Twardoch Szczepan
Twardoch Szczepan
Szczepan Twardoch (ur. 23 grudnia 1979) - śląski
pisarz, z wykształcenia socjolog. Publikował w "śyciu",
"Opcjach", "Frondzie", "Arcanach" i "Strzale" jako
niezależny publicysta. Był redaktorem działu literackiego
dwumiesięcznika "Christianitas". Stały felietonista i
współpracownik "Broni i Amunicji", stały
współpracownik kwartalnika "44 / Czterdzieści i Cztery".
Jego opowiadanie Obłęd rotmistrza von Egern
nominowane było do nagrody Nautilus za rok 2003 i
zajęło w głosowaniu 4. miejsce. Opowiadanie pod
tytułem Rondo zdobyło Nautilusa za najlepsze
opowiadanie roku 2006. Za Epifanię wikarego Trzaski
otrzymał zaś Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej
im. Jerzego śuławskiego w 2008.
Exodus
Agacie, na urodziny
I rzekł Pan: Widząc widziałem utrapienie ludu mojego, który jest w Egipcie, a wołanie ich
słyszałem przed przystawy ich; bom doznał boleści jego. Przetoż zstąpiłem, abym go wybawił z
ręki Egipskiej i wywiódł go z ziemi tej do ziemi dobrej i przestronnej, do ziemi opływającej
mlekiem i miodem, na miejsce Chananejczyka, i Hetejczyka, i Amorejczyka, i Ferezejczyka, i
Hewejczyka, i Jebuzejczyka. A teraz oto krzyk synów Izraelskich przyszedł przed mię: i widziałem
też ich ucisk, którym je Egipczanie uciskają. Przetoż teraz, pójdź, a poślę cię do Faraona, abyś
wywiódł lud mój, syny Izraelskie z Egiptu.
Exodus, 3:7-9
Open your eyes and look within:
Are you satisfied with the life you’re living?
We know where we’re going;
We know where we’re from.
We’re leaving Babylon, y’all!
We’re going to our Fathers land.
Bob Marley, “Exodus”
Plugawy boże poranków, boże rogaty, boże spodów moich powiek. Smak powietrza daje
mi znać, że muszę amputować sobie puchowe ciepło kołdry, by przez cały dzień odczuwać bóle
fantomowe łóżka, od którego oderżnęło mnie ostrze budzika. Gdy otwieram oczy, siedzisz na
mojej piersi. Spycham cię i wlekę się do łazienki. Czekasz na mnie w kryształowym lustrze.
Jestem Pip. Jestem małym, murzyńskim chłopcem, który ze strachu wyskoczył z
wielorybniczej szalupy. Samotność czarnej, wełnistej głowy wśród widnokręgu i pogarda dla
samego siebie – kiedy wyciągali mnie z morza, byłem już szaleńcem. Zostałem drugim
szaleńcem na pokładzie statku, który ścigał Moby Dicka – obwieszczając światu swoje
tchórzostwo, podparłem kapitana Ahaba, który oszalał z brawury.
Jestem Pip. Swoich Ahabów ustawiłem rzędami na półkach w moim nowojorskim
penthouse, stoją tam i pysznią się niemieckimi nazwiskami. Sam nie zapoluję na białego
kaszalota, więc mam swoje książki, moich kapitanów, którzy oszaleli z odwagi i rzucili
wyzwanie całemu światu.
***
Dotknąłem aluminiowego kubka. Przyjemnie parzył skostniałe palce, ciepło przesączało się
przez rękawiczki. Upiłem trochę, kawa była wstrętna jak wczoraj i przedwczoraj. I taka sama
będzie jutro. Sąsiedzi z namiotu mieli kawę z paczek, jej zapach wsączał się pod folię naszego
schronienia. Zwykła, rozpuszczalna nescafe, którą kiedyś gardziłem, wybierając espresso.
Maleńkie filiżanki z grubej porcelany, w nich esencja kawy, gorący, gęsty płyn. Na spodku
złożona papierowa serwetka i dodawana do kawy firmowa czekoladka. Na stole popielniczka, w
wycięciu ulatujący w powietrze w smużce dymu marlboro light. Gazeta, albo książka – jakaś
przeciętna powieść, czytana z przyjemnością, acz bez koncentracji. Niezbyt wygodne krzesło w
kawiarni, godzina trzynasta, może wpół do trzeciej. Kwadrans wytchnienia od pracy, bieganiny –
ż
ycia, po prostu. Po kawie jeszcze szklanka wody mineralnej, gazowanej, z cytryną i lodem,
dziękuję, kartą, do widzenia.
Ś
wiat, który miał trwać wiecznie – braliśmy przecież kredyty, wpłacaliśmy pieniądze na
fundusze emerytalne, odkładaliśmy wymarzone wakacje na później, aż dzieci podrosną,
planowaliśmy, że za dziesięć lat kupimy nowy dom. Świat który miał trwać wiecznie, a umarł w
tydzień, tak zwyczajnie i nieodwracalnie.
Kiedy myśleliśmy o końcu tego świata, wydawało nam się, że jeżeli ma się kończyć (o
czym nikt nie myślał poważnie), to musi skończyć się wielkim uderzeniem. Musiał zadrżeć w
posadach. Powiedzmy – wielka światowa wojna, ładunki nuklearne śmigające po niebie tam i z
powrotem. Albo kometa. Albo wybuch wulkanu w Yellowstone. A potem, pustynia z Mad Maxa.
Tymczasem, świat się skończył, a w Paryżu ludzi dalej chodzą do kawiarń. W Londynie Marek
dalej programuje komputery i w BBC wygląda newsów o swojej ex-ojczyźnie. W Australii
Monika pracuje w firmie projektowej – a już, już miała wracać, planowaliśmy – tak, wszystko
planowaliśmy – planowaliśmy powitalną imprezę. W Nowym Jorku na Manhattanie pewnie nic
się nie zmieniło. Byłem tam dwa lata temu, służbowo, na targach, chodziłem po ulicach, które
pewnie teraz wyglądają tak samo. Ten sam Hindus rano wyłazi na ulicę i pcha stalowo-srebrny
wózek z hot-dogami. Albo znalazł lepszą pracę i sprzedaje dietetyczne kanapki w Subwayu.
Gruby Pete, z którym dopinałem spory kontrakt na prawa do kilkunastu nudnych książek o
marketingu, Pete Amerykanin – z wielkim samochodem, wielkim brzuchem i grubą żoną, rano
wstaje w swoim domu w New Jersey, wsiada do swojego SUVa i jedzie półtorej godziny do
pracy, tam wita się ze znajomymi swoim szerokim uśmiechem “hello everybody”, a wszyscy
odpowiadają chóralnie przeciągłym “hi, Pete!”. Może nawet myśli o nas czasem – ciekawe, co
się dzieje z tymi miłymi ludźmi z Polski, z którymi kiedyś robiliśmy biznes? Może ktoś go pyta –
“hej, Pete, ty kiedyś podpisywałeś parę kontraktów z Polakami, masz jakieś wieści od nich” – a
on kręci głową i ku własnemu zaskoczeniu – to miłe zaskoczenie – odkrywa, że jest nawet trochę
smutny. A wieczorem, oglądając newsy w NBC podskakuje podniecony na kanapie i woła żonę –
“hej, Lucy, patrz – Gliwice pokazują. Byłem tam, zanim to wszystko się zaczęło, o, o, poznaję tę
ulicę, byliśmy tam z ludźmi z Jarczynski Press”. Lucy odwraca się od komputera (właśnie pisze
maila do mamy, która mieszka w Nebrasce) i patrzy na swojego męża, nawet z podziwem –
jednak jej Peter trochę wyrasta ponad przeciętność. Na przykład, kiedyś był w Polsce i w Rosji
też był. Ma znajomych, którzy pewnie teraz nie żyją, albo są uchodźcami.
Woooow. Miesiąc później, na kolacji, Lucy postanawia dowartościować męża i w rodzinnej
dyskusji o polityce zagranicznej ustawia go w roli eksperta – Pete się zna, bo Pete zna Europę
Wschodnią, bywał tam nie raz, miał znajomych Polaków – byli nawet kiedyś u nas w domu, tak,
bardzo mili ludzie, sporo od nas kupowali, tak, nie, nie wiemy co się z nimi teraz dzieje.
Pete wam powie o co tam chodzi, dlaczego uciekają. Pete robi dobrą minę do złej gry i
bełkocze coś bez sensu, bo nie ma zielonego pojęcia o tym, co się u nas dzieje. Teściowa uznaje
ż
e jest zbyt głupia i patrzy na Pete’a z podziwem, teść i tak uważa, że Pete jest idiotą i bełkot,
który Pete z siebie wyciska to potwierdza. Z ustawionego obok kominka wózka inwalidzkiego
odzywa się dziadek James, i z namaszczeniem wygłasza swoje nieśmiertelne “a jak ja byłem w
Europie na wojnie…” ale nikt go nie słucha, bo co może mieć ciekawego do powiedzenia
pensjonariusz domu starców?
