Isabel Cabot
Droga do miłości
(Road to love)
Przełożyła Katarzyna Piotrkiewicz
Rozdział 1
Ann Dawson przeciągnęła dłonią po la-
dzie i z niesmakiem spojrzała na zakurzoną
rękawiczkę. Otrzepawszy pył obiegła
wzrokiem na wpół puste, zakurzone półki.
Pożółkła od starości lodówka również nie
wyglądała zbyt zachęcająco. Dopiero teraz,
kiedy zobaczyła już to wszystko, ogarnęły
ją wątpliwości. Czy razem z siostrą podję-
ły słuszną decyzję? Jednak jeśli Terry
Dawson, która z rękami opartymi na bio-
drach stała teraz na środku małego sklepu
spożywczego, wątpiła w słuszność ich de-
cyzji, to wcale tego nie okazywała.
– Wygląda to dość paskudnie, ale trochę
wody i mydła z pewnością temu zaradzi –
powiedziała Terry.
– Nadal uważasz, że to był dobry po-
mysł? – spytała Ann.
– A ty co o tym myślisz? – Terry pochy-
liła ciemną głowę w stronę siostry.
– No cóż... jeśli mam być szczera... – za-
częła Ann.
– A gdzie się podział twój duch przygo-
dy? – przerwała jej Terry.
– Siedzi sobie wygodnie w Bostonie
przerzucając ogłoszenia o pracy zamiesz-
czane w „Post" – odparła sucho Ann.
Terry roześmiała się, lecz w jej niebie-
skich oczach – nieco jaśniejszych niż oczy
siostry – pojawił się wyraz zaniepokojenia.
– No, Ann, rozchmurz się. Przecież nie
zamierzamy tu tkwić całe życie.
– A co się stanie, jeśli po tej całej ha-
rówce zostaniemy z niczym?
– Co cię opętało, Ann? To nie w twoim
stylu dostrzegać tylko ciemne strony życia
– spytała Terry już z większą powagą.
Ann nie odpowiedziała jednak udając, iż
z zainteresowaniem przygląda się dużemu
kalendarzowi na ścianie. Kartka pochodzi-
ła sprzed sześciu miesięcy. Rzeczywiście,
co mnie opętało? – spytała samą siebie,
chociaż doskonale wiedziała, jak brzmi od-
powiedź na to pytanie. Te sześć brakują-
cych miesięcy na kalendarzu oznaczało dla
nich kosztowną chorobę, utratę pracy i
znaczne uszczuplenie oszczędności. Przy-
pomniała sobie nagle, że Terry czeka na jej
odpowiedź, i poczuła ucisk w gardle.
Młodsza siostra w tych trudnych chwilach
była naprawdę cudowna.
– Przepraszam, Terry – powiedziała. –
Jeśli chcesz spróbować, to oczywiście zga-
dzam się.
– Nawet jeśli nie uda nam się wyciągnąć
od Bankroft Enterprises więcej pieniędzy
za tę posiadłość, to i tak nic nie stracimy.
Obie szukamy pracy i nie mamy mieszka-
nia. A tu jest przynajmniej dach nad gło-
wą.
Ann dostrzegła wyraz ulgi na twarzy
siostry i roześmiała się.
– Nie chciałabym stale rozwiewać złu-
dzeń, ale co się stanie, jeśli domek cioci
Emmy nie jest w lepszym stanie niż ten
sklep? – spytała.
– Nie może być całkiem zdewastowany.
Mieszkała tam przecież aż do śmierci.
– To raczej dość kiepska pociecha. Nie-
wiele ją pamiętam, ale nie mam zbyt wiel-
kich nadziei na to, że mieszkała w super-
komfortowych warunkach.
Terry zmarszczyła brwi.
– Jakoś nadal nie mogę tego wszystkie-
go sobie poukładać. Co ją opętało, żeby
uczynić cię swoją spadkobierczynią? Z
tego, co mi mówiłaś, odwiedziła nas tylko
raz i to na dodatek wiele lat temu. Dla niej
mogliśmy równie dobrze nie istnieć.
– Ciebie nie było nawet na świecie.
Wątpię, czy kiedykolwiek dowiedziała się
o narodzinach drugiej bratanicy. Pokłócili
się wtedy z tatą i nigdy więcej ze sobą nie
rozmawiali. Nie zareagowała nawet na te-
legram o śmierci taty. Napisała do nas tyl-
ko krótki i dość oschły liścik po drugim
małżeństwie mamy.
– Ale czy zastanawiałaś się, dlaczego
właściwie tobie zapisała cały swój mają-
tek? Chyba nie ze względu na jakieś spe-
cjalne uczucia, które do ciebie żywiła.
Przecież cię w ogóle nie znała.
– Chyba z lenistwa. Prawdopodobnie za-
pisała mi wszystko będąc z tatą jeszcze w
dobrych układach, a potem... no cóż...
może nie chciało się jej zmieniać testamen-
tu?
– Czy będzie to oznaką wyrachowania z
mojej strony, jeśli powiem, że trochę mnie
to cieszy?
– Chyba tak, ale z drugiej strony, jak
można coś czuć do osoby, której nie wi-
działo się całymi latami?
Ann wiedziała, że stara się usprawiedli-
wić swój brak żalu po śmierci ciotki.
Oczywiście, sama wieść o tym była dla
nich wstrząsem, ale bardzo szybko otrzą-
snęły się z niego, ciesząc się z otrzymane-
go spadku. List zawiadamiający je o spad-
ku przyszedł bowiem w chwili, gdy malo-
wała się przed nimi bardzo mroczna przy-
szłość.
– Chcesz się tu jeszcze rozejrzeć, czy też
może pójdziemy do domku? – spytała Ter-
ry.
– To drugie chwilowo odpada. Nie
mamy przecież klucza.
Terry spojrzała na zegarek.
– Czy ktoś nie powinien był go już przy-
nieść? Kiedy dzwoniłaś do tego prawnika,
powiedział ci, że od razu kogoś wyśle.
– Nie jesteśmy w Bostonie, Terry. Minę-
ło dopiero czterdzieści minut – powiedzia-
ła Ann odgarniając pasmo jasnych wło-
sów.
– Kiedy wjeżdżałyśmy do Point Hope,
zdążyłam się przyjrzeć miasteczku i wyda-
je mi się, że za czterdzieści minut mogła-
bym je co najmniej dwa razy obejść. Na
piechotę.
To przesada, pomyślała Ann. Point
Hope wcale nie było takie małe. W przeci-
wieństwie do siostry, poza rozmiarami
miasteczka Ann dostrzegła proste, miłe
domy, pokryte pnącymi różami ściany,
białe płoty, rozłożyste drzewa i obrośnięte
dzikim winem studnie. Powietrze wypeł-
niał zapach świeżo skoszonej trawy i kwit-
nących właśnie róż. W oddali słychać było
odgłos fal rozbijających się o falochron. Po
obejrzeniu posiadłości, na której znajdował
się sklep i dom ciotki Emmy, Ann zrozu-
miała, dlaczego Bancroft Enterprises tak
bardzo na nim zależało. Te dwa budynki
stały bowiem na cyplu wychodzącym pro-
sto na port, a widok stamtąd po prostu za-
pierał dech w piersiach.
– Pan Shaw nie ma swego biura w Point
Hope. Tutaj tylko mieszka. Powiedział, że
klucze ma w domu. Zapewne potrzebował
trochę czasu, by z kimś się tam skontakto-
wać.
– Młody?
Pytanie Terry zaskoczyło Ann.
– Proszę? – spytała.
– Czy pan Shaw miał młody głos, czy
też przypominał prawnika, jakiego na pew-
no wybrałaby ciotka Emma?
– Głos może być bardzo mylący, ale ra-
czej nie należał on do osoby, która od
czterdziestu lat prowadzi interesy cioci.
– Joelowi bardzo się podobał. Stwier-
dził, że jest niezły.
– Bardzo żałuję, że musiałaś porzucić
college – powiedziała nagle Ann. – Gdy-
bym tylko nie zachorowała.
– Brałyśmy już to, Ann. Przestań się ob-
winiać. Powinnam była dawno zrezygno-
wać z college'u i znaleźć sobie pracę. Nig-
dy ci jednak nie wybaczę, że pozwoliłaś
mi sądzić, iż to pieniądze z ubezpieczenia
taty opłacają wszystko.
– Kto się teraz obwinia! To przecież
mnie powaliło to choróbsko i to ja miałam
to szczęście dołączyć do całej rzeszy bie-
daków, którzy niezłomnie wierzą, że ubez-
pieczenia medyczne są korzystne tylko dla
staruszków i zupełnie niesprawnych ludzi.
Dzisiaj naprawdę bardziej opłaca się
umrzeć.
– Przestań – zaprotestowała Terry.
– Tylko żartowałam. Wiesz przecież, że
na ziemi nawet dość mi się podoba. Tyle
razy to mówię.
Na dźwięk kroków na drewnianym po-
deście przed sklepem obie siostry odwróci-
ły się.
– Posłaniec z kluczem? – zaryzykowała
Terry.
– Nie byłabym wcale zaskoczona – od-
parła Ann, słysząc, jak ktoś próbuje otwo-
rzyć drzwi.
Po chwili na progu stanął mniej więcej
czternastoletni chłopiec. Obrzucił spojrze-
niem obie dziewczyny i wyciągnął rękę.
– Tato prosił, żebym to podrzucił.
Ann wzięła pęk kluczy.
– Dziękuję – powiedziała czekając, by
chłopiec się przedstawił.
– Jestem Guy. Guy Shaw. Tato przepra-
sza za to zamieszanie. Nie wiedział, że se-
kretarka przesłała paniom tylko klucze do
sklepu. Zapewnił także, iż służy wszelką
pomocą.
– To bardzo miłe z twojej strony, Guy –
odparła Ann – ale teraz i tak jesteśmy zbyt
mało zorganizowane, by korzystać z jakiej-
kolwiek pomocy – po chwili namysłu do-
dała jednak. – Chociaż właściwie...
– Tak? – spytał chłopiec. Grzecznie,
lecz bez specjalnego entuzjazmu.
– Nie wiesz, jak możemy sprowadzić
nasze walizy z dworca autobusowego? W
taksówce było miejsce tylko na podręczny
bagaż.
Guy Shaw zamyślił się na chwilę.
– Mogą panie spróbować porozmawiać
z Isaakiem. Wykonuje różne dziwne prace
i ma furgonetkę.
– Jak się z nim skontaktować? – spytała
Ann.
– Kręci się tutaj. Kiedy go zobaczę, po-
wiem, żeby tu wpadł – powiedział Guy i
wyszedł.
– Wielce pomocny – podsumowała Ter-
ry. – Można by pomyśleć, że prosiłaś go,
by przyniósł tu nasze bagaże własnoręcz-
nie. Zastanawiam się, jak by zareagował na
prośbę o zrobienie tutaj porządku.
– Jak każdy czternastolatek – powie-
działa Ann. – Gdy byłam w tym wieku,
praca była moim śmiertelnym wrogiem.
Terry uśmiechnęła się i wzięła dwie naj-
cięższe walizki.
– Ja wezmę jedną z tych – powiedziała
Ann sięgając po najbliższą torbę.
– Nie.
– Terry, naprawdę mogę to zrobić.
– Kiedy wreszcie przyznasz, że jeszcze
dochodzisz do siebie? Pamiętasz, co mówił
lekarz?
– Przestań mnie traktować jak inwalid-
kę. Miałam przecież tylko zapalenie płuc.
– Tylko zapalenie płuc! Łagodnie powie-
dziane. Dzisiaj po raz pierwszy jesteś po-
dobna do ludzi. Musisz jeszcze trochę zno-
sić moją troskę. Uwierz mi, w dniu, w któ-
rym okaże się, że możesz działać pełną
parą, przygotuję ci dość pracy.
Ann nie spierała się dłużej. Była na-
prawdę zmęczona. Zastanowiła się nawet,
czy kiedykolwiek odzyska dawne siły.
Przerażała ją myśl, że może już nigdy nie
poradzi sobie z normalną pracą. Może dla-
tego tak łatwo poddała się sugestiom Joela.
List zawiadamiający o spadku zawierał
również ofertę od Harbor Real Estate, fir-
my zajmującej się handlem nieruchomo-
ściami w Point Hope. Chcieli kupić posia-
dłość za niezłą – jak się wydawało Ann,
sumę i gdyby nie Joel przyjęłaby ich ofertę
na pewno. Joel poradził jednak, że przed
podjęciem ostatecznej decyzji powinna le-
piej zbadać całą sprawę, a widząc jej nie-
chęć zaproponował nawet, że sam się tym
zajmie.
Joel Evans, student ostatniego roku pra-
wa, zdążył już wypracować w sobie wła-
ściwą swojemu przyszłemu zawodowi po-
dejrzliwość i nie potrzebował badać spra-
wy zbyt długo, by zorientować się, że
suma zaproponowana Ann przez Harbor
Real Estate była o kilkaset dolarów niższa
niż ich ostatnia oferta złożona jeszcze, za
życia ciotki. Osobiste spotkanie Joela z
Malem Shaw, prawnikiem ciotki, wyjawi-
ło, że Harbor Real Estate posiada dużą sieć
restauracji, która na terenie należącym do
ciotki Emmy pragnie zbudować nowy lo-
kal.
A jednak, pomimo to, Ann dalej nalega-
ła na sprzedaż posiadłości i to za cenę za-
proponowaną przez Harbor Real Estate.
Twierdziła, że w ich sytuacji finansowej
nie mogą z Terry zaprzepaścić takiej oka-
zji. Z kolei Joel przekonywał dziewczęta,
że głupotą byłoby sprzedać posiadłość za
cenę niższą od jej faktycznej wartości.
Podczas dwóch tygodni, które upłynęły
od odczytania testamentu Emmy Dawson,
Ann, Terry i Joel starali się znaleźć najlep-
sze możliwe rozwiązanie. I właściwie,
chociaż Joel często o tym wspominał, to
jednak propozycja przyjazdu do Point
Hope padła ze strony prawnika ciotki.
