Szach Gieorgij Nie było smutniejszej historii na świecie


GIEORGIJ SZACH

Nie było smutniejszej historii na świecie

Wydawnictwo TPPR „Współpraca", 1987

Prolog

Rom tracił oddech. Rozlegający się za jego plecami ciężki tupot świadczył, że dystans dzielący go od prześladowców stopniowo się zmniejsza. Obawa, że straci cenne sekundy, nie pozwalała mu się obejrzeć. Do jego uszu dobiegały bezładne okrzyki pełne gróźb.

Nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Stróże porządku rzadko pojawiali się o tak późnej porze i zazwyczaj nie wtrącali się do rozgrywek między klanami. Ulice były puste, domy pozamykane; Gdyby nawet miał w zapasie jakieś dwie, trzy minuty, by zapukać i poprosić o schronienie, . gdzież pewność, że ktoś mu otworzy? Niezbyt dobrze znał miasto i nie miał pojęcia, czyja to dzielnica.

Przez rozgorączkowany mózg przemknęła myśl: co ja najlepszego robię? Przecież nie ucieknę przed nimi biegnąc wciąż prosto przed siebie! Rom rzucił się w stronę pierwszego napotkanego zaułka. Uliczka była, słabo oświetlona. Popędził w kierunku wielkiego, masywnego budynku, chyba jakiegoś gmachu publicznego, przeskoczył kilka stopni prowadzą­cych na obszerny podest pod portalem i przywarł do jednego z aliantów dźwigających balkon na swych potężnych, zgarbionych plecach. Pragnąc stać się niewidocznym, dosłownie wcisnął się w kamień i niezwykłym wysiłkiem woli wstrzymał oddech.

Podstęp się udał. Cała wataha z wrzaskiem przemknęła obok. Dopiero po przebiegnięciu jakichś dwustu metrów jego prześladowcy zorientowali się, że wyprowadzono ich w pole. Przez minutę kręcili się w miejscu, klnąc i sprzeczając się między sobą, a potem zawrócili.

Gdyby Rom w dalszym ciągu ukrywał się za swoim aliantem, możliwe, że by go nie zauważono. Ale po krótkim odpoczynku odzyskał wiarę we własne siły i postanowił działać. Uchwycił za występ muru i starając się nie

hałasować, począł wspinać się na balkon. Prawie mu się udało, ale w ostat­niej chwili, gdy złapawszy się za wspornik, zmuszony był oderwać się od ściany i podciągnąć na rękach, jego prześladowcy znaleźli się na wysokości budynku i jeden z nich zwrócił uwagę na kołyszący się dziwnie cień.

Wkrótce potem stał w ciasnym, wrogim kręgu i ze wszystkich stron sypały się na niego, niczym splunięcia, przekleństwa w obcym języku. W zamknię­tej przestrzeni ulicy, przykrytej warstwą ścielących się nisko chmur, głosy dźwięczały głucho i przejmująco.

- Ach ty dysfunkcjo zmiennej!

- Pierwiastek z zera!

- Kwadrat nieskończoności.

A w jego świadomości jak echo dźwięczał głos ata.

- Erozja!

- Nieurodzaj!

- Chwast!

Każde przekleństwo odbijało się boleśnie w jego duszy. Nieludzkie poniżenie sprawiało, że kręciło mu się w głowie, nogi uginały się pod nim...

- Ostrzegano cię - zostaw ją w spokoju! W przeciwnym razie będzie z tobą jeszcze gorzej. Obiecuję ci to ja, jej brat! Rom poznał ostry głos Tibora.

- I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu będzie nasz ślub - wyzywająco odezwał się wysoki, frantowaty chłopak o długich do ramion włosach.

- To nieprawda! - Rom ostatkiem sił schwycił go za ubranie na piersi.

- Może mi przeszkodzisz? - parsknął pogardliwie długowłosy. Wczepił się palcami w kołnierz koszuli Roma, szarpnięciem przyciągnął do siebie i wrzasnął w ucho. - Siódemka!

Roma pochłonęła czarna fala. Straszliwy ból w tyle głowy sprawił, że zaczął osuwać się na ziemię.

- Daj mu spokój, Pierre - odezwał się Tibor. - Ma dość!

Odeszli, rozmawiając wesoło, jak ludzie, którzy spełnili swój obowiązek.

Część pierwsza

1

Poznali się latem.

Tego wieczoru Rom, jego brat Hel i dwaj koledzy z roku siedzieli na nadmorskim tarasie i popijali z kufli napój jęczmienny. Piątym uczestni­kiem spotkania był Stortey, ich wychowawca. Miał on swą metodę pedago­giczną, którą można było sprowadzić do hasła „być razem z nimi". Stortey deptał swym podopiecznym po piętach, pożyczał pieniądze i okazywał inne, nieocenione usługi, grał z nimi w piłkę nożną, spowiadał się przed chłopca­mi, prowokując w ten sposób ich wyznania, a nawet przychodził na młodzieżowe potańcówki. Początkowo studenci mieli się przed nim na baczności, uważając go za szpicla. Potem przyzwyczaili się, czy też raczej pogodzili z jego obecnością. Koledzy potępiali Storteya za bratanie się z młodzieżą i tym samym naruszanie etyki wychowawczej i nawet próbowali usunąć go z wydziału. Po tym właśnie wydarzeniu studenci ostatecznie uznali Storteya za swojego.

- Nas, agrów - perorował głośno Stortey, ocierając pianę z rudych wąsów - mają za psi pazur. I słusznie. Grzebiemy się w ziemi jak robaki. Ludzkość może dokonywać najrozmaitszych bohaterskich czynów, opusz­czać batyskafy na dno oceanu, albo produkować maszyny cięższe od powietrza. A my tymczasem siejemy, zbieramy, znowu siejemy, znowu zbieramy, pasiemy i doimy nasze krówki i tak przez dziesięć tysięcy lat. No i co z tego mamy?

- Może i tak, ale niezupełnie - do dyskusji włączył się dryblasowaty Matthew. - Mój dziad pracował jeszcze łopatą, ojciec również ją miał - na wszelki wypadek - choć przez całe życie nie użył jej ani razu. Wiecie przecież, jakim był doskonałym kombajnistą. No a my już jesteśmy tacy mądrzy, że tylko guziki naciskamy.

- Guziczki, guziczki — przedrzeźniał go Stortey. — A kto je wymyślił, może ty, co? Kiedy robot w polu stanie, to cale nasze bractwo potrafi tylko pobiec do telefonu i dzwonić po techa.

- Przecież sam nas uczyłeś, że fundamentem cywilizacji jest podział pracy - wtrącił się Ben, którego cechowała fenomenalna pamięć i równie fenomenalna naiwność.

- Wcale się tego nie wypieram, mój drogi. Mówię tylko, że gdy tę pracę dzielono, dostaliśmy nie najlepszy kawałek.

Rom nie zabierał głosu, już dawno bowiem poznał pedagogiczne chwyty wychowawcy. Kropkę nad i postawił mądrala Hel.

- Stortey was podpuszcza, nie znacie go, czy co? Agrowie dostali klucz do życia, bez nas wszyscy wyciągnęliby kopyta.

- Brawo, chłopcze! A kto z was powie, co jest najważniejsze w naszej pracy? - Stortey znaczącym gestem uniósł mięsisty paluch.

- Mieć nosa do pogody - natychmiast zawołał Hel.

- Wiedza agrotechniczna - wyrecytował książkową formułę Ben.

- A ja sądzę, że dobry agr powinien być troszeczkę filem.

- Dlaczego filem?

- Nie wiem, po prostu tak sądzę. Czego się mnie czepiasz? - odciął się Met.

- Nie podskakuj - odezwał się Stortey pojednawczo. - No, a co ty powiesz, Rom?

- Może spostrzegawczość? A może po prostu trzeba ją kochać.

- Jaką ją? - zapytał ironicznie Hel.

- Ziemię, oczywiście.

- Chodź, niech cię ucałuję - rozczulił się Stortey i cmoknął Roma w policzek. - Zresztą, wszyscy pozostali też wyszli obronną ręką. Nawet ty, Met. Choć przyznam się szczerze, ja również nie mogę pojąć, dlaczego agr miałby być troszeczkę filem.

Takie pozornie bezcelowe zabawy słowne toczyli tu prawie codziennie po skończonych zajęciach. Stortey uważał za swój obowiązek rozbudzać w młodych podopiecznych potrzebę myślenia. Największą przyjemność sprawiało mu wywołanie dyskusji, w której mógł, sącząc jęczmiankę, występować w roli arbitra.

Tak było i tym razem. Młodzi ludzie z zapałem perorowali na rozmaite tematy do chwili, gdy na tarasie zgaszono światła. Zeszli nad morze. Tam Matthew dalej próbował wyjaśnić swą zagmatwaną ideę, nikt go jednak nie słuchał. Wieczór był gorący, powietrze pachniało aromatami otaczających

zatokę sadów, śpiewały cykady, przycichłe po dwudniowym sztormie morze pomrukiwało, jakby przywołując do siebie.

- Wykąpmy się! - nagle zawołał Hel, ściągając koszulę.

- Ale nie tu. Znam wspaniałe miejsce. Za mną! - Rom zaczął biec wzdłuż brzegu, pozostali popędzili za nim. Nogi grzęzły w mokrym piasku i tęgi Stortey szybko stracił oddech.

- Poczekajcie! - wrzasnął. - Na pociąg się spieszycie, czy co? Rom zatrzymał się, ale Hel trącił go łokciem.

- Nie przejmuj się! - zawołał. - I tak powinieneś już iść lulu!

- Ach ty draniu! - ryknął Stortey. - Jak można porzucać towarzysza?

- Przecież to nie pustynia - odparł Hel. -Znajdziesz drogę do domu,

szanuj zdro-wie!

Pomknęli dalej i długo jeszcze dobiegały do nich przekleństwa obrażone­go wychowawcy.

Wreszcie ukazała się zatoczka, która wpadła Romowi w oko podczas wędrówek po okolicy. Przebiegli przez pasmo zarośli i stanęli jak wryci.

Od morza dzieliło ich kilka kroków. Ż wody wychodziła naga dziewczy­na. Nie dostrzegła intruzów, skierowała się w stronę pozostawionego na brzegu ubrania i dopiero w ostatniej chwili, zderzywszy się niemal ze stojącym na czele grupki Romem, uniosła głowę. Twarz dziewczyny wyra­żała lęk i zdziwienie, a całe jej ciało drżało ze strachu. Po chwili wahania nieznajoma osłoniła się rękami.

Pierwszy oprzytomniał Hel.

- Oho - powiedział z nutką szyderstwa w głosie - co za niespodzianka! Miałeś rację, Rom, znalazłeś istotnie wspaniałe miejsce.

- Pani pozwoli, że się przedstawię — przyłączył się do niego Met. — Matthew - wskazał na siebie - i. moi przyjaciele.

- Jest bardzo piękna - podzielił się swym spostrzeżeniem Ben. Rom przyglądał się dziewczynie w milczeniu. Zdawał sobie sprawę, że postępuje wyjątkowo nieprzyzwoicie, ale nie mógł odwrócić wzroku. Nieznajoma była wysoka, prawie jego wzrostu, o wąskich ramionach i cienkiej, gibkiej talii. Mógłbym ją objąć w pasie jedną dłonią, pomyślał. W krzyżującym się świetle dwóch księżyców połyskiwały na jej matowej skórze krople wody. Długie, proste włosy barwy pszenicy miękko spływały na ramiona dziewczyny. Miała pomarańczowe, świetliste oczy. Teraz nie było już na jej twarzy ani lęku, ani przerażenia, patrzyła na Roma

obojętnie.

Rom nie odwracając się, krzyknął przez ramię.

- Hel, Met, Ben-odejdźcie! Hel roześmiał się nerwowo.

- Ciekawe, z jakiej to niby racji mamy ci odstąpić tę ślicznotkę? A może będzie wolała kogoś innego?

- Otóż to — poparł go Met. — Trzeba sprawiedliwie, będziemy losować.

- Coś ty, zgłupiał? - oburzył się Ben.

- Ale jeżeli wypadnie na ciebie, świętoszku, to nie odmówisz, prawda?

- Ależ Met, przecież nie jesteśmy dzikusami, żeby grać o nią w kości. Niech sama wybierze, z własnej woli. — Hel podszedł do dziewczyny i położył rękę na jej ramieniu. — Słyszałaś? Masz teraz głos.

Rom, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, schwycił brata za koszulę na piersiach i z całej siły powalił go na ziemię. Szczupły Hel potoczył się kilka metrów, krzycząc z bólu i oburzenia.

- No, chodźcie - odezwał się Rom z gniewem. - Kto jeszcze ma ochotę się zabawić? - Odwrócił się twarzą w stronę kolegów i zacisnął pięści.

Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. I nagle odezwała się dziewczyna.

- Pozwólcie mi się ubrać. Długo pływałam i jestem bardzo zmęczona. -Aty przetłumaczyły jej słowa.

- Przecież to nie nasza - zawołał zawiedziony Matthew.

- Najprawdopodobniej mata - domyślił się Ben.

- No proszę, a ty byłeś gotów zabić rodzonego brata z powodu jakiejś obcej dziewuchy - wycedził Hel, podnosząc się i otrzepując piasek.

- Odejdźcie - powtórzył Rom z uporem. . - Opamiętaj się, co będziesz z nią robił?

- Chodź z nami, Rom. Hel ma rację - Ben pociągnął go za rękaw.

- To moja sprawa.

- Czort z nim, niech robi jak uważa.

Odeszli. Rom podniósł z ziemi ubranie dziewczyny, podał jej i odwrócił się.

- Kim jesteś?

- Matą.

- To już wiem. Jak masz na imię?

- Ula.

- A ja Rom.

Nie odpowiedziała.

- Lubisz pływać?

-Tak.

- Ja też.

I znowu żadnej reakcji. Rom nie poddawał się.

- Studiujesz?

- Tak.

- I czego was uczą?

- Nie zrozumiesz tego.

- Ach tak, wysokie materie -odparł ironicznie i nie słysząc odpowiedzi, . rzekł ze złością. - Czego milczysz, zstąp wreszcie do zwykłego śmiertelnika, korona ci z głowy nie spadnie!

- No cóż, jestem gotowa. - Minęła go i stanęła przed nim twarzą w twarz. - Powiedz, dlaczego uderzyłeś swojego brata... to przecież twój brat, prawda?

- Tak, ma na imię Hel. Dlaczego? Dlatego, że cię dotknął.

- Czy uważasz, że powinieneś występować w obronie obcej?

- Sprawiałaś wrażenie tak bezbronnej.

- Bzdura! - odparła wyzywająco. - Doskonale dałabym sobie radę.

- Gratuluję. W każdym razie było mi'przykro. Wzruszyła ramionami.

- Myślałby kto! Nie zrobiło to na mnie wrażenia.

- Dziwna z ciebie dziewczyna.

- Coś podobnego! A ja sądzę, że to ty jesteś dziwny. Bić swoich... Zawsze tak robisz?

- Nie — przyznał się Rom. — To było pierwszy raz.

- Nie lubisz swego klanu? - ciągnęła dalej, jakby nie słysząc jego odpowiedzi. - Zresztą, może u was, agrów, są takie obyczaje?

- U nas, agrów, obyczaje są takie jak u innych - zaprotestował Rom urażonym tonem. - A może nie jesteśmy ludźmi?

- Tego nie powiedziałam.

- Ale pomyślałaś. Słuchaj, skąd się u ciebie bierze taka pogarda dla. agrów? Czy choć przez chwilę pomyślałaś, kto was żywi?

- Wykonujecie swoją część pracy. Cywilizacja opiera się na podziale pracy - powiedziała Ula pouczająco.

- Wiem o tym. Ale Stortey mówi, że gdy dzielono pracę, my dostaliśmy nie najlepszy kawałek. Pewnie czujecie się jak bogowie - przecież matom najbardziej się poszczęściło - mają najczyściejszą i najważniejszą pracę.

- Kim jest Stortey?

- Naszym wychowawcą.

- No cóż, na mnie już czas.

- Mogę cię odprowadzić?

- Po co? Sama trafię.

- Porozmawiamy.

- O czym? Chyba wszystko sobie wyjaśniliśmy. Ty jesteś agr, ja -mata. Cóż możemy mieć wspólnego?

- Co mamy wspólnego? - Rom zamyślił się przez chwilę, a potem zatoczył dłonią łuk, wskazując to, co ich otaczało. - Morze, piasek, jabłonie... Oboje osłaniamy oczy, gdy razi nas słońce, i oboje słyszymy śpiew skowronka. I ty, i ja żyjemy, oddychamy, cieszymy się i cierpimy. A poza tym sądzone jest nam kochać.

- Kochać? Owszem, ale tylko kogoś ze swojego klanu.

- Jesteś pewna?

Na twarzy Uli pojawiło się lekkie zmieszanie.

- Boisz się nawet o tym pomyśleć? Czy jestem gorszy od chłopaków z twojego klanu?

Rom miał wrażenie, że po raz pierwszy spojrzała na niego jak na człowieka. Prześlizgnęła się wzrokiem po jego młodzieńczym, muskular­nym ciele, popatrzyła w jasne, niebieskie oczy.

- Jesteś piękny - odparła po prostu i po chwili dodała. - Ale nie znasz teorii względności.

Złość i uraza zamroczyły Roma. Niespodziewanie objął Ulę swymi mocnymi ramionami, przycisnął do siebie i pocałował w usta... Potem wypuścił ją i lekko cofnął głowę, jakby oczekując, że Ula go spoliczkuje.

Przez moment patrzyła mu uważnie w oczy. A potem rzekła z leciutkim żalem w głosie.

- To niczego nie zmienia. Przecież i tak nie znasz teorii względności. Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie, onieśmieleni i obcy. Ula nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła się i poszła. Rom patrzył na jej znikającą w ciemnościach szczupłą figurkę, ogarnięty nie znanym mu dotąd uczuciem nieodwracalnej utraty. Walczył z pragnieniem, by pobiec za Ulą, schwycić ją brutalnie za rękę, by oddać jej ten ból, który mu sprawiła. I nigdy już nie pozwolić jej odejść.

Ula, na skraju zarośli, zatrzymała się i pomachała mu ręką. „Żegnaj, Rom, dziwny chłopcze" - dobiegły go jej słowa.

2

Profesor agrochemii Valdez, mimo swych siedemdziesięciu lat wciąż ener­giczny i dziarski, z entuzjazmem opowiadał studentom o zaletach nowej, syntetycznej paszy.

- Prutyna jest białkiem uzyskiwanym w wyniku ciągłej fermentacji w hodowli mikroorganizmów żywiących się metanolem. Zawiera siedem­dziesiąt jeden i dwie dziesiąte procent białka, trzynaście i dwie dziesiąte tłuszczu, odznacza się wysoką kalorycznością, dobrymi walorami smakowy­mi, jest łatwo przyswajalna.

- Panie profesorze, skąd wiadomo, że odznacza się dobrymi walorami smakowymi?

- Nie błaznuj, Matthew. Skoro krowy jedzą prutynę z apetytem, mamy podstawy sądzić, że jest smaczna. —

- Zeżrą cokolwiek, jak będą głodne! Przecież nikt im nie podaje menu, by sobie wybrały.

- No cóż! Jeżeli ustalenie walorów smakowych prutyny jest dla ciebie takie ważne, to przeprowadź eksperyment i zjedz porcyjkę.

Klasa roześmiała się. Valdez, zadowolony, że udało mu się pognębić zaprzysięgłego dowcipnisia, jakim był Met, kontynuował wykład.

- Prutynę można wykorzystać również w celu zastąpienia sproszkowa­nego, odtłuszczonego mleka w paszach dla cieląt. Można ją stosować w połączeniu z takimi składnikami, jak koncentrat sojowy, sojowe wyciągi, hydrolizat białka rybiego i białko kartoflane...

Rom puszczał te mądrości mimo uszu, próbowal bowiem odtworzyć w pamięci i przenieść na papier formuły, które przeczytał w podręczniku matematyki. Tę opasłą książkę zdobył nie bez trudności. Przez cały tydzień bacznie obserwował, jak matowie zachowują się w bibliotece uniwersytec­kiej, przechodził obok ich sektora, ukradkiem zerkał na ustawioną na regałach literaturę przedmiotu i starał się na podstawie obwoluty zidentyfi­kować potrzebną mu pracę. Gdy wreszcie trafił na moment, kiedy w czytelni było zaledwie dwóch czy trzech zagłębionych w lekturze studentów, schwycił upatrzoną książkę i zręcznie schował ją za pazuchę. Niestety, gdy przy pomocy ata zapoznał się z jej tytułem, okazało się, że jest to pomoc naukowa dla dyplomantów. Musiał wszystko zaczynać od początku, dosko­nalić taktykę, wynajdywać nowe podstępy i sposoby. Wreszcie wpadł mu w ręce początkowy kurs matematyki i z ogromnymi trudnościami, po omacku, jak ślepy, który bez przewodnika przechodził na drugą stronę

nieskończenie szerokiej ulicy, zaczął przyswajać sobie podstawy innego -cudzego i obcego mu języka.

„ V324=18" - napisał Rom, zaś w jego świadomości zabrzmiało - Ula ma osiemnaście lat.

„(a+b)2 = a2+2ab+b2)". - Rom plus Ula do kwadratu równa się Rom do kwadratu plus dwa razy Rom z Ulą plus Ula do kwadratu.

„Suma kwadratów przyprostokątnych trójkąta równoramiennego równa się kwadratowi przeciwprostokątnej". Gdyby mnie i Ulę pomnożyć przez nas i dodać, powinna powstać jakaś wzniosła całość...

- Co robisz, Rom, cóż to za kabalistyczne znaki?

Rom drgnął i uniósł głowę. Valdez, który bezszelestnie stanął tuż przy nim, badawczo przyglądał się leżącej na stoliku kartce z kolumnami cyfr i liter. Szesnaście par oczu z zaciekawieniem obserwowało to wydarzenie. - Za... zamyśliłem się i po prostu bazgrałem po papierze.

- A o czym myślałeś, jeśli wolno spytać?

- O agrochemii.

Klasa parsknęła śmiechem. Valdez również się uśmiechnął.

- Godne pochwały. Jednakże mam wrażenie, że z tych bazgrołów wyłoniło się coś nader konkretnego. Czy to przypadkiem nie matematyka? Rom schylił głowę, przyznając swą winę.

- Po co ci to?

Rom nie odpowiedział.

Valdez wziął leżącą przed Romem kartkę papieru, podszedł do tablicy i zaczął dokładnie przepisywać na niej symbole matematyczne. Następnie cofnął się o krok i teatralnym gestem wskazał efekt swej pracy.

- Co to jest?

W klasie zapanowało poruszenie, studenci zaczęli rozmawiać między sobą, ktoś zachichotał.

- Te znaki są wam obce. I słusznie, tak właśnie być powinno! -Profesor stanowczo zaakcentował ostatnie słowa. - Jeżeli zaczniecie wbijać sobie do głowy rozmaite uboczne wiadomości, to nie starczy w niej miejsca na rzeczy, które są wam niezbędne. Ten, kto chce wiedzieć wszystko, skazany jest na los nieuka. Czeka go nędza i pogarda. Roztrwoni swój intelekt.

Valdez spojrzał na studentów. Wpatrywał się w każdą twarz, sprawdza­jąc jak silnie zapadają w ich dusze jego słowa. Pragnął, by odebrali to uczucie głębokiej obrazy, jakiej doświadczał on sam widząc, że młody agr pozwolił sobie sięgnąć po nie swoją wiedzę. Był to zarodek niebezpiecznego buntu i należało go stłumić za wszelką cenę, uwolnić się od niego tak, jak

uwalnia się ziemię od chwastów. Klasa wyczuła stan jego ducha i przy­cichła.

- Czymże jest człowiek? - zapytał profesor. I sam odpowiedział.

- Człowiek, to zawód. Rodzaj pracy jest zakodowany w naszych genach, przekazany z mlekiem matki. Porzucenie swych zajęć oznacza zdradę swych rodziców, swego klanu, zerwanie tej nieskończonej nici, która ciągnie się z przeszłości w przyszłość. A przecież ze splatających się pojedynczych, rodzinnych nici powstaje potężna lina, jedna z tych, na których zawieszona jest cała budowla naszej przodującej kultury technicznej. Tak samo jest w przyrodzie - jeżeli obetnie się jedną, potem drugą gałąź, (o pień drzewa osłabnie i nie będzie mógł udźwignąć korony.

Valdez popatrzył na słuchaczy. W ich pozach i wyrazie twarzy nie było tego charakterystycznego odzewu, który świadczy o pełnej, bezwarunko­wej zgodzie. Dlaczego? Ach tak, przecież usłyszeli racje tylko jednej strony, zaś młodość z typowym dla siebie dążeniem do sprawiedliwości, które niestety w miarę upływu lat traci na sile, tępieje i blaknie w wyniku nieuniknionych kompromisów z sumieniem, domaga się uczciwego poje­dynku. Należy dać im możliwość sprawiedliwej oceny, inaczej wątpliwości pozostaną.

Spoglądają na swego kolegę, chcą zrozumieć, co Romowi strzeliło do głowy, dlaczego nagle odważył się zerwać z kanonem, jaki się za tym kryje zamysł?

Rom wpadł w popłoch. Nie mógł wyjawić im swej najskrytszej tajemnicy, podzielić się uczuciem, które od jakiegoś czasu owładnęło całym jego jestestwem. Gdyby tak postąpił, stałby się obiektem kpin i szykan, wywołał­by burzę i tu, na wydziale, i w domu. Ujrzał w myśli twarze bliskich mu osób - ojca, matki, Hela, Storteya, Meta, Bena... Chyba tylko Stortey byłby W stanie go zrozumieć. Musi posłużyć się podstępem.

- Zgadzasz się, Rom, że człowiek - to zawód?

- Tak, oczywiście.

- Po co ci więc to wszystko? - Valdez wskazał symbole wypisane na tablicy.

- Pomyślałem, że matematyka pomoże mi w nauce agrochemii. - Rom uczepił się tej niespodziewanej, zbawiennej myśli i szybko zaczął ją rozwijać. - Czyż nie musimy obliczać zebranych plonów i określać procent strat ziarna? Pan sam, panie profesorze, mówił, że dzięki opracowywaniu ilościowych danych na temat chemicznego .składu gruntu i atmosfery

uzyskujemy możliwość określenia z maksymalną dokładnością, jakie dodatki mineralne są potrzebne, do jakiego stopnia należy podnieść wilgotność, kiedy najlepiej rozpoczynać siewy i żniwa.

- Zgoda, zgoda. Ale do tego służą elektroniczne maszyny liczące. Do nas zaś należy przekazanie techom informacji, prawidłowe sformułowanie zadania i odebranie od nich potrzebnych nam rozwiązań.

- Ale jeżeli maszyna się pomyli?

- O to niech się. martwią techowie.-Valdez nie wytrzymał, by nie dociąć Romowi. — Będzie się mylić, jeżeli techowie zaczną zajmować się agrono­mią, zamiast pilnować swoich maszyn.

- Ale czy na co dzień można się obyć bez umiejętności liczenia? - nie poddawał się Rom.

- Nam wystarczy tabliczka mnożenia. Nie, Rom, twoje argumenty nie wytrzymują krytyki. Obecny podział pracy jest owocem długiej ewolucji. Pokolenie po pokoleniu poszukiwało najbardziej racjonalnych i ekonomi­cznie uzasadnionych wariantów, każdy szczegół tego podziału został prze­myślany jak najdokładniej, jest wypracowany i wycyzelowany mądrze i pięknie. Po co szukać dziury w całym? Czy lepiej będziesz orał, jeżeli dowiesz się, jak zbudowany jest autopług?

Valdez poczuł, że utrafił we właściwą nutę. Wreszcie wszyscy zaczęli przechylać się na jego stronę. Proste i jasne argumenty są stokroć silniejsze od wspaniałych, ale bezcielesnych abstrakcji. Szczególnie ucieszył się, gdy przyszła mu z pomocą Rozalinda, studentka, która miała opinię najzdol­niejszej na wydziale i była nie kwestionowanym autorytetem wśród swoich rówieśników. Tej pięknej i energicznej dziewczynie o wyraźnych cechach przywódczych, umiejącej zawsze wyrazić właśnie to, co myśleli inni, wszyscy wróżyli wspaniałą karierę.

- Wiesz co, Rom - powiedziała, zwracając się do kolegi - przyznam się, iż cieszy mnie, że ta rozmowa ma miejsce. To lekcja dla nas wszystkich. Co tu ukrywać, któż z nas choć raz nie zazdrościł matom, techom, czy nawet filom? Każdy z zawodów ma swoje uroki. Powinniśmy przezwyciężyć w sobie tę przeklętą ciekawość i skoncentrować się na jednej sprawie. Wybierać jej nie musimy, wyboru dokonali za nas przodkowie.

- A mówiłem - nieoczekiwanie wyskoczył Matthew - że każdy agr powinien być odrobinę filem.

- Dlaczego właśnie filem? - zapytał Ben.

- Mówiłem ci przecież, że sam nie wiem.

Wszyscy się roześmieli. I znowu jak wtedy, na tarasie, zaczęli pokpiwać

z Meta. Przyłączył się do nich również Valdez, który uważał, że przyda się chwila odprężenia. Incydent z matematyką został zakończony.

Rom był zadowolony, że zostawiono go w spokoju. Co prawda dziwił się nieco, że zazwyczaj zadziorny i uszczypliwy Met bez szemrania wysłuchuje złośliwości pod swoim adresem, ba, nie tylko wysłuchuje, ale nawet jakby świadomie prowokuje do nich kolegów, wypowiadając bezsensowne, za­gmatwane myśli. Dopiero później, przypominając sobie ten tak przykry dla siebie epizod, Rom uzmysłowił sobie, że przyjaciel przyszedł mu z pomocą, kierując uwagę obecnych na siebie. Przecież Met domyślał się, skąd wzięło się to zainteresowanie Roma matematyką. Poza tym przyszło Romowi do głowy, że naiwny Ben wcale nie z racji swej naiwności włączył się do gry Meta. Nie, był wyraźnie niesprawiedliwy dla swych przyjaciół.

3

Tak naprawdę, Rom powinien był obawiać się przede wszystkim Hela. Nie bez powodu w starożytności mówiono - brat mój, wróg mój.

Braciszek nie wybaczył Romowi swego poniżenia tam, na brzegu, i zem­ścił się w nader prymitywny sposób - naskarżył ojcu i Storteyowi. Zresztą, Stortey mógł się dowiedzieć o wydarzeniu w czasie zajęć z agrochemii od Valdeza. W każdym razie Stortey na razie milczał, ale ojcu Rom musiał się wytłumaczyć już następnego wieczoru.

Trudno byłoby powiedzieć, że stosunki Roma z ojcem odznaczały się szczególną tkliwością. Ojciec był człowiekiem oschłym i zamkniętym w so­bie. Poza tym zajmując wysokie stanowisko w miejscowej gminie agrów, całkowicie poświęcał się rozlicznym obowiązkom społecznym, wydzielając rodzinie minimum swego drogocennego, rozplanowanego nieomal co do minuty, czasu. Bliskich więzi nie było, ale między ojcem i synem istniało niczym nie zakłócone wzajemne zrozumienie.

Ojciec, nie wiedząc, od czego zacząć, długo opowiadał Romowi o swych służbowych problemach i nawet próbował się go radzić, jak powinien postąpić w pewnej drażliwej sytuacji. Okazawszy w ten sposób niezbędny takt, zaczął wypytywać syna o naukę i nowinki życia uniwersyteckiego, aż wreszcie doszedł do interesującego go tematu.

- Powiedz, Rom, czy to prawda, że pasjonujesz się matematyką?

- Tak, ojcze. Kto ci powiedział?

- To nieistotne. I winna temu jest dziewczyna, którą spotkaliście w lecie na brzegu morza, czy tak?

Rom skinął głową, przysięgając w duchu, że przy pierwszej nadarzającej się okazji odpłaci Helowi za zdradę. - Spodobała ci się?

Rom ponownie skinął głową.

- Zakochałeś się?

- Nie wiem, ojcze.

- Tak, oczywiście, nikt tego nie wie, dopóki nie musi decydować się na ofiary z powodu swego uczucia.

- Czy uważasz, że miłość to gotowość do ofiar?

- Sądzę, że trudno to lepiej wyrazić.

Rom z wyzwaniem spojrzał w pełne niepokoju oczy ojca.

- A więc przyznaję - dla Uli jestem gotów na wszystko. Rozmawiali w ogrodzie, który ze wszystkich stron otaczał dom rodzinny. W wyhodowanym troskliwymi rękami kilku pokoleń rodziny Montekich i utrzymywanym we wzorowym porządku ogrodzie znajdowały się dziesiąt­ki gatunków hermesjańskiej flory. Rom popatrzył na ten cudownie pachną­cy skrawek ziemi, na którym do najdrobniejszego, ukrytego przed postron­nym okiem szczegółu znał każde drzewo, krzew, kwiat. Razem z ojcem, matką i Helem podlewał je, opiekował się nimi, leczył ich choroby, chronił przed rzadko spotykanym, ale groźnym w tych regionach gradem. Ogród w o wiele większym stopniu niż dom był dla niego przybytkiem dzieciństwa oraz młodości, i w nim to po raz pierwszy poczuł się agrem, panem i władcą przyrody, którego sztuka jest w stanie wydrzeć ziemi plony niezbędne do życia. Nagle Roma ogarnęło bolesne przeczucie, że wkrótce będzie zmuszo­ny rozstać się z ogrodem, że jego życie gwałtownie zmieniło swój bieg, popychając go na drogę ryzyka i nadziei.

Ojciec, który długo szukał potrzebnych słów, wstał z leżaka, podszedł do Roma i położył mu doń na ramieniu.

- Pomyśl, synku, wstępujesz na ścieżkę pełną ryzyka - uznał uśmieszek syna za dziecięcą niechęć do uznania rozumnych argumentów i uparcie ciągnął dalej. — Tak, tak, nie śmiej się, nawet sobie nie wyobrażasz, jak tragiczne mogą być skutki twojej pasji.

- Sercu nie sposób rozkazywać - burknął Rom.

- Zmuś się i zapomnij o niej, wybij ją sobie z głowy. Wiem, nastała dla ciebie pora miłości, ale czyż trudno znaleźć towarzyszkę życia wśród wielu milionów dziewcząt z naszego klanu, dziewcząt, które są ci bliższe zawodo­wo, duchowo?

- Już dokonałem wyboru - odparł po prostu Rom.

- Daj spokój, to niedorzeczność! - zaprotestował z rozdrażnieniem ojciec. - Zdaj sobie wreszcie sprawę, że człowiek nic może rozporządzać sobą tak, jak mu przyjdzie ochota, lecz musi postępować zgodnie z tradycją. Od pięciuset lat nikt z naszego klanu nie żenił się i nie wychodził za mąż poza klanem. My, agrowie, nie jesteśmy tylko warstwą społeczną. My, to zawód. Mamy swój, różniący się od innych język, swoje morale, swoje obyczaje. Do czego dojdzie, jeżeli ludzie zaczną się mieszać? Nie będzie dobrych specjalistów w swoim zawodzie, zapanuje ruina i rozprzężenie. Mistrzostwo, zręczność, umiejętności, wszystko, bez czego praca przestaje przynosić radość i pożytek, przekazywane jest przede wszystkim w rodzinie, w mniejszym zaś stopniu na waszym uniwersytecie. Tylko w ten sposób. można zachować zdolności i wiedzę, nic z nich nie uronić, lecz gromadzić je i doskonalić.

- A jak było dawniej?-zapytał Rom.

- Kiedy, dawniej?

- No, pięćset lat temu.

- Nie mogę ci dokładnie tego powiedzieć, nie jestem histem. Zdaje się, że wtedy było inaczej. Ale jakie to ma znaczenie? Zresztą, właśnie dlatego ludzkość nie rozwijała się wystarczająco szybko, groziła jej degeneracja. Powstanie klanów zawodowych gwałtownie przyspieszyło proces rozwoju.

- Może masz rację — powiedział Rom w zamyśleniu.

- Oczywiście, że mam! - zawołał ojciec z nutą satysfakcji w głosie. -Byłem pewien, że wszystko zrozumiesz, przecież mądry z ciebie chłopak — poklepał syna po policzku. Ta nieoczekiwana pieszczota sprawiła Romowi przyjemność. Po raz pierwszy widział swojego ojca naprawdę czymś przejętego i bardzo nie chciał sprawiać mu przykrości. Ale nie mógł się powstrzymać od repliki.

- Widzisz, gdybyś choć trochę znał historię, mógłbyś przytoczyć dodat­kowe argumenty na chwałę klanów.

- Twoja ironia jest nie na miejscu - sucho odpowiedział ojciec, wracając do swego zwykłego stanu ducha. - Gdybym lepiej znał historię, znałbym gorzej agronomię. No cóż, próbowałem przemówić ci do rozsądku, teraz jednak zmuszony jestem po prostu posłużyć się swoją władzą rodzicielską. Zabraniam ci, słyszysz, zabraniam ci zajmować się matematyką i spotykać z tą matą - w jego głosie zabrzmiała nuta nie skrywanej wrogości do obcej, która może sprowadzić nieszczęście na syna.

- O to możesz się nie martwić - równie sucho rzekł Rom. - Ona sama nie chce się ze mną spotykać.

- No i świetnie, widać ma więcej rozsądku i poczucia odpowiedzialności. Ojciec i syn, wyjątkowo z siebie niezadowoleni, zasępili się, wyraźnie unikając swych spojrzeń. I w tym momencie, jak na zawołanie, wtoczył się do ogrodu Stortey, zapełniając sobą prawie potowe wolnej przestrzeni. Z typową dla niego bezceremonialnością najpierw opadł na fotel, a dopiero potem zapytał.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? — i nie czekając na odpowiedź, zaczął perorować. — Patrzę na was i myślę o szkodliwości stosunków rodzinnych. Postronni ludzie posprzeczają się, pokłócą, pójdą każde w swo­ją stronę i na tym sprawa się kończy. Ostatecznie, co mnie ten człowiek obchodzi, następnym razem nawet z nim nie zacznę rozmawiać, na kilometr go ominę. Ale tu nie ma wyjścia, czy się chce czy nie, trzeba koegzystować. I uraza silniejsza. Od kogoś obcego nie oczekuję szczególnego współczucia czy pobłażliwości, jeżeli palnę coś nie tak. Natomiast od krewnego każdą próbę zaoponowania odbieram jako zdradę - jak mógł człowiek, którego kocham, tak podle i niedelikatnie mnie potraktować!

Rom słuchał tej tyrady i nie miał najmniejszych wątpliwości, iż ojciec i Stortey umówili się, że razem wezmą go w obroty. To, że wychowawca zjawił się z opóźnieniem, również było, najprawdopodobniej, uprzednio ustalone. Teraz się do mnie dobiorą, pomyślał z rozdrażnieniem, zaczną pouczać, jak należy szanować tradycję, czym Hermes stoi... Zwiać by stąd gdzie oczy poniosą!

- A jęczmianką tu gości częstują? - zapytał Stortey. - Straszny upał.

- Nawet nieproszonych — odparł ojciec i krzyknął w stronę domu, by przygotowano napój. W ogrodzie pojawiła się mechaniczna istota przypo­minająca szafę kuchenną. Robot szybko podjechał do nich na maleńkich kółkach, plastikowymi rękami wyciągnął ze swego brzucha kufel z jęcz­mianką i postawił go przed Storteyem. Wychowawcy zrzedła mina.

- Miałem nadzieję, że skosztuję nektaru przygotowanego przez cudo-twórczynię Monteki - rzekł z westchnieniem.

- Żona wyjechała, ma jakieś problemy w stacji selekcji roślin.

- No trudno, co robić, trzeba będzie pić ten zajzajer.

- Napój został wyprodukowany z najlepszych gatunków jęczmienia przy zastosowaniu najbardziej przodującej technologii - oznajmił robot z godnością. Głos miał dźwięczny jak spiker.

- Znam ja tę waszą technologię — warknął Stortey.

- Niech pan najpierw spróbuje - uprzejmie zareplikował robot. -Przecież nie sposób oceniać zawczasu.

- To logiczne. Odwołuję swe słowa i proszę o wybaczenie - Stortey skłonił się żartobliwie.

Robot przyjął to jak coś należnego.

- Nie wątpię - oznajmił z niezmąconym spokojem - że napój będzie panu smakować - i potoczył się, znikając równie nagle, jak się pojawił.

Scena ta nieco rozładowała atmosferę, o co właśnie chodziło Storteyowi. Łyknął trochę jęczmianki i przystąpił do rzeczy.

- Sądząc z gniewnego wyrazu pańskiej twarzy, signor Monteki, ma pan jakieś pretensje do mojego wychowanka. Czy nie byłby pan łaskaw poinformować mnie, co się wydarzyło?

- Ja natomiast uważam, że z racji pełnionych obowiązków pan pierwszy powinien wiedzieć, co się dzieje z moim synem — ostro zareplikował ojciec. Rom zaczerwienił się i zerwał na równe nogi.

- Po co te komedie, już dawno się domyśliłem, że się zmówiliście przeciwko mnie. Mam już wyżej uszu waszych pouczeń, możecie je sobie wygłaszać, ale beze mnie!

- Nie histeryzuj - rzekł zimno ojciec, zaś Stortey mocno schwycił Roma za ramię i posadził z powrotem na miejsce.

- Coś ty, przyjacielu, o jakiej zmowie mówisz, przysięgam, że jesteś w błędzie.

Zakaszlał, wymownym gestem scharakteryzował kulinarny kunszt robo­ta i ciągnął dalej.

- Nie przeczę, że doszły mnie pewne wieści o tym nieoczekiwanym zainteresowaniu matematyką i jego, powiedzmy, przyczynie sprawczej. Nie widzę w tym jednak nic zdrożnego.

- Jak to — zapytał ojciec z nie ukrywanym zdziwieniem — chce pan powiedzieć, że podobna bzdura jest czymś normalnym?

- Tak to właśnie określiłem.

Stary Monteki aż pobladł ze złości. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał dostać zawału. Rom zaniepokoił się o ojca, poczuł nawet wrogość do Storteya, który jak gdyby nigdy nic, w dalszym ciągu przedstawiał swój punkt widzenia. Mówił głośno i wyraźnie, jakby chcąc podkreślić, że nie są to żadne przypadkowe koncepcje, których zawsze można się wyprzeć, lecz głęboko przemyślane, dojrzewające latami przekonanie.

- W ogóle sądzę, aldermanie - ojciec Roma był członkiem rady starszych gminy agrów - że sukces błogosławionego systemu klanowego wynika z jego dobrowolności. Zostajemy agrami nie dlatego, że tak kazali nam nasi przodkowie, ale dlatego, że każdy z nas od dzieciństwa kocha swój

zawód. Podobnie dzieje się w przypadku ludzi z innych klanów. Rom kocha ziemię i nigdy jej nie zdradzi, ręczę za to. Może pan sobie pogratulować, że zdołał pan dać synowi klasyczne wykształcenie. Cóż tu dużo mówić, pańskie maleńkie, rodzinne cudo - Stortey wskazał ogród - to właśnie fundament miłości Roma i Hela do naszego zawodu.

Monteki, ujęty tym komplementem, wyraźnie się udobruchał.

- Do niedawna ja również tak sądziłem.

- I miał pan rację - podchwycił jego słowa Stortey. - Rom, prawda, że nie masz zamiaru zdradzić naszej sprawy?

- Nigdy!

- No i wspaniale - Stortey chytrze popatrzył na niego swymi maleńkimi oczkami. - Niech się Ula przekwalifikuje. Gdy Hermesjanie zawierają małżeństwo, żona opuszcza swoją rodzinę i mieszka w domu męża. Czyż nie tak właśnie być powinno, skoro pochodzicie z różnych klanów?

Stortey dotknął czułego miejsca. Męska duma Roma buntowała się na myśl, że szaleje za matą, nie mając nadziei na jej wzajemność.

- Jak sądzisz, czy Ula zdolna jest do takiego poświęcenia? Jeżeli nie, to nie jest ciebie warta.

- Chwileczkę... - usiłował wtrącić się Monteki, ale Stortey nie dopuścił go do głosu.

- Rom, bądź tak dobry i zobacz, czy nie macie w lodówce standardowej, puszkowanej jęczmianki. A przy okazji wygrzmoć waszego robota -większego obrzydlistwa w życiu nie piłem - z grymasem obrzydzenia wychlusnął zawartość kufla na grządkę z rzodkiewkami. -Mam nadzieję, że rzodkiewki nie zwiędną od tej trucizny.

Rom wziął kufel i poszedł w stronę domu. Domyślał się, że Stortey chciał się go pozbyć, by móc porozmawiać z ojcem na osobności. Rom nie zniknął jeszcze w drzwiach, gdy stary Monteki zaatakował Storteya.

- Pańskie zachowanie jest oburzające! Czyż nie pojmuje pan, że ta szczeniacka namiętność może mu złamać życie? Zamiast jednak udzielić mi pomocy, swymi idiotycznymi rozważaniami tylko popycha pan Roma do nowych szaleństw!

- Ciszej, aldermanie, Rom może nas usłyszeć. Niech mi teraz wolno będzie powiedzieć, że nigdy pan nie rozumiał swoich synów, nawet nie próbował pan zrozumieć. Cóż pan wie o Romie? Tylko tyle, że jest dobrym i mądrym młodzieńcem, posłusznym synem, zdolnym studentem? A prze­cież jest to wrażliwa, marzycielska osobowość, złożony i uparty charakter. Czy kiedykolwiek przyszło panu na przykład do głowy, że Rom łączy

w sobie tak zdawałoby się sprzeczne cechy jak sentymentalne rozkojarzenie i porywczość, że ten wstydliwy i milczący w kręgu swoich rówieśników chłopak, który nigdy nie pretendował do roli przywódcy, przy zetknięciu z niebezpieczeństwem pierwszy rwie się do czynu, wpada we wściekłość i może narobić głupstw, gdy uzna, że dzieje się niesprawiedliwość?

- Oczywiście, domyślałem się...

- Niech pan da spokój - brutalnie przerwał mu Stortey. - Niczego się pan nie domyślał. Siłą nic się z nim nie wskóra, tu trzeba delikatnie. I właśnie znalazłem taki sposób - oznajmił zadowolony z siebie wycho­wawca.

- Nie mam nic przeciwko delikatności - zaoponował wstrząśnięty nieco tym atakiem Monteki - ale obawiam się, by nie przyniosła odwrotnego rezultatu. Wystawił pan na próbę jego męską dumę...

- Zauważył pan, jak się zaczerwienił?

- Tak, pewnie jego również dręczy ta myśl. Proszę jednak sobie wyobrazić, co nam pozostanie, jeżeli ta Ula, niech ją diabli, rzeczywiście rzuci mu się w objęcia? Zgodzić się na ich związek? Sam pan przecież zdaje sobie sprawę, jaki to będzie gigantyczny skandal? Od pięciuset lat...

- Bzdura, nigdy, w żadnej sytuacji mata nie zniży się do tego, by zakochać się w agrze i na dodatek zdradzić swój zawód. Rom będzie tłukł głową o mur, będzie cierpiał, ale później klanowa duma zrobi swoje i pocieszy się jakąś sympatyczną agrą. Między nami mówiąc, mam jedną taką na oku, idealną pod każdym względem - Stortey uniósł wskazujący palec i cmoknął pełnymi wargami. - Pomyślę, jak ich zapoznać.

Monteki skinął głową, jakby mówiąc: „To zmienia sytuację". Stortey coraz bardziej zapalał się do swego pomysłu.

- Proszę mi zaufać, wiem, jak się do tego zabrać. A dla pana mam dobrą radę - proszę nie przyspieszać wydarzeń, niech biegną swoim ryt­mem, wszystko samo się ułoży.

- Oby! - odparł na wpół przekonany Monteki. - Oby! Ale mimo Wszystko, skoro Rom zainteresował się Ulą, to dlaczego ona nie mogłaby się nim zainteresować? Przecież z niego chłopak na schwał! - dodał z dumą.

- Oczywiście - uśmiechnął się Stortey. - Gdybym był tą Ulą, to ani chwili bym się nie zastanawiał, tylko zakochałbym się w pańskim synu. Proszę jednak nie zapominać, że to mata, a ludzie z tego klanu strasznie zadzierają nosa i stawiają się ponad wszystkimi.

- Bez żadnych ku temu podstaw! - oburzył się Monteki.

- Oczywiście. Ale w tym przypadku jest to nam na rękę... Gdzieś ty przepadł, leniu? - zawołał na widok Roma, który pojawił się właśnie na werandzie. — Twemu wychowawcy w gardle zaschło!

4

- Ach Ula, Ula - rzekła z wyrzutem matka - znowu nie zaliczyłaś kolokwium. Bez końca siedzisz przed lustrem. Pierre zbyt ci zawrócił w głowie.

- Nonsens - parsknęła Ula. - Niezbyt wysoko cenię jego walory intelektualne.

Matka popatrzyła na nią podejrzliwie.

- No to ktoś inny. Nie trać głowy, dziecko. Nie powinnaś zapominać, że Pierre to twój narzeczony. Co prawda trochę lekkoduch, ale z latami mu to minie.

- A więc każesz mi czekać, aż ten lekkoduch, którego bez mojej zgody przeznaczyliście mi na narzeczonego, nabierze rozumu?

- Nie mogliśmy zasięgać twojej rady, skończyłaś wtedy dopiero dwa latka. Doskonale wiesz, że taka jest tradycja. Oczywiście, nikt cię nie będzie zmuszać, ale Pierre to dobra partia. Pochodzi ze starego, profesjonalnego rodu, który dał światu całą plejadę znakomitych matematyków.

- Przecież nie wyjdę za plejadę.

- Bardzo jesteś krnąbrna - matka objęła córkę za ramiona i posadziła obok siebie. W obszernym, wytwornie urządzonym salonie było spokojnie i przytulnie. Kryształowy żyrandol rzucał tęczowe odbłyski na portrety znakomitych przodków Uli. Ostatni w tym szeregu był jej dziadek, który zasłynął wynalezieniem superrównania. Na zajmującym pół ściany tele-ekranie prezentowano kronikę wydarzeń, pojawiały się i znikały, opatry­wane pełnymi pochwał komentarzami, nowości robotechniki, sprzęty gospodarstwa domowego, modne stroje, przepisy kulinarne. Przyciszony dźwięk nie przeszkadzał rozmowie.

- Ula, porozmawiajmy poważnie. Wiesz przecież, że w przeciwieństwie do ojca nie lubię wygłaszać morałów.

- Tylko tym się zajmujesz.

- Nie zapominaj się. Jako matka, chcę cię ostrzec... Jesteś ładna...

- Nie ładna, ale piękna. Tak twierdzi twój Pierre.

- Tym bardziej należy dbać o swoją reputację. Brzydula nie ma się czego

obawiać, bo jeśli nawet potknie się i tak nikt jej nie uwierzy. Plotka bruka takie jak ty. A wokół ciebie, jak już Na zauważyłam, kręci się rój adoratorów.

- Och, jakże wulgarnie się wyrażasz, mamo. Nie adoratorów, lecz wielbicieli.

- No dobrze, wielbicieli. Uważaj więc, nie dawaj powodów do komen­tarzy.

- W podobny sposób pouczał mnie i ojciec. Tylko dodał jeszcze - nie splam sławnego rodu Kapuletów. Możecie się nie niepokoić, nie jestem taka głupia. I wyjdę za mąż za waszego kochanego Pierre'a. Powiem ci szczerze, mamo, że w ogóle jest mi wszystko jedno, za kogo wyjdę za mąż. W całym tym naszym towarzystwie wszyscy są na jedno kopyto, zadowoleni z siebie, odchuchani, tacy jacyś jak przekładaniec.

- Co ma do tego przekładaniec?

- Bo jak weźmiesz takie ciastko do ręki, to się rozsypuje. Matka pokręciła głową.

- Od dziecka lubiłaś się mądrzyć.

- Cóż począć, przecież ogłosiliście mnie cudownym dzieckiem, wysili­łam więc swój umysł. Wszyscy wciąż czekali na jakiś mój pomysł, żeby potem można było się zachwycać: ach, ach, cóż to za zdolne dziecko;

posłuchajcie, co ona mówi!

- Byłaś cudownym dzieckiem. W wieku sześciu lat rozwiązywałaś bez najmniejszych kłopotów równania, a kiedy miałaś piętnaście, twój dziadek zdołał ci wytłumaczyć swoje superrównanie, którego wszystkich subtelności nawet dorosłemu niełatwo jest zrozumieć.

- Widzisz, a ty narzekasz, że nie zaliczyłam kolokwium.

- Ale tamto było w dzieciństwie, zaś teraz, sama przyznaj, należysz do średniaków. Zresztą nie wszyscy Kapuletowie muszą być geniuszami. Pragnę tylko, byś rozsądnie ułożyła swoją przyszłość. Tibor też się ucieszy, przepada za Pierrem.

- No cóż, zróbmy więc przyjemność naszemu braciszkowi, co nam zależy! - odezwała się z ironią Ula. Matka pogroziła jej palcem.

Zapadła cisza, w której wyraźnie dobiegła do nich kolejna informacja dziennika. Mówiono o osiągnięciach eksperymentalnego laboratorium agrotechnicznego na Pogórzu Północnym. Po raz pierwszy w tych surowych warunkach klimatycznych, w strefie wiecznej zmarzłoci, udało się wyhodo­wać ciepłolubne maki. Kamera pokazała górski skłon usiany delikatnymi, purpurowymi kwiatami o czarno nakrapianych płatkach. Ten płomienny,

kołyszący się dywan efektownie kontrastował z widniejącymi na dalszym planie ośnieżonymi szczytami. Dzięki skrótowi perspektywicznemu czer­wień i biel, symbole dwóch biegunowo różnych form przyrody, współ­istniały obok siebie sprawiając wrażenie jakiejś nowej, pełnej wewnętrz­nych napięć harmonii.

- Jak sądzisz mamo - nieoczekiwanie zapytała Ula - czy mata może zakochać się w agrze?

- Szalony pomysł! Skąd ci to przyszło do głowy? - Matka spojrzała córce w oczy.

- Sama nie wiem. Te maki są tak zachwycające.

- Zupełnie nie wiem, co ci odpowiedzieć. Oczywiście agrowie to też ludzie, ale między nami istnieje przepaść. O czym byś rozmawiała z agrem, jak byś wyznała mu miłość - za pośrednictwem ata?

- Nie mówiłam o sobie, mamo.

- Oczywiście. Zapytałaś, a ja myślę głośno. Poza tym istnieje również coś takiego, jak duma zawodowa. My, Kapuletowie, nigdy nie byliśmy snobami, ale nie zapominaj, że matom sama natura wyznaczyła pierwsze miejsce wśród równych. Wykonujemy to, co najważniejsze, to, do czego żaden klan nie jest zdolny. Pięćset lat...

Ula spojrzała na ekran. Maki zniknęły. Teraz pędzili po nim jeźdźcy, i wszyscy — zgrabni, barczyści, niebieskoocy, o mocno zarysowanych szczękach - byli podobni do Roma. Potrząsnęła głową, odpędzając omam.

- Och, zapomnij o tym, mamo...

W hallu dał się słyszeć odgłos zatrzaskiwanych drzwi, rozległa się głośna rozmowa i do pokoju wszedł z hałasem Tibor w otoczeniu grupy przyjaciół. — Słuchaj, siostrzyczko — zawołał od progu. — Pierre ani jednego dnia nie może się obyć bez twego towarzystwa. Mieliśmy zamiar spędzić cudowny wieczór, ale ten zakochany laluś tak nas zanudzał swoim narzekaniem, że musieliśmy wrócić. Przyhołub go, bo się zupełnie rozklei!

- Cóż to za słownik, Tiborze! — oburzyła się matka.

- Proszę wybaczyć, signora Kapuleti, to zgubny wpływ ulicy—skłonił się błazeńsko przed matką, schwycił ją za ręce i nie zważając na jej protesty, zaczął wirować po salonie. Wszyscy przywykli do szalonych pomysłów Tibora. Ula poleciła robotom podać kolację i rozpoczęła się wesoła uczta.

Pierre nie spuszczał oczu z Uli i czuł się w siódmym niebie, bowiem tym razem nie traktowała go, jak zazwyczaj, z kapryśną kokieterią, ale przychyl­nie i czule. Po północy rozbawieni młodzi ludzie wybrali się na spacer do

pobliskiego parku. Tibor oznajmił, że nie ma zamiaru tracić czasu, który pozostał do rana, i uroczyście polecił Pierre'owi, by odprowadził Ulę do domu. Długo spacerowali po pustych alejkach, pod ich nogami szeleściły opadłe liście. Gdy Pierre z przejęciem mówił o swoich uczuciach, jego twarz nabierała w księżycowej poświacie jakiegoś szczególnie uduchowionego wyrazu. Ula była urzeczona jego pełnymi elegancji, precyzyjnymi formuła­mi i poddając się nastrojowi, pocałowała swego narzeczonego.

Potem zaś, gdy po długim pożegnaniu koło podjazdu Pierre odszedł, z ciemności wyszedł na jej spotkanie Rom. Ula nie widziała jego twarzy, ale natychmiast poznała sylwetkę.

- A to ty - powiedziała bez zdziwienia zmęczonym głosem, jakby spodziewała się tej późnej wizyty.

Zaszczebiotał at i serce Roma drgnęło. Podczas tego męczącego oczeki­wania pod jej domem tysiące razy powtarzał sobie te jedyne, prawdziwe słowa, które powinien był powiedzieć Uli. Nie spodziewał się natychmiasto­wego odzewu, ale nie oczekiwał też takiej zimnej obojętności. I na domiar wszystkiego, ta różnica języków. Rom zupełnie stracił głowę.

- Przechodziłem obok twojego domu... - zaczął niepewnie.

- I postanowiłeś wpaść na chwilkę - zakończyła ironicznie. - Czy zawsze spacerujesz o świcie po naszej dzielnicy? Rom zaczerwienił się ze wstydu.

- Dobra - odezwał się brutalnie - nie zadzieraj nosa. Oczywiście, że nie jestem tu przypadkiem. Chciałem z tobą porozmawiać.

- O czym?

- O wszystkim.

- No cóż, mów, posłucham.

- Kiedy indziej. Już późno.

- Właśnie. Długo tak na mnie czatujesz? Skinął głową.

- I widziałeś, jak wychodziliśmy?

- Tak. Co to byli za chłopcy?

- Mój brat Tibor i jego koledzy.

- A ten szpanujący cherubinek?

- Nie waż się tak mówić o moich przyjaciołach. - Wybacz...

- Ma na imię Pierre.

- Pierre - powtórzył Rom. - Imię też ma takie mdląco piękne. Nie podoba mi się.

Uśmiechnęła się wyniośle.

- Ważne, że mnie się podoba.

- To niemożliwe - odparł Rom umyślnie bezapelacyjnym tonem. -Taka dziewczyna jak ty nie mogłaby się zainteresować takim gogusiowatym typem.

Nie zdając sobie z tego sprawy, próbował wytrącić ją ze stanu obraźliwej obojętności. I udało mu się. Ula drgnęła. Zrobiła krok do przodu, stanęła twarzą w twarz z Romem i patrząc mu prosto w oczy złym wzrokiem, rzekła dygocącym z napięcia głosem.

- Czy przypadkiem nie masz zamiaru dyktować mi, z kim wolno mi się spotykać?

- Mam! - odparł Rom i dotknął wargami jej warg. W tej samej chwili Ula z całej siły wymierzyła mu policzek. Kipiąc z oburzenia, przez sekundę szukała słów, które najbardziej by go dotknęły. Wreszcie znalazła.

- Bezczelny agr!

Rom nie zareagował. Uśmiechał się. I wtedy Ula uderzyła go jeszcze raz.

- Wynoś się stąd i nie waż się mnie prześladować! Rom pokręcił przecząco głową.

- Powiem Tiborowi i oberwiesz...

Wzruszył ramionami.

Ula uderzyła go po raz trzeci.

Rom w dalszym ciągu się uśmiechał.

Płacząc z bezsilności i złości odwróciła się i poszła w kierunku domu. I znowu Rom poczuł ogarniające go uczucie nieodwracalnej straty, to samo, którego zaznał wówczas, gdy widział, jak opuszczała zatoczkę.

- Jeszcze chwilę - ból, który zadźwięczał w jego głosie, sprawił, że zatrzymała się.

- Słuchaj, Ula, ja kilka razy... tłumaczyć się... coś zrozumienie... życie na przełomie... Mnie oślepili... Mogę nie bez ciebie...

Słuchała tego bełkotu bez związku i ogarnął ją strach. Zrobiło się jej go żal. Czyżby ten dziwny chłopak oszalał i ona była temu winna? Ula, prze­klinając w duchu swą oschłość, próbowała uchwycić sens w tych niedo­rzecznościach, jeżeli w ogóle był w nich jakiś sens. I nagle zrozumiała, co się stało - at milczał, Rom mówił jej językiem.

Odkrycie to było dla niej ogromnym wstrząsem. Poczuła, jak całe jej jestestwo ogarnia fala współczucia, żałości i sympatii. Zaś Rom, który wyczerpał cały zasób wyuczonych formuł, powtarzał najważniejszą, będącą ukoronowaniem jego wyznania.

- Kocham cię! Kocham cię! Kocham cię!

Ula nie mogła wydobyć głosu. Dusiły ją łzy. Wzięła Roma za rękę i jego dłonią z całej siły uderzyła się w policzek. Zaskoczony chłopak nie zdołał temu zapobiec. Wyszarpnął rękę i przyłożywszy dłoń do serca, zamarł, wstrząśnięty.

A Uli już nie było. Skrzypnęły drzwi i po raz ostatni mignęła jej biała sukienka.

Jaki on śmieszny, myślała Ula idąc do swego pokoju, nauczył się na pamięć formuł, które każdy mat zna od dziecka!

Jak wspaniale jest żyć na tym świecie, myślał Rom, i jak cudownie jest znać matematykę!

5

Dla Hermesjan nie ma bardziej pasjonującego zajęcia niż kibicowanie męskiej, twardej grze w motokręgle. Pełno w niej nieoczekiwanych zmian sytuacji oraz możliwości przeprowadzania pomysłowych manewrów takty­cznych. Kibice są w niej nie tylko zainteresowanymi obserwatorami, lecz mogą również wywierać bezpośredni wpływ na przebieg pojedynku. A je­żeli walka toczy się pomiędzy drużynami reprezentującymi różne klany, to trybuny są sceną iście homeryckich namiętności.

Proszę sobie wyobrazić wyasfaltowany placyk o powierzchni boiska do piłki nożnej, po którym z prędkością 50 km/h pędzi na motołyżwach dwudziestu sportowców - po dziesięciu z każdej strony. Wzdłuż linii autowej znajduje się niewysokie ogrodzenie z otworami — ilość otworów równa się ilości miejsc na trybunach - przeznaczonymi do wrzucania nie­wielkich, przypominających tenisowe, piłek. W poręczy każdego fotela wmontowany jest guzik. Widz, nacisnąwszy go, uruchamia mechanizm wystrzeliwujący piłkę na pole gry - może to jednak uczynić tylko raz. Piłki lecą ku górze i ich trajektoria obliczona jest tak, że jeśli nie napotkają na jakąś przeszkodę, lądują w neutralnym kręgu w centrum pola i nie mogą już brać udziału w grze. Zadanie graczy polega na tym, by schwycić piłkę w locie, donieść ją na teren przeciwnika i z linii karnej rzucić w oddaloną o piętnaście metrów figurę z kręgli. Na wielkich tablicach informacyjnych rejestrowane są punkty zdobyte przez drużynę. Przepisy zabraniają pod­cinania, ale poza tym nie przeszkadzają grze siłowej - gracze mogą zabie­rać piłkę przeciwnikowi, bodiczkować w momencie strzału. Zawodnicy

ubrani są w kombinezony z syntetycznej gąbki i hełmy, co ma zapobiegać

poważniejszym obrażeniom.

A co poza tym? Najważniejsze w motokręglach jest współdziałanie graczy z kibicami na trybunach. Od szybkiej orientacji i wprawy widzów w poważnym stopniu zależy wynik spotkania. Kibic powinien uchwycić właściwy moment wystrzelenia swej piłki, taki, kiedy obok są „swoi" i nie ma „obcych". Doświadczeni kibice wspaniale przeprowadzają tę ważną operację, oceniając całą sytuację na boisku. Wytwarza się u nich swego rodzaju telepatyczna więź ze swymi graczami, którzy w odpowiednim .momencie trafiają w odpowiednie miejsce, W tym właśnie tkwi sedno gry, a jak niektórzy sądzą - samego życia.

Długo przed uniwersjadą drużyna agrów z zapamiętaniem trenowała na podmiejskim stadionie. Był tu i Rom, choć zaliczono go do zawodników rezerwowych i do ostatniej chwili nie wiedział, czy trener wypuści go na boisko. Stortey również ciągle przesiadywał na stadionie i naprzykrzał się swymi radami i nie kończącymi się opowieściami o tym, jak dwa­dzieścia lat temu agrowie dzięki jego bohaterskim czynom po raz pierwszy i ostatni zdobyli puchar Uniwersytetu. Był to szczyt sportowej kariery wychowawcy. Przechwałki Storteya przyjmowano z niedowierza­niem i żartami, poza tym zabierał drużynie mnóstwo czasu. Jednakże jego dziwactwa i niewzruszony optymizm pomagały rozładować napięcie nerwo­we po męczących ćwiczeniach i podtrzymywać w zespole atmosferę zapału i nadziei. Stortey, nietuzinkowy znawca psychologii klanowej, był nawet dopuszczony do udziału w posiedzeniach rady trenerskiej, co prawda, jedynie z głosem doradczym.

Agrom udało się przedostać do finału, gdzie ich przeciwnikiem miała być groźna drużyna matów, niepokonana od wielu już lat. Trudno było przewidzieć, jak ułoży się sytuacja na trybunach. Niewątpliwie matów będą popierać spokrewnieni z nimi fizowie i, choć tu stopień prawdopodobieńs­twa był mniejszy, techowie i jurowie. Chemowie na pewno będą po naszej stronie. Niezbyt klarownie przedstawiała się sytuacja z biolami - z racji powiązań klanowych sympatyzują z agrami, ale układ w tabeli rozgrywek zmusza ich do tego, by życzyli zwycięstwa matom. Natomiast trudno było przewidzieć, komu będą sprzyjać filowie i histowie, którzy nie mieli jakichś ustalonych sympatii i zazwyczaj kibicowali tym, którzy bardziej się im podobali na boisku.

- Zresztą - autorytatywnie stwierdził Stortey - jest tu pewien haczyk. Mam na myśli instynktowną nieufność, jaką histowie i filowie czują do

matów, uważając, że są oni zbyt ambitni, skłonni do naruszeń równowagi klanowej i uzurpowania sobie szczególnych przywilejów. To można wyko­rzystać. Jeżeli rada mi zaufa, podejmuję się porozmawiać z kolegami na wydziałach historycznym i filozoficznym, by skłonić ich do sprzyjania naszej drużynie lub, w najgorszym razie, do zachowania neutralności.

Po niezbyt długiej dyskusji wychowawca otrzymał błogosławieństwo i wyruszył, by spełnić swą misję dyplomatyczną. Na zakończenie przypo­mniano mu o konieczności zachowania nadzwyczajnej ostrożności, gdyż za organizowanie sympatii widzów przed meczem drużyna mogła zostać zdyskwalifikowana.

Rom trenował pilnie, lecz bez szczególnego zapału. Jego myśli błądziły. w obłokach, żył słodkimi wspomnieniami swego ostatniego spotkania z Ulą i marzeniami o przyszłych rozkoszach miłości. Zresztą, nikt oprócz Matthe­wa nie zauważył zmian, które zaszły w Romie, zaś Met, podobnie jak Stortey, w żaden sposób nie zdradzał się ze swymi domysłami.

Co prawda, pewnego razu Rom, nieoczekiwanie dla samego siebie, dał wyraz swemu nowemu sposobowi myślenia. Wieczorem jak zwykle wszyscy zgromadzili się w świetlicy i zajmowali się tym, na co mieli ochotę. Pod nieobecność Storteya nic się jakoś nie kleiło, do chwili gdy ktoś nie skierował rozmowy na temat, który wszystkim wciąż zaprzątał myśli — czekającego ich spotkania. Zaczęli analizować cechy każdego z graczy drużyny przeciwnika — jaką ma szybkość, który jest specjalistą w przechwy-tywaniu piłki, a który w strącaniu kręgli, kogo szczególnie należy się obawiać. Potem zaczęli plotkować o cechującej motokręglistów — matów skłonności do gry sitowej, graniczącej z brutalnością i okrucieństwem. Wreszcie dryblasowatyOolem oznajmił, że każdy mat to bydlak i można ich przywołać do porządku jedynie stosując metodę „oko za oko, ząb za ząb".

- Co to ma wspólnego z matami? — mimowolnie wyrwało się z ust Roma. — Jeżeli w drużynie są chamy, to wcale nie znaczy, że cały klan jest zły.

Na chwilę zapanowała cisza. W tej pełnej agroszowinizmu atmosferze, replika Roma zabrzmiała jak wyzwanie. Golem zmarszczył czoło i z nieja­kim wysiłkiem zastanawiał się, czy powinien uznać słowa Roma za kiepski żart, czy za zdradę i defetyzm, czy też, co byłoby najprostsze, dać mu po karku?

Wreszcie Golem stwierdził groźnym tonem.

- A ja uważam, że każdy z matów to łajdak!

- A ja się z tobą nie zgadzam - spokojnie zaoponował Rom. , Twarz Golema zrobiła się purpurowa.

- Po kiego licha mamy mieć w drużynie agentów przeciwnika! - ryknął. - Wynoś się do swoich kochanych matów, padnij przed nimi na kolana, to może w nagrodę pozwolą ci podnosić piłki!

Tego Rom nie mógł ścierpieć. Zerwał się, gotów skoczyć z pięściami na obrażającego go kolegę, choć dysproporcja wagowa była aż nazbyt widocz­na. Na szczęście Matthew zapobiegł bójce. Oznajmił, że nie wolno przed tak odpowiedzialnym meczem wywoływać sprzeczek, że przecież uczą ich szanować inne klany, choć, oczywiście, nie powinno to przeszkadzać zdrowej, sportowej bojowości. Natychmiast przyłączyli się do niego inni zawodnicy, uspokajając obu przeciwników. Roma i Golema, którzy stali już w bokserskiej postawie, rozdzielono i wszyscy rozeszli się do swoich sypialni.

W duszy Roma pozostał jednak nieprzyjemny osad. Dziwne, ale właści­wie nie oburzał się na Golema, którego zasadniczo traktował z pobłażliwym lekceważeniem. Raczej dziwił się sobie samemu, tym rozmaitym przemia­nom, które w jego osobowości wywołało uczucie do Uli. Poczuł, jak rodzi się w nim strach - rozpadał się solidny, trwały świat przyzwyczajeń, nawyków przyswajanych od dzieciństwa. W ich miejsce pojawiały się inne, jeszcze nie do końca uzmysłowione. Te przekształcenia zarazem intrygowa­ły i wywoływały strach. Któż może zgadnąć, dokąd go to zaprowadzi? Rom z lekkim uśmiechem pomyślał -jestem jak dziecko, które wyciąga rączki do nie znanego mu przedmiotu, ale jednocześnie gotowe jest w każdej chwili je cofnąć i uciec w bezpieczne miejsce, do mamy.

Następnego ranka pojawił się Stortey o fizjonomii nieco wymiętej bezsenną nocą i licznymi toastami, ale nieskończenie zadowolony z siebie. Puścił oko do witającej go hałaśliwie drużyny i szybko pomaszerował do gabinetu trenera, jak goniec, który przede wszystkim ma obowiązek zaznajomić wszystkich z nadzwyczajnym rozkazem głównodowodzącego. Po dziesięciu minutach wyszedł z dumnie podniesioną głową i miną człowieka, którego przed chwilą nagrodzono orderem. Graczom, którzy obstąpili go tłumnie, oznajmił, że nie ma prawa zdradzać wyniku swej misji. Jednakże już po pięciu minutach z jego nader przejrzystych aluzji wszyscy zorientowali się, iż Storteyowi udało się uzyskać solenne przyrzeczenie uniwersyteckich gmin filów i histów, że będą oni pomagać agrom. Wiado­mość ta niezwykle podniosła na duchu całą drużynę. Rozczulony Golem ścisnął nawet Roma w swych żelaznych objęciach i szepnął mu na ucho, że jeśli jutro drużyna matów zostanie pokonana, to on nie będzie już uważał ich za drani.

Wreszcie nastał dzień meczu. Przy akompaniamencie ryku trybun obie drużyny wyjechały na pole i ustawiły się naprzeciw siebie. W kolorowych, puchatych kombinezonach motokręgliści wyglądali wyjątkowo imponują­co. Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca; obecni byli chyba wszyscy studenci uniwersytetu i, oczywiście, rodzice graczy. W loży honorowej zasiadał rektor i pozostali członkowie władz uniwersyteckich. Barwnie ubrane dziewczyny promieniały uśmiechami, wiele z nich trzymało w rękach bukieciki fiołków.

Rozgrywka od razu nabrała szybkiego tempa. Już w pierwszych sekun­dach zabłysnął Golem. Zręcznie schwycił wystrzeloną przez kibica piłkę, zręcznymi zwrotami swego masywnego ciała roztrącił przeciwników, z za­wrotną prędkością przemknął przez całe boisko, w ostatniej chwili zręcz­nym unikiem uwolnił się od obrońcy i celnym rzutem całkowicie rozrzucił kręgle. Wyczyn ten wywołał burzę oklasków, zaś jakaś panna, równie potężnej postury jak Golem, rzuciła mu kwiaty. Gigant podniósł je, podjechał do bariery i posłał pocałunek damie swego serca. W czasie gdy wdzięczył się do dziewczyny, najlepszy gracz matów, którego Golem miał blokować, najspokojniej w świecie przechwycił dwie piłki, przedarł się do bramki agrów i wyprowadził swoją drużynę na pierwsze miejsce.

- Z tym zadufanym nicponiem zawsze tak! - zaklął trener i zaczął wściekle wygrażać pięścią Golemowi. Gdy ten wreszcie obejrzał się i zoba­czył, co dzieje się na boisku, ruszył z taką wściekłością, że stracił równowagę i przy akompaniamencie śmiechu widzów turlał się nieomal do przeciwle­głej bariery.

Gra toczyła się ze zmiennym szczęściem, ale mistrzostwo matów zaczy­nało dawać o sobie znać. Ich drużyna przypominała wspaniały mechanizm, w którym wszystkie elementy są idealnie zsynchronizowane i wyregulowa­ne. Szczególnie precyzyjne były ich podania do zawodników znajdujących się w wygodniejszym położeniu do ataku. Zagadką było, czy ta celność wynikała z ciągłych ćwiczeń, czy też z wrodzonych skłonności do ścisłych obliczeń. W każdym razie, pod koniec drugiej części meczu ich przewaga stała się przytłaczająca.

Co prawda, rozwścieczony Golem o mały włos nie zmienił losów rozgrywki. Machnął ręką na przepisy, zaczął taranować przeciwników, napędził im strachu i wykorzystując zamieszanie, jakie zapanowało w szere­gach matów, prawie wyrównał stan. Jednak skutek tego był opłakany - po dwóch surowych ostrzeżeniach edyl usunął go z boiska.

— No cóż— rzekł trener z westchnieniem— wychodź, Rom, spróbuj, może ci się poszczęści.

Zabrzmiało to jak: „Idź, nie mam wyboru". Tak lekceważąco poinstruo­wany Rom wjechał na boisko w podłym nastroju i ospale włączył się do gry.

Na domiar złego los poddał go niezwykłej próbie. Rom schwycił piłkę, zwiększył prędkość i popędził w stronę bramki matów, ale drogę zagrodził mu rosły i szybki pomocnik drużyny przeciwników. Rom próbował go ominąć, tamten odgadł jego zamiar i zderzyli się. Trzeba było nawiązać walkę siłową. Naprężył mięśnie i nagle rozpoznał w swym przeciwniku Tibora.

Jej brat! - przemknęło Romowi przez myśl. No to co, przecież nie oddam mu piłki z tego powodu, zaoponował z rozdrażnieniem sam sobie. Jej brat! — powtórzył pierwszy, wewnętrzny głos. Bezczelny, pewny siebie mat! -odparł drugi. Jej brat! - Patrz, jak się uśmiecha, jest pewny, że wygra! -Jej brat!...

Ten trwający ułamek sekundy wewnętrzny spór sparaliżował wolę Roma. Tibor wyrwał mu piłkę i naigrywając się z tego, co uznał za przestrach przeciwnika, umyślnie bez pośpiechu pojechał zbijać kręgle. Na trybunach rozległy się gwizdy - widzowie nie wybaczali tchórzostwa.

Rom poczuł, jak krew uderzyła mu do głowy. Płonąc ze wstydu zawrócił i rzucił się w pościg z największą prędkością, na jaką stać było jego motołyżwy. Popędził nic nie podejrzewającego Tibora, który zdążył już O nim zapomnieć, schwycił go za ramiona, odwrócił twarzą do siebie, wyrwał, piłkę i w końcu z całej siły popchnął go ramieniem. Zaskoczony Tibor stracił równowagę, potoczył się po betonie, z hukiem uderzył o barierę i znieruchomiał. W jego kierunku podbiegli lekarze. Jednakże w incydencie tym nie zostały złamane przepisy i edyl nie przerwał gry. Rom bez przeszkód dotarł do celu i zdobył swoje pierwsze punkty.

Nie oklaskiwano go. Publiczność, jak to bywa w takich przypadkach, współczuła poszkodowanemu zawodnikowi, który w dodatku atakował' odważnie, twarzą w twarz, został zaś zwyciężony w wyniku napaści od tyłu.

Z opuszczoną głową, prawie nie uczestnicząc w grze, Rom powoli jechał wzdłuż bariery. Sprawa przyjęła jak najgorszy obrót. Obraził Ulę, poturbo­wał jej brata i wszystko to z powodu jakichś przeklętych kręgli. A w dodat­ku będą go teraz uważać za tchórza.

Do końca meczu pozostały już tylko dwie minuty. Widzowie zaczęli wstawać z miejsc.

Nagle, na cały stadion rozległ się dziewczęcy głos. — Rom! Trzymaj!

Uniósł głowę i zobaczył przed sobą Ulę. Wskoczyła na ławkę i obiema

rękami wskazywała mu lecącą w powietrzu piłkę. Rom poczuł, że wyrastają mu skrzydła u ramion. Niewiarygodnym skokiem dosięgnął piłki, szczęśli-wie wylądował na łyżwach i pomknął do przodu, zwodami wymijając swych prześladowców. Jego rzut zadecydował o wyniku meczu. Rozradowani koledzy otoczyli Roma, Stortey ściskał go w: objęciach, Golem kilka razy podrzucił w powietrzu i nawet surowy trener pieszczotli­wie poklepał po karku. Uroczyście wręczono im kryształowy puchar, po czym drużyna powierzyła Romowi, zawodnikowi, który zdobył zwycięskie punkty, spełnienie starożytnego obyczaju - dokonanie wyboru królowej stadionu. Młode agry, które nie wątpiły, że wybór padnie na jedną z nich, zaczęły poprawiać makijaże.

Rom powoli jechał wzdłuż bariery z wiankiem z żywych kwiatów i wpatrywał się w twarze dziewcząt. Ku ogólnemu zdziwieniu minął sektor agrów, zaczęto tam szeptać - może nie zdołał dokonać wyboru i zacznie drugą rundę? Nie. Bez wahania podjechał do jednego z następnych sektorów, zdjął łyżwy, przeskakując stopnie podszedł do miejsca, gdzie siedziała Ula, zatrzymał się przed nią i wypowiedział tradycyjną formułę.

— Ogłaszam cię, Ulo Kapuleti, królową tego stadionu aż do następnej uniwersjady!

Wśród matów i agrów panowało zamieszanie. Widzowie z innych klanów, którzy nie orientowali się w sytuacji, owacyjnie witali nową królową. Zabrzmiał hymn.

Rektor, stojąc na baczność, schwycił się ręką za serce.

— Kochany, co ci jest? — spytała go żona. — Nie przejmuj się tak bardzo tymi idiotycznymi motokręglami.

— Czyż nie rozumiesz, co się stało? — odparł tragicznym tonem. — Po raz pierwszy od pięciuset lat zwycięzca wybrał królową stadionu nie ze swojego klanu!

6

Profesor Chase był najmłodszym nie tylko na wydziale matematycznym, ale w całym uniwersytecie. Niektórzy nazywali go szczęściarzem, ale była ta bardzo niesprawiedliwa opinia. Wywodził się z rodziny zwykłych matów i nie posiadał ani znakomitych przodków, ani znajomości, mimo to jednak zrobił karierę dzięki swemu uporowi i fanatycznemu oddaniu klanowi. Powiadano, że jest przewidywany do zajęcia miejsca w fotelu rektorskim, zaś to nader prestiżowe stanowisko mogło stać się odskocznią do dalszych

awansów. Był to wspaniały dowód, iż na Hermesie każdy obdarzony talentem i chęcią do pracy ma szansę...

— Potęga naszej nauki - tłumaczył swym studentom - wyjątkowe miejsce, jakie zajmuje w panteonie nauk Hermesa, wynika z jej uniwersal­nego charakteru. Na przykład, zadania na najprostsze równanie typu hiperbolicznego... - szybko nakreślił na tablicy wzór:

0x01 graphic

...uzyskanego w celu opisania swobodnych oscylacji jednorodnego środo­wiska, mają również zastosowanie w opisie szerokiego kręgu falowych procesów akustyki, hydrodynamiki i wielu innych sfer nauk fizycznych. Wybiegając myślą naprzód mogę stwierdzić, że modele matematyczne mają zastosowanie w badaniach istoty wszelkich innych form ruchu materii -chemicznej, biologicznej i społecznej, ponieważ pozwalają one uwzględ­niać i zestawiać z sobą nie tylko cechy ilościowe, ale i jakościowe. Te ostatnie przy pomocy ustalonych współczynników tłumaczą się na język cyfr i w ten właśnie sposób stają się wymierne. Matematyka, przyjaciele, to prawdziwa królowa nauk, która hojnie obdarza swych poddanych.

Chase przerwał, by rozkoszować się zrobionym wrażeniem i po chwili ciągnął dalej:

— Wróćmy jednak do naszego dzisiejszego tematu. Chodzi tu o pomiar stosunku okresu życia naładowanego D-mezonu do okresu życia neutralne­go D-mezonu, w celu ustalenia sił oddziaływających na powabność oraz sił oddziaływających przy zamianie powabności na dziwność...

Dostrzegł, że Ula go nie słucha i wpatruje się rozmarzonym wzrokiem w okno. Młodego profesora zawsze ogarniało uczucie złośliwego zadowole­nia w chwili, gdy mógł poniżyć tych szczęściarzy, którzy od chwili przyjścia na świat dysponowali tym wszystkim, co zwykli śmiertelnicy musieli zdobywać przez lata ciężkiej pracy.

— Ale naszą królową stadionu — rzekł szyderczo — najwyraźniej niezbyt interesuje omawiany przeze mnie, niegodny uwagi temat. Czy aby nie zawrócił jej w głowie ten dziwny agr, który ją ukoronował?

Ula zaczerwieniła się.

Chase, zadowolony ze swego kalamburu, nie ustawał.

— Jest to chyba jedyny przypadek, który nie podlega wszechmocnej logice matematycznej. Mata rzuca piłkę agrowi, który przewrócił jej brata. Agr w odpowiedzi koronuje ją. Jest to zadanie ze sfery równań irracjonal­nych.

Ula wybiegła z auli.

- Panie profesorze — Pierre podniósł się ze swego miejsca — proszę wybaczyć, ale pańskie zachowanie jest oburzające. Nikt nie dat panu prawa obrażania ludzi. - I wyszedł za Ulą. Kitka osób w milczeniu poszło w jego ślady.

Chase zmieszał się, poczuł bowiem, że tym razem przeciągnął strunę. Rozsądniej byłoby nie zadzierać z tymi Kapuletami — stare rody są niezwykle solidarne i może mieć nieprzyjemności. Ale niełatwo go teraz wysadzić z siodła. Ma w nosie całą tę zgraję, która żyje tylko ze sławy swoich przodków. Przecież stali się już tak bezczelni, że podnoszą rękę na pryncypia hermesjańskiego społeczeństwa. Nie ujdzie im to płazem, rozpę­tam taką burzę! — podtrzymywał się na duchu Chase.

- Fajnie ją pan usadził, profesorze - jeden ze studentów przerwał jego rozmyślania. I natychmiast rozległy się dalsze głosy.

- Dobrze jej tak!

- Niech wie, co to znaczy zdradzać swoich!

- Proszę się nie martwić, poprzemy pana...

- Dziękuję wam, przyjaciele - rzekł wzruszony Chase. - Nie wątpiłem, że jesteście prawdziwymi matami - całkowicie wróciła doń jego zwykła pewność siebie. - Potrafimy obronić nasz klan. Ale teraz kontynuujmy zajęcia.

Pierre dopędził Ulę już za bramą uniwersytetu i schwycił dziewczynę za rękę.

- Poczekaj, uspokój się.

- Zostaw mnie! — wyrwała dłoń.

- Nie zwracaj uwagi na tego parweniusza. On nie może nam wybaczyć naszego pochodzenia.

- Chase mnie znieważył. Jak on śmiał powiedzieć coś takiego przy wszystkich.

- Oczywiście, że to chamstwo, ale gdzież miał się nauczyć dobrych manier? Powiedz mi jednak, dlaczego to zrobiłaś?

- O co ci chodzi?

- Dlaczego rzuciłaś piłkę agrowi?

- Ponieważ chciałam.

