67
duchowych rozterek i niepokojów. Nie mógł zupełnie poj Tamtego wiata. Puste bł kity napawały
go przera eniem. Była to zapewne bezbo na rewolta wyobra ni, a nade wszystko poga skich
zmysłów. Absolutnie nie był w stanie zrozumie , jak mo na istnie bez domu, bez skrzypi cych
schodów i por czy, bez zasłon i wieczników. A tak e bez tkanin, w ród których sp dził całe ycie.
Jaka nieubłagana siła zabiera nam chłód szorstkiego jedwabiu, czarn wełn przelewaj c si przez
r ce jak łagodna fala, płótno przypominaj ce tafle stawu ci tego lodem, welur łaskocz cy jak mech.
koronki, które zdaj si szepta kobiece sekrety?
Anslo odchodził przed zapadni ciem zmroku i na po egnanie dotykał zimnymi palcami r ki
przyjaciela.
Niewiele zostało czasu.
Jutro, pojutrze wejdzie słu ca ze niadaniem i wyda krótki okrzyk.
I wtedy zasłoni wszystkie lustra w domu i odwróc wszystkie obrazy do cian, aby wizerunek
dziewczyny pisz cej list, okr tów na pełnym morzu, wie niaków ta cz cych pod wysokim d bem nie
zatrzymywał w drodze tego, który w druje ku wiatom niewyobra alnym.
66
dziewczyn . Sam poszedł z ni na plac, z którego odje d ały wozy w kierunku Hoorn, obj ł j po
ojcowsku, wcisn ł w r k 14 florenów i 8 stuwerów.
Znikn ła w tłumie. Nie widział, czy wsiadła do wozu. Je li poszła do zajazdu „Pod Czarnym Kogu-
tem", który znajdował si po drugiej stronie ulicy i słyn ł z najgorszej reputacji (znali go dobrze ma-
rynarze spragnieni taniej miło ci), jej los był przypiecz towany. Ta my l, a zwłaszcza zwi zane z ni
lubie ne obrazy, prze ladowały go przez lata.
Pracował z dawn energi , ale bez uskrzydlaj cego wszelkie poczynania entuzjazmu. Czasem zdarzało
si , e rezygnował z kupna du ych partii towaru na korzystnych nawet warunkach, mówi c: „Zosta-
wiam to młodym; ja teraz obchodz moje wło ci, sprawdzam mury, zamki, ła cuchy". Interesy szły
jednak nie gorzej ni przedtem.
Na wiosn umarła Anna.
Teraz był sam. My lał jaki czas o tym, e trzeba uwie czy pami o sobie i Annie w kamieniu —
miała to by płaskorze ba wmurowana w cian Nieuwe Kerk, przedstawiaj ca oboje mał onków
trzymaj cych si za r k ; u spodu cytat z Pisma: „Przeto ałuj i pokutuj w prochu i popiele". Ale
zdrowy rozs dek Cornelisa, który go nigdy nie opuszczał, nawet gdy zbli ał si —- rzadko co prawda
— do sfer rozumowi niepodległych, podszeptywał, e ten, który naprawd korzy si przed Panem, nie
wznosi sobie pomników z marmuru. Odsun ł tedy t pokus . „Wystarczy mi prosta płyta na posadzce
ko cioła", powiedział zdumiony własn skromno ci .
Nowa idea wyzwoliła w nim nie przeczuwane rezerwy inicjatywy, pomysłowo ci i zapału. Udało mu
si przekona nad wyraz oszcz dnych konfratrów (był od lat dziekanem cechu) o konieczno ci
wzniesienia domu dla sierot. W Cornelisa wst pił duch młodego przedsi biorcy, co wi cej, apostoła
sprawy. Dwoił si i troił — organizował kwesty, festyny i loterie, ma-
j ce zasili fundusze przedsi wzi cia, zatwierdzał plany, dogl dał post pów budowy, godzinami
konferował z murarzami i cie lami o ka dym szczególe. Lubił przechadza si po dziedzi cu
przyszłego sieroci ca i kre li lask na tle nieba nie istniej ce jeszcze ciany i okna, pi tra, gzymsy i
spadzisty dach.
Wieczory sp dzał w domu, w „ ółtym pokoju", którego okna wychodziły na ogród. Stał tam fotel
obity czerwonym kurdybanem, w którym pan Jong (ile to lat temu) czytał półgłosem swoich
łaci skich poetów. Był to najbardziej czcigodny sprz t domostwa — jakby okr t flagowy, który
dowodził flot łó ek, stołów, ławek, krzeseł, przepa cistych szaf i kredensów. Cornelis brał na chybił
trafił par ksi ek z biblioteki, zagł biał si w owym fotelu, przegl dał ostatni numer „Merkuriusza
Holenderskiego", w którym zawsze było tyle ciekawych wiadomo ci o po-wodziach, intrygach
dworskich, giełdzie, cudach i zbrodniach. Nie czytał wiele; słuchał gwarów ulicy i szmerów domu. Z
ogrodu dochodziła mocna wo narcyzów, dzikich ró i szafranu.
Kiedy tak dawał si unosi szmerom i zapachom, do wiadczał, e czas nie jest mu powolny. Przedtem,
w okresie młodo ci, był jego panem, potrafił go zatrzyma lub przyspieszy , jak rybak, który nurtom
rzeki narzuca rytm własny. Teraz czuł si jak kamie rzucony na dno, kamie obrosły mchem, nad
którym przetacza si ruchomy bezmiar niepoj tych wód.
Ksi ka zsuwała si z kolan. Zapadał w odr twienie. Coraz cz ciej słu ca musiała go budzi na
kolacj .
Wkrótce po hucznie obchodzonych urodzinach (sko czył 60 lat) — zachorował. Lekarze skonstato-
wali gor czk ółciow , zalecili spokój oraz zapewnili, e pacjent szybko powróci do zdrowia.
Przezorny Cor-
nelis sporz dził testament i polecił spłaci przedterminowo zaci gni te po yczki. Stan firmy
przedstawiał si nast puj co: aktywa — 12 000 florenów, łatwo ci galne wierzytelno ci — 9300
florenów i 5100 florenów w papierach warto ciowych i akcjach Kompanii Wschodnio-Indyjskiej.
Słabł coraz bardziej, nie podnosił si ju teraz z łó ka. Lekarze przepisywali kompresy z ziół, prze-
ró ne mikstury — wino chinowe, tynktur z aloesu, wyci g z gencjany, spuszczali te krew, na koniec
polecili kła na piersi chorego głowy paj ków w łupinie włoskiego orzecha, a gdyby to nie pomogło,
zast pi głowy paj ków wersetami z Biblii. Nauka najwidoczniej ust powała dyskretnie miejsca
wierze.
Codziennie około pi tej — lato było pogodne, bardzo ciepłe — przychodził stary przyjaciel Troosta
Abraham Anslo, niegdy sławny na cał Holandi kaznodzieja, dzi milcz cy staruszek z siw , rzadk
brod i wiecznie załzawionymi oczami. Siadał w nogach łó ka; u miechali si do siebie; ich dialog
toczył si poza słowami i czasem. Chory miał ogromn potrzeb zwierzy si ze swoich w tpliwo ci,
65
odbyło
si to we własnym ogrodzie, kiedy wypalił do domniemanej sowy zakłócaj cej spokój nocy. Kolba
strzelby, ozdobiona inkrustacj , przedstawiała S d Parysa na tle rozległego, górskiego krajobrazu; naj-
bardziej cenił Cornelis t wła nie cz
broni, uwa aj c metalow rur za zbyteczny dodatek.
Po tych historycznych ewenementach ycie toczyło si zwykł kolej . Interesy szły znakomicie, tylko
Jan dostarczał rodzicom nieustannych kłopotów i zmartwie ; nie uczył si , uciekał z domu, przebywał
w towarzystwie sko czonych urwipołciów. Ale syn marnotrawny wracał jednak zawsze na łono
rodziny i wtedy odbywała si biblijna scena pełna łez, skruchy i wybaczenia. Wydawało si , e w
ko cu sprawy uło si pomy lnie dla wszystkich. Tylko Anna słabła, postanowiono wi c przyj
trzeci słu c ; spo ród wielu kandydatek wybrano młod chłopk fryzyjsk imieniem Judith.
Jej uroda nie była ol niewaj ca, ale budziła w duszy pana domu niejasne i błogie wspomnienia
odległego dzieci stwa. Bardzo j lubił i obdarowywał, z pro b , aby nikomu o tym nie mówiła,
wst kami i klamerkami stosownymi do jej rudych, puszystych włosów. Wyjednał u ony pozwolenie,
aby Judith pomagała mu w sklepie wieczorem. To, e zostawali sami i zamykali drzwi na klucz,
mogło si zdarzy dwa albo trzy razy. Ale złe j zyki s siadów plotły o zgorszeniu. Anna cierpiała
ostentacyjnie i w milczeniu.
Cornelis zacz ł cz ciej bywa u balwierza. Grał godzinami na flecie. Stał si gadatliwy, gło ny i nad-
miernie wesoły. Pewnego dnia zwierzył si Annie, e chce zamówi portret. Polecono mu malarza,
który mieszkał na Rozengracht i jest, czy te był, wzi tym portrecist , a tak e twórc religijnych
płócien. Ubra-
ny od wi tnie udał si wi c do niego. Nazwisko wypadło mu z głowy, ale przechodnie wskazali mu
dom. Malarz przyj ł go niezbyt uprzejmie. Miał blisko osadzone, widruj ce oczy i grube r ce
rze nika; ubrany byt w długi poplamiony fartuch, a na głowie miał dziwaczny turban. Wszystko to
byłoby jeszcze do zniesienia, ale cena za portret, któr podał ten gbur — 300 florenów — zbiła
Cornelisa z tropu (przeliczył to zaraz na łokcie dobrej tkaniny wełnianej). Zapanowało kłopotliwe
milczenie. W ko cu malarz o wiadczył, e mo e sportretowa Cornelisa jako faryzeusza, i wtedy cena
b dzie znacznie ni sza. Tu jednak zagrała ura ona duma kupca bławatnego. Chciał by wyobra ony
— takim, jakim był — u szczytu powodzenia, w łagodnym blasku szcz cia, ale bez niepotrzebnych
symboli i dekoracji, z własn , du głow otoczon bujnymi włosami, z przenikliwymi oczami
patrz cymi z zaufaniem w przyszło , grubym nosem, wargami smakosza, a tak e mocnymi, opartymi
o ram obrazu dło mi, w które mo na zło y nie tylko sprawy firmy „Jong, Troost i Syn", ale tak e
losy miasta (w tym czasie Cornelis marzył o godno ci burmistrza). Nic dziwnego, e do umowy o
dzieło nie doszło. Pó niej kto podał mu nazwisko innego sławnego portrecisty z Haarlemu, nigdy
jednak do niego nie dotarł, gdy głow jego zaprz tn ły powa ne kłopoty i zmartwienia.
Nie wiadomo sk d i kiedy przychodzi burza, która wstrz sa fundamentami domu (a wydawało si , e
jest wieczny) i w nagłym wietle błyskawicy ukazuje nico plonów zbieranych mozolnie przez całe
ycie. Jan, jedyny syn i nadzieja, przyszły dziedzic firmy, uciekł z domu na dobre. Zostawił list, e za-
ci ga si na okr t, podał nawet jego nazw , ale szybko stwierdzono, e takiego statku nie ma i nie
było.
Pozostawało wi c tylko ponure przypuszczenie, i chłopak, a wła ciwie ju m czyzna, przystał do pi-
ratów, do tych nikczemników, którzy wyrzucaj za burt Bibli , ró aniec i dziennik okr towy, aby po
yciu pełnym zbrodni sko czy w lochach lub na szubienicy.
Po raz pierwszy Troost poczuł si skrzywdzony i upokorzony. Anna cierpiała wprawdzie tak e, ale
spokojnie w gł bi swej nieprzeniknionej macierzy skiej istoty. Natomiast rozległe cierpienie
Cornelisa obejmowało wiele sfer duszy: było to przera enie nagłym ciosem fortuny, która, dotychczas
yczliwa, ukazała raptem prawdziw , szydercz twarz; czuł si odarty z dobrego imienia i zasług,
wci powracało w my li okrutne zdanie: „Jestem ju tylko ojcem złoczy cy"; utracił wiar w jedyn
ludzk nie miertelno , wyra aj c si w nadziei, e w rejestrze gildii sukienników b dzie si
powtarzało przez wieki nazwisko Troost, otoczone ludzkim szacunkiem i zaufaniem.
Na domiar złego afera z Judith (zdaniem Cornelisa nie było adnej afery) nabierała coraz wi cej
rozgłosu. Istotnie, po zamkni ciu sklepu zostawał z ni coraz dłu ej, co stanowiło wystarczaj cy
powód do plotek. Znajomi odpowiadali na pozdrowienia zmru eniem oka i szelmowskim u miechem,
które zapewne oznaczało: „No, no, nie przypuszczali my, e jeste taki zuch". Natomiast w czasie
nabo e stwa w ko ciele s siedzi z ławki woleli sta na kamiennej posadzce, aby da do zrozumienia,
e pustka, która go otacza, wyra a surowe napomnienie. Postanowił wi c dla dobra firmy odprawi
64
Rok po lubie urodził si jedyny syn, któremu dano na chrzcie imi Jan.
Interesy firmy (nosiła ona teraz nazw „Jong, Troost i Syn") szły znakomicie, co nale y zawdzi cza
nie tylko pomy lnej koniunkturze, ale przede wszystkim talentom Troosta, jego niezwykłej intuicji ku-
pieckiej. Rodem z chłopów, wiedział, e jego ziomkowie s do szpiku ko ci konserwatystami.
Zdawałoby si , e wła ciciel du ego sklepu bławatnego powinien interesowa si mod . Troost po
prostu j ignorował i uwa ał za co w rodzaju dokuczliwego kataru, który czasem gn bi organizm
pełen zdrowych nawyków i gustów. Je li dopuszczał „ostatnie krzyki" mody, to jedynie w zakresie
akcesoriów — wst ek, naramienników, klamerek, no, ostatecznie piór. Wierzył niezachwianie, e
prawdziwa elegancja nie t skni za lini łaman i bogactwem kolorów, ale kontentuje si spokojn lini
prost kroju oraz szlachetn czerni , fioletem i biel . Był te , je li mo na si tak wyrazi , płomiennym
patriot rodzimego przemysłu. Uwa ał i wpajał to przekonanie klientom, e najlepsze sukno pochodzi
z Lejdy, płótno z Haarlemu jest bezkonkurencyjne, doprawdy niezrównane s jedwabne tkaniny
amsterdamskie i nie ma na ziemi lepszych aksamitów, jak te z Utrechtu.
Cornelis Troost, wła ciciel firmy „Jong, Troost i Syn", pracował niezmordowanie przez sze dni ty-
godnia, ale niedziele i wi ta oddawał całkowicie rodzinie. Od wczesnej wiosny do pó nej jesieni, po
wysłuchaniu nabo e stwa, Troostowie udawali si na dalekie wycieczki do „Trzech D bów", na
wydmy lub do gospody „De Zwaan", poło onej w malowniczym ustroniu. Obraz był taki: na czele
kroczył Cornelis (zawsze
kilkadziesi t metrów na przodzie, jakby rozpierało go wspomnienie dawnych ły wiarskich
wyczynów), za nim dreptała cicha Anna, pochód zamykała słu ca z koszem wiktuałów o
monstrualnych rozmiarach i mały wrzaskliwy Jan, który jechał na wózku zaprz onym w kozła. Oboje
rodzice rozpieszczali jedynaka ponad wszelkie wyobra enie. Postój. niadanie w cieniu starych
wi zów — mietana, poziomki, czere nie, chleb razowy, masło, ser, wino, biszkopty.
