ANDRZEJ KRAJEWSKI
Chcieli ogrzewać Arktykę, zawracać rzeki i budować nuklearne lokomotywy mknące przez Himalaje. A gdyby
przyroda stawiła opór, załatwiliby ją bombami atomowymi. Przewodniczący Akademii Nauk ZSRR Andriej
Niesmiejanow pytany o marzenia odpowiadał: „Nasza armia uczonych składa się z 240 tys. ludzi. Nasze kadry
naukowe muszą być jeszcze większe. Trzeba nam coraz więcej uczonych”.
Kiedy jeszcze kilka lat temu naczelny lekarz Rosji wpisał pietruszkę na listę roślin zawierających substancje narkotyczne, wiele zjawisk z
przeszłości stało się bardziej zrozumiałych. Wedle rosyjskiego ministerstwa zdrowia nasiona i owoce tego warzywa zawierają niebezpieczne
substancje halucynogenne, co ponoć potwierdziły stosowne badania. Jeśli to prawda, być może wreszcie znajdzie się racjonalne
wytłumaczenie szaleństwa, które dotknęło niegdyś wielu radzieckich naukowców. Bo w konfrontacji z ich poczynaniami wszelka logika
zawodzi.
Szaleństwa radzieckich naukowców nie znały granic
Data publikacji: 20.01.2019, 14:00 Ostatnia aktualizacja: 20.01.2019, 14:00
Fot.: Stocktrek Images / Forum
REKLAMA
Symptomy obłędu stały się dobrze widoczne w latach 30. XX wieku. Środowisko naukowe sterroryzował szarlatan genetyki Trofim
Łysenko. Sfingował eksperymenty dowodzące, że potrafi tworzyć w drodze błyskawicznej ewolucji gatunki roślin (zwłaszcza zbóż) odporne
na mrozy i pasożyty, czym zdobył niepodważalną pozycję w świecie nauki
. Zboża Łysenki miały z polecenia Stalina podbić nawet
Syberię. Niestety, nigdy nie udało się ich wyhodować.
Z kolei południe ZSRR zgodnie z decyzją Biura Politycznego KPZR postanowiono zamienić
w wielką plantację bawełny. Aby tego dokonać, zbudowano sieć kanałów odprowadzających
wody z rzek Amu-daria i Syr-daria na pustynię Kara-Kum. Wprawdzie woda nie docierała do
pól bawełny, bo po drodze wyparowywała lub wsiąkała w piaski pustyni, ale za to zaczęło
wysychać słonowodne Jezioro Aralskie. Po zaledwie dekadzie eksperymentów stało się
jasne, że olbrzymie obszary Azji Środkowej dotknęła gigantyczna klęska ekologiczna.
W 1949 r. agencja prasowa TASS doniosła, że radzieccy uczeni zaleźli sposób, aby ziemie
rozciągające się między Morzem Kaspijskim a Jeziorem Aralskim znów rozkwitły. Plan
działania opracował młody inżynier z Akademii Nauk ZSRR Mitrofan Dawydow. Postanowił
wykorzystać Jenisej i Ob wpadające do Oceanu Lodowatego. „Rzeki te są prawie
nieprzydatne, gdyż przecinają okolice, gdzie grunt jest wiecznie zamarznięty i nie nadaje się
do uprawy” – tłumaczył Dawydow. Co innego, gdyby skierować je na południe, by kończyły
bieg w Jeziorze Aralskim. Wówczas „słodka woda syberyjska wyciśnie słoną Aralu. W ślad za
nią nastąpi zmiana fauny i flory. Ryby słodkowodne przejdą na nowe siedliska, a morskie będą się musiały przystosować do nowych
warunków” – wyjaśniała TASS.
Jednocześnie agencja prezentowała obraz sowieckiej arkadii. Nad brzegami nowego morza zaplanowano porty, z których „popłyną okręty z
budulcem, futrami i innymi surowcami wprost do Iraku, w powrotnej drodze zabiorą naftę, ryż, herbatę, owoce, a w czasie rejsu dopełnią
luki wyrobami środkowoazjatyckiego przemysłu”. Poza tym klimat miał się zmienić na łagodniejszy, zlikwidowano by susze i burze
piaskowe.
