H
ARRY
H
ARRISON
P
LANETA BEZ POWROTU
Tytuł oryginalny: Planet of no return
Copyright by Harry Harrison 1964
Copyright by Polish edition CIA-Books 1990
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
18
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
25
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
32
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
36
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
41
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
48
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
55
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
60
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
66
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
72
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
78
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
84
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
89
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
92
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
96
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
102
Zwiadowca
Kiedy niewielki statek kosmiczny wnikn ˛
ał w górne warstwy atmosfery, zacz ˛
ał
płon ˛
a´c niczym meteor; jego blask wzmógł si˛e w ci ˛
agu kilku sekund od czerwieni
do bieli. Stop, z którego wykonana była jego powłoka, cho´c nieprawdopodobnie
wytrzymały, nie był jednak odporny na działanie a˙z tak wysokiej temperatury.
Odrywane i spalane cz ˛
asteczki metalu tworzyły wokół sto˙zkowego dzioba statku
ognist ˛
a otoczk˛e. Nagle, kiedy zdawało si˛e, ˙ze cały statek zostanie pochłoni˛ety
przez ogie´n i zniszczony, przez jaskraw ˛
a po´swiat˛e przedarły si˛e jeszcze ja´sniejsze
płomienie silników hamuj ˛
acych. Gdyby statek spadał w sposób nie kontrolowany,
z cał ˛
a pewno´sci ˛
a zostałby zniszczony, jego pilot wiedział jednak, co robi i czekał
do ostatniej chwili z wł ˛
aczeniem hamownic.
Mkn ˛
ał w dół przez grub ˛
a powłok˛e chmur ku pokrytej traw ˛
a równinie, która
rosła przed nim z przera˙zaj ˛
ac ˛
a szybko´sci ˛
a. Kiedy wydawało si˛e ju˙z, ˙ze katastro-
fa jest nieunikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrz ˛
asaj ˛
ac statkiem z sił ˛
a
odpowiadaj ˛
ac ˛
a kilku G. Mimo pracuj ˛
acych pełn ˛
a moc ˛
a silników, statek opadał
wci ˛
a˙z z du˙z ˛
a szybko´sci ˛
a i po chwili wyl ˛
adował z hukiem na ziemi, dociskaj ˛
ac do
oporu amortyzatory.
Kiedy kł˛eby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył si˛e niewielki luk
i wynurzyła si˛e z niego kamera. Zacz˛eła powoli zatacza´c półkola, obserwuj ˛
ac
rozległe morze trawy, rosn ˛
ace w oddali drzewa. . . kompletne bezludzie. Gdzie´s
daleko przemykało w panice stado jakich´s zwierz ˛
at, szybko jednak znikło z pola
widzenia. Kamera poruszała si˛e nieprzerwanie, a˙z w ko´ncu zatrzymała obiektyw
na znajduj ˛
acych si˛e nie opodal szcz ˛
atkach zdemolowanego sprz˛etu wojennego —
rozległym rumowisku rozci ˛
agaj ˛
acym si˛e na porytej kraterami równinie.
Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, mo˙ze nawet tysi ˛
a-
cami, zdruzgotanych pot˛e˙znych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawio-
ne, pogi˛ete i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ci ˛
agn˛eło si˛e
a˙z po horyzont. Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsun˛eła si˛e z powro-
tem do luku, którego pokrywa zaraz si˛e zatrzasn˛eła. Min˛eło wiele minut, zanim
cisz˛e przerwał zgrzyt metalu tr ˛
acego o metal; to otwierała si˛e pokrywa ´sluzy po-
wietrznej.
3
Min˛eło jeszcze kilka minut, nim ze ´srodka powoli wynurzył si˛e człowiek. Po-
ruszał si˛e ostro˙znie, trzymaj ˛
ac w r˛eku karabin jonowy; ko´ncówka lufy zataczała
półkola niczym w˛esz ˛
ace, wygłodniałe zwierz˛e. Miał na sobie ci˛e˙zki kombinezon
ochronny z hełmem wyposa˙zonym w TV. Bacznie lustruj ˛
ac otaczaj ˛
acy teren i nie
spuszczaj ˛
ac palca ze spustu, powoli si˛egn ˛
ał woln ˛
a r˛ek ˛
a w dół i wcisn ˛
ał guzik na
nadgarstku drugiej dłoni.
— Kontynuuj˛e raport. Jestem poza statkiem. B˛ed˛e szedł wolno, a˙z mój od-
dech wróci do normy. Mam obolałe ko´sci. L ˛
adowałem spadaj ˛
ac swobodnie do
ostatniej chwili. Było to naprawd˛e szybkie l ˛
adowanie i w ko´ncowym momencie
miałem pi˛etna´scie G. Na razie nic nie wskazuje na to, bym został namierzony
podczas spadania. B˛ed˛e mówił przez cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na
moim statku dalekiego zasi˛egu kr ˛
a˙z ˛
acym na orbicie. Tak wi˛ec bez wzgl˛edu na
to, co si˛e stanie ze mn ˛
a, ten raport przetrwa. Chc˛e unikn ˛
a´c takiej partaniny, jak ˛
a
odwalił Marcill.
Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co
my´slał o swoim martwym ju˙z poprzedniku. Gdyby Marcill przedsi˛ewzi ˛
ał jakie-
kolwiek ´srodki ostro˙zno´sci, ˙zyłby pewnie nadal. Pomijaj ˛
ac zreszt ˛
a ´srodki ostro˙z-
no´sci, ten dure´n powinien był jednak pomy´sle´c o pozostawieniu jakiej´s wiado-
mo´sci. Nie zostało po nim nic, absolutnie nic, i nie wiadomo, co si˛e z nim stało.
Nawet słowa raportu, który mógłby teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, my´sl ˛
ac
o tym. L ˛
adowanie na nowej planecie zawsze jest niebezpieczne bez wzgl˛edu na
to, jak niewinnie by ona wygl ˛
adała. Równie˙z i ta, Selm-II, nie była z pewno´sci ˛
a
pod tym wzgl˛edem wyj ˛
atkiem, zwłaszcza ˙ze nie wygl ˛
adała wcale przyja´znie. To
była pierwsza robota Marcilla. I ostatnia. Przekazał relacj˛e z orbity podaj ˛
ac poło-
˙zenie miejsca, w którym zamierzał l ˛
adowa´c. I nic wi˛ecej. Dure´n! Od tego czasu
wszelki słuch o nim zagin ˛
ał. Wła´snie wtedy zdecydowano si˛e wezwa´c fachow-
ca. Dla Hartiga był to siedemnasty zwiad planetarny. Zamierzał wykorzysta´c całe
swoje do´swiadczenie, aby na siedemnastu si˛e nie sko´nczyło.
— Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał wła´snie to miejsce. Nie ma tu nicze-
go prócz trawy. To bezludna równina ci ˛
agn ˛
aca si˛e na wszystkie strony. tu˙z obok
miejsca l ˛
adowania rozegrała si˛e jaka´s bitwa. . . i to nie tak dawno. Pozostało´sci po
niej znajduj ˛
a si˛e na wprost mnie. Wygl ˛
ada to na ró˙znego rodzaju sprz˛et bojowy.
Kiedy´s te maszyny musiały wygl ˛
ada´c imponuj ˛
aco, teraz jednak s ˛
a porozrywane
i pordzewiałe. Spróbuj˛e przyjrze´c si˛e im z bliska.
Hartig zamkn ˛
ał wej´scie do ´sluzy i ostro˙znie, nie przerywaj ˛
ac relacji, ruszył
w stron˛e pobojowiska.
— Te maszyny s ˛
a naprawd˛e gigantyczne. Najbli˙zsza ma co najmniej pi˛e´c-
dziesi ˛
at jardów długo´sci: pojazd g ˛
asienicowy z pojedyncz ˛
a, ogromn ˛
a luf ˛
a. Jest
zniszczony. Nie wida´c na nim ˙zadnych oznacze´n. Spróbuj˛e przyjrze´c mu si˛e z bli-
ska: Przyznam si˛e jednak szczerze, ˙ze mi si˛e to nie podoba. Z orbity nie było tu
wida´c ˙zadnych miast, nie było słycha´c ˙zadnych audycji b ˛
ad´z sygnałów na jakim-
4
kolwiek zakresie fal radiowych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To
przecie˙z nie s ˛
a zabawki. Ten sprz˛et jest wytworem bardzo zaawansowanej techni-
ki. Nie jest złudzeniem. To solidny metal, który został rozerwany przez co´s jeszcze
pot˛e˙zniejszego. Nadal nie widz˛e na korpusie ˙zadnych symboli ani znaków iden-
tyfikacyjnych. Spróbuj˛e wej´s´c do ´srodka. Z miejsca, w którym stoj˛e, nie dostrze-
gam wprawdzie ˙zadnego włazu, ale jest tam z boku wyrwa, w której zmie´sciłby
si˛e z powodzeniem łazik. Id˛e tam. W ´srodku mog ˛
a by´c jakie´s dokumenty, a na
urz ˛
adzeniach kontrolnych jakie´s napisy.
Nagle Hartig przystan ˛
ał. Zamarł w bezruchu i uchwycił r˛ek ˛
a poszarpany brzeg
wyrwy. Wydało mu si˛e, ˙ze co´s usłyszał. Ostro˙znym ruchem podniósł poziom sy-
gnału zewn˛etrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko od-
głos wiatru wyj ˛
acego pomi˛edzy metalowymi szcz ˛
atkami. Nic wi˛ecej. Nadsłuchi-
wał przez chwil˛e, po czym wzruszył ramionami i odwrócił si˛e, aby wej´s´c przez
wyrw˛e do wn˛etrza maszyny.
Z przera˙zaj ˛
ac ˛
a gwałtowno´sci ˛
a spomi˛edzy metalowych szcz ˛
atków rozbrzmiał
echem odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił si˛e i przycupn ˛
ał wysuwaj ˛
ac do
przodu karabin gotowy do strzału.
— Co´s si˛e tam porusza. Jeszcze tego nie widz˛e. . . ale słysz˛e wyra´znie. Wł ˛
a-
czyłem zewn˛etrzny mikrofon w obwód, ˙zeby odbierany przez niego d´zwi˛ek na-
grywał si˛e takie. Staje si˛e coraz dono´sniejszy, to chyba koła, g ˛
asienice, . . . skrzy-
pi ˛
a, zgrzytaj ˛
a. Pojazd. . . Jest!
Ze zgrzytem metalu spomi˛edzy zniszczonych maszyn wyłonił si˛e nieznany
pojazd. Mniejszy od pozostałych miał nie wi˛ecej ni˙z pi˛e´c jardów długo´sci — su-
n ˛
ał do przodu z zapieraj ˛
ac ˛
a dech w piersiach szybko´sci ˛
a. Był czarny i wygl ˛
adał
złowrogo. Hartig podniósł wy˙zej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skr˛eca
przy´spieszaj ˛
ac, zdj ˛
ał palec ze spustu.
— Kieruje si˛e w stron˛e mojego l ˛
adownika! Pewnie namierzył go, kiedy l ˛
ado-
wałem. Za pomoc ˛
a promieniowania, radaru, nie wiem. Wł ˛
aczam urz ˛
adzenie do
zdalnego sterowania, aby przygotowa´c pokładowe urz ˛
adzenia obronne. Gdy tylko
ten pojazd znajdzie si˛e w ich zasi˛egu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi. . .
Teraz!
Jedna po drugiej rozległy si˛e detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokłado-
we pluły ´smiertelnym ogniem. Ziemia zatrz˛esła si˛e, w powietrze wyleciały odłam-
ki skał i wzbiły si˛e kł˛eby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił
si˛e z kł˛ebów pyłu, na nowo rozpocz˛eły kanonad˛e. Pojazd był zupełnie nietkni˛ety.
— Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradz ˛
a sobie
z nim. . .
Nagle ziemi ˛
a wstrz ˛
asn˛eła pot˛e˙zniejsza od poprzednich eksplozja, która szcz˛e-
kiem odbiła si˛e od otaczaj ˛
acych Hartiga metalowych ´scian, wywołuj ˛
ac deszcz
rdzawego pyłu. Wyjrzał na zewn ˛
atrz, zamarł w bezruchu i zacz ˛
ał mówi´c mato-
wym głosem:
5
— Mój l ˛
adownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cho-
lernego pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasn˛eły. Teraz skr˛eca w moim
kierunku. Na pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promie-
niowanie cieplne lub co´s jeszcze innego. Teraz ju˙z nie ma sensu wył ˛
aczanie ra-
diostacji. Sunie prosto na mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widz˛e
˙zadnych okien ani wzierników. Jego załoga musi korzysta´c z przeka´zników tele-
wizyjnych. Próbuj˛e strzela´c do wyst˛epów znajduj ˛
acych si˛e z przodu pojazdu. To
mog ˛
a by´c detektory albo co. . . Nawet nie zwolnił. . .
Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny kr ˛
a˙z ˛
acego wokół planety
statku zacz˛eły automatycznie poszukiwa´c utraconego sygnału. Bez skutku. Wte-
dy, zgodnie z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typow ˛
a
dla automatów nieust˛epliwo´sci ˛
a zacz˛eło od pocz ˛
atku, lecz nie wykryło nic poza
promieniowaniem atmosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powta-
rzało to nast˛epnie co sze´s´cdziesi ˛
at minut przez cał ˛
a dob˛e. Kiedy ta cz˛e´s´c programu
została zako´nczona, zgodnie z instrukcj ˛
a wł ˛
aczyło radiostacj˛e nad´swietln ˛
a i wy-
słało cał ˛
a relacj˛e otrzyman ˛
a od zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy
sw ˛
a powinno´s´c, wył ˛
aczyło wszystkie obwody prócz czuwaj ˛
acych i zamarło w nie-
sko´nczenie cierpliwym oczekiwaniu na nast˛epn ˛
a instrukcj˛e.
Zapach ´Smierci
— Co to? Co´s złego? — zapytała Lea.
W miejscu, w którym jej ciało stykało si˛e z Brionem, poczuła jego nagłe napi˛e-
cie. Le˙zeli obok siebie w gł˛ebokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez
bulaj na usian ˛
a gwiazdami kosmiczn ˛
a przestrze´n. Czuła, ˙ze jego pot˛e˙zne rami˛e
obejmuj ˛
ace jej drobne ciało wyra´znie zesztywniało.
— Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory. . .
— Posłuchaj, kochana bryło mi˛e´sni, mo˙ze jeste´s najlepszym zapa´snikiem
w Galaktyce, ale jeste´s za to najgorszym kłamc ˛
a. Co´s si˛e stało. Co´s, o czym nie
wiem.
Brion wahał si˛e przez chwil˛e, po czym powiedział:
— Jest tu kto´s. Niedaleko. Kto´s, kogo przedtem nie było. Ten kto´s zwiastuje
kłopoty.
— Wierz˛e w twoje zdolno´sci empatyczne. Widziałam, jak si˛e sprawdzały
i wiem, ˙ze potrafisz wyczu´c stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jeste´s da-
leko w przestrzeni kosmicznej, w drodze pomi˛edzy dwiema gwiazdami oddalony-
mi od siebie o całe lata ´swietlne, sk ˛
ad wi˛ec tu nowy człowiek na pokładzie. . . —
urwała i spojrzała nagle na zewn ˛
atrz, na gwiazdy. — Oczywi´scie, wahadłowiec.
To pewnie jakie´s spotkanie, a nie rutynowa korekta kursu. Czy˙zby tam był jaki´s
inny statek nad´swietlny? Kto´s b˛edzie si˛e przesiadał. . .
— On nie leci. . . on ju˙z przyleciał. Jest ju˙z na pokładzie. Idzie prosto do nas.
Nie podoba mi si˛e to wszystko. Nie podoba mi si˛e ten facet. . . ani ta wiadomo´s´c,
z któr ˛
a przybywa.
Jednym płynnym ruchem Brion zerwał si˛e na nogi, odwrócił si˛e do tyłu i za-
cisn ˛
ał pi˛e´sci. Mimo i˙z miał ponad metr osiemdziesi ˛
at wzrostu i wa˙zył blisko sto
trzydzie´sci pi˛e´c kilogramów, poruszał si˛e zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wy-
prostowan ˛
a posta´c i prawie poczuła wypełniaj ˛
ace j ˛
a napi˛ecie.
— Nie mo˙zesz mie´c pewno´sci — powiedziała cicho. — Niew ˛
atpliwie masz
racj˛e, kto´s przybył na statek Ale nie musi to wcale oznacza´c, ˙ze ma jakikolwiek
zwi ˛
azek z nami. . .
— Jeden martwy człowiek, by´c mo˙ze nawet dwóch. Ten, który si˛e zbli˙za, sam
cuchnie ´smierci ˛
a. Ju˙z tu jest.
7
Lea westchn˛eła gł˛eboko, kiedy usłyszała za sob ˛
a otwieraj ˛
ace si˛e drzwi do ka-
juty. Z l˛ekiem spojrzała przez rami˛e, nie wiedz ˛
ac, czego oczekiwa´c. Słycha´c było
odgłos delikatnego szurni˛ecia nog ˛
a, po którym nast ˛
apił głuchy stukot. I znowu:
szurni˛ecie, stukot. Coraz bli˙zej i gło´sniej. Zaraz potem w drzwiach ukazał si˛e
m˛e˙zczyzna. Zawahał si˛e i rozejrzał na boki, mrugaj ˛
ac, jak gdyby miał kłopoty ze
wzrokiem.
Lea musiała zdoby´c si˛e na niemały wysiłek, aby ukry´c uczucie wstr˛etu, któ-
rego na jego widok doznała, a tak˙ze aby nie odwraca´c wzroku. Jedyne oko m˛e˙z-
czyzny spojrzało powoli za ni ˛
a, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do
przodu, powłócz ˛
ac wykr˛econ ˛
a dziwnie stop ˛
a i stawiaj ˛
ac ci˛e˙zko kul˛e przy ka˙zdym
kroku. Zapewne ta sama siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu równie˙z
fragment prawej połowy twarzy. Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu,
była jasnoró˙zowa. Pusty oczodół zakrywała opaska. Nie miał tak˙ze prawej r˛eki.
W jej miejscu znajdowała si˛e przeszczepiona do obojczyka jej miniatura, która
dopiero po roku osi ˛
agnie normaln ˛
a wielko´s´c. Teraz była jeszcze niedu˙za, przy-
pominała z wygl ˛
adu r˛ek˛e dziecka — miała około trzydziestu centymetrów dłu-
go´sci — i zwisała bezwładnie. Przybyły poczłapał bli˙zej do masywnej postaci
Briona.
— Nazywam si˛e Carver
— przedstawił si˛e. — Przybyłem tu, aby si˛e z tob ˛
a
zobaczy´c, Brandd.
— Wiem. — Napi˛ecie opu´sciło teraz ciało Briona równie szybko jak nim
owładn˛eło. — Usi ˛
ad´z i odpocznij.
Lea nie mogła powstrzyma´c si˛e od odsuni˛ecia na bok, kiedy Carver wes-
tchn ˛
awszy gł˛eboko opadł na koj˛e tu˙z przy niej. Słyszała jego ci˛e˙zki oddech i wi-
działa kropelki potu na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukaj ˛
ac kapsułki, któr ˛
a
nast˛epnie wło˙zył do ust. Spojrzał na dziewczyn˛e i skin ˛
ał głow ˛
a.
— Doktor Lea Morees — powiedział. — Pani tak˙ze potrzebuj˛e.
— Culrel? — zapytał Brion.
Carver przytakn ˛
ał.
— Cultural Relationships Foundation
. Rozumiem, ˙ze pracowali´scie ju˙z kie-
dy´s z nami?
— Owszem. To był nagły wypadek. . .
— Ka˙zdy wypadek jest nagły. Stało si˛e co´s bardzo wa˙znego i wysłano mnie,
abym spotkał si˛e wła´snie z wami.
— Dlaczego z nami? Dopiero co wrócili´smy z zadupia, jakim była planeta Dis.
Lea tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, ˙ze b˛edziemy mieli troch˛e odpoczynku
przed nast˛epn ˛
a akcj ˛
a. Zgodzili´smy si˛e pracowa´c dalej dla waszych ludzi, ale nie
ju˙z teraz. . .
1
Carver (ang.) — rze´zbiarz (przyp. tłum.).
2
Fundacja Zwi ˛
azków Kulturowych (przyp. tłum.).
8
— Powiedziałem wam. . . To nagła sprawa — głos Carvera był chrapliwy.
Wcisn ˛
ał zdrow ˛
a r˛ek˛e mi˛edzy kolana, aby powstrzyma´c dr˙zenie. Był to ból lub
przem˛eczenie albo obie te rzeczy na raz i starał si˛e im nie podda´c. — Wła´snie,
jak zapewne dostrzegacie, wróciłem z innej tego typu nagłej akcji. Je´sli to po-
lepszy wam samopoczucie, powiem, ˙ze wiem, co si˛e wam przytrafiło na Dis i ˙ze
w zwi ˛
azku z tym zaproponowałem nawet, ˙ze sam przeprowadz˛e t˛e robot˛e. Wy-
´smiali mnie. Dla mnie nie było to wcale takie ´smieszne. No jak, zgadzacie si˛e? —
Odwrócił si˛e, aby spojrze´c Brionowi w twarz.
— Nie mo˙zesz nalega´c na Le˛e, nie teraz. Zajm˛e si˛e tym sam.
Carver sprzeciwił si˛e ruchem głowy.
— Musicie działa´c razem, jako zespół. Rozkazy w tej sprawie s ˛
a wyra´zne.
Jednakowe zdolno´sci, synergiczny zwi ˛
azek. . .
— Polec˛e z Brionem — powiedziała Lea. — Czuj˛e si˛e ju˙z znacznie lepiej.
Zanim dotrzemy na miejsce b˛ed˛e w pełni sił.
— Miło to słysze´c. Jak zapewne wiecie, jeste´smy organizacj ˛
a całkowicie do-
browoln ˛
a — Carver zignorował drwi ˛
ace prychni˛ecie Briona i wygrzebał z kie-
szeni płaskie plastikowe pudełko. — Nie s ˛
adz˛e, aby´scie nie wiedzieli, i˙z prawie
wszystkie nasze akcje dotycz ˛
a kultur, które prze˙zywaj ˛
a kłopoty, społecze´nstw za-
mieszkuj ˛
acych planety, które zostały odci˛ete od głównego nurtu ludzkich kontak-
tów przez tysi ˛
ace lat. Nie zajmujemy si˛e z zasady odkrywaniem planet na nowo,
to zadanie Zwiadu Planetarnego. Oni lec ˛
a zawsze pierwsi, potem przekazuj ˛
a nam
zgromadzone informacje. To twarda jednostka. Słu˙zyłem tam cztery lata, dopiero
potem przeszedłem do Fundacji. — U´smiechn ˛
ał si˛e ironicznie. — My´slałem, ˙ze
ta nowa robota b˛edzie łatwiejsza. Zwiad Planetarny ma jednak jakie´s problemy
i zwrócił si˛e do nas o pomoc. Czy jeste´scie gotowi ju˙z teraz zapozna´c si˛e z tymi
nagraniami?
— Przynios˛e odtwarzacz z mojej kabiny — powiedział Brion.
Carver skin ˛
ał oci˛e˙zale głow ˛
a, zbyt zm˛eczony, aby mówi´c.
— Zamówi´c ci co´s? — zapytała Lea, kiedy Brion wyszedł z kajuty.
— Tak, ch˛etnie jakiego´s drinka. Popij˛e nim pigułk˛e. . . za kilka minut poczuj˛e
si˛e lepiej. Ale bez alkoholu, na razie nie mog˛e.
Czuła jego spojrzenie na sobie, kiedy dzwoniła do centrali pasa˙zerskiej i prze-
kazywała zamówienie komputerowi. Kiedy odło˙zyła słuchawk˛e, odwróciła si˛e
szybko w stron˛e go´scia.
— No i jak oceniasz to, co widzisz?
— Przepraszam. Nie chciałem si˛e gapi´c. Czytałem o tobie w rejestrze. Nigdy
jeszcze nie spotkałem nikogo z Ziemi.
— A czego si˛e spodziewałe´s? Dwóch głów?
— Powiedziałem przepraszam! Przed opuszczeniem rodzinnej planety i ru-
szeniem w Kosmos s ˛
adziłem, ˙ze cała ta opowie´s´c o Ziemi to jeden z mitów reli-
gijnych. . .
9
— No i teraz widzisz, ˙ze jeste´smy z prawdziwego, niedo˙zywionego ciała
i krwi. Jeste´smy niedojadaj ˛
acymi mieszka´ncami przeludnionej i zu˙zytej planety.
Przypuszczam, ˙ze powiedziałby´s, ˙ze mamy to, na co zasłu˙zyli´smy.
— Nie. No, mo˙ze w jednej kwestii, nie wi˛ecej. Jestem przekonany, ˙ze Impe-
rium Ziemskie ponosi win˛e za brak umiaru w wielu sprawach. Mam tu na my´sli
to wszystko, o czym mo˙zna przeczyta´c w podr˛ecznikach szkolnych. Nikt w to nie
w ˛
atpi. Ale to ju˙z historia, staro˙zytno´s´c sprzed wielu tysi˛ecy lat. To, co ma teraz
dla mnie wi˛eksze znaczenie, to przyszło´s´c wszystkich tych planet, które znalazły
si˛e w izolacji po Upadku. Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jaki los spotkał nie-
które z nich, zdałem sobie spraw˛e z tego, jaki brutalny mógłby sta´c si˛e wszech
´swiat. Ludzko´s´c z zasady przynale˙zy do Ziemi. Osobi´scie mo˙zecie czu´c si˛e gor-
si, poniewa˙z przeludnienie i ograniczone zapasy surowców spowodowały ogólne
zmniejszenie si˛e waszych ciał. Tak czy inaczej, nale˙zycie do Ziemi i jeste´scie
jej wytworem. Wielu w´sród nas jest wi˛ekszych i silniejszych od was, ale jest to
jedynie skutek konieczno´sci przystosowania si˛e do okrutnych i brutalnych ´swia-
tów. Przyzwyczaiłem si˛e ju˙z do tego i traktuj˛e nawet jako norm˛e. Kiedy ciebie
zobaczyłem, uzmysłowiłem sobie jednak, ˙ze dom rodzinny ludzko´sci nadal ist-
nieje — u´smiechn ˛
ał si˛e. — Mo˙ze wyda ci si˛e to ´smieszne, ale na twój widok
doznałem uczucia zadowolenia i ulgi. Poczułem si˛e jak dziecko, które odnalazło
dawno utraconych rodziców. Obawiam si˛e, ˙ze te słowa nie oddaj ˛
a dobrze tego, co
czuj˛e. To tak jak powrót do domu z dalekiej podró˙zy. Widziałem, w jaki sposób
ludzko´s´c zaadaptowała si˛e do wielu planet. Spotkanie ciebie to jakby w pewnym
sensie wchłoni˛ecie koj ˛
acej szczypty wiedzy. Nasz dom nadal tam jest Ciesz˛e si˛e,
˙ze ci˛e spotkałem.
— Wierz˛e ci, Carver — u´smiechn˛eła si˛e. — Musz˛e przyzna´c, ˙ze ja tak˙ze za-
czynam ci˛e lubi´c. Cho´c musz˛e równie˙z doda´c, ˙ze twój wygl ˛
ad nie nale˙zy do naj-
przyjemniejszych.
Za´smiał si˛e i odchylił do tyłu, popijaj ˛
ac małymi łykami zimnego drinka, który
został automatycznie dostarczony na stół.
— Daj mi rok, a nie poznasz mnie!
— Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze tak b˛edzie. Jestem biologiem, egzobiologiem, wi˛ec teore-
tycznie wiem, jakie efekty mo˙zna osi ˛
agn ˛
a´c na drodze odrostu. Jestem pewna, ˙ze
za jaki´s czas b˛edziesz jak nowo narodzony. Ale to tylko teoria i jak dot ˛
ad nie wi-
działam tego w praktyce. My, Ziemianie, nie jeste´smy zamo˙zni, wi˛ec mało kogo
z nas sta´c na tak kompleksow ˛
a rekonstrukcj˛e jak twoja.
— To jedna z niewielu korzy´sci, jakie daje ta praca. Odtwarzaj ˛
a człowieka bez
wzgl˛edu na to, jak mocno jest pokiereszowany. Za kilka miesi˛ecy pod t ˛
a opask ˛
a
b˛ed˛e miał nowe oko.
— Miło to słysze´c. Ale szczerze mówi ˛
ac, wolałabym osobi´scie unikn ˛
a´c
wszystkich korzy´sci zwi ˛
azanych z tego typu rekonstrukcj ˛
a, je´sli nie masz nic prze-
ciwko temu.
10
— Pozostaje mi zatem ˙zyczy´c ci szcz˛e´scia. Trudno zreszt ˛
a si˛e z tob ˛
a nie zgo-
dzi´c.
Obydwoje spojrzeli na Briona, który wrócił z odtwarzaczem. Wzi ˛
ał kaset˛e
z nagraniem i wsun ˛
ał do pojemnika. Kiedy zaja´sniał ekran, razem z Le ˛
a pochylił
si˛e do przodu. Carver słuchał nagrania popijaj ˛
ac zimny płyn ze szklanki. Słyszał je
ju˙z wiele razy i przedrzemał pocz ˛
atek. Ockn ˛
ał si˛e dopiero pod koniec. Głos Har-
tiga był spokojny i precyzyjny. Mimo, i˙z wiedział, ˙ze czeka go niechybna ´smier´c,
nie przerywał swojej relacji. Chciał ułatwi´c działanie swoim nast˛epcom. Lea by-
ła wyra´znie przera˙zona, kiedy nagranie dobiegło ko´nca i ekran zgasł, natomiast
beznami˛etna twarz Briona nie wyra˙zała ˙zadnych uczu´c.
— I chcecie, aby´smy udali si˛e na t˛e planet˛e, Selm-II? — zwrócił si˛e do Ca-
rvera. Ten przytakn ˛
ał. — Dlaczego? To wygl ˛
ada bardziej na robot˛e dla wojska.
Nie lepiej byłoby wysła´c tam co´s wi˛ekszego, dobrze uzbrojonego, co potrafiłoby
zadba´c o swoje bezpiecze´nstwo?
— Nie. To jest wła´snie to, czego nie chcemy. Do´swiadczenie wykazało, ˙ze
zbrojna interwencja nigdy nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wojna nisz-
czy. Nam potrzeba przede wszystkim wiedzy, informacji. Musimy dowiedzie´c si˛e,
co si˛e dzieje na tej planecie. Potrzebujemy utalentowanych ludzi, takich jak wy.
Dis była zapewne pierwszym waszym przydziałem, czym´s, w co zostali´scie wci ˛
a-
gni˛eci mimo swej woli. Ale powiodło si˛e wam nadzwyczajnie i osi ˛
agn˛eli´scie to,
co według specjalistów było niemo˙zliwe. Chcemy, aby´scie wykorzystali swoje
zdolno´sci i w tej sprawie. Nie przecz˛e, ˙ze to mo˙ze by´c bardzo niebezpieczne, ale
ta robota musi zosta´c wykonana.
— Nie planowałam ˙zy´c wiecznie — powiedziała Lea i zamówiła kilka moc-
nych drinków. Jej nonszalancja nie zwiodła Briona.
— Polec˛e tam sam — powiedział. — Lepiej sobie poradz˛e w pojedynk˛e.
— Och nie, nie mo˙zesz, ty wielka bezmózgowa bryło mi˛e´sni! Nie jeste´s do-
statecznie bystry, abym mogła pu´sci´c ci˛e samego. Polec˛e z tob ˛
a albo nie polecisz
w ogóle. Spróbuj lecie´c sam, a zastrzel˛e ci˛e. Po co maj ˛
a wie´z´c ci˛e taki szmat drogi,
je´sli i tak masz zgin ˛
a´c.
Brion u´smiechn ˛
ał si˛e, słysz ˛
ac te słowa.
— Twoje współczucie i wyrozumiało´s´c s ˛
a niezwykle wzruszaj ˛
ace. Zgadzam
si˛e. Twoje argumenty przekonały mnie, ˙ze najlepiej b˛edzie, je´sli polecimy tam
razem.
— ´Swietnie! — złapała szklank˛e, gdy tylko ta ukazała si˛e w wylocie podajnika
i poci ˛
agn˛eła du˙zy łyk. — Jaki ma by´c nasz nast˛epny krok, Carver?
— Trudny: Musicie przekona´c kapitana statku, aby zmienił kurs i skierował
si˛e na Selm-II. Na orbicie b˛edzie czekał na nas statek operacyjny.
— Mo˙ze by´c z tym jaki´s problem? — zapytał Brion.
— Widz˛e, ˙ze nigdy nie miałe´s do czynienia z kapitanem liniowca dalekie-
go zasi˛egu. Wszyscy oni s ˛
a bardzo apodyktyczni. I podczas lotu sami decyduj ˛
a
11
o wszystkim. Nie mo˙zemy zmusza´c go do zmiany kursu. Mo˙zemy go jedynie
przekonywa´c.
— Przekonam go — powiedział Brion. — Podj˛eli´smy si˛e tej roboty i ˙zaden
pilotczyna nie b˛edzie stał nam na drodze!
Desperacki plan
Kapitan MLuta mógłby mie´c wiele przezwisk, ale nigdy, w naj´smielszych na-
wet wyobra˙zeniach, nie s ˛
adził, by nazwano go pilotczyn ˛
a. Stał twarz ˛
a w twarz
z Brionem Branddem. Spogl ˛
adali na siebie gro´znie. Obaj byli m˛e˙zczyznami ro-
słymi, krzepkimi i wysokimi. . . przy czym kapitan był nawet nieco wy˙zszy. Był
tak samo umi˛e´sniony jak Brion. . . i równie wojowniczy. Byli bardzo podobni do
siebie, z jednym wyj ˛
atkiem: skóra Briona miała kolor opalenizny, kapitana za´s
gł˛ebokiej czerni.
— Odpowied´z brzmi nie — powiedział kapitan MLuta chłodno, a w głosie
jego wyczuwało si˛e rosn ˛
ac ˛
a zło´s´c. Prosz˛e opu´sci´c mój mostek!
— Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał, kapitanie. To była moja nieformalna
pro´sba.
— W porz ˛
adku. Pa´nska nieformalna pro´sba została odrzucona!
— Jeszcze nie powiedziałem, dlaczego si˛e z ni ˛
a do pana zwróciłem. . .
— I nie b˛edzie pan miał okazji, dopóki b˛ed˛e miał tu co´s do powiedzenia.
A b˛ed˛e miał. Jestem kapitanem tego statku. Mam załog˛e, pasa˙zerów i ładunek,
za który odpowiadam. A tak˙ze rozkład lotu. To jest dla mnie najwa˙zniejsze. Ze
wszystkiego. Ju˙z i tak wasi ludzie zakłócili lot, aby umo˙zliwi´c panu spotkanie
z tym człowiekiem. Zgodziłem si˛e na to, poniewa˙z poinformowano mnie, ˙ze to
nagły wypadek. Teraz ju˙z po wszystkim. Wyjdzie pan sam, czy mam pana wyrzu-
ci´c?
— Prosz˛e spróbowa´c.
Głos Briona był cichy, prawie jak szept. Jego pi˛e´sci byty jednak zaci´sni˛ete,
a mi˛e´snie napi˛ete, kiedy patrzył gniewnie na kapitana, który odwzajemniał jego
spojrzenie. Carver ruszył do przodu ku´stykaj ˛
ac i z trudem wcisn ˛
ał si˛e mi˛edzy
nich.
— To zaszło ju˙z za daleko — powiedział. — Zmuszony jestem interweniowa´c,
zanim b˛edzie za pó´zno. Brandd, prosz˛e i´s´c do doktor Morees. Natychmiast.
Brion wzi ˛
ał gł˛eboki oddech i rozlu´znił mi˛e´snie. Carver miał racj˛e, niemniej
Brion ˙załował, ˙ze kapitan nie spróbował i nie dał mu szansy rozstrzygni˛ecia spra-
wy. Obrócił si˛e na pi˛ecie i podszedł do Lei, która siedziała w pobli˙zu na przymo-
cowanym do ´sciany fotelu. Gdy tylko Brion i kapitan zostali rozdzieleni, Carver
13
si˛egn ˛
ał zdrow ˛
a r˛ek ˛
a do bocznej kieszeni i wyj ˛
ał z niej kartk˛e papieru, rzucił na
ni ˛
a przelotne spojrzenie i schował j ˛
a z powrotem.
— Mieli´smy nadziej˛e, ˙ze zgodzi si˛e pan z własnej woli, kapitanie MLuta.
Teraz, dobrowolnie czy nie, pomo˙ze nam pan.
— Oficer wachtowy — powiedział kapitan do mikrofonu na kołnierzu. —
Natychmiast na mostek z trzema lud´zmi. Uzbrojonymi!
— Prosz˛e zaraz odwoła´c ten rozkaz — powiedział Carver zdenerwowany. —
Prosz˛e za pomoc ˛
a radiostacji nad´swietlnej skontaktowa´c si˛e ze swoj ˛
a baz ˛
a. Niech
pan poprosi o Kod Dp-L.
Kapitan odwrócił si˛e gwałtownie i pochylił nad kalek ˛
a.
— Sk ˛
ad pan ma ten kod? — rzucił ostro. — Kim pan jest?
— ˙
Zadnych dalszych pyta´n, je´sli łaska. Niech pan poł ˛
aczy si˛e z nimi i powie,
˙ze nazywam si˛e Carver. Prosz˛e im powiedzie´c, ˙ze jestem tu z panem.
Kapitan nie odpowiedział, ale wszyscy troje usłyszeli, jak odwołuje wezwanie
o zbrojne wsparcie.
— Co to za czary? — zapytał Brion, kiedy Carver opadł ci˛e˙zko na fotel obok
— To kopniak, a nie czary. Roodepoort, rodzinna planeta kapitana, nale˙zy do
tych, które wiele zawdzi˛eczaj ˛
a Fundacji. By´c mo˙ze jej mieszka´ncy nie wiedz ˛
a
o tym, ale rz ˛
ad wie. Płac ˛
a nam co roku całkowicie dobrowolnie du˙ze datki.
Brion pokiwał głow ˛
a.
— To znaczy, ˙ze Roodepoort jest jedn ˛
a z tych planet, którym pomogli´smy
w przeszło´sci wybrn ˛
a´c z kłopotów?
— Zgadza si˛e. Dlatego zawsze mo˙zemy prosi´c ich o pomoc, bez wzgl˛edu na
jej rozmiary. Tego rodzaju długi odbieramy tylko w nagłych wypadkach. Szef ich
agencji kosmicznej został poinformowany o mojej obecno´sci tutaj i miał oczeki-
wa´c na wiadomo´sci ode mnie. Jest bardzo zaj˛ety i nie s ˛
adz˛e, aby był zadowolo-
ny z zawracania mu głowy t ˛
a spraw ˛
a. Kapitan b˛edzie z nami współpracował bez
wzgl˛edu na to, czy b˛edzie mu si˛e to podobało, czy nie.
Nie musieli długo czeka´c. Kapitan wrócił na mostek i stan ˛
ał przed Carverem.
Wida´c było, ˙ze gotuje si˛e wewn˛etrznie, ale Carvera nie wzruszało to w najmniej-
szym stopniu.
— Kim pan jest, panie Carver? Kim pan jest, ˙ze mo˙ze pan wydawa´c takie
rozkazy?
— Skoro ma pan ju˙z rozkazy, nie wystarcza to panu?
— Nie. Zgodnie z kosmicznym prawem tylko ja mog˛e wydawa´c rozkazy na
tym statku. Teraz prawo to zostało złamane. Mój autorytet został podwa˙zony. A je-
´sli nie zastosuj˛e si˛e do tych instrukcji?
— Mo˙ze pan to zrobi´c. Ale kiedy wróci pan do swojego portu, b˛edzie miał
pan niemało kłopotów.
— Kłopotów? — u´smiechn ˛
ał si˛e gorzko kapitan. — Pójd˛e na zielon ˛
a trawk˛e.
B˛ed˛e sko´nczony.
14
— Zatem zna pan cen˛e za swoj ˛
a ciekawo´s´c. Prosz˛e mi wierzy´c, kapitanie,
nie chc˛e, aby miał pan kłopoty z mojego powodu. Ta zmiana kursu jest spraw ˛
a
niezwykłej wagi. Powiem panu tyle, ile mog˛e. To akcja Fundacji. Kiedy wróci
pan do domu, mo˙ze pan zapyta´c swoich przeło˙zonych, ludzi, którzy wydali panu
ten rozkaz, o co chodzi. Do nich nale˙zy decyzja o tym, co powinien pan wiedzie´c.
Mog˛e jedynie doda´c, ˙ze ta zmiana kursu nie jest bezcelowa. Wła´snie zgin˛eli ludzie
i bez w ˛
atpienia w przyszło´sci zginie ich jeszcze wi˛ecej. Czy to wystarczy, aby
zaspokoi´c pa´nsk ˛
a ciekawo´s´c?
Kapitan uderzył zaci´sni˛et ˛
a pi˛e´sci ˛
a w otwart ˛
a dło´n drugiej r˛eki.
— Nie — powiedział. — Nie zaspokaja! Ale widz˛e, ˙ze na razie b˛edzie musiało
mi wystarczy´c. Zrobimy ten przystanek, ale nigdy wi˛ecej nie chc˛e was widzie´c na
pokładzie mojego statku. Nie chc˛e, aby przytrafiło mi si˛e to po raz drugi!
— Uszanujemy pa´nsk ˛
a wol˛e, kapitanie. Naprawd˛e bardzo mi przykro, ˙ze tym
razem musiało to przybra´c taki obrót.
— ˙
Zegnam panów. Zostaniecie powiadomieni o przesiadce.
— Nie zyskałe´s tu przyjaciela — powiedziała Lea, kiedy drzwi zatrzasn˛eły si˛e
za nimi.
Carver wzruszył jedynie ramionami. Był zbyt zm˛eczony, aby rozwodzi´c si˛e
nad tym.
— Wracam do mojej kajuty — powiedział. — Przył ˛
acz˛e si˛e do was, kiedy
nadejdzie pora przesiadki.
Cała przyjemno´s´c, jak ˛
a sprawiała Lei i Brionowi ta podró˙z, prysła bezpowrot-
nie. Obejrzeli ponownie zapis relacji Hartiga, a nast˛epnie przesłuchali go jeszcze
kilka razy, a˙z w ko´ncu dokładnie go zapami˛etali. Brion ´cwiczył w sali gimnastycz-
nej statku nie´swiadomy tego, ˙ze jego zdolno´s´c podnoszenia ci˛e˙zarów i doskonała
kondycja wp˛edziły w kompleksy tamtejszego instruktora. Lea próbowała odpo-
cz ˛
a´c i odzyska´c siły. Nie miała poj˛ecia, co spotka ich na Selm-II, niemniej nie
w ˛
atpiła, ˙ze b˛edzie tam nadzwyczaj niebezpiecznie. Czekanie stawało si˛e niezno-
´sne i gdy w ko´ncu nadeszła pora przesiadki, przyj˛eli to z ulg ˛
a. Podczas samych
przenosin ze statku, kapitana nie było nigdzie w pobli˙zu.
— I co dalej? — zapytał Brion, kiedy cała trójka wyszła z wahadłowca we-
wn ˛
atrz ogromnej ´sluzy powietrznej statku flagowego Fundacji.
— To zale˙zy całkowicie od was — powiedział Carver. — To wasz przydział.
Teraz wy decydujecie.
— Gdzie jeste´smy?
— Na orbicie wokół Selm-II.
— Chc˛e j ˛
a zobaczy´c.
— Na dolnym pokładzie jest kabina obserwacyjna. T˛edy, prosz˛e. Wezw˛e tam
dowódc˛e akcji.
Był to du˙zy i szybki statek Min˛eli automaty sklepowe i wn˛eki magazynowe
i zatrzymali si˛e na wprost przesuwaj ˛
acych si˛e automatycznie platform d´zwigo-
15
wych zapełnionych ogromnymi ładunkami. W kabinie obserwacyjnej, do której
wkrótce dotarli, nie było nikogo. Stan˛eli na przezroczystej podłodze i spojrze-
li w dół. Pod nimi znajdowała si˛e bł˛ekitna kula planety, w połowie pogr ˛
a˙zona
w cieniu, w połowie o´swietlona jaskrawym ´swiatłem rodzimej gwiazdy Selm,
sło´nca tego samotnego ´swiata.
— St ˛
ad wygl ˛
ada jak ka˙zda inna planeta. Co było przyczyn ˛
a; ˙ze si˛e ni ˛
a zainte-
resowano? — spytał Brion.
— Wszystko zacz˛eło si˛e od rutynowego badania. Podczas normalnego kom-
puterowego przeszukiwania danych sprzed Upadku odkryto list˛e transportów wy-
syłanych na ró˙zne planety nale˙z ˛
ace do dawnego Imperium Ziemskiego. Wi˛ek-
szo´s´c z nich była nam znana, ale kilka było oczywi´scie nowych. Ich współrz˛edne
przekazano do Fundacji w celu nawi ˛
azania kontaktu i identyfikacji. Poniewa˙z ob-
serwacja z orbity nie wykazała istnienia tam miast ani osad, planeta miała by´c
zbadana na ko´ncu. Nie stwierdzono takie obecno´sci fał radiowych na ˙zadnym za-
kresie.
— Zatem nie ma tam ludzi ani ˙zadnych oznak cywilizacji. . . poza kilkoma
ogromnymi pobojowiskami?
— Tak. . . — powiedział Carver — i to nas wła´snie zaintrygowało. To mili-
tarne złomowisko, w pobli˙zu którego wyl ˛
adowali Marcill i Hartig, było najwi˛ek-
szym, jakie dot ˛
ad odkryto. A jest ich sporo.
— Sprz˛et wojenny. . . bez ˙zołnierzy. Gdzie s ˛
a ci wszyscy ludzie? Pod ziemi ˛
a?
— By´c mo˙ze. To wła´snie b˛edziesz musiał stwierdzi´c, kiedy tam bezpiecznie
wyl ˛
adujesz. Sama planeta wygl ˛
ada do´s´c atrakcyjnie. Te białe czapy, które tam wi-
da´c, to lód i ´snieg. Jest tam oczywi´scie sporo wody. S ˛
a wyspy i archipelagi, a tak˙ze
jeden du˙zy kontynent. O, tam. Po cz˛e´sci panuje teraz na nim noc. Ma w przybli-
˙zeniu kształt du˙zej misy otoczonej ła´ncuchami gór. W jego ´srodku znajduj ˛
a si˛e
trawiaste równiny i poro´sni˛ete lasami wzgórza. Mnóstwo jezior, wliczaj ˛
ac w to
jedno du˙ze, prawie na ´srodku. Od niego odbijaj ˛
a si˛e te promienie słoneczne. To
prawdziwy ´sródl ˛
adowy ocean. Dostaniesz szczegółowe dane na ten temat
— Jaki jest tam klimat?
— Znakomity. Przynajmniej na równinach otaczaj ˛
acych to gigantyczne je-
zioro. W górach jest nieco zimniej, ale na mniejszych wysoko´sciach jest ciepło
i przyjemnie.
— W porz ˛
adku. Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a, której potrzebujemy, to ´srodek transportu.
Co jest do dyspozycji?
— Tym zajmie si˛e dowódca akcji. Proponuj˛e, by´scie wci˛eli jeden z l ˛
adowni-
ków. To s ˛
a dobrze wyposa˙zone statki, o stosunkowo du˙zej mocy, w których jest
dosy´c miejsca na niezb˛edny sprz˛et dodatkowy. S ˛
a te˙z dobrze uzbrojone. Technicy
zadbaj ˛
a ju˙z o to, aby znalazł si˛e na nich najnowszy sprz˛et bojowy i urz ˛
adzenia
obronne.
Brion uniósł wysoko brwi słysz ˛
ac te słowa.
16
— Działka niewiele pomogły Hartigowi, o ile mi wiadomo.
— To do´swiadczenie mo˙ze nam pomóc.
— Nie szafuj tak beztrosko słowem my — powiedziała Lea — o ile nie za-
mierzasz lecie´c z nami.
— Przepraszam. Mo˙zecie otrzyma´c wszelk ˛
a bro´n, jak ˛
a zechcecie. Zarówno
r˛eczn ˛
a, jak i pokładow ˛
a. Wybór sprz˛etu nale˙zy do was.
— Mog˛e dosta´c list˛e sprz˛etu, jakim dysponujecie? — zapytał Brion.
— Ja si˛e tym zajm˛e — powiedział czyj´s głos.
Odwrócili si˛e i zobaczyli szczupłego, siwowłosego m˛e˙zczyzn˛e, który wszedł
niezauwa˙zenie podczas ich rozmowy. Rzucił jakie´s polecenie do mikrofonu przy-
mocowanego do pasa przeka´znika, spojrzał na nich i dodał:
— Jestem Klart, wasz dowódca akcji. Do mnie nale˙zy udzielanie rad, a takie
dopilnowanie, aby´scie dostali to, czego chcecie i czego potrzebujecie. Spójrz na
tamten ekran, znajdziesz tam spis wszystkiego, czym dysponujemy.
