Ethel Mary Dell
Powrotna fala
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Rufus siedział na krawędzi swej łodzi z rękami opartymi na kolanach,
patrząc przed siebie. Sieci suszyły się na słońcu. Poranna praca była
skończona. Większość innych rybaków udała się do swych domków na
posiłek, ale ten olbrzym, siedzący wciąż na wybrzeżu mimo niemiłosiernego
upału południowego, zdawał się nie odczuwać żadnych potrzeb fizycznych.
Jego oczy, ocienione krzaczastymi, rudymi brwiami, utkwione były z
pozornym skupieniem w mocnych owłosionych łydkach. Od czasu do czasu
palcami bosych nóg deptał gwałtownie piasek, ale przeważnie siedział
pogrążony w głębokiej zadumie.
Jeden tylko człowiek pracował w to upalne południe: mały, ciemnowłosy
mężczyzna o gęstej, potarganej brodzie i bystrych, mrugających, oczach.
Holował do brzegu wielkie czółno za pomocą liny, którą z wielką siłą
ciągnął ku sobie. Pogwizdywał przy tym beztrosko; od czasu do czasu rzucał
zuchwałe spojrzenia w stronę nieruchomej postaci, oddalonej o kilkadziesiąt
kroków, prażącej się w słońcu. Pracował ochoczo, nie zniechęcał się oporem
wielkiej łodzi, był człowiekiem wytrwałym, jak przystało na byłego
marynarza.
Po dziesięciu minutach niezmordowanego wysiłku przestał nagle gwizdać
i zawołał głośno w kierunku samotnego rybaka: — Hop, hop! Rufusie!
Rufusie! Hop, hop!
Ruda głowa zwróciła się w jego stronę powoli, bez widocznego
zainteresowania. Jego oczy nie zmieniły się, lecz było w nich coś dziwnego:
ożywiał je jakiś wewnętrzny płomień; były uduchowione, intensywnie
błękitne, tak błękitne jak ocean, gdy nadciąga burza.
Nie odpowiedział na wołanie, podniósł się tylko ociężale i zaczął bez
pośpiechu iść po piasku.
Starszy mężczyzna nie zauważył jego zbliżania się. Był znowu zajęty
swym niewdzięcznym zadaniem.
Rufus zatrzymał się przy nim.
— Chcesz czegoś?
Mówił niskim, dźwięcznym głosem. Ramiona trzymał swobodnie
opuszczone ale ich muskuły uwydatniały się mocno, nawet w bezruchu.
Marynarz odrzucił głowę w tył, nie patrząc na niego.
— To kudłate bydlę, mieszkające w osadzie — rzekł — przyszło dziś do
mnie z zapytaniem, czy zawiózłbym je na pełne morze w tych dniach,
wyjeżdżając na połów. Odpowiedziałem, że może tak.
— Dlaczego tak odpowiedziałeś? — spytał Rufus. Marynarz rzucił mu
przelotne, ubawione spojrzenie.
— Zawsze chcę ci pomóc gdy mogę, mój chłopcze — odrzekł.
— Powiedziałem mu: „Mój syn i ja jesteśmy wspólnikami. Czy pan jedzie
z nim, czy ze mną, to samo kosztuje, ale lepiej z nim, bo on ma lepszą łódź".
Na to odrzekł, że może zobaczy się z tobą dzisiaj przed wieczorem.
— Możliwe, że mnie nie zastanie — mruknął Rufus. Eksmarynarz,
obecnie stary rybak, zachichotał. Umocował koniec liny, przyglądając się
opalonym łydkom syna.
— Ten pasażer nie jest taki słodki, jakby się mogło zdawać
— zauważył. — Nie ma na rękach jedwabnych rękawiczek. Czy wiesz, co
Kolumbina o nim myśli?
— Skądże miałbym wiedzieć?
— No to posłuchaj. Ona powiedziała: „Adamie, jeżeli ten pasażer jest
równie mądry i silny, jak jest bogaty, to uważam go za niebezpiecznego".
Wszyscy nazywali starego rybaka Adamem, nawet jego wspólnik, Rufus.
Trudno o jaskrawszy kontrast niż ten, który stanowili ci dwaj ludzie, ale ich
spółka była czymś więcej, niż układem handlowym. Byli przyjaciółmi,
wiernymi przyjaciółmi od czasu, kiedy Rufus, olbrzymie niemowlę, które
przyprawiło matkę o śmierć, przychodząc na świat, objął swą energiczną
piąstką ogorzały palec ojca.
Od tego czasu upłynęło dwadzieścia pięć lat, z czego osiemnaście obaj
mężczyźni pracowali razem w idealnej zgodzie i harmonii. Przed siedmiu
laty Adam — marynarz uprzykrzył sobie nagle stan wdowi i ożenił się drugi
raz.
Jego żona, pani Peck, od wielu lat również wdowa, pogodna, zamożna,
byłaby chętnie otworzyła drzwi swego domu synowi Adama i proponowała
jeszcze przed ślubem, aby zamieszkać razem, we troje. Ale Rufus wolał
zachować niezależność w domu, w którym się urodził i mieszkał od kolebki,
pozostał więc w nim sam od dnia ślubu ojca.
Był to mały domek, wybudowany na skraju skały, oddalony od reszty
osady i górujący nad okolicą. Stroma, niedostępna ścieżka, przecięta o
kilkadziesiąt kroków od domu masywną bramą, dokładnie zamkniętą
podczas nieobecności właściciela, strzegła zazdrośnie samotności Rufusa.
Nigdy nie zapraszał nikogo do swego domu. Progu bramy nie przekraczali
obcy. Czasami tylko ojciec przychodził wieczorem wypalić fajkę na
schodkach swego dawnego domostwa i popatrzeć z góry na niezmierzoną
przestrzeń oceanu. Rzucał kilka banalnych uwag, a syn słuchał w milczeniu,
którego nie przerywał nigdy, chyba że miał istotnie coś ważnego do
powiedzenia.
Rufus miał opinię pustelnika. Żył samotnie tak długo, że przywykł do tego
trybu życia. Samotność przywarła do niego tak, jak mech do kamienia. Nie
zdawał się odczuwać tęsknoty za ludzkim towarzystwem. Żył sam i to mu
wystarczało.
Czasami jednak schodził na dół do osady i wstępował do baru. Ale i tam
widać było, że jest to urodzony samotnik. Nigdy nie rozmawiał głośno, nie
śmiał się serdecznie, bez względu na nastrój, często całkiem wesoły.
Inni mężczyźni odnosili się do niego z instynktownym szacunkiem. Był
dosyć silny, aby zmiażdżyć za jednym zamachem dwóch ludzi. Nikt nie
chciał mu się narazić, bo Rufus w gniewie stawał się rozwścieczonym
bykiem.
— Zostawcie go w spokoju! Niech żyje sobie samotnie! On jest
niebezpieczny! — mówili mężczyźni, ostrzegając się nawzajem przed nim.
Jeden tylko Adam ośmielał się stawiać mu czoła.
Od niedawna jednak Adam zaczął przyglądać się synowi z pewnym
niepokojem. Od czasu jego powtórnego ożenku było stałym zwyczajem, że
Rufus jadał obiady niedzielne przy rodzinnym stole, w miasteczku. Pani
Peck, żona Adama, (wszyscy nazywali ją jeszcze panią Peck, tak się bowiem
przyzwyczajono do tego nazwiska, że nie wiedziano by, o kim mowa, gdyby
ktoś wspomniał o pani Adamowej), kładła na to szczególny nacisk, a Rufus
nigdy nie szukał pretekstu do uchylenia się od tego obowiązku familijnego.
Nigdy jednak nie pozostawał dłużej po skończonym posiłku. Gdy inni
młodzi rybacy szli na przechadzkę w towarzystwie dziewcząt, Rufus wracał
do swej pustelni i tam zamykał się, otulał się znowu płaszczem samotności.
Nigdy nie przechadzał się z dziewczyną. Czy to przez nieśmiałość, czy to z
powodu lenistwa trzymał się z daleka od kawalerskich zabaw. Jeżeli spojrzał
kiedykolwiek na kobietę, to żadna nie mogła się pochwalić, że pochwyciła to
spojrzenie. Jego atletyczna postawa wywoływała podziw w niejednych
oczach kobiecych, ale Rufus zdawał się tego nie zauważać, nie uświadamiał
sobie nigdy swych warunków fizycznych jako zalet. Był bardziej
przygotowany na wyśmianie niż na pochwały.
Jako chłopiec staczał niejednokrotnie zawzięte boje z kolegami, którzy
ośmielili się targnąć na jego rudą czuprynę. Samuel Jefferson, mieszkający
na dole, nad morzem, nosił do dziś dnia ślady takiej walki w postaci
brakujących dwóch przednich zębów. Ale na wdzięki kobiece Rufus nie
zwracał uwagi, wzrok jego szybował ponad ich głowami. Szedł swoją drogą,
obojętny, daleki.
Ale od niedawna w jego życiu zaszła zmiana, tak widoczna, że Adam
mrugał oczami, patrząc na swego syna gdyż rozumiał, że skończyły się
spokojne dni Rufusa.
Do Spear Point, przyjechało zjawisko, jakiego nigdy dotychczas nie
widziano na tutejszych piaskach. Była nim Maria Peck, córka nieżyjącego
szwagra pani Peck, słynnego włóczęgi, jak często nazywała go bratowa.
Ożenił się niegdyś w Londynie ze statystką teatralną, Hiszpanką, tyle
przynajmniej wiedziała o tym małżeństwie pani Peck. Maria była owocem
tego związku.
Nikt jej nie nazywał Marią. Matka przezwała ją ongi Kolumbiną i była
Kolumbiną dla całego miasteczka. Matka jej zmarła, gdy dziewczynka miała
trzy lata; wychowywał ją ojciec, a raczej nikt jej nie wychowywał. Ojciec
oddał ją niebawem pod opiekę ciotki, starej panny, która była przełożoną
szkółki wstępnej w małym miasteczku hrabstwa
Kent. Tutaj Kolumbina mieszkała do siedemnastego roku życia, tu się
uczyła. Niestety, stara przełożona zmarła. Na łożu śmierci wezwała panią
Peck jako jedyną krewną małej i poprosiła ją o przygarnięcie sieroty, gdyż i
ojca Kolumbina nie miała już od dawna.
Pani Peck stanęła na wysokości zadania. Nie miała własnej córki i bardzo
tego żałowała. Gdy zobaczyła Kolumbinę, oniemiała.
— Ależ z nią będzie kłopot! — wykrzyknęła, gdy przyszła do siebie.
— Ona nie wie, że jest prześliczna, nie trzeba jej o tym mówić — szepnęła
umierająca.
Pani Peck przyrzekła dochować tajemnicy, jeśli będzie to w jej mocy.
To zdarzyło się pół roku wcześniej. Teraz Kolumbina już zdjęła żałobę.
Przyjechała do Spear Point, płochliwa jak ptaszek, trochę dzika, wyniosła,
nosząca głowę wysoko, w sposób wykluczający wszelką poufałość.
Niedojrzałość podlotka znikała z każdym dniem, linie figury i twarzy
zaokrągliły się, nabrały kobiecej miękkości. A ta uroda! Ta jej niezwykła
uroda!
Była to istota stworzona do śmiechu i do słońca. Miewała odruchy
świadczące o żywym temperamencie, o naturze gwałtownej i niepokornej.
Umiała się rozgniewać o byle drobiazg, po czym znowu była uprzejma i
pogodna, a cała ta zmiana dokonywała się w przeciągu kilku minut.
— To nie jest zły charakter — mówiła pani Peck. — Ale jest narwana, to
fakt.
— I wie, czego chce — dodawał Adam. — Ale to twoje zmartwienie,
żono, nie moje. Mam przeczucie, że przeżyjesz różne niespodzianki z tego
powodu. Ale nie pytaj o moje zdanie. To nie moja sprawa.
— Wiem o tym — śmiała się pani Peck. — To raczej sprawa Rufusa.
Adam zamyślił się poważnie, jak to czynił zawsze, gdy była mowa o jego
synu.
— Rufus nie .jest głupcem — rzekł.
— A któż to powiedział? — obruszyła się pani Peck. — Mam wielki
szacunek dla Rufusa. Nie chciałam go bynajmniej obrazić.
Nie zdradziła swej skrytej myśli, a Adam nie nalegał. On również żywił
wielki szacunek dla Rufusa.
Wkrótce po tej rozmowie zauważył zmianę w usposobieniu syna. Rufus
zaczął wyraźnie dbać o swą powierzchowność. Ilekroć zjawiał się na krótko
w domu ojca, włosy miał starannie zaczesane. Nosił nowe ubranie płócienne
i kołnierzyk.
Orle oczy Adama migotały. Oczy Kolumbiny migotały również. Z
początku była ogromnie nieśmiała w obecności młodego rybaka, który
siedział milcząc przy boku ojca, ale to szybko minęło. Traktowała go teraz
uprzejmie, z odcieniem łaskawości, jakby się odnosiła do wiernego psa.
Wszystkich innych mężczyzn, z wyjątkiem Adama, którego szczerze lubiła,
traktowała z góry, z doskonałą obojętnością. Tamci znaczyli dla niej jeszcze
mniej niż psy.
— Ona mogłaby zajść wysoko i ma swoją ambicję — mówiła pani Peck.
— Ci tutejsi głupcy to nie dla niej...
Adam znów popadał w zamyślenie.
Polubił Kolumbinę, zabierał ją z sobą na morze, obdarzał ją chętnie, robił
dla niej sieci, bawił się w tatusia, a jednocześnie wystrzegał się
rozkazującego tonu. Nie chciał wyrabiać sobie autorytetu w stosunku do tej
dziewczyny. Za nią była odpowiedzialna pani Peck, której pogodna, ale
stanowcza indywidualność wykluczała wszelkie inne rządy w domu.
Tak więc Kolumbina miała nieograniczoną swobodę. Ale duma była jej
tarczą, tak że pani Peck nie musiała jej pilnować.
— Bogu dzięki, ona nie jest z tych, które latają za mężczyznami —
wzdychała z ulgą żona Adama po upływie pierwszych sześciu miesięcy
pobytu Kolumbiny w ich domu.
Gdyby mężczyźni otrzymali od niej jakikolwiek znak zachęcający,
ubiegaliby się ojej względy, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Ale ona
trzymała się z daleka i żaden nie zdołał przekroczyć niewidzialnej granicy,
jaką wykreśliła między sobą a nimi.
Aż wtem w lecie przybył ten obcy: Montagu Knight. Młody, przystojny,
pewny siebie. Wstąpił kiedyś po południu na herbatę do miasteczka, po
wyczerpującej pieszej wycieczce. Wypił herbatę u pani Peck, a nazajutrz
przyszedł znowu.
Spędzał tu już czwarty tydzień i wyglądało na to, że zamierza jeszcze
pozostać. Był artystą; jego szkice, bardzo liczne, były zdecydowane w
rysunku; przypominały charakterem jego samego. Chodził pomiędzy
domkami rybackimi, wstępował tu i ówdzie, jak mu dyktował kaprys.
Zrazu miejscowi nie lubili obecności intruza (nie z sympatii Adam
nazywał go „kudłate bydlę"), ale z czasem oswoili się z nim. Nie dało się
zaprzeczyć, że umiał postępować z ludźmi, a przynajmniej z połową rodzaju
ludzkiego, z kobietami.
Pani Peck mogła z nim rozmawiać godzinami i zaśmiewać się kiedy
robota była już skończona i gospodynie odpoczywały wieczorem na progu
domostw. A Kolumbiną... Kolumbiną miała w głosie radosne drżenie,
ilekroć zwracała się do niego. Lubił, gdy grała na gitarze i śpiewała piosenki
o zmierzchu. Adam też lubił te nastroje. Mawiał zazwyczaj, że nasuwa mu to
myśl o młodym ptaku, który uczy się śpiewać. Bo Kolumbiną była
stremowana i nie zdawała sobie sprawy ze swego talentu.
Knight był dla niej bardzo uprzejmy, ale nigdy nie chwalił jej przesadnie.
Nie był podobny do innych mężczyzn z jej otoczenia. Zawsze wiedział, co
powiedzieć. Nigdy nie okazywał jej zachwytu, chociaż jej widok był mu
przyjemny. Zapora, którą wznosiła między sobą a innymi mężczyznami, tu
była zbędna; nie musiała mieć się na baczności, gdyż nie była atakowana.
Był miły, przyjacielski, ale bez poufałości.
Przyjacielski ton cechował ich wzajemne stosunki. Ich odnoszenie się do
siebie pozbawione było wszelkiej etykiety. Mimo to malarz traktował
dziewczynę jak damę, jakby to było oczywiste. Czegóż więcej mogła żądać
najbardziej wymagająca osoba?
Niemniej Adam nazywał go nadal „kudłatym bydlęciem" i odesłał go do
swego syna, Rufusa, gdy obcy przybysz poprosił go o miejsce w łodzi i o
wyjazd na pełne morze.
A Rufus? Rufus zrobił gest zniechęcenia i niesmaku i deptał z tłumioną
wściekłością piasek wybrzeża.
Adam zaśmiał się cicho i zaczął znowu ciągnąć do siebie linę czółna.
— Wiesz, co bym zrobił, gdybym był na twoim miejscu? — spytał. Rufus
mruknął coś niewyraźnie.
Oczy Adama patrzyły na niego badawczo.
— Dlaczego nie przyjdziesz któregoś dnia wieczorem do miasteczka, by
wypalić fajkę z twoim starym ojcem? — spytał. — Raz na tydzień to za
mało, rozumiesz... — urwał, po czym zaczął gwizdać.
Rufus patrzył w dal zimnymi, błękitnymi oczami. Nagle Adam przestał
gwizdać.
— Gdy byłem młodym chłopakiem — rzekł — nie nadskakiwałem
dziewczynom tylko w niedzielę. Nie przebierałem się w lepsze ubranie. Nie
starałem się przypodobać. Chodziłem w moim swetrze, ale przychodziłem
do dziewczyny często i zapraszałem ją od czasu do czasu na wycieczkę do
mojej łodzi. One lubią wycieczki, Rufusie. Spróbuj, chłopcze! Spróbuj!
Wyprostował się i zatarł dłonie. Syn stał nieporuszony z oczami
utkwionymi w błękit horyzontu.
Adam stał przy nim. Nigdy dotychczas nie wtrącał się do spraw syna;
Rufus nie był człowiekiem, który by pozwolił kierować sobą.
— Posłuchaj mnie, Rufusie! — rzekł, zniżając głos. — Nie obawiaj się, że
zdradzisz swe zamiary! Jesteś wart tuzina innych chłopców! Ale daj jej to
poznać, w tym cała rzecz!
Przy ostatnich słowach włożył ręce do kieszeni spodni i odwrócił się.
Rufus drgnął jak człowiek zbudzony nagle ze snu. Jego oczy spoczęły na
ruchliwej twarzy ojca. W głębi jego źrenic zamigotał uśmiech pełen
rozrzewnienia i zniknął jak meteor.
— Dobrze, Adamie — rzekł niskim, głębokim głosem.
Ojciec skinął mu głową: wsiadł na rower i odjechał. Poranna robota była
skończona.
Rozdział drugi
— Gdzie się podziewa ta Kolumbina? — wołała pani Peck.
Odpowiedział jej wesoły trel, przypominający/ śpiew ptaszka. Kolumbina
w czerwonym kapeluszu na ciemnych włosach podlewała kwiaty w małym
saloniku przy jadalni. Wróciła przed chwilą z ogrodu; przypięła pąsową różę
do sukienki. Pani Peck stała w drzwiach i przyglądała jej się.
Twarzyczka, wyglądająca spod kapelusza, była tak urocza, że nawet ta
prosta kobieta nie mogła się nasycić jej widokiem. Ciemne, nie zbudzone
jeszcze do życia oczy, wydłużona linia świetnie zarysowanych brwi, ciepły
koloryt cery, wszystko to miało nieprzeparty wdzięk i tworzyło obrazek,
który pani Peck uznała w duchu za idealnie piękny.
Znów rozległ się czysty głos i Kolumbiną nagłym ruchem, pełnym gracji i
lekkości, odwróciła się podnosząc do góry pustą polewaczkę.
— Przyrzekłam panu Knightowi, że go zaprowadzę do Spear Point, do
grot, przy świetle księżyca — rzekła. — On pracuje nad krajobrazem
księżycowym i chce zobaczyć to miejsce przy pełni.
— Na miłość boską! — oburzyła się pani Peck. — Dlaczego właśnie
ciebie o to poprosił? Przecież Adam zna tutaj każdą piędź ziemi lepiej niż ty.
— Nie prosił mnie o to — odparła dziewczyna. — Ja sama mu się
ofiarowałam jako przewodniczka. A znam wybrzeże równie dobrze jak
Adam, ciotko Lizo. On sam pokazał mi tamte strony przed paru miesiącami.
Znam je jak własną kieszeń.
Pani Peck przygryzła wargi.
— Ale sądzę, że lepiej zrobisz, zabierając ze sobą Adama — rzekła.
— Nie byłabym spokojna, gdybyś poszła sama z panem Knightem. A przy
tym księżyc nie wschodzi przed dziesiątą. Nie bardzo wypada, żeby cię
widziano o tej porze samą z młodym człowiekiem.
— Ciotko Lizo, przecież wiesz, po co idziemy! — w pięknych oczach
rozbłysło oburzenie. — Droga ciotko Lizo — roześmiała się zaraz
Kolumbiną — jaka ty jesteś zabawna!
— Bynajmniej — odparła pani Peck. — Mam tylko chłopski rozum, moja
droga. I mam słuszność; za moich młodych lat nie było zwyczaju
przechadzać się po nocy z mężczyzną.
— Z mężczyzną, ciotko Lizo! No, powiedzmy, że z mężczyzną! Ale
artysta nie jest mężczyzną, a przynajmniej nie jest zwykłym mężczyzną.
— W głosie dziewczyny brzmiała nuta powagi, dość niezwykłej u tej
wiecznie uśmiechniętej panny.
Ale pani Peck pozostała stanowcza.
— Nawet gdyby był aniołem z nieba, to nie byłoby właściwe
— oświadczyła.
Wesoły śmiech Kolumbiny miał świeżość młodości, która zwalcza
wszystkie przeszkody.
— Z nim jestem bezpieczniejsza niż z aniołem, zapewniła ciotkę.
— Bo on nie umie fruwać. Zresztą groty są po tej stronie mostu, tak że
możesz nas obserwować przez cały czas, jeżeli ci na tym zależy.
Pani Peck nie było jednak do śmiechu.
— Wolałabym raczej, żebyś nie szła na tę wyprawę, moja droga. A zatem
skończmy tę dyskusję i bądź dobrą dziewczynką!
— Ależ ja już... — zaczęła protestować Kolumbina i urwała nagle.
— O Boże, ale mnie wystraszyłeś! — zawołała, nie kończąc poprzedniego
zdania.
Rufus zatarasował swą olbrzymią postacią całe drzwi; stał na progu od
strony ogrodu, patrząc na nią.
— O nieba! — wykrzyknęła pani Peck. — I mnie przestraszyłeś! Dobry
wieczór, Rufusie! Chcesz się widzieć z Adamem?
— Nie tylko z nim — odrzekł Rufus. Ruszył ciężkim, powolnym krokiem.
— Sądzę, że wolno mi wejść do pokoju? — dodał.
— Cóż za pytanie! — zawołała pani Peck.
Kolumbina milczała. Kołysała opróżnioną polewaczką, trzymając ją za
ucho na jednym palcu i patrząc na doniczki fiołków alpejskich, jakby tam
zobaczyła coś bardzo zajmującego.
Pani Peck była wytrącona z równowagi; wizyta Rufusa podczas
nieobecności ojca była niezwykłym wydarzeniem.
— Może się napijesz wina? — zaproponowała. — Kolumbino, pobiegnij i
przynieś butelkę, droga moja! Stoi w prawym kącie spiżarni, na trzeciej
półce. Zapewniam się, że jesteś mile widzianym gościem o każdej porze —
zwróciła się do Rufusa — lecz pozwól, że pójdę dopilnować obiadu pana
Knighta.
— Dobrze, matko — odrzekł Rufus.
Zawsze nazywał ją matką. Była to z jego strony raczej oznaka szacunku
niż czułości. Ale pani Peck była mu wdzięczna za to miano.
— Siadaj! — rzekła gościnnie. — I rozgość się jak u siebie w domu!
Kolumbina zajmie się tobą. Zostaniesz chyba na kolacji, co?
— Dziękuję! — rzekł Rufus. — Nie wiem. Gdzie jest Adam?
— Rąbie drewno. Nie potrzebuje niczyjej pomocy. Zobaczysz go
niebawem. Siądź i porozmawiaj z Kolumbina! — rzekła pani Peck,
skinąwszy głową gościowi z miłym uśmiechem, po czym jej otyła postać
potoczyła się w kierunku kuchni.
Gdy Kolumbiną wróciła, niosąc butelkę i kieliszki na tacy, salonik był
pusty. Postawiła tacę na stole i czekała.
Usta jej lekko wygięły się w tłumionym uśmiechu, w oczach coś migotało.
Na stopniach balkonu rozległy się kroki i Rufus zjawił się ponownie na
progu. Poszedł do ogrodu, żeby napełnić polewaczkę, którą teraz postawił
tuż przy dziewczynie.
— Nie tutaj! — zawołała, dosyć ostro. — Nie mam zamiaru przewrócić jej
i rozlać wody! Dziękuję za napełnienie, ale niepotrzebnie się trudziłeś. Sama
bym to zrobiła.
— W takim razie przyda ci się ta woda jutro — odrzekł Rufus, stawiając
polewaczkę w kącie pokoju.
Kolumbiną zaczęła nalewać wino do kieliszka.
— Tylko jeden kieliszek? — spytał. Rzuciła mu figlarne spojrzenie przez
ramię.
— Chyba nie musisz pić z dwóch, a może się mylę?
— Nie — odrzekł Rufus powoli — ale sam nie pijam... Zaśmiała się
głośnym, urywanym śmiechem.
— Niebawem oznajmisz, że nie palisz papierosów bez towarzystwa. Jeżeli
koniecznie musisz mieć kompana do picia wina, pobiegnę po Adama.
Zwróciła się ku niemu przy tych słowach i podała mu na tacy kieliszek.
Oczy miała spuszczone, ale przez gęste rzęsy rzuciła mu baczne, bystre
spojrzenie. Czerwone wargi, rozchylone w uśmiechu, odsłaniającym perłowe
ząbki, były tak urocze, że najodporniejszy mężczyzna nie mógłby nie ulec
temu czarowi.
Rufus stał nieporuszony, aż zwróciło to jej uwagę. Podniosła na niego swe
błyszczące oczy.
— Co się stało — zapytała. — Nie chcesz wina?
Zrobił ręką ruch, jakby daremnie próbował wytłumaczyć, o co mu chodzi.
— Może ty napijesz się najpierw? — zaproponował bardzo cichym
głosem.
— Nie, dziękuję — odrzekła Kolumbiną opryskliwie. — Nie lubię tego
wina.
— W takim razie i ja go nie lubię — rzekł.
— Nie bądź głupi! — zawołała. — Tyje lubisz! Wiem o tym! Pij i nie
bądź śmieszny!
Ale Rufus odwrócił się zdecydowanie.
— Nie, dziękuję — rzekł spokojnie.
Dziewczyna odstawiła tacę z gestem zniecierpliwienia.
— Jesteś jak małe dziecko — rzekła surowo. — Duży, dorosły chłopiec, a
taki dziecinny!
— Może.
— A czas już, żebyś stał się naprawdę dojrzałym człowiekiem — rzekła
podnosząc kieliszek do góry i podsuwając go Rufusowi pod usta. — Muszę
ci to dawać jak lekarstwo — zaśmiała się.
Stała przed nim, patrząc mu w oczy, wysoka, smukła, urocza jak świeżo
rozkwitły kwiat.
— Pij, no, pij! — rzekła pieszczotliwie i znów podsunęła kieliszek pod
same usta gościa.
W ciemnych oczach, spoglądających ku niej w dół, rozbłysło jakieś
światełko. W tejże chwili ręka Rufusa wyłoniła się z kieszeni — olbrzymia,
potężna — i ujęła rękę dziewczyny, trzymającą wino.
— Ty napijesz się pierwsza! — rzekł rozkazująco i skierował kieliszek
pewną dłonią ku wyzywającym, purpurowym wargom.
Odrzuciła głowę w tył, ażeby się uchylić, ale drzwi, przy których stała,
udaremniły jej zamiar. Zanim się spostrzegła, już miała wino w ustach.
Usiłowała odepchnąć kieliszek drugą ręką, ale Rufus umiał być zwinny,
gdy chciał. Odsunął tę wolną rękę dziewczyny i niemal w tej samej chwili
zwrócił kieliszek ku sobie i wypił resztę wina. Nie rozlał ani kropli
pomiędzy nimi. Odstawił pusty kieliszek i włożył znów ręce do kieszeni.
Twarz Kolumbiny płonęła. Całe jej ciało drżało z oburzenia.
— Jak... jak śmiałeś? — zawołała, ukazując białe zęby w grymasie złości.
Spojrzał na nią z łagodnym uśmiechem.
— Ależ... ja nie pijam sam... — wyjaśnił miękko i dobrotliwie, jakby' była
dzieckiem.
Tupnęła nogą.
— Nienawidzę cię! — rzekła. — Nigdy ci nie przebaczę!
— Nie rozumiesz się na żartach? — spytał Rufus tym samym tonem
pobłażliwego nauczyciela.
— Żart! To nie był żart! To była podłość!
— Trudno — rzekł Rufus, dając za wygraną.
— To nie jest żadne „trudno!" — złościła się Kolumbiną. — Jesteś
nieokrzesanym brutalem! Nigdy ci nie przebaczę i nie będę z tobą
rozmawiać... Chyba, że mnie przeprosisz!
Wciąż patrzył na nią z tym samym rozbawieniem na dnie źrenic. Było to
spojrzenie mężczyzny, który obserwuje bezsilne miotanie się ładnego,
drobnego stworzonka.
— Zrobię wszystko, co zechcesz — rzekł. — Nie wiedziałem, że się
rozgniewasz, w przeciwnym razie nie żartowałbym w ten sposób.
— Że się rozgniewam! — powtórzyła Kolumbiną. — Zrobiła gest
wyrażający pogardę. — Och, jesteś poniżej wszelkiej krytyki! Powinieneś
pójść raczej do baru i tam pić wino i wódkę. Tam znalazłbyś odpowiednią
kompanię.
— Kiedy ja wolę pić z tobą... — odrzekł Rufus. Zaśmiała się
nieprzyjemnie..
— Udało ci się to po raz pierwszy i ostatni, mój panie — odrzekła.
Odwróciła się i wyszła z pokoju.
Ktoś wchodził do saloniku od strony hallu, gwiżdżąc jakąś nieokreśloną
melodię. Gwizd ten zakończył się wysoką, wyrażającą zdziwienie nutą, w
chwili, gdy Kolumbiną przebiegła przez pokój ku wyjściu. Gwiżdżący
mężczyzna, wysoki, opalony, młody, ubrany w białą flanelę, zatrzymał się i
popatrzył za nią.
Oczy miał szare, brwi gęste, proste włosy ciemne, lekko łysiejące nad
czołem. Jego wygląd był niezwykle miły dla oka, temu nawet Adam nie
mógł zaprzeczyć.
Kolumbiną również przystanęła na jego widok. Zaczerwieniła się po uszy.
Nie mogła ukryć swego zmieszania.
— Śpieszy się pani — zauważył Knight. — Mam nadzieję, że nic złego się
nie stało.
Podbródek miał ostry, despotyczny, ale wyraz ust świadczył, że ten
człowiek umie się często uśmiechać do życia i do przyrody. Mówił
uprzejmie, swobodnie, trochę żartobliwie.
Kolumbiną oparła się o krzesło.
— Zostałam... obrażona — wyjąkała.
Proste brwi podniosły się lekko ku górze. Nie tracąc słów na próżno,
mężczyzna zajrzał w głąb saloniku. Zdążył ujrzeć wielką postać Rufusa,
który wyskoczył przez balkon i odchodził w kierunku gaiku.
Knight patrzył za nim przez chwilę, po czym odwrócił się do dziewczyny.
Stała jeszcze, oparta o krzesło, ale już odzyskiwała panowanie nad sobą. Gdy
podszedł do niej, chciała się odsunąć o parę kroków, ale rozmyśliła się i
pozostała na miejscu.
Knight stanął tuż przy niej.
— Cóż on takiego zrobił, co pani było niemiłe? — spytał. Wzruszyła
ramionami.
— Nie mówmy o nim. To osioł i basta! Jest źle wychowany, ale już mu
nie dam okazji do niewłaściwego zachowania się wobec mnie. Nie zadaję się
z byle kim.
— To syn Adama, prawda? — spytał Knight.
Skinęła głową. — Tak, ale Adam jest porządnym człowiekiem. Lubię go.
A Rufus... no, Rufus to głupek i nie mam nic więcej do powiedzenia na ten
temat.
— Sądzę, że słusznie pani robi, trzymając na dystans tych wszystkich
chłopaków rybackich — rzekł Knight, patrząc na nią uważnie. — Gdy patrzę
na nich i na panią, nasuwa mi się porównanie kwiatka do kożucha. Pani jest
kwiatem miłości, kwiatem poezji — dodał z bladym uśmiechem. — Ciekaw
jestem, jak mężczyzna może się poważyć na znieważenie kwiatu.
Kolumbina wyprostowała się jak dumna księżniczka.
— Och, to błazen — rzekła wzgardliwie. — On nie umie zachować się
lepiej. Pan by tak nie postąpił.
— Ja jestem inny, nieprawdaż? — spytał Knight. Uśmiechała się, ale w
oczach jej coś zabłysło.
— Całkiem inny — odrzekła z prostotą. — Widzi pan, pan jest
dżentelmenem. A dżentelmeni nie robią niestosownych rzeczy. Roześmiał
się. — Jestem trochę onieśmielony! Fatalnie by się złożyło, gdyby pani
zmieniła zdanie o dżentelmenach i o mnie, a to możliwe!
— Nie, pan nie mógłby zachować się jak prostak — obstawała Kolumbina
zachmurzona.
— Nie mógłbym! — powtórzył nieco przekornie.
— Musiałby pan nie być sobą — wyjaśniła poważnie, jakby stwierdzała
niezbity fakt.
— Dziękuję — rzekł Knight.
— O, to nie jest komplement — odparła. — To tylko prawda. Bywają
ludzie, którzy wzbudzają w nas zaufanie od pierwszego wejrzenia. I pan do
tych właśnie należy.
— Czyżby? Czy pani wie, że to jest wielkie słowo?
— Pan jest wielkim człowiekiem — odrzekła Kolumbiną z uśmiechem.
Knight wziął do ręki szkicownik i zamyślił się.
— Czy pewna jest pani swego sądu? — zapytał obojętnym tonem.
— Zupełnie pewna.
Poszedł w głąb pokoju. Ona ruszyła za nim. Nie zdziwiło go to. Stanęli
obok siebie.
— Czy mogę zobaczyć ostatni szkic? — spytała. Otworzył szkicownik i
pokazał jej białą stronę.
— Oto jest ostatni — rzekł. Spojrzała na niego pytająco.
— Czekam na natchnienie.
— Mam nadzieję, że niebawem przyjdzie — uśmiechnęła się.
— Znajdę je z pewnością dzisiaj wieczorem, w grotach. Zachmurzyła się.
— Może lepiej będzie, jeśli Adam pójdzie z nami — rzekła.
— Czyżby? — spytał Knight. — Więc nigdy nie pójdziemy nigdzie sami?
Uśmiechnęła się przekornie.
— Przecież panu chodzi o zobaczenie grot — rzekła.
— A pani o pokazanie mi drogi...
Zastanowiło ją coś w jego głosie. Spojrzała na białą kartkę papieru w jego
ręku.
— Adam może być pana przewodnikiem równie dobrze.
— Ale to pani przyrzekła mnie tam zaprowadzić. Wybuchnęła śmiechem.
— Co się stało? Dlaczego pani nie chce?
Podniosła dumnie głowę. — Robię, co mi się podoba. Nikt nie ma prawa
mi rozkazywać.
W jego szarych oczach pojawił się drapieżny błysk.
— A zatem nie ma pani ochoty pójść ze mną?
Podniosła na niego oczy i roześmiała się, widząc wyraz jego twarzy.
— Zależy panu na tym? Nie sądzę. Adam zna doskonale wybrzeże. A
panu chodzi o oglądanie krajobrazu.
— Przepraszam! — rzekł Knight. — Nie jest mi obojętne, kto idzie ze
mną. Natchnienie nie rodzi się w zimnej atmosferze.
Mrugnęła powiekami, patrząc na niego uparcie.
— Czy Adam nie sprzyja pańskiemu natchnieniu?
— W żadnym wypadku nie może mi dostarczyć tych wrażeń, które by
mnie natchnęły do pejzażu księżycowego.
— Jakiego rodzaju natchnienie jest więc panu potrzebne? — spytała
Kolumbina.
Uśmiechnął się trochę wyzywająco.
— Powiem to pani, gdy będziemy w grotach.
Jej uśmiech w odpowiedzi na te słowa był jeszcze bardziej wyzywający.
— To będzie zajmujące — odparła. Knight zamknął szkicownik.
— Cieszy mnie — rzekł, — że pani podoba się samej sobie, panno
Kolumbino. Dzięki temu podoba się pani także innym.
Skłonił się lekko i odszedł.
Ona stała przy stole, patrząc za nim z wyrazem zakłopotania i świtającego
w oczach postanowienia.
Rozdział trzeci
— Nie zostajesz nawet na kolacji! Cóż za pustelnicze usposobienie!
Adam siedział na ściętym pniu drzewa i patrzył na syna z ukrytą złością,
podobną do tej, z jaką foksterier spogląda na psa z Nowofundlandii.
Rufus, z rękami w kieszeniach, oparł się o drewnianą poręcz parkanu. Nie
odpowiadał na szorstkie uwagi ojca, najwidoczniej nie robiły na nim
najmniejszego wrażenia.
Po chwili odezwał się, trzymając fajkę w kąciku ust: — Jeżeli to kudłate
bydlę będzie zwiedzać skały podczas przypływu, narazi się na
niebezpieczeństwo.
— A któż mówi, że on ma ten zamiar? — odparł opryskliwie Adam.
— Widziałem go z moich okien po południu. To było podczas odpływu, w
przeciwnym razie fala byłaby go porwała. Ostrzeż go.
— Już go ostrzegłem — odrzekł Adam cierpko. — Dawno temu.
— W takim razie nie masz sobie nic do wyrzucenia. Może on nie wie, że
przypływ jest szczególnie groźny na wiosnę.
— Och, on nie jest taki całkiem głupi — mruknął Adam. Rufus wzruszył
ramionami i pogrążył się w milczeniu.
W tejże chwili ukazała się w drzwiach zażywna postać pani Peck.
— A, Rufus! — rzekła z pewnym zdziwieniem. — Sądziłam, że jesteś w
naszym saloniku z Kolumbiną.
Rufus wyprostował się z szacunkiem, który zawsze okazywał żonie
Adama.
— Byłem tam, ale przeszedłem na tę stronę domu, ażeby porozmawiać z
Adamem.
Okrągłe oczy pani Peck spoczęły na nim badawczo.
— Kolumbiną podała ci wino?
— Tak, matko.
— Prędko je wypiłeś — zauważyła pani Peck.
— Tak, śpieszy mu się — wtrącił się Adam. — Nie może zostać z nami,
żono. Wraca na kolację do siebie.
— O tym nie może być mowy — orzekła pani Peck. — Rufusie, z
pewnością nie masz nic ważnego do roboty. A ja właśnie chcę cię poprosić o
przysługę!
— Co mam zrobić? — zapytał Rufus spokojnie.
Pani Peck zeszła ze stopni domku z bardzo tajemniczą miną.
— Jest taka sprawa — rzekła zniżonym głosem. — Ten pan Knight, wiesz,
jest bardzo miłym młodym człowiekiem, ale to jest artysta, a wiadomo,
artyści nie patrzą na życie tak jak zwykli śmiertelnicy. On chce namalować
krajobraz Spear Pointu przy świetle księżyca, a Kolumbiną przyrzekła mu,
że go zaprowadzi dzisiaj wieczorem do grot. Ja zaś uważam, że to nie
wypada i oświadczyłam jej to. Ona mówi, że artysta nie jest takim
mężczyzną jak inni, że nie można stosować do niego tych samych zasad. Ja
się upieram i mówię, że lepiej by było, gdyby go zaprowadził tam Adam.
Samego zaś nie można go tam puścić, bo nie zna naszego morza, naszych
skał. A on jest trochę lekkomyślny i roztargniony... Ale Adam jest starszy od
ciebie, Rufusie, i już się dziś napracował od wschodu słońca. Przyszło mi
więc na myśl. żebyś ty wstąpił po pana Knighta i stał się na dzisiejszy
wieczór jego przewodnikiem. Nie odmówisz mi, prawda?
Ostatnie słowa rzekła tonem pełnym niepokoju, widząc zmianę,
zachodzącą w twarzy młodego człowieka, gdy jej słuchał.
Adam odłożył siekierkę i siedział z rozchylonymi ustami, zaciekawiony.
— Tak jest, idź, Rufusie! — rzekł, gdy pani Peck umilkła. — Oprowadź
go. Chciałbym, żebyście się poznali.
— Po co? — spytał Rufus.
Adam podniósł jedną brew do góry, skrzywił się lekko.
— Dobrze ci zrobi jego towarzystwo, ożywi cię. Dowiesz się wielu rzeczy.
To człowiek z szerszego świata. Tak jest, żono, on pójdzie. Idź, spytaj pana
Knighta, o której godzinie życzy sobie wyruszyć.
— Zaczekaj! — mruknął Rufus.
Pani Peck czekała. Wiedziała, że jej pasierb mówi powoli, inaczej niż
ojciec, ale to nie wpływało ujemnie na jej uczucia dla niego. Rufus był silny,
a ona szanowała silnych mężczyzn.
— Pójdę, jeżeli jestem potrzebny — rzekł Rufus z namysłem. Ale nie
myślę mu się narzucać. Może ten obcy straci ochotę na nocną wyprawę,
skoro się dowie, że Kolumbina z nim nie pójdzie? Dowiedz się tego.
Pani Peck przyjrzała mu się z uśmiechem podziwu.
— Brawo, Rufusie! Nabierasz rozumu — rzekła wesoło. — Ale
zastanawiałam się, co powie Kolumbina, dowiedziawszy się, że roz-
mawiałam o tym z panem Knightem za jej plecami.
Adam zachichotał.
— Kolumbina rozgniewana jest najzabawniejszym zjawiskiem, jakie
oglądałem kiedykolwiek — zauważył.
— Ach! Łatwo ci mówić, bo nie ty bywasz przedmiotem tego gniewu —
odparła żona. — Łatwo przychodzi ci uśmiechać się w takich chwilach.
— Toteż się uśmiecham — rzekł Adam.
Rufus odwrócił głowę. Nic nie powiedział, ale wyraz jego twarzy jasno
dawał do zrozumienia, że on nie uważał humorów Kolumbiny za „zabawne”.
Poszedł za panią Peck w kierunku domu i usiadł w kuchni, czekając na
rozwój sytuacji. Adam, gwiżdżąc ochoczo, wrócił do swej roboty.
Pani Peck musiała najpierw zająć się obiadem gościa, a potem dopiero
mogła przystąpić do drażliwego tematu. Krzątała się, nie odzywając się już
do Rufusa, który również nie przerywał milczenia, patrząc przed siebie,
nieruchomy jak Sfinks.
Befsztyk był już na półmisku; pani Peck układała jarzyny dokoła, gdy
rozległy się lekkie kroki i Kolumbina stanęła na progu.
Zdjęła kapelusz i włożyła mały fartuszek. Ciemne włosy falowały jej nad
czołem.
— Ciotko Lizo — rzekła — zupełnie zapomniałam, że Sally ma dzisiaj
wolny wieczór! Żałuję, że się spóźniłam i nie pomogłam ci przy gotowaniu
obiadu. Ale przynajmniej podam półmiski.
Wstrzymała oddech na widok masywnej postaci, siedzącej pod ścianą, ale
natychmiast odzyskała równowagę i podniosła głowę nieco wyżej.
— Nie troszcz się o obiad pana Knighta, moja droga — odrzekła pani Peck
z odcieniem niechęci. —Ja sama mu usłużę. Ty możesz nakryć dla nas stół w
saloniku, jeżeli chcesz mi pomóc. Cztery nakrycia, Kolumbino!
Dziewczyna odwróciła się szybko.
— Po co nam cztery? Jeżeli ten gbur zostaje na kolacji, ja nie siądę do
stołu!
— Wielkie nieba! — wykrzyknęła pani Peck. Rufus przerwał swe uparte
milczenie.
— W porządku... nie zostanę na kolacji — rzekł.
— Ale... na miłość boską... co się stało? — dopytywała się pani Peck. —
Pokłóciliście się?
— Nie, bynajmniej — wybuchnęła Kolumbina — nie zniżyłabym się do
kłótni z nim. Ale nie zasiądę do stołu z człowiekiem, który nie zna dobrych
manier. Wolę obejść się bez kolacji!
Rufus był nieporuszony. Nie starał się usprawiedliwić, chociaż pani Peck
patrzyła na przemian to na jedno, to na drugie pytającym, zrozpaczonym
wzrokiem.
Kolumbiną podeszła do stolika kuchennego i wzięła półmisek z
befsztykiem.
— Lepiej byś zrobiła, dając mi to zanieść do jadalni, zanim ostygnie.
— Postaw to! — rozkazała pani Peck. — Najpierw gość dostaje zupę. A
poza tym, moja kochana, jestem zdania, że nie powinnaś się unosić do tego
stopnia. Rufus jest synem Adama, pamiętaj o tym, więc nie możesz odmówić
twej obecności przy stole, gdy on zostaje z nami na kolacji.
— Daj jej spokój, matko! — rozległ się powtórnie spokojny głos Rufusa.
— Obraziłem ją. Moja wina. Będę się lepiej zachowywał w przyszłości.
W jego głosie nie było słychać żadnego wzruszenia ani niechęci. Na jego
dźwięk z twarzy Kolumbiny zniknął gniew. Wyjęła z szuflady obrus i
zaczęła go rozwijać w milczeniu.
Pani Peck sapała. Nalała zupę do wazy i wyszła z kuchni, niosąc ją do
jadalni.
Kolumbiną zwróciła się do Rufusa: — Jeżeli szczerze żałujesz tego. co
zrobiłeś, przebaczam ci — rzekła.
Patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach pojawił się łagodny uśmiech.
— Dziękuję ci — rzekł w końcu.
— Więc żałujesz? — nalegała dziewczyna. Potrząsnął głową, wciąż
jeszcze uśmiechając się oczami.
— Nie wyrzekłbym się tej chwili za wszystkie skarby świata — odparł.
W tej odpowiedzi nie było, zdaniem Kolumbiny, żadnej poufałości, więc
zdecydowała puścić ją mimo uszu.
— Dobrze, więc niech ci to posłuży za nauczkę na przyszłość — rzekła
surowo. — Nie rób tak nigdy więcej! Bo nie życzę sobie, żeby mnie
dotykały ręce jakiegokolwiek mężczyzny, nawet żartem!
— Rozumiem — odrzekł Rufus. chowając ręce w kieszeniach. Kolumbiną
raczyła uśmiechnąć się łaskawie. Burza przeszła.
— Nakryję na cztery osoby, niech już będzie — rzekła, wychodząc z
kuchni.
Młody mężczyzna siedział milczący w swoim kącie, gdy pani Peck
wróciła do kuchni z małej jadalni, gdzie usługiwała gościowi. Rozejrzała się
dokoła ostrożnie, zanim podeszła do pasierba.
— Miałeś słuszność. On nie życzy sobie pójść do grot ani z tobą, ani z
Adamem — powiedziała cicho.
Rufus nie drgnął. Przyjął tę wiadomość z tak obojętnym wyrazem oczu,
który czynił go chwilami podobnym do wołu.
— A zatem pójdziemy obaj wcześnie spać, Adam i ja. — To był jego
jedyny komentarz.
Pani Peck podniosła brwi, gdyż była trochę wytrącona z równowagi tym
spokojem. Miała nadzieję, że Rufus przyjmie tę nowinę bardziej osobiście.
— Cieszy mnie, że tak łatwo ci można dogodzić — rzekła. — Pozwól
sobie powiedzieć, że ja nie jestem zadowolona!
Urwała, czekając na reakcję, ale Rufus znowu skinął obojętnie głową,
przez co zgotował jej powtórne rozczarowanie. Ani słowem nie okazał jej
współczucia.
Pani Peck nie zrażona ciągnęła dalej, gdyż nie było jej zwyczajem
pozostawiać cokolwiek wyobraźni i domyślności słuchacza:
— Gdyby się zgodził pójść z jednym z was, już bym się więcej nie
zastanawiała nad tym wszystkim. Bóg wie, że nie jestem podejrzliwa z
natury. Ale gdy mu zaproponowałam twoje towarzystwo, uśmiechnął się
słodko i powiedział: „Och, niech się pani o mnie nie troszczy, pani Peck!
Zrozumiałem pani punkt widzenia. Panna Kolumbiną już mi powiedziała o
wszystkim. Powinienem był sam pomyśleć o tym, co wypada, a co nie
wypada, ale może mi pani wierzyć, że w ogóle nie przyszło mi do głowy nic
złego, więc nie troszczyłem się o konwenanse". Tak powiedział, uśmiechając
się coraz milej. A kiedy mu zaproponowałam Adama, odrzekł: „Nie, nie pani
Peck. Nie mogę tego wymagać od mężczyzny. Nie zaprzęgnę żadnego
mężczyzny do rydwanu sztuki. Gdybym to uczynił, rydwan opróżniłby się
momentalnie". On przeważnie mówi takie niezrozumiałe rzeczy —
dokończyła pani Peck mocno urażonym tonem.
W kuchni rozległ się nagły wybuch śmiechu. Pani Peck drgnęła i
przerażona cofnęła się w stronę komina.
Kolumbina, która weszła niepostrzeżenie, podbiegła do niej i rzekła
wesoło:
— Złapałam cię na gorącym uczynku, ciotko Lizo! Aha! Wiem, o czym
mówiłaś. Mam ci powiedzieć? No, może lepiej nie — dodała chmurząc się.
— Natomiast powiem ci, jak wyglądasz, dobrze? Zupełnie jak kwoka, która
wysiedziała kaczęta i patrzy za nimi, gdy pływają. A Rufus — tu rzuciła mu
spojrzenie pogodne, bez śladu urazy — Rufus wygląda jak ryżawy byk.
— Nie bądź impertynentką! — rzekła pani Peck, prostując się dumnie przy
ogniu. — Lepiej przetrzyj talerze!
Kolumbina zaśmiała się znowu i odrzuciła głowę w tył. Znalazła
ściereczkę i zabrała się do roboty.
Oczy miała utkwione w talerzach. Pozornie nie patrzyła na Rufusa, nie
myślała o nim. Ale nagle, nie zmieniając pozycji ciała i głowy, rzuciła mu
spod rzęs błyskawiczne spojrzenie. On cały czas wpatrywał się w nią, a w
jego błękitnych oczach żarzył się płomień.
Spojrzenie dziewczyny odwróciło się z szybkością odfruwającej jaskółki.
Rumieniec wystąpił na jej policzki.
— Może on jest czymś więcej niż cennym bykiem — rzekła zamyślona.
— Ciotko Lizo, może on jest Minotaurem. Jak ci się zdaje?
— Nie wiem, o czym mówisz, moja droga — odrzekła pani Peck cierpko.
Kolumbina zaśmiała się.
— Ty wiesz, o czym, Rufusie? — spytała. Nie patrzyła na niego, zadając
to pytanie.
— Chciałbym wiedzieć — odrzekł z prostotą.
— Doprawdy?
Przetarła ostatni talerz bardzo mocno i postawiła go na stole.
— Minotaur — rzekła tonem nauczycielki, wykładającej w szkółce dla
dzieci — był to potwór, na pól byk na pół mężczyzna. Mieszkał w
miejscowości podobnej do Spear Pointu i pożerał młodych chłopców i
dziewczęta. A ty mieszkasz bliżej grot niż ktokolwiek z nas, prawda,
Rufusie?
Znów mu rzuciła przelotne, intensywne spojrzenie. On wciąż patrzył na
nią. ale wyraz namiętności w jego oczach nieco przygasł. Odpowiedział na
jej zaczepkę swym łagodnym, pobłażliwym uśmiechem.
— Tak, mieszkam tutaj. Nie pożeram nikogo. Nie jestem... potworem.
Kolumbina pokiwała głową.
— Nie jestem tego pewna — rzekła. — Może nie miałeś okazji
spróbować?
— A ty byś chciała być pożarta? — zapytał Rufus.
Była to jego pierwsza reakcja, toteż dziewczyna powitała ją śmiechem, ale
szybko ukryła swe zadowolenie. Pochyliła nisko głowę i odwróciła się do
niego plecami.
— No, nie mam czasu na takie głupstwa jak ta rozmowa — rzekła. —
Musisz sobie sam znaleźć ofiary i zjeść je bez niczyjej pomocy. A gdy się
ucywilizujesz, wtedy może zechcę rozmawiać z tobą.
Z tymi słowami wyszła, niosąc talerze.
— Ona jest zbyt wygadana — zauważyła pani Peck. — Jestem pewna, że
pan Knight przewraca jej w głowie. Ona staje się dzika; to jest właściwe
określenie.
Znając Rufusa, nie czekała na odpowiedź. I rzeczywiście, przez kilka
sekund panowało milczenie. Wtem, ku jej zdziwieniu, usłyszała jego głęboki
mocny głos.
— Możliwe, że ona chętnie dałaby się zjeść gdyby tylko ten potwór
wiedział jak to zrobić — odezwał się Rufus, zamyślony.
— Boże, zmiłuj się, co się z nami wyrabia! — wykrzyknęła pani Peck
zdumiona i zdjęła leguminę z ognia.
Rozdział czwarty
Długi, promienny pas światła przecinał ostro ciemną taflę morza. Za trzy
dni księżyc będzie w pełni. Zaczynał się przypływ, ale punkt kulminacyjny
miał osiągnąć dopiero za dwie godziny.
Fale piętrzyły się, rozbijając się z wściekłością o nadbrzeżne skały,
nacierając ze wzmożoną siłą na prostopadłą ścianę granitową, stawiającą im
niewzruszony opór. Ta skała była zakrzywiona jak szabla turecka, a w jej
wgłębieniu drzemało małe jeziorko. Gdy przypływ huczał i zdobywał ląd,
wody jeziora burzyły się również, ale podczas odpływu leżały ciche, gładkie
jak biały kamień, pełne niezbadanych tajemnic.
Ponad grupą mniejszych skał, wznoszących się nad jeziorkiem, ukryty był
wąwóz, prowadzący do grot Spear Pointu. Ale wąwóz był prawie
niedostępny; niewielu go przeszło dotychczas. Pomiędzy nim a zatoką
znajdowały się ruchome piaski, stanowiące zaporę nie do przebycia.
Był to bardzo trudny teren. Niejeden śmiałek spadł już ze stromej skały do
jeziora, jakby rzucony w przepaść dłonią olbrzyma. A kiedy przypływ niósł
fale na wybrzeże, z grot dochodziły jęki i zawodzenia, jakby pokutowały tam
jakieś uwięzione dusze.
Ale tej nocy księżycowej magicznie pięknej, słychać było tylko plusk fal,
rozbijających się o skały Spear Pointu. Nic nie wskazywało na to, że śpiące
jeziorko zamieni się wkrótce w szalejące wody.
Na brzegu stała postać kobieca, cała w bieli, z wyciągniętymi ramionami.
Wody były ciche, księżyc wspaniały. Jej postać odbijała gładka tafla wody.
To był pełen poezji widok, obraz nimfy. Królowej Wód. Śpiewała cichą
piosenkę jak ptak budzący się o świcie.
— Mój Boże — szepnął Knight. — Gdybym mógł ją namalować jeden raz
taką, jaka jest... naprawdę!
W oczach miał błysk myśliwego. Stał na skale o kilka kroków od niej,
patrząc na nią chciwymi oczami.
Nagle odwróciła się do niego, wołając trochę drwiąco, a trochę zalotnie:
— Znalazł pan już natchnienie?
— Jeszcze nie.
Wzruszyła ramionami, ubawiona.
— Czarodziejska dobra wróżka nie rozpoczęła jeszcze swego dzieła?
Podszedł ku niej, powoli, ostrożnie.
— Niech się pani nie rusza! — rzekł.
Czekała na niego nad brzegiem jeziora. Oczy jej się śmiały; był to śmiech
zuchwałej niewinności.
Doszedł do miejsca, na którym stała. Oboje znajdowali się na tej samej
skale. Pochylił się ku niej, w jego oczach błyszczało uwielbienie dla jej
piękności.
— Kolumbino! — szepnął. — Czarodziejko! Nimfo! Królowo! Krew
napłynęła jej gwałtownie do policzków. Oczy jej zaświeciły, coś się zbudziło
w duszy dziewczyny... Ale instynkt kobiecy wziął górę nad pierwszym
impulsem.
Cofnęła się o krok. Zaśmiała się odwracając oczy od tego uwielbienia,
które tak nagle rozbłysło tuż przy niej.
— Tak. taka noc wywiera magiczny wpływ — rzekła. — Jak to dobrze, że
pana tu przyprowadziłam!
— Tak. Bardzo dobrze — rzekł głosem, zdradzającym mocne
postanowienie opanowania wzburzonych zmysłów. — Czy wiesz, co
zrobiłaś, boginko? Otworzyłaś oczy memu sercu. Jestem olśniony. Jestem
oślepiony. Zdaje mi się, że jestem opętany. Kiedy namaluję mój obraz,
będzie to cudo, jakiego świat nie widział. Zobaczysz, piękna pani.
— Czy nie lepiej by pan zrobił, zaczynając malować? — szepnęła
dziewczyna.
Wyciągnął ku niej dłoń, która trochę drżała.
— Jeszcze nie — rzekł. — Wizja jest zbyt namacalna, zbyt piękna. Jakże
mam oddać coś, czego dotychczas nie śmiałem oglądać z bliska?
Kolumbino!
Jego głos stał się błagalny. W odpowiedzi ona podała mu rękę. Ale nie
podniosła oczu. Drżała od stóp do głowy jak schwytany ptaszek.
— Nie boisz się? — szepnął.
— Nie wiem — odpowiedziała szeptem. — Nie pana... nie pana...!
— Aha! — rzekł. — Jesteśmy złapani w te same sieci. Nie ma w tym nic
złego. Ten sam czar opętał nas oboje. Niech działa nadal, kochanie!
Rozumiemy się wzajemnie, prawda? Dlaczego mielibyśmy się obawiać
czegokolwiek?
Ale ona nie podniosła oczu, a jej ręka wciąż drżała w jego dłoni.
— Nie sądziłam — wyjąkała — że... nigdy nie marzyłam... Och, czy to
prawda?
— Prawdą jest to, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaka kiedykolwiek
chodziła po ziemi — odrzekł, a jego głos zadrżał. — Prawdą jest, że twój
widok przyprawia mnie o zawrót głowy, rozgrzewa mi krew w żyłach.
Afrodyto, bogini i czarodziejko, czy wątpisz w to? Zaczekaj, aż zobaczysz
mój obraz, a wówczas zrozumiesz! Dzisiejszej nocy znalazłem natchnienie,
tak jest, znalazłem je, ale jest ono tak przemożne, tak upajające, że nie mogę
go jeszcze ująć w żywy kształt. Dzisiejszej nocy. droga moja, szczególnie
dzisiejszej nocy pozwól mi się uwielbiać na kolanach! To szaleństwo musi
się wyszaleć. Nad ranem wyzdrowieję. Tej nocy doświadczyłem siódmego
nieba.