A może, Pete, leżysz teraz w szpitalu, nie pracujesz w Tylmann Publishing., bo tłuszcz,
który tak malowniczo odkładał ci się na podgardlu, w końcu zapchał żyły i teraz Lucy siedzi przy
twoim łóżku i patrzy na świecące trójkąty ekg, podskakujące na monitorze. W tak młodym
wieku, Pete? Pamiętasz, jak żartowaliśmy, na firmowym bankiecie w Bottino (to ta mała
restauracja na West Endzie) z naszej tuszy? Licytowaliśmy się przekornie, kto więcej przybrał na
wadze, robiąc wrażenie na dwóch szczebioczących, maleńkich Japonkach, na które obaj chyba
mieliśmy ochotę. Mnie powstrzymała myśl o żonie, ciebie to nigdy nie powstrzymywało,
przynajmniej tak twierdziłeś kiedyś w Warszawie, pamiętasz? Ale wtedy Japonki zwędził nam
twój kolega, ten, który nauczył się wulgarnych toastów po rosyjsku, pił gin z kieliszków do
wódki i wznosił okrzyki “szczo by diengi byli, a chuj stajał”, czym wyraźnie imponował
sepleniącym po angielsku kobietkom. Przestaliśmy się wtedy klepać nawzajem po brzuchach.
Powiedziałeś mi potem przy barze, kiedy upiłeś się zupełnie, że cholernie wstydzisz się swojej
tuszy – fakt, byłeś grubszy ode mnie, poza tym brzydko utyłeś, wielki połeć sadła zwieszał ci się
od uszu, tworząc wielką poduchę, na której spoczywała wystająca broda. Mówiłeś, że nie możesz
znieść wzroku twojej Lucy, kiedy patrzy na twojego brata, który wygląda jak z reklam bielizny
Calvina Kleina, pamiętasz? Zazdrościłbyś mi teraz.
Zgubiłem brzuch w obozie – z nudów, zacząłem nawet chodzić na prowizoryczną siłownię,
zjednoczony w nieszczęściu z warszawskimi dresiarzami. Zniknęły zwały tłuszczu z pośladków,
talii i ud – okazało się, że nogi mam nawet ładnie umięśnione, pewnie od tego, że przez dziesięć
lat musiały dźwigać taki ciężar. Ale nie martw się, Pete, nie wyglądam dobrze. No i dawno
skończył mi się ten zapach Hugo Bossa – twoja żona pochwaliła moją wodę kolońską, gdy już
wychodziliśmy po tej nudnej kolacji u was. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale dostrzegłem wtedy,
w jej oczach, kobietę – schowaną w obszernym przebraniu amerykańskiej housewife. Nie jest
taka zła, ta twoja Lucy, Pete. A może już się z nią rozwiodłeś, co? Wy się zawsze rozwodzicie,
prawda, Pete?
Ja dalej jestem tutaj, z moją Anetą. Spotkaliśmy cię kiedyś przypadkiem w klubie w
Gliwicach. Przyjmował cię u nas prezes, ja miałem wolne, i akurat szef zabrał cię na tę samą
imprezę. Na pewno pamiętasz moją żonę, w obcisłej bluzeczce z dekoltem i krótkiej spódnicy –
w zasadzie tylko się przywitaliśmy, ja bawiłem się z przyjaciółmi, ty siedziałeś przy stoliku z
szefem, ale widziałem, że patrzysz, jak tańczymy, jak razem pijemy wódkę, ja, Marek, (ten, co
teraz jest w Londynie), Piotrek i Marcin i nasze kobiety, wszystkie piękne, szczupłe, seksowne –
widziałem, jak nam zazdrościsz, dziwiąc się, że w prowincjonalnym mieście tego zapadłego
kraju w Europie są takie kluby, w których dobrze ubrani, uśmiechnięci chłopcy tańczą z
pięknymi dziewczynami.
Tak, to prawda, Pete. śyliśmy pełnią życia naszej cywilizacji, korzystaliśmy z jej
wszystkich dobrodziejstw. Ale nie ma już czego zazdrościć. Wyglądamy teraz wszyscy jak ci,
których widujesz w telewizji, Pete. Nie nosimy już modnych, jasnych spodni, włoskich
mokasynów na gołą stopę i do pępka rozpiętych, kolorowych koszul z krótkim rękawem. Nasze
dziewczyny nie zakładają bielizny Triumpha i nawet, kiedy jest okazja, nie wkładają pończoch.
Mamy na sobie mieszaninę szarych dresów z pomocy i tego co udało nam się wynieść z domów.
Aneta i ja uratowaliśmy część naszego ekwipunku z górskich wypraw – ciągle mamy
nieprzemakalne kurtki, polary i buty z goretexu, a resztki naszego dobytku nosimy we
wspinaczkowych plecakach. Śpiwory, w których spaliśmy na grenlandzkim lodowcu, ktoś nam
ukradł, więc przykrywamy się już tylko kocami, Pete. Tutaj nikt nie przejmuje się wyglądem.
Ani zapachem.
Nigdy nie rozumiałeś naszego życia, prawda? Niczego nie potrafiłeś pojąć, Pete. Najpierw
wydawaliśmy ci się radykalni, buntowniczy – po twoich pierwszych odwiedzinach u nas, kiedy
na firmowym bankiecie, bełkotliwą, pijacką angielszczyzną wygłosiłem anty-rządową tyradę.
Widziałeś jak się bawimy, jak pijemy – a potem, zdziwiony, patrzyłeś, jak idziemy do kościoła.
Wydawaliśmy Ci się kimś podobnym do twoich rodziców, myślałeś, że jesteśmy spóźnionymi
hippisami – ze względu na nasze polityczne zaangażowanie, którego wektora nie potrafiłeś
rozpoznać, a które odróżniało nas od naszych obojętnych równolatków z USA. Gdy zrozumiałeś,
ż
e na ścianie zamiast plakatu Che Guevary powiesilibyśmy raczej portret Pinocheta, doznałeś
poznawczego dysonansu. Całe twoje demokratyczne, nowojorskie doświadczenie wołało, że
masz do czynienia z polską wersją skrajnych republikanów, bigotów, religijnych, jakby
powiedziała twoja żydowska mama, faszystów. Tymczasem, nijak nie wyglądaliśmy na
rednecków. Nasze dziewczyny bardziej przypominały ci paryżanki, na których elegancję i
wdzięk popatrywałeś przestraszony, niż przygłupie blondynki z Alabamy, które przyjeżdżały do
twojego miasta w poszukiwaniu szczęścia i były w nim bardziej obce niż Rosjanie i Latynosi,
którzy wszędzie czują się jak u siebie.
Chciałbym mu to wszystko powiedzieć. Mam nawet gdzieś jego numer, zapisany w
telefonie komórkowym, który dawno przestał działać. Ale czym byłby dla niego taki telefon, z
drugiej strony telewizyjnego ekranu? Zapytałby pewnie, czy może nam jakoś pomóc.
Tak, Pete, możesz. Chcemy po prostu wrócić do naszego świata. Przywróć go nam.
W Londynie poznałem pewnego nowojorskiego Irlandczyka, na oko w moim wieku.
Spotkałem się z nim potem znowu w NY, na targach, rozmawialiśmy może pół godziny.
Przypomniałem sobie wtedy, jak, wiele lat temu, poszedłem do kolegi zobaczyć na czym polega
IRC. W domu stało jeszcze wtedy stare 386, a kumpel miał nowe, lśniące pentium i modem. To
był chyba mój pierwszy kontakt z internetem (przez pierwsze klasy liceum nie miałem nawet
swojego adresu e-mail, potrafisz to sobie wyobrazić? Teraz znowu nie mam.), ale nie w tym
rzecz. Chciałem sprawdzić na żywo swoją znajomość angielskiego, nigdy nie dane mi jeszcze
było rozmawiać po angielsku z native speaker. Wszedłem więc na jakiś anglojęzyczny kanał i
zacząłem rozmowę z trzydziestoletnim Anglikiem. Było to dla mnie jak lądowanie na księżycu,
jak odkrycie życia na Marsie, jak kontakt z obcą cywilizacją.
Człowiek z innego kraju zawsze był dla mnie czymś paraliżująco odległym, Czechów
wyobrażałam sobie jako jakiś egoztycznych mieszkańców Andamnanów, zaś Francuz, Norweg
czy Amerykanin byli dla mnie już kimś z innej planety. Z trudem byłem w stanie uznać, że
przeżywamy te same emocje, kierujemy się podobnymi gustami, nie wierzyłem, że kiedy Francuz
mówi dziewczynie, że ją kocha, to ma na myśli z grubsza to samo, co ja w takim momencie.
Pierwsza prawdziwa, długa rozmowa z cudzoziemcem była jak odkrycie nowego lądu. Gadając
przy kieliszku wina z moim nowojorskim rówieśnikiem – pamiętam twój śmieszny, irlandzki
akcent i irlandzkie imię, Sean – zdałem sobie sprawę, że jesteśmy tacy sami. śadnego odkrycia
nie było. Moje lądowanie na księżycu, na Marsie, moje odkrycie Ameryki było blagą –
przepraszamy, ale to nie Ameryka, to Pcim. śyliśmy w tym samym świecie. Jasne, szczegóły
były różne, ty miałeś mortydż na hałs, ja kredyt na mieszkanie, ty miałeś “maj gerlfrend”, ja
miałem żonę (you haven’t lived with your fiancé in one apartment before a wedding? why? how
come that you are able to live together now? weren’t you afraid that you don’t fit to each other?
didn’t you want to try it – you know, living together – first? – pytaleś, zdziwiony) – jasne,
szczegóły były inne. Ale żyliśmy w jednym świecie.