Spis sprz˛etu był długi i szczegółowy. Brion przegl ˛
adał go razem z siedz ˛
ac ˛
a
obok Le ˛
a, dotykaj ˛
ac ekranu w miejscach, gdzie pojawiały si˛e te pozycje, które
ich interesowały. Z wolna zacz ˛
ał pi˛etrzy´c si˛e obok stos wydruków. Gdy sko´nczyli,
Brion zwa˙zył je w dłoni i rzucił przelotne spojrzenie na planet˛e pod sob ˛
a.
— Podj ˛
ałem decyzj˛e — rzekł. — I mam nadziej˛e, ˙ze Lea zgodzi si˛e ze mn ˛
a.
L ˛
adownik zostanie wyposa˙zony we wszystkie najpot˛e˙zniejsze bronie, jakie tylko
s ˛
a tu dost˛epne. Zabierzemy tak˙ze wszelki mo˙zliwy sprz˛et, jaki mo˙ze przyda´c si˛e
nam na tej planecie. Kiedy zostaniemy w to wszystko zaopatrzeni, wyl ˛
aduj˛e na
niej sam, bez ˙zadnych urz ˛
adze´n, bez niczego, co by posiadało cokolwiek metalo-
wego. Nawet z gołymi r˛ekami, je´sli zajdzie taka potrzeba. Nie uwa˙zasz, Lea, ˙ze
w tych warunkach b˛edzie to najrozs ˛
adniejsze?
Jej niema, wyra˙zaj ˛
aca przera˙zenie twarz była jedyn ˛
a odpowiedzi ˛
a.
Dzie ´n przed akcj ˛
a
— Zaraz przygotuj˛e spis propozycji — powiedział Klart, wprowadzaj ˛
ac seri˛e
polece´n do swojego osobistego terminalu. Spokój, jaki zachowywał ´swiadczył
wyra´znie, ˙ze ˙zadne zachowanie najbardziej nawet oryginalnego agenta nie było
w stanie go zaskoczy´c.
Lea jednak nie podzielała tego spokoju.
— Brionie Brandd, ka˙zdy, kto mówi co´s takiego, musi by´c stukni˛ety. Carver,
dopilnuj, aby go natychmiast zamkni˛eto!
— Lea ma racj˛e — przytakn ˛
ał Carver. — Nie mo˙zesz porusza´c si˛e nieuzbro-
jony na tak ´smiertelnie niebezpiecznej planecie. To byłoby samobójstwo.
— Czy˙zby? Czy te wszystkie urz ˛
adzenia i całe to uzbrojenie pomogło tym
dwóm ludziom przede mn ˛
a? Marcill znikn ˛
ał po prostu bez ´sladu. . . Mamy jednak
na szcz˛e´scie wyobra˙zenie, co si˛e z nim stało. I wiemy dokładnie, co tamten wóz
bojowy zrobił z Hartigiem. Mam nadziej˛e, ˙ze nie b˛edziecie mieli nic przeciwko
temu, ˙ze nie pójd˛e ich ´sladem. My´sl˛e o przetrwaniu, a nie o samobójstwie. Zanim
si˛e wypowiecie, chciałbym, aby´scie rozwa˙zyli dwa drobne fakty. Pami˛etacie, jak
zgin ˛
ał Hartig? Tamten wóz bojowy jechał prosto na niego przechwytuj ˛
ac i namie-
rzaj ˛
ac wysyłane przez niego sygnały radiowe lub lokalizuj ˛
ac jego bro´n. Wykrył
go i zniszczył. Nie myl˛e si˛e?
— Jak na razie, nie — powiedziała Lea. — Czy to pierwszy fakt?
— Tak. Hartig został namierzony i zniszczony. Fakt drugi to zwierz˛eta. Przy-
pominacie sobie, ˙ze Hartig dostrzegł je i opisał zaraz po wyl ˛
adowaniu. Biegły
w oddali, skacz ˛
ac.
— No i jaki wniosek wynika z tych dwóch informacji? zapytał Carver.
— To oczywiste — powiedziała do niego Lea. — Zwierz˛eta były ˙zywe i mi-
mo to nie były atakowane przez sprz˛et bojowy. Hartig natomiast został zabity.
˙
Zeby wi˛ec tam przetrwa´c, trzeba zachowywa´c si˛e jak zwierz˛e i zbada´c sytuacj˛e
poruszaj ˛
ac si˛e na własnych nogach.
— To szale´nstwo — j˛ekn ˛
ał Carver. — Nie mog˛e na to pozwoli´c.
— Nie mo˙zesz mi zabroni´c. Twoja odpowiedzialno´s´c sko´nczyła si˛e w mo-
mencie dostarczenia nas tutaj. Teraz ja kieruj˛e t ˛
a akcj ˛
a. Lea pozostanie na orbicie.
Wyl ˛
aduj˛e sam.
18
— Cofam, co powiedziałam — odezwała si˛e Lea. To rozs ˛
adny plan. W sam
raz dla Zwyci˛ezcy Twenties. — Dostrzegła nieme pytanie na twarzy Carvera i za-
´smiała si˛e. — Wida´c, ˙ze niezbyt dokładnie ci˛e poinformowali, skoro nie wiesz, ˙ze
Brion jest ´swiatowej sławy bohaterem. Jego rodzinna planeta, jedna z najbardziej
niesprzyjaj ˛
acych ludziom w Galaktyce, organizuje co roku zawody fizyczno-umy-
słowe. Dwadzie´scia ró˙znych konkurencji, od szermierki, poprzez pisanie wierszy,
podnoszenie ci˛e˙zarów, po szachy. To z pewno´sci ˛
a najbardziej wycie´nczaj ˛
ace zma-
gania, jakie kiedykolwiek organizowano, wyczerpuj ˛
acy pokaz zdolno´sci zarówno
fizycznych, jak i intelektualnych. Zapytaj Briona o szczegóły, a dowiesz si˛e, ˙ze
jest to nieprawdopodobne wydarzenie sportowe, które po całym roku zmaga´n wy-
lania jednego jedynego Zwyci˛ezc˛e. Potrafisz wyobrazi´c sobie całoroczne zawody
sportowe, w których uczestnicz ˛
a wszyscy mieszka´ncy planety? Pomy´sl wi˛ec, kim
musi by´c ten Zwyci˛ezca! Je´sli nie starczy ci wyobra´zni, to popatrz na Briona. On
jest jednym z tych Zwyci˛ezców. Bez wzgl˛edu na to, co wywołuje trudno´sci na
Selm-II, jest bardzo prawdopodobne, ˙ze Brion potrafi je pokona´c. I zwyci˛e˙zy´c.
Carver podczłapał do fotela i opadł na´n ci˛e˙zko, upuszczaj ˛
ac kul˛e, która spadła
na podłog˛e.
— Wierz˛e ci — powiedział. — Ale to niczego nie zmienia. Jak powiedzieli´scie
jednak, od tej chwili odpowiedzialno´s´c za wszystko, co si˛e wydarzy, spada na was.
Masz racj˛e, ja jestem ju˙z poza t ˛
a spraw ˛
a. Jedyne, co mog˛e teraz zrobi´c, to ˙zyczy´c
wam szcz˛e´scia. Klart dopilnuje, ˙zeby´scie otrzymali wszystko, co mo˙ze wam by´c
potrzebne.
— Oto spis propozycji — powiedział Klart, odrywaj ˛
ac kartk˛e papieru z dru-
karki i wr˛eczaj ˛
ac im.
Lea chwyciła j ˛
a pierwsza, zanim Brion zd ˛
a˙zył wyci ˛
agn ˛
a´c r˛ek˛e.
— Poniewa˙z ja b˛ed˛e kr ˛
a˙zy´c na orbicie w l ˛
adowniku podczas twojego pobytu
na powierzchni planety, zaj˛ecie si˛e Wyposa˙zeniem nale˙zy do mnie. Id´z po´cwiczy´c
pompki lub we´z troch˛e anabolików. Zrób po prostu to, co zawsze robisz przed
walk ˛
a, a ja zajm˛e si˛e spraw ˛
a.
— Zazwyczaj odpoczywam — odparł Brion. — Przygotowuj˛e si˛e psychicznie
na to, co mnie czeka.
— No to id´z i odpocznij. Przed zło˙zeniem zamówienia dam ci ostateczn ˛
a list˛e
do akceptacji.
— Nie musisz tego robi´c. Zostawiam ten kłopot tobie i ekspertom. Po prostu
przypilnuj, ˙zeby wszystko było w komplecie. B˛ed˛e wprawdzie potrzebował troch˛e
specjalnego sprz˛etu, ale tym zajm˛e si˛e sam. Teraz potrzebuj˛e jedynie szczegóło-
wej kopii raportu zwiadu planetarnego. I miejsca, w którym mógłbym zapozna´c
si˛e z nim w spokoju.
— Macie przydzielone kajuty — powiedział do niego Klart. — W terminalu
znajdziesz potrzebne informacje.
— ´Swietnie. Jak szybko otrzymamy sprz˛et?
19
— Za dwie, maksimum trzy godziny.
— My potrzebujemy dziesi˛eciu godzin. Chc˛e si˛e najpierw przespa´c — po-
nownie spojrzał na odległ ˛
a Planet˛e. — Gdy tylko odpoczniemy i zostaniemy wy-
posa˙zeni, b˛ed˛e chciał wsi ˛
a´s´c do naszego l ˛
adownika i zej´s´c na ni˙zsz ˛
a orbit˛e, aby
przyjrze´c si˛e powierzchni planety z mniejszej odległo´sci. Chciałbym wiedzie´c do-
kładnie, jakiego rodzaju zwierz˛eta widział Hartig.
*
*
*
Brion spał gł˛ebokim snem, lecz gdy Lea otworzyła drzwi, natychmiast si˛e
obudził. Zawahała si˛e i zamrugała nieprzywykłymi do ciemno´sci oczami.
— Wejd´z — zawołał do niej. — Zaraz zapal˛e ´swiatło.
— Zawsze ´spisz w ubraniu? — zapytała. — I w butach?
— To nazywa si˛e wchodzeniem w rol˛e. — Wzi ˛
ał du˙z ˛
a szklank˛e wody z podaj-
nika i wypił. — B˛ed˛e ˙zył w tym ubraniu przez kilka dni. Moje ciało i mój refleks
b˛ed ˛
a moj ˛
a główn ˛
a broni ˛
a. Zabior˛e ze sob ˛
a tak˙ze nó˙z. Przemy´slałem to dokładnie
i uwa˙zam, ˙ze jego warto´s´c w obronie jest warta ryzyka, jakie si˛e z tym wi ˛
a˙ze.
— Jaki nó˙z. . . i jakie ryzyko? Nie rozumiem.
— Nó˙z wykonany z minerału. B˛edzie jedynym wyj ˛
atkiem, jedyn ˛
a rzecz ˛
a cz˛e-
´sciowo nienaturalnego pochodzenia. To ubranie jest wykonane z naturalnych włó-
kien, a guziki z ko´sci. Buty zrobione s ˛
a ze zwierz˛ecej skóry i sklejone. Nie mam
na sobie nic z metalu ani ze sztucznych włókien.
— Nawet plomb w z˛ebach? — zapytała, u´smiechaj ˛
ac si˛e.
— Nawet. — Brion był niezwykle powa˙zny. — Wszystkie metalowe wypeł-
nienia zostały usuni˛ete i zast ˛
apione ceramicznymi. Im bardziej b˛ed˛e przypominał
zwykłe zwierz˛e, tym bardziej b˛ed˛e bezpieczny. Z tego wła´snie powodu ten nó˙z
jest ´swiadomym ryzykiem, jakie podejmuj˛e. — Obrócił si˛e, aby mogła zobaczy´c
skórzan ˛
a pochw˛e zawieszon ˛
a z boku na pasie. Wyj ˛
ał z niej długi, przezroczysty
przedmiot i dał jej do obejrzenia.
— Wygl ˛
ada jak szkło. Czy to wła´snie to?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, to plastal. Specjalna posta´c krzemu, która przypomina pod pewnymi
wzgl˛edami szkło, lecz jest od niego stukrotnie wytrzymalsza, poniewa˙z jej cz ˛
a-
steczki zostały tak uporz ˛
adkowane, aby powstał jeden du˙zy kryształ. Jest prak-
tycznie niełamliwy, a jego ostrze nigdy si˛e nie t˛epi. Poniewa˙z jest to krzem, powi-
nien by´c traktowany jako piasek przez ka˙zdy detektor. Dlatego wła´snie decyduj˛e
si˛e na ryzyko zabrania go ze sob ˛
a.
Lea patrzyła w milczeniu, jak Brion chowa ostro˙znie swój nó˙z, wygina palce
w łuk i przeci ˛
aga si˛e jak kot. Widziała mi˛e´snie poruszaj ˛
ace si˛e pod ubraniem —
była ´swiadoma drzemi ˛
acej w nim siły, która była czym´s wi˛ecej ni˙z tylko sił ˛
a
fizyczn ˛
a.
20
— Czuj˛e, ˙ze mo˙ze ci si˛e uda´c — powiedziała. — W ˛
atpi˛e, aby ktokolwiek inny
mógł tego dokona´c, przynajmniej nie w tej Galaktyce. Oczywi´scie nadal uwa˙zam,
˙ze jest to szalone przedsi˛ewzi˛ecie, ale zgadzam si˛e, ˙ze daje ono najwi˛eksze szanse
ustalenia, co dzieje si˛e tam w dole.
Jego ruchy były niezwykle szybkie. Ci ˛
agle jeszcze nie mogła si˛e do tego przy-
zwyczai´c. Obj ˛
ał j ˛
a, zanim zauwa˙zyła, ˙ze si˛e poruszył. Siła jego ramion wywoły-
wała wra˙zenie, ˙ze pod warstw ˛
a ciała znajduje si˛e stal. Pocałował j ˛
a szybko i cofn ˛
ał
si˛e.
— Dzi˛ekuj˛e. Z twoim zrozumieniem i wiar ˛
a jestem teraz lepiej przygotowany
do Wypełnienia tego zadania. Do roboty zatem.
*
*
*
Ich odlotowi nie towarzyszyła ˙zadna ceremonia. Podczas gdy Lea sprawdza-
ła wykaz ładunku, Brion rozmawiał z pierwszym oficerem nawigacyjnym, który
nast˛epnie obliczył dla nich i wprowadził do komputera pokładowego l ˛
adownika
parametry kilku orbit. Kiedy wszystkie przygotowania dobiegły ko´nca i wszystko
jeszcze raz sprawdzono, zamkn˛eli luk. Po otrzymaniu od nich sygnału gotowo´sci,
komputer uruchomił program, który odł ˛
aczył ich od statku-matki i zapocz ˛
atkował
swobodne spadanie. Dysze manewrowe obróciły l ˛
adownik. Nast˛epnie wł ˛
aczyły
si˛e główne silniki, które miały dostarczy´c ich na planowan ˛
a orbit˛e. Selm-II rosła
z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a na ekranie.
— Jeste´s przestraszona — powiedział Brion, przykrywaj ˛
ac swoj ˛
a mocn ˛
a r˛ek ˛
a
jej drobn ˛
a, zimn ˛
a dło´n.
— Nie trzeba zdolno´sci empatycznych, aby to stwierdzi´c — powiedziała dr˙z ˛
a-
cym głosem przysuwaj ˛
ac si˛e do niego. — To zadanie mo˙ze wygl ˛
ada prosto na
papierze, ale im bli˙zej jeste´smy tej planety bez powrotu, tym bardziej staj˛e si˛e
niespokojna. Dwóch ´swietnych facetów, fachowców od nawi ˛
azywania kontaktów,
zostało tam zabitych. To samo mo˙ze równie dobrze przytrafi´c si˛e nam.
— Nie s ˛
adz˛e. Jeste´smy znacznie lepiej od nich przygotowani. I to wła´snie
dzi˛eki ich po´swi˛eceniu, które dostarczyło nam informacji niezb˛ednych do prze-
trwania. Ale teraz nie pora na te rozwa˙zania. Musisz si˛e odpr˛e˙zy´c i oszcz˛edza´c
siły na pó´zniej, kiedy b˛ed ˛
a potrzebne. Teraz trzeba zej´s´c na odpowiednio nisk ˛
a
orbit˛e i obejrze´c szczegółowo powierzchni˛e, potem poszukamy miejsca do l ˛
ado-
wania. Do tego czasu nic nam nie grozi.
Nagle wł ˛
aczył si˛e komputer zadaj ˛
ac kłam jego słowom.
— Obserwuj˛e jaki´s pojazd atmosferyczny. Trajektoria jego lotu przebiega pod
nami. Pokaza´c na ekranie?
— Tak.
Na ekranie ukazała si˛e male´nka kropeczka, która poruszała si˛e powoli z lewej
strony na praw ˛
a.
21
— Powi˛eksz obraz.
Ruchoma kropka zacz˛eła rosn ˛
a´c, przybieraj ˛
ac posta´c metalicznej strzały z od-
chylonymi do tyłu skrzydłami.
— Z jak ˛
a leci pr˛edko´sci ˛
a? — zapytał Brion. W odpowiedzi na ekranie uka-
zały si˛e dane, które gło´sno odczytał — 2,6 Macha. To samolot nadd´zwi˛ekowy,
produkt wysoko rozwini˛etej technologicznie kultury. Przy tej pr˛edko´sci ma. ogra-
niczony zapas paliwa. Je´sli uda nam si˛e ´sledzi´c jego lot do ko´nca, b˛edziemy mogli
zobaczy´c, gdzie wyl ˛
aduje. . .
— I przy okazji zyska´c szans˛e odkrycia, co si˛e dzieje na tej planecie — do-
ko´nczyła za niego Lea.
— Tak jest.
Obserwowany samolot przechylił si˛e na jeden bok i gwałtownie zanurkował.
W tej samej chwili odezwał si˛e komputer.
— Widoczny na ekranie samolot wysyła cyfrowy sygnał radiowy. Nagrywam
go.
Obraz samolotu na ekranie znikn ˛
ał nagle w płomieniach wybuchu.
— Co wywołało t˛e eksplozj˛e? — zapytał Brion.
— Rakieta ziemia-powietrze. Namierzyłem j ˛
a tu˙z przed eksplozj ˛
a.
Brion pokiwał ponuro głow ˛
a.
— Samolot musiał wykry´c j ˛
a tak˙ze i dlatego wła´snie próbował wykona´c ten
manewr.
— A ten przekaz radiowy. . . czy jest mo˙zliwe, ˙ze wysłała go jego załoga?
— Oczywi´scie! Je´sli to był samolot zwiadowczy, to był tam zapewne w ja-
kim´s celu. Kiedy odpalono do niego rakiet˛e, próbował wykona´c unik przekazuj ˛
ac
jednocze´snie informacje do swojej bazy. I je´sli si˛e nie myl˛e. . . wła´snie nadcho-
dzi odpowied´z. — Brion wskazał na niewielki obiekt, który ukazał si˛e nagle na
ekranie. Rakieta balistyczna. Najprawdopodobniej jest skierowana na t˛e wyrzut-
ni˛e rakiet. — Ta wojna wci ˛
a˙z tam trwa. Tak wi˛ec znamy ju˙z dwa miejsca, których
lepiej unika´c.
— Cel rakiety balistycznej, to znaczy miejsce, w którym wła´snie doszło do tej
efektownej eksplozji i miejsce, z którego j ˛
a wystrzelono?
— Zgadza si˛e. Dopóki nie wiemy co si˛e dzieje na tej planecie, lepiej trzy-
ma´c si˛e jak najdalej od miejsc, w których toczy si˛e wojna. Spróbujmy mo˙ze teraz
odszuka´c zwierz˛eta, które widział Hartig. My´sl˛e, ˙ze nie popełnimy bł˛edu, przy-
puszczaj ˛
ac, ˙ze unikaj ˛
a one miejsc walk i ruchomego sprz˛etu. Uciekły, kiedy wy-
l ˛
adował statek Hartiga, tote˙z prawdopodobnie trzymaj ˛
a si˛e z dala od wszelkich
urz ˛
adze´n.
Na wschodnim brzegu gigantycznego jeziora, nazwanego przez nich Jeziorem
Centralnym, znale´zli miejsce, którego szukali. Cała trawiasta równina, ci ˛
agn ˛
aca
si˛e od podnó˙za gór do brzegu jeziora, upstrzona była ruchomymi kropkami. Usta-
wiony na maksymalne zbli˙zenie teleskop elektronowy pozwalał stwierdzi´c, ˙ze by-
22
ły to jakie´s trawo˙zerne zwierz˛eta. Poło˙zenie tego stada, jak równie˙z pozostałych
zwierz ˛
at pas ˛
acych si˛e wzdłu˙z brzegu, zostało zarejestrowane. Były tam tak˙ze dra-
pie˙zniki. Domy´slili si˛e tego, kiedy zauwa˙zyli uciekaj ˛
ac ˛
a w panice grup˛e zwierz ˛
at
´sciganych przez wi˛ekszych i szybszych prze´sladowców. W czasie tej obserwacji
nie dostrzegli najmniejszego ´sladu jakiejkolwiek cywilizacji.
— To jest miejsce, w którym chciałbym spa´s´c — powiedział Brion. — Na tej
równinie, gdzie pas ˛
a si˛e te wszystkie stada.
— Co masz na my´sli mówi ˛
ac spa´s´c? Czy˙zby´s nie zamierzał l ˛
adowa´c w l ˛
adow-
niku?
— Nie. To ostatnia rzecz, jak ˛
a chciałbym zrobi´c. Widziała´s, co si˛e stało z sa-
molotem. Nie chc˛e, aby nas namierzono i pocz˛estowano rakiet ˛
a. Musimy obliczy´c
trajektori˛e balistyczn ˛
a, która zapewni nam wej´scie w atmosfer˛e we wła´sciwym
miejscu.
— Nie b˛edzie ci˛e bolało, kiedy b˛edziesz płon ˛
ał tr ˛
ac o powietrze podczas spa-
dania?
Brion u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Doceniam twoj ˛
a trosk˛e. B˛ed˛e miał na sobie grawitator, który zmniejszy
pr˛edko´s´c spadania. Usun ˛
ałem ponadto wszystkie zb˛edne metalowe cz˛e´sci z kom-
binezonu ci´snieniowego. Nawet butl˛e z tlenem zamieniłem na plastikow ˛
a. Ist-
nieje niewielkie prawdopodobie´nstwo, ˙ze zostan˛e wykryty przez radar naziemny,
zwłaszcza ˙ze miejsce, które wybrali´smy, jest chyba wolne od tego typu urz ˛
adze´n.
Jak tylko wyl ˛
aduj˛e, pozb˛ed˛e si˛e grawitatora razem z całym wyposa˙zeniem ko-
smicznym.
— Zostaniesz sam, zdany tylko na siebie!
— Dlaczego? B˛ed˛e przecie˙z w kontakcie z tob ˛
a.
— Jak to? Czy˙zby´s wymy´slił, plastikowe radio? — zamierzony ˙zart nie wy-
szedł jej, gdy˙z w jej głosie wyczuwało si˛e zmartwienie.
— Mam zamiar u˙zywa´c tego — powiedział Brion wyci ˛
agaj ˛
ac z przytwier-
dzonej do boku torby wst˛eg˛e kolorowego materiału. — Wymy´sliłem prosty kod.
Kiedy rozło˙z˛e te wst˛egi na ziemi, b˛edziesz je mogła bez trudu dostrzec z orbity.
Zaraz po wyl ˛
adowaniu, jak tylko si˛e przeja´sni, przeka˙z˛e ci wiadomo´s´c. W czasie
przemieszczania si˛e b˛ed˛e ci je przekazywał regularnie, ˙zeby´s wiedziała na bie˙z ˛
a-
co, co si˛e dzieje.
— Ale to niebezpieczne. . .
— Wszystko w tej operacji jest niebezpieczne. Niestety, innego sposobu nie
ma. — Odwrócił si˛e na powrót w stron˛e ekranu i przyjrzawszy mu si˛e dokład-
nie, stukn ˛
ał we´n palcem w pewnym miejscu. — Tu chc˛e wyl ˛
adowa´c. Niedaleko
miejsca, w którym równina styka si˛e ze wzgórzami. Pobliski las posłu˙zy mi za
kryjówk˛e. Je´sli wystartuj˛e we wła´sciwym momencie, zaczn˛e spada´c w nocy i na
ziemi znajd˛e si˛e o brzasku. Najpierw urz ˛
adz˛e sobie kryjówk˛e, a nast˛epnie przy-
st ˛
api˛e do obserwacji. Je´sli te zwierz˛eta oka˙z ˛
a si˛e tym, na co wygl ˛
adaj ˛
a, to znaczy
23
dzikimi, prostymi formami ˙zycia, b˛ed˛e mógł przej´s´c do kolejnego etapu obserwa-
cji.
— Co ma nim by´c?
— Zbli˙zenie si˛e do jednego z rejonów walki. . .
— Nie mo˙zesz!
— Przykro mi, ale to konieczne. Od stada dzikich zwierz ˛
at niewiele mo˙zna
si˛e dowiedzie´c na temat sprz˛etu bojowego. Najbli˙zsze wraki znajduj ˛
a si˛e w od-
legło´sci około stu pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów od zaplanowanego miejsca mojego
l ˛
adowania. To zaledwie dwa, trzy dni marszu. Codziennie b˛ed˛e przekazywał pod-
czas marszu wiadomo´sci, zaczynaj ˛
ac ka˙zd ˛
a od znaku X ta regularna forma nie
wyst˛epuje normalnie w przyrodzie, dzi˛eki czemu skaner komputera b˛edzie mógł
j ˛
a łatwo zlokalizowa´c i ustawi´c si˛e na niej. Teraz zamierzam si˛e troch˛e przespa´c.
Obud´z mnie, prosz˛e, na godzin˛e przed odlotem.
*
*
*
Powierzchnia Selm-II gin˛eła w mroku, kiedy Brion wchodził do ´sluzy po-
wietrznej. Wszystko, czego b˛edzie potrzebował po wyl ˛
adowaniu, zostało szczel-
nie zapakowane w plastikowej torbie w kształcie rury, któr ˛
a przerzucił sobie przez
plecy. Korpus grawitatora spoczywał swobodnie na jego masywnych barkach, so-
lidnie przytwierdzony do jego ciała pasami. Lea patrzyła, jak po raz ostatni spraw-
dza uprz ˛
a˙z opinaj ˛
ac ˛
a jego kombinezon ci´snieniowy. Dłonie miała zaci´sni˛ete tak
mocno, ˙ze a˙z zbielały jej knykcie. Spojrzał na ni ˛
a i pomachał jej r˛ek ˛
a, ale kiedy
szykował si˛e do odej´scia, zbli˙zyła si˛e do niego i zapukała w przedni ˛
a szyb˛e hełmu.
Brion odemkn ˛
ał j ˛
a i uniósł do góry. Jego twarz wyra˙zała w takim stopniu spokój,
jak jej własne oblicze odbijało zdenerwowanie.
— Słucham? — rzucił.
Przez chwil˛e milczała. Jedynym d´zwi˛ekiem, jaki si˛e rozlegał, był syk powie-
trza dobiegaj ˛
acy z otworu wlotowego hełmu. Potem wspi˛eła si˛e na palce i pochy-
liwszy si˛e do przodu, pocałowała go mocno w usta.
— Chciałam tylko ˙zyczy´c ci powodzenia. Zobaczymy si˛e wkrótce?
— Oczywi´scie — u´smiechał si˛e, kiedy zamykał przedni ˛
a szyb˛e hełmu.
Wszedł do ´sluzy i zamkn ˛
ał za sob ˛
a wewn˛etrzne wrota. Znajduj ˛
acy si˛e obok
nich wska´znik zapłon ˛
ał czerwonym ´swiatłem, kiedy otworzyły si˛e drzwi ze-
wn˛etrzne. Czekał długie minuty wpatruj ˛
ac si˛e w kosmiczn ˛
a pustk˛e do chwili,
kiedy komputer dał mu znak, ˙ze nadszedł wła´sciwy moment. Jak tylko na ta-
blicy kontrolnej zapaliło si˛e zielone ´swiatło, wypchn ˛
ał si˛e do przodu, na zewn ˛
atrz
statku.
Lea usiadła przed ekranem monitora i obserwowała jego spadaj ˛
ace ciało wi-
doczne dzi˛eki blaskowi wydzielanemu przez silniki hamuj ˛
ace a˙z do chwili, kiedy
oddaliło si˛e na tyle, ˙ze znikn˛eło jej z pola widzenia.
Z gołymi r˛ekami do piekła
Brion mkn ˛
ał w dół, prosto w otchła´n nocy. Swobodnie spadaj ˛
ac nie czuł
w ogóle ruchu, mimo i˙z doskonale wiedział, ˙ze jego pr˛edko´s´c stale ro´snie. Co
wi˛ecej, wydawało mu si˛e, ˙ze tkwi nieruchomo w miejscu, zupełnie sam, otoczo-
ny gwiazdami, z ciemn ˛
a tarcz ˛
a pogr ˛
a˙zonej w nocy planety nad sob ˛
a. Sam glob
otoczony był koron ˛
a ´swiatła powstał ˛
a z załamanych przez atmosfer˛e promieni
słonecznych. W miejscu gdzie zaczynało wschodzi´c sło´nce, była ona ja´sniejsza.
Mimo wyra´znego braku poczucia ruchu Brion wiedział, ˙ze spada w dół po staran-
nie wyznaczonym łuku w ´sci´sle okre´slone miejsce na powierzchni. Poruszał si˛e na
spotkanie wschodu sło´nca. Zainstalowany w spoczywaj ˛
acym na jego plecach gra-
witatorze komputer odliczał sekundy pozostałe do momentu l ˛
adowania. Od czasu
do czasu czuł lekkie szarpni˛ecia uprz˛e˙zy, w chwilach kiedy szybko´s´c jego spada-
nia była zmniejszana za pomoc ˛
a silników hamuj ˛
acych w celu dostosowywania jej
do zaplanowanej.
Tylko lata treningu pozwoliły mu zachowa´c spokój, powstrzyma´c napieraj ˛
a-
cy strach, który mógłby spowodowa´c niewła´sciw ˛
a reakcj˛e jego ciała i wydziele-
nie adrenaliny, kr ˛
a˙z ˛
acej bezcelowo po jego naczyniach krwiono´snych. Czas na
działanie b˛edzie po l ˛
adowaniu. Teraz była pora na rozmy´slanie. Pogr ˛
a˙zywszy si˛e
spokojnie w odpr˛e˙zaj ˛
acym stanie pół´swiadomo´sci, pozwolił swojemu ciału swo-
bodnie spada´c, nie zwa˙zaj ˛
ac na łagodne szarpni˛ecia uprz˛e˙zy, które przeszły nie-
bawem w stały naci ˛
ag. Pierwsze cz ˛
asteczki g˛estniej ˛
acej atmosfery zacz˛eły trze´c
o jego kombinezon. Opadanie trwało.
Nagle, kiedy nad horyzontem zacz˛eło wznosi´c si˛e sło´nce, w oczy za´swieciło
mu jasne ´swiatło. Poruszył si˛e i rozlu´znił mi˛e´snie. Zaraz b˛edzie po wszystkim.
Mimo i˙z na tej wysoko´sci był ju˙z wschód sło´nca, w dole na powierzchni planety
wci ˛
a˙z panowała noc. W pewnej chwili wszechobecna szaro´s´c pochłon˛eła ´swia-
tło słoneczne. Wleciał w grub ˛
a warstw˛e chmur. Gdy si˛e z niej wydostał, znalazł
si˛e nad pogr ˛
a˙zon ˛
a w półmroku równin ˛
a. Jak dot ˛
ad nic nie zakłócało opadania. Ni-
gdzie w pobli˙zu nie było ´sladu rakiet ani samolotów. Ani na chwil˛e nie opuszczała
go jednak my´sl, ˙ze w jego wyposa˙zeniu znajduj ˛
a si˛e łatwo wykrywalne metalo-
we elementy. Gdyby je tylko namierzono, ukazałby si˛e na ekranach radarów jako
´swietlna plamka, a w jego kierunku wysłano by natychmiast rakiety. Nie mógł
25
si˛e doczeka´c, kiedy wreszcie znajdzie si˛e na ziemi i b˛edzie mógł si˛e pozby´c tego
zdradzieckiego metalu. Wierc ˛
ac si˛e w uprz˛e˙zy, Brion spojrzał pomi˛edzy stopami
w dół, na mkn ˛
ac ˛
a ku niemu trawiast ˛
a równin˛e. Wiedział, ˙ze spada za szybko, ale
szybko´s´c była jego jedyn ˛
a obron ˛
a. Je´sli gdzie´s tam znajdowały si˛e radary, mu-
siał by´c widoczny na ich ekranach, co oznaczało, ˙ze powinien spada´c swobodnie
jak najdłu˙zej, czekaj ˛
ac do ostatniej chwili z wł ˛
aczeniem stopu. Wła´snie zbli˙zał
si˛e ten moment. Ziemia była ju˙z blisko, coraz bli˙zej. . . Teraz! Obrót przeł ˛
acznika
kontrolnego sprawił, ˙ze grawitator zahamował gwałtownie, wrzynaj ˛
ac si˛e uprz˛e-
˙z ˛
a gł˛eboko w jego uda. W dalszym ci ˛
agu spadał za szybko. . . musiał zwi˛ekszy´c
moc. Uprz ˛
a˙z zaskrzypiała z napr˛e˙zenia. Popu´sci´c. A teraz. . . pełna moc! Uderzył
stopami o ziemi˛e z tak ˛
a sił ˛
a, ˙ze upadł i przekoziołkował kilka razy w wysokiej
trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem jedynie le˙ze´c spokojnie przez kilka długich
sekund. Próbował poruszy´c nogami i r˛ekoma, ale odmówiły mu posłusze´nstwa.
Z wielkim trudem pod´zwign ˛
ał si˛e na kolana, po czym stan ˛
ał w pionowej pozycji
na mi˛ekkich jak z waty nogach. Nast˛epnie zrobił wszystko to, co nie mogło cze-
ka´c. Z wył ˛
aczonymi silnikami i zluzowan ˛
a uprz˛e˙z ˛
a grawitatora spadł ci˛e˙zko na
ziemi˛e. Brion rozpi ˛
ał kombinezon i zdj ˛
ał go z siebie, upewniaj ˛
ac si˛e, czy hełm
oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. ´Swietnie, wszystko było w najlep-
szym porz ˛
adku. Teraz szybko, ale bez po´spiechu. Było wystarczaj ˛
aco jasno, aby
mógł widzie´c, co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej cz˛e´sci grawi-
tatora i wyjmij z niego nó˙z i torb˛e, któr ˛
a b˛edziesz nosił ze sob ˛
a. Doskonale, masz
ju˙z obie te rzeczy. Teraz pozb ˛
ad´z si˛e reszty sprz˛etu. Zwi ˛
a˙z go uprz˛e˙z ˛
a. Sprawd´z,
czy wszystko zostało nale˙zycie zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałe´s ni-
czego? Nie, wszystko jest w porz ˛
adku.
Brion ustawił przeł ˛
acznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natych-
miast wyrwał mu si˛e z r˛eki, zwalaj ˛
ac go z nóg I pomkn ˛
ał w gór˛e. Szybko malał
w oczach wznosz ˛
ac si˛e, a po chwili całkowicie znikn ˛
ał z pola widzenia. Zaraz
potem ujrzał błysk ´swiatła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w ni ˛
a
promienie wschodz ˛
acego sło´nca. Wkrótce i to znikn˛eło.
Brion odetchn ˛
ał z ulg ˛
a. A wi˛ec dotarł na powierzchni˛e planety i był zdrów i ca-
ły. L ˛
adowanie zako´nczyło si˛e sukcesem, mógł wi˛ec wreszcie uwolni´c swój umysł
od my´sli z nim zwi ˛
azanych. Teraz nadeszła pora, aby przyst ˛
api´c do wła´sciwego
zadania.
Schylaj ˛
ac si˛e, aby wyj ˛
a´c nó˙z, Brion obrócił si˛e wolno dookoła. Nie patrz ˛
ac
przytwierdził pochw˛e do pasa, gdy˙z cała jego uwaga skupiona była na wyłaniaj ˛
a-
cym si˛e z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która
zaczynała szele´sci´c i kołysa´c si˛e w podmuchach porannego wiatru, faluj ˛
ac wokół
niego. Nie opodal znajdował si˛e skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie le-
´sny zagajnik, za którym ci ˛
agn˛eły si˛e poro´sni˛ete drzewami góry. Ich wierzchołki
sk ˛
apane były w ognistych promieniach wschodz ˛
acego sło´nca.
26
Nagłe uwag˛e jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucn ˛
ał powoli,
z głow ˛
a wystaj ˛
ac ˛
a ponad traw ˛
a. Dostrzegł nadchodz ˛
ace od strony jeziora sta-
do zwierz ˛
at. Szły w jego kierunku skubi ˛
ac po drodze traw˛e. Tkwił nieruchomo
w miejscu niczym głaz, jedynie jego r˛ece osuwały si˛e powoli w dół, kiedy zapinał
przewieszon ˛
a przez rami˛e torb˛e.
Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głow˛e i ujrzał
chmar˛e ptaków zataczaj ˛
acych kr˛egi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były
ptaki, ale co´s w rodzaju lataj ˛
acych gadów. Zamiast piór miały rozci ˛
agni˛et ˛
a pomi˛e-
dzy cienkimi ko´s´cmi rozpostartych skrzydeł błon˛e. Ich czerwonopomara´nczowa
skóra połyskiwała w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszcza-
ły biel ˛
a ostrych jak igły z˛ebów. Skrzecz ˛
ac nieprzerwanie obni˙zały lot, a˙z w ko´ncu
sfrun˛eły na ziemi˛e, nikn ˛
ac z pola widzenia w morzu trawy.
Skubi ˛
ace traw˛e zwierz˛eta były ju˙z niedaleko, dzi˛eki czemu Brion mógł si˛e im
teraz przyjrze´c dokładniej. Miały jaszczurowaty wygl ˛
ad. Ich bezwłosa, ciemno-
br ˛
azowa skóra stanowiła doskonały kamufla˙z na spalonej sło´ncem ł ˛
ace. Poruszały
si˛e ostro˙znie na długich nogach, unosz ˛
ac co chwil˛e łby i rozchylaj ˛
ac chrapy, aby
w˛eszy´c zapachy niesione przez powietrze. W pobli˙zu musz ˛
a by´c drapie˙zniki. . .
Brion pomy´slał, ˙ze to te˙z s ˛
a gady.
Stado wyra´znie wyczuło czyj ˛
a´s obecno´s´c. Zwierz˛eta przestały skuba´c traw˛e
i zamarły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbli˙zało si˛e jakie´s
inne zwierz˛e. Chocia˙z wyw˛eszyły jego zapach, nie było go wida´c w g˛estej trawie.
Za chwil˛e na oczach Briona miał si˛e rozegra´c dramat ˙zycia i ´smierci.
Z przera˙zeniem zdał sobie spraw˛e, ˙ze był jednym z wielu widzów, kiedy na-
gle uprzytomnił sobie, ˙ze wszystkie zwierz˛eta patrz ˛
a w jego stron˛e. Czy˙zby go
zauwa˙zyły? Kucn ˛
ał ni˙zej, aby znikn ˛
a´c im z oczu, czuj ˛
ac empatycznie emanuj ˛
acy
od nich strumie´n emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia.
Jego zdolno´s´c empatii była uwra˙zliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do
czasu odbierał tak˙ze impulsy silnych emocji wysyłanych przez zwierz˛eta. Czuł
wyra´znie strach tych zwierz ˛
at. . . i co´s jeszcze, co´s silniejszego. . .
Brion skoczył na równe nogi i wyci ˛
agaj ˛
ac nó˙z z pochwy obrócił si˛e wokół
własnej osi, w por˛e dostrzegaj ˛
ac ciemny kształt p˛edz ˛
acy w jego stron˛e. Piskliwy
skrzek wdarł si˛e do jego uszu. Co´s twardego spadło mu na barki, kiedy nurko-
wał w bok, obróciło go i obezwładniło jego rami˛e do tego stopnia, ˙ze omal nie
wypu´scił no˙za.
Spadło na niego całym ci˛e˙zarem swego ciała. Wtedy zatopił nó˙z w jego gar-
dzieli. Z dławionym skrzekiem opadło ci˛e˙zko na ziemi˛e, przygniataj ˛
ac go sob ˛
a.
Zadr˙zało w konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłyn˛eła na rami˛e Brio-
na. Nie wiedział, czy była to jego krew, czy krew zwierz˛ecia. Zaparłszy si˛e stopa-
mi o ciało, Brion oswobodził si˛e i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczy´c, czy
w pobli˙zu nie ma kompanów tego czego´s.
27
Było samo. Wyprostował si˛e, dysz ˛
ac z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch po-
chodził od stada trawo˙zerców, które oddalało si˛e w pospiesznych podskokach.
Spojrzawszy na swoje r˛ece zobaczył, ˙ze spływa po nich zielona ciecz — zatem
nie była to jego krew!
Obok na ziemi le˙zała rozci ˛
agni˛eta nieruchomo martwa bestia. Prawie metro-
wej długo´sci g˛esto uz˛ebiona paszcza była otwarta, jak w ziewni˛eciu, a nie widz ˛
ace
oczy wpatrywały si˛e matowo. Martwy drapie˙znik miał krótkie, zako´nczone szpo-
nami przednie łapy oraz du˙ze i masywne łapy tylne, które umo˙zliwiały mu szybki
bieg podczas ataku. Pomarszczona skóra była c˛etkowana i miała brzydki, br ˛
azo-
wy kolor z odcieniem purpury. Kolor tła, pomy´slał Brion. Maszyna do zabijania.
To na pewno jej obawiały si˛e inne zwierz˛eta.
Poczuł si˛e zm˛eczony. Opadł ci˛e˙zko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o je-
go skór˛e. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej drewnianej butelki, po czym
zacz ˛
ał gł˛eboko oddycha´c, czekaj ˛
ac, a˙z odzyska siły. Niezbyt obiecuj ˛
acy pocz ˛
atek
zwiadu. Omal nie został u´smiercony przez pierwsze napotkane zwierz˛e! Na szcz˛e-
´scie omal. Nó˙z był ostry i dobrze wywa˙zony, a refleks Briona błyskawiczny jak
zawsze. Drugi raz nie da si˛e ju˙z zaskoczy´c.
Tak czy inaczej, był w ko´ncu na powierzchni planety i w obecnej chwili
wzgl˛ednie bezpieczny. Teraz była pora na nast˛epne posuni˛ecie. Dotychczas trosz-
czył si˛e jedynie o przetrwanie. Najpierw musiał stara´c si˛e unikn ˛
a´c ataku rakieto-
wego, potem l ˛
adowego sprz˛etu bojowego, co mu si˛e ostatecznie udało. Udało mu
si˛e tak˙ze odeprze´c atak drapie˙znika. Tak wi˛ec pierwsza cz˛e´s´c zadania została wy-
konana. Nast˛epn ˛
a czynno´sci ˛
a, przed udaniem si˛e w dalsz ˛
a drog˛e było przekazanie
wiadomo´sci o bezpiecznym l ˛
adowaniu.
Miejsce, w którym si˛e znajdował, nadawało si˛e do tego celu tak samo jak ka˙z-
de inne na tej równinie — znajdowało si˛e dostatecznie daleko od drzew i było
dobrze widoczne z orbity. Cz˛e´s´c trawy była zdeptana przez zwierz˛eta, było tego
jednak za mało do rozło˙zenia znaków sygnalizacyjnych. Na szcz˛e´scie nie opo-
dal znajdował si˛e kamienisty pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego
i otworzywszy torb˛e, wyci ˛
agn ˛
ał zwój kolorowych wst˛eg. Mimo, i˙z wiedział, ˙ze
nic nie zobaczy, nie mógł si˛e powstrzyma´c od spojrzenia na puste bł˛ekitne nie-
bo. L ˛
adownik kr ˛
a˙zył po orbicie niewidoczny dla niego, podczas gdy on mógł
by´c obserwowany przez Le˛e dzi˛eki elektronicznemu powi˛ekszeniu. U´smiechn ˛
ał
si˛e do siebie, machaj ˛
ac szeroko r˛ekoma nad głow ˛
a. Był to gest zwyci˛estwa i to
wprawiło go w lepszy nastrój. Nast˛epnie pochylił si˛e i zacz ˛
ał rozkłada´c wst˛egi,
aby uformowa´c pierwszy znak. Był nim X, którego zadaniem było umo˙zliwienie
komputerowi ustalenie jego pozycji, w przypadku gdyby nie byt w tej chwili ob-
serwowany. Potem rozło˙zył reszt˛e przekazu. Kod, który wymy´slił i zapami˛etał,
był prosty. I oznaczało, ˙ze wyl ˛
adował bezpiecznie (je´sli Lea obserwowała jego
spotkanie z drapie˙znym gadem, mogła mie´c w ˛
atpliwo´sci co do jego finału). Sta-
n ˛
ał z boku na chwil˛e, aby umo˙zliwi´c jego zarejestrowanie, po czym doło˙zył dru-
28
g ˛
a wst˛eg˛e, zmieniaj ˛
ac I na T, aby poinformowa´c j ˛
a, ˙ze działa zgodnie z planem
i ˙ze wkrótce przeka˙ze kolejny meldunek. Musiał przydusi´c wst˛egi kamieniami,
aby le˙zały płasko, gdy˙z poranny wiatr wzmagał si˛e, w miar˛e jak sło´nce wznosiło
si˛e coraz wy˙zej i coraz bardziej ogrzewało ziemi˛e. Z wierzchołka pagórka wida´c
było wyra´znie cał ˛
a okolic˛e. Skubi ˛
ace traw˛e jaszczurki pasły si˛e teraz spokojnie
nad brzegiem jeziora. Droga, któr ˛
a musiał przej´s´c chc ˛
ac dotrze´c do najbli˙zsze-
go pobojowiska była prosta — wystarczyło i´s´c na zachód wzdłu˙z brzegu jeziora.
Prosty spacer, dzi˛eki któremu b˛edzie mógł zbada´c okolic˛e i przyjrze´c si˛e napo-
tkanym zwierz˛etom. Była ju˙z najwy˙zsza pora, aby rusza´c w drog˛e. Zwin ˛
ał wst˛egi
i schował je na powrót do torby, a potem, czuj ˛
ac ciepło promieni słonecznych na
plecach, ruszył na zachód.
W ´srodku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez
wymra˙zanie racje ˙zywno´sciowe miały dostarcza´c mu całej niezb˛ednej energii
przez kilka dni, smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wod ˛
a, a nast˛epnie
potrz ˛
asn ˛
ał butelk ˛
a, aby zobaczy´c, ile mu jej zostało. Wystarczy na reszt˛e dnia,
ale przed zmrokiem b˛edzie musiał butelk˛e napełni´c. Postanowił zrobi´c to pó´zniej,
kiedy dzie´n b˛edzie si˛e zbli˙zał do ko´nca, a teraz oddali´c si˛e od jeziora i poszuka´c
kryjówki na noc mi˛edzy skałami lub drzewami. Ten samotny drapie˙znik sprawił,
˙ze poczuł respekt dla dzikich zwierz ˛
at zamieszkuj ˛
acych t˛e planet˛e. Schował opa-
kowanie po racjach ˙zywno´sciowych oraz butelk˛e z wod ˛
a do torby, wstał i przeci ˛
a-
gn ˛
ał si˛e.
D´zwi˛ek, który dobiegł nagle do jego uszu, był z pocz ˛
atku tak słaby i odległy,
˙ze wzi ˛
ał go za brz˛eczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpo-
znał go, zanurkował w bok, kryj ˛
ac si˛e w g˛estej trawie. Był to odgłos silnika od-
rzutowego. Dławił si˛e, jak gdyby miał awari˛e. Nadleciał od strony sło´nca — biała
smuga skondensowanej pary z czarn ˛
a kropk ˛
a z przodu. Skr˛ecał raz po raz, jakby
pilot chciał czego´s unikn ˛
a´c. Po raz kolejny zmienił kierunek, zakr˛ecaj ˛
ac w stron˛e
Briona, po czym przeleciał niemal dokładnie nad jego głow ˛
a z ogłuszaj ˛
acym ry-
kiem silnika. Po chwili znikn ˛
ał w błysku płomieni, które szybko pochłon ˛
ał biały,
rozprzestrzeniaj ˛
acy si˛e obłok. Co´s czarnego wychyn˛eło jednak z dymu i spadło
łukiem na ziemi˛e w odległo´sci ponad kilometra od Briona, wzbijaj ˛
ac w powie-
trze obłok pyłu. Towarzyszył temu odgłos grzmotu pochodz ˛
acego z powietrznej
eksplozji, który dotarł w ko´ncu do jego uszu.