Przyciągnął ją ku sobie, a Kolumbina, ta Kolumbina, która nie życzyła
sobie, aby jej dotykały jakiekolwiek męskie ręce, ulegała powoli sile jego
przyciągania. W ostatniej chwili spróbowała uwolnić się niepewnym
ruchem, ale w tym momencie jego uścisk stał się mocniejszy a ona ze
śmiechem zagłuszyła wewnętrzny głos instynktu, który jej kazał się opierać.
W następnej sekundzie leżała na jego piersiach. Podniosła głowę ku niemu i
poddała mu się zupełnie.
Dawać bez zastrzeżeń było wrodzonym odruchem jej namiętnej,
południowej natury, toteż tej nocy obdarzyła go po królewsku, z własnej
nieprzymuszonej woli. Czar, który doprowadził do wrzenia krew obojga,
zbyt był przemożny, aby mu się opierać. Dziewczyna ze swą na pół
rozbudzoną duszą, mężczyzna ze swym niepohamowanym pragnieniem
piękna, dali się unieść w jednakowym stopniu temu wielkiemu prądowi,
który przepływa przez cały świat, jak wiecznie powracająca fala. Ten czar
pchał ich nad brzeg przepaści, której nie dostrzegali oboje, on — w
miłosnym zapamiętaniu, a ona — w swym niedoświadczeniu. Gdy odgłos fal
doszedł ich uszu ze wzmożoną siłą, nie zdali sobie sprawy, co to oznacza.
Zbyt daleko byli myślami, a Kolumbina czuła się bezpieczna w ramionach
swego kochanka. Posiadł ją niemal bez walki, a ona rozkoszowała się jego
tryumfem z takim uniesieniem, że było coś wzniosłego w jej oddaniu się
miłości. Tej nocy zdawało jej się, że cały świat leży u jej stóp. Nie bała się
niczego.
Ciche jeziorko przed nimi leżało, srebrzyste, spokojne. Za skałami wielkie
wody podnosiły się coraz wyżej z ponurym szumem. Szum ten rósł z każdą
chwilą, przechodził w złowieszczy ryk, przybliżał się. Nagle zza skały
ukazał się słup piany. Jeziorko zaszumiało, jakby zbudzone ze snu. Księżyc
odbijający się na powierzchni jego wód zakołysał się i rozpadł na kilka
promieni gwałtownie rozszczepionych niewidzialną ręką.
Znowu ukazała się srebrna piana, rozprysnęła się w tysiące kropel, a po
chwili woda z hukiem zaczęła wlewać się do jeziora.
— Widzisz? — szepnęła Kolumbina. — To jest podobne do mego życia.
Stali obok siebie pod występem skalnym i obserwowali cud budzenia się
jeziora. Knight trzymał dziewczynę wpół i przyciskał do siebie. Czuł bicie
jej serca. Stała z twarzą zwróconą ku niemu; w jej oczach błyszczał tryumf
kochania.
Wstrzymywał oddech, patrząc na nią. Schylił się, całował purpurowe usta,
które rozchylały się tak szczodrze.
— Czy moja miłość jest dla ciebie przypływem morza, ukochana? —
szepnął.
— Jest czymś więcej! — odrzekła namiętnie. — Znacznie więcej! Taki
przypływ zdarza się rzadko, może jeden raz w życiu i zmiata wszystko na
swej drodze.
Przycisnął ją do piersi.
— Moja miłości! — rzekł. — Moja królowo!
Całował jej olśniewającą szyję, rozwiane włosy. Położył głowę na jej
piersiach i tak pozostał bez ruchu. Objęła go ramionami, tuliła się do niego.
— Kocham cię! Kocham cię! — szeptała namiętnie. — Och, jak ja ciebie
kocham!
Znów rozległ się huk nadciągających wód. Jezioro zakołysało się, jakby
nim potrząsnęła od wewnątrz dłoń giganta. Piana znów rozprysnęła się i
obryzgała ich kroplami, jakby płatkami śniegu. Cały świat rozbrzmiewał
dźwiękiem huczących wód.
Knight otworzył oczy i rozejrzał się.
— Woda zbliża się szybko — rzekł. — Musimy wracać. Przytuliła się do
niego mocniej.
— Mogłabym umrzeć w taką noc jak ta, przy tobie — rzekła. Przycisnął ją
do serca.
— Ach, moja cudna — rzekł. — Nie wolno ci umierać! Ty jesteś
nieśmiertelna. Ale ja, zwykły śmiertelnik, muszę uciekać przed nieubła-
ganym przypływem.
Znowu zaryczały fale, zbliżające się do jeziorka. Dziewczyna otrząsnęła
się z oszołomienia miłosnego. Jeziorko było już istnym wirem spienionych
wód.
— Tak — rzekła — musimy uciekać i to jak najszybciej. Wody zbliżają
się tu z ogromną szybkością.
Pewnym krokiem, lekko i zwinnie, wspinała się po stromych kamieniach,
prowadząc Knighta, wskazując mu drogę. Opuścili czarodziejskie miejsce,
ciemne groty, księżyc, odbity w wodach jeziora, cudowne wybrzeże.
Niełatwo było wspinać się pod górę, ale Knight znał już te strony, chociaż
bywał tu tylko za dnia. Szedł za swą przewodniczką, a kiedy wyszli na
płaskowyż, na piaski, zrównał się z nią i objął ją znów ramieniem.
— Jesteśmy na ruchomych piaskach — rzekła — nie znam dokładnie ich
rozmiaru.
Jestem w twych rękach, bogini — odrzekł pogodnie. — Prowadź mnie,
dokąd chcesz.
Roześmiała się cichym, słodkim śmiechem uszczęśliwionej kobiety.
— A jeżeli cię zaprowadzę na bezdroża?
— Pójdę za tobą nawet do piekła — zapewnił.
Jej dłoń objęła mocno jego rękę. Zatrzymała się na chwilę, rozejrzała się;
niewielka piaszczysta przestrzeń dzieliła ich od małej plaży rybackiej. Za
dnia nie groziło tu wielkie niebezpieczeństwo, chociaż trzeba było pilnie
baczyć, by nie stąpnąć tam, gdzie tuż pod piaskiem znajdowało się morze,
gdzie warstwa ziemi była tylko pułapką. Ale nocą niepodobna było się
zorientować, nawet przy świetle księżyca. Kolumbina nie ufała sobie.
Nauczyła się od Adama tej drogi na pamięć, tak jak dziecko uczy się lekcji,
której nie rozumie. Unikała niebezpiecznych miejsc kierując się kształtem
okolicznych skał.
Po krótkim wahaniu poszła dalej z niezachwianą pewnością. Knight szedł
za nią spokojnie. Jego wiara we własne szczęście była równie głęboka jak
wiara w tę dziewczynę przy jego boku. A przy tym myśli miał zmącone,
krew w nim wrzała, głusząc strach i ostrożność. Ryk fal przypływu
rozweselał go. Szedł przy niej z miną zwycięzcy, wolny, nieustraszony,
zwrócony twarzą ku morzu.
Prowadziła go dobrze, nie omyliła się ani razu, ale nie powiedziała ani
słowa, dopóki nie wyszli z obszaru ruchomych piasków.
Wtedy dopiero odetchnęła głęboko.
— Teraz jesteśmy bezpieczni.
— A nie byliśmy już wcześniej? — spytał obojętnie.
Spojrzała mu w oczy. Zadrżała.
— Nigdy nie jesteśmy pewni naszego losu — odrzekła. — A najmniej
wtedy, gdy jesteśmy szczęśliwi. Te ruchome piaski dają człowiekowi do
myślenia...
— Nie należy nigdy psuć teraźniejszości troską o przyszłość — rzekł
Knight sentencjonalnie.
Przyjęła te słowa poważnie.
— Nie robię tego. Chcę żyć tym, co jest, cieszyć się chwilą, chciałabym
pozostać tu z tobą na zawsze, ale za pół godziny, może wcześniej, przypływ
zaleje całe wybrzeże. Utonęlibyśmy.
Jej głos był nabrzmiały emocją. Obejrzała się za siebie.
— Jeden fałszywy krok — rzekła —jeden zbyt ostry zwrot w lewo, a już
bylibyśmy na ruchomych piaskach! To jest symbol życia, pełnego ukrytych
niebezpieczeństw,' czyhających na każdym kroku.
Przyjrzał się jej ciekawie.
— Dlaczego ci to przyszło na myśl? — spytał.
Westchnęła tak głęboko i głośno, że zabrzmiało to prawie jak jęk.
— Nie wiem — rzekła. — Taka byłam szczęśliwa, że teraz ogarnia mnie
przerażenie. Takie szczęście nie może trwać. Szczęście nigdy nie trwa długo.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na to filozoficzne spostrzeżenie.
— W takim razie cieszmy się chwilą, dopóki trwa — rzekł. — Dzisiejsza
noc minie, ale nie zapominajmy, że istnieje jutro.
Odrzekła nerwowo: — Nie wiadomo, czy jutro będzie księżyc. Zaśmiał się
i przyciągnął ją ku sobie.
— Mogę się obejść bez księżyca, królowo moich snów! Przytuliła się do
niego, ale drżała na całym ciele.
— Czuję się dziwnie przez cały czas. Zupełnie tak, jakby ktoś nas
obserwował — szepnęła.
— I ja odnoszę takie wrażenie — odparł — księżyc jest widocznie bardzo
niedyskretnym świadkiem. Nie będę płakał, jeżeli jutro zobaczę na niebie
gęste chmury na niebie.
Roześmiała się. — Nie zdołalibyśmy przejść przez ruchome piaski, a
raczej ominąć ich gdyby nie było światła.
— Moglibyśmy wybrać drogę równą do tej, prowadzącą nad skałami —
odrzekł. — Dzisiaj, w dzień, szedłem tamtędy.
— Aha! Ale tam jest stromo, a w dodatku przeszlibyśmy tuż obok domu
Rufusa — mruknęła.
— Cóż z tego? — rzucił obojętnie. — Jestem pewien, że on śpi jak zabity.
— Zresztą musisz mieć światło księżyca do twego obrazu. A księżyc też
nie przyświeca co noc — zmieniła temat.
— Mój obraz! Przycisnął ją mocniej do piersi. — Czy wiesz, czym będzie
mój obraz?
— Powiedz!
— Mam ci powiedzieć? Pozwalasz? Zwrócił jej twarz ku sobie.
Otworzyła szeroko śliczne promienne oczy. Była zaciekawiona.
— Dlaczego pytasz o pozwolenie? Znowu się zaśmiał cicho i ucałował jej
usta.
— Dzisiaj z rana zrobię szkic i pokażę ci go. To nie będzie studium, to
będzie tylko pomysł. Ty zaś będziesz mi pozować do studium.
Ja? — wyjąkała oszołomiona.
— Tak, ty! Ty! — zajrzał jej głęboko w oczy. — Nie rozumiesz, że ty
jesteś źródłem mego natchnienia? To będzie najważniejszy obraz, arcydzieło
mego życia! „Afrodyta, bogini piękności".
Zmieszały ją te słowa.
— Naprawdę jestem taka piękna? — szeptała. — Powiedziałbyś to,
gdybyś się ze mną... gdybyś mnie... nie kochał?
— A czy pokochałbym cię, gdybyś nie była taka piękna? — zaśmiał się
Knight. — Moje kochanie, jesteś tak cudna jak kwiat miłości, który wyrósł
w raju. Uwielbiać cię jest rzeczą równie naturalną jak oddychać. Jesteś dla
mnie niebem na ziemi.
— I za to mnie kochasz?
— Kocham cię ciałem i duszą, ponieważ jesteś sobą — odrzekł. — Nie ma
innego powodu, duszo mej duszy. Gdy moje arcydzieło zostanie ukończone,
wtedy może... zobaczysz siebie moimi oczami i zrozumiesz...
Westchnęła i uczepiła się rękami jego ramienia.
— Chciałabym się zobaczyć twoimi oczami. Wtedy dowiedziałabym się,
jak bardzo mnie kochasz.
— Więc zgadzasz się? Naprawdę chcesz? — w jego głosie zabrzmiało
ostrzeżenie. — Będziesz musiała pokazać mi się cała, okazać mi całą twą
miłość dla mnie, zanim będziesz mogła sprawdzić moje uczucie dla ciebie.
Podniosła ku niemu głowę. W jej oczach zabłysł płomień jak refleks ognia
w jej duszy.
— Jestem twoja, cała jestem twoja — rzekła namiętnie. — Wszystko, co
posiadam i co mogę ofiarować, należy do ciebie.
Jego twarz posmutniała.
— Nie mów mi tego, ukochana — rzekł cichym, zatroskanym głosem. —
Mógłbym ulec pokusie i wziąć zbyt dużo... więcej, niż mam prawo...
— Masz wszelkie prawa — zapewniła go. Potrząsnął głową przecząco. —
Nie, nie! Jesteś za młoda.
— Za młoda, aby kochać? — spytała, trochę rozgniewana. Objął ją
mocniej ramieniem.
— Nie — odrzekł spokojnie. — Za młoda, aby... się opanować... możesz z
łatwością popełnić błąd zbyt mocnego kochania...
— Co masz na myśli? — Głos jej drżał niepokojem.
Podniósł dłoń ku górze i wskazał na srebrzący się krąg na horyzoncie.
— Mam na myśli — rzekł — że miłość jest jak ten księżyc: przemija... To
sen jednej nocy księżycowej.
— Nie jednej! — krzyknęła, a w jej słowach zabrzmiał strach. Pochylił się
ku niej i ucałował jej usta.
— Nie, nie jednej, ukochana. Nawet nie dwóch. Ale w końcu... w końcu...
wszystko przemija.
— W takim razie to nie jest miłość — rzekła stanowczo. Skinął dłonią w
kierunku księżyca gestem trochę żartobliwym, trochę wyzywającym.
— To jest życie — rzekł — to jest ironia życia. Nie bądź zbyt hojna, pani
mego serca! Daj mi to, czego zażądam od ciebie, królowo morza! Ale nie
dawaj mi nic więcej! Mógłbym to przyjąć, a wówczas...
Przy tych słowach odwrócił się, nie chcąc kończyć zdania, a Kolumbina
mszyła za nim, zaskoczona, ale wciąż jeszcze zbyt oczarowana, aby
odczuwać niepokój. Nie żądała dalszych wyjaśnień; było w jego zachowaniu
coś, co powstrzymywało ją od dalszych pytań.
Kiedy przystanął w cieniu drzew i podniósł jej twarz ku sobie, ujmując jej
główkę w obie dłonie, wzniosła ku niemu rozanielone oczy, pełne całkowitej
ufności. Kiedy szepnął: — Do jutra! — odpowiedziała radośnie:
— Tak, do jutra!
Gwałtowność jego pocałunków wystarczyła jej jako rękojmia szczęścia. O
tym tylko pamiętała, wracając do domu.
Rozdział piąty
Dwa dni później, z samego rana, Rufus Czerwony prowadził obcego
przybysza przez rybacką osadę ku małej przystani. Rufus wyglądał jak
wiking na tle nieba i morza. Knight wsiadł do łodzi; wyruszał mając
nadzieję, że zobaczy, jak się zarzuca sieci. Ale niebawem przekonał się, że
Rufus obmyślił dla nich inny plan spędzenia czasu, gdyż minął łódź ojca,
skinąwszy mu tylko głową, co Adam wziął najwyraźniej za pożegnanie
raczej niż za powitanie. Płynęli dalej, nie zwalniając.
Knight miał przy sobie szkicownik i siedział przy sterze. Nigdy dotąd nie
przyglądał się Rufusowi. Ale teraz, siedząc na wprost niego zaczął go
obserwować z coraz żywszym zainteresowaniem i oceniać jego wartość jako
modela.
Rufus miał na sobie flanelową bluzę, otwartą pod szyją, odsłaniającą
włochatą pierś, pokrytą rudym zarostem. Bary miał potężne; biła od niego
siła. Nie robił wrażenia, że się męczy przy pracy, chociaż płynęli przeciw
prądowi.
Błękitnymi oczami wpatrywał się w wybrzeże, które oddalało się od niego.
Zdawał się być pogrążony w rozmyślaniach i zapominać, że nie jest sam.
Knight obserwował go, zastanawiając się, jakie myśli kryją się za tym
szerokim czołem. Kolumbina nazwała go prostakiem. Gotów był podzielić
ten pogląd. A jednak w oczach rybaka było coś skupionego, coś, co
przykuwało uwagę. Nie były to puste oczy zwierzęcia. Jego milczenie nie
było przypadkowe. Było to raczej milczenie człowieka, który czeka.
Ciekawość ogarniała Knighta. Zastanawiał się, jak przebić ten mur
nieprzystępności, którym obwarował się jego towarzysz. Interesowało go
jakim jest człowiekiem, czy posiada jakąkolwiek indywidualność?
Wreszcie przerwał milczenie:
— Czy płyniemy prosto do świątyni słońca? Sądziłem, że pokaże mi pan
połów.
Błękitne oczy rybaka zwróciły się ku niemu powoli, jakby nagle
zauważyły jego obecność. Knight doznał niemiłego uczucia własnej
znikomości. Czuł się jak karzełek przerywający medytację olbrzyma.
Rufus przyjrzał mu się, zanim odpowiedział: — Jeszcze nie zarzucają
sieci. Zdążymy na czas.
— Ma pan zamiar urządzić mi najpierw przejażdżkę, żebym zaznał więcej
atrakcji za moje pieniądze, co? — spytał Knight żartobliwie.
Zdumiało go nagłe zmarszczenie brwi w odpowiedzi na jego słowa.
Zorientował się, że palnął głupstwo.
— Nie — odrzekł Rufus powoli, mówiąc starannie, jakby się
koncentrował na każdym słowie. — Nie, nie miałem takiego zamiaru.
W Knighcie zbudził się amator przygód. Coś się kryło za spokojem tego
olbrzyma. Postanowił dociekać dalej.
— Nie? — rzucił niedbale. — W takim razie po cóż płyniemy bez celu
prosto przed siebie?
Mówiąc to, obserwował wschód słońca. Rufus przestał wiosłować, ale
łódź posuwała się dalej siłą rozpędu nadanego jej przez ostatnie, potężne
uderzenie wioseł o fale. Powiedział powoli, niskim głosem:
— Nie przywiozłem pana tutaj, żeby coś pokazać. Przywiozłem pana po
to, aby panu coś powiedzieć.
— Doprawdy?
Knight był ogromnie zaciekawiony. Przeczuwał zresztą niejasno jakieś
niebezpieczeństwo. Oczy mu zaświeciły drapieżnie pod spuszczonymi
rzęsami. Zasadą jego postępowania w niejasnych sytuacjach było
nieokazywanie przeciwnikowi zdziwienia.
— A cóż to za szczególna wiadomość? — spytał z uśmiechem. Rufus
odłożył wiosła i rzekł poważnie: — Widziałem pana ubiegłej nocy na
ruchomych piaskach.
— Czyżby! — rzekł Knight pogodnie, nie zdradzając najmniejszego
wzruszenia. Sięgnął po papierośnicę.
Rybak ciągnął dalej, zastanawiając się nad każdym słowem, cedząc
wyrazy.
— To szaleństwo iść tam nocą. A przy pana boku szła Kolumbina. Rufus
zamilkł i siedział, patrząc przed siebie.
Knight wzruszył ramionami.
— To raczej ja szedłem przy niej. Panna Kolumbina zna ruchome piaski,
ja nie.
Rufus zaczął mówić, jakby nie usłyszał: — Ta okolica wybrzeża jest
niebezpieczna, Adam powie panu to samo. Wiosną całe wybrzeże stanowi
nieraz jedną wielką falę podczas przypływu. Wówczas słychać dzwony
kościelne, bijące na alarm. My tutaj nazywamy to Prądem Śmierci, bo kto się
tam dostanie, musi utonąć, a dzwony biją przez kilka godzin... Czasami
zdarza się, że ta droga, którą pan szedł dzisiaj, jest zatopiona, a dzieje się to
wszystko w przeciągu zaledwie pół minuty.
— Ruchome piaski szybciej pchną człowieka w morze, niż sam diabeł —
ciągnął Rufus. — A nikt nie wie dokładnie, gdzie się zaczynają te piaski,
nikt, nawet Adam, jeśli nie jest wystarczająco jasno.
Po ostatnich słowach zacisnął mocno usta, jakby uznał, że powiedział już
wszystko. Jakakolwiek była intencja tego ostrzeżenia, widać było, że Rufus
nie zamierza jej wyjawić. Wypowiedział imię dziewczyny z nie większym
wzruszeniem niż imię ojca, ale Knight przeczuwał, że ona była przyczyną
tego dziwnie uroczystego ostrzeżenia. W przeciwnym razie nie wspomniałby
o niej, to było najprostsze. Bogactwo uczuć, ukryte w tym powoli mówiącym
olbrzymie zaostrzyło ciekawość Knighta. Postanowił zgłębić jego tajemnicę.
— Panna Kolumbina jest bardzo cennym przewodnikiem — zauważył. —
Pan i Adam byliście jej nauczycielami, więc można jej ufać.
Milczenie było jedyną odpowiedzią. Rufus zdawał się być pochłonięty
śledzeniem ruchów łodzi, kołyszącej się na fali. Jego twarz zastygła w
wyrazie obojętności.
Knighta ogarniała pasja. Czy ten głupiec jest istotnie niedorozwiniętym
prostakiem, za jakiego uważa go Kolumbina? Postanowił dowiedzieć się
tego natychmiast.
— Ona ma chyba was u swych stóp, wszystkich chłopców ze Spear Point?
— spytał z uprzejmym uśmiechem. — Ale mam nadzieję, że jesteście
wystarczająco wyrozumiali, aby użyczyć biednemu artyście najpiękniejszego
modelu, jaki kiedykolwiek oglądał.
Zapadła cisza, ale błękitne oczy nie patrzyły już w dal. Spoglądały teraz w
twarz Knighta, badawczo, pytająco, przenikliwie. Zanim się znów odezwał,
malarz uświadomił sobie, że ten człowiek na pewno ma duszę, a jego
wątpliwości co do tego były urojeniem.
— Mam panu jeszcze coś do powiedzenia — rzekł Rufus. Knight
uśmiechnął się zachęcająco.
— Słucham — rzekł uprzejmie.
— Mówi pan o Kolumbinie, jakby pan mówił o kawałku bursztynu,
znalezionym na wybrzeżu. Włożyłby go pan do kieszeni i zachwycał się jego
pięknością. Mówi pan o niej jak o swojej własności, z którą może pan robić,
co się panu podoba. Chodzi o to, że ona nie jest pańską własnością. Pan stara
się ojej względy. Wiem o tym. Widziałem... A to się musi skończyć.
Mówił to ze skupioną siłą, a jego dłonie zacisnęły się nagle. Knight
wzruszył ramionami. Uśmiechnął się, tym razem trochę zgryźliwie.
Nareszcie wydobył prawdę z tego skrytego olbrzyma.
— Domyśliłem się, że pan coś widział — odrzekł. — Ale jakże pan chce,
żeby mężczyzna nie kochał się w dziewczynie o takiej twarzy? Trzeba by
mieć serce z kamienia, żeby jej się oprzeć. Nawet pan —jego spojrzenie
przesunęło się po twarzy Rufusa z wyrazem ledwo dostrzegalnej ironii —
nawet pan uległ tej pokusie jeszcze przede mną, o ile się nie mylę. Ale
jestem pewien, że pańskie zalety nie spotkały się z życzliwym przyjęciem.
Drażnił teraz zwierzę w Rufusie, ranił je ze złośliwością bezmyślnego
chłopaka. Nie miał żadnej osobistej urazy do tego człowieka, ale chciał
poruszyć jego uczucia.
Ale to mu się nie udało. Rufus nie uniósł się.
— To, co pan myśli — rzekł — nie ma nic wspólnego z tym, co chciałem
panu powiedzieć. Mówię panu i powtarzam z naciskiem — tu w błękitnych
oczach zapaliło się złowrogie światełko — że żaden mężczyzna, nie mający
uczciwych zamiarów, nie będzie się starał o względy Kolumbiny.
— Boże wielki! — wykrzyknął Knight, śmiejąc się lekceważąco.
— A któż panu powiedział, znawco ludzi, jakie są moje zamiary? Rufus
pochylił się ku niemu ruchem dzikiego zwierza, szykującego się do skoku.
— Nikt mi nie powiedział — rzekł cichym głosem — ale ja wiem. Knight
machnął ręką.
— Jest pan na fałszywym tropie — odparł. — Ale widzę, że panu to
sprawia przyjemność. — Urwał i wyjął z kieszeni papierośnicę. — Może pan
zapali? — zaproponował, wyjmując papierosa.
Rufus nie widział nawet tego gestu. Ze wszystkich sił starał się opanować
niepohamowaną ochotę do rzucenia się na tamtego.
Knight nie uświadamiał sobie nawet napięcia przeciwnika. Uśmiechnął się
i zamknął powolnym ruchem papierośnicę, po czym spokojnie wyjął zapałki
i zapalił papierosa. Puścił kilka kłębów dymu, zaciągając się z widoczną
rozkoszą. Wtedy odezwał się:
— Rozumiem, że człowiekowi pańskiego pokroju trudno jest pojąć
artystę, prawdziwego artystę. U nas impulsy zmysłowe są ściśle
podporządkowane potrzebom i aspiracjom duszy. Pan nie może zapewne
zrozumieć, że podziwianie piękności może być natury czysto artystycznej,
wolne od wszelkiej podniety fizycznej, niezależne od wpływów erotycznych.
Trudno mi wytłumaczyć to przystępniej laikowi. Powiedzmy na przykład, że
pan łowi ryby nie dla sportu, lecz dlatego że to jest pański zawód, prawda?
To nie oddaje całkowicie mojej myśli, ale jest tu pewna analogia... Tylko że
ja zachwycam się pięknością, którą spotykam przypadkowo, a nie chodzę na
połów piękności. Ale gdy ją znajdę, idę za nią jak za gwiazdą. A czasem,
czasem, bardzo rzadko — głos mu trochę zadrżał — spełniam moje
pragnienie, urzeczywistniam mój sen... i chwytam iskierkę, trzymam ją w
zaciśniętej dłoni...
Urwał znowu i przez chwilę patrzył przed siebie. Potem nieoczekiwanie
spojrzał życzliwie w twarz Rufusa i rzekł:
— Nudzę pana, wiem o tym, ale jeszcze jedno muszę panu wyjaśnić:
gdyby panna Kolumbina straciła dzisiaj — uchowaj Boże! — swą urodę, nie
spojrzałbym już w jej stronę. A podobno dowodem prawdziwej miłości jest
zaślepienie w stosunku do wszelkich defektów fizycznych.
Przestał mówić; puszczał tylko gęste kłęby dymu, śledząc figury, jakie z
niego tworzyły się w powietrzu pod wpływem wietrzyku.
Nie patrzył teraz na wioślarza. Najwidoczniej nie zauważył, jak bliski był
przed chwilą młody rybak straszliwego wybuchu. Sądził, że jego
wyjaśnienie było wystarczające, toteż nie interesował się już reakcją rybaka
ani jego osobą.
Łódź kołysała się na falach. Ocean przecinały złote pasy. Knight
przymknął oczy. Wyglądał jak człowiek mający spokojne sumienie.
Rufus uspokoił się również. Napięcie zniknęło z jego twarzy. Ogień
gniewu ostygł. Siedział przez kilka minut nieruchomo. Wreszcie ujął wiosła i
zaczął pracować. Po dziesięciu minutach łódź znalazła się w pobliżu innych
łodzi rybackich. Połów miał się właśnie rozpocząć...
Upłynął kwadrans, zanim Knight ocknął się ze swej zadumy.
— Widzi pan — rzekł tonem człowieka kończącego miłą, towarzyską
rozmowę — dopóki mój obraz nie jest gotów, pozostaję niewolnikiem mego
pomysłu. Zastanawiam się, czy mi się udało pana przekonać, czy mówiłem
dość jasno.
Odwrócił głowę i napotkał ponure spojrzenie Rufusa.
Rybak wytrzymał jego wzrok. Oddzielił się od niego murem milczenia.
Patrzył na niego spokojnie i beznamiętnie. Pozostała tylko spokojna siła, ta
siła, która kierowała łodzią wśród złotawych, szumiących fal.
— Jeśli pan zamierza namalować portret Kolumbiny — rzekł powoli —
mam nadzieję, że będzie to dobry obraz.
— Wierzę, że to będzie coś więcej, prawdziwe arcydzieło — odrzekł
Knight i strząsnął popiół z papierosa gestem człowieka, który osiągnął swój
cel.
Rozdział szósty
Była już późna noc, gdy na progu domu Adama i pani Peck stanęła smukła
postać w ciemnym okryciu. Księżyc kładł właśnie na wodę pierwsze
promienie. Ciemna postać nie rozglądała się, lecz, zamknąwszy cicho drzwi
pobiegła po trawie lekko, jakby uskrzydlona.
Wraz z ruchem księżyca wzmagał się przypływ morski. Woda błyszczała
w świetle niemal oślepiająco. Za godzinę będzie widno jak w dzień.
Ciemna postać biegła po trawniku. Żadnej innej ludzkiej sylwetki nie było
widać w pobliżu.
Postać nie zatrzymywała się po drodze ani nie spoglądała za siebie. Szła
szybko, a raczej biegła lekką stopą, jakby gnana jakąś niewidzialną siłą.
Morze szumiało coraz głośniej.
Było już po północy, gdy doszła do ruchomych piasków, wspięła się na
skały, będące podwaliną mieszkania Rufusa, minęła jego domek i pobiegła
pod górę ku małemu jeziorku, ukrytemu wśród gór. Tam, na skraju jeziora,
czekał mężczyzna.
Stał nieporuszony. Drżące ramiona dziewczyny wyciągnęły się ku niemu.
— A więc czekasz! — szepnęła.
Ujął jej ręce i przyciągnął ją ku sobie. W jego oczach rozbłysło coś, co ją
zmusiło do cofnięcia się.
— Bardzo długo czekałem — rzekł.
Przestała się bronić, padła mu w objęcia. Przycisnął ją mocno do piersi.
Zaczął całować jej twarz, szyję, piersi, jakby chciał wyssać z niej całą
słodycz. Ale niebawem opanował się.
— Spóźniłaś się, ukochana. Fala nie będzie na nas czekać. Pora wracać,
całować będziemy się potem.
Tuliła się do niego, płonąca, rozkochana.
— Mamy jeszcze jutro — szeptała. Znowu ją pocałował.
— Tak, jest przed nami jutro. Ale któż może nam powiedzieć, co się
zdarzy? Taka noc jak ta nie powtórzy się moja kochana. Patrz na oświetlenie
tej skały! To jest cud światłocienia! Przysiągłbym, że to jezioro jest zielone.
Pozwól mi uchwycić ten ton! Pozwól! Potem, po przypływie, będziemy
całować się na wybrzeżu ile tylko zapragniemy.
Mówił jak człowiek, który się śpieszy. Ramiona mu opadły. Przytuliła się
mocniej, nie puszczała go.
— Och, ukochany, tak się boję... Bałam się przez cały wieczór... Miałam
wrażenie, że ktoś mnie śledzi. O mały włos nie przyszłabym w ogóle... I
teraz czuję jakiś niepokój.
Znowu pochylił twarz ku niej. Położył dłoń na jej głowie.
— Nie masz się czego obawiać, moja śliczna. Gdybyś przyszła tu
wcześniej wszystko byłoby łatwiejsze. A teraz nie mamy czasu... — Jego
głos brzmiał łagodnie, ale dźwięczała w nim utajona nuta zniecierpliwienia.
— Nie możemy zmarnować takiej okazji do stworzenia mego arcydzieła —
nalegał. — Pomyśl, czym to jest dla mnie, czym to jest dla ciebie. A
pozostało nam tylko pół godziny, najdroższa. Daj mi te pół godziny na
dokończenie mej pracy! Potem, gdy przyjdzie fala przypływu — tu zniżył
głos i dokończył szeptem: — nauczę cię największej magii, jaką zna ten
stary świat, na którym żyjemy.
Uśmiechnęła się przez łzy.
— Kocham cię! — rzekła. — Kocham cię! — Otworzyła szeroko ramiona.
— Umarłabym dla ciebie! — zawołała namiętnie.
Spojrzała mu w oczy po czym pobiegła na skraj skały i stanęła na wprost
niego, w tym miejscu, na którym przed paru dniami objawił jej się cud.
Płaszcz zsunął się z jej ramion. Przez chwilę stała nieporuszona — świetlista
plama na tle ciemnego jeziora. I nagle poruszyła się znowu, pochyliła się
naprzód, przecięła powietrze jasną smugą i skoczyła do jeziora. Przyjęło ją z
pluskiem, który zabrzmiał jak śmiech demona.
Mężczyzna na skale krzyknął i przyłożył rękę do czoła, oszołomiony. A ze
Spear Pointu rozległ się nagle dźwięk dzwonu alarmowego, jakby
zapowiadający katastrofę wielkiego przypływu.
Rozdział siódmy
Jezioro było znowu ciche, jakby uśpione i biło srebrzystością księżyca,
który wspinał się coraz wyżej po niebie, a chmury biegły za nim jak
olbrzymi słup dymu.
Ze srebrnych fal jeziora wyłoniła się Afrodyta, bogini piękności,
wyskoczyła na brzeg i stała naga, przepiękna, w niezwykłym oświetleniu tej
godziny. Po chwili okryła się zieloną tkaniną, wyjętą z kieszeni palta,
leżącego u jej stóp. Rozpuściła włosy, białe ramiona wyciągnęła ku
księżycowi, twarz, jak kwiat świeżo rozkwitły, podniosła ku niebu
Wyglądała jak senna zjawa, spełnione marzenie. Tylko w jej oczach widać
było namiętność, która była prawdziwym życiem.
Mężczyzna pracował zapamiętale, natchniony jakąś wyczuwalną siłą.
Przygryzał dolną wargę. Ręce mu drżały, choć wiedział, że to, co tworzy,
jest zbyt piękne, aby mogło sprawić zawód. Było to świetne dzieło które
pokazywało zaklęte w kształt potrzeby serca. Jego serce odezwie się później.
Teraz pochłonięty był całkowicie pracą twórczą Ona to prowadziła jego
rękę, ona i zapał artysty. Nie był już panem siebie, był niewolnikiem sztuki,
jak sam mówił o sobie.
Z czoła spływał mu pot, ale nie czuł wysiłku, patrzył tylko na dzieło, które
stopniowo powstawało pod jego palcami. Wiedział, że ten obraz zadziwi
świat. „Bogini z morskiej piany".
Dotychczas jezioro było spokojne, ale pamiętał, jak przed dwoma dniami
zobaczył pierwszą falę, wlewającą się z hukiem w jego wody. Teraz czekał
na ten moment, pragnął, aby ta pierwsza, spieniona fala dotknęła jej stóp i
rozprysnęła się w miliony kropel po jej posągowych kształtach,
uwydatnionych raczej niż osłoniętych przez cienką, zielona tkaninę. Pragnął
tego tak, jak niczego innego na świecie. Wówczas uwieczni swoje marzenie,
pochwyci nareszcie swą wizję, wcieloną w żywy kształt po raz pierwszy i
chyba ostatni.
Z drugiej strony Spear Pointu rozległ się groźny pomruk wód, a
jednocześnie dzwon zaczął znowu dźwięczeć ze wzmożoną siłą. Serce
mężczyzny zabiło mocniej: fala się zbliża!
W tej chwili doleciał do niego głos dziewczyny, górujący naci szumem
przypływu: — Fala nadchodzi, przypływ jest dzisiaj szybki Niebezpiecznie
byłoby pozostać tu dłużej.
— Nie ruszaj się! Nie ruszaj się! — krzyknął błagalnie. — Nie ma
niebezpieczeństwa. Przepłynę i pomogę ci wrócić, jeżeli się boisz. Ale
zaczekaj, zaczekaj jeszcze parę minut!
Nie oponowała. Była zupełnie pod jego władzą. Może uspokoiło ją jego
przyrzeczenie, a może nie zdawała sobie sprawy z grozy położenia. Czekała
bez ruchu, a mężczyzna pracował dalej.
I znowu rozległ się ryk i huk morza.
— Nie ruszaj się! Stój — krzyknął powtórnie.
Ale ona już nie słyszała; grzmot fal zagłuszał wszystko.
Nagle ściemniło się. Obłok zasnuł księżyc; Knight spojrzał ku niebu i
zaklął zniecierpliwiony. Chmura przesunęła się dalej i artystą znów ujrzał
swoją wizję, boginię swych marzeń, zastygłą w bezruchu, a jednak tak
wspaniale żywą. Znowu pochylił się nad swą pracą. Czyż nigdy nie
przyjdzie upragniona fala i nie zmoczy jej stóp, nie rozpryśnie się w srebrną
pianę!
Aha! Nareszcie! Coś wstrząsnęło ciszą jeziora. Zielonawa, przezroczysta
fala zjawiła się tam, w kącie i biegła z szybkością płomienia wzdłuż skały,
aż rozbiła się z hukiem pioruna, tworząc potok śnieżnej piany. Jezioro było
syczącym wirem wód, wzburzonych w oka mgnieniu. W tej chwili malarz
ujrzał swą boginię taką, jaką sobie wymarzył w ciągu długich, bezsennych
nocy.
Wizja zniknęła. Czarna chmura ponownie zakryła księżyc. Widać było
tylko skłębioną wodę.
Znów podniósł głowę, aby zakląć, aby zganić ten żywioł, który
przeszkadzał mu tworzyć. Lecz w tym momencie jakieś mocne ramię
porwało go wpół i odrzuciło w tył. Żelazna ręka ujęła jego dłoń, jakiś
potężny głos krzyczał coś tuż nad jego uchem. Ryk fal zagłuszył słowa.
Atak był tak nieoczekiwany, że Knight stracił równowagę i potoczył się, a
wraz z nim jego bezcenne dzieło. Spadło nad sam brzeg huczącego jeziora.
W parę sekund później, korzystając z blasku księżyca, poczołgał się po
kamieniach, usiłując odzyskać swój niedokończony obraz. Wody ryczały
coraz głośniej, potęga żywiołu, coraz bliższa, była przerażająca.
Wreszcie zdołał je porwać, swe ukochane dzieło. Gdy podnosił się z
klęczek, fale zahuczały z taką siłą, że wydało mu się, iż całe piekło walczy o
jego duszę. Zatrzymał się mimo woli, a fala skorzystała z tego wahania i
spróbowała go porwać, ale jeszcze tym razem zdołał jej się oprzeć, zachwiał
się tylko. Po raz pierwszy ogarnął go strach. Nagle przypomniał sobie, że
tam, na górze, po przeciwległej stronie jeziora, stoi dziewczyna, która była
źródłem jego natchnienia, modelką. Fala opadła, odpełzła od niego, ale
wewnętrzny głos szeptał mu, że jest w niebezpieczeństwie, że jego życie
wisi na włosku. Musi się pośpieszyć! To był Prąd Śmierci, przed którym
ostrzegał go Rufus tego dnia po południu! Dlatego dzwon bił na alarm przez
cały czas, od chwili, kiedy tu stanęła Kolumbina. Prąd Śmierci zagarniał
wszystko! Z pewnością porwał dziewczynę, zatopił ją w swym nurcie. Może
Rufus ją ocalił, bo że to Rufus odsunął go z taką mocą na bok, to nie ulegało
wątpliwości. Ale on był bezsilny. Jeżeli ocali samego siebie, to będzie istny
cud. Czyż tamten nie ostrzegł go, że odwrót będzie odcięty w przeciągu pół
minut jeżeli fala w ten sposób zaryczy? A jeśli nie zdoła wspiąć się na
najwyższą skałę, pozostanie mu tylko droga przez ruchome piaski,
zdradzieckie, czyhające na nieostrożnych, pchające ich w niechybną śmierć
szybciej niż sam diabeł!
Zacisnął zęby i zwrócił się ku skałom. Jakieś światło błyszczało w górze;
zapewne okno w mieszkaniu Rufusa. Wziął ten punkt za cel i zaczął się
wdrapywać pod górę, mimo ciemności. Znał drogę. Tej nocy przyszedł tędy
na swą schadzkę artystyczną. Dom Rufusa był wtedy zamknięty, okna
ciemne. Pomyślał wtedy, że Rufus śpi, wypoczywa po uciążliwej,
całodziennej pracy. Teraz pnąc się przy blasku księżyca, Knight nie
zauważył w którym miejscu skała łączy się ze ścieżką. Wiedział, że nie
opodal jest prostopadła ściana, stercząca bezpośrednio nad zatoką. Czy zdoła
ominąć to niebezpieczeństwo po ciemku? Czy trafi do drogi? Za nim ryczały
groźne fale, zdawały się go ścigać. A on wspinał się rozpaczliwie, walczył o
życie z żywiołem i z granitem.
Skały były wilgotne i śliskie. Knight trzymał się ich stopami i dłońmi,
czując za sobą sforę goniących go demonów. Ześlizgiwał sję co chwila, a
jednak wspinał się, zdecydowany walczyć do upadłego. Zapomniał o
Kolumbinie, myślał tylko o własnym życiu. Kierował nim wyłącznie ślepy
instynkt samozachowawczy, dzięki któremu zdobywał się na największy
wysiłek, na jaki go było stać. Jak zwierzę, uparte i dzikie, pokonywał
wszelkie przeszkody, nie tyle przerażony, ile pełen wściekłej żądzy życia,
wyrwania się z objęć śmierci.
W minutę później znów zaświecił księżyc, ukazując jego oczom
wspaniały, groźny obraz spienionych bałwanów, pędzących po jeziorku.
Zmierzały w kierunku Spear Pointu, majestatyczne, ponure. Było ich wiele;
skały nadwodne były już pod wodą. Jedno silniejsze uderzenie fal, a zaleją
one groty i rozprysną się, oblewając Knighta, mocząc go całego.
Rozpaczliwie szukał wzrokiem połączenia skał z upragnioną, zbawczą
ścieżką. Korzystał z chwilowego światła. Wreszcie odkrył ów punkt
ocalenia, ale w tejże chwili coś w nim zadygotało, wstrząsając nim do głębi.
Czyżby to było jego serce? Dostrzegł bowiem, że ów punkt jest już pod
wodą, że fale opłynęły go od drugiej strony i zalały. Po ciemku obrał
najdłuższą drogę, a teraz było już za późno.
Zwrócił się w inną stronę jak oszalałe zwierzę, szukające ratunku.
Niebawem poczuł pod stopami suchy piasek, który za sekundę pokryją
szumiące bałwany. Przebiegł oczami przestrzeń, dzielącą go od Spear
Pointu.
Nie pozostawało mu nic innego, jak rzucić ostatnie wyzwanie losowi i biec
przez ruchome piaski, przez te piaski, które przyprawiały śmiałków o śmierć
szybciej niż sam diabeł.
Rozdział ósmy
Ktoś wchodził po stromej ścieżce, prowadzącej do domu na skale:
mężczyzna, potężnie zbudowany, olbrzymi, barczysty. Niósł jakiś ciężar.
Księżyc przyświecał jeszcze. Ciężar, który niósł mężczyzna, zwisał
bezwładnie z jego ramion. Widać było ciężką masę czarnych włosów,
wlokących się po ziemi.
Wreszcie doszedł do domu, minął małą bramkę i nie zatrzymując się
poszedł dalej. Drzwi domu stały otworem. Pchnął je nogą i wszedł; zamknął
je w podobny sposób. Tutaj, w swoim pokoju, przy świetle lampy stojącej w
oknie, złożył swój ciężar na kanapie.
Leżała z zamkniętymi oczami na kanapce, nieruchoma i piękna jak statua
na płycie grobowej. Zielona tkanina niedostatecznie przysłaniała jej kształty.
Stał nad nią przez kilka minut i spoglądał na śliczną twarzyczkę. Następnie
ze spokojem niezłomnego postanowienia przeszedł do swej sypialni.
Wrócił z niewielką butelką i rozchyliwszy delikatnie wargi dziewczyny,
wlał w nie kilka kropel ożywczego płynu.
Westchnęła i otworzyła oczy, po czym rozejrzała się dokoła. Oczy jej
spoczęły na twarzy pochylonego nad nią człowieka. Nie przestawał wlewać
ostrożnie lecz wytrwale płynu w rozchylone wargi. Jego twarz nie zdradzała
żadnych uczuć. Dopiero gdy białe dłonie dziewczyny odepchnęły go z
rozpaczą, odsunął się.
— Nic ci nie będzie — rzekł niskim głosem.
Kolumbina oparła się na łokciu, chwyciła butelkę i przycisnęła ją do
siebie. Znikła zimna obojętność, nagły płomień błysnął w jej oczach. Jej
twarz, szyja, całe jej ciało, paliło ją jak ogniem.
— Co się stało? — wyjąkała. — Przyniosłeś mnie tutaj? Dlaczego? Nie
patrzył na nią.
— Tu było najbliżej — odrzekł. — Prąd Śmierci porwał cię; byłaś
zaskoczona. Uratowałem cię.
— Uratowałeś mnie! — powtórzyła, jakby nie dowierzając. Skinął głową.
— Tak. Przybyłem w porę. Wiedziałem, co nastąpi.
Teraz ostry przypływ zdarza się często. Sądziłem, że wiesz o tym, że
Adam ci powiedział... On wiedział... — tu jego głos zabrzmiał o parę tonów
niżej. — Ostrzegłem go dzisiaj z rana.
— Ach!
Oczy dziewczyny rozszerzyły się nagle dzikim strachem.
— Gdzie on jest? — wyjąkała.
Rysy mężczyzny nie drgnęły. Zacisnął pięści, ale głowę miał wciąż
uparcie zwróconą ku oknu. Po dłuższej przerwie, która wydawała jej się
wiecznością, rzekł:
— Mam nadzieję, że jest tam, gdzie jest jego miejsce.
Krzyk rozpaczy wyrwał się z jej ust przy tych słowach. Zerwała się na
równe nogi, potrząsając butelką nad głową, wygrażając mu tą jedyną bronią,
jaką trzymała w ręku.
— Rufusie! — krzyknęła okropnym głosem. — Nie pozwolisz mu zginąć!
Chwyciła go za ramię, poczuła opór żelaznych muskułów. Jego twarz była
kamienna.
— To nie moja rzecz — odparł przez zaciśnięte zęby. Odwróciła się ze
wstrętem i zgrozą i przyskoczyła do drzwi. Ale w tejże chwili on skoczył za
nią i przytrzymał obejmując w żelaznym uchwycie palców.
— Kolumbino! — zawołał.
Szarpała się rozpaczliwie, ale nie mogła walczyć z jego siłą.
— Stój! — rzekł.
Ten głos ocucił ją. Usłuchała.
— Daj mi tam pójść! — błagała — On może jest w niebezpieczeństwie...
może tonie... w tej chwili!
— Niech tonie! — rzucił Rufus ponuro.
Zwróciła ku niemu udręczoną twarz z wyrazem protestu, ale słowa
zamarły jej na ustach. Spotkała bowiem jego oczy i zrozumiała, co jest
przyczyną tego niezłomnego postanowienia. Stała, bezradna, wstrzymując z
grozy oddech i obmyślając sposoby walki, podstępu.
Pochylił się ku niej.
— Niech tonie! — rzekł znowu. — Czy sądzisz, że pozwolę ci narażać
życie dla takiego łotra?
W jego głosie dźwięczała nuta okrucieństwa. Trzymał ją jak w kleszczach.
— Ocaliłem ciebie — rzekł. — Nie było to łatwe, ale to zrobiłem. Dla
ciebie rzuciłbym się w piekło. A' teraz myślisz, że pozwolę ci zginąć... dla
niego?
Nie odpowiedziała. Jej usta poruszały się tylko, choć nie mogły wymówić
ani jednego artykułowanego wyrazu.
Ciągnął dalej ze wzrastającą siłą: — On by ci pozwolił utonąć. Nie dbał o
ciebie. Jemu zależało tylko na twej piękności, na jego obrazie. To jest cała
jego miłość dla ciebie. Byłby cię wydał diabłu na pastwę, byle cię
namalować w całej twej krasie. Nie wierzysz mi, wiem o tym, aleja wiem, ja
wiem!
W tych słowach brzmiała niezachwiana pewność. Dziewczyna zbladła
śmiertelnie. Usiłowała się wyrwać, ale on trzymał ją w mocnym uścisku, nie
rozluźniając go ani na moment.
— Jesteś mu potrzebna jako środek do jego celu — rzekł. — Potem
zostaniesz odrzucona jak wyciśnięta cytryna. Jak on śmiał — cedził przez
zaciśnięte zęby. — Jak on śmiał powiedzieć mi to!
— On ci to powiedział!
Jej usta zdołały wreszcie wyszeptać te wyrazy, choć wiele ją to
kosztowało.
— Tak. — W jego głosie była tłumiona gwałtowność. — Tak. Nie
powiedział tego prosto z mostu; jest przecież dżentelmenem! Ale starał się
dać mi do zrozumienia, że jesteś mu potrzebna tylko do wykończenia tego
przeklętego obrazu. To jedno ma znaczenie dla tego egoisty, toteż zmierza
do celu nie przebierając w środkach. Nie pokazałabyś mu się prawie naga,
gdyby cię wcześniej nie rozkochał w sobie. Wiem, że go kochasz, chociaż
mi tego nie powiedziałaś.
W jego głosie wzbierała namiętność. Ona rozpaczliwym wysiłkiem
uwolniła obie ręce i próbowała odepchnąć te ramiona, które ją tak
bezapelacyjnie więziły.
— Tak, kocham go! — zawołała. — Kocham go! Mniejsza o to, kim on
jest! Rufusie, na miłość boską, och, nie pozwól mu utonąć! — W jej słowach
dźwięczał ból i pokorne błaganie. Zrzekła się w tym momencie całej dumy,
całej pychy, jaka cechowała zazwyczaj jej naturę pięknej kobiety, zepsutej
już hołdami młodych rybaków.
— Idź, Rufusie, i ratuj go! — błagała. — Zrobię dla ciebie wszystko, co
zechcesz, gdy wrócisz. Ale zrób to dla mnie! Może zdołał ujść przed falą. W
takim razie znajduje się na ruchomych piaskach i nie wie, gdzie czyha na
niego niebezpieczeństwo! Rufusie, nie pozwoliłbyś przecież najgorszemu
wrogowi zginąć w ten sposób!
Urwała, szlochając gwałtownie, opierając się o niego, gdyż rozpacz
wyczerpywała jej siły. Twarz, wykrzywiona okrucieństwem, z płonącymi
ponurymi oczami wciąż była pochylona ku niej, ale ona nie cofała się już
przed tym mężczyzną. Moc, która kierowała jej kobiecą taktyką była zbyt
silna, ażeby nie usunąć z drogi drobnych przeszkód. Już się go nie bała, nie
czuła do niego wstrętu fizycznego — przeciwnie, patrzyła na niego
wzniesionymi błagalnymi oczami, czując jego oddech na twarzy. Przestał się
liczyć, był tylko narzędziem najwyższej łaski.
Rufus zrozumiał to widocznie, bo puścił ją nagle i poszedł ku drzwiom.
— Nie wiesz co mówisz — rzekł posępnie.
— Wiem, wiem!
Brzmiało to jak krzyk zranionego zwierzęcia. — Nie jestem z tych, które
obiecują, a nie dotrzymują! Nie trać czasu na rozmowy! Każda sekunda
może być jego ostatnią chwilą. Idź, zejdź na wybrzeże! Jesteś taki silny!
Ratuj go, ratuj go!
Pobiegła i chwyciła go za ramię.
— Kolumbino!
Mężczyzna odwrócił się znienacka i porwał ją w objęcia.
— Słuchaj! — rzekł namiętnie — Jeżeli pójdę i uratuję go, czy
przysięgasz, że wszystko między nim a tobą będzie skończone?
— Tak! — krzyknęła. — Przysięgam! Idź tylko i ratuj go! Pochylił się ku
niej, jego oczy objęły ją.
— A... potem?... — spytał bardzo cichym głosem.
Podniosła ku niemu spojrzenie sarenki. Spuściła powieki pod wpływem
jego wzroku.
— Dam ci wszystko, co... mam — odparła i zadrżała. Chwiała się na
nogach.
W tej chwili wypuścił ją z ramion; upadła na kanapę. Ukryła twarz w
poduszkach sofy. Po chwili usłyszała zatrzaśnięcie drzwi wejściowych.
Rufus odszedł.
Kolumbina siedziała, skurczona, sparaliżowana przez okropny strach.
Rozdział dziewiąty
Na dole, na syczącym dziko wybrzeżu, fale przelewały się jedna przez
drugą, śnieżna piana rozpryskiwała się z wściekłością w blasku spokojnego
księżyca, który obojętnie patrzył na walkę rozszalałych żywiołów na ziemi.
Na niebie gnały przerywane chmury. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą.
Mieszkańcy wybrzeża oglądali dziką, ponurą grozę.
— Nie dziwiłbym się, gdyby tej nocy stało się jakieś nieszczęście — rzekł
Adam, zbudzony rykiem fal i zawodzeniem wichru.
— Nie wywołuj złego! — rzekła pani Peck. — Zaczekaj, aż przyjdzie
samo!
W jej słowach zabrzmiało zniecierpliwienie. Znała Adama, wiedziała, że
nikt nie zazna w domu spokoju, gdy jego opadną przeczucia katastrofy
morskiej. A nie mylił się w takich wypadkach: ilekroć jakiemuś statkowi
zagrażała katastrofa, przeczuwał ją duszą starego marynarza. Te przeczucia
wyrywały go z najgłębszego snu, a wówczas przeszkadzał spać kobiecie tak
ciężko pracującej jak pani Peck. I tym razem po sposobie, w jaki Adam
kręcił się w łóżku, po jego westchnieniach i ziewaniach, poznała że jest
wytrącony z równowagi i pełen najczarniejszych myśli.
Udawała, że śpi, mając nadzieję, że będzie się liczył z jej zmęczeniem. Ale
jasne było, że nie zdoła usnąć obok naprawdę zdenerwowanego marynarza,
przygotowanego na najgorsze wieści. Adam był zawsze gotów nieść pomoc
tonącym, toteż usłyszawszy jęk okna, wstrząsanego przez wicher, wyskoczył
z łóżka, nie troszcząc się o spokój swej towarzyszki życia.
— Muszę iść na zwiady — rzekł. — Rozpalę ogień w kuchni, a ty podsyć
go w razie potrzeby!
Tak, to był cały Adam. Myślał tylko o możliwych ofiarach burzy. Pani
Peck zamruczała coś gniewnie i nasunęła na siebie kołdrę, nie odpowiadając
na otrzymane polecenie. Wszelka dyskusja z Adamem była w tych
warunkach bezowocna. Pani Peck miała już doświadczenie. Mogła tylko
ratować swój nocny odpoczynek przed nowymi zakłóceniami.
Adam ubrał się szybko i zszedł na dół. Burza wzywała go; nie mógł
pozostać nieczuły na jej głos. Należał do służby ratowniczej od czasu, gdy
tylko doszedł do wieku męskiego, i od tego czasu nie było sztormu z którego
nie usiłował ocalić istnień ludzkich.
Pierwszą, prawie odruchową czynnością, było zdjęcie z gwoździa klucza
od domku, gdzie stała jego łódź ratownicza. Potem, gwiżdżąc, zaczął
rozpalać ogień. Polana leżały już przygotowane. Pani Peck zawsze dbała o to
przed pójściem na spoczynek. Mleko też stało już w dzbanku, gotowe do
zagotowania rano. Według codziennego, niezmiennego zwyczaju, wszystko
czekało na poranne zbudzenie się mieszkańców domu. Adam stwierdził to z
zadowoleniem. Włożył buty i podszedł do drzwi.
Zaczynał padać deszcz. Wielkie krople spadły mu na czoło, gdy stanął na
progu. Wrócił do kuchni i wziął nieprzemakalną czapkę. Potem*bez zwłoki
wyruszył w drogę.
Gdy schodził ulicą prowadzącą do wybrzeża, zagrzmiało. Huk pioruna
zagłuszył nawet potężny ryk i szum wzburzonych, miotających się wściekle
fal.
To go nie zatrzymało, nie cofał się nigdy; to było niezgodne z jego naturą.
Ruszył biegiem nad brzeg morza i stanął na bulwarze, zwrócony twarzą do
wzburzonych fal.
Morze było wezbrane tak, jak chyba jeszcze nigdy w lecie. Stał, moknąc w
ulewnym deszczu i patrzył na drogę, to w jedną to w drugą stronę, ale jak
okiem sięgnąć widział przed sobą tylko groźny obraz niezmierzonych wód.
Według wszelkich znaków, na wodzie nikt nie potrzebował jego pomocy.
— Ciekawy jestem, czy Rufus śpi — pomyślał.
O trzy mile od Spear Pointu wznosiła się latarnia morska. Teraz światło jej
było zwrócone ku niemu. Słychać było jęk dzwonu, bijącego na alarm.
Adam zawrócił.
— Pójdę zapukać do drzwi Rufusa. Nie można przespać takiej nocy —
postanowił. — Zbudzę go, jeżeli śpi.
Znowu błyskawica przecięła mrok, oświetlając każdy zakątek Spear
Pointu. Adam jednym rzutem oka objął krajobraz, jaki mu się odsłonił we
wszystkich szczegółach, dojrzał go tak dokładnie, jak nigdy nie zdołałby go
ogarnąć jednym spojrzeniem w świetle słonecznym.
Przez tę sekundę dostrzegł coś niepojętego, a strasznego zarazem: ujrzał
wyraźnie postać swego syna, zawieszoną na niemal prostopadłej skale, nad
przepaścią, na dnie której było morze. Jedną ręką trzymał się skały, drugą
zaś przytrzymywał jakiś bezwładny kształt, przerzucony przez plecy i
ciągnący go swoim ciężarem w dół.
Adam zmartwiał z wrażenia. Nogi ugięły się pod nim. Huk pioruna,
jeszcze potężniejszy niż poprzedni, ocucił go. na szczęście.
— To chyba sen! — rzekł do siebie. — Żaden człowiek nie mógłby
wdrapać się po skale do Spear Pointu, zresztą po co? Pójdę prosto do Rufusa.
Zapukam.
I nie zważając na ulewę, pobiegł wzdłuż skał w kierunku ścieżki, która
wąskim szlakiem prowadziła do domku syna.
Szedł pod górę z szybkością, o którą się nie posądzał. Walczył z wichrem,
który dął mu prosto w oczy, zalewając je deszczem. U jego stóp fale
rozbijały się z groźnym hukiem o skały; zdawało się, że je podmyją
niebawem. Ruchome piaski były już pod wodą od dawna. Adam miał
wrażenie, że odczuwa wstrząsy ziemi pod stopami.
Wreszcie doszedł do bramy Rufusa i stanął, zaskoczony; była otwarta.
Najwidoczniej syn też się obudził i wyszedł. Adam poczuł się niespokojny: a
zatem to, co zobaczył było prawdopodobne, chociaż wydawało się wręcz
niemożliwe.
Doszedł do drzwi wejściowych i zaczął szukać zapałek. Zanim je znalazł,
drzwi otworzyły się i na progu stanęła dziwna, tragiczna postać kobieca.
— Ach! — zawołała drżącym głosem. — To ty! Gdzie... gdzie jest Rufus?
Adam osłupiał.
— Co to? Kolumbina tutaj? — wyjąkał.
Ubrana była w płócienny kaftan Rufusa. Zwisał na niej luźno. Wyciągnęła
ku niemu ręce z niemym wezwaniem.