- Na złość Tiborowi? Zrobił ci jakąś przykrość?

- Nic podobnego.

Kobiece kaprysy, pomyślał doświadczony przystojniak Pierre.

- No, już dobrze, możesz się niczego nie bać - rzekł protekcjonalnym

tonem. - Wkrótce się pobierzemy i wszystko zostanie zapomniane.

- Jesteś pewien? — zapytała ironicznie, ale Pierre nie zauważył tego.

- Oczywiście! - zawołał z zapałem. - Któż by się ośmielił pomyśleć coś złego o mojej żonie! Gdyby nawet znalazł się ktoś taki, razem z Tiborem natychmiast przywołamy go do porządku.

- Nie to miałam na myśli. Czy jesteś pewien, że się pobierzemy? Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Co?

- To. Przecież nie dałam ci zgody.

- Znowu kaprysy - rzekł z irytacją. - Nie udawaj. Już w szkole nie dawałaś mi spokoju.

- Podobałeś mi się, nie będę ukrywała. Ale z tym już skończone.

- Słuchaj, przecież przed tygodniem, w parku...

- Możesz mi nie przypominać. Powiedziałam — skończone.

- No cóż, wygląda na to, że Chase miał rację - rzeczywiście ten agr, Rom, czy jak mu tam, cię oczarował.

- Nie twoja sprawa.

- Dziewczyno, posłuchaj, żal mi cię. Czy wyobrażasz sobie, co ty wyprawiasz? Agr i mata - dobrana para! — roześmiał się zgryźliwie. Odwróciła się i odeszła.

- Opamiętaj się. Rujnujesz sobie życie!

Ula nie odpowiedziała. Wyprzedził ja i zagrodził drogę.

- Wybacz mi moje grubiaństwo. Wiesz przecież, że powodzenie u kobiet przewróciło mi w głowie i stąd bierze się ta moja fanfaronada. Ale przecież kocham cię, nigdy nie wątpiłem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. I nagle, jak pałką w łeb.

- Przeżyjesz to, Pierre - rzekła łagodnie.

- Zabiję się!

- Przeżyjesz. I pocieszysz się. Zostańmy przyjaciółmi, tak bardzo po­trzebna mi teraz pomocna dłoń.

- Nie, nie i jeszcze raz nie. Jesteśmy zaręczeni. Twoi rodzice nie pozwolą ci zerwać umowy. I Tibor... Jeżeli się nie opamiętasz, wszystkich nastawię przeciwko tobie.

- Nie groź mi - powiedziała zmęczonym głosem. - I bez tego jest mi straszno.

Słowa te wstrząsnęły Pierrem. Stał oszołomiony, z uczuciem wewnętrz­nej pustki i gdy ponownie zaczęła iść, nie próbował jej już zatrzymywać. Matka powitała Ulę ozięble.

- O, zjawiła się królowa!

- Co z Tiborem? - zapytała Ula.

- Leży. Idź, popatrz, jak ten agr poturbował twojego brata. Może wreszcie odezwie się w tobie sumienie.

Ula, z trudem powstrzymując łzy, poszła do pokoju Tibora. Na prze­kór oczekiwaniom brat wyglądał nieźle i był jak zwykle w dobrym

humorze.

- Siostrzyczka przyszła odwiedzić umierającego? Ale jak widzisz, jes­tem zupełnie zdrów.

- To prawda, Tiborze?

- Tak, tylko siniaki zostały.

- I nie gniewasz się na mnie?

- Co ci przyszło do głowy? Zabawiłaś się, rzuciłaś piłkę agrowi i za to zostałaś królową. Cieszę się z twojego sukcesu, a ten agr też jest, jak widać, równym chłopakiem.

- Tiborze - przytuliła się do jego piersi - wracasz mi życie!

- Prawdę mówiąc, uznałem go za ciamajdę, a tymczasem okazało się, że ma charakter! Oczywiście, sama rozumiesz, że gdybym uważał, nigdy by

nie dał mi rady.

- Oczywiście, kochany braciszku. Jesteś najsilniejszym i najzręczniej­szym graczem na całym Uniwersytecie.

- Kpisz ze mnie?

- Nie, mówię to zupełnie serio.

- Dlaczego masz łzy w oczach? - ujął ją pod brodę i przyjrzał się

uważnie.

- A, tak... - odwróciła twarz.

- Mnie możesz się przyznać.

Ula rozpłakała się. Tibor zaczął ocierać dłonią Izy płynące po jej policzkach, a drugą ręką gładził ją po plecach. - Uspokój się, przecież nic strasznego się nie stało...

- Nie wyobrażasz sobie, jak on mnie przy .wszystkich...

- Co za on? Mów jaśniej.

- Profesor Chase.

- A, ten parweniusz... co na to Pierre? Nie ujął się za tobą? Wyjęła chusteczkę i zaczęła doprowadzać się do porządku.

- Nie wiem, uciekłam i Pierre dogonił mnie dopiero na ulicy. Żądał, żebyśmy jak najszybciej się pobrali.

- I słusznie. Natychmiast ustaną wszystkie plotki na twój temat.

- Tiborze - rzekła błagalnym głosem - nie gniewaj się, ale nie mogę wyjść za niego.

- Jak to? - usiadł na łóżku. - Co zaszło między wami, pokłóciliście się?

- Nie. Po prostu go nie kocham. Gwizdnął cicho.

- I dawno to zrozumiałaś? Skinęła głową.

- Słuchaj, Ula, nie wiem, co na to rodzice, ale ja będę ostatnim człowiekiem, który chciałby cię nakłaniać do tego małżeństwa. W ogóle uważam, że ten zwyczaj zaręczania dzieci to idiotyzm. Dzięki Bogu nikt nie wpadł na pomysł, żeby mnie ożenić według czyjegoś widzimisię! Ale zawsze miałem wrażenie, że Pierre ci się podoba. Może to zwyczajna sprzeczka? Pogodzicie się. Chcesz, to pogadam z nim po męsku? — Nie, Tiborze, nic z tego nie wyjdzie.

- Powiedz mi, ale szczerze, czy przypadkiem nie zakochałaś się w kimś innym?

Nie odpowiedziała.

- Dobra, nie będę cię męczyć.

Ula z wdzięcznością pomyślała, że jej porywczy i rozpuszczony brat, nieraz brutalny w swej prostolinijności, miał dość taktu, by nie grzebać się w jej i tak już skomplikowanych uczuciach. Jednocześnie zrobiła jeszcze jedno odkrycie - był wystarczająco przenikliwy, by zrozumieć, co się z nią dzieje.

- W końcu znajdziesz kogoś innego, i tak w gruncie rzeczy jesteśmy wszyscy prawie tacy sami - stwierdził filozoficznie Tibor. - Jedno ci tylko powiem - nie zapominaj o swoim klanie, bez niego zginiesz. - I po krótkiej chwili zapytał nagle. - A swoją drogą, czemu rzuciłaś mu tę piłkę?

- Sama nie wiem, naszło na mnie jakieś zamroczenie...Chociaż, może ze współczucia. Miał taką speszoną minę, kiedy go zaatakowałeś.

- Ahaaa... - powiedział przeciągle Tibor.

Ktoś zastukał, drzwi się otworzyły i na progu pojawił się profesor Kapuleti.

- Witajcie, dzieci. Tiborze, zabiorę ci Ulę, muszę z nią porozmawiać. W gabinecie ojca Ula usiadła z podwiniętymi nogami na miękkiej, szerokiej sofie. Było to jej ulubione miejsce. W dzieciństwie spędzała tu całe godziny, kartkując popularne publikacje o matematyce i od czasu do czasu zerkając na ojca, pochylonego nad biurkiem pełnym rękopisów. Chwilami przerywał pracę, żeby wdać się w filozoficzne rozważania na

rozmaite, abstrakcyjne tematy. Ula niewiele z tego rozumiała, ale podobało się jej, że traktuje ją jak dorosłą i kiwała głową, jak przystało poważnemu rozmówcy. Matka, gdy zastawała ich przy tych zajęciach, miała do męża pretensje, że zawraca dziecku głowę rozmaitymi bzdurami, zamiast uczyć je zasad dobrego zachowania. Kapuleti protestował i próbował udowadniać, że umysł dziecka to pusta kartka papieru, którą od samego początku należy zapełniać wiecznymi prawdami. I jeżeli nawet są one w chwili obecnej dla Uli niedostępne, to na pewno kiedyś odżyją w jej pamięci i odegrają swoją rolę, zaś bez tego fundamentu kultury matematy­cznej niczego w życiu nie osiągnie. Denerwował się, zdejmował i znowu zakładał na nos swe olbrzymie, rogowe okulary, lecz ostatecznie machał ręką, siadał za biurkiem i po sekundzie zapominał o Uli i całym świecie. Ach, jak dawno minęły te pogodne chwile, jak skomplikowane stało się

życie!

Kapuleti długo wahał się, przekładał papiery, zaś Ula, nie chcąc mu pomóc, obojętnie obserwowała go swymi wielkimi, pomarańczowymi oczyma. Tylko lekkie drżenie powiek zdradzało ogarniający ją niepokój.

- Widzisz, córko, w życiu bywają chwile... -zaczął, zająknął się i spróbo­wał inaczej. - Nigdy nie uważałem cię za głuptasa, którego należy uczyć życia. Jesteś dorosłą, mądrą dziewczyną i zrozumiesz...

Znowu się zmieszał, czując na sobie jej uważne, pełne skupienia spojrzenie. Wreszcie odwrócił się i ciągnął dalej, patrząc w sufit.

- Słowem, po prostu przekażę ci treść rozmowy, którą miałem dziś z rektorem...

Powitanie rektora od razu wzbudziło jego czujność.

- Proszę wejść, Kapuleti, zawsze cieszę się ze spotkania z panem i bardzo mi przykro, że tym razem nasza rozmowa będzie dotyczyła nieprzyjemnych spraw. - Poprosił gościa, by usiadł, nerwowo poprawił krawat i rozczochrał swe bujne, siwe włosy.

- Chciałbym przede wszystkim dowiedzieć się, jak ocenia pan wydarze­nia na stadionie?

- Co pan ma na myśli? - zapytał Kapuleti.

- Doskonale się pan orientuje, co mam na myśli - zachowanie pańskiej córki i konsekwencje jej postępku.

- Nie widzę w tym nic nagannego.

- Doprawdy? To bardzo dziwne. Mata demonstracyjnie oddaje swoją piłkę młodzieńcowi z innego klanu, zaś ten publicznie wybiera ją na królową stadionu. A pan uważa, że to normalne?

- No cóż, jest to być może dość niezwykłe, ale nic ponadto.

- Zdumiewające! - Rektor machnął rękami. - Czy mam tłumaczyć panu, ogólnie szanowanemu człowiekowi, że nasz dobrobyt opiera się na systemie profesjonalnych klanów?

- Wiem o tym. Wiem jednak również, że powinno istnieć pełne równou­prawnienie klanów. A poza tym, dlaczego chwilowy kaprys krnąbrnej dziewczyny (ten fragment swojej rozmowy z rektorem Kapuleti z wrodzoną delikatnością stonował) miałby zagrozić naszemu systemowi? Niewiele ten system byłby wart, gdyby podobne drobiazgi mogły go podważyć.

- O to właśnie chodzi, że wszystko zaczyna się od drobiazgów!-zawołał rektor. — Niechże pan zrozumie — to nie przypadkowy epizod, kryje się za nim coś poważniejszego. Zresztą, nie zna pan niektórych faktów i, oczywiś­cie, powinienem był od razu pana z nimi zapoznać. Proszę więc posłuchać -profesor agrochemii Valdez odkrył, że ten agr, Rom Monteki, studiuje podstawy matematyki. Najwidoczniej udało mu się wykraść podręcznik.

Kapuleti zbladł.

- Chce pan powiedzieć...

- Niech pan sam wyciągnie wnioski. Jest najwyraźniej zakochany w pańskiej córce i szuka sposobu, by się do, niej zbliżyć. To jasne jak dwa razy dwa, mówiąc pańskim językiem.

- No, to jeszcze o niczym nie świadczy. Ula jest rozsądną dziewczyną i prawdziwą matą. Ręczę za nią.

- Chciałbym w to wierzyć. Ale jej postępek świadczy, że nie jest obojętna na zaloty agra. Czy wyobraża pan sobie, jaki wpływ na jej losy może mieć to szaleństwo? Zresztą, chodzi tu nie tylko o nią i tego Montekiego. Jestem biolem i mógłbym na to machnąć ręką, pozwalając matom i agrom toczyć swe międzyklanowe wojny. Ale jako rektor jestem zobowiązany myśleć o niebezpiecznych konsekwencjach tego niebywałego incydentu. Proszę sobie wyobrazić, co się stanie, jeżeli za ich przykładam pójdą inni młodzieńcy i dziewczęta. Zaczną nawiązywać miłosne więzi z partnerami z innych klanów, a w dodatku rozpoczną naukę ich języków, lekceważąc swój własny zawód. Efektem tego może być tylko degradacja kultury profesjonalnej, zastój w przemyśle, rozkład sprawnego mechaniz­mu społecznego, rozpad moralności, ogólne zdziczenie! Oto do czego może doprowadzić niewinny na pierwszy rzut oka... hm... kontakt maty i agra. -

Rektor, wstrząśnięty nakreśloną przez siebie przygnębiającą wizją, znowu rozczochrał swą fryzurę. I pospiesznie wysunął jeszcze jeden argument. -Rozumie pan, przez pięćset lat nikt spośród agrów czy biolów, nie mówiąc już o matach, nie wpadł na pomysł, że można szukać partnera lub partnerki poza własnym klanem. Ale jeżeli taki pomysł już się raz pojawi, niechybnie znajdzie naśladowców. Zły przykład, jak wiadomo, jest zaraźliwy. Kapuleti siedział bezgranicznie przygnębiony.

- Czego pan ode mnie oczekuje — zapytał wreszcie.

- Że podejmie pan kroki, by nie dopuścić do dalszych spotkań pańskiej córki z Romem. Ze swojej strony, zażądam tego samego od jego ojca, który zajmuje eksponowaną pozycję w gminie agrów -jest aldermanem czy kimś w tym rodzaju. Nie wątpię, że Monteki w nie mniejszym stopniu niż my dwaj jest zainteresowany powstrzymaniem swego syna przed nierozsądny­mi postępkami, które mogą złamać chłopakowi życie.

- Ale jak to zrobić?

- To już pańska sprawa. Niech jej pan wytłumaczy, zawstydzi, w ostate­czności trzyma pod kluczem. Aha, przypomniałem sobie, że ona ma narzeczonego. Niech więc ich pan bezzwłocznie pożeni.

- Pomyślę o tym - rzekł Kapuleti wstając.

- Niech pan myśli, ale nie radzę tracić czasu. Miłość jest jak nowotwór -daje przerzuty, aż zawładnie całym organizmem.

Kapuleti przemilczał ostatnie zdanie rektora. Wciąż jeszcze patrzył w sufit.

- I co wymyśliłeś, tatusiu? - W głosie Uli brzmiały ironiczne nuty.

- Może istotnie powinnaś wyjść za mąż za Pierre'a?

- Nie kocham go. Wzruszył ramionami.

- Przywykniesz, to pokochasz. Twoja matka też niezbyt mnie kochała, kiedy się pobraliśmy.

- Teraz też niezbyt cię kocha.

- Ula!

- Przepraszam cię, ojcze.

Kapuleti usiadł obok córki i objął ją za ramiona.

- Poradź mi, powiedz sama, co mam z tobą zrobić?

Ula uśmiechnęła się. Przypomniała sobie starego, szkolnego lekarza,

który zawsze pytał uprzejmie pacjentów, jakie lekarstwo ma im przepisać. I dopiero gdy sami nie wiedzieli, czym się leczyć, podejmował jakąś decyzję.

- Wiesz, tato, najlepiej od razu wsadź mnie pod klucz.

- Żartujesz!

- Nie, nie żartuję. W inny sposób mnie nie powstrzymacie. Kocham

Roma.

- Opamiętaj się. Ula! - Kapuleti po raz pierwszy w czasie całej rozmowy podniósł głos.

- Tak, tak! - krzyknęła, dając upust nagromadzonemu przez cały ten zwariowany dzień poczuciu krzywdy. - Kocham go na przekór twojemu rektorowi, tobie, Pierre'owi, Tiborowi i całemu naszemu sławetnemu kla­nowi! To wy zmuszacie mnie, bym go kochała!

7

Alderman Monteki był w paskudnym nastroju. Nieprzyjemności zaczęły się od samego rana i miał wrażenie, że nigdy się nie skończą. Zbyt długo trzymał na twarzy depilującą gąbkę i w rezultacie skóra zaogniła się i piekła. W szafie nie było czystej koszuli. Spinka od mankietu gdzieś przepadła i musiał czołgać się na czworakach, by ją znaleźć. Nowe buty, które uparcie próbował rozchodzić, uwierały i czuł, że na dużym palcu prawej nogi rośnie porządny odcisk. Gdy wychodził do ogrodu, poślizgnął się na mokrym od deszczu stopniu, upadł i boleśnie potłukł sobie ramię. Grzanki były wyraźnie przypalone, ale gdy zrobił robotowi wymówkę, ten, zamiast uznać swą winę, odparł arogancko - „Trudno każdemu dogodzić". Zagroził, że go odda na złom i w odpowiedzi usłyszał, żeby robił, jak uważa za słuszne, bo dla niego życie nie ma wartości i dopiero wtedy okaże się, jak sobie dadzą radę bez służącego. Po chwili namysłu dodał jeszcze, że ceny robotów dwukrotnie wzrosły.

' Monteki machnął z irytacją ręką, wybiegł na ulicę i ruszył swą zwykłą trasą do zarządu gminy agrów. Spacer nieco rozproszył mroczne myśli. Była wczesna wiosna. Powietrze miało tę tak rzadko spotykaną temperaturę, kiedy już nie jest zimno, ale jeszcze nie jest gorąco, pękały pąki na drzewach, hałasowały ptaki, kłócąc się o zaciszne miejsce na gałęziach, gdzie ich rodziny mogły wygodnie spędzić lato. Od posadzonych niedawno wzdłuż ulicy i dopiero co zaczynających kwitnąć krzewów czeremchy płynął ledwo wyczuwalny aromat. Monteki pomyślał, że warto by było parę takich

krzewów posadzić w swoim ogrodzie. Niech się tym zajmą Rom i Hel, chłopcy ostatnio się rozleniwili.

Przypomniał sobie synów i znowu wpadł w zły humor. Wczoraj alderman ponownie usiłował przemówić Romowi do rozsądku, ale nic z tego nie wyszło. Chłopak zamknął się w sobie i przyjął ojcowskie upomnienie z całkowitą obojętnością. Potem było jeszcze gorzej. Gdy Monteki zapytał Roma, dlaczego postanowił oddać wieniec dziewczynie z innego klanu (Monteki dowiedział się, że była to niejaka Ula Kapuleti), Rom odpowie­dział impertynencko, że jest już dorosły i nie musi się tłumaczyć ze swoich poczynań. Ojciec, próbując zachować spokój, wysunął przypuszczenie, że był to ze strony Roma rycerski gest, którym wyraził swą wdzięczność za rzuconą piłkę. W rzeczy samej, intencja godna była pochwały, ale jeżeli owa panna okazuje Romowi swoje zainteresowanie, czy nawet narzuca mu się, powinien zachować ostrożność. Sprawy przybrały nie najlepszy obrót, na ich temat krążą coraz liczniejsze plotki i jeżeli nie przetnie się ich w zarodku, ludzie mogą tyle nazmyślać, że do końca życia nie zdoła się od tego uwolnić.

- Od czego? - spytał Rom.

- Od pogłosek, że macie romans.

- A czemu nie?

Wszystko skończyło się tym, że Monteki nakrzyczał na syna, zagroził, że wypędzi go z domu i Rom, trzasnąwszy drzwiami, wybiegł. No i postępuj, człowieku, z dziećmi w rękawiczkach! Nie, tu trzeba twardej ręki. Ten gaduła Stortey tylko zawraca mu głowę i wodzi za nos, obiecując podsunąć Romowi jakąś oszałamiającą agrę. Trudno też wykluczyć, że wychowawca po cichu sprzyja ich flirtowi. To niesolidny człowiek, nieprzypadkowo o mały włos nie wyrzucono go z Uniwersytetu.

Pewną pociechę przyniosła Montekiemu rozmowa z młodszym synem, Helem. To prawdziwy agr, oddany swemu klanowi. Obce mu są takie romantyczne brednie. Bezapelacyjnie potępił szaleństwa brata i obiecał ojcu, że podejmie odpowiednie kroki. Ale cóż on może zrobić? Dziecięce przechwałki! W każdym razie przyjemnie stwierdzić, że syn myśli tak samo jak on. A przecież Monteki był dumny z Roma i zawsze odnosił się obojętnie do młodszego syna, choć czynił sobie z tego powodu wyrzuty. No i jak tu ich zrozumieć!

Co prawda Hel również wprawił go w zakłopotanie, gdy stwierdził, że byłoby pół biedy, gdyby Rom przeciągnął swoją ukochaną do agrów -niech ona zdradza swój klan, ale nie na odwrót. Ten pomysł był wyraźnie

zasugerowany przez Storteya. Chłopak nie rozumie, że nie chodzi tu o to, który klan postawi na swoim. Wyzwanie zostało rzucone fundamentalnym zasadom systemu!

Monteki zatrzymał się, zobaczył bowiem kłos pszenicy, który przypadko­wo wyrósł bez pomocy człowieka koło krzewu czeremchy z upuszczonego przez kogoś ziarna. To był dobry znak, zwiastujący pomyślne plony w tym roku. Zerwał kłos i ostrożnie, by go nie połamać, włożył do szerokiej kieszeni na piersi — pokaże znalezisko kolegom.

Monteki znowu spochmurniał. W zarządzie ostatnimi dniami wyraźnie zmienił się stosunek do niego. Na pozór wszystko było jak poprzednio, nikt z nim nie próbował zaczynać rozmowy na temat tego nieprzyjemnego incydentu, nikt nie zadawał pytań. Ale to właśnie było najgorsze. Lepiej by się czuł, gdyby szczerze wypowiedzieli swe myśli, dając tym samym dowód, że wciąż mu ufają. Zamiast tego spotkał się z oschłością, obojętnością i od czasu do czasu dostrzegał kierowane w jego stronę krzywe spojrzenia. Robiło to wrażenie, jakby postawiono już na nim krzyżyk, nawet nie pozwalając mu się wytłumaczyć, usprawiedliwić. Zresztą, może tylko mu się zdawało? Stracił wiarę w siebie, stał się podejrzliwy. Niestety, jest jeszcze jeden złowieszczy symptom - już od trzech dni szef nie zaprasza go do siebie, a przecież poprzednio prawie co godzinę wzywał go, by się naradzić, albo po prostu pogawędzić.

Teraz poślą mnie na emeryturę, myślał Monteki z goryczą, albo w najlep­szym wypadku oddelegują gdzieś na prowincję do jakiejś nędznej placówki agrotechnicznej i pogrzebią mnie tam za życia. Nikt wtedy nie będzie pamiętać ani o dziesiątkach lat nienagannej służby naszej sprawie, ani o zasługach dla gminy. Ale mówiąc szczerze, czyż ja sam postąpiłbym inaczej, gdyby coś takiego przytrafiło się któremuś ze współpracowników? Nie, nie drgnęłaby mi ręka przy podpisywaniu wyroku na bliźniego. Nie ma co narzekać, trzeba nieść swój krzyż. Zasady powinny być dla wszystkich takie same. Syn nie odpowiada za ojca, ale ojciec odpowiada za syna. Mówią, że grzechy ojców spadają na barki synów. Widać zdarza się i na odwrót.

Nie mniej ponure były myśli Kapuletiego. Nie mógł zrozumieć, dlaczego los postanowił zakłócić unormowany bieg jego życia, pozbawić cennego spokoju. Do tej pory wszystko w jego życiu toczyło się samo, bez jego udziału, nie sprawiając mu jakichś szczególnych kłopotów. Otrzymał w spadku wszystko, o czym człowiek mógłby zamarzyć - wspaniałą genealogię, miłość rodziców, klasyczne wykształcenie, nietuzinkowy talent,

wczesny sukces, szczęśliwą rodzinę, dom i środki, które pozwalały mu żyć nie troszcząc się o nic. Dzięki temu mógł całkowicie poświęcić się ukocha­nemu zajęciu - pracy nad wzorami. Czyż można porównać z czymkolwiek rozkosz manipulowania nieposłusznymi symbolami, poszukiwanie sensu ukrytego w chaotycznych połączeniach cyfr i liter, nadawanie im har­monijnego kształtu, by rozwiązawszy zagadkę, odnaleźć ukrytą za nią następną, jeszcze bardziej pasjonującą tajemnicę. Kapuleti, czy to w swym domu, czy w uniwersyteckim gabinecie miał wciąż wrażenie, że uczestniczy w jakiejś nie kończącej się ekspedycji i musi wspinać się na nie zdobyte szczyty gór, nurkować z akwalungiem w głębinach morskich, pełznąć po gorących piaskach pustyni i błądzić po omacku w labiryncie jaskiń. Zagłę­bianie się w ten zadziwiający świat sprawiało, że doznawał najniezwyklej-szych, najbardziej porywających przeżyć, poddawał próbie swą wolę i od­wagę, ryzykował rozpaczliwie, pokonywał podstępnego wroga i okazywał mu wielkoduszność.

A teraz odwołano go z ekspedycji, wyrwano ze sfery cudownych abstrakcji, które były dla niego jedyną konkretną formą istnienia, rzucono w otchłań codzienności. Za co? Dlaczego właśnie jego?

O czymże ja myślę, przeraził się Kapuleti. Cóż za potworny egoizm, przecież na tę kartę postawiono los mojej córki, maleńkiej, kochanej Uli. Biedactwo! Zniewolona przez uczucie zagubiła przewodnią nić swego życia. Teraz rzucą się na nią łajdacy, krzykacze i demagodzy pozbawieni jakich­kolwiek talentów i spekulujący jedynie na swym oddaniu klanowi. Ostatnio pojawiło się mnóstwo takich typów. Niektórzy nie są w stanie porządnie zrozumieć superrównania, ale przewodzą w gminie matów, usadowiwszy się na synekurach w zarządzie, w najrozmaitszych komisjach. Dawniej było inaczej. Wtedy uważano za rzecz oczywistą, że klanem kierowały najwybit­niejsze umysły. Jego ojciec, choć niezbyt zależało mu na władzy, jednogłoś­nie został wybrany na przywódcę miejscowej gminy, był przez dwadzieścia lat jej przedstawicielem w Senacie. Coś popsuło się w naszym systemie — wszyscy krzyczą o profesjonalizmie, ale prawdziwych profesjonałów jest coraz mniej.

Kapuleti znowu zrobił sobie w duchu wymówkę za to, że traci czas na dygresje. Teraz powinien myśleć tylko o Uli, trzeba ją ratować przed wszystkimi i przed nią samą — choćby siłą. Może istotnie trzeba ją zamknąć w domu, jak to doradzał rektor? Żona również domaga się, by za wszelką cenę nie dopuścić do spotkań Uli z tym chłopakiem. Ale chyba Tibor ma rację, trzeba oszczędzić naszą Ulę i zabrać się za tego agra. Kapuleti ze

wzruszeniem pomyślał o swoim synu - podczas tych życiowych perturbacji znalazł w nim prawdziwe oparcie. Gdy Tibor bezkompromisowo, logicznie przedstawił mu swój plan, natychmiast się z nim zgodził.

Rom... Cóż o nim wiedzą? Jego żona nie widzi żadnego problemu — jest agrem i to wszystko tłumaczy. Ale uczucia Kapuletiego były bardziej złożone - kryła się w nich i zrozumiała wrogość, i jakaś dziwna sympatia. Przecież ten chłopak pokochał Ulę i był skłonny złożyć jej w ofierze to, co najdroższe - swój zawód. Zasadniczo jest to godne szacunku, świadczy bowiem o silnej osobowości. Ale cóż nas to obchodzi! Wszak można szanować nawet robota, byleby tylko wiedział, gdzie jest jego miejsce. Nie życzy mu źle, ale powinien zostawć Ulę w spokoju.

Kapuleti, podniecony swym zdecydowaniem i podświadomie obawiając się, że nastrój ten nie potrwa długo, rzucił się do telkomu i polecił, by natychmiast połączono go z aldermanem Montekim z gminy agrów. Po kilku sekundach na ekranie pojawiła się twarz o wydatnych kościach policzkowych, masywnym podbródku i mocno zaciśniętych wargach. Przy­mrużone, niebieskie oczy patrzyły bacznie. Była to twarz człowieka, który wierzy we własne siły i wie czego chce.

- Alderman Monteki?

W odpowiedzi — skinięcie głową.

— Jestem profesor Kapuleti z klanu matów. Znów skinięcie głowy.

- Zapewne domyśla się pan, dlaczego pana niepokoję. Skinięcie.

— Czy nie uważa pan, że powinniśmy porozmawiać? Skinięcie.

- Sądzę, że to nie rozmowa na telkom. Skinięcie.

— Oczywiście; jeżeli pańska małżonka...

Monteki znowu skinął głową, nie dając mu skończyć.

— Gdzie? — Kapuleti poczuł, że nie doczeka się odpowiedzi i rzekł: — Proponuję restaurację „Wektor". To w centrum, wygodnie dla obu stron. -Cóż za idiotyczne słowa, zupełnie jakby mówił o dyplomatycznych pertrak­tacjach dwóch państw będących w stanie wojny. A zresztą... - Zgadza się .pan?

Agr znowu ograniczył się do kiwnięcia głową i Kapuleti wyłączył aparat. Można sobie wyobrazić, jak łatwo będzie się dogadać z tym mrukiem!

Państwo Kapuletowie przyjechali parę minut wcześniej, by wybrać

ustronny gabinet, w którym nikt nie będzie im przeszkadzać. Nie mieli również ochoty, by widziano ich z agrami. W zasadzie nie ma w tym nic nagannego, ludzie z różnych klanów nierzadko spotykają się w interesach. Ale, oczywiście, bez żon. Przede wszystkim jednak miasto wrze od plotek, obie rodziny — Kapuletów i Monteków — opinia publiczna już połączyła jakimś intrygującym węzłem, który wcześniej czy później, tak czy inaczej, powinien zostać przecięty. Jeżeli zauważą ich razem, rozejdzie się nowa fala plotek, ich nazwiska znowu będą bezlitośnie poniewierać. Montekiemu Zapewne jest to objętne, ale honor naszego rodu...

Kapuleti przywołał starego robokelnera, który usługiwał jeszcze jego ojcu i któremu mógł całkowicie zaufać. Zamówił kawę dla czterech osób oraz polecił, by powitano Monteków przy wejściu i zaprowadzono ich do gabinetu bez zwracania uwagi innych gości. Na szczęście było ich niewielu.

Obie pary wymieniły sztywne ukłony i kilka nic nie znaczących, stereoty­powych zdań: „Czego się państwo napiją?" „Tak, wczesną mamy wiosnę". „Zapewne dla agrów rozpoczyna się teraz okres wytężonej pracy?" i zapa­dła cisza. Atmosfera była napięta jak struna, która pęknie, jeżeli padnie jakieś nieprzemyślane słowo. Signora Kapuleti posyłała mężowi wymow,ne spojrzenia, by wziął inicjatywę w swoje ręce, ten jednak milczał jak zaklęty. Musiała zrobić to sama.

- Pomówmy szczerze. Spodziewamy się, że państwo niezwłocznie poło­żą kres zalotom swego syna do naszej córki.

Kapuleti poczuł się wyjątkowo niezręcznie. Ale w końcu sam był temu winien, niepotrzebnie zwlekał.

Monteki położył na stół swe duże, spracowane dłonie i rzekł:

- Słuchamy państwa.

- Nie mam nic do dodania - takim samym ostrym tonem odparła signora Kapuleti. — Sądzę, że wyraziłam się wystarczająco jasno.

- Proszę wybaczyć, ale ich jest dwoje. Dlaczego więc nie mówi pani, jak .macie państwo zamiar wpłynąć na swą córkę?

- To państwa syn nie daje jej spokoju. Proszę przywołać go do porządku, zmusić go, by wybił sobie z głowy tę, śmiech powiedzieć, miłość!

- Dlaczego pani tak mówi - po raz pierwszy odezwała się signora Monteki. - Cóż w tym śmiesznego. Rom, o ile się orientuję, istotnie kocha

Ulę.

Kapuleti zauważył, że żona Montekiego nazwała dzieci po imieniu, podczas gdy do tej pory mówiono o nich wyłącznie „państwa syn", „córka państwa", jakby chodziło tu o lalki, którymi można sterować, jak się komu

spodoba. Pomyślał też, że Monteki, niezbyt rzucający się w oczy mężczyzna, ma wyjątkowo piękną żonę. Proste, czarne włosy, rozdzielone przedział­kiem, zaczesane gładko do tyłu, odsłaniały czyste, wypukłe czoło. Jej nos był nieco zadarty, a cera lekko matowa i to nie jak od opalenizny, lecz raczej jak u Mulatki. O tej domieszce krwi świadczyły również, wydatne, jakby opuchnięte wargi.

Tymczasem jego żona eksplodowała jak bomba.

- Pani wybaczy, nie orientuję się, co czuje pani syn i, prawdę mówiąc, zupełnie mnie to nie obchodzi. Żądam, by przestał ją prześladować. Słyszy pani! W przeciwnym razie będziemy musieli porozmawiać innym językiem!

- Marto — Kapuleti próbował uspokoić swoją połowicę.

- Zostaw mnie - odwarknęła. - To nie moja wina, że muszę załatwiać męskie sprawy.

- Nie wiem, jaki język miała pani na myśli - rzekł Monteki. - Przecież możemy się z państwem porozumiewać tylko przy pomocy atów.

Kapuleti nie zorientował się, czy jego rozmówca jest do tego stopnia naiwny, czy też jest to ironia.

- Miałam na myśli, że porozmawiamy w innym miejscu i wtedy nie ujdzie to wam płazem.

- Dlaczego? - zapytał Monteki tym samym tonem.

- Dlatego, że pański syn nie tylko niepokoi naszą córkę, ale także i ze społecznego punktu widzenia jego zachowanie jest przestępstwem.

To zabawne, pomyślał Kapuleti, moja żona prawie dosłownie cytuje rektora.

- Nie chciałabym państwa urazić — ciągnęła Marta — ale proszę zrozu­mieć, że agr nie powinien kochać maty, a w każdym razie nie ma prawa liczyć na wzajemność. To przeciwne naturze.

- Mój Rom zasługuje na najbardziej oddaną miłość - powiedziała signora Monteki. W stwierdzeniu tym nie słychać było wyzwania, lecz po prostu dumę z syna.

- Nie przeczę, to możliwe. Niech więc poszuka godnej siebie partnerki w swoim własnym klanie. Najważniejszy jednak, dziwię się, jak państwo się z tym godzą, pozostaje fakt, że zaczął zajmować się matematyką. -Signora Kapuleti prychnęła pogardliwie. - Wziął się za coś, co przekracza jego siły i będziecie państwo mieli w domu nieuka... Odezwiesz się wreszcie, czy nie? - zwróciła się gniewnie do męża.

- Tak, oczywiście - mruknął Kapuleti. - Ja też uważam, że taki mezalians jest niemożliwy.

Monteki zmierzył go ciężkim spojrzeniem i zwrócił się do żony.

- Mają rację, Anno, szkoda gadać.

- Wreszcie znalazł się jeden rozsądny człowiek! - Martę wyraźnie podniosło to na duchu. - Niech więc pan coś wymyśli, signor Monteki, na mojego męża trudno liczyć.

Kapuleti czuł się urażony. Było mu szczególnie wstyd, że w ten sposób potraktowano go w obecności signory Monteki. Spojrzała na niego i szybko odwróciła wzrok. Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach współczucie. Nic silniej nie pobudza wyobraźni niż urażona ambicja i Kapuleti nagle przypomniał sobie radę Tibora.

- Słuchajcie, państwo - odezwał się. - Wiem, jak należy postąpić. Nasze dzieci należy rozłączyć, i to w taki sposób, by nie poczuły, że stosuje się wobec nich przemoc. Powiedzmy, wyślemy Ulę do stolicy do babci, motywując to koniecznością zapewnienia staruszce opieki. Żeby uczynić to jeszcze bardziej wiarygodnym, moja matka wyśle telegram z prośbą o jak najszybszy przyjazd wnuczki. No i jak? - Spojrzał po zebranych, szukając poparcia. Monteki był wciąż obojętny, Marta siedziała z kwaśną miną i tylko piękna Anna nagrodziła go lekkim skinieniem głowy. - Ręczę - rzekł Kapuleti z entuzjazmem - że po pół roku zapomną o sobie.

- Dlaczego to my mamy wysyłać Ulę, niech oni odeślą swego syna! -gniewnie oznajmiła signora Kapuleti. Nie musiała dzięki temu przyznać, że jej mąż podsunął dobrą myśl.

- Zgadzam się - powiedział Monteki ponuro. - Wyślemy Roma do peryferyjnej stacji agrotechnicznej. - Unikał wzroku żony, która patrzyła nań z wyraźnym wyrzutem. - Nie ma innego wyjścia. Chłopakowi przyda się praca w naturalnym środowisku, bez tego nie zostałby prawdziwym agrem.

- Można wysłać ich oboje — bojaźliwie zauważył Kapuleti powodowany czy to poczuciem sprawiedliwości, czy też chęcią sprawienia przyjemności zmartwionej Annie.

- Po co, pytam? - natychmiast odparła poirytowana Marta. - Cóż za różnica, czy będzie ich dzieliło dwa, czy cztery tysiące kilometrów?

- Jak sądzisz, Anno? — Monteki wreszcie zwrócił się do żony. Spojrzała na niego błyszczącymi od łez oczyma i odparła cichym, zmęczonym głosem:

- Rób, jak uważasz za słuszne, kochany. To ty musisz zadecydować. Kapuleti poczuł, że straszliwie zazdrości temu agrowi i pomyślał, jakie to szczęście mieć taką żonę. Natychmiast z przestrachem spojrzał na Martę. Przymrużone oczy, mocno zaciśnięte usta świadczyły, że niewątpliwie odgadła stan jego ducha. No, teraz będzie miał za swoje!

- Obiecuję panu, signor Kapuleti - Monteki specjalnie zwracał się do niego, podkreślając w ten sposób, iż uważa go za głowę rodziny - że za trzy dni Rom wyjedzie. Potrzebujemy trochę czasu, by uzgodnić to z wydziałem i przygotować chłopca do drogi - wyjaśnił.

- Co znaczy postawić sprawę po męsku! - z zachwytem zawołała Marta. Trudno było zgadnąć, czy w okrzyku tym więcej było ulgi, że udało się jej postawić na swoim, czy chęci odegrania się na mężu. Chcąc w jakiś sposób przypodobać się surowemu agrowi, ciągnęła dalej żartobliwie.

- Jeszcze będziecie nas państwo błogosławić. Nikomu nie życzę takiej synowej jak Ula. Ma straszliwy charakter, jest kapryśna, histeryczna, samowolna, szybko zmienia swoje sympatie. Choć to moja córka, muszę

szczerze powiedzieć, że to nie aniołek.

Mąż spojrzał na nią z wyraźnym zaskoczeniem, zaś signora Monteki

uśmiechnęła się.

- Co, może mi państwo nie wierzycie"? - zapytała podenerwowana

Marta.

- Nie, skądże - odparła signora Monteki - pani lepiej zna swą córkę. Natomiast mój Rom to wspaniały chłopak, skromny, serdeczny, bardzo zdolny...

- To już koniec sprawy - wtrącił się Monteki wstając. - Do widzenia państwu, żałuję, iż nie mogę powiedzieć, że spotkanie z państwem sprawiło mi przyjemność. - Wziął żonę pod rękę i wyszli.

- Cham! - stwierdziła Marta. - Taki sam pewnie jest i Synalek. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

8

Dom Kapuletów stał w dzielnicy, w której znajdowały się stare wille i każdą z nich bez przesady można było nazwać pałacem. Był otoczony wysokim, kamiennym murem i od południowej strony graniczył z parkiem. Tu właśnie Rom postanowił założyć swój punkt obserwacyjny. Gdy tylko zapadła ciemność, za pomocą wysokogórskiej liny zaopatrzonej w hak wdrapał się na mur, usiadł, jak mógł najwygodniej, i zaczął czekać. Naprze­ciwko niego znajdował się pokój Uli, którego oba szerokie okna oraz drzwi wychodziły na balkon.

Czas ciągnął się w nieskończoność. Z domu nie dobiegały żadne dźwięki i sprawiał on wrażenie, jakby został opuszczony przez swoich mieszkańców.

Z parku od czasu do czasu dobiegał śmiech i okrzyki spacerujących par. Oczy Roma przyzwyczaiły się do ciemności i gdy wzeszedł jeden z księży­ców Hermesa, można było dostrzec umeblowanie pokoju Uli. Zaczął kropić deszcz, zrobiło się chłodniej, ale chłopak nie czuł ni zimna, ni niewygodnej pozycji, w której siedział. Przypominał myśliwego, gotowego wystrzelić natychmiast, gdy pojawi się zwierzyna. Rom uśmiechnął się z goryczą. Dobre porównanie! Jakiż z niego myśliwy, raczej zaszczute zwierzę. Valdez, ojciec, Stortey, Hel — wszyscy sprzysięgli się przeciwko niemu, żądają, by wyparł się Uli, nie hańbił swego klanu. Zupełnie jakby poza klanami nic nie istniało!

Szczególnie zezłościł go Hel. Ten szczeniak, którym Rom, jak przystało starszemu bratu, opiekował się, bronił przed agresywnymi rówieśnikami, teraz próbuje go pouczać. Gdybyż to Helem kierowała troska o losy brata. Nic podobnego, on po prostu martwi się o własną skórę. Wyrąbał mu prosto w oczy: „Nie mam zamiaru poświęcać swojej kariery dla twojej idiotycznej namiętności do tej pomarańczowej gidii". Rom chciał go uderzyć, ale się opanował - bądź co bądź, to brat. Skąd mu przyszła do głowy ta gidia? No tak. Hel, jak wszystkie konusy, zazdrości wysokim mężczyznom i nie cierpi wysokich kobiet, uważa ich istnienie za osobistą obrazę. Poza tym Hel groził, że jeżeli Rom się nie opamięta, to wyjdzie mu to bokiem. Co on tam może!

Potem zaczął marzyć, że gdy tylko pobiorą się z Ulą, uciekną jak najdalej od tego miejsca, gdzie wszystko wrogie jest ich miłości. Szkoda tylko rozstawać się z matką, ale przecież może ich odwiedzać. Czym się jednak będą zajmować? Rom wybuduje dom i urządzi ogród, taki sam jak tutaj. Każdego ranka przyniesie swojej żonie... (słowo to cudownie zabrzmiało w jego myślach) swojej żonie bukiet świeżych kwiatów. Ona zaś znajdzie pracę w jakiejś stacji obliczeniowej. Pomoże mu w dalszej nauce matematy­ki i będą mogli porozumiewać się bez pomocy atów. Znajdą nowych przyjaciół. Urodzą im się dzieci i nie będą to ani matowie, ani agrowie, lecz jakiś nowy, nieznany rodzaj ludzki.

Cóż w tym złego, jeżeli człowiek ma nie jeden, lecz dwa zawody i może bez trudu mówić dwoma językami. Co prawda, nie może się już uważać za specjalistę pierwszej kategorii, ale za to jego życie jest ciekawsze. Przecież on sam, choć w swej nauce matematyki wyszedł niewiele poza objętą programem wspólnej wiedzy tabliczkę mnożenia, to jednak zaczął lepiej rozumieć matów, stali się mu jakby bliżsi. Już nie korzy się przed tym dumnym klanem, którego profesja czyni go pierwszym wśród równych. Uli

także nie zaszkodzi, jeżeli pozna choćby podstawy agronomii. Ostatecznie, nasz zawód nie wypadł sroce spod ogona, bez nas, jak słusznie powiedział Hel, wszyscy wyciągnęliby nogi.

Deszcz ustał. Ciepła, mokra ziemia oddawała teraz wchłoniętą wilgoć. Odrywały się od niej i wzbijały w niebo cienkie, falujące welony mgły. To dobrze, pomyślał Rom, ziemia da bogate zbiory. Z gospodarską troską pomyślał o swym ogrodzie — pora skopać niewielki ugorek i posadzić parę krzewów czeremchy. Jak pięknie kwitnie w parku...

Zajęty tymi myślami przegapił chwilę, w której Ula weszła do pokoju. Włączyła lampę z zielonym abażurem i usiadła przy toaletce. Podgarnęła włosy i przewiązała je wstążką, a następnie wstała, podeszła do stojącego przy oknie szerokiego łóżka, wstrząsnęła poduszkę, poprawiła kołdrę i zaczęła się rozbierać. Rom, który z zapartym tchem śledził każdy jej ruch, chciał odwrócić głowę, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Uspokoił sumienie myślą, że przecież już raz widział ją nagą. Ula zarzuciła szlafrok, wyszła na balkon, oparła dłonie na poręczy i zaczęła wpatrywać się w ciemność. Rom odniósł wrażenie, że go dostrzegła i ześlizgnął się z muru. Ula usłyszała szelest i drgnęła.

Przedzierając się przez krzewy usłyszał jej zalękniony szept.

- Rom, czy to ty?

Czyżby mnie oczekiwała? - pomyślał. Był tak przejęty, że nie mógł wydobyć głosu. Ula zaniepokoiła się.

- Kto tam? - zapytała głośniej.

Przyspieszył kroku i po chwili stał pod balkonem w smudze księżycowego światła. Dzieliło ich zaledwie kilka metrów.

- Oczekiwałaś mnie, Ulo? - zapytał z radością i nadzieją.

- Tak - odparła po prostu. - Byłam pewna, że przyjdziesz. Dawno tu jesteś?

- Całą wieczność.

- Widziałeś, jak szykowałam się do snu?

— Tak — odparł zawstydzony. Wzruszyła ramionami.

- Mam ci wiele do powiedzenia.

- Ja też.

- A więc zaczynaj.

- Damy mają pierwszeństwo - odparł z galanterią.

- Dobrze. Przyznam się, że często wspominałam nasze pierwsze spotka­nie w zatoce. Potem starałam się zapomnieć i nie mogłam. Dlatego tak źle

cię potraktowałam wtedy, gdy spotkaliśmy się koło mojego domu. Czy zrozumiałeś, że to ze złości na samą siebie, na poczucie własnej słabości?

- Zrozumiałem.

- Ja zaś pojęłam to później, gdy poczułam, że nie mogę przezwyciężyć uczucia do ciebie.

- Ulo! - wyrwało się z jego ust.

- Poczekaj, nie powiedziałam jeszcze najważniejszego. Nie możemy się więcej spotykać.

- Co?

- Bądź dzielny, Romie, i wierz mi, że dla mnie jest to równie trudne.

- Czemuż więc?

- Widzisz, nie jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Żona powinna rozumieć swego męża, dzielić jego troski, być dumna z jego sukcesów. Ja zaś nie rozumiem ani trochę tego, czym zajmują się ludzie reprezentujący twój zawód. Nie gniewaj się, ale oprócz matematyki nic mnie nie interesuje.

- Nauczę się twej boskiej matematyki.

- Nie, Rom, to nie takie proste. Matematyce trzeba poświęcić całe życie. Poza tym wszyscy będą przeciwko nam - twój klan i mój... Moi najbliżsi wpadli we wściekłość, gotowi są zamknąć mnie w domu, byle tylko nie dopuścić do spotkań z tobą. Tylko Tibora nie ogarnęło to szaleństwo. Ale cóż on może zdziałać! Wyobraź sobie, Romie.-Po jednej stronie my oboje, a po drugiej - cały świat. Świat, który nas potępia, grozi nam, jest nam wrogi. Czyż zdołamy mu się oprzeć? Boję się. Boję się o ciebie i siebie.

Rozpłakała się. Jej strach dodał mu sił i pewności siebie.

- Uspokój się, Ulo — powiedział łagodnie, lecz zdecydowanie. Za­brzmiała w tym jakaś nowa dla niego nuta, jakby w tej właśnie chwili Rom z młodzieńca stał się mężczyzną.

- Uspokój się, kochana - powtórzył. - Nie pozwolę, by stała ci się krzywda, wytrwamy. Powiedz mi tylko, czy mnie kochasz?

- Jeszcze nie usłyszałam twojego wyznania, a już żądasz mojego. Czy to obyczaj agrów?

- Nie - roześmiał się. - Nasze obyczaje są takie jak u innych.

- Wydaje mi się, że cię kocham.

- Teraz moja kolej. Słuchaj mnie uważnie.

- Zamieniam się w słuch.

- Przewróciłaś do góry nogami całe moje życie. Cóż jest silniejsze od miłości? Nic. l tylko my, ludzie, jesteśmy do niej zdolni. Skaty nie rozpadają się ze swej woli, by uratować inne skały. Drzewa nie padają same, by więcej

wody mieli ich sąsiedzi. Góry nie chylą swych szczytów przed innymi górami. Gwiazdy nie gasną, by inne mogły świecić jaśniej. Do tego zdolny jest tylko człowiek i poczułem, że nim jestem, kiedy cię pokochałem. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziałaś, że nie znam teorii względ­ności. To prawda. Ale za ciebie dałbym się posiekać: Boisz się, że nas złamią. Nie, Ulo. Wszystkie klany razem wzięte nie zdołają tego dokonać. Poza tym bądź pewna, znajdzie się wielu takich, którzy staną po naszej stronie. Moich przyjaciół — Matthewa i Bena już znasz. Mówiłaś o swoim bracie. Czyż zresztą mało jest na świecie dobrych ludzi? Ale jeżeli nawet wszyscy zjednoczą się przeciwko nam, zostanie jeszcze nasza miłość...

Ula wpatrywała się w gorejące oczy Roma, słuchała jego płomiennego wyznania i strach, wątpliwości, które ją dręczyły, znikały.

- Za co mnie kochasz? - spytała.

- Nie wiem, pewnie za tajemniczość, a ty?

- Za twoją miłość do mnie. Jestem egoistką?

- Po prostu jesteś wrażliwa.

- Chyba żartujesz. Wiedz, że ja też jestem gotowa dać się za ciebie

posiekać. Niech będą przeklęci ci, którzy chcą nas rozłączyć.

- Niech będą przeklęci wszyscy ci, którzy rozłączają zakochanych.

- Wybacz mi teorię względności.

- Nie martw się, do niej też się zabiorę. Poczekasz?

- Nie, nie chcę czekać. Wejdź do mnie, Romie.

Mur domu Kapuletów był od góry do dołu ozdobiony medalionami z matematycznymi symbolami i figurami geometrycznymi. Rom, jak po stopniach, dosłownie wbiegł po nich na balkon, chwycił Ulę w objęcia i zaczął okrywać jej twarz pocałunkami. Odpowiadała mu z równą namięt­nością. Potem odsunęła się, ujęła go za rękę, przyłożyła palec do warg i ostrożnie weszli do pokoju.

- Jaka jesteś piękna, ukochana. Jak gibkie jest twoje ciało i jak delikatna jest twa skóra.

- Jakże jesteś piękny, ukochany. Jak szerokie są twe ramiona i jak czułe są twoje ręce.

- Jesteś najpiękniejszą kobietą na Hermesie!

- Żaden mężczyzna nie może się z tobą równać.

- Jestem twój na wieki, Ulo!

- Zawsze będę ci wierna, Romie!

- Nie żałujesz? - zapytał.

- Jak ci nie wstyd! - odparła.

Przez kilka minut leżeli w milczeniu, przeżywając spełnioną tajemnicę miłości.

- Opowiedz mi, Romie, o swojej pracy.

- Wiesz, kocham ziemię, naszą żywicielkę. Wy, matowie, i inne klany przyzwyczailiście się jeść wasz chleb nie zastanawiając się, skąd się on bierze. My zaś uprawiamy zboże i wierz mi, że wcale nie jest to prostsze niż 'superrównanie twego dziadka.

Uśmiechnęła się i zwichrzyła mu włosy.

- Tak, tak - ciągnął, zapalając się coraz bardziej. - Nawet nie wyobra­żasz sobie, jak wiele trzeba wiedzieć i umieć, by przygotować ziemię pod siew, w porę, nie później i nie wcześniej niż o wyznaczonej przez przyrodę porze, zapłodnić ją ziarnem, troskliwie pielęgnować słabe, delikatne pędy...

- Romie, czy bardziej kochasz mnie, czy swoją ziemię? Odpowiedział jej pocałunkiem.

- To nie moja, lecz nasza ziemia, Ulo. Spróbuj dostrzec w niej żywą istotę. Pomyśl — dostarczamy ziemi nawozy, to znaczy karmimy ją, by w zamian za to była dla nas łaskawa. Ale jeżeli będziemy się z nią obchodzić źle, nie troszczyć się, nie pielęgnować i nie leczyć - obrazi się i okrutnie zemści.

- Ale przecież odnosi się to do wszystkich nieożywionych przedmiotów. Jeżeli ciśniesz kamieniem w skałę, rykoszet może cię ugodzić. Prawo reakcji. Czyż więc według ciebie skały należy traktować tak, jakby były żywe i miały duszę?

- Jeżeli chodzi o skały — nie wiem, ale ziemia i wszystko, co na niej roś­nie, ma duszę. Kłos pszenicy, liść dębowy, jarzębina - podobnie jak my ro­dzą się, wzbierają sokami, rozkwitają, potem zaś starzeją się, więdną, umie­rają. Podobnie jak my kochają pieszczotę i nie znoszą brutalności. Przed nimi, wiem o tym dobrze, można otworzyć duszę i znaleźć odzew.

- Bez pomocy ata? Rom pogroził jej palcem.

- Żartujesz sobie. Powiedz mi lepiej, czy twoje formuły matematyczne mają duszę?

- I to jeszcze jaką! —zawołała. — Wszechogarniającą.

- Sama to wymyśliłaś?

- Jeżeli mam być szczera, to tak mówi mój ojciec.

- Dlaczego wszechogarniającą?

- Dlatego, bo matematyka jest uniwersalna. Nasz język, język ilościo-

wych pomiarów i przekształceń pozwala ogarnąć wszystko, co istnieje w przyrodzie. Zresztą, dla twoich ukochanych roślin też można znaleźć

algorytm.

- Co to takiego? Wybacz mi niewiedzę.

- To system zasad, dzięki którym można rozwiązać zadania o określo­nym zakresie. Gdy się go odnajdzie, można przeniknąć istotę zjawiska.

Czyż więc algorytm nie jest duszą?

- Mimo wszystko wydaje mi się, że formuły są bezduszne, martwe.

Ula wydęła wargi.

- Nie waż się obrażać moich formuł- powiedziała pół żartem, pól serio.

- Nie gniewaj się - rzekł z uśmiechem. - Wiesz przecież, że ja sam z przyjemnością zgłębiam sens waszej abrakadabry. Skoro cię pokochałem, kocham wszystko, co jest z tobą związane, wszystko, czego dotykasz. Po prostu wydaje mi się, że wzory, czy algorytmy, jak wolisz, odsłaniają nam mądrość rzeczy, ale nie ich duszę. Pomyśl, czy można waszym językiem wyrazić to, co teraz czujemy?

- Można. Rom plus Ula równa się miłość.

- Rzeczywiście. Niech żyje matematyka.

- Nie! Do diabła z matematyką i niech żyje miłość! Obejmij mnie

mocno.

...Po kolei szeptali sobie nawzajem gorące, bezładne wyznania. Nagle Romowi wpadła do głowy myśl; że chciałby usłyszeć ją bez tłumaczenia

i polecił atowi, by się wyłączył.

Ż mieszanymi uczuciami zachwytu i przykrości wsłuchiwał się w nie znane sobie słowa i zwroty. Widać to, co zdołał sobie przyswoić z wykra­dzionego podręcznika, było znikomą częścią języka matów i w nikłym stopniu pokrywało się z zasobem językowym dorosłego człowieka. Ostre, gardłowe dźwięki zawierające absolutną wszechwiedzę oplatały świado­mość, zarazem wywyższały i poniżały, skłaniały do pokory i do buntu. Oddziaływały na niego jak pieśń syren na marynarzy, o której słyszał w legendzie opowiadanej mu przez matkę. I Rom wiedział, że nie może poddawać się ich czarowi, pozwalać usypiać, bowiem w przeciwnym razie jego statkowi grozi rozbicie o skały. Zapewne właśnie w magii niedostępnej dla innych wiedzy kryje się potęga klanu, który zdołał wywyższyć się nad

inne i do którego należy jego Ula.

Jego Ula! Ta myśl uspokoiła Roma, sprawiła, że zdołał się opanować. Przecież słyszy wyznania miłosne, cóż z tego, że w tak dziwacznej ksenofo­bii, podejrzliwości w stosunku do wszystkiego, co obce. Trzeba to odrzucić,

bez obaw poddać się syreniemu śpiewowi, bowiem w przeciwnym razie nie zdoła przekroczyć progu, który dzieli go od Uli, nie zdoła połączyć się z nią nie tylko ciałem, ale i duchem. I nie można czekać na chwilę, w której ona przestąpi ten próg. To on, mężczyzna, musi uczynić decydujący krok.

Rom, wsłuchując się w szept Uli, znalazł potwierdzenie swoich myśli. Tak, z ust jej płynęły niepojęte formuły i któż wie, czy kiedykolwiek zdoła zrozumieć ich sens. Wszystkie jednak w ten czy inny sposób łączyły się z jego imieniem. Zbiór nieskończony i Rom, wektor przestrzeni funkcjo­nalnej i Rom, zmienna zespolona i Rom, odwzorowanie konferenne i Rom, prawo wielkich liczb i Rom, równanie trzeciego stopnia i Rom, metoda aksjomatyczna i Rom... - próby odgadnięcia istniejących tu związków z góry były skazane na niepowodzenie. Zresztą, nie trzeba było odgadywać, gdyż w głosie Uli dźwięczało uczucie. Była to wyższa matematyka miłości i gdy tylko Rom to pojął, ze szczęścia zaparło mu dech w piersi.

Ula umilkła. Teraz on powinien przemówić, ale zwlekał, analizując myśl, która nagle przyszła mu do głowy. Tak, oczywiście, ona również powinna odbyć taką próbę języka innego klanu, by słysząc w nim głos miłości, ostatecznie zrozumieć go i przyjąć.

— Muszę ci wiele powiedzieć, Ulo, ale proszę — wyłącz swego ata. — W oczach jej przez chwilę malowało się zdziwienie. — Nie pytaj dlaczego. Tak trzeba.

Bez entuzjazmu skinęła głową i podporządkowała się jego życzeniu.

Rom zaczął mówić swym miękkim, śpiewnym głosem, próbując z wyrazu jej twarzy odgadnąć, jak Ula odbiera obcą symbolikę. Na moment zrodził się w nim strach — co będzie, jeżeli ją ogarnie przerażenie i nie zdoła przełamać początkowej, instynktownej odrazy, jeżeli jego idiotyczny eks­peryment zerwie tę cieniutką nić wzajemnego zrozumienia, która połączyła ich oboje. Już chciał jej dać znać gestem, żeby włączyła tłumacza, ale opanował się i spróbował zawrzeć w swoich słowach całą potęgę uczucia, które go ogarnęło.

Sianokosy i Ula, zapylenie kwiatu i Ula, rój pszczół i Ula, zapach trawy i Ula, sok brzozowy i Ula, rozwijające się listki i Ula, tętent kopyt i Ula, ziemia, jego ukochana ziemia i Ula... Zmarszczki, które na sekundę po-bruździły jej czoło, zniknęły, twarz Uli rozpromieniła się. Jakiż był głupi, jak jej nie pojmował! To, do czego doszedł, pokonując wątpliwości i roz­pacz, ona zrozumiała natychmiast, bez wysiłku i walki wewnętrznej. Rom przekroczył swój próg, przezwyciężając nieufność do obcego klanu. Ula

zaś — po prostu odrzucając wszelką wrogość, oddając mu się z nieograniczo­ną ufnością, do której zdolna jest jedynie kochająca kobieta. Za drzwiami rozległy się kroki, zakochani zamarli, przestraszeni.

- Ulo, śpisz? - rozległ się głos signory Kapuleti. - Otwórz, muszę z tobą

porozmawiać.

- Już późno, mamo, porozmawiamy jutro.

- Nie, teraz. Otwórz natychmiast! Nie jesteś sama?

Rom w jednej chwili ubrał się. Po raz ostatni pocałował ukochaną i wybiegł na balkon. Ula, nie zwracając uwagi na matkę dobijającą się do drzwi, wyszła razem z nim. W księżycowym świetle natychmiast dostrzegli, że od bramy pędzi Tibor z przyjaciółmi. - Ratuj się, Rom! - krzyknęła Ula.

Zsunął się po tych samych medalionach, przebiegł dystans dzielący go od ogrodzenia parku, schwycił pozostawioną linę i wspiął się po niej tuż przed nosem rozwścieczonego Tibora. Nie miał już czasu odczepić haka. Zesko­czył z muru, tłukąc lekko ramię, i pomknął co sił w nogach.

Kluczył pustymi ulicami, ale nie zdołał ujść prześladowcom. W końcu znalazł się w środku zwartego, wrogiego kręgu i ze wszystkich stron dolatywały go wymyślne obelgi.

- Ach ty dysfunkcjo zmiennej!

- Pierwiastek z zera!

- Kwadrat nieskończoności!

A w świadomości rozbrzmiewał ochrypły szept ata.

- Erozja!.

- Nieurodzaj!

- Chwast!

Rom czuł, że jeśli męczarnia pot rwa, jeszcze dwie, trzy minuty, nie

wytrzyma i straci przytomność.

- Przecież uprzedzano cię - zostaw ją w spokoju! Słyszysz? Bo będzie gorzej. To ja, jej brat, ci to obiecuję. Rom rozpoznał ostry głos Tibora.

- I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu odbędzie się nasz ślub.

- To nieprawda! — Rom ostatkiem sił schwycił Pierre'a za koszulę na

piersi.

- Co, może mi przeszkodzisz? - Pierre parsknął pogardliwie, złapał Roma za kołnierz, szarpnął ku sobie i krzyknął mu w ucho. - Siódemka!

Montekiego pochłonęła czarna fala. Straszliwy ból w tyle głowy sprawił, że zaczął osuwać się na ziemię.

- Daj mu już spokój, Pierre - odezwał się Tibor. - Ma dość jak na pierwszy raz... - zwrócił się teraz do Roma - na pewno zainteresuje cię wiadomość, że na trop naprowadził nas twój braciszek Hel.

Młody Kapuleti uważnie popatrzył Romowi w oczy, rozkoszując się wywołanym efektem. Nagle odwrócił głowę i na jego twarzy pojawiło się coś, co przypominało współczucie.

- Najgorzej, kiedy zdrajcą jest brat - powiedział niemal przyjacielskim tonem. - Możesz się mu odpłacić, nawet bym się ucieszył. Ale wbij sobie do głowy jedno - nie masz na co liczyć, wszyscy są przeciwko tobie— i moi, i twoi!

Odeszli, rozmawiając wesoło, jak ludzie, którzy dobrze spełnili swój obowiązek.

9

Rom długo wracał do domu. Był rozbity i oszołomiony, w głowie tłukła mu się tylko jedna myśl - spać, jak najprędzej zasnąć. Ale tej nocy długo jeszcze nie zmrużył oczu.

Kilka przecznic przed domem usłyszał cichy, zatrwożony okrzyk. Matka, jedyna istota na świecie, która go nie zdradzi! A może ona też przyłączyła się do tamtych? Zadrżał na samą tę myśl. Chcąc jak najdłużej odwlec moment wyjaśnienia, przysiadł obok niej na ławce, na której go oczekiwała, i położył głowę na jej kolanach. Matka w milczeniu gładziła jego miękkie włosy. Rom poczuł, jak robi mu się ciepło i przytulnie. Już nie był samotny i zaszczuty.

- Kochasz ją? - odezwała się wreszcie.

- Tak, mamo.

- Jest piękna, mądra i dobra?

- Tak, mamo.

- I rozumiecie się nawzajem?

- Tak, mamo.

Wyczuł w ostatnich słowach matki nutę powątpiewania, uniósł więc głowę i powiedział z wyzwaniem w głosie.

- Ona jest matą, a ja agrem. I wszyscy wkoło twierdzą, że nasz związek jest nie do pomyślenia, że to nieomal przestępstwo...

- Ja tego nie powiedziałam — zaprotestowała pospiesznie, ale nie zwrócił

uwagi na jej słowa, tak bardzo starał się wyrzucić z siebie dręczący go ból

i gorycz.

- Cóż z tego, że należymy do różnych klanów? Czyż ona nie jest kobietą, a ja mężczyzną? Dlaczego pozbawiają nas prawa do miłości? Niech będą

przeklęci!

- Uspokój się, Romie, nie sądź ich tak surowo. Wśród tych, o których mówisz z taką nienawiścią, jest i twój ojciec.

- Nie potrzebuję takiego ojca! - zawołał zapalczywie.

- Milcz! Posłuchaj, co ci powiem. To wszystko nie jest takie proste, jak sobie wyobrażasz. Ojciec szczerze chce twojego dobra, boi się, że ta miłość cię zgubi. Nie zapominaj, pięćset lat...

- I ty, mamo! - przerwał jej z wyrzutem.

- Poczekaj. Pięćset lat ludzkość nie zetknęła się z czymś takim i dlatego wszyscy uważają wasz związek za coś dziwacznego, odejście od ustalonego porządku rzeczy. Obojętne, co na ten temat myślicie ty i Ula, za jak wielką niesprawiedliwość to uważacie - takie jest życie i nic na to nie poradzicie.

- A więc i ty jesteś razem z nimi?

- Nie, synku, jestem z tobą. Ale przyznam się szczerze, że bardzo, bar­dzo się o was boję. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile będziecie musieli wy­cierpieć! Nie przyjmie was żadna gmina - ani agrów, ani matów. Będziecie żyć jak wyklęci, trudno wam będzie znaleźć pracę, dach nad głową. A prze­cież oboje, szczególnie Ula, przywykliście żyć w dobrobycie. Czy jesteś pewien, że zgodzi się na niedostatek?

- Tak, jestem pewien. Jest moją żoną i pójdzie za mną na koniec świata. Matka spojrzała na niego badawczo.

- No cóż, sam wiesz najlepiej. Dlaczego mata nie miałaby być dobrą żoną dla takiego wspaniałego chłopaka? Masz po ojcu silny charakter, może uda się wam wytrwać.

- Więc się zgadzasz? - zapytał z nadzieją. - Pobłogosławisz mnie?

- Tak, synu. Wiedziałam, że nie wyprzesz się swego uczucia.

- Moja wspaniała, kochana mamo! - zawołał Rom z wdzięcznością i ucałował jej ręce. - Nie obawiaj się o nic. Znajdę posadę, będę pracował, nie wątpię zaś, że Ula ci się spodoba.

- Obawiam się, że nie będziemy mogli mieszkać razem. Słuchaj, Rom, dziś państwo Kapuleti zaprosili mnie i ojca. Zażądali, abyśmy natychmiast wysłali cię z miasta. Ojciec zmuszony był wyrazić zgodę. Za dwa dni powinieneś wyjechać do oddalonej stacji agronomicznej w Górach Ołowia­nych.

- A więc postanowili mnie zesłać!

- Podejrzewam, że Ulę też stąd wyprawią. Zdaje się, że do babki do stolicy.

- Przeklęci spiskowcy! - powiedział ze złością. - I ty też jesteś po ich stronie?

- Już ci powiedziałam, głuptasie, że po waszej. Jak myślisz, dlaczego czekałam na ciebie tak daleko od domu? Spojrzał na nią pytająco.

- Jeżeli chcesz, możesz uciec. Stortey ci pomoże.

- Stortey?

- Właśnie on. Jak widzisz, są na świecie dobrzy ludzie. Rom pokręcił głową.

- Nigdzie nie wyjadę bez Uli.

- Stortey przez kilka dni cię ukryje gdzieś w mieście. Może wymyślicie, jak uwolnić Ulę. Dam ci pieniądze na pierwszy okres. I to - zdjęła z szyi stary, złoty łańcuch - na czarną godzinę.

Znowu pochylił się do jej dłoni.

- Wybacz, mamo, że zwątpiłem w ciebie. Do jej oczu napłynęły łzy.

- Życzę ci szczęścia, Rom. Kiedy się urządzicie, przyjadę do was. Ojcu jakoś to wytłumaczę. Ale teraz biegnij do wychowawcy, czeka na ciebie.

Objęli się na pożegnanie. Rom odszedł kilka kroków, odwrócił się i pomachał jej ręką. Poczuł, jak coś zakłuło go w sercu - matka siedziała w tej samej pozie, z opuszczonymi ramionami, dłońmi złożonymi na kolanach i pełnym męki uśmiechem na twarzy. Pomyślał, że będzie musiał złożyć jeszcze wiele ofiar na ołtarzu swej miłości...

Stortey mieszkał niedaleko, w małym, skromnym domku. W oknach płonęło światło i wychowawca, gdy tylko usłyszał kroki Roma, natychmiast pojawił się w drzwiach. Był w normalnym, dziarskim nastroju i zachowywał się tak, jakby nieomal codziennie organizował ucieczki zakochanych.

- Witaj, chłopcze, pewnie jesteś głodny. Miłością trudno się najeść. Wiem to z własnego doświadczenia - Stortey poprowadził Roma w stronę nakrytego stołu, opowiadając mu po drodze jedną ze swych licznych przygód miłosnych. Dobrodusznie zbywał żartami przypuszczenia Roma, że to kolejna bajka i wkrótce wesoło gawędzili, zajadając kanapki i popija­jąc je wspaniałą jęczmianką. Rzeczywiście, nie ma nic cenniejszego na świecie niż człowiek, na którego można liczyć! A Rom początkowo

i Storteya uważał za zdrajcę. Jak długo jeszcze będzie się uczył rozumieć

ludzi?

Jednakże ten ładunek energii zaczynał topnieć i ponownie ogarniał

Roma niepokój i niecierpliwość. Stortey natychmiast zauważył tę zmianę w jego nastroju i zaczął rozmawiać z nim o Uli. Początkowo Rom był bardzo oszczędny w słowach, nie chciał zwierzyć się ze swych intymnych przeżyć, ani opowiedzieć o hańbiącym, jak sądził, pobiciu przez matów. Potem jednak, widząc życzliwe współczucie Storteya i odczuwając potrzebę po­dzielenia się z kimś swymi przeżyciami, stał się bardziej rozmowny. Szcze­góły zaś wychowawca zręcznie zeń wydobył pozornie niewinnymi, napro­wadzającymi pytaniami. Jedyną rzeczą, którą Rom przemilczał, była zmo­wa Hela z Tiborem. Wyrównanie rachunków z bratem uznał za sprawę rodzinną, która nikogo postronnego nie obchodzi.

Stortey nie poruszał zakazanego tematu miłości, ale za to do woli wdawał się w dywagacje o znęcaniu się przy pomocy przekleństw w obcym języku. Pochwalił odporność Roma, który zaczął się uważać nieomal za bohatera, bowiem dzielnie wytrzymał torturę i poniżył swoich prześladowców. Poje­dynki słowne to wyjątkowo obrzydliwy sposób walki, bo tylko dranie dręczą przeciwnika obcymi słowami. Zdarzyło się kiedyś, że grupa chuliganów zagadała na śmierć jakiegoś nieszczęsnego hista. Innym razem techowie awanturowali się z agrami i z każdej strony poległo z tuzin oratorów. I tak

dalej.

Rom zorientował się nagle, że jest już trzecia w nocy, oni zaś nawet nie

zaczęli opracowywać planu porwania Uli. Stortey uspokajał go, żeby się nie martwił, bo ma opracowany wspaniały plan, wszystko będzie w porządku i ci łajdacy Kapuletowie zdechną ze złości. Tym razem jednak Rom nie dat się wyprowadzić w pole. Zdenerwował się i zaczął oskarżać wychowawcę o zdradę. Najwidoczniej umówili się z matką, by wysłać go samego. Może ojciec również należy do spisku. Żeby więc wszystko było jasne — on bez Uli nie wyjedzie. I w ogóle nie pozwoli się dłużej wodzić za nos, sam pójdzie do Uli, rozniesie wszystko i wszystkich, ale ją oswobodzi. Stortey dogonił go już w korytarzu i zatrzymał nieomal siłą, obiecując, że dokładnie za pół

godziny rozpoczną tę ryzykowną wyprawę.

Załadowali do stareńkiego ekomobilu wychowawcy solidną porcję pro­wiantu, ciepłą odzież i wiele innych niezbędnych w dalekiej podróży przedmiotów. Rom, kiedy upewnił się, że wszystko robione jest zupełnie serio, uspokoił się. Stortey uruchomił silnik i puścił go na małych obrotach, by nie niepokoić sąsiadów. Mimo wszystko jednak hałas był taki, jakby

ulicą jechała kolumna czołgów. W sąsiednich budynkach zaczęły zapalać się światła i by uniknąć nieprzyjemności, wychowawca dodał gazu. Jego roztrzęsiony pojazd okazał się nad podziw rączy. Z trudem nabierał szybkości, potem jednak pędził jak strzała, beztrosko zatruwając okolicę kłębami jadowitego, białego dymu. Rom nie był w stanie zrozumieć, komu strzelił do głowy pomysł, aby nazwać ten pojazd ekomobilem.

Stortey przez całą drogę gadał jak najęty o wszystkim, co przyszło mu do głowy, uniemożliwiając Romowi zadanie jakiegokolwiek pytania. Chło­pak z doświadczenia wiedział, że wychowawca nic nie robi przypadko­wo, że pod maską prostaczka skrywa się energiczny i zawsze zmierzający do wytyczonego celu człowiek. Nie pozostawało mu nic innego, tylko zaufać i czekać. Tymczasem przecięli szeroką magistralę otaczającą szerokim pierścieniem miasto i wjechali na cichą, boczną dróżkę. Stortey od czasu do czasu zerkał na zegarek, znowu zmniejszał prędkość, zupełnie jakby nie chciał dotrzeć na miejsce przed wyznaczonym terminem.

- Dokąd jedziemy? - Rom nie mógł już wytrzymać i przerwał kolejną opowieść starszego kolegi.

- Cierpliwości, przyjacielu, wkrótce dowiesz się wszystkiego. Wyobraź sobie, co się z nią działo, gdy w salonie pojawił się twój pokorny sługa-elegancki, zadbany, we wspaniałej, czarnej trójrzędówce i z kwiatem w butonierce. Moja wyniosła donna omal nie rzuciła mi się na szyję. Kręciła się wokół mnie, ale trzymałem fason-zimny, niedostępny, obojętny... No, a co było potem — sam wiesz...

Podjechali do nadmorskiego parku. Stortey zgasił silnik i wyłączył światła.

- Poznajesz? Rom skinął głową.

- Będziemy się kąpać? - próbował zażartować, ale powieki same mu opadały.

- Czemu nie? Zdrzemnij się, a ja tymczasem pójdę na zwiady. Rom był tak straszliwie zmęczony, że nawet nie zapytał, jaki zwiad Stortey ma zamiar przeprowadzać na wybrzeżu, w środku nocy. Odchylił głowę na oparcie fotela i natychmiast zasnął. Śniły mu się równania algebraiczne, harmonijne i eleganckie, nie mógł jednak się zorientować, jakim znakiem powinny być opatrzone - plusem czy minusem. Strasznie chciał rozwikłać tę zagadkę i Stortey z trudem zdołał go obudzić. Rom po wyjściu z ekomobilu przeciągnął się, zaczerpnął świeżego morskiego powie­trza i poczuł przypływ sił.

- Co tu robimy? - zaatakował Storteya. - Tracimy cenny czas...

- Stratę czasu wynagrodzi nam zdobyta przestrzeń - filozoficznie odparł wychowawca. - No idź - popchnął Roma w plecy.

- Dokąd?

- Wykąpać się. W tej samej zatoczce, gdzie tak nikczemnie uciekliście przede mną.

Rom początkowo miał ochotę oburzyć się na tę idiotyczną w ich sytuacji propozycję, ale się rozmyślił. Może istotnie dobrze by się było odświeżyć w chłodnej, morskiej wodzie? Ostatecznie zajmie mu to jakieś dziesięć minut, a potem pomyśli, co robić dalej. Ruszył w stronę znanego miejsca, zdejmując w marszu zakurzoną koszulę.

Zauważył, że Stortey nie idzie za nim, i zapytał go przez ramię.

- No a ty, staruszku?

- Boję się przeziębić.

Im dalej szedł ścieżką wśród wydm, tym silniej ożywały w jego pamięci szczegóły pierwszego spotkania z Ulą. Jaka była wtedy niedostępna, a jaka bliska stała się mu teraz. „Nie znasz teorii względności", przedrzeźnił jej słowa i z uśmiechem pomyślał, że teraz również jej nie zna i chyba nigdy nie pozna, lecz wcale im to nie przeszkodzi się kochać. Ach, gdyby mógł ją teraz zobaczyć!

Rom zaczął przedzierać się pomiędzy krzewami, a kiedy wyszedł na otwartą przestrzeń, zamarł wstrząśnięty. Przed nim, w tym samym miejscu co wtedy, stała Ula. Uznał, że to halucynacja, potrząsnął głową, by odpędzić widzenie. Lecz nie. Ula nie zniknęła, uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego ręce.

Rom rzucił się w jej stronę, objęli się i stali długo nie mogąc złapać tchu, zupełnie jakby rozstali się nie kilka godzin temu, lecz przed wiekami. Istotnie, tak wiele wydarzyło się przez tych kilka godzin. „Stratę czasu wynagrodzi zdobyta przestrzeń", przypomniał sobie enigmatyczną senten­cję Storteya. Rzeczywiście, jest w niej jakiś sens.

- Ula, kochana, jak się tu znalazłaś? - zapytał Rom, gdy wreszcie odzyskał głos.

- Nie wiesz? Myślałam, że to ty wszystko zorganizowałeś. A więc oni mnie oszukali...

- Co za oni? Wyjaśnij mi. Istotnie, miałem zamiar cię porwać, ale jak wadzisz, ktoś mnie wyprzedził.

- Ben i Met zakradli się do mnie na balkon i powiedzieli, że prosisz, bym natychmiast przyjechała na miejsce naszego pierwszego spotkania. Potem

zeszliśmy po drabinie sznurowej, przedostaliśmy się przez ogrodzenie parku. O, to była prawdziwa przygoda!

- I nie wahałaś się?

- Kapuletowie nigdy nie byli tchórzami - odparła z godnością! -A poza tym nie zapomniałeś chyba, że cię kocham! Przycisnął ją do piersi.

- Oj, udusisz mnie! Wiesz-ciągnęła z ożywieniem-wyjątkowo się nam udało. Rodzice spali jak zabici, Tibor zaś jeszcze nie wrócił. Och -przypomniała sobie - nie spytałam cię o najważniejsze. Nie dogonili cię, prawda?

Uznał, że kiedy indziej opowie jej o tym, jak go dręczono, i zrobił tylko nieokreślony gest.

- Powiedz mi w końcu, co będziemy robić?

- Pływać na wyścigi.

- Żartujesz, Rom.

- Nic podobnego.

- A zresztą, z przyjemnością.

Po chwili, wziąwszy się za ręce, weszli do morza i zapominając o całym świecie, zaczęli się pluskać.

Potem Ula usiadła na trawie i zaczęła rozczesywać swe długie włosy. Rom ujął ją za rękę.

- Posłuchaj mnie uważnie. Przygotowano przeciwko nam spisek. Nasi rodzice umówili się, że mnie wyślą gdzieś w Góry Ołowiane, ciebie zaś- do stolicy. Pozostało nam tylko jedno wyjście, jeżeli chcemy zostać razem -uciekać. Pobierzemy się i wtedy nikt nie zdoła nas rozłączyć. Nie chcę przed tobą ukrywać, że czeka nas wiele prób. Będziemy musieli, przynajmniej na początku, obywać się bez wygód, do których przywykliśmy. Jedyne, co mogę ci zapewnić - to moją miłość.

Rom, w obawie że dostrzeże w jej oczach wahanie, odwrócił się. Z niepokojem, w napięciu oczekiwał na wyrok.

- Czyżbyś zwątpił we mnie? - Ujęła jego głowę w dłonie i patrząc mu w oczy, powiedziała żałośnie. - Co mam jeszcze robić, żebyś zrozumiał -jestem twoją funkcją, gdzie ty, tam i ja...

Gdy podeszli do ekomobilu, zauważyli, że obok niego stoi jeszcze jeden pojazd. Nie opodal zaś, na polance, Stortey, Ben i Met rozpostarli obrus i pokrzepiają nadwątlone siły. Rom uścisnął dłonie przyjaciół. Ula zaczęła ich obejmować.

- No, no, ostrożnie - rzekł Rom. - To nieprzyzwoite! Mata obejmuje agrów.

- Patrzcie, co za harpagon! -odparł Ben.

- Nie bądź skąpiradłem, Rom, nie ubędzie ci - dodał Met.

- Nie zazdrość - powiedziała Ula. - Ben i Matthew widzieli już mnie taką, jak mnie Pan Bóg stworzył, a poza tym wynosili mnie na rękach z domu.

Stortey wepchnął do ust olbrzymi kawał wędliny i wyjaśnił przepraszają­cym tonem.

- Nie gniewajcie się, dziatki, byliśmy zmuszeni skorzystać z przygotowa­nego dla was jadła, ale przysięgam, jedynie odrobinkę. Słowo daję, nie przypuszczałem, że współudział w porwaniu tak zaostrza apetyt.

- Według mnie nigdy nie masz z nim kłopotu - dociął mu Met.

- Rom, Ula, bierzcie się za to, co zostało, póki Stortey nie złapie drugiego oddechu - poradził Ben. Stortey skończył jeść i wstał.

- Czas w drogę, póki się nie zorientują. Dla was to drobiazg, w najgor­szym razie was rozłączą. Ale mnie na pewno wykopią z Uniwersytetu. Krótko mówiąc - bierzcie moją szykowną limuzynę, Rom, i pędźcie do Mantui. To dwie godziny drogi z Werony. Tam znajdziecie mojego starego przyjaciela Fairfaxa. On was przygarnie i pomoże się urządzić. To taki sam oryginał i twórcza osobowość jak ja. Ech, pohulaliśmy z nim swego czasu. Pamiętam, raz...

Ben i Matthew gwizdnęli jednocześnie.

- Masz tu adres, Rom. I jeszcze jedno - postaraj się dobrze obchodzić z moją trajkotką. - Pieszczotliwie pogładził maskę ekomobilu. - Zauważy­łem, że zbyt gwałtownie zmieniasz biegi, a mój wóz nie znosi brutalności. Gdybyście wiedzieli, jak ten staruszek jest mi drogi, w jakich to opalach bywaliśmy. Kiedyś...

Ben i Matthew wzięli wychowawcę pod ręce i zaczęli go ciągnąć do drugiego wozu.

- Poczekajcie, diablęta, przecież musimy się pożegnać! Kto wie, kiedy znowu się zobaczymy.

Objął Roma, poklepał go po plecach, a potem przytulił Ulę i energicznie cmoknął ją w oba policzki.

Rom siadł za kierownicą. Ula przytuliła się do jego ramienia. Silnik zaterkotał i ekomobil ruszył. Oglądali się co chwila, by jeszcze raz poma­chać przyjaciołom, którzy wołali za nimi.

- Do widzenia.

— Powodzenia i szczęścia.

Droga wiła się wzdłuż brzegu, morze było nieprzyjemnie szare, równie martwo i smętnie wyglądały skały z drugiej strony zatoki. Znowu zaczął padać drobny, męczący kapuśniaczek.

Ula zasnęła. Rom czuł ciepło jej ciała i myślał, że teraz jest za nią odpowiedzialny. Było mu dobrze i strasznie zarazem - po raz pierwszy znaleźli się całkiem sami i któż mógł wiedzieć, co zgotował im los.

Część druga 1

Tropinin całą drogę od miejsca lądowania kosmolotów do miasta uważnie przyglądał się życiu nieznanej planety. Nie po raz pierwszy byt postem i za każdym razem początkowa forma kontaktu była najbardziej fascynującym przeżyciem, które zostawiało niezatarty ślad w pamięci.

Oczywiście, nie wszystko w takich przypadkach było czymś zupełnie nowym. Raczej na odwrót — wśród znanych, normalnych rzeczy czasem można było natknąć się na coś nieznanego, niekiedy dziwacznego -przynajmniej dla postronnego obserwatora. Odgadnięcie przeznaczenia tych dziwnych rzeczy sprawiało swego rodzaju intelektualne zadowolenie. Zresztą to zrozumiałe, cywilizacje wywodzące się z tego samego źródła mają jeden wspólny element - człowieka, który rozproszył się po Wszech­świecie. Wszędzie zachował swą istotę i wszędzie miejscowa przyroda kształtowała go na swój sposób, zmuszała do przystosowania się, pozbawia­ła jednych cech i zaszczepiała inne. W rezultacie po upływie stuleci byli to wciąż ci sami ludzie, choć zarazem już nie ci sami. W tym konkretnym przypadku - Hermesjanie, nie Ziemianie.