Wczesnym popołudniem rodzina wst powała do słynnej ze znakomitej kuchni gospody „De Zwaan",
poło onej w pobli u wielkiego skrzy owania dróg, przy których stały szubienice; mo na je było
taktownie obej , wybieraj c cie k przez ł ki. W gospodzie było zawsze tłoczno i gwarno, w
powietrzu unosiły si ci kie zapachy tytoniu, baraniego tłuszczu i piwa. Cornelis Troost zamawiał
zwykle hutspot — lepszego nie mo na było znale w całych Zjednoczonj^ch Prowincjach — łososia
w zielonym sosie, niezrównane nale niki i kasztany w lukrze (wsadzał je przezornie do kieszeni w
obawie przed nagłym atakiem głodu w drodze powrotnej). Wszystko to zakrapiane podwójnym piwem
z Delftu wprawiało dusz i ciało w stan sytej melancholii.
Powrót odbywał si wolno, w porz dku odwrotnym: na czele jechał Jan, obok szła słu ca wyzbyta
ci aru, za nimi Anna, spogl daj c trwo liwie za siebie, a na ko cu Cornelis. który zatrzymywał si
cz sto, jakby ra ony nagle pi knem istnienia, urod natury, zadzierał głow i pozdrawiał przelatuj ce
obłoki piewaniem gło nym, acz nie całkiem zgodnym z zasadami harmonii:
Dobry wieczór, dobry wieczór, Moja miła Joosje.
Albo:
D browy bujne, pi kne urwiska Dostojne wiadki moich rozkoszy.
Gdyby wtedy lub kilkana cie lat pó niej zapytano Cornelisa Troosta, czy jest szcz liwy, nie
potrafiłby da odpowiedzi. Ludzie szcz liwi, podobnie jak ludzie zdrowi, nie zastanawiaj si nad
własnym stanem.
Cudowny zegar odmierzaj cy dnie powszednie i wi ta! To prawda, Cornelis Troost nigdy nie stan ł
w o lepiaj cym blasku wielkich wypadków dziejowych. Ale czy mo na powiedzie , e w dramacie
wiata grał rol po ledni ? Podj ł swój los bawełnianego kupca, jak inni podejmuj rol wojowników,
kacerzy czy m ów stanu. Tylko raz otarł si o histori , przelotnie jak w ta cu. Zdarzyło si to w cza-
sie wizyty obcego monarchy.
Troost — był wtedy starszym gildii — udał si do ratusza na uroczysto ci powitania przepasany
pomara czow szarf , z ółtymi wst kami pod kolanami i u ramion; głow zdobił fantazyjny
kapelusz przybrany czarnymi strusimi piórami, które za ka dym podmuchem wiatru zrywały si do
lotu. Z gł bi serca nienawidził owych strojów pompatycznych jak stroje piewaków operowych, ale
nie ałował tej maskarady, bowiem zobaczył monarch twarz w twarz, to znaczy z perspektywy
ludzkiej. Pó niej powtarzał niesko czon ilo razy: „Widziałem go z bliska i, wiecie — on jest
gruby, blady, mały, no, jakie pół głowy ni szy ode mnie". I rozpierała go wielka duma republika ska.
Po przyj ciu odbyła si defilada na cze monarchy, poł czona ze strzelaniem w niewinne niebo.
Troost miał po raz drugi okazj wypróbowa swoj pi kn florenty sk strzelb . Pierwszy raz
63
Epilog
Cornelis Troost — kupiec bławatny, bohater nieznany historii — umiera.
To nieprawda, e przed mierci jawi si nam całe ycie. Wielka rekapitulacja istnienia jest wy-
mysłem poetów. W istocie zapadamy w chaos. Cornelis Troost ma w sobie zam t dni i nocy, nie od-
ró nia ju poniedziałku od niedzieli, godzina trzecia po południu miesza mu si z czwart nad ranem,
kiedy czuwa nasłuchuj c własnego oddechu i serca. Kazał sobie postawi na stoliku przed łó kiem
zegar, jakby w nadziei, e dozna łaski kosmicznego porz dku. Ale czym e jest godzina dziewi ta, je li
nie oznacza zasiadania do biurka w kantorze, południe bez giełdy, czwarta, której zabrano obiad,
szósta bez kawy i fajki, ósma, któr pozbawiono wszelkiego sensu, bowiem usuni to stół, kolacj ,
bliskich i przyjaciół. O wi ty rytuale codzienno ci, bez ciebie czas jest pusty jak sfałszowany
inwentarz, któremu nie odpowiada aden przedmiot realny.
Anioły mierci czuwaj przy ło u. Niedługo naga dusza Cornelisa Troosta stanie przed S dzi
Najwy szym, aby zda spraw ze swoich uczynków. Nas, którzy o rzeczach boskich wiemy tak
niewiele, interesuje pytanie po ludzku błahe — czy był szcz liwy?
Przyjazny los prowadził go za r k , kiedy przed pół wiekiem, owego pami tnego, kwietniowego dnia
bł kał si po ogromnym i krzykliwym Amsterdamie ciskaj c w r ku pismo polecaj ce do szewca
krewniaka, które zawierało pro b -zakl cie, aby przyj ł łaskawie chłopca i wyuczył go zawodu. Ów
list, wy-koncypowany przez wioskowego nauczyciela, miał tylko jeden mankament — nie posiadał
adresu.
I wtedy, jak to si zdarza tylko w bajkach, wyrósł przed zabł kanym chłopcem pi kny, czarno ubrany
m czyzna — Baltazar Jong, kupiec bławatny, który nie pytaj c wiele zabrał go do siebie, obdarzył
łó kiem na strychu oraz odpowiedzialn funkcj chłopca na posyłki. Tak wi c bez wysiłku i bez
adnych zasług przeszedł Cornelis z czy ca kopyta i dratwy, które zdawało si by jemu s dzone, do
nieba jedwabi i koronek. Taki był pocz tek zawrotnej kariery, bo przecie nie jest karier , tylko
naturalnym biegiem rzeczy, je li syn burmistrza zostaje burmistrzem, a syn admirała — admirałem.
Cornelis Troost przeszedł chlubnie wszystkie stopnie kupieckiego zawodu — był sumiennym i gor-
liwym praktykantem, pisarczykiem, magazynierem, ksi gowym, subiektem ulubionym przez damy z
powodu swoich wiecznie ró owych policzków, wreszcie kim w rodzaju sekretarza osobistego Jonga.
Wówczas został przekwaterowany ze strychu, co znaczyło, e jest traktowany jako członek rodziny,
nielicznej, ale zacnej, składaj cej si z pana, pani domu i córki.
W tym czasie dokonał czynu niezwykłego: na ły wach przejechał z wa nym, poufnym posłaniem po
zamarzni tych kanałach dystans Amsterdam-Lej-da w niespełna godzin . (Niewdzi czna pami lu-
dzka nie odnotowała tego faktu, jak na to zasługiwał). Pan Jong troszczył si , aby w zdrowe ciało
swego pupila wla zdrow dusz . Posyłał na lekcje ta ca, wyuczył go gry na flecie i paru łaci skich
przysłów,
z których Cornelis najbardziej upodobał sobie: Hic Rhodus, hic salta — i wplatał je w rozmowach z
osobami znacznymi nazbyt cz sto, niekiedy nawet bez wi kszego sensu.
Pan Jong był człowiekiem o szerokich horyzontach, wykształconym i subtelnym. Zgromadził spor
bibliotek . W pierwszym rz dzie stały dzieła klasyków, za ich plecami za , wstydliwie schowane,
pasjonuj ce sprawozdania z dalekich podró y, które pchn miały jego wnuka na drog
awanturniczego ywota. Kupował obrazy, interesował si astronomi . Wieczorami brzd kał na gitarze
i czytał poetów łaci skich, nad których przedkładał jednak rodzimego Vondela. Powi kszał
systematycznie swoj kolekcj minerałów. Nade wszystko uwielbiał Liwiusza, ostrygi, oper włosk i
lekkie wina re skie. Jego nagła mier okryła niekłamanym smutkiem rodzin i przyjaciół. Zmarł tak
wytwornie jak ył — przy zastawionym stole, podnosz c biszkopt umaczany w winie do ust.
Nie czekaj c a obeschn łzy, Cornelis Troost o wiadczył si o r k córki zmarłego pryncypała, Anny.
Nie było w tym adnego wyrachowania, tak przynajmniej s dził, chocia zdawał sobie jednocze nie
spraw , e wszedł do przybranej rodziny nie przez drzwi frontowe, ale przez strych. W tym momencie
czuł si szlachetny jak Perseusz, który oswobadza Andromed przykut do skały sierocej ałoby.
O wiadczyny zostały przyj te (któ lepiej mógł poprowadzi interesy firmy) i szybko (zbyt szybko,
jak twierdzili zło liwi) wyprawiono wesele; niezbyt huczne, okoliczno ci nie pozwalały na to,
wszelako stoły uginały si od jadła i trunków. Cornelis, wskutek nadmiernej ilo ci toastów
zakrapianych winem, wódk j czmienn , arakiem, hipokrasem i piwem,
sp dził noc po lubn w stanie całkowitej nie wiadomo ci.
62
Otó , ów cesarz kazał otoczy pa stwo grubym murem, aby odgrodzi si od tego co inne, i spalił
wszystkie ksi gi, aby nie słucha napominaj cego głosu przeszło ci. Pod kar mierci zabronił
uprawiania wszelkich sztuk. (Ich całkowita bezu yteczno ujawniła si z cał jaskrawo ci w obliczu
tak wa nych zada pa stwowych, jak budowanie twierdzy lub cinanie głów buntowników). Tedy
poeci, malarze i muzycy ukrywali si w górach i zagubionych klasztorach; wiedli ycie banitów
tropionych przez sfor donosicieli. Na placach płon ły stosy obrazów, wachlarzy, pos gów,
wzorzystych tkanin, przedmiotów zbytku lub takich, które mo na było uzna za ładne. Dzieci,
kobiety, m czy ni chodzili w jednakowych strojach w kolorze popiołu. Cesarz wydał nawet wojn
kwiatom; ich pola kazał zasypa kamieniami. Specjalny dekret stanowił, e o zachodzie sło ca
wszyscy maj przebywa w domach, szczelnie zasłania okna czarnymi zasłonami, bowiem — sam
wiesz — jakie szale cze obrazy potrafi malowa wiatr, obłoki i wiatło zachodu.
Cesarz cenił tylko wiedz i uczonych obsypywał zaszczytami i złotem. Astronomowie przynosili mu
co dzie wiadomo ci o odkryciu prawdziwej lub urojonej gwiazdy, której słu alczo nadawano imi
cesarza tak, e wkrótce cały nieboskłon roił si od wietlistych punkcików Szy Huang-ti I, Szy Huang-
ti II, Szy Huang-ti III i tak dalej. Matematycy trudzili si nad wynajdywaniem nowych systemów
liczbowych, skomplikowanych równa , niewyobra alnych figur geometrycznych, wiedz c dobrze, e
ich prace s jałowe i nikomu nie przynosz po ytku. Przyrodnicy obiecywali, e wyhoduj drzewo,
którego korona tkwi w ziemi a korzenie si gaj nieba, a tak e ziarno pszenicy wielkie jak pi
.
Na koniec cesarz zapragn ł nie miertelno ci. Lekarze dokonywali okrutnych do wiadcze na ludziach
i zwierz tach, aby zdoby tajemnic wiecznego serca, wiecznej w troby, wiecznych płuc.
Ów cesarz, jak si cz sto zdarza ludziom czynu, pragn ł odmieni oblicze nieba i ziemi, aby imi jego
na zawsze zapisało si w pami ci przyszłych pokole . Nie rozumiał, e ycie zwykłego wie niaka,
szewca czy handlarzy warzyw jest znacznie bardziej godne szacunku i podziwu — on sam natomiast
staje si bezkrwist liter , symbolem po ród wielu monotonnie powtarzaj cych si symboli szale stwa
i gwałtu.
Jak na tyle zbrodni, jak na tyle spustosze , jakie czynił w umysłach i duszach ludzkich, mier miał
okrutnie banaln . Udławił si gronem winnej latoro li. Aby sprz tn go z powierzchni ziemi, natura
nie wysiliła si ani na orkan, ani na potop.
Zapytasz zapewne, po co to wszystko opowiadam i jaki zwi zek ma ta historia o dalekim i obcym
władcy z Twoj kropl wody. Odpowiem Tobie na pewno niezbyt jasno i składnie w nadziei, e
zrozumiesz słowa człowieka, który pełen jest złych przeczu i niepokoju.
Otó obawiam si , e Ty i Tobie podobni wyruszacie na niebezpieczn wypraw , która przynie
mo e ludzko ci nie tylko korzy ci, ale tak e wielkie, nie daj ce si naprawi szkody. Czy nie
zauwa yłe , e im bardziej rodki, narz dzia obserwacji doskonal si , tym bardziej cele staj si
odległe i nieuchwytne. Z ka dym nowym odkryciem otwiera si nowa otchła . Jeste my coraz
bardziej samotni w tajemniczej pustce wszech wiata.
Wiem, e pragniecie wyprowadzi ludzi z labiryntu zabobonu i przypadku, e chcecie im da wiedz
pewn i jasn , jedyn — waszym zdaniem — obron przed l kiem i niepokojem. Ale czy przyniesie
ona istotnie ulg , je li zast pimy słowo Opatrzno słowem konieczno .
Zarzucisz mi zapewne, e nasza sztuka nie rozwi zuje adnej zagadki przyrody. Naszym zadaniem nie
jest rozwi zywanie zagadek, ale u wiadomienie ich sobie, pochylenie głowy przed nimi, a tak e przy-
gotowanie oczu na nieustaj cy zachwyt i zdziwienie. Je li jednak koniecznie zale y Tobie na
wynalazkach, to powiem, e jestem dumny z tego, i udało mi si zestawi pewien szczególnie
intensywny rodzaj kobaltu ze wietlist , cytrynow ółci , jak równie zanotowa refleks
południowego wiatła, które pada przez grube szkło na szar cian .
Narz dzia, jakimi posługujemy si , s istotnie prymitywne — kij z przytwierdzon na ko cu k pk
szczeciny, prostok tna deska, pigmenty, oleje — i nie zmieniły si one od stuleci, podobnie jak ciało i
natura ludzka. Je li dobrze rozumiem moje zadanie, polega ono na godzeniu człowieka z otaczaj c
rzeczywisto ci , dlatego ja i moi cechowi bracia powtarzamy niesko czon ilo razy niebo i obłoki,
portrety miast i ludzi — cały ten kramarski kosmos, bo w nim tylko czujemy si bezpieczni i
szcz liwi.
Nasze drogi rozchodz si . Wiem, e nie zdołam Ciebie przekona i e nie zarzucisz szlifowania so-
czewek ani wznoszenia swojej wie y Babel. Pozwól jednak, e i my b dziemy uprawiali nasz
archaiczny proceder, e b dziemy mówili wiatu słowa pojednania, mówili o rado ci z odnalezionej
harmonii, o wiecznym pragnieniu odwzajemnionej miło ci".
