- Nie chcę. Rozbierze mnie i zacznę pleść głupstwa.
- Pleć sobie na zdrowie. Gotów jestem wysłuchać wszystkiego, mam
przecież wolne.
- Super. W takim razie otwórz.
Napiliśmy się. Jadłam sałatkę, wzdychałam, patrzyłam na płonącą świecę,
a potem przeniosłam spojrzenie na Łukja-nowa, który obserwował mnie w
milczeniu.
- Dziadek chce, żeby on znalazł się za kratkami - oznajmiłam.
- Ignatow? - Tak.

background image

- No cóż... Dobry powód, żeby zostać jeszcze kilka dni.
- Zostać? - Uniosłam brwi.
- Nie udawaj. - Łukjanow się skrzywił. - Powiedziałem to, co
powiedziałem. A raczej: powiedziałem to, co pomyślałem. Jeszcze jakieś
pytania?
- Nie. Przepraszam.
- Gdy zaczynasz przepraszać z taką miną, z trudem powstrzymuję się,
żeby nie powiedzieć ci świństwa.
- Przepraszam.
- Idź do diabła! Co ty masz za zwyczaj psucia wszystkiego?! - Wstał i
pociągnął mnie za rękę. - Chodź. Lepiej z tobą rozmawiać w pozycji
horyzontalnej. Albo wertykalnej, gdy twoje myśli zajęte są czymś innym.
Na przykład, jak uzyskać maksymalną przyjemność. Uprzedzam - cieszę
się, że zostałem i nie pozwolę, żebyś mi zepsuła humor.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - prychnęłam.
- W takim razie wspaniale spędzimy czas.
Poszłam z nim do sypialni, próbując odnaleźć w swojej duszy wielkie
szczęście. Ze szczęściem były niejakie problemy, za to pojawiło się
wrażenie, że ktoś umiejętnie wodzi mnie za nos. Tylko dlaczego? A może
niepotrzebnie wymyślam takie rzeczy, może on rzeczywiście... Powinna
być przyczyna...
Łukjanow miał rację - te i wszystkie inne myśli szybko wyleciały mi z
głowy i szczęście pojawiło się jak na zamówienie, i to takie, że można było
od razu umrzeć - i tak nic lepszego mnie już nie spotka i nie ma na co
czekać, a jak się uprę i będę czekać, to tylko niepotrzebnie się wymęczę.
W pokoju było ciemno, pod drzwiami skomlał pies, którego znów nie
wpuszczono do sypialni.
- Sasza... - odezwałam się nieśmiało.
- Co? - spytał. - Chcesz, żebym powiedział, że cię kocham? Kocham cię.
Nigdy tak nikogo nie kochałem. I wiem, że już nigdy nie pokocham. To
dlatego nie przyjeżdżałem, nie dzwoniłem... Po co rozkrwawiać sobie
serce? Tak jest prościej.
- Wyjedźmy gdzieś. Gdzieś daleko.
- Chyba na Spitsbergen. Ale tam jest nieciekawie, a ja mam pociąg do
pięciogwiazdkowych hoteli.
- To co robić?
- Nic. Żyć i cieszyć się tym, co jest.

Następny dzień spędziliśmy bardzo przyjemnie. Mieszkanie opuszczaliśmy
tylko po to, żeby zajrzeć do sklepu albo przejść się z Saszką.
Przygotowałam firmowe danie, które nie miało nazwy, ale wyglądało
apetycznie. Łukjanow mi pomagał - okazało się, że lepiej radzi sobie w
kuchni niż ja. Kroił cebulę, tarł marchewkę, a ja co chwila dotykałam go,
właściwie bez potrzeby, czy raczej z potrzeby przytulania się do niego;
chciałam czuć, że jest tuż obok. O dziwo, nie drażniło go to i na mój dotyk
reagował pobłażliwie.
Pod wieczór, gdy usiedliśmy przed telewizorem, zadzwonił Artiom.
- Co robisz? - odezwał się zmęczonym głosem.

background image

- Dobre pytanie - odparłam, drapiąc się po karku.
- Ten typ z Moskwy ciągle jest?
- Dziadek zdecydował, że na razie...
- Jasne - przerwał mi Wieszniakow. - Masz jakieś pomysły?
- Tak. Położyć się wcześnie spać.
- Tak myślałem. A ja tu muszę tyrać sam. Rusz się trochę, wspólny
problem rozwiązuje się wspólnie.
- Lepiej znajdź Wańkę.
- Marzycielka! I co jeszcze, może chcesz, żeby Ignatow przyszedł i przyznał
się? Zgrzeszyłem, powie, i teraz nie mogę spać po nocach...
- Aleś zasunął. - Westchnęłam i pożegnaliśmy się.
- Wieszniakow? - spytał Łukjanow.
- Tak jest.
- No cóż, koniec próżnowania. Zastanówmy się, jak by tu przycisnąć
Ignatowa.
- Zastanówmy - zgodziłam się, siadając naprzeciwko. - Proponuję
sprawdzić jego otoczenie - ktoś przecież powinien coś wiedzieć. Nawet jeśli
kilerzy są tu na „występach gościnnych", to mogły być jakieś przecieki.
- Oczywiście. Co jeszcze?
- Obserwować go. A nuż będziemy mieli szczęście?
- Nie sądzę, ale można spróbować. Dobrze byłoby sprawić, żeby zaczął się
denerwować. Masz znajomych dziennikarzy?
- Mnóstwo. - Skrzywiłam się.
- Świetnie.

Rano przyszedł Dziadek. Zaskoczył nas kompletnie -idiotyczny zwyczaj
składania wizyt bez uprzedzenia - więc to, co zobaczył, nie mogło go
ucieszyć. Gdy wszedł, otwierając drzwi własnym kluczem, ja i Łukjanow
właśnie piliśmy kawę. Łukjanow siedział w fartuchu kuchennym, który
został mi z poprzedniego życia, kiedy co jakiś czas pojawiali się mężczyźni.
Na widok Dziadka nawet mu brew nie drgnęła, przywitał się i dalej jadł
śniadanie jakby nigdy nic. Dziadek obrzucił kuchnię surowym
spojrzeniem i popatrzył na mnie tak, jakby chciał, żebym zapadła się pod
ziemię. Niezbyt mnie to wystraszyło, za to zaciekawiło mnie zachowanie
Łukjanowa. Najwyraźniej nie traktował Dziadka jako chlebodawcy, raczej
ignorował go, co byłoby zabawne, gdyby nie budziło obaw.
Widząc, że Łukjanow czuje się komfortowo i nie ma zamiaru wychodzić z
kuchni, Dziadek zwrócił się do mnie:
- Mała, mogę cię prosić na dwa słowa? Poszliśmy do salonu.
- Zdejmiesz płaszcz? - zaproponowałam. - Zrobię ci kawę.
- Nie trzeba - odparł, siadając w fotelu, po czym nie wytrzymał i dodał: -
Cieszę się, że macie taką bliską współpracę.
- Przyszedłeś w jakiejś sprawie czy tylko po to, żeby przypomnieć mi, że
mieszkam w twoim mieszkaniu?
- To twoje mieszkanie - powiedział ostro.
- Ty je kupiłeś.
- To twoje mieszkanie i masz prawo...
- Sokołowa Anna Dmitrijewna - przerwałam mu. - Wie-ritnimowa Olga,

background image

imienia odojcowskiego mnie pamiętam, lat dwadzieścia dwa. Lemieszowa
Andżelika Siergiejewna. Już nie mówię o tej pani, która mieszka z tobą
oficjalnie, no bo ktoś przecież musi pilnować porządku w domu. Kulik
Margarita...
- A to co za jedna? - Dziadek zmarszczył brwi.
- Margo, striptizerka z „Piramidy".
- O Boże - uniósł brwi z miną męczennika - zupełnie
o niej zapomniałem...
- Nie dziwię się. Wyliczać dalej?
- Nie warto. Cieszę się, że tyle wiesz o moim życia.
- No przecież nie na darmo płacą mi w twojej firmie. - Dobrze, uznajmy, że
porozmawialiśmy. A co tam
w sprawie Ignatowa?
- Jak będzie coś nowego, to cię powiadomię.
- Pospiesz się, miesiąc miodowy urządzisz sobie później. Na pewno -
pomyślałam złośliwie, ale na głos tego nie
powiedziałam.
Dziadek wstał, odprowadziłam go do drzwi Nim wyszedł, ujął mnie za
podbródek i pocałował po ojcowsku.
- Zapamiętaj jedno - powiedział cicho. - Te wszystkie baby... i ten twój
Łukjanow... Dziś jest, jutro może nie być. Ale to, co łączy nas, mnie i ciebie
- to poważna sprawa, to jest na zawsze.
Nie skomentowałam tego; zamknęłam za nim drzwi i wróciłam do kuchni.
- Cenna myśl - prychnął Łukjanow i dodał: - To, co powiedział o mnie i
jego babach. Chyba naprawdę cię kocha.
- Przecież ci opowiadałam, zna mnie od dziecka. Na ryby mnie zabierał,
książki czytał, hipopotamy rysował...
- A potem podrosłaś i zaczęłaś się nadawać do ciekawszych zajęć.
- Nie przeginaj. To ja go uwiodłam. Ja...
- Pamiętam tę wzruszającą historię. No cóż, zajmijmy się Ignatowem.
Przez dwa dni byłam bardzo zajęta, głównie rutynową, nieciekawą pracą.
Przestudiowałam biografię Ignatowa wzdłuż i wszerz: jego
przyzwyczajenia, styl życia i całą resztę. Spotkałam się z dziennikarzami,
nieoficjalnie oczywiście, chodziło o to, żeby interesujące mnie informacje
pojawiły się w gazetach pod nagłówkiem „plotki". Wadim Wiszniewski,
rosły chłop o wielkich ambicjach i wielkiej miłości do pieniędzy, wczepił się
we mnie jak kleszcz.
- Mówisz więc, że za tymi zabójstwami stoi Ignatow?
-Już ci zarysowałam sytuację. I pamiętaj o rzeczy najważniejszej: nie ma
żadnych dowodów i zdobycie ich nie będzie łatwe.
- Chcesz, żeby zaczął się denerwować?
- Oczywiście. Musi się jakoś zdradzić.
- Artykulik zrobimy jak malowanie, spokojna głowa. Nazwiska nie podam,
ale każdy zrozumie, o kogo chodzi. Pasuje?
- Zobaczymy, jak zrobisz.
- To będzie bomba - rozmarzył się dziennikarz. Zadzwoniła Ritka.
- Mam wolne pół godzinki, może napijemy się razem kawy? - Ton, którym
to powiedziała, nieco mnie zaniepokoił. - Spotkajmy się w „Arlekinie". -

background image

Tak nazywał się bar nieopodal naszego biura.
- Dobrze - zgodziłam się, rozmyślając, co też przyniesie mi ten dzień.
Jak się okazało, nic dobrego. Spieszyłam się, ale Ritka i tak była pierwsza.
Siedziała ze smętną miną przy dwuosobowym stoliku - młoda kobieta z
zadartym noskiem, ubrana w drogie ciuchy. Z pozoru - zwykła gospodyni
domowa, jedna z tych, które nie potrafią liczyć pieniędzy, nic więcej. Po rai
kolejny przekonałam się, jak bardzo pozory mogą mylić.
- Cześć - powiedziałam, siadając naprzeciwko niej. - Zakochałaś się -
stwierdziła z niezadowoleniem, przyglądając mi się. - Oczy ci błyszczą...
- Umyłam się rano.
- Posłuchaj... Wiesz, jaki jest mój stosunek do ciebie?
- No...
- I wiesz, jaki jest mój stosunek do Dziadka. Ma sporo wad, ale to
prawdziwy facet. Z charakterem. To budzi szacunek u istot pozbawionych
zasad, takich jak ja.
- Jako istota pozbawiona zasad w tym samym stopniu nie mogę się z tobą
nie zgodzić.
- Nie wiem, co tam jest między wami... I przepraszam, że się wtrącam... -
zabrzmiało to tak żałośnie, że choć sekundę temu chciałam ją posłać do
diabła, teraz ugryzłam się w język. - Wygonił ją - oznajmiła ni z tego, ni z
owego.
- Kogo?
- Tę swoją Ankę.
- Co ty powiesz? - parsknęłam. - Doszedł do wniosku, że jest dla niego za
stara? No tak, rozumiem, trzeba co jakiś czas zmieniać tapety i kochanki...
- Przestań. Z nim dzieje się coś niedobrego, jest jakiś nieswój, przecież
widzę... To przez Łukjanowa?
- Za dużo wiesz. - Pokręciłam głową.
- Jeśli uciekniesz z tym typem, to ja nie wiem... on tego nie przeżyje.
Cokolwiek by wyprawiał, jesteś dla niego... - Machnęła ręką. W tym geście
była taka beznadzieja, że znów odmówiłam sobie przyjemności posłania jej
do diabła.
- Uspokój się - powiedziałam, dotykając jej reki. - Nigdzie nie ucieknę.
Łukjanowowi jestem tak potrzebna, jak tobie dyplom od organizacji
pionierskiej. Przyjechał tu w interesach, interesy to dla niego rzecz
najważniejsza, a ja jestem pod bokiem, czemu by nie skorzystać? To
wszystko! Dziadek o tym wie równie dobrze jak ja, więc jeśli jest nieswój,
to z innego powodu. Nie wiem, z jakiego, i to mnie niepokoi.
- Anka przyjechała zrobić awanturę - prychnęła Rita. Zrozumiałam, że
chce zmienić temat.
- Poważnie? - Uniosłam brwi.
- No. Ale głupia... Oczywiście nie wpuścili ją dalej niż na schody.
Wściekała się i groziła, że wszystkich zwolni.
- Może i zwolni, jeśli pogodzi się z Dziadkiem.
- Wiesz, szkoda mi jej. Pewnie, że pieniądze i takie tam... ale to nawet nie
o to chodzi. Do niego szybko się przywiązujesz, a potem cierpisz.
- Miejmy nadzieję, że dziewczyna nie ma ani mózgu, ani duszy, a
pieniądze... na pewno sporo wyciągnęła z Dziadka i na początek jej

background image

wystarczy, a potem kogoś znajdzie, przecież jest ładna.
- Aha. - Ritka zamilkła na chwilę, przyglądając się trzymanej w rękach
filiżance. - Moja przyjaciółka ma pojutrze urodziny, jej kuzyn jest
kierowcą Ignatowa. Świat jest mały - zauważyła, podnosząc na mnie
wzrok. - Może ci się to przyda?
- Jesteś kochana. - Uśmiechnęłam się. Wstałam, przechyliłam przez stół i
pocałowałam ją w policzek.
- Na razie. - Pomachała mi ręką.
Wróciłam do domu. Saszka żałośnie piszczał pod drzwiami, Łukjanowa nie
było, jego samochodu również, rzeczy zniknęły. Żadnego listu nie zostawił,
nie zadzwonił... No i słusznie. Szefowie kazali mu wracać, to wykonał
rozkaz.
Usiadłam w fotelu, włączyłam telewizor i zagapiłam się w ekran. Podszedł
Saszka, z trudem wdrapał się na moje kolana.
- Wujowo mi, psiaku - powiedziałam, drapiąc go za uszami. - Nie wiesz,
dlaczego wszystko w moim życiu jest takie wujowe? Ja też nie wiem.
Dobra, kij z nim. We dwójkę też nam dobrze.
Wyłączyłam telewizor, zajrzałam do kuchni, potem do sypialni i do
gościnnego. Pewnie ciągle miałam nadzieję, że zostawił choć jedno słowo
na skrawku papieru.
- No czy to nie głupota? - Pokręciłam głową zirytowana i poszłam na
spacer z psem.
Wiszniewski nie zawiódł, artykuł wyszedł wspaniały. Dramatyczna
historia z elementami kryminału, wyciskała łzy z oczu czytelników już
przy piątym akapicie. Facet był wart pieniędzy, które dostał.
Gazeta wyszła rano, a koło południa zadzwonił Artiom.
- Czytałaś? - spytał poważnie. - A może sama to wysmażyłaś?
- Brak mi talentu.
- Chciałbym zauważyć, że toczy się śledztwo... -Właśnie - toczy się. Człapie
i sunie jak żółw. A my
potrzebujemy efektów. Ty potrzebujesz. Nie chcesz pułkownika?
- Ja umrę jako major, Cyganka wywróżyła. Lepiej powiedz, co wymyśliłaś?
- Chcę złożyć Ignatowowi oficjalną wizytę. Pretekst to nie problem, w
końcu jestem przedstawicielem administracji, czyli władzą, a władzę się
szanuje i nie odmawia przyjęcia.
- I co mu powiesz?
- Zobaczę. Popatrzę na niego... - Jakbyś go wcześniej nie widziała!
- Wcześniej mi wisiał, a teraz chcę go wsadzić do więzienia. Wańki nie
znaleźliście?
- Nie.
- O, proszę, sam bumeluje, a na mnie krzyczy. Pracuj, pracuj. Cyganka
kłamała, umrzesz jako generał.
Niełatwo było dodzwonić się do Ignatowa, ale w końcu miły kobiecy głos
oznajmił, że słucha mnie bardzo uważnie. Przedstawiłam się i wyjaśniłam,
czego chcę od jej szefa.
- Oddzwonię do pani w ciągu dziesięciu minut - zaszcze-biotała takim
tonem, że poczułam się jak w raju.
Siedem minut później faktycznie oddzwoniła i powiedziała, że pan

background image

Ignatow czeka na mnie dziś o godzinie piętnastej, jeśli mi to odpowiada.
Zapewniłam ją, że bardzo, i pożegnałyśmy się.
Poczułam przemożną potrzebę upiększenia się i pojechałam do salonu
kosmetycznego. Tak naprawdę chciałam się odprężyć i zastanowić, jak
poprowadzę rozmowę z Ig-natowem, ale uroda też ważna rzecz. Pomyślnie
połączyłam przyjemne z pożytecznym i za pięć trzecia parkowałam przed
biurem tego ważniaka, które pod względem pompa-tyczności mogło
rywalizować z rezydencją Dziadka.
- Należy skromniej żyć - mruknęłam pod nosem. - Władza nie lubi cudzego
szpanu, własnego ma powyżej uszu.
Czekano na mnie. Przed drzwiami powitał mnie młody człowiek i
poprowadził do windy. Wjechaliśmy na pierwsze piętro - wprawdzie
mogłam tam dojść po schodach, ale nie chciałam łamać miejscowych
tradycji.
- Proszę - rzekł, puszczając mnie przodem i po długim
chodniku doszliśmy do gabinetu.
Za dębowymi drzwiami w sekretariacie siedziała asystentka, kobieta w
wieku trzydziestu pięciu lat. Nie była piękna, ubrana skromnie, ale ze
smakiem. Jej usta się uśmiechały, oczy zza okularów patrzyły uważnie.
Najwyraźniej pracowała sumiennie, z poświęceniem i na pewno za duże
pieniądze. Zresztą czy akurat ja miałam powody do zazdrości?
- Olga Siergiejewna? - zapytała uprzejmie. - Tak.
- Wsiewołod Władimirowicz czeka na panią.
Weszłam do gabinetu, który zasługiwał na to, żeby obejrzeć go dokładnie,
zachwycić się gustem i wizją projektanta. Ale w tej chwili wnętrze mnie
nie interesowało, patrzyłam na człowieka, który siedział za biurkiem. Gdy
weszłam, wstał. Wysoki, postawny, wyglądał na czterdzieści lat, choć tak
naprawdę był kilka lat starszy. Ciemne włosy, delikatna siwizna na
skroniach, przyjemna twarz, jasne oczy, miły uśmiech. Nosił drogi
garnitur i obrączkę z brylantem.
- Dzień dobry - przywitałam się, rozciągając usta w uśmiechu.
- Cieszę się, że panią widzę - odparł, odsuwając dla mnie fotel.
Wyłożyłam cel swojej wizyty, co nie zajęło mi wiele czasu. Ignatow słuchał
bez większego zainteresowania, obserwował mnie i czekał. Negocjacje nad
wymyśloną przeze mnie kwestią trwały dziesięć minut, on się ze
wszystkim zgodził i oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Właściwie mogłam
pożegnać się i wyjść.
- Cóż, nie będę zabierać panu czasu... - zaczęłam, wstając.
Ignatow dotknął ręką gazety, leżącej na brzegu biurka.
- To pani dzieło? - spytał. W jego cichym głosie nie było ani gniewu, ani
napięcia.
- Co pan ma na myśli? - nie zrozumiałam.
- To. - Podał mi gazetę.
Zerknęłam, a następnie zaczęłam niespiesznie czytać. Cierpliwie czekał,
nadal mnie obserwując, ale jestem pewna, że na mojej twarzy nie odbiły
się żadne uczucia.
- No cóż. - Wzruszyłam ramionami, oddając gazetę.
- Wszystko opisano bardzo dokładnie. A może chciałby pan coś dodać?

