Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzacy

background image


Polakowa Tatiana

Niezidentyfikowany obiekt chodzący

Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska
Weltbild

Korekta
Łucja Matusiak

Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k., Warszawa 2011


- I co to w ogóle jest?! - perorowała Żeńka, a ja z udręką kiwałam głową. - Na co on sobie
pozwala? Nie, czegoś takiego nie wolno puścić płazem, nie ma mowy!
Westchnęłam i nawet prychnęłam z urazą. Żeńka miała całkowitą rację: nie wolno i nie ma
mowy. Tylko że jej łatwo mówić - a co ja mam zrobić? Przecież mówimy o moim mężu!
Roman Andriejewicz, dzielny pułkownik specnazu, rzeczywiście czasami pozwalał sobie... no
dobrze, czasem zachowywał się jak ostatnia świnia, za przeproszeniem... Weźmy choćby to,
co zdarzyło się wczoraj. Człowiek rozsądny najpierw by wyjaśnił, o co chodzi, a dopiero
potem przewracałby stoły. Choć tak właściwie człowiek rozsądny w ogóle nie powinien
przewracać stołów. Tylko że znając mojego męża, powinnam była uprzedzić go, że wybieram
się do restauracji z dwoma typami, a właściwie nie ja, bo mnie oni na plaster, lecz Żeńka, ja
jej jedynie towarzyszyłam. Moja przyjaciółka uznała jednak, że nie ma sensu uprzedzać
Romka, bo na pewno się zdenerwuje i zacznie nam prawić morały, że powinnyśmy pójść po
cichu, a on na pewno o niczym się nie dowie. Po cichu się nie udało, wyszło nawet bardzo
głośno. Z dwojga złego to już wolałam, żeby nam prawił morały, niż wywracał stoły w
restauracji.
Na samo wspomnienie spąsowiałam i znów ciężko westchnęłam. Żeńka zmarszczyła brwi,
popatrzyła na mnie i oznajmiła:
- Trzeba go przepędzić na cztery wiatry.
- Jak to? - wystraszyłam się. Już samo wprowadzenie tego pomysłu w życie wydało mi się
bardzo wątpliwe: Roman Andriejewicz to chłop jak dąb, weź go i przepędź. Poza tym jak to:
przepędzić? - No to co, mam się z nim rozwieść? - spytałam ze strachem i aż się skuliłam.
To prawda, że Romek czasem zachowuje się okropnie - ponieważ jest patologicznym
zazdrośnikiem. Z jakiej racji miałby być o mnie zazdrosny, a przede wszystkim o kogo, nie
mam pojęcia. W tym momencie skrzywiłam się i pomyślałam: „Wiecznie słucham Żeńki i
stąd wszystkie moje problemy!". Od razu jednak zawstydziłam się tej zdrady i ni z tego, ni z
owego rozpłakałam się.
- No coś ty, Anfisa - powiedziała przeciągle Żeńka i też pociągnęła nosem. - Pogodzisz się z
tym swoim Romkiem, już nie masz po kim płakać!
- Ja nie tylko z tego powodu... - wychlipałam.
- A z jakiego?
- Och... Przez niego straciłaś...
- Lej na to - przerwała mi przyjaciółka i machnęła ręką. - Znajdę innych sponsorów, a jak nie,
to mała strata, świat jakoś przeżyje bez moich opowiadań o psach i kotach.
- Ale jaki wstyd - wyjąkałam.
- Phi, wielkie mi co, facet przewrócił stoły! A konkretnie to tylko jeden, nasz, i za wszystko
zapłacił. A te przygłupy w restauracji niech nie udają, że w życiu czegoś takiego nie widzieli.

background image

W tej samej knajpie w zeszłym roku Zora Samsonow urządził strzelaninę. Ludzie padli
plackiem na podłogę, Zorka trzymał wszystkich w szachu przez półtorej godziny i jeszcze
wrzeszczał: „Za ojczyznę, za Stalina!", jak już wezwali specnaz.
- Wiem, Romek mi opowiadał.
- No widzisz, a potem Zora odpoczął sobie w psychiatryku i teraz jest ulubionym klientem w
„Lutecji".
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wystraszyłam się. Żeńka tylko machnęła ręką.
- Twojego Romka nikt nie wyśle do psychiatryka, w końcu on nie krzyczał: „Matka ojczyzna
wzywa", i nie urządzał strzelaniny. Chociaż, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to radziłabym
twojemu mężowi pić walerianę. I najlepiej wiadrami. Strasznie jest impulsywny.
Westchnęłyśmy zgodnie i zapadła cisza.
Spojrzałam na Żeńkę i westchnęłam jeszcze raz. Ona wyszła na tym wszystkim najgorzej. I
chociaż teraz chojrakuje, to na pewno jej przykro... Rzecz w tym, że Jewgienija Pietrowna
pisze opowiadania ze zwierzętami w roli głównej, publikowane w niedzielnych numerach
gazety, w której pracuje od pięciu lat, w dziale „Okno na przyrodę". Ponieważ opowiadań
uzbierało się już całkiem sporo, Żeńka postanowiła wydać je w osobnej książce.
Przyklasnęłam temu pomysłowi i zaproponowałam swoją pomoc. Chciałam zrobić Żeńce
prezent urodzinowy: wydać za własne pieniądze książkę w nakładzie trzystu egzemplarzy, za
to na ładnym papierze i z ilustracjami miejscowego rysownika, Pietrowskiego, również
wielkiego miłośnika zwierząt. Mojej przyjaciółce pomysł nie przypadł jednak do gustu.
- Wydawanie książki za własną kasę to katastrofa - oznajmiła stanowczo. - Jeśli już chcesz mi
zrobić drogi prezent, to kup opony. Tu lato, a moją bryką nie da się jeździć, gliniarze się opon
czepiają. A żeby wydać książkę, znajdę sponsorów, już ty się nie bój.
Uspokojona, podarowałam jej komplet opon, a ona zajęła się poszukiwaniem sponsorów,
którzy faktycznie pojawili się wkrótce potem. Żeńka zadzwoniła do mnie i pochwaliła się:
- Słuchaj, Anfisa, wydanie książki mamy prawie w kieszeni. Jeden kolo chce wyłożyć kasę,
ale musisz mi pomóc. Jego przyjaciel ma hysia na punkcie kryminałów, szczególnie twoich, i
marzy o tym, żeby cię poznać. Myślę sobie tak: jak wszystko dobrze rozegramy, moje
opowiadania wyjdą na papierze kredowym, w safianowej oprawie. - To „my" wzbudziło moją
czujność, ale nie protestowałam, pocieszałam się myślą, że
przecież nie ma nic złego w tym, że poznam jakiegoś tam kolesia, to znaczy jego przyjaciela,
i tym samym pomogę Żeńce. - No, jednym słowem, dziś wieczorem idziemy do „Lutecji".
- Ja nie mogę! - spanikowałam. - Roman Andriejewicz... Ale przyjaciółka przerwała mi
surowo:
- Roman Andriejewicz ma dzisiaj dyżur, nie wykręcaj się.
- Dobrze - poddałam się. - Porozmawiam z nim.
- Jeszcze by tego brakowało! Zaraz wymyśli sto powodów, żeby cię nie wypuścić z domu.
- Wcale nie... - usiłowałam bronić męża, ale Żeńka znów mi przerwała:
- Nawet nie próbuj mu o tym mówić. I pamiętaj: jako moja najbliższa przyjaciółka masz
obowiązek dbać o moją przyszłość. Romkowi o restauracji nie mów ani słowa, a o szóstej
bądź przed budynkiem cyrku, stamtąd cię zabierzemy.
Pożegnałyśmy się ciepło, ale kwadrans później Żeńka znów zadzwoniła i zaczęłyśmy
debatować, w co się ubrać i jak najlepiej ułożyć włosy. To znaczy ta ostatnia kwestia
dotyczyła wyłącznie mnie, miesiąc temu Żeńka obcięła się prawie do gołej skóry i teraz
mogła spokojnie nie myśleć o swoich włosach, dopóki nie odrosną. W ramach protestu
przeciwko torturom włosy Żeńki odrastały bardzo niechętnie. Pewnie dlatego wzięła i
ufarbowała je na niebiesko, i teraz jej wygląd dosłownie zwalał z nóg. Więc gdy Żeńka
mówiła, że jej kolejny znajomy „zupełnie osłupiał", wierzyłam jej w zupełności.
Ustaliłyśmy wszystko i o osiemnastej zjawiłam się pod cyrkiem, gdzie już czekało luksusowe
bmw, z którego wysiadło dwóch młodych mężczyzn i moja przyjaciółka. Mężczyźni

background image

wyglądali na szczęśliwych i rozpływali się w komplementach. Zajęta zawieraniem
znajomości i rozsyłaniem uśmiechów, zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje
wokół mnie - jak się wkrótce okazało, niesłusznie. W tym momencie bowiem nieopodal
przejeżdżał Roman Andriejewicz i widział z odległości kilkunastu metrów, jak do bmw
pomaga mi wsiąść młody człowiek, ze wszystkich sił demonstrujący zachwyt moją osobą.
Zapominając o kolejnym zadaniu bojowym, Romek pojechał za nami do „Lutecji". Nim
zdążyliśmy siąść przy stoliku, wparował do sali i... nie, nie chciałam nawet sobie
przypominać tego, co stało się później. Romek zachowywał się jak neandertalczyk, nie chciał
słuchać ani moich wyjaśnień, ani rozpaczliwych okrzyków Żeńki. A to był dopiero początek!
Potem zawiózł mnie do domu i tam urządził kolejną awanturę. Mówił mi świństwa, tupał,
(mieszkamy na drugim piętrze, a Roman jest dość potężny, pewnie sąsiedzi uznali, że zaczęło
się trzęsienie ziemi). Dopiero gdy w przypływie rozpaczy cisnęłam w niego czajnikiem,
zgodził się wysłuchać moich wyjaśnień. W tym momencie przyjechała Żeńka, która przez
cały ten czas pocieszała pokrzywdzonych biznesmenów i swoich niedoszłych sponsorów, i
słowo w słowo powtórzyła moje zeznania.
Uspokoiwszy się nieco, lecz nadal podejrzewając nas o popełnienie wszystkich grzechów
śmiertelnych, Roman Andriejewicz palnął nam kazanie, ale przynajmniej już nie tupał.
Jednak jak zawsze w takich przypadkach mój mąż przeholował i szybko przestałam się czuć
jak winowajca, a zaczęłam jak ofiara przemocy ze strony małżonka tyrana. Znowu doszło do
kłótni, w czasie której Żeńka uciekła. Teraz nie miałam już wsparcia i w efekcie Roman
Andriejewicz zamknął mnie w łazience do czasu, jak się wyraził, aż mi się przejaśni w
głowie. Wypuścił mnie koło północy, a wtedy ja zamknęłam się w sypialni, oznajmiając, że
jak nie przestanie dobijać się do drzwi, ucieknę przez balkon do sąsiadów. Mój mąż dobrze
mnie zna, więc w końcu się uspokoił, a ja mogłam wreszcie zasnąć. Gdy obudziłam się rano,
odkryłam, że siedzę sama w zamkniętym mieszkaniu, a z mojej torebki zniknęły klucze.
Natychmiast zadzwoniłam do Żeńki i ona przyznała, że to do niczego niepodobne i że nie
można tego tak zostawić. Używając balkonu sąsiadów (co wcale nie było trudne czy
niebezpieczne), wydostałam się na wolność. Żeńka już czekała na mnie w swoim żiguli.
Objęłyśmy się, popłakałyśmy i pojechałyśmy do niej naradzić się, co dalej robić. I tym
właśnie zajmowałyśmy się do tej pory.
Milczenie przeciągało się, w końcu Żeńka oznajmiła ponuro:
- Jeśli mu od razu wybaczysz, jeśli go przedtem porządnie nie podręczysz...
Zamrugałam oczami i odruchowo złapałam się za serce, ale po chwili znalazłam w sobie siły,
żeby okazać hart ducha.
- Myślisz, że powinnam złożyć pozew o rozwód? - spytałam, choć zrobiło mi się zimno od
tego zdecydowania. Jednocześnie wpadłam w rozterkę. Właściwie nigdy przedtem nie
myślałam o rozwodzie, nawet w najbardziej niemiłych chwilach naszego wspólnego życia -
Romek miał niezbywalne zalety, znacznie przewyższające nieliczne wady.
Żeńka zamrugała oczami, poruszyła ramieniem, wytarła nos i w końcu powiedziała:
- No... w każdym razie trzeba mu dać nauczkę.
- Trzeba - zgodziłam się i popatrzyłyśmy na siebie w oczekiwaniu na konkretne propozycje. I
wtedy okazało się, że ja nie mam żadnych, Żeńka również. To od razu przygasiło nasz
entuzjazm, posmutniałyśmy, zaczęłyśmy wzdychać jeszcze częściej i odwracać wzrok.
- Taak - powiedziała Żeńka, a ja nagle pomyślałam, że może nie powinnam uciekać z
mieszkania przez balkon sąsiadów... W końcu mogłam posiedzieć trochę w domu, zająć się
sprzątaniem, już dawno miałam zamiar... A po powrocie z pracy Romkowi by trochę
przeszło. Gdybym jeszcze zaczęła mu się żalić i popłakiwać, to w ogóle uderzyłby w pokorę i
zrobił coś miłego, na przykład wziął tydzień urlopu i wyjechalibyśmy gdzieś razem, pogoda
ładna...

background image

Jednak nie odważyłam się wygłosić tych herezji, Żeńce na pewno by się to nie spodobało.
Moja przyjaciółka miała rację, gdy tylko pojawia się jakiś facet, Romek zachowuje się jak
świnia. A najgorsze, że zaczyna działać, nim cokolwiek zdążę mu wyjaśnić. Tyle dobrego, że
tym razem sponsorzy Żeńki nie doznali uszkodzeń ciała. Głównie ucierpiały ich garnitury, ale
w końcu nie są biedakami, garniturów powinni mieć w bród.
W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Ja i Żeńka wzdrygnęłyśmy się i utkwiłyśmy
wzrok w telefonie leżącym na stole obok cukierniczki.
- To on - powiedziała moja przyjaciółka nie wiadomo dlaczego szeptem. Spojrzałam na
wyświetlający się numer i skinęłam głową.
- On.
- Wyłącz! - syknęła nerwowo Żeńka. Komórka przestała dzwonić, za to odezwał się telefon
Żeńki. Przyjaciółka wpatrywała się bez ruchu w zielony aparat. Włączyła się automatyczna
sekretarka i usłyszałyśmy głos Romka.
- Żeńka! - ryknął mój mąż. - Anfisa jest u ciebie? Zaraz tam będę. Nie udawajcie, że was nie
ma, bo pożałujecie.
- Co robimy? - wyjąkałam, również przechodząc na szept.
- Uciekamy - zakomenderowała Żeńka i podbiegła do okna. Przyznaję, że się wystraszyłam,
Żeńka mieszka na drugim piętrze, jednak okazało się, że chciała tylko zerknąć na podwórko,
upewnić się, że Roman Andriejewicz jeszcze się nie zjawił. - Zbieraj rzeczy! - szepnęła.
- Jakie? - stropiłam się. Żeńka ściągnęła brwi, zła na moją tępotę, znów wyjrzała za okno i
zaklęła.
- Za późno, już tu jest!
Zaczęłyśmy biegać jak oszalałe po kuchni Żeńki, aż w końcu przyjaciółka złapała mnie za
rękę i wyciągnęła z mieszkania. Nie pobiegłyśmy jednak na dół (to byłoby nierozsądne, skoro
nie chciałyśmy się spotykać z moim mężem), tylko na górę. Wkrótce wpadłyśmy na ostatnie,
czwarte piętro.
- Na strych! - zadecydowała Żeńka i pięć minut później, przyklejone do okienka na strychu,
mogłyśmy zobaczyć samochód Romana Andriejewicza przy kontenerach na śmieci. - Ech,
ładnie się prezentuje, nie ma co - zauważyła ni z tego, ni z owego przyjaciółka. - Co to jednak
znaczy nowy wóz.
- Twój też był nowy - przypomniałam.
- Właśnie, był. - "Leftka ściągnęła brwi.
No tak, po dwóch zderzeniach z bramą garażu, do którego Żeńka bezskutecznie próbowała
wjechać, ciężko było nazwać jej żiguli nowym, jednak z poprzednim wozem Żeńki było
jeszcze gorzej, więc ten i tak miał szczęście.
- Dobrze, że samochód jest w garażu - wymruczała Żeńka, nasłuchując, co się dzieje na klatce
schodowej. - Może ten drań uzna, że nie ma nas w domu?
Pomyślałam, że moja przyjaciółka mogłaby sobie znaleźć własnego męża i jego nazywać
draniem, ale nic nie powiedziałam, obrzuciłam ją tylko niemiłym spojrzeniem, dając do
zrozumienia, że nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza nasza rozmowa. W tym
momencie trzasnęły drzwi od klatki i chwilę później ujrzałyśmy, jak Roman Andriejewicz
idzie do samochodu.
- O, i wcale nie miał zamiaru wyważać drzwi - powiedziałam z satysfakcją, choć kilka sekund
temu wcale nie byłam tego taka pewna.
- Chwała Bogu - westchnęła Żeńka. - Wprawdzie drzwi są słabe i wcale mi ich nie szkoda,
niechby sobie wyważał na zdrowie, ale potem to zawsze kupa problemów. No i co,
niewolnico boża Anfiso, idziemy?
- Dokąd?

background image

- A nie wiem... - Żeńka jeszcze raz wyjrzała przez okienko, Roman Andriejewicz właśnie
wyjeżdżał z podwórka. - Ten twój Romek, chociaż ciężki wariat, to niezły spryciarz, na
pewno zajmie pozycję gdzieś w pobliżu, skąd będzie miał dobry widok na drzwi wyjściowe.
- To co zrobimy? - Perspektywa spędzenia całego dnia na strychu wcale mnie nie pociągała.
- Wyjdziemy przez trzecią klatkę - zarządziła Żeńka. - I od razu w krzaki.
- Jakie krzaki? - Nie wiem, co mi się stało, ale faktycznie myślałam ciężko.
- Anfisa, weźże się w garść! - warknęła moja przyjaciółka. - W te krzaki, co rosną przy klatce.
Wycofujemy się przez
park. Po samochód nie ma co zaglądać, Romek mógłby nas tam przechwycić, pozostaje
przedrzeć się do przystanku.
- A co potem? - wyjęczałam.
- Jeszcze nie wiem. Za mną.
Kichając od wzbitego w powietrze kurzu, przeszłyśmy strychem do trzeciej klatki i
wyszłyśmy na schody. Po trzech minutach wyglądania przez okno (co nam niewiele dało) i
pięciu minutach przygotowań wyskoczyłyśmy z klatki i dałyśmy nura w krzaki, a potem co sił
w nogach pobiegłyśmy na przystanek.
Samochodu Romka nigdzie nie było widać. Uspokoiłam się, przestałam się kulić i nawet
odważyłam się zapytać:
- I dokąd teraz?
Siedząc w cieniu słupa ogłoszeniowego, Żeńka zastanawiała się co najmniej kwadrans.
- Do żadnej z dziewczyn nie możemy pojechać, znalazłby cię... Mam! Ludka mówiła, że jej
rodzice wyjechali na daczę na całe lato, tak?
- Tak.
- No to świetnie. Mieszkanie jest teraz puste i tam się ukryjemy.
- Ty nie musisz się ukrywać - zauważyłam z lekką urazą.
- Jeśli Romek mnie dorwie, mogę zacząć sypać - zauważyła ponuro Żeńka. - Każdy człowiek
ma swoją granicę odporności - ja swojej nie sprawdzałam i szczerze mówiąc, nie mam na to
ochoty. Jak użyje tortur w czasie przesłuchania, to mogę nie wytrzymać.
- Kto użyje? - wystraszyłam się.
Żeńka zamyśliła się, a potem machnęła ręką i poleciła:
- Dzwoń do Ludki do pracy.
Ludka najpierw się ucieszyła, że dzwonimy, potem stropiła, a w końcu zaniepokoiła.
- Ale co się stało? - spytała wystraszona. Żeńka odebrała mi słuchawkę i zaczęła opowiadać:
- Romek wczoraj pobił moich sponsorów, Anfisa jest na niego zła i postanowiła go ukarać.
Ale znasz Romka, jeśli tylko Anfisa zaczyna z nim rozmawiać, on natychmiast zapomina
o dobrym wychowaniu, dlatego przez jakiś czas powinna trzymać się od niego z daleka.
Uznałyśmy, że najlepszą kryjówką będzie mieszkanie twoich rodziców, Romek nic o nim nie
wie. Posiedzimy tam kilka dni, żeby miał czas się ogarnąć i wszystko sobie przemyśleć, a
potem wrócimy do domu.
- Dobrze - zgodziła się Ludka. - Przyjedźcie o piątej. Trzy razy jej podziękowałyśmy,
pożegnałyśmy się i dopiero
wtedy oklapłyśmy - do piątej było mnóstwo czasu. Po zastanowieniu poszłyśmy do parku
kultury i wypoczynku, gdzie przyjemnie spędziłyśmy półtorej godziny, a nawet zjadłyśmy
obiad w restauracji pod gołym niebem.
- Twój Romek nie ma czasem jakichś odpraw? - spytała Żeńka po kilku minutach
intensywnych rozmyślań.
- Jutro, o dziewiątej - wzruszyłam ramionami. Co ją obchodziły odprawy Romka?
- To dobrze, muszę się przedrzeć do pracy, uprzedzić, żeby się mnie nie spodziewali, i takie
tam. Muszę jeszcze znaleźć jakiś powód... Przydałaby się jakaś podróż służbowa.

background image

- Moim zdaniem przesadzasz. Romek nie będzie cię przecież pilnował całymi dniami! A
telefonów po prostu nie odbieraj, poproś, żeby kto inny podnosił słuchawkę i pytał, kto mówi.
- A jużci, z twoim Romkiem taki numer nie przejdzie. - Przyjaciółka pokręciła głową.
- Nie dramatyzuj - sposępniałam. - Obdzwoni wszystkich naszych znajomych i uspokoi się,
będzie wydzwaniał na moją komórkę, dopóki nie odbiorę.
- A kiedy masz zamiar odebrać?
- Za dwa dni - odparłam, trzeźwo oceniając własne siły. Ale już wkrótce stało się jasne, że
dwa dni nie wystarczą.
Roman Andriejewicz rozwinął burzliwą działalność, dosłownie terroryzując moje
przyjaciółki. Gdy zadzwoniła Wierka, opowiadając, jak Romek wpadł do niej do sklepu i
urządził awanturę, zdenerwowałam się, a po czwartym takim telefonie zapłonęłam słusznym
gniewem. Obiecałam sobie, że za takie
wybryki drogo zapłaci, i zwiększyłam termin do tygodnia, a potem, w przypływie rozpaczy,
do dwóch. Tu już nawet Żeńka mnie zastopowała, radząc, żebym się za bardzo nie zapędzała.
Wzięłyśmy taksówkę i pojechałyśmy do rodziców Ludki. Ludka czekała na nas na balkonie,
wręczyła nam klucze i pojechała odebrać córkę z przedszkola, a ja i Żeńka usiadłyśmy w
kuchni i zrobiłyśmy herbatę. Nie miałam ochoty rozmawiać i tylko od czasu do czasu
odpowiadałam monosylabami na pytania Żeńki.
- Coś tak nos zwiesiła na kwintę? - spytała w końcu.
- A z czego mam się cieszyć? Uciekłam z domu przez balkon i teraz nawet nie mam się w co
ubrać.
- Pożyczę ci coś - uszczęśliwiła mnie Żeńka, a ja przewróciłam oczami, zastanawiając się, czy
w szafie Żeńki jest chociaż jedna rzecz, którą mogłabym włożyć i nie wyglądać jak wariatka.
Biorąc pod uwagę gust mojej przyjaciółki, jej ubrania mógłby nosić jedynie kompletny
desperat. W niebieskich włosach czuła się naturalnie i lubiła się ubierać kolorowo do tego
stopnia, że człowiekowi mieniło się w oczach.
Obie byłyśmy w kiepskim nastroju. Próbowałyśmy oglądać telewizję, ale nie pomogło,
dlatego pogrzebałyśmy w biblioteczce, składającej się głównie z romansów. Żeńka wybrała
Dziwne losy Jane Eyre i zaczęła czytać na głos. Chyba jednak powinna była wybrać coś
innego, bo zamiast przestać myśleć o tym, dlaczego siedzę w cudzym mieszkaniu i się
zadręczam, zaczęłam wspominać moje życie małżeńskie, które teraz wydawało mi się różami
usłane. W miarę upływu czasu róż w moich wspomnieniach przybywało, a Roman
Andriejewicz jawił mi się niczym wspaniały młody człowiek bez skazy, serdeczny, wrażliwy
i cierpiący z powodu mojej oschłości i niechęci zrozumienia. Niespodziewanie rozpłakałam
się - siedzenie w cudzym mieszkaniu wydało mi się nie tylko głupotą, ale wręcz
przestępstwem (bo przecież złamanie serca tak szlachetnemu człowiekowi tym właśnie było),
i wtedy Żeńka również się rozpłakała, objęła mnie i powiedziała:
- Za to cię właśnie kocham, Anfisa: że potrafisz przeżywać cudze nieszczęście jak swoje
własne. Nie wszyscy są do tego zdolni... - Przyjaciółka westchnęła i tłumiąc łzy, wróciła do
czytania, a ja rozpłakałam się jeszcze bardziej, bo po tym, co powiedziała, nie wypadało
wyciągać kwestii powrotu do Romana Andriejewicza.
W końcu koło północy zmęczona Żeńka przerwała czytanie i zaczęła szykować się do snu, a
ja poszłam do łazienki z komórką w ręku i odkręcając wodę, żeby przyjaciółka nie słyszała,
zadzwoniłam do domu. Automatyczna sekretarka moim głosem oznajmiła, że państwa nie ma
w domu.
- Romek! - powiedziałam półgłosem. - Podnieś słuchawkę!
Odpowiedziała mi cisza. Zbita z tropu, zadzwoniłam na komórkę i dowiedziałam się, że
abonent jest niedostępny. I co to niby miało znaczyć? Zapominając o konspiracji, wypadłam z
łazienki jak furia i wypaliłam:
- Nie ma go w domu!

background image

- No pewnie, że go nie ma. - Żeńki nie zdziwiło ani moje gwałtowne wyjście z łazienki, ani
to, że dzwoniłam do Romana Andriejewicza. - Biega po całym mieście i cię szuka.
- Ma wyłączoną komórkę!
- Skoro przez cały dzień tak lata, to możliwe, że mu bateria padła.
- Nic podobnego, on to robi specjalnie!
- Myślisz? - sposępniała przyjaciółka. - Biega po mieście, ukrywając się przed tobą?
- Właśnie! Nie znasz Romka, to taki wspaniały człowiek! - zawołałam z rozpaczą i bitą
godzinę opowiadałam Żeńce o przymiotach mojego męża, dopóki nie spostrzegłam, że ta,
odwrócona na bok, śpi w najlepsze.
Westchnęłam i położyłam się obok niej, ale zasnęłam dopiero nad ranem i spałam
niespokojnie. O wpół do dziewiątej Żeńka pojechała do redakcji, a o dwunastej wróciła,
tachając pokaźną walizkę.
- Proszę - powiedziała, stawiając ją na środku przedpokoju. - Wybrałam trochę ubrań,
powinno starczyć dla nas obu. Nie będziemy się przecież stroić, jedziemy na rosyjską
prowincję. Ty zaczniesz pisać bestseller, a ja machnę kilka artykułów.
- Na jaką prowincję?
- Do Lipatowa. Nazwa nic mi nie mówiła.
- A gdzie to jest?
- Sto dwadzieścia kilometrów od naszego wspaniałego miasta, wokół lasy i bagna.
- A czemu właśnie tam? - Jakoś nie widziałam sensu jechać w te okolice.
- Tak właściwie nie ma tam nic do roboty - podrapała się po karku. - Ale, po pierwsze, nie
zaszkodzi trochę się przewietrzyć i wyjechać na chwilę z miasta, dopóki twój Roman
Andriejewicz nie oprzytomnieje, a po drugie, w moim biznesie jest teraz sezon ogórkowy.
Wybory się skończyły, ludzie powyjeżdżali na dacze i o niczym prócz urodzaju nie chcą
słyszeć. W takim okresie dobrze sprzedają się opowieści o różnych zjawiskach
paranormalnych, reinkarnacji, UFO i tak dalej.
- A co, w tym waszym Lipatowie wylądowało UFO czy ktoś się reinkarnował?
- UFO nie UFO, ale jakieś diabelstwo tam występuje. Do naszej redakcji regularnie
przychodzą stamtąd listy, jeden lepszy od drugiego. Dzisiaj znów przyszedł i wysyłają mnie,
żebym wyjaśniła sprawę na miejscu.
- No i co? - spytałam niepewnie.
- Anfisa - westchnęła Żeńka. - Co cię znowu napadło? Mam na myśli tępotę. Bo zacznę
myśleć, że to wrodzone.
- Zaraz dostaniesz po głowie - zezłościłam się - i w ogóle nie będziesz mogła myśleć.
- Dobrze, nie złość się - zlitowała się moja przyjaciółka. - Rzecz w tym, że musimy tam
jechać. Mówię ci, że jest sezon ogórkowy, a nasza gazeta wychodzi regularnie i trzeba ją
czymś
zapełnić. Czy tego chcesz, czy nie, prowincja nas nie minie. Co się będę sama męczyć,
dotrzymaj mi towarzystwa...
Wprawdzie uważałam, że męczenie się dla towarzystwa było wyjątkową głupotą, jednak na
myśl o perfidii Romana Andriejewicza przebiegł mnie dreszcz. Jak posiedzę jeszcze trochę w
cudzym mieszkaniu, w dodatku sama, to szybko się złamię, zacznę dzwonić do tego zdrajcy
albo jeszcze gorzej: pojadę do domu. I z całej nauczki wyjdzie diabli wiedzą co. Żeńka ma
rację, trzeba jechać. Ze dwa dni wytrzymam na tym zadupiu, tym bardziej że pogoda była
sprzyjająca, a nie przypuszczam, żeby Żeńka potrzebowała więcej czasu na wyjaśnienie
sprawy „ diabeł stwa".
Skinęłam głową i z ożywieniem oznajmiłam:
- Jedziemy na prowincję.
- Doskonale! - ucieszyła się Żeńka, najwyraźniej samotna podróż jej się nie uśmiechała.
- Kiedy wyjeżdżamy?

background image

- Już. Samochód stoi pod blokiem, ładujemy się, odwozimy Ludce klucze i naprzód ku nowej
przygodzie!
- Jakiej znowu przygodzie?
- Nieważne, Anfisa - westchnęła Żeńka. - Pakuj się.
- Ciekawe, co mam pakować - powiedziałam złośliwie - skoro nie mam przy sobie kompletnie
nic.
- W każdym razie nie zapomnij ładowarki, nie chcę tam zostać bez łączności.
Samochód Żeńki stał pod blokiem. Zerknęłam na walizkę, którą z trudem przytargała do
mieszkania, i spytałam:
- Czemu nie zostawiłaś jej w samochodzie?
- A gdyby ukradli? - zasępiła się przyjaciółka. - A tak jak gwizdną samochód, to chociaż
rzeczy zostaną.
Pokręciłam głową i pierwsza wyszłam z mieszkania, ignorując walizkę, chociaż podobno były
w niej również rzeczy dla mnie. Sapiąc ciężko, przyjaciółka szła za mną, uderzając się
walizką w kostki i od czasu do czasu wzdychając, ale ja pozostałam głucha na te aluzje.
W końcu umieściłyśmy walizkę w bagażniku i pojechałyśmy oddać Ludce klucze.
Poinformowałyśmy ją o podróży służbowej i dokładnie pół godziny później wyjechałyśmy
poza granice miasta.
Podróże zawsze poprawiały mi humor, teraz też z przyjemnością obserwowałam
przesuwający się za oknem krajobraz, i usiłując nie denerwować się stylem jazdy Żeńki,
zamyśliłam się nad pięknem przyrody środkoworosyjskiej.
Żeńka przez jakiś czas milczała, potem kuksnęła mnie w bok i oznajmiła:
- Nie śpij. Lepiej przeczytaj list, jest w schowku.
Po pięciu minutach udało mi się znaleźć kopertę, na którą naklejono z dziesięć znaczków,
adres z trudem zmieścił się na wolnej powierzchni. Koperta była pomięta i miała dziwny
żółtawy kolor. Przyjrzałam się bliżej i odkryłam, że to wina czasu - koperta została
wyprodukowana osiemnaście lat temu! To mnie trochę zbiło z tropu. Nie bez drżenia wyjęłam
ze środka kartkę w kratkę zapisaną dużymi, okrągłymi literami. Autor miał dość swobodne
podejście do znaków przestankowych, wielkich liter oraz ortografii, dlatego dłuższą chwilę
zajęło mi zrozumienie przesłania.
Szanowna redakcjo. Piszą do was mieszkańcy wsi Lipatowo, gazet u nas nikt nie
prenumeruje, a to dlatego że drogo a i tak do nas nic nie dochodzi, bo z naszej strony most
zerwało, o czym donosiliśmy w poprzednim liście, a z drugiej strony jest nie nasz rejon i
tamtejsze kierownictwo mówi, że skoro nie jesteśmy ichni, to nikt nie ma obowiązku poczty
nam dostarczać, dlatego, że pocztę mamy swoją. I rzeczywiście tak jest, poczta jest we wsi
Zaruczje, ale do niej trzeba właśnie przez ten most, a jego już poprzedniej wiosny, jak rzeka
przybrała, zmyło, to znaczy przybór wody go zerwał i teraz można powiedzieć, że jesteśmy
odcięci od cywilizacji. Telewizor też nie pokazuje, nie żeby zupełnie, co to, to nie, czasem
coś widać na pierwszym programie, ale jak jest obraz to nie ma dźwięku, więc sami musimy
się
domyślać, o co tam chodzi i nie zawsze się da, chociaż niektórzy nasi mieszkańcy nieźle się
wytrenowali i wychodzi im nawet ciekawiej, a gdy już dźwięk się przebija, to obraz znika i
wtedy słuchamy wiadomości. Ale już obejrzeć filmu nie ma żadnej możliwości i nasze baby
już który z kolei miesiąc nie wiedzą, co się tam w ulubionym serialu dzieje, skoro wszyscy
mówią tym samym głosem. Zdania są podzielone, a zdecydować kto ma rację ciężko, chociaż
latem jest prościej, niż zimą, bo przyjeżdżają letnicy i można ich zapytać. Ale teraz przez ten
most letnicy to u nas rzadkość, a jak już ktoś przyjeżdża to tylko mężczyźni na ryby albo na
polowanie, na serialach się nie znają i pożytku z nich żadnego. Do zwierzchnictwa się już
zwracaliśmy, ale powiedzieli, że sygnał nie dochodzi, bo jesteśmy daleko, przedtem szedł z
sąsiedniego obwodu a teraz nie, dlatego, że się tam u nich coś spaliło i nawet swoi bez

background image

sygnału zostali, a co dopiero my. Po prawdzie to przyjeżdżał do nas przed wyborami
Koroboczkin i obiecywał i sygnał dać i most zrobić, i myśmy na niego wszyscy zagłosowali,
ale na razie nie ma ani jednego, ani drugiego, chociaż jeszcze niewiele czasu minęło i nie
tracimy nadziei. Jednak do was zwracamy się w innej sprawie. W związku z tym, że nasza
wieś jest zupełnie oderwana od świata, zaczęła się tu pienić siła nieczysta. Już i wcześniej
nam dokuczała, a teraz już nie ma nijakiej możliwości żyć spokojnie, łażą niemalże w dzień i
prawie że po domach. Babce Annie leszy pożarł wszystkie kury, mieszka w łaźni, której od
tamtej pory nie rozpalamy, a jak tylko co, to zaraz grozi, że spali wieś. Mężczyźni nie mogą
wejść do lasu, bo zaraz przepadają na trzy dni, a Wasilija to przez cały tydzień nie było i do
tej pory nie może dojść do siebie po białej gorączce, bo od rana do nocy rusałki go poiły. Ale
Wasilijowi to i tak się jeszcze udało, a jesienią byli przyjezdni z Moskwy, to zginęli wszyscy
czterej i do tej pory ich nie znaleziono tylko ich samochód stał, aż w miesiącu kwietniu w
końcu zabrali go moskiewscy krewni. Zimą panował spokój, ale wiosną znowu się zaczęło.
Dzielnicowy chciał się tym zająć, poszedł na bagna, chociaż my żeśmy mu iść
samemu nie radzili, ale nie posłuchał i nic dobrego z tego nie wyszło. Rano znaleźli go
nieprzytomnego i z rozbitą głową. Od tamtej pory milczy i za opłotki boi się wychodzić.
Trzeciego dnia poszedł sąsiad do lasu poszukać czegoś dla ciesielki, bo chciał zbudować
łaźnię i wrócił dopiero dzisiaj i też w białej gorączce. A z bagien pohukuje i dzwon bije i
ludzie widzieli światła, a w nocy to już taki strach, że choć do piwnicy właź. We wsi zostało
nas piętnaście osób i wszyscy nas opuścili, jedyna nadzieja, że przyjedzie z miasta sensowny
człowiek i zaprowadzi porządek. Czekamy na pomoc, wysyłamy sygnały SOS, dlatego, że
może lata nam się już przeżyć nie uda, pohukuje teraz przy ostatnim domu.
Do widzenia. Mieszkaniec wsi Lipatowo, Iwan Borodin, na polecenie Augusty Polikarpownej
Ignatowej, bohatera pracy socjalistycznej i zasłużonego pracownika rolnictwa, obecnie na
emeryturze.
Doczytałam do końca, popatrzyłam na Żeńkę i spytałam groźnie:
- Co ty, kpiny sobie urządzasz?
- Nic podobnego - pokręciła głową.
- I twoi przełożeni po przeczytaniu czegoś takiego wysłali cię, żebyś zbadała sprawę? W
takim razie to oni zwariowali! - Zdenerwowałam się i zaczęłam się rozglądać, gdzie będzie
najlepiej zawrócić. Kontynuowanie podróży nie miało najmniejszego sensu.
- Poczekaj, Anfisa, poczekaj - odezwała się łagodnie Żeńka, co mnie jeszcze bardziej
zdenerwowało, bo takim tonem przemawia się zwykle do dzieci albo ludzi upośledzonych. -
To wszystko nie jest takie proste. Pewnie, że ten list zasługuje, żeby go w oryginalnej pisowni
zamieścić w dziale „Śmiech przez łzy", ale nasz naczelny, człowiek bystry i przenikliwy,
zasięgnął informacji i dowiedział się, że ludzie w okolicy wsi Lipatowo faktycznie znikają
bez śladu, a w każdym razie są zgłoszenia krewnych i takie tam. Na milicji tylko ręce
rozkładają,
że niby tam obok bagno, a po pijaku o nieszczęście nietrudno... Jednym słowem, ciała w
ogóle można nigdy nie znaleźć.
- Czyjego ciała?
- Ogarnij się, Anfisa. Ludzie tak po prostu nie giną. Tam się coś dzieje.
- No przecież sama powiedziałaś, bagno, po pijaku... Jak dla mnie to i tak wszystko jasne.
- O, nie mów. Weźmy na ten przykład dzielnicowego. Skoro wszystko jest takie proste, to
czemu on się boi wyjść za rogatki?
- A skąd wiesz, że się boi?
- W liście jest napisane.
- Cały ten list to jedno wielkie nieporozumienie.
- Naprawdę nie chcesz się dowiedzieć? - Żeńka uśmiechnęła się pod nosem, zerkając na mnie
chytrze.

background image

- Czego? - odparłam z tym samym uśmiechem.
- No, czy jest tam jakaś siła nieczysta, czy nie.
- Nie mów głupstw, bo to aż nie wypada. Siła nieczysta... Zwyczajny nieszczęśliwy wypadek.
Przecież to jasne, że mieszkańcy tego całego Lipatowa siedzą bez telewizji, gazet i innych
zdobyczy cywilizacji i dlatego wymyślają różne głupoty. Tylko po co je powtarzać?
- Badanie tajemnic to jeden z przywilejów ludzkości. I bardzo możliwe, że najważniejszy -
oznajmiła z mądrą miną moja przyjaciółka, a ja zacisnęłam usta. Było jasne, że Żeńka się
wygłupia, i nie miałam zamiaru jej przytakiwać.
Zapanowała cisza, do najbliższego większego miasta nie powiedziałyśmy ani słowa. W
mieście zatrzymałyśmy się, Żeńka, która wzięła mapę obwodu, rozłożyła ją na kolanach i
długo siedziała, marszcząc brwi, a potem w końcu pokazała palcem maleńki punkcik i
oznajmiła:
- To tutaj.
Spojrzałam niechętnie. No tak, Lipatowo faktycznie znajdowało się na granicy obwodu i, jak
wywnioskowała z dużej ilości zielonego koloru, było tam dużo lasów. Wijąca się nitka
rzeki brała wieś w półkole. Mimo usilnych starań nie udało mi się dostrzec nic choćby
podobnego do szosy.
- Taak... - powiedziałam, zerkając na Żeńkę, która wyglądała rzeczowo i zdecydowanie.
- Jak wyjedziemy z miasta, skręcimy w prawo, a potem cały czas prosto przez sześćdziesiąt
kilometrów. Jedziemy.
Westchnęłam zrezygnowana, a Żeńka złożyła mapę i ruszyła z miejsca. Skręciłyśmy i przez
dwadzieścia kilometrów jechało się całkiem znośnie - a dalej zaczął się problem, droga nagle
zniknęła. Gdy wjeżdżałyśmy do wsi Krasino, widać ją było całkiem nieźle, ale przy
wyjeździe został już tylko posypany żwirem ślad, a potem nawet to się skończyło. Droga stała
się... jak by to powiedzieć... trudno dostępna. Mnie osobiście to nie zdziwiło, przecież na
mapie jej nie było, ale Żeńka zaczęła się złościć.
- Ki diabeł? - burczała, podskakując na kolejnym wyboju, niestety razem ze mną. - Mogli
chociaż słupki postawić, żeby drogi nie zgubić...
Po piętnastu kilometrach znowu wyjechałyśmy na szosę, jednak nasza radość nie trwała
długo. Drogowskaz w prawo pokazywał Miedwiediewo, w lewo Łoszczinę, a my, jeśli
wierzyć mapie, chciałyśmy na Lipatowo. Zatrzymałyśmy się zdumione i po kilku minutach
ujrzałyśmy nadjeżdżający milicyjny gazik. Żeńka wyskoczyła z samochodu i rozpaczliwie
zamachała rękami.
Gazik zatrzymał się, otworzyły się lewe drzwi i wysiadł mężczyzna z wąsami, postawny, z
pagonami kapitana. Popatrzył ciekawie na Żeńkę, jej samochód i na mnie, wysuwającą się z
otwartego okna.
- Bardzo przepraszam. - Moja przyjaciółka uśmiechnęła się promiennie. - Jak dojechać do
Lipatowa?
- Nijak - odparł z przekonaniem kapitan i też się uśmiechnął. Potem pomyślał chwilę i dodał:
- Zniosło most.
- O moście wiemy. Ale gdzie jest to Lipatowo? W którą stronę?
- A po co to pani? - Kapitan potarł nos i popatrzył na nas chytrze.
- Jesteśmy z gazety. - Żeńka podsunęła mu pod nos legitymację dziennikarską.
Facet spojrzał na nią bez szczególnego zainteresowania i skinął głową, jakby się z czymś
zgadzał, a potem pokazał palcem przez ramię i oznajmił:
- Lipatowo jest tam.
Wyciągnęłam szyję, ale nie zobaczyłam nic, co choćby przypominałoby drogę.
- Jak to: tam? - zdumiała się Żeńka, zaglądając za plecy kapitana. - Tam nic nie ma. Znaczy
drogi nie ma.
- Drogi nie ma - przyznał. - Spytała pani o kierunek, to pokazałem.

background image

- No to jak mamy się tam dostać? - Żeńka zaczęła tracić cierpliwość, a mężczyzna wzruszył
ramionami.
- Stąd nijak. Jeśli chcecie do Lipatowa, to musicie wrócić do miasta i stamtąd pojechać w
lewo, a nie w prawo. I prosto na Wiachiriewo. A potem skręcić na Jermolino i do mostu. -
Podrapał się po nosie, westchnął i powiedział: - Do Bułanowa dojedziecie na pewno, a potem
waszym wózkiem to już pewnie nie. Traktory tam wyjeździły koleiny, za nic nie przejedziesz.
Chociaż może poprawili, ale na to bym nie liczył.
- A ile jest z Bułanowa do Lipatowa? - zainteresowała się Żeńka.
- Będzie ze dwadzieścia kilometrów. No, może mniej... Piętnaście na pewno.
- A do Bułanowa?
- Od miasta ze sto trzydzieści.
- Jak to? - zdumiała się Żeńka. - Przecież na mapie stąd do Lipatowa jest dwadzieścia pięć!
- Ale to na mapie, a wy musicie pojechać objazdem przez sąsiedni obwód.
Zniechęcona, straciłam zainteresowanie rozmową, Żeńka jednak postanowiła się nie
poddawać i drążyła temat:
- Ale chyba jakoś ludzie dojeżdżają do tego Lipatowa?
- A pewnie, jakoś sobie radzą. Możecie dojechać do Zaruczja, tam zostawić samochód i
dogadać się z jakimś miejscowym, żeby was przewiózł łódką przez rzekę. Do wieczora
będziecie.
- A jak się dostać do Zaruczja?
- Od miasta w lewo.
- Jak to w lewo, skoro na mapie widziałyśmy, że droga jest w prawo i...
- Na mapie... - Kapitan westchnął. - Na mapie różne rzeczy mogą narysować. Na mapie nawet
droga jest, a nie każdy da radę przejechać. Ale jak wam zależy, to jedźcie tędy i na pierwszym
zakręcie w lewo.
- W lewo? - powtórzyła na wszelki wypadek Żeńka.
- W lewo. - Kapitan skinął głową i pokazał kierunek do pierwszego zakrętu, po czym wsiadł
do gazika i odjechał.
Żeńka wróciła do samochodu.
- I co robimy? - spytała z taką miną, jakbym to ja była wszystkiemu winna.
- Wracamy do miasta.
- Taką drogą?
- To co proponujesz?
- Dojechać do tego zakrętu. Zobaczymy, jak to tam wygląda, może da się przeskoczyć?
Wzruszyłam tylko ramionami, nic nie mówiąc, żeby w razie czego Żeńka nie mogła zwalić
winy na mnie, i pojechałyśmy do zakrętu, który ukazał się dwa kilometry później.
Drogowskaz poinformował nas, że do Zaruczja jest stąd dwanaście kilometrów, przy czym
pozostawało tylko zgadywać, jak się tam dostać - drogowskaz był, za to drogi, w klasycznym
rozumieniu tego słowa, nie było. Widać było jedynie zjazd z szosy i zarośla wierzby.
- No co? - odezwała się bez przekonania Żeńka. - Normalnie można przejechać. Spróbujemy?
Znów dyplomatycznie wzruszyłam ramionami. Z niewielką prędkością minęłyśmy zarośla i
wyjechałyśmy na piaszczystą
drogę, która złocistą wstęgą wiła się wśród pól. Wyglądało to bardzo malowniczo.
- Super - zauważyła Żeńka i obie odetchnęłyśmy z ulgą.
Jechało nam się całkiem sympatycznie i wkrótce spostrzegłyśmy dzwonnicę na pagórku, a
między drzewami mignął ocynkowany dach cerkwi. Rozsypane w nieładzie domy kryły się w
zieleni.
Już miałam zapytać, no i co się ten gliniarz wygłupiał, gdy słowa ugrzęzły mi w gardle: droga
opadała w dół i naszym oczom ukazała się gigantyczna kałuża. Zatrzymałyśmy się pół metra
przed nią i wysiadłyśmy z samochodu.

background image

- Taak... - powiedziała Żeńka, zaciskając wargi.
Nie dało się ani przejechać przez kałużę, ani jej objechać. Do tego okazało się, że jest
błotnista, po kilku krokach nogi zaczynały nam grzęznąć. Żeńka podwinęła dżinsy, zdjęła
pantofle, zbadała kałużę dokładnie, ale wynik jej się nie spodobał.
- No i co, mamy wracać? - spytała dramatycznie, zwracając się najwyraźniej do kałuży, bo do
mnie była odwrócona plecami.
Powrót mi się nie uśmiechał, zwłaszcza że cerkiew na pagórku wydawała się taka bliska, a
kałuża mogła wcale nie być zbyt głęboka. Dlatego gdy Żeńka zaproponowała, żeby
zaryzykować, opierałam się dość słabo.
Zaryzykowałyśmy i minutę później tkwiłyśmy dokładnie pośrodku kałuży. Po usilnych
próbach wydostania się z niej byłyśmy wyczerpane, brudne i nieszczęśliwe.
- I co my teraz zrobimy? - spytałam retorycznie, siadając na poboczu.
Żeńka popatrzyła w stronę wsi i westchnęła.
- Potrzebny będzie traktor. Ty tu siedź, a ja pójdę poszukać traktorzysty.
W milczeniu skinęłam głową. Żeńka poszła, odprowadzałam ją wzrokiem, dopóki nie
zniknęła mi z oczu, kryjąc się za laskiem. Tak właściwie siedzenie na poboczu nie było
specjalnie nieprzyjemne, słońce świeciło w najlepsze, pogoda sprzyjała bliskim kontaktom z
naturą. Gdyby nie strach na myśl o utknięciu w tej przeklętej kałuży aż do nocy, byłabym
zupełnie zadowolona z życia. Wyjęłam z bagażnika narzutę, którą Żeńka woziła od czasu
majówki, i rozłożyłam się nieopodal samochodu. Co jakiś czas rozglądałam się czujnie - a
nuż zjawi się ktoś, kto mógłby nam pomóc?
Nadjechał traktor. Najpierw usłyszałam charakterystyczny terkot, a potem zobaczyłam samą
maszynę. Żeńka, uśmiechnięta od ucha do ucha, machała mi ręką z kabiny kierowcy. Dziesięć
minut później żiguli zostało wyciągnięte z kałuży, traktorzysta dostał na flaszkę i zapewnił, że
do Zaruczja dojedziemy bez przygód. Tak też się stało.
Chociaż Zaruczje miało swój urząd pocztowy, nie mogło pochwalić się ani dużą liczbą
gospodarstw, ani ożywionym życiem. W drodze do sklepu, położonego w centrum wsi,
spotkałyśmy z żywych istot jedynie kury i koguta. Pod sklepem (na drzwiach była wielka
kłódka) spał kundel, kompletnie nie reagując na nasze przybycie. Poczta znajdowała się w
budynku naprzeciwko, na jej drzwiach też była kłódka.
- Wszyscy poumierali czy co? - wymruczała Żeńka i wtedy zobaczyłyśmy studnię, a przy niej
kobietę w niebieskim fartuchu. Ona również zwróciła na nas uwagę, odstawiła wiadra i
patrzyła w naszą stronę, osłaniając oczy przed słońcem.
Żeńka zatrzymała samochód i wysiadłyśmy.
- Dzień dobry! - powiedziała głośno, ja też się przywitałam, a kobieta skinęła głową. -
Jesteśmy z gazety „Wiadomości Guberni", w sprawie sytuacji krytycznej w Lipatowie.
Mogłaby nam pani powiedzieć, jak się tam dostać?
- Do gazety się poskarżyli? - zapytała kobieta, kiwając głową. - I bardzo słusznie. Drugi
tydzień ludzie siedzą bez światła.
Popatrzyłyśmy na siebie.
- Czemu bez światła?
- Jak to - czemu? Ścięli przewody z czterech słupów, to i siedzą po ciemku.
- A kto ściął?
- Gdyby wiedzieli, to już dawno by mu głowę urwali. Dzielnicowy dwa dni szukał i nic. A bo
to znajdziesz, jak już pewnie dawno na złom oddali, a pieniądze przepili. Co to się wyrabia...
Dzisiaj w Lipatowie przewody obcięli, jutro u nas... A władzy wszystko jedno.
- A gdzie możemy zastać tutejszego milicjanta? - spytała przyjaciółka.
- Mieszkać to mieszka w Timiofiejewie, duża wieś, siedem kilometrów stąd. Tylko teraz go
nie zastaniecie, godzinę temu jechał gdzieś na motorze i jeszcze nie wracał.
- Aha - westchnęła Żeńka. - A ktoś z miejscowych ma łódkę, żeby dostać się do Lipatowa?

background image

- Witek na pewno ma, to tamten dom, z kogutem. Ale Witka też nie zastaniecie, w polu jest...
Zdaje się, że u Iwana była łódka, ale głowy nie dam. U Iwana powinien być chłopak, on was
przewiezie, jak mu matka pozwoli.
- A gdzie szukać domu Iwana?
- A po co go szukać, murowany dom nad rzeką. Samochodem nie przejedziecie, ale tą ścieżką
można dojść.
Zostawiłyśmy wóz pod sklepem, poszłyśmy ścieżką i wkrótce znalazłyśmy się przed
murowanym domem otoczonym płotem, który, przechylony w kilku miejscach, wyglądał
nieprzekonująco. Furtki nie znalazłyśmy, ale Żeńka dostrzegła dziurę w ogrodzeniu,
władowała się na cudzy teren i zawołała dźwięcznie:
- Dzień dobry! Czy jest tu ktoś?
Natychmiast zza domu wyłonił się dziesięcioletni chłopak, piegowaty, rozczochrany i bardzo
konkretny. Spojrzał na nas i spytał, zniżając głos:
- Chcecie na drugą stronę?
- Chcemy - odparła zaskoczona Żeńka. Chłopak skinął głową.
- Sto rubli.
- Sto rubli? - skrzywiła się Żeńka. - Co to za ceny? W Petersburgu za takie pieniądze można
przez godzinę pływać statkiem po Newie.
- To jedźcie do Petersburga. - Pętak wzruszył ramionami, popatrzył na nas i dodał: - We wsi
są tylko dwie łódki, u ojca i u Witka. Ale Witkowa jest z dziurą, załatał byle jak i wcale nie
wiadomo, czy dopłyniecie do brzegu.
Słysząc to, Żeńka podrapała się po karku i powiedziała:
- Dobra, niech będzie stówa.
- Przyjdźcie za godzinę, o tam - pokazał palcem gdzieś w dół - i czekajcie. Zjawię się, jak
tylko będę wolny.
Zgodziłyśmy się i poszłyśmy z powrotem. Minutę później chłopak chyba uznał, że
wyglądamy niesolidnie, bo zawołał:
- Dałaby pani zaliczkę!
Nie odwracając się, Żeńka pokazała mu figę.
- No, to za godzinę! - przypomniał chłopak.
- Co to się wyprawia... - pokręciłam głową. - Taki grzdyl...
- A już biznesmen - dokończyła Żeńka. - I to na takim zadupiu! Tak, ziemia rosyjska ciągle
jest bogata w samorodne talenty...
- Tego samorodnego nie zaszkodziłoby pasem...
- To by było niepedagogiczne - westchnęła Żeńka.
- Co będziemy robić? - spytałam, rozglądając się.
- Musimy gdzieś zostawić samochód - zdecydowała przytomnie Żeńka.
Pomyślałam, że skoro mają tu moskiewskie ceny, to za parkowanie też z nas zedrą, i wtedy
mój wzrok spoczął na dzwonnicy i zaproponowałam: - Wiesz co, zajrzyjmy do cerkwi! -
Żeńka popatrzyła na mnie pytająco, więc wyjaśniłam: - Jeśli tylko jest tu jakaś siła nieczysta,
miejscowy batiuszka powinien coś o niej wiedzieć, to logiczne, żeby zwrócić się do kapłana.
- Słusznie - zgodziła się Żeńka i poszłyśmy do cerkwi. Niedawno wyremontowaną świątynię
otaczało niewysokie
metalowe ogrodzenie. Po lewej stały zabudowania gospodarcze, po prawej otwierał się piękny
widok na rzekę, łąkę i las, który z tej strony wydawał się nieprzebyty. Dziewicza puszcza,
krótko mówiąc.
Cerkiew była zamknięta, obok zabudowań stał moskwicz z podniesioną maską. Podeszłyśmy,
ale przy samochodzie też nikogo nie było. Chrząknęłyśmy znacząco i w szopie coś się
poruszyło. Zajrzałam tam i zobaczyłam kapłana, który szybko chował coś w puszce. W szopie
pachniało tytoniem, lecz nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie nerwowa krzątanina

background image

batiuszki. Odwrócił się, zobaczył mnie, wymamrotał: „Zgiń, przepadnij", ściągnął brwi, a
potem ruszył w naszą stronę i spokojnie się przywitał. Zrozumiałam, że człowiek schował się
w szopie, żeby w jej zaciszu oddać się nałogowi, a my zepsułyśmy mu całą przyjemność.
- Dzień dobry! - zawołała radośnie Żeńka.
Batiuszka wzdrygnął się i przywitał jeszcze raz. Przyjrzałam mu się bliżej.
Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, był wysoki, szczupły i ze wszystkich sił starał się
wyglądać poważnie, w czym bardzo przeszkadzała mu twarz. Piegowaty, miał rzadkie rude
włosy i takąż bródkę. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy też z jakiegoś innego, oczy
kapłana miały wyraz męczeński.
- Przepraszam, że przeszkodziłyśmy. - Żeńka promieniała, sięgając do torebki po swoją
legitymację. - Jesteśmy z gazety.
W tym momencie zza cerkwi wyłoniła się staruszka w białej chusteczce i zawołała:
- Ojcze Siergieju...
Ten machnął ręką z niezadowoleniem i babkę wymiotło - mimo niepoważnego wyglądu
batiuszka trzymał parafian w posłuchu. Spojrzał na legitymację Żeńki, skinął głową, nie
zmieniając posępnego wyrazu twarzy. Pewnie było mu wstyd, że przyłapałyśmy go w chwili
słabości.
- To Anf isa - powiedziała nieco bez sensu Żeńka, pokazując mnie palcem. - Jak ja się
nazywam, już widzieliście, to znaczy...
- Ojcze Siergieju - odezwałam się. - My do was w takiej sprawie... Do redakcji przyszedł list
od mieszkanki wsi Lipatowo...
Ojciec Siergiej skrzywił się jak od bólu zęba. Pewnie splunąłby z irytacją, ale powstrzymał
się i zapytał z rezygnacją:
- Ignatowa pisała?
- Ignatowa. - Żeńka skinęła głową.
- Nigdy się nie uspokoi - westchnął ojciec Siergiej.
- A co, często pisze? - zainteresowała się Żeńka.
- Często i dużo. Do patriarchy trzy listy wysłała. Do poczty nie idzie się dostać, to ona wnuka
na trzydzieści kilometrów wysyła, chociaż jego i na krok nie wolno od siebie puszczać, bo...
zresztą same panie zobaczycie. Tylko sieje zamęt w okolicy.
- A na co Ignatowa skarżyła się patriarsze? - spytała Żeńka. Batiuszka spojrzał na nią
niezadowolony i nie bez złośliwości
zapytał:
- A do gazety na co?
- Na siłę nieczystą - palnęłam.
Zirytowany kapłan przewrócił oczami i westchnął ciężko, a przyjaciółka kuksnęła mnie w
bok.
- Chodźmy do domu, porozmawiamy - zaproponował niechętnie ojciec Siergiej i gęsiego
poszliśmy piaszczystą ścieżką, omijając cerkiew i dochodząc do solidnego domu z
rzeźbionym gankiem, na którym właśnie siedziała staruszka w chustce. Widząc nas,
poderwała się, a batiuszka powiedział: - Jewdokio, poczęstuj gości herbatą.
- Po co ten kłopot - zatrajkotała Żeńka, ale batiuszka pozostał nieugięty i wkrótce
siedzieliśmy na werandzie przy okrągłym stole, którego ozdobą był miedziany samowar.
Już miałyśmy zacząć rozmowę, gdy zdekoncentrowała nas pewna okoliczność. Drzwi
prowadzące do domu uchyliły się i w szparze pojawiła się piegowata twarz dziewięcioletniej
dziewczynki z cienkimi warkoczykami. Mrugnęłam do niej, dziewczynka zachichotała i
zniknęła, a potem pojawiła się znowu, i to nie sama - lecz w towarzystwie siostry. Znowu
puściłam do nich oko i po chwili zza drzwi wyglądały już trzy dziewczynki, najwyraźniej
prawie w jednym wieku. Pięć minut później naliczyłam już sześć dziewczynek i popatrzyłam

background image

na ojca Siergieja z większym zrozumieniem. Gdy pojawił się roczny szkrab w za dużej
koszulinie, ojciec Siergiej zwrócił uwagę na tę
delegację i huknął groźnie, po czym dziewczęce stadko znikło, więcej nie pokazując się nam
na oczy. Za to na werandę wyszła dorodna kobieta o roześmianych oczach i okrągłej twarzy, z
niemowlęciem na ręku. Powiedziała śpiewnie „dzień dobry" i usiadła na kanapce.
Ojciec Siergiej spróbował wzrokiem wyrazić niezadowolenie, ale nic mu z tego nie wyszło.
Jego żona, Olga Juriewna, postanowiła dowiedzieć się, kim jesteśmy, a gdy się dowiedziała,
wzięła aktywny udział w rozmowie. Początkowo jednak zaczęłyśmy rozmawiać nie o
Lipatowie, lecz o dzieciach - wskazałam niemowlę, spokojnie śpiące na rękach matki, i
spytałam:
- Chłopczyk?
- Dziewczynka - odparła wesoło Olga. - Same dziewczynki - zaśmiała się i zmarszczyła nos, a
ja i Żeńka uśmiechnęłyśmy się, jakbyśmy również uznały to za bardzo śmieszne.
Batiuszka westchnął cicho, ja i jego żona kontynuowałyśmy temat dzieci. Żeńka jednak nie
pozwoliła nam się zbytnio rozkręcić, wyjęła z torebki list Ignatowej, specjalnie w tym celu
zabrany z samochodu, i odczytała go na głos. Ojciec Siergiej krzywił się boleśnie, jego żona
jednak słuchała uważnie, od czasu do czasu kiwając głową, jakby się zgadzała.
- No, ciotko Augusto - warknął batiuszka bez cienia kapłańskiej pokory. - Żeby coś takiego
do gazety napisać... Wstydu nie ma!
- A co, to wszystko nieprawda? - uśmiechnęła się Żeńka.
- Nie wszystko - westchnął ojciec Siergiej. - Most rzeczywiście zerwało i władze faktycznie
się tym nie interesują. Lipatowo znalazło się jakby na wyspie, żeby się tam dostać, trzeba tyle
drogi nadłożyć, a i nie każdym samochodem da się przejechać. Niby rzeczka niewielka, ale
nie przeskoczysz, a miejscowi łódek nie mają, przedtem były niepotrzebne, a teraz skąd je
brać? To nie gwóźdź, w sklepie nie kupisz... Dostęp do środków masowego przekazu i tak był
utrudniony, a teraz, jak obcięli przewody, to już w ogóle całe Lipatowo zostało bez
prądu. Mieszkają tam sami starsi ludzie i... Krótko mówiąc, wszystko, co plotą o sile
nieczystej, to brednie i autosugestia wynikająca z nadmiernego spożycia...
- Nadmiernego spożycia? Olga Juriewna wyjaśniła wesoło:
- Tam w każdym domu bimber pędzą, a zbytu nie ma. Nie dziwota, że się chłopom rusałki
zwidują, a cała wieś za diabłami się ugania. Wybacz mi, Panie. - Kobieta przeżegnała się
pospiesznie, zerkając przepraszająco na męża.
- Aha... - westchnęła Żeńka. - A milicjant też pije?
- Nie, aż tak bym tego nie określiła. Zdarza się, że wypije, ale na tle ogółu to można
powiedzieć, że wcale nie pije.
To sformułowanie wydało mi się bardzo wymyśle, no bo co to znaczy „na tle ogółu"? Jednak
nie zadawałam więcej pytań, czekając na to, co powie ojciec Siergiej, ale batiuszka milczał.
- Czyli wypadek opisany w liście nie miał miejsca? - spytała Żeńka.
Ojciec Siergiej wzruszył ramionami.
- Wasilijowi Iwanowiczowi, milicjantowi, lipatowscy ludzie zupełnie żyć nie dawali, no to w
końcu poszedł sprawdzić i pewnie zabłądził na bagnach.
- On tak mówił?
- To milczek i niewiele mówi, ale i tak wszystko jasne.
- A ludzie rzeczywiście ginęli w tych okolicach?
- Zdarzało się. - Ojciec Siergiej skinął głową. - Ale zrozumcie, tam z trzech stron jest rzeka, a
z czwartej bagno. Latem ludzie wypuszczają się, a to po borówki, a to po jagody, a z bagnem
nie ma żartów. I lasy tutaj takie, że zabłądzić nie sztuka. I zbóje też nas, niestety, nie ominęli.
Istne świętokradztwo: dzwonnicę ograbili, ikonę zabrali, co tam była od dziewiętnastego
wieku. I na cerkiewną skarbonkę się połaszczyli, wstyd i sromota!
- I jeszcze Piotra Naumowicza zamordowali... - westchnęła Olga Juriewna.

background image

- Jakiego Piotra Naumowicza? - spytała czujnie Żeńka.
- No jakże, Piotra Naumowicza Chołmogorskiego... Nazwisko brzmiało znajomo, spojrzałam
na Żeńkę, na jej
twarzy odbił się intensywny wysiłek umysłowy.
- Nie wiecie?! - zawołała kobieta. - Taki znany człowiek!
- A jakże, jakże! - ucieszyła się nagle Żeńka. - Malarz, pisarz, krajoznawca?
- No właśnie... Tyle dobrego zrobił dla ludzi, pomagał cerkiew odbudować i w ogóle...
Niedługo będą trzy lata, jak go zabili. I sprawców nie znaleziono do tej pory.
Moja przyjaciółka zmrużyła zielone ślepia.
- A jak to się właściwie stało?
Batiuszka westchnął, ale jego żona zaczęła ochoczo opowiadać:
- Piotr Naumowicz mieszkał w Krasnym Siole, to po tamtej stronie rzeki, od Lipatowa będzie
z dziesięć kilometrów. Jego dom stał na uboczu, na wzgórzu, duży taki, rozległy, dawny
majątek ziemski. Piotr Naumowicz odrestaurował go za swoje pieniądze, pragnął otworzyć w
nim muzeum, zrekonstruować życie dworu rosyjskiego. I jeszcze galerię, kolekcjonował
obrazy, bardzo cenne. Namawiali go, żeby przewiózł je do stolicy, ale on mówił, że w stolicy
muzeów pod dostatkiem, a na prowincji też są ludzie. To były jego rodzinne strony, pochodził
z Friazina, chciał zostawić po sobie dobrą pamięć. Miał już swoje lata, dużo myślał o
sprawach ducha... Że też ktoś na niego rękę podniósł... - Olga Juriewna pokręciła głową, a
batiuszka przytaknął i dodał:
- Taak...
- I żadnych śladów?
- Żadnych. I nasi milicjanci sprawę badali, i z Moskwy przysyłali ludzi, wszystko na próżno.
Mordercy jakby się pod ziemię zapadli, chociaż, jeśli wierzyć milicji, nie mieli dokąd uciec.
Słuchałam Olgi, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć okoliczności tej tragedii. Sprawa
rzeczywiście była głośna, wstrząsnęła nie tylko dwoma sąsiednimi obwodami, media
poświęcały jej sporo uwagi... Ponieważ nic sensownego nie zdołałam sobie przypomnieć,
słuchałam ze zdwojoną uwagą, postanawiając później spytać Żeńkę, ona ma lepszą pamięć.
Cała ta historia zainteresowała mnie i liczyłam na dalszy ciąg, jednak Olga Juriewna
westchnęła i zamilkła.
- No i co było dalej? - spytałam trochę zbyt napastliwie.
- A nic. - Batiuszka wzruszył ramionami. - Muzeum rzeczywiście otworzyli, nadając mu imię
Piotra Naumowicza, a jego samego pochowali w parku, obok domu, tak jak sobie życzył.
Teraz muzeum prowadzi jego żona, dobra, wierząca kobieta, pomaga wszystkim, jak może.
Zrabowane drogocenności do dziś nie zostały odnalezione. Wychodzi na to, że byłoby lepiej,
gdyby Piotr Naumowicz oddał je jednak do stolicy, tam i ochrona pewniejsza, i w ogóle...
Żeńka podrapała się po nosie. Chyba uznała, że zbyt daleko odeszliśmy od głównego tematu
rozmowy, bo spytała:
- Czyli waszym zdaniem, ojcze Siergieju, w Lipatowie nie dzieje się nic nienaturalnego?
- Nic oprócz tego, że ludzie Boga się nie boją. - Sposępniał, a jego głos zadźwięczał surowo. -
A miejscowe władze... - Machnął ręką zirytowany. - Nigdzie nie ma porządku.
W tym momencie Żeńka spojrzała na zegarek, ja też. Jeśli chciałyśmy skorzystać z usług
młodego biznesmena, musiałyśmy się spieszyć.
Podziękowałyśmy za herbatę i zaczęłyśmy się żegnać z gospodarzami, którzy wyszli nas
odprowadzić. Przyjaciółka obrzuciła wzrokiem przestronne podwórze. Pomyślała pewnie, że
kapłanowi nie przystoi zachłanność, bo spytała:
- Mogłybyśmy zostawić tu samochód? Stoi przy sklepie... Co do przewiezienia przez rzekę
już się dogadałyśmy, ale strach tak porzucać samochód...

background image

- Oczywiście, oczywiście - zakrzątnął się batiuszka. - Co prawda w naszej wsi przypadków
złodziejstwa nie było, Bóg strzegł, teraz jednak dużo przyjezdnych, ostrożność nie zawadzi.
Postawcie przy szopie...
Po podziękowaniach i ogólnym wersalu Żeńka poszła po samochód. Zostawiłyśmy żiguli
przy szopie, wyciągnęłyśmy z bagażnika walizkę i pożegnawszy się z gościnną rodziną,
poszłyśmy ścieżką nad rzekę.
Chłopak czekał na nas, siedząc na rufie łódki. Łódeczka wyglądała raczej niepewnie i
stanowczo nie nadawała się do przewożenia ciężkiej walizy. Ja pływałam dobrze i o własne
życie się nie martwiłam, jednak walizka nie umiała pływać i mogła pójść na dno. Należało o
tym pomyśleć, ale, rzecz jasna, dla Żeńki takie sprawy to głupstwa, a ona nie zawraca sobie
głowy głupstwami.
- Cześć! - powitała przedsiębiorczego chłopaczka.
- A już myślałem, że nie przyjdziecie - mruknął. Pomógł Żeńce wejść z walizką do łódki,
umieścił wiosła w dulkach, poczekał, aż siądziemy, i nagle zażądał: - Pokażcie pieniądze.
- Jakie? - osłupiałyśmy.
- No, tę setkę - zdumiał się z kolei chłopak.
Żeńka już otworzyła usta, żeby palnąć chłopaczkowi kazanie, ale zmieniła zdanie, wyjęła
setkę, pomachała przed nosem pętaka i wsunęła do kieszeni dżinsów.
- Wieź nas ostrożnie.
Chłopak odepchnął łódkę od brzegu, zręcznie wskoczył do środka i złapał wiosła. Rzeka
wprawdzie nie mogła się pochwalić ani szerokością, ani głębokością, ale za to okazała się
kapryśna. W tym miejscu skręcała, prąd był dość silny i mimo wysiłków chłopaczka łódkę
znosiło.
- Ciężką macie walizę - zauważył, porządnie zmachany.
- Wiosłuj, młody, i bez krytyki - prychnęła Żeńka. Chłopak przez chwilę wiosłował
posłusznie, w końcu jednak
nie wytrzymał:
- Pomogłaby pani...
- Aha, poszukaj sobie jelenia. Nająłeś się, to pracuj.
- Ale jak was daleko zniesie, to będziecie musiały na piechotę...
- To nic, przejdziemy się...
- A walizka? Ciężko wam będzie...
- Szantażysta - mruknęła Żeńka, a łódkę tymczasem znosiło coraz bardziej. - Pomogę, ale
wtedy setka na pół.
- To wyjdzie tylko pięćdziesiąt rubli! - obraził się chłopak.
- Tylko - przedrzeźniła Żeńka i odwróciła się pogardliwie. W końcu chłopak skapitulował, ja i
Żeńka zajęłyśmy jego
miejsce. Cóż, on jeszcze musiał wrócić i powinien zachować siły. Wiosłowałyśmy niezbyt
równo, ale z zapałem, i wkrótce dobiliśmy do brzegu. Chłopak wytachał naszą walizkę, dostał
pięć dych, wyjaśnił, jak dojść do Lipatowa, i odpłynął. A my zaczęłyśmy się wspinać po
stromym brzegu.
Podejście z walizką było mało przyjemne. Gdy w końcu się wdrapałyśmy, rozejrzałyśmy się
wokół. Dwadzieścia metrów w górę rzeki, gdzie z wody sterczały słupy zerwanego mostu,
zaczynała się piaszczysta droga - to nią właśnie poszłyśmy. Walizkę postanowiłyśmy nieść na
zmianę i teraz wypadła kolej Żeńki. Ja poszłam przodem, próbując dojrzeć za drzewami
jakieś budynki. Chłopak zapewniał nas, że do wsi jest najwyżej trzy kilometry, ale teraz jakoś
nie bardzo wierzyłam w prawdziwość jego słów, okolica wydawała mi się bezludna.
A tymczasem dzień chylił się ku wieczorowi, a raczej wieczór przechodził w noc. Zerknęłam
na zegarek, było późno, a myśmy się wybrały w drogę. W tym momencie jak na złość
przypomniałam sobie o sile nieczystej i aż się skuliłam. Słońce zachodziło za rzekę, za pół

background image

godziny zrobi się ciemno, a tu nie ma latarni, a we wsi w ogóle nie ma światła, jeszcze nie daj
co przegapimy zabudowania.
- Niepotrzebnie wybrałyśmy się na noc - wymruczałam. - Można było przenocować w
Zaruczju, dobrzy ludzie by nam pomogli, Olga Juriewna na pewno by nie odmówiła...
Żeńka wzdrygnęła się i zniżyła głos:
- Myślisz, że tam naprawdę coś może być?
- Jakie coś? - nie zrozumiałam.
- No, to, co pohukuje czy wyje, nie pamiętam, jak tam było napisane.
- Nie pleć głupstw - oburzyłam się. - Batiuszka mówił, że ta twoja Ignatowa jest osobą, jak by
to powiedzieć, mało wiarygodną jako źródło informacji. Tego skrzata łaźniowego ojciec
Siergiej w ogóle nie chciał komentować, a wyć mogą psy.
- Psów też się boję - oznajmiła Żeńka. - Psy gryzą.
- A czemu miałyby gryźć?
- Nie wiem, może są wściekłe? Słuchaj, Anfisa, teraz ty niesiesz walizkę.
- Jeszcze czego. Nie przeszłyśmy połowy drogi.
- A skąd będziesz wiedziała, że już połowa?
- Dowiem się - ucięłam.
Szło się całkiem przyjemnie, droga wiła się od jednego lasku do drugiego, a ja z udręką
czekałam, kiedy wreszcie pojawi się wieś. Chyba nie pokonałyśmy nawet połowy dystansu,
gdy zapadła ciemność. Piaszczysta droga była doskonale widoczna i nie bałam się, że
zabłądzimy, martwiło mnie co innego. Kto miał okazję iść w nocy przez pole, ten zna to
trwożne, najzupełniej irracjonalne uczucie. Na bezkresnym niebie, którego w miastach na
próżno by szukać, zalśniły gwiazdy. Noc była bezksiężycowa i to też było przerażające.
Żeńka, sapiąc z powodu walizki, usiłowała trzymać się blisko mnie, co chwila z natężeniem
wpatrując się w ciemność.
- Boisz się? - nie wytrzymałam.
- A niby czego? - odparła urażona przyjaciółka i od razu dodała: - No i gdzie ta diabelska
wieś?
- Nie wywołuj wilka z lasu - syknęłam.
Żeńka krzyknęła cicho i przeżegnała się, a ja zlitowałam się i odebrałam jej walizkę.
- Myślisz, że to już połowa drogi? - spytała, a ja wzruszyłam ramionami.
- Wiesz co - zaczęłam, chcąc oderwać ją od głupich myśli - opowiedz mi o tym morderstwie
Chołmogorskiego, jeśli coś wiesz.
- Może lepiej opowiem ci rano - westchnęła. - Rozmawianie w nocy o nieboszczykach też nie
jest dobre.
- Co cię nagle napadło? - zdumiałam się.
- Wieś nie jest moim naturalnym środowiskiem - wyznała moja przyjaciółka. - A ty naprawdę
się nie boisz czy tylko udajesz?
- Boję się tylko tego, że w tej ciemnicy przegapimy wieś - odparłam. - Nie zapominaj, że tam
ludzie siedzą po ciemku, a dla mieszkańców wsi to już późna pora.
- Trzeba będzie uważać - zgodziła się i ruszyła raźniej. Przed nami pojawiło się coś ciemnego,
sądząc z zarysów,
chyba jeszcze jeden lasek. Szłyśmy dalej, gdy nagle Żeńka wrzasnęła ile sił w płucach. Z
przestrachu upuściłam walizkę i już też miałam wrzasnąć, ale mimo wszystko najpierw
spytałam:
- Czego się drzesz, wariatko?
Przyjaciółka pokazała coś palcem za moimi plecami i wybełkotała:
- Wisielec...
Popatrzyłam w tę stronę i początkowo też się wzdrygnęłam, a potem rozgniewałam.
- Żenia, ty idiotko - powiedziałam surowo. - To przecież żuraw!