Rozmawialiśmy o tych samych filmach i książkach, nosiliśmy takie same jeansy, w soboty
chodziliśmy potańczyć do klubów, razem patrzyliśmy w telewizji na Mickey Mouse i na
uchodźców w Kosowie. Martwiliśmy się tym samym, marzyliśmy o tym samym, po tej samej
stronie ekranu.
ś
yliśmy w tym samym świecie, Pete – Sean, ty i ja. I nas z niego wyrzucono, a ja
wolałbym, żeby to Ciebie wyrzucono. Jak w tym katastroficznym filmie, w którym uciekinierzy
ze skutego nowym lodowcem USA masowo przekraczają granicę Meksyku, a tamtejszy rząd
organizuje dla nich obozy uchodźców. Wcale nie cieszyłbym się z upokorzenia imperium,
którym jest Twój kraj. Lubię was i szanuję. Po prostu, wolałbym zafrasowany siedzieć po tej
stronie ekranu, po której ty się znajdujesz, Pete. Myślę, że bylibyśmy bardziej empatyczni, niż ty
- z powodu środkowo-europejskiej mentalności i doświadczeń historycznych, które w swoich
opowiadaniach przekazali nam rodzice i dziadkowie, a o których nie mieli pojęcia twoi
przodkowie, żyjący w pięknych czasach skrzydlatych samochodów, rock-and-rolla i
amerykańskiego snu. Dla was, Pete, brudni ludzie w szarych dresach, uciekający przed kimś
dokądś, to zawsze ktoś po drugiej stronie ekranu, nie potraficie wyobrazić sobie siebie w takiej
sytuacji. Ja bym potrafił. Nasz prezydent, wygłosiłby przemowę, solidaryzując się z tragedią
narodu amerykańskiego i przypominając o naszych rodakach, o tych, Pete, którzy czyszczą wasze
kible, wdychają wasz azbest i niańczą wasze bachory. Odwołałby się do naszych doświadczeń
historycznych, o tym, że my, naród ze środka Europy, tak ciężko doświadczony przez historię,
szczególnie dobrze dostrzegamy dramatyzm sytuacji, w jakiej się znajdujecie. Tak,
dostrzegalibyśmy.
Ale mielibyśmy to w dupie, tak samo jak mieliśmy w dupie tragedię tysięcy uchodźców w
Jugosławii i jak ty masz w dupie nas. Trudno mieć do kogoś o to pretensje, kilometry zabijają
współczucie. Dwieście lat temu jeden człowiek we Francji pytał, czy dla dużej sumy
wydalibyście wyrok śmierci na niewinnego chińskiego mandaryna. Świat od tego czasu zmalał,
ale dla miłości bliźniego wszędzie jest daleko, kamery cnn nie zmniejszają tego dystansu.
Do tej pory zawsze przedstawiano to jako kwestię geopolityczną. Mówiono: mój drogi,
miałeś pecha urodzić się w nieodpowiednim czasie, w miejscu, które od wieków służy jako pole
bitwy między wschodem a zachodem, dlatego tak się składa, że masz pół godziny na spakowanie
bagażu ręcznego, po dziesięć kilogramów na osobę, i opuszczenie tego domu. Klucze należy
pozostawić w drzwiach. Coś przynajmniej tłumaczyło pecha naszych przodków. Chociaż to było
tylko zaklęcie, magiczne słowo – geopolityka. Wydaje mi się, że tak było nawet lepiej. Zawsze
można było znaleźć pocieszenie w ideologii, zawsze można było walczyć, albo nawet umrzeć dla
ojczyzny, tej czy innej. Zawsze można było winić kogoś, Niemców, Rosjan, Zachód, Wschód,
demokrację, brak demokracji, cokolwiek. Było kogo nienawidzić, było nawet do kogo strzelać. A
kiedy to po prostu ślepy traf zdecydował, że to wylazło akurat u nas, można już tylko tępo gapić
się w rozmoczone, rozdeptane błoto, w jakie zamieniła się dawno podłoga w namiocie. Podnoszę
oczy i napotykam spojrzenie mojej żony, która siedzi na pryczy naprzeciwko. Nie musimy
mówić sobie o smutku. Smutek to wszystko, co czujemy. śal za życiem, które wyparowało,
zniknęło za nami. śal za mieszkaniem, które dopiero zaczęliśmy remontować. śal za
samochodem, który tak lubiliśmy. śal za kręgielnią, na którą chodziliśmy w soboty. śal za
kotem, którego zostawiliśmy w pustym mieszkaniu. Leżał na parapecie w oknie, przekonany, że
wrócimy, jak zwykle. Smutek to uczucie bezradności wobec straty – jeżeli możesz coś zrobić,
możesz walczyć, wtedy czujesz gniew. Smutek to myśl o przyszłości, która nijak nie chce się
nam ukazać – zgubliśmy po drodze naszą przyszłość – dzieci, które właśnie chcieliśmy mieć,
Anety karierę na politechnice, moją pierwszą książkę. Zgubiliśmy po drodze całe proste,
prowincjonalne życie klasy średniej. śycie w mieszkaniach ze ścianami zastawionymi książkami,
ż
ycie spędzane na poszukiwaniu małych, niedrogich luksusów, życie, na solidnym fundamencie
religii i tradycji. Chcieliśmy być prawdziwymi burgeois, a historia zdawała się mówić – tak, oto
po raz pierwszy od niepamiętnych czasów możecie sobie wieść takie życie.
Od was tylko zależy, czy znajdziecie dobrą proporcję między konsumowaniem dóbr
materialnych, a transcendencją – i, na Boga, znaleźliśmy, gniotąc kolana o marmur posadzek,
gnąc kark przed Najświętszym Sakramentem. Nasze miejsce na planecie Ziemia było chyba
ostatnim miejscem, gdzie można było być burgeois – bez anachronizmu, na miarę swoich
czasów, bo jednocześnie byliśmy tacy nowocześni, otoczeni technologią, przemawiającą do nas z
ekranów naszych komputerów, z wyświetlaczy automatycznej klimatyzacji i nawigacji gps w
samochodzie, z komórek i palmtopów, a jednocześnie - organicznie konserwatywni (tego właśnie
nie potrafiłeś zrozumieć Pete, prawda?). Nie byliśmy sfrustrowani, bo świat dawał nam to, czego
od niego chcieliśmy. Nasz kraj nie pchał się zbytnio w wyścigu europejskiej awangardy, a my
również, czuliśmy się władni go powstrzymać, gdyby nagle zapragnął dołączyć do plugawego
towarzystwa eutanazyjnych, aborcyjnych i pedalskich rajów na zachodzie. Nie byliśmy ani
biedni, ani bogaci, ani na szczycie, ani dnie – byliśmy tam, gdzie chcieliśmy być, Pete.
Kiedy już wiedzieliśmy, co się stanie, zza łez patrzyliśmy na ściany naszych domów jak na
ś
ciany nieistniejące. Otwieraliśmy kredensy pełne talerzy – nowoczesna, kwadratowa zastawa,
tutaj rosenthal, zielony w kwiatuszki, po prababci, piękny, na dwanaście osób, ale brakuje
filiżanek i spodeczków do kawy, które może uda się kiedyś dokupić, na allegro, albo na jakiejś
giełdzie, tutaj codzienne kubki i talerzyki z porcelitu, wesoło zielone i żółte.
Patrzyliśmy na przedmioty, których niewielka wartość materialna nie miała dla nas
znaczenia, bo były elementami pulchnego i wygodnego kokonu, który budowaliśmy dookoła
siebie, były dla nas drogocenne, cenniejsze od złota, bo były nasze. Siedzieliśmy z Anetą przed
otwartym kredensem, wpatrując się w zastawę stołową. Nasze własne talerze nagle pozbawione
zostały formy. Nie były już talerzami, zastawą, której możemy użyć przy różnych okazjach – na
rosenthalu podać rosół i roladę z kluskami na rodzinnym, śląskim obiedzie, na nowoczesnych
talerzach pesto na bazylii i oliwie, a na porcelitowych dwie kanapki z serkiem topionym. Nie
będzie już żadnej z tych okazji, a naszą szafę wypełniały pozbawione znaczenia kawałki
wypalonej glinki, uformowane w określony sposób, ale pozbawione nagle sensu, przeznaczenia –
nasz świat, pieczołowicie ułożony na półkach, w kredensach, w szafach nagle pozbawiony został
swojej teleologii, a razem z celowością zniknęła forma. Otaczały nas dziwaczne, puste
przedmioty.
Chcieliśmy ostatni raz ten świat ożywić. Zrobiliśmy więc ostatnią imprezę, jak węgierska
burżuazja w 1944 roku, przed nadejściem Sowietów.