Brion podniósł si˛e powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadaj ˛
ace-
go pyłu. To wszystko rozegrało si˛e nieco za blisko, pomy´slał. Był to przypadek,
czy te˙z pojawienie si˛e tego samolotu miało co´s z wspólnego z nim? Niemo˙zli-
we, chyba przypadek. Ale dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na
my´sl o obejrzeniu z bliska tego wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał
mu trzyma´c si˛e od niego z dala. Dla dobra zadania musiał jednak obejrze´c tamto
miejsce. Mogło tam by´c ciało pilota lub jaka´s inna wskazówka. Nie miał wyboru.
29
Pył opadł i równina wygl ˛
adała znowu spokojnie jak przedtem. Zapami˛etał jednak
kierunek. Nie zwlekaj ˛
ac dłu˙zej, ruszył w tamt ˛
a stron˛e.
Krater, który ujrzał, wygl ˛
adał jak czarna plama w morzu trawy. Brion zbli-
˙zył si˛e do niego powoli, pełzn ˛
ac na brzuchu przez kilka ostatnich metrów. Kiedy
zajrzał ostro˙znie przez jego kraw˛ed´z, dostrzegł w dole na dnie metalowe szcz ˛
at-
ki, z których wystawało skrzydło samolotu. Nigdzie na jego powierzchni nie za-
uwa˙zył ˙zadnego oznaczenia — nawet z bliska, kiedy zsun ˛
ał si˛e w dół i podszedł
do złomu. Powierzchnia wraku była jeszcze ciepła. Obszedł go ostro˙znie. Do-
okoła rozrzucone były niewielkie metalowe odłamki. Odwracał je kolejno no˙zem
na drug ˛
a stron˛e. Jego cierpliwo´s´c została nagrodzona, gdy˙z w ko´ncu znalazł ta-
bliczk˛e znamionow ˛
a, na której widniały wci ˛
a˙z czytelne jeszcze napisy! Niestety,
mimo i˙z wszystkie litery były wyra´znie widoczne, składaj ˛
ace si˛e z nich wyrazy
umieszczone mi˛edzy cyframi napisane były w zupełnie mu nieznanym j˛ezyku.
Jako ewentualna wskazówka tabliczka była dla niego w tym momencie zupeł-
nie nieprzydatna, niemniej nie mógł jej zlekcewa˙zy´c. Pomy´slał o oderwaniu jej,
ale szybko uprzytomnił sobie, ˙ze noszenie ze sob ˛
a metalu, bez wzgl˛edu na jego
wielko´s´c, byłoby nieroztropne. W ko´ncu czubkiem no˙za skopiował widniej ˛
ace na
niej napisy na butelce od wody. W ten sposób mógł zabra´c ze sob ˛
a przynajmniej
jej tre´s´c. Ogl˛edziny te odci ˛
agn˛eły go od jeziora, tote˙z ruszaj ˛
ac w dalsz ˛
a drog˛e,
zboczył nieco w jego kierunku. Blisko wody dostrzegł co najmniej trzy stada tra-
wo˙zernych zwierz ˛
at i skierował si˛e w ich stron˛e. Nie miał ju˙z wody w butelce,
a robiło si˛e pó´zno. Zamierzał napełni´c j ˛
a w miejscu, w którym piły wod˛e zwie-
rz˛eta.
Z równiny wyłonił si˛e przed nim niewielki zagajnik. Musiał słu˙zy´c za kryjów-
k˛e dla drapie˙zników, poniewa˙z stado, którego ´sladem szedł, wpadło nagle w pani-
k˛e. Cz˛e´s´c zwierz ˛
at ruszyła na o´slep w jego stron˛e. Stał nieruchomo, kiedy kolejne
osobniki przemykały obok niego. Ich długie łapy umo˙zliwiały im osi ˛
aganie im-
ponuj ˛
acej szybko´sci. Po chwili były ju˙z za nim. Kolumn˛e zamykali najmłodsi
i najwolniejsi członkowie stada, a jednym z ostatnich był masywny samiec z kr˛e-
tymi rogami. Potrz ˛
asał nimi złowrogo w kierunku Briona, ale poniewa˙z ten nie
wykonał ˙zadnego prowokacyjnego ruchu, pobiegł dalej. Kiedy w ko´ncu wszyst-
kie zwierz˛eta, z maruderami wł ˛
acznie, min˛eły go, poszedł wygniecionymi przez
nie ´scie˙zkami w trawie, omijaj ˛
ac smugi cuchn ˛
acego łajna. Poruszał si˛e bardzo
ostro˙znie, z no˙zem w r˛eku, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e na wszystkie strony i nadsłuchuj ˛
ac
uwa˙znie. Dostrzegłszy przed sob ˛
a ciemny kształt na wpół ukryty w trawie, sta-
n ˛
ał jak wryty. Było to martwe zwierz˛e ro´slino˙zerne. Miało schowany pod siebie
łeb, którego rozwarty pysk wyra˙zał paniczny strach. Jego zabójcy nie było wida´c
nigdzie w pobli˙zu. Brion szedł do przodu stawiaj ˛
ac ostro˙znie kroki, dopóki nie
przekonał si˛e, ˙ze nic nie czai si˛e w trawie obok zwłok. Drapie˙znik, który je za-
bił, musiał si˛e dawno st ˛
ad oddali´c. Brion obchodz ˛
ac zwłoki cały czas trzymał nó˙z
30
w r˛eku. Gardziel zwierz˛ecia była rozci˛eta. . . Bardzo równo. Trudno byłoby mu to
zrobi´c swoim no˙zem lepiej.
Zamarł w bezruchu. To rozci˛ecie było zbyt równe. Z boku zwierz˛ecia znajdo-
wała si˛e jeszcze jedna rana. Wła´sciwie nie rana, ale naci˛ecie. Brakowało jednej
łapy. Była równo odci˛eta w stawie. ˙
Zadne zwierz˛e nie mogło tego zrobi´c z˛ebami
lub pazurami. To mogło by´c wykonane tylko przez takie stworzenie, które było
wyposa˙zone w bardzo ostry nó˙z. Brion spojrzał w kierunku pogr ˛
a˙zonego w mro-
ku zagajnika. Czy z tej kryjówki spogl ˛
adały na niego czyje´s oczy? Czy˙zby na tej
planecie była jaka´s inteligentna forma ˙zycia? Czy to mo˙zliwe, aby to były oczy
ludzkie?
Spotkanie z obcym
Teraz nale˙zało si˛e zastanowi´c, a nie działa´c. Brion wiedział o tym od chwili,
w której zobaczył te równe naci˛ecia. Powoli wsun ˛
ał nó˙z do pochwy przytwierdzo-
nej do pasa i równie wolno usiadł na ziemi. Spojrzał w kierunku jeziora, udaj ˛
ac,
˙ze nie patrzy na drzewa — widział je jednak wyra´znie k ˛
atem oka. Jedyny ruch,
jaki dostrzegł, pochodził od faluj ˛
acej na wietrze trawy.
To le˙z ˛
ace u jego boku zwierz˛e zabiły inteligentne stworzenia. Wyposa˙zeni
w no˙ze ludzie lub Obcy, którzy okaleczyli te zwłoki i zbiegli z odci˛etym mi˛e-
sem. Kimkolwiek byli, musieli dostrzec go i uciec w po´spiechu mi˛edzy drzewa.
Najprawdopodobniej byli tam teraz i obserwowali go. Rozlu´znił mi˛e´snie i skon-
centrował si˛e, aby nawi ˛
aza´c z nimi kontakt, ale jego zdolno´sci empatyczne były
niewiele warte na tak ˛
a odległo´s´c. Wyczuwał stany emocjonalne ludzi tylko wtedy,
kiedy znajdowali si˛e blisko niego. Gdy oddalali si˛e, szybko przestawał je odbie-
ra´c. Skoncentrował si˛e jeszcze raz, próbuj ˛
ac wyłapa´c jaki´s impuls. Jest — chy-
ba jakie´s stworzenie. Tyle tylko mógł o nim powiedzie´c. Impuls był tak słaby, ˙ze
mógł pochodzi´c od jakiejkolwiek ˙zywej istoty — człowieka, mo˙ze nawet Obcego,
mógł te˙z by´c prostym strumieniem ´swiadomo´sci takiego zwierz˛ecia jak to, które
le˙zało martwe przed nim. Cokolwiek oznaczał, był słabo wyczuwalny. Byłoby mu
łatwiej zidentyfikowa´c go, gdyby był wyra´zniejszy i silniejszy.
Brion zdecydował si˛e błyskawicznie: wyskoczył wysoko w powietrze, wyda-
j ˛
ac przy tym dziki okrzyk. Opadłszy na ziemi˛e, zacz ˛
ał okr ˛
a˙za´c ciało zwierz˛ecia,
nadal gło´sno pokrzykuj ˛
ac. Zatoczywszy koło, usiadł z powrotem u´smiechaj ˛
ac si˛e
z zadowoleniem. A jak˙ze, był tam kto´s! I nie był to ˙zaden Obcy ani ˙zaden tutejszy
gad. Ta emocjonalna reakcja, któr ˛
a wyczuł, pochodziła od człowieka, który prze-
straszył si˛e nie na ˙zarty, kiedy Brion niespodziewanie podskoczył z krzykiem. Był
to m˛e˙zczyzna. Obserwował go, ukryty za zasłon ˛
a drzew. Opanowany był przez
strach. To był ten stan emocjonalny, który wyemanował z siebie w odpowiedzi na
niespodziewany krzyk Briona. Bał si˛e go. Brion musiał si˛e z nim skontaktowa´c,
mimo jego panicznego strachu. Ale jak to zrobi´c? Popatrzył jeszcze raz na le˙z ˛
ace
obok niego martwe zwierz˛e. Mimo nieapetycznego wygl ˛
adu ciała oraz zielonej
krwi, jego mi˛eso musiało by´c jadalne dla ludzi. Ukrywaj ˛
aca si˛e istota była bo-
wiem człowiekiem — ten fakt był tak oczywisty, jak jego emocje. Człowiek ten
32
odci ˛
ał kawał mi˛esa, aby je zje´s´c, ale zobaczywszy Briona zd ˛
a˙zył zabra´c ze sob ˛
a
tylko jedn ˛
a łap˛e. Nale˙zało zatem wykona´c jaki´s przyjazny gest. Brion oddzielił
drug ˛
a tyln ˛
a łap˛e, odcinaj ˛
ac j ˛
a równo od reszty ciała. — Podniósł j ˛
a do góry i wy-
ci ˛
agn ˛
ał przed siebie, aby była wyra´znie widoczna, po czym ruszył w stron˛e drzew,
uwa˙zaj ˛
ac, aby nie i´s´c prosto w kierunku ukrytego obserwatora. Kiedy dotarł do
pierwszego drzewa, jednym ruchem ´sci ˛
ał grub ˛
a gał ˛
a´z i zrobiwszy naci˛ecie pod
´sci˛egnem łapy, nadział j ˛
a na gał ˛
a´z i zostawił.
Pierwszy krok. Je´sli obserwator we´zmie mi˛eso, b˛edzie to oznaczało, ˙ze kon-
takt został nawi ˛
azany. Teraz jest wła´sciwy moment, aby pój´s´c napełni´c butelk˛e
wod ˛
a. Wydeptan ˛
a przez zwierz˛eta ´scie˙zk ˛
a doszedł do jeziora, po czym przedzie-
raj ˛
ac si˛e przez trzciny wszedł po pas do wody. Była czysta i nie zamulona. Spró-
bowawszy, napełnił ni ˛
a butelk˛e. Kiedy ruszył w drog˛e powrotn ˛
a, sło´nce zbli˙zało
si˛e do horyzontu. Kilka padlino˙zernych lataj ˛
acych jaszczurek siedziało na zwło-
kach zabitego zwierz˛ecia i rozszarpywało je po kawałku ostrymi jak igły z˛eba-
mi. Zatrzepotały leniwie skrzydłami, skrzecz ˛
ac piskliwie, kiedy przechodził obok.
Sło´nce dotykało ju˙z horyzontu. Patrz ˛
ac na nie musiał jednak przysłoni´c r˛ek ˛
a oczy.
Łapy nie było na gał˛ezi, lecz zorientował si˛e, ˙ze ukryty obserwator nadal czaił si˛e
w pobli˙zu. Jedyne, co Brion mógł teraz zrobi´c, to czeka´c. Ale nie tak blisko tego
martwego zwierz˛ecia. To byłoby nierozs ˛
adne: ´scierwojady wci ˛
a˙z nad nim kr ˛
a˙zyły,
skrzecz ˛
ac bez przemy i mogły zwabi´c jeszcze innych, wi˛ekszych amatorów pa-
dliny. Bezpieczne schronienie mogły mu zapewni´c drzewa. Wykonuj ˛
ac łatwe do
rozszyfrowania, spokojne ruchy w zapadaj ˛
acym mroku, obszedł zabite zwierz˛e
i wszedł do zagajnika.
W miar˛e jak zapadała noc, nieznany m˛e˙zczyzna oddalał si˛e, wchodz ˛
ac coraz
gł˛ebiej mi˛edzy drzewa, a˙z w ko´ncu poczucie jego obecno´sci stało si˛e ledwie wy-
czuwalnym impulsem balansuj ˛
acym na skraju zdolno´sci empatycznych Briona.
Najwyra´zniej nie chciał by´c zaskoczony w nocy. Brion zreszt ˛
a równie˙z. Wymo-
´scił sobie posłanie z opadłych li´sci obok najwi˛ekszego drzewa i uło˙zył si˛e do snu
z no˙zem mocno zaci´sni˛etym w r˛eku. Spał czujnym snem, podczas którego nie
tracił ´swiadomo´sci tego, co si˛e działo wokół niego. Obudził si˛e tylko raz, kiedy
w pobli˙zu przepełzło jakie´s nocne stworzenie. Wyczuło jego obecno´s´c i nie zbli-
˙zało si˛e do niego. Nic wi˛ecej nie niepokoiło go tej nocy. Obudził si˛e wypocz˛ety
wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi.
My´sliwy wci ˛
a˙z był w pobli˙zu. . . i wci ˛
a˙z go obserwował. Brion czuł napły-
waj ˛
acy od niego strumie´n energii, kiedy wyszedł spomi˛edzy drzew na równin˛e.
Byt w nim ju˙z nie tylko strach, ale równie˙z ciekawo´s´c. Brion wiedział, ˙ze mu-
si panowa´c nad swoj ˛
a niecierpliwo´sci ˛
a. Nast˛epny krok nale˙zał do niewidocznego
obserwatora.
Czekanie nie nale˙zało do łatwych zaj˛e´c. Po południu miał ju˙z dosy´c siedzenia
i oczekiwania, ˙ze co´s si˛e stanie. Stada ro´slino˙zernych zwierz ˛
at pasły si˛e w oddali
przechodz ˛
ac z miejsca na miejsce. Sło´nce wznosiło si˛e wysoko na bezchmurnym
33
niebie i nic si˛e nie działo. Brion zjadł swoj ˛
a racj˛e ˙zywno´sciow ˛
a zwil˙zaj ˛
ac j ˛
a wo-
d ˛
a z jeziora. Aby poskromi´c niecierpliwo´s´c zacz ˛
ał układa´c wiersz o otaczaj ˛
acym
go krajobrazie, ale szybko stwierdził, ˙ze jest to zaj˛ecie jeszcze bardziej nu˙z ˛
ace
ni˙z samo czekanie. Potem spróbował zagra´c ze sob ˛
a w szachy w pami˛eci, ale po
dwudziestym ruchu czarnych pogubił si˛e i równie˙z z tego zrezygnował. W ´srod-
ku popołudnia miał ju˙z dosy´c. Tamtemu człowiekowi najwyra´zniej wystarczało
le˙zenie w ukryciu i obserwowanie go. Postanowił zadziała´c. Wstał i przeci ˛
agn ˛
ał
si˛e, po czym ruszył powoli w kierunku nieznanego m˛e˙zczyzny. Odebrał tak silny
i wyra´zny impuls strachu, ˙ze mógł z łatwo´sci ˛
a ustali´c miejsce jego kryjówki. Znaj-
dowała si˛e za pniem du˙zego, powalonego drzewa. Przystan ˛
ał i uniósł nad głow ˛
a
otwarte dłonie. Uczucie paniki znikn˛eło, lecz strach pozostał, całkowicie tłumi ˛
ac
ciekawo´s´c, która trzymała my´sliwego w ukryciu przez cały dzie´n i skłaniała go do
prowadzenia obserwacji. Teraz Brion odbierał mieszanin˛e emocji, w której poja-
wiła si˛e ˙z ˛
adza, wci ˛
a˙z jednak tłumiona przez strach. Zrobił krok do przodu i wów-
czas strach całkowicie j ˛
a zagłuszył. Łowca rzucił si˛e do ucieczki. Kiedy Brion
podszedł do jego kryjówki, zrozumiał, sk ˛
ad wzi˛eły si˛e w nim te dwa sprzeczne
stany emocjonalne. Le˙zały tam oba ud´zce. Porzucone w panice, za ci˛e˙zkie do nie-
sienia w biegu. Brion pochylił si˛e i podniósł je, po czym zarzucił je sobie bez
wysiłku na barki, po jednym z ka˙zdej strony, i ruszył ´sladem łowcy.
Szybko si˛e zorientował, ˙ze łowca kieruje si˛e w stron˛e wi˛ekszej g˛estwiny i ci ˛
a-
gn ˛
acych si˛e za ni ˛
a wzgórz. Kiedy Brion upewnił si˛e co do tego, wrócił na równi-
n˛e i ruszył co tchu skrajem zagajnika, aby go wyprzedzi´c. Poruszanie si˛e było tu
znacznie łatwiejsze i mimo i˙z był objuczony mi˛esem, bez trudu udało mu si˛e to
osi ˛
agn ˛
a´c. Wbiegł mi˛edzy drzewa i zatrzymał si˛e w miejscu, w którym przebiegała
przewidywana trasa ucieczki łowcy. Brion czuł, jak tamten zbli˙za si˛e do niego. To
było dobre miejsce, aby na niego zaczeka´c. Dysz ˛
ac ci˛e˙zko poło˙zył na ziemi swój
baga˙z i uspokajaj ˛
ac lekko przyspieszony oddech zamarł w oczekiwaniu, patrz ˛
ac
w kierunku, z którego spodziewał si˛e nadej´scia łowcy. Wyczuwał coraz wyra´zniej
jego strach i rosn ˛
ace zm˛eczenie.
Dostrzegli si˛e w tym samym momencie i nowy strumie´n strachu wyrzucił
gwałtownie r˛ek˛e łowcy do przodu. Brion zobaczył jedynie błysk ostrza dzidy
mkn ˛
acej prosto na niego. Odskoczył w bok, a dzida wbiła si˛e w pie´n drzewa.
Łowca kucn ˛
ał i wyci ˛
agn ˛
ał nó˙z. Brion powoli stawał na nogi. Nie spuszczaj ˛
ac go
z oczu, wyci ˛
agn ˛
ał dzid˛e z drzewa i rzucił j ˛
a na ziemi˛e. Potem równie wolno wy-
ci ˛
agn ˛
ał swój nó˙z i rzucił go obok dzidy. Fale strachu wci ˛
a˙z emanowały od łowcy.
Brion czekał w milczeniu, a˙z ten strach osłabnie, po czym przemówił spokojnym
głosem.
— Nie mam zamiaru ci˛e skrzywdzi´c. Oto mój nó˙z, a tu jest mi˛eso. Zosta´nmy
przyjaciółmi.
Łowca nie rozumiał go, ale łagodno´s´c jego głosu najwyra´zniej wywarła na
nim pewne wra˙zenie. Brion wskazał na mi˛eso i bro´n mówi ˛
ac nieprzerwanie tym
34
samym spokojnym tonem, po czym odszedł na bok, staraj ˛
ac si˛e by´c cały czas
w polu widzenia łowcy. Kiedy znalazł si˛e w odległo´sci kilku metrów, zatrzymał
si˛e i usiadł na ziemi, opieraj ˛
ac si˛e plecami o drzewo. Czekał teraz na krok tamte-
go. Koncentruj ˛
ac si˛e na emanuj ˛
acych od niego emocjach, czuł wyra´znie stopnio-
we tłumienie strachu przez ciekawo´s´c. Łowca zrobił niepewny krok do przodu,
potem jeszcze jeden, a˙z w ko´ncu wyszedł na ´swiatło słoneczne. Spogl ˛
adali na sie-
bie ze wzajemn ˛
a ciekawo´sci ˛
a. Łowca był bez w ˛
atpienia człowiekiem, był ko´scisty
i niskiego wzrostu, si˛egał Brionowi zaledwie do ramion. Miał długie, zmierzwio-
ne włosy. Zlepione brudem kosmyki opadały mu prosto na twarz. Odziany był
w jaszczurcz ˛
a skór˛e, tak ˛
a sam ˛
a skór ˛
a owini˛ete miał niezdarnie stopy. Kiedy pod-
szedł bli˙zej, popatrzył ze strachem, szeroko rozdziawiaj ˛
ac przy tym usta, na ubra-
nie i buty Briona, który u´smiechn ˛
ał si˛e do niego, gdy ten pochylił si˛e nad broni ˛
a.
Starał si˛e zachowa´c spokój, widz ˛
ac swój nó˙z w jego r˛ekach. Łowca obracał go na
wszystkie strony przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e z podziwem. Poczuł nagły strach, gdy roz-
ci ˛
ał sobie palec. o ostre jak brzytwa ostrze. Wło˙zył palec do ust i zacz ˛
ał go ssa´c
niczym dziecko. Kiedy po chwili przezwyci˛e˙zył ból i strach, pochylił si˛e i odkroił
no˙zem kawałek mi˛esa z jednego z ud´zców. Brion poczuł dreszcz zadowolenia, gdy
łowca wyci ˛
agn ˛
ał powoli w jego kierunku kawałek surowego mi˛esa. Skin ˛
ał głow ˛
a
i u´smiechn ˛
ał si˛e w odpowiedzi, po czym ruszył wolno do przodu z wyci ˛
agni˛etymi
r˛ekoma. Kiedy przeszedł kilka kroków, łowca znowu zareagował strachem i rzu-
ciwszy mi˛eso, cofn ˛
ał si˛e o par˛e metrów. Brion zatrzymał si˛e i poczekał cierpliwie,
a˙z tamten si˛e uspokoi, dopiero potem ostro˙znie ruszył dalej. Kiedy doszedł do po-
rzuconego kawałka mi˛esa, pochylił si˛e i podniósł go. Wło˙zył do ust i ˙zuł przez
chwil˛e. Mi˛eso było wstr˛etne, mimo to u´smiechn ˛
ał si˛e i potarł brzuch mlaskaj ˛
ac
z zadowoleniem. Strach łowcy zmalał wyra´znie. On równie˙z si˛e u´smiechn ˛
ał, naj-
pierw niepewnie, potem szeroko i potarł brzuch tak samo jak Brion, na´sladuj ˛
ac
przy tym wydawane przez niego d´zwi˛eki. Kontakt został nawi ˛
azany.
Pierwszy kontakt
Kiedy wreszcie pokojowy kontakt został nawi ˛
azany, łowca wygl ˛
adał, jakby
cały strach go opu´scił. Brion czuł to empatycznie, chocia˙z z pocz ˛
atku trudno
mu było to zrozumie´c. Był to dorosły m˛e˙zczyzna, który objawiał jednocze´snie
dziwnie infantylne reakcje. Pocz ˛
atkowy strach na widok obcego został stłumiony
przez pó´zniejsz ˛
a ciekawo´s´c i zamiast ucieka´c, pozostał, aby przyjrze´c si˛e Briono-
wi, a nawet zanocował w jego pobli˙zu. Najpierw ˙z ˛
adza, potem znowu strach —
wygl ˛
adało to, jak gdyby potrafił prze˙zywa´c tylko jeden stan emocjonalny naraz.
Jak dziecko. Teraz mówił co´s wesoło do siebie ogl ˛
adaj ˛
ac ubranie i buty Briona, pił
hała´sliwie wod˛e z jego butelki. W ko´ncu posmakował suchego prowiantu, wkrót-
ce jednak odrzucił go z niesmakiem. Wszystko to robił nie zadaj ˛
ac ˙zadnych pyta´n,
z i´scie dziecinn ˛
a akceptacj ˛
a nowej sytuacji.
Nie zareagował nawet wtedy, gdy Brion, pokazuj ˛
ac mu zawarto´s´c swojej tor-
by, spokojnie podniósł swój nó˙z i schował go do pochwy. Co wi˛ecej, nawet tego
nie zauwa˙zył. Był zbyt pochłoni˛ety ogl ˛
adaniem posiadanych przez Briona przed-
miotów, aby zachowa´c minimalne chocia˙z ´srodki ostro˙zno´sci.
Brion nie potrzebował wiele czasu, aby doj´s´c do wniosku, ˙ze kultura tego
człowieka była tak prymitywna, jak prosta i pozbawiona refleksji była akceptacja
nowej znajomo´sci. Posiadane przez niego przedmioty były wytworami typowymi
dla epoki kamiennej. Ostrze dzidy było ostrym odłamkiem szklistej skały wulka-
nicznej, niezdarnie przywi ˛
azanym do ko´nca drzewca. Nó˙z był równie˙z wyłupany
z kamienia. Jaszczurcze skóry, które nosił, były zupełnie nie wyprawione, na co
jednoznacznie wskazywał ich zapach. Jedyn ˛
a ozdob ˛
a, czyli nieu˙zytkowym przed-
miotem, jaki posiadał, była jaszczurcza czaszka. Nosił ten odra˙zaj ˛
acy przedmiot
z gnij ˛
ac ˛
a z wierzchu skór ˛
a jak hełm.
Kiedy łowca zaspokoił pierwsz ˛
a ciekawo´s´c, Brion spróbował porozumie´c si˛e
z nim. Zako´nczyło si˛e to niemal całkowitym fiaskiem. Po nie ko´ncz ˛
acym si˛e
wskazywaniu na siebie i wymawianiu swojego imienia, a nast˛epnie wskazywaniu
na niego i zadawaniu pytania, Brionowi udało si˛e w ko´ncu ustali´c, ˙ze nazywał si˛e
Vjer lub Vjr — pojedynczy d´zwi˛ek, chyba jednak całkowicie pozbawiony samo-
głosek, Imi˛e Briona wypowiadał jako Bran lub, równie˙z całkowicie pozbawione
samogłosek, Brn. Na tym ko´nczyła si˛e ich rozmowa. Vjer szybko stracił zaintere-
36
sowanie dla słów i nie chciał uczy´c si˛e ˙zadnych innych wyrazów wypowiadanych
przez Briona, nie miał te˙z ochoty nauczy´c Briona swoich. Zakres jego zaintere-
sowa´n był bardzo ograniczony. Kiedy poczuł pragnienie, opró˙znił cał ˛
a butelk˛e
wody, wi˛ecej jej przy tym wylewaj ˛
ac ni˙z wypijaj ˛
ac. Pó´zniej, kiedy poczuł głód,
odci ˛
ał kawałek zielonego, jaszczurczego mi˛esa, roj ˛
acego si˛e ju˙z od owadów, prze-
˙zuł je i zjadł na surowo z wyra´znym zadowoleniem. Brion z trudem akceptował
wszystko co było zwi ˛
azane z tym człowiekiem.
Vjer (lub Vjr) był po prostu człowiekiem pierwotnym. Korzystaj ˛
ac ze swo-
ich zdolno´sci empatycznych, Brion mógł z cał ˛
a pewno´sci ˛
a stwierdzi´c, ˙ze Vjer
niczego nie udawał. Był dokładnie taki, na jakiego wygl ˛
adał. Był pozbawionym
wyobra´zni, prostym człowiekiem z epoki kamiennej. A jednocze´snie jego planeta
była zdominowana przez dwie siły tocz ˛
ace ze sob ˛
a nieustann ˛
a wojn˛e, u˙zywaj ˛
ace
najbardziej nowoczesnych broni. . . Gdzie w tym wszystkim było miejsce Vje-
ra? Czy˙zby był swego rodzaju wyrzutkiem? Uciekinierem z pola walki? Nie było
mo˙zliwo´sci rozstrzygni˛ecia tej kwestii bez znalezienia sposobu na porozumiewa-
nie si˛e. Był sam czy te˙z był członkiem jakiej´s wi˛ekszej grupy? Jaki nast˛epny krok
nale˙zało teraz zrobi´c? Rozmy´slania jego przerwał sam Vjer. Sko´nczywszy je´s´c
mi˛eso, nie zwa˙zaj ˛
ac na nic uci ˛
ał sobie drzemk˛e. Usiadł na skrzy˙zowanych nogach
i w jednej chwili zapadł w gł˛eboki sen — jego odruchy były bardziej zwierz˛ece
ni˙z ludzkie. Potem równie nagle obudził si˛e, wyskakuj ˛
ac w powietrze i mam-
rocz ˛
ac jakie´s niezrozumiałe słowa. Musiał co´s postanowi´c, gdy˙z odci ˛
ał długie,
grube pn ˛
acza od jednego z drzew swoim kamiennym no˙zem. Zwi ˛
azał nim oba
ud´zce i post˛ekuj ˛
ac zarzucił je sobie na plecy. Trzymaj ˛
ac nó˙z w jednej r˛ece, a dzi-
d˛e w drugiej ruszył ´scie˙zk ˛
a przed siebie, po chwili jednak przystan ˛
ał, jak gdyby
sobie co´s przypomniał.
— Brrn — powiedział, chichocz ˛
ac. — Brrn, Brrn! — Nast˛epnie odwrócił si˛e
i chciał odej´s´c.
— Zaczekaj — zawołał Brion. — Pójd˛e z tob ˛
a!
Zacz ˛
ał i´s´c za nim, ale szybko zatrzymał si˛e, kiedy poczuł nagły impuls strachu.
Vjer wpadł w taki popłoch, ˙ze cały si˛e trz ˛
asł i wymachiwał agresywnie dzid ˛
a.
Próbował wycofa´c si˛e tyłem, lecz zatrzymał si˛e, kiedy zobaczył, ˙ze Brion ruszył
za nim. Emanowało z niego uczucie nieszcz˛e´scia, z oczu kapały rz˛esiste łzy.
— Có˙z, widz˛e, ˙ze nie chcesz, abym szedł z tob ˛
a — powiedział Brion ła-
godnym, jak mu si˛e zdawało, tonem. — Spotkamy si˛e jeszcze. B˛edziesz pewnie
gdzie´s tam na tych wzgórzach i nie powinno by´c problemu z odszukaniem ciebie.
Strach Vjera zmalał, kiedy zobaczył, ˙ze Brion nie ruszył za nim tym razem.
Wycofał si˛e mi˛edzy drzewa, po czym odwrócił si˛e do tyłu i co sił w nogach po-
biegł przed siebie, objuczony mi˛esem. Kiedy znikn ˛
ał z pola widzenia, Brion za-
wrócił i poszedł w przeciwnym kierunku, z powrotem na równin˛e. Zboczył nieco
z trasy, aby napełni´c butelk˛e wod ˛
a, po czym zacz ˛
ał biec powoli t ˛
a sam ˛
a tras ˛
a, któ-
r ˛
a szedł poprzedniego dnia. Miał teraz wa˙zne zadanie do wykonania. Pole bitwy
37
mogło poczeka´c. Im bardziej opó´zniał si˛e kontakt ze ´smiertelnym wrogiem, tym
lepiej. B˛edzie na to du˙zo czasu, kiedy uda mu si˛e porozumie´c z Vjerem. Praw-
dopodobnie b˛edzie to mo˙zliwe, niemniej z pewno´sci ˛
a upłynie sporo czasu, zanim
Vjer b˛edzie mógł opowiedzie´c mu o tej wojnie, dzi˛eki czemu da si˛e mo˙ze unikn ˛
a´c
konieczno´sci podejmowania tej niebezpiecznej wyprawy.
Krater był wyra´znie widoczny na otwartej równinie i Brion skierował si˛e w je-
go stron˛e, zatrzymuj ˛
ac si˛e w odległo´sci około stu metrów od niego. Nast˛epnie
wydeptał koło w trawie, ˙zeby zapewni´c lepsz ˛
a widoczno´s´c wst˛egom sygnalizacyj-
nym. Zaj˛eło mu to zaledwie kilka minut. Do przytrzymania wst˛eg u˙zył kawałków
gruntu wyrzuconych z krateru. Po uło˙zeniu znaku X policzył do stu. To powinno
wystarczy´c komputerowi pokładowemu l ˛
adownika znajduj ˛
acego si˛e wysoko na
orbicie do odszukania go i wycelowania skanera na to miejsce. Kiedy, jak s ˛
adził,
był ju˙z obserwowany, uło˙zył znak V, pó´zniej znowu X, po nim dwa I. Potem usiadł
z boku, wypił kilka łyków wody i czekał.
Wiadomo´s´c, któr ˛
a nadał, była prosta: L ˛
aduj. W tym miejscu. Jak najszyb-
ciej. Teraz komputer dokonuje pewnie niezb˛ednych oblicze´n. Bior ˛
ac pod uwa-
g˛e obecn ˛
a orbit˛e l ˛
adownika, powinien wyl ˛
adowa´c za godzin˛e, najpó´zniej dwie.
Brion odczekał jeszcze kilka minut, po czym zebrał wszystkie wst˛egi, z wyj ˛
at-
kiem tych, które tworzyły znak X i schował je. Nast˛epnie oddalił si˛e na odległo´s´c
niespełna pół kilometra i usiadłszy na ziemi, zamarł w oczekiwaniu. Komputery
s ˛
a dosłowne i statek wyl ˛
aduje na pewno dokładnie we wskazanym miejscu. Nie
miał zamiaru tkwi´c tam, kiedy to nast ˛
api. Im dłu˙zej jednak my´slał o zaistniałej
sytuacji, tym bardziej si˛e niepokoił. Cała akcja stawała si˛e nagle znowu bardzo
niebezpieczna. L ˛
adowanie zajmie troch˛e czasu i tego nie da si˛e unikn ˛
a´c w ˙zaden
sposób. Miejsce, które wybrał, sprawiało wra˙zenie najbezpieczniejszego — by-
ło poło˙zone z dala od wszystkich miejsc walk. Było podwójnie bezpieczne, gdy˙z
ewentualne detektory metalu mog ˛
a zosta´c wprowadzone w bł ˛
ad przez stercz ˛
ace
w ziemi skrzydło zestrzelonego samolotu. Je´sli komputery rejestruj ˛
a takie rzeczy,
to miejsce to mo˙ze by´c oznaczone jako niegro´zne. Wszystko to było jednak czy-
st ˛
a spekulacj ˛
a. Musiał liczy´c tak˙ze na odrobin˛e szcz˛e´scia. Potrzebował pewnego
urz ˛
adzenia. Je´sli b˛edzie działał odpowiednio szybko, zd ˛
a˙zy wej´s´c na pokład, od-
szuka´c, co mu trzeba, wyj´s´c na zewn ˛
atrz i umo˙zliwi´c Lei start w ci ˛
agu dwóch
minut. Miał nadziej˛e, ˙ze to wystarczy. Po bezpiecznym odlocie l ˛
adownika scho-
wa sprz˛et pod skrzydłem samolotu i szybko si˛e oddali. Je´sli do rana nic si˛e nie
stanie z ukrytym sprz˛etem, zabierze go ze sob ˛
a i pójdzie szuka´c Vjera.
Zanim usłyszał odległy pomruk silników rakietowych nad sob ˛
a, sło´nce zni˙zy-
ło si˛e nad horyzont, sk ˛
ad ´swieciło czerwonawym blaskiem przenikaj ˛
acym przez
cienk ˛
a warstw˛e chmur. Podniósł głow˛e i dostrzegł male´nki punkt ´swiatła opada-
j ˛
acy w dół. Był znacznie ja´sniejszy od zachodz ˛
acego sło´nca i bardzo szybko rósł
w oczach, przechodz ˛
ac w słup ognia, który sprowadzał l ˛
adownik bezpiecznie na
ziemi˛e. Pojazd osiadł na ziemi dokładnie w miejscu, w którym był rozło˙zony znak
38
z, obracaj ˛
ac go natychmiast w popiół. Brion ruszył co sił w nogach w jego kie-
runku, nie czekaj ˛
ac, a˙z zgasn ˛
a silniki. Nim do niego dobiegł, otworzyła si˛e klapa
´sluzy powietrznej i w dół zsun˛eła si˛e ze szcz˛ekiem elastyczna drabina. Brion zła-
pał r˛ekoma za jej szczeble i zacz ˛
ał podci ˛
aga´c si˛e w gór˛e, r˛eka za r˛ek ˛
a, nie chc ˛
ac
traci´c czasu na szukanie ich stopami, gdy˙z kołysała si˛e na całej długo´sci. Jego dło-
nie pracowały sprawnie niczym tłoki silnika, wznosz ˛
ac go wzdłu˙z kadłuba statku
do ´sluzy powietrznej. Lea odwracała si˛e wła´snie od pulpitu sterowniczego, kie-
dy pojawił si˛e za jej plecami. Obj ˛
ał j ˛
a mocno ramionami, przytulaj ˛
ac do siebie,
pocałował j ˛
a z gło´snym cmokni˛eciem i pu´scił.
— Wspaniale znowu ci˛e widzie´c — powiedział, odwracaj ˛
ac si˛e i przyst˛epuj ˛
ac
do grzebania w szafce. — Tu jest interesuj ˛
aco, ale samotnie. Potrzebuj˛e. . . o jest
Do zobaczenia! Startuj, jak tylko znajd˛e si˛e w bezpiecznej odległo´sci.
Przystan ˛
ał gwałtownie, poniewa˙z zablokowała swoim ciałem wej´scie do ´sluzy,
patrz ˛
ac na niego ze zło´sci ˛
a.
— Do´s´c tego, mój błyskawiczny kochanku! Najwy˙zszy czas, aby´smy sobie
troch˛e pogadali. . .
— Nie teraz. Musisz si˛e st ˛
ad wynie´s´c, wróci´c na orbit˛e. Lada chwila mo˙zemy
zosta´c zaatakowani. . .
— Zamknij si˛e. Wł ˛
acz zdalne sterowanie. Zaczekam na ciebie na ziemi.
Lea podniosła ci˛e˙zki plecak, odwróciła si˛e i zacz˛eła schodzi´c po drabinie, pod-
czas gdy zaskoczony Brion zastanawiał si˛e, co jej odpowiedzie´c. Miał jej kaza´c
wróci´c, wsadzi´c j ˛
a sił ˛
a do ´srodka, mimo i˙z tego nie chciała, próbowa´c j ˛
a przeko-
na´c, wytłumaczy´c, ˙ze to, co robi, jest niebezpieczne? Wszystkie te my´sli kł˛ebiły
mu si˛e w głowie, a˙z w ko´ncu stwierdził, ˙ze ˙zadne z tych wyj´s´c nie jest dobre.
Musz ˛
a ich chyba na Ziemi uczy´c jak by´c konsekwentnym, poniewa˙z kiedy po-
dejmowała jak ˛
a´s decyzj˛e, nie było sposobu, aby j ˛
a zmieni´c. Pogodził si˛e z jej po-
stanowieniem, przyznaj ˛
ac w duchu, ˙ze jej obecno´s´c przy nim była zdecydowanie
lepsza od dotychczasowej samotno´sci.
To wszystko trwa za długo! Podbiegł do pulpitu sterowniczego i wyci ˛
agn ˛
ał
z gniazda przyrz ˛
ad do zdalnego sterowania. W tym samym momencie zapaliło si˛e
na nim ´swiatełko sygnalizacyjne oznajmiaj ˛
ace, ˙ze przyrz ˛
ad jest gotowy do działa-
nia. Przypi ˛
ał go do pasa obok HPJ, kiedy wbiegał do ´sluzy powietrznej. Nast˛epnie
spu´scił si˛e po drabinie. Znalazłszy si˛e na wysoko´sci kilku metrów nad ziemi ˛
a, ze-
skoczył z ostatnich szczebli i wcisn ˛
ał kilka przycisków na sterowniku. Biegn ˛
ac,
słyszał trzask zamykanych wewn˛etrznych drzwi ´sluzy oraz szcz˛ek wci ˛
aganej do
góry drabiny.
Lea nie czekała na niego, wiedz ˛
ac, ˙ze Brion biega dwa razy szybciej od niej.
Tote˙z, mimo i˙z biegła najszybciej jak mogła, momentalnie j ˛
a dogonił. Złapał j ˛
a
w biegu i nie zwalniaj ˛
ac ani na chwil˛e, pobiegł z ni ˛
a dalej. Kiedy usłyszał od-
głos zapłonu silników, poci ˛
agn ˛
ał j ˛
a na ziemi˛e i zasłonił swoim ciałem. Obj ˛
ał j ˛
a
39
ramieniem, gdy zadr˙zała ziemia i omiótł ich gor ˛
acy obłok pyłu. Kiedy si˛e nieco
uspokoiło, usiadła krztusz ˛
ac si˛e i pocieraj ˛
ac oczy.
— Ty głupi umi˛e´sniony jaskiniowcu. . . Czy wiesz, ˙ze mało nas nie upiekłe´s
tym nagłym startem!
— Nie masz racji — powiedział u´smiechaj ˛
ac si˛e. Po czym przewrócił si˛e na
plecy i wsun ˛
awszy r˛ece pod głow˛e spojrzał do góry, na oddalaj ˛
acy si˛e płomie´n
l ˛
adownika. Byli bezpieczni, przynajmniej w tej chwili. — Wiedziałem, ˙ze wystar-
cz ˛
a mi trzy sekundy, aby znale´z´c si˛e w bezpiecznej odległo´sci. Przy zało˙zeniu, ˙ze
zamykanie zajmie siedem sekund. . . Czułem to!
— No, wspaniale! — powiedziała Lea, kopi ˛
ac go w bok z całej siły. Czubek
jej buta odbił si˛e od jego twardych jak skała mi˛e´sni nie wyrz ˛
adzaj ˛
ac mu krzywdy,
niemniej ten akt protestu sprawił jej ogromn ˛
a satysfakcj˛e. Brion chrz ˛
akn ˛
ał zasko-
czony, po czym odwrócił si˛e i zerwał si˛e na równe nogi. Lea u´smiechn˛eła si˛e do
niego przymilnie: — A wi˛ec jeste´smy tu, sami na tej dziwnej planecie. Co teraz
zrobimy?
Brion zacz ˛
ał protestowa´c, ale po chwili wybuchn ˛
ał ´smiechem. Chyba nigdy
nie przestanie go zaskakiwa´c. Odczepił oba urz ˛
adzenia od pasa.
— Masz co´s metalowego na sobie. . . lub w tej torbie?
— Ani tu, ani tu. Zaplanowałam t˛e wypraw˛e starannie.
— ´Swietnie. Tam, gdzie ro´snie ta g˛esta trawa, jest rów. Pójd´z tam i zaczekaj
na mnie. Doł ˛
acz˛e do ciebie, gdy tylko pozb˛ed˛e si˛e tych rzeczy.
Wrócił biegiem do krateru, wskoczył do ´srodka i pogwizduj ˛
ac wesoło, ukrył
starannie oba przedmioty pod wygi˛etym metalowym skrzydłem samolotu. Prawie
sko´nczone. Wygl ˛
ada na to, ˙ze udało mi si˛e.
Lea siedziała w ukryciu, kiedy wskoczył do kryjówki obok niej.
— Czy nie uwa˙zasz, ˙ze najwy˙zsza pora, aby´s powiedział mi, co si˛e tu dzie-
je? — zapytała.
— Nie powinna´s była tego robi´c. Powinna´s była zosta´c na statku, gdzie była-
by´s bezpieczna!
— Dlaczego? On mo˙ze lata´c sam, jak si˛e ju˙z przekonałe´s. Co dwie głowy,
to nie jedna, zwłaszcza teraz, kiedy znalazłe´s tubylców. To w tym celu chciałe´s
zaopatrzy´c si˛e w Heurystyczny Procesor J˛ezykowy, prawda? Tak czy inaczej, stało
si˛e. Jestem tutaj, a nasz ´srodek transportu jest na orbicie. Co robimy teraz?
Miała racj˛e. Co si˛e stało, ju˙z si˛e nie odstanie. Brion nauczył si˛e zawsze ak-
ceptowa´c realno´s´c sytuacji, której nie mo˙zna było zmieni´c. Wskazał na pokryte
drzewami wzgórza, ci ˛
agn ˛
ace si˛e skrajem równiny.
— Zostaniemy tutaj w ukryciu, dopóki nie upewnimy si˛e, ˙ze nic nam nie grozi.
Potem udamy si˛e na tamte wzgórza i poszukamy tego brudnego, prymitywnego
człowieka, którego wtedy spotkałem. Je´sli b˛edziemy mieli szcz˛e´scie, mo˙ze uda
nam si˛e znale´z´c równie˙z jego przyjaciół. Kiedy ich znajdziemy, b˛edziemy mogli
porozmawia´c z nimi za pomoc ˛
a procesora i uzyska´c ewentualnie odpowied´z na
pytania dotycz ˛
ace tej planety.
´Smiertelna niespodzianka
Wieczorn ˛
a cisz˛e przerywało jedynie brz˛eczenie owadów i rzadkie, odległe
skrzeki lataj ˛
acych gadów. Brion czuł, jak wraz z rosn ˛
acym prze´swiadczeniem,
˙ze nie byli obserwowani i ˙ze nie b˛edzie odwetu za l ˛
adowanie, opuszczało go na-
pi˛ecie. Zast ˛
apiło je nagłe uczucie głodu od ostatniego posiłku min˛eło sporo czasu.
Wyj ˛
ał z torby racj˛e ˙zywno´sciow ˛
a i z rosn ˛
acym niesmakiem zdj ˛
ał z niej opakowa-
nie.
— To nie to, co obiad ze stekiem, prawda? — stwierdziła raczej ni˙z spytała
Lea, widz ˛
ac wyraz jego twarzy.
— Mo˙zna na tym ˙zy´c bez ko´nca, mimo i˙z nie ma w tym zbyt wiele ˙zycia.
I, prosz˛e, ani słowa wi˛ecej o stekach!
Lea obróciła swoj ˛
a torb˛e i otworzyła górn ˛
a klap˛e.
— Wspomniałam o nich, bo zabrałam jeden dla ciebie — u´smiechn˛eła si˛e
niewinnie w odpowiedzi na jego zdziwion ˛
a min˛e. — Przygotowałam go według
przepisu, który znalazłam kiedy´s w pewnej historycznej ksi ˛
a˙zce kucharskiej. Nie
wyja´sniaj ˛
ac dlaczego, zalecano tam przyrz ˛
adzanie go w czasie zimy. — Zacz˛eła
´sci ˛
aga´c plastikow ˛
a foli˛e z du˙zego zawini ˛
atka. — Naprawd˛e bardzo prosty w przy-
rz ˛
adzaniu. Rozcina si˛e bochenek chleba przez cał ˛
a jego długo´s´c, kładzie si˛e na
doln ˛
a połówk˛e kawałek ´swie˙zo upieczonego steku i polewa go jego własnym so-
sem, po czym cało´s´c zamyka si˛e. Obie cz˛e´sci bochenka dociska si˛e do siebie, aby
chleb wchłon ˛
ał lepiej sos, i. . .
Uniosła w dłoniach spłaszczony bochenek. Bior ˛
ac go od niej, Brion przełkn ˛
ał
gło´sno ´slin˛e. Odgryzł kawałek i przełkn ˛
ał go z błogim wyrazem twarzy.
— Jeste´s wspaniała, Lea! — powiedział, oblizuj ˛
ac wargi.
— Wiem o tym. . . Ciesz˛e si˛e, ˙ze i ty równie˙z tak uwa˙zasz. No, ale opowiedz
mi teraz o swoim cuchn ˛
acym tubylcu.
Brion nie odezwał si˛e ani słowem, dopóki nie zjadł jednej trzeciej swojej
ogromnej kanapki. Zaspokoiwszy pierwszy głód, reszt˛e jadł ju˙z bez po´spiechu,
delektuj ˛
ac si˛e ka˙zdym k˛esem i opowiadał.
— Jest bardzo dziecinny. . . ale dzieckiem nie jest. Nazywa si˛e Vjer lub co´s
w tym rodzaju. Kiedy zetkn ˛
ałem si˛e z nim po raz pierwszy, był przera˙zony, ale
kiedy mnie zaakceptował, strach opu´scił go całkowicie. To było wr˛ecz niepraw-
41
dopodobne. Jak pstrykni˛ecie przeł ˛
acznikiem. Gdy jednak pó´zniej chciałem i´s´c za
nim, tak si˛e tym zaniepokoił, ˙ze a˙z zacz ˛
ał płaka´c. Pozwoliłem mu wi˛ec odej´s´c
samemu, poniewa˙z stwierdziłem, ˙ze nie b˛ed˛e miał kłopotu z odnalezieniem go.
— Jest niedorozwini˛etym umysłowo. . . czy jakim´s wyrzutkiem?
— By´c mo˙ze, chocia˙z nie s ˛
adz˛e. Je´sli spojrzy si˛e na niego na tle jego ´sro-
dowiska, to oka˙ze si˛e, ˙ze jest dobrze do niego przystosowany. Potrafił wytropi´c
i zabi´c ro´slino˙zerne zwierz˛e, potem z wielkim apetytem zje´s´c jego surowe mi˛eso.