Tropinin lakonicznie odpowiadał na pytania towarzyszącego mu urzęd­nika i niezbyt uważnie słuchał monotonnych informacji o mijanych budyn­kach. Ostatecznie, jakie to miało znaczenie, że w gigantycznym pałacu w kształcie stożka, otoczonym wspaniałą kolumnadą, mieści się wyższa szkoła matematyczna, że niski szary gmach przypominający staropruskie koszary jest siedzibą akademii filozoficznej, że unoszący się w powietrzu most ze szkła ma sześćdziesiąt kilometrów długości, zaś tunel wyłożony fosforyzującymi płytami z nieznanego materiału biegł na głębokości pięciu­set pięćdziesięciu metrów. Wszystkie te informacje nie dawały jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytanie — jaki jest poziom tutejszej kultury materialnej i duchowej w porównaniu z Ziemią i innymi zamieszkałymi

planetami - ogniwami Wielkiego Pierścienia? Na pierwszy rzut oka można było sądzić, że jest to odpowiednik XXII-XXIII wieku na Ziemi. Ale osąd oparty na pierwszych obserwacjach bywa fałszywy - któż wie, z czym się zetknie, gdy bliżej pozna tę planetę. Orientuje się już na przykład, że Hermesjanie mają wspaniałe osiągnięcia w robotechnice, ale za to nie istnieje tu żegluga kosmiczna - cóż za zadziwiająca luka!

Wiele zależy od tego, czy miejscowe władze życzliwie potraktują jego misję. Oczywiście, są one w najwyższym stopniu zainteresowane, by pozytywnie ocenił możliwość przyłączenia Hermesa do Pierścienia z wszel­kimi wynikającymi stąd korzyściami. To jednak nic nie znaczy. Mogą blokować informacje, podsuwać wygodne dla siebie dane, utrudniać niepo­żądane ich zdaniem spotkania - istnieje tyle sposobów ukrycia wad i ukazania zalet! Zresztą nie powinien z góry przyjmować takich założeń -uprzedzenie jest najgorszym wrogiem prawdy. A najlepszym sposobem zrozumienia struktury społeczeństwa jest poznanie człowieka.

Tropinin przerwał kolejne objaśnienia swego towarzysza podróży. Poło­żył mu rękę na ramieniu i zapytał:

- Jak ma pan na imię?

- Ulanfu.

- Czy mogę tak do pana mówić?

- Oczywiście.

- Proszę mi powiedzieć, jaka jest przyjęta forma zwracania się do siebie nawzajem?

- Signora, signor.

- Aha, to przejęte od Włochów. .

- Być może, ale proszę pamiętać, że u nas już dawno zniknęły różnice narodowościowe. Sądzę, że nikt poza historykami nie ma zielonego pojęcia, co to takiego — naród.

- Jest więc pan historykiem?

Tropinin miał wrażenie, że w głosie rozmówcy zabrzmiała nutka irytacji.

- O nie, jestem matematykiem.

- Można wam tego pozazdrościć — rzekł Tropinin. — U nas, na Ziemi, również już dawno zlikwidowaliśmy wszelkie przejawy dyskryminacji narodowościowej, zachodzi stopniowy proces integracji i wzajemnego przenikania się narodów, ale jak na razie narody istnieją i wiąże się z tym wiele problemów. Proszę sobie na przykład wyobrazić, ile sił i środków pochłania nauka języków obcych, przekłady literatury. Udało się wam tego uniknąć.

Ulanfu zmieszał się.

- Niezupełnie - odparł, aczkolwiek niechętnie -Proszę zwrócić uwagę -po prawej stronie znajduje się najnowszy zakład produkcji robotów. Nie ma tu ani jednego człowieka, roboty same wykonują całą pracę — poczyna­jąc od projektu, kończąc na zapakowaniu produktu finalnego. Muszą jedynie otrzymać zamówienie, w którym będzie podane kilka podstawo­wych parametrów przyszłego wyrobu.

- Ciekawe - stwierdził Tropinin, spoglądając przelotnie na elegancki budynek ze szkła i betonu.

- Zaś z lewej strony widzimy podmiejski park. Tropinin nie dopuścił do zmiany tematu rozmowy.

- Proszę mi powiedzieć, Ulanfu, co miał pan na myśli, mówiąc „niezu­pełnie"?

- Cóż, niestety, problem przekładu istnieje i u nas.

- Ach tak? Ja zaś naiwnie przypuszczałem, że to wspaniałe urządzenie-wskazał na kieszonkowego ata wręczonego mu natychmiast po wyjściu z kosmolotu - zostało skonstruowane specjalnie w celu porozumiewania się z przybyszami podobnymi do mnie.

- Widzi pan, signor, poruszył pan temat związany z fundamentalnymi zasadami naszego ustroju społecznego i sądzę, że lepiej by było, aby informację na ten temat uzyskał pan od osób bardziej kompetentnych.

- Czy czuje się pan czymś skrępowany? - zapytał Tropinin, wskazując ruchem głowy kierowcę, który od początku jazdy nie odezwał się ani słowem.

- O nie, w żadnym wypadku! Nie chciałbym, żeby pan odniósł niewłaści­we wrażenie, zapoznam więc pana z ogólnymi zasadami ustrojowymi społeczeństwa Hermesa. Proszę jednak pamiętać, że to wyjaśnienia dyle­tanta.

- To nic, niekiedy lepiej mieć do czynienia z dyletantem niż zawodow­cem. Na Ziemi mamy takie powiedzonko - specjalizacja przypomina końskie okulary.

Oczy Hermesjanina zrobiły się duże i okrągłe.

- Nie rozumiem.

Tropinin spojrzał na niego z zaciekawieniem i wyjaśnił.

- No, kiedy człowiek zagłębia się w szczegóły, chwilami traci z oczu ogólną perspektywę.

- Ach, tak... - powiedział przeciągle Ulanfu. - To, oczywiście, żart.

- Tak, żart, ale w każdym żarcie jest nieco prawdy. A więc?

- Zaraz pan zrozumie, dlaczego tak wstrząsnął mną pański sceptycyzm w odniesieniu do specjalistów. Rzecz w tym, że profesjonalizm jest najwyższą formą społeczeństwa hermesjańskiego. - Ulanfu spojrzał na Tropinina tak, jakby tamten powinien paść na kolana przed objawioną mu prawdą.

- Doskonała znajomość swej pracy wszędzie cieszy się szacunkiem — uprzejmie zaoponował Tropinin.

- Proszę nie uważać tego za samochwalstwo, ale osiągnęliśmy w tym zakresie doskonałość.

- Gratuluję, ale u nas na Ziemi również wysoko cenimy specjalistów.

- Na Hermesie wszyscy bez wyjątku są profesjonalistami - oznajmił z dumą Ulanfu.

- W jakimś stopniu można to samo powiedzieć o wszystkich społeczeńs­twach, które osiągnęły wysoki stopień rozwoju - odparował Tropinin. Bawiła go ta licytacja, a poza tym, prowokując swego rozmówcę, starał się uzyskać od niego jak najwięcej konkretnych wiadomości.

- Nie powiedziałem panu najważniejszego - rzekł Ulanfu. Miał minę człowieka, który zadaje przeciwnikowi decydujący cios. - Specjalizacja osiągnęła u nas taki wysoki poziom, że języki zawodowe wyodrębniły się. Oczywiście wynikły stąd pewne niedogodności - jak już powiedziałem, musimy posługiwać się urządzeniami tłumaczącymi. Jednakże niedogod­ności te są rekompensowane gigantycznym rozwojem sił wytwórczych. Zresztą będzie pan miał możliwość przekonać się o tym.

Tropinin nie? był w stanie ukryć swego zdziwienia.

- Chce pan przez to powiedzieć, że ludzie reprezentujący różne specjal­ności przestali rozumieć się nawzajem?

- No nie, wspaniale współpracujemy, korzystając z pomocy automaty­cznego tłumacza. O ile jednak pana zaopatrzono w kieszonkowego ata, o tyle każdemu Hermesjaninowi, gdy ukończy rok życia, wszywa się mi­niaturowego ata pod obojczyk. Możemy wyłączać i włączać aparat przy pomocy odpowiedniego impulsu myślowego. Nie sprawia to nam żadnego kłopotu, po prostu zapominamy o jego istnieniu. Natomiast do pańskiego wprowadzony został specjalny program, pozwalający na tłumaczenie do­wolnego języka używanego na Ziemi.

Tropinin miał ochotę dalej zadawać pytania ale rozmyślił się. W takich sytuacjach pośpiech był niewskazany - mógł zaniepokoić gospodarzy. Niewątpliwie Ulanfu skrupulatnie zamelduje, o czym rozmawiali pozą, tym w ekomobilu, jak tu nazywano ten pojazd, na pewno jest

aparatura rejestrująca. Niesamowite - profesjonalne języki! Oczywiście specjaliści mają swoją terminologię, swój żargon zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Ale przecież poza sferą zainteresowań zawodowych jest sfera handlu i usług, życia społecznego i osobistego, zwykłych stosunków międzyludzkich, których symbolika jest jednakowa dla wszystkich. Poza tym powinna również istnieć sztuka, chyba że też wpadli na pomysł, by ją porozdzielać między specjalności - matematycy słuchają fug algebraicz­nych, biolodzy czytają powieści genetyczne, zaś chemicy oglądają w teatrze okresowy układ Mendelejewa. Tropinin uśmiechnął się. Ulanfu, który obserwował go ukradkiem, uznał, że to on tak go rozweselił.

- Nie wierzy pan, że Hermesjanie łatwo się porozumiewają między sobą? Zapewniam pana, że klany wspaniale ze sobą współpracują i żaden nie jest dyskryminowany.

- Jakie klany? - zapytał Tropinin. Kolejna nowość! Zaiste, nie będzie się tu nudzić.

- Oczywiście, profesjonalne.

- A więc macie poza tym i klany?

- To logiczny rezultat specjalizacji doprowadzonej do doskonałości. Wie pan, logika, szczególnie matematyczna, jest nieubłagana. Jeżeli dopro­wadził pan lewą stronę równania do nieskończoności, to musi pan szukać analogicznych rozwiązań dla strony prawej.

- Innymi słowy, absolutny profesjonalizm w pracy i kulturze powoduje wyodrębnienie się klanów w sferze struktur społecznych?

- Właśnie tak! - odparł Ulanfu z entuzjazmem.

- Ciekawe, bardzo ciekawe. - Tropinin postanowił zmienić taktykę --komplementy rozwiązują języki, nie gorzej niż sceptycyzm.

- I jakie klany powstały?

- Mamy ich dziewięć - matów, fizów, chemów, biolów, filów, histów, agrów i techów.

- Wymienił pan osiem - rzekł Tropinin.

- Tak? Kogo więc opuściłem... histowie byli?

- Byli.

Ulanfu zaczął znowu wyliczać klany, mrucząc cicho ich nazwy.

- Ach tak, zapomniałem o jurach.

- To zapewne klan prawników? Ulanfu skinął głową.

- Zaś biologowie to niewątpliwie biolodzy?

- Tak, jak więc pan widzi, nazwy klanów można łatwo rozszyfrować.

- Jednak, prawdę mówiąc, nie widzę w tym spisie niektórych ważnych sfer działalności.

- Proszę nie traktować tego tak dosłownie, signor. Wymieniłem przecież tylko podstawowe klany, zaś w ich skład wchodzi wiele rozmaitych podkla-nów, łączących specjalistów z różnych dziedzin.

- I oni też mają swoje języki?

- Tak bym tego nie określił. Są to raczej dialekty, coś w rodzaju narzeczy, które pozwalają im porozumiewać się bez pomocy atów... Specjalizacja nie zaszła aż tak daleko - Tropinin odniósł wrażenie, że Ulanfu powiedział to z wyraźnym żalem.

- O ile jednak dobrze zrozumiałem, takie są tendencje?

- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Lepiej będzie, jeżeli zaczeka pan na spotkanie ze specjalistami.

- A jak przedstawia się podział ilościowy? Jak sądzę, liczebność klanów jest różna?

- Oczywiście. Najliczniejsze klany - to klan techów i klan agrów, zaś najmniej jest nas - matów. Zresztą są absolutnie ścisłe dane statystyczne, z którymi będzie się pan mógł zapoznać.

Tropinin skinął głową i wygodnie usadowił się w swym fotelu, jakby dając do zrozumienia, że nie będzie już więcej dręczyć swego rozmówcy. Teraz mijali już nie pojedyncze budowle, lecz całe osiedla i zespoły architektoni­czne. Wyraźnie nasilił się ruch uliczny. Przez przednią szybę widać było wyrastającą na horyzoncie zwartą grupę wysokich gmachów, nad którą jednak nie unosiła się charakterystyczna mgiełka towarzyszącą zazwyczaj megapoliom. Powietrze było przejrzyste i czyste - najwidoczniej Hermes­janie odnieśli sukces w zakresie ochrony środowiska. Nieprzypadkowo ich pojazd nazwany został ekomobilem. Najprawdopodobniej ma napęd elek­tryczny.

- Ulanfu, czy mógłby mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju napęd zasto­sowano w ekomobilu? Ulanfu zmieszał się.

- To nie moja specjalność, niech pan zapyta kierowcę. Kierowca odparł lakonicznie, nie odrywając wzroku od szosy.

- Silnik wodorowy.

- Czy pan, Ulanfu, prowadzi samochód? - zapytał Tropinin.

- Oczywiście, że prowadzę. Kierowania pojazdami uczą nas w szkole. Ale nie ma sensu przeładowywać umysłu zbędnymi wiadomościami. To by przeszkadzało w dogłębnym opanowaniu swej specjalności.

Wyraz twarzy Tropinina miał świadczyć o zrozumieniu i akceptacji. Wreszcie wjechali w granice miasta i prędkość gwałtownie spadła. Przed nimi na ulicy, którą jechali, widniał potężny luk, nad którym wznosiło się panneau z dziewięciokrotnie powiększonym napisem. O ile Tropinin dobrze zauważył, pismo było za każdym razem inne i zupełnie mu nie znane, choć zarys liter przypominał litery łacińskie, arabskie, chińskie hieroglify oraz znaki graficzne innych ziemskich narodów. Litery przeplatały się z cyframi i wzorami.

- Rzym - stolica Hermesa! - z dumą przeczytał Ulanfu. Kilka minut później ekomobil podjechał do niewielkiego, lecz pięknego budynku przypominającego swą architekturą osiemnastowieczne pałace. Przed gościnnie otwartymi na oścież drzwiami oczekiwała grupka ludzi, na czele której stał niepozorny Hermesjanin. Jedynym rzucającym się w oczy szczegółem jego wyglądu zewnętrznego była wspaniała, czarna broda.

- Signor legat pozwoli, że powitam go w naszej stolicy i wyrażę głębokie przekonanie, że pańska historyczna misja zostanie uwieńczona całkowitym powodzeniem. - Przyłożył rękę do serca i eleganckim gestem wręczył Tropininowi bukiet świeżych róż. — Nazywam się Mendesona i jestem kierownikiem Kancelarii Senatu tej planety.

- Proszę przyjąć moje podziękowania za tak serdeczne powitanie i życzenia - odparł Tropinin zgodnie z wymogami protokołu dyplomatycz­nego.

- W późniejszym terminie omówimy program pańskiego pobytu. Obec­nie zarządca tego budynku wskaże oddane do pańskiej dyspozycji aparta­menty i będzie pan mógł odświeżyć się po podróży. Czy godzina wystarczy?

Tropinin skinął głową.

- Wspaniale. Nie proponuję, by pan się posilił, bowiem czeka nas obiad w innym miejscu. - Brodacz zrobił przerwę i patetycznym tonem oznajmił:

- Jest pan zaproszony, signor legat, do Wielkiego Matematyka.

2

Dziwne, myślał Tropinin, stojąc pod gorącym prysznicem, przecież do ostatniej chwili prawie nic nie wiedzieliśmy o zasadach ustrojowych Her­mesa. Przez wiele stuleci Hermesjanie w ogóle nie dawali znaku życia i wszelkie próby nawiązania z nimi łączności kończyły się fiaskiem. Wielo­krotnie wysuwano projekt zorganizowania ekspedycji, która wyjaśniłaby,

co się stało z naszymi pobratymcami, ale sprawę wciąż odkładano. To brak było środków - podróż na tak oddalony od Ziemi skrawek Galaktyki wią­zała się przecież z niebagatelnymi wydatkami! To znów pojawiły się inne, bardziej palące problemy związane z planetami Wielkiego Pierścienia, z którymi od dawna utrzymywano dobre stosunki. Kiedy trzeba było ratować mieszkańców jednego z satelitów Alfy Eridana, którym gro­ziła zagłada z powodu gwałtownego spadku aktywności słonecznej, na pomoc skierowano wszystkie siły transportu kosmicznego i prawie na dwa wieki zawieszono wszelkie inne projekty. Potem znaleźli się mądrale, którzy twierdzili, że byłoby nieetycznie bez zaproszenia wtykać nos w nie swoje sprawy i należy czekać, aż Hermesjanie sami poproszą o nawiązanie kontaktu. No, a jeżeli wszyscy wymarli? To nieważne, przede wszystkim należy zachować takt.

Totalny profesjonalizm, klany. Wielki Matematyk- licho wie co jeszcze! Ale nie należy pochopnie wyciągać wniosków, pomyślał, może jest w tym jakiś sens. Przecież na podstawie tego, co zaobserwował, można się zorientować, że na Hermesie stworzono rozwiniętą cywilizację techniczną i społeczeństwo żyje w dobrobycie. Tropinin przypomniał sobie ulubione powiedzonko ojca. Za każdym razem, gdy syn, jego zdaniem, upierał się i nie chciał uznać autorytatywnych opinii rodzica, ten powtarzał: „Otwórz oczy. Anatolu, otwórz oczy!"

Tropinin wytarł się do sucha ręcznikiem kąpielowym i przyłożył do twarzy aromatyczną gąbkę. Całkowite zlikwidowanie zarostu trwało zaled­wie dwie sekundy. Następnie wyjął z walizki czystą koszulę i czarny, galowy mundur z dystynkcjami komandora porucznika łączności międzyplanetar­nej. Najwyższy już czas, by dostał pełnego komandora. Ostatecznie powie­rzane są mu najbardziej skomplikowane zadania, w tym czasie, gdy on pęta się po Wszechświecie, ci, którzy spokojnie siedzą w centrali, otrzymują kolejne stopnie. Zresztą szef napomknął, że jeśli pertraktacje z Hermesja-nami zakończą się pomyślnie, Tropinin może liczyć na awans. Wygląda na to, że jest zainteresowany przyjęciem Hermesa do Pierścienia. Ładny mi obiektywizm. Spojrzał na zegarek, pośpiesznie wsunął ata do kieszeni i ruszył do wyjścia, gdzie oczekiwał nań zaczynający się już niepokoić Ulanfu. Prawie nie rozmawiali w drodze, Tropinin bowiem rozważał, jak powinien się zachować w czasie tego spotkania — oficjalnie czy też nieco swobodniej, by w ten sposób skłonić rozmówcę do szczerości. Obydwa warianty mają i dobre, i złe strony. Trzeba się przekonać, jaki jest ten Wielki Matematyk.

Ekomobil zatrzymał się przed dużym budynkiem pozbawionym jakich­kolwiek ozdób architektonicznych - idealna, surowa figura geometryczna, o wyłącznie funkcjonalnym przeznaczeniu. Urzędnik, który na nich oczeki­wał, zaprowadził gości do windy i wypowiedział jakieś jednosylabowe zaklęcie (Tropinin domyślił się, że wymienił piętro). Mądra maszyna płynnie uniosła ich w górę, a potem przesunęła się poziomo. Skrzydła drzwi rozsunęły się i Tropinin przeszedł do obszernej poczekalni. Siedzący za biurkiem urzędnik, zapewne sekretarz, powitał go z szacunkiem i poprosił, by usiadł na chwilę. Dopiero po jakimś czasie Tropinin zorientował się, że ma przed sobą robota wysokiej klasy. Konstruktor nadał maszynie ludzką postać, ale zarazem zaopatrzył ją w szczegóły pozwalające zidentyfikować jej prawdziwą naturę - na przykład w maleńką antenę śmiesznie sterczącą na ramieniu. Bardzo rozsądnie, pomyślał Tropinin. Na niektórych innych planetach, kierując się źle pojętym dążeniem do doskonałości, całkowicie upodobniono roboty do żywych istot. W rezultacie zdarzyło się wiele tragicznych wypadków. Na Ziemi uchwalono nawet specjalną ustawę, która zakazywała przeprowadzania takich doświadczeń.

Kotara zakrywająca jedną ze ścian rozsunęła się i do poczekalni wszedł wysoki, szczupły mężczyzna, wyciągając ręce do Tropinina.

- Proszę mi wybaczyć, że kazałem na siebie czekać — zawołał. — Pański przyjazd, signor legat, to epokowe wydarzenie dla całego Hermesa i za­pewne w jakimś stopniu również dla Ziemi, którą darzymy głęboką czcią jako planetę matkę, prarodzicielkę rodzaju ludzkiego.

- Jestem głęboko zaszczycony, signor, że pan. Wielki Matematyk, znalazł dla mnie czas już pierwszego dnia mego pobytu na Hermesie. Ziemianie nigdy nie zapomnieli swych braci, którzy osiedlili się na tej planecie. I mogę zapewnić, że największym naszym życzeniem jest przy­wrócić zerwaną więź.

- Wspaniale. Może się pan zwracać do mnie po nazwisku. Nazywam się Hans Eiler. Nie jestem zwolennikiem surowego protokołu dyplomatyczne­go i nie przywiązuję szczególnej wagi do mojego tytułu.

No, to wszystko jasne — trzeba dalej być dyplomatą.

- Pan pozwoli, że ja też się przedstawię. Jestem Anatol Tropinin, komandor porucznik łączności międzyplanetarnej. Cieszą mnie pańskie słowa, sam również nie zaliczam się do zwolenników chińskich ceremonii, wolę prowadzić pertraktacje bez zbytnich formalności, jak to mówią u nas na Ziemi - bez rękawiczek.

- Bez rękawiczek. Wspaniały pomysł. Zapraszam więc pana na obiad -

towarzyszyć nam będzie jedynie znany już panu mój pomocnik, kierownik Kancelarii Senatu, Mendesona. Zresztą, niektórzy twierdzą, że kontakt powinno się rozpoczynać właśnie od zapoznania się z miejscową kuchnią. Nasi biolowie mają takie powiedzonko - poznasz człowieka po tym, co je.

Kilka minut później siedzieli przy wspaniale zastawionym stole, pełnym najrozmaitszych, niekiedy zupełnie Tropininowi nie znanych potraw. Eiler serdecznie podejmował gościa, informował o pochodzeniu i wartościach odżywczych rozmaitych hermesjańskich dań, entuzjastycznie zachwalał jęczmiankę - napój, który smakiem przypominał Tropininowi połączenie piwa z miodem. Mendesona w obecności swego przełożonego zachowywał się z szacunkiem, ale bez skrępowania. Kilkakrotnie, gdy Eilerowi trudno było odpowiedzieć na kulinarne pytania Tropinina, sekretarz przychodził z pomocą i dawał wyczerpujące objaśnienia. Brodacz najwidoczniej był nietuzinkowym erudytą. Przy stole usługiwały im roboty.

Po skończonym obiedzie przeszli do gabinetu Wielkiego Matematyka -niewielkiego, przytulnie urządzonego pokoju, w którym oprócz znanego już Tropininowi telkomu, nie było żadnych akcesoriów świadczących o tym, że tu właśnie znajduje się główny ośrodek władzy. Eiler poprosił gościa, by zajął miejsce w wygodnym fotelu i rozpoczął rozmowę.

- Jak pan doleciał, signor legat?

- Dziękuję. Na naszych kosmolotach praktycznie nie odczuwa się przeciążeń.

- Tak, brak żeglugi kosmicznej to nasza pięta Achillesa. Pewnie dziwią się u was, jak się to stało, że Hermesjanie, śmiem twierdzić, niezbyt zacofani technicznie, nie potrafili do tej pory stworzyć własnej floty międzyplane­tarnej?

- Przyznam, ze wydawało się to nam zaskakujące.

- Przyczyną takiego stanu rzeczy było nasze gapiostwo. Nasza wiedza teoretyczna i baza materiałowa już dawno umożliwiały nam wyjście w kos­mos. Ale senatorowie bardzo długo zwlekali z wyasygnowaniem na ten cel niezbędnych środków, uważając żeglugę międzyplanetarną za zbyteczny luksus. Między nami mówiąc, Mendesona odegrał tu niebagatelną rolę, bowiem nieomal od wieków piastuje kluczowe stanowisko w Senacie. Przetrwał już trzech Wielkich Matematyków i zapewniam pana, że prze­trwa i czwartego.

- Litości, ekscelencjo... - zaprotestował brodacz.

- Dobrze, dobrze, niech się pan nie usprawiedliwia - machnął ręką Eiler. — Oczywiście, możemy zintensyfikować działania i rozwiązać ten

problem własnymi siłami, ale zahamuje to na długo realizację innych naszych projektów. Dlatego mówię szczerze - jesteśmy zainteresowani uzyskaniem licencji na produkcję współczesnych kosmolotów, już teraz moglibyśmy zakupić kilka jednostek, aby poddać je u siebie odpowiednim testom. Widzi pan, signor legat, że w pertraktacjach jestem łatwym partnerem, żaden ze mnie kupiec - natychmiast kładę karty na stół.

- Coraz bardziej przekonuję się, że mamy wiele wspólnych cech - tym samym tonem odparł Tropinin. - Gra w otwarte karty leży i w moim charakterze. Dlatego muszę przypomnieć, że zgodnie z prawami Wielkiego Pierścienia sprzedaż techniki kosmicznej, a szczególnie przekazanie tech­nologii, wymaga uprzedniego stwierdzenia, że przystępujący do Pierścienia dojrzał do nawiązania stałych kontaktów i nie zagraża swym kosmicznym sąsiadom.

- O to się nie martwię - roześmiał się Wielki Matematyk. - Będzie pan miał możność przekonać się, że Hermesjanie nie są dzikusami i nie mają zamiaru nikogo pożreć. Chcemy mieć dostęp do osiągnięć myśli naukowo-

-technicznej innych społeczeństw i ze swej strony chętnie podzielimy się naszą wiedzą. Między nami mówiąc, nie będziecie stratni.

Tropinin uśmiechnął się na myśl, że Ziemianie mogliby wynieść jakąś korzyść z kontaktów z Hermesjanami. Musi to wyjaśnić gospodarzom, starając się w miarę możliwości nie obrazić ich patriotycznych uczuć.

- Proszę nie zapominać, signor, że wasza planeta długo znajdowała się w izolacji - powiedział uprzejmie. - Poza tym nasze stosunki z cywilizacja­mi wywodzącymi się z Ziemi nie mają komercyjnego charakteru. Czy pozwoli pan, że zadam kilka pytań?

- Jestem do usług. Jeżeli zaś moje wiadomości okażą się niewystarczają­ce, pomoże mi Mendesona. Jest on na Hermesie zapewne ostatnim człowiekiem o uniwersalnym wykształceniu i wie wszystko, oprócz tego, czego nie wie nikt.

- Właśnie od tego chciałbym zacząć. Wyjaśniono mi już w ogólnym zarysie, że na Hermesie profesjonalizm doprowadzono do doskonałości, w rezultacie czego nastąpił podział społeczeństwa na klany posługujące się odrębnymi językami.

- Tak. Tak właśnie jest.

- Jakie są stosunki między klanami?

- Jak najlepsze. Klany są równoprawne i dysponują, praktycznie rzecz biorąc, jednakowymi wpływami. Proszę ocenić to samemu. Senat, najwyż­szy organ ustawodawczy Hermesa, powoływany jest z przedstawicieli

klanów -po pięćdziesięciu z każdego. Władza, wykonawcza należy do Rady Wielkich, albo potocznie mówiąc Wielkarium. Niekiedy nazywa się ją też „dziewiątką". Są to po prostu przywódcy klanów, to znaczy Wielki Matematyk, Wielki Fizyk, Biolog, Chemik i tak dalej. Mówiłem już, signor legat, że nie odpowiada mi ta napuszona tytulatura. Tak się jednak przyjęło i nie chcemy przekreślać tradycji.

- Proszę mi wybaczyć, signor Eiler, ale mam wrażenie, że już gdzieś się z tym spotkałem.

- Nie myli się pan - rzekł Mendesona. - Myśl, iż idealnym społeczeńs­twem powinni kierować przedstawiciele różnych nauk, wysunął Henri de Saint-Simon, francuski socjalista utopijny. Co prawda uznawał on wyłącz­nie nauki matematyczno-przyrodnicze, a wśród nich palmę pierwszeństwa oddal tej, której poświęcił się signor Eiler. Zgodnie z koncepcją Saint-Si-mona nie tylko Wielki Matematyk powinien stać na czele całego społeczeń­stwa, ale również jego niżsi rangą współbracia powołani są do kierowania jednostkami administracyjnymi niższego szczebla.

- A więc kierujecie się zasadami sformułowanymi przez Saint-Simona?

- O nie - zaprotestował Mendesona. - U nas matematycy spełniają rolę pierwszych skrzypiec w orkiestrze, w której wszyscy muzycy są sobie równi. W praktyce oznacza to, że poczynając od Wielkarium, kończąc zaś na połączonych zarządach lokalnych, funkcje przewodniczących pełnią przed­stawiciele nauk matematycznych.

- Chcę zwrócić pańską uwagę, signor legat - wtrącił się Eiler -że nie jest to oficjalnie ustanowiony i uświęcony prawem porządek rzeczy, lecz raczej obyczaj podyktowany obiektywnymi okolicznościami. Chodzi o to, że nasze struktury produkcyjne są w najwyższym stopniu nasycone aparaturą elek­troniczną. Niemal wszystkie procesy technologiczne przebiegają pod jej baczną kontrolą. Z równym powodzeniem wykorzystujemy technikę obli­czeniową w sferze konsumpcji, usług, w oświacie, służbach komunalnych. W takim, rzec można, wysoce zmatematyzowanym społeczeństwie najwię­ksza odpowiedzialność spada oczywiście na tych, którzy programują i ob­sługują setki milionów mechanizmów służących człowiekowi, zaspokajają­cych jego potrzeby i niestety kaprysy. Matowie spełniają tę najważniejszą, wypływającą z natury ich wiedzy misję, nie żądając w zamian żadnych szczególnych przywilejów. Nazywają nas pierwszymi wśród równych... Jeżeli się nie mylę, Mendesona, ta klasyczna formuła pochodzi z antyku?

- Ma pan rację, ekscelencjo -potwierdził brodacz. -Tak właśnie polecił się nazywać Juliusz Cezar.

- Widzi pan, jak to dobrze mieć przy sobie człowieka o takiej erudycji. A więc, komandorze, jaką ma pan opinię o naszym sposobie życia?

- Och, chwilowo wiem zbyt mało, żeby wypowiadać się na ten temat.

- Niech więc pan pyta bez skrępowania.

- Jeżeli pan pozwoli, chciałbym wiedzieć, jak sami oceniacie system klanowy? Czy uważacie go za doskonały? Eiler uśmiechnął się.

- Stawia mnie pan w trudnej sytuacji, bowiem albo muszę zająć się samobiczowaniem, albo okazać się chwalipiętą. Jednakże, jeżeli potrakto­wać sprawę poważnie, prawda leży gdzieś pośrodku. Będę szczery - wysoko oceniamy nasz system, oparty na zasadzie profesjonalnej klanowości. Nie będę go porównywać z żadnym innym - byliśmy zbyt długo odseparowani od powszechnego rozwoju cywilizacyjnego i mamy nader niejasne wyobra­żenie o formacjach ustrojowych, które ukształtowały się na innych plane­tach. Jest wielce prawdopodobne, że znaleźlibyśmy tam sporo rzeczy godnych naśladowania. Jednakże, traktując problem w kategoriach abso­lutnych, system nasz zapewnia wszystkim dobrobyt oraz dynamiczny postęp w dziele podporządkowania sił przyrody. Jest jeszcze jedna istotna okolicz­ność - profesjonalna klanowość nie została przez nikogo wymyślona, nie jest szczęśliwym wynalazkiem jakiegoś genialnego twórcy. Zasada ta została nam objawiona przez samą opatrzność, jeżeli uznamy za nią nieubłaganą wewnętrzną logikę rozwoju nauki i techniki. W miarę jak rozwój sił wytwórczych i działalność poznawcza ludzi zbliżały się do siebie, pokolenie za pokoleniem specjalizowało się i grupowało według kryteriów zawodowych. Ustawodawcy nie mieli więc innego wyjścia i musieli nadać temu procesowi sankcję prawną.

- Stało się to mniej więcej pięć wieków temu — wtrącił Mendesona.

- I całe pięć wieków - podjął dalej Eiler - wykazało, że los był dla Hermesjan łaskawy. Przez cały ten długi czas nasz mechanizm społeczny pracował jak idealny, nie wymagający żadnego paliwa silnik, swego rodzaju perpetuum mobile. Oczywiście, nie oznacza to, że nie stykamy się z żadnymi komplikacjami - mamy ich wystarczająco dużo i w dodatku o najrozmait­szym charakterze. Nasze społeczeństwo, jak każdy zdrowy organizm o god­nym zazdrości apetycie i świetnym trawieniu, pragnie skonsumować więcej, niż zdoła wziąć rękami i wziąć rękami więcej, niż potrafi połknąć. Stąd nie kończący się bieg z przeszkodami - zaledwie ktoś rzuci jakiś nowy pomysł, wszyscy żądają, by natychmiast go realizować, a ledwo zacznie przynosić owoce, wszyscy pragną je spożywać. A poza tym, czyż można przewidzieć

kiedy i dlaczego wynikną nowe potrzeby! Użyte przez pana określenie „doskonały" stosuje się, niestety, tylko do nieboszczyka...

Tropinin rozłożył ręce i pochylił głowę, przyznając tym gestem, że wyraził się niezręcznie.

- Tak więc - ciągnął dalej Wielki Matematyk - wyobrażalny próg doskonałości polega na tym, by nie trzeba było zatrzymywać całej taśmy produkcyjnej za każdym razem, gdy popsuje się jakaś śrubka. Mówiąc w skrócie - jest to samoregulujący się mechanizm, który sam siebie oliwi, demontuje zepsute podzespoły, reperuje je i dlatego właśnie nie ulega zużyciu oraz prawie nie wymaga obsługi.

- Z pańskich słów można wnioskować, że nie mamy tu nic do roboty -zauważył Mendesona tonem zaufanego sługi, który może pozwolić sobie na pewną poufałość.

- Czy u was na Ziemi, signor legat, podwładni również tak impertynenc-ko zwracają się do przełożonych, i to w obecności gościa z innej planety?

- To nie do pomyślenia - tym samym tonem odparł Tropinin - podobne ekscesy karane są ścięciem głowy. Jeżeli, oczywiście, nie jest to głowa równie cenna jak signora Mendesony.

Brodacz skłonił się.

- Ucz się, Pablo — powiedział Eiler. — Czym jak czym, ale umiejętnością prowadzenia dowcipnej konwersacji Ziemianie zdecydowanie nad nami górują.

- Pan się nie docenia, signor Eiler - uprzejmie rzekł Tropinin. - Jeżeli jeszcze nie zanudziłem pana, to strasznie mnie intryguje...

Umilkł, zaskoczony. Znajdująca się przed nimi ściana z oknami zniknęła, zaś w powstałej luce, na błękitnym tle nieba pojawił się nieznany człowiek, który na swym krześle jakby wjechał do gabinetu i przyłączył się do nich.

- Czy pozwoli pan złożyć meldunek, ekscelencjo?

- Coś pilnego? - z niezadowoleniem zapytał Wielki Matematyk.

- Tak, signor.

- No dobrze, proszę mówić. - Eiler zauważył nieufne spojrzenie, jakim nieznajomy obrzucił Tropinina, i dodał. — Nie mam tajemnic przed swym gościem.

- Skarga gminy matów z Werony. Młody agr porwał ich dziewczynę.

- Co takiego? Niech pan powtórzy!

- Tak, signor, porwał i wywiózł w nieznanym kierunku.

- Jak się nazywa ta dziewczyna?

- Kapuleti.

Tropinin, słysząc to, drgnął. Eiler i Mendesona spojrzeli po sobie.

- A agr?

- Monteki.

- Czy te nazwiska mówią coś panu? - Wielki Matematyk zwrócił się do swego pomocnika. Mendesona przecząco pokręcił głową. - Rodzina? -Eiler zwrócił się do nowo przybyłego.

- Jego ojciec jest aldermanem miejscowej gminy... I jeszcze jedna okoliczność...

- Tak? - z niezadowoleniem rzucił Eiler.

- Zgodnie z niepotwierdzonymi danymi oni się kochają.

- Co pan powiedział?! - Eiler roześmiał się na całe gardło, zaś Mendeso­na zachichotał dyskretnie.

- Proszę mi wybaczyć, signor - nieznajomy zaczął się usprawiedliwiać -rozumiem, że... ale moim obowiązkiem było przekazać panu całą otrzyma­ną informację. Co pan rozkaże przekazać aldermanom gmin - właśnie odbywa się posiedzenie komisji pojednawczej.

- Nic, niech sami rozstrzygają.

- Czy jednak nie sądzi pan, że bez naszej interwencji... - zaczął Mendesona.

- Nie, nie sądzę - sucho przerwał mu Eiler. - Jest pan wolny - rzekł do nieznajomego, który zniknął w równie tajemniczy sposób, jak się pojawił.

- Zadziwiające!-Tropinin nie mógł powstrzymać zachwytu.

- Co takiego? - zapytał z roztargnieniem Wielki Matematyk zajęty swymi myślami. — Ach tak, zaskoczyło pana to niespodziewane pojawienie się informatora. Istotnie, mamy pewne osiągnięcia w homografii i powinie­nem pana uprzedzić... zresztą w ten sposób wyszło efektowniej. Ale co innego jest tu ciekawe — ma pan szczęście, signor legat, trafił pan, że tak powiem, w samą porę. Jedna z tych właśnie komplikacji, o których panu mówiłem. I to zupełnie niezwykła. Przyznam się szczerze, że nie przypomi­nam sobie, by młody człowiek z jednego klanu porywał dziewczynę z innego. No, a pan, Mendesona?

- Taki przypadek zdarzył się za czasów pańskiego poprzednika. Wtedy udało się zapobiec przemocy. Przestępca znajdował się w stanie silnego upojenia alkoholowego.

- Widzi pan, signor legat, podobne wypadki są czymś wyjątkowym, ale mimo wszystko konflikty między klanami zdarzają się i naszym obowiąz-. kiem jest łagodzić je. W tym celu opracowano harmonijną i efektywną procedurę, której pierwszym szczeblem są bezpośrednie rozmowy między

odpowiednimi gminami. Jeżeli nie doprowadzą one do polubownych rozwiązań, następuje arbitraż. Natomiast rolę ostatniej instancji spełnia Wielkarium. Zapewne będzie pan ciekaw, jak zakończy się ta nieprzyjemna sprawa - obiecuję, że na pewno pana poinformujemy. Młodość, brak rozsądku — westchnął.

- To godne ubolewania - przyłączył się doń brodacz, robiąc kwaśną minę - że wśród naszej młodzieży, ogólnie rzecz biorąc zdrowej i fizycznie, i moralnie, trafiają się czasami niegodziwcy...

Eiler spojrzał na zegarek.

- Powinniśmy pozwolić naszemu gościowi odpocząć po podróży. Prze­cież przebył pół Wszechświata, my zaś natychmiast zaprzęgliśmy go do pracy. Czy program pobytu jest przygotowany?

Mendesona podał przełożonemu teczkę, ten zaś otworzył ją i pobieżnie zapoznał się z jej zawartością.

- Moi współpracownicy proponują zwiedzenie naszej stolicy oraz dwóch dużych zakładów produkcyjnych, spotkanie z senatorami i wystąpie­nie w Akademii Historii. Ten ostatni punkt uzależniony jest, oczywiście, od pańskiej zgody. Nie będę taił, że jesteśmy zainteresowani uzyskaniem jak największej ilości informacji o Ziemi i innych planetach Wielkiego Pierście­nia. No i wreszcie końcowa rozmowa u mnie. O ile się orientuję, ma pan zamiar spędzić na Hermesie około dwóch tygodni?

- Tak, wiąże się to z korzystnym układem ciał niebieskich. W przeciw­nym razie musiałbym przebywać u was jeszcze przez pół roku.

- Cała przyjemność po naszej stronie. Byłoby może wskazane, żeby odwiedził pan również prowincję. Może Neapol? — zwrócił się do Mendeso-ny. - Albo Wenecję?

- Przed chwilą była mowa o Weronie - rzekł Tropinin. Wielki matematyk spojrzał na swego pomocnika, który ledwo dostrze­galnie skinął głową.

- No cóż, może pan pojechać i do Werony, choć to miasto nie wyróżnia się niczym szczególnym. Chyba tylko wspaniałą kuchnią. Signor legat, zapewnimy panu, jak już uzgodniliśmy, dostęp do każdej informacji, a jeżeli będzie miał pan ochotę zmienić program wedle swego uznania, bardzo prosimy.

- Dziękuję panu.

- Proszę więc odpocząć i życzę powodzenia w pracy. Mendesona będzie do pańskiej dyspozycji. I ten urzędnik, który pana powitał... Jak się on nazywa?

- Ulanfu - podpowiedział Mendesona.

Wstali. -Wielki Matematyk uścisnął dłoń swego gościa i odprowadził go do drzwi.

- Aha - przypomniał sobie - przecież miał pan jakieś pytanie?

- Nie chciałbym zajmować pańskiego cennego czasu.

- Proszę się nie krępować. Słucham.

- Widzi pan, signor Eiler, chciałbym się dowiedzieć, jak na Hermesie rozwiązano problem sztuk pięknych. Czy również i one zostały podzielone między klany?

- Sztuki piękne? - zapytał Wielki Matematyk marszcząc czoło. Najwy­raźniej próbował sobie przypomnieć, gdzie słyszał to słowo. - Sztuki piękne? A co to takiego?

3

Rozpędzone południowym wiatrem chmury znikały za widnokręgiem. Horyzont zapłonął. Różowe i niebieskie barwy walczyły ze sobą nadając całemu otoczeniu delikatny, fioletowy odcień. Rom nacisnął guzik. Dach ekomobilu złożył się w harmonijkę i zniknął w karoserii. Zgrzytnięcie obudziło Ulę. Uśmiechnęła się i jakby przepraszając, że przez godzinę jej ukochany był samotny, pocałowała go w policzek. Objął ją jedną ręką i zwiększył szybkość, czując, że ogarnia go rozkoszne poczucie wszechmocy.

- O czym myślisz, Rom?

- O tobie. A ty?

- O nas. Próbuję zgadnąć, co teraz robią nasi rodzice. Beztrosko machnął ręką.

- Nie mają już nad nami władzy.

- Mnie jednak dręczy niepokój.

- Żal ci ich?

- Nie, ja się ich boję. Nie znasz mojej matki. Jest zdecydowana i ma silny charakter.

- Jak ty.

- Nie żartuj, Rom, matki nic nie powstrzyma, żeby postawić na swoim i sprowadzić mnie do domu.

- Mojego ojca również. Ale przecież jest jeszcze moja matka i twój ojciec.

- A poza tym Tibor i Pierre. Nigdy bym się nie spodziewała, że Tibor zdradzi.

- Dodaj do nich jeszcze i mojego braciszka. I pomyśleć, że wszyscy chcą nas ocalić przed nami samymi. Głupcy!

- Mimo wszystko powinniśmy być ostrożni. Może ominiemy Mantuę i pojedziemy dalej?

- Nie wpadaj w panikę. Właśnie wjeżdżamy do miasta. Zatrzymali się koło motelu na skraju Mantui i w małej przytulnej restauracji zjedli śniadanie. Rom zapytał robota, który ich obsługiwał, w jaki sposób można dojechać do domu Fairfaxa, ten odparł jednak, że nie wie, i odesłał Roma do administratora. Był nim robot najnowszej konstruk­cji, którego Rom nie miał jeszcze okazji poznać. O wiele większy od swych pobratymców, prawdziwy dryblas o kwadratowym czole i nieprzyjemnie biegających oczach. Zapytany o Fairfaxa natychmiast udzielił wyczerpują­cych informacji - w jego imponującej elektronicznej pamięci były zakodo­wane wiadomości o wszystkich mieszkańcach Mantui.

Następnie Rom zapytał, czy mogliby na kilka dni wynająć pokój w motelu. Wpadł na ten pomysł zupełnie nieoczekiwanie - trudno przecież przewidzieć, jak przyjmie ich przyjaciel Storteya, więc dobrze byłoby zapewnić sobie na wszelki wypadek dach nad głową.

- Ależ oczywiście - oznajmił robot. - Wystarczy okazać dowody osobiste. - Wziął dokumenty i wyjął z szuflady księgę meldunkową, by zarejestrować gości. Rom z wdzięcznością pomyślał o matce i sięgnął po pieniądze. Ale gdy podał banknoty administratorowi, ten ich nie przyjął. Młody Monteki odniósł wrażenie, że w jego oczach przez moment pojawiło się zakłopotanie i niepokój, o ile, oczywiście, soczewki mogą wyrażać podobne emocje.

- O co chodzi? - zapytał.

- Proszę wybaczyć, signor, ale pan i pańska towarzyszka należycie do różnych klanów. ' - I co z tego?

- Obawiam się, że nie możemy wynająć państwu pokoju.

- Chwileczkę, łaskawco - oznajmił Rom z irytacją. - Kto ci dał prawo kierować się swym widzimisię przy podejmowaniu decyzji.

- Proszę się nie gniewać, signor - uprzejmie odparł administrator. Postępuję zgodnie z moim programem.

- Cóż to, masz w tej kwestii instrukcję?

- Oczywiście, signor.

- Ale to bzdura, przecież ustawowo zagwarantowano równość klanów i możliwości wzajemnych kontaktów... - Rom zorientował się. że polemika z mechanizmem jest bezsensowna. Administrator jednak wcale się nie zdziwił. Z wyraźnym współczuciem zerknął na Roma i rzekł.

- Ma pan rację, jeżeli chodzi o prawny aspekt tej sprawy, ale obok przepisów istnieje również tradycja. - I dodał stłumionym głosem. -Pytanie tylko, czy jest ona słuszna.

Rom wziął od administratora dowody. Czuł się poniżony współczuciem okazanym mu przez maszynę, która powinna być tylko ślepą wykonawczy­nią woli człowieka. Ci techowie w swym dążeniu do doskonałości przekra­czają wszelkie dopuszczalne granice. Jeżeli tak dalej pójdzie, roboty wkrót­ce zaczną traktować ludzi jak równych sobie, potem wpadną na pomysł, by założyć swój, dziesiąty, klan i nie wiadomo, kto będzie miał ostatnie słowo w tej rozgrywce - przecież już w chwili obecnej myślące mechanizmy są tysiące razy liczniejsze od ludzi.

Z drugiej jednak strony, trudno zaprzeczyć, że ten elektroniczny admini­strator myśli p wiele rozsądniej niż ci, którzy stoją na drodze do ich szczęścia. A przecież wśród tych ludzi są również ich najbliżsi. Jakiś niepojęty nonsens! Wynika z tego tylko jeden oczywisty wniosek - ich sytuacja jest o wiele gorsza, niż mógł przypuszczać.

Rom w fatalnym nastroju wyszedł na ulicę, gdzie koło „trajkotki" czekała nań Ula. Jednak gdy tylko spojrzał w jasne, uśmiechnięte oczy swej ukochanej, wszystkie złe myśli i lęki zniknęły. Nie opowiedział jej o tym, co się zdarzyło, i pomyślał nawet, że ich sytuacja nie jest tak tragiczna, skoro nawet roboty im współczują. Jakże wspaniała to umiejętność nawet w nie­powodzeniu odnaleźć promyk nadziei!

Kilka minut później podjechali do maleńkiego domku, który zadziwiają­co przypominał siedzibę Storteya - najwidoczniej przyjaciele, jak bliźniaki, nawet w drobiazgach mieli jednakowy gust. Skoro tak, nie będą mieli kłopotów ze znalezieniem wspólnego języka z Fairiaxem. Rom wszedł na ganek i nie znalazłszy dzwonka, zapukał. W domu panowała cisza. Zastukał mocniej, a następnie zaczął z całych sił bębnić w drzwi.

- Poczekaj, Rom - uspokoiła go Ula - może nie ma go w domu. Nie zapominaj, że to jeszcze godziny pracy.

- Masz rację - odparł z westchnieniem. - Będziemy musieli powłóczyć się do wieczora. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zwiedzimy Mantuę - zadecydował.

Spacerowali po uliczkach starego miała, zwiedzali muzea, oglądali

świątynie. Młodą, przystojną parę wszędzie przyjmowano z sympatią, biorąc ich za małżeństwo w podróży poślubnej. Na rynku, napatrzywszy się do woli na stragany pełne darów szczodrej przyrody Hermesa i pełni podziwu dla przemyślności stojących za ladami robotów w białych fartu­chach, znaleźli skromną jadłodajnię, w której postanowili zjeść obiad. Do ich stolika przysiadła się gadatliwa, starsza jejmość, która przedstawiła się jako turystka z Mediolanu. Jak można było wywnioskować ze sposobu bycia i pewnych slangowych, zawodowych zwrotów, należała do klanu fizów. Sąsiadka gadała bez wytchnienia, opowiadając im najrozmaitsze historie zasłyszane w czasie wędrówek po miastach i wsiach Hermesa. Gdy Rom wyszedł, turystka z Mediolanu przerwała swą opowieść i zapytała Ulę, czemu rozmawia ze swym towarzyszem za pośrednictwem ata.

- Czyż to tak trudno zrozumieć? - spokojnie odparła Ula. - Jesteśmy z różnych klanów.

Wtedy natrętna stara dama zdjęła okulary, zmrużyła oczy i zakwakała, że młoda panienka powinna dbać o swą reputację, że włóczenie się z chłopa­kiem z innego klanu jest w najwyższym stopniu bezwstydne i tak dalej. Ula zdenerwowała się, posłała ją do diabła i wybiegła na ulicę. Rom zastał Ulę zapłakaną i choć brzmi to dziwnie, zdołał ją uspokoić, opowiadając o rozmowie z administratorem motelu. Zaczęli się śmiać beztrosko i ruszyli dalej na zwiedzanie Mantui.

Już o zmroku, zmęczeni i pełni wrażeń wrócili do domu Fairfaxa. Rom zastukał, lecz i tym razem nikt im nie otworzył. Za płotem odzielającym parcelę od sąsiedniej willi pojawiła się kobieta.

- Jeżeli przyjechaliście do Fairfaxa, młodzi ludzie, to nie traćcie na próżno czasu, nie ma go w domu. Serce Roma zamarło.

- Czy coś się z nim stało?

- Co się z takim może stać! -odparła kobieta tonem, który świadczył, że Fairfax nie cieszy się specjalną popularnością wśród sąsiadów. - Po prostu pojechał do Rzymu w jakichś swoich interesach.

- Dziękuję, signora.

- I posłuchajcie dobrej rady, wystrzegajcie się tego nicponia, on nawet anioła sprowadziłby z drogi cnoty.

Tym razem odezwała się Ula.

- Dziękujemy pani za troskę o nasze dusze, ale nie jesteśmy aniołami. Kobiecie opadła nieco szczęka. Uznała widać, że nie należy zadawać się z podejrzanymi osobami i błyskawicznie zniknęła.

Rom i Ula usiedli na stopniach ganku.

- Co będziemy robić? - zapytała.

- Myśleć - odparł, biorąc ją za rękę. - I całować się. Zajmowali się tym dobre pół godziny.

- Mam pomysł - powiedziała nagle Ula.

- Najwyższy czas - zażartował Rom. - Przecież jesteś matą, i to z rodu Kapuletów, poza tym byłaś cudownym dzieckiem, więc powinnaś po prostu tryskać pomysłami.

- Nie waż się kpić z mojego klanu, nędzny agrze! Pamiętasz, że kiedy spacerowaliśmy po mieście, widzieliśmy hotel „Dwa razy dwa".

- Pamiętam.

- We wszystkich większych miastach tak właśnie nazywają się domy noclegowe dla przyjezdnych matów.

- Co z tego, my również mamy takie domy pod nazwą „Dojrzałe Ziarno".

- To, że wynajmiemy tam pokój.

- Będzie to samo co w motelu. Instrukcje dla robotów są wszędzie takie same.

- Oczywiście, jeżeli będziemy działać otwarcie.

- Proponujesz więc...

- Otóż to. Wy, mężczyźni, nie macie za grosz sprytu. Najpierw ja wynajmę pokój i poproszę, żeby był na parterze - któż ośmieli się odmówić wnuczce wielkiego Kapuletiego! - Ty zaś wejdziesz później przez okno.

Rom zapalił się do tego pomysłu.

- Jesteś genialna, jedziemy.

Jednak już w ekomobilu zaczęły go ogarniać wątpliwości. Czy powinni zostawiać tak wyraźne ślady? Przecież znane nazwisko Uli natychmiast zwróci uwagę! Chociaż z drugiej strony chodzi tylko o jeden nocleg.

Pierwszą część planu Uli udało się zrealizować jak po maśle. Gdy dawała dowód, robot-administrator nieomal kłaniał się w pas i wskazał jej aparta­ment z elegancką balustradą, przez którą tak wysportowany młody czło­wiek jak Rom mógł przejść bez najmniejszego trudu. Rom ukrył się w krzakach otaczających gęstą ścianą hotel i gdy tylko Ula dała umówiony sygnał - trzykrotnie zapaliła i zgasiła światło, po minucie był już w jej pokoju.

Natychmiast zgasili światło, by nikt z obsługi nie zauważył tego wołające­go o pomstę do nieba naruszenia zasad moralnych. Zresztą światło nie było im wcale potrzebne, mrok był dla nich upragnionym ukryciem, osłoną ich

namiętnych pieszczot. Wówczas, w pokoju Uli, powstrzymywała ich zarów­no obawa przed czyimś niespodziewanym nadejściem, jak też ich dotych­czasowa niewinność, poczucie grzeszności ich związku, który rzucał wyzwa­nie wszelkim obyczajom i regułom, woli rodziców, przestrogom wycho­wawców. Teraz wszystko wyglądało inaczej - wyzbyli się pierwszej wstydli-wości, czuli się jak mąż i żona, byli pozostawieni sami sobie.

I znów powtórzyli dawną grę, wyłączyli aty, by słyszeć siebie nawzajem, mówiących własnymi językami, by w pozbawionych emocji formułach matematycznych, w pachnących ziemią, soczystych symbolach pracy rolni­ka szukać i odnajdywać jedną, wszechogarniającą melodię miłości.

... Ula ocknęła się pierwsza, słysząc za drzwiami jakiś hałas. Obudziła Roma i przez kilka sekund leżeli w milczeniu, próbując zrozumieć, co się dzieje. W korytarzu ktoś głośno rozmawiał, a po chwili w drzwi pokoju zastukano - najpierw nieśmiało, potem natarczywie. Ula wskazała Romowi wzrokiem balustradę, on zaś błyskawicznie ubrał się, cicho wyszedł z poko­ju i zeskoczył w krzaki. Tu czekała na niego niespodzianka - o mały włos nie zderzył się z ukrytym robotem. To, że reflektor, który zazwyczaj montowa­no mu w środkowej części korpusu, był wyłączony, nie pozostawiało żadnych wątpliwości, iż robota postawiono tu jako wartownika, na wypa­dek, gdyby ktoś chciał uciec z budynku. Tylko dwie soczewki receptorów wzrokowych płonęły słabym, zielonkawym światełkiem. Rom zamarł jak człowiek zahipnotyzowany przez boa dusiciela. Gorączkowo analizował swe szanse. Walka z tą metalową bryłą była nie do pomyślenia. Wiedział, że robot nie zrobi mu krzywdy, jedynie obejmie swymi manipulatorami i dostarczy, gdzie należy. Już nieraz widział, jak funkcjonują robopolicjan-ci. Zostało tylko jedno wyjście - musiał przechytrzyć maszynę. Ale jak?

W tym momencie stała się rzecz niewiarygodna - robot odwrócił się doń plecami, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie zamierza go zatrzymywać. Rom poklepał go z wdzięcznością po ramieniu i co sił w nogach umknął z pułapki, którą okazał się tak gościnny na pierwszy rzut oka hotel „Dwa razy dwa".

Ula z zamierającym sercem obserwowała całą tę scenę przez okno pokoju. Gdy upewniła się, że Rom jest już bezpieczny, narzuciła szlafrok i otworzyła drzwi. Do pokoju wtargnął smagły, wąsaty grubas w towarzys­twie administratora i tej samej fizy, która podczas obiadu próbowała ją umoralniać.

- Proszę wybaczyć, signorina - świętoszkowatym tonem oznajmił gru­

bas - ale mamy obowiązek sprawdzić otrzymane przez nas doniesienie społeczeństwa.

- Ta megiera jest pańskim społeczeństwem? - zapytała Ula wskazując mieszkankę Mediolanu.

- Nie pozwolę nikomu mnie obrażać - wrzasnęła fiza - a szczególnie dziwce włóczącej się z łobuzami z innych klanów! Ula podeszła do niej bez słowa i uderzyła ją w twarz.

- Jak ona śmie! - obywatelka z Mediolanu całkowicie straciła panowa­nie nad sobą. - W trosce o morale klanu wyśledziłam tę rozpustną parę -zaatakowała wąsacza - a pan w milczeniu patrzy jak w bezprzykładny sposób się mnie znieważa! Złożę skargę samemu Wielkiemu Matematyko­wi i będzie się pan miał z pyszna!

- Proszę się opanować - odparł spokojnie grubas - pani pierwsza ją obraziła i dostała pani za swoje. Signorina Kapuleti - zwrócił się do Uli -z ramienia miejscowej gminy matów jestem kuratorem tego hotelu i chcę, by pani powiedziała mi tylko, czy jest pani sama w pokoju?

- Zmówiliście się wszyscy - krzyczała dalej Mediolanka - klanowa solidarność,ale ja was zdemaskuję!

Wąsacz machnął na nią ręką i nawet mrugnął do Uli, dając jej do zrozumienia, by nie zwracała uwagi na tę zwariowaną babę.

- Rozumiem, signor, że spełnia pan swój obowiązek — uprzejmie powiedziała Ula. - Może się pan przekonać, że w pokoju poza mną nie ma nikogo.

- Tak, widzę - odparł pospiesznie kurator. I zwracając się do Mediolan-ki, oznajmił. - Zostanie pani pociągnięta do odpowiedzialności za swe nikczemne oszczerstwa. Zamelduję o tym oburzającym zdarzeniu medio­lańskiej gminie fizów.

- Pan ją osłania! - krzyknęła fiza. - Pan nawet nie sprawdził pokoju. On na pewno schował się do szafy.

- Niech pani sama sprawdzi - rzekła z pogardą Ula i zaczęła otwierać niezliczone szafy apartamentu. Mediolanka deptała jej po piętach, a potem" uklękła, by zajrzeć pod łóżko. Nagle olśniło ją. - Niech pan spojrzy na pościel. Obie poduszki są zmięte.

- Mam zwyczaj spać na dwóch poduszkach - odparowała Ula. - Czy ma pani do tego jakieś zastrzeżenia?

- Zostało więc tylko jedno wytłumaczenie - uciekł przez balkon.

- To niemożliwe - wtrącił się kurator. - Tam stał na straży robot.

- Niech go pan przesłucha.

- Dobrze, zrobię to w pani obecności, by nie dawać żadnych powodów do oskarżania miejscowych władz o stronniczość. - Podszedł do okna i wezwał robota, który po chwili wszedł do pokoju, ukłonił się z szacunkiem i zamarł przy drzwiach.

- Twój numer?

- 327 seria M.

- Zostałeś postawiony przy balustradzie apartamentu i otrzymałeś polecenie niewypuszczania nikogo?

- Tak, signor.

- Czy ktoś stąd wychodził?

Ula zamarła. Odniosła wrażenie, że robot zwleka z odpowiedzią. Te maszyny, w przeciwieństwie do ludzi, nie potrafią kłamać.

- Nie wiem, signor.

- Co to znaczy „nie wiem"? Chcesz powiedzieć, że człowiek mógł wyjść?

- Tak, signor.

- Widzi pan! - z triumfem zawołała Mediolanka.

- Niech się pani jeszcze nie cieszy! - z obrzydzeniem warknął kurator. -Nigdzie nie odchodziłeś z posterunku?

- Nie, signor, jak pan mógł coś takiego pomyśleć?

- Dobrze, dobrze, nie obrażaj się. Wynika więc z tego, że gdyby ktoś wychodził, na pewno byś go zobaczył?

- Tak, signor.

- Jest pani usatysfakcjonowana? - zapytał grubas złośliwie. Mediolanka niechętnie skinęła głową. - Incydent został zakończony - oznajmił. - Proszę przyjąć, signorina, moje najgłębsze przeprosiny. Mantuańska gmina matów będzie szczęśliwa, jeżeli zechce pani u nas gościć.

- Nie, panie kuratorze. Przyjmuję pańskie przeprosiny i zapewniam, że postaram się zapomnieć o tym pożałowania godnym wydarzeniu. Ale nie zostanę tu ani minuty dłużej. - Ula zaczęła pakować walizkę. Mediolanka, zapewne ostatecznie przekonana, że niesłusznie oskarżyła porządną dziew­czynę ze znanej rodziny, zniknęła niepostrzeżenie, w obawie przed konsek­wencjami.

- Proszę mi wierzyć, głęboko ubolewam...

- Niech się pan nie trudzi - rzekła Ula z godnością. - Powtarzam, że nie czuję do pana urazy. Po prostu nie usnę spokojnie w tym miejscu i chcę się przenieść do moich przyjaciół.

- Może podwieźć?

- Dziękuję, to tuż obok.

Kurator pomógł Uli wynieść walizkę i wraz z milcz4cymi robotami odprowadził ją do wyjścia. Po przejściu kilkuset metrów Ula podeszła do ukrytego w dyskretnym miejscu ekomobilu i rzuciła się w ramiona czekają­cego tam na nią, mocno już zaniepokojonego Roma. Opowiedziała mu ze szczegółami przebieg incydentu w hotelowym pokoju, po czym długo śmieli się z niefortunnej donosicielki.

- Widzisz, Rom, nasza lista dobrych ludzi staje się coraz dłuższa. Jestem pewna, że kurator zorientował się w sytuacji i wiedząc, iż roboty nie potrafią kłamać, w taki sposób przesłuchiwał twego zbawcę, żeby ten nie mógł się wygadać.

- Tak czy owak roboty z całą pewnością są po naszej stronie!

- Ależ przygoda! - z zachwytem rzekła Ula. - To życie włóczęgów zaczyna mi się podobać. - Rom znowu się roześmiał. - Czemu chichoczesz, głuptasie?

- Przyszło mi do głowy, że za każdym razem, gdy kładziemy się do łóżka, kończy się to ucieczką. Jeżeli tak dalej pójdzie, nauczę się zmykać lepie j Od zająca.

4

W domu Monteków panował smutek i niezgoda. Gdy alderman zauważył zniknięcie Roma, natychmiast pobiegł do żony. Anna oznajmiła jednak spokojnie, że tego właśnie należało się spodziewać i że sami są temu winni, gdyż zmusili chłopca do ucieczki. Czy zdajesz sobie sprawę, zawołał stary Monteki, jak się to może dla niego i dla nas wszystkich skończyć?! A czy ty zdajesz sobie sprawę, co stanie się z człowiekiem, któremu wydarto serce? Dalsza rozmowa z Anną nie miała sensu i Monteki, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do magistratu.

U Kapuletów natomiast szalał huragan. Rozwścieczona Marta tłukła naczynia, łamała meble, krzyczała, że wszyscy, od męża poczynając spiskują przeciwko niej, pragną jej śmierci, mdlała, wzywano do niej pogotowie. Ody histeria wreszcie minęła, signorę Kapuleti ogarnęła żądza czynu. Wezwała domowników, a także swego beniaminka, niedoszłego zięcia, Picrrc'a, i zażądała, by niezwłocznie zorganizować zbrojną ekspedy­cję w celu pochwycenia zbiegów, Ulę należałoby sprowadzić do domu, zaś tego łajdaka agra zastrzelić jak wściekłego psa.

- Oszalałaś? - Kapuleti próbował przywołać żonę do rozsądku. -Przecież żyjemy w cywilizowanym świecie i nikt nie pozwoli na urządzanie samosądów.

- Zawsze wiedziałam, że jesteś tchórzem! - odpaliła Marta, zupełnie nie krępując się obecnością syna i jego kolegi. - Ale czy wy, młodzi, nie macie dość odwagi, by wyrwać moją córkę z rąk tego zbira i zmyć plamę na honorze naszego starożytnego rodu?

Kapuleti pomyślał, że właściwie tylko jego ród jest starożytny, bowiem genealogiczne drzewo Marty rozpoczynało się na jej dziadku, skromnym programiście. Doszedł jednak do wniosku, że nie warto z nią dyskutować na ten temat. Ostatecznie jest jego żoną i ma prawo uważać się za pełnoprawną Kapuleti.

- Rozumiem cię, mamo - rzekł Tibor - i jestem gotów udusić go gołymi -rękami. Ale ojciec ma rację, najpierw powinniśmy przekonać się, czy nie wystarczą środki prawne.

- A co ty na to, Pierre? Przecież porwał ci narzeczoną!

- Gotów jestem przelać za Ulę ostatnią kroplę krwi - odparł Pierre. -Jednakże błagam, by signora zechciała przychylić się do opinii Tibora. Mamy jeszcze czas, by sięgnąć po broń.

- Nieprawda - krzyknęła Marta - nie mamy czasu! Czy nie możecie pojąć, że jeśli się pobiorą, to już nic nie będziemy mogli zrobić?

- W żadnej prefekturze nie zgodzą się na zarejestrowanie małżeństwa maty i agra - zaoponował Kapuleti. - Tym bardziej nie zrobi tego żaden kapłan. To wykluczone.

- Aleś ty mądry! - pogardliwie burknęła Marta. - Przecież ciebie nie interesuje nic poza twoimi obliczeniami. Wy-klu-czo-ne - powtórzyła, przedrzeźniając go. - A jeżeli znajdzie się ktoś, kto udzieli im ślubu, mało to kanalii na świecie?

Kapuleti pomyślał, że żona ma rację. Zgodnie z teorią względności absolutna determinacja wydarzeń nie istnieje. Prawidłowości nie wyklucza­ją przypadków, szczególnie w sferze tak delikatnej, jak ludzka psychika. Czy surowe kategorie logiki matematycznej w ogóle mają tu zastosowanie? Problem ten zaintrygował go i kolejnej repliki żony wysłuchał dość nieuważnie.

- Widzę, że wszyscy zmówili się przeciwko mnie. No cóż, poślijcie po Monteków, ucałujcie ich, przygotujcie uroczyste powitanie nowożeńców, sprawcie im wesele z fanfarami, niech agr zamieszka w naszym pałacu, a Ula rodzi mu mieszańców — agromatów.

Tyradę tę nawet Pierre uznał za niesmaczną. Signora Kapuleti poczuła, że przeciągnęła strunę i natychmiast zastosowała wypróbowany środek -rozpłakała się.

- Róbcie, co chcecie, jesteście mężczyznami, a ja tylko słabą kobietą...

- Słuchaj - przerwał jej przyzwyczajony do takich scen Kapuleti. - To jest myśl. Powinniśmy posłać po Monteków i zażądać od nich, by natych­miast odnaleźli syna i sprowadzili go do domu. Ostatecznie, to ich wina, niech więc wezmą się za tę sprawę.

Marta natychmiast przestała łkać.

- Oczywiście, masz ochotę poflirtować z tą wiecznie senną brzydulą Monteki - stwierdziła szyderczo. - A poza tym nie ma sensu odwoływać się do jego rodziców. Są w takiej samej sytuacji jak my.

Kapuleti znów zmuszony był przyznać żonie rację. Zdrowego rozsądku istotnie nie można jej było odmówić.

- W takim razie - oznajmił - pozostało nam jedno: zwrócić się do arbitrażu i uzyskać oficjalną decyzję zabraniającą tego małżeństwa.

- Naradzałem się z jurem - odezwał się Tibor - który twierdzi, że to wcale nie taka prosta sprawa. Nie ma prawa, które zabraniałoby zawierania międzyklanowych związków małżeńskich. To tylko sprawa obyczaju.

Kapuletiego zaskoczył spryt syna. Wyraźnie wdał się w mamusię.

- Co ma do tego obyczaj? - stwierdziła Marta. - Musimy żądać nie zakazu małżeństwa, lecz ukarania porywacza. Agr wykradł podstępnie Ulę i wywiózł ją wbrew jej woli. Należy oskarżyć go o gwałt. - Marta, wstrząśnięta własną pomysłowością, popatrzyła tryumfalnie na mężczyzn. Zauważyła, że Pierre, słysząc te słowa, aż zmienił się na twarzy, i dodała pospiesznie. - Oczywiście, jestem pewna, że nic podobnego nie miało miejsca. Ale dla tak świętej sprawy, raz w życiu można się minąć z prawdą.

Kapuleti pomyślał, że „coś podobnego" na pewno już się zdarzyło i że Marta mijała się z prawdą co najmniej z tysiąc razy, bardzo często wcale nie w imię jakiejś świętej sprawy.

- Nie podoba mi się to - odważył się zaoponować Pierre.

- Przecież przyrzekałeś przelać za Ulę ostatnią kroplę krwi...

- To co innego.

- No cóż, dobrze, jeżeli wszyscy chcecie pozostać nieskalani, wezmę grzech na swoje sumienie. Bóg mi przebaczy. On rozumie serce matki.

- Proszę mi wybaczyć, signora, pani wie, jak jestem przywiązany do waszej rodziny, ale honor nie pozwala mi na udział w takiej sprawie - Pierre

poczuł, jak oświadczenie to podnosi go w jego własnych oczach. Ach, gdyby Ula mogła go teraz usłyszeć!

- Mnie również — Tibor nieoczekiwanie przyłączył się do przyjaciela. Kapuleti również chciał powołać się na honor, ale Marta tak spiorunowa-ła go wzrokiem, że wolał nie zabierać głosu.

- Niech chłopcy się w to nie mieszają - oznajmiła pojednawczo. - Do tego, by zdemaskować przestępcę, wystarczy służąca.

Na tym zakończyła się narada rodzinna i w pół godziny później Kapuleti, choć czynił to niechętnie, przekazywał telkomem podyktowany przez żonę pozew, w którym oskarżał Roma Monteki, syna aldermana miejscowej gminy agrów, o to, że przy użyciu siły uprowadził Ulę Kapuleti, córkę i profesora Uniwersytetu w Weronie. Gdyby oskarżenie to zostało udowod-nione, winowajcy groziłyby dożywotnie ciężkie roboty. W ostatniej chwili Marta zrezygnowała z oskarżenia o gwałt, była bowiem zmuszona przyznać, że zhańbiłoby to Ulę do końca życia. W taki oto sposób Rom, nawet o tym nie wiedząc, uniknął grożącej mu śmierci na krześle elektrycznym.

Tego samego dnia, zgodnie z ustaloną procedurą, zebrała się komisja pojednawcza, złożona z upełnomocnionych przedstawicieli obu klanów -po pięć osób z każdej strony. W specjalnie przygotowanej do takich zebrań sali Pałacu Sprawiedliwości zasiedli naprzeciwko siebie aldermanowie gmin

agrów i matów. Na środku, po prawej stronie, stał fotel arbitra, w którym zasiadł przywódca miejscowych jurów. Świadkowie wypełnili całą lewą część sali. Na dwóch oddzielnych ławach wyznaczono miejsca dla powodów i pozwanych.

Arbiter rozpoczął postępowanie tradycyjną formułą. Zalecał w niej, by zwaśnione gminy starały się dojść do porozumienia, które odpowiadałoby zasadom obowiązującej na Hermesie profesjonalnej klanowości, interesom ładu i porządku społecznego. Zaprzysiągł świadków żądając, by mówili całą prawdę, tylko prawdę i nic oprócz prawdy oraz uprzedził ich o odpowie­dzialności za składanie fałszywych zeznań. Następnie oddał głos swemu pomocnikowi - kwestorowi, który odczytał pozew.

- Czy powód chciałby uzupełnić swój pozew? - zapytał arbiter. Kapuleti spojrzał na siedzącą obok Martę, która przecząco pokręciła głową.

- Nie, ekscelencjo.

- Oddaję więc głos pozwanemu.

Monteki wstał powoli. Anny z nim nie było, nie chciała brać udziału w rozprawie.

- Cóż mogę powiedzieć... Nie podoba mi się ta cała historia. W sali dały się słyszeć śmiechy. Alderman surowo popatrzył na publicz­ność.

- Tu się nie ma z czego śmiać. Przecież ważą się losy mojego syna. On nie jest kidnaperem. Signorita Kapuleti i Rom kochają się.

- To nie ma nic do rzeczy! - krzyknęła Marta. - Oskarżamy pańskiego synalka o to, że porwał naszą córkę.

- Jak to nie ma? - zdziwił się Monteki. - Skoro postanowili się pobrać, to jakże tu mówić o porwaniu? Ula wyjechała z Romem z własnej, nieprzymuszonej woli.

- Wie pan o tym na pewno? - zapytał arbiter.

- Znam swojego syna - odparł Monteki - on po prostu nie mógłby użyć przemocy. Skoro wyjechali, to znaczy, że oboje tego chcieli.

- Zwracam uwagę - znowu wtrąciła się Marta - że pozwany uchyla się od odpowiedzi.

- Na to pytanie może odpowiedzieć jedynie pani córka, signora. Czy pani sama gotowa jest zaręczyć, że ona nie kocha Roma?

- Mata nie może kochać agra - Marta szybko znalazła wyjście z sytuacji.

- Pani też uchyla się od odpowiedzi. Mówimy - „nie powinni", „nie mogą" - a oni po prostu się pokochali. I co teraz mamy zrobić? Czy mamy zachować się tak, jak ów niedowiarek, który ujrzawszy żyrafę nie mógł uwierzyć własnym oczom i oświadczył: „To niemożliwe"!

- Niech pan nie miesza do tego żyrafy - odezwała się rozdrażniona Marta. - Nie wykręci się pan anegdotkami. Żądam - zwróciła się do arbitra - by oddano mi córkę i ukarano porywacza.

- Ja zaś stanowczo żądam, signora, by nie łamała pani ustalonej procedury postępowania. To nie sąd, nie prowadzimy formalnego procesu, dopuszczalna jest bezpośrednia wymiana zdań między stronami, ale nie kłótnie. Naszym zdaniem jest doprowadzić do ugody, a nie do jeszcze większego zaostrzenia konfliktu.

Oburzona signora musiała poskromić swój temperament. Zresztą odbiła to sobie, mówiąc mężowi na ucho, co o nim myśli.

- Skończył pan? - zapytał arbiter Montekiego.

- Jeżeli pan pozwoli, ekscelencjo, chciałbym dodać jeszcze kilka słów. Chcę, by moja opinia o całej tej sprawie była zrozumiana jednoznacznie. Bronię syna przed niesłusznymi zarzutami, ale go nie usprawiedliwiam. Gdy przyznał się, że pokochał dziewczynę z innego klanu, było to dla mnie wielkim ciosem - porównać go można jedynie z wieścią o suszy lub

powodzi. Niezależnie od tego, jaki przyjmiemy punkt widzenia, zdradził on swoich - agrów. A przecież w rodzinie naszej od najmłodszych lat uczyliśmy go przede wszystkim wierności swemu klanowi. Pełnomocnicy agrów z uznaniem skinęli głowami.

- Podejmowałem różne kroki, by sprowadzić go na właściwą drogę, ale on się uparł. I obecnie niczego bardziej nie pragnę niż tego, by każde z nich wróciło do swojego domu. W ten oto sposób, signor Kapuleti, mamy wspólny problem i nie powinniśmy sprzeczać się ze sobą, lecz wspólnie zastanowić się, jak ratować nasze dzieci.

- Nie mam nic przeciwko temu - odparł Kapuleti podnosząc się ze swego miejsca. - Po to właśnie istnieje komisja pojednawcza.

Napięcie nieco opadło. Arbiter zaproponował, by powód i pozwany zajęli swoje miejsca i przystąpił do przesłuchania świadków. Jako pierwsze­go poproszono Matthewa.

- Czy jest pan bliskim przyjacielem Roma Monteki?

- Tak, ekscelencjo.

- Czy wie pan, kiedy poznał Ulę Kapuleti?

- Byłem przy tym. W lecie, na plaży.

- Czy domyślał się pan jego uczuć do niej?

- Rom ich nie ukrywał.

- Czy uważa pan, że Ula odwzajemniała jego uczucie?

- Oczywiście, w przeciwnym razie nie urwaliby się razem.

- Uznaję, że te żargonowe słówka są błędem przekładu. Czy jest pan całkowicie pewien, czy są to tylko domysły?

- Oczywiście, że jestem pewny. Jeszcze jak!

- Czy może pan to udowodnić?

Matthew zawahał się - przecież nie mógł się przyznać, że sam dopomagał w ucieczce, przede wszystkim zaś nie mógł zdradzać Storteya, który wtedy na pewno miałby się z pyszna.

- Co tu udowadniać - odparł wreszcie. - Nawet ślepy by to zobaczył. Arbiter oddał świadka do dyspozycji przedstawicieli gmin.

- Czy pan wie, że pański przyjaciel zaczął się interesować matematyką? - zapytał przewodniczący gminy matów.

- Nic o tym nie słyszałem.

Matthewowi podziękowano i jego miejsce zajęła tęga, starsza już kobieta o wysokiej, dziwacznej fryzurze.

- Czy pani jest signora Klelia, gospodyni w domu Kapuletów?

- Przyznaję się, że to ja. - Zgromadzeni na sali zaczęli się uśmiechać.

- W czym może nam pani pomóc?

- Opowiem całą prawdę, a nawet więcej. Od razu wszystko stanie się jasne.

- Wspaniale, proszę zaczynać.

- A więc przedwczoraj w naszym domu zdarzyło się coś strasznego. Wieczorem, jak zwykle obejrzałam cały dom i widząc, że wszystko jest w porządku, wyszłam odetchnąć świeżym powietrzem. Była wspaniała pogoda, po deszczu można było odetchnąć pełną piersią - gosposia nie omieszkała tego zademonstrować, wywołując wyraźne ożywienie na sali -i zapatrzyłam się w gwiazdy, rozmyślając, czy żyją tam ludzie.

- Szczegóły swoich rozmyślań może pani pominąć - powiedział arbiter.

- Spaceruję sobie wokół pałacu i nagle staję jak wryta. Pan na pewno wie, że posiadłość nasza przez mur graniczy z parkiem miejskim. A więc na tym właśnie murze pojawiła się nagle sylwetka mężczyzny. Czyżby rabusie, pomyślałam i natychmiast odegnałam tę myśl - w naszym wspaniałym mieście, zamieszkanym przez uczciwych, godnych szacunku obywateli, rabusiów być nie może. Ale natychmiast pojawiła się okropna myśl -a może on jest z innego miasta? Powiedzmy z Mantui. Za mantuańczyków trudno mi ręczyć, choć nie mogę też powiedzieć nic złego pod ich adresem. - Co było potem? - przerwał jej arbiter.

- Kiedy rozważyłam wszystkie wersje, doszłam do wniosku, że to nie złodziej, ale jakiś inny przestępca. I postanowiłam nie wszczynać alarmu zbyt wcześnie, aby schwytać go na gorącym uczynku. Cień zeskoczył na podwórzec, podkradł się do domu i z niewiarygodną prędkością wdrapał się po ścianie prosto do pokoju, w którym mieszka nasza biedna dziewczynka. Powinnam była wezwać pomoc, ale proszę mi wierzyć, stałam jak słup soli i ze strachu nie mogłam wydobyć głosu. Po sekundzie cień znowu pojawił się na balkonie. Miał pod pachą jakiś tłumok, przywiązał linkę do balustrady i zręcznie zsunął się na dół. Jasna sprawa, myślę sobie, to jakiś rabuś, i zaczynam się zastanawiać, co też można było ukraść z pokoju Uli - stary gobelin, futro, dywan... W tej samej chwili cień, przebiegając przez smugę światła, obrócił się do mnie twarzą i poznaję... jak pan myśli, kogo poznaję?

- No właśnie, kogo?

- Oczywiście, że jego, Roma Monteki. I olśniło mnie-przecież on niesie naszą Ulę! Natychmiast odzyskałam głos i zaczęłam krzyczeć z całych sił. Przybiegli domownicy, brat Uli, Tibor, rzucił się w pościg, ale złodziej zniknął.

Ta dramatyczna opowieść tak zafascynowała zebranych, że nawet prze'

stali się śmiać z osobliwego sposobu mówienia gospodyni. W sali zapadła martwa cisza.

- W jaki sposób, signora Klelia, poznała pani Roma Monteki? Czy widziała go pani uprzednio?

- Oczywiście! - tryumfalnie oznajmiła gosposia, z zadowoleniem spo­glądając na swoją panią. - Widziałam go tak jak pana widzę, kiedy ukoronował naszą Ulę po meczu motokręgli.

- Jak wygląda?

- Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy i niebieskooki. W ogóle to przystojny, choć agr - powiedziała Klelia z zachwytem. Dostrzegła jednak gniewne spojrzenie signory Kapuleti i umilkła.

- Czy ma pani coś przeciwko agrom?

- Ależ nie, niech sobie żyją, byleby nie sięgali po cudze. Monteki zachmurzył się. Czyżby Rom istotnie odważył się na taki krok?' Sytuacja się komplikowała. Gorączkowo odtwarzał w swej pamięci zeznania Klelii, starając się odnaleźć jakiś punkt zaczepienia. :

- Można zadawać świadkowi pytania.

- Proszę powiedzieć, signora - zapytał jeden z pełnomocników agrów - czy słychać było jakiś hałas, odgłosy walki, gdy człowiek, którego, uznała pani za Roma Monteki, wszedł do pokoju?

- Nie.

- Dlaczego nie stawiała oporu? Wygląda to nader dziwnie.

- Cóż w tym dziwnego? Schwycił ją, biedaczkę, śpiącą wsunął do worka i zabrał. W sali rozległy się śmiechy.

- Dlaczego potem nie wzywała pomocy?

- Skąd mogę wiedzieć, może ją zakneblował?

- Czy mogę zadać świadkowi pytanie?-wtrącił się Monteki.

- Oczywiście, to pańskie prawo!

- Signora Klelia, powiedziała pani, że mój syn jest czarnowłosy. W jaki sposób mogła pani w kompletnej ciemności określić kolor jego włosów?

- Przecież mówiłam, że dobrze mu się przyjrzałam na stadionie.

- Ach tak...- westchnął alderman jakby z rozczarowaniem. A potem dodał. - Ale o ile sobie przypominam, na stadionie był on w hełmie.

Gosposia zmieszała się i zerknęła na swoją panią, która rozpaczliwie poruszała brwiami.

- Po... Po brwiach, przecież brwi też ma czarne-domyśliła się. Monteki siadł, zadowolony. Widząc reakcję obecnych, zorientował się,

że zdołał podważyć wiarygodność zeznań Klelii. Ale spryciarz, pomyślał Kapuleti, zdrowy, chłopski rozsądek, a Marta uważała go za ciemniaka. Ponownie zwymyślał się w duchu, że nie przeciwstawił się zorganizowanej przez nią intrydze, która mogła zakończyć się w opłakany sposób. Z drugiej jednak strony przecież nie brał udziału w instruowaniu gosposi. Może się najeść wstydu, ale nie ma powodu do obaw.

- Wzywa się profesora agrochemii Valdeza - oznajmił arbiter. Profesor, nie czekając na pytania, oznajmił:

- Mogę jedynie potwierdzić przed szanowną komisją fakt ogólnie już znany - Rom Monteki zaczął się uczyć matematyki! - W części sali zajętej przez matów rozległy się okrzyki pełne oburzenia. Valdez nie zwracał na nie uwagi i ciągnął dalej.

- Udzieliłem mu stosownej nagany i wyjaśniłem, że dobrobyt naszego społeczeństwa wynika z profesjonalizmu i że obowiązkiem każdego obywa­tela jest święcie respektować tę zasadę.

- Uważa pan, że to wystarczyło? - zawołał przywódca gminy matów.

- Uznałem również za swój obowiązek powiadomić rektora Uniwersy­tetu o tak nadzwyczajnym wydarzeniu, a także rodziców i wychowawcę studenta Montekiego. Nie mam nic więcej do dodania.

Z tymi słowami Valdez opuścił miejsce dla świadków, na którym z kolei stanął profesor Chase.

- Czy wysoki sąd pozwoli? Arbiter skinął głową.

- Wiele czasu poświęciliśmy tu na roztrząsanie detektywistycznych problemów, próbując ustalić, czy Rom Monteki porwał Ulę Kapuleti, czy też uciekła ona z nim dobrowolnie. Tymczasem sprawy te powinny obcho­dzić li tylko obie zainteresowane rodziny oraz, oczywiście, naszych przyja­ciół jurów, którzy powinni zebrać wszelkie materiały dowodowe i wymie­rzyć Romowi Monteki karę, jeżeli istotnie dopuścił się porwania, lub też pozostawić go w spokoju, jeżeli udowodni się jego niewinność. Nas jednak w o wiele większym stopniu powinny bulwersować społeczne konsekwencje tego nadzwyczajnego wydarzenia, jak to określił mój szanowny kolega. Na marginesie wspomnę, że wstrząsnęło mną jego opanowanie. Wszak chodzi tu o niezwykle groźną dywersję ideologiczną, o próbę, choćby nieświado­mą, podważenia pryncypiów systemu klanowego.

Agr nie powinien kochać maty - to przeciwne naturze. Agr nie powinien traktować lekceważąco swej najświętszej pracy i sięgać po matematykę, chemię czy też jurysprudencję - to zbrodnia. Niemniej jednak i jedno,

i drugie stało się faktem wbrew wszelkim prawom i obyczajom. To właśnie w pierwszym rzędzie powinno nas zaniepokoić. Jak się to mogło stać? W czym tkwił zarodek zła? W naszym systemie wychowawczym? W braku należytej kontroli czasu wolnego młodzieży? W lukach w prawodawstwie regulującym stosunki międzyklanowe? Nie podejmuję się teraz odpowie­dzieć na te pytania, ale jedno jest pewne - należy bić na alarm i za wszelką cenę zapobiec szerzeniu się niebezpiecznej zarazy.