— Och, Adamie — rzekła. — Widziałeś ich? Czy widziałeś Rufusa? On
poszedł, poszedł... przed godziną... ratować pana Knighta... na ruchomych
piaskach...
Adam momentalnie zrozumiał. Wprawdzie obecność dziewczyny
pozostawała niewyjaśnioną zagadką, ale to nie był czas na dociekania. W ten
czy w inny sposób przeczuła niebezpieczeństwo, zagrażające Knightowi i
pobiegła do Rufusa po ratunek. A zatem... zatem... ta wizja w świetle
błyskawicy, to nie był sen! Więc istotnie ujrzał Rufusa, zobaczył go zapewne
po raz ostatni w swym życiu...
Stał w milczeniu, ogłuszony, oszołomiony tempem tragicznych
wypadków. Ale dramatyczny wyraz twarzy Kolumbiny zastanowił go i
zmusił do opanowania własnego bólu. Ujął jej drżące ręce.
— Niedobrze jest, moje dziecko — rzekł. — Widziałem go. Tak jest,
widziałem go. Nie wierzyłem własnym oczom, ale teraz wiem, że to nie było
złudzenie. Zawisł na skale pod Spear Pointem, a tamten leżał na jego
plecach. Widocznie fala zmyła ich obu ze skały, gdyż wody podnoszą się z
przeraźliwą szybkością. Tak, od razu pojąłem, widząc ich tam z daleka, że
nie ma najmniejszej nadziei!
Dziewczyna krzyknęła rozpaczliwie. Uwolniła dłonie z rąk Adama i
chwyciła się za głowę. Łzy popłynęły jej z oczu. Oparła się o mur i szlochała
głośno, pogrążona ciałem i duszą w okropnej, żałobnej rozpaczy.
Adam stał i patrzył na nią. Było coś strasznego w tym wybuchu żalu. Czuł,
że jego własny ból blednie wobec tego żywiołowego płaczu. Nigdy jeszcze
nie widział kobiety, która by tak rozpaczała. Udzielał mu się ten ból.
wzruszał go do dna serca.
Wreszcie położył wahająco dłoń na jej ramieniu.
— Dziecko moje... moje dziecko!... — rzekł. — Nie martw się tak! Nigdy
nie przypuszczałem, że zależy ci choć trochę na tym biednym Rufusie,
chociaż wiedziałem dobrze, że on się kocha w tobie do szaleństwa.
Ugięła się pod dotknięciem jego ręki.
— A teraz ja go zabiłam! — jęknęła ledwo zrozumiale. — Ja go zabiłam!
— Nie, nie nie! — zaprotestował Adam. — Nie mów tak. Chodź, uspokój
się, sama nie wiesz, co mówisz. Mój Rufus to sprytny chłop. Może zdoła się
uratować. Ma wyjątkową odwagę i nie cofnie się przed żadnym wysiłkiem, a
sił też mu nie brak.
Odsłoniła twarz i przyjrzała mu się bystro; zobaczył spustoszenie jakie ból
i łzy dokonały na tej twarzy.
— Nie poszedł na pomoc Knightowi, dlatego że jest odważny — rzekła.
— Poszedł dlatego, że ja go o to prosiłam. Ja będę przyczyną jego śmierci.
Ale sądziłam, że zdąży... że zdąży... w porę...
Głos jej się załamał. Splotła ręce tak mocno, że aż stawy zatrzeszczały.
— Możesz coś zrobić? Czy możesz popłynąć swoją łodzią ratunkową na
pomoc? Przecież musi być jakiś sposób ocalenia ich... jakiś ratunek!
Adam potrząsnął głową przecząco.
— Tam, gdzie on się znajduje, wszelka pomoc jest niemożliwa — rzekł.
— Między tymi skałami nie przepłynie żadna łódź, nawet w biały dzień.
Nie... nic nie możemy... odszedł od nas mój Rufus... najlepszy chłopak z
całego wybrzeża... Muszę to stwierdzić, chociaż był moim synem. Nigdy nie
przypuszczałem... nie, nie myślałem...
Zaległo głębokie milczenie, przerywane tylko hukiem fal, ale plusk
deszczu ustawał powoli. Burza miała się ku końcowi.
Adam oparł się o krzesło, głowę ukrył w dłoniach. Cała żywotność
opuściła go w tej chwili. Wyglądał na starego, złamanego człowieka.
Dziewczyna stała przy nim bez ruchu. Dziwna apatia nastąpiła po jej
wybuchu, jak gdyby wyczerpała się w niej zdolność cierpienia, jakby pod
wpływem tego szoku serce przestało w niej bić. Oparła się o ścianę i patrzyła
rozszerzonymi, tragicznymi oczami w lampę, stojącą na oknie. Ramiona jej
zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, tylko pięści miała kurczowo zaciśnięte.
Sprawiała wrażenie, jakby patrzyła w nicość.
Nic nie można zrobić! Nic nie można poradzić! Dopóki nie ustanie furia
wód, będą bezradni jak dzieci, wobec okrucieństwa losu. Żadna łódź nie
utrzymałaby się na tych rozszalałych falach. Adam tak powiedział;
wiedziała, że mówi prawdę, gdyż nie zaniedbałby niczego, aby wybawić od
śmierci ukochanego syna. Najlepszym dowodem prawdy jego słów była ta
niema rozpacz, to opuszczenie rąk wobec przemocy żywiołu. Nikt chyba nie
widział go jeszcze takim, jakim był w tej chwili. Ten człowiek walczył
zazwyczaj do końca, dopóki pozostawała iskierka nadziei, że ten upór przyda
się na coś. Ale teraz daremny był każdy jego wysiłek; po raz pierwszy
pojmowała całą bezsilność człowieka wobec siły wyższej.
Mijały długie godziny. Słychać było tylko tykanie zegara. Burza uspokoiła
się. Teraz huki piorunów wstrząsały sąsiednimi miasteczkami, tutaj ich głos
dochodził z daleka, jak echo. Świtało.
Dziewczyna ocknęła się ze swych tragicznych myśli jak zbudzona ze snu i
rzekła: — Adamie!
Nie poruszył się. Stał tak, zgięty wpół, oparty o poręcz krzesła od dwóch
godzin.
Otrząsnęła się, jakby chciała zrzucić z siebie jakiś przytłaczający ciężar.
Podeszła do załamanego mężczyzny.
— Adamie, świta. Zaczyna się odpływ. Może byśmy poszli... zobaczyli?
Wyprostował się znużonym ruchem starca.
— Po co? — spytał. — Myślisz, że chcę zobaczyć martwe ciało, zwłoki
mego chłopca, wyrzucone na brzeg przez morze?
Dreszcz ją przeszył.
— Ale nie możemy tu zostać — nalegała. — Ciotka Liza... wiesz... będzie
się niepokoić.
— Aha!
Przetarł ręką czoło. Chwiał się nieco na nogach. Ujęła go za łokieć i
poprowadziła do kanapy. Patrzył na nią błędnym wzrokiem.
— Idź i powiedz ciotce Lizie, co się stało — rzekł w końcu. — Ja tu
jeszcze trochę zostanę. Może przyjdzie mój chłopiec i pogawędzimy trochę.
Jesteśmy wspólnikami, wiesz, i spędziliśmy wiele lat w serdecznej zażyłości.
On by się ze mną nie rozstał bez słowa pożegnania, nie wyruszyłby w tak
daleką podróż... Tak jest, idź, moja droga, idź! Ja tu zostanę i zaczekam na
niego.
Pojęła, że żadna perswazja go nie przekona. A pozostanie przy nim
wydawało jej się zbędne. Przy tym nerwy ją ponosiły, chciała czym prędzej
oddalić się od tych ścian. Po bezruchu ostatnich dwóch godzin ogarnęło ją
gorączkowe pragnienie ruchu, działania. Nie mogła dłużej tak siedzieć; bała
się, że oszaleje.
Kolana drżały pod nią jeszcze, ale opanowała się i ruszyła ku drzwiom.
Adam siedział na kanapie jak człowiek zdecydowany cierpliwie czekać... na
co? Czekał, to było jasne, to zdradzało napięcie ciała, wyraz twarzy...
Czekał, aż jego chłopiec przyjdzie się z nim pożegnać, zanim wyruszy w
długą podróż przed tron Boga, którą wypadło mu odbyć tak nieoczekiwanie,
tak przedwcześnie.
Nagłe łkanie wstrząsnęło jej piersią. Zapanowała nad nowym potokiem
łez, cisnących się do jej oczu. Wreszcie wyślizgnęła się, pozostawiając za
sobą drzwi domu Rufusa otwarte na oścież.
Rozdział dziesiąty
Nigdy potem nie mogła sobie przypomnieć, jak i którędy dostała się do
domu. Kamienie raniły niejednokrotnie jej bose stopy, ale nie czuła bólu
fizycznego. Szła jak ktoś, kto ma do spełnienia pilną misję, chociaż nie
umiała powiedzieć, na czym ona polega.
Ta noc, tragiczna noc, zaważyła na rozwoju psychicznym Kolumbiny. Z
namiętnej, impulsywnej, stała się istotą spokojną, obcą samej sobie. Cała jej
dziewczęcość, szczęśliwa beztroska, odeszły od niej, jakby wypalone sztabą
rozpalonego żelaza. Nie czuła już bólu, nie wierzyła, że zdoła kiedyś odczuć
ponownie to, co się nazywa bólem.
Doszła do domu, nie spotkawszy po drodze nikogo. Weszła do saloniku,
skąd wybiegała na palcach co wieczór, aby iść na schadzkę ze swym
ukochanym. Przeszła do swego pokoju i przebrała się we własną odzież.
Odłożyła na bok ubranie, które przez tak długi czas było własnością Rufusa.
Odłożyła je z gestem czci i pietyzmu, należnego zmarłym, chociaż robiła to
nieświadomie, jakby w hipnozie.
Podeszła do lustra i zaczęła rozczesywać włosy. Były jeszcze wilgotne od
słonej wody morskiej ale upięła je na głowie, nie zauważywszy tego. Było
coraz widniej; rozejrzała się dokoła z pewną ciekawością, gdy wtem jej
spojrzenie napotkało w lustrze własną twarz i przelękła się swych oczu...
Odwróciła się z niechęcią.
Podeszła do okna i otworzyła je. Szum morza wypełniał jeszcze
przestrzeń, ale nie był już tak groźny, ani tak donośny jak poprzednio. Fale,
chociaż spienione, nie były już kilkupiętrowymi bałwanami i oddalały się od
wybrzeża. Ludziom wydawało się, że świt przyszedł w samą porę, ażeby
zapobiec tryumfowi potęg piekielnych, działających pod osłoną nocy.
Usłyszała czyjeś kroki w domu i zeszła na dół Trzeba powiedzieć ciotce
Lizie, co się stało.
Weszła do kuchni. Zanim jeszcze zobaczyła ogień na kominie, usłyszała
suchy trzask drewna. W tym momencie dopiero zdała sobie sprawę, że jest
jej bardzo zimno, że zmarzła do szpiku kości.
Ktoś ruszał się w półmroku. Jakaś sylwetka krzątała się w
najciemniejszym kącie kuchni. Zmrużyła oczy, żeby zdać sobie dokładnie
sprawę, czy to jest ciotka Liza...
Przy odblasku ognia ujrzała ogromny cień, zaraz potem objęła jednym
rzutem oka włochatą pierś mężczyzny i potężny kark. Mężczyzna zwrócił się
ku niej. W tej chwili w Kolumbinie zadrgał każdy nerw; poczuła, że jest jej
bardzo gorąco...
Stała, jakby przykuta do miejsca, a on stał również nieruchomy i patrzył na
nią błękitnymi oczami, które paliły ją jak płomień... Ale nie powiedział ani
słowa... ani słowa... Jakże umarły mógłby przemówić?
Gdy tak stali, patrząc na siebie, podłoga między nimi zaczęła się nagle
podnosić, kryjąc, grzebiąc Kolumbinę, pochłaniając jej wątłą postać...
Zapadała się w tę podłogę, a kiedy zrobiło się dokoła niej całkiem ciemno,
ostatnią jej myślą było: „Rufus nie przyszedł mnie pożegnać, lecz zabrać
mnie z sobą, zabrać mnie z sobą w długą podróż, w tę, z której się nie
wraca..."
Rozdział jedenasty
Białe polne róże, rosnące nie opodal domu Adama i pani Peck,
odpowiadały niektórym cechom południowej urody Kolumbiny. Pewna była,
że znajdzie je u swoich stóp, gdy powróci ze swej długiej podróży. Ujrzy ich
złote serduszka, wychylające się ku słońcu. Zapach tych róż prześladował ją
dniem i nocą.
Zdawało jej się czasami, że leży martwa, że rozsypano dokoła niej pełno
białego kwiecia, przeważnie tych róż. Miała nadzieję, że ich nie pochowają z
nią razem; były za piękne...
Kiedy indziej myślała o nich jak o podarunku ślubnym, jak o wianku,
zastępującym kwiat pomarańczy nad czołem panny młodej. A raz, kiedy
zbliżała się już do kresu podróży, poczuła zapach mirtu i to ją utwierdziło w
przekonaniu, iż jest panną młodą i pójdzie do ołtarza.
Wreszcie otworzyła oczy i rozejrzawszy się dokoła, zobaczyła, że leży w
łóżku w swoim pokoiku, a pani Peck stoi, pochylona nad nią, z dymiącą
filiżanką w ręku.
Kolumbina patrzyła na nią przez chwilę jak człowiek zbudzony z
głębokiego snu, nie zdający sobie jeszcze sprawy z rzeczywistości.
Pani Peck kiwnęła głową przyjaźnie.
— No, moja droga! Lepiej ci, jak widzę. Ależ nas wystraszyłaś!
Myślałam, że nigdy już nie zobaczę twych jasnych oczu.
Kolumbina wyciągnęła ku niej drżącą rękę. Miała wrażenie, że ta ręka
wcale nie należy do niej.
— Czy byłam chora? — spytała.
— Od tygodnia przeszło leżysz tutaj — odparła pani Peck — a ile się
namartwiłam o ciebie! Wyczerpanie nerwowe jako następstwo wstrząsu,
oznajmił doktor, ale mnie to wygląda raczej na gorączkę mózgową.
Grunt, że ci lepiej! Wypij to, jak przystało na dobrą dziewczynę, a będzie
ci niebawem całkiem dobrze, da Bóg!
Zbyt słaba, aby stawić opór, Kolumbina wypiła posłusznie zawartość
filiżanki. Chciała sobie przypomnieć wszystko, co zaszło przed jej chorobą,
ale miała jakby ołów w głowie. Mogła tylko leżeć spokojnie i patrzeć w
sufit. Wtem spojrzenie jej padło na wazon z białymi różami, stojący na
wprost łóżka, na stoliku. Wydało jej się, że te róże odegrały doniosłą rolę w
jej procesie budzenia się.
— Skąd są te róże? — spytała.
Pani Peck rzuciła jej obojętne spojrzenie.
— Rosną tu nie opodal, na skale — rzekła. Kolumbinie nie wystarczyło to
wyjaśnienie.
— Kto je przyniósł? — pytała dalej. — Kto je zerwał? Pani Peck milczała.
— Skąd pochodzą te róże? — nalegała dziewczyna.
Pani Peck zawahała się, jakby nie miała ochoty odpowiedzieć na to
pytanie. Po czym odrzekła powoli:
— Rufus! On je przyniósł dla ciebie.
Fala purpury zalała wychudłą twarzyczkę chorej. Miała wrażenie, że
objęła całe jej ciało.
Leżała cicho, czekając aż ochłonie, a pani Peck odstawiła filiżankę i
zaczęła energicznie sprzątać pokój.
Wreszcie odezwał się słaby głos dziewczyny: — Ciociu Lizo!
Pani Peck odwróciła się. Jej spojrzenie było dziwne, trochę surowe, trochę
współczujące.
— Moja droga — rzekła — dosyć na dzisiaj! Nie wolno ci dużo mówić.
Doktor zalecił ci absolutny spokój, a szczególny nacisk kładł na te dnie,
kiedy zaczniesz odzyskiwać świadomość. Zamknij oczy i śpij!
Ale Kolumbina nie zamknęła oczu.
— Nie jestem senna — rzekła. — A muszę z tobą pomówić. Muszę się
dowiedzieć, muszę cię dowiedzieć... — jąkała się, ale z wysiłkiem zdołała
dokończyć: — Czy Rufus... istotnie przyszedł tu... tamtej nocy?
Współczucie w oczach pani Peck ustąpiło całkowicie miejsca surowości.
— Skoro już koniecznie chcesz wiedzieć — rzekła — opowiem ci całą
historię, a przynajmniej to, co ja sama wiem i co zrozumiałam z faktów i
kilku zdań Adama i Rufusa. Ale Rufus w ogóle niewiele mówi, a tym razem
zamknął się w jeszcze głębszym milczeniu niż zwykle. A zatem: Rufus ocalił
życie panu Knightowi i przyprowadził go tutaj, na wpół omdlałego. Poszedł
do kuchni po mleko dla niego i podczas grzania mleka spotkał ciebie.
Wyglądał jak zwykle, wcale nie gorzej niż normalnie, ale ty widocznie
pomyślałaś, że on nie żyje, że to upiór. Tak się przynajmniej zachowywałaś.
Więcej nic nie wiem. Pan Knight wyjechał w dwa dni później, mówiąc, że
ma dosyć tego wszystkiego. Nie dziwię mu się bynajmniej. To ci wystarczy
na razie. Gdy będziesz zdrowsza i silniejsza, przypomnę sobie może to i
owo, ale tymczasem... dosyć! Doktor nie pozwala mi rozmawiać z tobą,
dopóki nie nabierzesz sił.
Pani Peck wzięła pustą filiżankę i poszła ku drzwiom zdecydowanym
krokiem.
Kolumbina nie próbowała jej zatrzymać. Wyczytała w oczach poczciwej
kobiety powątpiewanie i wdzięczna była lekarzowi, że dzięki niemu zazna
spokoju i uniknie dręczących pytań.
Przez długi czas leżała bez ruchu. Czuła zmęczenie w głowie, mózg jej
pracował opieszale, ale zdawała sobie sprawę ze zdrady Knighta. Wyjechał!
Pan Knight wyjechał! Pan Knight miał dosyć tego wszystkiego!. Czy istotnie
odjechał bez słowa pożegnania, wdzięczności? Czy tak mało liczyła się w
jego życiu? Ona, która tuliła się do niego, ofiarowując mu wszystko, co
mogła dać!
Przypomniała sobie, jak jej mówił, że miłość nie trwa nigdy długo, że jest
zmienna jak księżyc, że przemija. A jak namiętnie, jak daremnie zresztą
zbuntowała się na te słowa! Oświadczyła, że taka miłość nie zasługuje na to
miano, a on ostrzegł ją przed zbyt wielkim kochaniem, przed zbytnią
szczodrością. Uprzytomniła to sobie z okrutną precyzją. Czuła znowu jego
pocałunki na swych ustach, na piersiach, na policzkach. Chociaż ostrzegał ją
przed zbytnią szczodrością, przyjął jej dar bez wahania. Przyjął jej młodość,
jej świeżość, jej niewinność. Wziął wszystko, co mu mogła i chciała dać; a
ona oddała mu serce bez zastrzeżeń. A teraz co? Jęknęła i ukryła twarz w
poduszce. Palił ją wstyd. Jedynym motywem jego postępowania był ten
obraz, który miał mu przynieść światową sławę! Jego miłość dla niej była
tylko pretekstem do zrealizowania tęsknoty artysty! To był środek
prowadzący do celu. Tylko tyle! Tylko tyle?
Czas mijał, ale ona nie zdawała sobie sprawy z niczego poza swym
smutkiem. Jej gorycz nie dotyczyła obecnej chwili. Przeżywała przeszłość.
Nie roniła łez. Jej żal i wstyd nie dawały się ująć w żadne słowa. Mogła
raczej śmiać się z ironii życia niż płakać szczerze i serdecznie.
Ona, ta dumna i nieprzystępna, której ręki nikt nie był godzien, ona tak
łatwo uległa pociągowi do mężczyzny, dla którego była niczym innym, jak
ładnym obrazkiem, modelką! Był sługą swej Muzy, a ona myślała, że on jest
niewolnikiem miłości! Gotów był poświęcić nawet życie kobiety, byle
urzeczywistnić swój zamysł artystyczny. Nie liczyła się dla niego zupełnie.
Nie dbał o nią, nie kochał jej ani przez chwilę.
Uniosła nieco głowę. Udręka wpijała się coraz ostrzej w jej duszę. To było
więcej niż mogła znieść, przeżyć. Te wszystkie czułe słowa, te pieszczoty,
były tylko sposobem wyłudzenia od niej ofiary ze swej skromności! A ona
wierzyła mu tak bezgranicznie! On zaś pozostawił ją samą, pogrążył ją w
rozpaczy. Poszedł w świat, nie troszcząc się o nią, nie dbając ojej uczucie,
ojej uwielbienie. Była przejściową zachcianką, podporządkowaną pracy
twórczej. A teraz miał już dosyć... Odjechał.
Pomruk morza doleciał jej uszu. Pomyślała o Prądzie Śmierci. Dlaczego
ocalała? Dreszcz ją przeszył na wspomnienie okropnej walki z żywiołem.
Została uratowana, jak sobie uświadomiła w tej chwili, chociaż w głębi
duszy... wiedziała... wiedziała!
Jej piekące oczy spojrzały na białe różyczki, stojące na wprost łóżka.
Dlaczego je wybrał, właśnie te kwiaty?
To był wymowny znak... To było wyznanie, którego nie śmiała zrozumieć.
I znów zadrżała, gdy przypomniała sobie tę okropną noc i te gorejące
błękitne oczy, wpijające się w jej twarz.
Nagle... usłyszała nie wiadomo skąd jakiś daleki głos, dobitny, a jednak
dochodzący jak przez mgłę: — Zawsze wiedziałem — mówił głos — że on
ciebie kocha do szaleństwa. Zawsze to wiedziałem.
Kocha! Kocha! Ale cóż to jest miłość? Czy którykolwiek mężczyzna
zdolny jest do miłości? Czy miłość mężczyzny nie jest wyłącznie brutalną
namiętnością albo płochą igraszką? Mężczyźni łamią serca, łamią istnienia
kobiece, bezwzględnie, niemiłosiernie.
Zacisnęła pięści i zęby, patrząc wciąż na te białe róże na wprost łóżka.
Dlaczego je przysłał? Co go do tego skłoniło? On, który zmusił ją do
posłuszeństwa fizyczną przemocą! On, który ją wytargował od niej samej za
cenę najwyższego poświęcenia wprawdzie, ale bądź co bądź, wytargowali
On, który ją zmusił do przyrzeczenia mu samej siebie! Czymże jest miłość,
chociażby miłość fizyczna, dla takiego człowieka?
Upajająca słodycz tych kwiatów działała na nią. Ach, żeby one były darem
Knighta! Jakże inaczej, jak odmiennie patrzyłaby na nie... Jak inny byłby
wtedy cały świat!
Ale one pochodziły od Rufusa. I dlatego ich wymowa była daremna. Mrok
rozpaczy i beznadziejności zapanował w jej duszy.
Rozdział dwunasty
W ciągu następnych dni uczciwa dusza pani Peck burzyła się wobec
upartego milczenia jej pacjentki. Kolumbina leżała, rozkojarzona, smutna,
zamknięta w sobie.
Stosownie do zaleceń doktora ciotka panowała nad swą ciekawością i nie
zadawała dziewczynie żadnych pytań, dotyczących owej pamiętnej nocy.
Zresztą wątpliwe było, czy Kolumbina udzieli jej wyczerpujących
wyjaśnień. Pewne było tylko jedno, to mianowicie, że owej nocy zaszły
wypadki niezwykłe. Te białe róże, przynoszone codziennie przez Rufusa
powiedziałyby jej to, gdyby nawet nie było innych znaków nie mniej
wymownych. Chętnie zadałaby kilka pytań Rufusowi, ale coś ją
powstrzymywało. Jej mąż zaś wręcz odmówił ujawnienia szczegółów tej
nocy.
Adam, odmłodzony i rozradowany, chodził pogwizdując do codziennej
pracy, jak dawniej. Jego chłopak powrócił, zdrów i cały! Nic więcej go nie
obchodziło.
— Nie troszcz się o nich, żono! — radził Adam pani Peck. — Rufus wie,
jak się brać do rzeczy. Pobiedzi się trochę, aż w końcu zdobędzie jej serce,
wcześniej, czy później. Zostaw go własnemu losowi, da sobie radę z
dziewczyną skoro dał sobie radę z Prądem Śmierci. A zwłaszcza bądź mu
wdzięczna, że nas uwolnił nareszcie od tego kudłatego bydlęcia!
Pani Peck musiała stosować się do tej rady, bo nie miała wyboru, tym
niemniej przyglądała się Kolumbinie z niepokojem. Dziewczyna była
roztargniona, nieswoja, przygnębiona. Dużo dni upłynęło, zanim zdobyła się
na wysiłek ubrania sukni, lecz nie chciała zejść na dół, oparła się temu
stanowczo. Robiła wrażenie człowieka żyjącego w ciągłym strachu,
oczekującego jakiegoś okropnego wydarzenia.
— Zdaje mi się, że ona boi się Rufusa — orzekła pani Peck. Ale Adam
ofuknął ją za ten pomysł.
— Skąd ci to do głowy przyszło, kobieto? Przecież każdy widzi, że Rufus
to spokojny i dobrze wychowany chłopak. Może ona tęskni trochę za tym
kudłatym. Ale to minie. Czas zrobi swoje! Czas zawsze robi swoje!
Pani Peck zgodziła się zatem czekać na efekt działania czasu i nie
nalegała, aby Kolumbina zeszła na dół. Lecz nie była zbyt uprzejma dla niej
w tych dniach. Nie pochwalała jej postępowania i okazywała to wyraźnie.
Odsuwała od siebie podejrzenia, ale dawała do zrozumienia że je żywi, bo
tak było.
— W niej płynie gorąca krew — mówiła — nie dowierzam jej. Kolumbina
zdawała sobie jasno sprawę z podejrzeń ciotki, ale zbyt była przygnębiona,
aby się nimi przejmować. W żadnym wypadku nie zwróciłaby się do pani
Peck z prośbą o pocieszenie.
Wreszcie zeszła na dół. Był piękny letni wieczór. Pani Peck zajęta była w
kuchni, nikogo więcej nie było w domu. Kolumbina nie uprzedziła jej o
swym zamiarze zejścia do dolnych pokojów. Może chciała uniknąć
natarczywych spojrzeń. Dzień był upalny, ale zerwał się wietrzyk,
zapowiedź deszczu.
Szła wolnym krokiem, ale zmierzała do wyznaczonego celu. Wspomnienia
wiodły ją w stronę skał nadmorskich, gdzie rosły małe różyczki górskie.
Nikogo nie spotkała po drodze. Zbliżała się godzina wieczornego posiłku,
kiedy to pani Peck wchodziła zazwyczaj do jej pokoju z kwiatami,
codziennym darem Rufusa. Pani Peck niezbyt chętnie wywiązywała się z
tego zadania, chociaż nigdy nie zdradzała niezadowolenia. No, dzisiaj będzie
zwolniona z tego obowiązku.
Doszedłszy do jeziora, dziewczyna przystanęła o kilkanaście metrów pod
domem Rufusa. Patrzyła na lustrzaną taflę wód, jakby ją widziała po raz
pierwszy. Było cicho, jak zwykle podczas odpływu. Uwaga! Widocznie
zaczyna się już przypływ, gdyż nagle rozlega się dzwon ostrzegawczy.
Po drugiej stronie jeziora pracował mężczyzna w niebieskiej bluzie. Na ten
dźwięk wyprostował się i zobaczył Kolumbinę. Nie ruszył się z miejsca, nie
pobiegł jej naprzeciw, stał nieruchomy i czekał, trzymając w ręku dużą
wiązankę białych róż. Właśnie zrywał kwiaty dla ukochanej dziewczyny.
Czekał na nią. Ona zaś, jak zahipnotyzowana, szła ku niemu, aż w końcu
stanęła przed nim, blada, milcząca, nieswoja.
Mężczyzna odezwał się pierwszy. Jego głos brzmiał szorstko,
najwyraźniej chciał ukryć wzruszenie, a może i był trochę zakłopotany.
— Więc przyszłaś nareszcie! — rzekł.
Przystanęła. Podniosła ku niemu na chwilę swe ciemne oczy, ale spuściła
je natychmiast, nie spotkawszy jego wzroku. Nieoczekiwanym ruchem podał
jej kwiaty. — Zerwałem je dla ciebie.
Wzięła róże niepewnymi rękami. Pochyliła nad nimi głowę, ażeby ukryć
drżenie ust.
— Dlaczego je zrywasz? — wyszeptała ledwo słyszalnym głosem. Milczał
przez chwilę.
— Chodź ze mną do mego domu! — rzekł. — To tak blisko. Zrobiła gest
nieśmiałego protestu, ale w następnej chwili już szła przy nim bez słowa.
Szedł za nią, boso, pewnym krokiem. Błękitnymi oczami patrzył prosto
przed siebie, stanowczo i spokojnie.
Doszli do domku na skale. Otworzył drzwi i przepuścił ją przez próg.
Wszedł za nią, ale drzwi nie zamknął.
Morze szumiało. Na tle tego łagodnego pomruku głos mężczyzny rozległ
się cicho, niemal słodko:
— Kolumbino, muszę ci coś powiedzieć. Kryłaś się przede mną przez cały
ten czas. Wiem. Wiem o tym. Niepotrzebnie. Te kwiaty... zrywałem je i
posyłałem ci codziennie, bo chciałem, żebyś zrozumiała, że nie potrzebujesz
się niczego obawiać z mojej strony. Chciałem, żebyś wiedziała, że wszystko
jest zapomniane, że chcę tylko twego dobra. Nie wiedziałem, jak ci dać
znać... więc posyłałem codziennie te kwiaty, sądząc, że może zrozumiesz.
One mi ciebie przypominały. Takie są białe, takie czyste...
— Ach!
Ten jeden okrzyk wyrwał jej się łkający, rozpaczliwy. Zerwała się z
krzesła, rozsypała kwiaty po podłodze. Twarz ukryła w dłoniach.
Stała tak przez parę sekund w milczeniu. Wreszcie powiedziała z trudem:
— Nie wierzysz w to... nie wierzysz we mnie!
— Wierzę — odrzekł Rufus swym niskim głosem, stanowczo, niemal
groźnie.
Podniosła ku niemu błyszczące oczy, pokazując mu rumieniec wstydu,
który oblał jej policzki.
— Nie wierzyłeś w to... tamtej nocy! — zawołała. Spojrzał jej w oczy z
wyrazem tępego uporu.
— Wtedy nie — przyznał. Oczy jej zamigotały.
— W takim razie, dlaczego wierzysz we mnie dzisiaj? Jak się to dzieje?
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Może znam cię lepiej dzisiaj, niż wtedy — odparł powoli. Żachnęła się:
— I to zmieniło twe zamiary!
Z kolei on się zniecierpliwił.
— Mylisz się — odrzekł cichym głosem. — Tamtej nocy byłem szalony,
straciłem całą równowagę wewnętrzną. Ale od tej pory opamiętałem się.
Kocham cię zbyt mocno, żeby cię przymuszać. To jest prawda, którą
chciałem ci wyjawić za pomocą kwiatów. Kochałbym cię zresztą, gdybyś
nawet nie była taka jaka jesteś. Przeznaczenie...
Mówił z widocznym wysiłkiem, ale patrzył jej w oczy głęboko. Nie było
namiętności w tym spojrzeniu. Było podobne do wód jeziora w pogodny
letni dzień.
Kolumbina wpatrywała się z niedowierzaniem w tę postać, silną,
barczystą, mówiącą z takim spokojem najszlachetniejsze wyrazy, jakie
usłyszała dotychczas z ust mężczyzny. Ale widocznie uległa jego wpływowi,
bo nie okazywała już strachu.
— Nie ma w ogóle czegoś, co wy nazywacie miłością, to coś nie istnieje
— rzekła gorzko. — Miłość jest tylko pustą nazwą, pozorem czegoś...
innego. Serce kobiety was nie obchodzi. Najlepszy dowód, że tamtej nocy,
gdyby nie burza, zostałabym tym, kim byłam w twoich oczach, kim jestem i
dzisiaj w mniemaniu ciotki Lizy. Nie odmawiałam niczego, toteż... — tu
wybuchnęła złym śmiechem — toteż zachowałam wprawdzie przypadkiem
cnotę, ale straciłam niewinność. Wiem więc dokładnie, na czym polega to,
co nazywacie miłością! I nigdy już nie zdołam zapomnieć...!
Urwała, trzęsąc się ze zdenerwowania. Była uosobieniem protestu i
oburzenia.
Ale błękitne oczy nie odwróciły się od niej ani na chwilę. Twarz
mężczyzny była zupełnie spokojna. Nie odpowiadał przez parę minut, dając
jej czas do namysłu, do rozwagi. Wreszcie rzekł stanowczo:
— Powiem ci, co oznacza w moim pojęciu miłość, czym jest ta miłość,
którą odczuwam dla ciebie, dobrze?
Podszedł do okna i ręką wskazał mały port rybacki na dole.
— Oto jest obraz mojej miłości. Jest ona murem, odpychającym od ciebie
fale życia. Jest cichą przystanią, w której nie może cię dosięgnąć żadne
niebezpieczeństwo. Nie jesteś zmuszona ulec tej miłości, ale skoro jej
ulegniesz, nic nie będzie ci zagrażać w przyszłości.
— Nie jestem zmuszona! — przerwała mu ostro. — Nie jestem zmuszona!
Skoro wymogłeś na mnie przyrzeczenie...
— Zwalniam cię z tego przyrzeczenia — rzekł spokojnie.
Te kilka słów, łagodnie powiedzianych, wstrząsnęło nią do głębi duszy.
Zamknął jej usta. Stała, zaskoczona, zdumiona, patrząc na niego bystro. Pod
wpływem jego wzroku odwróciła się od okna i usiadła na sofie, jakby chcąc
uniknąć jego badawczego, przenikliwego spojrzenia.
Zaległo długie milczenie, przerywane tylko miarowym tik-tak zegara i
szumem morza.
Dźwięk dzwonu zabrzmiał głośno w ciszy letniego wieczoru.
— Dobrze! — Rufuś odpowiedział na to ostrzeżenie. — Wróć Kolumbino
do domu, gdzie mogą się niepokoić! Idź, dziecko. Ale już się mnie nie bój!
Przysięgam na Boga, że nie dam ci powodów do tego!
Drgnęła na dźwięk jego głosu, ale nie ruszyła się z miejsca. Twarz miała
ukrytą w dłoniach. Od czasu do czasu kiwała się w przód i w tył jak
człowiek dotknięty cierpieniem.
Stał i patrzył na nią smutnymi oczami, ale po chwili podszedł. Widząc, że
ona nie słyszy jego słów, dotknął jej ramienia.
— Kolumbino!
Nie odpowiedziała, tylko nagle, jakby jego szlachetny gest poruszył w niej
najskrytsze uczucia znajdujące się poza jej kontrolą, wybuchnęła głośnym
płaczem, tuląc twarz do jego kolan.
— Droga moja! — rzekł.
I nagle... sami nie wiedzieli, jak się to stało, klęczał przed nią, a ona z
głową na jego piersiach, płakała, dając ujście swemu żalowi, swym
tłumionym tęsknotom. Szlochała tak w jego ramionach przez długą chwilę.
Wszystkie upokorzenia, doznane w przeciągu ostatnich tygodni,
wyładowały się w tym potoku łez. Uczepiła się go mocno oburącz, jakby i
teraz groziły jej wzburzone fale morskie, jakby i teraz on jeden potrafił
uratować ją z wartkiego nurtu, zagarniającego wszystko po drodze. Zdawało
jej się, że walczy wciąż jeszcze z Prądem Śmierci, że tylko spokojna,
świadoma siebie siła tego człowieka może ją ocalić.
Kiedy nareszcie mogła mówić, wyjąkała: — Och, dlaczego nie dałeś mi
umrzeć... wtedy? Dlaczego?...
— Byłaś mi potrzebna.
Wtuliła głowę jeszcze mocniej w jego ramiona.
— On też to mówił — załkała.
— On kłamał! Jemu byłaś potrzebna jako środek do celu, jemu było
obojętne, czy będziesz żyć, czy umrzesz, byleby jego obraz był gotów!
Drgnęła na te słowa. Jeszcze bolała ją dawna rana. W tej chwili jego
ramiona szczelniej i zazdrośniej ją otuliły.
— Nie będziesz rozpaczać długo po stracie takiego łobuza — rzekł
twierdząco raczej niż pytająco. — Słuchaj, Kolumbino! Jesteś zbyt uczciwa,
żeby kochać taką kreaturę. Chociaż ocaliłem mu życie, ratując go z
ruchomych piasków, ale też bym mu łeb ukręcił, gdyby tu został jeszcze
jedną dobę.
Podniosła głowę i przyjrzała mu się uważnie przez łzy.
— Więc to ty kazałeś mu odjechać?
W jej głosie brzmiała rozpacz.
— Niezupełnie — odrzekł szczerze. — On sam to zrozumiał. Wiedział, że
nie może już spojrzeć ci w oczy po tym, co zaszło. Wiedział, że zdasz sobie
sprawę z jego zbrodniczego egoizmu, kiedy zaczniesz przytomnie myśleć.
Odjechał i nie powróci już więcej. Kolumbino. nie mów mi, że pragniesz
jego powrotu!
Przez chwilę wyglądał groźnie. Patrzył na nią surowo, ale zaraz to
spojrzenie zmiękło.
— Nie ma rzeczy, której nie zrobiłbym dla ciebie — rzekł nieco drżącym
głosem. — Może nie wierzysz, ale tak jest naprawdę.
— Dlaczego mam ci nie wierzyć? — spytała. Teraz i ona drżała w jego
objęciach. Spojrzał na nią trochę przekornie.
— Bo jestem zbyt grubym bykiem, zbyt dużym gamoniem, aby cię
zrozumieć — odparł.
— I dlatego zwolniłeś mnie z przyrzeczenia? — spytała. Pochylił głowę,
wyraźnie zakłopotany.
— Tak, dlatego — rzekł po chwili. — I dlatego, że nie chcę poślubić cię
wbrew twojej woli. Bo kocham cię naprawdę, kocham cię nade wszystko na
świecie.
— I to nazywasz miłością? — spytała.
— To jest miłość — odrzekł z prostotą, zdziwiony tym pytaniem. Jednym
ruchem mogła uwolnić się z jego ramion, tak lekko ją
przytrzymywał. Ale nie próbowała się wydobyć z tego objęcia, tylko
drżała jak wibrująca struna.
— Rufusie! — rzekła.
— Słucham?
Pochylił się ku niej, ale widział tylko jej czarne włosy. Wyszeptała
nieśmiało: — A gdybym ja chciała wyjść za ciebie za mąż?
Jej wzruszenie udzieliło mu się. Zadrżał także.
— Ale nie zechcesz... — odparł spokojnie, z wyrazem smutnej pewności.
Drżąca rączka wyciągnęła się ku jego szyi i twarzy.
— Rufusie — zabrzmiał znów cichy szept tuż przy jego uchu. — Skąd
wiesz, że nie?
Ujął te niepewną rękę i przytulił ją do swego policzka.
— Bo nie kochasz mnie, Kolumbino — odparł. Rozpaczliwe łkanie
wstrząsnęło jej postacią. Łzy ściekały po twarzy.
— Naucz mnie kochać cię, Rufusie. Możesz mnie nauczyć, czym jest
miłość, potrzebuję jej. Czy możesz mnie nią obdarzyć? Pragnę jej bardziej,
niż czegokolwiek na świecie.
Przy tych słowach przytuliła się do jego piersi jak istota, która marznie i
szuka ciepła. Ramiona zarzuciła mu na szyję.
— Ty jesteś taki szczery... taki mocny!... — wyszeptała. — Chcę
zapomnieć, że kochałam kiedykolwiek w życiu innego mężczyznę. Chcę
kochać ciebie tylko... ciebie jednego...
Objął ją mocniej. Tak silnie ją przycisnął do siebie, że usłyszała bicie jego
serca. Jej oczy wpatrzyły się w jego błyszczące źrenice. Dostrzegła w nich
ten znany dobrze blask, objaw mocnego wzruszenia.
— Wierzysz w to, co mówisz? — spytał. Odpowiedziała mu prawie bez
tchu: — Tak.
— A zatem — pochylił jeszcze bliżej ku niej swą dużą głowę i na sekundę
pokazał jej swój uśmiech, który zabłysnął i znikł jak meteor — a zatem,
dobrze, nauczę cię kochać, Kolumbino — rzekł łagodnie. Po tych słowach
ucałował jej usta; całował ją długo, czule i namiętnie zarazem, a jej zranione
serce znalazło w tym pocałunku ukojenie, zwiastuna przyszłego szczęścia.
— No, co mówiłem? — tryumfował Adam nieco później. — Czy nie
powiedziałem, że wszystko będzie dobrze, byle ich pozostawić samych? Czy
nie miałem słuszności żono? Cóż ty na to?
— Nie przeczę — rzekła pani Peck z odcieniem surowości. — I jestem
pewna, że Kolumbina nie błądzi tym razem.
— Nie błądzi? — obruszył się Adam. — Powiem ci coś, żono: mój syn,
Rufus, nie myśli i nie działa szybko, ale to nie jest głupiec. A serce ma
dobre, żono, znacznie lepsze niż to kudłate bydlę. On i ja jesteśmy
wspólnikami, więc znam go dobrze.
— Oczywiście, że go znasz — potwierdziła pani Peck poważnie.
— Mam nadzieję, że Kolumbina też go poznała i oceniła jego zalety. A w
ciszy swego pokoiku Kolumbina pochyliła swą dumną głowę
nad wazonem z kwiatami i ucałowała z czułością te białe różyczki, które
były świadectwem czystej miłości zacnego człowieka.
Część druga
Rozdział pierwszy
— Czas najwyższy, żebym zaczęła żyć własnym życiem — rzekła Dora
Burton.
Mówiła stanowczo, twarz miała zdecydowaną, niemal ponurą. Stała na
progu stajni i przyglądała się bratu, który czyścił wierzchowca. Australijskie
słońce padało ukośnie na jej złote włosy, tworząc wokół jej głowy istną
aureolę. Rzęsy miała również przetkane złotem, ale brwi nad nimi były
czarne. W tej chwili podniosły się lekko, jak gdyby starała się rozwiązać
poważny i trudny problem.
Jack Burton pracował pilnie ze ściągniętymi brwiami. Widać było, że
słowa siostry nie ucieszyły go.
Ona ciągnęła dalej po krótkiej przerwie: — Jestem pewna, że potrafię
urządzić sobie życie, Jacku. Nie jestem już tym cielątkiem, co dawniej; tobie
to zawdzięczam. Nauczyłeś mnie wielu rzeczy.
Jack spojrzał na nią przelotnie.
— Źle ci tutaj? — spytał.
Nie odpowiedziała na to wprost.
— Byłeś dla mnie bardzo dobry, mój drogi. Ale uważam, że dosyć już
poniosłeś ciężarów z tego powodu. W żadnym razie nie powinnam ci
przysparzać dalszych kłopotów.
Jack żachnął się.
— Nie powinnaś odwalać przeszło połowy roboty na farmie bez
wynagrodzenia; to chyba masz na myśli. I masz słuszność, istotnie.
— Nie, nie to miałam na myśli, Jacku. Nie boję się pracy. Lubię mieć
zajęcie, lubię być pożyteczna. Nie o to też chodzi. Ale ty i Adela tworzycie
całość beze mnie. Zanim się ożeniłeś... hm, to było co innego... Byłam ci
potrzebna. Ale teraz mogę odejść, zamieszkać oddzielnie i żyć własnym
życiem, jak już powiedziałam. A zatem...
— Adela ci to powiedziała?
Jack Burton wyprostował się nagle. Wyraz twarzy miał niemal groźny.
Dora zaśmiała się na ten widok.
— Nie, Jacku, nie! Nie myśl tak! Oczywiście, że nie. A gdyby nawet! Ale
nie, nie powiedziała ani słowa. Lecz ja wiem dobrze, co ona odczuwa i
odczuwałabym to samo na jej miejscu. A teraz bądź rozsądny! Musisz
zrozumieć mój punkt widzenia. Jestem dorosła, Jacku, mam dwadzieścia
pięć lat. Żywiłeś mnie już dość długo. Musisz, naprawdę musisz mi dać
odejść.
Spojrzał na nią badawczo.
— Nie mogę cię zatrzymać siłą — rzekł ponuro. — Ale nie stanie się to z
moją zgodą ani z moją aprobatą. Jeżeli chcesz odejść stąd wbrew mej woli...
wyraźnie wbrew mej woli...
— Jacku! Kochany!
Impulsywnie podeszła do niego i położyła dłonie na jego ramionach.
— Nie jesteś rozsądny. Wierz mi, że nie... Cofnij te słowa. Patrzył na nią
ze smutkiem.
— Nie cofnę ich. Nie mogę. Jestem stanowczo przeciwny twemu
wyjazdowi. Znam tę okolicę. Nie nadaje się dla samotnej kobiety. A ty jesteś
właściwie dzieckiem, cokolwiek wyobrażasz sobie na swój temat. Ludzie są
tutaj szorstcy i prymitywni, a ty — przyjrzał się z upodobaniem jej smukłej
sylwetce — ty nie jesteś stworzona do prymitywu i grubiaństwa.
— Nie bądź głupi, Jacku! — przerwała. — Jestem równie silna i odporna
jak każda miejscowa kobieta i nie mniej zdolna od nich, mam nadzieję.
Doświadczeniem jestem starsza od ciebie chociaż ty chodzisz po świecie o
dziesięć lat dłużej. Czy nie widzisz, że pragnę spróbować własnych
skrzydeł?
— Chcesz mnie opuścić? — spytał i objął ją nagle ramieniem. Przytuliła
się do niego natychmiast, podnosząc ku niemu twarz.
— Nie, kochany, nie! Nigdy w życiu! Ale... musisz przyznać... musisz
zrozumieć... — jej oczy niespodziewanie napełniły się łzami.
Ukryła głowę na jego ramieniu, aby ich nie dostrzegł. — Musisz pojąć...
że ja nie mogę tu pozostać z wami... na zawsze... nie powinnam... wobec
Adeli... wobec tych, których nie ma, a którzy będą, niezawodnie będą...
— A może to jednak Adela traktuje cię nie tak, jak trzeba?
— Nie, nie mam żadnej pretensji do Adeli. Dora zapewniła o tym brata
zbyt pośpiesznie.
— Stale jest dla mnie uprzejma. Ale nie jestem potrzebna ani tobie, ani
Adeli i do pewnego stopnia cieszy mnie to. Miła mi jest świadomość, że
jesteście szczęśliwi. Nie jestem ani trochę zazdrosna, Jacku, ani trochę. Jest
tak, jak być powinno. Ale musisz mi pozwolić odjechać stąd, mój drogi.
Czas najwyższy. Nie próbuj mnie zatrzymać.
Ale ramiona Jacka przytrzymały ją.
— Nie mogę o tym myśleć spokojnie — rzekł. — Zrezygnuj z tego!
Wyrzeknij się tego pomysłu dziewczyno, zrób to dla mnie, jeśli mnie lubisz!
Potrząsnęła głową w milczeniu.
On ciągnął dalej, już mniej pewnym głosem: — Jeżeli chcesz wyjść za
mąż, to inna sprawa. Nigdy rtie będę się opierał twemu małżeństwu z
przyzwoitym człowiekiem. Jeżeli wzywa cię serce, dlaczego nie mówisz mi
o tym szczerze?
Roześmiała się nerwowo.
— Tobie się zdaje, że każda porządna kobieta musi wyjść za mąż, prawda,
Jacku?
— Jeżeli czeka na nią porządny mężczyzna, to czemu nie? — odparł.
Popatrzyła na niego uważnie.
— Nie wyjdę za mąż za Fletchera Hilla — oświadczyła stanowczo. Jack
zrobił gest zniecierpliwienia.
— Nigdy nie mogłem pojąć twojej niechęci do tego człowieka — rzekł.
Znowu się roześmiała, odsuwając się o krok od niego.
— Jacku, kochany, kobieta nie może wyjść za mąż za jakiegoś mężczyznę
tylko dlatego, że nie ma mu nic do zarzucenia — rzekła.
— Zawsze mówiłam, że go nie chcę.
— Bywają gorsi od niego — mruknął jej brat.
— Ależ tak, znacznie gorsi. Ale nie o to chodzi. Zdaje mi się, że jest on
całkiem dobrym człowiekiem, mimo jego zgryźliwości. A przy tym jest
twoim przyjacielem. To by zaważyło poważnie na szali, gdybym miała
zamiar wyjść za mąż. Ale, widzisz. Jacku... wcale nie mam zamiaru...
— Uważam, że jesteś niedobra dla Fletchera. Otworzyła szeroko oczy.
— Drogi bracie, dlaczego?
— Czeka na ciebie od tylu lat! Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Jacku! Przecież nigdy go o to nie prosiłam! Wzruszył ramionami. —
Nie, ale on i tak czeka.
— To nie moja wina!
— To moja wina. Ja go o to prosiłem.
— Ty? Co to znaczy?
Jack pochylił się nad swym wierzchowcem. Odpowiedział, nie patrząc na
nią.
— To było moim gorącym życzeniem. Nieraz martwiłem się o twoją
przyszłość. Australia nie jest odpowiednim miejscem pobytu dla młodych
dziewcząt bez opieki, a przynajmniej takie są nasze strony. Widziałem już
dosyć przykładów... A ty nie jesteś mądrzejsza od innych. Straciłaś już raz
głowę na widok pewnego niebieskiego ptaka, pamiętasz? To może się
powtórzyć. Kto to wie?
— To prawda, Jacku!
Twarz dziewczyny oblał żywy rumieniec. Odwróciła się, by to ukryć,
chociaż on nie patrzył na nią.
Z trudem odzyskała panowanie nad sobą. On tymczasem mówił dalej:
— Znam Fletchera. Wiem, że jest zacnym człowiekiem. Umie zarobić na
swoje potrzeby. Nie byłby teraz sędzią, gdyby nie umiał wytrwale pracować.
A gdy zobaczyłem, że on cię chce pojąć za żonę, postanowiłem, że to się
stanie, o ile będę miał coś do powiedzenia. Dałem mu słowo, że mu
dopomogę, i poprosiłem go, żeby czekał cierpliwie. Od tej pory czeka...
Ręce Dory drżały. Odparła z wysiłkiem:
— Więc niech przestanie czekać, i niech się ożeni z inną.
— Tego nie zrobi — rzekł Jack. — Posłuchaj, moja droga! Dlaczego nie
miałabyś wyjść za mąż za niego? Jest takim dobrym człowiekiem,
poznaj go bliżej! Zawsze go trzymałaś na dystans, sama wiesz. Pozwól mu
się zbliżyć! Polubisz go niebawem dostatecznie, aby go poślubić. On
zapewni ci szczęście. Doro! Zapewniam cię! Spojrzała mu odważnie w oczy.
— Drogi bracie — rzekła — kobieta nie może kochać na zamówienie.
— Miłość przyjdzie z czasem — rzekł Jack z przekonaniem. — Jestem
tego pewien. On jest taki poczciwy i zacny! Nigdy go nie doceniałaś.
Posłuchaj, Doro! Nie jesteś szczęśliwa. Rozumiem to doskonale. Mówisz, że
pragniesz spróbować swoich sił i jest na to tylko jeden sposób: odjechać
stąd. A wtedy pozostawisz mnie tutaj ze złamanym sercem. On jest jedynym
człowiekiem w naszej okolicy godnym ciebie. A przy tym okazał taką
cierpliwość! Daj mu nadzieję!
Objął ją ramieniem i spojrzał na nią prosząco. Zagryzła wargi i potrząsnęła
głową.
— Jestem pewna, że nie bylibyśmy szczęśliwi, Jacku — rzekła ze
smutkiem.
— Z pewnością tak! Na cóż czekałaś przez ostatnie lata? Na spełnienie
czarownego snu, na urzeczywistnienie bajki? Marzenia nie ziszczają się
nigdy! Nie psuj sobie życia, nie unieszczęśliwiaj człowieka! Nie goń za
niedościgłym ideałem, nie lubię chimer.
Ukryła twarz w dłoniach.
— On ma powrócić, Jacku! Ściągnął brwi.
— A jeżeli tamten wróci, to czy sądzisz, że pozwolę ci pójść za nim?
Wyjęty spod prawa łobuz, Doro. Złodziej!
— Ocalił mi życie... z narażeniem swego życia — wyszeptała.
— Wiem... wiem... Bo tacy ludzie są odważni... Ale to typowy
awanturnik. Kobiety zawsze kochają się w takich typach — ciągnął dalej. —
Pan Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Ale nie masz prawa oddać mu serca i ręki,
maleńka moja. Wiedziałaś od pierwszej chwili, że to nie jest mąż dla ciebie.
Zadrżała mocniej i pochyliła głowę bardzo nisko.
— No, dobrze... Jacku... — rzekła posłusznie. Przyjrzał jej się z bliska,
podnosząc jej twarz ku sobie.
— Chodź! To jest tylko głupie uczucie — nalegał. — Nie możesz
odczuwać jeszcze miłości do niego po tak długim czasie. Pomyśl, dziecko,
minęło pięć lat.
Roześmiała się z przymusem.
— Jestem głupia, prawda, Jacku? Ale... czy uwierzysz? Wierzyłam, że on
wróci...
— Nie. On nie wróci, tacy nie wracają — oświadczył Jack. — Bill nie
położy głowy pod topór, skoro ją raz ocalił! To nie jest takie proste, moja
droga. Prawdopodobnie uciekł z Australii gdy tylko nadarzyła się
sposobność. I miał słuszność ze swego punktu widzenia. Dosyć tu zresztą
nabroił.
Podsunęła mu czoło do ucałowania.
— Dziękuję ci, Jacku, że się ze mnie nie śmiejesz — rzekła. — Nie mów o
tym nigdy Adeli, dobrze? Ona by mnie z pewnością wyśmiała.
Uśmiechnął się. — Tak, prawdopodobnie. Powiedziałaby, że w tym wieku
powinnaś już być rozsądna.
Dora przytaknęła. — Toteż jestem opanowana i nauczyłam się rozsądku.
Poklepał ją po ramieniu.
— Moja panno! A zatem ten rozdział zamykamy raz na zawsze. I...
pozwolisz biednemu Fletcherowi zbliżyć się do ciebie?
Westchnęła, — Nie wiem. Tego nie przyrzekam. Nie nalegaj, Jacku!
Odsunął się, zniechęcony.
— Nie słuchaj starszego brata, dobrze! Postępuj według swego
widzimisię! Mimo wszystko życzę ci szczęścia, z całego serca ci go życzę!
Zwrócił się do wierzchowca i zaczął go czyścić a Dora mruknęła coś
niezrozumiałego i oddaliła się w kierunku stodoły, żeby być „sama z sobą",
jak to nazywała w myśli.
Rozdział drugi
Adela Burton nakrywała do kolacji pilnując, żeby niczego nie zabrakło na
stole. Była zazwyczaj radosna o tej porze, bo mąż wracał do domu, a
wieczór, dzięki skrzętności Dory, był wolny od cięższej pracy.
Rzadko kiedy Adela nakrywała stół do wieczornego posiłku,
pozostawiając Dorze większość prac domowych w imię swej zasady, że taka
dziewczyna powinna mieć jak najwięcej zajęć. Ona sama zaś wolała spędzać
czas przy robotach ręcznych, w których osiągnęła prawie mistrzostwo.
Nikt nie mógłby zarzucić Adeli lenistwa, ale była bezwzględną egoistką.
Jej własne upodobania były dla niej najważniejsze; nie liczyła się z
pragnieniami i zachciankami innych osób. Była pępkiem świata w swoich
oczach; nie rozumiała, że może istnieć inna wola niż jej własna. Ludzie
widzieli to i oceniali ją trafnie, biorąc jej za złe to samolubstwo. Ale była
miła, miała ujmujące obejście, nigdy się nie gniewała, o ile nie wchodziła w
grę jej własna wygoda. Była wesoła, śmiała się często, chociaż jej poczucie
humoru nie było zbyt subtelne. Wyobraźni nie miała żadnej; na to była zbyt
praktyczną naturą. Krótko mówiąc, była to kobieta rozsądna, jak zwykła się
określać. Toteż nie okazywała zrozumienia do uczuć szwagierki, uważając je
za całkiem niepotrzebny balast w codziennym życiu farmy.
Nie znaczy to, że Dora powierzała jej kiedykolwiek swoje sekrety.
Odgrodziła się od starszej bratowej murem milczenia, przerywanego banalną
rozmową, maskującą doskonale tę jej wrażliwość niedostępną dla
gruboskórnej Adeli. Ale nie zawsze mogła ukryć subtelność swoich odczuć i
bywało, że różnica ich usposobień prowadziła do konfliktu. Były to rzadkie
wypadki, lecz Adela wiedziała z doświadczenia że w takich razach opór z jej
strony bywał bezskuteczny. Dora umiała walczyć o swoje wartości, gdy
wzbierało w niej oburzenie lub pragnienie swobody. Tak, na przykład,
zwyciężyła w sporze o psa Robina, którego nie pozwoliła uwiązywać na
łańcuchu bez koniecznej potrzeby. Twierdziła, że Robin jest przyjacielem jej
samotnych chwil, wiernym sługą domu od dawna i że nie można go
krępować i dręczyć bez powodu. Adela oznajmiła wówczas, że nie życzy
sobie obecności psa w tym domu, ale Dora stanowczo się sprzeciwiła
usunięciu starego druha i... zwyciężyła.
Adela od tej pory unikała wszelkich starć z Dorą. Ale nie kochały się
wzajemnie; to było nie do pomyślenia wobec różnicy ich natur. Nie miały ze
sobą nic wspólnego. Jack rzadko kiedy widywał oznaki niechęci żony dla
swej siostry lub niezadowolenie Dory z bratowej. Była to walka ukryta,
prawie nieświadoma, pozbawiona zarówno nienawiści, jak i szczerości.
Niemniej nie zdziwił go projekt Dory, wyjawiony w stajni. Wiedział, że
jest niezbyt szczęśliwa, że nie ma nigdy chwili wytchnienia. Wiedział, że
była niezadowolona z jego małżeństwa, chociaż nigdy nie wspomniała o tym
ani słowem. Droga mu była jego siostrzyczka. Opiekował się nią od dawna;
zaczął jeszcze za życia rodziców. Zawsze chciał mieć ją przy sobie. Kochał
ją miłością głęboką, niemal macierzyńską, i nienawistną mu była myśl o ich
rozstaniu. Miał nadzieję, że zażyłość z Adelą będzie dla Dory źródłem
cichego szczęścia, że się zaprzyjaźnią i będą sobie wzajemnie podporą
moralną. Spotkało go srogie rozczarowanie. Niepokój o przyszłość Dory
wzmagał się w nim z roku na rok. Raził go śmiech Adeli, gdy zwierzał jej się
ze swej troski. W tej jednej sprawie nie rozumieli się, on i jego żona.
Gdy wszedł do kuchni po rozmowie z Dorą, ujrzał ze zdziwieniem, że
Adela robi to, co uważano za codzienny obowiązek jego siostry. Rozejrzał
się dokoła pytającym wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na żonie, która
stanęła przed nim z półmiskiem w jednej, a dzbankiem mleka w drugiej ręce.
— Gdzie jest maleńka? — spytał.