background image

- Żuraw? - stropiła się.
- Studzienny.
I rzeczywiście, kilka kroków od nas była studnia. Z długiego, pochylonego drąga zwisało na
grubym łańcuchu wiadro, kołysząc się z nieprzyjemnym skrzypieniem.
- O Boże - przeżegnała się znowu Żeńka. - Nie uwierzysz, ale aż mi serce w pięty uciekło...
Co za idiota wymyślił taką konstrukcję?
- Trzeba znać historię ojczystą.
- A ty niby znasz? - zapytała złośliwie, najwyraźniej dochodząc do siebie.
- Częściowo. Chodźmy - zaproponowałam. - Skoro jest studnia, to znaczy, że wioska powinna
być tuż-tuż, może nawet już w niej jesteśmy, tylko się jeszcze nie zorientowałyśmy.
Żeńka ożywiła się, przeszła kilka metrów i nagle pokazała palcem coś z boku.
- Światło!
Faktycznie, w ciemności widać było słabe światełko. Bez namysłu zeszłyśmy z drogi i
pospieszyłyśmy w stronę światła. Już po chwili omal nie uderzyłyśmy nosami w budowlę z
bali. W małym okienku stała świeca. Płomień kołysał się niepewnie, wpatrywałam się w
niego jak zahipnotyzowana.
Tymczasem Żeńka już stukała do niskich drzwi. Stanęłam obok niej, dopiero w tej chwili
uświadamiając sobie, że to łaźnia, głupio się do niej dobijać. Z drugiej strony, też sobie ludzie
wybrali porę na siedzenie w łaźni...
Dały się słyszeć kroki, potem drzwi się otworzyły i ujrzałyśmy... Nie wiem, co mnie napadło,
ale wrzasnęłam jeszcze głośniej niż Żeńka - przed nami stała istota niejasno przypominająca
mężczyznę. W pozbawionej palców dłoni trzymał szklankę ze świecą, płomyk oświetlał od
dołu jego twarz, porośniętą rudą szczeciną. Świdrowały nas czarne guziki oczu pod
krzaczastymi brwiami. Na głowie stworzenie miało czapkę uszankę, z uszami sterczącymi na
boki, pierś postaci pokrywały gęste włosy, ubrania nie było. Istota uśmiechnęła się, ukazując
dwa żółte, ohydne kły, zachichotała obleśnie i oznajmiła:
- No nareszcie!
Żeńka z jękiem zaczęła się przechylać w prawo, a ja wrzasnęłam jeszcze głośniej niż
poprzednio. To ocuciło moją przyjaciółkę, również wrzasnęła, a potem, nie umawiając się,
odwróciłyśmy się na pięcie i porzucając walizkę, pobiegłyśmy przed siebie, nie patrząc pod
nogi. W końcu potknęłam się o coś i padłam na mokrą od rosy trawę. Żeńka upadła obok,
dysząc ochryple.
- Anfisa, co to było? - wyjęczała z przerażeniem, oglądając się. Nikt nas nie gonił, żuraw
poskrzypywał nieopodal.
- A skąd ja mam wiedzieć?
- To ten łaźniowy, co? No przecież jesteś pisarką, powinnaś znać ludowe obrzędy i zwyczaje!
- A co tu mają do rzeczy obrzędy? - obruszyłam się.
- Nie pobiegł za nami - zastanawiała się na głos Żeńka. - Czyli pewnie nie może opuszczać
swojego obiektu. Ciekawe, czy dużo jest takich obiektów? Ze skrzatów znam domowego,
leszego, a teraz jeszcze łaźniowy. A ty?
- Żenia, jesteś idiotką - powiedziałam znowu, ale zdenerwowana Żeńka nawet okiem nie
mrugnęła. - Ten łaźniowy to przesąd. - Wstałam, Żeńka też.
- Aha, przesąd - uśmiechnęła się z przekąsem. - A kto się pierwszy wydarł?
- No bo wyglądało tak nietypowo...
- Ono? - kpiła ze mnie Żeńka.
- No to... no, ten człowiek.
- Ach, więc jednak człowiek? - Uśmiechnęła się znowu. - No to chodźmy po walizkę.
Utkwiłam wzrok w przerażającej ciemności nocy i od razu zrozumiałam, że nie wrócę po tę
walizkę za żadne skarby świata. Zwłaszcza że walizka była nie moja, tylko Żeńki.
- Trzeba umieć rozstawać się z rzeczami.

background image

- A widzisz! - zawołała triumfalnie Żeńka. - Boisz się i wcale nie masz pewności, czy to
„ono" jest tutejszym mieszkańcem... No, jednym słowem, rozumiesz - westchnęła
przyjaciółka, wzięła mnie za rękę i zadała całkiem sensowne pytanie: - To co robimy?
- Trzeba znaleźć ludzi - oznajmiłam, rozglądając się nerwowo.
- Trzeba - sposępniała Żeńka. - Żebyśmy tylko wiedziały, gdzie ich szukać.
W tym momencie z tyłu coś trzasnęło. Podskoczyłyśmy, złapałyśmy się za ręce i zaczęłyśmy
biec, gdzie oczy poniosą, a niosły nas głównie w ciemność (nigdzie nie było ani odrobiny
światła). A potem nagle coś huknęło, z przeciwnej strony zawyło i zaczął się taki harmider, że
nie daj Boże.
Nie wiem, jak by się to skończyło dla moich nerwów, gdybyśmy nie wpadły na płot. Płot był
zmurszały, a siła, która
nas gnała, potężna, krótko mówiąc, płot nie wytrzymał i runął, a my razem z nim. Ręce mnie
zapiekły, zrozumiałam, że leżymy w pokrzywach. Pohukiwanie ustało, a wycie trwało nadał.
Mojemu rozchwianemu systemowi nerwowemu zupełnie się to wycie nie podobało, jednak
nie było w nim nic nienaturalnego.
- Żeńka, to przecież pies! - powiedziałam uspokajająco i spróbowałam wstać. Przegniłe deski
płotu zatrzeszczały pode mną. Zaklęłam, bo w takich płotach zwykle jest pełno gwoździ. W
końcu jednak wstałam i spróbowałam podnieść Żeńkę, ale ona leżała bez ruchu, głośno
szczękając zębami. - To pies! - powtórzyłam, teraz już zła. Zrozumiałam, że z Żeńki nie
będzie żadnego pożytku i muszę przejąć inicjatywę.
- Mówisz tak, żeby mnie uspokoić - nie uwierzyła przyjaciółka.
- Przestań natychmiast i wstawaj! - zdenerwowałam się. W końcu udało mi się zmusić ją do
wstania. - Chodźmy do ludzi.
- Tak, tak - skinęła głową. - Chodźmy. A wiesz, gdzie oni są?
- To płot - pokazałam na przewróconą częściowo konstrukcję. - Pójdziemy wzdłuż niego i w
końcu dojdziemy do domu.
Żeńka pokiwała głową, złapała mnie za łokieć i zrobiła pierwszy krok. Wzdłuż płotu szło się
ciężko, musiałyśmy przedzierać się przez pokrzywy, które w pewnych miejscach sięgały nam
do piersi, dwa razy wpadłyśmy na krzaki, których nie dało się przejść i trzeba je było omijać -
martwiłam się, że po ciemku stracimy kurs i zgubimy nasz płot. Na szczęście do tego nie
doszło. W końcu płot się skończył i znalazłyśmy podwórko, a chwilę później nawet dom.
Wkrótce potem stałyśmy na wysokim ganku i stukałyśmy nieśmiało w okno.
Przez jakiś czas nic się nie działo, jedyny dźwięk, jaki było słychać, to nasz przyspieszony
oddech. A potem w małym oknie obok drzwi błysnął ogienek. Odetchnęłyśmy z ulgą, drzwi
otworzyły się ze złowieszczym skrzypieniem i... znów ujrzałyśmy łaźniowego skrzata! To
znaczy być może to już nie był skrzat łaźniowy, tylko na przykład domowy, ale wyglądał
dokładnie tak samo jak tamten: w identycznej czapce, z tym samym uśmieszkiem, z takimi
samymi kłami. I tak samo w pozbawionej palców ręce trzymał świeczkę, a światło rzucało na
jego twarz niesamowite cienie, oczy lśniły złowieszczo... jednym słowem, tego już było za
wiele.
- No w końcu - zachichotała istota, która chyba tym razem nie była naga, a ja i Żeńka
zbiegłyśmy z werandy i rzuciłyśmy się do ucieczki, ale już się nie darłyśmy - nie miałyśmy
sił. Łaźniowy wołał coś za nami, jednak albo on miał wadę wymowy, albo my problemy ze
słuchem, w każdym razie nie dowiedziałyśmy się, o co chodzi. Przebiegłyśmy z pół
kilometra, padłyśmy na kolana przy jakichś zaroślach i próbowałyśmy złapać oddech.
- Wybacz mi, Anfisa - odezwała się nagle Żeńka. - Nie powinnam była cię tu przywozić.
Gdybym była sama, przynajmniej bym się o ciebie nie martwiła.
- Żeńka - powiedziałam twardo, nie zwracając uwagi na te wyznania, które brzmiały niczym
spowiedź przed ostatnim namaszczeniem. - To wszystko na pewno ma proste i logiczne

background image

wytłumaczenie. Ponieważ teraz nie jesteśmy w stanie myśleć logicznie, musimy poczekać do
jutra i dopiero wtedy rozwikłać cały ten galimatias.
- Do rana jeszcze daleko - poskarżyła się Żeńka.
- Latem noce są krótkie - pocieszyłam ją. - Zobacz, na wschodzie już się robi jasno, niedługo
zacznie świtać.
- Gdzie? - ucieszyła się Żeńka.
- Co? - nie zrozumiałam.
- No gdzie się robi jasno?
Pokazałam palcem w dowolnie wybraną stronę, ponieważ jako mieszczuch nie miałam
pojęcia o takich sprawach, wiedziałam za to, że jest coś takiego jak świt, który, szczerze
mówiąc, mógłby się pospieszyć.
- Skoro słońce wschodzi na wschodzie, to tam powinno się robić jaśniej, a to, co pokazujesz,
to nie wschód, tylko północ.
- A skąd ty to możesz wiedzieć?
- Jak to skąd? Przecież patrzyłam na mapę. Od miasta jechałyśmy na południe, a właściwie na
południowy zachód, a miasto mamy za plecami.
- A dlaczego?
- A dlatego. Tam jest rzeka. Słyszysz plusk?
Nic nie słyszałam, ale i tak się ucieszyłam: skoro Żeńka zaczęła się wyzłośliwiać, to znaczy,
że wszystko z nią w porządku, nie umrze ze strachu.
- Rzeka to tu jest z trzech stron - nie ustępowałam. - I w ogóle, jak ci mówię, że niedługo
świt, to siedź i czekaj.
- Anfisa... - zaczęła ochrypłym głosem Żeńka, a ja zamarłam. Usłyszałam kroki, a potem
zobaczyłam... Najpierw pomyślałam, że to wilk. Wielki, straszny, stał kilka metrów od nas i
patrzył nam w oczy. - Nie, ja mam tego dość... - zdenerwowała się Żeńka i zamknęła oczy, a
ja pomyślałam, że może będę miała szczęście i stracę przytomność. Niestety. Żeńka szczękała
zębami, zwierz siedział naprzeciwko nas, a ja się na niego gapiłam. - Anfisa, co to jest... -
pisnęła moja przyjaciółka. - Wilk?
- Siedź i nie ruszaj się. To chyba pies - wymruczałam.
- A jakie ma ślepia... Anfisa, a może to wcale nie jest pies? Jaki wielki...
- Cicho, mówię. To pies... Piesku! - zawołałam i nawet zagwizdałam. - Burek, Kruczek,
Misiek... - Na tym moja fantazja się skończyła. Pies, czy kim on tam był, usiadł, uniósł pysk
do góry i zawył tak, że aż mi włosy stanęły dęba.
- Nie, ja tego dłużej nie wytrzymam - zakwiliła Żeńka, a ja w myślach przyznałam jej rację.
Po pięciu minutach tego solowego występu zwierz, nie zwracając na nas uwagi, odwrócił się i
zniknął w ciemności. - Matko kochana, toż to horror - odetchnęła z ulgą Żeńka.
Wstałyśmy z ziemi i zrobiłyśmy kilka niepewnych kroków w nieznanym kierunku. Żeńka
potknęła się i omal nie upadła,
złapałam ją, uderzając się o coś boleśnie kolanem, i zrozumiałam, że przed nami jest ławka.
Zrobiłam jeszcze kilka kroków i prawie wpadłam na płot. Trzy metry od miejsca, w którym
stałyśmy, był dom - ciemny i dość straszny, dlatego niespecjalnie się ucieszyłyśmy.
- A jeśli tam też będzie ten sam? - wyszeptała Żeńka.
- To na pewno jest inny dom - oznajmiłam stanowczo. - Ganek jest niski i jest ogródek, a tam
nie było.
- A jeśli we wszystkich domach są tacy sami? Wiesz co, Anfisa, a może posiedzimy do rana
na ławce? Sama mówiłaś, że niedługo świt.
- Nie opowiadaj głupstw - odparłam, chociaż wcale nie byłam zachwycona własną odwagą. -
Idziemy.
- Wiesz co, ja jakoś nie mogę chodzić, chyba skręciłam nogę - oznajmiła Żeńka. - Idź sama, a
ja tu chwilę posiedzę.

background image

Prychnęłam pogardliwie i podeszłam do ganku. Gdzieś z boku wyskoczył pies i zaczął
ogłuszająco ujadać. Zanim zdążyłam przestraszyć się na śmierć, spostrzegłam, że pies jest na
uwięzi i mnie nie dosięgnie, ale do ganku nie podejdę. Na wszelki wypadek odsunęłam się, a
potem rozejrzałam i ze zdumieniem stwierdziłam, że zrobiło się widniej. Stałam na wiejskiej
drodze - naprzeciwko był drugi dom, dalej jeszcze jeden, co prawda ciemne i jakby
opuszczone, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło, przecież była noc, a w nocy ludzie śpią,
nie mówiąc już o tym, że we wsi nie było prądu.
- Kto tam? - zapytał kobiecy głos, przekrzykując szczekanie psa. W głosie nie było strachu,
jedynie surowość, jakby tu właśnie czekano na nieproszonych gości.
- Przepraszam bardzo... - powiedziałam szybko, ale w tym momencie podbiegła Żeńka i
przejęła inicjatywę.
- Szukamy Augusty Polikarpownej Ignatowej. Powie nam pani, gdzie ona mieszka? Jesteśmy
z gazety, Augusta Polikarpowna przysłała list do redakcji, przyjechałyśmy wieczorem i
zabłądziłyśmy. Dlatego jesteśmy tak późno...
Drzwi otworzyły się i ujrzałyśmy postawną kobietę w ciemnej spódnicy, wełnianym kubraku,
męskich skarpetach i kapciach. W rękach trzymała lampę naftową, którą od razu podniosła
wyżej, żeby nam się przyjrzeć.
- Cicho! - huknęła na psa. Pies od razu zamilkł. - Z gazety, mówicie? - spytała Żeńkę,
przyglądając nam się badawczo.
- Tak.
- A list macie?
- Oczywiście. I legitymację... - Żeńka sięgnęła do torby, kobieta jednak machnęła ręką.
- Co nam po papierkach. Dobrze, wejdźcie, ale pojedynczo. - Ruszyłyśmy z miejsca, a ona
szepnęła psu: - Wąchaj, Terminator!
Co Terminator wywąchał, tego nie wiem, ale jak tylko zrobiłyśmy krok, pies podszedł do nas,
nie wykazując jednak wrogości. Weszłyśmy do domu - lecz to był dopiero początek. Drzwi
zatrzasnęły się i zostały zamknięte na zwykły rygiel, potem na wielką zasuwę i wtedy z
przerażeniem zobaczyłam niesamowitą postać trzy kroki od siebie. Wielki mężczyzna trzymał
w rękach średniej wielkości kołek, zaostrzony na jednym końcu. Żeńka osunęła się na
podłogę, mężczyzna skoczył do niej, a ja przycisnęłam dłoń do serca. Jednak nic się nie stało,
facet złapał Żeńkę i gdzieś zaciągnął, a kobieta, trzymając mnie za łokieć, poszła w ślad za
nim. Kilka sekund później znalazłyśmy się w wiejskiej kuchni. Tu paliła się jeszcze jedna
lampa i było znacznie jaśniej. Żeńka ocknęła się i wytrzeszczała oczy, mężczyzna z kołkiem
zamarł przy drzwiach, a babka zwróciła się do nas.
- Krzyżyk macie?
- Tak - pisnęłam. Na osiemnaste urodziny mama podarowała mi złoty krzyżyk na łańcuszku,
od tamtej pory zawsze nosiłam go ze sobą. Żeńka wolała ekstrawagancką biżuterię, dlatego
bardzo się zdziwiłam, gdy skinęła głową z entuzjazmem i wyciągnęła miedziany krzyżyk na
białej tasiemce. Cóż, starannie się przygotowała do tej ekspedycji.
Ja również pokazałam swój krzyżyk, a babka kiwnęła głową w stronę rogu izby i powiedziała
groźnie:
- Przeżegnajcie się.
W kącie, tak jak się spodziewałam, były ikony Zbawiciela, Matki Bożej, Mikołaja
Cudotwórcy i cały zestaw mniejszych ikonek. Kopciła paląca się lampka, po jednej stronie
ikonostasu była gałązka wierzby, po drugiej brzozy, pewnie jeszcze z Zielonych Świątek. Ja i
Żeńka przeżegnałyśmy się pospiesznie, a wtedy babka łagodniejszym głosem oznajmiła: -
Spryskam was wodą święconą. - I wyjęła z szafki trzylitrową butlę.
W tym momencie byłam już gotowa na wszystko, okazało się jednak, że nikt nie miał zamiaru
wylewać na nas całej butli wody. Babka nabrała trochę wody w usta i prysnęła najpierw na
mnie, potem na Żeńkę, schowała butlę, usiadła na krześle przy stole z szufladą i odetchnęła z

background image

ulgą. - Dzięki ci, Boże... - Następnie zwróciła się do mężczyzny, który przez cały ten czas
działał mi na nerwy, dzierżąc w ręku „broń". - Wasilij, schowaj kołek, to nasi.
Wasilij schował kołek za szafkę stojącą przy drzwiach wejściowych i usiadł na ławce.
- Siadajcie - powiedziała babka. - Zapraszamy. Same widzicie, co się tu u nas dzieje...
Klapnęłyśmy na stołki. Ja byłam bliska utraty przytomności, a w Żeńce tymczasem obudziła
się ciekawość i od razu wzięła byka za rogi:
- A co się dzieje?
- No przecież czytałyście list. Siła nieczysta. Od wiosny ani jednej nocy nie przespaliśmy
spokojnie. Zimą się nie objawia, nie można powiedzieć, ale jak się tylko cieplej zrobi, to już
koniec. Do tego doszło, że po zmroku boimy się wyjść z domu. Choćby mnie mieli zabić, nie
wyjdę, najwyżej na ganek. Mój Terminator jest wyczulony na wszelkie plugastwo, z nim
zawsze raźniej. W nocy czuwamy, bo i tak zasnąć nie dadzą. A to wyje, a to w okno stuka, a
to w dzwon bije. W dzień odsypiamy. Ogródek mi chwastem zarósł, a wszystko przez to...
- Kto wyje i stuka? - wtrąciłam się.
- A kto ich tam wie. - Babka wzruszyła ramionami. - Plugastwo, kto by się tam rozeznał, co
konkretnie. Jak hukną, to aż dusza w pięty ucieka.
- A kołek na kogo? - spytała zaintrygowana Żeńka.
- Na wampiry.
- To i wampiry tu są? - Taka różnorodność folkloru aż mnie zdumiała.
- A któż to wie, trzymamy na wszelki wypadek. Iwan Iwanycz wyjaśniał, że na wampiry
tylko kołek skutkuje, a na wilkołaki srebrna kula. Srebra nie mamy, naboju nie ma skąd
wziąć, no to chociaż kołek trzymamy. Poznajmy się - zaproponowała babka jednym tchem. -
Ja jestem Augusta Polikarpowna Ignatowa, a to mój sąsiad, Wasilij. Że też od razu mój dom
znalazły...
- Szczere mówiąc, to był czysty przypadek.
- Czyli Bóg was prowadził. - Babka Augusta skinęła głową i przeżegnała się na ikonę
Zbawiciela. - A jak was zwać?
- Ja jestem Jewgienija, a to Anfisa.
- Czyli z gazety was przysłali? Lepiej by było, gdyby przysłali potężnych chłopów, tu nie
każdy wytrzyma. Najważniejsze, dziewczynki, żebyście wszystko tak, jak jest, opisały, żeby
się władza ruszyła i uderzyła w siłę nieczystą na wszystkich frontach. Zupełnie wstydu nie
mają! I tak mieszkamy tu jak w głuchej tajdze, a teraz jeszcze bez światła.
- Światło to też przez plugastwo? - nie uwierzyła Żeńka, a babka Augusta odpowiedziała:
- Plugastwo czy nie, ale że bez niego się nie obeszło, to pewne. No, dziewczynki, poczekajcie,
stół zastawię.
- Nie trzeba - odezwałyśmy się zgodnym chórem. Ja osobiście nie byłam głodna po nocnych
przygodach, jednak mężczyzna od razu się ożywił i zasugerował nieśmiało:
- No, Augusto, dziewczynom by się przydało na stres, a i my...
- Słusznie - przytaknęła gospodyni. - Dawaj.
Mężczyzna wstał ochoczo i podszedł do kuchenki gazowej obok pieca. Dopiero wtedy
zwróciłam uwagę na stojący tam dziwny agregat: baniak z kranikiem, z którego jakaś ciecz
kapała do półlitrowego słoika. Przytomniejąc powoli, zrozumiałam wreszcie, czym w kuchni
tak pachnie i co to za konstrukcja - była to aparatura do pędzenia bimbru, a cuchnęło właśnie
nim.
Wasilij wziął zapełniony do połowy słoik, podstawił pusty i usiadł przy stole. Gospodyni
przyniosła stojące na piecu ziemniaki, jeszcze ciepłe, z kredensu wyjęła chleb, z piwnicy
ogórki i galaretę. Potem ustawiła cztery kieliszki, wypełniła je cuchnącym płynem i
powiedziała:
- Za nasze zwycięstwo.

background image

A potem wszyscy wypiliśmy, nawet ja, bo za zwycięstwo grzech nie wypić. Wasilij zabrał się
do galarety, Augusta do ziemniaków, ja i Żeńka zakąsiłyśmy ogórkiem. Moje nerwy nie
poczuły różnicy, za to zareagował żołądek. Nigdy przedtem nie miałam okazji pić ciepłego
bimbru i to pierwsze doświadczenie nie sprawiło mi żadnej przyjemności.
- Dobrą masz siwuchę - zauważył Wasilij, patrząc z uśmiechem na gospodynię.
- Może i dobrą, ale tobie już wystarczy.
- No, Augusta...
- Żadnego „no". Kto obiecał mi płot poprawić? No właśnie... I nie zawracaj mi tu głowy
głupotami, muszę z mądrymi ludźmi porozmawiać.
- Proszę nam powiedzieć... - zaczęła Żeńka. - Spotkałyśmy tu takiego jednego...
Żeńka opowiedziała o naszych peregrynacjach. Gospodarze wysłuchali z uwagą i zaczęli się
zastanawiać, czyja to mogła być łaźnia.
- Jak przy studni, to albo Timochinów, albo Wowki Tatarina - oznajmił Wasilij, spoglądając
pożądliwie na słoik.
Augusta zignorowała jego spojrzenia i spytała:
- A jak wyglądał?
- Kto, łaźniowy?
- No tak, ten chłop.
- W czapce uszance, dwa kły, oczy błyszczące, i jeszcze ręka bez palców, to znaczy niby z
palcami, ale jakimiś takimi nieludzkimi.
- Wowa Tatarin - skinęła głową gospodyni. - Dziesięć lat temu po pijaku palce stracił, a w
uszance chodzi latem i zimą, mówi, że mu ciemię marznie.
Odetchnęłam z ulgą. Proszę bardzo, tak jak przypuszczałam, żadnej siły nieczystej i wszystko
ma logiczne wyjaśnienie. Jednak Żeńka była wyraźnie niezadowolona.
- No jak to, przecież pisała pani do redakcji o skrzacie łaźniowym?
- A, z łaźniowym to się potem wyjaśniło - zaczęła Augusta, jakby zawstydzona. - Okazało się,
że to Wierki mąż, co to uciekł osiem lat temu, a teraz wrócił. Ukrywała go w łaźni, żeby
matkę stopniowo do tej radości przygotować - kobieta ma dziewięćdziesiąt lat, mogłaby nie
przeżyć. A Fiedka nigdy na człowieka nie wyglądał, a po włóczędze, no i w tej łaźni jeszcze
bardziej zdziczał. Jednym słowem, nietrudno go było z plugastwem pomylić. Po pijaku po
wszystkich łaźniach się włóczył i całą wieś w błąd wprowadzał. Umęczyliśmy się z nim do
niemożliwości i w końcu postanowiliśmy łaźnię Wierki spalić. Wtedy Wierka się wystraszyła
i do wszystkiego przyznała. Jej matkę zawieźli do szpitala, a Fiedka przeniósł się do domu,
ale i tak jak się go na dworze pod wieczór zobaczy, to strach człowieka oblatuje. Wierka go
przy świetle obejrzała jak należy i wygoniła, i tak pożytku żadnego, wiecznie pijany w dym.
- A to plugastwo od dawna się tu pojawia? - Żeńka wyraźnie poweselała.
- Tu zawsze miejsca były niespokojne. Bagna, lasy... A to leszy wodzi, a to na bagnach
ognie... Iwan Iwanycz mówi, że na wyspie w pradawnych czasach była świątynia, stał bożek i
składano mu ofiary z ludzi. Krwią się wymazywali i tańczyli wokół niego. Aż strach... I że od
tamtej pory plugastwo tu szaleje. Bożka dawno nie ma, a ohydny duch pozostał.
- A gdzie ta wyspa? - spytała Żeńka.
- Na bagnach. Wokół trzęsawisko, a na wyspie raj. A jagód ile! Przedtem się całe wiadra
zbierało i na szosę, jak tylko sezon był, to sobie człowiek zarobił. Teraz mostu nie ma, drogi
nie ma, i po jagody nikt z naszych nie chodzi. Tamci letnicy poszli i przepadli, chociaż
mówiliśmy, żeby nie szli. Światła na wyspie migały, a to nic dobrego nie wróży, ostatni raz
coś takiego było przed wojną. Żyjemy tu jak na wulkanie i żadnej łączności z cywilizacją...
Gdyby wojna wybuchła, to nawet byśmy się nie dowiedzieli, dopóki by nam nie zrzucili
bomby na głowę. A co tam w telewizji mówią?
- To, co zwykle.

background image

- Tyle dobrego... A teraz strach chodzić na wyspę. Niby tyczki są i człowiek zna tu każdy kąt,
a tu nagle bach i jesteś w wodzie po pas. No to przestaliśmy chodzić. No, Wowa Tatarin czy
Wańka mogą na wyspę i bez tyczek, ale im to po nic. Wowa w tamtym tygodniu mówił, że na
bagnie źle się dzieje, a Wowa się na tym zna. Iwan Iwanycz wybrał się tam w celach
badawczych i omal nie zginął. Cudem się uratował, w samą topiel trafił, dobrze jeszcze, że
Wasilij był niedaleko, krzyki usłyszał i wyciągnął Iwana Iwanycza, uratował od śmierci.
- A co to za Iwan Iwanycz? - spytała Żeńka.
- Letnik, mieszka w ostatnim domu. To człowiek o wybitnym umyśle, zna się na wszystkim,
ale szczególnie interesuje go historia. Jak jeszcze światło było, to co wieczór się u niego
zbieraliśmy, żeby w lotto pograć, a teraz przestaliśmy. Do sklepu daleko, a naftę, jeśli komuś
ze starych czasów zostało, oszczędzamy. Świece nic niewarte, nawet na godzinę nie starcza,
pali się nierówno i światła daje mało.
Żeńka dopytywała się dalej, a ja przestałam zwracać uwagę na rozmowę i chyba nawet się
zdrzemnęłam, w czym nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę późną, to znaczy wczesną
porę - za oknem zaczęło się przejaśniać.
- No proszę - westchnęła Augusta, wyglądając przez okno. - Chwała Bogu, udało się
doczekać do rana. Chodźcie, położę was spać w sionce.
Wstałam z trudem i poszłam za gospodynią.
Sień okazała się małym pokoikiem z niskim sufitem, drewnianymi ścianami i niewielkim
oknem. Stały tam dwa łóżka z żelaznymi oparciami i górą poduszek, niemalowane podłogi
były zasłane pasiastymi chodniczkami. Wyglądało to bardzo przytulnie i trzeba przyznać, że
było czysto. Padłam na najbliższe łóżko i natychmiast zasnęłam.
Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Obudziłam się, nie otwierając oczu,
przypomniałam sobie, gdzie jestem i co działo się wczoraj, i z bólem pomyślałam o
niewdzięcznym Romanie Andriejewiczu, który nigdy nie kochał mnie tak jak ja jego. Omal
nie rozpłakałam się z żalu, ale zabroniłam sobie mazać się i postanowiłam zadzwonić do
Romka, tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje, oczywiście bez nawiązywania
kontaktu. Otworzyłam oczy i wtedy zobaczyłam w oknie okropną twarz. Ktoś na mnie
patrzył, przyciskając twarz do szyby.
- O mój Boże! - zawołałam i zamknęłam oczy. Odczekałam chwilę i znów spojrzałam,
ohydna gęba zniknęła. Pomacałam swoje czoło, nie było ani gorące, ani zimne, a potem
spojrzałam na zegarek - wpół do jedenastej. Przeciągnęłam się i zawołałam Żeńkę.
Przyjaciółka od razu podniosła głowę i poskarżyła się:
- Całą noc śniło mi się jakieś diabelstwo, albo ja kogoś goniłam, albo ktoś mnie. A na koniec
przyśnił mi się jakiś kozioł nie kozioł, stał na tylnich łapach. Co by to mogło znaczyć?
- Że spadnie deszcz - odparłam filozoficznie.
- Powinnam kupić sennik - westchnęła Żeńka. - Ciągle się zbieram i ciągle mi się nie udaje.
- Żeńka, nie widziałaś teraz nikogo? - zapytałam po chwili wahania.
- Gdzie? - spytała czujnie.
- No, w oknie?
- Anfisa, weź mnie już nie strasz, mnie jeszcze z wczorajszego dnia wystarczy. Jak sobie
przypomnę... - Nie zdążyła dokończyć, bo do drzwi ktoś głośno zastukał.
- Dziewczęta! - zawołała ciotka Augusta. - Wyspałyście się? Chodźcie na śniadanie.
Ubrałyśmy się szybko i weszłyśmy do kuchni. Przy stole już siedział Wasilij, pijąc klina,
Augusta stała przy kuchence, a na ławce siedział jasnowłosy pętak, którego twarz widziałam
w oknie kilka minut temu.
- Dzień dobry. - Uśmiechnął się. - To ja powiedziałem babce, że się obudziłyście.
- To mój wnuk - wskazała jasnowłosego Augusta, a ten wstał i przedstawił się:
- Iwan Siemionycz Borodin.

background image

- Bardzo mi przyjemnie, ja jestem Żenią, a to Anfisa - odparła nieco stropiona Żeńka, a ja
spochmurniałam.
- Wiem, jak się nazywacie, babka mi powiedziała - oznajmił radośnie chłopak.
Zastanowiłam się, co z tym chłopakiem było nie tak. Niby wszystko na swoim miejscu, ręce,
nogi, głowa... Ale chyba właśnie z głową coś było nie w porządku. Miał dziwny wyraz twarzy
i cieszył się zbyt radośnie jak na swój wiek, jeśli wziąć pod uwagę, że nie było szczególnego
powodu do radości.
Jasnowłosy usiadł na ławce i huknął wesoło, a ja i Żeńka wzdrygnęłyśmy się.
- Wania, skocz no do Tatarina, przynieś walizkę gości, powinna być koło jego łaźni. -
Chłopak uciekł, a gospodyni, nakrywając do stołu, wyjaśniła: - Chłopiec nie do końca ten
tego i nie dziwota, ojciec alkoholik, a matka, szczerze powiedziawszy, nie lepsza. A dzieciak
dobry, szkoda go, dlatego wzięłam go do siebie. W mieście nie ma nic do roboty, popychają
go, wyśmiewają, a tu ciągle na świeżym powietrzu i krzywdy nikt nie wyrządzi.
Ja i Żeńka przytaknęłyśmy. Zerknęłam na aparat do bimbru, który cały czas działał, słoik
wyraźnie się napełniał.
- Siadajmy do stołu. - Pod moim czujnym spojrzeniem ciotka Augusta wzięła słoik i zaczęła
nalewać płyn do kieliszków.
- No - powiedział w zadumie Wasilij. - Za to, żeby jeszcze raz zobaczyć słońce.
Wypiliśmy, ale twardo sobie poprzysięgłam, że to ostatni raz, i zerknęłam na Żeńkę ze
złością. Nocne strachy wydawały mi się teraz głupotą nie z tej ziemi. Było jasne, że
przyjechałyśmy tu na próżno, batiuszka miał rację: wszystkie tutejsze nieszczęścia brały się z
bimbru.
Ledwie zdążyłyśmy przystąpić do śniadania, gdy trzasnęły drzwi. Odwróciłam się i
wzdrygnęłam zaskoczona. W towarzystwie Iwana Borodina w kuchni zjawił się wczorajszy
skrzat łaźniowy. To był mężczyzna w nieokreślonym wieku, w czapce uszance, nieogolony, z
rudymi kudłami. Szczerzył się wesoło, ukazując dwa ostatnie zęby, duże, żółte i rzeczywiście
podobne do kłów. Jednak mimo wszystko teraz nie wyglądał już przerażająco, nawet wręcz
przeciwnie, zabawnie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się go wczoraj wystraszyłyśmy.
Mężczyzna z wysiłkiem wniósł naszą walizkę i postawił za progiem.
- Dzień dobry - przywitał się radośnie, zerkając na stół, gdzie poczesne miejsce zajmował
półlitrowy słoik z samogonem.
- Dzień dobry - odpowiedziałyśmy niezgodnym chórem.
- Siadaj. - Augusta wskazała krzesło. - I opowiadaj, jak wczoraj wystraszyłeś moje
dziewczęta.
Wowa Tatarin napił się, zakąsił i uśmiechając się pod nosem, zaczął opowiadać:
- Późno wczoraj wróciłem, Zinka mnie po naftę wysłała. Wsiadłem na motocykl i naprzód,
wykonać zadanie. Po drodze wstąpiłem do kuma, napiliśmy się odrobinę, no i się spóźniłem,
zapomniałem, że obiecałem wody naciągnąć do podlewania. Zina się zgniewała, no to ja,
żeby jej w oczy nie wchodzić i do grzechu nie doprowadzać, poszedłem do łaźni. Nagle
słyszę kroki, ktoś idzie, a że tu u nas od pewnego czasu dzieją się dziwne rzeczy,
postanowiłem wyjrzeć. Wychodzę, patrzę - a tu, matko jedyna, rusałki! Jak mnie zobaczyły,
to pouciekały w różne strony. Zaniepokoiłem się, po nocy dobrzy ludzie nie chodzą, a u nas
plugastwo szaleje. Myślę, nie inaczej, tylko mi się zwiduje. I myślałem tak aż do chwili, gdy
zobaczyłem walizkę. Wtedy zrozumiałem, że to na noc kogoś z miasta przyniosło. Wziąłem
walizkę, schowałem w łaźni, żeby nie zginęła, i poszedłem do domu. Nie zdążyłem się
rozebrać, a tu słyszę stukanie do okna. Myślę sobie, pewnie te dziewczyny, patrzę, tak jest,
otwieram, a one szast-prast, nawet nie zdążyłem nic powiedzieć. - Wowa zachichotał,
Augusta zmarszczyła brwi, a Wasilij milczał. Ja poczułam się jak skończona idiotka, a Żeńka
pewnie nie lepiej, na jej twarzy odbiło się niezadowolenie. - Wasze rzeczy są całe i
nienaruszone - oznajmił Wowa i mrugnął do nas. Podziękowałyśmy, a Wasilij znów zaczął

background image

nalewać, zaczynając od nas. Tu już Żeńka stanowczo zaprotestowała, zabierając nasze
kieliszki.
- Przepraszam - powiedziała surowo - ale jesteśmy w pracy. Musimy wyjaśnić, co tu się u was
dzieje.
- Wyjaśnijcie, wyjaśnijcie, moje drogie. - Augusta pokiwała głową. - Bo tu już życia żadnego
nie ma.
Żeńka tymczasem spojrzała na Wowę Tatarina, najwyraźniej zdecydowana urządzić mu
przesłuchanie.
- Augusta Polikarpowna mówi, że zna pan tutejsze tereny?
- Znam - ucieszył nas.
- Bagna też?
- Też.
- A na wyspie pan był?
- Na wyspie to już dawno nie byłem. Iwan Iwanycz mnie namawia, ale ja nie pójdę.
- Dlaczego? - spytała czujnie Żeńka.
- Kukuj tam mieszka - odparł Wowa z całkowitą powagą. Osłupiałyśmy od takiej odpowiedzi.
Ja wytrzeszczałam oczy,
a Żeńka spytała:
- Jaki Kukuj?
- A zwyczajny. Nie chce, żeby ludzie na wyspę chodzili. Kto idzie, tego na trzęsawisko
ciągnie i człowiek tam ginie. Słyszałyście pewnie, że tu u nas ludzie ginęli? A wszystko
dlatego, że na wyspę szli, chociaż ja uprzedzałem - nie wolno.
- A ten Kukuj to co to za jeden? - kontynuowała Żeńka, podejrzewając jakąś podpuchę. - Do
jakiej religii należy?
Wowa zamyślił się na chwilę.
- Kukuj to Kukuj, a do czego należy, to już ja wam nie powiem, bo sam nie wiem. Bardzo
starożytny, starszy od Chrystusa i Mahometa, był tutaj, jeszcze zanim ludzie tu przyszli. Tak
Iwan Iwanycz mówił, podobno gdzieś w książkach wyczytał. A teść, jak jeszcze żył, umiał
rozpoznać - spojrzał rano w stronę bagna i mówi: dzisiaj nie wolno tam iść, Kukuj nie chce. A
innego dnia, że można. Mnie też niejednego nauczył i ja wam powiem, że teraz na bagna
nijak nie można, Kukuj nie chce. Posłuchaj, Augusta, co się wczoraj stało. Wracam na
motorze, ciemno się zrobiło, patrzę, a na wyspie ogień, mały, ale zobaczyłem. I co powiesz?
Jak mnie zaczęło wodzić, to trzy razy do Marinej Góry zawracałem.
- A co tu się dziwić. - Ciotka Augusta wzruszyła ramionami.
- Pewnie - westchnęli zgodnie.
Ja jednak nie przejęłam się zupełnie opowieścią Wowy, Kukuj też nie zrobił na mnie
najmniejszego wrażenia. Może dlatego, że za oknem świeciło słońce i w tym rozświetlonym
świecie nie było miejsca na żadne głupoty.
- Dziękujemy za śniadanie - powiedziała Żeńka, wstając. Ja także wstałam. - Pójdziemy
przejść się po wsi, porozmawiamy z mieszkańcami.
- Idźcie. - Augusta skinęła głową. - Tylko do Wierki nie zachodźcie, ona mieszka w
następnym domu po naszej stronie. Język ma taki ohydny, że lepiej nie mówić.
Podziękowałyśmy za radę i wyszłyśmy, jednak przedtem zaniosłyśmy walizkę do sionki,
przebrałyśmy się i doprowadziłyśmy do porządku.
Iwan Borodin, który czekał na nas na ganku, postanowił nam towarzyszyć. Zanim
zdążyłyśmy przejść dziesięć kroków, zauważyłyśmy grupkę kobiet, siedziały na ławce przy
domu naprzeciw i o czymś z ożywieniem rozprawiały. Gdy podeszłyśmy bliżej, rozmowa od
razu umilkła, cała czwórka popatrzyła na nas wyczekująco. Przywitałyśmy się, a jedna z
kobiet, w białej chustce, na oko sześćdziesięcioletnia, zapytała:
- To wy jesteście z gazety?

background image

- My - wyznała Żeńka.
- W sprawie elektryczności?
- W sprawie elektryczności również. Jak generalnie wyglądają sprawy we wsi?
Kobiety przesunęły się na szerokiej ławie, robiąc nam miejsce, a ta w białej chustce odparła:
- Siedzimy bez światła. Simakowowie, dwaj bracia, obcięli przewody, cztery odcinki. A
jakich to pieniędzy teraz trzeba, żeby światło doprowadzić, aż strach pomyśleć! A
Simakowów to nic nie obchodzi, i tak nikt im nie udowodni, że to oni, chociaż my dobrze
wiemy.
- A po co je obcięli? - wtrąciłam się.
Kobiety obrzuciły mnie zdumionymi spojrzeniami.
- No jak to po co? Dwa pijusy, nigdzie nie pracują... A co my mamy teraz zrobić? Milicjant
mówi, że światło mają obowiązek nam przeciągnąć, ale ja w to nie wierzę. Miejscowe władze
pieniędzy nie mają i nic z tego nie będzie. Napiszcie w gazecie o naszym nieszczęściu, może
wtedy się zainteresują.
- Na pewno napiszemy - zapewniła Żeńka. - Jednak Augusta Polikarpowna twierdzi, że w
waszej wsi prócz braku światła dzieją się jeszcze inne niedobre rzeczy.
- Że niby siła nieczysta? - prychnęła kobieta w chustce. - Gutka klinem dzień zaczyna, a
Waśka po śmierci żony to prawie się do niej przeniósł, piją na okrągło, to i nie dziwota, że
wiecznie czartów ganiają. A jeszcze Iwan Iwanycz opowiada niestworzone historie. Mojej
wnuczce to tak w głowie namieszał, że pod wieczór bała się z domu wyjść! Widziane to
rzeczy, dorosły człowiek...
- A oprócz opowieści nic się tu nie dzieje? - sposępniała Żeńka.
- A jakże, Walentynie łyżki ukradli. Ktoś wszedł do domu, jak była w ogródku, i wyniósł.
- Łyżki? - powtórzyłam.
- A tak. - Kobieta w niebieskim fartuchu skinęła głową. - Srebrne, po mamie mi zostały.
Trzeba było je Simce, znaczy się córce oddać, a tak przepadły... Dwie sztuki, malutkie takie,
śliczne, Iwan Iwanycz mówił, że czyste srebro... ten, no... antykwariat... Kupa pieniędzy.
- Podejrzewacie kogoś z miejscowych? A może we wsi byli wtedy jacyś obcy?
- A kogo tu podejrzewać, kto przejdzie przez okienko? - westchnęła Walentyna. - Najwyżej
dziecko, ale we wsi jest tylko jeden Wańka, a po co mu łyżki? Powiedziałam milicjantowi, a
ten tylko ręką machnął, żeby lepiej poszukać. Może i racja, może faktycznie gdzieś
wsadziłam i zapomniałam.
Żeńka, na której historia łyżek nie zrobiła większego wrażenia, wróciła do istoty sprawy.
- A na bagnach faktycznie giną ludzie?
- Tak jest - przytaknęła kobieta. - Na bagnach źle się dzieje. Jak pójdziesz po jagody, od razy
wodzić zaczyna i wodzi, i wodzi, raz już myślałam, że koniec, zginę na tym bagnisku, nie
mam pojęcia, jak wyszłam.
- Wodzi - zgodziły się pozostałe kobiety. - Kiedyś dzieciaki według tyczek chodziły, nic się
nie działo, rzadko kto się skarżył. A teraz nawet my nie chodzimy, strach. Za wsią się jagód
nazbiera i wystarczy, a na wyspę ani kroku.
- A kto wodzi? - Ściągnęłam brwi. Kobiety wzruszyły ramionami.
- A jak zwał, tak zwał... U nas mówią Kukuj... - Skrzywiłam się, no nie, znów ten głupi
Kukuj! - Jak ludzie zaczęli ginąć, to w ogóle przestaliśmy tam zaglądać. Milicjant poszedł
sprawdzić, cudem przeżył. Zwróciliśmy się do batiuszki, w tym roku wokół wsi chodziła
procesja, nie pomogło. Ojciec Siergiej mówi, że to
kara za to, że kaplicę okradli, ikonę i skarbonkę wynieśli. Pewnie tak właśnie jest.
- Pieniądze ze skarbonki to Wowa Tatarin zabrał - westchnęła jedna z kobiet. - Na ćwiartkę
mu brakowało.
- Tatarin tak powiedział? - zainteresowała się Żeńka.

background image

- Nie musiał mówić. Tamtego dnia skacowany był, prosił Zinkę, żeby mu kielicha dała, a ona
ani dudu, i innym babom zabroniła. A kto by tu z Zinką zadzierał! No i nie nalały mu, a
potem Wowka zniknął. Pod wieczór Luśka poszła do kaplicy zgasić świeczkę, żeby nie było
pożaru, zawsze na noc zamykamy i ogień gasimy - patrzy, a skarbonki nie ma! W środku było
dwanaście rubli, ani chybi Tatarin zabrał. Tutaj tylko on jeden taki bezbożnik, no i męczył
się... Ale ikonę to nie on wziął, po co mu ikona, zresztą zginęła dopiero wieczorem, a on
wieczorem był u kuma i wrócił nad ranem. A ikona cudowna, po pradziadach nam została,
odkąd zginęła, źle się dzieje. Na bagnach wyje, ludzie światła widzieli...
- I w starym młynie się po nocach świeci. - Walentyna pokiwała głową. - Na własne oczy
widziałam, mały ogienek i jakby ktoś coś szeptał.
- A gdzie ten młyn? - spytała czujnie Żeńka.
- Za wsią, nad rzeką, półtora kilometra stąd. Chcecie popatrzeć?
- Tak, obejrzymy... - Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę o tym i o owym, i wtedy do jednej z
siedzących kobiet przydreptał piesek, kundelek, wsunął jej nos w rękę i usiadł.
- Kto we wsi ma dużego psa? - spytałam. - Szarego albo czarnego, kudłatego, jak owczarek
kaukaski?
Kobiety popatrzyły na siebie zaskoczone.
- U nas same kundelki, dużego psa nikt nie trzyma.
- No jak to? - nie uwierzyłam. - Widziałyśmy takiego w nocy...
- Może skądś przybiegł? - Kobiety wzruszyły ramionami. - Chociaż raczej nie...
- Zimą psa Zinki rozszarpało - przypomniała Walentyna. - Mówili, że wilk.
- Ten był za duży na wilka - zaprotestowałam, choć miałam dość blade wyobrażenie o
wilkach. W tym momencie zwróciłam uwagę, że Iwan Borodin, który do tej pory siedział z
boku na ziemi i żuł jakąś trawkę, nie zwracając na nas uwagi, nagle stał się czujny, popatrzył
na mnie i uchylił usta, jakby wystraszony.
- To nie pies - oznajmił znienacka. - To wilkołak. Z bagien przyjdzie, przez głowę się
przeturla i już go nie ma. Kiedyś prawie go wyśledziłem, ale on szybko biega. A iść za nim na
bagna strach, trzeba tu łapać.
Przez jakiś czas wszystkie milczałyśmy, przetrawiając informację, w końcu Walentyna
machnęła ręką.
- Gadaj zdrów...
Poczułam gwałtowną potrzebę przespacerowania się. Ruszyłyśmy z Żeńką wiejską drogą,
Iwan szedł za nami.
Po drodze nikogo już nie spotkałyśmy, weszłyśmy na pagórek i znalazłyśmy się przed
niewielką kaplicą. Widząc, dokąd idziemy, Iwan zniknął bez słowa.
Kaplica była drewniana, zwieńczona cebulastą kopułą pomalowaną na niebiesko.
Dwuskrzydłowe drzwi zamknięto na zasuwę. Obejrzałyśmy się, nie zauważyłyśmy nikogo w
pobliżu, otworzyłyśmy drzwi i zajrzałyśmy do środka. Nie było tu jednak nic ciekawego.
Nisza, w której zapewne stała ikona, była pusta, lampa, duży świecznik, dwa szklane wazony,
na podłodze kolorowy pasiasty dywanik. Bez ikony kaplica wyglądała pusto. Westchnęłyśmy,
zamknęłyśmy drzwi i usiadłyśmy nieopodal na trawie.
- No i co ty na to? - spytała Żeńka.
- Ikonę zwinął jakiś przyjezdny. Tutejszy by się nie odważył, długo by tego w tajemnicy nie
utrzymał, a za cudowną ikonę mogliby mu dać po łbie.
- Aha - przyznała słabo przyjaciółka. - A w kwestii całej reszty?
- Co masz na myśli? - zdumiałam się.
- Rozpasanie siły nieczystej, oczywiście - wyjaśniła bez uśmiechu.
- Jeśli chodzi o naszą gospodynię, wszystko jest jasne - odparłam. - Batiuszka miał rację,
kryzys gospodarczy, monopol państwa na alkohol zrobił swoje: Augusta Polikarpowna dała
się ponieść fantazji. Wowa Tatarin też wiecznie pijany, Wasilij to samo.

background image

- Ale pozostałe kobiety nie wyglądają na alkoholiczki - powiedziała w zadumie Żeńka.
- No to co? Ludzie żyją tu bez elektryczności, miejsca głuche... Tylko mi nie mów, że
wierzysz w te bzdury. Kukuj po bagnie wodzi... Mają ludzie wyobraźnię, naprawdę. I
mogliby go nazwać jakoś bardziej przyzwoicie.
- Tak, imię plugastwa nie robi wrażenia, folklor jest tutaj w cenie, to jasne. Zastanówmy się,
co mamy. Jest wieś, dość interesująco położona, jest bagno, a na nim wyspa, od pewnego
czasu trudno dostępna. Na bagnie i w starym młynie widać światła, a zaczęło się to wszystko,
gdy skradziono ikonę.
- No, to już naciągane - oburzyłam się. - Chyba nie myślisz, że w to wszystko zamieszane są
siły nieczyste! Rozumiem twoje pragnienie naskrobania materiału na choćby niewielką
notatkę, ale Kukuj to już przesada! Dla niego nie warto było ciągnąć się sto pięćdziesiąt
kilometrów. Napisz o katastrofalnej sytuacji mieszkańców żyjących bez światła, spróbuj
doprowadzić do tego, żeby Simakowowie ponieśli zasłużoną karę... Przy okazji, ja nadal nie
rozumiem, po co oni ucięli te przewody...
- Ciemna jesteś, Anfisa, jak tabaka w rogu - westchnęła przyjaciółka. - Przecież przewody to
metale kolorowe, a to kosztuje... Oddali na złom...
- Ale przecież ci, którzy przyjmowali, widzieli chyba, co to jest?
- Anfisa, ja cię proszę! No jakbyś pierwszy dzień na świecie żyła. Oczywiście, że widzieli, i
na pewno wiedzieli albo się domyślali, że to kradzione. No i co? Im to wisi.
- No i właśnie o tym napisz! - oburzyłam się.
- To nikogo nie interesuje, o tym i tak wszyscy wiedzą - westchnęła Żeńka. - Wróćmy do
naszych baranów, to znaczy do Kukuja. Wierzysz, że w Lipatowie coś się dzieje?
- Już ci powiedziałam, że ten twój głupi Kukuj do niczego się nie nadaje, nawet do bajek dla
dzieci.
- A pies? - spytała Żeńka, gryząc wargę.
- Jaki pies?
- Ten, o którego sama pytałaś.
- Przecież słyszałaś, pies mógł przybiec z innej wsi.
- Przez bagno?
- Może są tu jeszcze jakieś drogi, przecież nie pytałyśmy. No, muszą być, skoro Wowa
Tatarin jeździ na motorze do kuma! Czyli pies też mógł... Żenia, wiesz co, trzeba znaleźć
łódkę i wracać, najlepiej przed zmrokiem.
- Czyli twoim zdaniem nic tutaj nie ma?
- W sensie plugastwa? No pewnie, że nie. I ty też tak uważasz, tylko specjalnie mnie złościsz.
- No tak, Kukuj to straszna bzdura - westchnęła przyjaciółka. - Ale coś w tym wszystkim jest,
tylko na razie nie potrafię tego sformułować. Ludzie tak po prostu nie giną...
- Żenia, tu są bagna...
- Słyszałaś, co mówiła tamta babka, na bagnach są tyczki, nawet dzieci swobodnie biegały, a
teraz Wowa Tatarin błądzi.
- Wowa Tatarin, z jego zwyczajem picia od rana, zabłądziłby nawet w trzech sosnach.
- Co racja, to racja - nie spierała się Żeńka, co było dziwne. - Ja jednak czuję, że coś się tu
dzieje. Normalni ludzie, nawet amatorzy napojów wyskokowych, nie siedzą po nocach z
kołkami w ręku.
- Sami siebie straszą.
- Aha. I jeszcze ten Iwan Iwanowicz. Nie zaszkodzi się z nim poznać. Historyk i znawca
folkloru. Czy to czasem nie on za tym wszystkim stoi...
- Dobrze. - Wzruszyłam ramionami. - Poznajmy się z tym typem. Chociaż ja osobiście
wolałabym pogadać z milicjantem.
- Do milicjanta też wstąpimy. Myślę, że warto się tu zatrzymać na kilka dni.

background image

Propozycja nie wydała mi się kusząca. Nie miałam pojęcia, co miałybyśmy tu robić tak długo,
ale przyjaciółka miała taki wyraz twarzy, że nie protestowałam.
Żeńkę coś niepokoiło, i szczerze mówiąc, mnie też. Wsłuchałam się w siebie i doszłam do
wniosku, że to wczorajszy pies nie daje mi spokoju. Właściwie z jakiej racji? A jednak.
Denerwowało mnie to, że Żeńka miała słuszność - skąd niby się tu wziął? Przestudiowałam
uważnie mapę, wychodziło mi, że albo przeszedł przez błota, co wydawało się mało
prawdopodobne, albo zrobił gigantyczny łuk. Tylko po co? „Anfisa, przestań zawracać sobie
głowę takimi bzdurami" - nakazałam sobie, ale to nie pomogło. Podejrzewam, że to samo
działo się z Żeńką, miała taki sam nieszczęśliwy wyraz twarzy jak ja. W końcu skinęłam
głową, dając do zrozumienia, że zgadzam się tu zostać. I tak nie miałam po co spieszyć się do
domu, czy ktoś tam na mnie czeka? A jeśli nawet, to niech się trochę pomęczy, dobrze mu to
zrobi... Nagle posmutniałam i zebrało mi się na płacz. Żeby do tego nie dopuścić, poprosiłam:
- Opowiedz mi o Chołmogorskim.
- O tym morderstwie? - Żeńka uniosła brwi i uśmiechnęła się szeroko.
- Czego się szczerzysz? - spytałam rozgniewana.
- No daj spokój, Anfisa - skrzywiła się. - To przecież twoja profesja. Jesteś autorką
kryminałów i morderstwa to twój chleb powszedni. Tylko tu nie bardzo jest co opowiadać.
Chołmogorski był niezłym malarzem, pisał książki, głównie autobiograficzne, spędził
dzieciństwo w tych okolicach. Gdy miał dwadzieścia parę lat, wyjechał za granicę i tam
pozostał. O dziwo, świetnie mu się powodziło, jednak nie na polu artystycznym, tylko
handlowym, i jak to się często dzieje z Rosjanami, im bardziej się bogacił, tym bardziej
pragnął sensu życia.
Zgromadził dość duży majątek i na stare lata wrócił do ojczyzny. Do tego czasu jego żona
zmarła, dzieci nie miał, sam był sobie panem, i dlatego postanowił stworzyć muzeum swojego
imienia. Tutejszy dwór szlachecki w chwili przyjazdu Chołmogorskiego był w opłakanym
stanie. Dziesięć lat temu stworzono tu dom inwalidów czy też chorych psychicznie, jak
mówili miejscowi, lecz nawet ich w końcu przeniesiono gdzie indziej z powodu fatalnego
stanu pomieszczeń. Chołmogorski porozumiał się z władzami, wyremontował stary dom,
oczyścił park, pogłębił staw i odbudował biegnący nad nim most. W efekcie majątek
wyglądał nie gorzej niż Michajłowskoje, z czego Chołmogorski był słusznie dumny. Jednak
odrestaurowany dwór nie był jego jedyną ambicją. Sam będąc malarzem, przez całe życie
kolekcjonował obrazy, głównie rosyjskich mistrzów. W jego zbiorach nie było wprawdzie
żadnych wybitnych arcydzieł, ale same znane nazwiska, no i zbiór był dość pokaźny, niemal
cały dziewiętnasty wiek. Szczególnie ciekawe były portrety z majątku Sałtykowów - co nieco
cudem zachowało się w magazynie muzeum. Stając się stałym bywalcem miejskiego
muzeum, Chołmogorski znalazł swoje szczęście, to znaczy ożenił się z kobietą, która od
dwudziestu lat pracowała jako kustosz. Wytrwale pomagała mężowi i otwarcie jego muzeum
zapowiadało się na wydarzenie, nie tylko na skalę obwodu. Żeby pomieścić wszystkie
zaplanowane ekspozycje, zaczęto restaurować dawne stajnie i szereg pomieszczeń, prace szły
pełną parą, tętniło życie. Trzy lata temu, w październikowe święta, robotnicy rozjechali się,
żona Chołmogorskiego wyjechała do Moskwy w interesach, w majątku pozostał tylko on sam
i stróż, również czcigodny starzec. Jak to się mówi, nic nie zapowiadało tragedii. Wprawdzie
dom znajdował się blisko wsi, ale jednak na uboczu, do tego otoczony parkiem. Jednym
słowem, nikt nic nie słyszał i nie widział, dopiero rano ktoś zwrócił uwagę, że w majątku pali
się światło. Rzucili się tam wszyscy całą wsią i znaleźli Chołmogorskiego martwego, z
rozbitą głową. Leżał w gabinecie, obok otwartego sejfu. Wkrótce potem znaleziono
również ciało stróża, w ogrodzie, pod krzakami. Widocznie starzec usłyszał coś w nocy i
poszedł sprawdzić.
- W domu były jakieś cenne rzeczy? - spytałam. - To znaczy oprócz obrazów...

background image

- Były - potwierdziła Żeńka. - Taki remont to droga impreza, właściciel płacił gotówką, a
pieniądze trzymał w sejfie. Ile tam było, dokładnie nie wiadomo, ale podobno co najmniej
dwieście tysięcy dolarów. - Gwizdnęłam, a Żeńka skinęła głową. - No właśnie. Sejf
Chołmogorski otworzył sam, widocznie pod groźbą śmierci. Prócz pieniędzy zniknęło
dwanaście najcenniejszych obrazów, płótna po prostu wycięto z ram.
- To co, w domu nie było alarmu?
- Nie było. Ani alarmu, ani ochrony, ani nawet psa, tylko stróż. Co prawda były kraty w
oknach i mocne drzwi... Problem w tym, że to głusza, wszystko na widoku, nikt nie
spodziewał się czegoś takiego. Zaraz potem milicja zablokowała wszystkie drogi w rejonie,
Chołmogorskiego lubiano tu i szanowano, schwytanie zabójcy stało się punktem honoru
władz. Jak sprawcy czy też sprawcom udało się uciec, nie mam pojęcia. Naokoło się nie da,
wszędzie są bagna, a cała operacja schwytania przestępców była zakrojona na wielką skalę.
Puszczone tropem psy traciły ślad przy szosie, która, przy okazji, prowadzi do Lipatowa - a
potem koniec, przestępcy jakby zapadli się pod ziemię. Ukradzione obrazy do tej pory „nie
wypłynęły", chociaż to akurat o niczym nie świadczy, a dolarów nie wyśledzisz.
- I co, żadnych śladów? - nie uwierzyłam.
- Żadnych.
- To niemożliwe. Przede wszystkim zabójcy musieli świetnie wiedzieć, że właściciel jest w
domu sam, tak samo jak o tym, że w sejfie są dolary.
- To oczywiste. - Żeńka skinęła głową. - Gliniarze ze skóry wychodzili, ale... niby
podejrzewano jednego robotnika, jednak niczego mu nie udowodniono. Śledczy siedzieli tu
pół roku, wykryli przy okazji mnóstwo przestępstw, od kradzieży bydła po kradzieże radia z
samochodów, lecz zabójcy Chołmogorskiego nie znaleźli. Dzięki staraniom wdowy muzeum
mimo wszystko otworzono, ona sama ze zrozumiałych przyczyn tu nie mieszka, choć z
zapałem kontynuuje dzieło męża. Jednym słowem, kryminał ci raczej z tego nie wyjdzie.
- To na pewno - przytaknęłam, wstając z trawy.
- Ależ tu jednak pięknie - powiedziała Żeńka z rozmarzeniem, oddychając pełną piersią.
Nie można było się z nią nie zgodzić, miejsce faktycznie było urokliwe. Rzeka, kaplica na
pagórku, po lewej stronie pola i niewielkie kępy drzew, z tyłu zwarta ściana lasu, nad tym
wszystkim błękitne niebo, słońce plus śpiew skowronka i inne wiejskie uroki.
- Skoro postanowiłyśmy tu zostać, byłoby dobrze poszukać jakiegoś noclegu - zauważyłam.
- A co, u ciotki Augusty ci się nie podoba? - Żeńka się uśmiechnęła.
- Ja mam zwyczaj w nocy spać, a u ciotki Augusty to absolutnie niemożliwe. Nie mówiąc już
o tym, że ona wyraźnie zwariowała, a mnie robi się słabo na widok zaostrzonych kołków,
kolejnego spryskania wodą święconą mogłabym nie przeżyć.
- Dobra, spróbujmy znaleźć coś lepszego - zgodziła się Żeńka. - Ale najpierw odwiedziłabym
Iwana Iwanowicza.
Wróciłyśmy do wsi.
Kobiety nadal siedziały na ławce, teraz już we trzy.
- Przeszłyście się? - spytała Walentyna, a my potwierdziłyśmy. - I długo u nas będziecie
gościć?
- Dopóki nie wyjaśnimy sprawy waszego Kukuja - zaśmiała się Żeńka. Kobiety też się
roześmiały, ja zachichotałam dla towarzystwa i wtedy poczułam na sobie czyjeś spojrzenie.
Odwróciłam głowę i zauważyłam na ganku młodego człowieka: wąska twarz, spiczasta
bródka i kłujący wzrok. Ponieważ szybko zamknął drzwi, nie mogłam mu się lepiej przyjrzeć.
Nie wiem dlaczego, ale nie spodobało mi się to „spotkanie", a nawet jakby mnie wystraszyło.
Nie, w tym Lipatowie naprawdę coś jest nie tak.
- Widziałaś? - spytała szeptem Żeńka, gdy tylko odeszłyśmy od domu.
- Mówisz o tamtym typie?
- No jasne. Wyjątkowo niemiła gęba.

background image

- Gęba jak gęba, mnie się bardziej nie podobało jego spojrzenie. Trzeba się dowiedzieć, co to
za jeden.
- Dowiemy się - zapewniła mnie Żeńka.
Wiejska ulica zakręciła łagodnie i naszym oczom ukazał się dom z kolumnami i werandą, z
daleka przypominający dziewiętnastowieczną budowlę. Przyjrzałam się i zrozumiałam, że
zbudowano go całkiem niedawno, mniej więcej w latach sześćdziesiątych, może trochę
wcześniej. Dom otaczało ogrodzenie z ceglanych słupów, których nie zaszkodziłoby odnowić,
widać było bramę, otwartą furtkę i park. Z tej odległości nic więcej nie dało się zobaczyć, do
dworku było dość daleko.
- Co to? Dom Iwana Iwanowicza? - zastanowiłam się.
- Nie - odparła poważnie Żeńka. - Bardziej przypomina sanatorium. Chociaż nie słyszałam,
żeby tu było jakieś sanatorium.
- Ja też nie - odparłam.
Przystanęłyśmy, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś dobrej duszy, która mogłaby nas
oświecić. Okno w sąsiednim domu otworzyło się i ujrzałyśmy staruszkę, która przyglądała
nam się bez słowa.
- Dzień dobry - powiedziałyśmy chórem, a staruszka skinęła głową z uśmiechem. - Nie wie
pani, gdzie jest dom Iwana Iwanowicza?
- A tam - pokazała głową babka. Spojrzałyśmy we wskazanym kierunku i zobaczyłyśmy
solidny dom, stojący nieco z boku nad niewielkim stawem, po którym pływały kaczki. -
Tylko że teraz nie go ma - oznajmiła staruszka. - Będzie już z pół godziny, jak wyszedł. Na
bagna poszedł, ciągnie go tam jak muchę do miodu. Ciągle czegoś szuka, fotografuje. A po co
on wam?
- Chciałyśmy porozmawiać - zrobiła unik Żeńka.
- To wyście do Gutki Ignatowej przyjechały? Z gazety?
- My.
- Żeby diabłów łapać? No to w takim razie koniecznie musicie do Iwana Iwanowicza, on się z
nim przyjaźni.
- Z kim? - Zainteresowana, podeszłam do rozmownej staruszki. Żeńce nie pozostało nic
innego, jak pójść za mną.
- Z plugastwem - odparła poważnie staruszka. - No bo po co miałby na bagna łazić? I to
jeszcze w nocy? Porządny człowiek w nocy śpi, a on jak puchacz, włóczy się, włóczy, i całą
noc światło pali. Pewnie czarci go męczą. Jak tylko ten dom kupił, tak we wsi nie ma
porządku.
- Jakiego porządku? - spytałam, chcąc jeszcze bardziej rozgadać staruszkę.
- Ludzkiego. Na bagnach nie wiadomo co się wyprawia, to każdy wie. Wprawdzie Gutka to
pijanica, brak jej piątej klepki, skoro się z tym Iwanem Iwanyczem przyjaźni, ale w jednym
ma rację: ludzie odwrócili się od Boga i to jest kara. Jeszcze trochę i w Lipatowie w ogóle nie
da się żyć.
- A czemu odwrócili się od Boga?
- No przecież kaplicę okradli. Przedtem chroniła nas cudowna ikona, a teraz całe plugastwo z
bagien wylazło. Jak zacznie po nocach wyć, to aż strach. Albo znowuż w dzwon biją.
Któregoś dnia wyszłam na dwór, żeby kotkę wpuścić, siedzi przeklęta w ogródku i się
wydziera. Nagle widzę, z bagien pędzi coś ogromnego, sierść dęba stoi i oczy płoną. Ja
biegiem do domu, zupełnie o kotce zapomniałam. Najpierw miauczała żałośnie, potem
zrobiło się cicho, a potem jak coś nie zawyje... Kotka przepadła. Pewnie ją pożarł.
- Kto?
- Ten, co z bagien przyleciał.
- Przepraszam - wtrąciłam się. - Czy to, co pani widziała, przypominało wielkiego psa?