background image

Jego wargi drgnęły, chciał odpowiedzieć coś ostrego, ale zmienił zdanie.
- Wszystko, co napisano w tym artykule - powiedział z przekonaniem - nie
ma żadnego... - Odetchnął głośno.
- To prowokacja i świetnie pani o tym wie. To prawda, moja córka zginęła i
była to dla mnie straszna tragedia. To prawda, chciałem, żeby zabójcy
ponieśli zasłużoną karę Sąd miał swoje wyobrażenia o sprawiedliwości i
dlatego dostali tyle, ile dostali. Pogodziłem się z tym. Minęło wiele lat, ból
ucichł. Do głowy by mi nie przyszło, żeby urządzać taką rzeź.
- W artykule nie ma o panu ani słowa. Człowiek, który przeprowadził
dziennikarskie śledztwo, określił stopień pańskiego pokrewieństwa z
zamordowaną dziewczynką, to wszystko.
- Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale akcenty postawiono w taki sposób, że
tylko kompletny idiota... To prowokacja i pani zdaje sobie z tego sprawę.
- Dziwnej że zaczął pan tę rozmowę - że zaczął ją pan ze mną.
- Proszę nie udawać. Przyszła tu pani... - Przyszłam w sprawie, którą
szczęśliwie rozwiązaliśmy.
A teraz mogę wyjść.
Potarł skronie, a następnie popatrzył na mnie spode łba.
- Ma pani reputację porządnego człowieka. Niezbyt szanuję pani szefa i
jego przydupasów i nie jestem zaskoczony tymi świństwami. Sądzę, że zna
pani przedmiot naszego sporu; w grę wchodzą bardzo duże pieniądze. To
oczywiste, że ci ludzie nie cofną się przed niczym, nawet przed
sfabrykowaniem sprawy karnej przeciwko mnie. Ale nie spodziewałem
się... - Znów potarł skronie, chyba mówienie sprawiało mu trudność. Jeśli
grał, robił to po mistrzowsku.
- Żeby zagrać na tamtej dawnej sprawie, na uczuciach ojcowskich... Nie
sądzi pani, że to podłość? Jest pani porządnym człowiekiem, co pani o tym
myśli?
Wzmianka o mojej porządności nieco mnie zdumiała. Że jestem uważana
za alkoholiczkę, cynika, kochankę Dziadka i Ucho wie kogo jeszcze,
wiedziałam od dawna, ale że jestem porządnym człowiekiem? Naprawdę
ktoś powiedział o mnie coś takiego czy może to tylko próba komplemen-
tów? Nieźle mu wychodziło, człowiekowi od razu łzy napływały do oczu i
miał ochotę zrobić jakiś dobry uczynek: przeprowadzić staruszkę przez
jezdnię, oddać znalezioną portmonetkę albo wybaczyć komuś grzech, bo
któż z nas jest bez grzechu?
- Popełnił pan błąd - powiedziałam, patrząc mu w oczy.
- Pan albo pańscy ludzie. Tamta Tiurina utonęła rok temu. Zabiliście inną
kobietę, zupełnie niewinną. To nieprofesjonalne i nieprzyzwoite. I będzie
pan musiał za to odpowiedzieć. - Wstałam i ruszyłam do drzwi.
- Myli się pani, Olgo Siergiejewna - rzekł. - Jeśli się pani myli, oczywiście.
- Zorro nie ma prawa popełnić błędu. - Uśmiechnęłam się. - W przeciwnym
razie przestaje być szlachetnym mścicielem, a staje się zwykłym zabójcą.
Do widzenia. - Odwróciłam się i otworzyłam drzwi.
- Proszę zaczekać! - zawołał.
Obejrzałam się zaskoczona - czyżby moje słowa zrobiły na nim aż takie
wrażenie, że teraz przyzna się do winy? A może będzie chciał się dogadać?
No cóż, Dziadek będzie szczęśliwy. To znaczy, jego moskiewscy przyjaciele

background image

będą szczęśliwi, a on przy okazji, skoro miał udziały... Wiesznia-kow
dostanie awans, a ja poślę wszystkich do diabła i pojadę nad morze.
- Nie ustąpię - oświadczył Ignatow bardzo poważnie. - Nie ustąpię bez
względu na okoliczności. Nic przywykłem ustępować łajdakom i jestem
pewien, że ta historia będzie miała dalszy ciąg. I jeśli jest pani tym
człowiekiem, o którym mi mówiono... Przepraszam - zakończył gwał-
townie.
Wyszłam z gabinetu.
Czułam się podle. Może dlatego, że nie miałam pewności, czy Ignatow
udaje. No co za brednie, na pewno udaje, po prostu chce ratować własną
skórę! Kłamstwo potrafi być bardzo przekonujące. Mdli mnie od tej sprawy
- pomyślałam, wsiadając do samochodu. - Mdli mnie i już. Ciekawe,
dlaczego... Może jestem w ciąży?
Wieczorem objawił się Lalin. Zadzwonił i powiedział, że jest obok mojego
domu i pragnie mnie zobaczyć.
- To przyjedź - zgodziłam się, chociaż wcale nie miałam ochoty się z nim
widzieć. Ogólnie ludzkie twarze mnie w tej chwili drażniły, nawet morda
Saszki działała mi na nerwy. Ale Lalin nie należy do ludzi, którym się
odmawia.
- Masz alkohol? - spytał od progu.
- Skąd? Przecież już nie piję.
- Mogłabyś trzymać dla gości.
- Nie mam silnej woli.
- Oraz mózgu - prychnął.
- I beze mnie pełno mądrali - odburknęłam. - Wchodź. Wszedł i siadł w
moim fotelu. - Ja tylko na pięć minut.
- Szkoda, już myślałam, że na całą noc. Akurat brakuje mi męskiego
towarzystwa.
- A Łukjanow? - Skrzywił się ironicznie.
- Wybył po zakończeniu swoich spraw.
- Poważnie? - Jego uśmiech wzbudzał niepokój, ale nie drążyłam, czekając,
aż Lalin sam dojrzeje do wyjaśnień.
- Czyli co, urządziliście polowanie na Ignatowa? - zapytał, wsuwając ręce
do kieszeni.
- Jakbyś nie wiedział.
- Wiem. Stary nawyk - wiedzieć wszystko, co dzieje się w twoim mieście.
Tyle razy sobie obiecywałem i ciągle...
- Garbatego wyleczy tylko mogiła.
- Zgadza się. Ale na razie jakoś mi się nie spieszy.
- Po co przyjechałeś? - nie wytrzymałam. - Jesteś rzadkim gościem, poza
tym sam mówiłeś, żebym zeszła ci z oczu, a tu proszę, zjawiasz się nagle...
- Mała - powiedział łagodnie, świdrując mnie wzrokiem
- Wyjdź z gry. Olej to wszystko. Wyjedź i wyślij Dziadkowi podanie o
zwolnienie. Bardzo cię proszę, posłuchaj
mnie. - Patrzyliśmy sobie w oczy co najmniej dwie minuty. W końcu mój
stary kumpel wstał. - Czas na mnie.
- Niech cię szlag trafi! - zawołałam. - Oleg, wyjaśnisz mi, co się dzieje?
- Nie ma sensu. Znasz mnie, a ja znam ciebie. Ta firma to nie jest miejsce

background image

dla ciebie. Pójdziesz na oślep i skręcisz kark. A ja jestem twoim
dłużnikiem i nie chcę iść na twój pogrzeb.
- Jasne. Też bym nie poszła, nawet gdyby mnie usilnie zapraszali.
- Cieszę się, bo nadal myślisz, że masz poczucie humoru.
Poszedł do drzwi. Nie było sensu zadawać pytań, dlatego odprowadziłam
go w milczeniu.
- A Łukjanow nadal jest w mieście - dodał nagle. - Jak chcesz się z nim
zobaczyć, to zajrzyj do „Rosji", pokój numer trzysta siedemnaście.
Gdy przetrawiałam tę informację, Lalin szybko zamknął drzwi.
- Cholera! - zaklęłam, kopnęłam drzwi i znów wykrzyknęłam coś
niecenzuralnego. Przeszłam się po korytami, ignorując Saszkę, który
kręcił się pod nogami i popiskiwał. - Odczep się, psie, nie mam teraz do
ciebie głowy.
Pół godziny później byłam już pod hotelem „Rosja". Samochód zostawiłam
na parkingu i wkroczyłam do budynku. Pomieszczenie ochrony hotelu
mieściło się na parterze, w głębi sali, za recepcją. W tym hotelu,
zbudowanym dla obcokrajowców w czasach ZSRR, a teraz odnowionym,
zatrzymywali się wszyscy nasi drodzy goście. Zwykle to ja odpowiadałam
za ich ulokowanie, dlatego ochrona znała mnie i teraz nie spodziewałam
się żadnych problemów.
Kiedy weszłam, dwóch chłopaków gapiło się w telewizor.
- Gdzie szef? - spytałam, zamykając za sobą drzwi. Chłopaki odwrócili się
jednocześnie, jeden już ściągnął brwi, ale poznał mnie i od razu zmienił
wyraz twarzy.
- Jedną chwileczkę - powiedział uprzejmie i zadzwonił. Czekałam pięć
minut. W końcu pojawił się zaniepokojony młody mężczyzna w garniturze
i pod krawatem.
- Cześć, Wołodia - przywitałam się.
- Cześć - odparł. - Jakieś problemy?
- Pokój numer trzysta siedemnaście. Kto, skąd - wszystko, co możesz.
Skinął głową i wyszedł, a ja poszłam do holu i usiadłam pod oknem. Tym
razem czekałam dłużej niż pięć minut, w końcu jednak Wołodia przyszedł
i oznajmił:
- Aleksander Iwanowicz Bieżników. Biznesmen z Moskwy, przyjechał w
interesach. W jakich, mogę się dowiedzieć, jeśli dasz mi trochę czasu.
Przyjechał dwa dni temu, wczoraj nie nocował. Wzrost sto osiemdzisiąt
sześć, blondyn, twarz sympatyczna, nosi okulary. Jadł kolację w re-
stauracji w towarzystwie ładnej blondynki. Coś jeszcze?
- Tak. Klucze od pokoju. Stęknął niezadowolony.
- Słuchaj, ja wszystko rozumiem...
- Klucze od pokoju - powtórzyłam spokojnie, ale pojął.
- Po co ci klucze? Jest teraz u siebie.
- Może nie otworzyć, a ja muszę go zobaczyć. Przyniósł klucze.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? - Był wyraźnie zirytowany. - Jeśli
będę miał kłopoty...
- Nie będziesz.
Wzięłam klucze i weszłam na trzecie piętro. Łukja-now zajmował
apartament. Po cichu otworzyłam drzwi. W przedpokoju było ciemno, w

background image

salonie palił się kinkiet nad lustrem. Drzwi do sypialni były otwarte na
oścież, tam również paliło się światło, lampka przy łóżku. Zobaczyłam
wystarczająco dużo i poczułam się jak kretynka. Chciałam się cicho zmyć,
ale piersiasta blondynka zauważyła mnie, pisnęła i złapała za kołdrę.
- Przepraszam - wydukałam z naturalnym przestrachem. - Chyba
pomyliłam pokoje.
- Won! - wrzasnął Łukjanow, no to wyszłam. Wołodia czekał na mnie w
holu na drugim piętrze. Oddałam klucze.
- Nie widziałeś mnie.
- To oczywiste. Facet nie zrobi mi awantury?
- Nie sądzę. Ma teraz ważniejsze sprawy. Na razie. Mam wobec ciebie
dług.
- Będę o tym pamiętał - rzucił za mną.
Wyszłam z hotelu, chichocząc histerycznie. Naprzeciwko był bar,
zachęcający spragnionych jaskrawym szyldem.
- No i jak tu się nie skusić? - Pokręciłam głową i przeszłam na drugą
stronę ulicy.
Siedziałam w kącie, tyłem do reszty gości, i wpatrywałam się w ścianę,
dlatego przegapiłam zjawienie się Łukja-nowa. Niespodziewanie stanął
obok mnie, spojrzał surowo i oznajmił:
- Byłem pewien, że znajdę cię właśnie tutaj.
- Odpowiednie miejsce, prawda?
- Dla ciebie na pewno. Upijasz się w samotności?
- To woda mineralna - oznajmiłam, wskazując szklankę.
Nie uwierzył, wziął szklankę, powąchał i odstawił na stół.
- No proszę. A ja myślałem, że upijesz się jak świnia.
- Może bym tak zrobiła, ale nie mogę. Jestem zaszyta. Jeszcze bym się
przekręciła... A ja jeszcze jestem młoda, chcę żyć.
Usiadł na krześle obok.
- Dobra. Jedź do domu. Saszka na ciebie czeka, pewnie się stęsknił.
- Masz ciekawy sposób spędzania czasu - oświadczyłam, zerkając na niego.
- Muszę się czasem odprężyć. - Jasne. Poznałam ją, to żona Ignatowa.
- Chwała Bogu, że ze strachu ona nie poznała ciebie. Pojechała do męża.
- Zdenerwowałeś się?
- Brak mi słów.
- W takim razie przepraszam.
- Posłuchaj - rzekł Łukjanow po dłuższej chwili. - Twój Dziadek chce, żeby
Ignatow trafił do więzienia; moi szefowie też tego chcą. Praca to praca.
Znasz reguły gry. Nie wygłupiaj się i jedź do domu.
- Znam reguły gry. Tylko z jakiegoś powodu wydaje mi się, że znów
jesteśmy po różnych stronach barykady. Tak?
- Jak coś ci się wydaje, to się przeżegnaj.
- Z chęcią, ale jestem niewierząca.
Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia, więc wstałam, ale nie
wytrzymałam i zadałam jeszcze jedno pytanie:
- Kiedy zdążyłeś ją poderwać?
- Dzisiaj.
- Brawo. Ale z moich wiadomości wynika, że ona nie należy do kobiet,

background image

które idą do łóżka z facetem w pierwszym dniu znajomości.
- Nie jest lepsza od innych. Ani gorsza.
- No, no... Coś mi się wydaje, że zacząłeś ją obrabiać, zanim się
dowiedzieliśmy, że za morderstwami stoi Ignatow. Cóż to, intuicja?
- Idiotka! - wrzasnął, aż ludzie przy sąsiednich stołach zaczęli się oglądać.
- Zazdrosna idiotka!
- Niepotrzebnie się drzesz. - Pokręciłam głową. - Nie mam zamiaru być
zazdrosna, poza tym nie jestem aż tak głupia. To znaczy jestem, ale wiem
dokładnie, że dwa plus dwa to cztery.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - warknął.
- Filozofuję. Taki nawyk. Pić nie mogę, to chociaż filozofuję.
Pomaszerowałam do drzwi, czując na sobie jego spojrzenie. Ciężkie
spojrzenie.
Cały następny dzień snułam się po mieszkaniu i myślałam. Elementy
układanki nie chciały się ułożyć, obrazek przekrzywiał się to w jedną, to w
drugą stronę. Tarłam skronie i kolejny raz zaczynałam budować
konstrukcje logiczne, aż w końcu zrozumiałam, że nie są warte złamanego
grosza. Żadnego punktu zaczepienia... Łukjanow miał rację, złoszcząc się
na mnie. Pragnienie zbliżenia się do żony Ignatowa było zupełnie
naturalne, może dowie się czegoś ważnego? Miał rację - praca to praca. A
jakieś tam uczucia... głupota i choroba.
Zadzwoniła Ritka.
- Pamiętasz o urodzinach? Jak chcesz iść, to się zbieraj, czekam na rogu
Matwiejewskiego zaułka, tam gdzie jest spożywczy.
Przebrałam się szybko i pojechałam. Ritka czekała na mnie, trzymając
męża pod rękę. Jej mąż należał do drużyny Dziadka, dużo pił i interesował
się zgrabnymi blondynkami
- krótko mówiąc, nie wiedziałam, czemu Ritka go jeszcze nie przegoniła.
Może trzyma go zamiast psa? Iluzja obecności bliskiej istoty... Żeby w
wielkim pustym mieszkaniu nie przestraszyć się własnego odbicia w
lustrze.
- Zimno dziś - powiedziała, wsiadając do samochodu.
- A mówili, że październik będzie ciepły.
- Nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy - wygłosiłam
sentencjonalnie.
- Mdli mnie od twoich mądrości.
- Mnie również.
Jej przyjaciółka mieszkała trzy ulice od naszego miejsca spotkania,
zaparkowałam samochód i przypomniałam sobie o prezencie.
- Głupio tak z pustymi rękami...
- Kup butelkę koniaku, a prezent mamy. - Ritka klepnęła paczkę, którą
trzymała w ręku.
Pojechałam kawałek dalej i zatrzymałam się przy supermarkecie.
Kupiłam koniak, bombonierkę i bukiet róż.
- Już nie masz na co wydawać pieniędzy... - Sierioża westchnął, gdy z
całym tym dobrem zjawiłam się w samochodzie. - Tam nawet nie będzie
przyzwoitego żarcia! A Wierka na pewno zacznie pleść o tej swojej lidze,
czy jak się to tam nazywa, albo będzie czytać wiersze. W tamtym roku na

background image

Boże Narodzenie czytała Biblię.
- Całą? - nie uwierzyłam.
- No nie, kawałek, ale wystarczyło. No cóż, chodźmy. - Obejrzał się na nas
z determinacją. - Przyjaciół trzeba szanować - mruknął, zerkając na Ritkę.
Gości nie było dużo: jedna para młodych ludzi, dama w średnim wieku,
mężczyzna z bródką w szpic, który wydał mi się niejasno znajomy, oraz
facet mniej więcej trzydziestoletni, rosły i barczysty. Od razu zwróciłam na
niego uwagę, to musiał być kierowca Ignatowa.
Sama jubilatka była małą, pulchną kobietką ze strzechą kędzierzawych
włosów i miną, jakby cały ten świat istniał tylko po to, żeby od rana do
wieczora działać jej na nerwy. Poznano nas; gospodynię uprzedzono, że
przyjdę, i przywitała mnie z ogromną atencją.
Usiedliśmy przy stole, wbrew prognozom Siergieja suto zastawionym,
wypiliśmy, pogadaliśmy, wypiliśmy jeszcze raz i jeszcze, i rozmowa
potoczyła się weselej. Ale nikt nie czytał wierszy i nie mówiło się o żadnej
lidze, lecz o planowanym koncercie moskiewskiej gwiazdy. Nie znam się
na gwiazdach, więc głównie milczałam.
Kierowca Ignatowa, Aleksiej, siedział przy stole obok mnie i od czasu do
czasu uśmiechał się zachęcająco. Może podlizywał się władzy w mojej
sobie, a może był tak pewny swego męskiego uroku, że nie wątpił: jeśli od
czasu do czasu będzie dolewał mi martini i przyciskał kolano do mojego
kolana, to świt powitamy w jednym łóżku. Z rozczuleniem patrzyłam na
jego męską twarz, szeroką pierś i mocne dłonie z obrączką na palcu, dając
mu tym samym do zrozumienia, że nie mam nic przeciwko temu, żeby po-
witać ranek w jego towarzystwie.
Około dziesiątej impreza osiągnęła punkt krytyczny i goście zaczęli
tańczyć, a po jedenastej poziom zabawy zaczął drastycznie spadać.
Gospodyni zaproponowała herbatę, co stało się sygnałem do odwrotu.
Goście długo żegnali się pod drzwiami i wreszcie rozeszli: pod klatką
zostaliśmy we czwórkę: ja, Aleksiej i Ritka z mężem, który był nawalony
jak stodoła.
- Odwieziesz nas do domu? - spytała Rita, przytrzymując męża.
- Jasne. Wsiadaj, ciebie też zawiozę - zaproponowałam Aleksiejowi. - A
może jesteś swoim wozem? - Ja za kierownicą nie piję i innym nie radzę. -
Ja też nie radzę, ale sama piję.
Zaśmiał się i usiadł obok mnie. Ritka z mężem wpakowali się z tyłu,
ruszyłam. Do domu Ritki jechaliśmy kwadrans, gdy wysiedli, spytałam
Aleksieja:
- A ciebie dokąd?
- Do ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko. Herbata, kawa, może
potańczymy? A może masz inne plany?
- Potańczymy. - Skinęłam głową i pojechałam do domu. Wchodząc do
mojego mieszkania, Aleksiej gwizdnął. - Ładnie mieszkasz.
- Staram się.
- Mój szef ma większy wypas, ale on to i forsy ma więcej. A może się mylę?
- Wchodź, wchodź, zrobię kawy. Na psa nie zwracaj uwagi, poszczeka i
przestanie.
Słysząc to, Saszka wyszedł obrażony z kuchni.