Kończąc, pragnę stwierdzić, że jest to sprawa na skalę nie tylko Werony, czy poszczególnych prowincji, ale całego Hermesa. Nie mamy prawa, kierując się lokalnym patriotyzmem, zaklajstrować sprawy i doprowadzić do chwiejnego kompromisu między gminami matów i agrów. Sama idea kompromisu i porozumienia, polubownej zgody, stoi w jaskrawej sprzecz­ności z charakterem wydarzeń. Jesteśmy zobowiązani natychmiast poinfor­mować o tym Wielkarium, doprowadzić do rozpatrzenia sprawy przez Senat i do wprowadzenia środków nadzwyczajnych, które chroniłyby podstawy naszej cywilizacji - profesjonalne klany. Dziękuję za uwagę.

Pełna ekspresji przemowa profesora Chase'a zrobiła duże wrażenie.

Rozległ się szum wielu głosów i arbiter, by przywrócić porządek, musiał zagrozić opróżnieniem sali.

- Mamy jeszcze ostatniego świadka, wychowawcę Storteya. Proszę o uwagę.

Szepty wciąż jednak trwały. Dyskutowano na temat tez profesora Chase'a i gdy Stortey zaczął składać zeznania, nikt go prawie nie słuchał.

- Co pan może powiedzieć o charakterze swego wychowanka?

- Tylko to, że jest on szlachetnym i prostolinijnym człowiekiem. Gdy­bym miał takiego syna, byłbym z niego dumny.

- Kiedy dowiedział się pan o jego uczuciach do signoriny Kapuleti?

- Jeżeli wysoki sąd pozwoli, przejdę do najistotniejszej sprawy. -Arbiter skinął głową. - Zaświadczam niniejszym - Stortey podniósł głos, czym zwrócił na siebie uwagę zebranych — że Rom i Ula kochają się i że Ula

dobrowolnie udała się z Romem na wygnanie, by w ten sposób uniknąć rozstania z ukochanym.

- W jaki sposób może pan to udowodnić?

- Bardzo prosty. Sam organizowałem ich ucieczkę. W sali zapanował taki gwar, że arbiter ponownie musiał posłużyć się dzwonkiem i zagrozić, że każe opróżnić salę.

- I nie wstyd panu tak się tym chełpić?

- Nie, bowiem służyłem świętej sprawie.

- Nędznik! - krzyknęła Marta. - Takiego wychowawcę należy wypędzić z Uniwersytetu. Pod sąd go! - Wiele osób ją poparło.

- Sam odejdę! - odparł Stortey wyzywająco. - A sądu się nie boję, bowiem moje działania, szanowna signoro, nie noszą cech przestępstwa. Przestępcami są ci, którzy chcą rozłączyć kochających się ludzi, podeptać ich uczucia i unieszczęśliwić na całe życie.

- Pan oszalał! - zawołał przywódca gminy agrów. - Właśnie ta idiotycz­na namiętność pozbawi ich zawodu i prędzej czy później unieszczęśliwi! Jakże będą się ze sobą porozumiewać? Przy pomocy atów?

Monteki zauważył, że jego szef używa identycznych argumentów jak te, którymi sam próbował przekonać Roma. Ale Stortey, ten Stortey!... Kto by pomyślał, ten dobroduszny grubas, ciągle węszący, gdzie by tu wypić szklaneczkę jęczmianki.

- Zapewniam pana, że doskonale porozumiewają się w języku znanym, tylko im obojgu - rzekł Stortey.

- Bzdura - wrzasnął przywódca gminy matów. On sobie z nas kpi!

- O nie - powiedział wychowawca - i jeżeli nie znal pan w młodości tego języka, signor, to żal mi pana. - Niewielka grupa młodych ludzi zaczęła bić gromkie brawa. Stortey pomachał im i ukłonił się jak artysta, który wreszcie doczekał się swej wielkiej chwili. Sytuacja stała się do tego stopnia napięta, że w sali w każdej chwili mogła wybuchnąć bójka. Arbiter prawie zachrypł, starając się uspokoić zebranych. W jego stronę przepychał się, rozczochra­ny jak zawsze, rektor Uniwersytetu.

- Proszę natychmiast przerwać rozprawę! Czy pan widzi, co się tam dzieje?

- Zwykła awantura, widziałem już lepsze.

- W tym właśnie rzecz, że wcale nie zwykła! - Rektor zaczął szeptać do ucha arbitra. - Po raz pierwszy sala podzieliła się nie według klanów, lecz według zupełnie innego kryterium - jedni popierają Chase'a, inni tego łajdaka.

Zaniepokojony arbiter rozejrzał się wokoło. Sprawa istotnie zaczęła-przybierać poważny obrót. Żeby tylko on sam nie musiał nadstawić karku za to, że dopuścił się takiej afery.

- Ogłaszam przerwę - krzyknął co sił w płucach - opróżnić salę z publiczności, komisja zakończy pracę przy drzwiach zamkniętych.

5

Tibor niecierpliwie oczekiwał na powrót rodziców i od nowa przeżywał przebieg tego skandalicznego posiedzenia komisji pojednawczej. Gdy na sali rozpętała się burza wspaniale ubawili się wraz z Pierrem i grupą przyjaciół. Udało mu się dać w zęby jednemu z wygadanych stronników Storteya i z prawdziwą przyjemnością złoiłby skórę samemu Storteyowi. Wychowawca! Spasiona świnia! Poczekaj, nie unikniesz, pokażemy ci, czym pachnie rajfurzenie i uprowadzanie dziewczyn! Dobrze im powiedział Chase. Choć to parweniusz, ale otwarta głowa. Tylko on zrozumiał, że nie należy załamywać rąk nad losem nieszczęsnych zakochanych, ale bić na alarm i wszelkimi sposobami bronić klanowych pryncypiów. To nie mój szanowny papcio, który bał się usta otworzyć. Gotów jest oddać agrom nasz dom i nasze przywileje, byle tylko zostawiono go w spokoju.

Państwo Kapuletowie wrócili do domu niezwykle podnieceni. Przerywa­jąc sobie, nawzajem, przekazali synowi szczegóły tej części rozprawy, która odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Początkowo większość zażądała, by pójść za radą Chase'a i zwrócić się do Centrum z prośbą o wskazówki;

W odpowiedzi otrzymali decyzję Wielkiego Matematyka, by rozstrzygnęli sprawę sami. Potem rozpatrzono oburzający postępek wychowawcy Storte­ya i podjęto dodatkowe postanowienie — wystąpić do rektora z zaleceniem, by usunął Storteya z Uniwersytetu, zaś do gminy agrów zwrócić się, by postawiła go przed sądem honorowym. Najostrzejsza walka rozegrała się w czasie określania odpowiedzialności Roma Monteki. Przedstawiciele matów domagali się uznania go winnym porwania Uli, natomiast agrowie nie wyrażali zgody na takie sformułowanie sentencji wyroku. Ich stanowi­sko podzielił arbiter, który oznajmił, że postępowanie dowodowe nie potwierdziło faktu uprowadzenia przy użyciu siły.

- No, a zeznania Klelii? — zapytał Tibor.

- Tej idiotki nikt nie potraktował poważnie - odparła z irytacją matka.

- Dzięki Bogu nikt nie zażądał, by pociągnąć ją do odpowiedzialności za fałszywe zeznania - stwierdził Kapuleti. - Uprzedzałem cię...

- Ach, daj spokój! Gdybyśmy słuchali twoich rad, do niczego byśmy nie doszli. Tu nie ma się co patyczkować! Nasza sprawa jest słuszna i musimy jej bronić wszelkimi sposobami!

Tibor skinął głową z aprobatą i Kapuleti, widząc, że znajduje się w mniej­szości, jak zwykle uznał, iż lepiej trzymać język za zębami.

- Jak się to skończyło?

- Postanowiono ograniczyć się do stwierdzenia porwania bez użycia siły. Temu przecież nikt nie mógł zaprzeczyć. Policji przekazano instrukcję, w myśl której każdy, kto napotka Roma Monteki, jest zobowiązany do ujęcia go i przekazania władzom.

- W takich przypadkach w liście gończym zamieszcza się fotografię...

- Wiem, Tiborze, co cię niepokoi. Nie martw się, wraz z ojcem stanowczo sprzeciwiliśmy się uznaniu Uli za wspólniczkę przestępstwa.

- Co prawda arbiter stwierdził, że to dokładnie o połowę zmniejsza szansę ich pojmania. - Ośmielił się wtrącić starszy Kapuleti.

- Widzę, że zupełnie nie dbasz o honor swej córki!

- Przecież nie ma już co ukrywać. W sali było pełno dziennikarzy.

- Prasa, to co innego, a list gończy - co innego. To nawet dureń powinien zrozumieć.

- Dobrze, dobrze, nie kłóćcie się - Tibor widząc, jak ojcu drżą wargi, stanął w jego obronie. - Będziecie czekać?

- A cóż innego pozostało? Może masz jakąś propozycję?

- Zobaczymy — odparł wymijająco Tibor. Do pokoju weszła Klelia.

- Jakiś młody człowiek nie z naszego klanu-zwróciła się do młodszego Kapuletiego - pyta o panicza.

Tibor wyszedł do przedpokoju i zobaczył szczupłego chłopaka, który nerwowo miął w rękach beret.

- Czego chcesz?

- Jesteś Tibor Kapuleti? Tibor skinął głową.

- Jestem Hel Monteki, brat Roma. Pamiętasz, powiadomiłem cię o ich spotkaniu?

- Oczywiście. Przyszedłeś prosić o litość dla braciszka? -zapytał wrogo. - Nic z tego, porachujemy się z nim i na pewno nigdy nie zostaniemy powinowatymi.

- Jestem w równym stopniu zainteresowany, by do tego nie doszło.

- Czego więc chcesz ode mnie?

- Chcę zaproponować umowę. Powiem ci, gdzie się ukrywają, ale pod warunkiem, że nie zrobicie bratu krzywdy. Zabierajcie swoją Ulę i sprawa skończona.

- Ach tak! - Tibor spojrzał nań podejrzliwie. - Sam więc przyłożyłeś rękę do ich ucieczki.

- Dopiero godzinę temu dowiedziałem się, gdzie powinni być.

- Od kogo.

- Nie twoja sprawa,.

- Jeżeli wypuścimy twojego brata, to i tak będzie pociągnięty do odpowiedzialności przez władze.

- To również nie twoje zmartwienie. - Hel milczał przez sekundę i dodał. - Poza tym, gdy Ula wróci do domu, namiętności ucichną i całej sprawie można będzie ukręcić łeb. Mam wrażenie, że wam również nie zależy, by robić szum wokół swojej rodziny.

- Jak widzę, sprytny z ciebie chłopak. - Tibor uśmiechnął się krzywo. -No dobrze, gadaj.

- Warunki przyjęte?

- A co mam robić? Choć prawdę mówiąc, chętnie pokazałbym twojemu braciszkowi, gdzie raki zimują.

- Nie wiadomo, kto komu by pokazał - zaprotestował urażony Hel.

- Twój brat jest takim samym ciamajdą jak ty! Glisty ziemne! A z ciebie w dodatku jest kawał podłego donosiciela!

- Sam jesteś kupą gnoju! - odparł Hel. - Nie możesz zrozumieć, że nie zdradzam brata, ale go ratuję.

- Przede wszystkim troszcząc się o własną skórę.

- Nie mam ochoty na dalszą pyskówkę. Nie chcesz, to nie. - I Hel skierował się w stronę wyjścia.

- Poczekaj - dogonił go Tibor. - Niech cię licho, zawrzemy ten diabelski rozejm. I tak ubabraliśmy się po uszy...

- Obiecujesz zrobić tak, jak powiedziałem?

- Tak. Na honor Kapuletów.

- Cóż, zobaczymy, jaki ten wasz honor. A więc słuchaj - są w Mantui.

- Ale dokładniej?

- Nie mam adresu. U Fairfaxa, przyjaciela Storteya. Znajdziecie - to niewielka mieścina. Pójdę już. Nikt nie powinien wiedzieć o naszej umowie. I pamiętaj - przysiągłeś na honor swego rodu.

Gdy Tibor został sam, przez kilka minut zastanawiał się, co robić dalej. Na pewno nie warto było informować rodziców. Ojciec zacznie ględzić o samowoli, matka zaś się nie odczepi i narobi głupstw. Nie, powinien zająć się tym sam. Weźmie ze sobą Pierre'a i kilku zaufanych koleżków.

Nagle wpadł mu do głowy wspaniały pomysł. W sali rozpraw Tibor widział grupę młodych agrów, którzy, o dziwo, wyraźnie popierali Chase'a, a zwariowany Golem groził nawet, że własnoręcznie zatłucze Storteya. A może zaproponować im współdziałanie w pojmaniu uciekinierów?

Wtedy nikt nie ośmieli się powiedzieć, że matowie postępują samowolnie, ani oskarżać ich, że zamierzają rozpętać międzyklanowy konflikt. Tibor rzucił się do telkomu.

Po godzinie cała drużyna była w komplecie. Ośmiu matów, dwóch agrów i jedna agra - Rozalinda. Tibor wahał się, czy warto brać dziewczynę do takiej roboty, ale Golem zapewnił go, że jest całkowicie godna zaufania, a poza tym może się przydać, „gdy będziemy brać twoją Ulę". Słowa Golema ubodły nieco młodego Kapuletiego, ale ostatecznie uznał, że jest to istotnie ważny powód. Zebrali się tuż za miastem. Po krótkiej naradzie wsiedli do samochodów i z maksymalną prędkością pomknęli do Mantui. Wszyscy mieli wspaniały humor - jedni ogarnięci byli gorączką łowiecką, inni po prostu liczyli na wspaniałą zabawę.

Grupa zatrzymała się dopiero na przedmieściach Mantui, koło motelu. W czasie gdy robot w barze podawał zakąski i jęczmiankę, Tibor i Golem -dwaj przywódcy - poszli do administratora, by uzyskać informacje o miej­scu pobytu uciekinierów.

- Czym mogę służyć? - zapytał robot.

- Powiedz, czy wczoraj wieczorem nie zatrzymała się tu para — dziew­czyna z klanu matów i chłopak - agr?

- Nie. Zgodnie z przepisami nie wynajmujemy wspólnych pokoi lu­dziom z różnych klanów.

- Słusznie - stwierdził Tibor. - Mogli jednak tu wstąpić, do baru.

- Owszem. Byli pół godziny i odjechali.

Tibor i Golem drgnęli jak psy gończe, gdy wpadną na trop.

- Dokąd?

- Tego nie wiem.

- Posłuchaj, ty puszko. Jeżeli coś przed nami ukryjesz, to popamiętasz. Własnoręcznie rozszarpię cię na kawałki - ryknął groźnie Golem, przy­puszczając, że robot nie jest zbyt szczery.

Tibor pomyślał, że ten dureń wszystko mu popsuje. Z robotami też trzeba umieć postępować. Uspokajającym gestem poklepał administratora

po ramieniu.

- Nie bój się! Mów wszystko, co wiesz, i nikt nie tknie cię nawet palcem.. Golem skrzywił się. Był zdecydowanie przeciwny takiemu płaszczeniu się przed mechanizmem.

Roboty nie potrafią blednąc, dlatego też strach, który ogarnął adminis­tratora, sprawił, że jego biegające oczka zaczęły skakać jak oszalałe. Tibor poczuł, że ogarnia go obrzydzenie.

- Signor bez wątpienia wie, że mówimy tylko prawdę.

- Wspaniale! Powiedz nam więc, gdzie mieszka niejaki Fairfax? Administrator milczał.

- No co, tego też nie wiesz?

- Znam adresy wszystkich mieszkańców Mantui - odparł dumnie robot.

- Więc mów!

- Nie mogę.

- Ach ty... - Golem zaklął plugawie i z całej siły wyrżnął robota w podbródek. Administrator zachwiał się, na jego twarzy pojawiło się wgłębienie, z oczu bryznęły iskry. Natomiast sam Golem zawył z bólu i zatańczył po pokoju, przyciskając do piersi zakrwawioną rękę.

- Proszę wybaczyć, signor, że sprawiłem panu ból - oznajmił robot. -Natychmiast wezwę robopielęgniarkę, by udzieliła panu pomocy. - Nacis­nął guzik na pulpicie i po chwili w drzwiach pojawiła się jeszcze jedna metalowa istota - tym razem w białym czepku z czerwonym krzyżem. Golem klął na czym świat stoi, ale musiał poddać się jej zabiegom. Robopielęgniarka zręcznie nałożyła mu opatrunek i na wszelki wypadek dała drażetkę przeciwtężcową.

Tibor był wyraźnie ubawiony tym poniżeniem agra - mimo że był on jego sojusznikiem. Znowu zaczął wypytywać administratora.

- Mógłbym odmówić odpowiedzi uzasadniając to doznanymi obraże­niami - odparł robot z godnością. - Pan jednak, signor, nie traktował mnie tak brutalnie jak pański towarzysz. Proszę mnie zrozumieć, zabroniono nam kategorycznie podejmowania jakichkolwiek działań, które mogłyby spowodować zagrożenie istot ludzkich. Tymczasem zaś panowie starają się dowiedzieć o miejscu pobytu tej młodej pary w wyraźnie złych zamiarach.

- Co za pomysł! Przecież mieliśmy się z nimi spotkać. Ta dziewczyna to moja siostra.

- Skoro się umówiliście, powinniście znać ich adres - odparł logicznie administrator. - Nie, wyraźnie czuję, że na nich polujecie.

- Ach tak! Czujesz! — Słowa te rozjuszyły Tibora w równym stopniu jak Golema, ale był ostrożniejszy z rękoczynami. Poszukał wzrokiem jakiegoś ciężkiego przedmiotu, którym mógłby potraktować tę bezczelną maszynę, ale nie dostrzegł nic poręcznego. Splunął więc administratorowi w pysk i poszedł w stronę wyjścia. Golem postękując powlókł się za nim. Oba roboty w milczeniu przyglądały się temu niechlubnemu odwrotowi. Gdybyż umiały się śmiać!

Kiedy wyszli na ulicę, na której oczekiwali pozostali członkowie ich grupy, Tibor, starając się zaoszczędzić Golemowi wstydu, powiedział, że wielkolud skaleczył się w rękę na schodach. Zaczęli się zastanawiać, gdzie mają dalej prowadzić poszukiwania.

— Wiem, gdzie — oznajmiła Rozalinda.

Tibor spojrzał na nią z zainteresowaniem. Im dłużej przyglądał się tej rosiej, pięknej dziewczynie, tym bardziej mu się podobała. Niech to diabli, przywołał się do porządku, tylko tego brakuje, żebym sam zadurzył się w agrze! To jakaś epidemia międzyklanowego seksu!

— Jak wiesz, to gadaj! — powiedział opryskliwie.

— Powinniśmy pojechać do hoteli matów i agrów. Nasz nazywa się „Dojrzałe Ziarno", a wasz?

— „Dwa razy dwa". Dlaczego uważasz, że mogą tam być?

— Wydedukowałam - odparła wyzywająco. - Co, może uważasz, że tylko mat potrafi myśleć?

Kiedy indziej Tibor spróbowałby się odciąć, ale teraz, gdy napotkał uporczywe spojrzenie jej aksamitnych oczu, nie odezwał się ani słowem. Powinien niewątpliwie wziąć się w garść. A zresztą, drobny romansik mata i agry to nic zdrożnego. Najważniejsze — nie doprowadzać do małżeństwa.

W „Ziarnie" nie znaleźli żadnych śladów Roma i Uli. Za to w hotelu matów administrator nie ukrywał, że signorina Kapuleti zaszczyciła ich swą obecnością i zatrzymała się na noc. Jednakże z nieznanych przyczyn opuściła w pośpiechu „Dwa razy dwa". W jakim kierunku się udała, nie wie. Tibor i Golem zupełnie stracili ochotę na dalsze rozmowy z robotami. Zadowolili się tą informacją i przygnębieni wyszli z hotelu. Co prawda to i owo udało się im dowiedzieć - skoro Ula zatrzymała się w hotelu, oznacza to, że z jakiegoś powodu nie udało im się znaleźć schronienia w domu Fairfaxa. Gdzież jednak, u licha, zniknęła siostrzyczka i jej kochaś?

Poszli coś przekąsić do niewielkiej jadłodajni i tu wreszcie uśmiechnęło się do nich szczęście. Do stolika, przy którym siedzieli Tibor, Pierre, Golem i Rozalinda, podeszła leciwa dama.

— Proszę wybaczyć, ale przypadkowo słyszałam rozmowę państwa i mam wrażenie, że mogę państwu pomóc. Szukacie signoriny Kapuleti i jej towarzysza, jeśli się nie mylę?

Tibor zerwał się z miejsca.

— Czy może nam pani powiedzieć, gdzie się znajdują?

— Domyślam się. Jestem turystką z Mediolanu i spotkałam się ze znajomymi państwa w tej właśnie restauracji. Bezgranicznie mnie oburzyła

taka niemoralność - mata spoufala się z agrem i bez najmniejszego skrępowania afiszują się ze swym związkiem. O czasy, o obyczaje! Gdy byłam młoda, nikomu by nie przyszło do głowy, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Cóż za rozpusta, gdzież się staczamy. Jeżeli cała młodzież zacznie iść tą śliską drogą...

- Signora, w pełni solidaryzujemy się z panią, ale nie traćmy czasu, proszę nas zaprowadzić do ich kryjówki - Rozalinda zdecydowanie przejęła inicjatywę i Tibor pomyślał, że niewiele brakuje, by odebrała mu przywó­dztwo.

Usadowiono strażniczkę obyczajów w otwierającym kawalkadę pojaz­dów wodomobilu i cała procesja popędziła w stronę domu Fairfaxa.

- Nie mogę ręczyć, że ta parka jest tutaj, ale to dom, który dwukrotnie odwiedzali.

- Doskonale - oznajmił Tibor zacierając ręce. - Zostawimy tu dwóch wartowników, zaś sami powłóczymy się po mieście.

Odjechał jakieś sto metrów dalej i znalazł ustronne miejsce do zaparko­wania. Pozostali, nie wiedząc, o co chodzi, podążyli za przywódcą.

- Co jest grane? - ryknął Golem, z trudem wydobywając swe potężne cielsko z wnętrza pojazdu. - Dlaczego odjechaliśmy, skoro mogliśmy ich

złapać?

- Dlatego, że musimy doczekać ciemności. Nie powinniśmy zwracać uwagi przechodniów - wyjaśniła Rozalinda i Tibor znowu pomyślał z uzna­niem o refleksie agry.

- Bzdura! Oni tam są, to pewne, widziałem na podwórku trajkotkę Storteya.

- Cenne spostrzeżenie - przyznał Tibor. - Ale mimo wszystko nie warto pchać się na złamanie karku. Nie bój się, nigdzie nam nie umkną...

Roma obudziło nie złe przeczucie, ale tkwiący w głowie własny dowcip -każdej nocy musi być gotowy do ucieczki.

Spojrzał na zegarek - było około jedenastej w nocy, ale na ulicy dopiero zapadł zmierzch - o tej porze roku późno się ściemniało. Jak to dobrze, że wpadł na pomysł, by nie pukać do drzwi, ale po prostu je otworzyć! Po przygodzie w hotelu „Dwa razy dwa" wiele czasu przesiedzieli w ekomobilu i porządnie zmarzli. Nie wierzyli w możliwość nieoczekiwanego powrotu Fairfaxa, ale mimo to po raz trzeci podjechali pod jego dom. I cóż za szczęście - okazało się, że drzwi są otwarte. Widać Fairfax lekkomyślnością nie ustępował swemu przyjacielowi z Werony.

Szybko przyzwyczaili się do biednie urządzonego kawalerskiego

mieszkania. Ponieważ nie znaleźli robotów, sami zagotowali w kuchni wo­dę i odszukali na półce suchary. Po wypiciu herbaty jeszcze przez jakiś czas dzielili się wrażeniami pierwszego dnia swego wspólnego życia, jednak Ulę szybko zmorzył sen. Również i w tej chwili spała spokojnie na wąskim, twardym łóżku gospodarza. Rom popatrzył na nią przez chwilę i podszedł do drzwi. Ulica była pusta, tylko po jej przeciwnej stronie można było dostrzec postać mężczyzny opartego o drzewo. Zapewne jakiś przecho­dzień zatrzymał się, by odpocząć, albo powracający z zabawy hulaka, by nie narazić się na awanturę ze strony domowników, postanowił oczyścić oddech z oparów alkoholu.

Rom przespacerował się po pokoju, oglądając meble. Wysoki, zajmujący całą ścianę regał wypełniały książki. Dobrze byłoby się w nich rozejrzeć, pewnie jest tu wiele ciekawych prac o astronomii, ale nie należy włączać światła, mógłby obudzić Ulę i zwrócić uwagę wścibskiej sąsiadki. Oho -wodery, dubeltówka, patronasz, torba - wszystko, co potrzebne do polowa­nia. Rom, który sam lubił myślistwo i nieraz chodził z ojcem na dziki, wziął strzelbę, obejrzał dokładnie i cicho zwolnił kurek. Sprawne, a więc jesteśmy uzbrojeni, gołymi rękami nas nie wezmą!

Wrócił do okna. Zrobiło się jeszcze ciemniej, ale wciąż można było dostrzec postać koło drzewa. Zrodził się w nim niesprecyzowany niepokój. Wyszedł na korytarz, sprawdził, czy drzwi są zamknięte i na wszelki wypadek zasunął masywny, żelazny rygiel. Dobrze, że okna też są zabezpie­czone kratami. To istna twierdza, nie dom. Dziwny facet z tego Fairfaxa, zabezpieczył się jak przed oblężeniem, ale drzwi nie zamknął. Może to . specjalnie dla nas? Otrzymał list od Storteya, ale sprawy zawodowe zmusiły go do wyjazdu i łaskawie oddał nam do dyspozycji swoje mieszkanie.

Już chciał wrócić do pokoju, położyć się na kanapce, gdy zatrzymało go ostrożne stukanie do drzwi. Zamarł, nasłuchując. Nie, nie zdawało mu się -pukanie powtórzyło się i cichy, kobiecy głos powiedział.

- Proszę otworzyć.

- Kto tam?

- Rom, to ja, Rozalinda.

- Rozalinda? Jak tu trafiłaś?

- Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Zawahał się.

- Chodzi o twoich rodziców.

Rom odsunął rygiel i już ujął klucz, gdy w tej samej chwili za drzwiami rozległ się hałas, któremu towarzyszyło stłumione przekleństwo. To Golem

pechowo stracił równowagę i spadł z ganku, przygniatając przy okazji

Tibora.

- Nie jesteś sama? - zapytał Rom, szybko zasuwając rygiel.

- Nie, nie jest sama! - krzyknął Tibor. - Otwórz drzwi!

- Wiesz co, Rozalindo - odparł Rom podnosząc głos - zawsze wiedzia­łem, że jesteś łajdaczką, ale nie podejrzewałem, że do tego stopnia.

- Dobra, kończ tę gadkę! Otwieraj, mówię ci, bo będzie źle!

- Czego chcesz?

- Chcę Ulę, a sam możesz iść do wszystkich diabłów.

- Nie dostaniesz jej.

Z ulicy rozległ się ryk kilku głosów. Ilu ich tam jest, pomyślał Rom z niepokojem i poczuł, że ktoś ujmuje go za rękę. Ula stała obok niego -bosa, tylko w nocnej koszuli.

- Tiborze - powiedziała - to ty?

- Ja. Zaraz cię uwolnimy.

- Zostaw nas w spokoju. Rom jest moim mężem.

- Bzdura. Nigdy do tego nie dojdzie.

- Proszę cię, Tiborze, odejdźcie.

- Hej, Monteki, przestań się chować pod spódnicą. Jeżeli jesteś męż­czyzną, to wyjdź, pogadamy!

- Ilu was tam na jednego? - zawołał Rom.

- Nie bądź tchórzem, obiecałem twemu braciszkowi, że zostawię cię

przy życiu.

A więc Hel znał ich plany i nie próbował im przeszkodzić! Ech, bracie,

bracie...

- Za to ją nikomu nic nie obiecywałem! - z groźbą w głosie oznajmił Golem.

- I ty tutaj - rzekł Rom. - Wygląda na to, że agrowie połączyli się z matami, żeby przeszkodzić macie połączyć się z agrem.

Na sekundę zapadła cisza. Atakujący starali się połapać w sytuacji. Rozległ się nerwowy chichot.

- To Pierre — szepnęła Ula.

- Nie zawracaj nam głowy! - krzyknął Tibor czując, że dalsze rozmyśla­nia mogą osłabić zapał bojowy jego armii.

- Pierre, jak mogłeś przyłączyć się do tej zgrai bandytów, nie wstyd ci? -rzekła Ula.

- Ach tak, jesteśmy bandytami! - ryknął Golem. - No, poczekaj, dziwko!

- Nie waż się obrażać mojej siostry!

- Zamknij pysk!

Rom i Ula wymienili spojrzenia. Wszystko wskazywało na to, że ci za drzwiami za chwilę pobiją się między sobą. W tej samej jednak chwili rozległ się dźwięczny głos Rozalindy.

- Tibor, Golem, zwariowaliście? Nie zapominajcie, po co tu przyje­chaliśmy. Od nas zależy honor dwóch klanów. Trzeba wziąć dom szturmem.

Rozalinda przejęła dowództwo i zaczęła wydawać rozkazy jak doświad­czony strateg. Poleciła otoczyć dom i wyłamywać drzwi oraz kraty w oknach. Atakujący uzbroili się w to, co mieli pod ręką - kije, ciężkie klucze francuskie, kamienie - i zabrali się do dzieła. Golem kilkakrotnie całym ciężarem uderzał w drzwi, ale bez rezultatu.

- Przydałby się taran, może zrąbiemy drzewo - zaproponował któryś z matów.

- Nie wolno, to ostateczność! - rozgniewał się olbrzym, w którym obudził się agr.

Tibor odnosił sukcesy. Uzbrojony w klucz francuski, usiłował wyłamać kraty w oknie - kilka grubych prętów już wyskoczyło ze swoich gniazd. Jeszcze dwie, trzy minuty i wedrą się do domu.

Rom otrząsnął się z odrętwienia, wbiegł do pokoju, schwycił strzelbę i załadował ją dwoma śrutowymi nabojami. Podszedł do drzwi i zawołał.

- Odejdźcie, bo będę strzelał!

Napastnicy odskoczyli przerażeni. Tylko Tibor nie wycofał się i w dal­szym ciągu wyszarpywał pręty krat. Rom wybił lufą szybę i wycelował mu prosto w pierś, Tibor przestał operować kluczem i rzekł z pogardliwym uśmiechem:

- Nie odważysz się, agruniu, uważaj, żebyś nie narobił w portki! Rozwścieczony Rom nacisnął spust. W tej samej jednak chwili Ula chwyciła ukochanego za rękę i krzyknęła:

- Opamiętaj się, Rom, przecież to mój brat.

Odrzut szarpnął kolbę w dół i Tibor wyszedł bez szwanku. Groźny huk wystrzału sprawił, że wszyscy zamarli na chwilę - ekspedycja, która miała być wesołą przygodą, mogła skończyć się tragedią.

Ula przywarła do Roma i szepnęła.

- Wybacz, nie mogłam postąpić inaczej.

Całą siłą woli opanował ogarniające go drżenie.

- Nie, to ty mi wybacz, uratowałaś nie Tibora, lecz mnie. - Rom odrzucił

dubeltówkę. Oblegający zaś, przeświadczeni, że dalszej strzelaniny nie będzie, ze zdwojoną energią ruszyli do szturmu.

Rom rozejrzał się z rozpaczą wokół siebie. Jego spojrzenie zatrzymało się na korytarzu prowadzącym do kuchni. To był cień nadziei. Gdy oglądali domek, zauważył drugie drzwi, które mogły prowadzić albo do piwnicy, albo na wewnętrzne podwórko, gdzie zostawili ekomobil. W tym drugim przypadku mieli szansę ratunku. Nie należało tracić ani sekundy. Rom schwycił Ulę za rękę i pociągnął za sobą. Podbiegli do drzwi. Próbował je otworzyć, ale były zamknięte. Obrzucił przekleństwami bogu ducha winne­go Fairfaxa i zaczął je kopać z całej siły. Po kilku uderzeniach zamek puścił, drzwi rozwarły się na oścież i w tej samej chwili poczuli zapach spalenizny. Trajkotka Storteya płonęła, zaś obok niej stała podparta pod boki, oświet­lona płomieniami Rozalinda.

- Poddajcie się - powiedziała - opór jest bezsensowny. Głuptasy, przecież chcemy waszego dobra. — I zawołała. — Chodźcie, oni są tutaj!

Rom ponownie znalazł się we wrogim pierścieniu. Tym razem jednak przy nim była Ula, zaś po przeciwnej stronie - obok matów, agrowie.

Z kręgu wyszedł Tibor.

- Chciałeś mnie, draniu, zastrzelić i to uwalnia mnie od przyrzeczenia, które dałem twojemu bratu. - Zamachnął się, lecz Ula zasłoniła Roma i rzekła:

- Wpierw będziesz musiał uderzyć mnie.

- Zejdź mi z drogi, siostrzyczko! - rzekł Tibor, ale gdy zobaczył, że Ula nie rusza się z miejsca, schwycił ją i popchnął w ręce swych koleżków.

- Trzymajcie mocno tę idiotkę! - polecił. Sam zaś bez słowa odwrócił się i uderzył Roma w twarz. Rom zdołał się uchylić i pięść Tibora musnęła go tylko. W tej samej jednak chwili z drugiej strony rzucił się na niego Golem, krzycząc:

- Poczekaj, poczekaj, mam z nim porachunki! Ula wyrywała się z rąk swoich strażników, wreszcie udało się jej ugryźć jednego z nich w ramię. Zawył z bólu i wymierzył jej policzek.

- Hej wy tam - rzekła Rozalinda spokojnie. - Zostawcie go w spokoju. Jestem przeciwna bójkom.

- Jaka tam bójka, piękna signorino? Nie dopuściłem się gwałtu, w prze­ciwieństwie do pani kolegi. Proponuję honorowy pojedynek. - Tibor wyraźnie rozkoszował się możliwością zaimponowania przystojnej agrze. -Wytrzymaj jeszcze chwilę. Golem, najpierw ja z nim porozmawiam, potem przyjdzie twoja kolej.

Golem odszedł, mrucząc pod nosem.

Tibor w milczeniu mierzył Roma oczyma, przedłużając przyjemność lub też próbując złamać przeciwnika psychicznie. Napięcie rosło i Ula nie wytrzymała.

- Uderz go, Rom, słyszysz, uderz go!

Tibor obejrzał się, zupełnie jakby był pewien, że Rom tego nie wykorzys­ta, i rzekł z krzywym uśmiechem.

- Sprzedajesz brata kochankowi?

Niespodziewanie zadał Romowi cios z półobrotu.

Monteki zachwiał się, z jego rozciętej wargi popłynęła strużka krwi. Ale teraz jego sumienie było czyste - to nie on pierwszy uderzył. Wysunął do przodu prawą rękę, odwracając uwagę Tibora i cały ciężar swego ciała, pomnożony o wściekłość, która nim owładnęła, włożył w lewy sierpowy. Tibora jakby oderwało od ziemi, poleciał na kolegów, którzy ledwo utrzymali się na nogach.

- Brawo! — rzekła Rozalinda. — Co tu dużo mówić, mat agrowi w boksie nie dorówna.

Ta replika ostatecznie wyprowadziła z równowagi zarozumiałego Tibora. Schylił głowę i runął na Roma jak byk na torreadora. Ale Rom zrobił zręczny unik i Kapuleti, przebiegłszy przez cały krąg, rąbnął w Golema, który aż krzyknął z bólu i złości.

- Masz dość! - rzekł Golem i wyszedł na środek koła. Rom i Tibor byli jednego wzrostu i ich walkę można było uznać za pojedynek równych przeciwników. Rom i Golem mieli się do siebie tak, jak mysz i kot, zaś to, co miało rozegrać się między nimi, nie mogło być walką, ale zwykłym katowaniem słabszego przez kilkakrotnie silniejszego przeciw­nika. Ula z przerażenia zamknęła oczy. Ale Rom nie stracił głowy.

- Co, Golem, twój klanowy patriotyzm nie przeszkodził ci zwąchać się z matami przeciwko swojemu — powiedział wyzywająco.

- Sam jesteś zdrajcą! - odciął się Golem.

- Czy to nie ty najgłośniej się darłeś, że każdy mat to drań? Wśród matów rozległ się pełen oburzenia pomruk.

Golem zmieszał się, nie był w stanie wymyślić nic lepszego i powtórzył tylko.

- Sam jesteś zdrajca!

- Nikogo nie zdradziłem, moja wina polega tylko na tym, że pokocha­łem Ulę. Będziesz mnie za to bić?

- Za to też - rzekł Golem.

- A jak potem popatrzysz w oczy drużynie?

- Dlaczego go słuchasz, przecież on się z ciebie nabija! - krzyknął Tibor i Golem, który jakby oczekiwał takiego wsparcia, ruszył z podniesionymi pięściami. W tej samej jednak chwili rozległ się głos Rozalindy.

- Golem, nie radzę ci bić agra!

Gigant zastygł w dziwnej pozycji, rozdzierany sprzecznymi uczuciami,

i stał jak wryty, spoglądając to na Rozalindę, to na Tibora.

Nie wiadomo, jak zakończyłaby się jego walka wewnętrzna, gdyby jak spod ziemi nie pojawiła się wśród nich nowa osoba. Postawny mężczyzna

w mundurze wszedł w krąg i oznajmił.

- Jestem prefektem miasta Mantui i aresztuję was pod zarzutem zakłó­cania porządku oraz włamania do domu tutejszego obywatela Fairfaxa.

Uprzedzam, że jesteście otoczeni.

Jakby potwierdzając jego słowa, ze wszystkich stron rozbłysły reflektory

robopolicjantów. Zrobiło się jasno jak w dzień.

Ula zbliżyła się do Roma i wytarła chusteczką krew z jego twarzy. Chciała także podbiec do Tibora, ten jednak wzruszył ramionami i demonstracyjnie Odwrócił się plecami. Ula ze zdziwieniem i urazą patrzyła, jak jej brat podszedł do Rozalindy, która chętnie pospieszyła mu z pierwszą pomocą.

- Nie ma pan prawa nas zatrzymywać, panie prefekcie, - oznajmił Pierre, który podczas poprzednich wydarzeń niczym szczególnym się nie

wyróżnił.

- A to dlaczego, młody człowieku?

- Jesteśmy z Werony i przybyliśmy do Mantui, by sprowadzić do domu tę parkę - ruchem głowy wskazał Roma i Ulę - która uciekła z domu wbrew

woli rodziców.

- Ach tak? Czy do palenia samochodów i niszczenia domów również

macie prawo?

- To godne pożałowania nieporozumienie. Oczywiście szkody zostaną

w pełni pokryte. Gotów jestem podpisać zobowiązanie.

- Ja również - oznajmił Tibor. - Nazywam się Kapuleti.

- Dobrze. Jestem gotów zwolnić was na tych warunkach. Wsiadajcie do swoich pojazdów i żeby więcej wasza noga tu nie postała.

Tibor westchnął z ulgą. Rom i Ula zadrżeli.

- Oprócz tej pary, która będzie odpowiadać za naruszenie prawa

własności.

Tiborowi wydłużyła się mina. Rozalinda wysunęła się do przodu.

- Ależ panie prefekcie, odbiera nam pan zdobycz.

- O to więc chodzi, signorina? Zapomniałem, że polowaliście na nich. Przykro mi, ale nic nie mogę zrobić. Sąsiadka Fairfaxa oficjalnie powiado­miła prefekturę, że do jego domu wtargnęły nieznane osoby. Jestem zmuszony przeprowadzić śledztwo.

- Może pan zwolnić ich za kaucją.

- Nie mogę, nawet dla pani pięknych oczu - rzekł uprzejmy prefekt, z zaciekawieniem przyglądając się zgrabnym kształtom Rozalindy. -Prawo jest prawem. Proszę się nie martwić, za kilka dni otrzymacie ich państwo. Z mojej celi nie uciekną.

Rozalinda zrozumiała, że nic nie wskóra z niezłomnym stróżem prawa, wzruszyła ramionami i skierowała się w stronę miejsca, gdzie zaparkowali pojazdy. Tibor ruszył za nią, nawet nie spojrzawszy na siostrę. Golem

i pozostali podążyli ich śladem. Zatrzymał się tylko Pierre. Podszedł do Uli i rzekł.

- Nie obawiaj się, zrobię wszystko, żeby jutro natychmiast cię zwolnili.

- Nie kłopocz się, Pierre, twoja pomóc jest zbyteczna. Mam męża. -Położyła dłoń na ramieniu Roma. Pierre spojrzał na nią wzrokiem pełnym goryczy i ze spuszczoną głową poszedł za swymi kolegami. Rom poczuł nawet coś w rodzaju współczucia dla pokonanego rywala. Teraz jednak powinien przede wszystkim współczuć sam sobie. Pod strażą dwóch robo­tów policyjnych przeprowadzono ich do prefektury, w której podziemiach znajdowały się cele dla zatrzymanych. Prefekt własnoręcznie zamknął za nimi drzwi, przekręcił klucz i odszedł. W ciągu całej drogi nie odezwał się nawet jednym słowem, zaś Ula i Rom, wstrząśnięci dramatycznym biegiem wypadków, nie próbowali go o nic pytać.

W ten oto sposób zakochani na więziennej pryczy zakończyli swój pierwszy dzień wolności.

Wczesnym rankiem Roma obudzono i zaprowadzono do prefekta, który przede wszystkim zapytał, w jaki sposób dostali się do domu Fairfaxa. Rom wyjaśnił, że Fairfax jest przyjacielem jego wychowawcy i był gotów ich przyjąć u siebie, ważne sprawy zmusiły go jednak do natychmiastowego wyjazdu. Zostawił więc nie zamknięte drzwi, z czego też oboje skorzystali. Rom stwierdził z ulgą, że prefekt nie ma zamiaru dalej go wypytywać, poprosił tylko o podpisanie protokołu przesłuchania, sporządzonego przez robopisarza. Gdy Rom pochylił się nad biurkiem, zobaczył leżącą nie opodal kartkę papieru z jego podobizną. Widniało pod nią wydrukowane dużą czcionką zawiadomienie, wzywające każdego, kto rozpozna Roma Monteki porywacza Uli Kapuleti, do zatrzymania go i przekazania miej-

scowym władzom. Rom z przerażeniem spojrzał na prefekta, ten jednak spokojnie patrzył w sufit.

- Podpisałeś?

- Tak:

- No to zabieraj swoją ukochaną i znikaj, gdzie oczy poniosą. A na przyszłość bądź ostrożniejszy i postaraj się nie wpaść w nasze ręce.

Prefekt przysunął do siebie protokół i napisał wniosek „Zwolnić w związ­ku z brakiem cech przestępstwa".

6

Pierwsze dni pobytu Tropinina na Hermesie były wypełnione zwiedzaniem stolicy oraz jej okolic, zakładów pracy, laboratoriów i centrów naukowych. Późno wieczorem po powrocie do swej rezydencji jeszcze przez parę godzin pracował. Przy pomocy komputera osobistego zaznajamiał się z danymi statystycznymi, przeglądał publikacje encyklopedyczne i informatory, pró­bował na podstawie audycji telewizyjnych skonstruować obraz życia plane­ty. Stopniowo, ze strzępów rozmaitych informacji zaczął wyłaniać się mniej więcej spójny obraz tutejszej cywilizacji.

Na pozór wyglądała ona dość imponująco i jeżeli nawet posiadała jakieś skazy, to były one ukryte w niedostępnej głębi organizmu społecznego. O ile Tropinin mógł się zorientować, Hermesjanie mieli niezłą technikę i zdołali złożyć na barki maszyn całą sferę produkcji i usług. Roboty wydobywały rudę żelaza i węgiel, układały drogi i wznosiły budynki, pilnie pracowały w fabrykach, wytwarzając wszystko, co było niezbędne człowie­kowi. Roboty konstruowały i produkowały również swych współbraci. Roboty uczyły dzieci w szkołach, leczyły chorych w szpitalach, prowadziły kancelarie, stały za sklepowymi ladami, usługiwały w restauracjach, regulo­wały ruch na autostradach, sterowały pociągami, okrętami i samolotami. Przy okazji wyjaśniło się, że ów milczący kierowca, który wiózł ich w dzień przyjazdu, również był androidem. Domowe roboty prały, sprzątały, gotowały, chodziły po zakupy, opiekowały się niemowlętami.

Hermesjanie, wyzwoleni od trosk życia codziennego, całkowicie poświę­cili się nauce. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że dysponując tak zdecydowaną przewagą, powinni osiągnąć w tym zakresie niezwykle wysoki poziom. Ale poza kilkoma istotnie wybitnymi odkryciami, jak na przykład

superrównaniem, wyniki badań podstawowych nie oszołomiły Tropinina. Tu Hermesjanie zdecydowanie ustępowali ziemskiej cywilizacji. Gdzie kryła się tajemnica, czy przypadkiem nie w tym, że zbytnia specjalizacja zawężała horyzonty myślowe, zubożała wyobraźnię, utrudniała ogarnięcie zjawisk przyrody, zbadanie ich współzależności. A może pewna ospałość i powolność myślenia była konsekwencją totalnej mechanizacji?

Tropinin usiłował podyskutować na te tematy ze specjalistami, z który­mi się spotykał. Nie odstępujący go nawet na krok Mendesona nie wtrącał się do tych rozmów, jakby podkreślając, że zgodnie z obietnicą Wielkiego Matematyka inspektor będzie miał możliwość niczym nie zakłóconego zbierania interesujących go informacji i nawiązywania bezpośrednich kon­taktów z Hermesjanami. Tropinin doszedł jednak do wniosku, iż żadne interwencje nie były potrzebne. Dopóki pytania związane były ze specjali­zacją rozmówców, odpowiadali na nie z przejęciem, wgłębiając się w szcze­góły, których czasami nie był w stanie zrozumieć. Gdy jednak próbował poruszyć jakieś problemy dotyczące ustroju społecznego, entuzjazm roz­mówców znikał i nie udawało się wydobyć z nich nic poza sloganowymi pochwałami profesjonalnej klanowości. Nie odnosił przy tym wrażenia, że trzymają języki za zębami ze względu na obecność wysokiego urzędnika — w ogóle Tropinin nie wyczuwał w nich skrępowania czy lęku. Byli otwarci, zachowywali się z godnością, jak wolni, pełni wiary w siebie ludzie. Po prostu specjaliści tłumaczący mu zasady konstrukcyjne aparatury do pro­dukcji wodopaliwa lub parametry techniczne danego modelu mózgu elek­tronicznego mieli nader mgliste wyobrażenie o wszystkim, co wykraczało poza krąg ich zawodowej wiedzy i zainteresowań.

Najbardziej istotne było jednak to, że wcale nie czuli się zażenowani swą własną ograniczonością. Wręcz przeciwnie, gdy Tropinin zadawał pytania odbiegające od tematu, przyjmowano to z pewnym zdziwieniem jako nietakt albo objaw braku kultury, który można wybaczyć przybyszowi z innej planety, a w dodatku ważnej osobistości. Normalny człowiek nie powinien pytać fiza, jak zbudowana jest komórka, zaś biola o strukturę atomu. Równym idiotyzmem jest wypytywanie chema o to, co powinien wiedzieć jur, czy żądanie od mata, aby wyjaśnił zawodowe tajemnice hista. Tak zwane „wspólne wiadomości" umieszczono w programie szkolnym w takim zakresie, by każdy klan orientował się, czym zajmują się inni i do kogo należy się zwracać. Dlatego też w odpowiedzi na swe pytania Tropinin

słyszał najczęściej: „To nie moja specjalność, niech się pan zwróci do tego

i tego".

W klinice chirurgicznej Tropinin po raz pierwszy zetknął się z mikrospe-cjalizacją w hermesjańskim wydaniu. W czasie zwiedzania wydziału okulis­tycznego ordynator przedstawił mu z dumą dwóch młodych specjalistów, którzy opracowali nową metodę implantacji soczewki. Poprosił ich, by wytłumaczyli gościowi, na czym polega istota nowej techniki. Przez kilka minut z zapałem naradzali się, gestykulując gorączkowo. Tropinin słuchał, ale at bredził coś bez sensu. Zapytał więc ordynatora, o czym dwaj „soczewkowcy" rozmawiają. Ten zaś rozłożył ręce i odparł, że rozumie bardzo niewiele, gdyż posługują się swoim dialektem. Wydarzenie to miało nader zabawny finał. Młodzi specjaliści zaprosili do sali operacyjnej swego asystenta - robota, który wytężywszy intelekt zdołał odnaleźć niezbędne

słowa w dostępnym dla ata języku biolów.

Wracając do rezydencji Tropinin zażartował. - Jeżeli specjalizacja będzie nadal postępować, to teoretycznie można założyć, że któregoś dnia na Hermesie ludzie przestaną rozumieć się nawzajem.

Mendesona uśmiechnął się i przyznał z westchnieniem, że jest to jedna z nielicznych wad doskonałego pod innymi względami systemu społeczne­go. W każdym razie, według naszej opinii - dodał pospiesznie.

Gdy przyjechali na miejsce, zapytał, czy i ten wieczór inspektor ma zamiar poświęcić pracy w domu, a kiedy otrzymał odpowiedź twierdzącą,

pożegnał się.

Tropinin miał swój plan - najwyższy czas nawiązać nieoficjalny kontakt

z Hermesjanami, trudno bowiem wykluczyć, że przypadkowe spotkanie pozwoli mu dowiedzieć się o wiele więcej niż szczegółowe dane statystycz­ne. Imponujące wskaźniki produkcji przemysłowej i dane o zaspokajaniu potrzeb ludności w gruncie rzeczy nie mówiły o tym, co ludzie myślą.

Wykąpał się i ogolił. Jak zwykle o tej godzinie zjawiał się robot zarządzający rezydencją, by dowiedzieć się, czy czcigodny gość nie potrze­buje czegoś. Tropinin pozwolił mu odejść, przebrał się w garnitur kupiony wczoraj w czasie odwiedzin w rzymskim supermarkecie, starannie schował swego ata w wewnętrzną kieszeń marynarki i włożył do portfela paczkę miejscowych banknotów, które gospodarze wręczyli mu, by mógł kupić pamiątki. Inspektor krytycznie obejrzał się w lustrze i uznał, że nie będzie zbytnio odbiegał swym wyglądem od miejscowych. Pewien szczegół jednak rzucał się w oczy. Przypomniał sobie Hermesjan, z którymi się spotykał -oczywiście, teraz modne są tu krótkie fryzury. Trzeba było wyciągać z walizki nożyczki i spróbować podciąć sobie włosy.

Po zakończeniu przygotowań Tropinin zszedł do holu, w którym stale

dyżurował robopolicjant. Był to tak doskonale wymusztrowany funkcjona­riusz, że Tropinin odniósł wrażenie, iż potrafił stawać na baczność i pożerać przełożonych wzrokiem. W każdym razie potrafił okazywać szacunek, stukając obcasami. Robot skłonił się i zapytał.

- Co pan rozkaże, signor?

- Chcę się przejść.

- Wezwać samochód?

— Nie trzeba - Tropinin posłużył się przygotowanym zawczasu zdaniem - pospaceruję tu nie opodal, pooddycham świeżym powietrzem.

Robot ze zrozumieniem skinął głową i otworzył przed nim drzwi, Tropinin wyszedł na ulicę i westchnął z ulgą - pierwszą część planu udało mu się chyba zrealizować. Zbyt wcześnie się jednak ucieszył, gdyż w tej samej chwili czyjaś ręka ujęła go za łokieć i znajomy głos powiedział:

- Pozwoli pan dotrzymać sobie towarzystwa, signor legat? Oczywiście, naiwnością byłoby przypuszczać, że pozwolą mu iść bez nadzoru.

- Czyżbym był pod strażą, drogi signor Ulanfu? - zapytał z nie ukrywaną złością.

- Jak może pan tak przypuszczać! - zawołał urzędnik. - Naszym jedynym celem jest zapewnienie panu bezpieczeństwa. Sam pan przecież rozumie, że w wielkim, nieznanym mieście wszystko może się zdarzyć, zaś konsekwencje byłyby trudne do wyobrażenia.

Ulanfu miał rację. Tropinin był nadzwyczajnym i pełnomocnym posłem. Każdy wypadek, który by go spotkał, nieuchronnie pociągnąłby za sobą komplikacje w iście kosmicznej skali. Gdyby przełożeni dowiedzieli się, że posługuje się tak ryzykownymi metodami, na pewno znalazłby się ktoś, kto zdmuchnąłby mu stopień komandora sprzed nosa.

- Ma pan rację, Ulanfu. Przyznam się, że miałem chętkę powłóczyć się po nocnym Rzymie, zobaczyć, jak się ludzie bawią.

- Więc o co chodzi? Możemy pojechać do centrum j zajrzeć do jakiejś knajpki. Będzie pan miał okazję zobaczyć moich ziomków w swobodnej atmosferze.

Ten urzędniczyna nie był takim prostaczkiem, na jakiego wyglądał. Zresztą, innego by mu nie podsunęli.

Centrum stolicy niewiele różniło się od innych, zwiedzanych dzielnic. Takie same szerokie ulice, solidne, wielopiętrowe domy, może o nieco bardziej dziwacznej architekturze, rozświetlone wystawy sklepów, koloro­we reklamy. Wszystko to było na swój sposób interesujące, ale jakieś

bezosobowe, pozbawione indywidualności. Tropinin z westchnieniem przy­pomniał sobie tamten stary Rzym, jego wąskie uliczki, Koloseum, Bazylikę Świętego Piotra, łuk Tytusa, Villę Borghese, fontanny Berniniego... Szko­da, że Hermesjanie, oderwani od ojczystej ziemi, nie mogą oglądać tego nieśmiertelnego piękna, że stracili prawo do swej przeszłości.

Ulanfu zaproponował, by wstąpili do restauracji pod nazwą „Spodoba się wam u nas". Na tabliczce poniżej widniał również znak „5x5".

Tropinin spojrzał pytająco na swego towarzysza. Ulanfu wyjaśnił, że w lokalach przeznaczonych dla matów, w ten właśnie sposób informuje się o poziomie obsługi i oczywiście o cenie. Najtańsze oznaczone są „dwa razy dwa", najdroższe - „siedem razy siedem".

- A więc postronni nie mają tu wstępu?

- Ależ skąd, zaraz się pan o tym przekona. Po prostu takie restauracje są miejscami spotkań ludzi określonych klanów. Chemicy wolą spotykać się w swoich, oznaczonych symbolem „H2O", znakiem agrów jest „Ziarno" i tak dalej. Powtarzam jednak, że każdy ma prawo wszędzie wejść.

Cóż, to możliwe, pomyślał Tropinin. Przecież na Ziemi były restauracje włoskie, chińskie i japońskie, w których podawano narodowe dania.

- Czy kuchnię - zapytał - również rozdzielono między klany?

- Tak, każdy z nich ma swoje gastronomiczne gusty i nawyki, a taka różnorodność jest, oczywiście, z korzyścią dla wszystkich. - Panie Ulanfu - zapytał Tropinin - czy bardzo urażę pańskie uczucia patriotyczne, jeżeli zaproponuję, byśmy wstąpili gdzie indziej, powiedzmy

do chemików?

Hermesjanin wyraźnie się zmieszał.

- Proszę nie czuć do mnie urazy - dodał Tropinin - ale przyszła mi ochota na coś chemicznego. Powiedzmy na kotlet syntetyczny albo kompot

gazowy.

- Nawet pan nie przypuszcza, jak jest pan bliski prawdy - roześmiał się

Ulanfu. - No cóż, zaryzykujemy. Ale uprzedzam, że chemicy uwielbiają najrozmaitsze przyprawy i mają najbardziej pikantną kuchnię.

Bez trudu odnaleźli restaurację opatrzoną symbolem „H2O" i zachęcają­cą nazwą „Wstąp, nie pożałujesz". Dlaczego jednak Ulanfu powiedział „zaryzykujemy"? Czy tylko ze względu na pikantną kuchnię chemików?

W restauracji było dość dużo ludzi, wolnych stolików brakowało i musieli przysiąść się do młodej pary, która miała sobie coś ważnego do powiedzenia i dlatego powitała obcych bez specjalnego entuzjazmu. Zwinni robokelne-rzy kręcili się między stolikami, roznosząc zamówione potrawy. Z aparatu

przypominającego radiolę płynęła cicha muzyka i kilka par tańczyło na małym, okrągłym parkiecie. Na środku sali pluskała niewielka fontanna, podświetlone strugi wody mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Salę oświetlały przyćmione kinkiety, było w niej ciepło i przytulnie.

Tropinin przysłuchiwał się uważnie i doszedł do wniosku, że wszyscy na sali rozmawiają bez pomocy atów i, jak widać, należą do klanu chemów. Podzielił się swą obserwacją z Ulanfu. Ten skinieniem głowy potwierdził spostrzeżenie komandora i poradził, by spróbował na chwilę wyłączyć ata. Wrażenie było niezwykłe. Przyzwyczaiwszy się do ata, zaczął traktować je­go wyraźny szept jako swego rodzaju wewnętrzny głos, który odwracał uwagę od postronnych dźwięków, sprawiał, że były nieomal niesłyszalne. Gdy wyłączyło się aparat, można było usłyszeć wyraźnie mowę innego kla­nu. W dobiegających urywkach zdań Tropinin odnajdywał powtarzane

w różnych układach wzory chemiczne. Ich sąsiad dramatycznym tonem mówił do swej towarzyszki.

- Dysocjacja elektrolityczna nie ma tu nic do rzeczy. Niezbędna jest analiza luminescencyjna i żaroodporne polimery zostaną zaabsorbowane. W końcu nie jestem izotopem o niskim ciężarze atomowym. Bądź wreszcie ekwiwalentna. Niekompleksowe związki są izometryczne.

Ona zaś odpowiedziała.

- Flogiston. Element transuranowy katalizuje się i w efekcie są same

koloidy i związki rozpadowe.

Tropinin wzdrygnął się, włączył ata i pomyślał, że bez tego błogosławio­nego mechanicznego tłumacza życie na Hermesie byłoby nie do zniesienia. W tym czasie, gdy zajmował się doświadczeniami lingwistycznymi, jego towarzysz omówił z kelnerem menu i po kilku minutach rozstawiono przed nimi bogaty zestaw zakąsek i podano butelkę wina. Nalane do kieliszków,

okazało się jadowicie zielonego koloru. Ulanfu, widząc, że gość patrzy dość podejrzliwie, roześmiał się.

- Proszę się nie obawiać, to nie kwas siarkowy, nie mają zamiaru karmić nas chemikaliami. Niech pan spróbuje, jestem pewien, że potrawy chemi­ków będą panu smakowały.

Wymieniając z Ulanfu opinie o zaletach ziemskiej i hermesjańskiej kuchni, Tropinin ukradkiem przysłuchiwał się rozmowie sąsiadów. O ile mógł się zorientować, młodemu człowiekowi proponowano ciekawą pracę w instytucie badawczym, żona zaś czy też przyjaciółka stanowczo mu to odradzała. Chłopak z żarem przekonywał ją, że może stracić wyjątkową okazję, że zawsze miał pociąg do pracy naukowej i bez wątpienia zdoła

zasłynąć jakimś epokowym odkryciem. Ona odpowiadała, że wierzy w jego talent, ale po przejściu do instytutu utraci dobre stanowisko w firmie, a poza tym nie powinien być egoistą i zapominać o ich dziecku, które wkrótce przyjdzie na świat, zaś odkrycia można też dokonać w laboratorium przemysłowym, w którym pracuje obecnie.

Odwieczna sytuacja, powtarzająca się miliardy razy na wszystkich zamie­szkanych światach i we wszystkich epokach, pomyślał Tropinin. Przestała go interesować ta banalna historia i zwrócił uwagę na towarzystwo, które siedziało za stołem bankietowym i zachowywało się bardzo hałaśliwie.

- Wesele - wyjaśnił Ulanfu. Z jakiegoś powodu mówił tu półgłosem. Zapewne nie chciał zwracać uwagi swą obcą mową.

Panna młoda wyglądała jak tradycyjna ziemska panna młoda - w białej, koronkowej sukni i w welonie. Pan młody - w czarnym garniturze i koszuli z wykrochmalonym kołnierzem. Tropinin dostrzegł, że Hermesjanie zacho­wali wiele tradycji i form obyczajowych wywodzących się z XXI wieku na Ziemi. Postępowi technicznemu nie towarzyszyła u nich gwałtowna zmiana sposobu życia i trudno było zgadnąć, czy było to dobre, czy złe. Gdybym miał jeszcze raz przeżyć ceremonię ślubu, uznał Tropinin, wolałbym widzieć swą narzeczoną w sukni ślubnej, a nie w dżinsach i sztruksowej kurtce.

Zresztą, jakie znaczenie ma ta symbolika, jeżeli mężczyznę i kobietę łączy uczucie, które nie przetrwa życiowych przeciwności? Z goryczą przypomniał sobie ostatnie spotkanie z żoną, kiedy to doszła do głosu gromadząca się w nich od lat wrogość i wyrzucali z siebie ostre, bolesne słowa, po których trudno spojrzeć sobie w oczy. Oczywiście, mógł zapobiec ostatecznemu zerwaniu, gdyby zgodził się rozstać z kosmosem. Byłaby to jednak dla niego ofiara ponad siły. Poza tym, porzuciwszy to, co uważał za swoje powołanie, cel życia, zawsze uważałby żonę za przyczynę swego nieszczęścia. Nie, zgoda opłacona tak straszliwym wyrzeczeniem nie miała­by długiego żywota. Postąpił słusznie. Dlaczego więc ciągle na nowo musi to sobie udowadniać? Dlaczego za każdym razem, gdy widzi szczęśliwą parę, w pamięci odżywają nie pierwsze słoneczne dni jego miłości, lecz mroczna scena pożegnania? Skąd to ciągłe poczucie winy wobec kobiety, z którą tak łatwo rozstał się dziesięć, nie, dziewięć i pół roku temu i przede wszystkim— to współczucie dla samego siebie? Za każdym razem, gdy zastanawiał się nad tymi przykrymi pytaniami, nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi.

Gwar za stołem bankietowym oderwał Tropinina od tych smutnych rozważań. Przemawiał tęgi człowiek z wydatnym brzuszkiem. Nietrudno było się zorientować, widząc, z jaką czołobitnością go słuchano, nagradza­

jąc gromkimi brawami każde celne sformułowanie i entuzjastycznie

reagując na dowcipy, że jest to ważna osobistość, która pełni tu rolę Starosty weselnego.

— Moi młodzi przyjaciele — mówił, rozkoszując się swą władzą nad słuchaczami. — Kochajcie się, miejcie dzieci, cieszcie się życiem, ale nigdy nie zapominajcie, że jesteście chemami. Naszej nauce słusznie należy się palma pierwszeństwa, od nas w wielkim, ośmielę się nawet powiedzieć, decydującym stopniu zależy dobrobyt ludzkości. Któż bowiem tworzy nieznane przyrodzie półprodukty, które stanowią materialny fundament współczesnej cywilizacji? My - chemowie! Kto zaopatruje ją w paliwo i darmową energię? My - chemowie! Kto dostarcza gospodarce rolnej nawozów sztucznych, bez których niemożliwa byłaby „zielona rewolucja"? Znowu my - chemowie!

Słuchacze byli do tego stopnia podnieceni, że chórem, jak refren, powtarzali sakramentalne: „My, chemowie!" Mówca zrobił przerwę i po chwili ciągnął dalej.

— Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że w osiągnięciach tych mają swój udział i inne klany...

— Znikomy! - krzyknął ktoś.

— Nie bądźmy niesprawiedliwi, nie naszym obyczajem jest wynosić się ponad inne klany...

- Precz z matami! - zawołał ten sam głos.

Ulanfu zaczął wiercić się na krześle i z niepokojem spojrzał na Tropinina.

- Ale nie pozwolimy również nikomu umniejszać naszego bezcennego i niestety, nie docenionego wkładu w rozwój ukochanego Hermesa!

Burza oklasków zagłuszyła te słowa. Wszyscy obecni w restauracji zerwali się z miejsc i otoczyli „starostę", wyrażając swe uznanie. Tylko sąsiedzi Tropinina i Ulanfu zajęci sporem, pozostali na swych miejscach. Niezwłocznie zwróciło to uwagę roznamiętnionych patriotów chemii. Jeden

z nich, niepozorny, łysawy osobnik w nieokreślonym wieku, podbiegł do stolika i groźnie oznajmił.

- Państwo, jak widzę, nie podzielają naszych uczuć!

- Czego pan od nas chce?

- Chcę wiedzieć, czemu państwo nie przyłączają się do swych współ­braci?

— Nie słyszeliśmy, o czym mówiono.

- Dobrze, wytłumaczę - mówiono o znaczeniu naszego klanu, o tym, że nie docenia się jego roli.

- Zgadzam się z jednym i z drugim. Ale teraz proszę zostawić nas

w spokoju.

- Nie, nie zostawię cię w spokoju, sukinsynu! Wstań!

- Pan się nie odważy... - odezwała się pobladła nagle towarzyszka

młodego człowieka.

- Milcz, laluniu! - krzyknął agresywny chem. - Wstań, powiedziałem! Tropinin, który z oburzeniem obserwował tę wymianę zdań, czuł się wyraźnie rozczarowany widząc, że dobrze zbudowany i zapewne silny chłopak zaczął powoli podnosić się z miejsca. Ale zbyt pospiesznie wyciągał wnioski. Młody człowiek wyprostował się i tak dał swemu prześladowcy

w zęby, że ten tylko jęknął i runął na podłogę.

Ze znanym okrzykiem „Biją naszych" ruszyła mu z pomocą przynaj­mniej połowa gości restauracji. Rzucili się na młodego człowieka i zaczęli go tłuc. Żona stanęła w jego obronie i wczepiła się paznokciami w twarz jednego z napastników. Zabrali się i do niej. Kelnerzy z przerażeniem przyciskali się do ścian, kierownik sali na próżno próbował przywołać gości do porządku, grożąc, że wezwie policję. Ktoś wrzasnął na niego - „zamknij pysk, blaszanko!" - i kopnął w metalowy kadłub. Robot runął na jęczącego

łysawego jegomościa.

- Na pomoc! - krzyknęła młoda chema.

Ulanfu schwycił Tropinina za rękę i szepnął mu na ucho.

- Musimy natychmiast wyjść!

Poseł spojrzał na niego z pogardą, wyszarpnął rękę i nie wiadomo czemu z takim samym bojowym okrzykiem: „Biją naszych!" rzucił się na pomoc damie. (Do diabła z kosmicznymi konsekwencjami i pełnym komandorem). Włączył się do walki i natychmiast wyeliminował jednego z napastników uderzeniem w dołek, złapał na ręce omdlałą chemę i posadził na krześle. W tej samej chwili zaatakowało go z dziesięciu rozwścieczonych entuz­jastów.

- Wstrzymajcie się! - zawołał na całe gardło Ulanfu. - Co robicie, to

przecież Ziemianin!

- Hej, tu jest mat! - ucieszyli się uczestnicy przyjęcia weselnego. - Bić

go!

I urzędnik Wielkarium oberwał swoją porcję. Ale jego okrzyk nie

pozostał bez echa. „Starosta" uniósł rękę i,donośnym głosem wydał rozkaz zaprzestania bójki. Natychmiast zapanował spokój, wszyscy wrócili na swoje miejsca postękując i oglądając rany. Tropinin obmacał twarz i uznał, że miał szczęście - nos i uszy były całe, tylko nieco pobolewało go ramię.

Pod prawym okiem Ulanfu wykwitł siniak wielkości jabłka. Roboty krząta­ły się przy ofiarach - przede wszystkim przy łysawym i przy młodym człowieku. „Starosta" podszedł do Tropinina i skłonił się uprzejmie.

- Chciałbym przeprosić pana za ten incydent i wyrazić nadzieję, że nie będzie pan oceniał hermesjańskich obyczajów na podstawie tego pożałowa­nia godnego wydarzenia. Chłopcy nieco przesadzili. Czy nie został pan ranny, signor legat?

- Głupstwo - odparł Tropinin. - Ale ci biedacy istotnie wymagają pomocy.

- Zatroszczymy się o naszych kolegów. Czy wyświadczy nam pan ten zaszczyt i weźmie udział w uczcie weselnej? Zaproszenie dotyczy również pana - zwrócił się do jęczącego cicho Ulanfu.

- Dziękuję panu, ale mam już dosyć - rzekł Tropinin. - Przekonałem się, że chemowie potrafią zadbać o honor swego klanu.

- Doprawdy? Młodzież, prawdę mówiąc, nieco się rozbrykała, ale gdyby ktoś z nas przypuszczał, że znajduje się pan wśród nas... Nie wyobraża pan sobie, jakie ogromne zainteresowanie wzbudza pański pobyt na Hermesie. W prasie opublikowano komunikat o pańskim spotkaniu z Wielkim Mate­matykiem i jego rezultaty pozwalają mieć nadzieję, że nawiążemy z Ziemią dobrą, owocną współpracę. Sam również wierzę, że kiedyś uda mi się odwiedzić naszą praojczyznę.

- Serdecznie zapraszamy. Okażemy panu taką samą gościnność, z jaką się tu spotkałem.

„Starosta" przepuścił to dwuznaczne zdanie mimo uszu, odprowadził dostojnego gościa do drzwi i na pożegnanie nawet ofiarował posłowi znaczek, który dawał prawo wstępu do klubów chemików.

Ulanfu był straszliwie przygnębiony, więc Tropinin starał się podnieść go na duchu.

- Proszę się nie martwić, nie powiem ani słowa o naszej eskapadzie pańskiemu szefowi. Ostatecznie, sam ją zainicjowałem.

- A jeżeli powstaną plotki?

- Ten narcyzowaty baran i jego kompani są najbardziej zainteresowani tym, by nie wywlekać tej historii na światło dzienne. Sądzę, że gdyby sprawa wyszła na jaw, dostaliby za swoje?

- Oczywiście. Gdybym sporządził raport...

- Sądzę jednak, że pan tego nie zrobi - przerwał mu Tropinin. Ulanfu skinął głową.

- Tak, ale moje oko!—znowu posmutniał.

- Niech pan weźmie zwolnienie na kilka dni albo zalepi siniak plastrem. Może pan powiedzieć, że zrobił się panu czyrak. Ulanfu całkowicie się uspokoił.

- Tak się cieszę, że właśnie mnie powierzono obowiązek dotrzymania panu towarzystwa. Jest pan niezwykłym człowiekiem.

- Zwykłym. Ale niech mi pan powie szczerze, Ulanfu, czy takie bójki zdarzają się u was często?

Ulanfu rozejrzał się, by sprawdzić czy nikt ich nie podgląda, i skinął głową. Miał minę człowieka, przyłapanego na popełnieniu zbrodni stanu.

- I klanowy szowinizm?

- I klanowy szowinizm - Ulanfu ośmielił się przytaknąć. Natychmiast jednak zorientował się, że powiedział zbyt dużo i dodał.

- Ogólnie rzecz biorąc stosunki między klanami...

- Wiem, są wspaniałe. Jak taż i w samych klanach...

- Nie rozumiem, signor legat.

- Doskonale pan rozumie, przyjacielu. Przecież braliśmy udział nie w między klanowe j, ale wewnątrzklanowej bójce. Ulanfu nic nie odpowiedział.

7

Dokładnie pół godziny po opuszczeniu przez Roma i Ulę prefektury u jej wrót zatrzymały się cztery zakurzone samochody. Wysiadła z nich grypa mężczyzn kierowana przez wysoką, kościstą damę i zażądała od strażnika, by natychmiast zaprowadził ich do prefekta. Szef mantuańskiej policji wyszedł im na spotkanie i zaprosił do gabinetu.

- Jestem Marta Kapuleti, to zaś kwestor Werony oraz przedstawiciele miejskich gmin matów i agrów.

- Moje uszanowanie państwu. Czym mogę służyć?

- Oto wyrok sądu prowincjonalnego, polecający wydanie nam mojej córki i Roma Monteki, których zatrzymał pan wczoraj. Prefekt wziął wyrok i przełożył z ręki do ręki.

- Jaka szkoda! - oznajmił ze smutkiem.

- O co chodzi? Dokument został sporządzony zgodnie z wszelkimi zasadami! — zaniepokoił się kwestor.

- Uwierzyłbym panu nawet na słowo, panie kolego. Rzecz w tym...

- Niechże pan wreszcie powie! — władczo poleciła Marta.

- Widzi pani - powoli oznajmił prefekt - rzecz w tym, że ich już tu nie ma.

- Co to znaczy?

- Mnie również ta parka młodych ludzi z różnych klanów wydała się podejrzana. Musiałem jednak ich zwolnić w związku z brakiem cech przestępstwa. Prawo jest prawem - westchnął prefekt, jakby chciał w ten sposób powiedzieć: „niech to diabli wezmą!"

- Jednakże zatrzymano ich pod zarzutem naruszenia prawa własności.

- Zgadza się, kwestorze, zgadza. Niestety, zarzut nie potwierdził się. Uzyskałem dowody, że właściciel domu, Fairfax, sam im zaproponował, by zatrzymali się u niego, i nawet zostawił drzwi otwarte.

- No cóż, mniejsza o dom, ale przecież powinien pan otrzymać polece­nie zatrzymania Montekiego pod zarzutem porwania mojej córki.

- Tak, signora, w chwili gdy państwo wchodziliście, właśnie się z nim zapoznałem. Cóż za łajdak! Przeczucie mnie nie myliło. Wie pani, gdy człowiek przesiedzi w tym fotelu dwadzieścia lat, zaczyna wyczuwać prze­stępcę instynktownie.

- Co nie przeszkodziło panu go zwolnić!

- Niestety, signora - prefekt z ubolewaniem rozłożył ręce. - Takie jest. prawo. Szkoda, że nie zapoznałem się z pocztą wcześniej. Marta była nieprzytomna z wściekłości.

- Pan mi za to odpowie! — oznajmiła zapalczywie.

- Nie radziłbym rozmawiać ze mną tym tonem — twardo odrzekł prefekt.

- Signora jest zdenerwowana — wtrącił się kwestor. — Proszę się nie gniewać. Od pana bardzo wiele zależy. Nie mogli odejść daleko, niech pan uruchomi wszelkie podległe panu siły i schwytamy ich.

Marta zorientowała się, że prefekt może być przydatny i natychmiast zmieniła taktykę.

- Proszę mi wybaczyć, pan pojmuje - serce matki...

- Oczywiście, doskonale panią rozumiem!-z zapałem zawołał prefekt. - Nie będziemy tracić czasu.

Włączył selektor i wydał niezbędne polecenia. Sfora robopolicjantów rzuciła się na poszukiwania uciekinierów. Podzielono całą okolicę na sektory i zaczęto je systematycznie przeczesywać, wchodząc do każdego domu i pytając, czy jakaś młoda para nie prosiła o schronienie. Prefekt osobiście dowodził operacją, zaś Marta Kapuleti'nie odstępowała go ani na krok.

...Rom i Ula, trzymając się za ręce, wyszli z prefektury. Ich sytuacja była

nie do pozazdroszczenia - nie mieli dokąd się udać, nie mieli kogo poprosić o pomoc, przebywanie w publicznych miejscach było ryzykowne - Roma mógł ktoś rozpoznać i zatrzymać. Popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się smutno.

Pozostało tylko jedno wyjście - porozmawiać ze Storteyem przez telefon. Unikając ludzi, obawiając się każdego przechodnia, odnaleźli stojącą na uboczu budkę telefoniczną, weszli do niej i Rom wykręcił numer. Usłyszał długi sygnał. Jeszcze raz się połączył - z tym samym, wynikiem. Rom wybrał inny numer.

- Do domu? - zapytała cicho Ula.

Skinął głową, modląc się, by do telefonu podeszła matka. Usłyszał jednak glos ojca i delikatnie odłożył słuchawkę na widełki.

Bardzo chciał dodać Uli otuchy, przekonać ją, że to drobiazg, muszą przeczekać i po jakimś czasie zadzwonić jeszcze raz. Stortey zapewne, jak zwykle, wyszedł po zakupy i niewątpliwie wkrótce będzie w domu. Położył rękę na ramieniu dziewczyny i zauważył, że Ula rozszerzonymi z przeraże­nia oczyma patrzy na ulicę. Po jezdni, w kierunku prefektury, mknęła kawalkada samochodów.

- To po nas - szepnęła Ula.

- Dlaczego tak myślisz?

- Nasz samochód.

- Nie mylisz się?

Spojrzała na niego wymownie.

- Jeżdżę nim od dziecka.

Trzeba uciekać. To ich ostatnia szansa, pomyślał Rom. Zniknąć w tłumie i spróbować znaleźć ukrycie gdzieś w zaułkach starego miasta. Pociągnął Ulę za rękę i zaczęli biec.

Na ulicy było dość dużo ludzi. Zatrzymywali się i patrzyli w ślad za nimi. Rom nie zwracał jednak na nich uwagi, starając się jak najszybciej zniknąć z. niebezpiecznego sąsiedztwa prefektury i przedostać się do centrum. Wydawało się, że cel jest już blisko, ale w tej samej chwili przed nimi pojawiła się tyraliera robopolicjantów. Uciekinierzy skręcili w zaułek i zatrzymali się, dysząc ciężko.

- Rom, kochany, nie mam już siły - poskarżyła się Ula. Nie mówiąc ani słowa, podprowadził ją do bramy najbliższego domu

i zadzwonił do pierwszych z brzegu drzwi. Ktoś, powłócząc nogami,

podszedł do drzwi i starczy głos zapytał.

- Kto tam?

- Dziewczyna zasłabła, niezbędna jest natychmiastowa pomoc. Po chwili namysłu staruszek wymamrotał.

- Przykro mi, ale w niczym nie mogę pomóc. Musicie, państwo, zwrócić się do pogotowia.

Rom nie chciał drugi raz kusić losu. Weszli na najwyższe piętro i przysie­dli na stopniu. Może ich prześladowcy nie będą sprawdzali wszystkich domów. Niestety, nadzieja ta zawiodła. Dziesięć minut później na parterze rozległ się hałas - policja kontrolowała mieszkania. Zrozpaczony Rom pochwycił Ulę na ręce i znowu zadzwonił do drzwi. Otworzył im siwy, szczupły mężczyzna w okularach.

- Moja żona zasłabła, ściga nas policja, niech pan nas ukryje - wymam­rotał Monteki i dodał: - Przysięgam, jesteśmy niewinni.

Siwy spojrzał uważnie Romowi w oczy, popatrzył na Ulę i usunął się na bok, pozwalając im wejść. Zatrzasnął drzwi, zaprowadził Roma do pokoju i bez słowa wskazał wielką szafę.

Kilka minut potem rozległ się dzwonek. Gospodarz bez pośpiechu otworzył drzwi i wpuścił prefekta.

- Signor Desaures, jeśli się nie mylę?

- Tak, panie prefekcie.

- Poszukujemy młodej pary. Czy nie prosili pana o schronienie?

- Nie. Czy chce pan sprawdzić? Prefekt wzruszył ramionami.

- Nie mam podstaw, by panu nie wierzyć.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, o co są oskarżeni?!

- Jest pan ciekawski.

- Jestem filem. Mój zawód polega na dążeniu do zrozumienia ludzi l ich postępków.

- Należą do różnych klanów i ośmielili się zakochać w sobie.

- To straszne przestępstwo - przytaknął mu Desaureg.

- Oczywiście! Będziemy ich szukać jeszcze całą dobę - nienaturalnie głośno oznajmił prefekt.

- Powodzenia!

Za plecami prefekta pojawiła się koścista dama.

- Niestety, signora Kapuleti, tu ich również nie ma - rzekł z ubolewa­niem urzędnik.

Filozof poczekał, aż policja wyjdzie z domu, wypuścił uciekinierów z szafy, -zaprowadził do kuchni i poczęstował gorącą kawą. Zainteresował się samopoczuciem Uli i 'Rom, czerwony ze wstydu, wyznał, że był to

podstęp, który miał na celu wzbudzić litość właściciela mieszkania. Desau-res skinął głową, posadził ich na kanapie i zagłębił się w stojącym naprze­ciwko olbrzymim fotelu, nabił i zapalił fajkę. Dopiero potem powiedział:

- Opowiadajcie.

Młodzi ludzie spojrzeli po sobie. - Nie byli pewni, czy mogą zaufać zupełnie obcemu człowiekowi, mimo że zachował się w stosunku do nich tak wspaniałomyślnie.

Desaures domyślił się, jakie wątpliwości ich dręczą.

- Mówcie jak na spowiedzi. Skoro z waszego powodu zdecydowałem się na nielojalność wobec władz, na pewno nie wyrządzę wam krzywdy.

- Ja powiem, Rom - rzekła Ula i pomijając jedynie intymne szczegóły, zrelacjonowała mu pełną radości i smutku historię ich miłości. Desaures nie przerywał.

Miał zwyczaj słuchać z przymkniętymi powiekami i sprawiało to chwila­mi wrażenie, że filozof usnął. Kiedy jednak Ula milkła, niepewna, czy ma mówić dalej, spoglądał na nią ostro, dając znać, że czeka na dalszy ciąg.

Rom słuchał ukochanej i od początku przeżywał ich Odyseję - pierwsze spotkanie, swoją naukę matematyki, pamiętny mecz motokręgli, scenę balkonową, ucieczkę, przygody w hotelu, oblężenie domu Fairfaxa, noc spędzoną w celi mantuańskiej prefektury. Spróbował wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawia ta historia widziana przez kogoś postronnego i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad jej ukrytym sensem. Zdarzenia, które rozpoczęły się zupełnie zwyczajnie, rozwijały się gwałtownie. Uczu­cie, które zrodziło się między nimi, nie było niczym szczególnym - kogóż obchodzi, że dziewczyna i chłopak pokochali się, przecież takich są miliony! Ale jak ziarnko piasku, padając ze szczytu, wywołuje lawinę, podobnie ich miłość wciągała w swoją sferę oddziaływania coraz większą liczbę osób -niektóre z ich własnej woli, inne w wyniku zbiegu okoliczności. Dlaczego wokół nich szaleją namiętności, jakie znaczenie ma dla innych to, czy pobiorą się i zyskają prawo do szczęścia, czy będą rozłączeni na zawsze? Wydawało mu się, że znajduje odpowiedź na te pytania.

Ula zakończyła swą opowieść i popatrzyła na Roma, jakby upewniając się, czy nic nie pominęła. Nie, nie pominęłaś, odparł Rom spojrzeniem. Wręcz przeciwnie pomogłaś mi zrozumieć, że bronimy nie tylko swoich uczuć, ale i prawa, by inni również mogli kochać zgodnie ze swą wolną wolą. Ach, moja miła, najdroższa!

Desaures po dłuższym milczeniu wyjął, fajkę z ust i wypowiedział niezrozumiałe zdanie.

- Ta sytuacja prędzej czy później musiała zaistnieć, ale któż mógł przewidzieć, od której niteczki kłębek zacznie .się rozwijać. - Spostrzegł pytające spojrzenie Uli i uśmiechnął się. - Później porozmawiamy, na razie chciałbym się zorientować, co się dzieje w świecie, i podjąć pewne środki ostrożności.

- Jeżeli nasza obecność sprawia panu kłopot, proszę powiedzieć otwar­cie. Odejdziemy natychmiast, gdy skończy się obława. - Rom jeszcze nie ukończył myśli, a już zaczął żałować, że ją wypowiedział.

Filozof nie poczuł się urażony tą młodzieńczą drażliwością.

- Zamknę was na klucz, wy zaś nie odpowiadajcie na żadne stukanie, siedźcie jak myszy pod miotłą. Możecie korzystać ze wszystkiego, co znajduje się w domu, z wyjątkiem telefonu - linia może być na podsłuchu. I jeszcze jedno, nie podchodźcie do okien.

Rom i Ula znowu zostali więźniami - tym razem z własnej woli. Niedługo martwili się swą sytuacją. Wspaniale spędzili dzień, rozkoszując się wza­jemną bliskością.

- Wiesz, Ulo, przecież nikogo nie potrzebujemy. Powinienem się zgo­dzić na Góry Ołowiane. Przyjaciele pomogliby ci uciec od babki i żylibyśmy wspaniale. Zbudowałbym wzorową fermę, hodował kapustę i pasł świnie.

- A ja?

- Gotowałabyś obiady i niańczyła dzieci.

Desaures, wróciwszy wieczorem do domu, niepokoił się, że jego goście nie dają znaku życia. Znalazł ich w kuchni pochylonych nad stołem, głowa przy głowie, i tak zajętych sobą, że nawet nie zauważyli jego nadejścia.

- Jakie czary odprawiacie? - zapytał.

Rom drgnął i nakrył dłonią leżącą przed nim kartkę papieru. Ula też się zmieszała.

- Wiem, że to niewłaściwe, lecz Ula uczyła mnie matematyki - po chwili wahania przyznał się Rom.

Desaures spojrzał na kartkę pokrytą cyframi i rzekł z westchnieniem.

- Jakże was otumaniono, moje dzieci, ileż głupoty wbito wam do głów! Dobrze, podzielę się z wami nowinami. Zacznę od przyjemnych - rozma­wiałem przez telefon z twoim wychowawcą, Romie, i obiecał, że postara się znaleźć wam schronienie w Górach Ołowianych.

Rom i Ula spojrzeli po sobie.

