ETHEL MARY DELL
POWIEW WIOSNY
Długa zielona fala uniosła się, zamigotała jak szkło i uderzywszy o skałę,
rozsypała się w końcu na tysiąc iskierek. Głaz nad morzem wyrastał jak
olbrzym; gdzieniegdzie pokrywał go zrudziały mech i kolczaste osty. Nawet u
samego jeszcze szczytu poszyty był trawą i wyschłym na słońcu, zmarniałym
zielskiem.
— Kolumbie — odezwała się młoda kobieta — czy nie uważasz, że ten kąt
jest niezwykle uroczy? Popatrz, jak tu pięknie! Ten zaułek nad morzem jest
jakby stworzony dla nas.
Kolumb wesoło pomerdał ogonkiem i zdawał się potwierdzać opinię swej
pani. Ale jednocześnie zajęła go inna sprawa. Zmarszczywszy się komicznie,
śledził z zajęciem ruchy raka, który pełzał wśród żwiru. Nie znal jeszcze
natury i charakteru tych stworzeń, wolał więc na razie zachować ostrożność.
Kolumb był psem rasy szkockiej, mądrym, czujnym i dobrze ułożonym.
Jego wrodzone maniery nie przynosiły mu ujmy. Żadne niemal słowo,
wypowiedziane przez panią, nawet zupełnie nieznaczne, lub rzucone
przygodnie, nie uchodziło zazwyczaj jego bystrej uwagi. Gdy pani się śmiała
lub pozwoliła sobie na żart, choćby nie bardzo przystojny, Kolumb
natychmiast brał udział w radości; wykrzywiał swą mordkę i zdawało się
wówczas, że uśmiecha się również.
Podzielając w tej chwili zapatrywania swej pani, „uśmiechnął" się
wprawdzie, nie odwrócił jednak oczu od przedmiotu swej uwagi. Ale rak
znienacka wpełznął w szczelinę, zaś Kolumb podskoczył i szczeknął
donośnie. Po chwili namysłu rzucił się na żwir i jął go roztrząsywać w
poszukiwaniu za rakiem; nie zważał nawet na to, że obsypuje swą panią
prochem, piaskiem i ułamkami kamieni.
Pani oczywiście nie zgodziła się na to. Chwyciła go za ogon i pociągnęła ku
sobie.
Jednocześnie zawołała:
— Cóż to, Kolumbie, chcesz mnie żywcem pogrzebać? Przestań z tą
zabawą i usiądź spokojnie. Jeżeli będziesz niegrzeczny, nie wezmę cię więcej
na daleką przechadzkę.
Kolumb niechętnie posłuchał wezwania i z gniewnym pomrukiem wydobył
się z jamki. Pani go puściła i wyjęła w tej chwili kosztowną papierośnicę.
— Nie wiem, co będzie, gdy wypalę te papierosy — rzekła do siebie. —
Życie umiarkowane nie pozwala na zbytek w postaci przyjemności. Tylko
trzy dni zostały, słyszysz, Kolumbie? Teraz twoja pani chyba umrze z ich
braku.
Zapaliła papierosa, marszcząc kłopotliwie brwi ze zmartwienia. Oczy jej
podążyły ku bezmiarom morza — duże, szare, dobrotliwe oczy, dziwnie
zrównoważone w rzucaniu spojrzenia, oczy głębokie i tym bardziej wyraziste,
że osadzone pod ciemnymi brwiami o zdecydowanym rysunku.
— Szkoda, że nie zaopatrzyłam się w papierosy u Muffa — kończyła
żałośnie ciąg swych refleksji — A mogłam to zrobić, wyjeżdżając z Londynu.
Do jutra na pewno ani jeden mi nie zostanie. Pomyśl o tym Krzysztofku, i
podziękuj Panu Bogu, że jesteś tylko psem. Bo szczury są bezgatunkowe i
każdy smakuje zupełnie tak samo.
Kolumb odkichnął na znak protestu. Jakikolwiek miał pogląd na
smakowitość szczurów, jedno było pewne, że dymu nie znosił. A że jego pani
go lubiła, spalając codziennie mnóstwo papierosów, uważał to po kryjomu za
jej jedyną słabostkę.
Podniosła oczy wysoko ku niebu i roztrząsała jeszcze dalej treść swych
refleksji.
— To będzie niełatwa sprawa ograniczyć się w wyborze papierosów i
czekolady. Jedno jest pewne, że na machorkę Ricketta nie zgodzę się nigdy.
Pragnęłabym wiedzieć, czy nie ma tu w pobliżu lombardu.
Głos jej dobywał się cicho i łagodnie, jej słowa rozbrzmiewały z
przedziwną rezygnacją. Oplotła ręce dookoła swych kolan, w zaciśniętych jej
ustach dogasał papieros.
— Gdybym była lady Farringmore — dorzuciła niecierpliwie —
powiedziałabym w tej chwili pewne słówko francuskie; to ulżyłoby mi może,
ukróciłoby mą pasję. Ale nie umiemy po francusku, prawda, Kolumbie, ani
słówka nie umiemy? I skreśliliśmy na razie czcigodną lady Yo i całą masę
innych z listy naszych przyjaciół i życzliwych znajomych. Nie przypuszczam
w tej chwili, że się tym bardzo trapią; ty również zapewne podzielasz to
zdanie. Wiem już, co myślisz, nieprawda, Kolumbku? Oni nigdy nie
zrozumieją, że ta rzecz nie ma sensu.
Wyciągnęła ramiona, potem odwróciła się nagle i położyła na żwirze, tuż
przy Kolumbie.
— Ach, jak się cieszę, że rzuciliśmy to wszystko, wymykając się na oślep,
bez celu po prostu! Ty również się cieszysz, no przyznaj się, Kolumbie. I choć
brak mi papierosów, stanowczo mi tu lepiej, niż w tym strasznym Londynie.
Kolumb jeszcze raz wyraził swą zgodę. Ucałował jej włosy, lecz ostrożnie i
z dystansu, by nie zakrztusić się dymem, w chwilę zaś potem, gdy
zmiarkował ostatecznie, że już po pieszczotach, zerwał się nagle, otrząsnął
gruntownie i popędził ku skale, by wybadać jej szczeliny.
Tymczasem jego pani wsparła głowę na ramieniu i leżąc na żwirze,
wsłuchiwała się w pomruk, który dochodził od morza. Wypaliła papierosa i
zdawała się zasypiać. Od pobliskiego wybrzeża dął rześki wiatr, lecz zatoka
miała wał i była chroniona. Słońce spływało dziwnie jasnymi, ciepłymi
strugami. Dzień był przecudny, typowo majowy.
Ale rozkoszne wrażenia, które tak hojnie rozdzielał, zmącił znienacka
niespodziewany wypadek. W pewnej bowiem chwili, właśnie gdy zasypiała,
ugodził ją w głowę odłamek kamienia. Odczuwszy ból, zerwała się nagle i
spojrzała dookoła. Ale wybrzeże było puste, w pobliżu nie dostrzegła żywej
duszy. Tylko Kolumb, tak jak przedtem, grzebał wśród żwiru i przebierał
łapami.
Spojrzała ku górze, ku szczytowi skały. Nie dojrzała nikogo. W powietrzu,
nad jej głową, przeciągnęło wrzaskliwie jakieś stado mew, poza tym było
pusto, ani cienia człowieka lub żywej istoty. Zrezygnowała z poszukiwań i
ułożyła się z powrotem na przybrzeżnym żwirze. Może wiatr, rozważała, był
przyczyną wypadku. Ale to przypuszczenie nie wydało się jej zbyt
przekonywujące.
Zbliżał się przypływ i zdawała sobie sprawę, że wkrótce i tak będzie
zmuszona stąd odejść. Chciała jeszcze choćby tylko kilka minut rozkoszować
się słońcem. Potem ruszy z tego miejsca i skieruje się do domu. Mieszkała na
wsi tuż obok kuźni. Gospodyni jej, pani Rickett, na pewno już czeka z
przygotowanym obiadem.
Przeciągnęła się na żwirze, jeszcze raz napawając się pięknością natury.
Tak, to jest prawda; było jej tu lepiej, niż w szarym Londynie. Cisza, słońce.
Ach, jak tu dobrze! Ach, jak to wszystko koiło jej duszę!
Słodycz jej marzeń zakłócił ponownie pocisk kamienia. Uderzył ją w
policzek i stoczył się z niego wprost na jej rękę. Był mały, krągła wy,
czarnego koloru, rzucony z ukrycia z niezwykłą celnością. Zerwała się zła i
żądna zemsty. Jeśli miał to być żart, to był głupi i złośliwy.
Kolumb jeszcze ciągle grzebał wśród żwiru. Był jednak daleko. Nie ulegało
wątpliwości, że kamień, który ją trafił, nie mógł pochodzić z jego niewinnej
igraszki. Spojrzała przed siebie i dostrzegła w oddali małego chłopca, który
skrył się za cyplem. Chwyciła swą laseczkę i zacisnęła usta. Nie puści tego
płazem, da mu szkołę, jeśli go zdoła przychwycić.
Skierowała się twarzą wprost ku skale i ku krętemu przesmykowi, którym
zeszła na wybrzeże. Marzenia jej prysnęły, nie został z nich żaden ślad.
Odczuwała jeszcze ból w policzku. Opuściła wybrzeże zła i podniecona, nie
kierując już teraz spojrzenia na morze. Gwizdnęła na Kolumba i poczęła się
wspinać po ścieżce z kamieni. Była szczerze przekonana, że właśnie w tym
załomie ukrywał się napastnik.
Przyśpieszyła nieco kroku, spoglądając surowo na lewo i na prawo. W
jednym z tych momentów, gdy zwróciła się ku morzu, dostrzegła jakiś ruch
wśród nadbrzeżnych zarośli. Było to niedaleko, tylko kilka kroków od wijącej
się ścieżki. Nie namyślając się wiele, zboczyła na stok, po czym spojrzała na
zarośla i w kilku skokach znalazła się na dole. Jeśli nie ukarze go chłostą, to
przynajmniej zwymyśla go i trochę przestraszy.
Jednakże w chwili, gdy osiągnęła już poziom nadbrzeżnych zarośli,
przystanęła znienacka, jak przykuta do ziemi. Zdawało jej się teraz, że jakaś
obca ręka zatrzymała ją w biegu. Ujrzała przed sobą tak wstrętną postać, że
jak przestraszone dziecko struchlała na chwilę. Postać wyskoczyła z
pobliskich zarośli i jak osaczone zwierzę zatrzymała się w miejscu. Spojrzała
jej w oczy. Dziwaczne to stworzenie było niskiego wzrostu, o kształtach
nieforemnych, przypominających potworka, o długich, cienkich, zwisających
ramionach i groteskowym garbie, wyrastającym mu z pleców. Ni chłopiec, ni
mężczyzna — jakiś rodzaj pawiana o niesymetrycznych proporcjach. Głowa
opadała mu głęboko w ramiona. Odrzucił ją w tył i pokazał swą twarz.
Właśnie ta twarz zatrzymała ją w biegu. Nie widziała jeszcze w życiu
podobnego wyrazu. Tylko ból mógłby wyżłobić takie rysy cierpienia, tak
jawne stygmaty przeżywanej udręki. Lęk, który wzbudziły, przeobraził się w
litość. Ale oczy nieszczęsnego, który na pewno już przekroczył dwudziesty
rok życia, były dziwnie wyzywające, wystraszone, lecz harde. Bosy, przy-
stanął na krawędzi cypla, zaciskając lub otwierając swe kościste pięści, blady,
niepewny, z miną winowajcy, który oczekuje wyroku.
Na chwilę zaległo kłopotliwe milczenie. Kobieta nie wiedziała, co począć z
człowiekiem, ale czuła mimo wszystko, że nie odstąpi od zamiaru
pomszczenia swej zniewagi. Była silnie zdecydowana nie puścić mu płazem
winy.
Po chwili przemówiła. Z jej surowego głosu przebijał wyraz niewzruszonej
powagi.
— Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego mnie obrzuciłeś odłamkami kamieni?
Cofnął się teraz, usłyszawszy jej słowa, ją zaś ogarnęło niemałe
przerażenie, gdyż wiedziała, że za cyplem znajduje się rów. Ale chłopiec
widocznie pochwycił jej wzrok. Zatrzymał się bowiem u skraju wgłębienia i
patrzył na nią dalej opryskliwym spojrzeniem.
— Nie stój w tym miejscu — ozwała się żywo. — Niepotrzebnie się
obawiasz. Nie mam zamiaru wyrządzić ci krzywdy.
Opuścił głowę i spojrzał jej w twarz spod obwisłych powiek.
— Ma pani zamiar — mruknął tchórzliwie. — Pani chce mnie uderzyć.
Inaczej by nie przyszła z tą trzciną w ręce.
Bystrość tej uwagi wprawiła ją w lepszy humor. Uśmiechnęła się z lekka,
potem odwróciła się nagle i rzuciła swą laskę daleko za ścieżkę.
— Czy jeszcze i teraz się boisz? — spytała pogodnie.
Postąpił nieco naprzód i znowu się zatrzymał, patrząc jej w twarz. Był
dziwnie niepewny. Jeszcze ciągle się spodziewał, że zostanie w jakiś sposób
skarcony za wybryk.
Spojrzała mu w oczy i resztka jej lęku opuściła ją zupełnie. Wprawdzie
wyglądał jak potwór, jak nieznane zwierzę, osadzone niezgrabnie na tylnych
odnóżach, ale wyraz jego twarzy, jakkolwiek dziki i niesamowity, wzruszył
jej serce i wywołał odruch litości.
Ale ukryła to przed nim. Nie chciała mu okazać, że kieruje się
współczuciem.
— Więc dlaczego to zrobiłeś? — powtórzyła pytanie.
— Bo chciałem panią trafić — przyznał się szczerze. Jeszcze raz spojrzała
mu bystro w oczy.
Po chwili spytała:
— A czy uznajesz przynajmniej, że postąpiłeś niegrzecznie? Czarne jego
oczy zapłonęły zawiścią.
— Nie, nie uznaję — rzekł bez ogródki. — Nie chciałem po prostu, aby
pani tu była. Spodziewam się tu Dicka, ma nadejść za chwilę. A on tego nie
lubi, gdy ktoś obcy tu siedzi.
Odpowiedzi — pomyślała — było brak uprzejmości, ale nie była też
rubaszna, jak to zdarza się u rybaków. Świadomość tego faktu zaogniła
jeszcze bardziej jej zmysł ciekawości.
— A któż to jest Dick? — spytała go żywo.
— A pani? — zapytał, podnosząc na nią oczy. Zaśmiała się znowu.
— Nie grzeszysz grzecznością — rzekła ubawiona. — Ale powiem ci
zresztą, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć. Jestem Julia Moore. Teraz powiedz
z kolei, jak ty się nazywasz.
Spojrzał jej w twarz z wyrazem nieufności. Po chwili odrzekł:
— Julia to jest imię, które zdarza się w książkach.
Wywołał tymi słowy jeszcze jeden jej uśmiech. Wpłynęło to teraz i na
niego bezpośrednio. Ponura jego twarz rozjaśniała się nieco.
— Jesteś mądry, jak widzę, skoro wiesz o tych rzeczach. Chłopiec po tych
słowach stropił się nieco.
— Nie, proszę pani, ja nie mogę być mądry — rzekł to stanowczo, z
wyrazem protestu. — Swang z gospody „Pod Trzema Beczkami" powiada
nawet o mnie, że jestem półgłówkiem.
— Niegodziwiec! — krzyknęła, nie zdając sobie sprawy, że wyrzekła to
słowo zupełnie odruchowo.
Chłopiec ociężale potrząsnął głową.
— Tak, proszę pani. Ale kopnąłem go za to i przewróciłem na ziemię. Gdy
ta rzecz się rozniosła, Dick bez pardonu wygarbował mi skórę. Nie wrócę już
teraz do gospody „Pod Beczkami". Ale cieszę się przynajmniej, że Swang
mnie popamięta i że dałem mu szkołę.
— Któż jest ów Dick? — spytała ponownie. Jej zainteresowanie dla
chłopca zdawało się wzrastać.
Spojrzał jej w oczy podejrzliwie i niechętnie.
- Dlaczego pani o to pyta?
— Bo wydaje mi się ciągle, że jest dzielnym człowiekiem. Wyraz
nieufności znikł mu z twarzy. Jego małe oczy zalśniły radością.
— O tak, proszę pani, Dick jest odważny — odezwał się dumnie. — To
mój rodzony brat. A co on rozumie, jak zna się na wszystkim! Gdy myślę
czasem o nim, przychodzi mi do głowy, że tylko taki zasługuje, by go nazwać
człowiekiem.
Na twarzy Julii pojawił się uśmiech.
— Lubisz go, jak widzę — odrzekła przyjaźnie.
Oczy nieszczęśliwca jeszcze raz rozjaśniły się pod wpływem jej słów.
— Tylko jego — zawołał z nieukrytym entuzjazmem. — Tylko jego
jedynego. A poza tym lubię jeszcze dziecko Rickettów.
— Dziecko Rickettów? — zdumiała się Julia. Chciała się zaśmiać, lecz siłą
swej woli stłumiła tę chętkę. — A więc lubisz i dzieci? — rzuciła po chwili.
— Nie — zaprotestował — lubię tylko psy. Dziecko Rickettów, ten miły,
sympatyczny, pucołowaty pędraczek, jest jedynym wyjątkiem spośród dzieci
na świecie.
Uśmiechnął się szczerze, zaś Julia jeszcze raz poczuła dlań litość. Wydało
jej się nawet, że jego twarz jest smutniejsza, gdy pokrywa ją uśmiech.
— Mieszkam u Rickettów — rzekła przyjaźnie. — Ale przyjechałam
dopiero wczoraj i nie miałam jeszcze sposobności zaznajomić się z
dzieckiem. Muszę je poznać. Teraz powiedz mi na koniec, jak się nazywasz.
Ja ci podałam moje imię i nazwisko.
Spojrzał jej w oczy, jakby ponownie opanowany uczuciem nieufności.
— Czy nikt do tej pory nie mówił pani o mnie?
— Oczywiście, że nie. Przecież nikogo tu nie znam, oprócz państwa
Rickettów. Uważam poza tym, że będzie milej i wygodniej dowiedzieć się tej
rzeczy bezpośrednio od ciebie.
— Doprawdy? — zapytał.
Jeszcze chwilę się wahał, ale w końcu rozbroił go jej życzliwy) uśmiech.
— Na imię mi Robin — wykrztusił ostatecznie.
— Ładnie się nazywasz — odrzekła uprzejmie. — A co ty tu robisz, czym
się zajmujesz?
— Sam nawet nie wiem — rzekł z zakłopotaniem. Gdy nadarzy siej
sposobność, odnawiam i naprawiam sieci rybackie, czasem też pomagam
Dickowi w ogrodzie. Nieraz, gdy pani Rickett ma interes poza domem,
wzywa mnie do siebie i powierza opiekę nad dzieckiem. I tak się jakoś łata.
Raz tu, raz tam, byle zabić czas i nie umrzeć z bezczynności. Co jednak pani
zamierza tu robić?
Gdy zadawał to pytanie, owładnęła nim na nowo wrodzona mu
podejrzliwość.
Julia kłopotliwie machnęła rękami.
— Nic poważnego — rzuciła z uśmiechem. — Sieci nie naprawiam, gdyż
się nie znam na sieciach. Nie potrafiłabym też pomóc nikomu w ogrodzie.
Jeśli zaś chodzi o dzieci, to źle by było z dzieckiem, powierzonym mej
opiece. Nie miałam jeszcze sposobności, by opanować tę sztukę.
Spojrzał jej w oczy z wyrazem zdumienia.
— Skąd pani przybyła? — zapytał ciekawie.
— Z Londynu — odrzekła. — Zaspakajała jego ciekawość z absolutną
szczerością. — Uprzykrzyło mi się miasto. Okropnie mi się uprzykrzyło,
ponad wszelkie pojęcie. Wyjechałam więc na wieś dla zmiany swych wrażeń.
I zdaje się nawet, że czuję się tu dobrze.
— Lepiej niż w Londynie? — zapytał zdumiony.
— Lepiej niż w Londynie. — Wypowiedziała te słowa z głębokim
przekonaniem. — Ale oto jest Kolumb. On również woli wieś, niż hałas i
miasto.
Zwróciła się do psa, który przypędził skwapliwie i ujrzawszy obcego,
począł go od razu natrętnie okrążać.
Obwąchał go dokładnie, on zaś pochylił się i niezgrabnym ruchem
pogładził mu sierść.
— Podoba mi się ten piesek — zauważył z uśmiechem.
— To mnie cieszy — odparła, szykując się do odejścia. — Mieszkamy u
Rickettów, ja i mój piesek. Więc gdy odwiedzisz kiedy dziecko, możesz
zajrzeć i do nas. A teraz muszę iść. I tak już zapewne spóźnię się na obiad. Do
widzenia na razie, bądź zdrów, napastniku!
Chłopiec się dźwignął, jakby chciał się wyprostować i zataczając się na
nogach, sięgnął niezgrabnie w kierunku swej czapki.
Julia się zaśmiała i obróciła się rychło, ale chłopiec coś mruknął i zatrzymał
ją nagle.
— Chciałem coś powiedzieć — wybąkał nieskładnie. Julia w tej chwili
obejrzała się na niego.
— A więc mów, ale szybko.
Przesunął niezgrabnie stopami po trawie i mamrotał jakieś słowa, ale ani
jednego z tych słów nie zdołała pochwycić.
— A więc mów — nagliła, spoglądając pobłażliwie, jakby przemawiała w
tej chwili do małego dziecka.
Podniósł na nią oczy, a wyraz jego twarzy wydawał jej się teraz uderzająco
pokorny.
— Chciałem panią prosić — wydobył z wysiłkiem — aby, aby, gdy spotka
kiedy Dicka, nie wspomniała mu przypadkiem, nie wspomniała mu
przypadkiem.
Zrozumiała, o co chodzi i uśmierzyła jego lęk poruszeniem swej ręki.
— Ależ oczywiście, że nie wspomnę — wtrąciła pobłażliwie. — Nie
zaliczam się do osób, które roznoszą byle drobiazg. Ale gdy wydarzy ci się
kiedyś, że się zechcesz mnie pozbyć, to tylko przyjdź i mi powiedz. Odejdę
dobrowolnie, choć ani jeden kamyczek nie dosięgnie mojej głowy.
Brzmienie tych słów wywołało na ich słuchaczu niespodziewane wrażenie.
Ku zdumieniu Julii błędne jego oczy napełniły się nagle lśniącymi łzami.
Po chwili zawołał.
— Ja nie chcę, by pani poszła, już nigdy nie zechcę. Nie wiedziałem o tym
wcześniej, że pani taka dobra. Ale teraz panią lubię, bardzo panią lubię.
— Dziękuję ci — rzekła, nie ukrywając wzruszenia. — A skoro zawarliśmy
przyjaźń i już jesteśmy przyjaciółmi, to pamiętaj o tym, chłopcze, i odwiedź
mnie wkrótce. Jeszcze raz do widzenia, bądź zdrów, przyjacielu.
Odeszła z uśmiechem, potem podniosła swoją laskę i skinęła nań ręką, gdy
znalazła się na stoku.
Gdy podeszła jeszcze wyżej, już blisko prawie szczytu, przystanęła na
chwilę i spojrzała na niego. Stał jeszcze ciągle w tym samym miejscu,
przysadzista, fantastyczna figura, podobna do karzełka z bajkowej opowieści,
lub do dziwacznej jakiejś plamy, rzuconej na błękit.
Skinęła nań ręką, zaś chłopiec zasalutował, czyniąc to niezgrabnie i z
widocznym wysiłkiem i pozostał w tej pozycji, aż znikła za pobliskim
zakrętem.
— Biedny chłopiec! — szepnęła współczująco. — Żal mi nieszczęśliwca.
Słuchaj no Kolumbie, musimy mu okazać odrobinę życzliwości.
Pies spojrzał na nią mądrymi oczami i na znak swojej zgody pomerdał
ogonkiem. Wszystko wskazywało, że i on już polubił nieszczęsnego Robina.
* * *
— W błędzie są ludzie — wywodziła pani Rickett — którzy rozsiewają
jakieś brednie, że Robin jest plagą naszej wsi i sąsiedztwa. Niech zostawią go
w spokoju, a na pewno nikomu nie wyrządzi przykrości. Trudno przecież
żądać, by zachował się jak kamień, gdy dopadną go ulicznicy i docinkami czy
przezwiskami zatruwają mu życie. Gdy wpadnie wtedy w złość, to
oczywiście, że czasami może być niebezpieczny. Ale gdy nikt go nie
podrażni, jest łagodny jak baranek. Znajdują się i dorośli niegodziwi i
półgłówki, którzy spotkawszy go na wybrzeżu, wysyłają go do gospody „Pod
Trzema Beczkami" lub w jakiś inny sposób pastwią się nad nieszczęsnym;
łatwo to zrozumieć, że wobec nich nie zachowuje się przyzwoicie i z
respektem. Ale gdy zostawić go w spokoju, to jak już wspomniałam, na
pewno będzie cichy i nikogo nie zaczepi. Sama to widziałam, jak uciekał
nieraz w kąt i płakał jak dziecko, gdy za jakieś drobne przewinienie złajał go
Dick, jego rodzony brat. Brata bowiem kocha i do wszystkiego, co mu ten
powie, przykłada się bez szemrania.
— Zauważyłam, że go kocha — odezwała się Julia. — Sam mi to
powiedział, że Dick i pani dziecko są jedynymi istotami, którym poświęcił
swoje serce.
Twarz pani Rickett rozjaśniła się nagle.
— O tak, proszę pani, on od pierwszej niemal chwili polubił mego Freda. A
Fred się odpłaca. Gdy tylko ujrzy Robina, aż trzęsie się z radości, że będzie z
nim razem. Mr Fielding ze dworu, który był tu niedawno, akuratnie przyszedł
w dzień, gdy bawili się ze sobą. „Pani synek nie ma gustu" — zaśmiał się
drwiąco. A ja w odpowiedzi: „Znam gorszych, sir, daleko nawet gorszych od
biednego Robina. Nasza wieś jest ich pełna, tych nicponiów i drabów". Mr
Fielding jest dziwny. Jest jednym z tych ludzi, którzy zawsze się mieszają do
spraw swych znajomych, a nie zdają sobie sprawy, że nikt ich nie prosi, by
udzielali im porad. To samo jest z Dickiem. Od dłuższego już czasu Fielding
ciągle go nachodzi, aby usunąć gdzieś Robina, ale Dick oczywiście, ani sły-
szeć o tym nie chce, co poczytuję mu za cnotę i jedną z jego zalet. Bo Robin,
jak powiadam, dla nikogo nie jest groźny, kto traktuje go po ludzku, a chyba
umarłby z żalu, gdyby odesłano go do obcych. Jego miłość do brata jest
czymś tak wzruszającym, że wybucham nieraz płaczem, gdy widzę jej
dowody. Potrafi nieraz usiąść i czekać całe godziny, nim ujrzy gdzieś Dicka.
Zupełnie jak pies oddany jest swemu panu.
Urwała po tych słowach, by zaczerpnąć tchu, zaś Julia w tej chwili rzuciła
pytanie:
— Czy od samego urodzenia jest takim kaleką? Pani Rickett znacząco
zwinęła usta.
— Był bliźniakiem, proszę pani, i od pierwszej niemal chwili nie rozwijał
się dobrze. Garbuskiem jednak nie był, tak jak jest nim obecnie. Matka
bliźniaków umarła przy porodzie. Lepiej, że tak się stało, nie przetrwałaby
nieszczęścia, które spadło na jej syna. Z domu była damą niezwykle
wykształconą, ale popełniła mezalians. Wyszła za człowieka, który nie
dorównywał jej duchowo i złamał jej życie. Był kapitanem okrętu, ale
człowiekiem bez czci, zawadiaką i pijakiem. Wyglądał na Francuza. Od
urodzin Dicka przez dwanaście lat nie było go w domu. Aby móc się
utrzymać, przyjęła posadę nauczycielki na wsi i pędziła swój żywot skromnie,
lecz uczciwie. Była miła, uczynna i zjednała sobie wkrótce ogólną sympatię.
Niektórzy tu twierdzą, że Fielding w owym czasie zaofiarował jej serce.
Podobno się zakochał. Nie wiem, czy to prawda, tylko tyle mi wiadomo, że
ożenił się z kim innym i to w długi czas później. Inna jednak rzecz, że była
warta kochania. Miała piękny głos i śpiewała jak anioł. Gdy byłam jeszcze
dzieckiem, wydawała mi się i z twarzy podobna do anioła. W każdym bądź
razie była anielsko dobra. Czy wyszłaby za Fieldinga, trudno mi osądzić;
twierdzono jednak wówczas, że chyba tak. Byli szczerze zaprzyjaźnieni i
często się spotykali. Właśnie w tym okresie, gdy już wszyscy uznali, że jej
mąż nie wróci, że pewnie gdzieś zginął na morzu — on nagle wrócił.
Do końca życia nie zapomnę tej sceny. Byłam jeszcze wówczas młodziutką
dziewczynką. Rzecz rozgrywała się dwadzieścia lat temu. Sprzątałam właśnie
w klasie, bezpośrednio po nauce, a ona przeglądała jakieś zeszyty szkolne,
gdy nagle się zjawił na progu pokoju i powitał ją okrzykiem: „Jak się masz,
Alicjo!" Zerwała się z krzesła, blada jak płótno. Nie wyrzekła ani słowa.
Podszedł do niej żywo, objął ją ramieniem i zaczął całować. Jego widok był
okropny, aż drgnęłam z przestrachu. Nie zapomnę też tej twarzy, gdy poszedł
z nią potem. Wyglądała w tej chwili jak śmiertelnie raniona. I rzeczywiście, to
spotkanie było wróżbą jej śmierci. Już nigdy od tej pory nie zdołała się
dźwignąć.
Jej mąż był potworem, o tym wiedział już każdy, ale i lata nieobecności nie
zdołały go zmienić. Pozostał dalej tym samym pijakiem i zmuszał nawet
żonę, by piła z nim razem. Gdy czasem wpadał w złość, znęcał się nad
Dickiem, albo bił go i katował. Dick miał podówczas lat dwanaście, ale
przybiegł raz do mnie i począł się odgrażać: „Zabiję mego ojca, zobaczycie,
że to zrobię". Pan Fielding usunął się po powrocie jej męża i nawet nie miał
pojęcia o tych wszystkich okropnościach. Opowiadano sobie wówczas, że ona
sama go skłoniła do wycofania się z widowni, ale nie dziwiłabym się wcale,
gdyby istotnie w owych czasach miała powód ku temu. Była po prostu
męczennicą, ofiarą swego życia.
Wraz z powrotem jej męża rozpoczął się okres jej ruiny i upadku. Przez
długi jeszcze czas walczyła, jak mogła, lecz wyglądała okropnie. Z biegiem
miesięcy, gdy coraz bardziej się zbliżał termin rozwiązania, załamała się
nagle i całe niemal dnie spędzała na płaczu. Litowano się nad nią, pocieszano,
jak kto mógł, ale nikt w to nie wierzył, że przeżyje. Biadała, wyrzekała, a gdy
urodziła wreszcie dzieci, jej stan był beznadziejny. Stało się to nagle, prawie
zgoła niespodziewanie, a gdy posłano po męża, który przebywał, jak
zazwyczaj w gospodzie „Pod Beczkami", zaśmiał się tylko i zapijał się dalej.
Czy słyszała pani kiedy o straszniejszej tragedii?
Zamilkła na chwilę i otarła łzę.
— Nie pragnęła go zresztą — ciągnęła, ochłonąwszy — ani jednym nawet
słówkiem nie wspomniała o mężu. Przywołała tylko Dicka i Dick z nią
pozostał do ostatniego jej tchu. Był jeszcze dzieckiem, nie przekroczył
wówczas nawet trzynastego roku, ale od owej pamiętnej nocy przedzierzgnął
się w mężczyznę. Błagała go ze łzami, by pamiętał o dzieciach, on zaś jej
przyrzekł, że spełni jej prośbę. Potem legła bez słowa i tak długo trzymała
jego rękę w dłoni, aż śmierć przecięła nić jej żywota. Gdy przekonał się
wreszcie, że matka umarła, pobladł śmiertelnie, lecz odszedł od łóżka bez
słowa biadania. Nikt od tej pory nie widział go płaczącego. Zahartował swą
wolę jak dojrzały mężczyzna.
— A co się stało z mężem? — przerwała jej Julia. Jej zainteresowanie dla
tragedii wzrastało do szczytu.
— Zaraz pani powiem — odrzekła pani Rickett. — Otóż został w
gospodzie aż do godziny zamknięcia, a gdy opuścił ją wreszcie, chcąc się
udać do domu, był już tak nieprzytomny, że wybrał przez pomyłkę drogę
poprzez skały i utonął wskutek przypływu. Szkoda, powiadam, że nie zginął
trochę wcześniej. Wart był bowiem tego, ten brutal i nikczemnik. Inna jednak
rzecz, że nie hulałby tak strasznie, gdyby mnie miał za żonę.
Jeszcze raz otarła staczającą się łzę.
— Ach, proszę pani — dodała po chwili — wiele już widziałam i słyszałam
na świecie, ale najgorsze ze wszystkiego, co może spotkać kobietę, to
niedobrane małżeństwo, to życie z niegodziwcem.
— Tak, to prawda — przyznała jej Julia. — Ale co się stało potem, co się
stało z dziećmi?
— Zabrała je Grossowa, która mieszkała w gajówce. Pan Fielding za nie
płacił, ale wspierał też wydatnie młodego Dicka. Okazał im w tych czasach
ogromną życzliwość. Jeden z bliźniaków, Jack mu na imię, został szoferem i
objął niedawno korzystną posadę. Człowiek to jednakże dziwnie niestały,
charakter widocznie odziedziczył po ojcu. Ugania się za dziewczętami.
Czasem i trzem jednocześnie zawraca głowę. Dzikus po prostu, ale zresztą
nieszkodliwy. Z Dickiem żyje w zgodzie, nawet często go odwiedza. Ale
Robin go nie znosi. Jest to o tyle zrozumiałe,, że on jemu przypisuje, że został
kaleką. Jak wspomniałam już pani, Robin od dziecka marudził i chorował. To
często się zdarza u jednego z bliźniaków. Siła i zdrowie koncentruje się w
drugim. Otóż zdarzyło się raz, że Jack zaprosił go na połów ptaków,
gnieżdżących się w skałach. Jeśli nie myli mnie pamięć, wyruszyli podówczas
na High Shale Point. Przez calutki dzień czekano ich w domu, a gdy zapadła
już noc, Jack wrócił sam. Robin, jak oświadczył, przepadł gdzieś w skałach.
Dick zebrał wtedy wyrostków z wybrzeża i ruszył na odsiecz. Noc była
wietrzna, dżdżysta, ogólnie mówiono, że wyprawa jest daremna, ale Dick się
upierał i postawił na swoim. Gdy przybyli na miejsce, spuścił się
bezzwłocznie na linie w przepaść i na głębokości stu stóp odnalazł Robina,
leżącego na cyplu. Rany miał ciężkie, Dick nawet sądził, że złamał kręgosłup.
Zabrakło mu odwagi, by ruszyć go z miejsca, przenocował więc na cyplu,
czekając do rana. Nietrudno zrozumieć, co wtedy przecierpiał.
Pani Rickett zapłakała. Jedna z jej łez, nie zatrzymana w swym biegu,
stoczyła się na fartuch.
— Przeklęta rodzina, powie pani zapewne. Nad ranem, oczywiście,
wydobyto go z przepaści, ale obrażenia, które odniósł, były ciężkie i
niebezpieczne. Cały prawie rok przeleżał wtedy w łóżku, a gdy dźwignął się
wreszcie, miał garb na plecach i skrzywiony kręgosłup. Mr Fielding w tych
latach był daleko za granicą, podobno polował w pustyniach afrykańskich. A
gdy ostatecznie wrócił, był głęboko wstrząśnięty widokiem nieszczęśliwca.
Sprowadził doktorów, najlepszych specjalistów, nie szczędził zabiegów, by
ratować Robina, ale lekarze orzekli, że już nic nie pomogą. Stwierdzili tylko
tyle, że ma skrzywiony kręgosłup i naruszony mózg. Na to ostatnie
przypuszczenie naprowadziły ich wówczas ataki, którym zaczął ulegać, ale
pomylili się w tym względzie, gdyż umysł ma zdrowy, choć inteligencję
trochę słabszą, cokolwiek przytępioną. Orzekli jeszcze wtedy, że długo nie
pożyje, że na podstawie jego czaszki może wytworzyć się guz, że ów guz
może naruszyć tkankę mózgową, że popadnie wreszcie w obłęd i ostatecznie
zginie wśród strasznych męczarni. Gdy pan Fielding usłyszał o tym
wszystkim, począł czynić starania, by usunąć go z domu. Ale Dick, który tak
wiele poświęcił dla brata, oburzył się na to i nie chciał o tym słyszeć.
„Chłopiec jest mój — oświadczył stanowczo —ja sam się postaram, by
zapewnić mu opiekę". — Wywołało to niezgodę między nim a Fieldingiem,
ale nikt ostatecznie nie poniósł szkody. Dick jeszcze bardziej pokochał
Robina, a Robin po prostu ubóstwia Dicka. Ale Dick, oczywiście, musiał
ponieść ofiarę. Przerwał swe studia, był słuchaczem prawa, i aby móc tu
zostać i opiekować się Robinem, postarał się o posadę nauczyciela ludowego.
— O posadę nauczyciela? — zdumiała się Julia. — A więc musi być
uczonym, filozofem zapewne?
— No nie, proszę pani, a na cóż nam tu takich do szkółki wiejskiej? Pan
Fielding wyrobił mu tę skromną posadę. Chłopcy tu są dzicy, prawdziwe
łobuzy, ale wziął się do nich ostro, trzyma ich w ryzach. Jest mądry,
wykształcony i nie trzeba mu filozofii, gdy uczyć ma na wsi. Zaznajamia ich
ze sportem, z piłką, z tenisem. Trudna to praca, gdyż te chłopaki to straszna
hołota, są wyjątkowo dzicy, nieokrzesani i w dodatku brudni. Więc i kąpiel tu
wprowadził, przymusową dla uczniów, i robi, co może, aby podnieść kulturę.
A chłopcy przywykli już do niego i słuchają go nawet. Stworzył dla nich klub
w posiadłości Fieldinga i urządza w nim stale muzyczne wieczornice. A
chłopcy się godzą i nie myślą nawet o tym, aby stawić mu opór. Widać że go
lubią i szanują.
— Zawsze byłam zdania, że wychowanie pozaszkolne należy do pastorów
— odezwała się Julia.
Pani Rickett po tych słowach chrząknęła znacząco.
— Nasz proboszcz już za stary — odezwała się wreszcie. — Tylko kościół
ma z niego jaki taki pożytek. A chłopców nie rozumie. Boi się ich nawet.
Zwłaszcza zaś tych, których ojcowie pracują w kopalniach w High Shale. Bo
wszystkiego tu mamy w tej parafii pod dostatkiem. Ci chłopcy są straszni. To
jeszcze gorsza zgraja od urwipołciów rybackich. Ale Dickowi to obojętne. On
i ich już poskromił; uczy ich grać na banjo, podśpiewuje im do tego i pobudza
ich do śmiechu. Kopalnie należą do rodziny Farringmore'ów, lord Wilchester
jest również częściowym właścicielem. Ale nie zjawia się tutaj. Nawet nie
chce się zetknąć z tą bandą górników. Ma rację zresztą; nie tylko zuchwali,
ale i pijacy w dodatku. Jego plenipotent, pan Ashcott, ma ciągle z nimi
kłopoty. Ale Dick, proszę pani, Dick już i do nich utorował sobie drogę. Wie,
jak ich podejść i jak ich pozyskać. Ma rozum, spryt. Szkoda go doprawdy, że
siedzi w tej dziurze. Gdyby nie poświęcił się dla brata, na pewno by już został
wielkim człowiekiem. On stworzony jest do tego, by kierować i przewodzić,
ale nigdy do tej pory nie miał okazji, a teraz już tym bardziej jej nigdy nie
znajdzie.
Pani Rickett skończyła i sięgnęła po talerz, stojący przed Julią.
— Ile on ma lat? — spytała ją Julia.
— Minęło mu trzydzieści — rzekła pani Rickett. — Za stary już nawet, aby
rozpocząć co nowego. Wprawdzie Fielding nalega, nakłania go do tego, ale
on jest jak głaz, nawet nie chce z nim mówić. Nie zmieni zawodu, póki żyje
jego brat. A Robin jest tymczasem coraz zdrowszy i silniejszy, a wszystko to
zawdzięcza opiece Dicka. Dick się po prostu poświęcił dla niego. Nie wiem,
czy to słuszne, doprawdy, że nie wiem.
— Trudno to osądzić — powiedziała Julia — Ale zdarzają się wypadki,
które istotnie są warte poświęcenia.
Panią Rickett zmieszała ta rezolutna odpowiedź. Jej młoda lokatorka miała
coś dziwnie zagadkowego w niektórych poglądach, ale że ją lubiła, a
zwłaszcza jej śmiałe, otwarte spojrzenie, nie uważała tego faktu za godny
roztrząsania.
— Z ludźmi jest tak zawsze — odezwała się w końcu. — Jedni sądzą tak,
inni znów inaczej. Mój mąż na przykład, był zawsze zdania, że Robin ma
zalety, jak mało kto, gdy się go traktuje oględnie. On często tu przychodzi, do
kuźni w pobliżu. Stąd ta znajomość, którą zawarł z mym Fredem. Pani nie
widziała jeszcze Freda, mego małego synka. Jest trochę nieśmiały, boi się
obcych, ale to mu przechodzi, zaraz się przyzwyczaja.
— Niech go pani pokaże — poprosiła Julia.
Pani Rickett rozpromieniła się.
— Zaraz go tu przyprowadzę, przyprowadzę go pani. Dam mu nawet
pudding, aby prędzej chciał przyjść. Albo niech pani mu go da, to nie będzie
się tak bał. On przepada za puddingiem i piernikiem z cynamonem.
Gdyby i mnie to pociągało! — pomyślała sobie Julia, gdy drzwi się
zamknęły. — A tymczasem mam pociąg do drogich papierosów. Za chwilę
wyciągnę ten drugi z kasetki, a potem zostanie jeszcze jeden i... ostatni. Co ja
potem zrobię, jak ja to przetrwam?