61
List
Został odkryty przypadkowo w latach dwudziestych, dokładnie w roku 1924, u lejdejskiego antyk-
wariusza. Trzy kartki kremowego papieru o wymiarach 11,5 x 17 centymetrów, nosz ce lady wilgoci,
ale pismo jest dobrze zachowane, drobne, wyra ne i najzupełniej czytelne. Nieznany sprawca wkleił
list do wewn trznej strony okładki starego, bardzo popularnego niegdy romansu Rycerz z Łab dziem,
wydanego przez amsterdamskiego ksi garza Coola w roku 1651.
Wi kszo badaczy (Isarlo, Gillet, Clark, de Vries, Borrero, Goldschneider) wyraziła si sceptycznie o
tym odkryciu, jedynie młody historyk i poeta z Utrechtu van der Velde (nawiasem mówi c został w
tajemniczych okoliczno ciach zasztyletowany niedaleko Scheveningen), bronił zaciekle i do ko ca
autentyczno ci listu. Jego autorem — zdaniem młodego badacza — miał by nie kto inny, tylko
Johannes Vermeer, za adresatem Antonie van Le-euwenhoek, przyrodnik, którego zasługi w
dziedzinie udoskonalania mikroskopu s powszechnie znane. Obaj, uczony i artysta, urodzili si w
tym samym roku, w tym samym dniu i całe ycie sp dzili w tym samym mie cie.
List nie nosi ladów poprawek ani pó niejszych interpolacji, natomiast zawiera dwa zabawne bł dy
ortograficzne i par przestawie literowych, widocznie pisany był pospiesznie. Kilka linijek skre lono,
i to tak zdecydowanie i energicznie, e nigdy nie dowiemy si , jakie my li szalone czy wstydliwe po-
kryła na zawsze czer atramentu.
Charakter pisma (spiczaste litery, „v" pisane jak otwarta ósemka, dukt pióra nieco rozchwiany, jakby
kto przyspieszał kroku i zatrzymywał si nagle) wykazuje uderzaj ce podobie stwo, je li nie
identyczno z jedynym zachowanym podpisem Vermeera w rejestrze gildii wi tego Łukasza z roku
1662. Analiza chemiczna papieru oraz inkaustu pozwala datowa dokument na drug połow XVII
wieku, wszystko wi c wskazuje na to, e list mógł by pisany r k Vermeera, ale niezbitych dowodów
brak. Wiemy dobrze, i zdarzaj si przecie fałszerstwa technicznie doskonałe.
Ci wszyscy, którzy wypowiadali si przeciw autentyczno ci dokumentu, wysuwali argumenty liczne,
lecz prawd mówi c niezbyt przekonywaj ce. Ostro no naukowa, a nawet daleko posuni ty scep-
tycyzm, s to cechy niew tpliwie chwalebne, jednak mi dzy wierszami krytycznych uwag wyczuwało
si — czego nikt wyra nie nie powiedział — e główne zastrze enia budzi tre listu. Gdyby,
powiedzmy, Vermeer pisał do swojej te ciowej Marii Tins, prosz c j o po yczenie 100 florenów w
zwi zku z chrzcinami syna Ignatiusa, lub, dajmy na to, proponował piekarzowi van Buytenowi jeden
ze swoich obrazów pod zastaw zaci gni tego długu, nikt, s dz , nie zgłaszałby sprzeciwów. Ale kiedy
po dwu i pół wiekach Wielki Niemowa odezwał si własnym głosem, a to, co mówi, jest zarazem
intymnym wyznaniem, manifestem i proroctwem — tego nie chcemy przyj , bowiem tkwi w nas
gł boki strach przed objawieniem, niezgoda na cud.
Oto list:
„Zdziwisz si zapewne, e pisz do Ciebie, a nie zaszedłem po prostu, jak to si cz sto zdarza, do
Twojej pracowni przed zapadni ciem zmroku. My l jednak, e nie mam odwagi, nie potrafi
powiedzie Tobie w oczy tego, co za chwil przeczytasz.
Wolałbym nie pisa tego listu. Wahałem si długo, bo naprawd nie chciałbym nara a naszej długiej
przyja ni na szwank. W ko cu zdecydowałem si . S przecie sprawy wa niejsze od tego, co nas
ł czy, wa niejsze od Leeuwenhoeka, wa niejsze od Verme-
era.
Przed kilkoma dniami pokazałe mi przez swój nowy mikroskop kropl wody. My lałem zawsze, e
jest czysta jak szkło, a tymczasem kł bi si w niej dziwne stwory jak w przezroczystym piekle
Boscha. W czasie tej demonstracji ledziłe badawczo i, jak mi si zdaje, z zadowoleniem moj
konsternacj , Było mi dzy nami milczenie. A potem powiedziałe bardzo wolno i dobitnie: 'Taka jest
woda, mój drogi, taka, a nie inna'.
Poj łem, co chciałe przez to wyrazi : e my, arty ci, utrwalamy pozory, ycie cieni, kłamliw po-
wierzchni wiata, a nie mamy odwagi ani zdolno ci dotrze do istoty rzeczy. Jeste my, by tak rzec,
rzemie lnikami pracuj cymi w materii złudy, gdy Ty i Tobie podobni — jeste cie mistrzami prawdy.
Jak wiesz, mój ojciec miał przy placu targowym gospod 'Mechelen'. Przychodził tam cz sto taki stary
marynarz, przemierzył cały wiat od Brazylii i od Madagaskaru po Ocean Północny — pami tam go
dobrze — był zawsze t go podchmielony, ale znakomicie opowiadał i wszyscy ch tnie go słuchali.
Był atrakcj zakładu niczym wielki kolorowy obraz lub
egzotyczny zwierz. Jedn z jego ulubionych opowie ci była historia o chi skim cesarzu Szy Huang-ti.
60
Łó ko Spinozy
Jest rzecz zastanawiaj c , e w naszej pami ci najmocniej utrwalaj si postacie wielkich filozofów z
okresu, kiedy ich ycie miało si ku ko cowi. Sokrates podnosz cy do ust kielich cykuty, Seneka, któ-
remu niewolnik otwiera yły (jest taki obraz Ru-bensa), Kartezjusz bł kaj cy si po zimnych pała-
cowych pokojach i przeczuwaj cy, e rola nauczyciela królowej szwedzkiej b dzie jego rol ostatni ,
stary Kant, który w cha tarty chrzan przed udaniem si na codzienny spacer (laska idzie przodem i
coraz bardziej zagł bia si w piasek), Spinoza trawiony przez suchoty, szlifuj cy cierpliwie soczewki,
tak ju słaby, e nie b dzie mógł sko czy Traktatu o t czy... Galeria szlachetnych moribundów, blade
maski, odlewy gipsowe.
W oczach biografów Spinoza uchodzi nieodmiennie za ideał m drca — skupiony bez reszty nad pre-
cyzyjn architektur swego dzieła, doskonale oboj tny wobec spraw materialnych, wyzwolony od
nami tno ci. Istnieje wszak e pewien epizod w jego yciu, który jedni pomijaj milczeniem, dla
innych za jest niezrozumiałym wybrykiem młodo ci.
Otó w roku 1656 umarł ojciec Spinozy. Baruch miał w rodzinie opini dziwaka, młodzie ca bez
zmysłu praktycznego, który trawi cenny czas studiuj c niezrozumiałe ksi gi. Dzi ki sprytnym
machinacjom
(główn rol grała w tym przyrodnia siostra Rebeka i jej m Casseres) pozbawiono go spadku,
ywi c nadziej , i roztargniony młodzieniec tego nawet nie zauwa y. Tymczasem stało si inaczej.
Baruch wytoczył przed s dem proces z energi , jakiej nikt u niego nie podejrzewał; zaanga ował ad-
wokatów, powołał wiadków, był rzeczowy i nami tny, doskonale zorientowany w najsubtelniejszych
szczegółach procedury i przekonywaj cy jako wyzuty z praw, skrzywdzony syn.
Uporano si stosunkowo szybko z podziałem nieruchomo ci (istniały w tej materii jasne przepisy pra-
wne). Ale teraz nast pił niespodziewanie akt drugi procesu, budz c powszechny niesmak i
za enowanie.
Baruch — jakby wst pił w niego szatan posiadania — zacz ł si spiera o ka dy niemal przedmiot
pochodz cy z ojcowskiego domu. Zacz ło si od łó ka, na którym umarła jego matka Debora (nie
zapomniał tak e o ciemnooliwkowych zasłonach). Domagał si potem rzeczy pozbawionych warto ci,
tłumacz c to emocjonalnym przywi zaniem. S d nudził si pot nie i nie mógł poj , sk d bierze si u
tego ascetycznego młodzie ca nieprzeparta ch odziedziczenia pogrzebacza, cynowego dzbanka z
oderwanym uchem, zwykłego kuchennego stołka, fajansowej figurki przedstawiaj cej pasterza bez
głowy, zepsutego zegara, który stał w sieni i był siedliskiem myszy, czy te obrazu wisz cego nad
kominkiem, tak dokładnie sczerniałego, e wygl dał jak autoportret smoły.
I Baruch wygrał proces. Mógł teraz z dum usi
na piramidzie swoich łupów, rzucaj c pogardliwe
spojrzenie na tych, którzy usiłowali go wydziedziczy . Ale nie zrobił tego. Wybrał tylko łó ko matki
(z ciemnooliwkow zasłon ) — reszt darowuj c pokonanym przeciwnikom procesowym.
Nikt nie mógł zrozumie , dlaczego tak post pił. To wszystko wydawało si jawn ekstrawagancj , w
istocie jednak pełne było gł bszego znaczenia. Tak jakby Baruch chciał powiedzie , e cnota nie jest
wcale azylem słabych, za akt wyrzeczenia jest aktem odwagi tych, którzy po wi caj (nie bez alu i
wahania) rzeczy powszechnie po dane dla spraw niezrozumiałych i wielkich.
59
szybko, jakby ciało pragn ło pokry si sier ci , szyli ubrania i buty ze skór upolowanych zwierz t,
piewali pie ni nabo ne i pie ni jurne, naprawiali wiecznie zamarzaj cy zegar, który pocieszał, e czas
nie jest otchłani , czarn mask nico ci, ale mo na go dzieli na ludzkie wczoraj i ludzkie jutro, na
dzie bez wiatła i noc bez blasku, na sekundy, godziny, tygodnie, na zw tpienie, które mija, i
nadziej , która si rodzi.
Ten, kto walczy z ywiołem, u wiadamia sobie. e w miertelnych zapasach z przeciwnikiem stokro
silniejszym szans maj tylko tacy, którzy potrafi skupi cał uwag , wol , przebiegło — na odpie-
raniu ciosów. Wymaga to swoistej redukcji całej osobowo ci, degradacji do zwierz cych odruchów
dyktowanych instynktem. Trzeba zapomnie o tym, kim si było, liczy si tylko ta wła nie chwila
gromu, ognia, burzy, nawałnicy i trz sienia ziemi. Wszelka ludzka nadwy ka, wszelka zbyteczna
my l, uczucie, gest mog sprowadzi katastrof .
Garstka holenderskich eglarzy wystawionych na prób najwy sz co najmniej dwa razy wykroczyła
przeciwko tym elaznym regułom. Dodała do praw walki z bezosobow groz akcent ludzki. I mo e
nie była to ryzykowna ekstrawagancja czy sentymentalna piosenka o przywi zaniu, piewana po ród
lodowatych pustkowi, ale istotny element obrony. Oba wydarzenia zwi zane s z domem. Bo był to
przecie dom.
Otó 6 stycznia roku 1598, w dzie Trzech Króli, rozbitkowie nie zwa aj c na to. co si dzieje
wokoło, postanowili uczci wi to jak w ojczy nie. Nawet trze wy kapitan Heemskerck uległ
szale stwu i kazał wydzieli załodze z topniej cych zapasów spor porcj wina. dwa funty m ki, z
której upieczono cwibak
i faworki. Grzane wino z korzeniami tak bardzo rozochociło załog , e puszczono si w pl sy i odta -
czono po wiele razy ulubionego partacza, taniec z kapeluszami i gonionego. Urz dzono konkurs na
Cesarza Nowej Ziemi, a tak e wybrano Migdałowego Króla. Został nim chory, bardzo młody
marynarz Ja-cob Schiedamm, który zmarł wkrótce potem, ale owego pami tnego wieczoru u miechn ł
si po raz ostatni, do druhów raczej ni do wiata. Kronikarz mówi, e wszystko było tak jak u
naszych drogich bliskich w ojczy nie, któr jedyny raz przywołuje solennym zakl ciem — patria.
Nie wiadomo, kto wpadł na ten pomysł — by mo e był on dziełem wyobra ni zbiorowej — ale
kiedy wreszcie stan ł dom (prawd mówi c była to psia buda), postanowiono nada mu styl. Nad
niskimi drzwiami wymalowano czarn farb trójk tny portal, a tak e dwa okna umieszczone
symetrycznie na frontowej cianie (dom był bez okien). Do płaskiego dachu przybito schodkow
attyk z desek okr towych, któr wkrótce zniosła nawałnica niegowa, najwyra niej wroga tym
estetycznym subtelno ciom.
Kiedy 13 czerwca roku 1598 na dwóch mizernych łodziach ruszono w drog powrotn , nikt nie miał
odwagi odwróci głowy i spojrze na opuszczony dom, na ten monument wierno ci — z trójk tnym
portalem i dwoma fałszywymi oknami, w których czaił si smolisty mrok.
58
Dom
Z pewn , ale niewielk , przesad mo na powiedzie , e zanim zacz ła si podró , istniała przedtem
mapa, tak jak naprzód był niejasny i bezosobowy zarys poematu, który długo unosił si w powietrzu,
zanim kto odwa ył si ci gn go na ziemi i nada mu kształt zrozumiały dla ludzi. A wi c mapy
— partytury piewu syren, wyzwanie rzucone miałym — podsun ły Holendrom zuchwały plan
eglugi do Chin pasa em północnym — ciemnym, w skim, lodowatym korytarzem, a nie
powszechnie ucz szczan drog tropikaln pełn zabójczych korsarzy i równie zabójczych
konkurentów.
Sprawa musiała by traktowana z cał powag , skoro Stany Generalne wyznaczyły nagrod w wyso-
ko ci 25 tysi cy florenów dla tych, którym uda si zrealizowa ten granicz cy z szale stwem zamiar.
Dwu do wiadczonych ludzi morza, kapitan Jacob van Heem-skerck i pilot Willem Barentsz, z załog i
dwoma okr tami wyruszaj na wielki rekonesans. Jest maj 1597 roku. Zielona pr ga l du szybko ginie
z oczu i po niespełna trzech tygodniach otacza eglarzy niepoj ty wiat polarny. 5 czerwca który z
majtków woła wniebogłosy, e zobaczył na widnokr gu stado olbrzymich białych łab dzi. Były to w
istocie góry lodowe. Pomyłka marynarza wiadczy nie tyle o jego poetyckiej wyobra ni, ile o nikłej
znajomo ci polarnego piekła.
Po wielu dramatycznych epizodach, przeciwno -ciach aury i losu, zmaganiach z coraz to bardziej
niezrozumiałym otoczeniem (dziwy narastaj stopniowo, co umo liwia cz ciow adaptacj ) w
niespełna cztery miesi ce po opuszczeniu Holandii dalsza nawigacja staje si niemo liwa. Statki s
uwi zione przez jesienne lody u wybrze y Nowej Ziemi. Zapada decyzja, aby tam wła nie
przenocowa . Do tego potrzebny był dom.