background image

- Ma charakter - zadziwił się Aleksiej.
Zaparzyłam kawę. Gdy stałam przy kuchni, Aleksiej podniósł z podłogi
piłeczkę Saszki, rzucił w ścianę naprzeciwko i zręcznie złapał. Robił to
lewą ręką, co nie uszło mojej uwagi. Filiżankę z kawą wziął jednak prawą
ręką, ale nadal bawił się piłką.
- Jesteś leworęczny? - nie wytrzymałam.
- Mnie bez różnicy, lewa czy prawa. - Mrugnął do mnie i zostawił piłeczkę
w spokoju. - No i co? - spytał wesoło. - Pytaj. Przecież przyszłaś na
urodziny mojej siostry tylko dlatego, że kopiecie pod moim szefem... A tej
głupiej w to graj.
- Taki jesteś mądry? - Rozzłościł mnie.
- Co poradzić? A może naprawdę pójdziesz ze mną do łóżka? Nie będziesz
się bała swojego Dziadka? A może on sam podkłada ci facetów w razie
potrzeby? Bo słyszałem, że jesteście w dużej potrzebie.
- Twój szef jest winien zamordowania czterech osób - zauważyłam.
- To jeszcze trzeba udowodnić. Poza tym ja na jego miejscu... Wiesz, co
zrobili z jego dzieckiem?
- Wiem.
- I uważasz, że to są ludzie?
- Nie wiem. Nie ja ich będę sądzić. Ale wiem jedno: ta Tiurina, którą
zabito trzecią, nie widziała jego córki na oczy. Popełnili błąd, zabili
niewłaściwą kobietę.
- Kłamiesz, takie zbiegi okoliczności są niemożliwe... Razem pracowały,
przyjaźniły się... Kłamiesz!
- Tak mówisz, jakbyś sam...
- Nie myśl sobie, po prostu czytałem artykuł w gazecie. A co byś zrobiła,
gdybym ci teraz wlazł pod spódnicę?
- Sprawdź.
- Nie. - Zachichotał. - Wolę nie. Wszyscy wiedzą, że jesteś kochanką
Dziadka. Nie potrzebuję kłopotów. Ale jeśli chcesz znać moją opinię -
gównianego masz kochanka. I traktuje cię jak psa. Albo jeszcze gorzej - jak
szmatę do podłogi. Ale zdaje się, że to ci pasuje. - Wstał. - Dzięki za kawę.
- Nie spiesz się, posiedzimy, pogadamy. Aleksiej zaniepokoił się nagle,
rozejrzał czujnie.
- Dzięki... Innym razem.
- Jak chcesz. - Wzruszyłam ramionami.
Odprowadziłam go do drzwi. Wyszedł, burknął: „Na razie" i rozpłynął się
w ciemnościach. A ja rzuciłam się do telefonu i mimo późnej godziny
zadzwoniłam do Wiesz-niakowa.
- Kompletnie ci odbiło? - spytał urażony. - Pierwsza w nocy! Żona ma
dzisiaj urodziny, chyba człowiek może...
- No proszę - obruszyłam się - wszyscy mają dzisiaj urodziny.
- Co ty pleciesz?
- Posłuchaj, właśnie pożegnałam się z kierowcą Ignatowa. Zabawny
chłopak. I nieprosty. A najważniejsze, że zarówno prawą, jak i lewą ręką
posługuje się tak samo zręcznie.
- Co? - Chyba na tych urodzinach nieźle popił, bo myślenie kiepsko mu
szło. - O cholera... Myślisz, że to takie proste?

background image

- Zajmij się jutro tym chłopakiem, dowiedz się wszystkiego, co się da...
- Daj spokój! - żachnął się. - Przestudiowałem jego biografię wzdłuż i
wszerz, ty przecież też czytałaś! Zapomniałaś już? Jeśli zapomniałaś, to
przypominam: chłopak siedział za bójkę, ale nie jakąś tam zwyczajną, w
końcu nie dają pięciu lat za nic. Jak wyszedł, zaczął się ocierać wśród
chłopaków Gorielika, a ten dobrze zna Ignatowa. Gdy Ignatow rozwijał
swój biznes, dawał Gorielikowi forsę, myślę, że to właśnie Gorielik polecił
tego chłopaka Ignatowowi. Dobra, do jutra, jutro pogadamy. Może chociaż
łeb nie będzie mnie bolał.
Odłożyłam słuchawkę, podniosłam piłeczkę i rzuciłam nią w ścianę. Jakie
to proste. Bardzo proste. Powiedziałabym nawet, zbyt proste.

Następnego popołudnia spotkałam się z Wieszniako-
- Nie ma żadnych wątpliwości - oświadczył, mając na myśli kierowcę
Ignatowa - W każdym razie ja ich nie mam. Czuję, że trafiliśmy na ślad!
Nie ma alibi na czas, w którym zamordowano Serafimowicz i Iwanowa.
Niby jeździł na ryby, ale pewnie nie ma nikogo, kto by to potwierdził. W
czwartek, gdy zarżnęli Tiuriną, był z szefem na daczy. Rzecz jasna szef
potwierdzi, że cały dzień spędzili razem, nic dziwnego... A teraz
najciekawsze: leciał do Omska tego dnia, w którym zamordowano Wadima
Krasnowa. Wyobrażasz sobie?
- Aha - przytaknęłam. Z niejasnych przyczyn rewelacje Wieszniakowa
wcale mi się nie podobały.
- No właśnie! - ekscytował się Artiom. - Najwyższy czas go zgarnąć. Duszę
z niego wytrzęsę! Żeby tylko prawnicy Ignatowa niczego nie popsuli. Mała,
mamy mordercę!
- Nie nazywaj mnie tak - poprosiłam.
- Co? Aa... Przepraszam, wyrwało mi się. Krótko mówiąc, jeśli pozwolą
nam z nim popracować, to przyzna się i wyda szefa. Nie sądzę, żeby był
taki mocny.
- I ty dostaniesz swojego pułkownika, a ja wreszcie uwolnię się od tej
sprawy.
- No coś ty? - obraził się Artiom. - Ja nie dla gwiazdki!
- Wiem. Mam podły humor.
- Czemu? Taką sprawę żeśmy z miejsca ruszyli... Przez Łukjanowa? -
Odkaszlnął i spytał: - Wyjechał do tej swojej Moskwy?
- Pewnie tak. Mnie nie informował... Działaj, działaj -mrugnęłam - a ja
zapewnię ci zielone światło.
- Aha. Żeby tylko udało się zahaczyć tego drania, tak porządnie zahaczyć...

Wkrótce Aleksiej został aresztowany, a przy okazji zgarnięto takie trofea,
że tylko się rozpłakać ze szczęścia; w skrytce w mieszkaniu znaleziono
pięćdziesiąt tysięcy dolarów, o których kierowca rzekomo nie miał bladego
pojęcia, a w mercedesie szefa finkę, którą, jak wykazała ekspertyza, zabito
Iwanowa. Artiom cieszył się jak dziecko, a ja zaczęłam się denerwować.
- Po jaką cholerę trzymał nóż w samochodzie? - spytałam po wysłuchaniu
opowieści.
- Widocznie czuł się bezpieczny.

background image

- Po artykule w gazecie?
- Finka nie jest taka sobie zwyczajna, zrobiona w więzieniu, pewnie
zostawił sobie na pamiątkę, szkoda mu było. Poza tym schował w
samochodzie szefa, nie w swoim. No i pieniądze...
- A może naprawdę nic o nich nie wiedział?
- Nie rozumiem cię - rozzłościł się Wieszniakow. - Mamy podejrzanego,
mamy dowody...
- A co, na fince są odciski palców?
- Aż takim idiotą to on nie jest. Słuchaj dalej. Pokazałem jego zdjęcie
sprzedawczyniom, a jedna jakby sobie przypomniała, że widziała go w
dziale sportowym.
- Co to znaczy - jakby?
- Idź do licha, tobie to nie dogodzisz. Myślisz, że ktoś go wrabia? Kto?
Ignatow? Ale przecież każdy głupi zrozumie...
- Poczekaj. Co on mówi o tej swojej podróży do Om-ska?
- Twierdzi, że nawet nie wie, gdzie to jest. Zgubił paszport jakiś czas temu,
a w mieście go nie było dlatego, że jeździł z szefem do Moskwy.
- Naprawdę jeździł?
- Ignatow jeździł, to fakt. Ale kto siedział za kierownicą...
- W Moskwie nocowali w hotelu?
- Nie. Ignatow ma tam mieszkanie. Alibi niby jest, a tak naprawdę nie ma.
Mała... Przepraszam... - Stropił się i dodał szybko: - Wszystko pasuje
idealnie. Ignatow czekał, aż Krasnow wyjdzie z więzienia, żeby od razu
policzyć się ze wszystkimi mordercami córki. I dobrze się przygotował. To
jest z kierowcą w Moskwie, to na daczy... Tylko że nikt nie może tego
potwierdzić.
- Czyli źle się przygotował. Poza tym nie kupowałby przecież biletu na
samolot na swoje nazwisko, to głupota!
- Wcale nie. Ignatow był pewien, że do niego nie dotrą. Ma pieniądze,
adwokatów, a córka nosiła inne nazwisko. No i ten rzekomy psychopata,
mordujący kobiety w domu towarowym. Szum, zamieszanie, całe miasto aż
huczy - co to ma wspólnego z porządnym człowiekiem, biznesmenem? Ale
tak naprawdę to jego sprawka! I kierowcę z brygady Go-rielika wziął
specjalnie, bo wiedział, że ten za forsę zarżnie każdego.
- Wiesz co - powiedziałam po zastanowieniu. - Muszę się z nim spotkać. - Z
kim?
- Z Aleksiejem.
- Aleś zasunęła. No co się wygłupiasz, przecież sama mówiłaś, że to
Ignatow...
- To wszystko jest zbyt proste. Mam wrażenie, że ktoś
nas wodzi za nos, i to profesjonalnie.
- Zwariować z tobą można, co dzień to nowy pomysł. Pogadasz z nim i co?
Myślisz, że powie ci to, czego nam nie powiedział? Gwarantuję ci, że za
kilka dni sam napisze nam szczere wyznanie. Tak go przycisnę...
- Tego właśnie się boję.
- Czego? - spytał ze zmęczeniem Artiom.
- Tego zeznania. To co, mogę się z nim zobaczyć?
- Przecież jesteś ważną osobą, kto by ci odmówił...

background image

Aleksiej siedział przy stole. Przygarbiony, sińce pod oczami, ramiona
opuszczone... Zarost, zaciśnięte zęby i czujne spojrzenie upodabniały go do
typowego czarnego charakteru.
- Cześć - przywitałam się niepewnie.
Uśmiechnął się, pokręcił głową, nie wytrzymał i spytał:
- Twoja robota? Świetnie, nie ma co.
- Artiom - poprosiłam - zostaw nas na parę minut.
- Zwariowałaś? - oburzył się Wieszniakow.
- No postoisz chwilę za drzwiami, przecież on nigdzie stąd nie ucieknie.
- A jak ci kark skręci, to kto będzie odpowiadał?
- Nie skręci. To bystry gość. Prawda? - zwróciłam się do Aleksieja.
- Skręciłbym z przyjemnością, ale nie chcę sobie brudzić rąk.
- No widzisz? Idź sobie zapal, a my pogadamy.
Stropiony Wieszniakow postał chwile przy stole, w końcu wyszedł.
- No co, Aleksiej? Dowody świadczą przeciwko tobie. Alibi masz nędzne,
sam wiesz.
- Dowody podrzucili wasi gliniarze, ani forsy, ani finki na oczy nie
widziałem. To po pierwsze. A po drugie - nie-doczekanie wasze, żebym
zdradził szefa. Już ja wiem, jak tu u was umieją człowieka obrabiać,
przekonałem się na własnej skórze. I te gliniarskie sztuczki... Ale ja będę
się trzymał do końca. Nie zmusicie mnie, żebym wziął na siebie cudzą
winę i jeszcze niewinnego człowieka oskarżył.
- Naprawdę jest taki niewinny? - Wzruszyłam ramionami. - Mówisz, że cię
wrabiają? Tylko kto? Może to twój szef cię z wodą w kiblu spuszcza, a ty za
niego dajesz gardło? Pomyśl o tym.
Poszłam powoli do drzwi, Ucząc, że mnie zawoła.
- Mała. - Miałam rację. Odwróciłam się. - Nie patrz tak na mnie, nie ja ci
tę ksywkę wymyśliłem. Widzisz, ja już stąd pewnie nie wyjdę. Albo mi
dadzą dożywocie, albo załatwią po cichu; już tu do mnie podjeżdżali, ra-
dzili spać z otwartymi oczami. Ale ty żyj, ciesz się, tylko wiedz, że nikogo
nie zabijałem. Da Bóg, spotkamy się na tamtym świecie i wtedy ty
spojrzysz mi w oczy, a ja spojrzę w oczy tobie. - Teraz też patrzył mi w
oczy, a ja jemu.
Patrzyliśmy tak na siebie dłuższą chwilę, aż wreszcie odzyskałam mowę:
- Jeśli kłamiesz, będziesz siedział razem ze swoim szefem, już ja się o to
zatroszczę, dostaniecie za wszystko... A jeśli... dojdę do tego, obiecuję. Taki
mam brzydki nawyk - zawsze dokopuję się do prawdy.
- Pospiesz się - powiedział zupełnie innym tonem. -
Chciałbym jeszcze pożyć.
- Pożyjesz. Może się nawet razem napijemy.
- Aha. - Skinął głową, oblizując wyschnięte wargi. Wieszniakow czekał na
mnie pod drzwiami.
- No i co, otworzył przed tobą duszę?
- Tak. Przysięga, że jest niewinny jak baranek.
- A czego się spodziewałaś?
- Artiom, ten chłopak będzie nam potrzebny w sądzie - cały i zdrowy.
Odpowiadasz za niego głową. Niech trochę odpocznie, żeby mu się mózg

background image

nie lasował. Zadbaj o to, żeby go sąsiedzi nie dręczyli.
- Może go jeszcze do sanatorium wysłać?
- Się zobaczy, może i wyślemy.
- To już lepiej mnie wyślij, bo mam zgagę od twoich pomysłów.
- Nie ty pierwszy - pocieszyłam go i poszłam do wyjścia, a potem
odwróciłam się i machnęłam ręką. - A na urlop pojedziesz na pewno, i to z
żoną, tak jak powinno być.

Zadzwonił Dziadek i zaproponował, żebyśmy zjedli razem obiad. Nie
piszczałam z radości, ale dałam do zrozumienia, że doceniam i nawet się
cieszę. Zjawił się bez ochrony i wyglądał tak, jakby to była jego pierwsza
randka.
- Stęskniłem się - powiedział z uśmiechem
Ja też się uśmiechnęłam i nawet przytrzymałam jego rękę w swojej. Mam
nadzieję, że wyglądało to szczerze. Zabawne, że on pewnie też miał taką
nadzieję... To nie były wesołe myśli i mimo to niespodziewanie mnie
rozbawiły.
- Masz dobry humor - zauważył. - To mnie cieszy. Muszę przyznać, że
obawiałem się, że... że będziesz przeżywać...
- Co masz na myśli? - Uniosłam brwi,
- O Łukjanowie - odparł niechętnie Dziadek. - Przecież wyjechał?
- Ty powinieneś wiedzieć lepiej. Teraz on uniósł brwi.
- Wyjaśnij mi - zażądał takim tonem, że straciłam ochotę na gierki słowne.
- Proszę bardzo. Łukjanow bez uprzedzenia zniknął z mojego mieszkania.
Myślałam, że wyjechał, skoro już nie ma tu dla niego pracy, ale okazuje
się, że ciągle tu jest. To znaczy był. Nie wiadomo, czym się zajmuje. Jeśli
nie wiem o tym tylko ja, to przykre, ale da się przeżyć, ale jeśli nie wiesz o
tym również ty, to znaczy, że twoi moskiewscy przyjaciele niezbyt się z
tobą liczą.
Powinnam była ugryźć się w język. Twarz Dziadka pociemniała,
nadepnęłam mu na odcisk. Odparł, świdrując mnie wzrokiem:
- Wiem, że jest w mieście. Taka odpowiedź cię zadowala?
- Całkowicie.
- Między wami coś zaszło? - zainteresował się.
- Między nami stale coś zachodzi.
- Przepraszam, źle się wyraziłem. Obraził cię?
- Łukjanow? - zdumiałam się szczerze. - On nie może mnie obrazić. Ty i
jego szefowie zdecydowaliście, że nie ma sensu wtajemniczać mnie w
pewne szczegóły, i Łukjanow wybył z mojego mieszkania, żeby
kontynuować pracę samodzielnie i nie tracić czasu na głupstwa, czyli
mącenie mi w głowie.
- Naprawdę jesteś w nim zakochana? - spytał Dziadek, a w jego głosie był
raczej smutek niż niezadowolenie.
- Oczywiście, że nie. Obawiam się, że nie nadaję się do takich świętych
uczuć. Ale bardzo denerwuje mnie fakt, że żądając ode mnie szczerości,
sam o pewnych rzeczach mnie nie informujesz. Na przykład o tym, czym
teraz zajmuje się Łukjanow.
- Mała... - Pokręcił głową.