background image

- Prędzej szatana. Jak sobie przypomnę... - Babka przeżegnała się szybko. - A kotka
przepadła. A taka była mądra, taka łowna...
- A co to za budynek tam, bliżej rzeki? - Żeńka postanowiła zmienić temat ze spraw
szatańskich na ludzkie.
- Tam? Przedtem to była dacza rejonowego naczalstwa, potem im zabrali i zrobili sanatorium
dla dzieci, a co tam teraz jest, to i zrozumieć trudno. Mieszkają tam różni, co to nie mają nic
do roboty i tu przyjeżdżają. Moja córka tam w kuchni pracuje. Możecie się przejść, miejsce
ładne...
Podziękowałyśmy i poszłyśmy ścieżką w stronę dawnej daczy. Miejsce faktycznie było
bardzo malownicze, otwierał się stamtąd wspaniały widok. Gdy jednak przeszłyśmy przez
furtkę, od razu spostrzegłyśmy ślady zapuszczenia. Furtka była przekrzywiona i skrzypiała
okropnie, ścieżka, niegdyś wysypana żwirem, w wielu miejscach zarosła trawą, piękny park
wymagał doprowadzenia do porządku. Po lewej stronie, pod ogromnymi lipami widać było
stóg siana, najwyraźniej ktoś postanowił wykorzystać puste miejsce. Sam dom z bliska
wyglądał żałośnie: odpadający tynk, złamana balustrada, wyszczerbione stopnie. W naszą
stronę zwracała się otwarta weranda, na której w tej chwili wypoczywał jakiś mężczyzna.
Siedział w wiklinowym fotelu i czytał gazetę „Za Kierownicą". Słysząc kroki, podniósł głowę
i z zainteresowaniem patrzył, jak podchodzimy. Gdy znalazłyśmy się przy schodkach, wstał i
zszedł do nas.
- Dzień dobry - powiedział wesoło, uśmiechając się i ukazując tak piękne zęby, że nasuwało
się podejrzenie, że są sztuczne.
Żeńka odetchnęła głośno i odpowiedziała uśmiechem, a ja sposępniałam. Chłopak był
blondynem, w dodatku wyjątkowo przystojnym, a moja przyjaciółka ma hysia na punkcie
blondynów. Żeńka od razu zgłupiała, a ja westchnęłam - teraz nie wyciągnę jej z tego
Lipatowa nawet końmi. Przyjrzałam się uważniej mężczyźnie. Wysoki, postawny, ładnie
zbudowany, miał przyjemną, szczerą twarz. Cienki nos, jasne oczy, ładne zęby i jak na złość
dołeczek w podbródku - uosobienie marzeń Żeńki. Ubrany był w dres, raczej drogi, i
markowe adidasy. Żeńka zna się na tych sprawach lepiej niż ja i pewnie już snuła
plany oczarowania blondyna - ciągle nie traciła nadziei, że uda jej się wyjść za mąż za kogoś
zamożnego. Mężczyzna miał na ręku drogi zegarek, obrączki nie było. Oczy Żeńki rozbłysły
niezdrowym blaskiem. Postanowiłam ściągnąć ją na ziemię i chrząknęłam cicho, ale
przyjaciółka nie zwróciła na mnie uwagi, skupiona na przedmiocie swoich marzeń.
- Co za niespodzianka - rzekł mężczyzna. - Nie spodziewałem się spotkać tu takich piękności.
Tylko proszę nie mówić, że jesteście panie przejazdem i zabłądziłyście!
Ta jego lekko kpiąca intonacja i wątpliwy komplement od razu mi się nie spodobały.
- Ma pan szczęście - odparła Żeńka. - Przyjechałyśmy na dłużej.
Oboje się roześmiali.
- Planujecie zatrzymać się tutaj? - spytał mężczyzna.
- A to możliwe?
- Oczywiście. Teraz mieszkają tu tylko trzy osoby, ja i pewien pisarz z żoną, więc miejsca jest
pod dostatkiem. Przy okazji, mam na imię Walera. Walerij Siergiejewicz Bielajew.
- Jewgienija Pietrowna - przedstawiła się Żeńka. - A to Anfisa Lwowna. Jesteśmy z
przekonania demokratkami, może pan nie używać imion odojcowskich.
- Chwała Bogu, ja też jestem demokratą. Siadajcie. Marii Pawłownej, która tu wszystkim
zawiaduje, w tej chwili nie ma, wybrała się po zakupy - co, odkąd nie ma mostu, jest
prawdziwym wyczynem.
- Jak dostarczają tu artykuły spożywcze? - zainteresowałam się.
- Różnie, przeważnie łódką, która zwykle wygląda tak, że strach do niej podejść. Jednak
Maria Pawłowna to kobieta zdeterminowana, można powiedzieć entuzjastka swojej pracy.
Gdyby nie ona, pensjonat już dawno by zamknięto, a przecież pracuje tu nie tylko Maria

background image

Pawłowna, ale również kilka innych osób, które docierają tu mimo niedogodności. Razem z
wami będzie tutaj pięć osób, Maria Pawłowna się ucieszy.
- Dość nietypowe miejsce wybrał pan na wypoczynek - zauważyłam.
Walera uśmiechnął się.
- Panie również.
- My nie miałyśmy wyboru. Przysłano nas z gazety, w której pracuje Żenia. Jedna z
tutejszych mieszkanek napisała list do redakcji i musimy się zorientować w pewnych
kwestiach...
- Ach tak... Chodzi o most i przewody?
- Tak. - Żeńka nie wdawała się w szczegóły. - Jak sobie radzicie bez prądu?
- Tu nie ma żadnych problemów z prądem - uśmiechnął się Walerij. - Pensjonat ma własny
wojskowy agregat, poprzedni właściciele nie chcieli zdawać się na łaskę przypadku. Jest
również gorąca woda, chociaż prysznice wspólne, na całe piętro. Szkoda tylko, że basenu nie
ma, miejscowa rzeczka nie jest zbyt czysta, dno ilaste... Ale dziś się kąpałem, udało mi się
znaleźć jedno takie miejsce...
- Długo pan tu jest?
- Od wczoraj.
- A był pan już wcześniej w Lipatowie? - spytałam. Walerij zaśmiał się.
- Nie. Mój przyjaciel przyjechał tu trzy lata temu, bardzo chwalił tutejsze miejsca, dlatego
postanowiłem zajrzeć. Rzecz w tym, że jestem jakby niespełnionym malarzem. Ukończyłem
akademię sztuki, ale potem życie ułożyło się inaczej i moja obecna praca nie ma nic
wspólnego z malarstwem. Jednak ciągnie mnie do niego przez sentyment...
- Więc przyjechał pan tu nie tyle odpocząć, ile pracować? - spytałam.
- Ależ taka praca to dla mnie najlepszy wypoczynek! I towarzystwo ciekawe, pisarz z żoną...
Wczoraj był pewien dziwak, zabawny człowiek o niewiarygodnych poglądach. I chyba
mieszka tu, w Lipatowie.
- Iwan Iwanowicz? - podsunęła Żeńka.
- Tak. Znacie się?
- Nie, ale sporo o nim słyszałyśmy. I jakie on ma poglądy? Walerij nie zdążył odpowiedzieć,
bo na werandzie zjawiła się
kobieta, mniej więcej trzydziestoletnia, w białych spodenkach i krótkiej bluzce. Na głowie
miała biały szal, w ręku trzymała długi munsztuk z niezapalonym papierosem. Jej twarz
wyglądała odpychająco, może z powodu oczu, osadzonych zbyt blisko siebie, ciemnych i
mocno umalowanych, a może z powodu głębokich bruzd przy kapryśnych wargach, które
nadawały jej twarzy męczeński wyraz.
- Waleroczka... - zaszczebiotała, ale widząc nas, ściągnęła brwi i po chwili wahania
powiedziała: - Nie spodziewałam się zastać tu takiego towarzystwa.
- Przybyło nas trochę - zaśmiał się Walera, patrząc na kobietę trochę kpiąco, a trochę
figlarnie. - Poznajcie się, to Lidia Arturowna Borodniańska, kobieta piękna i gotowa do
poświęceń, niczym dekabrystka. Tamte wyjeżdżały za mężami na Syberię, a ona do tego
miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi.
- Gdzie znajduje się siedziba Kukuja - zachichotała Lidia Arturowna, a ja westchnęłam
ciężko. Zdaje się, że nie odczepię się od tego Kukuja.
- Otóż to - skinął głową Walera. - A to nasi nowi goście: Anfisa Lwowna i Jewgienija
Pietrowna, dziennikarki. Przyjechały, żeby pomóc tutejszym mieszkańcom rozwiązać ich
problemy. Dobrze zrozumiałem?
- Mniej więcej - przytaknęła Żeńka. Już zauważyła, że Walera rozmawia dość swobodnie z
Lidią Arturowna, a przecież, jak powiedział, przyjechał dopiero wczoraj. Obrotny gość, a
Żeńka takich nie lubi, zwłaszcza gdy obracają się nie tam, gdzie trzeba. Ucieszyłam się -

background image

może jednak Walera nie wyrządzi poważniejszych strat? Żeńka co prawda uwielbia
blondynów, ale siebie lubi znacznie bardziej.
- O, w takim razie już wkrótce po miejscowych problemach zostaną tylko wspomnienia. -
Borodniańska uśmiechnęła się krzywo. Niepotrzebnie. Żeńka długo nie wytrzyma i wtedy
kobieta będzie się miała z pyszna...
Moja przyjaciółka uśmiechnęła się z radością bliską upojeniu i zagaiła:
- Walera wspomniał, że pani mąż jest pisarzem. Ma inne nazwisko czy pisze pod
pseudonimem?
Madame skrzywiła się dwukrotnie, raz, gdy Żeńka nazwała naszego nowego znajomego
„Walerą", za drugim razem przy słowie „pisarz".
- Mąż nie wydał jeszcze żadnej książki - odparła szybko Borodniańska. - Jeśli o to pani
chodziło. W dzisiejszych czasach dobremu pisarzowi trudno wydać swoje utwory.
- Nie wątpię - prychnęła Żeńka.
Lidia Arturowna nerwowo poruszyła wargami, ale nie odezwała się. I słusznie.
- Macie zamiar się tutaj zatrzymać? - spytała mało uprzejmie.
- Oczywiście, przecież we wsi nie ma elektryczności.
- No tak... Swoją drogą, to straszne. Cóż, w takim razie spotkamy się przy kolacji. - Lidia
Arturowna zeszła ze schodków i zwróciła się do blondyna: - Chciałam popływać łódką,
dotrzyma mi pan towarzystwa?
- Broń Boże, tutejsze łódki mnie przerażają. Poza tym ktoś przecież musi zabawiać naszych
gości do powrotu Marii Pawłownej. A mąż nie dotrzyma pani towarzystwa?
- Od razu po obiedzie poszedł się trochę przejść. Ma kryzys twórczy.
Zabrzmiało to tak, jakby mówiła o katarze. Jednym słowem, Borodniańska wydała mi się
dość dziwna, nienaturalna, jakby grała jakąś rolę, która była ponad jej siły.
- Urocza kobieta - zauważył Walera, gdy skryła się za drzewami. - Chyba strasznie się tu
nudzi, ale znosi to dzielnie w nadziei, że w ten sposób pomoże mężowi.
- Kryzys twórczy to poważna sprawa - westchnęła Żeńka.
- A może i my byśmy się przeszli? - zaproponował Walera. Zgodziłyśmy się i niespiesznie
poszliśmy w stronę rzeki. Parkowe ogrodzenie było w kilku miejscach zawalone i nawet nie
zauważyłam, kiedy opuściliśmy teren daczy i znaleźliśmy się w lesie. Ścieżką mogły iść tylko
dwie osoby, więc zostałam z tyłu, nie przysłuchując się rozmowie Żeńki i Walery. W pewnej
chwili potknęłam się o wystający kamień, obejrzałam i zobaczyłam, jak obok domu
przemknęło coś białego. Wytężyłam wzrok i zobaczyłam Lidię Arturowną pospiesznie
wpadającą na werandę. Widocznie samotne pływanie łódką nie miało już uroku.
Las skończył się niespodziewanie i przed nami otworzył się szeroki teren porośnięty wysoką
trawą i białymi kwiatuszkami. Wyglądało to bardzo ładnie. Po prawej i lewej stronie były
zarośla, nieco dalej ciemne zagajniki. Zrobiłam kilka kroków przed siebie i spostrzegłam, że
grunt jest grząski, między kępkami połyskuje woda.
- Bagno? - spytała Żeńka. Walera skinął głową.
- Tak. Podobno ciągnie się na piętnaście kilometrów. Gdzieś tam jest wyspa z twardym
gruntem, ale głównie, jak widzicie, nieużytki. Nasza gospodyni opowiadała mi, że
wszystkiemu winni melioratorzy. Chcieli osuszyć bagno, a zamiast tego...
Nagle urwał i zaczął wpatrywać się w zarośla przed nami. Ja również spojrzałam w tym
kierunku i zobaczyłam mężczyznę, który pospiesznie szedł przez bagno w naszą stronę,
przeskakując z kępy na kępę.
Na nasz widok zamarł, jakby się zastanawiał, czy ma iść dalej, czy nie, a potem znów zaczął
skakać, tym razem znacznie wolniej. Uśmiech zniknął z twarzy Walery, teraz wyglądał na
zafrasowanego i posępnego.
- To Borodniański - oznajmił Walera i uśmiechnął się szybko.

background image

Mężczyzna był już bardzo blisko i teraz mogłam mu się przyjrzeć. Niewysoki, trzydzieści
kilka lat, chudy, o wąskiej twarzy. Można by go nazwać przystojnym, gdyby nie ponura mina.
Miał na sobie dres i wiatrówkę, na nogach skórzane buty.
- Dziwne miejsce pan wybrał na przechadzkę! - zawołał Walera.
Mężczyzna pomachał ręką i uśmiechnął się krzywo.
- Chciałem zerknąć na wyspę, po wczorajszej rozmowie ciekawość nie dawała mi spokoju.
Dzień dobry - powiedział, spoglądając z zainteresowaniem na mnie i Żeńkę.
- To nasi nowi goście - przedstawił nas Walera. - Anfisa i Jewgienija, dziennikarki. A to
Władysław Pietrowicz, pisarz, jego żonę już panie poznałyście.
- Pisarz to za dużo powiedziane - uśmiechnął się Władysław Pietrowicz. - Próbuję coś
osiągnąć w tej dziedzinie, jak na razie bez większych sukcesów. - Wyciągnął rękę i po męsku
uścisnął dłoń najpierw mnie, potem Żeńce. - Państwo na spacerze?
- Tak, chcieliśmy się przejść.
- Maria Pawłowna jeszcze nie wróciła?
- Nie, czekamy.
- Jeśli nie macie państwo nic przeciwko, przejdę się z wami.
- Ależ proszę bardzo.
Władysław Pietrowicz zdjął wiatrówkę, zostając w podkoszulku z krótkim rękawem.
Pomyślałam, że nie jest taki chudy, jak mi się wydawało, może nie był zbyt szeroki w
ramionach, za to umięśniony. Bicepsy nie rzucały się wprawdzie w oczy, ale w długich
rękach czuło się nietuzinkową siłę.
- Jak się posuwa pańska praca? - spytał Władysław. Walera uniósł brwi, jakby się dziwił.
- Jeszcze się nie posuwa. Na razie nie rozpakowałem nawet torby, próżnuję, zachwycam się
urokiem okolicy. A jak tam pana sukcesy? Dostał się pan na wyspę?
- A gdzie tam. Da się przejść ze dwa kilometry, dalej trzęsawisko. Są tyczki, miejscowi z nich
korzystają, ale ja nie ryzykowałem.
- A nie spotkał pan Kukuja? - zaśmiał się Walera.
- Przecież Kukuj miał być na wyspie, a tam nie dotarłem. Jak pan sądzi, czy w tych bajkach
jest coś... No, mam na myśli...
- Nie wiem - odparł Walera. - Szczerze mówiąc, jakoś nie mogę uwierzyć w tego słynnego
Kukuja, rusałki czy inne plugastwo. Chociaż jeśli chodzi o światła i dzikie wycie, nie
będę kategorycznie zaprzeczał. Skoro jest bagno, to musi być torf, a ten może się zapalić, jak
jest sucho. A jeśli chodzi o wycie, to mogą wyć psy albo wilki, lasy są tu rozległe, roi się w
nich od zwierzyny.
- Tak, tak. - Władysław Pietrowicz pokiwał głową. Ścieżka zwęziła się, teraz musieliśmy iść
gęsiego, przerywając
rozmowę. Wkrótce wyszliśmy nad rzekę, postaliśmy chwilę na brzegu, przyglądając się
łagodnie płynącej wodzie i mrużąc oczy w słońcu. Wracaliśmy inną drogą, która wydała mi
się znacznie krótsza. Podchodząc do domu, usłyszeliśmy kobiecy głos z charakterystycznym
akcentem na „o".
- No proszę, wróciła nasza gospodyni - powiedział Walera. Przyspieszyliśmy kroku. Na
werandzie obok Lidii Arturownej
siedziała kobieta koło pięćdziesiątki, z wesołymi oczami i okrągłą rumianą twarzą. Ubrana w
luźną kwiecistą sukienkę, z szalem na głowie, kobieta wachlowała się liściem łopianu i o
czymś opowiadała.
- ...jak już skończy się to szaleństwo - usłyszałam koniec zdania. W tym momencie kobieta
zauważyła nas, uśmiechnęła się szeroko i powiedziała śpiewnie: - Dzień dobry, goście
drodzy! - A po krótkiej procedurze zawierania znajomości dodała wesoło: - Czyli to panie
przyjechałyście do Gutki? To dla niej radość dopiero! Tyle listów wysłała i wreszcie ktoś

background image

zwrócił uwagę! Ale co prawda, to prawda, wieś trzeba ratować, jak nie odbudują mostu, to
Lipatowo zginie. Na tę zimę już nikt nie zostanie, a bez światła to zupełna bieda...
- Zgadza się. - Żeńka skinęła głową. - I właśnie chciałyśmy się do pani przenieść. Przyjmie
nas pani?
- Z przyjemnością! A gdzie wasze rzeczy?
- U Ignatowej.
- Wyślę Kolę, ma motocykl, przywiezie.
- Jakoś tak niezręcznie, powinnyśmy zawiadomić gospodynię...
- No to jedźcie razem z Kolą. Kola! - zawołała głośno, przechylając się przez poręcz werandy.
Zza rogu wyłonił się młody mężczyzna, a ja aż się wzdrygnęłam: to był ten sam chłopak,
którego niedawno widziałam we wsi.
- Dzień dobry - burknął.
- Kola, przywieź od Gutki rzeczy nowych gości. Przygotuję paniom słoneczny pokój, z
balkonem. A może chcecie dwa oddzielne?
- Nie, nie, jeden w zupełności wystarczy.
- No to jedźcie po rzeczy, a ja się wszystkim zajmę.
Maria Pawłowna wstała z zaskakującą energią, a my poszłyśmy do czekającego Nikołaja.
Motocykl miał przyczepę, wsiadłyśmy do niej (Kola nie odezwał się ani słowem i nawet na
nas nie spojrzał) i ruszyliśmy piaszczystą drogą.
Augusta Polikarpowna spała w kuchni, na kanapie. Uznałyśmy, że nie wypada jej budzić.
Agregat nadal pracował, z kranika kapał życiodajny płyn. Wzięłyśmy walizkę i już miałyśmy
wychodzić, gdy nagle zatrzymałam Żeńkę.
- Trzeba zostawić ciotce Au guście kartkę, bo jeszcze pomyśli, że walizkę porwały diabły, a
nas Kukuj zaciągnął na bagna.
Napisałam kilka linijek i zostawiłam list w widocznym miejscu. Wróciłyśmy do motocykla,
gdzie czekał na nas Kola, siedząc w kucki. Cała wyprawa zajęła kilkanaście minut, ale w tym
czasie Maria Pawłowna zdążyła przygotować pokój. Jeśli nie liczyć wyblakłych tapet i
zacieków na suficie, pokój wyglądał całkiem miło. Dwa łóżka, szafa, dwa krzesła, stolik
pośrodku, na małym balkoniku dwa wiklinowe fotele.
- Podoba wam się? - spytała Maria Pawłowna.
Zapewniłyśmy, że nie marzyłyśmy o lepszym miejscu, i dowiedziałyśmy się, że kolację
podaje się o siedemnastej trzydzieści - kucharz musi potem jakoś wrócić do domu. Dalej
posypały się skargi na brak mostu i podobne sprawy. W pewnym momencie udało mi się
wtrącić i spytałam:
- Kola to pani krewny?
- A skąd! Pracuje tu jako kierowca. Mieszka w mieście, ale teraz głównie w Lipatowie, ma
tutaj babkę, Walentynę
Filipowną, u niej nocuje. To kawaler... - W tym miejscu uśmiechnęła się do nas znacząco i
mrugnęła, najwyraźniej uznała, że podróż po walizkę wywarła na nas niezatarte wrażenie. W
końcu Maria Pawłowna wyszła, a ja i Żeńka zajęłyśmy się rozpakowywaniem walizki.
- Zapomniałam spytać, gdzie jest toaleta - spostrzegłam się.
- Nietrudno będzie ją znaleźć. Sprawdź przy okazji, gdzie jest łazienka! - zawołała za mną
Żeńka.
Szłam korytarzem, spoglądając na szerokie okna. Na dole, na werandzie, siedział Walera z
czasopismem w ręku. Pisarza i jego niemiłej żony nigdzie nie było. Znalazłam upragnione
drzwi i ruszyłam do nich, po drodze mijając obszerny balkon. Zwolniłam, podziwiając
rozciągający się stąd widok, gdy nagle usłyszałam:
- Sprawdziłaś?
- Nie. Nie mogłam otworzyć drzwi, zamknął na klucz.
- Do licha... Spróbuj w czasie kolacji.

background image

- Dobrze.
Władysław Pietrowicz i jego żona zamilkli, a ja poczułam się niezręcznie. A jak mnie
zauważą? Jeszcze pomyślą, że podsłuchuję! Zawróciłam na palcach, a potem, tupiąc jak słoń,
poszłam w kierunku toalety, pogwizdując nonszalancko. Możliwe, że trochę przesadziłam.
Parka na balkonie zamilkła i nie dawała znaku życia, dopóki nie przeszłam.
Łazienka była obok toalety, trzy kabinki prysznicowe, bardzo dobrze, nie trzeba stać w
kolejce. Upewniłam się, że jest gorąca woda, i wróciłam do pokoju. Żeńka właśnie kończyła
wieszać rzeczy w szafie.
- No i jak? - spytała. Zamknęłam starannie drzwi.
- Przypadkiem podsłuchałam rozmowę Władysława Pietrowicza z żoną. Bardzo dziwną.
- Zastanawiali się, gdzie ukryć ciało? - zachichotała Żeńka.
- Bardzo śmieszne. Wydaje mi się, że o coś podejrzewają Walerę.
Żeńka ściągnęła brwi i patrzyła na mnie przez chwilę.
- O co go podejrzewają? - spytała w końcu.
- A skąd ja mogę wiedzieć? - Wzruszyłam ramionami i przekazałam jej podsłuchaną
rozmowę.
- Czyli wychodzi na to, że madame chciała dostać się do pokoju Walery?
- Wychodzi.
- I jeśli nic nie pokręciłaś, spróbuje jeszcze raz podczas kolacji. No, to musimy mieć oczy
szeroko otwarte.
- To na pewno - zgodziłam się.
Można by się zastanawiać, po co nam to wszystko, te cudze tajemnice, podsłuchane rozmowy
i tak dalej... Rzecz w tym, że ja i Żeńka tak już mamy, możemy chodzić głodne, bylebyśmy
tylko mogły wsadzić nos w nie swoje sprawy.
Żeńka miała skupioną minę, wyglądała jak pies, który wpadł na trop. Nie zapomniała więc o
celu naszego przyjazdu do Lipatowa, i to nawet mimo obecności blondyna.
- Dziś w nocy nie śpimy - oznajmiła.
- Dlaczego?
- Przejdziemy się po wsi.
Miałam świeżo w pamięci wczorajszą przechadzkę, dlatego zareagowałam bez cienia
entuzjazmu.
- Po co?
- Żeby się rozejrzeć. Nie udawaj idiotki - mruknęła Żeńka. Straciłam ochotę na zadawanie
dalszych pytań, usiadłam
przy stole, wyjęłam ołówek i kartkę papieru, rozłożyłam mapę i zaczęłam rysować schemat.
- Co to będzie? - zainteresowała się Żeńka, siadając obok mnie.
- Patrz - zaczęłam wyjaśniać. - Tu masz wieś, rzekę i bagna. Jeśli wierzyć opowieściom,
zagrożenie płynie właśnie z bagien. Tam znajduje się owa tajemnicza wyspa i Kukuj, którego
mam już serdecznie dość. Idźmy dalej. Zdaniem tutejszych mieszkańców podejrzanie
wygląda również stary młyn, obecnie opuszczony, on stoi tutaj, w miejscu, gdzie rzeka robi
pętlę, z dala od wsi, za to blisko bagien. Teraz kaplica. Cudowna
ikona zniknęła, razem z nią cerkiewna skarbonka, którą, zdaniem obywateli, zwinął Wowa
Tatarin, jedyny antychryst w okolicy. Czego uczy nas dialektyka? Wczorajsze święte miejsce
może stać się siedliskiem zła, jeśli zostało zbezczeszczone. A więc mamy trzy punkty, w
których dzieje się coś złego. Gdy je połączymy, otrzymamy trójkąt...
- Bermudzki - prychnęła Żeńka.
- Lipatowski - poprawiłam. - A w środku znajduje się właśnie nasza wieś.
Żeńka potarła nos, potem podrapała się po karku i spytała:
- Myślisz, że to coś znaczy?
- Jeszcze nie wiem. Ale właśnie na te trzy obiekty zwróciłabym uwagę przede wszystkim.

background image

- Bardzo dobrze, właśnie dzisiaj zwrócimy - oznajmiła Żeńka.
Nie powiem, żeby mnie to ucieszyło, ale skinęłam głową.
Przed kolacją wzięłyśmy prysznic i przeszłyśmy się po okolicy, żeby ją lepiej poznać i żeby
potem, gdy już będzie ciemno, nie błądzić i nie wrzeszczeć na widok studni czy innej dziwnej
konstrukcji.
- I w końcu nie porozmawiałyśmy z Iwanem Iwanowiczem - powiedziała z wyrzutem Żeńka,
gdy wracałyśmy ze spaceru.
- Jeśli wierzyć Walerze, jest tutaj częstym gościem. Możliwe, że dziś też się zjawi, a jak nie,
to nawiedzimy go jutro. Albo dziś po kolacji.
Dochodząc do werandy, ujrzałyśmy Walerę z tym samym czasopismem w ręku.
- I jak spacer? - zawołał do nas.
- Wspaniale.
- Wróciłyście panie w samą porę, właśnie proszą nas na kolację.
Zajrzałyśmy do łazienki, żeby umyć ręce, i w towarzystwie Walery poszłyśmy do stołówki.
Przy owalnym stole pod dużym oknem z tiulową firanką już siedział pisarz z żoną, która teraz
miała na sobie wieczorową suknię z odsłoniętymi ramionami. Na głowie zawinęła czarny
szal, tworząc jakby turban.
- Madame ma problemy z fryzurą - szepnęła mi Żeńka, z przyjemnością przesuwając ręką po
swoich niebieskich włosach. Trzeba przyznać, że żadne eksperymenty nie zdołały im
zaszkodzić - nadal pozostawały gęste i mocne.
- Proszę. - Walera odsunął krzesło najpierw Żeńce, potem mnie, a w końcu usiadł między
nami, naprzeciw madame Borodniańskiej.
Na kolację była ryba, puree ziemniaczane oraz sałatka z ogórków i pomidorów. Lidia
Arturowna z wyraźną niechęcią dłubała widelcem w rybie, za to ja i Żeńka zmiotłyśmy
wszystko - od śniadania nie miałyśmy w ustach nic prócz samogonu. Madame rzuciła nam
wyrozumiały uśmiech.
- Długo tu państwo wypoczywacie? - spytała Żeńka Władysława Pietrowicza.
- Trzeci dzień - odparł. - Ciekawe, czy Iwan Iwanowicz nas dziś odwiedzi?
- O, na pewno - zaśmiał się Walera. - To człowiek bardzo towarzyski, a tu przybyli nowi
słuchacze. Niech pan nie zapomina, że biedak jest pozbawiony wszelkich zdobyczy
cywilizacji, a tu przynajmniej jest elektryczność.
Podano herbatę. Rozmowa się nie kleiła, choć obie z Żeńką starałyśmy się ją podtrzymać.
Władysław Pietrowicz przeniósł się na kanapę, zapalił papierosa i wsadził nos w gazetę
sprzed tygodnia. Walera z całych sił udawał, że mu z nami bardzo wesoło, Lidia Arturowna
otwarcie ziewała.
- Dobrze byłoby się teraz wykąpać - oznajmiła Żeńka, spoglądając wyzywająco na Walerę. -
Wspominał pan o jakimś dobrym miejscu?
- Komary was zjedzą - zauważyła Lidia, patrząc na Żeńkę z taką miną, jakby chciała
powiedzieć: „Moja kochana, ja wszystkie twoje babskie podstępy przejrzałam na wylot".
- Mam specjalny płyn - ucieszył nas Walera. - W każdym razie rano komary ode mnie
uciekały.
Dwadzieścia minut później poszliśmy się kąpać. Jednak ledwie zdążyliśmy odejść od domu
na jakieś sto metrów, gdy krzyknęłam cicho, zamarłam i spróbowałam się zaczerwienić. To
ostatnie nie bardzo mi wyszło.
- Co ci się stało? - zainteresowała się Żeńka. Unikając wzroku Walery, zaczęłam jej szeptać
do ucha. Przyjaciółka prychnęła. - Powinnam mieć agrafkę w portmonetce. Poczekać na
ciebie?
- Nie, powiedzcie tylko, gdzie będziecie się kąpać, znajdę was.
Walera dość sensownie wyjaśnił, jak dojść do kąpieliska, a ja skinęłam głową, że niby
wszystko zrozumiałam, i pobiegłam do domu. Ale nie biegłam długo - jak tylko zniknęłam z

background image

oczu swoim towarzyszom, zwolniłam, weszłam w krzaki i do domu podeszłam bardzo
ostrożnie, usiłując nie zwracać na siebie uwagi. Zdążyłyśmy już poznać rozkład byłej daczy i
teraz skorzystałam z bocznego wejścia: niewielkich drzwi prowadzących do kuchni. Wszyscy
pracownicy, nie wyłączając Marii Pawłownej, opuścili już stanowiska pracy, kuchnia była
pusta, światło na korytarzu się nie świeciło, weszłam po schodach niemal po omacku. Na
dole, przy kominku, w starym fotelu siedziała Lidia Arturowna i w napięciu wpatrywała się w
pejzaż za oknem. Jasna sprawa: dama siedzi na czatach, pilnuje, żebyśmy ich nie zaskoczyli.
Na szczęście brak jej nawyków zawodowca i zapomniała o drugim wejściu... Gdzie jest
Władysław Pietrowicz, mogłam się tylko domyślać. Na wszelki wypadek zajrzałam do
stołówki: ani żywego ducha, na krześle porzucona gazeta.
Przemknęłam się obok Lidii Arturownej, szalenie zajętej staniem na czatach, i boso,
trzymając klapki w ręku, weszłam po schodach na górę. A tam zobaczyłam Władysława
Pietrowicza, który stał tyłem do mnie przy drzwiach od jakiegoś pokoju, po lewej od naszego.
Majstrował coś przy zamku, pewnie próbował otworzyć.
Odchrząknęłam głośno, Władysław odwrócił się, a ja oznajmiłam z uśmiechem: - Walera
poszedł się kąpać. - Jakby Władysław Pietrowicz nie wiedział.
- Ach tak - odparł, patrząc na mnie bez cienia uprzejmości. A ja nagle pomyślałam, że w
całym domu jest tylko nasza trójka: ja, pisarz i jego niesympatyczna małżonka, a facet patrzy
na mnie niejednoznacznie. Chyba popełniłam błąd, wpadając tu na niego. - Chciałem
pożyczyć od niego maszynkę do golenia - rzekł Władysław Pietrowicz i oddalił się, a ja
weszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi na zasuwkę.
No i czego się dzięki temu dowiedziałam? To, że pisarza ciągnie do pokoju Walery, i tak było
jasne, pytanie brzmi, czego on tam szuka? Złota, drogich kamieni? Nie, przecież przywożenie
cennych rzeczy w taką głuszę byłoby głupotą... W takim razie o co chodzi?
Zastanawiając się nad tym, wyszłam na balkon i rozejrzałam się. Sąsiedni balkon był na
wyciągnięcie ręki, dlaczego by nie spróbować?
Przeżegnałam się, przeszłam przez balustradę, zrobiłam krok nad przepaścią i złapałam się
poręczy sąsiedniego balkonu. Dalej już było łatwiej, myślałam nie tyle o niebezpieczeństwie,
ile o tym, żeby mnie nikt nie zauważył. Przykucnęłam, odczekałam chwilę i przystąpiłam do
oględzin. Drzwi na balkon były zamknięte, ale lufcik otwarty. Sam lufcik był zasłonięty
siatką, przypiętą zwykłymi pineskami. Wyjęłam je bez trudu, wymacałam haczyk, uprzednio
szarpiąc drzwiami i upewniając się, że są zamknięte tylko na górze.
Minutę później już byłam w pokoju - dokładnej kopii naszego. W kącie stał plecak, obok
sztalugi i jeszcze jakieś urządzenie, składające się z miedzianych rurek, brezentu i haczyków.
Zajrzałam do plecaka: farby, butelka z podejrzanym płynem. Zostawiłam plecak w spokoju,
rozejrzałam się. W stole nie dałoby się nic ukryć, pozostawała szafa i szafka nocna.
W szafeczce były przybory do golenia, szczotka i pasta do zębów, woda kolońska, dwa
grzebienie i suszarka do włosów. Podeszłam do szafy: kurtka w kratkę, z podpinką, dwa
swetry, bielizna, dwie koszule, stosik chusteczek do nosa. Nic ciekawego.
Zirytowana zamknęłam szafę i wtedy mój wzrok padł na uchyloną szufladę na dole.
Wysunęłam ją do końca, uklękłam i zobaczyłam, że tylnia ścianka szafy jest w tym miejscu
naruszona, wsunęłam tam rękę, dykta odeszła i pomiędzy ścianą i szafą wymacałam
zawiniątko. Coś ciężkiego zawinięto w szmatkę, - i zanim ją rozwinęłam, już wiedziałam, co
tam zobaczę. Nie pomyliłam się - na mojej dłoni leżał pistolet. A może rewolwer? Nie,
pistolet. Gdy czytając moją powieść, Roman Andriejewicz wyłapał kolejny błąd tego typu,
przez bitą godzinę tłumaczył mi, czym różni się pistolet od rewolweru. Któryś z nich
powinien mieć bębenek, tylko w tej chwili nie pamiętałam już który. Pewnie ze
zdenerwowania, choć Roman Andriejewicz twierdzi, że z wrodzonej tępoty.
- Mądry się znalazł - mruknęłam pod nosem. Jak zawsze na wspomnienie o mężu poczułam
się jak sierota... I tak strasznie zapragnęłam wrócić do domu...

background image

Szybko zawinęłam broń w szmatkę i odłożyłam na miejsce, usiłując wyrzucić Romana
Andriejewicza z pamięci i całkowicie skupić się na swojej misji. Zamknęłam szufladę,
podrapałam się po karku, żeby mi się lepiej myślało, i wróciłam do ubrań.
Pod kurtką na wieszaku była saszetka. Otworzyłam ją i zobaczyłam dowód, prawo jazdy,
dwieście dolarów i paczkę rubli w banknotach po pięćset, ikonę Mikołaja Cudotwórcy w
kopercie i nic więcej. Obejrzałam saszetkę jeszcze raz i zostałam nagrodzona za
dociekliwość: była tu jeszcze jedna, nierzucająca się w oczy przegródka. Zajrzałam do środka,
wyjęłam z niej dokument i zamyśliłam się. To była legitymacja pracownika prywatnej agencji
detektywistycznej „Feniks", Walerija Siergiejewicza Bielajewa, który, między innymi, miał
pozwolenie na broń.
Właśnie przetrawiałam uzyskane informacje, gdy do drzwi ktoś zastukał. Podskoczyłam ze
strachu, ale w tej samej chwili zrozumiałam, że ktoś puka nie do pokoju Walery, tylko do
sąsiedniego, czyli naszego. Odłożyłam saszetkę na miejsce, zatarłam ślady wtargnięcia i
wyszłam na balkon. Jednak zamknięcie drzwi i umocowanie siatki zajęło dłuższą chwilę,
stukanie stało się bardziej energiczne i usłyszałam głos Lidii Arturownej: - Anfiso Lwowna,
jest pani u siebie? Wszystko w porządku? - teraz już prawie krzyczała.
W tym czasie zdążyłam już wrócić na balkon, lecz nie odzywałam się, musiałabym przecież
jakoś wyjaśnić swoją nagłą głuchotę. Kobiecie znudziło się stukanie. Usłyszałam oddalające
się kroki, podeszłam do drzwi i otworzyłam je, uznałam jednak, że wyjście z pokoju byłoby
nierozsądne, ta megiera pewnie gdzieś się tu przyczaiła.
Wyszłam na balkon i rozejrzałam się bez entuzjazmu. Będę musiała zejść po balkonie... To
nie powinno być trudne, zejdę po tym występie, trzymając się balustrady, a potem
płaskorzeźby, przedstawiającej kłosy albo inny wiecheć. Westchnęłam ciężko, po raz trzeci
przeszłam przez balustradę i już wkrótce zeskakiwałam w wysoką trawę.
Pobiegłam nad rzekę. Żeńkę i Walerę znalazłam bez problemu, jak tylko wyszłam z lasu, od
razu usłyszałam ich głosy. Chlapali się kilka metrów od brzegu i chyba byli najzupełniej
szczęśliwi, nie brakowało im mojego towarzystwa. Nie afiszując się z przybyciem,
rozebrałam się spokojnie i weszłam do wody. Woda była ciepła, dno wprawdzie grząskie, ale
nie na tyle, żeby zniechęcić mnie do kąpieli, a moje nerwy potrzebowały ukojenia.
Przepłynęłam dziesięć metrów pod prąd, a potem położyłam się na plecach i zaczęłam
przyglądać się chmurce. Jednym słowem, relaksowałam się na całego, ciesząc się spokojem
aż do chwili, gdy Żeńka ochlapała mnie wodą, młócąc rozpaczliwie rękami i nogami.
- Dom wariatów - warknęłam.
- Dawno wróciłaś? - spytała.
- Dawno, tylko nie chciałam wam przeszkadzać.
W tym momencie z wody wyłoniła się głowa Walery. Zaczerpnął powietrza, odgarnął włosy z
twarzy i powiedział:
- Uwaga, tu jest pień. Żenia, wychodzimy z wody, masz sine wargi.
No proszę, nie tracili czasu, czekając na mnie. Żeńka i Walera wyszli na brzeg, a ja jeszcze
trochę popływałam, nim dołączyłam do nich. Strasznie chciałam jak najszybciej opowiedzieć
Żeńce o znalezisku i Walera działał mi na nerwy, choć usiłowałam maskować to
uprzejmością. Widząc, jak się męczę, Żeńka w końcu zaciągnęła mnie w krzaki pod
pretekstem przebrania się.
- No? - spytała, marszcząc brwi.
- Pisarz próbował dostać się do jego pokoju.
- Udało mu się?
- Nie. Za to mnie się udało.
- No i co? - spytała czujnie Żeńka.
- Ma broń i legitymację pracownika agencji ochrony „Feniks".
- A co to za bzdura?

background image

- Skąd ja mogę wiedzieć.
- Agencja jest w Moskwie?
- No właśnie nie, w naszym mieście. Teraz sobie przypominam, że widziałam szyld na Górnej
Jamskiej... No, dokładnie.
- Aha, czyli opowiada, że jest z Moskwy, a tu się okazuje, że to nasz ziomek.
- Ziomek nie ziomek, ale zameldowany rzeczywiście w Moskwie.
- Bez sensu. Nie znalazł sobie pracy w stolicy?
- To mnie akurat nie interesuje - przerwałam jej. - Bardziej ciekawi mnie to, po jakie licho tu
przyjechał, bo że nie bez powodu, to pewne.
- Myślisz, że tak jak my przyjechał polować na Kukuja?
- Bądź poważna. Sama mówiłaś, że w Lipatowie coś się dzieje, a tu koleś z gnatem... Jest się
nad czym zastanowić.
- Dobra, Anfisa, przebrałyśmy się, to wracajmy, bo jeszcze nas zacznie podejrzewać.
- Tylko nie próbuj się w nim zakochać.
- No wiesz, serce nie sługa - westchnęła Żeńka, a ja spochmurniałam.
Wróciłyśmy do Walery, który cierpliwie czekał na brzegu, i poszliśmy do domu, uznając, że
to idealna pora na herbatę. Żeńka i Walera rozmawiali, ja zostałam z tyłu, zastanawiając się,
czemu pisarza tak ciągnie do pokoju Walery. Czy to niezdrowa ciekawość, jak w przypadku
mnie i Żeńki, czy może ma jakiś powód, żeby się kogoś lub czegoś obawiać?
Władysława Pietrowicza i jego żonę zastaliśmy na oszklonej werandzie, po drugiej stronie
domu. W kącie stała sofa, pośrodku okrągły stół, pod ścianami kilka krzeseł, na stoliczku przy
drzwiach ustawiono elektryczny samowar, a naczynia i skromny poczęstunek czekały w
szklanej szafce.
- Przenieśliście się tutaj? - spytał Walera, pomacał samowar i zadowolony skinął głową. -
Gorący.
- Komary nas zamęczyły - odparła kapryśnym tonem Lidia Arturowna. - Poza tym mamy
gościa.
- Iwan Iwanowicz przyszedł?
- Owszem. Właśnie myje ręce. Będzie nas częstował konfiturą z borówek. I jak tam kąpiel?
- Wspaniale - odparła Żeńka. Świdrując mnie wzrokiem, Lidia spytała:
- Pukałam, ale nie zastałam pani. Jak pani wyszła?
- Normalnie, przez drzwi - wzruszyłam ramionami.
W tym momencie do pokoju wszedł starszy mężczyzna w jasnym garniturze, koszuli w szarą
kratkę i bez krawatu. Bródka i gęsta grzywa włosów upodabniały go do Antoniego Czechowa,
brakowało tylko binokla. No i w odróżnieniu od klasyka Iwan Iwanowicz był nieco grubszy,
choć przy tym zaskakująco żwawy.
- Jakie piękne panie! - zawołał, patrząc na mnie i Żeńkę, a potem złożył ręce na piersi. - Panie
pozwolą, że ucałuję rączki... - Pozwoliłyśmy i poznaliśmy się. Iwan Iwanowicz zrobił na
mnie raczej pozytywne wrażenie. Zwykły emeryt, który nie lubi dłubać w ziemi i wymyślił
sobie hobby, opowiada niestworzone historie o Kukuju i uczy ciotkę Augustę walczyć z
wampirami. Jednym słowem, nieszkodliwy dziwak. - Cała wieś huczy o waszym przyjeździe!
- oznajmił. - Ledwie zdążyłem wrócić z bagien, gdy przybiegła Augusta i opowiedziała o
waszym cudownym pojawieniu się w środku nocy.
- Owszem, pojawienie wypadło nam nie najgorzej - roześmiała się Żeńka. - Najpierw na
śmierć przestraszył nas tutejszy mieszkaniec, a potem ogromny pies.
- Ogromny pies? - zainteresował się Iwan Iwanowicz, którego nazwisko brzmiało
Goriemykin. - Widziałyście panie psa?
- Tak. Zdaje się, że to był owczarek kaukaski.
- Miejscowi nie mają takich psów, tylko kundełki. Dziwne. - Przygryzł wargę i patrząc w bok,
powtórzył: - Dziwne...

background image

- A co pan robił na bagnach? - zapytał nagle pisarz. Goriemykin nie od razu zorientował się,
że Władimir Pietrowicz mówi do niego, pisarz musiał powtórzyć pytanie.
- Na bagnach? A, tak... Widzi pan, chciałem zbadać, czy nie dałoby się przejść na wyspę.
- No i jak?
- W jednym miejscu zapadłem się aż po pierś, chociaż szedłem ściśle według tyczek. Dobrze,
że to była woda, a nie trzęsawisko... Przestraszyłem się i zawróciłem.
- Ja dzisiaj też próbowałem przejść, z tym samym skutkiem - zaśmiał się pisarz.
- Co was tak ciągnie na tę wyspę? - wtrąciłam się.
- Ach, Anfiso Lwowna, czy naprawdę nie ma w pani ani krzty romantyzmu? Nie jest pani
choćby ciekawa?
- Jestem - obraziłam się. - I nie miałabym nic przeciwko obejrzeniu tej waszej wyspy. Ale co
tam jest ciekawego, oczywiście oprócz Kukuja?
- Udało mi się prześledzić historię tych ziem aż do pradawnych czasów - zaczął Goriemykin,
zacierając ręce. - Widzicie państwo, tu zawsze było... jak by to powiedzieć, nieprzyjemnie.
Najpierw tutejsi mieszkańcy sprzeciwiali się przyjęciu chrztu, wybuchł bunt, który rzecz jasna
został stłumiony, jednak nawet po przyjęciu chrześcijaństwa wiara w starych bogów
pozostawała bardzo silna. Na wyspie znajdowała się kaplica, od wiosny do późnej jesieni
urządzano tam modły i składano ofiary, nierzadko ofiarami stawali się współplemieńcy.
- Pierwsze słyszę, żeby Słowianie składali ofiary z ludzi - zaprotestowałam.
- Nie dziwię się. - Iwan Iwanowicz skinął pobłażliwie głową. - Latopisy o tym milczą, bo
przecież spisujący je mnisi żyli w klasztorach, za murami. Skąd mogli wiedzieć, co się dzieje
na takich bagnach?
- No nie wiem, jak to mówią, wieść niesie się z ust do ust, czegoś takiego jak składania ofiar z
ludzi nie dałoby się ukryć. Poza tym strach ma wielkie oczy, nie tylko więc rozeszłyby się
pogłoski, ale dodano by drugie tyle.
- Być może ma pani rację, nie przeczę, powiem tylko, że przestudiowałem literaturę
specjalistyczną i ustaliłem, że z całą pewnością składanie ofiar z ludzi nie było rzadkością
wśród naszych przodków.
- Przepraszam, a kim pan jest z zawodu? - zainteresowała się Żeńka.
- Inżynierem technologiem, jednak przez całe życie interesowałem się historią i antropologią,
i teraz, na zasłużonym odpoczynku, mogę wreszcie w pełni poświęcić się tej namiętności. A
wracając do wyspy... Jak już wspomniałem, była tam kaplica, która stała do początków
dziewiętnastego wieku. Miejscowi uparcie wierzyli w ducha bagien, którego nazywali
Kukujem. W archiwum muzeum znalazłem ciekawe informacje... Gdy w tysiąc siedemset
czterdziestym siódmym roku ówczesny właściciel dworu dowiedział się o ohydnych
obrzędach odprawianych na bagnie, polecił swoim ludziom zniszczenie kaplicy. Jednak
minęły ponad trzy lata, nim udało im się znaleźć drogę na wyspę...
- Wyspa przemieszczała się na bagnie? - zdumiałam się.
- Nie, nie sądzę. To raczej chłopi, którzy pragnęli zachować swego bożka, zadbali o to, żeby
na wyspę nie dało się trafić. Nie zapominajmy, że z trzech stron była otoczona bagnami,
z czwartej rozciągał się nieprzebyty las, który, dzięki staraniom melioratorów, również
przemienił się w bagno. Współczesna technika była wówczas niedostępna, nic więc
dziwnego, że przez trzy lata udawało im się wodzić swojego pana za nos.
- A zimą nie można było przedostać się na wyspę?
- Bagna są niebezpieczne o każdej porze roku, a w tamtych czasach nie urządzano zimą
podobnych ekspedycji. W końcu jednak posąg bożka został obalony i spalony - i co państwo
powiecie? W tym samym roku, jesienią, książę zginął w czasie polowania, i to właśnie w
pobliżu bagien! Koń wrócił bez jeźdźca, ciała nie odnaleziono.

background image

- Zwykły nieszczęśliwy wypadek. - Walera wzruszył ramionami. Władysław Pietrowicz
ściągnął brwi, a Lidia słuchała z uchylonymi ustami, tak jak dzieci słuchają ulubionej bajki.
Najwyraźniej Iwan Iwanowicz był gwiazdą tego wieczoru.
- Wkrótce potem dorastający synowie księcia zaczęli władać tymi ziemiami, nadal jednak
prześladowało ich fatum. Dwóch z nich oskarżono o zdradę państwa, trzeci spadł z konia i
został kaleką. Ta gałąź rodu wygasła, po śmierci kaleki majątek przeszedł na jego siostrę.
Wcześnie owdowiała i mieszkała sama w ogromnym domu. Pewnego dnia u schyłku lata,
spacerując nieopodal bagien, spotkała młodego myśliwego. Przedstawił się i oznajmił, że
przybył do przyjaciela w sąsiednim majątku. Nawiązana znajomość rychło przerodziła się w
przyjaźń, a wreszcie w miłość. Bliscy przyjaciele owego młodego człowieka, nazwijmy go
K., twierdzili, że to szlachetny młodzieniec o wyjątkowych zaletach, ma tylko jeden dziwny
zwyczaj: wcześnie kładł się spać, nigdy nie biorąc udziału w nocnych zabawach. Co
najdziwniejsze, w pokoju, który zajmował, często znajdowano na meblach ślady długich
pazurów.
- Był wampirem? - spytała podekscytowana Lidia Arturowna. Najwyraźniej Iwan Iwanowicz
zastępował jej telewizję.
- Nic podobnego - odparłam, bo już zrozumiałam, jaką historię opowiada nam Iwan
Iwanowicz, widocznie licząc na
luki w naszym wykształceniu. - W rosyjskim folklorze wampiry się nie utrzymały. Młody
człowiek okazał się zwykłym niedźwiedziem, to znaczy nie zwykłym oczywiście, lecz
niedźwiedziem odmieńcem.
- Wilkiem - oświadczył Iwan Iwanowicz. - Okazał się wilkiem. Młodzieniec poprosił
spadkobierczynię tych ziem
o rękę i serce, a ona wyraziła zgodę. Jednak gdy tylko przekroczyli próg cerkwi, wszystkie
świece zgasły, a batiuszka oniemiał. W świątyni pojawiła się starucha, tknęła palcem w pannę
młodą, powiedziała: „Dokonało się", i zniknęła. - Iwan Iwanowicz westchnął, a ja
wyobraziłam sobie scenę w cerkwi i też westchnęłam. Bardzo efektowne, tylko co potem
zrobić ze staruchą? Powinna jakoś godnie oddalić się z tej cerkwi, nie mogła przecież
naprawdę wziąć i zniknąć. A zresztą do kryminału ta scena i tak nie pasuje, nie ma co łamać
sobie głowy.
- I co było dalej? - spytała niecierpliwie Lidia.
- Po zaślubinach młodzi pojechali do majątku i wtedy rozpętała się straszliwa burza. Goście
zgromadzili się na dole, a po jakimś czasie poszli budzić młodych. I wtedy okazało się, że
panna młoda leży w pościeli z przegryzionym gardłem, a jej wybranek zniknął bez śladu.
- I tylko w bezksiężycowe noce ludzie nadal słyszeli wycie wilka na bagnach - dodała Żeńka i
uśmiechnęła się przepraszająco. W tym momencie żarówka pod abażurem zapłonęła
nienaturalnie jasno, a potem zgasła i cały dom pogrążył się w mroku.
Na szczęście za oknami nie było bardzo ciemno i dało się zobaczyć zarysy przedmiotów w
pokoju, niemniej jednak wrażenie było niesamowite. Wszyscy zamarli, a Lidia Arturowna
krzyknęła.
- Żarówka się przepaliła - wyjaśnił spokojnie Walera
i wyszedł z pokoju, ale po chwili wrócił. - Zdaje się, że światła nie ma w całym domu. Czy
ktoś może to naprawić?
Ochotników nie było.
- A co, wieczorami nie ma nikogo z personelu? - spytała Żeńka.
- Powinna być recepcjonistka, ale teraz, gdy gości jest niewielu, zastępuje ją stróż. Zwykle
pojawia się wieczorem albo rano - ucieszył nas Iwan Iwanowicz. - Jednym ze stróżów jest
wasz znajomy, Wowa Tatarin.
- No to wszystko jasne - westchnęła Żeńka.
- Gdzieś powinny być świeczki albo lampa naftowa - rzekł Walera. - Poszukam w kuchni.

background image

- A ja myślę, że najrozsądniej będzie pójść spać - odezwał się Władysław Pietrowicz. - Jutro
poprosimy Marię Pawłowną, żeby na przyszłość zostawiła nam gdzieś na wierzchu świeczki i
lampę.
- A jak ja pójdę do łazienki? - wydęła wargi Lidia Arturowna.
- Odprowadzę cię, moja droga. W końcu mam zapalniczkę. Nikt nie wymyślił nic
mądrzejszego i zaczęliśmy się żegnać.
Okazało się, że pisarz z żoną zajmują pokój na parterze, na prawo od nas. Odprowadziliśmy
ich do drzwi i wyszliśmy, żeby pożegnać się przy furtce z Iwanem Iwanowiczem.
- A jednak ten młody człowiek był niedźwiedziem - powiedziałam ze śmiechem. - Rzecz się
działa na Litwie, a misia zwali Lokis. Ale tak czy inaczej opowieść robi wrażenie.
- Nihil novi sub sole - rzekł sentencjonalnie Iwan Iwanowicz. - Pani uwaga świadczy tylko o
tym, że podobne wypadki nie były rzadkością i odcisnęły piętno w pamięci ludzi. Skąd brały
się te wszystkie historie o odmieńcach i innych stworach? Powszechnie wiadomo, że
człowiek nie jest w stanie wymyślić czegoś, czego jeszcze nigdy nie widział.
- W zastosowaniu do tej historii brzmi to niezbyt przekonująco - zamyślił się Walera. - Ja
osobiście nie wierzę ani w wilka, ani w niedźwiedzia.
- I niesłusznie - rzekł absolutnie poważnie Iwan Iwanowicz. Właśnie dotarliśmy do furtki. -
Bardzo dziękuję za
odprowadzenie - powiedział, pomachał nam na pożegnanie i zaczął szybko iść drogą.
- Interesujący typ - zauważył Walera, zamykając za nim furtkę.
Gdy znalazłyśmy się w naszym pokoju, zamknęłyśmy drzwi i zaczęłyśmy nasłuchiwać. W
domu panowała cisza.
- No i co? - powiedziała Żeńka, siadając na łóżku. - Czekamy z pół godzinki i idziemy na
zwiad?
- Jak myślisz, czy to światło zgasło przypadkiem? - spytałam po chwili zastanowienia.
- W jakim sensie?
- Może ktoś specjalnie zepsuł ten agregat, czy jak to się tam nazywa?
- Żeby finał opowieści o wilkołaku zrobił jeszcze większe wrażenie?
- Nie wygłupiaj się, nie to miałam na myśli.
- A co?
Rozzłościłam się i przestałam odpowiadać na głupie pytania.
- Daj spokój, Anfisa - odezwała się Żeńka dziesięć minut później. - Nie złość się. Powiedz
lepiej, co myślisz o tym Goriemy kinie.
- Nieszkodliwy dziwak.
- Że dziwak to na pewno, ale czy taki nieszkodliwy? Gość dosłownie żyje tymi opowieściami
o duchach, wilkołakach i innym plugastwie i bardzo możliwe, że byłby w stanie stworzyć
własną zjawę, żeby tylko dowieść ich istnienia.
- Myślisz?
- Myślę. W każdym razie ciotce Auguście już namieszał w głowie, a teraz obrabia pisarza i
jego żonę.
- A pisarz jest wyjątkowo podejrzany.
- Owszem, podobnie jak Walerka. Co on tu robi z tym pistoletem i legitymacją? Szykuje się
do utrwalenia na płótnie piękna natury?
- Broń mógł wziąć na wszelki wypadek, w końcu to głusza... Ale czemu jego przybycie tak
niepokoi pisarza? No i mam poważne wątpliwości, czy ten pisarz naprawdę jest pisarzem.
- Przecież jego żona powiedziała, że nie wydano mu jeszcze żadnego arcydzieła.
- Nie w tym rzecz. Powiedz mi, spotkałaś kiedyś twórcę, który byłby w stanie przez cały
wieczór nie wspomnieć ani słowem o swoich dokonaniach?
- Masz rację... - zastanowiła się Żeńka. - Gość milczy jak zaklęty, a pisarz nie może żyć bez
gadania o literaturze.

background image

- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że nie jest żadnym pisarzem - mruknęłam z
uporem. Po namyśle doszłam do wniosku, że naprawdę podejrzewam Władysława
Pietrowicza o składanie fałszywych zeznań, czyli mówiąc wprost, zwykłe kłamstwo. Pytanie
tylko, po co miałby kłamać.
- Musi być jakaś przyczyna - westchnęła Żeńka. - Załóżmy, że z jakiegoś powodu musi tu
siedzieć. Nie chce zdradzać dlaczego, a jednak musi jakoś wytłumaczyć swoją obecność. Nie
każdy może podawać się za malarza, musiałby przynajmniej odróżniać akwarelę od sztychu,
co innego pisarz... A żeby się nie czepiali, to powiedział, że na razie nic mu nie
opublikowano.
- A po co on tu siedzi?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Dzisiaj chodził po bagnach, może też interesuje się Kukujem?
- Załóżmy, że masz rację i faktycznie skłamał, że jest pisarzem. Przeciętnemu turyście nie
przyszłoby do głowy wypoczywać w warunkach zbliżonych do przyfrontowych, zamiłowanie
do dzikiej natury trzeba jakoś wyjaśnić... Intryguje mnie to jego zainteresowanie bagnem... A
przy tym Władimir Piętro wicz wyraźnie się czegoś obawia i o coś podejrzewa Walerę... No
to mamy już krąg głównych bohaterów, teraz należy tylko czekać na rozwój wydarzeń.
- Za to cię właśnie szanuję - zaśmiała się Żeńka. - Że potrafisz stworzyć kryminał w try miga.
Brakuje już tylko
zwłok... - Syknęłam, a przyjaciółka ugryzła się w język. - Wybacz, wyrwało mi się.
- Żeby ci język kołkiem stanął - mruknęłam. Słowo wylatuje wróblem, a wraca wołem... A te
trupy, żeby je szlag, mają tę przykrą właściwość, że ledwie człowiek zdąży pomyśleć, że to
sytuacja rodem z kryminału i tylko trupa brakuje, a trup pojawia się jak na zawołanie.
Doświadczyłam tego wielokrotnie i dlatego nie znoszę, gdy się o nich wspomina.
Chcąc oderwać mnie od smutnych myśli, Żeńka wstała z łóżka, wyjrzała przez okno i
powiedziała:
- Ale mgła... Chodźmy, Anfisa, to idealna pora. Jeśli dziś nie zobaczymy wilkołaka, to
znaczy, że go tu nie ma.
Przebrałyśmy się, usiłując nie hałasować, i podeszłyśmy do drzwi.
- Nie będziemy zamykać - wyszeptałam. - Nie mamy tu nic cennego. W razie czego
powiemy, że nie możemy spać po nocach i próbujemy wyśledzić Kukuja. A jak zgubimy
klucz, to ciężko będzie wrócić.
Żeńka skinęła głową i przyciskając adidasy do piersi, wyśliznęłyśmy się z domu przez drzwi
frontowe, zamykane od środka.
Ledwie zdążyłyśmy zrobić dziesięć kroków, gdy rozległo się przejmujące wycie. W
połączeniu z mgłą unoszącą się znad bagien stanowiło to duże wyzwanie dla moich nerwów,
a tu jeszcze Żeńka złapała mnie za rękę i wyszeptała:
- Widziałaś?
- Co?
- Nie wiem, coś mi mignęło, a potem jakby schowało się za róg.
- Wiesz co - westchnęłam. - Zeszłej nocy omal nie zwariowałyśmy ze strachu i co się potem
okazało? No właśnie. Przestań się bać i mnie też nie strasz. Chodźmy. Mgła to zjawisko
przyrodnicze, psy mają zwyczaj wyć, a człowiek nocą czuje się bezbronny i dlatego się boi,
koniec, kropka.
- A to na pewno pies? - spytała Żeńka. - To on wyje?
- Nie, wilkołak - prychnęłam, zawiązałam mocniej sznurowadła i pierwsza ruszyłam ścieżką.
Bez problemu opuściłyśmy teren daczy i wkrótce znalazłyśmy się w lesie.
- Dokąd teraz? - spytała Żeńka.
- Mamy trzy obiekty. - Zastanowiłam się. - W nocy na bagna poszedłby tylko wariat, kaplica
jest po tamtej stronie, za to młyn mamy tuż obok. Od niego zaczniemy.
- Wiesz, jak się do niego idzie?

background image

- Powinien być na styku rzeki i bagna. Pójdziemy wzdłuż rzeki, będzie najpewniej.
Tak też zrobiłyśmy.
Szłam dość raźnie, ciesząc się w duchu, że tu przyjechałyśmy. Siedziałabym teraz w domu, w
najlepszym wypadku na balkonie, a tu łono natury, świeże powietrze...
- Anfisa - zasapała Żeńka. - Muszę ci powiedzieć, że jesteś kobietą wielkiej odwagi, nie wiem
tylko, czy to od urodzenia, czy z głupoty?
- Mów tak dalej, a sama będziesz łapać swojego Kukuja.
- Co ty, na żartach się nie znasz?
Machnęłam ręką, zrobiłam jeszcze kilka kroków i zamarłam. Ktoś tutaj był, a właściwie szedł
od rzeki w naszym kierunku, bez pośpiechu, równym krokiem.
- Słyszysz? - szepnęłam do Żeńki, a ona zastrzygła uszami i wyjęczała:
- Specjalnie mnie straszysz, żebym się zamknęła...
- No posłuchajże! - Kroki zbliżały się, teraz Żeńka nie mogła ich nie usłyszeć. - Ktoś idzie...
- Aha... Wiesz co, odpocznijmy sobie w tamtych krzaczkach.
Zeszłyśmy ze ścieżki, przyczaiłyśmy się w zaroślach i zaczęłyśmy czekać. Wydawało mi się,
że minęło co najmniej pięć minut, ale to po prostu czas nam się dłużył. Kroki
niespodziewanie ucichły. Pomyślałam, że idący też się zaczaił, może nas słyszał, a teraz
zastanawiał się, gdzie się podziałyśmy. I wtedy z mgły wyłoniła się potężna postać. W
sztormówce, z kapturem
nasuniętym na twarz, szedł człowiek pochylony do przodu i, słowo daję, wydawało mi się, że
jego nogi w wielkich butach nie dotykają ziemi. Był znacznie wyższy od przeciętnego
człowieka, barczysty, ręce trzymał w kieszeniach, zasłoniętej kapturem twarzy nie było
widać, chociaż przeszedł trzy metry od nas. Pies na bagnach znowu zawył, przeciągle i
przeraźliwie. Człowiek zastygł, nasłuchując, a potem zadarł głowę i też zawył. Wycie na
bagnach natychmiast ucichło, a człowiek zachichotał zadowolony i poszedł dalej. Gdy
patrzyłam na niego z boku, myślałam, że jest garbaty, i dopiero gdy zniknął w ciemnościach,
zrozumiałam, że po prostu miał na prawym ramieniu plecak. Bez względu na to, kim był,
naprawdę mnie przeraził. Czułam, że jestem zlana potem, dyszałam ciężko jak zagoniony
koń. W tym momencie uświadomiłam sobie, że Żeńka nie daje znaku życia, odwróciłam się i
zobaczyłam, że przyjaciółka siedzi na trawie z głupim wyrazem twarzy i chyba ma zamiar
stracić przytomność.
- Hej! - zawołałam. - To tylko jakiś miejscowy późno wraca do domu. My też zjawiłyśmy się
wczoraj w nocy i wystraszyłyśmy ludzi.
- Uważaj, bo ci uwierzę - wymamrotała Żeńka.
- Nie wygłupiaj się. - Spróbowałam przywrócić ją do rzeczywistości, ale to nie było łatwe.
- To nie człowiek - powiedziała twardo Żeńka. - Słyszałaś, jak on wył?
- Może to taka forma rozrywki, a może miał podły humor? Wiesz co, on poszedł do wsi,
idźmy za nim, a sama się przekonasz, że to zwyczajny człowiek...
- Dobrze - zgodziła się niespodziewanie szybko Żeńka. Wyszłyśmy na drogę i ruszyłyśmy po
niej biegiem, w ciemności nietrudno było ją zobaczyć.
Spodziewając się, że zaraz zobaczę potężnego mężczyznę w sztormówce, postanowiłam
twardo spytać go, dlaczego włóczy się po nocach - a wszystko z troski o zdrowie psychiczne
Żeńki. Jednak typ w sztormówce jakby zapadł się pod ziemię, my już weszłyśmy do wsi, a po
nim nie było nawet śladu.
- Nie ma go - westchnęła Żeńka.
- Bo jest już w domu - zapewniłam ją.
- A skąd, pewnie poszedł na bagna. Wołali go, odpowiedział, a potem tam poszedł... Co
miałby do roboty we wsi?
- Żenia, ja cię proszę. W nocy na bagnach tym bardziej nie miałby nic do roboty. Po prostu
wszedł do domu.

background image

- Do którego?
- Nie wiem! Szedł szybko i...
- A myśmy biegły, nie ma mowy, musiałybyśmy go dogonić... No dobrze. - Żeńka skinęła
głową, widząc moją twarz wykrzywioną złością. - Skoro wszedł do domu, to powinno się tam
palić światło...
- Nie zapominaj, że we wsi nie ma prądu.
- No to co, powinien się do kogoś odezwać, no, powinien być jakiś ruch...
I zajęłyśmy się rzeczą niewyobrażalnie wręcz głupią: zaczęłyśmy sprawdzać domy na
okoliczność obecności w nich światła i szumu. Światło paliło się tylko w dwóch domach, u
ciotki Augusty i Iwana Iwanowicza, ale ani tam, ani tam nie przyszli żadni goście.
- To jeszcze niczego nie dowodzi - rozzłościłam się. Żeńka była cicha i jakby nieobecna. - I
Przy okazji należałoby sprawdzić, co tam Iwan Iwanowicz robi po nocy - oznajmiłam.
Przyjaciółka skinęła głową i powlokła się za mną. Jak się okazało, Iwan Iwanowicz w nocy
spał. Wprawdzie okno było zasłonięte krótkimi zasłonkami, ale weszłyśmy na ławkę w
ogródku, zajrzałyśmy do pokoju i zobaczyłyśmy w świetle lampy naftowej pana Goriemykina
śpiącego spokojnie na kanapie, pod kraciastym kocem.
- Facet boi się ciemności - zachichotała Żeńka i wzdrygnęła się, a potem zeskoczyła z ławki i
nie bez satysfakcji spytała: - No i co, przekonałaś się? We wsi go nie ma.
- Nic podobnego. To, że w domach jest cicho, to jeszcze nic nie znaczy, może wszedł tak,
żeby nikogo nie obudzić.
- A jak się tu dostał? - drążyła Żeńka.
- Łódką oczywiście.
- To znaczy, że łódka powinna być przy brzegu.
- Jeśli przypłynął sam. A jeśli z kimś, to jego kompan mógł wrócić.
- Wtedy słyszałybyśmy plusk, a nic takiego nie było - uparła się Żeńka.
Skończyło się to na tym, że wróciłyśmy nad rzekę i starannie zbadałyśmy brzeg w tym
miejscu, w którym natknęłyśmy się na mężczyznę.
- Proszę, nie mów mi, że znikąd nie przypłynął, tylko łowił tu ryby - oznajmiła Żeńka. - Nie
miał wędki.
- Nie miał - przyznałam. - Ale to jeszcze niczego nie dowodzi.
- No jak to? - prychnęła Żeńka. - Jutro popytamy we wsi, do kogo przyjechali goście, takiego
faceta trudno przegapić, dwa metry wzrostu i szerokie bary...
- Aleś się uczepiła! - nie wytrzymałam. - Dużo ludzi mogło tu chodzić...
- To jakieś nieczyste sprawy... - Żeńka przeszła na szept. - A jeśli ten facet to wcale nie facet?
- Tylko kto? - prychnęłam. - Wilkołak z bagien? - przyjaciółka nie odpowiedziała. - Rano
będzie ci wstyd za takie gadanie. Dobrze, do licha z tym typem, chodźmy do młyna, patrz, ile
czasu straciłyśmy.
- Słuchaj, a może tego... może wrócimy do domu? Nogi mi przemokły i w ogóle...
- Dobrze, idź do domu - odparłam, usiłując mówić spokojnie.
- A ty?
- A ja popatrzę na młyn.
Zaczęłam iść wzdłuż brzegu. Żeńka stała przez kilka sekund i w końcu potruchtała za mną.
Szłam, nucąc pod nosem, żeby dodać sobie otuchy - prawdę mówiąc, wcale nie miałam
ochoty iść do młyna, ale czułam, że trzeba w końcu wyjaśnić te miejscowe tajemnice, bo Bóg
jeden
wie, do czego dojdziemy... Zaczniemy wszędzie nosić ze sobą kołek osikowy i wcinać
czosnek bez opamiętania. Żeńka wsłuchała się w moje mruczenie, zanuciła wraz ze mną, a
potem wzięłyśmy się za ręce i zaczęłyśmy iść raźniej.
Młyn wyłonił się z ciemności, a właściwie wypłynął z mgły kompletnie niespodziewanie.
Ścieżka dawno się skończyła, szłyśmy teraz po kolana w trawie, dżinsy nam przemokły,

background image

adidasy również, i wycieczka stawała się coraz mniej przyjemna. Co chwila zerkałam w
stronę rzeki, bojąc się, że zgubimy drogę, a z kolei bałam się podejść bliżej wody, żeby w tej
mgle nie spaść z brzegu. Jednym słowem, nie miałam czasu na rozmyślania, dlatego ciemna
bryła starego młyna pojawiła się przede mną znienacka. Pierwsze, o czym pomyślałam: Don
Kichot wcale nie był taki głupi - młyn faktycznie wyglądał teraz na baśniowego potwora.
Wielkie skrzydła poskrzypujące w nocnej ciszy, dach ginący w ciemności, maleńkie okna...
- Coś w nim brzęczy - powiedziała cicho Żeńka. Wsłuchałam się, faktycznie dźwięk był
dziwny... I wtedy
zobaczyłam, że w oknie zamigotał mały ogienek - zupełnie się tego nie spodziewałam i
dlatego się wystraszyłam.
- Tam ktoś jest - wyszeptała moja przyjaciółka, łapiąc mnie za rękę.
- No to co? - mruknęłam odważnie. - Zaraz zobaczymy, kto...
- Chyba nie chcesz tam wejść? - zdenerwowała się Żeńka. - Nie możemy tak po prostu
wparować z marszu... A może ich jest kilku? Trzeba przeprowadzić zwiad!
- Dobrze - skinęłam głową, uparcie broniąc się przed masową psychozą. Z trudem dusiłam w
sobie lęk, zależało mi jednak na tym, żeby Żeńka w końcu się przekonała, że żadnej siły
nieczystej nie ma... No i sama też chciałam się o tym przekonać. - Chodźmy do okienka, tego
niżej.
Podeszłyśmy i stało się jasne, że z ziemi do niego nie dosięgniemy.
- Diabli nadali - mruknęłam, a Żeńka drgnęła i popatrzyła na mnie z wyrzutem. - Będziesz
musiała mnie podsadzić - powiedziałam, ignorując jej wzrok.
- Może odłóżmy to do jutra... - zaczęła marudzić przyjaciółka. - Weźmiemy drabinę i
Walerę...
- Ten twój Walera to podejrzany typ... Takiego tylko na zwiad zabierać.
W tym momencie usłyszałam jakiś głos, dopiero po chwili zrozumiałam, że ktoś mamrocze
szybko Ojcze nasz, tylko jakoś tak dziwnie, to znaczy niby te same słowa, ale jakby w innej
kolejności. Żeńka oparła się o ścianę, wytrzeszczyła oczy i oznajmiła:
- Czarna msza.
- Że co?
- Że to. Anfisa, wynosimy się stąd.
- Przestań - warknęłam podniesionym głosem, ale szybko przeszłam na szept. - Podstaw ręce.
Żeńka jęknęła słabo, lecz podstawiła złączone dłonie. Przytrzymując się ściany, postawiłam
na jej rękach prawą nogę, podciągnęłam się i złapałam za futrynę. Szkło na dole było wybite i
omal nie krzyknęłam, kalecząc rękę, jednak ciekawość była silniejsza, więc nie zwracając
uwagi na ból, zajrzałam przez okienko i omal nie wrzasnęłam na cały głos.
Wnętrze młyna tonęło w ciemności, tylko w odległym kącie paliły się dwie świece, rzucając
na ścianę niesamowite cienie i oświetlając ikonę, wiszącą dokładnie naprzeciwko. Przed
ikoną stała jakaś czarna postać, jakby bez głowy, z rozrzuconymi na boki rękami, i mówiła
głośno:
- Przybądź i wciel się...
- O mamusiu... - pisnęłam. I wtedy Żeńka wrzasnęła, a ja odwróciłam się i zobaczyłam, że z
ciemności wyłonił się wielki zwierz, jakby wilk albo pies. Żeńka rozłożyła ręce, ja klapnęłam
na trawę i na wszelki wypadek spróbowałam stracić przytomność, to znaczy zamknęłam oczy
i poleciłam sobie na nic nie reagować. Zwierz kilkoma susami pokonał otwartą przestrzeń i
skrył się we mgle, a ja i Żeńka zaczęłyśmy biec dokładnie w przeciwnym kierunku.
Jednak niedługo byłam w panice - jakiś kilometr dalej zaczęłam się uspokajać, a nawet
myśleć, głównie dlatego, że musiałam złapać oddech - ja i Żeńka pobiłyśmy wszelkie rekordy
biegu na tysiąc metrów. No i nie zaszkodziło się zorientować, dokąd właściwie biegłyśmy.
- Stój! - krzyknęłam.
Żeńka zatrzymała się, zgięła wpół, oparła ręce na kolanach i pokręciła głową.

background image

- Co tu się wyprawia... - powiedziała żałośnie, a potem odwróciła się do mnie i spytała: - Co
tam było?
- Gdzie? - zapytałam, usiłując grać na czas.
- Nie kręć - obraziła się Żeńka.
Nie miałam ochoty opowiadać jej, co tam widziałam, ale z drugiej strony nie mogłam
skłamać.
- Nie przyjrzałam się dobrze. Ktoś ubrany na czarno, dwie świece, ikona...
- Ikona? Jaka?
- Nie wiem, nie przyglądałam się, ale ikona na sto procent, na nic innego nie wyglądała. A
przed nią stała postać... jakby w czarnym płaszczu... i to wszystko.
- I ta postać mówiła Ojcze nasz nie po chrześcijańsku, a potem powiedziała „przybądź i wciel
się"... i pojawił się tamten potwór. Anfisa, ja ci mówię, to była czarna msza. Ktoś wzywał
diabła. - Żeńka przeżegnała się wystraszona. - I niech się pod ziemię zapadnę, jeśli mu się to
nie udało. Co tu się dzieje?...
O czarnych mszach oczywiście czytałam, głównie w różnych powieściach, i musiałam
przyznać, że Żeńka może mieć rację. Oczywiście w diabła uparcie nie chciałam wierzyć i
nazywałam zwierza psem, bo to musiał być pies, skoro nie ma tak dużych wilków, całą resztę
jednak widziałam na własne oczy. A to znaczy, że ktoś to przedstawienie urządził, i to nie bez
powodu.
- Czarna msza, powiadasz? - spytałam, łapiąc oddech. - No to idziemy do wsi.
- Po co?
- Jest tylko jeden człowiek, który ma świra na punkcie diabelstwa.
- Myślisz, że to Iwan Iwanowicz?... Ale on przecież spał...
- Aha, i specjalnie zostawił zapaloną lampę, żebyśmy mogły się o tym przekonać.
- Myślisz, że wiedział, że przyjdziemy sprawdzić?
- Wiedział, po co tu jesteśmy. Przecież nie ukrywałyśmy, że chcemy poszperać w tutejszych
tajemnicach. Całej reszty nietrudno się domyślić.
- A to sukinsyn! - oburzyła się Żeńka. - Chodźmy szybko... Szybko się nie udało, najpierw
musiałyśmy się zorientować,
gdzie jesteśmy. Na szczęście Żeńka usłyszała cichy plusk i udało nam się wyjść nad rzekę, a
dalej już było prościej. Idąc wiejską ulicą w kompletnej ciemności (ciemna wieś robiła
niesamowite wrażenie), doszłyśmy do domu Goriemykina. Światło nadal się paliło, o czym
przekonałyśmy się, jak tylko zobaczyłyśmy dom. Sposępniałam, ponieważ nie pasowało to do
mojej teorii, która wydawała mi się jedynie słuszna. Weszłyśmy do ogródka i na ławkę,
zajrzałyśmy przez okno. Kanapa, na której niedawno spał Goriemykin, była pusta.
Zeskoczyłam z ławki i podeszłam do drzwi. Te wychodzące na ganek były zamknięte, ale
drugie, w sieni, stały otworem.
- Chcesz tam wejść? - Żeńka oblizała wyschnięte wargi.
- Chcę.
- A jeśli on jest w domu?
- Nie ma go.
Weszłam i zawołałam głośno: - Iwanie Iwanowiczu! - Odpowiedzi nie było, co mnie nie
zdziwiło. - Chodź, obejrzymy dom - zaproponowałam szeptem.
- Anfisa, zwariowałaś. A jeśli on wróci? Jak mu to wyjaśnimy? To przestępstwo!
Machnęłam ręką i już miałam zrealizować swój plan, gdy pod oknami dało się słyszeć kroki,
a potem ktoś ostrożnie zastukał w szybę. Ja i Żeńka cofnęłyśmy się do wyjścia.
- Iwanycz! - zawołał męski głos. - Co ty, śpisz? Wyśliznęłyśmy się z sieni, obeszłyśmy
budynek dookoła

background image

i zobaczyłyśmy mężczyznę w czymś długim i jasnym, pewnie płaszczu. Mężczyzna stał przy
ogródku obok domu Goriemykina i rozglądał się, jakby czegoś szukał. Sądząc po zimowej
czapce z uszami sterczącymi na dwie strony, był to Wowa Tatarin.
- Normalnie jawna zmowa - denerwowała się Żeńka po drodze do pensjonatu. Nie odzywałam
się, zadowolona, że przyjaciółka przestała nabijać sobie głowę sprawami z tamtego świata i
zajęła się zwykłymi ludzkimi intrygami. - Goriemykin dostał kręćka na punkcie różnych tam
Kukujów, a teraz terroryzuje całą wieś: w dzień opowiada ludziom kretyńskie bajki, a w nocy
urządza czarne msze. Słuchaj, a może to jego widziałyśmy nad rzeką?
Rozumiałam jej pragnienie zwalenia wszystkiego na Goriemykina, lecz należało trzymać się
faktów, o czym nie omieszkałam przypomnieć. Człowiek nad rzeką był wielki i w niczym nie
przypominał pulchnego, niewysokiego Iwana Iwanowicza.
- To co teraz robimy?
- Należałoby wrócić do młyna i przyłapać tego drania na gorącym uczynku - odparłam. - Ale
obawiam się, że już zdążył zniknąć.
- Aha. Na gorącym uczynku to trzeba go łapać, jak straszy ludzi. Bo potem się okaże, że w
młynie oddawał się niewinnym rozrywkom i to nie on nas, tylko my jego wystraszyłyśmy. A
mnie nadal nie podoba się ten pies... Jak takiemu przyjdzie do głowy, żeby zacząć gryźć...
- Pies... - zaczęłam i aż zamarłam od niespodziewanego domysłu. - To pewnie jego pies! W
dzień gdzieś go ukrywa, a w nocy wypuszcza. Zwierzak swoim wyciem przeraża całą okolicę,
a Iwanyczowi w to graj. Szkoda, że nie obejrzałyśmy domu, jestem pewna, że znalazłoby się
tam jakieś potwierdzenie moich przypuszczeń. Psa trzeba czymś karmić...
- To nic, sprawdzimy jutro - skinęła głową Żeńka. - No, Goriemykin, sukinsynu, aleś tu piwa
nawarzył! Steven King się znalazł! Czekaj, już my ci pokażemy, jak się ludzi straszy -
warczała Żeńka. Ucieszyłam się, nie z tego oczywiście, że jakiś stuknięty emeryt straszy
ludzi, tylko z tego, że moja przyjaciółka doszła do siebie i przestała gadać o sile nieczystej.
Mimo zmęczenia, mokrych spodni i butów, które ważyły teraz z dziesięć kilo, szłyśmy
dziarsko, całkiem zadowolone z życia. Mgła w niektórych miejscach zaczęła się wycofywać,
a my marzyłyśmy już tylko o tym, żeby znaleźć się w pensjonacie, wziąć prysznic i położyć
się spać... I wtedy przed nami mignęło światełko. Najpierw ja je zobaczyłam, potem Żeńka.
- Może naprawili agregat w pensjonacie? - spytała.
- Nie przypuszczam.
Zrobiłam krok w kierunku światełka, które jakoś tak dziwnie migotało, gasło i zapałało się,
jakby ktoś dawał sygnały.
- To pewnie alfabet Morse'a - Żeńka przeszła na szept.
- Znasz alfabet Morse'a? - nie uwierzyłam.
- Każdy zna, kreska, kropka, kreska... i tak dalej. Zeszłyśmy ze ścieżki i poszłyśmy w
kierunku zarośli, skąd
nadawano sygnały.
- Jakby się oddalało - szepnęła znowu Żeńka. Rzeczywiście, gdy doszłyśmy do krzaków,
światełko zgasło zupełnie.
- Co jest? - wystraszyłam się.
- Nie wiem. O, znowu...
Nie kryjąc się dłużej, zaczęłyśmy biec w tamtą stronę. Pod moimi nogami nagle zamlaskało,
ale niebezpieczeństwo spostrzegłam dopiero wtedy, gdy przebiegłam trzy metry, nogi
ześliznęły mi się z kępy i zapadłam się aż po pierś.
- Anfisa! - krzyknęła Żeńka i rzuciła się do mnie.
- Stój w miejscu - rozkazałam. - I nie zbliżaj się. Ostrożnie wróć do krzaków i znajdź długi
kij.
- Anfisa...