Zaśmiała się lekko, potem nagle się uniosła i podeszła do okna. Ktoś
przechodził właśnie drogą za prywatnym żywopłotem. Z wiatrem, który
powiał, doleciał ją aromat palącego się tytoniu. Przechyliła się głębiej i
dostrzegła obok furtki smukłego mężczyznę w słomkowym kapeluszu. Nie
widziała jego twarzy. Przed jej oczami mignął tylko biały papieros, który
tkwił w jego ustach.
Ciekawam, skąd je bierze — pomyślała zachłannie. — Aromat mają niezły,
mogłabym je palić, a z pewnością są tańsze od moich, luksusowych.
Drzwi jej pokoju otwarły się teraz, a gdy spojrzała, dostrzegła na progu
Freda z puddingiem.
* * *
Zapach róż, tulących się w rosie, był jak woń kadzidła, które poświęciło się
gwiazdom. Julia, która o zmierzchu wyruszyła z Kolumbem, wchłaniała tę
woń z nieopisanym zachwytem; przymknęła oczy i pozwalała się odurzać
rozkosznym zapachem. Posuwała się ścieżyną, która wiodła ku skałom,
broniąc się przed myślą, że kroczy na jawie. Wolała w to wierzyć, że
wszystko, co przeżywa, jest cudowną wizją.
Nawet morze połyskiwało jak w sennym marzeniu. Wyglądało w tej chwili
jak tafla srebra, rozpostarta pod niebem, bezbrzeżnie szeroka, nieskończenie
tajemnicza. Podążała przed siebie, nie czując nawet ziemi, której dotykały jej
stopy, poddając się wrażeniu, że unosi się raczej niż stąpa i kroczy; zupełnie
jak w krainie marzenia o szczęściu. Od sennych krzewów, majaczących w
pobliżu, doleciał ją cudowny śpiew słowika. Przystanęła bezwładnie i wydało
jej się teraz, że świat z nią razem znieruchomiał na chwilę — i on chciał
posłuchać śpiewu słowika. Jakieś czarowne moce zawładnęły, ziemią. Stała
tak chwilę, nasłuchując uważnie. Śpiew zaś potężniał, urastał przedziwnie,
wznosił się, opadał, potem znowu wybuchał jak w dzikiej ekstazie, aż zaciął
się wreszcie, przechodząc stopniowo w żałosną skargę, w coraz bardziej
cichnące pianie ligawki. W piersi Julii zabrakło tchu. Spojrzała na morze
iskrzące się w ciszy, nie zdając sobie sprawy ze stanu swej duszy. Zdawało jej
się teraz, że jakieś duchy opętały jej zmysły.
Właśnie w tej chwili Kolumb wpadł na ścieżkę, zaś śpiewy nie-
spodziewanie, jak mgnienie powieki, urwały się i ścichły, ustępując teraz
miejsca głębokiemu milczeniu.
— Nieznośny Kolumbie — złajała go pani. — Przerwałeś swym biegiem
najsłodszą symfonię.
Kolumb w odpowiedzi wsparł się na jej sukni mokrymi łapami. Tym
zachowaniem zdradził, że nie posiada zmysłu do nastrojów i poezji. Główną
jego cechą była pasja węszenia i odkrywania zaułków (temu też zapewne
zawdzięczał swe imię). Poszła teraz za nim, jakby ulegając jego woli i
podążyła ścieżką prowadzącą ku morzu. Z nieznanych jej powodów była
dziwnie szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, jakby napiła się wina, podanego
przez bogów. Gwiazdy, morze, słowiki, róże — wszystko to razem w
nieopisany sposób odurzyło jej zmysły.
Na dworze było ciepło; nie miała kapelusza, ani żadnej narzutki. Gdyby
teraz wyszła w kostiumie kąpielowym — rozważała po cichu — nikt by jej
nie widział, nikt by nie wiedział. Pomyliła się jednakże, gdyż właśnie w tej
chwili, gdy tak myślała, doleciał ją zapach odmienny od róż, ale pozwalający
jej przypuszczać, że jakaś ludzka istota znajduje się w pobliżu.
Spojrzała przed siebie, ale ścieżka była pusta, a na stokach skalistych,
wiodących do High Shale Point, tak samo było cicho i zupełnie głucho.
Kolumb biegł naprzód, pragnąc koniecznie dostać się na szczyt, ale Julia nie
zamierzała go zdobywać nocą. Pragnęła teraz raczej wytropić ową woń, ale i
ona w tej chwili zdawała się nieuchwytna. Przystanęła więc nagle i gwizdnęła
na Kolumba, który wyraźnie ją wyprzedził.
Niemal równocześnie pochwyciła jakieś głosy, które jakby jednym
zamachem zniweczyły to wszystko, co przeżyła uprzednio. Obróciła się
rychło i jeszcze raz usłyszała owe śmiechy i wołania. Nie ulegało
wątpliwości, że pochodziły od pijanych.
Niebawem dostrzegła sylwetki mężczyzn. Znajdowali się za nią, ale droga
ich wiodła tą samą ścieżką. Nie widziała ich twarzy wśród cieni wieczoru, ale
zrozumiała w tej chwili, że drogę powrotną ma teraz zamkniętą. Szybko
rozważyła niebezpieczeństwo sytuacji, nie było bowiem czasu do długich
namysłów. Iść dalej naprzód znaczyło teraz tyle, co oddalić się od wioski i
śladów cywilizacji, ale uznała po namyśle, że to jest jedno jedyne wyjście. Z
jednej strony krzewy i zarośla tworzyły jeden olbrzymi, nieprzenikniony wał,
z drugiej zaś skała stromo opadała ku wybrzeżu, wytwarzając tam przepaść,
głęboką na dwieście stóp. W miejscu, w którym stała, nie było nawet mowy o
możliwości ucieczki, obróciła się zatem i podążyła na oślep drogą przed
siebie. Ale zaledwie się ruszyła, usłyszała ponownie za sobą okrzyki, co
wzbudziło w niej przypuszczenie, że jej jasna suknia musiała ją zdradzić.
Napastnicy ją dostrzegli i teraz ścigali. Słyszała ich kroki, stukot ich butów i
jakaś paniczna trwoga ogarnęła ją nagle. Serce się jej tłukło, ulegała panice, a
impuls ucieczki, który się w niej odezwał, był zanadto naglący, by mogła mu
się oprzeć. A jednak się oparła. Nie skoczyła ze skały, została na miejscu.
Skupiła swe siły, jeszcze raz się odwróciła i postanowiła zaczekać.
Mężczyźni tymczasem szli dalej ścieżką, wyjąc jak psy i pogwizdując
przeraźliwie. Przystanęła, zwrócona w ich stronę. Było ich pięciu. Wszyscy
byli młodzi i porządnie zawiani, jeśli nie całkiem upici. Hałasowali, gwizdali,
śmiali się głupio i pletli bez sensu. Widocznie wzięli ją za wiejską
dziewczynę.
Oparła się na cyplu, nie ustępując ani o cal, pełna pogardy i potępienia dla
zbirów.
Po chwili wybuchnęła:
— Czy zechcecie iść naprzód i zostawić mnie w spokoju?
Odpowiedzieli wspólnie okrzykiem szyderstwa, jeden zaś z młodzików,
rozzuchwalony widocznie drwinami drugiego, podszedł do niej bliżej i
spojrzał jej w twarz.
— Ale naprzód daj całusa! — krzyknął nachalnie, po czym rzucił się na nią
i przygarnął do siebie.
Julia podskoczyła jak zwierzę w pułapce. Niepohamowana furia dodała jej
sił. Odtrąciła go od siebie i zręcznym ruchem wywinęła mu! się z ramion.
— Bydlę! — wykrzyknęła.
Ale nie dokończyła jeszcze słowa, gdy okrzyk jej przeszedł w rozpaczliwe
wołanie. Ziemia w tej chwili osunęła się pod nią, ona zaś tyłem stoczyła się w
głąb. Przez okruch sekundy widziała jeszcze gwiazdy na granitowym
firmamencie, widziała jeszcze cienie, zarysy jakichś linii. Ale już w chwilę
potem ogarnęła ją noc. Jakieś straszne, potworne, niezgłębione ciemności
rozlewały się przed nią jak morze bez dna. Znikąd nie zdołała do niej dotrzeć
ani smuga światła. Tylko dziwny jakiś stukot, może echo jakichś kroków.
Leżała tak chwilę, gdy nagle, nie miała nawet pojęcia, jak to mogło się
zdarzyć, uczula czyjeś ramię, które starało sieją dźwignąć. Równocześnie
owionął ją zapach tytoniu. Nie zdawała sobie sprawy, co się z nią działo, nie
śmiała nawet spojrzeć, zamknęła oczy. Wolała w tej chwili dać wodze
fantazji.
Usłyszała czyjś głos: — Po co pani zamyka te śliczne oczy? Przecież żyje
pani jeszcze ani trochę nie umarła. Stoczyła się lekko i skończyło się na
strachu.
Głos wywarł na niej przedziwne wrażenie. Trochę prosił, trochę wzywał,
pobudził do żywego jej zmysł ciekawości. Otworzyła oczy i spojrzała na
obcego.
— Kto to? — spytała, udając przerażoną.
Uklęknął teraz przy niej i popatrzył jej w twarz. Oczy miał ciemne.
Błyszczały w ciemności jak czarne onyksy. Po chwili odpowiedział. Głos
miał niski i mówił dość szybko.
— A więc wszystko w porządku. Pani nie ma powodu do niepokoju. Cieszę
się tylko, że zjawiłem się w porę. Jest tu lepsza droga, którą można by przejść,
ale nie zobaczy jej pani w tym strasznym oświetleniu. Jakże się pani czuje?
Czy już trochę lepiej? Może zechce pani usiąść?
Spostrzegła w tej chwili, że cała jest oparta na jego kolanie. Uniosła się
lekko, aby spróbować gdzieś usiąść, ale drgnęła z przestrachu, gdy spojrzała
na cypel, na którym spoczęła. Był wąski, niedrożny i przechylał się cały ku
głębiom przepaści.
Wyciągnął ramiona, jakby pragnął jej okazać, że jest gotów do usług.
— Proszę się nie lękać. Jeszcze raz pani mówię, że jej nic nie zagraża. Po
co się tak trząść i niepotrzebnie denerwować? Inna jednak rzecz, że nie
zdołałaby pani pokonać tych przeszkód. Proszę patrzeć teraz wprost, nie
spoglądać pod siebie. To przyprawić może łatwo o brak równowagi.
Spojrzała mu w twarz. Blask jego oczu jeszcze ciągle ją wprawiał w
przedziwny niepokój.
— Jak się pan tu dostał? — spytała po chwili.
— To wcale nie tak trudne dla znawcy tych skał. Pośpieszyłem tu w chwili,
gdy dostrzegłem, co zaszło. Zawołałem nawet głośno. Czy nie słyszała pani
tego?
— Nie, nie słyszałam. Trudno było słyszeć wśród wrzasków tych ludzi.
Po jej ciele przemknął dreszcz przerażenia.
— Czy poszli już stamtąd?
— Zbiegli, gdy przyszedłem, stchórzyli przede mną. Mam jednak zamiar
jeszcze ich dopędzić.
— O nie! — zawołała — proszę nie odchodzić. Nie puszczę pana teraz. Za
skarby świata nie zostanę tu sama. Miałam dosyć dzisiaj, nie przetrwałabym
więcej.
Chciała się uśmiechnąć, ale skończyło się tylko na daremnym wysiłku. On
zaś natychmiast zrezygnował ze swojego zamiaru.
— No dobrze — rzekł — zostanę przy pani. Ale szkoda teraz czasu. Może
pomogę pani wstać i podejść na górę? Tam będzie lepiej. Pani ocknie się
łatwiej i przyjdzie do siebie.
— Wolałabym zostać tu jeszcze kilka minut. Spojrzała mu w oczy. — Nie
czuję się pewna. Obawiam się bardzo, że nie dam rady.
— Proszę się nie lękać, poradzimy sobie jakoś.
Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie. Uczuła się jak w kleszczach w
jego silnym objęciu.
— Proszę oprzeć się na mnie — rzucił stanowczo. — I niczego się nie
lękać. Nie zagraża pani teraz najmniejsze niebezpieczeństwo.
Uległa jego woli, dziękując mu szeptem. Uczuła się pewniejsza, gdy ją
przytulił do siebie. Siedziała jeszcze chwilę, zupełnie nieruchoma. Zamknęła
nawet oczy. Stopniowo powracało jej panowanie nad sobą.
Od góry doleciało ją szczekanie psa. Dźwignęła się szybko z uczuciem
niepokoju.
— Ach, to jest Kolumb! — krzyknęła nerwowo. — Proszę coś zrobić, by
nie stoczył się na dół.
Obcy po tych słowach zaśmiał się lekko.
— Chodźmy więc do niego — poradził jej szczerze. — Nie patrzeć tylko w
dół! Proszę zwrócić się twarzą do ściany tej skały. I ciągle o tym myśleć, że
trzymam panią. Pani nie może teraz upaść, to zupełnie wykluczone.
Dźwignęła się z trudem, czując jego ramię, którym objął jej barki. Ale
jakkolwiek unikała spojrzenia ku dołowi, uległa momentalnie zawrotowi
głowy; zatoczyła się nagle i przechyliła ku niemu.
— To okropne — jęknęła niemal bliska płaczu. — Nie potrafię tego zrobić,
nie dam temu rady.
Podtrzymywał ją silnie, nie tracąc cierpliwości.
— Musimy się przemóc — dodał jej otuchy. — Nie tracić tylko głowy!
Proszę spokojnie i powoli poruszać się za mą. I patrzeć na skałę. Wtedy krok
będzie łatwy, pewniejszy, niż teraz. Tędy, proszę pani. Musimy w tym
miejscu okrążyć cypel. Nic nam nie grozi, proszę podnieść głowę. Gdy go
tylko okrążymy, droga będzie zaraz o wiele łatwiejsza.
Może istotnie dla turysty, wprawionego w tych rzeczach, sprawa nie
przedstawiała tak wielkich trudności, ale Julia, która nigdy nie wspinała się po
skałach, znalazłszy się w miejscu, w którym cypel się zwężał do kilkunastu
cali, skała zaś sterczała pionowo, nie potrafiła opanować swych nerwów.
Uczuła po prostu, że dławi ją paniczny strach.
Przystanęła bezradnie, czepiając się ręką wyłomu skalnego.
— Nie mogę iść dalej — wyjąkała z rozpaczą.
— To kaprys, grymasy! — obruszył się towarzysz. — Więcej silnej woli,
panowania nad sobą! Pani zobaczy, że potrafi, gdy pomyśli, że musi.
Energiczne jego słowa dodały jej bodźca. Po chwili dorzucił:
— Pani dziwna, doprawdy. Postępuje w tej chwili, tak jakby nie miała
rozumu. A więc naprzód, proszę pani, szkoda nam czasu. Nawet małe dziecko
zrobiłoby to łatwo.
Ujął jej rękę, którą uczepiła się skały i ciągnął ją naprzód. Poszła teraz
wprawdzie, ale pędzona jego siłą; nieświadoma tego faktu, że ma ręce i nogi i
że własne jej mięśnie kierują jej ruchami.
Z oddali dochodził ją poszum morza, słyszała też wyraźnie, jak uderza jej
serce, gdy znalazła się z obcym u skraju zakrętu. Gdzieś w górze, pośród
krzewów, ze zdumiewającą wyrazistością roznosił się po nocy śpiew słowika.
Tuż u jej ucha, które w nieokreślony dla niej sposób znalazło się obecnie na
piersi obcego, cykał donośnie kieszonkowy zegarek. Czuła się jak dziecko, w
jego dziwnie mocnych, herkulesowych ramionach, czuła, że nie idzie, lecz że
jest popychana. Nie myślała nawet o tym, by się teraz opierać. Stawiała kroki
zupełnie mechanicznie, zgoła nieświadomie. Gdy minęli ostatecznie grozę za-
krętu, myślała, że zemdleje i zapragnęła wytchnienia. Ale jej towarzysz był
dziwnie surowy; popychał ją dalej, nie myślał nawet o tym, by pozwolić jej na
odpoczynek.
Szedł tuż za nią, przywarty do niej piersią, dziwnie niewzruszony,
stanowczy, niezłomny. Dotknięcie jego palców, gdy się czasem zdarzało,
wywoływało w niej dreszcz, jakby znienacka przebiegł ją prąd elektryczny.
Świadoma była teraz, że jej życie jest w nim, że on jest jej siłą, a ona tylko
ciałem.
— Naprzód, naprzód! — popędzał ją żywo. — Kolumb tam czeka,
niecierpliwi się biedak. Czy widzi pani stopnie? Powinny tam być.
Niezgrabne, co prawda, ale lepsze, niż żadne. Sam je żłobiłem w tej skalnej
ścianie, przydadzą się teraz. Pani znajdzie je zaraz, proszę uważać.
Dotarła po chwili do pierwszego ze stopni. Krawędź w tym miejscu
rozszerzała się znacznie, co osłabiało poczucie niebezpieczeństwa i głębi. Ale
droga, mimo wszystko, przedstawiała się niepewnie, nawet dość prymitywnie.
Stopnie były drobnymi wgłębieniami, wyrytymi w kamieniu. Ale skała za
zakrętem była bardziej pochyła; wdrapywanie się na nią nie napełniało w tym
miejscu tak straszną niepewnością.
Przewodnik Julii nie spuszczał z niej oka. Czuła jego dłoń za każdym
prawie krokiem, który posuwał ją naprzód. Pod sam niemal koniec, gdy już
zdawała sobie sprawę z bliskości szczytu i względnego bezpieczeństwa,
przyśpieszyła nieco kroku i poślizgnęła się nagle. Momentalnie ją pochwycił,
ale mimo wściekłych wysiłków nie potrafiła już znaleźć oparcia pod nogami.
Uczepiła się skały, chwytając się rozpaczliwie zielska i chwastów, zaś on, tuż
pod nią, podtrzymywał ją silnie, nie dopuszczając do tego, by straciła
równowagę.
— Spokojnie, spokojnie! — zachęcał ją żywo. — Tylko się nie lękać, nic
nam nie grozi. I nie czepiać się traw, lecz pochylić się ku mnie.
— Nie mogę! — wołała — nie mogę, nie mogę!
— Pochylić się ku mnie, zostawić te trawy! Jego słowa były ostre, padały
jak pociski.
— Lewa ręka naprzód! — zagrzmiał po chwili. — Proszę objąć moją szyję,
obrócić się lekko i przechylić się. Odległość niedaleka, parę tylko stóp. Damy
sobie radę, najgorsze już za nami!
Nie słyszała jeszcze w życiu tak energicznych instrukcji; rozkazy były
ostre, jakże jednak twarde, jak trudne do spełnienia. Wisiała w tej chwili
oburącz uczepiona twardej skały, ciągle nadaremnie szukając oparcia,
śmiertelnie przestraszona, by nie stracić równowagi, zdana tylko na to, by
cały swój ciężar powierzyć jego sile. Czekał jednak na nią, nie miała wyboru.
Z jękiem uwolniła jedną ze swych rąk, obróciła się żywo i zawisnęła mu na
szyi swym wolnym ramieniem.
— Drugą jeszcze rękę! — oderwał się gromko.
Nie zdawała sobie sprawy, jak to zrobiła. Zdawało jej się zrazu, że
spełniając jego rozkaz, odrywa się po prostu od nici swego życia. Ale
przemogła się wreszcie po momencie wahania. Odczepiła się od punktu, który
był jej oparciem, i całym swym ciężarem zawisnęła na mężczyźnie.
Wyprężył swoje mięśnie tak, że zamieniły się w żelazo. Odczuwała je jak
sztaby, gdy ją zamknął w ramionach. Drugim swym ramieniem uczepił się
cypla. Ale poruszał się pewnie. Nie zdawał sobie sprawy z grożącego
niebezpieczeństwa. Odetchnął głęboko, jakby na dłuższy teraz czas chciał
wchłonąć powietrze, i począł się wspinać.
Tylko kilka stóp dzieliło go od szczytu — sam tak ocenił — ale gdy począł
się wspinać, odległość zaczęła się wydłużać i szedł już ostatkiem sił. Zdawała
sobie sprawę, że jego wytrzymałość dobiega już granic i że całkowita tylko
bierność podtrzyma go skutecznie w wytrwaniu do końca.
Ani raz się nie potknął, ani raz nie przystanął. Nie orientowała się już teraz,
jak długo się wspinał; każdy niemal moment był dla niej wiecznością. Ale w
chwili, gdy pomyślała, że ta straszna przeprawa może nie mieć już końca,
odczuła niespodzianie grunt pod nogami. Nie było wątpliwości, że oboje w tej
chwili już byli na szczycie.
Trawa i zioła były mokre od rosy, dokoła roznosił się zapach róż, w
krzewach w oddali zawodziły słowiki. Zrozumiała nareszcie, że najgorsze
minęło; że znalazła się znowu wśród sfery czarów, w owym cichym zakątku
marzenia i snów, który tylko letnia noc może poddać wyobraźni, a skąd
jeszcze tak niedawno jakaś ludzka brutalność gwałtownie ją wytrąciła. Morze
polśniewało tak samo jak przedtem, wysoko na niebie paliły się gwiazdy.
Zniecierpliwiony Kolumb nie wiedział, co począć z nadmiaru uciechy.
Przesadzał po prostu w dowodach radości. Nie zdawała sobie sprawy,
dlaczego to robi, ale nagle go schwyciła, przygarnęła do piersi i wy buchnęła
niespodziewanie gwałtownym płaczem.
Najgorsze minęło.
I po raz pierwszy w życiu Julia odczuła, że życie ma urok.
* * *
Z nadludzkim wysiłkiem pokryła wzruszenie. Udawała wesołą, próbowała
żartować. Wyśmiała Kolumba za przesadną troskliwość i zwracając się do
niego, zarzuciła mu w oczy, że jest śmieszny i głupi, skoro wszczyna taki
hałas, nie mając powodu.
Przemogła się w końcu i przyszła do siebie. Obcy jej człowiek przystanął
opodal, ocierając czoło. Rzuciła ukradkiem na niego spojrzenie. Był średniego
wzrostu, ale smukły, silny, atletycznej budowy. Gdy zauważył jej spojrzenie,
odrzucił chusteczkę i zwrócił się do niej. Jego oczy błyszczały, brwi miał
czarne i bardzo ruchliwe. Takie brwi znamionują ludzi wesołych. Twarz miał
również bardzo ruchliwą. Ale wąskie jego usta, ostro skrojone i zaciśnięte w
dodatku, nadawały mu wyraz cokolwiek ascetyczny. Julii się wydało, że
człowiek o takich rysach jest silny, energiczny, niezwykle opanowany, gotów
do ofiar i wielkich poświęceń. Wyraz jego twarzy zdradzał jednocześnie
wrodzoną mu dumę. Wyglądał na człowieka, który o nic by nie prosił i nie
odbierał też nigdy okazanej mu łaski.
W chwili, gdy przemówił, przestała osądzać go krytycznie.
— Teraz pora się przedstawić — odezwał się z wdziękiem. — Uzna pani
może, że jej ratunek był ważniejszy, niż myśl o konwenansach. Nazywam się
Green.
Green, Green! — pomyślała ze wstrętem. Co za straszne nazwisko.
Zdawało jej się teraz, że jakiś złośliwy chochlik wypłatał jej figla.
Romantyczność wieczoru przeobraziła się nagle w szarą prozę. Chciała się
zaśmiać, nawet głośno się zaśmiać, nie mogła tego pojąć, że spotkała się z
Greenem.
Poskromiła swój śmiech, ale mimo wszystko zaśmiała się, nie mogła tego
ukryć, gdy podszedłszy do niego, skłoniła się nisko i podała mu ramię.
— Dobry wieczór, panie Green, jak się pan miewa? Nazywam się Moore,
Julia Moore. — Czy mogę się odwdzięczyć za uratowanie mi życia?
Głos jej drżał, był dziwnie podniecony. Nie mogła się otrząsnąć z
doznanego zawodu. Nie wiedziała, czy płakać, czy śmiać się ze złości. Nie
mogła mu darować, że popsuł jej nastrój.
Ale gdy ujął jej rękę, rozszalały bunt uciszył się w niej nieco.
— Proszę nie dziękować — wtrącił z godnością — Jestem bardzo z tego
rad, że się mogłem przysłużyć. I podziwiam, mimo wszystko, pani wielką
odwagę. Dotrzymała bowiem placu w utarczce z hultajami.
— A właśnie nie dotrzymałam — odcięła się żywo. — Skoczyłam do
przepaści. Czy może pan to uznać za dowód bohaterstwa?
— W każdym bądź razie za dowód odwagi. Nie każdy by się zgodził
zaryzykować swe życie. Żałuję tylko teraz, że nie zjawiłem się wcześniej. Nie
mogłem jednak przeczuć, że okażę się potrzebny.
— Pan gdzie indziej zapewne był wówczas potrzebny. Ale dziękuję, mimo
wszystko, serdecznie dziękuję. Gdyby nie pańska pomoc, leżałabym już teraz
na spodzie przepaści. I pewnie bym nie żyła.
Drgnęła na wspomnienie, w tej samej jednak chwili zacisnął swą dłoń, w
której trzymał jej rękę, i pociągnął ją bliżej.
— Jak się pani czuje? — zapytał po chwili. — Nie boli głowa, nie ma pani
zawrotów?
— Nie — odrzekła. — Nic mnie nie boli.
Było jej miło, że trzymał jej rękę. Zauważył to widać, gdyż ścisnął ją
mocno i nie puszczał ze swej dłoni.
— Odprowadzę panią zaraz — odezwał się nagle. — Nie puszczę pani
samej. Daleko pani mieszka?
— W domku Rickettów — odrzekła z prostotą. — Pan go zapewne zna.
Tuż obok kuźni.
— W domku Rickettów? Tak, znam go, to przy głównym gościńcu. Czy
wyszła pani z domu, by zażyć przechadzki?
— Tak — odrzekła. — Noc taka piękna, a Kolumb po prostu wyrywał się z
domu. Poszliśmy razem. Nie miałam pojęcia, co spotka mnie w drodze.
— Ta droga prowadzi przez skałę do High Shale. Bezpieczniej było iść
przez plażę i piaski. Tu zawsze się spotyka podobnych nicponiów.
— Wolę jednak bzy i ciszę natury. Czy pan słyszał, jak cudnie śpiewały
słowiki? Na drodze przez plażę ani śladu tego nie ma.
Zaśmiał się cicho.
— Ale za to jest bezpieczna. Rano i tu jest zupełnie spokojnie. Ale gdy
idzie pani wieczorem, proszę zawsze wybierać drogę przez plażę.
Obrócił się teraz i począł ją prowadzić drogą przez ścieżkę. Szła bez oporu,
jak ktoś, kto ulega bezwzględnej przemocy. Poddała się znowu czarowi nocy.
W oddali, w zaroślach, dzwoniły słowiki.
— To miejsce jest cudne — szepnęła z zachwytem. — Nie widziałam
jeszcze w życiu piękniejszego zakątka.
— Doprawdy? — zapytał.
Uderzyło ją niemile, że nie dzielił jej zachwytu.
— Nie przyznaje pan tego? — spytała po chwili. — Nie uważa pan
również, że ten kąt jest cudowny?
Spojrzał na chwilę na morze w oddali.
— Przywykłem już do tego, mieszkam tu stale. Oczywiście, że to miejsce
ma pewne zalety. Ale nie zawsze jest tak piękne, jest zanadto prymitywne.
Czasem jest dzikie. Uprzykrzyłoby się pani, gdyby dłużej tu przebywała.
— A jednak zamierzam się tutaj osiedlić. Przystanął nagle, jak przykuty do
ziemi.
— Doprawdy? — zapytał.
— Pan się temu dziwi? Dlaczego? Chcę wiedzieć. Czy brak tu może
miejsca dla jeszcze jednej osoby?
— Miejsca jest za wiele — odezwał się żywo. — I ruszył znienacka, tak jak
przedtem przystanął.
Ścieżka w tym miejscu rozszerzyła się znacznie, więc zwolnił na razie jej
rękę z dłoni.
— Pani nie wytrwa tu długo — rzekł z przekonaniem.
— Dlaczego? — spytała.
— Przekona się pani.
Rzekł to nerwowo, cokolwiek gwałtownie. Po chwili dodał:
— Gdy róże przekwitną, a słowiki zamilkną, nie będzie takiej siły, która
zatrzyma tu panią.
— Jest pan tego pewny?
— Tak, jestem pewny.
Zdawało jej się teraz, że wyrzekł to uparcie, jakby z góry już wykluczał
możliwość kompromisu.
— Pan nie przebywa tu widocznie z zamiłowania do miejsca?
— Mam pracę w tej wiosce. Odpowiedź jego brzmiała trochę nieufnie.
Zdumiała się trochę, nie roztrząsając na razie poruszonego tematu. Szli
jakiś czas w zupełnym milczeniu. Wreszcie po chwili odezwała się pierwsza:
— Cieszyłabym się z tego, gdybym miała tu pracę. Ta praca, jak sądzę,
zrobiłaby mi dobrze.
— Doprawdy? — zapytał. Po chwili dorzucił:
— Czy przyjechała pani po to, aby znaleźć tu pracę? To nie był chyba
powód, który skierował ją tutaj?
— No nie, jak na razie.
Wyrzekła te słowa, jakby z dziwną chwiejnością.
— Ale każdy — dodała — powinien o to dbać, by zarabiać na życie. Nie
przyznaje pan tego?
— Oczywiście, że powinien, to daleko bezpieczniejsze. Ale nie każdy ma
ku temu odpowiednie kwalifikacje.
— Nie? — spytała.
Głos jej zabrzmiał kapryśnie.
— Sądzi pan zatem, że na darmo tu szukałam przytułku u Rickettów?
— Nie wiem, proszę pani. To zależy od tego, do czego pani ma zdolności.
— Do czego mam zdolności? Zaśmiała się lekko, lecz dziwnie złośliwie.
— Kolumbie! — krzyknęła — do czego mam zdolności? Dotarli do płotu,
który wiódł poprzez furtkę ku ścieżce do wioski.
Kolumb się zatrzymał, kręcąc się bezradnie i dowodząc tym samym, że nie
da sobie rady bez pomocy, zaś Julia przystanęła i oparłszy się na płocie,
zwróciła się twarzą w kierunku zachodu.
— Do czego mam zdolności? — powtórzyła bezgłośnie. — To tak trudno
powiedzieć...
Zaśmiała się lekko i spojrzała mu w oczy. Niebawem dodała:
— Może opowie panu o tym lady Joanna Farringmore? Odeślę pana do
niej. Ona na pewno będzie znała wszystkie moje zdolności.
Wykonał jakiś gest, wyrażając nim zdumienie.
— Pani zna Farringmore'ów? Uniosła nieco brwi.
— Tak, znam ich. Pan ich także zna?
— Ze słyszenia zaledwie. Lord Wilchester jest właścicielem kopalni w
High Shale. Ale nigdy do tej pory nie spotkałem ich tutaj.
Wyrzekł te słowa zupełnie obojętnie.
— I nie pragnął pan tego? — podsunęła mu myśl. — To łatwo zrozumiałe.
Uprzykrzyli mi się wszyscy, nie znoszę ich teraz. Zwłaszcza zaś do niej mam
dziwną antypatię: do lady Joanny. Może popełniam przez to nietakt, ale
powiem panu jeszcze, że od małych dzieci chowałyśmy się razem.
— A teraz, po latach, porzuciła ją pani?
— Tak jest, porzuciłam. Od dłuższego już czasu nie możemy się zgodzić.
Po chwili dodała:
— Ona zanadto jest swobodna, zanadto wolnomyślna, a ja, no cóż panu
powiem? Może za skromna, jak dla niej, za głupia po prostu. Gdy
dostrzegłam ten rozdźwięk, zaczęłam jej unikać. Coraz jawniej, wyraźniej, aż
rzuciłam ją w końcu i wyjechałam nad morze.
— To był gest bohaterski — skomentował jej słowa.
— Ale nie był też poświęceniem — wtrąciła bezpośrednio. — Mam trochę
pieniędzy, wystarczy mi na razie, aby nie żyć jak głodomór. Nie wystarczy mi
tylko na tytoń i papierosy, a zwłaszcza na te, do których przywykłam.
Jej uśmiech miał wyraz serdecznie poufały.
— To jedyny mój nałóg — dodała po chwili. — I nie przywykłam do
podlejszego gatunku. Czy powie mi pan może, gdzie pan kupuje papierosy?
Odpowiedział uśmiechem i sięgnął do kieszeni, szukając papierośnicy.
— Proszę naprzód spróbować, czy przypadną pani do smaku. Nie kupuje
się kota, jak długo jest w worku.
— O nie, proszę pana, z góry już wiem, że mi będą smakować. Dziękuję
uprzejmie, nie wezmę papierosa. Wyglądałoby to jeszcze, że wyżebrałam go
sobie. Chcę tylko wiedzieć, gdzie je pan kupuje. Jeżeli nie będą za drogie,
kupię i spróbuję.
Otworzył papierośnicę i podtrzymał ją przed nią.
— Proszę — zawołał. — Za błaha to rzecz, by odmawiać mojej prośbie.
Zawahała się nieco i ostatecznie uległa.
— Dziękuję, panie Green. Za wiele już dzisiaj otrzymałam od pana.
Dziękuję serdecznie.
Pochylił się przed nią.
— To widocznie mój przywilej, że mogę pani służyć. Bardzo byłbym rad,
gdybym i w dalszej przyszłości mógł przydać się na co. Papierosy mogę
kupić, kiedy pani zechce. Ale nie można ich dostać bezpośrednio na miejscu.
— Nie można? — spytała. — Pobladła cokolwiek. — Ach, jaka szkoda.
— Bagatela — zawołał. — Ta rzecz nie robi mi żadnych trudności. Gdy
pozwoli mi pani, postaram się o nie.
Potarł zapałkę i podał jej ogień. Jednocześnie i sam zapalił papierosa. Julia
zaciągnęła się dymem tytoniowym.
— Doskonałe — rzekła. — Wiedziałem to już wtedy, gdy przechodził pan
niedawno obok domu Rickettów. Pan palił wówczas te właśnie papierosy.
Spojrzał jej w oczy i zaśmiał się lekko.
— Kiedy to było?
— Gdy czekałam na pudding. Ten pudding był okropny, aż zepsuł mi
humor.
Urwała na chwilę.
— Nie, to jest straszne — dodała niebawem. — Powie pan jeszcze, że
jestem plotkarką. Cofam moje słowa. Niech pan zapomni, że padły z moich
ust.
— Czy nie wolno pani mówić o tym, co myśli?
— To niegrzeczne, proszę pana. Wynikałoby z tego, że obmawiam panią
Rickett. A ona jest zacna, poczciwa kobieta. I przywyknę może z czasem do
jej puddingów, dumpingów i innych specjalności.
— To bohaterstwo, doprawdy. Ciekaw jestem tylko, czy odniesie pani
sukces.
— Oczywiście, że nie odniosę
Obróciła się teraz i podeszła do furtki. Mówiąc z nim dalej, nadała swoim
słowom charakter poufny.
— Mam dziwne wrażenie, że pobyt w tym miejscu przyniesie mi korzyści.
Postaram się o to, by uspokoić mój umysł. A gdy spotkam kiedy znowu
czcigodną lady Jo, jeśli w ogóle ją spotkam, to już będę zabezpieczona od jej
wszystkich wybryków.
Wyprzedził ją teraz i otworzył furtkę.
— A ja mam wrażenie, że ucieknie pani od nas na długo jeszcze przedtem,
nim „uspokojony jej umysł" zapuści tu swoje korzenie.
Na ustach Julii pojawił się uśmiech. Skierowali się teraz na ścieżkę za
płotem.
— On już teraz je zapuszcza — odrzekła przekornie. — Już dawno nie
czułam się tak spokojna i szczęśliwa.
— To zapewne złudzenie — wywodził uczenie. — Bardzo w to wątpię, czy
to szczęście jest realne. To nowość tak nastraja, zmiana otoczenia.
Poczekajmy jednak miesiąc, aż to wszystko spowszechnieje, a ręczę pani za
to, że poczuje się znudzona.
— Analiza, mój panie, za wiele analizy. Nie myślę nawet o tym, że poczuję
się znudzona. A nowości nie nęcą. Pan myśli, że się cieszę z tego, że nie
spadłam na samo dno przepaści? Może tak byłoby lepiej?
Życie jest okropne. Lubię tylko spokój i cuda przyrody. Od dziecka to
lubię, to moja natura. Zaśmiała się lekko.
— Zauważył pan zapewne, że nie bardzo byłam dzielna w obliczu
niebezpieczeństwa. Pan sam to nawet orzekł, że postępuję jak osoba
„pozbawiona rozumu".
— Byłem szczerze przekonany, że wybaczyła mi to pani i puściła w
niepamięć.
— Ani jedno, ani drugie — odrzekła stropiona. — W okolicznościach,
które zaszły, nawet mocniejsze słowa uważałabym za słuszne. Gdyby nie był
pan stanowczy, nie uratowałby mnie od niechybnej śmierci.
— Gdybym nie był brutalem, to ma pani na myśli. Ale nie będę nim więcej.
W przyszłości okażę się układniejszym człowiekiem.
Zaśmiał się wprawdzie, ale słowa jego brzmiały stanowczo i poważnie.
— Kiedyż to będzie? — spytała go Julia.
— Jeszcze na razie nie wiem. Mogę jednak łatwo udostępnić tę skałę
wędrowcom. Myślałem już o tym. Stopnie są kiepskie, nie prowadzą do celu.
Ale gdyby podminować skałę i jeden z jej wyłomów wysadzić w powietrze,
przysłużyłoby się to może podróżnym nie znającym terenu. Dawno bym to
zrobił, gdybym nie zamierzał tego kąta zachować dla siebie. Nie ulega
bowiem wątpliwości, że wspinanie się po skale w jej obecnym stanie
przedstawia istotnie poważne niebezpieczeństwo.
Julia zatrzymała się nagle.
— Pan jest zatem inżynierem! — krzyknęła z uśmiechem. — Ale nie
zniszczy pan chyba swej ulubionej kryjówki jedynie dlatego, bym nie spadła
ponownie. Prawdopodobieństwo jest małe, o tym z góry mówię. Teraz
zechciej pan łaskawie zostawić mnie samą. Przed chwilą dopiero przyszło mi
na myśl, że mieszka pan zapewne w pobliżu kopalni. Nie pozwoliłabym na to,
by pan tracił dla mnie czas, gdybym pomyślała o tej sprawie choć kwadrans
wcześniej.
Spojrzał jej w oczy z wyrazem zdumienia.
— Ależ nie — zaprotestował — kierunek naszych dróg jest zupełnie ten
sam. Bez względu jednak na to mam miłą nadzieję, że nie wzbudzę pani
gniewu, jeśli cało i bezpiecznie odprowadzę ją do domu.
— Pan krępuje się zapewne, a istotnie bez potrzeby. Musimy tu na wsi
postępować ostrożnie. Czy naprawdę pan idzie w tym samym kierunku?
— Zaręczam to pani, tuż obok domu czcigodnej pani Rickett. I nie jestem
inżynierem. Jestem wiejskim nauczycielem w szkole ludowej.
Oświadczył to prosto, bez żadnych ogródek. Teraz Julię na zmianę ogarnęło
zdumienie. Przystanęła na chwilę, gdyż zabrakło jej tchu.
— Pan? — zawołała — pan?
— Tak, ja. Dlaczego to panią tak dziwi?
Zaśmiał się dziwnie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wierzy.
— Czy sprawiłem pani przykrość?
Zaśmiała się również. Po chwili z powrotem przybrała poważny wyraz
twarzy.
— Ależ nie, przeciwnie. Mogłam się domyślić. Dziwię się nawet, że nie
zgadłam od razu.
— Nie rozumiem — odparł. — Jak to: „domyślić"? Czy wyglądam
naprawdę jak wiejski bakałarz?
— No nie — odrzekła — stanowczo nie. Ale słyszałam dziś rano, jak
mówiono o panu. Nie mówiono o pedagogu, mówiono o bracie. O bracie
Dicku.
— A! — zawołał.
Zmieszał się lekko. Wydało się jej nawet, że wpadł w zakłopotanie. Ale
ocknął się rychło i znowu odzyskał pierwotny kontenans.
— A więc brat z panią mówił? Mój brat, Robin?
— Tak — odrzekła. — Spotkałam go dzisiaj, przechodząc wybrzeżem.
— Czy dobrze się zachował? — spytał stropiony. — Nie przelękła się go
pani, nie uciekła od niego?
— Dlaczego miałam uciec? Bardzo mi go żal.
Mówiła to szczerze, z widocznym współczuciem. Po chwili dodała:
— Mam szczere przekonanie, że będziemy przyjaciółmi.
— Pani ma dobre serce — rzekł cichym głosem. — On ma niewielu
przyjaciół, nieszczęsne biedaczysko. Ale dla tych, których zyskał, nawet w
ogień by poszedł. Większość znajomych odstrasza jego widok, nie garną się
do niego, unikają go nawet. Poza tym jest nieśmiały, czasami nawet dziki. Ale
cóż w tym dziwnego? To rzecz naturalna. W jaki jednak sposób poznała go
pani? Zawahała się nagle.
— Zaczepiłam go pierwsza — rzekła po chwili.
— Doprawdy? — zapytał — Z jakiego powodu? Zawahała się znowu.
Zachmurzył się nagle i bystrym wzrokiem spojrzał jej w oczy.
— Zapewne coś zrobił — ozwał się ostro. — Proszę mi powiedzieć, nie
osłaniać go przede mną.
— Czy nie będzie się pan gniewał, gdy odmówię odpowiedzi?
— Więc on mi odpowie, gdy pani się wzbrania. Jego głos był stanowczy,
niemal rozkazujący.
— To nie byłoby godziwe — odrzekła łagodnie — gdyż sama tego pragnę,
aby pan się nie dowiedział.
Pani nie chce, abym wiedział? — zapytał badawczo.
— Gdybym chciała — odparła — powiedziałabym sama. Zamyślił się
chwilę.
— Czy przyrzeka mi pani że powie mi w przyszłości, gdyby zachował się
niegodnie?
Julia się zaśmiała.
— Przyrzekam to panu. Jestem jednak pewna, że to nie zdarzy się więcej.
— A więc sprawa załatwiona.
— Dziękuję — odrzekła.