Zamrażalnik wypełniły butelki wódki – absoluta, finlandii i bolsa – zabrane za darmo z
supermarketu. W lodówce butelki wina. Na kredensie po raz ostatni stanęły miski z ociekającą
oliwą sałatką grecką, w piekarniku skwierczał cicho karczek, a ja po raz pierwszy i ostatni
polerowałem kieliszki. Wielkie, pękate, do czerwonego wina, mniejsze do białego – i cała
kompania kieliszków do wódki, w karnym dwuszeregu na tacy. Potem przyszliście, w imię
przyjaźni, rozumiejąc bez słów nasze intencje. I bez słów się obyło, nikt nie wspomniał nawet o
tym, co – jak już doskonale wiedzieliśmy – nieuchronnie miało nadejść. Po raz ostatni
pokłóciliśmy się o muzykę. Wódka zapiekła nas w przełyki – po raz ostatni kieliszek do ust,
zamoczyć wargi w mroźnym, oleistym płynie, po czym odrzucić głowę do tyłu, pozwalając
ogniowi rozlać się w ustach i w gardle. Krzyk i śmiech – i nasze kobiety, jak na ostatnim balu na
statku, w swoich najlepszych bluzkach, malowały się o wielu dłużej niż zwykle.
W powietrzu, obok muzyki, drga przyjaźń – wiemy, że po raz ostatni, bo, chociaż wiele
prób przetrwała, tej próby nasza przyjaźń nie przetrwa. Los nas rozerwie i rozrzuci, wiemy to
dobrze – zwierzęta się nie przyjaźnią, a staniemy się jak zwierzęta, pędzone na południe
starożytnymi traktami. Tak obwieszczają dekrety o ewakuacji. Ale jeszcze nie dziś. Jeszcze
dzisiaj nasza przyjaźń żyje – obejmujemy się w tańcu, pijani, w powietrzu szarym od dymu z
papierosów. Zmęczeni, leżymy razem na dywanie, promieniście, z głowami na poduszkach i
palimy nargile. Chłodny dym o aromacie jabłek i bananów wypuszczamy pod sufit w ogromnych
chmurach, białych i nieprzejrzystych i uspokojeni, zapominamy o świecie na zewnątrz. A potem
jeszcze puszczamy rzewną piosenkę i kiwamy się na parkiecie, zawodząc razem z wokalistą.
Pierwszy nie wytrzymuje Maciek, zamiast słów z ust wydobywa mu się szloch, rzeczywisty żal
zmieszany z pijaną wrażliwością udziela się nam wszystkim i płaczemy. Płaczemy, dopijając
resztę wódki, płaczemy bo jesteśmy rozpieszczonymi mięczakami, przywiązanymi do tego,
czego nawet nie nazywaliśmy “naszym stylem życia”, bo było dla nas takie oczywiste. Nie
chcemy żyć w świecie, w którym już za parę dni niezawodnie musimy się znaleźć, jesteśmy
rozwydrzeni i wymagający.
Chętnie odrywaliśmy się od naszego świata – wyjeżdżaliśmy w dzicz, w góry, do Azji, na
Syberię, do Afryki, na dwa tygodnie, miesiąc, trzy miesiące, po to tylko, aby po powrocie na
nowo smakować zimne piwo w knajpie, sycić oczy błyszczącą posadzką supermarketu i
poświęcić kwadrans na wybór wina do obiadu. Nasze ucieczki miały tylko dodać pikanterii
naszemu zmysłowemu romansowi z komórkami, laptopami, swetrami z resereved, półbucikami z
koźlęcej skóry od gino rossi, które kupowaliśmy, mimo, że były dla nas ze trzy razy za drogie – a
może właśnie dlatego, dla samej przyjemności myślenia o wsuwanych półbutach za osiem stów.
A teraz nagle ta kochanka-Lewiatan, dobrotliwy potwór którego członki składały się ze sklepów,
butików, supermarketów, sprzedawców i dealerów, aukcji internetowych i bankowości
elektronicznej, limitu na kartach kredytowych i telefonów pre-paid, nasza zmysłowa pani, miała
po prostu odejść. Nie zostawialiśmy jej już na tydzień, aby wrócić i na nowo kosztować rozkoszy
w jej objęciach – raczej, to ona leżała martwa, a my odchodziliśmy. W pustkę.
Na drugi dzień poranek nie był już tym cudnym porankiem po zabawie, kiedy razem lecząc
kaca siedzieliśmy do późnego popołudnia nad śniadaniem przy stole w kuchni, racząc się
maślanką, żartami i leniwą rozmową. Przeszłość tego ranka stawała się już coraz bardziej
wyblakła, wszyscy spakowali szybko rzeczy – uścisnęliśmy się po raz ostatni i przyjaźń odeszła,
zostały tylko gigabajty zdjęć i wspomnienia.
Mógłbym powiedzieć teraz, nostalgicznie – cóż się z wami teraz dzieje, ówcześni
przyjaciele? O Marku wiemy, udało mu się, jest znowu człowiekiem, mieszka w Londynie, ma
pracę – a reszta? Reszta pewnie siedzi gdzieś, jak my, w nylonowym namiocie na twardej pryczy.
Wielu z was pewnie nie żyje, ktoś podobno porwał się na własne życie, inni umarli od chorób,
inni od bezsensu. Mógłbym powiedzieć – ale łgałbym. Nic mnie to nie obchodzi, co się z wami
dzieje, obchodzi mnie tylko, to, jak znowu zacząć żyć. Wiedziałem to już wtedy.
Poszliśmy więc rano do kościoła. Minęliśmy farę, z której stary proboszcz i dwóch
wikarych wynosili bez sensu niepotrzebne rzeczy, upychając je do podstawionego Bóg wie skąd
dostawczego samochodu. Nie spojrzeli na nas, pochłonięci ratowaniem tego, co do tej pory
stanowiło tylko spokojne tło ich życia, a nagle, przez swoje zaprzeczenie, wyszło na plan
pierwszy. Kościół był otwarty. Wiatr, który od pięćdziesięciu lat nie miał okazji pohulać pod
pokrytym freskami sklepieniem, teraz odbijał sobie pół wieku absencji i po całej nawie rozrzucił
nuty, które organista niedbale odłożył na poręczy chóru. Przeciąg radośnie trzaskał drzwiami,
które nie chciały się zamknąć i po każdym trzaśnięciu, po chwili, otwierały się powoli, jęcząc o
oliwę do zawiasów. W prezbiterium księżowska gospodyni szorowała posadzkę. Tak, jak gdyby
nic się nie stało – wiadro z parującą wodą, stara, zgięta wiekiem kobieta klęczy i oddaje cześć
Panu Jezusowi szorując ponure lastryko wielką szczotą, którą raz po raz zanurza w wodzie.
Podniosła wzrok gdy weszliśmy, chwilę patrzyła na nas, po czym wróciła do swojej pracy.
Zgiąłem kolana przed Najświętszym Sakramentem, pokłoniłem się Panu, w którym chciałem
odnaleźć nadzieję, gdy podniosłem głowę, wieczna lampka przy tabernakulum, zgasła.
Gospodyni, przesuwając swoje wiadro, przez przypadek wyszarpnęła kabel z gniazdka. Wetknęła
wtyczkę zaraz z powrotem i lampka zaraz rozżarzyła się czerwienią. Uklęknąłem w ławce – a
Pan powiedział do mnie: sprzedaj wszystko co masz i rozdaj ubogim. Pomyślałem sobie, że
gdybym był prawdziwym chrześcijaninem, klęczałbym tutaj i dziękował Panu, że zabiera mi
wszystko, aby lżej było mi wspinać się ku niemu. Ale do tego trzeba by twardziela, a ja jestem
rozleniwionym mięczakiem, któremu chrześcijaństwo dobrze smakuje tylko wtedy, gdy poparte
jest kieliszkiem chabilis, (byle tylko wino miało właściwą temperaturę!) i paroma kawałkami sera
pleśniowego. Dobrego sera pleśniowego, dodajmy.
Pochyliłem więc twardy kark i prosiłem Pana o łaskę.
Dwa dni później człapaliśmy po czeskiej autostradzie, noga za nogą, w długim sznurze
uchodźców.
Och, było tak pięknie. Ta nasza belle epoque – która stała się belle tylko dlatego, że już się
skończyła. Pamiętacie? Gdy trwała, wcale nie było tak pięknie. Wyszarpywaliśmy z niej to
piękno, ale przecież otwierając rano oczy, nie myślałem – “ach, cóż za szczęście, żyć w tak
pięknych czasach”. Kiedy jeszcze czytałem książki – “Wtedy”, jak to się teraz mówi, “Wtedy” –
czytałem również miażdżącą charakterystykę przedwojennej Rzeczypospolitej, pióra Cata -
Mackiewicza. Całe bagno, w jakim tkwiła ówczesna Polska, do złudzenia przypominało to bagno
w którym żyliśmy sami. To piękne bagno, bagno moich marzeń, do którego chciałbym powrócić,
o którym śnię, bagno, w którym chciałbym się znowu zanurzyć – pewnie po jakimś czasie
poczułbym znowu obrzydzenie – ale żyłbym, żyłbym! Tutaj, teraz, ciągle ktoś mówi o Wtedy.