Była to pieszczotliwa nazwa Dory, nazwa, której Adela z niewyjaśnionych
przyczyn nigdy nie uznawała. Zmarszczyła czoło.
— Masz na myśli Dorę? Och, widocznie nad czymś medytuje. I pozwala
innym spełniać jej obowiązki.
Jack odebrał półmisek i dzbanek z rąk żony i zaniósł je sam na stół. Adela
rzadko kiedy bywała w złym humorze. Uśmiechnęła się do męża.
— Dobry z ciebie chłopiec, Jacku! Nikt cię nie nazwie leniuchem, z
pewnością! Przygotowałam dla ciebie pyszną kolację. Nie zdziwiłabym się,
gdyby Fletcher Hill wstąpił do nas dzisiaj. Jest podobno od wczoraj w
naszym okręgu.
— I ja tak słyszałem — rzekł Jack. — Prawdopodobnie wstąpi do nas.
— Jest bardzo wytrwały — westchnęła Adela. — Jak myślisz, czy wygra
w końcu?
Jack pokiwał głową w zamyśleniu.
— Nie zdarzyło mu się, o ile wiem. żeby nie osiągnął tego, co zamierzał i
czego pragnął. Zawsze zdobywał to wcześniej czy później. Tylko jeden raz
nie udało mu się... Mianowicie z tym węgorzem...
— Z jakim węgorzem? — spytała Adela, szczerze zaciekawiona.
— Węgorzem był Buckskin Bill, który mu się wyślizgnął — odrzekł Jack,
patrząc w dal. — Wtedy widziałem jedyną porażkę Fletchera, a i to nie jest
pewne, czy nie była ona świadoma i rozmyślna...
— Rozmyślna? — Adela podniosła brwi do góry. Jack uśmiechnął się
lekko.
— Nie twierdzę, że tak było. Mówię tylko, że to możliwe. Ale mniejsza o
to! To stare dzieje! A tamten zniknął, wyjechał. Umarł zapewne. Mam
nadzieję, że nie żyje. Dosyć krzywd tu narobił w krótkim czasie.
— Wstrząsnął całym okręgiem, nieprawdaż? — spytała Adela.
— Mówią, że wszystkie kobiety kochały się w nim. Szkoda, że go nie
widziałam.
Jack wybuchnął śmiechem.
— Na pewno padłabyś ofiarą jego uroku. Potrząsnęła głową przecząco.
— Jestem pewna, że nie. Ja wolę ludzi godnych szacunku, zrów-
noważonych. Czy przygotować nakrycie dla pana Hilla?
— Nie — odrzekł Jack. — Niech jego przyjście będzie niespodzianką.
Rzuciła mu badawcze spojrzenie. — Czy sądzisz, że Dora w końcu się
zdecyduje? Chcesz żeby była zaskoczona jego obecnością?
Jack pokręcił głową powątpiewająco.
— Baczność! Otóż i ona! A oto Robin!
Robin wbiegł, kręcąc ogonem i poszczekując wesoło, a za nim weszła
Dora. Szła wolnym krokiem, jakby była zmęczona. Bystre oko Jacka od razu
poznało po niej, że płakała.
— Spóźniłaś się, maleńka — rzekł, karcąc ją żartobliwym tonem.
— Już cała robota wykonana!
Spojrzała na niego, po czym przeniosła wzrok na Adelę.
— Przepraszam za spóźnienie — rzekła. — Zupełnie zapomniałam o
kolacji.
— O, jesteś zakochana — zażartowała Adela. — W najbliższej przyszłości
zapomnisz w ogóle wrócić do domu!
Dziewczyna rzuciła jej ukośne spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała i
ciężkim krokiem minęła oboje, zmierzając do swego pokoju.
Robin szedł tuż za nią, zaznaczając, że jest jej przyjacielem. Jack położył
dłoń na ramieniu żony.
— Nie wyśmiewaj się z niej! — rzekł. Popatrzyła na niego.
— Boże wielki! Jacku! Co to znaczy? Nie miałam nic złego na myśli.
— Wiem, najdroższa. Ale tu chodzi o poważne rzeczy. Jeżeli Fletcher Hill
przyjdzie dzisiaj, mam wrażenie, że ona nareszcie przyjmie jego
oświadczyny. Ale trzeba ją pozostawić samej sobie. Nie trzeba z niej
żartować. Ona jest bardzo wrażliwa.
Jack mówił poważnie. Widać było, że zależy mu bardzo na tej sprawie.
Adela wzruszyła pobłażliwie ramionami i dostosowała się do jego tonu.
— Będę uroczysta jak sędzia — przyrzekła. — Te konkury ciągną się
istotnie zbyt długo. Czas, żeby zakończyły się pomyślnie. Ale Fletcher Hill!
No, ja bym jego nie wybrała na męża!
— On jest wartościowym człowiekiem — zapewnił ją Jack.
— Nie wątpię. Ale mam wrażenie, że on potrafi pokazać kły, i to ostre!
Cóż, Dora wyjdzie za niego za mąż, skoro on się jej podoba. Najwyższy
czas, żeby w ogóle wyszła za mąż.
Wstała, żeby postawić imbryk z herbatą na ogniu, i rozmowa urwała się.
Jack poszedł do swego pokoju, żeby umyć ręce.
W pięć minut później wszyscy zasiedli do stołu i zaczęli rozmawiać
pogodnie o wydarzeniach dnia.
Pora kolacyjna była zawsze ulubioną godziną Dory. Dawniej, zanim Jack
się ożenił, czekała na tę chwilę przez cały dzień. Towarzystwo ukochanego
brata było jej największą radością w życiu.
Ale teraz warunki się zmieniły. Ona musiała usługiwać, sprzątać ze stołu,
zmywać talerze. Jack i Adela obywali się bez niej, bez jej udziału w
wymianie myśli. Chociaż ją stale zapraszali, aby z nimi usiadła w saloniku,
gdy skończy swą robotę, wiedziała, że nie jest niezbędna ani pożądana i
nieraz przeciągała umyślnie codzienne zajęcia, aby nie być intruzem.
Nikomu nie była już potrzebna z wyjątkiem Robina, wiernego towarzysza,
który chodził za nią jak cień. Stała się numerem trzecim... Była samotna,
samotna!
Rozdział trzeci
Rozległy się kroki za oknami. Robin nadstawił uszu. Dora podniosła oczy
znad półmiska, który zmywała; usta jej drgnęły lekko.
Kroki zbliżały się, przyśpieszając. Przez otwarte okno Dora usłyszała
chrząkanie.
Wreszcie doleciał ją głos Jacka, witający gościa; — Witaj, Fletcher!
Wejdź, przyjacielu! Wejdź! Cieszę się!
W odpowiedzi zabrzmiał niski i pospolity głos: — Cześć, Jack! Dobry
wieczór, pani Burton! Cóż to, jesteście sami?
Jack roześmiał się.
— Dora jest w kuchni. Hop, hop, maleńka, przynieś coś do picia!
Robin stał, szczekając głośno. Dora odstawiła półmisek i zaczęła myć
ręce. Nie śpieszyła się. Gdy ustawiała kieliszki na tacy, drżała; oddychała
szybko, jakby była zdyszana po uciążliwym marszu. Ale bez wahania poszła
prosto do saloniku, niosąc na tacy brzęczące kieliszki.
Fletcher Hill przyjrzał jej się, gdy weszła. Był to wysoki, muskularny
mężczyzna o czarnych włosach, przyprószonych siwizną i o wystającej,
mocnej szczęce, nadającej mu znamiona despotyzmu. Usta miał wąskie i
stanowcze, uśmiech ironiczny i drwiący. Oczy ciemne, głęboko osadzone,
przenikliwe. Był to powszechnie ceniony i szanowany sędzia tego okręgu.
Niegdyś pracował w policji kolonialnej, gdzie również zaskarbił sobie
uznanie szefów i kolegów. Był to mężczyzna surowy; poglądy miał
konserwatywne i niewzruszone. Szanowali go wszyscy, ale prawie nikt go
nie lubił.
Jack Burton uważał go za swego przyjaciela od dawna. Ale nawet Jack nie
mógłby się pochwalić prawdziwą zażyłością z nim. Rozumiał może lepiej
niż inni milczenie tego człowieka. Jego słowa rzadko kiedy dotyczyły spraw
osobistych.
Trudno było się dziwić dziewczynie takiej jak Dora, że nie czulą pociągu
do tego mężczyzny. Jack sam nie wiedział, czy Dora lubi Hilla, czy nie.
Mimo to pragnął tego małżeństwa, widząc w nim spokojną przystań dla
siostry. Nie znał drugiego mężczyzny, któremu by ją powierzył z równym
zaufaniem. Dora była jego oczkiem w głowie, a w jego mniemaniu Fletcher
Hill był jej godzien. Wierzył, że przyjaciel dbałby o swą żonę tak, jak on,
Jack o swoją.
Wiedział, że Fletcher od dawna ubiega się o nią. Że postanów w duszy
ożenić się z nią. Tylko jeden raz mówili na ten temat, a i wtedy rozmowa
była krótka i urywana. Ale Jackowi, który pierwszy zaczął tę rozmowę,
wystarczyło tych kilka słów; ocenił, że zamiary Hilla są poważne i uczciwe.
Od tego dnia stanął duszą i sercem po jego stronie.
Chciał mu okazać przyjaźń tego wieczora, żeby mu wynagrodzić
powitanie Dory; stanęła na progu, taka zimna, taka daleka! Nie zauważył
tego, co Hill zobaczył od razu, a mianowicie, że drżała na całym ciele.
Postawiła tacę na stoliku i podała gościowi rękę.
— Może trzeba dać trochę wody Rupertowi? — spytała. Rupert był to koń
sędziego, jego najdroższy przyjaciel. Hill uśmiechnął się na te słowa.
— Niech lepiej ochłonie — odrzekł. — Obawiam się, że zbyt szybko
jechałem, że jeszcze jest zgrzany.
Rzuciła mu przelotne spojrzenie.
— Przyjeżdża pan z Trelevanu?
— Tak. Byłem tam dziś po południu. Wyjechaliśmy z Wallacetown z
samego rana.
— Cały czas jeździłeś konno? — spytał Jack.
— Tak, bez przerwy. Musiałem odwiedzić kopalnię Fortescue.
— Aha! Tam gnieździ się ta dzika horda — rzekł Jack. — Mówią, że
wszyscy zbiegli przestępcy znajdują się w kopalni Fortescue.
— Tak.
— Czy to prawda? — spytała Adela ciekawie.
— Nie mogę odpowiedzieć szczegółowo na to pytanie, proszę pani. —
Głos Hilla brzmiał ironicznie.
— To znaczy, że on nie wie — tłumaczył Jack. — Posłuchaj! Nie możesz
wracać dziś jeszcze do Trelevanu po tak długiej podróży. Twój koń jest na
pewno wyczerpany.
— Och, nie sądzę. Obaj jesteśmy wytrzymali. — Hill zwrócił się w stronę
gospodarza. — Nie przyrządzaj zbyt mocnego koktailu, Jacku! Zazwyczaj
nie używam alkoholu w ogóle. Wyjątek robię w twoim domu.
— Bardzo mi pochlebiasz — zaśmiał się Jack. — Ale jeżeli przenocujesz
u nas, działanie trunku zwietrzeje, zanim staniesz jutro do pracy.
— Niech pan tu przenocuje! — poprosiła Adela, popierając swego męża.
— Zrobi pan nam wszystkim przyjemność. Mam nadzieję, że da się pan
namówić.
Hill skłonił jej się ceremonialnie.
— Bardzo pani uprzejma. Ale nie lubię sprawiać kłopotu swoją osobą.
Poza tym czekają na mnie w domu.
— Kto czeka? — spytał Jack. — Nie opowiadaj bajeczek, przyjacielu.
Twój służący nie rozpłacze się, jeżeli nie wrócisz na noc. Prawdopodobnie
wyjdzie także na kilka godzin, na wesołą zabawę. Jutro możesz wstać z rana.
o której chcesz, ale przed jutrem nie wypuścimy cię stąd. Chodź! To już
postanowione, zgoda? Idź i zaprowadź do stajni Ruperta, maleńka, daj mu
pod dostatkiem owsa! Nie! Daj jej wykonać moje polecenie, przyjacielu!
Zresztą ona chętnie to robi, nieprawdaż. Dorciu?
— Owszem — odrzekła Dora i zniknęła za drzwiami, zanim Hill zdołał jej
w tym przeszkodzić.
Jack zwrócił się do żony: — A teraz, żono, idź i przygotuj nocleg gościa!
Pokoik jest niewielki, przyjacielu, ale miły i schludny. Adela wyszła z
saloniku.
— No, dobrze się składa, mam z tobą do pomówienia — rzekł Jack, skoro
drzwi się za nią zamknęły.
— To było widoczne — odrzekł sędzia. — Mogłeś mi tego nie mówić.
Odstawię sobie koktail na później.
Odwrócił się ku drzwiom.
— Zaraz wrócę — rzekł — muszę na chwilę pójść do stajni.
— Idź i zobacz, czy Rupert ma wszystko, czego mu potrzeba — odrzekł
Jack z domyślnym uśmiechem.
Manewr się powiódł.
— Masz wszystkie atuty w ręku, mój stary — mruknął Jack. — Teraz
wszystko w twoich rękach.
Fletcher Hill stał wyczekując przed domem, na drodze do stajni,
nieruchomy, uparty, zdecydowany wykorzystać właściwą chwilę.
Patrzył przed siebie a jego twarz przybierała stopniowo łagodniejszy,
bardziej ludzki wyraz; malowały się teraz na niej uczucia, które czyniły go
prawie sympatycznym.
Wreszcie przeszedł kilkanaście kroków przy świetle księżyca. Doszedł do
stajni, ale nie wszedł tam tylko zaczął przechadzać się pod drzwiami.
Dora była w środku z jego wierzchowcem Rupertem, potężnym rumakiem,
przy którym wydawała się jeszcze drobniejsza i bardziej dziewczęca.
Zwierzę pocierało pieszczotliwie pyskiem o rękę, która podawała mu owies.
Rozmawiała z nim łagodnie, nie domyślając się obecności Hilla. Robin,
siedząc na progu, strzygł uszami na widok zbliżającego się przybysza.
Minęło kilka minut. Fletcher stał jak na straży. Wydawało się, że jest
prawie częścią drzwi, przy których tak stoi na warcie. Dziewczyna mówiła w
dalszym ciągu do konia, mówiła cichym głosem niezrozumiałe wyrazy.
Potem, skończywszy robotę, otoczyła ramionami szyję zwierzęcia i oparła
czoło na miękkiej sierści.
— O, Rupercie — rzekła z żalem — Chciałabym wyjechać na twym
grzbiecie w świat, w daleki świat, chociażby, przez dzikie pustkowia, byle
uciec... od... przeznaczenia... Nie wrócilibyśmy nigdy!
Rupert odwrócił ku niej głowę i polizał jej rękę. Było to inteligentne
zwierzę.
Uśmiechnęła się smutno i czule zarazem i pocałowała go w nos.
— Jesteś kochanym, przemiłym kompanem. Kto cię nauczył być takim
miłym? Nie twój pan chyba? On jest maszyną, nie człowiekiem,
Po tych słowach opuściła stajnię i spotkała się oko w oko z Fletcherem,
który czekał na nią, nieruchomy, milczący.
Rozdział czwarty
Drgnęła na jego widok, lecz szybko się opanowała.
— Chce pan sprawdzić, czy Rupert ma wszystko, co trzeba?
— spytała. — Proszę, niech pan wejdzie i przekona się...
Ale Fletcher potrząsnął głową przecząco i nie wszedł do stajni. Patrzył na
nią uparcie.
— Nie. Przyszedłem, aby pomówić z panią sam na sam. Wykonała gest
protestu. Odwróciła się i zamknęła drzwi za sobą.
Robin przybiegł i przytulił się do niej, jakby zgadywał, że jego pani
potrzebuje oparcia. Stała przed drzwiami stajni, srebrzysty księżyc oświetlał
ją, ona zaś patrzyła, jak zahipnotyzowana w oczy Hilla.
— Co pan ma mi do powiedzenia? — spytała. Pochylił się ku niej.
— Niełatwo mi przychodzi to powiedzieć, panno Burton — zaczął
— ponieważ jestem przekonany, że wolałaby pani tego nie usłyszeć.
Spojrzała na niego odważnie, jakby przygotowana na nieszczęście.
— Życie składa się z samych takich rzeczy, których wolelibyśmy nie
słyszeć i nie przeżywać — rzekła. — Ja również mówiłam dzisiaj rzeczy,
które sprawiały komuś przykrość; to nieuniknione.
Uśmiechała się, ale usta jej drżały. Ręce mężczyzny zacisnęły się powoli.
— To znaczy, że jest pani nieszczęśliwa — rzekł. Przytaknęła. —
Powiedziałam Jackowi, że muszę odejść, że stąd
wyjadę i pójdę gdzie indziej zarabiać na życie. On nie chce o tym słyszeć.
— Mogę to zrozumieć — rzekł Fletcher Hill. — I ja bym się nie zgodził,
będąc na jego miejscu.
Nie odwróciła oczu od jego twarzy.
— Czy pan wie, czego Jack żąda ode mnie? — spytała.
— Tak. — Hill mówił wolno i poważnie. — On chce, żeby pani wyszła za
mąż... za mnie.
— Tak.
Wyciągnął ku niej rękę.
— I ja tego pragnę.
Nie przyjęła podanej ręki.
— Czy to mi pan chciał powiedzieć? — spytała.
— Tak.
Czekał przez chwilę, a skoro ona wciąż nie wyciągała ręki do niego,
chwycił jej dłoń zdecydowanym ruchem.
— Pragnę tego od wielu lat — rzekł z siłą.
— Ach!
Z jej piersi wyrwało się ni to westchnienie ni to jęk. Próbowała uwolnić
dłoń z jego uścisku, ale daremnie. Trzymał ją mocno, a ona cierpiała, że
musi tolerować tę poufałość. Z trudem dobierając słowa powiedziała:
— Powinien pan chyba zrozumieć, że... ja... wcale... nie chcę wyjść za
mąż... Gdyby Jack był sam... wystarczyłoby mi życie przy jego boku.
— Wiem — odrzekł Hill. — Jestem tego świadom.
Ciągnęła dalej drżącym głosem: — Uważałam zawsze, że kobieta powinna
umieć sobie radzić w życiu. Bardzo to uprzejmie z pana strony, że pan chce
pojąć mnie za żonę. Ale ja jestem zdania, że... że... jestem już zbyt stara.
— Czy to jest jedyna przeszkoda? — spytał Hill.
Próbowała się roześmiać, ale skutek był wręcz odwrotny: łzy stanęły jej w
oczach. Odwróciła szybko głowę.
— Nie mogę panu wymienić żadnej innej... chyba... chyba...
— Chyba tę, że mnie pani nie bardzo lubi? — podsunął sucho.
— No, to mnie nie dziwi.
— Och, tego nie powiedziałam!
Stłumiła łzy, połknęła je raczej i zwróciła się znów ku niemu:
— Przejdźmy się trochę razem, dobrze? Spróbuję panu wytłumaczyć, co
czuję.
Uległ bez słowa protestu jej życzeniu. Szli obok siebie po ścieżce zarosłej
trawą. Dora chciała wysunąć swą rękę z jego dłoni, ale on jej nie puszczał.
Uszli kawałek drogi, zanim znów się odezwała. Tym razem jej głos był
cichy i opanowany.
— Nie będę panu wmawiać, że to jest pierwsze wyznanie, które słyszę.
Nie uwierzyłby pan zresztą.
— Domyślam się tego od dawna — odrzekł.
— Tak... naturalnie... Pan przecież wie wszystko, prawda?
— Nie chodzę po świecie z zawiązanymi oczami, to fakt.
— To mnie cieszy. Chciałabym, aby pan wiedział wszystko, co się tyczy
tej sprawy. Tylko... — tu głos jej zadrżał znowu — nie bardzo wiem, jak
panu to powiedzieć.
— Czy pani jest pewna, że pani chce, żebym to wiedział? — spytał.
— Tak.
Ta krótka odpowiedź zabrzmiała bardzo stanowczo.
— Musi pan to wiedzieć, jeżeli... — urwała nagle.
— Jeżeli mamy się pobrać?
— Tak — szepnęła Dora.
Hill uszedł kilka kroków w milczeniu. Po czym, nieoczekiwanie, przełożył
małą, nerwową rączkę, którą trzymał w dłoni, przez swe ramię.
— Nie potrzebuje pani mówić mi nic więcej — rzekł. — Wiem już
wszystko.
Zdumiała się i przystanęła. W jej oczach pojawiła się trwoga.
— Jak to? Jack powiedział panu?
— Nie, tego nie powiedziałem — odrzekł Hill. — Jack nigdy mi nie
mówił niczego, czego bym nie wiedział wcześniej niż on. Wiedziałem o tym
od początku. To ten Buckskin Bill, czy tak?
Drżała na całym ciele i milczała.
Hill ciągnął dalej: — Po pierwsze, uratował pani życie. Zawsze miał
szczęście, bestia! Powinienem był go schwytać, ale właśnie ten uczynek...
Miałem go w ręku... ale pani była wówczas młodziutką dziewczyną i nie
chciała pani tego. Czy pani pamięta, jak pani maskowała jego odwrót, jak
mu pani pomogła w ucieczce? Czy doprawdy sądziła pani, że ja nie
domyślam się niczego?
Roześmiała się nerwowo.
— Bałam się bardzo... Ja również weszłam wtedy w konflikt z prawem.
Hill przytaknął. Uśmiechnął się blado.
— Ale ośmieliła się pani to uczynić. Odważyłaby się pani wówczas na
wszystko. On zawsze miał kobiety po swej stronie.
Wyraziła gestem powątpiewanie.
— Tak było naprawdę — upewnił ją. — Wiem, co wtedy zaszło, jakbym
był naocznym świadkiem. On nadskakiwał pani w miły, elegancki sposób.
Nigdy nie widziałem Buckskina Billa, ale wierzę, że był zawsze grzeczny,
gdy miał na to czas. Przyrzekł, że przyjedzie, że wróci tu, nieprawdaż?
Zapewnił panią, że przestanie być oszustem i złodziejem i że się zabierze do
uczciwej pracy? A to wszystko dla pani... Tak, tak sobie to wyobrażałem.
Ale, moje drogie dziecko, czy istotnie sądzi pani, że on pamięta o tym, co tu
zaszło... po tylu latach? Spojrzała na niego z pobłażliwym uśmiechem.
— Byłby wart moich uczuć, gdyby się okazało, że pamięta, prawda? —
spytała.
— Nie jestem pewien nawet tego — odparł Hill.
Odczekał kilka minut, po czym położył dłoń na jej ramieniu. Wydała jej
się ciężarem nie do zniesienia.
— Nie ma rady na to — rzekł — że taki człowiek jak ja, który wydaje się
pani banalny, jest bardziej odpowiedni na towarzysza życia. Pani musi
rozstrzygnąć sama. Wydaje mi się, że szkoda pani życia dla takiego, który
nigdy się już nie zjawi.
Nie mogła zaprzeczyć. To było oczywiste. Chciała pozbyć się z ramienia
tej ołowianej dłoni, ale nie miała odwagi ruszyć się z miejsca. Ogarnęła ją
słabość. Czuła się jak schwytana w pułapkę.
Po chwili zdobyła się na odwagę i zadała mu pytanie, które od dawna ją
nurtowało:
— Czy pan słyszał o nim kiedykolwiek od tej pory?
— Nic pewnego. Zdaje się, że opuścił Australię, ale nie wiem tego na
pewno. W każdym razie nie mógł pozostać w tym okręgu i tu nie pokazał się
nigdy więcej. Kazałbym go aresztować, gdyby się zjawił.
Fletcher Hill mówił to z chmurną stanowczością. Jedną rękę położył jej na
ramieniu, a drugą ujął ponownie jej dłoń. Pochylił się ku niej nagle.
— A zatem — rzekł cicho — usłyszę „tak", prawda? Spojrzała na niego
zamglonymi oczami. Zadrżała, jakby ją przeniknął do kości lodowaty wiatr.
— Och, boję się! — szepnęła. — Boję się!
— Nonsens! — rzekł Hill. Odwrócił ją do siebie i trzymał ją mocno.
Trzęsła się cała. Zaczęła szlochać jak dziecko, które zabłądziło.
— Niech pani nie płacze — rzekł. — Nie! Nie trzeba. Wszystko będzie
dobrze. Ja będę dbał o panią, będę panią bardzo kochał. Będzie pani przy
mnie szczęśliwa. Przysięgam przed Bogiem, że będzie pani szczęśliwa ze
mną.
Powiedział to z taką siłą, że ujrzała go jakby w nowym świetle. Mimo woli
poczuła wzruszenie. Oparła się o niego, walcząc ze słabością.
— To nie byłoby z mojej strony w porządku... w stosunku do pana —
szepnęła.
Ukrywała przed nim swój wyraz twarzy, a on nie starał się zajrzeć jej w
oczy. Ale niewątpliwie czuł się już jej panem; dowodził tego sposób, w jaki
trzymał ją w ramionach.
Po chwili zapytała: — Co pan zrobi, jeżeli pan nie będzie ze mną
szczęśliwy?
— Pogodzę się z losem — odparł. — Będę dla pani dobry w każdym
wypadku.
To ją wzruszyło. Podniosła ku niemu oczy.
— Jest pan lepszy, niż przypuszczałam — rzekła szczerze. Pochylił się ku
niej.
— Moja rola jest łatwa — rzekł drwiąco. — Nie miałem nigdy rywala na
zbyt wysokim poziomie.
Ta odpowiedź nie była dowodem wielkiej miłości, ani delikatności uczuć.
Może obawiał się, że okaże za dużo serca, jeśli nie stłumi w porę swoich
uczuć. Może nie umiał w ogóle okazywać serca i chował się zaraz w swoją
skorupę. Pocałował ją po tych słowach, ale była to lekka pieszczota,
muśnięcie warg, nic więcej. Jej drżące usta nie zdążyły się nawet uchylić ani
odpowiedzieć na pocałunek... Gdy odepchnęła go łagodnie, nie próbował jej
przytrzymać; uwolnił ją ze swych ramion.
Stała przez chwilę, milcząca. Wydawała się bardzo drobna i maleńka.
Wreszcie zawróciła ku domowi.
— Chyba czas na nas? — rzekła.
Szedł przy niej w milczeniu aż do bramy folwarku. Tu chwycił jej ramię i
przystanął.
— A więc: tak? — spytał.
Pochyliła głowę na znak zgody, nie patrząc na niego.
— Tak — szepnęła cichutko. Fletcher pozwolił jej odejść.
Rozdział piąty
Jack daremnie czekał na jakąś oznakę radości, na parę słów informacji od
przyjaciela, gdy Hill wszedł do saloniku. Jego oczy patrzyły chłodno i bez
wyrazu. Dora również zachowywała się zagadkowo. Robiła wrażenie osoby,
która boi się podnieść oczy.
— Czy nie pora pójść spać? — spytała cicho, przechodząc obok Adeli.
Adela przyjrzała jej się z ciekawością. Delikatność nie była jej zaletą.
Zawsze coś palnęła prosto z mostu, chyba że Jack zdążył ją pohamować.
— Jeszcze wcześnie — rzekła, nie dostrzegając błagalnego spojrzenia
szwagierki. — Coście robili, wy dwoje? Przechadzaliście się przy świetle
księżyca?
Fletcher miał minę tak lekceważącą na jaką tylko mógł sobie pozwolić
przy swej zwykłej masce nieomal urzędowej obojętności. Usiadł przy
nietkniętym kieliszku bez słowa odpowiedzi.
Ale Adeli nie wystarczyła taka niema nagana. Roześmiała się głośno.
— Czy to znaczy, że mam wyciągać własne wnioski, panie Hill? Czy nie
zechciałby mi pan powiedzieć, gdzieście byli i coście robili?
— Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie — odrzekł Hill szorstko. —
Gdzie kupujesz tę wódkę Jacku? Mam nadzieję, że jest to legalny alkohol.
— I ja mam tę nadzieję — rzekł Jack. — Nie znam jej pochodzenia.
Kupuję ją za pośrednictwem Harleya. Znasz go? Jest zarządcą kopalni
Fortescue.
— Tak, znam go — rzekł Hill. — On niebawem wyjeżdża. Ktoś inny go
zastąpi.
— Wyjeżdża? On? Zdawało mi się, że jest jedynym człowiekiem zdolnym
do utrzymania w ryzach tej czeredy — rzekł Jack.
Hill wyjął fajkę i zaczął ją napełniać tytoniem.
— Jest zmęczony. Za dużo ma bieganiny, za dużo utarczek z
podwładnymi. Potrzebny jest na to stanowisko człowiek młodszy, bardziej
stanowczy i pomysłowy, ktoś, kto by umiał sobie radzić z tą dziką hordą, nie
bojąc się nikogo.
— Czy znalazł się taki? — spytał Jack.
— Podobno tak. Jest to człowiek z zachodu, pracował na pustyni, gdzie
zdobył doświadczenie, więcej warte niż złoto. Od sześciu miesięcy pracuje w
kopalni Fortescue. Harley twierdzi, że ten człowiek będzie go naśladował we
wszystkim, że go obrał za wzór, ale ma młodość i energię, jako dodatkowe
walory. Co do mnie, nie podzielam tej pewności.
— Pewności co do tego człowieka? Czego się obawiasz? — pytał Jack. —
Może się będzie upijał?
Hill nie uśmiechnął się na ten żart.
— Nigdy nie dowierzam nikomu, dopóki go nie poznam — rzekł.
— Może być porządnym człowiekiem, ale równie dobrze opryszkiem.
Niech dowiedzie, że jest przyzwoitym facetem.
— Okazujesz iście ojcowskie zainteresowanie tą kopalnią — zauważył
Jack.
— Mam pewne powody — odrzekł Fletcher zwięźle.
— Aha! Czy widziałeś kiedy samego Fortescue?
— Raz albo dwa.
— Nienawidzą go, co?
— Łotry go nienawidzą, tak. Nie jest gorszy od innych właścicieli.
— Podobno jest lepszy — odezwała się Adela. — Ale jak on wygląda?
Czy to stary człowiek?
— Trochę starszy ode mnie — odparł Hill.
— Chciałbym, żeby nas pan do niego wprowadził, polecił nas — rzekła z
ożywieniem. — Tak chciałam zawsze zwiedzić tę kopalnię. Ty też
chciałabyś pojechać na tę wycieczkę, prawda, Doro?
Dora ocknęła się z zamyślenia. Siedziała w kącie, zupełnie milcząca.
— Myślę, że byłoby to interesujące — rzekła, gdy Hill spojrzał na nią. —
Ale to zapewne nie jest łatwą rzeczą.
— Mogę to urządzić, jeżeli pani ma ochotę zwiedzić kopalnię — rzekł
Hill.
— Doprawdy? Jaki pan uprzejmy! Ale to by znaczyło, że trzeba
przenocować w Trelevanie prawda? Nie wiem, czy nie jesteśmy na to zbyt
zajęci? — spojrzała pytająco na brata.
— No, można by to zorganizować — rzekł Jack łagodnie. — Dlaczego
nie? Nie macie zbyt wielu rozrywek na naszym odludziu. Jeżeli macie
ochotę zobaczyć kopalnię, a Hill może nam to ułatwić, to pojedziemy.
— Dziękuję ci — rzekła Dora.
Adela zwróciła się do niej: — Moja droga, zdobądźże się na odrobinę
entuzjazmu! Siedzisz jak mruk od chwili, kiedy wróciłaś ze stajni. Co ci jest?
Dora zerwała się na równe nogi. Ten przytyk, choć żartobliwy w formie,
wydał jej się nieznośny. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa.
— Mam jeszcze coś do zrobienia w kuchni — rzekła. — Pójdę do moich
zajęć.
Szybko wyszła, a Adela zaśmiała się głośno. Tymczasem Dora nie
zatrzymała się w kuchni, lecz pobiegła do swego pokoju. Nie mogła, nie, nie
mogła znieść dzisiaj niczyjego śmiechu. A może tej nietaktownej papudze
przyszłoby na myśl gratulować jej w obecności Hilla?
Rzuciła się na łóżko i leżała drżąc jak przestraszona istota, schwytana w
pułapkę. W głowie jej kłębiły się myśli. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy
martwić swą dzisiejszą decyzją. Zastanawiała się, czy Hill powie Adeli i
Jackowi, co zaszło. Strachem przejmowała ją myśl, że wejdzie tu za chwilę
Adela, aby powinszować jej zaręczyn.
Ale nikt nie przyszedł. Po pewnym czasie uspokoiła się. Decyzja, którą
powzięła, nie była w gruncie rzeczy nagła ani lekkomyślna. Nie kochała
Fletchera Hilla, ale miała dla niego szczery szacunek. Był solidnym
człowiekiem; wiedziała, że ma zapewnioną przyszłość przy jego boku.
Przeszłość jest przeszłością, każdy dzień oddala od niej. A jednak gdzieś na
dnie duszy drzemie wspomnienie tego co było. Za dnia zagłusza się je
zajęciami pracą, ale w nocy, w snach, odzywa się, zabierając spokój. W
snach Dora widuje stale tę opaloną twarz o błękitnych, głębokich oczach,
patrzących w jej oczy z uśmiechem, z ufnością, która jest możliwa tylko
między bratnimi duszami. Czuła jeszcze usta tego mężczyzny na zgięciu
ramienia. Zjawił się w jej życiu w godzinie smutku; nie zapomni nigdy jego
dobroci, jego usłużności, jego rycerskiego postępowania. A kiedy budziła się
ze snu, łajała samą siebie za sentymentalizm, ale nie była w stanie wyrzec się
ukochanych wspomnień.
A teraz wyrzekała ich się. Zamknęła sobie furtkę do szczęścia. Wówczas
była prawie dzieckiem, a dzisiaj jest niemłodą panną. Czas już spojrzeć w
oczy rzeczywistości. Tamto zdarzyło się przed tylu laty! Czas już skończyć z
marzeniami. Wierzyła, że Fletcher Hill jest porządnym człowiekiem, a dał
jej dowód wielkiej wytrwałości. Drżała trochę na myśl o tej wytrwałości.
Była w nim pewna żelazna, nieugięta siła, która ją zastanawiała. Czy poznała
kiedykolwiek drugiego mężczyznę, który by okazał taką stałość, taki upór?
A może coś się za tym kryje? Ale co? Czy ona przekona się z czasem, że
oddała rękę człowiekowi całkiem jej obcemu duchem i myślami? Tak mało
jej pokazał swej duszy, tak mało!
Czy on naprawdę ją kocha? Czy też postanowił ją zdobyć dlatego, że to
było trudne zadanie? Był człowiekiem, który chętnie zwalcza przeszkody.
Nigdy nie dawał się kierować przez okoliczności, nigdy nie tracił z oczu
celu, który sobie raz wytknął. Jego podwładni bali się go, nie przyznawali
mu się, gdy coś im się nie powiodło. Mówiono, że Hill potrafi być dzikim
zwierzęciem w napadzie gniewu.
Na progu rozległ się szmer. Ktoś delikatnie nacisnął klamkę. Jack wszedł
do pokoju i szepnął: — Śpisz, maleńka?
Zerwała się z łóżka.
— Ach, Jacku, chodź, najdroższy, chodź!
Podszedł do niej, objął ją ramieniem i przycisnął do piersi.
— Fletcher powiedział mi, co zaszło — szepnął jej do ucha. — Adela
poszła spać. Dobrze się stało, maleńka, czy nie? Nie martwisz się?
Wyczuła w tych słowach niepokój i przytuliła się do niego.
— Chyba nie — szepnęła. — Tylko się boję, Jacku.
— Niesłusznie, maleńka — rzekł brat i pocałował ją czule. — On jest
dobrym człowiekiem, najlepszym z ludzi. Przysięga, że zapewni ci
szczęście.
Drżała w jego objęciach.
— Ale on nie chce jeszcze teraz żenić się ze mną, prawda? — spytała
nerwowo.
Położył jej dłoń na głowie.
— Nie odwlekaj, dziewczyno! — rzekł łagodnie. — Znajdziesz
upodobanie w małżeńskim stanie.
— Nie jestem tego taka pewna jak ty. A nie ma odwrotu, prawda, Jacku?
Proszę cię, zwróć się do niego z prośbą o odroczenie terminu ślubu! Jestem
pewna, że się zgodzi! On jest bardzo uprzejmy.
— Czekał ponad pięć lat — rzekł Jack. — Czy nie uważasz, droga moja,
że to wystarczy?
Położyła rękę na piersiach; miała wrażenie że się udusi.
— Mówił z tobą o tym! Przysłał cię, żebyś mnie przekonał!
— Nie, maleńka — odrzekł Jack z powagą. — On chce żebyś
zdecydowała sama. To ja uważam, że czas już zakończyć te jego konkury.
Czy nie możesz zdobyć się na odwagę, Doro? Przyjmij dary Boże i bądź za
nie wdzięczna.
Próbowała się uśmiechnąć.
— Jestem idiotką, Jacku. Tak, postaram się być odważna. Przecie/
właściwie niczego nie poświęcam, nieprawdaż? A ty jesteś pewien, że on
jest dobrym człowiekiem... Jesteś pewien, że on mnie nie unieszczęśliwi?
— Jestem pewien — odrzekł Jack stanowczo. — To przyzwoity człowiek,
Doro, który na pewno będzie dbał o twoje szczęście bardziej niż o swe
własne.
Odetchnęła głęboko.
— Dziękuję, Jacku. Lżej mi na duszy. Jesteś dla mnie dobry, kochany
chłopcze. Powiedz mu, powiedz mu... że wyjdę za niego za mąż, skoro
tylko... będę gotowa. Muszę najpierw załatwić różne sprawy, rozumiesz?
Jack roześmiał się.
— Załatwić różne sprawy! A jakież to, oprócz pewnych zakupów? Mogę
cię uspokoić, że wyglądasz bardzo ładnie w tym, co masz na sobie.
— Nie bądź głuptasem — rzekła. — Będę mieszkać w Wallacetown...
Wallacetown, pomyśl, najelegantsze miasto z tej strony Sydney. Muszę być
porządnie ubrana. Pojadę do Trelevanu i zobaczę, co tam można kupić.
— W takim razie najlepiej będzie, jeżeli pojedziecie obie, ty i Adela, w
ciągu tego tygodnia, kiedy Fletcher tam przebywa — rzekł Jack. —
Będziecie go widywały wieczorami.
— A ty? — spytała.
— Mnie tu będzie dobrze. Oczekuję lada dzień przyjazdu Lawleya.
Pomoże mi przy robocie. Muszę się przyzwyczaić do dawania sobie rady bez
ciebie, maleńka, co?
I znowu przytulił ją czule. Objęła go za szyję.
— To twoje dzieło, Jacku. Ale wiem, że to dla mego dobra. Musisz mi
pozwolić przyjeżdżać od czasu do czasu i pomagać ci trochę, przynajmniej w
święta...
Głos jej drżał.
Pocałował ją znowu z wielką czułością.
— Będziesz przyjeżdżać, ilekroć zechcesz, kochanie — rzekł. — I niech
cię Bóg błogosławi!
Rozdział szósty
Trelevan był wielkim miastem ze względu na bliskość kopalni złota. Nie
był rozległy, lecz panowała tu wielkomiejska atmosfera. Dora zatrzymała się
w hotelu, w którym mieszkała dawniej z bratem i gdzie nic jej nie bawiło; w
przeciwieństwie do Adeli, lubiącej życie, ten ruch i ten rodzaj ludzi, jacy się
tu przewijali. Fletcher Hill zawsze tu mieszkał, ilekroć zaglądał do przyjaciół
na folwarku. Trybunał mieścił się obok: to było dla niego ważne ze względu
na wygodną bliskość do pracy.
Fletcher i jego poważna młoda narzeczona nie śmiali się z niczego,
chociaż Adela często wybuchała śmiechem. Ona i Dora nie były do siebie w
niczym podobne, Fletcher zaś był człowiekiem najbardziej serio, jakiego
sobie można wyobrazić. Przynajmniej tak go oceniała Adela. Postanowiła
nie dać mu się zanudzić na śmierć przez czas jej przymusowego pobytu w
Trelevanie. Trzeba zresztą oddać jej tę sprawiedliwość, że rzadko kiedy się
nudziła.
Była w doskonałym humorze, gdy przyjechały do Trelevanu. Pokoje, które
im zarezerwował Fletcher w hotelu, łączyły się ze sobą przez wewnętrzne
drzwi. Mniejszy z nich, pokój Dory, wychodził na najbardziej ożywioną
ulicę miasta. Jak słusznie zauważyła Adela, mogło to być ciekawe za dnia,
ale było uciążliwe w nocy.
Ona sama, Dora, nie sypiała tu tak dobrze jak na wsi, ale nie z powodu
hałasu. Była wciąż niespokojna i zdenerwowana. Czasami chodziła po swym
pokoju tam i z powrotem, jak lwica w klatce. Nie była wyraźnie
nieszczęśliwa, ale jakiś ciężar kładł jej się na piersiach; miała wrażenie, że
wzięła na swoje barki więcej, niż zdoła udźwignąć.
Spokojny sposób bycia Fletchera uspokoił ją. Był taki opanowany i
zrównoważony. Już sam uścisk jego ręki wzbudzał zaufanie. Czuła, że jego
obecność działa na nią kojąco.
Zjedli razem obiad, przy oddzielnym stoliku, w kącie. Ruch tu był duży,
Adela bawiła się wybornie. Jak mówiła, było to dla niej taką rzadkością mieć
sposobność obserwowania ludzi, i to w takiej ilości. Po skończonym posiłku
usiadła w holu i oświadczyła im, że może tu pozostać sama i bawić się
oglądaniem ludzi, przewijających się przed jej oczami.
— Idźcie sobie, dokąd chcecie — rzekła. — Przypuszczam, że marzycie o
samotności i ciszy. O mnie się nie troszczcie. Dam sobie radę. Na wiele
godzin wystarczy mi tutaj rozrywki z przyglądania się otoczeniu.
— Ruszcie się! Już późno! — nagliła Adela. — Niech ją pan zabiera,
panie Hill. Ona się nigdy nie ruszy pierwsza, jeśli inicjatywa nie wyjdzie od
pana.
W tych słowach i w uśmiechu, który im towarzyszył, była wyraźna aluzja.
Dora zarumieniła się i odwróciła się szybko od bratowej. Hill poszedł za nią.
Wyszli z hotelu.
— Dokąd pójdziemy? — spytała.
Wziął ją pod rękę, a ona doznała wrażenia, że ciąży 'na niej ręka
sprawiedliwości, że to jest ręka prokuratora, albo policjanta, który aresztuje
przestępcę. Z trudem zapanowała nad chęcią powiedzenia mu tego, gdyż
zorientowała się, że mogłoby to być źle przyjęte. Twarz jej towarzysza była
taka surowa i posępna, że Dorze przyszło na myśl, że pusta gadanina Adeli
rozgniewała go.
Milczała więc, a on poprowadził ją, nie mówiąc ani słowa, do cichego
ustronia za hotelem. Stało tu parę ławek, wśród drzew o przerzedzonych
gałęziach. Miejsce to nie było zbyt urocze, ale Dorze przemknęła myśl, jak
cudnie byłoby tutaj, gdyby miała przy swym boku ukochanego wybrańca
swego serca.
Było tu pusto; z pokoju bilardowego dochodziło światło, poza tym —
żadnego oświetlenia. Słychać było odgłosy zderzeń bil i rozmowę graczy.
— Podoba się pani tutaj? — spytał Hill. Rozejrzała się dokoła z
niepewnym uśmiechem.
— Takie dobre miejsce jak każde inne, prawda?
Trzymał ją wciąż jeszcze pod rękę. Pochylił się ku niej i zajrzał jej w oczy.
— Chciałem pomówić z panią — rzekł.
— Ach tak? — Usiłowała spojrzeć mu również w oczy, ale nie
wytrzymała jego spojrzenia. — O czym? — dodała prawie szeptem.
Pochylił się jeszcze bliżej.
— Doro, czy ty się mnie boisz? — spytał. Podniosła na niego spłoszone
oczy.
— Ja? Nie... nie... Naturalnie, że nie! — wyjąkała, zmieszana.
— Czy na pewno? Opanowała się z wysiłkiem.
— Na pewno — odrzekła stanowczo i spotkała jego spojrzenie z wyrazem
powątpiewania.
Ale już w następnej chwili poczuła jego siłę. Czuła ją za maską
cierpliwości i niezłomnego uporu tego człowieka.
— Muszę z tobą pomówić, Doro — rzekł, akcentując „tobą" — o naszym
małżeństwie.
Dora poczuła, że jego badawcze spojrzenie ciąży jej. Odwróciła głowę. On
trzymał jej rękę, ale nie starał się jej uspokoić. Czekał, aż sama się odezwie.
W pokoju za nimi rozległ się jakiś głos: — Do licha! Znów trafił! Co za
szczęście ma ten człowiek!
Dora drgnęła. Ten głos podziałał na jej nerwy i tak już roztrzęsione.
Fletcher Hill stał przed nią uparty i wyczekujący. Zapragnęła wyzwolić się z
żelaznego uścisku jego dłoni, ale nie mogła się ruszyć. A on wciąż czekał,
nie ponaglając, ale podkreślając tym cierpliwym milczeniem swoją przewagę
nad nią.
Wreszcie zwróciła się do niego: — Co... co pan proponuje? — spytała
prawie z rozpaczą.
— Ja? — spytał, zdziwiony. — Co proponuję? Ja będę gotów w końcu
tego tygodnia, jeżeli ty zechcesz...
Popatrzyła na niego zdumiona.
— W końcu tygodnia? Ależ nie, nie! Pan żartuje!
— Nie, mówię serio — odparł Fletcher. — Niech pani siada i posłucha!
Wahała się. Pchnął ją lekko, aby usiadła, a sam stanął przy niej.
— Czekałem na okazję do tej rozmowy — rzekł. — Jack jest zacnym
chłopcem i wiem, że stoi po mojej stronie. Ale nie chcę, żeby się wtrącał,
wolę sam z tobą porozmawiać. Posłuchaj, Doro! Nie proponuję niczego
nadzwyczajnego. Przecież przyrzekłaś wyjść za mnie za mąż?
— Tak — szepnęła bez tchu.
— Tak — powtórzył. — A im dłużej będziesz nad tym rozmyślać, tym
większa będzie twoja rozterka. Moje drogie dziecko, po co tak odwlekać?
Przechodzisz męki całkiem niepotrzebnie. Gdybym ci zwrócił wolność, nie
byłabyś szczęśliwsza niż teraz, prawda?
Milczała.
— Czy poczułabyś się lepiej niż teraz, gdybyś znowu była wolna? Doro,
odpowiedz! — nalegał i położył dłoń na jej ramieniu.
— Nie sądzę — odrzekła cichym głosem.
— Nie sądzisz. Nie byłaś zbyt szczęśliwa dotychczas, nieprawdaż?
Zdobyła się na rozpaczliwą odwagę.
— Nie byłam szczęśliwa od owego czasu... — odrzekła. Nie drgnął;
słuchał, nie okazując wzburzenia.
— Wiem o tym. Zrozumiałem, że nie jesteś szczęśliwa w chwili, kiedy cię
zobaczyłem. Wycierpiałaś tortury, ponieważ żyłaś w ciągłej niepewności.
Wiem dobrze o wszystkim. —Jego ręka przesunęła się po jej ramieniu
niemal pieszczotliwie. — Studiowałem przez wiele lat naturę ludzką. Wiem,
że przeżyłaś męki niepokoju i wahania, że jesteś niepewna siebie, a to będzie
trwać aż do chwili, kiedy wyjdziesz za mąż. I jaki z tego pożytek? Po co się
tak dręczyć, gdy droga do szczęścia stoi otworem? Czy masz nadzieję, że
zdarzy się coś, co pozwoli ci uniknąć tego związku? Czy byłabyś szczęśliwa,
gdyby to coś się zdarzyło? Odpowiedz!
Ale ona milczała; ręce miała złożone na kolanach, a oczy spuszczone jak
więzień, czekający na wyrok skazujący.
— Nie wiem, czego chcę — odparła ze smutkiem. — Mam wrażenie, że
cokolwiek zrobię, wszystko będzie źle...
— Otóż właśnie — odrzekł Fletcher, jak gdyby tylko czekał na te słowa. I
zrobił coś bardzo dziwnego, jak na niego. Ukląkł na kolanie, nie bacząc na
kurz i pył i ujął jej splecione dłonie w swoje ręce.
— Nie dowierzasz sobie i nie ufasz mnie — rzekł. — Czy tak? Wyraz jej
twarzy zmienił się. Patrzyła na niego nieufnie, jakby go posądzała, że chce ją
zwieść. Wreszcie, uspokojona czymś w wyrazie jego oczu oparła się o niego,
poddała się i położyła głowę na jego ramieniu.
— Zrobię, co zechcesz — rzekła słabym głosem, nazywając go po raz
pierwszy po imieniu. — Zrobię, co zechcesz, Fletcherze. — Zaufam ci!
Mam zaufanie do ciebie!
Objął ją ramieniem, bo drżała na całym ciele i trzymał ją tak przez długą
chwilę.
W pokoju bilardowym znów rozległ się głos: — Takiego szczęścia, jakie
ma ten chłopak, jeszcze nie widziałem. Gdzie się ruszy, zbiera złoto pełnymi
garściami.
Ktoś roześmiał się. Fletcher powiedział do narzeczonej: — Moje zajęcia
tutaj skończą się za tydzień. Jack może przyjechać z końcem tego tygodnia.
Twoja bratowa już jest tutaj. Dlaczego nie pobrać się zaraz i nie pojechać do
Wallacetown razem?
— Muszę pojechać z powrotem na folwark i zabrać resztę moich rzeczy —
rzekła Dora.
— Możesz to zrobić potem — odrzekł. — Kiedy ja wyjadę albo będę
zajęty interesami. Nie będę mógł cię zabierać z sobą na wszystkie rozjazdy,
bo bywają oberże zbyt niewygodne dla ciebie. Ale teraz, po ślubie, spędzę
kilka tygodni w Wallacetown. Nigdy nie widziałaś mego domu, który
kupiłem od poprzedniego superintendenta. Sądziłem, że będzie ci się
podobał i dlatego go kupiłem.
— Ale wówczas nie wiedziałeś... Zdziwiła się. — Jak dawno...?
— Przed trzema laty — odpowiedział Fletcher na jej niedokończone
pytanie. — Już wtedy kupiłem go z myślą o tobie.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Sądziłeś, że muszę w końcu zostać twoją żoną? — spytała. Fletcher
uśmiechnął się wesoło.
— Wiedziałem w każdym razie co myśleć o sobie — rzekł.
— I nigdy nie żywiłeś wątpliwości? — spytała Dora.
— Nigdy — odrzekł stanowczo.
Nieśmiałym ruchem położyła dłoń na jego ramieniu.
— Mam nadzieję, że nie doznasz rozczarowania — szepnęła. Spojrzał na
nią przenikliwie.
— Jestem tego pewien — rzekł i pocałował ją w policzek.
Nie cofnęła się przed jego pocałunkiem, ale nie próbowała mu go oddać,
on zaś nie czekał, jakby był z góry przygotowany na tę bierność.
Rozdział siódmy
Zastali Adelę na tym samym miejscu, w kącie hallu.
— Czekam na was, bo chcę, żebyśmy poszli do pokoju bilardowego —
rzekła. — Tam się rozgrywa wielki turniej. Uwielbiam grę w bilard. Chyba
nie będziemy przeszkadzać. Przyrzekam, że nie otworzę ust, a Dora jest w
ogóle cichutka jak myszka.
Fletcher pomyślał chwilkę.
— Przypuszczam, że to są przyzwoici gracze — rzekł, spoglądając na
Dorę. — Ale ty jesteś zmęczona.
— Och nie, — odrzekła bez wahania. — Nie chce mi się spać. Chodźmy,
jeżeli możesz nas tam wprowadzić. Ja też lubię przyglądać się grze w bilard.
— Pewien człowiek, nazywa się Warden, nowy kierownik kopalni, gra z
Harleyem — opowiadała Adela, ożywiona — i daje mu 50 punktów for.
Chodźmy się przyjrzeć! Dziewczyna z baru jest ich bankierem, tak że nie
będziemy jedynymi kobietami.
Fletcher widząc, że Dora ma ochotę przyjrzeć się tej partii bilardu,
poprowadził je bez dyskusji w kierunku sali bilardowej. Było tu rojno i
tłoczno.
— Już po wszystkim! — zawołała Adela — patrzcie, już kończą!
Tłum oklaskiwał graczy, dziewczyna z baru pobiegła po trunki. W pokoju
było czarno od dymu. Mężczyźni stali dokoła stołu. Pośrodku stał zwycięzca
w niebieskiej bluzie z krótkimi rękawami. Był to dorodny, pięknie
zbudowany mężczyzna. Był zwrócony plecami do drzwi. Dora widziała
tylko masywny kark i włosy koloru słomy. Wtem, śmiejąc się z jakiegoś
żartu, odwrócił raptownie głowę ku niej... Ujrzała jego twarz...
Była to twarz wikinga, opalona, ożywiona, o intensywnym wyrazie
wielkich, błękitnych oczu. Jasne wąsy kryły górną wargę, a białe zęby
błyszczały jak u dzikiego zwierzęcia. Jego spojrzenie przypominało pogodny
świt. Było samą świeżością i młodością, a błękit jego oczu miał koloryt
włoskiego nieba. Patrzył prosto przed siebie, śmiało, niemal zuchwale.
Serce Dory skoczyło nagle w piersiach, po czym na chwilę przestało bić.
Nie po raz pierwszy spoglądały na nią te oczy.
Upłynęła minuta. On pochylił się nad stołem i przygotował się do
uderzenia, które wykonał z delikatnością mistrzowskiej ręki. Ona doznała
dziwnego wzruszenia, patrząc na te ręce. Czyż nie znała dobrze ich
dotknięcia, czyż nie trzymały jej one, nie pieściły, nie ratowały z
największego niebezpieczeństwa, w jakim się kiedykolwiek znalazła?
I znowu serce zabiło jej głośno, nieregularnie. Natężała słuch, ażeby
pochwycić dźwięk jego głosu, tego głosu, który niegdyś przemówił do jej
udręczonej duszy, zapewniając ją, że przy ich następnym spotkaniu będzie
mogła mu zaufać bez obawy. To wspomnienie przeszywało ją dreszczem.
Więc to był człowiek, na którego czekała przez długie lata!
Wyprostował się i obszedł stół, żeby znów zagrać swoją bilą. Fletcher Hill
odezwał się przy jej ramieniu:
— Siadaj! — rzekł. — Tu jest miejsce.
Było wolne miejsce na ławce pod ścianą. Dora i Adela usiadły na niej
razem. Hill stanął przy nich, patrząc na twarze obecnych mężczyzn oczami,
które widziały wszystko.
Dora siedziała w niezwykłym napięciu. Widziała przed sobą tylko tę
wysoką postać, pochyloną nad stołem do nowego uderzenia. Czy on spojrzy
na nią powtórnie? Czy ją pamięta? Czy przemówi?
Przyglądała mu się, zahipnotyzowana. I znowu wycelował znakomicie,
jakby od niechcenia, z tą elegancką swobodą, która czyniła go tak różnym od
innych mężczyzn. Stał teraz tuż przy niej, a ta bliskość działała na nią jak
prąd elektryczny. Pulsowała od stóp do głów.
Jego były przeciwnik stał i przypatrywał mu się po drugiej stronie stołu.
Był to siwowłosy, barczysty mężczyzna, którego oczy zdawały się patrzeć
we wszystkich kierunkach jednocześnie. Poczuła do niego instynktowną
niechęć. Miał nieszczerą minę.
Warden znowu się wyprostował, idąc lekkim krokiem zdobywcy. Nagle
odwrócił się i przyjrzał się im trojgu.
— Dobry wieczór, panie Hill! — rzekł. — Częstuję wszystkich dokoła
wódką i koktailami. Mam nadzieję, że pan mi nie odmówi.
— Nie, dziękuję, jestem z paniami — odrzekł Hill. — Mam wrażenie, że
partia jest już skończona?
Warden rozejrzał się.
— Może Harley życzy sobie zagrać rewanż — rzucił przez stół. Starszy
mężczyzna zaśmiał się zjadliwie, co przypominało szczekanie złego psa.
— Kiedy indziej — odrzekł. — Zaczekam. Ale pan gra w bilard, panie
Hill. Może pan spróbuje go pokonać?
— Och, tak, niech pan zagra! — zawołała Adela prosząco. — Ty go
poproś, Doro! Dla ciebie to zrobi.
Ale Dora siedziała milcząca, wbijając paznokcie w dłoń i nie czując bólu.
Widziała cały pokój jak przez mgłę.
Zapanowała chwilowa cisza. Rozlewano napoje.
Nagle rozległ się głos: — Zdrowie nowego kierownika kopalni! Twoje
zdrowie, Bill Warden! Powodzenia!
Momentalnie zaczęto bić brawo i wołać: „Hurra!". Dora ochłonęła.
Słyszała jak przez sen śmiechy i rozmowy. Ale była tak zmęczona, że nie
rozróżniała słów. nie interesowała się szczegółami. On jej nie rozpoznał.
Tego była pewna. Zapomniał... Wspomnienie, które w niej żyło, było dla
niego przebrzmiałą pieśnią. Życie stawało się szare i zimne...
— Jesteś zmęczona — rzekł Fletcher. — Chciałabyś położyć się do łóżka,
nieprawdaż?
Spojrzała na niego. Wpatrywał się w nią. Zrozumiała nagle, że jej odkrycie
musi pozostać tajemnicą. Gdyby Hill domyślił się tożsamości nowego
kierownika, kazałby go natychmiast aresztować; on nie uznawał
kompromisów.
Zdobyła się na wielki wysiłek.
— Nie, nie! — odrzekła żywo. — Nie jestem zmęczona. Zagraj!
Chciałabym zobaczyć twoją grę.
Uśmiechnął się ironicznie.
— Moją porażkę, chciałaś powiedzieć. Wyciągnęła rękę gestem protestu.
— Bynajmniej! Pobijesz go z łatwością, jestem pewna. Spróbuj!
Uśmiechnął się, milej tym razem, i zwrócił się do Wardena. Poklepał go po
ramieniu.
Warden odwrócił się tak raptownie, że rozlał trochę wódki. Dora
obserwowała obu mężczyzn z zapartym oddechem i zauważyła, że wszyscy
im się przyglądają.
Obaj zaczęli iść ku niej. Dora poczuła szum w uszach. Posłyszała szept
Adeli:
— Moja droga, on nam przedstawi tego niezwykłego człowieka!
Siedziała sztywno, wyprostowana, zimna, bezsilna. W sekundę później on
stał przed nią z Fletcherem. Usłyszała ostatnie wyrazy Hilla: „Moja przyszła
żona".
W milczeniu podała rękę Wardenowi. Adela natychmiast zagaiła
rozmowę. Warden z galanterią zwrócił się ku niej i podtrzymywał banalną
wymianę zdań ze swadą i werwą. Najgorsze minęło, pulsowanie w skroniach
Dory uspokajało się. Ale zauważyła, że on nie przemówił do niej ani słowa i
doszła do wniosku, że może nie traktuje jej jak osoby całkiem sobie obcej.
Do obcej byłby coś powiedział, wiedziony towarzyską uprzejmością.
Ze względu na obecność Fletchera usiłowała wziąć udział w rozmowie,
popierając nalegania Adeli: — Zagrajcie, panowie!
Warden roześmiał się i spojrzał pytająco na Fletchera.
— Czy zechce pan?