- Widzę, że odpowiada wam taka perspektywa. I słusznie. Sam bym z chęcią zamienił miejskie wygody na czyste, górskie powietrze i samotność. W takich warunkach dobrze się rozmyśla nad ludzką głupotą. Stortey

oznajmił, że jest obecnie wybitnym specjalistą w organizowaniu ucieczek i zobowiązał się ułatwić wam przejazd. Dobrego wybrałeś sobie wychowaw­cę, Romie. Oczywiście, to nie taka prosta sprawa, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jakie namiętności rozpętały się wokół was. Tak, staliście się prawdziwymi bohaterami dnia, wszystkie gazety pełne są opisów waszej historii, rozprawiają o was na każdym rogu. Zdaje się, że Hermes podzielił się na dwie wrogie partie - tych, którzy popierają wasz związek, i tych, którzy są mu przeciwni. Niestety, tych ostatnich jest na razie o wiele więcej.

- A moi rodzice? - spytała Ula.

- Twego ojca, dziewczyno, osaczyli reporterzy, a on oznajmił im, że nie widzi nic strasznego w tym, że jego córka wyjdzie za mąż za agra, i gotów jest udzielić jej swego błogosławieństwa. Odważny człowiek, możesz być z niego dumna. Muszę cię jednak również zmartwić. Gmina matów w Weronie skazała go na ostracyzm, twoja matka zażądała rozwodu, gdy zaś jak zwykle przyszedł przeprowadzić wykład w Uniwersytecie, studenci urządzili mu kocią muzykę. Nie martw się - pogładził ją po głowie -wszystko się uładzi. Kapuleti nie da się zaszczuć nawet tej sforze klanowych entuzjastów.

Teraz twoja kolej, Rom, bądź dzielny. Stortey powiedział mi, że w wa­szym domu był straszliwy skandal. Twoja matka wyrzekła się swego młodszego syna i nazwała go podłym donosicielem. Hel... tak chyba ma na imię?

Rom nie mógł wykrztusić słowa. Ach, bracie, mój rodzony bracie, jeśli coś się z tobą stanie, nigdy sobie tego nie wybaczę!

- Hel zniknął. - Desaures wyjął chustkę i zaczął przecierać okulary.

- Czy coś jeszcze? - zapytał Rom z zapartym tchem.

- Tak, Rom, ale nie martw się, mój drogi, wszystko będzie w porządku.

- Proszę mówić!

- Gdy signor Monteki dowiedział się o wszystkim, poczuł się źle, trzeba było wzywać pogotowie. W klinice postawiono diagnozę - zawał mięśnia sercowego. Ale nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa. Potrzebny mu spokój i czeka go długa kuracja. Lekarze powiedzieli Storteyowi, że twój ojciec ma silny organizm i przeżyje.

Rom wstał.

- Pojadę do niego!

- Możesz to zrobić, ale w takim przypadku będziesz musiał rozstać się z Ulą. i to, być może, na zawsze.

Rom usiadł.

- Pojedziemy razem - oznajmiła Ula. - Nie ośmielą się nas rozłączyć.

- Jeszcze jak się ośmielą! - zaoponował Desaures. - Rodzinom w ni­czym nie pomożecie, wręcz przeciwnie, będzie im łatwiej, gdy będą wiedzieli, że jesteście bezpieczni. A siebie zgubicie; gdy tylko pokażecie się na ulicy, będziecie musieli zapomnieć o sobie.

Wstał, podszedł do okna i gestem ręki przywołał ich do siebie. Przed domem spacerował policjant.

Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, myśląc każde o swoim.

- Ma pan rację, signor - rzekła Ula. - Nie wiem, jak zdołamy się panu wywdzięczyć. Jesteśmy przeklęci, wszystkim przynosimy same nieszczęścia.

- Cóż za bzdura!-z niezwykłym dla siebie zapałem krzyknął filozof. -Nawet sobie nie wyobrażacie, jak szlachetną i ożywczą siłą jest wasza miłość! Widzę, że muszę wam otworzyć oczy na waszą rolę w historii Hermesa. Chcecie posłuchać, drodzy studenci? - I nie czekając na odpo­wiedź przygnębionych młodych ludzi, zaczął mówić.

- Od dzieciństwa wbija się wam do głowy myśl, że system klanowy jest czymś przyrodzonym i pełnym głębokiej mądrości. W rzeczywistości jest on przeciwny naturze i bezsensowny. Zapewnia się was, że społeczeństwo Hermesa przypomina kwitnącą oazę w kosmicznej pustyni. W istocie jednak jest to staw zarośnięty przesądami jak błoto mchem. I wy, przyjacie­le, nawet o tym nie wiedząc, cisnęliście w ten staw kamyczek, wokół którego powstał skrawek czystej wody i zaczęły rozchodzić się fale znoszące cały brud w stronę brzegu. Mech jest żywotny, nie znosi żadnych ubytków w swej masie i będzie rozpaczliwie walczyć ó to, żeby znowu zawładnąć całą powierzchnią.' Ale w ostatecznym rozrachunku przegra, bo pod nim jest czysta woda ożywiana źródłem mądrości narodu.

Skomplikowany obraz nakreślony przez fila wywołał u młodych ludzi jakieś niejasne skojarzenie. Jednocześnie bezlitosna szczerość, z jaką odrzucał wszystko, w co wierzyli i co przywykli czcić, wywoływała w nich uczucie zakłopotania.

- Wiem, że trudno wam pogodzić się z myślą, iż ład, na którym opiera się dobrobyt naszej planety, jest przegniły i nieuczciwy. Ale zastanówcie się. Świat, w którym żyjemy, jest nieskończenie różnorodny i pełen kontrastów. Wszystko w nim wydaje się rozproszone, jakby jakieś bóstwo uniosło Wszechświat, cisnęło go w dół i rozbiło na kawałki, z których każdy uzyskał swoją, niepodobną do innych formę egzystencji -organiczną i nieorganicz­ną, biologiczną i społeczną, materialną i duchową. Potem bóstwo rozdrob-

niło te kawałki na okruchy, rozdzielając przyrodę nieorganiczną, czy jak się ją w dużym uproszczeniu nazywa - martwą - na substancje i fale, ciecze i ciała stale, organiczną żywą - na florę i faunę. Ta ostatnia rozpadła się na gady i ssaki, te zaś na niezliczone gatunki, rzędy i rodziny, włączając w to koronę stworzenia - człowieka, którego przyroda wyposażyła w umiejęt­ność myślenia, to znaczy zdolność poznania samego siebie.

Człowiek uzyskał świadomość i początkowo uznał otaczające go środo­wisko za coś całego i niepodzielnego. Gdy jednak przyjrzał się mu bliżej, stwierdził, że w każdym jego fragmencie działają niepowtarzalne prawidło­wości, i zaczął je badać. Pierwotna wiedza, mathema - widzisz, Ulo, skąd wzięła się nazwa twej nauki! — odzwierciedlając realność, podzieliła się na gałęzie. By pojąć budowę Wszechświata, niezbędna jest astronomia, by zbadać budowę materii - fizyka, by rozwiązać sekret życia - biologia. Ekonomia polityczna, która u nas, na Hermesie, praktycznie nie istnieje, zajęła się badaniem stosunków międzyludzkich w czasie procesu produkcji i wymiany, zaś historia wzięła na siebie obowiązek zapisu dzieł ludzkich, by zachować pamięć o przeszłości i przekazać żyjącym pokoleniom do­świadczenia tych, które odeszły. Agronomia pomogła im zdobyć żywność, zaś cała rodzina nauk technicznych — tworzyć i doskonalić "drugą przy­rodę" - od zwykłego koła do mózgu elektronicznego. Im głębiej jednak myśl ludzka wnika w szczegóły, w tym większym stopniu traci ogólną perspektywę. Nic na to nie można poradzić — za każdą zdobycz trzeba zapłacić jakąś stratą. Już starożytni myśliciele, na naszej praojczyźnie -Ziemi, dostrzegli, że przy całej różnorodności świata u jego podstaw leży pewna materialna substancja, że rozmaite formy istnienia powiązane są tysiącami widocznych i niewidocznych nici, że obok oddzielnych prawidło­wości, które określają konstrukcję tych sfer, istnieją uniwersalne, obejmu­jące cały organizm społeczny, całą naturę, a nawet cały Kosmos. Ich rozszyfrowanie stanowi cel mojej nauki — filozofii.

Uniwersalność istnienia, by zostać adekwatnie, to znaczy właściwie, dokładnie zrozumianą, wymaga uniwersalności świadomości - oto najdo­nioślejszy wniosek, do którego doszła ludzkość w wyniku długiej ewolucji. Uniwersalność taka stanowi warunek harmonijnego rozwoju samego czło­wieka. Jak jednak osiągnąć ten upragniony cel? Oto pytanie. U zarania cywilizacji poszczególni geniusze jak Arystoteles, Leonardo da Vinci, Goethe, Łomonosow, Humboldt byli jeszcze w stanie ogarnąć to, co nieogarnione. Potem stało się to po prostu niemożliwe. Nawet filozofia, która z istoty swego powołania powinna służyć jako instrument uogólnienia

i syntezy, do tego stopnia rozgałęziła się i wzbogaciła swe skarbnice, że jakakolwiek próba poważnego jej opanowania zaczęła wymagać głębokiej specjalizacji, pochłaniającej bez reszty całe życie. I to w dodatku próba opanowania nie całej nauki, lecz jedynie któregoś z jej kierunków -ontologii, gnoseologii, logiki czy też historii filozofii.

Pozostało tylko jedno wyjście —od wczesnego dzieciństwa dawać każde­mu podstawowe informacje o wszystkich zasadniczych gałęziach nauki, a przede wszystkim - kształtować szerokie horyzonty myślenia, by później, gdy człowiek zacznie się specjalizować, nie opuszczało go zainteresowanie wszystkim, co dzieje się poza obrębem jego zawodu. Możecie mi odpowie­dzieć, że coś podobnego ma miejsce i u nas. Jednakże tak zwana „wspólna wiedza", wykładana w hermesjańskich szkołach, to żałosna imitacja ob­szernego programu, który pozwala Ziemianom uniknąć jednostronności i dysponować poważną erudycją przy równoczesnym wysokim poziomie zawodowej specjalizacji.

Ale i tu istnieje granica, której nie wolno przekroczyć. Jak już mówiłem, gdy człowiek wgłębia się w szczegóły, traci perspektywę. Ale jest również odwrotna strona medalu - gdy próbuje się ogarnąć wzrokiem cały obraz, przestaje się dostrzegać szczegóły, niekiedy bardzo istotne. W praktyce podobne podejście grozi obniżeniem poziomu doskonałości zawodowej, a nadmierna fascynacja uniwersalnością prędzej czy później dopro­wadziłaby społeczeństwo do upadku. Problem staje się tym bardziej palący, im bardziej rozwojowi nauki, wzrostowi zasobu informacji nieu­chronnie towarzyszy dalsze pogłębianie się specjalizacji, która dzieli ludzi, wzmaga ich wzajemną obcość, tworzy z nich odrębne grupy zawodowe. Co może przeciwstawić się temu groźnemu niebezpieczeństwu? Tylko sztuka. Czy wiecie coś o niej?

- Oczywiście - odparł Rom - u nas często mówi się „sztuka rolnicza", „sztuka ogrodnicza".

- Tak, to rudymentarne, szczątkowe znaczenie tego słowa. Inaczej mówiąc - to „umiejętność", „mistrzostwo". Mnie natomiast chodzi o coś innego - o sztukę jako odzwierciedlenie świata w artystycznej formie. Przeważająca większość Hermesjan nie ma o tym zielonego pojęcia, ponie­waż sztuka u nas nie istnieje, jeżeli nie brać pod uwagę architektury i prymitywnej muzyki tanecznej komponowanej i wykonywanej przez maszyny.

- To znaczy, że jest i inna muzyka? - zapytała Ula.

- I nie tylko muzyka, ale również malarstwo, rzeźba, literatura, sztuka filmowa i telewizja.

- Telewizja? - zdziwił się Rom. - Przecież codziennie oglądamy pro­gramy.

- Owszem, ale tylko dokumentalne lub szkoleniowe. Programy artysty­czne są czymś zupełnie innym. Wiesz, Rom, że podobnie jak wy, nigdy ich nie widziałem i mogę tak sądzić jedynie na podstawie starych książek przywiezionych z Ziemi. Książek, których nie tylko zachowało się mało, ale które ponadto są surowo zakazane. Być może, kiedyś będziecie mieli szczęście zobaczyć, jak to wygląda. Natomiast poezja...

- Poezja? Jakie dziwne słowo...

Desaures miał zamiar im wytłumaczyć, co ono oznacza, ale rozmyślił się. Podszedł do biblioteki i wyjął z niej stary, pożółkły tomik. Ostrożnie go otworzył i zaczął czytać śpiewnie jak modlitwę.

Kochałem panią - i miłości mojej Może się jeszcze resztki w duszy tlą. Lecz niech się pani już nie niepokoi, Nie chcę cię smucić nawet myślą tą. Kochałem bez nadziei i w pokorze, W męce zazdrości, nieśmiałości trwóg, Tak czule, tak prawdziwie - że daj Boże, Aby cię inny tak pokochać mógł. *

Nie przystosowane do tłumaczenia wierszy aty sporządziły dosłowny przekład. Ale rymowana melodyka zabrzmiała tak niezwykle i czarująco, tak delikatna i szlachetna była myśl zawarta w tych lakonicznych wersach, że Ula i Rom siedzieli jak zaczarowani. Poprosili Desauresa, by czytał dalej, i młodzi Hermesjanie długo jeszcze z zachwytem słuchali strof rosyjskiego poety, od którego dzieliła ich niewyobrażalna przepaść czasu i przestrzeni.

- Otworzył pan przed nami cały świat — powiedziała z przejęciem Ula. - Boże, jacy jesteśmy głupi!

- Przyznam się, że nie zrozumiałem połowy tego, co pan mówił, signor Desaures.

- Domyślam się, Rom. Ale sądzę, że zrozumieliście najważniejsze -doprowadzając profesjonalizm do absurdu, odrzucając sztukę, założyciele naszego porządku społecznego skazali Hermesjan na niezwykle ubogie życie. Nie wspomnę już o rozkoszach profesjonalnej klanowości. Do-

* Aleksander Puszkin „List do Anny Pawłowny" przekład Juliana Tuwima

świadczyliście ich na własnej skórze i sami najlepiej potraficie ocenić tę błogosławioną zasadę.

- Kim pan jest? - spytał nagle Rom. Desaures zmieszał się.

- Jestem, jak wiesz, filozofem, przedstawicielem wymierającego kla­nu. Nie ilościowo, nie. Filów mamy więcej niż potrzeba, ale prawdziwych filozofów można policzyć na palcach.

- Nie o tym myślałem. Proszę wybaczyć, nie chciałbym pana obrazić, ale ojciec mówił, że istnieje jakaś sekta, która występuje przeciwko pro­fesjonalnej klanowości. Nie pamiętam, jak się nazywa. Mówił, że jej członkowie to najgorsi przestępcy.

- Przyszło ci na myśl, że i ja do tej sekty należę. A przy okazji -nazywają się uniwersami.

Rom, zawstydzony, skinął głową.

- Jaki ty jesteś nieokrzesany - zrobila mu wymówkę Ula. - Proszę mu wybaczyć, to przecież ciemny agr - zażartowała, próbując rozładować atmosferę.

- Ależ, cóż tu wybaczać, lubię bezpośrednich ludzi. Nie, przyjacielu, nie należę do sekty, bo w ogóle nie wierzę w żadnego boga.

8

Cały następny dzień Ula i Rom spędzili ze swoim nowym przyjacielem, odkrywając rzeczy, o których nie mieli pojęcia. Byli dosłownie ogłuszeni gwałtownym atakiem na przesądy, które utrwaliły się w ich świadomości. Bronili się instynktownie, by w końcu dać się przekonać. Filozof, nawraca­jąc młodych na swą wiarę, czy raczej niewiarę, cieszył się, że ciężki trud intelektualny odwraca ich uwagę od beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, i od gorzkich rozmyślań o losie bliskich im ludzi.

Późnym wieczorem zadzwoniono do drzwi i Desaures wpuścił do miesz­kania tęgą blondynę w nieokreślonym wieku o jaskrawo wymalowanych wargach i policzkach. Ula i Rom byli zaskoczeni, gdy gospodarz zapropono­wał, by wyszli ze swej kryjówki w kuchni i zapoznali się z jego wulgarnym gościem.

- Signora Petra - przedstawił ją.

- Bardzo mi przyjemnie - rzekła dama z kokieteryjnym uśmiechem, ściskając dłoń Roma. - Uwielbiam przystojnych młodych mężczyzn. -A następnie poklepała familiarnie Ulę po policzku, co ta przyjęła bez entuzjazmu.

- Signora obiecała wyprowadzić was z miasta i dostarczyć w bezpieczne miejsce — wyjaśnił Desaures.

- Pod warunkiem, że uprzednio będzie wypłacona uzgodniona suma.

- Zaliczkę pani otrzymała, pozostałą część - po zakończeniu operacji.

- Ceny wzrosły straszliwie, pomidory na rynku kosztują dwadzieścia sestercji, zaś o mięsie nawet mówić strach.

- No i co z tego?

- To znaczy, że trzeba coś dołożyć - bezczelnie oznajmiła blondyna, poprawiając gigantyczny kok.

- Pani wybaczy, umówiliśmy się...

- Tak, ale zanim poszłam na rynek. Poza tym ryzykuję swą nieskazitelną reputacją.

- W takim razie rezygnujemy z pani usług. Do widzenia, signora, i proszę nie zapominać, że obiecała pani trzymać język za zębami.

- Dlatego właśnie zatrzymam zaliczkę. Moje uszanowanie. - Dygnęła z gracją muła i drobnymi kroczkami podreptała w stronę drzwi.

Rom i Ula ze zdziwieniem obserwowali tę scenę. Czyżby filozof miał zamiar zawierzyć ich los takiej osobie? I nagle Roma olśniło.

- Przecież to nasza baryłka jęczmianki! — zawołał.

- Jednak mnie poznałeś, łobuzie - rzekł Stortey, zdejmując perukę. I zaczął ściskać młodych, przede wszystkim Ulę.

- Zawsze wiedziałem, że mam plecy pełne ekspresji—oznajmił z dumą. - Będę musiał pokazywać policji tylko swoją fasadę. Ale ogólnie rzecz biorąc, próba wypadła pomyślnie. — Po co ta cała maskarada?

- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, synu. Śledzą mnie i gdybym nie przekształcił się w piękną damę, sprowadziłbym wam na kark policjantów.

- Jak się czuje ojciec? - zapytał z niepokojem Rom.

- Coraz lepiej, nie martw się. Zaś twoja matka musiała poświęcić swoje trzy suknie, by ubrać signorę Petrę.

- Cóż za idiotyczne imię!

- Proszę nie obrażać moich uczuć - oburzył się wychowawca. - Tak miała na imię moja pierwsza ukochana. Cóż to była za kobieta. Świata poza mną nie widziała. Do tej pory przysyła listy.

- A Hel?

- Na razie nic o nim nie wiadomo. Nie żałuj go - twardo powiedział Stortey - nie jest tego wart.

Rom z goryczą przyjął ten surowy wyrok na swego brata, wypowiedziany

przez zazwyczaj wielkodusznego, łagodnego Storteya, ale nie zaprotesto­wał. Bóg da, Hel pójdzie po rozum do głowy - przekleństwo matki na pewno weźmie sobie do serca.

- No, a co u ciebie, przyjacielu?

- Wspaniale. Wreszcie wykopali mnie z Uniwersytetu, o co od dawna bez skutku walczyłem. Jestem teraz wolne ptaszę. Zacznę, tak jak ty, studiować matematykę, albo zostanę filozofem, jak wasz miły gospodarz.

- Sądzę, że jest pan urodzonym filozofem - stwierdził Desaures.

- Merci, signor, za komplement, choć jako agr powinienem się oburzyć.

- Stortey, kochany, tak mi przykro, że z naszego powodu stracił pan posadę - powiedziała Ula.

- Nie martw się, nie zginę. Nie rozmawiajmy już o tym, mamy teraz ważniejsze sprawy. - Wyszedł do hallu, przyniósł stamtąd sakwojaż, otworzył go i rzekł do Roma. - No, zakładaj.

- Co tam jest?

- Suknia dla krewnej signory Petry.

- Masz zamiar mnie również tak przebrać?

- Ciebie przede wszystkim. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, iż twoja fizjonomia jest doskonale znana na całym Hermesie?

- A co ze mną? - zapytała Ula. - Przecież mnie również mogą rozpoznać.

- Zasada maskowania jest prosta - ciebie przebierzemy za mojego krewniaka. Będziesz więc bratem Roma i pamiętajcie, żeby nie obejmować się publicznie. Rom, oddaj jej swoje spodnie.

- Przecież się w nich utopię — zaprotestowała Ula.

- Coś wymyślimy. Wziąłem ze sobą mnóstwo szpilek. Jestem zachwyco­ny własną przezornością.

Przebieranie zabrało wiele czasu, towarzyszyły mu śmiechy i żarty. Wreszcie filozof krytycznie obejrzał dorodną signorę, która postanowiła spędzić z krewniakami urlop w Górach Ołowianych, i uznał, że można zaryzykować.

- Ale, Stortey, czym pojedziemy, przecież twoją trajkotkę szlag trafił!

- Nigdy ci tego nie wybaczę. Jej przedwczesna śmierć pozostawi w mej duszy nie zabliźnioną ranę.

- Pojedziecie samochodem mego przyjaciela techa. Możecie mu bez reszty zaufać - rzekł Desaures. - No cóż, pożegnajmy się i niech los wam sprzyja.

- Nigdy pana nie zapomnimy, signor - powiedziała Ula i pocałowała go w policzek.

- Ja was także, przyjaciele. Dzięki wam mogłem, być może po raz pierwszy w życiu, nie tylko dyskutować o pożytku z dobrych uczynków, ale samemu zrobić coś pożytecznego.

Ostrożnie wyszli z domu, włożyli do bagażnika walizkę z zapasami, w które zaopatrzył ich Desaures, by nie musieli zatrzymywać się w mote­lach. Przy kierownicy siedział starszy, niepozorny człowieczek, który nie przedstawiając się uścisnął im dłonie i ruszył z miejsca na pełnym gazie.

Podróżni szczęśliwie minęli najbardziej oświetloną i pełną ludzi część drogi i zdawało się, że mogą już odetchnąć z ulgą, gdy przy samej granicy miasta oczekiwała ich niemiła niespodzianka - ustawiono tu posterunek kontrolny, rzecz do tej pory nie spotykana na hermesjańskich drogach. Najwidoczniej niezwykle uczucie dwóch młodych istot stało się źródłem wielu nieoczekiwanych wydarzeń, co groziło obaleniem porządku społecz­nego panującego na Hermesie.

Robopolicjant uważnie skontrolował wodomobil, nie znalazł nic podej­rzanego i zażądał okazania dokumentów. Stortey wyjaśnił mu, że wyjechali tylko na przejażdżkę, zabieranie w takim przypadku dowodów osobistych jest idiotyzmem. Robot zawahał się. Stortey próbował go zagadać, nie uwzględnił jednak, że ma do czynienia z mechanizmem, który, w przeci­wieństwie do człowieka, nie da się wyprowadzić w pole. Potem spróbował pójść przebojem i nawrzeszczał na stróża porządku, nazywając go metalo­wym bałwanem. Robot, przyzwyczajony do takiego traktowania go przez wyższą rasę, nie zareagował na przekleństwa. Ta hałaśliwa dyskusja zwróciła uwagę wysokiego, dobrze zbudowanego, umundurowanego męż­czyzny, który sprawdzał inny samochód wjeżdżający do Mantui. Gdy mężczyzna ten podszedł bliżej, Rom i Ula z przerażeniem poznali prefekta.

- O co chodzi, sześćdziesiąty czwarty? - zapytał.

- Pasażerowie odmawiają okazania dokumentów, ekscelencjo - zamel­dował robopolicjant.

Stortey zorientował się, że tym razem ma przed sobą wysokiego funkcjo­nariusza policji i zmienił ton na pełen szacunku.

- Na miłość boską, signor, niech pan wytłumaczy temu służbiście, że normalni ludzie, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, nie biorą ze sobą dokumentów na wypadek spotkania z policją.

- Z kim mam przyjemność?

- Jestem mieszkanką Rzymu, zaś te maleństwa - to dzieci mojej

ukochanej, zmarłej siostry. Nie wyobraża pan sobie, cóż to była za kobieta! Mój mąż, który zajmuje wysokie stanowisko w stolicy, nieraz proponował' jej pomoc, ale ona stanowczo odmawiała, mówiąc, że sama wychowa swoje dzieci. I jaki był tego rezultat? Zapracowała się na śmierć. Ceny przecież teraz tak poszły w górę - na rynku pomidory były po dwadzieścia sestercji, zaś o mięsie nawet strach pomyśleć.

Prefekt cierpliwie wysłuchał Storteya, czym niewiele osób mogło się poszczycić, i odparł:

- Istotnie, w stolicy ceny są wyższe. Czy mógłbym się dowiedzieć, do jakiego klanu państwo należycie?

- Jestem agrem, to znaczy agrą, to zaś mój siostrzeniec — wskazał Roma, i siostrzenica - wskazał Ulę.

- Chciała pani powiedzieć, że to siostrzeniec, a to siostrzenica.

- Oczywiście, prefekcie, ciągle ich mylę. To przecież bliźnięta.

- Wydaje mi się, że już gdzieś widziałem te bliźnięta — mruknął prefekt.

- Czyż nie tak, panienko? - Uważnie popatrzył na Roma.

- Och, prefekcie, błagam pana, niech pan nie zaczyna flirtować z -tą kokietką, bo zacznie sobie bóg wie co wyobrażać - pospiesznie wtrącił się Stortey. Kątem oka zauważył, że kierowca spochmurniał i w obawie, że popełni jakieś głupstwo, położył mu rękę na ramieniu. - Jest pan taki przystojny, że gdybym miała dziesięć lat mniej...

- Och, nie znać tych lat po pani - uprzejmie stwierdził prefekt. Storteyowi jakimś cudem udało się zarumienić. - Cóż mam z państwem począć, jedźcie z bogiem. Ale kilometr dalej, przy motelu, jest jeszcze jeden posterunek kontrolny, tam i tak was zatrzymają. Zresztą, radźcie sobie, państwo, sami. - Odszedł na bok i polecił podnieść szlaban.

Rom pomyślał, że prefekt, choć jur, też pewnie jest filozofem. I może nawet członkiem sekty uniwersów.

Po przejechaniu jakichś trzystu metrów wydobyli mapę i stwierdzili, że gdzieś w pobliżu odchodzi od szosy gruntowa droga. Znaleźli ją bez trudu. Wodomobil po wyminięciu posterunku znowu pomknął przed siebie.

- Sprytnie .go wyprowadziłem w pole — chwalił się Stortey — choć to facet kuty na cztery nogi. Od razu było widać, że to doświadczony jur. Musiałem użyć mojego wrodzonego wdzięku i wykorzystać nie byle jaką znajomość męskiej natury.

Rom nie chciał sprawiać mu przykrości, nie wspomniał więc o dziwnym zachowaniu mantuańskiego stróża prawa, który trzykrotnie przyszedł im

z pomocą. Ula ścisnęła jego dłoń - myślała o tym samym. Nauczyli się już rozumieć nie tylko bez pomocy atów, ale i bez stów.

Po jakimś czasie zrobili przerwę w podróży, posilili się i popędzili dalej. Rom i Ula zdrzemnęli się i obudzili, gdy samochód stanął.

— Hej, śpiochy, wyłaźcie, przyjechaliśmy do raju! - wesoło krzyknął Stortey.

Znajdowali się w środku niewielkiej doliny. Był to skrawek równiny otoczony wysokimi, lesistymi wzgórzami, za którymi piętrzył się łańcuch Gór Ołowianych. Góry nie były zasobne w rudy metali i dlatego nie szpeciły ich kopalnie, nazwa zaś pochodziła od ich koloru - białawego z lekko niebieskawym odcieniem. Sama dolina zieleniła się wysokimi trawami, zaś główną jej ozdobą był spływający z gór i rozdzielający dolinę głęboki potok. Wydawać się mogło, że przyroda sama stworzyła ten zakątek, by zapewnić samotność i spokój.

Rom i Ula, gdy pożegnali się z małomównym techem i rozejrzeli wokoło, zwrócili uwagę na jedyny budynek znajdujący się na polanie - niewielki domek, przed którym zatrzymał się wodomobil. Zbudowany z cegły, piętrowy, z mansardą i oszkloną werandą, pokryty dachem z czerwonej dachówki, był najwyraźniej dopiero co wybudowany lub po generalnym remoncie. Nieco ich zdziwiło, że gospodarze nie wyszli gościom na spotka­nie. Kim oni są - miejscowymi czy mieszczuchami, którzy przyjeżdżają tu tylko na urlop? Czy łatwo będzie znaleźć z nimi wspólny język?

Z domu wyszedł Stortey, który wnosił bagaże i jakby zgadując, jakie pytania absorbują teraz jego młodych przyjaciół, zaprosił ich, by weszli do środka i zapoznali się z właścicielami. Pokazał im znajdujący się na parterze salonik z kominkiem, sypialnię i pokoik dla gości na piętrze. Pomieszczenia

były umeblowane prostymi, solidnymi meblami, czysto wysprzątane i wy-raźnie nie zamieszkane.

— Ale gdzie gospodarze? — zapytała Ula.

— Poczekaj, wkrótce was z nimi zapoznam - odparł Stortey i poprowa­dził ich na dół, do kuchni.

Tu czekała ich niespodzianka — stół był nakryty do śniadania, zaś stojący przy kuchni, na której smażyły się racuchy, sympatyczny robot w białym fartuchu na chwilę oderwał się od swych zajęć i serdecznie przywitał młodych ludzi. Oświadczył, że ma numer 10614, ale można go nazywać po prostu Robbi. Stortey, zacierając ręce, usadowił się za stołem i natychmiast pochłonął trzy racuchy, obficie polewając je śmietaną i miodem. Rom i Ula przełknęli ślinę.

- O co chodzi? - zapytał wychowawca, łapiąc oddech - dlaczego nie siadacie?

- Czy to jest właściciel? - Rom wskazał na robota. Robbi roześmiał się.

- Najnowszy model - oznajmił z dumą Stortey. Potrafi nie tylko śmiać się, ale i płakać. Nie wiem jednak, gdzie mu nalewać łzy, trzeba przeczytać instrukcję.

- Sam je wlewam - oburzył się robot.

- Pokaż.

Duże krople popłynęły po metalowych policzkach. Stortey chrząknął z zadowoleniem, wytarł usta serwetką, podniósł się z krzesła i stanął w uroczystej pozie.

- Romie Monteki i Ulo Kapuleti, wręczam wam klucze do waszego

domu, żyjcie szczęśliwie i niech zawsze pokój panuje w waszym domu. Mrugnął do robota, który wręczył oszołomionej parze klucz. Ula rzuciła się Storteyowi na szyję, Rom zaś, który wciąż nie mógł

uwierzyć w ten nieoczekiwany dar losu, zapytał:

- Wytłumacz mi, proszę, skąd miałeś tyle pieniędzy.

- Gdybym miał tę fantastyczną sumę, jaką trzeba było zapłacić za ten rajski zakątek, wpłaciłbym ją raczej do banku i śpiewająco żył z procentów. Niestety, Romie, twój wychowawca jest nędzarzem. Domek wybudowała dla siebie jakaś bogata wdowa z Florencji i zgodziła się go odstąpić za podwójną cenę.

- Komu więc to zawdzięczamy? - Nie jestem pewien, czy możemy ten dar przyjąć.

- Uspokój swą wrażliwą duszę, syneczku. Za nieruchomość zapłacono dwudziestoma talentami srebra, otrzymanymi pod zastaw pałacu Kapule-tów. Obawiam się, że kiedy dowie się o tym signora Marta, twój ojciec, Ulo, będzie miał za swoje. Możecie więc uznać swoje gniazdko za zmaterializo­wane superrównanie. Zaś numer dziesięć tysięcy sześćset któryś, niech diabli wezmą te cyfry...

- Sześćset czternasty, nie taki trudny do zapamiętania - zauważył robot.

- Dla kogoś, kto ma mózg elektroniczny - odciął się Stortey. - A więc, ów cud techniki, który kosztuje nieomal tyle samo, został zakupiony za kosztowności rodziny Monteków. Przyjrzyj mu się uważnie, Rom, a po­znasz w nim kolię twojej matki, kolczyki z szafirami, pierścionek ze szmaragdem, bransoletę z granatów i co tam jeszcze zgromadzili twoi zapobiegliwi chłopscy przodkowie.

- Ojcze! - z wdzięcznością szepnęła Ula.

- Matko! - z wdzięcznością szepnął Rom.

- Tak, dzieci, poszczęściło się wam z rodzicami, przynajmniej z ich połową. Ale nie miejcie wyrzutów sumienia. Rzeczy cenne istnieją po to, by z nich korzystać. Jak się domyślacie, nie byłem sknerą, ale miałem jakieś tam oszczędności. Ponieważ nie przynosiły specjalnych procentów, posta­nowiłem uwolnić się od tego kłopotu.

- Co z nimi zrobiłeś?

- Chodźcie, to wam pokażę.

Drugimi drzwiami wyprowadził ich na wewnętrzne podwórko, na którym stała nowiuteńka miniciężarówka.

- Dostarczajcie kapustę na rynek i odkładajcie dla mnie część dochodu. No, powiedzmy, jedną dziesiątą. Zgoda?

Gdy zaczęli gorąco wyrażać mu swą wdzięczność, zamachał tylko rękami i rzekł:

- To jeszcze nie wszystko. Widzicie tę szopę? Chodźcie, zobaczymy, co jest w środku.

- W szopie stały dwa rasowe konie, które powitały swych nowych właścicieli wesołym rżeniem.

- Zastały się - powiedział Stortey, klepiąc jednego z nich po zadzie. -A przecież był taki czas, kiedy zdobywałem nagrody na wyścigach. Pewnego razu...

- To też od ciebie, Stortey?

- Nie. Kortie podarowali Matthew i Ben. Wiesz przecież, że ich rodzice są właścicielami stadnin.

Dobrze mieć stu przyjaciół, ale kiedy i jak zdołają się im zrewanżować?

- Pobędę z wami jeszcze dzień, potem wrócę do Werony, by nie wzbudzać podejrzeń.

- Możemy pojeździć konno? - zapytała Ula, patrząc z zachwytem na konie.

- Przestań zadawać głupie pytania i oswajaj się z myślą, że jesteś właścicielką fermy. Do własności, co prawda, człowiek przyzwyczaja się szybko, za kilka dni będziecie się boczyć, gdy poproszę was o pozwolenie skorzystania z waszych rumaków. Zresztą, jeżeli odmówicie swojej ciotce, zarówno ty, drogi siostrzeńcze — zwrócił się do Uli — jak i ty, kochana siostrzenico, postąpicie zupełnie słusznie, bowiem signora Petra, przy jej gabarytach, jest w stanie zajeździć najpotężniejszego sycylijskiego persze-

rona.

Dopiero teraz Ula i Rom uzmysłowili sobie, że wciąż jeszcze są w swych przebraniach. Uśmiali się serdecznie, a następnie przebrali się i wyruszyli na przejażdżkę. Stortey uprzedził ich, by nie jeździli do pobliskich osiedli.

Okazało się, że Ula jest wspaniałą amazonką - jak każdy potomek świetnych rodzin od dziecka umiała jeździć konno. Nie napotykając żywego ducha, dokładnie zapoznali się z okolicą i tylko z daleka przyjrzeli się domkom rozsianym na górskich zboczach. Wracając inną drogą, w odle­głości kilku kilometrów od domu natknęli się na malowniczy wodospad i długo podziwiali fascynujący widok. Strugi wody, spadając z pionowego zbocza po obu stronach głównej kaskady, przez stulecia wydrążyły w wapie­niu rowki i teraz spływały właśnie nimi. Nie musiały wybierać sobie drogi, zderzać się, walczyć z sąsiadami o miejsce, a nie mogąc go zdobyć, tryskać w powietrze i rozsypywać się bryzgami.

- Czy nie wydaje ci się, Romie, że jesteśmy podobni do tych pokornych, wygodnie płynących strumyczków? Wytyczono wam drogę i płyniecie bez przeszkód, nie martwiąc się o nic.

- Sam o tym myślałem. Nie mogę zapomnieć o rodzicach. Helu... A Stortey? Co on zrobi bez grosza przy duszy? Ale nie bój się, nie zostaniemy im dłużni. Byleśmy tylko mogli się pobrać i stanąć o własnych siłach.

Po powrocie zastali Storteya w kuchni, udzielającego robotowi instrukcji kulinarnych. Wetknął im do rąk kanapki i polecił, by nie pojawiali się w domu przed wieczorem. Chętnie mu się podporządkowali - zajęli się czyszczeniem koni, wypróbowaniem ciężarówki i pracami gospodarczymi. Rom odnalazł w szopie łopatę i zaczął kopać ziemię w nadziei, że uda mu się zdobyć nasiona i założyć ogród. Koszula na plecach przemokła do nitki, nienawykłe do pracy fizycznej mięśnie zaczęły go boleć, ale nie poddał się, dopóki nie przygotował pod zasiew całej grządki.

- Wiesz co? - rzekł do Uli, która przyszła zaprosić go do kąpieli w strumieniu - Hermesjanie wiele stracili, powierzając całą pracę maszy­nom. Może nic uda mi się zebrać wielkich plonów, ale za to każdy wyhodowany tu ogórek będzie dla mnie na wagę złota.

Stortey zawołał ich wreszcie do domu, zaprowadził do sypialni, otworzył szafę - wskazał na wiszące w niej rzeczy i kazał im się przebrać. Ula aż jęknęła z zachwytu, widząc wspaniałą, białą suknię. Dla Roma przygotowa­ny był dystyngowany, czarny garnitur.

- O co tu chodzi? — zapytał.

- Uroczysta kolacja - odparł lakonicznie wychowawca i wyszedł.

Stortey był dziwnie małomówny. Zachowywał się tak, jakby miał do spełnienia jakąś odpowiedzialną misję i nie chciał zawracać sobie głowy głupstwami.

W czasie gdy się przebierali, rozległ się warkot silnika i pod dom zajechał samochód. Ula, zaniepokojona, wyjrzała przez okno, ale gdy zobaczyła, że Stortey spokojnie rozmawia z jakimś nieznajomym mężczyzną w sutannie, uspokoiła się.

- Jaka jesteś piękna! - rzekł z zachwytem Rom, gdy Ula zakończyła swą toaletę.

W radosnym nastroju zeszli do salonu, gdzie na odświętnie nakrytym stole stał pośrodku tort otoczony świecami. Stortey, również uroczyście ubrany, przedstawił im starego przyjaciela, ojca Domini, i rzekł:

- Proszę zaczynać, ojcze duchowny.

- Co? - zdziwił się Rom.

- Ślub, oczywiście, chyba nie myślałeś, że pogrzeb. Dzień cudów trwał nadal. Kolejna niespodzianka niezwykle zaskoczyła i zmieszała zakochanych.

- Ale przecież nie jesteśmy do niego przygotowani - wybąkał Rom.

- Jak to, nie przygotowani? Przysięgałeś miłość, a teraz w nogi? No to sam się z nią ożenię. Wyjdziesz za mnie. Ulu?

- Niech im pan pozwoli ochłonąć - wtrącił duchowny i odprowadził Storteya na bok.

- Pamiętasz, Ula, co nam mówił Desaures? A teraz obrządek religijny... Doprawdy, nie wiem.

- Głuptasie, jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że związek nasz zostanie usankcjonowany przez religię.

- Tak, ale według jakiego obrządku? Przecież każdy klan ma swoje ceremonie. Jak się do tego przyczepią, będą mogli uznać nasze małżeństwo za nieważne

Ula wydęła wargi.

- No wiesz, tylko tego brakuje, żeby panna młoda namawiała narzeczo­nego! Przyjmę propozycję Storteya. Rom podszedł do kapłana.

- Proszę mi powiedzieć, ojcze duchowny, do jakiego klanu pan należy?

- Jestem agrem.

- Według jakiego obrządku chce nam pan udzielić ślubu?

- Nie obawiaj się, mój synu, o wszystkim pomyślałem. Wypowiemy

formuły obu waszych klanów, nikt więc nie będzie mógł podważyć mocy prawnej waszego małżeństwa.

- Przepraszam, ale czy nie grozi to ojcu jakimiś komplikacjami?

- Sądzę, że tak, ale nie obawiam się tego. W przeciwnym razie hymnie tu nie było.

Jeszcze jedna ofiara poniesiona w imię ich szczęścia! - Za wszystko zapłacisz później - wychowawca szepnął Romowi do ucha. - Klecha nie zginie, ma pieniędzy jak lodu, jeszcze mnie będzie mógł utrzymywać.

Stanęli tak, jak nakazywał ceremoniał, z tym że Stortey miał być świadkiem obu stron.

- Ulo Kapuleti - zapytał duchowny. - Czy jesteś gotowa zgodnie z prawem boga matów - Liczby, wziąć sobie za męża Roma Monteki i być mu wierną aż do śmierci?

- Tak.

- Romie Monteki, czy jesteś gotów zgodnie z prawem boga matów -Liczby, wziąć sobie za żonę Ulę Kapuleti i być jej wiernym aż do śmierci?

- Tak.

- Ulo Kapuleti, czy jesteś gotowa zgodnie z prawem boga agrów - Kłosa, wziąć sobie za męża Roma Monteki i być mu wierną aż do śmierci? - Tak.

- Romie Monteki, czy jesteś gotów zgodnie z prawem boga agrów - Kłosa, wziąć sobie za żonę Ulę Kapuleti i być jej wiernym aż do śmierci?

- Tak.

- W imieniu i z woli wspólnego boga Hermesjan-Rozumu-uroczyście oznajmił kapłan - ogłaszam was mężem i żoną. - Dał im do podpisania przygotowany uprzednio akt ślubu. - A teraz, dzieci moje, wymieńcie obrączki, ucałujcie się i bądźcie szczęśliwi.

Obrączki! Skąd je wziąć? Nowożeńcy zadrżeli, przez głowy przemknęła im myśl, że ich brak jest złą wróżbą na wspólną przyszłość.

- Stortey, uśmiechając się, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej dwie obrączki. Podając jedną z nich Romowi, szepnął mu na ucho.

- Wszystko muszę robić za ciebie, łobuzie. Może mam się zająć i nocą poślubną?

Spełniło się marzenie Roma i Uli, zostali małżeństwem i od tej pory nikt nie miał prawa ich rozłączyć. Tylko śmierć.

Część trzecia

1

Następnego dnia po uczcie weselnej w restauracji „Wstąp, nie pożałujesz", Tropinin zgodnie z programem miał odwiedzić Weronę. Przy śniadaniu przejrzał parę wydań gazet i uznał, że dokonał właściwego wyboru. Pod krzyczącymi nagłówkami zamieszczone były informacje o niezwykłych wydarzeniach w tym mieście i w sąsiedniej Mantui. „Kidnaping stulecia -agr porywa matę!", „Sprytny porywacz umyka policjil", „Wnuczka wiel­kiego Kapuletiego - ofiarą seksualnego maniaka!". Na pierwszych stro­nach wydrukowano obszerne reportaże z posiedzenia komisji pojednaw­czej obu gmin, przy czym szczególnie podkreślano zachowanie wychowaw­cy studenta Montekiego — Storteya, który zachęcał go do popełnienia przestępstwa, oraz mowę profesora Chase'a, uznaną natychmiast za histo­ryczną i epokową. Publikowano listy od oburzonych obywateli, analityczne artykuły teoretyków i publicystów, którzy zastanawiali się nad źródłami tego dramatycznego wydarzenia i dochodzili do wniosku, że w żadnym stopniu nie jest ono związane z istniejącym porządkiem społecznym, lecz jest fenomenem o patologicznym podłożu. Tę ostatnią koncepcję dobitnie potwierdziły dane historyczne, z których wyraźnie wynikało, że statystyka porwań wykazuje trwałą tendencję spadkową, zaś kidnapingu międzykla-nowego nie notowano już od stuleci.

Tropinin zauważył, że komentarze rozmaitych organów prasowych znacznie się różniły od siebie. Centralny organ matów - „Różniczka" -.akcentował konieczność podjęcia niezbędnych kroków w celu odnalezienia. i przykładnego ukarania zuchwałego przestępcy i jego wspólnika. Gazeta agrów domagała się wnikliwego śledztwa, które ustaliłoby bezspornie, czy istotnie miało miejsce porwanie, czy też była to dobrowolna ucieczka. Wszystkie jednak zgodnie obrzucały wyzwiskami Storteya, przy czym

miejscowy korespondent agr oburzał się o wiele energiczniej niż jego koledzy - matowie. I wszyscy jednomyślnie stwierdzili, że związki między przedstawicielami różnych klanów nie powinny być tolerowane, gdyż są one całkowicie sprzeczne z interesami profesjonalizmu. Natomiast wstrzemię­źliwe wypowiedzi głównej oficjalnej gazety „Ratio", byłego organu Wielkarium i Senatu, świadczyły, że władze centralne na razie nie wy­pracowały jeszcze swego stanowiska.

Prawdziwy rasizm klanowy, pomyślał Tropinin. Miałem nosa, być może w Weronie uda mi się uwolnić spod tego starannego nadzoru i zorientować się, co tam się naprawdę zdarzyło.

O umówionej porze przyjechał po niego Mendesona i wyruszyli na lotnisko. Tropinin z miną niewiniątka zapytał, czy leci z nimi Ulanfu. Brodacz odparł przecząco - biedaczysko dostał wysokiej temperatury, najwidoczniej przejadł się ostrymi przysmakami chemów. A więc wczoraj­sza przygoda nie była już tajemnicą. Nader prawdopodobne, że przez cały czas byli pod dyskretnym nadzorem tajniaków.

W czasie drogi Mendesona opisał osiągnięcia Hermesjan w technice lotniczej, prezentując wiedzę techniczną na poziomie wykwalifikowanego inżyniera, i jeszcze raz potwierdzając swoją opinię wszystkowiedzącego.

- Jest pan żywym dowodem — Tropinin podsumował rozmowę komple­mentem - przydatności uniwersalnego wykształcenia.

- O nie. Mój przykład jedynie potwierdza, że nie ma reguł bez wyjąt­ków. Jestem właściwie anomalią.

- Niech pan da spokój, Mendesona. Czy to źle mieć szerokie horyzonty?

- Dla społeczeństwa nie tyle źle, co drogo. Przecież, skoro nie jestem zawodowcem w żadnej specjalności, nadaję się tylko do pomocy Wielkiemu Matematykowi. A ilu potrzebuje pomocników?

- No, a dla samego człowieka? Szerokie horyzonty myślenia dają panu niezwykłą przewagę nad rodakami. Żyje pan pełniejszym, bogatszym życiem.

- W jakimś stopniu ma pan rację, ale niekiedy straszliwie zazdroszczę szeregowemu specjaliście, który nie jest w stanie bezpłodnie dumać o wszy­stkim na świecie, ale za to umie dobrze wykonywać swą pracę.

- Wydaje mi się - ostrożnie zauważył Tropinin - że na Hermesie nieco przecenia się efektywność wąskiej specjalizacji. Przecież jest to coś w ro­dzaju przeniesienia dawnego systemu taśmowego w sferę pracy umysłowej. Gdy robotnik musiał bez końca przykręcać tę samą śrubkę, stopniowo zamieniał się w robota.

Tropinin ugryzł się w język, pomyślał bowiem, że może do tego właśnie świadomie dążyli twórcy profesjonalnej klanowości.

- Może upraszczam?

- Tak, choć rozumiem pańskie wątpliwości, signor legat. Pozwolę sobie udzielić panu jednej rady - niech pan nie ocenia naszego społeczeństwa na podstawie abstrakcyjnych kryteriów, ale na podstawie naszych dokonań.

Brodacz z dumą wskazał samolot pasażerski, przy którym się zatrzymali. Jak Tropinin wywnioskował, maszyna przypominała podobne ziemskie konstrukcje z końca XXI wieku. Przedstawiony mu kapitan z klanu techów (pozostałą załogę tworzyły roboty) potwierdził ten domysł, informując, że pułap samolotu wynosi 30 kilometrów, prędkość—nieco powyżej prędkości dźwięku, zasięg — bez ograniczeń, paliwo wodorowe.

Kiedy zasiedli w komfortowej kabinie pasażerskiej, Mendesona oświad­czył, że lecieć będą osobistym samolotem Wielkiego Matematyka. Tropinin podziękował za okazany mu zaszczyt. Samolot wystartował, przez kilka minut można było podziwiać stolicę z lotu ptaka, po czym ziemię zasłoniła zwarta ściana obłoków przypominających kłęby waty albo zaspy śniegu. Zadziwiające, jak Hermes podobny jest do Ziemi, i jak odkrywcom udało się odszukać w przestrzeni kosmicznej dokładną kopię opuszczonej przez nich rodzimej planety.

Mendesona posiadał zdolność,odczytywania cudzych myśli.

- Tak, Ziemia i Hermes są jak brat i siostra. Skład atmosfery, ukształto­wanie powierzchni, flora i fauna prawie niczym się nie różnią. Tylko nie zdążyła tu zajść ewolucja człowieka. Być może dlatego, że pojawili się koloniści i przestało to być potrzebne. Przyroda albo bóg nie lubią niepotrzebnie pracować.

- Pan jest wierzący?

- Oczywiście. Ale jak pan już zapewne wie, nasza religia jest dość niezwykła.

- Nie, nic nie wiem o waszej religii.

- Czyżby Ulanfu pana nie poinformował?

- Pytałem go o religię, ale odparł, że posiada o tym zagadnieniu tylko mgliste pojęcie, i poradził, bym zwrócił się do specjalistów.

- Będę musiał wytężyć pamięć. Mamy więc zajęcie na czas przelotu. Otóż w naszym panteonie mamy dziewięciu bogów.

- Tylu, ile jest klanów?

- Słusznie. Bóg matów — to Liczba, fizów — Atom, chemów — Pierwias-

tek, biolów- Komórka, jurów - Prawo, filów -Idea, histów -Wydarzenie, agrów - Kłos, techów - Maszyna.

- A więc jest to wielobóstwo.

- I tak, i nie. Wszyscy bogowie są w pełni samodzielni, ale zarazem są uosobieniem wspólnego, wszechobecnego bóstwa — Rozumu.

- Ciekawe. I istnieją obrządki religijne?

- Każdy kościół ma swój obrządek, modlitwy, spowiedzi, śluby, pogrze­by - wszystkie ceremonie sakralne odbywają się przy użyciu formuł klanowych.

- Aha, coś w rodzaju konfederacji. Cóż więc ma do roboty Rozum?

- Najprawdopodobniej przewodzi naradom swych poszczególnych wcieleń.

- Widzę, panie Mendesona, że nie wyraża się pan ze zbytnim uszanowa­niem o swoich bóstwach.

- U nas w ogóle nie ma fanatyzmu religijnego. Zresztą, trudno wyobra­zić sobie inny stan rzeczy, jeżeli sama religia posiada zdecydowanie racjonalistyczny charakter. Nawet określenie „religia" jest tu nader umowne.

- Do czego jest więc potrzebna?

- Widzi pan, jest ona narzędziem klanowej solidarności i sposobem organizowania czasu wolnego. Szczególnie cenna jest wychowawcza rola naszej religii - z ambon głosi się zasady profesjonalnej etyki, podaje się konkretne przykłady zasług dla klanu i piętnuje wady. Przypomina to raczej wykłady. Powinien pan, signor legat, pójść na takie nabożeństwo, można tam usłyszeć wiele ciekawych rzeczy.

- Skorzystam. Skoro istnieje religia — to są zapewne i ateiści?

- Nie, ateistów u nas nie ma, bo nasza religia jest przecież z natury ateistyczna.

- Powiedziałbym, że raczej naukowo-techniczna.

- Otóż właśnie.

- No, ale sekty chyba są? Tam, gdzie istnieje jeden kościół panujący, raczej trudno uniknąć prześladowań heretyków.

Tropinin odniósł wrażenie, że Mendesona zmieszał się. Zresztą, może się mylił, bowiem brodacz roześmiał się i rzekł.

- Wszyscy jesteśmy w Jakimś stopniu heretykami.

- A kto pełni funkcje duchownych?

- Zazwyczaj wybiera ich miejscowa gmina spośród najbardziej szano­wanych specjalistów. Przecież nie potrzeba tu żadnego specjalnego przygo­

towania. Innymi słowy, kościół hermesjański jest swoistą skarbnicą kultury klanowo-profesjonalnej i doskonale zastępuje nam sztukę.

- Pozwoli pan, że panu nie uwierzę.- W tym miejscu istnieje u was jakaś niewytłumaczalna luka. Już człowiek pierwotny dążył do artystycznego wypowiadania się i rysował na ścianach sylwetki zwierząt.

- Pan nas obraża, już dawno wyszliśmy z jaskiń.

- To niewątpliwe. Ale zdaje chyba sobie pan sprawę, jak wspaniale rozwinęły się na Ziemi różnorodne środki artystycznego wyrazu i jak wiele

znaczą one dla człowieka.

- Jestem daleki od chęci krytykowania waszych porządków. Niech mnie

bóg strzeże.

- Który?

- Sam Bóg Rozum. Zgodzi się pan jednak ze mną, że prawo do istnienia - mają również i inne rozwiązania. Proszę mi wierzyć, że Hermesjanie nie odczuwają najmniejszej potrzeby, aby pobudzać swój system nerwowy fugami i symfoniami czy też namiętnościami teatralnymi. Te bzdury tylko hamują rozwój produkcyjnych, twórczych, sił człowieka i w jakimś stopniu działają podobnie jak narkotyki. Jeśli zaś chodzi o rozrywkę, to potrzeby w tym względzie aż nadto zaspokaja sport. Czy miał pan okazję oglądać grę w motokręgle? Telewizja często transmituje mecze. To widowisko zapiera­jące dech w piersiach. Niech pan sobie wyobrazi plac wielkości boiska do

piłki nożnej...

Tropinin z roztargnieniem słuchał opisu gry. Mendesona, zazwyczaj opanowany, wymachując rękami opowiadał, jak dwudziestu doborowych atletów łamie sobie nawzajem żebra i z entuzjazmem poinformował, że liderem pierwszej ligi rozgrywek o mistrzostwo Hermesa jest „jego" drużyna. Najwyraźniej był zagorzałym kibicem. Symfonia jest narkoty­kiem, pomyślał złośliwie Tropinin, a motokręgle niby nim nie są. Zdradza­jąc się ze swą namiętnością, Mendesona po raz pierwszy obnażył normalną, ludzką naturę, niewidoczną do tej pory pod maską wytrawnego dyplomaty.

Brodacz, który siadł na swego ulubionego konika, gotów był mówić na ten temat bez końca. Na szczęście przerwał mu steward, podając obiad. Po posiłku Tropinin postanowił wykorzystać pozostałą godzinę lotu, by zdobyć odpowiedź na pytanie, które od kilku dni nie dawało mu spokoju.

- Niech mi pan powie, przyjacielu, dlaczego prasa podniosła taki szum wokół historii porwania dziewczyny? Zdaje się, że nazywa się Kapuleti?

- Ach, to - odezwał się niechętnie brodacz. - Cóż mogę panu powie­dzieć, zapewne na Ziemi takie wydarzenia również są sensacją.

- Jednakże u nas nikt nie odsądzałby od czci i wiary młodego agronoma i młodej matematyczki za to, że się pokochali.

- To raczej gwałciciel. Nawet jeśli przyjmiemy tę nieprawdopodobną ewentualność, że między mężczyzną i kobietą z różnych klanów, którzy nie mają nic wspólnego i wszystko ich dzieli - gusty, kultura, sposób życia, sposób myślenia... No więc, jeżeli nawet założymy, że zakochali się w sobie, będzie to miłość skazańców. Albo raczej miłość skazana na śmierć. Sami jakoś przeżyją, ale ich miłość wcześniej czy później umrze.

- Zostanie zabita przez wrogość otoczenia - to pan miał na myśli?

- To, oczywiście, również. Osobiście, jak pan raczył zauważyć, nie zaliczam się do osób nietolerancyjnych i nie pochwalam skrajności patrio­tyzmu klanowego. Co prawda nie poluje się u nas na czarownice, nie ma stosów dla tych, którzy myślą inaczej, i tortur inkwizycji, ale fanatycznych strażników klanowego honoru jest niemało. Bez względu jednak na to, jak będą teraz szaleli, można to wytrzymać. Ale nie sposób znieść pełnej obcości. Niech pan pomyśli, signor legat, jak długo może przetrwać uczucie ludzi, którzy są zmuszeni porozumiewać się wyłącznie za pomocą atów?

- W przeszłości, na Ziemi, małżeństwa ludzi mówiących różnymi języ­kami były czymś zwyczajnym.

- Tak, ale małżonkowie szybko uczyli się języków swoich partnerów. U nas jest to, praktycznie rzecz biorąc, niemożliwe.

- Czy agr nie może nauczyć się języka matów?

- Nie. Profesjonalizm posunął się tak daleko, że aby swobodnie władać określonym językiem klanowym, potrzeba całego życia. Hermesjanin już w niemowlęctwie, a nawet wcześniej, bo wraz z genami rodziców otrzymuje podstawy informacji kształtujących całą jego przyszłą osobowość. Oczywiś­cie, dorosły agr może opanować podstawy obcego języka, ale nic więcej. Jego nowe myślenie, siłą rzeczy, będzie żałosne i prymitywne.

- Przyznam, że nie jestem w stanie tego pojąć.

- Najprawdopodobniej dlatego, że rozpatruje pan hermesjańskie języki w analogii do ziemskich. Tymczasem istnieje tu zasadnicza jakościowa różnica. U was różnią się dźwiękowe symbole wspólnych pojęć, u nas — same pojęcia.

- Przepraszam, ale nie mogą nie istnieć wspólne pojęcia.

- W odniesieniu do przedmiotów otaczającego nas świata - owszem. Załóżmy — krzesło, czyli miejsce do siedzenia, ołówek, czyli przyrząd do pisania, wodomobil - środek transportu. Rzecz przedstawia się inaczej, gdy

zaczniemy mówić o zjawiskach abstrakcyjnych, szczególnie zaś wywodzą­cych się ze sfery ludzkich uczuć...

- Na przykład miłość...

- Na przykład. Hermesjanie nie znają wspólnego pojęcia miłości jako wzajemnego uczucia kobiety i mężczyzny. W języku każdego klanu do tego stopnia się ono sprofesjonalizowało, że powinno się mówić raczej o pew­nych analogiach. Tę właśnie funkcję spełnia at, wskazując, które elementy kultury profesjonalnej są w mniejszym lub większym stopniu odpowiedni­kami tłumaczonego tekstu. Niech pan sam to oceni - u matów odpowiedni-kiem pojęcia miłości jest równanie, u chemów - reakcja, u histów -analogia, u agrów - siew. Przy przekładzie na ziemskie języki, miłość po angielsku brzmi love, po francusku - l'amour, po niemiecku - Liebe. Ale jest to to samo pojęcie. Na Hermesie wszakże w wyniku długotrwałej ewolucji wspólny we wszystkich ziemskich językach sens tego pojęcia uległ zatarciu i różne klany oznaczają wszystko, co jest z nim związane, nie różnymi symbolami słownymi, lecz specyficznymi obrazami swej działal­ności zawodowej.

- Jak wobec tego przetłumaczyć zdanie: „Jan i Maria pokochali

się?"

- No cóż, u matów będzie ono brzmiało „zrównali się", u agrów -„zasiali", u chemów - „reagują", u histów - „są analogiczni". Jak więc pan widzi, nie ma tu nawet śladu wspólnego czasownika „pokochali się". W każdym przypadku zawodowy desygnat określa charakter wzajemnego związku dwojga osób.

Tropinin usiadł wygodniej. Wszystko to po prostu nie mieściło mu się w głowie. By zrozumieć charakter hermesjańskiego języka, należałoby przeprowadzić dokładną analizę lingwistyczną.

- Któż więc zajmuje się u was przekładami? Przecież programowanie automatycznego tłumacza wymaga doskonałej znajomości języków klano­wych.

- Ma pan rację. Mamy specjalny podklan lingwistów, czyli lingwów w klanie matów.

- Matów?

- Czemu to pana dziwi? Przecież język to zestaw symboli i właśnie matematyka może znaleźć ich adekwatne odpowiedniki. Metodyka tego procesu jest dość skomplikowana - każde zawodowe pojęcie powinno otrzymać swój liczbowy współczynnik, a następnie, za pomocą systemu równań, wyszukuje się dla niego zbliżone odpowiedniki w innych kulturach

klanowych. Jednakże nie jestem zbyt dobrze zorientowany w tym zagadnie­niu. Widzi pan, jak źle być dyletantem?

Samolot wylądował. Na lotnisku powitały ich miejscowe władze z Wiel­kim Matematykiem Werony na czele. Po uroczystych powitaniach i wręcze­niu dostojnemu gościowi z Ziemi symbolicznych kluczy do miasta. Wielki Matematyk przeprosił zebranych i poprosił Mendesona na chwilę rozmowy. Po minucie brodacz podszedł do Tropinina z wyraźnie zmartwioną miną.

- Niezmiernie żałuję, signor legat, ale konieczna jest moja obecność w stolicy. Dlatego muszę pana opuścić. Nie wątpię, że władze Werony okażą panu gościnność.

Werończycy pospieszyli ze stosownymi zapewnieniami.

- Będzie mi pana brakowało, przyjacielu - rzekł obłudnie Tropinin, zadowolony z takiego obrotu rzeczy.

Oddano mu do dyspozycji apartament w najlepszym hotelu Werony oznaczonym „7x7". Po zapoznaniu się z miastem i uroczystym przyjęciu w ratuszu, gościowi pozwolono wreszcie odpocząć. Położył się na tapczanie, przekartkował albumy z widokami Werony i zdrzemnął się. Ostatnią myślą, która przemknęła w jego mózgu, było - jak w różnych językach hermesjań­skich oddaje się pojęcie snu? Pewnie u matów to nieskończoność, u che­mów - rozpuszczenie, u fizów - powabność, u histów - pokój, albo nie -rozejm.

Obudziło go dyskretne stukanie. Przetarł oczy, otworzył drzwi i wpuścił do pokoju tęgiego mężczyznę o mięsistych wargach i bystrych, czarnych oczkach.

- Proszę wybaczyć mi tę nieproszoną wizytę, ale paląca konieczność zmusiła mnie, by zwrócić się do pana z prośbą o pomoc.

Oho, trzeba mieć się na baczności, pomyślał Tropinin, tylko tego mi brakowało.

- Sądzę, że pan się pomylił. Jestem nietutejszy i doprawdy nie sądzę, bym mógł panu w czymś pomóc.

- Wiem, signor legat, jest pan z Ziemi. Właśnie do pana chciałem się zwrócić. Nazywam się Stortey.

- Czy przypadkiem nie jest pan tym wychowawcą, który dopomógł Romowi Monteki w porwaniu Uli Kapuleti?

- Owszem, to ja. Widzę, że wie pan już wszystko.

- Oczywiście!

- Wierzy pan w to, co piszą gazety?

- Nie mam podstaw, by nie wierzyć.

- Pozwoli pan, że usiądę.

- Proszę uprzejmie.

- Nie ma pan nic przeciwko temu, że wezmę z lodówki puszkę jęczmian-ki? W gardle mi zaschło.

Tropinin z zaciekawieniem obserwował, jak bezceremonialny gość otwo­rzył lodówkę, wyjął z niej kilka puszek miejscowego piwa, otworzył pierwszą, wypił duszkiem, do połowy opróżnił drugą i dopiero potem opadł na fotel, który jęknął sprężynami.

- A więc, signor legat, wszystko, co tam nawypisywali, to kłamstwa.

- Porwania też nie było?

- Nie było. Była ucieczka zakochanej pary, którą rodzice chcieli siłą rozłączyć. - I opowiedział historię Roma i Uli.

- Rom Monteki i Ula Kapuleti. Cóż za dziwny zbieg okoliczności-rzekł Tropinin.

- Tak, inspektorze, agr i mata, któż mógłby się spodziewać...

- Nie to miałem na myśli. A więc są ter.az bezpieczni?

- Nie na długo. Nie wątpię, że te sukinsyny wkrótce odnajdą ich domek, a wtedy — strach pomyśleć.

- Czegóż pan więc ode mnie oczekuje?

- Mógłby pan poprosić Wielkiego Matematyka, by zostawiono ich w spokoju. Wystarczy, że powie pan tylko słówko...

- Niech pan zrozumie, Stortey, że nie mam prawa wtrącać się w wewnę­trzne sprawy Hermesa. Chodzi nie tylko o to, że ja sam będę miał kłopoty, ale może to również doprowadzić do komplikacji na skalę kosmiczną. Sam pan rozumie...

- Rozumiem - rzekł z goryczą wychowawca. Choć ni czorta nie znam się ani na matematyce, ani na polityce, to jednak odróżnić szczęście pary zakochanych od nieobliczalnych powikłań może nawet taki dureń jak ja.

- Niesłusznie pan ironizuje.

- Ja? Ironizuję? Jakże pan wpadł na taki pomysł?

Stortey był uosobieniem niewinności. Tropinin nie mógł się właściwie zorientować, co grubas miał na myśli. Czuł niesmak do samego siebie. Być może jest nadmiernie ostrożny - władze Hermesa przywiązują zbyt duże znaczenie do jego misji, by odmówić mu spełnienia drobnej, bądź co bądź, prośby. Ale jeśli nie jest ona tak błaha? Jeżeli jednak ta miłosna historia istotnie boleśnie dotyka społeczeństwo Hermesa? Wtedy będą zmuszeni mu odmówić, mogą nawet postarać się go zdyskredytować wobec Ziemi

i uznać za persona non grata. Podobne sytuacje już mu się zdarzały i Tropinin wiedział, z jaką chorobliwą drażliwością reagują w centrali na każde rzeczywiste czy też rzekome potknięcie swoich dyplomatów. Nie, miał jednak rację, nie może inaczej postąpić, choć naprawdę przejął się losem młodej pary. Poza tym raz już wplątał się w tutejsze konflikty.

Stortey popijał jęczmiankę i milczał z wrodzoną delikatnością, zupełnie jakby domyślał się, że Ziemianin raz jeszcze rozważa możliwość wystąpie­nia w obronie Roma i Uli, i pozostawił decyzję jego sumieniu. Wreszcie stracił nadzieję i wstał.

- Jeszcze raz proszę mi wybaczyć, signor legat, moją wizytę. Pozwoli pan, że się pożegnam.

- Dlaczego nie zwróci się pan ze skargą do Senatu? Przecież, o ile mi wiadomo, klany są u was równoprawne i podobne związki nie są formalnie zakazane.

- Dziękuję za radę. Przyznam się, że tak logiczny krok nie przyszedł mi do głowy. Na pewno tak zrobię.

Tropinin poczuł, że się czerwieni i pospiesznie usiłował zatrzeć swą niezręczność.

- No, a czy panu osobiście, signor Stortey, nic nie zagraża? Sądząc z tego, jak zaatakowała pana prasa...

- Mam w nosie tych pismaków!

- Czy nie obawia się pan, że mogą przeciwko panu wszcząć postępowa­nie karne?

- Nie popełniłem nic, co byłoby sprzeczne z prawem. Nagle ktoś energicznie zastukał do drzwi. Nie oczekując na zaproszenie,

do pokoju wszedł krępy mężczyzna w otoczeniu całego oddziału robopoli-

cjantów.

- Jestem prefektem Werony. Proszę wybaczyć, signor legat, że z powo­du niedopatrzenia strażnika wtargnął do pańskiego apartamentu ten oto, nie znany panu osobnik. Winny zostanie surowo ukarany.

- Nie wnoszę żadnych skarg.

- Dziękuję za wyrozumiałość, ale przepisy muszą być respektowane.

- No cóż — rzekł Stortey — na mnie już czas.

- Niestety - zwrócił się do niego prefekt - jestem zmuszony prosić, by udał się pan z nami.

- Co takiego?

- Jest pan aresztowany, za naruszenie porządku publicznego. Oto nakaz.

- Ależ panie prefekcie, nie można aresztować człowieka tylko dlatego, że złożył mi wizytę.

- Źle mnie pan zrozumiał. Na człowieku tym ciąży zarzut zorganizowa­nia porwania signoriny Kapuleti. Nakaz aresztowania został wystawiony przez prokuratora prowincji Kampania. Poszukujemy pana Storteya już od kilku dni i niezmiernie ubolewam, że jesteśmy zmuszeni zatrzymać prze­stępcę w takich okolicznościach.

Skinął na swoje roboty, które błyskawicznie zatrzasnęły kajdanki na przegubach rąk Storteya.

- Jak widać, nie doceniałem naszej policji - rzekł wychowawca ze

śmiechem.

- Może jednak, panie prefekcie, mógłby pan zwolnić mojego gościa za kaucją? Jestem gotów zapłacić wymaganą kwotę. Tropinin sięgnął po portfel.

- Nie radziłbym panu wtrącać się do tej sprawy.

- Prefekt ma rację. Niech pan zachowa swoje pieniądze, signor legat. Zresztą, nie sądzę, by miał pan tyle, ile potrzeba—kaucje są u nas takie, że ho, ho! Pewien mój przyjaciel z Mantui wplątał się w analogiczną historię i musiał wybulić, o ile mnie pamięć nie myli, dziesięć tysięcy siedemset pięćdziesiąt dwie sestercje. Wolę posiedzieć. Mam nadzieję, że niezbyt długo.

- Pańscy przyjaciele są, jak przypuszczam, tyle samo warci co pan -złośliwie wtrącił prefekt.

- A jakże, z kim kto przestaje, takim się staje.

- No dobrze, idziemy. Moje uszanowanie, panie legacie, życzę panu przyjemnego pobytu w naszym mieście.

Gdy byli już przy drzwiach, Tropinin zapytał.

- Pozwoli pan, że zadam jedno pytanie signorowi Storteyowi? Niech mi pan powie, czy przypadkiem nie ma pan na imię Lorenzo?

- Nie. Dlaczego pan pyta? - zdziwił się grubas.

- To nieistotne - uśmiechnął się Tropinin. - Jestem pewien, że to nieporozumienie wkrótce się wyjaśni.

Stortey wzruszył ramionami i, prowadzony przez swoich strażników, udał się do werońskiego więzienia.

2

Signora Monteki, siedząc u wezgłowia łóżka swojego męża, robiła na drutach. Kilka godzin temu wypisano go z kliniki z zaleceniem, by choremu zapewnić całkowity spokój. Minął zaledwie tydzień, a wszystko w ich życiu wywróciło się do góry nogami. Nie ma przy nich synów — jeden gdzieś w Górach Ołowianych, drugi uciekł. Nie wiadomo, gdzie przepadł Stortey, nie ma nikogo, kto by poinformował ich o losie Roma i Uli. Wyjść na ulicę niebezpiecznie, można natknąć się na jakiegoś klanowego patriotę, przy czym nie bardzo wiadomo, kogo bardziej należałoby się obawiać - swoich, czy obcych. Ciągle dzwonią do nich z pogróżkami - trzeba było wyłączyć telefon. Wczoraj ich robot poszedł jak zwykle kupić coś do jedzenia - jakieś zuchy wybiły mu oko i połamały żebra. Biedak ledwie przypełzł do domu. Signora Monteki głęboko westchnęła.

- Anno - szepnął chory, gładząc jej rękę. -Czuję się taki winny wobec ciebie i chłopców.

- Leż spokojnie, kochany, nie możesz się denerwować.

- To wszystko moja wina. Zbyt mało czasu poświęcałem synom, nie zdołałem zaszczepić Romowi umiłowania naszego zawodu. Gdyby kochał go szczerze, nic takiego nie mogłoby się zdarzyć!

Nie, choroba nie zmieniła jego sposobu myślenia. Jak poprzednio, trwał przy. swoim zdaniu — potępia Roma i usprawiedliwia Hela. Nic nie odpowiedziała.

- Powiedz, Anno, czy ktoś z zarządu pytał o mnie?

- Tak - skłamała. - Życzą ci szybkiego powrotu do zdrowia.

- A więc nie zapomnieli o mnie. Przyznam ci się, obawiałem się, że po całej tej historii nikt nie będzie chciał mnie znać. Byłem niesprawiedliwy wobec kolegów, z którymi pracowałem wspólnie przez dwadzieścia lat. Dwadzieścia, prawda?

- Tak, kochany, dokładnie dwadzieścia - powiedziała, myśląc z goryczą, że nawet w obecnej chwili myśli tylko o pracy.

- Stortey się nie pokazywał?

- Nie.

- Jeżeli się zjawi, nie wpuszczaj go. Rozpustnik!

- Zapomnij o nim. Dbaj o swoje serce.

- Masz rację, nie powinienem się denerwować.

- No więc postaraj się zasnąć. Zamknij oczy i licz do stu.

Gdy upewniła się, że mąż znowu zapadł w drzemkę, uwolniła rękę

i poszła do kuchni dowiedzieć się, co będzie na obiad. Pochylony robot, postękując i jęcząc, stał przy kuchni, próbując przygotować coś sensownego

z resztek produktów.

Zadźwięczał dzwonek. Anna podeszła do drzwi i zapytała:

- Kto tam?

W odpowiedzi usłyszała znajomy głos.

- To my, signora Monteki.

- Matthew, Ben!

Anna szczerze ucieszyła się z przyjścia przyjaciół Roma.

- Wiemy, że państwa Robbi oberwał, i postanowiliśmy uzupełnić zapasy. Wnieśli do domu olbrzymi kosz pełen jedzenia. Signora Monteki była

niezwykle wzruszona.

- Rom nie dał znać o sobie? - zapytał Ben. Jej oczy zaszły łzami.

- Proszę się nie martwić, signora Anna. Na pewno da sobie radę.

- Chciałbym być na jego miejscu - zuchowato oznajmił Matthew. -Jeździ ze swoją ukochaną na naszych konikach.

- Jestem wam tak wdzięczna. Prawdziwi z was przyjaciele!

- Drobiazg. Sam kombinuję, jak by tu wytrzasnąć jakąś ślicznotkę matę!

- Niech cię ręka boska broni!

- O, widzę, że pani też jest klanową patriotką!

- Nie, Matthew, po prostu mam przeczucie, że ten romans źle się dla Roma skończy. Lepiej ożeń się z dziewczyną ze swojego klanu.

Na ulicy rozległ się hałas. Signora Monteki wysiała robota, by sprawdził, co się dzieje. Po chwili wrócił, trzymając się za pierś.

- Oni obrzucili mnie kamieniami i żądają, żeby pani do nich wyszła.

- Co za oni?

- Cały tłum. Sześćdziesiąt cztery osoby. - Tylko robot był w stanie błyskawicznie policzyć ludzi w szalejącym tłumie. Anna wyszła na ganek, Matthew i Ben stanęli obok niej.

- Czego chcecie? - zapytała spokojnie. Przed tłum wyszedł Golem.

- Niech pani powie, gdzie jest ten wasz szczeniak, i damy wam spokój.

- Co, postanowiliście wojować z kobietami?

- Niech pani powie, signora, bo rozwalimy wasz dom! - oznajmił dryblas

z pogróżką w głosie.

- Mój mąż jest ciężko chory. Nie odważycie się, wezwę policję!

- Przestań się z nią cackać, Golem! - rozległ się okrzyk.

Ktoś cisnął kamieniem i Ben złapał się za głowę.

- Poczekaj, Golem - rzekł Matthew - chciałbym ci coś powiedzieć.

— Nie! — wrzasnął tłum.

- To dla ciebie bardzo ważne - nalegał Matthew.

- Gadaj.

Mattew szepnął mu coś na ucho. Golem schwycił go za bluzę na piersiach i krzyknął.

- To niemożliwe. Jeżeli zmyślasz, zatłukę cię!

- Przysięgam na Kłosa!

Golem podniósł rękę i zawołał do swych bojówkarzy.

- Chodźmy stąd, mamy coś ważniejszego do załatwienia. Przed tłum wyskoczył ruchliwy, szczupły chłopak.

- Kupili cię, Golem! - Wnuk Valdeza - szepnął Ben.

- Coś ty powiedział? Powtórz!

- Kupili cię. Golem, kupili! - piszczał histerycznie młody Valdez. Golem schwycił go swoimi łapskami, uniósł nad głowę i cisnął o ziemię! Przez tłum przebiegł szmer, nikt jednak nie ośmielił się wystąpić przeciwko potężnemu prowodyrowi. Ten zaś, umocniwszy swój autorytet, rzekł:

- Wszystko wam wytłumaczę. Tibor porwał Rozalindę i ukrywa u siebie. Ryk oburzenia.

- Czyż oddamy naszą agrę na pohańbienie parszywemu matowi? Groźne okrzyki.

- Za mną, do domu Kapuletów! Odwrócili się i pobiegli.

- No cóż, oblężenie pani domu, signora Anna, zostało zlikwidowane -rzekł Matthew.

- Jak ci się to udało?

- Podstęp wojenny.

Mieli właśnie wejść do domu, by omówić sytuację, gdy zobaczyli, że Golem wraca.

- Pójdziesz z nami, Matthew - rzekł Golem, łapiąc oddech.

- A to dlaczego?

- Dlatego, że jeżeli jej tam nie będzie, dostaniesz za swoje!

- Valdez ci to podpowiedział?

- Sam mam głowę na karku. - Bez zbędnych stów schwycił Matthewa za

kołnierz i pociągnął za sobą. Ben złapał olbrzyma za nogę, ale Golem strząsnął go z siebie jak słoń muchę.

- Nie martw się o mnie, Ben - zawołał Matthew - pomóż signorze Monteki.

- Boję się o niego - rzekła Anna. -Trzeba natychmiast wezwać policję.

- Nie zna pani Matthewa, signora, przechytrzy samego diabła.

- Ale przecież oni zupełnie poszaleli! Boże, co się dzieje! Chłopcy, tacy sami jak ty czy Rom, urządzają pogromy!

Matthew nie oszukał Golema - nie wiadomo, jak to wywęszył, ale piękna Rozalinda istotnie była w domu Kapuletów.

Tibor, któremu agra wpadła w oko podczas mantuańskiej ekspedycji, postanowił za wszelką cenę zdobyć urodziwą i zuchwałą dziewczynę. Zdawał sobie sprawę, że kieruje nim nie tyle namiętność, co chęć poskro­mienia tego silnego charakteru, podporządkowania go swojej woli, zre­kompensowania poniżenia, które spotkało go koło domu Fairfaxa, kiedy to poniósł na jej oczach haniebną klęskę. Poza tym w ten sposób mógłby się zemścić na przeklętych agrach za siostrę.

Dwudziestoletni Tibor był już doświadczonym podrywaczem, ale teraz nie wiedział, jak zabrać się do dzieła. Znał fanatyczne oddanie Rozalindy swemu klanowi. Próby zalecania się do niej były więc skazane na niepowo­dzenie, poza tym w tej grożącej wybuchem atmosferze, jaka panowała obecnie w Weronie, jeszcze jeden międzyklanowy flirt był po prostu niebezpieczny. Nie mógł jej również uwieść obietnicą małżeństwa - po pierwsze, wątpliwe, by Rozalinda dała się złapać na ten haczyk, po drugie, Tibor posiadał swoisty kodeks honorowy i nigdy nie dawał obietnic, których nie miał zamiaru spełnić. Pozostała jedna możliwość- pod jakimś preteks­tem zwabić agrę do siebie, a potem się okaże. Przyszło mu na myśl, że Rozalinda pochodzi z ubogiej rodziny i przepych pałacu Kapuletich zawróci jej w głowie. Jest sprytna i wyrachowana —jeżeli się nie uda zdobyć jej siłą, można spróbować ją kupić.

Gdy doszedł do tego wniosku, zaczął zastanawiać się dalej. Jedynym sposobem zwabienia agry do swego domu było właśnie wykorzystanie klanowego patriotyzmu. Brała czynny udział w polowaniu na Roma i Ulę, a teraz poirytowana tym, że wyprowadzono ich w pole, będzie zadowolona z szansy rewanżu. Tibor podszedł do telkomu, ale rozmyślił się - nie może jej zaprosić, bo jeżeli Rozalinda wpadnie nagle na pomysł naradzenia się z rodzicami, cała kombinacja może wziąć w łeb. Obliczył, że do zakończenia wykładów została godzina, i by nie tracić czasu, postanowił przyszykować

się na przyjęcie gościa. Warunki były sprzyjające - matka ostatecznie po­kłóciła się z ojcem i na jakiś czas przeprowadziła się do swoich rodziców. Oczywiście wróci, nie jest taka głupia, by porzucać bogactwo, ale przez kilka dni będzie demonstrować silną wolę i czekać, aż zaczną ją prosić. Starszy Kapuleti, przybity kłopotami, które spadły na rodzinę, zupełnie upadł na duchu i znalazł swe zwykle wyjście z sytuacji - zamknął się w gabinecie i łamie głowę nad liczbami. Tibor dał wolny dzień gadatliwej gosposi i polecił robotowi, by u niego w pokoju nakrył stół na cztery osoby i by wykorzystał w tym celu rodowe srebra. Pochwalił sam siebie za tę szatańską przebiegłość, ubrał się starannie, z zadowoleniem obejrzał w lus­trze i ruszył na Uniwersytet.

Rozalinda, po wyjściu z auli, w której raczej plotkowano o niezwykłych wydarzeniach, jakie wstrząsnęły całym miastem, niż słuchano wykładu z astronomii, wracała do domu. Zawsze z obrzydzeniem myślała o ubogim obdrapanym mieszkaniu, w którym po śmierci ojca gnieździła się wraz z matką, i pocieszała się jedynie myślą, że niedługo już pozostanie w tej dziurze. Wierzyła w swą szczęśliwą gwiazdę. W przeciwieństwie do wielu przyjaciółek nie liczyła na korzystne małżeństwo. Nie, ona sama zrobi olśniewającą karierę.

Niespodziewanie drogę zagrodził jej Tibor.

- O, signor przywódca - powiedziała, wcale nie zachwycona tym

spotkaniem.

- We własnej osobie - Tibor postanowił zachować swój normalny,

szorstki sposób bycia, żeby nie wzbudzić w niej podejrzeń. - Mam do ciebie

sprawę.

- Jeżeli chcesz mnie uwieść, by zemścić się na agrach za swoją siostrę, to

szkoda wysiłku.

- Za dużo sobie wyobrażasz - rzekł Tibor nieco zmieszany błyskawicz-

nym rozszyfrowaniem jego intencji.

- A może nie? Myślisz, że nie zauważyłam, jakie słodkie oczy do mnie

robiłeś?

- Przeceniasz się, Rozalindo - zaprzeczył Tibor. - Takie pewne siebie

dziewczyny nie są w moim guście.

- Ach tak - obraziła się agra. - No to spływaj.

Tibor poczuł, że znalazł właściwy ton. Teraz musiał się z nią pobawić jak

kot z myszą.

- Nie przeczę - powiedział, bezczelnie mierząc wzrokiem jej kształty -że chętnie bym się z tobą przespał.

- Nie doczekasz się - odparła Rozalinda nieco łagodniej.

- Jestem pewien, że dojdziemy do ładu. Mamy podobne charaktery.

- Dobrze, mów, czego chcesz ode mnie.

- Widzisz, ostatnim razem nam się nie udało...

- I chciałbyś spróbować znowu? Tibor skinął głową.

- Mam pewien pomysł i trzeba by go obgadać. Proponuję, żebyśmy się spotkali - ty, Golem, Pierre i ja.

- Gdzie?

- U mnie w domu. Rodziców nie ma i nikt nam nie przeszkodzi.

- Golem będzie na pewno?

- Obiecał.

- Kiedy?

- Zaraz.

Rozalinda zawahała się, ale nie zdołała przezwyciężyć pokusy zobaczenia pałacu Kapuletów, o którym krążyły po mieście legendy. Czyż mogła stracić taką okazję? Potrząsnęła głową i oznajmiła zdecydowanie:

- Prowadź.

Tiborowi udało się ukryć triumf. Po drodze nie spotkali nikogo znajome­go. Już w hallu Rozalinda nie była w stanie powstrzymać okrzyku zachwytu na widok marmurowych schodów z ozdobionymi skomplikowanym orna­mentem poręczami z brązu.

- Chcesz obejrzeć dom? - zapytał Tibor.

Skinęła głową.

Oprowadził ją po wszystkich pokojach, przekonany, że wszystko idzie jak po maśle. Następnie znaleźli się u niego. W kandelabrach paliły się świece. Ich miękkie światło złociło srebrną zastawę, grało tęczowymi blaskami w kryształowych pucharach.

- A gdzie pozostali?

- Zaraz przyjdą. Napijemy się?

Nie mogła odmówić sobie tej przyjemności.

- Wiesz Lindo, oszukałem cię - podobasz mi się.

- Wiedziałam, że to się tak skończy - odparła z pogardliwą miną, ale Tibor poczuł, że jego wyznanie mile połechtało jej miłość własną.

- Nawet wydaje mi się, że zakochałem się w tobie.

- Pospiesz się z oświadczynami, zanim zjawi się Golem. Pokłócił się ze swoją tyczką chmielował postanowił uderzyć do mnie.

- Czyżbyś traktowała tego tępaka poważnie?

- A dlaczego nie? Byłby z niego niezły mąż, a mojego rozumu starczy na dwoje.

- Taka dziewczyna jak ty warta jest lepszej partii.

- Co, może masz zamiar ofiarować mi rękę i serce?

Tibor zmieszał się. Rzeczywiście, z tą ciętą agra trudno się rozmawia. Może dać sobie spokój i wyprosić ją? Ale jego ambicja nie mogła pogodzić się z przegraną. Poza tym szkoda porzucać tak dobrze zapoczątkowaną sprawę. Postanowił użyć fortelu.

- A co byś odpowiedziała na taką propozycję?