Zeszli na gościniec i dostrzegli światła w budynku na wzgórzu.
— Tu mieszka Fielding — ozwał się Green. — Słyszała pani pewnie o
nim? Nazywają go tu we wsi wielkim człowiekiem. Nie mylą się może. Jest
bardzo bogaty. Cała ta wieś należy do niego.
— Słyszałam już o nim — odrzekła po chwili. — A jaki ma charakter?
Uprzejmy dla ludzi?
Green znacząco podniósł ramiona.
— Ja osobiście zawdzięczam mu wiele.
— Wiem o tym — rzekła.
Dotarli w tej chwili do domku kowala. Z otwartych okien roznosił się odór
taniego tytoniu. Wskazywało na to, że stary gdzieś w pobliżu palił fajkę.
— Dobranoc! — rzekła.
Ujął jej dłoń i ścisnął ją mocno.
— Dobranoc! — odrzekł. — Miejmy nadzieję, że żadne z pani życzeń nie
zostanie nie spełnione.
Pogłaskał Kolumba i otworzył jej furtkę.
Od strony werandy stuknęło coś głośno, jakby nagle jakiś zwierz przebudził
się ze snu.
— Czy to pan, panie Green? — zawołał jakiś bas. — Chodź pan bliżej.
Green jednakże nie ruszył się z miejsca.
— Dziś nie mam czasu — zawołał w odpowiedzi. — Mam wiele roboty.
Dobranoc, panie Rickett, dobranoc panu!
Furtka się zamknęła, zaś Julia z Kolumbem ruszyła ku domowi. Green już
odszedł, słyszała jego kroki. Trapiła ją myśl, kiedy się odbędzie następne
spotkanie.
* * *
Kościółek w Little Shale miał wygląd staroświecki, lecz bardzo
malowniczy. Stał na wzgórzu, naprzeciw niemal bramy do dworu, (majątek
był własnością wielkiego Fieldinga) a pęknięte dzwony, od lat zawieszone w
zmurszałej od wieku, pochylonej dzwonnicy, tylko raz w tygodniu płoszyły ze
snu drzemiące w niej kawki. — Tylko raz w tygodniu, od niepamiętnych lat
— rozważała Julia — gdy spełniając obowiązek, uległa nazajutrz ich dziwnie
jękliwemu, żałosnemu wezwaniu. Nie wyobrażała sobie tego, jak brzmiałyby
w powietrzu, gdyby w głębi, pod nimi, szedł orszak weselny; nadawały się
raczej do składania podzwonnego ku czci nieboszczyków.
Dwa olbrzymie, sędziwe platany stały na straży u boków kościoła, trzeci
najgrubszy, wznosił się dumnie na wprost przedsionka. Drogę do niego,
wiodącą bezpośrednio od bramy wejściowej, po obu jej stronach znaczyły
krzyże i ruiny nagrobków.
Gdy Julia ją mijała, wyprzedził ją szybko staruszek ksiądz w zrudziałej
sutannie. Zniknął po chwili za murem kościoła, ona zaś pomyślała, jak
dziwnie pasował do otoczenia. Ciężkie jej myśli przerwał znienacka ryk
klaksonu. Niemal jednocześnie śmignęła drogą błyszcząca limuzyna i
zboczyła po chwili przed portal kościoła. Choć paliła ją ciekawość, kto
siedział w jej wnętrzu, nie odwróciła głowy, gdy auto ją mijało, (to ubliżyłoby
powadze) lecz równomiernym krokiem szła dalej przed siebie i zatrzymała się
dopiero, gdy weszła do środka. Przystanęła pod ścianą, graniczącą z
przedsionkiem. Uderzył ją zapach stęchlizny i pleśni.
Kościółek był mały, ściany miał białe, okna wysokie, o szybach zielonych,
ław miał niewiele, a jedną osobną, przeznaczoną dla państwa. Ławy zajęli
okoliczni wieśniacy. Nie było ich wielu. Ale wszyscy w tej chwili wyciągnęli
szyje i spoglądali ku drzwiom.
Nie zwrócono uwagi na obecność Julii. Gdy upewniła się o tym, usiadła po
namyśle w pobliżu przedsionka. Pojawienie się dworu uważano widocznie za
rodzaj wydarzenia, zaś Julia w swym miejscu miała dobre warunki do cichych
obserwacji.
Odezwały się kroki i tuż obok wejścia rozległ się nagle dziwnie jaskrawy,
szarpiący głos. Pochodził od kobiety.
— To dziwne, Edwardzie. Czy ten wiejski dławiduda jest towarzystwem
dla ciebie, że akuratnie co niedzielę prosisz go na obiad? Cóż tam charakter i
inne zalety? Nie nadaje się dla mnie i sprzeciwiam się temu.
Wyrzekła te słowa, bezpośrednio zaś po nich zabrzmiały w kościele
dźwięki organów. Julia odruchowo spojrzała na organy i dostrzegła
człowieka, o którym mówiono. Instrument zajmował miejsce na chórze, tuż
obok niego zgromadziły się dzieci. Siedziały na ławkach, a czujny organista
nie spuszczał z nich oka. Julii krew uderzyła do głowy. Była tego zupełnie
pewna, że uwagę usłyszano w całym kościele i odczuła ją przykro, niemal
boleśnie.
Zaszumiały jedwabie i jednocześnie kobieta wkroczyła do środka. Julia w
tej chwili spojrzała jej w twarz. Była młoda, przystojna, o twarzy delikatnej,
lecz dziwnie wyniosłej, o spojrzeniu zuchwałym, nie licującym z szacunkiem,
należnym świątyni. Tuż za kobietą kroczył mężczyzna.
Był wysokiego wzrostu, lat średnich, dosyć przystojny, choć o rysach
pospolitych i twarzy szorstkiej, dziwnie niemiłej. Fałdy u ust nadawały jej
wyraz szyderczy i drwiący, brwi miał zmarszczone, czoło przecięte
poprzeczną bruzdą. Kroczył zamaszyście z niezwykłą pewnością, jakby
gotów do walki, gdyby ktokolwiek z obecnych zakwestionował jego prawo
panoszenia się w kościele.
Kobieta podążyła ku ławie pod amboną, on zaś skierował się najpierw na
chór, poklepał organistę poufale po ramieniu i wdał się z nim zaraz w głośną
dyskusję.
Julia czekała na rezultat rozmowy. Green odwrócił się, ujrzała jego profil
na tle instrumentu, potem odrzekł coś krótko, lecz bardzo dobitnie i skierował
z powrotem twarz do organów. Schmurzony pan podążył ku ławie, solo
organowe zabrzmiało ponownie wśród ciszy kościoła. Green grał biegle, lecz
dziwnie mechanicznie, skupiając uwagę na dzieciach. Nabożeństwo było
długie, nie mogły się obejść bez jego nadzoru. Już teraz niektóre zaczynały się
nudzić, poruszały się ciągle, chrząkały nerwowo. Jakaś młoda pani (Julia
sądziła, że to córka pastora) siedziała opodal, ale było jawną rzeczą, że jej
władza nad dziećmi była zgoła znikoma. Kazanie było nudne i strasznie
rozwlekłe. Green opuścił swe miejsce przy organach i usiadł między dziećmi.
W chwili, gdy to zrobił, dzieci momentalnie zaczęły się skupiać. Julia po
chwili zapadła w drzemkę i wysilała się, jak mogła, by nie zasnąć całkowicie.
Inni parafianie spali już dawno. Ranek był upalny, a całe nabożeństwo nudne i
męczące.
Gdy się skończyło, Julia czym prędzej wybiegła pod drzewa, dziwiąc się w
duchu, dlaczego jeszcze przedtem nie uciekła z kościoła. Po chwili podążyła
ścieżką przed siebie i ujrzała limuzynę, stojącą przed bramą. Kierujący nią
szofer czekał u wejścia. Spojrzała na niego, przechodząc przez bramę i
zdziwiła się bardzo, że wtopił w nią wzrok, jakby wiedział coś o niej lub
chciał coś powiedzieć. Gdy spojrzała mu w oczy, opuścił powieki. Julia
przeszła, nie mogąc rozwiązać tej dziwnej zagadki.
Kolumb cierpliwie czekał opodal i pragnął widocznie dłuższego spaceru.
Nie miała serca sprawić mu zawodu. Panował jednak upał, słońce na
wybrzeżu oślepiało swym blaskiem, więc cofnęła się z powrotem ku alei
przed kościołem, pamiętając, że u wejścia widziała gdzieś furtkę,
bezpośrednio zaś za nią duży, prywatny, cienisty ogród.
Parafianie tymczasem opuścili kościół, ale przed wejściem do szkoły, która
stała opodal, dostrzegła grupę czekających chłopców, a w chwili, gdy
wreszcie znalazła furtkę, ujrzała i Greena, który skierował się do nich. Ubrany
był teraz w płócienne ubranie, na szyi miał narzucony duży ręcznik. Chłopcy
jak szczeniaki okrążyli go dokoła, zaś Julia zaśmiała się i weszła do ogrodu.
Odrzucił jak widać zaproszenie wielmoży. Odczuła radość, że okazał się
twardy.
Cisza ogrodu jeszcze bardziej wpłynęła na jej nastrój. Pomyślała o
Londynie, o jego skwarze i mgłach, o wyziewach benzyny, o tulących się
parkach pod wyschłymi drzewami, o ciżbie, natłoku, hałasie, gorączce i z
radością spojrzała ku cienistym gałęziom, nie mogąc się nasycić urokiem
samotności. Tydzień temu była sama jakąś cząstką tego wiru bez końca, tej
wiecznie kotłującej się niewzruszonej maszyny — bezradną jej cząstką,
rzucaną na oślep, gdzie porwał ją prąd, miotaną jak liść bez celu i kierunku,
nieświadomą swej drogi, pozbawioną swej woli. Jeszcze tydzień temu,
tydzień zaledwie! A dziś była wolna, była już sobą. W samą jeszcze porę
dostrzegła niebezpieczeństwo, w samą porę zdołała się wymknąć. O, jakże
powinna dziękować dziś Bogu! I jak Go za to czcić, że spełnił jej jedyne,
gorące życzenie!
Zrobiło jej się żal, że nie podziękowała już Bogu, będąc w kościele. To
byłoby mądrzejsze, niż się nudzić i spać. Ale czy i w cieniu drzew nie potrafi
się skupić, by w głębi swego serca pomyśleć o Bogu? Owszem, potrafi.
Nawet szczerzej i goręcej, niż w murach kościoła. Siedziała w tej chwili na
omszałym pniu, rozkoszując się słońcem i cudami natury, chłonąc je z
rozkoszą, oddając im duszę z prawdziwym nabożeństwem. Kolumb był koło
niej i odkopywał chrabąszcza, który zagrzebał się w trawie. Śledziła jego
ruchy, jakby zupełnie oderwana od świata i ludzi.
Uganiał się za owadem cierpliwie i zawzięcie, przydeptywał trawę,
roztrącał ziemię, w końcu jednak uznał, że szuka na próżno, zaniechał więc
trudów, westchnął głęboko i z wyrazem rezygnacji położył się na ziemi.
Pogładziła go ręką, potem nagle schwyciła garść jego włosów.
— Byłoby mi smutno, gdybym nie miała tu ciebie.
Kolumb się skrzywił, jakby grymasem uśmiechu dziękował za komplement,
po czym zgoła nieprzystojnie obrócił się nagle i złapał pchłę.
— Szkoda, że nie przyniosłam ze sobą jedzenia — odezwała się pani. —
Nie musielibyśmy teraz wracać do domu. Co o tym myślisz, kochany
Kolumbie?
Kolumb nie umiał odpowiedzieć słowami, wcisnął jednak nos do dłoni swej
pani, jakby wyrażając jej przez to, że nie zależy mu obecnie na sprawie
jedzenia. Ale zaledwie to „wyrzekł", odwracając się od niej, nastawił uszu i
mruknął złowrogo, jak lew na pustyni.
Julia nerwowo podniosła oczy. Poznała po krokach, że od ścieżki za
drzewami ktoś zbliża się do nich. Chwyciła Kolumba za rzemyk obroży, gdyż
poszczekując za obcym, lubił ją ścigać i okrążać dokoła. W tej samej chwili
wyłoniła się postać, w której zaraz poznała miejscowego możnowładcę.
Szedł teraz szybko, niecierpliwie wywijając spacerową laseczką. Na czole
jeszcze ciągle wisiała mu chmura, Julia poznała, że nie znajdował się w
życzliwym nastroju.
Nie dostrzegł jej zrazu; zauważył ją później, gdy zbliżył się do niej.
Kolumb jeszcze raz zawarknął donośnie, on zaś przystanął i, zdumiony
widocznie, spojrzał jej w twarz.
Jego oczy patrzyły pytająco. Nie namyślając się zatem, przemówiła doń
pierwsza, jakby chcąc się oczyścić z zarzuconej jej winy.
— Jesteśmy intruzami — powiedziała. — Nie spodziewam się jednak, że
nas pan wyrzuci.
— Może pani zostać — rzekł obojętnie, uchylając kapelusza. — Ale nie
podoba mi się pies, nie jestem go pewny.
Głos miał miły, ale krótkim jego słowom nie towarzyszył na twarzy
pogodny wyraz. Nie skrzywił jej nawet do lekkiego uśmiechu. Wydał jej się
starszy, niż wyglądał w kościele. Na pewno już dawno przekroczył
pięćdziesiątkę.
Pociągnęła Kolumba bliżej do siebie.
— Gdyby próbował mnie atakować, padłby od kuli. Wyrzekłszy te słowa,
skierował się dalej bez żadnej ceremonii.
— Nie puszczę go do pana, proszę się nie bać!
Julia przygarnęła psa do piersi i szybkim ruchem ucałowała jego łeb.
— Niegrzeczny ten pan, nieprawda, Kolumbie? Musimy go nauczyć nieco
lepszej ogłady.
Dziwiła się skrycie, czemu o tej porze jeszcze raz się skierował na dróżkę
kościelną. Minęła pierwsza, więc i dla niej był czas pomyśleć o powrocie.
Dobrze się stało — pomyślała po chwili. Nie cofnęła się przed nim,
podrażniła go trochę, popsuła mu nerwy. Na drugi raz jednak ona i Kolumbek
będą bardziej dyskretni.
Obiad u pani Rickett zamówiony był dzisiaj na pół do pierwszej. Nie
zachwycała się myślą, że zapewne już czeka. Przeczuwała proroczo, że dania
będą znowu niemożliwe do spożycia, ale za nic w świecie nie zwróciłaby
uwagi dobrodusznej pani Rickett. Poza tym pozostał jej w zapasie tylko jeden
papieros.
Powstała po chwili i ruszyła ku furtce. W połowie drogi doleciał ją gwar
prowadzonej rozmowy. Przystanęła nagle, nie wiedząc, co począć. Jacyś dwaj
mężczyźni rozprawiali przy furtce (nie mogła ich dostrzec z cienistej alei) i
domyśliła się z lękiem, że zagradzają jej drogę. Czekała jeszcze chwilę, ale
wreszcie pokonała chwilowy niepokój i zdecydowanym krokiem ruszyła
przed siebie. Obiad pani Rickett nie poprawi się zapewne z długiego czekania.
Gdy podeszła bliżej, poznała po głosie, że jednym z mężczyzn był sam pan
Fielding. Mówił teraz głośno, był zły, podniecony.
Odpowiedź, którą dostał, była krótka, dobitna, lecz dziwnie pogodna. Nie
brakło jej nawet śladów humoru.
— Dziękuję uprzejmie. Ale zechce pan zrozumieć, że nie odmówiłbym
przecież, gdybym życzył sobie przyjść.
Umilkli na razie, lecz Fielding ponownie wybuchnął po chwili:
— Więc zostań pan, u licha! I zajmij się czym innym, gdy to drugie jest
milsze!
Julia w tej chwili obeszła zakręt i stanęła na ścieżce tuż obok furtki.
Green skierowany był twarzą do niej; odczytała mu z oczu, że zaraz ją
poznał. Fielding natomiast obrócony był tyłem. Młodzieniec wobec tego ujął
jego ramię i odsunął go na bok.
Fielding natychmiast obrócił się żywo i spojrzał na Julię z wyrazem
wyrzutu. Stanęła przy furtce. Na przekór swej postawie, dumnej i stanowczej,
uczuła w tej chwili gorąco w policzkach.
Green podszedł do niej i podał jej rękę.
— Dzień dobry, panno Moore! — powitał ją żywo. Pani zwiedziła dziś
wioskę w przeciwnym kierunku.
Ujęła jego dłoń, dziwnie zmieszana obecnością Fieldinga. Green w tej
chwili miał głowę odkrytą, jego włosy błyszczały na wietrze i słońcu. Był
bardzo uprzejmy i miły w obejściu. Odpowiedziała mu na uśmiech wyrazem
wdzięczności, jakby przeczuwając dyskretnie, że i w przyszłości zapewne nie
odmówi jej usług.
— Ale obawiam się — rzekła — że i dzisiejszy mój wybór był dość
niefortunny.
Mówiła te słowa, jakby z lekką wymówką. Green się zaśmiał.
— Tu wszyscy kłusują w ogrodach i lasach. To weszło już w zwyczaj,
nieprawda panie Fielding? Nawet bażanty przywykły już do amatorów.
Julia unikała spojrzenia Fieldnga. Powiedziała, co się dało, by zaznaczyć,
co myśli, obawia się jednak, że jakakolwiek jej dalsza uszczypliwa uwaga
mogłaby się spotkać z nieuprzejmą odpowiedzią.
Ku jej wielkiemu zdumieniu Fielding jednak sam nawiązał do jej uwag.
— Zawiniłem — zawołał — nie okazałem się dzisiaj odpowiednio
gościnny. Ale winien jest on — dorzucił bezpośrednio, wskazując na Greena.
— Więc obroń mnie pan teraz, przeproś pan tę panią za mój mimowolny
nietakt.
Julia w tej chwili spojrzała na niego. Uśmiech jego twarzy złagodził
uprzedni twardy jej wyraz. Nawet oczy się zmieniły. Spoglądały przed siebie,
jakby same się dziwiły swej nagłej przemianie.
— Panna Moore jest uprzejma — ozwał się Green. — Pozwoli mi zapewne,
że przedstawię jej pana. Mr Fielding — panna Moore. Teraz przyjmij pan sam
jej łaskawe wyzwanie. I sam ją pan przeproś, gdy to się panu uda.
— Pedagog! — zawołał zmieszany pan Fielding. Julia po raz pierwszy
zaśmiała się głośno.
— Jeśli ktokolwiek zawinił, to ja przede wszystkim. Ale nie bacząc na
powód, którą kierował mnie wtedy...
Green był rad, że ją złapał na błędzie.
— Mną — poprawił. — Mną, proszę pani. Fielding ze złością skierował
doń twarz.
— A idź pan do licha, niepoprawny pedancie! Do czego pani zdaniem
nadaje się ten człowiek? Czy do służby w kościele, czy do stawania na
głowie, jak komediant cyrkowy?
Julię zmieszało to nagłe jego przejście do dzikiej swobody. Spojrzała na
Greena, który uśmiechał się do niej czarnymi oczyma i nie wiedziała
właściwie, jak się zachować.
— Nie wiem, doprawdy — rzekła z uśmiechem. — Nie miałam jeszcze
czasu poznać go bliżej. A trudność jest dla mnie tym bardziej wielka, że
niełatwo być bezstronną, jeśli chodzi o osobę, której zawdzięcza się całość.
Pan Green tej nocy uratował mi życie.
Na chwilę zaległo wymowne milczenie.
Mężczyźni i kobieta spojrzeli po sobie, wszyscy się śmiali; Fielding nie
wiedział, czy nie mylą go uszy.
— Co? — zawołał i cofnął się wstecz. Julia jeszcze raz zaśmiała się głośno.
Co? — powtórzył, nie spuszczając z niej oczu.
— Powiedziałam już panu — odezwała się Julia. — Czy koniecznie pan
pragnie jeszcze raz to usłyszeć?
Green, zmieszany, opuścił głowę.
— Kpiny — rzekł Fielding — śmiejecie się ze mnie. To wszystko co
słyszałem, brzmi nazbyt romantycznie. A jakiż, u licha, miał powód do tego?
Julia w tej chwili chciała coś odrzec, ale Green się ocknął i wyprzedził ją
żywo.
— Przepraszam — wtrącił, ściągając ręcznik i zawiązując go nerwowo w
niezgrabny węzeł. — Pozwoli pani teraz, że sam tę sprawę pokrótce
przedstawię.
Spojrzał na Fieldinga i pewny zaciekawienia, które wywołał w nim teraz,
ciągnął ze swadą, wyrażając się krótko i każde ze swych słów objaśniając
gestami.
— Otóż rzecz się zdarzyła wczoraj wieczorem. Znalazłem się właśnie w
ulubionym zakątku, na przełęczy skalnej, dwadzieścia może stóp pod
szczytem High Shale Cliff, właśnie w tym miejscu, gdzie ściana skalna opada
już stromo, gdy przechodząca panna Moore (przechodziła oczywiście
wierzchołkiem skały) — zwabiona papierosem, który paliłem na dole — to
tak przecież było, nieprawda, panno Moore? — (uniósł teraz brwi, jakby dając
jej znak, by milczała), gdy przechodząca panna Moore, zwabiona, jak
powiadam, aromatem papierosa, przechyliła się nagle i straciwszy
równowagę, stoczyła się w przepaść. Cała moja grzeczność polegała tylko na
tym, ie chwyciłem ją w ramiona i zawarłszy z nią znajomość, niecodzienną co
prawda, jak na zwykłych śmiertelników, zatrzymałem przy sobie, nie
szczędząc jej otuchy i słów pocieszenia. Ale potem, niestety, musiałem ją
złajać. W żaden bowiem sposób nie chciała się ruszyć i tylko z trudem
dokazałem, że dźwignęła się w końcu i przy marnej pomocy śmiało i
odważnie wydobyła się na szczyt. Byłem strasznym brutalem i niezmiernie mi
przykro, gdy wspominam teraz o tym. Z pani zaś strony — ciągnął
nieprzerwanie, zwracając się do niej — uważam to tylko za akt niezwykłej
łaski, jeśli mimo wszystko, co zaszło, przemówiła dziś do mnie, nie
zdradzając ani słowem słusznego oburzenia, w które mogłem ją wprowadzić.
— Ja również tak myślę — ozwał się Fielding. — Ale przypisuję to temu,
że ta pani ma węch i nie traktuje bufonów tak poważnie jak innych.
Spodziewam się zresztą, że niemiły ten wypadek nie zaszkodził pani bardzo,
łaskawa panno Moore.
— Pan się nie myli — rzekła. — Nie odniosłam nawet drobnych,
zewnętrznych obrażeń. Ale wdzięczność zachowam na zawsze dla mego
wybawcy.
Rzekłszy te słowa, zaśmiała się lekko. Po chwili dodała:
— Żegnajcie, panowie. Miss Rickett od godziny czeka już na mnie. I
naleśniki zapewne oziębły zupełnie.
Gwizdnęła na Kolumba i szybko odeszła. Dziwiła się zmianie, która zaszła
w Fieldingu, przypisując ją słusznie wpływowi Greena. Nie spodziewała się
tego, że Filding, gdy zechce, potrafi być miły. I radowała się w duchu, że
Green był stanowczy i odrzucił zaproszenie na obiad.
* * *
— Czy wolno mi wejść? — spytał Robin.
Julia siedziała pod drzewem jabłoni, w kwitnącym sadzie, który ciągnął się
wzdłuż drogi; właśnie w tej chwili czytała książkę. Usłyszawszy jego głos,
podniosła się żywo i spojrzała przez płot. Gdy poznała go wreszcie, przesłała
mu uśmiech spod kwietnej gałęzi.
— Oczywiście, że wolno — krzyknęła życzliwie. — Chodź tu prędzej.
Myślała, że chłopiec podejdzie do furtki, on jednak wybrał bliższą drogę.
Przykucnął niespodzianie i padłszy na czworaki, przecisnął się jak kot przez
szczelinę do sadu. Wyglądał w tej chwili szkaradnie, jak pawian. Gdy
niebawem wstał, włosy pasmami pokryły mu czoło. Spojrzał jej w twarz.
Oczy mu błyszczały jak światła lamp, zapalonych w ciemności.
Podszedł nieco, zatrzymał się nagle.
— Naprawdę nie przeszkadzam? — zapytał niepewnie.
— Wcale nie przeszkadzasz — ozwała się szczerze. Bardzo się cieszę, że
cię znowu widzę. Zaczekaj chwileczkę. Przyniosę ci krzesło.
Chciała się podnieść. Ale chłopiec w tej chwili zatrzymał ją nagle, ruch
jego ręki był niemal gwałtowny. Po chwili dodał:
— Proszę się nie trudzić, proszę nie wstawać. Nie usiądę na krześle, nie
potrzeba mi krzesła.
Julia z powrotem opadła na krzesło.
— Jeśli stanowczo tego nie chcesz — rzekła z uśmiechem. — Ale trawa
jest mokra. Jak tu usiądziesz?
— To mi wcale nie zaszkodzi — ozwał się żywo. — nie znoszę krzeseł,
dam sobie radę.
Nie zważał widocznie na ton jej przestrogi. Stał jednak dalej, spoglądając
niepewnie. Jakoś brakło mu odwagi, by zbliżyć się do niej.
— Chodźże tu bliżej — rzekła uprzejmie. — Dlaczego tam stoisz? Przybliż
się do mnie i usiądź, gdzie chcesz.
Podszedł z wolna i niezdarnym ruchem, ociężale i niezgrabnie przykucnął
na ziemi. Wyraz jego twarzy był dziwnie ponury.
— Nic w tym strasznego — mruknął pod nosem. — Jeśli przyszedłem tylko
w porę, jeśli w niczym nie przeszkadzam.
— Nie przeszkadzasz — odrzekła, uśmiechając się szczerze. — Nawet
bardzo się cieszę. Przecież widzisz, że poza tobą nie mam tu gości.
Podniósł ociężale powieki do góry.
— Ale wyrzuciłaby mnie pani, gdyby ktoś tu jeszcze był.
— Pleciesz — odrzekła — bądź rozsądniejszy. Na jej twarzy znowu
pojawił się uśmiech. — Zostaniesz tu ze mną i napijemy się potem gorącej
herbaty.
Uśmiechnął się również.
— Bardzo bym chciał, ale nie wiem, czy zdążę.
— Dlaczego? — spytała.
Ogarnął kolana długimi ramionami i wymamrotał jakieś słowo,
nieuchwytne dla ucha.
Julia spojrzała na ręczny zegarek.
— Za kwadrans pani Rickett przyniesie herbatę. Poprosimy ją wtedy, by
przyniosła tu Freda. Ty go lubisz, słyszałam, pobawicie się trochę.
Na twarzy chłopaka pojawił się uśmiech. Zamilkł na chwilę. Ale nagle
wyciągnął swą długą rękę i skrzywionymi palcami dotknął jej sukni.
Wyglądały w tym ruchu jak szpony jastrzębia.
— Nie potrzeba mi Freda, gdy pani jest ze mną.
— Wystarczam ci zatem?... To bardzo uprzejmie. Ponownie podniósł swe
grube powieki.
— To pani uprzejma — odrzekł po chwili. — Nie widziałem jeszcze
drugiej, podobnej do pani.
Zmarszczył się dziwnie, gdy spojrzał jej w oczy.
— Pani, dama — dorzucił. — Zupełnie taka sama jak żona Fieldinga. Ale
nie nazwałaby mnie pani „ohydnym potworem".
Straszne — pomyślała, nie wiedząc, co odrzec. Pragnęła go pocieszyć.
Poklepała go lekko po garbatym ramieniu.
— Nie słuchaj takich słów — rzuciła zmieszana. — Odpędzaj je od siebie,
nie zaprzątaj sobie nimi głowy. To wszystko jest nieprawda, to ludzka
złośliwość.
Oparł brodę na krawędzi jej dłoni. Wyglądał okropnie. W sercu Julii
odezwała się litość. W wyrazie jego oczu skupił się krzyk — wszystko, co
tworzyło zew jego strasznej, nieszczęsnej tragedii. Jakiś niemy jego bunt,
wołanie zwierzęcia w obliczu ciemiężcy. Musiała go pocieszyć.
— Nie warto takich rzeczy brać nazbyt poważnie — rzuciła po chwili. —
Ludzie są źli. Pełno jest takich, którzy żyją tylko po to, by obmawiać swych
bliźnich. A czynią to dlatego, że brak im rozsądku. Nie opłaca się ich słuchać
i obdarzać uwagą.
— Ale pani na pewno jeszcze nikt nie obmówił — Julia zaśmiała się.
— Tak myślisz, Robinie? A ja ci powiadam, że i takich jest moc, i na mnie
rzucają ohydne potwarze. Nawet teraz, w tej chwili. To znaczy, oczywiście,
jeśli w ogóle w tej chwili ktoś o mnie myśli.
Jakiś dziki wyraz zabłysnął mu w oczach.
— Gdzie? — zawołał. — Chciałbym ich słyszeć. Zabiłbym ich za to, na
miejscu bym zabił.
Julia się wzdrygnęła.
— No, nie! — krzyknęła — przecież nie ma ich tutaj. Ale musisz to
zrozumieć, że nie warto się przejmować tym wszystkim, co mówią. Mówią,
bo mówią, bo taka ich natura. Każdy prawie człowiek oczernia drugiego. Taki
już ich zwyczaj i dopóty będą ludzie, zostanie ich zwyczajem.
Ale Robin nadal się nie dał przekonać.
— Wszystko mi jedno — rzucił po chwili. — Zabiłbym takiego, kto by
panią oczernił.
— To niesłuszne, Robinie, nie powinieneś tak mówić. Jej głos brzmiał
cicho, spokojnie jak zawsze.
— Dlaczego? — zapytał.
W jego małych oczach pojawiły się błyski; ale Julia i teraz zachowała swój
spokój.
— Dlatego po prostu, że gdy myślisz o tym serio, to popełniasz przez to
grzech, a gdy nie myślisz, jak mówisz, to popełniasz — głupotę.
Robin westchnął. Po chwili jeszcze bliżej przygarnął się do niej.
— Bardzo panią lubię — przyznał się szczerze. — Proszę jeszcze mówić.
Jakoś dziwnie mi dobrze, gdy pani coś mówi.
— A o czym ci mam mówić? — spytała ze śmiechem.
— O Londynie, na przykład, — o czym pani chce.
— Och, o Londynie? — spytała zdumiona. — Znienawidziłbyś go,
chłopcze, gdybyś poznał go bliżej. I miałbyś rację. Bo któż by to mógł lubić
taki zgiełk i wrzawę, łomot i hałas? Gdziekolwiek tylko spojrzysz, ludzie,
pojazdy, tramwaje, auta — praca jak w ulu, nawet w nocy nie cichnąca na
godzinę spokoju. Wszystko to wygląda, jakby ruch jakiegoś koła, które nie
ustaje w swym biegu.
— A cóż oni robią? — zdumiał się Robin.
— Ścierają się po prostu od rana do nocy. A często i na odwrót: od nocy do
rana. Każdy usiłuje być zawsze pierwszy i jeden drugiego prześciga w
wysiłku. I wydaje się nawet, że to sprawia im radość.
Urwała nagle, gdyż zabrakło jej tchu.
— Ale w istocie tak nie jest — dodała po chwili. — Nie mogą się radować,
bo nie mają powodu. To nie fraszka żyć w takim wiecznym pędzie, w takim
piekle po prostu i wirować jak liść, popędzony przez wichry. To zupełnie to
samo, jakby uczestniczyć świadomie w szalonym wyścigu, pędzić w nim
zawsze z największą chyżością, a z góry o tym wiedzieć, że nigdy się nie
dotrze do końcowej mety. Czy wyobrażasz to sobie? Czy wyobrażasz sobie
wyścig z szalonymi przeszkodami, wyścig, gdzie co krok się piętrzy zapora,
coraz wyższa i wyższa, coraz bardziej niebezpieczna?
Znowu urwała, by zaczerpnąć powietrza.
— A wszystko to przeżyłam — rzuciła z emfazą. — Ale dość mi już tego,
nie pragnę już więcej ścierania się z życiem. Moje siły zawiodły, wyczerpały
się całkiem. Mogę obecnie zmarnieć, zestarzeć się, posiwieć, ale wystarczy
mi świadomość, że żyję w spokoju.
Robin słuchał jej z rosnącą uwagą.
— Rozumiem — zawołał. — Obmierzło pani życie i dlatego właśnie
przybyła pani do nas.
— Tak — potwierdziła — dlatego przybyłam. Zmęczyło mnie to wszystko,
napełniło mnie strachem. Ale w porę jeszcze zbiegłam, akuratnie na czas.
Robin jeszcze bliżej przysunął się do niej. Zdawało mu się nawet, że
zaznacza w ten sposób gotowość jej bronienia, gdyby zaszła potrzeba.
— Czy pani się ukrywa, chowa się przed kimś?
— Niekoniecznie — odrzekła, zarzucając ten temat. Poklepała go ponownie
życzliwie po ramieniu. — Przecież nikt by mi nie pomógł, gdybym była w
potrzebie. Każdy jest zajęty własnymi sprawami.
Robin życzliwie spojrzał jej w oczy.
— Czy nie obawia się pani? Czy nie wydaje się jej czasem, że lęka się
czegoś?
Zaśmiała się teraz.
— Nie, Robinie, niczego się nie boję. To wszystko przeminęło. A teraz już
zaczynam cieszyć się życiem.
— Czy pani tu zostanie? — zapytał ciekawie.
— Jeszcze na razie nie wiem. Nie lubię przedwczesnych planów na
przyszłość. Chwilowo droga mi jest radosna teraźniejszość.
— Ja jednak wiem, co czeka mnie wkrótce: niemiła przeprawa z mym
bratem, Dickiem.
— Naprawdę? — spytała. — Słyszałam coś o tym, że mieliście sprzeczkę.
Kiwnął głową. Dolna jego szczęka drgnęła nerwowo.
— Ach, jak to przykro spierać się z Dickiem!
Jego ból był widoczny. Głos jego brzmiał jak żałosna skarga. W Julii
ponownie wezbrało współczucie. Po chwili spytała:
— Dlaczego nie starasz się przeprosić go zatem?
— Nie będę go przepraszał — żachnął się Robin. — Dyszał, gdy to mówił,
żarła go złość.
Sprawa niewątpliwie przedstawiała się trudno. Julia się starała zmitygować
go nieco.
— A cóż mu zrobiłeś? — spytała po chwili.
— Nic mu nie zrobiłem. Kłóciłem się tylko.
— Co? — wykrzyknęła. — Kłóciłeś się z Dickiem?
— Nie! — zawołał.
Podniósł rękę i przetarł nią oczy.
— Z Dickiem? — powtórzył. Spytał to szydząco, jakby nie mógł się
nadziwić, że Julia tak sądzi.
— A więc z kim w takim razie? — spytała go żywo. — Możesz mi nie
mówić, gdy ci sprawia to przykrość.
— Nic mi to nie szkodzi — ozwał się Robin. — Powiem pani wszystko.
Kłóciłem się z Jackiem.
Obrócił się żywo i spojrzał jej w oczy.
— Nienawidzę go — dodał. — Nienawidzę Jacka — powtórzył ze złością.
— A cóż to za jeden, kto to jest Jacek?.. Och, już wiem, przypominam go
sobie.
Przypomniał jej się szofer, spotkany w niedzielę.
— To twój brat, jak słyszałam, mówiono mi o nim. Nie mogłam w tej
chwili przypomnieć go sobie.
— Brutal! — rzekł Robin. — Nienawidzę go za to, nie cierpię, nie znoszę!
Zasługiwał na naganę za wybuch swej złości. Ale Julia roztropnie
przepuściła to płazem.
— Czy wyrządził ci krzywdę? — spytała po chwili.
— To nie o to — wybuchnął. — On coś tylko powiedział, powiedział mi o
czymś, ale nie powiem pani o czym, nie powiem pani tego.
Urwał znienacka i zagryzł wargi.
— O czym? — spytała, niemile zmieszana. Robin nadal zachował
milczenie.
— Nie martw się — rzekła. — Zapomniałabym o tym, gdybym mogła być
tobą. Ludzie nieraz plotą, ale sami nie wierzą w to wszystko, co mówią. Któż
by się tym martwił i brał to do serca? Najlepiej jest zapomnieć, nie myśleć o
tych bredniach.
— Nie mogę — rzekł Robin. — A Dick jest wściekły, pogniewał się na
mnie.
Urwał znienacka i podjął na nowo z widocznym wysiłkiem:
— Zabronił mi tu chodzić. Powiedział, że mnie zabije, gdy postawię na
swoim. Nawet chciał mnie zawrócić, gdy widział, że wychodzę. Ale ja się
oparłem: poszedłem, mimo wszystko. Taki był zły.
Nie dokończył zdania i jak strwożony pies podpełzał ku krzesłu.
— Idzie! — szepnął i opuścił głowę.
Furtka skrzypnęła, zaś Kolumb, który chłopca przyjął z biernością, podbiegł
pod płot, by spojrzeć, kto idzie.
Po chwili zawrócił i usiadł na powrót u boku Julii. Green tymczasem
kroczył już ścieżką w kierunku jabłoni.
Julia krzyknęła.
— Czy pan do mnie przychodzi, czy w sprawie Robina? Rzucił spojrzenie,
cokolwiek zagadkowe. Ale ogarnął nim oboje: i jego i ją. Nie zdawała sobie
sprawy, czy w tej chwili był zły. Jeśli nim był w istocie, to zapanował
widocznie nad swoim wzburzeniem. Uśmiechnął się do niej.
— Przynoszę papierosy — odezwał się grzecznie. — Większy nawet zapas,
bo całe pudełko.
I mówiąc te słowa, podał jej pakiet.
— Ach, jak to dobrze! — zaśmiała się Julia. — Dziękuję serdecznie.
Uniosła się z krzesła, dziwnie zmieszana.
— Jak pan to zrobił, że je nabył tak wcześnie? Zapewne są pańskie, z
własnego zapasu?
— Miałem je w domu — ozwał się Green. — Ale z najmilszą chęcią
odstępuję je pani. Rozumiem, co to znaczy, gdy zabraknie tytoniu.
Julia zaśmiała się.
— Wystarczą na wiek — odrzekła spłoniona. — Nauczyłam się
oszczędzać, ekonomia przede wszystkim. Teraz zechce pan powiedzieć, ile
mu jestem winna?
— Pół korony.
— Niemożliwe — rzekła. — Bądźmy sumienni.
— Doprawdy tyle. Tyle mnie kosztują. Otrzymuję je zawsze od jednego z
przyjaciół.
— Ale przyjaciel w tej cenie nie dawałby ich dla mnie.
— Na pewno by je dawał, szkoda o tym mówić.
Rzekł to stanowczo, lecz z dziwnym uśmiechem, jakby pragnął już w końcu
zarzucić ten temat.
— Z zapłatą się nie śpieszy — dorzucił ostatecznie. — Wolałbym nawet
pieniądze mieć później. Wstawaj, Robinie!
Zwrócił się do brata tak szorstko i stanowczo, że Julię zaskoczyło to nagłe
wezwanie. Ale nie straciła głowy. Po chwili wystąpiła z życzliwą interwencją.
— Mam prośbę do pana. Niech pan nie ma żalu do biednego Robina.
Spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się jeszcze, ale wyraz jego twarzy był
dziwnie stanowczy. Po chwili pochylił się, odciągnął jej rękę od Robina i
skierował ją lekko na poręcz krzesła.
— Wstawaj! — powtórzył. — Nie mam teraz czasu rozprawiać się z tobą.
Mówił to szorstko, niemal z pasją. Robin dźwignął się, podniósł głowę i
obróciwszy korpusem, nieskładnie jak zawsze, powstał na nogi. Teraz już stał.
Spojrzał tępo i czekał widocznie na dalszy rozkaz.
— Zostanie tu jeszcze — wtrąciła Julia. — Zaprosiłam go przedtem na
szklankę herbaty.
— Dziś nie zostanie — ozwał się Green. — Odłóżmy to na później, gdy
pani tak uprzejma. Dziś niemożliwe.
Ton jego głosu był bardzo stanowczy. Robin tymczasem poszedł dalej i
zwiesiwszy głowę, czekał przy furtce.
Green niebawm skierował się za nim. Wykonał jakiś gest, jakby chciał się
pożegnać, ale Julia w tej chwili zatrzymała go nagle.
— Niech pan zaczeka, chcę coś powiedzieć.
Green przystanął. Julii się wydało, że jego czarne oczy lekko lecz wyraźnie
zaśmiały się do niej.
— Pan wybaczy, że się wtrącam — rzuciła po chwili. — Ale nie mogę się
powstrzymać, muszę, to powiedzieć.
— Słucham pokornie — ozwał się Green.
Ale rozpoczęcie dyskusji sprawiało jej trudność. Krępowała ją jego drwiąca
pobłażliwość. Przemknęło jej przez głowę, że wystąpiłaby odważniej, gdyby
okazał się szorstki.
Spojrzała mu w oczy. Po chwili wahania przemogła się wreszcie.
— Niech pan go nie karze za to, że przyszedł do mnie.
Green był zdumiony jej dziwną prośbą, widziała wyraźnie, jak uniósł brwi.
Zamierzał coś odrzec, ale Julia ubiegła go rychło.
— To jest zapewne nietakt — rzuciła bezpośrednio — zdaję sobie sprawę,
że popełniam niewłaściwość, ale sądzę, mimo wszystko, że umiałabym mu
pomóc, gdyby dano mi możność. Pragnęłabym spróbować, postarać się o to.
Więc proszę mu nie bronić, by odwiedzał mnie czasem.
— Dziwne! — zawołał, patrząc w jej oczy. Wyraz jego twarzy spoważniał
w tej chwili. — Trudno mi coś odrzec — dodał z wahaniem — ale pani jest
naprawdę niezwykle życzliwa.
— Nie ma w tym wszystkim nic niezwykłego. — Mówiła te słowa z
bolesnym uśmiechem. — Pan przecenia mnie tylko, za dobrze mnie sądzi. I
nie uwierzy mi pan pewnie, że jestem egoistką. Ale los Robina przemówił mi
do serca. Chciałabym mu pomóc, abym sama miała radość z tej próby
pomocy. Więc proszę to zrozumieć. I nie zabierać go ode mnie, nie zagradzać
mu drogi.
Nie ulegało wątpliwości, że mówiła to z serca, Green zrozumiał jej szczerą
intencję.