Inżynier Dawydow przystąpił więc do projektowania wysokiej na 81 m i długiej na 50 km zapory na rzece Ob oraz ponad stukilometrowej
zapory na Jeniseju. Za ich sprawą wody obu rzek zlałyby się w jeden akwen, z którego zamierzano przekopać długi na 800 km kanał do
Jeziora Aralskiego. Zarówno taki drobiazg, jak i to, że znacznie mniej imponujące kanały przy Amu-darii i Syr-darii zdewastowały Azję
Środkową, jakoś uszły uwagi sowieckich uczonych. Jednak w tamtych latach ich mózgi oszałamiało (możliwe, że za pomocą pietruszki)
poczucie potęgi i nieograniczonych możliwości.
W tym samym 1949 r. na poligonie niedaleko Semipałatyńska w Kazachstanie zdetonowano bowiem pierwszą radziecką bombę atomową.
Nowo odkryte źródło energii rozpaliło wyobraźnię uczonych, którzy chcieli dokładnie poznać możliwości ładunków nuklearnych. Kluczowy
eksperyment przeprowadzono w 1954 r. Zespół z akademikiem Igorem Kurczatowem na czele oraz wszechwładnym ministrem obrony
ZSRR marszałkiem Gieorgijem Żukowem zdecydował się zobaczyć z bliska, co potrafi energia jądrowa.
W obwodzie orenburskim, na poligonie koło wsi Trockoje, przygotowano klasyczne pole bitwy. Zbudowano transzeje, ziemianki, betonowe
bunkry. Linię obrony potencjalnego wroga umieszczono 5 km od punktu zero (miejsca wybuchu bomby), zaś okopy atakujących – 10 km od
tegoż punktu. Ewakuowano wioski położone w odległości do 7 km, a cywilom mieszkającym nieco dalej zalecono, by w momencie wybuchu
położyli się na ziemi. Do umocnień zapędzono 44 tys. żołnierzy. Natomiast do punktu zero zagnano zabrane chłopom krowy, konie, psy i
kozy. 14 września 1954 r. bombowiec zrzucił na biedne zwierzaki bombę atomową – jak określono w raporcie – „średniej wielkości”, czyli
zapewne o mocy 20 kiloton (podobna zniszczyła Hiroszimę).
Małe słońce zapłonęło 350 metrów nad ziemią. Kiedy zgasło, dla lepszego efektu prawie setka bombowców wykonała jeszcze nalot
dywanowy na pozycje broniących się żołnierzy, używając bomb konwencjonalnych. Na koniec Żukow dał sygnał do natarcia. W raporcie z
manewrów, który David Holloway opublikował w książce „Stalin i bomba”, zapisano: „Jednostki biorące udział w ćwiczeniach weszły bez
obaw w strefę wybuchu atomowego, doszły nawet do punktu zero, pokonały strefę promieniowania i wykonały zadania”. Naukowcy i
marszałek byli zadowoleni. Ile osób poniosło śmierć, nikt nie odnotował.
Wobec marzeń radzieckich uczonych ani życie ludzkie, ani dobro przyrody nie miały znaczenia. Jak zaś te marzenia dokładnie wyglądają,
dowiedział się w 1958 r. Lucien Barnier – w owym czasie gwiazda dziennikarstwa naukowego, a zarazem gorący zwolennik
komunistycznych idei. Nadawał się więc znakomicie do roli kogoś, kto zaprezentuje na Zachodzie dokonania i plany sowieckich uczonych.
Do Związku Radzieckiego jechał tuż po tym, jak na orbitę okołoziemską wystrzelono
pierwszego sztucznego satelitę – Sputnik
.