background image

- Nie musisz nic mówić - dodałam szybko. - Wszystko rozumiem i obiecuję
zachowywać się przyzwoicie.
Napiliśmy się i zaczęliśmy jeść obiad, rozmawiając o głupstwach. Gubiłam
się w domysłach. Było jasne, że zapraszając mnie do restauracji, Dziadek
chciał nie tylko ze mną porozmawiać, lecz porozmawiać w sposób
serdeczny, w przeciwnym razie wezwałby mnie do biura. To znaczy, albo
liczył, że czegoś się dowie i teraz jest zaskoczony, ponieważ nie wiedział o
przebywaniu Łukjanowa w mieście, albo znając plany swoich przyjaciół,
chciał sprawdzić, co ja wiem - żebym swoim głupim wtrącaniem się nie
zepsuła czyjejś gry. Podsunąć mi mądre myśli należy delikatnie, bez
nacisku - stąd restauracja. Najwyraźniej rozmowa nie dobiegła jeszcze
końca i Dziadek coś jeszcze dorzuci. Jak się wkrótce okazało, faktycznie
dorzucił, choć niezupełnie to, co spodziewałam się usłyszeć.
- Mała, a może spróbowalibyśmy znowu być razem?
- Po co? - palnęłam z głupoty, ale on nawet się nie skrzywił, jakby niczego
mądrzejszego się po mnie nie spodziewał
- A po co ludzie są razem? — Wzruszył ramionami i jego głos stał się
jeszcze cieplejszy. - Wkrótce stuknie mi sześćdziesiątka. I tak sobie
pomyślałem: ile czasu jeszcze mi zostało? Raczej niedużo. A na co tracę
swoje życie? Na bzdury...
- Ale ty nie możesz żyć bez tych bzdur - przerwałam mu, żeby się za bardzo
nie rozpędzał.
- Być może. Ale bez ciebie... widocznie się starzeję. Tęsknię. Oczywiście nie
zmuszam cię do niczego. Był czas, gdy traktowałem cię jak córkę.
Pamiętasz, jak nam było dobrze? Spróbuję teraz, a przynajmniej bardzo
się postaram. Po prostu - bliski człowiek obok.
- Co ty mówisz? - Rozłożyłam ręce.
- Nigdy nie zacząłbym o tym mówić - wziął mnie za rękę - po prostu bym
się nie zdecydował, gdybym nie widział... Ty również tego potrzebujesz.
Jesteś bardzo samotna. Biedna moja dziewczynko, jeszcze nigdy cię takiej
nie widziałem. Wiem, co o mnie myślisz, i masz rację. Zniszczyłem twoje
życie, ale bardzo cię proszę, pomóż mi.
Miałam łzy w oczach. No co ja na to poradzę, ten stary wąż zawsze umiał
mnie podejść. I nie chodziło o słowa, tylko o spojrzenie, o ton głosu... Od
razu miałam ochotę usiąść mu na kolanach, wtulić twarz w jego pierś i
poczuć się małą dziewczynką, bezpiecznie ukrytą przed wszystkimi
niebezpieczeństwami tego świata.
- Nic damy rady. - Westchnęłam. - Zbyt dobrze było nam razem w łóżku,
żebyśmy mogli o tym zapomnieć.
- A czemu mielibyśmy zapominać? Chcę być z tobą. Zrobię wszystko, żebyś
była szczęśliwa. Wiesz, że potrafię. A jeśli... jeśli w twoim życiu pojawi się
człowiek, którego ty... Wystarczy, że powiesz.
Tak, już raz tak właśnie zrobiłam - pomyślałam z rozpaczą. - I on
zniknął... A gdy znaleziono jego ciało... Nie chcę, żeby przeze mnie znów
ktoś umierał w męczarniach.
I gdy moje usta zaczynały się rozciągać w zjadliwym uśmiechu, Dziadek
dodał:
- Drugi raz nie popełnię tego błędu. Gdybym wtedy zdołał... byłabyś dzisiaj

background image

szczęśliwa.
- Niekoniecznie - mruknęłam, żeby cokolwiek powiedzieć. Znałam go
dwadzieścia lat, wszystkie jego sztuczki również, i tak się wzruszyłam! -
Ze szczęściem nigdy nic nie wiadomo.
- Oczywiście. Być może przez jakiś czas bylibyście razem, a potem
zrozumielibyście, że wasz związek to pomyłka, i wróciłabyś do mnie.
Przecież mogło się tak zdarzyć?
- Uhm.
- Powinienem był zaczekać. Albo pogodzić się z tym... Ale za bardzo cię
wtedy kochałem.
- Teraz kochasz mnie mniej?
- Nie. Ale jestem mądrzejszy. Nie wierzysz?
- Dlaczego mam nie wierzyć... Ja również zmądrzałam. Zgadzam się.
Mogłabym przysiąc, że był zaskoczony. Jeszcze się nie zdarzyło, żebym to
ja go przechytrzyła, ale zawsze warto spróbować. Na razie nie wiedziałam,
co on takiego wymyślił, ale nie miałam zamiaru ułatwiać mu życia.
- Przeniesiesz się do mnie? - sprecyzował.
- Tak. W końcu, jeśli nasze doświadczenie się nie uda, w każdej chwili
będziemy mogli się rozstać.
- Mój Boże. - Zamyślił się. - A byłem pewien, że trzeba cię będzie długo
namawiać... Przyznaję, że jestem stropiony.
- W zasadzie masz rację - mam tylko jednego bliskiego człowieka i jesteś
nim ty. Jest jeszcze Saszka, ale to pies, więc się nie liczy. Kiedy mogę się
przenieść?
- Najlepiej jeszcze dzisiaj - odparł ochoczo.
- A może poczekamy do zakończenia śledztwa? - podsunęłam rozsądnie.
- Dlaczego? - zdumiał się szczerze.
- No... teraz jestem zbyt zajęta myśleniem o tej sprawie, a lam rozumiesz,
że na początku nie będzie nam łatwo. Musimy się dotrzeć.
- W takim razie poślijmy twoją pracę do diabła. Uznajmy, że jesteś
zwolniona.
Oż ty w życiu - jak mawiał w takich wypadkach jeden mój znajomy. Aż
gwizdnęłam w duchu. Doszliśmy do sedna sprawy - i aż mi mróz przeszedł
po plecach. Wychodzi na to, że komuś przeszkadzam i to tak, aż Dziadek
się przestraszył. Za nic nie powie tego wprost, nie ten charakter, zresztą i
tak bym nie posłuchała. I dlatego zaczął w ten sposób? A pomyśleć, że o
mało co się nie rozpłakałam ze wzruszenia! Skończona idiotka...
- Chciałabym doprowadzić tę sprawę do końca - powiedziałam łagodnie,
ale nie zbyt łagodnie, żeby nie zaczęło to brzmieć jak kpina. - Ciężko mi
wyobrazić sobie siebie bez pracy. Zbyt dużo wolnego czasu do niczego
dobrego nie prowadzi... - liczyłam, że zrozumie to właściwie; jak mnie
zwolni, to zacznę pić i niech wtedy do siebie strzela, ja już nie będę temu
winna. - Myślę, że wszystko powinno przebiegać naturalnie. Pracujemy
razem i jesteśmy razem. Jeśli nagle okoliczności się zmienią... na przykład
urlop macierzyński i tak dalej, wtedy zdecydujemy.
Siedział bez ruchu i wpatrywał się we mnie intensywnie. Ciekawe, czy mi
uwierzył, czy wszystko świetnie zrozumiał i teraz obmyślał
prawdopodobne warianty? Czy miałam się Z tego powodu złościć? W końcu

background image

ja też obmyślałam.
- Kocham cię - powiedział w końcu, czyli chyba nic nie wymyślił.
- I ja ciebie - odparłam ochoczo.
- Możesz się przeprowadź w każdej chwili.
- Dzięki. Postaram się zakończyć tę sprawę jak najszybciej.
- Przy okazji, dowiedziałem się, że spotykałaś się z tym typem, kierowcą
Ignatowa? - zauważył Dziadek, wpatrując
się w kieliszek koniaku.
- Tak. - Skinęłam głową, - I co?
- Zdaje się, że te zabójstwa to jego sprawka? Nie chcę, żeby milicja
przesadziła z nadgorliwością. Po co nam niespodzianki w czasie rozprawy?
- Zgadzam się.
- Informuj mnie na bieżąco.
Obiad potoczył się w serdecznej atmosferze i rozstaliśmy się zadowoleni.
Pod wieczór odwiedziłam Wieszniakowa, dwa razy rozmawiałam z nim
przez telefon, potem skoczyłam do biura, żeby przygotować pewne
materiały - przecież prócz śledztwa miałam jeszcze swoją codzienną pracę.
Krótko mówiąc, dużo krzątaniny bez większego efektu. Do domu wróciłam
późno, strasznie zmęczona, pospacerowałam z Saszką w pobliżu domu, a
potem z czystym sumieniem poszłam spać.
Obudził mnie telefon. Dzwonił Lalin.
- Słodko śpisz - zauważył, gdy zaklęłam, zerkając na zegarek.
- Należy mi się. Miałam wczoraj ciężki dzień.
- Tylko wczoraj? Szczęściara. Wszystkie moje dni są takie.
- A właśnie, Dziadek zaproponował, żebym przeniosła się do niego i
zwolniła z pracy, żeby mieć czas na smażenie kotletów. Ty jesteś bystry, to
mi powiedz, z jakiej to okazji?
Lalin milczał tak długo, aż pomyślałam, że nie słyszy, i na wszelki
wypadek zawołałam:
- Spadłeś z krzesła z radości?
- Nie, zastanawiam się, jakby ci najlepiej wyjaśnić, że Dziadek ma rację.
Smaż kotlety. Dziadek cię kocha, będziecie mieli dziecko, wprawdzie on
ma sześćdziesiąt lat, ale facet z niego, że ho ho. Może nawet wnuków się
doczeka.
- Coś się tak rozbuchał?
- Martwię się twoimi problemami.
- A jakie ja mam problemy?
- A skąd ja mogę wiedzieć, skoro mi nic nie mówisz?
- Przestać się zgrywać - straciłam cierpliwość. - O siódmej rano może do
mnie dzwonić wyłącznie człowiek zupełnie pozbawiony współczucia.
- Mała - Oleg zebrał się na odwagę - dziś w nocy Ignatow zastrzelił swoją
żonę i palnął sobie w łeb. Z dubeltówki.
- Psiakrew. - Potrząsnęłam głową. - Kiedy to się stało?
- Milicja dostała telefon o piątej rano. Jest tam teraz nasz ulubiony
przyjaciel - pan Nikołajew. Kapujesz?
- A mnie o tym samobójstwie mówisz ty.
- Właśnie. Mimo że Dziadek wie. Więc ucz się smażyć kotlety. Bardzo cię
proszę - dodał.

background image

Zerwałam się, ubrałam w rekordowo krótkim czasie i zbiegłam do garażu.
Pod domem, w którym mieszkał Ignatow, stało sześć samochodów.
Zaparkowałam swój i podeszłam do furtki. Do domu prowadził chodnik z
latarenkami, przed werandą stało dwóch mundurowych i paliło. Jeden
chciał coś powiedzieć i chyba zagrodzić mi drogę, ale drugi mu odradził.
- Dzień dobry - rzuciłam w biegu.
W holu radosny Walera w kucki oglądał coś na podłodze.
- Tylko ciebie tu brakowało - rzucił zamiast powitania.
- Co macie? Machnął ręką.
- Żonę zabił i sobie pół głowy odstrzelił.
- Zostawił list?
- Tak, idź sobie poczytaj.
- Kto znalazł ciała?
- Anonimowy telefon na milicję, ktoś słyszał strzały. Przyjechali
sprawdzić, światło się pali, a gospodarze nie reagują na dzwonek.
Do holu zajrzał mężczyzna, widocznie usłyszał nasze głosy. Znaliśmy się,
skinął mi głową i powiedział:
- Tutaj.
Poszłam za nim. Ignatow siedział w fotelu za ogromnym biurkiem. Ręce
miał bezsilnie opuszczone, a głowę, czy raczej to, co z niej zostało,
odchyloną - na ścianie z tyłu widniała bardzo nieprzyjemna plama.
Między nogami strzelba. Z jednej nogi spadł kapeć, skarpetka leżała obok
nóżki biurka, wykonanej w kształcie lwiej łapy. Na biurku leżał list.
- Jestem winien - przeczytałam. - Lakonicznie.
- Słucham? - spytał Walera.
- Mówię, że lakonicznie.
- Nerwy mu nie wytrzymały, nieźle go zaszczuli. Wiedział, że lada dzień
kierowca zacznie sypać. A może sumienie go zadręczyło? Zdarza się.
- Nie takie rzeczy się zdarzają - przyznałam. - A żona gdzie?
- W sypialni. Chcesz popatrzeć? Dwa strzały z bliskiej odległości... I za co
ją tak?
- Sam mówisz, że mu nerwy puściły. - Aha...
Pojawił się Nikołajew.
- Sprawa jest jasna - obwieścił. - Wieszniakow przyciśnie kierowcę...
- W domu był tylko on i żona?
- Tak, gosposia wychodzi zwykle o ósmej wieczór. Na dzisiaj poprosiła o
wolne, matka zachorowała. Właśnie rozmawia z nią nasz pracownik. Może
pani zameldować Igorowi Nikołajewiczowi, że historia z rzekomym
psychopatą dobiegła końca.
- To dobra wiadomość. - Skinęłam głową i przeszłam się po domu.
W sąsiednim pokoju stała deska do prasowania. Na jednym fotelu leżało
już uprasowane pranie, starannie złożone w kostkę, na drugim -
nieuprasowane. Długi sznur od żelazka ciągnął się za zasłonkę.
Obejrzałam się, odchyliłam zasłonkę - żelazko było włączone do kontaktu.
Dotknęłam - gorące. Dobrze, że stało na metalowej podstawce.
Wyłączyłam je i podeszłam do okna. Standardowy plastik; pociągnęłam za
klamkę - tak, jak się spodziewałam, okno było niezamknięte.
Otworzyłam je, wyjrzałam - do ziemi dwa metry, nad ranem padał deszcz,

background image

nie ma sensu szukać śladów. Zamknęłam okno i wyszłam z pokoju.
- Skończyliście oględziny? - spytałam dziarsko Nikoła-jewa.
- Tak.
- Mogę zerknąć na protokół? Chciałabym, żeby raport, który złożę Igorowi
Nikołajewiczowi, był pełny, rzeczowy.
- Proszę. - Wzruszył ramionami, ale lekko się zdenerwował.
Szybko przejrzałam papiery. W protokole nie było oczywiście ani słowa o
żelazku i otwartym oknie.
- Moim zdaniem, wszystko jest oczywiste - powiedział znacząco Nikołajew.
- Też tak myślę - zapewniłam go optymistycznie. - Cóż, nie będę wam
dłużej przeszkadzać. - Pożegnałam się i opuściłam dom.
Wsiadłam do samochodu, zaklęłam siarczyście, pokręciłam głową i
potarłam rękami twarz.
- Ale gówno - warknęłam i znów pokręciłam głową. Przepełniała mnie
wściekłość, a jak wiadomo, to bardzo zły doradca. - Uspokój się -
rozkazałam na głos. Sięgnęłam do kluczyków, drżała mi ręka. - Uspokój
się, do diabła!
W końcu udało mi się trochę ochłonąć i samochód płynnie ruszył z miejsca.
Jednak przejechałam najwyżej dwie ulice, gdy zobaczyłam dżipa Lalina.
Zatrzymałam się, Lalin szedł w moim kierunku, machał ręką. Nie chciał
rozmawiać w moim samochodzie - i słusznie, ja teraz też nie będę.
Podeszłam do samochodu od strony pasażera, usiadłam na przednim
siedzeniu, Oleg siadł za kierownicą.
- No i co? - spytał drwiąco. - Rozumiesz już, czemu radziłem ci smażyć
kotlety?
- Wiedziałeś. Od początku wiedziałeś.
- Nie. Domyślałem się, że tak się to może potoczyć. Ig-natow nie żyje, jego
żona również. Towarzyszy i spadkobierców brak, więc upragniona ziemia
przejdzie w pewne ręce.
- Naprawdę z powodu parszywego kawałka ziemi... - zaczęłam.
Lalin zachichotał.
- No, no, kawałek wcale nie jest parszywy, tylko złoty! To ogromne
pieniądze, a gdy w grę wchodzą ogromne pieniądze...
- Rozmawiałam z Ignatowem. Szykował się do walki.
- Być może - Lalin przytaknął, jego głos utracił kpiące nutki. -
Niewykluczone, że gliny zwrócą uwagę na pewne nieścisłości, dajmy na to,
siniaki na ciele Ignatowa. Nie patrz tak na mnie, mówię dla przykładu.
Być może z bronią wyjdą jakieś problemy... Ale komu to potrzebne?
Walerce? Jemu to zwisa. Twojego Wieszniakowa nie dopuszczą nawet na
metr, a nasz troskliwy stróż porządku Nikołajew zawsze dobrze wie, skąd
wieje wiatr. Na pewno wszystko tak załatwi, że mucha nie siada.
Wystarczy mu powiedzieć, a już na pewno mu powiedzieli. Protokoły
wyczyszczą, instruktaż z kim trzeba przeprowadzą i na wiosnę dostanie
generała. Pewnie w snach już widzi siebie w białym mundurze. A teraz
rzecz najważniejsza. Po co sterczę tu bitą godzinę i czekam na ciebie?
- Po co?
- Żeby cię po ojcowsku ostrzec.
- Lalin... - wymruczałam, oblizując wargi.

background image

- Mówię poważnie. Znam twój charakter i dlatego tu stoję. Nawet o tym
nie myśl.
- Jeśli mi pomożesz... Gwizdnął.
- Raz już próbowałem i co? Zapomniałaś, jak strach ściska żołądek? A ja
nie. Tak cię trzasną, że będziesz rzygać krwią. Znam dobrze tego bydlaka.
- A mnie znasz?
- Pewnie - prychnął niezadowolony.
- To mi powiedz, stary towarzyszu, kiedy w mieście pojawił się Łukjanow?
- Ja go nie pilnowałem. Po co mi ten twój Łukjanow? - Popatrzyłam na
niego uważnie, Lalin odwrócił wzrok i burknął: - Nazajutrz po pierwszym
morderstwie.
- A u mnie zjawił się znacznie później.
- Wczoraj wieczorem wymeldował się z hotelu. Pewnie pojechał do
Moskwy. Nawet na posterunku drogówki go zarejestrowali, numery
samochodu są w komputerze. Co prawda mógł jechać tak, żeby ominąć
patrol... Teraz już trochę zmądrzałaś?
- O, pewnie nieprędko zmądrzeję... I charakter mam parszywy. Dzięki,
Oleg, pojadę złożyć Dziadkowi raport, pewnie będzie szczęśliwy. -
Otworzyłam drzwi.
- Mała - zawołał - powiedz mi, po co ci to wszystko?
- A cholera wie - odparłam szczerze.
Lalin odwrócił się, widocznie nie mógł już na mnie patrzeć, a ja wysiadłam
i szybko trzasnęłam drzwiami.
Niemal w tej samej chwili zadzwonił Wieszniakow i dosłownie ogłuszył
mnie wiadomością:
- Mała... to jest tego, chciałem powiedzieć Olga... No, znaleźli
Mieszczeriakowa.
- Kochanka Iwanowej? - Tak.
- Co to znaczy „znaleźli"? Żywy? Martwy? - Żywiuteńki. Zatrzymali go na
dworcu, przypadkiem.
Była bójka i gliny wszystkich zgarnęły, a potem wypuściły. Dopiero potem
spostrzegli jego zdjęcie tuż przed nosem i ocknęli się. Dobrze, że nie zdążył
daleko odejść.
- Jadę do ciebie.
- Czekam.
Ledwie zdążyłam skończyć tę rozmowę, gdy komórka zadzwoniła znowu.
Tym razem długo zastanawiałam się, kto mówi, dopóki nieznajoma nie
przypomniała mi naszego jedynego spotkania. Dzwoniła wychowawczyni
Serafimowicz i Iwanowej.
- Olgo Siergiejewna, być może niepotrzebnie panią niepokoję, ale wtedy
powiedziała pani, że jeśli cokolwiek sobie przypomnę...
- Tak, słucham panią.
- Ten śledczy, który do mnie wtedy przychodził, miał na ręce obok kciuka
tatuaż w kształcie kotwicy. Nawet sobie pomyślałam, taki porządny
mężczyzna, a tu... Jak mogłam o tym zapomnieć? Chłopiec sąsiadów zrobił
sobie teraz tatuaż, jego babcia mi o tym dziś powiedziała, bardzo była zła
na wnuka, i wtedy dopiero sobie przypomniałam. Widzi pani, on cały czas
obciągał rękaw, jakby się wstydził...