Harley zawołał przez stół: — Teraz na pana kolej, panie Hill! Niech go
pan zwycięży i pokaże nam, jak się to robi!
W tych słowach brzmiała zawziętość. Dora, jedyny bystry obserwator
wśród obecnych, zadrżała; z tych słów zionęła nienawiść, gorące pragnienie
rewanżu, nie tylko w bilardzie.
Usłyszała głos Hilla: — Chętnie zagram.
Zebrani poruszyli się zaciekawieni. Perspektywa nowego meczu poruszyła
wszystkich, zwłaszcza zaś licznych zwolenników Wardena. Umawiano się
głośno co do wysokości stawek, gdyż „zakładano się" jak na wyścigach.
Rozległ się głos Fletchera: — Panowie, nie róbcie z naszej partii
widowiska, hazardu. Gram dla sportu. Proszę schować pieniądze, w
przeciwnym razie rozgrywka się nie odbędzie!
Popatrzyli na niego ponuro, ale posłuchali.
Widać było, że wszyscy liczyli się z jego zdaniem i bali się go trochę.
Wszyscy, z wyjątkiem Wardena, który z nim rozmawiał z całkowitą
pewnością siebie, po czym zapalił papierosa bez najmniejszego zakłopotania.
Rozpoczęła się partia bilardu, której zebrani przyglądali się z zapartym
tchem. Nie znano dobrze gry Fletchera Hilla ale było oczywiste iż jest to
nieprzeciętny gracz. Nie mówił wcale podczas gry, jego twarz miała wyraz
zamknięty, uparty. Dora widziała w nim wolę zwycięstwa. Pojmowała, że on
chce dowieść jej swej wartości, że chce się popisać przed narzeczoną.
Warden zaś robił wrażenie człowieka grającego wyłącznie dla
przyjemności i dla siebie samego. Pochłaniała go sama gra z punktu
widzenia sportowego i artystycznego. Nie można było patrzeć na nią
obojętnie. Nawet jego błędy były interesujące. Jak słusznie mówiła Adela,
był niezwykły.
Hill grał w sposób pewny, niezawodny. Była to gra mniej błyskotliwa,
mniej pomysłowa, niż gra młodszego partnera, ale była bardziej wyrównana.
Dora nie sądziła, że będzie śledzić tę partię z takim zaciekawieniem. Tak
była pogrążona w kombinowaniu wraz z obu graczami ich teoretycznych
posunięć, że chwilami zapominała niemal o swym wielkim przeżyciu.
Orientowała się doskonale, że sympatie publiczności były po stronie
Wardena. Fletcher walczył w niepomyślnych warunkach, otoczony ogólną
niechęcią. Warden miał niewielką przewagę, ale Hill trzymał się dzielnie.
Dora wiedziała, że niełatwo będzie pobić go i wygrać partię.
Przystanął między jednym a drugim uderzeniem tuż przy niej mierzył
oczami stół i pozycję bil, obmyślając dalszą taktykę. Wsunęła nieśmiało rękę
w jego twardą dłoń. Objął palcami jej palce i uścisnął je mocno, ciepło, ale
nie patrzył na nią; robił wrażenie pochłoniętego wyłącznie grą. Podziwiała
jego siłę skupienia, ale wolałaby więcej uwagi, więcej serdeczności. Nie
byłaby kobietą, gdyby tak nie odczuwała. Powinien był rzucić jej choćby
przelotne spojrzenie!
Adela była pełna entuzjazmu dla przeciwnika Hilla, co też zaczynało
irytować Dorę. Chciała, żeby ten wieczór skończył się nareszcie.
Gra posuwała się naprzód w szybkim tempie, a im bliżej było finiszu tym
większe panowało napięcie wśród widzów. Zimna gra Hilla zdawała się
wyprowadzać chwilami przeciwnika z równowagi. Zaczął grać nieostrożnie,
jak szaleniec, robić posunięcia, które w razie niepowodzenia mogły
przesądzić o klęsce. Jego przyjaciele zwracali mu na to uwagę półgłosem,
ale nie zważał na nich.
Hill prześcignął wreszcie przeciwnika. Dwadzieścia punktów dzieliło ich
od końcowego zwycięstwa, gdy wtem Warden chybił łatwe uderzenie.
Rozległ się głuchy pomruk. On wzruszył ramionami i zaśmiał się. Ale Hill
zwrócił się do niego surowo:
— Graj starannie, Warden! — rzekł prawie rozkazująco. Tamten stał przez
chwilę z podniesionymi brwiami, zaskoczony. Ale po chwili roześmiał się
znowu.
— Nie pobiłeś mnie jeszcze, mój panie! — zawołał.
— Nie — odrzekł Hill — i nie mam nadziei na łatwe zwycięstwo.
Nastąpiło milczenie. Hill grał uważnie. Jego seria była coraz poważniejsza.
Dorze zdawało się, że nieprzychylny nastrój gęstnieje wokół niego.
Zastanawiała się, co się stanie, jeżeli on osiągnie sto punktów, zanim jego
partner będzie miał okazję ponownego zagrania. Miała nadzieję, że do tego
nie dojdzie, a równocześnie nie życzyła sobie, żeby został pobity.
Załamał się na dziewięćdziesięciu siedmiu punktach. Warden rozpoczął
swoją serię. Grał teraz regularnie i zdobywał punkt po punkcie, nie
odrywając oczu od kul bilardowych. Zbliżał się szybko do końca.
Dora patrzyła na niego, wstrzymując oddech. Hill stał przy niej i też się
przyglądał grze przeciwnika ze ściągniętymi brwiami. Nagle coś, sama nie
wiedziała co, skłoniło ją do rzucenia okiem poza stół bilardowy, na drugą
stronę pokoju. Stał tam Harley i patrzył wrogo, okiem wilka, na młodego
gracza, który ze swobodą i z niezrównaną łatwością wygrywał, jak się
zdawało, tę partię. Chwilami oczy Harleya przenosiły się na Hilla. Tliła się
w nich wówczas przykra złośliwość. Nigdy przedtem nie widziała takiej
nienawiści na niczyjej twarzy.
Instynktownie odwróciła wzrok od tego człowieka, a w tym momencie
Warden oderwał na chwilę, na jeden błysk, oczy od stołu bilardowego.
Spojrzenia dwojga młodych skrzyżowały się. Trwało to jedną sekundę, ale
było mocne jak zderzenie.
Grał dalej, ale już nie tak jak poprzednio. Chybił najłatwiejszy karambol.
Wyprostował się i spojrzał na Hilla.
— Żałuję — rzekł sucho.
Hill nie odpowiedział ani słowa. Mieli po tyle samo punktów. Z
regularnością maszyny osiągnął dwa punkty, po czym zapanowała grobowa
cisza. Teraz miał do wyboru podwójną metodę gry: bezpośrednią,
wymagającą siły, i pośrednią, wymagającą precyzji i zręczności. Bez
wahania obrał tę drugą i... chybił.
Szmer zadowolenia przebiegł salę. Najgorętsi zwolennicy Wardena
okazali bez ogródek jego przeciwnikowi swą niechęć. Hill, korzystając z
hałasu, położył dłoń na ramieniu przeciwnika i szepnął mu coś do ucha.
Warden nic nie odpowiedział, ale pobiegł spiesznie do swej bili i zagrał
finisz efektownie, zręcznie, nieprawdopodobnie śmiało i ryzykownie.
Rozległ się krzyk podziwu, jednomyślny krzyk wszystkich zebranych. Z
tego finiszu byłby dumny każdy gracz. Ale Bill Warden odstawił swój kij z
wyrazem niesmaku.
— Do diabła! — rzekł i poszedł po swoją marynarkę.
Rozdział ósmy
Obie panie opuściły pokój bilardowy w towarzystwie Fletchera. Dora
miała wrażenie, że coś go zaniepokoiło i że chce je stamtąd szybko
wyprowadzić. Ale Adela rozmawiała z ożywieniem i nie chciała
przyśpieszyć kroku, zasypując Hilla pytaniami na temat gry. On stanął przed
nimi w pozycji wyczekującej, pragnąc im powiedzieć „Dobranoc" i odejść.
To było widoczne.
Dora oparła się o poręcz schodów, czekając na bratową, której wreszcie
Fletcher zwrócił na to uwagę.
Adela roześmiała się.
— O. to już taki jej zwyczaj, mój drogi Fletcherze. Są kobiety, które
przyszły na świat po to, żeby czekać. Dora jest do tego stworzona, o ile mi
wiadomo.
W tejże chwili z bilardowego pokoju wyszedł Warden wolnym krokiem i
drgnął na widok Fletchera.
— Chciałbym z panem porozmawiać, o ile to będzie możliwe — rzekł
grzecznie.
Adela zwróciła się ku niemu z wyrazami zachwytu.
— Panie Warden, pańska gra jest fenomenalna! Niech mi pan pozwoli
powinszować sobie!
— Niech pani tego nie robi! — odparł Warden. — Grałem niżej krytyki.
Roześmiała się.
— Jaki pan skromny! Jest pan przecież mistrzem! A teraz mam prośbę:
niech nam pan pozwoli zwiedzić tę wspaniałą kopalnię! Tak chcemy ją
zobaczyć, nieprawdaż, Doro?
— Kopalnię?
Warden podniósł wysoko brwi i zwrócił się do Hilla: — Nie zawiezie pan
tam nikogo! W każdym razie nie pan!
Patrzył bystro w twarz Hilla, który zachowywał uparte milczenie.
— To byłoby szaleństwem!
— Pan Hill nie musi pojechać z nami osobiście — uśmiechnęła się Adela.
— Jestem pewna, że pan ma dosyć siły i powagi, żeby się nami zaopiekować
bez niczyjej pomocy. Dora i ja nie jesteśmy bynajmniej tchórzami. Czy
zabierze nas pan, jeżeli przyrzekniemy, że nie będziemy drażnić
kryminalistów, którzy tam pracują?
Oczy Wardena zabłysły. Rzucił przelotne, ledwo dostrzegalne spojrzenie
na dziewczynę, stojącą przy schodach. Było to jakby wezwanie.
Ona odezwała się, jakby mimo woli: — Na czym polega niebez-
pieczeństwo?
Hill zwrócił się ku niej: — Nie ma żadnego — rzekł. — Jeżeli życzysz
sobie zwiedzić kopalnię, zawiozę was obie jutro.
Warden wykonał gest człowieka, który godzi się z faktem nieuniknionym i
ruszył do wyjścia.
Fletcher podał rękę Adeli.
— Dobranoc — rzekł.
— Naprawdę pojedziemy jutro? — spytała.
— Tak.
— O której godzinie mamy być gotowe?
— O piątej — rzekł. — Będę zajęty przez cały dzień w kopalni. Przyjadę
po panie.
Podał rękę Dorze; wyraz jego oczu złagodniał.
— Dobranoc — rzekł. — Idź zaraz do łóżka! Jesteś bard/o zmęczona.
Uśmiechnęła się blado i odwróciła się ku schodom, na które zaczęła
powoli wstępować. Była ledwo żywa. Adela dogoniła ją i chwyciła za ramię.
— Ty mała myszko, co ci się stało? Nie cieszysz się? Dora była smutna.
— Jestem zbyt zmęczona, ażeby cieszyć się dzisiaj z czegokolwiek —
rzekła.
— Zmęczona? Po dniu bez pracy? Co to znaczy? — dopytywała się Adela
ciekawie.
— Chodźmy do łóżka! — rzekła Dora. — Opowiem ci to i owo jak się
położymy.
W jej głosie było coś, co uderzyło Adelę. Posłuchała jej wezwania i
zaczęła się rozbierać.
Wreszcie, gdy Dora już leżała, Adela podeszła do niej i zapytała
szwagierkę:
— Co ci jest? Nie jesteś szczęśliwa?
Dora załkała. Nie mogła już dłużej ukrywać swego wzruszenia. Przytuliła
się do Adeli z niezwykłą serdecznością.
— Przyrzekłam Fletcherowi, że wyjdę za niego za mąż w końcu tygodnia.
Nie wrócę już z tobą do nas, do domu.
— Przypuszczałam, że on do tego dąży — rzekła Adela, zamyślona.
— Ale czy ty nie masz na to ochoty?
— Nie — szepnęła Dora, cała drżąca.
— Dlaczegóż mu tego nie powiesz? Każ mu jeszcze poczekać. A może ja
mam się podjąć tej misji, moja biedaczko?
Głos Adeli pełen był współczucia.
— Nie, nie! — odrzekła Dora żywo. — Nie mów z nim! Nie mogłabym
mu podać żadnej rozsądnej przyczyny... Będę się lepiej czuła... Jestem
pewna, że będę się lepiej czuła... gdy już będzie po wszystkim.
— Mam nadzieję — rzekła Adela. — Ale nie lubię patrzeć na twój
smutek. Powiedz, Doro... czy nie istnieje ktoś... kogo wolisz? Może to jest
właściwą przyczyną?
Dora drgnęła, popatrzyła na nią rozszerzonymi źrenicami i odsunęła się.
— Nie! — rzekła gwałtownie. — Nie, nie, nie!
— W takim razie nie przejmujmy się — rzekła Adela. — To tylko nerwy.
Pocałowała ją i poszła do swego pokoju, gdzie niebawem usnęła. Ale Dora
leżała z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc usnąć, licząc godziny i
minuty, wlokące się rozpaczliwie... Widziała wciąż przed sobą te błękitne
oczy, patrzące w jej oczy i działające na nią magicznie, hipnotyzujące
Rano wstała wcześnie. Nie mogła leżeć. Ubierając się, stwierdziła, że
zgubiła broszkę, którą nosiła stale, prezent od Jacka.
Adela, leżąc jeszcze w łóżku, ziewnęła, słysząc o tej stracie i oświadczyła,
że widziała tę broszkę z całą pewnością, wpiętą w suknię szwagierki
poprzedniego wieczora przy kolacji.
— Zgubiłaś ją zapewne przed hotelem, całując się z Fletcherem — rzekła.
— Nie sądzę — odrzekła Dora, rumieniąc się.
Niemniej dokończyła pośpiesznie swą toaletę i wyszła pod pretekstem
szukania broszki.
W pokoju bilardowym znajdował się tylko jeden służący, który sprzątał
salę i upewnił ją, że nie ma tu jej własności. Przeszła więc do hallu, a
stamtąd pobiegła na miejsce, gdzie miała wczoraj tę decydującą rozmowę z
Fletcherem.
Sądziła, że nie zastanie tam nikogo i zdziwiona była widokiem
niedopałków, leżących na ziemi, a zdradzających czyjąś niedawną obecność.
W/tejże chwili usłyszała szmer i ujrzała przed sobą masywną sylwetkę
mężczyzny o wielkich błękitnych oczach, patrzących na nią bystro. Dora
drgnęła. Miała ochotę uciec.
Ale on przemówił łagodnie, cichym głosem: — Niech pani chwilkę
zaczeka! Wiem, czego pani szuka. Tego oto serduszka? Znalazłem je tutaj.
Zatrzymała się mimo woli. Jego głos brzmiał dziwnie miękko. Mówił do
niej jak do wystraszonego dziecka i uśmiechał się miłym, przyjaznym
uśmiechem.
— Pan... znalazł... moją broszkę? — wyjąkała.
— Tak jest, panno Burton — zawahał się nieznacznie, wymawiając jej
nazwisko, a nią wstrząsnęło wspomnienie ze zdwojoną siłą. — Wiedziałem,
że to pani własność. Chciałem ją zwrócić panu Hillowi.
— Skąd pan wiedział, że to moja własność?
Wyszeptała nieomal te słowa, lecz przysunęła się do niego bliżej, jakby
pchana jakąś tajemniczą siłą.
Odpowiedział jej również szeptem: — Pamiętałem. Ognista fala
przepłynęła całym jej ciałem. Zachwiała się.
— Pamięć mam dobrą — rzekł widząc, że ona nie może znaleźć słów. —
Nie gniewa się pani na mnie, mam nadzieję?
Lekki ton ironii w jego głosie otrzeźwił ją. Opanowała się i odpowiedziała.
— Nie, bynajmniej! Dlaczegóż miałabym się gniewać na pana? To...
było... bardzo dawno... nieprawdaż?
— Przed wiekami — odrzekł Warden z uśmiechem. — Ale ja nigdy nie
zapomniałem o pani i o pani folwarku i ó starym psie. Czy on jeszcze żyje?
Przytaknęła. Oczy zaszły jej łzami.
— On by mnie pamiętał — rzekł Warden melancholijnie. — To był
przyjaciel. Czy pani wie, że była to jedna z najniebezpieczniejszych wypraw
w moim życiu? Gdyby mnie Fletcher Hill wówczas pochwycił, nie byłby mi
okazał miłosierdzia, a dzisiaj... tym bardziej — dodał z przekornym
śmiechem. — Jest katem, gdy chodzi o tak zwany wymiar sprawiedliwości.
— Teraz jest pan bezpieczny, prawda? — spytała Dora szybko.
— O ile pani mnie nie wyda.
— Ja?! Nie ma obawy — rzekła cichym głosem.
— Dziękuję — odrzekł. — Próbowałem szczęścia na Zachodzie, ale tam
mi się nie udało. Więc przywędrowałem tu z powrotem i trafiłem na wolne
miejsce w kopalni Fortescue. Przyjęto mnie na stanowisko kierownika.
Trudna posada, psie życie... ale ja to lubię. Jestem teraz zastępcą kierownika
do czasu odjazdu Harleya.
— Aha! — Popatrzyła na niego uważnie. — On pana nienawidzi! On jest
bardzo niebezpiecznym człowiekiem, prawda?
— Możliwe — rzekł Warden z uśmiechem. — Tam nienawidzą mnie
prawie wszyscy, bo to jest w ogóle okropna hołota. Ale mam nadzieję, że
niebawem uzdrowimy te stosunki.
— Życzę panu powodzenia — odrzekła poważnie.
— Dziękuję pani.
Patrzył na nią badawczo, jakby nie mógł czegoś zrozumieć. Ona nie była
już zdenerwowana; stała przed nim bierna, zamyślona, jak człowiek zbyt
zmęczony, aby zrobić cokolwiek.
Zapanowało dłuższe milczenie, po czym ona odezwała się z uśmiechem:
— Czy odda mi pan moją broszkę?
Sięgnął do kieszeni.
— Istotnie, byłbym zapomniał i zatrzymał ją na zawsze — rzekł,
wyjmując z kieszeni jej własność.
Odebrała ją z jego rąk i wpięła w suknię bez słowa. Nieśmiało wyciągnęła
do niego rękę.
— Dziękuję panu. Do widzenia!
Westchnął nieznacznie, ujmując jej rękę. Stał przez parę sekund
nieruchomy. Wtem pochylił się ku niej i zajrzał jej w oczy.
— Do widzenia! — rzekł czule. — Do widzenia, małe stworzonko! Ładnie
postąpiłaś, nie robiąc mi krzywdy! Jestem przecież w twoim ręku.
Te słowa ubodły ją. Zadrżała. Poczuła w sercu ból nie do zniesienia.
— Niech mi pan tego oszczędzi! — rzekła gwałtownie i wysunęła dłoń z
jego ręki.
W następnej chwili biegła przed siebie na oślep, nie wiedząc, dokąd i
którędy biegnie.
Mężczyzna stał i patrzył za nią, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Potem
poszedł wolnym krokiem w przeciwnym kierunku.
Ale nie uszedł dwudziestu kroków, gdy zawrócił szybko. Dostrzegł coś, co
nakazało mu ostrożność.
Gdy Fletcher Hill szedł tego dnia do sądu, miał minę jeszcze
nieprzystępniejszą, zimniejszą niż zazwyczaj. Wyroki, które wydał tego
dnia, były tak surowe, jak tylko pozwalały na to okoliczności i waga
wykroczeń.
Rozdział dziewiąty
Kopalnia złota Fortescue oddalona była o pięć mil od Trelevanu. Leżała
wśród nagich, dzikich pól, na których rozlegały się tylko skrzypnięcia i
warkot maszyn i motorów.
Tu i ówdzie widniały grupy drzew, nie zasługujące nawet na miano lasów.
Deszcz padał często w tej dolinie smutku.
Całe to otoczenie, ponure, jednostajne, robiło wrażenie świata, w którym
wszystko się przepaliło, zostało przeżarte jakimś strasznym, niszczącym
ogniem. Wzgórza wyglądały jak kopce popiołów. A jednak tu właśnie, tuż
pod powierzchnią ziemi, leżał, ukryty w skale, cenny metal, sekret stuleci,
którym nareszcie wydarto ich tajemnicę — przypadkiem zresztą.
Mówiono, że Fortescue, właściciel kopalni, wiedział już od dawna o
skarbach doliny Barren, lecz ujawnił je tak późno, ponieważ nie miał
przedtem możności eksploatowania metalu. Gdy przyjechał tu z
nieodzownym kapitałem, zorganizował szybko eksploatację, chcąc sobie
wynagrodzić stracony czas. Wziął więc do roboty najrozmaitszą zbieraninę,
jakiej nie brak w Australii: złodziei, przemytników, nożowników. Ludzie,
nienawidzący wszelkiego porządku i prawa, podporządkowali mu się w imię
tej samej gorączki złota, która kierowała jego działaniem.
Mało kto znał go osobiście, ale jego metody były powszechnie znane.
Płacił hojnie, ale był surowy i nieubłagany. Szeptano sobie, że obecny
sędzia, były szef policji, Fletcher Hill, jest jego stronnikiem, gdyż zwiedzał
kopalnię, ilekroć bawił w tej okolicy, a jego sposób zadawania pytań i
patrzenia na wypytywanych jest typowy dla sędziego śledczego. Fletcher
Hill wymierzał kary przestępcom, gdy ich przyprowadzano przed sąd w
Trelevanie, a jego wyroki słynne były z bezwzględności.
Nienawidzono go w kopalni, jak tylko można, a Fortescue niewiele był
temu winien. Przyznawano, że metody właściciela były przyzwoite, chociaż
z natury rzeczy surowe i interesowne. Brano mu tylko za złe przyjaźń z
Hillem, którego uważano za cichego wspólnika. Jedyną jego zaletą był fakt,
że znał go osobiście Bill Warden, który zawsze stawał w jego obronie, gdy
go atakowano. Warden miał wielki wpływ na tutejszych ludzi. Był to fakt
niewyjaśniony, lecz niezbity. Wyniesienie go na stanowisko zastępcy
kierownika spotkało się z ogólnym uznaniem i entuzjazmem. Teraz cieszono
się, że niebawem przejmie on miejsce znienawidzonego Harleya. Warden
miał instynkt sportowca; umiał postępować z ludźmi.
Harley miał pewien autorytet, ale nie lubiano go. Większość robotników
uznawała, że jest to dorobkiewicz, egoista, do którego nie warto mieć
zaufania. Starał się wszelkimi siłami o popularność, ale te wysiłki były zbyt
widoczne. Bill Warden zachowywał się swobodnie, co robiło znacznie
większe wrażenie na ludziach.
Harley sam się podał do dymisji. Oświadczył, że potrzebuje odpoczynku.
Nikt nie usiłował go zatrzymać. Jego następcą musiał zostać Warden, to było
oczywiste. Jak zauważył drwiąco Hill, nie było innego kandydata na
stanowisko szefa tej bandy opryszków.
Z pewnych przyczyn Harley odłożył swój wyjazd do ukończenia inspekcji
kopalni przez Hilla. On i Warden mieszkali razem w wielkim domu
górniczym w dolinie Barren. Znajdował on się w pobliżu kopalni, na skraju
doliny; część była urządzona dla kierowników, którzy stale tu mieszkali.
Roztaczał się stąd widok na czarne wzgórza i na żółty potok, płynący pod
oknami. Prowadziła do tego domu kręta ścieżka, wijąca się wzdłuż potoku.
Tą ścieżką wiózł Fletcher Hill obie panie nazajutrz po owej partii
rozegranej w hotelu w Trelevanie.
Wśród nagich skał panował nastrój, który zmroził nawet gadatliwą Adelę.
— Tu chyba są upiory! — szepnęła.
Harley przyjął ich na progu z uśmiechem w przebiegłych oczach.
— Warden oczekuje pana w kopalni — rzekł. — Nie odpoczął dzisiaj.
Usiłował przygotować istną paradę na przyjazd państwa. Nie wiem, czy mu
się powiodło.
— Dlaczego pan wątpi? — spytał Fletcher. Harley wzruszył ramionami i
zaśmiał się.
— Niech pan poczeka! Zobaczy pan!
Wejście do kopalni wyglądało jak olbrzymia grota w skale. Warkot i szum
maszyn rozlegał się wśród tych skał z piekielnym hałasem. Dora mimo woli
wzdrygnęła się. Popatrzyła błagalnie na Hilla, który natychmiast zwrócił się
do Harleya:
— Idź pan naprzód i każ zatrzymać maszyny. Nie można rozmawiać.
Jeden drugiego nie słyszy.
— Ja pójdę z panem naprzód, panie Harley — odezwała się Adela. —
Chcę zobaczyć maszyny w ruchu.
Harley zawahał się.
— Czy pan zna drogę, panie Hill? — spytał. Hill przytaknął ze
zniecierpliwieniem.
— Tak, tak, byłem tu wczoraj.
— Dobrze — ustąpił Harley — ale niech pan nie zapomni skierować się
na prawo, gdy pan zejdzie ze schodów. Tamta droga, na lewo, jest zbyt
stroma dla pań.
Wyszedł, a Adela poszła za nim, najwidoczniej zachwycona, że nareszcie
wymknęła się spod surowej opieki i oddycha swobodną i dziką atmosferą.
Dora popatrzyła za nią niespokojnie i zwróciła się do Hilla: — Nic jej się
nie stanie, prawda? — spytała. Milczał.
— To może zaczekamy sekundę, aż ustanie ten hałas? — zaproponowała.
Hill przystanął, aczkolwiek niechętnie.
— Nie ma w tym nic dokuczliwego — odparł. Popatrzyła na ponury otwór
w skale, otrząsając się.
— To jest chyba straszna nora — rzekła.
— Przewidywałem, że nie będzie ci się tu podobać. — Uśmiechnął się
lekko.
Zadrżała.
— A tobie się tu podoba? Tak... może... Ciebie to interesuje. Ale czy ten
straszliwy hałas nie działa ci na nerwy? Ja bym uciekła poza jego zasięg.
Hill poprowadził ją do pobliskiej skały, tworzącej jakby ławkę.
— Siadaj! — rzekł.
Usiadła, a on stanął przy niej, opierając nogę na kamieniu. Czuła jego
spojrzenie, obserwujące ją bacznie. Objęła rękami kolana czując, że serce
trzepoce jej w piersiach jak strwożony ptak. Przygotowana była na jakieś
pytanie. Ale nie usłyszała żadnego. Natomiast hałas, rozsadzający — jak się
wydawało — granity dokoła, ustał i w dolinie zapanowała cisza.
Nastrój był nie do zniesienia. Podniosła na niego oczy; zdobyła się na
odwagę.
— Co to? — spytała. — Dlaczego... dlaczego... patrzysz na mnie... w ten
sposób?
Gestem dał jej znak, że odmawia wyjaśnień.
— Idziemy? — spytał lakonicznie.
Podniosła się, ale kolana uginały się pod nią. Natychmiast wyciągnął rękę
i podtrzymał ją, ujmując jej łokieć. Prowadził ją do kopalni, kierując jej
niepewnymi krokami w zupełnym milczeniu.
Zostawili za sobą światło dzienne. Pogrążyli się w półmroku. Kilka stopni,
wyrąbanych w kamieniu prowadziło na dół, w czarny otwór, ziejący przed
nimi.
— Czy tu nie ma światła? — spytała Dora.
— Jest — rzekł Fletcher. — Za zakrętem będzie lampa.
Ale jej nie uspokoiło to zapewnienie, tak wielką trwogę wzbudzała w niej
kopalnia. Wolałaby nie schodzić wcale na dół, lecz czekanie w dolinie sam
na sam z Fletcherem wydawało jej się jeszcze gorszym pomysłem. Schodziła
więc po stromych stopniach bez protestu.
Nareszcie doszli do końca schodów. Istotnie, było tu wystarczające
oświetlenie. Powietrze było gęste i wilgotne. Korytarz rozchodził się na dwie
strony; wąska ścieżka wiła się między czarnymi ścianami. O kilkadziesiąt
kroków dalej paliła się druga lampa.
Fletcher zwrócił się w tamtym kierunku, gdy wtem Dora chwyciła go za
rękę.
— Nie chodźmy tamtędy! — zaczęła go błagać. — Proszę cię, nie
chodźmy tamtędy.
Hill spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Co ci się stało, Doro? — spytał.
Przytuliła się do niego z rozpaczą, trzymając go mocno za rękę.
— Nie wiem... nie wiem!... Ale nie chodź tam! Mam okropne przeczucie...
Ach!
W tej chwili rozległ się suchy odgłos wystrzału rewolwerowego. Hill
porwał Dorę za ramię.
— Nie jesteś ranna? — spytał z niepokojem.
— Nie...
— Nic nie mów! Wbiegnij po schodach na górę, jak możesz najszybciej!
Rozkaz był tak stanowczy, że nie wahała się ani chwili.
Ale gdy tylko ruszyła się z miejsca, usłyszała za sobą kroki. Ktoś biegł
szybko i zbliżał się do niej. Wtem z czarnego otworu wyskoczyła jakaś
postać.
— Wszystko w porządku! Nie strzelać! — rozległ się wesoły, beztroski
głos.
W chwilę później ukazał się w świetle dużej latarki elektrycznej Warden.
Wyciągnął rękę.
— Przepraszam, że przestraszyłem panią. To ja wystrzeliłem. Był to
sygnał dla moich ludzi, ażeby się stawili na inspekcję.
Mówił szczerze, swobodnie, ale Dora miała wrażenie, że Hill mu nie
dowierza. Ten trzymał wciąż rękę w kieszeni, gdzie miał najwidoczniej
ukrytą broń; nie okazywał również ochoty do przyjęcia podanej sobie dłoni.
— Przyszliśmy oglądać kopalnię, a nie waszych ludzi — rzekł ostro. —
Niech pan idzie i odwoła ich!
Dora milczała. Widziała, jak brwi Wardena ściągnęły się ponuro.
— Dobrze, sir — rzekł. — Jeszcze niezupełnie pokończyli roboty w
kopalni. Zawiadomię ich, że ich rozpuszczam, gdy wybije godzina
wieczornego odpoczynku. Ale najpierw muszę panu coś pokazać. Niech pan
pozwoli za mną!
Zwrócił się ku wąskiemu przejściu, ale w tejże chwili zatrzymał go ostry,
rozkazujący głos Fletchera.
— Warden! Odwrócił się na pięcie.
— Sir?
— Zrobi pan, jak rozkazałem... natychmiast!
Słowa te zostały powiedziane z olbrzymią siłą. Brzmiały zimno,
dokładnie, metalicznie.
Warden stał bez ruchu, patrząc na niego. Dorze zdawało się, że jego oczy
stają się dwoma błękitnymi płomieniami, że oświetlają niewielką przestrzeń
mocniej niż lampa. Cisza, która nastąpiła, tak była naładowana dynamitem
konfliktu, że gwałtowny wybuch wydawał się nieunikniony.
Wtem, ku zdumieniu Dory... Warden uśmiechnął się swym pogodnym,
jasnym uśmiechem.
— Oczywiście, skoro pan tak nalega... — rzekł. — Może państwo pójdą
za mną. Składy są po drodze. Obejrzą państwo nasze najnowsze bryły, a ja
przez ten czas wydam ludziom rozkazy.
Po tych słowach skierował się w głąb kopalni, zmierzając ku lampie,
zawieszonej w pewnej odległości od nich. Hill ujął rękę dziewczyny.
— Może wrócisz? Może zaczekasz na mnie na górze? — spytał.
— O, nie! — odparła bez wahania. — Pójdę z tobą.
Nie odpowiedział; nie spuszczał oka z idącego przed nimi Wardena.
Ten poruszał się szybko i zręcznie, aż doszedł do miejsca, gdzie była
zawieszona druga lampa w niszy ściany. Tu przystanął, schylił się i włożył
klucz w zamek wąskich drzwi. Otworzył je i usunął się, czekając na Hilla.
— Pójdę zwolnić ludzi — rzekł. — Czy wolno mi państwa tu pozostawić
na ten czas? Tędy nie przechodzą robotnicy.
Hill stał na progu. Lampa rzucała ponure światło na przestrzeń ciasną i
nagą jak więzienie.
— Uwaga! Dwa schodki! — rzekł Warden. — Jeden jest nadłamany, ale
warto wejść tu i zobaczyć nasze najnowsze zdobycze. Niech pan przejdzie
pierwszy, sir! Ostrożnie!
Odwrócił się w przeciwną stronę i chciał odejść, nie zwracając uwagi na
Dorę. Ona stała tuż przy Hillu. Coś ją skłoniło do położenia mu ręki na
ramieniu, gdy ruszył ku schodkom.
W tej chwili stało się coś tak błyskawicznego, że nawet później,
przypominając sobie tę scenę, nie mogła się zorientować w jej szczegółach.
Warden cofnął się i przyskoczył do nich. Jedną ręką odepchnął ją do tyłu,
a drugą pchnął Hilla w plecy z taką siłą, że ten potoczył się i spadł, jak
kłoda, do ciemnej nory. Warden momentalnie zatrzasnął drzwi, przekręcając
klucz w zamku i chowając go do kieszeni. Nie poprzestał na tym. Trzymając
wciąż jeszcze Dorę jedną ręką, żeby nie mogła uciec, przeciągnął przez
kłódkę żelazną sztabę.
Potem oddychając ciężko i nie mówiąc ani słowa, podniósł ją do góry,
przerzucił przez ramię i zaczął biec. Ona nie wydała ani jednego dźwięku,
była oszołomiona, niezdolna do zebrania myśli. Trzymał ją jedną ręką z taką
łatwością, jakby była dzieckiem. W drugiej ręce trzymał rewolwer; wiedziała
o tym.
Nie orientowała się nawet co do kierunku, w którym ją unosił. Wiedziała
tylko, że biegnie jak koń wyścigowy, że przebywa z nią istny labirynt, że
wreszcie wbiega na niewidzialne schody. Do jej uszu doleciał plusk wody.
Tu wreszcie przystanął. Trzymał ją wciąż z równą siłą, ale zdawał się
nasłuchiwać. Ona poddawała się bezwładnie.
Zwrócił głowę w jej stronę i szepnął: — Przeraziłem cię, maleńka, moja?
To ją wyrwało z odrętwienia. Próbowała uwolnić się z jego uścisku. Wziął
ją na ręce i trzymał w dalszym ciągu, ale już twarzą do siebie.
— Chcę stanąć na własnych nogach! — zażądała. Ale on nie usłuchał.
Była zdumiona jego zachowaniem, ale odruchowe zaufanie jakie w niej
wzbudzał, było niewzruszone.
— Proszę mnie puścić! — rzekła znowu. — I chciałabym się wreszcie
dowiedzieć, co tu się dzieje?
Postawił ją na ziemi, ale nie puścił jej ramienia.
— Nie domyślasz się? — spytał.
— Nie! Nie!
Była wzburzona. Chciała zobaczyć jego twarz.
— Proszę mi powiedzieć, o co tu chodzi!
— Nie bój się — rzekł ignorując jej pytanie. — Jesteś bezpieczna.
— Ale... Fletcher?... — pytała z rozpaczą. — Co z nim będzie?
— Nic mu się nie stanie, przynajmniej na razie. Szukał wiecznie kłótni ze
wszystkimi, szukał przygód, lubi niebezpieczeństwo, więc teraz doczekał się.
Ludzie, których kiedyś skazał, zbuntowali się i teraz chcą go zabić. To jego
sprawa, ale nie miał prawa wciągać ciebie do swego awanturniczego życia.
Ty jesteś najważniejsza.
Jego głos brzmiał mocno i stanowczo.
— A Adela? — spytała. — Poszła z panem Harleyem. Co się z nią dzieje?
— On się nią zaopiekuje; będzie dbał o własną skórę! Nie troszcz się o
nią! — odparł lekceważącym tonem. — Najwyżej przestraszy się trochę —
dodał. — A może i to nie... jeżeli on ją zaprowadzi w porę do domu
kierownika.
— W porę? — spytała. — W porę? A co się tu stanie? Co pan ma na
myśli?
Przytrzymał ją mocniej.
— Będzie niemały zamęt — rzekł. — Ale jestem szefem tej bandy i
potrafię ją okiełznać. Ale najpierw muszę ukryć cię w bezpiecznym miejscu,
moja maleńka. Nie bawię się w żadne ryzyko, gdy chodzi o ciebie.
Westchnęła. Dziwnie działał na nią jego pewny, spokojny głos. Jednak
spróbowała się uwolnić.
— Nie chcę tu zostać — oświadczyła. — Daj mi powrócić tam, do pana
Hilla!
— Na to właśnie nie mogę się zgodzić. Pochylił się ku niej gwałtownie.
— Nie wierzysz mi? — spytał. — Nie zdradziłem twej wiary we mnie,
zapewniam cię!
Zadrżała. Te słowa brzmiały tak, jakby padła ostatnia zapora między nimi.
Stała niezdecydowana, wreszcie impulsywnie chwyciła go za rękę.
— Wierzę ci bez zastrzeżeń — rzekła drżącym głosem — ale... ale...
przyrzeknij mi, że nie pozwolisz, żeby się stało coś złego Fletcherowi!
Milczał przez chwilę, zanim odpowiedział. Zauważyła, że drgnął lekko,
słysząc jej prośbę. Wreszcie rzekł: — Dobrze, przyrzekam.
— W takim razie pójdę, dokąd chcesz — rzekła odważnie i włożyła rękę
w jego dłoń.
Ujął ją mocno, ale delikatnie.
— Teraz cię poznaję! — W jego głosie wyczuła sympatię.
Rozdział dziesiąty
Poprowadził ją wśród labiryntu podziemnych korytarzy, często stromych i
śliskich. Wciąż słychać było szmer strumienia; czasem przybliżał się, to
znów oddalał, ale towarzyszył im stale. Dora, przy słabym świetle rzadko
porozwieszanych lamp, dostrzegała chwilami twarz Wardena. Szedł
pogodny, wyprostowany, schylał się tylko tam, gdzie sklepienie było zbyt
niskie dla jego wysokiej postaci. Nie patrzył na nią, prawie się nie odzywał,
ale trzymał ją za rękę i podtrzymywał jej niepewne kroki. Strach był nie do
pomyślenia w obecności tego człowieka.
Czas mijał; była pewna, że uszli już spory kawał drogi. Wreszcie ujrzała
przed sobą w oddali wąski pas nieba.
— Tamtędy wyjdziemy na powierzchnię? — spytała.
— Tak.
Patrzyła przed siebie i zastanawiała się.
— Ale gdzie jesteśmy? Czy jeszcze w kopalni?
— Nie. To jest podziemie przemytników. — W jego głosie usłyszała
żartobliwy ton. — Potok przepływa tu, pod naszymi stopami. Bardzo
szczęśliwie dla nas.
Wzdrygnęła się.
— Ale ty nie jesteś przemytnikiem! — rzekła. Przycisnął lekko jej rękę.
— Jestem tym i owym — rzekł wesoło. — Między innymi królem tych
podziemnych pracowników. Nikt nie zna tego podziemia tak jak ja.
Serce jej zabiło rozpaczliwie.
— A mówiłeś wczoraj, że żyłeś uczciwie! — szepnęła.
— Tak powiedziałem? — Dlaczego się przejmujesz, jak żyłem? Gdyby
Fletcher Hill nałożył na mnie teraz kajdany, co by cię to obchodziło?
Zadał jej to pytanie gniewnie; był widocznie rozgoryczony.
— Obchodziłoby mnie to — rzekła.
— Dlaczego, jestem ciekaw?
— Bo... jesteśmy przyjaciółmi — szepnęła.
Żachnął się, ale nie zaprzeczył ani słowem. Byli już blisko wyjścia z
podziemi; droga była stroma i nierówna. Potknęła się parę razy. ale on
podtrzymywał ją mocno. Wreszcie doszli do stopni, na które trudno było się
wspiąć, tak były pochyłe i śliskie.
— Zaniosę cię — oświadczył.
Dora spojrzała pod górę z obawą. Stroma ściana wznosiła się niemal
prostopadle nad nią. Po raz pierwszy opuściła ją odwaga.
— Cóż to za straszna wyprawa! — jęknęła.
— To jedyne wyjście — rzekł Warden. — Chyba, żebyśmy poszli aż pod
Wallacetown.
— Nie moglibyśmy zawrócić?
— Co? Wystraszona?
Potrząsnął jej ręką i pochylił się ku niej, a ona na widok tych
błyszczących, błękitnych oczu, doznała dziwnego wrażenia. Bez protestu
wyciągnęła ku niemu obie ręce i pozwoliła mu przerzucić się przez ramię,
tak jak poprzednio.
Wspinał się teraz pod górę, a ona trzymała się go mocno, nie mogąc
zapanować chwilami nad przerażeniem. On zaś poruszał się tak lekko i
zwinnie, jakby nie był obarczony żadnym ciężarem. I znowu czuła się
oczarowana mocą tego człowieka. Zamknęła oczy i poddała mu się. Nie bała
się już niczego.
Gdy otworzyła oczy, byli już na powierzchni ziemi. Kiedy stanęła na
nogach, ujrzała przed sobą ścianę górską. Nigdzie nie było drogi ani
ludzkich domostw. Po raz pierwszy puścił ją. Stał oparty o skałę o parę
kroków od niej, zupełnie tak, jakby miał zamiar za chwilę odejść i zostawić
ją własnemu losowi.
Zapadał zmierzch. Czarne skrzydła nocy rozpościerały się nad ich
głowami. Od czasu do czasu zawiewał wietrzyk. Drgnęła mimo woli.
Zdawało jej się, że słyszy szept złego ducha. Znowu ogarnął ją lęk.
Instynktownie zwróciła się do mężczyzny po opiekę.
— Jak się stąd wydostaniemy? — spytała.
Poruszył się tak gwałtownie, że przez moment mogło się wydawać, iż coś
go rozgniewało w tym pytaniu. Nagle stało się coś, czego nigdy potem nie
umiała oddać słowami. Porwał ją znów na ręce i obsypał jej twarz, usta,
szyję gorącymi, namiętnymi pocałunkami, pocałunkami, które ją
elektryzowały. Usiłowała odwrócić od niego twarz, ale była bezsilna, a ta
bezsilność przejmowała ją skrytą radością, pochodzącą z głębin jej jestestwa,
radością tak wielką, tak całkowitą, że aż trudną do zniesienia,
przyprawiającą o omdlenie.
Burza mijała. Nastąpiła przerwa. Jej głowa spoczywała na jego sercu, a on
przytulił policzek do jej włosów tak pieszczotliwie i czule, że był to gest
bardziej jeszcze uszczęśliwiający niż owe ogniste pocałunki.
Wreszcie odezwał się do niej, a jego głos był głęboki i czuły, drgający
wielką, potężną miłością.
— Kochasz mnie, maleńka moja — rzekł.
W tych słowach nie brzmiało pytanie. Było to stwierdzenie. Zadrżała i nie
odpowiedziała. Ten nagły wybuch namiętności oszołomił ją i wyczerpał jej
siły. Czuła, że ponosi ją fala namiętności.
Westchnął i przycisnął ją mocniej do piersi.
— Jesteś moja! Dlaczego nie miałbym cię zatrzymać? Los mi cię oddał.
Byłbym głupcem, gdybym cię nie zatrzymał przy sobie.
Ale coś... jakiś impuls wewnętrzny, chwilowo osłabiony jego wybuchem,
kazał jej powiedzieć mimo woli słowa, przeciw którym buntowało się w niej
instynktowne pragnienie szczęścia.
— Nie jestem... twoja... — szepnęła. Powiedziawszy to, poczuła nawrót
siły. Odwróciła głowę.
— Co masz na myśli?
Jego szept był przejmujący. Trzymał ją teraz mniej silnie; czuła to
wyraźnie. Tym mocniejsza się stawała, ale nie okazywała mu tego wiedząc,
na czym polega jego słabość... i jej własna.
— Mam na myśli... — rzekła drżącym głosem — że biorąc mnie,
zabierasz coś... co nie należy do ciebie.
— Miłość jest moim prawem — odpowiedział namiętnie — twoja i moja
miłość.
Ale jej powrócił jasny pogląd na sprawy. Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! To nie jest ta potężna... najpotężniejsza miłość.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Trzymał ją na rękach, ale już nie tulił jej do siebie. Odpowiedziała ze
stanowczością, która zdziwiła ją samą: — To, że jedyna miłość, godna tego
miana, to miłość, która trwa...
Wpadł jej w słowo: — A czy moja miłość nie przetrwała do dziś dnia?
Czyż kiedykolwiek myślałem o innej kobiecie od dnia, w którym spotkałem
ciebie? Czy nie walczyłem, nie borykałem się z życiem, byle tylko zarabiać
jak najuczciwiej i stanąć przed tobą jako porządny człowiek? Jako człowiek
godzien twej miłości?
— Wiem. wiem... — rzekła załamanym głosem. — Ale walka była zbyt
ciężka. Zdaje mi się, że od dawna zapomniałeś o mnie.
— Że zapomniałem?
— Tak.
Nie mogła opanować płaczu.
— Mężczyźni zapominają, prawie wszyscy — mówiła urywanym głosem.
— Fletcher Hill nie zapomniał. Czekał cierpliwie... A oni mówią, że nie
powinnam psuć człowiekowi życia, że to nigdy nie dzieje się bezkarnie.
Zapewniali mnie, że ty już nie pamiętasz, więc ustąpiłam w końcu. Jestem...
jego narzeczoną.
— Wbrew twojej woli? — Objął ją znów mocniej ramionami. — Powiedz
mi, maleńka! Czy zrobiłaś to wbrew twojej woli?
— Nie, nie! Zgodziłam się dobrowolnie. Sądziłam, że to będzie lepsze niż
samotne, puste życie.
— Ach!
Te słowa uderzyły w niego jak grom.
— A zatem chcesz mnie skazać na tę samotność, na wieczną pustkę?
— Muszę dotrzymać słowa bez względu na to, ile mnie to kosztuje. A ty...
musisz dotrzymać swego przyrzeczenia.
— Mego przyrzeczenia? — spytał szorstko.
— Tak. Jeżeli chcesz istotnie być uczciwym człowiekiem, musisz
pamiętać, że przyrzekłeś go... ocalić...
— Mam go ocalić dla ciebie?
— Tak. Dla mnie.
Sama nie wiedziała, jak to się stało, że padły z jej ust te słowa, ale zostały
wymówione.
Zapanowało milczenie. Musiała wezwać na pomoc całą siłę woli, jaka jej
pozostawała, aby nie odwołać tego, co powiedziała.
Bill Warden stał bez ruchu. Powoli rozluźniał uścisk swych ramion.
Wreszcie postawił ją na ziemi. Była wolna.
— Dobrze, moja maleńka — rzekł, a w jego głosie usłyszała nową,
nieznaną jej nutę, która wywołała w niej gorące pragnienie rzucenia mu się
na szyję.
— Dobrze, zrobię to dla ciebie... Jeżeli mnie to zabije... no, nic! Chcę ci
dowieść, maleństwo... chcę ci pokazać... czym jest moja miłość dla ciebie.
Stał przez chwilę, wpatrzony w nią. Zacisnął dłonie i odwrócił głowę.
— Zejdźmy z tego wzgórza! — rzekł. — Muszę przede wszystkim
umieścić cię w bezpiecznym miejscu.
Rozdział jedenasty
Fletcher Hill stał wśród otaczającej go ciemności, wściekły, ponury, pełen
wyczekiwania. Znał ten skład, porównywał go zawsze do celi więziennej.
Teraz z gorzkim humorem stwierdzał, że sam wpadł dobrowolnie w pułapkę.
Nieczęsto mu się w życiu zdarzało zaufać komuś, kto nie był godzien
zaufania. Nie przyszłoby mu do głowy ufać Harleyowi. Ale dla pewnych
przyczyn wierzył w uczciwość Wardena, a teraz oto płacił za swą naiwność.
To go złościło znacznie bardziej niż świadomość niebezpieczeństwa, jakić
mu mogło zagrażać w tych dziwnych, tajemniczych okolicznościach. On,
Fletcher Hill, dał się wyprowadzić w pole. Jego duma cierpiała
niewymownie. Dzięki swej głupocie stracił wolność osobistą, o mały włos
byłby postradał życie. Dorę zaś naraził na niebezpieczeństwo; na myśl o tym
nawet jemu krew się ścinała w żyłach. Powtarzał sobie z naciskiem, że Dora
ocaleje, że Warden nie będzie tak strasznym opryszkiem, żeby jej nie
uszanować. Faktem było, że jego niedbalstwo narażało ją na szok, na
poniżenie...
Przez mury jego więzienia nie dochodził żaden dźwięk. Ciemności były
nieprzejrzane, utrudniały wręcz logiczne myślenie. Pozostawało mu tylko
jedno: czekać. To było zaś dla człowieka czynu, takiego jak Hill, najcięższą
torturą.
Mijały minuty i kwadranse. Stał jak na warcie, przygotowany na wszelkie
ewantualności. Rękę trzymał w kieszeni, w której miał rewolwer. Czekanie
wyczerpywało go. Gdy nareszcie w ciemnościach rozległ się dźwięk
odsuwanej żelaznej sztaby, jego spojrzenie poweselało, takie było w nim
pragnienie wolności.
— Panie Hill, gdzie pan jest? — usłyszał męski głos. — Przyszedłem pana
uwolnić.
Hill wyjął z kieszeni rewolwer. Nie da się złapać w sidła po raz drugi. Stał
w milczeniu, czekał.
Nastąpiła pauza, po czym głos zabrzmiał znowu: — Niech pan nie strzela.
Ma pan prawdopodobnie ten zamiar. Ostrożnie! Zapalę światło.
Hill stał nieporuszony. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
Patrzył w kierunku, skąd dochodził głos.
Nagle rozbłysło światło, oślepiając go. Cofnął się mimo woli, ale
natychmiast odzyskał panowanie nad sobą i stał znowu, zimny, surowy,
pełen pogardy, nieustraszony.
— Niech pan nie strzela — rzekł Bill Warden, błyskając białymi zębami.
— Mógłby pan zastrzelić przyjaciela!
Stał przed nim z pustymi rękami. Tylko w prawej ręce miał latarkę
elektryczną. Przyglądał się Hillowi w zamyśleniu. Ten opuścił rewolwer.
— Wątpię w pańską przyjaźń — rzekł cierpko.
— Ale mnie pan jeszcze nie zna, prawda? — spytał Warden pogodnie.
— Hm — rzekł Hill — znam pana od niedawna wprawdzie, ale zdaje mi
się, że już poznałem pana dostatecznie.
— Nie jestem tego pewien.
Mówiąc to, ruszył kilka kroków ku Hillowi. Stanął tuż przed nim.
— A zatem? — spytał znowu. — Czy pan mnie zna?
Oczy Hilla były zimne i twarde jak stal. Stał jak żołnierz na paradzie.
Odrzekł lodowato, bez wzruszenia:
— Wiem dosyć o panu, żeby pana kazać aresztować, gdy... skończy się ta
farsa.
— Nazywa pan to farsą? — odrzekł Bill Warden z dziwnym uśmiechem.
— A kiedy zacznie się... przyjemność i śmiech?
Latarka rzucała ostre światło na rysy twarzy Hilla, uwydatniając ich
surowy wyraz.
— Czy pan sobie wyobraża, że potraktuję poważnie takie postępowanie,
wzorowane na bajce o czterdziestu rozbójnikach?
— Myślę, że fakty są oczywiste — odrzekł Bill Warden z uśmiechem. —
Jest pan w matni gorszej, niż ta, którą pan zgotował wielu ludziom. Ja zaś
mogę pana w niej pozostawić albo pana wyzwolić. Czy pan to rozumie?
— Doskonale — odrzekł Fletcher z ironią — ale niełatwo mnie pan
przekupi, panie Buckskin Bill.
Bill Warden podniósł głowę wyzywającym ruchem.
— Nie próbuję pana przekupić — odrzekł. — Może mnie pan aresztować,
jak się panu podoba... Ale na razie jest pan w mojej mocy i będzie pan
tańczył tak, jak ja zagram, jasne?
— Mogę się uwolnić bez pańskiej pomocy.
— To będzie trudne. Ja zaś chcę pana stąd wydobyć nie z przyjaźni dla
pana, lecz przez wzgląd na znacznie cenniejszą osobę, panie Hill. I pan musi
mnie wysłuchać dla miłości dziewczyny, którą pan poślubi I posłucha mnie
pan.
— Czyżby? — rzekł Fletcher.
Bill Warden wyciągnął nagle rękę i chwycił go za ramię.
— Głupcze! — wykrztusił z gniewem. — Sądzisz, że zależy mi na twoim
życiu?
Powiedział to ze skupioną siłą, prawie szeptem. Zrobiło to większe
wrażenie niż krzyk. Spojrzał w oczy Hilla, a jego źrenice błyszczały jak u
dzikiego kota.
Hill wytrzymał to spojrzenie.
— Zdejm ze mnie swoją łapę! — rzekł ostro.
Był to rozkaz starszego oficera. Ręka Wardena opadła, jak za naciśnięciem
sprężyny. Zapanowało milczenie.
Wreszcie Hill spytał wyniośle: — O co chodzi? Czy robotnicy zbuntowali
się?
— Tak.
Odpowiedź ta wymknęła się Wardenowi mimo woli. Popatrzył na
starszego mężczyznę z pewnym szacunkiem, prawie odruchowym.
— Chcą pana zabić; przypuszczają, że jestem po ich stronie. Pozostawiam
ich w tym mniemaniu. Nie mogę ich powstrzymać innym sposobem.
— Co dalej?
— Mogę pana wyprowadzić stąd tylko w charakterze mego więźnia. Jeżeli
pan się na to zgodzi, ocaleje pan. W przeciwnym razie nie ręczę za nic.
— Jako pańskiego więźnia! Czyli mam się oddać bez zastrzeżeń w pańskie
ręce? To pan chciał powiedzieć, nieprawdaż?
— Tak. To jedyna droga ratunku.
Płomień w oczach Wardena zgasł, ale jego postawa pozostała
niezmieniona.
— Nie uważa mnie pan za człowieka zasługującego na zaufanie. Ale nie
ma pan nic do stracenia. Gdybym chciał pana zamordować, zrobiłbym to
dawno z łatwością, zamiast przychodzić tu po pana w pojedynkę i oświetlać
tę norę, aby umożliwić panu strzał do mnie.
— Tak, już o tym myślałem — odparł Hill sucho. — Ale to by widocznie
nie odpowiadało pańskim zamierzeniom. To jest pewnego rodzaju...
demonstracja.
Warden żachnął się. — Zrobiłem to, żeby panu uratować życie — rzekł.
— Byłby, pan zginął jak pies w ciągu pięciu sekund, gdybym pana tu nie
zamknął.
Dziwny wyraz przemknął po twarzy Hilla. Coś jakby porozumiewawczy
uśmiech.
— Jestem twym dłużnikiem, przywódco — rzekł i podał mu swój
rewolwer, kierując wylot lufy w swoją stronę. — Poddaję ci się bez
warunków i bez zastrzeżeń.
Bill Warden zdziwił się. Zawahał się przez chwilę. Wreszcie wziął broń i
schował ją do kieszeni. W chwilę później popatrzył Fletcherowi prosto w
oczy i odwrócił się do wyjścia.
— Wydostańmy się z tej nory — rzekł. — Wyjdziemy najkrótszą drogą,
znaną tylko mnie.
Przy tych słowach schylił się i rękoma wypchnął wielki kamień w ścianie.
Kamień zwalił się z hałasem na>ziemię, odsłaniając względnie wygodne
przejście. Bill spojrzał na więźnia.
Ten wciąż jeszcze uśmiechał się oczami.
— Po panu. panie Buckskin Billu — rzekł ceremonialnie.
W milczeniu Bill poszedł naprzód, a więzień za nim.
Rozdział dwunasty
— Och, moja droga! — westchnęła Adela — jaką ja miałam przerażającą
przygodę! Myślałam, że nigdy już cię nie zobaczę! Wszyscy robotnicy
strajkują i przysięgają, że zabiją Fletchera Hilla. Nikt nie wie. gdzie on jest.
Co się z nim stało? Czy zdążył uciec?
— Nie wiem — odrzekła Dora.
Padła na najbliższe krzesło i ukryła bladą twarz w dłoniach.
— Może on już nie żyje — lamentowała Adela. — Pan Harley jest o niego
bardzo niespokojny. Nie mógł powstrzymać tłumu. A przy tym... Ach! Doro!
Dobrze, że mi to przyszło na myśl... Warden... ten wczorajszy rekordzista
bilardowy... wiesz? On stoi na czele zbuntowanych. Sama go widziałam.
Trzymał w ręce rewolwer. Ty byłaś z Fletcherem. Musisz przecież wiedzieć,
co z nim się stało!
— Nie, nie wiem — odrzekła Dora — rozłączyliśmy się przedtem.
— Jakaś ty blada! — zwołała Adela. — Co się stało? Masz zamiar
zemdleć?— Podeszła, przerażona, do szwagierki i pochyliła się nad nią. —
Doro, powiedz mi, co się stało? Czy doznałaś wstrząsu? Czy tak się boisz o
Hilla?
— Nic mi nie jest — rzekła Dora z wysiłkiem. — Czy odprowadził cię
tutaj pan Harley?
— Tak. A ciebie? Jak się wydostałaś z powrotem?
— Mnie przyprowadził tutaj pan Warden. A teraz poszedł ratować
Fletchera Hilla.
— Lub raczej zastrzelić go — mruknęła Adela. — Rozstawił straże dokoła
kopalni, aby Hill nie mógł się wymknąć. Zastanawiam się, czy nic nam tu
nie grozi. Pan Harley mówi, że tu jesteśmy bezpieczne. Ale nie wiem...
Może uciekniemy stąd, Doro? Dobrze?
— Ja pozostanę tutaj — odrzekła dziewczyna.
Adela nie słuchała jej odpowiedzi, pochłonięta własnymi myślami.
— Jesteśmy bezbronnymi kobietami. Nie ma tu nikogo, kto by nas wziął w
obronę. Co my zrobimy... O nieba! Co to znaczy?
Za oknami rozległ się złowrogi odgłos tłumu, pomruk groźny i przeciągły.
Dora podniosła się z trudem. Adela ukryła się w najciemniejszym kącie
pokoju.
Straszliwy zgiełk trwał, a nawet wzmagał się z każdą minutą. Dziewczyna
podeszła do drzwi. Do prawej ręki wzięła rewolwer, leżący na stoliku.
— Nie otwieraj! — zwołała Adela.
Ale Dora nie zwracała na nią uwagi. Otworzyła i wyszła na werandę.
Przed nią leżała jak na dłoni cała dolina Barren i ponury otwór prowadzący
do korytarzy kopalni. Robotnicy tłoczyli się i wyli, wygrażając pięściami w
kierunku tego okna właśnie, w którym stanęła Dora. Na widok postaci
kobiecej ucichli jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Spojrzała w oczy mężczyźnie stojącemu najbliżej nie okazując żadnego
wzruszenia.
— O co chodzi? — spytała donośnym, dźwięcznym głosem. — Czego się
domagacie?
— Sędziego! Tego krwiopijcy! Chcemy jego głowy! Daj nam wejść do
środka! — odpowiedziało kilka głosów.
— Sądzicie, że się was boję? Tu nie ma nikogo, prócz dwóch kobiet!
Macie zamiar walczyć z kobietami dzisiejszej nocy?
— Kłamiesz! — odpowiedzieli. — Tu się chowa Fletcher Hill. Nie damy
się wyprowadzić w pole! Przejdziemy!