Wtedy było pięknie. Wtedy to było życie. Wtedy to była kawa.
Wtedy to były sklepy. Ciekawe, jak teraz wygląda mój dom – wtedy miałem piękny dom
pod Radzyminem. A ja mieszkanie w bloku na Wilanowie – wtedy to było warte jakieś pół
miliona. Ech, wtedy to się jadło. Obok mieszkają, Bóg raczy wiedzieć czemu, ludzie spod
Zielonej Góry. Z popegieerowskiej wsi. Ukradli nam kiedyś jedzenie – myślę o ich życiu, tak
drastycznie różnym od naszego, że ewakuacja i obóz mogą się wydawać logiczną kontynuacją
ż
ycia Wtedy. A jednak nawet oni w samych superlatywach mówią o czasach, w których istniał
ś
wiat. Wspominają supermarkety, do których nie mogli pójść na zakupy, bo nie mieli za co,
piękne samochody, których nie posiadali, piękne domy, które oglądali z daleka, piękne kobiety,
które mijali na ulicach. Wreszcie z patriotyczną nostalgią wspominają Polską, którą wtedy mieli
w dupie. Tymczasem, ja pamiętam.
Wcale nie było pięknie. Nasz konsumpcjonizm (ach, cóż za słowo, fanfary i czerwony
dywan, każdy publicysta, który go używał z łamów swojego tekstu wyłaniał się w glorii, odziany
w habit świętego Franciszka lub szmaciane ciuszki Dalaj Lamy, a nagłówki i ilustracje padały mu
do stóp, całując je w poszukiwaniu stygmatów), powściągany nieco surowym spojrzeniem figury
Chrystusa, tkwiącej wysoko na filarze w głównej nawie katedry – podnosiłem do niej wzrok, gdy
chciałem skupić się na modlitwie – nasz konsumpcjonizm (fanfary!) i tak miał zgrzebny,
prowincjonalny wymiar. Nasz luksus do prawdziwego luksusu miał się jak hyundai do
merecedesa es klasy. Ale przecież nie w tym rzecz.
Nie było pięknie, bo żyliśmy w kraju, rządzonym przez idiotów reprezentujących idiotów –
III RP była prawdziwą demokracją – rządzili głupcy i łajdacy, wybierani przez nieprzebrane
rzesze głupców i łajdaków. śyliśmy, klnąc na banki, w których kredyt może dostać tylko ten,
który go nie potrzebuje. Na urzędy skarbowe, które zabierają nam większość tego, co zarobimy.
Na nepotyzm, który nie pozwala tym, pozbawionym koneksji, “zaczepić się” – jak mówilismy –
gdzieś w urzędzie. Na nepotyzm klęliśmy wszyscy, nie wyłączając tych, którym stary załatwił
doktorat na uczelni, aplikację radcowską czy posadę w ministerstwie. W zasadzie dopiero teraz
rozumiem, że dzięki temu, nasz świat był ciągle ludzki – nepotyzm to przecież nic innego jak
miłość ojca do syna, znajdująca przesadny upust. Pomstowaliśmy na skurwieli, którzy władali
wtedy naszym krajem – ach, gdzie jesteście teraz, włodarze naszych podatków? Czy uciekliście
rządowymi samolotami, czy zdechliście, wyrzygując żołądki na mahoniowe blaty biurek, czy,
pozbawieni wszystkiego, człapaliście na południe, tak jak my? Czy któryś z was siedzi teraz i
wspomina – tak jak ja – świat, który zdechł w kilka dni? Wspominacie może świat limuzyn z
jasną, skórzaną tapicerką i ciemnymi szybami, świat dyskretnego szurania skórzanych podeszew
na marmurach, skrzypnięć ciężkich drzwi i zaaferowanych spojrzeń tkaczy w garniturach od
Zegny, snujących złożone intrygi, świat ponad wiadomościami w tvp, ponad konfliktem dla
plebsu, świat byłego solidarnościowca w czułym uścisku z byłym komuchem, liberała
bratającego się z etatystą, katolika z antyklerykałem, narodowca, syna ofiary UB z śydem,
synem ubeka, w sekretnym, ezoterycznym wtajemniczeniu tych, którzy wiedzą.
Ci, którzy żyjecie – czy biedujecie teraz na Greenpoincie, szukając zaczepienia w
organizacjach polonijnych, czy może żyjecie z procentów, wygrzewając się na riwierze? Czy
może zgniliście, wsiąkając w wygarbowane pory skórzanych obić foteli za lotniskami biurek, czy
zagotowaliście się w jaccuzi, razem z kurwami z najwyższej półki, które razem z wami witały
koniec świata i pierwszy raz nie patrzyły na was jak na bankomaty, którym bierze się do buzi,
zamiast wsadzić kartę? Nie potrafię pozbyć się nienawiści, kiedy myślę o was, skurwysyny, a
jednak, przecież wasze smsy, krążące po narodzie jak grepsy z reklamy, wasza „chwała naszym
kolegom” to właśnie wasze ludzkie, lepsze oblicze. Ktoś, kto ma kumpli, kto ma przyjaciół,
którym jest wierny i lojalny – nie przestaje być skurwysynem, któremu należy się pluton
egzekucyjny albo stanowcza pętla szubienicy, ale jest jeszcze człowiekiem. Kiedy myślałem o
tym, że spotykacie kumpli ze studiów i wciągacie ich do ministerstw, a potem w swoich
luksusowych mieszkaniach wyciągacie butelki drogiej wódy, chlejecie i, objęci, śpiewacie
studenckie piosenki i przypominacie sobie samych siebie, niewinnych i szlachetnych,
dwadzieścia lat wcześniej, to widzę, że jestem do was podobny i, oprócz nienawiści, dobrze was
rozumiem. Dopiero teraz widzę, że moja nienawiść tylko trochę wynikała ze wstrętu do waszego
zepsucia, bardziej mnie irytowało, że folgujecie swojemu egoizmowi za moje pieniądze, a
wolałbym, aby to mój dom wzrastał w marmurach i złocie za wasze podatki.
Sądzę, że uczyniliście ten kraj tym, czego nienawidziliśmy, właśnie wy, nikt inny. To przez
was najlepsi i najgorsi z nas z zaciętymi minami patrzyli na chmury nad Atlantykiem, ścigając
marzenia aż za ocean. Takie same twarze w samolocie mają ci, którzy jadą powoli umrzeć i ci,
którzy jadą dowieść, że są wielcy, wynajdując nowe planety i wyrąbując sobie miejsce na
uczelniach, w korporacjach i kancelariach. To przez was przeciętne kraje były ciągle lepsze od
naszego. A jednak, myślę, że byliście tacy sami, jak ci, którzy spluwali na was. Statystycznie,
tacy sami. Bardziej zdemoralizowani – bo wasz zawód należy, razem z poziomym rzemiosłem,
szpiegostwem i gangsterką do tych, których nie da się pełnić, nie plamiąc duszy . Statystycznie
jednak, tacy sami.