„Jakim sposobem ten rzekomo zacofany względem Zachodu kraj osiągnął tak wielkie sukcesy naukowe i techniczne? Czyżbyśmy się
pomylili w ocenie ZSRR, dając się zwieść pozorom?” – napisał tuż przed wyjazdem Barnier. W Moskwie czekał na niego świat radzieckiej
nauki, znajdujący się u szczytu możliwości twórczych. Po Instytucie Energetyki oprowadził Francuza niejaki inżynier Markin, który
zapoznał gościa z planami ogrzania Arktyki. Umożliwić to miał fakt, że Cieśnina Beringa oddzielająca Syberię od Alaski ma ledwie 85 km
szerokości, a jej głębokość nie przekracza 50 metrów. „Przy użyciu kilkuset olbrzymich pomp poruszanych energią jądrową z elektrowni o
mocy trzech milionów kilowatów można by przelewać wodę z Pacyfiku do Oceanu Lodowatego” – opisywał Barnier. W efekcie powstałby
ciepły prąd morski, taki jak Golfsztrom, ogrzewający wybrzeże Syberii. „Zmieniłby się klimat, zmieniłaby się szata roślinna. Przyroda jest
posłuszna ludziom, trzeba tylko umieć do niej podejść” – mówił Markin.
Równie imponująco przedstawiał się projekt, który zreferował gościowi doktor fizyki, a zarazem generał Gieorgij Pokorowski. Chodziło o
budowę transhimalajskiej linii kolejowej, łączącej ZSRR z Chinami i Indiami. Taka arteria komunikacyjna bardzo ułatwiłaby ZSRR
zdominowanie południa Azji. Kłopot w tym, że tory biegłyby przez góry wznoszące się nawet 6 tys. metrów n.p.m. Niezrażony tym generał
zakładał, że najlepszym sposobem na Himalaje okażą się bomby atomowe. Chciał za ich pomocą zasypywać doliny i wąwozy. „Budując
mosty, będzie można zwalać w koryto rzeki olbrzymie bloki masywu rozkruszonego przez wybuch atomowy. Bloki te zastąpią filary” –
wyjaśniał. Pytania o skażenie radioaktywne bagatelizował, twierdząc, że po dwóch, trzech latach przestanie być niebezpieczne. Na
transhimalajską linię kolejową przygotowywano lokomotywy napędzane reaktorami jądrowymi. „Wedle informacji, jakich mi udzielono w
Moskwie, lokomotywa ta ma rozwijać moc 12 tys. KM i będzie mogła ciągnąć pociąg o ciężarze 3500 ton z prędkością 60 km/godz.” –
donosił Barnier.
Fot.: TASS / Forum
Lokomotywy nuklearne nie były jedyną niespodzianką szykowaną Zachodowi. Pod koniec 1957 r. wydawany przez ministerstwo obrony
ZSRR dziennik „Krasnaja Zwiezda” doniósł, że jeszcze przed rokiem 1962 powstaną samoloty atomowe. Maszyny te miały ważyć po 1000
ton, posiadać skrzydła o rozpiętości 200 metrów i latać w stratosferze z prędkością 20 tys. km/h. „Samolot ten w wersji wojskowej z
łatwością uniesie tysiąc żołnierzy i sto ton sprzętu” – obiecywała „Krasnaja Zwiezda”.
Władza radziecka nie zapominała jednak i o zwykłych obywatelach. Na przykład Gorkowskie Zakłady Samochodowe wydały w 1957 r.
komunikat, że zbudowano tam prototyp samochodu atomowego. Według opisu napędzał go silnik tłokowy zasilany mieszanką
zgazyfikowanego uranu i fluoru. Po spaleniu radioaktywny gaz potrafił jakoby z łatwością rozpędzić auto do prędkości 200 km/h.
Oprócz samochodów nuklearnych biuro studiów ministerstwa handlu przygotowywało plan zbudowania do 1960 r. ponad 200 tys.
automatycznych sklepów. „O każdej porze dnia i nocy sprzedawać one będą mleko, papierosy, paszteciki, zapałki, ołówki itp., a niektóre z
nich – wyposażone w chłodnie – nawet towary łatwo psujące się” – donosił z Moskwy Barnier. Dziennikarz informował, że zbudowano już
automaty do przygotowywania i sprzedaży złożonych dań, sałatek i ciepłych potraw oraz że biuro studiów tworzy także projekty automatów
sprzedających ubrania, bieliznę i środki higieny.