background image

- Grzechy młodości - wymruczałam, gdy już pożegnałam się ze staruszką. -
Czyli Karpow... A to sukinsyn! Zresztą dlaczego zaraz sukinsyn, on tylko
wykonywał rozkaz. Rozkaz to poważna sprawa, a Karpow to przecież
poważny, odpowiedzialny facet.
Pogrążona w rozmyślaniach, grzałam do Wieszniakowa. Artiom wyglądał
na stropionego.
- Ignatow się zastrzelił? - spytał od progu. - Tak.
- Sam? I list zostawił?
- Tak. „Jestem winien". Żonę z bliskiej odległości, a sobie odstrzelił pół
głowy. Ile tam krwi... koszmar.
- Czyli winny. No cóż, nic na darmo my, to znaczy ja... chciałem
powiedzieć... no, że teraz nawet kierowca nie będzie się zapierał. Bo i po
co?
- Ma po co. Załóżmy, że kierowca nikogo nie zabijał i święcie wierzy w to,
że sprawiedliwość zatriumfuje.
- Ja też w to wierzę. Trzeba się za niego wziąć na poważnie.
- Mamy niepodważalne dowody jego winy? Sprawę można przekazać do
sądu?
- Nie, i co z tego?
- To może poszukamy dowodów niewinności?
- Coś ty, pijana? Wspominałaś chyba, że się zaszyłaś? Wyjrzałam za drzwi,
zamknęłam je starannie, wróciłam
do Wieszniakowa i cicho spytałam:
- Bardzo chcesz dostać tego pułkownika?
- Słuchaj, daj spokój, dobrze? Mam pełno pracy.
- Mówię poważnie.
- Tak się poważnie nie mówi, co ty masz za manierę? Popatrzyłam na
niego i zdecydowałam się.
- Artiom, jestem prawie pewna, że Ignatow został zamordowany.
Przeszkadzał moskiewskim przyjaciołom naszego Dziadka. Mowa jest o
dużych pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Didonow, Ignatow...
- A co tu ma do rzeczy Didonow?
Musiałam mu wszystko wyjaśnić, dobrze, że umiem to robić szybko i
sensownie, jak chcę, oczywiście.
Po wysłuchaniu mojej opowieści Artiom wyglądał żałośnie.
- To co teraz robić?
- Znaleźć zabójców, oczywiście. - Wzruszyłam ramionami.
- Poczekaj, jeśli wszystko dobrze zrozumiałem... dobrze zrozumiałem?
- Dobrze - zgodziłam się.
- Ładny pasztet. Czy ty sobie wyobrażasz... Kierowcę załatwią w
więzieniu, i już. I po wszystkim! A my po jaką cholerę się pakujemy? Tobie
to dobrze - zaczął burczeć - jesteś sama, a ja mam czteroletniego synka i
żona chodzi z brzuchem, za dwa miesiące będzie rodzić. I co, każesz...
- Dziś zadzwoniła do mnie tamta staruszka wychowawczyni... -
przekazałam mu treść rozmowy.
- Karpow... Nigdy mi się nie podobał. Masz jakiś konkretny plan czy tylko
tak, postrzelamy sobie do kaczek?
- Przede wszystkim musimy pierwsi dotrzeć do Wańki. On coś wie i

background image

dlatego ucieka. I jeśli będziesz tu siedział z założonymi rękami, to
będziemy mieli jeszcze jednego trupa.
- Ja będę, a ty nie będziesz? - Ja tak po prostu nie mogę.
- Cholera. - Zerwał się i złapał kurtkę. - Jedźmy!
-Sekundę. Gdzie jest portret pamięciowy tego mężczyzny, którego widziała
sprzedawczyni? No, tego, który najpierw był taki niepozorny, a potem się
okazało, że to prawdziwy facet?
Artiom zmarszczył brwi, wyjął z biurka kartkę papieru i podał mi.
Spojrzałam i nie mogłam się powstrzymać od uśmieszku.
- No proszę, że też od razu... - Wzięłam ołówek i zrobiłam kilka poprawek.
Dodałam okulary, wyostrzyłam kości policzkowe, mocniej zarysowałam
podbródek. Artiom zajrzał mi przez ramię i gwizdnął.
- No nie... matko kochana...
- No właśnie, o matko.
Pojawienie się Karpowa zupełnie mnie nie zaskoczyło. Właśnie
wsadziliśmy Mieszczeriakowa do samochodu, gdy podjechał Karpow, i to
nie sam, lecz w towarzystwie dwóch nieznanych mi mężczyzn. Na mój
widok skrzywił się niezadowolony.
- Operatywne działanie, nie ma co. - Zaśmiał się, ściskając rękę
Artiomowi. - Będziecie pracować ze świadkiem?
- Tak.
- Nie sądzę, żeby coś wiedział - zauważył rozsądnie Karpow. - Sprawa jest
jasna. Zleceniodawcą był Ignatow, wykonawcą kierowca. Nie na darmo
Ignatow odstrzelił sobie pół głowy.
- Nie możemy przegrać w sądzie - starałam się wytłumaczyć. - Oskarżenie
kierowcy powinno być idealne. Jestem pewna, że rozmowa z tym typem
pomoże wyjaśnić pewne rzeczy.
- No cóż, działajcie - łaskawie zgodził się Karpow.
Z trudem powstrzymałam się od podziękowania, tak wysoko ceniłam jego
„błogosławieństwo".
Mieszczeriakow rzucał mi drwiące spojrzenia, ale jego oczach majaczył
strach. Artiom, czerwony, spocony i zły jak diabli, zerkał na niego złym
okiem i czułam, że lada chwila wybuchnie. Obserwowałam ten obrazek
przez szybę. Skorzystałam z tego, że w pobliżu nie było zainteresowanych
osób, wśliznęłam się do pokoju przesłuchań i zastygłam pod drzwiami.
Mieszczeriakow się obejrzał. Nie wyglądał na przejętego moim zjawieniem
się, ale mimo to powiedział:
- Widziałem panią w telewizji.
- Możliwe. - Skinęłam głową, podchodząc.
- A co pani tu robi? - zapytał.
- Ratuję twoją skórę - odparłam wesoło. - Jak tylko wyjdę, koniec z tobą.
- Co to znaczy?
- To, co mówię. Widziałeś gościa w tym eleganckim wozie? Przyjechał po
twoją duszę. Ciesz się, że ja i Artiom Siergiejewicz go wyprzedziliśmy, bo
już leżałbyś w jakimś lasku z poderżniętym gardłem.
- Nie rozumiem... - powiedział, nerwowo oblizując wargi.
- I tak właśnie, nic nie rozumiejąc, oddasz Bogu duszę - pocieszyłam go.
- Straszy mnie pani?

background image

- Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale tamci na pewno nie będą cię straszyć,
po prostu zabiją. Nie pasujesz do ich koncepcji.
- Przecież te kobiety zabijał psychopata, którego najął Ignatow, bo mu
zabili córkę. Co ja, gazet nie czytam? I co ja mam do tego? No, znałem
Iwanowa, można powiedzieć, że dobrze znałem. Ale co z tego? Co ja mam
wspólnego z tymi zabójstwami? Nie miałbym po co jej zabijać!
- Jeśli chodzi o Iwanowa, być może. A Serafimowicz?
- Jaką Serafimowicz? Oszaleliście?
- Sprzątaczka widziała cię na dworcu, jak śledziłeś Serafimowicz.
Przeprowadzimy konfrontację. Poza tym mamy zeznania sąsiadki, że
Serafimowicz nocowała w mieszkaniu twojej ciotki. Jeden żul widział, jak
wyrzucałeś torbę z rzeczami, zabrał i poszedł z nią na bazarek, ale miał
pecha i gliny go zatrzymały. Ale nie to jest najważniejsze, najważniejszy
jest pamiętnik, który prowadziła Iwanowa. - Grdyka
Mieszczeriakowa poruszyła się nerwowo. Przełknął ślinę, jego spojrzenie
zmieniło się. Było jasne, że wiedział o pamiętniku. - Ten pamiętnik mam
ja. Jak zaczniesz się zapierać, to przekażę go tamtemu gościowi i on
zrozumie, że psujesz mu obrazek, a wtedy pożyjesz do chwili, w której stąd
wyjdę. To moje ostatnie słowo.
- Co wy mi w głowie mącicie? Co tu u was w ogóle... Ja na siebie trzech
zabójstw nie wezmę - oznajmił. - Głupi nie jestem. Za to, co zrobiłem,
odpowiem i idźcie do diabła.
- Bardzo dobrze - pochwaliłam go. - A teraz bardzo proszę ze szczegółami o
tym, co zrobiłeś. Zastanowił się chwilę, a w końcu zaczął mówić:
- Lenka mnie wynajęła. Przyjeżdża do mnie trzy tygodnie temu i cała się
trzęsie. Pytam, co z tobą, a ona mi list podaje. Przyjaciółka do niej z
Krasnojarska napisała, że niby przyjeżdża i żeby po nią wyjść. I
najważniejsze: szykuj pieniądze, mam u ciebie dług. No, mówię Lence,
długi trzeba oddawać, a ona na to: ta łajdaczka przez całe życie będzie ze
mnie forsę ciągnąć, dopóki mnie z torbami nie puści! Krótko mówiąc, od
słowa do słowa... Zaproponowała, że jeśli ja tę jej przyjaciółkę... no, tego...
to da mi dziesięć tysięcy dolców. Nie uwierzyłem, no bo skąd u niej takie
pieniądze? A ona mi następnego dnia przynosi trzy tysiące i mówi, że to
zaliczka, a potem będzie jeszcze siedem. Chcieli z mężem porządne
mieszkanie kupić i odkładali Zastanowiłem się i myślę sobie, trzeba
pomóc, bądź co bądź, Lenka to nie obcy człowiek. No i zgodziłem się.
Poszliśmy po tę przyjaciółkę na dworzec i Lenka mi ją pokazała.
Oczywiście nie podchodziłem. Potem Lenka zawiozła ją do mieszkania
ciotki - byłem przeciwny, ale mnie przekonała, mówi, że
przyjaciółki w mieście nikt nie zna. No i potem ją obserwowałem,
czekałem na odpowiednią chwilę. Cały wieczór nie wychodziła, a przecież
nie trzasnę jej w mieszkaniu ciotki! Ale następnego dnia poleciała do
Lenki, do domu towarowego, Lenka obiecała, że jej pieniądze przyniesie. A
dalej to już wiecie.
- Umówiliście się, że do morderstwa dojdzie w sklepie? - A skąd! Tak
wyszło. Ona, ta baba, poszła do Lenki. A Lenka mówi: poczekaj chwilę,
zaraz będę wolna. No to tamta zaczęła kręcić się po sklepach, a ja za nią i
Lenka też. A gdy poszła mierzyć bieliznę, to wtedy Lenka trochę mi

background image

pomogła, odwróciła uwagę sprzedawczyni, a ja do kabinki. Nie pamiętam,
jak stamtąd wyszedłem, cały się trząsłem. Chciałem wyjechać jeszcze tego
samego dnia, ale Lenka zadzwoniła i mówi: wszystko w porządku, że
różne rzeczy gadają, ale ciebie chyba nikt nie zauważył. Siedziałem jak na
szpilkach, a potem trochę się uspokoiłem. Lenka dała mi pieniądze, cisza,
spokój, nikt się nami nie interesował, wszyscy gadają o psychopacie...
Krótko mówiąc, odetchnąłem z ulgą, a tu nagle Lenkę, tego... i też w
kabince, i znowu mówią, że psychopata. No po cholerę miałem ją zabijać,
sami pomyślcie? Przecież by na mnie nie doniosła! Skoro dała pieniądze,
to przecież współudział, nie? Głupi nie jestem, prawo znam. A już ta jej
przyjaciółka, Olga, to w ogóle bez sensu! Ale po śmierci Lenki
przestraszyłem się i postawiłem się zmyć. Pojechałem do kumpla, a ten
łajdak mi po pijaku ukradł pieniądze. A jak tu bez pieniędzy? No to
włóczyłem się po dworcach, a tam głupki bójkę urządzili i gliny mnie
zgarnęły razem z nimi. Niefart.
Dalsza część opowieści już mnie nie interesowała. Wyszłam po cichu z
pokoju, przespacerowałam się do rogu budynku i z powrotem, a potem
usiadł w kawiarni nieopodal i zaczęłam czekac na Wieszniakowa,
odbierając liczne telefony. Wszyscy do mnie dzwonili, pytając, co u mnie
słychać, a ja wszystkim szczerze odpowiadałam, że w porządku.
W końcu pojawił się Wieszniakow. Szedł obok kawiarni do swojego
samochodu, zauważył mój i wyhamował. Wstałam i zastukałam w szybę,
żeby zwrócić jego uwagę. Usiedliśmy w głębi sali, jak najdalej od reszty
gości. - No i co powiesz? - spytał, świdrując mnie wzrokiem. - A co tu
można powiedzieć? Na prośbę Iwanowej Wańka zamordował
Serafimowicz. Gdy my czekaliśmy na odpowiedź na zapytanie, któryś z
twoich kolegów, pewnie Karpow, przypominał sobie o morderstwie sprzed
dwunastu lat, a może dostał odpowiedź na zapytanie, i wsunął ją pod
stertę papierów. Wyciągnął stare akta, przejrzał je, czyli zrobił to co my,
tylko znacznie wcześniej. A gdy wypłynęło nazwisko Ignatowa,
uświadomił sobie, że ta sprawa może być dla jego szefów bardzo
perspektywiczna.
- A może było jeszcze prościej? Zastanawiali się, jak podejść Ignatowa, a ta
taki prezent od losu - zabójstwo córki. Jedna morderczyni już na wolności,
wspólnik wyjdzie za chwilę. Mogli przycisnąć tę nieszczęsną kobietę już w
Krasnojarsku, wystraszyć, zmusić do jakichś ruchów. Serafimo-wicz nagle
zaczyna potrzebować pieniędzy, przypomina sobie o dłużnikach i
przyjeżdża tutaj. Zginęłaby tak czy inaczej, jakby nie zabił jej Wańka, to
zrobiłby to nasz Mańkut, ale zabił Wańka. Wspólnika Serafimowicz też
zarżnęli, ale daleko, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, i te dwa zabójstwa
ciężko byłoby ze sobą powiązać. I wtedy okazuje się, że prawdopodobnie
morderców było czworo. Nasi mądrale się spieszyli, chcieli jak najszybciej
usunąć Ignatowa z gry, no i starali się, jak mogli, tylko a pośpiechu trochę
spartolili robotę - okazało się, te zamordowana Tiurina wcale nie jest tą
Tiurina, której potrzebowali. Ale co tam, nieważne, najważniejsze, że
wyszła rozdzierająca historia. Pytanie brzmi: co my zrobimy z tą historią?
- Doprowadzimy śledztwo do końca - oznajmiłam.
- Tylko tyle? - Artiom był zawiedziony. - A jak udowodnimy, te Ignatow

background image

został zamordowany? Mnie do tej sprawy nie dopuszczą.
- Pewnie, że nie. Nawet nie próbuj się nią interesować, od razu załapią, o
co chodzi. Nie można nikomu wierzyć, weź się teraz zorientuj, kto dla kogo
pracuje. Duże ryzyko, dlatego wszystko będziemy musieli zrobić sami.
Twoje zadanie polega na tym, żeby rozwalić oskarżenie przeciwko
kierowcy Ignatowa, wtedy nie będą mogli zamknąć sprawy. Tu Dziadek
ma rację, te zabójstwa wzburzyły całe miasto. Ignatow jest teraz w innym
świecie, kto więc będzie odpowiadał?
- Nie ma problemu - przyznał Wieszniakow - zawsze łatwiej burzyć, niż
budować. Rozwalę idealnie, tam są takie nieścisłości, te pracy góra na dwa
dni. Paszport faktycznie mu ukradli, zgłosił to jeszcze tego samego dnia.
Na lotnisku dziewczyna z rejestracji zwróciła uwagę, te posiadacz
paszportu nie jest podobny do siebie na zdjęciu, on nawet zażartował na
ten temat i dziewczyna go zapamiętała.
- Doskonale.
- Sprawdzę, może tego Aleksie ja i Ignatowa ktoś widział w czasie, gdy
doszło do zabójstwa? Krótko mówiąc, rozwalę... Cholera, przecież
mogliśmy chłopaka wsadzić do więzienia za friko! - Westchnął. - Jak
zrobimy choć jeden dobry uczynek, to już będzie coś. Prawda?
- Nie wpadaj w pesymizm. - Poklepałam go po ręku. - Mamy świadka
morderstwa Ignatowa - gosposię.
- Rozmawiałem z chłopakami, podobno wyszła jak zwykle o ósmej, a
następny dzień wzięła wolny, bo jej matka zachorowała. Sąsiedzi widzieli,
jak o ósmej wychodziła z domu, oni zawsze o tej porze wyprowadzają psa
na spacer.
- A przypadkiem nikogo więcej nie widzieli? - Nie.
- Czemu w domu nie było ochrony? - spytałam, jakby Wieszniakow znał
odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale on faktycznie zdążył się sporo
dowiedzieć.
- Ochrony nigdy tam nie było, to znaczy ochroniarzy; W domu jest alarm i
przycisk alarmowy, z którego nikt nie skorzystał, a powinien był, skoro
otworzono obcemu drzwi, a obcy zjawił się w złych zamiarach. Wygląda na
to, że zabójcy przeniknęli do domu w inny sposób.
- Drzwi nikt nie wyłamywał i Ignatowa zastrzelono w jego gabinecie.
- Właśnie. Czyli co, sam ich wpuścił, i to bez obawy? A kogo mógł wpuścić
bez obawy o jedenastej w nocy? Mając świadomość, że pod nim kopią?
- Mordercy mieli klucze. - Uśmiechnęłam się krzywo, przypominając sobie
scenę w hotelu: Łukjanow z żoną Ignatowa, którą wkrótce potem
zastrzelono z bliska. I co, nawet ręka mu nie drgnęła? Zresztą co ja gadam,
przecież nie musiał tego robić sam, prawie na pewno zabójców było
dwóch... - Weszli po cichu, zagrozili, że zabiją mu żonę, zmusili do
napisania listu, a gdy jeden trzymał Ignatowa, drugi poszedł do żony,
strzelił do niej ze strzelby wziętej z gabinetu i wrócił pomóc kumplowi.
- I gosposia to wszystko widziała? To czemu jeszcze żyje?
- Zdążyła wyskoczyć przez okno.
- I do tej pory jeszcze się do niej nie dobrali?
- Przecież zeznała, że nie było jej w domu.
- A może naprawdę jej nie było, a prasowała żona Ignatowa? Dlaczego nie,

