Daniel Greps
Dotyk Anioła
Zostały cztery.
Rozparty wygodnie w fotelu, zaciągam się głęboko.
Pierwszy papieros, odkąd dowiedziałem się, że mam raka
płuc. Rzuciłem palenie na całe siedemnaście godzin.
W tym czasie zdążyłem przemyśleć wiele spraw,
niektóre po wielekroć. Poznałem także encyklopedyczną
definicję nałogu. Otóż jest to „zakorzeniona dysfunkcja
sprawności woli przejawiająca się w chronicznym
podejmowaniu szkodliwych dla organizmu decyzji, które
są sprzeczne z przesłankami rozeznania intelektualnego".
Nic dodać, nic ująć.
Nie dalej jak tydzień temu Bernard powiedział mi
przy piwie: „Pamiętam, jak zaczynałeś palić. Połowa
liceum śmiała się za twoimi plecami, kiedy przychodziłeś
w przerwie do szatni i sępiłeś fajkę albo macha, bo nigdy
się nie zaciągałeś”. Urocze. Miałem wrażenie, że ma
ochotę dorzucić: „Gratuluję wytrwałości w głupocie”.
Cóż, jak widać, w końcu nauczyłem się zaciągać.
Nauczyłem się tak doskonale, że teraz nie mogę przestać.
Palę od dwudziestu sześciu lat. Rano budzę się z
ochotą na dymka, zasypiam mając w ustach smak
papierosa. Smakują mi jak cholera. Nie to, co w liceum.
Kiedy cztery lata temu niewielka prywatna korporacja
z Teksasu, znana wyłącznie w wąskich kręgach jako
MEDICON, ogłosiła, że wynalazła antidotum dla palaczy,
bynajmniej nie podskoczyłem z radości. Zamiast tego
sięgnąłem
po
kolejnego
papierosa.
Wcześniej
bezskutecznie próbowałem rzucić palenie, i to nie raz.
Żułem specjalne gumy, przyklejałem plastry. Dałem sobie
nawet wszyć pod skórę jakieś świństwo. Wszystko na nic.
Nic dziwnego, że byłem sceptycznie nastawiony do takich
rewelacji. A tu proszę: w telewizji pokazano światu
pierwszych cudownie uleczonych z nałogu. Jak jeden mąż
uśmiechali się szeroko, a na ich twarzach gościł wyraz
lekkiego niedowierzania. Niezwykły specyfik nosił
początkowo nazwę ANTINIKOTIN, lecz żarłoczne media
szybko wymyśliły bardziej adekwatną: ochrzczono go
„Dotykiem Anioła" Z wyglądu lek niczym nie różnił się
od zwykłego papierosa.
I wystarczył jeden, j e d e n j e d y n y , byś raz na
zawsze skończył z nałogiem.
Jeden.
Gaszę niedopałek w popielniczce i ponownie sięgam
po paczkę. Nie czuję przymusu, by od razu zapalić
następnego, po prostu z fajką lepiej mi się myśli. A jednak
z przyzwyczajenia przypalam papierosa i wkładam go do
ust, perfekcyjnym ruchem, który wykonywałem już... sam
nie wiem ile razy. Dziesiątki, a może setki tysięcy?
Jeszcze trzy.
Nadzwyczajne było, że lek wynaleziony przez
MEDICON nie powodował skutków ubocznych. Mało
tego: szybko odkryto, że w istocie jego działanie ma
więcej zbawczych mocy, niżby śmieli marzyć twórcy
„Dotyku Anioła". ANTINIKOTIN niszczył komórki
rakowe. Wpływał korzystnie na dolegliwości sercowe.
Niwelował stres. Obniżał poziom złego cholesterolu we
krwi... Pamiętam, jaka burza rozpętała się wówczas w
mediach. Euforia granicząca z histerią. „TO CUD!!!“ –
krzyczały nagłówki gazet. „DOTYK ANIOŁA OKAZUJE
SIĘ DOTYKIEM BOGA!“
Ja też dałem się w końcu porwać fali entuzjazmu.
Uwierzyłem, że skończyły się moje problemy z nałogiem.
Nawet gdyby ów lek miał kosztować fortunę, to co?
Gdybym policzył, ile pieniędzy wywaliłem w życiu na
fajki, pewnie nawet bardzo wygórowana cena byłaby
zaledwie ułamkiem tamtej kwoty. W najgorszym razie
taki wydatek zwróciłby się w przyszłości, zapewne z
nawiązką...
Dzień, w którym uwierzyłem, był dla mnie dniem
triumfu ludzkości. Oto geniusz Homo sapiens zdobył
kolejny szczyt, który jakże długo wydawał się
nieosiągalny. Kolejny demon ludzkości został pokonany...
Miało być pięknie, ale nie było. Nie pozwoliły na to
koncerny tytoniowe.