background image

- Zrozumiałaś? Nie panikuj. Na wodzie, w czasie pożaru i na bagnach ludzie giną głównie z
powodu paniki.
- Aha... - jęknęła Żeńka. - Idę po kij. Trzymaj się!
- W porządku - odparłam, zastanawiając się, czy zacząć wrzeszczeć już teraz, czy jeszcze
chwilę poczekać.
Żeńka poszła do krzaków, a ja rozejrzałam się, usiłując unikać gwałtownych ruchów.
Światełko znikło zupełnie. „Boże, przecież ktoś specjalnie zaciągnął nas na te bagna... -
myślałam. - A my jak te głupie...".
- Żeńka! - krzyknęłam rozpaczliwie. - Żenia, bądź ostrożna!
Dźwięk mojego głosu rozchodził się jakoś dziwnie w różne strony, co nie wiedzieć czemu
przeraziło mnie jeszcze bardziej. Z przodu przy krzakach ktoś dziwnie zaszlochał. Zaczęłam
nasłuchiwać, ale panowała nieprzyjemna cisza. Słyszałam tylko swój oddech, potem jakiś
ptak krzyknął i znowu zrobiło się cicho. Nie wytrzymałam i zawołałam: - Żeńka! - Ale nie
było żadnej odpowiedzi. Spróbowałam jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Wiedziałam na
pewno, że nawet umierając ze strachu, Żeńka nie zostawiłaby mnie tu samej. Zrobiło mi się
zimno, choć już przedtem nie było mi gorąco. Wszystko jasne, Żeńce przytrafiło się coś
złego.
Wyobraźnia podsuwała mi kolejne obrazy, jeden straszniejszy od drugiego, jak Żeńkę powoli
wciąga trzęsawisko, a ona, sparaliżowana strachem, nie może nawet krzyknąć. Te myśli
zmusiły mnie do działania. Musiałam szybko uratować się sama i pomóc Żeńce.
- Grunt to się nie spieszyć i nie miotać - pouczyłam się, łapiąc najbliższą kępkę, która wydała
mi się wystarczająco mocna, drugą ręką chwyciłam sąsiednią kępkę i powoli zaczęłam się
podciągać. Jak się okazało, to wcale nie było takie trudne. Wydostałam się do połowy,
położyłam się na boku, przeturlałam, potem odpoczęłam, zaczęłam wymacywać kępki w
pobliżu i przeturlałam się do nich, pamiętając, że przyszłyśmy tu z prawej strony i tam
powinnam się przemieszczać. Dopiero gdy poczułam pod sobą twardy grunt, zaryzykowałam
i wstałam. Dyszałam ciężko, miałam sztywne nogi, adidasy kilkakrotnie zwiększyły swoją
masę, woda, a właściwie rzadkie
błoto, ściekała ze mnie strumieniami, jednak myśl o Żeńce dodawała mi sił. Zaczęłam iść
ścieżką w stronę krzaków, bo właśnie tam skryła się moja przyjaciółka.
Ostrożnie podeszłam do zarośli i zawołałam:
- Żenia...
Żadnej odpowiedzi. Usiłując nie wpakować się znów w grzęzawisko, zrobiłam kilka
ostrożnych kroków i zrozumiałam, że tu już nie ma bagna... Co w takim razie stało się z
Żeńką? Wyskoczyłam z krzaków, potknęłam się o coś i upadłam. Ktoś jęknął obok mnie.
Wstałam na czworaka i wymacałam obok siebie dżinsy, sweter, a wreszcie głowę z
króciutkimi włosami.
- Żenieczka... - wyszeptałam.
- Anfisa... - odezwała się moja przyjaciółka i złapała mnie za ramiona, mamrocząc: - Żyjesz...
Wydostałaś się, Bogu niech będą dzięki!
Gdy wreszcie udało nam się wstać z ziemi, zapytałam:
- Co się stało?
- Nie wiem - powiedziała stropiona Żeńka. - Spieszyłam się i chyba się potknęłam, musiałam
w coś uderzyć głową, jak upadłam. Zobaczyłam iskry przed oczami, pomyślałam jeszcze o
tobie i straciłam przytomność. - Żeńka pociągnęła nosem. Powlokłam ją w stronę ścieżki, nad
którą wyszłyśmy minutę później. Żeńka żegnała się z zapałem, nie przestając dziękować
Bogu za nasze cudowne ocalenie, a ja się zastanowiłam. Żeńka myśli, że potknęła się w
ciemnościach i uderzyła o coś głową. Może tak było... A jeśli jednak nie, jeśli się nie potknęła
i nie uderzyła? Zaczęłam się trwożnie oglądać i przyspieszyłam kroku, Żeńka ledwie za mną
nadążała. Gdy przeszłyśmy przez furtkę pensjonatu, odetchnęłam z ulgą.

background image

Dom był pogrążony w ciemnościach, ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Weszłyśmy po
schodkach, bez trudu otworzyłyśmy drzwi. Chyba nikt ich nie sprawdzał, nikt nas nie szukał.
Weszłyśmy na piętro, ja poszłam do pokoju po ręczniki, Żeńka od razu wskoczyła do
łazienki. Mycie się w kompletnych ciemnościach nie jest zbyt przyjemne, poza tym woda
była ciepła, ale nie gorąca, jednak błoto udało nam się zmyć. Owinięte ręcznikami,
wróciłyśmy do pokoju i opadłyśmy wyczerpane na łóżko.
- Matko kochana - wymamrotała Żeńka i zaraz potem zasnęła.
Ja nie mogłam. Przewracałam się z boku na bok, rozmyślając o nocnych przygodach, a im
dłużej o nich myślałam, tym bardziej mi się nie podobały. Jedna sprawa straszyć ludzi
różnymi opowieściami, a zupełnie inna zwabić na bagna, gdzie spokojnie mogłyśmy zginąć!
To już nie żarty. Usiadłam i spojrzałam w okno. Nadchodził świt, ale w parku wśród drzew
nadal było ciemno. Pomyślałam, że mam ochotę na papierosa. Kolejny rok heroicznie
walczyłam z nałogiem i właściwie odniosłam sukces, jednak bywają takie chwile, że bez
papierosa ani rusz. Żeńka też ma takie chwile, ale w odróżnieniu ode mnie jest na nie
przygotowana, czyli powinna mieć w torebce paczkę papierosów. Nie myliłam się, papierosy
i zapalniczka były na swoim miejscu. Otworzyłam balkon, żeby zapalić na świeżym
powietrzu i żeby dym nie wpadał do pokoju. Właśnie wyszłam i pstryknęłam zapalniczką,
gdy usłyszałam szelest na dole. Przeżycia dzisiejszej nocy nie przeszły bez śladu - od razu
zapomniałam o papierosie, padłam na czworaka i zastygłam w tej niewygodnej pozie.
Na dole rzeczywiście ktoś szedł, a raczej skradał się, zamierając co chwila. Trzy kroki,
przerwa, znów trzy kroki. Bałam się poruszyć, żeby skradający się mnie nie usłyszał. Jednak
ciekawość zwyciężyła, zaczęłam się podnosić, myśląc jednocześnie, że jeśli tam na dole stoi
postać w czarnej szacie, to nie wytrzymam, słowo honoru, nie wytrzymam... Uniosłam głowę
nad balustradą, a na dole rozległ się cichy stuk, ktoś delikatnie zapukał w okno.
Człowiek na dole zamarł, ja też. Znowu pukanie, potem szmer, ktoś otworzył okno (usiłował
zrobić to ostrożnie, ale futryna była stara, dawno niemalowana, i nie udało mu się otworzyć
bezszelestnie) i rozległ się wystraszony głos Władysława Pietrowicza:
- Kto tam?
- Ja.
- Zwariowałeś? - Z głosu zniknął strach, teraz była w nim złość i rozdrażnienie spowodowane
cudzą głupotą. - Po jaką cholerę tu przy lazłeś?!
- A gdzie mam iść?
- Umawialiśmy się...
- Na nic się nie umawialiśmy. Siedzisz tu kilka dni...
- Przecież ci tłumaczyłem, tam się nie da przejść!
- Poprzednim razem dało się bez problemu.
- Dobrze, to spróbuj sam, jak mi nie wierzysz. Możesz tu spokojnie zamieszkać i...
- Dobrze, dobrze, nie gorączkuj się.
W tym momencie przechyliłam się przez poręcz, chcąc zobaczyć rozmówcę Władysława
Pietrowicza - i wtedy przeklęta zapalniczka wyśliznęła mi się z ręki i poleciała w trawę.
- Cicho - powiedział Władysław Pietrowicz. - Wiesz co... - przeszedł na szept, a ja znowu
znalazłam się na czworakach, jednak mimo wszelkich wysiłków nic więcej nie usłyszałam.
Cofając się tyłem, ciągle na czworaka, władowałam się do pokoju i spróbowałam uspokoić.
Przekręcając się na bok, Żeńka nagle otworzyła oczy i aż się cofnęła wystraszona.
- To ty?
- No pewnie, że ja. Mów ciszej.
- Dlaczego?
- Mamy gościa. To znaczy nie my, tylko pisarz.
- Słuchaj, może jednak powinnaś odpocząć? - zaniepokoiła się przyjaciółka.

background image

- Może - skinęłam głową, wsunęłam się pod kołdrę i obiecałam sobie o niczym więcej nie
myśleć.
Gdy otworzyłam oczy, w okno świeciło jasne słońce. Drzwi na balkon stały otworem, Żeńki
nie było. Zerknęłam na zegarek, wpół do jedenastej. No cóż, pora witać nowy dzień...
Wstałam, ziewając, narzuciłam szlafrok na piżamę i poczłapałam pod prysznic. Nacisnęłam
włącznik, żarówka nad drzwiami zapaliła się bez sprzeciwu. Czyli wczorajszą awarię już
usunięto.
Po prysznicu, wreszcie rozbudzona i odświeżona, nie wiadomo dlaczego pomyślałam o
Romanie Andriejewiczu i ogarnął mnie smutek. Ciekawe, co on teraz robi? Mógłby
zadzwonić... Co prawda komórkę mam wyłączoną, ale i tak mógłby... no nie wiem jak.
Kochający mężczyzna powinien być gotów do czynów heroicznych. A on nie dzwoni, dlatego
że mnie nie kocha, nie kocha mnie ani troszeczkę. Otarłam spływającą łzę i wróciłam do
pokoju.
Żeńka właśnie stawiała na stole przykrytą serwetką tacę.
- Cześć - powiedziała, uśmiechając się od ucha do ucha. - Wcześnie tu jedzą śniadanie... Nie
chciałam cię budzić, wczoraj wieczorem tak ci się dostało, że nad ranem mówiłaś przez sen.
Pomyślałam, że powinnaś się wyspać, i poprosiłam, żeby zostawili dla ciebie śniadanie.
Chcesz kawę do łóżka?
- Chcę - odparłam, kładąc się.
- Proszę. - Żeńka usiadła obok. - A coś ty taka smętna? Myślałaś o Romku?
- Też nie miałabym o kim myśleć. - Wykrzywiłam się wzgardliwie.
- Daj spokój.
- Co daj spokój?
- Ja tylko...
- A mnie to zupełnie nie interesuje.
- Uspokój się, Anfisa - poprosiła żałośnie Żeńka. - Pewnie twój Romek nie może sobie
znaleźć miejsca. Podręcz go trochę i mu przebacz, on już więcej nie będzie. To znaczy...
- Zamknij się, dobra? - powiedziałam zgnębiona i przyjaciółka zamilkła.
- Jak tam kawa? - spytała pięć minut później.
- W porządku.
- No to chwała Bogu. A ja wczoraj musiałam nieźle przywalić. Jak myłam głowę po ciemku,
to nie zwróciłam uwagi, dopiero dzisiaj, przy czesaniu... Sama zobacz... - Żeńka podsunęła mi
głowę i pokazała potylicę, a potem położyła na niej moją rękę. Wymacałam porządnego guza.
- Nieźle - przyznałam z szacunkiem.
- No właśnie, nic dziwnego, że leżałam nieprzytomna. Ściągnęłam brwi, zastanawiając się.
Dobrze pamiętałam,
w jakiej pozycji Żeńka leżała pod krzakami - na brzuchu, z podkulonymi nogami, jedną ręką
jakby osłaniając głowę. Nie mogła się przekręcić, a już na pewno nie mogłaby uderzyć się w
kark podczas upadku. A to znaczyło...
- Żeńka, wczoraj ktoś chciał nas zabić! - wypaliłam.
- Za co? - spytała, choć każdy inny na jej miejscu zapytałby: „Czemu tak myślisz?".
- Jeszcze nie wiem, jedynie się domyślam. Przypomnijmy sobie, co się stało, zanim
poszłyśmy uganiać się za diabłami.
- Zgasło światło.
- Nie, przedtem.
- Przedtem słuchałyśmy strasznych opowieści w wydaniu Goriemykina.
- A ja przyłapałam naszego pisarza przy pokoju Walery.
- I dlatego chciał nas zabici
- Brzmi głupio, ale tylko dlatego, że jeszcze nie znamy wszystkich okoliczności sprawy. On
nie siedzi tu dla przyjemności i wczorajsza wizyta najlepiej o tym świadczy.

background image

- Jaka wizyta? - spytała czujnie Żeńka. Opowiedziałam jej pokrótce. Żeńka słuchała z
zaciśniętymi
ustami i ściągniętymi brwiami, co oznaczało intensywny proces myślowy.
- A w pensjonacie jest nowy gość - oznajmiła nagle. - Przyjechał o siódmej rano, zdążył na
śniadanie. Podobno przybył pierwszym autobusem do Friazina, a stamtąd na piechotę.
Zagorzały wędkarz, że też nie znalazł sobie innego miejsca.
- Przywiózł chociaż wędki?
- Tak, miał coś w tym rodzaju - westchnęła Żeńka. - Ech, Anfisa, nic innego, tylko po raz
kolejny się wpakowałyśmy. Tylko na razie nie wiadomo jeszcze w co.
- Dowiemy się - zapewniłam z przekonaniem.
- A jakże - przyznała Żeńka bez entuzjazmu.
- A jak tam ten nowy? - zapytałam.
- Zwyczajnie. Wygląda mi na gliniarza.
- Czemu akurat na gliniarza?
- Nie wiem, wygląda i już, jednak mówi, że jest ślusarzem, i sądząc po jego rękach, być może
mówi prawdę. Nazywa się Giennadij Stiepanowicz Iwanów, wygląda na czterdzieści lat,
może trochę więcej. Wzrost średni, budowa normalna, włosy gęste, kręcone, brunet, nosi
wąsy. Twarz szeroka, nos duży, usta zwyczajne, oczy brązowe. Znaki szczególne: na prawej
ręce tatuaż „Giena". To wszystko.
Wysłuchałam uważnie tego raportu, zastanawiając się, czy opis pasuje do nocnego gościa.
Problem polegał na tym, że widziałam go przez sekundę, w dodatku po ciemku i
rozpłaszczonego na ścianie. Ale przy odrobinie szczęścia może poznam go po głosie...
Ubrałam się szybko i zdecydowana wyłapać wszystkich chuliganów, razem z Żeńką zeszłam
na dół. Tu jednak czekało mnie rozczarowanie: na werandzie siedziała jedynie Lidia
Arturowna, piła herbatę.
- A gdzie panowie? - zapytałam z uśmiechem.
- Władysław Pietrowicz chce popracować do obiadu, Walera wybrał się nad rzekę, żeby
malować, a nasz nowy gość poszedł na ryby.
Interesujące... Najbardziej zdumiał mnie ten nagły atak pilności pisarza. Może Władysław
Pietrowicz nie chce się spotkać ze swoim przyjacielem i dlatego ukrył się w pokoju?
Mrugnęłam do Żeńki i rzuciłam jakby mimochodem:
- Pójdę się trochę przejść. Idziesz ze mną?
- Jeszcze czego, żeby komary karmić? - prychnęła Żeńka. Zeszłam z werandy i niespiesznie
doszłam ścieżką do rogu
domu, a następnie skryłam się w krzakach i stamtąd już skradałam się niczym indiański
zwiadowca. Moim celem był pokój, a raczej okno Władysława Pietrowicza. Siedziałam w
krzakach
naprzeciwko i pilnie obserwowałam je przez co najmniej godzinę. Tiulowa firanka była
zasłonięta, nie dało się zobaczyć, co dzieje się w środku. Mimo że dzień był piękny, pisarz
pracował przy zamkniętym oknie, jedynie lufcik pozostawał otwarty na oścież. No cóż, jego
sprawa.
Siedziałam cierpliwie w krzakach, mając nadzieję, że nocny gość, widząc, że pisarz unika
spotkania, przyjdzie i coś się wyjaśni. Czekałam i czekałam, coraz bardziej mając tego dość, a
oknem nie interesował się nikt oprócz mnie. W końcu postanowiłam sprawdzić, co robią
pozostali mężczyźni, i poszłam nad rzekę.
Pierwszego zauważyłam, jak tylko weszłam na pagórek: siedział z wędką, leniwie opędzając
się od komarów. Gdy odwrócił się bokiem, zauważyłam wspaniałe wąsy. A więc to musiał
być ów Giennadij Stiepanowicz. Najwyraźniej był pochłonięty wędkowaniem i cudze okna
zupełnie go nie interesowały. To mnie zmartwiło, na pocieszenie postanowiłam znaleźć

background image

Walerę. Ruszyłam wzdłuż brzegu, udając spacerującą damę, to znaczy szłam, nucąc pod
nosem, jednocześnie rozglądając się czujnie.
Wyglądało na to, że w poszukiwaniu pleneru Walera bardzo oddalił się od pensjonatu. Być
może ktoś inny na moim miejscu zrezygnowałby z poszukiwań, ale nie ja. Komary nie
dawały mi spokoju, a ja uparcie badałam brzeg rzeki, aż w końcu doszłam do bagien, gdzie,
kilka kroków od wierzbowych zarośli, zobaczyłam sztalugi. No, no, dość nietypowe miejsce
do pracy, bagno nie było malownicze w najmniejszym stopniu. Co ciekawe, Walery nigdzie
nie było, rozejrzałam się, nawet zawołałam, ale bez skutku.
Przeszłam jeszcze pięćdziesiąt metrów i zobaczyłam tyczki, to znaczy tak mi się wydawało,
że to tyczki: długie kije były powbijane w grunt co kilkadziesiąt metrów. Po zastanowieniu
zaczęłam iść według nich, usiłując nie stracić z oczu tyczek. Nie było w tym nic trudnego...
Ani się obejrzałam, jak poważnie oddaliłam się od sztalug. Starałam się nie stracić z oczu
zarośli, chciałam mieć jakiś punkt orientacyjny.
W niektórych miejscach szło się łatwo, jak po wiejskiej drodze, w innych trzeba było
przeskakiwać z kępki na kępkę i pod nogami zaczynało mlaskać. Jednak nawet ja, kompletny
mieszczuch, wiedziałam, że to jeszcze nie jest to prawdziwe, przerażające bagno, nie to
trzęsawisko, grząska ciecz, która w jednej chwili może pochłonąć nieostrożnego wędrowca...
Tyczki biegły jak okiem sięgnąć, do wielu przywiązano jakieś szmatki, pewnie po to, żeby
łatwiej było je wypatrzyć. Przeszłam jeszcze z pół kilometra i obejrzałam się. Zarośla zostały
daleko z tyłu, suche odcinki były coraz rzadsze - zaszłam daleko w głąb bagna. Gdzieś tam
była owa słynna wyspa... Wprawdzie nie spodziewałam się spotkać tu Kukuja, jednak taka
samotna wyprawa mogła się źle skończyć. Postanowiłam zawrócić.
Wracało się trudniej, zarośla uparcie nie chciały się zbliżyć. Gdy w końcu udało mi się do
nich dotrzeć, odetchnęłam z ulgą. Bagna nie są dobrym miejscem na przechadzki.
Sztalugi stały na swoim miejscu, Walery nadal nie było. A może jego też zainteresowały
tyczki, może poszedł na bagna i coś mu się stało?
- Walera! - zawołałam i zupełnie niespodziewanie usłyszałam odpowiedź tuż obok.
Walera wychynął z zarośli.
- Anfisa! - powiedział z uśmiechem, rozejrzał się i zapytał: - Jest pani sama? A gdzie
Jewgienija?
- O ile mi wiadomo, pije herbatę na werandzie. A ja zobaczyłam sztalugi i zaniepokoiłam
się...
- Spacerowałem... Zauważyła pani tyczki? - zapytał, zniżając głos. - Ciekawa rzecz. Tam
dalej też jest przejście przez bagno, udało mi się pokonać mniej więcej kilometr i zobaczyłem
przed sobą zieloną polankę, chciałem się tam dostać i wtedy... Anfiso, nie miała pani nigdy
wrażenia, że ktoś panią obserwuje?
- Nie...
- Ja też jeszcze nigdy. A dzisiaj... byłem pewien, że ktoś mnie obserwował. I wie pani co? -
zaśmiał się nerwowo. -
Zabłądziłem. Przez bitą godzinę błądziłem wśród tyczek, nie mogłem się wydostać, ciągle
wracałem w to samo miejsce.
- To się zdarza. Na bagnie łatwo zgubić drogę, nie ma przecież żadnych punktów
orientacyjnych.
- Ale ja szedłem według tyczek... I jeszcze coś... Może pani uzna, że zmyślam, lecz tam, na
tej polance, widziałem człowieka. Ogromny mężczyzna, chyba w sztormówce, z kapturem na
głowie. Zawołałem go, jednak nie odpowiedział, tylko stał i patrzył na mnie. Wiem, że to
głupie, ale wydawało mi się, że on nie ma twarzy. Dokładnie tak! - pokiwał głową Walera,
widząc, że wytrzeszczam oczy. - Zamiast twarzy miał jakby czarną plamę... Wstyd się
przyznać, ale jeszcze w życiu się tak nie bałem. Miałem ochotę uciekać, gdzie oczy poniosą, z
trudem wziąłem się w garść i jakoś wydostałem z bagien.

background image

Opowiadając o tym, Walera wyglądał bardzo poważnie, nawet był wystraszony. A żeby
wystraszyć dorosłego mężczyznę, trzeba się bardzo postarać... Wprawdzie ja i Żeńka
przeraziłyśmy się śmiertelnie na widok Wowy Tatarina, to jednak było w nocy, a w środku
dnia to zupełnie inna sprawa... Spojrzałam w stronę bagien: niby cicho, spokojnie, ale słowo
daję, że w tej ciszy i spokoju czaiła się jakaś groźba. Może to już masowa psychoza?
Nasłuchaliśmy się idiotycznych opowieści, a teraz straszymy się nawzajem?
- Wie pan co - westchnęłam. - Chodźmy do domu. Walera skinął głową, zebrał swoje rzeczy i
poszliśmy do
pensjonatu.
Żeńka nadal siedziała na werandzie w towarzystwie Lidii Arturownej, tylko teraz dołączył do
nich Goriemykin. Opowiadał coś z ożywieniem, jego głos słychać było z daleka.
- Pójdę się przebrać - powiedział Walera. Zaczekałam, aż wejdzie do domu, i podeszłam do
okna
pokoju pisarza. Ciągle nie dało się zobaczyć, co się dzieje w środku. Westchnęłam i
zastukałam głośno w szybę, a potem obejrzałam się i weszłam na parapet. Okazało się, że
okno nie jest zamknięte, jedynie dociśnięte.
Zajrzałam przez lufcik i zobaczyłam, że pokój jest pusty. Zeskoczyłam na trawę i poszłam na
werandę.
- Dzień dobry - powitałam Goriemykina. Walera już był na werandzie. - Władysław
Pietrowicz nadal pracuje?
- Tak - potwierdziła Lidia Arturowna. - Nie chcę mu przeszkadzać, dlatego siedzę tu przez
cały ranek. Dobrze, że Jewgienija Pietrowna dotrzymała mi towarzystwa, bo chyba
umarłabym z nudów.
A mnie aż rozpierała ciekawość - co też robi nasz pisarz? Wiedziałam już, że nie ma go w
domu, ale gdzie w takim razie jest? We wsi? Na bagnach? Czego on tam szukał?
- Komary mnie pogryzły - powiedziałam ni z gruszki, ni z pietruszki. - Pójdę wziąć prysznic.
Weszłam do holu i od razu przez boczne drzwi wyśliznęłam się na dwór - traf chciał, że w
tym momencie wpadłam na chłopaka, który przewoził nasze rzeczy do pensjonatu. Obrzucił
mnie złym spojrzeniem i mruknął coś pod nosem, a ja zaklęłam w duchu, skręciłam za róg i w
tym momencie zobaczyłam Władysława Pietrowicza. Biegł od drzewa do drzewa, od krzaka
do krzaka, niczym na poligonie, przedzierając się do swojego okna.
Przytuliłam się do ściany, mając nadzieję, że nie zwróci na mnie uwagi. Szczęśliwie dotarł do
okna, pchnął futrynę i wskoczył na parapet, a następnie zniknął mi z oczu.
- Co jest?... - wymruczałam oburzona. Oburzył mnie nie sam fakt, że Władysław Pietrowicz
wchodzi przez okno, denerwowało mnie to, że nie rozumiem, po co to robi.
Pokręciłam głową i już miałam wrócić na werandę, ale zamiast tego podeszłam do okna, które
nadal było otwarte. Tiulową firankę wiatr wywiał na zewnątrz, zajrzałam do pokoju... pusto.
Nie zastanawiając się nad możliwymi konsekwencjami, wdrapałam się na parapet i
zeskoczyłam miękko na podłogę, a następnie na palcach podeszłam do drzwi i zamknęłam je
na zasuwkę. Rozejrzałam się. Obok drzwi stały ubłocone buty, leżały dżinsy i kurtka, w której
Władysław Pietrowicz wracał z wyprawy.
- A więc był na bagnie... - wymruczałam, zerknęłam na drzwi i podeszłam do biurka, które
było tu zamiast stołu. Odsunęłam szuflady, znalazłam paczkę papieru, ale ani śladu maszyny
czy komputera. Zresztą może Władysław Pietrowicz pisał odręcznie? Tak jest, było tu z
dziesięć zapisanych stron. - Rozdział pierwszy... - wymruczałam. Zaskoczył mnie jego
charakter pisma, zamaszysty, z licznymi zawijasami, najwyraźniej niemęski. No ale w końcu
nie jestem grafologiem. Władysław Pietrowicz najwyraźniej pisał powieść fantastyczną: jakiś
Er Gul wydał rozkaz zbombardowania sztabu Sił Zjednoczonych. Odłożyłam kartki na
miejsce i rozejrzałam się szybko. Nie zaryzykowałam grzebania w szafie, gospodarze
mogliby to zauważyć, poza tym musiałam jak najszybciej opuścić pokój. Zrobiłam krok w

background image

stronę drzwi i zwróciłam uwagę na książkę leżącą na szafce nocnej. Gwiezdna droga. W
moim umyśle zaświtał domysł, złapałam książkę, zaczęłam ją pospiesznie kartkować, na
jednej ze stron mignęło mi imię Er Gul. W tym momencie ktoś pchnął drzwi, które rzecz
jasna stawiły opór. Władysław Pietrowicz pchnął jeszcze raz, mruknął: „Do licha", i
usłyszałam oddalające się kroki. Podeszłam do drzwi, odsunęłam bezgłośnie zasuwkę,
zamknęłam drzwi na zamek, a następnie rzuciłam się do okna i czym prędzej opuściłam
pokój.
Pięć minut później byłam na werandzie.
- Masz klucz? - pytał właśnie Władysław Pietrowicz swoją żonę.
- Skąd - zdumiała się. - Po co mi klucz, skoro przez cały dzień siedzisz w pokoju.
- Pomyślałem, że może wzięłaś odruchowo. Musiałem zatrzasnąć drzwi, kiedy szedłem pod
prysznic. Teraz trzeba znaleźć kogoś, kto je otworzy.
- Nie prościej wejść przez okno? - zasugerował Walera.
- Tak, chyba tak - zgodził się Władysław Pietrowicz i obrzucił mnie złym spojrzeniem.
Czyżby się domyślił?
Piętnaście minut później pisarz wrócił na werandę w szortach i podkoszulku.
- I jak się pracowało? - spytał Walera.
- Normalnie. - Wzruszył ramionami. - Jako człowiek przesądny nie lubię mówić o pracy
przed jej ukończeniem. A jak pańskie postępy?
Walera się uśmiechnął.
- Szukałem odpowiedniego miejsca do pracy i wiecie państwo co? Chyba widziałem zjawę.
- Nie może być? - rzekł tym samym tonem Władysław Pietrowicz.
- W każdym razie Iwan Iwanowicz utrzymuje, że to jedna z miejscowych atrakcji - dodał
Walera.
Zaintrygowało mnie to. Iwan Iwanowicz, słysząc, że o nim mowa, wstał z kanapy, na której
siedział obok Lidii Arturownej, i podszedł do nas.
- Jak przypuszczam, mówicie państwo o zielonym myśliwym?
- O kim? - skrzywiłam się. Wilkołak, Kukuj, a teraz jeszcze myśliwy... w dodatku zielony.
- To szalenie interesująca legenda - zapewnił nas Goriemykin.
- Iwanie Iwanowiczu, proszę nam opowiedzieć! - Żona pisarza zaklaskała w dłonie niczym
mała dziewczynka, co wypadło dość komicznie.
- Ta okolica jest nadzwyczaj bogata w podobne podania - nie wytrzymałam.
- Otóż to! - ucieszył się Goriemykin. - Jak pani myśli, dlaczego?
- Pojęcia nie mam.
- W rzeczywistości to bardzo proste - zaczął Iwan Iwanowicz, przechadzając się po
werandzie. Jedną rękę wsunął do kieszeni marynarki, drugą skubał bródkę. - Główną
przyczyną jest bliskość bagien. Zawsze działy się tu tragiczne, czasem niezrozumiałe rzeczy,
które ludowa wyobraźnia przekształcała w legendy.
- Tak, tak. - Żeńka skinęła głową. - Niech nam pan opowie o zielonym myśliwym!
- Ta historia wydarzyła się w połowie ubiegłego wieku, tuż przed wojną. Dwóch miejscowych
młodzieńców zakochało się w jednej dziewczynie. Obaj byli przystojni i dziewczyna nie
wiedziała, którego wybrać. Pewnego dnia młodzieńcy wyruszyli razem na polowanie. Minęły
dwa dni, a oni wciąż nie wracali. Mieszkańcy wsi podnieśli alarm i wyruszyli na
poszukiwanie. Jednego z młodzieńców wkrótce znaleziono, obdartego i bez broni.
Opowiadał, że on i przyjaciel zabłądzili na bagnie, potem on skręcił nogę, a jego towarzysz
poszedł szukać drogi i przepadł. Czekał i czekał, w końcu próbował wydostać się
samodzielnie, jednak nie wiadomo, czyby mu się to udało, gdyby nie znaleźli go wieśniacy.
Ratownicy odesłali młodego człowieka do wsi i kontynuowali poszukiwania, lecz nie udało
im się odnaleźć drugiego młodzieńca. Wkrótce stało się jasne, że zginął. Minął jakiś czas i

background image

ocalały młody człowiek poprosił dziewczynę o rękę... - W tym miejscu Goriemykin zniżył
głos, a ja nie wytrzymałam i spytałam:
- A może ja opowiem, co było dalej?
Wszyscy popatrzyli na mnie z wyrzutem, nawet Żeńka, tylko Iwan Iwanowicz wydawał się
szczerze zainteresowany.
- Proszę, proszę spróbować.
- A co tu próbować? - westchnęłam. - W samym środku zaślubin drzwi otworzyły się nagle i
wszedł zaginiony młody człowiek. Wskazał palcem swojego przyjaciela i powiedział:
„Zabiłeś mnie, żeby się z nią ożenić!". Albo wskazał palcem narzeczoną i rzekł: „To on mnie
zabił!", co w sumie nie ma większego znaczenia. W innym wariancie zamordowany
przychodzi, trzymając pod pachą swoją głowę, kładzie ją na stół, głowa otwiera oczy i
zaczyna mówić. Narzeczona pada martwa na ziemię, a jej niedoszły mąż przyznaje się do
morderstwa, a wtedy były przyjaciel zabiera go ze sobą. - Zamilkłam, wszyscy popatrzyli na
Goriemykina, który wpatrywał się we mnie błyszczącymi oczami.
- Pani również interesuje się folklorem? - zapytał.
- Jak by to panu powiedzieć... W dzieciństwie wysyłano mnie do ciotki na wieś, gdzie
ogromną popularnością cieszyły
się tak zwane ogniska. Co wieczór dzieciaki zbierały się gdzieś w pobliżu wsi, nad rzeką albo
na polance, piekły ziemniaki, śpiewały przy gitarze, a starsze popijały. Oczywiście żadne
ognisko nie mogło się obejść bez takich opowiastek. Maluchy trzęsły się ze strachu, a potem
straszyły się nawzajem. Mówi pan, że ta historia wydarzyła się przed wojną, czyli powinni
być ludzie, którzy pamiętają imiona uczestników miłosnego trójkąta. We wsi jest zaledwie
kilkanaście domów, takie historie zapadają w pamięć, a jednak jestem absolutnie przekonana,
że nie dałoby się poznać tych imion.
- Właśnie - przytaknął radośnie Goriemykin. - Co najciekawsze, lipatowscy starcy uważają,
że cała historia wydarzyła się w Nowofrołowie i zielony myśliwy pochodzi stamtąd, a w
Nowofrołowie mówią, że pochodził z Lipatowa albo Kurianichy. Rozumie pani?
- Oczywiście - westchnęłam, nie mając pojęcia, z czego Iwan Iwanowicz tak się cieszy. -
Dlatego że tak naprawdę ci ludzie nie istnieli, nie mogli istnieć. To bajki dla dzieci.
- A tu już nie ma pani racji - rzekł z poruszeniem Goriemykin. - Mnóstwo ludzi widziało
zielonego myśliwego, a opisy jego wyglądu się pokrywają: ogromny, znacznie wyższy niż
normalni ludzie, nosi sztormówkę albo płaszcz, zawsze w kapturze, twarzy nie sposób
dojrzeć. Rzecz w tym, że zielony myśliwy nie ma twarzy. Rozumie pani? Nosi kaptur, ale pod
nim nic nie ma. Ukrywa swoją głowę, ponieważ istnieje przesąd, że jeśli sieją pogrzebie,
dusza zielonego myśliwego znajdzie ukojenie i opuści bagna. Naturalnie złe siły, którym
podlega, tego nie chcą.
- Oczywiście - mruknęłam. - Jego śmierć jest na końcu igły, igła w jajku i tak dalej...
- Tak jest. - Goriemykin się uśmiechnął. - Na tym świecie wszystko jest ze sobą powiązane i
to, co budzi pani uśmiech, tak naprawdę świadczy o tym, że ludzie niczego nie wymyślają, że
to wszystko istnieje naprawdę. To cała irracjonalna rzeczywistość, a pani, zamiast spróbować
ją zrozumieć, zbywa całą sprawę żartami.
Przyjrzałam się uważnie Goriemykinowi, wyglądało na to, że mówi absolutnie poważnie.
- To znaczy, że proponuje pan studiowanie siły nieczystej? - palnęła Żeńka.
- Mamy do czynienia z zupełnie innym światem... - zaczął z żarem Iwan Iwanowicz, ale ja
postanowiłam wrócić do poprzedniego przedmiotu rozmowy.
- A co jeszcze wiadomo o zielonym myśliwym?
- Słucham? - stropił się. - Ach, o myśliwym... Zwykle pojawia się w nocy albo w czasie mgły.
Jak już powiedziałem, to potężny człowiek, ubrany w coś zielonego - i co charakterystyczne,
bez broni, ponieważ jego duch zaczął pojawiać się na bagnach po zdradzie przyjaciela, to
znaczy, gdy broni już nie miał. Ludzie zawsze widzą go ze znacznej odległości. Jak już

background image

powiedziałem, człowiek, który go spotka, zaczyna błądzić i trafia na bagna. To, że Walerij
Siergiejewicz zobaczył go w świetle dnia, jest zdumiewające. Nigdy nie słyszałem o takich
przypadkach... Więc teraz również w dzień... - wymamrotał Goriemykin pod nosem, ale
usłyszałam go.
Żeńka siedziała z ponurą miną, wpatrując się w podłogę. Doskonale wiedziałam, o czym
myśli. Nie dalej jak wczoraj spotkałyśmy ni mniej, ni więcej, tylko właśnie zielonego
myśliwego, który szedł od rzeki na bagno. Mgła była jak najbardziej obecna, jak również
wycie (wilka albo psa, nie wiadomo), na które nasz zielony przyjaciel odpowiedział, a potem
rozpłynął się we mgle.
- Iwanie Iwanowiczu, ale przecież tak naprawdę pan w to nie wierzy? - spróbowałam
zaapelować do zdrowego rozsądku ogółu, choć zwracałam się do Goriemykina. - W to, że
ktoś włóczy się po bagnach, z głową pod pachą...
- Ja nigdy nie widziałem zielonego myśliwego - westchnął. - To znaczy nie widziałem jego
ziemskiego wcielenia, nieraz jednak miałem okazję widzieć światła, migoczący płomień,
który wabi i przywołuje, a wtedy człowiek nagle znajduje się na bagnie.
- To również sprawki zielonego myśliwego? - spytałam.
- Tak, tak. Widziałem te ognie na własne oczy. Westchnęłam. Nie miałam powodu nie
wierzyć Goriemykinowi, w końcu ja też widziałam ognie... Spostrzegłam stropione spojrzenie
Żeńki, tymczasem Goriemykin mówił dalej:
- Zwróćcie państwo uwagę: Walerij nie jest stąd, nigdy przedtem nie słyszał o zielonym
myśliwym i nagle dziś zobaczył go na bagnie, a potem nie mógł się stamtąd wydostać. Mimo
wszelkich chęci nie może pani powiedzieć, że zadziałała tu jego wyobraźnia, pobudzona
moimi opowieściami. Przecież nie zobaczył wilka, rusałki czy wreszcie diabła, a właśnie
pozbawionego twarzy mężczyznę w zielonym stroju.
- Jeśli to nawet był mężczyzna - rozzłościłam się - który błąkał się po bagnach, to na pewno
miał twarz, tylko z dużej odległości Walera nie zdołał jej zobaczyć.
- Tam było coś czarnego, to na pewno. - Walera sposępniał. - Coś czarnego...
- Na przykład siatka chroniąca przed komarami - ucieszyłam się z niespodziewanego
domysłu. - Przecież na bagnie jest pełno komarów. I to wszystko!
- A co on robił na bagnie? - spytał Walera.
- A co pan tam robił? A Iwan Iwanowicz, nawet ja? Mogła go tam ściągnąć ciekawość, jak
nas wszystkich, albo jakieś gospodarcze potrzeby.
- Wyszła nam interesująca rozmowa - zauważył ze śmiechem Władysław Pietrowicz, który do
tej pory milczał. - Mamy dwa punkty widzenia: materialistyczny, który wygłasza Anfisa, i że
tak powiem idealistyczny, prezentowany przez Iwana Iwanowicza. Myślę, że nie uda nam się
rozstrzygnąć tego sporu, - w tym celu zielony myśliwy musiałby co najmniej zjawić się tu, na
werandzie, z głową pod pachą.
„Czekajcie - pomyślałam ze złością. - Już ja wam przyprowadzę tego żartownisia, z głową
albo bez. Wtedy pożałuje, że łaził po bagnach i straszył ludzi...". A na głos powiedziałam:
- Iwanie Iwanowiczu, zauważyłam, że zdumiało pana to, że ktoś zobaczył zielonego
myśliwego w dzień. Jak pan myśli, z czym to się może wiązać?
Popatrzył na mnie bardzo poważnie, przeniósł wzrok na pozostałych, również
zaciekawionych, pomilczał chwilę, jakby się zastanawiał, czy warto odpowiadać, a w końcu
zniżył głos i powiedział:
- Myślę, że coś się dzieje. Coś ważnego. Jakieś tymczasowe przesunięcie.
- Słucham? - Może jestem tępa, ale idę o zakład, że pozostali też nie zrozumieli, co Iwan
Iwanowicz miał na myśli, mówiąc o tymczasowym przesunięciu.
- Nasz świat i tamten świat zbliżyły się do siebie - wyjaśnił, widząc moje szczere zdumienie. -
Zaczęły się przenikać. Coś się szykuje.

background image

- Nie spóźniłem się na obiad? - zapytał męski bas. Wzdrygnęliśmy się i wstrząśnięci
popatrzyliśmy na wchodzącego. Giennadij Stiepanowicz, bo to właśnie on wrócił z
wędkowania, zamrugał oczami i widząc naszą reakcję, spytał już ciszej: - Jeszcze nie jedliście
państwo obiadu?
- Nie, nie, zdążył pan w samą porę - zaszczebiotała Lidia Arturowna.
I rzeczywiście, dziesięć minut później poproszono nas do stołu.
- Opowiadaj - zażądała Żeńka, rzucając się na łóżko. Pokrótce streściłam jej to, czego się
dowiedziałam, i podsumowałam:
- No więc pisarz, który wcale nie jest pisarzem, nie wiadomo po jakie licho przepisuje
powieść fantastyczną mało znanego autora.
- Jesteś pewna?
- W każdym razie miał w biurku ze dwadzieścia zapisanych kartek i książkę, i w obu
miejscach była mowa o jakimś Er Gulu. Zgodzisz się chyba, że to dość rzadkie imię.
Zastanawiam się tylko, po co mu to? Czyżby w ten sposób uczył się pisać? W takim razie
należałoby przepisywać jakiegoś lepszego autora..
- To akurat proste - powiedziała w zadumie Żeńka. - Władysław Pietrowicz podaje się za
pisarza, który przyjechał tu popracować w spokoju, z dala od zamętu świata i tak dalej.
Ludzie są z natury ciekawscy i myślą sobie, że skoro pisarz, to powinien coś pisać, powinny
być jakieś owoce jego pracy, w przeciwnym razie legenda zacznie wyglądać podejrzanie.
Rewizji się nasz pisarz nie spodziewał, zostawił te kartki dla kobiety, która sprząta w
pokojach. A żeby się zbytnio nie przemęczać, kupił po drodze książkę i zrzyna z niej po kilka
stron dziennie. Mówisz, że wyglądało to na kobiece pismo? Możliwe, że zrzyna madame,
podczas gdy on Bóg wie gdzie się włóczy.
- Po bagnach się włóczy - zapewniłam. - Ubłocone buty, mokre dżinsy... Może wycieczka mu
się nie udała i gdzieś się nieźle zanurzył, cała koszula w błocie. No i po powrocie nie
wyglądał na szczęśliwego. Pytanie tylko, czego szuka na bagnach? Czyżby chciał dorwać
Kukuja?
- Zauważ, że nie on jeden szuka - przyjaciółka podniosła palec wskazujący. - Przypomnij
sobie nocnego gościa. Pragną dostać się na wyspę, pisarz próbuje czwarty dzień, jak na razie
bez efektów. Słyszałaś głos Giennadija Stiepanowicza?
- No pewnie. - Wzruszyłam ramionami.
- Myślisz, że to on rozmawiał w nocy z pisarzem?
- Nie wiem - odparłam szczerze. - W nocy mówił szeptem, no i w ogóle...
- Taak - westchnęła Żeńka. - Za chwilę minie dwa dni, odkąd tu jesteśmy, czas ucieka, a
efektu, mam na myśli wyjaśnienie sytuacji, żadnego. Trzeba coś zrobić.
- Co? - Spochmurniałam.
- No... nie wiem. Stwórzmy jakiś plan łapania siły nieczystej.
Oczywiście najprościej byłoby posłać Żeńkę razem z jej planami do diabła. Jednak miejscowe
tajemnice dopiekły mi do żywego. Kretyńskie zabobony! W dodatku ktoś bardzo stara się je
podtrzymać, a mnie i Żeńkę spróbowano usunąć z gry. Nie mówię „zabić", bo może jednak
tego nie chcieli, ale komuś zależało na tym, żebyśmy po kąpieli w bagnie i oberwaniu po
głowie uciekły stąd na złamanie karku. A skoro ktoś decyduje się na przestępstwo, to w grę
wchodzą nie tylko głupie zabobony.
Na milicję z takimi opowieściami nie ma co się pchać, wyśmialiby nas (wystarczy pomyśleć o
Kukuju), a zależało mi na tym, żeby dowiedzieć się, co jest grane. Jednym słowem, Żeńka
miała rację, potrzebowałyśmy planu walki z siłą nieczystą.
- Zaczniemy od Goriemykina - oznajmiłam. - Przeszukamy dom na okoliczność trzymania
tam psa, może znajdziemy tam jeszcze coś ciekawego... Dalej pisarz, osobnik wyjątkowo
podejrzany. Należałoby się dowiedzieć, kto zacz. Szkoda, że pokłóciłam się z Romkiem, on
przez swoje kanały...

background image

- Obejdziemy się bez Romka - opędziła się przyjaciółka. - Ja też mam swoje kanały,
zapomniałaś? Mów, czego konkretnie potrzebujesz?
- Wszystkiego - odparłam po zastanowieniu. - Na razie sama nie wiem, co się może przydać.
Dobrze byłoby się dowiedzieć, czy podejrzani nie są jakoś powiązani z tutejszymi terenami.
Może kiedyś tu mieszkali, no, sama rozumiesz...
Żeńka skinęła głową.
- Rozumiem. Kto konkretnie nas interesuje?
- Przede wszystkim Goriemykin, w drugiej kolejności pisarz i nowy gość. No i twój Walera -
dodałam z westchnieniem, zniżając głos.
- A ja myślę, że Walerka ma tu zadanie do wykonania. Sama mówisz, że śledził pisarza...
Może byłoby dobrze połączyć wysiłki? Boję się chodzić po bagnach tylko z tobą... No i
wiesz, męskie ramię i tak dalej... Już raz dostałam po głowie.
- Po prostu on jest blondynem - powiedziałam ponuro.
- A co złego jest w byciu blondynem? - wykrzywiła się Żeńka.
- Nic. Problem w tym, że gdy w grę wchodzi blondyn, przestajesz być obiektywna, a to może
się negatywnie odbić na naszej sprawie. A jeśli to on walnął cię w głowę? Wszystkie te firmy
ochroniarskie są podejrzane, Romek mi opowiadał...
- Daj mi spokój z tym swoim Romkiem. Nie chcesz pomocy ze strony młodego, przystojnego
mężczyzny, to powiedz od razu. Chcę wszystko zrobić własnymi rękami, bo z natury jestem
uparta jak muł. Nie musisz od razu wymyślać, że to on dał mi po głowie... Z jakiej racji
miałby to robić? Skoro śledzi pisarza, to jasna sprawa, że jest człowiekiem dobrym, a to
znaczy, że jest po naszej stronie, ponieważ pisarz jest bohaterem negatywnym.
- Oo, i jaki ptaszek ci to wyćwierkał? - mruknęłam wrednie. - Wszystko dlatego, że pisarz jest
brunetem. Jak brunet, to negatywny, a jak blondyn, to dobry. A jeśli jest dokładnie na
odwrót? Może pisarz jest człowiekiem szlachetnym i tak jak my próbuje odkryć prawdę, cóż z
tego, że niezbyt udanie wymyślił sobie legendę. A twój Walera chce mu pokrzyżować szyki.
- A nocny gość? Ten czego chce?
- Odczep się. - Machnęłam ręką.
Żeńka pociągnęła nosem, pomilczała i w końcu oświadczyła:
- No dobrze, z Walerką zaczekamy, może faktycznie jest negatywny. To prawda, nie mam
szczęścia do blondynów. Jak już jasnowłosy, to nieodmiennie sukinsyn.
- No właśnie - ucieszyłam się z rozsądku przyjaciółki. - Czyli dołączamy go do listy
podejrzanych. Jego dane powinny być w księdze rejestrów gości, nietrudno będzie je zdobyć.
I poszłyśmy zdobywać.
Ku naszemu zdumieniu na miejscu, które zwykle było puste, zastałyśmy administratorkę,
młodą dziewczynę.
- Nazywam się Marina - powiedziała radośnie. - Jeśli macie jakieś pytania...
Miałyśmy. Okazało się, że ponieważ przybyło gości, postanowiono ściągnąć ludzi z urlopów
bezpłatnych.
- Za tydzień przyjedzie z Moskwy siedemnaście osób - ucieszyła nas dziewczyna.
- A jak ludzie się tu dostają? - spytała Żeńka i widząc zdumiony wzrok Mariny, wyjaśniła
szybko: - My przypłynęłyśmy łódką z Zaruczja...
- Aa... No przecież jest droga, z sąsiedniego obwodu. Taka sobie, ale przejechać można.
- Władysław Pietrowicz przyjechał samochodem?
- I on, i Walerij Siergiejewicz... Obaj mają dżipy, nasze drogi im niestraszne. Ja do Friazina
dojeżdżam autobusem, a dalej na piechotę. Niezbyt wygodne, ale tu u nas ciężko o pracę...
Będziemy teraz dyżurować na zmianę, bez administratora ani rusz. Wczoraj na przykład
zgasło światło, a stróża nie było. Tylko kłopot dla gości.
- Zgadza się. - Żeńka skinęła głową. W czasie ich rozmowy spoglądałam łapczywie na księgę
gości leżącą na stole i dałam przyjaciółce znak, że trzeba coś zrobić. - Marino, mówi pani, że

background image

Walera i Władysław Pietrowicz przyjechali samochodami, a ja żadnych samochodów nie
widzę...
- No przecież mamy garaż. Murowany, obok magazynu.
- Ach tak? Ten z czerwonym dachem?
- Nie, z czerwonym dachem to dawny magazyn. Teraz też tam jest magazyn, tylko... -
Dziewczyna wstała, żeby pokazać Żeńce, gdzie jest garaż, który tak ją zainteresował.
Ponieważ z okna nie dało się go zobaczyć, a w każdym razie Żeńka nie potrafiła, pociągnęła
Marinę najpierw do drzwi, a potem na dwór. Dzięki temu mogłam nie tylko zajrzeć do księgi,
ale również przepisać dane wszystkich gości.
Gdy kwestia garażu i księgi została zakończona, wyszłam na werandę, gdzie zebrało się już
całe towarzystwo, nie licząc Żeńki, która zjawiła się tuż po mnie. Goriemykin również był
obecny i jak zwykle zabawiał publiczność strasznymi opowieściami.
Jedyną niezwykłą rzeczą były stojące na środku odsłoniętej werandy sztalugi, przy których z
zapałem pracował Walera. Podczas gdy z Żeńką tworzyłyśmy plany schwytania siły
nieczystej, on też nie tracił czasu. Wystarczyło spojrzeć na jego pracę, by zrozumieć: chłopak
ma za sobą co najmniej kilka lat porządnej szkoły malarskiej. Może nie olśniewa talentem,
lecz technikę malowania olejem ma opanowaną.
Popatrzyłyśmy na siebie, Żeńka uśmiechnęła się i obie zaczęłyśmy chwalić pejzaż. A mnie
Walera wydał się jeszcze bardziej podejrzany, nie mam pojęcia dlaczego. Wszyscy z
zainteresowaniem przyglądali się mistrzowi przy pracy. Żeńka również przysiadła z boku, ale
ja powiedziałam: „Chodźmy się przejść, po obiedzie trzeba się trochę poruszać", i
przyjaciółka pokornie poszła za mną.
Problem polegał na tym, że w pensjonacie nie dało się skorzystać z komórki. Nie wiem, czy
to na skutek działania siły nieczystej, czy czego innego, w każdym razie nie było zasięgu.
Chciałam się zorientować, czy to rozciąga się na całą okolicę, czy tylko teren pensjonatu
został tak wyróżniony. Weszłyśmy na pobliski pagórek i zasięg pojawił się jak na zawołanie.
- Chwała Bogu - ucieszyła się przyjaciółka. - Już się bałam, że trzeba będzie płynąć do
Zaruczja...
Wręczyłam jej kartkę z danymi podejrzanych o kontakty z siłą nieczystą, Żeńka wykonała
kilka telefonów i w poczuciu spełnionego obowiązku oddała mi komórkę. Zerknęłam na
aparat i moje serce zatrzepotało trwożnie. Tak strasznie chciałam zadzwonić do Romana
Andriejewicza... Przyjaciółka przypatrywała mi się z wrednym uśmiechem, więc wzięłam się
w garść i schowałam telefon do torebki z obojętną miną.
- Kiedy będą wyniki? - zapytałam rzeczowo.
- Jak będą, to nam powiedzą. Tylko pewnie trzeba będzie od czasu do czasu do nich dzwonić,
żeby o nas nie zapomnieli. Przy okazji, Anfisa, Goriemykin twierdzi, że we wsi nie pojawili
się żadni goście - co mnie osobiście wcale nie dziwi.
- A ja myślę, że skoro Goriemykin snuje opowieści na werandzie, to mamy idealną okazję,
żeby obejrzeć jego dom - oznajmiłam, usiłując nie myśleć o zielonym myśliwym.
Zrobiłyśmy potężny łuk, żeby nie wracać do pensjonatu, doszłyśmy do wsi i tyłami
dotarłyśmy do domu Iwana Iwanowicza. Rozejrzałyśmy się, ale nikt prócz nas się nim nie
interesował.
Doszłyśmy do tylnich drzwi i przestrzegając wszelkich zasad konspiracji, przywarłyśmy do
nich i zaczęłyśmy nasłuchiwać. W domu panowała grobowa cisza.
- Trzeba zapukać - szepnęłam i Żeńka trzy razy walnęła pięścią w drzwi. Żadnej reakcji.
Popatrzyłyśmy na siebie.
- Gdyby w domu był pies - westchnęła Żeńka - na pewno by zaszczekał.
- Gdyby pies mógł szczekać, kiedy mu się zachce, jego obecność nie byłaby tajemnicą.
- Myślisz, że z jakiegoś powodu pies nie może szczekać?
- Najprawdopodobniej tak.

background image

- Ciekawe. Mam nadzieję, że nie może również biegać po domu, bo jakoś nie mam ochoty się
z nim spotykać.
- Ja też nie - przytaknęłam, przypominając sobie rozmiary zwierzęcia.
Na wszelki wypadek poruszyłam klamką. Drzwi były zamknięte, i nic dziwnego, skoro
gospodarz był w gościach i skoro, jak przypuszczamy, miał coś do ukrycia.
- Sprawdźmy okna - zaproponowałam. Żeńka skinęła głową, a potem zaczęła się uważnie
przyglądać czemuś nad drzwiami. Był tam niewielki daszek, stanowiący ochronę przed
deszczem, i coś w rodzaju wąskiej półeczki, z której zwisał niebieski sznurek. Żeńka
pociągnęła za niego i na jej dłoń spadł klucz.
- Wzruszają mnie te patriarchalne zwyczaje - prychnęła, otwierając drzwi.
Weszłyśmy do sieni i tu przejawiłam zdrowy rozsądek.
- Nie możemy tam wejść we dwie, Goriemykin może wrócić w każdej chwili. Jedna z nas
powinna obserwować dom.
- Stać na czatach - poprawiła mnie przyjaciółka.
- Jak zwał, tak zwał - westchnęłam. - Grunt, żeby nie przegapić Goriemykina i zawczasu
uprzedzić, że idzie.
- To ja postoję na czatach - oznajmiła Żeńka - a ty szukaj pieska.
- A dlaczego ty masz stać?
- Bo ty jesteś osobą twórczą - prychnęła. - Zamyślisz się i nie zauważysz Goriemykina, nawet
gdyby na ciebie wpadł.
- Wszystko jasne - uśmiechnęłam się złośliwie. - Po prostu boisz się przeszukać dom. Każdy
głupi może stać na czatach.
- No to właśnie ja będę stała.
- No to sobie stój - rozzłościłam się i weszłam do domu. Dom był nieduży. Rozejrzałam się
po podwórku, ale nie
zauważyłam nic ciekawego. Zwykłe podwórko, dwie duże metalowe beczki, teraz puste, i sąg
drewna. Wygódka (wyjątkowo prymitywna), dalej sień, taras i sam dom. Przy piecu było
wejście do piwnicy.
Westchnęłam ciężko, podniosłam klapę i zajrzałam do środka. Przez małe okienko wpadało
trochę światła, wystarczająco dużo, żeby się upewnić - w piwnicy nie było żywego ducha.
Ośmielona i uspokojona, zaczęłam oglądać dom staranniej.
Na tajne pomieszczenia, schowki i tym podobne rzeczy nie natrafiłam. Zajrzałam do szafek w
kuchni, ale nie znalazłam nic, co wskazywałoby na to, że ktoś trzyma w domu psa.
Najprawdopodobniej Iwan Iwanowicz był wegetarianinem, bo żywił się głównie mlekiem,
majonezem i jajkami. Co prawda znalazłam również zupki rozpuszczalne i mleko
skondensowane w liczbie trzydziestu dwóch puszek.
Przeszłam do przedpokoju, gdzie również nie było nic ciekawego, w każdym razie psa nie
dałoby się tu ukryć. Już miałam wyjść, gdy moją uwagę zwróciła szafa. Sama szafa nie była
niczym nadzwyczajnym, choć można by ją uznać za antyk - porządna, z mahoniu, z zamkiem
ozdobionym wymyślną rzeźbą. Miała ze dwa metry wysokości, była wąska, niezbyt głęboka i
zamknięta na klucz - którego nie było. Przesunęłam krzesło, pomacałam na górze, ale klucza
nie znalazłam.
Nie było go również nigdzie indziej. Istniały trzy możliwości: albo klucza nie ma w ogóle, bo
się na przykład zgubił, albo jest, ale właściciel skrzętnie go ukrywa czy wręcz nosi przy sobie.
To pierwsze było mało prawdopodobne, w przypadku drugim i trzecim musiał zaś istnieć
powód, by go chować.
Poczułam gorące pragnienie dostania się do szafy Goriemykina... Zaczęłam majstrować w
zamku nożyczkami do manikiuru, które miałam w torebce, potem pilniczkiem, potem
przeszłam na nóż przyniesiony z kuchni, lecz moje wysiłki zdobycia odznaki złodzieja

background image

zakończyły się totalną klęską, szafa nie chciała się otworzyć. W tym momencie trzasnęły
drzwi wejściowe i usłyszałam głos Żeńki.
- Anfisa, długo mam tu jeszcze stać? Już mnie sąsiadka zauważyła, jeszcze zacznie coś
podejrzewać.
Zerknęłam na zegarek i uznałam, że faktycznie zasiedziałam się w cudzym domu, i czym
prędzej wyszłam.
- Tam coś jest - oznajmiłam, jak tylko zamknęłyśmy drzwi i odłożyłyśmy klucz na miejsce.
- Co? - wystraszyła się Żeńka. - Pies?
- Nie. W szafie coś jest.
- A szafa duża?
- No... nie za bardzo.
- Ale psa można by tam schować? - dopytywała się Żeńka. Podejrzewając, że się wygłupia,
obrzuciłam ją surowym
spojrzeniem, Żeńka jednak wyglądała absolutnie niewinnie, wyjaśniłam więc spokojniej:
- On coś chowa w tej szafie, ale raczej nie psa.
Dziwny pomysł, naprawdę... Chociaż diabli wiedzą... Dużemu psu byłoby tam potwornie
niewygodnie, musiałby stać na tylnich łapach, wyciągnięty na całą długość... Odrzuciłam ten
pomysł jako nierealny. Jednak w szafie było coś ciekawego, coś, co rzuciłoby nieco światła
na tutejsze wydarzenia.
- Co by to mogło być? - zainteresowała się Żeńka.
- Nie wiem, coś kompromitującego. Na przykład pałatka.
- Z jakiej racji pałatka? - zapytała z urazą Żeńka. - Gdy widziałyśmy zielonego myśliwego,
miał na sobie sztormówkę i plecak. Słuchaj, a może on nosi tę swoją głowę w plecaku? -
Przyjaciółka zachichotała nerwowo. - Przyznasz, że coś w tym jest!
- Żenia - powiedziałam z urazą - ja ci mówię absolutnie poważnie, w szafie jest coś cennego.
Na przykład pieniądze, dokumenty...
- Poczekaj, mówiłaś przecież, że tam jest coś, co rzuca światło...
- Nie czepiaj się, dobra? - poprosiłam. Przypomniałam sobie, jak starannie operowałam
pilniczkiem do paznokci, i poczułam się jak kretynka.
- A więc psa nie ma - westchnęła Żeńka. Rozmawiając, dotarłyśmy do czyjejś łaźni i
siadłyśmy na
wąskiej ławce pod jabłonią.
- Nie ma - skrzywiłam się. - To znaczy nie ma go w domu. Co było do przewidzenia,
trzymanie w domu dużego psa raczej trudno byłoby utrzymać w tajemnicy.
- Nadal jesteś pewna, że pies należy do niego?
- Jak mogę być tego pewna? Po prostu uważam to za bardzo prawdopodobne.
- Nie łap mnie za słowa, tylko powiedz, jak myślisz, co jest grane?
- No dobra. - Złoszczenie się na Żeńkę nie miało sensu, w końcu to nie jej wina, że w domu
nie było ani śladu psa, a szafa nie chciała się otworzyć. - Nadal uważam, że całe miejscowe
plugastwo, a w każdym razie znaczna jego część, to dzieło Goriemykina. Mamy zielonego
myśliwego, wilkołaka, a raczej psa, który go udaje...
- Nie zapominaj o czarnej mszy i światłach. Oraz o tym, że ktoś mnie walnął w głowę.
- No więc - zastanowiłam się - mimo wszystko Goriemykin nie wygląda na człowieka, który
zabiłby kogoś z zimną krwią, dlatego wysuwam następującą hipotezę. Całe tutejsze plugastwo
to dzieło jego rąk, ponieważ ma hysia na punkcie zabobonów, ale do zamachu na nasze życie
ręki nie przykładał, to już sprawka innych indywiduów, tymczasowo nieznanych. Tu już
podejrzani są wszyscy, w tym twój blondyn. Wszystkie wydarzenia muszą się jakoś łączyć z
bagnami, skoro wszyscy

background image

bez wyjątku tak się nimi interesują. To znaczy, że jeśli wyjaśnimy zagadkę siły nieczystej,
czyli dowiemy się, komu zależy na jej pojawianiu się, znajdziemy odpowiedź na pytanie, kto
chciał nas zabić.
- Za to cię właśnie szanuję - za umiejętność sensownych wyjaśnień. Wprawdzie niewiele
zrozumiałam, ale czuję...
- Jak jesteś taka mądra - przerwałam z pogardą - to dawaj swoją wersję.
- Nie bierz sobie tego do serca, to przecież tylko przyjacielska krytyka... Od kogo innego
usłyszysz prawdę, jak nie ode mnie?
- Potrzebna mi twoja prawda jak...
- Dobra, dobra, rozwiń myśl, obiecuję, że już nie będę przerywać.
- Myślę, że pies mimo wszystko istnieje i należy do Goriemykina, po prostu Iwan Iwanowicz
trzyma go nie w domu, lecz gdzieś w pobliżu, na przykład w młynie. Należałoby
porozmawiać z miejscowymi - nie zapominaj, że przysłano cię tu, żebyś kontaktowała się z
ludźmi! Myślę też, że ten zielony myśliwy to Goriemykin. Obie świetnie wiemy, że w nocy
nie śpi, łazi nie wiadomo gdzie.
- Sama mówiłaś, że to nie może być Goriemykin, bo wzrost nie pasuje.
- Ale to może być jakaś sztuczka. Wprawdzie ani pałatki, ani sztormówki u niego nie
widziałam, mogą jednak wisieć w tej zamkniętej szafie albo w ogóle być ukryte poza domem.
Krótko mówiąc, proponuję, żebyśmy od dziś zaczęły intensywnie śledzić tego typa. Psa
trzeba karmić, spuszczać z łańcucha, łapać... Gdyby w ciągu dnia latał luzem, nie byłoby z
niego żadnego pożytku, to znaczy jako zwyczajny pies nie wzbudzałby strachu...
- Zrozumiałam. - Żeńka ściągnęła brwi. - Ale martwi mnie co innego. Zajmując się wyłącznie
Goriemykinem, tracimy z oczu malarza i pozostałych. A może chcesz, żebyśmy się
rozdzieliły? - spytała przyjaciółka z przestrachem.
- Nie, to by nie było mądre - odparłam po zastanowieniu. - Czuję, że to mogłoby być
niebezpieczne. Nie wiemy, jakie tam interesy ma pisarz, ale on może zaczekać, a plugastwa
mam już powyżej uszu. Trzeba to w końcu wyjaśnić.
- Dobrze - zgodziła się ochoczo Żeńka, wstając z ławki. - Chodźmy porozmawiać z
mieszkańcami.
Rozmowy zajęły nam sporo czasu. Ludność Lipatowa składała się z Goriemykina, staruszek
w wieku od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu siedmiu lat, dwóch mężczyzn, Wasilija i
Wowy Tatarina, i jednego nastolatka, Iwana Borodina. Na pytania odpowiadano chętnie,
chociaż dyktafon Żeńki budził onieśmielenie, w końcu więc schowała go do torebki.
Mieszkańcy byli żywotnie zainteresowani kilkoma kwestiami. Pierwsza i najbardziej paląca
to elektryczność, druga - most, trzecia - telewizja, czyli jakość przekazu. Dalej był obwoźny
sklepik, który przestał przyjeżdżać po tym, jak zerwało most, podwyżka emerytury i
podniesienie opłat za elektryczność. W sprawie siły nieczystej nie dowiedziałyśmy się
niczego nowego: Gutka Ignatowa (i nie tylko) kontaktuje się z nią regularnie w pijanym
widzie, a na bagnach zrobiło się niebezpiecznie, bo tam „wodzi". Na pytanie kto,
odpowiadano wzruszaniem ramion i uśmiechami: „No jak to kto, Kukuj oczywiście, po
waszemu leszy". O zielonym myśliwym słyszano, a i owszem, od Iwana Iwanowicza - o
czym on tylko nie opowiadał, gdy przychodzono do niego grać w lotto! Dużego psa widziały
trzy osoby, za każdym razem po ciemku, takich psów nigdy tu nie było, może skąd uciekł...
Wycie z bagien słyszeli wszyscy, dzwon też, wszyscy widzieli ognie. Od zeszłego lata na
bagnach źle się dzieje, strach tam chodzić i dlatego nie chodzą. Iwan Iwanowicz to człowiek
dobry, chociaż dziwak, psa na pewno nie ma. Wnuk Walentyny, Nikołaj, dwa lata temu
rozwiódł się z żoną, a ponieważ pracuje w pensjonacie, to od wiosny do
jesieni mieszka u babki. W zeszłym roku omal nie utonął na bagnach, cudem się wydostał i
chyba coś widział, tylko nic nie mówi, taki już z niego milczek od dzieciństwa. Ale chyba coś
wie, bo dał babce do zrozumienia, że niebezpiecznie chodzić po bagnach, a przyjezdnych

background image

trzeba zawczasu uprzedzać, żeby nie było nieszczęścia. To ostatnie szczególnie mnie
zainteresowało. Może gniewne spojrzenia chłopaka przy pierwszym spotkaniu były
spowodowane naszym wścibstwem?
Siedziałam obok Żeńki, przysłuchiwałam się rozmowom, czasem sama zadawałam pytania i
ogólnie czułam się jak idiotka. Rozumiem, że moja przyjaciółka zajmuje się takimi rzeczami,
jej za to płacą, ale ja? Jednak równolegle z tą samokrytyką pojawiała się inna myśl: w
Lipatowie naprawdę kryje się jakaś tajemnica, tylko albo jest skrzętnie ukryta, albo my,
myślące stereotypowo mieszczuchy, nie jesteśmy w stanie wymacać rozwiązania, które na
pewno jest proste i na wyciągnięcie ręki. Od takich myśli robiło mi się jeszcze bardziej
przykro.
Tak więc przesłuchanie wszystkich mieszkańców nie przyniosło właściwie nic nowego, za to
opuszczałyśmy wieś w poczuciu, że zrobiłyśmy wszystko, co się dało.
- Przecież nie spodziewałyśmy się, że od razu się wszystko wyjaśni, prawda? - powiedziała
markotnie Żeńka, a ja przytaknęłam. - No i co teraz?
- Idziemy na kolację. A potem przejdziemy się do młyna i na bagna, jeszcze przed zmrokiem.
I dobrze byłoby zdobyć gdzieś latarkę, jeśli mamy zamiar śledzić Goriemykina w nocy.
- Ale gdzie ją zdobędziemy?
- A, to już twój problem.
- Dlaczego mój? - spytała czujnie Żeńka.
- Skoro ja jestem mózgiem operacji, ty powinnaś zająć się zapleczem materiałowym -
wyjaśniłam rozsądnie.
Żeńka skinęła głową.
- Dobra, spróbuję. Jestem pewna, że Maria Pawłowna ma jakąś latarkę, a jeśli nie, to chyba
można ją kupić w wiosce. Jak ktoś się będzie pytał, po co nam latarka, zawsze coś tam
nakłamię.
Co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości.
Iwan Iwanowicz został na kolację. Jak się okazało, wcale nie był wegetarianinem, jadł z
apetytem i bez końca dziękował Marii Pawłownej, która osobiście podawała do stołu.
Gospodyni miała wyśmienity humor, pochwaliła się napływem gości i ucieszyła, że wszystko
zaczęło się układać. Żeńka od razu poprosiła o latarkę, powołując się na wczorajszy brak
światła, i dostała ją bez problemu. Jednym słowem, wszystko przebiegło śpiewająco.
Po kolacji nasz nowy gość poszedł nad rzekę, Lidia Arturowna została na werandzie z
Goriemykinem, który paplał bez przerwy, Walera kończył pejzaż (pewnie dlatego żona
Władysława Pietrowicza siedziała tu murem), a „pisarz" poszedł „popracować". Dziesięć
minut później Walera opuścił werandę z powodu zbyt małej ilości światła i wybrał miejsce,
gdzie moim zdaniem światła było jeszcze mniej, za to świetnie było widać okno pokoju
pisarza.
Nie miałam już żadnych wątpliwości: Walera obserwował Władysława Pietrowicza, choć
próbował to ukryć, a Lidia Arturowna usilnie podrywała Walerę, nawet nie próbując tego
maskować. Istne kłębowisko żmij. A do tego Walera wyraźnie starał się oczarować Żeńkę,
spoglądając na nią znacząco i obsypując komplementami. Ta idiotka słuchała, świecąc się jak
tulski samowar, a ja się denerwowałam i nie mogłam doczekać, kiedy wreszcie opuścimy
werandę.
- Na nas już czas - oznajmiłam w końcu, zmęczona wymyślaniem sensownego pretekstu.
- Muszę pani powiedzieć, Anfiso Lwowna, że jest pani osobą szalenie przedsiębiorczą - rzekł
Walera ze śmiechem. - Ciągle panią gdzieś gna!
- Przyjechałyśmy tu pracować - odparłam. - Musimy rozmawiać z ludźmi, wczuć się w ich
problemy...
- Rzeczywiście, pójdziemy się wczuwać - odezwała się Żeńka i poszłyśmy w stronę furtki, po
drodze przyspieszając kroku.