Odchodz ˛
ac, zabrał reszt˛e ze sob ˛
a do obozu czy osady, w której zapewne mieszka.
Nie czas teraz jednak na teoretyzowanie na ten temat. Nie mamy dostatecznych
informacji, aby snu´c jakiekolwiek domysły. Musimy znale´z´c go i nauczy´c si˛e je-
go j˛ezyka, a potem zada´c mu par˛e pyta´n. — Brion spojrzał na sło´nce, które kryło
si˛e wła´snie za horyzontem. — Na razie zostaniemy tutaj. To miejsce jest rów-
nie dobre na sp˛edzenie nocy, jak ka˙zde inne. Tamte przyrz ˛
ady zostawimy na noc
w kraterze, zabierzemy je o ´swicie.
— Nie mam nic przeciwko temu. Je´sli o mnie chodzi, było dosy´c wra˙ze´n jak
na jeden dzie´n. — Wyj˛eła z plecaka ´spiwór i rozło˙zyła go na ziemi. — By´c mo-
˙ze podró˙zowanie z niewygodami to dla ciebie chleb powszedni, ja jednak wol˛e
bardziej wyszukane przyjemno´sci, takie jak na przykład ciepłe łó˙zko. Zabrałam
tak˙ze ze sob ˛
a kilka kanapek dla siebie. I troch˛e wina w biorozkładalnym pojem-
niku. Mo˙zesz si˛e nim cz˛estowa´c tak długo, jak długo nie b˛edziesz uwa˙zał go za
zbytek.
— Z przyjemno´sci ˛
a. Zaczynam wierzy´c, ˙ze twoja rodzinna planeta Ziemia jest
naprawd˛e domem ludzko´sci!
*
*
*
Oboje spali dobrze. . . dopóki Brion nie obudził si˛e nagle w ´srodku nocy. Co´s
zm ˛
aciło jego spokój, cho´c nie potrafił okre´sli´c, co to było. Le˙zał spokojnie, wpa-
truj ˛
ac si˛e w gwiazdy. Poprzedniej nocy zapami˛etał układ głównych gwiazdozbio-
rów, dzi˛eki czemu mógł teraz okre´sli´c orientacyjnie czas na podstawie ich ruchu.
Było dobrze po północy, kilka godzin przed ´switem. Na niebie nie było ksi˛e˙zy-
ca. Selm-II go nie posiadała, niemniej ziemia o´swietlona była nikłym ´swiatłem
gwiazd. Cały ten układ planetarny poło˙zony był blisko centrum Galaktyki, tote˙z
miriady gwiazd ´swieciły jasno z szerokiego pasa ci ˛
agn ˛
acego si˛e wzdłu˙z całego
nieboskłonu.
Co go zaniepokoiło? Noc była cicha, tak cicha, ˙ze słyszał wyra´znie łagodny
i rytmiczny oddech ´spi ˛
acej Lei. Czy˙zby to był jaki´s impuls emocjonalny? Skon-
centrował si˛e i odczuł co´s nikłego. Na granicy wra˙zliwo´sci. To pochodziło od
człowieka. . . Był to impuls pojedynczego stanu emocjonalnego. Nienawi´sci. ´Sle-
pej nienawi´sci, w´sciekło´sci i ˙z ˛
adzy ´smierci. Nie pochodził od jednego osobnika,
lecz od wielu. Był skierowany w jego stron˛e.
42
Brion obrócił si˛e powoli i obudził Le˛e, kład ˛
ac jej palec na ustach, kiedy zoba-
czył, jak mruga otwieraj ˛
ac oczy. Przyło˙zył usta do jej ucha i szepn ˛
ał.
— Zaraz b˛edziemy mieli towarzystwo. Lepiej spakuj swoje rzeczy, ˙zeby´s była
gotowa do drogi. — Poczuł nagle napi˛ecie i strach, które przeszyły jej ciało, kiedy
uniosła si˛e nieco i oparła na łokciach.
— Co si˛e dzieje?
— Jeszcze dobrze nie wiem. Ale czuj˛e ich tam, w ciemno´sci. Id ˛
a tutaj. Jeszcze
nie wiem ilu ich jest. Wiem jednak na pewno, ˙ze id ˛
a po mnie. . . i nie pałaj ˛
a do
mnie miło´sci ˛
a. Chwileczk˛e. . .
Skoncentrował si˛e na jednym z impulsów, staraj ˛
ac si˛e Wydzieli´c go spo-
´sród pozostałych. U˙zył całego swojego talentu, który doskonalił nieprzerwanie
od chwili, kiedy odkrył, ˙ze jest empatykiem. Tak, to on! Brion pokiwał głow ˛
a
w ciemno´sci.
— Jedn ˛
a zagadk˛e mamy rozwi ˛
azan ˛
a. Vjer jest razem z nimi. Zatem wiemy
ju˙z, ˙ze nie mieszka na wzgórzach sam. S ˛
adz˛e, ˙ze jego plemi˛e musi by´c liczne,
poniewa˙z poszukuje mnie ze spor ˛
a grup ˛
a.
— Zdaje mi si˛e, ˙ze mówiłe´s mi, i˙z jest twoim przyjacielem — szepn˛eła Lea.
— Tak mi si˛e zdawało. Wygl ˛
ada na to, ˙ze wszystko si˛e zmieniło. Chciałbym
wiedzie´c, dlaczego. . . i czuj˛e, ˙ze wkrótce si˛e dowiemy. — Wyprostował si˛e i po-
luzował nó˙z w pochwie. — Zosta´n tutaj w ukryciu, a ja zobacz˛e, co si˛e tam dzieje.
— Nie! — wpiła si˛e mocno palcami w jego rami˛e. — Nie mo˙zesz i´s´c tam sam,
w ciemno´s´c.
— Ale˙z mog˛e! Prosz˛e ci˛e, zaufaj mi, kiedy mówi˛e, ˙ze wiem co robi˛e — zdj ˛
ał
delikatnie jej dło´n ze swojej r˛eki. — Musz˛e mie´c du˙zo miejsca wokół siebie,
kiedy spotkam si˛e z nimi. Chc˛e unikn ˛
a´c sytuacji, w której b˛ed˛e musiał si˛e martwi´c
dodatkowo o ciebie. Wszystko b˛edzie dobrze.
Oddalił si˛e bezszelestnie w panuj ˛
acy półmrok. Czołgał si˛e w kierunku noc-
nych go´sci. Kiedy znalazł si˛e w bezpiecznej odległo´sci od kryjówki Lei, zatrzymał
si˛e. Impulsy stanów emocjonalnych, które odbierał, były teraz o wiele wyra´zniej-
sze. Pochodziły od co najmniej kilkunastu osób. A mo˙ze było ich jeszcze wi˛ecej?
Czekał do chwili ujrzenia ich ciemnych sylwetek, było ich około dwudziestu, nim
skoczył na równe nogi i krzykn ˛
ał.
— Vjer! Jestem tutaj. Czego chcesz?
Poczuł fal˛e przera˙zenia, które szybko zdominowało ich inne uczucia. Raptow-
ny strach zast ˛
apił nienawi´s´c w chwili jego nagłego pojawienia si˛e. Zatrzymali si˛e
wszyscy z wyj ˛
atkiem jednego, który zignorował ten gwałtowny napływ strachu,
pozwalaj ˛
ac dalej nie´s´c si˛e nienawi´sci, tłumi ˛
acej inne jego odczucia. Ten człowiek
szedł nieprzerwanie naprzód i co´s robił.
Z mroku wyleciała dzida i wbiła si˛e w ziemi˛e w odległo´sci metra od nóg
Briona Sytuacja stawała si˛e niebezpieczna. Brion poczuł, ˙ze pozostali ochłon˛eli
stopniowo z pierwszego szoku i ponownie zacz˛eli emanowa´c t ˛
a sam ˛
a nienawi´sci ˛
a
43
Ruszyli kolejno do przodu, jeden za drugim. Brion cofn ˛
ał si˛e, kieruj ˛
ac si˛e w stro-
n˛e jeziora, aby odci ˛
agn ˛
a´c ich od kryjówki Lei. W ten sposób b˛edzie bezpieczna.
O swoje bezpiecze´nstwo si˛e nie martwił. Był pewny, ˙ze potrafi si˛e obroni´c, je´sli
go zaatakuj ˛
a. . . zwłaszcza je´sli powstali s ˛
a tacy sami jak Vjer. Gdyby jednak nie
udało mu si˛e ich pokona´c, b˛edzie mógł bez trudu od nich uciec. Dlaczego tu przy-
szli? Ponownie krzykn ˛
ał, aby przyci ˛
agn ˛
a´c ich uwag˛e. W tym samym momencie
krzykn˛eła Lea. . . i jednocze´snie poczuł gwałtowny impuls paniki. Ruszył p˛edem
w jej kierunku. Nagle wyrósł przed nim m˛e˙zczyzna. . . Dwóch. Wpadł na nich ca-
ł ˛
a swoj ˛
a mas ˛
a i odtr ˛
acił na boki jak natr˛etne owady, nie zwalniaj ˛
ac ani na chwil˛e.
Lea krzykn˛eła znowu i w tym momencie zobaczył ludzi z uniesionymi dzidami,
którzy j ˛
a trzymali. Nawet nie pomy´slał o u˙zyciu no˙za, kiedy wpadł na nich —
jego r˛ece były wystarczaj ˛
ac ˛
a broni ˛
a.
Wywi ˛
azała si˛e zaciekła walka wr˛ecz w roz´swietlonym gwiazdami mroku. By-
li tak blisko siebie, ˙ze bro´n była bezu˙zyteczna, a nawet stała si˛e zagro˙zeniem dla
trzymaj ˛
acych j ˛
a. Rozległy si˛e chrapliwe krzyki bólu, kiedy Brion uniósł jedne-
go z napastników i cisn ˛
ał nim w najwi˛eksz ˛
a grup˛e jego pobratymców. Niemal
dosłownie zmia˙zd˙zył trzech pozostałych, którzy trzymali Le˛e. Ustawił j ˛
a za so-
b ˛
a, aby chroni´c j ˛
a swoim ciałem i odtr ˛
acał r˛ekoma drzewce dzid. Kontratakował,
zadaj ˛
ac ciosy pi˛e´sciami. Były niebezpieczniejsze od maczug. Napastnicy zacz˛eli
odpada´c od niego i wówczas pierwszy kamie´n trafił go w bok głowy. Brion za-
wył z bólu, kiedy trafiły go nast˛epne. Wtedy po raz pierwszy poczuł obecno´s´c
kobiet, pod ˛
a˙zaj ˛
acych za uzbrojonymi w dzidy m˛e˙zczyznami. Ich broni ˛
a były obłe
kamienie, które w ich r˛ekach były ´smiertelnie niebezpieczne. Brion chwycił jed-
nego z napastników, aby posłu˙zy´c si˛e nim jako tarcz ˛
a. . . ale było ju˙z za pó´zno.
Seria ostrych ciosów trafiła go w szyj˛e i głow˛e, ale nie poczuł ich nawet, gdy˙z
straciwszy przytomno´s´c zachwiał si˛e na nogach i upadł na ziemi˛e jak ´sci˛ete drze-
wo. Ostatni ˛
a rzecz ˛
a, któr ˛
a rejestrowała jego ´swiadomo´s´c były krzyki przera˙zenia
Lei i jego niemo˙zno´s´c udzielenia jej pomocy na skutek wszechogarniaj ˛
acego go
mroku.
Potem był ju˙z tylko chaos. Zm ˛
acona ´swiadomo´s´c. Mrok i ból. Kołysanie si˛e
tam i z powrotem, ból w nadgarstkach, w r˛ece i głowie. Ruch. Ponownie mrok.
Po jakim´s czasie zobaczył kołysz ˛
ace si˛e nad nim gwiazdy. Zawołał Le˛e. Czy od-
powiedziała? Nie mógł sobie tego przypomnie´c. Ból i niepami˛e´c były jedyn ˛
a od-
powiedzi ˛
a.
*
*
*
Było ju˙z szaro, kiedy zacz ˛
ał odzyskiwa´c ´swiadomo´s´c. Stopniowo docierało do
niego wołanie Lei, kiedy próbował otworzy´c zaskorupiałe oczy. W jaki´s sposób
miał unieruchomione r˛ece i nogi. Mrugał tak długo, dopóki majacz ˛
ace przed nimi
44
plamy nie nabrały wyra´znych kształtów. Był przywi ˛
azany skórzanymi rzemienia-
mi do długiego pala. Jego prawa r˛eka była zakrwawiona i t˛etniła bólem. Spojrzał
na ni ˛
a i chrz ˛
akn ˛
ał z niepokojem. Wyszeptane przez Le˛e słowa były pełne troski.
— ˙
Zyjesz? Słyszysz mnie? Brion, prosz˛e, słyszysz mnie? Mo˙zesz si˛e rusza´c?
Kiedy starał si˛e poruszy´c głow ˛
a, j˛ek bólu wyrwał si˛e z jego ust. Była cała
pokaleczona, a jedno oko nie otwierało si˛e do ko´nca. Drugie było jednak dosta-
tecznie sprawne, ˙zeby mógł dostrzec Le˛e le˙z ˛
ac ˛
a w odległo´sci kilku metrów od
niego, przywi ˛
azan ˛
a do drugiego pala tak samo jak on. Z pocz ˛
atku zdołał jedynie
kaszln ˛
a´c, kiedy próbował jej odpowiedzie´c, ale w ko´ncu wykrztusił z siebie kilka
słów.
— Czuj˛e. . . si˛e. . . ´swietnie. . .
— ´Swietnie! — w jej głosie czu´c było łzy, pod którymi kryła si˛e w´scie-
kło´s´c. — Wygl ˛
adasz strasznie, jeste´s cały potłuczony i zakrwawiony. Gdyby twoja
głowa nie była jak z kamienia, ju˙z by´s nie ˙zył. . . Och, Brionie. To było straszne!
Przywi ˛
azali nas do tych pali jak zwłoki. Nie´sli nas cał ˛
a noc. Byłam pewna, ˙ze ci˛e
zabili.
Próbował si˛e u´smiechn ˛
a´c, ale wykrzywił jedynie twarz.
— Te przypuszczenia na temat mojej ´smierci s ˛
a mocno przesadzone. — Po-
ruszył z całej siły r˛ekoma i nogami napinaj ˛
ac do oporu wi˛ezy. — Czuj˛e si˛e potłu-
czony. . . ale nie wydaje mi si˛e, abym miał co´s złamanego. A co z tob ˛
a?
— Nic szczególnego, tylko kilka zadra´sni˛e´c. Pastwili si˛e głównie nad tob ˛
a.
Zawzi˛ecie. Strasznie. . .
— Nie my´sl teraz o tym. ˙
Zyjemy i to jest w tej chwili najwa˙zniejsze. Opowiedz
mi teraz o wszystkim, co widziała´s po drodze.
— Niewiele widziałam. Jeste´smy gdzie´s w´sród wzgórz. Na polanie przed
czym´s, co wygl ˛
ada jak groty w ´scianie skalnej. Cał ˛
a polan˛e otaczaj ˛
a wysokie
drzewa. Kobiety weszły do ´srodka, kiedy tu dotarli´smy i przebywaj ˛
a tam do tej
pory. M˛e˙zczy´zni ´spi ˛
a wokół nas.
— Ilu ich jest? Czy który´s z nich czuwa?
— Naliczyłam osiemnastu. . . nie, dziewi˛etnastu. . . dwudziestu. S ˛
adz˛e, ˙ze to
wszyscy. Je˙zeli jest jeszcze kto´s na stra˙zy, to znajduje si˛e poza zasi˛egiem mojego
wzroku. Co jaki´s czas który´s z nich budzi si˛e i idzie w zaro´sla. Przypuszczam, ˙ze
za potrzeb ˛
a.
— Brzmi to do´s´c obiecuj ˛
aco. S ˛
a tak niezorganizowani, jak s ˛
adziłem. Teraz,
kiedy ´spi ˛
a, mamy najwi˛eksz ˛
a szans˛e ucieczki. Zanim dobior ˛
a si˛e nam bardziej do
skóry.
— Odwal si˛e! — potrz ˛
asn˛eła ciasno zwi ˛
azanymi nadgarstkami w jego kie-
runku. — Chyba o raz za du˙zo dostałe´s w głow˛e. Zabrali twój wielki nó˙z i nie
mo˙zemy nawet dosi˛egn ˛
a´c z˛ebami tych rzemieni. Jak w tej sytuacji wyobra˙zasz
sobie ucieczk˛e?
45
— Chwileczk˛e — powiedział spokojnie. Zamkn ˛
ał oczy i zacz ˛
ał gł˛eboko i ryt-
micznie oddycha´c.
Musiał przede wszystkim uporz ˛
adkowa´c my´sli, aby móc skoncentrowa´c cał ˛
a
swoj ˛
a uwag˛e i energi˛e. Te same ´cwiczenia oddechowe wykonywał, kiedy pod-
nosił ci˛e˙zary. Wysiłek, który czekał go teraz, był tego samego rodzaju. Rozlu´znił
ciało i wówczas poczuł niezliczone rany i stłuczenia. Były one jednak bez znacze-
nia. Kiedy skoncentrował uwag˛e, przestał je w ogóle odczuwa´c. ´Swietnie. Teraz
czuł, jak jego siła ukierunkowuje si˛e. Otworzył powoli oczy i spojrzał na grube
rzemienie owini˛ete wokół nadgarstków. Napi ˛
ał mi˛e´snie r ˛
ak. Lea patrzyła ze zdu-
mieniem. Widziała przed chwil ˛
a, jak opada z sił, jak wiotczeje jego twarz. Kie-
dy otworzył oczy, spojrzał bł˛ednym wzrokiem na nadgarstki. Fala dr˙zenia prze-
mkn˛eła przez górn ˛
a cz˛e´s´c jego ciała. Teraz dostrzegła, jak jego mi˛e´snie p˛eczniej ˛
a
wewn ˛
atrz postrz˛epionych r˛ekawów, poszerzaj ˛
ac dziury, a nast˛epnie rozrywaj ˛
ac
osłabiony materiał. Skórzane wi˛ezy napi˛eły si˛e i zaskrzypiały, rozci ˛
agane coraz
bardziej i bardziej. To było wr˛ecz nieludzkie. Jego twarz wyra˙zała spokój, kiedy
r˛ece rozdzielały si˛e powoli, z mechaniczn ˛
a precyzj ˛
a. Rozległ si˛e cichy trzask —
jeden z rzemieni pu´scił. . . A potem nast˛epny. R˛ece Briona były wolne.
Kiedy zdał sobie z tego spraw˛e, dreszcz zm˛eczenia przebiegł jego ciało. Opadł
na ziemi˛e, zamkn ˛
ał oczy i ci˛e˙zko oddychał, masuj ˛
ac palcami skór˛e wokół gł˛ebo-
kich ran na nadgarstkach i wyciskaj ˛
ac przy tym krew z miejsc, w których rzemie´n
rozci ˛
ał ciało a˙z do ko´sci. Trwało to tylko chwil˛e. Doszedłszy do siebie uniósł
powoli głow˛e i rozejrzał si˛e wokoło.
— Bardzo dobrze — powiedział cicho. — Miała´s racj˛e, wszyscy ´spi ˛
a.
Poruszaj ˛
ac si˛e niczym w ˛
a˙z, przesun ˛
ał si˛e w pobli˙ze Lei, wlok ˛
ac ze sob ˛
a wci ˛
a˙z
uwi ˛
azany do nóg pal i obejrzał jej wi˛ezy.
— Je´sli b˛edziesz próbował je rozerwa´c, oderwiesz razem z nimi moje dło-
nie — powiedziała, staraj ˛
ac si˛e nie patrze´c na powolne s ˛
aczenie si˛e krwi z jego
r ˛
ak.
— Nie martw si˛e, z twoimi pójdzie łatwiej ni˙z z moimi. — Pochylił si˛e do
przodu i zacisn ˛
ał z˛eby na rzemieniu z jaszczurczej skóry. Gryzł i ˙zuł go z całej
siły. Przerwanie wi˛ezów zaj˛eło mu mniej ni˙z minut˛e. — Smakuje obrzydliwie —
powiedział, wypluwaj ˛
ac kawałki skóry.
— Musisz mie´c dobrego dentyst˛e. — Pod wymuszon ˛
a lekko´sci ˛
a jej słów sły-
cha´c było dr˙zenie głosu.
Brion wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i odgarn ˛
ał sprzed jej oczu kosmyk spl ˛
atanych włosów.
— Zaraz nas tu nie b˛edzie. Daj˛e ci na to moje słowo. Musisz tylko pole˙ze´c
spokojnie przez chwil˛e.
Nie czuł si˛e jeszcze tak odpr˛e˙zony, jak tego pragn ˛
ał. Był ju˙z jasny dzie´n i ich
ruchy mogły by´c z łatwo´sci ˛
a zauwa˙zone przez ka˙zdego, kto si˛e obudził. Kilka
nast˛epnych minut miało zadecydowa´c o wszystkim. Wiedział, ˙ze je˙zeli uda im
si˛e dotrze´c do zaro´sli przed podniesieniem alarmu, b˛ed ˛
a mogli uciec. Mimo ob-
46
ra˙ze´n był gotów ucieka´c. . . I nie dopu´sci´c do tego, aby złapano ich po raz drugi.
Rozlu´znił rzemienie opasuj ˛
ace nogi, po czym wsun ˛
ał wskazuj ˛
acy palec lewej r˛eki
pod najcie´nszy z nich. Przerwał go bez wysiłku. Potem kolejno nast˛epne. Na ko-
niec zdj ˛
ał je i powoli si˛e wyprostował. Porywacze wci ˛
a˙z spali. W ten sam sposób
uwolnił nogi Lei.
— Idziemy — szepn ˛
ał, obejmuj ˛
ac j ˛
a i unosz ˛
ac do góry.
Ostro˙znie i cicho przechodzili pomi˛edzy ciałami ´spi ˛
acych, spodziewaj ˛
ac si˛e
w ka˙zdej chwili podniesienia alarmu. Sze´s´c, siedem, osiem kroków. . . Byli ju˙z
mi˛edzy drzewami i przedzierali si˛e przez zaro´sla.
— Wróc˛e za chwil˛e — szepn ˛
ał, stawiaj ˛
ac j ˛
a na ziemi. Przyło˙zył jej palec
do ust, aby zapobiec protestowi. W chwil˛e potem znikn ˛
ał, odchodz ˛
ac w stron˛e
polany.
Lea nie wiedziała, czy ma si˛e ´smia´c, czy płaka´c. To był ´smiech. Z trudem
powstrzymywała swoj ˛
a na wpół histeryczn ˛
a wesoło´s´c, widz ˛
ac, jak niesie jednego
z porywaczy. Zwykła ucieczka nie wystarczała mu. . . o, nie. Musiał wzi ˛
a´c ze
sob ˛
a je´nca! Jeniec opierał si˛e i wierzgał nogami, ale nadaremnie. Brion pojmał go
bezszelestnie, jedn ˛
a r˛ek ˛
a zasłaniaj ˛
ac mu usta, a drug ˛
a podnosz ˛
ac z ziemi. Jeniec
miał wytrzeszczone oczy i był ledwie ˙zywy. Kiedy Brion zwolnił u´scisk, wci ˛
agn ˛
ał
łapczywie powietrze do płuc, dr˙z ˛
ac na całym ciele. Zanim je wypu´scił i mógł
krzykn ˛
a´c, twarda pi˛e´s´c Briona uderzyła go pod uchem. Bez czucia osun ˛
ał si˛e na
ziemi˛e.
Brion zignorował go i pomógł Lei stan ˛
a´c na nogi.
— Mo˙zesz i´s´c? — zapytał.
— Odpowiedniejszym okre´sleniem byłoby wlec si˛e.
— Postaraj si˛e. Je´sli zajdzie potrzeba, pomog˛e ci.
Bez wysiłku przerzucił je´nca przez rami˛e, wzi ˛
ał Le˛e za r˛ek˛e i ruszyli w dół
zbocza, przedzieraj ˛
ac si˛e mi˛edzy drzewami. Z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a oddalali si˛e coraz
bardziej od obozowiska. Nie było słycha´c ˙zadnego alarmu. Byli wolni — przy-
najmniej na razie.
Elektroniczne przesłuchanie
Brion doszedł do skraju lasu i zatrzymał si˛e przy najwi˛ekszym drzewie. Po-
wiódł wzrokiem po trawiastym zboczu, a potem przez pust ˛
a równin˛e a˙z do bł˛e-
kitnych wód Jeziora Centralnego, które ci ˛
agn˛eło si˛e po horyzont. Było ju˙z ciepło
i sło´nce wznosiło si˛e wysoko na niebie. Słyszał za sob ˛
a Le˛e przedzieraj ˛
ac ˛
a si˛e
przez zaro´sla. Potykała si˛e co chwila i wymrukiwała dławionym głosem jakie´s
obelgi. Zdolno´sci ˛
a empatii wybiegł daleko poza ni ˛
a a˙z do kresu swoich mo˙zliwo-
´sci, lecz nie wyczuł ˙zadnego ´sladu po´scigu.
— Czy jest jaki´s powód. . . Nie mo˙zemy tu odpoczywa´c. . . ani przez chwil˛e —
sapn˛eła opieraj ˛
ac si˛e o drzewo obok niego.
— Nie zgadzam si˛e z tob ˛
a. To jest dobre miejsce na postój. — Osun˛eła si˛e
z ulg ˛
a na ziemi˛e. — Dopóki mog˛e stwierdzi´c, ˙ze nikt nas nie ´sciga, dopóty je-
ste´smy tu bezpieczni. Kiedy wyjdziemy na równin˛e, b˛edzie nas łatwo zauwa˙zy´c.
Musimy teraz postanowi´c, co robimy dalej.
— Mo˙ze by´s tak zdj ˛
ał z siebie tego siwobrodego starca — powiedziała Lea,
wskazuj ˛
ac r˛ek ˛
a na wiotkie ciało zwisaj ˛
ace z jego ramienia. — A mo˙ze zapomnia-
łe´s, ˙ze go niesiesz?
Brion spu´scił powoli swój baga˙z na kupk˛e li´sci.
— Nie jest wcale taki ci˛e˙zki. Jak widzisz, jest bardzo chudy i stary.
— Lepszego nie było?
— Nie. Przypuszczalnie reprezentuje pewien autorytet, poniewa˙z jest jedyny,
który nosi nie maj ˛
ac ˛
a praktycznego zastosowania ozdob˛e. — Brion odchylił na
bok zmierzwion ˛
a, siw ˛
a brod˛e starca, aby pokaza´c Lei zawieszony na jego szyi
naszyjnik ze zbielałych ko´sci. — W przeciwie´nstwie do reszty, mo˙ze zna´c odpo-
wiedzi na interesuj ˛
ace nas pytania.
— Czy chcesz powiedzie´c, ˙ze kiedy poszedłe´s po je´nca, po´swi˛eciłe´s nieco
czasu, aby dokona´c jakiego´s wyboru?
— Oczywi´scie. To była wyj ˛
atkowa okazja.
— Mam nadziej˛e, ˙ze kiedy´s ci˛e zrozumiem. . . ale nie nast ˛
api to dzisiaj. Je-
stem spragniona, głodna, wyczerpana i czuj˛e si˛e, jakby przeszedł si˛e po mnie kto´s
w kolczastych butach. Zastanawiałe´s si˛e mo˙ze nad nasz ˛
a przyszło´sci ˛
a?
48
— Owszem. Miałem na to troch˛e czasu podczas marszu. Po pierwsze, musimy
pogodzi´c si˛e z pewnymi nieprzyjemnymi faktami. Stracili´smy całe nasze wypo-
sa˙zenie, które mieli´smy przy sobie, to znaczy jedzenie, wod˛e, mój nó˙z. . .
— Je˙zeli jeszcze stracili´smy sterownik radiowy, który schowałe´s w kraterze,
to ju˙z teraz mo˙zemy pomy´sle´c o samobójstwie. Nie mam ochoty znale´z´c si˛e w r˛e-
kach tych typów po raz drugi. . . — Pochyliła si˛e nad je´ncem, aby przyjrze´c mu
si˛e z bliska, po czym zmarszczyła nos z niesmakiem. — Okropny. A je´sli ju˙z mó-
wimy o r˛ekach. . . to czy ten naszyjnik na jego szyi nie jest przypadkiem zrobiony
z ko´sci ludzkich palców?
Brion przytakn ˛
ał.
— To wła´snie wydało mi si˛e najbardziej interesuj ˛
ace. Wła´snie dlatego go poj-
małem. Ten naszyjnik interesuje mnie takie z osobistych wzgl˛edów.
W jego głosie pojawił si˛e cie´n gniewu, którego wcze´sniej w nim nie było.
Skłoniło j ˛
a to do ponownego przyjrzenia si˛e naszyjnikowi. W´sród zbielałych pal-
ców znajdował si˛e jeden ciemniejszy. Nie, nie ciemniejszy, ale inny. Przyjrzała
mu si˛e bli˙zej i zobaczyła, ˙ze był ´swie˙zo obci˛ety i pokryty jeszcze ciemnymi pla-
mami krwi. W nagłym ol´snieniu spojrzała z przera˙zeniem na Briona. Przytakn ˛
ał
jej z ponurym wyrazem twarzy, unosz ˛
ac do góry praw ˛
a r˛ek˛e, aby zobaczyła wy-
ra´znie, ˙ze ma na niej ju˙z tylko cztery palce. Westchn˛eła gł˛eboko.
— Dlaczego ci to zrobili. . . s ˛
a wstr˛etni! Ukryłe´s to przede mn ˛
a. . .
— Nie było sensu o tym mówi´c, skoro nie mo˙zna ju˙z nic na to poradzi´c. To
nic powa˙znego. Obwi ˛
azali rzemieniem kikut, aby zatamowa´c krwawienie. Najbar-
dziej z tego wszystkiego interesuje mnie jednak znaczenie tego aktu. Ten człowiek
b˛edzie mógł nam to wyja´sni´c. — Okaleczon ˛
a r˛ek ˛
a wykonał gest oznaczaj ˛
acy, ˙ze
nie ma o czym mówi´c. — T ˛
a spraw ˛
a zajmiemy si˛e pó´zniej. Teraz, zanim przy-
st ˛
apimy do dalszych działa´n, musimy ´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik. Mam nadziej˛e, ˙ze twoje
obawy zwi ˛
azane ze sterownikiem s ˛
a przedwczesne i ˙ze jest tam, gdzie go scho-
wałem. Prawd˛e powiedziawszy, nie dowiemy si˛e tego, dopóki tego osobi´scie nie
sprawdzimy. Musimy wi˛ec jak najszybciej dotrze´c do krateru i ´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik.
Wsi ˛
adziesz do niego i odlecisz najszybciej, jak to tylko b˛edzie mo˙zliwe. . .
— Bez ciebie? A˙z tak bardzo polubiłe´s to nieprzyjemne miejsce?
— Niespecjalnie. Ale wyznaczona robota musi by´c wykonana. Poza tym nie
chc˛e, aby ten typ znalazł si˛e na pokładzie statku.
— Dlaczego? Boisz si˛e, ˙ze zawładnie nim?
— Wr˛ecz przeciwnie. Opieraj ˛
ac si˛e na odczuciach Vjera, jestem gł˛eboko prze-
konany, ˙ze zabranie któregokolwiek z tych ludzi poza ich naturalne ´srodowisko
mo˙ze by´c dla nich tragiczne w skutkach. B˛ed˛e całkowicie bezpieczny, czekaj ˛
ac
tutaj na twój powrót. Czas, jaki zajmie l ˛
adownikowi jedno okr ˛
a˙zenie orbity wy-
starczy ci na skompletowanie sprz˛etu z listy, któr ˛
a zaraz sporz ˛
adzimy. Nast˛epnie
wyl ˛
adujesz z całym tym sprz˛etem.
49
— Czy nie powinnam na pocz ˛
atku zarejestrowa´c tego wszystkiego, co ju˙z
odkryli´smy?
— Ta sprawa to pozycja numer jeden na li´scie. Kiedy to sko´nczysz, b˛edziesz
musiała szybko skompletowa´c sprz˛et, którego b˛edziemy potrzebowali. Niestety
nie da si˛e unikn ˛
a´c tego, ˙ze b˛edzie on zawierał du˙zo metalu. Nadal uwa˙zam, ˙ze
bardzo wa˙zne jest, ˙zeby nie posiada´c przy sobie ˙zadnego metalu. Je´sli oka˙ze si˛e,
˙ze tamto skrzydło samolotu jest nietkni˛ete, b˛edzie to oznaczało, ˙ze b˛edziemy mo-
gli ukry´c tam wszystkie zawieraj ˛
ace metal przedmioty do czasu, kiedy b˛ed ˛
a nam
potrzebne.
— Takie, jak na przykład granaty ogłuszaj ˛
ace, par˛e rozpylaczy?
— Mniej wi˛ecej to miałem na my´sli. Nie mam ochoty na powtórk˛e dzisiejszej
nocy.
— Ani ja. — Wyra´znie zm˛eczona podniosła si˛e. — Je´sli jeste´s gotowy, mo-
˙zemy rusza´c w dalsz ˛
a drog˛e. Czuj˛e ciarki na skórze, siedz ˛
ac tu zwrócona plecami
do tych drzew.
— Musisz przej´s´c prób˛e, aby´smy mogli stwierdzi´c, czy masz zdolno´sci empa-
tyczne — powiedział Brion, podnosz ˛
ac i kład ˛
ac sobie na rami˛e wci ˛
a˙z nieprzytom-
nego starca. — Szukaj ˛
a nas ju˙z, czuj˛e to od kilku minut. Wyczuwam jednak tylko
ich zaniepokojenie i dezorientacj˛e, z czego wnioskuj˛e, ˙ze nie natrafili jeszcze na
nasz ´slad.
— Teraz mi mówisz! Ruszajmy. — Wyprostowała si˛e i skierowała si˛e w dół
wzgórza.
Brion ruszył za ni ˛
a truchtem i po kilku krokach przegonił j ˛
a.
— Pobiegn˛e przodem — powiedział. — Kiedy znajdziemy si˛e na otwartej
przestrzeni, na pewno od razu nas zobacz ˛
a. Dlatego wła´snie chc˛e jak najszybciej
´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik.
— Nie tra´c czasu na gadanie. . . biegnij! B˛ed˛e biec za tob ˛
a.
Biegła najszybciej jak mogła, ale nie nad ˛
a˙zała za nim. Brion p˛edził du˙zymi
susami prosto w stron˛e krateru. Lea co chwil˛e ogl ˛
adała si˛e za siebie. Po pewnym
czasie musiała zwolni´c i przej´s´c pewien odcinek, aby odsapn ˛
a´c, po czym ponow-
nie zerwała si˛e do biegu. Z trudem wbiegła na niewielkie wzniesienie. Kiedy zna-
lazła si˛e na jego wierzchołku, zobaczyła daleko przed sob ˛
a, jak Brion wychodzi
z krateru. . . i wymachuje czym´s połyskuj ˛
acym w sło´ncu. A wi˛ec sterownik był na
miejscu!
— L ˛
adownik jest ju˙z w drodze — powiedział Brion, kiedy dowlekła si˛e do
niego. — I jak na razie nie wida´c, aby kto´s nas ´scigał.
— Nigdy w ˙zyciu. . . tak si˛e nie zm˛eczyłam — wysapała, osuwaj ˛
ac si˛e na
ziemi˛e.
Brion poło˙zył obok niej sterownik i pobiegł z powrotem do krateru.
— Daj mi znak, kiedy stary si˛e poruszy — powiedział. — Chc˛e jeszcze raz
skopiowa´c tamt ˛
a tabliczk˛e znamionow ˛
a, któr ˛
a znalazłem obok skrzydła. Tamta
50
kopia przepadła, poniewa˙z wyryłem j ˛
a na butelce od wody. Kiedy znajdziesz si˛e
w statku, zakoduj t˛e kopi˛e za pomoc ˛
a modemu — dodał i znikn ˛
ał za kraw˛edzi ˛
a.
Lea spojrzała na naszyjnik zawieszony na szyi chrapi ˛
acego starca i wzruszy-
ła ramionami. Có˙z za zezwierz˛eceni ludzie! Odci ˛
a´c tak po prostu człowiekowi
palec. W jakim celu? To musi oznacza´c dla nich co´s wa˙znego, co´s zwi ˛
azanego
z jakim´s rytuałem. Na pewno Briona boli ta r˛eka, a mimo to nie uskar˙za si˛e. Jest
niezwykły pod ka˙zdym wzgl˛edem. Ten kikut musi zosta´c zdezynfekowany, aby
nie wywi ˛
azało si˛e zaka˙zenie. Apteczka powinna by´c umieszczona na samej górze
listy. Mo˙zna b˛edzie spowodowa´c odro´sni˛ecie palca, ale nie da si˛e usun ˛
a´c teraz
bólu i niewygody.
— Skopiowałem te znaki na tym kawałku kory — powiedział Brion, wyszedł-
szy z krateru. — Rozumiesz co´s z nich?
Obróciła kor˛e na wszystkie strony i pokr˛eciła głow ˛
a przecz ˛
aco.
— To ˙zaden ze znanych mi j˛ezyków, mimo i˙z te symbole wygl ˛
adaj ˛
a mi zna-
jomo. By´c mo˙ze banki pami˛eci zawieraj ˛
a co´s. . .
Siwowłosy jeniec otworzył oczy i zacz ˛
ał trz ˛
a´s´c si˛e i ochryple krzycze´c. Peł-
zn ˛
ał, próbuj ˛
ac uciec od nich. Brion wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i złapał go, a nast˛epnie na-
cisn ˛
ał kciukiem szyj˛e pod uchem. Jeniec drgn ˛
ał konwulsyjnie dwa razy i zamarł
w bezruchu.
— Widziała´s? — zapytał.
— To, jak go obezwładniłe´s? No pewnie. Musisz nauczy´c mnie tej sztuczki.
— Nie, nie to. To, na co patrzył, kiedy zacz ˛
ał wrzeszcze´c. Sterownik radiowy.
— Czy˙zby wiedział, co to?
— Raczej w to w ˛
atpi˛e. Ale to musi oznacza´c dla niego co´s przera˙zaj ˛
acego,
co´s, co musimy wyja´sni´c. — Brion odwrócił głow˛e na bok, nadsłuchuj ˛
ac. — L ˛
a-
downik si˛e zbli˙za. Musisz zapami˛eta´c teraz spis rzeczy, których b˛edziemy potrze-
bowali.
*
*
*
L ˛
adownik stał na ziemi niecałe dwie minuty. Briona niepokoiła ka˙zda upły-
waj ˛
aca sekunda. Nawet kiedy statek startował z Le ˛
a na pokładzie, niepokój go
nie opuszczał. Statek wyl ˛
adował bezpiecznie dwa razy, co mogło oznacza´c, ˙ze to
miejsce nie jest pod stał ˛
a obserwacj ˛
a. Ka˙zde kolejne l ˛
adowanie zwi˛ekszało jednak
niebezpiecze´nstwo wykrycia. Mimo to musieli pozosta´c w tym rejonie, poniewa˙z
łowcy byli jedynym kluczem, jaki mieli do rozwi ˛
azania ´smiertelnej zagadki tej
planety. Nie maj ˛
ac wyboru, postanowił odp˛edzi´c od siebie my´sl o gro˙z ˛
acym mu
niebezpiecze´nstwie, koncentruj ˛
ac uwag˛e na uruchomieniu przem ˛
adrzałej maszyn-
ki tłumacz ˛
acej.
Niewielkie, metalowe pudełko zawierało mnóstwo skomplikowanych obwo-
dów i podzespołów. Tłumacz realizował swoje funkcje za pomoc ˛
a projektora
51
holograficznego, który wy´swietlał w powietrzu trójwymiarowy obraz. Pierwszy,
jaki si˛e pojawił, przedstawiał nachylon ˛
a, biał ˛
a powierzchni˛e z widniej ˛
acymi na
niej instrukcjami. Brion przeczytał je i za pomoc ˛
a odpowiednich przycisków za-
kodował w urz ˛
adzeniu te, które go interesowały. Instrukcje znikn˛eły i na ich miej-
scu ukazał si˛e obraz nauczyciela. Był to starszy m˛e˙zczyzna ubrany w prosty, szary
strój, siedz ˛
acy ze skrzy˙zowanymi nogami przed stoj ˛
acym na ziemi pudełkiem bez
wieka. Brion przeł ˛
aczał przyciski, a˙z przetworzył jego ubranie na szat˛e okrywaj ˛
a-
c ˛
a go od pasa do ud i wydłu˙zył mu włosy. Mimo i˙z jeniec był o wiele brudniejszy,
jego nauczyciel niewiele ró˙znił si˛e od niego.
Brion spojrzał na nieruchomy, trójwymiarowy wizerunek i z uznaniem poki-
wał głow ˛
a. Był niezły. Dotkni˛ecie ostatniego przycisku sprawiło, ˙ze obraz znik-
n ˛
ał, cofaj ˛
ac si˛e w przestrzeni. Gdy tylko programowanie dobiegło ko´nca, Briona
ponownie ogarn ˛
ał niepokój. Dr ˛
a˙zył go, mimo i˙z Lea kr ˛
a˙zyła ju˙z bezpiecznie po
orbicie. Jedyn ˛
a rzecz ˛
a, która naprawd˛e mogła go w tej chwili niepokoi´c, byli po-
zostali członkowie plemienia je´nca. Na razie nie widział jednak ˙zadnych oznak
ich zbli˙zania si˛e ani nie czuł ich obecno´sci. Sekundy mijały powoli.
*
*
*
Do powrotu l ˛
adownika nie zaobserwował nic podejrzanego. Zerwał si˛e na nogi
i pomachał r˛ek ˛
a.
— Rzucaj mi sprz˛et po jednej sztuce — zawołał do Lei, kiedy otworzyła si˛e
´sluza powietrzna. — A potem zejd´z jak najszybciej!
Było to niebezpieczne, ale jednocze´snie był to najszybszy sposób otrzymania
sprz˛etu luzem. Chwytał jeden po drugim ci˛e˙zkie pojemniki i ustawiał je obok sie-
bie. Kiedy Lea schodziła po drabinie, przeniósł je kolejno do krateru. Po usuni˛eciu
wszystkiego wysłali l ˛
adownik z powrotem na orbit˛e. Gdy znikn ˛
ał, a na niebie nie
było wida´c oznak odwetu, mogli odpocz ˛
a´c. Lea pogroziła pi˛e´sci ˛
a w kierunku od-
ległych wzgórz.
— Hej, wy tam, mo˙zecie teraz wróci´c tutaj i spróbowa´c sprawi´c nam kłopoty.
Ale tym razem spotka was niemiła niespodzianka! Przyjemno´s´c b˛edzie po mojej
stronie. ˙
Zaden z was, ´smierdziele, nie jest wart palca z r˛eki Briona!
— Doceniam twoj ˛
a troskliwo´s´c — powiedział Brion, nakładaj ˛
ac banda˙z na
antyseptyczn ˛
a piank˛e, któr ˛
a spryskał kikut po odci˛etym palcu. Spojrzał na wi˛e´z-
nia. Widz˛e, ˙ze nasz go´s´c znowu si˛e budzi.
— Przygotuj˛e nam co´s do jedzenia, a ty wł ˛
acz to urz ˛
adzenie. Zobaczymy, czy
da si˛e nawi ˛
aza´c z nim jak ˛
a´s rozmow˛e.
Technika edukacji była niezwykle powolna, ale nadzwyczaj precyzyjna. Wa-
runkiem jej powodzenia była stała aktywno´s´c ucznia. Z pocz ˛
atku okazała si˛e mało
skuteczna, poniewa˙z jeniec był całkowicie bierny. Nie dlatego, ˙ze był temu prze-
ciwny, ale dlatego, ˙ze był ´smiertelnie przera˙zony.
52
Zanim starzec odzyskał przytomno´s´c, Brion wyczuł to poprzez zmian˛e rytmu
jego fal mózgowych. Najpierw był niepokój i uczucie bólu a˙z do chwili otwarcia
oczu. Potem pojawił si˛e paniczny strach. Taki sam, jaki opanował Vjera, kiedy
po raz pierwszy zobaczył Briona. Ten był jednak gorszy, poniewa˙z nie słabł ani
na chwil˛e. Kiedy jeniec spojrzał na Briona, próbował uciec, kwil ˛
ac z przera˙zenia.
Brion złapał go za nog˛e w kostce i w tym samym momencie strach starca wzrósł
jeszcze bardziej. Zacz ˛
ał lamentowa´c i dr˙ze´c konwulsyjnie. Przewrócił oczy, tak
˙ze było wida´c tylko białka i zemdlał. Brion poszedł po apteczk˛e.
— Zjesz co´s? — zapytała Lea, kiedy wszedł do krateru.
— Za chwil˛e. Ten tam niespecjalnie pali si˛e do współpracy i musz˛e mu zrobi´c
zastrzyk ze skopolaminy, tak jak przewiduje instrukcja.
Delikatny zastrzyk z podskórnej strzykawki ci´snieniowej przywrócił je´ncowi
´swiadomo´s´c. Brion schował szybko strzykawk˛e, aby starzec nie zd ˛
a˙zył jej zoba-
czy´c. Tym razem odr˛etwienie przemogło strach. Poruszył si˛e niezdarnie, łypi ˛
ac
podejrzliwie na Briona z l˛ekiem w oczach. Brion nie reagował. Usiadł na ziemi
i czekał. Patrzył jak jeniec spogl ˛
ada na holograficzn ˛
a posta´c i w pewnym momen-
cie poczuł pierwszy impuls zainteresowania z jego strony. Obserwowana posta´c
jawiła mu si˛e jako jego rówie´snik. Jako człowiek, którego cechuje niezwykłe opa-
nowanie, gdy˙z siedział całkowicie nieruchomo i jedynie ledwie widocznie oddy-
chał. Bez tej komputerowej symulacji ˙zycia ów wizerunek wygl ˛
adałby jak pos ˛
ag.
Kiedy ciekawo´s´c starca wzrosła jeszcze bardziej, Brion wypowiedział łagodnie
słowo uruchamiaj ˛
ace program.
— Zacznij.
Jeniec spojrzał na Briona z nagłym strachem, a potem z powrotem na holo-
graficzn ˛
a posta´c, która po raz pierwszy si˛e poruszyła. Nauczyciel pokłonił si˛e
i u´smiechn ˛
ał, a nast˛epnie si˛egn ˛
ał do stoj ˛
acego przed nim otwartego pudełka. Wy-
j ˛
ał z niego co´s, co wygl ˛
adało jak zwykły odłamek skały.
— Skała — powiedział. — Skała. . . skała.
Za ka˙zdym razem, kiedy wypowiadał to słowo, kłaniał si˛e i u´smiechał. Na-
st˛epnie wyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a przed siebie i zadał pytanie. Jeniec gapił si˛e jedynie, maj ˛
ac
w głowie kompletny zam˛et.
Z niesko´nczon ˛
a, mechaniczn ˛
a cierpliwo´sci ˛
a nauczyciel powtórzył demonstra-
cj˛e i zadał to samo pytanie. Starzec znowu nie zareagował. Podczas trzeciej po-
wtórki nauczyciel nie u´smiechał si˛e ju˙z, a kiedy starzec i tym razem nie odpo-
wiedział na jego pytanie, skrzywił twarz, szczerz ˛
ac z˛eby i zmarszczył brwi, aby
okaza´c gniew, stan emocjonalny istniej ˛
acy w usankcjonowany sposób, jak stwier-
dzili antropolodzy, w ka˙zdej kulturze. W odpowiedzi starzec cofn ˛
ał si˛e, j˛ecz ˛
ac ze
strachu. Podczas nast˛epnej powtórki, kiedy nauczyciel rzucił skał ˛
a w jego kie-
runku, wyj ˛
akał „Prtr”. Nauczyciel u´smiechn ˛
ał si˛e i ukłonił si˛e, po czym wykonał
kilka przyjaznych gestów. Proces nauczania zacz ˛
ał si˛e.
53
Brion zszedł z linii wzroku starca, ˙zeby swoim widokiem nie zakłóca´c jego
uwagi. Patrzył, jak nauczyciel przelewa wod˛e z jednego pojemnika do drugiego,
nie roni ˛
ac ani kropli.
— Działa? — zapytała Lea.
— Zawsze. To samoucz ˛
acy si˛e program. Jak tylko ucze´n zapami˛eta jakie´s
słowo, program powtarza je w celu ich utrwalenia. Wraz ze wzrostem zasobu
słów ucznia przy´spiesza proces uczenia. Ju˙z wkrótce b˛edziemy mogli zadawa´c
mu pytania. Z pocz ˛
atku proste, ale potem coraz bardziej abstrakcyjne. Kiedy stary
si˛e zm˛eczy, urz ˛
adzenie zrobi przerw˛e na odpoczynek. Nast˛epnie b˛edzie mogło
nauczy´c nas wszystkiego, czego samo si˛e nauczyło.