Shaw najwyraźniej wiedział, że Bancroff
Enterprises nie są zadowoleni ze sposobu,
w jaki Harbor Real Estate prowadzi tę
sprawę. Przewidywał, że jej przejęcie
przez właścicieli sieci restauracji jest jedy-
nie kwestią czasu, a to może się okazać ko-
rzystne dla Ann. W momencie, kiedy po-
siadłość pozostawała opuszczona, Harbor
Real Estate musiała tak czy inaczej zakła-
dać, że jej nowi właściciele zamierzają tam
jednak zamieszkać. Z drugiej strony, jeśli
Ann i Terry zdołałyby przekonać firmę
Bancroff, że nie zależy im na sprzedaży te-
renu, mogłoby to wpłynąć na zwiększenie
oferowanej sumy, zwłaszcza że firma na-
była już przylegający do posiadłości teren
na parking do mającej powstać restauracji.
Ann nie była w pełni przekonana do teo-
rii Shawa, ale postanowiła spróbować. Cóż
miały do stracenia? Mieszkanie w Point
Hope nie będzie ich przecież nic koszto-
wać, a niewielkie dochody ze sklepu po-
mogą w wydatkach. Joel poradził im, by
uspokoiły wierzycieli pieniędzmi uzyska-
nymi ze sprzedaży trzyletniego samochodu
Ann i kilku sztuk biżuterii pozostawionych
im przez babkę.
Nie można tego nazwać dobrym począt-
kiem, pomyślała Ann idąc przez zarośnięty
chwastami trawnik do stojącego obok
domu, ale nie jest źle. Na razie udało im
się uspokoić wierzycieli, a jeśli nic nie
wyjdzie z planu Shawa, zawsze będą mo-
gły sprzedać posiadłość za cenę oferowaną
przez Harbor Real Estate i wrócić do Bo-
stonu.
Terry postawiła torby na ziemi i spróbo-
wała otworzyć drzwi jednym z kluczy.
Udało jej się to dopiero za trzecim podej-
ściem. Uchyliła lekko drzwi i odwróciła
się do Ann.
– Chcesz mieć ten zaszczyt i jako pierw-
sza przestąpić próg domu, w którym mamy
spędzić lato? – spytała.
– Oddaję go tobie. Twoje pierwsze wra-
żenie będzie znacznie bardziej entuzja-
styczne.
Terry schowała klucze do kieszeni i we-
szła do środka.
– I co? – spytała Ann od drzwi.
Terry stała na środku pokoju, który naj-
wyraźniej miał spełniać rolę saloniku.
– Wielkie nieba! – wykrzyknęła. – Do
którego wieku można to zaklasyfikować?
Ann weszła do środka i natychmiast
ogarnęło ją poczucie ogromnego przygnę-
bienia. Ponure tapety i ogólny bałagan
przypomniały jej ostatnie mieszkanie
mamy. Zniszczone meble niosły ze sobą
smak biedy i życia pozbawionego wygód i
ciepła. Patrząc na Terry, Ann wiedziała, że
to miejsce nie budzi w siostrze podobnych
wspomnień; może dlatego że oszczędzono
jej obrazu, jaki w ostatnich latach przedsta-
wiało życie matki. Prawdę mówiąc, była
zadowolona, że wspomnienia Terry o mat-
ce pozbawione były szczegółów jej zupeł-
nie pozbawionego rozsądku drugiego za-
mążpójścia. Nigdy bowiem nie mieszkały
z matką i ojczymem, który nie chciał ich
widzieć pod swoim dachem.
Wyglądało na to, że nieudane małżeń-
stwa były przeznaczeniem ich matki. Ann
– starsza od Terry o pięć lat – lepiej pamię-
tała ojca i jego wybuchy zazdrości, które
zatruwały życie matki w nie mniejszym
stopniu niż pijaństwo jej drugiego męża.
Śmierć ojca uwolniła ją od pierwszego
związku, drugiego sama nie przeżyła.
– Tu trzeba chyba czegoś więcej niż tyl-
ko mydła i wody – przerwała jej smutne
myśli Terry. – Ależ tu bałagan. Zastana-
wiam się, jaka naprawdę była ciotka
Emma.
– Emma Dawson była złośliwą, skąpą i
nieszczęśliwą kobietą – powiedział głos
dobiegający z otwartych drzwi.
Rozdział 2
Ann i Terry odwróciły się. Na progu
domu dostrzegły niską, szczupłą kobietę w
zniszczonym słomkowym kapeluszu, która
patrzyła na nie zza okularów w metalowej
oprawce.
– Mary Kerman – przedstawiła się. –
Byłam najlepszą i jedyną przyjaciółką wa-
szej ciotki.
– Przyjaciółką? – spytała z niedowierza-
niem Terry.
– Tylko hipokryci mówią z szacunkiem
o zmarłych. Emma Dawson była nieszczę-
śliwą starą kobietą. Powtarzałam jej to co
dnia, a w niedzielę nawet dwa razy – Mary
Kerman zwróciła swoją uwagę ku Ann. –
Musisz być chyba podobna do ojca, bo
przypominasz też ciotkę. Lepiej naucz się
dużo uśmiechać. Dawsonowie nie starzeją
się zbyt ładnie. Trzeba będzie pomóc mat-
ce naturze z całych sił.
Terry była wyraźnie zaskoczona bezpo-
średniością kobiety, za to Ann roześmiała
się.
W oczach Mary Kerman pojawił się
błysk aprobaty.
– Dogadamy się, Ann Dawson – powie-
działa i spojrzała z powątpiewaniem na
Terry. – Az tobą... nie jestem taka pewna.
– Dlaczego? – spytała jak zawsze otwar-
cie Terry.
– Jak na mój gust jesteś jeszcze zbyt nie-
winna i mało doświadczona – Mary od-
wróciła się do Ann. – Jak długo zamierza-
cie zostać w Point?
– Na zawsze.
– Zostaw te bajki dla ludzi z Bancroff –
rzuciła lekko poirytowana Mary. – Nie za-
mierzam nic kupować. Jeśli natomiast za-
mierzacie zostać dłużej niż kilka dni, lepiej
zajmijcie się przeciekającym dachem i po-
pękanymi rurami.
– Czy dom jest w aż tak złym stanie? –
spytała Ann.
– W gorszym, ale to jest najważniejsze.
– Nie może być aż tak źle – wtrąciła
Terry. – Nie zapominajcie, że ciotka
mieszkała tu aż do śmierci.
Mary Kerman potrząsnęła z obrzydze-
niem głową.
– Mój pies mieszka w rozwalonej szopie
za moim domem, a mimo to nie uważam,
by było to odpowiednie miejsce dla ludzi –
zignorowała Terry i zwróciła się do Ann. –
No i cóż, Ann? Czy czas, który zamierza-
cie tu spędzić, wart będzie wszystkich wy-
datków koniecznych, by doprowadzić ten
dom do stanu używalności?
– Mówiąc szczerze, proszę pani...
– Mów mi Mary.
– A więc, Mary, nie mam pojęcia, jak
długo tu zostaniemy. To wszystko zależy
od rozwoju wypadków.
– Wasz plan potrafi przejrzeć każde
dziecko, a zapewniam was, że Vin wcale
nie jest dzieckiem – stwierdziła Mary.
– Co masz na myśli?
– W Point Hope aż huczało od wieści o
waszym przyjeździe. Zastanawiano się, jak
długo tu wytrzymacie. Wszyscy wiedzą, że
wasz przyjazd to tylko gra mająca na celu
wyciągnięcie większej ceny za posiadłość
ciotki. Czy nie sądzicie, że Vin Warren
również się tego domyśla?
– A któż to taki ten Vin Warren? – spy-
tała Ann zaciekawiona słowami nowej
znajomej.
– Pracuje dla Harbor Real Estate. Wiem,
że zajmował się sprzedażą tej posiadłości.
Dziwię się, że jeszcze się z wami osobiście
nie skontaktował. Mógłby wam oszczędzić
wyprawy aż tutaj. Vin potrafi być uparty,
ale zawsze gra fair.
– Rzeczywiście. Zaoferował Ann osiem-
set dolarów mniej niż ciotce Emmie – po-
wiedziała Terry.
– Kto ci to powiedział? – spytała Mary.
– Mamy swoje źródła – odparła Ann.
– Mal Shaw – rzuciła ostro Mary – czuję
w tym jego rękę. Czy to on was namówił
na tę dziwną grę na zwłokę?
Ann nie odpowiedziała, wiedziała jed-
nak, że zdradził ją wyraz twarzy.
– Nie ma sprawy. Nic takiego się nie
stało – stwierdziła Mary. – Ann, wygląda
na to, że lato nad morzem nieźle ci zrobi.
Byłaś chora?
Chociaż pytanie skierowane było do
Ann, Terry wdała się w dłuższą rozmowę z
Mary. Ann, zakłopotana długim opisem
swojej choroby, zmieniła temat pytając
Mary, czy zna Mala Shaw osobiście.
– Tak dobrze jak Vina Warrena. To ty-
powe dla Mala. Zrobi wszystko, by tylko
skomplikować życie Vinowi.
– Chcesz przez to powiedzieć, że gramy
tu rolę pionków?
– Pionków? Też coś! Mal jest za głupi,
by grać w szachy. Gdyby był trochę mą-
drzejszy, nie ciągnąłby tu dwóch dziew-
czyn z miasta, by zaszachować Vina.
– Wygląda na to, że nasz przyjazd tutaj
był zupełnie zbędny.
– Nie tak zupełnie. Wasz plan, poza tym
że łatwo go przejrzeć, może wam przy-
nieść pożądane efekty. Czas to pieniądz, a
wasza zabawa w sklep może pokrzyżować
szyki.
– Komu? Vinowi Warrenowi czy Ban-
croff Enterprises? – dopytywała się Terry.
– Obu stronom. Vin ma wyznaczony ter-
min na zakup posiadłości waszej ciotki, a
Bancroff Enterprises bardzo chcą zacząć
budowę.
– A ty jaki masz w tym interes? – spyta-
ła Terry.
– Myślisz, że będę zaprzeczać? No cóż,
mogę wiele zyskać dzięki sprzedaży na
rzecz Bancroff Enterprises. Kiedy posta-
wią tu restaurację, przyjedzie więcej ludzi,
a dla mnie oznacza to więcej pieniędzy.
Ann spojrzała na nią pytająco.
– Mam namotanych kilka małych intere-
sów. Wynajmowanie łodzi, wyroby z mu-
szelek i świeże homary – wyjaśniła Mary.
– I to wszystko? – spytała zdumiona
Terry.
– A czego się spodziewałaś? Wcale nie
chcę być bogata. Pragnę tylko mieć dość
jedzenia na cały rok i drzewo na opał w zi-
mie.
– To naprawdę skromne potrzeby – rzu-
ciła oschle Terry.
Mary Kerman pogroziła jej palcem.
– Nie mam już żadnych wątpliwości.
Nie dogadamy się – odwróciła się do Ann.
– Czy ty podzielasz poglądy siostry co do
moich motywów?
Ann spojrzała jej prosto w oczy i do-
strzegła w nich nie przebiegłość, a jedynie
lata niedostatku i ciężkiej pracy.
– Wierzę ci, Mary – powiedziała cicho.
– Dzięki, Ann. A teraz chodźmy do
mnie. Mam na piecu niezłą rybę.
Terry i Ann próbowały odmówić, ale
pół godziny później siedziały przy nakry-
tym ceratą stole, na którym stały parujące
miski z gulaszem rybnym.
– No, wsuwajcie – powiedziała Mary ze
swego miejsca przy piecu. – Nie czekajcie
na mnie. Zjadłam kolację razem z Buzem,
moim wnukiem.
Kiedy Ann rozmawiała z Mary, Terry
rozglądała się po domu. Jego wnętrze, po-
dobnie zresztą jak całość, zdradzało mary-
nistyczne zainteresowania właścicielki.
Jednopiętrowy budynek opierał się na pa-
lach, a poręcz werandy biegnącej wzdłuż
całego domu owinięta była starą siecią ry-
backą i różnokolorowymi kamizelkami ra-
tunkowymi. Na niektórych z nich nadal
widniały wyblakłe nazwy dawno zapo-
mnianych statków.
Gulasz był naprawdę świetny, ale Ann
odmówiła, gdy Mary zaproponowała jej
dokładkę. Apetyt nadal jej nie dopisywał.
Terry również podziękowała, chociaż nie
miało to nic wspólnego z brakiem apetytu.
Po prostu nie chciała mieć do czynienia z
osobą, która była jej niechętna.
– Pogoda utrzyma się jeszcze przez dwa,
trzy dni – stwierdziła Mary patrząc w nie-
bo. – Powinnyście mieć więc dość czasu
na naprawę dachu. Nie przejmowałabym
się natomiast innymi brakami. Jeżeli nie
zostaniecie tu długo, nie ma sensu nic na-
prawiać.
– Dlaczego tak uważasz? – spytała lekko
zniecierpliwiona Terry.
– Z powodu Vina Warrena. Przyjęcie
jego oferty jest jedynie kwestią kilku dni.
– Nie byłabym taka pewna – mruknęła
Terry, a Ann poznała po wyrazie twarzy
siostry, że powoli zaczyna mieć dość nie-
zachwianej wiary Mary w talent Vina War-
rena do perswazji.
Nie zwracając uwagi na Terry, Mary da-
lej opowiadała o Vinie. Jeśli miała zamiar
przedstawić go dziewczętom w korzyst-
nym świetle, osiągnęła zupełnie przeciwny
skutek. Zamiast sympatycznego, młodego
człowieka w wyobraźni Ann powstał obraz
aroganckiego, apodyktycznego samca.
– Miło będzie udowodnić mu, że nie ma
racji – stwierdziła po chwili Terry.
Mary spojrzała najpierw na nią, potem
na Ann.
– Co takiego powiedziałam, że odniosły-
ście zupełnie złe wrażenie? – spytała
szczerze Mary.