background image

może lubiła? Jedni lubią piec ciasta, inni prasować...
- Żona Ignatowa była w sypialni, to co, żelazko zostawiła włączone, a okno
otwarte?
- Może zapomniała? Ja na przykład ciągle o czymś zapominam. No dobrze,
powiedzmy, że masz rację. Widziała zabójców. Założę się, że teraz też
łamią sobie głowę, czy ona coś widziała, czy nie, a jak tylko my się nią
zainteresujemy, to przestaną sobie łamać głowę i na wszelki wypadek ją
uciszą. I teraz mi powiedz, jak zdołamy do niej dotrzeć?
-Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślę. We dwójkę takiej sprawy nie
pociągniemy, a zaufać nikomu nie można. Chyba że Lalinowi. To były
szef...
- Wiem, kto to jest. I co ten twój Lalin?
- No, Lalin dużo może. Kontakty ma ogromne i łeb na karku. O tym, co się
dzieje w mieście, wie lepiej niż ktokolwiek inny.
- To jedźmy do niego - zgodził się Artiom.
Tak jak sądziłam, Lalin wcale się nie ucieszył na nasz widok.
- Zjeżdżajcie - powiedział ostro, gdy wpakowaliśmy się do jego gabinetu,
korzystając z tego, że sekretarka na chwilę wyszła i nie mogła go ostrzec.
Wieszniakow westchnął, chyba z ulgą, co było zrozumiałe, ale ja nie
przejmowałam się słowami Lalina. Podeszłam i usiadłam w fotelu,
Wieszniakow został przy drzwiach.
- Lalin - poprosiłam. - Pomóż nam.
- Aha! Znalazłaś głupiego.
- Czemu głupiego? Mamy świadka i możemy udowodnić, że Ignatow został
zamordowany.
- Niedobrze mi się robi, jak tego słucham - przerwał mi Lalin, patrząc na
Wieszniakowa.
- Sześć trupów - odezwał się Artiom. - Sześć ludzkich żyć.
- A można bez patosu? - Lalin się skrzywił. - Pamiętam, składałeś
przysięgę. Powiedzcie mi lepiej wprost: co chcecie osiągnąć?
- Żeby ludzie, którzy to wszystko urządzili, ponieśli karę.
- Kto? Kilerzy? Załóżmy, że ich znajdziesz, załóżmy nawet, że wsadzisz. I
co jeszcze? Naprawdę wierzysz, że zdołacie podejść jakąś grubą rybę?
Pocałujcie psa w nos... Albo was zawalą trupami, albo skręcą wam karki.
Nawet jeśli będziecie mieli szczęście i rozkręcicie skandal, a Dziadek
odejdzie na emeryturę, to myślicie, że co, że na jego miejsce przyjdzie
uczciwy? Akurat... żeby tylko gorzej nie było.
- Daj spokój z tą pogadanką - nie wytrzymałam. - Nikt nie mówi o
uczciwości. Ale mordowanie ludzi to nie to samo co stawianie sobie willi na
koszt państwa. Wszystko ma swoje granice i dobrze byłoby im o tym
przypomnieć.
- Aha. A oni rozpłaczą się, uderzą w pokorę i staną się dobrzy.
- Nie. Następnym razem się zastanowią.
Lalin pokręcił głową i zaczął oglądać swoje dłonie. Oboje milczeliśmy.
- Ten twój świadek to gosposia? Sprzątną ją, gdy tylko się do niej zbliżysz.
- Rozwalimy oskarżenie przeciwko kierowcy, zbierzemy dowody,
zakwestionujemy sam fakt samobójstwa... Najważniejsze, żeby kobieta
przeżyła, żeby w odpowiedniej chwili..

background image

Lalin wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście. -Ja wam w tym nie
pomogę. Nie po to wyrwałem się z tego gówna... Jestem starym
człowiekiem...
- Daj spokój, Oleg. - Skrzywiłam się.
- Jestem starym człowiekiem - powtórzył surowo. - I nie wierzę, że
wygramy. A w takim nastroju nie idzie się do walki.
- Dobrze, nie idź do walki, tylko po prostu nam pomóż.
- Czego ty ode mnie chcesz? - zapytał z niezadowoleniem.
- Możesz załatwić, żeby przez dwadzieścia cztery godziny na dobę gosposia
była pod ochroną?
- Pod obserwacją. Pod ochroną - to by znaczyło, że moi chłopcy będą
narażać życie, a ja nie mogę prosić ich o coś takiego.
- Dobrze, pod obserwacją.
- Umowa stoi. - Jest jeszcze Karpow.
- Co za jeden? Aa... I po co on wam? I tak wszystko jasne.
- Jasne, jasne... - przedrzeźniłam go. - Potrzebuję dowodów.
- Spróbować można. To wszystko - powiedział kategorycznie Lalin,
uderzając ręką w stół. - Dzwonić tylko na
komórkę i tylko w wyjątkowych wypadkach.
W milczeniu wstaliśmy i wyszliśmy; Artiom pojechał do domu, ja do
Dziadka. Umalowałam mocno usta i bardzo starałam się wyglądać na
szczęśliwą. Moje starania zostały zwieńczone sukcesem.
- Jak pięknie wyglądasz! - zawołała Ritka, gdy wparowa-łam do
sekretariatu.
- Jak on? - Skinęłam głową na drzwi.
- Zamyślony, ale humor ma chyba niezły. Ta idiotka dzwoniła do niego
dwa razy, płakała. Rozmawiał z nią serdecznie, ale wyraźnie dał do
zrozumienia, że to koniec. A co tam między wami, ułożyło się?
Pamiętając, że Ritka, mimo miłości do zdrowej krytyki, kocha Dziadka po
swojemu i jest mu bardzo oddana, pomyślałam, że nie należy jej
rozczarowywać, i uśmiechnęłam się słodko.
- Żeby tylko nie zapeszyć! - szepnęłam. - Zapowiedzieć, że przyszłaś? -
Uśmiechnęła się szeroko.
- Tak.
Ritka zameldowała Dziadkowi o moim przybyciu i łaskawie zezwolono mi
wejść.
- Wspaniale wyglądasz - rzekł Dziadek, przyglądając mi się.
Usiadłam na jego biurku tak, żeby być jak najbliżej niego, i roześmiałam
się.
- Mam dobry humor.
- Naprawdę?
- Kłamię. - Mrugnęłam, - Tak naprawdę mam wspaniały humor. Dawno
się tak nie czułam. - Znów się roześmiałam.
W końcu się rozchmurzył i pogładził moje kolana.
- Powiesz mi, z jakiego powodu?
- Mam dobry humor? No przecież wiesz. A właśnie, dzwoniła do mnie
znajoma z Moskwy. Jej przyjaciel chce tu otworzyć przedstawicielstwo
swojej firmy i musi wynająć mieszkanie, jakoś tak w grudniu. Po co moje

background image

ma stać puste? Jak sądzisz? Proponują niezłe pieniądze.
- Zrobisz, jak uważasz - burknął Dziadek, ale oczy mu pocieplały.
- Do grudnia na pewno skończymy z tą sprawą i będę mogła się
przeprowadzić.
- Czemu dopiero w grudniu? Jakieś trudności?
- Nie. - Rozłożyłam ręce. - Wszystko w porządku, odpukać. Byłam dziś u
Lalina... - Napięcie znikło z oczu Dziadka, czyli już mu o tym donieśli.
Czyżby mnie śledzili? Cholera! Jeśli mnie śledzą, to Artioma również.
- Po co? - Dziadek odchrząknął.
- Oleg to mądry facet i rozmowa z nim jest zawsze ze wszech miar
pożyteczna. Poradził mi, żebym sprawdziła lekarzy Ignatowa, może
zwracał się do terapeuty?
- Chcesz się tym sama zająć?
- Wystarczy mi roboty z kierowcą Ignatowa, pomagam Wieszniakowowi.
Są pewne problemy. Niewykluczone, że był tam niejeden wykonawca; jeśli
sprawa padnie, a zabójcy nie znajdziemy... W ostateczności można by
wszystko wyjaśnić schizofrenią Ignatowa.
- No cóż. - Dziadek wzruszył ramionami. - Brzmi sensownie.
- Będę musiała się zwolnić - powiedziałam nagłe filuternie. - Niełatwo
pracować ze świadomością, że jesteś tuż obok i w każdej chwili można do
ciebie zajrzeć...
- Idź mi stąd. - Zaśmiał się. - Bo zwolnię cię jeszcze dzisiaj.
Wędrowałam korytarzem od gabinetu Wieszniakowa do wyjścia, gdy
dogonił mnie Karpow.
- Co słychać? - spytał z uśmiechem.
- A różnie. A u ciebie?
- Chyba w porządku. Okazuje się, że Ignatow cierpiał na bezsenność i
chyba w ogóle miał problemy z głową.
- Tobie powierzyli zajęcie się tą sprawą? - zdumiałam się.
- To oczywiste samobójstwo. - Skrzywił się. - Ale pewne rzeczy... Gdy w
jakąś sprawę zamieszane są duże pieniądze, lepiej się zabezpieczyć.
- Na pewno. Pogadaj z jego pracownikami, z gosposią. Na gosposie zwykle
nie zwraca się uwagi, a one są z reguły bardzo ciekawskie i sporo widzą.
- Zdaje się, że madame Ignatowa miała ostatnio przyjaciela...
- Gosposia tak powiedziała?
- No, nie dosłownie... Lubiła Ignatowa. Ale podobno kilka razy dzwonił
mężczyzna, Ignatowa zamykała się w pokoju i długo z nim rozmawiała.
- To może Ignatow zaczął coś podejrzewać? I tak był w stresie, a tu jeszcze
zdrada żony... Zastrzelił swoją połowicę, a potem siebie ze strachu. Popytaj
dobrze, to by się nam bardzo przydało.
- Zaraz do niej jadę. Nie chcesz się przyłączyć?
Chyba mnie prowokował.
- A co, sam sobie nie poradzisz?
- Poradzę. Po prostu ciekaw jestem twojej opinii, popatrzysz sobie na tę
babkę... Tak mi się coś wydaje, że ona nic wszystko mówi.
- No dobrze. - Wzruszyłam ramionami. - Gdzie ona teraz jest?
- U swojej matki.
- Matka naprawdę jest chora?

background image

- Tak, coś z nogą, codziennie robią kroplówki. Zaparkowaliśmy pod
klasyczną „chruszczowlcą". Karpow
uprzejmie otworzył mi drzwi samochodu.
- Dzwoniłeś do niej? - spytałam, gdy wchodziliśmy na pierwsze piętro.
- Tak. Chciałem ją do nas wezwać, ale zaparła się jak baran, że nie może
zostawić matki.
Drzwi otworzyła nam kobieta mniej więcej trzydziestoletnia o wąskiej
bladej twarzy. Karpow przedstawił nas, nazywała się Nina Michajłowna
Ragina. Uśmiechnęła się blado i zaprowadziła nas do kuchni.
- W pokoju śpi mama - wyjaśniła.
Kuchnia była maleńka. Kobieta usiadła po jednej stronie stołu, Karpow po
drugiej, a ja przycupnęłam na taborecie obok lodówki. Przez cały czas
siedziałam z demonstracyjnie znudzoną miną i niewiele się odzywałam.
Karpow wypytywał Ninę Michajłowna, patrząc nie tyle na nią, ile na
mnie. Pod koniec wizyty trochę się rozgadałam, ale moje pytania dotyczyły
wyłącznie zachowania Ignatowa w domu: czy kłócił się z żoną, czy jeździł
na polowania, jak często? Kobieta odpowiadała spokojnie i wyczerpująco.
Gdy żegnaliśmy się z Niną Michajłowna, udało mi się wsunąć do kieszeni
jej bluzki wizytówkę. Chyba nie zauważyła. Karpow nie zauważył na
pewno, w tej chwili właśnie odwrócił się do drzwi. Teraz mogłam już tylko
liczyć na to, że kobieta mnie zrozumie i nie zrobi niewłaściwego kroku.
- Co powiesz? - odezwał się Karpow, gdy wracaliśmy do samochodu.
- Jej powściągliwość jest zupełnie zrozumiała. Po pierwsze, lubiła swoich
państwa, po drugie nie należy źle mówić o nieboszczykach, ale sprawa i
tak jest jasna. Już sama strzelba świadczy o niejednym. Ignatow na
polowania nie jeździł, w każdym razie nikt sobie nic takiego nie przypo-
mina, a strzelbę w domu trzymał, i to nawet nie jedną, lecz dwie.
- Trzy.
- Istna uczta dla psychoanalityka. „Każdy, kto ma w domu strzelbę, może
być śmiało przyrównany do Kurta Cobaina".
- Że co? - Cytuję.
- Aa... - Karpow skinął z szacunkiem głową. On sam mógł cytować
najwyżej bezpośrednich zwierzchników.
- Wysadź mnie tutaj, chcę wstąpić do fryzjera. Rozstaliśmy się, a ja
zadzwoniłam do Lalina, chcąc jeszcze raz nadużyć jego sympatii do mnie.
- Zrób dobry uczynek, sprawdź, czy nie ma za mną ogo-
- Słusznie powiadają: otwórz babie drzwi, a pięć minut później znajdzie się
w twojej sypialni.
- Pomarzyć dobra rzecz.
- To powiem inaczej: daj palec, a złapią całą rękę. No nie mogę już z tobą,
naprawdę nie mogę.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Może i ja się na coś przydam?
Tym optymistycznym akcentem skończyliśmy rozmowę i pojechałam do
domu.
Cały następny dzień siedziałam w mieszkaniu w towarzystwie dwóch
telefonów i Saszki. Co chwila zerkałam na telefony i uspokajałam się -
Ragina mogła znaleźć wizytówkę nie od razu, poza tym pewnie potrzebuje
czasu, żeby się zastanowić.

background image

W końcu zadzwoniła.
- Olga Siergiejewna? - Kobiecy głos w słuchawce brzmiał ostro.
- Słucham.
-Ja... zostawiła mi pani wizytówkę.
- Tak, tak...
- Napisała pani, żebym była bardzo ostrożna i milczała - dodała po
przerwie.
- Dzwoni pani z domu?
- Nie, od sąsiadki.
- Bardzo słusznie - ucieszyłam się. Filmy sensacyjne robią swoje, jeśli
chodzi o konspirację, nasi obywatele są nie gorsi od Jamesa Bonda.
- Dlaczego pani to napisała?
- Pani świetnie wie, dlaczego. Gdy doszło do tej tragedii, była pani w
domu, prawda? Wiem to na pewno i sądzę, że nie tylko ja. Dlatego dopóki
nie znajdę czegoś, czym można będzie przycisnąć tych ludzi, musi być pani
bardzo ostrożna.
- Nie rozumiem, o czym pani mówi.
- Może pani nie rozumieć, najważniejsze, żeby zachowała pani ostrożność.
- Ale przecież człowiek, z którym pani przyszła, był z milicji?
- Tak. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Kobieta westchnęła i odłożyła
słuchawkę.
Przez dwa kolejne dni kompletnie nic się nie działo. Pokazywałam się w
biurze, demonstrując swoją szczęśliwą minę; Lalin twierdził, że nie mam
ogona, ale wiedziałam, że nie należy kusić losu.
Ja i Wieszniakow zbieraliśmy okruchy faktów, z których wyłaniał się
ponury obraz. Ciągle nie mogłam uwierzyć, że Dziadek, jakikolwiek by
był, jest zdolny do takich rozgrywek.
A trzeciego dnia wszystko poleciało w diabły. O jedenastej zadzwonił do
mnie Lalin.
- Mała, gosposia Ignatowa opuściła mieszkanie matki z walizką i
szaleństwem w oczach. Pojechała taksówką na dworzec kolejowy i kupiła
bilet do Moskwy.
- Psiakrew! - zaklęłam.
- Właśnie. Godzinę temu Ragina miała gościa. Zgadnij, kto to był?
- A skąd mogę wiedzieć?
- Otóż był u niej mój następca - Łarionow, szef ochrony twojego
ukochanego Dziadka. Żeby było śmieszniej, zjawił się pod postacią
hydraulika, nawet wódki chlapnął dla większej wiarygodności, w każdym
razie jechało od niego jak od prawdziwego hydraulika.
Myśli plątały mi się w głowie, złapałam Saszkę na ręce i zaczęłam krążyć
po mieszkaniu jak błędna.
- Oleg, jak myślisz, co się dzieje?
- Prowokują ją - oświadczył Lalin. - Jak widzisz, udało im się. Kobiecie
puściły nerwy i teraz już wiedzą, że ona coś wie. Stała się idealnym celem.
Odwołuję moich chłopaków.
- Zaczekaj!
- Nie. Obserwacja to jedno, ale wystawianie ludzi na kule to zupełnie co
innego. Koniec - oznajmił surowo i wyłączył się.

background image

Zadzwoniłam do Wieszniakowa.
- Co tu ma do rzeczy Łarionow? - spytał żałośnie po wysłuchaniu moich
rewelacji. - Po co do niej poleciał? I czemu ona tak spanikowała?
- Ją o to zapytaj.
Rozumiałam stan Wieszniakowa, sama miałam mętlik w głowie.
- Myśl, co robić.
- Co robić, co robić! - oburzył się. - Jechać na dworzec! Pociąg do Moskwy
odchodzi za pół godziny, może zdążymy.
- A co dalej?
- Nie wiem, cholera, co daleji - Teraz Artiom był już wściekły. - Najpierw
jedźmy na dworzec.
Zaklęłam i poleciałam do garażu. Zdążyłam wyjechać na prospekt, gdy
zadzwoniła komórka.
- Olgo Siergiejewna... - Głos Niny Michajłownej brzmiał tak, jakby właśnie
wbiegła na jakąś górę.
- Gdzie pani jest? - spytałam szybko.
- Ja... ja chcę wyjechać. Do Moskwy. Nikogo nie mam, a mama jest chora.
O mój Boże, co ja mam robić?
- Proszę się uspokoić. Niech pani idzie do restauracji, siądzie przy stoliku i
coś zamówi. Będę za dwadzieścia minut. Może do pani podejść mężczyzna -
opisałam Wieszniakowa. - Ma telefon, niech do mnie zadzwoni. Wybrałam
numer Artioma.
- Właśnie dzwoniła, czeka w restauracji. Powinna czekać - poprawiłam się.
- Jasne.
W restauracji wszystkie stoliki były zajęte; rozejrzałam się szybko,
Wieszniakow i Nina Ragina siedzieli w środkowym rzędzie, Wieszniakow
uśmiechał się i trzymał jej rękę w swojej dłoni. Nina miała trzydzieści lat,
ale teraz dałabym jej nawet czterdzieści: ziemista twarz, zaszczuty wzrok,
drżące dłonie. Gdy podeszłam do stołu, oblizała wargi i powiedziała:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - przywitałam się, siadając obok niej, - Nino Michajłowna, co
się stało?
- Dzisiaj?
- Dzisiaj też. Zacznijmy od początku, od zabójstwa Ig-natowa.
Patrzyła na mnie długo, potem spojrzała na Wieszniakowa. Artiom
uścisnął jej rękę i kobieta skinęła głową.
- Dobrze... Moja mama zachorowała i poprosiłam Lilę, to znaczy panią, o
wolny dzień. Nie była zadowolona, wprawdzie nie dała tego po sobie
poznać, ale ja zrozumiałam i dlatego poprzedniego wieczoru zostałam do
późna. Zwykle wychodzę o ósmej, ale wtedy postanowiłam zostać do
północy, ostatni bus odchodzi o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt pięć,
akurat pod mój dom. Zdjęłam pranie, zaczęłam prasować...
- Chwileczkę, przecież sąsiedzi widzieli, że wychodziła pani z domu jak
zwykle o ósmej?
- To pani wysłała mnie do sklepu, miała ochotę na lody, więc poszłam, a
wróciłam przez furtkę z tyłu. W supermarkecie nie było „Śnieżnej
królowej", którą pani zamówiła, podjechałam busem dwa przystanki do
„Białego niedźwiedzia", tam jest większy wybór. Wróciłam trolejbusem i