— To mnie zdumiewa — odrzekł po chwili. — Nie spotkałem jeszcze w
życiu podobnej ofiarności.
— Superlatywy! — odrzekła, broniąc się ręką, niech pan zawoła raczej
Robina i zostańcie obaj na herbacie.
— Dziś niemożliwe — odrzekł stanowczo. — Był dziś niesforny, nie
zasłużył na względy. Nie mogę takich rzeczy puszczać mu płazem.
Przechyliła się nagle, siedząc na krześle. Jej oczy błyszczały, zdawały się
wołać.
— Ten jeden tylko raz! — prosiła o łaskę. Green zesztywniał, oblicze mu
się zachmurzyło.
— Nie! — oświadczył.
— Nie chce pan zatem?
— Nie mogę — odrzekł.
Tymczasem Robin, niepocieszony w swym żalu, przystanął samotnie pod
jednym z drzew. Julia przesłała mu smutne spojrzenie; Green stał nadal
niewzruszony i sztywny.
— Biedny chłopiec! — westchnęła z litością. — Czy jest pan tego pewny,
że go dobrze rozumie?
— Najzupełniej — odrzekł.
— A nie jest pan surowy? — spytała po chwili. — Nie okzuje mu pan może
za mało przywiązania?
— Robię co mogę, by utrzymać go w karbach.
— Przekonałam się o tym — odrzekła z wyrzutem. — Pan mówi jak
mężczyzna.
Na jej bladej twarzy pojawił się smutek.
— Jemu trzeba więcej swobody — dodała po chwili. — To mu przecież nie
zaszkodzi, podniesie go na duchu.
Green znienacka zaśmiał się głośno.
— Pani mówi jak kobieta — skrytykował jej słowa. Zaśmiała się lekko.
— Kobieta mówi mądrzej — odezwała się żywo. — Pan jest zbyt surowy
— ponowiła swą prośbę. — On przedtem tu płakał z goryczy i żalu.
— Zjawił się u pani, choć miał wyraźny zakaz.
— Mówił mi o tym. Ale niech mu pan nie wydaje więcej tak twardych
zakazów.
— Pani nader uprzejma — odezwał się Green. — Ale miałem pewien
powód, wydając ten zakaz. Są tu pewni ludzie, nawet większość zapewne,
którzy woleliby raczej, by się trzymał z daleka.
— Nie zaliczam się do nich — obruszyła się Julia.
— Nie wątpię w to, że pani jest inna. Ale ryzykować mi nie wolno. Poza
tym był wściekły, gdy wychodził dziś z domu. W takim stanie podrażnienia
nie powinien, moim zdaniem, narzucać się ludziom. Nawet tak bardzo
uprzejmym jak pani, miss Moore.
— Proszę się nie lękać — odezwała się Julia. — Nawet w stanie
podrażnienia był miłym gościem. Dowiedziałam się już zresztą, dlaczego się
uniósł. Ktoś sobie pozwolił na przykrą uwagę, wyszydził go zapewne, ktoś
drugi złośliwie powtórzył ją przed nim i powodu chyba dosyć, by wprawić go
we wściekłość. Ubolewał dziś nad tym. Z trudem tylko walczy, by panować
nad sobą, a domyślam się zresztą, że o niejednej z tych rzeczy nawet
wspomnieć mi nie chciał. Gdy przyszedł tu do mnie, był cichy i skruszony.
Kilkakrotnie nawet pytał, czy nie przeszkadza mi w niczym i czy naprawdę
się godzę, by przez chwilę pozostał.
Oczy jej nagle zalśniły wilgocią, Green spoważniał, był silnie wstrząśnięty.
— Wiem o tym wszystkim — odrzekł półgłosem. — Ciężki ma żywot,
piekielnie przeklęty. Ale nie można mu okazać, że się coś wie o tym. Do
końca swego życia skazany jest na to, by dźwigać swój krzyż.
— Ale to nie powód, by obciążać mu jeszcze jego ciężki los.
— Tak, to jest prawda — ozwał się Green. — Ale nie każdy to osądza z
podobnym zrozumieniem. Cieszy mnie więc myśl, że pani jest wyjątkiem. I
dziękuję jej serdecznie w imieniu Robina. Goodbye, miss Moore! Jeszcze raz
dziękuję.
Skłonił się nisko i podszedł do furtki.
Gdy mijał Robina, ujął go za ramię i poprowadził ku wyjściu. Kilka chwil
potem przechodzili już drogą, ciągnącą się za płotem. Skierowali się
widocznie ku skałom wybrzeża.
Julia ze swego miejsca śledziła ich wzrokiem. Słyszała nawet dobrze treść
ich rozmowy. Robin za płotem odezwał się pierwszy:
— Przepraszam cię, Dicku — przemówił do brata. Nadstawiła uszu, by
chwycić odpowiedź. Ale Green się nie kwapił, nie odrzekł od razu.
Gdy odeszli cokolwiek, odezwał się wreszcie.
— Dlaczego mnie przepraszasz? — spytał zdumiony.
— Bo ona mi kazała — przyznał się Robin.
Green się zaśmiał, lecz Julia myślała, że spłonie ze wstydu. Byli już daleko.
Ale następne jego słowa doleciały ją jeszcze.
— No dobrze — dodał — tym razem przebaczam. Ale niech mi to w
przyszłości nie powtórzy więcej.
Julia ponownie podjęła książkę. Dłuższy jednak czas nie mogła jej czytać.
Była dziwnie spokojna, niezwykle szczęśliwa. Radowała ją myśl, że Dick tym
razem okazał się względnie tolerancyjny.
* * *
— Czy widziałeś coś takiego? — rzekła pani Rickett. — Ani mnie nic do
tego, ani tobie, Grzegorzu. Ale czy widziałeś kiedy kogo, kto nosił taką rzecz?
Rozpostarła przed mężem jakiś rodzaj odzienia, podobnego do sukienki dla
większej dziewczynki. Zamierzała je właśnie podłożyć pod żelazko.
— Oj! A cóż to takiego, do czego to służy?
— Do czego to służy? — spytała z przekąsem. — Do spania, ty durniu, to
nocna koszulka. Co o niej myślisz?
Ignorancja męża speszyła ją trochę.
— A co to za materiał! Pajęczyna po prostu, aż boję się ruszyć. Nie ma co
gadać, gatunek jak cudo.
— Oj! — powtórzył zdumiony Rickett.
Jego żona tymczasem zwilżyła palec i dotknęła nim dna gorącego żelazka.
— Ale i osoby trzeba na to, żeby nosić taką rzecz. Panna Moore na pewno
to sprowadziła z Paryża. Musiało ją kosztować. Takie rzeczy są drogie, nie
dostaniesz ich tutaj.
— Oj! — ozwało się z kąta pod oknem.
— Nie widziałem jeszcze panny tak miłej, jak ona. Skromna, uprzejma,
ogromnie prostoduszna, nad wyraz życzliwa. Da się z nią mówić. Nie
wygląda na kobietę, której przewróciło się w głowie. I dlatego ją lubię. Nawet
bardzo ją lubię. I dobrze jej życzę. Ciekawam, Grzegorzu, czy ma już
chłopca. I ciekawam go widzieć. Do takiej jak ona, nie pierwszy spod płota
odważy się zbliżyć.
Rickett tymczasem zapalił fajkę. Odchrząknął głośno, przysłuchując się
dalej wywodom żony. Czynił tak zawsze, gdy spoczywając po pracy, zasiadał
w kuchni na krześle pod oknem.
— W klasztorze nie podrosła — ciągnęła pani Rickett. — To poznać od
razu. Ale umie się zachować, ma dobre maniery i nie da byle komu zawrócić
sobie w głowie. Ale zawraca ją innym. Taki Robin, na przykład, dostał już
bzika, zwariował do reszty. Nic w tym dziwnego. Ale czego znowu Dick tu
szukał przedwczoraj — zniżyła swój głos do cichego szeptu — to diabeł
chyba wie, to dla mnie zagadka.
— Oj! — przeciągle jęknął kowal.
— Pociąga mężczyzn, ma dużo powabu — podjęła na nowo. Pragnęła w ten
sposób złagodzić wrażenie swych słów. — A Dick jest wybredny. Jakoś z
żadną z tutejszych nie zadał się dotąd. Nie pasują do niego, ani jedna nie
przypadła mu do gustu. Panna Jarvis, na przykład, nauczycielka szaleje za
nim po prostu, Bóg wie, co by dała, żeby zdobyć jego względy. Ale on się
odwraca, nie chce o niej słyszeć. Jack, jego brat, ma inną naturę. Gdzie strona,
tam żona. Trudno w to wierzyć, by kiedyś spoważniał. Ot, jak mężczyzna.
Dziwne, doprawdy. Ale Dicka mi szkoda. Ten człowiek, gdyby chciał... Ale
cóż to u licha, czy nie mylą mnie oczy? Czy to nie sam pan Fielding zajeżdża
tu konno? A czegóż by tu szukał tak późną godziną? Wyjdźże, Grzegorzu,
może ma jakąś sprawę.
Grzegorz posłusznie ruszył się z krzesła.
— Możliwe, że składa wizytę panience — rzucił pośpiesznie. — Dowiemy
się zaraz, wybiegnę naprzeciw.
— Ale nie prowadź go do kuchni — ostrzegła go żona. — Niech wejdzie
do pokoju. Tymczasem się ogarnę i narzucę fartuch.
Pośpieszyła ku drzwiom, by je zamknąć za mężem, ale Fielding w tej chwili
już pukał do drzwi pokoju.
— A więc wybrał się do niej — mruknęła pani Rickett.
Tak, na pewno. Po chwili doleciał ją ostry, lecz miły dźwięczący głos
Fieldinga:
— Dobry wieczór, panie Rickett. Panna Moore, jak słyszałem, mieszkała u
pana. Czy jest teraz w domu?
— Dobry wieczór, sir — powitał go Rickett. Zamilkł na chwilę, jakby
myśląc, co odrzec. — Przed chwilą tu była. Ale możliwe, że obecnie gdzieś
wyszła z pieskiem.
— Bądź pan tak dobry i odszukaj ją zaraz. Zaczekaj pan chwilę. Oto moja
karta. Niech ją pan odda.
Pani Rickett z powrotem chwyciła żelazko.
— Po co on jej szuka? — mruknęła do siebie.
Koń Fieldinga uderzył gwałtownie kopytem o ziemię. Była już ósma i
pragnął widocznie znaleźć się stajni. Fielding go poskromił karcącym
okrzykiem i na chwilę zaległa w podwórzu cisza.
Wierzchołki jabłoni rumieniły się w łunie blasków zachodu. Wśród
warstwy ich kwiecia błądziła w zadumie postać kobiety. Posłyszał po chwili
brzmienie jej głosu. Nie namyślając się wiele, wspiął się na konia i ruszył ku
drzewom.
Głos w tej chwili zamilkł nagle. Fielding zeskoczył, uwiązał konia i
podszedł ku ścieżce. Jednocześnie z zarośli wydobył się Kolumb. Podbiegł
pod płot, który oddzielał ich teraz, i powitał obcego donośnym szczekaniem.
— Cicho, Kolumbie! — zgromiła go Julia. — Wrócić tu zaraz, czy
słyszysz, co mówię?
— Wolno? — w tej chwili ozwał się Fielding.
Julia bezzwłocznie ruszyła ku furtce. Twarz jej pokryły lekkie rumieńce.
— Ależ proszę! — skinęła. — I niech się pan nie gniewa, że pies był
niegrzeczny. On zawsze się odzywa, gdy nikt go nie prosi.
Otworzyła po chwili furtkę od sadu i wyciągnęła przyjaźnie rękę przed
siebie.
Fielding ujął ją i spojrzał jej w oczy.
— Nie przeszkadzam? — zapytał. — Popełniam nietakt, że się zjawiam tak
późno.
Zaśmiała się żywo.
— Ależ nie — odrzekła — i tak jestem wolna. Niechże pan wejdzie!
Usiądziemy na chwilę.
Poszła teraz naprzód, prowadząc go ku ławce, on zaś szedł za nią i stąpał
jak ułan. Za każdym jego krokiem dźwięczały ostrogi.
— Obawiam się — rzekł, gdy stanęła przed ławką — że posądzi mnie pani
o brak wychowania. I nie zdziwię się temu. Wykraczam przeciw formie i
istotnie okazałem za dużo swobody.
Mówił to sztucznie, jakby nie mogąc pokonać wrodzonej mu dumy.
— Tym lepiej — odrzekła. — Nie znoszę ludzi, krępujących się formą.
— Doprawdy? — zapytał, siadając na ławce. — Nie spróbuję w takim razie
usprawiedliwiać się dłużej i przystąpię od razu do właściwej rzeczy. Jeśli nie
mylą mnie słuchy, to pani od tygodnia już tutaj przebywa.
— Tak — odparła — od tygodnia. Wzrok jej spoczął na fałdach sukni.
— I przybyła z Londynu?
— Tak, z Londynu.
Pociągnął nerwowo za rzemień szpicruty.
— Czy popełniam niegrzeczność, zadając te pytania?
— Nie uważam — odrzekła. Zaśmiał się krótko.
— Pani bardzo ostrożna — przyznał jej szczerze. — Otóż proszę mnie
posłuchać. Zamierzałem dowiedzieć się, skąd pani przyszła i z jakiego
powodu. Przychodzę zaś dlatego, by spytać, czy pani nie chciałaby podjąć
pracy?
Julię zmieszało to dziwne pytanie.
— Jakiej pracy? — spytała po chwili.
Szarpnął jeszcze mocniej rzemień szpicruty. Mina mu zrzedła, wyraz jego
twarzy był dziwnie zmieszany. Julii to pomogło. Po chwili odzyskała
pierwotną równowagę.
— Czy przyszedł pan tu po to, by zaofiarować mi pracę? Bardzo to
uprzejmie, że pamięta pan o mnie.
— Pani nie wie, o co chodzi — ozwał się Fielding. Gryzł nerwowo koniec
wąsika. — Ta praca, być może, nie będzie pani odpowiadała. Na pewno nie.
Ale słyszałem od Greena, że pełniła pani dawniej obowiązki damy do
towarzystwa.
Julia kiwnęła głową.
— Czy to Green panu mówił, że szukam zajęcia?
— Nie, nie mówił mi. On zanadto jest zajęty własnymi sprawami.
Machnął szpicrutą, przecinając bezmyślnie kępek trawy. Kolumb się
dźwignął i warknął złowrogo.
— Gdy pozwoli mi pani, powiem jej zaraz, jak to się stało.
— Proszę — odrzekła.
Przechyliła się naprzód i objąwszy Kolumba, gładziła mu uszy.
— Było to w niedzielę — rzekł Fielding. — Otóż w chwili, gdy w kościele
zaczynało się nabożeństwo, moja żona zwróciła na panią uwagę. Spodobała
się jej pani, przypadła jej do gustu. Czy nie czuje się pani dotknięta?
— Ależ nie — odrzekła — z jakiego powodu?
— Zupełnie słusznie. Z jakiego powodu? Później, jak wiadomo, zetknąłem
się z panią. Dick nas przedstawił, a gdy pani odeszła, spytałem go zaraz, czy
zna panią bliżej. Odpowiedział mi na to, że zawarł z nią znajomość jeden
dzień przedtem i że słyszał od pani, iż zajmowała się uprzednio funkcjami
towarzyszki. U kogo, nie wspomniał. Pomyślałem sobie wówczas, iż bardzo
jest możliwe, że zechciałaby pani w tym samym charakterze zająć się osobą
mej znudzonej żony. W obejściu jest miła. I koniecznie się domaga
odpowiedniej towarzyszki.
Julia patrzyła zdziwiona. Światło wieczoru objęło jej głowę, igrając
kapryśnie na pasmach jej włosów. Zdawała się skupiona i całą swą uwagą
wsłuchana w Fieldinga.
Ale teraz, gdy skończył, cofnęła się żywo. Gładziła tak jak przedtem uszy
Kolumba.
— Czy nie lepiej by było — odezwała się w końcu — gdyby pani Fielding
mnie poznała, nim powierzy mi pracę?
Fielding zaśmiał się.
— Nie, nie sądzę. To raczej by popsuło nasz cały interes. Musiałbym mieć
pewność, że pani już nie podda tej sprawy rozwadze.
— Czy to sąd pańskiej żony? — ozwała się Julia.
— Nie, miss Moore; to moje zapatrywanie. Bo gdyby doszło do poznania i
żona uznałaby, że tylko pani się nadaje do objęcia posady, pani zaś odmówiła
i zrobiła jej zawód, to wina spadłaby na mnie.
Świsnął szpicrutą i przeciął ponownie pasemko trawy. Z kolei Julia
zaśmiała się żywo.
— Ale uzna pan przecież, że trudno mi powziąć decyzję, jak długo nie
znam pańskiej żony i nie wiem, czy podołam obowiązkom.
— Czy oznacza to tyle, że podda pani rzecz jeszcze dalszej rozwadze?
— Muszę ją rozpatrzyć — powiedziała Julia. — Proszę o czas. Przecież
właśnie zaczęłam zastanawiać się nad pańską propozycją.
— To bardzo uprzejmie — zaśmiał się Fielding. — Jak długo to potrwa?
Zaśmiała się również. Uderzyła ją teraz naiwna na poły kapryśność
Fieldinga. Mimo całej powagi, zachowywał się ciągle jak figlarny chłopiec.
Po chwili rzekła:
— Nie wspomniał mi pan jeszcze o żadnych szczegółach.
— Ach, tak — zawołał — o sprawie pieniężnej. Pozostawiam to pani. Pani
sama musi mi podać warunki.
— Dziękuję — rzekła. — To oczywiście byłaby poważna sprawa. Faktem
jest jednak, że wspominając o warunkach, nie odnosiłam mych słów do
kwestii pieniężnej.
Fielding bystro spojrzał jej w oczy.
— Nie chciałem pani dotknąć — odrzekł poważnie. — Czy obraziła się
pani?
Spojrzała na niego, nie wiedząc, co odrzec. Po chwili rzekła:
— Po głębszym namyśle, sądzę, że nie.
— Dlaczego po głębszym? — spytał ciekawie. Policzki jej pokrył lekki
rumieniec.
— Bo głębszy jest zawsze mądrzejszy niż płytki. Fielding tak samo
poczerwieniał ze złości.
Spojrzała mu w oczy bez śladu zmieszania. W kącikach jej ust pojawił się
uśmiech.
— Pan za poważnie to bierze — odrzekła po chwili. — Ale sądu nie
wydaję. Za mało pana znam, abym mogła go sądzić.
Fielding spochmurniał. Przez chwilę miał zamiar zerwać się z ławki i nie
bacząc na formę, zostawić ją samą. Ale raptem wybuchnął śmiechem. Pasja
minęła. Jego wzburzone nerwy odprężyły się nagle.
— Na Jowisza! — zawołał — lubię panią za to. Ten moment miał urok, był
dziwnie swoisty. Przepadam za odwagą, a pani ją ma i potrafi ją utrzymać.
Więc proszę mi wybaczyć, łaskawa panno Moore. Mam dziwne wrażenie, że
po tym wszystkim, co zaszło, zostaniemy na zawsze dobrymi przyjaciółmi.
Mówił to szczerze, jakby z głębi swego serca, ale Julia nie pojęła istoty jego
myśli. Nie trafiały jej jakoś do przekonania. Ale potrafiła zapanować, nie
okazała mu tego. Nie chciała, aby sądził, że przeważa w niej upór.
Uśmiechnęła się tylko, nie mówiąc słowa.
— Czy jest pani pewna, że nie gniewa się na mnie? — zapytał po chwili.
Skinęła głową.
— Zupełnie pewna. Ale utknęliśmy pośrodku. Czy nie byłoby sensowne
podjąć nasz temat?
— A gdzież to utknęliśmy? — Skrzywił się lekko. — Ach, prawda,
pamiętam: chodziło o szczegóły. Czy mam je pani podać? Otóż śniadanie
mojej żony odbywa się w łóżku. Nie zażąda towarzystwa przed godziną
dziesiątą. Ale zamieszka pani u nas. Będę czuwał osobiście, by nie zabrakło
jej wygód.
— Jeśli nie rozpocznę swej pracy przed godziną dziesiątą, to uważamy ten
punkt za zupełnie zbyteczny.
Spojrzał jej w oczy z wyrazem zdumienia.
— Pani musi z nami mieszkać — oświadczył stanowczo. — Nie może pani
zostać tu nadal.
— Dlaczego? — spytała. — Rickettowie są dla mnie bardzo uprzejmi.
Czuję się tu dobrze, zupełnie bez troski.
— Nonsens, proszę pani, to zgoła niemożliwe. Pani lęka się zapewne, że
zamierzam z niej zrobić zwyczajną niewolnicę.
— Nie lękam się tego — ozwała się Julia. — Ale co się dzieje dalej? Jakie
mam zadanie od godziny dziesiątej?
— O dziesiątej przeważnie załatwia się pocztę. Odczyta przede wszystkim
listy i powie pani potem, jak i komu odwrotnie odpowiedzieć. Czasem, nim
żona wstanie, poprosi może panią, by odczytać jej felieton z któregoś z
dzienników. I tak dalej i tak dalej. Przecież nie mogę mieć w głowie każdego
z jej życzeń.
— Czy wszystko to zajmuje aż całe przedpołudnie?
— Nie, proszę pani. O dwunastej żona wychodzi. Gdy się czuje na siłach,
wybiera się chętnie na konną przejażdżkę. Czasem znów wyjeżdżą powozem.
Bardzo lubi konie, przepada za nimi. W godzinie obiadowej albo bywa u
kogoś, albo ktoś bywa u nas. Po obiedzie po raz drugi wyjeżdża na spacer.
Ten spacer jest dłuższy. Pięćdziesiąt kilometrów, lub sto, gdy ma humor.
Przyznać jej trzeba, że zawsze jest w ruchu, z wyjątkiem, oczywiście, gdy
znajduje się w łóżku. I z tego też powodu tak nalegam na panią. Bo pani się to
uda, by utrzymać ją w karbach.
— O? — zawołała.
To rzucało nowe światło na sprawę. Spojrzała mu w oczy, lecz dziwnie
nieufnie.
— Pani musi się to udać — ciągnął po chwili. — Pani przeszła już raz przez
to koło piekielne, poznała to wszystko, poznała to źródło podnieceń i szału,
ten głód rozpasania, ten żer za sensacją. Ale miała w sobie siłę, by się zaprzeć
tych pokus, by ze wstrętem i pogardą odwrócić się od nich. Pragnąłbym teraz,
by i w nią zaszczepiła pani tę samą pogardę. Pani znajdzie tę możność,
wykorzysta swój wpływ. Przeczułem to prawie, gdy panią poznałem. Tylko
pani się to uda, by poskromić w niej żądzę folgowania instynktom. By
odwieść ją od kart, od wyścigów, dancingów, libacji, pijatyk. Gdy ktoś drugi
będzie przy niej, ktoś taki jak pani, może wstyd jej nie pozwoli, by tak marnie
i niegodnie poświęcała swój honor.
— A jeśli się nie podda? — odezwała się Julia. — Któż to może wiedzieć?
I dlaczego mi pan ufa? Skąd pan o tym wie, że dla wszystkich owych rzeczy,
które pan wymienił, mam wstręt i pogardę?
— Pani twarz mi to mówi, wystarczy na nią spojrzeć. Kobieta z taką twarzą
jest właśnie — kobietą. To nie jest marionetka, tańcująca laleczka. Nie
pogardziłaby czcią gospodyni i żony, by ucieszyć się zdobyciem jakiejś
mętnej uciechy. Pani jest inna. To jest jasne, widoczne, to rzuca się w oczy.
— Nie mam pretensji, by uchodzić za wyjątek — zaśmiała się Julia. — Ale
szczerze się przyznam, że nie rozumiem pociągu do dancingów i kart.
— Wierzę, panno Moore. Zabrakło pani zmysłu do podobnych rozrywek.
Ale cóż z naszą sprawą? Czy godzi się pani? Proszę spróbować. Nie
przepracuje się pani. Zapewniam pani z góry najlepsze traktowanie.
Sposobność jest świetna. Pani istotnie przypadła mojej żonie do gustu. A
żona, jeśli chce, potrafi być miła. Pies będzie z panią, zabierze go pani.
Oddani pani pokój i osobną służącą. Zabezpieczę pani wolność i zupełną
swobodę. A jedyne, czego żądam, to użycie pewnych wpływów na umysł
mojej żony. Może odzyska w ten sposób zamiłowanie dla domu. Może stanie
się lepsza, poważniejsza, uczciwsza. Jedyną jej wadą jest jej pociąg do uciech.
Całymi niemal dniami nie ma jej w domu. Często się zdarza, że zapada na
zdrowiu. Wtedy wzywam lekarza i przemocą nieomal zatrzymuję ją w łóżku.
W warunkach normalnych nie wraca do domu przed drugą nad ranem. Jakiś
szał ją opętał, jakiś demon rozwydrzenia. Ale nie mogę skutecznie oprzeć się
temu. Za wiele mam zajęć, do późnej niemal nocy pracuję przy biurku.
Zerwał się z ławki i oczy jego nagle zasnuły się mgłą.
— Za wiele mam zajęć — powtórzył po chwili. — Ale mam też ambicję,
poczucie honoru. I dla nich pracuję, ciężko pracuję. Ale cóż po tym
wszystkim, skoro najdroższe z mych marzeń zawiodło? Pragnąłem mieć syna,
spadkobiercę nazwiska. Nawet tego, niestety, los mi odmówił.
Mówił to z pasją i uderzał bez przerwy szpicrutą o obcas. Julia,
wstrząśnięta, siedziała bez słowa. Wśród traw i gałęzi rozsnuwały się cicho
cienie wieczoru.
Po chwili milczenia podjął na nowo:
— Nawet tego dziś nie mam, co najprostszy robotnik uzyskał bez trudu.
Dziwię się czasem tej klątwie przeznaczenia. Czy popełniłem co złego, że
spotyka mnie kara? Może w pierwszej swej młodości nie byłem bez grzechu.
Ale nie spotkałem mężczyzny, z wyjątkiem może Dicka, który śmiało mógłby
przyznać, że nie uległ w tym wieku nęcącym go pokusom. To jest prawo
młodości, to jedyny jej przywilej. Jeśli jest jaki demon, który mści się za złe,
to pomścił się na mnie za grzechy tysięcy. Zostałem bez syna i nie myślę już o
tym, abym mógł stać się ojcem. Moja żona powiada, że zwariowałem na
punkcie oczekiwania dziedzica. Ale czy nie dlatego się ożeniłem, aby myśleć
o potomku? Dlaczego mnie los miał pozbawić dziedzica, skoro potomstwo w
małżeństwie jest zjawiskiem tak oczywistym i normalnym?
Julia, zmieszana, spojrzała mu w oczy.
— Przykro mi wyznać — odrzekła po chwili — ale nie współczuję panu w
tym jednym wypadku.
— Nie współczuje mi pani?
— Nie — odrzekła. — Kobieta o tej sprawie ma inne pojęcie. Jeśli
wychodzi zatem za mąż, to nie poślubia swego męża jedynie „dla tego".
— A dlaczego za mnie wyszła? — spytał wzburzony. — Jak pani sądzi?
Czy przypuszcza pani może, że wyszła z miłości? Nie zakochała się we mnie,
ręczę pani za to. Mam lat pięćdziesiąt, a ona dwadzieścia. Nie łudziłem się
zresztą. Od początku wiedziałem, że kieruje nią interes. Poleciała na majątek i
to był jej powód.
Julia drgnęła. Fielding po chwili poskromił swój gniew.
— Przepraszam — zawołał. — Ale widzi pani przecież, jak trudno niekiedy
zapanować nad sobą. Przepraszam serdecznie, proszę się nie gniewać, ja sam
właściwie zawiniłem wszystkiemu. Nie należało mi wszczynać tej przykrej
rozmowy. Ale pani taka dobra, jej oczy spoglądają tak cicho i łagodnie, nie
mogłem o tym wątpić, że mnie pani zrozumie.
Jego słowa wzruszyły ją. Powstała szybko i spojrzała mu w oczy.
— Dziwię się — rzekła — że to wszystko jest prawdą. Ludzie handlują
honorem i ambicją, zaprzedają swą godność, frymarczą uczuciami, a
wszystko dla zdobycia jakiejś garści złota, dla kilku wygód, spokoju,
beztroski; nie zdają sobie sprawy, że gorszym od fizycznego jest niedostatek
moralny. Takie rzeczy od wieków powtarzają się ciągle. W walce o zdobycz
chciwi łowcy nie przebierają nawet zbytnio w swych drogach i środkach.
Nawet w bagnach żerują, nawet w mule i błocie, by nasycić swą żądzę. Ale
wynik tych wypraw jest zawsze jednaki. Jedni odeszli, nie znalazłszy niczego,
inni zostali, lecz za cenę swych dusz.
Fielding, zdumiony, spojrzał jej w oczy.
— Pani mówi jak człowiek, który ma doświadczenie.
— Mam doświadczenie — przyznała stanowczo. — I mam także czas, by
wysnuwać pewne wnioski z mych przeżyć i doświadczeń. Ustaliłam wśród
tego, że walka o byt, w jej znaczeniu dzisiejszym, nie jest czym innym jak
walką o pierwszeństwo, o korzyść osobistą, jeszcze jednym dowodem, że
świat podupada i że jedyną jego wiarą jest wiara w materializm.
— Przecież i ja już poprzednio poruszyłem ten temat. Spojrzała mu w oczy.
— Ale za mało ma pan siły, by zerwać z tym wszystkim, co pan w teorii
potępia. Niech pan odrzuci grę, w której traci się stawki. A tracić się musi,
bez strat nie ma gry. Czy nie lepiej więc nie grać, niż grać, przegrywając?
Życie jest hazardem, ale nie można go przegrać, nie spekulując na zyskach.
Zaśmiała się lekko. — Niech się pan nie gniewa, że mu mówię to w oczy. Ale
od dawna noszę się z ciężarem tej prawdy i musiałam ją w końcu zdjąć ze
swych ramion.
— Pani jest bajeczna — odezwał się Fielding. Julia przecząco ruszyła
głową.
— Zdaje się panu — rzekła z prostotą. — Zaczynam tylko myśleć i
wypowiadać swe myśli. A myśli mam świeże, nie zatrute wyziewami
przesądów i uprzedzeń.
Fielding się zaśmiał.
— Odczułem to właśnie — odrzekł życzliwie. — Czy ma pani dom, jakich
krewnych, lub bliskich?
— Nikogo, niestety, kto by wchodził w rachubę.
— I samodzielnie dokonuje pani swych spostrzeżeń.
— Mniej więcej — odrzekła. Wyciągnął znienacka ku niej rękę.
— Więc przyjdzie pani do nas, prawda, że przyjdzie?
— Nie wiem — rzekła.
— Odwagi! — poprosił. — Proszę się przemóc. Ujął jej rękę i trzymał ją w
dłoni.
— Jaki jest powód tej trudności w decyzji? Proszę go wyjawić, muszę to
wiedzieć.
Lekkim ruchem zwolniła swą rękę.
— Nie mogę od razu powiedzieć wszystkiego. Muszę to przemyśleć,
zastanowić się nad tym. Przede wszystkim pragnęłabym więcej swobody.
Możności poruszania się. Przychodzić i odchodzić odpowiednio do woli. Nie
korzystałam dotychczas z tych praw wolności. Zaczęłam się nimi dopiero
radować.
— To egoistyczne względy — odezwał się Fielding. Uśmiechnął się lekko,
gdy mówił te słowa.
— Nie — odrzekła, rumieniąc się nagle. — To nie jest egoizm, A jeśli
nawet jest, to częściowo zaledwie.
— A więc nie jest — postanowił. — Odwołuję to słowo. Ale swoboda
mimo wszystko zostanie pani przyznana. I możność poruszania się
odpowiednio do woli. Przyrzekam to z góry, że nikt się nie wtrąci do
przyznanych pani praw.
— Pan bardzo łaskawy — odezwała się Julia. Skłonił się nisko.
— To pierwszy komplement, który słyszałem od pani. Zapamiętam to
sobie. Czy pozwoliłaby pani, aby żona już jutro odwiedziła ją w domu? Jeśli
tak, to ją przyślę punktualnie o dwunastej.
— Jeśli zechce się potrudzić — rzekła Julia.
— Na pewno zechce. A więc przyślę ją jutro. Rozmówicie się ze sobą i
sprawa ostatecznie zostanie załatwiona. Dziękuję na razie, do widzenia, panno
Moore.
Oddalił się rychło, a gdy doszedł do furtki, zatrzymał się jeszcze i przesłał
jej uśmiech. Nie wyobrażała sobie przedtem, że ten dziwnie poważny,
pochmurny mężczyzna potrafi się zdobyć na wyraz uprzejmości.
Przywołała Kolumba.
— I cóż, mój piesku, co o nim myślisz? Trudno go osądzić, jest dziwnie
zagadkowy. Ale im dłużej z nim mówię, tym wyraźniej mi się zdaje, że go już
niegdyś spotkałam. Chciałbyś stąd iść i zamieszkać we dworze.
Kolumb się oparł na kolanie swej pani. Był dziwnie zadumany, ogarnął go
lekki niepokój. Ucałowała go w czoło.
— No cóż Kolumbku, nic mi nie powiesz? A może naprawdę tutaj jest
lepiej?
* * *
Gdy nazajutrz przed domkiem kowala pojawiła się w południe dworska
limuzyna, pani Rickett, która właśnie karmiła kurczęta w ogródku, doznała
ataku niebywałej konsternacji. W wiosce Little Shale nie było człowieka,
który nie padał czołobitnie przed żoną dziedzica.
Podbiegła nerwowo do furtki i spotkała szofera, który stanął u wejścia.
— Nic poważnego — odezwał się do niej. — Pani Fielding chce zobaczyć
mieszkającą tu panią. Proszę do niej iść i powiedzieć jej o tym.
Zmierzyła szofera surowym spojrzeniem.
— Nie sądzi pan chyba, że pozwoli się wywołać. Szofer się uśmiechnął.
— Właśnie, że sądzę. Pani Fielding nie zamierza wysiąść z auta. Gdzież
ona jest?
Pani Rickett wstrzymała oddech ze złości.
— Panna Moore to nie dziewka, by wyciągać ją z domu. Można do niej iść.
Daj pan kartę, zaniosę ją do niej.
Pani Rickett za młodu chowała się w mieście, miała zatem wstręt do szofera
Jacka. Młody ten człowiek, nie cieszący się we wsi szczególną reputacją,
uchodził w jej oczach za typ lekkoducha, który nie zasługiwał na szacunek, z
jakim zawsze się odnosiła do jego brata, Dicka.
Ale Jack się nie dawał się zbić z tropu. Uśmiechał się dalej z tą samą
swobodą.
— Lepiej może będzie, gdy sam to załatwię. Madame gotowa się
zniecierpliwić czekaniem.
W chwili, gdy to mówił, pojawiła się Julia. Szła od wybrzeża, z włosem
rozwianym, pogodnie uśmiechnięta, nieświadoma widocznie, że ktoś na nią
czeka. W ręce trzymała okrągły pakiet: duży ręcznik i strój kąpielowy.
Kolumb biegł naprzód, był już niedaleko furtki. Ujrzawszy limuzynę,
przyśpieszyła kroku, a gdy stanęła u wozu, z wygodnej jego głębi wychyliła
się postać.
— Panna Moore zapewne? — ozwała się dama. Głos miała szorstki,
dziwnie wyniosły.
Julia żywo podbiegła naprzód. Słońce prażyło, smagało jej twarz. Zaśmiała
się żywo i wszczęła rozmowę.
— Tak, to ja — powiedziała — Jak to uprzejmie, że pani się trudzi. Proszę
mi wybaczyć to małe spóźnienie. Ale dzień taki piękny, poszłam się kąpać. I
musiałam się zatrzymać, żeby wyschły mi włosy. Ale może pani wejdzie na
chwilę do domu?
— Och, nie mogę, naprawdę, nie mogę. Udusiłabym się zaraz z braku
powietrza. Chciałam panią prosić na małą przejażdżkę. Ale teraz już nie
wiem, czy to będzie możliwe.
— Moje włosy już wyschły — odezwała się Julia. — Za chwilę je uczeszę i
przywrócę do ładu. Bardzo chętnie przejadę się z panią.
— Nie mogę jednak czekać — rzekła pani Fielding. — Ten upał mnie
zabija a słońce oślepia. Przejadę się trochę i wrócę tu jeszcze, gdy pani
pozwoli.
— Bardzo dziękuję — ozwała się Julia. — Za mały kwadransik będę
gotowa.
— Za kwadrans powrócę — rzekła pani Fielding.
Krzyknęła do Jacka, by ją zwiózł na stację, a stamtąd na drogę, wiodącą
pod kościół.
— Uważać na dzieci — ostrzegła ją Julia. — Pełno ich wszędzie i bardzo
niesforne.
— O tak, oczywiście — krzyknęła pani Fielding. Wtuliła się głębiej w
miękkie poduszki i auto ruszyło.
Pani Rickett i Julia spojrzały sobie w oczy.
— Nie znoszę tego Jacka — odezwała się pierwsza. — On działa mi na
nerwy. To dziwne, doprawdy, gdy porównać go z Dickiem. On i Dick! Nawet
trudno to pojąć, że obaj są braćmi. Dick wytworny, układny, jak dżentelmen,
a tamten cham, nawet nie wart mu usłużyć.
W głowie Julii krążyła pani Fielding. Nie zdradzała się jednak z swymi
myślami. Skierowała się do domu i rzekła wśród drogi:
— Możliwe, że się spóźnię, wracając z przejażdżki. Proszę mi mój obiad
zostawić na zimno.
Poczęła się przygotowywać do drogi. Uczesała się gładko, zmieniła
sukienkę i w kilka minut później była już gotowa. Wróciła do ogrodu. Auto
pani Fielding zajechało z opóźnieniem.
— Zatrzymywały nas dzieci — zawołała do Julii, gdy auto przystanęło. —
To wina pana Greena. Mógłby je pouczyć, jak chodzić gościńcem. A więc
jedziemy, panno Moore. Proszę usiąść koło mnie. I psa pani bierze? — dodała
niechętnie.
— On przywykł do jazdy — odezwała się Julia. — Czy pozwoli pani, aby
usiadł na przodzie?
Pani Fielding bez słowa wstrząsnęła ramieniem i Kolumb po chwili znalazł
się w środku. Jednocześnie i Julia zajęła miejsce. Auto ruszyło.
— W skwarne południa — rzekła pani Fielding — taka przejażdżka autem
uspokaja mi nerwy.
Julia milczała. Spojrzała na dzieci, biegnące gościńcem. Przed budynkiem
szkolnym ujrzała Robina, stojącego w ogrodzie. Skinęła nań ręką, gdy ją
dostrzegł z oddali.
Pani Fielding w tej chwili spojrzała jej w twarz.
— Pani go zna? — spytała. — Kaleka na ciele i kaleka na umyśle. Idiota,
półgłówek. Jego brat — dodała, wskazując na szofera. — Daje się we znaki
biednemu Jackowi. Mój mąż proponował, by umieścić go w zakładzie. Ale
drugi jego brat, tutejszy nauczyciel, sprzeciwił się temu i nie chce o tym
słyszeć, by się rozstać z potworem.
— Biedny Robin! — westchnęła Julia. — Tak, ja go znam. Przyznaję to
sama, że nie jest normalny, ale idiotą chyba nie jest, z tym się nigdy nie
zgodzę.
Pani Fielding jeszcze raz spojrzała jej w oczy.
— Idiota — powiedziała. — Idiota i półgłówek. Julia tak samo spojrzała jej
w twarz.
— Nie przyznam pani tego, absolutnie nie przyznam. Pani Fielding w tej
chwili zaśmiała się głośno.
— Czy powiedziała tak już pani mojemu mężowi?
— Nie miałam sposobności — rzekła Julia.
— Gdy więc nadarzy się sposobność — odezwała się pani Fielding —
chciałabym koniecznie być przy tym obecna. On wścieka się jak pies, gdy
ktoś mu się sprzeciwi. Mówił mi, że odwiedził panią wczoraj.
— Tak, odwiedził mnie. Wspomniał tylko tyle, że brak pani zdrowia.
— I że potrzeba mi opieki, osoby do pomocy. Czy tak mówił?
— Pani dobrze go zna, skoro wie, o czym mówił. Pani Fielding ponownie
zaśmiała się głośno.
— O tak, ja go znam — przyznała z przekąsem. — Czy myśli pani serio
zamieszkać w naszym domu?
— Nie słyszałam jeszcze dotąd, że pani tego żąda.
— Och, to drobnostka. Chodzi tylko o to, czy ma pani zamiar. Bo gdy nie
ma pani ochoty, to przecież nikt jej gwałtem do tego nie zmusi. Ale wyznam
pani szczerze, że mój mąż by się wściekał, gdyby pani zawiodła.
— Och, czy naprawdę?
Tak, proszę pani, pani go jeszcze nie zna. Gdy jakaś rzecz, której pragnie,
nie wypadnie mu po myśli, to zawsze ktoś drugi winien jest temu —
najczęściej ja. Uprzedzam panią z góry, że często z tych powodów dochodzi
do utarczek. Od niedzieli do dziś ani słowem się do mnie nie raczył odezwać.
Ostatnia nasza sprzeczka wynikła przez Greena. Pani go zna zapewne? To
tutejszy nauczyciel.
— Oczywiście, że go znam, to nawet mój przyjaciel. Uśmiechnęła się
lekko, mówiąc te słowa.
— Tak? Doprawdy? Nic nie wiedziałam. — Ton jej głosu opadł nieco. —
Stąd też zapewne znajomość z Robinem?
— Nie, proszę pani. Z Robinem osobno zawarliśmy przyjaźń. Wybieramy
się dzisiaj na wspólną herbatkę. Zabierzemy ją z domu i idziemy na plażę.
Ogromnie lubię plażę wieczorem.
— Dziwię się pani, że zadaje się z nimi. Takich ludzi jak oni nie sposób
dźwignąć z ich szarych środowisk. Green, ten nauczyciel, jest częstym u nas
gościem, ale zawsze mam o niego sprzeczki z mężem. Nie mogę zrozumieć,
po co go zaprasza.
— Green to dżentelmen — odezwała się Julia.