Zastąpiła im drogę i wymierzyła rewolwer prosto w tłum.
— Hilla tutaj nie ma. A wejść tu możecie tylko na rozkaz pana Wardena.
Jego też tu nie ma w tej chwili. Ale nadejdzie. Ja zaś zastrzelę każdego, kto
by chciał przekroczyć ten próg podczas jego nieobecności!
— Do diabła! — zaszumiał tłum. — Cóż wy na to, chłopcy? Dacie się
zastraszyć tej kobiecie?
Odpowiedzią był chór przekleństw, ale nikt nie śmiał się ruszyć. Po chwili
nad głową dziewczyny przeleciał kamień, rzucony z głębi tłumu. Dora
momentalnie wypaliła, celując ku górze.
Rozległ się wściekły pomruk i natychmiast ujrzała dwanaście lut
rewolwerowych, skierowanych na swą wątłą postać. Ale w tejże chwili
usłyszała istny ryk lwa i potężna postać Wardena zjawiła się w blasku
księżyca — olbrzymia, groźniejsza niż kiedykolwiek.
— Wy przeklęci bandyci! — wrzasnął. — Wy szakale! Co wy tu robicie?
Wspaniały był w swym gniewie. Rozstąpili się przed nim jak dzikie bestie
przed pogromcą, a on podszedł i zasłonił sobą dziewczynę.
— Banda! Hołota! Podłe psy! Świnie! Wracajcie, słyszycie! Ja tu
dowodzę! Wiem, dlaczego robię tak, a nie inaczej. Bensonie, ty psie! Co to
znaczy? Myślisz, że zasłaniam się kobietą jak podły tchórz?
Człowiek, do którego się zwracał, spojrzał na niego tchórzliwie.
— Nie miałem zamiaru narażać się tej pani — rzekł ponuro. — Ale ona
osłania sobą tego przeklętego policjanta. Jej wina, że doszło do wymiany
strzałów.
— Mylisz się! — wrzasnął Warden. — Fletcher Hill jest pod moją
osobistą opieką. Poddał mi się i jest moim więźniem.
— Pojmałeś go? — odezwały się liczne głosy.
— Tak — odpowiedział Warden szybko. — Ale nie wydam go wam,
żebyście go zamordowali — ciągnął dalej. — Jestem przywódcą doliny
Barren. Jeżeli ktoś jest niezadowolony, to niech przede wszystkim porachuje
się ze mną. Fletcher Hill jest moim więźniem, powtarzam, i włos mu z głowy
nie spadnie! Zrozumiano?
Rozległ się głuchy pomruk. Ten człowiek wywierał magiczny wpływ.
Chwycił za ramię jednego z robotników. Rozstępowali się przed nim jak psy,
obawiające się kary.
— Ale zanim zajmiemy się Hillem, muszę się rozprawić z kim innym. A
mianowicie z Harleyem. Gdzie jest Harley?
— A czego chcesz od Harleya? — spytał Benson uszczęśliwiony, że
uwaga wodza odwraca się od jego osoby.
— Chcę mu tylko powiedzieć, co o nim myślę, i dać mu w zęby — rzekł
Warden. — Jest zdrajcą i szpiegiem. Podpatruje nasze tajemnice i donosi
policji o zamiarach kolegów. Potem zaś ostrzega kolegów przed tą samą
policją. Mam dowody na to, co mówię. Zastrzeliłby mnie, gdyby śmiał.
— Nie radziłbym mu! — ryknął młody górnik z głębi tłumu.
Warden zaśmiał się. — To ty, Nixonie? Chodź tu bliżej! Mam ci coś do
powiedzenia.
Nagłym ruchem zwrócił się do dziewczyny, stojącej na progu.
— Panno Burton, pragnę, aby pani również słyszała, co teraz, powiem.
Niech pani zamknie drzwi domu i podejdzie do mnie bliżej!
Jej błyszczące oczy utkwione były w jego twarzy. Posłuchała w milczeniu.
Była równie uległa jak ten tłum dokoła.
Łagodnym gestem odebrał jej rewolwer, wyjął swój własny z kieszeni i
podał oba Nixonowi.
— Pilnuj tych rewolwerów! — rozkazał. — Są moją własnością. Tamten
należy do mego jeńca, Fletchera Hilla. A teraz, chłopcy, jesteście uzbrojeni.
Ja nie. Nie będziecie strzelać do tej pani. Tego jestem pewien. Co do mnie,
postąpicie według waszego uznania.
— Nikt by się nie odważył podnieść rękę przeciw tobie — szepnął Nixon.
Warden uśmiechnął się przelotnie.
— Czy słyszeliście kiedy o rzezimieszku, zwanym Buckskin Bill? On tutaj
grasował przed pięcioma laty. Wówczas nie było jeszcze kopalni w dolinie
Barren. Była tylko kryjówka przemytników.
Kilku mężczyzn przyjrzało mu się nieufnie.
— Co to ma wspólnego z Fletcherem Hillem? — spytali.
— Zaraz wam powiem — rzekł Warden. — Buckskin Bill, rzezimieszek,
był ścigany przez policję i schronił się do doliny Barren. Znalazł kryjówkę
przemytników i coś więcej, o czym przemytnicy nie wiedzieli. Znalazł...
złoto. Dziwna rzecz, chłopcy, ale to fakt! Ten człowiek postanowił z
przyczyn natury prywatnej zaprzestać swego dotychczasowego trybu życia.
Policja nie zdołała go ująć, przemytnicy też go nie przydybali. Wyprowadził
wszystkich w pole, a kiedy opuszczał te strony, powiedział sobie: „Będę
kiedyś przywódcą w tej dolinie". Pojechał na Zachód i ukrył się na pustyni
australijskiej, aż przebrzmiało echo jego wyczynów, niezgodnych z prawem.
Przed dwoma laty powrócił. Pierwszą osobą, na którą się natknął, był Hill,
dawny policjant, obecny sędzia.
Urwał z tym wrodzonym sobie zmysłem dramaturgii, który stanowił jego
główną siłę i tajemnicę jego nieprzeciętnego uroku.
Potem ciągnął dalej: — Przyszło mu wtedy coś do głowy. Hill był,
oczywiście, zajęty czymś innym: był na innym tropie. Bill pojechał do niego
do Wallacetown i opowiedział mu o swym odkryciu w dolinu Barren.
Chłopcy, Hill ma duszę sportowca, ta spekulacja nęciła go Pojechał do
doliny Barren i po krótkich poszukiwaniach sprawdził autentyczność
informacji. Tejże nocy przydybał przemytników na gorącym uczynku.
Cudem tylko udało im się wymknąć. Hill niewieli: powiedział na ten temat.
Nie
jest
rozmowny.
Wróciwszy
do
Wallacetown,
zaproponował
Buckskinowi stanowisko w tajnej policji. Bill odmówił. Wówczas Hill
ofiarował mu pracę w dolinie Barren: kilkuletni kontrakt. Na to Bill zgodził
się chętnie. „A jak pan się nazywa?", spytał Hill.
Warden urwał znowu i wybuchnął śmiechem.
— Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc na chybił trafił rzucił pierwsze,
zasłyszane niegdyś nazwisko: „Fortescue", odrzekł. Hill nie pytał już o nic
więcej. — W takim razie nazwiemy kopalnię Fortescue — rzekł. — A pan
będzie pracował i uczciwie zarabiał w dolinie Barren. — Było to
przedsięwzięcie nie lada, ale to właśnie uśmiechało się Buckskinowi, który
lubił zwalczać trudności. Popełnił jeden tylko błąd: zaufał Harleyowi. Poza
tym pracował mądrze i niezmordowanie. Przemytnictwo ustało, bo Fortescue
i Hill czuwali nad porządkiem w dolinie. Możecie ich nienawidzić, ale
musicie przyznać, że dolina, leżąca przedtem odłogiem, stała się źródłem
dochodu dla wielu ludzi. A zawdzięczamy to wszyscy Hillowi, ponieważ nie
zadawał dalszych, kłopotliwych pytań. Ponieważ zaufał obcemu
przybyszowi! I dlatego zasługuje on na coś lepszego niż kula, mimo że jest
surowym sędzią i byłym tropicielem drobnych przestępstw. Jest człowiekiem
honoru. Zrozumieliście, chłopcy? Mam wam opowiedzieć coś jeszcze?
— Mów do końca, wodzu! — zawołał Nixon. — Już nie będziemy się
burzyli. Awantura minęła!
Warden odwrócił się i położył dłoń na ramieniu dziewczyny, stojącej tuż
za nim.
— Panowie — rzekł — przywódcą w tej dolinie jest Fletcher Hill, a nie
Buckskin Bill. Jest dobrym przywódcą; zna się na ludziach. A ta pani jest
jego przyszłą żoną. Musicie być jej wierni, chłopcy! Nie dopuście, aby
owdowiała, zanim została oblubienicą. Nie pozwólcie takiemu łotrowi jak
Harley zrobić łotrów z was wszystkich. Jesteście graczami, wy również,
może lepszymi niż ja. Co, chłopcy? Teraz wy mi odpowiedzcie, na was
kolej!
— Zaraz! — przerwał Nixon. — Nie skończyliśmy jeszcze, wodzu!
— To prawda.
Warden powiódł wzrokiem dokoła.
— Chłopcy! — rzekł donośnym głosem, niemal uroczyście. — Jestem
nędznym kłamcą. To ja jestem Buckskinem Billem. Ja jestem Fortescue.
Teraz wiecie wszystko!
Ton, jakim wykrzyknął te słowa, był raczej wyzwaniem niż wyznaniem.
Ruszył ku gromadzie robotników, aż znalazł się tuż przed ich zwartym
szeregiem.
Rozstąpili się przed nim jak na dany znak a Buckskin Bill przeszedł
między nimi jak zdobywca.
— No, i cóż, chłopcy? — spytał. — Jaki wyrok? Jestem w waszych
rękach.
Odpowiedział mu wybuch entuzjazmu. Podniesiono go do góry,
wznoszono bez końca okrzyki na jego cześć. Oddano kilka strzałów w
powietrze. Był to najgorętszy wybuch, jakiego świadkiem była kiedykolwiek
dolina Barren. Dla Dory było to objawieniem mocy jednego człowieka, który
umie panować nad tłumem, gdyż ma ogromną siłę przekonywania. On sam
okiełznał kilkuset ludzi.
Doznawała dziwnego wrażenia. Łzy płynęły jej po policzkach. Odwróciła
się i ujrzała Fletchera Hilla, stojącego za nią.
— Czy on nie jest wielki? Co? — wyszeptała.
Podał jej ramię i wprowadził ją do domu kierownika. Był łagodny, ale
wszelka namiętność go opuściła.
— Nie ma wątpliwości, kto jest panem tej doliny — rzekł.
Przy tych słowach uśmiechnął się, a ten śmiech był smutniejszy niż jej łzy.
Rozdział trzynasty
Dorze wydawało się niemożliwe, żeby życie mogło jeszcze płynąć
normalnie po wstrząsających wypadkach ubiegłej doby. Ale gdy nazajutrz
spotkała Hilla, zdumiona była jego spokojem i naturalnością. Nic w jego
zachowaniu nie przypominało wczorajszych zdarzeń ani nie zdradzało, że on
o nich pamięta. Był zamknięty w sobie, zupełnie opanowany i zimny, jak
zwykle. Adela daremnie usiłowała zaspokoić swą ciekawość. Fletcher Hill
był zamkniętą księgą, a i Dora niewiele opowiadała. Adela nie mogła
sprowokować jej do zwierzeń na temat Wardena. Omijała starannie ten
temat, a jej dyskrecję Adela uznała za nieszczerość.
Nie widziały Wardena do końca tygodnia; Hilla widywały rzadko. Nie
starał się rozmawiać z Dorą sam na sam, a ona była w głębi duszy ucieszona
tą obojętnością. Zbliżał się dzień, w którym miał się odbyć ich ślub, ale ona
nie liczyła się wcale z tą możliwością. Nie umiała powiedzieć dlaczego, ale
doznawała wrażenia, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. Coś się na pewno
stanie! Czuła, że zniesie wszystko, byle ujrzeć jeszcze raz ukochaną postać
Billa Wardena. Ale na próżno czekała na niego.
Gdy w końcu tygodnia przyjechał jej brat, ogarnęła ją rozpacz i
przygnębienie, graniczące z całkowitą apatią. Przywitała się z Jackiem
prawie chłodno. Wiedziała, że on zacznie ją naglić, aby przyśpieszyli datę
ślubu.
— Co ci jest, maleńka? Co się stało? — szepnął Jack, obejmując ją
ramieniem.
Przytuliła się do niego.
— Nic, Jacku... — wyszeptała. — Nic...
Wszedł Hill. Rodzeństwo rozstało się. Adela i Dora poszły spać. a
mężczyźni pozostali sami.
Nareszcie nadszedł wielki dzień. Nic się nie zdarzyło. Dowiedziały się
tylko przypadkowo, że Harley zrezygnował z posady i odjechał.
Dora ubierała się do ślubu jakby we śnie. Nie zdawała sobie sprawy z
rzeczywistości. Jej strój był skromny. Kapelusz zamiast welonu. Ślub miał
się odbyć z rana, gdyż tak ona, jak i Hill nie życzyli sobie żadnej
wystawności. Gdy zeszła ze schodów z Adelą, oczekiwał na nie w hallu
tylko Jack.
Patrzył na nią badawczo, gdy zbliżała się do niego, po czym ujął ją za
ramiona i ucałował jej bladą twarz. Widziała jego wzruszenie, ale jej nie
poruszało. Od czasu owej nocy w kopalni zamarły w niej wszelkie uczucia.
Tęskniła tylko do obecności Billa Wardena; poza tym świat był dla niej
pusty.
Jechała do kościoła, trzymając Jacka za rękę. Adela bezustannie mówiła.
Oni oboje siedzieli milczący.
Kościół był zimnym, nagim budynkiem w centrum miasta. Mógł zmrozić
swym chłodem najszczęśliwszą narzeczoną, ale Dorze było już i bez tego
dość zimno i dość smutno na duszy...
Szła ku głównej nawie między Jackiem a Adelą. Fletcher Hill spotkał ich
na środku kościoła.
On także spojrzał bacznie w twarz Dory. Spokojnym ruchem wyjął jej
ramię spod ramienia Jacka i przełożył przez swoje własne. Gdy Jack i Adela
cofnęli się Dora spojrzała na niego z obawą i irytacją; pozostała sama z
narzeczonym.
Szła ze spuszczonymi oczami. Nagle jakaś nieznana siła kazała jej
spojrzeć na ołtarz. Serce jej przestało bić na chwilę. Tam, przed ołtarzem,
stał piękny, wysoki mężczyzna... On! Bill Warden!
Hill podprowadził ją do ołtarza. Tu uścisnął jej ramię tak, jak nigdy...
Rozluźnił uścisk. Warden wyciągnął do niej rękę. Jak we śnie podała mu swą
zimną dłoń, a on objął ją mocno i przyciągnął ją do siebie, do ołtarza...
Nabożeństwo się rozpoczęło. Dora była oszołomiona...
Obrzęd zaślubin odbył się. Dora nadal nie wiedziała, czy to sen, czy
jawa... Przy niej klęczał Warden; padały na nich pierwsze promienie
porannego słońca. Dorze zdawało się, że są sami w kościele, w obliczu Pana,
który jest Miłością. Później ta chwila pozostała jej najświętszym
wspomnieniem do końca życia...
Mocne ramię podniosło ją z ziemi i skierowało ku wyjściu. Wstała z
klęczek z uczuciem żalu. Spotkała oczy Fletchera Hilla, wpatrzone w nią z
wyrazem, którego nie zapomniała nigdy...
Jego głos był pierwszym znakiem z zewnątrz, przerywającym ten czar, w
którym żyła od kwadransa.
— Czy sądzisz, że zasługuję na przebaczenie, Doro? — spytał.
Impulsywnie ucałowała go.
— Sama nie wiem, co odpowiedzieć — szepnęła. Pochylił się i pocałował
ją z powagą.
— Moje dziecko, nie odpowiadaj mi — rzekł z uśmiechem. — Jeżeli ty
jesteś szczęśliwa, postąpiłem dobrze i cieszę się serdecznie.
Te słowa trafiły jej do serca. Poczuła wdzięczność tak przemożną, że przez
chwilę zdawało jej się, iż mogłaby pokochać tego zacnego człowieka.
Późnym wieczorem tego dnia siedziała z Billem na ławce i patrzyła na
Góry Błękitne, rysujące się na horyzoncie. Trzymali się za ręce i omawiali
wspólnie wypadki ostatnich kilku dni, tak obfitujących w przeżycia.
— Walczyłem przeciw projektowi ożenienia się z tobą — mówił Bill,
uśmiechając się z właściwym sobie wdziękiem. — Ale on mnie po prostu
zmusił. Zagroził, że wsadzi mnie do więzienia, jeżeli nie ustąpię. Pytał, czy
jestem niegodziwcem, czy koniecznie chcę złamać ci serce. Wiedziałem
dobrze, że to jest z jego strony najcięższa ofiara, jaką może ponieść
mężczyzna dla kobiety. Toteż wahałem się, czy wyrządzić mu krzywdę,
największą, jaką kiedykolwiek wyrządziłem. Ale tu szło o ciebie... o ciebie...
maleńka, najdroższa! Więc ustąpiłem.
Oparła policzek o jego ramię.
— Powiem ci coś — szepnęła. — Ja również nie byłabym się zgodziła na
taką krzywdę... gdyby tu nie szło... o ciebie...
Przytulił ją do serca.
— Jestem takim biednym człowiekiem, kochanie moje — rzekł. — Będę
pracował dla ciebie... umrę dla ciebie. Ale nigdy nie stanę się ciebie godzien.
Podniosła ku niemu głowę.
— Ukochany — rzekła. — Czy pamiętasz, jak mnie prosiłeś, żebym cię
traktowała bez uprzedzenia? Miałeś słuszność. I Fletcher Hill ma słuszność,
ufając ci. On się zna na ludziach. Ja zaś jestem tylko kobietą, która cię kocha
i cokolwiek się stanie, zawsze będzie przy twym boku.
Zamknął jej usta namiętnym pocałunkiem.
— Moja maleńka... — rzekł — moja maleńka... Zasłużę na te słowa... Tak
mi dopomóż Bóg!
Był bardzo wzruszony. Ale odchylił jej rękaw, żeby ucałować miejsce, na
którym po raz pierwszy spoczęły jego wargi, i to ich rozśmieszyło. Był to
czuły śmiech kochanków w zaraniu wspólnego szczęścia.
Część trzecia
Rozdział pierwszy
— No, teraz już po wszystkim, są złączeni na dobrą i złą dolę, jak się to
mówi. Miejmy nadzieję, że nie będzie to zła dola.
Głośny pomruk niechęci był odpowiedzią na te słowa powiedziane przez
jedną z kobiet, stojących dokoła kościółka i gapiących się na orszak ślubny.
Dzwonki kościelne zagłuszały odgłosy rozmów, ale ta uwaga nie
przebrzmiała bez echa. Ślub córki pułkownika Everarda z milionerem Pietem
Cradockiem był dla miasteczka sensacją. Do niedawna nikt tutaj nie słyszał o
istnieniu tego bogacza, ale dzisiaj uważano go powszechnie za godnego
męża Nany Everard, którą wszyscy kochali.
Miała dwadzieścia lat, była śliczna, wesoła, ujmująca, ale też
nieokiełznana i dzika. Pułkownik miał trzech synów i osiem córek. Całe to
potomstwo odziedziczyło po ojcu wdzięk i dar zjednywania sobie serc
ludzkich.
Pułkownikowa umarła przed wielu laty. Pułkownik był zrujnowany. Długi
jego sięgały zawrotnych cyfr, zwiększających się z każdym rokiem. To
niespodziewane małżeństwo było zbawieniem dla całej rodziny.
Nikt nie przypuszczał ani przez chwilę, aby Nana Everard kochała tego
syna Bura i Angielki, któremu oddawała swą rękę. Ale przecież nie mogło
być mowy o odrzuceniu jego milionów. Taka fortuna równoważy różne
„ale". Piet Cradock był właścicielem kopalni diamentów w Afryce
Południowej, gdzie odgrywał wielką rolę. Do Anglii przyjechał w interesach,
na sześć tygodni. Toteż trzeba było przyśpieszyć ślub.
Poznał swą przyszłą żonę całkiem przypadkowo. Posadzono go prz> niej
na proszonym obiedzie w mieście. W tydzień później oświadczył się o jej
rękę. A Nana Everard, olśniona perspektywą tych bogactw, zgodziła się
impulsywnie zostać jego żoną.
Pan młody musiał wylądować w Afryce w przeciągu trzech tygodni
Odjeżdżali więc natychmiast po obrzędzie ślubnym, wieczorem tegoż dnia,
koleją po Plymouth, aby tam wsiąść na statek, odpływający nazajutrz.
Nikt nie spróbował zapytać wśród tego gorączkowego załatwiania
sprawunków i formalności, co myśli Nana o swym przyszłym mężu, o życiu,
jakie ją czeka przy jego boku. Może ona sama nie zdawała sobie sprawy ze
swych uczuć? Podczas aktu zaślubin była blada jak płótno i odpowiadała na
pytania pastora głosem tak cichym, że ledwo ją było słychać.
Ale gdy wychodziła z kościoła, oparta na ramieniu pana młodego, śmiała
się wesoło. Jakiś entuzjasta obsypał ryżem odkrytą głowę nowożeńca, ku
jego widocznemu niezadowoleniu.
Nie śmiał się wraz z nią. Jego śniada twarz nie zdradzała żadnego
wzruszenia. Był o piętnaście lat starszy od niej. Wyglądał na swój wiek.
Czoło mu już wyłysiało, a włosy na skroniach były mocno szpakowate.
Wzrostu był przeciętnego, ale miał szerokie bary i potężną klatkę piersiową,
a gdy szedł, trzymając się bardzo prosto, robił wrażenie kogoś dumnego i
zamkniętego w sobie. Czarne brwi schodziły mu się pośrodku czoła. Była to
na pewno silna indywidualność!
Nana rzuciła na niego okiem, wsiadając do powozu. Przeszła jej przez
głowę myśl, że gdyby miał brodę, uciekłaby od niego w jednej chwili, nie
zważając na złożoną przed paru minutami przysięgę wierności. Ale, na
szczęście, na zimnej, starannie wygolonej twarzy pana młodego nie było
śladu zarostu.
Jadąc do domu z kościoła, usiłowała pozbyć się dziwnego uczucia, jakie ją
opanowało, gdy stanęła przed ołtarzem przy boku tego człowieka. Czy
popełniła błąd? Jeszcze teraz nie była tego pewna. Trudno jej było zdać
sobie sprawę ze swych uczuć w tym wirze i zamęcie, nieodłącznym od ślubu
i wesela w wielkim świecie. Jeżeli to była omyłka z jej strony, musi ponieść
konsekwencje bez szemrania. Była przeświadczona, że on zawładnie nią
całkowicie i będzie ją niemiłosiernie tyranizował, jeżeli dostrzeże w jej
oczach obawę i niepewność.
Tak więc ukrywała swe przygnębienie. Śmiała się i gawędziła za dwoje
podczas tej krótkiej przejażdżki. Ponury pan młody zachowywał uparte
milczenie.
Rzucił tylko parę słów. I najwidoczniej miał coś na myśli. Nana
odetchnęła, gdy nareszcie stanęli przed domem a on z powagą podał jej rękę,
pomagając jej wysiąść.
Stos telegramów na stoliku w staroświeckim hallu zwrócił uwagę panny
młodej. Porwała pierwszy z brzegu.
— Depesza od Jerzego Listera! Wiedziałam, że on nie zapomni! To
najmilszy chłopak pod słońcem. Miał przyjechać, ale zatrzymał go jakiś
okropny egzamin w Oxfordzie.
Zaczęła czytać treść telegramu, ale widząc męża tuż przy sobie,
zaczerwieniła się, zmięła papier w ręku i rzekła nieco zmieszanym głosem:
— Jaki on śmieszny! Otwórzmy inne depesze!
Wcisnęła mu do ręki kilka telegramów, a sama zajęła się otwieraniem
pozostałych.
On nie otworzył żadnego. Stał przy niej i bacznie jej się przyglądał.
Zarumieniona, otwierała jedną kopertę po drugiej i odkładała je na bok.
Nagle podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie.
— O co chodzi?
Wskazał spokojnie oczami na zmięty papier w jej dłoni.
— Nie zamierzasz przeczytać tej depeszy? — zapytał powoli, staranną
angielszczyzną.
Zarumieniła się mocniej. Jej czoło oblało się purpurą.
— Zaraz — odparła niechętnie. Przyglądał jej się z wyrazem ciekawości.
— Nie bój się — rzekł cichym głosem. — Nie będę ci czytał przez ramię.
Nana spojrzała na niego, zbyt zaskoczona, aby odpowiedzieć. Krew
odpłynęła z jej policzków równie szybko, jak przypłynęła przed chwilą. Była
biała jak kreda.
Nagle porywczym gestem wyciągnęła ku niemu rękę, w której trzymała
zmięty papier.
— Proszę, weź i przeczytaj ten telegram — rzekła głosem, który drżał z
gniewu. — Widzę, że cię bardzo interesuje!
Nie poruszył się.
— Nie życzę sobie go czytać, Anno — rzekł poważnie.
Po raz pierwszy nazwał ją jej imieniem, a w sposobie wymówienia go bez
zdrobnienia, było coś uroczystego, etykietalnego. Wszyscy dotychczas
nazywali ją Naną. Sama nie wiedziała, dlaczego była oburzona tym brakiem
poufałości. Jej gniew wzmógł się.
— Weź go i czytaj! — powtórzyła niemal rozkazująco. — Chcę. żebyś to
przeczytał.
Pierwszy powóz, wiozący gości, zajeżdżał przed dom. Cradock zawahał
się, ale uległ jej woli. Wziął zmięty papier, rozwinął i przeczytał. Ona zaś
stała przy nim, zionąc bezsilną złością. Telegram nie był długi. Czytanie
trwało kilka sekund. Nie podniósł oczu, dopóki nie przeczytał do końca.
Żegnaj, Ukochana, żegnaj! — tak brzmiała depesza. — Dla mnie jest to
dzień wypisany czerwonymi zgłoskami, ale życzę Ci wszelkiej pomyślności,
życzę Ci jej z całego serca. Pomyśl od czasu do czasu o dawnych dobrych
czasach i o Twym chłopcu, którego zostawiasz samego. Kochający Cię
Jerzy
Wśród zgiełku i gratulacji Piet Gradock zdołał zwrócić depeszę
narzeczonej.
— Dziękuję! — rzekł tylko, a ona nie wiedziała, co to ma znaczyć.
Odebrała swą własność nie patrząc na niego i na tym skończył się ów
incydent.
Gości wciąż przybywało. Nana była bardzo zajęta. Nikt by się nie
domyślił na widok jej uśmiechniętej twarzy, jakie ją dręczyły wątpliwości,
jaki żal wzbierał w jej młodym sercu.
Tylko Mona, jej ukochana siostra, miała niejasne przeczucia, że Nana nie
jest szczęśliwa. Ale i jej nie zwierzyła się panna młoda. W ciągu tego pół
dnia, przeznaczonego na przygotowania do drogi, nie zamieniły z sobą ani
jednego poufnego słowa. Pakowały razem rzeczy we wspólnym sypialnym
pokoju, gdzie dotychczas mieszkały przez długie lata. Bały się mówić o
czekającym je rozstaniu, więc mówiły jak najmniej, o czymkolwiek.
Jedyną aluzją do zmiany trybu życia było zdanie Nany: — Nie sypiaj
sama, moja droga. Weź do siebie Łucję!
Zeszły ze schodów, trzymając się pod rękę. Stary pułkownik Everard,
zaczerwieniony, załzawiony, czekał na nie w hallu. Wziął Nanę w objęcia,
szepcąc wyrazy błogosławieństwa.
Nana wysunęła się z ramion ojcowskich, blada, ale spokojna.
— Do zobaczenia, papo! — rzekła pogodnie. — Zanim się obejrzysz,
ujrzysz mnie znowu! Powrócę i ucałujemy się radośnie na powitanie. Wolę
się witać niż żegnać!
Śmiejąc się, obeszła dokoła całą rodzinę, zgromadzoną w hallu i całowała
się z każdym, jakby wyjeżdżała na dwa, trzy dni. Wreszcie wybiegła wśród
gorących życzeń szczęścia do czekającego na nią powozu.
Mąż wsiadł za nią i ruszyli z miejsca, zanim zdążył usiąść.
— Bogu dzięki, że już to mam za sobą! — rzekła Nana. — Nie wyjdę
nigdy powtórnie za mąż, chociażbym miała żyć do stu lat! Przypuszczam, że
własny pogrzeb sprawia większą przyjemność i jest mniej uroczysty.
Pochyliła się przy tych słowach i miała zamiar otworzyć okno powozu.
Wtem została odrzucona w tył: powóz zakołysał się gwałtownie i w tejże
chwili konie zaczęły ponosić. Powóz potoczył się z zawrotną szybkością po
stromej szosie.
Nana zwróciła się odruchowo do swego męża.
— To chłopcy z miasteczka! Zapowiedzieli, że dadzą ognia na szczęście.
Ale...
Nie dokończyła, gdyż porwały ją mocne ramiona trzymając w głębi
powozu, tuląc ją do siebie z siłą, tamującą jej oddech.
Walczyła rozpaczliwie z tym uściskiem, odbierającym jej swobodę
ruchów. Ale on był silniejszy. Głowę miała wciśniętą w jego piersi.
Walczyła jeszcze chwilę, lecz przestała niebawem, gdyż opuściła ją wszelka
świadomość. Ostatnim wrażeniem, jakie sobie uświadomiła, był przeraźliwy
trzask.
Rozdział drugi
Nana otworzyła oczy w swej własnej sypialni. Rozejrzała się ze
zdziwieniem dokoła.
Lekarz, którego znała od dzieciństwa, stał pochylony nad nią.
Uśmiechnęła się do niego, chociaż zaczynała sobie zdawać sprawę, że jest
chora. Miała przed oczami cienie, czuła ucisk w głowie.
— Co się stało? — wyjąkała. Położył jej rękę na czole.
— Nic strasznego — rzekł łagodnie. — Leż, jak przystało na grzeczną
dziewczynkę, i śpij! Nie masz się czym przejmować! Jutro będziesz zdrowa.
Ale cienie nie ustępowały, przybierały konkretniejsze kształty.
— Czy nie zdarzył się jakiś wypadek? — spytała gorączkowo. — Chcę
wiedzieć!
— Dobrze, powiem ci wszystko — odrzekł stary lekarz — jeżeli będziesz
się zachowywać spokojnie. Był to dosyć niebezpieczny wypadek: powóz
wywrócił się. Ale nikomu nic się nie stało, prócz ciebie, a ty wyzdrowiejesz
niebawem, jak ci już powiedziałem.
— Ale gdzie jestem ranna? — spytała Nana, poruszając ostrożnie głową
na poduszce. — Aha! — skrzywiła się — w ramię!
— Tak, w ramię. Ramię przeszło przez okno powozu. Miałem z nim
robotę nie lada. Musisz leżeć spokojnie i nie ruszać nim z żadnym wypadku.
Spojrzała na niego wystraszonymi oczami.
— Bardzo jest pokaleczone?
— Tak, odłamki szkła poprzecinały arterie. Ale zatamowałem upływ krwi;
na szczęście byłem pod ręką. Mówię ci o tym, żebyś wiedziała, że tu nie ma
żartów. Najmniejszy ruch może wywołać ponowny krwotok, a wówczas nie
ręczę za nic... Nie możesz już stracić więcej krwi. Ale jeżeli będziesz
rozsądną dziewczynką i przeleżysz spokojnie kilka dni, będziesz zdrowa i
cała jak przedtem.
— Kilka dni! — oczy Nany rozszerzyły się nagle. — W takim razie... nie
będę mogła pojechać z...
— Biedna dziewczynka! Ciężki to los, zaiste, ale na to nie ma rady,
niestety! Będziesz musiała odłożyć na później swój miodowy miesiąc.
— Czy mu pan powiedział? — szepnęła Nana.
— Tak. Wie wszystko, zobaczycie się za chwilę. Ale teraz musisz się
przespać. Doznałaś silnego wstrząsu i chcę koniecznie, żebyś odpoczęła.
Wypij to, dziecko, i zamknij oczy!
Nana posłuchała. Była bardzo osłabiona i zmęczona. Po krótkiej chwili
pogrążyła się we śnie, nie zdając sobie sprawy, że mąż jej siedzi przy jej
łóżku, milczący, wpatrzony w nią, nieruchomy jak posąg.
Obudziła się nazajutrz rano, dość późno, i zobaczyła przy łóżku swą
siostrę. Monę.
— Przez całą noc siedziałaś przy mnie? — spytała. Mona zawahała się.
— Nie, niezupełnie. Leżałam i spałam do świtu.
— Dlaczegóż nie przespałaś normalnie do samego rana? — Dopytywała
się Nana.
— Nie mogłam iść do łóżka, moja droga. Piet był tutaj.
— Kto? — spytała Nana ostro. W tym momencie zarumieniła się
gwałtownie. — Przez całą noc, Mono? Jakże mogłaś mu na to pozwolić?
— Nie było na to rady. Nie chciał ustąpić.
— Cóż za nonsens! Teraz sobie poszedł?
Nana mówiła to z gniewem. Bandaże uciskały boleśnie jej ramię.
— O tak, odszedł stąd już przed paru godzinami — upewniła ją Mona. —
Ale teraz wróci, aby się z tobą pożegnać.
— Pożegnać! A więc jeszcze nie wyjechał? Ale... wyjedzie... mimo to...
sam?
— On musi jechać, cokolwiek się stanie. Przyrzekł im tam, w Afryce, że
przyjedzie. Musi dotrzymać słowa. Ja się na tym nie znam, rzecz jasna, ale
on mówi, że jest niezbędny w Kimberley, żeby zapobiec kryzysowi w
kopalni.
— Więc... niebawem odjeżdża?
— Tak. Ale będzie zwlekał do ostatniej minuty. Zamówił konie, które go
zawiozą na stację. Specjalnym pociągiem, za który drogo płaci, jedzie do
Plymouth.
— Czy on wie, że ja nie mogę jechać z nim razem? — spytała Nana
szybko.
— Owszem. Doktor uprzedził go o tym.
— Co powiedział? Byt niezadowolony?
— Wyglądał na człowieka rozgniewanego. Ale nic nie powiedział. Mam
wrażenie, że on nie ubiera swych uczuć w słowa — rzekła Mona z
uśmiechem.
Nana nie zadawała więcej pytań, ale lekarz złajał ją w kilka minut później,
gdyż chora była rozgorączkowana, niespokojna ,,nierozsądna", jak mówił
stary doktor.
— To nie ma najmniejszego sensu — rzekł gniewnie. — Trzeba się
pogodzić z losem i nie pogarszać go swą nieostrożnością. Jestem pewien, że
za kilka tygodni twój mąż przyjedzie po ciebie, o ile przez ten czas będziesz
słuchać moich wskazówek.
Nana wzdrygnęła się tylko. Nie zareagowała na te słowa, które powinny
były ją pocieszyć. Wstrząs był widocznie tak silny, że żadne argumenty nie
miały przystępu do jej umysłu.
W godzinę później przyszła Mona z zapytaniem, czyjej mąż może ją
pożegnać. Zgodziła się, ale sama perspektywa tego pożegnania mocno ją
zdenerwowała.
Gdy przyszedł nareszcie, leżała na poduszkach, drżąc jak spłoszony ptak.
Wszedł na palcach, ale w niej dygotał każdy nerw na odgłos tego szmeru
zbliżających się kroków.
Stanął przy łóżku i patrzył na nią. Pochylił się i ujął jej zdrową rękę.
— Lepiej ci? — spytał szeptem, jakby byli w kościele.
Nie umiała mu odpowiedzieć, gdyż przyśpieszone bicie serca
przyprawiało ją niemal o utratę przytomności. Czekał chwilkę na odpowiedź,
po czym usiadł, trzymając wciąż jej drżącą dłoń w swych mocnych,
pewnych dłoniach.
— Doktor powiedział mi — rzekł — że nie możesz teraz wyruszyć w
drogę, a więc nie ma mowy, oczywiście, abym cię do tego namawiał.
Nana otworzyła szeroko oczy. Te słowa były, mimo wszystko, przejrzyste:
mógł ją ,,namawiać", czyli rozkazać jej jechać, ale ze względu na orzeczenie
lekarza pozwalał jej pozostać w ojcowskim domu. A zatem był panem jej
woli!
— Nie brałbym na siebie odpowiedzialności za przekroczenie zakazu
lekarza.
Patrzył na nią uporczywie. Odwróciła oczy i spróbowała wysunąć swą
rękę z jego dłoni. Ale on najwidoczniej nie zauważył tego.
— Tak — ciągnął dalej — nie może być mowy o twoim wyjeździe, więc
poprosiłem twego ojca, ażeby się tobą zajął przez czas mojej nieobecności.
Bo. niestety, ja nie mogę odłożyć mego wyjazdu.
Usta Nany drgnęły. Czuła zbliżający się atak histerii. Opanowała się
najwyższym wysiłkiem woli.
— Jak długo potrwa ta nieobecność? — spytała.
— Nie wiem dokładnie. Wszystko zależeć będzie od stanu interesów w
kopalniach. Ale możesz być pewna, Anno — w jego głosie zabrzmiała
głębsza nuta — że moja nieobecność będzie trwać możliwie krótko.
Odwróciła głowę do niego.
— Nie śpiesz się przez wzgląd na mnie — rzekła. — Ja będę tutaj zupełnie
szczęśliwa.
— Cieszy mnie to — odrzekł poważnie. — Przedsięwziąłem wszelkie
środki, żeby ci na niczym nie zbywało. Bank będzie ci wypłacał procenty od
kapitału, złożonego przeze mnie na twoje imię. Co miesiąc będziesz
otrzymywać określoną sumę. Jeśli uznasz ją za niewystarczającą, daj mi
natychmiast znać. Zatelegrafuję, żeby ci doręczono, ile zażądasz w razie
potrzeby.
Nana zarumieniła się gwałtownie.
— Och, nie... — wyjąkała. — Doprawdy... ja nie potrzebuję pieniędzy...
Nie! Nie rób tego!
— To są twoje pieniądze — odparł spokojnie — i proszę, żebyś je uważała
za swoją własność i wydawała je według własnego uznania. Gdyby ci to nie
wystarczało, rad będę, jak już zaznaczyłem, że mogę ci przekazać więcej.
Wypowiedział te słowa takim tonem, jakby chciał zaznaczyć, że dyskusja
na ten temat powinna być zamknięta. Nana nie mogła wymówić ani słowa.
Wyrazy wdzięczności ugrzęzły jej w gardle.
— Już czas na mnie. Mam nadzieję, że twoje ramię szybko wydobrzeje.
Na razie nie będziesz mogła pisywać do mnie, ale twoja siostra. Mona.
przyrzekła mi posyłać częste wiadomości o tobie. Doktor Barnard również
będzie pisywał od czasu do czasu krótkie sprawozdania.
Urwał. Nana wciąż milczała. Zastanawiała się nad formą czekającego ją
niebawem pożegnania.
Po krótkim milczeniu Cradock podniósł się.
— Do widzenia! — rzekł.
Pochylił się nad nią i przyjrzał jej się badawczo. Wreszcie na moment
dotknął ustami jej czoła.
— Do widzenia — powtórzył i odszedł na palcach.
Serce biło jej jak młotem. Nerwy miała napięte. Nasłuchiwała. Wreszcie
usłyszała głosy na dole i turkot odjeżdżającego pojazdu. Z westchnieniem
wtuliła głowę w poduszkę i zapłakała. Były to łzy ulgi.
Przyszedł i odszedł jak diabeł, jak zły sen, a ona leżała bezpiecznie w
ojcowskim domu.
Rozdział trzeci
W trzy tygodnie po ślubie Nana Cradock dowiedziała się ze zdumieniem,
że jest bogatą kobietą. Dopiero po dłuższym czasie zorientowała się, jak
wielkie jest jej bogactwo. Wówczas doznała olśnienia.
Przychodziła do zdrowia bardzo szybko. Dotychczas nigdy nie chorowała.
Wraz z siłami powracał jej zwykły humor. W najbliższym otoczeniu nic jej
nie przypominało, że jest mężatką, chyba owo bogactwo, które zaczęła teraz
rozdawać hojną dłonią. Życie płynęło zwykłym, dawnym trybem, z tą
jedynie różnicą, że zniknęło widmo nędzy. Pierwszy dzień każdego miesiąca
przynosił jej wielką sumę pieniędzy, które otrzymywała z uczuciem radości i
zmieszania zarazem.
Ale powoli radość mijała; te skarby traciły urok nowości, a ona wiedziała,
że na nie nie zasługuje. Nikt się nie domyślał, co dzieje się w jej duszy, nikt,
nawet Mona, która skrupulatnie wywiązywała się z danego przyrzeczenia i
pisywała do szwagra raz na tydzień, udzielając mu szczegółowych
informacji o stanie zdrowia siostry i postępach rekonwalescencji.
Listy Pieta Cradocka były raniej częste i niezmiernie zwięzłe. Brzmiały
jednakowo, niemal etykietalnie i serce Nany nie rozgrzewało się na widok
jego charakteru pisma. Doznawała raczej pewnego wstrętu wobec tych liter,
przypominających jego samego pedanterią i regularnością.
Niemniej zaczynała z biegiem czasu troszczyć się o przyszłość, choć mąż
nie wspominał o powrocie. Ale gdy upłynęło kilka miesięcy, wzięła górę jej
dziecięca natura; przestała myśleć o czymkolwiek, a sam fakt ślubu
zasnuwał się w jej umyśle mgłą. Przyjęła oświadczyny tego człowieka,
olśniona jego fortuną. On zniknął z jej horyzontu, a fortuna pozostała;
czegóż więcej mogła pragnąć?
Nadeszła wiosna. Nanie zdawało się teraz, że przeszłość była tylko snem.
Odbywała po dawnemu przejażdżki konne, piesze wycieczki z psami, po
których wracała zmęczona, zgłodniała. Wychodziła i wracała, kiedy jej się
podobało; nikt jej nie rozkazywał. W domu pułkownika Everarda panowała
nieograniczona swoboda. Każdy zwykł spędzać czas według własnego
uznania i nie krępować się godzinami posiłków. Każdy jadł o takiej porze,
która mu odpowiadała. Rzadko kiedy zasiadali wszyscy razem do stołu. A
najswobodniejszą, najbardziej niezależną osobą była Nana.
W piękny poranek lipcowy rozległ się nagle za jej plecami w ogrodzie
dobrze znany głos:
— Halo, Nano! Zdumiałem się, gdy mi powiedziano, że jesteś jeszcze w
domu!
Nana odwróciła się i stanęła jak wryta.
— Jerzy, to ty! — zawołała ucieszona. — Jakże się cieszę, drogi chłopcze!
Ale nie mów teraz do mnie! Jestem zajęta pracą.
Odwróciła się i uciekła. Ale Jerzy Lister nie stropił się tym powitaniem.
Był przyzwyczajony do Nany i do jej sposobu bycia.
Pobiegł za nią i niebawem ją dogonił. Jerzy był młodzieńcem dorodnym i
zdrowym, równie wesołym i nieokiełznanym jak sama Nana. Był
ciotecznym wnukiem starego sędziego Grimshawa, przyjaciela pułkownika
Everarda. Z Naną znali się od najwcześniejszego dzieciństwa. Był od niej o
rok starszy, ale pod pewnymi względami był od niej znacznie mniej dojrzały.
— Jak się miewasz, już zupełnie dobrze? — pytał teraz. — Strasznie się
zmartwiłem na wieść o twoim wypadku. Ale z drugiej strony cieszę się... Nie
uśmiechały mi się wakacje w naszych stronach z myślą o tobie, spędzającej
lato w Afryce Południowej. Cóż to za opętany pomysł — wyjść za mąż za
Bura, Nano?!
— Nie bądź idiotą! — odrzekła ostro. — To nie jest żaden Bur.
— A zatem odwiedzę cię jutro znowu, pani Cradock. Nana zarumieniła
się.
— Możesz sobie nie przeszkadzać w swych codziennych zajęciach —
odrzekła.
Jerzy nie dał się odprawić tak łatwo.
— No, no, Nano, stary druhu, nie gniewaj się! — zawołał wesoło.
— Lepiej zrobisz, jeśli wybierzesz się ze mną dziś po południu łódką na
jezioro! Zabierzemy z sobą podwieczorek i spędzimy przemiłe godziny, jak
za dawnych, dobrych czasów. Zgoda?
Wahała się; jeszcze się trochę boczyła.
— Dobrze — rzekła wreszcie — pojadę, żeby ci zrobić przyjemność, ale
pod jednym warunkiem.
— Dobra! Z góry przyjęty.
— Nie bądź głuptasem! — zaprotestowała, siląc się na surowość.
— Pojadę tylko pod warunkiem, że nie będziesz poruszał niemiłych mi
tematów.
— Zrobione! Nie wymówię ani jednej sylaby bez twego upoważnienia! A
zatem?
— Jedziemy. Ale jeżeli nie postarasz się, żeby było przyjemnie, nie pojadę
z tobą nigdy więcej.
— Dobrze, przyniosę z sobą banjo. Zawsze to lubiłaś. Przyjdź wcześnie.
Będę czekał na przystani.
Nana przyszła bardzo wcześnie. Na tym jeziorze spędzili wiele godzin
pełnych uroku.
Był to prawdziwie letni, upalny dzień. Jerzy rozumiał doskonale, że należy
unikać tematu małżeństwa Nany i wszystkiego, co się z tym łączyło. Z
łatwością odnaleźli ten koleżeński, poufały ton, który zmąciło w ich
wzajemnym stosunku małżeństwo młodej dziewczyny z obcym mężczyzną.
Przed końcem popołudnia rozmawiali z sobą po dawnemu.
— Nie wracaj jeszcze — nalegał Jerzy, gdy jakiś pobliski zegar wybił
siódmą. — Zaczekaj, spędzimy razem parę godzin wieczornych! Tej nocy
będzie piękny wschód księżyca.
Nany nie trzeba było długo namawiać. Lubiła jezioro i towarzystwo
Jerzego. On zaś starał się szczególnie tego dnia być miły, a ona była mu za
to wdzięczna.
Zgodziła się więc i została przy jego boku. Zaprowadził ją do jej
ulubionego kącika na kolację. Jerzy umiał zaprowiantować swój koszyk
wycieczkowy. Kryły się tam przewyborne przysmaki.
Po kolacji wziął banjo i zaczął przygrywać sentymentalne melodie. Nana
leżała na poduszkach łodzi i słuchała w milczeniu. Tak, Jerzy umiał grać, był
muzykalny, a przy tym wiedział, kiedy przestać, co w oczach Nany było
nieocenionym darem.
Gdy księżyc ukazał się nad cichymi wodami jeziora, odłożył banjo i
położył się z głową opartą o jej ramię, z oczami utkwionymi w niebie.
Po dłuższej chwili zwrócił się ku niej.
— Pięknie jest, Nano? — szepnął.
— Tak — westchnęła, rozmarzona. Młody człowiek uniósł się na łokciu.
— Pamiętasz ten dzień, kiedy bawiliśmy się udając, że jesteśmy
narzeczonymi, tu, na tym miejscu? Byliśmy prawie dziećmi.
— To była tylko zabawa, Jerzy. Wzruszył ramionami, zniecierpliwiony.
— Wiem o tym. Z mojej strony to nie może być serio przed upływem
chyba dwudziestu lat. Ale można się bawić tak niewinnie. Lubiłem bardzo tę
zabawę i ty również. Pamiętasz?
Nana nie przeczyła. Siedziała, wyprostowana, kolana oplotła ramionami i
śmiała się jak chochlik.
W świetle księżyca błyszczała jej obrączka. Młody człowiek popatrzył na
nią, marszcząc brwi.
— Zdejm to na chwilę, dobrze? Nie znoszę myśli o twoim małżeństwie.
Ty nie jesteś mężatką, wiesz? Jesteśmy w krainie dobrych wróżek, tam nie
ma ludzi zaślubionych. Wróżki odwrócą się od ciebie, gdy zobaczą
obrączkę.
Delikatnie wsunął palec między jej splecione palce i zaczął zsuwać
obrączkę.
Nana nie stawiała oporu. Siedziała spokojnie, śmiejąc się. Była w
świetnym, niefrasobliwym humorze. Księżyc wprawiał ją w beztroski
nastrój.
— Już! — rzekł Jerzy z triumfem. — Jesteś ocalona! Czy słyszałaś, że
dobre wróżki mszczą się, gdy niepowołane osoby wtargną do ich królestwa?
Śmiali się oboje. Jerzy wyrzucił obrączkę w powietrze, ku księżycowi.
Wyciągnęli po nią ręce oboje, ale dłonie ich zderzyły się i odepchnęły
pierścionek, zamiast go pochwycić. Z pluskiem wpadł do wody.
Nie wiedzieli sami, jak to się stało. Patrzyli na przemian na siebie, to znów
na jezioro ze zdumieniem i trochę komiczną rozpaczą.
Nana otrząsnęła się pierwsza i wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Mój drogi, nie patrz tak na mnie. Wyglądasz wręcz tragicznie. Nic się
nie stało. Kupię inną obrączkę. Mogę ich kupić pięćdziesiąt jeśli zechcę.
To uspokoiło Jerzego. Zaczął się śmiać również.
— Ale żałuję, że to zrobiłem — rzekł. — To moja wina, że zgubiłaś
autentyczną obrączkę ślubną. Spróbuję to naprawić.
— Już naprawiłeś! Wyobraź sobie, że czułam się tak, jakbym była twoją
żoną, a ta myśl mi się bynajmniej nie uśmiecha. Nie marszcz się, bo sam
wiesz, że i ty byś nie był zachwycony. Nie bądź głupi, Jerzy! Nic się nie
stało!
— Ale czy nieobecny nie weźmie ci za złe tej zguby?
— Nie będzie o niej wiedział.
— Czy rzeczywiście przykra ci była myśl, że jesteś moją żoną? Nic do
mnie nie czujesz?
Nana rzuciła się znów na poduszki w głębi łodzi i utkwiła oczy w
gwiazdach.
— Ależ nie — odrzekła swobodnie. — Jak mogłeś przypuszczać coś
takiego?
Wobec tak wspaniałej obojętności musiał jej uwierzyć.
Rozdział czwarty
Wyprawa Nany na jezioro nie skończyła się przed dziesiątą wieczorem.
Pobiegła do domu przy świetle księżyca, bez kapelusza, ubrana niedbale,
jak chłopiec. Noc i dzień były dla niej identycznymi porami w tych stronach,
w których się wychowała i żyła przez tyle lat. Znała w miasteczku każdy
kamień, każdego mieszkańca. Panny Everard były ogólnie lubiane. A Nana
była wciąż jeszcze panną Everard, mimo jej wystawnego ślubu z milionerem
Cradockiem. Nazywano ją w dalszym ciągu „panną Naną". Krytykowano
surowo ucieczkę młodego małżonka od łóżka chorej żony nazajutrz po
ślubie. Nikt nie znał szczegółów, ale wszyscy zgadzali się co do jednego: że
mąż Nany źle postąpił.
Widoczne było, że panna Nana nie przejmuje się tą sytuacją, ale to nie
zmniejszało winy jej męża. Mówiono o nim w miasteczku, że „jest to jeden z
tych mężczyzn, których należy unikać".
Te pogłoski nie dochodziły, rzecz jasna, uszu Nany. Nie brała siebie zbyt
poważnie i do głowy jej nie przychodziło, że jest przedmiotem tylu plotek.
Everardowie nigdy nie dbali o opinię; rządzili się zawsze własnym
widzimisię. Odznaczali się niemałą dumą rodową i uznawali swoje czyny i
posunięcia za miarodajne i słuszne.
Nana, nie wiedząc o miasteczkowych plotkach, biegła zatem ulicą owego
wieczora. Kłaniała się niedbale tym i owym spotkanym osobom, aż wreszcie
doszła do bramy ojcowskiego domu.
Poszła do gabinetu ojca. Siedział, jak zwykle, na swym fotelu i palił
ulubioną fajeczkę.
Przywitał ją swym pobłażliwym, miłym uśmiechem.
— Dobry wieczór, mała wietrznico! Właśnie się zastanawiałem, gdzie cię
kazać szukać. Pilnowałem, żeby nie zamknięto bramy wejściowej, zanim
wrócisz, moja panno! No, cóż, już po obiedzie?
— Nie, ojcze drogi, po kolacji. Nana ucałowała ojca w czoło i głowę.
— Byłam z Jerzym na jeziorze — rzekła. — Obserwowaliśmy wschód
księżyca. Było tak romantycznie!
Pułkownik pokiwał głową.
— Bardziej reumatycznie niż romantycznie, moim zdaniem. Na twoim
miejscu wolałbym wypić kieliszek grogu niż pójść spać, nie zagrzawszy się
po takim dniu! Na wodzie jest chłodno, nawet podczas upału.
Nana zaśmiała się.
— Niechże Bóg broni, papo! Taka cudna, ciepła noc! Aha! List do mnie?
Pułkownik w milczeniu wskazał palcem tacę, stojącą na stoliku pod
ścianą. Nana, nie śpiesząc się, podeszła tam i wzięła do ręki kopertę.
— I ja otrzymałem list — rzekł pułkownik po krótkiej ciszy.
— Ty!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — O co chodzi? Ojciec patrzył uparcie
na fajkę i dzięki temu nie dostrzegł błysku trwogi w jej oczach.
— Zobaczysz sama — rzekł lakonicznie, co nie było jego zwyczajem. —
On najwidoczniej uważa... No, muszę przyznać, że to nie jest pozbawione
słuszności, skoro on nie może tu przyjechać... Wreszcie, przekonasz się
sama, o co chodzi...
Nanę przebiegły dreszcze, gdy otwierała list. Rozerwała kopertę,
marszcząc czoło.
Czytanie nie trwało długo.
List był zredagowany zwięźle, jak zwykle, ale zawierał tym razem więcej
treści. Jej mąż nie widział na razie sposobu wydostania się z Afryki, gdzie
zatrzymywały go interesy. A z drugiej strony, teraz, kiedy jej zdrowie
przestało być przeszkodą w podróży, nie godził się na dłuższą rozłąkę
małżonków. Postanowił więc poprosić jej ojca, żeby mu ją przywiózł, przy
czym rad będzie, jeżeli pułkownik zgodzi się spędzić z nimi kilka miesięcy.
Ten plan był jej przedstawiony bardzo uprzejmie. Niemniej w liście był
ton władczy, wyniosły, który dawał Nanie jasno do zrozumienia, że autor
listu nie przewiduje nieposłuszeństwa. Był to typowy list męża do żony, a
nie kochanka do kochanki.
Spojrzała na ojca, rozczarowana.
— Papo drogi! — zawołała. — Co mu do głowy przychodzi? Pułkownik
uśmiechnął się.
— Ty mu do głowy uderzyłaś, to jasne — rzekł z humorem. — Cóż mu
odpowiemy, co, Nano? — Czy chętnie pojedziesz ze swym starym papą na
długą wycieczkę?
— Wycieczkę! — wybuchnęła Nana, mnąc list ruchem rozgniewanego
dziecka. — Wycieczkę! Możesz pojechać, dokąd chcesz, papo, ale ja zostanę
w domu. Nie będę się o niego ubiegać ani jeździć za nim na koniec świata,
chociaż jest moim mężem. To nie było przewidziane, bynajmniej!
Tupnęła nogą i podarła w drobne kawałki pismo, które trzymała w ręku.
Ojciec próbował argumentować, ale przerwała mu: — Nie będę cię
słuchać, papo! Oświadczam ci, że nie pojadę! Nie ma na świecie człowieka
który by mi rozkazywał. Możesz mu to napisać, jeżeli chcesz. Gdy
wychodziłam za niego za mąż, przyrzekł mi, że spędzimy w Afryce kilka
miesięcy, po czym osiądziemy w Anglii. Teraz, jak widzisz, pisze co innego.
Ale mnie tak nie wolno traktować. Pojechał beze mnie. Nie byłam dość
ważną osobą, aby go zatrzymać w Anglii, a teraz ja mam go ścigać po
świecie? On nie jest dość ważną osobą, abym ja się trudziła aż do Afryki
Południowej! Nie, bądź spokojny, papo! Mówię ci, że nie pojadę! Nie chcę i
nie pojadę, przysięgam!
— Moje drogie dziecko — zaprotestował pułkownik, dochodząc wreszcie
do głosu. — Nikt ci nie każe jechać wbrew twej woli. Piet Cradock nie jest
aż tak nierozsądny; ma przecież w żyłach krew holenderską. Nie unoś się!
Nie masz powodów... Sądziłem, że uśmiechnie ci się myśl naszego
wspólnego wyjazdu. W przeciwnym razie nie ma o czym mówić. Sprawa
załatwiona.
Nana przytuliła policzek do czoła ojca, objąwszy go za szyję.
— Drogi, drogi papo, nie sądź, że nie cieszę się na myśl o podróży z tobą!
Jesteś najmilszym z papusiów na całym świecie, pojechałabym z tobą na
Kamczatkę, wszędzie w ogóle, byle nie do Afryki. Nie możemy pojechać w
inne strony? Jedźmy na Jamajkę! Jestem pewna, że mi na to wystarczy
pieniędzy.
— Nie, nie, nie! — zaprotestował pułkownik. — Co za pomysły, mała! Idź
do łóżka. Ja poślę do Pieta depeszę, jeżeli tego chcesz, i doniosę mu, że
zgadzasz się zaczekać na niego trochę dłużej pod dachem twego starego
ojca. Idź spać, a ja zamknę bramę.
Podniósł się, przyjrzał jej się z upodobaniem, ujął jej ładną twarzyczkę w
obie ręce.
— Największy diabełek z całej gromady — rzekł, całując ją dwukrotnie w
policzek.
Nie dodał, że ją kochał najbardziej ze wszystkich dzieci, ale i ona, i jej
rodzeństwo wiedzieli o tym dokładnie. Tak było od niepamiętnych czasów.
Roześmiała się radośnie, świadoma tego faktu.
Rozdział piąty
Ani Nana, ani jej ojciec, nie wspominali już o liście Pieta Cradocka.
Pułkownik wiedział doskonale, że jego ukochane dziecko pragnie pozostać
w domu jak najdłużej. Z drugiej zaś strony nie rozumiał, jakie wrażenie
wywierał na niej jego obecny zięć. Na czym polegał jego urok dla tak młodej
dziewczyny? Był rad. że jego dziecko jest zabezpieczone materialnie, ale
perspektywa rozłąki była dla niego niewymownie przykra. Tak więc nie brał
za złe przeznaczeniu zbiegu okoliczności, który pozostawił mu córkę przez
dłuższy czas.
Był przeświadczony, że Piet zrozumie ich argumenty. A przy tym jasne
było, że jest tam bardzo zajęty. Nie miałby więc czasu dla młodej żony,
nawet gdyby ją miał przy swym boku. Pułkownik był zdania, że Nana
powzięła bardzo rozsądną decyzję i że jego zięć niezawodnie też przyzna jej
słuszność.
W tym tonie mniej więcej zredagował swą odpowiedź do Pieta, po czym
przestał się zajmować tą sprawą. Jego ulubienica rządziła się swymi
kaprysami przez całe życie i nadal z całą pewnością tak będzie.