Szcz liwym trafem znaleziono na wyspie drzewo przyniesione przez pr dy z syberyjskich lasów,
twarde jak kamie , ale poradzono sobie z tym opornym materiałem. Na samym pocz tku budowy
umiera okr towy cie la, którego pochowano w rozpadlinie lodowej; zamarzni ta ziemia nie chciała
przyj miertelnych szcz tków. Czas naglił. Dnie były coraz krótsze, temperatura zatrwa aj co
spadała. Pracuj cy przy budowie skar yli si , e gwo dzie wsadzone do ust, ciesielskim zwyczajem,
przymarzaj do warg tak. e trzeba je odrywa ze skór .
Wreszcie 3 listopada ostatnia deska zostaje przybita do dachu. Uradowani eglarze wie cz swój dom
wiech ze niegu.
Jest wi c dom — miniatura ojczyzny; schronienie przed mrozem i polarnymi nied wiedziami, które
urz dzaj istne polowanie na Holendrów. Nie ma prawie dnia, eby nie spotykano si z nimi oko w
oko. a wtedy w ruch id flinty, muszkiety, halabardy i ogie , niewiele to jednak pomaga, upór i
zaciekło tych zwierz t s niemal ludzkie, pojawiaj si nagle jak widma białe i krwio ercze, wła
na dach, próbuj wej przez komin, w sz i sapi gro nie pod drzwiami domu.
Kronikarz tej wyprawy, który rzadko pozwala sobie na akcenty uczuciowe — poza nabo nymi wes-
tchnieniami do Stwórcy — w pewnym miejscu relacji porzuca nazw nied wied dla emocjonalnego
okre lenia „bestia", czym b dzie si posługiwał do ko ca swego zapisu. W samym rodku polarnej
nocy nied wiedzie obl enie zostaje zwini te i pojawiaj si lisy polarne, dla których kronikarz ma
czułe i ciepłe okre lenie „zwierz tka", poniewa s one niegro ne, posłusznie wła w zastawione
pułapki, dostarczaj mi sa (smakuje jak mi so królicze) i futer. Jeszcze raz okazało si , e
mitologiczne braterstwo człowieka z czworonogami podszyte jest pewn doz obłudy.
Na ziemi, która w planach Boga nie była przeznaczona dla człowieka, na okrutnej, ol niewaj co białej
i o lepiaj co czarnej szachownicy losu -— stał dom. Ogie palony na kominku dawał wi cej dymu ni
ciepła. W szparach zatkanych mchem grał lodowaty wiatr. Na pryczach zawieszonych u ciany le eli
chorzy na szkorbut i trawieni gor czk ; nieg zasypywał małe domostwo wraz z kominem. Noc po-
larna m ciła miary czasu i rzeczywisto ci. W ko cu stycznia eglarze ulegli zbiorowej halucynacji —
tak jak w drowcom pustyni majacz si oazy — ujrzeli nad horyzontem nierzeczywiste sło ce. Ale
ałobny mrok podbiegunowej nocy trwa miał jeszcze długo.
Myliłby si ten, kto by s dził, e zimow
r
anie Holendrów było czym w rodzaju biernego oporu.
Przeciwnie, energia, jak zdołali z siebie wykrzesa , budzi podziw. Krz tali si jak dobrzy fryzyjscy
chłopi wokół swoich jałowych wło ci. D wigali drzewo na opał, nia czyli chorych towarzyszy,
naprawiali dom, niektórzy notowali osobliwo ci otaczaj cego wiata, polowali, dokonywali zawiłych
sztuk kulinarnych, czytali na głos Bibli , włazili po czterech do beczki, polewani gor c wod przez
balwierza okr towego, który tak e strzygł im włosy rosn ce zadziwiaj co
57
Perpetuum mobile
Cornelius Drebbel był uczonym i wynalazc sławnym, chocia koledzy odnosili si do niego z re-
zerw , zarzucaj c mu brak powagi. Istotnie, miał on wi ksz słonno do efektownego
demonstrowania swoich rozlicznych umiej tno ci ni do systematycznej pracy badawczej. Dlatego
zapewne aden uniwersytet nie ofiarował mu nigdy katedry.
W roku 1604 zjawił si w Anglii. W krótkim czasie zdobył sympati wy szych sfer i samego mo-
narchy, czego materialnym dowodem była roczna pensja płacona z królewskiej kasy oraz mieszkanie
w pałacu Eltham. Teraz Drebbel stał si , by tak rzec, etatowym producentem zjawisk i rzeczy
niezwykłych, dostawc cudów, sprawc oszołomienia i zawrotów głowy.
Według wiadectw współczesnych zwłaszcza dwa elementy (spo ród wielu innych} wzbudziły
prawdziw sensacj i na długo pozostały w pami ci ludzkiej: pokaz nawigacji łodzi podwodnej,
skonstruowanej przez wynalazc , która nie wynurzaj c si z wód Tamizy przepłyn ła od
Westminsteru do Greenwich, oraz wielki festiwal meteorologiczny, jaki miał miejsce w londy skim
Westminster Hali, w obecno ci króla, dworu i zaproszonych go ci. Na tym festiwalu maszyny
Drebbela ciskały pioruny i błyskawice, nagle w rodku lata stało si tak mro no, e ciany pokryły
si szronem, a obecni trz li si z zimna, na koniec spadł rz sisty, ciepły deszcz — i wszyscy
rozpływali si w zachwytach. Nie było ko ca owacjom na cze tego, który pot g swego geniuszu
czynił siły przyrody uległe swojej woli.
Głowa Drebbela pełna była pomysłów wielkich i małych, powa nych i miesznych, m drych i naj-
zupełniej zwariowanych. Skonstruował specjaln drabink , która miała pomóc osobom otyłym w
dosiadaniu konia, opracował nowy system odwadniania terenów bagnistych, budował maszyny
lataj ce (zło liwi nazywali je maszynami spadaj cymi), sporz dził młoteczek do zabijania paso ytów
na głowie, poł czony ze szczypcami, które wyci gały ofiar z włosów, wymy lił rewelacyjny proces
technologiczny barwienia tkanin, a tak e pos g, który wystawiony na wiatr wydaje przera liwe
okrzyki i j ki. Jest to zaledwie drobna cz
wynalazków tego człowieka o niezwykłej inwencji. Kim
był wła ciwie — szarlatanem czy uczonym? Poniewa nie mo emy zajrze w gł b jego duszy od
dawna mieszkaj cej w za wiatach, musimy skupi uwag na tym, co pozostawił na ziemi. Zwłaszcza
biblioteka Drebbela — istne kuriozum — dostarcza cennych wskazówek dla tych, którzy chc bada
natur jego intelektu, płodnego, z przebłyskami geniuszu i niezdyscyplinowanego zarazem.
Ju sam sposób ustawienia ksi ek pozwala s dzi , e Drebbel czytał dzieła naukowe jednocze nie z
traktatami alchemików. Pisma Bacona, Leonarda da Vinci, Giordana Bruna stały obok Paracelsusa,
Siódmej zasłony Izydy, wi tyni Hirama i Amfiteatru Wieczystej M dro ci. W ogrodzie nauk
przyrodniczych pieniło si ziele Gnozy. Na marginesie rozpraw z dziedziny mechaniki, chemii czy
batalistyki rysował Drebbel ezoteryczne diagramy i wypisywał d wi czne
imiona Kabały — Binah, Geburah, Kether — co oznacza Inteligencj , Sił i Koron Poznania.
Drebbel uwa ał, e wiata nie mo na wyja ni w kategoriach czysto naukowych i e niezmienne
prawa przyrody niekiedy przestaj obowi zywa , robi c miejsce dla cudów i ol niewaj cej
niezwykło ci. Dlatego zapewne (zdaj c sobie spraw , e przedsi wzi cie jest z punktu widzenia
fizykalnego beznadziejne) budował i ulepszał przez całe ycie — per-petuum mobile. I trzeba
przyzna , e na tej drodze szale stwa osi gn ł pewne rezultaty. Jego wahadła, wiatraki, kule z
lekkiego metalu obwieszone ci arkami poruszały .si istotnie długo, a gdy ich ruch ustawał,
wynalazca popychał je palcem, jak Demiurg budz c z drzemki ospał materi .
Kiedy po wiekach rozsypi si moje ko ci — my lał Drebbel — i nawet imi rozpłynie si jak opar,
kto znajdzie mój wiecznie bij cy zegar. Nie licz na pami ludzk , lecz na pami Wszech wiata.
Chc , aby mego istnienia dowodzono jak istnienia Boga, nieomylnym i niepodwa alnym dowodem —
ex motu.
56
Piekło owadów
Jan Swammerdam od urodzenia był w tły i chorowity. Tylko dzi ki sztuce dwu wybitnych lekarzy
zdołano go utrzyma przy yciu, natomiast wysiłki, by obudzi ospałe jego humory, nie dały rezultatu.
W szkole uczył si dobrze, acz bez zapału. Nie zdradzał adnych okre lonych zainteresowa i jego
ojciec, wła ciciel wietnie prosperuj cej apteki „Pod Łab dziem", poło onej koło starego Ratusza w
Amsterdamie, szybko, cho nie bez alu, pogodził si z my l , e po mierci pi kny sklep, wypełniony
zapachami botaniki i chemii, z wisz cym u pułapu krokodylem, gabinetem przyrodniczych
osobliwo ci — przejm obce r ce.
Po długich wahaniach Jan zdecydował si wreszcie, e b dzie studiował na uniwersytecie w Lejdzie
medycyn . Rodzina pochwaliła ten zamiar, obiecała stosown pomoc materialn , ywi c cich
nadziej , e zmiana rodowiska, dyscyplina naukowa wpłyn dodatnio na okrzepni cie chwiejnego
charakteru jedynaka.
Jan uległ urokom wiedzy, i to w sposób przesadny — studiował wszystko. Ucz szczał na wykłady
matematyki, teologii i astronomii, nie zaniedbywał lektoratów, gdzie czytano teksty autorów staro yt-
nych, pasjonowały go tak e j zyki orientalne. Najmniej uwagi po wi cał wybranej dziedzinie wiedzy
— medycynie.
„Bóg do wiadcza ci ko twojego ojca — pisała matka Jana — dodaj c do udr k staro ci trosk o los
syna. Trwonisz bezcenny czas młodo ci, bł kaj c si jak po lesie, zamiast d y prost drog do celu.
Je li w ci gu dwu lat nie zdob dziesz dyplomu lekarza, ojciec przestanie wysyła tobie pieni dze.
Taka jest jego wola."
Jan sko czył wprawdzie medycyn , ale przez całe swoje ycie nie opatrzył ani jednej rany. Jego now
pasj , która nie opu ciła go a do mierci, stało si badanie wiata owadów. Entomologia nie istniała
jeszcze jako odr bna dziedzina wiedzy. Jan Swammerdam zakładał jej fundamenty.
Wszelako badanie czułek uka gnojarza, przewodu pokarmowego osy czy nóg komara widliszka nie
przynosiły Janowi ani dochodów, ani zbyt wielkiej sławy. Na domiar złego, on sam trwał w
przekonaniu, e marnuje swoje ycie oddaj c si zaj ciom jałowym i bezu ytecznym. Religijny, ze
skłonno ciami do mistycyzmu, Swammerdam cierpiał, bowiem przedmiotem jego studiów były
stwory umieszczone na najni szym szczeblu drabiny gatunków, na mietnisku natury, w bliskim
s siedztwie gor cego przedsionka piekła. Któ mo e dostrzec palec Bo y w anatomii wszy? I czy
jednodniowa ł tka nie jest raczej odpryskiem nico ci ni trwał cegiełk bytu? Zazdro cił tedy
astronomom, którzy badaj c ruchy planet odkrywaj architektur wszech wiata, wol Wiekuistego i
prawa Harmonii.
W nocy nawiedzali go wysłannicy Niebios. Łagodnie namawiali, aby porzucił płoche zaj cia. Swam-
merdam nie bronił si , a tylko przepraszał. Obiecywał popraw , ale dobrze wiedział, e nie zdob dzie
si na spalenie r kopisów, pi knych, precyzyjnych rysunków i notatek. Aniołowie, którzy znaj
tajemnic
serc, opuszczali go i wtedy rozpoczynało si pande-monium małych stworów lataj cych nisko,
pełzaj cych po ziemi, z pyskami diabłów, z zajadło ci diabłów ci gn ły udr czon dusz
Swammerdama w dół, w proch i zatracenie.
Los u miechn ł si do niego tylko raz, i to dwuznacznie. Ksi
Toskanii zaproponował 12 tysi cy
florenów za jego kolekcj owadów, pod warunkiem, e Swammerdam zamieszka we Florencji, co
było propozycj n c c , oraz przejdzie na katolicyzm. Ten ostatni warunek był dla udr czonego
konfliktami sumienia nie do przyj cia. Odrzucił wspaniałomy ln ofert .
Kilka lat przez zgonem (umierał maj c 43 lata) wygl dał jak zgrzybiały starzec. W tłe ciało Swam-
merdama opierało si dziwnie długo, tak jakby mier wzgardziła n dznym łupem, skazuj c go na
dług agoni .
Do wiadczył wtedy, e wiat, który badał, zst pił w niego, zagnie dził si w nim i pustoszy od rodka.
Przez korytarze ył maszerowały długie korowody mrówek, roje pszczół piły gorzki nektar jego serca,
na oczach spały wielkie szare i br zowe my. Dusza, która zwykle ulatuje w przestworza w momencie
mierci, opu ciła przedwcze nie udr czone ciało Swammerdama. Nie mogła znie szelestu ociera-
j cych si o siebie chitynowych pancerzy ani bezsensownego bzykania, które m ci cich muzyk
Wszech wiata.
55
odkrywał tajniki chi skiego sposobu prowadzenia zapisów handlowych, a Coen opiewał uroki ksi -
gowo ci włoskiej. Po dniach wypełnionych ci k prac zarz dca holenderskiej kolonii doznawał ulgi,
ukojenia, prawie fizycznego szcz cia, kiedy my lał o białych kartach papieru, o dwu kolumnach cyfr
pod rubrykami winien — ma, bo one porz dkowały zawiły i ciemny wiat, niczym kategorie etyczne
dobra i zła. Buchalteria była dla Coena najwy sz form poezji — wyzwalała ukryt harmoni rzeczy.
Umarł w sile wieku powalony tropikaln gor czk . Koniec przyszedł tak nagle, e nie zdołał
sporz dzi testamentu ani te wyda ostatnich rozkazów i zarz dze . Mo na powiedzie , e
zachłysn ł si mierci , ale nie wypił jej do ko ca. Dlatego zapewne przez długie wieki wcielał si w
innych drapie ców, a do tych, których spotykałem w barach, kawiarniach, na ławkach parku —
ostatnich z gatunku.
54
Portret w czarnych ramach
Nie wiem, dlaczego wybierali mnie wła nie owi starsi panowie i przysiadali si w barach, kawiar-
niach, na ławkach w parku, abym słuchał ich długich monologów, w których przeplatały si nazwy
egzotycznych wysp i oceanów. Kim byli teraz? Bankrutami odartymi z bogactwa i władzy. Swoj rol
wygnanych ksi
t grali z wpraw starych, rutynowanych aktorów. Jedno trzeba im przyzna — nie
byli sentymentalni. Wiedzieli, e nie mog liczy ani na brawa, ani na współczucie. Odgradzali si od
otaczaj cego wiata wyniosł pogard .