background image

Właśnie dotarłyśmy do ogrodzenia, gdy Żeńka zaczęła się dziwnie zachowywać: ni z tego, ni
z owego zamarła za ceglanym słupem i wyszeptała:
- Idź i nie zwracaj na mnie uwagi.
Łatwo jej mówić! Zrobiłam kilka kroków, próbując zrozumieć, czemu Żeńka zachowuje się,
jakby dostała białej gorączki. Przyjaciółka dołączyła do mnie pół minuty później, ale zamiast
coś wyjaśnić, złapała mnie za rękę, pociągnęła w pobliskie krzaki i tam padła na trawę na
czworaka i w tej dziwnej, powiedziałabym nawet, nieprzyzwoitej pozie zaczęła się czemuś
przypatrywać, w napięciu wyciągając szyję.
Już miałam jej zadać pytanie, zupełnie naturalne w tej sytuacji: „Czy ty przypadkiem nie
zwariowałaś, moja droga?", lecz Żeńka machnęła ręką, nie odwracając głowy. Bardzo
chciałam zrozumieć, co się dzieje, dlatego też padłam na czworaka i ostrożnie wyjrzałam z
krzaków.
Wtedy okazało się, że nie tylko Żeńka ma oznaki białej gorączki - nasz znajomy Kola, wnuk
Walentyny i pracownik pensjonatu, właśnie czaił się za słupem, wyglądając stamtąd z
idiotyczną miną.
Przez minutę nic się nie działo, a potem Kola wyszedł zza słupa, popatrzył w kierunku
krzaków, ściągnął brwi, spojrzał na drogę, a potem zaczął kręcić głową na wszystkie strony.
W końcu zaklął i pobiegł do wsi - przebiegł dosłownie dwa metry od nas, musiałyśmy
przywrzeć do ziemi.
Odczekałyśmy chwilę, wstałyśmy i otrzepałyśmy się.
- Widziałaś? - spytała Żeńka, marszcząc brwi. Skinęłam głową.
- Ten typ nas śledził!
- Właśnie... Ale dlaczego? Jaką rolę odgrywa w tej historii? Kiedy zdążyłyśmy aż tak wejść
mu w paradę?
Zastanowiłam się. Faktycznie, z jakiej racji Kola miałby nas śledzić? Nie widziałam żadnego
rozsądnego wyjaśnienia.
Ponieważ jednak nie miałam ochoty zmieniać planów i uganiać się za tym typem,
oznajmiłam:
- Potem to wyjaśnimy, a teraz chodźmy do młyna.
W świetle dnia budowla wyglądała zupełnie nieszkodliwie, zwykły stary budynek, jedynie
wielkie skrzydła robiły wrażenie. Żeńka nie wytrzymała i pchnęła jedno z nich. Skrzydło
poruszyło się z przeraźliwym skrzypieniem i zamarło.
- Taak - powiedziała Żeńka, która chyba również nie mogła zrozumieć, czego tak
wystraszyłyśmy się tamtej nocy. Podeszłam do drzwi i zobaczyłam wielką kłódkę.
Oczywiście nikt nie zatroszczył się o to, żeby zostawić nam do niej klucz. Na wszelki
wypadek Żeńka szarpnęła kłódkę, trzymała się mocno. - No i co powiesz?
- To, że jeśli ludzie mają jakieś tajemnice, to mądrze robią, trzymając je pod kluczem.
- Co to miało być, kalambur?
- Odczep się - poprosiłam i dodałam z westchnieniem: - Zajrzyjmy chociaż przez okno.
Żeńka wzruszyła ramionami i złączyła ręce. Udało mi się dosięgnąć do futryny. Okno było
niewielkie, do młyna wpadało mało światła, jednak wystarczająco, żeby się przekonać, że to
jedynie duże, zakurzone pomieszczenie. Żadnych świec, ikon ani nic, co świadczyłoby o
naszej nocnej przygodzie.
- Pusto - westchnęłam, zeskakując na ziemię. - Gdybyśmy miały jakiś łom, mogłybyśmy
wyważyć tę przegniłą ramę i wejść do środka.
- Zanimbyśmy weszły, nie zaszkodziłoby sprawdzić, czy da się wyjść.
Popatrzyłyśmy na siebie i westchnęłyśmy: tajemnice wcale nie miały ochoty uchylać nam
swego rąbka.
- Idziemy na bagna? - spytała niewesoło Żeńka.
- Chodźmy.

background image

Na bagnach miałyśmy więcej szczęścia. Dotarłyśmy do krzaków, gdzie poprzednio spotkałam
Walerę, obejrzałyśmy tyczki w okolicy i nawet przeszłyśmy według nich z dziesięć metrów,
a potem, na moją stanowczą prośbę, zawróciłyśmy. Przypomniałam sobie opowieść Walery,
przeszłam jeszcze kawałek i przekonałam się, że z tamtej strony też jest bagno. Żeńka, tracąc
zainteresowanie wyprawą, usiadła na gęstej trawie i żuła jakieś źdźbło ze smętną miną.
Ignorując ją, zaczęłam się rozglądać po tym kawałeczku ziemi i w końcu wpadłam na to, żeby
zajrzeć w krzaki. Pierwsze, co zobaczyłam, to ścieżka wijąca się w zaroślach iwiny. Weszłam
na nią odważnie i kilka minut później znalazłam się na zielonej polanie. Po prawej stronie
rosły wysokie drzewa, a więc bagna tam nie było (wiem na pewno, że na trzęsawisku nie
rosną wysokie drzewa), a po lewej sterczały tyczki. Popatrzyłam w tamtym kierunku i
zobaczyłam Żeńkę, nadal siedzącą na trawie.
- Żenia! - zawołałam.
Przyjaciółka obejrzała się i zerwała na równe nogi.
- Jak się tam dostałaś?
- W krzakach jest ścieżka.
Żeńka zniknęła mi z oczu, żeby wkrótce pojawić się obok mnie.
- O co tu chodzi? W ogóle nie trzeba żadnych tyczek, jest wspaniała ścieżka. A dokąd my
właściwie doszłyśmy? To ta wyspa, na której mieszka Kukuj?
- Nie - zmartwiłam ją. - Z tego, co wiem, to wyspa jest znacznie dalej, w kierunku wsi
Friazino. - Zrobiłam nieokreślony ruch ręką, nie wiedziałam przecież, gdzie znajduje się owo
Friazino.
- Szkoda - westchnęła Żeńka, rozglądając się.
- Walera był koło krzaków - rozmyślałam na głos. - I stamtąd zobaczył zielonego myśliwego,
który był mniej więcej w tym miejscu, w którym my teraz.
- Myślisz, że ma tu gdzieś legowisko? Wzruszyłam ramionami.
- Sprawdźmy.
Na otwartej polanie nie było właściwie co oglądać, podeszłyśmy do drzew i pod wysoką
brzozą znalazłyśmy szałas,
taki, jaki zwykle budują wiejscy chłopcy z tego, co mają pod ręką: kijów, trawy, gałęzi.
Trzeba przyznać, że został zrobiony ze znajomością rzeczy, był solidny, a nawet przytulny.
Wejście zasłaniał kawałek worka. W szałasie nie było nic ciekawego, właściwie nie było w
ogóle nic, obok znajdował się ślad po ognisku i dwa pieńki, używane jako stół i stołek.
- Ktoś tu był - oznajmiła Żeńka z mądrą miną.
- Oczywiście. Tajemniczy nieznajomy, którego Walera wziął za zielonego myśliwego, a więc
wędkarz albo ktoś w tym rodzaju, czyli najzwyklejszy człowiek. Na twarzy miał środek
przeciwko komarom albo siatkę, a Walera ze strachu wyobraził sobie Bóg wie co albo po
prostu wszystko zmyślił.
- Po co?
- Tego to już nie wiem. Wiem tylko, że wszyscy, nie wyłączając Walery, niezdrowo
interesują się bagnami.
- I co teraz? - westchnęła Żeńka.
- Byłoby dobrze dostać się na tę wyspę, może wszystko wyjaśniłoby się na miejscu?
- Cenna myśl, tylko jak do niej dotrzeć, według tyczek? Wiesz, Anfisa, że poszłabym za tobą
w ogień, w wodę, nawet na bagna, ale przypominam, że tu i miejscowi błądzą, a ktoś nawet
przepadł bez wieści.
- No, iść samemu byłoby głupio - przyznałam Żeńce rację. - Potrzebny nam przewodnik.
- I kogo widziałabyś w tej roli?
- Jeszcze nie wiem. Kogoś z miejscowych. Przy okazji należałoby pogadać wreszcie z
milicjantem, nie sądzisz?
- Załóżmy, że sądzę. To co, idziemy już teraz?

background image

- A coś ty taka złośliwa?
Żeńka tylko machnęła ręką i poszła oglądać krzaki za szałasem.
Poszłam za nią. Wysokie drzewa wkrótce ustąpiły miejsca mniejszym, potem zupełnie
rachitycznym, pod nogami znów zacmokało. Musiałyśmy zawrócić.
- Szałas zrobiono niedawno - odezwałam się, żeby przerwać ciężkie milczenie.
- Aha - odparła Żeńka. - To co, wracamy? I tak nic więcej tu nie zdziałamy.
Musiałam przyznać jej rację.
Ścieżką dotarłyśmy do krzaków, rozpaczliwie opędzając się od komarów. Jadły nas żywcem,
chociaż wysmarowałyśmy się środkiem od stóp do głów i jak wynikało z informacji na tubce,
żaden komar nie powinien się do nas zbliżyć. Nim wróciłyśmy do pensjonatu, ręce miałam
całe pogryzione, twarz pewnie wyglądała nie lepiej.
- Prawdziwego piękna żadne komary nie są w stanie zniszczyć - pocieszyła mnie Żeńka,
patrząc na moje próby opędzenia się od krwiopijców.
Właśnie skręcałyśmy do pensjonatu, gdy zobaczyłyśmy Wowę Tatarina w nieodłącznej
czapce uszance i waciaku, spod którego wystawała koszula, spodnie miał wpuszczone w
gumowce. Szedł, wygrażając komuś pięścią i głośno złorzecząc:
- Pół litra pożałował, widzicie go... że jestem mu winien... A może i jestem. Tak, jestem. No i
co... A ty nie jesteś mi winien? Czekaj no, już ja powiem komu trzeba, czym ty się na wyspie
zajmujesz, wtedy dopiero zobaczymy, kto jest komu winien. Pół litra pożałował, sukinsyn -
wymamrotał Wowa, wyciągnął z kieszeni waciaka napoczętą półlitrówkę, spojrzał na nią jak
na wroga, pokręcił głową i napił się prosto z butelki. Potem wsunął butelkę do kieszeni i
ruszył przed siebie niepewnym krokiem. Szedł ścieżką wzdłuż brzegu, przygadując z urazą: -
Pretensje ma...
Słowa Wowy Tatarina bardzo mnie zainteresowały, szczególnie te o wyspie, lecz jeszcze
bardziej zaintrygowało mnie, do kogo właściwie mówił. Popatrzyłyśmy na siebie z Żeńką i
skoczyłyśmy do ogrodzenia, ale nie zobaczyłyśmy żywej duszy. Najwyraźniej Wowa skarżył
się pustce.
Nie tracąc nadziei, przeszłyśmy przez wyłom w murze, z którego chyba skorzystał Wowa, i
znalazłyśmy się na podwórku, również pustym. Po lewej, przy garażu, coś trzasnęło.
Odwróciłam się gwałtownie i zdążyłam zauważyć jakiś ruch,
ktoś skrył się za rogiem. Ja i Żeńka rzuciłyśmy się w tamtą stronę i wpadłyśmy prosto na
Goriemykina. Na nasz widok przeraził się i zaczął rozglądać w panice, jednak widząc, że nie
mamy zamiaru zniknąć jak zły sen, zmusił się do uśmiechu i zapytał:
- Wracacie ze spaceru?
- Tak... - skinęła głową Żeńka i spytała obcesowo: - Widział pan Wowę Tatarina?
- Ja? Nie... A o co chodzi?
- Wydawało nam się, że z kimś się kłócił.
- Nic nie słyszałem - zapewnił pospiesznie Goriemykin, czerwieniąc się przy tym jak burak.
Pomyślałam, że przy takiej reakcji organizmu należałoby bardziej uważać z kłamstwami.
- No, no - pokiwała głową Żeńka, świdrując Goriemykina wzrokiem. Potem skierowałyśmy
się do pensjonatu, a Iwan Iwanowicz wyszedł przez dziurę w ogrodzeniu i chyba poszedł w
stronę wsi. Wyciągnęłyśmy szyje, żeby zobaczyć, gdzie skręci, ale on poszedł wzdłuż płotu i
zniknął nam z pola widzenia. Za to w krzakach przy drodze coś trzasnęło. - Tam się ktoś
chowa! - oznajmiła Żeńka, a ja westchnęłam, to wszystko coraz bardziej przypominało białą
gorączkę. - Sprawdzimy? - zaproponowała z entuzjazmem.
Nie miałam ochoty pchać się w krzaki, gdzie na pewno było pełno komarów, więc
odpuściłyśmy sobie, tym bardziej że właśnie dotarłyśmy do garażu. Przypomniałam sobie
rozmowę z Mariną i postanowiłam zerknąć na samochody naszych sąsiadów.

background image

Brama była zamknięta, ale obok znajdowało się niewielkie okno. Podeszłam do niego i bez
problemu zobaczyłam w środku dwa dżipy i starego łazika. Za nim stała jakaś osobówka,
jednak w takim stanie, że nie sposób było określić, jaka to marka.
- Zapisz numery samochodów - poleciłam Żeńce, a ona pokornie zapisała. Oderwałam się od
okna i pomyślałam na głos: - Dobrze by się było dowiedzieć, na czyje nazwisko
zarejestrowane są samochody.
- Myślisz... - zaczęła Żeńka, a ja westchnęłam.
- Nic nie myślę. Po prostu chcę wiedzieć.
- Jak sobie życzysz. - Przyjaciółka pociągnęła nosem. - Ty jesteś komisarzem Maigret...
Nie miałyśmy tu nic więcej do roboty. Poszłyśmy na werandę, żeby coś sprawdzić, ale
weranda była pusta. Zajrzałyśmy do holu i ujrzałyśmy Marinę przeglądającą księgę.
- A gdzie wszyscy? - spytała Żeńka wesoło.
- Poszli do siebie.
- Tak wcześnie?
- Tak się złożyło.
- A Iwan Iwanowicz dawno wyszedł?
- Jakieś pół godziny temu.
Znowu wyszłyśmy na werandę, a Żeńka zaszeptała gorączkowo:
- Wszystko jasne, to Goriemykin! To jemu Wowa Tatarin groził zdemaskowaniem! Ciekawe,
co nasz miłośnik folkloru trzyma na wyspie. Psa, który straszy ludzi, czy coś gorszego?
- Nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba znaleźć Wowę i zapytać.
- Myślisz, że ci powie?
- Jeśli będzie w stanie. A jak zacznie się opierać, obiecamy mu skrzynkę wódki. To powinno
podziałać.
- No to chodźmy - zgodziła się ze mną Żeńka. Poszłyśmy, choć w głębi ducha miałam
poważne wątpliwości.
Wowa pewnie już skończył butelkę i wcale nie wiadomo, czy zrozumie, co się do niego
mówi.
We wsi jednak nie udało nam się znaleźć Wowy Tatarina. Jego żona poinformowała nas, że
do domu nie wracał, jak po obiedzie poszedł po wodę, tak zginął, wiadra stoją przy studni. Na
pytanie, gdzie może być, usłyszałyśmy: „A wszędzie. Może leży w jakim rowie albo w
kałuży. Jak oprzytomnieje, to wróci, nie dziś, to jutro". Po otrzymaniu tak wyczerpujących
informacji podreptałyśmy w stronę domu Goriemykina, żeby sprawdzić, czy jest u siebie.
Okazało się, że tak, w towarzystwie dwóch staruszek siedział na ławce przy sąsiednim domu i
opowiadał o czymś z pasją.
- Znowu na spacer? - zawołał do nas. Potwierdziłyśmy, a on pomachał nam ręką.
- O, tam jest Kola - wymruczała Żeńka, udając, że nie zwraca na niego uwagi. Obejrzałam się
ostrożnie, ale nie zobaczyłam go. - W ogródku! - syknęła przyjaciółka.
I rzeczywiście. W ogródku, pod domem Walentyny, zobaczyłam szofera pensjonatu, szedł do
furtki ze schyloną głową, chyba zły. Na nasz widok wyhamował, jakby nie chciał, żebyśmy
go zobaczyły, ale zorientował się, że już za późno, i wszedł na ganek. Trzasnęły drzwi
wejściowe i kobiecy głos zapytał:
- Kola, to ty?
- Ja.
Głosy ucichły. Oddaliłyśmy się od domu, doszłyśmy do końca wsi, lecz Wowy nie
znalazłyśmy.
- Trzeba było od razu za nim iść - zauważyłam, gryząc wargę.
- Phi, pogadamy z nim jutro. Co się odwlecze... - pocieszyła mnie Żeńka.
- Do jutra zdąży zapomnieć, co dziś wykrzykiwał - zmartwiłam się.

background image

- Możliwe, że i dziś by sobie nie przypomniał. - Żeńka usiłowała patrzeć na sprawę
filozoficznie, widziałam jednak, że jest tak samo zmartwiona jak ja.
Po jakimś czasie znowu poszłyśmy do domu Wowy Tatarina, ale jeszcze się nie pojawił.
- Zaczekamy do jutra - postanowiłam zrezygnowana.
- Dziewczęta! - usłyszałyśmy.
Odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy Augustę Polikarpowną, szła od studni z dwoma pełnymi
wiadrami. Podeszłyśmy do niej szybko i odebrałyśmy jej wiadra.
- No i jak? - spytała, sapiąc ciężko, choć szłyśmy powoli. - Już wiecie, co się tu u nas dzieje?
- Jeszcze nie. - Żeńka westchnęła. - Ale już wiemy, że faktycznie się dzieje.
- Tak? - Augusta Polikarpowna jakby się wystraszyła. - A co się stało?
- Ktoś odprawia czarną mszę w młynie.
- A co to takiego? - zaniepokoiła się emerytka.
- Tak jakby msza święta, tylko na opak, to znaczy oddają cześć wcale nie Panu Bogu, a wręcz
przeciwnie.
- Święci pańscy... - Augusta Polikarpowna przeżegnała się. - A my się jeszcze dziwimy, że
telewizor nic nie pokazuje i że most zmyło. Trzeba by się dziwić, że jeszcze żyjemy! A kto tę
mszę odprawia?
- Na razie nie wiemy, drzwi od młyna były zamknięte, a przez okno niewiele widać, Anfisa
widziała tylko kogoś w czarnym stroju. Augusto Polikarpowna, chciałyśmy właśnie panią
zapytać, czy nie zauważyła pani nic dziwnego w zachowaniu Goriemykina?
- Myślicie, że?... Nie, nie może to być, Iwan Iwanycz to człowiek bogobojny, w Zielone
Świątki razem do świątyni jeździli, całe nabożeństwo klęczał, jaka tam czarna msza... Pewnie,
że dziwak, ale dobry człowiek.
- A czemu dziwak?
- A co miastowy ma tu do roboty? Żeby choć grzyby zbierał albo jagody, to jeszcze, ale nie,
to go zupełnie nie interesuje. Mieszka sam, je zupki z torebek, widziane to rzeczy! A teraz
jeszcze wymyślił, żeby na zimę zostać. Toż tu zimą nawet człowiek przywykły może
uświerknąć z nudów, a co dopiero...
- A może ma problemy rodzinne? - podsunęła Żeńka.
- Jakie tam problemy? Żona go odumarła, syn z rodziną mieszka za granicą, a sam Iwan
Iwanowicz ma w Moskwie mieszkanie i emeryturę. Ja sobie tak myślę, że on chce zimą na
wyspę pójść, żeby, znaczy się, popatrzeć na Kukuja.
- Jak to: popatrzeć? - nie wytrzymałam. - Chyba Iwan Iwanowicz nie myśli na poważnie, że
na wyspie siedzi jakiś Kukuj?
Żeńka popatrzyła na mnie strasznym wzrokiem, więc zamilkłam. Właśnie weszłyśmy na
ganek domu Augusty Polikarpownej, gospodyni puściła nas przodem, wzruszając ramionami.
- Może nie siedzi, a może... Kto to wie?
Żeńka postawiła wiadra na szerokiej ławie w sieni, Augusta Polikarpowna zaproponowała
nam herbatę, ale podziękowałyśmy, bałam się, że przegapimy Iwana Iwanowicza, który
wydawał mi się coraz bardziej podejrzany. Wtedy za moimi plecami coś huknęło, drgnęłam i
zobaczyłam, jak z tarasu, którego drzwi wychodziły do sieni, wyłonił się Iwan Borodin.
- Cześć - powiedziała Żeńka, a chłopiec westchnął, odwracając wzrok.
- Co nic nie mówisz, przywitaj się - upomniała go babka. Iwan Borodin zamarł, patrząc w
podłogę, a potem zacisnął
powieki, jakby patrzenie na nas było ponad jego siły, w końcu pisnął żałośnie i wyleciał z
domu jak z procy.
- Co ci to? - zawołała za nim babka i pokręciła głową. - Prawdę mówią, że rozumu za grosz...
Nie gniewajcie się na niego...
- Co też pani...

background image

- Pójdę go poszukać - westchnęła Augusta Polikarpowna. Razem z nią wyszłyśmy na ganek i
zobaczyłyśmy Wasilija, właśnie szedł do Ignatowej. - Wasia, nie widziałeś mojego chłopaka?
- Do młyna poleciał, jakby go czarci gonili. A co?
- A nic. Znowu go coś napadło. To cichy jak aniołeczek, to jakiś taki wystraszony. Trzeba
będzie jesienią znów do lekarza jechać po proszki uspokajające.
- Ano pewnie tak... - Wasilij pokiwał głową, zerkając na nas. - A ja tu w takiej sprawie... Nie
miałabyś pożyczyć butelki?...
- Znajdzie się.
Wasilij poweselał i zaczął wchodzić na ganek, a Żeńka spytała:
- Widział pan może Wowę Tatarina?
- Dzisiaj? A z pięć razy. Biegał po wsi i szukał klina. Ja przy sianie robiłem, a teraz fajrant...
- I dawno go pan widział?
- A z godzinę temu, do pensjonatu szedł.
- Po co?
- No przecież mówię, że szukał, gdzie by się napić. Jego żona to dobra kobita, nie można
powiedzieć, ale strasznie awanturna i babkom naszym surowo zakazała pożyczać Wowie i
nalewać mu. Po tym, jak Stiepanownej przy studni trzy prawdy wyczytała, to już żadna nie
daje i Wowka się męczy.
- A od kogo chciał pożyczyć w pensjonacie?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Może od was.
- A nic nie mówił?
- Toż ja go nie pytałem. Widziałem tylko, że pobiegł w tamtą stronę, to jasna sprawa,
człowiekowi jest źle... - Wasilij odchrząknął, dając do zrozumienia, że rozmowa się
przeciąga, a jemu też nie jest dobrze, ale postanowiłam nie zwracać na to uwagi.
- Widzi pan, ja i Jewgienija Pietrowna chciałybyśmy dojść do wyspy. Mógłby nas pan
zaprowadzić?
- Wcześniej mogłem, a teraz już drugie lato nie. Na bagnach wodzi.
- Kto wodzi?
- Kukuj, a któż by. Nie przejdziesz. Milicjant poszedł, ledwie żywy wrócił. A wam wyspa
niepotrzebna, nie macie tam nic do roboty.
- Jak to nic? A Kukuj? - oburzyła się Żeńka.
- A co, chcecie go złapać? - Wasilij zaśmiał się i pokręcił głową. - Gdyby się dało, już dawno
by go złapali. Wy się na bagna nie pchajcie, bagna to rzecz niebezpieczna, był człowiek i nie
ma człowieka, a wy jesteście młode, wam jeszcze żyć a żyć.
- A kiedy ostatni raz był pan na wyspie? - spytałam. W tej chwili na ganku pojawiła się
Augusta Polikarpowna.
- Wejdźcie do domu, co będziecie na ganku stać? - zaprosiła nas.
Wasilij poweselał i pierwszy usiadł przy stole. Napił się, zakąsił kapustą i w końcu
powiedział:
- Dwa lata temu, jak z letnikami na jagody chodziłem, wtedy weszliśmy na wyspę. W zimie
nie było tam nic do roboty, a od wiosny zaczęło wodzić.
- Jak to: zaczęło? - nie wytrzymałam. - Ni z tego, ni z owego?
- A to już by trzeba Kukuja zapytać - prychnął Wasilij, spoglądając na nas chytrze.
- Ale przecież całymi latami ludzie tam chodzili i nic się nie działo.
- No właśnie, a teraz wodzi. Sam dwie godziny błądziłem, już myślałem, że w ogóle nie
wyjdę, a nieprzywykły człowiek wcale by nie wyszedł. Słyszałyście, że tu u nas cztery osoby
zginęły? Tylko samochód został. Chłopy jak dęby, i jak kamień w wodę. Znaczy się, w
bagno. A wy? Was jak komar ugryzie, to już bieda. Trzymajcie się od tej wyspy z daleka.
- Czyli nie zaprowadzi pan? - spytałam chmurnie.
- Nie. Ani ja, ani Wowa, nikt z naszych nie zrobi tam ani kroku. Nawet nie proście.

background image

- Ale niech pan posłucha, przecież Augusta Polikarpowna napisała list do redakcji, żebyśmy
przyjechały i wyjaśniły sprawę, a wy nie chcecie nam pomóc.
- My byśmy radzi pomóc, ale prowadzić was na pewną śmierć to nie pomoc, tylko wręcz
przeciwnie. Wy o naszych biedach do gazety napiszcie, żeby most odbudowali, drogę
połatali, żeby telewizor chociaż jeden program normalnie pokazywał. Wtedy Kukuj na swoim
bagnie się uspokoi, przestanie ludzi gubić. Mówię to wam z całym przekonaniem. Na bagno
się nie pchajcie, tylko nakłońcie miejscowe władze, żeby się zainteresowały.
Rozumiejąc, że rozmowa skończona, pożegnałyśmy się i opuściłyśmy dom Augusty
Polikarpownej.
- On coś wie - szepnęłam trwożnie.
- Głupi by się połapał. Tylko co? Jestem pewna, że na bagnie nie ma żadnej siły nieczystej, że
to coś znacznie gorszego.
- Co?
- Nie wiem. - Żeńka wzruszyła ramionami. - Ale on nie chce tam iść wcale nie z powodu
Kukuja.
- Dokładnie. I dał nam do zrozumienia, że gdyby nie odcięcie wsi od świata, nie byłoby tego
wszystkiego.
- Co tam może być? - mamrotała Żeńka, przygryzając nerwowo wargi. - Żeby się tak dostać
na tę wyspę, choć jednym oczkiem popatrzeć...
- Trzeba pogadać z milicjantem - zdecydowałam. - Jest funkcjonariuszem na służbie, więc nie
wypada mu ględzić o Kukuju, za to na pewno zna te tereny. I z nim właśnie pójdziemy.
- A może tam jest jakaś sekta satanistyczna? - wysunęła przypuszczenie Żeńka. - Okopali się
na wyspie i nie chcą, żeby ktoś się dowiedział o ich tajemnicach?
- Nie ma co się bawić w zgadywanki, trzeba pójść i sprawdzić. Jutro z rana jedziemy do
milicjanta.
- Niby jak? - skrzywiła się Żeńka. - Przecież wiesz, że miejscowi nie mają łódek. Trzeba by
iść na piechotę do Friazina, a potem autobusem do miasta, a potem znowu autobusem do
drugiego miasta i dopiero stamtąd do Zaruczja. Dobrze będzie, jak na wieczór dojedziemy.
- No to co, za to z powrotem można twoim samochodem.
- Pytałam Marinki, od Friazina da się przejechać tylko dżipem, a najlepiej traktorem na
gąsienicach.
- To pożyczymy łódkę od Marii Pawłownej.
- Nie słyszałaś, jak przed kolacją mówiła, że łódka do niczego się nie nadaje, a nowej nie ma
skąd wziąć? Jeszcze się żaliła, że chleb namiękł, a nie ma komu naprawić łódki.
- Dobra - straciłam cierpliwość. - Ostatecznie możemy przepłynąć rzekę wpław, włożymy
rzeczy do reklamówki i...
- Ja słabo pływam, a tu jest silny prąd.
- Nie pleć głupstw. Prąd jest normalny, a pływasz całkiem dobrze.
- Dobra, jutro zobaczymy...
Tymczasem doszłyśmy do domu Iwana Iwanowicza i mogłyśmy zobaczyć, jak siedzi przy
stole pod oknem i pije herbatę. Ulokowałyśmy się wygodnie w krzakach naprzeciwko,
przypuszczając, że przyjdzie nam tu przesiedzieć niejedną godzinę.
Wkrótce zapadł zmierzch i wieś jakby wymarła. Iwan Iwanowicz zapalił lampę naftową i
siadł przy oknie z książką w ręku.
- Zauważył nas - zaniepokoiła się przyjaciółka.
- Czemu tak myślisz?
- Nie rozumiesz? Przecież specjalnie wystawia się na pokaz, jakby chciał powiedzieć: tu
jestem, siedzę w domu i nigdzie się nie wybieram. Na pewno widział cię, jak wtedy
zaglądałaś przez okno do młyna, i teraz jest ostrożny.
- O cholera - zaklęłam. Żeńka chyba miała rację.

background image

Iwan Iwanowicz poczytał z pół godziny, a potem włożył okulary do futerału i zniknął w głębi
pokoju, by wrócić pięć minut później i zgasić lampę.
Wieś pogrążała się w ciemnościach, a my zaczęłyśmy czekać na rozwój wydarzeń, jednak
czas płynął, a nic się nie działo. Panowała zupełna cisza, jedynie drzewo nad nami
poskrzypywało cicho, a ciemno było choć oko wykol. W pewnym momencie zza chmur
wyjrzał księżyc, ale przez to zrobiło się jeszcze bardziej strasznie, i wtedy z bagien dobiegło
wycie, przeciągłe i długie. Złapałyśmy się za ręce, najbardziej bojąc się tego, że zaczniemy
wrzeszczeć ze strachu i wystraszymy całą okolicę.
- Reaguje na księżyc - zauważyła Żeńka.
- Aha - wymruczałam. Wolałam już nie pytać, co za „on". Wkrótce księżyc znów skrył się za
chmurą, wycie urwało się
jak nożem uciął, a my nieco odżyłyśmy, ale nie na długo. Ochłodziło się i chociaż wzięłyśmy
ze sobą swetry, to i tak zaczęłyśmy się do siebie przytulać. Iwan Iwanowicz jak na złość nie
wychodził z domu.
Żeńka wysunęła się z krzaków i oznajmiła:
- Zbiera się na deszcz.
I rzeczywiście, zerwał się wiatr i powietrze jakby zapachniało deszczem.
- Co robimy? - spytałam. - Pójdziemy do domu, niczego się nie dowiadując?
- W czasie deszczu ten drań pewnie nigdzie nie pójdzie - zauważyła Żeńka po zastanowieniu.
- Nic podobnego, deszcz to idealna pora. Wiesz co, ty tu siedź, a ja pobiegnę po kurtki i
parasol. A może wolisz sama pobiec, podczas gdy ja postoję na czatach?
- Nie, idź ty - westchnęła przyjaciółka.
Wyszłam z krzaków i pobiegłam w stronę pensjonatu. Przebiegłam już przez łąkę i dotarłam
do lasku, gdy zwróciłam uwagę na młyn. Nie mogło być żadnych wątpliwości - w jednym z
okien migotało światło. Zamarłam, wpatrując się w ledwie widoczny płomyk, i zastanowiłam
się, co robić dalej. Czyli co, Goriemykin wywiódł nas w pole? My siedzimy w krzakach, a on
wymknął się chyłkiem z domu i zajął swoim ulubionym zajęciem: odprawianiem czarnej
mszy w młynie.
- Wybacz mi, Panie - przeżegnałam się szybko i zawróciłam do Żeńki.
Moja przyjaciółka nadał siedziała w krzakach, obserwując dom. Pytanie tylko, czy w ogóle
cokolwiek widziała.
- Goriemykin wychodził? - szepnęłam.
- Nie. - Żeńka pokręciła głową. - A co tak szybko wróciłaś?
- Ten drań nas przechytrzył, jest już w młynie.
- Skąd wiesz?
- Widziałam światło.
- Słuchaj, Anfisa, może to wcale nie Goriemykin, może ktoś inny? Facet na pewno nie
wychodził z domu.
- Jesteś pewna? - zaatakowałam ją. - Drzwi z sieni wychodzą prosto do ogrodu, w ciemności
mogłyśmy go nie zauważyć.
Po zastanowieniu Żeńka skinęła głową.
- A jeśli to manewr odwracający uwagę? Ktoś zapalił światło w młynie, żebyśmy tani
pobiegły, i wtedy Goriemykin się wyśliźnie?
- To co proponujesz?
- Jedna z nas musi tu zostać i pilnować domu.
- I co, sama pójdziesz do młyna? - nie uwierzyłam.
- Nie - odparła Żeńka z rozbrajającą szczerością. - Ja zostanę tutaj, a ty pójdziesz.
- Jasne, znalazłaś głupiego.
- No przecież ty nie wierzysz w siłę nieczystą.
- Oczywiście, że nie, ale tam może być coś gorszego. Nie zapominaj, że nawet Wasilij się boi.

background image

- To kto tam jest według ciebie?
- Nie dowiemy się tego, siedząc w krzakach. W końcu to twoja podróż służbowa. Ja zaraz idę
spać, a jutro przepłynę rzekę wpław i wrócę do domu, żeby pogodzić się z Romkiem.
- No przecież mówiłaś, że dwa tygodnie...
- A ty mówiłaś, że trzeba się zorientować, co się tu dzieje. Mówiłaś czy nie?
- Dobrze. - Żeńka wstała ze swojego pieńka. - Chodźmy razem. Szkoda, że nie
sprawdziłyśmy, czy ten typ jest w domu, czy jednak wyszedł - zauważyła, gdy już
oddaliłyśmy się od domu.
- Ja myślę, że wyszedł. Wczoraj spał przy lampie, a dzisiaj zgasił światło.
- Jeśli go przyłapiemy w młynie, nie będziemy musiały dłużej zgadywać.
Szłyśmy przez łąkę i Żeńka szepnęła wystraszona:
- Świeci się.
- A co ma robić - mruknęłam lekceważąco, usiłując być dzielna. Jednak im bliżej młyna
podchodziłyśmy, tym gorzej mi to wychodziło. W końcu po mojej odwadze nie zostało nawet
śladu, a w dodatku zaczął padać przykry drobny deszczyk.
- Dostanę zapalenia płuc - jęczała Żeńka, ale nie zwracałam na to uwagi. Doskonale
wiedziałam, że jeśli teraz poddam się strachowi, to jutro będę się czuć jak idiotka. Trzeba
wyjaśnić sprawę tej czarnej mszy, i to jak najszybciej, bo jak ten żartowniś dowie się o
naszym zainteresowaniu, przestanie się pojawiać i tajemnica pozostanie niewyjaśniona.
Gdy minęłyśmy lasek i wyszłyśmy nad rzekę, zobaczyłyśmy, że wszystkie okna młyna są
ciemne.
- Spóźniłyśmy się - powiedziała z irytacją Żeńka, która minutę temu trzęsła się ze strachu.
- Nic straconego, może złapiemy go po drodze - oznajmiłam, wyszłam z krzaków i wpadłam
prosto na jakiegoś człowieka. To znaczy nie mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że to
był człowiek - nagle zobaczyłam coś ciemnego,
krzyknęłam, a Żeńka zaczęła wrzeszczeć. Człowiek, czy cokolwiek to było, odwrócił się
gwałtownie, chcąc uciec, a ja, chyba w przystępie szaleństwa, próbowałam go złapać. Moje
palce ześliznęły się po czymś mokrym, złapałam go dopiero, gdy namacałam jakiś sznurek,
uczepiłam się go i wrzasnęłam: - Żeńka, pomóż mi, trzymam!
Nie przestając krzyczeć, Żeńka przybiegła mi z pomocą. Jednak człowiek okazał się bardzo
zwinny, wyrwał mi się z rąk i skoczył w krzaki. W rękach została mi tylko torba, czy raczej
plecak. Żeńka rzuciła się w pogoń, ale już w krzakach potknęła się o coś i upadła pod moje
nogi, ja przewróciłam się na nią. Obie krzyczałyśmy z przerażenia.
Uspokoiłam się pierwsza, usiadłam i powiedziałam: - Przestań się drzeć... - Było jasne, że
gonienie nieznajomego nie ma sensu, za dużo czasu straciłyśmy, poza tym na pewno
orientował się w ciemnościach lepiej niż my. - Gdzie masz latarkę? - westchnęłam. Żeńka nie
odpowiedziała, ale wkrótce zapłonęło światło i mogłam zobaczyć jej nieszczęśliwą twarz.
- Uciekł? - spytała, rozglądając się nerwowo.
- No pewnie, że tak.
- A to co? - Promień światła wyłowił z ciemności plecak. Spojrzała na niego i zaczęła
chichotać. - Anfisa, nie wydaje ci się, że właśnie przeraziłyśmy na śmierć Bogu ducha
winnego człowieka? Ktoś szedł sobie spokojnie i nagle...
- A niby kto? Wasilija i Wowy nie przestraszysz, a nikt inny by tędy nie szedł.
- Może jakiś przyjezdny? - nie poddawała się Żeńka.
- Dość tych zgadywanek, zobaczmy, co jest w plecaku. Nie należało tego robić, ale kto
wiedział... Rozwiązałam plecak,
Żeńka poświeciła latarką i zobaczyłyśmy dużą torbę foliową. Nie wyjmując jej,
spróbowałyśmy zobaczyć, co jest w środku, odsunęłyśmy reklamówkę... W pierwszej chwili
nawet nie zrozumiałam, co to jest. Żeńka nagle zachwiała się i padła na ziemię jak martwa.

background image

- Żenia! - zawołałam, podniosłam latarkę i na czworaka podeszłam do niej, żeby udzielić
przyjaciółce pierwszej pomocy.
Potem przeniosłam promień światła na nasze znalezisko i wtedy zrozumiałam: w torbie leżała
głowa. Ludzka głowa, męska. Ciemne włosy, wąsy, oczy zamknięte...
- O mamusiu - szepnęłam i upadłam obok Żeńki.
Ocucił mnie deszcz. Teraz padał już na całego, zimne krople uderzały mnie w twarz.
Niechętnie wstałam i rozejrzałam się. To jednak nie był sen, leżałam w krzakach, przy mnie
nieprzytomna Żeńka, a gdzieś obok odcięta głowa. O mój Boże, po co ja się ocknęłam?
Ale skoro już odzyskałam przytomność, to głupio byłoby leżeć na deszczu. Poszukałam
latarki, starając się nie myśleć ani
o nieszczęsnej głowie, ani o tym, że moja przyjaciółka leży obok mnie i uparcie nie daje
znaku życia. Znalazłam latarkę i włączyłam ją - dziwne, czyżbym wyłączyła ją, upadając?
Zwalczyłam pokusę nakierowania światła na plecak i postanowiłam najpierw ocucić
przyjaciółkę. Podniosłam jej głowę i Żeńka nagle spytała:
- Żyjesz?
- Aleś mnie wystraszyła!
- Jest tam?
- A gdzie ma się podziać - westchnęłam.
- To naprawdę głowa? Najprawdziwsza?
- Nie przyglądałam się. Dojdź do siebie, idziemy do pensjonatu, bierzemy komórkę i
dzwonimy po gliny. Głowa to już nie żarty, to morderstwo! Trzeba jak najszybciej o tym
zawiadomić!
- No pewnie, że morderstwo - ucieszyła się Żeńka nie wiadomo z czego. Usiadła, wzięła ode
mnie latarkę i powiedziała: - Anfisa, nie mogłabyś jej... No, przykryć? Pomyślałam, że nie ma
sensu nieść jej do pensjonatu, gliny powinny obejrzeć ją na miejscu... Słuchaj, przecież jej nie
ma! - zawołała niespodziewanie. Zmusiłam się do odwrócenia - rzeczywiście, ani głowy, ani
torby czy plecaka obok nas nie było.
- Co się z tym stało? - stropiłam się, szukając w krzakach
i zapominając o swoim pragnieniu nieoglądania już nigdy więcej
tej przeklętej głowy. Teraz szukałam jej z takim zapałem, jakby od tego zależało moje życie.
Żeńka przyłączyła się do mnie, przetrząsnęłyśmy krzaki, teren dookoła, obejrzałyśmy nawet
drogę, którą tu przyszłyśmy - i nic, ani plecaka, ani głowy. Nie było też żadnych śladów,
przecież padał deszcz. Wniosek nasuwał się sam: albo właściciel głowy wrócił po nią, gdy
leżałyśmy nieprzytomne, albo żadnej głowy i plecaka nie było, tylko nam się przywidziało.
- Nie, to bzdura - oznajmiłam po zastanowieniu. - Obie doskonale pamiętamy to samo. To
znaczy, że musiałby nam się przyśnić jeden i ten sam sen, a to niemożliwe. A więc plecak
jednak był...
- Głowa też była? - westchnęła Żeńka.
- Nie wiem - stropiłam się. - Może faktycznie nam się przywidziało?
- Wiesz, co ci powiem, Anfisa? - zmarkotniała moja przyjaciółka. - Chodźmy spać. Nie
podoba mi się nasz stan. Halucynacje to niebezpieczna rzecz, stąd już do psychiatryka
niedaleko.
W kwestii psychiatryka zgadzałam się w zupełności, nawet teraz można było mnie tam
wysłać na leczenie profilaktyczne. Poszłyśmy żwawym krokiem w stronę pensjonatu. Gdy
dotarłyśmy do ogrodzenia, Żeńka spytała nagle: - Myślisz, że naprawdę nam się
przywidziało? - Wzruszyłam ramionami, a ona wyszeptała gorączkowo: - Anfisa, a może to
leszy nas wodził? No, może to właśnie o to chodzi z tym wodzeniem? Halucynacje i inne
takie...
- Może... - Machnęłam ręką. I wtedy nie w porę przypomniałam sobie opowieść o zielonym
myśliwym, który nosił głowę pod pachą. Pisnęłam cicho, a Żeńka złapała mnie za rękę.

background image

- Coś ty?
- Nic - wyjęczałam. Jeszcze by tego brakowało, żebym znowu wystraszyła Żeńkę.
Na szczęście już weszłyśmy na ganek i zastukałyśmy do drzwi. Otworzyła nam Marina.
- Już zaczęłam się martwić... - powiedziała, mrużąc sennie oczy.
- Zatrzymałyśmy się we wsi, potem złapał nas deszcz... - zaczęłyśmy się tłumaczyć.
- Od wsi szłyście same?
- No pewnie.
- A to dopiero... A dzisiaj na bagnie jakby wszystkie czarty się zebrały, takie wycie się
rozchodziło...
Jakby na potwierdzenie jej słów z bagien dobiegło przeciągłe wycie. Wszystkie trzy
przeżegnałyśmy się odruchowo.
- Jest gorąca woda? - spytałam, nie wiadomo dlaczego szeptem.
- Jest - skinęła głową Marina, a my zaczęłyśmy wchodzić po schodach.
- No i co powiesz? - spytała moja przyjaciółka.
- O czym?
- O tym wszystkim.
- Nic.
- Ale chyba masz na ten temat jakieś zdanie?
- Moje zdanie brzmi: pora spać. A jak będziesz mnie dalej dręczyć, to oberwiesz po głowie.
Obudziłam się wraz z pierwszymi promieniami słońca. Żeńka słodko spała, a ja zapatrzyłam
się w sufit i zaczęłam analizować wczorajsze wydarzenia. Niestety, zabrakło mi danych. Jak
można odpowiedzieć na pytanie, czy popełniono morderstwo, czy nie, skoro nie mam
pewności, czy faktycznie widziałyśmy w nocy głowę, czy to wszystko sprawka Kukuja?
Pomęczyłam się jeszcze trochę, a potem wstałam i zaczęłam budzić Żeńkę. Usiadła
gwałtownie na łóżku i popatrzyła na mnie oszalałym wzrokiem. Potem przycisnęła rękę do
piersi i jęknęła:
- Wystraszyłaś mnie na śmierć... Całą noc śniły mi się koszmary...
- Jak się człowiekowi śnią koszmary, to śpi niespokojnie, a ty spałaś jak zabita.
Żeńka spojrzała na zegarek i żachnęła się:
- Zwariowałaś? Po co mnie zrywasz o tej porze?
- Nie zapominaj, że przysłano cię tu do walki z siłą nieczystą, a nie po to, żebyś się
wylegiwała.
- Wymyśliłaś coś! - ucieszyła się Żeńka.
- Czarna msza i odcięta głowa to ogniwa jednego łańcucha, a to wszystko sprawka
Goriemykina.
- Dlaczego? - wymamrotała.
- Głowa była mu potrzebna do tego, żeby dodać historii z zielonym myśliwym niezbędnego
dramatyzmu.
- Dokładnie tak, przecież była mowa o tym, że zielony myśliwy nosi głowę w plecaku...
Anfisa, a jeśli to prawda?
- Co takiego? - zdenerwowałam się.
- No, w każdej legendzie jest ziarno prawdy.
- Nie złość mnie, dobrze? Mówię ci, że Goriemykin zwariował i tę głowę...
- A skąd ją wziął? - sposępniała przyjaciółka. - Głowa to taka rzecz... no, nie wala się pod
nogami... to znaczy...
- Oczywiście. Dlatego sprawa jest jasna: popełniono przestępstwo. Musimy szybko znaleźć
głowę i zawiadomić milicję.
- A nie możemy zadzwonić bez głowy?
- Bez głowy to nawet palcem nie kiwną. Zrozum, żeby gliniarze się ruszyli, potrzebny jest
trup. A my co mamy? Opowieści o głowie w plecaku, w dodatku niczym niepotwierdzone.

background image

- Ja wszystko rozumiem - westchnęła. - Tylko wiesz co... nie chce mi się jej szukać, to znaczy
oglądać...
- No to pakuj się i wyjeżdżamy. Nie ma sensu tu siedzieć.
- Dobrze - przerwała mi. - Chodźmy szukać głowy. Wiesz już, gdzie ona jest?
- Najpierw chcę sprawdzić młyn. Wczoraj widziałyśmy tam światło, prawda? I na tego typa z
plecakiem wpadłyśmy kilkanaście metrów od młyna. Myślę, że wracał z czarnej mszy i wpadł
na nas, przecież wtedy światło już zgasło.
- I uważasz, że wrócił do młyna i tam ją schował?
- Jeśli tylko nie utopił jej w bagnie, to tak. No przecież nie zaniósł jej do domu! Gdyby nawet
ktoś znalazł ją przypadkiem w młynie, nie zdołałby powiązać tego faktu z Goriemykinem.
- Coś w tym jest. - Żeńka skinęła głową. - Idziemy. Tylko jak wejdziemy do młyna, skoro tam
jest kłódka?
- Znajdziemy jakieś żelastwo i podważymy ramę okna.
- A może lepiej pójść do wsi i dowiedzieć się, kto ma klucz?
- Goriemykin od razu się spłoszy i ucieknie.
- Dobrze, chodźmy szukać żelastwa.
Ubrałyśmy się szybko, przekradłyśmy do umywalni, starając się nie hałasować, i
wyśliznęłyśmy się z domu, korzystając z tego, że Marina mocno spała.
Zajrzałyśmy na podwórko i rozejrzałyśmy się w poszukiwaniu odpowiedniego narzędzia.
Podwórko jak na złość wyglądało wzorcowo: czyste, wysprzątane, ani śladu złomu.
- Szopa jest chyba otwarta... - Żeńka wskazała głową niską przybudówkę obok garażu.
Poszłyśmy tam, otworzyłyśmy drzwi i z ciemności dobiegł głuchy warkot.
Znieruchomiałyśmy. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku, zaczęłam rozróżniać
poszczególne przedmioty, a Żeńka powiedziała zirytowana: - Do licha... - I wtedy ja też
zobaczyłam rudego psiaka, który, cofając się z obawą, warczał groźnie. - To się nazywa mieć
nerwy na wierzchu - zauważyła przyjaciółka, wchodząc do szopy i nie zwracając już uwagi na
psa. Ten również przestał się nami interesować, wyskoczył przez drzwi, załatwił potrzebę,
przebiegł się po podwórku i położył pod bramą garażu z zadowoloną miną.
- Nie wiedziałam, że mają tu psy - zauważyłam.
- Może przyplątał się ze wsi, a może trzymają go tylko tak... Nie sądzę, żeby był z niego jakiś
pożytek.
Pogrzebałyśmy w rupieciach w szopie, znalazłyśmy kawał żelastwa, według nas idealnego do
włamania, i poszłyśmy do młyna. Znów była rosa i znowu pożałowałam, że nie zabrałyśmy
kaloszy. Na przyszłość będę wiedziała, że na wsi to artykuł pierwszej potrzeby.
Rozmyślając w ten sposób, nie zauważyłam, że prawie doszłyśmy do młyna. Mgła nad rzeką
dopiero zaczęła rzednąć i budynek wyglądał złowieszczo. Popatrzyłam na Żeńkę, wyglądała
na zrozpaczoną, westchnęłam, pokonałam ostatnie kilka metrów i stanęłam przed
zamkniętymi na kłódkę drzwiami. Żeńka zaproponowała zerwanie kłódki, ale już po
pierwszej próbie stało się jasne, że nie damy rady. Wróciłyśmy do wersji pierwotnej i
podeszłyśmy do okna.
Żeńka złożyła ręce, stanęłam na nich i podważyłam żelastwem przegniłą ramę. Pięć minut
później rama została wyjęta, a ja przy pomocy Żeńki weszłam na okno, zaczekałam, aż oczy
przyzwyczają się do półmroku, i zeskoczyłam.
Pomieszczenie było dość duże, zakurzone i jakby złowieszcze. Deski w wielu miejscach
przegniły, w drabinie prowadzącej na górę zachowało się tylko kilka szczebli. Wyglądało to
tak, jakby w każdej chwili mogły runąć mi na głowę.
Pomyślałam, że niełatwo będzie tu cokolwiek znaleźć, a nie miałam najmniejszej ochoty
siedzieć długo w tym ponurym miejscu. Westchnęłam i zaczęłam się rozglądać. Pierwsze, co
zwróciło moją uwagę, to butla po gazie, bez nakrętki, przebita, z przywiązaną metalową

background image

sztabą. Zastanawiając się, co to może być, uderzyłam sztabką w butlę. Rozległ się głuchy
brzęk, przypominający dźwięk dzwonu.
- Co tam? - usłyszałam zdenerwowany głos Żeńki i zobaczyłam w oknie jej twarz.
Przyjaciółka nieźle się zmachała i nic dziwnego, okno było przecież wysoko nad ziemią.
Ucieszyłam się, że jest w dobrej formie, zobaczyłam w kącie jakieś skrzynki i przesunęłam je
pod okno. Skrzynki wyglądały wprawdzie podejrzanie, ale nie rozpadły się, gdy na nie
weszłam, żeby pomóc Żeńce. Parę minut później przyjaciółka już stała obok mnie i rozglądała
się.
- Co tak huknęło? - spytała Żeńka cicho.
- Patrz - pociągnęłam ją do butli. - Masz pierwsze wyjaśnienie - rzekomy dźwięk dzwonu z
bagien. Prymitywne, ale
działa. W nocy dźwięk rozchodzi się daleko, właśnie to słyszeli tutejsi mieszkańcy.
Żeńka uśmiechnęła się i chyba poweselała. Kontynuując oględziny, znalazłyśmy w
drewnianej skrzynce, przykrytej dyktą, cerkiewne świece, krzyż wyrzeźbiony z kawałka
drewna, trzeba przyznać, nie bez talentu, oraz czarną szatę, która okazała się damskim paltem.
- Co to ma być? - oburzyła się Żeńka, patrząc na to wszystko. - Czy ten Goriemykin
zwariował?
- Może to wcale nie Goriemykin - sposępniałam.
- No to kto? - spytała Żeńka.
- Obejrzyjmy wszystko dokładnie - odparłam, nie spiesząc się z odpowiedzią.
Kolejne skrzynki okazały się puste, w kącie stał słoik z ogarkami, pod ścianą trzy ręcznie
robione gliniane świeczniki, ich wykonanie również zdradzało pewne umiejętności. W
przeciwległym kącie znalazłyśmy dziurawy garnek z resztkami pieroga, plastikową butelkę z
wodą, starą kołdrę i poduszkę - powłoczka była wyhaftowana krzyżykami. Popatrzyłyśmy na
siebie.
- Gdyby nie głowa, w której istnienie i tak poważnie wątpię, uznałabym, że zrobiły tu sobie
bazę jakieś dzieciaki - zauważyła Żeńka.
- Właśnie - zgodziłam się. - A biorąc pod uwagę, że we wsi jest tylko jedno dziecko...
- Poczekaj, ale Iwan Borodin... jak by to powiedzieć... on nie do końca jest zdrowy.
- Otóż to, a resztki mózgu babka zaśmieca mu głupotami, wilkołakami i innym diabelstwem...
Nie wiadomo, jak się to odbija na biednym dziecku.
- Myślisz, że on by mógł... no, tę głowę...
- Nie - odparłam z przestrachem. - To mimo wszystko dzieciak. Chcę powiedzieć, że
zwyczajnie nie starczyłoby mu sił.
- O, jeśli chodzi o siły, to wcale nie wiadomo. Słyszałam o przypadku, że przywieźli do
psychiatryka siedemnastolatka
i do przybycia lekarza zamknęli w pokoju. W ciągu dwóch godzin chłopak rozwalił żelazne
łóżko tak, że nie dało się go złożyć z powrotem.
- A sanitariusze gdzie byli?
- Tego nie wiem, ale w Lipatowie sanitariuszy nie ma na pewno. To co robimy? Jeśli chłopak
nie ma z tym nic wspólnego, to kolejny uraz psychiczny mu niepotrzebny, a jeśli...
Westchnęłam z goryczą.
- Weźmiemy palto, spróbujemy znaleźć właściciela - powiedziałam i podeszłam do schodów.
- Co chcesz zrobić?
Bez słowa uważnie obejrzałam stopnie.
- Ktoś po nich wchodził - powiedziałam cicho.
- Skąd wiesz? - spytała Żeńka, podchodząc bliżej.
- Na schodkach w ogóle nie ma kurzu, a w kącie jest go pełno.
- Chcesz tam wejść? - spytała bez entuzjazmu.
- Chcę.

background image

- A wytrzymają?
- Skoro wytrzymały tego kogoś przed nami...
- No dobra, spróbujmy.
Poręcz również wyglądała niepewnie, mimo to weszłam na pierwszy stopień, który w ogóle
był czwarty, i z wysiłkiem podciągnęłam się do następnego.
- Jak on tu wchodzi... - utyskiwała przyjaciółka, idąc za mną. Dalej było już lżej, schodków
zachowało się więcej i nie robiąc sobie krzywdy, znalazłyśmy się na piętrze.
Po lewej podłoga była wyłamana, w dachu ziały dziury, a po prawej leżały jakieś deski.
Podeszłyśmy, nastawione na to, że podłoga zaraz się zarwie, i od razu zrozumiałyśmy, że za
deskami jest skrytka. Żeńka wsunęła rękę między deski, pomacała i wyciągnęła jakiś
przedmiot zawinięty w kolorową szmatę. Rozwinęłyśmy ją szybko i ujrzałyśmy ikonę bez
koszulki. Przypatrywałam jej się, a Żeńka zaglądała mi przez ramię i sapała głośno.
- Borys i Gleb - powiedziałam.
- No i co?
- Myślę, że to ta zaginiona cudowna ikona.
- Mówili, że gwizdnął ją Wowa Tatarin. Czyżby tworzył tu ognisko kultury?
- Nie przypuszczam. Wowa Tatarin bardziej interesuje się samogonem niż miejscowymi
zabobonami. Schodzimy. - Zawinęłam ikonę w szmatę, zeszłam pierwsza i zaczekałam na
Żeńkę.
Znów używając skrzynek, szczęśliwie wyszłyśmy przez okno i wtedy Żeńka spytała:
- Idziemy do wsi?
- No pewnie. Przede wszystkim musimy oddać ikonę, a w każdym razie dowiedzieć się, czy
to ta sama. Potem trzeba znaleźć Wowę Tatarina, zapytać, z kim wczoraj dyskutował, no i
pogadać z Iwanem Borodinern. - To ostatnie wygłosiłam bez przekonania.
- Obawiam się, że to może się nie udać. No i ta głowa nie daje mi spokoju. Gdybym tylko
wiedziała, czy ona była, czy nie... A tak to tylko rozstrój nerwowy i problemy.
Ponieważ się z nią zgadzałam, jedynie wzruszyłam ramionami. Szłyśmy do wsi dróżką,
Żeńka wzdychała za moimi plecami, w końcu powiedziała:
- Myślisz, że naprawdę kogoś zabili?
- Skoro była głowa, to chyba naprawdę.
- A kogo? - nie poddawała się Żeńka, choć ze zrozumiałych względów nie miałam ochoty
zgłębiać tego tematu, niech się milicja tym zajmuje.
- Nie wiem. Miejscowi są na widoku, przyjezdny też byłby na widelcu, jego zniknięcie
powinno zostać zauważone.
- Przecież słyszałaś, że pełno tu wędkarzy i myśliwych. A może człowiek stąd wyjechał, ale
nie wrócił do domu?
- Może, wtedy jednak ktoś powinien go zacząć szukać, na przykład krewni. Możliwe, że
nikomu nie powiedział, dokąd jedzie, i teraz faktycznie go szukają, tylko nie tam, gdzie
trzeba.
- Ja bym popytała miejscowych... Anfisa, a nie zwróciłaś uwagi, czy ta głowa to była... tego...
no, świeża? No, jak ona wyglądała?
- Myślisz, że ją oglądałam?
- Czyli nie możesz powiedzieć nic konkretnego? No trudno. Ja też jej się nie przyjrzałam, a
szkoda, teraz byłoby łatwiej. Bo gdyby była świeża...
- Zamknij się wreszcie! - nie wytrzymałam. Żeńka wtuliła głowę w ramiona i posłusznie
zamilkła. Dotarłyśmy w końcu do wsi. Pierwszą osobą, jaką napotkałyśmy, była Zinajda,
żona Tatarina.
- Pani mąż wrócił? - zapytała bez ogródek Żeńka.
- Nie - odparła obojętnie. - Pewnie gdzie śpi. Przyjdzie, przyjdzie. A po co on wam?
- Chciałyśmy go poprosić, żeby nas zaprowadził na wyspę.

background image

- On na bagna nie pójdzie. Mówi, że nie wolno, że leszy wodzi. Wy też nie macie tam czego
szukać. Cała ta wyspa to tylko kawałek twardej ziemi pośrodku bagien. Sztolnia, trochę
drzew i łąka. Nic ciekawego.
- Jaka sztolnia? - spytałam.
- No jak to... przecież tam kiedyś węgiel wydobywali. Potem przestali, okazało się, że było go
niewiele.
- Ale jak go stamtąd zabierali? - nie zrozumiałam.
- Najpierw końmi, a potem samochodem... Ale samochodem niedługo, bo wtedy się
skończył...
- Czyli do wyspy prowadzi jakaś droga?
- Kiedyś prowadziła, jeszcze z pięć lat temu była. A potem przyszli melioratorzy, zaczęli
osuszać błoto obok Friazina i tak namieszali, że nie tylko tam nie osuszyli, ale dookoła
jeszcze bardziej się rozbagniło. Teraz już w ogóle nie da się przejechać, najwyżej
motocyklem. Mój kiedyś tam jeździł, borówek morze... A w zeszłym roku już nie przejechał,
mówi, że bagno. Chociaż może i kłamie...
- A przejść, przejść tam można? - dopytywałam się niecierpliwie.
- Toć przecie mówię, że leszy wodzi. Po tyczkach w ogóle się nie da, a od strony Friazina
pewnie i można, tylko że to daleko i po co komu? Friazińscy i tak nie wiedzą, co mają robić
ze swoimi jagodami, a jak wytyczyli objazd, to jagód nie ma gdzie sprzedawać, a na rynek
jechać szkoda zachodu... A co tam macie w tym gałganie? - spytała jednym tchem, już od
jakiegoś czasu zerkając ciekawie na pakunek.
- Znalazłyśmy to w młynie.
- A gałgan to przecież mój - zdumiała się Zinajda. - To była moja sukienka, jak się podarła, to
nią ręce wycierałam w ogródku. Jeszcze na Wowkę naskoczyłam, co z gałganem zrobił, a on
na mnie, że nie pilnuje moich szmat... Jak to się we młynie znalazło? - Rozwinęłam
zawiniątko i podałam kobiecie ikonę. - A to łajdak! - zawołała i przeżegnała się szybko. -
Więc to on ją z kaplicy wyniósł!... A jeszcze się zaklinał, na matkę przysięgał... jednym
słowem, bezbożnik... - Splunęła z irytacją, znowu się przeżegnała i oddała nam ikonę. -
Trzeba babom powiedzieć i batiuszkę z Zaruczja sprowadzić, żeby na nowo kaplicę
poświęcił. - Zinajda podbiegła do sąsiedniego domu, zastukała w okno i dźwięcznie zawołała:
- Michajłowna, przyjezdne dziewczyny ikonę znalazły we młynie, w moją sukienkę
zawiniętą! Nie inaczej, tylko Wowka, pijak jeden, ją zwinął, żeby go pokręciło!
Szłyśmy przez wieś, a Zinajda w taki sam sposób obwieściła nowinę wszystkim
mieszkańcom. Wkrótce przy studni zebrało się piętnaście staruszek i Wasilij, który chyba już
zdążył zajrzeć do Augusty Polikarpownej, ponieważ trzymał się na nogach z dużym
wysiłkiem. Staruszki ucieszyły się z ikony, a ja pokazałam Zinajdzie palto znalezione w
młynie i spytałam:
- To również pani?
Pokręciła głową. Uwaga zebranych przeniosła się z ikony na palto i po chwili ciotka Augusta
z pewnym zdumieniem rozpoznała w nim swoją własność.
- Toż to moje palto! Jeszcze w Zaruczju pracowałam, jak je szyłam. Wysyłali nas do obwodu
na seminarium dla rolników, tam flausz kupiłam i szyłam w mieście, u krawcowej. Już ze
dwadzieścia lat będzie, jak w szopie wisi. Jak mogło się we młynie znaleźć?
Ja i Żeńka miałyśmy co do tego pewne przypuszczenia. Popatrzyłyśmy na siebie i moja
przyjaciółka weszła w rolę śledczego. Najwyraźniej myśl o znalezionej, a potem zgubionej
głowie nie dawała jej spokoju.
- Chciałyśmy spytać o taką rzecz... Czy nie było u kogoś w gościach mężczyzny z wąsami?
Wszyscy się zamyślili. Nie wiem, czy potrafiłabym odpowiedzieć, gdyby ktoś zadał mi takie
pytanie, jednak wieśniacy stanęli na wysokości zadania.
- Mój syn nosi wąsy - oznajmiła jedna ze staruszek. - Przyjeżdżał tu ziemniaki sadzić. A co?

background image

- A nic - odparłam szybko, bojąc się, że Żeńka zaraz zapyta: „A czy obecnie pani syn nadal
żyje?", i doprowadzi kruchą staruszkę do wylewu.
Wspólnymi siłami udało się wyłuskać z pamięci jeszcze czterech wąsatych, co i tak niewiele
nam dawało, skoro nie można było sprawdzić, czy jeszcze żyją. To znaczy sprawdzić by
można, a nawet trzeba, ale tym powinna zająć się milicja, nam za taką samowołkę mogliby
natrzeć uszu. Żeńka mimo wszystko nie wytrzymała i spytała: - A ostatnio nikt w okręgu nie
zaginął? - babki popatrzyły na siebie, a potem na nas, chyba nie rozumiejąc. - No, może ktoś
wyjechał i do tej pory nie wrócił?
Odchrząknęłam, dając przyjaciółce do zrozumienia, że za bardzo daje się ponieść, i zapytałam
ciotkę Augustę:
- Iwan jest w domu?
- A po co on wam?
- Chciałyśmy go spytać o młyn, chłopcy często widzą różne rzeczy, może kogoś zauważył?
- Od wczoraj go nie widziałam. Słyszałam, jak o jedenastej w nocy trzasnęły drzwi, a jak
wstałam rano, to na tarasie pusto. Tam zwykle śpi. Jak będzie chciał, to przyjdzie.
- A kto ma klucze od kłódki w młynie? - spytałam.
- Przecie młyna nikt nie zamykał... - zdumiały się kobiety.
- A może milicjant? - zasugerował Wasilij. - Żeby dzieciarnia tam nie właziła i karku nie
skręciła... Tylko jaka tu u nas dzieciarnia. - W tym momencie posępniał, popatrzył na nas
bardziej przytomnie i zapytał: - A kłódka jaka?
- Zwyczajna - odparłam, bo nie znam się na kłódkach.
- Klucz wkłada się od dołu? - nie poddawał się Wasilij.
- Chyba tak...
- Bo mnie zginęła kłódka razem z kluczami. Leżała sobie na warsztacie, a potem Gutka
poprosiła o kłódkę, żeby łaźnię zamykać, patrzę, a kłódki nie ma... Może to moja?
- Może. - Wzruszyłam ramionami.
- Pójdę popatrzeć. - Wasilij poszedł w stronę młyna, teraz już bez widocznych oznak
niedawnego upojenia. Jak widać, perspektywa odzyskania kłódki podziałała na niego
otrzeźwiająco.
Kobiety zastanawiały się, jak powiadomić batiuszkę z Zaruczja o cudownym odzyskaniu
ikony, a my przypomniałyśmy sobie, że w pensjonacie właśnie podano śniadanie. Po
porannych przygodach byłyśmy strasznie głodne. Szłam przodem, zastanawiając się, co mnie
tak dręczy, a w pewnym momencie Żeńka powiedziała:
- Dziwne, że Wowa Tatarin do tej pory nie zjawił się w domu.
Zmyliłam krok i popatrzyłam przyjaciółce w oczy.
- Myślisz?...
- Och! - krzyknęła cicho. - Wcale nie myślałam, ale teraz, jak spytałaś... Ale przecież to nie
była głowa Tatarina?
- Nie - zaprzeczyłam z przekonaniem. - Nieobecność Iwana Borodina też mnie niepokoi. Po
obiedzie pójdziemy ich szukać.
- A może niepotrzebnie dramatyzujemy? - odezwała się przyjaciółka. - Wowa może
faktycznie spać w rowie, a Iwan to przecież dziecko, a dzieci mają zwykle mnóstwo własnych
spraw. Łazi gdzieś... Wiesz, Anfisa, tak bym chciała, żeby okazało się, że ta głowa nam się
przywidziała ze strachu.
- Wiesz co... Wczoraj u ciotki Augusty chłopak dziwnie się zachowywał, jakby się czegoś bał.
- A czego miałby się bać?
- Może wtedy w nocy widział nas w młynie i dlatego wczoraj nie ucieszył się na nasz widok?
Bał się, że go poznałyśmy i poskarżymy babce.
- Myślisz, że z tym plecakiem to był Iwan? Zielony myśliwy powinien być ogromnego
wzrostu... A ten jaki był?

background image

- Co się mnie pytasz, przecież stałaś obok.
- Stałam - przyznała Żeńka - ale się nie przyjrzałam.
- Ja też nie. Na pewno nie mógł być gigantem, bo wtedy nie dałybyśmy mu rady.
- Co racja, to racja - przyznała ze smutkiem Żeńka. Rozumiałam ją. Myśl, że morderstwo
popełnił dzieciak, niechby nawet upośledzony, nie była miła. - A może nam się zdawało... -
westchnęła i resztę drogi przebyłyśmy w milczeniu.
Gdy weszłyśmy do stołówki, wszyscy goście już tam byli.
- I jak tam artykuł? - spytał Walera, gdy się przywitałyśmy.
- Zbieramy materiały - odparła Żeńka, a ja nagle pomyślałam, że przy tych wszystkich
diabelskich sprawkach zapomniałyśmy o naszych podejrzanych sąsiadach.
- A gdzie panie przepadacie? Wczoraj chciałem zaprosić was na filiżankę herbaty...
- Rozmawiamy z tutejszymi mieszkańcami. - Żeńka wzruszyła ramionami.
- Ach tak? A już myślałem, że polujecie na Kukuja.
- Żeby go złapać, trzeba by się dostać na wyspę - odparła absolutnie poważnie Żeńka, jakby
nie zauważając ironii Walery. - Bo właśnie tam mieszka Kukuj, jeśli wierzyć lokalnemu
folklorowi. A na wyspę niełatwo trafić. Myślę, że miejscowi coś tam ukrywają, i to wcale nie
Kukuja, tylko coś znacznie bardziej
prozaicznego. Poprzesta wiali tyczki, żeby nikt nie mógł tam dotrzeć, i nie chcą służyć za
przewodników. Jestem pewna, że jeśli zna się drogę, to trafić na wyspę nie jest trudno, rzecz
w tym, że mieszkańcy nie chcą, żeby tam dostał się ktoś obcy.
- I co tam jest, pani zdaniem? - spytał Władysław Piętro wicz. - Złoto, brylanty?
- Nie sądzę. Może jakiś nielegalny zakład produkcji spirytusu, coś w tym rodzaju? Dziś
planujemy spotkać się z milicjantem, może on rzuci nieco światła na niechęć tutejszych
mieszkańców do ujawniania swoich tajemnic.
Słuchałam Żeńki z krzywym uśmiechem, dopóki nie zauważyłam, że goście potraktowali jej
wypowiedź bardzo poważnie, powiedziałabym nawet, zbyt poważnie, jeśli wziąć pod uwagę,
że ich zainteresowanie wyspą i wszystkim, co się z nią wiązało, miało charakter czysto
sportowy. Zagorzały wędkarz Giennadij Stiepanowicz zastrzygł uszami, słysząc o fabryce
spirytusu, Władysław Pietrowicz pogrążył się w posępnych rozmyślaniach, małżonka zerkała
na niego, stropiona i nieszczęśliwa, a Walera sposępniał, obserwując reakcję sąsiadów. No, z
nim to akurat wszystko jasne, przyjechał tu śledzić pisarza i pewnie teraz się zastanawia, co
się dzieje z Władysławem Pietrowiczem...
Przy stole zapanowała cisza, ciążąca wszystkim prócz mnie i Żeńki. Giennadij Stiepanowicz
próbował zagaić rozmowę, ale nie udało mu się, goście byli zbyt pochłonięci swoimi
myślami. W tym momencie z parku dobiegło ujadanie psów i przez otwarte na oścież drzwi
zobaczyłyśmy naszego niedawnego znajomego, rudego pieska, odważnie szczekającego na
dwa razy większego psa, który warczał i cofał się, trzymając coś w pysku.
- Aj, Mopsik malusi, skoro szczeka na słonia, jaki silny być musi... - zadeklamował Walera.
Do parku wpadła Maria Pawłowna, krzyknęła groźnie: - A sio, poszły mi stąd! - i zamachała
rękami.
Zamiast się uspokoić, psy zdecydowały się na ostateczne starcie. Rudy psiak, czując wsparcie
w osobie właścicielki
pensjonatu, rzucił się z jazgotem na przeciwnika, ten odskoczył i wyszczerzył zęby,
upuszczając przy tym swoją zdobycz. Próbował potem podnieść ją z ziemi, ale Maria
Pawłowna uzbroiła się w kij i pies uciekł z podkulonym ogonem. Rudy pobiegł za nim
kawałek, przekonał się, że zwycięstwo należy do niego, i wrócił do swojej pani. Tymczasem
Maria Pawłowna pochyliła się, wpatrując się w coś na ziemi, a potem krzyknęła, złapała się
za serce i zaczęła osuwać na ziemię.
- Źle się poczuła! - Żeńka podniosła alarm i pobiegła do niej.

background image

Maria Pawłowna siedziała na ziemi, blada, z drżącymi wargami i przerażeniem w oczach.
Próbowała coś powiedzieć, wskazując na ziemię, a tymczasem rudy psiak złapał coś i pobiegł
na podwórko. Maria Pawłowna wywróciła oczami i opadła na ręce Giennadija Stiepanowicza,
który właśnie podszedł.
- Mario Pawłowna... - krzątała się Lidia Arturowna. - Zawołajcie kogoś z personelu!
- Trzeba ją położyć na sofie i wezwać lekarza. Anfisa, biegnij na górkę, tu nie ma zasięgu.
Słysząc o lekarzu, Maria Pawłowna pokręciła głową, a potem odetchnęła głęboko i
powiedziała wyraźnie:
- Milicja, dajcie znać na milicję i zabierzcie to psu...
- Co zabrać? - sposępniał Walera.
Maria Pawłowna rozpłakała się i machnęła ręką.
Pobiegłam na pagórek, żeby wezwać pogotowie. Milicji wolałam na razie nie alarmować, nie
miałam pojęcia, co właściwie miałabym im powiedzieć, nie widziałam, co aż tak wystraszyło
Marię Pawłowna. Jednak na pogotowie się nie dodzwoniłam i zobaczyłam, że Walera macha
rękami, każąc mi wrócić. Zeszłam do pensjonatu i weszłam na werandę, gdzie zastałam taki
oto obrazek: Maria Pawłowna leży na kanapie, przy niej siedzi dziewczyna zastępująca
Marinę, reszta ugania się po podwórku za rudym psem. Wyglądało to dość zabawnie.
W tym wyścigu pies miał wyraźną przewagę. Pierwszy odpadł Giennadij Stiepanowicz -
zasapany wrócił na werandę.
Wkrótce dołączyła do niego Lidia Arturowna i Żeńka, potem Władysław Pietrowicz.
Najdłużej wytrwali Walera i Kola, który słysząc hałas, również wziął udział w pościgu, ale
nawet oni w końcu mieli dość.
Przez jakiś czas na werandzie panowało milczenie, było słychać tylko ciężki oddech
sprinterów, a następnie dały się słyszeć ostrożne kroki i na werandzie pojawił się rudy psiak.
Zamarł przy wejściu i wszyscy znieruchomieli razem z nim, czekając, co będzie dalej. Psiak
zrobił jeszcze kilka kroków, opuścił na podłogę swoją zdobycz, szczeknął i bez pośpiechu
wybiegł z werandy, a my rzuciliśmy się zobaczyć, co takiego przyniósł.
Wszystkim wyrwało się głośne „Och!". Żeńka zacisnęła powieki, a Lidia Arturowna
spróbowała stracić przytomność, ale ponieważ nikt nie zwracał na nią uwagi, pozostała
jednak w pozycji pionowej.
Wytrzeszczonymi oczami wpatrywałam się w to, co leżało pod moimi nogami, usiłując
zapanować nad chaosem myśli i walcząc z nieodpartą pokusą, by zemdleć. Na podłodze
leżała ludzka ręka, a raczej tylko dłoń, ale to i tak wystarczyło, żeby oszaleć ze strachu.
- Niech to diabli - wymamrotał Walera, wygłaszając opinię ogółu. Lidia Arturowna
popatrzyła na męża przerażona i nagle śmiertelnie zbladła, twarz pisarza jakby skamieniała, a
jego wzrok, skierowany na odciętą rękę, bardzo mi się nie spodobał. Nie było w nim
osłupienia czy strachu, raczej nienawiść.
- Zdaje się, że jednak musimy wezwać milicję - zauważył Walera.
Znów weszłam na pagórek i zadzwoniłam. Daruję sobie opis telefonicznych udręk, powiem
tylko, że w końcu udało mi się dodzwonić do rejonowego komisariatu milicji, gdzie moje
rewelacje przyjęto bez entuzjazmu, a następnie oznajmiono, że przed wieczorem i tak nikt nie
przyjedzie. Po pierwsze, na razie nie ma samochodu, po drugie, jeśli nawet samochód pojawi
się po popołudniu, to i tak niewielka pociecha, bo nie ma benzyny, a po trzecie, nawet jak się
znajdzie benzyna, to trzeba będzie jechać przez sąsiedni obwód, skoro zerwało most, a to sto
kilometrów albo i więcej, bo i tam drogi nie najlepsze.
- W Zaruczju jest łódka - nie wytrzymałam. - Możecie dopłynąć łódką, tu już benzyna
niepotrzebna. Do licha, przecież chodzi o morderstwo!
Na drugim końcu linii rozległo się westchnienie.
- A zwłoki są?
- Jest dłoń - odparłam, czując, jak trafia mnie szlag. - Jeszcze wam mało?