Na list ten długo nie było odpowiedzi, ale to go nie dziwiło. Piet był zbyt
pochłonięty interesami, aby mieć czas na korespondencję. Niewątpliwie
przyjedzie po swą żonę wcześniej czy później, ale to „później" może
oznaczać nawet kilka lat. Pułkownik nie widział w tej możliwości nic
nienormalnego. Był z góry bardzo zadowolony.
Nana odsuwała od siebie myśl o całej tej sprawie. Nie odpowiedziała
nawet na list swego męża. Przecież list ojca wystarcza. Ton męża uraził ją.
Był to rozkaz, a Nana nie była przyzwyczajona do rozkazów. Nigdy nie
okazywała posłuszeństwa nikomu. Była zawsze wolnym ptakiem i nie
zamierzała poddać się żadnemu rygorowi. Sama myśl o czymś podobnym
była jej wstrętna, przeciwna jej naturze.
Z niesmakiem więc przypominała sobie niekiedy istnienie tego człowieka,
który uważał się za jej męża, a który traktował ją jak swoją własność.
Mijał dzień za dniem, lato zbliżało się ku końcowi. Była wciąż na
powietrzu, wciąż z Jerzym. Brakowało jej go bardzo, gdy wyjechał do
Oxfordu, ale zaczynał się sezon myśliwski, który niebawem pochłonął
wszystkie jej myśli. Nana i jej ojciec jeździli do sąsiadów na polowania
mniej więcej trzy razy na tydzień. Ludzie pogodzili się od dawna z
nieobecnością męża Nany. Większość zapomniała, że jest mężatką, gdyż
Nana sama uparcie ignorowała ten fakt. Plotki na ten temat ustały, gdyż
brakło im nowych podniet.
Na tydzień przed Bożym Narodzeniem przyjechał Jerzy. Był on równie
zapalonym myśliwym jak Nana. Na same święta przybyła im nowa
rozrywka: jezioro zamarzło, więc oboje kreślili najrozmaitsze figury
łyżwami na lodzie.
Na szóstego stycznia wyznaczono datę balu myśliwskiego. Nana i jej
siostry jeździły do miasta po sprawunki, a Jerzy był nieocenionym doradcą.
Gdy nadszedł ten doniosły dzień, Nana i on ślizgali się przez cały dzień po
posadzce, ażeby wypróbować jej powierzchnię.
Tak byli pochłonięci tym szlachetnym zajęciem, że nagle Nana spostrzegła
się, że odszedł już pociąg, którym miała jechać do domu.
Należało przejść pieszo pięć mil. Powozu nigdzie nie było.
— Co ja zrobię? — zawołała. — Jeżeli wrócę pieszo, nie zdążę się
przebrać. Dlaczegóż nie mamy samochodu?
Jerzy uderzył się w udo z wyrazem tryumfu.
— Moje drogie dziecko, masz samochód! Ja będę twoim szoferem i
zawiozę cię do domu. Mam tu swój rower. Sprawa załatwiona!
Był to pomysł godny ich dwojga. Nana już nieraz uprawiała tego rodzaju
gimnastykę z udziałem Jerzego, ale od ostatniej próby upłynęło już kilka lat.
Nie zapomniała jednak dawnych ćwiczeń i Jerzy zachwycony był swą
pasażerką. Jedną nogą stanęła na ramie roweru, a obu rękami objęła Jerzego
za szyję. Tak przejechali przez miasteczko przy świetle latarni.
Miała na głowie białą czapeczkę. Śmiała się przez całą drogę, sprawiając
wrażenie rozradowanego dziecka. Pozycja, w której jechała, była
niebezpieczna, ale to jej nawet przez myśl nie przeszło. Za nimi rozległo się
warczenie silnika.
— Prędzej, Jerzy! Nie daj się wyminąć! — wołała.
Jerzy pedałował z całej siły, ale po chwili wielka maszyna wyminęła ich z
całym spokojem, bez wysiłku. Nana popędzała mufką swego kawalera,
rozgorączkowana, upokorzona w swej ambicji sportowej. Ale samochód
pomknął naprzód, pozostawiając za sobą tylko woń benzyny, która do reszty
rozgniewała wzburzoną dziewczynę.
— Łobuz — wykrzyknęła, a Jerzy dostał takiego ataku śmiechu, że z
trudem mógł pedałować.
Innej przygody nie mieli podczas tej pięciomilowej wycieczki. Drogi były
świetnie utrzymane, a księżyc przyświecał im wiernie.
— Będzie cudnie — oświadczyła Nana pod bramą ojcowskiego domu. —
A ty, Jerzy, jesteś świetnym kumplem.
— Ile walców otrzymam za to? — spytał pośpiesznie.
Rozległ się srebrzysty śmiech dziewczyny. Jerzy już kilkakrotnie zadał jej
to pytanie.
— Dam ci wszystkie zbywające walce — odrzekła. Jerzy nie zsiadł z
roweru. I jemu było pilno.
— Czy to nie będzie za mało? — spytał, ruszając już z miejsca.
— Postaram się jeszcze oszczędzić coś dla ciebie! — zawołała Nana i
wbiegła do domu, machając mufką w kierunku drogi.
Śmiała się jeszcze, wbiegając po schodach. Z gabinetu doleciał ją głos
pułkownika.
— Nano! Dziewczyno! Jak ty piekielnie hałasujesz!
W głosie tym była nuta niechęci, którą jej subtelne ucho wyczuło
natychmiast. Spojrzała pytająco ku tym drzwiom, zza których dochodził
surowy głos ojca i nagle śmiech zamarł na jej ustach.
Tuż za ojcem stał mężczyzna, młodszy od niego, średniego wzrostu,
niezwykle barczysty, starannie wygolony. Ciemne, ponure oczy patrzyły na
nią bystro.
Rozdział szósty
Nana rzadko kiedy bywała zbita z tropu. Z dziecka roześmianego,
uszczęśliwionego, stała się momentalnie wyniosłą kobietą. Godność, z jaką
podała rękę mężowi, była wręcz wspaniała.
— Nieoczekiwana przyjemność! — rzuciła lodowato.
Ujął jej rękę, patrząc jej głęboko w oczy. Nie starał się jej przyciągnąć do
siebie. W jego badawczym spojrzeniu było coś, co ją zmieszało, gdyż
przeszył ją dreszcz, chociaż wytrzymywała mężnie jego wzrok.
— Jest zimno — rzekła. — Bardzo zimno, a myśmy odbyli całą drogę
szosą.
— Tak — rzekł. — Widziałem cię.
— Widziałeś mnie?
Nana podniosła brwi do góry. Uświadomiła sobie z pasją, że się
zarumieniła.
— Wyminąłem cię samochodem — wyjaśnił.
— Ach!
Nana wysunęła rękę z jego dłoni i zwróciła się w stronę ojca, zirytowana,
że on ją zwyciężył w wyścigu.
Zdjęła rękawiczki i grzała sobie ręce. Zrobiła to dla odzyskania
równowagi, bo było jej gorąco. Czuła się wzburzona i zawstydzona zarazem.
Tylko jeden raz doznała tego uczucia przedtem, gdy usta tego człowieka
dotknęły jej twarzy.
— Dobrze — rzekła, wstając po kilku minutach — zagrzałam się, a teraz
idę się przebrać. I ty musisz się przebrać, ojcze. Idziemy dziś na bal
myśliwski — dodała, spoglądając przelotnie na swego męża.
Nic nie odpowiedział. Patrzył na jej lewą rękę. Spostrzegła to po chwili i
ukryła ją w kieszeni. Pogwizdując z cicha poszła ku drzwiom, prowadzącym
do jej pokoju.
Usłyszała głos ojca. To ją zatrzymało na chwilę.
— Najlepiej byłoby, żebyś ty też poszedł — mówił do zięcia. Nana
żachnęła się, ale nic nie powiedziała.
Piet Cradock odrzekł spokojnie: — Dziękuję, pułkowniku. I ja tak myślę.
Nana widziała spod spuszczonych rzęs jego oczy, wciąż w niej utkwione.
Czuła wielką nieufność do tego człowieka. Czy on sądzi, że ją pokona? Wnet
się przekona o swej pomyłce. Od tego momentu ona natychmiast rozpocznie
kształcenie go.
Weszła po schodach na pierwsze piętro.
Mona czekała na nią, bardzo wzburzona.
— Przyjechał dzisiaj wczesnym popołudniem — zdała sprawę siostrze z
przebiegu wypadków. — Byliśmy wszyscy zdziwieni. Przyjechał po ciebie.
Nano. Mówi, że za tydzień musi wracać. Rozmawiał z papą niemal przez
cały dzień. A gdy nie wracałaś do domu, wyruszył samochodem na
poszukiwania. Widocznie pojechał najpierw na. dworzec, w przeciwnym
bowiem razie byłby cię spotkał.
Nana słuchała tego wszystkiego z ponurym wyrazem twarzy. Nie
komentowała opowiadania siostry, tylko wyraz jej oczu wskazywał, że
słucha uważnie.
Nie zeszły na dół aż do chwili, kiedy zajechał przed dom powóz, wiozący
na bal pułkownika i trzy siostry Mony i Nany.
Piet stał w hallu jak posąg. Gdy obie dziewczyny zjawiły się, podszedł do
nich.
— My pojedziemy we troje samochodem — rzekł.
Mona podziękowała mu, Nana nie odpowiedziała ani słowa. Nie przyjęła
pomocy przy wsiadaniu i nie otworzyła ust ani razu podczas jazdy.
Gdy weszli na salę balową, mąż był przy jej boku, ale ona niczym nie
okazywała, że widzi jego obecność.
Jerzy poszedł jej naprzeciw, ona podbiegła ku niemu.
— Na miłość Boską — szepnęła — uwolnij mnie od tego człowieka!
— Któż to jest?
— Nazywa się Piet Cradock.
— Wielkie nieba! — wykrzyknął Jerzy. — Po chwili dodał: — Po cóż on
przyjechał? Czego mu się zachciało?
Nana odrzuciła głowę z głośnym wybuchem śmiechu.
— Zgadnij! — zawołała.
Jerzy wiedział bez zgadywania, jaka jest opowiedz na to pytanie. Skrzywił
się.
— Ale... nie pojedziesz... z nim? Co? On nie może cię zabrać bez twej
zgody! Nie ulegniesz, co?
— Podobno wyjeżdża w przyszłym tygodniu. Ale możliwe, że do tej pory
przejdzie mu chęć zabrania mnie z sobą. Ile walców ci przyrzekłam?
— Ile tylko zdołamy wytańczyć — odrzekł Jerzy, wykorzystując
niezwłocznie sytuację.
Roześmiała się i podała mu swój karnet.
— A zatem bierz je wszystkie. Będę tańczyć przez całą noc. Śmiała się
jeszcze, gdy jej zwrócił karnet; wpisał się na wszystkie miejsca.
— Śmiałek z ciebie! — zauważyła. Zmieszał się trochę.
— Ty mi tego nie bierzesz za złe, nieprawdaż?
— Za złe? Tak właśnie miałeś zrobić... Mnie nie narazisz się z pewnością!
Jerzy zaczerwienił się gwałtownie.
— Nie ma rzeczy, której bym nie zrobił dla ciebie, Nano — szepnął.
Znowu się zaśmiała cichym, słodkim śmiechem. Odeszła.
Rozdział siódmy
Piet Cradock spędził cały niemal wieczór oparty o drzwi, patrząc na taniec
swej żony z Jerzym Listerem. Tworzyli najlepiej dobraną parę i widać było,
że zdawali sobie z tego sprawę.
Nana śmiała się i rozmawiała ze swym tancerzem przez cały ten czas. W
końcu jej samej zaciążyła ta wymuszona wesołość, tak że opuściła salę
balową i nie pokazała się już z Jerzym aż do końca balu.
Coraz jaśniej uświadamiała sobie, że boi się okropnie tego milczącego
człowieka o smętnych, zagadkowych oczach. Jego spojrzenie napełniało ją
lękiem. Czuła się jak istota schwytana w sidła.
Jerzy przeczuwał ten jej stan duszy.
— Nano, jeżeli to stanie się nie do zniesienia, dasz mi znać, przyrzekasz?
Zrobię wszystko, co będę mógł, aby ci dopomóc, wiesz o tym. Wszystko, co
jest w ludzkiej mocy.
Nana przycisnęła z aprobatą jego ramię. Odwróciła się. Spotkała się oko w
oko z Pietem.
Stał w drzwiach z wyrazem niezmordowanej cierpliwości. Zwrócił się do
niej ze spokojem.
— Pułkownik Everard i twoje siostry odjechali już do domu. Samochód
czeka. Pojedziemy, kiedy zechcesz.
Cofnęła się. Była zdenerwowana, a ta wiadomość wstrząsnęła nią do głębi.
Ramię jej jeszcze spoczywało na ramieniu Jerzego.
— Nie mam jeszcze dość zabawy, nie chcę jechać do domu — odparła. —
Chodź, Jerzy, zatańczymy!
Jerzy natychmiast zaprowadził ją na salę balową. Ale zanim tam doszli,
poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
— Przepraszam pana — rzekł Piet Cradock — ale moja żona już dość
tańczyła i teraz zabieram ją do domu.
Jerzy przystanął, zaskoczony.
Piet bez dalszych wyjaśnień przełożył ramię Nany przez swoje. Zrobił to
delikatnie, ale jego gest nie dopuszczał możliwości sprzeciwu. Przynajmniej
Nana nie zdobyła się na opór.
Ale Jerzy wpadł w złość. Stracił prawie panowanie nad sobą.
— Co to znaczy, do diabła! — huknął.
Zapadło milczenie. Piet Cradock odpowiedział po chwili z zupełnym
spokojem:
— To znaczy, że zabieram moją żonę do domu. Jeżeli pan ma coś do
powiedzenia służę panu teraz lub później, kiedy pan woli.
W tym momencie Nana zrobiła coś nieoczekiwanego. Wyciągnęła rękę do
Jerzego, zwracając ku niemu kredowo białą twarz.
— Trudno, Jerzy! — rzekła. — Rzeczywiście lepiej będzie, jeżeli pojadę
do domu. Jestem zmęczona. Dobranoc, drogi chłopcze! A teraz, Piet —
zwróciła się do męża — nie daj mi czekać na siebie! Idź i ubierz się albo ja
będę gotowa przed tobą! — Był to najodważniejszy czyn jej życia.
Poszedł momentalnie do szatni. Ona udała się do szatni damskiej, nie
starając się zamieniać ani słowa więcej ze swym rozgniewanym tancerzem.
Piet czekał na nią przy wyjściu. Przeszła przed nim przez próg i wsiadła do
samochodu ze śmiechem, aby nie dawać tematu do plotek dość jeszcze
licznym widzom.
Ale gdy drzwi auta zamknęły się za obojgiem, pogrążyła się w upartym
milczeniu.
On nie odezwał się ani słowem podczas tego kwadransa. Ona przerwała w
końcu milczenie.
— Mam ci coś do powiedzenia.
Skłonił się sztywno: — Jestem do twojej dyspozycji. Słowa te zabrzmiały
ironicznie. Zarumieniła się. Wysiedli. Hall był pusty.
Nanie przyszło na myśl, że jej mąż rozmyślnie doprowadził do tej
rozmowy sam na sam.
Zsunęła z ramion płaszcz czekając, aż on pozamyka drzwi wejściowe,
zewnętrzne i wewnętrzne.
Gdy podszedł do niej, była bardzo blada, prześliczna w tym półmroku,
uwydatniającym delikatność jej cery i zarys twarzy.
— To, co ci chcę powiedzieć — rzekła — zapewne rozgniewa cię, ale to
musi być powiedziane.
Milczał. Przyglądał jej się ciekawie.
Nana zdobywała się na największy wysiłek w swoim życiu. Mimo woli
zacisnęła ręce kurczowo, desperacko.
— Nie chcę być twoją żoną, oto co chcę ci powiedzieć — rzekła. —
Doszłam do wniosku, że moje małżeństwo było pomyłką. Miałam nadzieję,
że się przezwyciężę, dokładałam wszelkich starań, ale widzę, że to było
daremne. Może i ty doszedłeś do tego samego wniosku?
Stał przed nią bez ruchu, z rękami skrzyżowanymi na plecach. Był
spokojny. Uraziło ją to. Doznawała wrażenia, jakby nacierała na żelazną
ścianę.
— Z pewnością doszedłeś do wniosku, iż żądasz ode mnie więcej, niż
mogę dać. Jestem ci coś winna, teoretycznie, przecież jestem twoją żoną, ale
widzę, że nigdy nie będę ci niczym więcej niż dotychczas. Nie mogę jechać
z tobą. Wyszłam za ciebie za mąż pod wpływem impulsu. Bardzo źle
postąpiłam, ale przyznaj, że to ty nalegałeś i że nie zostawiłeś mi czasu do
namysłu. A teraz widzę jasno... że to niemożliwe. Ale chyba nie byłoby
niemożliwe... niemożliwością... otrzymać... separację... co?
— Całkiem możliwe — odrzekł Piet.
Nie podniósł głosu, ale ona drgnęła, jakby podcięta biczem. Ciągnął dalej
stanowczym tonem, z oczami utkwionymi w jej twarzy.
— Nie zgadzam się, że nasze małżeństwo jest pomyłką. Od początku
wiedziałem, że wychodzisz za mnie za mąż dla moich pieniędzy. Ale gotów
byłem zapłacić żądaną cenę. I w dalszym ciągu będę płacić. Pragnąłem,
pożądałem ciebie. I nadal cię pożądam. Tego faktu nic nie zmieni. Martwi
mnie, że uważasz ten kontrakt za niedobry, bo nie możesz się wycofać.
Może z czasem znów zmienisz zdanie. Ale ja nie mam zwyczaju zmieniać
zdania. Zdaje mi się, że dalsza dyskusja jest zbyteczna.
Mówił to bez cienia gwałtowności, ale z przemożnym autorytetem. Nana
rozzłościła się nagle jak dziecko, któremu odebrano najcenniejszą zabawkę.
— Tak, — zawołała — to prawda, że wyszłam za ciebie dla twych
pieniędzy, ale jeśli o tym wiedziałeś, byłeś równie godny potępienia jak ja.
Gdybym wiedziała, kim jesteś, byłabym raczej została robotnicą fabryczną.
Zdaję sobie i ja sprawę, że dzięki tobie mój ojciec nie jest zrujnowanym
człowiekiem, ale... nie mam zamiaru być okupem... Nie chcę odtąd ani
grosza od ciebie. Odmawiam kategorycznie wykonania moich zobowiązań.
Nie uznaję twego autorytetu, ani twej władzy. Nie będę niczyją niewolnicą,
wolę śmierć niż życie z tobą, jako twoja żona!
Była śliczna w tym uniesieniu.
— Spróbuj — dodała — przeprowadzić cokolwiek wbrew mojej woli!
Stał nieruchomy. Gardziła nim teraz za tę jego bierność. Ale gardziła nim
po raz ostatni.
Gdy odwróciła się ku drzwiom, poruszył się. Położył dłoń na jej ramieniu i
przybliżył twarz do jej twarzy.
— Tak? — spytał cichym, strasznym głosem. — Tak? Rzucasz mi
wyzwanie? Wyzwanie, abym wziął sobie moją własność? Niezbyt mądrze
postępujesz!
Mówił przez zęby i nagle odwrócił ją ku sobie i przycisnął bliżej,
nadużywając brutalnie siły fizycznej. Jego oczy wbiły się w jej oczy z
namiętnością, która dotarła do głębi jej zmysłowości. Objął ją mocno, prawie
boleśnie. Dziko, despotycznie całował jej usta. jej twarz, trzymając ją, drżącą
i przerażoną, złamaną. Wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
Odsunął się nieco, ale objął ją mocniej, gdy poczuł, że jej drżące nogi
uginają się i odmawiają posłuszeństwa. Wreszcie wziął obie jej ręce w swoją
dłoń i podniósł jej twarz ku sobie.
Znowu patrzył na nią przenikliwie, władczo, ale ogień gasł powoli na dnie
jego źrenic.
— I cóż? — spytał spokojnie. — Przestaniesz mnie drażnić i prowo-
kować?
Jej zbielałe usta drgały tylko. Nie mogła wymówić słowa. Puścił jej
chwiejącą się postać, tylko jej ręce zatrzymał w swych dłoniach.
— Wyszłaś za mąż za dzikiego człowieka — rzekł. — Ale nigdy byś się o
tym nie dowiedziała, gdybyś mi nie rzuciła wyzwania. Dowiedz się jeszcze,
gdyż może ci się to nieraz przydać, że nie ma takiej rzeczy na świecie, do
której nie mógłbym cię zmusić, jeśli zechcę.. Nie ma takiej rzeczy!
Rozumiesz mnie? Ale jeżeli będziesz mądra, nie doświadczysz tego. Jak
widzisz, okiełznałem samego siebie, a więc tym łatwiej mi przyjdzie
okiełznać ciebie!
Zapanowała cisza.
— Skończyłem! — odezwał się znów stalowy głos mężczyzny. — Masz
mi jeszcze coś do powiedzenia?
Uwolniła się z jego objęcia. Nie stawiał przeszkód. Oszołomiła ją
gwałtowność tego człowieka, ale bardziej się bała jego siły w panowaniu nad
sobą.
Stała przed nim milcząca, niezdolna wymówić ani słowa. Nienawidziła go
z głębi duszy. Ale nie śmiała mu tego powiedzieć. Do tego doszło!
Czekał spokojnie, po czym wyciągnął do niej rękę pojednawczym ruchem.
— Anno — rzekł — walcz ze mną, a będziesz nieszczęśliwa i upokorzona,
poddaj mi się, a będziesz najszczęśliwszą z kobiet. Przysięgam, że dam ci
szczęście.
Nana odsunęła się ze wstrętem. Nie odpowiedziała ani słowa.
Jego ręka opadła. Odwrócił się od niej w milczeniu i podniósł z podłogi jej
balowy płaszcz.
Nie patrzył na nią, podając jej okrycie, a Nana nie śmiała spojrzeć na
niego. Z trudem opanowała drżenie ciała. Przeszła przez hall i zaczęła
wchodzić po schodach, nie oglądając się za siebie. Mężczyzną pozostał sam.
Rozdział ósmy
Monie przypadło w udziale zadanie pakowania rzeczy siostry. Nana sama
nie zajmowała się wcale przygotowaniami do czekającej ją podróży. Tylko
trzy dni dzieliły ją od wyznaczonego terminu, trzy dni, w ciągu których
żegnała wszystko i wszystkich, których kochała, których znała od
dzieciństwa.
Mąż nie narzucał się jej zupełnie. Był niezmordowanie cierpliwy i to
stanowiło chyba jego największą siłę. Był gościem w domu pułkownika
Everarda, gościem milczącym, wnoszącym mało życia, ale też nie
sprawiającym najmniejszego kłopotu.
Nikt nie wiedział, co zaszło między nim a jego młodą żoną owej nocy po
balu. Rozumiano, że musiał jej dać odczuć swój autorytet, ale nie troszczono
się o szczegóły. Było to bardzo naturalne: żona musi podążyć za mężem;
Nana nie będzie stanowić wyjątku. Tylko Mona mogłaby dużo opowiedzieć,
ona, która przez długie godziny trzymała w objęciach, tuliła i pocieszała
zrozpaczoną, bladą, drżącą jak w febrze siostrę. Ale Mona umiała milczeć,
jakkolwiek to nie miłość do szwagra nakazywała jej dyskrecję, o nie!
Tak więc pakowała rzeczy Nany zawzięcie, rozważnie, z zaciśniętymi
ustami. Skończyła dopiero w przeddzień wyjazdu Crodacków. Usiadła przy
oknie i odpoczywała.
Nana była nieobecna przez całe popołudnie. Nikt nie wiedział, dokąd
poszła, ale przypuszczano, że składa wizyty pożegnalne. Pułkownik, którego
gościnność burzyła się na myśl o zaniedbywaniu dalekiego przybysza pod
jego dachem, polował przez cały dzień wraz ze swym zięciem. Mona
siedziała po ciemku. Słyszała ich kroki, kiedy wracali do domu z polowania.
Słuchała ich nieruchoma. Weszli do hallu, potem pili herbatę.
Dwie godziny minęły, ale Nany nie było jeszcze w domu. Mona podniosła
się wreszcie, żeby przebrać się do obiadu. Była blada przy świetle lampy,
którą zapaliła, ale jej oczy były suche i patrzyły pewnie i stanowczo, bez
trwogi.
Gdy zeszła na dół, zastała Pieta w hallu przy ogniu. Rozejrzał się, gdy ją
zobaczył; widocznie szukał jeszcze jednej postaci za nią. Wstał i ustąpił jej
swe krzesło.
Mona uważana była ogólnie zą panią domu pułkownika Everarda, chociaż
nie była najstarszą córką.
Usiadła na podsuniętym sobie krześle, złożyła ręce na kolanach.
— Jak było na polowaniu? — spytała, podnosząc na niego oczy. Piet
zmarszczył czoło. Dotychczas uważał zawsze tę dziewczynę za swego
sprzymierzeńca. Dzisiaj wyczuwał niechęć w jej chłodnym głosie, w jej
spokojnych, mało wyrazistych oczach.
Nie odpowiedział prawie na jej pytanie. Był już pełen podejrzliwości.
Znienacka zapytał: — Anna jeszcze nie wróciła?
Odpowiedziała równie krótko: — Nie.
Podniósł brwi do góry, ale uspokojony jej biernością i apatią mruknął
tylko przez zęby: — Spóźnia się.
Mona milczała. Patrzyła na ogień. Zachowywała się całkiem normalnie.
— Czy wiesz, dokąd ona poszła?
Zadał to pytanie mimo woli, a nawet wbrew swej woli. Znów spojrzała na
niego.
— Tak. Wiem.
Te słowa i towarzyszące im pogardliwe spojrzenie zdumiały go i
zaniepokoiły.
Pochylił się i objął mocnymi palcami jej rękę.
— Co to znaczy? Gdzie jest Anna?
Nie starała się uwolnić swej dłoni. Uśmiechnęła się ironicznie.
— Mogę ci powiedzieć, co mi się wydaje, mnie osobiście, ale nie mogę ci
powiedzieć, gdzie ona jest.
— Więc powiedz mi, czego się domyślasz! — syknął. Przysunął się do
niej. Był okropny w tej chwili. Ale Mona była nieustraszona. Tylko gorzki,
ironiczny uśmiech zniknął z jej ust, to było wszystko.
— Zdaje mi się — rzekła powoli i stanowczo — że zraziłeś ją na zawsze
swą brutalnością. Że będziesz musiał wracać do Afryki bez niej, gdyż
zmusiłeś ją do jedynego kroku, jaki jej pozostał: do ucieczki z innym
mężczyzną.
Bolesny skurcz przebiegł jej twarz przy tych słowach. Zerwała się,
zrzucając maskę spokoju. Ręka, która trzymała jej dłoń, sprawiała jej
nieznośny ból fizyczny, ale ona go nie czuła.
— Tak — rzekła gwałtownie — ty z niej to zrobiłeś... ty... ty! Nie starałeś
się jej pozyskać. Wolałeś ją wziąć siłą. Upokorzyłeś ją, wystraszyłeś,
doprowadziłeś do rozpaczy. A teraz patrzysz na mnie i mnie z kolei gnębisz,
ponieważ jestem słabą kobietą. Gdybym była mężczyzną, wyrzuciłabym cię
z tego domu. A może nawet zabiłabym cię. Nawet Nana nie może cię
nienawidzić bardziej ode mnie.
Urwała, ale jej oczy rzucały iskry. Wyglądała jak tygrysica, broniąca
swoich małych.
Mężczyzna trzymał wciąż jeszcze jej rękę, ale już jej nie ściskał. Ani jeden
dźwięk nie wydobył się z jego ust. Był kredowo biały, ale nie chwiał się na
nogach. Nie odpowiedział na jej oskarżenia.
— Kim jest ten mężczyzna? — spytał. Na to nie była przygotowana.
Odparła mimo woli: — To Jerzy Lister.
— Któż to jest?
— Ten młody człowiek, którego widziałeś na balu!
— Ten chłystek! A... dokąd pojechali?
— Nie odpowiem na to pytanie.
— Nie odpowiesz! A ja ci ręczę, że mi odpowiesz, z pewnością!
— Puść mnie! Boli mnie ręka! Puścił momentalnie jej rękę.
— Powiesz, dokąd pojechali? — Nie.
— A czy wiesz...?
— Wiem.
— Odpowiadaj!
— Dlaczegóż miałabym odpowiedzieć?
W tej odpowiedzi czuło się już słabnącą wolę.
— Odpowiedz mi przez wzgląd na twoją siostrę!
— Co masz na myśli? Zamierzasz ją ścigać?
— Tak. Odnajdę ją!
— I przywieźć ją z powrotem?
— Tutaj? Nie, na pewno nie.
— Chcesz ją bić, upokorzyć, przerazić!
— Odpowiedz: gdzie ona jest?
— Jeżeli odpowiem... czy zabierzesz mnie z sobą?
— Nie.
— A... zatem... powiem ci... wszystko, ale przyrzeknij mi, że będziesz
dobry dla niej!
— Będę pamiętał o jednym: o tym, że jest moją żoną. Powiedziała mu
wszystko...
Bez argumentów zmienił jej punkt widzenia. Była w tym człowieku jakaś
utajona siła, jakaś ukryta moc, druzgocąca wszelkie przeszkody.
Rozdział dziewiąty
Ciemno było dokoła. Nana drżała w trzęsącym się powoziku. Żałowała, że
nie pozwoliła Jerzemu przyjechać po nią na stację, ale z powodów, których
sama sobie nie uświadamiała jasno, wolała tego uniknąć. On zaś, posłuszny
każdemu jej skinieniu, posłał po nią konie, a sam kończył przygotowania do
godnego przyjęcia swej pani. Oczekiwał ją w domku myśliwskim swego
ojca.
Ten dzień wydawał się obojgu nieskończenie długi. Nana jechała z niczym
niezmąconą ufnością. Jerzy był przyjacielem, nic więcej, nie miała zamiaru
zmieniać tej sytuacji i nie czuła żadnych wyrzutów sumienia w stosunku do
nikogo.
Nie miała pojęcia o kodeksie prawnym; była pewna, że ta ucieczka
zapewni jej upragnioną wolność, że dzięki niej uzyska rozwód.
Niemniej drżała przy każdym skrzypnięciu kół, przy każdym odgłosie
innego pojazdu na drodze. Bała się własnego cienia. Nerwy! Czegóż się bać
teraz, skoro już wydobyła się spod władzy tego tyrana? Nareszcie ktoś go
nauczył!
Wreszcie powozik zatrzymał się i wesoły głos powitał ją serdecznie.
Odpowiedziała mu z jakimś dziwnym wahaniem. Było jej ciężko na duszy.
Nie rozumiała samej siebie, ale nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że jej coś
zagraża.
Ogarnęły ją wątpliwości, co do czystych intencji Jerzego. Ofiarował jej
swą opiekę po rycersku, po chłopięcemu, a ona z dziewczęcą beztroską
przyjęła to schronienie. Ale czy okaże się, że oboje dorośli do tych przejść
ostatnich kilku dni? Czy on nie potraktuje jej jak kobiety, która lekkomyślnie
porzuca męża i gotowa jest go bodaj i zdradzić ze swym przyjacielem?
Czuła wielką udrękę. Wiedziała teraz, że popełniła największy błąd swego
życia. Popełniła go świadomie, ale to nie zmieniało faktu.
— Jesteś strasznie zmęczona, prawda? — powitał ją Jerzy. — Wyglądasz
bardzo mizernie. Przygotowałem dla nas wyborny obiadek; sam
przyrządziłem większość potraw. Nie ma tu żywej duszy w całym domu
oprócz nas dwojga. Przypuszczałem, że będziesz wolała na razie obywać się
bez służby.
Podziękowała mu z bladym uśmiechem. Przyglądał jej się przyjaźnie, z
odcieniem troskliwości.
— Może uważasz, że tu jest prymitywnie, co? No, widzisz, to jest tylko
dom myśliwski, pawilon, który rzadko kiedy bywa zamieszkiwany przez
panie. Oprowadzę cię, gdy napijesz się grogu. Masz, Nano! Pij! Zmarzłaś,
biedactwo. O, już wyglądasz lepiej!
Usiłowała odpowiadać mu normalnym głosem, ale coś hamowało jej
swobodę wewnętrzną. A przecież była mu wdzięczna; wiedziała, jakich
dołożył starań, ażeby jej umożliwić pobyt na tym odludziu.
— Wszystko mi się podoba — oświadczyła — a ty jesteś najmilszym
chłopcem na świecie. Już mi ciepło. Jaki ładny hall! Śliczny!
— Hall! — powtórzył Jerzy. — To jest salonik. Ale na górze jest inny
salonik, w którym będziesz mogła siadywać. Przypuszczałem, że będziesz
wolała piętro niż parter. Możemy sobie składać wizyty, wiesz? Chodź,
zobacz, co się dzieje w kuchni, gdzie gotuję nasz obiad!
Poszła z nim do kuchni i wychwalała pod niebiosa wszystko, co widziała.
— Zawsze jestem kucharzem podczas naszych polowań — oznajmił Jerzy
z dumą.
Nana rozglądała się dokoła.
— A gdzie ty będziesz spać?
— Ja się nie troszczę o swój komfort. Zresztą moi rodzice spędzili tu przed
laty swój miesiąc miodowy, więc i ja mogę tu przenocować. A przed trzema
laty mieszkałem tu przez trzy tygodnie z dwoma kolegami. Chcieliśmy
polować na dzikie kaczki. Ale pochowały się, bestie! Mam nadzieję, że
wytrzymamy tutaj, jak długo będzie trzeba.
— Mój drogi — odparła Nana impulsywnie, — gdyby to był pałac, nie
czułabym się w nim lepiej.
— Za pół godziny obiad — zapowiedział gospodarz uroczyście. Nana
weszła na piętro, szczerze zaciekawiona, jak Jerzy wyobraża sobie komfort,
niezbędny dla kobiety.
Doszła wąskim korytarzem do małego pokoiku, gdzie palił się wesoło
ogień na kominku. Nie opodal stała sofa, na niej leżały stosy poduszek. Stały
tam dwa wyściełane krzesła, mały stolik, na którym postawiono zapaloną
lampę, a obok niej położono nóż do papieru, banjo Jerzego, gazetę,
papierośnicę.
Okno zasłonięte było czerwoną firanką. Całość wywierała korzystne,
zaciszne wrażenie. Usiłowania Jerzego nie były daremne.
Przeszła do drugiego pokoju i znalazła się w sypialni. Napalono tu w
piecu; węgle żarzyły się jeszcze. Było tu bardzo miło, bardzo ciepło.
Zmęczona, znużona psychicznie Nana usiadła na łóżku i oparła głowę o
poręcz.
Co się teraz dzieje w domu? Już chyba wiedzą o jej ucieczce. Mona
powiedziała Piętowi... Usiłowała odmalować sobie wyraz twarzy męż-
czyzny, gdy się o tym dowiedział. Jest na pewno wściekły! Wzdrygnęła się.
Z pewnością straci ochotę oglądania jej jeszcze kiedykolwiek w życiu.
Ale w uszach brzmiały jej uporczywie te wyrazy: — „Anno, walcz ze
mną, a będziesz najnieszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale przyjdź do mnie
z własnej, nieprzymuszonej woli, a przysięgam na Boga, że dam ci
szczęście!"
On jej da szczęście? Trudno sobie to wyobrazić! Wstała z westchnieniem i
zaczęła porządkować swoje drobiazgi. Stało się. Na cóż się zdadzą
rozmyślania? Najfatalniejsza omyłka została popełniona już dawno temu,
kiedy wyszła za mąż za tego człowieka dla jego pieniędzy. To było godne
pogardy, potworne! Teraz to pojmowała. Ale i na to nie było rady. Jedyną jej
nadzieją był jego gniew, w którym zwróci jej wolność i odbierze jej
pieniądze. Byle nie skrzywdził Jerzego! Nie wyobrażała sobie, jak on go
może skrzywdzić, ale niewątpliwie niebawem da znak życia. Znak życia —
tak. Ale nie zjawi się osobiście już nigdy przed jej oczami. Tak, była pewna,
że już go więcej nie zobaczy.
Rozdział dziesiąty
Obiad Jerzego nie stał się z pewnych przyczyn wielkim sukcesem, na
który liczył młody kucharz.
Nana nie krytykowała wprawdzie kuchni, ale jadła bardzo mało, jak
stwierdził gościnny gospodarz. Była milcząca i opryskliwa. Wyglądała tak
nieszczęśliwie, że młody człowiek miał wrażenie, iż zabawia rozmową jakąś
obcą kobietę, a nie przyjaciółkę z lat dziecinnych.
— Chodźmy na górę — rzekł wreszcie — i zapalmy papierosa. Sprzątnąć
mogę później, gdy ty pójdziesz do łóżka. A może chcesz się już położyć?
Jest już dziewiąta więc... jak chcesz...
Podziękowała mu.
— Nie usnęłabym — oświadczyła, wzdrygając się. — Nie. Pomogę ci
pozmywać naczynia, a potem pójdziemy na górę i zaśpiewamy. Posłucham
twojej gry na banjo.
Jerzemu przypadł do gustu ten plan. Kochał swoje banjo. Nie chciał
przyjąć jej pomocy w kuchni, ale w końcu uległ, aby jej nie bronić niczego.
Wyraźnie unikała samotności.
Gdy wreszcie poszli na górę, usiłowała opanować przygnębienie. Śpiewała
piosenki przy akompaniamencie Jerzego, ale śpiewała bez wyrazu myśląc o
czym innym. Jerzy, zniecierpliwiony, odłożył instrument na bok.
— Co ci jest? — spytał.
To pytanie nie zdziwiło Nany.
— Nie zrozumiałbyś, nawet gdybym ci powiedziała.
— Pozwól mi spróbować — odrzekł. — Może się okaże, że moja
inteligencja jest na odpowiednim poziomie.
— Nie gniewaj się, mój drogi! Nie masz powodu. Chcesz wiedzieć, co mi
jest? Boję się... strasznie się boję, że popełniłam okropny błąd...
— Jaki? Co masz na myśli?
— Wiedziałam, że mnie o to zapytasz — rzekła, wzruszając bezradnie
ramionami. — A właśnie tego nie umiem wytłumaczyć. Boja sama, Jerzy,
zaczęłam dopiero od paru godzin zastanawiać się nad tym.
— Chcesz przez to powiedzieć, że nie powinnaś była tu przyjść? — spytał.
Przytaknęła, wstając nagle z krzesła.
— Nie gniewaj się, Jerzy, proszę cię! Mógłbyś się gniewać, wiem, ty, taki
dobry! Popełniłam okropny błąd, nie do naprawienia... Nie żałowałabym go
tak gorzko, gdyby nie to... że ty wchodzisz w rachubę... O ciebie boję się
okropnie. Och, Jerzy... to jest takie trudne... Co on pomyśli o nas? Przecież
rozumiesz... On ma teraz prawo gardzić mną...
Ostatnie słowa wymówiła drżącym głosem.
— Ależ moja droga Nano, co cię, do diabła, obchodzi, co on myśli? Chyba
nie zależy ci na jego opinii?
— Owszem, Jerzy, owszem! On jest straszny, och, taki straszny! Ale mnie
zależy na jego zdaniu o mnie. Nie dbałam o niego, zanim tu przyjechałam, a
teraz... teraz... A przy tym boję się o ciebie! Jerzy, czy oni mogą wsadzić cię
do więzienia?
— Boże wielki, czy mogą mnie wsadzić do więzienia! Cóż za pytanie
małej dziewczynki! Nie płacz nade mną, Nano, ja zawsze skoczę na obie
nogi. Główka do góry, dziewczyno! Może lepiej będzie, jeżeli pójdziesz do
łóżka? Nie? No, to zagram ci coś wesołego! Nigdy cię nie widziałem
przygnębionej. Nie lubię tego nastroju. Myślałem, że będzie to jeden z
naszych cudnych dni. Podnieś główkę, mówię! Co, płaczesz?
Nana nie płakała, ale w jego głosie brzmiał taki niepokój, że odsłoniła
twarz, ukrytą w dłoniach i uśmiechnęła się.
— Jesteś dobry, Jerzy — rzekła poważnie. — Ach, żebyś tylko nie miał
kłopotów przez moją głupotę!
— Nie martw się o mnie! Jesteś zmęczona, stąd takie tragiczne myśli. Idź
do łóżka, odpocznij. Zaśpiewamy w duecie, a potem powiemy sobie
dobranoc!
Znów wziął do ręki banjo i zaczął śpiewać: „Dziewczyna, którą
zostawiłem za sobą".
Śpiewał z zaraźliwą wesołością. Po chwili przyłączyła się i ona, i śpiewali
w duecie, przyśpieszając tempo z każdą chwilą, aż doszli do zawrotnego
rytmu.
— Oto koniec naszego wieczoru. Teraz ani minuty dłużej nie zabawię u
ciebie. Śpij spokojnie! Dobranoc! Dobranoc!
Zrobił parę kroków w jej stronę, ale coś w jej spojrzeniu zatrzymało go,
kazało mu się obejrzeć za siebie...
Tam na ostatnim stopniu schodów stał, nieporuszony, milczący, Piet
Cradock.
Rozdział jedenasty
Nana pierwsza ochłonęła z wrażenia na tyle, żeby móc się poruszyć.
Poszła ku Piętowi, przewracając nieomal Jerzego. Była zupełnie biała, jak
płótno, usta jej nawet zbielały ze strachu, ale nie zatrzymała się, dopóki nie
stanęła między mężem a przyjacielem. Jedno spojrzenie na Pieta powiedziało
jej, w jakim był nastroju. W prawej ręce trzymał najcięższą strzelbę jej ojca.
On szedł naprzód, nie zważając na nią. Oczy miał utkwione w Jerzym,
który patrzył na niego jak młoda pantera. Piet zdawał się nie zauważać
obecności Nany.
Nagle odezwał się, cedząc słowa — Sądzę, że jest pan dorosły, że zatem
wie pan, co pan robi?
— Co pan ma na myśli? — spytał Jerzy dumnie. — Co pan tu robi? Jak
pan dostał się do środka, do licha? To jest mój dom!
— Wiem. Dlatego przyszedłem. Jest mi pan potrzebny!
— Do czego? Jeżeli ma pan coś do powiedzenia, zejdziemy na dół.
— Nie mam nic do powiedzenia. W głosie Pieta była pogróżka.
— Nie przyszedłem tu rozmawiać, lecz wymierzyć ci karę szpicrutą.
Postąpiłeś pan jak smarkacz i będziesz ukarany jak smarkacz i to w
obecności mojej żony.
Nana rzuciła się naprzód i złapała go za rękę. Próbował się uwolnić, ale
ona trzymała go za ramię, za rękaw, z całej siły, na jaką ją było stać.
— Piet! — krzyknęła. — On nie jest winien. Nie znęcaj się nad nim!
Tylko ja zawiniłam! Bij mnie, jeżeli chcesz, ale jego nie rusz! Możesz mnie
bić lub zabić, ja już w tej chwili nie dbam o życie! Rób co chcesz ze mną, ale
jego oszczędź!
Bez użycia przemocy nie mógł jej odsunąć od siebie ani wyrwać jej swej
ręki.
— Anno — rzekł surowo — idź do sąsiedniego pokoju!
— Nie pójdę!
Uczepiła się tym mocniej. Całe jej ciało drżało z wysiłku, ale trzymała go
jak w kleszczach.
— Będę zmuszony uderzyć ciebie również! — rzekł przez zęby.
— Dobrze! Bij mnie! Ja zasłużyłam na to!
— Z tobą porachuję się potem. Teraz zostaw nas samych, tego mężczyznę
i mnie.
— Nie!
Jerzy zbliżył się do nich.
— Nano, na miłość boską, odejdź! Nie dojdziemy ani do porozumienia,
ani do policzenia się w twojej obecności. Pogorszysz tylko własną sprawę.
Nie sądzisz chyba, że ja się go boję, co?
Nie słuchała go. Czuła z przerażeniem, że opuszczają ją siły fizyczne.
Daremny był jej ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Padła na ziemię, na pół
zemdlona, jej palce otworzyły się automatycznie.
Piet schylił się i podniósł ją. Zaniósł ją do sąsiedniego pokoju i złożył na
łóżku.
Wyciągnęła do niego ręce.
— Nie zostawiaj mnie samej! — błagała. Ujął jej ręce i lekko uścisnął.
— Czekaj tu na mnie — rozkazał głosem jakby nieco łagodniejszym.
— Piet, chcę ci coś powiedzieć... wysłuchaj mnie!
— Nic mi nie mów! — odparł szorstko. — Leż spokojnie i milcz, Anno,
czy rozumiesz, co mówię? Rozumiesz?
Zadrżała pod jego spojrzeniem. Ukryła twarz w poduszce. Usłyszała jego
kroki i przekręcenie klucza w zamku.
Rozdział dwunasty
Leżała, wstrzymując oddech, nasłuchując.
Dolatywał ją cichy głos Pieta i wybuchy oburzenia Jerzego. Po dłuższej
chwili obaj mężczyźni zeszli na dół. Słychać było ich oddalające się kroki na
schodach.
Minuty wlokły się okropnie. Niepokój jej wzmagał się. Co się stanie?
Aha! Znów jakieś drzwi się otwierają! Warczenie silnika. Samochód
rusza, odjeżdża... A zatem odjechał bez słowa pożegnania. Nie chciał jej już
widzieć ani wysłuchać.
Ona musi go zobaczyć raz jeszcze! Musi! Musi! Ona nie chce pozostawić
tej sprawy bez wyjaśnień. Nie chce, aby on jej okazał taką pogardę! Nie
zasłużyła na to, chociaż pozory przemawiają za zdradą małżeńską. Ale
przecież może mu przysiąc, że tak nie jest, może go przekonać o swej
niewinności.
Trzeba stąd uciec. Trzeba skłonić Jerzego, aby ją opuścił. Okropna jest ta
niewola! Trzeba podążyć za nim i powiedzieć mu całą prawdę!
A jeżeli jej nie uwierzy?
Padła na kolana przy drzwiach i poczęła tłuc o nie głową, krzycząc
histerycznie.
— Jerzy, Jerzy! — wołała. — Wypuść mnie, wypuść mnie!
Po długich minutach usłyszała za drzwiami kroki. Nadchodził, zwróci jej
upragnioną wolność.
Biła pięściami w drzwi, aby przyśpieszyć wyzwolenie. Chciała wydostać
się z tego pokoju, aby pobiec za mężem i wytłumaczyć mu... Co? Sama nie
zdawała sobie jasno sprawy, co mu powie... Ale musi z nim mówić,
natychmiast!
Dlaczego Jerzy tak marudzi? Nie odpowiada ani słowem na jej wołanie.
Czyżby nie mógł znaleźć klucza?
— Spiesz się! — wołała. — On przez ten czas oddala się ode mnie. Nie
zdążę go dogonić! A muszę z nim pomówić, muszę sig z nim zobaczyć,
muszę!
Drzwi otworzyły się wreszcie. Chciała się rzucić naprzód. Ale męskie
ramię zagrodziło jej drogę. Cofnęła się, oszołomiona i w następnej chwili
osunęła się na ziemię u jego nóg.
Mężczyzną, stojącym na progu, był jej mąż!
Rozdział trzynasty
Podniósł ją w milczeniu i znów ją zaniósł na łóżko. Dotykał jej delikatnie,
ale bez czułości, prawie beznamiętnie. Nana ukryła twarz w poduszce i
załkała spazmatycznie. Nie zdoła mu teraz powiedzieć...
Chodził po małej przestrzeni tam i z powrotem, zachowując wciąż to
straszne milczenie. Ona płakała rozdzierająco.
Przystanął wreszcie, nalał trochę wody do szklanki i podał jej.
— Wypij to — rzekł, pochylając się nad łóżkiem. — A potem leż
spokojnie i czekaj na to, co ci powiem!
Ale nie mógł jej podnieść ani wręczyć jej szklanki. Odstawił wodę i
dźwignął ją oburącz. Unikała jego spojrzenia. Łkała bez przerwy, trzęsąc się
jak w febrze.
Przysunął krzesło i usiadł przy niej.
— Nie bój się mnie, Anno.
— Nie boję się — wyszeptała.
— Czy możesz teraz wysłuchać tego, co ci mam do powiedzenia?
— Czy pozwolisz, że ja ci coś powiem przedtem?
— Jeżeli możesz się zdobyć na spokój, słucham...
— Wysłuchasz mnie i uwierzysz w moje słowa?
— Potrafię poznać, czy kłamiesz, czy mówisz prawdę.
— Na to nie zasługuję. Wiesz o tym, skoro jesteś wszechwiedzący.
— Nie mówiłbym o tym, na co zasługuję, a na co nie... gdybym był na
twoim miejscu.
— Mówisz tak, bo gniewasz się na mnie. Masz powody... zapewne... Ale
nie zrobiłam tobie większej krzywdy, niż sobie samej. Weź to pod uwagę.
— Czy to jest wyjaśnienie? Czy stanowi bodaj okoliczność łagodzącą?
Nic nie odpowiedziała. Usiłowała wyczytać coś w jego twarzy, ale to było
zbyt trudnym zadaniem. Dźwignęła się i stanęła przed nim.
— Nie wiem, co masz na myśli — rzekła namiętnie. — Nie wiem, co
myślisz o mnie. Ale przypuszczam, że chcesz mnie w jakiś sposób ukarać.
Chcesz mi dać nauczkę, którą będę pamiętała przez całe życie. Jestem zdana
na twoją łaskę i niełaskę. Zniosę wszystko, cokolwiek mi przyjdzie znieść.
Ale zanim mnie doprowadzisz do znienawidzenia cię, pozwól mi powiedzieć
ci jedno: jestem twoją żoną! Czy pamiętasz o tym? Nie będę cię nienawidzić
ostatecznie, dopóki ty nie zapomnisz o tym jednym!
Piet wstał również. Głowę miał pochyloną. Nana twierdziła, że się go nie
boi, ale w tej chwili doznawała uczucia takiego lęku, o jakim nie miała
pojęcia, że może istnieć w duszy ludzkiej.
Milczenie męża wydawało jej się nieskończone, wieczne. Nagle podniósł
głowę.
— Od kiedy — zaczął — przypomniałaś sobie o tym, że jesteś moją żoną?
— Nigdy o tym nie zapomniałam — odrzekła szeptem. Ujął jej rękę i
przybliżył do oczu.
— Nigdy? — spytał. — Uważaj na swoje słowa, Anno!
— Mówię prawdę! Nie mam potrzeby uważać na moje słowa — odparła z
godnością.
— A cóż zrobiłaś z obrączką?
— Zgubiłam ją przypadkiem. Wpadła nam do wody.
— Nam? — spytał Piet.
— Tak, Jerzemu i mnie. Nie będę ci opowiadać, jak się to stało. Nie
uwierzyłbyś.
Nic nie odpowiedział. Po chwili położył rękę na jej ramieniu.
— Czy masz mi do powiedzenia coś jeszcze? Zaprzeczyła ruchem głowy.
Drżała na całym ciele.
— Dobrze — rzekł. — Przejdźmy do tamtego pokoju. Widzę, że ci zimno.
Poszła za nim.
— Usiądź!
Padła na kanapę, kryjąc twarz w dłoniach.
— Powiedziałem ci już, że wyszłaś za mąż za człowieka dzikiego. Dałem
ci to odczuć dzisiaj. Rozmyślnie. Ale niesłusznie przeraziłem cię, niesłusznie
doprowadziłem cię do takiego stanu, w jakim się obecnie znajdujesz. I za to
bardzo cię przepraszam.
Usiadł również.
— Sprowokowałaś mnie, czy pamiętasz? A ja nie jestem przyzwyczajony,
żeby rzucano mi wyzwanie. Nie zniosę tego z niczyjej strony, a już najmniej
ze strony mojej żony. Ale nie miałem zamiaru cię przerazić. Nie gniewam
się już na ciebie ani na tego młodego głupca, którego nazywasz swoim
przyjacielem. Toteż nic mu nie zrobiłem. Wyrzuciłem go po prostu z jego
własnego domu, choć mogłem mu zrobić większą krzywdę. I zamierzałem
wyrządzić mu znacznie większą...
— A dlaczego go oszczędziłeś? — spytała szeptem.
— Bo doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z samymi głupcami.
Spuściła głowę.
— A teraz posłuchaj, Anno! Przypomniałaś mi, że jesteś moją żoną! A
zatem: zejdę na dół i zaczekam. Jeżeli w ciągu pół godziny przyjdziesz i
oznajmisz mi, że nie możesz być nadal moją żoną z przyczyn godnych
uznania, istotnych, zgadzam się, abyś mieszkała w dalszym ciągu pod
dachem twego ojca. Pół godziny!
— Czy naprawdę... tak myślisz?... — spytała bez tchu.
— Już ci powiedziałem. Nigdy nie mówię dwa razy tego samego.
— A... jakie przyczyny... uznasz... za... istotne?
— Jeżeli mi dowiedziesz, że będziesz szczęśliwa, kiedy mnie usuniesz ze
swego życia, pozwolę ci odejść.
— Ale jak zdołam cię przekonać?
— Jeżeli będziesz mówić z głębi przeświadczenia, mnie się ono udzieli
również.
— A jeżeli mi się to nie uda?
— Usłyszałaś, jakie są moje warunki. Jeżeli w ciągu pół godziny nie
zjawisz się, dojdę do wniosku, że nie chcesz decydować, czyli że ja mam
rozstrzygnąć. Pomyśl, Anno, zastanów się dobrze zanim mi dasz odpowiedź.
Zważ, że jakakolwiek ona będzie, będę ją uważał za ostateczną i
nieodwołalną. Nic już nie zmieni naszego wspólnego postanowienia,
powziętego dzisiaj wieczorem! Pomyśl nad tym. zanim się wypowiesz!
Bezpośrednio po tych słowach zaczął schodzić ze schodów. Jej serce biło
tak gwałtownie, jakby miało wyskoczyć z piersi, jakby miało zabić ją samą...
Rozdział czternasty
Była sama. Dokoła panowała cisza. Miała przed sobą pół godziny
niezmąconego spokoju.
Gdzie się podziała ta nienawiść, która kazała jej uciec przed nim? Zaszła w
niej jakaś poważna zmiana, której nie umiała przypisać żadnej konkretnej
przyczynie.
Walczyła ze sobą, walczyła z rozpierzchłymi myślami, które nadaremnie
starała się zebrać, przytrzymać... Im więcej minut upływało, tym mniej
wiedziała, co postanowić. Czuła tylko ze zdumieniem, że zniknęła z jej serca
owa straszliwa nienawiść.
Czas mijał... Jeszcze tylko trzy minuty... Podeszła do schodów, ale nie
śmiała zejść na dół. Zatrzymała się przy poręczy.
Aha! On się porusza! Słyszała jego kroki w pokoju na dole. w hallu... Bała
się strasznie... Wreszcie ujrzała go na schodach. Krzyknęła w trwodze:
— Schodzę do ciebie na dół! Zaczekaj!
Cofnął się, zbiegła na dół, przewracając się nieomal z pośpiechu.
— Szłam właśnie... Widziałam, że już czas... Ale tak było ciemno... tak
ciemno... więc bałam się...
— Nie ma się czego obawiać — rzekł łagodnie.
— Boję się... wyjąkała znowu. — Och, Piet. Piet! Bądź dobry dla mnie,
przynajmniej jeszcze tym razem! Jestem... przerażona... nieszczęśliwa!
Otoczył ją ramieniem.
— Dlaczego?
— Nie gniewasz się? — wyszeptała.
— Nie.
— Rozgniewasz się z pewnością, gdy ci powiem, co postanowiłam.
— Co postanowiłaś? Milczenie.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Nie mogę! — załkała.
— Więc mnie pozostawiasz decyzję? — spytał. Milczenie.
— Ja już postanowiłem z góry — rzekł. — Daj mi rękę, nie tę, lewą!
Wyjął z kieszeni obrączkę.
— Piet! Och. nie!
— Daj mi rękę, Anno!
Wsunął na czwarty palec lewej ręki żony symbol małżeński i zatrzymał jej
dłoń w swoich dłoniach.
— Przyrzeknij mi, że już jej nie zgubisz! Milczenie.
— Mniejsza o słowa! Wierzę ci, Anno.
Padła nagle na kolana przed stołem, szlochając tak rozpaczliwie, że i jego
serce wzruszyło się tą niedolą młodej istoty.
— Moja droga Anno! — rzekł. — Co ci jest, dziecko? Nie płacz. Nie
plącz! Czy tak cię to martwi, że masz być moją żoną?
Nie mogła odpowiedzieć. Łzy ją dławiły.
— Cicho! Cicho! — mówił. — Nie rozpaczaj tak! Anno, dziecko moje,
słuchaj! Już nigdy nie będę tak surowy w stosunku do ciebie. Przysięgam na
mój honor, na moją wiarę w ciebie, na moją miłość, że już cię nie
przestraszę. Cóż mogę więcej obiecać?
Łzy jej przestawały płynąć powoli. Przysunęła się do niego.
— Piet... Przebacz mi... Nie tylko to... ale tysiące innych rzeczy... Piet...
nie wiedziałam, że mnie kochasz... naprawdę...
— Zawsze cię kochałem, Anno — rzekł głębokim głosem.
— I... przebaczasz mi? — spytała słabym głosem.
— Już ci przebaczyłem.
— I już wcale nie gniewasz się na mnie?
— Nie.
Stała przez długą chwilę nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Piet!
— Co, Anno?
— Piet!
— Słucham cię, dziecko.
— Gdybym ja kochała kogoś... znalazłabym jakiś sposób, aby mu dać to
poznać...
— Masz słuszność. Ale ja jestem dzikim brutalem... Moje pieszczoty tylko
cię drażnią.
Nana milczała zamyślona.
— Czy... tamtej nocy... okazywałeś mi... swoją miłość?
— Tak.,, na mój dziki sposób...
— No, to mnie nie drażniło, nie ubodło, Piet... Milczał.
— Gdybym to wiedziała, nie wzięłabym tego za złe. Piet nie odpowiadał.
— Zrozumiałeś? — spytała z powątpiewaniem.
— Nie.
— Nie rozumiesz, czego pragnę?
— Nie.
— Więc trzeba ci to powiedzieć?
— Tak mi się zdaje.
Podniosła głowę. Oczy jej błyszczały.
— Nienawidzę cię za to, że mnie zmuszasz do powiedzenia ci
najtrudniejszej rzeczy. Piet, chcę... żebyś mnie wziął w objęcia... i całował
mnie... tak... jak... tamtej nocy... po balu...
Ostatnie słowa wymówiła już na jego piersiach, chociaż nigdy potem nie
mogła zrozumieć, jakim sposobem znalazła się tam tak szybko. Miała
wrażenie, że jakiś huragan porwał ją z ziemi i rzucił prosto do raju, do raju,
w którym nie było miejsca na lęk i trwogę. Łańcuch, z którym się tak długo
szamotała, zamienił się w szczerozłoty pierścień.
Część czwarta
Rozdział pierwszy
To był gorący dzień, chociaż lekki powiew łagodził upał w popołu-
dniowych godzinach, zwłaszcza w okolicy rzeki. Field siedział przy oknie.
Wietrzyk kołysał okiennicą, widocznie nie umocowaną od zewnątrz;
najpierw łagodnie, jak dziecko, które się bawi, potem zaczął nią targać i
łomotać. Field zmarszczył brwi, wstał, aby umocować okiennicę.
Robiło się późno, zapadał zmierzch. Wieczór był piękny, ale jego urok nie
przenikał do duszy Fielda. Przed nim stało biurko, zasłane papierami. Na
nim — elektryczna lampa. Był najwidoczniej zbyt zajęty, aby zwracać
uwagę na otoczenie.