– Gdybyś mówiła do Towarzystwa
Wielbicieli Vina Warrena, nie byłoby w
tym nic złego – rzuciła Terry.
Kiedy wróciły do domu, Ann zaczęła
strofować siostrę.
– Musiałaś być aż tak ostra? – dopyty-
wała się.
– A co powiesz ojej zachowaniu i bez-
czelności? Może miska gulaszu potrafi cię
uspokoić, ale mnie na pewno nie. Miałam
już dość opowieści o tym supermenie.
Chcę tu zostać, dopóki nie załatwimy inte-
resów z Bancroff Enterprises, z nikim in-
nym. Co na to powiesz?
– Zgadzam się, ale nie kieruje mną wca-
le żądza odwetu. Czuję po prostu, że Ban-
croff zaoferują nam lepszą cenę. No i wy-
eliminują pośrednika.
Później tego samego wieczoru, gdy Ann
ścieliła ogromne łóżko, usłyszała głosy na
dole. Wyszła z sypialni i stanęła u szczytu
schodów.
– Przybyły nasze bagaże – zawołała Ter-
ry z hallu.
– Bagaże? Ale przecież nie kontaktowa-
łyśmy się wcale z tym Isaakiem.
W zasięgu jej wzroku pojawił się nie-
znajomy, bardzo wysoki mężczyzna w let-
nim garniturze.
– Jestem Mal Shaw, panno Dawson –
przedstawił się.
– Miło mi pana poznać – powiedziała
Ann i zeszła na dół. – Czy to pan przy-
wiózł nasze bagaże?
– Zrobiłbym to wcześniej, ale Guy po-
wiedział mi o tym dopiero przy kolacji –
wyjaśnił.
Przyjrzawszy mu się lepiej, Ann doszła
do wniosku, że podoba się jej jego ogorza-
ła twarz i łagodne brązowe oczy. Jak na
ojca Guya Mel był o wiele młodszy, niż
myślała.
– Nie uwierzysz, Ann, jak doskonale po-
radził sobie z tymi walizami – powiedziała
z podziwem Terry.
– Dlaczegóż by nie? Niektóre moje to-
miska są naprawdę bardzo ciężkie. I poma-
gają utrzymać kondycję – odparł Mal z
uśmiechem, dzięki któremu jego zwyczaj-
na twarz stała się nawet całkiem interesują-
ca.
– Usiądziesz? – zaproponowała Ann. –
Ale uważaj na kurz. Zadomowił się tutaj o
wiele lepiej niż my – ostrzegła go Terry.
Mal roześmiał się i usiadł.
– Czy to ty jesteś odpowiedzialny za
włączenie prądu i wody? – spytała Ann
siadając naprzeciwko niego.
– Tak jest – przyznał z uśmiechem.
– Jesteśmy wdzięczne za to pierwsze,
trochę mniej za drugie – powiedziała Terry
siadając na poręczy fotela Ann.
Mal Shaw spojrzał na nią pytająco.
– W piwnicy przecieka rura. Do rana bę-
dziemy miały mały basen – wyjaśniła Ter-
ry.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział
Mal wstając.
– Nie mów, że do tego też masz talent –
stwierdziła Ann.
– Moje możliwości nie znają granic.
Jednak dwadzieścia minut później mu-
siał przyznać się do porażki. Przyszedł do
saloniku, a z nogawek spodni i butów cie-
kła mu woda.
– Czy mamy wezwać hydraulika jeszcze
dziś wieczór? – spytała Ann dodając szyb-
ko w myślach pieniądze, jakie° im jeszcze
zostały.
– Wystarczy rano – stwierdził Mal. –
Przyślę tu kogoś, a na razie wyłączę wodę.
Mary Kerman mieszka tuż obok. Przedsta-
wię was. Jestem pewny, że pomoże wam
do czasu, kiedy znów będziecie mieć bie-
żącą wodę.
– Poznałyśmy już Mary – powiedziała
bez entuzjazmu Terry.
– Tak? Kiedy?
– Dziś po południu – poinformowała
Ann.
– Ma charakterek, prawda? – powiedział
ciepło.
– To twoja przyjaciółka? – spytała nie-
winnie Terry.
– Znam ją od wielu lat. To wspaniała
osoba.
– Szkoda, że ona nie ma o tobie równie
dobrego zdania.
– Co masz na myśli? – spytał Mal.
Chociaż to uwaga Terry sprowokowała
jego pytanie, Ann poczuła się zobowiązana
do wyjaśnień. Powiedziała mu o przekona-
niu Mary, że sprowadził je do Point Hope
tylko dlatego, by utrzeć nosa Vinowi War-
renowi. Dodała, że starsza pani wyraźnie
faworyzuje Vina.
– Tylko w tym tygodniu – powiedział
Mal uśmiechając się szeroko. – Mary za-
wsze czuje sympatię do przegranych, a te-
raz właśnie Vin znalazł się w dość niewe-
sołej sytuacji.
– Jesteś pewny? – spytała Terry.
– Przyjaźnię się z Vinem od wielu lat –
odparł uspokajająco Mal.
– Jeśli to prawda, to dlaczego poradziłeś
mi, żebym spróbowała załatwić sprzedaż z
Bancroff Enterprises? – spytała Ann.
– Etyka, moja droga. Jesteś moją klient-
ką i muszę być wobec ciebie lojalny. Wie-
rzę, że Bancroff dadzą ci lepszą cenę.
Ann spojrzała badawczo na młodego
prawnika. Nieco kłopotliwe milczenie
przerwał Mal.
– Jak się przedstawia wasza sytuacja fi-
nansowa, dziewczęta? – spytał.
– Niezbyt różowo – odparła natychmiast
Terry. – Żeby zapłacić za taksówkę, roz-
mieniłyśmy ostatnią dwudziestkę.
Mal sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki.
– Daj spokój, proszę – powiedziała Ann.
– Wystarczy nam w zupełności.
– Przecież nic wam nie daję. To tylko
zaliczka na poczet sumy, którą uzyskacie
ze sprzedaży posiadłości.
Terry nie okazała nic z zakłopotania sio-
stry, gdy przyjmowała od Mala pięćdzie-
siąt dolarów.
– Czy mamy podpisać jakieś pokwito-
wanie? – spytała Ann próbując nadać tej
transakcji jak najbardziej oficjalny charak-
ter.
– Zajmiemy się tym, gdy wpadnę na-
stępnym razem – odparł Mal z wyrazem
aprobaty w oczach.
– Przykro mi, że tak przemokłeś – po-
wiedziała Ann i z bezradnym gestem ręki
dodała: – Obawiam się, że nie możemy ci
zaproponować drinka. Nawet filiżanki
kawy.
– Ani wody – wtrąciła Terry.
– Nie podoba mi się, że muszę was tu
zostawić. Ten dom nie sprawia zbyt przy-
jemnego wrażenia – Mal rozejrzał się wo-
kół.
– Damy sobie radę – zapewniła go Ann.
– Nie martw się o nas. Ann na obozach
była mistrzynią w rozpalaniu ogniska, a ja
też nieźle sobie radziłam – powiedziała
wesoło Terry.
– Zaraz rano przyślę tu hydraulika i sto-
larza. Nie martwcie się o rachunki. Zajmę
się tym.
– Tylko najważniejsze naprawy – przy-
pomniała mu Terry. – Nie zamierzamy wy-
dać większości pieniędzy ze sprzedaży na
remont tej ruiny.
– Dobrze. No, muszę już uciekać. Mam
bzika na punkcie przemoczonych nóg.
Chyba mama musiała mi to wpoić jeszcze
w dzieciństwie.
– Nie powinnyśmy były zatrzymywać
cię tak długo – powiedziała Ann przepra-
szającym tonem i wraz z siostrą odprowa-
dziła Mala do drzwi. Kiedy Terry je otwo-
rzyła, krzyknęła przestraszona. Za drzwia-
mi stało dwoje ludzi.
– Mówiłam ci, że to samochód Mala –
powiedziała Mary Kerman do stojącego
obok niej młodego człowieka.
– Cześć, Vin – rzucił Mal i odwracając
się do sióstr dokonał prezentacji – Ann,
Terry to Vin Warren. Vin, to Ann Dawson
i jej siostra Terry.
Terry zareagowała tylko skinięciem gło-
wy, podczas gdy Ann ujęła wyciągniętą
rękę Vina. Wydawało się jej, że Vin jest
niemal tego samego wzrostu co Mal, lecz
po bliższym przyjrzeniu się zauważyła, że
jest o kilka centymetrów niższy, co jednak
nie rzucało się w oczy dzięki jego niemal
wojskowej postawie.
– Miło mi panią poznać – powiedział
Vin i Ann spodobał się jego łagodny głos.
Kiedy puścił jej rękę, dostrzegł przemo-
czone ubranie Mala. – Co ci się stało? Wy-
gląda na to, że nie spotkałeś się tu ze zbyt
ciepłym przyjęciem.
Mal opowiedział mu o cieknącej rurze w
piwnicy.
– Naprawiłeś to? – spytał Vin.
– Nie.
– Wy prawnicy bierzecie się do wszyst-
kiego.
– A wy z agencji handlu nieruchomo-
ściami próbujecie wszystko sprzedać – od-
parował Mal.
– Trafiłeś – przyznał Vin, po czym do-
dał już poważniejszym tonem: – Czy mo-
żesz zostać jeszcze chwilę, Mal?
– Po co? – spytał Mal, a Ann uśmiech-
nęła się słysząc podejrzliwość w jego gło-
sie. Bardzo przypominał w tym Joela.
– Mary powiedziała mi, że panna Daw-
son planuje zostać tu z siostrą na dłużej –
powiedział Vin.
– I co w związku z tym? – rzucił Mal.
– Czy nie robisz im płonnych nadziei?
– Każdy ma prawo do własnego zdania,
ale tak się składa, że Ann i Terry przyje-
chały tutaj jedynie po to, by otworzyć po-
nownie sklep ciotki – wyjaśnił spokojnie
Mal. – To przecież niezły interes.
Vin spojrzał na niego zaskoczony.
– Kogo próbujesz nabrać, Mal?
Mal odwrócił się do sióstr.
– Czyż tak nie jest? – spytał.
– Oczywiście, że tak – odparła Ann. –
Razem z Terry zawsze chciałyśmy prowa-
dzić własny interes.
– Ann Dawson, to wierutne kłamstwo –
stwierdziła Mary Kerman od dłuższej
chwili próbująca dojść do głosu.
– Mary, to naprawdę nie twoja sprawa –
powiedział Mal grzecznie, lecz zdecydo-
wanie.
– Panno Dawson – Vin zwrócił się do
Ann – jestem pewny, że pani interesy i ich
powodzenie leżą na sercu pana Shawa, ale
niestety nie zna on wszystkich faktów.
– A pan je zna? – rzuciła wyzywającym
tonem Terry.
– Byłbym bardzo kiepskim biznesme-
nem, gdyby tak nie było – odparł bynaj-
mniej nie zmieszany. – Bez dalszych
sprzeczek jestem gotowy zaoferować pa-
niom sumę o dwa tysiące dolarów wyższą
od tej, którą wymieniono w liście od na-
szej firmy.
– Spędziłyśmy w Point Hope zaledwie
osiem godzin, a już nasza posiadłość jest
warta tysiąc dwieście dolarów więcej niż
oferowano ostatnio ciotce – stwierdziła z
przekąsem Terry.
– Wiem, jak to musi wyglądać, ale to
najlepsza umowa, jaką mogę zapropono-
wać – powiedział Vin.
– Czy nie wstyd ci, że próbujesz wyko-
rzystać te dziewczyny? – spytał Mal.
– Mal, wiesz doskonale, ile jest warta ta
posiadłość. W normalnych warunkach
miałyby szczęście, gdyby uzyskały choć
połowę tej sumy. Emma Dawson nigdy nie
wydała ani centa na utrzymanie domu i
sklepu.
– Nie będę się z tobą spierał, ale obaj
przecież wiemy, że to nie jest zwyczajna
sprzedaż. Firmie Bancroff wcale nie zależy
na budynkach. Chcą mieć tylko ten teren.
– W porządku – powiedział Vin – ale to
wszystko, co mogę zrobić. Obniżę zysk z
tej transakcji, a to powinno przynieść jesz-
cze kilka setek więcej.
Mal spojrzał na Ann, potem znów na
Vina.
– Może pomyślimy o tym – powiedział.
– Nie, nie pomyślimy – zaprotestowała
Terry. – Możemy uzyskać lepszą cenę.
– Naprawdę? – Vin znów zwrócił się do
Mala. – Przyjdę jutro do ciebie do biura.
Mal spojrzał na Ann starając się wyba-
dać, jak się zapatruje na to wszystko.
Wzruszyła tylko ramionami.
– Mal, znasz mnie od dawna. Nie mam
nic przeciwko zarobieniu paru dolarów, ale
nigdy nikomu nie podciąłem gardła.
– Rzeczywiście, muszę to potwierdzić.
Ale też nigdy nie widziałem, żebyś coś
stracił przy realizacji umowy.
Vin zwrócił się do sióstr.
– Bawcie się w sklep, oddychajcie świe-
żym morskim powietrzem, ale nie próbuj-
cie bez pomocy podpisywać żadnej umo-
wy.
– Czy to groźba? – spytała ostro Ann.
– Nie, tylko dobra rada. Będziecie mnie
często widywać.
– W to nie wątpię – powiedziała oschle
Terry. – Od chwili przyjazdu tutaj prześla-
duje nas pech.
Rozdział 3
Już po raz drugi Ann Dawson wzięła do
ręki fakturę opisującą dostawę skrzynek i
kartonowych pudeł stojących na podłodze.