background image

- Żeby wszcząć dochodzenie w sprawie zabójstwa, potrzebny jest trup, dłoń się nie liczy.
Może jakiś chłop odciął sobie po pijanemu albo przy krajzedze... Różnie to bywa, a pani od
razu zabójstwo... I co, mamy lecieć na złamanie karku? Popytajcie miejscowych, czy się kto
nie pokaleczył...
Z milicją miałam już nieraz do czynienia i kontakty z nią nigdy mnie nie zachwycały, poza
tym mój mąż to prawie gliniarz i też nic dobrego, ale coś takiego spotkało mnie po raz
pierwszy... Stropiłam się, wy bąkałam „przepraszam" i rozłączyłam się.
Gdy znów zjawiłam się na werandzie, zastałam wszystkich pogrążonych w milczeniu. Maria
Pawłowna już doszła do siebie i z goryczą kręciła głową, dyżurująca dziewczyna tuliła się do
niej przestraszona, jakby szukała ochrony, reszta znajdowała się w głębokiej zadumie.
Wszyscy popatrzyli na mnie, a ja wzruszyłam ramionami.
- Powiedzieli, żeby nie czekać, nie mają benzyny.
- No wiecie państwo! - oburzył się Władysław Pietrowicz, ale wydawało mi się, że w tym
okrzyku było więcej zadowolenia niż irytacji.
- Chyba trzeba się zbierać do domu, skoro tu takie sprawy... - odezwał się Giennadij
Stiepanowicz.
- Nie, nie - ożywiła się Żeńka. - Teraz nikt nie może wyjechać. W grę wchodzi zabójstwo i...
- I co, podejrzewa pani kogoś z nas? - Władysław Pietrowicz uśmiechnął się krzywo.
- A co to ma do rzeczy? Po prostu zawsze w przypadku morderstwa wszyscy powinni
pozostać na miejscu aż do wyjaśnienia sprawy.
- Być może nie ma na razie mowy o morderstwie - wtrącił się Walera. - Z tego, co mi
wiadomo, istnieją określone zasady...
Mówił coś jeszcze, lecz ja już nie słuchałam, zatapiając się we własnych myślach. Jeśli
jeszcze rano wątpiłam w istnienie odrąbanej głowy, uznając to za halucynację albo czyjś
idiotyczny dowcip (jakiś żartowniś mógł naciągnąć gumową maskę na piłkę, a nam się po
ciemku i ze strachu przywidziało nie wiadomo co), to w tej chwili byłam absolutnie pewna:
widziałyśmy najprawdziwszą głowę. A teraz doszła do niej dłoń, również nieprzyjemnie
realna, która właśnie leży na parapecie zawinięta w szmatkę. Wychodzi na to, że mamy do
czynienia z morderstwem, w dodatku wyrafinowanym i popełnionym ze szczególnym
okrucieństwem.
Załóżmy, że ktoś kogoś zabił (niestety, takie rzeczy nie są rzadkością), ale po co zaraz
odcinać ręce i głowę, a potem latać z tą głową po bagnach? I tu przypomniałam sobie czarną
mszę oraz opowieści o zielonym myśliwym. Być może morderstwo popełnił człowiek
niezrównoważony psychicznie, opętany tymi strasznymi opowieściami... Przede wszystkim
nasuwała się kandydatura Goriemykina z jego obsesyjną fascynacją folklorem, był jednak
również drugi kandydat, Iwan Borodin. Chłopak był jak najbardziej niezrównoważony, a do
jego słabej głowy babka nakładała najróżniejszych bredni, w które sama święcie wierzyła.
- Jak państwo myślicie, długo to może potrwać? - zapytał Giennadij Stiepanowicz. - Za dwa
dni kończy mi się urlop i w ogóle...
- Dowiecie się na milicji - oznajmił z uśmieszkiem Władysław Pietrowicz. Pisarz intensywnie
o czymś myślał, Walera zaś ukradkiem go obserwował. Nie dość, że mamy tu odciętą
głowę i rękę, to jeszcze ci dwaj zachowują się wyjątkowo podejrzanie.
Nagle przy werandzie dały się słyszeć kroki i wkrótce naszym oczom ukazał się uśmiechnięty
Iwan Iwanowicz. Jednak jego uśmiech od razu zniknął i Goriemykin zapytał z trwogą:
- Co się stało?
- Pies przyniósł dłoń - wyjaśnił Walera, wzruszając ramionami.
- Jaką dłoń? - nie zrozumiał Goriemykin. Nic dziwnego, pewnie też miałabym problemy ze
zrozumieniem.
- Ludzką. - Walera znów wzruszył ramionami. - Chce pan popatrzeć? Leży na parapecie.
- To jakiś żart? - Iwan Iwanowicz sposępniał.

background image

- Bardzo byśmy chcieli, ale niestety to prawda. Czekamy na milicję, mają przyjechać pod
wieczór.
Iwan Iwanowicz otarł dłonią spocone czoło i siadł ciężko na wiklinowym fotelu.
- A więc popełniono przestępstwo? - spytał po chwili wahania.
- Jeśli właściciel ręki nie znajdzie się cały i zdrowy, to tak. A ja osobiście nie wierzę, żeby się
znalazł. Mam wrażenie, że nietrudno byłoby zauważyć taką stratę i już byśmy wiedzieli o
nieszczęśliwym wypadku. Mało prawdopodobne, żeby pies przyniósł dłoń z daleka, czyli
zginął ktoś z tutejszych mieszkańców. A skoro do tej pory nie słyszeliśmy o żadnej tragedii,
to znaczy...
- Co to znaczy? - Władysław Pietrowicz jakby się ocknął.
- Że rękę stracił człowiek, który nie mieszka tu na stałe. Przyjezdny, turysta, wędkarz, nie
wiem... - Gdy Walera to powiedział, po moich plecach przebiegł dreszcz. Spojrzałam na
Żeńkę i zrozumiałam, że ona myśli o tym samym. Dyskretnie skinęłam głową i obie
przesunęłyśmy się bliżej wyjścia i w końcu zeszłyśmy z werandy.
- To ten nocny gość - szepnęła gorączkowo - którego podsłuchałaś, jak rozmawiał z pisarzem!
Skinęłam głową, ale nie chcąc wyciągać pochopnych wniosków, przypomniałam:
- Rozmawiali zupełnie spokojnie.
- To jeszcze nic nie znaczy. Zaciągnął gościa na bagna, odciął mu ręce i głowę, i koniec
pieśni! To mi wygląda na pisarza, wyjątkowo podejrzany typ... I nadal nie wiemy, czego tu
szukał!
- No nie, przecież myślałyśmy, że nocny gość to Giennadij Stiepanowicz... A właśnie,
zauważyłaś, że wydarzenia mu się nie spodobały i nawet chciał wyjechać?
- Mnie się też nie podobają. A że postanowił wyjechać... Myślisz, że ma coś do ukrycia?
- Nie wiem. Przypuszczam, że ten zabity to tamten nocny gość. Chociaż... Gdybyśmy tylko
miały pewność co do tej głowy! Bo jak się wyrwiemy z nią do glin, a potem okaże się, że nic
takiego nie było, to wystawimy się na pośmiewisko.
- Wiesz co - powiedziałam po zastanowieniu - trzeba się tu porządnie rozejrzeć. Przede
wszystkim należy się dowiedzieć, gdzie pies znalazł rękę. Może w tamtym miejscu leży
jeszcze coś... - zawahałam się i przewróciłam oczami, zdegustowana własną wypowiedzią.
- Idziemy - zadecydowała Żeńka. - Poszukamy pieska, może nas gdzieś doprowadzi? - I
poszłyśmy na podwórko, uznając, że rudy psiak tam właśnie mieszka. Po drodze Żeńka
rozmyślała: - Wiesz, co mi nie pasuje? Nawet przy założeniu, że to pisarz załatwił tego
nocnego gościa, po co odcinał mu ręce? No i głowę, jeśli to ta sama głowa... No, rozumiesz.
Poćwiartował ciało, żeby łatwiej się go pozbyć? Przecież nie mieszkamy w mieście, tu sprawa
jest prosta, wokół same bagna...
Słowa Żeńki podsunęły mi pewną myśl. Zamarłam, popatrzyłam na przyjaciółkę i podzieliłam
się z nią swoimi domysłami.
- To odcinanie wcale nie jest takie głupie, jak się wydaje... Co do bagna masz rację, w bagnie
nigdy nie znaleziono by zwłok, odcinanie czegokolwiek byłoby głupotą. A jednak mamy
odciętą rękę, głowę na razie odłóżmy na bok, a to znaczy...
- No?
- Wysil mózgownicę! To znaczy, że do morderstwa doszło z dala od bagna i zabójca nie
chciał ryzykować i targać ciała parę kilometrów.
- No jasne! - ucieszyła się Żeńka, lecz zaraz posmutniała. - No dobrze, do bagna miał daleko,
ale rzeka jest tuż obok.
- I znowu wracamy do sprawy poćwiartowania. Trupa pozbawiono rąk, w każdym razie
jednej na pewno, i być może głowy. To nasuwa myśl...
- Tak! - zawołała z żarem Żeńka. - W wodzie mogliby znaleźć ciało i je zidentyfikować, ale
jak to zrobić, jeśli człowiek nie ma ani twarzy, ani odcisków palców? Najwyżej po znakach
szczególnych na ciele, a nie każdy je ma.

background image

- No właśnie. Z tego możemy wyciągnąć od razu dwa wnioski. Pierwszy: do zabójstwa doszło
albo nieopodal wsi, albo tuż obok pensjonatu. Drugi: zabójca obawiał się, że jeśli zwłoki
zostaną zidentyfikowane, milicja w końcu do niego dotrze.
- Myślisz, że morderca i ofiara byli sobie bliscy?
- Może nie jakoś bardzo bliscy, ale coś ich łączyło i ten związek nietrudno byłoby wyśledzić.
- Czyli należy za wszelką cenę znaleźć głowę, żeby można było zidentyfikować zwłoki.
Mówię ci, jestem pewna, że to sprawka pisarza!
- A ja nie. Nie zapominaj o miejscowych strachach, dla mnie to Goriemykin jest podejrzanym
numer jeden.
- Słuchaj, przecież to wszystko jest proste - ożywiła się Żeńka. - Wpadłyśmy na tę głowę, to
znaczy na typa, który ją niósł, gdy Goriemykin spał...
- Guzik, wcale nie wiadomo. Mógł się wymknąć niezauważony.
- No dobrze. To ustalmy, kto o pierwszej w nocy był nieobecny w pensjonacie, i jeśli pisarz w
tym czasie...
- I jak chcesz to ustalić?
- Spytam Marinę.
- Pisarz mógł swobodnie wyjść przez okno, przecież mieszka na parterze. A Walera mógł
zejść niezauważony po balkonie. Skoro mnie się udało, dla niego to żaden problem.
- Czemu Walera miałby kogoś zabijać? - Żeńka ściągnęła brwi.
- A skąd ja mogę wiedzieć? - odcięłam się. - W każdym razie ten twój blondyn jest bardzo
podejrzany.
W tym momencie spostrzegłyśmy, że od dłuższego czasu stoimy obok szopy, sycząc na
siebie, a kilka metrów od nas leży rudasek, przyglądając nam się z zainteresowaniem.
- Piesku! - zawołała Żeńka, pochyliła się z głupim uśmiechem i wyciągnęła rękę, jakby
chciała psu coś dać. Rudzielec postawił uszy i chyba stał się czujny. Żeńka zrobiła krok do
przodu, pies zerwał się i odbiegł. - Piesku... - powtórzyła Żeńka jeszcze słodszym głosem.
Pies spojrzał na nią, szczeknął i pobiegł w stronę parku. My za nim.
Nie wiem, skąd nam przyszło do głowy, że rudzielec doprowadzi nas do miejsca
przestępstwa, jednak biegłyśmy za nim, a on jak na złość wybierał dość wymyślną trasę.
Naszą działalność zauważono z werandy. Lidia Arturowna podeszła do poręczy i zawołała
głośno:
- Znalazłyście coś jeszcze?
Rozpaczliwie pokręciłam głową i pobiegłam za Żeńką i Rudkiem.
Pies nabrał dużej prędkości i opuścił teren pensjonatu. Wkrótce zostałyśmy z tyłu, a kilka
minut później w ogóle straciłyśmy psa z oczu. Usiadłyśmy przy krzakach, próbując złapać
oddech.
- A to wredne bydlę - pożaliła się Żeńka. - Słuchaj, jeśli gliny się domyśla i przywiozą psa, to
chyba powinien znaleźć tę drugą rękę, jak myślisz?
Wzruszyłam ramionami.
- Wczoraj padał deszcz.
- A gdyby dać psu do powąchania tę pierwszą, toby znalazł? Nawet po deszczu?
- Nie mam pojęcia, nigdy nie dawałam nikomu nic do wąchania.
- Błąd - zauważyła Żeńka. - Takie rzeczy po prostu trzeba wiedzieć.
- Tak, nie mam co robić, tylko zaśmiecać sobie głowę różnymi głupotami.
- Głupota czy nie głupota, a teraz byśmy miały jak znalazł.
- Wiesz co, chodźmy obejrzeć to miejsce, w którym znalazłyśmy głowę - zaproponowałam po
zastanowieniu.
- Po co? Sama mówisz, że deszcz i...
- Idziemy - podniosłam się.
Żeńka też wstała, ale zamiast iść w milczeniu i pozwolić mi pomyśleć, zaczęła marudzić:

background image

- Anfisa, jak masz jakiś pomysł, to nie duś go w sobie, co dwie głowy, to nie jedna.
- Dużo pożytku z tej twojej głowy - odcięłam się.
- A jednak...
- Dręczą mnie niejasne wątpliwości - powiedziałam w końcu. - Załóżmy, że mamy rację i
morderca popełnił morderstwo z dala od bagien, wrzucił ciało do rzeki, a dla głowy i rąk
chciał znaleźć bardziej bezpieczne miejsce. Gdzie byś je schowała?
- No... zakopałabym.
- To by trzeba kopać głęboko ze względu na psy, a żeby wykopać głęboki dół, potrzebne są
narzędzia, na przykład łopata.
- Łopaty nie są jakąś straszną rzadkością - prychnęła Żeńka.
- Zgoda, ale mimo wszystko trzeba ją skądś wziąć, a potem odstawić na miejsce, żeby nie
było gadania.
- W takim razie prościej utopić w bagnie.
- Zgadzam się. A jednak typa z plecakiem spotkałyśmy tuż koło młyna, jak szedł w stronę
wsi. Tak?
- Tak.
- No to powiedz, po co szedł do wsi?
- Może po łopatę?
- Głupota.
- Czemu zaraz głupota? - obraziła się Żeńka.
- Nie mówię o tobie, tylko o tym, co się dzieje. Same bzdury i nic nie pasuje.
Doszłyśmy już do tych krzaków, obok których spotkałyśmy w nocy zielonego myśliwego.
Zauważyłyśmy, że trawa wokół jest pomięta, ale mimo wszelkich starań nie udało nam się
znaleźć nic bardziej interesującego.
- Niepotrzebnie tracimy czas - westchnęła Żeńka, siadając na trawie obok mnie. - Gdy my
leżałyśmy nieprzytomne, ten łajdak zabrał głowę i utopił w bagnie. Albo zakopał. Już nigdy w
życiu jej nie znajdziemy. Wiesz co, Anfisa - powiedziała Żeńka - musimy się zdecydować,
czy mówić glinom, że widziałyśmy głowę, czy nie.
- Nie wiem. Ręka nie zrobiła na nich wrażenia, a za głowę na pewno nam nie podziękują,
zwłaszcza że nie możemy jej pokazać.
- To co, mamy milczeć?
- Zobaczymy, jak przyjadą. Na razie się nie spieszą.
- Normalka... - Żeńka niespodziewanie uniosła się, zastygła i wymruczała: - O, Goriemykin...
Dokąd on tak pędzi?
Ja też się uniosłam i zobaczyłam Iwana Iwanowicza, który, nie zważając na swój podeszły
wiek, biegł ścieżką na złamanie karku. Czemu ścieżką, a nie drogą? Jeśli spieszył się do
domu, to odległość taka sama, a drogą znacznie wygodniej.
- Idziemy za nim - zadecydowałam. Nie spuszczając z niego oka, pobiegłyśmy tak, żeby
przeciąć mu drogę. Od czasu do czasu zalegając w wysokiej trawie, niczym wytrawni
indiańscy wojownicy, zbliżyłyśmy się niezauważone do swojej ofiary. Trzeba jednak
przyznać, że Goriemykin nie zwracał uwagi na otoczenie i leciał jakby się paliło.
Ścieżka kończyła się nad stawem. Nie dochodząc do niego, Iwan Iwanowicz skręcił do
swojego domu i mężnie przedarł się przez pokrzywy, rosnące nieopodal sterty nawozu.
Doszedł do tylniej furtki, odetchnął, wyszeptał: „Boże, Boże..." (siedziałyśmy tuż za stertą,
wszystko świetnie widziałyśmy i słyszałyśmy), i otworzył furtkę. Chyba nie miał już sił, bo
przez ogródek przedzierał się dziwnymi skokami, niepasującymi do jego nobliwego wyglądu.
Minutę później skrył się w domu, a my wymieniłyśmy spojrzenia.
- No i co? - spytała Żeńka z taką miną, jakbym miała obowiązek znać odpowiedź na jej głupie
pytania.
- Chyba nie leciał na złamanie karku bez powodu.

background image

- A jak się dowiemy, jaki to powód?
- Idź i go zapytaj - nie wytrzymałam.
- Dlaczego ja? - obraziła się Żeńka, wysunęła zza sterty i wpatrzyła w dom. - Może
podejdziemy bliżej i zajrzymy przez okno? W końcu możemy nawet wejść. No, niby
przechodziłyśmy... Dlaczego nie? - W sumie Żeńka miała rację, niby czemu nie miałybyśmy
wstąpić po sąsiedzku? Omówić nowiny, a przede wszystkim choćby zerknąć... - Idzie! -
szepnęła dramatycznie Żeńka, odsuwając się w pokrzywy i krzywiąc boleśnie. - Niesie
worek!
Ostrożnie wyjrzałam i przekonałam się, że nic jej się nie przywidziało: Goriemykin szedł
przez ogródek z workiem w ręku. Doszedł do furtki, zarzucił worek na plecy, rozejrzał się z
obawą, wyszedł, zamknął furtkę na zasuwkę i poszedł wzdłuż swojego ogródka w stronę
przeciwną do wsi. Było jasne, że Goriemykin nie chce, żeby ktoś go zauważył. Krył się za
krzakami, patrzył, czy nie ma nikogo na łące, która oddzielała wieś od lasu, i niespiesznie
przez nią przeszedł, wlokąc worek za sobą. W wysokiej trawie worek był niewidoczny, więc z
daleka nie było wiadomo, czy Iwan Iwanowicz spaceruje sobie z pustymi rękami, czy coś
niesie.
Tuż przed lasem przyspieszył kroku, wszedł w krzaki i znów się obejrzał. Musiałyśmy zrobić
niezły łuk, żeby Goriemykin nas nie zauważył, i teraz przyczaiłyśmy się w odległości
piętnastu metrów po lewej stronie. Goriemykin zarzucił worek na ramię i zaczął iść na przełaj
przez las, ignorując liczne ścieżki. Przemykałyśmy się od jednego krzaka do drugiego, ani na
chwilę nie tracąc go z oczu. Wkrótce Iwan Iwanowicz doszedł do rzeki, tu brzeg był wysoki i
stromy. Schował worek w krzakach, poszedł po coś nad wodę i na jakiś czas zniknął nam z
oczu.
- Zajrzymy do worka? - zaproponowała Żeńka. Miałam na to wielką ochotę, ale udało mi się
pokonać tę pokusę.
- A jak nie zdążymy?
- No to co, powiemy, że spacerowałyśmy sobie, patrzymy, a tu worek... W końcu my
jesteśmy dwie, a on jeden.
- Worek nie może być ciężki - zastanawiałam się na głos. - Z ciężkim by tak nie pobiegł.
- To co, idziemy?
- Idziemy - zadecydowałam i w tym momencie nad brzegiem pojawiła się głowa Iwana
Iwanowicza, a potem on sam. Przywarłyśmy do ziemi.
- Co on tam robi? - spytała chmurnie Żeńka.
Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Goriemykin toczy kamień, dość duży i pewnie ciężki,
widocznie właśnie po niego schodził nad wodę. Podciągnął worek do urwiska, wturlał do
niego kamień, zawiązał koniec sznurkiem i zepchnął do rzeki. A potem, rozglądając się
trwożnie, szybko schował się w lesie.
- To pewnie to, co trzymał w szafie - powiedziałam domyślnie.
- Aha - szepnęła Żeńka. - Ciekawe, co to było?
- Dowody popełnionego przestępstwa.
- Myślisz, że tam jest ciało?
- Nie ma co zgadywać, zejdziemy i zobaczymy.
- Jak zobaczymy, skoro utopił worek?
- Wyciągniemy go.
Żeńka spojrzała na mnie z powątpiewaniem, ale zeszła. Doszłyśmy do lustra wody i ja
zaczęłam się rozbierać, a Żeńka rozglądać.
- Nie powinnyśmy obie wchodzić do wody - wygłosiła cenną myśl. - A nuż ten drań wróci?
Ktoś powinien stać na czatach.
- Dobrze. - Wykrzywiłam się złośliwie. - To ja postoję.
- Dlaczego ty?

background image

- A dlaczego nie?
- Bo ty lepiej pływasz. Sama mówiłaś, że ja nie umiem nurkować, bo tyłek mi zawsze idzie w
górę.
- Ja tak mówiłam?
- Tak, tak - pokiwała głową Żeńka. - I jak ja z takim tyłkiem znajdę worek?
- Co racja, to racja...
Cóż, słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Następnym razem muszę być ostrożniejsza z podobną
krytyką.
Położyłam ubranie na trawie i weszłam do wody. Dno było grząskie, miejsce na pozbycie się
worka Goriemykin wybrał idealne: już przy brzegu robiło się głęboko. Przepłynęłam kawałek
i zanurkowałam ze dwa razy, żeby się oswoić. Widoczność w wodzie była taka sobie, ale
worek to nie piłeczka pingpongowa, powinnam go dostrzec. Spojrzałam na brzeg,
zastanawiając się, gdzie mógł opaść, i zaczęłam nurkować.
Miałam szczęście i znalazłam go dość szybko, ale co innego znaleźć, a co innego wyciągnąć
na brzeg. Chciałam go rozwiązać, lecz nic z tego nie wyszło. Iwan Iwanowicz musiał chyba
służyć w marynarce, nie miałam żadnych szans, żeby rozwiązać węzeł pod wodą.
Spróbowałam podnieść worek i udało mi się, ale nie było mowy o dociągnięciu go do brzegu.
Zawołałam Żeńkę.
- Znalazłaś? - ucieszyła się.
- Tak. Pomóż mi wyciągnąć.
Żeńka rozebrała się błyskawicznie, wskoczyła do wody i zanurkowała, kompletnie
zapominając, że coś jej tam samo idzie do góry. Chwyciłyśmy worek we dwie i
wynurzyłyśmy się. Do brzegu było zaledwie kilka metrów, ale zanim w końcu wyszłyśmy z
wody, byłyśmy zupełnie wyczerpane. Gdy ja odzyskiwałam oddech, Żeńka chodziła wokół
worka, obmacując go.
- Tu są jakieś drewienka - oznajmiła z urazą. - No, drewienka, na mur... Powiedz, na litość
boską, czemu on je utopił?
- Daj mi spokój - żachnęłam się. Po co zgadywać, co jest w środku, skoro można zajrzeć? Po
chwili jednak okazało się, że to nie będzie takie proste. Żeńka próbowała rozwiązać węzeł, ale
ten ani myślał się poddać.
- Może rozciąć worek? - westchnęłam.
- A masz czym?
- Nie.
- Szkoda.
- To co zrobimy? Pójdziemy do pensjonatu po nóż?
- Lepiej po nożyczki, mam w torebce.
- Do manikiuru?
- No a jakie?
- Co można zdziałać nożyczkami do manikiuru?
- Niejedno. A jak gwizdniesz nóż z kuchni, to staniesz się podejrzana. Nie zapominaj, że na
werandzie leży...
- Pamiętam, co tam leży - burknęła Żeńka.
- No właśnie, ludzie wzięliby cię za psychopatkę. Leć, a ja przypilnuję worka.
- Dlaczego to ja mam lecieć?
- Dlatego, że biegasz dobrze i tu już nie masz żadnych problemów z tyłkiem.
- Czasem jesteś taka okropna, że trudno z tobą wytrzymać.
- Wzajemnie.
Burcząc i narzekając, Żeńka jednak ubrała się i pobiegła do pensjonatu. Nie miałam
wątpliwości, że pobije wszystkie rekordy olimpijskie. Żeńka jest strasznie ciekawska i skoro

background image

nawet ja nie mogłam się doczekać, żeby zajrzeć do worka, to wyobrażam sobie, jak ona
musiała się czuć.
Dla rozgrzewki pochodziłam trochę po brzegu, a następnie ubrałam się i czekałam na
przyjaciółkę. Wkrótce w górze rozległ się hałas, to Żeńka, ciężko dysząc, schodziła nad rzekę.
- Gliniarze jeszcze nie przyjechali - poinformowała mnie, podając nożyczki.
- Nic dziwnego, przecież zapowiadali się na wieczór - wzruszyłam ramionami.
- Szkoda, teraz by się przydali - zauważyła, zerkając na worek.
Uklękłam i zaczęłam ciąć sznurek. Żeńka pchała mi się pod ręce, działała na nerwy, ale
znosiłam to cierpliwie, rozumiejąc jej stan. W końcu udało mi się przeciąć sznurek,
podniosłyśmy worek, a potem popatrzyłyśmy na siebie oszołomione: w worku był szkielet.
Ujęłyśmy go za nogi i wyciągnęłyśmy na światło dzienne. Żeńka wsadziła nawet głowę do
worka, ale nie było tam nic prócz kamienia.
- No jak to... - wymamrotała, a ja chmurnie oglądałam szkielet leżący pod moimi nogami. Co
prawda szkielet jest niewiele lepszy od trupa, bo jak by nie patrzeć, to też trup, ale ten
przynajmniej miał ręce i głowę... Żeńka podniosła nasze znalezisko i westchnęła: - Raczej
mężczyzna... Chyba ze sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Coś ci to mówi?
- Co masz na myśli?
- Ten facet, z którym rozmawiał pisarz, ile miał wzrostu?
- Co ty, chcesz, żebym go zidentyfikowała? - wskazałam głową szkielet, a potem przyjrzałam
mu się uważniej. - Coś mi się wydaje, że on jest sztuczny - powiedziałam po jakimś czasie. -
Starannie złożony... chociaż dwie kości są złamane, ale to pewnie kamień zmiażdżył je w
czasie upadku.
- Co ty pleciesz? - rozgniewała się Żeńka. - Jak to: sztuczny?
- Takie rzeczy produkuje się dla szkół i instytucji, w których studiuje się anatomię człowieka.
Taki szkielet można kupić w sklepie z pomocami naukowymi.
- W naszym sklepie to można kupić tylko globus.
- Niby w którym, tym na Małej Ilińskiej? A na prospekcie Wasilewskim stał taki sam,
widziałam na własne oczy.
- No dobrze. Załóżmy, że stuknięty Goriemykin kupił go w sklepie, żeby studiować anatomię.
Ale po jaką cholerę go utopił? I jeszcze włożył kamień do worka?
- I tego właśnie będziemy się musiały dowiedzieć.
- Jak?
- Spytamy Goriemykina, dlaczego utopił szkielet.
- Myślisz, że miał jakiś powód?
- To chyba logiczne, że każdy człowiek, który coś robi, robi to z jakiegoś powodu.
- A wiesz, co ja myślę? Że ten szkielet wcale nie jest sztuczny! Najpierw kogoś zabił, a
potem... no, jak by to powiedzieć...
- Ugotował - podsunęłam, a Żeńka wytrzeszczyła oczy.
- Ugotował?
- Żeby oddzielić ciało od kości. Tak się właśnie robi, żeby spreparować szkielet.
- Matko jedyna, a skąd ty o tym wiesz?
- Z klasyki. Też sobie poczytaj.
- A niby w jakiej klasyce opisują gotowanie szkieletu?
- W Klerze katedralnym Leskowa. Żeńka nie czytała Kleru... i obraziła się.
- Jak wrócimy do domu, to mi pokażesz, w którym miejscu Leskow o tym pisze.
- Nie ma sprawy. A na razie przestańmy gadać, włóżmy szkielet do worka i wrzućmy go do
wody. Bo jeszcze ktoś go tu znajdzie i umrze ze strachu.
- Tylko wrzućmy go w innym miejscu - zaproponowała Żeńka - żeby Goriemykin nie mógł
go potem przenieść.

background image

Brzmiało to rozsądnie. Włożyłyśmy szkielet do worka i przeciągnęłyśmy dalej po brzegu.
Znalazłyśmy odpowiedni kamień i zatopiłyśmy worek.
- Żebyśmy tylko nie zapomniały gdzie - wymruczała Żeńka.
- Na brzegu rośnie krzak, łatwo będzie znaleźć.
- Idziemy do Goriemykina?
- Idziemy.
Wspięłyśmy się na stromy brzeg i ruszyłyśmy w stronę wsi.
- Mądrzysz się, mówisz, że szkielet jest sztuczny - a jeśli nie jest? - zaczęła się czepiać Żeńka.
- A jeśli ten Goriemykin to psychopata? Przecież zdarzało się już, że ludzie tutaj ginęli...
I pewnie on ich tego... gotował. Może nie wszystkich, może pozostałych zakopał w piwnicy, a
tego ugotował.
- Słuchaj, nie mogłabyś się zamknąć?
- Idziemy do niego, a przecież to może być niebezpieczne. Wprawdzie wygląda niepozornie,
sprawia wrażenie nieszkodliwego dziwaka, ale tylko głupiec sądziłby po pozorach. Może
powinnyśmy powiedzieć komuś o tym szkielecie i o tym, że idziemy do tego psychopaty?
- I niby komu?
- No, nie wiem... Walerze?
- Tak, jemu akurat nie ufam nawet za grosz.
- Wiesz co, po prostu jesteś uprzedzona do blondynów.
- Być może. - Nie spierałam się. Żeńka się obraziła i zamilkła, co pozwoliło mi dotrzeć do wsi
w ciszy i spokoju.
Wszyscy mieszkańcy jak jeden mąż zebrali się przy studni i omawiali nowiny. A raczej jedną
nowinę: kwestię dłoni, którą przyniósł pies. Wzięłyśmy czynny udział w dyskusji, zostałyśmy
uważnie wysłuchane jako świadkowie naoczni, ale niczego cennego się nie dowiedziałyśmy.
Nowinę do wsi przyniósł nie Goriemykin, jak sądziłam, lecz Kola, wnuk Walentyny. Widząc
nas, zniknął w domu, co wydało mi się dziwne. Chłopak wyraźnie nas nie lubił, no bo jak
inaczej wytłumaczyć jego zachowanie? A to już było dziwne... W końcu byłyśmy mniej
więcej w jego wieku i bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że brakiem urody nie
grzeszyłyśmy... Na jego miejscu starałabym się poznać nas bliżej, a nie obrzucać złymi
spojrzeniami i chować się. A zresztą może miał za sobą nieszczęśliwą miłość albo w ogóle
nie lubił kobiet?
Goriemykina w tłumie nie było, brakowało też Iwana Borodina i Wowy Tatarina. Jak się
okazało, Wowa do tej pory się nie pojawił, co jednak niewiele obeszło jego żonę. Machnęła
tylko ręką: „Pewnie do syna do rejonu pojechał. Żeby mu ta wódka kością w gardle stanęła".
Augusta Polikarpowna na moje pytanie o wnuka odpowiedziała, że Iwan zajrzał do domu,
zjadł coś i znowu gdzieś pobiegł. Może na ryby, a może siedzi
w „gnieździe". „Gniazdo" okazało się całkiem solidnym domkiem na wiekowej lipie.
Konstrukcja zadziwiała rozmachem myśli inżynieryjnej. Do lipy była przystawiona drabina,
skorzystałyśmy z niej, ale Iwana na górze nie znalazłyśmy.
Nie dowiedziawszy się niczego, poszłyśmy do Goriemykina.
Do domu weszłyśmy bez pukania, gospodarza zastałyśmy w kuchni. Siedział i pił herbatę z
widoczną przyjemnością - zasłużony odpoczynek po ciężkiej pracy. Widząc nas, najpierw się
zdziwił, a potem uśmiechnął, jakby właśnie na nas czekał.
- Dzień dobry... - powiedział śpiewnie i wstał.
- No przecież się widzieliśmy - odparła Żeńka niezbyt uprzejmie.
- Ach, no tak, oczywiście. Siadajcie, proszę. Herbata jeszcze gorąca, tu są konfitury,
częstujcie się.
Siadłam przy stole, Żeńka po zastanowieniu też wzięła filiżankę i wpiła się wzrokiem w twarz
Goriemykina. Iwan Iwanowicz poruszył się niespokojnie.
- Dlaczego utopił pan szkielet? - spytałam, nie zasypiając gruszek w popiele.

background image

Goriemykin zakrztusił się, zachłysnął i poczerwieniał. Żeńka walnęła go w plecy. Iwan
Iwanowicz złapał oddech i rozejrzał się bezradnie, jakby oczekiwał pomocy od ścian.
- Niech pan nie udaje głupiego, znalazłyśmy worek...
- Ale... źle to zrozumiałyście - wystękał. - Ten szkielet... kupiłem go od sąsiada za trzysta
dwadzieścia rubli. Nie był mu potrzebny, żona się denerwowała, więc mi zaproponował, a ja
kupiłem, interesuję się anatomią.
- Ćwiczył pan na bezbronnym szkielecie, jak odcinać rączki i nóżki? - wtrąciła się Żeńka.
Czerwona twarz Goriemykina poszarzała. Iwan Iwanowicz złapał się za serce.
- Co pani mówi! Jakie rączki, nóżki, co za brednie!
- Iwanie Iwanowiczu - westchnęłam. - Czemu utopił pan szkielet, skoro kupił go pan od
sąsiada za trzysta dwadzieścia rubli? Jeśli natychmiast nie wyjaśni nam pan, w czym rzecz,
spotkamy się u prokuratora.
- Tak właśnie myślałem - powiedział, omal nie płacząc, i z goryczą pokiwał głową. - Tak
właśnie myślałem...
- Co pan myślał?
- Że szkielet wzbudzi podejrzenia. I dlatego chciałem się go pozbyć.
- Czyje podejrzenia?
- Milicji oczywiście. Skoro znaleźli rękę, powinna być cała reszta... a tu szkielet! Długo by się
nie zastanawiali...
- Ale czego się pan bał, skoro pański szkielet ma obie dłonie? - zdumiałam się.
Goriemykin spojrzał na mnie urażony:
- A kto by tam sprawdzał...
- Muszę powiedzieć, Iwanie Iwanowiczu, że nie przekonał mnie pan - oznajmiłam surowo. -
A może jest jeszcze coś, co pana niepokoi?
Nie zastanawiał się długo.
- Zginęła mi siekiera - powiedział cicho. - Leżała na podwórku, drzwi na podwórko prawie
zawsze otwarte, nie ma tu nic do ukradzenia. A rano zwróciłem uwagę: siekiery nie ma. To
mnie zaniepokoiło, chociaż sam nie wiem dlaczego. Szukałem jej, myślałem, że może gdzieś
schowałem, chociaż to niemożliwe, bo pamięć mam doskonałą, ale siekiery nigdzie nie
znalazłem. Na wszelki wypadek spytałem Wasilija, on często przychodzi, interesuje się
narzędziami, powiedział jednak, że nie brał... Nie spodobało mi się to, komu mogła być
potrzebna siekiera? A gdy dzisiaj przyszedłem do was i dowiedziałem się... Wpadłem w
panikę. A jeśli ktoś popełnił przestępstwo, korzystając z mojej siekiery? A jeśli ją znajdą, a tu
jeszcze szkielet... No i właśnie dlatego go utopiłem. Pewnie, że to głupota, ale miałem chaos
w głowie, wydawało mi się, że to dobry pomysł, a okazuje się, że tylko pogorszyłem całą
sprawę, ściągnąłem na siebie podejrzenia - zakończył, gryząc wargę.
- Załóżmy, że panu wierzymy - powiedziałam ostrożnie po chwili milczenia.
- Chociaż cała ta historyjka, powiedzmy sobie szczerze... - dodała od razu Żeńka, krzywiąc
się pogardliwie.
- Przysięgam, że wszystko, co powiedziałem, to prawda!
- Załóżmy - powtórzyłam. - Mam do pana inne pytanie. Co jest takiego szczególnego na tej
wyspie? Czemu miejscowi nie chcą, żeby ktoś tam wchodził?
- Pojęcia nie mam...
- Niech się pan nie spieszy z odpowiedzią. Wyjaśnię, o co mi chodzi. Ja uważam, że
morderstwo - bo to, że mamy do czynienia z morderstwem, jest oczywiste - ma bezpośredni
związek z wyspą, a raczej z jej tajemnicą. Ponieważ aktywnie podtrzymywał pan wszystkie
zabobony, mało tego, wręcz je pan kultywował, miałyśmy powody sądzić, że jest pan wśród
strzegących tajemnicy. Jeśli jednak nie chce pan powiedzieć tego nam, powie pan komu
innemu. Ma pan minutę na zastanowienie.

background image

- Ależ zapewniam panią... Przysięgam... Nie wiem nic o tej wyspie! Sam chciałbym na nią
trafić, to jednak zupełnie niemożliwe. Wzdłuż tyczek nie da się iść, próbowałem i omal nie
zginąłem, a nikt z miejscowych nie chce być przewodnikiem. To, że jestem miłośnikiem
folkloru... Cóż w tym złego?... I nie mam nic wspólnego z żadnymi tajemnicami!
Iwan Iwanowicz mówił z żarem i najwyraźniej szczerze. Przychodząc tutaj, właściwie nie
spodziewałam się, że rozwiążemy wszystkie zagadki, ale i tak czułam się zawiedziona.
Widząc, że niczego więcej się nie dowiemy, Żeńka zatrzepotała rzęsami i zasapała z urazą,
ale nie pozwoliłam jej otworzyć ust, zadałam Goriemykinowi kolejne pytanie:
- Wczoraj spotkaliśmy się obok podwórka. Pamięta pan?
- Oczywiście, doskonale pamiętam.
- To pan rozmawiał z Wową Tatarinem?
- Nic podobnego. - Pokręcił głową. - Szedłem do domu i chciałem pójść na skróty, gdy nagle
usłyszałem krzyki. Przyznaję, że z ciekawości chciałem zobaczyć, z kim Wowa się
kłóci, i poszedłem... Jednak Wowy już tam nie było, zobaczyłem tylko was.
- Czyli nie chce pan nam pomóc - westchnęła Żeńka.
- Bardzo chcę, ale naprawdę nic nie wiem!
- No dobrze - zgodziłam się niechętnie. - Porozmawiajmy o sile nieczystej. Te wszystkie
nieprzyjemności zaczęły się dwa lata temu?
- Dokładnie tak.
- I ta siła nieczysta objawia się jedynie od wiosny do późnej jesieni?
- Jeśli wierzyć miejscowym...
- Na zimę czarty zapadają w sen zimowy - skrzywiła się Żeńka.
- I całe diabelstwo koncentruje się w okolicy bagien?
- Właśnie. Ja osobiście widziałem ogromnego psa i światła na bagnie. I jeszcze słyszałem
dźwięk dzwonu, jakby pogrzebowy ton.
- Ten pański dzwon jest w młynie: to butla po gazie i metalowa sztabka - oznajmiłam.
Wyraz twarzy Goriemykina świadczył o tym, że nowina zrobiła na nim wrażenie.
- Żartuje pani?... Ale przecież ja byłem w młynie, to znaczy kilka razy przechodziłem obok...
Na drzwiach wisi kłódka...
- A jednak ktoś urządził tam sobie legowisko, podejrzewamy, że Iwan Borodin. Czy chociaż
raz się pan zastanowił, jaki wpływ mogą mieć pańskie bajędy na jego słaby umysł? I pewnie
to właśnie on ukradł cudowną ikonę, niesłusznie oskarżając Wowę Tatarina. Tak czy inaczej,
znalazłyśmy ją w młynie.
- Co pani mówi? Ale po co mu ikona?
- O to należałoby spytać jego, ale od wczoraj chłopak skutecznie nas unika. A co pan powie o
Koli, pańskim sąsiedzie?
- Zwyczajny młody człowiek, małomówny... Właściwie nigdy z nim nie rozmawiałem,
ograniczaliśmy się do powitania.
- Rozumiem - westchnęłam, wstając z krzesła. Żeńka patrzyła stropiona to na mnie, to na
Goriemykina, jakby nie
wierzyła, że naprawdę chcę wyjść. - Cóż, dziękuję za owocną rozmowę - powiedziałam i
podeszłam do drzwi. Żeńce nie pozostało nic innego, jak pójść za mną.
- Ale nie powiedziała pani - spłoszył się Iwan Iwanowicz - co ja mam robić.
- W jakim sensie?
- No... mówić o tym szkielecie?
- O tym musi już pan sam zdecydować - odparłam. Żeńka nie wytrzymała i zajrzała do
pokoju.
- A co pan ma w szafie? W tej zamkniętej na klucz? Goriemykin ochoczo otworzył szafę.
- Nic. Jak widzicie, jest pusta.
- A co było tam wcześniej? - zainteresowałam się. Iwan Iwanowicz westchnął:

background image

- No właśnie szkielet. Nie chciałem, żeby postronni...
W sumie nie dowiedziawszy się niczego, wyszłyśmy od Goriemykina i poszłyśmy do
pensjonatu.
- Trzeba było go bardziej przycisnąć, wyśpiewałby wszystko...
- Co by ci wyśpiewał, jak nic nie wie.
- Rany, tyle czasu straciłyśmy na ten głupi szkielet! I na obiad się spóźniłyśmy...
Zerknęłam na zegarek, co racja, to racja.
- Wiesz co - zatrzymałam się gwałtownie, ponieważ do głowy przyszła mi pewna myśl. -
Dzwoń do tego swojego przyjaciela, póki mamy zasięg, i spytaj, czego się dowiedział, oraz
podaj mu numery samochodów, którymi przyjechali goście, niech je sprawdzi.
- A czemu tak nagle? - spytała czujnie. - To znaczy, skąd ten pośpiech?
- Miałam dwie wersje - wyjaśniłam. Znałam namolność Żeńki i wiedziałam, że się nie
odczepi. - Pierwsza: ktoś dostał hysia na punkcie siły nieczystej i wyprawia tu cuda niewidy.
W tej wersji moim głównym podejrzanym był Goriemykin. Teraz jestem prawie pewna, że to
zwykły dziwak, który nie skrzywdziłby nawet muchy, nie mówiąc już o popełnieniu
morderstwa. Czyli pozostaje wersja numer dwa: wszystko w jakiś sposób koncentruje się na
wyspie, a raczej na tym, co się tam znajduje. Tu już mamy całą masę podejrzanych, a
najbardziej podejrzany jest pisarz, którego ciągnie do bagna. Twojego blondyna zresztą też.
- Zaraz tam mojego... Poza tym wcale nie jest aż takim blondynem. Włosy ma raczej rdzawe,
a rdzawe to rdzawe, a nie blond. Jak myślisz?
- Tak samo. Dzwoń. - Podałam Żeńce telefon. Szybko wybrała numer, przywitała się i już po
chwili zaczęła się złościć. Rozmowa przebiegła dość burzliwie, choć trwała jedynie dwie
minuty.
- A to drań - oznajmiła zirytowana Żeńka. - Nie miał czasu, widzicie go... No, to teraz już
znajdzie czas, już ja się o to postaram.
- Kiedy mamy do niego dzwonić?
- Jutro.
- I co, będzie miał coś dla nas?
- Jeśli nie, to lepiej dla niego, żeby szybko popełnił samobójstwo.
Znając Żeńkę, gotowa byłam się z tym zgodzić.
Przyspieszyłyśmy kroku i dziesięć minut później już wchodziłyśmy przez furtkę. Od razu
stało się jasne, że w pensjonacie coś się dzieje. Z werandy dobiegały wzburzone głosy,
zobaczyłam Kolę i Wasilija siedzących na stopniach, a potem resztę gości. Jak się okazało, o
obiedzie zapomniałyśmy nie tylko my, ale i Maria Pawłowna. Z dwóch powodów: pierwszy
to przybycie milicjanta, drugi - znalezienie drugiej dłoni. Leżała zawinięta w szmatkę na
parapecie obok pierwszej. Widząc nas, Walera podszedł i szepnął:
- Stiepanycz się zmył.
- Co?
- Poszedł do pokoju się zdrzemnąć, spakował rzeczy i dał drapaka...
- Myśli pan, że on...
- To on musi myśleć. - Walera skinął w stronę starszawego mężczyzny w milicyjnym
mundurze, który, siedząc w wiklinowym fotelu, oblewał się potem, patrząc smętnie na
kolorową szmatkę na parapecie.
- Jak znaleziono drugą rękę? - spytałam szeptem.
- Postanowili przeczesać całą okolicę i Kola znalazł ją pod krzakiem, obok ogrodzenia, w
plecaku.
- Pokaże nam pan to miejsce? - spytałam szybko.
- Oczywiście. - Walera uniósł brwi. - Ale po co to wam?
- Ciekawość. Przecież jesteśmy dziennikarkami.
- Myślałem, że łapiecie Kukuja.

background image

- Kukuj też nas interesuje.
Na tym musieliśmy skończyć rozmowę, ponieważ Maria Pawłowna zauważyła nas i
powiedziała:
- A oto i nasze dziewczęta. Wasiliju Iwanowiczu, wróciły dziennikarki z miasta obwodowego.
Wasilij Iwanowicz z trudem oderwał wzrok od kończyn zawiniętych w szmatkę i spojrzał na
nas.
- Dzień dobry - powiedziałyśmy chórem.
- Dzień dobry - skinął głową bez entuzjazmu.
Żeńka pokazała swoją legitymację, a ja poszłam do pokoju po dokumenty. Dziesięć minut
później, gdy procedura zawierania znajomości dobiegła końca, Wasilij Iwanowicz zadał nam
standardowe pytania, na które my równie standardowo odpowiedziałyśmy. Już wcześniej
ustaliłyśmy, że o głowie nie wspominamy, przede wszystkim dlatego, że ciągle nie miałyśmy
pewności, czy ona była, czy nie. Poza tym, jeśli ją widziałyśmy, to dlaczego nie
zawiadomiłyśmy milicji? Nawet nie mogłyśmy zwalić winy na brak łączności - milicjant
świetnie widział, że mamy telefon. O Goriemykinie też nie wspominałyśmy, cała ta historia
ze szkieletem była wyjątkowo idiotyczna. A ponieważ nasza milicja nie jest wybitnie
uzdolniona, to z głupoty mogą zająć się Goriemykinem, co pewnie skierowałoby śledztwo na
niewłaściwy tor.
Rozmowa z milicjantem nie zajęła nam dużo czasu. Tymczasem do werandy podeszli
wszyscy mieszkańcy wsi i spoglądali ponuro na stróża porządku. Ten uparcie odwracał
wzrok, i wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach. Ponieważ milicja z rejonu nie spieszyła
się z przyjazdem, wychodziło na to, że to on będzie musiał się tym zająć. Pewnie teraz
zastanawiał się, co ma zrobić z odciętymi rękami, a przede wszystkim z mieszkańcami, którzy
domagali się odpowiedzi na pytanie: co się tu wyprawia? Przeszukałam wzrokiem tłum
mieszkańców, nie znalazłam Wowy Tatarina, podeszłam do milicjanta i zgłosiłam jego
zaginięcie. Wasilij Iwanowicz ożywił się i poprosił Zinajdę, żeby obejrzała znalezione dłonie.
Zinajda długo się zbierała, w końcu spojrzała i z przekonaniem oświadczyła, że to nie są ręce
jej męża. Wprawdzie wyglądają przerażająco, ale są czyste, a mąż od urodzenia nie miał
czystych rąk, nawet po łaźni miał brud za paznokciami. No i na prawej ręce brakowało mu
dwóch palców, o czym każdy wie, a tutaj są wszystkie. Milicjant stropił się, pewnie dlatego,
że zapomniał o palcach Wowy i teraz było mu głupio. j
- Czyli to musiał być ktoś obcy - odezwał się Wasilij Iwanowicz.
- Ale przecież obcych we wsi nie było - zahuczały babki. - A z tych, kto był, to wszyscy są.
Wtedy jedna z kobiet przypomniała sobie, że Siemion Kulibin, który wczoraj wiózł ją do
miasta, opowiadał, że przedwczoraj podwoził mężczyznę do Friazina. Facet wysiadł przy
rozwidleniu i poszedł w stronę Lipatowa. Wyglądał na miastowego, potężny i z wąsami.
Siemion zapytał, do kogo przyjechał, i dowiedział się, że do nikogo, po prostu słyszał, że to
piękne miejsce i jest się gdzie zatrzymać. Siemion potwierdził, że pensjonat jest, raz otwarty,
raz nie, i pewnie w tej chwili nie działa, ponieważ w Lipatowie nie ma ani mostu, ani prądu,
więc kto by się tam pchał. Ale mężczyzna twardo postanowił dostać się do pensjonatu i
poszedł w stronę wsi. Siemion uznał, że musiał znać te okolice, ponieważ nie pytał o drogę.
Jak wiadomo, z rozwidlenia prowadzą trzy drogi, więc skoro poszedł tą, która prowadzi do
nas, to znaczy, że wiedział, dokąd iść.
Wasilij Iwanowicz wysłuchał kobiety, wyjął z teczki kawałek kartki i długopis, i wszystko
skrupulatnie zapisał. W tym czasie pozostali zastanawiali się, gdzie się podział facet, który
szedł do Lipatowa. Siemion mówił, że o dziewiątej wieczorem jeszcze było widno i gość nie
mógł zabłądzić, czyli wychodzi na to, że po drodze ktoś go zabił i te ręce to pewnie jego.
Wtedy z kolei zaczęli zgadywać, kto zabił, i nie mogli znaleźć ani jednego odpowiedniego
kandydata, a przede wszystkim nie mogli zrozumieć, po co ktoś miałby go zabijać. Pieniędzy
pewnie miał niedużo, skoro chciał wypoczywać w takiej głuszy, w dodatku bez telewizora...

background image

Ale zdarza się, że zabiją człowieka za nic i w ogóle bez powodu. Jednak od czasu
zamordowania Chołmogorskiego, chwała Bogu, był spokój. Ludzie wprawdzie ginęli, to się
zgadza, i gdyby ten przepadł, też by się nie zdziwili, ale odcięte ręce to już zupełnie co
innego, to nawet nie zwykłe zabójstwo, tylko Bóg wie co, i co to będzie dalej, jeśli będą tak
żyli w oderwaniu od świata i bez żadnej ochrony?
Wasilij Iwanowicz próbował uspokoić obywateli i obiecywał ochronę, lecz mało kto mu
uwierzył. Uznano w końcu, że to ręce przyjezdnego mężczyzny i trzeba czekać na milicję,
żeby znaleźli całą resztę, choć to akurat wątpliwe, skoro wokół są bagna. Dalej zaczęły się
domysły, czemu ktoś odrąbał mu ręce. Wasilij Iwanowicz ciężko wzdychał, a ja w tym czasie
obserwowałam pisarza. Siedział z nieprzeniknioną twarzą, odnosząc się do wydarzeń ze
stoickim spokojem. Walera wyglądał na zainteresowanego i nawet wspomniał o pospiesznym
wyjeździe Giennadija Stiepanowicza. Milicjant zainteresował się i poprosił Marię Pawłowną
o jego dane. Pisarz skrzywił się niezadowolony, a ja pomyślałam, że jeśli Giennadij
Stiepanowicz to nocny gość i łączą go jakieś podejrzane sprawki z pisarzem, to jego wyjazd
jest jak najbardziej zrozumiały, ale w tym wypadku jest oczywiste, że nie ma nic wspólnego z
rękami, skoro siedział z nami przy stole i ręce miał całe.
Jeśli zaś Giennadij Stiepanowicz był tutaj niezależnie od pisarza, a nocny gość po rozmowie z
Władysławem Piętrowiczem się tu nie zatrzymał, to całkiem możliwe, że Siemion faktycznie
podwoził właśnie jego (czas by się zgadzał). Później pisarz go załatwił, a teraz siedzi jakby
nigdy nic. Bardziej prawdopodobna wydała mi się ta druga wersja, ale było jasne: dopóki ja i
Żeńka nie mamy żadnych danych, niczego nie wyjaśnimy. Po raz kolejny pożałowałam, że
pokłóciłam się z mężem. Roman Andriejewicz raz-dwa dowiedziałby się wszystkiego, czego
potrzebowałyśmy. Chociaż, znając jego charakter, raczej czym prędzej wywiózłby nas z
Lipatowa, oznajmiając, że uganianie się za diabłami na bagnach to nie nasza sprawa,
podobnie jak łapanie morderców. Niełatwo byłoby go przekonać, że jest inaczej.
Tymczasem czas płynął, milicjanci z rejonu się nie zjawiali, ludzie zmęczyli się i zaczęli
rozchodzić, a Maria Pawłowna przypomniała sobie, że dzisiaj nie było obiadu. Milicjant
został na obiedzie i przy stole kontynuowano rozmowę o przestępstwie, jednak nie
powiedziano nic interesującego.
Po obiedzie Wasilij Iwanowicz poszedł zapalić w cieniu, a ja skorzystałam z okazji i od razu
do niego dołączyłam.
- Wasiliju Iwanowiczu - zaczęłam, starając się mówić twardym głosem. - Muszę z panem
porozmawiać.
Wasilij Iwanowicz westchnął, chyba ta perspektywa nie budziła w nim entuzjazmu.
- Słucham.
- Jesteśmy tu od kilku dni i pewne wydarzenia pozwalają nam sądzić, że to przestępstwo jest
w jakiś sposób związane z wyspą na bagnie. - Milicjant popatrzył na mnie tak, jakbym palnęła
jakąś głupotę, ale nie odezwał się, więc mówiłam dalej.
- Po przemyśleniu wszystkich faktów naszym zdaniem obraz wydarzeń wygląda następująco:
ludzie zaczęli błądzić na bagnie zeszłej wiosny, miejscowi kategorycznie odmawiają pójścia
na wyspę i nam też odradzają. Wowa Tatarin w rozmowie o nieznanym nam człowieku
obiecał, że wszystko o nim powie, i też mówił o wyspie. Jestem pewna, że na tej wyspie coś
się dzieje
- zakończyłam i skrzywiłam się w myślach. Gdy wygłaszałam
tę przemowę, wydawało mi się, że mam niezbite argumenty, a teraz było jasne, że nie ma
żadnych argumentów, jedynie głupia paplanina. Poczerwieniałam zirytowana, ale nie mogłam
się już wycofać. - Od miejscowych wiem, że w tym roku próbował pan wejść na bagno i coś
się wtedy stało... Mógłby mi pan powiedzieć co?
Wasilij Iwanowicz westchnął ciężko, popatrzył na mnie chmurnie, pokręcił głową, znowu
westchnął, zapalił i spoglądając na mnie ze znużeniem, zapytał:

background image

- Czyli uważa pani, że na tej wyspie coś jest? A co na przykład?
- Na przykład zakład produkcji spirytusu albo coś w tym rodzaju.
- Zakład? - uśmiechnął się krzywo. - Tutaj w każdym domu mają taki zakład produkcyjny.
Odkąd pamiętam, najpewniejszą walutą dla miejscowych był samogon.
- No to załóżmy, że teraz ktoś rozpoczął produkcję na wielką skalę. Nie butelkę, nie dziesięć,
tylko ogromne partie.
- Ale do tego potrzebna jest technika...
- Niekoniecznie - wzruszyłam ramionami, przypominając sobie nieśmiertelny film
Bimbrownicy. - Wystarczy prosty aparat...
- No dobrze, załóżmy. Do samogonu jednak potrzebny jest cukier, woda, drożdże... To
wszystko trzeba dostarczyć na wyspę. A gotowe produkty trzeba jakoś wywieźć. Jak? Już nie
mówię, że ktoś na pewno zauważyłby ciężarówki podjeżdżające do bagna, a przecież żadnej
drogi nie ma, dookoła jest bagno, właśnie dlatego wyspa jest wyspą. - Machnął ręką, jakby
stracił na mnie całą energię życiową i teraz tego żałował, a ja się zamyśliłam.
No tak, jeśli chodzi o samochody, to miał rację, ciężko byłoby w tak cichym miejscu nie
zauważyć wzmożonego ruchu. Albo wszyscy mieszkańcy są w zmowie, albo to, co właśnie
naplotłam, to stek bzdur.
- Zakład produkcyjny to tylko jedna z możliwości - westchnęłam. - Ja czuję, że tam coś jest.
No niech pan sam pomyśli, te światła, które widziało tyle osób - przecież nie wierzy pan
chyba w siłę nieczystą! A więc ktoś te światła pali! Po co? I jeszcze pies, wielki, potężny,
który ukrywa się gdzieś na bagnie. Miejscowi takich nie mają.
- Pani pisze kryminały, prawda? - zapytał nagle Wasilij Iwanowicz. - Dobrze zrozumiałem?
- Dobrze - skinęłam głową, wkurzona. - Piszę, i co z tego? Wie pan co... - zaczęłam stropiona
nagłym domysłem. - A jeśli te psy coś ochraniają?
Wasilij Iwanowicz przyglądał mi się przez chwilę i nagle jego twarz przybrała inny wyraz.
- Ochraniają? A co tam można ochraniać?
- Tego właśnie nie wiem - odparłam ze złością. - Nic prostszego jak pójść na wyspę i
wszystko obejrzeć na miejscu.
- Właściwie... - Wasilij Iwanowicz podrapał się po karku, obejrzał, jakby się bał, że nas
podsłuchają, i powiedział ciszej: - Ja też widziałem te psy. Jakby owczarki kaukaskie.
Wielkie, kudłate...
- Kiedy pan je widział?
- Gdy poszedłem na wyspę. Tylko proszę pamiętać, że jak napisze pani o tym w gazecie, to
podam panią do sądu, nie pozwolę wystawiać mnie na pośmiewisko.
- W jakiej gazecie? Niech pan powie, co się wtedy stało.
- Poszedłem sam - zaczął opowiadać Wasilij Iwanowicz, jeszcze bardziej zniżając głos. - To
znaczy najpierw poszliśmy na bagna z brygadą śledczych. Wie pani przecież, zaginęli
moskwianie, poszli na bagno i ślad po nich zaginął. Zaczęliśmy szukać, ale bez skutku. Jak
śnieg spadł, przypomnieliśmy sobie o wyspie - a może ludzie do niej doszli, a potem nie
zdołali wrócić? No i poszliśmy, to znaczy pojechaliśmy do Friazina, a stamtąd do
rozwidlenia. Tam jest mnóstwo ścieżek, ludzie po borówki chodzą, a potem zaczyna się
bagno, przejść można, ale jak się nie zna terenu... Śnieg już leżał, lecz ciał na wyspie nie
znaleźliśmy. A więc albo wciągnęło ich trzęsawisko, albo jeszcze gorzej, ktoś ich
zamordował. Tyle że bez ciał morderstwa nie ma, są zaginien i.
- Czyli obejrzał pan wyspę?
- Bardzo dokładnie. Tam właściwie nie ma co oglądać, drzewa, łąka, pusto i goło. Ale coś mi
się nie spodobało...
- Co? - przeszłam na szept.
- Nie wiedziałem i teraz też nie wiem. Coś było nie tak. Całą zimę się męczyłem, często o tym
myślałem... A na wiosnę, gdy miejscowi zaczęli opowiadać różne głupstwa, postanowiłem

background image

pójść i sprawdzić, ciągle jednak nie miałem kiedy. W końcu poszedłem dopiero w czerwcu,
stąd, od Lipatowa, chociaż od Friazina jest wygodniej. No ale tam trzeba by dojechać, a drogę
rozmyły deszcze i musiałbym zrobić niezły łuk... Idę wzdłuż tyczek, a tu się nie da, macasz
nogą, trzęsawisko, tyczki powtykane zupełnie bez sensu. Bo przecież bagno jest jak żywe,
porusza się, dzisiaj przejdziesz, jutro już nie możesz. Ja w tych miejscach dorastałem,
złaziłem tu wszystko jeszcze jako chłopak, więc do wyspy jakoś doszedłem, chociaż
umordowałem się i straciłem mnóstwo czasu. A jak już doszedłem... - Wasilij Iwanowicz
westchnął, a ja zamarłam, spodziewając się czegoś zupełnie niewiarygodnego. - Wtedy nagle
zbił mnie z nóg pies, zacząłem się bronić, zasłaniać szyję, a tu widzę, coś idzie. Twarzy nie
widać, tylko oczy, wielkie, czerwone, i pióra albo włosy sterczą na wszystkie strony.
Widziałem go tylko przez sekundę, a potem błysk przed oczami i koniec. Ocknąłem się koło
Kisielewa, trzydzieści kilometrów stąd. Leżę pod krzakiem, cały w błocie... Środek dnia,
głowa mi pęka, a w pamięci tylko ta morda i czuję się tak, jakby mnie trzęśli, podrzucali do
góry. Nie pamiętam, jak dostałem się do wsi. Na głowie czułem guza, mdliło mnie, myślałem,
że może wstrząs mózgu, ale lekarz powiedział, że jednak nie. Tyle że jeszcze długo potem
głowa mnie bolała i tak się czułem, jakbym się zatruł. Pomyślałem, że przecież długo
błądziłem po bagnie, a tam mógł być jakiś trujący gaz. To się zdarza... Może się zatrułem i
wszystko mi się przywidziało?
- Nie próbował pan pójść jeszcze raz?
- No przecież mówię, że tam jest jakiś gaz, pewnie dlatego głowa mnie bolała, dlatego nie
mogłem znaleźć drogi, przecież idzie się po bagnie.