A zanim wszystko się zaczęło, po raz ostatni żyliśmy, podejmując decyzję. Nie czekamy na
swoją kolej, nie zapuka do naszych drzwi przerażony, młody żołnierzyk, obwieszczając
konieczność ewakuacji, nie – odejdziemy sami. Nie będziemy pakować się w pośpiechu,
porzucać naszego życia pod przymusem. Po prostu, zostawimy go sami. Spokojnie spakujemy
plecaki, jak na długie wakacje, weźmiemy starego mercedesa, którego kiedyś kupiłem za grosze,
dla zabawy i z miłości – wystarczy mu ropa do baku, olej do silnika i woda do chłodnicy, żeby po
prostu jechał, naprawić można go młotkiem, kombinerkami i drutem, na całym świecie są do
niego części i mechanicy, którzy potrafią wyprostować drążki, wymienić skrzynię biegów albo
spalone sprzęgło. Błyszcząca, niby-terenowa Toyota, za którą płaciliśmy trzema godzinami snu
w tygodniu, fuchami, branymi na drugi i trzeci etat i brakiem czasu i sił na seks, pewnie dalej stoi
w garażu, nie ruszyła jej rdza, bo garaż jest suchy. Ściągnąłem klemy z akumulatora, podparłem
ją na cegłach, żeby nie stała na felgach, gdy w końcu zejdzie powietrze z opon. Liczyłem
przecież, że wrócę. Mógłbym teraz otworzyć garaż, podnieść maskę i podłączyć uśpiony
samochód do krwiobiegu akumulatora, nacisnąć przycisk pilota i szczęknęłyby siłowniki
centralnego zamka, rozjarzyłoby się światełko w kabinie. Kompresorem naładować sflaczałe
opony. A po przekręceniu klucza w stacyjce, zaświeciłby przyjaźnie pokładowy komputer,
informując mnie, że baku jest jeszcze szesnaście litrów benzyny, której ceną kiedyś
emocjonowaliśmy się, pomstując na wysokość akcyzy, a która teraz nie ma ceny. Ten samochód,
który był przenośną tablicą z napisem „udało nam się, skurwsyny, mimo wszystko – bo ciężko
pracujemy, bo kiedy byliśmy młodzi to chciało nam się uczyć, udało nam się, bo jesteśmy
dobrzy, udało nam się i stać nas na auto za sto tysięcy” teraz stoi w garażu i jest tylko
przypadkową kupą blach, tapicerki i mechanicznych części, bezsensownym, bo żadna dłoń nie
gładzi kierownicy. Pojechaliśmy więc starym mercem, którego i tak musieliśmy porzucić
pięćdziesiąt kilometrów dalej i dwie doby później, przed czeską granicą, w gigantycznym,
biblijnym korku samochodów, autobusów i ciężarówek, należących do tych, którzy, tak jak my,
wzięli swój los w swoje ręce. Jednak – ciągle żyliśmy, podejmowaliśmy decyzje, mieliśmy siebie
- zostawiłem więc kluczyki i dokumenty na siedzeniu kierowcy, razem z zeszytem, w którym
notowałem wykonane naprawy, wymiany i remonty (sześć stron drobnym tekstem). Dopisałem
też, że do wymiany jest pompa wodna i tylny, prawy wahacz, głupio łudząc się, że ktoś kiedyś
skorzysta jeszcze z samochodu, któremu takim nakładem czasu i pieniędzy w ciągu paru lat
przywróciłem młodość. Pewnie oblazłaś już z farby i przerdzewiałaś na wylot, beczko, rdza
chętnie żarła twoją trzydziestoletnią blachę. Może przynajmniej zamieszkała w twoich bebechach
kuna, albo lis umościł sobie jamę w tylnej kanapie? Zostawiłem cię tam, w nadgranicznym lesie,
bez żalu, i poszliśmy dalej, nie na przejście, tylko w góry, nielegalnie przekroczyć granicę. Udało
nam się, mieliśmy w kieszeniach sporo zawczasu kupionych dolarów, tyle, że musiało starczyć
na bilet na lot do wszędzie. Myśleliśmy – co tam, polecimy do Ameryki, albo do Irlandii, gdzieś,
gdzie mówią po angielsku – bo wszędzie ludzie budują domy, więc zapłacą architektom, i
wszędzie są wydawnictwa, które kupują prawa do książek.
Myśleliśmy – zaczniemy od nowa, od wynajmowane pokoju, który będzie malutki i ubogi,
ale zmieści się w nim łóżko, w którym nasze ciała udzielą sobie nawzajem ciepła, zmieści się w
nim stolik, przy którym będziemy siedzieć razem, rano sycąc się swoim towarzystwem, dotykiem
ciepłych dłoni, pocałunkami i rozkosznym “kocham cię” tak, żeby starczyło na cały dzień w
pracy, aż spotkamy się ponownie wieczorem i będziemy leżeć w pościeli i w ciemności,
opowiadając sobie cały dzień ten, i każdy inny. A potem będzie większy pokój, potem
mieszkanie, potem wreszcie będziemy mieli dzieci, a potem - bo przecież to nie może trwać
wiecznie, prawda? – sprzedamy wszystko, i kiedy się wszystko już wreszcie skończy,
wsiądziemy w samolot z powrotem i wylądujemy w Pyrzowicach, albo w Balicach i wrócimy do
naszego życia. Albo nasze życie wróci do nas? Odnajdą się przyjaciele, odnajdzie się rodzina
(tato, mamo, dlaczego nie chcieliście wyjechać?) i tam, w Nowym Jorku, w Sydney albo w
Dublinie zbudujemy z powrotem świat.
Czescy żołnierze zatrzymali nas kilometr dalej. Nasycony opowieściami dziadków i babć,
spodziewałem się najgorszego, rewizji, grabieży, gwałtu, kuli – tymczasem, byli uprzejmi i,
nawet, współczujący, chociaż swoją stanowczość popierali palcami na spustach. Mieli maski
gazowe i gumowe ubiory przeciwchemiczne i nie dotykali nas w żaden sposób – sprowadzili nas
z gór w dół, posadzili na dwóch krzesłach i kazali czekać – a my, Bóg raczy wiedzieć dlaczego,
czekaliśmy. Może sądziliśmy, że to już początek nowego życia? Potem był autobus, na polskich
rejestracjach, z kierowcą Czechem. Czechów już zawsze będę widywał w snach, w maskach
gazowych i kombinezonach. Jechaliśmy tylko kawałek, do głównego strumienia, który w
ludzkich atomach płynął czeską autostradą, pilnowany przez wszystkich chyba czeskich i
słowackich żołnierzy, widywałem też mundury Bundeswehry.
Główny strumień człapał bez przerwy, niektórzy przystawali na przygotowanych postojach,
gdzie można było z wojskowej kuchni zjeść jakiejś breji, napić się wody i dostać pluszowego
misia, jeśli było się rozkosznym dziecięciem – ale większość szła. Wtedy milczeliśmy, siedząc na
krawężniku i patrząc na Rzeczpospolitą Polską, jak przechodzi obok. Droga do obozu, który miał
być przejściowy, zabrała dwa dni. Przejściowy obóz pożarł już trzy lata naszego życia, i teraz,
syty, wyciągnął się spokojnie, trawiąc, bekając i pierdząc z zadowolenia, pewien, że reszta
posiłku nigdzie mu nie ucieknie, że nasze całe życie spokojnie poczeka na wąskiej pryczy
namiotu, na błotnistej podłodze, we wspólnych umywalniach, w których i tak nie ma ciepłej
wody, z bandziorami, którzy grasują po obozie i przed którymi bronimy się jak zabiedzone,
samotne szczury przed tłustymi i leniwymi kotami.
A ty, skurwysynu, stoisz przed moim namiotem z kamerą i mikrofonem wyposażonym w
plakietkę z nbc lub cnn. Stoisz i pytasz mnie o życie, a ja mam ochotę wydrzeć ci ten mikrofon,
wepchnąć ci go do gardła i zatłuc cię statywem od kamery. Jak inaczej mogę powiedzieć, że nie
należę wcale do świata uchodźców, że jestem z tego samego miejsca, co ty, z tą twoją przejętą i
współczującą miną, że powinienem być twoim kumplem z redakcji, albo przynajmniej jednym z
twoich grubych widzów, którzy, przejęci twoim reportażem, zdejmują stopy w papuciach ze
szklanych
stolików
i
pochylają
się
ku
ekranom
telewizorów.
Jest jedno pytanie, którego nie zadaje się Bogu; jest to pytanie “dlaczego?”. My pytaliśmy ciągle,
i Bóg nam w końcu odpowiedział, mówiąc “a dlaczego nie?”.
ś
yliśmy jak gdyby tutaj nigdy nie było żadnej wojny, a przecież gdy rano w kapciach
człapaliśmy do łazienki, kości z trzech wieków chrzęściły nam pod stopami, usypane z
opowiadań dziadków, babć, rodziców i tych, których nigdy nie spotkaliśmy, a którzy żyli w
łańcuchu rodzinnej pamięci, powoli gasnącym wraz z dziesięcioleciami. Byliśmy pierwszym od
trzystu z okładem lat pokoleniem, dla którego wojna była czymś równie odległym, jak polowanie
z harpunem na wieloryby – wiemy co to jest, czytaliśmy o tym książki, ale nie byliśmy jej w
stanie w żaden sposób przyłożyć do naszego położenia. Na Boga – dalej nie potrafimy, przecież
to, co się stało nie było żadną wojną! Gdyby to była wojna, byłoby prościej. Na wojnie możnaby
boleśnie przekuć dziecięce lektury na rzeczywistość. Można by umrzeć śmiercią słodką i piękną,
lub zdechnąć jak pies. Można by po heglowsku spolaryzować siebie, być tchórzem albo
bohaterem, zerwać z półcieniami. Czytałem: długą wojnę niewielu zniesie bez szkód na duszy,
długiego pokoju bez szkód na duszy nie zniesie nikt. Na każdy pacyfistyczny argument z
obecności, stary jak bellum dulce inexpertis - dobrze ci gadać o wojnie z ciepłego fotela;
Remarque był na wojnie i on, przeciwieństwie do ciebie, wie co to znaczy - miałem
kontrargument z obecności, którym najczęściej był Jünger czy nawet Saint-Exupery, walący się
w swoim zwiadowczym Lightningu w fale Morza Śródziemnego. Gdyby to wojna miała być
końcem naszego świata! Ale nie było nam to dane, nie trzeba było wojny, aby dać nam
zasmakować chleba powszedniego naszych przodków, który do tej poru oglądaliśmy przez farbę
drukarską w pięknych albumach.
***
Agata i ja żyliśmy w dwóch światach, zupełnie różnych od siebie - ona w świecie
zależności, powinności, obowiązków i konieczności. Jej świat składał się z ogromu tego, co musi
i siłą zdobywanego marginesu wolności, kwadransów, wykradanych po kryjomu wieczorem, albo
przed wyjściem do pracy. Patrzyła na swoje życie z perspektywy papierowej łódeczki, niesionej
strumieniem – płynie tam, gdzie niesie ją bezwzględny nurt, nieodmiennie przerażona,
wyczerpana, zamęczona. Często usiłowałem ją wyrwać z spod tego ciężaru, który sama sobie
nakładała - czasem perswazją, bezskutecznie, czasem przemocą, odciągając ją od komputera i
zabierając do kina, na spacer albo na lody.