Sprawdzając zgodność zamówienia i do-
stawy przerwała w pewnej chwili pracę i
ciężko westchnęła. Nie mogła się w ogóle
skoncentrować. Bez entuzjazmu podcho-
dziła do zadania, które – jak dobrze wie-
działa – było tylko tymczasowe. Spojrzała
na siostrę z zapałem czyszczącą półki o
kilka metrów od niej i po chwili wróciła do
porzuconych dokumentów. Tym razem
udało się jej doprowadzić dzieło sprawdza-
nia do końca. Niezdecydowana stanęła
przed pudłami. Co teraz?, spytała samą sie-
bie. Jakby słysząc to pytanie Terry wstała i
podeszła do Ann.
– Wiesz, co mi właśnie przyszło do gło-
wy? Te towary powinny stanąć z tyłu, a te
starsze na samym przodzie. Co o tym my-
ślisz? – spytała opierając rękę na biodrze.
– Terry, chciałabym podchodzić do całej
tej sprawy z twoim entuzjazmem – stwier-
dziła Ann. – Jednak stale myślę, że to nie
ma wcale sensu. Niemal żałuję, że dałam
ci się przekonać, by pożyczyć pieniądze na
poczet sprzedaży posiadłości i kupić wię-
cej towaru.
– Jeśli masz zamiar zastawić pułapkę,
musisz do niej wsadzić prawdziwy ser –
powiedziała Terry. – Popatrz na to z innej
strony. Możemy tu tkwić przez całe lato.
Czemu nie pobawić się w sklep tak na-
prawdę?
Ann nic nie odpowiedziała, ale znów
uświadomiła sobie, że od czasu jej choroby
niejako zamieniły się rolami. Terry nie
czekała już, by Ann podjęła decyzję.
– Kto wie? – spytała Terry śpiewnie. –
Może się nam to nawet spodoba.
– To się dopiero okaże – stwierdziła
Ann z powątpiewaniem.
– Zacznę od przetworów owocowych –
powiedziała Terry rozrywając karton.
– A co z tym mięsem w puszkach? Usta-
wimy je na półkach?
Terry spojrzała na półkę.
– Nie – zdecydowała. – Postawię ten
karton na zapleczu, kiedy tylko skończę z
owocami.
– I kto mówił, że to ty robisz tu za popy-
chadło?
Terry uśmiechnęła się do siostry.
– Spójrzmy prawdzie w oczy, Ann. W
tym stadle ty robisz za mózg, a ja za siłę
roboczą.
Ann uśmiechnęła się. To cała Terry, po-
myślała. Nadal chce, bym sądziła, że to ja
tu rządzę.
– Nie pozwolę ci nic dźwigać – powie-
działa zdecydowanie Ann. – Joel wróci
niebawem. Zajmie się tymi pudłami.
Terry spojrzała na trzymaną w rękach
szmatę, a potem podniosła na siostrę jasno-
błękitne oczy.
– Chciałam porozmawiać z tobą o Joelu.
– O co ci chodzi tym razem? – spytała z
roztargnieniem Ann.
– Nie powinnaś go tak wykorzystywać.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – za-
pytała Ann pamiętając, że to Terry z więk-
szym entuzjazmem przyjęła pomoc Joela
w podejmowaniu decyzji co do posiadłości
ciotki.
– Joel ciężko pracuje, no i ma jeszcze
studia. Kiedy wreszcie udało mu się na
chwilę od tego oderwać, nie powinien ha-
rować tutaj jak wół.
– Terry, on sam zaoferował nam swoją
pomoc i jestem mu za to bardzo wdzięcz-
na.
Ann pomyślała o wszystkim, czego uda-
ło się Joelowi dokonać w domu ciotki w
czasie tych kilku godzin, które spędził w
Point Hope. Mal Shaw dotrzymał danego
słowa. Hydraulik i stolarz zjawili się na-
stępnego ranka po jego wizycie, ale napra-
wa dachu i przeciekających rur pomogła
tylko w niewielkim stopniu. Dopiero nie-
mal tydzień spędzony na myciu, szorowa-
niu i czyszczeniu doprowadził dom do sta-
nu jakiej takiej używalności. Ilość rupieci,
które spalił Joel, była trudna do ogarnięcia.
Niełatwo było pojąć, jak ciotka zdołała to
wszystko zgromadzić za życia, a jeszcze
trudniej zrozumieć, jak udało się jej zmie-
ścić te bezużyteczne śmieci w niewielkim
przecież domu.
– To nie fair – narzekała dalej Terry. –
To pierwszy wolny weekend Joela od wie-
lu miesięcy. Czy musiałaś go zapędzać do
roboty od razu, gdy tylko przyjechał? –
machnęła ręką w stronę posprzątanych pó-
łek. – Czy to nie wystarczy?
Ann kusiło, by przypomnieć siostrze, że
to ona nalegała na tak dokładne porządki.
– Skończymy pracę, gdy Joel wróci –
powiedziała jednak.
– Dobrze. Może wtedy spędzisz z nim
trochę czasu.
Ann spojrzała na siostrę.
– Terry, Joel nie jest wcale dyplomatą,
który przybył z oficjalną wizytą i trzeba go
zabawiać. Mam nadzieję, że nasze stosunki
są o wiele bardziej swobodne.
– Czasami uważam, że posuwasz się za
daleko w tym „doskonałym zrozumieniu",
które was łączy. To o wiele za chłodne jak
na krew mojej latynoskiej babki.
Słysząc to Ann wybuchnęła śmiechem.
Kiedy doszła do siebie, zastanowiła się,
czy rzeczywiście można określić jej sto-
sunki z Joelem mianem „doskonałego zro-
zumienia". Znali się od trzech lat, a spotka-
li się na wieczornych wykładach w colle-
ge'u, na które Ann uczęszczała tamtej
zimy. Przez cały ten czas ich znajomość
nie przekroczyła granicy szczerej sympatii,
którą do siebie czuli. Urodziny i Boże Na-
rodzenie wiązały się z większym okazywa-
niem uczuć, ale to było wszystko. Do cza-
su choroby Ann nigdy nie zastanawiała się
nad tym, że kiedy Joel skończy studia,
mogą minąć całe lata, zanim zdobędzie ja-
kąś pozycję w świecie prawniczym. Teraz
na myśl o tym pragnęła, by ich znajomość
nie wykroczyła poza ustalone do tej pory
granice.
Później tego ranka, gdy Ann przejęła
ustawianie towarów na półkach, Terry
wspięła się na drabinę, by wyszorować
okienko nad drzwiami. Kilka minut potem
drabina zachwiała się mocno, gdy ktoś
otworzył gwałtownie drzwi. Na szczęście
Terry udało się zeskoczyć na czas z drabi-
ny i wylądowała na ziemi z wielkim hu-
kiem.
– Cóż tu się dzieje? – wykrzyknął na jej
widok młody blondyn przeciskając się
przez uchylone drzwi.
– Joelu Evans – powiedziała Terry. –
Nie mogłeś chociaż zapukać?
– Zapukać? A odkąd to należy pukać
przed wejściem do sklepu? – Joel położył
trzymane pakunki i wyciągnął rękę do Ter-
ry.
Terry zignorowała go i bez wysiłku
wstała z podłogi. Dopiero kiedy zrobiła
pierwszy krok, skrzywiła się.
– Zraniłaś się? – spytał Joel ujmując ją
za łokieć.
Terry odsunęła jego rękę i stanęła tak, że
dzieliła ich leżąca na podłodze drabina.
– Bądź poważny! Nie wiesz, że rozma-
wiasz ze specem od wspinania się na drze-
wa, mającym na swoim koncie setki takich
upadków? – powiedziała lekko Terry, ale
delikatne drżenie jej głosu zaniepokoiło
Ann.
– Jesteś pewna, że nic ci się nie stało? –
spytała.
– Jak najbardziej – odparła Terry już
pewniejszym głosem. – Tyle tylko, że nie
umyłam wcale tego okienka i na dodatek
ten bałagan!
– Powinnaś była poczekać z tym na
mnie – powiedział Joel. Pomógł jej pod-
nieść drabinę i wytarł rozlaną wodę.
Kiedy w sklepie zapanował znów jaki
taki porządek, Joel oparł się o ladę i zapalił
papierosa.
– Spotkałem kilku waszych sąsiadów –
powiedział.
– Kogo? – spytała Ann oglądając przy-
niesione przez niego paczki.
– Państwa Hectorów.
– To chyba oni przynieśli tę wspaniałą
pieczeń w nasz drugi wieczór spędzony tu-
taj – powiedziała Ann do Terry odwracając
się przez ramię.
– Hectorowie? Całkiem możliwe – od-
parła Terry i zwróciła się do Joela. – Nie
uwierzysz, ile osób poznałyśmy w tym ty-
godniu. Trudno je wszystkie spamiętać.
– Jeśli wszyscy są tak mili jak Hectoro-
wie i ten stary kapitan, u którego miesz-
kam, wasz pobyt tutaj powinien być bar-
dzo przyjemny – stwierdził Joel.
– Widać wyraźnie, że nie spotkałeś jesz-
cze Mary Kerman ani jej wnuka Buza –
powiedziała Terry.
Joel spojrzał pytająco na Ann.
– Zderzenie osobowości – wyjaśniła
Ann. – Mary Kerman to bardzo poczciwa
starsza pani. Z tego co opowiadałeś o swo-
im kapitanie, wydaje mi się, że jest bardzo
do niego podobna. Jest tylko może trochę
bardziej szczera.
– Bardziej szczera! – wykrzyknęła Ter-
ry.
– A wnuk? – spytał Joel.
– Trzynastolatek w każdym calu – od-
parła Ann z uśmiechem – piegowaty od
stóp do głów.
– To potwór – poprawiła ją Terry. –
Rozrzucił śmieci, które z trudem uprzątnę-
łyśmy, przeciął sznur do wieszania bieli-
zny i wrzucił nam do komina kota.
– Ma coś do was? – ton Joela wskazy-
wał na to, że przychyla się bardziej do opi-
nii Terry.
– Śmieci rozsypał wiatr – stwierdziła
Ann.
– Ale tylko dlatego, że Buz przeszedł
przez sam środek – nie dawała za wygraną
Terry.
– A sznur? – spytał Joel.
– To tylko przypuszczenia ze strony
Terry. Mógł sam pęknąć. Tyle tylko, że
Buz siedział wtedy na naszym płocie i
śmiał się, gdy pranie spadło – powiedziała
Ann.
– Zostaje jeszcze kot.
– Buz wyjaśnił, że próbował go zdjąć z
naszego dachu, a kot wyślizgnął się i
wpadł do komina.
Joel spojrzał na Ann, potem na Terry i
wybuchnął śmiechem.
– Buz jest naprawdę sympatyczny – po-
wiedziała Ann. – Polubisz go.
– Jeśli darzysz sympatią kobry i tym po-
dobne stworzenia – dorzuciła Terry.
– Byłbym zapomniał. Hectorowie prosili
mnie, żebym przypomniał wam o dzisiej-
szym przyjęciu u nich w domu.
– To rzeczywiście Hectorowie przynieśli
nam tę pieczeń – powiedziała Terry – teraz
przypominam sobie, że mówili coś o przy-
jęciu.
– Nie zamierzałyśmy tam iść – stwier-
dziła Ann.
– Lepiej to zróbcie – powiedział Joel –
bo macie przyprowadzić mnie, a pani Hec-
tor wspominała coś o jedzeniu. Wiecie
obie, że jako dorastający chłopiec muszę
się dobrze odżywiać.
Jednak to nie prośba Joela sprawiła, że
poszli do Hectorów tego wieczora, lecz
wiadomość od Mala Shawa. Poza podzię-
kowaniem za przysłanie hydraulika i stola-
rza Ann nie rozmawiała z nim od czasu
przybycia do Point Hope. Wiedziała, że
rozmawiał z Vinem Warrenem następnego
dnia, ale nie znała wyniku tej rozmowy. W
swoim liściku Mal prosił, by przyszła na
przyjęcie do Hectorów, żeby mogli omó-
wić sprawy wynikłe z rozmowy z Vinem.
Nie rozumiała wyboru miejsca na taką roz-
mowę, lecz Terry podpowiedziała jej, że
mogło mu chodzić o połączenie interesów
z czystą przyjemnością. Przypomniała so-
bie, jak pani Hector wspominała, że na jej
skromnych cotygodniowych przyjęciach
spotyka się wielu mieszkańców Point
Hope.
Kiedy czekali przed drzwiami domu
Hectorów, Joel bezwiednie gładził mary-
narkę swego jedynego, w miarę przyzwo-
itego, garnituru, Terry nerwowym ruchem
przesuwała dłonią po sztucznych perełkach
naszyjnika, natomiast Ann całą siłą swojej
woli powstrzymywała się przed okazywa-
niem zdenerwowania. Dom Hectorów oka-
zał się być jedną z tuzina okazałych rezy-
dencji stojących nad zatoką, z okrągłym
podjazdem i wspaniałym ogrodem.
To dziwne, że Hectorowie niczym się
nie zdradzili, że są tak dobrze sytuowani,
pomyślała Ann. Kiedy odwiedzili je tamte-
go wieczoru, przyjechali dwuletnim, do-
stawczym samochodem i byli ubrani bar-
dzo skromnie. Co ich skłoniło do tego, by
umieścić siostry na liście gości?
– Widzicie to? – szepnęła Terry, gdy
służąca w uniformie wprowadziła ich do
obszernego hallu.
– Państwo Hectorowie i goście są na pa-
tio. Proszę za mną – powiedziała.
Kiedy przechodzili przez olbrzymi sa-
lon, Terry delikatnie trąciła łokciem sio-
strę.
– Powinni rozdawać przy drzwiach ka-
mizelki ratunkowe – szepnęła. – Można
utonąć w tym dywanie. Chodziłaś kiedyś
po czymś takim?
– Tutaj proszę – powiedziała służąca od-
suwając się, by zrobić przejście na oświe-
tlone patio.
Kiedy Ann zastanawiała się, czy służąca
ich zaanonsuje, usłyszała swoje nazwisko i
kilka sekund później pani Hector wzięła ją
za rękę i pociągnęła ku gościom. Ta wyso-
ka, szczupła kobieta mówiła bez przerwy,
zadając mnóstwo pytań i nie czekając wca-
le, by Ann na nie odpowiedziała.