Dla nich wprowadzenie leku oznaczało totalne
bankructwo. Nic więc dziwnego, że aby nie znaleźć się na
dnie, właściciele koncernów dogadali się z Rustinem
Randallem,
potentatem
naftowym
i
właścicielem
MEDICONu w jednej osobie, który badania nad
ANTINIKOTINEM finansował z własnej kieszeni.
Producenci papierosów woleli zapłacić mu kilkanaście
miliardów dolarów, gotówką, w jednej transzy, niż
dopuścić, by lek trafił do powszechnej sprzedaży. Facet
zrobił interes życia.
Niemoralne? A kogo to obchodzi! No, poza
nawróconymi palaczami, naturalnie.
Wszakże ostatecznie „Dotyk Anioła“ wypuszczono
na rynek. Równo sto papierosów zawierających cudowny
lek trafia rocznie do stu wybranych losowo paczek ze
zwykłymi papierosami. Sto – każdy w innej paczce. Taka
decyzja spowodowała oczywiście ogromne wzburzenie
opinii publicznej. Media określiły sytuację mianem
skandalu. Przewidywano – zresztą jak najbardziej słusznie
– że spowoduje to, iż liczba papierosów wypalanych przez
nałogowców pójdzie ostro w górę. Jedyną reakcją władz
ogólnoświatowych było podniesienie o kilka procent
podatków z tytułu obrotu produktami tytoniowymi.
Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że rządy już
dawno uzależniły się od przychodów uzyskiwanych dzięki
sprzedaży
papierosów.
Sama
Unia
Europejska
zawdzięczała „dymkowi" ponad pięćdziesiąt miliardów
euro rocznie. Zresztą tytoń jest wciąż produktem
legalnym, opodatkowanym, a jego uprawy są często
dotowane – na przykład przez wspomnianą Unię
Europejską – więc tak naprawdę niewiele można było w
tej sprawie zrobić. Kolejną falę krytyki spowodowała
wypowiedź jednego z bossów koncernu Marlboro, który
podczas konferencji prasowej w odpowiedzi na ataki
dziennikarza odparł, iż „choroby i przedwczesne zgony
palaczy zmniejszają obciążenie ekonomiczne krajowych
systemów opieki zdrowotnej", za przykład podając
Republikę Czeską, gdzie jakoby były prowadzone badania
na ten temat – z których to badań rzekomo wynikało, że
przedwczesne
zgony
spowodowane
nałogiem
nikotynowym przyczyniły się do zaoszczędzenia przez
władze tego kraju blisko dwustu milionów euro rocznie.
Choć jasne było, że powiedział prawdę, reakcji nietrudno
się domyślić. Takich prawd nie mówi się głośno, nawet
dzisiaj.
Tak czy inaczej koncerny tytoniowe zrobiły złoty
interes dobijając targu z firmą MEDICON. Czytałem
gdzieś, że w początkach XXI wieku roczna sprzedaż
papierosów osiągała wartość 300-400 miliardów dolarów
na rok; w ostatnich latach ta suma wzrosła czterokrotnie.
Osiem
największych
koncernów,
najbardziej
zainteresowanych karkołomnym projektem, zbiło fortunę,
inne przyłączały się do nich bądź upadały. Ja sam palę
teraz średnio trzy paczki dziennie zamiast półtorej czy
dwóch, jak kiedyś. To chyba najlepszy komentarz do całej
sytuacji.
Od jakiegoś czasu w telewizji, obok zwycięzców gier
liczbowych takich jak nasz toto-lotek, pokazują każdego
szczęśliwca, który trafił na „Dotyk Anioła“ w swojej
paczce. Jeden z nich, staruszek z łysiną upstrzoną
plamami wątrobowymi wyglądającymi jak ślady po
kawie, rozpłakał się. „Mam czterdzieści siedem lat“ –
bełkotał, a ja patrzyłem na niego z niedowierzaniem.
Wyraźnie widziałem, jak w pewnym momencie pomiędzy
jego rozedrganymi wargami pękła bańka śliny. – „Jestem
po dwóch chemioterapiach, nie wierzyłem, już nie
wierzyłem... "
Zastanawialiśmy się niedawno z Bernardem, czy aby
przypadkiem cała ta sprawa z „Dotykiem Anioła" nie jest
wielką mistyfikacją, gigantyczną kampanią reklamową
połączoną z łzawą telenowelą, krótko mówiąc: czy to aby
nie przekręt wszechczasów.
Możliwe, prawda? Ale nie chcę w to wierzyć. Chcę...
Znaleźć „Dotyk Anioła“. Oto, czego pragnę. O
niczym innym nie marzę.
Ostatnio przerzuciłem się na amerykańskie fajki,
chociaż są droższe, gdyż wydaje mi się, że wśród nich jest
większa szansa trafić... I nie obchodzi mnie, co mówią, że
to nie ma znaczenia. Już ja tam wiem swoje. Na liście
szczęśliwców nie ma ani jednego Polaka, za to
Amerykańców jest sześćdziesięciu czterech...
