drukuj
REKOLEKCJE NA CAŁY ROK
2. nauka rekolekcyjna
Wierzyć można pełnym sercem, ale i również w 50 procentach. Kochać można całym sercem, ale
również w 50 procentach. Gdy chodzi o nadzieję - albo się ją ma, albo się nie ma. To jest cnota
kategoryczna. Na co dzień, na zwyczajny dzień powszedni, prawie niedostrzegalna. Ukryta.
Zachomikowana. Dopiero gdy wybuchnie jakaś burza - wtedy ona albo pojawi się, albo się nie pojawi
wcale.
To było przed paroma tygodniami. Siedziałem w pokoju i czytałem - jak zwyczajnie. Nagle dobijanie
do drzwi, wyszedłem, otworzyłem - i wtedy buchnął na mnie dym. Posłyszałem głos z parteru: "Uciekaj,
bo się pali!" - to szwagier wołał do mnie. Zbiegłem na dół - u sąsiadek na dole było źródło ognia. Dym
był taki gęsty, że zdawało mi się, myślałem, że się uduszę. Wróciłem natychmiast do swojego
mieszkania, zamknąłem drzwi, pootwierałem okna i czekałem.
Przyjechała straż - trzy jednostki - zaczęli swoją akcję. Czekałem. Dym napełniał coraz bardziej
mieszkanie, ale byłem przy oknie. Czekałem. Nie wyobrażałem sobie, żeby ogień przeszedł do mnie. Nie
wyobrażałem sobie tych paru tysięcy książek, które mają spłonąć albo zostać zrujnowane, rozsypane
przez strażaków, zlane wodą. Nie wierzyłem. Miałem nadzieję, że to nie stanie się. Miałem ufność, że
do tego nie dojdzie.
Wbiegł strażak w masce przeciwgazowej: "Pan jest sam, czy jeszcze jest ktoś tu?" "Nie, jestem
sam". "Schodzimy na dół". Mówię: "Ja tu poczekam". Odpowiedział stanowczo: "Schodzimy na dół. Jest
niebezpiecznie. Proszę zaczerpnąć głęboko powietrza i możliwie nie oddychać na schodach".
Udało się to oczywiście połowicznie. Wybiegłem na korytarz, potem po schodach, na parter i na
pole. Porwali mnie do karetki pogotowia ratunkowego: "Jedziemy na toksykologię". Powiedziałem, że
nie chcę nigdzie jechać, chcę tu zostać. "To przebadamy". Przebadali. Zgodzili się, że nie muszę jechać.
A ja chciałem zobaczyć, co będzie dalej. Patrzyłem się w swoje okna. Nie dopuszczałem do siebie,
że sięgnie ogień, do mojego mieszkania, że wpadną strażacy i zdemolują jego wnętrze. A tymczasem to
się stało wszystko najgorsze, czego nie chciałem.
* * *
Co to znaczy mieć nadzieję?! Co to znaczy zaufać Panu Bogu?!
Jezus przed męką krzyżową modlił się w Ogrojcu:
Oddal ode mnie ten kielich, ale niech stanie się
Twoja wola, nie moja.
Nadzieja nie kończy się zawsze happy endem. Ufność nie kończy się za każdym razem sukcesem.
Nie musi.
Ale nie moja, ale Twoja wola niech się stanie.
To, co się stanie, jest nam zadane! Jest po coś!
I na tym polega nadzieja i ufność - żeby zawierzyć Panu Bogu swój los, swoje życie.
Przed kilkoma tygodniami pojechałem do Londynu. Wezwano mnie tam jako gościa honorowego.
Miał być spektakl, który się składał z moich tekstów, wystawiony przez polską młodzież. Zespół 40
osób. Teksty były recytowane przeważnie na tle Chopina granego na fortepianie. Ale był również zespół
jazzowy, były solowe występy. W repertuarze był między innymi Niemen, Grechuta, Tuwim.
Dzień wcześniej zostałem zaproszony przez wydawnictwo Veritas - polskie wydawnictwo w
Londynie, gdzie zresztą kiedyś wydawałem parę książek - na herbatę - jak to nazwać. Ku czci
arcybiskupa Moskwy Tadeusza Kondrusiewicza. Polak. Poznałem go kiedyś w Moskwie, kiedy mu
dostarczyłem paczkę "Ostro żyć" i drugą paczkę książek: "Zanim powiesz kocham". Przetłumaczone na
język rosyjski.