– No, jesteście wreszcie – powiedział
Dan Hector. – Cieszę się, że mogliście
przyjść. Chodźcie, przedstawię was go-
ściom.
Terry i Joel ruszyli za nim, podczas gdy
Eileen Hector zatrzymała Ann.
– Oprowadzę cię później – powiedziała.
– Chodźmy teraz do Mala i Vina. No i
Joan. Czekają na ciebie.
Ann spojrzała smutno za siebie, gdy
pani Hector wprowadziła ją z powrotem do
środka. Nie miała szczególnej ochoty roz-
dzielać się z Joelem i Terry.
– Oto i ona – powiedziała radośnie pani
Hector.
Mal przeszedł przez pokój i uścisnął
dłoń Ann.
– Cieszę się, że przyszłaś. Dołącz do nas
– powiedział wskazując na stojący przy
kominku fotel.
– Joan – powiedziała pani Hector – po-
zwól, że ci przedstawię Ann Dawson. Ann,
to Joan Moore. Macie ze sobą coś wspól-
nego.
Ujmując delikatną dłoń Joan, Ann nie
mogła sobie wyobrazić, co też może mieć
wspólnego z tą bywałą w świecie, pełną
klasy kobietą.
– Pani Moore jest właścicielką drugiej
połowy Psiej Nogi – wyjaśniła pani Hec-
tor.
Ann spojrzała pytająco na Mala.
– Psia Noga to tutejsza nazwa na tę
część terenu, na której stoi dom i sklep
twojej ciotki – wyjaśnił Mal. – Nazwano
go tak chyba dlatego, że wcina się w ocean
niczym tylna noga psa.
– Ach tak – powiedziała Ann. – Nie
wiedziałam, że tylko część należy do ciot-
ki.
Mal Shaw sprawiał wrażenie lekko za-
kłopotanego, lecz Joan Moore uśmiechnęła
się, jakby ta wiadomość sprawiła jej przy-
jemność.
– Zostawię was teraz, byście mogli wy-
jaśnić wszystkie fakty tej niewinnej młodej
osóbce – powiedziała i wyszła.
– Możesz nam dać pół godziny nie psu-
jąc sobie przyjęcia? – spytał Vin Eileen
Hector.
– Nie lubię tej kobiety – odparła Eileen,
patrząc za Joan. Wyglądało na to, że nie
słyszała pytania Vina, ale zaraz dodała. –
Nie spieszcie się.
Mal poczekał, aż wszyscy usiądą.
– Rozmawiałem z Vinem o sprzedaży
posiadłości twojej ciotki – powiedział. –
Vin powiedział mi o kilku ważnych spra-
wach, o których nic nie wiedziałem.
Pierwsza z nich to ta, że cały teren nie na-
leży do ciebie. Podobnie jak ty myślałem,
że cała Psia Noga należała do twojej ciotki.
To niewybaczalny błąd z mojej strony.
Jako twój prawnik powinienem był do-
kładniej przeczytać opis posiadłości. No
cóż, po prostu twoja ciotka utrzymywała
mnie w przekonaniu, że jest właścicielką
całości, a ja jej uwierzyłem. Drugą sprawą
jest to, że kiedy zjawił się tutaj reprezen-
tant Bancroff Enterprises, nie był zdecydo-
wany, którą część Psiej Nogi chce nabyć
jego firma. Pierwszą ofertę złożył pani
Moore. Zażądała tak wysokiej ceny, że
zwrócił się do twojej ciotki. Nawiasem
mówiąc jego pierwsza oferta była o wiele
niższa od sumy, jaką proponował wtedy
Vin jako ich agent.
– Kto to potwierdził? – spytała Ann.
– Wszystko jest w dokumentach – po-
wiedział cicho Vin.
– To prawda, Ann. Vin pokazał mi ko-
pie całej korespondencji pomiędzy twoją
ciotką, Bancroff Enterprises i jego firmą.
Twoja ciotka zmarła w trakcie negocjacji.
Gdyby żyła, otrzymałaby ostatecznie ofer-
tę złożoną wam przez Vina w pierwszy
wieczór waszego tutaj pobytu – wyjaśnił
Mal.
– Czy sugerujesz, że po tym wszystkim,
co powiedziałeś Joelowi przed naszym
przyjazdem, powinnyśmy prowadzić inte-
resy z panem Warrenem i zapomnieć o
Bancroff Enterprises? – spytała Ann my-
śląc o całym wysiłku, jaki włożyły w do-
prowadzenie domu i sklepu do stanu uży-
walności.
– Ann, niełatwo mi przyznać, że popeł-
niłem błąd – powiedział Mal pochylając
się do przodu. – Wiem, że jesteś zdener-
wowana. Zdaję sobie sprawę, jak ciężko
pracowałaś z Terry w minionym tygodniu.
Nie jest to jednak kaprys z mojej strony.
Zbadałem wszystkie fakty, które przedsta-
wił mi Vin. Wszystko się zgadza. Jest tyl-
ko jedna sprawa, co do której nie jestem
całkiem przekonany.
– Co takiego? – spytała Ann.
– Vin radzi, byś sprzedała mu posia-
dłość, zanim ludzie z Bancroff zniecierpli-
wią się i przyślą tu swojego człowieka.
– Czy to byłoby takie złe?
– Co się stanie, jeśli spodoba mu się bar-
dziej część należąca do Joan Moore? –
spytał Vin.
– Bancroff Enterprises kupili już na par-
king teren przylegający do mojej posiadło-
ści. Czy mogą sobie pozwolić na zerwanie
umowy ze mną? – powiedziała nieco wy-
zywająco Ann.
– Tak, jeśli zawrą bardziej korzystną z
panią Moore. Teren na parking przylega
również do jej części – odpowiedział Vin.
– Czy nie zażądała zbyt wysokiej ceny?
Vin i Mal wymienili spojrzenia.
– Niestety Joan często działa na zasadzie
kaprysu – powiedział Mal. – Powiadomiła
już Bancroff Enterprises, że jest gotowa do
negocjacji.
Ann nic nie powiedziała. Czy miała po-
wody, by nie wierzyć lub nie ufać Malowi
Shaw? – pytała samą siebie. Z pewnością
nie zyskałby nic na podsuwaniu jej mniej
korzystnej transakcji. Od samego początku
zgodził się pracować dla niej na zasadzie
ryzyka. Inaczej było z Vinem Warrenem.
Zyskiwał wszystko, jeśli podpisałaby umo-
wę właśnie z nim. Trudno było postano-
wić, co ma zrobić.
– Proszę mi dać trochę czasu, żebym
mogła omówić wszystko z Joelem i Terry
– powiedziała i dostrzegła, jak Vin uniósł
brwi na dźwięk imienia „Joel".
– Joel Evans jest ich przyjacielem – wy-
jaśnił mu Mal. – To on napisał do mnie
pierwszy raz w imieniu Ann. Miły facet.
Pewnego dnia będzie z niego niezły praw-
nik. Rozumiem, że przyjechał tu na week-
end.
– Tak. Przyszedł tu dzisiaj z nami.
– Przypomina mi to, jak bardzo zanie-
dbujemy naszą gospodynię – powiedział
Mal podając ramię Ann. – Chodźmy do
gości. Idziesz, Vin?
– Zaniosę tylko neseser do mojego po-
koju. Zobaczymy się na patio.
Ann spojrzała za znikającym w hallu Vi-
nem, a potem odwróciła się do Mala z py-
tającym wyrazem twarzy.
– Nie wiedziałaś? Pani Hector jest ciot-
ką Vina. Wychowywali go od dziecka.
Rozdział 4
Kiedy pojawili się na patio wśród gości,
Ann poszukała wzrokiem Terry i Joela.
Nie spędziła z nimi nawet pięciu minut,
kiedy znów podeszła do niej Eileen Hector
i odciągnęła ją nalegając, by poznała in-
nych gości. Dokonując prezentacji Eileen
nie przestawała mówić:
– Bardzo się cieszę, że Mal i Vin wresz-
cie cię wypuścili. Gdybyś nie zjawiła się tu
za pięć minut, sama poszłabym po ciebie.
Czy doszliście już do jakichś konstruktyw-
nych wniosków?
– Nie. Mam wszystko przemyśleć.
Podchodząc do następnej grupki gości,
Eileen zwolniła kroku.
– Żaden z tych młodych panów za nic
nie chciałby cię skrzywdzić – powiedziała
zniżając głos do poufałego szeptu. – Zdra-
dzę ci sekret. Stałaś się kimś wyjątkowym
dla obu z nich. To zdecydowana przewaga.
– A co z panią Moore? Czy jest zaintere-
sowana sprzedażą swojej części Psiej
Nogi? – spytała Ann.
– Kto wie? Cztery miesiące temu, gdy
przyjechał tu przedstawiciel Bancroff En-
terprises, celowo zażądała bardzo wygóro-
wanej ceny za swój teren. Rozwodziła się
wtedy i walczyła o duże pieniądze ze swo-
im trzecim mężem. Plotka głosiła, że do-
stała tylko połowę żądanej sumy i przyzna-
no jej zaledwie skromne miesięczne ali-
menty. Joan ma dość kosztowne zachcian-
ki. Może potrzebować teraz pieniędzy.
– Co by pani zrobiła na moim miejscu?
– spytała Ann.
Eileen nie odpowiedziała od razu.
– Nie jestem całkiem obiektywna –
stwierdziła wreszcie. – Vin jest moim ulu-
bieńcem. Chciałabym, żeby to on przepro-
wadził z tobą tę transakcję. Nie przepada
za handlem nieruchomościami, ale obiecał
mi, że spróbuje się tym zająć. Mój mąż za-
robił na tym wszystkie swoje pieniądze.
Nasi dwaj synowie zaczęli z nim praco-
wać, ale potem zajęli się zupełnie innymi
rzeczami. Bardzo go to załamało. Dlatego
chciałabym, żeby Vin z nim został.
Niemałym zaskoczeniem dla Ann był
fakt, że firma Harbor Real Estate należy do
Dana Hectora. Nagle coś jej przyszło do
głowy.
– Jeśli pani Moore zdecyduje się wysta-
wić swój teren na sprzedaż, czy Harbor
Real Estate nie zajmie się prowadzeniem
jej interesów? To przecież logiczne.
– Wielkie nieba, nie! – wykrzyknęła
pani Hector – Vin jest związany z tobą. Ni-
gdy nie wziąłby innego klienta. Byłby to
przecież prawdziwy konflikt interesów.
– Czy pani dobrze to wszystko rozumie?
Nie uważam się wcale za klienta Harbor
Real Estate. Bancroff Enterprises zatrudni-
ła firmę pani męża, by złożyła ofertę kupna
mojej posiadłości. Czyż nie czyni to klien-
ta pani męża z Bancroff Enterprises? Ja je-
stem tylko osobą, z którą ma nadzieję ubić
interes w imieniu Bancroff. Idąc tym śla-
dem sądzę, że Harbor Real Estate z rado-
ścią powitałaby ofertę sprzedaży ze strony
pani Moore. Miałaby wtedy dwie oferty do
przedstawienia swojemu „klientowi".
Pani Hector pomachała niecierpliwie
dłonią.
– Obawiam się, że interesy nigdy nie
były moją mocną stroną. Wiem tylko, że
Vin bardzo się stara, by sprzedać twoją po-
siadłość Bancroff Enterprises – urwała na
chwilę. – Mam nadzieję, że Joan nic nie
popsuje. Tobie i siostrze pieniądze na pew-
no są bardziej potrzebne.
Ann nic nie odpowiedziała.
– Wydaje mi się – stwierdziła pani Hec-
tor rozglądając się wokół – że poznałaś już
wszystkich z wyjątkiem kapitana Friar.
– A ta pani stojąca z pani mężem i panią
Moore? – spytała Ann wskazując stojącą
tyłem kobietę. Było w niej coś znajomego,
ale Ann nie przypominała sobie, by została
jej przedstawiona tego wieczoru.
– Ależ znasz ją, moja droga – uśmiech-
nęła się pani Hector.
W tej właśnie chwili kobieta odwróciła
się nieco i Ann aż otworzyła usta ze zdu-
mienia.
– Mary Kerman – szepnęła.
– Naprawdę jej nie poznałaś – powie-
działa rozbawiona Eileen. – Zareagowałaś
podobnie jak wszyscy ci, którzy po raz
pierwszy widzą Mary przyzwoicie ubraną.
Trudno było uwierzyć, że ta kobieta w
eleganckiej czarnej sukni, ze sznurkiem
pereł na szyi i z misternie ułożonymi wło-
sami jest tą samą, która paradowała w
zniszczonym słomkowym kapeluszu, wy-
ciągniętym swetrze i paskudnych okula-
rach.
Pani Hector znów zniżyła głos do szep-
tu.
– Przed ślubem Mary nosiła nazwisko
Hope. Jej rodzina zrobiła fortunę na rybo-
łówstwie. Flota rybacka Hope'ów była nie-
gdyś dobrze znana na tym wybrzeżu.
Większość tego terenu należała kiedyś do
rodziny Mary i miejscowość zawdzięcza
im swoją nazwę. Mieli mnóstwo pienię-
dzy. Mary straciła jednak swoją część, gdy
wbrew woli rodziców poślubiła zwykłego
rybaka. Ostatni członek rodziny Hope opu-
ścił Point przed piętnastu laty i wtedy też
Mary wróciła tutaj. To smutne, że to co
posiada teraz, nie stanowi nawet jednej set-
nej fortuny Hope'ów. Mary nie miała ła-
twego życia. Kiedy miała dwadzieścia
dziewięć lat, jej mąż utonął. Zostawił ją z
piątką malutkich dzieci. Duma Hope'ów
powstrzymywała ją przed zwróceniem się
do rodziny o pomoc. Radziła sobie sama i
robiła to doskonale. Wszystkie dzieci
ukończyły szkoły. Trzy córki dobrze wy-
szły za mąż, a starszy syn jest księdzem.