— Kto? Green? — zaśmiała się pani Fielding. — Dżentelmen swej klasy, to
już możliwe. Ale jego brat nie ma tak wielkich aspiracji. Spojrzała w tej
chwili w kierunku szofera. — A jeśli je ma, to nigdy, jak dotąd, nie okazał mi
tego. Najgorzej z Robinem, już sam jego widok przyprawia mnie o dreszcze.
— Biedny Robin — westchnęła Julia. — On musi odczuwać swe straszne
kalectwo.
— Na pewno je odczuwa — odezwała się pani Fielding. — I dlatego też,
jak mówię, powinien być w zakładzie. To by było korzystne dla wszystkich.
Ta rodzina Greenów i mnie się już dała porządnie we znaki. Tylko Jack jest
wyjątkiem. Jest skromny, posłuszny i pędzi jak diabeł, gdy zasiądzie do
motoru. Ale tamtych nie znoszę, nie przywyknę już do nich. Green jest poza
tym dziwnie niewyraźny. Czy on również dziś będzie na pikniku na plaży?
—Nikt go nie prosił — odezwała się Julia.
— Gdy się go prosi jednak, to nie sprawia to podobno zbyt wielkich
trudności. Strange gdzieś mówi, że tacy ludzie jak on stoją na krawędzi
naszych kół towarzyskich, a stoją tam dlatego, by się wślizgnąć do środka,
gdy nadarzy się okazja.
— Jednak moje kółko jest bardzo skromne, by się miał tak wysilać. Strange
jest poza tym dziwnie złośliwy. Nie lubię ludzi, którzy żyją swym jadem.
— Ja go jednak lubię — rzekła pani Fielding. — Jest bardzo dowcipny. Czy
pani go poznała?
Julia przecząco ruszyła głową.
— Pod tym nazwiskiem na pewno go nie znam. Mówiono mi onim, że
podobno jest sędzią. Ale i dlatego go nie lubię, że używa pseudonimu. To
dowód tchórzostwa. Zabrakło mu odwagi, by bronić owych opinii.
— Ależ Dene Strange jest znany z odwagi. Ma grono wielbicieli i żaden mu
dotąd nie zarzucił tchórzostwa. Ja również czytałam wszystko, co napisał. Ma
świetny styl i zręczność w pisaniu.
— Niektórzy przypuszczają, że to pseudonim kobiety.
— Nie wierzę w takie brednie, ani pani nie powinna. Kobieta nie posiada
takiej głębi umysłu. Jego siła zdumiewa, po prostu porywa. Drugi Napoleon.
Wiele bym dała, gdybym mogła go poznać.
— Rozczarowałaby się pani — odrzekła Julia.
— Nie pojmuję, dlaczego?
— Bo lwy rozczarowują, gdy się znajdą w niewoli. Jedne wtedy ryczą,
drugie się zachowują jak głupie cielęta.
Pani Fielding po raz pierwszy objawiła zdumienie.
— Doskonała uwaga — musiała jej przyznać. — Ale skądże u pani tak
wielkie doświadczenie?
— Wystarczy obserwacja — rzekła Julia. — Wtedy łatwo się spostrzega, że
płomień geniuszu najsilniej jaśnieje wśród mroków i cieni. Może Strange
ostatecznie ma rację w swych dziełach? Ale polowanie na lwy jest dziwnie
ryzykowne, nie leży w zakresie mych upodobań.
— Pani mówi jak ktoś, kto zna się na rzeczy.
Julia zaśmiała się. W rozmowie z Fieldingiem usłyszała już raz tę dziwną
uwagę.
— Ja również obserwuję z obwodu koła, jak nazywa to Strange. Pani
słyszała zapewne o rodzinie Farringmore'ów. Otóż jestem z tą rodziną daleko
spokrewniona. Obcowałam z nią dawniej, a z Lady Joanną Farringmore od
pierwszej młodości chowałam się razem.
Miałam więc możność zetknąć się z tym, co w miastach, takich jak Londyn,
nazywa się życiem.
— Łatwo to poznać — rzekła pani Fielding, nie mogąc w tej chwili ukryć
zazdrości.
— Przez sześć sezonów stykałam się z „życiem". Ale to mi wystarcza, nie
chciałabym już teraz oglądać siódmego. — Julia to mówiła z emfazą. — I to
jest właśnie powód, który skłonił mnie w końcu do ucieczki z Londynu.
— Dziwi mnie bardzo, że nie wyszła pani za mąż.
— Dziwi to panią? — zaśmiała się Julia. — Pędzili teraz szybko, po
stromej drodze, wiodącej bezpośrednio ku kopalniom Shale Point. — Joanna
tak samo dziwiła się zawsze. Ale nigdy nie spotkałam mężczyzny
cierpliwego, nie chcieli na mnie czekać, a ja znów nie mogłam postanawiać
pośpiesznie.
— Mogłaby pani, gdyby chciała prawdziwie — rzekła pani Fielding.
— Ma pani rację — rzekła Julia. — Ale żadna z mych miłości nie była zbyt
wielka, nie kwapiła się nadto. — Uśmiechnęła się lekko, jej oczy spoczęły na
szczycie wzniesienia. — Joanna nie mogła długo się dziwić. Skokietowała
podstępnie Ivora Yardley'a, ustalono już wszystko, nawet datę ich ślubu, gdy
nagle przed ślubem zniknęła z Londynu i uciekła do Francji.
— Wielki Boże! — krzyknęła pani Fielding. — Przecież kilka dni temu
czytałam w gazetach dokładny opis jej ślubnego stroju, musiał być cenny i
niezwykle piękny.
— Wspaniały — pochmurnie rzuciła Julia. — Dziś, jak słyszałam, miał
odbyć się ślub.
— I uciekła przed ślubem? — zdumiała się pani Fielding. — To istotnie był
dowód niezwykłej odwagi.
— Niekoniecznie — z pogardą rzuciła Julia. — Powinna była zostać i z
otwartą przyłbicą wyjawić swój zamiar. To, że uciekła, napełniło mnie do niej
tak straszną odrazą.
— Czy obawiała się... jego? — spytała pani Fielding.
— Czy obawiała się jego? — zakpiła Julia. — Ona każdego innego będzie
się teraz bała, ma powód ku temu. Wiem o tym dobrze, choć trudno w istocie
uwierzyć wszystkiemu. Ogarnął ją strach, wolała więc ucieczkę, niż zatarg ze
swym mężem.
— I rzuciła ją pani. Nie chciała już więcej jej towarzyszyć? Julia niechętnie
machnęła ręką.
— Oczywiście, że nie. Od dawna ją potępiałam za jej złe zachowanie, a
ostatnio zupełnie zerwałyśmy ze sobą. Nie chcę jej widzieć, ani jej, ani
nikogo z jej bliskich i znajomych.
Pani Fielding, zmieszana, zamilkła na chwilę, nie spodziewała się po Julii
tak żywej reakcji.
— To niepodobne do pani — odezwała się w końcu. Wyrzekła te słowa na
pół odruchowo.
— A skąd pani wie, co o mnie podobne? — rzekła Julia. — Przecież w
gruncie rzeczy nie znamy się jeszcze, Ale oto już morze i cudne sklepienie
nieba nad wodą. Czy zatrzymamy się tutaj? Czy też dalej pomkniemy nad
skrajem przepaści?
Zaśmiała się głośno, patrząc przed siebie. Dotarli tymczasem do szczytu
wzniesienia i zdawało się teraz, że wóz za chwilę stoczy się w przepaść, ku
mętnym wodom, płynącym na dole. Ale szofer znienacka zatrzymał motor.
Wóz przystanął wśród pasem trawy, a jego odległość od cypla nie
przekraczała w tej chwili dwudziestu stóp.
Od zatoki powiewał łagodny wietrzyk, wzgórze skrzyło się od słońca i
barw. Julia głęboko wciągnęła powietrze, spojrzała z zachwytem ku tafli
morza.
— Przestrzeń i słońce! — krzyknęła radośnie. — Czy jest coś świętszego,
niż czar ich potęgi?
Pani Fieldng spojrzała, nie mówiąc słowa.
— Dziękuję z serca — ciągnęła Julia. — Ten widok mnie olśnił, oczarował
mi duszę. Gdybym nie musiała powrócić, zostałabym tu chętnie do końca
wieczora.
Oczy jej pomknęły ku krawędzi cypla, który przed tygodniem zaledwie był
mimowolną widownią jej nocnej przygody, po chwili wróciły, by utkwić w
wyłomie, który wiódł poprzez skałę.
— To droga do kopalni — rzekła pani Fielding. A tam dalej osiedle
górnicze, zamieszkałe przez ludzi, którzy tak bardzo uwielbiają pani
przyjaciela, Greena. Broni ich.
— Bardzo to szlachetne, że bierze ich w obronę. A gdzież oni żyją? Czy
mieszkają w pobliżu?
— Nie widać z tego miejsca ich nędznej osady. Znajduje się opodal, po
przeciwnej stronie tej skalnej góry. Osiedle zapadłe, odrażające po prostu
swym strasznym brudem. Nigdy nie podjeżdżam zbyt blisko do niego.
Nazywają je High Shale, ale w istocie niesłusznie, gdyż leży w kotlinie. Jest
bardzo niezdrowe. Już teraz widzi pani mgły i wyziewy, unoszące się nad
nim. Chatki są nędzne, a mieszkający w nich ludzie to zbieranina wyrzutków
o zbrodniczych instynktach. Niejaki pan Ashcott, zastępca Farringmore'ów i
dyrektor kopalni, ma wiele kłopotów, by utrzymać ich w karbach. Jesi często
bezradny, nie wie co począć. Słusznie ich nazywa stadem świń, pędzonych
kijami.
— Biedni ludzie! — westchnęła Julia.
— Banda! — rzuciła rozjuszona pani Fielding — pijacka hołota. Nie
śmiałabym się do nich zbliżyć. Zdarzyło się raz, że obrzucili nasz wóz
odłamkami kamieni, gdy wjechaliśmy do High Shale. Niech pan skręci —
rzuciła do Jacka. — Przez gościniec! Tam również jest pięknie. Nasyci się
pani malowniczym widokiem.
— Dziękuję — zaśmiała się szczerze Julia. — Jestem bardzo pani
wdzięczna za jej wielką uprzejmość.
Gdy po upływie godziny auto z powrotem zajechało do Little Shale, dzieci
grupkami podążały do szkoły. Tuż obok dworu Julia powiedziała:
— Proszę się zatrzymać, w tym miejscu wysiądę. Przejdę już pieszo drogę
przez pagórek. Szkoda przecież trudu, aby dla tych kilku kroków wóz jeszcze
musiał zawracać.
— Chciałam panią prosić, by zjadła z nami obiad — przerwała jej pani
Fielding.
— Serdecznie dziękuję, ale dziś już niestety nie mogę skorzystać. Może
innym razem. Muszę istotnie powrócić do domu. I kupię jeszcze keksów do
herbatki na plaży.
Pani Fielding wobec tego kazała przystanąć.
— Nie chcę pani zmuszać — odezwała się do niej — ale cóż pani sądzi?
Czy będzie pani miło przebywać wraz ze mną? Albo czy musi pani jeszcze
sprawę gruntownie przemyśleć?
Julię zmieszało o nagłe pytanie. Zastanowiła się nieco, a po chwili
odrzekła:
— Zostawmy sobie tydzień dla małej próby. Ten okres oczywiście, będzie
bezpłatny. W obrębie tego czasu może łatwiej się rozstrzygnie, co zrobić ze
sprawą.
— Więc kiedyż pani przyjdzie? — spytała pani Fielding.
— Kiedy pani zechce.
— Może już jutro?
— Może być jutro, gdy pani to odpowiada.
— A gdy tydzień przeminie i nie zrazimy się do siebie w tym krótkim
okresie, to czy przyrzeka mi pani, że zostanie na zawsze?
— Tego nie przyrzekam — zaśmiała się Julia. — Dam pani również czas
do namysłu. Zobaczymy jeszcze zresztą, jak się rzecz ułoży.
Pani Fielding wyciągnęła rękę do Julii.
— Do widzenia — rzekła. — Przy najbliższej okazji i ja się zapraszam na
herbatkę na plaży.
— Będzie mi bardzo miło — rzekła Julia.
* * *
— Gusta i guściki — odezwał się Green. — Ale gdyby o mnie chodziło, nie
zgodziłbym się na to, by zająć jakieś miejsce na żołdzie pani Fielding.
Spojrzał na Julię, a powaga jego tonu pozwalała przypuszczać, że mówił
prawdę. Siedział zwrócony plecami do skały i palił papierosa. Poza, którą
przybrał, była pozą spoczynku, ale wyraz jego twarzy, niespokojny i napięty,
nie zdawał się przemawiać za spokojem wewnętrznym.
— Czy naprawdę pani sądzi, że podoła tej rzeczy? — spytał znienacka, gdy
Julia milczała.
Julia tak samo w tej chwili paliła. Leżała na piasku, rozkosznie wyciągnięta,
z upodobaniem oddana uczuciu bezsiły. Jakieś błogie rozleniwienie ogarnęło
wszechwładnie jej umysł i ciało.
— Nie wiem w istocie — odrzekła półsennie. — Muszę się dopiero o
wszystkim przekonać.
— Dokuczą pani pewnie, będą się znęcać. Zaśmiała się lekko.
— Tego nie zrobią. Ufają mi, widać, i dali tego dowód, oferując mi posadę
bez żadnych poleceń. Nie uznaje pan tego?
— Nie — rzekł Green.
Spojrzała ku niemu. Twarz jej ożywił życzliwy uśmieszek.
— Czemu pan zły? — spytała po chwili. — Coś panu dzisiaj popsuło
humor.
Popatrzył jej w twarz, nie wiedząc, co odrzec. Po chwili się zaśmiał. Tak,
jestem zły — powiedział ochoczo.
— Ciekawe dlaczego? Znowu się zaśmiał.
— Ciekawa pani zatem, naprawdę ciekawa? To impertynencja zapewne, że
śmiem o to pytać. Ale grzecznie z pani strony, że pani udaje zainteresowanie.
— Impertynencja, pan mówi? — zaśmiała się Julia. — Nie, panie Green, to
zaledwie naiwność.
— Dziękuję uprzejmie, pani coraz grzeczniejsza. Naiwność dlatego, że to z
pani powodu od godziny się wściekam, czy tak, panno Julio? To naprawdę
wygląda cokolwiek głupawo.
Zaśmiała się głośno.
— Nie, proszę pana, naiwność dlatego, że nie może pan zrozumieć, że dam
sobie radę.
— Tak? — zawołał — jednak mam powód, by podtrzymać swój
lęk.
— Pan nie ma powodu.
— A więc dobrze — zawołał. — Nie mam powodu.
— Pan jest zły, panie Green — zaśmiała się żywo. — Sprawiało jej radość,
że wprawia go w kłopot.
Green się zaciągnął, jego oczy bezwładnie spoczęły na morzu. Parę kroków
dalej Robin okrążał boso wybrzeże. Kolumb radośnie posuwał się za nim.
— Nie zazdroszczę pani tego — ozwał się Green. — Takiej wstrętnej
niewoli pod władztwem pani Fielding. I dlatego tu przyszedłem. Dlatego jak
intruz wtargnąłem tu do was, psując wam zabawę, ułożoną z Robinem. Ale
nie dawało mi spokoju, pragnąłem panią ostrzec.
— Pan mnie już przecież ostrzegł — odezwała się Julia.
— Ale bez rezultatu.
— Owszem, z rezultatem. Bardzo jestem wdzięczna i nie zapomnę panu
tego, że przyszedł mnie ostrzec.
— Ale skorzystać pani nie chce — oburzył się Green.
— Możliwe, że skorzystam — zaśmiała się Julia. — Na razie rozpoczynam
tylko tydzień próby. To nie zaszkodzi, przypuszczam, i nikogo nie skrzywdzi.
Nie spojrzał w jej stronę.
— Zmieniła się pani, jest dziwnie niedobra. — Pobladł wyraźnie, gdy
mówił te słowa. — Ale mimo wszystko, co słyszę, mimo oporu i odmiennych
przekonań, nie zrobi pani tego, czego chce od godziny.
— Och — zawołała. — Czy nie przyzna pan sam, że marudzi jak dziecko?
Nie zaliczam się do osób, nie wiedzących, czego pragną.
— Zalicza się pani — przeciwstawił się Green. Zaśmiała się znowu.
— Wspomniano mi niedawno, że pan jest częstym gościem w folwarku
Fieldingów. Dlaczego pan tam bywa, choć nie znosi tych ludzi?
— To zupełnie co innego — odezwał się żywo. — Jeśli chodzi o Fieldinga,
to nic nam nie przeszkadza w utrzymywaniu stosunków.
Uniosła brwi.
— A skąd pan taki pewny, że nam coś przeszkodzi?
— Przeczucie mi to mówi. Nie zniesie pani życia, narzuconego jej gwałtem.
— Przeczuwam inaczej; zapewniłam sobie zresztą zupełną swobodę.
— Ale nie wytrwa w niej pani — rzekł Green z przekonaniem.
— Gdy zobaczę, że nie wytrwam — odrzekła spokojnie — to wycofam się
rychło i wrócę do domu.
— Wtedy będzie za późno — odezwał się Gren.
— Jak to za późno? — spytała zdumiona. — Co pan rozumie przez słówko
„za późno?"
Machnął gwałtownie, choć zmitygował ruch swojej ręki.
— Wystarczy tylko wejść w tę sferę zepsucia. Pani Fielding jest znana z
niezdrowej egzaltacji, to działa jak jad, zatruje pani duszę i wszczepi w panią
również zasady snobizmu.
Julia obecnie zaczęła pojmować. Dźwignęła się z piasku i nagle usiadła.
— Ten rodzaj trucizny nie działa już na mnie — odrzekła z prostotą. —
Jestem dziwnie odporna na objawy snobizmu. Nie dotknie mnie również
zniewaga szyderstwa.
— Jeśli będą z kogo drwić, to na pewno nie z pani — odezwał się Green.
Jeszcze raz się zaśmiała, spoglądając mu w oczy.
— Rozumiem — odrzekła — już wiem, o co chodzi. Ale nie zaliczam się
do osób, które przysłuchują się biernie, gdy się drwi z ich przyjaciół. Może to
panu wystarczy i uspokoi go wreszcie?
Zaśmiał się również, choć dziwnie powściągliwie.
— Tak — odpowiedział — już jestem spokojny. Przecież mogłem się
spodziewać, że zachowa się pani z prawdziwą godnością.
— Przede wszystkim lojalnie — przerwała mu Julia. — Moim bowiem
zadaniem, płatna towarzyszka, zajęta w folwarku, nie może aspirować do
wyższych uprawnień — mowa tu, oczywiście, o hierarchii społecznej — niż
stale pracujący nauczyciel ludowy. Czy przypuszcza pan może, że i rodzaj
zajęcia stanowi o różnicy?
— Teoretycznie nie stanowi — odezwał się Green.
— A praktycznie jeszcze mniej — oburzyła się Julia. — Nienawidzę
snobizmu, więc i pan nim powinien tak samo pogardzać. Gdyby przyszedł
pan do dworu z miotełką pod pachą, jako prosty kominiarz, czyszczący
kominy, powitałabym pana tak samo życzliwie, jak witam go dziś i witałam
go wczoraj. Praca nie hańbi, powtarzam stanowczo. I nie może stanowić o
różnicy godności.
— Dla pani, panno Moore — odezwał się Green.
— A dla pana stanowi? — spytała go Julia.
Zaśmiał się teraz, komicznie zmieniając rysunek swych brwi.
— Przekonała mnie pani — rzekł w końcu. — Gdyby pani była rybaczką,
dziewczyną z ludu, uwielbiałbym ją nadal z tą samą szczerością. I przyznaję
pani teraz, że wszystko, co robi, jest słuszne i dobre.
— Nareszcie! — z triumfem krzyknęła Julia. Zarumieniła się lekko, na
przekór swej woli. — Co za mile brzmiący, romantyczny komplement.
Brakuje tylko stroju: kapelusza z piórami. Takie strusie pióro na pewno
dodałoby powabu tym słowom.
— Przypuszczam — głośno zaśmiał się Green. — Ale pióra, jak sądzę, nie
pociągnęłyby pani. Słyszałem przed chwilą, że jest dziwnie nieczuła na szyk
wielkomiejski. Faktem zaś zostanie, że tylko królewskie głowy stać jeszcze na
to, by pogardzały piórami.
— Moja głowa niestety nie posiada korony — zaśmiała się Julia.
Spojrzał jej w oczy, chcąc je przeniknąć. Po chwili zapytał:
— Czy przebywała już pani w swym życiu na dworach? Julia nerwowo
splotła dłonie.
— Oczywiście — odrzekła. — Dziesiątki razy. Ludzie bez środków zawsze
szukają schronienia na dworach. Pan często zachodzi do domu Fieldingów?
— Jeśli będę tam jeszcze, to tylko dlatego, aby spojrzeć pani w twarz.
Dotknęła delikatnie jego dłoni.
— To jeszcze lepszy komplement, niż tamten o rybaczce. Nie rozumiem,
doprawdy. Co się z panem dzieje, kochany panie Green?
— Nie śmiem powiedzieć — odezwał się krótko.
Zamilkł na chwilę. Julia puściła kłąb dymu i ścigała go teraz wesołymi
oczami.
— Niech go pan nie zniszczy! — krzyknęła do Greena.
Green nabrał trochę żwiru i począł go z pasją rozcierać w dłoni. Przez
chwilę nie mówił, wreszcie się odezwał:
— Nie, panno Julio, proszę się nie bać.
Otrzepał się w końcu z piachu i kurzu i powstał znienacka ze zrębu skały.
— Już pan odchodzi — spytała go Julia.
— Tak — odpowiedział — mam wiele roboty. — Czy mam i Robina
zabrać do domu?
Unikał jej wzroku. Ton jego głosu był dziwnie szorstki. Julia też wstała po
chwili.
— Niech go pan zostawi — rzekła z uśmiechem. — A do domu jeszcze
czas, przejdziemy się trochę.
— Owszem — odrzekł nerwowo.
— Więc chodźmy, panie Green, szkoda nam czasu.
Poszedł jej śladem, nie mówiąc słowa. Zwrócili się zaraz w kierunku
wybrzeża.
Zrazu oboje zawzięcie milczeli. Julia spojrzała na szczyty Shale Point;
odcinały się szorstko od barw otoczenia i wyglądały w tej chwili jak groźna
forteca. Green przerzucił ręce na plecy, papieros nerwowo cisnął na ziemię.
Po dłuższej chwili milczenia Julia odezwała się pierwsza, siląc się na
swobodny ton: — Chciałam panu coś powiedzieć o sobie. Wydobyła jednak
te słowa z widocznym wysiłkiem.
— Coś nowego? — zapytał, uśmiechając się lekko. Julia pobladła. Wyraz
jej twarzy był dziwnie poważny.
— Tak, coś nowego. — Odparła z prostotą. — Pan nie wie jeszcze o tym,
nie domyśla się nawet. Chodzi tylko o mnie. Otóż pragnę, by pan wiedział, że
ja i pani Fielding nie różnimy się właściwie pod względem usposobień,
stanowczo zaś mniej, niż wydaje się z pozoru. Mnie również do niedawna
nęciły uciechy, tak samo jak ją i tysiące podobnych. Przez całą prawie
młodość zmagałam się z życiem, myśląc tylko o tym, by wywalczyć sobie
szczęście, ale w końcu uznałam, że walczyłam daremnie. Zrozumiałam też
wkrótce, z jakiego powodu. Było to niedawno. W ręce wpadła mi ciekawa
książka. Jej tytuł był również niezwykle ciekawy: „Próchno". Czy zna pan tę
książkę? Pan ją zapewne zna. Jej autor nazywa się Dene Strange. Nienawidzę
Strange'a, nie spotkałam w mym życiu podobnego cynika. Tematy swe
czerpie z odmętów i bagnisk i odsłania je potem z bezwzględną szczerością.
Jaką w tym względzie kieruje się myślą, jeśli w ogóle uznaje jakiś ważki
ideał, trudno to osądzić, to się nie da określić. Po prostu bezbożnik i
szerzyciel rozpusty. Ale ma dużo sprytu i błyskotliwy styl. Spaliłam jego
książkę, napełniła mnie wstrętem. Żałowałam nawet później, że ją wzięłam do
ręki, palił mnie wstyd, poczucie zgnębienia. A wie pan, dlaczego? Bo Strange
się nie myli. Nie odbiegł od prawdy, ujmując swe tematy z surową ścisłością.
Życie jest istotnie tak strasznie bezwstydne. A uprzednie me dążenia, dążenia
młodości może również wpłynęły na to, by mu nadać taki charakter.
Urwała nagle. Green uważnie spojrzał jej w twarz.
— Czytałem tę książkę — odparł sucho. — Ale przedstawione w niej fakty
uderzają przesadą. Autor, być może, miał taką intencję. W każdym razie nie
napisał swej książki dla dusz przeczulonych.
— Jeszcze teraz ją przeżywam — wzdrygnęła się Julia. — Była czym
stokroć gorszym, niż spotkanie się z duchem.
— To ciekawe — rzekł Green. — Nie uwierzyłbym temu, że mogła tak
ujemnie na panią podziałać.
— Bo pan mnie jeszcze nie zna — przerwała mu żywo. — Pański sąd o
mojej osobie jest zgoła fałszywy. Muszę go poprawić, uzgodnić go z prawdą.
Otóż zaliczam się do osób, które żywo się poddają doznawanym wrażeniom,
nic więc dziwnego, że i przeczytanie tej książki nie zostało bez śladu.
Pobudziło mnie po prostu do konfliktu ze sobą. Tylko panu to mówię, nikt o
tym nie wie. Ale odczuwam wewnętrznie, że nie powinnam tego ukrywać
przed panem.
— Bardzo dziękuję — odezwał się Green. — Chcę jednak wiedzieć, z
jakiego powodu?
Spojrzała mu w oczy.
— Po prostu dlatego, że pragnę mu oszczędzić przykrości złudzenia.
— I przydomka człowieka, który postradał swe zmysły. Czy o to pani
chodzi?
Zapłoniła się lekko, nie okazując jednakże objawów zmieszania, patrzyła
mu w oczy.
— Nie obawiam się o to — odrzekła stanowczo. — Bezpieczeństwo w tym
względzie jest nazbyt wyraźnie.
Spojrzał jej w twarz. Oczy mu błyszczały jak światła pochodni.
— Nie wiadomo — dorzucił, akcentując to słowo. — Wszystko to zależy
od punktu widzenia. Ale powiem pani jedno; oddałbym wszystko, wszystko
co posiadam, lub mogę kiedyś posiąść, gdyby udało mi się tylko wstrzymać ją
jeszcze od zetknięcia się z dworem.
— Czy to nie jest bezsensowne? — zaśmiała się Julia.
— Nie! — zawołał jakby tonem nagany. — Zuchwałe, być może, ale nie
bezsensowne. Za dobrze wiem, co się dzieje u Fieldingów. Proszę mnie
wysłuchać, namyślić się jeszcze! Nie powinna mnie pani przedwcześnie
odtrącać. Pragnę pani pomóc, uchronić ją w porę.
Spojrzała na niego z wyrazem zmieszania.
— Jakby to wyglądało? — zarzuciła mu ostro. — To nie byłoby taktownie
wycofać się teraz. A poza tym...
— A poza tym — wtrącił — myśli pani o tym, by jak każdy z żyjących,
ułatwić sobie życie. Tak, madame, już wiem o co chodzi. Pani uważa tę
posadę za zesłaną z niebios. Ale w istocie tak nie jest. To jest zgoła coś
innego — po prostu odwrotnie. Jeśli Londyn panią zawiódł i nie dał, co
przyrzekał, to życie u Fieldingów tym bardziej jej sprawi niemiłe
rozczarowanie. A gdy zamieszka pani u nich, nie będę już w stanie pośpieszyć
z pomocą. Nawet trudne będzie zobaczenie się z panią.
— Pan bardzo uprzejmy — zaczęła Julia.
— To zaledwie życzliwość — wtrącił z zapałem. — Nie spotkałem kobiety
pani stanu i godności, która by, podobnie jak pani, nie zasklepiała się w
ciemni starego konwenansu, lecz traktowała mnie szczerze, prawdziwie po
ludzku, jak równego sobie duchem drugiego człowieka. Czy nie myśli pani o
tym, że ten akt życzliwości był trochę... przedwczesny?
Zaśmiała się żywo.
— Korzystam z tych względów — ciągnął po chwili. — Ale wierzę
jednocześnie, że nie spotkam się za to z małodusznym zarzutem. Muszę to
zrobić, nie mogę się przemóc. Otóż pytam panią teraz: czy istotnie jest
powód, który zmusza ją do tego, by pracowała na życie? Czy nie mogłaby
pani jeszcze trochę poczekać?
Nie zdołała obecnie zataić zdumienia. Gwałtowność jego słów wprawiła ją
w kłopot.
— Nie zdaję sobie sprawy — rzekła z wahaniem. — Ale pragnę, mimo
wszystko, zacząć pracować.
— Domyślam się tego — odrzekł spokojnie. — Główna jednak rzecz w
tym, że nie ma przymusu. Mam dziwne wrażenie, że wkrótce zmienią się
obecne warunki. A jeśli się nie zmienią, jeśli się nie zmienią...
Wetknął obcas głęboko w piasek i krzyknął po chwili ochrypłym głosem.
— Wielki Boże! Co bym dał za to, gdybym miał możność pracowania dla
pani!
Spojrzał jej w twarz, gdy mówił te słowa, lecz nagle się obrócił i powiódł
oczami po tafli morza. Wszędzie panowało głębokie milczenie. Zdawało się
teraz, że świat znieruchomiał wśród ciszy wieczoru.
Julia tak samo stanęła bez słowa, czekała chwili, aż Green się ocknie.
Spojrzała w zadumie na siny horyzont, a smutne jej oczy zasnuły się mgłą.
Po chwili przerwał nieznośną ciszę.
— Gniewa się pani? — spytał nieśmiało.
— Nie mam powodu.
Obrócił się do niej i spojrzał jej w oczy.
— Nie gniewa się pani?
— Nie — odrzekła.
Nie mógł ochłonąć z pierwszego wrażenia.
— Pragnąłbym raczej, by było odwrotnie.
— Dlaczego? — spytała.
— Bo wiedziałbym wtedy, że się pani ze mną liczy. Teraz zaś wiem, że nie
mam szans. Jak każdy człowiek, nieznaczny i szary. Jak jeden z wielu. A cóż
wtedy znaczy, gdy jednego ubędzie?
Zaśmiał się dziwnie.
— To się więcej nie powtórzy — rzucił na koniec. — Nawet pani
cierpliwość ma pewne granice. I cóż, pani Julio? Wróćmy do domu?
Julię wzruszyły te słowa pokory. Obróciła się nagle i podała mu rękę.
— Nie gniewam się — rzekła, cokolwiek zmieszana. — Pańskie słowa
mnie wzruszyły, przemówiły mi do serca. Ale nie moja w tym wina, że pan
mnie nie rozumie.
Uścisnął jej dłoń i spojrzał jej w oczy.
— Nie zasłużyłem w istocie na tyle łaski. Wyrzekł te słowa niemal
szeptem.
Po chwili dodał:
— Ale przyjdzie jeszcze dzień, kiedy zrozumiemy się lepiej. Czy przyrzeka
mi pani, że i wówczas zachowa tę samą życzliwość?
Nie zdobyła się na to, by mu dać odpowiedź. Westchnęła cicho i lekkim
ruchem zwolniła swą dłoń.
— Zapomnieliśmy zupełnie o biednym Robinie — rzekła z wysiłkiem.
Obrócił się żywo.
— Zapomnieliśmy o nim — powtórzył z żalem. Podążyli pośpiesznie w
kierunku plaży.
* * *
Robin odczuł, że wpadł w niełaskę. Przykucnął w kącie i poprzez ławki i
pulpity, puste obecnie, spoglądał trwożnie na brata. Dick przy katedrze
poprawiał zadania. Na stole był nieład: mnóstwo brudnych, poplamionych
zeszytów, książki, papiery, pióra, ołówki. Na skraju stołu widniała trzcina.
Dick przeglądał zeszyt za zeszytem. Przybrał wyraz dostojnie cierpliwy, nie
pozbawiony jednakże śladu znużenia.
Przez okno wpadały promienie słońca. Otwarto je szeroko, na oścież, lecz
powietrze w izbie było gęste i duszne. Dzień był parny, niezwykle męczący.
Zanosiło się na burzę. Green na chwilę zaprzestał pracy. Uniósł głowę i rzucił
spojrzenie ku ścianie naprzeciw.
— Robinie! — zawołał.
Robin wykonał niezgrabny ruch. Szurgnął nogami, po chwili się dźwignął i
nagle przystanął.
— Przyjdź tu do mnie! — odezwał się Dick.
Chłopiec powstał, potoczył się naprzód i znowu przystanął, zdjęty obawą.
— Po co? — zapytał mrukliwym tonem.
— Przyjdź tu do mnie! — powtórzył brat.
Słowa te brzmiały jak ostry rozkaz. Dick nalegał, nie miał widocznie
zamiaru ustąpić.
Robin ruszył. Chwycił się ręką jednej z ławek, pochylił się nieco i znowu
się dźwignął, nie śmiejąc podejść. Brwi mu obwisły, w oczach pod nimi
malował się strach. Spojrzał na Greena tak strasznie nieufnie, że obudził w
nim nagle uczucie litości.
Ale Green uparcie czekał jak przedtem. Twarz miał dziwnie surową. Słońce
już zaszło i w izbie szkolnej zaczęło się ściemniać. Robin po chwili ruszył
dalej. Ciągnął niezgrabnie wśród pustych ławek, a gdy dotarł do pierwszej,
nagle przystanął. Przenosił swój wzrok od twarzy brata do trzciny na stole i
znowu na odwrót. Drżał na całym ciele.
— Chodź! — surowo powtórzył Green.
Powlókł się dalej, jak trwożny pies, czekając kary. Jego garb wydawał się
jeszcze wyższy. Oczy z obawy nabiegły mu krwią. Green surowo zmierzył go
wzrokiem. Po chwili zapytał:
— Czemu to zrobiłeś? Pani Fielding się żali, że obrzuciłeś jej wóz
odłamkami kamieni.
Robin nerwowo zaplótł ręce. Green czekał.
— Ale, ale mój kamień jej nie trafił — bronił się Robin.
— To nie jest odpowiedź — zgromił go Green — pytałem tylko o to,
dlaczego to zrobiłeś.
Robin się cofnął. Nieufność do brata wzrosła znienacka.
— Nie, nie miałem też zamiaru uderzyć o szybę. Wybełkotał te słowa,
przebierając ruchliwie grubymi palcami.
— Co więc zamierzałeś? — spytał go Green. Robin zamilkł.
— Czy odpowiesz na pytanie? — obruszył się brat.
Robin przechodził straszliwą walkę. Rozplótł dłonie i oparł się ręką na stole
Greena. Nie spuszczał oka z oblicza brata. Spoglądał trwożnie, jeszcze ciągle
nieufnie.
— Powiem ci coś, Dicku — rzekł wreszcie. — Ale musisz mi przyrzec, że
mnie za to nie zbijesz.
Green się zdziwił, ale siedział spokojnie, jak przykuty do miejsca, ciągle
wpatrzony w twarz Robina. Na chwilę zaległo głębokie milczenie.
— Niczego nie przyrzekam — odezwał się w końcu. — Jeśli udowodnię ci
winę, to bądź tego pewny, że cię kara nie minie. Teraz zaś siadaj! — Wskazał
mu ławkę w pobliżu katedry. — Rozprawię się z tobą.
Robin znieruchomiał. Oczy mu lśniły jak ślepia zwierzęcia. Green surowo
zacisnął wargi i patrzył, jak przedtem, nieubłaganie i twardo. Przez chwilę
milczeli, spozierając bez przerwy jeden na drugiego.
— Za wybryki, jak twoje, tylko jedna jest kara. To zupełnie jest jasne. Ale
rodzaj tej kary dla żadnego z nas obu nie wygląda ponętnie. Nie
doprowadzałbym do tego, gdybym był na twoim miejscu.
Robin ponownie zadrżał. Te ostre słowa pozbawiły go do reszty ostatków
odporności. Spojrzał na brata i spojrzenia ich nagle zetknęły się ze sobą.
Obrócił się rychło i usiadł na ławce. Długie jego ręce zawisły wśród kolan.
Odczuwał zgnębienie i straszną bezradność.
Green się zachmurzył, wrócił ponownie do zadań szkolnych. Zajął się
korektą i znowu zaległo głębokie milczenie.
Mijały minuty. Mrok zapadał coraz wyraźniej, powietrze stawało się coraz
cięższe. Green przeglądał zeszyt za zeszytem i układał je potem starannie na
bok. Spojrzał wśród tego na postać brata. Siedział na ławce, zgrabiony,
przybity, z oczu ściekały mu grube łzy. Nic nie mąciło ciszy w pokoju. Green
się poruszył, przez oczy przemknął mu cień współczucia. Odchrząknął
głośno, pragnął przemówić, ale nagle wstrzymał go szmer za drzwiami.
Spojrzał ku sieni, gdyż drzwi do połowy były otwarte, i dostrzegł po chwili na
progu Jacka.
— Jak się masz, Dick! — pozdrowił go brat. — Ty tu wysiadujesz?
Straszliwy upał, będziemy mieć burzę. Co jest z Robinem?
Chłopiec drgnął, ryknął ochryple, jak wściekłe zwierzę. Green znienacka
uniósł się z krzesła.
— Wyjdźmy na chwilę — przemówił do brata.
— Wolę tę sprawę załatwić bez świadków.
Puścił go naprzód. Poklepał go lekko i skierował z powrotem na ciemny
korytarz.
Jack bez słowa usłuchał wezwania. Był wyższy i tęższy, niż starszy brat, ale
brakowało mu dystynkcji, owej lekkiej ogłady, którą odznaczał się Dick.
— Cóż mi więc powiesz? — zagadnął go w sieni. — To niesłychane po
prostu, oszaleję ze złości. Wygarbuj mu przynajmniej porządnie skórę. Bo
jeśli zawahasz się przy tym, to ja cię wyręczę.
— Nie wyręczysz mnie, Jacku — ozwał się Dick. — Nie dotkniesz go
nawet. Ja sam już załatwię, co będzie potrzebne.
— Ty zawsze tak mówisz — żachnął się Jack. — Dlaczego go nareszcie nie
odeślesz do zakładu? On nadaje się do tego, taki furiat i kaleka.
— Cicho! — zgromił go ostro Dick. — Zrobię tylko to, co uważam za
stosowne. Ale muszę uprzednio dowiedzieć się prawdy. Jaki był powód, że
rzucił kamieniem? Podrażniłeś go znowu, wyrządziłeś mu krzywdę?
— Ja? — odezwał się zdumiony Jack. Wstrząsnął ramieniem. Wyraz
szyderstwa przysłonił mu twarz. — Powiesz jeszcze w końcu, że to ja byłem
tym, który rzucił kamieniem.
— Nie pleć jak głupiec! — odezwał się Dick. — Nie myślę cię skrzywdzić.
Ale muszę przecież rzecz załagodzić sumiennie.
Mówił to gwałtownie, uczepił się ręką ramienia Jacka. Jack zaśmiał się.
— Pomogę ci zatem przetrzepać mu skórę. Tego właśnie pragnę, dlatego
przyszedłem. A więc słuchaj, co ci powiem, jeśli rzecz cię zajmuje. Otóż
rzucił ten kamień, by mi zrobić na złość. Myślał zapewne, że rozbije mi
głowę. Ale rozbił tylko szybę, nie trafiwszy do celu, a madame z przerażenia
dostała aż spazmów. I to w jej własnym parku! Tego już za wiele, to
przekracza już miarę. Nie dziwię się wcale, że przyszła tu do ciebie i zrobiła
awanturę. Możesz się spodziewać i dalszych odwiedzin, starego Fieldina i
pięknej miss Moore. To nie są już żarty, mój kochany. Będziesz musiał go
zamknąć, odgrodzić od ludzi. Nie można go tu trzymać, gdy zagraża
bezpieczeństwu.
— Cicho! — gwałtownie powtórzył Dick. Jego twarz pociemniała,
wyglądała złowrogo. — Chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobił, z jakiego
powodu.
— I o tym ci powiem — rzekł Jack — Wybrał sobie miejsce bezpośrednio
przed dworem i czekał tam zawsze, by zobaczyć się z Julią. Zepsuła go
zresztą swą zbytnią uprzejmością i oto jest skutek — nie daje jej spokoju.
Włóczy się za nią jak bezpański pies. Onegdaj po południu przyłapałem go na
tym, siedział przed dworem. Przepędziłem go stamtąd, gdyż na Fieldinga i
madame już sam jego widok działa okropnie. Nie dziwię się temu, ja go
również nie znoszę. Powiedziałem mu zatem, za co go uważam i gdzie jego
miejsce, on zaś odkrzyknął, że mnie nienawidzi. I oto jest wszystko,
przyczyna i skutek.
— Dziękuję — rzekł Dick.
Urwał na chwilę i spojrzał mu w oczy. Po chwili dodał:
— A więc sprawa się wyjaśnia. Gdybyś go nie zaczepił, nie doszłoby do
zajścia. Sam jesteś winien, to rzecz niewątpliwa. Jeśli masz zatem honor i
odrobinę godności, to idź do Fieldinga i powiedz mu o tym.
Mówił to szybko, stanowczo, bez śladu podniecenia. Jack podskoczył i
odrzucił głowę, jakby dostał po twarzy. Oczy mu jaśniały niezwykłym
wzburzeniem.
— Jak to, do licha? — wybuchnął gwałtownie. — Jak to rozumiesz?
— Że powinieneś to zrobić, co właśnie poleciłem. A może nawet więcej.
— Zwariowałeś, Dicku? — żachnął się Jack. — I myślisz naprawdę, że
pójdę do niego i oświadczę pokornie, że sam zawiniłem?
— Nie spodziewam się tego — zaśmiał się Dick. — Ale nic ostatecznie
mnie nie zdziwi. Dziękuję ci na razie, że powiedziałeś mi prawdę. A teraz
odejdź. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia.
Dobitne jego słowa podziałały jak lód na rozpalone płomienie. Jack się
obrócił, zaklął siarczyście i zaraz odszedł. Dick miał istotnie władzę nad
bratem. Trzymał go w karbach, potrafił go poskromić, a choć wywołał nieraz
protest, lub lekką utarczkę, potrafił zapanować nad bratem. Ale na szczęście
nie dochodziło zbyt często do jawnych zatargów, unikano ich zawsze, choć
bracia nie darzyli się wzajemną sympatią.