Na ten wieczór zszedł się cały polski Londyn, a przynajmniej połowa, z prezydentem Ryszardem
Kaczorowskim i z polskim konsulem.
Wszedł na podium. W starych butach, w starej sutannie. I mówił. Był dla mnie świadkiem nadziei,
świadectwem nadziei. Symbolem nadziei. Tym, który zawierzył.
Opowiadał o tamtych złych czasach - czasach nie beznadziejnych, ale heroicznej nadziei. Opowiadał
o pewnej wiosce katolickiej w Związku Radzieckim, która mu była bliska. Miała kościół. Ostał się jakimś
cudem. I księdza - żył też jakimś cudem. Ludzie przychodzili w niedziele na Mszę świętą, śpiewali,
świętowali. Chociaż wiedzieli, że za to można pojechać do Kołymy, do gułagu. Że można być skazanym,
wywiezionym, zamordowanym. Ale chodzili do swojego kościoła. W niedziele i święta.
Aż ksiądz umarł. Należało mu się, bo już był bardzo stary. To pochowali go na cmentarzu. I potem
przychodzili do jego grobu - po kolei, pojedynczo - i spowiadali się ze swoich grzechów. Tak jak
dawniej w konfesjonale, tak teraz - na jego grobie.
A do kościoła chodzili w niedziele i święta. Tak jak wtedy, kiedy był. Śpiewali pieśni mszalne -
chociaż Mszy świętej nie było. Modlili się, tak jak wtedy kiedy Msza święta była.
Aż wreszcie władze radzieckie im ten kościół rozebrały. Po prostu zburzyły. Gruz ładowali na
furmanki i wywozili za wioskę, na wysypisko śmieci.
Za furmankami biegały dzieci, dorośli i brali cegły z kościoła. Każdy do swojego domu po jednej
przynajmniej cegle.
A potem w domu w niedziele i święta stawiali cegłę na stole i odprawiali Mszę świętą - bez księdza,
bez Mszy świętej jednak świętowali Mszę świętą. Śpiewali tak, jak śpiewali przedtem w kościele. Modlili
się tak, jak się modlili przedtem w kościele.
I teraz ten kościół odbudowali. Obok kamienia węgielnego postawili cegłę - jedną z tych cegieł, do
której przywiązywali taką wagę. A więc happy end.
I tak, i nie. Bo nie mówimy o tych, którzy zostali wdeptani w błoto, zniszczeni, zabici, którzy umarli
gdzieś, wypędzeni. Mówimy o happy endzie ostatecznym. Ale przecież nie liczymy tych cierpień, które
się stały po drodze.
Ufność nie jest happy end, nadzieja nie jest happy end. To jest tylko przeświadczenie, że to
wszystko nie jest po nic, nie jest przypadkiem, nie jest bez sensu. Że to wszystko jest dopuszczone
przez Boga, który po coś to zamieścił w naszym życiorysie.
* * *
Wychodzę na spacer prawie codziennie. Spotykam się czasem z człowiekiem, który ma psa -
rozmawiamy, nie rozmawiamy, dwa zdania, jedno zdanie albo bez słowa. Nie tak dawno powiedział mi
krótko: "Byłem na pogrzebie swojego znajomego. A myśmy, jego koledzy, stali tak wokół dołu, do
którego spuszczono trumnę, jak nieśmiertelni!" Wstrząsnęła mną ta krótka wypowiedź. Tak trafna. "A
my staliśmy wokół tego grobu jak nieśmiertelni" - czy "wieczni"? Jakoś tak powiedział. Mógłby dodać: A
przecież za tydzień, za miesiąc, za rok, za parę lat, będzie nasze ciało - tak jak jego ciało - spuszczane
do grobu - spocznie w ziemi.
Jeżeli w tej perspektywie nie patrzymy na nasze życie, na wydarzenia z naszego życia, to nic nie
rozumiemy i nie potrafimy nic zrozumieć.
* * *
Ale ta wioska trzymająca się kościoła, ta wioska trzymająca się niedzieli i świąt w kościele ma
jeszcze jeden sens. To nie jest mechaniczne przychodzenie do kościoła, żeby przychodzić do kościoła.
Ale żeby się trzymać! Żeby być na poziomie. Żeby uratować swoje człowieczeństwo. Swoją godność
człowieczą. Swoją wolność. Swoje przekonania. Swoją wiarę. I na to trzeba trzymać się razem.