Drugi, ojciec Buza, pracuje w wywiadzie.
Jego żona zmarła, gdy Buz był malutki.
Teraz przez większość czasu Buz mieszka
z ojcem, ale kiedy on musi wyjechać, przy-
syła Buza do Mary. Mary mogłaby miesz-
kać z jednym z dzieci, ale jest zbyt nieza-
leżna. Nawet nie korzysta z pieniędzy, któ-
re jej przysyłają, lecz wpłaca je na konto
dla swoich wnuków. Nie można nie podzi-
wiać takiej kobiety.
Ann skinęła głową zgadzając się w zu-
pełności z panią Hector. Wszystko to tłu-
maczyło ostrość zachowania Mary i jej
niezwykłą szczerość. Ta kobieta nie chcia-
ła od życia nic za darmo i nie miała cierpli-
wości dla osób, które sądziły inaczej.
Po kilku minutach poszukiwań Ann i
pani Hector znalazły kapitana Friar w
ogrodzie, gdzie zabawiał Buza Kermana i
Guya Shaw. Był staruszkiem o błyszczą-
cych oczach, doskonale pasującym do wy-
obrażeń o kapitanach z dawnych czasów.
Nic dziwnego, że Joel go od razu polubił,
pomyślała Ann.
– A więc to ty jesteś Ann Dawson – po-
wiedział, gdy pani Hector przedstawiła mu
Ann. – Jesteś bardzo podobna do ciotki.
Dobrze ją znałem.
Ann przygotowała się na najgorsze.
Mary Kerman nie pozostawiła jej ani cie-
nia wątpliwości, że ktokolwiek mógłby po-
wiedzieć o ciotce Emmie coś miłego.
– Emma Dawson była piękną dziewczy-
ną – powiedział staruszek. – Szkoda, że tak
bardzo bała się życia. Wiedziałaś, że od-
rzuciła mojego pierwszego oficera, Petera
Greerly?
Ann musiała przyznać, że o ciotce wie
bardzo niewiele. Jej słowa obudziły w ka-
pitanie wiele wspomnień i kiedy mówił,
Ann nie mogła pozbyć się uczucia, że opo-
wiada o jakiejś nieznajomej kobiecie. Czy
to możliwe, że siedemdziesięcioletnia ko-
bieta, która zmarła otoczona brudem, była
kiedyś piękną, godną pożądania kobietą?
Zgodnie ze słowami starego kapitana mo-
gła wybierać wśród wielu adoratorów. Je-
śli to była prawda, dlaczego nigdy nie wy-
szła za mąż? Czy stało się tak dlatego, że –
co kapitan dawał do zrozumienia – bała się
zaryzykować życie z jedynym mężczyzną,
którego kochała? Brzmiało to wszystko
bardzo romantycznie, ale Ann zastanawia-
ła się, czy aby kapitan trochę nie przesa-
dzał mówiąc o adoratorach ciotki, których
mogła poślubić, gdy jej ukochany zaginął
na morzu.
Kapitan wspomniał też o ostatnich la-
tach życia ciotki, przypisując jej dziwne
zachowanie postępującej sklerozie. Ann
pomyślała o stosach gazet, magazynów,
starych zużytych toreb, pustych butelek i
innych niepotrzebnych rzeczy zaśmiecają-
cych dom. Wątpiła, by dziwna pasja ciotki
do zbierania takich przedmiotów narodziła
się dopiero w starszym wieku.
– Można się wiele nauczyć od życia, ja-
kie wiodła twoja ciotka – przerwał jej roz-
myślania kapitan. – Żal zbiera większe żni-
wo niż jakiekolwiek inne znane nam uczu-
cie. Człowiek zniesie wszystko poza myślą
o tym, co mogłoby być. Pamiętaj o tym,
moja droga. Lepiej popełnić wielki błąd,
niż spędzić resztę życia w poczuciu, że
mogło być zupełnie inaczej.
Buz i Guy poruszyli się niecierpliwie.
– Kiedy skończy pan opowieść o tym,
jak złapali pana chińscy piraci? – wtrącił
Buz.
Kapitan spojrzał przepraszająco na Ann.
– Przepraszam, że przeszkodziłyśmy –
powiedziała wstając. – Bardzo miło się z
panem rozmawiało.
– Proszę przyjść do mnie któregoś dnia.
Ja sam niewiele ostatnio wychodzę. Twój
przyjaciel, Joel, powie ci, gdzie mieszkam.
Ann obiecała, że na pewno go odwiedzi,
i znów znalazła się w rękach Eileen Hec-
tor.
– Czyż on nie jest wspaniały? – spytała
Eileen.
– Joel ma bzika na jego punkcie. Nie
mógł sobie znaleźć lepszego gospodarza, a
ja dokładnie tak wyobrażałam sobie stare-
go kapitana. Widziałam portrety, do któ-
rych mógłby pozować. Czy znała pani
moją ciotkę?
– Nie tak długo jak kapitan.
– Czy mówił prawdę?
– Chodzi ci o ten romans? – pani Hector
wzruszyła ramionami. – Słyszałam trochę
plotek, ale moje kontakty z twoją ciotką
nie skłoniły mnie do tego, by w to uwie-
rzyć. Trudno myśleć miło o kimś, kto stale
wciska ci zwiędnięte jarzyny i zgniłe owo-
ce. Wszyscy ci, którzy kupowali w sklepie
twojej ciotki, robili to tylko z konieczności
i wcale za nią nie przepadali.
W dalszej części wieczoru Ann nie mia-
ła już czasu, by zastanawiać się nad prze-
szłością ciotki. Wróciła do Terry i Joela,
którzy najwyraźniej doskonale się bawili, a
niebawem zaangażowała się w ożywioną
dyskusję, którą wywołał Dan Hector prze-
ciwstawiając sobie Mala Shaw i Vina War-
rena. Obaj mężczyźni doskonale żonglo-
wali słowami i terminami, czerpiąc z boga-
tego zestawu informacji. Był to więc bar-
dzo pouczający wieczór. Kiedy około dzie-
siątej podano do stołu, Ann odkryła, że po-
sadzono ją obok Vina.
– Dobrze się bawisz? – spytał.
– Tak – odparła bez wahania.
– Eileen lubi cię – powiedział niespo-
dziewanie Vin.
Aby pokryć zakłopotanie, Ann stwier-
dziła:
– Nie miałam pojęcia, że jest twoją ciot-
ką ani też że pan Hector jest właścicielem
Harbor Real Estate.
– Eileen i Dan byli dla mnie bardzo do-
brzy. Przyjęli mnie do swojej rodziny, kie-
dy moi rodzice zginęli w wypadku samo-
chodowym.
– Pani Hector powiedziała mi, że bardzo
ci zależy na zakończeniu transakcji z Ban-
croff Enterprises w moim imieniu.
Tym razem zmieszał się Vin.
– Żałuję, że to powiedziała.
– Dlaczego? To nie wpłynie wcale na
moją decyzję. Nie działam na zasadzie
emocji.
Vin spojrzał na nią uważnie.
– Chcesz, żeby ludzie wierzyli, że jesteś
tak zimna i wyrachowana? – spytał.
– Czy nie powinieneś sam odkryć?
Vin zamyślił się.
– Zrobię to, możesz być pewna – szep-
nął.
W tym właśnie momencie podeszła do
nich Joan Moore.
– Nie skończyliśmy rozmowy, Vin – po-
wiedziała siadając na poręczy jego krzesła.
– Może zawieziesz mnie do Mount City?
– Teraz? – spytał.
– Przyjęcie powoli się kończy, a wiesz,
jak tego nie cierpię – powiedziała przesu-
wając palcem po szyi Vina. – Po drodze
możemy wstąpić na drinka.
– Jeśli masz ochotę na drinka – rzucił
Vin wstając – przyniosę ci.
– Głuptasie – powiedziała Joan przy-
trzymując go. – Czyż mężczyźni nie są
czasami zbyt mało domyślni? – rzuciła w
stronę Ann.
Vin przeprosił ją i poszedł po okrycie
Joan, która ruszyła na poszukiwanie go-
spodarzy. Ann została sama tylko przez
chwilę, gdyż na zwolnione przez Vina
krzesło opadł Joel.
– Gdzie się podziewałaś przez pierwszą
część wieczoru? – spytał.
Ann opowiedziała mu o rozmowie z
Malem Shaw i Vinem.
– Podjęłaś jakąś decyzję?
– Wiesz, że nie zrobiłabym tego nie na-
radziwszy się wcześniej z tobą i Terry.
– Kiedy ty wędrowałaś z panią Hector
od jednej grupki gości do drugiej, pani
Moore zdradziła się, że ona pierwsza miała
okazję sprzedać swój teren Bancroff Enter-
prises powiedział Joel. – Całkiem możli-
we, że Vin Warren wcale nie jest tak
szczery, za jakiego chciałby uchodzić.
– Co mi radzisz?
– Teraz radziłbym się wycofać.
– To nie fair, Joel. Nie pora, żebyś umy-
wał od tego ręce. Gdybyś nam tego nie za-
sugerował, nigdy byśmy tu nie przyjecha-
ły.
– Czy to było aż tak złe posunięcie? Vin
Warren zaproponował wam przecież tysiąc
dwieście czy sześćset dolarów więcej.
– Do czego i tak prawdopodobnie by do-
szło bez naszego wyjazdu z Bostonu.
Joel nic nie odpowiedział.
– Co się tutaj dzieje? – spytała nagle
Terry. – Joel wygląda tak, jakby zaraz miał
iść na ścięcie.
– Bardzo bystra uwaga – stwierdził Joel,
a głos miał bardziej przygnębiony niż wy-
gląd.
– Ojej, ależ to wszystko brzmi posępnie
– powiedziała Terry nie tracąc jednak nic
ze swej wesołości.
– Porozmawiamy o tym jutro – postano-
wiła Ann.
– Jeśli to rzeczywiście tak poważna
sprawa, bardzo się cieszę, że poczekamy z
tym do jutra – Terry zakręciła się tanecz-
nym ruchem i opadła na stojące obok krze-
sło. – Zbyt dobrze się dzisiaj bawiłam. Na-
wet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak
bardzo brakuje mi towarzystwa ludzi. Pa-
miętasz te wspaniałe imprezy w piątkowe
wieczory, gdy Joel zjawiał się u nas ze
swoimi kumplami?
Ann i Joel uśmiechnęli się na to wspo-
mnienie. Jak mogli zapomnieć te zwario-
wane noce pełne dyskusji równie szalo-
nych jak młodzi ludzie, którzy je prowa-
dzili.
– Co myślicie o naszych dzisiejszych
gospodarzach? – spytała Terry.
– Są bardzo mili – odparła Ann.
– I bezpośredni – wtrącił Joel.
– Czy pani Shaw była tu dzisiaj? – spy-
tała Ann. – Nie pamiętam, żebym ją po-
znała.
– Mal Shaw jest wdowcem – poinformo-
wała ją Terry. – Siedząca obok mnie pani
powiedziała mi, że jego żona zmarła pięć
lat temu na białaczkę.
Wdowiec? Podczas ich pierwszego spo-
tkania Ann uznała Mala za atrakcyjnego
mężczyznę, ale nie pozwoliła sobie myśleć
nic więcej. Teraz nie istniał żaden powód,
by nie miała tego robić i myśl o tym spra-
wiła jej wyraźną przyjemność.
– Czy uważasz, że możemy się teraz z
wdziękiem wynieść? – spytała Terry. –
Marzę o gorącej kąpieli i łóżku.
– Też chciałabym już iść – powiedziała
Ann. – Kolacja zupełnie mnie dobiła. Uno-
szę powieki tylko czystą siłą woli.
– To ostatni raz, kiedy wziąłem was ze
sobą – stwierdził Joel. – Następnym razem
wezmę sobie dziewczyny, które nie będą
się chciały zwijać w samym środku zaba-
wy.
– W samym środku? – wykrzyknęła
Ann. – Rozejrzyj się dobrze, przyjacielu.
Wszyscy już mają dość i powoli wycho-
dzą.
Mal Shaw nalegał, by odwieźć ich do
domu. Joel i Terry wylądowali na tylnym
siedzeniu wraz z Guyem, podczas gdy Ann
usiadła obok Mala.
– Co byś powiedziała na przejażdżkę
łódką jutro? – spytał Mal. – Chciałbym za-
prosić cię wraz z siostrą.
– To bardzo miłe z twojej strony – po-
wiedziała Ann – ale niedziela jest ostatnim
dniem Joela tutaj. Wraca już do Bostonu
na zajęcia.
– Joel również jest zaproszony.
Ann odwróciła się i przekazała Joelowi i
Terry zaproszenie Mala.
– Wspaniale – odparła Terry.
– Przychylam się – dorzucił Joel.
– Przyjmujemy zaproszenie – powie-
działa Ann odwracając się do przodu.
– Cieszę się. Byłem pewny, że Terry i
Joel pojadą z nami. Ładna z nich para.
Ann ugryzła się w język. Czyżby nie
zdawał sobie sprawy z tego, że Joel jest
bardziej jej przyjacielem niż Terry?, zasta-
nowiła się. Samochód zatrzymał się przed
osobliwie wyglądającym drewnianym do-
mem.
– Czyż nie tu wysiadasz, Evans? – spy-
tał Mal przez ramię.
– Już? – powiedział Joel i otworzył
drzwi. Zanim wysiadł, pochylił się i poca-
łował Ann w policzek. – Dobranoc, kocha-
nie. Do zobaczenia jutro.
Ann spojrzała ukradkiem na Mala i do-
strzegła, że zmarszczył brwi.
– O której jutro, Mal? – spytał Joel.
– Proszę? – rzucił Mal wracając jakby z
daleka.
– O której jutro wyruszamy?
– Po lunchu, jeśli to wszystkim pasuje –
powiedział Mal po chwili zastanowienia.