Plany operacji przygotowała utworzona w 1955 r. Komisja do spraw Komunikacji Międzyplanetarnej ZSRR. Pod kierunkiem akademika
Jurija Chlebcewicza powstał tam projekt „ŁMW”. Sowiecka wyprawa załogowa miała w roku 1965
wylądować na Księżycu i założyć stałą
„Wyprawa na Marsa nie jest byle przejażdżką”, ale twierdził, że wyruszy w 1971 r. „Zostaje więc jeszcze sporo czasu na przygotowanie
wielkiego skoku na Marsa, czy go jednak starczy inżynierom radzieckim?” – pytał francuski dziennikarz, choć jako dobry komunista nie
wątpił w nieograniczone możliwości uczonych z ZSRR.
Tymczasem realia życia zupełnie nie chciały do tego przystawać. Dzięki genialnemu konstruktorowi Siergiejowi Korolowowi i zespołowi
niemieckich inżynierów na czele z Helmutem Gröttrupem (w czasie II wojny światowej pracowali przy budowie rakiety V-2) udało
się
wysłać w kosmos Jurija Gagarina
i kolejnych ludzi. Jednak wyprawa na Księżyc wymagała potężniejszej rakiety nośnej.
W trakcie prac konstrukcyjnych najpierw odsunięto od projektu Niemców. Potem z kolei Korolow, nie mogąc już znieść bólu hemoroidów,
w styczniu 1966 r. zdecydował się na operację. Jako najcenniejszy umysł ZSRR na polecenie Biura Politycznego został zoperowany
osobiście przez ministra zdrowia Borysa Pietrowskiego. Podczas zabiegu minister znalazł u pacjenta guz nowotworowy w okolicach
okrężnicy. Bez zastanowienia go wyciął, wywołując potężny krwotok. Po śmierci Korolowa radzieckim konstruktorom nie udało się do
końca istnienia imperium zbudować rakiety zdolnej wynieść pojazd załogowej wyprawy na Srebrny Glob.
Równie brutalnie obeszło się życie z innymi pomysłami. Projekt ogrzania Arktyki zawieszono, bo nie umiano stworzyć wystarczająco
wydajnych pomp. Ze zniwelowania Himalajów za pomocą ładunków nuklearnych na szczęście (zwłaszcza dla miłośników wypraw
wysokogórskich) zrezygnowano. Plany zawrócenia Obu i Jeniseju rozpatrywano wielokrotnie w latach 60. i 70., lecz zawsze brakowało na
nie funduszy, co ocaliło spore połacie Azji przed katastrofą ekologiczną. Budowę pojazdów napędzanych energią atomową wstrzymał
chroniczny deficyt wzbogaconego uranu U-235 oraz plutonu. Nieustanne zwiększanie liczby głowic jądrowych oraz konieczność
zapewnienia paliwa dla elektrowni atomowych powodowały, że brakowało materiałów rozszczepialnych dla projektów cywilnych.
Natomiast automaty spożywcze w kraju, gdzie ciągle brakowało wszystkiego, po prostu nie mogły działać.
Ale w roku 1958 nikt jeszcze nie umiał tego przewidzieć. Kiedy wracający do Paryża Lucien Barnier na pożegnanie zapytał
przewodniczącego Akademii Nauk ZSRR Andrieja Niesmiejanowa, o czym marzy, ten odpowiedział: „Nasza armia uczonych składa się z
240 tys. ludzi”. I dodał: „Nasze kadry naukowe muszą być jeszcze większe. Trzeba nam coraz więcej uczonych”. Na taką zapowiedź świat
powinien zastygnąć w niemym przerażeniu. Zwłaszcza gdyby był świadom, że wszyscy sowieccy uczeni mieli nieograniczony dostęp do
pietruszki.