Nale eli do tej samej rasy, stanowili, by tak rzec, specyficzn odmian ludzkiego gatunku. Zdradzały
ich drapie ne twarze, a tak e ubiór, staromodna, wystrz piona elegancja — uratowany z potopu
kapelusz o fantastycznym kształcie, chustka w górnej kieszeni marynarki, krawat z du perł ,
jedwabny szal, który starzał si razem z nimi i przypominał teraz konopny sznur okr cony wokół szyi.
Słuchaj c ich opowie ci my lałem o młodym, dwudziestoletnim człowieku, który kilka dni po Bo ym
Narodzeniu 1607 roku, na pokładzie statku Kompanii Indyjskiej, wypłyn ł w drog na Daleki
Wschód. Nazywał si Jan Pieterszoon Coen i był synem drobnego kupca z Hoorn. Czekało go zadanie
nie lada — inspekcja holenderskich kolonii na Jawie i Mo-
lukach, wysłanie raportów o stanie i perspektywach handlu, a tak e o sytuacji politycznej na tych da-
lekich ziemiach, gdzie cierały si wpływy wielkich mocarstw kolonialnych. Taki jest pocz tek
epopei, niewinny i bez znaczenia.
Trudno powiedzie , czym kierowali si panowie z Kompanii wybieraj c tego wła nie młodzie ca o
nikłym do wiadczeniu. Czy był to lepy przypadek losu, czy zadecydowała o tym jego twarz, któr
znamy z pó niejszych portretów, twarz o rysach hiszpa skiego wojownika, twarz zaciekła, władcza,
nieprzenikniona.
A w koloniach było le, o czym donosił Coen w licznych swoich raportach, pisanych z pasj i ar-
liwo ci apostoła cywilizacji Białych. Ludno zdemoralizowana i niepewna swego losu, magazyny,
kantory, forty i przystanie znajdował}' si w opłakanym stanie, korupcja i pija stwo osi gn ły zatrwa-
aj ce rozmiary. Wszystko to dzieje si na oczach tubylców, którzy czekaj na odpowiedni moment,
aby poder n gardła naje d com.
Dlatego Coen da broni i wojska. „Wasze Wysoko ci — pisze w jednym z listów do Kompanii —
powinny wiedzie , e nie mo emy prowadzi wojny bez handlu ani handlu bez wojny". Domaga si
tak e, aby przysłano do kolonii młodych, nieskazitelnych moralnie, pracowitych Holendrów, którzy
powinni zast pi zdegenerowanych desperados. Prosi swych przeło onych — rzecz niebywała — o
czternastoletnie dziewcz ta z holenderskich sieroci ców, które w przyszło ci stałyby si cnotliwymi
onami kolonizatorów.
Coen — tryskaj cy energi i pomysłami, wszechobecny, niezmordowanie egluj cy mi dzy Borneo.
Sumatr , Celebesem i Jaw . ł czy w swoim charakterze
cechy członka Trybunału wi tej Inkwizycji i konkwistadora. Ma lat trzydzie ci, kiedy zostaje mia-
nowany Generalnym Gubernatorem Indii Wschodnich, co dawało w r ce władz prawie
nieograniczon . Jak uczy do wiadczenie historyczne, prowadzi to z reguły do zbrodni.
Otó zdarzyło si , e młodziutkiego chor ego Cortenhoeffa przyłapano na flircie z dwunastoletni
wychowank Gubernatora, Saartje Specx. Oboje byli nie lubnymi dzie mi urz dników Kompanii,
par niedorostków bez domu i miło ci. Coen z zimn krwi , osobi cie podyktował na nich wyrok
mierci.
Szerokim echem odbiła si w Europie sprawa wyprawy przeciwko wyspom Ambon i Banda. W czasie
wojskowej ekspedycji spo ród pi tnastu tysi cy mieszka ców tych wysp czterna cie tysi cy wymor-
dowano, a siedmiuset sprzedano w niewol . Niektórzy twierdz , e faktycznym sprawc masakry był
lokalny gubernator Sonck, natomiast Coen wydał tylko rozkaz ewakuacji tubylców. Słowo
„ewakuacja" zrozumiano jako ewakuacj ostateczn , to znaczy przeniesienie w za wiaty. Takie
semantyczne nieporozumienia zdarzaj si tylko w krajach rz dzonych elazn r k .
Samotno silnych ludzi. Coen nie miał przyjaciół. Dokładnie mówi c, miał tylko jednego. I była to
przyja wstydliwa, skrywana gł boko.
Wielki Gubernator wymykał si noc bez stra y przybocznej, przemierzał w skie uliczki Batawii,
zbudowanej na wzór Amsterdamu: spiczaste dachy domów, kanały, mostki, bezsensowne młyny
miel ce tropikalny upał, i dochodził do do obskurnego budynku, gdzie mieszkał Chi czyk Souw
Bing Kong, były kapitan statku, obecnie bankier, ja niej mówi c, lichwiarz.
O czym rozmawiali? O buchalterii, która była ukryt pasj , wi cej, miło ci Gubernatora. Bing Kong
53
Długi Gerrit
Gerrit urodził si w małej wiosce koło Veere i tak jak wszyscy m czy ni jego rodziny przeznaczony
był do zawodu rybaka. Zwykł kolej losu, po pracowitym yciu, przekazałby swoim synom łód i
dom, a sam zadowoliłby si dwoma s niami kwa nej ziemi. Ale natura, która zwykle tak bacznie od-
mierza kształty wszystkim swoim tworom, uczyniła go odmie cem. Ku przera eniu rodziców rósł
ponad miar , a w wieku 17 lat osi gn ł wzrost — dwa metry pi dziesi t dziewi centymetrów.
Niew tpliwie był najwy szym m czyzn , jaki kiedykolwiek st pał po holenderskiej ziemi. W kraju
górzystym dałoby si to mo e jako ukry ; tutaj, na wielkiej równinie, jego wzrost był stał , cho nie
zamierzon , prowokacj .
Obdarzony ogromn sił , z natury był cichy, łagodny i smutny. Nie miał przyjaciół, unikały go
dziewcz ta. Najbardziej lubił siadywa w k cie izby i patrze , jak w smudze wiatła słonecznego
wiruje proch ziemi.
Nie zatrzymywany zbytnio przez rodziców, Gerrit postanowił wyruszy w wiat i ze swojej anomalii
uczyni zawód. W drował tedy z wioski do wioski, z miasta do miasta, i na kiermaszach, ludowych
wi tach łamał podkowy, zginał elazne sztaby, podrzucał lekko jak piłki beczki pełne piwa, gołymi
r ka-
mi zatrzymywał w miejscu rozp dzonego rumaka. Walczył ci ko z konkurencj innych dziwów
natury — wini o dwóch głowach, psa o sze ciu nogach, konia, który umie liczy , a tak e
sztukmistrzów, linoskoczków, połykaczy roztopionej siarki, klownów z wypchanymi brzuchami,
którzy padali twarz w błoto.
Po ród szarlatanów, wró bitów i szczurołapów, w ogłuszaj cej wrzawie b bnów i tr bek, w okrzykach
rozta czonych korowodów
7
, w zapachu mi sa, czosnku i słodkiego pieczywa — stał Gerrit wyniosły
jak maszt — i zdrad my to wreszcie, zarabiał niewiele. W jego bł kitnych oczach czaiła si troska
ojca licznej rodziny. Liczn rodzin Gerrita było ogromne, nigdy nie nasycone ciało.
Pewnego jesiennego ranka roku 1688 znaleziono Długiego Gerrita w zaułku niedaleko Nieuwe Gracht
w Haarlemie. Le ał twarz do ziemi. Jego kubrak nasi kni ty był deszczem i krwi . Zadano mu szereg
ciosów no em. Zabójców było prawdopodobnie wielu, a lniany woreczek z pieni dzmi na piersi
pozwalał si domy la , e nie był to mord rabunkowy. Ciało oddano uniwersytetowi w Lejdzie, nie
miał wi c nawet uczciwego pogrzebu. Wszelako paru predykantów wspomniało o morderstwie w
swoich kazaniach, a jeden z nich, uniesiony retorycznym zapałem, powiedział, e zadano Gerritowi
tyle ciosów, ile Juliuszowi Cezarowi. Nie wiadomo, na czym miała polega ta podniosła analogia.
By mo e kaznodzieja chciał da do zrozumienia. e zdrowy duch republika ski jednakow
nienawi ci darzy cezarów i olbrzymów.
52
Kapitan
Dnia 28 grudnia 1618 roku wypłyn ł z portu na wyspie Texel aglowiec „Nowy Horn", udaj c si w
dług i niebezpieczn drog do Indii Wschodnich. Kargo stanowiły beczki z prochem strzelniczym.
Kapitan statku Willem Ysbrantsz Bontekoe opisał dzieje tej osobliwej nawigacji.
Jego relacja, prosta, surowa i naiwna zarazem, zasługuje na miano wiarygodnej. -Jedyn w tpliwo
budzi sposób przedstawienia pewnego wa nego epizodu wyprawy, zwłaszcza, e dotarły do nas trzy
ró ne, nie pokrywaj ce si z sob wersje tego wydarzenia.
Sztormy, cisze morskie, wielodniowe burze, tropikalne ulewy przypominaj ce biblijny potop, choroby
gn bi ce załog , utarczki z Hiszpanami — wszystko to było dla eglarzy chlebem powszednim i
znajdowało si , by tak rzec. w granicach normy. Przekroczenie owej normy zdarzyło si 19 listopada
roku 1619 na pełnym morzu, z dala od celu podró y.
Tego dnia kapitan Bontekoe musiał by w dobrym humorze, skoro rozkazał da załodze podwójn
porcj wódki do wieczornego posiłku. Rozpraszaj c ciemno ci luku blaskiem łojowej wieczki, mat
gospodaruj cy zapasami ywno ci przelewa alkohol z beczki do cebrzyka. Jest sztormowa pogoda.
Nagły przechył statku i wieca pada wprost do otwartej beczki
z wódk . Był to moment wyzwolenia ywiołu. A dalej dzieje si ju wszystko zgodnie z logik
katastrof: lawina szybko post puj cych po sobie zdarze , a do punktu kulminacyjnego — pot nej
eksplozji, która unicestwia statek.
Ocalała niewielka cz
załogi bł ka si w łodzi, pod aglem uszytym z koszul, po oceanie. Nie maj
ani wody, ani ywno ci; pij własn uryn , jedz surowe mi so lataj cych ryb. Bezlitosne sło ce tro-
pików m ci umysły, w których l gnie si barbarzy ski zamiar u miercenia chłopca okr towego, aby
nasyci si jego ciałem i krwi .
Kapitan Bontekoe na tyle łodzi. R kami osłania głow przed upałem. Ma siln gor czk i majaczy.
Ale to, co dzieje si teraz przed jego oczami, nie jest adnym majakiem, lecz rzeczywisto ci : mary-
narz zwany Rudym Joostem chwycił lew r k za włosy okr towego chłopca, który wrzeszczy jak
op tany; prawa r ka Joosta uzbrojona w nó podnosi si do góry. Zatrzymajmy ten obraz.
Według pierwszej wersji kapitan Bontekoe wstał i wygłosił długie przemówienie pełne biblijnych cy-
tatów. Mówił o ofierze Izaaka, któr , jak wiemy, Bóg odtr cił, a tak e o przykazaniach dekalogu, obo-
wi zku miło ci bli niego i tak dalej, i tak dalej. Nasuwa si nadrealistyczny obraz: czarna kazalnica
unosz ca si nad bezkresnym obszarem słonych wód. W istocie łód wydana na pastw fal nie była
kamienn naw katedry, a garstka oszalałych rozbitków w niczym nie przypominała sytych i
od wi tnie wystrojonych mieszczan zebranych na niedzielnej mszy. Chwila nie nadawała si zupełnie
do popisów nabo nej retoryki. Aby nie dopu ci do zabójstwa, trzeba było działa szybko,
zdecydowanie i gwałtownie.
Drugi przekaz mówi, e Bontekoe zdołał przekona Joosta i ten powstrzymał si od wykonania
swego zbrodniczego zamiaru. Stan ła mi dzy nimi umowa: je li w ci gu trzech dni nie zdołaj
dotrze do stałego l du, chłopca b dzie mo na zabi . Ów trzydniowy termin (magiczna cyfra
trzyj nie opierał si na adnych racjonalnych przesłankach, nikt bowiem nie znał nawet w przybli eniu
poło enia łodzi. Poza tym takie postawienie sprawy przez kapitana było jednoznaczne z jego zgod na
zabójstwo i oznaczało w istocie tylko odroczenie wyroku. Bontekoe stan ł po stronie morderców,
uznał niejako ich racje. W ko cu trzecia wersja, najbardziej prawdopodobna — kapitan zrywa si na
równe nogi i krzyczy, e ten, który o mieli si tkn chłopca, nie dostanie dziennego zarobku i
nale nej racji ywno ci, a kiedy wróc do Amsterdamu, powieszony zostanie przed murami miasta
na najwy szej szubienicy. Była to gro ba najzupełniej abstrakcyjna, je li wzi pod uwag
beznadziejn sytuacj rozbitków, ale jej skutek był piorunuj cy. Przywrócił oszalałym z pragnienia
i głodu marynarzom poczucie moralnego ładu, stawiaj c przed nimi jasny obraz cywilizacji, której
fundamentami s — jadło, pieni dz i drewniany słup z poprzeczn belk u szczytu.
51
Łaska kata
Spo ród wielu portretów Jana van Oldenbarne-velta lubi ten (malowany przez nieznanego mistrza),
na którym Wielki Pensjonariusz przedstawiony jest jako człowiek stary, a nawet sama materia
malarska zdaje si nosi znamiona rozpadu — ple ni, kurzu, paj czyny. Nie jest to twarz pi kna, ale
pełna wyrazu i szlachetnej siły: bardzo wysokie czoło, du y, mi sisty, troch nieforemny nos,
patriarchalna broda; pod krzaczastymi brwiami m dre oczy, w których tli si desperacka energia
osaczonego.
aden z historyków nie zaprzecza, e van 01-denbarnevelt był jednym z najbardziej zasłu onych
twórców nowej republiki. Nazywano go adwokatem Holandii. Ten pierwszy wielki polityk
wywodz cy si z mieszcza stwa i reprezentuj cy jego interesy potrafił jak nikt inny broni praw
młodego pa stwa. Paktował z pot nymi monarchami Hiszpanii, Francji i Anglii, przygotowywał
korzystne rozejmy, traktaty pokojowe, alianse, przez czterdzie ci lat swego ycia pracował dla
ojczyzny wiernie i niestrudzenie. Ale gdy zbli ała si staro , jego zmysł polityczny zacz ł zawodzi .
Van Oldenbarnevelt popełniał kardynalne bł dy, których kulminacj była „ostra rezolucja"
upowa niaj ca miasta do werbowania własnych oddziałów najemnych nie podlegaj cych rozkazom
ksi cia ora skiego — faktycznego dowódcy
wojsk republiki. Kraj stan ł na skraju wojny domowej.