Wszyscy przystali na tę propozycję i
Joel wysiadł z samochodu. W czasie dal-
szej jazdy Ann słyszała, jak Terry próbuje
rozmawiać z Guyem. Sam chłopiec mówił
niewiele. Sprawiał wrażenie niezwykle ci-
chego i spokojnego w przeciwieństwie do
Buza Kermana, któremu buzia się nigdy
nie zamykała.
– Ile semestrów ma jeszcze przed sobą
Joel, zanim skończy studia? – spytał Mal.
– Po tych letnich zajęciach jeszcze jeden
pełny rok.
– Jakie ma plany?
– Dwie czy trzy firmy prawnicze są za-
interesowane współpracą z nim.
– To dobrze. Najważniejsze, żeby wła-
ściwie zacząć.
Problem polega na tym, że Joela nie in-
teresuje wcale prawo przemysłowe ani po-
datkowe, a w tym właśnie specjalizują się
te firmy.
– A co on chce robić?
– Chce mieć prywatną praktykę.
Mal westchnął ciężko.
– Czy ma jakieś środki do życia, żeby
przetrwać początkowy okres tworzenia ta-
kiego przedsięwzięcia?
– Nie. Ale ma mnóstwo odwagi i deter-
minacji.
– To godne podziwu, ale nie można
utrzymać żony ani rodziny tylko dzięki
nim.
– Wiem – odparła cicho Ann.
– Czy jesteście z Joelem związani w ja-
kiś sposób? – spytał Mal.
Kilka myśli przebiegło nagle przez gło-
wę Ann. Wiedziała, że jej odpowiedź bę-
dzie miała istotne znaczenie dla ich przy-
szłych stosunków.
– Nie – odparła czując natychmiast wy-
rzuty sumienia.
– To dobrze – stwierdził Mal i uśmiech-
nął się po raz pierwszy od chwili, gdy zo-
baczył, jak Joel całuje Ann w policzek. –
Czuję, że będziemy się często spotykać,
Ann.
Rozdział 5
Czekając na przyjazd Mala, Terry i Ann
ponownie omawiały możliwości zakończe-
nia sprawy sprzedaży posiadłości ciotki.
– Po spędzeniu całego wieczoru z Joan
Moore – stwierdziła Terry – skłaniam się
ku myśli, że ona nie rozstanie się z ni-
czym, jeśli nie zarobi na tym okrągłej sum-
ki. Pochodzi ze starej rodziny handlarzy
końmi. Nawet kiedy pozbywa się męża,
wyciska z niego wszystko, co się da. Jeśli
dojdzie do wyboru pomiędzy naszymi
ofertami, nasza na pewno będzie bardziej
korzystna.
– I wyjdziemy na tym lepiej niż przyj-
mując ofertę Vina Warrena?
– W tym życiu nie ma nic absolutnie
pewnego, ale gotowa jestem zaryzykować.
A ty?
Ann odwróciła się.
– A co się stanie, jeśli stracimy w ogóle
szansę sprzedaży posiadłości?
– W takim wypadku zostaniemy naj-
młodszymi właścicielkami sklepu spożyw-
czego w Point Hope.
– Jak możesz tak żartować, Terry?
– To przecież nie będzie koniec świata,
Ann. Damy sobie jakoś radę.
– Czy wiesz, jakie mamy długi?
– Wcale nie jesteśmy wyjątkiem. Jeśli
sprawy tutaj nie ułożą się tak, jak planowa-
łyśmy, zawsze jeszcze zostaje Boston i
praca. Jeśli nie spłacimy wszystkich dłu-
gów w tym roku, zrobimy to w przyszłym
albo jeszcze później. Jesteśmy obie młode
i zdrowe.
– A co się stanie, jeśli znów zachoruję?
– Czy właśnie to cię tak martwi? Wiel-
kie nieba, Ann, nikt nie ma w życiu stupro-
centowej gwarancji. Sama słyszałaś, jak
mówi Joel: musisz pchać się przez życie z
nadzieją w jednej garści, a determinacją w
drugiej.
– Może tobie to wystarczy, ale mnie już
nie. Jeśli kiedykolwiek trafi mi się szansa
zabezpieczenia sobie przyszłości lepiej niż
tylko za pomocą nadziei i modlitwy, na
pewno z niej skorzystam.
– Planujesz wydać się za milionera? –
spytała Terry.
– A znasz jakiegoś? – odgryzła się Ann.
Terry spojrzała na nią uważnie.
– Gdybym przez moment sądziła, że
mówisz poważnie – powiedziała – pierw-
sza podpisałabym petycję o wykluczenie
cię z szeregów ludzkości.
Pukanie do drzwi uratowało Ann przed
odpowiedzią na stwierdzenie siostry.
– To na pewno Mal – powiedziała wsta-
jąc. – Otworzę.
Zatrzymała się przy lustrze wiszącym
przy drzwiach i kilkoma ruchami poprawi-
ła fryzurę. Otwierając drzwi przywołała na
usta radosny uśmiech, który zaraz zniknął,
gdy zobaczyła na progu Vina Warrena.
– Cześć – powiedział, a w jego oczach
widać było wyraźnie, że dostrzegł natych-
miastową zmianę na jej twarzy – Mal po-
prosił mnie, żebym odegrał rolę szofera.
Wcześnie rano zabrał Guya i Buza na ryby
i wrócił dopiero przed piętnastoma minuta-
mi. A teraz przygotowuje łódź na popołu-
dniową wyprawę.
– Jesteśmy z Terry gotowe, ale musimy
jeszcze wstąpić po Joela – odparła Ann i
zawołała siostrę.
Terry zjawiła się z dużą plażową torbą,
do której zapakowała swetry, okulary sło-
neczne i balsam do opalania.
– Co się stało z naszym kapitanem? –
spytała.
Vin wyjaśnił wszystko jeszcze raz i
wziąwszy torbę Terry, ruszył wraz z
dziewczętami w stronę swego niebieskiego
samochodu. Dopiero kiedy otworzył
drzwi, dostrzegły Joan Moore siedzącą na
przednim siedzeniu. Terry zawahała się na
ułamek sekundy.
– Znów się spotykamy – powiedziała
Joan – mam nadzieję, że jesteście dobrymi
żeglarzami.
– Mamy wielkie doświadczenie zdobyte
w łódkach w parku w Bostonie – powie-
działa Terry.
Siadając obok Terry, Ann usłyszała ci-
chy chichot Vina.
– Dokąd jedziemy po Joela? – spytał
siadając za kierownicą.
– Do kapitana Friara – odparła Ann.
Joan coś powiedziała, jednak ani Ann,
ani Terry nie usłyszały jej słów.
– Mam nadzieję, że nie macie nic prze-
ciwko dwóm dodatkowym uczestnikom
wyprawy – powiedział Vin.
– My nigdy nie narzekamy – odparła jak
zwykle szczerze Terry. – Mam tylko na-
dzieję, że kamizelek ratunkowych wystar-
czy dla wszystkich.
Ann zauważyła w lusterku uśmiech
Vina. Widać było wyraźnie, że oświadcze-
nie Terry bardzo go rozbawiło.
– Nie ma obaw. Wystarczy.
Kiedy stanęli przed domem kapitana,
zmuszeni byli czekać na Joela, który wy-
chylił się przez okno z twarzą pokrytą kre-
mem do golenia, żeby zapewnić ich, iż nie
potrwa to długo.
– Pomyśleć tylko, że to kobiety oskarża
się o wieczne spóźnianie – powiedziała
Ann.
– Założę się, że zaspał – stwierdziła Ter-
ry. – Nigdy nie chce iść spać o ludzkiej po-
rze, a potem śpi do pierwszej.
Dziesięć minut później Joel wcisnął się
między Ann i Terry rzuciwszy radosne
„cześć" Vinowi i Joan. Bez żadnych cere-
gieli objął ramieniem Ann i przytulił świe-
żo ogolony policzek do jej twarzy.
– Chcesz się trochę popieścić, zanim
znów zarosnę? Gwarantuję stuprocentową
gładkość – powiedział i wybuchnął śmie-
chem, gdy Ann odsunęła się. Cofnął ramię
i odwrócił się w stronę Terry: – A ty?
Szkoda zmarnować tak wspaniałe golenie i
doskonałą wodę kolońską.
– Daj spokój – osadziła go Terry ostrzej,
niż wynikałoby to z żartobliwego tonu Jo-
ela.
Joel najwyraźniej nie wziął tego do sie-
bie. Pochylił się do przodu i spytał Vina:
– Co się stało z naszym gospodarzem?
Vin zaczął wyjaśniać, ale zaraz wtrąciła
się Terry.
– Ten facet musi kochać żeglowanie –
stwierdził Joel. – Wypływać dwa razy jed-
nego dnia.
– N. P. – powiedział Vin. – Normalna
praktyka. Mal zawsze spędza część swego
wolnego czasu z synem. Kiedy nie łowią
ryb, urządzają pikniki lub organizują wy-
pad do miasta.
– To naprawdę godne podziwu – powie-
dział pełnym aprobaty tonem Joel.
– Mal psuje tego chłopca – rzuciła Joan
Moore – Guy za bardzo się do niego przy-
wiązał. Mal nie może się nigdzie ruszyć
nie uzgodniwszy tego wcześniej z synem.
– Nie jest aż tak źle – bronił Mala Vin.
– Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że
taki układ jest niezdrowy – ciągnęła dalej
Joan. – Guy powinien pojechać na jakiś
obóz dla chłopców, gdzie spotkałby rówie-
śników. Tutaj snuje się tylko całymi dnia-
mi czekając na ojca.
– A Buz Kerman? – spytała Ann. – Czę-
sto widywałam ich razem.
Joan skrzywiła się.
– To jedyna znajomość, którą przerwała-
bym na miejscu Mala – powiedziała.
– Dlaczego? – spytała Ann. – Buz to
wspaniały chłopak.
Joan odwróciła się do tyłu.
– Jest wnukiem Mary Kerman – powie-
działa, a jej ton sugerował, że jest to wy-
starczająco silny argument.
Kiedy przybyli na przystań, Mal już na
nich czekał. Przywitał się z nimi, a potem
zaczął wydawać instrukcje Buzowi i Guy-
owi, którzy stali przy nim.
– Woda jest gładka jak stół. Będzie bar-
dzo miło – uspokajał dziewczęta pomaga-
jąc im wsiąść.
Vin i Joel zaproponowali mu pomoc w
odcumowaniu łodzi, ale odmówił twier-
dząc, że Guy i Buz doskonale sobie pora-
dzą.
– Wrócimy najdalej o szóstej – krzyk-
nął, gdy łódź powoli ruszyła.
– Nie zapomnij, że jedziemy dziś na
mecz baseballowy – krzyknął Guy.
– Tak jest. kapitanie. Poproś panią Mier,
żeby przygotowała nam kolację.
Nawet z tej odległości Ann dostrzegła
smutny wyraz twarzy Guya. Stał bez ru-
chu, dopóki łódź nie skręciła w stronę ka-
nału.
– Może powinieneś zabrać go z nami –
powiedziała Ann.
– Kogo? – spytał Mal zmieniając bieg
na wyższy.
– Guya. Wyglądał tak smutno.
– To cały on – odparł. – Uwielbia łowić
ryby, ale jego entuzjazm znacznie prze-
wyższa zdolności do żeglowania. Zawsze
musi wracać po kilku godzinach. Robi mu
się niedobrze.
W czasie wyprawy Ann dzieliła równo
swój czas pomiędzy Mala, Terry i Joela,
podczas gdy Vin poświęcił się niemal cał-
kowicie Joan Moore. Wyglądało na to, że
Joan zdolna byłaby znaleźć zajęcie dla co
najmniej tuzina mężczyzn. Dopiero kiedy
Mal postanowił zarzucić kotwicę przy
brzegu wyspy Keel, Vin zajął się łańcu-
chem.
Mal zaproponował zwiedzanie wyspy.
Mieli na to ochotę wszyscy z wyjątkiem
Joan Moore. Po chwili dyskusji postano-
wiono, że tylko czwórka zejdzie na brzeg.
– Czy ktoś tutaj mieszka? – spytała Ann
Mala, gdy pomagał jej wysiąść z łódki.
– Nie. Mieszkańcy Point Hope twierdzą,
że żyją tu tylko węże i szczury.
Ann instynktownym ruchem wsunęła
rękę w dłoń Mala. Roześmiał się, ściskając
mocno jej palce.
– Chodźcie! – zawołał do Terry i Joela
wysiadających z łódki.
Terry doszła do plaży i rozglądała się
wokół z rękami na biodrach.
– Czy to wszystko? – spytała wyraźnie
rozczarowana.
– A czego się spodziewałaś? – spytał
Mal.
– Z daleka ta wyspa wyglądała dość cie-
kawie, a teraz widzę, że to tylko porośnięte
chwastami skały.
– I można przybić do brzegu tylko w
jednym miejscu. Reszta wyspy jest niedo-
stępna. Nie ma tu nawet dobrego miejsca
na piknik.
– Teraz zazdroszczę Joan, że została na
pokładzie – powiedziała Terry. – Tu prze-
cież nic nie ma.
– Czy Vin nie był wściekły, że musi zo-
stać? – zachichotał Mal. – Bardzo chciał
urwać się z nami.
– Powiem mu, że nic nie stracił – stwier-
dził Joel.
– Vin był już tu kiedyś – powiedział da-
lej rozbawiony Mal. – A teraz musi się tam
opędzać od Joan.
– Nie wydaje mi się, żeby aż tak bardzo
się starał – rzuciła Ann.
– Vin jest gentlemanem – powiedział
Mal – i trochę brakuje mu doświadczenia.
A Joan nie rozumie subtelności.
– Chyba niezbyt za nią przepadasz –
stwierdził Joel.
– Joan zawsze wyrusza na łowy pomię-
dzy mężami. Nie ma nic takiego, czego nie
powiedziałbym jej prosto w twarz. Na
szczęście jest na tyle bystra, by nie próbo-
wać grać w to ze mną. Zbyt długo się zna-
my.
– Jest tu coś do roboty, czy mamy już
wracać? – spytała trochę zniechęcona Ter-
ry.