Na to trzeba się spotykać. W grupie. Żeby się dokonywała komunia w sensie duchowym, łącząca nie
tylko mnie z Bogiem, ale mnie z drugim człowiekiem, który jest obok mnie. Mnie z drugim, z trzecim, z
czwartym, z całą grupą, z całą wsią, z całą społecznością, do której należę. Żeby się trzymać.
Bo się można przestraszyć! I to jest śmierć dla mojej wiary, nadziei i miłości. Strach jest
największym niebezpieczeństwem, największym zagrożeniem nadziei, czyli ufności. I na to trzymamy
się razem. Na to jesteśmy razem w kościele, na to istnieje komunia - wspólnota! Najpierw rodzinna,
potem rodowa, miejska. Potem narodowa.
* * *
Będąc w Moskwie, poszedłem na cmentarz. Na to, żeby odwiedzić grób Wysockiego - barda, poety,
śpiewaka, pieśniarza rosyjskiego. Ale przy okazji zaszedłem do kościółka cmentarnego, wszedłem na
cmentarz. I zobaczyłem rzecz dla mnie zdumiewającą, bo nigdy nie miałem możności przedtem być na
cmentarzu cerkiewnym. To był styczeń. Śnieg, zima. Twarda zima. Na niektórych grobach był rozłożony
obrus - na nim chleb, kiełbasa, samowar. I wokół siedzieli ludzie. Jak mi powiedzieli: rodzina świętuje
albo rocznicę śmierci, albo może imieniny, może inna okazja. Zebrała się rodzina i na grobie spożywają
posiłek wspólnie, razem z tym, który zmarł.
To nie pogaństwo, to nie zabobon. To poczucie wspólnoty. Należymy do siebie. My żyjący i my
nieżyjący tu na ziemi, a żyjący już w wieczności, ale obecni, choć w innym wymiarze. Jesteśmy
wspólnotą. I ta wspólnota niech będzie potwierdzona, uratowana, zatwierdzona, niech będzie
wyartykułowana tym posiłkiem, który spożywamy razem - razem z nim. W jego obecności, w jego
szczególnej obecności, bo tu są jego prochy.
Bo można pęknąć. Nie wytrzymać. Załamać się. Na to wspólnota, żeby się nie załamać, żeby nie
pęknąć, żeby nie pękać.
* * *
Kiedyś, będąc w Ain Karem, w Palestynie, w miejscowości, gdzie Matka Jezusa spotkała się z świętą
Elżbietą, szedłem ulicą z kolegą. Znaleźliśmy się w pobliżu kościoła katolickiego. Naraz słyszę: "To
wejdź do środka, nie bój się, że jesteś w szortach". Wołała kobieta po polsku do dziewczynki, okazało
się - do córki. Zatrzymaliśmy się przy niej i powiedzieliśmy: "My też Polacy. O co chodzi?" "No, ona boi
się wejść, bo w szortach jest, a nie wie, czy wolno do kościoła wchodzić w szortach, czy nie". Od słowa
do słowa przyszły wyznania - "Tak, wyjechałam, jesteśmy tutaj. Tęsknimy za Polską. Ale my z mężem
już nie wierzymy w Boga. My już do synagogi nie chodzimy. My jeszcze w szabat zaświecimy świeczki,
ot tak dla tradycji. Ale w Boga nie wierzymy". Spytałem się: "Dlaczego?" "Gdy dokonał się holocaust,
jeżeli Bóg dopuścił holokaust, to Go nie ma". Ja powiedziałem: "Tylu Izraelitów zginęło, ilu Polaków. I
my chodzimy do kościoła. Nie wszyscy, ale chodzimy. Ale wierzymy. Chcemy wierzyć. Staramy się
wierzyć. Staramy się być wierzącymi chrześcijanami".
Można pęknąć, nie wytrzymać, zbuntować się, podnieść pięść do góry.
I na to wspólnota, na to komunia, na to trzymanie się razem, żeby wytrwać.
Na to zjednoczenie z Jezusem modlącym się w Ogrojcu: "Ojcze, odejmij ode mnie ten kielich, ale
nie moja, ale Twoja wola niech się stanie".
Tak ci wolno się modlić. Tak się należy modlić. Tak się proszę modlić.
Nie każdy będzie miał happy end, choć się modli. Tak jak Jezus też nie miał happy endu - choć się
modlił.
On wie, po co dopuścił na nas to cierpienie! Po co ten rak, po co ta choroba, po co to nieszczęście.
Bo to jest za-da-nie! Dla nas. Do wykonania. Do realizacji.
I taki jest sens nadziei.