- Wasiliju Iwanowiczu, muszę dostać się na tę wyspę! - powiedziałam z zapałem.
- Przecież nawet ja nie mogłem, a ja tu wszystko znam od małego, to co tu mówić o pani.
Jeszcze tam pani gdzieś zginie, a ja będę odpowiadać.
- Ale jeśli pójdzie pan z nami...
- Ja? Zapomniała pani, co się dzieje? Na parapecie leżą czyjeś dłonie, ludzie wystraszeni, a
pani się rwie na wyspę!
Taka głupota strasznie mnie zdenerwowała. Zebrałam się w sobie i już miałam się upierać,
gdy podeszła do nas Maria Pawłowna i poprosiła, żeby „to" gdzieś przenieść, bo nie da się
koło tego spokojnie przejść. Wasilij Iwanowicz poszedł na werandę, a ja przypomniałam
sobie, że dawno nie widziałam Żeńki. Przebiegłam się po pensjonacie, nie znalazłam jej,
zaniepokojona spytałam Walerę, który obserwował moje poczynania, czy nie widział Żeńki,
dowiedziałam się, że nie widział, i wpadłam w panikę. Snułam się po parku i już-już miałam
poderwać ludzi do szukania przyjaciółki, gdy nagle usłyszałam wołanie Żeńki i moja
przyjaciółka wyłoniła się z krzaków.
- Gdzieś ty była? - oburzyłam się. Dała mi znak, żebym była cicho, więc wysyczałam: -
Gdzieś ty była? Ja tu od zmysłów odchodzę!
- Przepraszam, nie mogłam cię uprzedzić, pilna sprawa.
- Jaka znowu sprawa?
Żeńka rozejrzała się niespokojnie i zaciągnęła mnie w krzaki.
- Co myślisz o Koli, wnuku Walentyny?
- W sensie?
- Dosłownym. Co o nim sądzisz?
- Według mnie wyjątkowo podejrzany typ.
- No właśnie. Gdy zobaczył, że poszłaś rozmawiać z milicjantem, ukrył się w krzakach, żeby
podsłuchiwać. Ja też poszłam, tylko od drugiej strony, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Jak
tylko zaczęłaś mówić o produkcji spirytusu, to jakby go piorun strzelił - zerwał się i pobiegł
do wsi - a ja za nim. Poszedł do babki, ale nie wchodził do domu, tylko wskoczył na motocykl
i pognał na złamanie karku. Ponieważ nie miałam motocykla, nie mogłam ruszyć w pościg, za

background image

to słyszałam, jak Walentyna przez okno spytała, gdzie się wybiera, a on odkrzyknął, że do
miasta, i tyle go widzieli. Nie było sensu lecieć za nim na piechotę, więc zajrzałam do
Walentyny i poskarżyłam się jej, że szkoda, że jej wnuk nie powiedział, że się wybiera do
miasta, bo chciałam wysłać list. No i tak od słowa do słowa zaczęłyśmy rozmawiać. Miastem
nazywają sąsiednie miasteczko rejonowe, do którego jest szesnaście kilometrów całkiem
porządnej drogi, to znaczy droga jest od Friazina, a do Friazina doły, wyboje i przejechać
można tylko dżipem, motorem, a jeszcze lepiej traktorem. Wnuczek rozwiódł się z żoną, z
którą mieszkał w naszym mieście, ona tam została, a on wrócił do rodziców, do tego
miasteczka rejonowego, jednak nie mieszka z rodzicami, tej zimy kupił mieszkanie. Latem
mieszka u babki, ze względu na pracę w pensjonacie, na zimę pensjonat zamykają i chłopak
zostaje z niczym, ale, o dziwo, jest zupełnie zadowolony z życia. Jeśli wierzyć babce,
proponowano mu pracę w miasteczku, dobrą i dobrze płatną, jednak szlachetnie odmówił. No
i co tym myślisz?
- Czyli ma jedynie pracę sezonową z dość mizerną pensją?
- Właśnie. I latem mieszka u babki w dosyć kiepskich warunkach. Z miłości do pensjonatu?
Entuzjasta swojego fachu?
- I co, z mizernej pensji, otrzymywanej przez pięć miesięcy w roku, kupił w miasteczku
mieszkanie?
- Otóż to. Pytałam babki, czym się zajmuje zimą, mówiła, że wszystkim po trochu, jednemu
mieszkanie wyremontuje, drugiemu samochód naprawi...
- Żyć z tego można, skromnie, ale można, ale kupić mieszkanie?
- Jak myślisz, co oni tam mają na tej wyspie?
- Nie wiem, lecz chyba coś nad wyraz interesującego. A teraz poleciał, żeby zlikwidować
ślady, jasne jak słońce. Przestraszył się, że milicjant pójdzie na wyspę... Żenia, musimy się
tam dostać jak najszybciej!
- To oczywiste - skrzywiła się przyjaciółka. - Tylko nie zapominaj, że tam jest bagno i same
nie przejdziemy. Potrzebny nam przewodnik.
- Pójdziemy z milicjantem.
- On ma co innego na głowie.
- To namówimy Wasilija.
- Nie przypuszczam, żeby dał się namówić, poza tym on też jest podejrzany. A jeśli są w
zmowie? Nie zapominaj, że Wasilij aktywnie popiera wymysł, że Kukuj nie chce, żeby ktoś
mu się pchał na wyspę.
- Myślisz? - szepnęłam wystraszona.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to wspólnicy.
- No to jak się dowiemy?
- Dowiemy, nic się nie bój. Po prostu nie trzeba się spieszyć, żeby ich nie spłoszyć.
- Ale Kola już się wystraszył i właśnie zaciera ślady przestępstwa.
- Na to już nic nie poradzimy - podsumowała z goryczą Żeńka. Musiałam się z nią zgodzić. -
Gliny się nie zjawiły? - spytała, gdy już wyszłyśmy z krzaków na ścieżkę.
- O ile wiem, nie.
- A co mówił milicjant?
Przekazałam Żeńce naszą rozmowę i obie poczułyśmy, że znalazłyśmy się na dobrej drodze.
- Na wyspie coś chowają - denerwowała się Żeńka. - Kola jest tam za strażnika, pilnuje, żeby
ludzie się nie pchali. Psy trzymają dla ochrony, jeden im uciekł i latał po wsi. Jeśli psu udało
się przebiec przez bagno, to i człowiekowi się uda. Ci dranie coś nakombinowali z tyczkami i
przez nich zginęli ludzie. Albo może ci ludzie jednak dostali się na wyspę i po prostu ich
zamordowano? Bardzo możliwe, że Kola łazi po bagnie w postaci zielonego myśliwego,
strasząc mieszkańców, a wszystko po to, żeby nikt nie śmiał dostać się na tę przeklętą wyspę.

background image

I być może tego człowieka, którego kończyny leżą teraz na werandzie, też zamordowali,
ponieważ odgadł tajemnicę wyspy, a ręce
odcięli, żeby było bardziej przerażająco i żeby ludziom namieszać w głowach bajdurami o
sile nieczystej.
- Poczekaj - sposępniałam, czując, że Żeńka się zagalopowała. - Przecież ustaliłyśmy, że
zamordowany to nocny gość pisarza i że ten go sam...
- Dużo rzeczy ustalałyśmy, poza tym to była tylko jedna z wersji. Być może pisarz w ogóle
nie ma z tym nic wspólnego. Pogadał sobie z człowiekiem, wcale nie musiał nikogo zabijać...
Ja myślę, że to Kola, no, ze wspólnikami.
- A co z tym atakiem na nas pierwszej nocy? - nie ustępowałam.
- A co wtedy ustaliłyśmy? - zaczęła mi tłumaczyć Żeńka. - Że atak jest skutkiem tego, że
widziałaś, jak pisarz próbował dostać się do pokoju Walery. Tak?
- Tak.
- A co jeszcze zdarzyło się tego dnia? Rozpowiadałyśmy na lewo i prawo, że przyjechałyśmy
wyjaśnić sprawę siły nieczystej, i zaczęłyśmy interesować się wyspą.
- Myślisz, że jak Kola się o tym dowiedział, to postanowił się nas pozbyć?
- Oczywiście.
- I co, chciał nas zabić?
- No, może tylko nastraszyć, żebyśmy się wyniosły do licha i nie psuły mu interesu.
- Trzeba poczekać na milicję rejonową, opowiedzieć im wszystko i natychmiast udać się na
wyspę - oznajmiłam.
Żeńka przyjęła mój pomysł bez entuzjazmu.
- Już ja ich znam, palcem nie kiwną, dopóki coś się nie stanie, zwyczajnie nie będą nas
słuchać. Gdybyśmy miały jakiś dowód...
- Ale siedząc tutaj, nie zdobędziemy dowodów, a same na wyspę nie pójdziemy. Poza tym
jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to tam jest niebezpiecznie i bez milicji się nie obejdzie.
Słuchaj, a może zadzwonić do Romka?
Przyjaciółka skrzywiła się wzgardliwie.
- Powiedz od razu, że tylko szukasz pretekstu, żeby do niego zadzwonić. Czekaj, czekaj,
jeszcze chwila i twój gliniarz będzie cię trzymał pod kluczem.
- Wcale nie, to znaczy wcale nie szukam żadnego pretekstu, po prostu martwię się o całą
sprawę. - I wtedy mnie olśniło. - Słuchaj, myślałyśmy, że Wowa Tatarin pokłócił się z
Goriemykinem, a przecież równie dobrze mógł rozmawiać z Kolą!
- Dokładnie! - zawołała Żeńka. - Podwórko to miejsce w sam raz dla niego. A gdy my
śledziłyśmy Goriemykina, ktoś skoczył w krzaki i poszedł w stronę rzeki.
- Za Wową... - dodałam i obie popatrzyłyśmy na siebie z otwartymi ustami.
- O mój Boże. - Przyjaciółka pierwsza doszła do siebie. - I od tamtej pory Wowy Tatarina nikt
nie widział.
Nie umawiając się, pobiegłyśmy do wsi, jednak przyjęcie Zinajdy nieco nas ostudziło.
- No i co, że go nie ma? - spytała, podlewając ogórki. - Wielkie mi co, jedną noc go nie było.
Zdarza się, że na cały tydzień przepada. Może u kuma pije albo u syna... Przynajmniej
odpocznę trochę od jego zapijaczonej gęby.
- A jeśli mu się coś stało? - zapytałam nieśmiało.
- A co mu się mogło stać? Po bagnach chodzi z zamkniętymi oczami, samochody tu nie
jeżdżą... Zimą to co innego, mógłby po pijaku zamarznąć, ale teraz? Spije się do białej
gorączki i się zjawi, a potem jeszcze będzie bajki opowiadał, że go rusałki poiły. - Splunęła
zirytowana i poszła po wodę, a ja i Żeńka wyniosłyśmy się z ogródka Zinajdy.
Gdy szłyśmy przez wieś, zwróciłam uwagę na drzewo, na którym Iwan Borodin urządził
sobie gniazdo. Tym razem chłopiec tam był. On też nas zauważył i gdy byłyśmy w połowie
drogi do jego kryjówki, błyskawicznie zszedł po drabinie i zniknął za pobliskimi krzakami.

background image

Próbowałyśmy go odnaleźć, wołałyśmy, obiecywałyśmy cuda wianki, od czekolady po rower,
lecz Iwan Borodin pozostał głuchy na nasze prośby. Straciłyśmy na poszukiwania co najmniej
dwie godziny i wróciłyśmy do pensjonatu.
Na kolację oczywiście spóźniłyśmy się, ale niezastąpiona Maria Pawłowna zostawiła dla nas
jedzenie w kuchni. Zjadłyśmy bez apetytu i poszłyśmy na werandę, gdzie jak zwykle zebrali
się wszyscy goście. Milicja z rejonu jednak się nie zjawiła, a milicjant poszedł do wsi,
mieszkała tu jego siostrzenica. Proszono, żeby został w pensjonacie, ale odmówił, pewnie
uznał, że mieszkańcy będą się czuli spokojniej, wiedząc, że mają go pod bokiem.
Goriemykin dołączył do wypoczywających na werandzie. Początkowo na nasz widok speszył
się, ale potem zrozumiał, że nie mamy do niego żalu, ożywił się i jak zwykle wziął czynny
udział w rozmowie.
Było widać, że w czasie naszej nieobecności między gośćmi pensjonatu coś zaszło.
Pożałowałam, że zostawiliśmy ich bez opieki i teraz nie jesteśmy w temacie. Pierwsze, co się
rzucało w oczy, to że Lidia Arturowna przestała kokietować Walerę, teraz demonstracyjnie
nie zwracali na siebie uwagi. Po drugie, ani pisarz, ani Walera nawet nie próbowali udawać,
że przyjechali tu popracować - siedzieli murem na werandzie, jakby na coś czekali.
Oczywiście można to było łatwo wyjaśnić: zostało popełnione morderstwo i, jak to mówią,
człowiek nie ma głowy do niczego, ale mnie takie wyjaśnienie nie urządzało.
Zła, że przegapiłyśmy tyle interesujących rzeczy, zaczęłam obserwować gości ze wzmożoną
gorliwością.
- Czyżby naprawdę zabójcą był Giennadij Stiepanowicz? - spytała Lidia Arturowna, zapalając
kolejnego papierosa. - Taki miły człowiek! Nie mogę w to uwierzyć.
- A jednak uciekł, a to wygląda podejrzanie - uśmiechnął się Walera.
Pisarz w zadumie przygryzł wargę i powiedział:
- A jeśli w ogóle nie ma żadnego zabójstwa?
- O czym ty mówisz? - oburzyła się jego żona. - Oczywiście, że jest! Niby skąd by się wzięły
te ręce?
- Pojęcia nie mam. Może to jakiś głupi żart?
- Żart? - wtrąciła się Żeńka. - Jak to żart?
- No, może ktoś pożyczył je sobie w... kostnicy?
- Ale po co?
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Może chodzi o kolejną legendę, o jakieś czarne ręce czy
inną bzdurę...
- O, przepraszam - oburzył się Goriemykin, z uwagą przysłuchujący się rozmowie. - Chce pan
powiedzieć, że...
- Nic nie chcę powiedzieć - zaprzeczył Władysław Pietrowicz. - Mówię jedynie, że dopóki nie
ma ciała, zabójstwo wcale nie jest takie oczywiste.
- A szukano go? - spytała Żeńka.
Wszyscy obecni popatrzyli na nią ze zdumieniem.
- Oczywiście. Przy okazji, gdzie panie przepadają na całe dnie? - zainteresował się wesoło
Walera. - Ciągle jeszcze łapiecie Kukuja? - zaśmiał się, a Lidia Arturowna skrzywiła wargi w
pogardliwym uśmiechu. Żeńka już miała odpowiedzieć, ale powstrzymała się, a ja
odetchnęłam z ulgą, w ferworze dyskusji przyjaciółka mogłaby się niepotrzebnie wygadać...
- Pójdę wziąć prysznic - oświadczyłam nieco bez sensu i chrząknęłam.
Żeńka zrozumiała mnie prawidłowo i też postanowiła wziąć prysznic.
- Między nimi coś zaszło - oznajmiłam, jak tylko zostałyśmy same.
- Też to zauważyłaś? - ucieszyła się.
- Tak... - skinęłam niepewnie głową. Nie potrafiłam skonkretyzować swoich wrażeń, Żeńka
niestety też nie.

background image

Po prysznicu przebrałyśmy się i znów wyszłyśmy na werandę, ustalając, że musimy mieć
oczy szeroko otwarte. Żadnego innego planu na razie nie miałyśmy i to nas denerwowało.
Jednak weranda okazała się pusta, dyżurująca w recepcji dziewczyna oznajmiła, że całe
towarzystwo poszło na spacer.
- To my też pójdziemy - poinformowała ją Żeńka. Poszłyśmy nad rzekę. Wkrótce zza
pobliskich drzew wyłonił
się Walera i podszedł do nas.
- Nie macie nic przeciwko temu, że pójdę z wami? - spytał z uśmiechem.
- Oczywiście, że nie. A gdzie pozostali?
- Pisarz postanowił popracować, jego żona chciała się zdrzemnąć, a Iwan Iwanowicz poszedł
do siebie. Chyba się na coś obraził.
Oczywiście rozmowa zeszła na morderstwo, to znaczy na potencjalne morderstwo, skoro ciała
nadal nie znaleziono. Oburzaliśmy się na zachowanie funkcjonariuszy milicji, którzy do tej
pory nie raczyli przyjechać, a Walera wyraził przypuszczenie, że Goriemykin jest w jakiś
sposób powiązany z tym, co się dzieje w Lipatowie, choć nie potrafił wyjaśnić, czemu tak
myśli. Im dłużej go słuchałam, tym bardziej stawałam się czujna, a potem pomyślałam, że
skoro ja i Żeńka postanowiłyśmy lepiej się przyjrzeć naszym sąsiadom, to być może Walera
w tym samym celu przyczepił się do nas. Może chciał się dowiedzieć, co wiemy o
wydarzeniach? Tylko że my nic nie wiemy, więc dowie się niewiele, ale tak czy inaczej był
bardzo podejrzany.
Obserwowaliśmy się tak nawzajem do późnego wieczora, jednak bez większych sukcesów, i
w końcu Walera odprowadził nas do pokoju i poszedł do siebie. Słyszałyśmy, jak się kręcił,
coś skrzypiało, w końcu wszystko ucichło, pewnie poszedł spać. W odróżnieniu od niego i
innych gości pensjonatu ja i Żeńka pałałyśmy żądzą działania.
- Ciekawe, czy Wowa Tatarin wrócił? - Żeńka zastanowiła się na głos, a ja skinęłam głową.
- I przydałoby się pogadać z wnukiem ciotki Augusty. Wieczorem się barykadują, teraz
chłopak powinien być wreszcie w domu.
- I przy okazji dowiemy się, czy Kola wrócił.
Z adidasami w rękach wyszłyśmy z pokoju i przez kuchnię wymknęłyśmy się na dwór. W
pokoju Walery nie paliło się światło, za to pisarz nie spał. Nie mogłyśmy się oprzeć pokusie i
podeszłyśmy do okna. Przez firankę było widać, że Władysław Pietrowicz leży na łóżku z
książką w ręku, a Lidia Arturowna chodzi nerwowo po pokoju.
- Kiedy to się wreszcie skończy? - spytała nagle, zatrzymując się przed łóżkiem.
- Zamknij się - odparł spokojnie. - Nikt cię tu nie trzyma. Gryząc wargę, Borodniańska
podeszła do okna, odsunęła
firankę i wyjrzała. Zamarłyśmy, a potem uznałyśmy, że lepiej będzie się oddalić, chociaż z
przyjemnością posłuchałybyśmy dalszej rozmowy małżonków.
- Pewnie, że by nie zaszkodziło - przyznała Żeńka. - Ale, po pierwsze, pisarz chyba nie jest w
nastroju do rozmowy, a po drugie, gdyby nas przyłapali... - Żeńka zmarszczyła nos i
wzruszyła ramionami.
Skinęłam głową i poszłyśmy do wsi. Było jeszcze widno, dlatego szłyśmy szybko i pewnie.
Wieś sprawiała wrażenie wymarłej, surowe warunki życia przyzwyczaiły mieszkańców do
wczesnego chodzenia spać. Na ganku jednego z domów siedział milicjant i palił.
Podeszłyśmy i spytałyśmy, czy nie pojawił się Wowa Tatarin. Okazało się, że nie.
- A Kola?
- Jaki Kola? - nie zrozumiał Wasilij Iwanowicz.
- Wnuk Walentyny.
- A dokąd się udał?
- Tego nie wiemy, pojechał gdzieś na motorze, w ciągu dnia.
- Czyli wrócił, o, motor stoi.

background image

I rzeczywiście, przy ganku Walentyny stał motocykl.
- Żebyśmy jeszcze wiedziały, gdzie on jeździł - wymruczała Żeńka.
- A może to wszystko, co nawymyślałyśmy, to nieprawda? - westchnęłam. - Może Kola wcale
nie ma z tym nic wspólnego?
- No jak może nie mieć... - zaczęła się złościć Żeńka i machnęła ręką. - Idziemy do Augusty.
W kuchennym oknie paliło się światełko, zastukałyśmy i usłyszałyśmy głos Wasilija.
- Kto tam?
- To my, Anfisa i Jewgienija. - Minutę później drzwi się otworzyły, weszłyśmy i
zobaczyłyśmy ciotkę Augustę. - Iwan śpi? - spytała Żeńka.
Augusta wzruszyła ramionami.
- Chyba śpi.
Iwan spał na tarasie. Korzystając z oszołomienia ciotki Augusty, próbowałyśmy się tam
wedrzeć. Drzwi były zamknięte na haczyk od wewnątrz. Zastukałyśmy, odpowiedzi nie było,
zastukałyśmy głośniej i wtedy Augusta zaczęła się denerwować.
- Wańka, co się wydurniasz? Otwieraj, i to już! Coś ty na wywijał? - Iwan milczał, wyszły
śmy więc na dwór, żeby sprawdzić okno. Okazało się, że jest niedomknięte. Łóżko było
jednak puste. - Gdzie on się podział? - wyszeptała z przestrachem ciotka Augusta.
Żeńka przystąpiła do przesłuchania.
- Czy on ma jakieś swoje ulubione miejsca?
- Gniazdo.
- A oprócz niego?
- Dawna wagownia. I gdzie on w nocy polazł? Kompletnie zwariował...
- Niech się pani nie martwi - próbowałam pocieszyć Augustę Polikarpowną. - Znajdziemy go.
- Nigdy tak w nocy nie wychodził - wymruczała jeszcze kobieta, ale ja poważnie w to
wątpiłam.
Wasilij podszedł do problemu spokojnie, machnął ręką, powiedział „znajdzie się" i odmówił
pójścia z nami. Nic dziwnego, skoro na stole stał słoik z samogonem. Augusta też nie
odważyła się ruszyć na poszukiwania i w efekcie poszłyśmy we dwie, dowiedziawszy się, co
to jest ta wagownia i gdzie jej szukać.
Wagownia - stara wiata, gotowa runąć w każdej chwili - znajdowała się dość daleko za wsią.
Obok stały murowane budynki niegdysiejszej fermy, dalej wznosiła się jakaś dziwna wysoka
konstrukcja. Żeńka, która lepiej ode mnie znała się na rolnictwie, oznajmiła, że to ma jakiś
związek z ziarnem. Przyjęłam to do wiadomości, chociaż teraz nie mogło być mowy
o żadnym ziarnie. Wokół panował chaos, na polach rosły pokrzywy, nikt się tu nie
zapuszczał.
A przynajmniej tak nam się wydawało. Gdy minęłyśmy wiatę, zauważyłyśmy słabe światełko
w najbliższym murowanym budynku. Podeszłyśmy i zobaczyłyśmy, że w ruinach pali się
ognisko. W ścianie była wielka dziura, jak po ostrzale artyleryjskim, podeszłyśmy do niej.
Pod nogami miałyśmy jakieś śmieci, odłamki cegieł i inne rupiecie, dlatego nie udało nam się
przejść bezszelestnie - gdy doszłyśmy do dziury, ktoś skoczył w przeciwną stronę.
- Tam jest brama! - zrozumiałam i zaczęłam biec wzdłuż ściany, nie zwracając uwagi na
pokrzywy, ale potknęłam się
i upadłam. Szybko się pozbierałam, jednak do bramy dobiegłam za późno, po uciekinierze nie
został nawet ślad. Zresztą może przyczaił się tuż obok i nas obserwował.
- Anfisa! - zawołała mnie Żeńka. Weszłam do budynku byłej fermy. W odległym kącie paliło
się ognisko, Żeńka siedziała przed nim w kucki i coś oglądała. - Zobacz - pokazała mi
palcem. Ściągnęłam brwi, nie bardzo rozumiejąc, co mam przed sobą. Najpierw zobaczyłam
kawał gliny ze stożkowatym otworem pośrodku, kształtem przypominający małą rakietę, a
potem stojący na cegłach rondelek, pod którymi palił się ogień. W rondelku było coś

background image

twardego i z całą pewnością niejadalnego. Żeńka zsunęła go nogą na ziemię, przewróciłam, i
dopiero wtedy mogłyśmy przyjrzeć się zawartości.
- To przecież łyżki - domyśliłam się pierwsza. - I to srebrne, pewnie te, które zginęły
Walentynie!
- Chciał odlać kulę - wyjaśniła Żeńka. - Biedny dzieciak. Rozejrzałyśmy się. Należało jak
najszybciej znaleźć Iwana.
Coś mi mówiło, że chłopak sporo wie o tym, co się tu dzieje. Zamiast spać po nocach, jak
myśli jego babka, kręci się po okolicy i może nawet coś zobaczył i jest świadkiem, a bycie
świadkiem zawsze jest niebezpieczne.
- Iwan! - zawołałyśmy. - Prosimy, wyjdź!
W tym momencie obie przypomniałyśmy sobie, że chłopak nie jest do końca normalny i nie
wiadomo, jak odbierze naszą prośbę.
- Iwan - zaczęła Żeńka występ solowy, spoglądając na mnie znacząco. - Jesteśmy po twojej
stronie, słyszysz? Też szukamy wilkołaka i prawie już złapałyśmy, tylko potrzebujemy twojej
pomocy. Mamy w mieście broń, twoja kula bez broni jeszcze nic nie znaczy! We trójkę na
pewno go pokonamy, chociaż on jest bardzo sprytny i pewnie trzeba go będzie długo
śledzić... Jezu, ale brednie - dodała Żeńka, ściszając głos, a potem zawołała: - Będziemy
dyżurować po kolei, dwie osoby śpią, jedna czuwa, i wyśledzimy go. Proszę cię, pomóż nam.
- A jaką macie broń? - odezwał się głos za moimi plecami.
- Nie odwracaj się - szepnęła Żeńka, a ja zastygłam. Przyjaciółka spojrzała na mnie znacząco,
w sensie nie stój jak
pień, odpowiedz człowiekowi, i ja palnęłam pierwsze, co mi przyszło do głowy:
- Winchestera.
- Skąd macie winchestera? - spytał nieufnie chłopak.
- Mój mąż jest pułkownikiem specnazu, jak chcesz, to cię z nim poznam.
- Winchester, to dobrze - wymruczał chłopak, wchodząc przez okno. - A ja chciałem wziąć
strzelbę od wujka Wasi, starą, trzyma ją w kufrze.
- O broń się nie martw - odezwała się Żeńka. - Powiedz lepiej, jak się sprawy mają. Na
przykład jak chcesz odlać kulę? Nad ogniskiem się nie da, potrzebna jest wysoka temperatura.
- Potrzebny węgiel. - Borodin skinął głową.
Biedny chłopak nie miał zielonego pojęcia ani o średnicy kuli, ani o technologii jej
wytworzenia... Zresztą ja też nie miałam, więc nie ma co udawać mądrali.
- Porozmawiajmy o tym wilkołaku - zaproponowałam.
Żeńka popatrzyła na mnie z niezadowoleniem, a ja się wystraszyłam, że wszystko zepsułam,
jednak Iwan Borodin siadł przy ognisku na stercie cegieł i zapytał:
- Widziałyście go?
- Wielki taki, podobny do wilka, tylko strasznie kudłaty.
- Aha. I wyje okropnie.
- A widziałeś go w ludzkiej postaci?
- No pewnie.
- Kiedy?
- Dawno.
- Wczoraj? Dwa dni temu? - spróbowałam, ale chłopak powtórzył: „Dawno", i zrozumiałam,
że ma własne wyobrażenie upływającego czasu i to „dawno" to może być równie dobrze
tydzień, jak i rok temu.
- A jak on wygląda, gdy staje się człowiekiem? - spróbowałam podejść od drugiej strony.
- Jak człowiek - odparł Iwan po zastanowieniu.
- A wzrost, kolor włosów?
- On może różnie wyglądać, jak zechce, tak będzie wyglądał.

background image

- Jasne - powiedziałam, chociaż nic nie było ani odrobinę bardziej jasne. Chłopak na pewno
spotykał w okolicy różnych ludzi, z jego punktu widzenia podejrzanych, a jego wyobraźnia
wszystkich przemieniła w wilkołaki.
- Chodzi w płaszczu z kapturem? - spytała Żeńka. Chłopak ściągnął brwi, obejrzał się, jakby
sprawdzał, czy nikt
za nami nie stoi, i przeszedł na szept.
- Nie. To zielony myśliwy.
- Widziałeś go?
- Tak.
- Na niego też potrzebna jest srebrna kula? - spytałam, bojąc się, że chłopak zamilknie.
- Nie. On się już nie pojawi.
- Czemu jesteś taki pewien?
- Bo jestem. Przyczaił się.
- A wiesz gdzie?
- Wiem - odpowiedział chłopak, a my popatrzyłyśmy na siebie.
- I co, teraz też tam jest?
- No pewnie, a gdzie by się podział?
- A możesz nam pokazać, gdzie to jest?
- Ja tam nie pójdę.
- Dlaczego?
- Boję się. Widziałem, że tam siedzi. I niech siedzi, teraz już chodzić nie będzie.
- Dobrze, nie musisz nam pokazywać, gdzie to jest, powiedz nam tylko, jak dojść, a my
znajdziemy. Chcemy się upewnić, że to faktycznie zielony myśliwy, a nie ktoś inny.
- Dobra - zgodził się chłopiec po zastanowieniu i zaczął tłumaczyć, jak znaleźć legowisko
zielonego myśliwego.
Następnie namówiłyśmy go, żeby poszedł do domu, zgasiłyśmy ognisko, schowałyśmy
rondelek z łyżkami i odprowadziłyśmy chłopaka do domu, a same poszłyśmy wyjaśniać
sprawę zielonego myśliwego.
Jeśli wierzyć Iwanowi, legowisko znajdowało się na drodze ze wsi do pensjonatu, co nas,
muszę przyznać, zdumiało. Według mnie zielony myśliwy powinien mieć siedzibę na
bagnach, skoro pojawia się właśnie tam. Jednak miało to swoje plusy, nie musiałyśmy przed
nocą lecieć Bóg wie dokąd. Nawet jeśli nie znajdziemy legowiska, to przynajmniej będziemy
już blisko pensjonatu. Dlatego szłyśmy sobie spokojnie leśną ścieżką, nie spodziewając się
żadnych niespodzianek.
Jak się wkrótce okazało, miejsce pobytu zielonego myśliwego Iwan opisał nam bardzo
wiernie.
- Dobrze, mamy zakręt - powiedziała Żeńka, wyciągając z kieszeni latarkę, której nie
zapomniała ze sobą zabrać. W lesie było już ciemno i do tej pory obchodziłyśmy się bez
sztucznego światła, piaskową drogę było dobrze widać i nie bałyśmy się jej zgubić. Za to
teraz bardzo się przyda, jeśli nie chcemy skręcić karku. Żeńka włączyła latarkę i mówiła
dalej: - Szukaj zwalonej sosny.
- Jest! - ucieszyłam się. - A teraz?
- Powiedział, że prosto.
- Dobra, to walimy prosto. Następny punkt orientacyjny to dwie brzozy rosnące razem.
- Akurat coś znajdziesz w tej ciemnicy - poskarżyła się Żeńka, sunąc światłem latarki po
ziemi. Szłyśmy ostrożnie, a gdy zeszłyśmy z piaszczystej drogi, zrozumiałyśmy, że tylko
idioci pchają się w nocy do lasu. Trzeba było poczekać do rana i wtedy szukać legowiska.
I nagle naszym oczom ukazała się brzoza, a raczej dwie, rzeczywiście wymyślnie splecione.
Wychodziło na to, że legowisko zielonego myśliwego to nie fantazja, i teraz
kontynuowałyśmy poszukiwania ze zdwojonym zapałem.

background image

- Tak, odwracamy się w stronę wsi i sto kroków w bok...
- To chyba tutaj.
- Powiedział, że obok sosny będą zarośla, a za nimi dół. Widzisz sosnę?
- Niejedną, skoro jesteśmy w lesie... Masz te swoje krzaki. Wyglądają na zarośla?
- Nawet bardzo.
- To sprawdźmy, co jest za nimi.
Podeszłyśmy z obawą do krzaków, rozsunęłyśmy gałęzie i zobaczyłyśmy wykrot. Pewnie
kiedyś rosło tu wielkie drzewo, które wiatr wyrwał z korzeniami. Od drugiej strony wyrosły
niewielkie drzewka i zarośla zasłaniały dół. Jeśli ktoś nie wiedział, że tu jest wykrot, łatwo
było go przegapić.
Żeńka poświeciła w dół i obie jednocześnie jęknęłyśmy. W dole, plecami do nas, ktoś
siedział. Żeńka upuściła latarkę, ale zdążyłam ją złapać. Tak jest, jakiś człowiek w
sztormówce, z podniesionym kapturem siedział nieruchomo, opierając się ramieniem o
ziemię.
- Może to jakaś sztuczka? - pisnęła Żeńka. - Ktoś nasadził kurtkę na kij...
To dodało mi odwagi. Zeszłam trochę niżej i próbowałam obejrzeć siedzącego dokładniej.
Ponad wszelką wątpliwość był to człowiek, zobaczyłam nogę w kaloszu. Dziwiło mnie tylko
to, że ten człowiek był kompletnie nieruchomy.
- Anfisa, chodźmy stąd - mamrotała Żeńka. - Wezwiemy milicjanta, niech on mu się
przygląda.
Zgadzałam się z nią w zupełności. Żywy człowiek nie mógłby tak siedzieć... A może tylko
udawał? Podeszłyśmy bliżej i w tym momencie o coś się potknęłam, moje nogi ześliznęły się
po gliniastej ziemi i dosłownie zjechałam w dół, zapierając się stopami o zielonego
myśliwego. Ten przechylił się na bok, ja spróbowałam się odsunąć, i wtedy on, pozbawiony
oparcia, upadł, a ja i Żeńka wrzasnęłyśmy na całe gardło - człowiek nie miał głowy.
Zakrwawiona sztormówka była zapięta na wszystkie guziki, lecz kaptur pozostawał pusty.
- Nie, nie, ja tego nie wytrzymam - powiedziałam głośno i spróbowałam stracić przytomność,
ale mi się nie udało, Żeńce też nie. Siedziała na brzegu dołu i głośno szczękała zębami.
- A może tam nic nie ma? - podsunęła, patrząc na mnie. O dziwo, to pomogło mi dojść do
siebie.
- Gdzie i czego nie ma? - spytałam groźnie.
- No tam, w sztormówce. Anfisa, powiedz mi, czy to jest trup?
- Trup - wymamrotałam i zrobiło mi się lżej. - To trup - powtórzyłam - ten sam, którego
dzisiaj szukano. A skoro są dłonie i jest ciało, to znaczy, że głowa też była i naprawdę ją
widziałyśmy - oznajmiłam uroczyście. Oczywiście nie było w tym żadnego powodu do
radości, moje ożywienie wynikało nie z tego, że znalazłam to, czego inni nie mogli znaleźć,
tylko z tego, że wydarzenia znalazły wreszcie logiczne wytłumaczenie. Żadnej siły nieczystej,
żadnych halucynacji, tylko przestępstwo i przestępcy, którzy robią ludziom wodę z mózgu, a
z przestępcami to już jakoś sobie poradzimy. - No tak - wydostałam się z dołu i przeszłam na
szept. - Musimy natychmiast powiadomić milicjanta.
- Dobrze - zgodziła się Żeńka i nawet przeszłyśmy kilka kroków, gdy zatrzymałam się i
złapałam ją za rękę.
- Nie możemy go tak zostawić.
- Dlaczego? - wystraszyła się Żeńka.
- No... różnie to bywa...
- Anfisa, nie oszczędzaj mnie, mów całą prawdę, nawet najgorszą. Myślisz, że on... tego... że
może uciec?
- Weź, bo cię w końcu palnę - nie wytrzymałam. - Co ty bredzisz?
- To dlaczego nie możemy go zostawić? - wystraszyła się jeszcze bardziej Żeńka.

background image

- Dlatego, że ktoś mógłby go przenieść w inne miejsce! Powiedz mi, na litość boską, dlaczego
jak tylko się ściemni, to od razu głupiejesz?
- A kto mógłby go przenieść? - spytała, ignorując moje pytanie.
- No morderca, któż by inny?
- To dlaczego do tej pory go nie schował?
- A skąd ja mam to wiedzieć?
- O Boże... Chodźmy do milicjanta.
- Ktoś tu musi zostać.
- Ja nie zostanę - zapewniła mnie Żeńka. - I do wsi też sama nie pójdę i proszę, nie patrz tak
na mnie.
- Wcale na ciebie nie patrzę.
Ja też nie miałam ochoty tu zostawać - a nuż morderca wcale się nie wystraszy mojej
obecności, tylko, że tak powiem, wręcz przeciwnie?
- Wiesz co, wrzaśnijmy jak najgłośniej - zaproponowała Żeńka. - Może ktoś usłyszy... - Ale
zamiast wrzasnąć, wydała dziwny bulgoczący dźwięk i złapała mnie za łokieć. - Tam ktoś
jest!
- Przestań... - zaczęłam, lecz Żeńka wyrwała mi latarkę, skierowała promień w ciemność i
zobaczyłam, jak dwie ciemne postacie mignęły i zniknęły za drzewami. Potem usłyszałam
kroki i pomyślałam, że to wcale nie były cienie...
Wrzasnęłyśmy jednocześnie i rzuciłyśmy się do ucieczki, a nasz krzyk stopniowo przeszedł w
świst. Wpadłyśmy do wsi i zobaczyłyśmy, że milicjant ma czujny sen - gdy podbiegłyśmy do
jego domu, już stał ubrany na ganku i wpatrywał się w ciemność.
- Wasiliju Iwanowiczu! - krzyknęła Żeńka, dławiąc się ze szczęścia. - Znalazłyśmy zwłoki,
bez głowy! Chodźmy szybko, bo w lesie ktoś jest i może utopić zwłoki w bagnie!
Wasilij Iwanowicz o nic nie pytał, skoczył do ogródka i wrócił z psem, dość dużym jak na
kundelka. Ucieszyłam się z jego domyślności, pies to zawsze pies.
Szybko pospieszyliśmy do lasu, opowiadając po drodze, jak dowiedziałyśmy się o zwłokach,
jak je znalazłyśmy i jak potem ujrzałyśmy w świetle latarki dwa podejrzane cienie.
- Pewnie nie zaciągną ciała na bagna... - myślał na głos milicjant. - Do rzeki bliżej...
Odetchnęłam z ulgą, to oznaczało, że Wasilij Iwanowicz nam wierzy, a muszę przyznać, że w
tej chwili sama sobie z trudem wierzyłam.
Dochodząc do lasu, zaczęliśmy iść wolniej, a im bardziej zbliżaliśmy się do podwójnej
brzozy, tym bardziej się denerwowałam. Pies warknął głucho, milicjant rozpiął kaburę i wyjął
broń, Żeńka złapała kij, rozpaczliwie szczękając zębami. Po zastanowieniu ja też wzięłam
gruby kij, których na szczęście tu nie brakowało.
Zobaczyliśmy krzaki, potem dół... teraz zupełnie pusty, co wcale mnie nie zdziwiło.
- Poświeć no, Anfisa - poprosił Wasilij Iwanowicz, przykucnął i zaczął badać trawę. -
Ciągnęli zwłoki po trawie, na pewno były ciężkie, szczególnie jeśli już zesztywniały. No,
Misiek, dawaj, szukaj, szukaj...
Osobiście nie bardzo wierzyłam w Miśka, pies nie wyglądał na speca od poszukiwań. Tyle
dobrego, że mimo braku zwłok Wasilij Iwanowicz nie zwątpił w ich istnienie. I wtedy nagle
pomyślałam, że nasza opowieść nie przekona milicji z rejonu, nawet jeśli Wasilij Iwanowicz
nas poprze. Albo mamy dowody, albo... Nie zdążyłam dokończyć, bo Misiek pobiegł w
kierunku rzeki, a my rzuciliśmy się za nim. Od czasu do czasu Wasilij Iwanowicz
zatrzymywał się i badał ziemię. Ślad na trawie był wyraźnie widoczny, ale to teraz, a rano
rosa wyschnie, trawa się podniesie... Niczego nie udowodnimy, pomyślałam ze złością.
Pies wyprowadził nas na wysoki brzeg rzeki i zaszczekał głośno.
- Tak jak myślałem - wymamrotał zdyszany Wasilij Iwanowicz. - Wrzucili ciało do wody.
Jutro ściągniemy nurków i je znajdziemy. Mówicie, że przestępców było dwóch?

background image

- Tak na sto procent to ciężko powiedzieć - odezwałam się, zanim Żeńka zaczęła fantazjować.
- Byłyśmy przestraszone, coś mignęło, jakby cienie, a potem usłyszałyśmy kroki... - W tym
momencie pomyślałam, że skoro przestępców było dwóch i szli od strony pensjonatu... Z
miejsca, w którym stałyśmy, do pensjonatu było bardzo blisko... Czyżby to jednak pisarz z
żoną? A może to Nikołaj? Przywiózł pomocnika... Ten nawet nie musiał pojawiać się we wsi.
Nie, lepiej nie mówić o tych domysłach, jeszcze ludzie będą mieli przeze mnie
nieprzyjemności. Niech sobie milicja sama szuka winnych.
- Chodźmy do pensjonatu - oświadczył Wasilij Iwanowicz. Pewnie on też miał jakieś
wyobrażenia o potencjalnych mordercach.
Piętnaście minut później już wchodziliśmy do holu. Zaspana recepcjonistka oznajmiła, że
wszyscy dawno śpią, ale na nas nie zrobiło to wrażenia.
- Wasiliju Iwanowiczu - szepnęłam mu na ucho. - Niech pan zbierze wszystkich w holu, a ja
przejdę się po pokojach. Jeśli ktoś wychodził, powinien mieć mokre buty...
- Brawo, Anfisa - skinął głową.
Żeńka w końcu przestała się trząść i z widoczną ulgą usiadła w fotelu.
Kilka minut później do holu wszedł Walera, potem Władysław Pietrowicz, mrużąc sennie
oczy. Jako ostatnia zjawiła się Lidia Arturowna z bardzo niezadowoloną miną.
- Co to za hałasy? - zapytała kapryśnie.
- Mamy tu sytuację nadzwyczajną - oznajmił milicjant. - Chciałbym wiedzieć, kto z państwa
opuszczał budynek w ciągu ostatniej godziny?
- Żartuje pan? - uniósł brwi Walera. - Kto miałby ochotę spacerować o tej porze? - Wtedy
spojrzał na mnie i Żeńkę. Trzeba przyznać, że wyglądałyśmy zastanawiająco, Wasilij
Iwanowicz zresztą też. Dżinsy mokre do kolan, oblepione trawą, rzepami i błotem. - Co się
stało? - spytał z niepokojem Walera.
- Do przybycia milicji nie mogę nic powiedzieć. Anfiso, ma pani telefon? - zwrócił się do
mnie Wasilij Iwanowicz, wyjął jakąś kartkę i podał mi: - Niech pani natychmiast zadzwoni.
Zadzwonić się nie dało, ponieważ z powodu położenia budynku nie było zasięgu i trzeba było
wejść na górkę, o czym Wasilij Iwanowicz wiedział. Nie przypuszczałam, żeby nagle
zapomniał, czyli chodziło mu o coś innego.
Oba pokoje, Walery i pisarza, były otwarte. No tak, gdyby w sytuacji alarmowej pamiętali o
ich zamknięciu, wyglądałoby to podejrzanie. Weszłam do pokoju pisarza i zrobiłam szybki
przegląd. Madame miała tylko kilka par butów: klapki, pantofle na obcasie i adidasy,
wszystkie suche. Pisarz miał buty i kalosze, które wyglądały, jakby nikt w nich dziś nie
wychodził, ale podeszwa świadczyła o czymś innym - była wilgotna. Najprawdopodobniej
buty wytarto suchą szmatką, a z podeszwą się to nie udało. Czyli albo Władysław Pietrowicz
niedawno wychodził w tych butach, albo wieczorem postanowił je umyć. Poszłam do pokoju
Walery, ale tu czekało mnie rozczarowanie, nic nie wskazywało na to, żeby potajemnie
opuszczał pokój.
Wróciłam do holu i usłyszałam pisarza mówiącego z rozdrażnieniem:
- Tak, wychodziłem w nocy. Nie mogłem zasnąć i wyszedłem pospacerować po ogrodzie.
Czy to zabronione?
- Nie - zapewnił szybko Wasilij Iwanowicz. - Chciałem się tylko dowiedzieć, czy nie
zauważył pan czegoś podejrzanego? A może coś pan słyszał?
- Nic nie widziałem i nie słyszałem - uciął pisarz. Dalsza rozmowa nie przyniosła żadnych
rewelacji - jak
zwykle nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Miałam tylko nadzieję, że jak jutro przyjedzie
milicja, to nie wyjdziemy z Żeńką na idiotki... Zwłoki widziałyśmy tylko my, głowę też...
Jeszcze nie daj Boże gliny uznają, że to właśnie my jesteśmy morderczyniami i specjalnie
mącimy wodę, żeby odsunąć od siebie podejrzenia...

background image

Od tej myśli zrobiło mi się tak źle, że prawie nie słyszałam dalszej rozmowy. Ocknęłam się
dopiero wtedy, gdy Żeńka trąciła mnie w bok, i zrozumiałam, że w holu zostały tylko cztery
osoby: milicjant, recepcjonistka, Żeńka i ja. Dziewczyna potwierdziła, że Władysław
Pietrowicz rzeczywiście wychodził do parku i spacerował piętnaście minut, sama zamykała za
nim drzwi.
- To jeszcze nic nie znaczy - zauważyła Żeńka. - Mógł wyjść na kwadrans, wrócić, a potem
wydostać się przez okno i spokojnie sprzątnąć zwłoki.
Opowiedziałam o wynikach rewizji i westchnęłam z goryczą.
- W lesie były dwie osoby, a madame i Walera chyba nie opuszczali pokojów.
- A może ten ktoś wolał nie ryzykować i wyrzucił buty?
- Wtedy powinniśmy je znaleźć - zauważyłam niezadowolona.
- Buty? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. - Gdzie?
- Tego nie wiem.
Przez cały ten czas Wasilij Iwanowicz stał obok, spoglądając na nas z zainteresowaniem.
- Jeśli chodzi o buty, to dobry pomysł, można poszukać. Jakieś inne propozycje?
- Napijmy się herbaty - westchnęła Żeńka i poszliśmy do kuchni.
Woda się gotowała, ja ze smętną miną patrzyłam w okno i nagle jęknęłam cicho, olśniona
nagłym domysłem.
- Co się stało? - wystraszyła się przyjaciółka.
- Żeńka, jaka ja jestem głupia...
- No wiesz, co poradzisz...
- Zamknij się i posłuchaj. Co powiedział nam Iwan Borodin?
- Dużo rzeczy.
- Co powiedział o zielonym myśliwym! No skup się! Powiedział, że już nie wyjdzie z
legowiska, a dokładniej: „chodzić nie będzie". A dlaczego?
- No dlaczego?
- Przypomnij sobie legendę, tę idiotyczną, straszną historię.
Żeńka najpierw się skrzywiła, zła, że zmuszam ją do myślenia o drugiej w nocy, a potem
wytrzeszczyła oczy i złapała się za serce.
- Dlatego, że pogrzebano jego głowę!
- No właśnie.
- O Boże, myślisz, że...
- Oczywiście, skoro Iwan jest taki pewien, to może znaczyć tylko jedno: on tę głowę
pochował.
- Matko kochana, więc to na niego wpadłyśmy wtedy koło młyna? Ze strachu upuścił plecak,
a gdy leżałyśmy nieprzytomne, zabrał go i zakopał głowę. Myślisz, że to on no, tę głowę...
temu przyjezdnemu?
- Raczej nie. Wańka ma sieczkę zamiast mózgu. Pewnie znalazł tę głowę, uznał, że należy do
zielonego myśliwego, i pochował ją, żeby tamten wreszcie zyskał spokój.
- Dziewczęta, o jakiej głowie mówicie? - spytał czujnie Wasilij Iwanowicz.
Przypomniałyśmy sobie, że on nic nie wie, i zaczęłyśmy wyjaśniać. Nasza opowieść go
zszokowała.
- I to akurat teraz... W rejonie i tak niełatwa sytuacja, a teraz z tym myśliwym to już we
wszystkich gazetach nas wyśmieją. Żeby jeszcze zwykłe morderstwo, a tu coś takiego... No i
gdzie są te sukinkoty z rejonu? - wrzasnął niemal z płaczem, waląc pięścią w stół.
Rozumiałam go. Przez całe życie jego obowiązki ograniczały się do godzenia pijanych
sąsiadów, pilnowania, żeby dzieciaki na motorach nie urządzały sobie wyścigów na drogach i
nie kradły jabłek z cudzych sadów. Najgorszym przestępstwem była pijacka bójka w klubie
albo kradzież mieszanki pastewnej z fermy - a tu nagle coś takiego! Dziennikarze wysmarują
historię niczym Z archiwum X, a on będzie się musiał z tym męczyć. Za tę siłę nieczystą

background image

może dodatkowo oberwać, a tu jeszcze chłopak niepełnoletni, upośledzony, powiedzą, że nie
dopatrzył...
- Myślę, że trzeba porozmawiać z Iwanem i dowiedzieć się, gdzie zakopał głowę ---
oznajmiła Żeńka. - Chodźmy.
- Teraz? - Milicjant wstał.
- Lepiej będzie, jeśli same z nim porozmawiamy - powiedziałam. - Jak pana zobaczy,
Wasiliju Iwanowiczu, to może się wystraszyć i nabrać wody w usta. Poza tym lepiej będzie,
jeśli ktoś tu zostanie i przypilnuje gości, żeby nie uciekli.
Wasilij Iwanowicz skrzywił się boleśnie, a potem machnął ręką.
- Idźcie. Tylko uważajcie, różnie to bywa... W razie czego krzyczcie głośno - dorzucił, co
wcale nie dodało nam otuchy.
Pobiegłyśmy do Lipatowa. Niebo na wschodzie pojaśniało, teraz już się właściwie nie bałam.
W domu Augusty Polikarpownej paliło się światło, ale otworzono nam nie od razu.
Gospodyni wyglądała na rozespaną i wyraźnie zaskoczoną naszym widokiem.
- Iwan w domu? - spytałam.
- Przyszedł. Pytam go, gdzieś się po nocy włóczył, a on plecie jakieś bzdury.
- A gdzie jest teraz?
- Śpi na tarasie. Po co on wam?
- Augusto Polikarpowna, sprawa jest bardzo poważna, Wania może pomóc w śledztwie...
- W jakim śledztwie? Nawywijał coś? Toż on przecie słaby na umyśle, co tu od niego
wymagać...
- Nie sądzimy, żeby nawywijał, ale może wiedzieć, co się tutaj dzieje. Chodźmy do niego.
Iwan Borodin nie spał. Gdy weszłyśmy, uniósł się na łokciach i spytał szeptem:
- Widziałyście?
- Widziałyśmy, Wania. - Siadłam obok niego na stołku, Żeńka przycupnęła na brzegu łóżka, a
ciotka Augusta zamarła w drzwiach, składając ręce na brzuchu. - Teraz już nie jest
niebezpieczny, prawda? - mówiłam dalej, bojąc się spłoszyć chłopca. - Uratowałeś wieś! Bo
to przecież ty zakopałeś jego głowę?
- Ja.
- A pamiętasz gdzie? Trzeba by tam wbić kołek osikowy, na wszelki wypadek, żeby nie
wyszedł.
- Pamiętam - odparł Iwan z poważną miną. - Przy młynie, obok drzwi. Przycisnąłem
kamieniem, nie wyjdzie.
- Zuch. A jak zdobyłeś tę głowę? Zostawił ją gdzieś?
- Tak. Schował pod krzakiem, a ja wyśledziłem.
- Opowiedz, jak to było.
- Poszedłem do pensjonatu...
- Kiedy?
- W nocy.
- A po co?
- Tak tylko, chciałem popatrzeć. Babcia powiedziała, że przyjechałyście, żeby tu porządek
zaprowadzić, żeby plugastwa nie było. Myślałem, że może macie strzelbę ze srebrną kulą
albo jeszcze co innego.
- I poszedłeś w nocy do pensjonatu?
- No tak.
- Wczoraj w nocy? - uściśliłam i wtedy przypomniałam sobie, że Wania ma problemy z
czasem, ale Żeńka przyszła mi z pomocą.
- Pierwszą noc spałyśmy u was, tak?
- Tak.
- A jak przeniosłyśmy się do pensjonatu, to postanowiłeś sprawdzić?

background image

- Tak. I poszedłem. Idę i on idzie, samym środkiem drogi. Od razu go poznałem, był w
kapturze, tak jak opowiadał Iwan Iwanowicz. Wystraszyłem się i w krzaki, i stamtąd
patrzyłem. Potem jeszcze jeden przyszedł i zawołał do niego: Sasza!
- Sasza?
- Tak.
- Na pewno?
- A jakże. Tak właśnie krzyknął: Sasza.
- I co dalej?
- Kroki słyszę, ale nikogo nie widzę, boję się głowę podnieść. Ten drugi powiedział: „Ktoś
tutaj jest", a zielony myśliwy się roześmiał: „A kto tu może być?". A tamten: „Zejdźmy z
drogi, odprowadzę cię...". I weszli do lasu.
- A potem?
- Wystraszyłem się i pobiegłem do domu.
- No dobrze, a jak znalazłeś głowę?
- Poszedłem tam jeszcze raz w dzień i zobaczyłem myśliwego w legowisku, ale bałem się
podejść. Poszedłem do młyna, żeby się do ikony pomodlić i sił nabrać, a potem patrzę, a on
na bagna idzie.
- Kto?
- Zielony myśliwy.
- Przecież był w legowisku.
- Nie, widziałem go na bagnie.
- Człowieka w zielonym i w kapturze na głowie?
- Tak, i z plecakiem. Pobiegłem za nim, znam krótszą drogę i zdążyłem przed nim. Doszedł
do tyczek, a tu z bagna wilkołak...
- Pies?
- Wilk odmieniec, ogromny... Myśliwy zamachnął się na niego siekierą i upadł, a plecak
rzucił w krzaki, i tam go złapałem.
- A co zrobił wilkołak?
- Uciekł, one nie lubią światła.
- A myśliwy?
- Wpadł do wody i zaczął wychodzić.
- A jaką miał twarz? Kogo przypominał?
- No nie miał twarzy, tylko czarną plamę... przecież głowę miał w plecaku.
- Dobrze, a co było potem?
- Pomacałem plecak, poznałem, że tam jest głowa, i uciekłem.
- Widział cię?
- Nie, ja tak sprytnie, krzakami. Poszedłem do młyna i pokropiłem głowę wodą święconą,
wziąłem od babci.
- I odprawiłeś mszę?
- Tak, jak batiuszka w cerkwi. Babcia mnie prowadziła, jak jeszcze most był. Ładnie.
- Msza ci się podobała?
- Tak. Chciałem batiuszce pomagać, ale babcia nie puszcza.
- No więc odprawiłeś mszę i zakopałeś głowę. W dzień?
- Nie, nie wiedziałem, jak to trzeba zrobić, i poszedłem do Iwana Iwanowicza, żeby się
dowiedzieć, prosiłem, żeby opowiedział o zielonym myśliwym.
- Powiedziałeś mu o głowie?
- Tak, ale nie uwierzył, nie poszedł popatrzeć. Myślałem i myślałem, zaczekałem do nocy,
odprawiłem mszę jeszcze raz i poszedłem ją pochować. Chciałem przy kaplicy...
- Ale wpadłeś na nas?
- Tak. Wtedy wróciłem i zakopałem ją obok młyna.

background image

- Zuch. W plecaku ją zakopałeś?
- Nie, w torbie, tak jak leżała.
- A w tym plecaku było coś jeszcze?
- Było, ale nie patrzyłem. Bałem się.
- A co zrobiłeś z plecakiem?
- Wyrzuciłem. Chciałem do rzeki, ale na bagnach wył wilkołak, a ja nie miałem ani strzelby,
ani kuli. No to schowałem plecak pod krzakiem.
- I piesek znalazł - wymruczała Żeńka.
- I co teraz będzie? - spytała żałośnie Augusta Polikarpowna, a Iwan, przestraszony, zacisnął
ręce na kołdrze.
- Nie przypuszczam, żebyście mieli jakieś nieprzyjemności, chłopiec nie jest niczemu
winien... - Tak naprawdę to teraz poważnie bałam się o życie dziecka. Przecież był świadkiem
i chociaż jego zeznań nie uzna żaden sąd, to morderca... - Wania, czy zielony myśliwy szedł
od pensjonatu, gdy dogonił go tamten drugi?
- Aha - skinął głową Iwan, lecz jakoś tak słabo. Albo był wystraszony, albo zmęczyła go ta
rozmowa.
- A ten głos nie wydał ci się znajomy? - nie poddawałam się. - Może go gdzieś słyszałeś,
wcześniej albo później?
- Nie, głos miał straszny, syczał jak żmija.
- Jasne - westchnęła Żeńka.
- Jesteś zuch - powiedziałam chłopcu, nie wiedząc, jak by go tu pochwalić.
Wyszłyśmy z werandy, a ja szepnęłam do Augusty Polikarpownej:
- Niech pani przypilnuje Wani, lepiej, żeby teraz posiedział trochę w domu.
Bardzo liczyłam na to, że rano jednak zjawi się milicja z rejonu i chłopak będzie bezpieczny.
Trzeba szybko opowiedzieć Wasilijowi Iwanowieżowi o rozmowie z Wanią i sprawdzić to, co
mówił.
- I co, naprawdę pójdziemy teraz do młyna? - spytała Żeńka, gdy wyszłyśmy na dwór. Żadne
siły nieba i ziemi nie zmusiłyby mnie do odkopania głowy, ale żeby jutro się nie
skompromitować, należało się upewnić, czy chłopak nie fantazjował.
- Tylko sprawdzimy, czy przy drzwiach faktycznie leży kamień.
Żeńka zgodziła się smętnie i poszłyśmy do młyna.
Kamień leżał - wielki i płaski, trzy metry od drzwi. Ziemia wokół była poruszona, jakby
rzeczywiście niedawno ktoś tu kopał.
- No i masz swoją siłę nieczystą - mruknęłam, zerkając na Żeńkę.
- Ech... jednego tylko nie rozumiem... Iwan powinien zobaczyć gębę tego typa na bagnie, a
widział czarną plamę...
- Siatka przeciw komarom z wycięciami na oczy. I nie zapominaj, że umysł chłopca
funkcjonuje w szczególny sposób, interpretuje po swojemu to, co widzi...
- Zastanówmy się, co mamy - westchnęła Żeńka, siadając na schodku przy drzwiach. - To, że
zabójca jest w jakiś sposób powiązany z pensjonatem, to oczywiste. Jeśli chłopak nic nie
pokręcił, do morderstwa doszło tej nocy, kiedy podsłuchałyśmy rozmowę pisarza z
nieznanym typem, powiedzmy wprost, bardzo podejrzaną. Facet sobie poszedł, pisarz za nim,
dogonił go w lesie i tam ukatrupił. Ciało ukrył w krzakach, ale nazajutrz przyszło mu do
głowy, że jeśli znajdą zwłoki i je zidentyfikują, w czasie śledztwa mogą dotrzeć do zabójcy.
Dlatego ukradł Iwanowi Iwanowiczowi siekierę i znów poszedł do lasu, odrąbał głowę i
dłonie, włożył do plecaka, a potem poszedł na bagna, żeby tam utopić dowody. I tu już ma
pecha: nie wiadomo skąd zjawia się wielki pies, pisarz wystraszony ciska w niego siekierą,
traci równowagę i wpada do wody, a tymczasem Wańka zabiera plecak. Głowę zakopuje, a
plecak z dłońmi rzuca w krzaki, gdzie odnajduje go pies. Pamiętasz, jak tamtego dnia pisarz
się skarżył, że wpadł w bagno?

background image

- Wpadnięcie w bagno to jeszcze żaden dowód.
- A jakich dowodów jeszcze potrzebujesz? Jasne jak dzień, że to pisarz.
- Dla ciebie jasne, a dla mnie nie i dla sędziego też nie będzie jasne, wierz mi. To prawda, że
wizyta nocnego gościa wygląda podejrzanie, ale Wańka nie potrafi podać dokładnego czasu,
zna tylko dwa określenia: dawno i niedawno, czyli jego świadectwo niewiele znaczy. Być
może zabójcą faktycznie jest pisarz, wszystko bardzo ładnie pasuje - lecz jeśli nie? Załóżmy,
że jego nocny gość to Giennadij Stiepanowicz, który rano zameldował się w pensjonacie, a
potem zniknął, jak tylko zapachniało śledztwem, bo czegoś się przestraszył. Równie dobrze
zabójcą może być Kola. Biorąc pod uwagę, że dziś widziałyśmy dwie osoby, które potem
ciągnęły ciało, to rzeczywiście może być Kola. Pojechał gdzieś motorem, a potem wrócił ze
wspólnikiem, żeby ukryć ciało.
- Kola wystraszył się, gdy zaczęłaś rozmawiać z milicjantem o wyspie...
- Jedno drugiemu nie przeszkadza.
- To co mamy zrobić? - jęknęła Żeńka.
- Powinien być jakiś powód zabójstwa. Jak go poznamy, będziemy wiedzieć, komu zależało
na morderstwie.
- O mój Boże... A jak go poznamy?
- To proste. Trzeba ustalić tożsamość zamordowanego i dowiedzieć się, komu ten człowiek
przeszkadzał.
- I to my mamy ustalać?
- Skąd. Zostawmy coś milicji.
Podeszłyśmy do furtki pensjonatu i zamilkłyśmy. Wasilij Iwanowicz palił na werandzie.
Wysłuchał naszej opowieści i zastanawiał się długo.
- No, to ponad nasze siły - zawyrokował w końcu. - Tu już sam diabeł się nie rozezna.
Nie spierałyśmy się. Nie wiem, dlaczego Żeńka się nie spierała, ja dlatego, że chciałam spać.
Pożegnałyśmy się z milicjantem, który postanowił doczekać świtu na stanowisku bojowym, i
poszłyśmy do swojego pokoju.
Rano przybyła długo oczekiwana milicja z rejonu. Obudzone hałasem na podwórku,
zeszłyśmy na dół. Trzech mężczyzn w średnim wieku rozmawiało z naszym milicjantem w
otoczeniu wszystkich mieszkańców wsi. Z werandy z zaciekawieniem przyglądali się temu
Walera i pisarz z żoną. Ponieważ nami nikt się nie interesował, przeniosłyśmy się na werandę,
bliżej pisarza, chcąc go pilnować. Żeńka dosłownie nie odrywała od niego wzroku, w końcu
uszczypnęłam ją boleśnie i przyjaciółka opanowała się trochę.
Kola, który był nie mniej podejrzany, kręcił się koło milicjanta, co w sumie nie wyglądało
dziwnie, skoro to samo robili wszyscy mieszkańcy Lipatowa. Wkrótce razem z Wasilijem
Iwanowiczem poszli do młyna, a pół godziny później na werandę wpadła Marina, która miała
dziś dyżur, i oznajmiła, że odkopali głowę. Lidia Arturowna złapała męża za rękę i
śmiertelnie zbladła, pisarz spochmurniał, a Walera oznajmił:
- Zdaje się, że czekają nas ciężkie chwile.
- W jakim sensie? - spytała czujnie Żeńka.
- No cóż... Teraz już jasne, że popełniono przestępstwo, gliny nie mogą twierdzić, że ktoś
przypadkiem odrąbał sobie
głowę... A my wszyscy jesteśmy w to zamieszani. Zaczną się przesłuchania i...
- My nie mamy z tym nic wspólnego - oświadczyła Lidia Arturowna.
- Oczywiście - skinął głową Walera. - To samo mogę powiedzieć o sobie. Pozostaje tylko
przekonać o tym śledczych.
Tymczasem wydarzenia biegły swoim torem. Wkrótce do chybotliwego pomostu dobiła łódka
i Marina poinformowała nas, że będą szukać ciała w rzece. Pierwszym znaleziskiem był
jednak kalosz o rozmiarze czterdzieści dwa. Niewiele osób zwróciło na niego uwagę, jednak
ja i Żeńka, pamiętając wydarzenia poprzedniej nocy, stałyśmy się czujne. Kalosz, całkiem

background image

nowy, mógł należeć zarówno do mężczyzny, jak i do kobiety. Chciałyśmy za wszelką cenę
poznać numer buta Borodniańskiej, ale po półgodzinie wysiłków ustaliłyśmy tylko na oko, że
jej buty mają rozmiar co najwyżej czterdzieści. Ponieważ jednak kalosz został znaleziony w
wodzie, a nie w pokoju pisarza, nasze podejrzenia pozostały tylko podejrzeniami.
Nad rzeką praca szła pełną parą i wkrótce na brzeg wyciągnięto straszliwe znalezisko. Całe
Lipatowo przeżyło wstrząs - wyciągnięte zwłoki miały ręce i głowę, to był Wowa Tatarin. To
niespodziewane pojawienie się nowego, że tak powiem, niezaplanowanego trupa zrobiło na
milicji duże wrażenie. Wkrótce na pomoc przybyły nowe siły i po południu z rzeki
wyciągnięto jeszcze jedne zwłoki, z kamieniami w kieszeniach. Oba ciała wysłano łódką do
Zaruczja, gdzie już czekał samochód. Następnie przybyli specjaliści rozmawiali z Iwanem
Borodinem i chłopiec z babcią również został wysłany do miasta. Milicja pewnie uznała, że
strzeżonego Pan Bóg strzeże i nie ma co ryzykować.
Następnie funkcjonariusze milicji zjawili się w pensjonacie i zajęli nami. Jeden z nich, który
przedstawił się jako Wiktor Aleksiejewicz, spytał, jak się nazywam, zapisał moje dane i
zainteresował się:
- Kim dla pani jest Gromow Roman Andriejewicz? Mężem?
- Mężem - potwierdziłam i spochmurniałam, ponieważ od razu poczułam się głęboko
nieszczęśliwa. Jaki z niego mąż? Od czterech dni siedzę w tym Lipatowie, dokoła sterty
trupów, a Romkowi ciągle mało. I co on w ogóle robi?... Śledczy zadał kilka pytań, ja, z
powodu nagłego ataku tęsknoty, odpowiadałam bez entuzjazmu, i wkrótce się rozstaliśmy.
Ledwie zdążyłam wrócić na werandę, kiedy naskoczył na mnie pisarz:
- Po jaką cholerę wymyśliła pani tę bajeczkę?
- Słucham? - stropiłam się.
- Po cholerę wymyśliła pani, że w nocy ktoś do mnie przychodził?
Milicja rozmawiała z Żeńką wcześniej niż ze mną, po niej przesłuchiwali Władysława
Pietrowicza i wtedy właśnie pisarz dowiedział się od śledczego o naszych zeznaniach.
- Nic nie wymyślałam - odparłam z godnością, a przynajmniej miałam taką nadzieję. -
Naprawdę słyszałam, jak rozmawiał pan w nocy z jakimś mężczyzną.
- Z jakim mężczyzną? - zdumiał się Borodniański.
- Tego już nie wiem, nie widziałam go, tylko słyszałam.
- A ja słyszałem, że nie jest pani dziennikarką, tylko autorką kryminałów. No więc, moja
droga, życie to nie literatura i z powodu pani głupich bredni ludzie mogą mieć-
nieprzyjemności, zdaje pani sobie z tego sprawę?
I tak, od słowa do słowa, powiedzieliśmy sobie kilka „miłych" rzeczy. W końcu rozeźlony
Władysław Pietrowicz poszedł do swojego pokoju, trzaskając drzwiami, a ja pozostałam na
polu bitwy, co jednak wcale mnie nie ucieszyło. To prawda, że pisarz jest podejrzany, ale jeśli
mimo wszystko nie ma nic wspólnego z zabójstwem, to wychodziłoby na to, że niepotrzebnie
oczerniłam niewinnego człowieka. Jednak co to za oczernianie, skoro rzeczywiście słyszałam
rozmowę?
Nieszczęśliwa, z bólem głowy, siedziałam przy oknie i zadręczałam się myślami. W tym
czasie milicjanci opuścili już Lipatowo (Wasilij Iwanowicz pozostał we wsi), a u nas zjawił
się Goriemykin. To znaczy przyszedł znacznie wcześniej razem ze wszystkimi mieszkańcami,
przez cały czas wykazując wzmożoną aktywność, a pod wieczór wreszcie się zmęczył i został
na kolacji.
Pisarz na kolację nie przyszedł. Lidia Arturowna, która zjawiła się sama, zmierzyła mnie
gniewnym wzrokiem i powiedziała:
- To zdumiewające, do jakiego stopnia niektórzy ludzie pozbawieni są sumienia.
Ja się zaczerwieniłam, a Żeńka warknęła:
- Proszę nie robić z nas idiotek. Mówimy tylko o tym, co słyszałyśmy. Nie obchodzą nas
wasze tajemnice, ale w grę wchodzi morderstwo i nie mogłyśmy tego przemilczeć.

background image

- Zdrowa obywatelska postawa - prychnął Walera i Borodniańska przerzuciła się na niego.
- A co pan tak zęby szczerzy? Mojego męża próbują zmieszać z błotem i dlaczego? Bo
pewnym osobom coś się przesłyszało! A powiedzmy sobie szczerze, że panowie z organów
właśnie na pana powinni zwrócić uwagę!
- O, a z jakiej racji? - uniósł brwi Walera.
- A z jakiej racji porządny człowiek nosi przy sobie broń?
- To dlatego tak bardzo pragnęła pani dostać się do mojego pokoju? - roześmiał się. -
Dwukrotnie dając mi do zrozumienia, że jest pani gotowa zdradzić męża? Chciała pani
poszperać w moich rzeczach! Muszę panią rozczarować, Lidio Arturowna, milicja nie ma do
mnie żadnych pretensji. Jestem pracownikiem instytucji mundurowej, dużej firmy
ochroniarskiej, która jest zobowiązana współpracować z organami. Mam zezwolenie na
pistolet, a zabrałem go dlatego, że miejsca są głuche, droga długa, a ja mam drogi samochód.
W ciągu ostatniego miesiąca w obwodzie doszło do jedenastu napadów z bronią w ręku i
kradzieży samochodu. To po pierwsze. A po drugie, wcale nie wiadomo, czy znaleziony
mężczyzna został zastrzelony, prawdopodobnie nie, skoro nie słyszeliśmy strzałów. I po
trzecie, bardzo mi przykro, ale tej nocy, gdy Anfisa i Jewgienija tu zamieszkały, nie mogłem
spać, również słyszałem
głosy i mogę z całym przekonaniem oświadczyć, że pani mąż faktycznie rozmawiał z jakimś
człowiekiem. Nie powiedziałem o tym śledczemu tylko dlatego, że kompletnie zapomniałem
o tym fakcie, uznałem go za nieistotny.
- Pan zwariował! - zawołała Lidia Arturowna. - Mój mąż nie ma tutaj znajomych! Bo niby
skąd, skoro jesteśmy w tych okolicach po raz pierwszy? Nie, to jakiś spisek! - oznajmiła z
oburzeniem.
- Chyba powinna pani porozmawiać z mężem - poradziłam. Nawet zrobiło mi się jej żal i
pomyślałam, że może faktycznie o niczym nie wie. - Jeśli przyjeżdżał do niego jakiś znajomy,
to lepiej niech o tym powie. Jak na razie ustalono, że tamtej nocy na drodze znajdowało się
dwóch mężczyzn, jeden nazywał drugiego „Sasza" i zaproponował, żeby zejść z drogi, a
potem prawdopodobnie go zabił. - W tym momencie coś upadło, tłukąc się z brzękiem.
Wzdrygnęliśmy się wszyscy i popatrzyliśmy na Goriemykina. Zamrugał oczami i uśmiechnął
się przepraszająco.
- Chciałem się napić herbaty... Taki dzisiaj nerwowy dzień... - I zaczął zbierać z podłogi
odłamki imbryka. Lidia Arturowna wstała i z dumnie uniesioną głową opuściła pokój. - Może
jednak napijemy się herbaty? - zaproponował nieśmiało Goriemykin.
- Napijmy się - westchnęła Żeńka.
Piliśmy w milczeniu. Obserwowałam Iwana Iwanowicza, który uparcie unikał mojego
wzroku i wyraźnie się denerwował.
- Iwanie Iwanowiczu - zwróciłam się do niego - czy milicjanci rozmawiali także z panem?
- Oczywiście.
- I co im pan powiedział?
- A co mogłem powiedzieć? Moja siekiera się znalazła, leżała za beczką. Nic nie widziałem i
nie słyszałem, naprawdę. I szczerze powiem, że nie wiem, czy to wszystko do czegoś
doprowadzi.
- Co takiego? - nie zrozumiałam.
- To, co pani powiedziała o tamtej nocnej rozmowie. Przecież nie widziała pani Władysława
Pietrowicza, jedynie słyszała
pani głos. A przecież nietrudno się pomylić, mgła, dźwięk się roznosi, zmienia...
- Jaka mgła?
- Mówię przykładowo... Nie jestem pewien, czy postąpiłbym słusznie, gdybym...

background image

- Zawsze to samo - sposępniała Żeńka. - Ktoś coś widział, ktoś coś słyszał, ale wszyscy
milczą i w efekcie zaledwie czterdzieści procent przestępstw zostaje wykrytych, a i to
głównie przypadkiem.
- Myśli pani, że ja... Uważa pani, że powinienem...
- Uważam jedynie, że śledztwu należy pomagać - ucięła Żeńka.
W tym momencie drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wpadła Lidia Arturowna.
- Sława źle się czuje...
- Co się stało? - spytał Walera.
- Nie wiem, jest blady i z trudem oddycha... Pobiegliśmy wszyscy do pokoju pisarza. Leżał na
łóżku
i faktycznie źle wyglądał. Niepewni, co robić, tłoczyliśmy się w drzwiach. Żeńka podeszła do
łóżka, wzięła Władysława Pietrowicza za rękę i sprawdziła puls.
- Trzeba wezwać pogotowie - gorączkowała się Lidia Arturowna. - Ktoś musi dostać się do
Zaruczja i wezwać pogotowie!
- Pogotowie można wezwać przez telefon - zauważyłam. - Pytanie tylko, kiedy przyjadą. Nie
prościej zawieźć Władysława Pietrowicza do Friazina? Dżipem to przecież nie problem. We
Friazinie na pewno jest jakiś lekarz, no i do miasta już niedaleko.
- Nie trzeba nigdzie dzwonić - powiedział cicho Władysław Piętrowicz. - To ciśnienie.
Zdenerwowałem się trochę... Właśnie wziąłem tabletki, za godzinę powinno mi przejść.
Kochanie, naprawdę nie ma się czym martwić. Przepraszam za moją żonę - powiedział,
zwracając się do nas.
- Sławik... - zaczęła Lidia Arturowna.
- Wszystko będzie dobrze - przerwał jej Władysław Pietrowicz.
Wyszliśmy z pokoju, Borodniańska z nami.
- Co robić? - spytała, gryząc wargi. - Tak się martwię!
- Takie ataki często się zdarzają? - spytała Żeńka.
- Tak, ma nadciśnienie.
- Może rzeczywiście trzeba po prostu chwilę poczekać? Czy mają państwo lekarstwa?
- Tak, tak... dziękuję... - powiedziała Lidia Arturowna, ściskając rękę Żeńce. - Tak się
wystraszyłam... Dobrze, że była pani obok. Pójdę do niego...
Skryła się za drzwiami, a my wróciliśmy na werandę i wtedy dopiero zauważyłam, że
Goriemykina nie ma. Nie było w tym nic szczególnego, widocznie uznał, że skoro nie może
pomóc choremu, to nie będzie przeszkadzał, ale mimo to poczułam niepokój.
Żeńka wpadła na pomysł, żeby pójść się wykąpać, Walera ją poparł. Ponieważ po
dzisiejszych wydarzeniach nie miałam najmniejszej ochoty podchodzić do rzeki, poszli we
dwójkę. Siedziałam na werandzie i kartkowałam czasopismo zostawione przez Walerę, nie
zwracając uwagi na treść. Czułam się przygnębiona, choć nie wiedziałam dlaczego. Być może
było to przeczucie.
- Anfiso Lwowna... - usłyszałam nagle tuż obok siebie. Odwróciłam się i zobaczyłam
Goriemykina.
- Iwan Iwanowicz? Więc pan nie poszedł? - ucieszyłam się.
- Ja, widzi pani... poszedłem się przejść... A chciałbym się pani poradzić. Mam dla pani tyle
szacunku, ma pani tak ostry umysł... Czasem tak trudno zdecydować, w tym świecie wszystko
jest tak zaplątane...
- Iwanie Iwanowiczu, a może wejdzie pan tutaj i porozmawiamy? - zaproponowałam.
- Tak, tak... za chwileczkę... za minutę... - Zniknął za rogiem, zostawiając mnie w
oszołomieniu.
Minęła minuta, potem dziesięć, ale Goriemykin się nie pojawił. Zeszłam z werandy i
zawołałam głośno:
- Iwanie Iwanowiczu!

background image

Ktoś spiesznie przeszedł za pobliskimi krzakami, pobiegłam tam i zobaczyłam Kolę. Szedł do
garażu z wiadrem wody w ręku.
- Nie widział pan Goriemykina? - spytałam, nie wiadomo dlaczego nagle wystraszona.
- Widziałem. Poszedł w stronę wsi.
Bez zastanowienia wybiegłam na drogę i pobiegłam do Lipatowa, mając nadzieję, że uda mi
się dogonić staruszka - lecz nic z tego nie wyszło. W domu też go nie zastałam i to już mnie
zaniepokoiło. Oczywiście mógł pójść inną drogą, mógł też wrócić i teraz spokojnie siedzieć u
nas na werandzie, poczułam jednak dziwne ssanie w dołku i niepokój. Pobiegłam szukać
Żeńki, ale ona razem z tym przeklętym blondynem jakby się pod ziemię zapadła. Nie
pozostało mi nic innego jak biec do milicjanta.
Właśnie jadł kolację, ale jak tylko wyjaśniłam, w czym rzecz, wstał od stołu, nie zadając
żadnych pytań, i razem wyszliśmy z domu jego siostrzenicy.
- Myślisz, że coś mu grozi?
- Nie wiem, Wasilij u Iwanowiczu. Mam złe przeczucia. Chciał mi coś powiedzieć, a nagle
sobie poszedł. Dziwne, prawda? W domu go nie ma, a ja leciałam do wsi biegiem i po prostu
musiałabym go dogonić.
- Cóż, chodźmy do pensjonatu. Jeśli Goriemykina tam nie będzie, zaczniemy szukać. Widzę,
że twoich przeczuć nie wolno lekceważyć. Wowa Tatarin przeleżał w wodzie dwa dni, jego
własna żona niczego nie poczuła, a ty... Chodźmy.
Poszliśmy krótszą drogą, której wcześniej nie znałam. Ścieżka była wąska, Wasilij Iwanowicz
szedł przodem, ja za nim. Nagle usłyszałam z tyłu groźny warkot i zesztywniałam z
przerażenia. Krzyknęłam głośno, odwróciłam się i zobaczyłam, że z zarośli pędzi na mnie
ogromny pies. Trzeba przyznać, że Wasilij Iwanowicz wykazał się refleksem i zimną krwią -
padł strzał i pies runął pół metra ode mnie, a ja bez sił osunęłam się na ziemię.
- Co to? - spytałam ochryple.
- Pies... owczarek kaukaski... - Wasilij Iwanowicz przykucnął i zaczął oglądać zwierzę. - Ale
wychudzony... Pewnie uciekł i długo się błąkał. Albo go letnicy zostawili. Zeszłej jesieni
jacyś przyjezdni przywiązali psa pod sklepem i odjechali. I tacy uważają się za ludzi... -
Wstał, pomógł mi się podnieść i spytał z troską: - Przestraszyłaś się?
- Tak. Skąd on się tu wziął? - wymamrotałam, chociaż milicjant już odpowiedział na to
pytanie.
- Szkoda zwierzaka - westchnął i wziął mnie za rękę. - Przyjdę potem, żeby go zakopać...
Chodźmy.
Gdy podchodziliśmy do bramy, zobaczyliśmy Kolę, szedł w naszą stronę.
- Goriemykin wrócił? - zawołałam do niego.
- Nie widziałem. - Wzruszył ramionami, skręcając w las.
- Do domu? - spytał Wasilij Iwanowicz.
- Tak. Samochód umyłem, jutro do miasta...
- A czemu przez las?
- Tak bliżej.
Chłopak skinął nam na pożegnanie i poszedł, a my dotarliśmy do pensjonatu. Na werandzie
siedzieli Walera i Żeńka.
- Nie ma tu Goriemykina? - zapytałam.
- Nie...
- Gdzie on się podział? Trzeba będzie zawrócić do wsi... Jak się wkrótce okazało, nie było
takiej potrzeby. Właśnie
zastanawialiśmy się, gdzie należałoby go szukać, gdy rozległ się krzyk, a potem w bramie
zjawił się Kola z taką miną, że od razu stało się jasne: znów wydarzyło się jakieś
nieszczęście.
- Szybko! - wychrypiał, wymachując rękami, i pobiegł do lasu, a my za nim.

background image

Goriemykin leżał kilka metrów od ogrodzenia pensjonatu. Ręce rozrzucone na boki, w
otwartych oczach przerażenie, a szyja... Szyi praktycznie nie było, gardło zostało jakby
wyrwane, głowa trzymała się tylko na skórze.
- O Boże! - zawołaliśmy chórem.
Opamiętałam się pierwsza.
- Wasiliju Iwanowiczu, to pies? Pies to zrobił?
- Na to wygląda... Owczarki mogą przegryźć człowiekowi gardło - odparł zaniepokojony. -
Trzeba wezwać milicję.
Tym razem milicja przybyła w tempie rekordowym, ale nie było z tego zbyt dużego pożytku.
Psa sfotografowano, zwłoki zabrano i wszystkich jeszcze raz przesłuchano. Mieszkańcy wsi
obstąpili przedstawicieli władzy, domagając się światła i ochrony. Ze światłem na razie nie
udało się nic zrobić, jako że prąd płynie przewodami, a przewodów, dzięki staraniom braci
Simakowów, nie było, ale zostawiono dwóch milicjantów, którzy mieli pomagać Wasilijowi
Iwanowiczowi. Starszawy facet z pagonami zauważył mrukliwie, że z dużymi psami zawsze
tylko problemy, i zrozumiałam, że milicja skłania się ku myśli, że Goriemykinowi przytrafił
się nieszczęśliwy wypadek. Zresztą to przecież możliwe... Przypomniałam sobie własne
spotkanie z owczarkiem i aż się skuliłam. Jednak było jeszcze coś, co nie dawało mi spokoju,
i jak tylko zostałam z Żeńką sam na sam, od razu o tym wspomniałam.
- To morderstwo - oznajmiłam. Gdy tylko ubrałam swoje przypuszczenia w słowa, od razu
poczułam się pewniej.
- Myślisz, że ktoś specjalnie poszczuł psa?
- Specjalnie czy nie, to morderstwo.
- Czekaj, Anfisa. Pies was zaatakował, bardzo możliwe, że przedtem zdążył napaść na
Goriemykina. Być może rzeczywiście ktoś wykorzystał psa...
- Posłuchaj - przerwałam jej. - Goriemykin chciał się ze mną naradzić w jakiejś sprawie - w
jakiej? Logicznie jest założyć, że wiązało się to z morderstwem, a raczej dwoma
morderstwami, bo nie uwierzę, że Wowa Tatarin miał wypadek. Nie był na tyle pijany, żeby
wpaść do rzeki, zwłaszcza że przez całe życie pozostawał w podobnym stanie i nawet
wędrował po bagnach... No więc Goriemykina coś dręczyło. Przypomnij sobie naszą
rozmowę, zanim opuścił pensjonat.
- No...
- Co no? Przypomniałaś sobie?
- Wcale nie zapominałam. Mówiliśmy o tym, że śledztwu trzeba pomagać.
- Właśnie. I on wspomniał, że nie widząc człowieka, trudno rozpoznać go po głosie, że łatwo
się pomylić... Żeńka, jemu chodziło o głos! Powiedział coś o mgle i o tym, że głos się
roznosi...
- No i co?
- I jeszcze upuścił imbryk, gdy usłyszał imię Sasza.
- To pamiętam... Matko jedyna, tamtej nocy on kogoś słyszał! I to kogoś, kogo znał! A w
każdym razie poznał go po głosie...
- Właśnie. „Sasza" to pewnie imię zabitego. Teraz rozumiesz?
- A co ty myślisz, że jestem niedorozwinięta? No i czemu ten głupiec nie powiedział niczego
glinom?
- A czemu utopił szkielet? Stary dziwak pewnie uznał, że jego nocne przechadzki wydadzą się
milicji podejrzane. Nie powiesz przecież, że szukasz Kukuja, bo wezmą cię za wariata.
- Czyli morderstwo... Jak myślisz, czyj głos słyszał tamtej nocy?
- Pierwszy przychodzi mi do głowy pisarz. Ale kiedy rozmawiałam z Goriemykinem, ani
jego, ani Lidii na werandzie nie było.
- Gdy Goriemykin rozbił imbryk, Lidia Arturowna była z nami, potem poszła do siebie i
zjawiła się chwilę po tym, jak Goriemykin zamilkł - mogła usłyszeć, o czym mówił. Ja i

background image

Walera poszliśmy się kąpać, w pensjonacie został tylko pisarz z żoną i ty - ciebie wykluczam.
Podejrzewam, że pisarz wyszedł przez okno i rozprawił się ze staruszkiem.
- Myślisz, że pies należał do niego?
- Dlaczego nie? Przyjechał tu dżipem, bez problemu mógł przywieźć psa, a potem gdzieś go
schować. A chorobę symulował specjalnie, żeby odsunąć od siebie podejrzenia. Kto może
stwierdzić, czy naprawdę skoczyło mu ciśnienie, czy udawał?
- A Kola? - Rozłożyłam ręce. - Jemu jeszcze łatwiej byłoby trzymać psa! I jeśli Wowa Tatarin
został zamordowany, to Kola jest podejrzanym numer jeden, przecież Wowa groził, że
zdemaskuje machinacje na wyspie!
- Równie dobrze mógł mówić o pisarzu - uparła się Żeńka, a ja sposępniałam. Po raz kolejny
pomyślałam o tym, że to wszystko w jakiś sposób wiąże się z wyspą.
- Musimy wreszcie sprawdzić, co jest na tej wyspie - powiedziałam twardo.
Wybrałyśmy się do Wasilija wcześnie rano. Jego dom był zamknięty od środka.
Zastukałyśmy, ale nie doczekałyśmy się odpowiedzi i poszłyśmy sprawdzić podwórko.
Brama stała otworem, jednak drzwi również były zamknięte od środka. Przeszłyśmy przez
ogródek i zapukałyśmy w okno.
- Pewnie pił całą noc i teraz śpi jak zabity - warknęła Żeńka. Jak się wkrótce okazało, nie
miała racji - gdy kręciłyśmy się
przy ogródku, Wasilij wyłonił się z pobliskiego domu, trzymając coś za pazuchą - nietrudno
zgadnąć co.
- Dzień dobry - powiedziała Żeńka z pewnym zdumieniem. - A my właśnie do pana...
- A, dobrze... a ja tu u sąsiadki... coś mnie głowa boli... ani chybi na deszcz...
- Ma pan dom zamknięty od środka? - palnęłam, bo teraz już wszystko wydawało mi się
podejrzane.
- Aa... To taki myk, jak się naciśnie klamkę w specjalny sposób, to drzwi same się otwierają.
A wy do mnie? W jakiej sprawie? - zmienił temat. Pomyślałam, że dobrze byłoby
kontynuować tę rozmowę w domu, ale Wasilij daleki był od zapraszania nas w gości.
- Niech pan nas zaprowadzi na wyspę - wyrąbała Żeńka prosto z mostu. - Mamy...
- Na wyspę nie pójdę - uciął Wasilij. - Poproście milicjanta, drogę zna nie gorzej niż ja... a po
łbie dostał za niewinność. Tak że wybaczcie...
- Ale przecież nie może pan myśleć...
- Na wyspę nie idę. - Wasilij stanowczo uciął moją próbę przemówienia mu do rozumu.
No i co mogłyśmy na to powiedzieć? Popatrzyłyśmy na siebie i wyniosłyśmy się.
- Dziewczyny! - zawołał za nami. - Nie idźcie na wyspę! To niebezpieczne. Zobaczcie, co się
dzieje... Myślicie, że Wowa Tatarin wpadł do rzeki tak po prostu? No właśnie...
- A co, ten wasz Kukuj go zepchnął?
- Kukuj nie Kukuj, a wy trzymajcie się od tego z daleka. Jest Iwanycz, są milicjanci, którzy
do niego przyjechali, niech oni szukają. A wam to po co?
Nie odpowiedziałyśmy. Wasilij stał w ogródku i patrzył na nas z niezadowoleniem. Zaczekał,
aż odejdziemy dalej, i wszedł na swój ganek. Wtedy obok nas otworzyło się okno i babka, z
którą zdążyłyśmy już zawrzeć znajomość, oznajmiła:
- Butelkę od Walentyny kupił, musiał się bardzo męczyć... W nocy do drugiej siedział,
podobno pił za duszę Wowy Tatarina. Dom ma zamknięty? - staruszka przeszła na szept.
- Tak - skinęłam głową.
- No właśnie, a od śmierci Marii nigdy czegoś takiego nie było. Nawet za jej życia drzwi od
ganku zamykali, a brama zawsze stała otwarta. A tu nagle pozamykane, a po izbie ktoś
chodzi, widziałam, jak w oknie mignęło coś wielkiego.
- Słucham? - spytałyśmy jednocześnie.
- A tak... Nie wiem, co tam ukrywa, ale to coś chodzi.
- Trzeba powiedzieć milicjantowi - wymruczała Żeńka.