Ja żyłem w świecie woli. Świat musiał się giąć pod moimi zachciankami – jeżeli się nie
giął, to tylko dlatego, że nie chciałem dostatecznie mocno. Słowo “konieczność” było dla mnie
tchórzostwem i słabością.
Ś
wiat Agaty był prawdziwszy, mój przyjemniejszy. Agaty nigdy nie potrafiła uwierzyć w
siłę
woli;
ja
nie
umiałem
przyjąć
brzemienia
obowiązku.
Może z powodu tej fundamentalnej różnicy, nigdy by mi nie uwierzyła, gdybym jej powiedział,
ż
e to ja sam byłem sprawcą końca naszego świata. Ja – Pip, tchórzliwy wielorybnik.
Nienawiść ma moc sprawczą.
Myślicie pewnie: rąbnęło mu się, a redakcja nie zauważyła – zamiast Anety, bo tak
nazywała się żona autora w tekście, zrobiła mu się Agata? Nie, moi drodzy, to nie tak.
Zacząłem pisać ten tekst kilka lat temu, pod koniec sierpnia 2005 roku. Mojemu pokoleniu
(urodziłem się w 1979 roku) nie przydarzyło się żadne nieszczęście, a ja zapytałem: dlaczego? Z
tego pytania wykluł się tekst – wyznanie. Chciałem spojrzeć na świat, w którym żyłem (wtedy:
ja, Szczepan Twardoch, lat 26, od dwóch lat żonaty, dzieci brak, zamieszkały w Pilchowicach,
pracuję w wydawnictwie, piszę opowiadania i eseje) z sztucznie wytworzonego dystansu –
dystansu, który odnajdywałem we wszystkich opowiadaniach dotyczących światów minionych.
Pisząc to opowiadanie, poczułem się jak dziecko, które wyobraża sobie śmierć rodziców –
autosugestia była tak udana, że wywołała autentyczne emocje, które łatwo spływały na
klawiaturę laptopa. Nie miałem nawet w głowie ułożonej historii, nie miałem pomysłu na
fabularną warstwę tekstu – po prostu pisałem o naszym życiu, tak, jakby go już nie było. Może
miało to nawet jakąś wartość terapeutyczną? Świat, w którym żyliśmy, darzyłem klasyczną
hassliebe. Kochałem burżuazyjną zwyczajność, małe przyjemności – dobre wino i papierosy,
wygodne mieszkanie, fajny samochód. Pisałem o tym – projektowałem nawet naszą przyszłość,
która wtedy wydawała się tak przewidywalna, pisałem o samochodach, których jeszcze nie
mamy, o mieszkaniu, którego jeszcze wtedy nie kupiliśmy. Chciałem też obnażyć nadmierne
przywiązanie do rzeczy, jakie bez wątpienia stało się naszym udziałem. Oczywiście,
pozmieniałem jakieś szczegóły – żonie nadałem inne imię, zmieniłem nazwę firmy. Pisałem ten
tekst przez kilka dni – nie mając zbyt wiele czasu, godzina rano, przed wyjściem do pracy,
czasem godzina lub dwie popołudniu, w kawiarni, czekając wracającą pociągiem z Katowic
Agatę. Emocje, które chciałem przelać na papier (a raczej, do pamięci laptopa) minęły, a ja nie
miałem w ogóle historii – nie wiedziałem nawet, cóż takiego miało zmusić nas do porzucenia
wszystkiego. Zostawiłem więc ten tekst, jak wiele innych, z myślą, że kiedyś do niego wrócę – i
skończyłby pewnie tak, jak wszystkie inne porzucone pliki z rozszerzeniem .rtf, które leżą sobie
na twardym dysku mojego komputera.
Kiedy słuchaliśmy w radiu i oglądaliśmy w sieci tragedię, jaka na początku września 2005
nawiedziła Nowy Orlean, pomyślałem sobie – psiakrew, nie dalej jak dwa tygodnie temu, pisząc
opowiadanie, życzyłem Amerykanom bycia uchodźcami. Uznałem to za zbieg okoliczności, dość
przykry i zaniechałem w ogóle myśli o dalszym rozwinięciu tego niewielkiego opowiadania.
Przeniosłem plik do folderu zatytułowanego “Cmentarzysko Nieukończonych Tekstów” i
zapomniałem o nim.
Potem rzeczy miały się inaczej. Wojna z Białorusią, na temat której osobiście gardłowałem,
ż
e “nie nadejdzie, gdyż nie ma geopolitycznych podstaw ku temu – nie nadejdzie, a cały ten
konflikt to tylko zwykłe, dyplomatyczne pobrzękiwanie szabelką, nic więcej” jednak przyszła.
Zaczęło się od, przyznajmy szczerze, wzajemnych prowokacji. Nasz rząd liczył na wywołanie
niepokojów wewnętrznych na Białorusi i powtórkę z “pomarańczowej rewolucji”, Mińsk liczył z
kolei na wybuch konfliktu i interwencję Rosji. Ku zdziwieniu świata Rosja ogłosiła swoją
neutralność, oceniając możliwości swojej armii realniej, niż mógł ocenić miński władca. Nie było
więc wielkich operacji pancernych, obie strony obawiały się zaangażowania potęg – my baliśmy
się, że jeżeli nasze dywizje pancerne wjadą do Mińska, to Ruscy nie wytrzymają i rozjadą nas w
tydzień, albo, co gorsza, zrobią z Polski wielkie pole bitwy. Łukaszenko bał się, że kiedy
spróbuje potężnej ofensywy, ruszą się Amerykanie. Kraje NATO, na prośbę naszego rządu, nie
interweniowały bezpośrednio, ograniczając się do dostaw sprzętu (Niemcy zafundowali nam
dwie dodatkowe brygady pancerne Leopardów, Amerykanie dostarczyli samoloty, etc.). Konflikt
przypominał drôle de guerre na Linii Maginota. Miast nie ruszano, w obawie przed reakcją opinii
publicznej, która mogłaby zmusić którąś ze stron do interwencji, więc wojna ograniczała się do
dywersji na tyłach – gdzieś na poleskich błotach operował polski 1 PSK, za naszą linią frontu
pętały się białoruskie specnazy i połowa wojska zajmowała się ganianiem dywersantów po
lasach. Na linii frontu, pokrywającej się nieomalże idealnie z granicą, zapanował nieformalny
rozejm, który czasem dowództwo łamało płytkimi rajdami kawalerii powietrznej, lub ostrzałem
artyleryjskim. Newsów było tak niewiele, że nie starczało na codzienny materiał do wiadomości.
I tak było, do dnia, w którym ludzie zaczęli kichać. W Warszawie, Gdańsku, Katowicach,
Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, ludzie na ulicy nagle zaczęli kichać. Kichać zaczęli
również żołnierze na granicy z Białorusią. A potem zaczęli umierać. Choroba trwała dwa dni,
najpierw katar, kaszel, wysoka gorączka, i śmierć. Więc wszyscy zdrowi zaczęli uciekać, na
południe.
Wyglądało to trochę inaczej, niż opisałem. Nigdzie nie dojechaliśmy samochodem, nie było
czasu na spakowanie plecaków i namiotu. Pisząc to opowiadanie, chciałem mojemu bohaterowi –
sobie*, dać pewną niezależność – może iluzoryczną, ułudną, nieudaną – ale chciałem, aby
przynajmniej spróbował. Cóż, autor opowiadania w którym ja jestem bohaterem, nie dał mi
nawet tej szansy. Agata wracała z pracy, ja czekałem na nią na dworcu w Gliwicach. Był marzec
2006 roku, na ziemi leżał rozmoczony śnieg, siedziałem w samochodzie, Agata wsiadła i
pojechaliśmy do domu. Nie minęliśmy nawet rogatek miasta, gdy zatrzymał nas młody
ż
ołnierzyk. “Ewakuacja” – warknął. Musieliśmy zostawić samochód na miejscu – kluczyki w
stacyjce, w samochodzie proszę umieścić kartkę z informacją o właścicielu i miejscu
zamieszkania, dowód rejestracyjny zabrać ze sobą. Agata miała swoją torebkę, dokumenty i w
połowie pełną butelkę soku, ja torbę z laptopem - i poszliśmy, ulicą Rybnicką, w kierunku na
Chałupki, w człapiącej masie uchodźców. Tam, gdzie na Rybnickiej jest skrzyżowanie - w prawo
na Pilchowice, w lewo Knurów – chcieliśmy skręcić, wyrwać się z tej pielgrzymki do piekła,
pójść do domu, odnaleźć bliskich, zaryglować się, zabarykadować przed światem i przeczekać –
powstrzymał nas zaraz żołnierz, grożąc nam karabinem – nikt się nie odłącza, taki jest rozkaz!