background image

dlatego weszłam przez tylną furtkę, jest bliżej od przystanku.
Ja i Wieszniakow popatrzyliśmy na siebie i kopnęliśmy się pod stołem -
zaprawdę nie sposób przewidzieć wszystkiego.
- I co było dalej?
- Prasowałam, a drzwi do pokoju były zamknięte. Pan siedział w swoim
gabinecie, zaniosłam mu tam herbatę. Pani weszła do mnie - zawsze w
tym pokoju prasuję, czasem, jak państwa nie ma, to się położę, dlatego
traktuję go jak swój. No więc pani do mnie przyszła i pyta, kiedy
wychodzę. To ja mówię, że skończę prasowanie i pójdę. Powiedziała mi
„dobranoc" i poszła na górę do sypialni Minęło z dziesięć minut i
usłyszałam jakiś hałas. Przyciszyłam telewizor, a potem w ogóle
wyłączyłam. Z początku nawet się nie przestraszyłam, tylko stałam się
czujna - nie wiadomo było, co się tam dzieje. Nagle słyszę, jak ktoś mówi:
„Dawaj na górę". Chciałam wyjrzeć i nagle tak się przeraziłam, że zamiast
wyjrzeć, wyłączyłam światło w pokoju. Wtedy usłyszałam strzał, potem
drugi. Otworzyłam okno... Nie pamiętam, jak wyskoczyłam, ale nie
miałam siły biec. Odczołgałam się w krzaki, leżę i wtedy usłyszałam trzeci
strzał. Minęło sporo czasu, zmarzłam, a ruszyć się nie mogę. Potem patrzę,
a z domu wychodzą dwie osoby, przez tylną furtkę i na ulicę. Chciałam
wejść do domu, wezwać milicję...
- Dlaczego pani tego nie zrobiła? - spytał Wieszniakow.
- Nie wiem. - Pokręciła głową. - Przeraziłam się, pobiegłam do domu,
chodziłam po pokoju i myślałam. Pars z miejscową władzą miał na pieńku,
słyszałam przecież rozmowy. I o pani mówił, Olgo Siergiejewna, kiedy w
gazecie pojawił się ten artykuł, że Wsiewołod Władimirowcz rozprawił się
z mordercami swojej córki. Pani nazwała panią... no, źle się o pani
wyraziła, a Wsiewołod Władimirowicz na to: „Nie masz racji, Lilu, ta
kobieta to porządny człowiek, wygląda na to, że ją wykorzystują. Szkoda,
że nam tamta rozmowa nie wyszła". No i co ja mam teraz zrobić? Chciałam
wyjechać, ale dokąd, do kogo? Nawet pieniędzy nie mam, zostało mi
dwieście rubli wszystkiego. Mama chora...
- A dlaczego nagle zdecydowała się pani na wyjazd? -wtrąciłam się.
- No przecież on dzisiaj przyszedł.
- Kto? - Zmarszczyłam brwi, nie bardzo rozumiejąc, do czego ona zmierza.
Przecież z jej opowieści wynikało, że zabójców widziała tylko na ulicy, po
ciemku i w ogóle nie zna ich twarzy.
- A, bo wam nie powiedziałam. Któregoś dnia przychodził do nas elektryk.
Państwa nie było w domu, ja wracam ze sklepu, patrzę, a przed domem
stoi mężczyzna. Pytam, czego chce, a on mówi, że przyszedł z elektrowni
spisać stan liczników. Mówię mu, żeby w takim razie przyszedł, jak
państwo będą w domu. Wzruszył ramionami i poszedł. A dzisiaj dzwonek
do drzwi. Otwieram, patrzę, a tu stoi ten sam facet. Patrzy na mnie,
uśmiecha się i mówi: Szykujemy się do sezonu grzewczego, sprawdzamy
rury. Widzę, że gęba znajoma, ale nic nie mówię. Stuka w rury, ciągle na
mnie zerka i uśmiecha się. A mnie dusza w pięty uciekła.
0, myślę sobie, coś w tym jest. Przedtem elektryk, teraz hydraulik...
- Nino Michajłowna - odezwał się łagodnie Wieszniakow - wychodzi na to,
że nie widziała pani morderców Ignato wa, słyszała pani tylko głos

background image

jednego z nich?
- Tak. Tak właśnie było.
- Niewiele - zauważył Artiom, patrząc na mnie.
- Ale o samobójstwie nie może już być mowy. - Sposępniałam. - No i
ochrona Dziadka jest zamieszana w to morderstwo, przynajmniej jeden
człowiek z tej ochrony, za to jaki! Nino Michajłowna, czy żona Ignatowa
nie zwierzała się pani ze swoich sercowych tajemnic?
- Już mnie pytaliście. Miała kogoś. Pojawił się z miesiąc temu.
- Miesiąc?
- Tak, na początku września zaczęłam coś zauważać. Wychodzi do miasta i
cała w skowronkach, oczy jej się świecą z radości. Sama jestem kobietą, to
rozumiem. Czasem dzwonił mężczyzna, a ona brała słuchawkę i zamykała
się u siebie w pokoju. Może nawet sama dzwoniła, ale nie przy mnie. Raz
tylko słyszałam, jak do niego powiedziała „Sa-sza", „Saszeńka".
Zamyśliłam się, a Artiom demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
- Mogę cię prosić na chwileczkę? Podeszliśmy do okna.
- Musimy się zdecydować, co robimy. Nie wolno zostawić jej bez ochrony.
Na milicję możemy jej nie dowieźć... - przeszedł na szept - zresztą, nawet
tam... Nie sądzę, żeby ktoś z naszych przyjaciół chciał, aby rozpadła się
tak porządnie zrobiona sprawa z samobójstwem.
- Można do mnie - zaproponowałam cicho. Wieszniakow wywrócił oczami.
- Myślisz, że się nie odważą? A jeśli się mylisz?
Co prawda, to prawda, nie dałabym sobie za to ręki uciąć. Zastanowiłam
się i wybrałam numer komórki Koli.
- Cześć - odezwałam się niepewnie, bo nie wiedziałam, jak przyjmie mój
telefon.
- Cześć. Co słychać?
- Gorzej być nie może.
- Co się stało? - W jego głosie zadźwięczał niepokój.
- Stara historia z długim ogonem. Potrzebuję mieszkania na kilka dni,
najlepiej takiego, o którym nikt nie wie.
- Mój kumpel wyjechał do Stanów na dwa miesiące i zostawił mi klucze od
mieszkania. Urządza cię?
- Urządza. Podaj adres.
- Dokładnego nie znam, ale mogę wytłumaczyć.
- Dobra. Jedź tam i czekaj na gości. Przyjedzie mój przyjaciel, nazywa się
Wieszniakow, będzie z nim kobieta. A teraz najważniejsze - zwróciłam się
do Artioma. - Bardzo możliwe, że mamy towarzystwo...
- Myślisz, że jestem głupi i nie wiem? Mnie też niejednego uczyli...
Urwiemy się. Jak tylko będziemy na miejscu, zadzwonię.
Z restauracji wyszliśmy we trójkę; chyba nikt nas nie śledził, w każdym
razie nikt nawet nie zerknął w naszą stronę. Poczekałam, aż Artiom i
Nina odjadą na pewną odległość, i ruszyłam za nimi. Nic podejrzanego się
nie działo, żaden samochód nie wyrwał się do przodu, nie jechał za Wiesz-
niakowem. Na placu Wolności skręciłam w lewo i straciłam ich z oczu. Nie
zdążyłam wejść do domu, gdy zadzwonił Artiom.
- W porządku. Jesteśmy na miejscu, ale i tak czuje się nieswojo. Co
będziemy robić?

background image

- Pracować - odcięłam się.
- Dobra, to pracujmy. Na tym twoim chłopaku można polegać?
- Myślę, że tak. Mamy w zapasie jakiś dzień lub dwa.
Cały dzień latałam po mieście, zadawałam niekończące się pytania i
otrzymywałam odpowiedzi, niektóre nawet dość ciekawe. W biurze
Dziadka zajrzałam do pokoju ochrony, napiłam się z nimi kawy i
dowiedziałam się, że Łukjanow dość często odwiedzał naszego Łarionowa,
że serdecznie rozmawiali i nie dalej jak wczoraj widziano ich razem w
barku naprzeciwko, gdzie jedli obiad.
Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście minut zaczyna się show, Kola
powinien być już w klubie. Zadzwoniłam, odebrał Wołodia.
- Stęskniłaś się za ukochanym? Występuje pod koniec, jeszcze nie
przyjechał.
Zadzwoniłam na komórkę i usłyszałam nieśmiały kobiecy głos:
- Tak? To pani, Olgo Siergiejewna? - Zrozumiałam, że rozmawiam z Niną.
- Kola zostawił mi swoją komórkę i powiedział, żeby z domowego nie
korzystać, nie dzwonić i nie odbierać.
- Artiom jest z panią?
- Tak, powiedział, że tu będzie, dopóki Kola nie wróci.
- Wszystko w porządku?
- Siedzimy bez światła, nie włączamy telewizora, a poza tym w porządku.
Nie minęła nawet godzina, gdy zadzwonił Wieszniakow.
- Szef mnie pilnie wzywa do siebie.
- O tej porze?
- Tak. Nie raczył powiedzieć, o co chodzi, ale odmówić nie mogę. Co robić?
- Zaraz będę.
- Może właśnie o to im chodzi?
- Cholera jasna... No przecież nie możemy zostawić jej samej!
- Najważniejsze to czegoś nie schrzanić. Przylecisz tu w te pędy, a oni będą
siedzieć ci na ogonie... Rozumiesz? Zróbmy tak: dojedziesz do starego
bazarku, zostawisz samochód obok hangaru, a dalej na piechotę.
Przeskoczysz przez ogrodzenie, wyjdziesz na Strzeleckiej, naprzeciwko
sklepu „Produkty dla dzieci". Uliczkami szybkim krokiem to będzie
piętnaście minut. Wszystko zapamiętałaś? Jak się pospieszysz, zdążysz w
pół godziny, a przez ten czas ona posiedzi tu sama. Nic lepszego i tak nie
wymyślimy.
Poleciałam do garażu, włączyłam silnik, przypomniałam sobie, że nie
wzięłam kurtki, ale już nie wracałam. Na skrzyżowaniu z poprzecznej
wyjechał stary ford i uderzył mnie w bok. Omal nie wyleciałam przez
przednią szybę, potrząsnęłam głową i próbowałam zrozumieć, co się dzieje.
Z forda wyskoczyło trzech pijanych kretynów i podbiegło do mnie. Jeden
otworzył moje drzwi i wrzasnął:
- Gdzie się pchasz? Oczu nie masz?
Jeszcze raz potrząsnęłam głową, złapałam komórkę i chciałam zadzwonić
do Wieszniakowa, ale chłopak wyrwał mi telefon.
- Poczekaj, kochana, zniszczyłaś mi samochód!
- Oddaj telefon - powiedziałam, usiłując zachować spokój. - Zadzwonię do
drogówki, wyjaśnimy, kto komu zniszczył samochód.

background image

- O, na pewno - zarechotał. - Tylko te to ja sam zadzwonię na milicje.
- Oddaj telefon - powtórzyłam. Uśmiechnął się kpiąco i odszedł na krok.
- Wyciągnij ją z samochodu - wrzasnął drugi - bo jeszcze ucieknie!
Faktycznie, taka myśl przyszła mi do głowy, tylko ciężko byłoby
wprowadzić ją w życie: chłopak chwycił mnie za rękę i wyciągnął z
samochodu.
- Oddaj telefon - zażądałam, stając obok. - Nigdzie nie ucieknę i jestem
gotowa was wysłuchać.
- Popatrz na mój samochód! - nie przestawał się oburzać.
Wtedy straciłam cierpliwość, pchnęłam go i rzuciłam się do ucieczki. Jak
na pijanych działali dość szybko, ale i tak bym uciekła, gdyby nie
milicyjny samochód, który wyskoczył z zaułka i omal mnie nie przejechał.
Na szczęście kierowca zahamował, skręcił w prawo i jakoś się
rozminęliśmy, ale i tak odleciałam na bok i upadłam na asfalt.
- Zwariowała pani? - wrzasnął gliniarz, wyskakując z samochodu, a trzech
tamtych idiotów już zdążyło podbiec.
- Niech pan popatrzy, poruczniku, co mi zrobiła z samochodem i jeszcze
chciała uciec! Takiej bryki jak jej się tak nie porzuca, na pewno kradziona!
- Zamknijcie się wszyscy! - krzyknęłam i czym prędzej wyjęłam
legitymację. - Ten drań zabrał mi komórkę, proszę mu powiedzieć, żeby
oddał.
- Jaką komórkę? - oburzył się chłopak.
- Masz ją w prawej kieszeni.
Szybko wywrócił kieszenie i uśmiechnął się złośliwie.
- Ma pan telefon? - zwróciłam się do porucznika.
- Nie.
- Jeśli w ciągu dwóch minut nie zdołam zadzwonić, jutro wylatujesz z
roboty. Skontaktuj się ze swoim zwierzchnictwem i spytaj, czy jestem do
tego zdolna, czy nie.
- Kolego, jeśli faktycznie zabrałeś telefon, to oddaj. Słyszysz?
- Nic jej nie zabrałem! Co ona, pijana?
- Ty to na pewno nie jesteś pijany. - Uśmiechnęłam się.
- Albo tak szybko wytrzeźwiałeś.
- Może zostawiłaś komórkę w samochodzie? - Wzruszył ramionami.
Przestałam zwracać na niego uwagę.
- Tu niedaleko jest poczta, proszę mnie tam zawieźć
- poprosiłam milicjanta.
- Co to znaczy zawieźć, jakie zawieźć? - oburzył się właściciel forda. - A
moja bryka?
- Twoja bryka poczeka.
Porucznik niechętnie siadł za kierownicą i pojechaliśmy na pocztę.
Zabrało nam to pięć minut. Na poczcie kupiłam kartę i zadzwoniłam do
Wieszniakowa.
- Artiom, gdzie jesteś? - spytałam z nadzieją.
- W gabinecie szefa - burknął.
- Wracaj!
-Jak ty to sobie wyobrażasz? Że wstaję i wychodzę?
Usłyszałam czyjś groźny okrzyk i Artiom czym prędzej się rozłączył.

background image

Nacisnęłam na widełki, wybrałam 02. Rozmowa wyszła długa i mętna, w
skroniach mi huczało, poczułam taką słabość, że z trudem utrzymałam się
na nogach. Wybrałam numer komórki Koli, ale Nina nie odpowiadała,
naliczyłam dziesięć sygnałów i rozłączyłam się. W rozpaczy zadzwoniłam
do Lalina, ale on też nie odbierał.
- Panie poruczniku, musimy podjechać pod pewien adres... Musimy jak nie
wiem co. Od tego zależy życie człowieka... - Wzruszył ramionami, zerkając
na mnie z powątpiewaniem. - Jedziemy - zarządziłam, łapiąc go za rękę.
Wyszliśmy na ulicę. Obok samochodu milicji stała drogówka, dwaj idioci z
forda byli tu również, trzeciego pewnie zostawili na miejscu wypadku.
- To właśnie ona! - wrzasnął chłopak, pokazując mnie palcem.
- Uciekła pani z miejsca wypadku? - spytał niepewnie gruby facio z
rudymi wąsami. Jego twarz błyszczała, a za ciasny mundur niemal pękał
przy najmniejszych ruchach wielkiego cielska.
- Skąd was tylu nabrali, chłopaki? - Uśmiechnęłam się, z trudem
rozwierając szczęki.
- Nie rozumiem. - Facio sposępniał.
- To nic, to się da naprawić... - Było jasne, że nie ma co z nimi gadać, że są
tu tylko po to, by mnie zatrzymać. Jak będzie trzeba, zrobią to siłą. -
Zróbmy tak. Spiszcie protokół, zostawię moje prawo jazdy, a ja i porucznik
skoczymy w jedno miejsce. Mam nadzieję, że ufacie rodzonej milicji?
- Co tu ma do rzeczy milicja? - obruszył się wąsacz. - Oni mają swoje
sprawy, a my swoje.
- Moje dziecko siedzi samo w domu, pięciolatek, nie odpowiada na
telefony...
Wąsaty gotów był się zgodzić.
- Coś nie słyszałem, żebyś miała dziecko - wtrącił się chłopak z forda.
- Coś za dużo o mnie słyszałeś. - Uśmiechnęłam się wrednie.
„Śmignąć" się nie udało, choć porucznik robił, co mógł. Gdy parkowaliśmy
przed blokiem, z drugiej strony podjechał Wieszniakow, za nim dyżurny
samochód milicyjny. Pobiegliśmy na wyścigi do klatki, Wieszniakow
machnął legitymacją i przejął dowodzenie; po chwili stanęliśmy przed
drzwiami mieszkania.
Drzwi były otwarte - nie na oścież, ale nie były zamknięte na klucz, jakby
ktoś zapraszał do wejścia. Wieszniakow wszedł pierwszy, ja stałam
wczepiona w poręcz; porucznik stał obok mnie, może się bał, że ucieknę.
Głośno tupiąc, milicjanci wkroczyli do mieszkania. Wieszniakow szybko
wrócił i poklepał mnie po ramieniu, odwracając oczy. Twarz miał białą jak
kreda.
- Nie żyje? - spytałam. Skinął głową.
- Wezwij tych z dochodzeniówki! - dobiegło z mieszkania. - Włamanie,
właścicielka zamordowana.
- Włamanie? - Uśmiechnęłam się blado.
- Tak. Nawet szuflady powyciągali i powyrzucali rzeczy. Pewnie nie
zdążyli nic zabrać, ale wygląda to malowniczo.
- Spóźniliśmy się, poruczniku - poinformowałam milicjanta. - Nie na
darmo się chłopaki starali. Jedziemy.
- Dokąd się wybierasz? - zaniepokoił się Wieszniakow.

background image

- Po swój samochód. Jak się chłopaki nie zmyli, to pogadamy. A jak się
zmyli...
- Pojadę z tobą - powiedział szybko Artiom. Porucznik poszedł za nami w
milczeniu.
Wąsacz spisywał protokół przy świetle reflektorów, pochylony nad maską
swojego samochodu. Dwóch chłopaków siedziało w fordzie, trzeci stał obok
wąsacza i coś mu energicznie tłumaczył, wymachując rękami.
-Jechała drogą z pierwszeństwem - protestował wąsacz.
- Czyli powinieneś jej ustąpić. Niepotrzebnie żeś dziewczynę obraził.
Samochód ma drogi, jednym słowem narobiłeś sobie, kolego, kłopotu. I
jeszcze za chuligaństwo wam się dostanie, trzech facetów naskoczyło na
jedną dziewczynę...
- Pokręcił głową.
Na mój widok chłopak uśmiechnął się przepraszająco.
- Przepraszam, trochę żeśmy się zdenerwowali. O samochód niech się pani
nie martwi, wszystko załatwimy... O, i komórka się znalazła, leży na
tylnym siedzeniu.
- Naprawdę? - Rozciągnęłam usta w uśmiechu.
- Tak. Niech pani...
Nie zdążył dokończyć - kopnęłam go, zgiął się wpół, widocznie nie
spodziewał się po mnie takiej werwy, a ja uderzyłam go jeszcze raz,
kolanem w twarz. Potem trzymałam typa za kołnierz kurtki i waliłam
wściekle, z taką siłą, która zdziwiła nawet mnie.
- Kto cię wysłał, draniu! - Wrzeszczałam. - Mów, bydlaku!
Chłopaki wyskoczyli z forda, żeby pomóc koledze, ale porucznik i wąsacz
nie pozwolili im podejść. Wieszniakow z trudem oderwał mnie od
chłopaka.
- Olga, uspokój się, oszalałaś?!
- Złamała mi nos! - darł się łobuz.
- Co za cyrk tu urządzacie? - zahuczał wąsacz.
- Wszystko w porządku, stary - powiedziałam, strząsając z ramienia dłoń
Wieszniakowa. - Wszystko świetnie, dostaniecie premię, bydlaki
sprzedajne.
- Uspokój się wreszcie! - krzyknął Artiom i pociągnął mnie do samochodu.
Rozłożyłam ręce i zaśmiałam się.
W moim mieszkaniu byliśmy o drugiej w nocy. Wiesz-niakow kupił po
drodze butelkę wódki, wypiliśmy i poszliśmy spać. Artiom postanowił u
mnie przenocować, musiałam parszywie wyglądać, skoro zaczął się o mnie
poważnie martwić.
Rano zaparzył kawę i przyniósł mi filiżankę.
- Masz jakieś propozycje? - spytał z westchnieniem. Nie odpowiedziałam.
- Lalin ma rację - rzekł. - Niczego nie osiągniemy. Będziemy ciągle
natrafiać na trupy... Jak zwolnią kierowcę Ig-natowa, czyli niewinny
człowiek nie pójdzie do więzienia, to już będzie coś. A cała reszta...
Ignatowowi życia nie wrócimy, innym też nie. To może nie warto
powiększać listy zamordowanych, szczególnie o własne nazwiska?
Kiwnęłam głową.
- Nie warto. Jak oni ją znaleźli?