background image

- Róbcie, jak sobie chcecie, a ja pomilczę. Na sąsiedzkie sprawy człowiek się milicjantowi nie
skarży. Jeszcze nie daj co... - Babka przeżegnała się i ze stukiem zamknęła okno.
- A to dopiero... - powiedziała śpiewnie Żeńka. - To co robimy? Zajrzymy do Iwanycza na
wszelki wypadek?
- I powiemy, że babce coś w oknie mignęło?
- Niech sprawdzi, skoro tu się takie rzeczy wyprawiają. - I nie słuchając moich protestów,
Żeńka poleciała do domu, w którym zatrzymał się milicjant.
Ten musiał potraktować wiadomość ze zrozumieniem, bo wkrótce go zobaczyłam (ja w tym
czasie siedziałam na ławce pod domem Wasilija). Zastukał do kuchennego okna, na co
pojawił się gospodarz, wskazał głową drzwi i milicjant wszedł do środka.
Czekanie dłużyło nam się strasznie. Niecierpliwa Żeńka już chciała pójść spytać, co się
dzieje, gdy milicjant wyszedł w towarzystwie Wasilija. Ten zamknął drzwi wejściowe na
wielką kłódkę tak zardzewiałą, że miałam ochotę spytać, czy znalazł ją na śmietniku. Podeszli
do nas, Wasilij kręcił głową i śmiał się.
- No, sąsiadko, a jeszcze mówi, że wzrok słaby... Pewnie od tego słabego wzroku zaczęła
fantazjować.
- Ja nie fantazjuję! - zawołała babka, nie otwierając okna. - Kogo tam w domu trzymasz?
- Zwariowałaś czy co? - rozzłościł się Wasilij i skinął na milicjanta. - O, Iwanycz sprawdzał,
żadnych gości u mnie nie ma.
- To prawda - potwierdził milicjant. - Obszedłem cały dom. Musiała się pani pomylić,
Matriono Pietrowna.
- Pomylić? A może się i pomyliłam. - Babka jednak wyjrzała przez okno. - Skoro władza tak
chce... Pomyliłam się, pomyliłam... - prychnęła i schowała się, a milicjant westchnął.
- Ludzie wystraszeni, nie ma się co dziwić.
- Wasiliju Iwanowiczu... - powiedziałam, łapiąc go za rękę. - Musimy się jak najszybciej
dostać na tę wyspę! Czuję, że stamtąd wszystko się bierze...
- Co się bierze? Aa... Żeby iść na wyspę, to trzeba pół dnia zmarnować, a my... Same
rozumiecie. Obiecuję, że was zaprowadzę, jak tylko wyjaśnimy te przestępstwa.
- No dobrze, pan jest zajęty, ale Wasilij...
- Nie pójdę - pokręcił głową Wasilij. - Boję się Kukuja, bo Kukuj wodzi. Iwanycz może
potwierdzić, wodzi tak, że strach.
- A mnie się zdaje, że panu zależy, żebyśmy tam nie trafiły - mruknęła złośliwie Żeńka.
- Zależy. - Wasilij skinął głową. - Bo się o was boję i nie chcę, żebyście zginęły. Jak się
milicjant uwolni od tej sprawy, to was zaprowadzi, może jeszcze kogoś ze swoich weźmie, a
ja ani-ani...
- A to uparty diabeł - mruknęła przez zęby Żeńka. Pożegnałyśmy się z obydwoma Wasilijami
i poszłyśmy. - Co za drań! - nie mogła się uspokoić Żeńka. - Na pewno coś wie o tej o
wyspie. Teraz jeszcze bardziej chcę tam pójść!
- Ja też - przyznałam.
- Przez bagno same nie przejdziemy - zastanawiała się na głos moja przyjaciółka. - Pisarz
próbował i nic mu z tego nie wyszło. Co by tu zrobić? Może obiecać temu draniowi skrzynkę
wódki? Albo dwie?
- Kuszący pomysł, ale i tak mógłby się nie zgodzić. Tu wszędzie jest pełno samogonu, a on
ma jakiś poważny powód, żeby nie iść na wyspę. Wiesz, co myślę? Ja i Borodniański
próbowaliśmy dostać się na wyspę od tej strony - a gdyby tak spróbować od tej drugiej?
- Od której? - Żeńka spochmurniała.
- Od strony Friazina, oczywiście. Do Friazina dotrzemy bez problemów.
- Aha, sześć kilometrów!
- Marina chodzi codziennie i nie narzeka.

background image

- No, można spróbować... Tylko jak się okaże, że i z tamtej strony też nie da się podejść, to
wyjdzie, że zrobimy sześć kilometrów na próżno, a dla mnie to dużo...
- Idziemy - powiedziałam bez zastanowienia.
- Co, już teraz?
- A na co chcesz czekać?
- A chociaż wiesz, którędy iść?
- Droga do Friazina biegnie prosto od domu Goriemykina, więc nie zabłądzimy, a tam... a tam
się zobaczy. - I nie czekając, aż Żeńka uprze się jak muł, ruszyłam w stronę domu Iwana
Iwanowicza. Chwilę później przyjaciółka ruszyła za mną.
Droga wyglądała tak, jakby rozjechała ją dywizja czołgów.
- Tu nawet dżipem nie da się przejechać - burknęła Żeńka.
- Walera przejechał, pisarz też. Przy okazji, kiedy będziemy miały o nich jakieś informacje?
- Trzeba by zadzwonić.
- No to dzwoń - powiedziałam, podając jej telefon. Żeńka przez kilka minut rozmawiała ze
swoim przyjacielem,
jak się okazało, bez większego pożytku, to znaczy pożytek był, tylko przyjaciel nie miał
czasu.
- Wiesz co, wyślę ci to faksem - zaproponował. - Tu są cztery strony, przez telefon to czytać...
- Jakim faksem, ja jestem na bagnie!
- No to wieczorem, dobrze? Teraz naprawdę nie mogę!
- Jest tam coś interesującego?
- Dla mnie nie, dla ciebie nie wiem, zależy, czego szukasz. Zadzwoń wieczorem.
- Mam pomysł, wyślij faks do mojej redakcji, numer znasz, może komuś będzie się chciało
przeczytać.
- Dobra - ucieszył się znajomy Żeńki, który notabene miał na imię Maksim. Rok temu Żeńka
przez dwa tygodnie zastanawiała się, czy wyjść za niego za mąż, ale potem się rozmyśliła i
Maksim ożenił się z jej przyjaciółką, co nie przeszkadzało im obojgu czuć do siebie sympatii.
Żeńka rozłączyła się i popatrzyła na mnie.
- Ciekawe, co tam jest na tych czterech stronach?
Ja też byłam ciekawa i pomyślałam, że może lepiej poczekać, aż Maksim wyśle faks, a Żeńka
zadzwoni do redakcji, i dopiero kontynuować wyprawę. I wtedy jakby spod ziemi pojawił się
przed nami Wasilij z siekierą na ramieniu. Krzyknęłyśmy cicho i aż się cofnęłyśmy, a on
spytał z uśmiechem:
- Dokąd się wybieracie?
- My tego... spacerujemy - wyjąkała Żeńka, łapiąc się za serce.
- Aha, spacerujecie znaczy? To dobrze, a ja się właśnie wybrałem po drewno, płot mi się
przewrócił, jeden kawałek...
Idę, patrzę, a tu wy... Wy tego... nie chodźcie same po lesie, niebezpiecznie...
- My tylko wzdłuż drogi, tam i z powrotem.
- Aha... no to do widzenia... - Wasilij zniknął w krzakach, a Żeńka, ciągle trzymając rękę na
piersi, wymamrotała:
- Boże, omal nie umarłam!
- Słuchaj, on nas normalnie śledzi - powiedziałam. Ostrożnie zajrzałyśmy w pobliskie krzaki,
w których zniknął
Wasilij, ale nikogo nie znalazłyśmy.
- Jakby się pod ziemię zapadł, siła nieczysta... To co robimy? Idziemy na wyspę czy wracamy
do pensjonatu?
- Idziemy. Skoro Wasilij się zaniepokoił, to znaczy, że ta wyspa wcale nie jest taka
niedostępna.
Przeszłyśmy jeszcze z pół kilometra i spytałam:

background image

- Słyszałaś stuk siekiery?
- Nie.
- Ja też nie. Czyli kłamał i wcale nie poszedł do lasu po drewno.
- Anfisa, on ma siekierę i ja ci od razu mówię, że mnie to denerwuje.
- Spróbuj o tym nie myśleć.
- Nie mogę.
- Dobrze, to wracajmy do pensjonatu.
- Nie, idźmy na wyspę. W ogóle nie będę myśleć.
W jednym miejscu drogą nie dało się przejść z powodu gigantycznej kałuży. Biorąc pod
uwagę, że od dwóch tygodni nie było dużych deszczów, jej rozmiary robiły wrażenie. Jednak
przejeżdżający zdążyli już wytyczyć nową drogę w polu, ślady opon były wyraźne. Dalej
widać było dół, lecz potem droga zrobiła się całkiem znośna, szło nam się coraz lepiej. Co
chwila się rozglądałyśmy, ale jeśli Wasilij nadal nas obserwował, to robił to tak, że tego nie
zauważyłyśmy.
Gdy od szosy friazińskiej dzielił nas najwyżej kilometr (usłyszałyśmy charakterystyczny
odgłos przejeżdżających samochodów), w pobliżu zaterkotał motor. Odwróciłyśmy się jak na
komendę, zobaczyłyśmy tuman kurzu nad leśną drogą - i nie umawiając się, skoczyłyśmy w
krzaki.
Jeśli ten ktoś jechał z Lipatowa (a niby skąd miał jechać), to musiał być Kola. I tak właśnie
było - pół minuty później przejechał na swoim stalowym rumaku, a my ostrożnie
wyjrzałyśmy na drogę.
- E- Ech, szkoda, że nie mamy samochodu - poskarżyła się Żeńka. - Mogłybyśmy śledzić tego
łajdaka... Hej, ale przecież on zjechał z drogi! - zauważyła nagle.
I rzeczywiście, Nikołaj jechał w stronę zarośli iwiny, a my pobiegłyśmy za nim, mając gorącą
nadzieję, że się nie obejrzy. Motor zniknął w krzakach, terkot umilkł. Teraz szłyśmy
ostrożniej, bojąc się, że zostaniemy odkryte, i mimo to omal nie wpadłyśmy na Kolę.
Rozsunęłyśmy gałęzie i zobaczyłyśmy, że ukrył motor w zaroślach i poszedł dalej przez pole
porośnięte małymi krzaczkami. Krzaczki rosły niewielkimi grupkami w dużej odległości od
siebie, szłyśmy więc za Kolą, wykorzystując je jako osłonę. Nikołaj szedł szybko, my niemal
biegłyśmy i nieźle się przy tym zmachałyśmy. Z jednej strony starałyśmy się nie stracić
Nikołaja z oczu, z drugiej nie chciałyśmy, by nas zobaczył. Jednym słowem, wyprawa była
nerwowa i mało przyjemna. W pewnej chwili Kola nagle wyhamował (my za kolejnym
krzakiem również), popatrzył przed siebie, osłaniając oczy dłonią, i poszedł dalej pewnym
krokiem. Ja też spojrzałam - dokładnie naprzeciwko nas rosła ogromna brzoza i właśnie do
niej zmierzał Kola. Odczekałyśmy chwilę i zrobiłyśmy kilka kroków za nim. Spostrzegłam,
że wokół nas jest bagno, kałuże wody lśniły w słońcu między kępkami, ale Kola szedł
swobodnie, jak po łące, i w wysokiej trawie jego ślad był doskonale widoczny.
- Brzoza to punkt orientacyjny - wymruczałam. - Żeńka, on poszedł na wyspę.
- Ale czekaj, on idzie normalnie, to przecież nie może być bagno?
- Wychodzi na to, że melioratorzy nie doprowadzili pracy do końca i tu jest przejście.
- Idziemy - pogoniła mnie Żeńka, ja jednak cofnęłam się w krzaki.
- Nie. Skoro tak dobrze widać jego ślady, to znaczy, że on zobaczy nasze.
- To co robimy?
- Zaczekamy, aż wróci.
Siedzenie w krzakach nie było wcale łatwe. Przede wszystkim dokuczały nam komary,
chociaż od stóp do głów wymazałyśmy się środkiem ochronnym. Jednak komary
najwyraźniej nie wiedziały, że specyfik miał nam zapewnić „trwałą i skuteczną ochronę", bo
gryzły niemiłosiernie. Wilgotność była tu bardzo wysoka, co w połączeniu z ostrym słońcem
zmieniało oczekiwanie w tortury. Ale przecież nawet tortury muszą się kiedyś skończyć... -
myślałam. Moja niema modlitwa została wysłuchana, wśród krzaków pojawiła się sylwetka

background image

Nikołaja, chłopak zaczął iść szybko w naszą stronę. Na plecach miał plecak, chyba ciężki, bo
szedł pochylony do przodu, ale jednak dość szybko. Zamarłyśmy w ukryciu, gdy Kola
przeszedł obok nas. Kiedy oddalił się na tyle, że nie słychać było już jego kroków, wyszłyśmy
z ukrycia i zobaczyłyśmy, że doszedł do miejsca, w którym ukrył motor. Chwilę później
motocykl znów zaterkotał i Kola po raz ostatni mignął między gałęziami krzaków.
Popatrzyłyśmy na siebie.
- No cóż - westchnęła Żeńka. - Najwyższa pora dowiedzieć się, co za Kukuj tam siedzi.
Szłyśmy bardzo ostrożnie, po śladach Koli, i dlatego dość długo. Spodziewałam się jakiejś
sprytnej pułapki i aż się spociłam z napięcia. Do tego komary oblepiły nas szarą chmurą, co
wcale nie poprawiło nam humoru.
Szłam pierwsza, całą uwagę skupiając na śladach. Po jakimś czasie wysoką trawę zastąpił
łubin i omal nie upadłam, potykając się o korzeń - ogromna brzoza była trzy metry ode mnie.
Pamiętając, że takie drzewa na bagnach nie rosną, odetchnęłam z ulgą.
- Myślisz, że już jesteśmy na wyspie? - spytała szeptem Żeńka, łapiąc za pień brzozy.
- Tak. Widzisz, jakie tu drzewa?
- Słuchaj, Anfisa, nie spieszmy się tak, przecież wcale nie wiadomo, co tam jest. No wiesz,
mogą być psy, a psy mogą gryźć.
Wspomnienie o psach zepsuło mi humor. Po niedawnym spotkaniu z jednym z nich omal nie
zaczęłam się jąkać. Spróbowałam jednak zachować zdrowy rozsądek.
- A po co według ciebie tu przyszłyśmy? Żeby posiedzieć pod brzozą? Skoro już nam się
udało i znalazłyśmy przejście, to mamy wręcz obowiązek...
- Czy ja mówię, że nie? - skrzywiła się Żeńka. - Pewnie, że mamy obowiązek, proponuję
tylko, żebyśmy się nie spieszyły i obejrzały wszystko dokładnie.
- Dobrze - zgodziłam się i chwilę posiedziałyśmy na trawie, rozglądając się czujnie. Zdaje się
jednak, że poza komarami nie występowały tu żadne żywe stworzenia.
- To co, idziemy? - westchnęła przyjaciółka i poszłyśmy w głąb wyspy.
Trawa była tu niewysoka i wkrótce zgubiłyśmy ślady Koli. Próbowałam je odnaleźć, ale bez
powodzenia.
- Ścieżka - szepnęła Żeńka, która nie szukała śladów, po prostu odeszła na dwadzieścia
metrów i teraz stała ze stropioną miną. Podeszłam i zobaczyłam niezbyt często używaną
ścieżkę. - Idziemy? - zaproponowała Żeńka. Ruszyłyśmy przed siebie.
Mniej więcej pół kilometra dalej ścieżka się rozwidliła. Postałyśmy chwilę z mądrymi minami
i postanowiłyśmy pójść w prawo. Wkrótce doszłyśmy do zarośli, które zwartą ścianą rozrosły
się na kilka metrów, znalazłyśmy jednak przejście. Żeńka ruszyła przodem, rozsunęła gałęzie,
zrobiła kilka kroków i wrzasnęła tak, że poleciałam za nią co sił w nogach. Wyskoczyłam z
zarośli i zorientowałam się, że Żeńka nie wiadomo dlaczego nadal w nich siedzi. To mnie
wystraszyło jeszcze bardziej niż jej krzyk i wtedy Żeńka się odezwała.
- Anf isa...
Najpierw się ucieszyłam, potem zdenerwowałam, znowu weszłam w zarośla, postanawiając,
że nie odmówię sobie tej przyjemności i jednak palnę przyjaciółkę w łeb.
Żeńka siedziała na ziemi tyłem do mnie, opierając się na rękach.
- Kto mógł coś takiego zrobić? - powiedziała zdławionym głosem.
Postanowiwszy twardo zapanować nad stresem, podeszłam ostrożnie i rozsunęłam gałęzie...
Ja też miałam ochotę wrzasnąć, ale ponieważ Żeńka już to za mnie zrobiła, jedynie stałam,
chwytając ustami powietrze i próbując odpowiedzieć sobie na zadane przez nią pytanie: kto
mógł coś takiego zrobić?
Pośrodku niewielkiej polanki, wokół której zwartą ścianą rosły wysokie krzaki, tkwił
wkopany w ziemię słup. W jego górnej części, zwróconej do nas, widniała wyrzeźbiona
topornie ohydna gęba, nieco niżej wisiała maska zrobiona z kawałka kory, okropnie
wymalowana, a u dołu powiewały długie kolorowe skrawki materiału. Wokół słupa zaś, na

background image

wbitych w ziemię kołkach, wisiały martwe ptaki, głównie wrony i sroki, ze dwadzieścia
sztuk. Drewniany bożek był wymazany czymś podejrzanie przypominającym krew.
Gdyby nie te nieszczęsne ptaki, podwieszone to za skrzydło, to za łapkę, widok bożka
nasuwałby myśl o dzieciach, które bawią się tu w tajemniczą wyspę, dzikie plemię
afrykańskie czy coś w tym rodzaju. Jednak w połączeniu z ptakami słup przywodził na myśl
schizofrenię, na pewno nie dziecięce zabawy.
Żeńka w końcu wstała z ziemi i podeszłyśmy do drewnianego bożka.
- To Kukuj? - spytała, a ja wzruszyłam ramionami. Obejrzałam słup i z przekonaniem
oświadczyłam:
- Stoi tu niedawno, najwyżej rok czy dwa.
- A skąd to wiesz?
- Drewno gnije w ziemi, a to jest zupełnie nowe.
- Myślisz, że ktoś postanowił odrodzić pradawny kult i w tym celu postawił tu tego bożka?
- Jaki znowu pradawny kult - skrzywiłam się. - Żeby coś odtworzyć, trzeba przynajmniej
wiedzieć, jak to coś wyglądało, a wierz mi, niewiele wiadomo o bałwochwalstwie Słowian.
- Na pewno? Anfisa, wiesz, że cię bardzo szanuję, ale ty masz wykształcenie ekonomiczne...
- A co tam z twoim wykształceniem?
- No, ja się nigdy specjalnie nie przemęczałam... Potem się zakochałam, a później z kolei
chłopak przestał mi się podobać...
- Jaki chłopak?
- Anton. Nie opowiadałam ci?
- Co tu ma do rzeczy Anton?
- To, że się rozstawaliśmy, schodziliśmy i byłam tym tak zajęta, że na podstawowe
dyscypliny zostawało niewiele czasu, no i ciągnęłam na samych trójach. Słowianie byli
jasnowłosi i przybili tarcze do bram Carogrodu - to wszystko, co wiem
o naszych przodkach. A ty?
- Ja trochę więcej - westchnęłam. - Ale tak czy inaczej, nie da się odrodzić kultu, jeśli nie ma
pisemnych źródeł, modlitw na przykład, nie ma świętych ksiąg w rodzaju Biblii czy Koranu.
Za to kult można wymyślić na nowo.
- No właśnie, i jakiś wariat to zrobił i postawił tu tego potwora...
- A potem zaczął zabijać ludzi, żeby utrzymać obecność potwora w tajemnicy?
- Z tym zabijaniem to jeszcze nic pewnego... Nie wiemy, kto zabił, nie wiemy, dlaczego
zabił... Słuchaj, wyjdźmy stąd, od tego koszmaru zaczyna mnie boleć głowa... O, jak oczy
wytrzeszcza...
To prawda, przebywanie w tej „świątyni" było średnio przyjemne. Jednak opuszczając
zarośla, poczułam jakby rozczarowanie. Miałam nadzieję, że znajdziemy tu rozwiązanie
wszystkich tajemnic, a zamiast tego trafiłyśmy na drewnianego bożka
i nieszczęsne ptaki, i nic nie wskazywało na ich związek z wydarzeniami w Lipatowie.
- Ale przecież Kola po coś tu przyjeżdżał? - zastanowiłam się na głos.
- Może było tu coś, co na niego wskazywało. Nie chciał, żeby go przyłapano na oddawaniu
czci bożkowi, i podjął odpowiednie kroki.
Tymczasem wróciłyśmy do rozwidlenia i wybrałyśmy drugą ścieżkę. Po jakimś czasie
doprowadziła nas do wiaty, dachu na czterech słupach. Pośrodku stał stół i dwie ławy, po
lewej leżały jakieś szklane skorupy, śmieci, dalej dach opuszczał się niżej, tam były wbite
trzy kołki z długimi łańcuchami, z obrożami na końcu. Żeńka zamarła wystraszona,
przyglądając się, potem podniosła jedną obrożę, przymierzyła na swoją szyję i wyszeptała:
- Anfisa, oni trzymali tu jeńców. Może nawet składali ich w ofierze?
Nie spiesząc się z wyciąganiem wniosków, przykucnęłam i przyjrzałam się łańcuchom.
- Psy tu trzymali - westchnęłam w końcu. - Widzisz, miski leżą. Brakuje jednej obroży,
łańcuch zerwany...

background image

- Pies uciekł? - zrozumiała Żeńka.
- I pewnie to właśnie on siał grozę w Lipatowie.
- I to na niego trafiliście z Wasilijem Iwanowiczem?
- Biedny zwierzak - westchnęłam. - Włóczył się po bagnach nieszczęśliwy i głodny...
- Właśnie, głodny - wykrzywiła się Żeńka. - I dlatego zeżarł Goriemykina.
- Nikogo nie zeżarł.
- Przegryzł mu gardło, też nic dobrego.
- To jeszcze trzeba udowodnić.
- No dobrze, psa szkoda. Co dalej? Powiedz mi, po co to wszystko? Te psy? Żeby ochraniać
bożka?
Żeńka miała rację, to wszystko nie trzymało się kupy. Załóżmy, że jacyś idioci postanowili
oddawać cześć bożkowi. Wkopali słup, wymalowali go, no i na zdrowie, niech sobie tańczą
dookoła niego nawet całą noc, niech wyją, palą ogniska... W tych odludnych miejscach takie
rozrywki nikogo nie zaniepokoją, a jeśli nawet ktoś zwróci uwagę, to i tak żartownisiom nic
nie grozi, mogą pląsać wokół ogniska do upadłego, to nie jest zabronione. Być może dostaliby
grzywnę za zabijanie ptaków, a może nawet i to nie, wron nie wpisano jeszcze do Czerwonej
Księgi... Tylko po co psy? Czego miały chronić przed ludźmi, którzy znaleźli się tu
przypadkiem?
- Wiesz co, obejrzyjmy to wszystko jeszcze raz - zaproponowałam.
Obok daszku zaczynał się brzozowy zagajnik. Wyglądał bardzo ładnie, ale nie dawał
odpowiedzi na moje pytania. Minęłyśmy go i wyszłyśmy na pustą przestrzeń. Po lewej widać
było skiby zaoranej ziemi porośniętej serdecznikiem i jakieś belki. Poszłyśmy w stronę belek,
które przy bliższych oględzinach okazały się rozwaloną izbą albo jakąś inną budowlą.
- To wejście do kopalni - zrozumiałam, przypominając sobie opowieści o wyspie.
Podeszłyśmy bliżej, żeby przekonać się, czy to prawda. Belki podtrzymujące strop runęły
dawno temu, sklepienie zawaliło się, zasypując wejście do kopalni.
- Może wydobywali tu złoto? - wysunęła sugestię Żeńka. - A żeby ludzie się tu nie pętali,
postawili bożka i psy.
- Tak? I jak według ciebie wydobywali to złoto? - uśmiechnęłam się krzywo, pokazując na
rumowisko.
- Nie wiem. Zobaczmy, co tu jeszcze jest.
Rozejrzałam się i dwadzieścia metrów w górę zbocza zobaczyłam jakby studnię.
Przedsiębiorcza Żeńka od razu tam pobiegła, poszłam za nią. Wspinaczka nie należała do
najłatwiejszych, doły i wyboje były zamaskowane serdecznikiem, w każdej chwili można
było złamać nogę.
- Studnie zwykle kopie się na dole, nie na wzgórzu - warknęłam, gdy w końcu dogoniłam
Żeńkę.
- Myślałby kto, że sama jakieś kopałaś - prychnęła Żeńka, zaglądając do ciemnej dziury. Jeśli
to była studnia, to dość dziwna, przede wszystkim była znacznie większa, poza tym zrąb
schodził na dziesięć metrów w dół, a dalej odchodził jakby boczny tunel.
- To na pewno nie studnia - oznajmiłam.
- Woda mogła wyschnąć, to się zdarza...
- Nie o to chodzi. Nie przypomina studni, to raczej wyciąg.
- Co?
- Jest coś takiego w kopalniach, jakby winda.
- Jak ty puścisz wodze fantazji, to już cię nikt nie zatrzyma - zakpiła Żeńka. - Słuchaj, drewno
jest jeszcze mocne, umieli kiedyś budować.
- Z tej kopalni ktoś niedawno korzystał...
- Może nawet teraz korzysta... - Żeńka zapatrzyła się w ciemność i westchnęła. - Anfisa, ja
bym tam zajrzała.

background image

- Słucham?
- Zajrzałabym, co tam jest.
- Złoto i brylanty.
- Mówię poważnie. Sama twierdzisz, że psy czegoś pilnowały. Stara kopalnia idealnie pasuje,
działa na wyobraźnię i w ogóle...
- To co, schodzimy już teraz?
- Nie, do takiej ekspedycji trzeba się przygotować. Mocne liny, latarka albo dwie, zapas
baterii i wody...
- Konserwy...
- Coś ty taka złośliwa? To przecież ciekawe!
- Owszem, tylko pomyśl o tym, że skoro ta kopalnia od dawna jest opuszczona, to podpory
przegniły i jeśli do niej wejdziemy, możemy tam znaleźć braterską mogiłę.
- Mówisz tak dlatego, że ja to zaproponowałam. Gdybyś ty wpadła na pomysł szperania w
kopalni, znalazłabyś niepodważalne argumenty.
- Dobrze, zejdziemy do kopalni. Zdobędziemy liny i jutro z samego rana... A teraz chodźmy.
- Dokąd?
- Obejrzeć wyspę.
- No przecież już ją chyba obejrzałyśmy? Na prawo łąka, na lewo łąka... Anfisa! - zawołała
niespodziewanie Żeńka, spochmurniała i szybko zbiegła ze zbocza. Poszłam za nią, próbując
zrozumieć, co mogło ją zainteresować na łące ciągnącej się dobre pół kilometra. Dopiero gdy
podeszłyśmy bardzo blisko, zrozumiałam, że to wcale nie łąka, tylko siatka maskująca, jakich
używa się w wojsku.
- Żeńka, poczekaj! - wystraszyłam się. - A może to tajny obiekt wojskowy?
- To gdzie ochrona? - cofnęła się. - Powinni być goście z karabinami, wieża, szlaban i inne
takie, a tu nie ma żywego ducha - jakby był, już dawno by nas aresztowali. I wierz mi, Koli
też nie pozwoliliby łazić po tajnym obiekcie. Idziemy.
Po chwili zastanowienia ostrożnie poszłam za Żeńką. Siatka była naciągnięta na kołki, a pod
siatką nie było nic, to znaczy rosły jakieś niepozorne roślinki i nic więcej. Obejrzałyśmy
wszystko wzdłuż i wszerz i nie znalazłyśmy nic podejrzanego.
- No co za głupota! - oburzyła się Żeńka. - Co za kretyn naciągnął tę siatkę? Że też mu się
chciało!
- Właśnie. - Skinęłam głową, zerwałam jedną roślinkę, powąchałam i wsunęłam do kieszeni
koszuli. - Lepiej się stąd wynośmy, na obiad już się spóźniłyśmy, może chociaż na kolację
zdążymy.
- Anfisa. - Żeńka złapała mnie za rękę i nagle zbladła. - Nie wychylaj się.
Już miałam na nią huknąć, żeby nie ważyła się mnie straszyć, ale jakoś tak od razu
zrozumiałam, że nie żartuje. Bardzo powoli odwróciłam głowę - i zobaczyłam obok krzaków
potężną postać zielonego myśliwego. Sztormówka, ciemna plama zamiast twarzy...
- Nie wygłupiaj się - szepnęłam, gdy zniknął. - To człowiek. To zwykły człowiek.
- Anfisa, on nas widział. Właśnie się podnosiłam i nagle poczułam czyjeś spojrzenie,
obejrzałam się, a on tam był...
W to, że zielony myśliwy jest człowiekiem, nie wątpiłam ani przez chwilę, jednak jego nagłe
zjawienie się wystraszyło mnie
jeszcze bardziej niż Żeńkę. Jesteśmy na wyspie, wokół nas bagna, nie wiadomo, czy zdołamy
się stąd wydostać, za to wiadomo, że na pewno nikt nie przyjdzie nam z pomocą...
- Czołgamy się do brzóz - zadecydowałam. Pod osłoną siatki maskującej przedostałyśmy się
do zagajnika i tam się rozejrzałyśmy. Ani śladu żywej duszy, zielony myśliwy zdążył się
ukryć, wyraźnie nie chciał, żebyśmy go zauważyły.
Minęłyśmy wiaty i już wkrótce stałyśmy pod ogromną brzozą na brzegu bagien. I dopiero
wtedy pomyślałam, że nie mamy powrotnego punktu orientacyjnego. Gdy szłyśmy tutaj,

background image

takim punktem była brzoza, a teraz miałyśmy przed sobą tylko krzaki, takie same po lewej i
prawej strome. W którą stronę iść? Mogłyśmy liczyć tylko na to, że znajdziemy własne ślady.
I wtedy przypomniałam sobie opowieści o zielonym myśliwym, o tym, że człowiek, który go
spotka, zaczyna błądzić po bagnie. A może te ślady wcale nie są nasze i trafimy prosto na
trzęsawisko?
- Anfisa. - Żeńka szarpnęła mnie za rękaw i wskazała na wyraźne ślady tuż obok. Jeden był
ogromny, drugi mniejszy. - Ich jest dwóch - jęknęła i zaczęła szybko iść przez bagno.
Droga powrotna wydała mi się wiecznością. Gdy już padłam na ziemię obok krzaków, w
których Kola chował motocykl, nie mogłam uwierzyć, że wszystko dobrze się skończyło.
- Pospieszmy się - nakazała Żeńka, jakby zapominając o zmęczeniu, i raźnie ruszyłyśmy
drogą.
Dochodząc do pensjonatu, zrozumiałyśmy, że w czasie naszej nieobecności coś się
wydarzyło. Mieszkańcy Lipatowa tłoczyli się w parku, otaczając Wasilija Iwanowicza i
dwóch innych milicjantów, których widziałyśmy po raz pierwszy, i dość dobitnie wyrażali
swoje opinie, sprowadzające się do jednego: co tu się wyprawia?! Przecisnęłyśmy się do
milicjanta, poznałyśmy najświeższe nowiny, jedną straszniejszą od drugiej:
Wowa Tatarin wcale nie utonął, tylko został uduszony, dopiero potem zwłoki wrzucono do
wody. Śmierci Goriemykina może być winien każdy, tylko nie pies, straszliwe rany zadano
nożem, nie kłami. Poćwiartowane zwłoki to mieszkający w mieście obwodowym Aleksander
Leonidowicz Swietłow, który miesiąc temu opuścił zakład karny. We wsi nikt go nie znał,
nikt też nie miał pojęcia, czego mógł tu szukać. Krótko mówiąc, zamiast jednego morderstwa
są całe trzy, a milicja tylko rozkłada ręce.
Nasłuchałyśmy się do woli plotek i domysłów i poszłyśmy na werandę. Walera z obojętną
miną siedział w fotelu, na nasz widok uśmiechnął się szeroko.
- Gdzie się podziewałyście? - spytał, a gdy ja zastanawiałam się, czy powiedzieć prawdę, czy
nie, Walera nagle uniósł brwi i zapytał: - A to skąd? - Ponieważ nie zrozumiałam, o co pyta,
wskazał palcem roślinkę wystającą z mojej kieszeni. Wzruszyłam ramionami, a Walera się
ożywił: - Ale poważnie, gdzie pani to znalazła?
- Na wyspie - palnęła Żeńka, a ja zgromiłam ją wzrokiem. - Znalazłyśmy przejście.
- I tam rosną takie kwiatuszki?
- Całe pole.
Walera klepnął się dłonią w czoło i zaczął się śmiać.
- Teraz wszystko jasne... - wykrztusił przez śmiech. Patrzyłyśmy na niego, nic nie rozumiejąc.
- Anfiso - powiedział, gdy już się trochę uspokoił - czy pani wie, co to jest?
- Nie.
- To konopie!
- No i co z tego? - wzruszyłam ramionami.
- Szczęśliwy z pani człowiek - rzekł z nikłym uśmiechem. - Słyszała pani kiedyś o
narkotykach?
- O mój Boże... - wyjęczała Żeńka, padając na sofę. - Powinnam była się domyślić... Ta siatka
maskująca, żeby z góry nie rzucało się w oczy w czasie kwitnienia... A przecież to
charakterystyczne rośliny, tam jest cała plantacja... Stąd to mieszkanie Koli, ta miłość do
pracy w pensjonacie... Teraz już jasne, czego pilnowały psy...
Gdy dochodziłam do siebie po tym wstrząsie, Żeńka pobiegła do milicjanta, wyrwawszy mi z
kieszeni dowód rzeczowy.
Milicyjna machina została puszczona w ruch. Nasze domysły okazały się słuszne i Kolę
aresztowano. Ponieważ nie był strasznym twardzielem, wkrótce zaczął sypać i podał
nazwiska swoich miejskich sąsiadów, którzy byli jego wspólnikami. O tym wszystkim
dowiedzieliśmy się od milicjanta, który zajrzał do pensjonatu przed obiadem.

background image

- Walentyna płacze... Wnukowi grozi piętnaście lat... Poprzedniego dnia siedziałyśmy z
Żeńką razem z pisarzem,
jego żoną i Walerą do późnej nocy, opowiadając o naszej wyprawie na wyspę, teraz więc
ciężko mi się myślało i pewnie dlatego spytałam:
- Za co?
- Trochę się tego nazbierało. Narkotyki, to raz, Wowa Tatarin dwa, facet się czegoś domyślał
i szantażował Nikołaja, wyciągał od niego pieniądze, a to pięćdziesiątkę, a to setkę... Kola
zrozumiał, że na jednej setce się nie skończy, i w końcu go... tego... Moskwianie, którzy
przyjechali tu dżipem w zeszłym roku, to sprawka jego kumpli. Moskwianie należeli, jak by
to powiedzieć, do podobnej firmy, o coś się pokłócili, zabili wszystkich czterech i do bagna...
Jak Kola się dowiedział, po co przyjechałyście, przeraził się, co będzie, jak znajdziecie
wyspę. Czemu nie powiedziałyście, że ktoś próbował was zaciągnąć na trzęsawisko, a
Jewgienija Pietrowna dostała w głowę?
- Więc to był Kola?
- Oczywiście. Myślę, że mężczyzna bez głowy to też jego robota, chociaż Nikołaj
kategorycznie zaprzecza. Do zabójstwa Goriemykina też się nie przyznaje, ale przypuszczam,
że to tylko kwestia czasu, w końcu przyzna się do wszystkiego. No, dziewczęta, muszę wam
podziękować, bardzo nam pomogłyście.
- Znaleźliście na wyspie Kukuja? - spytałam po zastanowieniu.
- A jakże - skrzywił się milicjant. - I słup, i maskę. Pewnie wtedy, gdy poszedłem wiosną na
wyspę, musiałem zobaczyć właśnie tę maskę, tylko ze strachu wydało mi się, że jest
straszna... Kola mnie śledził i przygotował mi powitanie...
- A więc głowa bolała pana nie od bagiennych gazów?
- Jakie tam gazy... Dostałem po łbie, a jak byłem nieprzytomny, naszprycowali mnie
narkotykami i przewieźli motorem trzydzieści kilometrów dalej, żeby mnie zupełnie
skołować. Co za łajdak, a pamiętam go od takiego... - Milicjant pokręcił głową, pokazując
jakieś pół metra nad ziemią. - I Walentyny szkoda...
- A po co im był ten Kukuj? - wtrąciła się Żeńka. - No, ten bożek?
- Bożka postawili dla żartu, żeby wszystko było jak w legendzie... Tyle czasu ludziom w
głowach mieszali... - westchnął znowu milicjant. - Most trzeba odbudować, w przeciwnym
razie nie będzie porządku. Znajdzie się nowy spryciarz i wymyśli innego Kukuja.
- Plecak, w którym znaleziono dłonie, też należy do Koli?
- Nie, plecak należał do zamordowanego, to na pewno.
- A czemu Kola go zabił?
- To już wykaże śledztwo.
Po rozmowie z milicjantem mogłyśmy spokojnie opuścić tutejsze tereny, zwłaszcza że
przecież Żeńka powinna wreszcie napisać artykuł. Mnie jednak ciągle było ciężko na duszy.
- Co o tym wszystkim myślisz? - spytała moja przyjaciółka, gdy już razem z milicjantem
przepłynęłyśmy przez rzekę, pożegnałyśmy się z Wasilijem Iwanowiczem i poszłyśmy do
ojca Siergieja po samochód.
- Coś tu nie gra - wymruczałam.
- Co ci nie gra?
- Nie wiem. Coś mi się nie klei. Z Wową Tatarinem sprawa jest mniej więcej jasna, same
słyszałyśmy, jak groził, że wszystko powie. Ale za co Kola miałby zabijać Goriemykina?
- Może Iwan Iwanowicz dowiedział się jakoś o jego plantacji...
- Jak, skoro ani razu nie był na wyspie? Nie, jego śmierć jest jakoś powiązana z trapem bez
głowy...
- I uważasz tak tylko dlatego, że upuścił imbryk, słysząc imię „Sasza"? - prychnęła Żeńka. -
Chyba nie możesz przeżyć, że wszystko się tak prosto wyjaśniło. Poza tym być może
Goriemykin faktycznie słyszał rozmowę zabójcy ze swoją ofiarą i poznał Kolę po głosie.

background image

- A pisarz?
- Co pisarz? Po prostu przyjechał na urlop. Nie ma co się zapędzać... Podejrzewałyśmy
Giennadija Stiepanowicza, uważałyśmy go za przestępcę, ponieważ uciekł na wieść o
zabójstwie, a potem się okazało, że miał problemy z sercem. Źle się poczuł i pojechał do
domu, a teraz leży w szpitalu. Nawet jeśli wystraszył się potencjalnych nieprzyjemności, to i
tak nie powiążesz go z narkotykami. A pozostali... Może pisarz ukrywa się przed alimentami,
a ty od razu go podejrzewasz...
- Wiesz co, dzwoń do Maksima, niech się dowie czegoś o tym trupie, jak mu tam,
Aleksandrze Leonidowiczu Swietłowie. Może coś znajdzie, zanim dojedziemy do miasta.
Skoro niedawno wyszedł na wolność, gliny powinny mieć na niego całe dossier.
- Dobrze. - Żeńka wzruszyła ramionami. - I jeszcze w redakcji są cztery strony tekstu, chociaż
nie wiem, po co nam to teraz...
Ja też nie wiedziałam, ale ponieważ nadal miałam wrażenie, że ktoś wystrychnął nas na
dudka, bardzo chciałam wyjaśnić sprawę do końca.
Po powrocie do naszego miasta najpierw pojechałyśmy nie do Maksima czy redakcji, lecz do
mojego domu. Usprawiedliwiałam się tym, że chcę sprawdzić, czy nie było telefonów z
redakcji. Żeńka uśmiechała się znacząco, ale nie protestowała.
W domu czekała mnie niespodzianka - kartka papieru przyczepiona magnesem do lodówki, a
na kartce wielkimi literami dwa słowa: „Wyjechałem odpocząć". A niby dokąd? I przede
wszystkim z kim? Wyobraźnia usłużnie podsuwała to blondynkę, to brunetkę, to obie naraz.
- A to świnia! - ryknęłam, a Żeńka się wzdrygnęła. - Moja noga nigdy więcej nie postanie...
- Anfisa, nie rób gwałtownych ruchów... Wiadomo, że podjęte naprędce decyzje...
- Jedziemy do redakcji - wysyczałam.
Cztery kartki maszynopisu faktycznie czekały na biurku Żeńki. Przeczytałam je i poczułam
głębokie rozczarowanie. Ze swoją biografią Walera mógłby nawet jutro zacząć pracować w
Federalnej Służbie Bezpieczeństwa, Goriemykin i Borodniańscy również niczym nas nie
ucieszyli. Pisarz okazał się przeciętnym inżynierem, jego żona lekarzem. Samochód został im
sprzedany na podstawie upoważnienia przez Albinę Juriewnę Pietrakową. No i co można było
z tym zrobić? Żeńka zastanowiła się i powiedziała:
- Powiedz mi, na miłość boską, na jakiego lekarza wygląda Lidia Arturowna? Internistę,
ginekologa, otolaryngologa?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- A jak myślisz? Lekarza tak samo jak nauczyciela można poznać z daleka, czasem nawet po
wyrazie twarzy, a my przebywałyśmy z nią kilka dni. Anfisa, ja ci mówię, to lipa...
- Co lipa?
- Borodniańscy wcale nie są Borodniańskimi, ja ci to mówię.
- A kim?
- Nie wiem. Jedźmy do Maksima. Szkoda, że nie ma twojego Romka, on by raz-dwa...
- Cicho bądź - warknęłam.
Żeńka zadzwoniła do Maksima, ale był zajęty i kazał nam przyjechać za dwie godziny.
Wyrwałam Żeńce słuchawkę i zaszeptałam gorąco:
- Maksim, mamy taką agencję ochroniarską „Feniks", nie mógłbyś tam zadzwonić i załatwić,
żeby nas dobrze przyjęli?
Chciałyśmy spytać o pewnego pracownika. Bardzo nam zależy...
- A to po co? - sposępniała Żeńka, gdy odłożyłam słuchawkę.
- Myśl logicznie! Skoro Walera pilnował Borodniańskiego czy też Borodniański Walerę, to
znaczy, że łączyły ich jakieś interesy. Jeśli nie możemy dotrzeć do jednego, to może da się to
zrobić przez drugiego?
- Nie bardzo rozumiem, ale niech ci będzie. Jedźmy do „Feniksa" - zgodziła się Żeńka.

background image

Agencja ochrony wyglądała bardzo solidnie. Przy wejściu powitał nas młody człowiek, spytał
o nazwiska i zaprowadził do gabinetu na parterze. Zza stołu wstał ciężki mężczyzna,
przywitał się i przedstawił.
- Jakie piękne dziewczęta pracują w naszej milicji - rzekł z uśmiechem, z czego
wywnioskowałyśmy, że Maksim nie mówił mu o nas zbyt wiele.
Zaproponował, żebyśmy usiadły, chciał nas poczęstować kawą (odmówiłyśmy), a następnie
zapytał:
- Który z naszych chłopców jest paniom potrzebny?
- Bielajew Walerij Siergiejewicz.
- Walera? Fajny chłopak... A czemu was zainteresował?
- Nie bierze teraz przypadkiem udziału w jakiejś operacji?
- Przypadkiem nie, jest na urlopie. Pracował dużo i dobrze, może sobie odpocząć.
- Wspominał o swoich planach urlopowych?
- Wybierał się na jakąś głuchą prowincję. To przecież malarz... Chłopak w istocie ma talent,
nic dziwnego, wnuk Lwa Stiepanowicza Abramowa.
- Naprawdę?! - zawołała Żeńka i muszę przyznać, że ja też się zdziwiłam. Zmarły dziesięć lat
temu Abramow był bardzo znanym malarzem i dumą naszego obwodu.
- Tak jest. - Władimir Michajłowicz skinął głową, zadowolony z efektu. - Jego wuj również
był niezłym malarzem.
- A kto to taki? - spytała Żeńka.
- Swiatozarow.
- Nie przypominam sobie...
- No jak to, znana postać, wykładał w naszej szkole malarstwa, pomagał odrestaurować
majątek Chołmogorskiego... Na pewno słyszałyście panie o tym morderstwie? Swiatozarow
pracował z Chołmogorskim, a po jego śmierci już razem z wdową kończył, że tak powiem,
dzieło całego życia... Zmarł półtora roku temu.
- A Walera dawno tutaj pracuje? Chyba jest z Moskwy, prawda?
- Dokładnie od półtora roku. Jego wuj zachorował, Walera dostał telegram, ale choroba
okazała się nieuleczalna, Swiatozarow zmarł, zostawiając Walerze mieszkanie, eleganckie, w
samym centrum. Przedtem należało do dziadka Walery, Abramowa. Sam Walera miał jakieś
problemy w Moskwie, rozwodził się z żoną... jednym słowem, rozumiecie. No i zgłosił się do
nas. Referencje miał świetne, były oficer, no to przyjęliśmy go do naszych szeregów i muszę
przyznać, że nigdy nie żałowaliśmy.
Nie wiedząc, o co by jeszcze spytać, podziękowałyśmy i pożegnałyśmy się.
- Walera jest czysty jak łza - uśmiechnęła się do mnie Żeńka. - Można by za niego wyjść za
mąż choćby jutro.
- Jeśli zdążył się rozwieść. Jakieś inne cenne uwagi?
- Blondyn, przystojniak i dusza człowiek.
- Tylko tyle? A nie zastanowiło cię to, że nagle wypłynęło nazwisko Chołmogorskiego?
- Zastanowiło - przytaknęła Żeńka. - Nie uwierzysz, ale aż mi serce mocniej zabiło...
- Ponieważ obydwie nie wierzymy w przypadki, myślę, że Walera nie bez powodu zjawił się
w okolicach majątku Chołmogorskiego.
- I Borodniańskim również interesował się nie bez powodu. Jedźmy do Maksima.
wyłożył papiery i oznajmił:
- Możecie dawać głos wyłącznie w razie absolutnej konieczności. Gabinet zamknę, żeby was
nikt nie widział. Jeszcze dostanę po głowie za moją dobroć.
Dokumenty dotyczyły „trupa bez głowy" - Swietłowa Aleksandra Leonidowicza. Najpierw
pojawiała się informacja, że został zwolniony półtora miesiąca temu, potem podano nazwę
kolonii karnej i numer artykułu, który nic mi nie mówił. Jak się okazało, został skazany za
pobicie. Trzej przyjaciele przyjechali do miasta rejonowego, w którym mieszkał ich kumpel,

background image

następnego dnia poszli do restauracji, gdzie urządzili bijatykę na noże, i kumpel wylądował w
szpitalu - a oni w miejscu odosobnienia. Historia banalna aż do bólu, ciekawe było tylko to,
że wydarzyła się na terenach, z których właśnie wróciłyśmy, w miasteczku odległym o
jedenaście kilometrów od majątku Chołmogorskiego i szesnaście od Lipatowa.
- I co nam to daje? - westchnęła Żeńka.
- Na razie nic - odparłam szczerze. - Swietłow wyszedł z więzienia i niemal od razu
przyjechał do miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi, gdzie pozbawiono go głowy. Czego
on tam szukał?
- Nie czego, a kogo. Borodniańskiego. Przecież słyszałaś rozmowę...
- Jeśli Swietłow był tym nocnym gościem, to interesowało go coś, do czego Borodniański
bezskutecznie próbował się dostać.
- Aha. I co to mogło być?
- A może to ma jakiś związek z Chołmogorskim? Przecież nie na darmo Walera...
- Nie wrzucaj wszystkich do jednego worka - przerwała mi Żeńka. - Lepiej posłuchaj, co tu
jest dalej napisane. Wspólnikami Swietłowa, to znaczy typami, które razem z nim urządziły
bójkę, byli A.G. Szustow i S.J. Pietrakow - ten ostatni
pochodzi z Friazina. Jak ci się to podoba? Przy okazji, Pietrakow zginął w kolonii karnej,
nieszczęśliwy wypadek.
- Interesujące. Jeden ginie na skutek nieszczęśliwego wypadku w kolonii, drugi zostaje
pozbawiony głowy od razu po wyjściu na wolność. Nie piszą, czy Pietrakow był w jednej
kolonii z Szustowem?
- Piszą, był.
- Daj no mi tę kartkę... - Wzięłam kartkę od Żeńki, znalazłam odpowiednią linijkę i
uśmiechnęłam się. - Ciekawe... A dżip jest na nazwisko Albiny Juriewnej Pietrakowej.
- Przypadkowa zbieżność nazwisk?
- Tu jest napisane, że Pietrakow był żonaty, inicjały te same.
- Myślisz, że to nasza Lidia Arturowna?
- Myślę. Mąż zginął w kolonii, a ona postanowiła coś z tego mieć i na jakiś czas została panią
Borodniańską. Dżip był potrzebny, żeby dotrzeć do Lipatowa, stąd upoważnienie.
- Czyli wychodziłoby na to, że Borodniański to tak naprawdę...
- Szustow. Jestem tego prawie pewna. Daj głos, potrzebne nam jego zdjęcie.
Kilka minut później mogłam być dumna ze swojej intuicji: ze zdjęcia Szustowa patrzył na nas
wilkiem Władysław Pietrowicz Borodniański.
- W głowie się nie mieści - westchnęła Żeńka. - Szustow vel Borodniański wychodzi na
wolność, z jakiegoś powodu zabiwszy w kolonii karnej kumpla, następnie pojawia się u
wdowy...
- Albo to ona zjawia się u niego...
- Albo tak, drugiego kumpla, który przyjechał do Lipatowa, pozbawia głowy... Wszystko jest
mniej więcej jasne, nawet to, dlaczego zabrał ze sobą tę Lidię-Albinę, małżeństwo zawsze
budzi mniej podejrzeń. Pytanie brzmi: po co to wszystko? Wyszedł z więzienia, artykuł ma
taki, że o podziale zdobyczy nie ma mowy... Bał się, że się dowiedzą, że zmienił nazwisko?
No dowiedzą się, i co z tego? Nawet jeśli mu się to nie uśmiechało, to jeszcze nie powód,
żeby zabić kumpla...
- O powodzie powiem ci za chwilę, jak coś sprawdzimy. Na razie daj głos.
- Co sprawdzimy?
- Widzisz, co tu jest napisane? Szustow uczył się w naszej szkole malarskiej.
- No i co z tego?
- Dobrze byłoby sprawdzić, czy jego wykładowcą nie był Swiatozarow. A może zetknął się
już wcześniej z tym twoim Walerą, na przykład w tej właśnie szkole?

background image

Okazało się, że to nie takie łatwe, takich informacji milicja nie miała. Musiałyśmy iść do
szkoły, gdzie na szczęście zastałyśmy wykładowcę, który doskonale pamiętał Aloszę
Szustowa. Ten rzeczywiście uczył się u Swiatozarowa i po skończeniu szkoły utrzymywał z
nim kontakt. Co ciekawe, o samym Swiatozarowie wykładowca wypowiadał się bez cienia
szacunku.
- Malarz był z niego niezły, ale człowiek taki sobie. Jego odejście ze szkoły nas nie
zmartwiło.
Ale w kwestii Walery nie zgadłam: chłopak urodził się, dorastał i uczył w Moskwie, z
Szustowem nie mógł się spotkać, chyba że przypadkiem.
- No dobrze, ale to, że Szustow znał Swiatozarowa - powiedziała Żeńka, marszcząc nos - nie
wyjaśnia jeszcze, dlaczego zabijał ludzi!
- Zastanów się chwilę, to może znajdziesz odpowiedź - prychnęłam. - Po zabójstwie
Chołmogorskiego gliny zablokowały cały rejon, a nawet obwód. Zatrzymywali podejrzanych
obywateli, przeszukiwali samochody...
- Chcesz powiedzieć, że to Borodniański i jego kumple zabili Chołmogorskiego?
- Nie tylko jego, ale również stróża, a następnie ukradli pieniądze i obrazy. Z dolarami to
żaden problem, jednak płótna... Myślę, że to było tak. Szustow dowiedział się od byłego
nauczyciela o cennych dziełach znajdujących się w majątku i postanowił się nimi
zaopiekować. Z dwoma przyjaciółmi zjawia się w miasteczku (w majątku byłoby
nieostrożnie), a Pietrakow pochodzi z Friazina i musiał mieć jakiegoś starego kumpla w
miasteczku. Zwalili mu się na głowę, wypili, a gdy kumpel mocno spał, pojechali do majątku.
Może mieli nadzieję, że obejdzie się bez zabójstwa, tylko nie wyszło... W każdym razie z
łupem ciężko się wydostać, poza tym w każdej chwili mogli zwrócić na siebie uwagę milicji,
przecież miasteczko jest nieduże. I wtedy Pietrakow przypomina sobie o wyspie - i właśnie
tam chowają zdobycz w nadziei na lepsze czasy.
- A bójka w restauracji? Zrobili to specjalnie, żeby trafić do więzienia? A może o coś się
pokłócili?
- Być może bójka była przypadkiem, wiesz, wszyscy w nerwach po popełnionym
morderstwie, alkohol... A może któryś uznał, że najlepszy sposób uniknięcia surowej kary to
trafić do więzienia za drobne przestępstwo. Gliniarze przekopywali każdą piędź ziemi,
pewnie w końcu doszliby po świeżych śladach do tego, że morderstwo było dziełem tej trójki.
- Za Chołmogorskiego, uwzględniając wszystkie okoliczności, zarobiliby po piętnaście lat, a
tutaj liczyli najwyżej na rok... Mieli pecha, dostali dwa lata. I co, Szustow postanowił
zrekompensować sobie straty moralne, odbierając kumplom ich dolę?
- Dlaczego nie? Najpierw załatwił jednego, potem drugiego...
- A Walera? Czego on tam szukał?
- Wujek mógł się z nim podzielić podejrzeniami co do byłego ucznia...
- I nie wspomniał o swoich podejrzeniach na milicji?
- Różnie to bywa... - Wzruszyłam ramionami. - Może postanowił wyznać wszystko na łożu
śmierci i opowiedział Walerze...
- A ten czekał na powrót Szustowa i zaczął go śledzić?
- Dokładnie. Miał nadzieję, że tamten doprowadzi go prosto do skarbów.
- Nie zrozumiałam w końcu, czy Walera to bohater pozytywny, czy nie?
- Pojęcia nie mam, ale coś mi mówi, że negatywny.
- A mnie, że pozytywny. No, Anfiso Lwowna, głowę masz nie od parady. Pozwolę sobie dać
głos i jedziemy zatrzymać niebezpiecznego przestępcę.
Z tym jednak musiałyśmy trochę zaczekać. Maksim wysłuchał naszej chaotycznej opowieści,
prychnął i powiedział:
- I do tego wszystkiego doszłyście po kilku godzinach w moim gabinecie? A dowody macie?
Czy tylko wasze fantazje?

background image

- No coś ty...
- Jewgienio Pietrowna, zaspokoiłem pani ciekawość, ponieważ zaspokojenie pani leży mi na
sercu od dwóch lat, ale jeśli chodzi o całą resztę, to nie. Do pracy śledczej się nie pchajcie, to
nie dla was. Śledztwo trwa, Borodniańskiego sprawdzają nasi ludzie i jeśli się okaże...
Żeńka podniosła głos, na skutek czego zostałyśmy spokojnie, ale stanowczo wyproszone z
gabinetu.
- Nie miej do niego żalu - westchnęła Żeńka, wsiadając do samochodu. - Maksim wszystko
zrobi jak trzeba, da wytyczne i w ogóle ich tam pogoni. Wróg zostanie rozbity, zwycięstwo
będzie należało do nas.
- Znając obrotność milicji...
- Myślisz, że nadal powinnyśmy trzymać rękę na pulsie?
- Myślę - skinęłam głową.
- No to jedźmy do Lipatowa.
Do pensjonatu dotarłyśmy późnym wieczorem. Drzwi otworzyła nam Marina i od progu
oświadczyła:
- Wszyscy się rozjechali. Jestem sama, dla Wowy Tatarina jeszcze nie znaleziono zastępstwa.
Nieprzyjemnie tak siedzieć
samej, dobrze, że panie wróciłyście. Pisarz z żoną wyjechał po kolacji, Walerij Siergiejewicz
zaraz po nich.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, dokąd się udali, i chociaż się spóźniłyśmy, miałyśmy
pewne szansę złapać przestępców. Żeńka liczyła na pomoc Walery, a ja na to, że
Borodniański nie będzie się pchał na wyspę bez uprzedniego zwiadu - po tej historii z
narkotykami można by się tam nadziać na milicję, potem wyjaśniaj, czego szukałeś...
Ponieważ Wasilij Iwanowicz wyjechał z Lipatowa, na wyspę musiałyśmy się udać we dwie.
- Weźmy przynajmniej Wasilija, teraz już nie wykręci się Kukujem - westchnęłam. - I
powiedzmy we wsi, dokąd poszłyśmy.
- Dobrze. - Żeńka skinęła głową, ziewając. Życzyłyśmy sobie dobrej nocy i poszłyśmy spać.
O szóstej rano już byłyśmy pod domem Wasilija. Drzwi były zamknięte, gospodarz nie
reagował na stukanie, za to zareagowała sąsiadka. Okno się otworzyło i babka poinformowała
nas:
- Do Niefiedowej poleciał, do Marii. Kompletnie zwariował... Pije jak koń, a u niego w domu
ktoś łazi, łazi i już. I w dodatku pije, Waśka w życiu by sam tyle nie wychlał, on ma słabą
głowę. Wypije pół litra i leży jak martwy, a tam ciągle coś miga i miga... A wy do niego po
co?
- Chciałyśmy pójść na wyspę.
- Narkotyki oglądać? Toć przecie milicjant powiedział, że wszystko zniszczyli.
- Nie, my w innej sprawie.
- Aha, no, no... Jak chcecie, to na niego czekajcie, tylko że on ledwie się trzyma na nogach.
- No i co robimy? - westchnęła Żeńka, gdy okno się zamknęło. - Możemy uznać, że wieś już
poinformowałyśmy. Idziemy?
- Idziemy - zadecydowałam.
Rzecz jasna było to wyjątkowo głupie i niebezpieczne, lecz tak bardzo chciałyśmy sprawdzić
nasze domysły! Poza tym w głębi ducha liczyłam, że Maksim nie zawiedzie i że już wkrótce
milicja pojawi się na wyspie.
Minęłyśmy krzaki i zobaczyłyśmy wysoką brzozę, ale nawet bez niej nietrudno było znaleźć
przejście na wyspę, wydeptano tu prawie cały trakt.
- Anfisa - odezwała się Żeńka, idąc przodem. - Pisarz mógł trafić na wyspę bez trudu... A jeśli
się tam spotkamy?
- Grunt to nie pchać mu się w oczy. Ja chcę się tylko dowiedzieć, gdzie schował te ukradzione
skarby.

background image

- A jak myślisz, gdzie schował?
- Pewnie zakopał.
- Wyobrażam sobie, jak się wściekł, gdy tu przyjechał i nie mógł się dostać na wyspę tylko
dlatego, że ktoś urządził tam plantację zielska! Jeśli nie wiedział o tym przejściu, to znaczy,
że poprzednim razem szli według tyczek, a przecież potem Kola pokombinował z tyczkami i
prowadziły w głąb bagna... Pewnie pisarz faktycznie uznał, że go Kukuj wodzi. A to pech...
- Bądź lepiej cicho, podchodzimy do wyspy, trzeba zachować ostrożność.
Żeńka od razu zamilkła.
Doszłyśmy do brzozy i zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Ja proponowałam schować się i
obserwować drogę, Żeńka niby się ze mną zgodziła, ale na początek chciała sprawdzić wyspę
- a może już tam są? Poszłyśmy w głąb wyspy, oględziny nie trwały długo, pod dachem nic
się nie zmieniło, za to siatka maskująca zniknęła, zasiewy zostały zlikwidowane. Może
dlatego miejsce wyglądało jakoś obco.
- Chyba nikogo tu nie ma - oznajmiła Żeńka, rozglądając się, i nagle jej twarz zajaśniała,
jakby moja przyjaciółka doznała objawienia. - Trzeba było wziąć linę - wymruczała.
- Po co?
- To ustrojstwo... jak mu tam... wyciąg. Pamiętasz, jakie tam są belki? Silny facet w razie
potrzeby mógłby zejść i wyjść bez żadnego sprzętu.
- No i co?
- No pomyśl chwilę! Miałby tu nieść łopatę, żeby zakopać w ziemi łup?... A gdyby się na
kogoś natknął? A bez łopaty skarbu nie schowasz.
- Chcesz powiedzieć, że ukryli to wszystko w szybie?
- Tam pewnie nikt by się nie pchał, wszyscy myśleliby tak jak ty, że niebezpiecznie, że
podpory przegniły...
- No bo to naprawdę niebezpieczne!
- Zgadzam się, ale wtedy mogli nie mieć innego wyjścia. Chodźmy szybciej...
- Dokąd? Liny nie mamy, więc i tak nie zejdziemy.
- Ale przynajmniej popatrzymy.
Nie było sensu przekonywać Żeńki. Poszłyśmy w stronę szybu i pierwsze, co zobaczyłyśmy,
podchodząc bliżej, to lina przywiązana do pierścienia wbitego w górną belkę. Opadała aż na
dno i kołysała się delikatnie. Obejrzałam się wystraszona i pociągnęłam Żeńkę za rękę.
- Są tutaj - pisnęłam i wtedy coś spadło mi na kark. Kolana się pode mną ugięły, zdążyłam
tylko jeszcze spostrzec zdumioną twarz Żeńki.
Ocknęłam się dość szybko - gdy otworzyłam oczy, Żeńka właśnie upadała obok mnie.
Usłyszałam kobiecy głos, odwróciłam głowę i zobaczyłam Lidię Arturowną Borodniańską z
potężnym polanem w ręku, czy raczej kawałkiem belki. Madame ubrana była w czarny dres,
na jej twarzy malowały się determinacja i złośliwa satysfakcja. Z szybu wyłoniła się głowa
pisarza. Mężczyzna wydostał się bez trudu, mrugnął do mnie i zaczął wyciągać linę. Robił to
z wysiłkiem, zrozumiałam, że na drugim końcu liny coś jest.
I było - sportowa torba, podłużna, granatowa, z białymi paskami, najwyraźniej nowa.
- No i to wszystko - powiedział Władysław Pietrowicz. - Widzę, że już doszłyście do siebie. -
Zerknęłam na Żeńkę, faktycznie już oprzytomniała. - W takim razie zapraszam na dół.
Niestety nie możemy wam zostawić liny, ale jako osoby bardzo zaradne na pewno prędzej czy
później się stamtąd wydostaniecie. Jewgienio Pietrowna, bardzo proszę.
Żeńka wstała, Borodniańska popchnęła ją w stronę szybu. Pisarz podszedł do mnie, złapał
mnie za ręce i przystawił mi nóż do gardła.
- Szybciej, jeśli nie chce pani, żeby przyjaciółka straciła oko.
- Albo język - zachichotała wrednie Borodniańska. Żeńka wzruszyła ramionami, westchnęła i
zaczęła schodzić.

background image

- Mamy mało czasu, szybciej, szybciej - popędził ją pisarz. - Bo będę musiał wysłać Anfisę
Lwowną w przyspieszonym tempie głową w dół.
Ta perspektywa zupełnie mi się nie podobała i miałam gorącą nadzieję, że Żeńka postara się i
zejdzie szybko. Borodniański i jego lipna małżonka gapili się na Żeńkę, ja też, nikt z nas nie
zwracał uwagi na to, co się dzieje wokół. To jeszcze rozumiem, ale Borodniański powinien
być ostrożniejszy...
W krzakach zaszeleściło, a potem dały się słyszeć dwa ciche trzaski, jeden po drugim.
Borodniański nagle osłabił chwyt, zachwiał się i upadł na ziemię, madame również. Żeńka
najpierw nieśmiało wyjrzała z szybu, potem wygramoliła się z niego, a ja ujrzałam Walerę -
szedł do nas z pistoletem w ręku. Pistolet miał nienaturalnie długą lufę, najprawdopodobniej z
powodu tłumika.
Walera uśmiechnął się promiennie.
- Co za spotkanie...
- W samą porę! - zatrajkotała Żeńka. - Tak strasznie nie chciałam tam schodzić...
W odróżnieniu od niej ja nie spieszyłam się z wybuchami radości.
- Borodniański to jeszcze rozumiem, ale czemu zastrzelił pan tę kobietę? - spytałam.
- Widzi pani, Anfiso Lwowna, jej los tak czy inaczej był przesądzony. Szustow na pewno by
się z nią nie podzielił, madame zginęłaby gdzieś po drodze na bagnie.
Walera złapał torbę, a Żeńka przestała się cieszyć - może wreszcie do tej idiotki dotarło, że
szlachetni rycerze nie zachowują się w ten sposób.
- My w ogóle nie mamy z tym nic wspólnego - odchrząknęłam.
- Oczywiście - westchnął Walera. - I naprawdę bardzo mi przykro, ale nie mogę was nie
zabić. Potrzebuję czasu, żeby zniknąć.
- Czyli pański wujek także brał udział w kradzieży? - domyśliłam się.
Walera gwizdnął przeciągle.
- I po czymś takim chce pani, żebyśmy się rozstali jakby nigdy nic?
- Niech mnie diabli, jeśli jeszcze kiedyś spojrzę na blondyna - wymruczała z goryczą Żeńka. I
wtedy nagle jej twarz wyciągnęła się, usta rozchyliły, jakby chciała krzyknąć. Walera
odwrócił się odruchowo, ja również, i moja twarz też się wyciągnęła.
Trzy kroki od Walery stał zielony myśliwy, który wziął się tu nie wiadomo skąd. Walera
jeszcze dochodził do siebie, gdy zielony wytrącił mu pistolet z rąk i położył na ziemi twarzą
w dół. Zrobił to z łatwością, wykręcił Walerze ręce za plecy, szczęknął kajdankami i zagroził:
- Leż spokojnie, bydlaku, bo ci kark skręcę.
A mnie twarz wyciągnęła się jeszcze bardziej, ponieważ zielony myśliwy mówił głosem
Romka.
- Słuchaj, to nasz pułkownik... - osłupiała Żeńka.
- Aha. - Romek ściągnął z głowy kaptur i siatkę przeciw komarom.
- Romeczku - pisnęłam i już miałam rzucić mu się na szyję, ale w ostatniej chwili
powstrzymałam się i spojrzałam
na niego surowo. On również sposępniał i odwrócił się demonstracyjnie.
- Dawno tu jesteś? - odezwała się Żeńka.
- Dawno.
- A gdzie mieszkałeś, no, gdzie byłeś przez cały ten czas?
- U Wasilija - prychnęłam wzgardliwie. - Walili bimber, czuć na kilometr.
- U Wasilija zamieszkałem niedawno. Piłem bimber, owszem, ale nie bez powodu.
- A przedtem gdzie byłeś? - indagowała Żeńka. - I jak się tu w ogóle znalazłeś?
- Wyjaśniam: dowiedziałem się, gdzie was diabli ponieśli, i przyjechałem zaraz następnego
dnia, to znaczy w nocy. Musiałem pokonać rzekę wpław.
- Więc to na ciebie wpadłyśmy wtedy nad rzeką! - zawołałam. - To ty wyłeś jak wilk?
- Weź nie zawyj przy takiej żonie.

background image

- Specjalnie nas straszyłeś!
- A pewnie! Skąd mogłem wiedzieć, że łazicie po krzakach? Zawyłem z męskiej solidarności,
że niby trzymaj się, brachu, i mnie jest nielekko.
- I mieszkałeś na bagnie?
- Zbudowałem szałas, ale szybko obrzydło mi karmienie komarów i wróciłem do miasta, a tu
nagle patrzę, notatka
o morderstwie. Znam wasz piekielny charakter, dlatego od razu zawróciłem i wtedy już
zamieszkałem u Wasilija. Samotny człowiek...
- Ty go wysłałeś, żeby nas śledził?
- Nie śledził, tylko pilnował, w przeciwnym razie... Dzisiaj Wasilij nie mógł mi towarzyszyć z
powodu zmęczenia, ale ja i tak znałem już okoliczne bagna, złaziłem je wzdłuż i wszerz... No
proszę, i znowu trupy. Życie toczy się dalej, ale nic nie zmienia się na lepsze... Anfisa,
powiedz mi, kiedy to się wreszcie skończy?
- Co?
- Ta twoja samowolka. Normalna kobieta na widok trupa pakuje rzeczy i wynosi się, gdzie
pieprz rośnie. A ty? Ty możesz chodzić głodna, byle tylko pozwolili ci wsadzić nos gdzie nie
trzeba. I jak wy lubicie ryzykować...
- Słuchajcie - odchrząknęła Żeńka. - A może byście się pocałowali albo co?
- On mnie nie kocha - chlipnęłam.
- Ja cię nie kocham? - oburzył się Romek. - Przecież ja...
- Anfiso Lwowna - odezwał się nagle Walera. - Czuję, że to dłuższa sprawa... Nie
moglibyście najpierw wezwać gliniarzy? Niewygodnie mi tak leżeć.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 03 Niezidentyfikowany obiekt chodzący
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 01 Pułapka na sponsora
Polakowa Tatiana Żenia i Anfisa 02 Mąż do zadań specjalnych
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 01 Pulapka na sponsora
Polakowa Tatiana Zenia i Anfisa 02 Maz do zadan specjalnych
Polakowa Tatiana Olda Razniecewa 03 Ekskluzywny macho
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke dla damy z pieskiem
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 08 Przytul mnie mocno
Niezidentyfikowany obiekt w przestrzeni nad huraganem Irena
Krzyż syntezą życia duchowego Polaków Nasz Dziennik, 2011 03 07
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 07 Lady Feniks
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke Dla Damy z Pieskiem
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 05 Karaoke dla damy z pieskiem
Polakowa Tatiana Olga Razniecewa 02 Smak lodowego pocałunku
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 07 Lady Feniks
Polakowa Tatiana Olga Riazancewa 06 Hasta la vista, baby

więcej podobnych podstron