Los Robina był najczęstszym przedmiotem obopólnych nieporozumień. Z
tych sporów Jack nie wychodził dotychczas zwycięsko. Dick był uparty i
umiał się obronić przed każdym z ataków. Uważał, że Robin to powierzona
mu własność i nie dopuszczał w tej sprawie do żadnej ingerencji.
Po chwili powrócił do izby szkolnej. Brwi miał ściągnięte, jego wyraz i
ruchy zdradzały wymownie, że walczy z myślami. Skurczony Robin
oczekiwał go w ławce. Trwał jeszcze ciągle w tej samej pozycji.
Na widok Dicka, który wszedł do pokoju, cofnął się nagle i zaczął drżeć,
uległ ponownie silnemu wstrząsowi.
Dick się zatrzymał tuż przed ławką.
— Nie będę cię bić — oświadczył znienacka.
Robin w tej chwili odczuł ulgę. Opuścił powieki, pobladł gwałtownie, lecz
nie mógł się przemóc, by dać mu odpowiedź. Palce jego rąk, opuszczonych
ku kolanom, poczęły się znowu gwałtownie zaciskać.
Dick jeszcze czekał przez kilka sekund.
— Czy planujesz coś nowego? — zapytał po chwili. Robin niezgrabnie
potrząsnął głową.
— Co to ma znaczyć? — ozwał się Dick.
Robin zamilkł. Przebierał palcami tak żywo i nerwowo, że trzeszczały
donośnie, wyskakując ze stawów.
Dick się pochylił i oparł swą rękę na jego ramieniu.
— Czy zdajesz sobie sprawę, że wprawiłeś mnie w kłopot? Robin w tej
chwili podskoczył z ławki. Nie patrząc na brata,
potoczył się naprzód i stanął przy stole. Znalazłszy się tutaj, wyciągnął rękę
i niezgrabnym ruchem pochwycił trzcinę. Książki i zeszyty upadły na ziemię.
Obrócił się teraz i wywijając prętem, podszedł do Dicka.
— Masz mnie! — zawołał, oddychając ciężko i drżąc ze wzruszenia.
Dick bez namysłu wydarł mu trzcinę. Wyraz jego twarzy był teraz łagodny.
Stał jeszcze chwilę, patrząc na chłopca, potem podszedł ku ścianie i nagłym
ruchem przerzucił pręt daleko za okno.
— Przepadło! — krzyknął. — Ale naprawdę zalewasz mi sadła za skórę.
Pochylił się szybko i począł podnosić zeszyty z podłogi. Robin przykucnął,
usiłując mu pomóc.
— Nie gniewasz się na mnie? — mruknął jękliwie.
— Powinienem się gniewać — odparł Dick. Porządkował w tej chwili
nieład na stole.
Robin podszedł i ukląkł opodal.
— Nie gniewaj się, Dicku — wyjąkał z trudem. — Nie zrobię już tego,
naprawdę nie zrobię.
Dick zaśmiał się.
— Ale zrobisz coś gorszego, już ja znam twoje sprawki. Otoczył go
ramieniem i spojrzał mu w oczy.
— Zapomnisz niebawem, ty zawsze zapominasz. I nie zdajesz sobie
sprawy, że to ja potem płacę za twoje wybryki.
— Będzie dużo kosztować? — zapytał go Robin.
— Ta szyba, myślisz? Nie tyle, być może, co głowa Jacka, gdybyś ją
rozłupał. A o to ci chodziło, taki miałeś zamiar.
Wyrzekł te słowa, jakby lekko wzburzony. Robin przygarnął głowę do
niego.
Dick zignorował ten objaw czułości.
— Musisz z tym zerwać — ciągnął poważnie. — Jeśli nie opanujesz się w
porę, będzie jeszcze większy kłopot, daleko może większy, niż wszystkie do
tej pory. A nie chciałbyś, sądzę, opuścić mnie na zawsze?
— Opuścić cię, Dicku? — wybełkotał Robin. Zerwał się nagle na równe
nogi. — Opuścić cię, Dicku? — powtórzył z rozpaczą. — Iść do więzienia?
Dick przytaknął. Coś w tym rodzaju. Robin spojrzał w nagłym obłędzie.
— Dicku! — zawołał. — Ale ty, ty nie pozwoliłbyś na to, by zabrano mnie
od ciebie?
— Gdybyś wyrządził komu szkodę, lub dotkliwie go ranił, nie mógłbym już
wówczas temu zapobiec. Nie próbowałbym nawet.
— Zabiłbym się wtedy. Nie przetrwałbym tego, gdybym musiał cię
opuścić.
Spojrzał przed siebie, jakby dostrzegł jakąś wizję wśród cieni wieczoru. —
Nie pozwala się w więzieniu popełniać samobójstw. Kto próbuje to zrobić,
zostaje odgrodzony i skuty łańcuchami. Trwa to tak długo, aż powróci do
zmysłów. Dla upornych i dzikich są gorsze kary. Traktowani jak zwierzęta,
stają się istotnie czymś zgoła podobnym. Dla tych już nie ma ratunku na
ziemi. Może im tylko pomóc Bóg.
Wzdrygnął się nagle i przygarnął swego brata jeszcze bliżej do siebie.
Po chwili dodał:
— Taki to jest koniec nieokiełznanych i niesfornych, nie mogących się
poskromić w swej żądzy niszczenia. Ratuj się, chłopcze, póki jeszcze nie jest
za późno. Ja ci już nie mogę w tym względzie dopomóc.
Robin z rozpaczą zawisnął mu na szyi.
— Ale nie chciałbyś, bym odszedł, prawda, że byś nie chciał?
— Wielki Boże! — wykrzyknął Dick. — Wolałbym raczej oglądać twojego
trupa!
Zaległo milczenie.
Robin pochwycił rękę brata i przygarnął ją mocno do obrzmiałych powiek.
* * *
Gdy pół godziny później Dick podążył drogą ku dworowi, niebo się pokryło
czarnymi chmurami. Burza wisiała nieomal w powietrzu. Dick wprawdzie
sądził, że dotrze do celu bez żadnej przeszkody, ale zaledwie się znalazł w
połowie drogi, doleciały go z oddali pierwsze pomruki. Zaczęło grzmieć.
Dźwignął ramiona i pośpieszył dalej. Nie było teraz sensu zawracać do domu.
Sprawa, z którą ruszył, była pilna i nagląca, a rysy jego twarzy, cokolwiek
zaostrzone, ujawniały niezbicie, że decyzja, którą powziął, jest silna i
stanowcza.
Powłokę nieba przeszyła po chwili pierwsza błyskawica. Nastąpił grzmot,
tym razem silniejszy, zaś Dick zrozumiał, że należało jeszcze bardziej
przyśpieszyć kroku, jeśli nie chciał się spotkać z grożącą ulewą. Nie
namyślając się wiele, począł więc biec, przemierzał swą drogę lekko i
miarowo, z głową wzniesioną, z odrzuconymi łokciami, zdradzając swym
krokiem, umiejętnym i celowym, doświadczonego praktycznie i biegłego
sportowca. Znalazł się właśnie na linii zakrętu, widział już nawet w oddali
mury dworu, gdy nagle usłyszał szelest gałęzi i ujrzał jakąś postać
wyłaniającą się z lasu. Zawrócił niezwłocznie i podbiegł na spotkanie
zbliżającej się osoby.
— Dziękuję za uprzejmość — odezwała się Julia. — Na domiar za chwilę
jeszcze grozi nam deszcz.
— Cóż się pani stało? — zdumiał się Dick. Ujął jej rękę. Zaśmiała się
wprawdzie, ale z widocznym trudem.
— Nic niezwykłego — odparła z prostotą. — I nic też takiego, co
uzasadniłoby mą śmiałość, że zawołałam na pana. Nastąpiłam niezręcznie i
nadwyrężyłam nogę. Boli mnie teraz i utrudnia chodzenie.
— Proszę oprzeć się na mnie — rzekł Green.
Ujęła jego ramię, blada na twarzy, lecz dzielnie uśmiechnięta.
— Silniej! — zawołał.
Usłuchała wezwania i wsparta na Dicku, ruszyła z trudem w kierunku
gościńca. Kolumb, jak zawsze, uwijał się za nią.
— Boję się — rzekł. — Gdy złapie nas ulewa, zmokniemy do nitki.
Spojrzał na niebo.
— Wytrzyma jeszcze chwilę. Ale dokąd pani szła, że znalazła się w lesie?
— Do pana — rzekła.
— Do mnie? — zawołał. Spojrzał jej w twarz. — A w jakiej sprawie?
— W sprawie Robina. Nie znajdowałam się w wozie, gdy się zdarzył
wypadek, ale dowiedziałam się o wszystkim z ust pani Fielding. Czy surowo
potraktował pan biednego chłopaka?
— Pani śpieszyła z odsieczą? — zaśmiał się Green.
— On nie wiedział, co robi — poczęła go bronić. — Nie powinno się go
sądzić wedle pospolitych norm, to nie byłoby słuszne. Na tle wydarzenia na
pewno spoczywa jakiś powód łagodzący — nie wiadomo tylko, jaki. Ale nie
postąpił pan chyba zanadto surowo? Za dobrze pana znam, abym mogła w to
wątpić. Green się uśmiechnął.
— Dziwne! — zawołał. — Czy wyobraża sobie pani, że jestem ludożercą?
Proszę być spokojną, nie ukarałem go wcale. Ja również uważam, że należy
być sprawiedliwym. I doszedłem do wniosku, że Robin w tym wypadku nie
ponosił właściwie największej winy. A czy domyśla się pani, kto ją ponosił?
— Nie — odrzekła.
— Nie sądziłem — rzucił. — Otóż badając skrupulatnie po nitce do kłębka,
doszedłem ostatecznie do źródła zdarzenia. Odkryłem je niestety u ... okien
pani.
— Co? — wykrzyknęła, nie kryjąc zdumienia.
— U okien pani — powtórzył Dick. — Za wiele mu pani okazała
grzeczności. Ale to wrodzona pani cecha, pani psuje po prostu swych
wszystkich znajomków. — Obrócił się do niej i spojrzał jej w twarz. — A
rezultat jest taki, że Robin, nie krępowany żadnymi względami, nie liczący się
z zasadami, jak człowiek normalny, wyleguje się godzinami na zabronionym
mu miejscu, myśląc tylko o tym, by ujrzeć choć cień swej uroczej bogdanki.
Przychwycony na tym wszystkim i złajany przez Jacka, rzucił się do obrony i
stąd też wynikło następne zdarzenie. Jego tajemnica i tło są zupełnie jasne.
— Biedny chłopiec! — krzyknęła Julia. — Ale Jack, moim zdaniem,
popełnił niedorzeczność. Przecież mógł mu okazać trochę względów.
— Mój brat słynie z tego, że popełnia głupstewka. A o ile jest wyrozumiały,
to tylko dla siebie.
— Pan zaś za wszystkich ponosi konsekwencje? To naprawdę jest przykre
— odrzekła współczująco.
— Przywykłem do tego — zaśmiał się Green. — Ale jak się pani wiedzie?
Czy zadowolona z posady i pobytu na dworze?
Zaśmiała się również.
— Nie mogę się użalać. Na razie są dla mnie ogromnie uprzejmi.
— Doprawdy, to zupełnie nie w ich stylu. Czy to jeszcze okres próbny?
— Jutro się kończy — odrzekła krótko.
— I zamierza pani zostać, rzecz naturalna?
Spojrzała mu w oczy.
— Pan by tego nie chciał?
— Powiedziałem już pani, co myślę o sprawie.
Błyskawica ponownie rozdarła chmury, zaś Julia z przestrachu wstrzymała
oddech. Momentalnie wystrzelił gwałtowny grzmot, tak bliski i donośny, że
odczuli jego huk, jakby dobył się z ziemi.
Usiłowała na oślep rzucić się naprzód, ale Dick ją zatrzymał w jej nagłym
rozpędzie.
— Lepiej nie próbować — powiedział spokojnie — Zaszkodzi pani nodze.
Deszczu jeszcze nie ma, a nie sądzę, żeby pani bała się piorunów.
Zaśmiała się sztucznie.
— Nie powiedziałabym tego — wtrąciła nerwowo. — Boję się błyskawic.
Och, na Boga! — Widział pan teraz?
Przez niebo przeleciał ognisty zygzak, zaś Julia drgnęła i na przekór swej
woli ponownie przystanęła pośrodku drogi.
— Chciała nas połknąć — zaśmiał się Dick, ale słowa pochłonął jeszcze
gwałtowniejszy niż poprzedni wybuch piorunu. Julia odruchowo wyciągnęła
ręce, zaś on bez namysłu pochwycił je silnie i zamknął w dłoni.
Huk się potoczył, ogłuchł w oddali, ale niebo pokryło się jeszcze głębszą
czernią. O ziemię i trawę uderzyły z rozmachem olbrzymie krople.
— Szybko! — gwałtownie nagliła Julia. — Nie dostaniemy się do dworu,
to już teraz niemożliwe. Schrońmy się na razie w altanie przy bramie!
Skręcili na drogę, która wiodła przez gąszcza. Powietrze napełniło się
chrzęstem deszczu, od morza potoczył się ostry wiatr. Julia z uporem parła
naprzód. Wśród błysków i gromów, które nie ustawały już teraz, stwarzając
jakby serię przenikających się wstrząsów, dotarli po chwili do stopni altany.
— Nareszcie! — bez tchu wyjąkała Julia.
Potknęła się lekko na progu altany, ale Dick bez namysłu otworzył ramiona.
Zaniósł ją prawie do wnętrza. W głębi zalegały zupełne ciemności. Julia
stanęła bez tchu, jeszcze ciągle wstrząśnięta i pełna niepokoju.
— Boli panią noga? — zapytał troskliwie.
— Nie — odparła. — Ale boję się strasznie, umieram ze strachu. — Mogło
się wydawać, że za chwilę zapłacze.
Trzymał ją nadal w objęciach. Zacisnął je nawet, by jej dodać pewności,
przygarnął ją bliżej, prawie tuż koło piersi, ale siedział milczący, nie mówił
słowa.
Ulewa szalała, jakby rozwarło się niebo. Nawet zaczął padać grad. Łomot
deszczu, który zatracił swe wodze, przerażał jeszcze silniej, niż odgłos
piorunów.
Julia drżała, przymknęła oczy. Obie jej ręce spoczęły kurczowo na piersi
Dicka. Słyszała wyraźnie, jak uderza mu serce. Zdawało im się teraz, że
stanowią jakby jądro tych dziwnie rozhukanych nieposkromionych żywiołów,
które w głębi swego wnętrza, nieprawdopodobnie odległego od ich warstwy
zewnętrznej, skupiły i ukryły. Siedzieli bez ruchu, nie mogąc się przemóc, by
wydobyć z siebie głos.
W tym dziwnie niepojętym, nadzmysłowym zapamiętaniu, nie spostrzegli
nawet, że burza tymczasem osłabła i minęła. Julia to odczuła, jakby cud
wyzwolenia. Gdy ocknęła się nagle, pierwsza podbiegła ku drzwiom altany i
wybuchnęła radośnie:
— Minęło, panie Dicku, nawet deszcz już nie pada. Ale zmęczyłam pana
pewnie, nieznośna osoba. Proszę mi wybaczyć! Jeszcze nigdy tak strasznie
nie obawiałam się burzy.
Ujął jej rękę i pochyliwszy się nad nią, przygarnął ją do ust. Julię zakłopotał
ten dowód uwielbienia. Zmieszała się nagle, po chwili rzekła:
— Pan zanadto poważnie traktuje tę sprawę. Czy to nie jest za wcześnie?
Przestrzegałam już pana. Za krótko mnie pan zna, by ulegał łatwo chwilowym
podszeptom.
Spojrzał jej w oczy, nie puszczając jej ręki.
— Tak, pamiętam, przestrzegła mnie pani. Ale niech się pani zdaje, że
urządzam sobie pogrzeb. Pogrzeb dla siebie, nie zaś dla pani. Nie zaproszę
pani nawet do orszaku stroskanych. Czy powiedzieć, dlaczego? Bo zdaję
sobie sprawę, że gdy mężczyzna oszalał dla kobiety, to ponosi potem sam
konsekwencje szaleństwa, kobieta w epilogu już nie bierze udziału.
— Nie mówmy o pogrzebach — odezwała się Julia.
— Dlaczego nie mówmy? — zdziwił się Dick. Uścisnął w tej chwili jeszcze
mocniej jej dłoń. — Myślałem, że ta nazwa jest dobrze dobrana. Bo i jakże
inaczej można o nazwać? Julia zaśmiała się.
— Przypuszczam, że jest dosyć trafniejszych określeń. Dla źródła
wszystkiego znalazłam już nazwę. Utartą, lecz dobrą: „Sen nocy letniej".
Zaprotestował gestem.
— Tak pani sądzi? Ja mam jednakże dosadniejsze określenie. Nie wyjawię
go pani, proszę być spokojną. Pani boi się teraz, czuje przede mną lęk.
Dziwne, nieprawda? Ale nic na to nie poradzę.
Wstrząsnęła dłonią, ale nie w ten sposób, jakby chciała ją uwolnić z jego
uścisku.
— Pan się myli — odrzekła. Głos jej drżał, jakby śmiech i łzy walczyły ze
sobą. — Staram się tylko być zawsze ostrożna. Najgorzej jest bowiem
wyruszać na oślep, wtedy łatwo jest zbłądzić, lub zajść za daleko. A czy jest
co trudniejszego, niż zorientować się wówczas i znaleźć w tych warunkach
drogę odwrotną?
— Wielkie nieba! — zawołał z emfazą. — Czy nie widzi pani nawet, że już
dawno minąłem tę krytyczną granicę?
— Nie, nie widzę — odrzekła z uśmiechem. — A przyznam się szczerze, że
wzrok mam dobry.
— Zatem czeka panią jeszcze pewne małe rozczarowanie. — Wyrzekł te
słowa z odcieniem sarkazmu. — Nawiasem jednak dodam — rzucił po chwili
— że uważam panią teraz za nadto trzeźwą, ostrożną być może, by potrafiła
przejąć się zbytnio takim głupstwem. Nie życzę pani zresztą jakichkolwiek
przykrości. Zwłaszcza zaś teraz, gdy tak mile spędza czas i tak dobrze jest
widziana u obojga Fieldingów.
— Pan potrafi być cyniczny — odezwała się Julia. Dick się zaśmiał.
— To nie ja, proszę pani, to ta sztuczna powłoka, którą musiałem się okryć.
Czy to panią razi? Mogę ją odsłonić. Ale obawiam się teraz, że
przysporzyłoby to pani jeszcze większych przykrości.
Po chwili spytała:
— Czy sądzi pan może, że za mało mu sprzyjam?
— Nie, nie sądzę — odezwał się oschle. — Ale deszcz już ustał. Czy nie
powinniśmy pomyśleć, że pora nam ruszyć?
Wyszła z altany i spojrzała ku niebu. Od strony zachodu rumieniła się łuna.
Burza przeminęła. Na trawie i liściach iskrzyły się krople. Powietrze
pachniało wiosenną świeżością.
— Chodźmy — rzekła, ruszając ku ścieżce. Dick bez słowa skierował się za
nią.
Julia po chwili zaczęła rozmyślać. Niepokoiła ją myśl, że Dick swój afekt
objawiał poważnie i że uległ, być może, czarowi nocy. W każdym bądź razie
miała prawo przypuszczać, że jeśli nawet ją kochał, to na pewno swą
pierwszą, wielką, niezepsutą miłością. Ta myśl w jeszcze większy wprawiła ją
niepokój. Zdawało jej się teraz, że z jednego niebezpieczeństwa przetacza się
w drugie. A niczego tak nie pragnęła jak ciszy i spokoju.
Ale pocieszyła się myślą, że gdy trzymał ją w ramionach, tak blisko swego
serca, potrafił się poskromić i okazać powagę. W niej zaś wzbudziło to
zaufanie i pewność. Przestrzegła go zresztą. A on na pewno zrozumiał jej
słowa.
* * *
Szli przez chwilę w zupełnym milczeniu; Kolumb, zmoknięty, podążał za
nimi. Julia jeszcze ciągle utykała, ale nie chciała korzystać z pomocy Dicka.
Wolała obecnie zdać się na siebie.
— Zamierza pan zatem rozprawić się z lwem? — odezwała się w końcu,
gdy podeszli bliżej.
— Tak, proszę pani — zaśmiał się Dick. — Odszukam go zaraz i to we
własnej kryjówce. Gdy doleci panią odgłos tej srogiej potyczki, proszę długo
się nie wahać i pośpieszyć z pomocą.
— Panu to zbyteczne — odcięła się Julia. — Pan należy do ludzi, którzy
mogą się obejść bez cudzej pomocy.
Spojrzał jej w oczy.
— Tak pani sądzi? — zapytał z prostotą. — Zapewniam panią jednak, że w
murach tego domu nie spotkałem się dotąd z korzystną oceną.
— Tym lepiej dla pana.
Weszli na taras, wychodzący na południe, i dotarli do drzwi, które wiodły
naprzeciw. Julia w tym miejscu zatrzymała się nagle. Spojrzała na Dicka z
przyjaznym uśmiechem.
— Zostawiam tu pana — rzekła, odchodząc. — Pan Fielding zapewne
przebywa u siebie.
— Proszę się nie trudzić — rzekł z kurtuazją. — Dam sobie radę, odszukam
go zaraz.
Skinęła głową, chłodno, lecz uprzejmie i skierowała się szybko ku
przeciwległym drzwiom.
Dick jeszcze chwilę spoglądał na nią. Gdy znikła za drzwiami, podniósł
odruchowo obie dłonie, przycisnął do silnie tętniących, rozpalonych skroni i
stał bez ruchu, pogrążając się w myślach. Nie spotkał jeszcze w życiu
podobnej kobiety. Olśniewała go swym czarem, opętała mu zmysły. Jak się
mógł odważyć, dlaczego to zrobił? Czyżby naprawdę działał tu „sen nocy
letniej"? Nie żachnęła się jednak, okazała mu względy.
Spojrzał przez okno. Na zachodnim niebie rumieniła się łuna. Obrócił się
żywo i serce mu nagle zabiło radością. Miał dziwne uczucie, że całą swą
istotą zanurzył się w łunie. Czuł jej płomień, jak przenikał mu duszę. Z głębin
świadomości dobyła się na usta modlitwa do Boga.
— Pomóż mi, Boże! — wyjąkał półszeptem. — Uczyń mnie lepszym,
godnym jej łaski!
Ocknął się wreszcie i skierował swe kroki na długi korytarz.
Nie był tu obcy. Znał ten dom od wieku dzieciństwa. Stosunki jednakże
zmieniły się teraz zasadniczo. Od chwili, gdy Fielding się ożenił, nie mógł tu
wchodzić, nie zgłosiwszy się przedtem. Zanim mu powierzono posadę w
szkole, spełniał tu funkcje sekretarza Fieldinga. Wydalono go potem, gdyż
żona Fieldinga od pierwszej chwili objawiała mu swą niechęć. Nie mogła go
znieść. Wiodła ze swym mężem spory o niego, a każda jego wizyta, złożona
Fieldingowi, wywoływała awantury. Dick przyjmował to z uśmiechem
pogardy. Nie zarzucił wprawdzie wizyt, aby uczynić jej zadość, ale zjawiał
się rzadziej, coraz bardziej formalnie i przeważnie nie widywał jej poddfeas
krótkich odwiedzin.
Korytarz był pusty. Minął go szybko, skierował się do hallu i przystanął po
chwili przed drzwiami Fieldinga. Zapukał krótko i otworzył je zaraz, nie
czekając wezwania.
— O, to pan? — powitał go Fielding. — Jak się pan tu dostał? Ach, już
rozumiem. Złapała pana burza.
— Zdołałem się schronić — odrzekł Green i postąpił naprzód. Fielding
rozparł się w skórzanym fotelu i czytał gazetę. Spojrzał na
Dicka trochę niechętnie.
— Iz czym pan przychodzi? — ciągnął po chwili. Green przystanął.
Przede wszystkim przepraszam za przykry wypadek, który spowodował
mój brat.
— Jak to? — przerwał mu ostro Fielding. Siedział bez ruchu, spoglądając
na Greena z nie ukrywaną złością. — Myśli pan może, że to mi wystarczy,
gdy pan mnie przeprosi?
— Czy wolno mi usiąść? — ozwał się Green. Chwycił za krzesło i
przysunął je bliżej.
— Proszę, usiądź pan — ozwał się Fielding. — I wytaczaj pan dalej swe
marne argumenty. Pan zawsze jest gotów do bronienia tego draba. Ale za
dużo mi już tego, to musi się skończyć. Jeśli nie zrobi pan porządku i nie
odeśle go do diabła, to zapowiadam panu z góry, że dojdzie do zatargu. Nie
ścierpię tego dłużej, słyszy pan co mówię? I znajdę już wyjście, gdy pan
będzie się upierał. Pański brat jest niebezpieczny i musi stąd zniknąć.
Green się przechylił i spojrzał mu w oczy.
— Czy pan słyszy, co mówię? — wściekał się Fielding. Green przytknął.
— Słyszę, sir.
— I cóż? — niecierpliwie nalegał Fielding.
Dick ponownie spojrzał mu w oczy. Miał minę twardą, niestropioną
zupełnie niemiłym przyjęciem.
— Jeszcze raz przepraszam — ozwał się krótko. — Ale odpowiedź na
pytanie zostaje ta sama: nie mogę, sir.
— Zobaczymy! — zagrzmiał złowrogo Fielding. Ryczał jak zwierz,
pobudzony do złości.
Dick się nie ruszał.
— On należy do mnie — odezwał się w końcu. — I biorę odpowiedzialność
za wszystko, co robi.
— Idź pan do licha! — żachnął się Fielding — Jak pan to rozumie?
Czy odpowiadając za psa, który wścieka się i gryzie, potrafi pan zapobiec,
by kogoś nie ugryzł? Taki pies jest niebezpieczny, zagraża otoczeniu. I nie ma
pan prawa ukrywać go w domu.
— Za pozwoleniem, sir — przerwał mu Dick. — To porównanie jest
kiepskie, nie może się utrzymać. Robin jest spokojny i zupełnie niegroźny,
gdy go nikt nie podrażni. A tymczasem dowiaduję się, i to z ust miarodajnych,
zasługujących na wiarę, że miał pewien powód, gdy popełniał ten wybryk.
Nie wchodzę w szczegóły, konstatuję tylko fakt. I daleko mi do tego, bym
pochwalał, co zrobił. Zapewniam jednak pana, że został przez kogoś złośliwie
sprowokowany.
— Sprowokowany? — zdumiał się nagle Fielding. — A któż go
sprowokował? Nie Jack, przypadkiem?
Dick się zawahał.
— Tak, to on — odrzekł w końcu. — Miał pewien powód, ale postąpił jak
głupiec. On znęca się nad nim, lubi go drażnić. Ale takich jest więcej,
wszyscy to robią.
— Z wyjątkiem pana — odezwał się Fielding. — Iz wyjątkiem miss Moore,
która również go zawsze bierze w obronę.
— Zupełnie słusznie — odezwał się Dick.
— Nie rozumiem, dlaczego — obruszył się Fielding. Pochwycił w tej
chwili ramię Dicka. — Ale rozprawmy się szczerze. Czy dąży pan do tego,
abym zerwał z nim przyjaźń? A zanosi się na to, tym razem jeszcze bardziej,
niż kiedykolwiek uprzednio. Pan słyszy, co mówię? Nasza przyjaźń i
znajomość wiszą już na włosku.
Dick się wzburzył, w oczach zalśnił mu złowrogi błysk, ale skupił się
rychło i pokonał swą złość.
— Powiedz pan raczej, że pan chce mnie wyrzucić — ozwał się chłodno.
— Pan może to zrobić, wiem, że pan może. Pan ma tu władzę, jest alfą i
omegą w tej małej wioszczynie, i każde z pańskich życzeń jest tutaj
rozkazem.
— A tak! — rzekł Fielding, patrząc mu w oczy. — I nie będę się wahał,
gdy pan wprawi mnie we wściekłość. Pan zna mój charakter, pan wie, co
potrafię.
— Wiem — rzekł Dick, uśmiechając się z lekka. — A więc zerwij pan ze
mną, gdy pan widzi w tym wyjście! Nie zginę jeszcze przez to, dam sobie
radę.
— Do kroćset piorunów! — żachnął się Fielding. — Czy myśli pan może,
że potrafi mi się oprzeć?
— Jestem tego pewny — ozwał się Dick. — Gdy uznam to za słuszne, to i
całemu światu potrafię się oprzeć. Są bowiem ludzie, który nie dadzą się
pokonać i przydeptać jak glisty. Są zupełnie nieczuli na grożące im bicze. I
przyznaję to szczerze, że walka z tymi ludźmi jest zgoła bezcelowa.
— Do kroćset — powtórzył wzburzony Fielding. Zerwał się z miejsca. —
Nie prowokuj mnie pan, Dicku, ostrzegam pana przed tym! To za wielka już
śmiałość, pan zawsze był taki. Pan zawsze się zachowywał, jakby ...
— Jakbym był swoim panem — przerwał mu Dick. — I jestem nim
naprawdę.
Fielding, wzburzony, pośpieszył ku oknu.
Dick tak samo zerwał się z krzesła. Przystanął pośrodku i czekał cierpliwie,
aż Fielding powróci.
Po chwili powrócił. Twarz miał wzburzoną, pomiętą fałdami, ale gdy
spojrzał na Dicka, który godnie i wyniośle patrzył mu w oczy, srogi jego
wyraz nagle złagodniał. Jakaś dziwna jasność pokryła mu czoło.
Podszedł i ujął go za ramię.
— Do kroćset! — powtórzył już dzisiaj po raz trzeci. — Pan zupełnie w
tym względzie podobny do matki. Uparty, jak muł, zawzięty, jak ...
— Czy muł jest uparty? — zaśmiał się Dick. Fielding, bezrady, potrząsnął
nim żywo.
— Spokojnie! — zawołał — teraz ja chcę przemówić. — Głos jego nagle
dziwnie złagodniał. — Otóż słuchaj pan tylko, skup się na chwilę. Ten
chłopiec jest panu kulą u nogi, jest młyńskim kamieniem, zawieszonym u
szyi. Nie rozkazuję zupełnie, zwracam się do pana, jak człowiek życzliwy.
Pozwól mu pan odejść. Niech się pan nie lęka, będzie mu dobrze. Ja sam się
postaram, by nie doznał niedostatku. Zapomnij pan o nim, niech się panu
zdaje, że przepadł lub zginął. Poczuje się pan wolny.
Dick się ruszył, lecz nie próbował w tej chwili wtrącić uwagi. — O żadnej z
tych rzeczy — ciągnął Fielding — nie może pan marzyć w obecnych
warunkach. Nie godziłoby się żądać od którejkolwiek kobiety, by dzieliła z
panem życie w takiej formie, jak teraz. To byłoby potworne, nieludzkie po
prostu, z tym strasznym ciężarem, zawieszonym na szyi. Czy nie rozumie pan
tego, że życzę panu dobrze? Czy nie potrafi się pan przemóc i skończyć
nareszcie z tym dzikim uporem? Nie pożałuje pan tego. Pan sam
własnowolnie stacza się w przepaść. Sposobność za sposobnością przemija
bez śladu, a pan jak tkwił, tak tkwi na mieliźnie. Jest pan jeszcze młody, w
rozkwicie swego wieku, ale nie zapominaj pan o fakcie, że młodość przemija,
że nie trwa wiecznie. Przyjdzie jeszcze czas, kiedy pan sam zrozumie, ale
wtedy będzie za późno.
Urwał nagle. Dick spoglądał prosto przed siebie, wyraz jego twarzy, nie
zdradzający na zewnątrz jakiejkolwiek emocji, nie pozwalał dotrzeć w głąb
jego duszy.
Fielding jeszcze raz potrząsnął nim silnie. Po chwili ciągnął.
— Chcę panu pomóc, pójść mu na rękę. Czy nie widzi pan tego, nie uznaje
mych dążeń? Robię to dla matki, a przede wszystkim dla pana. W tej chwili
nadarza się sposobność. Byłoby szaleństwem nie skorzystać z niej. Miss
Moore niebiosa zesłały na ziemię, jest piękna, młoda, starannie wychowana,
stworzona na żonę dla pana. No i cóż, panie Dicku, nie sądzi pan? Podobna
sposobność nie nadarzy się więcej. Ale nie może pan skorzystać, nie może się
odważyć poprosić ją o rękę, jak długo ten potwór włóczy się za panem. To nie
byłoby rycerskie, to byłoby okropne. Nawet w takim wypadku, gdyby godziła
się na to. Zastanów się pan tylko, a sam niewątpliwie przyzna mi pan rację.
Pański brat jest przeszkodą, przeszkodą dla małżeństwa, przeszkodą dla
szczęścia. Nie próbuj mi pan mówić, że nie widzi pan tego, pan doskonale to
uznaje, pan sam to dostrzega. Nie ma pan po prostu prawa do kobiety, nie
może żądać, by dzieliła wraz z panem taki ciężar za życia. To nie byłoby
słuszne, to sprzeciwiałoby się nawet poczuciu honoru. I oto jest wszystko,
powiedziałem, co mogłem.
Skończył orację, zaś Dick tak jak przedtem trwał nieruchomo. Zacisnął usta
i tępym wzrokiem wodził po ścianach.
Ale w końcu się dźwignął. Ożywił się nagle, odrzucił głowę i spojrzał w
oczy śmiałemu rozmówcy.
— Pan zakrzyczał mnie, sir — przemówił z uśmiechem — nawet nie dał mi
dojść do słowa. A chciałem przecież zapytać o coś ważnego. Ile jestem winien
za szybę?
Fielding znienacka odskoczył od niego. Pobiegł ku oknu i w przystępie
wzburzenia zaklął siarczyście.
Dick komicznie wykrzywił brwi. Zwinął usta, ale nie zdobył się na to, by
lekko zagwizdać.
— Czy zastanowił się pan nad tym — natarł nań Fielding — że pański brat
mógł zabić moją żonę?
— O, tak — rzekł Dick. — I bardzo się cieszę, że nie zdołał tego zrobić.
Czy mam jej powinszować?
— Nie żartuj pan głupio! — żachnął się Fielding. — Pan nie śmiałby się
teraz, gdybym pana wyrzucił.
— Może bym się śmiał — oświadczył mu Dick. Fielding ponownie się
rzucił ku niemu.
— Nie zależy panu na mnie! — ryknął wzburzony. — A może pan
przypuszcza, że nie chcę, lub nie mogę wykonać swojej woli?
Przeciwnie, sir — zaśmiał się Dick. — Wiem, że pan może i wiem, że pan
nie chce. Najlepiej jednak wiem, że nie bardzo bym się martwił, gdyby
wykonał pan groźbę.
— Pan nie martwiłby się nawet? — zaatakował go Fielding. Pienił się ze
złości, ogarnęła go pasja. — Zobaczymy, panie Green, przekonamy się o tym.
Ale zmykaj pan teraz, zniknij mi z oczu! Zrób to pan sam, nim go każę
wyrzucić!
Dick wymownie potrząsnął ramieniem i patrzył nań dalej z szyderczym
uśmiechem. Po chwili zawołał:
— A założę się z panem, że gdyby doszło do tego, to pan sam osobiście by
musiał to zrobić.
— Jestem zdolny do tego — oburzył się Fielding. — Nie doprowadzaj mnie
pan tylko do krańcowej wściekłości.
— Zrobię to dla pana — zaśmiał się Dick. Podszedł ku niemu i podał mu
rękę. — Do widzenia, panie Fielding, czas mi już odejść.
Fielding spojrzał, zawahał się nieco i ujął ostatecznie podaną mu rękę.
— Więc nie chce pan zatargu? — zapytał z ironią Dick. Fielding popatrzył
mu bystro w oczy.
— Pan dziwnie kapryśny — rzekł nagle. — Żal mi, że nie mogłem pana
wychować.
Dick się zaśmiał.
— A czy nie czuwał pan nade mną od pierwszej młodości? Nikt, oprócz
pana, nie mieszał się tak ciągle do wszystkich moich spraw.
— Ale satysfakcję mam marną — pożalił się Fielding. — Pod wielu
względami pozostał pan ten sam.
Nie dokończył zdania, gdyż nagle ktoś głośno zapukał do drzwi. Cofnął się
nieco i spojrzał ku drzwiom.
— Proszę! — zawołał.
Drzwi się otworzyły i na progu stanęła Julia. Była lekko spłoniona i
pogodna jak zawsze.
— Pani Fielding zapytuje, czy nie zapomniał pan przypadkiem, że podano
kolację?
Fielding się zaśmiał.
— Proszę wejść, panno Moore! — zawołał ochoczo. Czyż ten pedagog już
od dawna zawraca pani głowę?
— Nie znamy się długo — zaśmiała się Julia.
— Az nóżką lepiej? — ozwał się Green.
— Dziękuję — rzekła — przestała już boleć. Obawiałam się zrazu, że
będzie zwichnięcie.
— Uraziła się pani? — zapytał Fielding.
— Potknęłam się tylko. Ale skończyło się na strachu, ból już przeminął.
Zawdzięczam to pewnie pomocy pana Greena. Spotkał mnie w lesie i
poprowadził troskliwie zaraz do altany. Wypoczęłam tam trochę i ból od razu
ustał.
— Naprawdę pani pomógł? — odezwał się Fielding. Mówiąc te słowa,
spojrzał mu w oczy. — To nie ujdzie panu teraz, kochany panie Green.
Zostanie pan u nas i spożyje kolację.
Dick się zmieszał.
— Bardzo to uprzejmie i dziękuję serdecznie. Ale nie wiem, czy
skorzystam, gdyż nie jestem ubrany.
— Głupstwo — rzekł Fielding. — Odśwież się pan tylko, ubranie to
fraszka. Pod warunkiem, oczywiście, że panna Moore w tej kwestii nie
wniesie sprzeciwu.
— Nie wniosę sprzeciwu — zaśmiała się Julia. Przeniosła spojrzenie z
Fieldinga na Greena.
— O cóż jeszcze chodzi? — odezwał się Fielding. Julia się zaśmiała.
— Czy nie będę przypadkiem po raz drugi, intruzem?
— Nie! —jednocześnie powiedzieli obaj. Skłoniła się nisko dworskim
ukłonem.
— Dziękuję serdecznie. Teraz mam pewność, że mogę pozostać. Fielding
niezwłocznie pośpieszył ku drzwiom. Przepuścił ją przez nie z szarmanckim
ukłonem i patrzył jeszcze za nią, gdy weszła do hallu. Green tak samo
spoglądał ukradkiem. Gdy cofnęli się potem, spojrzenia ich nagle
skrzyżowały się z sobą.
Fielding śmiał się. Rzucił się na Dicka i popchnął go naprzód. Zrównali się
potem i idąc obok siebie, wstąpili na schody.
Gdy znaleźli się na górze, Fielding znienacka przemówił szeptem:
— Tylko bądź pan ostrożny, błagam pana o to. Jeszcze raz powtarzam,
bądź pan ostrożny.
Dick się zaśmiał, ale śmiech jego nie był szczerze wesoły.
— Pamiętam, sir, zrobię, co mogę.
Ich wzajemny konflikt nie został rozstrzygnięty, wiedzieli o tym obaj. Ale
porozumieli się teraz, by nie poruszać tej kwestii przy wspólnej kolacji.
* * *
— A więc znowu go zaprosił! — rzekła pani Fielding, zwracając się
nerwowo od okna ku stołowi. Na jej pięknej twarzy był gniewny wyraz. —
Czemu jednak pani nie przeszkodziła temu? Można było powiedzieć, że
uległam wypadkowi podczas burzy wieczornej i że nie nadaję się obecnie do
przyjmowania wizyty.
Urwała znienacka i stanęła przed lustrem obok kominka. Po chwili dodała:
— Jestem istotnie okropnie zmęczona. Powinnam się właściwie położyć do
łóżka. Ale z góry o tym wiem, że gdybym to zrobiła — skierowała się do Julii
i spojrzała jej w twarz — to mój mąż urządziłby piekielną awanturę.
Musiałaby mnie pani odpowiednio obronić. Powiedzieć mu na przykład, że
mnie sama po prostu do tego skłoniła.
Julia w tej chwili czytała książkę. Podniosła oczy, a w kącikach jej ust
pojawił się uśmiech.
— Ależ ja wcale nie nakłaniam — odezwała się żywo. Pani Fielding
niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Oczywiście, że nie. Pani tylko wtedy ma zwyczaj przekonywać mnie o
czymś, gdy z góry o ty wie, że wolałbym umrzeć, niż pozwolić się nakłonić.
— Czy jestem taka zła? — przerwała jej Julia.
— Tak czasami wygląda — rzekła pani Fielding. — Zawsze pani staje po
stronie mego męża, a on o tym wie i cieszy się z tego. Inna jednak rzecz, że
nie ścierpiałby pani, gdyby wiedział, że tak nie jest.
— Co za straszne oskarżenie! — zaśmiała się Julia.
— Prawda jest zawsze cokolwiek straszna — rzekła pani Fielding. — Czy
cieszyłaby się pani, wiedząc, że zewsząd ma moc przeciwników?
— Nie wiem — z wahaniem odrzekła Julia. — Ale znalazłabym sposób, by
stawić im czoło. Nie szukałabym sprzeczek. A zwłaszcza, gdybym miała
przewagę, jak pani.
— Pani bardzo ostrożna — rzekła pani Fielding. Ton jej słów był trochę
uszczypliwy.
— To jedna z moich zasad — zaśmiała się Julia.
— I bardzo rozsądna — odezwał się Green, przystając na progu. — Witam
panią kornie, łaskawa pani Fielding! I przepraszam najmocniej, że się
zjawiam w tużurku, ale nie mogłem się spodziewać, że będę tu dzisiaj, a
przysłano mnie do pani, abym wyjednał sobie łaskę za wszystko, co zaszło.
Dostatecznie już za to natarto mi uszu, więc myślę wobec tego, że nie okaże
się pani zanadto surowa.
Postąpił naprzód mówiąc te słowa. Obejście miał śmiałe, zupełnie
nieskrępowane, ale ani on, ani ona nie myśleli nawet o tym, aby podać sobie
dłonie.
Skrzywiła się dziwnie i spojrzała mu oczy.
— Wierzę — odrzekła — że pomówiono z panem wreszcie, jak na to
zasłużył, inaczej taka rzecz nie zrobiłaby zapewne na panu wrażenia.