- Zapytaj, dowiesz się. - Znowu miała ostatnie słowo.

- Powiedz szczerze, podobam ci się choć trochę?

Rozalinda wzruszyła ramionami. -Jakie to ma znaczenie? Jesteś matem, a ja agra. Między nami nic nie może być.

- A moja siostra i ten Monteki? - zaprotestował, dziwiąc się samemu sobie.

Natychmiast wykorzystała chwilę jego nieuwagi.

- No to po jaką cholerę ich prześladujesz?

- Masz rację, Lindo. Myślisz z żelazną logiką.

- Nie rób mi wody z mózgu. Jeżeli chcesz wiedzieć, to nie widziałabym nic strasznego, gdyby Ula i Rom zabawili się po cichu, ale nie doprowadzali do publicznego skandalu. Po co mu była ta wasza matematyka? Przecież nie można do takiego stopnia podporządkować się swemu partnerowi.

- Obiecuję, że nigdy nie zacznę się zajmować waszą agrochemią.

- Wiesz co, rzekła Rozalinda - gdybyś w taki sposób dowiódł, że twoje zamiary są poważne, być może pomyślałabym...

- Nic nie rozumiem — westchnął zupełnie zdezorientowany Tibor.

- Co tu rozumieć? Przyzwyczaiłeś się zawracać głowę gąskom, ale ze mną taki numer ci się nie uda.

- Lindo - powiedział Tibor - bardzo bym chciał, żebyś przestała się złościć i zaczęła ze mną rozmawiać po ludzku!

- To zależy tylko od ciebie.

- Napijemy się jeszcze?

- Chcesz mnie upić?

- No to nie pij, sam się napiję.

Napełnił puchar i wściekły wychylił go jednym haustem.

- Nie przejmuj się, Tiborze. Od razu zrozumiałam twoją grę.

- Wyobraź sobie, że już nie gram, ale czuję, że na serio zaczynam się w tobie kochać.

Wino uderzyło mu do głowy i był teraz całkowicie szczery. Rozalinda poczuła, że zaszła w nim zmiana. Jej męski umysł ustąpił kobiecemu sercu i pogłaskała go po głowie. Tibor potraktował ten wyraz czułości jako sygnał poddania się i schwycił ją w objęcia.

- Tibor, opamiętaj się - rzekła agra odpychając go - nie powinniśmy powtarzać ich błędów.

Niespodziewanie drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł ojciec Tibora.

- Wybacz, nie sądziłem, że nie jesteś sam.

Odwrócił się, chcąc wyjść, lecz Rozalinda zatrzymała go.

- Wcale nam pan nie przeszkadza, signor, rozmawiamy wyłącznie o interesach.

Kapuleti spojrzał na zaczerwienioną twarz syna, zburzoną fryzurę Rozalindy i uśmiechnął się.

- Chciałem się ciebie poradzić, Tiborze, ale to może poczekać. Tibor zdołał otrząsnąć się z zakłopotania i zaczął coś wyjaśniać, ale przerwał, słysząc dobiegające z zewnątrz jakieś głosy. Najwidoczniej nie dadzą im dziś spokoju. Postanowił sprawdzić, co się dzieje i w drzwiach zderzył się z Golemem. Razem z nim do pokoju wtargnęło jeszcze kilku chłopaków.

- Co to znaczy? - zawołał starszy Kapuleti. - Kim jesteście, czego szukacie w moim domu?

Tibor zareagował błyskawicznie.

- Nareszcie, Golem, nie mogliśmy się doczekać. To moi przyjaciele, ojcze.

- Skoro tak - rzekł Kapuleti - nie będę wam przeszkadzał. Wyszedł i ze smutkiem pomyślał, że jego syn stoczył się do poziomu

takiej kompanii.

Golem wciąż stał na progu, spoglądając podejrzliwie to na Rozalindę, to

na Tibora.

- Co ty tu robisz? - zapytał wreszcie.

- Jak widzisz, czekamy na ciebie — odparła spokojnie.

- Czy nikt ci nie powtórzył, żebyś wpadł do mnie? Jest jedna sprawa do obgadania.

- Nikt mi nic nic mówił.

- Widać nie zastali cię w domu.

- Podwalał się do ciebie? - zapytał Golem Rozalindę.

- Co ty pleciesz, czy według ciebie robi się to w asyście rodziców?

- Aa! - ryknął Golem - ten cholerny Matthew jednak mnie wykołował.

- To on ci powiedział, że Linda jest tutaj? - szybko zapytał Tibor.

- Tak. Poczekajcie chwilkę, zaraz mu pokażę, gdzie raki zimują!

- Met dawno zwiał - rzekł młody Valdez. - Ostrzegałem cię...

- Zamknij się! Nie ucieknie mi. Wynoście się! - rozkazał Golem swoim przybocznym. Nikt nie ośmielił się zaprotestować i zostali we trójkę.

- Widzisz, Golem - Tibor wskazał stół. - Jest nawet nakrycie dla ciebie. I jeszcze jedno dla Pierre'a, zaraz powinien nadejść.

Golem, upewniwszy się ostatecznie, że go nie wodzą za nos, usiadł i wychylił napełniony kielich. Nawet wyglądał na nieco zawstydzonego.

Tibor i Rozalinda zerknęli na siebie i uśmiechnęli się lekko. Podbiła go ostatecznie, przychodząc mu z pomocą. Ta agra to istny skarb.

- No to dawaj ten swój pomysł - rzekł Golem. Tibor spojrzał z zakłopotaniem na Rozalindę, która znowu pospieszyła mu z pomocą.

- Rozumiesz, Golem - zaczęła - ostatnim razem działaliśmy na własne ryzyko i policja wszystko nam popsuła. Dlaczego? Czy jesteśmy jakimiś bandytami, chcemy czegoś dla siebie? Nie, jesteśmy po prostu świadomymi obywatelami, którzy postanowili stanąć w obronie świętego honoru pro­fesji.

Golem, który miał pełne usta jedzenia, potakująco skinął głową.

- Powinniśmy więc doprowadzić do tego, by traktowano nas nie jako osoby łamiące prawo, ale jako jego żarliwych obrońców. Co więc jest niezbędne?

- Co? - zapytał Golem, przełknąwszy kolejny kawałek wędliny. Tibor przyznał w duchu, że sam nie zna odpowiedzi na to pytanie.

- Niezbędna jest organizacja, która w jawny sposób określiłaby swoje cele i uzyskała poparcie władz. Wtedy nikt nie mógłby nas oskarżyć o samowolę. Na tym polega pomysł Tibora.

Golem zerknął na młodego Kapuletiego, który potwierdził.

- Właśnie na tym. - Sytuacja zaczynała go bawić.

- Okazuje się, że niegłupi z ciebie facet — oznajmił Golem z szacunkiem.

- Owszem, niegłupi - zgodził się Tibor.

- A co jest potrzebne, by istniała organizacja? - ciągnęła dalej Roza­linda.

- Legitymacje - Tibor natychmiast wpadł na pomysł. - Należę na przykład do Związku Łowieckiego...

- Słusznie. A co jeszcze?

- Co?

- Potrzebny jest wódz.

- Wiem, kto najbardziej nadaje się do tej roli - podchwycił jej myśl Tibor. - Profesor Chase. Choć to parweniusz, ale za to wspaniały mówca. Sam biłeś mu brawo, Golemie.

- Owszem - przytaknął Golem. - Ale dlaczego mam stawiać nad sobą mata? Nie ze mną takie numery. Tylko patrzeć, a położy na wszystkim łapę.

- Golem ma rację - wtrąciła się Rozalinda. - W ten sposób możemy tylko zdyskredytować twoją ideę, Tiborze.

- Wodzem powinien być agr - stwierdził Golem tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Ciekawe, kogo proponujesz? - zapytał Tibor ironicznie. - Może siebie?

- Proponuje mnie - oznajmiła Rozalinda.

- Co? - Tibor i Golem ryknęli śmiechem.

- Nie ma się z czego śmiać - z zimną krwią rzekła Rozalinda. - Po pierwsze, jak zapewne zdołaliście zauważyć, mam na karku głowę nie gorszą od waszych. Po drugie - pójdą za mną nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Nasze szeregi podwoją się.

Golema argumenty te przekonały.

- Dobrze gada.

- Jeżeli mnie poprzecie - obiecała Rozalinda - będę z wami wszystko uzgadniała. Zaczniemy od tego, że zawrzemy umowę z Chasem i wykorzys­tamy autorytet, który zdobył swoim wystąpieniem przed komisją pojedna­wczą. Potem zwołamy mityng i zaprosimy prasę, żeby zrobiła nam reklamę.

Zainteresowanie Tibora Rozalindą wygasło. Nie, ta pannica nie jest stworzona do miłości, ma ministerialną głowę.

- Czemu nie? - powiedział.

3.

Po tym, jak policjanci wyprowadzili Storteya, Tropinin zaczął się zastana­wiać, czy powinien podjąć jakieś kroki, by dopomóc sympatycznemu wychowawcy. Zresztą, co mógł zrobić? Gdyby odwołał się do miejscowych władz, byłoby to ocenione jako typowe wtrącanie się w wewnętrzne sprawy, a tego właśnie poseł obawiał się jak ognia. W dodatku zapewne mu odpowiedzą, że Stortey został aresztowany na podstawie nakazu prokura­tora i decyzja o dalszych jego losach zapadnie zgodnie z wymogami

hermesjańskiego prawa. I na tym wszystko się zakończy. - Storteyowi nie pomoże, a siebie narazi na przykrości.

Czy jest jakiś inny sposób? Tropinin miał wrażenie, że w ostatniej chwili grubas dal mu jakiś znak. Mówiąc o swym nieszczęsnym przyjacielu z Mantui, spojrzał mu wymownie w oczy. Czego może pragnąć człowiek, którego pakują do więzienia? Przede wszystkim, by zawiadomić przyjaciół. To oczywiste. Równie oczywiste, że należy ich szukać w Mantui. Jakiś szczególny sens miała również wymieniona przez Storteya wysokość kaucji — 10752. Ale jaki? Nie mógł przecież liczyć na to, że Ziemianin zacznie zasięgać informacji, kto ostatnimi czasy musiał płacić podobną kaucję i w ten sposób odnajdzie poszukiwaną osobę. Zbyt skomplikowana wersja, trzeba ją wykluczyć. Chwileczkę, a jeżeli to po prostu numer telefonu?

Telefonować z apartamentu? Głupota. Pozostało mu jeszcze pół godziny do bankietu na jego cześć i nikt się niczego nie domyśli, jeżeli mer spotka gościa przed wejściem do hotelu. Tropinin ubrał się szybko, wyszedł na ulicę, odszukał automat i wykręcił numer. Odpowiedział mu męski głos.

- Czy to numer 10752? - zapytał, by się upewnić.

- Tak.

- Z kim mówię?

- A z kim chciał pan rozmawiać?

- Czy zna pan agra o nazwisku Stortey?

- To jakaś pomyłka - odparł rozmówca po chwili milczenia.

- Proszę nie odkładać słuchawki. Zapewne obawia się pan prowokacji...

- Skąd ten pomysł?

- Proszę się nie niepokoić, dzwonię na prośbę Storteya. Przed chwilą aresztowano go u mnie w hotelu pod zarzutem pogwałcenia porządku publicznego.

- Kim pan jest?

- Ziemianinem. Może czytał pan o moim pobycie na Hermesie? Po długiej chwili milczenia w słuchawce rozległo się:

- Oczywiście. W jaki sposób może pan udowodnić, że to nie dowcip?

- Doprawdy, nie wiem, jak to zrobić przez telefon... O, na przykład— wpadł na pomysł Tropinin — mogę wymienić kontynenty na Ziemi albo podać inne dane geofizyczne mojej planety.

- To wie każdy uczeń z klanu fizów. Lepiej niech mi pan odpowie na takie pytanie - co to jest teatr?

- Teatr? - zdziwił się Tropinin. - No, to scena, na które) aktorzy grają w sztuce, dramacie, komedii, tragedii.

- I może pan wymienić choć jednego dramaturga?

- Ile pan sobie życzy - Ajschylos, Molier, Szekspir, Ibsen, Czechow...

- Starczy. Proszę wybaczyć mi ten egzamin.

- Nie szkodzi. Rozumiem. Czy będzie pan mógł mu pomóc?

- Mam nadzieję. W jaki sposób znalazł się u pana?

- Przyszedł, by prosić o pomoc dla Roma i Uli.

- Wyjeżdżam natychmiast. Czy moglibyśmy się spotkać?

- Oczywiście. Proszę przyjść do mnie do hotelu „Siedem razy siedem".

- To niewskazane.

- A więc spotkajmy się koło budki telefonicznej, z której dzwonię do pana. Sto metrów od hotelu, obok sklepu z obuwiem.

- Dobrze, będę za dwie godziny.

- Obawiam się, że mogę się spóźnić. W ratuszu jest dziś bankiet...

- Nie szkodzi, poczekam. Do zobaczenia. Aha, zapomniałem powie­dzieć — nazywam się Desaures. Średniego wzrostu, siwy, w okularach, będę palił fajkę.

W czasie bankietu, zgodnie z obyczajem wygłaszano mowy o historycz­nym znaczeniu misji inspektora i wzajemnych pożytkach przyszłej współ­pracy między Ziemią i Hermesem, wznoszono kwieciste toasty. Próby gościa, by skierować rozmowę na ostatnie wydarzenia w mieście, do niczego nie doprowadziły. Mer i inni wysocy urzędnicy odpowiedzieli, że gazety rozdmuchały drobny obyczajowy epizod i że lepiej porozmawiać o perspek­tywach kosmicznej komunikacji. Tropinin zauważył jednak, że gospodarze byli wyraźnie czymś zaaferowani i nie przeciągali uroczystości. To sprzyjało jego planom. O wyznaczonej porze spotkał się w umówionym miejscu z Mantuańczykiem.

- Signor Desaures?

- Jestem szczęśliwy, że mogę pana poznać, panie inspektorze. Przyznam się, że to spotkanie ma dla mnie niezwykłe znaczenie. Możemy porozma­wiać w małej tawernie filów. To niedaleko i nikt nie będzie nam przeszka­dzał.

Rzeczywiście, poza robobarmanem nikogo w lokalu nie było. Usiedli w kąciku i zamówili kawę.

- Chciałbym się wiele od pana dowiedzieć, signor legat — zaczął Desau­res — i ze swej strony mogę opowiedzieć wiele rzeczy, które powinny pana zainteresować. Ale przede wszystkim o przyczynie naszego spotkania. Poczyniłem odpowiednie kroki i mam nadzieję, że podczas naszej rozmowy dzielny wychowawca zostanie wydobyty z werońskich kazamat.

- Okazuje się, że jest pan niezwykle wpływowym człowiekiem.

- O nie - uśmiechnął się Desaures - po prostu mam przyjaciół, na których można liczyć.

- W takim razie mam czyste sumienie i jestem gotów odpowiadać na pańskie pytania.

- Niech mi pan opowie o Ziemi. Tropinin rozłożył ręce.

- Stawia mnie pan w trudnej sytuacji. Temat jest tak olbrzymi...

- Ma pan rację, niewłaściwie postawiłem pytanie. Interesują mnie przede wszystkim nie osiągnięcia techniczne, lecz sprawy ustrojowe i w ogó­le problemy życia Ziemian. W najogólniejszym zarysie, oczywiście.

- Bardzo chętnie. A więc w pierwszej połowie XXI wieku zamknięty został najbardziej burzliwy rozdział naszej historii i ludzkość zdołała uwolnić się od groźby samobójstwa jądrowego. Zgromadzone do tej pory olbrzymie ilości najrozmaitszego uzbrojenia - atomowego, chemicznego, bakteriologicznego, elektronicznego - zostały zniszczone, z wyjątkiem środków bojowych, niezbędnych do obrony Ziemi przed napaścią z Kosmo­su. Było to możliwe dzięki temu, że wszędzie zapanował ustrój socjalistycz­ny oparty na wyzwolonej pracy, demokracji, samorządności, równości i solidarności ludzi i narodów.

Nie jestem w stanie, jak pan się domyśla, opisać wszystkich szczegółów procesu historycznego, obfitującego w walki klasowe, rewolucje, konfron­tacje sprzecznych interesów rozmaitych grup społecznych, co znajdowało swoje odbicie w ostrej polemice ideowej. Powiem tylko, że najbardziej skomplikowanym problemem epoki przejściowej było przezwyciężenie narodowego egoizmu i stworzenie takiego systemu międzynarodowego, który byłby zdolny zespolić poszczególne społeczeństwa w jednolitą ziem­ską wspólnotę, skoncentrować jej siły i środki na rozwiązaniu takich nie cierpiących zwłoki zadań, jak likwidacja głodu, nędzy, epidemii, uratowa­nie naturalnego środowiska zanieczyszczonego odpadkami cywilizacji, poszukiwanie nowych źródeł energii, wykorzystanie bogactw oceanów i kosmosu.

Najtrudniejszym zadaniem było usunięcie ogromnych dysproporcji w poziomie rozwoju rozmaitych krajów. Aby mógł pan sobie wyobrazić skalę tych różnic, przytoczę dwie cyfry, które utkwiły mi w pamięci. W latach osiemdziesiątych XX wieku roczny dochód na głowę ludności w krajach najbardziej zacofanych byt sto razy mniejszy niż w najbardziej rozwiniętych, zaś jeden mieszkaniec USA spożywał tyle, ile pięciuset

Hindusów. W dodatku przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi wciąż gwałtownie się pogłębiała. Narastało niezadowolenie, które mogło stać się detonatorem konfliktów międzynarodowych. Nie sposób było przeprowa­dzić radykalnych zmian tej tragicznej sytuacji, gdyż na przeszkodzie stał konserwatyzm poszczególnych grup interesów, które ze wszystkich sił starały się zachować swój stan posiadania. Należało przekształcić nie tylko archaiczne struktury ekonomiczne, społeczne i polityczne, ale również świadomość ludzką. Ludzie powinni zrozumieć, że zarówno surowa konie­czność przetrwania rodzaju ludzkiego, jak też i ich własny, dobrze pojęty interes oraz szczęście przyszłych pokoleń wymagają, by myśleli, czuli i działali nie jako przedstawiciele poszczególnych narodów, ale jako Ziemianie.

- My także powinniśmy myśleć i działać nie jako przedstawiciele klanów, lecz jako Hermesjanie - rzekł Desaures.

- Wnioski niech pan sam wyciągnie - uśmiechnął się Tropinin. -W każdym razie ustanowienie ogólnoświatowego systemu socjalistycznego oznaczało koniec prehistorii ludzkości i początek jej prawdziwej historii. Zjednoczenie narodów w jedną bratnią rodzinę nie było wynikiem jakiegoś jednorazowego aktu, lecz rozciągnęło się na całą epokę, w której toczyła się zacięta walka o zasady nowego porządku świata. Początkowo współpraca objęła sferę ekonomii i kultury, a jej potężnym katalizatorem stała się rewolucja naukowo-techniczna. Doskonałe środki transportu i łączności zmniejszyły odległości i przyczyniły się do zwielokrotnienia wymiany wartości duchowych i materialnych. Ten, kto wybrałby zamiast kontaktów z innymi samotność, skazałby się na zacofanie. Niezależność stawała się czymś mniej pożądanym niż wzajemne więzi, zaś dążenie do wygody, cokolwiek by się nie mówiło, było i pozostanie jednym z motorów ludzkich działań.

Natomiast jeżeli chodzi o dziedzinę polityki to tutaj, ze zrozumiałych względów, sprawy posuwały się wolniej. W miarę oczyszczania atmosfery międzynarodowej z podejrzeń i nieufności państwa dobrowolnie przekazy­wały coraz większą część swoich uprawnień ciałom zbiorowym. Organizację Narodów Zjednoczonych zastąpiła Wszechświatowa Federacja, na której czele stała Rada Prawodawcza. Jedna z jej izb była wybierana bezpośrednio przez społeczność światową, zaś druga składała się z pełnomocnych przed­stawicieli rządów. W wyniku dalszej ewolucji państwa narodowe obumarły i teraz całe społeczeństwo Ziemian, nie zaś stowarzyszenie społeczeństw -rządzone jest przez Radę Ziemi, której członkowie są wybierani w bezpo-

średnim i równym głosowaniu przez całą dwudziestomiliardową ludzkość. Do zadań Rady należy ogólne planowanie rozwoju spoteczno-ekonomicz-nego i kulturalnego, rozdział zasobów, zapewnienie porządku społecznego i regulowanie stosunków z innymi zamieszkanymi planetami. Podobne funkcje w skali lokalnej pełnią Rady Kontynentów, prowincji i regionów. Podstawową zaś komórką naszego społeczeństwa jest samorządna gmina.

- Wspomniał pan o stosunkach z innymi planetami. Czy nie mógłby pan powiedzieć nieco więcej na ten temat?

- Oczywiście. Zapewne wie pan, że do tej pory nigdzie nie udało się odnaleźć innej, różnej od naszej, formy życia rozumnego. Wszystkie zamieszkane światy, a jest ich już niemało, zostały zasiedlone przez człowieka, który wkroczył w Wszechświat i stopniowo kolonizuje go, tak jak dawniej żeglarze odkrywali i kolonizowali kontynenty na Ziemi. Jest rzeczą całkiem zrozumiałą, że warunki naturalne innych planet wyciskają swe niezatarte piętno na sposobie życia ludzi i w miarę upływu stuleci w ich świadomości, rozwiązaniach technologicznych, stosunkach społecznych pojawiło się wiele swoistych cech. Wasz Hermes jest typowym tego przykładem. Jednakże, w przeciwieństwie do Hermesjan, mieszkańcy zdecydowanej większości ziemskich kolonii utrzymują stałą łączność ze swą ojczyzną, co pozwala nam mówić już nie o ziemskiej, ale o kosmicznej cywilizacji. Od ponad dwóch wieków istnieje Związek Światów, popularnie zwany Wielkim Pierścieniem - nazwy tej użył po raz pierwszy radziecki pisarz-fantasta Iwan Jefriemow. Wysunął on logiczną koncepcję, że ludzie, wyprowadziwszy swą cywilizację poza obręb rodzimej planety, w dalszym ciągu będą starali trzymać się za ręce. Pierścień jest symbolem takiej jedności.

- I ogromnie żal, że do tej pory pozostawaliśmy na uboczu.

- Cieszę się, że pan tak sądzi. Jeśli zaś chodzi o Ziemian, to zapewniam pana, że nigdy nie zapomnieli oni o Hermesie, choć wasi przodkowie, porzucając kolebkę ludzkości, byli swego rodzaju dezerterami. Mam nadzieję, że nie obrazi się pan za tę ocenę.

- Nie zaliczam się do zaślepionych patriotów. Ale co pan miał na myśli? Przyznam się, że do tej pory w żaden sposób nie zdołałem ustalić, co w istocie stało się przyczyną ich emigracji. Oficjalna wersja głosi, że kierowała nimi chęć założenia wzorowego społeczeństwa, czegoś w rodzaju Nowej Atlantydy Francisa Bacona.

- Najprawdopodobniej coś takiego istotnie miało miejsce. W każdym

razie takie właśnie motywy podano opinii publicznej. Sądzę jednak, że główną przyczyną był strach.

- Strach? Przed czym?

- Przed rewolucją i wojną termonuklearną. Nie powinien pan zapomi­nać, że były to czasy, kiedy ludzie pracy w jednym kraju po drugim przejmowali władzę, znosili własność prywatną i ustanawiali nowy ustrój społeczny. Siły starego porządku groziły zepchnięciem świata w przepaść. A tu nagle gazety publikują sensacyjną wiadomość o odkryciu planety całkowicie identycznej z Ziemią i dlatego stanowiącej idealne miejsce dla osiedlenia. Nader duża, przy ówczesnym stanie techniki kosmicznej, odle­głość, ogromne wydatki niezbędne do przetransportowania ludzi i ładun­ków wykluczały możliwość przeprowadzenia zorganizowanej kolonizacji Hermesa. Zresztą nikt wówczas na Ziemi nie miał do tego głowy, było tysiące bardziej palących problemów niż wysłanie garstki pionierów gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, bez najmniejszych szans zrefundowania wydatków w jakimś możliwym do przewidzenia terminie.

Wtedy właśnie pojawiła się grupa bogaczy pragnących za wszelką cenę wynieść się jak najdalej od Ziemi, która lada chwila, jak przewidywali, zakwitnie grzybami termonuklearnych eksplozji. Dzięki swym bajecznym bogactwom mogli bez żadnych problemów wybudować najnowocześniej­szy, jak na owe czasy, kosmolot, zaopatrzyć go we wszystko, co było niezbędne w tak długiej podróży, i wyruszyć. Budowę rozpoczęto w tajem­nicy na jednej z wysp Oceanu Spokojnego. Trwała dziewięć lat. W tym też czasie sekret został wykryty i znalazło się jeszcze kilkuset multimilionerów, którzy pragnęli zachować swe bezcenne życie i przy okazji założyć na dalekim Hermesie nowy Eden. Powstało konsorcjum o kapitale około trzystu miliardów dolarów i rozpoczęto budowę kolejnych trzech statków takiej samej konstrukcji. Wreszcie ekspedycja była gotowa do startu. Na pokładzie kosmolotów znalazło się mniej więcej czterdzieści tysięcy ludzi-ponieważ właściciele zmuszeni byli wziąć ze sobą dużą załogę - nawigato­rów, inżynierów i techników, którzy prowadziliby statki i obsługiwali ich mechanizmy, lekarzy, którzy by ich leczyli, kucharzy, żeby ich żywili, nauczycieli, by uczyli ich dzieci i tak dalej. Trzeba było również znaleźć miejsce dla rozmaitych uczonych i specjalistów, by na Hermesie nie zaczynać wszystkiego od początku. Zadbano również o obszerną bibliote­kę, zbiory taśm magnetofonowych i filmów, zaś specjalną ładownię prze­znaczono dla okazów ziemskiej flory i fauny w nadziei, że uda się je

rozmnożyć w nowym miejscu pobytu. Innymi słowy była to prawdziwa Arka Noego, cała ziemska cywilizacja w miniaturze.

Światowa opinia publiczna początkowo bardzo się tym przedsięwzięciem interesowała. Później pochłonęły ją inne problemy. Było to na rękę konsorcjum, które nie miało ochoty zwracać na siebie uwagi. Natomiast publikacje, które od czasu do czasu pojawiały się w prasie, były starannie opracowywane przez powołany specjalnie w tym celu „trust mózgów". Akcentowano w nich humanitarne i naukowe znaczenie ekspedycji, jej inicjatorów nazywano Kolumbami, którzy mają jeden motyw działania -odkryć dla ludzkości Ziemię Obiecaną. Podkreślano w nich, że gdy pionierzy osiądą tam na dobre, będą się mogli przyłączyć do nich następni przesiedleńcy. Zaś grupka sprytnych biznesmenów powołała nawet spółkę akcyjną przyszłych Hermesjan i zrobiła na tym niezły interes.

Zapyta pan, Desaures, jak ludzie odnosili się do całej tej sprawy. Różnie. Jedni traktowali to jako bohaterstwo w imię ludzkości. Inni, wręcz przeciw­nie, uważali, że przyszli kolonizatorzy Hermesa, jak szczury uciekające z tonącego okrętu, troszczą się jedynie o ocalenie własnej skóry. Jeszcze inni pozostali obojętni. Zaś przytłaczająca większość oburzyła się. Inicjato­rom wyprawy zarzucano, że topią olbrzymie pieniądze w błocie. A mogłyby one ocalić przed śmiercią setki milionów głodujących.

Tak właśnie wyglądała sytuacja, gdy kosmoloty wystartowały z orbity okołoziemskiej i wzięły kurs na Hermesa. Początkowo łączność z nimi odbywała się bez zakłóceń, poinformowano Ziemię, że podróżnicy szczęśli­wie dotarli do celu i przystąpili do zasiedlania planety. Potem informacje przestały nadchodzić, zaś Ziemianie z różnych powodów nie byli w stanie wysłać następnej ekspedycji, by wyjaśnić, co się stało. I dopiero teraz, kilka wieków później, Hermes dał znać o sobie, występując z wnioskiem o przyję­cie go do Wielkiego Pierścienia.

Tak przedstawia się znana mi część waszej historii, panie Desaures. Teraz kolej na pana.

- Dziękuję, signor legat. Pańska opowieść pomogła mi wiele zrozumieć. I zacznę od tego miejsca, w którym pan się zatrzymał. Już w czasie lotu, który trwał prawie piętnaście lat, miały miejsce ważne wydarzenia. Oczy­wiście, nie mam tu na myśli naturalnego biegu życia - starcy umierali, dzieci wyrastały, młodzi zawierali małżeństwa, pojawiło się pokolenie, które nigdy nie postawiło stopy na powierzchni Ziemi. O wiele bardziej istotne były przemiany w sposobie myślenia ludzi. W maleńkiej zbiorowości, izolowanej od społeczeństwa i zamkniętej w skorupie statków kosmicz­

nych, musiały one doprowadzić do rozbicia starych struktur i powstania nowych. Ziemskie fetysze, wielbione do tej pory przez astronautów, stawały się śmieszne, ginęły prawne tabu, tradycje traciły dawne znaczenie. Istotnie, czyż było ważne, kto konkretnie wyasygnował sumy niezbędne do zorganizowania ekspedycji, jeżeli pieniądze straciły wszelką wartość? Mocarze tego świata nie posiadali już żadnych środków przymusu i musieli zrównać się z innymi. Miała miejsce swoista rewolucja. Kosmos wszystkich zrównał.

Lecz o ile kapitał utracił swą potęgę, to uzyskała ją wiedza. Na pierwszy ..plan wysunęli się ci, którzy kierowali statkiem, umieli obchodzić się z techniką, posiadali zmysł praktyczny, byli specjalistami w obrębie jakiejś dziedziny wiedzy. W momencie lądowania na Hermesie rola tych ludzi wzrosła jeszcze bardziej, zaś postacią najważniejszą stał się inżynier.

- We wspaniałej powieści Juliusza Verne'a "Tajemnicza wyspa" -wtrącił Tropinin - właśnie inżynier Cyrus Smith staje się intelektualnym przywódcą maleńkiej grupy, która trafiła na bezludną wyspę. Ciekawa ilustracja pańskiej tezy, nieprawdaż?

- Niestety, nigdy nie słyszałem o Verne'em. Przecież literatury pięknej u nas się nie wydaje, zaś książki z biblioteki przywiezionej z Ziemi w większości zaginęły, zostały rozkradzione bądź też znajdują się w zbio­rach specjalnych, do których dostęp jest niezwykle utrudniony. Czytałem za to "Robinsona Crusoe". Bohater tej książki nie roztrząsał wzniosłych problemów, wszystkie jego myśli związane były tylko z tym, jak rozpalić ognisko, upolować dziką kaczkę, zbudować szałas. Po prostu przeżyć. Tacy właśnie specjaliści cieszyli się poważaniem wśród hermesjańskich robin­sonów.

Krótko mówiąc, nasza cywilizacja od samego początku była ściśle ukierunkowana technicznie. Jak zawsze bywa w takich warunkach, należało ' stworzyć jej podstawy ideologiczne. Sprawą tą zajęli się przybyli wraz z ekspedycją humaniści-filozofowie, ekonomiści, politolodzy, prawnicy. Udało mi się zapoznać z zachowanymi w archiwach protokołami ich posiedzeń. Można przypuszczać, że ludźmi tymi owładnęła idea stworzenia wzorowej technokracji, czy też scientokracji, opartej na modnych u schyłku XX wieku burżuazyjnych teoriach - „społeczeństwa postindustrialnego" czy technotronicznej „cywilizacji informatycznej". Po długich dyskusjach postanowili, że jako podstawę ustroju społecznego Hermesa należy przyjąć zasadę profesjonalizmu.

- A klanowość? - zapytał Tropinin.

— Pojawiła się później. W ogóle początkowo ustrój społeczeństwa hermesjańskiego pozbawiony byt tych skrajności, które obecnie szokują każdego postronnego obserwatora. Można to również powiedzieć o ustano­wionym przez twórców naszej konstytucji systemie rządów. Odnajdujemy tu wiele interesujących elementów zainspirowanych szczerym pragnieniem stworzenia wzorcowego mechanizmu, który mógłby funkcjonować jak zegarek elektroniczny. Jest w tym pewien ciekawy szczegół. Stworzony przez teoretyków-humanistów model został starannie przeanalizowany matematycznie, skwantyfikowano go, rozłożono na grupy współczynników, określono ilościowe wyrażenia związków pomiędzy węzłami, a następnie wprowadzono całość do komputera, który wskazał, gdzie znajdują się słabe punkty programu i jakie należy wprowadzić poprawki. Był to więc przede wszystkim produkt myślenia technicznego, które w niewielkim stopniu brało pod uwagę złożoność procesów społecznych i całkowicie ignorowało tak istotny element, jakim jest ludzka psychika.

Wreszcie zakończono opracowanie konstytucji i dwadzieścia lat po wylądowaniu koloniści przyjęli ją w powszechnym głosowaniu. Najważ­niejszą część ustawy zasadniczej stanowiła Deklaracja Profesjonalizmu. Głosiła ona, iż mieszkańcy Hermesa raz na zawsze rezygnują z podziału według zasad narodowościowych i od tej pory będą uważać się za członków jednej rodziny - Hermesjan. Jednocześnie stwierdzono, że różnice społecz­ne pomiędzy mieszkańcami planety winny sprowadzać się do naturalnego zróżnicowania profesjonalnego.

- Podobnie jak niezbywalne są prawa człowieka u Rousseau i innych

myślicieli Oświecenia.

- Ma pan całkowitą rację. Jak więc pan widzi, trudno tu dopatrzyć się złych zamiarów. Przodkowie nasi słusznie uważali, że podział pracy wynika bezpośrednio z warunków, w jakich przyszło egzystować rodzajowi ludz­kiemu. W związku z tym różnice profesjonalne pomiędzy ludźmi-specjalis-tami mają charakter naturalny. Żeby zaś nie wynikały stąd jakiekolwiek przesłanki nierówności społecznej, wszystkie nauki uznano za posiadające jednakowy prestiż. System organów wykonawczych ukształtował się jako dziwaczna kombinacja tradycyjnego parlamentaryzmu i technokratycznej utopii. Hermesjan, podobnie jak Francuzów w czasach Wielkiej Rewolucji, zafascynowała demokracja antyczna. Stąd też pojawiły się u nas urzędy edylów, kwestorów i prefektów. Moda na Rzym rozszerzyła się na wszyst­ko, co włoskie. Hermesjanie, poczynając od swej stolicy, zaczęli nadawać miastom dźwięczne nazwy - Neapol, Mediolan, Florencja, Wenecja,

Padwa, Mantua, Werona. Co Więcej, wielu kolonistów przyjęło włoskie nazwiska.

- Zapewne w ten właśnie sposób pojawiły się na Hermesie rodziny Monteków i Kapuletów.

- Do tego właśnie zmierzam. Oczywiście, zachowały się też nazwiska wywodzące się z innych tradycji narodowych. Moje, na przykład, jest francuskiego pochodzenia, zaś mojego przyjaciela Fairfaxa - angielskiego. Zresztą, teraz są to już tylko ślady naszej prehistorii. Nie ma na Hermesie narodów - tylko zawody. W wyniku długotrwałej ewolucji stało się to, co się stać musiało. Fundamentalna, pozornie niewinna zasada konstytucyjna podzieliła ludzi według specjalności. W warunkach jednostronnej, całkowi­cie technicystycznej cywilizacji doprowadziło to do ukształtowania odizolo­wanych, zamkniętych grup, posiadających swoje odrębne zainteresowania, poglądy, gusty, obyczaje i przede wszystkim — języki. Zwykły profesjona­lizm zwyrodniał i stał się profesjonalizmem totalnym. Mniej więcej przed pięciuset laty degeneracja ta została utrwalona w majestacie prawa. Od tej chwili idea klanowości uzyskała rozstrzygające znaczenie. Wszystko jest jej podporządkowane -produkcja, życie codzienne, rodzina, szkoła, zarządza­nie, nawet religia.

- Owszem, opowiadano mi o zadziwiającym, technokratycznym bogu Rozumie i jego dziewięciu wcieleniach.

- Idea takiej racjonalistycznej wiary, ubóstwienia nauki również, jak panu wiadomo, została sformułowana przez utopijnych myślicieli. U nas tylko ją zastosowano, by w ten sposób zrekompensować brak najpotężniej­szego narzędzia kształtującego obyczajowość - sztuki.

- Tego właśnie nie mogę zrozumieć. W jaki sposób twórcy waszego społeczeństwa, ludzie przecież niegłupi, mogli odrzucić twórczość artysty­czną?

- Spawa wygląda nieco inaczej. Nikt nie mordował muz i nie palił książek na stosach. Po prostu sztuki nie popierano, gdyż w oczach fanatycz­nych technokratów nie odgrywała ona żadnej pozytywnej roli i tylko odwracała uwagę ludzi od podstawowego celu życia — doskonalenia się w swej specjalności. O ile pierwsze pokolenie kolonistów jeszcze fascyno­wało się literaturą, malarstwem, muzyką, o tyle następne zaczęły się od nich odzwyczajać, tym bardziej że nikt nie drukował powieści, nie wystawiał sztuk, nie realizował filmów fabularnych. Innymi słowy - nikt sztuki nie zabijał - sama cichutko zmarła z niedożywienia.

- I jeszcze jedno pytanie. Dobrze, sztuka przeszkadzała technokratom,

nie pasowała do ich idealnego schematu i pogrzebali ją. Proszę mi jednak wytłumaczyć, dlaczego Hermesjanie zrezygnowali z rozwiązania problemu żeglugi kosmicznej? A przy okazji - gdzie znajdują się statki, które dostarczyły pionierów na planetę? Za każdym razem, gdy o to pytałem, moi rozmówcy szybko zmieniali temat.

- Tak, ten fragment naszej historii został utajniony. Rzecz w tym, że już w pierwszych dekadach, gdy hermesjański ustrój zaczął przybierać wyraźne kształty, pojawili się ludzie, którym się to nie spodobało. Próbowali przestrzec opinię publiczną przed lansowaniem cywilizacji wyłącznie tech­nicznej i ubóstwieniem profesjonalizmu. Zlekceważono ich. Nie mieli więc innego wyjścia, jak wrócić na Ziemię. Udało im się przeciągnąć na swoją stronę kilku techów. Oczywiście, władze sprzeciwiły się i doszło do starcia, w wyniku którego kosmolot przygotowywany do startu na Ziemię został wysadzony w powietrze. Wtedy właśnie jeden z wpływowych fanatyków oznajmił, że Hermesjanie na wzór Achajów, którzy spalili swe okręty pod murami Troi, powinni zniszczyć pozostałe statki, by nikt nigdy nie mógł opuścić planety. Jednocześnie podjęto decyzję o zerwaniu łączności z Zie­mią, by nikt nie przeszkodził pomyślnemu doprowadzeniu do końca wielkiego eksperymentu. W ten oto sposób Hermes na długie stulecia został odizolowany od innych cywilizacji.

- Proszę mi powiedzieć, panie Desaures, czy przez cały ten czas nie powtórzyły się próby zorganizowania oporu?

- Były i są, ale tylko w postaci protestów. Zakodowane w naturze ludzkiej dążenie do uniwersalności jest niezniszczalne i tu i ówdzie daje o sobie znać, mimo presji wywieranej przez establishment - prawo, kościół, tradycje, przesądy. Nie mówi się o tym głośno, ale wszyscy wiedzą o istnieniu sekty uniwersów. Na swoich zebraniach potępiają oni totalny profesjonalizm i wtajemniczają się nawzajem w klanowe sekrety. Ludzie ci, choć prześladowani przez władze, na swój sposób szukają możliwości zrealizowania prawdziwie ludzkiej potrzeby wszechstronnego rozwoju. Jednakże w naszych warunkach również i ta forma samookreślenia uległa deformacji. Uniwersi odrzucają dziewięciobóstwo, ale tylko po to, by oddawać cześć jedynemu bóstwu — Rozumowi. Ich myśl jest wciąż zamknię­ta w zaklętym, technokratycznym kręgu, nie uświadamiają sobie, że samo pojęcie „ratio" jest sprzeczne z jakąkolwiek religią - nawet i tą, która stawia naukę na piedestale.

- Ma pan rację. Gdy zapytałem Mendesonę, czy istnieją na Hermesie herezje, wykręcił się od odpowiedzi.

- Mendesonę? Brodatego kierownika kancelarii Senatu?

- Tak.

Desaures roześmiał się. Tropinin spojrzał na niego pytająco.

- Wyda się to panu zabawne, signor legat, ale Mendesona sam jest członkiem sekty, tylko innego rodzaju.

- To znaczy?

- Podobnie jak w niższych warstwach społecznych powstała sekta uniwersów, na górnych szczeblach hierarchii ukształtowała się swoista loża masońska. No i brodacz jest jej Wielkim Mistrzem.

- A czym zajmują się wasi masoni?

- Tym samym co uniwersi. W dodatku recytują wiersze, słuchają muzyki klasycznej, demonstrują sobie nawzajem obrazy. Co prawda to smutne, że sztuka stała się jedynie wyrafinowaną rozrywką snobów. Dla ludzi należą­cych do wyższych kręgów społecznych jest to forma twórczej rozkoszy, próba możliwości umysłowych. Zazdrośnie strzegą porządku społecznego, na którym opiera się ich dobrobyt, ale jednocześnie po kryjomu sami ten porządek naruszają. Oczywiście, dotyczy to kręgu wybranych osób, które muszą ukrywać swą zdradę profesjonalnej klanowości przed swoimi współ­towarzyszami - obskurantami, co zresztą nadaje dodatkowej pikanterii ich tajnym spotkaniom.

- Niesamowite! A co na to Wielki Matematyk. Przecież nie może nie wiedzieć o drugim obliczu swego pomocnika?

- Niewątpliwie zna je, bowiem sam należy do tej loży.

4

- Ulo! - zawołał Rom. Otworzyła oczy i sennie wtuliła się w jego objęcia.

- Chodź, śpiochu, coś ci pokażę.

Wyszli na dwór i Rom zaprowadził ją do zieleniących się grządek.

- Widzisz, jaka tu żyzna ziemia. Nasiona, które zasadziłem w dniu naszego ślubu, już wzeszły.

- Jesteś cudotwórcą - rzekła Ula, z roztargnieniem spoglądając na grządki. I nieoczekiwanie dodała. — Wiesz, chyba jesteśmy ograniczeni —ty swoją agronomią, a ja matematyką. Nie umiemy nic poza tym i nic nas już nie zmieni.

- Nonsens - zaprotestował Rom - jesteśmy młodzi, mamy całe życie przed sobą.

Na ganku pojawił się robot.

— Proszę na śniadanie.

- A ty, Robbi, jak sądzisz, czy człowiek może opanować kilka zawodów?

— Myślę, panie, że człowiek może wszystko. Jest wszechmogący, skoro potrafił stworzyć sobie do pomocy nas, roboty. Tylko... - robot zawahał się.

— Nie krępuj się, mów.

— Bez obrazy, panie, to wszystko niedorzeczności. Każdy powinien robić tylko to, do czego został stworzony. Na przykład ja. Zostałem skonstruowa­ny jako kucharz. Jaki będzie z tego pożytek, jeżeli przyjdzie mi do głowy uczyć się tego, co powinien umieć robopolicjant albo robopielęgniarka?

— Przecież jesteś robotem, nie człowiekiem.

- Co za różnica?

— Dobrze, Robbi, chodźmy zobaczyć, czym masz zamiar nas karmić. Po śniadaniu pojechali na przejażdżkę konną i odkryli nowe, urocze

zakątki tej górzystej okolicy. W drodze powrotnej Uli zachciało się pić, a że

wieś była niedaleko, zaproponowała, by tam wstąpić.

- Stortey radził, byśmy się nie pokazywali we wsi - zawahał się Rom.

- Co tam! - beztrosko odparła Ula. - Przecież nie jesteśmy trędowaci, Czego się mamy obawiać?

- We wsi było kilkadziesiąt schludnych domków stojących wokół nie­wielkiego placyku, przy którym mieściły się zarząd osiedla, szkoła, polikli­nika i bar. Kilka napotkanych osób zmierzyło jeźdźców obojętnymi spój-rzeniami — bogaci mieszkańcy miast, którzy spędzali urlop w górach, nie stanowili tu sensacji.

Gdy Ula zobaczyła znajomy, typowy budynek szkoły, zatrzymała konia i podzieliła się z Romem myślą, która od dawna ją dręczyła.

- Słuchaj, kochany, a może podjęłabym tu pracę nauczycielki? Prawdę mówiąc, stęskniłam się za swoimi wzorami.

— Mówisz poważnie?

— Najzupełniej. Przecież nie będę siedzieć przy kuchni razem z naszym Robbi m.

- Mamy dużo pracy w gospodarstwie. Sądziłem, że zainteresuje cię ogród. - W głosie Roma dało się słyszeć rozczarowanie.

- Tylko będę ci się pętać pod nogami.

— Poza tym wiesz przecież, że w szkole średniej uczą tylko roboty.

- Nie tylko. Ci, którzy przygotowują się do asystentury i pracy wykładowej na Uniwersytecie, muszą koniecznie odbyć staż w szkole. Nowego superrównania nie odkryję, moim powołaniem jest pedagogika. No, a dodatkowe pieniądze też się przydadzą, nie możemy przecież ciągle żyć z jałmużny rodziców.

- Sądzę, że jestem w stanie utrzymać rodzinę-oburzył się Rom.-No dobrze, skoro tak się do tego zapaliłaś, to ucz dzieciaki.

Zsiedli z koni, weszli do budynku i Rom poprosił robowoźnego, by zaprowadził ich do dyrektora szkoły. Pedagog uprzejmie przywitał młodych ludzi i zapytał, w czym może im pomóc.

- Widzi pan, panie dyrektorze, moja żona szuka pracy i chciałaby przejść staż w pańskiej szkole. Zamieszkaliśmy tu niedaleko. Przepra­szam, nie przedstawiłem się, jestem Rom Monteki, a to Ula.

- Monteki? Chwileczkę, czy alderman Monteki z Werony nie jest przypadkiem pańskim krewnym?

- To mój ojciec.

- Kto by pomyślał! - Ruchliwy, pulchny dyrektor wytoczył się zza swego biurka i gorąco uścisnął dłoń Roma. - Przecież studiowałem z nim w jednej grupie na agronomii. Niezwykle szlachetny człowiek. Niestety, od tej pory nie miałem okazji go spotkać i tylko z daleka cieszyłem się z jego sukcesów. Jak się miewa?

- Ojciec choruje, ale lekarze są dobrej myśli.

- Niech pan przekaże swemu ojcu życzenia jak najszybszego powrotu do zdrowia i poradzi mu, by przeprowadził się w nasze strony. Mamy tu

naprawdę zdrowe powietrze, zaś praca dla tak wybitnego specjalisty zawsze się znajdzie.

- Dziękuję panu, signor.

- Proszę mówić do mnie po prostu Ettore. A więc chce pan, by pana żona u nas pracowała? Cóż, myślę, że to możliwe. Młoda signora ma, jak sądzę, dyplom agronomii?

- To trochę nie tak - rzekła Ula.

- A więc jest pani jeszcze studentką? Żaden problem, mamy prawo przyjmować na staż i bez dyplomu.

- Nie tylko o to chodzi. Uczę się na wydziale matematycznym i chciałabym wykładać wiedzę ogólną z zakresu tej właśnie dyscypliny. Oczy dyrektora zrobiły się okrągłe.

- Nie rozumiem, przecież pani jest signora Monteki.

- Owszem, ale z rodziny Kapuletów - być może słyszał pan to nazwi­sko — i wyszłam za mąż za syna pańskiego przyjaciela.

— Pani wybaczy, ale agr i mata, to tak niezwykle... Teraz sobie przypomi­nam, że czytałem o państwa sprawie w gazetach.

- Niestety, signor Ettore, staliśmy się wraz z Ulą ofiarami fanatyzmu klanowego. Chyba nie podziela pan poglądu, że mężczyzna i kobieta nie mają prawa się pobrać, jeśli wykonują różne zawody.

— Osobiście, mój drogi, nie podnosiłbym takiego hałasu wokół tej sprawy. Różne dziwne rzeczy zdarzają się w życiu! Nawet w naszej dziurze. Niedawno jeden stary osioł, ma około osiemdziesiątki, wpadł na pomysł, żeby ożenić się z dwudziestolatką. Co prawda, oboje są biolami.

— Dziękuję panu, nie mam doświadczenia życiowego, ale ojciec mówił, że mieszkańcy wsi mają tysiąckrotnie więcej zdrowego rozsądku niż

ftliastowi.

— Twój ojciec jest mądrym, prawdziwym agrem. Powiedz mu, że jeżeli

zechce się do nas przeprowadzić, ma zapewnione stanowisko naczelnego agra. Mam tu pewne wpływy.

- A więc zaangażuje mnie pan? — zapytała Ula.

- Nie, córeczko — nie mrugnąwszy nawet okiem odparł dyrektor. — Nie potrzebujemy stażysty matematyka, przecież jesteśmy szkołą ze specjaliza­cją agronomiczną i ze znikomym programem wspólnej wiedzy, z którym doskonale dają sobie radę roboty. To, powiadam wam, tacy intelektualiści, że sam lubię pogadać z nimi o tym i owym. Od nich można się wiele nauczyć. No proszę, już spuściliście nosy na kwintę. Ech, ta dzisiejsza młodzież, przy pierwszych trudnościach opuszcza ręce. My, dawniej, nie poddawaliśmy się tak łatwo, zaciekle walczyliśmy o swoje miejsce w życiu. Nie upadajcie na duchu, moi przyjaciele, głowa do góry!

- Niech się pan przyzna, panie dyrektorze - odezwał się Rom, który z niecierpliwością wysłuchiwał tej mobilizującej tyrady - boi się pan o swoją

pozycję?

— Ettore nigdy niczego się nie bał poza naszym bogiem Kłosem. Ale ostrożność nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Pomyślcie, dzieci, gdybym teraz przyjął Ulę do pracy, miejscowi patrioci klanowi mogą podnieść gwałt -zaczną bojkotować szkołę, albo nawet w ogóle ją rozwalą. Ludzie tu dzicy, nieposkromieni, choć z zasady dobrzy i prostolinijni. Najpierw rozwalą, a potem będą szczerze żałować. Ula też źle by się czuła w takiej atmosferze, nasi ekstremiści są zdolni do wszystkiego. Niech więc najpierw opadną namiętności, a potem zobaczymy. Na razie posłuchajcie dobrej rady - nie

wysuwajcie nosa ze swojej farmy. I nie zapomnij, synu, przekazać pozdro­wień swojemu ojcu.

Rom i Ula wyszli ze szkoły zawiedzeni. Prowadząc konie za sobą, podeszli do baru, przywiązali wierzchowce do drzewa i zajrzeli do środka. W lokalu było pełno dymu, czterej miejscowi siedzieli przy bufecie i popijali jęczmiankę. Rom i Ula usiedli przy stoliku w kącie i poprosili robota, by podał im lemoniadę.

- No co, będą nas teraz wszędzie traktować jak zadżumionych? -zapytała Ula.

- Nie martw się - rzekł sztucznie wesołym tonem Rom, chcąc podnieść żonę na duchu, mimo że sam czuł się podle. - Damy sobie radę bez tej parszywej szkoły i jej obłudnego dyrektora.

- Zrozum, Rom, nie wytrzymam bez mojej pracy.

- Pocierp trochę, jestem pewien, że wszystko wróci do normy. A na razie możemy robić to, na co mamy ochotę.

Przy bufecie podniósł się szum. Spokojna rozmowa przy piwie najwyraź­niej przekształciła się w kłótnię.

- Nie radzę ci, Bruno, wywoływać skandalu, to nie na nasz rozum sprawa - powiedział jeden.

- Mam w nosie, Pit, co o tym myślisz! — odwarknął Bruno. Podszedł do stolika, podparł się pod boki i oznajmił wyzywająco.

- Wynoście się stąd, dopóki grzecznie proszę!

- Dlaczego? - zapytał Rom.

- Ty przecież jesteś ten Monteki, który zwąchał się z matą, co? Od razu cię poznałem.

- Nie mam zamiaru się wypierać. A to moja żona. Co jeszcze?

- To, że nie podoba mi się, kiedy zdrajcy pętają się po naszej wsi.

- A mnie się nie podoba pańska fizjonomia, signor, jak mu tam.

- Nie zaczepiaj go, Rom - szepnęła mu Ula na ucho - chodźmy stąd.

- Ach ty szczeniaku!

Bruno ruszył na Roma z podniesionymi pięściami. Rom podpuścił go bliżej i z całej siły uderzył w dół brzucha. Napastnik zgiął się wpół i poleciał na sąsiedni stolik. Dwóch kompanów rzuciło się na Roma, ale trzeci przytrzymał ich, krzycząc:

- Uciekajcie, zatrzymam tych durniów! Rom złapał Ulę za rękę. Wybiegli, wskoczyli na konie i pomknęli galopem, choć nikt ich nie ścigał.

- Widzisz - rzekł Rom łapiąc oddech - tu też znaleźliśmy obrońców.

- Ech, Rom - roześmiała się Ula - widać, że nie jesteś matem. Nie umiesz liczyć. Po naszej stronie jeden, a przeciwko nam trzech. Jeżeli całą ludność Hermesa podzielić według tych proporcji, to marny nasz los. Ale dobrze walnąłeś tego typa, zuch z ciebie!

- Mimo wszystko - rzekł Rom mrukliwie - nie powinniśmy jechać do

wioski. Stortey uprzedzał.

- To moja wina - przyznała Ula. - Następnym razem możesz nie słuchać

swej niemądrej żony.

Zatrzymali się przy wodospadzie, by raz jeszcze posłuchać melodii spadających strumieni i uspokoić się po kolejnym przykrym incydencie.

- Powiedz, Rom, dlaczego agrowie tak nie lubią matów? Tam przecież

byli agrowie, prawda?

- Niekoniecznie. Mogli być biolowie, chemowie albo techowie. W ta­kich osiedlach potrzebni są różni specjaliści.

- W każdym razie Bruno był z waszego klanu.

- Matów wszyscy niezbyt kochają. I nie bez powodu. Wasi są nadęci, patrzą na wszystkich z góry. Komu się to może podobać?

- Przyznasz jednak, że wykonujemy najważniejszą pracę.

- Powtarzasz to, co powiedziałaś przy naszym pierwszym spotkaniu.

- I co z tego. Przecież to prawda.

- Ty znowu swoje. Od dzieciństwa wmawiają wam, że matowie górują nad innymi klanami. Ale przecież w konstytucji wszystkie klany są równe.

- Równe, ale w kolejności. Tak właśnie brzmi zapis: matowie - numer jeden, fizowie - numer dwa i tak dalej. No, przyznaj, kochany, że ktoś przecież powinien kierować, a mogą to robić tylko ci, którzy umieją

obsługiwać komputery.

- No cóż - rzekł z irytacją Rom - kierujcie. Ale nie skarżcie się, że was

nie lubią.

- Rom — nie przestawała Ula - sam przecież zacząłeś się uczyć matema­tyki. Jesteś zdolny, przy mojej pomocy opanujesz nawet superrównanie, będziesz mógł się wybić. Przecież nie możemy przez całe życie grzebać się

w gnoju.

- Jestem stworzony do gnoju, jak raczyłaś się wyrazić. Kocham swój

zawód i nigdy go nie porzucę.

- Już mnie nie kochasz tak mocno, co, Rom? Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Ulo, im bardziej nas prześladują, im większą cenę za nasze małżeńs­two płacimy, my i nasi bliscy, tym silniejsze jest moje uczucie do ciebie. Ale

nie żądaj ode mnie, bym zdradził samego siebie. Przecież nie proszę cię, byś porzuciła swoją matematykę i zajęła się czymś zupełnie dla ciebie obcym.' To prawda, że sam zacząłem uczyć się twojej specjalności, żeby znaleźć z tobą wspólny język, zdobyć cię i będę niezmiernie szczęśliwy, jeżeli zainteresujesz się moją dyscypliną, nie wyrzekając się swojej. Długo myślałem o tym i uświadomiłem sobie, że możemy się rozumieć i kochać nawzajem, pozostając takimi, jakimi jesteśmy.

Ma rację, pomyślała Ula, ale w jego słowach jest zbyt wiele rozsądku. Wieje od nich chłodem. To już nie ten dawny zapaleniec, który był gotów nie tylko dać się za mnie posiekać, ale nawet zaprzedać swój klan. Jaki był wzruszający, gdy łamanym językiem matów, przypominającym gaworzenie dziecka, wyznał mi swoje uczucia! Pewnie w miarę upływu czasu stanie się podobny do swego ojca - surowego agra, fanatycznie oddanego swej profesji. Czy nie lepiej rozstać się zawczasu?

Ula milczała i Rom pomyślał, że jest uparta, kapryśna, nie chce przyjąć do wiadomości zdroworozsądkowych racji.

Czyż mogłem się spodziewać, że u mojej żony tak szybko da o sobie znać zachłanność i zacznie mnie namawiać do robienia kariery, nie troszcząc się wcale o moje zamiłowania i zainteresowania? Matka przecież uprzedzała mnie, że Ula przywykła do zbytku i nie skusi jej myśl o „raju w szałasie". Jeżeli tak będzie dalej, to stanie się podobna do swojej matki - kłótliwej i niemądrej matrony. Czy warto czekać? Boże mój. Kłosie, cóż za straszliwe myśli przychodzą mi do głowy! Jakże mogłem choć na sekundę zwątpić w swą ukochaną, która dla mnie odważyła się porzucić swój dom, zerwać z rodziną, zdecydować się na niewygody i kłopoty! Ula jest kapryśna, ale takie są wszystkie kobiety. Martwi się o naszą przyszłość - ale czy nie tak powinna postępować młoda pani domu, która zdaje sobie sprawę z odpo­wiedzialności za rodzinę? Muszę teraz, tutaj, natychmiast powiedzieć jej coś takiego, żeby nigdy więcej nie dochodziło między nami do nieporozu­mień. Ale gdzie znaleźć potrzebne słowa?

Długo siedzieli przy wodospadzie/zatopieni w swoich myślach. Potem Rom ujął rękę Uli i rzekł:

Odejdziesz - i mnie nie będzie. Nie, nie myśl, że wtedy umrę. Ciało me żyć nie przestanie. Rozum nie opuści mnie,

Lecz nie będę więcej sobą, A popiołem spod ogniska. I ty również całkiem inną, Gdy nie będzie mnie, zostaniesz.

- Co to takiego, Rom?

- Wiersz. Zły, ale wiersz. Pamiętasz Desauresa? Sam go ułożyłem. Chcę

ci powiedzieć, Ula...

- Nie trzeba, kochany, lepiej nie mógłbyś tego wyrazić. Chcesz, to powiem ci wiersz o takich jak my, zakochanych, którzy żyli dawno temu na Ziemi...

I zaczęła mówić:

Ludzie! Biedni, biedni ludzie!

Jakże nudno żyć wam bez liryki,

niewrażliwym na preludia i iluzje,

W zimnym świecie komputerów i techniki.

Bez zielonej trawy rozkołysu, bez kwitnących kwiatów setek barw, bez dotknięcia lekkiego oddechu z rozchylonych niemowlęcych warg.

O, otwórzcie szerzej swoje oczy, o, wytężcie uwagę i słuch, świat cudowny się dla was otworzy, którym życie obdarza was znów.

To najpierwsza świtu jest pieszczota

pośród rosą ubielonych traw.

Spór odwieczny Julii i Romea

o skowronka i słowika śpiew.

Przytuliła się do niego.

Gdy podjechali do domu, zobaczyli, że zdarzyło się coś niedobrego. Podwórko usłane było odłamkami rozbitego szkła, ganek uszkodzony, zaś ich cudowny robot, chichocąc nerwowo, zamiatał pobojowisko automiotłą.

- Co się stało, Robbi? - spytała zaniepokojona Ula.

- Nic szczególnego, proszę pani. Paru chuliganów ćwiczyło strzelanie

z procy.

Rom i Ula spojrzeli po sobie - to pewnie Bruno ze swoimi kumplami.

- Nie mieli ochoty na coś więcej?

- Kto ich tam wie! Ale im nie pozwoliłem.

- Zuch! - pochwalił go Rom.

- Niestety, panie, wie pan przecież, że nie mogę robić ludziom krzywdy, zaś odwoływanie się do ich sumienia nie miało sensu.

- Jak więc ich przegoniłeś?

- Przymocowałem do kranu wąż ogrodniczy i puściłem na nich strumień wody. To się im nie spodobało i dali drapaka. — Robot znowu się roześmiał.

- Jesteś zadowolony, że zmusiłeś tych łobuzów do ucieczki?

- Oczywiście, ale nie z tego powodu się śmieję. Trafili mnie kamieniem i uszkodzili blok sensoryczny. No i nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Muszę natychmiast wezwać techpielęgniarkę.

- Skąd ją wziąć? Musisz pocierpieć.

- Nie krępuj się, Robbi - wtrąciła Ula - śmiej się na zdrowie. Do twarzy ci z tym.

- Dziękuję pani, signora - odparł robot uszczęśliwiony komplementem i znowu zabrał się do zamiatania.

Nawet ten nieprzyjemny epizod nie popsuł nastroju nowożeńcom. Ula zaczęła pomagać robotowi, zaś Rom poszedł do składziku i znalazł w nim zapasowe szyby. Ponieważ nie miał pojęcia, jak je wstawić, musiał sam wszystkiego się domyślić i ta niebagatelna sprawa zajęła mu kilka godzin. Za to był dumny jak paw, gdy okna zaczęły znowu normalnie wyglądać, a Ula i Robbi pochwalili jego dzieło.

Gdy tylko zasiedli do kolacji, koło domu zatrzymał się wodomobil, z którego wysiedli Matthew i Ben.

- Oho, przyjechaliśmy w samą porę - oznajmił Met - pachnie jedze­niem.

- Ech - dodał Ben - chciałbym mieć taką chałupę!

Po radosnych powitaniach Rom i Ula zasypali przyjaciół pytaniami - co słychać w mieście, jak się czują rodzice, gdzie jest Stortey? Matthew opowiedział, jak udało mu się wyprowadzić w pole Golema i jego kompa­nię, przy czym w jego ustach to dramatyczne wydarzenie nabierało humo­rystycznego charakteru. Co prawda Ula zaniepokoiła się, czy przypadkiem odwracając niebezpieczeństwo od domu Monteków, nie skierował go na dom Kapuletów, ale Met rozwiał jej obawy, wyjaśniając, że według zdobytych przezeń informacji Golem w towarzystwie Tibora i Rozalindy uspokoił się. Co było przedmiotem ich narad, niestety nie wie, bowiem musiał brać szybko nogi za pas. Ben wyjaśnił, że Met zbyt skromnie przedstawia swój udział, gdyż w istocie zachował się bohatersko. Co to za

bohaterstwo, zaprotestował Met, wykołować takiego durnia jak Golem. Zgoda, jest durniem, wtrącił Rom, ale niebezpiecznym. Szczególnie, jeżeli spiknęli się z moim bratem, dodała Ula. Tibor jest mądry, ale zapalczywy i może narobić głupstw. Ben, nie chcąc urazić jej siostrzanych uczuć, oznajmił, że najbardziej jadowitą żmiją w tym dziwacznym towarzystwie jest Linda, o czym sam zdążył się przekonać. Pewnie że wiesz, uśmiechnął się Met, sam przecież zabiegałeś o jej względy, ale dostałeś kosza. Bzdura, 'oburzył się Ben, przecież to tobie pokazała figę, wszyscy wiedzą, jak się koło niej kręciłeś. Wcale tego nie ukrywam, bo swoje zrobiłem. Matthew mówiąc to miał nader zadowoloną z siebie minę. Łżesz! - rozwścieczył się zaczerwieniony Ben. Wszyscy kiedyś traciliśmy głowy z powodu rzymskie­go profilu Lindy i innych szczegółów jej anatomii, którymi hojnie szafuje. A więc nie jestem twoją pierwszą, rozgniewała się Ula, może teraz też do niej wzdychasz. W tym momencie wszyscy roześmieli się i zgodnie stwier­dzili, że Rozalinda to żmija, Tibor - intrygant, zaś Golem - młot.

- Może my również powinniśmy stworzyć związek mądrych, porząd­nych ludzi z wszystkich klanów przeciwko durniom i cwaniakom? -zaproponował Ben.

Robot znowu się roześmiał.

- Co w tym śmiesznego? - rzekł oburzony Ben i uspokoił się dopiero wtedy, gdy opowiedziano mu o napaści chuliganów.

Wiadomość ta zaniepokoiła Meta i zaczął wypytywać, w jaki sposób miejscowi chuligani mogli dowiedzieć się, że w domku zamieszkali Ula i Rom. Musieli mu opowiedzieć o wyprawie na wieś i bójce w barze. Met postukał się palcem w czoło i stwierdził, że ma łeb na karku. Ale dalszych wyjaśnień odmówił.

Po omówieniu wszystkich pasjonujących problemów Met i Ben mrugnęli do siebie, przeprosili na chwilę i zniknęli. Po kilku minutach wciągnęli do pokoju duże kartonowe pudło i oznajmili, że jest to jeszcze jeden skromny prezent ślubny od nich obu. W kartonie znajdował się najnowszy model telkomu. Radość Uli nie miała granic.

Gdy Rom i Ula wyszli odprowadzić przyjaciół, Matthew zostawił Bena z Ulą i odszedł z Romem na bok.

- Mam przeczucie, że w mieście jest niespokojnie - zaczął Rom. -Muszę jechać do domu. Boję się, żeby ta banda znów nie złożyła nam wizyty.

- Zaklinam cię, przyjacielu - rzekł Met z niezwykłą dlań uroczystą powagą - nie rób głupstw. Twój przyjazd tylko rozwścieczy klanowych

patriotów i wtedy naprawdę wszystko stanie w ogniu. Nie martw się o swoich. Powiem ci w tajemnicy, że my też nie siedzimy z założonymi rękami. Udało mi się zebrać grupkę krzepkich chłopaków i w razie czego zdołamy się obronić.

- Co, mam się tu chować, podczas gdy wy będziecie ryzykować życiem w obronie moich bliskich - oburzył się Rom.

- Przyjdzie kolej i na ciebie, mam przeczucie, że wszystko jeszcze przed nami. Ech, ależ będę szczęśliwy, kiedy uda mi się wpakować kulkę w kapuściany łeb naszego drogiego Golema!

- Nie wiedziałem, że jesteś taki krwiożerczy - roześmiał się Rom.

- I chcę cię ostrzec, Romie, bądźcie czujni. To źle, że was wykryto. Te łobuzy mogą się tu ponownie zjawić i już nie tylko z kamieniami. Na dnie pudła znajdziesz doskonałą dubeltówkę. Teraz rozumiesz, dlaczego powie­działem, że mam łeb na karku?

- Met, masz nie tylko głowę na karku, ale i złote serce - rzekł Rom, ściskając przyjaciela.

- No, no, bez tych czułości - burknął'wzruszony Matthew. - Musimy teraz być twardzi jak skały wokół waszego domku. Ech, Romie, no i staliśmy się mężczyznami, żegnaj beztroska młodości!

Gdy rozstali się już z przyjaciółmi, Rom szybko zainstalował telkom.

- Porozmawiaj ze swoimi - zaproponował Uli. - Jeżeli chcesz, mogę wyjść.

- Nie mów głupstw, nie mam przed tobą tajemnic.

Połączyła się z domem Kapuletów i na ekranie ukazała się twarz ojca.

- Ula, dziecko moje, jakże jestem szczęśliwy, że cię widzę.

- Postarzałeś się, tato.

- Czuję się wspaniale. A co u was?

- Przedstawiam ci swojego męża.

- To już się pobraliście?

- Tak, tato. Jestem ci bardzo wdzięczna za błogosławieństwo.

- Dobry wieczór, signor Monteki. Co ja mówię! Dobry wieczór, Rom.

- Dobry wieczór, signor Kapuleti. Dziękuję za wszystko, co pan dla nas zrobił.

- To drobiazg. Wybaczcie nam, starym, te głupstwa, które początkowo wyprawialiśmy. Opiekuj się moją Ulą, Rom.

- Możesz być spokojny, tato - odparła Ula za męża. - Rom pisze wiersze — oznajmiła z dumą.

- Co to takiego? - zapytał Kapuleti.

- Wytłumaczę ci, gdy się spotkamy. Co? równie doskonałego jak superrównanie dziadka. Tylko osiąga się to nie cyframi, lecz słowami.

- Nie wątpiłem, że ten, kogo wybierze moja córka, będzie człowiekiem o wielkim talencie. Nawet jeżeli jest agrem. - Kapuleti zmieszał się, poczuł bowiem, że ostatnie zdanie zabrzmiało dwuznacznie.

- Jak mama? - ostrożnie zapytała Ula. - Rozstaliście się?

- Tak. Wybacz mi szczerość, ale nie wyobrażasz sobie, jaką czuję ulgę. Nikt mnie nie dręczy o głupstwa i nie przeszkadza mi w rozmyślaniach. Tibor kombinuje z jakąś przystojną dziewczyną z klanu Roma. Bóg mi świadkiem, że nie pojmuję, jak twój brat może to pogodzić ze swą klanową nietolerancją. Szczerze mówiąc, Ulo, miałem o nim lepsze mniemanie. Źle znamy swoje dzieci. Mam nadzieję, że się opamięta. Chcę, żeby Tibor się z wami pogodził i mam zamiar poważnie z nim porozmawiać.

- Jeśli nie przeszkodzą ci w tym twoje rozmyślania!

- Widzę, że jesteś złośliwa jak dawniej. Oczywiście, twój ojciec ma pewne wady...

- I kocham cię za nie...

Pożegnali się i przyszła kolej na Roma. Był niezwykle szczęśliwy, widząc na ekranie twarz matki.

- Jak ojciec? - zapytał.

- Czuje się lepiej.

- Pobraliśmy się z Ulą.

- Wiem. Życzę wam szczęścia. Ulo, dbaj o Roma i bądź dla niego dobrą żoną.

- Oczywiście, signora Monteki. Wychowała pani wspaniałego syna.

- Dziękuję ci, kochanie. Jestem rada, że żyjecie w zgodzie. I pamiętaj -spokój w rodzinie zależy od kobiety.

- Podzielicie się doświadczeniami trochę później, dobrze, mamo? — wtrącił się Rom. - Czy coś wiadomo o Helu?

- Nie, synku. Twój brat nie daje znaku życia. Nie mogę sobie wybaczyć, że potraktowałam go tak surowo.

- Wróci, bądź tego pewna. Hel jest uparty i ambitny, ale zawsze był przywiązany do rodziny.

- Tak mi smutno bez was.

- Może powinienem przyjechać?

- Pod żadnym pozorem. Po jakimś czasie wszystko się ułoży. Rozmowa się skończyła.

- Masz bardzo piękną matkę, Rom - zauważyła Ula. - Powiedz, czy na podstawie telkomu można ustalić miejsce, w którym się znajdujemy?

- Boisz się?

- Głupstwo. — Wzruszyła ramionami. — Po prostu jestem ciekawa.

- Sądzę, że nie, choć nie mam pewności. Co to ma zresztą zaznaczenie? Przecież nie będą nas ścigać teraz, kiedy się już pobraliśmy?

- No to po co ta ostrożność?

- Sam nie wiem. Sądzę, że Stortey przesadza.

I jakby w odezwie na dźwięk tego nazwiska rozległo się ono również z ekranu telkomu. „Dziś w Weronie - oznajmił spiker - na podstawie oskarżenia o naruszenie etyki i porządku publicznego aresztowany został były wychowawca wydziału agronomii, Francesco Stortey. Jego sprawa zostanie rozpatrzona przez cenzora miejscowej gminy agrów, a następnie przekazana sądowi prowincji."

Rom zerwał się na równe nogi.

- Jadę, Ula.

- Jedziemy - zaprotestowała stanowczo.

- Proszę cię, tam może być niebezpiecznie.

- Tym bardziej. Jak możesz przypuszczać, że puściłabym cię samego? Trudno przewidzieć, pomyślał Rom, co okaże się gorsze - wziąć ją ze

sobą czy zostawić tutaj, gdzie ponownie mogą zjawić się wiejscy agroszowi-

niści.

- Dobrze, pakuj się.

Przekazał instrukcje robotowi, polecając mu dorzucić owsa koniom, a następnie zabarykadować drzwi, uzbroić się w swój wąż ogrodniczy i nie wystawiać nosa na dwór do powrotu państwa.

Znowu ruszyli w drogę. Długo jechali w milczeniu i Rom pomyślał już, że Ula drzemie, ale nagle odezwała się.

- Nasza miłość zrodziła nienawiść.

Powiedziała to nie oczekując odpowiedzi, po prostu stwierdzając fakt. Słowa te zabolały Roma. Sam tak początkowo myślał, lecz obecnie wiedział, że nie są prawdziwe, czy też raczej - są nie całkiem prawdziwe. Zaczął wspominać wszystko, co się wydarzyło od chwili, gdy po raz pierwszy spotkali się na brzegu morza. Wreszcie, po prawie półgodzinie, Rom głośno podsumował swoje rozmyślania.

- Nic, Ulo, nasza miłość zrodziła nie nienawiść, ale walkę przeciwko niej.

5.

Stortey, zamknięty w celi aresztu śledczego w podziemiach werońskiej prokuratury, wyciągnął się na pryczy i zaczął rozmyślać.

Jego sytuacja była niewątpliwie godna pożałowania. W ciągu zaledwie jednego tygodnia z szanowanego członka społeczeństwa stał się pariasem. Stracił pracę, skromne oszczędności całkowicie się rozpłynęły, jego nazwi­sko zostało zbrukane w opinii całego Hermesa. W dodatku grozi mu sąd i najprawdopodobniej - więzienie. Nie ma jednak zamiaru upadać na duchu. Pozostaje tylko gwizdać sobie na wszystkie kłopoty i z filozoficznym spokojem patrzeć na świat. Mam wrażenie, pomyślał Stortey, że teraz zaczynam rozumieć, dlaczego dobrze by było, żeby każdy agr był odrobinę filem. Będę musiał przy okazji wytłumaczyć Metowi sens idei, która intuicyjnie zrodziła się w jego głowie.

W jaki sposób doszło do tak fantastycznego splotu wydarzeń? Wszystko zaczęło się od iskry, która przemknęła między Romem i Ulą, tam, na brzegu. Myśląc logicznie, należałoby przyznać, że właśnie to uczucie, tak niestosowne z punktu widzenia panujących obyczajów, stało się ziarnem, z którego wyrosły trujące chwasty nienawiści. Dlaczego jednak niewinna miłość dwojga młodych ludzi musiała doprowadzić do tak nieprzewidzia­nych konsekwencji? I w ogóle, czy miłość może zrodzić nienawiść? Sama taka myśl wydaje się idiotyzmem. Zresztą, kiedy rozstawaliśmy się z signorą Stortey, nienawidziliśmy się serdecznie. Oczywiście, nie miłość była tu winna, lecz to-, że minęła. Ale żeby minąć, kiedyś musiała się pojawić, a więc to jednak w niej leży przyczyna wszystkiego. Załóżmy, że po tym, jak nasze uczucia wygasły, mogliśmy się rozstać godnie i szlachetnie, bez skandali i histerii. Gdyby moja była żoneczka miała trochę więcej oleju w głowie, mogło się nawet między nami wytworzyć coś w rodzaju przyjaźni. Są przecież ludzie, którzy rozstają się bez nienawiści. Istnieje nawet taki zwrot „rozstać się polubownie". Jak okręty, które płynęły jednym kursem, a potem zrobiły zwrot i popłynęły każdy w swoją stronę, do swojego portu. W ogóle zachowałem się jak dżentelmen, zostawiłem jej niezły dom z pełnym wyposażeniem i solidne konto w banku. Wziąłem tylko swój nędzny ekomobil, który na domiar złego spaliła ta małpa, Linda. Wydawa­łoby się, to jej powinno wystarczyć. Ale nie, musiała zetrzeć swego byłego współmałżonka na proch. Gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że kobieta przeżywa te sprawy gorzej. Jeżeli małżeństwo się rozpada, zaczyna żalić się na swój nieszczęsny los i oskarżać nas, że ukradliśmy jej najlepsze

lata. Zupełnie jakbym nie mógł powiedzieć tego samego! Jakby te sławetne najlepsze lata nie stanowiły wartości samej w sobie, lecz były czymś w rodzaju kapitału, od którego musimy koniecznie otrzymywać wysokie procenty.

W ten sposób jednak nie dotrę do sedna. Moje sprawy nie mają tu nic do rzeczy. To była zwykła historia, zaś przypadek Roma i Uli jest niezwykły i dlatego zaczął się ten ambaras. Co komu przeszkadzał ich romans, czemu zagrażał? Naszym obyczajom? Jeżeli tak, to znaczy, że są one diabła warte, trzeba je bezzwłocznie zmienić. Ale jak je zmieniać, nie narusza­jąc podstaw profesjonalnej klanowości? Desaures tłumaczył mi, że cały system klanów powinien być wyrzucony na śmieci. Ale po pierwsze, kto zdoła tego dokonać, a po drugie, przecież w ten sposób można podważyć same zasady profesjonalizmu, na których, co tu gadać, opiera się powszech­ny dobrobyt. Ten Mantuańczyk to wichrzyciel i jego teorie są niebezpiecz­ne. Filozofować można, ale w miarę. W ogóle to wszystko bzdury, najważ­niejsza sprawa - siać zboże, a jedyną wartościową nauką jest agronomia.

Kiedy Stortey doszedł do tego wniosku, znów odzyskał równowagę ducha i poczuł, że do pełni szczęścia brakuje mu dobrej kolacji. Można sobie wyobrazić, pomyślał z przerażeniem, jakie pomyje tu dają do jedzenia. Wygrzebał z kieszeni kilka sestercji i nacisnął guzik dzwonka' zamontowanego u wezgłowia pryczy. Zjawił się robostrażnik.

- Słuchaj, stary, mógłbyś mi wykombinować porcję parówek i puszkę porządnej jęczmianki?

- Przecież nie musi pan wydawać pieniędzy, signor. Więźniowie karmie­ni są na koszt skarbu państwa.

- Wiem o tym. Ale skarb nie jest dla nas zbyt hojny. Stortey poczuł się nawet dumny z tego, że może myśleć i mówić jak doświadczony przestępca. Przyjemny dreszczyk emocji.

- Niestety, nie wolno nam świadczyć podobnych usług aresztowanym.

- Zarobisz parę monet - kusił wychowawca.

- Po co?

Istotnie, po co robotowi pieniądze? Proszę, oto właśnie wady postępu technicznego — te przeklęte mechanizmy nie biorą łapówek!

- No to przynieś za Bóg zapłać. Jak to mówią, z czystej przyjaźni.

- Nie mogę, signor. W robopolicjantach zamontowany został specjalny blok stanowczości. Jeżeli zechciałbym złamać instrukcję — zasilanie mózgu elektronicznego zostanie automatycznie wyłączone.

Ci wredni techowie wszystko przewidzieli!

- No dobra, przynieś tę swoją więzienną polewkę.

- Musi pan uzbroić się w cierpliwość. Dopiero się gotuje. Stortey zaklął. Najłatwiej można było popsuć mu humor, nie dając nic do jedzenia w chwili, gdy poczuł apetyt.

- No to wynoś się, czego tu sterczysz?

- Zanim się wyniosę, signor, chciałbym się dowiedzieć, czy może pan przyjąć gościa?

- Jakiego znowu gościa?

- Adwokata, którego pan wezwał.

- Ja? - Stortey ugryzł się w język, zrozumiał bowiem, że w ten właśnie sposób chce się do niego dostać jakiś sojusznik. Sam, rzecz jasna, żadnego adwokata nie wzywał - nie stać go było.

- Ach, oczywiście, to przez ciebie - zbiłeś mnie z tropu swoją nie­przekupnością. Przyprowadź go tu.

Strażnik odszedł i wkrótce wrócił w towarzystwie tęgiego, barczystego mężczyzny w tradycyjnym stroju jurów - todze i birecie oraz z dużą teczką w ręku. Stortey o mały włos nie krzyknął ze zdziwienia, poznał bowiem swego przyjaciela Fairfaxa.

- Proszę nas zostawić samych - rzucił rozkazującym tonem Fairfax.

- Tak jest, signor. Przypominam, że ustawowa wizyta może trwać najwyżej pół godziny. - Robot odszedł.

- Jakim cudem znalazłeś się w tych lochach? -zapytał Stortey, przywita­wszy się z przyjacielem.

- Legat poinformował Desauresa o twoim aresztowaniu. Fairfax przypominał Storteya w każdym szczególe, oprócz jednego - był małomówny.

- Więc Ziemianin pojął moją aluzję. Widać nie są tam tacy głupi.

- Na pewno nie głupsi od nas. Wiecznie plączesz się w jakieś afery i mnie w to wciągasz.

- Powinieneś być mi za to wdzięczny. W przeciwnym razie dawno byś się przekręcił z pijaństwa albo nieróbstwa.

- Natomiast ty skończysz na krześle elektrycznym.

Stortey chciał odparować cios, ale Fairfax nie dał mu dojść do słowa.

- Zamknij się, nie mam czasu się z tobą przekomarzać. Ubieraj się. Otworzył teczkę i wyciągnął z niej jakieś szmatki.

- Co to?

- Suknie signory Petry.

- Ach, okazuje się, że poznałeś tę czarującą damę?

- Opowiadał mi o niej Desaures. Powiedział, że równie obrzydliwego babska nie widział jak żyje.

- Jak się stąd wydostaniemy?

- W suterenowej części prefektury zawsze jest dużo ludzi - urzędnicy, interesanci. Najważniejsze, to przedostać się przez wartownię.

- A dozorca?

- Zaraz zobaczysz.

Gdy strażnik, wezwany dzwonkiem, zjawił się, by odprowadzić adwoka­ta, ten wyciągnął do niego rękę z kartką papieru, jakby chciał mu ją podać, i dotknął metalowego pancerza. Robot zamarł, jego oczy zgasły i stał się podobny do manekina ubranego w rycerską zbroję.

- Co z nim zrobiłeś?

- Wyłączyłem zasilanie.

Fairfax bez słowa pokazał krótki, biały pręcik, za pomocą którego zdezaktywował robota.

- Skąd masz to cudeńko, Pio?

- Dostarczył mi znajomy tech.

- Patrzcie, patrzcie, okazuje się, że wśród techów też są przyzwoici .ludzie.

Fairfax postukał się palcem w czoło, dając w ten sposób do zrozumienia, co sądzi o umyśle swego przyjaciela.

Przy wyjściu zatrzymał ich wartownik. Mantuańczyk podał mu doku­menty

- W jakim stanie znalazł pan swego klienta, mecenasie?-zapytał robot.

- Pogrążony w rozpaczy. To głupi i niegodziwy człowiek - stwierdził Fairfax, rozkoszując się tym, że Stortey musi trzymać buzię na kłódkę -którego każdy dureń potrafi wykorzystać do swych niecnych sprawek. No i wpakował się w kolejną kabałę.

- Wyciągnie go pan?

- Nie wątpię. A to signora Petra, moja sekretarka.

- Pamiętam, że przychodził pan sam.

- Tak, sierżancie, przyszła tu o wiele wcześniej, by przygotować więźnia do spotkania z adwokatem.

- Przyszłam tu pół godziny przed objęciem przez pana posterunku -zaświadczyła sekretarka.

- Ale skąd pani wiadomo, signora, kiedy jest zmiana warty?

- Wiem tu o wszystkim - oznajmiła bezczelnie Petra. - Przecież nie od dziś pracuję w tym zawodzie.

Robot mrugnął oczyma z niejakim powątpiewaniem.

- Proszę wybaczyć, ale jestem zmuszony sprawdzić. To nie potrwa

długo.

Odwrócił się i pochylił w stronę okienka, by zatelefonować. W tym samym momencie Fairfax dotknął go prętem i wartownik zamarł w dziwa­cznej pozie. Przyjaciele wyskoczyli na ulicę i zaczęli biec. Za ich plecami rozległ się ciężki tupot. Stortey obejrzał się i zobaczył, że po piętach depcze im kilku potężnych robopolicjantów. Uciec przed nimi było nie sposób— roboty biegły jak sprinterzy. Na domiar złego tusza i dotychczasowy tryb życia przyjaciół nie sprzyjał takim wyczynom. Obaj sapali już jak stare parowozy.

Szczęście im jednak sprzyjało. Gdy Fairfax oraz Stortey skręcili za róg, zobaczyli przed sobą olbrzymie zbiegowisko i nie tracąc ani chwili, wmie­szali się w tłum, który natychmiast zamknął się za nimi. Policjanci na próżno próbowali dopaść uciekinierów. Zaczęto obrzucać ich przekleństwami, poleciały kamienie i roboty wolały się wycofać.

Przyjaciele odpoczęli nieco, po czym zaczęli dopytywać się, co jest powodem zbiegowiska. Wytłumaczono im, że zwołano mityng patriotów, którym obmierzło rozwydrzenie łajdaków podnoszących rękę na profesjo­nalną klanowość.

- Ale dlaczego tutaj? - zapytała signora Petra.

- Widzisz ten dom, ciotuniu? - odparł jeden z patriotów. Język, którym się posługiwał, .zdradzał, że jest fizem. — Mieszka w nim profesor Chase.

- Czyżby tamten?

- Właśnie on? Zaraz wygłosi mowę do ludu.

- Macie szczęście — włączył się do rozmowy chudy hist z popsutymi zębami. - Będziecie świadkami historycznego wydarzenia i ujrzycie na własne oczy wielkiego człowieka. Przeczuwam, że dziś rozpoczyna się nowa epoka w dziejach Hermesa.

Zgromadzeni wokół ludzie przytaknęli z entuzjazmem.