— ´
Cwicz ˛
ac nas i poprawiaj ˛
ac nasz akcent, gramatyk˛e i inne rzeczy, tak?
— Zgadza si˛e. No, gdzie jest to jedzenie, o którym mówiła´s? Nie musz˛e na
niego patrze´c, aby go upilnowa´c. Po jego emocjach b˛ed˛e w stanie powiedzie´c, czy
co´s zamierza.
Było pó´zne popołudnie, kiedy starzec zacz ˛
ał si˛e kiwa´c ze zm˛eczenia. Podan ˛
a
mu przez Briona wod˛e w drewnianej czarce wypił, gło´sno siorbi ˛
ac.
— Jak si˛e nazywa? — zwrócił si˛e Brion do HPJ.
— Ucze´n nazywa si˛e Ravn. Ravn. Powtarzam, Ravn. . .
— Wystarczy. — Brion obrócił si˛e i u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko. — Ravn, witamy
w ludzkiej rodzinie!
Poskromienie
— Rana goi si˛e zupełnie dobrze — oceniła Lea, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e kikutowi po
obci˛etym palcu. Nast˛epnie pokryła go antyseptycznym kremem.
— Arbt klrm — powiedział Brion.
— Je´sli chcesz powiedzie´c to boli, musisz si˛e lepiej nauczy´c połyka´c ko´ncowe
głoski, bo inaczej ci ´smierdz ˛
acy tubylcy nigdy ci˛e nie zrozumiej ˛
a.
— Wstr˛etny j˛ezyk!
— Widz˛e, ˙ze odzywa si˛e w tobie twój j˛ezykowy izolacjonizm. Mówi ˛
ac ogól-
nie, ˙zaden j˛ezyk nie mo˙ze by´c wstr˛etny. . . — Brion przerwał jej, unosz ˛
ac palec
i powiedział spokojnie:
— Nie ogl ˛
adaj si˛e. Ravn szykuje si˛e wła´snie do ucieczki. Czekałem na to.
Dam mu troch˛e forów, zanim go złapi˛e. Chc˛e, aby uciekł i poczuł, ˙ze wreszcie
uwolnił si˛e od nas. A kiedy go potem złapi˛e, ˙zeby stracił nadziej˛e. By´c mo˙ze
dzi˛eki temu jego instynkt obronny zostanie osłabiony i uda mi si˛e nawi ˛
aza´c z nim
kontakt i skłoni´c do rozmowy. Nie chciałem u˙zywa´c do tego celu siły. Ale skoro
ma dosy´c energii na ucieczk˛e, to mały wstrz ˛
as mu nie zaszkodzi.
— Dołó˙z mu troch˛e ode mnie. Ilekro´c spogl ˛
ada na mnie, zawsze ma na twa-
rzy taki sam wyraz obrzydzenia, jaki miał, kiedy dałe´s mu do jedzenia gotowane
mi˛eso.
— Jak si˛e mogła´s sama przekona´c, jest przedstawicielem społecze´nstwa
o nadzwyczaj silnie zaznaczonych podziałach kastowych.
— Tak. Kobiety znajduj ˛
a si˛e w nim zapewne poni˙zej dna. Och, szykuje si˛e.
Podnosi si˛e i patrzy w t˛e stron˛e.
— Odwró´c si˛e, tak jakby´s go nie widziała. Chc˛e, aby miał nadziej˛e, ˙ze uda
mu si˛e uciec. . . zanim go jej pozbawi˛e. To powinna by´c stresowa sytuacja, która
odbierze mu ch˛e´c do obrony.
*
*
*
Ravn wiedział, ˙ze Starzec, Który Mówił nie b˛edzie go ´scigał. Zawsze siedział
w tym samym miejscu. Kobieta z kolei nie liczyła si˛e zupełnie. Bał si˛e jedynie
55
tego wielkiego łowcy, poniewa˙z posiadał sił˛e dwóch ludzi. Musiał jednak pod-
j ˛
a´c prób˛e, korzystaj ˛
ac z okazji, kiedy Łowca nie patrzył na niego. Był najedzony
i wypocz˛ety. Nadal był tym samym silnym w nogach Ravnem, który od lat tropił
i zabijał Mi˛eso-twory. Zawsze prze´scigał je. . . A teraz prze´scignie Łowc˛e! Łowca
jest głupi, nawet nie patrzy na niego. Ten Stary te˙z jest głupi, bo siedzi i nie pod-
nosi alarmu. Ravn odpełzł powoli w traw˛e, a nast˛epnie zerwał si˛e na równe nogi
i rzucił si˛e do ucieczki. P˛edził niczym wiatr, niczym Mi˛eso-twory. . . Ju˙z go nie
złapi ˛
a.
Lea patrzyła, jak starzec biegnie chy˙zo równin ˛
a, oddalaj ˛
ac si˛e od nich coraz
bardziej.
— Nie za bardzo ryzykujesz? — zapytała. — Ten stary bałwan nawet szybko
biega. Nie zniosłabym, gdyby´smy go teraz stracili. Mogliby´smy mie´c kłopoty.
Musiałby´s walczy´c z jego kompanami. Mog ˛
a czeka´c tam na niego.
— Nie przejmuj si˛e a˙z tak bardzo. Nikt tam na niego nie czeka, jestem tego
pewien. — Brion spojrzał na uciekiniera, po czym wstał i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e. —
Sprint to dobre ´cwiczenie. Rzadko mam okazj˛e go trenowa´c.
Patrz ˛
ac na niego, Lea uznała, ˙ze jej obawy s ˛
a nieuzasadnione. Kiedy Brion
ruszył w po´scig, stwierdziła, ˙ze nigdy dot ˛
ad nie widziała go biegn ˛
acego z maksy-
maln ˛
a szybko´sci ˛
a. Zapomniała, ˙ze jest mistrzem ´swiata, zwyci˛ezc ˛
a w dwudziestu
dyscyplinach. . . i ta musiała by´c jedn ˛
a z nich.
Dla Ravna był to nieoczekiwany szok. Jeszcze przed chwil ˛
a gotów był za-
´spiewa´c pie´s´n zwyci˛estwa, gdy oddaliwszy si˛e szybko na du˙z ˛
a odległo´s´c, uznał,
˙ze nie da si˛e ju˙z złapa´c. Kiedy obejrzał si˛e za siebie i zobaczył, ˙ze Łowca za-
cz ˛
ał go goni´c, za´smiał si˛e i przy´spieszył, aby powi˛ekszy´c dziel ˛
acy ich dystans. Po
chwili ponownie si˛e obejrzał i zobaczył, ˙ze Łowca zmniejszył t˛e odległo´s´c o po-
łow˛e. . . i wci ˛
a˙z si˛e zbli˙zał. Ravn zawył z rozpaczy i rzucił si˛e do dalszej ucieczki,
ale czuł ju˙z, ˙ze nie ucieknie. Odgłos szybkich kroków zbli˙zał si˛e coraz bardziej,
a las był wci ˛
a˙z daleko. Czuł ból w płucach, a serce waliło mu jak młotem, kiedy
ci˛e˙zka dło´n spadła na jego rami˛e. Wrzasn ˛
ał na cały głos i upadł na ziemi˛e. Brion
nie odczuwał ˙zadnych wyrzutów sumienia, patrz ˛
ac na wij ˛
acego si˛e i lamentuj ˛
ace-
go w trawie starca. Czuł silne bicie serca z powodu szybkiego biegu i pulsuj ˛
acy
w jego rytmie ból w kikucie — pozostało´sci po palcu, który przypuszczalnie ob-
ci˛eła mu wła´snie ta pełzaj ˛
aca teraz istota. Kiedy Brion zobaczył go na jego szyi,
ogarn˛eła go w´sciekło´s´c. Patrzył, jak starzec piszcz ˛
ac ˙zało´snie ´sciska kurczowo
obiema r˛ekoma naszyjnik. Trzymał go jak jaki´s amulet, maj ˛
acy dodawa´c mu sił.
Przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e temu, Brion zrozumiał nagle, co musi zrobi´c. Przypomniał sobie,
˙ze ubranie z nie wyprawionej, jaszczurczej skóry i kamienna bro´n były jedyny-
mi przedmiotami, które posiadali ci ludzie. Z wyj ˛
atkiem tego naszyjnika. Musiał
wi˛ec przedstawia´c du˙z ˛
a warto´s´c lub by´c jakim´s wa˙znym symbolem. ´Swietnie!
Je´sli tak, to nale˙zał si˛e on tylko jemu.
56
Ravn zawył jeszcze gło´sniej, ´sciskaj ˛
ac naszyjnik rozpaczliwie, kiedy Brion
próbował mu go zabra´c. Brion był jednak znacznie silniejszy. Chwycił go za nad-
garstki i ´scisn ˛
ał je. Palce starego straciły sił˛e i rozlu´zniły si˛e. ´Sci ˛
agn ˛
ał naszyj-
nik z jego szyi i demonstracyjnie zawiesił go na swojej. Lament starca przeszedł
w gło´sne błaganie.
— Mój. . . daj mi! Jestem Ravn, ja nosi´c, mój. . .
Zacz ˛
ał mówi´c w swoim j˛ezyku i Brion stwierdził, ˙ze rozumie go zupełnie nie-
´zle. Heurystyczny Procesor J˛ezykowy odwalił kawał dobrej roboty. Brion cofn ˛
ał
si˛e i poło˙zył r˛ek˛e na naszyjniku mówi ˛
ac powoli w j˛ezyku Ravna:
— Teraz jest mój. Jestem Brion. Kiedy nosz˛e go, jestem Ravnem.
Bez wzgl˛edu na to, czy Ravn jest tytułem, czy imieniem, ten człowiek powi-
nien zrozumie´c, o co chodzi. I zrozumiał. Przestał krzycze´c i zmru˙zył gniewnie
oczy.
— Tylko jeden Ravn z lud´zmi. Ja. Mój. — Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e w ge´scie ˙z ˛
adania.
Brion zdj ˛
ał naszyjnik, ale nie podał go.
— Twój? — zapytał.
— Mój. Oddaj mi. Nale˙zy do Ravna.
— Co znaczy Ravn?
— To ja. Mówi˛e ci, oddaj mi to. Jeste´s zgniłym mi˛esem, jeste´s gównem, jeste´s
kobiet ˛
a!
Brion złapał starca r˛ek ˛
a za szyj˛e i zacisn ˛
ał, przyci ˛
agaj ˛
ac go jednocze´snie bli˙zej
do siebie, a˙z ich twarze prawie si˛e zetkn˛eły. Potem zawarczał:
— Przeklinasz mnie? Nie przeklinaj Briona. Mógłbym zabi´c ci˛e w jednej
chwili, zaciskaj ˛
ac bardziej palce. . . o tak!
Ciało Ravna zadrgało jak w agonii. Nie mógł złapa´c powietrza ani mówi´c, Był
bliski ´smierci.
Brion potrz ˛
asn ˛
ał nim jak szmat ˛
a, po czym zakołysał mu naszyjnikiem przed
oczyma.
— Najpierw powiesz mi wszystko, co chc˛e wiedzie´c. Dopiero potem dosta-
niesz to z powrotem. Rozumiesz? Powiedz tak!
— Tak. . . — wykrztusił Ravn. — Tak.
Brion nie okazał zadowolenia z tego zwyci˛estwa. Wci ˛
a˙z jeszcze gniew był
w jego głosie, kiedy opu´scił Ravna na ziemi˛e i usiadł obok niego. Stawiał pytania
rozkazuj ˛
acym tonem, ˙z ˛
adaj ˛
ac odpowiedzi. Ravn odpowiadał na nie najlepiej jak
umiał, nie staraj ˛
ac si˛e nic ukry´c. Po dłu˙zszym czasie jego głos ochrypł, a słowa
zacz˛eły si˛e miesza´c. Brion był zadowolony. Jak na pocz ˛
atek uzyskał wi˛ecej ni˙z
si˛e spodziewał. Zamierzał ju˙z odda´c Ravnowi naszyjnik, kiedy spojrzał na swój
własny palec, tkwi ˛
acy mi˛edzy innymi ko´s´cmi. To była cz˛e´s´c jego samego, która
musiała mie´c jakie´s wa˙zne znaczenie dla tych ludzi, inaczej nie potraktowaliby
go w ten sposób. Nie, nie dostan ˛
a go. Brion złapał wysuszony palec i zerwał go
z naszyjnika.
57
— Jest mój, na zawsze! Teraz mo˙zesz dosta´c reszt˛e. Rzucił naszyjnik na zie-
mi˛e. — Wrócimy teraz do mojego obozu. B˛edziesz rozmawiał ze mn ˛
a, kiedy tylko
zechc˛e.
Ravn wło˙zył naszyjnik dr˙z ˛
acymi r˛ekoma i podniósł si˛e. Ch˛e´c ucieczki opu-
´sciła go. Brion wiedział, ˙ze od tej chwili b˛edzie robił wszystko, czego od niego
za˙z ˛
ada. Kiedy starzec odwrócił si˛e do niego plecami, Brion upu´scił wysuszony
palec na ziemi˛e, zadowolony, ˙ze pozbywa si˛e go. Spełnił ju˙z swoje zadanie.
— Kobieto, chcemy je´s´c! — zawołał Brion w j˛ezyku Ravna, prowadz ˛
ac wy-
czerpanego je´nca z powrotem do obozu.
Lea rozszerzyła gniewnie nozdrza w odpowiedzi na te słowa i ton, jakim zo-
stały wypowiedziane.
— Czy te szowinistyczne, samcze słowa oznaczaj ˛
a, ˙ze doszli´smy do porozu-
mienia z tym ´Smierdz ˛
acym Staruchem?
— Tak jest, mój skarbie! — Zamrugał do niej wykrzykuj ˛
ac te słowa. — Na-
karm go, Prosz˛e. Potem, jak u´snie, opowiem ci kilka interesuj ˛
acych rzeczy, któ-
rych si˛e dowiedziałem.
— Je´sli nie masz nic przeciwko temu, zjemy oddzielnie. Nie przyzwyczaiłam
si˛e jeszcze do jego ulubionego dania składaj ˛
acego si˛e z gnij ˛
acego surowego mi˛esa.
— Ja równie˙z. Nakarmmy go i przywi ˛
a˙zmy do palika. Wydaje mi si˛e, ˙ze nie
sprawi nam wi˛ecej kłopotów.
Gło´sne chrapanie Ravna dobiegło z wysokiej trawy, w której został uło˙zony
do snu z nog ˛
a przywi ˛
azan ˛
a plecionym rzemieniem do wbitego gł˛eboko w ziemi˛e
palika.
— S ˛
a prymitywni — powiedział Brion, ˙zuj ˛
ac swoj ˛
a such ˛
a racj˛e. — Niepraw-
dopodobnie prymitywni, pod ka˙zdym wzgl˛edem. Wszystkie ich czynno´sci s ˛
a ´sci-
´sle zrytualizowane. M˛e˙zczy´zni zajmuj ˛
a si˛e polowaniem i wszystko kontroluj ˛
a. . .
— Nie po raz pierwszy w historii ludzko´sci.
— Zgadza si˛e. To jest i nie jest społecze´nstwo. Sama biel i czer´n, bez ˙zad-
nych odcieni szaro´sci. M˛e˙zczy´zni poluj ˛
a, a potem wszyscy razem jedz ˛
a to, co
przynios ˛
a. Na surowo. Jedzenie innych rzeczy jest tabu. Jedzenie gotowanego po-
˙zywienia jest tabu. Opuszczanie lasu jest tabu. . . z wyj ˛
atkiem krótkich wypadów
łowieckich. Jedynie m˛e˙zczyznom wolno sporz ˛
adza´c i u˙zywa´c broni. . .
— Wiem. To tak˙ze tabu. Czy dowiedziałe´s si˛e, dlaczego napadli na nas wtedy
w nocy?
— To równie˙z jakie´s tabu. Widzieli nas w pobli˙zu l ˛
adownika. . . a maszyny s ˛
a
u nich najwi˛ekszym tabu.
— To mo˙ze mie´c co´s wspólnego ze sprz˛etem wojennym.
— Nie mam co do tego w ˛
atpliwo´sci. To ju˙z wszystko, czego udało mi si˛e
dowiedzie´c od niego tym razem.
— Czy ustaliłe´s w ko´ncu, co takiego wa˙znego jest w tym ko´scianym naszyj-
niku?
58
— S ˛
adz˛e, ˙ze tak. To jest troch˛e skomplikowane i zdaje mi si˛e, ˙ze nie zrozumia-
łem kilku słów, niemniej chodzi tu o nast˛epuj ˛
ac ˛
a spraw˛e. M˛e˙zczyzna ma dusz˛e,
co´s w rodzaju podstawowego bytu. Jak si˛e zapewne domy´slasz, kobiety i dzieci
jej nie maj ˛
a. Po prostu umieraj ˛
a i pami˛e´c o nich ginie, jak o zwierz˛etach. Ale je´sli
kawałek m˛e˙zczyzny jest przechowywany przez Ravna, uwa˙za si˛e, ˙ze ˙zyje on na-
dal i pozostaje w dalszym ci ˛
agu członkiem plemienia. I podlega rozkazom Ravna.
Zamierzali zabi´c nas zgodnie z jakim´s wspaniałym rytuałem, poniewa˙z jeste´smy
tabu. Nosił mój palec, ˙zeby cały czas mie´c nade mn ˛
a kontrol˛e.
— Pi˛eknie. Czy to znaczy, ˙ze przechowuj ˛
a gdzie´s ko´sci palców wszystkich
swoich przodków?
— Niewykluczone. W gruncie rzeczy ten rodzaj logiki nie ró˙zni si˛e zbytnio
od logiki innych kultur, które grzebi ˛
a swoich zmarłych. Jest to nawet bardziej
praktyczne. Zachowanie ko´sci palca jest o wiele łatwiejsze ni˙z całego szkieletu.
Lea spojrzała na rozgwie˙zd˙zone niebo i zadr˙zała.
— I wszyscy ci ludzie s ˛
a potomkami kulturalnych i inteligentnych istot ludz-
kich. Jak mogło doj´s´c do tego?
— Nie mam poj˛ecia. Na razie.
— Co ł ˛
aczy tych prymitywnych ludzi z nowoczesnym sprz˛etem wojennym,
który tu widzieli´smy?
— Nie znam odpowiedzi równie˙z na to pytanie. Ale zamierzam j ˛
a znale´z´c.
Je˙zeli Ravn te˙z jej nie zna albo udaje, ˙ze nie zna, postaram si˛e, ˙zeby udzielili mi
jej inni. Mog ˛
a oni by´c ponadto w posiadaniu przedmiotów, które posłu˙z ˛
a nam
jako jaka´s wskazówka. . . Tak wi˛ec wygl ˛
ada na to, ˙ze b˛edziemy musieli uda´c si˛e
na wzgórza i spotka´c si˛e z nimi i ustali´c, co wiedz ˛
a. ˙
Zyj ˛
a na tej planecie od tysi˛ecy
lat, by´c mo˙ze nawet ˙zyli tu jeszcze przed Upadkiem. Musz ˛
a by´c w stanie udzieli´c
nam jakich´s informacji.
— Mówisz nam. Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze zamierzasz ponownie
ryzykowa´c naszym ˙zyciem, wracaj ˛
ac do ich obozu?
— Tym razem ryzyko b˛edzie niewielkie — wskazał na skrzynk˛e z broni ˛
a. —
Pójdziemy tam uzbrojeni i z własnej woli.
Niebezpieczna wyprawa
Id ˛
ac wolno g˛esiego, przedzierali si˛e równin ˛
a w kierunku poło˙zonych w oddali
zalesionych wzgórz. Ravn szedł przodem, a tu˙z za nim Brion. Lea wlokła si˛e
daleko z tyłu objuczona zawini˛etym w skóry pakunkiem, który niosła na plecach.
Wytarła r˛ek ˛
a pot z twarzy i zawołała:
— Zatrzymajcie si˛e. Ju˙z dawno min˛eła pora na odpoczynek!
Kiedy dogoniła Briona, zrzuciła swój baga˙z na ziemi˛e i usiadła na nim z wes-
tchnieniem ulgi.
— Napij si˛e wody — powiedział Brion. — I odsapnij.
— Co za wspaniała propozycja! — ˙zachn˛eła si˛e. I jaka wielkoduszna. Pozwa-
lasz mi napi´c si˛e wody, któr ˛
a targam na plecach cały dzie´n. . .
— A mamy jaki´s inny wybór? — zapytał spokojnie z nieubłagan ˛
a logik ˛
a, ale
ta odpowied´z nie spodobała si˛e jej.
— Co znaczy to my, przecie˙z to ja robi˛e za tragarza. Wiem, ˙ze ten argument
jest myl ˛
acy, ˙ze kobiety niczym zwierz˛eta poci ˛
agowe odwalaj ˛
a najci˛e˙zsz ˛
a robot˛e
w tym cofni˛etym w rozwoju społecze´nstwie, w którym straciłby´s cały swój pre-
sti˙z, gdyby´s przeniósł cokolwiek. Nara˙zam swój kr˛egosłup i bez w ˛
atpienia dosta-
n˛e w ko´ncu przepukliny. . . Przesta´n si˛e do mnie u´smiecha´c w ten protekcjonalny
sposób, ty wstr˛etny brutalu!
— Przepraszam. Bardzo mi przykro, ˙ze nie mog˛e ci pomóc. Niedługo powin-
ni´smy dotrze´c na miejsce.
— Nie tak szybko. . .
Rozwi ˛
azała tobołek z jaszczurczej skóry — pozostało´sci po zwierz˛eciu, które
dwa dni wcze´sniej posłu˙zyło Ravnowi za po˙zywienie — i grzebała w nim, a˙z
znalazła butelk˛e z wod ˛
a. Poci ˛
agn˛eła du˙zy łyk i podała j ˛
a Brionowi, który zwil˙zył
jedynie usta. Poniewa˙z kobieta piła t˛e wod˛e, stała si˛e owa woda dla niego, Łowcy,
tabu. Nawet nie próbowali proponowa´c jej Ravnowi.
— Jak schowasz wod˛e, odszukaj pudełko z granatami ogłuszaj ˛
acymi i daj mi
je — powiedział nieoczekiwanie Brion.
Lea spojrzała na niego z niepokojem.
— Czy˙zby zbli˙zały si˛e kłopoty? — zapytała.
Przytakn ˛
ał jej powoli.
60
— S ˛
a ukryci w lesie. Czuj˛e ich nienawi´s´c, tak ˛
a sam ˛
a jak ostatnim razem.
— Ale nasza sytuacja nie jest taka sama jak ostatnim razem! — Wr˛eczyła mu
płaskie pudełko i u´smiechn˛eła si˛e do niego zach˛ecaj ˛
aco, kiedy wsuwał do kieszeni
gar´s´c metalowych kulek — Nawet nie wiesz, jak bardzo licz˛e na nie.
— Nie chc˛e zrani´c ˙zadnego z nich, ale najlepszy skutek mo˙ze da´c porz ˛
adne
ich przestraszenie. Je´sli uda nam si˛e zaj ˛
a´c miejsce na szczycie tej społeczno´sci,
wówczas b˛edziemy mogli z pewno´sci ˛
a uzyska´c odpowied´z na nasze pytania. Za
chwil˛e ruszamy. Trzymaj si˛e blisko mnie, poniewa˙z s ˛
a ju˙z niedaleko. To dobrzy
łowcy i do tego uzbrojeni, dlatego te˙z nie powinni´smy ryzykowa´c.
Je´sli Ravn był ´swiadomy przygotowywanej zasadzki, to nie dawał tego po so-
bie pozna´c, po prostu przedzierał si˛e przed nimi w tym samym tempie. Kierowali
si˛e ku krzewom i dalej, ku drzewom. Po pewnym czasie ukazała si˛e przed nimi
polana. Trasa ich w˛edrówki prowadziła przez jej ´srodek.
— Zatrzymaj si˛e — zawołał Brion w j˛ezyku tubylców, kiedy znale´zli si˛e na jej
´srodku. — Daj mi wody — zwrócił si˛e do Lei, po czym dodał cicho: — Otaczaj ˛
a
nas teraz ze wszystkich stron i s ˛
a bardzo spi˛eci. Jestem pewien, ˙ze s ˛
a gotowi
zaatakowa´c nas w ka˙zdej chwili. Na wszelki wypadek trzymaj bro´n pod r˛ek ˛
a.
Le´sn ˛
a cisz˛e rozdarł piskliwy ´swiergot, który rozniósł si˛e echem po polanie.
Tu˙z po nim rozległy si˛e liczne okrzyki wojenne Łowców, którzy wysypali si˛e ze
wszystkich stron z le´snej g˛estwiny. Ravn ruszył biegiem do przodu, aby przy-
ł ˛
aczy´c si˛e do nich, ale Brion dopadł go w tym samym momencie i powalił na
ziemi˛e jednym ciosem wymierzonym w plecy. Potem postawił na nim nog˛e, aby
przytrzyma´c go przy ziemi i zacz ˛
ał rzuca´c granaty w kierunku zaciskaj ˛
acego si˛e
wokół nich pier´scienia. Wybuchy płomieni i ogłuszaj ˛
ace huki eksplozji rozlegały
si˛e ze wszystkich stron. Lea wiedziała co nast ˛
api i zakryta uszy, mimo to jednak
kl˛eczała nadal, wzdrygaj ˛
ac si˛e przy ka˙zdej kolejnej eksplozji. Wojenne okrzyki
przeszły w ryk bólu, kiedy łowcy cofali si˛e lub padali. Cisz˛e, jaka wkrótce na-
stała, rozdarł nagle pełen gniewu głos Briona przeklinaj ˛
acy ich w ich własnym
j˛ezyku:
— Jeste´scie ´scierwem. Jeste´scie kobietami. Jeste´scie gównem! Podnosicie na
mnie dzidy, a ja zabijam was. Jeste´scie martwym mi˛esem pod moimi stopami. . .
jak ten Ravn, który jest martwym mi˛esem! — Mówi ˛
ac to, naciskał mocniej nog ˛
a
na Ravna, który zaj˛eczał imponuj ˛
aco. Brion czuł emanuj ˛
acy od Łowców paniczny
strach. Jeden z impulsów wydał mu si˛e znany. — Vjer, chod´z tutaj — rozkazał.
Vjer podniósł si˛e niepewnie i wolno ruszył do przodu, potykaj ˛
ac si˛e co chwila.
Z nosa ciekła mu krew, był oszołomiony i ogłuszony wybuchami. Brion spojrzał
na niego gniewnie.
— Kim jestem? — zawołał.
— Jeste´scie Brrn. . .
— Gło´sniej! Nie słysz˛e.
— BRRN!
61
— Czym jest to ´scierwo, na którym stoj˛e?
— To jest Ravn.
— Wobec tego kim jestem teraz?
— Musisz by´c. . . Ravnem Nad Ravnem!
Patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma i Brion czuł jego strach, grani-
cz ˛
acy niemal z uwielbieniem. Brion wskazał na przezroczysty nó˙z, który trzymał
Vjer.
— Co to jest, co trzymasz w r˛ece?
Vjer spojrzał na nó˙z i zacz ˛
ał si˛e trz ˛
a´s´c. Padł strwo˙zony na kolana i podczołgał
si˛e do Briona, aby poło˙zy´c go u jego stóp. Brion podniósł go i wsun ˛
ał do pustej
pochwy.
— Teraz pójdziemy — powiedział, zdejmuj ˛
ac nog˛e z grzbietu Ravna. Tytuł,
jaki otrzymał, był najwa˙zniejszy ze wszystkiego. Czuł to po reakcjach otaczaj ˛
a-
cych go ludzi. Agresja i strach zacz˛eły opuszcza´c ich, kiedy zaakceptowali go
w nowej roli.
— Nadal maj ˛
a bro´n — powiedziała Lea, mierz ˛
ac Łowców podejrzliwym
wzrokiem.
— Nie ma potrzeby ich rozbraja´c, dopóki jestem w tej nowej roli cz˛e´sci ˛
a ich
kultury.
— A co ze mn ˛
a? Przecie˙z jako kobieta jestem dla nich mniej ni˙z niczym.
Nie´s swój tobołek i milcz, tak? Poczekaj, niech no tylko opu´scimy ten samczo-
-szowinistyczny raj, Brionie Brandd! O, zapłacisz mi za to. . .
Kiedy wspinali si˛e na wzgórze mi˛edzy drzewami, Brion ´sledził stany emo-
cjonalne otaczaj ˛
acych go ludzi. Dopóki akceptowali go, dopóty był bezpieczny.
Wszystko to jednak mogło zmieni´c si˛e w jednej chwili — z ró˙znych, nie daj ˛
acych
si˛e przewidzie´c powodów. Je´sli jego nowa pozycja zostanie zachowana, b˛edzie to
najszybszy i najskuteczniejszy sposób na poznanie tutejszej kultury i przeprowa-
dzenie rozmów. Było to niebezpieczne, ale było ju˙z za pó´zno, ˙zeby si˛e wycofa´c.
Gdy agresja i nienawi´s´c opu´sciły Łowców, zacz˛eli si˛e kolejno oddala´c. Jedy-
nie niewielka grupa została przy nich, towarzysz ˛
ac im w drodze do obozowiska.
Wspinali si˛e dalej wzdłu˙z stromego wzgórza, a˙z znale´zli si˛e przed widocznym
mi˛edzy drzewami urwiskiem skalnym, tworz ˛
acym ci ˛
ag naturalnych jaski´n. Krz ˛
a-
tała si˛e tam niewielka grupa kobiet. Oddzielały mi˛eso od jaszczurczych skór ka-
wałkami ostrych kamieni. Kiedy zobaczyły obcych, cofn˛eły si˛e, ponaglane kop-
niakami i kuksa´ncami przez siwowłos ˛
a kobiet˛e.
— To pewnie ˙ze´nska odpowiedniczka Ravna — powiedziała Lea, przygl ˛
ada-
j ˛
ac si˛e scenie z zainteresowaniem. — Skoro ty stan ˛
ałe´s na czele Łowców, ja stan˛e
na czele kobiet. — Opu´sciła na ziemi˛e tobołek i ruszyła w ich kierunku, woła-
j ˛
ac, aby si˛e zatrzymały. Zamiast tego przyspieszyły kroku wszystkie z wyj ˛
atkiem
siwowłosej, która odwróciła si˛e nagle i ruszyła na Le˛e.
— Zabij˛e! Ty ´scierwo — zaskrzeczała.
62
Lea stan˛eła w rozkroku i cofn˛eła swoj ˛
a mał ˛
a, tward ˛
a pi˛e´s´c. Kiedy jej prze-
ciwniczka podbiegła do niej, uderzyła j ˛
a z całej siły. Siwowłosa kobieta zgi˛eła
si˛e i j˛ecz ˛
ac z bólu złapała si˛e za brzuch. Lea chwyciła j ˛
a za włosy i poci ˛
agn˛eła,
odwracaj ˛
ac jej głow˛e.
— Zamknij si˛e i powiedz mi, jak si˛e nazywasz. . . albo dostaniesz jeszcze raz!
— Jestem. . . Pierwsz ˛
a Kobiet ˛
a.
— Ju˙z nie. Ja jestem Pierwsz ˛
a Kobiet ˛
a. A ty jeste´s teraz Star ˛
a Kobiet ˛
a!
Nowo nazwana Stara Kobieta zaj˛eczała, protestuj ˛
ac i jednocze´snie staraj ˛
ac si˛e
uwolni´c włosy z uchwytu Lei. Jej j˛ek przeszedł w krzyk bólu, kiedy przechodz ˛
acy
obok Ravn kopn ˛
ał j ˛
a od niechcenia w bok
— Jeste´s teraz Star ˛
a Kobiet ˛
a — powiedział zadowolony, ˙ze kto´s jeszcze
oprócz niego został upokorzony. Podszedł do skalnej ´sciany i usiadł w sło´ncu,
opieraj ˛
ac si˛e o ni ˛
a plecami, a nast˛epnie krzykn ˛
ał, ˙z ˛
adaj ˛
ac jedzenia.
— Czaruj ˛
acy ludzie — powiedziała Lea.
— Twory swojej własnej kultury — odrzekł Brion, owijaj ˛
ac kawałkiem jasz-
czurczej skóry nadajnik, zanim wyj ˛
ał go z tobołka. — Ten system pomaga im
przetrwa´c na tej planecie. Inaczej nie byłoby ich tutaj. Chc˛e przekaza´c do pami˛eci
komputera pokładowego l ˛
adownika raport z dzisiejszych wydarze´n. Musimy na
bie˙z ˛
aco uzupełnia´c relacj˛e, na wypadek gdyby nam si˛e co´s stało.
— Oszcz˛ed´z mi, je´sli łaska, tych dodatkowych zmartwie´n. Spodziewam si˛e,
˙ze zako´nczymy t˛e misj˛e ˙zywi. Miej to cały czas na uwadze! Kiedy b˛edziesz prze-
kazywał raport, postaram si˛e porozmawia´c z kobietami. Spróbuj˛e zobaczy´c, jak
wygl ˛
ada ten odra˙zaj ˛
acy ´swiat z ich punktu widzenia.
— Dobrze. Potrzebujemy informacji, ale nie b˛edziemy mogli zosta´c tu dłu˙zej
ni˙z b˛edzie to konieczne. Wi˛ekszo´s´c z nich ma insekty, zauwa˙zyła´s to?
— Trudno nie zauwa˙zy´c. Robi mi si˛e niedobrze, ilekro´c na nich patrz˛e. Nie
oddalaj si˛e zbytnio.
— B˛ed˛e tutaj. Sam chc˛e zada´c im par˛e pyta´n. Porozmawiam z Vjerem, ł ˛
aczy
mnie ju˙z z nim co nieco. Powodzenia!
*
*
*
Było ju˙z prawie ciemno, kiedy Lea wyszła z jaskini drapi ˛
ac si˛e pod pach ˛
a.
Brion rozmawiał z dwoma Łowcami, ale kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, polecił
im odej´s´c. Podał jej plastikowy pojemnik i powiedział:
— Znalazłem w apteczce ´srodek antyseptyczny, mo˙ze by´c dobry na insekty.
Tamta jaskinia to dosłownie siedlisko robactwa!
Szybko zdj˛eła ubranie i spryskała całe swoje ciało pokryte czerwonymi pr˛ega-
mi. Kiedy smarowała skór˛e kremem goj ˛
acym, Brion spryskał jej ubranie. Ubiera-
j ˛
ac si˛e powiedziała do niego:
63
— B ˛
ad´z tak dobry i nalej mi du˙z ˛
a wódk˛e. Butelka jest na dnie tobołka.
— Napij˛e si˛e z tob ˛
a. To był długi dzie´n dla nas obojga. Jak ci poszła rozmowa?
— Doskonale, je´sli pomin˛e k ˛
asanie przez robactwo. Do pełna, ´swietnie, dzi˛e-
ki. O, jak miło. . . Kobiety maj ˛
a swoj ˛
a własn ˛
a subkultur˛e ´sci´sle zhierarchizowa-
n ˛
a i wspaniał ˛
a skarbnic˛e opowie´sci. To jakby mityczny lub mnemoniczny ´spiew
o wszystkim, co tylko mo˙zna nazwa´c. To cała historia przekazywana z ust do ust.
Nast˛epnym razem wezm˛e ze sob ˛
a rejestrator. To b˛edzie bezcenny materiał dla
antropologów. A teraz powiedz, czego ty si˛e dowiedziałe´s.
— Niewiele. Łowcy rozmawiali ze mn ˛
a dosy´c ch˛etnie, ale tylko o zabijaniu
tego czy innego zwierz˛ecia lub o swoich niezwykłych zdolno´sciach tropicielskich.
My´sl˛e, ˙ze nie musz˛e tego rozwija´c. Na inne tematy nie maj ˛
a własnego zdania. S ˛
a
po prostu chodz ˛
acymi skarbnicami ró˙znych tabu. Wszystko, co robi ˛
a lub my´sl ˛
a
jest okre´slane przez ten system.
— To samo dotyczy kobiet, przynajmniej je´sli chodzi o ich ˙zycie fizyczne.
Cz˛esto si˛egaj ˛
a do mitów, co wydaje si˛e nie podlega´c ˙zadnemu tabu. Odnosz˛e jed-
nak wra˙zenie, ˙ze te opowie´sci s ˛
a prawdopodobnie tabu dla m˛e˙zczyzn. Słyszałe´s
co´s o micie stworzenia?
Brion zaprzeczył, potrz ˛
asaj ˛
ac głow ˛
a.
— Nie, nic na ten temat nie słyszałem.
— Jest interesuj ˛
acy, poniewa˙z mo˙ze by´c uproszczon ˛
a wersj ˛
a prawdziwych
zdarze´n, czym´s, co ˙zyje w ich pami˛eci, ale w formie mitu. Mówi on o tym, ˙ze
ludzie ˙zyli kiedy´s jak bogowie, ˙ze poruszali si˛e nad ziemi ˛
a, nie chodz ˛
ac po niej,
a nawet latali w powietrzu bez skrzydeł. W tamtych czasach ludzie byli ´zli, po-
niewa˙z cenili rzeczy wykonane z cklt. . . Spotkałe´s si˛e mo˙ze z tym słowem?
— Tak. Wiem, co ono oznacza. Metal. Domy´sliłem si˛e jego znaczenia ze spo-
sobu, w jaki zostało u˙zyte. Musiałem straci´c rozmówc˛e, aby upewni´c si˛e, ˙ze moje
przypuszczenie jest słuszne. Pokazałem mu przeka´znik, na którego widok ogarn ˛
ał
go paniczny strach. Zwiał na o´slep mi˛edzy drzewa, aby znale´z´c si˛e jak najdalej od
niego. Mało sobie łba nie rozwalił.
— Coraz lepiej. To wi ˛
a˙ze si˛e z mitem opisuj ˛
acym dawne dzieje. Staro˙zytni
ludzie, którzy cenili metal, uwa˙zali si˛e za bogów i dlatego prawdziwi bogowie
zniszczyli ich, ich metal i metalowe miejsca, w których ˙zyli. Potem bogowie wy-
p˛edzili ich i zmusili do tego, ˙zeby ˙zyli jak zwierz˛eta, dopóki si˛e nie oczyszcz ˛
a.
Je˙zeli b˛ed ˛
a ˙zyli nadal w ten sposób, oczyszcz ˛
a si˛e i zostan ˛
a wpuszczeni do chlt.
Przetłumaczyłam to słowo jako raj, co chyba jest zgodne z prawd ˛
a. Aby móc
tam trafi´c, musz ˛
a cierpie´c na tym ´swiecie, przestrzegaj ˛
ac wszystkich tabu, które
umo˙zliwiaj ˛
a im ˙zycie we wła´sciwy sposób.
— Niesamowite! — powiedział Brion zrywaj ˛
ac si˛e na równe nogi. Chodził
tam i z powrotem z podniecenia. — Jeste´s cudowna. Odwaliła´s wspaniał ˛
a robot˛e.
Wszystko, co mówisz, układa si˛e w cało´s´c. . . o ile ci ludzie s ˛
a tymi, na których
wygl ˛
adaj ˛
a. Uciekinierami przed globaln ˛
a zagład ˛
a. Zostali najechani albo poko-
64
nani w wojnie i musieli ucieka´c z miast. Widzieli, jak ich bro´n i armie zostały
zniszczone i teraz obwiniaj ˛
a o to bogów. Jest to łatwiejsze ni˙z przyznanie si˛e do
pora˙zki.
— ´Swietna teoria, profesorze — powiedziała Lea, popijaj ˛
ac ze szklanki i obli-
zuj ˛
ac si˛e ze smakiem. Nalała sobie jeszcze jednego drinka. — Widz˛e w niej jedn ˛
a
drobn ˛
a sprzeczno´s´c. Gdzie teraz s ˛
a te zwyci˛eskie, zdobywcze armie? Z tego, co
widzieli´smy, wynika, ˙ze wojna toczy si˛e nadal.
— Tak — Brion usiadł na ziemi, zas˛epiony. — Nie pomy´slałem o tym. Wobec
tego w chwili obecnej wiemy niewiele wi˛ecej ni˙z na pocz ˛
atku.
— Nie łam si˛e. Wiemy ju˙z du˙zo. W pewnym momencie przedstawiłam im na-
sz ˛
a teori˛e podziemnego miasta, ale spojrzały na mnie, jakby nie rozumiały, o czym
mówi˛e. Je´sli na tej planecie ˙zyje pod ziemi ˛
a jaka´s cywilizacja, to ci ludzie nic
o niej nie wiedz ˛
a.
— Co sprowadza si˛e do tego, ˙ze my wiemy tyle samo. Zaczynam si˛e obawia´c,
˙ze znale´zli´smy si˛e w ´slepej uliczce.
— No, mo˙ze ty, Ravnie Nad Ravnem, ze swoimi Łowcami i wojownikami,
i t ˛
a cał ˛
a samcz ˛
a bufonad ˛
a. — Czkn˛eła łagodnie i zewn˛etrzn ˛
a stron ˛
a dłoni za-
słoniła usta, u´smiechaj ˛
ac si˛e. — My, dziewczyny, prowadziły´smy konkretniejsz ˛
a
rozmow˛e jak przystało na atrakcyjniejsz ˛
a i inteligentniejsz ˛
a płe´c. Jak ci ju˙z mówi-
łam, wszystko co metalowe jest tabu, a najwi˛ekszym z nich s ˛
a metalowe maszyny
i urz ˛
adzenia, o czym zreszt ˛
a mogli´smy si˛e przekona´c, po tym, jak zobaczono nas
w pobli˙zu metalowego l ˛
adownika. Z tego wszystkiego wynika, ˙ze miejscem obj˛e-
tym najwi˛ekszym tabu b˛edzie to, z którego pochodz ˛
a maszyny. Pójdziesz tam ze
mn ˛
a?
— Oczywi´scie. Dola´c ci jeszcze?
— Zamknij si˛e. Nie uwa˙zasz, ˙ze dobrze byłoby, gdyby´smy dowiedzieli si˛e,
sk ˛
ad pochodz ˛
a te maszyny?
— Oczywi´scie, ale. . .
— ˙
Zadnych ale. Przyjmij do wiadomo´sci, ˙ze tyle to ja ju˙z wiem. Powiedziały
mi, jak znale´z´c to miejsce. W tej sytuacji pozostaje nam tylko pój´s´c tam. . . i cała
zagadka b˛edzie rozwi ˛
azana.
Z przyjemno´sci ˛
a patrzyła na wyraz jego twarzy: opadni˛et ˛
a szcz˛ek˛e i wytrzesz-
czone oczy. Potem spokojnie uło˙zyła si˛e do snu.
Odkrycie
Brion miał przemo˙zne pragnienie, aby obudzi´c Le˛e i zmusi´c j ˛
a, ˙zeby wyja-
´sniła mu, o czym mówi, ale zrezygnował. To był długi i wyczerpuj ˛
acy dzie´n dla
niej. I na pewno bardzo nerwowy. Kiedy wzi ˛
ał butelk˛e z wódk ˛
a, aby j ˛
a schowa´c,
zobaczył, ˙ze ubyło jej niewiele. To zm˛eczenie, a nie alkohol zwaliło j ˛
a z nóg. Cho-
cia˙z noc była ciepła, podobnie jak poprzednie, okrył Le˛e ´spiworem, aby ochroni´c
przed chłodem.
Co mogła mie´c na my´sli, mówi ˛
ac miejsce, z którego pochodz ˛
a maszyny?
Z pewno´sci ˛
a chodziło o sprz˛et wojenny — od chwili przybycia na t˛e planet˛e nie
widzieli jeszcze ani jednej maszyny, która miałaby inne przeznaczenie. Ale jak
mogło istnie´c jedno miejsce, z którego pochodził cały ten arsenał? Jedno ´zródło
dla obu stron? Nie, to niemo˙zliwe. Je´sli miejsce, z którego pochodziły maszy-
ny naprawd˛e istniało, to musiało słu˙zy´c jednej lub drugiej stronie. Ale nawet to
było nieprawdopodobne. Czyi mo˙zliwe, aby cały sprz˛et wojenny której´s ze stron
pochodził z jednego miejsca? Mogło tak by´c tylko wówczas, gdyby pochodził
z podziemnych fabryk To z kolei potwierdzałoby teori˛e podziemnej cywilizacji.
Chyba ˙ze była to nie jedna, lecz dwie uzbrojone siły — i obie ukrywaj ˛
ace si˛e bez-
piecznie pod ziemi ˛
a i wysyłaj ˛
ace swoje armie do boju na powierzchni˛e. Ale jak
wyja´sni´c takie działanie? Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. Był zm˛eczony i nie znajdował na to
w tej chwili ˙zadnego wyja´snienia. Niemniej jakie´s wytłumaczenie musiało istnie´c,
bo przecie˙z walka i sprz˛et wojenny istniały rzeczywi´scie!
Brion wstał i powiódł wzrokiem po obozowisku. Wraz z zachodem sło´nca za-
marło w nim ˙zycie. Kobiety przebywały wewn ˛
atrz jaskini, Łowcy za´s szykowali
si˛e do snu na swoich miejscach u jej wylotu. Odszukał wzrokiem Ravna. Siedział
z dala od innych i bez przemy obracał w r˛ekach swój naszyjnik. To mo˙ze by´c od-
powiedni moment, aby zada´c mu kilka pyta´n. Mógłby jednocze´snie obserwowa´c
Le˛e i pilnowa´c, aby nikt jej nie przeszkadzał. Ravn powinien wiedzie´c co´s nieco´s
o tym tajemniczym miejscu, z którego pochodziły maszyny.
W obozowisku panował spokój. Ka˙zdy, kto zagra˙załby Lei, emanowałby stra-
chem i nienawi´sci ˛
a, dzi˛eki czemu i Brion mógłby go natychmiast wykry´c. Upew-
nił si˛e, ˙ze Lea ´spi spokojnie gł˛ebokim snem i podszedł do Ravna, przechodz ˛
ac
pomi˛edzy le˙z ˛
acymi Łowcami.
66
— Porozmawiajmy — powiedział.
Ravn spojrzał na niego przestraszony, przyci ˛
agaj ˛
ac naszyjnik bli˙zej siebie. Na-
gły impuls zaskoczenia został w jednej chwili stłumiony przez siln ˛
a nienawi´s´c.
Ten typ musi by´c obserwowany. Stale. . .
— Ju˙z pó´zno. Ravn jest zm˛eczony. Rano. . .
— Teraz. — Głos Briona był stanowczy. Chwycił za naszyjnik, czuj ˛
ac w tej
samej chwili gwałtowny impuls strachu. — Zrobisz jak mówi˛e! Musisz mnie za-
wsze słucha´c.
Pu´scił naszyjnik i usiadł. Ravn nało˙zył go natychmiast trz˛es ˛
acymi si˛e r˛ekoma.
— Kim jestem? — zapytał Brion. Ravn odwrócił si˛e uciekaj ˛
ac wzrokiem. —
Spójrz na mnie, ´smieciu! Kim jestem? Nazwij mnie po imieniu.
— Jeste´s. . . Ravnem Nad Ravnem — wydusił z siebie z wielk ˛
a niech˛eci ˛
a
i zgry´zliwo´sci ˛
a Ravn.
— To prawda. Teraz tak samo odpowiesz na moje pytania. Widziałe´s maszy-
ny? — Ravn niech˛etnie skin ˛
ał głow ˛
a. — W porz ˛
adku. Jakiego rodzaju maszyny
widziałe´s
— Rozmawianie o maszynach jest zakazane.
— Rozmawianie o nich z Ravnem Nad Ravnem nie jest zakazane. Widziałe´s
maszyny, które latały w powietrzu? Dobrze, widziałe´s. Co one robiły?
— To, co zawsze robi ˛
a maszyny. Z gło´snym hukiem zabijały inne maszyny,
a potem były same zabijane. Tak jest zawsze. To wła´snie one robi ˛
a.
— Czy widziałe´s kiedykolwiek maszyn˛e, która nie zabijała innych maszyn?
— Maszyny zabijaj ˛
a maszyny. To jest wła´snie to, co robi ˛
a.
Inna odpowied´z na to pytanie okazała si˛e niemo˙zliwa. Z wyrazu twarzy Ravna
było wida´c, ˙ze uwa˙za Briona za głupca, skoro o to pyta.
— Wszystkie maszyny zabijaj ˛
a maszyny — powtórzył Brion zmieniaj ˛
ac sło-
wa, a nast˛epnie tym samym spokojnym głosem zapytał: — Powiedz mi teraz. . .
sk ˛
ad pochodz ˛
a te maszyny?
D´zwi˛ek tych słów wywiał gwałtown ˛
a reakcj˛e Ravna. Ogarn˛eło go dr˙zenie
i strach, który w jednej chwili zdominował wszystkie jego pozostałe odczucia.
— Powiedz mi — powtórzył Brion. Pochylił si˛e do przodu i klasn ˛
ał gło´sno
swoimi pot˛e˙znymi dło´nmi. — Mów!