Van OIdenbarnevelt tracił nie tylko rozeznanie w sytuacji, ale opu cił go tak e instynkt samoza-
chowawczy. Nie rozumiał, czy nie chciał zrozumie , e topnieje garstka jego zwolenników, e ma
przeciwko sobie wszystkich — Namiestnika, Stany Generalne, miasta. W drodze z urz du do domu
oboj tnie deptał pamflety i pisma ulotne wymierzone przeciwko niemu: nie słuchał rad przyjaciół,
którzy nalegali, aby ust pił i wyjechał za granic . Był jak wielki, stary, konaj cy ółw na piasku —
zapadał si coraz gł biej.
Finał był łatwy do odgadni cia i tylko dla niego samego zaskakuj cy. Aresztowany, po wielomiesi -
cznym ledztwie, stan ł przed specjalnym trybunałem, w którym zasiadali przewa nie jego wrogowie;
pozbawiony adwokata bronił zaciekle honoru raczej ni ycia.
Czas akcji — 13 maja 1619 roku. Miejsce: Haga, Binnenhof— ceglana, gotycko-renesansowa
dekoracja dramatu. Na owym dziedzi cu wzniesiono pospiesznie drewniany szafot i posypano
piaskiem. Jest pó ne popołudnie. Ognisty wóz Heliosa — jak mówi retoryczni poeci — toczy si ku
zachodowi. Tłum milknie, kiedy wyprowadzaj skaza ca. Van Oldenbarne-veltowi spieszno jest do
mierci. „Róbcie szybko, co macie robi " — ponagla wykonawców wyroku.
I wtedy zdarzyło si co , co wykracza daleko poza rytuał egzekucji, poza rytuał wszystkich znanych
egzekucji. Kat prowadzi skaza ca do miejsca, gdzie jeszcze zatrzymało sit? wiatło, i mówi: „Tutaj,
wielmo ny panie. B dzie pan miał sło ce na twarzy".
Mo na zadawa sobie pytanie, czy kat, który ci ł głow Wielkiego Pensjonariusza, był katem do-
brym. Dobro kata polega na tym, e wykonuje on swoje zadanie szybko, sprawnie i niejako
bezosobowo. Któ bardziej od niego zasługuje na miano subalterna losu, bezgło nej błyskawicy
przeznaczenia. Jego cnot powinno by milczenie i pow ci gliwy chłód. Powinien zada cios bez
nienawi ci, bez współczucia, bez uniesienia.
Kat van Oldenbarnevelta złamał reguły gry, wyszedł ze swojej roli, co wi cej — naruszył zasady etyki
zawodowej. Dlaczego tak post pił? Był to na pewno czysty odruch serca. Ale czy skazaniec, odarty z
ziemskiej glorii, nie dopatrzył si w tym szyderstwa? Ostatecznie, dla tych, którzy odchodz na zaw-
sze, oboj tne jest to, czy umieraj w sło cu, w cieniu,
czy te w ciemno ciach nocy. Kat-rzemie lnik
mierci stał si postaci dwoist i pełn znaczenia, kiedy rzucił skaza cowi w ostatnim momencie
okruch bezradnej dobroci.
50
APOKRYFY
49
Malowidło przedstawia młod dziewczyn przystrojon w draperie o intensywnych kolorach — czer-
wonym, niebieskim i wietlistym perłowobiałym. Modelka ma wygl d bardzo wiejski: ró owe
policzki pasterki, toczone ramiona, pos gowe nogi, które mocno opieraj si na ziemi. Na to
uosobienie prostoty, swobody i niewinno ci nało ył artysta ci kie atrybuty wojny: hełm z
zawiesistym, czarnym pióropuszem, tarcz w jednej i operow włóczni w drugiej r ce. I to jest
wła nie najbardziej ujmuj ce w tym obrazie:
sprzeczno mi dzy podniosłym tematem a skromnym wyrazem; co jakby dramat historyczny grany
przez wiejski zespół na kiermaszu. Bohaterka tej sceny w niczym nie przypomina Wolno ci prowadz -
cej lud na barykady. Wkrótce porzuci nudne pozowanie i odejdzie do swych zwykłych,
niepatetycznych zaj w oborze czy przy stogu siana.
Wolno , o której napisano tyle traktatów, e stała si poj ciem bladym i abstrakcyjnym, była dla
Holendrów czym tak prostym jak oddychanie, patrzenie, dotykanie przedmiotów. Nie trzeba jej było
definiowa ani upi ksza . Dlatego w ich sztuce nie ma podziału na to co wielkie i małe, wa ne i nie-
istotne, podniosłe i pospolite. Malowali jabłka, portrety kupców bławatnych, cynowe talerze, tulipany,
z tak cierpliw miło ci , e gasn przy nich obrazy za wiatów i hała liwe opowie ci o ziemskich
triumfach.
48
Nie trzeba zreszt si ga a do mitologii. Charakter i struktura społecze stwa holenderskiego wy-
ja niaj bardzo wiele. Ludzie wojny nie tworzyli w Holandii osobnej warstwy społecznej otoczonej
nimbem sławy lub ciesz cej si szczególnym presti em. Szła-
chta, która w pozostałej Europie tworzyła korpus oficerski o wiekowych tradycjach, nie odgrywała w
Republice wi kszej roli. Młody człowiek, który zaci gał si jako ołnierz do wojska, nie nosił (je li
mo na u y tego anachronizmu) buławy w plecaku, ale gorzki chleb n dzarza, bez adnych widoków
na u miech Fortuny; ranny lub chory umierał najcz ciej w jakim obskurnym lazarecie, gdzie szalały
epidemie. Weterani ebrali na ulicach miast.
Holandia nie posiadała stałej ilo ci wojska. Nie było ono szkoł ducha obywatelskiego jak u Rzymian;
tak e presti pa stwa polegał na czym zupełnie innym. St d bierze si czysto funkcjonalny stosunek
do sił zbrojnych: w okresie wojny stan armii l dowej wynosił niewiele ponad 100 000 ołnierzy, w
okresie pokoju spadał do 20 000.
W armii Republiki przewa ali cudzoziemcy; gros sił l dowych stanowiły obce wojska zaci ne (tylko
flota była „czysto" holenderska). Synów Marsa po prostu kupowano. Przy obleganiu 's-
Hertogenbosch, w decyduj cej fazie walk wyzwole czych armia, któr dowodził namiestnik Fryderyk
Henryk, składała si z trzech pułków holenderskich tnie byli to zreszt wcale ochotnicy i i 1.5 pułków
fryzyjskich, walo skich, niemieckich, francuskich, szkockich i angielskich. I w dodatku ta zbieranina
nie nosiła mundurów. Hełm, pancerz, czasem szarfa o barwach oddziału — wszystko to było bardzo
szare w porównaniu z ptasim przepychem wojowników francuskich czy włoskich. Nie było czego
malowa .
Wspomnienia wojny szybko bladły. Ten kto zamawiał obraz — kapitan statku, chłop, kupiec czy
rzemie lnik — chciał w nim widzie przede wszystkim siebie i wiat, który go otaczał: wn trze domu,
gdzie rodzina zebrała si z okazji chrzcin czy lubu,
drog wiejsk wysadzan drzewami, na które pada blask południowego sło ca, miasto rodzinne na
wielkiej równinie.
Była to zatem sztuka mało patriotyczna, je li pod słowem patriotyzm chcemy rozumie zaciekł
nienawi dawnych, obecnych i nawet potencjalnych wrogów. Nie pozostawili nam Holendrzy obrazu,
na którym pokonany przeciwnik wleczony jest za rydwanem zwyci zcy w prochu pogardy.
A przecie z tak lubo ci malowali batalie morskie. Klasycznym przykładem tego genre jest słynne
dzieło Hendrika Vrooma Bitwa pod Gibraltarem 25 kwietnia 1607 roku. Na pierwszym planie holen-
derski statek wojenny wbija si dziobem w kadłub hiszpa skiego okr tu flagowego. Obraz jest
niewielki i pełen rozkosznych, eby si tak nietaktownie wyrazi , szczegółów — czerwone i ółte
warkocze eksplozji, ludzie, szcz tki masztów fruwaj ce w powietrzu i ton ce w morzu, tysi ce
drobnych detali oddanych z precyzj miniaturzysty. A wszystko to widziane jak przez lunet , z
dalekiej perspektywy, która pochłania groz i nami tno . Bitwa przemieniona w balet, kolorow
feeri .
Benjamin Constant w jednym z listów do ma-dam de Stael entuzjazmuje si histori Holandii, tak
odmienn od dziejów innych pa stw europejskich: „nigdy ten dzielny naród nie wypowiedział wojny
swoim s siadom, nigdy nie naje d ał, nie pustoszył i nie łupił ich krajów" (Constant pomin ł
dyskretnym milczeniem podboje kolonialne, ale mowa jest tylko o s siadach). Mo e ta uwaga
francuskiego pisarza uwypukli pewn istotn cech charakteru holenderskiego. Kto powiedział: ,,La
Hollande est de religion d'Erasme\ Nie b dzie wielk przesad , je li si powie, e władz nad tym
małym narodem obj ł duch filozofa
z Rotterdamu, który nade wszystko cenił cnoty umiarkowania i łagodno ci.
Którego zimowego przedpołudnia, w czasie przechadzki po berli skim Grunewaldzie zaszedłem do
Zamku My liwskiego. Od dawna wiedziałem, e znajduje si tam kolekcja malarstwa flamandzkiego i
holenderskiego. Zajrzałem tam niejako z obowi zku, nie spodziewaj c si adnych rewelacji. Przeczu-
wałem, e zobacz jeszcze jeden przeci tny zbiór (o monotonio drugorz dnych malarzy Wielkich
Szkół!) — portretów, scen my liwskich, martwych natur, jakimi zawieszone s ciany wielu
arystokratycznych rezydencji.
Tak było w istocie. Jednak nie ałowałem tej wizyty, poniewa odkryłem to, czego szukałem od
dawna w tylu reprezentacyjnych galeriach i muzeach. Obraz nie był wcale arcydziełem, ale moj
uwag poci gał jego temat: Alegoria Holenderskiej Republiki. Malował go Jacob Adriaansz Backer i
otrzymał za swoj prac niebagateln sum 300 guldenów z r k ówczesnego namiestnika
Zjednoczonych Prowincji — Fryderyka Henryka. Dzieło wi c, co si zowie, oficjalne.
47
wzi udział w operacji oswobodzenia Lejdy. Cała flotylla
składała si z 200 galer o płytkim zanurzeniu; poruszane sił wiatru lub wioseł, wyposa one były w
działa, a tak e cały niezb dny ekwipunek wojenny.
Teraz wszystko zale ało od czynnika nieobliczalnego, to jest pogody. Zrazu wiał niekorzystny Nord,
wkrótce jednak zacz ł d oczekiwany wiatr połud-niowo-zachodni i przez otwory w tamach spychał
masy wodne w kierunku Lejdy. Ofensyw wojsk poprzedziła ofensywa ywiołu.
Zaskoczenie przeciwnika było zupełne. Hiszpanie próbuj co prawda opanowa sytuacj , w po piechu
naprawiaj przerwane tamy, ale ju oto szturmuj holenderskie galery daj c ognia ze wszystkich dział.
W miejscach, gdzie woda nie jest dostatecznie gł boka, załoga wyskakuje ze statków i pcha je w kie-
runku sza ców
7
nieprzyjaciela. Oto wielki temat dla barokowego malarza. Gdyby Rubens malował t
bitw , przedstawiłby j zapewne jako walk Neptuna z bóstwami chtonicznymi.
Wojska hiszpa skie nie s w stanie wykorzysta swojej przewagi liczebnej ani tak e umiej tno ci ta-
ktycznych. Walka armii l dowej, która stoi po kolana w wodzie, przeciwko flocie jest czystym
absurdem. Pozostaje tylko jedno wyj cie — pospieszne zwini cie obl enia i niechlubny odwrót.
Trzeciego wrze nia 1574 roku o ósmej godzinie rano dowódca Holendrów przybyłych z odsiecz
admirał Louis Boisot wkracza witany entuzjastycznie w bramy miasta.
Co pozostało w dzisiejszej Lejdzie po tych dniach cierpie i chwały? W cieniu starych platanów
pomnik dzielnego burmistrza Pietera Adriaansza van der Werffa. Ma płaszcz zarzucony na ramiona,
tak jakby szedł na zwykłe posiedzenie rady miejskiej, tylko rapier u boku wiadczy, e wówczas
rozstrzygały si sprawy ycia i mierci. Jest tak e w parku stara
baszta, z której w czasie ostatniej nocy obl enia działa hiszpa skie odłupały ogromny kawał muru.
Zachował si jeszcze pami taj cy tamte czasy ładny dom ozdobiony ptasim ornamentem. Mieszkali w
nim trzej bracia: Jan, Ulrich i Willem, z zawodu muzycy miejscy, a z zamiłowania hodowcy goł bi
pocztowych. W czasie obl enia przypadła im rola szczególnie doniosła. Stali si niemal instytucj i
to dwojak — ministerstwem poczty, poniewa utrzymywali jedyny mo liwy w tych warunkach
kontakt ze wiatem zewn trznym, a tak e ministerstwem propagandy, bowiem goł bie były
niestrudzonymi ambasadorami nadziei, przyrzekały obro com rychł odsiecz.
W muzeum lejdejskim znajduje si wielka ta-piseria, na której przedstawiono atak flotylli holen-
derskiej na sza ce Hiszpanów. Widziana okiem kartografa — ogromna zielona równina poprzecinana
niebieskimi liniami rzek i kanałów, po ród których krz taj si ludzie mali jak owady. Historia z per-
spektywy Boga.
W tym samym muzeum nie ma ani armat, ani sztandarów nieprzyjacielskich, ani tak e wyszczer-
bionych mieczy i rozłupanych hełmów — słowem całej tej szacownej rupieciarni, jak znajdujemy w
innych europejskich zbiorach po wi conych wielkim wydarzeniom przeszło ci. Natomiast na
honorowym miejscu zawieszono osobliwe trofeum wojenne — du y miedziany kocioł do gotowania
ołnierskiej strawy, który Hiszpanie porzucili w ucieczce. Kocioł jako symbol powrotu do
normalno ci lub, je li kto woli, jako symbol zwyci stwa.
W ci gu osiemdziesi ciu lat zmaga o niepodległo Holendrzy dawali niezliczone dowody m stwa.
wytrwało ci i determinacji. Ale ta długa wojna nie była podobna do adnej innej wojny, jakie toczyły
si w Europie. Było to starcie dwu odmiennych ideałów ycia, dwu systemów warto ci i, je li mo na
tak z pewn przesad powiedzie , dwu diametralnie ró nych cywilizacji: arystokratyczno-wojskowej
reprezentowanej przez Hiszpanów z mieszcza sko-chłop-skim wiatem Niderlandczyków.
Warto przytoczy pewien charakterystyczny szczegół. Otó kronikarz obrony Lejdy z wyra n sa-
tysfakcj mówi, e w czasie szturmu, kiedy niszczono tamy znajduj ce si w bezpo rednim
s siedztwie miasta, zgin ło tylko pi ciu lub sze ciu ludzi. Taka mizerna liczba ofiar nie zwróciłaby
nawet uwagi innych europejskich dziejopisów.
Wojna nie była dla Holendrów pi knym rzemiosłem, przygod młodo ci, ukoronowaniem m skiego
ycia. Podejmowali j bez egzaltacji, ale tak e bez sprzeciwu, tak jak si idzie na walk z ywiołem.