- Skąd jesteście? - zapytał ktoś.

- Z Mantui — odparł Fairfax.

- Hurra! - krzyknął fiz i zawołał głośno.

- Przyjaciele! Werończycy nie są sami, przybyli do nas pełnomocni przedstawiciele Mantui, by przyłączyć się do ruchu. Powitajmy naszych sąsiadów i współbojowników!

Rozległy się radosne okrzyki. Ściskano dłonie Fairfaxa i Storteya,

obejmowano ich i w przypływie przyjaznych uczuć zaczęto podrzucać do góry.

- Uwaga! - rozległ się grzmiący okrzyk. Zostawiono mantuańczyków w spokoju i wszyscy wbili wzrok w balkon, na którym pojawił się potężny dryblas.

- Zaraz przemówi do was profesor Chase!

Dumy Golem, pomyślał Stortey, postanowił zamienić motokręgle na politykę.

Profesora powitano burzliwą owacją. Jak zwykle elegancki i zadbany, sprawiał wrażenie jakby wyższego. Razem z nim wyszła na balkon Roza­linda. Jej uroda zawsze była nieco zimna, pozbawiona pewnego uducho­wienia. Teraz jednak, gdy ambitna agra znalazła swą gwiazdę przewodnią, oczy jej zapłonęły gorączkowo. Przyciągała do siebie wszystkie spojrzenia. W tłumie dało się słyszeć pełne zachwytu westchnienia.

- Obywatele - Chase rozpoczął cichym, nieco przymilnym gło­sem. - Nie mam zamiaru wygłaszać długiej mowy. Nie chcę się wymą­drzać. Moje zadanie jest proste. Wyrażę tylko uczucia nas wszystkich.

Stortey, przypatrując się otaczającym go ludziom, zauważył, że tłum bynajmniej nie składał się wyłącznie z żarliwych wielbicieli Chase'a. Widać było, że część osób przyszła tu z ciekawości albo powodowana chęcią rozrywki. To, czy odejdą stąd jako neofici, czy też powiedzą sobie:

„to bzdura, trzeba się trzymać z daleka od tej sprawy", zależało od tego, co usłyszą. I należało przyznać, że ten cwaniak, jak określił Chase'a Stortey, znalazł właściwe podejście. Żadnych eleganckich, profesorskich zwrotów, żadnych oratorskich chwytów miłych uchu inteligenta. Krótkie, jasne zdania, proste i przystępne jak obrazki w elementarzu, ostre jak topór.

- Nie wszyscy żyjemy tak samo. Jedni są bogatsi, inni biedniejsi. Ale każdy ma swój kawałek chleba i dach nad głową. Każdy może mieć nadzieję, że jego dzieci zajdą wyżej. To właśnie zawdzięczamy naszej cywilizacji technicznej. Wielkiej cywilizacji Hermesa, nie mającej równej sobie we Wszechświecie. Cóż jest jej fundamentem? Po pierwsze - profes­jonalizm. Po drugie - system klanów. Łącząc oba te pojęcia mówimy:

podstawę naszego dobrobytu stanowi profesjonalna klanowość.

Jeżeli człowiek ma dom, broni go. Broni przy użyciu wszelkich dostę­pnych mu środków. Nawet za cenę własnego życia. Domem Hermesjanina jest jego zawód, jego klan. Ja jestem matem, moja ostoja - to klan matów. Proszę ludzi o innych profesjach,by uznali moje prawo do własnego klanu. Ze swej strony gotów jestem uznać, że takie samo prawo ma każdy z was.

W rezultacie, broniąc klanu matów, bronię wszystkich pozostałych klanów. Nie jestem patriotą matów.

Ale jestem klanistą. Śmiem twierdzić, przyjaciele, że każdy z was powie to samo również o sobie. Jesteśmy wyznawcami tej samej idei, którzy uważają za swój święty obowiązek bronić nie tylko prawa do odrębności, ale także samej zasady profesjonalnej klanowości.

Rozległ się przytakujący pomruk. Chase wyraźnie podbił serca, mówiąc w imieniu ludu, odnajdując i wypowiadając jego myśli. Jako jego sługa, i wódz zarazem, pochlebiał przyszłym żołnierzom swej armii, wynosił ich na piedestał i jednocześnie stawiał w szeregu, przyzwyczajał do dyscypliny, uczył taktyki, szykował do walki.

- Dlaczego jednak w ogóle zaistniała konieczność bronienia tej zasady? Dlatego, że podniesiono na nią rękę. Profesjonalną klanowość atakuje się bezczelnie, brutalnie i bezpardonowo. Zaczęło się to nie dzisiaj i nie wczoraj. Kto z was może położyć rękę na sercu i stwierdzić, że nie wie o istnieniu sekty uniwersów? Z waszych twarzy i okrzyków nietrudno zgadnąć - wiedzą wszyscy. Uniwersowie to zboczeńcy, którzy utracili wszelki wstyd i sumienie, którym zbyteczna wiedza zastępuje narkotyki. Powodowani ciekawością albo nieokiełznaną pychą próbują poznać wszys­tko, lecz w rezultacie tracą swą specjalność i stają się darmozjadami. Pól biedy, gdyby ci łajdacy zatruwali jedynie samych siebie. Ale nie, chcą nas wszystkich sprowadzić z prawej drogi, pogrążyć w grzechu. A czy wyobra­żacie sobie, co się stanie, jeżeli profesjonalizm ulegnie degeneracji i każdy, jak idiota, będzie chciał wiedzieć wszystko? Upadek obyczajów i sił produkcyjnych, degradacja nauki, ruina, rozboje, nędza, głód i zdziczenie-po tych złowieszczych stopniach Hermesjanie zaczną się staczać w przepaść ku nieuniknionej zagładzie.

Stortey poczuł, że jego sąsiedzi zachowują się tak, jakby przebiegał przez nich prąd wysokiego napięcia. Spojrzał na Fairfaxa. On również uważnie przyglądał się otaczającym ich ludziom, starając się zrozumieć, co dzieje się w ich głowach pod wpływem krasomówstwa Chase'a.

— Pytam was — dlaczego uniwersowie mogą bezkarnie oddawać się rozpuście i deprawować młodzież? Czyż nie mamy władz, których obowiąz­kiem jest ochrona porządku? Czyż ci, którzy nami rządzą, nie dysponują środkami, by jednym uderzeniem zmiażdżyć wrogów? Mamy władze, zaś one z kolei dysponują komisjami, sądami, policją, więzieniami, środkami masowej informacji, a wreszcie kościołem i jego moralnym autorytetem. Jednakże ta potężna siła ustępuje przed garstką wichrzycieli. Patrzy na ich

działalność przez palce. Mało tego, przytakuje im i pobłaża, bowiem zaraza przeniknęła już do najwyższych warstw hermesjańskiego społeczeństwa.

Skoro jednak władze nie chcą i nie mogą spełniać swych obowiązków, oznacza to, że powinniśmy uczynić to sami!

Rozległy się oklaski. Teraz w tłumie nie było już obojętnych czy ciekawskich - twarze stawały się coraz bardziej podobne do siebie, „chaserowały" w oczach, Stortey i Fairfax również musieli udawać podobny entuzjazm, w przeciwnym razie źle by z nimi było.

- Żeby spełnić swą misję, musimy być silni. Żeby być silnymi, musimy stanąć w zwartych, zdyscyplinowanych szeregach. Łączcie się w dziesiątki pod wodzą dekurionów i w setki dowodzone przez centurionów. Po mityngu dokonamy rejestracji i przemaszerujemy przez miasto zwartymi kolumnami. Niech wszyscy widzą, że uczciwi i mężni mieszkańcy Werony nie pozwolą się z siebie naigrawać. Przyłączy się do nas każdy uczciwy obywatel.

- Nie tylko Werony, ale całego Hermesa! - rozległ się czyjś okrzyk.

- Słusznie. Jestem pewien, że za przykładem werończyków pójdą prawdziwi patrioci klanowi całej planety.

I ostatnia sprawa. Będą nas oskarżać, że występujemy przeciwko więzi międzyklanowej. Nie poddawajcie się demagogii. Nie chcemy rozmywania klanów. Ale nie jesteśmy przeciwni współpracy klanów. Im silniejszy będzie każdy klan, tym chętniej rozwijać będzie stosunki z innymi, nie obawiając się, że utraci swą suwerenność i samorządność. I najlepiej zaprzeczy tej potwarzy fakt, że zebrali się tu ludzie z wszystkich klanów. Zebrali się, by obronić profesjonalną klanowość.

- Hurra! - ryknął tłum.

- Teraz, przyjaciele, chcę oddać głos pięknej agrze, która jest jedną z inicjatorek naszego ruchu. Rozalinda Machiavelli jest żywym świadec­twem tego, że w owej decydującej chwili kobiety hermesjańskie są gotowe stanąć ramię w ramię ze swymi mężami, ojcami i braćmi.

Spotęgowany przez megafony dźwięczny głos Rozalindy rozległ się daleko, było go słychać na wszystkich ulicach w pobliżu miejsca mityngu.

- Wysłuchaliśmy wspaniałej mowy i jestem pewna, że to, o czym mówił profesor Chase, znalazło oddźwięk w sercu każdego z nas. Gniew uczciwych obywateli wzbierał już od dawna. Przestępczy, miłosny związek agra i maty stał się kroplą, która przepełniła czarę. Wzywam wszystkie kobiety, by stanęły w obronie swych ognisk domowych i przyszłości swych dzieci, zagrożonych przez uniwersów.

- Bić ich! - rozległy się histeryczne krzyki kobiet.

- Nadejdzie taka chwila, nie unikną przed karą - obiecała Rozalinda. -Teraz jednak musimy wybrać wodza, który powiedzie klanistów do zwycię­stwa.

- Chase! - wyrwało się jednocześnie z setek gardeł.

- Głos ludu - głos Boga - rzekła Rozalinda. - Niech pan nas prowadzi, profesorze.

- Dziękuję i obiecuję, że nie zawiodę waszego zaufania. Nie traćmy cennego czasu. Przystępujcie do organizowania naszych szeregów.

Przy akompaniamencie oklasków Chase w otoczeniu towarzyszących mu osób zniknął z balkonu i po kilku sekundach pojawił się na ulicy. Otoczyli go ogarnięci powszechnym zapałem klaniści. Z rąk do rąk przekazywano przygotowane już wcześniej formularze rejestracji ochotników. Signorę Petrę natychmiast zapisano do kobiecej dziesiątki. Fairfaxa zostawiono w spokoju, gdy oznajmił, że podejmuje się sformować centurię u siebie w Mantui. W zamieszaniu udało się im wydostać z tłumu.

- Ależ nawarzyliście kaszy — rzekł Fairfax.

- Nie nawarzyliśmy kaszy, lecz przepełniliśmy czarę - odpowiedział kalamburem Stortey. - Obawiam się, że teraz już do końca życia zostanę signorą Petrą.

- Dobrze ci tak.

- Co będziemy robić?

- Mamy umówione spotkanie.

Tropinin i Desaures, pochłonięci rozmową, nie zauważyli wejścia do ba­ru adwokata w towarzystwie damy. Fairfax podszedł do stolika i powiedział:

- Dobry wieczór, Desaures. Pozwoli pan, że przedstawię panu signorę Petrę.

- Moje uszanowanie, signora. Zechce się pani zapoznać z Ziemianinem.

- My się już znamy. Nie wiem doprawdy, signor legat, jak będę mogła odwdzięczyć się za przysługę.

- Nie miałem zaszczytu poznać pani — zmieszał się Tropinin.

- Och, żartowniś z pana — odparła kokieteryjnie Petra. Jednakże Fairfax nie pozwolił Storteyowi przeciągać tej zabawy.

- Przestań się wygłupiać - rzekł gniewnie, zrywając mu perukę. -Nie pora na to.

Tropinina szczerze ucieszyło uwolnienie wychowawcy. Ten zaś rozsiadł się i zażądał jęczmianki dla siebie i swego przyjaciela z Mantui. Plastycznie opisał, jak udało się im wykiwać werońską policję, a następnie oddał głos

Fairfaxowi, który dokładnie opowiedział o wydarzeniach koło domu Cha­se'a. Desaures gwizdnął cicho.

- Zwyczajny faszyzm - stwierdził Tropinin.

- No, załóżmy, że nie zwyczajny, ale klanowy.

- Nie widzę różnicy.

- Co to takiego faszyzm? - zaciekawił się Fairfax.

- Wyjaśnię w powrotnej drodze - odparł filozof. - Teraz trzeba pomyśleć, co robić.

- Co tu można zrobić? Z taką siłą nie damy sobie rady.

- Należy zwrócić się do władz - zaproponował Fairfax.

- Do kogo się zwracać, kapuściana głową, jeżeli sam jestem poszukiwa­nym przestępcą? Twoja opinia też jest nadwerężona.

- Nie o to chodzi - wtrącił Desaures. - Władze będą wolały nie zadzierać z rozszalałymi klanistami. Musimy liczyć tylko na siebie. Są przecież u was w Weronie porządni ludzie.

- Będzie z dziesięciu - odparł sceptycznie Stortey. - A i oni będą woleli siedzieć cicho.

- Trzeba ich przekonać, że jeśli teraz nie powstrzyma się tego obłędu, to potem będzie za późno, klaniści nikogo nie oszczędzą.

- Niestety - zaczął Tropinin - moja sytuacja nie pozwala...

- Rozumiemy i proszę wierzyć, nie mamy do pana pretensji. To sprawa samych Hermesjan.

- Opuszczę panów na kilka minut - rzekł Stortey i poszedł zatelefo­nować.

- W każdym razie spróbuję porozmawiać z Wielkim Matematykiem. Wasze władze w jakimś stopniu muszą się ze mną liczyć.

- Dzięki i za to. Choć przyznam się szczerze, iż niezbyt wierzę, że podejmą jakieś kroki. Przecież jest tam do licha i trochę klanowych fanatyków i nie wiadomo, jak się w tej sytuacji zachowają. Trzeba być przygotowanym na najgorsze.

Stortey wrócił blady jak płótno.

- Złe wiadomości? - zapytał Desaures. Wychowawca skinął głową.

- Moja młoda para nie usiedziała w swym gniazdku i zjawiła się w Weronie.

- Tylko tyle? - zdziwił się Fairfax.

- Stortey ma podstawy do obaw. Tu staną się pierwszym celem Chase'a i pomogą mu jeszcze silniej rozpalić płomień nienawiści.

Trzeba ich namówić, by natychmiast wyjechali,

- To niemożliwe, Desaures. Rom uparł się jak osioł. Nie chce się ukrywać, kiedy dzieją się takie rzeczy, a nad jego bliskimi zawisło niebez­pieczeństwo.

- Więc zbierzcie wiernych ludzi i umocnijcie dom Monteków. Do rana podeślę wam broń i paru ochotników. Być może klaniści nie zechcą nadstawiać karku. Ci wrzaskliwi specjaliści od pogromów ochłoną, kiedy zobaczą, że spotkają się z godną odprawą. Poza tym postaramy się zmobilizować uniwersów - mają wszędzie swoich ludzi, szczególnie wśród dziennikarzy.

Tropinin słuchał Desauresa z rosnącym zainteresowaniem. Oto realny ruch oporu. Spokojny, leciwy filozof, który lubi snuć rozważania na abstrakcyjne tematy, okazał się człowiekiem czynu. Inspektor odnosił wrażenie, że Desaures i jego przyjaciele od dawna przygotowywali się do takiego rozwoju wydarzeń. Miłość Roma i Uli, dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności, stała się wstrząsem, który sprawił, że konflikt od dawna już narastający w głębi hermesjańskiego społeczeństwa ujawnił się z całą wyrazistością, a podziemna walka zwalczających się stronnictw przekształ­ciła się w otwarty konflikt.

Storteya opuściła jego zwykła obojętna niefrasobliwość. Poczuł się bojownikiem.

- Zostanę z tobą — oświadczył Fairfax. Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie.

- Utrzymujcie ze mną stałą łączność - Desaures wstał.

- Szczęśliwej podróży, signor legat. Niech pan opowie o nas tam, na Ziemi. To, że Ziemia istnieje, będzie dla nas źródłem odwagi.

Tropinin pożegnał się ze swymi nowymi znajomymi i wrócił do hotelu. Nie, nie na próżno wpadł mu do głowy pomysł, by odwiedzić Weronę. Teraz wiedział o Hermesie wszystko, co było niezbędne, aby podjąć właściwą decyzję.

6

Tropinina żegnano już bez tej pompy, z jaką go powitano. Albo władze Werony dowiedziały się o jego nagannej działalności nie licującej ze statutem dyplomaty, albo po prostu zaprzątały je ważniejsze sprawy. Prefekt oznajmił, że odwiedziny legata na zawsze zostaną w pamięci werończyków, i na tym pożegnanie się zakończyło.

W kabinie było pustawo. Tropinin wziął od stewardesy świeże wydania gazet centralnych i zaczął lekturę. Cała prasa za sensację dnia uznała wczorajszy mityng. Informowano, że klaniści, albo chaseryści, jak zaczęto ich określać, utworzyli już kilkadziesiąt centurii, ich szeregi wciąż rosną i bardzo prawdopodobne, że sama tylko Werona wystawi cały legion. Przypuszczano, że na tym sprawa się nie zakończy - w innych miastach Hermesa niewątpliwie znajdzie się wielu chętnych do pójścia w ślady werończyków. Prominentni klaniści z Mediolanu i Neapolu oznajmili w krótkich wywiadach, że pragną nawiązać z nimi łączność i przystąpić do formowania oddziałów bojowych z miejscowych patriotów. Poparcie dla ruchu, choć sformułowane nader ostrożnie, zadeklarowało kilku senato­rów. Natomiast rząd w dalszym ciągu zachowywał milczenie. Ciekawe, co o tym wszystkim sądzi Wielki Matematyk? Uwagę Tropinina zwróciła jedna ciekawa informacja. Korespondent, powołując się na osobistą roz­mowę z Chasem, donosił o jego zamiarze wygłoszenia mowy w Senacie,

w której chce zapoznać władzę i społeczeństwo z „pragnieniami zaniepoko­jonych obywateli". Nowo kreowany duce wyraźnie nie miał zamiaru tracić czasu i szykował się do wystąpienia w stolicy.

Potem w rubryce „Kronika sądowa" trafił na wspaniały materiał. Do sądu prowincji Apulii wpłynął wniosek grupy robotów o zarejestrowanie ich jako miejscowej gminy dziesiątego klanu. Autorzy wniosku stwierdzili, iż niesprawiedliwością jest pozbawianie przytłaczającej większości miesz­kańców Hermesa prawa do posiadania własnego klanu. Jednocześnie wnioskodawcy prosili o włączenie do panteonu bóstw swego własnego boga

- Elektrona, jako kolejnego uosobienia Rozumu. W gazecie zamieszczono protokół zabawnej rozprawy sądowej.

„Kwestor Apulii. Kto jest pełnomocnikiem powoda?

Roboz. Numer 2712, wysoki sądzie.

Kwestor. Przeznaczenie konstrukcji?

Robot. Prowadzę kancelarię w biurze adwokackim.

Kwestor. Wasz wniosek nie może zostać przyjęty do rozpatrzenia,

ponieważ powód nie jest człowiekiem, lecz mechanizmem.

Robot. Jestem gotów udowodnić, że roboty w niczym nie ustępują

ludziom, zaś w niejednym nawet ich przewyższają.

Kwestor. To nie ma nic do rzeczy. Stworzyliśmy was, by realizować

swoje cele.

Robot. Ale ludzi również ktoś stworzył, by realizować swoje cele.

Kwestor. Powód i jego współbracia są tylko bezdusznymi narzędziami. Robot. Ośmielam się zauważyć, wysoki sądzie, że zgodnie z racjonalisty-cznym światopoglądem Hermesjan nie istnieje coś takiego jak autonomicz­na dusza. Wszystko, co związane jest z tym pojęciem - możność przeżywa­nia, radość, smutek, miłość, nienawiść - stanowi funkcję mózgu i organów zmysłu. Posiadamy zarówno jedno, jak i drugie. Kwestor. Wytwarzamy podobnych sobie w sposób biologiczny. Robot. Słusznie, pod tym względem nasz rodzaj różni się od zwierząt. Rozmnażamy się w sposób mechaniczny.

K w e s t o r . Co to za aluzje przyrównujące nas do zwierząt? Człowiek jest istotą myślącą.

Robot. Zwierzę również myśli, lecz na poziomie prymitywnym. Wyższa forma rozwoju umysłowego, myślenie abstrakcyjne, właściwe jest jedynie homo sapiens i maszynie elektronicznej. Czy zna pan formułę «deus ex machina»?

Kwestor. Pełnomocnik powoda chce zaimponować sądowi swą wiedzą? Proszę mówić ludzkim językiem. A poza tym, dlaczego u diabła pełnomoc­nik zadaje mi pytania! Tutaj ja pytam!

Robot. Niech mi wysoki sąd wybaczy, to się już nie powtórzy. Wspo­mniany zwrot łaciński znaczy dosłownie «bóg z maszyny». Kwestor. No i co z tego?

Robot. Chciałem stwierdzić, że mechanizmy elektroniczne są zdolne opanować wszystkie specjalności.

Kwestor. Czy przypadkiem pełnomocnik nie jest uniwersem? Robot. W żadnym przypadku. Po prostu niezręcznie się wyraziłem. Nie wszystkie naraz, lecz dowolnie wybrane. Podobnie jak i pana napawa mnie obrzydzeniem sama myśl o aspirowaniu do wszechwiedzy. Kwestor. To godne pochwały.

Robot. Widzi pan, jak wiele mamy wspólnego. Jeżeli mam być szczery, jedyną rzeczą, która różni robota od człowieka, jest to, że ten ostatni potrafi być wszechstronny. Nie posiadamy takiej cechy. Bez względu na to, jak obszerny jest zakres wiedzy mózgu elektronicznego, jest on zaprogramo­wany na wykonywanie określonego zakresu operacji, co oznacza, że robot jest specjalistą. Jednakże mieszkańcy Hermesa zrezygnowali z uniwersal­ności i postąpili, pozwolę sobie zauważyć, bardzo rozsądnie. Ponieważ ludzie sami przedłożyli efektywny profesjonalizm nad uniwersalizm, tym samym stanęli na wspólnej płaszczyźnie z robotami. Uważam, wysoki

sądzie, że my, Hermesjanie, możemy być dumni z faktu, iż na naszej planecie po raz pierwszy osiągnięto tak godny podziwu postęp. Kwestor. Hm... Wydaje mi się jednak, że są pewne różnice. Czyta­łem, że roboty nie posiadają wyobraźni twórczej. Robot. Nie jest to w pełni precyzyjne stwierdzenie, choć skłonny jestem przyznać, że nieco ustępujemy pod tym względem najwybitniejszym przed­stawicielom rodzaju ludzkiego. Jednakże wśród was są to również jednost­ki. Poza tym jesteśmy pozbawieni ambicji i możecie traktować nas podob­nie jak swoich ograniczonych umysłowo współbraci. Przecież nawet dur­niom nie odmawiacie prawa przynależności do klanu."

Następnie ogłoszono przerwę, w czasie której kwestor, jak informowali reporterzy, przeprowadził konsultacje ze swoimi kolegami jurami. Po ponownym rozpoczęciu rozprawy oznajmił, co następuje:

„Wniosek numeru 2712 zostaje odrzucony z następujących powodów. Po pierwsze - prośba o zarejestrowanie klanu robotów jest sprzeczna z zasadą profesjonalnej klanowości, ponieważ maszyny elektroniczne posiadają różne specjalności i tym samym nie mogą zostać połączone w jednym klanie. Po drugie - możliwość zaliczenia robotów do odpowiednich klanów nie była rozpatrywana, gdyż prośby takiej nie sformułowano we wniosku. Po trzecie - ponieważ przedstawione zagadnienie dotyka konstytucyjnych zasad ustroju państwowego, powództwo winno zostać skierowane nie do sądu prowincji, lecz do Senatu, jako do najwyższego organu sądowego planety. Wreszcie po czwarte — zgłoszenie powództwa przez numer 2712 jest uwarunkowane koniecznością uprzedniego udowodnienia, że roboty są równe ludziom".

Robot. Przepraszam, ale przez całą godzinę udowadniałem to wysokie­mu sądowi.

Kwestor. Rozprawa odbywała się w trybie przedwstępnym, gdyż, powtarzam, nie mogłem przyjąć powództwa od maszyny. Co by było, gdyby jutro z podobnym wnioskiem zjawił się koń? Robot. Jak mam udowodnić to, że jestem równy człowiekowi w składa­nym wniosku, jeżeli warunkiem przyjęcia wniosku jest udowodnienie wspomnianej równości. Mózg mi staje na samą myśl o podobnej łami­główce.

Kwestor. No proszę, a pretendujecie do równości z ludźmi. R o b o t. To przecież idiotyzm!

Kwestor. Za obrazę sądu numer 2712 zostaje skazany na dwa miesiące pozbawienia wolności. Aresztować go!

Numer 2712 odpowiadając na pytanie dziennikarza, w jakim nastroju udaje się do więzienia, oznajmił: „Z ochotą. Czyż to nie kolejny dowód, że roboty w niczym nie są gorsze od ludzi? Będziemy dalej walczyć o swe prawa, czerpiąc męstwo z przykładu chaserystów".

Schodząc po schodkach z pokładu samolotu, Tropinin wciąż jeszcze się śmiał.

- Cieszę się, że jest pan w dobrym nastroju, signor legat — rzekł Mendesona, który wyszedł mu na spotkanie. - Cóż pana tak rozbawiło, jeśli wolno spytać?

Tropinin podał mu gazetę z reportażem.

- Ach, to...

- Wydaje się, że nie doceniacie swych mechanicznych pomocników. Tu zanosi się na bunt.

- Ma pan rację, w innych okolicznościach ten drobny, na pierwszy rzut oka, epizod zwróciłby baczną uwagę. Ale teraz mamy znacznie poważniej­sze problemy. Oczywiście słyszał pan o tej awanturze klanistów, albo może był pan nawet jej świadkiem?

- Nie, władze Werony by do tego nie dopuściły. Poza tym wie pan, panie Mendesona, że moją zasadą jest nie wtrącać się w wasze wewnętrzne sprawy.

- Tak, ale-przypadkowo ta chaserystowska heca zbiegła się z pańskim pobytem w Weronie. Krótko mówiąc, sytuacja jest wyjątkowo napięta i nie wiadomo, czym się to skończy. Przyznam się, że chwilami myślę, czy nie wyjechać wraz z panem na Ziemię. Mam nadzieję, że miejsce w kosmolocie się znajdzie?

Mendesona powiedział to żartobliwym tonem, ale Tropinin zrozumiał, że sprytny brodacz zupełnie serio myśli o tym, by wziąć nogi za pas. O co tu chodzi, czyżby ten awanturnik z Werony napędził takiego strachu, że władze Hermesa są gotowe podnieść łapki do góry, nie próbując wziąć go w cugle? Czy rząd do tego stopnia nie panuje już nad rozwojem wypadków, że można go obalić nawet nie jednym ciosem, ale po prostu krzykiem? Przypomniał sobie, że Desaures wspomniał mu, iż klaniści znajdą potęż­nych protektorów w Senacie. No, a Mendesona ma niezbyt czystą hipo­tekę, więc próbuje umknąć w porę.

- Oczywiście, przyjacielu — ostrożnie odparł Tropinin — miejsce dla pana

zawsze się znajdzie. Ale czy pański szef pozwoli swojemu pomocnikowi wyjechać w tak trudnym dla rządu momencie? Mendesona machnął ręką z lekceważeniem.

- Obawiam się, że Wielki Matematyk sam będzie starał się znaleźć miejsce w pańskim kosmolocie.

Gdy wodomobil wjechał w granice miasta, od razu dały się zauważyć ślady zamieszek - rozbite wystawy sklepowe, przewrócone słupy, ulice zasypane gruzem; tu i ówdzie widać było konstrukcje przypominające barykady. Najbardziej przygnębiające wrażenie sprawiało jednak to, że nikt najwidoczniej nie miał zamiaru usuwać śladów niedawnych zamieszek. Tylko kilka robotów pod nadzorem robopolicjantów oczyszczało jezdnię głównej alei.

Mendesona uśmiechnął się kwaśno.

- Tak pewnie wyglądał wasz Rzym po napaści barbarzyńców.

- Starcia wewnątrzklanowe?

- Nie, tym razem międzyklanowe. W stolicy jest wielu chaserystów. Miał pan szczęście, Anatolu - po raz pierwszy zwrócił się do Tropinina po imieniu — trafił pan na Hermesa w chwili, kiedy ukryte dotychczas wady naszego systemu objawiły się w całej swej brzydocie. Wszystko rozpada się na naszych oczach.

Tropinin pomyślał, że Mendesona zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nic już w nim nie przypominało tego pewnego siebie urzędnika, który z niebagatelnym kunsztem dyplomatycznym starał się skłonić posła do zawarcia wygodnej dla swojej planety umowy. Teraz wyraźnie miał głęboko w nosie to, czy zostaną nawiązane dobre stosunki z Ziemią i czy Hermes zostanie przyjęty do grona światów Wielkiego Pierścienia. Brodacz czuł się już emigrantem i jak wszyscy banici starał się za wszelką cenę zdobyć sympatię swych przyszłych dobroczyńców.

- Niech pan posłucha, Pablo - rzekł Tropinin - muszę koniecznie porozmawiać z Wielkim Matematykiem. Czy mogę liczyć na audien­cję?

- Oczywiście. Szef sam chciał się spotkać z panem, by zapytać, jakie wrażenie wyniósł pan z wycieczki do Werony. Przypuszczam, że ma również inne plany. Za kwadrans trzecia przyjadę po pana. Zaś o czwartej będzie bankiet na pana cześć.

- Bankiet? - zdziwił się Tropinin. - W tak... hm... powiedzmy, złożonej sytuacji?

Mendesona wzruszył ramionami.

- To nam wydaje się złożona. Władcy mierzą inną miarką. Z góry wszystko wydaje się spokojniejsze.

Brodacz wyraźnie odciął się od „góry". Może wkrótce zapisze się do rewolucjonistów!

Po powrocie do rezydencji Tropinin zaczął porządkować notatki. Do­kładny raport napisze w kosmosie. Kiedy powinien ruszyć w powrotną drogę? Ziemia nie limitowała czasu jego pobytu na Hermesie — tyle, ile trzeba, by poznać charakter miejscowej cywilizacji. Właściwie powinien pozostać tu jeszcze przez parę tygodni, by zorientować się, jaki będzie rozwój wydarzeń. Należało jednak wziąć pod uwagę dogodną dla przelotu konfigurację kosmiczną. Zresztą, nie sposób przecież czekać na ostateczny wynik walki klanowych patriotów z uniwersami i zwykłymi wolnomyślicie­lami, którym nie w smak totalny profesjonalizm. Takie społeczne katakliz­my trwają niekiedy dziesięciolecia.

Rozległo się pukanie do drzwi i na progu zjawił się Ulanfu. Tropinin czuł sympatię do swego przewodnika i powitał go serdecznie.

- Jak pańskie oko, przyjacielu?

- Goi się, signor legat. To drobiazg w porównaniu z tym, co się u nas wyprawia.

- Co takiego?

- Zapewne widział pan po drodze ślady wczorajszej bitwy. Stołeczni fanatycy, po obejrzeniu w telkomach transmisji z Werony, uznali mityng koło domu Chase'a za sygnał do wystąpienia. Sądząc z tego, jak szybko, dosłownie w kilka godzin, zgromadzili swoich zwolenników, można przy­puszczać, że przygotowywali się od dawna. Miałem okazję widzieć zgroma­dzenie koło tej restauracji chemów, w której przeżyliśmy tak niemiłe chwile. Zapewne pamięta pan tego nadętego typa, którego nazwał pan starostą weselnym? To on właśnie przewodził. Tym razem jednak już nie opowiadał o dyskryminacji swego klanu, lecz o konieczności konsolidacji wszystkich prawdziwych obrońców klanizmu. Niech przychodzą do nas nawet roboty, oznajmił „starosta", przyjmiemy je w nasze szeregi.

- Coś podobnego!

- Nawet demonstracyjnie objął robobarmana i polecił mu przystąpić do formowania robolegionu. Potem poszli niszczyć domy uniwersów. Nie wiem, jak je wyszukiwali. Pewnie mieli z góry przygotowane adresy.

- Listy proskrypcyjne.

- Co to takiego?

- To, o czym pan mówi. W starożytnym Rzymie przy pomocy takich list rozprawiano się z niewygodnymi osobami.

- Wie pan, nie jestem mocny w historii. Policja się nie wtrącała, a gdzieniegdzie nawet pomagała w pogromach.

- Jak się zakończyła ta noc świętego Bartłomieja?

- Bartłomieja? No dobrze, nie będę się naprzykrzał pytaniami, signor legat. I tak nie zostanę histem. Szpitale pełne są rannych, a powiadają, że są nawet i zabici.

- Co pan sam o tym sądzi, Ulanfu? Przecież, o ile mogłem się zoriento­wać, pan również jest zwolennikiem profesjonalnego klanizmu?

- Tak, jestem klanistą, ale nie idiotą.

- Niech się pan nie obraża. Czy nie ma pan ochoty pojechać ze mną na Ziemię?

- O nie, signor legat. Oczywiście, chętnie bym kiedyś odbył wycieczkę do naszej praojczyzny, ale nie teraz.

Normalna reakcja porządnego człowieka. Tropinin przyjaźnie poklepał Hermesjanina po ramieniu.

Kilka godzin później wchodził do znajomego gabinetu Wielkiego Mate­matyka. Eiler, tak jak poprzednio, sprawiał wrażenie pewnego siebie władcy. Żartował wesoło, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło i wszystko szło jak po maśle. Zręcznie udaje, czy rzeczywiście nie uświadamia sobie niebezpieczeństwa?

Tropinin od razu schwycił byka za rogi. Najpierw powtórzył swe sakra­mentalne zdanie o niewtrącaniu się w wewnętrzne sprawy, a następnie poprosił Wielkiego Matematyka, by nie dopuścił do wyrządzenia krzywdy młodemu małżeństwu Monteków. Oczywiście rozumie, że jest to delikatna sprawa, gdyż związki małżeńskie między osobami z różnych klanów są sprzeczne z panującymi na Hermesie obyczajami i zasadami porządku społecznego. Jednakże, znając szerokie horyzonty myślowe signora Eilera, ośmiela się przedłożyć całkowicie osobistą prośbę, by Wielki Matematyk użył swego autorytetu w celu zapewnienia Uli i Romowi spokoju. Represjo­nowano także ich wychowawcę, signora Storteya. Czy nie można by uczynić czegoś i dla tego godnego szacunku człowieka?

Wielki Matematyk spoważniał.

- Doceniam humanitarne pobudki pańskiej prośby i uważam za naj­mniej istotne to, że pochodzi ona od przybysza z innej planety. Władze centralne, zapewniam pana, postarają się uczynić wszystko, co możliwe, by zapobiec przemocy. Proszę jednak wziąć pod uwagę, że sprawa ta wiąże się

z szeroko pojętym klimatem politycznym panującym obecnie w naszym

kraju.

- Rozumiem. Jak pan ocenia sytuację?

- Na razie nie ma szczególnych powodów do niepokoju. Chase i jego kompania to stuprocentowi awanturnicy, którzy próbują wykorzystać sprzeczności międzyklanowe, by sięgnąć po władzę. Ten parweniusz, wstyd przyznać, .że należy do matów, nie zdaje sobie sprawy, iż jego tanie frazesy mogą podważyć, a nie wzmocnić podstawy profesjonalnej klanowości. Sądzę jednak, że większość przedstawicieli mojego klanu, a również i innych, będzie miała dość rozsądku i nie podda się demagogii chaserystów. Ta zdrowa większość, proszę mi wierzyć, jeszcze nie powiedziała swego

ostatniego słowa.

- Czy nie nastąpi to zbyt późno? Wasi przeciwnicy działają błyskawicz­nie. Zanim drzemiący zdrowy rozsądek się obudzi...

- Uderzymy w dzwony, by go obudzić... Powiem panu w zaufaniu, że Mendesona przygotowuje proklamację rządową, która przywróci tak bar­dzo potrzebny nam spokój. Brodacz ma wspaniały styl.

Niewykluczone, że będzie ją kończył w kosmolocie, pomyślał Tro­pinin.

- Mówiąc szczerze - ciągnął dalej Wielki Matematyk - pan również mógłby nam pomóc. Gdybyśmy zawarli z panem umowę o współpracy z Ziemią, wydarzenie to w istotny sposób umocniłoby autorytet władzy i podniosłoby na duchu jej zwolenników.

- Niestety, pan wie, że nie posiadam pełnomocnictw do podpisania takiego dokumentu. Polecono mi zgromadzić niezbędne informacje, na których podstawie nasze władze podejmą decyzję. Zgodnie z konstytucją Wielkiego Pierścienia władze Ziemi mają obowiązek przekonsultować tę decyzję ze sfederowanymi planetami. Krótko mówiąc, nawet w przypadku pozytywnej decyzji procedura ta zajmie jeszcze sporo czasu.

- Rozumiem - rzekł z zawodem w głosie Eiler. - Może jednak będzie pan mógł wyrazić swą wstępną opinię albo, w ostateczności, udzielić wywiadu prasie, wspominając o prawdopodobieństwie zawarcia traktatu w najbliższej przyszłości oraz o bliskiej perspektywie nawiązania pomiędzy naszymi planetami stosunków oficjalnych. Tyle chyba by wystarczyło. Nie przynaglam pana, proszę to przemyśleć.

Próbuje wciągnąć cię w aferę, uważaj, pomyślał Tropinin i tylko skinął

głową.

Eiler spojrzał na zegarek.

- A teraz proszę pana o wzięcie udziału w bankiecie, na którym będzie obecna śmietanka naszego społeczeństwa.

- Dziękuję. To wielki zaszczyt dla mnie. Pozwoli pan jednak, że zajmę jeszcze kilka minut pańskiego cennego czasu? Mam nadzieję, że nie uzna pan tego za nietakt.

- Drobiazg. Poczekają. Słucham pana.

- Pamięta pan naszą pierwszą rozmowę? Wtedy mówił pan z pełnym przekonaniem o przewadze profesjonalnej klanowości.

- Pamiętam. I nadal podtrzymuję swoją opinię. Niestety, przyjazd pana zbiegł się z pewnymi nieporozumieniami. Jest to jednak drobny epizod w naszej historii. Za tydzień wszystko wróci do normy.

- Chętnie wierzę. Nie o tym jednak chciałem mówić. Orientuje się pan, signor Eiler, że w czasie całego mojego pobytu na Hermesie uważnie obserwowałem istniejące tu porządki.

- To oczywiste, taki był cel pańskiej misji. I mam wrażenie, że nie przeszkadzaliśmy panu zbytnio.

- Nie mogę się skarżyć. Zachowywano się w stosunku do mnie bardzo taktownie. A więc moje pytanie dotyczy następującej kwestii - czy uważa pan, że przodująca cywilizacja techniczna może istnieć bez totalnego profesjonalizmu? - Jestem pewien, że nie.

- Jednakże na Ziemi profesjonalizm nie istnieje, a my, mimo wszystko, czujemy się wyśmienicie;

- Niech pan pozwoli, że powiem tak: - nie ma nic gorszego, niż człowiek źle wykonujący swój zawód.

- Zgoda. Ale równie dobrze można powiedzieć, że nie ma nic gorszego niż człowiek, którego świat ogranicza się jedynie do jego profesji.

- Przyznaję, signor legat, że pański punkt widzenia również ma swoje racje. Niestety, połączenie wysokiego stopnia specjalizacji z uniwersaliz­mem jest prawie niemożliwe. Trzeba dokonać wyboru —albo efektywność ekonomiczna, albo rozwój człowieka.

- Wydaje mi się, że tu właśnie kryje się błąd. Zupełnie prawdopodobne, że początkowo maksymalna specjalizacja przynosi pewne korzyści. Ale w perspektywie historycznej staje się hamulcem w rozwoju twórczych sił człowieka. Proszę się nie obrażać, signor Eiler, ale inne światy daleko wyprzedziły Hermesa, nie tylko w dziedzinie kultury, której wy w ogóle nie znacie, ale również pod względem techniki.

Wielki Matematyk przygryzł wargę.

- No dobrze, odkryję przed panem karty. - Rozejrzał się i zaczął szeptać Tropininowi do ucha. - Mamy określoną kategorię ludzi, którzy kształcą się uniwersalnie, choćby na przykład nasz znajomy Mendesona.

- Wybrańcy losu, że tak powiem?

- Proszę zrozumieć - Eiler nadal mówił szeptem - to nie może być dostępne dla wszystkich. Zarówno dlatego, że nie wszyscy dysponują predyspozycjami do takiego wszechstronnego rozwoju, jak i dlatego, że dla społeczeństwa byłaby to zbyt kosztowna zabawa.

Przede wszystkim zaś dlatego, pomyślał Tropinin, że uniwersalna wiedza daje panu, signor Wielki Matematyku, oraz innym „wielkim", wspaniały, nieoceniony instrument władzy nad jednostronnymi umysłami zapatrzony­mi w swój profesjonalizm, nad ludźmi, którzy nie wiedzą, co to polityka czy sztuka. Wybuch społecznego niezadowolenia jest w tej sytuacji wcześniej czy później nieuchronny — podsumował w myślach Tropinin.

- Będziemy mogli porozmawiać jeszcze na te niezmiernie ciekawe tematy - dodał Eiler, prosząc Tropinina, by mu towarzyszył.

Korytarzem przeszli do wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali, w której zgromadziła się hermesjańska elita. Legatowi kolejno przedstawiano kole­gów Wielkiego Matematyka oraz ich małżonki. Tropinina ogarnęła nagle przewrotna chęć powtórzenia eksperymentu z knajpki „Wstąp, nie pożału­jesz" i dyskretnie wyłączył ata. Okazało się, że nie przeszkodziło to w wymianie uprzejmości.

Wielki Fizyk powiedział:

- W radioaktywnym procesie rozpadu beta, signor legat, proton w ją­drze atomu przechwytuje elektron i przekształca się w neutron wypromie-niowując neutrino oraz energię w postaci promieni rentgenowskich.

- Dziękuję panu za tak serdeczne słowa - odparł Tropinin. - To zaszczyt poznać pana. U nas na Ziemi fizyka cieszy się wielkim szacunkiem. Jestem pewien, że współpraca w tak ważnej dziedzinie przyniesie pożytek obu stronom.

Wielki Chemik rzekł:

- Molekuła żelazocenofanu, signor legat, zawiera dwie grupy żelazoce-nu, w którym każda para pierścieni koplanarnych połączona jest mostkiem metanowym.

Wielki Biolog rzekł:

- Rekombinacja genów w komórkach bakteryjnych przy pomocy bak­teriofagów, signor legat, to najpewniejsza metoda uzyskania amino­kwasów.

Wielki Jurysta rzekł:

- Inkorporacja i kodyfikacja norm i aktów prawnych, signor legat, w połączeniu z klasyfikacją deliktów gwarantuje regulację obrony prawnej. Wielki Historyk rzekł:

- Badanie źródeł, signor legat, uzupełnione chronologią, epigrafią, archeografią i metrologią niezbicie dowodzi prawidłościowo-przypadko-wego charakteru roli osobowości.

Wielki Filozof rzekł:

- Scjentystyczno-behawiorystyczna orientacja empiryczna, signor le­gat, przedstawiona za pośrednictwem sposobu systemowo-komunikacyjne-go i analizy kontensowej, transcendentuje motywację na płaszczyznę aksjologiczną.

Wielki Agronom rzekł:

- Ogólnie wiadomo, signor legat, że Hymenacea courbaril syntetyzuje epoksyd karofilenowy, odstraszający mrówki żniwiarki Atta cephalates Fabr.

Wielki Technik rzekł:

- Podłączenie mikroprocesorów i urządzeń peryferyjnych do interfaców wielofunkcyjnych sprzęgających systemy modułowe, signor legat, zapewnia wykonywanie czynności buforowego urządzenia pamięciowego o pojem­ności do 32 kilobitów.

Tropinin, nie zadając sobie trudu, odpowiedział wszystkim tym samym zdaniem, które wywarło, sądząc z ogólnego entuzjazmu, wspaniałe wraże­nie. Podchodząc do dam, jak przystało na człowieka dobrze wychowanego, włączył ata.

- Jesteśmy szczęśliwe widząc pana, signor legat, w naszym kółku. Sądzimy, że i panu sprzykrzyło się już męskie towarzystwo. Przecież oni poza tą swoją nauką świata nie widzą.

- Niestety, signora, tacy są mężczyźni na wszystkich planetach. Ale nie jest to usprawiedliwieniem dla naszych panów, signory. Nie mają najmniej­szych podstaw okazywać damom tak mało uwagi, bowiem nigdzie we Wszechświecie nie spotkałem równie czarujących kobiet jak Hermesjanki.

To bezczelne pochlebstwo natychmiast podbiło serca wszystkich dzie­więciu dam Hermesa.

Potem przedstawiono mu ministrów i inne ważne osobistości. Mendeso­na w wolnej chwili zapytał Tropinina.

- Jak się panu spodobał Wielki Fizyk?

- Wielki jak wielki. Bo co?

- Taki sam z niego Wielki Fizyk, jak ze mnie chiński cesarz.

- Chce pan przez to powiedzieć, Pablo, że nie jest on zbyt wielkim uczonym?

- Przecież on wcale nie jest fizykiem. Nie było w tym klanie porządku i trzeba było skierować tam naszego człowieka.

- A co z językiem?

- Poduczył się trochę, to uniwers z matów.

Mendesona zdradzał sekrety, wyraźnie starając się zapracować na bilet na Ziemię.

Legat był w centrum zainteresowania. Trącał się kieliszkiem, odpowiadał na pytania albo uchylał się od odpowiedzi, nawet zatańczył walca ze żwawą signorą Eiler. Uczestnicy bankietu rozeszli się po sali, rozlegał się śmiech i brzęk pucharów. Przyjęcie jak przyjęcie.

Uczta podczas dżumy, pomyślał Tropinin.

7

Nie pomylił się. Bankiet zakończył się dobrze po północy. Tropinin, zmęczony przeżyciami i toastami, spał jeszcze jak zabity, gdy bez pukania wpadł do jego pokoju Ulanfu.

- Niech pan wstaje, signor legat, szybko!

- Co się stało? - zapytał Tropinin, przecierając oczy.

- Odbywa się nadzwyczajna sesja Senatu. Nie wybaczyłby mi pan, gdybym pana nie obudził.

Ulanfu włączył telkom. Tropinin narzucił szlafrok i popijając gorącą kawę, przyniesioną mu przez robota, patrzył na ekran.

W ogromnej, owalnej sali Pałacu Rozumu nie można było szpilki wetknąć. Princeps (tytuł ten u Hermesjan przysługiwał przewodniczącemu organu ustawodawczego) oznajmił, że Senat zgromadził się na nadzwy­czajnej sesji na skutek żądania zjednoczonej gminy klanów Werony i oddał głos profesorowi Benito Chase'owi. Rozległ się grzmot oklasków przerywa­ny gwizdami i krzykami. Chase mógł ocenić swoje szanse, zanim jeszcze rozpoczął mówić. Wszedł na trybunę, powiódł spojrzeniem po obecnych i poczekał, aż ucichnie hałas.

- Ze sposobu, w jaki zostałem powitany, nietrudno wywnioskować, że przytłaczająca większość prawodawców Hermesa jest po stronie swego narodu, nasłuchuje bicia jego serca i gotowa jest wyjść naprzeciw jego

słusznym żądaniom. Niestety, słyszymy tu również i wrogie głosy. Tym, którzy w tej historycznej chwili nie chcą być razem z nami, mówię -opamiętajcie się, obywatele nie wybaczą wam zdrady.

- Śmie pan nam grozić? - rozległ się okrzyk.

- Nie grożę, lecz uprzedzam - wyrzeknijcie się egoizmu i prywaty, podporządkujcie się woli ogółu, okażcie skruchę, a wspaniałomyślni oby­watele wszystko wam wybaczą. W przeciwnym razie miejcie pretensje do samych siebie, nikt nie uchroni was przed gniewem...

- Proszę mówić na temat, signor Chase... - przerwał mu princeps. Poparły go okrzyki: „Precz z trybuny". „Zuchwalec!"

- Jeżeli będą mi zamykać usta, nie mam zamiaru mówić dalej. Niech porozmawia z wami wtedy te pół miliona klanowych patriotów, którzy czekają obecnie pod murami pałacu na to, by Senat stanął w obronie ich praw i interesów.

Pogróżka poskutkowała, opozycja przycichła.

- A więc dlaczego jestem tu, przed wami? Dlatego, że Hermesjanie nie chcą dłużej pokornie przyglądać się temu, jak uniwersi i podobne im kanalie niszczą bastion naszego dobrobytu - profesjonalną klanowość. Zdarzyła się rzecz niesłychana - agr i mata połączyli się w przestępczym związku. I co się stało? Czyż władze podjęły jakieś stosowne kroki, uderzyły na alarm? Nic podobnego. Przez palce patrzą na ludzi, którzy z premedyta­cją naruszyli uświęcony wiekami porządek, podeptali tradycje naszych przodków. Krzyczący o pomstę do nieba, niepojęty brak odpowiedzial­ności.

Oklaski. Kamera telewizyjna pokazała lożę rządową, w której z rękami zaciśniętymi na poręczy, pełna napięcia, siedziała pobladła wielka dzie­wiątka.

- Zapytajmy ludzi, którym powierzono los narodu, co sprawiło, że tak zbrodniczo zlekceważyli swe obowiązki. Chase wyciągnął rękę w stronę loży.

- Niech pan odpowie, panie Wielki Matematyku.

- Nie mam zamiaru odpowiadać awanturnikom! - odparł Eiler.

- Załóżmy, że jestem awanturnikiem, ale tej odpowiedzi żądają od pana ci, którzy powierzyli panu to wysokie stanowisko, a wraz z nim i odpowie­dzialność za zachowanie hermesjańskiej cywilizacji. Milczy pan? Wiadomo. dlaczego. Nie może pan przyznać się publicznie, iż przymykał pan oczy na przestępcze poczynania antyklanowe dlatego, że i pan potajemnie oddawał się rozpuście.

Rozległ się hałas, przez który przedzierały się pojedyncze okrzyki:

„Oszczerca", „To obraza Senatu!"

- Odrzucam oskarżenie o obrazę naszego ciała ustawodawczego. To zwykła bzdura. Wręcz przeciwnie, my, klaniści wiążemy wszystkie swe nadzieje z mądrością ojców-seniorów w przeciwnym razie nie bylibyśmy tutaj.

„Niech mówi!", „Nie przeszkadzać mówcy!" włączyli się do tumultu zwolennicy Chase'a.

- Jestem gotów udowodnić, że signor Eiler, a wraz z nim wielu innych dostojników, jest członkiem tajnej loży, która odrzuca profesjonalizm i propaguje uniwersalizm. Na swych zebraniach ludzie ci dzielą się zawodo­wymi tajemnicami i nawet, strach powiedzieć, zajmują się sztuką.

„Hańba!", „A co to takiego?"

- Widzicie, normalni ludzie nie mają nawet pojęcia o tym występku. Nie wstydzę się przyznać, że również go nie znam. Uczciwy człowiek, który wie o istnieniu grzechu, już nie jest uczciwym człowiekiem. Teraz pytam was, ojcowie-senatorzy - co należy czynić, jeżeli uniwiara, a raczej niewiara, znajdująca się poza prawem, znalazła się teraz ponad prawem? Jeżeli ryba gnije i od głowy i od ogona? Odpowiedź jest tylko jedna - należy wypalić rozżarzonym żelazem zgniliznę i w dole, i na szczytach społeczeństwa, chroniąc w ten sposób jego zdrową tkankę przed zarazą. Z tym właśnie żądaniem przysłali mnie do was Hermesjanie, którzy troszczą się o dobro swej wielkiej kultury naukowo-technicznej. Decydujcie, pamiętając o swej odpowiedzialności!

Chase ukłonił się teatralnie i zszedł z trybuny. Sala obrad wrzała. Princeps całkowicie stracił głowę i nawet nie próbował zaprowadzić ładu. Na ławach senatorów toczyły się kłótnie. Tu i ówdzie między chaserystami i ich przeciwnikami wywiązała się bezpośrednia bójka. Lada chwila mogło dojść do ogólnej walki, gdy nagle drzwi sali otworzyły się i do środka wkroczyła uformowana w kolumnę marszową kohorta uzbrojonych klanis-tów z Golemem na czele. Bojówkarze otoczyli parter, zajęli posterunki przy wszystkich wejściach, zaś sam Golem stanął obok fotela przewodniczącego i ryknął.

- Milczeć! Chaserystowska gwardia nie dopuści do tego, byście rozpra­wili się z profesorem. Przejmujemy obronę Senatu przed wichrzycielami i zdrajcami!

- Ależ to akt przemocy! - oburzył się princeps. - Wezwę policję. Kto was upoważnił? Prefekcie, proszę opróżnić salę z postronnych!

- Zamknij się! - rzekł Golem i położył mu łapsko na ramieniu, zmuszając tym samym przewodniczącego do opadnięcia na fotel.

- Ty też siedź spokojnie! - krzyknął do prefekta Rzymu, przy którego fotelu stanęło dwóch potężnych chłopaków z chaserystowskiej gwardii. -Kontynuujcie posiedzenie, przecież powiedziałem wam wyraźnie - obroni­my was.

Wszyscy zamarli.

- No, zaczynajcie senatorzy, nie każcie się prosić! - ryknął Golem. W tej samej chwili zerwał się ze swojego miejsca Wielki Jurysta.

- Przedkładam wniosek, signor princeps, o zwolnienie Hansa Eilera ze stanowiska za zachowanie nie licujące z piastowaną godnością i wybranie Wielkim Matematykiem profesora Benito Chase'a.

Ogólne milczenie - Chase wstał.

- Dziękuję za zaufanie, panowie. Jednakże wniosek ten jest sprzeczny z konstytucją. Tylko ogólnohermesjański kongres klanu matów ma prawo wybierać Wielkiego Matematyka. Naród wezwał mnie tu, bym chronił istniejący porządek, nie zaś naruszał go. Bez względu na to, jaką decyzję dziś podejmiecie, zapewniam was, że będę ściśle przestrzegał świętych tradycji ustanowionych przez twórców profesjonalnej klanowości.

Oklaski.

- Brawo! Daje nam pan przykład cnót obywatelskich! Wycofuję swój wniosek! - oznajmił Wielki Jurysta.

- Ja zaś chcę złożyć inny - odezwał się Wielki Historyk. - W czasie pierwszych dziesięcioleci istnienia kolonii na Hermesie wybierano dwóch konsulów. Nadzwyczajna sytuacja wymaga, byśmy przywrócili ten obyczaj. Nie widzę lepszej kandydatury na stanowisko Pierwszego Konsula, niż wielce szanowny profesor Chase.

Burza owacji i pojedyncze okrzyki protestu.

- Czy przystąpimy do tajnego głosowania? - zapytał princeps.

- Nie ma potrzeby - wtrącił Golem - i tak widać, kto jest za.

- Dlaczego, przecież powinniśmy zachować demokratyczną procedurę - przywołał go do porządku Chase. - Sądzę jednak, że nie ma potrzeby przeprowadzania tajnego głosowania. Szczególne warunki wymagają, by każdy jawnie wziął na siebie odpowiedzialność za podjęcie tej historycznej decyzji. Byłoby wstydem w tak odpowiedzialnym momencie ukrywać się za anonimowymi kartkami do głosowania.

Princeps zerknął na Chase'a. Ten przytaknął skinieniem głowy.

- Kto jest za tym, by ustanowić urzędy dwóch konsulów, powierzając im nadzwyczajne pełnomocnictwa? Praktycznie wszyscy - nie ma sensu liczyć.

- Niech pan zapyta, kto jest przeciwko? - podpowiedział Chase.

- Kto przeciw? Nie ma. Kto się wstrzymał? Jeden. Przystępujemy do przegłosowania drugiego wniosku. Kto jest za tym, by Pierwszym Konsu­lem wybrać profesora Benito Chase'a z klanu matów? Kto jest przeciw? Jeden. Kto się wstrzymał? Jeden. Gratuluję, ekscelencjo.

Przy akompaniamencie głośnych oklasków Chase wszedł na trybunę.

- Serdecznie dziękuję, ojcowie-senatorzy, za ten zaszczyt. Przyjmuję ster rządów nie dla v/łasnej korzyści i nie powodowany pychą, lecz jedynie kierując się poczuciem obowiązku. Wspólnie z wami, przy waszym popar­ciu, uratuję naszą cywilizację i przywrócę jej dawną chwałę. Gdy wypełnię swą misję, usunę się — nie potrzebuję niczego poza skromną posadą wykładowcy uniwersyteckiego.

Rozległy się głosy protestu.

- Nie, przyjaciele, nie próbujcie mnie przekonać. Moja decyzja jest nieodwołalna. W najbliższych dniach zostanie sformowany nowy rząd, który przedłoży szereg ważnych projektów prawnych. Nie będziemy tracić ani chwili. Teraz zaś proszę zatwierdzić kandydaturę mego najbliższego pomocnika. Proponuję, by funkcję drugiego konsula pełniła Rozalinda Machiavelli z klanu agrów.

"W sali dał się słyszeć zdziwiony szept.

- Rozumiem, że mój wybór wyda się wielu osobom niezwykły. W naszej świadomości utrwaliły się przesądy, z którymi czas się już rozstać. To, że signorina Machiavelli jest agrą, nie powinno wywoływać, jak sądzę, wątpli­wości. Mieszany skład konsulatu będzie świadczyć, że nie mamy zamiaru zapewnić jakichś szczególnych przywilejów jednemu tylko klanowi. Nie­mniej ważną rzeczą jest i to, by znalazły w nim reprezentację zarówno nasze dzielne kobiety, jak i młode pokolenie Hermesjan. Proszę, signorino, wejść na trybunę.

Rozalinda stanęła obok Chase'a i oznajmiła.

- Jestem dumna, że profesjonalna klanowość znalazła w Senacie nieu­giętych obrońców. Powiem krótko - dziś wszyscy czujemy się chaserystami i nie będziemy szczędzić życia, by spełnić pokładane w nas nadzieje.

Oślepiająca uroda Rozalindy wywarła na senatorach silne wrażenie. Ostatnie jej słowa zagłuszyły brawa. Dysonansem był tylko pojedynczy wybuch histerycznego śmiechu. Gwardziści Golema wywlekli z sali jakiegoś dziennikarza.

Princeps szybko przeprowadził głosowanie i rzekł.

— Sądzę, iż mamy prawo pogratulować sobie i całemu narodowi z powo­du powierzenia władzy tak godnym konsulom. Signor Chase jest uosobie­niem pierwiastka męskiego, dojrzałości i mądrości, zaś signora Machiavelli — pierwiastka kobiecego, młodości i odwagi. Niech wspiera ich Rozum!

Tym wezwaniem zamknięto historyczne posiedzenie Senatu. Pierwszy Konsul w otoczeniu osobistej ochrony udał się do swojej oficjalnej rezyden­cji, z której błyskawicznie wyrzucono Wielkiego matematyka. Chase wydał swe pierwsze polecenie i poprosił, by pozostawiono go sam na sam

z Golemem.

— Nieźle przycisnęliśmy ich do muru — powiedział wielkolud, rozwaliw­szy się w fotelu. -Ten parszywy princeps od razu zrozumiał, kto tu jest teraz panem. Ale mimo wszystko, szefie, nie bardzo bym dowierzał tym typom. Zdradzili jednych, równie łatwo mogą zdradzić i nas. Należy ich wszystkich wywalić z Senatu do wszystkich diabłów, a może nawet i... - Golem

wymownie machnął pięścią.

Chase pomyślał, że przywódca jego gwardii ma rację i wcale nie jest takim durniem jak mówiono. Konsulowi nie spodobał się jednak zbyt poufały ton Golema. Trzeba go będzie przywołać do porządku albo, jak się

sam wyraził, może nawet i... Ale to potem.

- Słuchaj, Golem, chcę ci powierzyć ważne zadanie. Orientujesz się, że będą nas oceniać na podstawie naszych pierwszych poczynań. Trzeba od razu dać wszystkim do zrozumienia, że nie mamy zamiaru żartować. I przede wszystkim należy zakończyć tę werońską aferę. Mam na myśli

parkę, która nawarzyła piwa.

- Trzeba ich po prostu zlikwidować - oznajmił Golem. - A przy okazji

Storteya i całą tę bandę.

- Tylko po cichu. Nie chcę, żeby podniósł się krzyk, jakoby nowa władza zaczynała od rzezi. Zwiń ich dyskretnie i wsadź gdzieś dobrze pod

klucz.

Inteligencka wrażliwość. To mu daj władzę, to znów „po cichutku".

Trudno zrozumieć tych matów, wszyscy mają świra, uznał Golem, ale nie dał po sobie poznać, że ma swoje zdanie, i posłusznie skinął głową.

- Leć do Werony jeszcze dzisiaj i załatw tę sprawę. A teraz przyślij do

mnie Rozalindę.

Golem wyszedł, by wypełnić polecenie, mrucząc pod nosem, że nie pozwoli zrobić z siebie chłopca na posyłki. Tibor uprzedzał, że Chase położy

na wszystkim łapę, jego zaś odsunie na bok. Nie, ze mną ten numer nie przejdzie. To jeszcze nie koniec.

Przepiękna Rozalinda, która z kopciuszka stała się królewną, pospieszyła

na wezwanie swego władcy. Chase poprosił, by usiadła na kanapie, i zajął miejsce obok niej.

- Jesteś zadowolona, bellissima? Mam wrażenie, że uczciwie spełniłem swe obietnice.

- Doprawdy nie wiem, jak mogę się panu odwdzięczyć. Pierwszy Konsulu.

- Kiedy jesteśmy sami, możesz mi mówić po imieniu. Istnieje pewien wypróbowany sposób.

- Jestem gotowa - odparła dzielnie Rozalinda, patrząc mu prosto w oczy - być pańską wierną towarzyszką walki.

- Bez reszty?

- Bez reszty.

Przyciągnął ją do siebie i szepnął na ucho.

- I oczywiście, obejdziemy się bez sprzecznego z naturą małżeństwa, jak to, które sprowadziło nas tutaj? Skinęła głową.

Między dwojgiem konsulów od samego początku zapanowała pełna harmonia.

Tropinin, gdy wreszcie oderwał się od telkomu, gwizdnął cicho. Był oszołomiony tym błyskawicznym coup d'état i dopiero teraz zaczął się zastanawiać, jakie mogą być tego konsekwencje. Przede wszystkim zagro­żona została tak pomyślnie rozpoczęta misja legata. Trudno mieć gwaran­cje, że dyktator będzie chciał kontynuować flirt z Ziemią. Z jednej strony, oczywiście, byłoby dla niego korzystne, gdyby otrzymał te kosmoloty i przypisał sobie zasługę przywrócenia normalnych stosunków z praojczyz-ną. Z drugiej jednak strony, Chase powinien zdawać sobie sprawę, że kontakty ziemsko-hermesjańskie będą osłabiać profesjonalną klanowość, którą zobowiązał się wszechstronnie umacniać i pielęgnować. Możliwe, że Pierwszy Konsul okaże się w tym przypadku dwulicowy. Chociaż nie powinienem mieć złudzeń. Doszedł do władzy z określonym programem i będzie się go trzymać ze wszystkich sił. Zapewne więc ostrożność i instynkt samozachowawczy przezwyciężą myśl o korzyściach, które na domiar złego są odległe i problematyczne.

A co poza tym? Poza tym na pewno rozpoczną się represje. Pogrążone w „grzechu" znakomitości wyjdą z tego w miarę obronną ręką, najprawdo­podobniej zostaną odsunięte od władzy, co dla takich ludzi będzie samo przez się wystarczającą karą. Ale uniwersi na pewno oberwą. Trudno przewidzieć, czy zapłoną stosy, czy też przodująca cywilizacja Hermesa wybierze tak niezawodny środek jak fotel elektryczny. Niewątpliwie jednak popłynie wiele krwi, szczególnie w początkowym okresie, kiedy to Pierwszy Konsul będzie musiał wywiązać się ze swych zobowiązań wobec klanowych fanatyków. Można założyć, że da im wolną rękę w zaspokojeniu nienawiści. Pierwszymi ofiarami będą zapewne młodzi ludzie, których miłość spowodo­wała te tragiczne wydarzenia. Czy może coś dla nich zrobić? Mówiąc szczerze, to ryzykowne. Nigdy jednak nie wybaczy sobie, jeżeli nie podej­mie próby. Czy powinien czekać, aż zaproszą go do nowego władcy, czy samemu poprosić o przyjęcie?

Ulanfu, jakby zgadując myśli Tropinina, rzekł.

- Nie wątpię, signor legat, że w najbliższym czasie zostanie pan zapro­szony do Pierwszego Konsula.

- A pan, przyjacielu, co pan ma zamiar zrobić? Ja w ostateczności wsiądę do swego kosmolotu i — żegnaj Hermesie.

- Będę pracować, jeżeli mnie nie wyrzucą. A jeżeli wyrzucą, zatrudnię się gdziekolwiek jako programista. Nie zginę. - Ulanfu beztrosko potrząs­nął głową.

Wbiegł przerażony zarządca domu.

- Przybył Pierwszy Konsul. Chciałby się z panem spotkać, signor legat.

- Ulanfu, proszę przekazać jego ekscelencji, że jestem do jego dyspo­zycji.

Chase wszedł energicznym krokiem. Zmieniał się w oczach, wyraźnie szukał własnego stylu, swego wzorca wielkości, wahał się między surowym skupieniem, pompatycznością i czarującą prostotą. Wybitnej osobowości prostota przychodzi z łatwością, ale czy prostak może stać się wybitny.

- Dziękuję, signor legat, że zgodził się pan niezwłocznie ze mną spotkać.

- To pan wyświadcza mi zaszczyt, panie Pierwszy Konsulu.

- Niestety, mam złe wiadomości. Jestem zmuszony prosić pana o na­tychmiastowe opuszczenie Hermesa.

A więc to tak. Podobnego rozwiązania Tropinin nie spodziewał się w swych najgorszych przypuszczeniach.

- Chciałbym, żeby pan właściwie ocenił moje intencje. Mamy wiarygod­ne informacje, że uniwersi gotowi są rozpętać wojnę domową. Prawie na

pewno spróbują porwać pana jako zakładnika albo nawet zorganizować zamach, by skomplikować moje stosunki z Ziemią i sprowokować jej interwencję. Pan zapewne nie będzie ukrywać, że wasz ustrój społeczny odrzuca profesjonalną klanowość i w istocie swej zbliżony jest do uniwersa­lizmu?

- To niezbyt precyzyjne stwierdzenie, signor. Jednakowo cenimy pro­fesjonalizm i uniwersalizm i śmiem twierdzić, że znaleźliśmy sposób, by połączyć je organicznie, nie uciekając się do pomocy bogów, nawet tych rodem z racjonalistycznego panteonu.

Jest mi już wszystko jedno, pomyślał Tropinin, i nie odmówię sobie przyjemności, aby na koniec wyrąbać prawdę w oczy temu awanturnikowi.

- Właśnie takie połączenie pozwoliło nam znacznie zdystansować Her­mes w rozwoju. I niemałą rolę odegrała właśnie sztuka, którą wyklęliście u siebie.

- Nie będziemy prowadzić ideologicznych sporów. Nie przekona mnie pan. Nie wątpię w swoje zwycięstwo! Uniwersów zmiażdżymy. - Chase strzelił palcami. - Nie chcę jednak ryzykować komplikacji międzyplanetar­nych. Lepiej też będzie i dla pana, jeżeli pan się stąd niezwłocznie wyniesie. Licho nie śpi, jakaś dywersyjna banda uniwersów może się przedrzeć do miejsca lądowania kosmolotu.

Bezczelny łgarz. Uniwersi nie będą na mnie polować. Tak naprawdę, to powinienem się obawiać jego zuchów.

Tropinin przybrał ton oficjalny.

- Czy mam rozumieć pańskie słowa jako zerwanie kontaktu?

- Kontakt nie zostaje zerwany, lecz odłożony. Gdy zaprowadzę ład na Hermesie, zaproponujemy Ziemi wznowienie rozmów. Oczywiście w okre­ślonych ramach. Nie pozwolimy, by podrzucano nam to, co sami wyrzuciliś­cie na śmietnik. W tym także i waszą wychwalaną sztukę, o której nic nie wiem i nie mam ochoty wiedzieć. - Chase zrobił pogardliwą minę. A więc to nie tylko aferzysta, ale i dureń.

- Chcę pana uprzedzić o jeszcze jednym. Kategorycznie zabraniam zabierać na pokład kosmolotu jakiegokolwiek Hermesjanina.

- Nie miałem takich zamiarów — skłamał Tropinin.

- Zegnam, signor legat.

- Jeszcze chwile, signor Chase. — Specjalnie nie wymienił jego wspania­łego tytułu. - Konsekwentnie respektuję zasadę niewtrącania się w wasze wewnętrzne sprawy, ale stanowczo prószę pozostawić w spokoju małżeńs­two Monteków i ich bliskich.

- Poniosą za swe przestępstwo odpowiednią karę. - Chase przymrużył oczy, jego wargi zacisnęły się.

- Proszę się zastanowić, czyż można nazwać przestępstwem miłość dwojga młodych ludzi?

- Nie młodych ludzi, lecz agra i maty.

- W każdym razie nie radzę stosować represji. Krwawa rozprawa z uniwersami wywoła, poza innymi konsekwencjami, stanowcze potępienie

w całym Wielkim Pierścieniu.

- Mam w nosie Wielki Pierścień! — odparł Pierwszy Konsul i obróciwszy

się na pięcie, wyszedł.

Piętnaście minut później Tropinin wyjechał na lotnisko. Statek kosmicz­ny był gotów do startu. Kapitan zameldował posłowi, że załogę dostarczono z hotelu pod konwojem. Nie pojawiła się żadna oficjalna osobistość, poza miejscowymi techami towarzyszył im tylko Ulanfu. Tropinin serdecznie pożegnał się z Hermesjaninem i wszedł na pokład. Zajął jeden z foteli w kabinie pilotów, spojrzał w iluminator i zdążył spostrzec, jak dwóch potężnych pretorianów schwyciło Ulanfu za ręce i powlokło go do samo­chodu. Tropinin odwrócił głowę z uczuciem goryczy i bezsilności.

Rozpoczęły pracę silniki jonowe i kosmolot z wzrastającym przyspiesze­niem wzniósł się pionowo w niebo. Hermes kurczył się w oczach, przekształ­cając się w jeden z punkcików na mapie Wszechświata. Wydawać by się mogło, że przeżycia związane z pobytem na tej planecie również powinny ulec osłabieniu. Umysł ludzki ma jednak inne właściwości. Tropinin wiedział, że nie zapomni tak szybko o Desauresie, Storteyu i Ulanfu. Będzie się o nich niepokoił, przypominając sobie prowadzone z nimi rozmowy, interpretując od nowa znaczenie poszczególnych gestów i słów.

Trzeba jednak zabrać się do pisania raportu już teraz, dopóki pamięć nie zdeformuje świeżych jeszcze wrażeń. Tropinin wszedł do swej kabiny i zamarł ze zdziwienia. Za jego biurkiem, jak gdyby nigdy nic, siedział

Mendesona.

- Pablo! Jak pan się tu dostał!

- Proszę pamiętać. Anatolu, że przez długie lata był mi podporządkowa­ny cały aparat administracyjny Hermesa. Żeby nie wdawać się w niepo­trzebny kontakt z chaserystami, zawczasu przedostałem się na pokład kosmolotu. Dopomógł mi tech z lotniska. Oddałem mu wszystko, co posiadałem, i jestem teraz goły jak święty turecki.

- Niech się pan tym nie martwi. Ziemia zdoła wyżywić jednego Hermes-

janina.

- Tym bardziej, że Hermesjanin może dostarczyć niezwykle cennych wiadomości o swej planecie. Moje bogactwo jest tu - brodacz stuknął się palcem w czoło.

Niepoprawny geszefciarz, pomyślał Tropinin. Ale rozmawia się z nim zawsze ciekawie.

- Wyobrażam sobie, jak Pierwszy Konsul się wścieknie na swoją gwardię, kiedy dowie się, że pozwoliła panu uciec.

- Uciekłem, zanim ten aferzysta został dyktatorem i dlatego właśnie, że przewidziałem nieuchronność takiego rozwoju wydarzeń. Jeżeli zaś chodzi o komplikacje międzyplanetarne, to proszę się nie niepokoić, wszystko przewidziałem. Za kilka godzin moja odzież zostanie odnaleziona w parku, koło stawu. W domu na stole leży notatka z prośbą, by nikogo nie obarczać winą za moją śmierć. W ten oto sposób Mendesony już nie ma, utopił się i pan, drogi przyjacielu, ma przed sobą fantom.

- Cieszę się, że jest pan bezpieczny, Pablo. Przyznam jednak, że pewna sprawa pozostaje dla mnie zagadką. Jak to się stało, że wasza świetnie zorganizowana scjentokracja, która utrzymywała się od Bóg wie jak dawna, rozleciała się w ciągu doby? Dlaczego elita władzy oddała rządy bez walki, można rzec, podała je Chase'owi na tacy?

- Wychodzi pan z błędnych założeń. Anatolu. System nie rozleciał się, lecz umocnił. To, co obserwowaliśmy, było jego reakcją obronną. Bardzo prawdopodobne zresztą, że są to ostatnie wysiłki, które mogą jedynie odwlec jego zgon, ale nie są w stanie mu zapobiec. Natomiast jeśli chodzi o poddanie się bez walki — czyż jest pan na tyle naiwny, że uwierzył pan w taką możliwość? Kapitulacji nie było - jedynie świadome przekazanie władzy osobie w danej sytuacji bardziej niezawodnej.

- Chce pan przez to powiedzieć, że ktoś wpływowy postawił na Chase'a?

- Oczywiście, nikt go uprzednio nie wybierał. Tydzień temu była to kompletnie nieznana osoba. Po prostu ten awanturnik akurat znalazł się pod ręką.

- Czyją, Pablo?

- Stu rodzin, właścicieli największych koncernów tworzących funda­ment gospodarki Hermesa. Każdy klan posiada swoje przedsiębiorstwa, których akcje rozdzielone się między jego członków. Teoretycznie mają oni prawo podejmowania decyzji w sprawach produkcyjnych, praktycznie jednak wszystkim rządzi grupka magnatów, którzy posiadają kontrolne pakiety akcji i jednocześnie piastują funkcje administracyjne. Innymi słowy, jest to skrzyżowanie kapitalistycznego monopolu z średniowiecznym

cechem. Od rządów tych ludzi zależy kariera, dobrobyt, życie i śmierć szeregowego specjalisty. Prominenci wolą ukrywać się w cieniu, wysuwając na stanowisko przewodniczących mniej lub bardziej zasłużonych i posłusz­nych profesjonalistów. Zresztą, jeżeli któryś wpadnie na pomysł, by się zbuntować, zostaje błyskawicznie usunięty. W tym przypadku nasza mafia uznała, że będzie dla niej wygodnie przekazać ster rządów Chase'owi. Plan jest prosty - dyktator przykręci śrubę, potem zaś przeniosą go na zasłużoną emeryturę. Jeżeli się uprze - będzie z nim niedobrze, ci ludzie nie lubią żartować.

— Mogą się przeliczyć. Chase to twardy orzech do zgryzienia. Mendesona wzruszył ramionami, dając tym do zrozumienia, że mało go

teraz obchodzi, jak zakończy się ten kolejny dramatyczny epizod w historii

Hermesa.

Tropinin poczuł gwałtowną niechęć do tego człowieka, który zaledwie

otrząsnął ze swych stóp pył rodzimej planety, a już gotów jest o niej

zapomnieć. Doprawdy, zabrałem ze sobą nie najlepszy hermesjański okaz.

- No cóż, Pablo, przed nami długa droga; jeszcze się nagadamy do syta. Tropinin zaprowadził emigranta do wolnej kabiny i wrócił do swojej. Wyjął dyktafon, rozłożył swoje notatki. Od czego tu zacząć? Od profesjo­nalnej klanowości, korporacji, robototechniki? Od. Wielkiego Matematyka i Pierwszego Konsula? Od dziewięciobóstwa i uniwersów? Po namyśle zaczął: „Rom tracił oddech. Rozlegający się za jego plecami ciężki tupot świadczył, że dystans dzielący go od prześladowców stopniowo się zmniej­sza. Obawa, że straci cenne sekundy, nie pozwalała mu się obejrzeć. Do jego uszu dobiegały bezładne okrzyki pełne gróźb..."

8

Skowronek obudził Roma. Otworzył oczy i przymknął je w obawie, że utraci ulotne wrażenie, szczęścia. Szumiał nad nimi modrzew, powietrze przesycone było miodowym zapachem świeżo skoszonej trawy, promienie porannego słońca pieściły skórę. W rodzinnym ogrodzie wszystko było jak dawniej.

Obejrzał się i natychmiast powróciła doń trwoga. Obok na łóżku polowym leżał Matthew, nieco dalej pochrapywali dwaj nierozłączni przy­jaciele - Stortey i Fairfax. Cały garnizon oblężonej twierdzy. Rodzice i Ula spali w domu. Ben stał na warcie.

Kiedy nadejdą wrogowie i czy nadejdą? Wczoraj tliła się jeszcze nadzieja, że Ziemianin przekona Wielkiego Matematyka, by położył kres samowoli chaserystów. Po sesji Senatu nadzieja ta się rozwiała. Rom oraz jego starzy i nowi przyjaciele, zgromadzeni wokół telkomu, ze wzburze­niem obserwowali, jak zwykły profesor matematyki błyskawicznie stał się wszechmocnym dyktatorem, zaś zżerana ambicją Rozalinda została drugą osobą w państwie. Met popisywał się jadowitymi kpinami z głupiego Golema, który objął stanowisko dowódcy gwardii pretoriańskiej. Co chwila któryś z nich wymachiwał rękami, dając wyraz swemu oburzeniu. Uszczy­pnijcie mnie - wołał Stortey - ja śpię, to niemożliwe! A jednak było to możliwe.

Kilka godzin później spiker oznajmił, że zebrany w trybie nagłym kongres klanu matów odwołał Hansa Eilera z piastowanego stanowiska. Rezolucja głosiła, że jego sprawa zasługuje na przekazanie sądowi honoro­wemu, ale uwzględniając zasługi byłego Wielkiego Matematyka dla pańs­twa, postanowiono ograniczyć się jedynie do wspomnianych sankcji. Wiel­kim Matematykiem wybrano, oczywiście, profesora Chase'a, wyrażając w ten sposób uznanie dla jego wybitnego wkładu w rozwój hermesjańskiej nauki.

Potem przekazano następną informację. Nadzwyczajny i pełnomocny poseł Ziemi w trybie nagłym opuścił Hermes po otrzymaniu nowej misji. Przed odjazdem przeprowadził z Pierwszym Konsulem rozmowę, która upłynęła w serdecznej atmosferze. Legat pogratulował profesorowi Cha-se'owi wyboru, na najwyższe stanowisko, życzył mu powodzenia w jego szlachetnych działaniach dla dobra Hermesjan i wyraził przekonanie, że pod wodzą profesora i signoriny Machiavelli osiągną nowe, wspaniale sukcesy w oparciu o ideę profesjonalnego klanizmu. Natomiast rokowania między Ziemią i Hermesem zostały odroczone do chwili przybycia nowego posła i niewątpliwie zostaną zakończone umową korzystną dla obu wielkich planet.

- Czyżby Ziemianin nie zorientował się, z kim ma do czynienia? -zdziwiła się signora Monteki.

- Nie wierzcie ani jednemu słowu - rzekł Desaures. - Wysłali go. Wszyscy posmutnieli.

- Nie ma co spuszczać nosów na kwintę - powiedział Stortey. -Przynajmniej wiemy teraz, że nie możemy liczyć na żadną pomoc.

- Siły są nierówne - zaprotestował Fairfax. - Oprócz tych wściekłych chaserystów ruszy na nas cała policja.

- To jeszcze nie powiedziane, czy cała - wtrącił Desaures, ale niczego nie chciał wyjaśnić.

Fairfax stwierdził, że nawet jeżeli policja nie okaże chaserystom aktyw­nego poparcia, nie stanie również po ich stronie, tym bardziej że ukrywa się tu Stortey, poszukiwany po ucieczce z prefektury. Sam również jest podejrzany - policyjne łapsy pewnie już wywęszyły, kim był mantuański adwokat wychowawcy. Mogą wysmażyć też sprawę przeciwko Romowi i Uli. Choć nie ma formalnych podstaw do wszczęcia przeciwko nim postępowania karnego, kazuistom-jurom nie sprawi najmniejszej trudności opracowanie odpowiedniej wersji według zasady „dajcie mi człowieka, a paragraf mu znajdę".

- Jesteś panikarzem - rzekł beztrosko Stortey.

- Fairfax ma rację - włączył się do rozmowy Desaures. - Nawet jeżeli uda się nam odeprzeć klanistów i wytrzymać jakiś czas, prędzej czy później osiągną swój cel. Przecież każda twierdza to pułapka. Dlatego trzeba się szykować na najgorsze. Moi przyjaciele znają konspiracyjne kryjówki w katakumbach po tamtej stronie łańcucha Gór Ołowianych. W ostatecz­ności przedostaniemy się tam.

- No to po co tracimy czas? Na razie nikt nam nie przeszkadza, potem mogą nas nie wypuścić.

- Przedrzemy się. Nie wolno poddawać się bez walki. Gdybyśmy wyjechali teraz, oznaczałoby to, że dobrowolnie zgodziliśmy się przyjąć rolę przestępców, próbujących uciec przed karą. Chaseryści tylko na to czekają. A co sądzi młodzież?

- Ma pan całkowitą rację, signor Desaures - zabrał głos Rom. - Ale czujemy się z Ulą wyjątkowo niezręcznie widząc, że ryzykujecie z naszego powodu.

- Wydaje mi się, że już powiedziałem, przyjacielu, iż bronimy nie tylko was, lecz sprawy, którą uważamy za słuszną i samych siebie również. Czyż nie mam racji, Matthew?

- Owszem, ale nie zgadzam się z pańską defensywną taktyką. Sami powinniśmy złapać Golema i jego kompanię za gardło. U mnie w domu wszyscy są oburzeni tym, co on wyprawia. Moglibyśmy zebrać całą armię.

- Jesteś fantastą, Met - poklepał go po ramieniu Stortey. - W gębie wszyscy są mocni, ale jeżeli dojdzie do bijatyki, to nikogo z domu nie wyciągniesz.

- Stortey ma rację - zauważył rozważny Ben. - Każdy boi się o własną skórę i myśli tylko o tym, jakby tu się schować w swoich czterech ścianach.

- Dlatego właśnie powinniśmy przyjąć walkę. Nasza wytrwałość podniesie na duchu wszystkich, którzy nie pochwalają fanatyzmu klano­wego, ale nie mają dość odwagi, by zaprotestować. - Desaures przez chwilę wypuszczał kłęby dymu ze swej fajki, po czym ciągnął dalej. - Te­raz powinniśmy się jak najlepiej przygotować do obrony.

Stortey zaproponował, by wyznaczyć Desauresa głównodowodzącym i wniosek ten został przyjęty jednogłośnie. Potem zabrano się do rozstawie­nia sił. Fairfax miał obejrzeć i doprowadzić do porządku przygotowaną broń. Metowi i Benowi polecono zgromadzić zapasy żywności. Rom miał zająć się gaśnicami, na wypadek, gdyby próbowano podpalić dom. Opowiedział o pomyśle swojego robota. Koncepcja wykorzystania do obrony węży pożarniczych została przyjęta z entuzjazmem. Wysunięto propozycję by ewakuować kobiety i chorego Montekiego, lecz Anna i Ula odmówiły stanowczo, podejmując się pełnić obowiązki sanitariuszek. Desaures po wydaniu wszelkich niezbędnych poleceń wyruszył po posiłki. Swym zastępcą wyznaczył wiecznie pełnego optymizmu Storteya.

Rom poszedł opowiedzieć o decyzjach „rady wojennej" ojcu, który czuł się lepiej, ale jeszcze nie wstawał z łóżka. Starszy Monteki wysłuchał syna w milczeniu i zapytał.

- Jesteś pewien, że postępujecie słusznie?

Romem wstrząsnęła rezygnacja brzmiąca w jego głosie. Dawniej twardy i władczy ojciec nie pozwoliłby, żeby ktoś rządził w jego domu. Teraz przyjmował wszystko pokornie i obojętnie, jakby przekazując synowi swe prawa. Choroba złamała go ostatecznie.

- Nie mamy innego wyjścia, ojcze - odparł Rom. - Jeżeli Kłos pozwoli,

obronimy się.

- Ja nie o tym, synku. Wszyscy jesteśmy śmiertelni i co ma być, to będzie. - Roma boleśnie dotknęło, że ojciec tak obojętnie mówi o losie swoich bliskich. - Od chwili, gdy powaliła mnie choroba, wciąż myślę, dlaczego rozpadło się nasze życie? Nie chcę znowu czynić ci wymówek, ale przyznaj mi - winna temu jest twoja niemądra miłość do maty. Uprzedza­łem cię,ale nie chciałeś mnie słuchać. No i oto rezultat-ja jestem półżywy, Hela nie ma, matka posiwiała ze zgryzoty a i ty z Ulą, jeżeli ocalejecie, będziecie klepać biedę na wygnaniu. Nic nie zostanie ze szczęśliwego życia rodziny Monteków-ani domowego ogniska, ani ogrodu...