Ravn nie miał wyj´scia. W tej chwili bał si˛e bardziej tych pi˛e´sci ni˙z tabu, zaka-
zuj ˛
acego mówienia o tym. Wskazał r˛ek ˛
a ponad ramieniem za siebie, ale ta odpo-
wied´z nie zadowoliła Briona. W ko´ncu wyj ˛
akał chrapliwym szeptem:
— To tam. Wiele dni marszu. Jest tam. Miejsce Bez Nazwy.
— Byłe´s tam?
— Tylko Ravn mo˙ze tam i´s´c. Stary Ravn pokazał mi je, kiedy byłem młody.
— Teraz ty mi poka˙zesz, poniewa˙z jestem Ravnem Nad Ravnem. Pójdziemy
tam o ´swicie.
— To jest zakazane. . .
67
— Zakazane jest odmawianie mi. — Złapał r˛ek ˛
a skulonego Ravna za chud ˛
a
szyj˛e i ´scisn ˛
ał j ˛
a. — Chcesz teraz umrze´c? — zapytał, nadaj ˛
ac swojemu głosowi
odcie´n nienawi´sci.
Ta gro´zba powinna wygl ˛
ada´c prawdziwie, gdy˙z jedynie strach przed ´smierci ˛
a
mógł zapewni´c mu kontrol˛e nad Ravnem. Nie słysz ˛
ac odpowiedzi, zacz ˛
ał stop-
niowo zaciska´c dło´n.
— Pójdziemy. . . o wschodzie sło´nca — wykrztusił niech˛etnie Ravn.
Ta odpowied´z zadowoliła Briona. Pu´scił Ravna i bez słowa wrócił do Lei. Na-
dal spała gł˛ebokim snem, cicho pochrapuj ˛
ac. Próbował pój´s´c jej ´sladem, ale czuł
zbyt wyra´znie przepływ emocji ´spi ˛
acych wokół niego ludzi. Strach i nienawi´s´c
unosiły si˛e cały czas tu˙z pod powierzchni ˛
a. W ko´ncu stwierdził, ˙ze nie b˛edzie
w stanie zasn ˛
a´c. Poło˙zył si˛e na plecach i wlepił wzrok w gwiazdy, rozpraszaj ˛
ac
swoj ˛
a empatyczn ˛
a percepcj˛e na wszystkie strony.
*
*
*
Lea obudziła si˛e tu˙z po wschodzie sło´nca. Podał jej wod˛e i poinformował
o tym, czego si˛e dowiedział. Pokiwała głow ˛
a potakuj ˛
aco.
— Co´s w tym musi by´c. Sposób, w jaki mówiły o tym kobiety, wskazuje na
to, ˙ze to miejsce istnieje naprawd˛e, ˙ze nie jest jeszcze jednym mitem.
— B˛edziemy musieli pój´s´c i obejrze´c je. Tam co´s musi by´c. Ravn z wielk ˛
a
niech˛eci ˛
a zgodził si˛e mnie tam zaprowadzi´c. Musiałem go mocno przekonywa´c.
Bał si˛e tego miejsca tak samo jak mnie.
— Czy bał si˛e tak bardzo, ˙ze mógł uciec? Nie widz˛e go nigdzie.
Lea miała racj˛e, Ravn znikn ˛
ał w nocy. Kiedy Brion obudził Łowców, okazało
si˛e, ˙ze byli tym tak samo zaskoczeni jak on. Zacz˛eli szuka´c go w popłochu. Kilku
z nich ruszyło wzdłu˙z ´scie˙zek prowadz ˛
acych do obozowiska, ale po niedługim
czasie wrócili z niczym. Ravn znikn ˛
ał bez ´sladu.
— Cholera! — zakl ˛
ał Brion. — Nigdy nie znajdziemy tego miejsca bez niego.
Powinienem był go zwi ˛
aza´c. . . teraz mo˙ze ju˙z by´c wiele kilometrów st ˛
ad.
— Nie s ˛
adz˛e — zaoponowała Lea. — Mam silne przeczucie, ˙ze jest znacznie
bli˙zej ni˙z s ˛
adzisz.
Wygl ˛
adała na zadowolon ˛
a z siebie, kiedy rozprowadzała ekstrakt kawy w kub-
ku z wod ˛
a, a nast˛epnie piła j ˛
a małymi łykami.
— Czy byłaby´s tak miła i powiedziała mi, do cholery, o czym mówisz?
— Spokojnie, spokojnie. Krzyk tylko podniesie twoje ci´snienie krwi! — Piła,
delektuj ˛
ac si˛e, podczas gdy on gotował si˛e w ´srodku. — Teraz lepiej. Kiedy wy,
m˛e˙zczy´zni, łazili´scie wsz˛edzie szukaj ˛
ac go, ja obserwowałam kobiety. S ˛
a bardzo
przestraszone i siedz ˛
a w jaskini.
— Czy˙zby si˛e tam ukrył? Czy przypadkiem przebywanie kobiet i m˛e˙zczyzn
razem w jaskini nie jest tabu?
68
— Dla m˛e˙zczyzn tak. Dla Ravna nie. On ma tam nawet swoj ˛
a kryjówk˛e.
Chcesz, abym si˛e tam rozejrzała?
— Nie, to zbyt niebezpieczne. Mój nowy tytuł powinien pozwoli´c mi równie˙z
na to.
Łowcy patrzyli z zainteresowaniem, jak Brion kroczy w kierunku wej´scia do
jaskini, kobiety za´s wycofały si˛e w popłochu.
— Jestem Ravnem Nad Ravnem! — krzykn ˛
ał pochylaj ˛
ac głow˛e, aby wej´s´c do
´srodka.
Znalazłszy si˛e w półmroku zamrugał gwałtownie i odczekał chwil˛e, a˙z oczy
przyzwyczaiły si˛e do niego. Jaskinia była przestronna. Miała około dwudziestu
metrów długo´sci. Na jego widok rozległy si˛e przera˙zone okrzyki i szloch kobiet,
które stłoczyły si˛e razem z dzie´cmi w jednym ko´ncu. J˛eki przesuwały si˛e w bok,
kiedy zbli˙zał si˛e do nich. Wszystkie bez wyj ˛
atku przesun˛eły si˛e w lewo. Intere-
suj ˛
ace. Brion skierował si˛e w prawo w stron˛e wysokiego stosu nie wyprawionych
jaszczurczych skór uło˙zonego we wn˛ece. Same skóry. . . i nic wi˛ecej. Nagle wy-
dało mu si˛e, ˙ze dostrzegł nieznaczny ruch w ciemno´sci. Ukl ˛
akł i wsun ˛
ał r˛ek˛e pod
cuchn ˛
acy stos. Po chwili wydał okrzyk zadowolenia.
Kiedy Brion wyci ˛
agn ˛
ał Ravna, ten zacz ˛
ał j˛ecze´c i tarza´c si˛e po ziemi. Brion
spojrzał na niego z odrobin ˛
a współczucia. Szybko mu ono jednak min˛eło, kiedy
poczuł pulsuj ˛
acy ból w goj ˛
acym si˛e kikucie, którym uderzył o skaliste podło˙ze
jaskini. Bez cienia sympatii tr ˛
acił go stop ˛
a.
— Wstawaj, tchórzliwy ´smieciu! Zaraz ruszamy w drog˛e.
Min ˛
ał prawie cały ranek, zanim Ravn o´swiadczył, ˙ze jest gotowy. Musiał speł-
ni´c kilka obrz˛edów. Musiał przede wszystkim zabra´c z kryjówki w jaskini bran-
solet˛e z ko´sci i przygotowa´c po˙zywienie. Ponaglany przez Briona, przestał si˛e
w ko´ncu oci ˛
aga´c i niech˛etnie ruszył ´scie˙zk ˛
a, ale po chwili przystan ˛
ał, zobaczyw-
szy, ˙ze Lea idzie za nimi. Zacz ˛
ał nerwowo wymachiwa´c r˛ekoma.
— Bez kobiet! Kobietom nie wolno. Tylko Ravn mo˙ze. ˙
Zadni Łowcy, ˙zadne
wstr˛etne kobiety!
— Ta kobieta pójdzie z nami tylko przez cz˛e´s´c drogi i poniesie dla nas po˙zy-
wienie. Nie pójdzie do Miejsca Bez Nazwy. Zostanie odesłana, zanim do niego
dojdziemy. A teraz prowad´z.
Oci ˛
agaj ˛
ac si˛e z wyra´zn ˛
a niech˛eci ˛
a, Ravn ruszył ponownie w dół wzgórza.
Brion i Lea szli tu˙z za nim ´scie˙zk ˛
a prowadz ˛
ac ˛
a mi˛edzy drzewami. Kiedy znale´zli
si˛e na tyle daleko od obozu, ˙ze nie było ich z niego wida´c, Brion wzi ˛
ał od Lei
tobołek i zarzucił go sobie na plecy. Lea rozmasowała bol ˛
ace mi˛e´snie, mówi ˛
ac:
— Tylko plugawe kobiety nosz ˛
a ci˛e˙zary. Czy wypada, aby wielki Łowca nosił
baga˙z? To bardzo ´zle dla tabu.
— Chcesz go z powrotem?
— Przenigdy! Czy ten wstr˛etny, stary Ravn nie b˛edzie protestował i sprawiał
kłopotów?
69
— Nie mo˙ze mnie ju˙z bardziej nienawidzi´c. A poza tym potrafi˛e sobie radzi´c
z takimi kłopotami, jakich on nie jest w stanie sobie nawet wyobrazi´c. Za ka˙zdym
razem, ilekro´c zaczynam czu´c dla niego współczucie, odzywa si˛e mój kikut i od
razu je trac˛e. Powiedz jak si˛e zm˛eczysz, to zrobimy postój.
— Mog˛e i´s´c przez cały dzie´n, dopóki kto´s inny niesie ten tobołek.
Trasa prowadziła pocz ˛
atkowo na zachód skrajem równiny. Po południu podgó-
rze zacz˛eło skr˛eca´c na zachód, biegn ˛
ac wzdłu˙z brzegu Jeziora Centralnego i dalej
w gł ˛
ab lasu. O zmierzchu Brion zarz ˛
adził postój, zm˛eczony całodniowym mar-
szem po bezsennej nocy. Tak samo jak poprzednim razem, przywi ˛
azał Ravna do
wbitego w ziemi˛e palika, ˙zeby nie odszedł, kiedy nie b˛ed ˛
a czuwa´c. Dobrze zabez-
pieczywszy si˛e przed ucieczk ˛
a swojego wroga, Brion spał gł˛ebokim, spokojnym
snem. Kiedy obudził si˛e rano, był wypocz˛ety i gotów do dalszego marszu.
*
*
*
Szli tak skrajem lasu wzdłu˙z podgórza przez trzy dni. Dopiero po zmroku wy-
chodzili na otwart ˛
a przestrze´n, aby napełni´c manierki wod ˛
a, o ile nie mijali po
drodze strumieni. Ravn odezwał si˛e tylko raz, kiedy krzykn ˛
ał ostrzegawczo, usły-
szawszy odległy odgłos silników. Le˙zeli ukryci pod le´snym podszyciem, obser-
wuj ˛
ac białe smugi niewidocznych samolotów ci ˛
agn ˛
ace si˛e nad nimi od horyzontu
na północy. Je´sli to mogła by´c wskazówka, to szli we wła´sciwym kierunku. Ravn
był przera˙zony widokiem samolotów i trz ˛
asł si˛e cały, le˙z ˛
ac na ziemi.
— Jeste´smy blisko. . . za blisko — nalegał. — Musimy wraca´c.
Brion musiał u˙zy´c siły, aby nakłoni´c go do dalszej drogi. Nie na długo to
jednak pomogło. Po niecałej godzinie stary zatrzymał si˛e i usiadł pod drzewem.
— No, co tym razem? — zapytał Brion.
— Musimy poczeka´c do zmierzchu i potem zej´s´c do jeziora, aby omin ˛
a´c to
miejsce — powiedział Ravn wskazuj ˛
ac na ci ˛
agn ˛
ace si˛e przed nimi wzgórza.
— Nie b˛edziemy czeka´c — rozkazał Brion. — Jeszcze daleko do wieczora.
— Nie mo˙zemy. Przed nami jest ´Swi˛ete Miejsce. Nie mo˙zemy tam i´s´c. Musi-
my je omin ˛
a´c. Tylko noc ˛
a mo˙zna i´s´c bezpiecznie wzdłu˙z jeziora.
— ´Swi˛ete Miejsce? Podoba mi si˛e ta nazwa. Musimy rzuci´c na nie okiem. . .
— Nie! To zakazane! Nie mo˙zesz!
Brion poczuł siln ˛
a fal˛e emocji, która ogarn˛eła Ravna strach, jakiego dotych-
czas nie czuł, silniejszy nawet od strachu przed nim. Ravn zaskrzeczał i rzucił si˛e
na Briona z no˙zem. Ten zablokował jego cios r˛ek ˛
a i złapał go za przegub dłoni.
Drug ˛
a r˛ek ˛
a chwycił go za szyj˛e i ´scisn ˛
ał j ˛
a mocno. Trzymał go w u´scisku tak
długo, a˙z jego wij ˛
ace si˛e ciało zwiotczało.
— B˛edzie nieprzytomny przez dłu˙zszy czas, ale dla spokoju przywi ˛
a˙z˛e go do
palika. Gdyby´smy si˛e nieco spó´znili, to nie zniknie jak sen złoty.
70
— Masz na my´sli nasz wypad do ´Swi˛etego Miejsca?
— Nie nasz, mój. Ty zostaniesz z nim. On boi si˛e naprawd˛e. Cokolwiek tam
jest, jest niebezpieczne.
Lea prychn˛eła z niezadowoleniem:
— A co nie jest niebezpieczne na tej planecie? Pójdziemy razem. Zgoda?
Brion otworzył usta, aby sprzeciwi´c si˛e, ale szybko je zamkn ˛
ał i z niech˛eci ˛
a
przytakn ˛
ał.
— Trzymaj si˛e blisko mnie. Nie mamy poj˛ecia, co mo˙ze nas czeka´c po drugiej
stronie.
Szli powoli w gór˛e mi˛edzy drzewami. Kiedy dotarli do trawiastego zbocza,
przystan˛eli. Biegło kilka metrów dalej a˙z do szczytu wzgórza. Brion nachylił si˛e
nad ni ˛
a i szepn ˛
ał:
— Zosta´n tutaj, a ja zobacz˛e, co jest po drugiej stronie. Obiecuj˛e, ˙ze dam ci
zna´c, aby´s doł ˛
aczyła do mnie, je´sli wszystko b˛edzie w porz ˛
adku, zgoda?
Skin˛eła głow ˛
a potakuj ˛
aco i usiadła pod du˙zym drzewem.
Brion przepełzł wolno ostatnie metry centymetr po centymetrze. Znalazłszy
si˛e na samym szczycie, zamarł w bezruchu i odczekawszy chwil˛e, ostro˙znie uniósł
głow˛e. Popatrzył dookoła, po czym uniósł głow˛e jeszcze wy˙zej, aby spojrze´c
w dół na drug ˛
a stron˛e. Potem podniósł si˛e i pomachał na Le˛e:
— Chod´z, wszystko w porz ˛
adku. Chod´z i zobacz, co odkryli´smy!
Poznanie wroga
Lea wdrapała si˛e na szczyt wzgórza, płon ˛
ac z ciekawo´sci. Co to mo˙ze by´c?
Ravn bał si˛e tego ´smiertelnie, a Brion stoi tam sobie jak gdyby nigdy nic i woła
j ˛
a. Podał jej r˛ek˛e i pomógł wej´s´c na szczyt.
— Spójrz — powiedział.
Ruiny, staro˙zytne pozostało´sci budynków. Pokiwała głow ˛
a.
— To jest to ´Swi˛ete Miejsce? To˙z to rozpadaj ˛
ace si˛e ruiny. Przecie˙z tu nie ma
nic, czego mo˙zna by si˛e ba´c.
— Dla ciebie. Dla tutejszych ludzi to miejsce jest z pewno´sci ˛
a czym´s wa˙znym.
Owszem, to ruiny, ale nie zapominaj, ˙ze to pierwsze stałe obiekty, jakie widzimy
na tej planecie. My´sl˛e, ˙ze jest tam dostatecznie bezpiecznie, ˙zeby si˛e mo˙zna było
nieco rozejrze´c.
Z pewno´sci ˛
a nie było w tych wal ˛
acych si˛e ruinach nic, co mogłoby stanowi´c
jakiekolwiek zagro˙zenie. Te budynki musiały liczy´c setki lat. Niektóre z nich mu-
siały by´c ze stali. Teraz zostały po nich tylko czerwone ´slady w ziemi. Wi˛eksze
budowle — dwie prostok ˛
atne konstrukcje wykonane były z zag˛eszczonego gruntu
pokrytego z zewn ˛
atrz elementami ceramicznymi. Tam, gdzie ceramika była pop˛e-
kana, grunt był wypłukany, lecz mimo to sporo było go jeszcze w ´srodku, dzi˛eki
czemu w wielu miejscach zachowały si˛e fragmenty konstrukcji. Brion wspi ˛
ał si˛e
na gór˛e, aby przyjrze´c si˛e bli˙zej jednej z ocalałych ´scian i rozejrze´c si˛e za czym´s,
co mogłoby mu powiedzie´c o ich przeznaczeniu. Kopn ˛
ał nog ˛
a skruszał ˛
a ziemi˛e
i wskazał na ci ˛
ag dziur w zewn˛etrznej ´scianie.
— Czy nie uwa˙zasz, ˙ze nie b˛edzie przesad ˛
a, je´sli powiem, ˙ze te budowle mo-
gły zosta´c zniszczone równocze´snie w wyniku wybuchów? To mog ˛
a by´c pozosta-
ło´sci po kraterach, a te wyrwy w ceramice po odłamkach.
Lea skin˛eła głow ˛
a.
— To bardziej ni˙z prawdopodobne, je´sli we´zmie si˛e pod uwag˛e to, co dzieje
si˛e na tej planecie. Co tu mogło by´c? To miejsce jest za małe na miasto, a jedno-
cze´snie te budowle s ˛
a za du˙ze.
— Tutejsze urz ˛
adzenia rozsypały si˛e w proch dawno temu, mam jednak prze-
czucie, ˙ze to była jaka´s kopalnia. Tamte wzgórza s ˛
a zbyt regularne, aby były czym
innym ni˙z kopalnianymi hałdami. Te budowle mogły by´c obiektami naziemnymi
72
i biurowcami, a najwi˛eksze z nich magazynami. Wszystkie zostały zniszczone
w wyniku bombardowania. A ludzie zabici. . .
— Nie. Nie wszyscy. Nie wydaje ci si˛e, ˙ze istnieje du˙ze prawdopodobie´n-
stwo, ˙ze nasi tubylcy mog ˛
a by´c ich potomkami? Tych nielicznych, którzy ocale-
li. W przeciwnym razie dlaczego mieliby nazywa´c zniszczon ˛
a kopalni˛e ´Swi˛etym
Miejscem?
— Bardzo mo˙zliwe, ale na razie nie mo˙zemy tego stwierdza´c. Mogli odkry´c te
ruiny, nic o nich nie wiedz ˛
ac i czci´c je ze wzgl˛edu na ich ogrom. My´sl˛e, ˙ze Ravn
nam to wyja´sni.
— W ˛
atpi˛e. Ale uwa˙zam, ˙ze ju˙z pora wraca´c i zobaczy´c, czy ju˙z doszedł do
siebie.
— Tak, zobaczyli´smy ju˙z, co mieli´smy zobaczy´c. Je´sli jest w dalszym ci ˛
agu
nieprzytomny, to nie widz˛e potrzeby, aby mu mówi´c, ˙ze tu byli´smy. Nadal potrze-
bujemy jego pomocy.
Ravn był przytomny i w´sciekły. Odmówił ruszenia w dalsz ˛
a drog˛e przed
zmierzchem. Wiedział, gdzie byli. Wskazywała na to emanuj ˛
aca od niego niena-
wi´s´c, nie był jednak w stanie nic na to poradzi´c. Siedział bez ruchu do zmierzchu,
potem wstał bez słowa i ruszył w dół wzgórza, ku równinie. Pozostało im jedynie
i´s´c za nim. Min˛eło pół nocy, zanim obeszli ´Swi˛ete Miejsce i weszli z powrotem
mi˛edzy drzewa. Reszt˛e nocy po´swi˛ecili na sen i spali a˙z do ´switu. Rano ruszyli
w dalsz ˛
a drog˛e.
*
*
*
Po jakim´s czasie zatrzymali si˛e nad jednym z potoków, które spływały do je-
ziora, aby napełni´c manierki wod ˛
a. Brion zamarł nagle w bezruchu z naczyniem
wypełnionym do połowy i uniósł wzrok. Lea dostrzegła to. Chciała co´s powie-
dzie´c, ale on dał jej gestem r˛eki do zrozumienia, ˙zeby milczała.
— Chwileczk˛e. Nie ogl ˛
adaj si˛e i staraj si˛e nie zwróci´c na siebie uwagi. Nie
jeste´smy ju˙z sami. Przed nami s ˛
a jacy´s ludzie. Za tamtymi drzewami, tu˙z nad
trawiastym zboczem.
— S ˛
a przyjacielscy?
— Na tej planecie? Nie s ˛
adz˛e. Tylko jedno wyja´snienie przychodzi mi na
my´sl, dlaczego ukrywaj ˛
a si˛e na naszej trasie. Urz ˛
adzili zasadzk˛e i czekaj ˛
a na nas.
— Co zrobimy?
— Nic. Po prostu poczekamy, a˙z si˛e sami poka˙z ˛
a i zdradz ˛
a swoje plany. Je´sli
maj ˛
a złe zamiary, b˛edzie nam znacznie łatwiej broni´c si˛e tutaj, na otwartej prze-
strzeni.
Odepchn ˛
ał nagle Le˛e na bok, kiedy co´s ciemnego wyleciało spomi˛edzy drzew
i zatoczyło w powietrzu łuk. Była to długa dzida, która spadła na ziemi˛e z głuchym
odgłosem tu˙z przy nogach Ravna, który zaskrzeczał ze strachu.
73
— No, to wiele mówi o ich zamiarach — powiedziała Lea, pokazuj ˛
ac na ludzi
wybiegaj ˛
acych spomi˛edzy drzew. — Wygl ˛
adaj ˛
a dokładnie tak samo jak współ-
plemie´ncy Ravna i wiemy ju˙z, do czego s ˛
a zdolni. Wiem, ˙ze nie powinnam ci
radzi´c, ale czy nie wydaje ci si˛e, ˙ze powiniene´s zrobi´c co´s odstraszaj ˛
acego, zanim
podejd ˛
a zbyt blisko?
Próbowała mówi´c spokojnie, ale nie udało si˛e jej opanowa´c dr˙zenia głosu.
Widok zbli˙zaj ˛
acych si˛e m˛e˙zczyzn uzbrojonych w dzidy przeraził j ˛
a. Od momentu
wyl ˛
adowania na tej planecie cały czas towarzyszy im przemoc.
— Schowaj si˛e za to drzewo, tam ci˛e nie dosi˛egn ˛
a zawołał do niej Brion,
schylaj ˛
ac si˛e, aby wyj ˛
a´c z tobołka pojemnik z granatami ogłuszaj ˛
acymi.
Napastnicy zbli˙zali si˛e coraz bardziej, byli ju˙z na szczycie zbocza. Wymachi-
wali dzidami i wykrzykiwali obelgi. Brion uzbroił granat i czekał, a˙z podejd ˛
a bli-
˙zej. Nastała pełna napi˛ecia chwila wyczekiwania, któr ˛
a przerwał Ravn krzycz ˛
ac
na cały głos:
— Jestem Ravn! Przychodz˛e wam pomóc!
Skoczył do przodu, do płytkiego potoku, i krzycz ˛
ac nieprzerwanie szedł w kie-
runku drugiego brzegu, chlapi ˛
ac wod ˛
a na wszystkie strony. Brion ruszył za nim,
szybko si˛e jednak wycofał. Było ju˙z za pó´zno, aby go zatrzyma´c. Ravn wchodził
na zbocze, wymachuj ˛
ac r˛ekoma i wołaj ˛
ac:
— Jest ich dwoje w ukryciu, zabijcie ich, ja wam pomog˛e. Dotykali metalu,
maj ˛
a maszyny! Widziałem je. Musz ˛
a zosta´c zniszczeni!
Jego słowa sprawiły, ˙ze włócznicy podeszli bli˙zej, mówi ˛
ac co´s podniesionymi
głosami, które zlewały si˛e z jego wołaniem. Widzieli jego naszyjnik i bransolet˛e.
Wiedzieli, ˙ze jest Ravnem, ˙ze powinni go usłucha´c.
Nagle na wzgórzu wybuchł pocisk, rozrzucaj ˛
ac metalowe odłamki mi˛edzy
drzewa. Ravn został uniesiony do góry i ci´sni˛ety na bok. Kiedy odgłos eksplozji
ucichł, nastała cisza, któr ˛
a rozdarły j˛eki cofaj ˛
acych si˛e w popłochu pokaleczonych
Łowców. Brion odruchowo padł na ziemi˛e poci ˛
agaj ˛
ac za sob ˛
a Le˛e i w tej samej
chwili nast ˛
apił drugi wybuch, który wyrzucił w gór˛e połamane gał˛ezie i odłamki
pni. Tym razem Brion usłyszał wyra´znie echo wystrzału dobiegaj ˛
ace od strony
znajduj ˛
acej si˛e za nimi równiny. Odwrócił si˛e i zobaczył sun ˛
acy w kierunku stru-
mienia czołg. Długa lufa wycelowana w ich kierunku, znikn˛eła nagłe w obłoku
dymu i ognia. Trzeci pocisk spadł jeszcze dalej mi˛edzy drzewami — w miejscu,
gdzie znikn˛eli Łowcy.
Ostrzał ustał równie nagle jak si˛e zacz ˛
ał. Poryte zbocze było puste, z wyj ˛
at-
kiem ciała Ravna. Łowcy zdołali uciec. Jeszcze przez chwil˛e pojazd wodził luf ˛
a
tam i z powrotem, w ko´ncu obrócił wie˙zyczk˛e i wycofał si˛e. Kł˛eby pyłu wzbiły
si˛e w powietrze spod g ˛
asienic, znacz ˛
ac jego drog˛e.
— Nie ruszaj si˛e, dopóki nie zniknie z pola widzenia — powiedział Brion. —
Nie wiemy, jakie posiada czujniki. Nie wiemy, kto nim kieruje, ale ktokolwiek to
jest, z cał ˛
a pewno´sci ˛
a nie lubi tubylców.
74
— Czy to mog ˛
a by´c ci sami ludzie, to znaczy potomkowie tych, którzy znisz-
czyli tamt ˛
a kopalni˛e?
— Wszystko mo˙zliwe. . . Zaczekaj, spójrz!
Wysoko nad nimi błysn˛eło sło´nce, odbite od srebrzystych skrzydeł nurkuj ˛
a-
cych maszyn. Widoczne pocz ˛
atkowo jako drobne punkciki, dwa samoloty bły-
skawicznie urosły przybieraj ˛
ac kształt ostrza, które mkn˛eło w dół z pr˛edko´sci ˛
a
wi˛eksz ˛
a od pr˛edko´sci d´zwi˛eku. Leciały jeden za drugim, prosto na samotny czołg.
Kierowca czołgu musiał je równie˙z zauwa˙zy´c. Pojazd obrócił si˛e, ale było ju˙z za
pó´zno. Czarne kropki oddzieliły si˛e od samolotów, które skr˛eciły w gór˛e ostrym
łukiem. Wybuchy przesłoniły czołg, kiedy ryk silników odrzutowych wdzierał si˛e
do uszu. Było ju˙z cicho, kiedy opadaj ˛
acy dym i pył odsłonił dymi ˛
ace szcz ˛
atki
czołgu.
Brion obj ˛
ał ramieniem Le˛e i pomógł jej wsta´c, czuj ˛
ac dr˙zenie jej ciała.
— Wszystko w porz ˛
adku, ju˙z po wszystkim. Nic si˛e nam nie stało.
— To niemo˙zliwe. Mam ju˙z dosy´c tego miejsca! Nic tylko przemoc, ´smier´c
i zabijanie. . . — jej głos załamał si˛e.
Brion nadal j ˛
a obejmował.
— Wiedzieli´smy, ˙ze tak b˛edzie, zanim tu przybyli´smy — powiedział łagod-
nie. — Sami podj˛eli´smy t˛e decyzj˛e. Jedyne, co teraz mo˙zemy zrobi´c, to doko´nczy´c
t˛e robot˛e. Zróbmy to, co musi by´c zrobione.
Odepchn˛eła jego rami˛e.
— Ty obłudniku! Nieczuły i oboj˛etny. . . Masz tyle ludzkich uczu´c, co kawałek
drewna. Nie dotykaj mnie!
Usłuchał jej, wiedz ˛
ac, ˙ze nic wi˛ecej nie mógł w tej chwili zrobi´c. Sam umiał
radzi´c sobie ze stresem. Jego planeta była nieprzyjazna i brutalna, w odró˙znieniu
od jej — przeludnionej i przecywilizowanej. Lea została przy tym zmuszona do
zbyt długiego i szybkiego marszu. Teraz potrzebowała troch˛e czasu, ˙zeby doj´s´c
do siebie. Byli bezpieczni pod osłon ˛
a drzew i najlepsz ˛
a rzecz ˛
a, jak ˛
a mogli zrobi´c
w tej chwili, było pozostanie w ukryciu, do czasu a˙z upewni ˛
a si˛e całkowicie, ˙ze to
nieoczekiwane ´smiertelne starcie ostatecznie si˛e zako´nczyło. Rozwi ˛
azał tobołek
i odszukał butelk˛e wódki. Nalał alkohol do kubka i podał Lei. Wzi˛eła go bez sło-
wa, blada na twarzy, i wypiła par˛e łyków. Brion podszedł do skraju lasu i spojrzał
na równin˛e. Była pusta i cicha, z wyj ˛
atkiem dymi ˛
acych szcz ˛
atków czołgu.
— Co zrobimy teraz? — zapytała zbli˙zywszy si˛e do niego.
— Sprowadz˛e l ˛
adownik i wsadz˛e ci˛e bezpiecznie na jego pokład.
— Czy to m ˛
adre ´sci ˛
aga´c go tutaj?
— Nie. Ale nie mamy wielkiego wyboru. Nie mog˛e ci˛e dłu˙zej nara˙za´c na
niebezpiecze´nstwo.
Lea wygrzebała niewielki, plastykowy grzebie´n z kieszeni i rozczesała spl ˛
ata-
ne włosy.
75
— Troch˛e za pó´zno, aby si˛e wycofa´c. Nie podoba mi si˛e tu, ale o ile sobie
przypominam, sama si˛e na to zgodziłam. Mimo twojego sprzeciwu. Sama nawa-
rzyłam sobie tego piwa, wi˛ec musz˛e je teraz wypi´c.
— Wcale nie musisz.
— Ale˙z tak Wprawdzie z samczego punktu widzenia rosłych, silnych m˛e˙z-
czyzn jestem gorsz ˛
a płci ˛
a, niemniej nadal mam swoj ˛
a dum˛e. Je´sli si˛e we´zmie pod
uwag˛e ostatni ˛
a planet˛e, na której byli´smy, ta wygl ˛
ada jak miejsce na piknik. Czy
nie czas rusza´c w drog˛e?
Brion stwierdził, ˙ze jedyn ˛
a rozs ˛
adn ˛
a odpowiedzi ˛
a b˛edzie cisza. Wiedziała, co
robi, co czuje i jakie jest ryzyko. Nagle uzmysłowił sobie, ˙ze jej zdecydowanie
było takie samo jak jego. Albo nawet silniejsze.
— Chc˛e przyjrze´c si˛e z bliska temu czołgowi — powiedział po jakim´s czasie,
kiedy opadł pył i przygasały płomienie.
Skin˛eła głow ˛
a.
— Oczywi´scie. Mog ˛
a tam by´c jakie´s zapisy, strz˛epy ubra´n, znaki czy doku-
menty identyfikacyjne lub inne rzeczy. Najwy˙zsza pora, aby´smy zrobili co´s kon-
kretnego, a nie zajmowali si˛e tylko tubylcami. Kiedy ruszamy?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Tym razem nie my. Jedno z nas pójdzie tam, a drugie zostanie tu i przeka˙ze
na statek raport. My´sl˛e, ˙ze najlepiej b˛edzie, je´sli ty zostaniesz tutaj. Wezm˛e ho-
lokamer˛e i postaram si˛e szybko uwin ˛
a´c. Ustawi˛e j ˛
a na automatyczn ˛
a rejestracj˛e,
dzi˛eki czemu b˛ed˛e mógł wykona´c ze sto klatek w niecałe pi˛etna´scie sekund.
— Nie b˛ed˛e si˛e spierała z tob ˛
a. Wiem, ˙ze potrafisz zrobi´c rekonesans szybciej
i lepiej ode mnie. Zaczekasz czy pójdziesz od razu?
Brion spojrzał na niebo i skin ˛
ał głow ˛
a.
— My´sl˛e, ˙ze teraz. Miejscowe plemi˛e zostało dostatecznie przestraszone, aby-
´smy nie musieli obawia´c si˛e na razie ˙zadnych działa´n z ich strony. B˛ed˛e potrze-
bował troch˛e ´swiatła, dlatego nie mog˛e czeka´c do zmroku. Jak na razie nie wida´c
˙zadnych innych czołgów. Niewiadom ˛
a s ˛
a jednak samoloty. Chc˛e i´s´c tam nie zwle-
kaj ˛
ac i jak najszybciej wróci´c. To nie powinno zaj ˛
a´c mi wiele czasu.
W chwil˛e potem ju˙z go nie było. Biegi ile sił w nogach w kierunku wraku.
Była najwy˙zsza pora, aby przekaza´c wst˛epny raport. Lea wzi˛eła nadajnik i opisała
prze˙zycia całego dnia najdokładniej jak umiała, po czym wył ˛
aczyła go. Widziała,
jak Brion upadł na ziemi˛e obok czołgu i zamarł w bezruchu. Po chwili wstał
i przeszedł na drug ˛
a stron˛e czołgu, nikn ˛
ac jej z oczu.
Czekanie stawało si˛e niezno´sne. Mimo i˙z wiedziała, ˙ze miejscowe plemi˛e
dawno uciekło, wsłuchiwała si˛e w ka˙zdy szelest i trzask dochodz ˛
acy z gł˛ebi lasu,
spodziewaj ˛
ac si˛e usłysze´c odgłos kroków. Sekundy mijały powoli.
I nagle pojawił si˛e. . . biegł z powrotem! Nigdy w swoim ˙zyciu nie widzia-
ła pi˛ekniejszego widoku od tej biegn ˛
acej chy˙zo masywnej postaci. Słycha´c było
76
ciche dudnienie jego kroków, kiedy przedzierał si˛e przez g˛est ˛
a traw˛e. Wbiegł mi˛e-
dzy drzewa i podbiegł do niej. Ci˛e˙zko oddychał i ociekał potem.
— Nie podejrzewałem tego. . . — sapn ˛
ał opieraj ˛
ac si˛e o s ˛
asiednie drzewo.
— Czego nie podejrzewałe´s? Kto kierował tym czołgiem?
— Nikt. To najgorsze ze wszystkiego. Jest pusty. . . to znaczy nie ma w nim
i nie było ludzkich istot! Ten czołg jest całkowicie zautomatyzowany. Był kie-
rowany przez roboty, zaprogramowane na tropienie i zabijanie ludzi. Oto, kto
prowadzi t˛e wojn˛e, przynajmniej po jednej stronie: zmechanizowana armia au-
tomatycznych morderców. . .
Maszyny, które morduj ˛
a
Male´nkie, czerwone ´swiatełko, które migotało z tyłu aparatu, zmieniło kolor
na zielony, wskazuj ˛
ac, ˙ze proces wywoływania dobiegł ko´nca. Brion wyj ˛
ał rolk˛e
z filmem i wsun ˛
ał j ˛
a do projektora. Kiedy go wł ˛
aczył, mi˛edzy drzewami ukazała
si˛e stalowa burta czołgu. Unosiła si˛e swobodnie w powietrzu, wprawiaj ˛
ac w za-
kłopotanie zmysły, gdy˙z wygl ˛
adała jak prawdziwa.
— To widok z zewn ˛
atrz — obja´snił Brion naciskaj ˛
ac przycisk przesuwu klatki.
Na ekranie pojawił si˛e obraz zniszczonego pojazdu. — A tu jest to, co zobaczy-
łem, kiedy zajrzałem po raz pierwszy do ´srodka.
Poprzedni obraz znikn ˛
ał i jego miejsce zaj ˛
ał nast˛epny. Przedstawiał wn˛etrze
czołgu. Bomba oderwała cz˛e´s´c urz ˛
adze´n, ale niektóre podzespoły były nadal całe.
Brion wskazał na pl ˛
atanin˛e przewodów i ł ˛
acz ˛
ace si˛e z nimi puszki.
— To jest widok przodu. Zauwa˙z, ˙ze nie ma tu siedze´n ani urz ˛
adze´n steruj ˛
a-
cych, przeznaczonych dla ludzi. Jedynie te urz ˛
adzenia wej´sciowe i mikroproce-
sory. Pozwala to przypuszcza´c, i˙z wn˛etrze zostało specjalnie zaprojektowane do
automatycznego sterowania. Widzisz t˛e metalow ˛
a rur˛e? To jest podajnik amunicji
bezodrzutowego działa. Biegnie przez całe wn˛etrze, przechodz ˛
ac przez miejsce,
w którym normalnie siedziałby ładowniczy lub kierowca. Mimo to jest tam jesz-
cze du˙zo miejsca, wi˛ecej ni˙z potrzeba na urz ˛
adzenia do automatycznego sterowa-
nia.
— Nie rozumiem. Jak to mo˙zliwe? — zapytała Lea. — Zawsze my´slałam, ˙ze
roboty s ˛
a niezdolne do szkodzenia ludziom. Istniej ˛
a przecie˙z prawa robotyki.
— By´c mo˙ze na Ziemi, ale obawiam si˛e, ˙ze chyba nigdzie poza granicami
dawnego Imperium Ziemskiego nie były stosowane. Zapominasz, ˙ze roboty s ˛
a
maszynami i niczym wi˛ecej. Nie s ˛
a ludzkimi istotami i dlatego nie nale˙zy ich
antropomorfizowa´c. Robi ˛
a to, co nakazuje im program. . . bez ˙zadnych emocji.
Zostały wprowadzone do walki od pierwszej chwili, kiedy stało si˛e to mo˙zliwe.
Słu˙zyły do nakierowywania bomb, ostrzegania przed zbli˙zaj ˛
acymi si˛e samolota-
mi, naprowadzania rakiet, kierowania ogniem dział i do stu innych celów. Cokol-
wiek robi ˛
a, robi ˛
a to szybciej i dokładniej ni˙z ludzie. Dodaj jeszcze do tego, ˙ze
s ˛
a od nich o wiele bardziej bezwzgl˛edne, a zrozumiesz, dlaczego wojskowi bar-
dzo je lubi ˛
a. Zwró´c uwag˛e, ˙ze historia wojen toczonych podczas Upadku pełna
78
jest wzmianek o bitwach, które były prawie całkowicie zautomatyzowane. By-
ły one niezwykle marnotrawne, ale przynajmniej nie były ´smiertelne dla ludzi.
Ludzie cierpieli jedynie wtedy, gdy jedna strona ponosiła kl˛esk˛e lub brakowało
jej surowców. Z reguły jednak, kiedy zmechanizowany system obrony zostawał
przełamany, broni ˛
aca si˛e strona szybko si˛e poddawała.
— Zatem roboty wojenne nie miały na my´sli zabijania ludzi. . .
— Nie mogły mie´c na my´sli, poniewa˙z s ˛
a niezdolne do my´slenia. Ten auto-
matyczny czołg był zaprogramowany na tropienie ludzi i zabijanie ich. Mogli´smy
si˛e sami przekona´c, jak sprawnie wykonywał to zadanie.
— Ale zaprogramowa´c musieli go ludzie. S ˛
a wi˛ec normalnie odpowiedzialni
za zabijanie, nieprawda˙z?
— Zgadzam si˛e z tob ˛
a całkowicie. S ˛
a najzwyklejszymi kryminalistami, którzy
powinni stan ˛
a´c przed s ˛
adem.
Lea z rosn ˛
ac ˛
a niech˛eci ˛
a patrzyła na zmieniaj ˛
ace si˛e obrazy, przedstawiaj ˛
ace
zniszczon ˛
a maszyn˛e.
— Przynajmniej ten jeden robot-zabójca został zniszczony. Pewnie o to toczy
si˛e tu ta wojna. Piloci tych samolotów starali si˛e powstrzyma´c te roboty.
— Starali si˛e. Sk ˛
ad wiesz, ˙ze w tych samolotach byli piloci? One tak˙ze mogły
by´c zrobotyzowane.
— Czyste wariactwo. Wojna na prawie nie zamieszkanej planecie, toczona
przez roboty przeciwko robotom, które od czasu do czasu strzelaj ˛
a tak˙ze do oca-
lałych ludzi. To nie trzyma si˛e kupy!
— By´c mo˙ze dla nas nie ma to sensu. . . Cokolwiek by´smy jednak o tym s ˛
a-
dzili, ta wojna toczy si˛e nadal i nie da si˛e temu zaprzeczy´c. Te maszyny wojenne
musz ˛
a pochodzi´c z jakiego´s miejsca na tej planecie.
— Z podziemnych fabryk?
— By´c mo˙ze. Zastanawiali´smy si˛e ju˙z przecie˙z nad tym. Musimy poszpera´c
jeszcze troch˛e w Miejscu Bez Nazwy.
— Nie chc˛e powiedzie´c, ˙ze mi brak Ravna, ale czy uda nam si˛e tam dotrze´c
bez niego?
— To b˛edzie trudne, ale nie niemo˙zliwe. B˛edziemy szli cały czas na północ,
pod osłon ˛
a lasu. Mieli´smy okazj˛e zobaczy´c, co mo˙ze si˛e z nami sta´c, je´sli zosta-
niemy dostrze˙zeni.
— To mo˙ze lepiej, ˙zeby´smy szli noc ˛
a?
— Nie. Bezpieczniej jest za dnia. Bez wzgl˛edu na rodzaj u˙zywanych w tych
maszynach detektorów wykorzystuj ˛
acych fale radiowe, promieniowanie podczer-
wone, cieplne czy inne, mog ˛
a one skutecznie działa´c równie˙z w nocy, podczas
gdy my jeste´smy zale˙zni prawie całkowicie od zmysłu wzroku. Moje zdolno´sci
empatyczne s ˛
a dobre do unikania tubylców, ale s ˛
a całkowicie nieprzydatne do
wyczuwania obecno´sci maszyn. Dlatego musimy i´s´c w dzie´n i bacznie si˛e rozgl ˛
a-
da´c, wypatruj ˛
ac maszyn wojennych, aby si˛e przed nimi ustrzec.
79
*
*
*
Mimo i˙z niebezpiecze´nstwo nie min˛eło i nie opuszczało ich ani na chwil˛e,
ich marsz okazał si˛e łatwiejszy bez kłopotliwej obecno´sci Ravna. Zgin ˛
ał, kiedy
próbował ich zdradzi´c. . . i nie ˙załowali go. Ich trasa prowadziła teraz prawie do-
kładnie na północ. Przez cały czas mieli po prawej stronie wielkie Jezioro Cen-
tralne. Pozostaj ˛
ac mi˛edzy drzewami, szli równoległe do równiny. Z upływem dni
spotykali coraz mniej pas ˛
acych si˛e zwierz ˛
at — przypuszczalnie ze wzgl˛edu na co-
raz bli˙zsz ˛
a obecno´s´c sprz˛etu wojennego. Przynajmniej raz na dzie´n przelatywały
w powietrzu samoloty, zataczaj ˛
ac szerokie łuki, jak gdyby czego´s szukały. Której´s
nocy na horyzoncie toczyła si˛e jaka´s bitwa. Odległe eksplozje wstrz ˛
asały ziemi ˛
a
i co chwil˛e wida´c było błyski wybuchów spoza obłoków dymu.
Nast˛epnego dnia przejechała w pobli˙zu cała kolumna sprz˛etu wojennego. Wi-
dzieli jak rozsnuwaj ˛
acy si˛e coraz wy˙zej obłok pyłu przepływa z północy. Z po-
cz ˛
atku przypominało to burz˛e piaskow ˛
a, ale była to przecie˙z trawiasta równina,
a nie pustynia i ta wła´snie nienaturalno´s´c zjawiska zwróciła ich uwag˛e.
— Mi˛edzy drzewa, szybko! — rzucił nagle Brion i ruszył do przodu du˙zymi
susami. — Tam jest grzbiet wzgórza. Musimy si˛e tam ukry´c. . . wykorzysta´c skał˛e
do osłony przed czujnikami, je´sli to jest to, co podejrzewam.
Rzucił tobołek w dół mi˛edzy skały, a potem pomógł Lei wdrapa´c si˛e do gó-
ry. Po drugiej stronie znajdowało si˛e du˙zo otoczaków. W´slizgn˛eli si˛e pod jeden
z najwi˛ekszych, chowaj ˛
ac si˛e za nim całkowicie. Brion przesun ˛
ał tobołek z meta-
lowym urz ˛
adzeniem jeszcze ni˙zej, aby ograniczy´c do minimum mo˙zliwo´s´c jego
wykrycia. Potem z płaskich odłamków skalnych uło˙zył murek, zostawiaj ˛
ac w nim
szczeliny, przez które mógłby wygl ˛
ada´c na zewn ˛
atrz.
— Słysz˛e je — powiedziała Lea. — Szcz˛ekaj ˛
a i skrzypi ˛
a. Zbli˙zaj ˛
a si˛e.
Sun ˛
ace przed kł˛ebami pyłu ciemne sylwetki pojazdów ukazały si˛e ich oczom.
Rosły z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a. Był to masywny, pot˛e˙znie opancerzony i uzbrojony sprz˛et
bojowy. Wkrótce ukazały si˛e tak˙ze mniejsze i bardziej ruchliwe pojazdy, które
otaczały wi˛eksze ze wszystkich stron. Te siły osłonowe były wsz˛edzie, jedne to-
rowały drog˛e wzdłu˙z brzegu jeziora, a inne w gór˛e wzgórza. Lea skuliła si˛e w swo-
jej kryjówce, kiedy eskadra nadd´zwi˛ekowych odrzutowców przeleciała z hukiem
nad ich głowami. Pod ˛
a˙zaj ˛
aca za nimi fala d´zwi˛ekowa uderzyła w ich kamienny
murek i rozwaliła go. Armada przesuwała si˛e dalej i wkrótce cała równina, jak
okiem si˛egn ˛
a´c, pokryta była sprz˛etem wojskowym. Zgrzyt metalu był tak gło´sny
i przenikliwy, ˙ze a˙z uszy bolały.
Było pó´zne popołudnie, kiedy przejechała główna cz˛e´s´c kolumny. Mniejsze
i szybsze czołgi nadal jednak w˛eszyły wokoło.
— Niezłe widowisko — powiedziała Lea.
80
— Nieludzkie. Same maszyny. Zaprogramowane maszyny! Gdyby kierowali
nimi ludzie, czułbym ich zmasowane emocje, nawet z tej odległo´sci. Ale niestety
nic nie czułem.
— A mo˙ze gdzie´s mi˛edzy tymi maszynami było paru ludzi kieruj ˛
acych nimi?
— Mało prawdopodobne, nie wyczułem ich obecno´sci. Ale nawet je´sli by-
ła tam jaka´s grupka ludzi kieruj ˛
aca t ˛
a kolumn ˛
a, jestem pewien, ˙ze co najmniej
dziewi˛e´cdziesi ˛
at pi˛e´c, dziewi˛e´cdziesi ˛
at osiem procent obsługiwały automaty.
— To przera˙zaj ˛
ace. . .
— Wszystko w tej operacji jest przera˙zaj ˛
ace. I ´smiertelne — powiedział
Brion. — Pozostaniemy tu do rana. Poczekamy a˙z te maszyny odjad ˛
a jak naj-
dalej, zanim ruszymy w dalsz ˛
a drog˛e. Jedyny nasz zysk polega na tym, ˙ze wiemy
w ko´ncu, w którym kierunku musimy teraz i´s´c.
— Co masz na my´sli?
Brion wskazał na szerokie bruzdy wyorane w równinie przez zmechanizowan ˛
a
armi˛e.
— Zostawiły ´slady, po których mo˙zna i´s´c z zamkni˛etymi oczyma. Pójdziemy
po tych ´sladach. . . i poszukamy miejsca, z którego pochodz ˛
a.
— Nie mo˙zemy! Stamt ˛
ad mog ˛
a nadjecha´c nast˛epne maszyny.
— B˛edziemy si˛e trzymali od nich z dala. Te ´slady wida´c z odległo´sci kilku ki-
lometrów. Nadal b˛edziemy zachowywali ostro˙zno´s´c, tak jak przedtem. Pójdziemy
wzdłu˙z ´sladów tak długo, a˙z znajdziemy to miejsce, z którego pochodz ˛
a maszyny.