Zwłaszcza teraz, kiedy z ust lekarza padł wyrok... co
mam robić? Każdy wypalony papieros to krok w stronę
przepaści, lecz zarazem jest przecież jeszcze nadzieja, ona
umiera ostatnia. Może w tej paczce, może w następnej?
Może już jutro, może w przyszłym tygodniu?...
Jeden papieros, który sprawi, że zmartwychwstanę.
Między palcami został mi tylko filtr i siwy słupek
popiołu. Wrzucam go do popielniczki i sięgam po paczkę.
Zostały dwa.
Zaciągając się dumam jeszcze raz o tym wszystkim.
Tej nocy niewiele spałem. Czarne miałem myśli, czarne
jak sama noc. Myślałem o Ziemi, o tym, jak pędzi przez
kosmos po orbicie niczym kulka w ruletce wprawionej w
ruch przez krupiera – Stwórcę. Każdego roku, miesiąca,
może tygodnia, orbitę naszej planety przecinają setki
milionów asteroid, z których co najmniej kilka tysięcy jest
wystarczająco dużych, by unicestwić naszą cywilizację. A
jednak większość z nas żyje w błogiej nieświadomości,
nie zdając sobie sprawy, że egzystujemy na krawędzi, o
krok od zagłady... Mkniemy naprzód jak człowiek
przebiegający w poprzek ruchliwą wielopasmówkę albo
pojazd
bez
hamulców
przejeżdżający
pędem
skrzyżowanie za skrzyżowaniem, aż natrafi na czerwone
światło i...
Co więcej – nic nie można na to poradzić. Pierwsza
zauważona asteroida, która miała apetyt na destrukcję,
minęła Ziemię u schyłku dwudziestego wieku w
odległości
zaledwie
stu
siedemdziesięciu
tysięcy
kilometrów. Jak ktoś się wyraził – w kosmicznej skali
odpowiadałoby to kuli, która przestrzeliła rękaw, nie
dotykając ręki. Dostrzeżono ją dopiero, kiedy nas minęła.
Jakże niewiele brakuje nam do końca! Świadomość
tego budzi we mnie grozę, ale i uczucie ekscytacji. Oto
Stwórca dał nam życie, lecz równocześnie zadbał, żeby
było ono wystarczająco kruche, tak byśmy nie mogli być
pewni jutra. To genialne! Na myśl o tym czuję, jak
adrenalina tańczy we mnie. Podobne uczucie miałem jako
dziecko, kiedy stojąc na balkonie zastanawiałem się, jak
by to było – wyjść poza barierkę dzielącą mnie od
betonowej przepaści i znaleźć się o włos od lotu w nicość.
Stanąć oko w oko z Kostuchą, poigrać z nią...
Wiedziałem, że nie wolno mi tego spróbować, ale tym
większą miałem ochotę. Rozluźnić uchwyt, na pół
uderzenia serca znaleźć się po drugiej stronie. Tylko jeden
krok, zakładając, że mieszkasz odpowiednio wysoko...
Robię sobie drinka z wódki i coli, wypijam. Smakuje
ohydnie. Odstawiam colę i nalewam do szklanki samej
wódki.
Czy warto przejmować się rakiem, skoro i tak
nieustannie stoimy w obliczu Absolutu? Może taka
asteroida wykończy mnie szybciej niż choroba? Odnajdzie
nas, zanim trafię na „Dotyk Anioła”. Jedno wielkie
„bum!“ i w okamgnieniu wszystko zgaśnie jak płomyk
świecy.
Myślałem też, czy samemu z tym nie skończyć. I
odkryłem, że jestem tchórzem. Boję się, i wstyd mi z tego
powodu. W dzieciństwie często chodziłem z kumplami za
miasto; stawaliśmy koło torów kolejowych i czekaliśmy
na pociąg, a kiedy nadjeżdżał, przebiegaliśmy tuż przed
nim i znikaliśmy w zaroślach po drugiej stronie. Chodziło
o to, by wyczekać, aż żelazny potwór będzie naprawdę
blisko – im bliżej, tym lepiej. Wtedy czułem tylko
przyjemny dreszcz, taki sam jak na balkonie. A teraz,
kiedy odwaga potrzebna mi jest jak spragnionemu woda –
boję się, bo wiem, że kiedy już zgaszę światło, nie będę
mógł z powrotem go włączyć. To mnie paraliżuje. Ale
wstyd mi, że trzymam się tego zasranego życia kurczowo,
jak gówniarz matczynej spódnicy.
Kaszlę chrapliwie. Boli, w płucach. Gaszę niedopałek
w popielniczce. Wałkuję w głowie wszystko od początku.
Jeszcze raz. I jeszcze. Może jednak zdobędę się na
odwagę.
Sięgam po paczkę leżącą na stoliku.
Ostatni.