Zastanawiałem się, czy ten młodszy ode mnie o kilka lat gówniarz będzie w stanie do mnie
strzelić, kiedy po prostu odejdę – ale szybko okazało się, że nie mam dość odwagi, aby
spróbować.
Dalej już wszystko było ta samo. Obóz na Morawach, parszywa egzystencja intelektualisty
w świecie, w którym tylko mięśnie i spryt warte są cokolwiek. Dziękuję Bogu, że nie obdarzył
mnie wątłym, patykowatym ciałem stereotypowego inteligenta – sto kilogramów (bo dwadzieścia
szybko zgubiło się po drodze) i sto osiemdziesiąt pieć centymetrów ciała daje mi tę gorzką
satysfakcję, że czasem ci, z którymi się biję drogo kupują swoje zwycięstwo. Okradziono nas ze
wszystkiego – tylko laptop, tak niewiele warty w tym świecie, udało mi się zachować, schowany
głęboko, pod materacem. Wyjmuję go nocami (jeśli jest prąd, to ładuję baterię) i piszę. Bardzo
trudno mi się pisze, siedzę na pryczy z komputerem na kolanach, obok leży zawsze pałka, którą
sporządziłem sobie ze znalezionej rurki, Agata, stoi blisko wyjścia i pilnuje, gotowa ostrzec
mnie, kiedy ktoś nadchodzi. Tekst, który od tak dawna spoczywał w folderze – cmentarzysku,
wskrzeszam z martwych.
Oddzielam to co wcześniej trzema gwiazdkami, jak zwykle: ***, i skrótowo – bo nie ma
czasu do stracenia, minuty naszego życia wsiąkają w śmierdzące moczem błoto – opisuję to, co
było naprawdę. Aż wreszcie jestem w tym miejscu, piszę właśnie to zdanie, które czytasz –
literacka przeszłość, gnająca pospiesznym ekspresem, dogoniła sapiącą lokomotywę rzeczywistej
teraźniejszości. I mija ją.
Nie mam czasu do stracenia. Poza tym, chcę, żeby było jak najprościej. Chyba mogę być
lakoniczny? Trzy gwiazdki.
***
Wydostaliśmy się z obozu. Uciekliśmy do Stanów, zamieszkaliśmy w Nowym Jorku,
odnaleźliśmy rodzinę, przyjaciół, dostaliśmy pracę i zaczęliśmy znowu żyć.
***
Tym razem, ze względu na ogólnikowość poprzedniego akapitu, wszystko się zgadzało.
Pamiętacie Irlandczyka, o którym pisałem, jeszcze w tamtym świecie? Wszystko się
zgadzało, poza tym, że wcale nie był Irlandczykiem i nie miał irlandzkiego akcentu, mówił jak
zwykły nowojorczyk. Ale naprawdę nazywał się Sean. Otóż, Sean, który wcześniej robił to co ja,
tyle, że w nowojorskim oddziale Simon & Schuster i za dwanaście razy wyższą pensję, kiedy
zostawiła go żona, rzucił branżę wydawniczą i wrócił do dziennikarstwa. Został korespondentem
New York Post i wyjechał zrobić reportaż o uchodźcach. Przyjechał do obozu i szukał kogoś, kto
mówi po angielsku, żeby porozmawiać z ludźmi. Ktoś wskazał na mnie – a Sean był silniejszy
niż standardowy uczestnik psychologicznych eksperymentów, poświęconych utożsamieniu się z
rolą – i nie spojrzał na mnie jak dziennikarz na uchodźcę, tylko jak kumpel na kumpla w opałach.
Pierwszą noc spędziliśmy w trójkę w obozowej kwaterze Seana, pijąc jego whisky (och, jak
szybko uderzała do głowy!) i wtedy Sean powiedział – wyciągnę was stąd, bo w Nowym Jorku
nie ma nikogo, z kim mógłbym się napić. I Sean dotrzymał słowa. Zapłacił bandziorom,
zawodowo trudniącym się wyciąganiu ludzi z obozu, przekupił czeskiego urzędnika – dziesięć
tysięcy dolarów! – i załatwił dla nas przepustki, świadectwa zdrowia – a potem czeskie
paszporty. I cały czas przepraszał nas, że wtedy, kiedy my żyliśmy tutaj, on siedział w NYC nad
samotną szklanka burbona i nie wiedział, po co żyje. W Niemczech przestaliśmy udawać
Czechów, wróciliśmy do polskich dokumentów. W końcu wylądowaliśmy na JFK i długimi
terminalami, przez długie kolejki Polaków doszliśmy do Stanów Zjednoczonych Ameryki
Północnej. Sean dał nam pieniądze, więc wynajęliśmy pokój niedaleko siedziby UN, na
skrzyżowaniu czterdziestej piątej ulicy i trzeciej alei, w okolicy, która wydawała mi się tak bliska
i znajoma, że prawie domowa – tutaj zwykle zatrzymywałem się podcza służbowych wizyt w
Nowym Jorku. Potem, rzeczywiście, odnaleźliśmy rodzinę i przyjaciół. Niektórych znaleźliśmy
na cmentarzach, inni są dalej w Londynie czy w Sidney, rodzice są w jednym z obozów –
wyciągniemy ich, kiedy tylko zarobimy trochę pieniędzy.
Boimy się, że pieniądze szybko się skończą – a w Nowym Jorku nie ma pracy dla każdego
z miliona Polaków, którzy dostali się do USA różnymi, legalnymi i nielegalnymi kanałami. Piszę
więc dalej moje opowiadanie.
Jestem pisarzem z Polski, a w USA Polska jest modna. Przy okazji, pracowałem przecież
tyle czasu w branży wydawniczej i znam kogoś w każdym liczącym się wydawnictwie.
Odnajduję więc w archiwum e-maili w laptopie wszystkie pożyteczne kontakty, i całe dnie
poświęcam na umawianie się z dawnymi znajomymi z wydawnictw – Simon & Schuster,
Pearson, Barrett and Koehler, Wiley – i wręczam im próbki mojej prozy. Za tłumacza zapłacił
Sean.
Agata ma przecież i talent i pracowitość i umiejętności – a dla architektów wszędzie jest
praca, znajduje więc tę pracę, w pięknym biurze w przeszklonym biurowcu, w biurze
projektowym, jak z amerykańskiego serialu. I proponują jej pensję, od której kręci się w głowie.
I, oczywiście, po paru tygodniach, sypią się na mnie propozycje! Po propozycjach
przychodzą pierwsze honoraria, a książka sprzedaje się znakomicie. Nie staję się gwiazdą, ale w
branży jestem znany i rozpoznawalny – i dostaję zaliczki. I pieniądze, dużo pieniędzy. Pieniądze.
W przelewach, w czekach, w gotówce, na konto. A za te pieniądze kupuję sobie nowe życie.
Nowe meble, nowe samochody, nowe dywany, nowe wina, garnitury, laptopy, zegarki, drogie
buty, francuskie sery, komórkowe telefony i domowe kino.
No, życie, po prostu.
***
Mogłem zrobić coś innego. Mogłem wrócić do domu, mogłem otworzyć obozy i napisać o
tym, jak wszyscy wracają do Polski. O tym, jak zapakowana w szczelne, żółte kombinezony
komisja – jak w filmie “Wirus” – stwierdza, że nasze miasta są już bezpieczne. O tym, jak
Białorusini wycofują swoje wojska z tego, co zostało z Polski. O tym, jak wszyscy powoli
wracają do swoich domów i swojego życia. Jak obozy stają się historią – mogłem to jakoś
nazwać, może Wielkim Exodusem, aby tak zapamiętały to pokolenia.
Nie, żebym nie próbował. Wiele razy, różne wersje. Za późno, słowo już nie stawało się
ciałem. Pisałem i czekałem, kiedy nic się nie działo, kasowałem, i pisałem na nowo.
Cóż więc teraz mogę zrobić? Siedzę przy mahoniowym biurku na samym szczycie jednego
z wysokościowców przy trzydziestej szóstej, w ogromnym penthousie, przez szklaną ścianę
patrzę na Manhattan, wijący się u moich stóp w setkach światełek. Gdybym poszedł do salonu,
patrzyłbym na pulsujący neonami teatrów Broadway i Times Square, tutaj, w oknach gabinetu, w
niebo strzela świetlisty, skręcony wieżowiec, wybudowany na Ground Zero. W milczącym
serwisie cnn na ściennym telewizorze spiker porusza bezgłośnie ustami, a za nim obrazy z
obozów na Morawach.
Mogłem napisać coś innego. Coś większego, niż perspektywa pełnego brzucha i pełnej
sakiewki. Wiara może góry przenosić – a Bóg dał mi do ręki dźwignię – chciałeś zmieniać świat,
to proszę, zmieniaj. Czego mi zabrakło? Wiary?
Jestem Pip. Jestem małym, murzyńskim chłopcem, który ze strachu wyskoczył z
wielorybniczej szalupy.
Czas kończyć. Dopisuję więc jeszcze, aby oddać światu sprawiedliwość, te trzy akapity
wstępu. Wracam na koniec tekstu i stawiam kropkę.