Green w tej chwili spojrzał na Julię. Po chwili odrzekł:
— Jestem bardziej bezbronny, niż pani przypuszcza. Nie potrafiłbym się
poddać ponownie tej próbie i pani też zapewne nie zechce jej powtórzyć. Ale
oczyściłem się, jak sądzę, z przypisywanej mi winy i jeszcze raz wyrażam
swe szczere ubolewanie.
— Nie poruszajmy tego raczej — odrzekła pani Fielding. — Od dawna
uważam, że pański brat jest zmorą znajomych i sąsiadów, a skrucha i
ubolewanie na pewno nie złagodzą mej opinii w tym względzie.
— Ach, jaka szkoda! — odezwał się Green.
Spojrzał ponownie w kierunku Julii. Julia tymczasem podniosła oczy.
— Przykro mi — rzekła — że oszczędzono mnie dziwnie w tym całym
wypadku. Bardzo mi jest żal biednego Robina.
— Pani jest zawsze pełna dobroci i łaski — odezwał się Green.
— Czy i pani zasłużyła na pewną naganę? — spytała pani Fielding. Julia w
tej chwili zwróciła się do niej.
— Dlatego — odrzekła — że ja i Robin jesteśmy przyjaciółmi. Przyszedł tu
raz, aby widzieć się ze mną, a Jack go przepędził i złajał w dodatku. To był
powód całego zdarzenia, pan Green zaś sądzi, że i ja wobec tego ponoszę
odpowiedzialność.
— Aby odciążyć swego brata — rzekła pani Fielding. Zwróciła się teraz do
przeciwległego okna obszernego pokoju, jakby nie chcąc przebywać w
sąsiedztwie Greena.
Tymczasem Julia przywołała Kolumba i pochyliwszy się nad nim, zaczęła
go głaskać. Książka mimo woli wypadła jej z rąk, zaś Green podskoczył i
podjął ją z ziemi.
— Co to za książka? Czy ją wolno obejrzeć? Wyciągnęła rychło rękę po
książkę.
— „Marionetki" — rzekła. — Ostatnie dzieło Dene Strange'a. Pani'
Fielding właśnie mi pożyczyła.
Zatrzymał książkę.
— Ale oświadczyła mi pani, że nie będzie już czytać książek Strange'a.
Uniosła brwi.
— Naprawdę powiedziałam? — spytała z uśmiechem. — Nie przypominam
już sobie.
— I dodała pani nawet, że ma wstręt i pogardę dla tego autora.
Zaśmiała się znowu.
— Do pewnych granic. Ale czytam go dlatego, że muszę go czytać. Jest
obecnie modny.
— Sugestia zatem? Masowa psychoza? Zaśmiała się głośno.
— Trudno się uwolnić, gdy się jest częścią masy.
— Ale pani jej nie tworzy — wtrącił stanowczo. — Czy nie lepiej się
przemóc i odrzucić tę książkę? Wywoła tylko niesmak, obudzi w pani złość.
Pożałuje pani potem, że ją wzięła do ręki.
— Nie przypuszczam — odrzekła jakby z lekką przekorą. — Nie zapominaj
pan o tym, że nie jestem już pospolitą marionetką. Coraz jawniej i wyraźniej
stykam się z życiem.
Wyciągnęła ponownie rękę po książkę. Zwrócił ją teraz z wyraźną
niechęcią.
— Proszę jej nie czytać — dodał na koniec. Potrząsnęła głową.
— Nie, panie Green. Pan nie będzie cenzorem dostarczonych mi książek.
Ale powiem panu potem o doznanych wrażeniach.
— Nie będę ich słuchał — odrzekł dotknięty. Julia jeszcze raz pogłaskała
Kolumba.
Green stał obok, spoglądając przed siebie z wyrazem wzburzenia. Oczy, jak
zawsze, płonęły mu żywo.
— Pogniewał się na nas — szepnęła do pieska. — Ale przecierpimy to
jakoś, nie będziemy się martwić. Najczęściej tak bywa, że ten, kto się gniewa,
tylko sobie tym szkodzi. A my się nie gniewamy, prawda, Kolumbie? My
zawsze się lubimy i podobamy się sobie.
Kolumb mruknął i przywarł się do niej, zaś Green w tej chwili pogłaskał go
również.
— Szczęśliwyś przyjacielu — odezwał się szczerze. — Zamieniłbym się z
tobą, gdyby to było możliwe.
Kolumb zmarszczył się i przygarnął swój nosek do kolan pani.
— Nie wierz, Krzysztofku — rzekła Julia. — Ten pan by nie wytrwał,
gdyby musiał być tobą. Gdybym sprzeciwiła się kiedyś, rzuciłby się na mnie i
rozdarł mi sukienkę.
— Nie słuchaj, Kolumbku — odezwał się Green. — Może z inną by tak
zrobił, ale dla pani ma zbyt wiele szacunku.
Kolumb ziewnął. Nie interesował go zbytnio temat dyskursu, zaś Julia
ponownie zaśmiała się głośno.
— Czy to zwykła obietnica? — spytała zalotnie.
— Słowo honoru — oświadczył Dick.
— Niezwykle łaskawe — zaśmiała się Julia. — A jak dziwnie pochopna.
Pani Fielding odezwała się nagle spod okna:
— Powietrze jeszcze ciągle jest parne i duszne. Mam dziwne wrażenie, że
burza powróci.
— Myślę, że nie — przeciwstawił się Green.
Julia powstała, by podejść do okna. Wyglądała w tej chwili, jak młoda
księżniczka.
— Pan się zna na tych rzeczach — rzuciła, przechodząc. — Proszę pójść
zatem ze mną i wywróżyć pogodę.
Dick bezzwłocznie skierował się za nią. Przystanęli po chwili tuż obok
okna i spojrzeli na słońce; niebo na zachodzie było pełne obłoków.
— Burza nie powróci — zawyrokował stanowczo.
Pani Fielding jak zawsze spojrzała wyniośle. Jakoś dziwnie nie wierzyła w
tę pewną prognozę.
— Czy jest pan tego pewny? — uprzedziła jej pytanie Julia.
— Najzupełniej — odrzekł i skłonił się nisko. — Pogoda będzie sprzyjać
jutrzejszym wyścigom.
— Pan lubi wyścigi? — spytała go znowu.
— Z mało mam czasu na podobne błazeństwa.
— Ale pan mógłby mieć czas — wtrąciła pani Fielding. — Sobotnie
popołudnia są wolne od zajęć.
— Nie dla mnie niestety — odezwał się żywo.
— Cóż więc pan robi, gdy nie ma nauki?
— Zaraz pani powiem, gdy to panią ciekawi. Naprzód mam kurs nauki
pływania, kurs dobrowolny, jedynie dla chętnych. O szóstej wieczorem mecz
krykietowy. Jeszcze zaś później, bo mniej więcej o ósmej, współudział w
koncercie dla górników w High Shale. Ashcott tak samo się zajął tą sprawą.
— Dla tej wstrętnej bandy? — krzyknęła pani Fielding. Dick przytaknął.
— Dla ich żon i dzieci. Nasze widowiska i koncerty cieszą się, jak dotąd,
niezwykłym powodzeniem. Myślę, że to by panią zainteresowało — zwrócił
się do Julii.
— Jestem tego zupełnie pewna — odezwała się Julia. — Czy mogę kiedyś
przyjść?
Spojrzał jej w oczy.
— Może i pani nam przyrzeknie łaskawy współudział?
— No pewnie, naturalnie! — wtrąciła pani Fielding. — Jeszcze tego wam
brakło! Przede wszystkim mój mąż nie pozwoliłby na to.
— Nie rozumiem dlaczego — rzekła Julia. — Ale co bym tam robiła? Nie
mogłabym się przydać.
— Pani śpiewa — rzekł Green — i o zdaje się całkiem nieźle. Zaśmiała się
żywo.
— Kto to panu mówił? Ruszył figlarnie żywymi brwiami.
— Nikt mi nie mówił, ale wiem, mimo wszystko. No i cóż, panno Julio?
Czy odważyłaby się pani pod moją opieką?
— Oczywiście, że tak — zaśmiała się Julia.
— Dziękuję — odparł. — Iz góry już przyrzekam najmilsze przyjęcie.
— Mój mąż się nie zgodzi — powtórzyła pani Fielding. — On nie puściłby
miss Moore do tej hordy pijaków.
— Poprawią się jeszcze — odezwał się Green. Pani Fielding pogardliwie
wzruszyła ramionami.
— Za mało mamy czasu, by zajmować się nimi. A odpowiedzialność za
nich wszystkich spoczywa przede wszystkim w ręku Wilchestera. Pan nie ma
obowiązku...
— Może by tak było — odezwał się Green, gdyby Wilchester pracował, a
nie był nicponiem. Jego ludzie wskutek tego chętnie się poddają złym
wpływom.
— Nie nasza to sprawa — wtrąciła pani Fielding. — Niech zajmą się nią ci,
którym sprawia to przyjemność.
— Co za wspaniały pomysł! — odezwał się Green. Szkoda doprawdy, że
mi nie wpadł do głowy.
— Powiedz pan coś raczej o meczu krykietowym — wmieszała się Julia. —
Kto to rozgrywa?
Green w tej chwili mrugnął znacząco.
— To również jest sprawa czysto lokalna. Drużyna „Little Shale"
przeciwko „Fairharbour". Większość zawodników, to sami rybacy, wszyscy
bez wyjątku doskonali sportowcy. Dodam jeszcze w końcu, że jestem
kapitanem drużyny „Little Shale".
— Pan zdaje się być wszystkim — zaśmiała się Julia.
— Dziewczyną do wszystkiego — zadrwiła pani Fielding. Green zaśmiał
się.
— Właśnie to samo zamierzałem powiedzieć.
— Pan zapewne wygra — powiedziała Julia.
— On zawsze wygrywa — wmieszał się Fielding, zjawiając się w
drzwiach. — Pani nie widziała go jeszcze grającego w krykieta. To
prawdziwy Tornado na gruncie krykietowym. Jutro jest sobota, nieprawda,
proszę państwa? Gdzie pan jutro gra, kochany panie Dicku?
Poklepał go życzliwie i spojrzał mu w oczy. Pani Fielding z niechęcią
odwróciła głowę.
— Mamy mecz z „Fairharbourem" — zaśmiał się Green. Rozegra się jak
zawsze w parku Burchestra. Ten grunt należy do lorda Saltasha.
— Szkoda, że nie dostał się w lepsze ręce — rzekł Fielding.
— Na miłość Boską! — zakpiła pani Fielding — sami lordowie. Fielding w
tej chwili spochmurniał nieco.
— Nie potrzeba dodawać, że Saltash to hultaj. Podobno obecnie przebywa
w Paryżu. Wszyscy tak twierdzą. Poszukuje zapewne swej niewiernej
zalotnicy: lady Joanny Farringmore.
Julia momentalnie drgnęła. Poczerwieniała i nagle zaraz pobladła. Zdawało
się chwilę, że ulegnie omdleniu.
— Mogą tak twierdzić — wtrąciła wzburzona. — Ale ja jestem pewna, że
to wszystko nieprawda.
— Przepraszam najmocniej — ozwał się Fielding. — Zapomniałem
zupełnie, że to pani znajoma.
— Była nią niegdyś — przerwała mu Julia. — Nie pochwalam jej zupełnie,
była zanadto swobodna, sama o tym wiem, ale nie była też tym, czym pan ją
nazywa.
— Pani nie poznała jej widocznie — wtrąciła pani Fielding. Nie uznawała
obowiązku bronienia niegodnych. — Przecież sama pani twierdzi, że zerwała
z nią niedawno przez wzgląd na opinię. Jakim więc prawem pani broni jej
jeszcze?
— Tak, to jest prawda — zmieszała się Julia. — Mówiła nerwowo, z
widoczną trudnością. — Ale bronienie swych przyjaciół, choćby niegodnych i
porzuconych, uważam mimo wszystko, za kwestię honoru.
Unikała w tej chwili spojrzenia Dicka, ale Dick niespodziewanie wmieszał
się w rozmowę.
— Zupełnie słusznie — odezwał się żywo. — Możemy osobiście nie
uznawać przyjaciół, nawet okazywać im pogardę, ale nie możemy być bierni,
gdy w nieobecności tych ludzi ktoś trzeci bezprawnie zniesławia ich pamięć.
Pochylam czoło przed zasadą miss Moore. Przede wszystkim lojalność!
Spojrzała na niego, nie mówiąc słowa.
W drzwiach w tej chwili zjawił się lokaj. Zaanonsował obiad i wszyscy
obecni skierowali się naprzód.
— Pani wybaczy, panno Moore — odezwał się Fielding i zbliżywszy się do
niej, podał jej ramię.
Ujęła je zaraz, choć dziwnie niepewnie.
— Puśćmy to w niepamięć — odezwała się.
Uśmiechnął się do niej i wyprowadzając ją z pokoju, zmienił bezzwłocznie
temat rozmowy.
Green, jak niepyszny, dreptał za nimi. Podał swe ramię małżonce Fieldinga,
ale nie myślał nawet o tym, by rozpocząć rozmowę.
* * *
Gdy następnego dnia rano Julia zjawiła się w pokoju pani Fielding, zastała
ją w łóżku bladą, wyczerpaną, zalewającą się łzami, odmawiającą
kategorycznie przyjęcia śniadania.
Julia przeważnie jadała sama, gdyż Fielding miał zwyczaj na czczo
wyjeżdżać na konną przejażdżkę, a śniadanie spożywał w godzinach
późniejszych, gdy żona natomiast budziła się zwykle o godzinie dziesiątej.
Mniej więcej o tej porze Julia przychodziła z poranną gazetą i odczytywała jej
zawsze ostatnie nowości. Tego jednak dnia zrozumiała u wejścia, że
odczytywanie gazety nie odpowie życzeniu strapionej pani Fielding. Nawet
listy, które codziennie przynoszono ze śniadaniem, leżały nietknięte i
rozrzucone na ziemi. Julia się zdumiała.
— Co się pani stało? — spytała ją wreszcie.
— Miałam straszną noc — odrzekła pani Fielding.
Ze szlochem i jękiem wtuliła swą twarz głęboko w poduszkę. Służąca
spojrzała zdumiona na Julię i z miną bezradną wzruszyła ramieniem.
Julia ostrożnie podeszła do łóżka.
— Co się pani stało? — powtórzyła pytanie. — Czy panią coś boli, albo
czuje się chora?
— Jestem strasznie nieszczęśliwa! — załkała pani Fielding. Julia
przystanęła.
— Możesz odejść, Cox — rzekła do służącej. — Zadzwonię do ciebie, gdy
będziesz potrzebna.
Cox odeszła, zostawiając na stole nietknięte śniadanie, zaś Julia ponownie
podeszła do łóżka.
Pani Fielding jeszcze ciągle zalewała się łzami. Pochyliła się nad nią, nie
zważając przez chwilę na przepisy etykiety.
— No proszę się przemóc — jęła ją prosić. — Co się pani stało, czemu pani
płacze? Odwagi, pani Fielding, odrobiny skupienia! Pani zginie z tych
cierpień, gdy się będzie im poddawać.
— Nie podołam już temu — łkała pani Fielding. — Absolutnie nie
podołam. A on o tym wie. On dobrze o tym wie, że po każdej z takich scen
nieraz dnie i tygodnie upływają daremnie, nim zdołam się dźwignąć.
— Jak mi pani żal! — odezwała się Julia. — Czy miał z panią zatarg!, jaką
sprzeczkę domową?
Pani Fielding odsłoniła jedno z swych ramion, pokazała jej sińce i ślady
uszczypnięć.
— Oto jak wygląda taka sprzeczka domowa — rzekła z goryczą.
Julia czym prędzej przysłoniła jej ramię.
— Niech nikt ich nie widzi — rzekła troskliwie. — O resztę nie pytam. Nie
jestem ciekawa, jeśli nie pragnie pani tego, bym wiedziała coś więcej.
— Właśnie, że pragnę — zapłakała pani Fielding. — I wyznam pani
szczerze, że to pani właściwie jest winna wszystkiemu. Gdyby pani tu nie
było, a Green nie odważył się odwiedzić nas wczoraj, nie doszłoby może do
tej nocnej utarczki.
— Proszę tak nie sądzić — przerwała jej Julia. — Nie sztuka jest potępiać,
gdy się nie ma pewności, że potępia się słusznie. I proszę już nie płakać. Ta
rzecz nie jest warta, by ją później odchorować.
— Nie zależy mi na życiu! — wybuchnęła pani Fielding. — Och, ja
nieszczęśliwa, ja biedna, nieszczęśliwa! I nikogo nawet nie mam, by troszczył
się o mnie!
Uległa ponownie atakowi płaczu. Wtuliła się w poduszki, zawodząc
donośnie, zaś Julia, świadoma, że jej w niczym nie pomoże, zerwała się nagle,
nie wiedząc, co począć. Pozostało jej jedno; czekać cierpliwie, aż atak
przeminie.
Ale atak nie przemijał, nie tylko nie ustawał, ale jeszcze się wzmagał. Julia
już myślała, czy nie zadzwonić na Cox, aby przyszła z pomocą, gdy drzwi
niespodzianie się otworzyły, a na progu pokoju pojawił się Fielding.
Cofnęła się żywo, gdyż wzrok miał straszny i dziwnie złowrogi, ale
jednocześnie zrozumiała, że sprawa się usuwa spod jej dalszej opieki.
Podszedł bowiem naprzód, tak pewnie i energicznie, że nie zniósłby zapewne
jakiejkolwiek interwencji.
— Pani mnie ją zostawi! — odezwał się szorstko, gdy zbliżywszy się do
łóżka, zetknął się z Julią.
Pani Fielding w tej chwili wykrzyknęła donośnie, tak strasznie i błagalnie,
że Julia instynktownie zatrzymała się jeszcze. Chora bez namysłu uczepiła się
jej ramion, wijąc się ze strachu i płacząc jak dziecko.
— Niech pani nie odchodzi — zawodziła okropnie — nie zostawiaj mnie
samej! Błagam panią o to, błagam panią, Julio!
Julia nie zdołała odmówić jej prośbie. Zanado ją dotknęła, poruszyła jej
serce. Przygarnęła do siebie wijącą się postać i zamknęła ją silnie w objęciu
swych ramion.
— Nie mogę stąd odejść — zawołała do Fieldinga.
— Może pani zostać — rzucił spokojniej. Pochylił się nagle nad drżącą
kobietą.
— Wero! — zawołał — przestań natychmiast! Czy słyszysz, co mówię?
Przestań natychmiast!
Nie podniósł swego głosu, ale stanowczość jego brzmienia była stokroć
silniejsza, niż gdyby krzyczał. Pani Fielding jeszcze mocniej przygarnęła się
do Julii.
— Nie zostawiaj mnie! — jęczała histerycznie. Szloch jeszcze dalej
potrząsał jej ciałem.
Fielding odezwał się szorstko:
— Zostawię ją tutaj, gdy się zaraz uspokoisz. Ale nie wzruszy mnie twój
krzyk, gdy się będziesz upierać. Odeślę ją natychmiast i sam się już z tobą
odpowiednio rozprawię.
— Co za brutalność! — żachnęła się Julia.
Rzucił na nią szybkie, przenikliwe spojrzenie i chwycił po chwili rękę swej
żony.
— Usłuchasz mnie wreszcie? — zawołał stanowczo. — Nie zamierzam być
szorstki, ale nie mogę i nie chcę być świadkiem brewerii. Tego nikt na
świecie nie potrafiłby ścierpieć. A więc skup się, póki czas, jeszcze raz o to
proszę.
Próbowała mu się wydrzeć, wyrwać swą dłoń.
— Nienawidzę cię! — krzyknęła, zmagając się z pasją. — Nienawidzę cię
na zawsze, do ostatniego mego tchu!
Skrzywił się groźnie i spojrzał jej w oczy.
— Słyszałem już o tym, już znam to na pamięć. Ale nie urządzaj mi scen w
obecności miss Moore. Jeśli nie potrafisz się przemóc, o ją zaraz odprawię i
— Nie puszczę jej od siebie! — krzyknęła pani Fielding. — Ona wie, jak ja
cierpię, przyznała mi rację. Zapytaj ją o to. Nie opuściłaby mnie teraz, aby
uzyskać za tę grzeczność twoje względy i czułości. Nie potrzebuje tych
czułości, ona zna się już na tym!
— Pst! — bezradnie wtrąciła Julia. — Niech pani nie drażni męża. Takich
słów by nie ścierpiał ani jeden mężczyzna. Czy nie wie pani i o tym? Uspokój
się pani, na miłość Boską! Pani każdym swoim słowem zatruwa sobie życie, i
Fielding ponownie przeszył ją wzrokiem.
— Ma pani rację — odezwał się krótko. — Nie zniosę tego dłużej, już dość
wycierpiałem. Teraz zwracam się do ciebie — skierował się do żony. — Czy
uspokoisz się wreszcie i to zaraz, natychmiast?
Głos jego stłumił nurtującą ją pasję. Przytuliła się do Julii, ale zdawała się
poddawać przewadze jego siły. Fielding, zziajany, usiadł na łóżku. Nie
puszczał jej ręki, wyraz jego twarzy był twardy i stanowczy.
Po chwili zapytał:
— Czy już jadła śniadanie?
— Nie tknęła go nawet — rzekła Julia.
— Proszę się nie trudzić — jęknęła pani Fielding.
Ale Fielding tymczasem podbiegł do tacy. Chwycił za imbryk i nalał
herbaty, zaś Julia jednocześnie zajęła się Werą. Przytuliła ją do siebie i
odgarnęła jej włosy, spadające na czoło.
Fielding powrócił z kubkiem w ręce.
— Teraz musisz to wypić — odezwał się ostro. Pani Fielding z lękiem
spojrzała mu w oczy.
— Edwardzie! — szepnęła — nie patrz tak na mnie, nie patrz tak na mnie!
Pochylił się nad nią i podał jej kubek prosto do ust. Nadpiła nieco, nie
śmiejąc odmówić. Ale Fielding nalegał. Musiała opróżnić kubek do dna.
Potem przyniósł jej chleb, posmarował go masłem i karmił ją jak dziecko,
kąsek za kąskiem. Wera pośród tego zalewała się łzami.
Po chwili przemówił.
Panno Moore — zawołał. — Moja żona już teraz nie sprzeciwi się temu,
gdy zostawi nas pani samych na chwilę.
Brzmiało to jak rozkaz, rzucony uprzejmie, ale Julia mimo wszystko wahała
się jeszcze. Wera milczała, podniosła się lekko i rzuciła na Julię żałosne
spojrzenie. Fielding się zachmurzył.
— Czy nie lepiej by było, aby teraz odpoczęła — odezwała się Julia.
Przyznał jej rację. Po chwili bez słowa postąpił ku drzwiom. Na progu
przystanął.
— Idę do biblioteki — skierował się do Julii — proszę do mnie przyjść,
chcę z panią pomówić. Ale możliwie najszybciej.
Mówiąc to, odszedł.
Wera przygarnęła Julię do piersi. Jeszcze raz załkała, patrząc jej w oczy.
— Zwolni panią pewnie — wyjąkała wśród płaczu. - Co ja teraz pocznę, co
ja teraz pocznę.
— Proszę się położyć — powiedziała Julia. Poprawiła jej poduszkę i
zburzoną pościel. — I nie płakać już więcej! Zamknąć oczy i leżeć spokojnie!
Ułożyła ją na łóżku, jak układa się dziecko, jeszcze raz odgarnęła
rozwichrzone włosy, potem pochyliła się lekko i ucałowała ją w czoło.
— Dziękuję — z wdzięcznością szepnęła Wera — Och, jak mi źle, jak
dziwnie i smutno! Co ja teraz pocznę, gdy już pani nie będzie?
— Proszę teraz spać — zaśmiała się Julia. — Wkrótce tu przyjdę. I nie
ruszać się z miejsca, zanim powrócę.
Była zupełnie tego pewna, że wyczerpanie pani Fielding dokona reszty.
Ściągnęła rolety i po chwili ruszyła.
— Proszę zaraz powrócić — przypomniała jej Wera.
— Za chwilę — odrzekła i zamknęła drzwi.
Gdy znalazła się na schodach, ogarnął ją niepokój. Szła jednak naprzód, nie
zatrzymała się w drodze. Zależało jej na tym, by nie okazać po sobie słabości
charakteru.
Uniosła głowę, gdy zapukała do drzwi, wiedziała jednak w duchu, że to
raczej jest poza, niż oznaka odwagi. Gdy obrócił się do niej i podbiegł
naprzeciw, uczuła wyraźnie, że zabiło jej serce.
Nie zdawała sobie sprawy, czy twarz jej nie zdradza, ale dostrzegła
momentalnie, że humor Fieldinga już uległ poprawie. Wyraźnie spokorniał.
Ujął jej dłoń i trzymając ją w ręce, zaśmiał się nagle i spojrzał jej w oczy.
— I cóż, panno Julio — odezwał się surowo. — Czy widziała pani kiedy
podobnego brutala? Przykro mi teraz. Pani na pewno już nie zechce spojrzeć
mi w oczy?
Niespodziane te słowa przywróciły jej nagle poczucie pewności.
Potrząsnęła głową.
— Nie — odrzekła. — Nie jestem tego godna, by wydawać o kimś sąd i nie
pragnęłabym nawet, by to było możliwe. Najważniejsza jednak rzecz, że nie
lubię się mieszać do nie swoich spraw.
— Bardzo to pochwalam — ozwał się Fielding. — Ale chciałem panią
przede wszystkim zapytać, czy nie czuje się dotknięta i czy pozostanie w
naszym domu.
— To zależy od pana.
— Szczerze tego pragnę — powiedział życzliwie. Jestem pełen uznania dla
pani zalet i uważam ją w naszym domu za niezwykle potrzebną. Ale
przepraszam, panno Moore. Czy odpowie mi pani na pewne pytanie?
— Jeśli tylko potrafię — zaśmiała się Julia.
— Pani świetnie się orientuje w naturze mężczyzny. Skąd to się wzięło? I
jak to możliwe w tak młodym wieku?
Zaczerwieniła się lekko. Po chwili odrzekła:
— Nie wędrowałam po świecie z zamkniętymi oczami.
— To zupełnie jasne — przyznał ochoczo. — Jednak większość kobiet
wobec widma „ciemiężcy" stanęłoby po stronie płci „uciśnionej". Czemu to
przypisać, że pani w tym względzie jest mniej solidarna?
— Nie jestem tego pewna, czy złamałam solidarność. Uścisnął jej rękę i po
chwili dodał:
— Pani zanadto jest rozsądna, by nie bronić słuszności. I zrozumiała pani
pewnie, że moja żona zasłużyła na wymierzoną jej karę. Założyłbym się
nawet, że i pani jest trudno dotrzymać jej kroku.
— Czy sądzi pan może, że mężczyźni są lepsi? Fielding przytaknął.
— Wiem tylko tyle, że życie miałem straszne i że nie jestem już teraz tak
wytrzymały jak dawniej.
Spojrzał przed siebie, jakby zastanowiła go myśl, czy nie powie za wiele,
gdy już zaczął się zwierzać. Po chwili ciągnął:
— Od zarania mego życia borykałem się z losem. Zdarzały się chwile, w
których zdawało mi się nawet, że los się zaprzysiągł, aby mnie zdeptać i
zgnębić. Ale wolę miałem silną, walczyłem, jak mogłem, nie pozwoliłem się
przemóc. — Począł nerwowo przemierzać pokój. Ręce skrzyżował w tyle, na
plecach, spojrzenie utkwił w podłodze. — Tak, proszę pani, życie jest trudne,
nie każdemu ściele się droga do szczęścia. I nie każdy ma szanse wygrania w
tej grze. Ja ich nie miałem. Klęska za klęską ścigały mnie wszędzie, na
każdym niemal kroku spotykał mnie zawód. Czy pani wie, co to znaczy, czy
domyśla się tego?
— Spodziewam się, że wiem — zawahała się Julia. — Za wiele patrzyłam,
idąc przez życie. A zdarza się czasami, że już z samej obserwacji nabywa się
doświadczeń.
— Z obserwacji, jak ostatnia? — zaśmiał się Fielding. — Nieprawda, panno
Moore? Ale i ona się przyda i z niej będzie można w przyszłości skorzystać.
Pouczy panią bowiem, że miłość jest skarbem i że nie należy go porzucać,
skoro trafi się w drodze. Porzucony lekkomyślnie, z kaprysu po prostu, na
pewno już więcej nie przydarzy się w życiu.
— I o tym już wiem — odezwała się Julia. Oparła swą dłoń na krawędzi
kominka i spojrzała mu w oczy. — Wiem — powtórzyła, uśmiechając się z
lekka.
— Pani wie? — zapytał, zatrzymując się nagle. — Ale nie kochała pani
dotąd, to zupełnie jest pewne, a w każdym bądź razie nie kochała poważnie.
— Poważnie nie kochałam — przyznała się szczerze. Podszedł ku oknu i
znowu przystanął.
— Ale mnie się to zdarzyło — zawołał znienacka. Głos jego drżał, był
dziwnie wzruszony. — Nie wymienię szczegółów, są zgoła zbyteczne. Ale
kochałem raz kobietę do utraty przytomności, szalałem po prostu. Ona tak
samo kochała mnie szczerze. Los niestety unicestwił nasze szczęście. Nie żyje
już dzisiaj. Gdy myślę o niej czasem, mam dziwne wrażenie, że byłbym
szczęśliwszy, gdybym ją poślubił. I byłbym może lepszy, niż jestem dzisiaj. I
jedno i drugie zawdzięczałbym jej. — Ruszył się nagle i znowu po chwili
zbliżył się do niej. — Faktem zostanie, że nie przyniosłem sobie chluby,
żeniąc się po tych doświadczeniach.
— To zależy przede wszystkim od punktu widzenia.
— A jakie w tym względzie jest pani zapatrywanie? Zawahała się nieco.
— Kobieta umarła, pozostał pan sam.
— Przeraźliwie sam — dorzucił skwapliwie.
— ... więc nie widzę w tym ujmy, że pan się ożenił. Inna jednak rzecz, że
powinien pan kochać poślubioną kobietę.
— O! — zawołał. — A czy nie zechce pani przyznać, że tylko raz można
kochać prawdziwie i gorąco?
Potrząsnęła głową.
— Niekoniecznie — odrzekła. — A poza tym jest tyle rodzajów miłości. —
Spojrzała mu w oczy. — Powiedziałabym coś panu, gdybym mogła się
ośmielić. Wyglądałoby to jednak na nadużycie zaufania.
— Cóż to takiego? — zapytał zdumiony.
— A więc powiem — rzekła, pokonując wahanie. — Gdyby potroszczył się
pan o to i był skłonny do poświęceń, mógłby pan przynajmniej w swej żonie
to wzbudzić.
— Co? — zapytał.
— Uczucie miłości — zaśmiała się lekko. — Ale czy nie jest to śmieszne,
że się mieszam do tego? Przecież jestem tu obca, a państwo już od lat żyjecie
w swym związku. Powiedziałam jednak prawdę. Ona również jest samotna i
nie czuje się szczęśliwa. Pan mógłby to zmienić, gdyby okazał jej życzliwość.
— Nie rozumiem — zawołał. — Mam więc ustąpić i patrzeć przez palce na
wszystko, co robi? Pani mi to zaleca?
— Nie — odrzekła. — Nie zalecam niczego. Mówię tylko prawdę i jeszcze
raz powtarzam, że pańska żona by uległa, gdyby pan starał się o to.
Spojrzał jej w twarz, jakby starając się rozwiązać znaczenie tych słów.
— Pani jest dziwna — zawołał, usiłując się zaśmiać. — Więc myśli pani
serio, że potrafiłbym to zrobić?
— Jestem zupełnie tego pewna.
— Pozostaje tylko kwestia, czy byłbym zadowolony. Julia się zaśmiała.
— Oczywiście, że tak. Pan by się na pewno cieszył. To jest największa
przeszkoda między panem a szczęściem. Gdyby usunął ją pan teraz...
— Między mną a szczęściem? — wtrącił znienacka.
— Między panem a szczęściem — zapewniła go żywo. — Gdyby pan ją
teraz usunął, nie napotkałby już potem na trudności. Jakiś nowy świat by się
rozwarł przed panem.
Spojrzała mu w oczy.
— I co? — nalegał. — Proszę mówić, miss Moore. Zaczerwieniła się lekko.
— Straciłam już wątek — rzekła z uśmiechem. Wie pan pewnie, że
szczęście nie polega na samolubnych uczuciach. Egoiści, na przykład, nie
mogą go doznać w znaczeniu idealnym. Droga do szczęścia jest dla nich
zamknięta. Fielding się skłonił.
— Dziękuję — odrzekł z wyrazem uznania. — Ma pani rację. I to jest może
powód, że szczęście jest płoche, tak płoche jak ptak. Za szeroko i otwarcie
nastawiamy swe sieci. Ale żyjemy przecież po to, by się uczyć i doświadczać.
— Skierował się do stołu i chwycił szpicrutę. — Mam dziwne wrażenie, że
moja żona będzie leżeć i dąsać się przez miesiąc. A wie pani, za co? Bo
sprzeciwiłem się wyprawie na wyścigi w Graydown.
— Więc o to jej chodziło? — zdumiała się Julia. Skinął ponuro.
— Nienawidzę tej bandy, która zwykle jej towarzyszy. Są to ludzie z
Fairharbour, głupi, zarozumiali, niemożliwi w obejściu. Przechwalają się
znajomością z takim łotrem, jak Saltash, a ten człowiek, jak wiadomo, ma
wpływy w tych stronach. I to już wystarcza. Dlatego wszystko im uchodzi
bezkarnie.
— Znam Saltasha — odezwała się Julia. — Żyłam jakiś czas z rodziną
Farringmore'ów i stamtąd się właśnie datuje znajomość. Jest dobrym
przyjacielem lorda Wilchestera.
Fielding się obrócił.
— Ale poświadczy pani chyba, że ten człowiek jest łotrem? Potrząsnęła
głową.
— Nigdy w ten sposób nie wyrażam się o nikim. To jest wbrew mej
zasadzie. Życie jest dziwne, ma moc niespodzianek. Nigdy się nie wie, czy
człowiek, którym dziś się pogardza, nie okaże się jutro obrońcą w potrzebie.
— Nie życzyłbym pani podobnego obrońcy. Ale po co o tym mówić? W
takich czasach jak obecnie, cichych i bezpiecznych, nie potrzebuje pani
zresztą opieki — „obrońców".
— Któż to może wiedzieć? — zaśmiała się Julia. — Jutro mogę dostać
zwolnienie z posady.
— Co? — zawołał. — Pani pozycja w moim domu jest najpewniejsza w
świecie.
— Naprawdę? — wtrąciła.
— Szkoda o tym mówić, mówmy o czym innym. Czy wyjechałaby pani na
mecz krykietowy?
Zaśmiała się żywo.
— Ładna alternatywa! Nie wyścigi, to krykiet. Fielding się zmarszczył.
— Wyścigi przecież w ogóle nie wchodzą w rachubę.
— Mam wrażenie, że i krykiet — odrzekła pogodnie. — Chyba że pani
Fielding rozmyśli się jeszcze.
— Może ją nakłonię.
— Lepiej nie próbować — poprosiła go szczerze. — To byłoby błędem,
fatalną omyłką. Co do mnie natomiast, to jeśli szczerze mam powiedzieć,
wolałabym koncert, który odbędzie się w High Shale.
— Z tą hołotą górników? — wzdrygnął się Fielding. — Green się zapalił,
by oświecić im ducha. Straszny fantasta. On cały świat by przewrócił na opak.
— Podziwiam go za to — odezwała się Julia.
— Ja również go cenię — przytaknął jej Filding. Tylko mam kłopot z żoną,
jeśli chodzi o niego. Pogardza nim jawnie i nie może go znieść, a wszystko
dlatego, że kieruje się przesądem; nauczyciel, jej zdaniem, i to wiejski, jest
stanowiskiem podrzędnym, nie mogącym dorównać jej socjalnie. Na domiar
wszystkiego pomieszała ich ze sobą, to jest jego z braćmi, choć każdy chyba
uzna, że Dick stoi wyżej, niż Jack albo Robin. Ten fakt jest widoczny, nie
potrzeba go roztrząsać.
— Oczywiście — z zapałem dodała Julia.
— Ale sam sobie winien — ciągnął po chwili. — Starałem się o to, by
poruczyć mu pozycję właściwszą mu duchowo. On jednak nie chciał. I nie
chce dotychczas. Wynikają stąd częste zatargi między nami. Ten Robin, to
jest kamień, zawieszony mu u szyi. Panno Julio — zawołał — pani ma
dziwną zdolność przemawiania do ludzi. Może pani go przekona, że powinien
raz skończyć ze sprawą swego brata.
— O nie — odrzekła — nie zrobiłabym tego. I z góry jestem pewna, że nie
rzuci Robina. Pan sam, jak przypuszczam, nie ceniłby tak Dicka, gdyby
zgodził się na to.
— A teraz go uważam za zwykłego szaleńca. Nie spierajmy się jednak, ta
sprawa i tak nie doprowadzi do celu. Wracając zaś do rzeczy, to zawiozę
panią dzisiaj na koncert w High Shale, ale inicjatywa, oczywiście, nie
wychodzi ode mnie.
— Ach, jak się cieszę! — zawołała Julia. Skierowała się ku wyjściu. — Czy
pozwoli mi pan jednak zawiadomić panią Fielding? Ja muszę to zrobić.
Otworzył jej drzwi.
— To jej nie zmartwi zbytnio, po tym wszystkim, co zaszło. Nikt jej już
teraz niczym nie zmartwi.
— Chyba pan jedynie — zaśmiała się Julia. Mówiąc to wyszła.
— Ciekawa kobieta — pomyślał Fielding. — Tak, mój Dicku, mam żonę
dla ciebie. Nie przeczuwasz zapewne, że myślę o tobie. Ja jednak myślę. I z
serca bym pragnął przychylić ci nieba.
* * *
Gong donośnie wzywał na obiad, zaś Wera Fielding, wygodnie rozparta w
fotelu przy oknie, zamknęła oczy, jak gdyby stargane jej nerwy nie zdołały
przetrzymać dudnienia metalu. Poranna burza istotnie wyczerpała zasób jej
sił, a świadomość krzywdy, dziwnie zmieszana z poczuciem wstydu, jeszcze
ciągle ciążyła nad stanem jej duszy. Znalazła się obecnie w drugim okresie
przeżytego konfliktu, w stadium, które zwykle trwało już dłużej, nawet
tydzień, lub mie siąc — i w obrębie którego tylko głuche milczenie zalegało
między małżonkami, jakiś powiew pustki, lub bezwład apatii. Mąż w tym
okresie wyjeżdżał niekiedy znienacka do miasta, albo ulegając swym
nerwom, wybuchał na nowo niespodziewanym atakiem. Te nawroty
wściekłości napełniały ich serca jeszcze większą goryczą.
Dźwięki ucichły i Wera ponownie spojrzała przed siebie. Jej oczy spoczęły
na części ogrodu, który tuż pod jej oknem błyszczał kwiatami. Dzień był
czerwcowy, pogodny i słoneczny, ale siłą kontrastu jeszcze bardziej
wzmacniał w niej poczucie zgnębienia. Upał ją gnębił i zwalił z nóg. Życie ją
męczyło, odczuwała je obecnie, jakby nie dający się pokonać ból ujarzmienia.
Była strasznie znużona. Duszę jej napełniła rezygnacja.
Julia odeszła, by porozumieć się z Cox, chodziło o potrawy. Ale Wera w tej
chwili nie myślała o jedzeniu. Któż by to potrafił w takim stanie
zniechęcenia? Miała wielką chęć odmówić przyjęcia posiłku. Bolała ją głowa.
Nasłuchiwała uważnie, czy nie usłyszy kroków w sąsiednim pokoju. Żałowała
nawet teraz, że nie poleciła Julii, by zamknęła drzwi, które wiodły do pokoju
męża. Nie spodziewała się jednak, że mąż odwiedzi ją po raz drugi. Jego pasja
i wściekłość miały również granice. Tylko rzadko się zdarzało, że wzbierały
w nim dwukrotnie w ciągu jednego dnia.
Pocieszona tą myślą, nie myślała już o tym, gdy nagle doleciał ją odgłos
kroków. Fielding wszedł w tej chwili do swego pokoju. Świadomość, że
przyszedł, napełniła ją znienacka tak wielkim lękiem, że zabrakło jej tchu.
Wierzyła jednak ciągle, że do niej nie wejdzie. Nie lubił jej odwiedzać
bezpośrednio po zatargach, unikał jej wtedy. To niemożliwe, aby przyszedł,
on na pewno nie przyjdzie. Nie zdołała jeszcze skupić fragmentów tych myśli,
gdy drzwi otworzyły się nagle. Opadła na fotel, walcząc rozpaczliwie, by nie
okazać na zewnątrz swej wielkiej emocji.
Nie spojrzała na niego, gdy wszedł do pokoju. Odwróciła głowę.
Spoglądała bezmyślnie na plamy słońca i tylko ruchy jej piersi, falującej
gwałtownie, zdawały się stwierdzić, że zdaje sobie sprawę z obecności
małżonka.
Fielding podszedł i stanął koło niej. Zapachniało cudowną, rozkoszną
wonią. Odrzuciła głowę, niemal zgoła mimowiednie, i odczuła przy policzku
wiązankę konwalii. Podniosła w tej chwili zdumione oczy.
— Edwardzie! — szepnęła.
Jego twarz płonęła. Był dziwnie niespokojny. Podsunął jeszcze bliżej
wiązankę konwalii.
— Weź je ode mnie — rzekł podniecony. — Nie cierpię tych kwiatów i ich
duszącego zapachu.
Odebrała je rychło, zanadto zdumiona, by się zdobyć na słowo. Zanurzyła
w nich zaraz znękaną twarz.
Na razie zaległo niemiłe milczenie. Wera bez słowa odłożyła kwiaty, jej
przykre podniecenie zaczęło ustępować. Siedziała bez ruchu, czekając
cierpliwie, co będzie za chwilę. Rozważała po cichu, że nawet w dniach
narzeczeństwa Fielding z zasady nie przynosił jej kwiatów i że nie zdarzało
się również, by bezpośrednio po sprzeczce pierwszy okazał jej gotowość do
zgody.
Nie patrzyła na niego, oczy jej wędrowały po trawnikach ogrodu. Po kilku
chwilach Fielding ponownie odezwał się pierwszy.