*
*
*
Przez kilka pierwszych dni nie mieli kłopotów. Pó´zniej jednak droga stawała
si˛e coraz trudniejsza. Kiedy Jezioro Centralne zostało za nimi, ukształtowanie te-
renu zacz˛eło si˛e stopniowo zmienia´c. Znikn ˛
ał jednolity ci ˛
ag gór, le´snych wzgórz
i trawiastej równiny. Teren stawał si˛e coraz bardziej niejednorodny i górzysty,
z du˙z ˛
a ilo´sci ˛
a dolin i w ˛
awozów. Brion zatrzymał si˛e na stromym zboczu, spo-
gl ˛
adaj ˛
ac na wyorane na powierzchni równiny ´slady. Były nadal bardzo wyra´zne,
ale nikn˛eły nagle z pola widzenia w miejscu, w którym wchodziły do otoczonego
stromymi ´scianami w ˛
awozu.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Lea.
— Zjedzmy co´s najpierw, zanim to rozwa˙zymy. Przypuszczam, ˙ze mo˙zna b˛e-
dzie i´s´c wzgórzami nad tym ´sladem.
Lea spojrzała na wysokie, strome zbocze.
— Łatwiej to powiedzie´c, ni˙z zrobi´c. — Rozerwała opakowanie z racjami
˙zywno´sciowymi i wyj˛eła prawie pusty pojemnik. — I, jak widzisz, ko´nczy si˛e nam
jedzenie. Cokolwiek si˛e stanie, b˛edziemy musieli niedługo wraca´c albo ´sci ˛
agn ˛
a´c
l ˛
adownik, ˙zeby uzupełni´c zapasy.
81
— ˙
Zadna z tych mo˙zliwo´sci mi si˛e nie podoba. Zaszli´smy ju˙z bardzo daleko
i ci ˛
agle jeste´smy na tropie. Musimy i´s´c dalej. Nie mo˙zemy uzupełni´c zapasów, po-
niewa˙z nie wolno nam ryzykowa´c l ˛
adowania statku w miejscu, w pobli˙zu którego
znajduje si˛e tak wiele broni. Pozostaje wi˛ec tylko jedno wyj´scie. . .
— Nie gadaj tyle. Otwórz dziob i włó˙z do niego ˙zarcie. A potem post ˛
apimy
zgodnie z moim planem. Wrócimy na równin˛e, ´sci ˛
agniemy l ˛
adownik i wrócimy
na orbit˛e, gdzie b˛edziemy bezpieczni. Mamy sporo informacji do przekazania.
Potem si ˛
adziemy sobie spokojnie i zaczekamy, a˙z przy´sl ˛
a wojsko. . .
Brion sprzeciwił si˛e ruchem głowy.
— My jeste´smy tym wojskiem! Nie odlecimy st ˛
ad, dopóki nie dowiemy si˛e,
co si˛e tu dzieje. W tej sytuacji jest tylko jedna droga przed nami. Do kanionu. . .
— Chyba straciłe´s rozum. To pewne samobójstwo!
— Nie s ˛
adz˛e. Uwa˙zam, ˙ze szanse s ˛
a pół na pół. Trzeba tylko szybko do niego
wej´s´c i wyj´s´c, zanim nadjedzie kolejna kolumna maszyn.
— Ju˙z wiem, co b˛edzie dalej. Ma to by´c jednoosobowa druzgoc ˛
aca akcja,
prawda? Z tob ˛
a w tenisówkach i z du˙zym, przezroczystym no˙zem w r˛eku. I ze
mn ˛
a, siedz ˛
ac ˛
a tutaj z całym tym metalowym majdanem i czekaj ˛
ac ˛
a cierpliwie na
twój powrót?
— Wła´snie to mniej wi˛ecej miałem na my´sli. Czy co´s ci si˛e w tym nie podoba?
— Tylko jedno. Zastanawiam si˛e, czy nie byłoby pro´sciej, ˙zeby´s po prostu
waln ˛
ał sobie w łeb i oszcz˛edził sobie tego całego kłopotu.
Wzi ˛
ał jej drobn ˛
a r˛ek˛e w swoje łapsko. Czuł wyra´znie strach i niepokój kryj ˛
ace
si˛e za jej gorzkimi słowami.
— Wiem, co my´slisz i czujesz i nie mam do ciebie o to ˙zalu. Ale w obecnej
sytuacji nie mamy wyboru. Mo˙zemy wróci´c i zacz ˛
a´c cał ˛
a t˛e akcj˛e od pocz ˛
atku
albo po prostu zako´nczy´c j ˛
a. My´sl˛e jednak, ˙ze zaszli´smy ju˙z za daleko, prze˙zyli-
´smy zbyt wiele przemocy i przelało si˛e ju˙z za du˙zo krwi, aby si˛e wycofa´c. Jestem
w stanie poradzi´c sobie. I musz˛e t˛e spraw˛e doprowadzi´c do ko´nca!
Lea zrozumiała to i nie była w stanie polemizowa´c z nim. Poczuła, jak ogar-
nia j ˛
a rezygnacja. W milczeniu zapakowali tobołek i udali si˛e na wzgórza z dala
od kanionu. Szli, a˙z znale´zli odpowiednie miejsce na urz ˛
adzenie obozu. Był tam
osłoni˛ety nawis skalny i nieco poni˙zej potok górski.
— B˛edziesz tu bezpieczna — powiedział Brion, wr˛eczaj ˛
ac jej szybkostrzelny
pistolet — Trzymaj go cały czas przy sobie. Je´sli zobaczysz co´s podejrzanego,
najpierw strzelaj, a potem sprawdzaj. Tu nie ma ˙zadnych przyjaznych zwierz ˛
at,
maszyn ani ludzi. . . nic. Jak b˛ed˛e wracał, dam ci zna´c, ˙zeby´s przypadkiem mnie
nie zastrzeliła.
Po raz pierwszy na tych wzgórzach noc była chłodna. Spali w jednym ´spi-
worze, ˙zeby nie zmarzn ˛
a´c. Brion zasn ˛
ał od razu. Pomogły mu lata treningu. Lea
natomiast, nie mog ˛
ac przed dłu˙zszy czas zasn ˛
a´c, obserwowała przez konary drzew
82
usiane gwiazdami obce niebo, tak bardzo ró˙zne od ziemskiego. Była tak bardzo
daleko od domu!
*
*
*
Ockn˛eła si˛e, czuj ˛
ac czyj´s dotyk na ramieniu i stwierdziła, ˙ze jest ju˙z widno.
Brion stał nad ni ˛
a i wkładał nó˙z do pochwy.
— Jestem przekonany, ˙ze w ostatnim raporcie przekazali´smy wszystkie naj-
wa˙zniejsze wiadomo´sci, które zebrali´smy do tej pory, mo˙zesz wi˛ec zachowa´c ci-
sz˛e w eterze. Cały czas musisz przebywa´c w ukryciu. Dzisiaj jest dzie´n pierw-
szy. . . wróc˛e najpó´zniej wieczorem czwartego dnia. Obiecuj˛e wróci´c bez wzgl˛e-
du na to, co znajd˛e. Gdybym jednak nie wrócił do tego czasu, nie czekaj na mnie.
Mam nadziej˛e, ˙ze zdajesz sobie spraw˛e z tego, jakim szale´nstwem byłoby pój-
´scie ze mn ˛
a. Bez wzgl˛edu na to, czy b˛ed˛e tu, czy nie, pi ˛
atego dnia musisz ruszy´c
w drog˛e powrotn ˛
a. Sprowad´z l ˛
adownik, jak tylko dotrzesz na równin˛e. . . i uciekaj
z tej planety. Jak najszybciej. S ˛
a inni agenci, którzy mog ˛
a zgry´z´c ten orzech. Na
razie jednak nie przejmuj si˛e tym gdybaniem. Zobaczymy si˛e czwartego dnia
Obrócił si˛e na pi˛ecie i oddalił si˛e. Stało si˛e to tak szybko, ˙ze nie zd ˛
a˙zyła nawet
powiedzie´c słowa. Było oczywiste, ˙ze wolał zrobi´c to w ten sposób. Patrzyła, jak
jego pot˛e˙zna sylwetka przesuwała si˛e susami w dół wzdłu˙z strumienia, malej ˛
ac
z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a, a˙z w ko´ncu przeskoczyła przez wyst˛ep skalny i znikn˛eła z jej pola
widzenia.
Penetracja Kanionu
Nie było ˙zadnego logicznego powodu, aby waha´c si˛e u wylotu kanionu, ale
logika nie miała tu nic do rzeczy. Brion zeskoczył z tarasowatego zbocza i za-
trzymał si˛e. Zamarł w bezruchu i nadsłuchiwał. Po obu jego stronach wznosiły
si˛e wysoko skaliste ´sciany, tworz ˛
ace naturalny korytarz wrzynaj ˛
acy si˛e gł˛eboko
w gł ˛
ab wzgórza. Widział przed sob ˛
a tylko niespełna półkilometrowy odcinek w ˛
a-
wozu, potem skr˛ecał on w bok, nikn ˛
ac z pola widzenia. Dno poro´sni˛ete było kie-
dy´s traw ˛
a i krzakami. Teraz były one starte na pył, a ziemia pokryta bruzdami.
Jedyne ocalałe resztki ro´slinno´sci znajdowały si˛e tu˙z przy skalistych ´scianach.
Reszta była zmia˙zd˙zona i zniszczona przez g ˛
asienice przeje˙zd˙zaj ˛
acych t˛edy ar-
mii. Pojazd za pojazdem wrzynał si˛e w kamieniste podło˙ze, a˙z zamieniło si˛e ono
w g ˛
aszcz przenikaj ˛
acych si˛e nawzajem ´sladów. Spojrzawszy w dół Brion stwier-
dził, ˙ze stoi w jednym z takich ´sladów: we wgł˛ebieniu o powierzchni ponad metra
kwadratowego. Była to zaledwie cz˛e´s´c ´sladu pozostawionego przez gigantyczn ˛
a
maszyn˛e — jedn ˛
a z bardzo wielu. Przejechała t˛edy cała armia tych maszyn i jak
s ˛
adził, dalsze mogły w tej chwili zbli˙za´c si˛e do niego. Zamierzał stawi´c czoła tej
armii. W pojedynk˛e?
— Tak — krzykn ˛
ał gło´sno, u´smiechaj ˛
ac si˛e przy tym. Szanse nie były zbyt
du˙ze, ale na inne nie mógł liczy´c. Ka˙zda chwila zwłoki zmniejszała je, z ka˙z-
d ˛
a mijaj ˛
ac ˛
a sekund ˛
a bowiem rosło prawdopodobie´nstwo natkni˛ecia si˛e na wroga
w tym w ˛
askim kanionie. Ruszył biegiem do przodu.
Skaliste ´sciany przesuwały si˛e obok. Pod stopami czuł poryt ˛
a bruzdami, nie-
równ ˛
a ziemi˛e. Po blisko godzinie równomiernego biegu zacz ˛
ał oddycha´c z coraz
wi˛ekszym trudem i musiał zwolni´c krok do szybkiego marszu. Szedł tak, a˙z od-
dech wrócił mu do normy, po czym ponownie przy´spieszył. Połykał kilometr za
kilometrem, ale wygl ˛
ad kanionu si˛e nie zmieniał. Po południu skaliste ´sciany za-
cz˛eły si˛e obni˙za´c i w ko´ncu wyszedł na skalist ˛
a nieck˛e, otoczon ˛
a górami.
Była to dobra okazja, ˙zeby zrobi´c postój na odpoczynek. Po raz pierwszy
zszedł z wyra´znego ci ˛
agu ´sladów i wdrapał si˛e na zbocze poro´sni˛ete traw ˛
a mi˛edzy
otoczakami. Z tego miejsca poryta droga była wyra´znie widoczna. Przebiegała
przez nieck˛e i gin˛eła w nast˛epnym w ˛
awozie, po przeciwnej stronie. Po wypiciu
kilku łyków wody poło˙zył si˛e na wznak i zamkn ˛
ał oczy. Postanowił zdrzemn ˛
a´c si˛e
84
z godzin˛e, a potem ruszy´c w dalsz ˛
a drog˛e. Na tej wysoko´sci o zmierzchu robiło si˛e
chłodno, pomy´slał wi˛ec, ˙ze wła´sciwsze byłoby spanie w dzie´n, a maszerowanie
w nocy. Wiedział, ˙ze jego metabolizm bez trudu zaadaptuje si˛e do takiej zmiany.
Na Havrk, gdzie mieszkał, ˙zywno´s´c musiała by´c gromadzona w czasie krótkiego
lata, aby mo˙zna było potem przetrwa´c bardzo dług ˛
a zim˛e. Wytrzymywał ju˙z kie-
dy´s cztery czy pi˛e´c dni bez snu i wiedział, ˙ze mo˙ze to bez trudu powtórzy´c. Trawa
była mi˛ekka, a wn˛eka osłoni˛eta od wiatru i ogrzana promieniami słonecznymi.
Uło˙zył si˛e wygodnie i po chwili ju˙z spał.
*
*
*
O zaplanowanej porze otworzył oczy i spojrzał na bezchmurne niebo. Sło´nce
skryło si˛e za wzgórzami i w cieniu szybko robiło si˛e zimno. ´Slad w dole nadal był
pusty. Umie´scił wygodnie na biodrze nó˙z, wypił łyk wody i ruszył w drog˛e.
Kanion za nieck ˛
a był szerszy, lecz miał ostrzejsze zakola, przez co Brion miał
skrócone pole widzenia. Zwalniał przed ka˙zdym zakr˛etem, zachowuj ˛
ac ostro˙z-
no´s´c, dopóki nie stwierdził, ˙ze traci w ten sposób za wiele czasu. Co si˛e ma sta´c,
stanie si˛e i tak. Wiedział, ˙ze nie b˛edzie mógł nic na to poradzi´c. Musiał si˛e po-
´spieszy´c. Pieprzony fatalizm. . .
Dno doliny przeszło w lit ˛
a skał˛e, porysowan ˛
a i po˙złobion ˛
a stalowymi g ˛
asieni-
cami. Mimo to było znacznie równiejsze od pooranej ziemi. Kiedy przyzwyczaił
si˛e do równomiernego rytmu marszu, stwierdził z zadowoleniem, ˙ze przemieszcza
si˛e ze stał ˛
a szybko´sci ˛
a i ma regularny oddech. Był prawie zrelaksowany. Z głu-
chym odgłosem kroków szedł wzdłu˙z ostrego zakr˛etu, gdy nagle w odległo´sci kil-
ku metrów przed sob ˛
a zobaczył uzbrojony pojazd. Nikłe ´swiatło odbijało si˛e od
jego powierzchni. Czterolufowa wie˙zyczka skierowana była w niebo. W jednej
chwili obróciła si˛e i skierowała na niego. Skoczył za najbli˙zsz ˛
a skał˛e, ale cztery
czarne lufy mimo to w dalszym ci ˛
agu wycelowane były w jego stron˛e. Odłamki
trafi ˛
a go od tyłu, niemo˙zliwe, aby go min˛eły. . . Upadł na ziemi˛e, przetoczył si˛e
i odepchn ˛
ał od twardej skały, zaskoczony, ˙ze jeszcze ˙zyje. Nic si˛e nie stało. Działa
milczały.
Brion le˙zał ci˛e˙zko dysz ˛
ac i nadsłuchiwał szcz˛eku g ˛
asienic, kiedy pojazd ruszył
do przodu. Wiedział, ˙ze go nie przegoni. Czy mógłby si˛e wydosta´c z tej pułapki?
Nie, ´sciany doliny były gładkie i strome. Nie było st ˛
ad ucieczki.
Odgłos silnika był gło´sny i chrapliwy. Zgrzyt metalu odbił si˛e echem od ´scian
w ˛
awozu. Silnik pracował na pełnych obrotach, ale nierówno. Po chwili zgasł i za-
padła niepokoj ˛
aca cisza. Maszyna nie jechała ju˙z po niego, ale nadal stała na jego
drodze. Dlaczego si˛e zatrzymała? Brion wykonał gł˛eboki oddech i powoli wstał.
Został oszcz˛edzony, ale na jak długo? Co powinien teraz zrobi´c? Zaraz b˛edzie
zupełnie ciemno. Mo˙ze uda mu si˛e po ciemku przej´s´c niepostrze˙zenie obok tego
85
czołgu. Nie, mrok nie stanowi ˙zadnej przeszkody dla tej maszyny. Jej czujniki
b˛ed ˛
a działały równie skutecznie. Wraca´c? Mógłby, ale to byłby koniec. Poddanie
si˛e. Zaszedł za daleko, aby si˛e teraz cofa´c. Ale dlaczego ten czołg nie strzelił do
niego? Ciekawo´s´c brała gór˛e nad ostro˙zno´sci ˛
a.
Posuwaj ˛
ac si˛e powoli, centymetr po centymetrze, podpełzł do skał i podniósł
głow˛e. Przypadł do ziemi, kiedy zobaczył, ˙ze zagl ˛
ada prosto do wn˛etrza luf. Czołg
nadal nie strzelał. Przecie˙z wiedział, ˙ze Brion jest tutaj, dlaczego wi˛ec si˛e wahał?
Zabawa w kotka i myszk˛e? Nie, nie mógł by´c zaprogramowany na nic innego
poza niszczeniem. Co wobec tego robi?
Podniósł spory odłamek skalny i rzucił go jak granat w powietrze. Odłamek
spadł na ziemi˛e z hukiem i Brion ponownie podniósł głow˛e. Wie˙zyczka skiero-
wała si˛e na skał˛e, a potem z j˛ekiem agregatów znów spojrzała na niego. Tym
razem nie ruszał si˛e. Czołg miał ju˙z dwa razy okazj˛e, ˙zeby go zabi´c i nie zrobił
tego. Je´sli teraz w ko´ncu wystrzeli, nigdy nie dowie si˛e, dlaczego nie zabił go
od razu. Min˛eła jedna sekunda. . . dwie. . . trzy. Działa nadal milczały. O´smielony
tym obrotem sprawy wyszedł z ukrycia i ruszył naprzód. Działa przesuwały si˛e za
nim, cały czas trzymaj ˛
ac go na muszce. Brion zatrzymał si˛e, kiedy silnik zaryczał
znowu i czołg zadr˙zawszy, posun ˛
ał si˛e kilka centymetrów do przodu, po czym
stan ˛
ał. W tym momencie dopiero Brion zauwa˙zył, ˙ze maszyna miała rozerwan ˛
a
g ˛
asienic˛e i nie mogła jecha´c. Gdyby udało mu si˛e przedosta´c za niego, czołg nie
mógłby go ´sciga´c! Ruszył biegiem wzdłu˙z w ˛
awozu, wiedz ˛
ac, ˙ze działa cały czas
pod ˛
a˙zaj ˛
a za celem. Kiedy zrównał si˛e z czołgiem, a potem go mijał, działa na-
gle dały mu spokój. Wie˙zyczka obróciła si˛e i lufy dział skierowały si˛e pionowo
do góry. Brion zatrzymał si˛e i patrzył. Czołg najwyra´zniej zacz ˛
ał go ignorowa´c.
Musiał znale´z´c si˛e poza zasi˛egiem czujników i jego obecno´s´c została wymazana
z pami˛eci urz ˛
adze´n sterowniczych. Zastanawiał si˛e, czy powinien podej´s´c bli˙zej
i obejrze´c go. Jedynym wytłumaczeniem tego pomysłu była ciekawo´s´c. Odpr˛e-
˙zenie po silnym napi˛eciu i strachu przed pewn ˛
a ´smierci ˛
a, odczuwanych jeszcze
przed chwil ˛
a, sprawiło, ˙ze przez moment poczuł si˛e beztroski i bezpieczny. Mu-
siał podej´s´c do czołgu i obejrze´c go. Mógł co´s odkry´c lub nie — było to bez
znaczenia.
Ostro˙znie st ˛
apaj ˛
ac zbli˙zył si˛e do niego, ale czołg nadal nie reagował. Był ju˙z
tak blisko, ˙ze widział wyra´znie spoiny na jego pancerzu. Postawił nog˛e na błysz-
cz ˛
acym metalowym kole i wspi ˛
ał si˛e na czołg. Na górze, tu˙z za wie˙zyczk ˛
a, był
właz z jednym uchwytem. Zawahał si˛e przez chwil˛e, po czym złapał za r ˛
acz-
k˛e i mocno poci ˛
agn ˛
ał. Właz otworzył si˛e bezgło´snie i bez oporu. Nic wi˛ecej si˛e
nie stało. Brion słyszał, jak serce wali mu gło´sno, kiedy pochylił si˛e i zajrzał do
´srodka. Wewn ˛
atrz nie było ˙zycia. Wska´zniki ´swieciły w półmroku, gdzie´s zabu-
czał i zaraz ucichł serwomechanizm. Ta´smy z amunicj ˛
a wznosiły si˛e a˙z do działek
znajduj ˛
acych si˛e obok niego. Były naładowane i gotowe do strzału. Dlaczego wi˛ec
nie strzeliły?
86
Dosy´c tego! Poczuł nagle w´sciekło´s´c na siebie za własn ˛
a głupot˛e. Co robił
tutaj, ryzykuj ˛
ac ˙zyciem bez powodu? Min ˛
ał przecie˙z t˛e machin˛e wojenn ˛
a bez-
piecznie. Jedyne, co powinien w tej chwili robi´c, to i´s´c dalej, ˙zeby znale´z´c si˛e
jak najdalej od niej. Kopn ˛
ał j ˛
a w stalowy bok, zły na siebie, po czym zeskoczył
i pobiegł równomiernym truchtem wzdłu˙z w ˛
awozu ani razu si˛e nie obejrzawszy.
Była to jeszcze jedna zagadka, któr ˛
a musiał doł ˛
aczy´c do innych, składaj ˛
acych
si˛e na wizerunek tego ´smiertelnego ´swiata. ˙
Zadna z nich nie zostanie rozwi ˛
azana,
dopóki nie ustali, sk ˛
ad pochodzi armia, która przetoczyła si˛e przed nim. Biegł
nieprzerwanie dalej.
*
*
*
Ciemno´s´c ju˙z zapadła. Ziemia była wyra´znie widoczna w ´swietle gwiazd, a on
wci ˛
a˙z biegł w tym samym tempie. Był to wyczerpuj ˛
acy wysiłek nawet dla niego,
tote˙z na długo przed ko´ncem nocy musiał zatrzyma´c si˛e na odpoczynek. Potem
jeszcze raz. Zm˛eczenie zwolniło znacznie jego bieg, kiedy dotarł do w ˛
askiego
bocznego kanionu. Padł na kolana, aby sprawdzi´c dokładnie ziemi˛e, ale nie stwier-
dził istnienia jakichkolwiek ´sladów prowadz ˛
acych w tamtym kierunku. Powinno
to by´c bezpieczne miejsce na odpoczynek, wobec czego zagł˛ebił si˛e w cie´n. Kiedy
poprzedni w ˛
awóz został daleko w dole i znikn ˛
ał mu z pola widzenia, znalazł so-
bie kryjówk˛e mi˛edzy dwoma du˙zymi otoczakami i uło˙zywszy si˛e do snu szybko
zasn ˛
ał.
Jaki´s czas pó´zniej co´s wyrwało go z gł˛ebokiego snu. Gwiazdy ´swieciły jasno.
Z w ˛
awozu nie dochodził ˙zaden d´zwi˛ek. . . za to z oddali dobiegał wyra´znie sły-
szalny, stopniowo cichn ˛
acy odgłos silników odrzutowych. Brion zamkn ˛
ał oczy,
a kiedy otworzył je znowu, niebo było szare. Był wczesny ranek.
Czuł si˛e zm˛eczony i zzi˛ebni˛ety, bolały go mi˛e´snie. Woda była lodowata, wypił
wi˛ec tylko troch˛e. Był głodny. Spodziewał si˛e takich objawów i zmusił si˛e do
niemy´slenia o swoim osłabieniu. Zadanie musiało by´c wykonane. Kiedy zacznie
si˛e porusza´c, rozgrzeje si˛e. Pragnienie i głód b˛edzie mógł przetrzyma´c. Musi i´s´c
dalej.
Gdy w ˛
awóz zacz ˛
ał si˛e rozszerza´c, Brion przeszedł pod wschodni ˛
a ´scian˛e, aby
znale´z´c si˛e w cieniu. Mogło to by´c dla niego pewn ˛
a ochron ˛
a, gdyby natkn ˛
ał si˛e na
dalsze maszyny. W ˛
awóz stawał si˛e coraz płytszy i szerszy, a jego dno twardsze.
Tworz ˛
aca je ziemia przechodziła stopniowo w co´s twardszego i gładszego. Pochy-
lił si˛e, aby to sprawdzi´c. Była to zastygła, stopiona skała. Nie była zbryłowana jak
skała wulkaniczna, lecz pozioma i gładka. Była stopiona i odpowiednio wyrów-
nana. Zupełnie jakby kto´s u˙zył laserów. Powierzchnia w ˛
awozu była sztucznego
pochodzenia.
Sło´nce, widoczne zza grzbietu wschodniej ´sciany, było ju˙z wysoko na nie-
bie. O´swietlało całe dno doliny, ukazuj ˛
ac jego gładk ˛
a, płask ˛
a powierzchni˛e. Brion
87
szedł ostro˙znie, bacznie si˛e rozgl ˛
adaj ˛
ac. Obie ´sciany były równie gładkie i twarde,
bez ˙zadnych odgał˛ezie´n, nawet na ko´ncu doliny. Skalne ´sciany były bardzo stare,
takie, jakie zostawiły je ruchy górotwórcze. To był ´slepy koniec. W ˛
awóz zaczy-
nał si˛e tutaj i wychodził na równin˛e. Był biegn ˛
ac ˛
a przez góry szczelin ˛
a z jednym
wylotem.
Brion wiedział, ˙ze pot˛e˙zna, mechaniczna armia wyjechała z tego w ˛
awozu. Wi-
dział j ˛
a na własne oczy i doszedł jej ´sladem do tego miejsca. Dlaczego wi˛ec nic
tutaj nie ma? To przecie˙z niemo˙zliwe! Podszedł wolno do skalnej ´sciany i dotkn ˛
ał
jej, a potem uderzył w ni ˛
a r˛ekoje´sci ˛
a no˙za z bezsilnej w´sciekło´sci. Była twarda.
To nie mogło by´c mo˙zliwe. A jednak było.
Kiedy odwrócił si˛e, aby spojrze´c w dół doliny, po raz pierwszy dostrzegł czar-
n ˛
a kolumn˛e. Miała około metra wysoko´sci i stała w odległo´sci około dziesi˛eciu
metrów od ´sciany. Podszedł do niej wolno, obszedł j ˛
a i dotkn ˛
ał. Była z meta-
lu, z jakiego´s stopu. Miała lekko zniszczon ˛
a, zmatowiał ˛
a powierzchni˛e. Nie było
na niej ˙zadnego oznakowania i Brion nie miał poj˛ecia, do czego mogła słu˙zy´c.
W miejscu, w którym poci ˛
agn ˛
ał czubkiem no˙za po jej okr ˛
agłym wierzchołku,
pozostała jasna linia. Był zły i sfrustrowany, kiedy wkładał nó˙z z powrotem do
pochwy.
— Co to jest? — wrzasn ˛
ał na cały głos. — Co to wszystko znaczy?
Jego słowa odbiły si˛e echem od skalnych ´scian i po chwili ucichły, pogr ˛
a˙zaj ˛
ac
dolin˛e w ciszy.
Tajemnica czarnej kolumny
W przypływie bezsilnej w´sciekło´sci Brion kopn ˛
ał ciemn ˛
a kolumn˛e. Jedynym
efektem był głuchy odgłos i ostry ból w stopie.
— Bardzo to imponuj ˛
ace, Brionie — powiedział gło´sno. — Doprawdy, reak-
cja godna inteligentnego człowieka. Ul˙zyło ci? Nie uwa˙zasz, ˙ze teraz, kiedy zło´s´c
ci ju˙z przeszła, najwy˙zsza pora ˙zeby zastanowi´c si˛e nad t ˛
a cał ˛
a spraw ˛
a? Zgadzasz
si˛e. A zatem: co wiesz? Po pierwsze — uniósł palec — zmechanizowana armia
wyjechała ˙z tego w ˛
awozu. Nie ma co do tego w ˛
atpliwo´sci. ´Slady, którymi sze-
dłem, prowadziły a˙z do tego miejsca. Nigdzie po drodze nie skr˛ecały ani si˛e nie
rozdzielały. To prowadzi do wniosku numer dwa: te maszyny musiały pochodzi´c
st ˛
ad, z tego ko´nca w ˛
awozu, z miejsca, w którym stoj˛e. Zbocza i dno wygl ˛
adaj ˛
a
na wykonane z litego materiału. . . A mo˙ze to nie jest lity materiał? Trzeba spraw-
dzi´c. A mo˙ze najpierw nale˙załoby przyjrze´c si˛e bli˙zej tej kolumnie? Jest sztuczna,
wykonana z metalu i stawiam sto do jednego, ˙ze ma co´s wspólnego z t ˛
a spraw ˛
a!
Zatem wniosek numer trzy: zbadanie kolumny jest pierwsz ˛
a w kolejno´sci spraw ˛
a
na li´scie.
Co´s nieuchwytnego dr ˛
a˙zyło jego pami˛e´c. Co to mogło by´c? Zaraz. . . Kiedy
kopn ˛
ał kolumn˛e, oprócz bólu palca jego zmysły zarejestrowały co´s jeszcze. Ale
co?. . . Ale˙z tak, oczywi´scie, zad´zwi˛eczała, jakby była pusta w ´srodku ten d´zwi˛ek
przypominał bardziej odgłos dzwonu ni˙z jednolitego kawałka metalu.
Brion wyj ˛
ał nó˙z z pochwy. Trzymaj ˛
ac go za ostrze postukał r˛ekoje´sci ˛
a
w wierzchołek kolumny, w miejscu, gdzie poprzednio zadrapał jej powierzchni˛e.
Rozległ si˛e odgłos litego kawałka metalu. Kiedy jednak postukał ni˙zej, kolumna
zad´zwi˛eczała gło´sno. Była pusta! Natychmiast nasun˛eło si˛e nast˛epne pytanie: czy
było co´s w ´srodku? Wielce prawdopodobne. Musiał pomy´sle´c, jak si˛e tam dosta´c.
Wolno powiódł po niej palcami w dół. Była gładka i nie oznakowana. Ukl ˛
akł,
chc ˛
ac obejrze´c jej doln ˛
a cz˛e´s´c, a potem poło˙zył si˛e na ziemi, ˙zeby sprawdzi´c sam
spód. Co oznaczała ta cieniutka jak włos szczelina, biegn ˛
aca wokół podstawy?
Wsun ˛
ał w ni ˛
a czubek ostrza. . . I ostrze weszło pod metal! Chocia˙z kolumna by-
ła wpuszczona w lit ˛
a skał˛e, na wierzchu miała osłon˛e, która spoczywała na jej
powierzchni. Kiedy podniósł si˛e z ziemi, co´s przyci ˛
agn˛eło jego wzrok. Był to nie-
znaczny błysk ´swiatła na wysoko´sci około trzydziestu centymetrów od dołu. Rysa
89
na powierzchni metalu. Kiedy przyjrzał si˛e jej dokładnie, stwierdził, ˙ze w jej miej-
scu znajdował si˛e blisko trzycentymetrowej długo´sci rowek z ledwie widocznym
okr˛egiem wokoło!
— Główka wkr˛etu. To wygl ˛
ada jak du˙za główka wkr˛etu! A wkr˛ety s ˛
a po to,
aby je wkr˛eca´c lub wykr˛eca´c.
Jedynym narz˛edziem, jakie miał przy sobie, był nó˙z. Wsun ˛
ał jego ostrze do
rowka i próbował odkr˛eca´c główk˛e. Bez efektu. Nacisn ˛
ał mocniej r˛ekoje´s´c no˙za.
Czuł, jak mi˛e´snie napinaj ˛
a si˛e i widział jak ostrze si˛e wygina. Mogło w ka˙zdej
chwili p˛ekn ˛
a´c. Nie miało to jednak znaczenia. Jeszcze mocniej. . . Z metalicznym
zgrzytem okr ˛
agły łeb obrócił si˛e o kilka milimetrów. Kiedy Brion powiódł po nim
palcem, stwierdził, ˙ze wkr˛et nieznacznie si˛e wysun ˛
ał. Ruszony z miejsca, obracał
si˛e teraz l˙zej. Jego łeb wysuwał si˛e, obrót za obrotem, a˙z stal si˛e cały widoczny.
Po chwili wida´c ju˙z było błyszcz ˛
acy gwint. Wysuwał si˛e coraz bardziej i bardziej
tak lekko, ˙ze Brion mógł go obraca´c palcami. Wykr˛ecił go do ko´nca i poło˙zył na
ziemi, po czym zajrzał przez otwór do ´srodka. Ciemno´s´c, nic wi˛ecej. Ten wkr˛et
musiał przecie˙z spełnia´c jak ˛
a´s rol˛e. Utrzymywał co´s? Ale co? Chwycił nó˙z, aby
zbada´c nim wn˛etrze otworu, ale zmienił zamiar. Rozs ˛
adniej b˛edzie najpierw po-
my´sle´c, ni˙z zdawa´c si˛e całkowicie na przypadek. Jakie zadanie mógł spełnia´c ten
wkr˛et? Miał zatyka´c otwór i słu˙zy´c do jakiej´s regulacji wewn ˛
atrz? Mo˙zliwe, ale
mało prawdopodobne. A mo˙ze słu˙zył do mocowania osłony? To było bardziej
prawdopodobne.
Nachylił si˛e i wsun ˛
ał ostrze no˙za pod spód osłony. Poci ˛
agn ˛
ał r˛ekoje´s´c do góry.
Osłona drgn˛eła!
Manipuluj ˛
ac ostro˙znie no˙zem, Brion zdołał wepchn ˛
a´c jego ostrze na gł˛ebo-
ko´s´c ponad centymetra — do oporu. Teraz osłona powinna si˛e da´c zdj ˛
a´c. Zostawił
nó˙z w szczelinie i pochylił si˛e nad ni ˛
a, potem kucn ˛
ał i obj ˛
ał j ˛
a obur ˛
acz. Przyci-
skaj ˛
ac j ˛
a do siebie z całej siły, powoli prostował nogi. Osłona uniosła si˛e troch˛e
do góry. Spojrzał w dół i zobaczył, ˙ze znajdowała si˛e ponad centymetr nad po-
wierzchni ˛
a gładkiej skały. Nadal jednak co´s powstrzymywało j ˛
a od dołu. Z du˙z ˛
a
uwag ˛
a, bacz ˛
ac, aby jej nie upu´sci´c, przesun ˛
ał r˛ece w dół i podniósł j ˛
a jeszcze
bardziej. Wolno, wolniutko uniósł j ˛
a na wysoko´s´c ponad trzech centymetrów. Do-
strzegł wówczas wewn ˛
atrz błyszcz ˛
ac ˛
a metalow ˛
a powierzchni˛e. Podnosił j ˛
a coraz
wy˙zej i wy˙zej, a˙z w ko´ncu mógł wsun ˛
a´c palce pod spód. Chwyciwszy j ˛
a teraz
pewnie, kucn ˛
ał powoli, wzi ˛
ał gł˛eboki oddech i wyprostował si˛e. Osłona uniosła
si˛e wraz z nim i w tym momencie przechyliła si˛e w bok i wy´slizgn˛eła mu si˛e z r ˛
ak.
Odskoczył, kiedy upadła z hukiem na skaln ˛
a powierzchni˛e. Ci˛e˙zko oddychaj ˛
ac,
patrzył na to, co znajdowało si˛e pod ni ˛
a.
W metalowej obudowie tkwiło jakie´s elektroniczne urz ˛
adzenie. Były tam tak-
˙ze znajome ł ˛
acza z modułami pami˛eci, wzmacniacze i transformatory — wszyst-
kie poł ˛
aczone sieci ˛
a przewodów. Z puszki poł ˛
aczeniowej wychodził gruby prze-
wód, który biegł do masywnej, umieszczonej na samym dole u postawy atomo-
90
wej baterii. Była wysoko wydajnego typu, co oznaczało, ˙ze je˙zeli pobór pr ˛
adu
był niedu˙zy, całe urz ˛
adzenie mogło pracowa´c przez długie lata. Ale jakie było
jego przeznaczenie? Prawie wszystkie jego elementy były mu znane. Niektóre
przypominały bardzo te, z którymi sam miał do czynienia. Przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e,
u´swiadomił sobie nagle, ˙ze słyszy ciche buczenie. Czy˙zby owo dziwne co´s pra-
cowało? Obszedł je i po drugiej stronie zobaczył diody elektroluminescencyjne
błyskaj ˛
ace szybko zmieniaj ˛
acymi si˛e cyframi. A wi˛ec pracowało. ´Swietnie. Ale
do czego słu˙zyło i jaki miało zwi ˛
azek z maszynami wojennymi?
Brion pochylił si˛e i podniósł nó˙z, nast˛epnie cofn ˛
ał si˛e i jeszcze raz spojrzał
na całe urz ˛
adzenie. Było niezrozumiał ˛
a zagadk ˛
a. Uniósł ostrze i skierował je na
nie, czuj ˛
ac nagły impuls, aby d´zgn ˛
a´c delikatne obwody. Powstrzymał si˛e jednak.
Przecie˙z to nic by nie przyniosło poza pora˙zeniem elektrycznym. Mo˙ze w tym
urz ˛
adzeniu s ˛
a jakie´s tabliczki znamionowe lub co´s w tym rodzaju. Kiedy pochylił
si˛e, aby przyjrze´c mu si˛e bli˙zej, tu˙z za nim rozległy si˛e jakie´s gło´sne eksplozje.
Odruchowo skoczył w bok i upadłszy na ziemi˛e przetoczył si˛e kilka razy, po czym
wstał trzymaj ˛
ac nó˙z przed sob ˛
a.
W oddali stało trzech ludzi, których przed chwil ˛
a jeszcze tam nie było. Ubra-
ni w całkowicie czarne kombinezony ci´snieniowe z ci˛e˙zkimi butami, z twarzami
zasłoni˛etymi przez odbijaj ˛
ace ´swiatło szyby hełmów. Wszyscy trzymali w r˛ekach
jakie´s pudełka i nie wygl ˛
adali na uzbrojonych. Stali i patrzyli na niego. Musieli
by´c równie zaskoczeni jak on, poniewa˙z cofn˛eli si˛e na widok no˙za w jego r˛ece.
Brion wyprostował si˛e powoli i schował nó˙z do pochwy, po czym zrobił krok do
przodu w kierunku stoj ˛
acego najbli˙zej. Widz ˛
ac to, człowiek w kombinezonie cof-
n ˛
ał si˛e i wcisn ˛
ał jaki´s przycisk na pasie kombinezonu. Rozległ si˛e odgłos eksplozji
i ów człowiek znikn ˛
ał równie nagle jak si˛e pojawił.
— Co si˛e tu dzieje? Kim jeste´scie? — zawołał Brion, ruszaj ˛
ac do przodu.
Dwaj pozostali cofn˛eli si˛e przed nim. W tym momencie po raz trzeci rozległy
si˛e eksplozje. Nast˛epowały szybko po sobie i po chwili pojawiło si˛e kilkunastu
innych ludzi ubranych w takie same kombinezony.
Ci nowi byli ju˙z uzbrojeni. Trzymali w r˛ekach wycelowane w niego ci˛e˙zkie
karabiny. Brion nie ruszał si˛e, nie chc ˛
ac ich sprowokowa´c. Stoj ˛
acy z przodu czło-
wiek z jakimi´s paskami identyfikacyjnymi na r˛ekawach opu´scił bro´n i dotkn ˛
ał
hełmu. Natychmiast uniosła si˛e jego przednia szyba.
— Kim jeste´s? - zapytał. - Co tu robisz?
Zabójcy
Dwóch innych uzbrojonych ludzi równie˙z otworzyło przednie szyby swoich
hełmów.
— Rozumie pana, sier˙zancie? — zawołał jeden z nich.
— Có˙z za ´smieszny nó˙z.
— Powiedz mu, ˙zeby go rzucił.
Brion rozumiał te słowa wystarczaj ˛
aco dobrze. Rozmawiali w Uniwersalnym
Esperanto, mi˛edzyplanetarnym j˛ezyku, którym — oprócz swoich j˛ezyków — po-
sługiwali si˛e wszyscy mieszka´ncy planet. Wolno podniósł r˛ek˛e i ostro˙znie poło˙zył
j ˛
a na no˙zu.
— Poło˙z˛e go na ziemi. A wy zdejmijcie palce ze spustów.
Sier˙zant patrzył uwa˙znie jak Brion wyjmuje nó˙z z pochwy i rzuca go, trzyma-
j ˛
ac go cały czas na muszce. Kiedy nó˙z znalazł si˛e na ziemi, opu´scił luf˛e karabi-
nu i podszedł do Briona. Był to gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acy m˛e˙zczyzna o szparowatych
oczach, bladej skórze i czarnej, nie ogolonej dolnej szcz˛ece.
— Nie jeste´s gyongyoskim technikiem — powiedział. — Nie w tym stroju.
Co tu robisz?
— Wła´snie chciałem panu zada´c to samo pytanie, sier˙zancie — powiedział
Brion. — Prosz˛e o wyja´snienie. Mam wi˛ecej pyta´n do pana. . .
— Nie do mnie nale˙zy odpowiada´c na nie. Nie podoba mi si˛e to wszystko! —
Zawołał przez rami˛e: — Kapralu, skoczcie po kombinezon ci´snieniowy, tylko du-
˙zy. I powiedzcie kapitanowi, co tu znale´zli´smy. Niech skontaktuje si˛e natychmiast
z Ministerstwem Wojny.
Ponownie rozległ si˛e gło´sny trzask. Brion stwierdził, ˙ze towarzyszy on zawsze
ich pojawianiu si˛e i znikaniu, jak gdyby przemieszczali si˛e tak szybko, ˙ze wypy-
chali powietrze lub zostawiali po sobie pró˙zni˛e niczym piorun. Stopnie wojskowe,
kontaktowanie si˛e z Ministerstwem Wojny — musieli mie´c bez w ˛
atpienia jaki´s
zwi ˛
azek z t ˛
a zmechanizowan ˛
a armi ˛
a, która st ˛
ad wyjechała. Mo˙ze i te maszyny
materializowały si˛e w ten sam sposób?
— Jeste´scie odpowiedzialni za te czołgi i pozostałe uzbrojone pojazdy, praw-
da? — zapytał.
Sier˙zant uniósł karabin.
92
— Za nic nie jestem odpowiedzialny z wyj ˛
atkiem wykonywania rozkazów.
A teraz si˛e zamknij, dopóki jeste´s w moich r˛ekach. Je´sli chcesz rozmawia´c, to
rozmawiaj z Wywiadem. Tak b˛edzie najlepiej dla nas wszystkich.
Mimo zagro˙zenia ze strony karabinów, Briona przepełniało uczucie zadowo-
lenia. Musiał istnie´c jaki´s zwi ˛
azek mi˛edzy tymi lud´zmi i t ˛
a pogr ˛
a˙zon ˛
a w wojnie
planet ˛
a. Wyja´snienie było ju˙z blisko — powinien tylko panowa´c nad swoj ˛
a nie-
cierpliwo´sci ˛
a. Patrzył z uwag ˛
a jak technicy — ci trzej, którzy pojawili si˛e pierw-
si — robili co´s z urz ˛
adzeniem, które znajdowało si˛e wewn ˛
atrz kolumny. Doł ˛
aczali
do niego sondy i przyrz ˛
ady pomiarowe, sprawdzaj ˛
ac działanie ró˙znych podzespo-
łów. Wszystko musiało by´c w porz ˛
adku, poniewa˙z szybko odł ˛
aczyli przyrz ˛
ady
i nało˙zyli z powrotem osłon˛e. Obrócili j ˛
a, aby spasowa´c otwór i wkr˛ecili ´srub˛e.
Briona a˙z korciło, ˙zeby zada´c im kilka pyta´n, ale zmusił si˛e do milczenia. Ju˙z
niedługo b˛edzie miał okazj˛e. Obrócił si˛e, kiedy usłyszał znany mu trzask. To był
kapral ze zwini˛etym kombinezonem pod pach ˛
a.
— Porucznik mówi, ˙zeby zabra´c go ze sob ˛
a. Czeka z powitaniem. Tu jest
kombinezon.
Zapowiedziane powitanie brzmiało podejrzanie, ale Brion nie miał wielkiego
wyboru wobec wycelowanych w niego karabinów. Wło˙zył kombinezon jak mu
kazano. Sier˙zant zamkn ˛
ał przedni ˛
a szyb˛e hełmu i dotkn ˛
ał jednego z przycisków
na pasie kombinezonu Briona. Ogarn˛eło go niemo˙zliwe do opisania uczucie wy-
kr˛ecania i w jednej chwili wszystko si˛e zmieniło. W ˛
awóz i ˙zołnierze znikn˛eli.
Stwierdził, ˙ze stoi na jakiej´s metalowej platformie. Z góry padało jasne ´swiatło,
w jego kierunku biegli umundurowani ˙zołnierze. Rozpi˛eli jego kombinezon i ´sci ˛
a-
gn˛eli go z niego pod nadzorem młodego oficera.
— Chod´z ze mn ˛
a — rozkazał tamten.
Brion udał si˛e za nim bez sprzeciwu. Zanim został przeprowadzony przez me-
talowe drzwi, rzucił jeszcze przelotne spojrzenie na pot˛e˙zne urz ˛
adzenia z grubymi
kablami zwisaj ˛
acymi z izolatorów. Szli teraz długim, pomalowanym na neutral-
ny, szary kolor korytarzem, wzdłu˙z którego biegł ci ˛
ag drzwi. Zatrzymali si˛e przed
jednymi z nich, z napisem KORPUS 3. Id ˛
acy przodem oficer otworzył je i dał
Brionowi znak, aby wszedł do ´srodka. Kiedy przeszedł, drzwi zamkn˛eły si˛e za
nim bezszelestnie.
— Si ˛
ad´z na tym krze´sle, prosz˛e — odezwał si˛e spokojnym głosem m˛e˙zczyzna
siedz ˛
acy w odległo´sci około dwóch metrów od niego. Był szczupły, miał bla-
d ˛
a, ´sci ˛
agni˛et ˛
a skór˛e twarzy, wyra´znie zarysowane policzki z gł˛eboko osadzonymi
oczyma i uniform w szarym kolorze. U´smiechn ˛
ał si˛e do Briona, lecz był to tyl-
ko skurcz mi˛e´sni twarzy, za którym nie kryły si˛e ˙zadne uczucia. Brion słyszał go
Wyra´znie, mimo i˙z oddzieleni byli od siebie przezroczyst ˛
a ´sciank ˛
a, przegradzaj ˛
a-
c ˛
a pokój na dwie cz˛e´sci.
— Mam kilka pyta´n do pana — powiedział Brion.
93
— Nie w ˛
atpi˛e. A ja do ciebie. My´sl˛e, ˙ze zdołamy si˛e dogada´c, tak ˙zeby ka˙zdy
z nas był zadowolony. Jestem pułkownik Hegedus. Z Opolea´nskiej Armii Ludo-
wej. A ty?
— Nazywam si˛e Brion Brandd. Czy dobrze rozumiem, ˙ze KORPUS 3 jest
wywiadem wojskowym?
— Zgadza si˛e. Jeste´s spostrzegawczy. Nie zamierzamy ci˛e skrzywdzi´c, Brion.
Jeste´smy tylko bardzo ciekawi, co chciałe´s zrobi´c z boj ˛
a Delta, któr ˛
a rozmonto-
wałe´s.
— To ona tak si˛e nazywa? Ogl ˛
adałem j ˛
a, poniewa˙z my´slałem, ˙ze mo˙ze mie´c
zwi ˛
azek z wojn ˛
a na Selm-II.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze jeste´s szpiegiem?
— Czy chce mi pan powiedzie´c, ˙ze na tej planecie jest co´s do szpiegowania?
— Prosz˛e ci˛e, Brion, nie bawmy si˛e w słówka. To miejsce, gdzie ci˛e znale´zli-
´smy, ma, jak wiesz, ogromne znaczenie strategiczne. Je´sli jeste´s z gyongyoskiego
wywiadu, lepiej od razu powiedz. Wiesz przecie˙z, ˙ze bez trudu mo˙zemy dowie-
dzie´c si˛e prawdy.
— Obawiam si˛e, ˙ze nie mam najmniejszego poj˛ecia, o czym pan mówi. Praw-
da jest taka, ˙ze to, co si˛e stało, jest dla mnie całkowit ˛
a zagadk ˛
a. Przybyłem na t˛e
planet˛e w samym ´srodku wojny. . .