W takim kodeksie post powania nie ma miejsca na popisy bohaterskiej brawury i efektown mier na
polu chwały. Przeciwnie, szło o to, aby uratowa , ochroni , oszcz dzi , wynie z burzy zdrow
głow i mienie.
Brutalnej przemocy hiszpa skich wojsk interwencyjnych przeciwstawiano wi c inteligencj , cisł
kupieck kalkulacj , talenty organizacyjne, fortel wreszcie. Zgoda, nie były to cnoty rycerskie. Je li
Holendrzy wzorowali si na bohaterach wielkich epopei, to na pewno bli szy był im Odyseusz ni
Achilles.
46
czano bydło na pobliskie ł ki; skoro tylko rozlegały si wojenne odgłosy i strzały, zwierz ta
galopowały do miasta, tak e w ci gu całego obl enia na list strat wpisano tylko jedn krow i trzy
roztargnione ciel ta.
Dowódca Hiszpanów generał Valdez czekał, a miasto samo wpadnie mu w r ce wzi te głodem lub
podst pem. Wydaje si , e bardziej ufał dyplomacji ni artylerii; przynajmniej tak było w pocz tkowej
fazie starcia. Słał tedy listy do obro ców, a pisał w nich, e mog liczy na jego wielkoduszno i wy-
baczenie, zapewniał, e wojska hiszpa skie nie pozostan w mie cie długo, a w ko cu dowodził prze-
wrotnie, e poddanie twierdzy nie przyniesie nikomu ujmy i straty na honorze, natomiast zdobycie sił
okrywa niefortunnych obro ców ha b .
Daremne trudy. Mieszka cy Lejdy byli zdecydowani trwa w szlachetnym oporze. W odpowiedzi
Valdez otrzymał od nich łaci ski wierszyk, który w tłumaczeniu brzmi;
Ptasznika flet zwodniczo piewa, Zanim ptaszyna w sie nie wpadnie.
Od wrze nia, a wi c po czterech miesi cach walk, sytuacja miasta stawała si z ka dym dniem
bardziej krytyczna. Nikomu ju nie przychodziły do głowy dowcipne wierszyki. Na ponown
propozycj kapitulacji obro cy odpowiedzieli tym razem patetycznym listem. „Opieracie cał wasz
nadziej na tym, e jeste my wygłodzeni i e znik d nie nadchodzi ku nam odsiecz. Nazywacie nas
zjadaczami psów i kotów, ale nie brak nam jeszcze ywno ci. dopóki słycha porykiwanie krów w
mie cie. A kiedy zabraknie nam pokarmów, to przecie ka dy z nas
ma lew r k ; mo emy j odci zachowuj c praw po to, aby tyrana i jego krwaw hord od murów
miejskich odepchn ".
Pod Lejd , jak pod Troj — mowy dowódców, błyskotliwe riposty, zabójcze obelgi. Cała ta kwiecista
retoryka przeznaczona była jakby dla autorów przyszłych podr czników historii. Prawda była
prozaiczna, banalna i szara: przetrwa jeszcze miesi c, jeszcze tydzie , jeszcze jeden dzie .
W mie cie dawał si odczu dotkliwy brak pieni dzy. Postanowiono tedy system monetarny nagi do
wyj tkowej sytuacji; emitowano mianowicie specjalne papierowe banknoty, które miały zachowa
swoj warto tylko w okresie obl enia. Te nowe rodki płatnicze ozdobiono hasłami ku
pokrzepieniu serc — łaci skim napisem ,,Haec libertas ego", wizerunkiem lwa i pobo nym
westchnieniem ,,Bo e, chro Lejd ".
Dla wszystkich jednak było rzecz oczywist . e miasto uratowa mo e tylko pomoc z zewn trz.
Dawał si we znaki coraz wi kszy głód, nie było ju chleba, wydzielano jeszcze na osob pół funta
mi sa, to znaczy skór i ko ci wychudzonych zwierz t. Polowano na psy, koty i szczury.
Na domiar złego wybuchła w mie cie zaraza. W krótkim czasie pochłon ła ona sze tysi cy ofiar, to
jest połow ludno ci miasta. M czy ni byli tak osłabieni, e nie mieli sił zaci ga warty na murach, a
kiedy wracali do domu, znajdowali cz sto ony i dzieci martwe.
Jakby tych nieszcz
nie było dosy , wybuchły w Lejdzie zamieszki i tumulty. Kronikarz mówi enig-
matycznie o niezgodzie, szemraniu i niesnaskach. Łatwo mo emy si domy le , co kryje si pod tymi
eufemizmami. Był to po prostu bunt biedoty miejskiej.
która najdotkliwiej odczuwała ci ar obl enia. Dla nich istniała tylko alternatywa — mier z głodu
albo niewola. Wybierali t drug .
Burmistrz zwołał cał ludno miasta na wiec. W wielkiej patetycznej mowie ogłosił wszem i wobec,
e jest skłonny ofiarowa swoje ciało, aby nakarmi głoduj cych. Na szcz cie wypowied ta została
przyj ta tak jak nale y, to znaczy nie jako konkretna oferta, ale retoryczna figura.
Stany Generalne, a tak e ksi
ora ski Wilhelm — naczelny wódz Holendrów, którego główna
kwatera znajdowała si w pobliskim Delfcie, byli dokładnie zorientowani, e sytuacja Lejdy jest
fatalna. Wojska l dowe Ora czyka były zbyt słabe, aby ruszy na odsiecz miasta i stoczy walk z
przeciwnikiem na ubitej ziemi. Flota natomiast stanowiła najsilniejsz i najbardziej sprawn cz
armii niderlandzkiej. Istniał jednak powa ny szkopuł: Lejda nie była portem, le ała w gł bi l du.
Trzeba było — co brzmi prawie magicznie — przywoła na pomoc ywioł wody.
Opracowano wi c bardzo starannie plan przerwania grobli i tam. Holenderski system kanałów
przypominał wodny labirynt i biada miałkom, którzy przekroczyli jego granice. Wszelako decyzja
zatopienia du ej połaci pól uprawnych i pastwisk była decyzj dramatyczn . Pocieszano si m dro ci
ludow , starym chłopskim przysłowiem, które mówiło, e w takich kra cowych okoliczno ciach lepiej
jest uczyni ziemi jałow , ni utraci j na zawsze.
W stoczniach Rotterdamu i innych portów wrzała gor czkowa praca. Jest rzecz godn podziwu, na-
wet dla nas, ludzi epoki technologicznej, zawrotne tempo, w jakim zbudowano statki, które miały
45
Temat niebohaterski
Malarstwo holenderskie mówi wieloma j zykami, opowiada o sprawach ziemi i nieba, jednego w nim
tylko brak — apoteozy własnej historii, uwiecznienia momentów kl ski i chwały. A przecie była to
historia obfituj ca w dramatyczne epizody — powstania, terror, obl enia, walk z tak pot nymi
przeciwnikami jak Anglia, Hiszpania czy Francja.
Je li arty ci holenderscy malowali wojn — to wojn wiatła z ciemno ci , a tak e gładk wod ka-
nałów z samotnym młynem na brzegu, lizgawk pod ró owym niebem zachodu, wn trze szynku,
gdzie dr si pijacy, dziewczyn czytaj c list. Gdyby do naszych czasów nie przechowały si adne
inne przekazy, mo na by s dzi , e zaiste słodkie ycie wiedli mieszka cy tego nizinnego kraju —
jedli tłusto, pili t go, nie gardzili wesoł kompani . Daremnie szukamy dzieła wybitnego malarza,
który przekazywałby potomnym egzekucj Hoorna i Egmonta, bohatersk obron Lejdy, czy zamach
na ksi cia Wilhelma Ora -skiego zwanego Milczkiem.
Eugeniusz Fromentin w swej pi knej ksi ce Mistrzowie dawni zwrócił uwag na niezwykły fakt — w
czasach brzemiennych w historyczne wydarzenia „młodziutki człowiek malował byka na pastwisku,
drugi, chc c zrobi przyjemno przyjacielowi — lekarzowi, malował go w prosektorium w
otoczeniu
uczniów, ze skalpelem wetkni tym w rami zwłok. Te dwa obrazy okryły nie mierteln sław ich na-
zwiska, ich stulecie i kraj, w którym yli. Co w takim razie zaskarbia sobie nasz wdzi czno ? Czy
mo e dostoje stwo i prawda? Nie. Czy mo e wielko ? Czasem tak. A mo e wła nie pi kno? Pi kno
zawsze".
To bardzo ładnie powiedziane, ale nasuwa si w tpliwo , czy pacyfistyczny duch malarstwa ho-
lenderskiego da si wytłumaczy w kategoriach czysto estetycznych. Na czym wi c polega owa
osobliwa predylekcja do scen z ycia codziennego, a unikanie tematów wojennych, egzaltuj cych
uczucia patriotyczne? Problem — jak si zdaje — tkwi znacznie gł biej i trzeba przywoła na pomoc
histori , która kształtowała psychik narodu.
Spróbujmy tedy przypomnie jeden z najbardziej sławnych epizodów walk wyzwole czych
Holendrów — obron Lejdy — tak jak to opisał kronikarz owych czasów, Emanuel van Materen.
Sze lat rz dów ksi cia Alby, rz dów terroru i gwałtów, nie zdołały złama oporu Niderlandczy-ków.
Zwłaszcza Północ broni si zaciekle. Ksi
Ora ski przy pomocy wojsk zaci nych organizuje
zbrojne wyprawy przeciw Hiszpanom. Walki tocz si ze zmiennym szcz ciem. Po długotrwałej
bohaterskiej obronie Haarlem, wyczerpawszy wszystkie zapasy i rodki, kapituluje przed wojskami
Alby, natomiast naje d com nie udaje si zdobycie Alkmaaru i musz niechlubnie zwin obl enie
tego miasta.
W Niderlandach zreszt wojna nie toczy si zwykł kolej rzeczy według tradycyjnego rytuału
walnych bitew na wielkiej równinie, po których zostaj ju tylko zwyci zcy i błagaj cy o lito . Jest to
raczej powszechna rewolta, pospolite ruszenie narodu — chłopów, mieszczan i szlachty przeciw hisz-
pa skiej przemocy. Wybucha jak po ar w ró nych miejscach, przygasa, rozpala si na nowo. Wci
zaskakiwana pot na armia interwencyjna nie jest w stanie wymierzy decyduj cego ciosu.
Na pocz tku działa wojennych jaki oficer hiszpa ski, nie wiadomy tego, e wyzywa przeznaczenie,
nazwał niderlandzkich powsta ców ebrakami (les gueux). Owi gezowie okazali si przeciwnikami
gro nymi i nie do pobicia. Powsta cy le ni i morscy, zwłaszcza ci ostatni, których brawur b dzie
sławi przez wieki pie ludowa, napadali na konwoje wroga, a nawet zdobywali porty, wycinaj c w
pie załogi hiszpa skie. „Czerwone sło ce płonie nad Holandi " — mówi ówczesny poeta.
Pod koniec roku 1573 Filip II odwołuje ksi cia Alb ze stanowiska naczelnego dowódcy wojsk hisz-
pa skich w Niderlandach, co oznacza akt niełaski; polityka terroru okazuje si zawsze i wsz dzie poli-
tyk lepych. Jego nast pca, don Luis de Re uesens próbuje zjedna buntowników aktami łaski,
ulgami podatkowymi, amnesti , ale bynajmniej nie rezygnuje z zamiaru, eby nieugi t Północ rzuci
na kolana.
W maju roku 1574 wojska hiszpa skie stan ły pod Lejd . Ojcowie miasta podj li jednomy ln de-
cyzj obrony i wydali szereg niezb dnych zarz dze natury militarnej i administracyjnej.
Uregulowano przede wszystkim kwesti sprawiedliwego rozdziału ywno ci. W czasie dwu
pierwszych miesi cy obl enia ka dy mieszkaniec Lejdy otrzymywał pół funta chleba i mleko
(odci gane, jak podaje skrupulatny kronikarz). Lejda nie była wówczas miastem du ym. Posiadała
pewne cechy rustykalne, jak na przykład wielkie stajnie i obory, w których znajdowało si ponad 700
krów. Problem paszy rozwi zano bardzo sprytnie: korzystaj c z nieuwagi Hiszpanów wypusz-
44
naiwni moralizatorzy domagaj si od artysty przykładnej harmonii ycia i dzieła. Nie dowiemy si
chyba nigdy, kim był naprawd . Ofiar politycznego spisku? Wskazywałaby na to ra ca dysproporcja
winy i kary, rezonans procesu, dyplomatyczne interwencje. Czy m ciwo m ów i ojców
uwiedzionych kobiet mogła posun si a do s dowego mordu? Jaki był jego zwi zek z
ró okrzy owcami? Nie mo na całkowicie wykluczy , e skandaliczne wybryki były myl cym
manewrem, mask , pod któr kryła si konspiracyjna działalno członka Bractwa. A mo e był
osobliwym ascet a rebours — tacy zdarzaj si nie tylko w rosyjskich powie ciach — który przez
upadek i grzech zmierza okr n drog do najwy szego dobra.
Tyle pyta . Nie potrafiłem złama szyfru. Zagadkowy malarz, niepoj ty człowiek zaczyna prze-
chodzi z planu docieka uzasadnionych sk pymi ródłami — w m tn sfer fantazji, domen bajarzy.
Pora wi c rozsta si z Torrentiusem.
Zegnaj martwa naturo.
Dobranoc, ci ta głowo.
43
oczywi cie kontakty z siłami nieczystymi.
Po długim okresie inkubacji ró okrzy owcy zdecydowali rozpocz na wielk skal działalno
jawn . S dzono, e nadszedł ju stosowny moment, aby urzeczywistni dzieło przemiany wiata. Stało
si to w roku 1614. W tym czasie ukazał si gło ny pamflet Allgemeine und generelle Reformation der
ganzen wei-ten Welt. Czy jest tylko przypadkiem, e dokładnie t wła nie dat nosi Martwa natura z
w dzidłem?
Tak zako czyłem pierwsz wersj szkicu o Tor-rentiusie. R kopis schowałem do szuflady. Liczyłem
po cichu, e czas b dzie pracował na moj korzy . Zgł bianie tematów trudnych wymaga
alchemickiej cierpliwo ci.
Po kilku latach, zupełnie nieoczekiwanie, bez najmniejszych stara otrzymałem przesyłk pocztow z
odbitk krótkiej i bardzo uczonej rozprawy o moim malarzu. Oto prawdziwy dar nieba i ludzkiej
yczliwo ci. List wysłany z Holandii w drował bez sensu po wielu krajach i dotarł do moich r k w
opłakanym stanie. Stronice zlepione lub wytarte, kartki z plamami tłuszczu, zamazany druk. Nie
wiem, kto pastwił si nad t niewinn prac — chyba urz dowi pod-
gl dacze cudzych listów, a wi c nie d entelmeni, co zwalnia mnie od zajmowania si lokajskim
incydentem. Na szcz cie tekst byl dwuj zyczny i po pewnych komplikacjach udało mi si zrozumie
jego tre . Nie mogłem pozby si uczucia, e ten, który wpadł w sidła Torrentiusa, musi by
przygotowany na wszystko.