Siedział w milczeniu przy otwartym oknie. Słychać było tylko szelest
koronkowej firanki, poruszanej przez wiatr. Jego twarda w wyrazie,
wygolona twarz, pochylona była ze skupieniem nad robotą.
Znowu rozległo się stukanie, tym razem od strony drzwi. Zmarszczył
czoło i podniósł głowę.
— Co takiego?
Drzwi otworzyły się. Ukazała się w nich głowa małego, ospowatego
chłopca.
— Jakaś pani do pana, sir.
— Jak to? — Field zachmurzył się. — Nie chcę widzieć nikogo. Przecież
zapowiedziałem to wyraźnie.
— Ta pani mówi, że nie odejdzie, dopóki się z panem nie zobaczy, sir. Nie
mogę w żaden sposób jej odprawić.
— Powiedz jej... — rzekł Field, urywając nagle, tknięty przeczuciem. —
Kto to jest? — spytał.
Chłopiec skrzywił się lekko, ledwo dostrzegalnie.
— Nie chce powiedzieć nazwiska, sir. Ale to bogata pani, z pewnością.
Pod płaszczem ma błyszczącą suknię z atłasu!
Field rzucił okiem na swe papiery. Wziął z krzesła gazetę i nakrył nią
stosy dokumentów, rozrzuconych na biurku.
— Wprowadź ją! — rozkazał.
W korytarzu rozległ się szmer i szelest. Zjawił się ponownie chłopiec, a w
otwartych drzwiach ukazała się postać kobieca w ciemnym okryciu i
czarnym kapeluszu. Na twarzy miała gęstą woalkę.
Drzwi zamknęły się za nią. Weszła do pokoju. Field stał bez ruchu.
Podeszła do niego z pewnym wahaniem.
— Mam nadzieję, że mi pan wybaczy to naruszenie pańskiej samotności?
Jej głos był dźwięczny i pełny. Zdradzał silne zdenerwowanie. Field zrobił
również kilka kroków naprzód.
— Zobaczymy, w czym mogę być użyteczny — rzekł sucho. Podsunął jej
krzesło.
Zawahała się, ale usiadła. Robiła wrażenie słabej fizycznie, pełnej wdzięku
kobiety.
— Tak, potrzebuję pańskiej pomocy — rzekła.
Field milczał. Jego twarz była typowym obliczem prawnika: ponurym,
pełnym stanowczości i bezosobowego skupienia.
Przysunął drugie krzesło i usiadł na wprost niej.
Przez chwilę patrzyła na niego zza woalki. Wreszcie przemówiła z
wysiłkiem.
— Zacnie to było z pańskiej strony, że mnie pan przyjął, nie wiedząc kim
jestem. Teraz rozpoznał mnie pan chyba? Lady Violetta Calcott.
— Przyszłoby mi to z większą łatwością — odparł swym równym głosem
— gdyby pani zdjęła woalkę.
Jego ton był pełen kurtuazji i spokoju, ale ona poruszyła się żywo, jakby
zażądał od niej czegoś bardzo trudnego. W tejże chwili ściągnęła woalkę z
twarzy i ukazała mu oblicze najpiękniejszej kobiety Londynu.
Nastąpiła chwilowa przerwa, zanim odezwał się znowu: — Tak, poznaję
panią, naturalnie. Więc pani... potrzebuje mej rady?
— Nie!
Pochyliła się ku niemu ze złożonymi rękami.
— Chcę pana prosić, aby mi pan wyjawił, dlaczego pan się zrzekł obrony
Burleigha Wentwortha?
Mówiła bez tchu, w najwyższym napięciu. Jej śliczne oczy patrzyły na
niego prosząco: oczy, które już oczarowały pół Londynu... Ale Field patrzył
w nie, jakby spoglądał na jeden ze swych dokumentów prawniczych. Lekki
uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy odpowiedział pięknej kobiecie:
— Nie mam powodów do tajenia tego przed panią, lady Violetto: on jest
winien. Po prostu. Dlatego nie chcę go bronić.
— Ach!
Ten okrzyk zabrzmiał jak jęk struny skrzypcowej. Położyła drżącą dłoń na
jego ramieniu, zaciskając kurczowo palce.
— A zatem i pan jest tego zdania! Zapewniam, zapewniam pana, że pan
się myli. Ale... czy to jedyny powód?
— A nie jest wystarczający? Splatała i rozplatała dłonie.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że to jest wbrew pańskim zasadom?
— Obrona winnego? — spytał adwokat powoli. Skinęła kilka razy głową.
Oczy Fielda nie odrywały się od jej twarzy, ale był w nich wciąż ten sam
uważny wyraz, jakby szukał na niej mimowolnego zeznania.
— Nie — rzekł w końcu — to nie jest wyłącznie kwestia zasad. Jak pani
wiadomo, zdobyłem już pewną reputację, na którą w pełni zasługuję, jak
sądzę.
Wykonała nerwowy gest.
— Ale tym nie zaszkodziłby pan przecież swojej reputacji! Wsławiłby się
pan raczej jeszcze bardziej — dodała, mówiąc szybko, jakby przezwyciężała
jakiś wewnętrzny opór. — Jest pan właściwie u szczytu sławy. Panu udałoby
się to, co się nie może udać innemu. A on jest doprawdy niewinny!
Naprawdę! On nie może być winien! Pozory są obciążające, ale musi być
możliwość ocalenia go! Pan mógłby go ocalić, pan jeden! Gdyby pan
zechciał... Niech pan pomyśli o losie tego człowieka, jeżeli zostanie skazany!
A nie zasługuje na to! Zapewniam pana, że on na to nie zasługuje. Jakże
mam pana przekonać? Jej głos drżał nutą rozpaczy.
— Przecież pan jest człowiekiem! Przecież są chyba sposoby wzruszenia
pana! Nie może pan pragnąć zguby porządnego, niewinnego człowieka!
Piękne oczy zaszły łzami. Patrzyła na niego błagalnie, tłumiąc łkanie.
Okrycie zsunęło się z jej ramion. Były alabastrowo białe.
Mężczyzna siedział na wprost niej, nieporuszony, wpatrzony w nią zimno,
obojętnie. Uśmiechnął się znowu.
— Tak, jestem człowiekiem — rzekł po dłuższej chwili — nie uważam też
siebie za istotę, stojącą ponad wszelkimi pokusami. Jak pani zapewne
wiadomo, sam doszedłem o własnych siłach do wszystkiego, czym teraz
jestem. Pochodzę z ubogiej rodziny. Ale... nie jest dla mnie pokusą obrona
Burleigha Wentwortha. Żałuję, że jest pani rozczarowania z tego powodu.
Nie rozumiem zresztą, dlaczego. Jest wielu prawników, na pewno
zdolniejszych ode mnie, którzy byliby szczęśliwi, gdyby im się udało oddać
przysługę lady Violetcie lub jednemu z jej przyjaciół.
— Tak nie jest — przerwała mu gwałtownie — sam pan wie dobrze, że
tak nie jest. Pan wie, że pański talent czyni z pana wręcz jedynego obrońcę.
Samo pańskie nazwisko daje rękojmię powodzenia. Pan porywa sędziów swą
wymową. Jeżeli pan nie wyjedna mu uniewinnienia, to nikt tego nie dokaże.
Może go pan uratować!
Splatała i rozplatała dłonie bezradnym, nerwowym ruchem. Jej twarz
wzbudzała litość wyrazem udręki i przygnębienia. Field patrzył chłodno na
tę rozpacz.
— Obawiam się, że nie mogę nic pani poradzić — rzekł. — Moja mowa
obrończa musiałaby w tym wypadku być oparta na prawdziwej sympatii, aby
mogła być skuteczna. A tej sympatii brak.
— Co pan ma na myśli? — spytała cichym głosem. — Ja zrobię wszystko,
co będzie w mojej mocy. żeby wywołać w panu zainteresowanie tą sprawą.
Nigdy nie tracę nadziei, dopóki... nie wygaśnie ostatnia iskierka. Są z
pewnością sposoby przekonania pana, muszą być takie sposoby!
Po raz pierwszy uśmiechnął się.
— Niech mi pani nie ofiaruje pieniędzy, proszę panią! Zarumieniła się
gwałtownie.
— Panie Field! Ani mi to przez myśl nie przeszło!
— Nie? — spytał. — Ale, wchodząc do tego pokoju, myślała pani o tym?
Spuściła oczy.
— Nie zdawałam sobie... sprawy... — szepnęła.
Pochylił się naprzód. Była to jego charakterystyczna poza, dobrze znana w
sądzie.
— Nie zdawała pani sobie sprawy... z czego? — powtórzył cichym
głosem, z naciskiem.
Spotkała się znów mimo woli z jego wzrokiem.
— Nie zdawałam sobie sprawy, z kim mam do czynienia — rzekła.
— Aha! — rzekł Field. — A teraz? Wzdrygnęła się.
Głos Fielda brzmiał wyzywająco, zuchwale.
— Nie miałam tego zamiaru w ogóle — cofnęła się, zmieszana. — Niech
pan zapomni o tym!
— Już zapomniałem.
Ale spojrzeniem przeszywał ją w dalszym ciągu. Wyciągnęła przed siebie
ramiona, jakby zasłaniając się przed nim. Wstała.
— Ach, więc jest pan człowiekiem bez serca? Czym mogę pana wzruszyć?
Czy dla pana ma znaczenie pozycja socjalna? W takim razie oddaję panu do
dyspozycji wpływy mego brata. Ja sama mam też ustosunkowanych
przyjaciół. Niech mi pan powie, czego pan żąda?
Field wstał również. Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczami:
dorobkiewicz i rasowa dziewczyna, pochodząca z rodu baronów
normandzkich. On był mocno zbudowany, ponury, stanowczy. Ona stała
smukła, blada, wyniosła.
Przez chwilę milczał. Potem, w odpowiedzi na jej nieme pytanie, zwrócił
się nagle do lustra wiszącego nad kominkiem i ukazującego mu jej idealną
piękność z profilu.
— Lady Violetto — rzekł krótkim, urywanym głosem. — Przyszła pani do
tego pokoju z zamiarem wymuszenia na mnie obrony człowieka, którego
uważam za winnego. Mam go uwolnić od konsekwencji jego przestępstwa.
A kiedy się pani przekonała, że nie tak łatwo mnie kupić, jak się pani
zdawało, zapytała mnie pani o moje człowieczeństwo, apelowała pani do
mego serca. Odrzekłem, że jestem człowiekiem, że nie jestem wolny od
wszelkich pokus. Od tej chwili usiłuje pani... z trudem., znaleźć mój slaby
punkt i uderzyć w niego. Ale przeoczyła pani to, co najoczywistsze. Mówi
pani, że jest pani gotowa zrobić wszystko, żeby mnie zjednać, wszystko, co
jest w pani mocy. Czy rzeczywiście... dosłownie... myśli pani to, co pani
mówi?
Zwracał się do jej odbicia w lustrze a jego spojrzenie było wciąż
odpychająco chłodne. Zdawał się mierzyć, oceniać. Spotkała te oczy w
lustrze na przeciąg sekundy i mimo woli zadrżała.
— Czy zechce pan wyjaśnić to bliżej? — spytała cichym głosem.
Odwrócił się od lustra i spojrzał wprost na nią.
— Po co pani tu przyszła? — spytał. — I to wieczorem? Drżała.
— Musiałam przyjść osobiście. Miałam nadzieję, że zdołam pana
przebłagać.
— Myślała pani — rzekł twardo — że chociaż mam zasady, pani nie
potrafię się oprzeć.
— Chciałam pana przekonać — powtórzyła jeszcze ciszej.
— Kusząc mnie, czy tak? Drgnęła gwałtownie.
— Panie Field!
Wyciągnął spokojną dłoń i położył ją na jej nagim ramieniu.
— Za pozwoleniem! Jak już powiedziałem, nie jestem wolny od pokus,
jestem tylko człowiekiem. Panią, jak widzę, Burleigh Wentworth interesuje
osobiście; czy mam rację?
Spojrzała mu w oczy, mrugając powiekami:
— Tak.
— Czy jest pani jego narzeczoną? Drgnęła mimo woli.
— Nie. Podniósł brwi.
— Dała mu pani kosza, tak? Miała gorące wypieki.
— Nie oświadczył mi się jeszcze — rzekła. — Może nigdy się nie
oświadczy.
— Rozumiem.
Zdjął dłoń z jej ramienia.
— Podejmę się obrony Burleigha Wentwortha — rzekł — ale pod jednym
warunkiem.
— Jakim?
— Że pani wyjdzie za mnie za mąż.
Percival Field wyrzekł te słowa równie zimno i obojętnie, jak wszystkie
poprzednie.
Zadrżała na całym ciele.
— Przecież... pan... nigdy... mnie... nie widział do dnia dzisiejszego... —
rzekła.
— Owszem, widziałem panią niejednokrotnie. Znam pani twarz, pani
postać, na pamięć i to od dawna. Nie miałem czasu na szukanie sposobności
osobistego poznania... Widocznie jednak przeznaczenie zesłało panią na
drogę mego życia.
Czy w jego głosie dźwięczał cynizm? Chyba tak. Ale nie spuszczał z niej
oczu. Była w nich jakaś magnetyczna siła przyciągająca, której nie miała siły
się oprzeć.
Popatrzyła na niego blada, drżąca.
— Pan mówi poważnie? — szepnęła. Znów uśmiechnął się lekko.
— Czy pani nie umie jeszcze poznać po twarzy mężczyzny, czy on mówi
poważnie, prosząc o pani rękę? — spytał. — Z pewnością miała pani
niejednokrotnie sposobność nauczyć się tej sztuki.
Zarumieniła się lekko.
— Nikt mi się nigdy nie oświadczał dotychczas... w ten sposób i w tych
okolicznościach — odrzekła.
Znowu położył dłoń na jej ramieniu. Ujął ją mocno, jakby chciał
odpowiedzieć na jej pytanie.
— Tak. Mówię poważnie.
Uniknęła wreszcie tych niemiłosiernych, natrętnych oczu.
— Żąda pan rzeczy niemożliwych.
— Może pani z łatwością odmówić... Cóż prostszego?
Patrzył na własną rękę, która trzymała jej ramię. Czy wiedział, że trzyma
ją nie tylko mocno, lecz boleśnie? Tylko dzięki temu lady Violetta zdawała
sobie sprawę, że poza tą nieruchomą maską kryje się ktoś żywy, a może
nawet trochę okrutny.
Wyprostowała się i spojrzała mu w oczy. Było to dla niej wielkim
wysiłkiem.
— Panie Field — rzekła z nagłą stanowczością. — Gdybym się zgodziła
na tę pańską niezwykłą propozycję... gdybym za pana wyszła za mąż... czy
wystarczyłoby to panu?
— Jeżeli pani wyjdzie za mnie za mąż — odparł — to wyjdzie pani za
mnie bez zastrzeżeń i warunków.
— W takim razie nie mogę się na to zgodzić — odrzekła. — Proszę, niech
mi pan pozwoli odejść!
Odstąpił i podniósł z podłogi jej okrycie.
Ale ona podeszła do okna i stała, odwrócona plecami do niego, patrząc na
płynącą w dole rzekę. Pogodny kolor i spokój tej wody wydawały się tej
wzburzonej kobiecie czymś nierzeczywistym. Głuchy pomruk Londynu
dochodził jak z oddali.
Mężczyzna czekał w milczeniu. Patrzył na jej drżącą postać, ną palce,
oparte o szybę niepewnym ruchem.
Nagle rozległ się dźwięk syreny za oknami. Dziewczyna przy oknie
drgnęła, jakby usłyszała odgłos trąb Sądu Ostatecznego. Odwróciła się od
okna szorstkim ruchem.
— Panie Field... — rzekła i urwała. Czekał ze spokojem.
Wykonała rozpaczliwy gest ręki, gest istoty prześladowanej i tropionej.
— Zrobię... to! — rzekła ledwo słyszalnym głosem. — Ale... jeżeli pan
tego kiedykolwiek pożałuje, niech pan sam siebie o to wini.
— Nie pożałuję tego — odparł stanowczo.
— Ale pan dołoży wszelkich starań... ażeby uratować Burleigha
Wentwortha?
— Uratuję go — odrzekł równie stanowczo.
Nastąpiła chwila ciszy. Podeszła do niego, jakby pchana jakąś
niewidzialną siłą.
Podał jej okrycie, rozejrzał się dokoła i zastąpił jej drogę.
— A pani woalka? — spytał.
Sięgnęła do kieszeni palta. Była bliska płaczu. Opuściła ją zdolność
panowania nad sobą.
— Czy samochód czeka na panią? — spytał.
— Tak — wyszeptała.
Podszedł w kierunku drzwi. Otwierał je, gdy zatrzymał go jej głos.
— Jeszcze chwilkę! — rzekła.
Zamknął natychmiast drzwi i stanął przed nią, patrząc jej w oczy.
Szybkim, urywanym głosem, zza woalki powiedziała:
— Niech mi pan przyrzeknie, że nigdy... nigdy... nie powie mu pan... o
tym!
Skłonił się z powagą.
— Oczywiście — odrzekł z prostotą.
Mimo woli zacisnęła dłonie. Stała, niezdecydowana, jakby chciała
poprosić go jeszcze o coś.
Otworzył drzwi na oścież i trzymał je tak, że dalszy ciąg rozmowy był
niemożliwy.
Odprowadził ją do windy i zwiózł ją, nie przerywając ani razu milczenia.
Na dole czekała taksówka. Pomógł jej wsiąść.
— Dobranoc! — rzekł.
Zawahała się przez chwilę. Potem, nic nie mówiąc, podała mu rękę. Jego
palce zacisnęły się na krótki moment dokoła tej drobnej dłoni.
— Niech się pani nie obawia zależności ode mnie — szepnął. Wysunęła
rękę z jego dłoni.
— Dziękuję — rzekła cichym głosem.
W kilka minut później Field siedział znowu przy swoim biurku. Przez
otwarte teraz okno wpadał powiew wiatru od rzeki. Okiennica kołysała się.
stukając jak uwięziona istota. Field siedział nieruchomy, patrząc przed
siebie. Nie widział otaczających go przedmiotów. Nagle wstał i z całym
spokojem umocował ponownie okiennice. Frędzle firanki, miotane wichrem,
uderzyły go w twarz. Wziął scyzoryk ze stolika i odciął je.
Frędzle leżały na jego dłoni, jedwabne, srebrzyste, poskręcane. Usiadł i
patrzył na nie. Potem z dziwnym uśmiechem włożył je do szuflady.
Rozdział drugi
Proces Burleigha Wenthwortha o fałszerstwo był sensacją sezonu.
Elegancki tłum zbierał się codziennie przed drzwiami sądu i wlewał się
potężną falą do sali, w której toczyła się rozprawa. Sam oskarżony, pełen
nonszalancji, łagodny, apatyczny, nudził się, okazując zarazem instynktowną
odwagę swej klasy. Jego los byłby opłakany, gdyby nie stanął przy nim jako
obrońca Percival Field. Było to zdanie powszechne. Oskarżony był znaną
postacią salonów londyńskich, był też powszechnie lubiany w kołach
sportowych. Wszędzie wzbudzał podziw, gdziekolwiek się zjawił. Umiał
zdobywać popularność. Pochodził ze starej rodziny. Jego zaręczyny z lady
Violetta, o których szeptało całe miasto, czyli ci, którzy się liczyli w
Londynie, nie dziwiły nikogo. Brat Violetty, lord Culverleigh, był przecież
najserdeczniejszym przyjacielem Burleigha. Uważano tę pogłoskę za fakt
dokonany, toteż tym bardziej spadła na wszystkich jak grom z jasnego nieba
sprawa Wentwortha o fałszerstwo.
O niczym innym nie mówiono w Londynie. Pozory były przeciw niemu,
wszystkie! Po pierwszym wstrząsie, jakiego doznali znajomi, nikt teraz nie
wierzył w jego niewinność. Rezultat procesu wydawał się przesądzony z
góry, gdy wtem rozeszła się wieść, że Percival Field podjął się obrony. W
tym momencie zmieniła się opinia publiczności. Skoro Field go broni, musi
być jakiś słaby punkt oskarżenia. Field nie podejmie się procesu skazanego
na przegraną.
Proces trwał prawie tydzień. Przez cały ten czas lady Violetta z woalką na
twarzy chodziła co dzień do sądu i przysłuchiwała się sprawie. Były to
godziny wielkiego napięcia. Ludzie przyglądali jej się niedyskretnie,
ciekawi, czy istotnie doszło już do zaręczyn tych dwojga. Czy ona kochała
się w tym człowieku, czy też była to tylko ciekawość z jej strony? Nikt nie
wiedział na pewno. Ona sama chroniła swą godność i nawet ci, którzy się
zaliczali do jej najbliższych przyjaciół, nie zdołali się domyślić, co się dzieje
w jej duszy.
Podczas procesu siedziała bez ruchu, nieprzystępna, zagadkowa, ale
całkowicie skupiona, wsłuchana z najwyższą uwagą w przebieg sprawy.
Prowadzenie obrony przez Fielda było istnym cudem pomysłowości
prawniczej. Wiele osób przychodziło do sądu tylko ze względu na jego
udział w procesie. Miał już ustaloną renomę i każde jego słowo miało
olbrzymie znaczenie. Gdy wreszcie nadszedł moment wygłoszenia wielkiej
mowy obrończej, oczekiwanej przez cały Londyn, zgromadzeni słuchali z
zapartym tchem. Była to chyba najbardziej błyskotliwa mowa jaką słyszał
kiedykolwiek ten trybunał.
Field przebrnął bez trudu przez piętrzące się trudności; usunął wszelkie
przeszkody z inteligencją i determinacją. Jego porywająca mowa
zdmuchnęła jak bańkę mydlaną zarzuty oskarżenia, obaliła punkt po punkcie
podstawy powództwa. Zdawało się, że stacza on walną bitwę we własnej
obronie. Starał się raczej opanować sąd niż apelować do sympatii
przysięgłych.
I wygrał sprawę. Jego brawurowe ataki, jego magnetyzm, bezustannie
wibrująca osobowość, wywarły niezatarty ślad w umysłach sędziów.
Dowody były przeciw oskarżonemu, opinia była mu przeciwna. Niemniej
wyrok zabrzmiał: „Niewinny!".
Z chwilą ogłoszenia tego wyroku rozległy się burzliwe oklaski, jakich sąd
nie słyszał jeszcze nigdy. Więzień, blady, lecz na pozór spokojny, przyjął je
jako należne sobie oznaki życzliwości. Ale to nie on był przedmiotem
owacji. Był nim człowiek, który go bronił, ten, który siedział przy biurku w
głębi sali rozpraw i przeglądał stos papierów z lekkim, cynicznym
uśmiechem w kącikach ust. Ten, który, jak głosiła jednomyślna opinia,
dokonywał rzeczy niemożliwych. Uwolnił więźnia z celi prawie cudem.
Widocznie Percival Field wierzył niezachwianie w niewinność swego
klienta, w przeciwnym bowiem razie nie mógłby go bronić tak namiętnie, z
takim przekonaniem.
Tłum przyglądał mu się, ciekaw, jak on zareaguje na swój triumf. Jego
sława osiągnęła tego dnia rozgłos międzynarodowy. Nawet koledzy
przyznawali, że jest geniuszem. Czy nie był wcale dumny ze swego sukcesu?
A może był po prostu przemęczony tym ogromnym wysiłkiem ostatnich
tygodni? Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Teraz, kiedy już było po wszystkim, wyglądał tak obojętnie! Walczył i
zwyciężył. Lecz jego uwaga już zwracała się w inną stronę.
Tłum zaczynał się rozpraszać. Dzień był upalny, w sali było gorąco. Na
jednej z ławek, zajmowanych przez publiczność, jakaś kobieta zemdlała.
Zaniesiono ją do pobliskiej pustej sali, gdzie odzyskała przytomność. Nieco
później odjechała do domu taksówką, sama, z twarzą zasłoniętą gęstą
woalką.
Rozdział trzeci
Sezon miał się ku końcowi, kiedy gruchnęła wieść o zaręczynach lady
Violetty Calcott z Percivalem Fieldem.
Zdziwiło to ogromnie Burleigha Wentwortha, który po wyroku
uniewinniającym pojechał nad morze odpocząć i orzeźwić się nieco przed
powrotem do gwarnego Londynu. Nie widział się z lady Violetta przed
wyjazdem, gdyż ona bezpośrednio po procesie wyjechała na kilka dni. Ale
przeczytawszy tę wielką nowinę, wsiadł natychmiast do pociągu i wrócił do
Londynu.
Przybył późnym wieczorem, ale to mu nie przeszkodziło w realizacji
zamierzonego celu. Przywykł od dawna do robienia, co mu się podobało, i
wierzył teraz bardziej niż kiedykolwiek w swoją szczęśliwą gwiazdę. Obiad
zjadł w wagonie restauracyjnym, więc, nie przebierając się nawet, pojechał
prosto do domu lorda Culverleigha.
Trafił na obiad proszony. Lady Culverleigh, bratowa Violetty, była
niestrudzoną panią domu. Miała opinię jednej z najciężej pracujących pań
West Endu.
Dźwięki piosenki dobiegły wchodzącego do hallu Wentwortha. To
śpiewała lady Violetta, głos miała pełny, ciepły. Burleigh stanął pośrodku
hallu i słuchał.
Nie wiedział, że przez uchylone drzwi ktoś patrzy na niego. Dopiero gdy
pieśń się skończyła, spostrzegł, że od pobliskiego stolika wstaje drugi
mężczyzna. Burleigh cofnął się o dwa kroki. Tym mężczyzną był Percival
Field.
Patrzyli na siebie przez kilka sekund, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie
Field wyciągnął rękę i objął nią mocno ramię tamtego. — Chciałbym z
panem zamienić parę słów. Zeszli ze schodów razem; Burleigh szedł
przodem.
Na dole przystanęli i popatrzyli na siebie znowu. W powietrzu unosiła się
wrogość, chociaż widać było, że obaj mężczyźni silili się na spokój i
kurtuazję.
— Witam — rzekł Burleigh, wyciągając dłoń do adwokata. — Cieszę się,
że pana tu widzę.
Field uścisnął podaną sobie dłoń po chwili wahania. Jego uśmiech był
chłodny.
— Bardzo pan uprzejmy — odrzekł. — Jestem poza moim zwykłym
terytorium, przyznaję. Obchodzimy uroczystość naszych zaręczyn.
Mówiąc te słowa, patrzył prosto w oczy rywalowi. Burleigh uniknął jego
wzroku, ale przyjął tę wiadomość bez cienia zakłopotania.
— Jest pan zaręczony z lady Violetta — rzekł. — Czytałem ogłoszeniu.
Winszuję panu.
— Dziękuję.
— Nieoczekiwane zdarzenie, prawda? — rzucił Burleigh obojętnie.
Field przestał się uśmiechać.
— O nie, niezupełnie. Nie mówiliśmy o tym głośno, to wszystko. Nasz
ślub odbędzie się w przyszłym tygodniu, gdyż lady Culverleigh chciałaby
jak najszybciej opuścić miasto i odpocząć.
— No, no! Nie tracicie czasu! — rzucił Wentworth.
Krople potu wystąpiły mu na czoło. Tak, noc była upalna. Panował jednak
nad sobą i robił dobrą minę do złej gry. Taki był przez cały czas trwania
procesu. Field znał dobrze jego hart ducha.
Druga pieśń zakończyła się. Usłyszeli oklaski i szmer podziwu. Field
odwrócił się z miną człowieka, który nie ma już nic więcej do powiedzenia.
— Nie wierzę w sens długiego narzeczeństwa — rzekł. — Jest męczące
dla obu stron, a zwłaszcza dla mężczyzny.
Wchodził po schodach powoli. Burleigh szedł za nim w milczeniu.
Przed salonem Field przystanął i przepuścił Burleigha. Weszli razem.
Burleigh po raz pierwszy zjawił się w gronie znajomych od czasu swego
procesu. Zaległo grobowe milczenie. Ze śmiechem, pokrywającym
zażenowanie, lady Culverleigh podeszła ku drzwiom z wyciągniętą ręką.
Uścisnęła dłoń gościowi. Zapytała, skąd przyjeżdża.
Violetta oderwała się od fortepianu, przy którym stała i również podeszła
do przybysza. Była bardzo blada, ale całkiem opanowana. Ona też zamieniła
z nim uścisk dłoni. Obecni kolejno cisnęli się teraz do przybysza. Jak
dawniej, stał się ośrodkiem towarzystwa.
Percival Field trzymał się na uboczu. Nie lubił wysuwać się na pierwszy
plan w salonie. Ale pozostał aż do chwili odejścia Wentwortha i ostatnich
gości. A potem spokojnie, lecz stanowczo, skierował lady Violette ku
małemu salonikowi.
— Życzysz sobie mówić ze mną? — spytała.
Stał przed nią w milczeniu przez parę minut, po czym rzekł:
— Chciałem tylko wręczyć ci to — rzekł i podał jej małą paczkę w
bibułce.
Wzięła ją niechętnie.
— Symbol niewoli? — spytała.
— Chciałbym wiedzieć, czy ten właśnie ci odpowiada — odrzekł Field
spokojnie, jakby nie słysząc.
Otworzyła pudełko. Był w nim zamiast tradycyjnego brylantu pierścionek
zrobiony z jednego wielkiego szafira, oprawnego w platynę. Był ślicznie
szlifowany. Patrzyła na ten symbol z wahaniem, w milczeniu.
— Czy zechcesz włożyć go na palec?
Zawahała się znowu, po czym z zaciśniętymi ustami wsunęła go na lewą
rękę.
— Nie jest zbyt luźny? — spytał. Spojrzała na niego zimno.
— Nie, bynajmniej nie jest luźny.
Ujął jej rękę i popatrzył... To dotknięcie było zimne i mocne. Przesuwał
pierścionkiem po jej palcu, jakby próbując... Widocznie czekał na coś.
Znosiła to przez chwilę, wreszcie stanowczym ruchem wysunęła rękę z
jego dłoni.
— Bardzo ci dziękuję — rzekła konwencjonalnie. — Jestem ciekawa co ci
nasunęło myśl o szafirze.
— Lubisz szafiry? — spytał.
— Naturalnie — odrzekła. Jej głos był obojętny, ale w spojrzeniu
mężczyzny było coś, co ją zmusiło do odwrócenia oczu. Przyjrzała się
pierścionkowi.
— Dlaczego wybrałeś szafir? — spytała.
Jeżeli spodziewała się komplementu, doznała rozczarowania. Stał
milczący.
Zaskoczona, spojrzała znów na niego. W tej chwili wyciągnął ku niej rękę;
żegnał się etykietalnie.
— Na to pytanie odpowiem kiedy indziej — rzekł. — Dobranoc! Podała
mu rękę, ale on ledwo jej dotknął. W następnej chwili odwrócił się z lekkim
ukłonem i opuścił ją.
Rozdział czwarty
Burleigh Wentworth rozejrzał się dokoła z niezadowoleniem.
Powinien był się cieszyć. Życie na wsi odpowiadało jego upodobaniom.
Polowanie było świetne, gościnność bez zarzutu. A jednak nie był
zadowolony. Ludzie przestali go wyróżniać. On sam uważał swój proces
raczej za nieprzyjemny sen niż za rzeczywistość. Było to przykre
doświadczenie, ale już odchodziło w przeszłość. Zawdzięczał to genialnemu
Percivalowi Fieldowi. Cóż za zdobywczy typ ten Field! Historia jego
małżeństwa była czymś nieprawdopodobnym w oczach Burleigha. Posądzał
go o jakiś fortel, ale wiedział, że nie dowie się niczego od samego adwokata.
Violetta również wyglądała zagadkowo, ale z nią będzie łatwiejsza
sprawa. Da się wyciągnąć na zwierzenia. Może być zamężną kobietą, ale z
tego nie wynika, aby go miała trzymać na dystans.
Violetta z mężem przyjechała dzień przed nim do pałacu, w którym
urządzono polowanie. Był to koniec ich podróży poślubnej. Potem mieli
wrócić do miasta. Skrzywił się na tę myśl. Jakże Violetta pogodzi się z
pobytem w mieście we wrześniu? Zadał jej to pytanie poprzedniej nocy, ale
nie raczyła odpowiedzieć.
Stanowczo, ta kobieta stawała się interesująca. Trzeba się dowiedzieć, co
drzemie pod tą tajemniczą zasłoną.
Zastanawiał się, dlaczego ona nie nosi strzelby ze sobą, przybywszy na
polowanie. Taka była wysportowana, tak lubiła sporty! Zada jej i to pytanie.
Miał ochotę wrócić teraz na dół i zaraz ją o to zapytać. Nic go nie cieszyło.
Godzina była późna, a jemu było dziwnie smutno.
Pokusa stawała się z każdą chwilą silniejsza. Tak, pójdzie do niej. Był na
tej stopie z gospodarzami, że mógł robić, co mu się podobało. A on i Violetta
byli zawsze parą przyjaciół! Myśl o rozmowie z nią przy kominku, gdy jej
mąż moknie tam, w lesie i brodzi w wodzie, uśmiechała mu się. Nie lubił
Fielda, chociaż tyle mu zawdzięczał. Nienawidził tego człowieka za te
właśnie zdolności, które go uratowały. Nienawidził go za jego wyższość, za
jego jawne lekceważenie go. A nade wszystko nienawidził go za jego
małżeństwo z Violetta. Widocznie wystarczało, by wyciągnął po coś rękę, a
już stawał się panem sytuacji. Ale może, rozmyślał Burleigh, spostrzeże się z
czasem, że to, co zdobył jest niewiele warte.
Wszedł do starego, szarego domu w otoczeniu innych myśliwych.
Postanowił odszukać Violette przed obiadem i zaczął niezwłocznie
dowiadywać się o nią u służby.
Odpowiedź zadowoliła go. Violetta poszła na wieżyczkę, skąd roztaczał
się śliczny widok na okolicę i zapewne była obecnie dalej na szczycie.
Poszedł we wskazanym kierunku. Wolałby siedzieć z nią przy kominku,
ale przynajmniej tu, na tej ustronnej wieży, nikt nie będzie im przeszkadzał.
Widok stamtąd był istotnie piękny. Na horyzoncie widniała w tej chwili
ogromna tęcza, dopełniając piękna krajobrazu.
Nie słyszała jego kroków. Stała nieporuszona, zapatrzona w dal.
— Moja kochana! — zawołał.
Odwróciła się, zaskoczona. Nie zdążyła ukryć swego przygnębienia.
Cofnęła się, zmieszana. Podszedł bliżej.
— Violetto! — rzekł.
— Nie! — szepnęła zbielałymi wargami.
Objął ją ramieniem, zwalczając łagodnie jej opór.
— Co się stało? Czemu się boisz?
Nigdy jej dotychczas tak nie trzymał. Zawsze do tej pory zachowywała się
skromnie i raczej chłodno w jego obecności. On zaś nie próbował
przekroczyć pewnych granic przez nią wytkniętych. Ale teraz, w godzinie
słabości, znosiła jego uścisk bez protestu.
— Odejdź! — błagała szeptem. — Proszę... musisz!
Burleigh ani myślał rezygnować ze swej przewagi. Przycisnął ją do siebie.
— Violetto! Jesteś nieszczęśliwa! Wiem o tym od pierwszej chwili, kiedy
cię ponownie ujrzałem. Nie mogę tego przeboleć. Pozwól mi stanąć przy
twym boku. Chcę ci pomóc. Nie odsuwaj mnie!
— Nie możesz mi pomóc — szepnęła z odwróconą twarzą. — Chyba
tylko odchodząc, zostawiając mnie samą.
Ale on nie wypuścił jej z objęć.
— Niedobra jesteś, wiesz? Nie odejdę. Nie zostawię cię! Co to? Powiedz!
Czy on jest brutalny?
Uwolniła się z jego ramion.
— Jaki by nie był, zobowiązałam się, że będę wszystko znosiła. Więc nie
ma o czym mówić.
— Spójrz na mnie! — prosił Burleigh. — Przecież jesteśmy przyjaciółmi!
Sądziłem, że lubisz mnie troszeczkę, Violetto. Powiedz mi, co cię skłoniło
do poślubienia tego obcego człowieka nie z naszej sfery?
Milczała, nie patrząc na niego.
— Byłaś zawsze taka dumna — ciągnął dalej. — Nie myślałem dawniej,
że tak łatwo skapitulujesz. Mogłaś przecież wyjść za mąż za tego
cygańskiego księcia, skoro chciałaś koniecznie mezaliansu.
— Nie chciałam bynajmniej mezaliansu! — powiedziała gwałtownie,
przerywając mu nagle jego wywody. — Nie jestem próżną kobietką,
szukającą rozgłosu, taniej sensacji, czy egzotycznego tytułu!
— Nie? — spytał Burleigh pieszczotliwie, przyglądając jej się ciekawie.
— To za co sprzedałaś temu facetowi swoją wolność, powiedz!
Cofnęła się i wzruszyła wzgardliwie ramionami.
— Nie powiesz mi tego? — spytał.
— Nie.
Ledwo ją było słychać.
— Wiesz? — rzekł obojętnym tonem. — Gdyby nie ten przeklęty proces,
byłbym stanął do pojedynku z Fieldem i byłbym go pokonał, tak mi mówi
intuicja.
— Ach! — wyrwało jej się.
Pochylił się i zajrzał jej w twarz.
— Violetto!
Zadrżała, słysząc ten głos z tak bliska.
— Po co to wszystko? — zawołała. — Koniecznie chcesz, żeby mi pękło
serce?
Głos jej załamał się. Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy.
Nastąpiła chwila uroczystej ciszy. Nie słychać było ich oddechów. Wtem
Burleigh gwałtownym ruchem przyciągnął ją do siebie i przycisnął do piersi.
— Nie! — rzekł. — Nie... Chcę, żebyś została najszczęśliwszą kobietą na
świecie!
— Za późno! Za późno! — szepnęła.
Ale on ciągnął namiętnie: — Jesteś moja i będziesz moja — przysięgał,
patrząc jej głęboko w oczy. — Jesteś moja! Żaden mężczyzna na świecie już
mi cię nie odbierze!
Rozdział piąty
Violetta znajdowała się w swoim pokoju, ubrana do obiadu, gdy jej mąż
zapukał do drzwi. Siedziała przy biurku w kącie i coś pisała, ale na odgłos
pukania zakryła szybko papier bibułą.
— Proszę! — zawołała.
Wstała. Field wszedł do pokoju żony. On również przebrał się już do
obiadu. Szedł ku niej, spokojny, opanowany jak zawsze, patrząc na nią tymi
zimnymi oczami, które widziały tak wiele, a mówiły tak mało.
— Przychodzę ci powiedzieć — rzekł — że z żalem muszę przerwać te
przyjemne wczasy. Jutro musimy już wracać do miasta, niestety!
Zdziwiła się.
— Jutro! — powtórzyła jak echo. — Dlaczego?
— Uważam to za konieczne — odrzekł. Przyjrzała mu się. Serce jej biło
bardzo mocno.
— Percivalu, dlaczego? — spytała. Podniósł brwi do góry.
— Trudno mi to wytłumaczyć...
— Czy masz na myśli twoje interesy? — spytała znowu. Uśmiechnął się.
— Tak, to moje interesy.
Podeszła do ognia, wzdrygnąwszy się. Coś zawisło w atmosferze, coś
niepokojącego. Zrobiło się jej nagle zimno, chociaż w pokoju było ciepło.
Zwrócona plecami do niego, odezwała się znowu:
— Czy są przyczyny, dla których i ja muszę jechać?
— Tak; jedna przyczyna. Rzuciła mu niespokojne spojrzenie.
— Jaka?
— Jesteś moją żoną — rzekł Field spokojnie.
Znowu drgnęła. Oparła się o ścianę. Odparła z wysiłkiem:
— Żony miewają czasem wakacje i spędzają je z dala od męża. Field
przyglądał jej się bacznie. Milczał.
Zwróciła się ku niemu z rozpaczą.
— Percivalu! Dlaczego mi się tak przypatrujesz? Odwrócił się
natychmiast.
— Czy wolno mi napisać parę słów przy twoim biurku? — spytał i ruszył
do jej krzesła. — Moje pióro wyschło.
Poruszyła się żywo i zanim zdążył ją wyprzedzić, już stała przy biurku.
— Zaczekaj chwilkę. Niech uporządkuję przedtem moje papiery. Sprzątała
gorączkowo, drżącymi rękami. Spod bibuły wysunął się kawałek papieru i
padł na podłogę. Field schylił się i podniósł tę kartkę.
Zbladła jak ściana.
— To moje! — wyjąkała.
Podał jej papier z wyszukaną grzecznością.
— Obawiam się, że ci przeszkadzam — rzekł. — Mogę zaczekać, aż
skończysz.
Ale ona zmięła papier w ręku. Drżała tak mocno, że ledwo mogła
utrzymać się na nogach.
— Nie szkodzi... — szepnęła tak cicho, że domyślił się raczej jej słów.
Usiadł przy biurku i wziął pióro do ręki.
Wśród ciszy, która nastąpiła, stanęła przy ogniu i przyglądała mu się.
Pisał, nie odwracając głowy. Schyliła się i wrzuciła papier w płomienie.
Usiadła, ręce splotła na kolanach i czekała.
Spokojny głos Fielda zapytał: — Gdy będziesz pisać swoje listy, zechcesz
może wysłać i ten także?
Rozejrzała się, jakby zbudzona ze snu. Zwrócił się ku niej. Ich spojrzenia
skrzyżowały się.
— Czy wolno mi o to prosić? — spytał. Przytaknęła, siląc się na normalne
brzmienie głosu:
— Tak... naturalnie.
Wstał. Rozległ się głos gongu obiadowego. Podszedł do niej. Wstała
szybko z krzesła.
— Zejdziemy? — spytała.
Ujął jej obnażone ramię. Drgnęła pod jego dotknięciem, ale zniosła je
mężnie. Stała; jej nerwy były w stanie najwyższego napięcia. Palce męża
zacisnęły się dokoła jej ramienia po czym rozluźniły uścisk, wreszcie puściły
ją.
— Czy zechcesz pójść naprzód? — spytał.
Rozdział szósty
Tego wieczora przy stole było bardzo wesoło. Burleigh Wentworth był w
doskonałym humorze i bawił całe towarzystwo.
Violetta siedziała wśród tych ciągłych wybuchów śmiechu i dowcipnych
odpowiedzi jakby nieobecna. Od czasu do czasu usiłowała się przyłączyć do
ogólnej rozmowy, ale przeważnie nie wiedziała, z czego się śmieje. W sercu
miała lęk, wielką udrękę. Ten papier, który zmięła i spaliła! Jego oczy
spoczęły na nim, gdy trzymał tę kartkę w ręku. Ile dostrzegł? I co wpłynęło
na skrócenie ich bytności u przyjaciół? Dlaczego jej przypomniał, że jest
jego żoną? Widocznie coś usłyszał, czegoś się domyślał. Ale czego?
Ukradkiem obserwowała go podczas tego nieznośnie wlokącego się
obiadu. Myślą przebiegała ostatnie tygodnie, stanowiące ich miesiąc
miodowy. Był bardzo łagodny i grzeczny dla niej przez cały ten czas.
Podporządkowywał ją wprawdzie swojej woli, panował nad nią, ale nigdy
nie okazywał zniecierpliwienia, nigdy nie żądał rzeczy nierozsądnych. Nie
dał jej ani razu powodu do obawy, która teraz dręczyła jej duszę. Najwyżej
budziło w niej lęk to niezwykłe panowanie nad sobą, jakie w nim stale
musiała podziwiać.
Nie, należało cofnąć się dalej, do okresu sprawy Burleigha. Należało sobie
przypomnieć ogromny wysiłek, za cenę którego go uwolnił. Miał
wewnętrzną moc, miał dar przekonywania ludzi i tej sile zawdzięczał swój
ostatni triumf. Co się stanie, gdy ona stanie oko w oko z tą siłą? Gdy on
stanie się jej wrogiem, a nie jej sprzymierzeńcem? Zadrżała na tę myśl; nie
śmiała rozpatrywać takiej ewentualności.
Znowu rozległ się wybuch śmiechu. Ktoś zaproponował grę w chowanego
przy świetle księżyca. Jak się później dowiedziała, inicjatorem był Burleigh.
Ona wolałaby nie brać udziału w tej zabawie, ale nalegano, by się
przyłączyła. Nie wiedziała, czy Percival też idzie do ogrodu, ale nie było go
widać wśród rozbieganej, roześmianej gromady. Mimo woli dała się
wciągnąć w ogólną wesołość.
Naraz znalazła się sama z Burleighem w małym domku na przystani
jeziorka. Usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
— Tutaj możemy mówić swobodnie — rzekł. Otoczył ją ramionami w
ciemnościach i zaczął jej mówić wszystkie pieszczotliwe słowa, jakie może
wynaleźć zakochany mężczyzna w obliczu pięknej kobiety.
Co się stało, że jego namiętność przestała się jej udzielać? Po południu
odczuwała to inaczej. Pozwoliła całować swoje łzy. A teraz coś ją
powstrzymywało od poddania się jego pieszczotom. Odwracała twarz w
przeciwną stronę.
— Chodź, wsiądziemy do łodzi i pojedziemy na wycieczkę! — prosił. —
Nie płacz! Nie mów! Tamci nadchodzą!
Siedzieli w milczeniu z bijącym sercem. „Tamci" przebiegli obok ich
kryjówki. Fale srebrzyły się w blasku księżyca. Violetta otuliła się w swój
płaszcz. Było jej bardzo zimno.
Ktoś nadszedł i zapukał do drzwi.
Ruszył ku drzwiom, aby je otworzyć, ale zmienił zamiar.
— Jestem pewien, że są tutaj — zawołał jakiś głos.
— Niemożliwe — odrzekł inny. — Ten domek jest zamknięty na klucz, a
klucza mieć nie mogli.
Ktoś zapalił zapałkę i przytknął do okna, ale ich nie dostrzegł.
— Chodźcie! — zawołała jedna z panien. — Tam ich z pewnością nie ma.
Lady Violetta nie ukrywałaby się w tak brudnej dziurze. Ona jest taka
wytworna!
Violetta drgnęła. Tak, to było ich stałe określenie jej osoby. „Wytworna".
Za panieńskich czasów była dumna z tego określenia. Nienawidziła kobiet,
które zbyt nisko się cenią.
Tamci odeszli. Burleigh znów ją objął ramieniem.
— Uratowani! — rzekł. — Droga moja, jak ja tęskniłem do tej chwili! To
miło ze strony twego małżonka, że się ulotnił!
I znów wysunęła się z jego objęć.
— Frieda ma słuszność — rzekła. — To jest brudna dziura. Chodźmy stąd.
Zaśmiał się.
— Ale jest w niej ciemno! Tu jest romantycznie. Przyjdzie czas, że nie
będziemy musieli się ukrywać. Ale posłuchaj, Violetto! Przyszedłem tu z
tobą na poważną rozmowę. Kochamy się wzajemnie, maleńka, więc nie
zrezygnujemy z naszego szczęścia, nieprawdaż?
Milczała.
— Po co komplikowałaś nasze życie, wychodząc za mąż? — spytał. — To
była taka fatalna, taka oczywista omyłka. Wiedziałaś przecież, że cię
kocham, prawda?
— Nigdy mi tego nie powiedziałeś — szepnęła cichym głosem.
— Nigdy nie powiedziałem! Za każdym razem próbowałem, ilekroć byłem
przy tobie. Ale ty byłaś zawsze taka zimna, taka lodowata. Bałem się,
przysięgam... A teraz powiedz mi, kiedy zaczęłaś mnie kochać, kiedy się
zakochałaś we mnie?
Cofnęła rękę.
— Zdawało mi się, że cię kocham... od dawna — wyjąkała z trudem.
— Jak to? Jeszcze przed moim procesem? — spytał. — Gdybym był o tym
wiedział, o Boże.
— Dlaczego?
Bo gdybym wiedział, nie byłbym takim głupcem — rzekł gwałtownie. —
Nie narażałbym się tak.
— Narażał?!
Roześmiał się nieco zdenerwowanym śmiechem.
— Och, tak mi się wyrwało. Zapomnij o tym. Ryzykowałem wiele... hm,
ale wyszedłem zwycięsko z tej opresji.
— Właśnie...
— Powiedz mi — rzekł Burleigh — czy to świetna obrona Fielda skłoniła
cię do wyjścia za niego za mąż?
Nie odpowiedziała. Ukryła się przed nim w najciemniejszym kącie domku.
— Burleigh! Co miałeś na myśli, mówiąc, że ryzykowałeś wiele? Czyżbyś
był... winien?
Jej głos drżał. Mówiła szybko, gorączkowo.
— Moja droga mała! — rzekł Burleigh. — Nie bądź taka
melodramatyczna! Nikt nie jest winien, dopóki mu tego nie dowiodą. A
dzięki uprzejmej pomocy twego męża... uniknąłem katastrofy...
— Ale... ale... ale... — z trudem znajdowała słowa. Wstała i po omacku
szukała drzwi.
— Zamknięte na klucz — rzekł Wentworth, a w jego głosie brzmiała nuta
złośliwości. — Mówię ci, nie bądź nierozsądna! Nie zadawaj niepotrzebnych
pytań. Inni nie pytają mnie o to. Cieszmy się chwilą obecną i nie troszczmy
się o przeszłość!
— Otwórz drzwi! — szepnęła Violetta rozkazująco.
Wstał powoli. Widział jej sylwetkę w ciemnościach, bo miała na sobie
biały strój. Wierzchnie okrycie zsunęło się na ziemię, ale nie zauważyła tego.
Rozdział siódmy
Woda sięgała jej kolan; potykała się o kamienie i dwa razy byłaby się
przewróciła.
W końcu wygramoliła się z trudem na porosłe trawą wybrzeże. Słyszała
śmiechy szukających, ich nawoływania. Mokre suknie przylegały szczelnie
do jej drżącego ciała. Wtem zaszły dwa nieoczekiwane zdarzenia.
Zanim Wentworth zdążył wyjść z małego domku, z krzewów wyłoniła się
barczysta postać jej męża. Violetta stanęła jak wryta. Podszedł do niej
szybszym krokiem niż zazwyczaj.
— Moje drogie dziecko! — wykrzyknął. Gorączkowo zaczęła wyjaśniać:
— Ukryłam się... tam... za czółnami... Wpadłam do wody. To było bardzo
głupie. Ale... ale... doprawdy nie mogłam...
Szczękała zębami. Wziął ją pod rękę.
— Chodź natychmiast do domu!
Spojrzała w stronę domku na przystani. Drzwi były uchylone, ale Burleigh
nie ukazał się. Odetchnęła z ulgą.
Kolana uginały się pod nią, ale opanowała się z wysiłkiem. Nie mówiła już
ani słowa, ale w jego milczeniu coś ją przerażało. Im dłużej szła, tym
bardziej wzmagało się jej drżenie. Mokre suknie ziębiły ją. Przypomniała
sobie ze zgrozą, że zostawiła swój płaszcz w brudnym domku. Przystanęła,
przerażona tym odkryciem.
Nagły hałas za nimi powiedział jej, że znaleziono Burleigha w jego
kryjówce.
W tejże chwili Field porwał ją na ręce. Zdziwiła się.
— Musimy się pośpieszyć — rzekł. — Obejmij mnie za szyję, dobrze?
Mówił tak łagodnie, jakby była dzieckiem. Instynktownie posłuchała tego
rozkazu. Zaniósł ją do domu; szedł szybko, bez wysiłku.
Rozdział ósmy
W pokoju Violetta odzyskała utraconą równowagę. Field pozostawił ją
opiece służącej, ale po chwili zjawił się znowu. Siedziała przy kominku,
owinięta w koce. Drżała jeszcze, ale uspokajała się stopniowo.
— Tam leży, zdaje się, list na biurku — rzekła do służącej — zabierz go
na dół i wrzuć do skrzynki!
Dziewczyna wzięła do ręki list, napisany przez Fielda.
— Nie ma znaczka, milady — rzekła — a przy tym... Ten list jest
zaadresowany do pani, milady.
Violetta zdumiała się.
— Daj mi go! — rozkazała. — Dziękuję. Nie będziesz mi już dziś
potrzebna.
Dziewczyna odwróciła się i wyszła. Violetta przybliżyła się do ognia z
listem w ręku.
Tak, to było pismo jej męża. To był jej adres! A napisał to w jej
obecności!
Ręce jej drżały jak w febrze, ale otworzyła kopertę. Robiło jej się ciemno
przed oczami; z początku nie widziała niczego. Po paru minutach uspokoiła
się i zaczęła czytać.
Moja Ukochana Żono!
Jeżeli Twoje życie stalo się męczarnią, przebacz mi, bo nie miałem tej
intencji. Moje zamiary były inne. Widziałem Cię na wieży dziś po południu.
Dlatego pragnę, abyśmy jutro stąd wyjechali. Ale jeśli nie chcesz nadal
dzielić mego życia, to nie będę Cię więził przemocą. Zwrócę Ci wolność.
Tylko, na miłość boską, wybierz godniejszego partnera niż tego...
dzisiejszego!
Jestem Twój bez względu na Twoją decyzję.
P.F.
Czuła jeszcze jego dotknięcie na swym ramieniu. Czuła jeszcze jego palce,
otwierające się powoli, puszczające to ramię. Więc on to miał na myśli!
Siedziała, zgarbiona jak stara kobieta. Widział! Widział ją na wieży! I
zamiast się gniewać, troszczył się tylko o nią. Była... jego ukochaną żoną!
Wstrząsnęło nią łkanie. Oparła twarz o kartkę papieru. Ktoś zapukał
ostrożnie do drzwi. Zerwała się, jakby przyłapana na gorącym uczynku.
— Czy można wejść? — pytał Field.
Wyszeptała coś niezrozumiałego. Otworzył drzwi. Stał na progu, potem
wszedł. Na ramieniu niósł jej płaszcz. Przerzucił go przez poręcz jednego z
foteli.
— Miałem nadzieję, że już leżysz w łóżku — rzekł.
— Usiłuję się rozgrzać — wyjąkała.
— Napiłaś się czegoś gorącego?
— Nie... powiedziałam pokojówce, że nie przełknę... Zadzwonił.
Widział z pewnością list w jej ręku, ale nie dał tego poznać po sobie.
— Usiądź! — rozkazał łagodnie i zaczął podsycać ogień. Usłuchała jak
automat.
Odłożył pogrzebacz, przysunął krzesło razem z nią do ognia. Zdjął płaszcz
z fotela i zarzucił jej na ramiona. Wyszedł z pokoju.
Słyszała, jak dawał rozkazy służącej w sąsiednim saloniku. Czekała na
jego powrót. Ale nie wrócił. Wyszedł na korytarz i tam się przechadzał.
Nastąpiła kilkuminutowa cisza. Ona siedziała skurczona przy ogniu,
trzęsąc się jak w gorączce. Wreszcie drzwi otworzyły się. Wiedziała, że on
wraca.
Rozpaczliwie starała się opanować drżenie. Podszedł i pochylił się nad nią.
— Musisz to wypić, dziecko! — rzekł czule. Spojrzała na niego nieśmiało.
— Nie troszcz się o mnie — rzekła. — Nie jestem tego warta.
— To tylko mleko z kropelką brandy. Spróbuj! — Odpowiedział, jakby
nie słyszał jej słów.
Niechętnie wzięła z jego rąk szklankę i zaczęła pić. Stał przy niej; odstawił
opróżnioną szklankę na bok.
— A teraz — rzekł — najrozsądniej będzie pójść do łóżka. Zatrzymała go
gestem dłoni. Miała jeszcze w ręku jego list. Po chwili, nie podnosząc oczu,
zapytała:
— Percivalu, dlaczego napisałeś ten list?
— Byłem ci to winien — rzekł.
— Czy rzeczywiście... tak myślisz?
— Tak. — odpowiedział z całą stanowczością.
— Ale... ale... — walczyła z sobą, aż w końcu wybuchnęła... — Nie bądź
taki dobry dla mnie! Jestem... złą kobietą!
— Nie — odparł spokojnie i położył jej dłoń na ramieniu. — To
nieprawda.
Skurczyła się pod jego dotknięciem.
— Nie znasz mnie. Napisałam do ciebie dzisiaj list. Usiłowałam ci
wytłumaczyć. Mówiłam, że mam zamiar cię opuścić. Ale nie chciałam,
żebyś to przeczytał, zanim wyjadę... ucieknę... Przeczytałeś go?
— Nie — odrzekł. — Ale domyśliłem się wszystkiego. Zrozpaczona,
ciągnęła dalej: — Dowiedz się całej prawdy. Miałam zamiar uciec z nim.
Jesteśmy przyjaciółmi od tak dawna i sądziłam, że go znam... Sądziłam, że
on jest przynajmniej dżentelmenem. Że można mu zaufać... Wierzyłam w
niego.
— Aha! — rzekł Field. — A teraz?
— Teraz — głowę miała niemal na poziomie kolan. — Znam go... Wiem,
kim on jest. — Zaczęła gorzko płakać. — A ja poświęciłam tak wiele za
ocalenie go!
Łkała.
— Wiem — rzekł Field. — On nie jest wart twej ofiary.
Stał przez chwilę, jakby niezdecydowany. Potem przyklęknął i zwrócił ją
ku sobie.
Szlochała teraz na jego piersi. A on kołysał nią łagodnie, jakby była
dzieckiem.
Otarł jej łzy, ale jej nie pocałował. Mówił spokojnie, bez cienia
wzruszenia.
— Oskarżasz niewłaściwą osobę o to, co tu zaszło. To nie twoja wina i nie
Burleigha Wenthwortha. Czy nie rozumiesz, dziecko, dlaczego ofiarowałem
ci dzisiaj tę rekompensatę? Jedyną, na jaką mnie stać wobec ciebie?
— Nie... nie rozumiem — rzekła drżąc na całym ciele.
— Ja popełniłem błąd. Mogłem ci ukazać oczywistość jego winy. Byłoby
to dużo łatwiejsze niż dowiedzenie światu, że on jest niewinny. Aleja zawsze
gonię za nieosiągalnym. Wiedziałem, że ciebie zdobyć nie mogę, a
pragnąłem ciebie... Ale niebawem przekonałem się, że pragnę więcej niż
tego, co osiągnąłem, poniekąd przemocą. Zapragnąłem bowiem twojej
przyjaźni. Dlatego ofiarowałem ci szafir, symbol przyjaźni. Nie zrozumiałaś.
Wziąłem, co było dostępne i na tym poprzestawałem.
Urwał. Ona wciąż jeszcze leżała na jego piersiach.
— Dlaczego pragnąłeś mojej przyjaźni? — szepnęła.
Zawahał się, jakby walczył z czymś nieuniknionym, a potężnym. Wreszcie
odpowiedział bardzo cichym głosem:
— Bo cię kocham.
— Ach!
Ledwo ją było słychać.
— Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Milczenie.
Podniosła się wreszcie i spojrzała na niego. Położyła mu ręce na
ramionach.
— Percivalu — rzekła, a w jej oczach był dziwny blask. — Czy twoja
miłość jest tak mała, że nie warto o niej mówić?
Po raz pierwszy uniknął jej spojrzenia.
— Nie — odrzekł.
— A zatem?
Jej głos stał się nagle bardzo słodki i niemal błagalny. Otworzył ramiona
gestem bezsilności.
— To jest największe zdarzenie mego życia — rzekła, a w głosie jej
dźwięczała nuta, której nie słyszał nigdy przedtem. — Czy myślisz... och,
czy przypuszczasz, że... zdołasz zapomnieć... to wszystko?
Nie odpowiedział na to pytanie. Nie mógł. To, co ich obecnie łączyło, było
poza zasięgiem słów. W milczeniu wziął ją znów w ramiona i pocałował z
rozkoszą w usta.