background image

- No, to nie było takie trudne, w końcu pracują dla nich zawodowcy. Do
kogo mogłaś zwrócić się o pomoc? Kandydatur nie jest zbyt wiele.
Przechwycili twojego Kolę w drodze do pracy, powiedzieli mu, że jesteś w
śmiertelnym niebezpieczeństwie...
Pokiwałam głową z uśmieszkiem. Już ja dobrze wiem, jak przekonujący
potrafi być Łukjanow. Artiom pomilczał chwilę, potem niezdecydowanie
wstał.
- Chyba już pójdę. Żona się kiepsko czuje, a mnie ciągle nie ma w domu.
- Idź - odparłam słabo, wyciągając do niego rękę.
Uścisnął ją, zatrzymaj chwilę w swojej dłoni, a potem dodał.
- Dzwoń, jakby co.
Usłyszałam, jak trzasnęły drzwi wyjściowe, wstałam, poszłam do łazienki i
długo stałam pod prysznicem. Potem ubrałam się, wezwałam taksówkę
(mój samochód zabrali wczoraj do serwisu) i pojechałam do Dziadka.
Ritka wyglądała jak kupka nieszczęścia.
- O wilku mowa... Kazał cię znaleźć. Co ty znowu nawyprawiałaś?
- Wczoraj jakiś kretyn stuknął mi samochód, to się trochę wkurzyłam, a tu
gliny. Wiesz, jak to jest, jak nie trzeba, to są, a jak potrzebujesz, to się nie
dowołasz. No i protokół, to, tamto, siamto...
- I twarz masz spuchniętą.
- Wypiliśmy wczoraj trochę, musiałam się odstresować. Co, już mu
donieśli?
- Chyba jeszcze w nocy. Przyszedł zły jak czort, a potem kazał cię znaleźć.
- Widzisz, nawet nie musiałaś szukać.
- Igorze Nikołajewiczu - zaszczebiotała Ritka. - Ola już jest, ma zaczekać?
- Niech wejdzie.
Weszłam. Dziadek siedział przy biurku, odchylony w fotelu.
- Co się wczoraj wydarzyło? - zapytał, zapominając o przywitaniu.
- Rozbiłam samochód - odparłam, opierając się o ścianę obok drzwi. -
Naprawa pewnie będzie sporo kosztować.
- I z tego powodu urządziłaś rozróbę z milicją?
- Naprawdę w to wierzysz? - Uśmiechnęłam się drwią-
Twarz Dziadka zmieniła się, zgarbił się, odwrócił wzrok, a potem podniósł
głowę i poprosił:
- Opowiedz, co się stało.
- A masz czas? Opowiedziałabym ci wszystko ze szczegółami.
- Mam. Opowiadaj.
- Dobrze. - Złożyłam ręce na piersi i zaczęłam opowieść: - Dwanaście lat
temu Ignatowowi zamordowano córkę.
- Co tu ma do rzeczy Ignatow?
- Skoro masz czas, to słuchaj i nie przerywaj. Dwójkę przestępców
oskarżono i skazano, a dwie dziewczyny, wspólniczki morderców, żyły
sobie spokojnie, ponieważ w sądzie nawet o nich nie wspomniano. Lata
mijały, Ignatow tymczasem wzbogacił się i pewnego dnia stał się
niewygodny dla pewnych ludzi, mówiąc ściślej, dla ciebie i twoich
przyjaciół. Próbowano przemówić mu do rozumu, ale bezskutecznie. I
wtedy jak na złość Ignatow skumał się ze swoim przyjacielem ze studiów,
Didonowem, obecnie deputowanym i do tego jeszcze właścicielem gazety.

background image

Taki tandem rzecz jasna nie mógł przypaść wam do gustu. W mieście
zjawia się Sasza Łukjanow, specjalista od trudnych problemów, który z
tymiż problemami walczy radykalnie i z rozmachem. Didonowowi, znając
jego zgubną namiętność, podsunięto chłopca-instruktora. Kilka dni
przedtem pewna dama, pani redaktor w gazecie Didonowa, postanowiła
przydać ostrości wydaniu i wysmażyła artykuł o moim rzekomym
alkoholizmie i awanturze na milicji. Didonow, który interesował się swoją
gazetą od przypadku do przypadku, wcale się nie ucieszył. Ponieważ
razem ze mną pił Borka, a właśnie Borka pomagał załatwiać w sądzie
sprawę Ignatowa, Didonowowi cały ten gazetowy skandal był nie na rękę.
Za to umiejętnie wykorzystał go Łukjanow, wielki miłośnik podwójnej gry,
i Borka zginął. Słyszysz, Igor? Chłopaka zabili za nic, tylko po to, żeby
przydać dramatyzmu całej sytuacji, żebym pomyślała, że nasi wrogowie
szykują coś, o czym Borka świetnie wiedział.
Dziadek chciał chyba coś odpowiedzieć, ale rozmyślił się i tylko ściągnął
brwi.
- Tymczasem Łukjanow nie traci czasu i nawiązuje znajomość z żoną
Ignatowa. Madame zostaje jego kochanką, co mnie wcale nie dziwi,
przecież Łukjanow ma nieodparty urok. Od niej właśnie dowiaduje się o
przyzwyczajeniach Ignatowa, o rozkładzie zajęć gosposi, od niej pożycza
klucze od domu, pewnie na jakiś czas, żeby zrobić kopie. Biografię
Ignatowa przestudiował dogłębnie i oczywiście wiedział o morderstwie
córki. Podłączył do sprawy twojego Łarionowa, a przez niego wyszedł na
Karpowa - jak się okazało, to starzy znajomi, krajanie, ich dzieci chodzą do
jednej szkoły. Karpow przeprowadził niewielkie dochodzenie, a w głowie
Łukjanowa zaczął dojrzewać plan, jak zmusić wroga do opuszczenia pola
bitwy. Jeden z morderców córki Ignatowa wychodzi z wiezienia i wkrótce
potem ginie. Nie wiem dokładnie, po co Serafimowicz przyjechała do
naszego miasta, ale jestem pewna, że Łukjanow maczał w tym palce.
Pewnie pilnie potrzebowała pieniędzy i przypomniała sobie, że w naszym
mieście są ludzie, którzy są jej coś winni. Właściwie nic nie stało na
przeszkodzie, żeby załatwić ją w Krasnojarsku, ale jak wiadomo, gliniarze
są leniwi i nieruchawi i pewnie nie zdołaliby połączyć ze sobą tych
dwóch zabójstw, a Łukjanow potrzebował czegoś spektakularnego i
dlatego zwabia Serafimowicz do nas. Ale tu jej dawna przyjaciółka
przejawia inicjatywę i wynajmuje swojego kochanka, żeby zabił
Serafimowicz, co ten właśnie robi w przymierzalni domu towarowego.
Łukjanow znów umiejętnie wykorzystuje sytuację i wkrótce potem ginie
Iwanowa. Przy okazji jedna ze sprzedawczyń zapamiętała Łukjanowa i
nawet zrobiono jego portret pamięciowy, nie chciałbyś zerknąć? Zresztą to
może zaczekać. W kolejce była trzecia kobieta, ale tu już Karpow się
rąbnął. Dowiedział się, że Iwanowa ma przyjaciółkę Tiuriną, która
również pracuje w domu towarowym. Wszystkie dane się zgadzały,
Karpow więcej nie sprawdzał i nie wiedział, że Tiurina, o którą mu chodzi,
utonęła jakiś czas temu. A teraz dygresja liryczna. Miałam możliwość
poobserwować Łukjanowa i przekonać się, że należy on do ludzi
oburęcznych, którzy jednakowo sprawnie posługują się prawą i lewą ręką,
podobnie jak kierowca Ignatowa. Łukjanow o tym wiedział i dlatego

background image

podrzucił nam fałszywy trop - zabójca jest leworęczny. Ponieważ jednak
nawet taki bezczel jak Łukjanow nie odważył się ponownie zjawić w domu
towarowym kilka dni po zabójstwie, Tiuriną poszedł zarżnąć Łarionow.
Alibi ma marne, podobno był w tym czasie u kardiologa - wypytałam sta-
ruszki, które siedziały w poczekalni, okazuje się, że Łarionow zajął sobie
kolejkę, poszedł zapalić i nie wracał przez czterdzieści minut. Od szpitala
do domu towarowego jest dziesięć minut na piechotę, Łukjanow na pewno
go ubezpieczał i robota nie trwała długo. Łarionow wrócił, a jedna bystra
babka spostrzegła krew na rękawie jego marynarki. Mnie w tym czasie
puszczono już na trop, wkrótce dołączył do mnie Łukjanow, żeby
odpowiednio mną pokierować.
Sumiennie wszystko odkryłam i oskarżyłam Ignatowa o zabójstwo
czterech osób. Ale Ignatow okazał się dla was zbyt twardym orzechem do
zgryzienia i nie miał zamiaru odstępować swojego kawałka tortu. A tu
trzeba się spieszyć, sprawa w sądzie ma się odbyć za dziesięć dni i Ignatow
na pewno by wygrał. I wtedy nagle Ignatow zabija swoją żonę i odbiera
sobie życie - z pomocą Łukjanowa i jego nowego przyjaciela Łarionowa. Ale
co za pech - jeszcze przed tą tragedią Łarionow zajrzał do domu pod
nieobecność gospodarzy, żeby sobie obejrzeć przyszłe miejsce akcji, i wpadł
na gosposię, która go zapamiętała. To, że w czasie zabójstwa w domu ktoś
był, zrozumieli bardzo szybko, ale głupio zabijać kobiecinę zaraz
następnego dnia - wczoraj właściciele, dzisiaj gosposia... Wersja z
samobójstwem mogłaby zostać zachwiana. Wprawdzie twarzy morderców
gosposia nie widziała, pracowali w maskach i wychodzili po ciemku, ale
nie chcieli ryzykować. Kobieta mogłaby zacząć mówić i wtedy ich misterny
plan poleciałby w diabły. Łarionow poszedł do niej jako hydraulik - mam
człowieka, który widział, jak Łarionow przebierał się na klatce; człowiek
zapomniał kluczy i piętro wyżej czekał na sąsiadów. Kobieta poznała
Łarionowa, przestraszyła się i uciekła. Wczoraj ją zamordowano.
Włamanie do mieszkania, mój Boże, ileż takich włamań zdarza się
codziennie... Ale gdyby porządnie przycisnąć twojego Łarionowa, to nie
będzie milczał, Karpow też nie. A teraz najważniejsze - efektem całej akcji
jest dziesięć trupów. To twój osobisty rekord, nic uważasz? A wszystko to...
Twoje pragnienie bycia pożytecznym dla przyjaciół jest zaiste
bezgraniczne,
Odkleiłam się od ściany. Skończyłam swoją przemowę i tak właściwie nic
mnie tu nie trzymało.
- Ja... powinienem był się domyślić - powiedział cicho Dziadek, patrząc
przeze mnie.
- A co, nie wiedziałeś? - Uniosłam brwi.
- Wiedziałem, nie wiedziałem... powinienem był się domyślić. Usiądź. -
Pokazał mi fotel.
Usiadłam. Nigdzie mi się nie spieszyło, dlaczego by nie posłuchać.
- Przecież sama zrozumiesz - przemówił po dłuższej chwili - jeśli się
zdecydujemy... ani ty, ani ja długo nie pożyjemy.
Podrapałam się w nos i skinęłam głową, ponieważ faktycznie to
rozumiałam.
- Zróbmy tak... W przyszłym tygodniu pójdę do szpitala, serce faktycznie

background image

mi dokucza... A potem zrezygnuję ze stanowiska ze względu na stan
zdrowia.
- Mówisz poważnie? - Uśmiechnęłam się.
-Tak. Przecież to jedyny sposób, żeby cię zatrzymać. Prawda? A ja nie
wyobrażam sobie życia bez ciebie... To co, umawiamy się?
Patrzyliśmy sobie w oczy bardzo długo, może ze dwie minuty. Przez
ułamek sekundy bardzo chciałam w to uwierzyć, ale szybko się
opamiętałam. Minie miesiąc i on tak samo siedząc naprzeciwko mnie,
poprosi, żeby zaczekała jeszcze jeden miesiąc, a potem jeszcze jeden, a
potem wszystko po prostu straci sens. No czy już tak nie było? Ileż to razy
już tak było...
- Umawiamy się? - powtórzył, a w jego oczach błysnął strach.
Pokręciłam głową. - Nie.
- Nie? - Ściągnął brwi.
- Obejdziemy się bez poświęceń - oświadczyłam, wstając. - Czym byłbyś
bez tego wszystkiego? - Rozłożyłam ręce, uśmiechnęłam się. - Zróbmy tak:
ja mam swoje życie, a ty swoje. - Wstałam i poszłam do drzwi. Kładąc rękę
na klamce, dodałam: - A jeśli coś ci się nie podoba, to się zastrzel.
- No i co? - spytała przestraszona Ritka.
- Finita la comedia - powiedziałam, robiąc nieszczęśliwą minę. - Doigrałam
się. Dziadek kazał napisać podanie
o zwolnienie.
- Kłamiesz! - zawołała Ritka i aż poczerwieniała.
- I ma rację. Pojadę się leczyć z alkoholizmu, taki odwyk trwa trzy
miesiące, jak sobie poradzę, to może przyjmie mnie z powrotem.
- Co ty pleciesz, jaki alkoholizm? Westchnęłam ciężko.
- Nie radzę sobie. Sama widzisz, co robię, tydzień wytrzymałam, a
wczoraj... - Znacząco pstryknęłam w grdykę. - I od razu zaczęłam się
szarpać z glinami. Trzeba się leczyć, póki nie jest za późno. Odwiedź mnie
czasem w psy-chiatryku, przynieś pomarańcze.
Tym razem napisałam podanie jak należy, oddałam Ritce
i pojechałam taksówką do domu.
Jakiś czas potem rozległ się dzwonek do drzwi. Poszłam otworzyć i
zobaczyłam na progu Aleksieja, kierowcę Ignatowa.
- Przepraszam, że tak bez uprzedzenia...
- Zwolnili cię?
- Tak. Mogę wejść?
- Wchodź. - Wzruszyłam ramionami.
- Pamiętam, jak mówiłaś, że jeszcze się razem napijemy. Powód dobry jak
każdy inny...
Poszliśmy do kuchni.
- Nie wiem, co lubisz, więc na wszelki wypadek kupiłem wszystkiego po
trochu. - Z jednej kieszeni wyjął butelkę wódki, z drugiej koniak, z trzeciej
martini. - Masz jakąś zakąskę? W razie czego mogę skoczyć...
- Znajdzie się. - Zaprosiłam go do kuchni.
Szybko przygotowaliśmy zakąskę i zaczęliśmy pić - najpierw koniak,
potem martini, na końcu wódkę. Gdy skończyła się wódka, poszłam
odprowadzić Aleksieja. Szliśmy objęci, śpiewaliśmy piosenki, natrafiliśmy

background image

na gliny i próbowaliśmy urządzić rozróbę.
- Olgo Siergiejewna - przekonywał mnie milicjant, jakbym miała nazwisko
wypisane na gębie. - Niech pani idzie do domu.
Ich uprzejmość nie znała granic, najpierw dowieźli do domu Aleksieja,
potem mnie.
- Fajne z was chłopaki - powiedziałam, ucałowałam ich na pożegnanie i
poturlałam się do salonu. Tam się położyłam i zapatrzyłam w sufit.
Saszka zaskomlał i położył się obok mnie.
- Czego się martwisz, psie? - zapytałam. - Daj spokój, nie warto.
Zadzwonił telefon. Z niewidoma osobami miałam ochotę teraz rozmawiać,
ale mimo wszystko podniosłam słuchawkę. Może to Aleksiej chce się
upewnić, że dotarłam do domu?
Dzwonił Łukjanow.
- Cześć - powiedział dziarsko.
- Cześć.
- Sądząc po głosie, znów upiłaś się jak świnia.
- Miałam powód. Po co dzwonisz?
- Stęskniłem się. Pomyślałem, że może na mnie czekasz. - Zaśmiał się.
- Czekam. Przyjedź. - Poważnie?
- A pewnie. Powiedz, po cholerę było powierzać mi prowadzenie śledztwa?
- To nie był mój pomysł, ja akurat byłem przeciw, ale czy u nas ktoś słucha
mądrych rad? Nie uwierzysz, Mała, ale masz reputację porządnego
człowieka i dlatego postanowiono, że jeżeli to ty trafisz na trop Ignatowa,
przyda to śledztwu wrażenia wiarygodności.
- Super.
- Odeszłaś od Dziadka, czyli nie zmądrzałaś... Ciągle wymachujesz
szabelką? Nie znudziło ci się jeszcze? No powiedz, jaki to ma sens?
Naprawdę myślałaś, że wsadzisz mnie do więzienia, idiotko nieszczęsna?
- No coś ty, nawet o tym nie marzę, gdzie mnie się z tobą równać... Dlatego
jakbyś kiedyś chciał się tu zjawić, dobrze się zastanów. Jeśli jeszcze raz
wejdziesz mi w drogę, to cię zabiję. Zastrzelę i już.
- Nawet o tym nie myśl. - Łukjanow zarechotał, ale w jego głosie nie było
wesołości. - W życiu wszystko jest znacznie prostsze i straszniejsze. Nigdy
więcej się nie spotkamy. - Odłożył słuchawkę.
A ja przykryłam głowę poduszką i powiedziałam do psa:
- Teraz sobie trochę powyję, nie przestrasz się. A jutro wszystko będzie
dobrze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke dla damy z pieskiem
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 02 Mąż do zadań specjalnych
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 08 Przytul mnie mocno
Polakowa Tatiana Olda Razniecewa 03 Ekskluzywny macho
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 07 Lady Feniks
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke Dla Damy z Pieskiem
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke dla damy z pieskiem
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 07 Lady Feniks
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 06 Hasta la vista, baby
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 06 Hasta la vista baby
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 02 Maz do zadan specjalnych
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 08 Przytul mnie mocno
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzący
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 01 Pułapka na sponsora
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 01 Pulapka na sponsora
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzacy
02 Dynastia Elliottow Pocalunek DePalo Anna
Olga Gromyko Wolha Redna 02 Wiedźma opiekunka cz 2 (tłum oficjalne)
Salvatore R A Drizzt 05 Dolina Lodowego Wichru 02 Strumienie Srebra (SCAN dal 680)

więcej podobnych podstron