Autor rozprawy — holenderski historyk sztuki i muzykolog Pi ter Fischer — zwraca po raz pierwszy
uwag na muzyczn stron Martwej natury, owe nuty, mał partytur wpisan w obraz. Dotychczas
powszechnie s dzono, e jest to element dekoracyjny, zwykły ornament i e nie ma adnego zwi zku
mi dzy nutami a umieszczonym poni ej tekstem. Fischer dowodzi, i taki zwi zek istnieje, e nale y
go odkry , aby lepiej zrozumie sens dzieła.
Jest doprawdy rzecz zastanawiaj c , dlaczego nikt nie zauwa ył oczywistego bł du w tek cie Tor-
rentiusowego dwuwiersza. Wszyscy, ale to wszyscy, odczytywali słowo uaat (zły), podczas gdy w
obrazie jest wyra nie, czarno na białym aat. Mo na powiedzie , e malarz nie był zbyt mocny w
ortografii, gdyby nie fakt, i nad tym słowem znajduje si nuta, która łamie harmoni („h", a nie — jak
powinno by — „b"). Jest to wi c zamierzony, zupełnie wiadomy podwójny bł d pisowni i muzyki,
zburzenie zasad j zyka i melodii, symboliczne naruszenie porz dku. W redniowieczu ten zabieg
kompozytorsko-mora-listyczny nosił nazw diabolus in musica — i towarzyszył zwykle słowu
peccatum.
Mniej przekonywaj ca wydaje si Fischerowska interpretacja samego tekstu dwuwiersza. Autor s dzi,
e rozpoczynaj cy ten utwór skrót E R oznacza Extra Ratione, co daje mu asumpt do snucia dalszych
miałych hipotez. Malarz o tak skandalicznym yciu, który rzucił wyzwanie wiatu, nie mógł by
apologet pow-
ci gliwo ci. Martw natur z w dzidłem nale y rozumie jako pozorn alegori umiaru, w rzeczywi-
sto ci za , chocia w sposób misternie zakamuflowany, jest pochwał człowieka wyzwolonego z wi -
zów, niezwykłego, wysoko stoj cego ponad tłumem małodusznych filistrów.
W angielskim katalogu Rijksmuseum znalazłem inn wersj owego niepokoj cego wiersza z obrazu
Torrentiusa. Nie jest to przekład dosłowny, ale jedna z mo liwych prób zrozumienia hermetycznego
tekstu. „That wich is extraordinary has an extraordi-nary bad fate". Brzmi to za bardzo
jednoznacznie, do płasko i nie wiadomo dlaczego przypisuje arty cie proroczy dar — przeczucie
swego fatalnego ko ca.
Na koniec nale y postawi pytanie, czy dzieło Torrentiusa — tak wspaniale cielesne i klasycznie
zamkni te — domaga si istotnie zawiłych wyja nie , które wykraczaj poza ramy jego samoistnego
wiata. Jest dla nas rzecz oboj tn , jakie duchy — złe czy dobre, m dre czy szalone — inspirowały
prac malarza. Obraz przecie nie yje odbitym blaskiem sekretnych ksi g i traktatów. Ma wiatło
własne — jasne i przenikliwe wiatło oczywisto ci.
Ju pora rozsta si z Torrentiusem. Zajmowałem si nim dostatecznie długo, by z czystym sumieniem
przyzna si do niewiedzy. Podejrzewam, e uruchomiłem w sobie mechanizm obronny, jakby w
obawie, e z historii zaiste tragicznej wyłoni si w ko cu posta banalnego awanturnika. Nie chciałem
tego, wi c zbierałem dowody, e był człowiekiem niezwykłym, rozsadzaj cym miary i schematy,
systematycznie, z uporem godnym m cze skiej palmy.
W spadku pozostawił nam alegori pow ci gliwo ci — dzieło wielkiej dyscypliny, samowiedzy i ła-
du, jakby sprzeczne z jego szalonym egzystencjalnym do wiadczeniem. Ale tylko prostaczkowie i
4
mój nieoceniony guide Michelin unosi si na skrzydłach okoliczno ciowej, turystycznej poezji {„Une
lumiere douce, une atmosphere ouatee et comme assoupie don-nent a. Veere 1'allure d'une uille de
legend ... Ses rues calmes laissent le uisiteur sous un charme melancoligue").
W istocie Veere — niegdy sławne, ludne i bogate, jest teraz miastem zdegradowanym, jakby po-
zornym, bo pozbawionym własnego ycia, odbijaj cym cudze ycie, cudze wiatło jak ksi yc. Tylko
w lecie jako port de plaisance wypełnia go tłum rozbawionych nomadów, potem schodzi pod ziemi i
wiedzie utajon egzystencj ro lin. Jesieni robi wra enie sztychu, w którym artysta, aby uwydatni
mury miejskie, budowle i fasady — usun ł ludzi. Ulice i place s puste. Okiennice zamkni te. Na
dzwonienie u bram nie odpowiada nikt.
Wygl da to tak, jakby miasteczko dotkn ła epidemia, ale cały dramat został starannie ukryty, ofiary
usuni to poza łudz ce dekoracje idylli czy beztroski. Ogromna ilo sklepów z antykami; ich wystawy
w łagodnym wietle zmierzchu, u schyłku dnia. wygl daj cmentarnie, jak wielkie martwe natury.
Laska ze srebrn gałk romansuje z wachlarzem.
O wietlony bursztynowym wiatłem plac z ratuszem. Budowla ładna, cyzelowana w szczegółach, a
przy tym mocna, szeroko rozsiadła na ziemi, dowód dawnej wietno ci. Na frontonie szereg rze b w
niszach, portrety rajców, burmistrzów, dobroczy ców historii lokalnej.
W czasie nocnego bł dzenia natkn łem si na pot ny budynek, zwalisty, gładki — rze ba
boga
bez twarzy. Wyłania si z nocy podobny do skały wyrastaj cej z morza. Ani jeden promie wiatła nie
dochodził tutaj. Ciemna bryła pramaterii na tle nocnej czerni.
Atak alienacji, ale łagodny, jaki dotyka wi kszo ludzi przeniesionych w cudze miejsce. Poczucie in-
no ci wiata, przekonanie, e wszystko to, co si wokół dzieje, nie bierze mnie samego w rachub , e
jestem zb dny, odtr cony, a nawet mieszny z tym groteskowym zamiarem obejrzenia starej wie y
ko cielnej .
W stanie wyobcowania wzrok reaguje szybko na przedmioty i zdarzenia najbardziej banalne, które dla
oka praktycznego jakby nie istniały. Dziwi si kolorowi skrzynek pocztowych, tramwajów, ró nym
kształtom miedzianych klamek, kołatkom u drzwi, zawsze karkołomnie kr conym schodom,
drewnianym okiennicom, których powierzchni przecinaj dwie linie proste, przek tne — wielkie
„X", a cztery pola tego wielkiego ..X" wypełnia na przemian farba czarna i biała, biała i czerwona.
Wiem, zbyt wiele czasu straciłem przysłuchuj c si katarynce malowanej, ogromnej jak wóz cyga ski,
a tak e na stopniach poczty, gdy stałem zagapiony na zielony pojazd wyje d aj cy z ulicy, który pusz-
czaj c w ruch wirowy szczotki umieszczone u podwozia wzbijał tumany kurzu, co by mo e nie jest
ideainym sposobem czyszczenia miasta, ale powa nym ostrze eniem, e kurz tutaj nie zazna nigdy
spokoju.
Drobne przypadki, małe, uliczne ułomki rzeczywisto ci.
Zdarzyło si . e moje w drówki bez planu przynosiły niespodziewany po ytek. Binnenhof, czyli dzie-
dziniec wewn trzny, od dawna był moim ulubionym zespołem architektury w centrum Hagi.
Otoczony sadzawk , prawie cichy pó nym popołudniem. Jak mówi mój mistrz Fromentin: „Jest to
miejsce bardzo wyj tkowe, bardzo samotne i nie pozbawione melancholii, zwłaszcza gdy przychodzi
si tu o tej porze, gdy si jest cudzoziemcem i gdy lata radosne nie dotrzymuj człowiekowi
towarzystwa. Wyobra cie sobie wielki basen okolony sztywnymi nadbrze ami i czarnymi pałacami.
Po prawej r ce promenada zadrzewiona i pusta, po lewej wyrasta z wody Binnenhof z ceglan fasad ,
o dachach pokrytych łupkami, z ponurym wyrazem, fizjonomi z innego wieku, a raczej ze wszystkich
wieków, pełen tragicznych wspomnie , ukrywaj cych w sobie jaki nastrój wła ciwy miejscom, na
których historia zostawiła lad... Odbicia dokładne, lecz bezbarwne, padaj na tafl pi cej wody z t
nieco martw nieporuszalno ci wspomnie , jakie ycie odległe zostawia w wygasaj cej pami ci".
Romantyczny pan Fromentin snuje dalej rozwa ania o rzeczach wzniosłych — historii, pi knie,
sławie, ja natomiast cał sił ducha przylgn łem do cegły. Jeszcze nigdy we mnie ten graniasty
przedmiot nie budził takiej fascynacji i gor czki poznania.
Zapadał zmierzch. Gasły ostatnie cierpkie ółcie, ółcie egipskie, cynober stawał si szary i kruchy,
ciemniały ostatnie fajerwerki dnia. I nagle nast piła niespodziewana pauza, krótko trwaj ca przerwa w
mroku, jakby kto otworzył w po piechu drzwi z jasnego pokoju na pokój ciemny. Zdarzyło si to,
gdy usiadłem na ławce, kilkana cie metrów od tylnej ciany Ridderzaal, czyli sali rycerskiej. Po raz
pierwszy doznałem wra enia, e gotycka ciana była jak tkanina — prostopadła, napi ta, bez ozdób,
g sto tkana, o grubym w tku i w skiej, sznurkowatej, nie-
3
Delta
wiat widzialny byłby bardziej doskonały, gdyby morza i kontynenty miały form regularn .
Malebranche. Meditations chretiennes
Imensi Tremor Oceanii Napis na sarkofagu Michiela de Ruytera Amsterdam. Nieuwe Kerk.
Zaraz po przekroczeniu granicy belgijsko-holen-derskiej nagle, jakby bez powodu i namysłu, posta-
nowiłem zmieni pierwotny plan i zamiast klasycznej drogi na północ, wybrałem drog na zachód, a
wi c w kierunku morza, aby pozna , bodaj powierzchownie, Zelandi — prowincj , której nie znałem
zupełnie, a wiedziałem tylko tyle, e nie doznam tam wi kszych artystycznych zachwytów.
Moje dotychczasowe podró owanie po Holandii odbywało si zawsze ruchem wahadłowym, wzdłu
wybrze a — czyli, mówi c obrazowo, od Syna marnotrawnego Boscha w Rotterdamie do Stra y
nocnej w amster-damskim Muzeum Królewskim, a wi c typowa marszruta kogo , kto pochłania
obrazy, ksi ki, monumenty, zostawiaj c cał reszt tym wszystkim, którzy na podobie stwo biblijnej
Marty troszcz si o rzeczy doczesne.
Zdawałem sobie jednocze nie spraw z mego ograniczenia, bowiem wiadomo, e idealny podró nik
to ten. kto potrafi wej w kontakt z przyrod , lud mi, ich histori — a tak e sztuk , i dopiero
poznanie tych trzech elementów przenikaj cych si wzajemnie jest pocz tkiem wiedzy o badanym
kraju. Tym razem pozwoliłem sobie na luksus odej cia od rzeczy „istotnych i wa nych" po to, aby
porówna monumenty, ksi ki i obrazy z prawdziwym niebem, prawdziwym morzem, prawdziw
ziemi .
Jedziemy wi c przez ogromn równin , ucywilizowanym stepem, drog gładk jak pas startowy lot-
niska, po ród niesko czonych ł k, podobnych do płaskiego, zielonego raju jak na gandawskim
poliptyku braci van Eyck — i chocia nie dzieje si nic nadzwyczajnego i jestem przygotowany, bo po
stokro o tym wszystkim czytałem, to jednak w moim aparacie sensorycznym zachodz zmiany trudne
do opisania, a przy tym bardzo konkretne. Moje oczy mieszczucha, nienawykłe do rozległych
krajobrazów, niepewnie i trwo liwie badaj daleki horyzont, jakby uczyły si lotu ponad nieobj t
płaszczyzn , podobn raczej do wielkiego rozlewiska ni do stałego l du, który w moim odczuciu
kojarzył si zawsze z nagromadzeniem wzniesie , gór, pi trz cych si miast łami cych lini
widnokr gu. Dlatego w czasie swoich dotychczasowych w drówek po Grecji i Italii znajdowałem si
w stanie ci głego alarmu, nieustaj cej potrzeby zdobywania perspektywy szerszej, ,,ptasiej". która
pozwoli ogarn cało albo przynajmniej wielk cz
cało ci. Wspinałem si tedy na urwisty, usiany
marmurami stok Delf, aby zobaczy miejsce miertelnego pojedynku Apolla z besti , próbowałem
zdoby Olimp w złudnej nadziei, e uda mi si ogarn cał dolin tcsalsk od morza do morza (ale
wła nie wtedy, na moje nieszcz cie, bogowie mieli jak wa n narad w chmurach, wi c nie
zobaczyłem ni-
czego), szlifowałem tak e cierpliwie kr te schody włoskich wie ratuszowych i ko ciołów, ale w na-
grod za moje wysiłki dostawałem zaledwie co , co mo na okre li mianem „torsa krajobrazu",
wspaniałe, oczywi cie wspaniałe fragmenty, które pó niej bladły, i układałem je w pami ci jak
widokówki, te najbardziej kłamliwe obrazki z fałszywym kolorem, fałszywym wiatłem, nietkni te
wzruszeniem.
Tu, w Holandii, miałem uczucie, e wystarczy byle jaki pagórek, aby obj wzrokiem cały kraj —
wszystkie jego rzeki, ł ki, kanały i czerwone miasta — niby wielk map , któr mo na przybli a i
oddala od oczu. Nie było to wcale uczucie dost pne pi knoduchom, a wi c czysto estetyczne, ale
jakby cz stka wszechmocy zastrze ona istotom najwy szym -— ogarniania nieobj tych obszarów z
całym bogactwem szczegółów, traw, ludzi, wód, drzew i domów, to, co mie ci si tylko w oku Boga
— ogrom wiata i serce rzeczy.
A wi c jedziemy przez równin , która nie stawia oporu, jakby zawieszone były nagle prawa ci enia,
posuwamy si ruchem kuli po gładkiej powierzchni. Ogarnia nas przemo ne uczucie zmysłów,
błogosławiona monotonia, senno oczu, ot pienie słuchu, cofni cie si dotyku, bowiem wokół nie
dzieje si nic, co by wprawiało nas w niepokój egzaltacji. Dopiero pó niej, znacznie pó niej, odkrywa
si fascynuj ce bogactwo wielkiej płaszczyzny.
Postój w Veere. Jest rzecz rozs dn rozpoczyna zwiedzanie kraju nie od stolic czy miejsc ozna-
czonych w przewodniku „trzema gwiazdkami", ale wła nie od zapadłej prowincji, poniechanej, osiero-
conej przez histori . Rzeczowy i pow ci gliwy bae-deker z roku 1911. z którym si nie rozstaj ,
po-
wi cił Veere dwana cie chłodnych wierszy („manche Erinnerungen aus seiner Blutezeit"), natomiast
2
szkice
Zbigniew
Herbert
MARTWA
NATURA Z
W DZIDŁEM