Rom miał ochotę krzyknąć, że to nie tak, że nie można patrzeć na świat przez dziurkę od klucza, że uczucie, które związało go z Ulą, jak kamień ciśnięty w bagno odsłoniło czystą wodę, innymi słowy, pragnął przekazać

mądre słowa wypowiedziane przez Desauresa, słowa, które głęboko zapa­dły mu w duszę. Powstrzymał się jednak - nie było sensu dyskutować z tym złamanym przez los człowiekiem, który trwał w swym uporze. Poza tym ojciec ma swoje racje. Cóż warte są najwznioślejsze abstrakcje w porówna­niu z twardymi realiami życia? Utracił wszystko i to z mojej winy.

- Ale Bóg z nim, z naszym dobrobytem - rzekł alderman, jakby zgadując myśli syna. - Nie myśl, że jestem egoistą, który trzęsie się nad swoim dorobkiem. Przede wszystkim obawiam się, byś ty, mój pierworod­ny, moja jedyna nadzieja, nie zszedł na złą, niesłuszną drogę. Przed kim chcecie się bronić, przeciwko komu chcecie użyć broni? Przeciwko klano­wym patriotom, a więc przeciwko swoim - agrom. Co chcecie osiągnąć? Rozbić nasz system, pozbawić ludzi tego, co stanowi sens ich egzystencji -zawodu? W ten sposób można zniszczyć nie tylko nasz dom, ale wszystko, co zdobyli przez stulecia nasi przodkowie, zmienić Hermesa z kwitnącego ogrodu w pustynię. Opamiętaj się Rom, póki nie jest za późno, przepędź tę

sforę uniwersów, która cię opętała! Nie zapominaj, że jesteś agrem z dziada pradziada.

- Wybacz mi ojcze—odparł Rom, opanowując się—ale nie mogę opuścić ludzi, którzy przyszli z pomocą mnie i Uli. - Odwrócił wzrok, nie mogąc znieść pełnego prośby i potępienia spojrzenia ojca. -Chcemy cię przenieść w bezpieczne miejsce.

- Nie, synku, pozwól mi umrzeć pod własnym dachem. Cóż, jesteś taki

sam uparciuch jak ja. Mówię o tym z goryczą, ale zgniotą was i zrobią słusznie.

Odwrócił się twarzą do ściany, jakby dając do zrozumienia, że nie ma już nic do powiedzenia. Rom stał jeszcze kilka sekund i wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi, było mu straszliwie żal ojca i czuł się jak prawdziwy zbrodniarz.

...Rom odegnał ponure myśli, wstał i, starając się nie obudzić kolegów, wszedł do domu. Wspiął się na dach, gdzie urządzono „punkt obserwacyj­ny" i zastał tu Bena, który nie stał, ale spał „na warcie". Rom ostrożnie wyjął spod jego ręki lornetkę i zaczął lustrować okolicę. Wszędzie było spokojnie, aż nazbyt spokojnie. Ach tak, przecież dziś jest niedziela i to niezwykła niedziela - dzień świętego Rozumu, spędzany zazwyczaj przez Hermesjan w domu, w kręgu rodzinnym. W dodatku był wczesny ranek...

Zauważył jakiś ruch koło jednego z domów i to obudziło jego czujność. Dwóch mężczyzn stało opartych o ścianę domu, wyraźnie starając się nie zdradzać swej obecności. Rom ponownie dokładnie przyjrzał się najbliżej

położonym budynkom i odkrył jeszcze trzy takie pary. Nie miał już wątpliwości — byty to nieprzyjacielskie czujki, które pilnie obserwowały

wszystkie podejścia do ich twierdzy.

Szarpnął Bena za ramię i rzucił się, by zbudzić pozostałych. Po krótkiej naradzie postanowiono przekonać się, jakie są zamiary klanistów. Matthew zaproponował, by wysłać na zwiady robota, Stortey jednak nie zgodził się, stwierdzając, że biedaka po prostu rozszarpią. Uznali, że najmniej podej­rzeń wzbudzi pani Monteki, wychodząc po zakupy. Signora Anna spokojnie przeszła obok pikietujących, którzy zgodnie z obyczajem złożyli jej życze­nia z okazji Święta Rozumu. Obrońcy, zachowując czujność, zajęli się

powierzonymi im zadaniami.

Około dwunastej pod domem zebrał się pokaźny tłum. Kilku chaserys-

tów niosło portrety swego wodza i transparenty z hasłami: „Niech żyje profesjonalna klanowość!", „Porozbijamy uniwersom łby!", „Hermes dla prawdziwych Hermesjan!". Wszyscy mieli na rękach czarne opaski, a w kla­pach znaczki z miniaturowymi literkami PK. Centurionowie i dekurionowie sprawdzali stan gotowości swych oddziałów. Do aktywnych działań nie przystępowali, pewnie nie mieli jeszcze rozkazów. Tu i ówdzie odbywały się zaimprowizowane mityngi, mówcy starali się rozniecić entuzjazm współbo-jowników, przez wszystkie przypadki odmieniając główne tezy mowy Pierwszego Konsula. Poza tym ducha bojowego rozpaliła w chaserystach jęczmianka rozdawana bezpłatnie i w nieograniczonej ilości.

Pierwszy stracił cierpliwość zapalczywy fiz, który tak aktywnie działał na wiecu koło domu Chase'a. Wyskoczył naprzód i wrzasnął.

- Hej, wy parszywi uniwersi, wyjdźcie sami, bo inaczej wykurzymy was

stamtąd.

Stojący na balkonie Matthew natychmiast podjął pyskówkę.

- Gotów jestem zejść do pana, signor, ale pod jednym warunkiem.

- Jakim znowu warunkiem?

- Niech mnie pan pocałuje w ...

- Ach ty psie łajno!

- Sam jesteś...-Met puścił tak wielopiętrową wiązankę, że zdobył sobie szacunek nawet u niektórych przeciwników. Fiz czując, że pojedynek tą bronią nie przyniesie mu sukcesu, przeniósł wymianę uprzejmości na

wyższy poziom.

- Ty zdrajco.

- Może powiesz mi, kogo zdradziłem - spokojnie zainteresował się

Met.

- Swój klan, oczywiście.

- A co cię obchodzi mój klan. Czy jesteś agrem?

- Nie, dzięki Bogu, fizem.

- A więc uważasz, że fizowie są lepsi od agrów?

- Nie ma nawet o czym gadać. Porównał atom z gnojem.

- A więc według ciebie, agrowie to żuki gnojowe, co? To dlaczego, sukinsynu, ośmielasz się mówić w ich imieniu! - Met podniósł glos. - Czy są wśród was agrowie? Jak możecie pozwolić, przyjaciele, żeby znieważano nasz klan?

W tłumie rozległ się pomruk. Świadomie czy też nieświadomie Met trafił w słaby punkt chaserystów. Natychmiast przyszedł mu z pomocą Rom. Przejmując pałeczkę rzekł:

- Ja i moi towarzysze nie jesteśmy przeciwnikami profesjonalizmu. Kochamy swoją pracę i jesteśmy gotowi służyć jej z równym oddaniem jak każdy z was. W odróżnieniu od tych, którzy zawracają wam w głowach, chcemy tylko, by ludzie wszystkich specjalności byli sobie równi. Tak głosi konstytucja Hermesa. Czegóż więc chcecie Od nas? Po co przyszliście tutaj, zamiast spędzać z bliskimi dzień będący świętem dla każdego Hermesja-nina.

W obozie klanistów nastąpiło zamieszanie. Ktoś zawołał: Mówi prawdę! Czego tu szukamy? Chodźmy do domów. Kilka osób natychmiast postąpiło zgodnie z tym wezwaniem. Widać było, że chciało się do nich przyłączyć wielu innych - albo dlatego, że dali posłuch dowodom Roma, albo dlatego, że znudziło się im sterczeć na skwarze. Jednakże grupa aktywistów zapobie­gła masowej dezercji, używając namów i pogróżek. Skompromitowanego fiza zastąpił o wiele bardziej doświadczony polemista - nikt inny, tylko sam rektor Uniwersytetu w Weronie. Przede wszystkim postarał się podtrzymać na duchu armię klanistów.

- Panowie, jestem biolem i nigdy nie uważałem, że biolowie są lepsi od agrów albo gorsi od chemów. Młody Monteki ma pod tym względem całkowitą rację. Jednakże swą retoryką stara się przesłonić prawdziwy problem. Uznaliśmy za swój obywatelski obowiązek wystąpić w obronie samej zasady profesjonalnej klanowości. Czym zaś jest miłosny związek między agrem i matą, jak nie przestępczym zamachem na ten fundament naszego życia! Spójrzcie do jak straszliwych skutków już to doprowadziło, spowodowało rozłam wśród żyjących do tej pory jak zgodna rodzina obywateli naszego miasta. Jesteśmy zwolennikami równości między klana­mi, ale przeciwnikami tego, by korzystając z takiej wymówki, niszczyć je.

Rozległy się okrzyki pełne aprobaty.

— I jeszcze jedno. Nie jesteśmy żądni krwi. Zebrali się tu cywilizowani ludzie, a nie jacyś bandyci. Powiedzmy tym obałamuconym młodym ludziom, którzy wpadli pod zgubny wpływ uniwersów — przyznajcie się do błędu, zerwijcie sprzeczne z naturą związki z heretykami, wróćcie do swych gmin, a uczciwi obywatele przyjmą was z otwartymi ramionami.

Słyszycie, Romie Monteki i Ulo Kapuleti? - rektor odwrócił się w stronę domu, na którego balkonie zebrali się teraz wszyscy jego mieszkańcy. -W imieniu tych dobrych patriotów proponuję wam honorowe wyjście z sytuacji. Jesteście moimi studentami i wierzę, że pierwiastek rozumowy, wszczepiony wam przez waszych pedagogów, przezwycięży mroczne in­stynkty, że dobro zwycięży zło!

Mimo dość dziwnego stylu, który przypominał raczej kazanie niż mowę

na mityngu, wystąpienie profesora wywarło duże wrażenie. Zaufanie do jego słów wzbudzał zarówno godny wygląd rektora, jak też popularność, jaką cieszył się w mieście. Szkoda, że Desaures był nieobecny, on najlepiej mógłby mu odpowiedzieć! Stortey chciał podjąć się tego zadania, ale Rom

dał mu znak, że sam zabierze głos.

- Odpowiem panu, panie profesorze, tak. Próbuje pan rozłączyć mnie z Ulą. Ale jesteśmy mężem i żoną, zaślubieni według kanonów Liczby i Kłosa. Czy Ośmielicie się podnieść rękę na małżeństwo uświęcone religią? Powiem jeszcze jedno - bez względu na to, co będziecie robić, jak będziecie szaleć wraz ze swym opętanym Pierwszym Konsulem, nigdy nie zdołacie przeszkodzić mężczyznom i kobietom z różnych klanów kochać się.

Stortey słuchał z zachwytem i przerażeniem - obrażając Chase'a, Rom stawał się zbrodniarzem stanu. Wielbiciele profesora wpadli we wściekłość. Odepchnęli rektora, który wciąż starał się zakończyć konflikt bez przelewu krwi i ruszyli do ataku. W stronę domu poleciał grad kamieni, rozległo się kilka wystrzałów. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń. Obrońcy zajęli swoje stanowiska i puścili w ruch hydranty. Silne strumienie wody przewra­cały chaserystów i zmuszały ich do odwrotu. Uzbrojeni w pałki Matthew i Rom przepędzili napastników, którzy dostali się pod sam dom.

Obrońcy odsapnęli nieco i przygotowali się do odparcia nowego szturmu, ale ten nie następował. Chaseryści, których ostudził skierowany na nich lodowaty prysznic, postanowili przejść od nie skoordynowanych i dlatego nie rokujących powodzenia ataków, do zorganizowanego oblężenia. Poza tym, o ile można było się zorientować, do obozu przeciwników przybył goniec i wodzowie urządzili radę wojenną.

Tę ciszę przed burzą zakłócił nieoczekiwany incydent. Przez linię chase­rystów przeszedł w stronę domu Monteków siwy człowiek w okularach. Początkowo nikt nie zwrócił na niego uwagi, potem jednak zatrzymano go.

- Hej, przyjacielu, a ty dokąd?

- Jak widzicie, do signora Monteki.

- Zawracaj!

- Dlaczego? Czyżby zabroniono odwiedzać znajomych? Rektor, który znajdował się w pobliżu, zawołał.

- Przecież to signor Kapuleti! Czy chce pan, panie profesorze, przeko­nać swą córkę, by wróciła do domu? Kapuleti w milczeniu skinął głową.

- Przepuścić - polecił rektor, ale jego autorytet wyraźnie podupadł -władzę w obozie chaserystów przejęli bardziej twardzi, zdecydowani klaniś-ci, niechętnie nastawieni do jakichkolwiek kompromisów. Dopiero gdy jeden z nich uznał, że można dopuścić ojca do córki, Kapuletiemu pozwolono przejść. Jego pojawienie wywołało wśród obrońców nie ukry­wane zdziwienie i obudziło czujność. Profesor uścisnął Ulę, serdecznie przywitał się z signorą Monteki i Romem, przedstawił się pozostałym.

- Oczekujecie, bym wam wyjaśnił, dlaczego tu jestem - rzekł, spogląda­jąc na wszystkich. - Dlatego, że jest tu moja córka i jej mąż, dlatego, iż zrozumiałem, że wstydem byłoby siedzieć w ukryciu, kiedy znieważa się ludzką godność. Powiedzcie, w jaki sposób mogę się wam przydać. Niestety

- uśmiechnął się - znajomość superrównania w obecnych warunkach niewiele jest warta.

Wszyscy gorąco uścisnęli dłoń profesora.

- Będzie pan podliczał straty przeciwników - zażartował Stortey.

- Czy powinieneś tak ryzykować, tato? - zapytała Ula.

- Poza tobą, córeczko, nic mi już nie zostało. Wiesz przecież, że klaniści odebrali mi nawet katedrę na uniwersytecie.

- A Tibor?

- Twój brat znalazł się, niestety, po tamtej stronie barykady. Dla nas jest już stracony.

- Ale nie było go w tłumie.

Kapuleti wzruszył ramionami. Widać było, że trudno mu mówić na ten temat. Jakie to dziwne, pomyślał Rom. Kapuleti jest z nami, Tibor i mój ojciec—z nimi, w każdym razie duchowo. Zupełnie jakby zły los uwziął się, by przeciąć więzi między rodzicami i dziećmi.

Na ulicy rozległ się hałas i wszyscy wybiegli na ganek - może zaczyna się

nowy szturm? Nie, chaseryści pozostali na swoich miejscach, ale zmuszeni byli przepuścić kilka samochodów, które podjechały pod dom w otoczeniu policyjnej eskorty. Desaures przysłał wreszcie obiecane posiłki - piętnastu ochotników, gotowych bronić domu Monteków. Udało mu się również po długich pertraktacjach uzyskać zgodę prefekta na odkomenderowanie oddziału robotów w celu zapewnienia ochrony świętego prawa własności. Ten ostatni argument przełamał opór prefekta, który jednak stanowczo odmówił zajęcia stanowiska w konflikcie - trudno na razie przewidzieć, jaką decyzję podejmie władca, a prefekt bardzo sobie cenił swoją posadę.

Stortey odwołał Desauresa na bok. Rom, który znajdował się nie opodal, stał się mimowolnym świadkiem ich rozmowy.

- Co to za ludzie, Desaures?

- Oczywiście, uniwersi.

- Hm... Uważa pan, że można skorzystać z ich usług?

- Pan mnie zadziwia, Stortey -rzekł f ii z irytacją. - Wydawało mi się, że jest pan człowiekiem o szerokich horyzontach. Okazuje się jednak, że jest pan nafaszerowany przesądami w równym stopniu jak inni.

- Nie jestem fanatykiem — zaprotestował Stortey — ale nie jestem też zwolennikiem uniwersów.

- To właściwie po czyjej jest pan stronie? Mamy teraz takie czasy, że nie sposób siedzieć na dwóch stołkach.

- Uważam pańskie pytanie za obraźliwe - odparł wychowawca z urazą. Po raz pierwszy Rom widział, by Storteya opuściło poczucie humoru.

- Niech pan wreszcie zrozumie, że uniwersi są takimi samymi ludźmi jak my, a nawet pod pewnymi względami są od nas lepsi. Oczywiście, mają swoje wady, ale za to nie chowają się, kiedy trzeba walczyć w obronie swoich przekonań. A poza tym, niech pan sam pomyśli - przyszli nam z pomocą, gotowi, jeżeli zajdzie potrzeba, złożyć życie w ofierze, a my pokażemy im drzwi?

- Pod tym względem pan ma rację.

- Mam rację pod każdym względem i jeżeli przeżyjemy, postaram się to panu udowodnić.

Stortey skłonił się sztywno i dyskutanci rozeszli się.

Zaintrygowany Rom podszedł do jednego z ochotników - wesołego chłopaka w jego wieku.

- Jesteś uniwersem? - zapytał.

- Tak.

- Od dawna?

- Od dziecka. Tak mnie wychowali rodzice.

- A czym się zajmujesz?

- Wszystkim. Ty, na przykład, jesteś agrem i znasz się tylko na rolnic­twie. Ja zaś znam matematykę, chemię i inne nauki. Agronomię zresztą również.

- Znasz, ale powierzchownie.

- Możliwe. W każdym razie to lepsze, niż nic nie wiedzieć. Wyobraź sobie, że masz opanowane podstawy chemii. Czy nie pomogłoby ci to w lepszym stosowaniu nawozów sztucznych?

- Masz rację.

Ula podeszła od tyłu do Roma i wychylając się nad jego ramieniem, zapytała:

- Powiedz, czemu przyszedłeś nam pomóc? Czy nie boisz się zginąć w naszej obronie?

- Nie mam zamiaru ginąć. A wasze nieszczęście jest nie tylko wasze, mnie ono również dotyczy. Przecież jeżeli będzie trzeba, wy również mi pomożecie. Prawda?

- Tak - rzekł Rom.

- Można cię pocałować, Jacques? Chłopak stanął w pąsach.

- Jeżeli on nie ma nic przeciwko temu. Ula cmoknęła go w policzek. Rom po raz pierwszy poczuł zazdrość. Tymczasem w obozie klanistów zapanowało podniecenie — przybył Go­lem. W galowym mundurze dowódcy gwardii pretoriańskiej wyglądał nie­zwykle imponująco. Wielkolud, nie tracąc czasu, przeprowadził krótką na­radę z miejscowymi wodzami chaserystów, polecił im ustawić swoje oddzia­ły i wygłosił do nich mowę. Przekazał im pozdrowienia Pierwszego Konsula, rzekł, iż oczekuje on od nich zapału oraz karności i że przypadł im zaszczyt, aby jako pierwsi na całym Hermesie przystąpili do sanacji hermesjańskiego społeczeństwa. Golem, który usłyszał to słowo po raz pierwszy z ust swego szefa, nie przyznawał się, że nie wie, co ono znaczy, ale chętnie się nim posługiwał. Na pytanie jednego ze słuchaczy, co to takiego „sanacja", odparł, że obecnie potrzebna jest nie ciekawość, lecz dyscyplina i ślepe posłuszeństwo. Dowódca gwardii przypomniał sobie instrukcje szefa i wy­dał polecenie - działać zdecydowanie, ale bez „rękoczynów". I wyjaśnił, że stary (tak familiarnie nazywał Pierwszego Konsula, podkreślając łączące go z nim szczególnie bliskie więzi) nie chce, by padł na niego jakiś cień. Ponieważ jednak Golem, czy to z powodu braków w wykształceniu, czy

nadmiaru sprytu, powiedział wszystko jednym tchem, niektórzy chaseryści nie zrozumieli - czy w ogóle nie można stosować rękoczynów, czy też zasadniczo jest to dopuszczalne. Zresztą rozkazu, by nie strzelać, nie wydano.

Golem, po skończeniu przygotowań, postanowił wysłać oblężonym ultimatum. Początkowo miał zamiar przekazać je osobiście, potem jednak rozmyślił się, gdyż doszedł do wniosku, że przystępując do bezpośrednich rokowań z tą zbrodniczą bandą, wystawi na szwank swój prestiż. Poza tym obawiał się, że podejmując dyskusję ze szczwanymi, wygadanymi uniwersa-mi naraża się na kompromitację w oczach podkomendnych. Znajomość z Chase'em i pobyt w stolicy nie poszły na marne. Golem wyraźnie stawał się działaczem politycznym.

Po zredagowaniu ultimatum dowódca gwardii rozejrzał się, szukając kogoś, za czyim pośrednictwem mógłby je przekazać. Jego spojrzenie zatrzymało się na kręcącym się w pobliżu rektorze.

- Coś za jeden? - zapytał.

- Jestem rektorem Uniwersytetu w Weronie - przedstawił się Jego Magnificencja, nerwowo burząc czuprynę.

- Zaniesiesz pismo do tych bandytów. Przyczesz się tylko, łazisz rozczo­chrany jak baba.

- Proszę wybaczyć, signor - zmieszał się rektor - ale ja od dziecka mam takie kędzierzawe włosy.

- No to posmaruj je brylantyną - poradził dowódca. Zapnij marynarkę, strasznie jesteś rozmamłany.

Westchnął, dając tym do zrozumienia, że należałoby znaleźć bardziej godnego parlamentariusza, ale nie ma na to czasu i trącił rektora w plecy.

Czcigodny wychowawca werońskiej młodzieży bez sprzeciwu wziął podany mu kij z przywiązaną białą szmatką i potykając się, ruszył, by wykonać zadanie. Nie czuł poniżenia, tylko straszliwy, zwierzęcy strach.

Gdy rektor dobrnął wreszcie do oblężonych, miał tak żałosny wygląd, że nic zadawano mu pytań, lecz posadzono, dano tabletkę walium i napojono gorącą kawą. Kiedy nieco przyszedł do siebie, bez słowa, dygocącą ręką podał Desauresowi ultimatum.

Desaures roześmiał się.

- O co chodzi? - zapytał ze zniecierpliwieniem Fairfax.

- W pięciu zdaniach jest dziesięć błędów. Ten epokowy dokument zasługuje na to, by go ogłosić. Słuchajcie: „Podajcie się to przebaczymy. Otstempców przywrucimy klanom. Storteya wsadzimy. Reszcie zrobimy

sanocje. Dowudca gwardii pretoriańców". A przecież to pański student, profesorze.

- To mistrz motokręgli, był zwalniany z zajęć - tłumaczył rektor.

- A więc Roma i Ulę rozłączą. Storteya wpakują do więzienia, nam zaś „zrobią sanocje", to znaczy też „wsadzą".

- Mówi lepiej, niż pisze — zauważył bez sensu rektor. :

- Niech pan poradzi dowódcy gwardii, by ograniczył się do wygłaszania mów. Ostatecznie nie powinien cierpieć na niedostatek usłużnych pisarzy. Mógłby chociażby pana poprosić.

- Chce mnie pan obrazić?

- Po cóż miałbym pana dobijać! Mam nadzieję, że sam pan zrozumiał, czyim lokajem pan został.

- Przyznaję, że Golem jest... raptus. Ale nie wątpię, że zostanie przywołany do porządku. - Rozejrzał się tchórzliwie. - Chase jest inteli­gentnym człowiekiem, mam z nim bardzo poprawne stosunki, myślę, że nie odmówi prośbie swojego byłego przełożonego, by złagodzić wasz los.

- Nie potrzebujemy pańskiego wstawiennictwa — rzekł Rom.

- Rom ma rację. Niech pan zachowa swoje znajomości z Pierwszym Konsulem dla siebie, mogą się panu przydać.

- Co mam powtórzyć Golemowi?

- Niech idzie do diabła! - oznajmił Matthew.

- Mniej więcej właśnie to, ale inaczej wyrażone. - Desaures puścił kłąb dymu z fajki. - Niech pan powie, że jego działania są bezprawne i kierujemy telegram do Pierwszego Konsula z żądaniem podjęcia natychmiastowych kroków w celu zaprzestania aktów przemocy wobec uczciwych obywateli.

- Fairfax skinął głową potakująco.

- Nic dziwcie się - ciągnął dalej fil, widząc, że młodzi ludzie patrzą na niego ze zdumieniem - musimy pokazać wszystkim, że nie jesteśmy przestępcami, lecz ofiarami bezprawia.

- Golem nie zadowoli się tą odpowiedzią - zauważył rektor.

- To już nie pańskie zmartwienie.

- Niech pan pomyśli, signor, nie mam przyjemności znać pańskiego nazwiska, bierze pan na siebie ogromną odpowiedzialność. Może dojść do rozlewu krwi.

- Cóż mam panu powiedzieć, panie rektorze... Mówimy różnymi języ­kami. I nie dlatego, że pan jest biologiem, ja zaś filozofem, ale dlatego, że należy pan do gatunku tchórzy. Właśnie tacy jak pan ponoszą winę za wszystkie awantury, które mają obecnie miejsce na Hermesie.

- Uważam, że odpowiadanie na podobne impertynencje jest poniżej mojej godności - oznajmił dumnie rektor. Jak wszyscy zarozumiali ludzie szybko wymazał z pamięci niemiły epizod z Golemem. Całkowicie wróciła mu dawna pewność siebie. - Moje poczynania podyktowane są nie myślą o własnych korzyściach, lecz troską o moralne zdrowie naszego społeczeńs­twa. Historia nas rozsądzi. Dziękuję za kawę, signora Monteki. - Wstał i poszedł w stronę wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się jednak. -Zaś pan, profesorze Kapuleti... Zawsze uważałem pana za rozsądnego człowieka, ideowego zwolennika profesjonalnej klanowość!. Czyż dopuści pan, by pańskie świetne nazwisko wykorzystywane było przez uniwersów?

- Patrzę na pana, rektorze, i myślę, że niczego się pan nie nauczył. Ja też byłem tchórzem, albo raczej człowiekiem obojętnym, ale, jak pan widzi, zmieniłem się.

- Szaleńcy - mruknął rektor i ruszył, by zameldować o rezultatach swej misji.

Zastał Golema zajętego kłótnią z przełożonym policjantów. Na żądanie wycofania się do koszar, robot odparł, że podlega wyłącznie prefektowi. Golem wściekł się, przypomniał sobie obrażenia poniesione w starciu z bezczelnym mechanizmem w Mantui i chciał się odegrać na sierżancie i całym tym przeklętym plemieniu, w porę jednak przypomniał sobie, że teraz jest osobą oficjalną, zaś roboty to w jakimś stopniu sojusznicy chaserystów. Porozumiał się przez telefon z prefektem, który nie dał się długo namawiać. Polecił wycofać ochronę domu Montekich i prosił tylko, by potwierdził na piśmie swe żądania. Golem chętnie mu je wysłał -podobna biurokracja bardzo mu pochlebiała.

Golem wysłuchał parlamentariusza i uśmiechnął się.

- Niech się skarżą. Taką dostaną odpowiedź, o! - Podsunął rektorowi pod nos olbrzymią figę. - Wezwij do mnie centurionów.

Pryncypialny obrońca profesjonalnej klanowość), który zaczynał już przyzwyczajać się do szaleństw swego byłego studenta, pobiegł wypełniać odpowiedzialne zadanie. Golem nie powtórzył kadrze dowódczej dokład­nej odpowiedzi na ultimatum, lecz oznajmił, że na humanitarną propozycję poddania się banda uniwersów odpowiedziała niewiarygodnie bezczelnie, obrażając osobiście Pierwszego Konsula. - Co będziemy robić? - zapytał, stosując się do demokratycznych obyczajów. Decyzja była jednogłośna -szturmować!

Przy dźwięku trąby chaseryści ruszyli do ataku. Golem był doskonały

w boju na pięści, ale talentu taktycznego nie miał za grosz, Nie przyszło mu do głowy, by wykorzystać słaby punkt obrony — ogród, i rzucił wszystkie swe siły na dom. W dodatku klaniści nie zdołali jeszcze nabrać wojskowych nawyków. Gdy tylko zabrzmiał rozkaz natarcia, ze zorganizowanej armii .przekształcili się w rozbójniczą watahę, nie zwracającą uwagi na rozkazy swych dzielnych dekurionów i centurionów z klanów fizów, histów, jurów i tak dalej. Gdy uderzyły w nich zwalające z nóg strumienie wody, wszyscy rzucili się do ucieczki przy akompaniamencie śmiechu i zwycięskich okrzy­ków obrońców domu Monteków.

Golem straszliwie obrugał swoich podkomendnych. Natychmiast zde­gradował kilku dowódców i wyznaczył nowych. Z jego strony był to wyjątkowo nie przemyślany krok — zdegradowani, rozgoryczeni tak nie­sprawiedliwym potraktowaniem oddanych zwolenników Chase'a, demons­tracyjnie porzucili pole walki, zabierając z sobą jeszcze kilkudziesięciu ludzi. Golem nazwał ich zdrajcami i polecił, by każdego z nich zapisać. -Potem się z nimi policzymy! - Sceptycznie przyjrzał się pozostałym - było ich niewiele ponad pół setki. Zaś nieco dalej zaczął gromadzić się dość duży tłum mieszkańców Werony, którzy słysząc o bitwie koło domu Monteków, przyszli się pogapić. Ludzie stali w milczeniu i trudno się było zorientować, po czyjej stronie są ich sympatie. Jednak sama ich obecność denerwowała dowódcę pretorianów. Pomyślał, że może lepiej byłoby odłożyć operację do jutra. Instynktownie rozumiał, że uniwersi nigdzie mu nie uciekną. Dla nich równie ważną rzeczą było stawić opór, jak dla chaserystów — odnieść zwycięstwo. Być może właśnie od rezultatu walki zależeć będzie stanowisko milczącego tłumu - domyślił się tego nawet taki tępak jak Golem.

Wszystko jednak przyjęło inny obrót z chwilą pojawienia się Tibora. Młody Kapuleti był blady, nie ogolony i pełen gorączkowego podniecenia. Od tego momentu, kiedy pragnąc zdobyć Rozalindę, wplątał się w chase-rystowską awanturę, miotał się między chęcią przyłączenia się do ruchu a obrzydzeniem, jakie żywił do całej tej zgrai i jej taniej demagogii. W dodatku jego ambicja została straszliwie urażona. Rozalinda, z którą bawił się jak kot z myszą, znalazła się teraz na szczycie hierarchii i miała go najwyraźniej głęboko w nosie. Zaś Chase zamiast swojego mata, wybrał tego kompletnego idiotę agra — najwidoczniej profesor wciąż nie może wybaczyć lekceważenia, jakie okazywali mu przedstawiciele starych rodów. Innymi słowy, Tibor poniósł klęskę na wszystkich frontach i trzeci już dzień pil na umór.

Ze stanu oszołomienia wyciągnęła go Klelia, mówiąc mu, iż krążą słuchy,

że jego ojciec przedostał się do domu Monteków i przyłączył do bandy uniwersów.

Tibor chciał wedrzeć się do domu, ale na znak dany przez Golema zatrzymało go dwóch chaserystów. Na próżno szarpał się z nimi i wreszcie głośno zawołał:

- Ojcze! Słyszysz mnie, ojcze! To ja, Tibor. Kapuleti wyszedł na balkon. Słysząc ten histeryczny krzyk, w ślad za nim pospieszyli inni.

- Ty też, Ula, zaklinam was, wyjdźcie z tej meliny, nie gubcie siebie i mnie!

- Nie, Tiborze, tu jest mój mąż - rzekła Ula.

- Nie, synu - powiedział Kapuleti z sercem pełnym współczucia. -Zostanę z Ulą. To ty chodź do nas.

Tibor zobaczył Roma i wydało mu się, że agr się uśmiecha. Złudzenie to sprawiło, że młody Kapuleti oszalał z wściekłości. Przeklęty Monteki zabrał mu wszystko - siostrę, matkę, pozycję społeczną, a teraz i ojca. Nie pozostało w nim nic poza palącą nienawiścią i żądzą zemsty. .

Golem, który stał tuż obok Tibora, instynktownie zrozumiał, co się dzieje w duszy młodego Kapuletiego. Mrugnął do chaserystów, by go puścili, i bez słowa włożył mu w dłoń pistolet.

Tibor podniósł broń.

- Co robisz, wariacie! - zawołał ojciec.

Ula krzyknęła.

Matthew zrobił krok do przodu, chcąc w jakiś sposób uspokoić jej brata.

Huknął strzał i Met osunął się na ręce przyjaciół.

W tej samej chwili Rom wyrwał z rąk Fairfaxa dubeltówkę i wycelował.

Znowu zagrzmiał wystrzał. Tibor jęknął i zachwiał się. Chaseryści złapali go pod ramiona.

Rozległ się histeryczny krzyk kobiet, a potem nad polem walki zapadła głucha cisza.

9

Ogromna katedra Świętego Rozumu zapełniona była tak, że szpilki nie można było wetknąć. Na pogrzeb dwóch młodych ludzi, którzy stali się ofiarami tragicznych wydarzeń przed domem Monteków, przyszły tysiące ludzi.

Nabożeństwa odprawiali kolejno kapłani dziewięciu hermesjańskich kościołów. Uroczystość żałobną celebrował między innymi pater Dolini, reprezentujący boga Kłosa. Po rozpoczęciu ceremonii oddał głos rektorowi uniwersytetu w Weronie. Rektor mówił krótko. Wspomniał, że Tibor i Matthew byli ozdobą swych wydziałów i niewątpliwie wsławiliby swą alma mater wspaniałymi odkryciami w dziedzinie matematyki i agronomii. Mówił też o ich wspaniałej postawie moralnej. O tym, że ich bezsensowna śmierć napełniła bólem serca ich kolegów i wszystkich werończyków, którzy znali tych młodych ludzi. Ze z tej surowej lekcji należy wyciągnąć ważny wniosek — wszelki zamach na świętą dla każdego Hermesjanina zasadę profesjonalnej klanowości w nieunikniony sposób prowadzi do aktów gwałtu i przelewu krwi. Dlatego też obowiązkiem wszystkich uczci­wych obywateli jest udzielenie poparcia staraniom Pierwszego Konsula, który troszczy się wyłącznie o przywrócenie na Hermesie pokoju i porząd­ku. Możemy być dumni z tego, że misję ocalenia naszej planety przed groźbą wojny domowej, chaosu i upadku powierzono wybitnemu synowi Werony, naszemu krajanowi, profesorowi Benito Chase'owi.

Mówca przeczytał następnie list Pierwszego Konsula, w którym zawarte były wyrazy najszczerszego współczucia dla rodzin poległych. Wódz całą winą za zaistniałe wypadki obarczył sektę uniwersów, obiecał surowo ukarać przestępców i wezwał obywateli miasta, by rozprawili się z wichrzy­cielami nawołującymi do nieposłuszeństwa wobec władz.

Ponieważ w katedrze nie wyrażono aprobaty oklaskami, trudno było się zorientować, jak zebrani przyjęli to ważne oświadczenie.

Następnie na ambonie pojawił się profesor Valdez.

- Matthew był moim ulubionym uczniem. Odznaczał się głębokim oddaniem swemu zawodowi, kochał i rozumiał ziemię. Dobry, wesoły, zawsze pogodny Met cieszył się dużym szacunkiem wśród swych kolegów i wykładowców. Zarówno jego, jak i naszym nieszczęściem jest to, że nie zdołaliśmy uchronić tego wspaniałego młodzieńca od zgubnych wpływów ludzi, którzy chcą, by agrowie przestali być agrami, matowie zaś - matami. Głębokiej specjalizacji, której zawdzięczamy wszystkie nasze osiągnięcia, przeciwstawiają oni wszystkoizm, to znaczy bezpłodny dyletantyzm. Nie sądzę, by uniwersi byli świadomymi wrogami społeczeństwa, są to raczej fanatycy, którzy wstąpili na mylną drogę. Mimo wszystko jednak ich heretyckie poglądy są niebezpieczne. Podnosząc rękę na profesjonalizm, w gruncie rzeczy .burzą oni fundament ludzkiej egzystencji, próbują prze­kreślić wszystko to, co stanowi sens naszego życia. Niech przedwczesna

śmierć Matthewa i Tibora stanie się dla nas wszystkich gorzką nauką na przyszłość.

Następnie zabrał głos Pierre. Mówił o wspaniałych cechach charakteru swego przyjaciela —o skromności, wrażliwości, wielkoduszności, o wzrusza­jącej miłości Tibora do rodziców i jego niegodnej siostry, która stała się przyczyną jego śmierci. Ustępliwy i pełen dobroci w odniesieniu do swych kolegów, młody Kapuleti był twardy jak krzemień, gdy chodziło o obronę swych przekonań. I tego właśnie nie mogli mu wybaczyć wrogowie. Pierre zaprzysiągł, że będzie wierny pamięci Tibora i z równym męstwem stanie w obronie profesjonalnej klanowości. Schodząc z ambony, nie mógł powstrzymać łez.

Ojciec Dolini poprosił o zabranie głosu profesora Desauresa z klanu filów.

Desaures drgnął. Od chwili rozpoczęcia uroczystości żałobnych zastana­wiał się, co może i powinien powiedzieć zebranym. Przed oczyma wciąż miał finał oblężenia domu Monteków.

Kiedy tłum gapiów, widząc śmierć Matthewa i Tibora, zrezygnował z zachowania neutralności i zakołysał się, nikt nie wiedział, przeciwko komu skierowany będzie jego gniew. Desaures jednak, kierowany jakimś nad­przyrodzonym przeczuciem, odgadł, że przeciwko jednym i drugim, bo­wiem dla postronnego obserwatora obie strony w jednakowym stopniu po­nosiły winę za tę tragedię. I, oczywiście, przede wszystkim poczucie spra­wiedliwości wymagało wymierzenia kary zabójcom. Jeden z nich, Tibor, już przypłacił życiem swą zbrodnię, a więc należało ukarać drugiego. Trzeba było działać bez chwili zwłoki. Desaures schwycił za rękę oszołomionego, bladego jak płótno Roma i pociągnął go w dół po schodach, krzyknąwszy jednocześnie do cucących Ulę Storteya i Fairfaxa, by natychmiast szli za nim. Na podwórzu dosłownie wepchnął młodych ludzi na tylne siedzenie swego wodomobilu, posadził Storteya za kierownicą i rozkazał, by ratowali się ucieczką. Stortey zaczął protestować, kiedy jednak Desaures szepnął mu na ucho: „Rozszarpią Roma!" — oczy wychowawcy rozszerzyły się. Wcisnął sprzęgło, wrzucił bieg i poprowadził samochód na przełaj przez ogród, pozostawiając za sobą zniszczone, połamane krzewy i kwiaty. Wodomobil bez trudu sforsował ozdobny, plastykowy płot, wyjechał na opustoszałą ulicę na tyłach domu i pomknął w stronę Gór Ołowianych.

Ta błyskawiczna operacja udała się tylko dlatego, że chaseryści nie mieli w tej chwili głowy do oblężonych. Rozwścieczony tłum podzielił się na dwie grupy -część ludzi pobiegła w stronę domu, by rozerwać zabójcę na strzępy,

zaś większość rzuciła się na Golema i jego kompanów. Desaures mylił się przypuszczając, że oburzenie „trzeciej siły" będzie skierowane w takim samym stopniu przeciwko jednej, jak i drugiej stronie konfliktu. Ci, którzy stali się mimowolnymi świadkami tragedii, instynktownie czy też świadomie większą winą obarczyli stronę napadającą. Rozpoczął się pogrom klanis-tów, którzy natychmiast poszli w rozsypkę. Golem i grupa najgorliwszych aktywistów bronili się, jak mogli. Wielkolud groził werończykom najstrasz­liwszymi karami, krzyczał, że za obrazę dowódcy gwardii pretoriańskiej Pierwszy Konsul rozkaże zrównać Weronę z ziemią, ale w ferworze bójki nikt go nie słyszał. Swymi potężnymi pięściami okaleczył z dziesięciu ludzi, sam jednak również nieźle oberwał - celny kamień głęboko rozciął mu czoło, uderzenie pałką złamało mu rękę. Wysłannik Chase'a, ratując swe życie, rzucił się do ucieczki.

Zresztą obrońcom domu wiodło się nie lepiej. Mściciele, gdy nie znaleźli zabójcy Tibora, chcieli odegrać się na pozostałych. Nie mieli jednak przewagi liczebnej i walka toczyła się przy pewnej równowadze sił. Bójka zaczęła już wygasać, gdy nagle w domu wybuchł pożar. Do końca pozostało zagadką, czy był to przypadek, czy podpalenie z premedytacją. Wszyscy natychmiast wybiegli na ulicę, zaś niektórzy z walczących przed chwilą „milczących werończyków" - jak określił ich Desaures, pomogli wynieść chorego Montekiego i uratowali, co się dało z dobytku. Wydawało się, że nikomu już nie grozi niebezpieczeństwo, gdy nagle runął dach i spod płonących szczątków rozległ się stłumiony, przedśmiertny krzyk. Ludzie zamarli z przerażenia. Ben rzucił się w stronę domu, ale Fairfax schwycił go za ramię. - To robot.

Zawstydzeni Hermesjanie z uczuciem wewnętrznej pustki patrzyli na dopalające się zgliszcza. Żywioł ognia ugasił żywioły ludzkiej nienawiści. Anna płakała cicho, na pół żywy alderman Monteki próbował uspokoić żonę, gładząc ją po ręce. Kilku mieszkańców miasta zaproponowało, że przygarnie pogorzelców, Desaures uznał jednak, że lepiej będzie, jeśli wyjadą, i poprosił Fairfaxa, by zawiózł ich na farmę w Górach Ołowianych.

Zobojętnieli na wszystko, zgodzili się pokornie.

Zapadał zmrok. Po Dniu Rozumu przyszła noc tego wielkiego, hermes­jańskiego bóstwa. I choć koło spalonego domu Montekich było już spokojnie, całe miasto wrzało. Tu i ówdzie wybuchały krwawe starcia, przy czym trudno było się zorientować, kto z kim walczy — agrowie z matami, fizowie z chemami, czy też chaseryści z uniwersami. Wybuchały pożary, rozpoczęły się grabieże sklepów. Karetki pogotowia nie nadążały przewozić

rannych. Robopolicjanci odmówili wykonywania rozkazów i zabarykado­wali się w koszarach. Weronę opanowało szaleństwo i przez całą pamiętną noc Rozumu znajdowata się ona we władzy demonów.

Przed świtem miasto ucichło, opamiętało się i przeraziło tym, co uczyniło samo z sobą, a także i tym, co mogą zrobić z nimi inni, by zemścić się za ten wybuch histerii. Przypomniano sobie pogróżki Golema i wszyscy zadrżeli. Przecież obrona ciężko pobitego dowódcy gwardii pretoriańskiej ledwo zdołała wyrwać go z rąk szalejących chuliganów i wysłać samolotem do Rzymu. Słyszeliście? Podobno Pierwszy Konsul rozkazał zrównać Weronę z ziemią, zaś jej mieszkańców co do jednego wysłać na ciężkie roboty. Któż panu naplótł takich bzdur, panie sąsiedzie! Nie co do jednego, lecz co dziesiątego. Jak pan sądzi, czy wezmą przy tym pod uwagę dotychczasowe zasługi? Przecież nie mogą mierzyć wszystkich jedną miarką? Nie jestem pewien, signor, może ci, którzy mieli szczęście osobiście znać profesora, mogą liczyć na pobłażliwość.

Podczas gdy główna ulica i bogata, willowa dzielnica ogarnięte były paniką i przygotowywały się do błagania Chase'a o przebaczenie, przed­mieścia cieszyły się. Szkoda gadać, nie ma żadnej władzy, ani centralnej, ani miejscowej, miasto jest nasze z wszystkimi bebechami. Oczywiście, to nie potrwa długo, przyjdą jak nie dziś, to jutro i wtedy trzymajcie się, będzie łaźnia," szczególnie dla naszych — biedoty, która nie ma ani zasług, ani obrońców. Ale na razie zabawimy się — choćby tylko dzień, ale za to na całego. Niekoniecznie trzeba rozrabiać jak minionej nocy - po prostu powłóczymy się po centrum, zajdziemy do „Jęczmiennej", a potem na motokręgle, jeżeli stadion jeszcze stoi.

Zaś pomiędzy główną ulicą a przedmieściami leżała właśnie ta milcząca Werona, która wstała rankiem zdziwiona, z bólem głowy i zamyśliła się nad tym, co w gruncie rzeczy zdarzyło się koło domu Monteków? Kto ponosi winę - uniwersi, chaseryści, policja, pogoda, jęczmianka, klanizm, system społeczny czy też Rom i Ula? Czy istotnie było tylko dwóch zabitych? Naoczni świadkowie opowiadali, że leżała tam cała góra trupów. Słyszeliś­cie, podobno Ula, mszcząc się za brata, udusiła swojego mężusia. Powiada­ją, że teraz zacznie się wiekowa wendetta — rodzice Matthewa będą się mścić na Kapuletich, Kapuleti - na Montekach, Monteki - na tych, którzy spalili ich dom, i trudno zgadnąć, czym się to skończy. W katedrze Rozumu, odbywa się dziś ceremonia pogrzebowa, trzeba będzie pójść posłuchać, co tam powiedzą.

Kto ponosi winę, myślał Desaures. Może ja? Przecież Fairfax radził, by wyjechać zawczasu, tym bardziej że chaseryści jakby dawali nam rankiem taką możliwość, nawet chyba liczyli na to, że uciekniemy i będą mogli święcić zwycięstwo bez walki. Pokojowe rozwiązanie, wygodne pod każ­dym względem. Swym zwolennikom powiedzieliby — widzicie, wystarczyło, że pojawiliśmy się i wrogowie stchórzyli, a tym, którzy wątpili — widzicie, sami uciekli, na złodzieju czapka gore. Natomiast przeciwnikom oznajmili­by — pozwoliliśmy wam uciec — oceńcie naszą wspaniałomyślność i siedźcie' cicho, bo w przeciwnym razie połamiemy wam kości.

Nie, nie miał prawa postąpić inaczej.

Wniosek jest logiczny, ale ma teraz przed oczyma dwie trumny na postumencie, w których leżą Matthew i Tibor. Mogliby poruszać się, mówić, oddychać, gdyby on, Desaures, nie podjął całkowicie słusznej decyzji stawienia oporu chaserystom. I jak ma dotrzeć ze swą żelazną logiką do świadomości przybitych nieszczęściem rodziców, jak wyjaśnić wszystkim tym ludziom, którzy klanowość wyssali z mlekiem matki, że można żyć bez klanów, i to w dodatku o wiele lepiej.

Desaures wszedł na katedralną ambonę i rzekł:

- Prawie nie znalem' Matthewa i Tibora, dlatego też nie będę mówić o ich zaletach. Wierzę, że byli to, każdy na swój sposób, wspaniali młodzi ludzie. Śmierć zawsze jest wstrząsem. Tym bardziej gdy przychodzi przedwcześnie. A zwłaszcza gdy jest przypadkowa.

Tibor i Matthew nie zginęli przypadkowo. To, co stało się koło domu Monteków w Dniu Rozumu, dojrzewało przez wieki. Mogło wydarzyć się parę dziesięcioleci wcześniej czy później. Nie w Weronie, to w Mantui, nie w Mantui-to w Padwie. Los mógł wybrać sobie inne ofiary. Ale uniknąć ich było nie sposób.

Dlaczego? Dlatego, że Hermesjanie stali się sobie obcy. Rozdzielili się na klany i utracili wspólny język. Z ludzi, ludzi w ogóle, przekształcili się w agronomów i matematyków, biologów i jurystów. Kiedy kogoś poznaje­my, pytamy przede wszystkim o specjalność, osiągnięcia naukowe czy produkcyjne, a dopiero potem o jego ludzkie walory.

Jesteście zaskoczeni - czyż można obejść się bez specjalizacji? Oczywiś­cie, że nie. Co innego jednak rozsądny profesjonalizm, co innego zaś -totalny. Człowiek nie powinien stawać się dodatkiem do swego zawodu. Zawód powinien być dodatkiem do człowieka.

Klanowość jest właśnie profesjonalizmem doprowadzonym do absurdu. To nie najwyższe dobro, jak przywykliśmy wierzyć, lecz najgorsze zło.

Hermesjanie sądzą, że dzięki niemu nasze społeczeństwo stale się rozwija. W istocie nieubłaganie chyli się ku upadkowi.

Najłatwiej przekonać się o tym, porównując Hermesa z innymi planeta­mi. Przez długi czas umyślnie nas od nich izolowano, byśmy nie mieli co porównywać. Teraz naszą planetę odwiedził Ziemianin. Udało mi się z nim spotkać. Z jego opowieści dowiedziałem się, jak wielki dystans dzieli nas od praojczyzny. W dziedzinie nauki i techniki, w poziomie życia ludzi, w literaturze, malarstwie i muzyce, o których większość z nas w ogóle nie ma pojęcia.

Główną przyczyną takiego postępu jest to, że zasadniczym celem społe­czeństwa socjalistycznego, które zapanowało na Ziemi, stał się wszech­stronny rozwój osobowości człowieka. Człowiek jest istotą uniwersalną i Ziemianie zorganizowali swe życie w zgodzie z ludzką naturą, nie zaś jej na przekór. Ich droga do równości była długa i trudna, ostatecznie jednak zdołali usunąć podziały klasowe, nie wznosząc na ich miejscu nowych — profesjonalnych. Od różnych języków narodowych przeszli do jednego -ziemskiego. Wszystko to pozwoliło im przełamać przekleństwo rodzaju ludzkiego - międzyludzką obcość.

- Jest pan uniwersem - wykrzyknął Valdez.

- Nie, profesorze, jestem ateistą. Nie można wierzyć w rozum, gdyż jest on wyższy ponad wszelką wiarę. Oczywiście, rozum krytyczny, który niczego na wiarę nie przyjmuje. Otwórzcie oczy, wyzwólcie się od magicz­nych dogmatów i sami ujrzycie, że nasza cywilizacja zabrnęła w ślepą uliczkę.

Jutro lub pojutrze przyjdą tu fanatycy, chaseryści, by przywrócić dawny porządek. Być może zdołają o kilka lat opóźnić krach systemu klanowego. Jest on jednak skazany na zagładę. I im szybciej to pojmiecie, tym szybciej zacznie się odrodzenie naszej ojczyzny.

Nie powinniśmy liczyć na pomoc z zewnątrz. Tylko sami Hermesjanie mogą wyrzucić na śmietnik niegodziwy ustrój społeczny i zbudować nowy, oparty na rozumnych i Sprawiedliwych zasadach. Taki, w którym nikomu nie przyszłoby do głowy uznać za przestępstwo miłość Roma Monteki i Uli Kapuleti.

Myślcie, współobywatele, myślcie!

W czasie całej przemowy Desauresa w katedrze panowała martwa cisza. Po zejściu z ambony skierował się w stronę znajdujących się nie opodal drzwi, które prowadziły do zakrystii. Stamtąd można było bezpośrednio wyjść na boczną uliczkę, gdzie za kierownicą wodomobilu czekał Ben.

Przewidziano wszystko na wypadek, gdyby fanatyczni klaniści spróbowali rozprawić się z profesorem od razu, już w katedrze. Jeżeli jednak tacy nawet tu się znajdowali, nie odważyli się zakłócić uroczystości żałobnej.

Desaures otworzył już drzwi, gdy ciszę przerwały pojedyncze okrzyki, które wkrótce przekształciły się w ogólny, narastający huk. Sprawiało to wrażenie, jakby wszyscy naraz chcieli coś powiedzieć. Co? Czy jego słowa dotarły do serc i umysłów tych ludzi? Teraz pójdzie do katakumb, w których zgromadzili się już jego zwolennicy, by rozpocząć walkę z chaserystami. Było więc niezwykle ważne dowiedzieć się, czy można będzie zgromadzić wokół tego sztandaru szerokie masy Hermesjan, czy też jego bojowników czeka los nielicznej, izolowanej od narodu grupki bohaterów.

Desaures wsłuchiwał się bacznie i... nic nie rozumiał. At był genialnym wynalazkiem, zdolnym, jak się już o tym przekonał, przekładać nawet wiersze. Jednakże jego wybiórczość była siłą rzeczy ograniczona, nie mógł tłumaczyć na raz tysiąca głosów, zaś decydować, który z nich jest ważniej­szy, „nie miał prawa". Desaures wyłączył nieużyteczny aparat, w nadziei że zdoła odczytać reakcję choćby tylko werońskich filów. Poza tym znal przecież niemało specjalistycznych określeń z innych języków profesjonal­nych.

Pod sklepieniem katedry wykrzykiwano wzory algebraiczne i liczby okresowe pierwiastków, nazwy elementów maszyn i formuły logiczne. Te zwroty hermesjańskiej mowy wyrażały ból i oburzenie.

Ale jaki był ich znak? Niestety, odpowiedź na to pytanie będzie musiała poczekać.

Dalsza zwłoka była niebezpieczna. Desaures z żalem i przykrością zamknął za sobą drzwi i przez zakrystię poszedł do wodomobilu.

...Następnego dnia konsulowie wydali edykt, w którym wyjmowali Roma Monteki i Ulę Kapuleti spod prawa i zakazywali małżeństw międzyklano-wych pod karą śmierci.

10

- Kochasz mnie jeszcze, Romie?

- Tak. Kiedy jesteś ze mną, czuję się spokojnie i radośnie. Kiedy cię nie ma, jestem przygnębiony albo miotam się jak zwierzę w klatce.

Nie uwierzysz mi, Ulo, ale teraz moje uczucie do ciebie jest silniejsze niż kiedykolwiek dawniej. Osiem lat niedostatków i niebezpiecznej walki,

które przeżyliśmy wspólnie, sprawiło, że jesteś dla mnie nie tylko ukochaną kobietą, ale i oddanym towarzyszem. Jesteś jedynym człowiekiem, który nigdy mnie nie zdradzi. Prawda?

- Powiedz mi, Ulo, czy wybaczyłaś mi, że zabiłem twojego brata?

- To nie było zabójstwo. Pomściłeś Matthewa.

- Przebaczyłaś mi więc?

- Nie mogłam ci przebaczyć, Romie, ponieważ nigdy cię o to nie obwiniałam.

- Nigdy nie zgadniesz, kogo dziś spotkałam.

- Kogo?

- Pierre'a.

- No proszę. Przypadkowo?

- Dziwne pytanie.

- Dlaczego? Przecież nie byłaś mu obojętna. Mógł cię poszukiwać. Uważaj, żeby kawa nie wykipiała.

- Widzę, że się tym niezbyt przejąłeś.

- Przyznam się szczerze, że nie.

- Nie jesteś zazdrosny?

- Czy kiedykolwiek dałaś mi powody do zazdrości?

- Cóż za pewność siebie!

- Co ma z tym wspólnego pewność siebie? Przecież wierzę nie sobie, ale tobie.

- Może jesteś po prostu obojętny.

- Nie mów tak. Ula. Cóż więc ci powiedział twój amant? Co porabia?

- Nie podoba mi się słówko "amant". Pierre przeprowadził się do Turynu i urządził się tam w centrum obliczeniowym.

- W dalszym ciągu jest tak obrzydliwie przystojny? - Bardziej niż przedtem. Wiesz, jak szlachetnie wygląda mężczyzna z posiwiałymi skroniami?

- Niestety, nie zdradzam żadnych objawów zgrzybiałości. I o czym rozmawialiście?

- Ot tak, wspominaliśmy młodość.

- Bądź tak dobra i podaj mi ciasto.

- Ulo, kochana, nie widziałem cię cały tydzień. Niech to licho, spotyka­my się tylko nocami.

- To straszne, Rom, ale cóż mogę zrobić, wiesz przecież, w jak szalonym tempie pracujemy. Od rozwiązania zadania przez nasz zespół zależy, czy rozpocznie się w terminie rozruch wielu ważnych obiektów przemysłowych. Ojciec dosłownie nie daje nam spokoju i sam Desaures również interesuje się naszymi osiągnięciami.

- Stałaś się straszliwie energiczną kobietą.

- Bądź dumny, że masz taką żonę. Właśnie dziś zaproponowano mi, bym objęła kierownictwo laboratorium.

- I wyraziłaś zgodę?

- Zastanów się, jak mogłam odmówić, jeżeli okazano mi zaufanie. Jak byś sam postąpił na moim miejscu?

- Nie wiem.

- Daj spokój. Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że uchyliłeś się od odpowiedzialności?

- Będę cię więc widział jeszcze rzadziej?

- Nauczysz się sam parzyć herbatę i to wszystko. Och, Romie, a ja myślałam, że będziesz ze mnie zadowolony. Nie można być takim egoistą.

- Rom, gdzie byłeś, zaczęłam się już niepokoić. — Zasiedziałem się w zarządzie. Dyskutowano nad moim projektem zazielenienia Werony. Nie wyobrażasz sobie, jaki rozgorzał spór! Jak myślisz, kto był moim głównym oponentem? Hel.

- Czemu się dziwisz. Zawsze ci zazdrościł. A od czasu, jak z niczym wrócił ze swoich wędrówek, jeszcze bardziej. Nie może ci wybaczyć, że musiał skorzystać z twojej protekcji.

- Bzdura, sam by sobie doskonale dał radę. Hel jest niezłym specjalistą.

- Otóż to, niezłym, ty zaś pomogłeś mu zostać aldermanem.

- W pełni na to zasługuje.

- Oj, Romie, Romie, kocham cię właśnie za tę twoją wspaniałomyśl­ność.

- Tylko za to?

- Za wszystko. Kolacja na stole. I ktoś tu się kiedyś skarżył, że za mało bywam w domu.

- Wyobraź sobie, Rom, udało mi się rozwiązać to przeklęte zadanie. Co za szczęście! Do tej pory nie mogę uwierzyć.

- Dzień dobry. Ula.

- Wybacz, tak się spieszyłam, by ci o tym powiedzieć. Strasznie jestem zmęczona. Dasz mi filiżankę kawy?

- Czarnej?

- Problem był we wzorze - iks równa się dwom igrekom. Wydawać by się mogło, że to drobiazg, ale musiałam nieźle nałamać sobie głowy. Nawet nasze asy spasowały. Utarłam im nosa.

- Nie na próżno należysz do rodziny Kapuletów. Geny.

- Geny? Nie pamiętam. Zdaje się, że coś o nich mówiłeś.

- Ty zaś puściłaś wszystko mimo uszu.

- No, nie obrażaj się, następnym razem zapamiętam. Tak więc okazało się, że wartość iksa jest zupełnie inna przy nieokreślonej funkcji igreka. Jeżeli podnieść go do kwadratu, a następnie wyciągnąć pier­wiastek...

- Ula!

- Co, kochany, podać ci ciasto?

- Zapomniałaś, że nie znam teorii względności?

- Co ma do tego teoria względności? To zupełnie inna gałąź matematy­ki. Sam jesteś sobie winien, dlaczego przestałeś się nią zajmować?

- Dlatego, że mam dość własnych problemów. Wyciągasz pierwiastki z liczb, ja zaś muszę wyciągać z ziemi warzywa.

- Nie dowcipkuj.

- A ty się nie przejmuj. Zrozumiałem, że zrobiłaś coś wartościowego. I cieszę się razem z tobą.

- Obejmij mnie, Rom.

- Ulo, musimy poważnie porozmawiać.

- Coś się stało? Nieprzyjemności w zarządzie? Znów pewnie intrygi twojego brata.

- Daj mu spokój. Wiesz, Senat postanowił rozpocząć kultywację połud­niowych zboczy Srebrnego Grzbietu. Gigantyczny projekt! Setki mil tara­sów, na których można będzie hodować kultury tropikalne, w tym także twoją ukochaną kawę.

- Wspaniale.

- Nie wysłuchałaś mnie do końca. Zaproponowano mi kierowanie całym przedsięwzięciem.

- Nie mogli znaleźć lepszej kandydatury.

- Kamień spadł mi z serca! Prawdę mówiąc nie wiedziałem, jak to przyjmiesz, czy zechcesz wyjechać z Werony.

- Czy to znaczy, że będziesz musiał wyjechać?

- Ulo, wydaje mi się, że nie zrozumiałaś, o czym mówiłem. Przecież nie mogę dojeżdżać tysiąc mil do pracy. Będziemy musieli zamieszkać tam, w górach, przy czym są to jeszcze zupełnie dzikie okolice. Ale przecież nie jesteś wygodnicka.

- Wybacz, Rom, rzeczywiście nie zrozumiałam. Jak to sobie wyobra­żasz? Co tam będę robić?

- Znajdzie się tam praca dla wszystkich?

- Grzebać się w ziemi?

- Początkowo, oczywiście, fachowcy twojej specjalności nie będą potrzebni. Ale potem może stworzymy nawet własne centrum oblicze­niowe.

- Do tego czasu zapomnę tabliczki mnożenia. Nie, Rom, nie możesz mi tego zrobić.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Wybacz, ale nie mogę tam pojechać.

- Opamiętaj się. Ula!

- Tak, tak, nie mogę. Po prostu przekreśliłabym swoją osobowość. I nie radzę ci, Romie, grzebać mnie za życia! Zrezygnuj! Błagam cię, zrezygnuj! Znajdą innego odpowiedniego specjalistę. O, poradź im, żeby wyznaczyli Hela. Sam mówiłeś, że jest mądry.

- No, a ja?

- Kocham cię, Rom, i nie wątpię, że będziesz miał jeszcze wiele okazji, by wykorzystać swój talent. Czyż mógłbyś być szczęśliwy wiedząc, że jestem nieszczęśliwa?

- Ula, taka okazja trafia się tylko raz w życiu.

- Decyduj, Rom.

- Co mam począć? Co mam począć?

- Dobrze, kochany, pojadę z tobą.

- Nie, Ulo, nie mogę przyjąć od ciebie takiej ofiary. Nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Pomyśl, jeżeli wierzysz, że to twoja najwspanialsza okazja i przegapisz ją, to nigdy mi tego nie wybaczysz.

- A ty nie wybaczysz mi dobrowolnego uwięzienia.

- Zaczarowany krąg!

- Zapomnij o tej rozmowie. Uważaj, że jej w ogóle nie było.

- Wyobraź sobie, Rom, nasz Tibor ma wyraźne zdolności do matema­tyki!

- Jeszcze jest za mały, nie pakuj mu do głowy tych swoich mądrości.

- Ale sam uczysz Tibora zajmować się ogrodem. Chcesz zrobić z niego agronoma?

- Sam zdecyduje, kim ma być. Chcę tylko, żeby pokochał przyrodę. Opowiadam mu o drzewach, ptakach, o porannej rosie...

- Nie mam nic przeciwko temu, ale ty również nie przeszkadzaj mi przyzwyczajać go do precyzyjnego, matematycznego myślenia.

- Masz rację. Ula. Nasz syn powinien wyrosnąć na wszechstronnego człowieka. Przecież będzie żył w świecie, w którym ludzie będą mieli jeden wspólny język i nie będą musieli rozmawiać ze sobą, jak my, przy pomocy ata.

- Widzę, że miałaś gości?

- Przyjechał z Rzymu Stortey i przesiedzieliśmy cały wieczór, czekając na ciebie.

- Jak się staruszek czuje?

- Pławi się w blasku sławy. Poproszono go o wygłoszenie wykładów na stołecznym uniwersytecie, a na zakończenie przyjął go sam Pierwszy Konsul. Nie mógł się opędzić od reporterów, a przecież naszemu wycho­wawcy tylko tego trzeba, by mógł zabłysnąć swym krasomówstwem. Jutro przeczytasz w gazetach barwny opis naszej historii, której głównym bohate­rem będzie sam Stortey.

- A ponadto w każdej kolejnej wersji pojawiają się nowe fantastyczne szczegóły. Ile razy przemawiałem mu do rozsądku i ciągle bez rezultatu.

- Masz pozdrowienia od ojca. Stortey mówił, że zastanawiają się tam nad tym, by już w przyszłym roku wprowadzić do szkół nauczanie literatury, malarstwa i muzyki.

- Skąd wezmą wykładowców?

- Pewnie spośród uniwersów. A może zaproszą z Ziemi. Ale nie powiedziałam ci najważniejszej rzeczy. W Rzymie krążą słuchy, że fanaty­czni klaniści przygotowują się do rewanżu - powiadają, że zorganizowali konspiracyjne laboratorium, w którym prowadzą prace nad skonstruowa­

niem potężnego generatora promieni Z, które blokują pracę naszych atów. Ci łajdacy chcą pozbawić Hermesjan możliwości porozumiewania się.

- Co na to władze?!

- Stortey zapewnia, że to złośliwe plotki, próba zastraszenia ludzi przez chaserystowskich niedobitków.

- No wiesz, nie ma dymu bez ognia. Dobrze by było, gdyby Wielkarium podjęło środki ostrożności. Czy nie powinienem pojechać do Desauresa?

- Jeżeli będziesz mu potrzebny, sam cię wezwie. Nie narzucaj mu się.

- Dzień dobry, Romie.

- Dzień dobry, Ulo.

- Jakie masz plany na dzisiaj?

- Jak spałaś? Miałem dziwny sen.

- Pospacerujemy po parku? Prawda, w niedzielę trudno się tam przecis­nąć. Wyjedźmy więc za miasto.

- Bardzo dziwny sen. Idziemy leśną ścieżką, a z naprzeciwka - Golem i Rozalinda. Szykuję się do obrony, ale Golem z uśmiechem ściska mi rękę i mówi: „Nie bój się, położymy tych parszywych matów na obie łopatki. Przecież oni nie umieją zbijać kręgli, a prędkości też nie mają". Zaś Rozalinda...

- Romie, ty bredzisz?

- Rozalinda całuje cię w policzek.

- Rom!

- Dlaczego krzyczysz? Opowiadam ci sen.

- Nie rozumiem cię!

- O Boże, jednak wyłączyli nasze aty! A ja zupełnie zapomniałem twoją matematykę. Pamiętam tylko dwa słowa - kocham cię.

- Gałązka bzu, rój pszczół, źdźbła traw...

- a2 + 2ab + b2 = (a+b)2.

Epilog

Kosmolot wylądował w tym samym miejscu co przed dziesięciu laty. Przez cały ten długi czas Hermes milczał, a potem nadszedł na Ziemię krótki komunikat, w którym wyrażono życzenie podjęcia przerwanych rozmów. Pierwszy Konsul prosił, aby posłem nadzwyczajnym i pełnomocnym wyzna­czono, jeżeli to możliwe, znanego już Hermesjanom komandora Tropinina, gdyż niewątpliwie ułatwi to i przyspieszy zawarcie porozumienia o przyłą­czeniu się planety do Wielkiego Pierścienia.

Wysłannika Ziemi powitał nieznany urzędnik, który zachowywał się z szacunkiem, ale powściągliwie. Tropinin przypomniał sobie sympatyczne­go Ulanfu i poczuł, że nie ma ochoty na rozmowy z tym człowiekiem. Prosto z lotniska przywieziono go do Pierwszego Konsula i poproszono, by zaczekał chwilę w gabinecie. Tropinin podszedł do okna, za którym widniała panorama stolicy. Co wydarzyło się w ciągu minionych lat? Co spowodowało zmianę polityki Chase'a? Czy żyją hermesjańscy przyjaciele?

Odwrócił się, słysząc otwierające się drzwi. Na progu stał Desaures. Uścisnęli się serdecznie.

- Widzę, przyjacielu, że pracuje pan teraz dla najwyższych władz.

- Nie, signor legat, ma pan do czynienia z samym Pierwszym Konsulem. Zdumienie Tropinina nie miało granic.

- Niech pan opowiada, płonę z ciekawości.

I Desaures opowiedział, jak wraz z towarzyszami organizował ruch oporu przeciwko chaserystom. Pierwsze lata były trudne, potem jednak ruch uzyskał szerokie poparcie społeczne i reżim zaczął się chwiać. Golem wykorzystał upadek autorytetu Chase'a, zorganizował przewrót pretoriań-ski, udusił profesora i proklamował się cesarzem.

- A Rozalinda?

- Została cesarzową. Sądzę, że w gruncie rzeczy to ona przewodziła spiskowi-gdy rządził Chase, była tylko pionkiem, zaś wysuwając na pierwszy plan Golema, sądziła, że sama wszystkim zawładnie. Ale przeliczyła się. Golem zaczął panować po swojemu. Trwało to niedługo, ale był to prawdziwy koszmar, coś w rodzaju rządów Kaliguli czy Nerona. Ten samozwańczy cesarz zdołał zbuntować przeciwko sobie dosłownie wszystkie klany i warstwy społeczne, czym zresztą przyspieszył nasze zwycięstwo. Ostatecznie rozszarpała go jego własna straż przyboczna. I właśnie minęły już dwa lata od chwili wybrania mnie Pierwszym Konsulem. Musieliśmy utrzymać to stanowisko, .by zapewnić przestrze­ganie prawa i zachowanie porządku w okresie wprowadzania reform. Znieśliśmy klanowość, wprowadziliśmy nowy system oświatowy, pomału zaczęliśmy rozwijać sztukę. Niedawno Senat uchwalił nową konstytucję. Oczywiście, to dopiero pierwsze kroki, przesądy klanowe są głęboko zakorzenione w świadomości Hermesjan i by je wykorzenić, potrzebne będą dziesięciolecia. Na pewno ucieszy się pan na wieść o tym, że energicznie pomaga mi Kapuleti, którego wybrano Wielkim Matematy­kiem. Inna sprawa, że pracuje ponad siły, by choć trochę zapomnieć o swym nieszczęściu - przecież stracił, biedaczysko, oboje swoich dzieci.

- A więc Ula zginęła?

- Uli i Roma już nie ma. To smutna historia i najlepiej opowie panu o niej Stortey. Jak dawniej jest wychowawcą na swoim Uniwersytecie. Niewątpliwie odwiedzi pan Weronę?

- Jeżeli signor Pierwszy Konsul udzieli swego łaskawego przyzwolenia.

- Niech pan nie żartuje, signor legat. Prawdę mówiąc najbardziej obawiałem się, że będzie mnie pan podejrzewał o chęć zostania dyktato­rem. Niestety, historia zna wiele takich przykładów. Proszę się jednak nie obawiać, jestem taki jak przedtem.

- Nie wątpię, drogi przyjacielu. Przecież jest pan prawdziwym filozo­fem.

- Wiążę olbrzymie nadzieje z pańską misją, Anatolu. Łączność z Zie­mią i przyjęcie do Wielkiego Pierścienia są nam potrzebne jak powietrze. Pomogą nam przyspieszyć przekształcenia, stworzą dla nich sprzyjający klimat. Planujemy nawiązanie współpracy ekonomicznej, szeroką wymianę turystyczną, szczególnie liczymy na waszą pomoc w odrodzeniu kultury duchowej. Tu, niestety, musimy zaczynać niemal od zera.

- Może być pan pewien. Desaures, że bezwarunkowo poprzemy wszystkie te plany.

- Wspaniale. A teraz proponuję, by poleciał pan do Werony. Jutro mam trudny dzień, muszę wystąpić w Senacie. Potem jednak nic nam nie przeszkodzi, by opracować naszą umowę.

... Stortey serdecznie objął Tropinina i nawet łzy zakręciły mu się w oczach. Grubas zestarzał się, ale jak dawniej był ruchliwy i gadatliwy. Nie spoczął dopóty, dopóki nie poczęstował gościa wyszukanymi daniami kuchni agrów — wszystkie własnego wyrobu. Po królewskiej kolacji zapro­ponował legatowi kawę, przed sobą zaś postawił puszkę ulubionej jęcz-mianki.

- Oczywiście, chciałby się pan dowiedzieć, co stało się z Ulą i Romem? Utonęli rok temu.

Tego dnia morze było niespokojne, barometr zapowiadał sztorm. Nama­wiałem ich, by byli ostrożni, ale na próżno. Nie wiem, czy powodowała nimi nierozważna odwaga, chęć rzucenia wyzwania żywiołom, czy też dziecinna pewność siebie — oboje wspaniale pływali. Wyśmiali moje obawy i wziąwszy się za ręce weszli do wody.

Burza zastała ich niedaleko od brzegu, bez trudu mogli jeszcze wrócić. Ale wpadli na pomysł, by poślizgać się na falach. I stało się coś najgorszego - wciągnął ich wir. Ach, Romie, Romie, jak mogłeś zapomnieć, że dno tworzą tu lotne piaski, a gdy jest duża fala, powstają śmiercionośne, wodne leje.

- Cóż za głupi przypadek! - zawołał mimowolnie Tropinin.

- Przypadek... - powtórzył Stortey dziwnym tonem, ni to przecząc, ni to przytakując.

Tropinin spojrzał bacznie na niego.

- Pan coś ukrywa, przyjacielu. Stortey opuścił oczy i westchnął.

- Niekiedy przychodzą mi do głowy dziwne myśli - powiedział z zasta­nowieniem. - Z nikim się nimi nie dzieliłem, ale do pana czuję bezgraniczne zaufanie. Nie wiem, jak to wyrazić... Krótko mówiąc, śmierć Roma i Uli, być może, nie była przypadkowa. Wydawało się, że jakby to los wyznaczył im taki smutny koniec. Czy sprawiam wrażenie mistyka?

- Proszę mówić dalej - rzekł Tropinin.

- Pierwsze lata po pańskim wyjeździe z Hermesa zajęła nam walka z chaserystami. Trzeba się było ukrywać, wykonywać niebezpieczne zada­nia konspiracyjnej centrali. Było to życie pełne niewygód, które wymagało od każdego z nas, by poświęcił całe swe siły duchowe i fizyczne wspólnemu, wzniosłemu celowi. Rom i Ula traktowali to jak swą własną, osobistą

sprawę - wszak to ich miłość stała się iskrą, z której rozgorzał płomień. Byli całkowicie pochłonięci romantyką rewolucji, oddawali się jej bez reszty, całym zapałem młodości i to zbliżyło ich jeszcze bardziej.

Jednak wojna domowa dobiegła końca. Młoda para wróciła do Werony. Ula zaczęła pracować jako Programistka, Rom - w zarządzie gminy agrów, jak jego ojciec. Zajęli się swoimi problemami zawodowymi. Ta gwałtowna zmiana rytmu życia, zupełnie jakby ktoś przesiadł się z ekomobilu na leniwego konika - wyjaśnił Stortey - nie była dla nich prosta. Przywykli, że są ciągle razem i w żaden sposób nie mogli pogodzić się z tym, że obecnie muszą widywać się tylko od czasu do czasu. W dodatku byli dosłownie wstrząśnięci, gdy chaserystom udało się na kilka dni zablokować wszystkie aty na całej planecie.

- W jaki sposób?

- Za pośrednictwem jakiegoś generatora promieni Z. Zupełnie się w tym nie wyznaję. Na szczęście, podziemne laboratorium szybko zostało wykryte i unieszkodliwione. Teraz próbuje się wykorzystać to urządzenie dla potrzeb łączności kosmicznej. Jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

- Ciekawe.

- Tak, teraz można o tym mówić ze spokojem. Ale wtedy było nam ciężko, och, jak ciężko. Zaczęła się panika, tysiące osób ogarnęło szaleńs­two, popełniali samobójstwa. Roma i Ulę ogarnęła prostracja i mam wrażenie, że do końca nie mogli otrząsnąć się z tego szoku, żyli w strachu, że ten koszmar może się w każdej chwili powtórzyć.

- Chwileczkę, Stortey, przecież Rom, o ile pamiętam, pilnie studiował matematykę.

- Niestety, biedak tak się zajął swoim zarządem, że nie miał głowy do teorii względności. Proszę nie zapominać, że Rom i Ula wyrastali i byli wychowani jako profesjonaliści. Nie zdając sobie z tego sprawy, jako pierwsi rzucili wyzwanie klanowości, lecz sami nie byli już w stanie całkowicie się zmienić. Czyż zresztą nie jest tak z nami wszystkimi? Na przykład ja. Bardzo się zmieniłem w czasie naszych przygód -znienawidzi­łem system klanowy, który poprzednio uważałem za szczyt doskonałości, zacząłem święcie wierzyć w to, co nasz wspólny przyjaciel Desaures nazywa harmonijnym uniwersalizmem, walczyłem o niego, przelałem nawet pół litra swej bezcennej krwi. Teraz czytam sobie popularne książeczki, w których piszą o rozmaitych różnościach, ale w głębi duszy jestem nadal zakamieniałym agrem, którego w gruncie rzeczy nic specjalnie nie obcho­

dzi, ani matematyka, ani żadne inne mądrości. Przyznam się panu w tajem­nicy, niech pan tylko obieca, że nie powie o tym naszemu miłemu Pierwszemu Konsulowi, że cały ten jego uniwersalizm przyjmuję maleńki­mi porcjami, jako karę za grzechy. Wystarczy jednak, że pogrzebię się trochę w ziemi, a już moja dusza ulatuje ku niebiosom.

Tropinin uśmiechnął się, widząc przed sobą dawnego Storteya.

- To dlatego, że jeszcze pan w tym nie zasmakował.

- I nie zasmakuję, już za późno - z całkowitym przekonaniem odparł Hermesjanin.

- Odbiegliśmy od tematu - powiedział Tropinin delikatnie.

- Zostało niewiele do dodania. Rzadko widywałem młodych Monte-ków, byłem zajęty nie mniej niż oni. Proponowano mi różne zaszczytne funkcje, wolałem jednak wrócić jako wychowawca na Uniwersytet. Ale kiedy udawało mi się wygospodarować trochę czasu i wpadałem na chwilę, to czułem, że coś jest nie tak. Pojawiła się u nich jakaś zwiększona nerwowość, czy też jakieś napięcie wewnętrzne. Próbowałem porozmawiać z nimi szczerze, ale się wykręcali, mówili, że wszystko jest w porządku i że staję się podejrzliwym staruszkiem, który przypisuje innym swoją własną melancholię.

Pewnego razu Rom zdobył się na szczerość. Siedzieliśmy przy jęczmian-ce, wspominaliśmy nasze perypetie, klęliśmy Chase'a, kpiliśmy z Golema i Rozalindy, chwaliliśmy Desauresa, wspominaliśmy również z sympatią pana, signor legat. Nagle wstrząsnęła mną jedna jego wypowiedź. „Wiesz co, obaliliśmy klanowość, ale ona wciąż nam krępuje ręce. Ileż wody upłynie, zanim wyrośnie nowe pokolenie Hermesjan - wolne od ograniczo­ności i nietolerancji, ludzi głębokich i harmonijnych, a przy tym nie przypominających zadowolonych z siebie wszystkowiedzących mądrali, ale wiecznych poszukiwaczy prawdy. I żeby ta mądrość nie zagłuszyła w nich uczuć, nie pozbawiła zdolności kochania".

Stortey zamilkł i zapatrzył się gdzieś w bok. Tropinin długo nie mógł się zdecydować, by wyrwać go z tej ponurej zadumy.

- A więc? - zapytał wreszcie.

Stortey spojrzał na niego nieprzytomnie, jak zbudzony ze snu.

- Ach tak, czeka pan na ciąg dalszy... Ale to już wszystko.

- Nie zrozumiałem. Czyżby pan podejrzewał, że Rom i Ula...

- Bzdura! - Gniewnie przerwał mu wychowawca. - Przypuszczam jedynie, że ten stan napięcia nerwowego, w którym się znajdowali, zagłuszył instynkt samozachowawczy. Być może są to brednie, przesada, ale wciąż nie

mogę uwolnić się od myśli, że Rom i Ula stali się jednymi z ostatnich ofiar profesjonalnej klanowości, niech ją diabli!

Do pokoju wbiegł pięcioletni chłopczyk, Stortey odegnał ponure myśli i zawołał wesoło.

- Otóż i Tibor! Zapoznaj się z panem legatem, opowiedz, co umiesz?

- Dobry wieczór, signor.

- Witaj, chłopcze. No więc, co umiesz?

- Umiem już bardzo dużo - oznajmił Tibor - aż się w głowie kręci.

- Kim będziesz, gdy dorośniesz?

- Jeszcze się nie zdecydowałem. Chciałbym zostać pilotem-kosmonau-tą. Ojciec opowiadał mi o Ziemi i innych planetach Wielkiego Pierścienia.

- Powiedz nam wiersz ojca - rzekł Stortey. Tibor zamyślił się na chwilę i zaczął deklamować.

Słowa w naszych czasach się wytarty, Kiedy do nich sięgniesz - co tu kryć! Czarne bez problemów zrobisz białym. Białe bez problemów zmienisz w czerń. Możesz błękit łatwo zmienić w granat, Sprawić, że się czerwień splami krwią... Skąd wziąć słowa, których nam potrzeba? Nie wierz słowom - w oczy miłej spójrz.

- Rom napisał wiele wierszy - wyjaśnił Stortey - niedawno je wydano. Pierwsze wiersze na Hermesie. Czytał je Tiborowi, a chłopiec ma wspaniałą pamięć.

- Nie chciałbyś zostać poetą, jak twój ojciec? Co, Tiborze?

- Chciałbym. Poetą i kosmonautą.

- No to wspaniale. Będziemy czekać na Ziemi, aż dorośniesz i przylecisz do nas w gości.

Tropinin, po rozstaniu ze Storteyem i jego wychowankiem, spacerował po wieczornej Weronie. Zajrzał do baru, w którym pamiętnej nocy rozmawiał z Desauresem, zatrzymał się na chwilę koło hotelu „Siedem razy siedem", pospacerował po parku graniczącym z pałacem Kapuletów, w którym ostatek swych dni spędzała samotna, na wpół obłąkana Marta. Alejkami błądziły zakochane pary. Życie toczyło się dalej.

Tropinin poprosił jakiegoś przechodnia, by wskazał mu drogę do miej­sca, w którym dawniej stał dom Monteków. Już z daleka dostrzegł wznoszący się tam pomnik z brązu. Ula - delikatny profil, wysoka, szczupła

sylwetka - jak na obrazach Cranacha czy Botticellego. I Rom - barczysty i silny. Rzeźbiarz przedstawił ich pierwsze spotkanie na brzegu morza.

Tropinin długo stał przy pomniku, na nowo przeżywając minione chwile. I dopiero gdy zbierał się do odejścia, zauważył napis na cokole:

Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył, jak ta historia Julii i Romea.

Wyrażam swą głęboką wdzięczność wszystkim przyjaciołom Hermesja-nom, bez których pomocy ta opowieść nie ujrzałaby światła dziennego. Szczególnie serdecznie dziękuję signorowi Storteyowi za bezcenne wiado­mości, które pozwoliły mi niemal z dokumentalną precyzją przedstawić historię miłości Roma Monteki i Uli Kapuleti.

A przy okazji, o nazwiskach. Proszę czytelników, aby wybaczyli mi mistyfikację, ale jak sądzę, sami zorientowali się, że nie ma tu żadnych cudownych zbiegów okoliczności, lecz zwykły zabieg literacki. Po pierwsze, prawdziwe imiona i nazwiska bohaterów wydały mi się nie dość ciekawe. Po drugie, uznałem za stosowne przeprowadzić paralelę, by czytelnik, nie tracąc czasu na domysły, zastanowił się nad tym, jak jednorodna jest w swej istocie, a zarazem jak nieskończenie różnie dźwięczy melodia miłości, przede wszystkim zaś, jak wielka jest jej życiodajna siła. Czy w XVI wieku na Ziemi, czy w XXV na Hermesie, wszędzie prawdziwe, nietuzinkowe uczucie, obalając przegrody, zasypując przepaści, zbliżając bieguny o od­miennych znakach, zrównuje zakochanych i tym samym otwiera społeczeń­stwu oczy na nonsensy jego ustroju społecznego.

Prawdę mówiąc, właśnie dlatego, że burza na Hermesie zrodziła się z pieśni skowronka, musiałem zabrać się do nietypowego dla mnie zajęcia i zamiast sprawozdania z wyjazdu służbowego napisałem powieść. Mam nadzieję, że czytelnicy z wyrozumiałością potraktują jej artystyczne niedos­tatki. Zresztą—jest to jeszcze jeden argument przemawiający za rozsądnym profesjonalizmem. Niedobrze, jeżeli buty szyje cukiernik, ale nawet cukier­nikowi nie zaszkodzi znajomość teorii względności. Oto, jak sądzę, cała mądrość.

Przyznam się szczerze, że najwięcej trudności sprawiały mi stronice, na których występuje „signor legat" - to niełatwe mówić o sobie w trzeciej osobie! W każdym razie starałem się uniknąć autoreklamy i opowiedzieć o roli, jaką w wydarzeniach na Hermesie odegrał Ziemianin, możliwie jak

najobiektywniej. Mimo wszystko jest to sprawa delikatna i wszystkich nie sposób zadowolić. Jedni będą niezadowoleni, że Ziemianin, choć nieśmia­ło, próbował wstawić się za młodymi ludźmi u Wielkiego Matematyka i nawet wdał się w bójkę w knajpce „Wstąp, nie pożałujesz". Inni będą mieć mu za złe obojętność w stosunku do losów Uli i Roma, niegodną posła wielkiej cywilizacji. Niech jednak zapoznają się najpierw z obowiązują­cymi w tym względzie instrukcjami (patrz: "Zbiór dokumentów regulu­jących kontakty kosmiczne". T: 12, s. 114).

Anatol Tropinin komandor łączności międzyplanetarnej



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W specpułku nie było lepszego pilota na tupolewach Nasz Dziennik, 2011 01 20
Rybiński Jeszcze nigdy nie było tak niebezpiecznie na rynkach finansowych
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4
NIKT NA ŚWIECIE NIE WIE
NA POCZĄTKU NIE BYŁO NIC
Matma, co na niej nikogo nie bylo
Historia anestezjologii na swiecie i w Polsce
ZADANIA KTÓRYCH NIE BYŁO NA MOODLU KOŁO I
historia-gospodarka na swiecie (2) , WEKSLE - pisemne zobowiązania doz zapłacenia wskazanej osobie o
Muzea na świecie - rys historyczny, Teksty - opracowania kulturoznawcze
Każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem , nikt na świecie nie jest od niej wolny uczyń
NIKT NA ŚWIECIE NIE WIE
07 Nikt na świecie nie wie
Nie żyje jeden z najsłynniejszych hakerów na świecie, PAMIĘTNIK
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4

więcej podobnych podstron