— Wybacz mi, ale jak wiesz, na tej planecie nie ma ˙zadnej wojny. . . — Po
tych słowach twarz Hegedusa po raz pierwszy zmieniła wyraz, odmalował si˛e na
niej nagły szok: — Nie, ty nic nie wiesz, prawda. My´slisz, ˙ze nadal znajdujesz si˛e
na Selm-II. Nie jeste´s z Gyongyos. . .
Podj ˛
awszy nagł ˛
a decyzj˛e, Hegedus pochylił si˛e do przodu i nacisn ˛
ał przycisk
na pulpicie obok krzesła. W tym momencie Brion poczuł ból od ukłucia na przed-
ramieniu i podskoczył do góry. Było ju˙z jednak za pó´zno. Błyszcz ˛
aca igła znikn˛eła
z powrotem w oparciu krzesła, spełniwszy swoje zadanie. Spróbował wsta´c, ale
nie dał rady. Nie mógł tak˙ze utrzyma´c otwartych oczu. Pogr ˛
a˙zał si˛e w ciemno-
´sci. . .
*
*
*
Pierwszego dnia Lea nie miała nic przeciwko temu, aby czeka´c w lesie. Od-
poczynek po nie ko´ncz ˛
acej si˛e w˛edrówce był dla niej prawdziw ˛
a przyjemno´sci ˛
a.
Czuła gł˛ebokie odpr˛e˙zenie, siedz ˛
ac na brzegu strumienia i chłodz ˛
ac w nim zm˛e-
czone stopy. Przez korony wysokich drzew widziała przesuwaj ˛
ace si˛e białe obłoki
i sporadycznie przelatuj ˛
ace stada lataj ˛
acych jaszczurek skrzecz ˛
acych w locie. Ra-
cje ˙zywno´sciowe były niezmiennie bez smaku, niemniej wypełniały jej ˙zoł ˛
adek
i zaspokajały głód. Kiedy zaszło sło´nce, powietrze si˛e ochłodziło. Wyj˛eła ´spi-
wór i w´slizgn˛eła si˛e do niego. Zgodnie z instrukcj ˛
a Briona, obok głowy poło˙zyła
94
pistolet Korony drzew wygl ˛
adały jak czarne plamy na tle gwia´zdzistego nieba.
Zamkn˛eła oczy i od razu zasn˛eła.
W pewnym momencie obudził j ˛
a chrapliwy odgłos jakiego´s zwierz˛ecia. By-
ła noc. Przestraszona si˛egn˛eła po pistolet. Te same odgłosy słyszała dosy´c cz˛esto
przedtem po zapadni˛eciu zmroku, ale wówczas nie niepokoiły jej, poniewa˙z był
z ni ˛
a Brion. Jego obecno´s´c dawała jej poczucie bezpiecze´nstwa i pozwalała na
powrót zasypia´c, gdy˙z wiedziała, ˙ze przy nim jest całkowicie bezpieczna. Teraz
jednak nie było go z ni ˛
a. . . Miała kłopot z ponownym za´sni˛eciem, a potem bu-
dziła si˛e jeszcze kilka razy, nasłuchuj ˛
ac w ciemno´sci tych obcych d´zwi˛eków. Od
pierwszego przebudzenia dalsza cz˛e´s´c nocy min˛eła jej niespokojnie.
Przez cały prawie nast˛epny dzie´n Lea przegl ˛
adała i korygowała raport. Kom-
puter pokładowy l ˛
adownika odtwarzał go jej, ona za´s uzupełniała go naj´swie˙zszy-
mi informacjami. Starała si˛e nie my´sle´c o Brionie, który szedł samotnie wzdłu˙z
kanionu. Odtr ˛
acała wszelkie my´sli o tym, co mogłoby si˛e z nimi sta´c, gdyby spo-
tkał który´s z tych czołgów.
*
*
*
Druga noc była równie nieprzyjemna jak pierwsza i ranek zastał j ˛
a mocno
znu˙zon ˛
a. Umyła si˛e w górskim potoku i uczesała włosy. Suche racje smakowały
tak samo podle jak przedtem. Wła´snie zwil˙zała je wod ˛
a, kiedy dostrzegła mi˛edzy
drzewami jaki´s błysk. Tam co´s było!
Zastosowała si˛e do instrukcji Briona, tak jak mu obiecała. ´Scisn˛eła w r˛ece pi-
stolet i oddała kilka strzałów mi˛edzy drzewa. Kiedy przerwała, jaki´s głos zawołał
do niej w j˛ezyku Esperanto.
— Jeste´smy przyjaciółmi. . .
Kolejne kule pomkn˛eły w gł ˛
ab lasu. Nie miała tu ˙zadnych przyjaciół! Padłszy
za skaln ˛
a osłon˛e, spojrzała mi˛edzy drzewa wypatruj ˛
ac jakiego´s ruchu. Co´s huk-
n˛eło gł˛eboko w lesie i tu˙z obok niej nast ˛
apił wybuch i po chwili jeszcze jeden.
Obłoki gryz ˛
acego dymu wzbiły si˛e w powietrze i otoczyły j ˛
a. Nabrała powietrza
w płuca, ale po chwili musiała je wypu´sci´c, aby móc oddycha´c. Kaszl ˛
ac, usia-
dła, a potem poło˙zyła si˛e na ziemi i wci ˛
a˙z kaszl ˛
ac, zamkn˛eła oczy. Le˙zała cicho
i nieruchomo, kiedy z lasu wyszli ludzie w maskach na twarzach. Stan˛eli nad ni ˛
a
i popatrzyli na jej ciało.
Wojskowy punkt widzenia
Zamrugawszy kilkakrotnie, Brion otworzył oczy i spojrzał na obco wygl ˛
a-
daj ˛
acy sufit. Jego my´sli były mgliste i przypomnienie sobie, co si˛e wydarzyło,
zaj˛eło mu nieco czasu. Dolina. . . nie. . . dotarł do jej ko´nca. . . Czarna metalowa
kolumna. Potem ˙zołnierze, pojmanie, rozmowa z człowiekiem nazywaj ˛
acym si˛e
Hegedus. Co´s si˛e stało. . . Nagle przypomniał sobie: zastrzyk, narkotyk, potem
nico´s´c. Nie pami˛etał jak długo to trwało. Spojrzał w dół i zobaczył, ˙ze le˙zy na
jakiej´s koi przytwierdzonej do ´sciany du˙zego, pozbawionego okien pomieszcze-
nia. Jego wn˛etrze wyposa˙zone było w stół i kilka prostych metalowych krzeseł
pokrytych takim samym materiałem jak koja. Przechylaj ˛
ac głow˛e na boki, stwier-
dził, ˙ze ´swiat wiruje wkoło niego. Kiedy spróbował usi ˛
a´s´c, wszystko zacz˛eło mu
jeszcze szybciej miga´c przed oczyma. Musiał si˛e złapa´c mocno r˛ekoma za brze-
gi koi i odczeka´c, a˙z to niemiłe uczucie minie. Stłumił je jednak nagły przypływ
gniewu. Nie podobało mu si˛e, ˙ze został potraktowany w ten sposób! A na dodatek
nie przybli˙zył si˛e ani o krok do rozwi ˛
azania zagadki Selm-II. Wstał i nie zwra-
caj ˛
ac uwagi na zawrót głowy, podszedł do drzwi i złapał za klamk˛e. Zamkni˛ete.
Ju˙z chciał odej´s´c od nich, kiedy nagle zabrz˛eczał jaki´s mechanizm. Klamka ob-
róciła si˛e i drzwi otworzyły si˛e powoli. Brion przesun ˛
ał si˛e w bok i uniósł swoj ˛
a
masywn ˛
a pi˛e´s´c. Ju˙z raz go złapali i u´spili narkotykiem. Teraz przekonaj ˛
a si˛e, ˙ze
drugi raz nie pójdzie im tak łatwo. Był im co´s dłu˙zny i dobrze wiedział co. Napi ˛
ał
mi˛e´snie, kiedy drzwi otworzyły si˛e na o´scie˙z. Gotów!
Pierwsz ˛
a osob ˛
a, która weszła, była Lea.
R˛eka opadła mu bezwiednie, kiedy odwróciła si˛e w jego stron˛e.
— Nic ci nie jest? — zapytała. — Nie chcieli mi powiedzie´c.
— Jak si˛e tu dostała´s? Szła´s za mn ˛
a?
— Nie, zostałam tam, gdzie mi kazałe´s. Dwa dni po twoim odej´sciu złapali
mnie jacy´s ˙zołnierze. Podeszli do mnie bezszelestnie i zawołali mnie. Tak jak
mi powiedziałe´s, mimo i˙z ich nie widziałam, zacz˛ełam od razu do nich strzela´c.
W odpowiedzi wokół mnie rozległy si˛e eksplozje, przypuszczam, ˙ze były to jakie´s
granaty i pojawiły si˛e kł˛eby dymu. Chciałam uciec, lecz w tym dymie musiał
by´c jaki´s gaz. Pami˛etam jeszcze, ˙ze upadłam, a przed chwil ˛
a ockn˛ełam si˛e tutaj.
96
Weszła jaka´s kobieta i nic nie mówi ˛
ac przyprowadziła mnie tu. Rzecz w tym, ˙ze
nie wiem, gdzie jest to tutaj i co si˛e dzieje?
W jej głosie pobrzmiewała nutka histerii. Brion dostrzegł, ˙ze zaciska nerwowo
dłonie. Podszedł do niej i uj ˛
ał je w swoje r˛ece.
— Ju˙z wszystko w porz ˛
adku. Wiem niewiele wi˛ecej od ciebie. Szedłem
wzdłu˙z w ˛
awozu, a˙z dotarłem do prostok ˛
atnej doliny, która stanowiła jego ´slepe
zako´nczenie. Wkrótce potem pojawili si˛e jacy´s ludzie i ˙zołnierze, pojmali mnie,
podobnie jak ciebie, a nast˛epnie obudziłem si˛e w tym pomieszczeniu. Nie s ˛
adz˛e,
aby mieli zamiar nas skrzywdzi´c. Gdyby tak było, ju˙z by to zrobili. Mieli na to
sporo czasu. Kim oni s ˛
a. . . I jak znale´zli ciebie? Chciałbym, ˙zeby kto´s nam to
wyja´snił. . .
— I wyja´sni — powiedział Hegedus, wchodz ˛
ac przez otwarte drzwi. — Prosz˛e
usi ˛
a´s´c, doktor Morees. Ty tak˙ze, Brion. . .
— Sk ˛
ad pan wie jak si˛e nazywam? — zapytała Lea.
— Od pani towarzysza. Posiadamy bardzo zaawansowane techniki, odpowied-
nie ´srodki i urz ˛
adzenia, które pozwalaj ˛
a wnikn ˛
a´c do ludzkiej pami˛eci. To jest
bezbolesne i nie wywołuje efektów ubocznych. Dowiedzieli´smy si˛e od Briona
o waszej akcji i o tym, gdzie pani na niego czeka. Dlatego postanowili´smy zabra´c
pani ˛
a stamt ˛
ad, zanim ten dziki ´swiat dałby si˛e pani we znaki. Przepraszam za ten
gaz, ale nie mieli´smy innego wyj´scia, gdy˙z wiedzieli´smy, ˙ze jest pani uzbrojona
i gotowa do obrony. Wiemy tak˙ze, ˙ze pracujecie dla Fundacji. Jest nam bardzo
przykro, ˙ze spotkało was tyle nieprzyjemno´sci, dlatego te˙z pragniemy wam to,
w miar˛e naszych mo˙zliwo´sci zrekompensowa´c.
— Mo˙zesz zacz ˛
a´c od razu, wyja´sniaj ˛
ac nam, co si˛e dzieje na Selm-II — po-
wiedział Brion.
— Z przyjemno´sci ˛
a. Po to wła´snie jestem tu teraz z wami. Usi ˛
ad´z, prosz˛e.
Zamówi´c co´s dla was? Co´s do jedzenia i picia. . .
— Nic. Chcemy tylko wyja´snie´n — wyrzucił z siebie Brion, którego cierpli-
wo´s´c była ju˙z na wyczerpaniu. Lea przytakn˛eła mu.
Hegedus usiadł naprzeciwko nich i wsparł palce r ˛
ak na skrzy˙zowanych kola-
nach.
— Obawiam si˛e, ˙ze aby wyja´sni´c wam dokładnie, co si˛e stało, b˛ed˛e musiał
opowiedzie´c wam w du˙zym skrócie dzieje tego ´swiata, to jest planety Arao. . .
— Czy to znaczy. . . ˙ze nie jeste´smy na Selm-II? — zapytała Lea lekko oszo-
łomiona.
Hegedus potwierdził ruchem głowy.
— Znajdujecie si˛e tysi ˛
ace lat ´swietlnych od Selm-II, na planecie okr ˛
a˙zaj ˛
acej
zupełnie inne sło´nce Arao. Nasze badania historyczne wykazały, ˙ze ta planeta zo-
stała zasiedlona jako jedna z ostatnich przed Upadkiem Ziemskiego Imperium.
W gruncie rzeczy osiedlili si˛e na niej ludzie uciekaj ˛
acy przed wojnami, które za-
cz˛eły wybucha´c w Galaktyce. Nasi przodkowie pragn˛eli ˙zy´c w pokoju i jedynym
97
sposobem na osi ˛
agni˛ecie tego była heroiczna walka, ukrywanie si˛e, wyt˛e˙zona pra-
ca i ogromne po´swi˛ecenie. . .
— Czy mógłby pan przyspieszy´c t˛e opowie´s´c, aby przybli˙zy´c j ˛
a bardziej do
współczesno´sci — przerwała Hegedusowi Lea. — Widzieli´smy ju˙z troch˛e tej wal-
ki i po´swi˛ecenia.
— Oczywi´scie! Przepraszam. Poznanie przeszło´sci tej planety jest jednak ko-
nieczne. Jak powiedziałem, ci, którzy ocaleli, wsiedli na statki kosmiczne i wy-
ruszyli w gł ˛
ab kosmicznej pustki. Cel podró˙zy znany był tylko niewielu. Była to
wcze´sniej odkryta planeta, ˙zyzna i nie zamieszkana. I co najwa˙zniejsze, znajdo-
wała si˛e na samym skraju strefy kolonizacji. W ten sposób przybyli na Arao. Do
dzi´s dnia my, Opoleanie, ´swi˛etujemy t˛e rocznic˛e jako Dzie´n Osiedlenia. . . — Do-
strzegł błysk zniecierpliwienia w oczach Lei i przyspieszył: — W niecałe sto lat
po osiedleniu si˛e tutaj, na pokrytym ro´slinno´sci ˛
a jednym z dwóch wielkich konty-
nentów, które istniej ˛
a na tej planecie, doszło do tragedii. Spadła na nas flota wiel-
kich statków wojennych, niedobitki pot˛e˙znej, kosmicznej armady rozbitej pod-
czas jednej z bitew. Byli tak samo jak my ofiarami rozpadu Imperium. Z pocz ˛
atku
doszło do konfliktu, zgin˛eło wielu ludzi, zniszczenia były ogromne. Mimo i˙z dys-
ponowali pot˛e˙zniejsz ˛
a broni ˛
a, my przewy˙zszali´smy ich liczebno´sci ˛
a. W ko´ncu
zwyci˛e˙zył rozs ˛
adek i zanim doszło do obopólnego zniszczenia, zawarto pokój.
Naje´zd´zcy zgodzili si˛e zamieszka´c na Gyongyos, drugim kontynencie poło˙zonym
po przeciwnej stronie planety. Pozostaj ˛
a tam do dzi´s. I oto zbli˙zamy si˛e do czasów
współczesnych. Mimo i˙z ˙zyjemy razem na tej planecie we wzgl˛ednym spokoju,
to jednak cały czas w naszych stosunkach istnieje napi˛ecie. B˛ed ˛
ac pierwszymi
osiedle´ncami, uwa˙zali´smy, ˙ze nasza planeta została najechana i obawiali´smy si˛e,
˙ze kiedy Gyongyosanie zaatakuj ˛
a nas znowu, zniszcz ˛
a nas na zawsze. Musz˛e po-
wiedzie´c, ˙ze chocia˙z nie darz˛e sympati ˛
a ich polityki, rozumiem jednak ich punkt
widzenia, który ka˙ze im zbroi´c si˛e przeciwko nam. Ostatecznie było ich mniej
i z pewno´sci ˛
a mieli poczucie winy z powodu tego, co zrobili. Tak czy inaczej, to
ju˙z historia. Teraz dochodzimy do obecnych czasów.
— Najwy˙zsza pora — chrz ˛
akn ˛
ał Brion.
— Cierpliwo´sci. To, co widzicie wokół siebie, to planeta Arao, ˙zyzna i ˙zycz-
liwa. Dwa wielkie kontynenty zamieszkane przez szcz˛e´sliwych potomków tych
dwóch grup osiedle´nców otoczone s ˛
a ciepłym oceanem. Planeta mogłaby by´c ra-
jem, gdyby nie te historyczne zdarzenia, które opowiedziałem wam w skrócie.
Wła´snie z ich powodu bud˙zety wojskowe obu narodów s ˛
a przeogromne. Wojna
i zagro˙zenie wojn ˛
a zawsze były obecne w naszych my´slach. Prawdopodobnie do-
szłoby ponownie do wojny i zniszczenia tego raju, gdyby nie wynalezienie Trans-
lokatora Masy Delta, TMD. Tymi, którzy go wynale´zli, byli oczywi´scie naukowcy
opolea´nscy, lecz niedługo potem Gyongyosanie skonstruowali własne urz ˛
adzenie
dzi˛eki swoim szpiegom. TMD okazał si˛e ratunkiem, gdy˙z uwolnił naszych ludzi
od grozy wojny i zniszczenia planety.
98
— Poprzez jej eksport gdzie indziej! — powiedział Brion. — Zaczynam rozu-
mie´c, o co tu chodzi.
— Jeste´s inteligentny. . . chocia˙z to chyba zaczyna by´c oczywiste. TMD jest
pewnego rodzaju odmian ˛
a nap˛edu nad´swietlnego, który wykorzystuj ˛
a wszystkie
statki mi˛edzyplanetarne. Statki kosmiczne dokonuj ˛
a skoków w przestrzeni za po-
moc ˛
a tego nap˛edu, my za´s za pomoc ˛
a TMD. . .
— Z t ˛
a ró˙znic ˛
a, ˙ze wy nie potrzebujecie do tego celu statków, a tylko odbior-
nika, na który si˛e namierzacie! Brion uderzył pi˛e´sci ˛
a w otwart ˛
a dło´n drugiej r˛eki.
Ta metalowa kolumna to odbiornik Delta. Umieszczony tam przez waszych ludzi.
Za pomoc ˛
a statków kosmicznych ustawiacie na odległych planetach jedn ˛
a z tych
rzeczy i potem do dostania si˛e tam statki s ˛
a wam ju˙z zbyteczne. . .
— Zgadza si˛e. Ten plan był wspaniały. Statki wyruszyły na poszukiwanie od-
powiedniej planety i po pewnym czasie odkryły Selm-II, która nadawała si˛e ide-
alnie na miejsce do prowadzenia wojny. Jedynymi jej mieszka´ncami okazały si˛e
jaszczury, których unikaj ˛
a nasze komputery wojenne odpowiednio zaprogramo-
wane w tym celu. Była zupełnie nie zamieszkana przez ludzi. . .
— Wasi ludzie byli w bł˛edzie — powiedziała Lea. Na tej planecie ˙zyj ˛
a ludzie!
Hegedus wzruszył ramionami.
— Drobna pomyłka. . .
— Mo˙ze dla was. Ale na pewno nie dla tych biedaków wyrzynanych w pie´n
w samym ´srodku waszej bezu˙zytecznej wojny. — Brion spojrzał na Le˛e, zrozu-
miawszy co´s nagle: — Ta zniszczona kopalnia, któr ˛
a znale´zli´smy, tamto ´Swi˛ete
Miejsce tubylców. . . Teraz zaczynam rozumie´c. Kiedy ci wojskowi kretyni prze-
transportowali na Selm-II swój sprz˛et bojowy, istniała tam osada górnicza. W po-
´spiechu podyktowanym ch˛eci ˛
a jak najszybszego rozpocz˛ecia walki nawet jej nie
zauwa˙zyli ich bombowce zrobiły nalot i zniszczyły j ˛
a. Ci, którzy ocaleli, musie-
li nauczy´c si˛e ˙zy´c z t ˛
a importowan ˛
a wojn ˛
a, co im si˛e w ko´ncu udało. Musieli
przetrwa´c. Znale´zli si˛e w ´slepej uliczce. Stworzyli co´s w rodzaju kultury obozu
koncentracyjnego, która okazuje si˛e skuteczna. Nie u˙zywaj ˛
a ognia, gdy˙z mógłby
on przyci ˛
agn ˛
a´c uwag˛e robotów. Boj ˛
a si˛e metali, poniewa˙z mogłyby zosta´c wykry-
te. Nie maj ˛
a stałych obozowisk, które mogłyby by´c zauwa˙zone i zaatakowane. To
wszystko trzyma si˛e kupy. Teraz ju˙z wiemy, co si˛e tam naprawd˛e stało. — Obrócił
si˛e w stron˛e Hegedusa: — Macie za co odpowiada´c!
Hegedus przytakn ˛
ał skinieniem głowy.
— Zdajemy sobie z tego spraw˛e. Badaj ˛
ac twoj ˛
a pami˛e´c, poznali´smy prawdzi-
wy stan rzeczy na Selm-II. Jest nam oczywi´scie przykro z powodu tego, co uczyni-
li´smy jej mieszka´ncom. Mo˙zemy jednak zapewni´c im pokojow ˛
a przyszło´s´c. Zo-
stał ju˙z wydany rozkaz zawieszenia broni. Wojna si˛e sko´nczyła. Samoloty wy-
l ˛
adowały i zgasiły silniki. Nie b˛ed ˛
a ju˙z zrzucane bomby ani nie b˛edzie ˙zadnej
strzelaniny. . .
99
— To miłe z waszej strony — powiedziała Lea. — A pomy´sleli´scie chocia˙z
o pozbawionych nadziei ocalałych mieszka´ncach tamtej planety? Czy te˙z mo˙ze
zamierzacie zostawi´c ich własnemu losowi w tej ´slepej uliczce rozwoju, w któr ˛
a
ich wp˛edzili´scie?
— Owszem. W zasadzie mogliby´smy im pomóc, gdyby nie obecno´s´c Funda-
cji. Wasza organizacja jest nieprawdopodobnie bogata i specjalnie przeznaczona
do tego rodzaju działa´n. Jestem pewny, ˙ze tubylcy skorzystaj ˛
a bardzo z waszej
obecno´sci.
— A czy wy równie˙z skorzystali´scie z niej? — zapytał Brion. — Czy zrozu-
mieli´scie, jak bezwarto´sciowa i zwariowana z ekonomicznego punktu widzenia
była ta wasza nie ko´ncz ˛
aca si˛e wojna?
— Uwa˙zaj, co mówisz! — powiedział ze zło´sci ˛
a Hegedus, trac ˛
ac po raz pierw-
szy zimn ˛
a krew. — Mówisz jak cholerny członek Partii ´Swiatowej. Produkcja dla
celów konsumpcyjnych, a nie wojennych, wi˛ecej dóbr konsumpcyjnych, legalne
zwi ˛
azki. . . Słyszeli´smy to wszystko ju˙z wcze´sniej. Dekadenckie brednie! Ka˙zdy,
kto tak mówi, jest wrogiem społecznym i powinien by´c zniszczony. Partia ´Swiato-
wa jest nielegalna, a jej członkowie winni by´c osadzeni w obozach pracy. Wojsko
jest wolno´sci ˛
a, a słabo´s´c militarna zbrodni ˛
a. . . — urwał, zasapawszy si˛e. Krople
potu zrosiły mu czoło.
— Nie do wiary — Lea u´smiechn˛eła si˛e niewinnie. — Wygl ˛
ada na to, ˙ze
trafili´smy pana w czuły punkt. Wygl ˛
ada na to, ˙ze po wiekach panoszenia si˛e woj-
skowej głupoty ludzie maj ˛
a jej ju˙z do´s´c.
— Zamilcz! — rozkazał Hegedus, zrywaj ˛
ac si˛e na równe nogi. — Wasz los
jest teraz w r˛ekach wojska. Mimo i˙z jeste´scie spoza tej planety, mo˙zecie zosta´c
surowo ukarani za wygłaszanie takich zdradzieckich teorii. To, co powiedzieli-
´scie do tej pory, zostanie puszczone w niepami˛e´c. Teraz zostali´scie ostrze˙zeni. Za
nast˛epne uwagi tego rodzaju zostaniecie ukarani. Czy to jasne?
— Jasne — odparł Brion. — W przyszło´sci nasze uwagi zachowamy dla sie-
bie. Prosz˛e przyj ˛
a´c nasze przeprosiny. Zapewniam ci˛e, ˙ze była to z naszej strony
nie zło´sliwo´s´c, a ignorancja.
Lea zacz˛eła protestowa´c, ale szybko zrozumiała zamiar Briona i zamilkła. Sło-
wa nie były w stanie powstrzyma´c tych wojowniczo usposobionych szale´nców.
Nadal ˙zyli w wojskowo-szowinistycznej koncepcji nieba. Wymachuj sztandarem,
krzycz, ˙ze twój kraj ma racj˛e, buduj przemysł wojskowy, zgadzaj si˛e na zniesienie
wszelkich praw jednostki. . . I id´z na nie ko´ncz ˛
ac ˛
a si˛e wojn˛e! Rz ˛
adz ˛
acy gene-
rałowie nigdy nie zamierzali dobrowolnie odda´c władzy. Zrozumiawszy to, Lea
doszła do wniosku, ˙ze s ˛
a tu wi˛e´zniami. Wszelki sprzeciw w ich sytuacji równałby
si˛e samobójstwu. Słowa Briona odbijały si˛e echem w jej my´slach.
— W zwi ˛
azku z przerwaniem wojny na Selm-II, planujecie zapewne przenie-
sienie jej gdzie´s indziej, tak? — zapytała.
Hegedus przytakn ˛
ał, wyci ˛
agn ˛
ał z kieszeni chusteczk˛e i otarł pot z czoła.
100
— Z danych poprzedniego zwiadu wybrali´smy inn ˛
a planet˛e. W obu krajach
tocz ˛
a si˛e obecnie narady i czynione s ˛
a przygotowania do przeniesienia tam działa´n
wojennych.
— Zatem nie jeste´smy ju˙z tutaj potrzebni — stwierdził Brion, wstaj ˛
ac. —
Rozumiem, ˙ze mo˙zemy ju˙z wróci´c na Selm-II.
Hegedus spojrzał na niego chłodno i zaprzeczył ruchem głowy.
— Zostaniecie tu, gdzie jeste´scie. Wasza sprawa jest w tej chwili rozpatrywana
przez najwy˙zsze władze wojskowe.
Koniec misji
— Jakim prawem wasze dowództwo ma decydowa´c o naszym losie? — zapy-
tał Brion.
Hegedus zrobił powa˙zn ˛
a min˛e.
— Brion, wydaje mi si˛e, ˙ze wyja´sniłem to ju˙z szczegółowo kilka minut temu.
Ten kraj jest w stanie wojny. Obowi ˛
azuje prawo wojenne. Zostałe´s schwytany
w strefie wojennej podczas manipulowania przy kluczowym urz ˛
adzeniu wojsko-
wym. Ciesz si˛e, ˙ze jeste´smy cywilizowanymi lud´zmi i nie zastrzelili´smy ci˛e od
r˛eki.
— A z jakiego powodu trzymacie mnie? — zapytała Lea. — Wasze zbiry
obrzuciły mnie granatami, a potem porwały. Czy to wła´snie robi ˛
a cywilizowani
ludzie?
— Tak. Przynajmniej, kiedy kto´s szpieguje w strefie wojennej. Prosz˛e, nie
kłó´cmy si˛e. W tej chwili mo˙zecie uwa˙za´c si˛e za naszych go´sci. Uprzywilejowa-
nych go´sci, poniewa˙z jeste´scie pierwszymi lud´zmi spoza naszej planety, którzy
postawili na niej stop˛e. Mimo i˙z dziel ˛
a nas, Opolean i Gyongyosan, ró˙znice po-
lityczne, w jednej kwestii jeste´smy całkowicie zgodni. Stosujemy bezwzgl˛edny
zakaz kontaktu z innymi planetami. Zarówno my, jak i oni znale´zli´smy tutaj przy-
sta´n po ucieczce od wojen, które trwały podczas Upadku. Reszta Galaktyki nie
ma nam nic do zaoferowania.
— Te wojny sko´nczyły si˛e tysi ˛
ace lat temu — powiedział Brion. — Czy wy
nie macie przypadkiem paranoi?
— Ani troch˛e. Jeste´smy całkowicie samowystarczalni. Nie potrzebujemy ni-
czego z zewn ˛
atrz. Wpływ z zewn ˛
atrz mógłby poci ˛
agn ˛
a´c za sob ˛
a naciski i zdra-
dzieckie ruchy polityczne, a te z kolei mogłyby zniszczy´c nasze szcz˛e´sliwe ˙zycie.
To gra, której nie mo˙zemy przegra´c. Dlatego prowadzimy polityk˛e ´scisłej izolacji.
Teraz prosz˛e mi wybaczy´c. Sier˙zancie!
W tej samej chwili, otworzyły si˛e drzwi i do ´srodka wszedł sier˙zant i trzaska-
j ˛
ac kopytami zamarł w pozycji zasadniczej. Brion rozpoznał jego surow ˛
a, woj-
skow ˛
a twarz. Człowiek ten dowodził oddziałem, który go schwytał. Hegedus pod-
szedł do drzwi.
102
— Sier˙zant zostanie z wami a˙z do mojego powrotu. Mo˙zecie prosi´c go
o wszystko, czego potrzebujecie. Przypuszczam, ˙ze jeste´scie ju˙z nieco głodni.
Brion prawie nie zwrócił uwagi, kiedy Hegedus wyszedł, poniewa˙z napo-
mkni˛ecie o jedzeniu uzmysłowiło mu nagle, jak bardzo był głodny. W ferworze
zdarze´n zapomniał o głodzie, lecz teraz dał mu zna´c o sobie. Czuł gło´sne burcze-
nie w ˙zoł ˛
adku.
— Sier˙zancie, mogliby´scie zamówi´c nam co´s do jedzenia?
— Tak, prosz˛e pana. Co zamówi´c?
— Macie steki na tej planecie?
— Nie jeste´smy niecywilizowani. Oczywi´scie, ˙ze mamy. Piwo tak˙ze. . .
— Dla dwóch osób, je´sli nie ma pan nic przeciwko temu — powiedziała
Lea. — Na wpół surowe! Mam ju˙z dosy´c suszonych racji ˙zywno´sciowych i chcia-
łabym zapomnie´c o nich na zawsze.
Sier˙zant skin ˛
ał głow ˛
a i przekazał krótkie polecenie do umieszczonego w heł-
mie mikrofonu. Brion czuł wydzielanie soków trawiennych w ˙zoł ˛
adku. Kilka
minut, które upłyn˛eło zanim dostarczono jedzenie, wlokło si˛e niczym godziny.
Wreszcie wszedł ˙zołnierz z du˙z ˛
a tac ˛
a, postawił j ˛
a na stole i wyszedł. Brion i Lea
natychmiast rzucili si˛e na jedzenie.
— Najlepszy stek, jaki kiedykolwiek jadłem — mrukn ˛
ał Brion odgryzaj ˛
ac
du˙zy k˛es.
— ˙
Ze nie wspomn˛e o piwie — westchn˛eła Lea, odstawiaj ˛
ac zroszon ˛
a szklan-
k˛e. — Powinni´scie organizowa´c wycieczki z wegetaria´nskich planet do siebie.
Niech zobacz ˛
a, co to jest dobre jedzenie!
— Tak, prosz˛e pani — odrzekł sier˙zant patrz ˛
ac przed siebie z niezmiennie
srog ˛
a min ˛
a.
— Dlaczego nie napije si˛e pan z nami piwa? — zapytał Brion.
— Nie pij˛e podczas słu˙zby — odparł beznami˛etnym głosem, nie odwracaj ˛
ac
głowy.
— Czym si˛e pan zajmował, zanim poszedł pan do wojska? — zapytała Lea,
skubi ˛
ac delikatnie swoj ˛
a porcj˛e po zaspokojeniu pierwszego głodu. Brion spojrzał
na ni ˛
a z ukosa i skin ˛
ał nieznacznie głow ˛
a.
— Od pocz ˛
atku jestem w wojsku.
— A reszta pana rodziny? Tak˙ze słu˙zy w wojsku czy pracuje w fabrykach?
Pytanie wydawało si˛e niewinne, ale sier˙zant nie dał si˛e podej´s´c. Posłał Lei
gro´zne, znacz ˛
ace spojrzenie, po czym na powrót skierował wzrok na przeciwległ ˛
a
´scian˛e.
— ˙
Zadnych rozmów podczas pełnienia słu˙zby.
Koniec rozmowy. Ale Lea nie dawała si˛e łatwo zniech˛eci´c.
— W porz ˛
adku. A czy mo˙ze pan powiedzie´c nam co´s na temat tej wojny?
Kierujecie ni ˛
a, czy mo˙ze tylko obserwujecie i czekacie na rozstrzygni˛ecie?
103
— To tajemnica wojskowa. Mog˛e jedynie powiedzie´c, ˙ze wszyscy na Arao
obserwuj ˛
a j ˛
a. Przez cały dzie´n mo˙zna j ˛
a ogl ˛
ada´c w telewizji, cieszy si˛e ogromn ˛
a
popularno´sci ˛
a. Ludzie zakładaj ˛
a si˛e o wynik poszczególnych potyczek. To bardzo
podniecaj ˛
ace.
— Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze tak jest — mrukn ˛
ał Brion. Zaraz, co to było takiego, co
czytał w jednej z historycznych ksi ˛
a˙zek o chlebie i igrzyskach? — Prosz˛e mi
powiedzie´c, je´sli to nie jest tajemnica wojskowa, czy oba kraje istniej ˛
ace na tej
planecie u˙zywaj ˛
a do przenoszenia si˛e na Selm-II tego samego odbiornika TMD?
Tego, przy którym mnie schwytano?
Sier˙zant spojrzał na niego chłodnym, przenikliwym wzrokiem i po chwili za-
stanowienia powiedział:
— To nie jest tajemnica. Oba kraje u˙zywaj ˛
a tego samego odbiornika. Odpo-
wiednia kontrola umo˙zliwia jednakowe rozbrojenie obu stron za ka˙zdym razem.
— Co powstrzymuje jedn ˛
a stron˛e, to znaczy przeciwnika, od zaczajenia si˛e po
tamtej stronie?
— Prawo, prosz˛e pana. Ka˙zdy, kto ogl ˛
ada telewizj˛e, wie o tym. Specjalne, ko-
dowane sygnały radiowe zapobiegaj ˛
a u˙zywaniu broni w promieniu pi˛e´cdziesi˛eciu
kilometrów od boi Delta. Zneutralizowana strefa wojenna.
— Teraz rozumiem — powiedział Brion. — Id ˛
ac w ˛
awozem w kierunku boi,
natkn ˛
ałem si˛e na czołg z urwan ˛
a g ˛
asienic ˛
a. Poza tym był całkowicie sprawny. Ce-
lował do mnie ze swoich dział, ale ani razu nie strzelił. Czy to był efekt działania
tych urz ˛
adze´n?
— Prawdopodobnie, prosz˛e pana. Nic nie jest w stanie odda´c strzału w pro-
mieniu pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów.
— Czy kiedykolwiek chciał pan, aby ta wojna si˛e sko´nczyła, dzi˛eki czemu. . .
— Dosy´c pyta´n! — warkn ˛
ał gło´sno i szorstko sier˙zant.
Oznaczało to oczywi´scie koniec rozmowy. W milczeniu ko´nczyli posiłek, kie-
dy wrócił Hegedus. Sier˙zant odmeldował si˛e, odwrócił i wyszedł.
— Mam nadziej˛e, ˙ze smakowało wam. . .
— Dosy´c tego! — głos Briona był równie zdecydowany, jak głos sier˙zanta. —
Dosy´c tych miłych słówek. Mów pan, jak wygl ˛
ada sytuacja!
Hegedus wydłu˙zył krótk ˛
a chwil˛e niepewno´sci, przechodz ˛
ac w milczeniu na
drug ˛
a stron˛e pomieszczenia, aby usi ˛
a´s´c na krze´sle. Skrzy˙zowawszy nogi i wygła-
dziwszy fałdy spodni, powiedział:
— Przynosz˛e wam dobre wiadomo´sci, nie jeste´smy niesprawiedliwymi lud´z-
mi. Nie mamy zwyczaju zabijania posła´nców przynosz ˛
acych złe wiadomo´sci. Za-
decydowano, ˙ze zostaniecie niezwłocznie odesłani na Selm-II. Natychmiast po
powrocie otrzymacie całe swoje wyposa˙zenie. Pojazd sztabowy zawiezie was na
równin˛e, gdzie b˛edziecie mogli sprowadzi´c swój statek. To b˛edzie nasz jedyny
działaj ˛
acy pojazd, dlatego te˙z nie macie si˛e czego obawia´c. Po waszym odlocie
on równie˙z zostanie unieruchomiony. Boja Delta zostanie zniszczona, jak tylko
104
przeniesiecie si˛e na Selm-II. W ten sposób wszelki kontakt z t ˛
a planet ˛
a zostanie
zerwany. Na zawsze.
— Pozwalacie nam odej´s´c. . . tak po prostu? — Lea wydawała si˛e zaskoczona
To była ostatnia rzecz, jakiej si˛e spodziewała.
— Dlaczego by nie? Powiedziałem przecie˙z, ˙ze jeste´smy humanitarni. Speł-
niali´scie tylko swoje obowi ˛
azki. . . tak jak my swoje. Nie zamierzali´scie nam szko-
dzi´c i nie b˛edziecie mogli tego zrobi´c w przyszło´sci.
— A co b˛edzie, je´sli spróbujemy? — zapytała. Je´sli powiemy innym w Galak-
tyce o was? Zaczn ˛
a tu przylatywa´c. . .
Hegedus u´smiechn ˛
ał si˛e chłodno. Brion pokr˛ecił przecz ˛
aco głow ˛
a i powie-
dział:
— Nie, to nie b˛edzie takie proste. . . ani mo˙zliwe. W tej Galaktyce s ˛
a miliony,
mo˙ze nawet miliardy gwiazd. Jak znale´z´c ten układ planetarny? Nie mamy ˙zadnej
wskazówki. Ani przez chwil˛e nie widzieli´smy tutejszego sło´nca, tote˙z nie mamy
nawet poj˛ecia, jakiego jest typu. Ani w którym kierunku le˙zy. Mamy pecha. Kie-
dy boja Delta b˛edzie zniszczona, wszelki kontakt z Arao zostanie zerwany. Na
zawsze. Chyba, ˙ze oni sami zechc ˛
a go z nami nawi ˛
aza´c.
— Nawet o tym nie my´slcie. To, co mówisz, to wszystko prawda. Nie chce-
my waszego wtr ˛
acania si˛e i nigdy si˛e na to nie zgodzimy. Oficjalnie pu´sciłem
w niepami˛e´c wasze wywrotowe gadanie, ale wiem, co czujecie. Wasza dobro-
czynna Fundacja nie b˛edzie nam wsadzała tutaj swojego nosa, aby zmieni´c nasze
szcz˛e´sliwe ˙zycie. Podburza´c ludzi i sia´c zamieszanie! Lubimy nasz styl ˙zycia i nie
mamy zamiaru zmienia´c czegokolwiek. No, pora rusza´c w drog˛e. Im mniej o nas
b˛edziecie wiedzieli, tym b˛edziemy szcz˛e´sliwsi. Sier˙zancie!
— Tak jest! — odpowiedział sier˙zant, otwieraj ˛
ac drzwi w tej samej chwili.
— We´zcie swój oddział i bezzwłocznie odstawcie tych dwoje do miejsca
translokacji. Pilnujcie, aby z nikim nie rozmawiali.
— Rozkaz!
Oddział składał si˛e z o´smiu ludzi doskonale uzbrojonych i wyposa˙zonych.
Weszli do pomieszczenia gło´sno tupi ˛
ac nogami i poszcz˛ekuj ˛
ac sprz˛etem. Na wy-
krzyczany rozkaz sier˙zanta stan˛eli w szyku z gotowymi do strzału karabinami. Lea
z trudem panowała nad sob ˛
a — to tupanie i wrzaski, cały ten wojskowy nonsens
był nie na jej nerwy.
— Mordercze szale´nstwo! Jeste´scie najgłupszymi. . .
— Milcze´c! — warkn ˛
ał sier˙zant wskazuj ˛
ac na drzwi. Na instynktowny ruch
Briona w jego kierunku wyci ˛
agn ˛
ał pistolet i skierował go na niego. — Słuchajcie
rozkazów, a nic wam si˛e nie stanie. Naprzód marsz!
Nie mieli wyboru. Brion trzymał Le˛e za r˛ek˛e. Czuł jej dr˙zenie i wiedział, ˙ze
to ze zło´sci, a nie ze strachu. Odczuwał to samo. Był sfrustrowany. Miał ochot˛e
spróbowa´c co´s zrobi´c. . . ale wiedział, ˙ze i tak nic z tego nie wyjdzie. Musieli
105
wróci´c na Selm-II. ˙
Zywi lub martwi. To wojenne szale´nstwo b˛edzie trwało dopóty,
dopóki surowce tej planety nie zostan ˛
a wyczerpane.
Szli wzdłu˙z długiego korytarza. Słycha´c było dudnienie ich kroków. Przed
nimi szło czterech ˙zołnierzy i czterech za nimi, za´s strzeg ˛
acy wszystkiego sier˙zant
na ko´ncu w odległo´sci jednego kroku.
— Gdyby tylko było co´s, co mogliby´smy zrobi´c — powiedziała Lea.
— Nie mo˙zemy nic zrobi´c. Przesta´n o tym my´sle´c. Zrobili´smy, co mogli´smy.
Wojna na Selm-II zako´nczyła si˛e, jej mieszka´ncy zostan ˛
a obj˛eci opiek ˛
a.
— Ale co z lud´zmi na tej planecie? Czy ich ˙zycie ma by´c tłamszone przez t˛e
bezu˙zyteczn ˛
a wojn˛e. . .
— Dosy´c tego gadania — wrzasn ˛
ał sier˙zant tak gło´sno i z tak bliska, ˙ze a˙z
zabolały ich uszy. — Ja tu jestem od mówienia. Patrze´c przed siebie. Maszerowa´c!
Po chwili odezwał si˛e znowu. Szeptem, który był tak cichy, ˙ze ledwie był
słyszalny na tle odgłosu kroków.
— Domy´slacie si˛e chyba, ˙ze nie wszyscy jeste´smy tacy jak Hegedus. Jest ge-
nerałem. Nie powiedział wam tego. W naszej armii jest ponad sze´s´c tysi˛ecy ge-
nerałów. Dostaj ˛
a o wiele wi˛ecej forsy ni˙z sier˙zanci. Nie obracajcie si˛e, bo b˛edzie
po nas! Tamto pomieszczenie jest na podsłuchu. Słyszałem wszystko, co w nim
mówili. Na tym korytarzu nie ma podsłuchu. Zostało nam niewiele czasu. Ludzie
tacy jak ja maj ˛
a do wyboru tylko wojsko lub fabryk˛e. Nigdy nie widzimy mi˛esa.
Ten stek, który jedli´scie był z generalskiego przydziału. Zeszli´smy na dno. Mo˙ze
wy b˛edziecie mogli nam pomóc. Opowiedzcie wszystkim o nas. Powiedzcie im,
˙ze potrzebujemy pomocy. Bardzo.
Na ko´ncu korytarza znajdowały si˛e du˙ze drzwi strze˙zone przez dwóch ˙zołnie-
rzy. Otworzyły si˛e, gdy si˛e do nich zbli˙zali.
— Jeste´smy — powiedział szepc ˛
acy głos. — Brionie Brandd, zanim przej-
dziemy przez drzwi, obró´c si˛e i powiedz co´s. Wówczas popchn˛e ci˛e. Połó˙z r˛ek˛e
na piersi. . . teraz!
Brion zrobił krok do przodu, potem jeszcze jeden. Czy˙zby ten człowiek co´s
planował? Czy te˙z była to jaka´s sadystyczna pułapka zastawiona przez Hegedusa?
Byli ju˙z krok od drzwi. To mógł by´c plan maj ˛
acy na celu ich zabicie. . .
— Zrób to, co mówi — sykn˛eła Lea. — Albo ci˛e nie znam!
— Nie mo˙zecie nas tak odesła´c — powiedział Brion obracaj ˛
ac si˛e na pi˛ecie.
— Stuli´c pysk! — krzykn ˛
ał gniewnie sier˙zant, uderzaj ˛
ac r˛ek ˛
a Briona w pier´s
tak mocno, ˙ze a˙z Brion upadł. — Podnie´s´c go! Wci ˛
agn ˛
a´c do ´srodka! T˛e kobiet˛e
tak˙ze!
Niezdarne dłonie chwyciły ich i wci ˛
agn˛eły przez próg do du˙zego pomieszcze-
nia, a nast˛epnie cisn˛eły na chropowat ˛
a metalow ˛
a podłog˛e. ˙
Zołnierze cofn˛eli si˛e
z wycelowanymi w nich karabinami.
— Nałó˙zcie je — rozkazał sier˙zant, kiedy podeszli technicy z dwoma masyw-
nymi, czarnymi kombinezonami.
106
Ubierano ich w milczeniu. Na koniec kombinezony zamkni˛eto i opuszczono
płyty czołowe hełmów. Kiedy ju˙z było po wszystkim, zostawiono ich samych
na metalowej podłodze. Brion podniósł r˛ek˛e na po˙zegnanie i w tej samej chwili
otoczyło ich pole translokatora. . .
*
*
*
Stali na powierzchni skały w ciepłych promieniach słonecznych. Brion ob-
rócił si˛e, usłyszawszy odgłos eksplozji — to boja Delta zamieniła si˛e w kupk˛e
dymi ˛
acego dymu. ´Sci ˛
agn ˛
ał z siebie kombinezon, po czym pomógł w tym samym
Lei.
— Co si˛e stało? — zapytała, kiedy tylko uwolniła głow˛e z hełmu.
— Dał mi to — powiedział Brion otwieraj ˛
ac dło´n, w której trzymał zwini˛ety
kawałek papieru. Rozwin ˛
ał go powoli i u´smiechn ˛
ał si˛e, widz ˛
ac rz ˛
ad cyfr pisanych
w po´spiechu.
— Czy to to, co mam na my´sli? — zapytała Lea.
— Tak. Współrz˛edne galaktyczne. Poło˙zenie w odniesieniu do centrum nawi-
gacyjnego. Gwiazda, sło´nce. . .
— Z planet ˛
a Arao kr ˛
a˙z ˛
ac ˛
a wokół niego! Ludzie z Fundacji mog ˛
a mie´c niezł ˛
a
zabaw˛e, projektuj ˛
ac dla jej mieszka´nców struktur˛e społeczn ˛
a, która b˛edzie dla
nich troch˛e bardziej odpowiednia od obecnej.
— Cokolwiek to b˛edzie, b˛edzie to lepsze od tego, co jest. Zgłosz˛e si˛e na ochot-
nika na t˛e akcj˛e. Tej jednej podejm˛e si˛e z przyjemno´sci ˛
a!
— Mów podejmiemy si˛e. Mog ˛
a min ˛
a´c całe łata, zanim dobiegnie ko´nca, lecz
bez wzgl˛edu na to obiecuj˛e zachowa´c cierpliwo´s´c. Poniewa˙z po całym tym cze-
kaniu b˛ed˛e mogła zobaczy´c min˛e Hegedusa, kiedy wejdziemy do jego pokoju. . .
*
*
*
Sło´nce wisiało nad dolin ˛
a odbijaj ˛
ac promienie od małego pojazdu stoj ˛
acego
nie opodal. Kiedy podeszli do niego, wł ˛
aczył si˛e silnik, który cicho pomrukiwał,
czekaj ˛
ac, a˙z wejd ˛
a do ´srodka.
— Ostatnia maszyna — powiedział Brion. Kiedy zamkn ˛
ał drzwi pojazd ru-
szył.
Na siedzeniu obok le˙zało pudło z całym ich sprz˛etem. Lea wyj˛eła z niego
przeka´znik radiowy i podała Brionowi.
— ´Sci ˛
agnij l ˛
adownik. Przeka˙z mu bezzwłocznie instrukcje, niech czeka na
nas, kiedy wyjedziemy st ˛
ad. Mam dosy´c tej planety. . . tak jak tamtej!
Kiedy wyjechali z kanionu na trawiast ˛
a równin˛e, ujrzeli stoj ˛
ac ˛
a w oddali sre-
brzyst ˛
a igł˛e l ˛
adownika. Automatyczny pojazd zatrzymał si˛e, po czym jego silnik
zgasł.
Po wielu wiekach niszczenia wojna dobiegła ko´nca.