— Sądzę — przemówił — że nie powinniśmy trwać w tym smutku
niezgody. To nie tylko niemiłe, ale i bezsensowne. Jestem gotów wobec tego
zapomnieć o wszystkim, ale pod warunkiem, oczywiście, że i ty mi okażesz tę
samą gotowość.
Werę ogarniało coraz większe zdumienie. On tymczasem nalegał, zdawał
się prosić. Nie ulegało kwestii, że Fielding uznał, iż wyrządził jej krzywdę,
zaś Wera odczuła, że odpowiedź ma gotową, leżącą na ustach. Ale trudno
było jakoś okazać mu od razu tę chętną gotowość, to uchybiłoby jej godności.
— Nie o wszystkim tak łatwo zapomnieć, jak sądzisz — odezwała się
oschle.
Zmarszczył się nagle.
— A więc dobrze — odrzekł. — Jeśli wolisz się dąsać.
Obrócił się rychło i skierował ku drzwiom. Ale impuls Wery przytłumił w
tej chwili surowość rozwagi. Uległa mu bezwiednie i wyciągnęła rękę, jakby
zatrzymując tym ruchem jego kroki ku wyjściu.
— Wcale się nie dąsam — odezwała się żywo. — Ja nigdy się nie dąsam.
Ale nie możesz żądać, tak rychło po wypadku, abym zachowała się tak, jakby
się nic nie zdarzyło i nic mnie nie dotknęło.
Fielding wahał się. Jeszcze ciągle udawał, że chce ją pożegnać.
— Edwardzie! — krzyknęła, patrząc boleśnie. Fielding przystanął.
— Słucham! — odmruknął.
Ale Wera milczała. Obrócił się rychło i spojrzał jej w twarz. Pochyliła się
teraz. Zmagała się z sobą, toczyła walkę. Jej widok w tej chwili budził
współczucie. Jakoś dziwnie go wzruszyła ta walka z godnością. Fielding
znienacka przełamał swój upór.
— No, wybacz mi, dziecko — zawołał. — Pochylił się nad nią i objął ją
ręką. — Chodź, moja mała, nie gniewaj się na mnie.
Zawiesiła się na nim, wzruszona, wstrząśnięta, walcząc ze łzami, których
dziwnie nie znosił.
Ucałował ją w czoło, pogładził jej twarz. Jeszcze nigdy do tej pory nie
okazał takiej skruchy po wyrządzeniu jej krzywdy.
— Uspokój się, dziecko, już wszystko w porządku. Za chwilę zapewne
przyjdzie panna Moore. Gdzie masz chusteczkę?
Znalazł chusteczkę i otarł jej oczy. Wera nieśmiało podniosła głowę.
— Nie gniewaj się — rzekła. — Mnie również jest przykro, przepraszam
cię bardzo.
Fielding ponownie ucałował jej twarz. Dziwił się temu, że tak nagle
spokorniała.
— Zapomnijmy o wszystkim, nie myślmy już o tym. Zjesz teraz obiad i
posilisz się trochę. Co ci dziś podadzą? Może napijesz się wina?
— Ach nie, dziękuję.
— Dlaczego? — zapytał. — To dobrze ci zrobi. Posiedź tu chwilę, ja sam
coś przyniosę.
Usadowił ją wygodniej, poprawił poduszkę, ale Wera jednocześnie
chwyciła go za rękę.
— Zostań jeszcze chwilę, nie odchodź — rzekła. — Tak mało cię widzę,
gdy masz trochę serca.
Zaśmiał się żywo.
— Taki ze mnie brutal?
Podwinęła rękaw, wskazując na ślady, widoczne na ramieniu. Obrzucił je
wzrokiem i ściągnął brwi.
— Ja to zrobiłem? Skinęła głową.
— Ostatniej nocy. Wtedy, gdy rzuciłam uwagę o Greenie.
Stal jeszcze chwilę, potem nagle się pochylił i ucałował jej ramię.
— Wyrządzasz mu krzywdę — dodał wzruszony. — Ten człowiek nie
zasłużył, byś nim wiecznie gardziła. Staraj się być teraz dla niego uprzejma.
Pocałunek zatarł jej dziwne zmieszanie. Wpływ jego sprawił, że odstąpiła
na razie od dalszych argumentów. Uznała zresztą sama, że i tak już objawił
skłonność do ustępstw.
— Spróbuję — odrzekła, uśmiechając się z lekka. — Ale musisz mi
przyrzec, że i ty wobec mnie okażesz się uprzejmy.
— Przyrzekam — zawołał, gładząc jej rękę.
— Teraz otrzyj swe łezki i bądź rozsądniejsza. Panna Moore mnie
przeklnie, gdy się zjawi za chwilę i zastanie cię płaczącą. Jeśli nie postaramy
się o to, aby żyć jak gołąbki, to jeszcze dojdzie do tego, że nie zechcemy z
sobą mówić w obecności miss Moore. Co o tym sądzisz? Czy to będzie
wygodne?
— Rezygnuję z wygody — odrzekła z uśmiechem. — Ale powiedz mi
prawdę — dodała po chwili. — Czy to nie ona ci poddała myśl, abyś
przyniósł mi kwiaty?
— Nie — odpowiedział, patrząc jej w oczy. — To zasługa Kolumba.
Zastałem go przedtem wśród grządek konwalii, żywo węszącego za tropem
ślimaków. Był tak zajęty swym pilnym zadaniem, że nie zauważył mnie
nawet, mnie zaś strzeliła do głowy myśl. Ukląkłem szybko tuż obok niego,
narwałem kwiatów, pomyślałem o tobie i zaraz z kwiatami wróciłem do
domu. A teraz cię zostawiam i idę po wino. Musisz je wypić, to poprawi ci
humor.
Wybiegł po tych słowach, nie czekając odpowiedzi, zaś Wera zrozumiała,
że ten człowiek istotnie potrafi być dobry. Dostrzegła go teraz jakby w
nowym świetle i jakaś dziwna niepewność ogarnęła jej duszę. Zawładnęła nią
myśl, że niejednej ze swych trosk mogła łatwo uniknąć i że daremnie przez
lata robiła z nich tragedię.
Westchnęła głęboko i zanurzyła swą twarz w wiązance konwalii.
* * *
Wieczór tego dnia był cichy i pogodny. Słońce zachodziło, oblewając High
Shale purpurą łuny, od morza powiewał łagodny wietrzyk.
Na stoku wzgórza, tuż za latarnią, a wysoko nad osiedlem miejscowych
górników, stała pochylona od wieku, pokryta strzechą obszerna szopa. Dziś
obok szopy zgromadzili się ludzie. Mężczyźni i młodzieńcy palili, kobiety
terkotały, obmawiając sąsiadki, dzieci wśród pisków urządzały gonitwy, nie
brakło wśród tego i kwileń niemowląt. Wszystko dowodziło, że prawie cała
wieś podążyła na górę. Za kilka minut miał zacząć się koncert.
Pomysł koncertów pochodził od Greena. Zapoczątkował je niedawno, przed
dwoma laty, najpierw w Little Shale, urządzając je zrazu wyłącznie dla
mężczyzn, ale gdy kobiety się uparły, żądając i dla siebie wolnego wstępu,
uległ ich prośbie i udzielił im również przywileju słuchania. Zyskał w nich
potem wierne sojuszniczki. Na koncerty zimowe, które stale odbywały się w
klubie w Little Shale, wypędzały po prostu swych mężów z domu, a same
zjawiały się chętnie i licznie. Koncerty urządzano raz w miesiącu, w pierwszą
sobotę każdego miesiąca. W zimie w Little Shale, w lecie na High Shale. Aby
żadnej z osad nie działa się krzywda. W ten to więc sposób Little Shale i High
Shale miały stałą możność stykania się ze sobą. Green miał w tym cel.
Zależało mu na tym, by obie te wioski utrzymać w kontakcie.
Mieszkańcy tych wiosek nie darzyli się wzajemnie szczególną sympatią.
Rybacy z Little Shale i górnicy z High Shale nie mieli przede wszystkim
wspólnoty interesów. Pod jednym tylko względem łączyła ich jedność: w
schodzeniu się w szynku pod „Trzema Beczkami". Ale Green był czujny, nie
dopuszczał do sprzeczek i jawnych zatargów. I tak też się stało, że wioski
zachowały wobec siebie neutralność. Wprawdzie tarcia się zdarzały,
szczególnie przy kieliszku, wprawdzie i ogólny nastrój nie przemawiał za
przyjaźnią, ale nieporozumienia i waśnie likwidowały się szybko, a
ostateczny ich wynik nie stwarzał podstawy do otwartej nienawiści.
Ich zebrania odbywały się w spokoju. Green w tym względzie był nader
surowy. Trzymał ich w karbach i zmuszał do respektu. Nie zdarzyło się
prawie, by którykolwiek z uczestników okazał niesforność. Nie ośmieliłby się
na to. Nikt też nie zaprzeczał mu prawa do władzy. Rządził nimi, miał ich w
swej mocy, ale nikt z nich nie pytał, z jakiego powodu. Ashcott, kierownik
kopalni, który na darmo walczył z instynktem tej masy, z instynktem
bezprawia i skłonnością do buntu, przypisywał jego wpływ jakiejś
czarodziejskiej mocy. Jakkolwiek jednak było prawdziwe źródło, faktem
zostawało, że ten wpływ był istotnie czymś zgoła osobliwym. Nikt oprócz
Greena nie odważyłby się na to, by przypaść do śmiałka, zakłócającego mu
spokój, i chwyciwszy go za kołnierz, wyrzucić bez oporu za drzwi
zgromadzenia. Nie odmawiano mu tych praw, szanowano jego wolę. Nawet
twardy jego język nie pobudzał do reakcji. Uznano w nim siłę, której trudno
było sprostać, lub stawić opór. Mógł żądać i rozkazywać, z założonymi
spokojnie na plecach rękami.
Ta niezwykła jego władza, ta dynamika woli, utajona z pozoru, a zawsze
jednak czynna, była jednym z przymiotów, który od pierwszej niemal chwili
pociągnął Julię. I ona nie wiedziała, podobnie jak tamci, na czym polegał ten
fenomen przyciągania, nie zdawała sobie sprawy z jego źródeł i tajemnic, ale
uznała w nim moc, podobną geniuszowi i uległa jej od razu, bez oporu i
wahania. Ten człowiek, jej zdaniem, był stworzony do rządzenia. Miał siłę,
temperament, rozmach, odwagę, miał wszystko, czego trzeba, by obalać i
zwyciężać. Nawet siłom natury mógł się dzielnie oprzeć. Czemże więc był,
jeśli nie pewnym swej mocy, niezawodnym zdobywcą?
Wskrzesił w niej wiarę, poruszył tęsknotę. Otworzył przed nią świat,
którego cuda i zjawy już dawniej pociągnęły jej ducha i zmysły. Ale jej duch
się wzbraniał, nie zamierzał im ulec. Julia jeszcze dziś odczuwała to w sobie.
Pragnęła się oddalić, uciec od świata. Czyż nie po to tu przybyła, czyż nie w
pogodni za spokojem wybrała ten ustronny, zaciszny zakątek? Znużyły ją już
teraz problemy życia, nie chciała uczestniczyć w jego biegach o zwycięstwo,
w jego aspiracjach, ambicjach i karkołomnych zawodach o palmę
zwycięstwa. Pragnęła odpocząć.
W takim to nastroju wyruszyła w ten wieczór z Fieldingiem do High Shale.
Pani Fielding została. Była nadto znużona po przejściach tego dnia, ale
pozostawiono ją w domu w spokojnym usposobieniu. Fielding miał humor,
był bardzo wesoły. Wprawdzie nie znosił High Shale i mieszkających tam
ludzi, ale sprawiało mu radość, że Julię zajmuje impreza Greena i że może jej
ułatwić uczestnictwo w koncercie. Poza tym — rozważał w zasłużyła dziś na
to, po jej zręcznej interwencji w porannych wypadkach.
— Chciałabym zabrać Robina — rzekła Julia, gdy auto podjechało do
budynku szkolnego. — Pewnie jest w domu. Jack może zejść i poprosić go do
nas.
Auto po chwili istotnie przystanęło. Przy szkolnej bramie stał Robin, zaś
Jack, nie schodząc, rzucił mu szorstko brzmiące, krótkie pytanie.
Fielding ze złości nagle posiniał.
— Oto jest pawian! — szepnął do Julii.
Robin nie zwrócił uwagi na brata. Ciemne jego oczy, wyzierając spod masy
zwichrzonych włosów, spoczęły ciekawie na twarzy Julii.
Jack coś zaklął i nagłym ruchem zeskoczył z wozu. Pośpieszył ku bramie,
potrącił ją silnie, tak że oparty na niej Robin przechylił się w tył i upadł
bezwładnie.
Julia pobladła.
— Niesłychane! — krzyknęła, nie mogąc pokonać nagłego wzburzenia.
Przechyliła się naprzód, by otworzyć drzwi i zeskoczyć z siedzenia, ale
Fielding w tej chwili zatrzymał jej rękę.
— Proszę go zostawić — rzucił stanowczo — nic mu nie będzie. On sam
się za chwilę podniesie na nogi. Ale oto idzie Dick. Najlepiej niech on już
załatwi tę sprawę.
Robin tymczasem powstał niezgrabnie, wydając ze swej piersi nieludzkie
ryki. Dick, gdy go ujrzał, pośpieszył naprzód. Julii się zdawało, że jednymi
skokiem znalazł się przy nim. Pochwycił go w ramiona i przygarnął do piersi.
Przemówił coś do niego szybko, stanowczo, ale Robin zawył jak ranione
zwierzę. Dick, nie puszczając Robina ze swych ramion, zwrócił się teraz do
wozu pod bramą. Był strasznie blady i drżał ze złości. W oczach błyskały mu
iskry gniewu.
Gdy zaczął mówić, dygotały mu wargi.
— Dziękuję — rzekł — nie skorzystam z grzeczności. Za chwilę wyruszę
pieszo do High Shale. Odległość niedaleka, za kwadrans tam będę.
Usunął się nieco, usłyszawszy za sobą, że Jack powraca, ale przemógł swą
złość i nie spojrzał mu w twarz. Robin w tej chwili zamilkł znienacka. Trząsł
się cały i łzy napłynęły mu do oczu. Jack rzucił mu złe spojrzenie i szybko z
powrotem wskoczył do wozu. Julia drżała.
Auto po chwili pomknęło dalej. Postacie zniknęły sprzed oczu Julii, ale
wyraz ich twarzy towarzyszył jej nadal z przedziwnym uporem. Nie widziała
jeszcze dotąd tak strasznej pasji na twarzy Greena.
Zatopiła się w myślach. Nie słuchała nawet uwag, rzucanych przez
Fieldinga. Zastanawiała się nad tym, czy człowiek przed nimi, kierujący ich
autem, zdawał sobie sprawę ze skutków swego czynu. Musiał o nich myśleć.
Musiał być pewny, że Dick nie popuści. Odzywała się rzadko, krótkimi
słowami. Często nie słyszała, o co ją Fielding pytał. Ale Fielding się nie
niecierpliwił. Rozumiał jej wzburzenie i mając na nie wzgląd, nie powtarzał
swych pytań.
Zbliżyli się w końcu do celu swej jazdy. Przystanęli znienacka na skraju
przepaści.
Julia głęboko wciągnęła oddech i spojrzała z zachwytem na cudny
krajobraz.
— Nie musimy się śpieszyć — odezwał się Fielding. — Jeszcze jest sporo
czasu do zaczęcia koncertu.
Trwali tak chwilę, poddając się wrażeniu, że wiszą po prostu między
niebem a ziemią.
— Czy pan często tu przyjeżdża? — spytała go Julia.
— Obecnie rzadko — powiedział znużonym tonem. Spojrzała mu w oczy.
— Ale za dni mej młodości — ciągnął po chwili — spędziłem tu niejedną
uroczą godzinę.
Poznała po tych słowach, po ich ciepłej intonacji, że nie przebywał tu
zapewne zupełnie samotny.
Nie pytała jednak więcej, gdyż z oddali doleciał ich odgłos muzyki.
Świadczyło to niezbicie, że koncert się rozpoczął.
Wysiedli więc z wozu i podeszli pieszo ku szopie na wzgórzu. Ludzi
wokoło zebrało się mnóstwo. Koncert odbywał się na wolnym powietrzu.
Sceny nie było. Zastępował ją stół i naftowa lampa, wisząca na drzewie. Ale
Julii przypomniały się własne jej słowa. Powiedziała raz komuś, że geniusz
najjaśniej rozświeca się tam, gdzie dokoła zalegają głębokie ciemności.
Dick swobodnie usiadł na stole, skrzyżował nogi i patrząc przed siebie, grał
na banjo. Ciemna jego twarz jaśniała zapałem. W tłumie było cicho. Ani
jeden szmer nie przerwał koncertu. Julii się zdawało, że instrument, który
trzymał, rozbrzmiewał jak harfa. Może poddał jej tę myśl przedziwny nastrój,
wywołany nocą. Tony były ciche, lecz miękkie i subtelne, przemawiały do
duszy. Słuchacze chłonęli je z zapartym oddechem.
Gdy skończył, odezwały się okrzyki i donośne brawa. Żądano powtórzenia.
Ale Green się uśmiechnął i okrzykiem „dalej!" przywołał do stołu młodego
górnika. Numer był śpiewany. Górnik śpiewał, zaś Dick towarzyszył mu,
grając na banjo. Julia podziwiała, jak biegle i umiejętnie dostosowywał
akompaniament. Głos śpiewaka był szorstki, chropawy, ale wyczuwało się
intuicję, jakieś zrozumienie dla pieśni, objawione we frazach. Znowu
niewątpliwie zasługa Dicka. Jego wpływ zdziałał cuda. Gdy numer się
skończył, znowu ozwały się huczne oklaski, śpiewak ustąpił, a na „estradzie"
pojawił się młody rybak. Skoczył na stół i od razu rozpoczął szybki taniec.
Taniec żeglarski. Dick oczywiście przygrywał melodię. Właśnie wśród tego,
gdy uwaga obecnych skierowała się na „scenę", jakiś przysadzisty mężczyzna
podszedł do Fieldinga i poklepał go w ramię.
— Dobry wieczór! — zawołał. — Nie spodziewałem się pana. Pan istotnie
w tym miejscu jest rzadkim gościem.
Fielding obrócił się.
— Dobry wieczór, panie Ashcott. Pańska trzoda, jak widzę, ma dzisiaj
zabawę. Jakże się sprawują, co u nich słychać?
Ashcott się zmarszczył.
— Kiepsko — odrzekł. — Znowu się zanosi na nowe kłopoty. Buntują się
draby, grożą nam strajkiem. Wątpię, czy potrafię utrzymać ich w karbach. Nie
odpowiadałbym dzisiaj za całość właścicieli, gdyby Farringmoore lub kto
inny chciał zjawić się tutaj. Wilchester chciał przyjechać z jakąś grupką
przyjaciół i pokazać im kopalnie. Ostrzegłem go przed tym. Naraża się na
szwank, powiedziałem otwarcie. „Dlaczego? — spytał — o co im chodzi?"
Dobre pytanie: „O co im chodzi?" „Mają dosyć tych chlewów — odrzekł po
prostu — Chcą mieszkać jak ludzie". — Zaśmiał się na to. — „Niech idą do
diabła!" — krzyknął ze złością. Ale ja, mimo wszystko, przyznaję im rację.
Popatrz pan tylko, jak oni żyją. Po prostu jak świnie. Farringmore i
Wilchester nie mają pieniędzy. Milionów by trzeba, by poprawić im dolę.
Mówił to szorstko, niemal brutalnie. Julia z niesmakiem odsunęła się na
bok. Było jasne i widoczne, po czyjej stał stronie. Posługiwał się językiem,
spotykanym na ulicy. Cieszyła się w duchu, że nie został jej przedstawiony.
Pragnęła z powrotem zająć się koncertem, ale szorstkie jego słowa zawisły
jak chmura w zakamarkach jej myśli. Przywiodły jej na pamięć enuncjacje
Greena. On również sądził podobnie. Od dawna już gardził systemem
socjalnym. Fielding miał rację, wyrażając się o nim, iż pragnąłby świat
przewrócić na opak.
Koncert tymczasem odbywał się dalej, a każdy jego numer był wielkim
sukcesem. Green potrafił podtrzymać skupienie. Jego banjo tej nocy święciło
triumfy. Ale w końcu je odłożył i wydobył z futerału jakiś inny instrument.
Julia w ciemności nie odróżniła go zrazu, ale gdy przytknął go do ust,
poznała w nim flet.
Zdawało jej się teraz, że to śpiew słowika rozległ się wśród nocy. Nie
słyszała jeszcze w życiu podobnej muzyki. Pierś jej wezbrała tęsknotą
marzenia, jakieś cudne wizje pociągnęły jej duszę. A tony się wznosiły i
opadały z powrotem, szeleściły jak liście, szemrały jak krople, radowały się,
śmiały, wystrzelały ku niebu, wołały ją nawet, jaśniały jak słońce. Gdzież
teraz była, co z nią zrobiono? Jakież to moce uniosły ją ze świata? Daleko,
daleko, ku szczęściu i ciszy, ku cudnie rozmarzonym, błękitnym zatokom?
Był cudny, promienny, uśmiechał się do niej, wyglądał jak bóg. Jak to się
stało, skąd on tu przybył? I zanim się spostrzegła, zanim go spytała, pochylił
się nagle i jak motyl do kwiatu, przylgnął do jej ust najsłodszym z
pocałunków...
Melodia przebrzmiała i głuche milczenie zaległo na stoku. Ocknęła się
nagle jak z sennej wizji, ale oczy jej zasnuła mgła melancholii, serce jej biło,
pierś miała pełną tęsknoty i bólu. Zerwały się oklaski, burza wywoływań, lecz
ona powstała i ująwszy Fieldinga, powiodła go lekko w kierunku wyjścia.
— Wystarczy? — zapytał.
Skinęła głową.
Nie mogła się przemóc, by dać mu odpowiedź. Dławiły ją łzy. Nie zdawała
sobie sprawy, co się z nią stało.
Skierowali się na stok, aby podejść do auta. Julia jeszcze ciągle nie zdołała
się skupić. Odpowiadała mu czasem, gdy jej zadał pytanie, ale rozmowa się
rwała, nie kleiła się jakoś, Fielding znów okazał się wyrozumiały. Uśmiechał
się tylko i unikał następnie zadawania jej pytań.
Odczuła ulgę, gdy dotarli do auta. Chciała czym prędzej znaleźć się w
domu. I zamknąć się potem, być samą. Całą swą jaźnią pragnęła samotni.
Wczoraj? Wczoraj jeszcze czuła, że nic jej nie grozi. Była bezpieczna. A dziś,
ach dziś...
Gdy znalazła się w domu, podeszła do okna. Oparła swą dłoń na wąskim
parapecie, starając się odzyskać równowagę i spokój. Jak je straciła? Nie
zdawała sobie sprawy. Czy sprawił to koncert, muzyka fletu? Pragnęła się
zaśmiać, lecz czuła, że nie może. Ale brzmienie melodii utkwiło jej w sercu.
Słyszała w nim teraz wołanie mężczyzny. Jego cichą, wielką, bezbrzeżną
tęsknotę. Czy wołał na darmo? Wiedziała, że nie. To dziwnie pewne,
nieodparte poczucie przeszywało jej serce jak ognista strzała. Nie chciała mu
się poddać wbrew swojej woli, nie chciała mu się poddać, wywalczywszy
sobie wolność.
Westchnęła ciężko. Zobaczyła go teraz w wyobraźni. Jego oczy, uśmiech,
dotyk jego rąk. O, nocy letnia i szalona, czy pójdzie za głosem, który wiódł ją
ku sobie? Tak, ucieknie, po raz drugi ucieknie. Nie pozwoli się uwięzić, nie
pozwoli się schwytać. Pójdzie, pójdzie.
Ponownie westchnęła i bolesny skurcz ogarnął jej serce. Stała przez chwilę,
nie mogąc się przemóc. Ale nagle się zachwiała, upadła na kolana i wzniosła
wysoko ręce ku górze.
— Ratuj mnie, Boże! — krzyknęła wśród łez. — Wybaw mnie od tego,
dodaj mi siły!
* * *
Nazajutrz wczesnym rankiem, Julia z Kolumbem wyruszyła na wybrzeże.
Nie spała tej nocy, była strasznie znużona. Znalazła miejsce, w którym
nazajutrz po przyjeździe spotkała Robina, i ułożyła się w piasku. Bolała ją
głowa, chciała odpocząć.
Fale wzbierały, wszystko wskazywało, że zbliża się przypływ. Zatopiła się
w myślach. Możliwe, że zasnęła, możliwe, że zanadto pochłonęły ją myśli.
Nie zdawała sobie sprawy, jak długo to trwało, ale nagle z zadumy obudził ją
wstrząs. Jednocześnie usłyszała głos za sobą:
— Czy czeka pani może, aż porwie ją fala? Już niedługo, panno Julio, fala
już idzie.
Zerwała się rychło i nagle usiadła. W poszumie fal, który grzmiał od morza,
nie usłyszała odgłosu zbliżających się kroków. Podniosła oczy, trochę
bezradnie i ujrzała Dicka.
— To pan? — spytała.
Przystanął na żwirze, wyprostowany, piękny, promienny młodością. Śniada
jego twarz pławiła się w słońcu. Ubranie miał z płótna', z ramion zwisał mu
długi ręcznik.
— Pan się zapewne kąpał — rzekła po chwili. Zaśmiał się do niej. Z ust
błysnęły mu białe zęby.
— Pani bardzo domyślna — rzekł z przekąsem. — Ale czemu pani patrzy z
tak dziwnym lękiem? Czy to niedobrze kąpać się w niedzielę i święta?
Podał jej rękę i pomógł jej zgrabnie dźwignąć się z piasku.
— Obserwuję już panią od dobrej chwili — rzucił wesoło. — Ale
wyglądałem jak ziarnko w przestworzach oceanu, nic w tym dziwnego, że
mnie pani nie dostrzegła. Cóż się z panią dzieje, czemu pani smutna?
Zaskoczył ją pytaniem. Spojrzała mu w oczy.
— Nie spałam tej nocy — odrzekła przyjaźnie — bolała mnie głowa.
Wyszłam więc rano, by zaczerpnąć powietrza. Dzień taki piękny, słoneczny,
pogodny.
— I myślała pani pewnie, że nikogo nie zastanie. Samotność czasami koi i
pociesza. Więc proszę się nie gniewać, że przeszkodziłem w zadumie. Ale
zacząłem się obawiać, że pani się utopi. Zrobiło mi się przykro. Wszystko,
pani wie, ma swoje granice.
Zaśmiała się lekko.
— Nie, panie Dicku, nie zamierzałam się utopić. Nie ogarnęła mnie jeszcze
tak straszna rozpacz.
Spojrzał jej w oczy.
— Czasami się to zdarza zupełnie wbrew woli. Ale podejdźmy trochę
wyżej, usiądźmy na skale.
Trzymał jeszcze ciągle jej rękę w dłoni. Julia skinęła głową. Podbiegł nieco
naprzód i pociągnął ją za sobą przez żwir i kamienie. Wreszcie przystanęli.
— Wystarczy — zawołał. — Czy mogę z panią zostać? Przyrzekam
solennie, że będę grzeczny.
Pan zawsze jest grzeczny — odparła Julia. Usiadła teraz.
— Zawsze? — zapytał, uśmiechając się żywo. — To nieszczere, panno
Julio, pani nie wierzy w to, co mówi.
Usiadł koło niej i podał papierosy.
— Mogę być czasem, byłem już raz, jak diabeł rogaty.
— Wiem — odrzekła, sięgając po papierosa.
— Doprawdy? — zapytał. — A skąd pani wie? Julia się zmieszała.
— Proszę mi nie mówić — rzucił z uśmiechem — nie chcę już wiedzieć.
Podam pani ogień.
Potarł zapałkę i podtrzymał ją przed nią. Potem sam zapalił. Spojrzał z
rozkoszą na daleki horyzont.
— Dziękuję pani bardzo, że przyszła na koncert — dodał po chwili. — Nie
nudziła się pani?
— Bardzo mnie zajął — odrzekła Julia. — Pańska gra była śliczna. Pewnie
pana zmęczyła.
— Takie rzeczy mnie nie męczą — odrzekł z zapałem. — Pani również
nam zaśpiewa na przyszłym koncercie.
Potrząsnęła głową.
— Obawiam się, że nie.
— Dlaczego? — zapytał.
Spojrzał jej w twarz, przysłaniając oczy dłonią. Julia milczała.
— Nie powie mi pani? Przecież musi być powód.
— Tak — odrzekła.
Zaciągnęła się dymem, nie dodając nic więcej.
— Czy znudziłem się pani? — zapytał po chwili.
Siedział bez ruchu, jeszcze ciągle przysłaniając oczy przed słońcem.
Po chwili dodał:
— Bardzo mi zależy na poziomie koncertów. Wczoraj niestety miałem
niefortunny dzień. Wpadłem naprzód w złość, pani pamięta epizod pod bramą
szkolną, a potem już nie mogłem odpowiednio się skupić. Uratowało mnie
dopiero zjawienie się pani. Przyznam się otwarcie, że dodało mi bodźca. Nie
mogłem się już oprzeć tak wielkiej pokusie. Czy rozumie mnie pani, domyśla
się reszty?
Skinęła głową.
— I wybaczy mi pani?
Julia milczała. Czy mogła mu wyjawić, jak odurzył jej zmysły? Po chwili
ciągnął:
— Domyślam się sam, że mi pani wybaczy. Nie miałem zamiaru jej
dotknąć. Ale czułem wyraźnie, że opętał mnie szał. Gdybym nie uległ
nastrojowi, koncert skończyłby się fiaskiem. Ale to było możliwe tylko
dlatego, że kocham panią. Jestem pewien tej miłości. Nie wiem, co pani
myśli, pewnie mną gardzi, ale mniejsza o to. Kocham panią i pewnie do końca
życia będę marzyć o pani.
Julię wzruszyły te szczere słowa. Objawił jej miłość, nie żądając
wzajemności i przyznał się otwarcie, że nie rości pretensji. A potem ją
przeprosił. Przeprosił ją za to, że jej śmiał to wyjawić.
Odczuła łzy, podchodzące do oczu. Zdławiły jej słowa. Wyciągnęła
bezgłośnie ku niemu dłoń.
Pochwycił ją żywo.
— Proszę nie płakać — rzekł wzruszony. — Nie jestem tego wart, nie
jestem ich godny, tych ciepłych łez. Popełniłem szaleństwo. Mogłem się
poskromić, zasklepić w sobie. Nie musiałem przed panią wyjawić tych
rzeczy. Ale teraz to już przeszło. Niech się pani zdaje, że nie wyznałem ich
wcale. I przyrzekłem poprawę. Nigdy już więcej nie poruszę tej sprawy.
Dobrze, panno Julio? Ale w zamian i od pani wymagam ustępstwa. Proszę mi
przyrzec, że zostanie pani w Little Shale, że nie ucieknie przypadkiem z
mojego powodu.
Jej palce mimo więdnie oplotły mu rękę.
— Nie wiem — szepnęła — czy powinnam tu zostać.
— Wiedziałem, że tak będzie — krzyknął z rozpaczą. — Pochylił się ku
niej. — Ale gdy koniecznie to potrzebne, to ja wolę uciec. Pani niech
zostanie. Dlaczego mamy jednak uciekać przed sobą? Przemogę się teraz,
będę trzymał się w ryzach. Nawet nie zbliżę się do pani, gdy postawi ten
warunek.
— Popełniłby pan głupstwo — wyrzekła bezwiednie.
— Co? — zapytał.
— Nic — odrzekła. — Wypadł mi papieros.
— Julio! — zawołał, pochylając się ku niej. — Co to wszystko znaczy?
Czy ja śnię, czy oszalałem? Głupstwo, pani mówi? Nie rozumiem, dlaczego.
Dlaczego głupstwo?
Nie spojrzała na niego.
— Papieros — rzekła. — Nie można go zostawić, on się jeszcze pali. —
Zaśmiała się lekko. — Nie igrać z ogniem, powiada przysłowie.
Pochylił się niżej.
— Nie obawiam się ognia! — krzyknął zmieszany. Ujął jej twarz,
przycisnął ją do swojej i nagłym ruchem wpił się w jej usta.
Gdy po chwili ją puścił, płonęła i drżała. Ale przegroda między nimi runęła
na zawsze. Julia teraz sama objęła go ręką. Po chwili ponownie pochylił się
ku niej.
— Nie — szepnęła — nie, panie Dicku. Dick się zaśmiał.
— Ale mów coś do mnie i nie mów mi „pan". Czy lękasz się czegoś?
— Tak — przyznała.
— Mnie się lękasz?
— Tak — powtórzyła.
— Dlaczego? — spytał.
— Bo nie wiem, czy okażesz się dosyć cierpiiwy. Będziesz Dicku?
Czy możesz mi to przyrzec? Dick się zaśmiał.
— Nie zamierzam cię dotknąć — rzekła po chwili. — Ale chcę ci jakoś
powiedzieć, co nie będzie zbyt miłe.
— Cóż takiego?
— Otóż chcę cię prosić — urwała nagle i spojrzała mu w twarz — chcę cię
prosić, aby nic nas nie łączyło, prócz uczucia przyjaźni.
Patrzył jej w oczy.
— Wobec drugich, myślisz?
— Wobec nas tak samo.
— Na długo? — spytał, nie spuszczając z niej oczu. Ruszyła ręką, jakby w
geście obrony.
— Aż mnie lepiej poznasz — odrzekła szczerze, Dick mimo woli uniósł
brwi.
— Kiepski interes — odrzekł. — Nie myślisz chyba serio, że się zgodzę.
— Ale musisz to zrozumieć — wtrąciła prosząco. — Nie jestem tą kobietą,
którą we mnie przeczuwasz. Naprawdę, Dicku. Nie jestem tak dobra, jak mnie
sądzisz z pozoru.
Mówiła to żywo, z niesłychanym wysiłkiem, ciągle przenikliwie
spoglądając mu w oczy.
— Nie mów mi tego — odezwał się Dick — nie chcę tego słuchać. Widzę,
jaką jesteś i to mi wystarcza. Nie potrzeba mi do tego twej własnej oceny.
Ona na nic się nie przyda. Kocham cię taką, jaką właśnie jesteś, i nie chcę o
tym myśleć, abyś mogła być inna. Gdyby choć jeden włosek zmienił się na
tobie, przestałabyś być sobą i przestałbym cię kochać. Julia westchnęła.
— I oszczędziłbyś sobie niejednego kłopotu.
— Głupstwa pleciesz — żachnął się Dick. — Czy pozostaje coś jeszcze,
jakaś przeszkoda?
Julia milczała i spuściła powieki. Przysunął się do niej i ujął jej ramię.
— Czy zostaje coś jeszcze, co sprawia ci kłopot? Przyznaj się, Julio, ja
muszę to wiedzieć. Czy chodzi ci o Robina?
Ruszyła się nagle. Nie spodziewała się widać, podobnego pytania.
— Na pewno nie — odrzekła stanowczo.
— Dziękuję — rzucił. — Spodziewałem się z góry, że nie powiesz inaczej.
Ujęła jego rękę.
— To jemu zawdzięczasz, że cię polubiłam, Dicku — przyznała się
szczerze. — Ujęła mnie miłość, którą okazałeś Robinowi.
— Najdroższa — szepnął — to nie jest przecież cnota. Opuściła powieki.
— Sądzę, że jest. W każdym bądź razie coś bardzo wzniosłego. Nawet
życie byś poświęcił, gdyby chodziło o niego.
— Bez wahania — odrzekł. — I schlebiam sobie nawet, że jestem mu
potrzebny. Co innego jest z Jackiem. Wygrzmociłem go wczoraj.
— Dicku! — krzyknęła.
Spojrzała mu w oczy, nie mogąc wierzyć. Dick się zaśmiał.
— To musiało się stać. I tak już za wiele okazałem cierpliwości.
Powiedziałem mu to w oczy.
— Sprzeczaliście się ze sobą?
— Obeszło się bez tego. Wskazałem mu drzwi.
— Był zły na ciebie?
— Phi! — zawołał. — I cóż strasznego? Uśmiechnął się wprawdzie, lecz
dziwnie surowo.
— Czy zawsze jesteś taki, gdy ktoś się podrażni?
— Jaki? — zapytał.
— Że wyrzucasz za drzwi?
W jej słowach przebijało wyraźne powątpiewanie. Ujął jej rękę.
— Nie mogłem tolerować jego znęcania się nad Robinem. Ale nic mu się
nie stanie, da sobie radę.
— Czy myślisz, że Robin gotów się zemścić?
— Nie mówmy już o tym. Na razie się cieszę, że Robin nie stanowi dla
ciebie przeszkody. Ale jakaż jest inna? Czy może mój zawód?
— Przeciwnie — odrzekła — szanuję twój zawód. Bardzo mnie to cieszy
— zaśmiał się żywo.
Serdecznie dziękuję. Przewidziałem to z góry, że mój zawód ci odpowiada.
I byłbym się założył, że na przekór mej pozycji, prędzej czy później
pozyskam twe względy.'
Zaczerwieniła się lekko.
— Takie rzeczy nie wchodzą w moich sądach w rachubę. Podobnie jak u
ciebie, gdy wspomniałeś o rybaczce. Pamiętam jeszcze, widzisz, twój piękny
komplement. Ale...
— Ale co? — zapytał, marszcząc się brzydko. — Dokończ to zdanie. Cóż
to za „ale"?
Julia milczała.
— No powiedz! — poprosił.
— Nie męcz mnie, Dicku, nie bądź tyranem.
— No powiedz, księżniczko, powiedz, kochanie.
— A jeśli nie mogę? — odrzekła przekornie. — Jeśli instynkt mi wzbrania i
zaleca przezorność? Nie bądź uparty, pozwól mi wytchnąć.
Dick zaśmiał się.
— Nie nalegam — odrzekł. — Ale gnębi mnie ciekawość. Chciałbym się
dowiedzieć, o co ci chodzi.
— Chodzi mi o to, byśmy byli przyjaciółmi.
— Zgadzam się, Julio, mnie również o to chodzi. Spojrzał jej w oczy.
— Ale czego jesteś taka smutna? Czy cię jeszcze coś gnębi? Spojrzała na
ziemię.
— Dicku — rzekła. Dick spoważniał.
— No cóż, kochanie? Boisz się Dicka?
— Pragnę jakiś czas być zupełnie wolna.
— Ale nie jesteś przecież wolna — rzekł uszczypliwie. — A posada u
Fieldinga?
— Nie myślę w tym sensie — odparła zmieszana. — Chcę, byś nie żądał
ode mnie obietnicy, byś nie nalegał uparcie, abym ci dała słowo i nie
spodziewał się po mnie jakichkolwiek zobowiązań, aż...
— Aż uznasz, że jest pora, by wyjść za mnie za mąż. Julia drgnęła.
— To nie potrwa długo — zaśmiała się lekko.
— Na przykład, mniej więcej?
— Nie wiem, Dicku, nawet nie mam pojęcia. Musisz bowiem wiedzieć, że
postanowiłam już raz zrezygnować z tej myśli, że kogoś poślubię.
— Naprawdę? — spytał. Ja również swego czasu to sobie przyrzekłem. Ale
zmieniłem potem plan, gdy zetknąłem się z tobą. Ciekawy jestem, kiedy ty
zmieniłaś zdanie.
Zaśmiała się smutno.
— Nie zdaję sobie sprawy — rzekła zmieszana.
— Nie wierzę — przerwał, patrząc jej w oczy. — Wiesz o tym dobrze,
tylko nie chcesz powiedzieć. No przyznaj się, Julio, prawda, że tak?
— Tak — odrzekła. — Ale nie mogę o tym myśleć, by związać się słowem.
— No dobrze — odrzekł — nie myślmy więc o tym. Ale fakty są faktami i
uznasz chyba sama, że nie dadzą się zaprzeczyć. Nie musimy się wiązać, ale
formalnie mimo wszystko należymy do siebie. Ten stan mi wystarczy aż do
twojej decyzji.
— Ależ Dicku — zaczęła.
— Ależ Julio — powtórzył — nie słucham już więcej. Należysz teraz do
mnie, a ja do ciebie. To jest rzecz nieodwołalna, niezależna już od nas. Jakieś
wyższe moce wydały ten wyrok. Musimy mu się poddać i trwać bez protestu.
— Ależ Dicku — rzekła — a gdybyś w przyszłości... gdybyś kiedyś w
przyszłości miał uznać, że pobłądziłeś?
— Gdybym co miał zrobić? — zapytał złośliwie. — Czy zamierzasz
powtórzyć to brzydkie słowo?
Potrząsnęła głową.
— Nie śmieję się, Dicku, mówię poważnie.
— Wolę, byś się śmiała — odrzekł figlarnie. — No, śmiej się, kochanie.
— I będziesz cierpliwy? — rzekła po chwili.
— Nawet więcej, niż pragniesz. Nikomu nie powiem.
— Nikomu! — poleciła.
— Chyba z twoim przyzwoleniem. Ale gdy znajdziemy się sami, pamiętaj o
tym, Julio, gdy znajdziemy się sami, wtedy pozwolisz mi chyba, bym
przytulił cię do piersi i ucałował twe usta?
Spojrzała ku ziemi.
— Ale tylko z przyzwoleniem.
— No pewnie, Julio. Tylko z przyzwoleniem. Zamilkła teraz. Przyciągnął
jej ręce, lecz stawiła mu opór. Po chwili dodał:
— A gdy już znużysz się pracą i zapragniesz odpocząć, wtedy powiesz mi o
tym, prawda, że powiesz?
Opuściła głowę.
— Może — odrzekła.
— Może? — zapytał.
Głos mu zadrżał. Pochylił się nieco, by spojrzeć jej w oczy.
— Może? — powtórzył.
Wykonała jakiś ruch, jakby chciała się uwolnić od niego, ale zatrzymała go
nagle pod wpływem impulsu. Wolnym ruchem podniosła głowę, unikając
spojrzenia mu w twarz. Zamknęła oczy.
— Przyjdę kiedyś, przyjdę do ciebie.
Objął jej twarz obiema rękami i patrzył w nią długo, nie mówiąc słowa.
W końcu szepnął:
— Przyjdziesz kiedyś, wybranko serca.
I ucałował te oczy, które nie chciały nań spojrzeć.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