– Interesuje was miejsce, gdzie bawili-
śmy się z Vinem w piratów?
Terry i Joel wymienili spojrzenia pozba-
wione zupełnie entuzjazmu.
– Nudziarze – rzuciła w ich stronę Ann.
– Ja idę.
Joel usadowił się koło skały i wyciągnął
rękę do Terry.
– My nudziarze poczekamy na was tutaj
– powiedział.
Mal skierował się w stronę wąskiej po-
rośniętej trawą ścieżki. Po drodze pokazy-
wał Ann różne interesujące miejsca, aż do-
tarli do kępy drzew, gdzie w dzieciństwie
wraz z Vinem bawili się w piratów. Mal
skinął głową w stronę starego wiązu, z któ-
rego gałęzi zwisał – kawałek liny.
– Wielu piratów dokonało tu żywota –
powiedział głosem, w którym wyczuwało
się entuzjazm młodości.
– Jako chłopcy musieliście się z Vinem
nieźle bawić – powiedziała Ann.
– To prawda. Nasza wyobraźnia tylko w
niewielkim stopniu przewyższała pomysło-
wość. Hectorowie i moi rodzice przeżyli
kilka ciężkich chwil. Kiedyś postanowili-
śmy zabawić się w Robinsona Crusoe i ob-
sadzić w roli Piętaszka grzecznego synka
sąsiadów. Było bardzo miło, tylko wraca-
jąc do domu zapomnieliśmy go zabrać ze
sobą. Ann uśmiechnęła się do niego ciepło
i w następnej chwili znalazła się w jego ra-
mionach. Mal pochylił się, by ją pocało-
wać. Nie było to wydarzeniem wstrząsają-
cym, ale nie było również nieprzyjemne.
Po chwili puścił ją i spojrzał jej prosto w
oczy.
– Nie spadały gwiazdy ani nie dzwoniły
dzwony? – spytał z przenikliwością, której
się nie spodziewała. – Ale nie było aż tak
źle, prawda? Przyszłość jest pełna obietnic,
Ann.
Kiedy wrócili na pokład łodzi, czekała
ich niespodzianka w postaci awarii silnika.
Mężczyźni zajęli się od razu naprawą, a
Ann, Terry i Joan trzymały się z daleka.
– Jak ci się podobało na wyspie, Ann? –
spytała Joan. – Dostrzegliśmy z Vinem, że
ty i Mal poczuliście ducha przygody.
Terry siedziała z rękami opartymi na
łokciach.
– Co można oglądać na skałach poro-
śniętych chwastami? – spytała.
– Czasami to tylko kwestia właściwego
przewodnika – odparła Joan, obserwując
bacznie wyraz twarzy Ann.
Terry prychnęła, podczas gdy Ann nie
mogła powstrzymać delikatnych rumień-
ców wypływających jej na policzki.
– Kochaj mnie ze wszystkim, co mam –
rzuciła Joan. – Znasz to powiedzenie,
Ann?
– Tak – odparła i domyślała się, jakie
będą następne słowa Joan.
– Każda kobieta, która zapragnie usidlić
Mala, będzie musiała mieć do czynienia z
Guyem. Myślałaś o tym?
– Czy nie wyciągasz wniosków zbyt
szybko? – spytała chłodno Ann.
– Tak między nami kobietami powiedz
mi, czy myśl o wydaniu się za Mala Shaw
nigdy nie przyszła ci do twojej bostońskiej
główki?
Ann spojrzała zakłopotana na Terry,
która nagle przestała być znudzona i z
równym co Joan zainteresowaniem oczeki-
wała odpowiedzi siostry.
– Czyż każda kobieta nie traktuje wolne-
go mężczyzny jako potencjalnego kandy-
data na męża? – odparła wreszcie Ann.
Joan skłoniła lekko głowę przyjmując tę
wymijającą odpowiedź. Wstała i podeszła
do schylonych nad silnikiem mężczyzn.
– O co chodziło? – spytała Terry siada-
jąc obok siostry.
– To tylko przykład czystej złośliwości
– odparła Ann.
– Co się wydarzyło między tobą a na-
szym kapitanem? Przystawiał się do cie-
bie?
Ann roześmiała się.
– Przestań się zachowywać jak kwoka,
Terry. Nie sądzisz, że jestem dostatecznie
dorosła, żeby sama dać sobie z tym radę?
– Nic nie rozumiesz. Kiedy ty i ten
prawnik kapitan... trzymaliście się za rącz-
ki, ja musiałam stawać na głowie, żeby
uspokoić Joela.
– Dlaczego?
– Wielki Boże, Ann, czy nie wiesz, że
ten wariat jest w tobie zakochany?
– Joel jest bardzo miłym chłopcem, ale
obawiam się, że to wszystko – powiedziała
Ann wiedząc doskonale, że przesadza. Joel
miał dwadzieścia siedem lat i był tylko o
siedem czy osiem lat młodszy od Mala.
– Lepiej trzymaj się z dala od Joan Mo-
ore. Jej wdzięk jakoś powoli zanika.
Wycierając brudne od smaru ręce w sta-
rą szmatę, Joel usiadł obok Ann.
– Naprawiliście ten silnik? – spytała.
– Nie, ale Malowi udało się wreszcie
skontaktować z pływającym w pobliżu ku-
trem. Przypłynie tu niebawem i odholuje
nas do portu. Mogłabyś wyjąć mi z kiesze-
ni papierosa?
Ann wyjęła paczkę papierosów z kie-
szonki jego koszuli, wyjęła jednego i wsu-
nęła mu do ust.
– Zapałki mam w prawej kieszeni
spodni – powiedział przesuwając się, by
mogła po nie sięgnąć.
Kiedy Ann trzymała zapaloną zapałkę
przy papierosie Joela, spojrzała nad pło-
mieniem na Terry, która obserwowała ich
z zainteresowaniem. Co ją dziś opętało?,
zastanawiała się Ann.
– Uważaj – krzyknął Joel zdmuchując
płomień tuż przy koniuszkach palców
Ann. – Można się paskudnie oparzyć.
Pół 'godziny później Joel dołączył do
Vina i Mala rzucających liny rybakom z
kutra. Wymienili z Malem kilka złośli-
wych uwag, lecz na szczęście humory
wszystkim dopisywały. Dopiero kiedy ru-
szyli, Mal dołączył do Ann.
– Na pewno nie zapomnę tej wyprawy –
powiedziała Ann.
– Mam nadzieję – odparł, a spojrzenie
jego brązowych oczu wyraźnie mówiło, że
nie ma na myśli awarii silnika.
Ann szybko odwróciła wzrok. Nie miała
zamiaru rozwijać tej znajomości zbyt
gwałtownie. Musiała co prawda przyznać,
że Mal bardzo się jej podoba, ale jak sam
to stwierdził, obyło się bez spadających
gwiazd i dzwoniących dzwonów.
Mal skinął głową w stronę Vina, a weso-
ły błysk w jego oczach zmusił ją do uśmie-
chu. Widać było wyraźnie, że Vin jeszcze
raz przegrał potyczkę z Joan Moore. Stali
razem przy relingu i Joan mocno obejmo-
wała go ramieniem.
– Jeśli nie będzie ostrożny, skończy jako
czwarty małżonek – powiedział Mal.
– Jeśli tak łatwo się poddaje – stwierdzi-
ła z lekką pogardą Ann, to w pełni na to
zasługuje.
– Nie bądź dla niego zbyt surowa, Ann.
Niełatwo jest zbyć gościa. Joan mieszka
przecież u Hectorów.
– Myślałam, że pani Hector nie przepa-
da za nią.
– Kultura zniszczy kiedyś rodzaj ludzki.
Jako kulturalni ludzie Hectorowie nie mo-
gli odmówić gościny córce starej przyja-
ciółki. Matka Joan była w college'u najlep-
szą przyjaciółką Eileen.
Kiedy Terry i Joel dołączyli do nich,
rozmowa kręciła się wokół bardziej ogól-
nych tematów. Joel jako pierwszy zauwa-
żył, że zbliżają się do Point Hope.
– Wybaczcie mi – powiedział Mal. –
Muszę iść na przód łodzi. Załoga naszego
holownika coś tam znowu wykrzykuje.
– Miły facet – stwierdził Joel.
– W istocie – potwierdziła Terry.
Coś w jej głosie sprawiło, że Joel spoj-
rzał na nią zaciekawiony.
– To wcale nie jego wina, że silnik się
zepsuł – powiedział przypisując jej roz-
drażnienie opóźnieniu wyprawy.
Kiedy wpłynęli do portu, Mal pomógł
dziewczętom wysiąść.
– Mam nadzieję, że nie macie mi tego za
złe – powiedział. W tym właśnie momen-
cie odwrócił się i zauważył Guya siedzące-
go na starej skrzynce: – Cześć, mały.
– Spóźniłeś się – powiedział posępnym
głosem Guy.
Mal spojrzał na zegarek.
– Wielkie nieba, nasz mecz! – wykrzyk-
nął. – Przepraszam, synku.
– Gdybyście razem z Ann nie zwiedzali
wyspy – powiedziała słodko Joan – na
pewno zdążylibyśmy na czas.
Guy spojrzał na Ann, a wyraz jego oczu
przyprawił ją o dreszcz.
Rozdział 6
Vin Warren oparł się o ścianę hallu i
beznamiętnym wzrokiem obserwował star-
sze małżeństwo wędrujące po pustym
domu. Mężczyzna rozglądał się uważnie,
badając drewnianą boazerię i podłogę.
– Wygląda dość solidnie – powiedział
do żony i odwracając się do Vina spytał. –
Czy możemy obejrzeć piwnicę?
– Tędy proszę – powiedział uprzejmie
Vin odsuwając się od ściany.
Prowadząc ich w dół bardzo chciał im
powiedzieć, że nie padało już od miesiąca i
że nie tak łatwo jest zauważyć ślady po
niewielkiej powodzi. Powstrzymał się jed-
nak od komentarza. Włączył wszystkie
światła i niemal westchnął z ulgą, gdy
mężczyzna zatrzymał się przy wschodniej
ścianie, o ton ciemniejszej od pozostałych.
No, pomyślał, teraz zacznie mnie wypy-
tywać i będę mógł mu powiedzieć, że przy-
da mu się co najmniej z tuzin pomp, żeby
utrzymać ten dom na swoim miejscu pod-
czas następnej ulewy.
– Piękna, przestronna piwnica, mamuś-
ku. Mógłbym tu sobie urządzić warsztat –
powiedział mężczyzna.
I robić śluzy, co? pomyślał z obrzydze-
niem Vin.
– Ile chcecie za ten dom? – spytał męż-
czyzna urzędowym tonem.
Vin wymienił cenę i po raz setny do-
szedł do wniosku, że handel nieruchomo-
ściami to parszywe zajęcie. Mężczyzna
wyraźnie przeliczał coś w myślach.
– Czy możemy sobie na to pozwolić, ko-
chanie? – spytała nieśmiało kobieta.
– Z naszymi oszczędnościami i kredy-
tem z banku powinno być nas stać – odparł
mężczyzna. – Może wrócimy do pańskiego
biura i sfinalizujemy transakcję?
Vin puścił ich przed sobą. Kiedy wyszli
na górę, spytał:
– Czy chcą się państwo jeszcze rozej-
rzeć?
– Nie, widzieliśmy już z mamuśką
wszystko.
Kobieta zatrzymała się na środku duże-
go salonu.
– Trzeba tu będzie zrobić remont, ko-
chanie – powiedziała cicho.
– Przewidywaliśmy to. Nie można się,
ot tak, wprowadzić do starego domu.
– Nie mamy nawet połowy mebli – do-
dała cicho kobieta.
Vin spojrzał na nią, a potem na jej męża.
Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wygląda-
ją jak para bezbronnych jagniąt.
– Czy myśleli państwo o wybudowaniu
własnego domu stosownego do potrzeb? –
spytał wiedząc, że właśnie przegrał sprawę
sprzedaży.
– Budowa? Nie mamy przecież tyle pie-
niędzy – powiedział mężczyzna.
– Sprawdzał więc pan tę możliwość? –
spytał Vin wiedząc doskonale, że tego nie
zrobili.
– Nie, ale przecież wszyscy wiedzą, że
nowy dom nie jest tak tani jak stary.
– Zatrzymajmy się po drodze do biura
przy placu budowy, gdzie pracują nad rzę-
dami nowych domków – zaproponował
Vin.
Dwie godziny później Vin wkroczył do
biura Real Harbor Estate i rzucił neseser na
jedną z szafek z dokumentami. Siedząca
przy maszynie starsza kobieta odwróciła
się i spojrzała na niego znad okularów.
– Znów to zrobiłeś, Vin – powiedziała z
naganą.
– Co, Stello? – spytał niewinnie.
– Spaprałeś sprzedaż. Dlaczego to ro-
bisz?
– Czy Dan już wie?
– Odebrał telefon od państwa Smith.
Wycofali swoją ofertę. Wygląda na to, że
postanowili wybudować sobie własny dom
– wstała od biurka i stanęła obok Vina. –
Zastanawiam się, kto im poddał pomysł, że
budowa wyjdzie im równie tanio, a na do-
datek będą mieli dokładnie to, czego chcą.
– Nie równie tanio, ale nie o wiele dro-
żej.
Stella potrząsnęła głową.
– Dan chce się z tobą zobaczyć. A ja
chyba przekażę sprzedaż tego domu Maco-
wi.
– To przecież ruina, Stello.
– Cieszę się, że Mac nie ma twojej
wrażliwej duszy, bo inaczej musielibyśmy
po pół roku zwinąć interes.
Vin pogłaskał ją po policzku i uśmiech-
nął się.
– Stello, ja naprawdę bardzo się stara-
łem. Ani raz nie pokazałem im braków
tego domu.
– Ale zrobiłbyś to, gdyby zadali ci choć
jedno pytanie na ten temat – westchnęła.
Stella. – Co mamy z tobą zrobić? Czy nie
możesz sobie wbić do głowy, że handel
nieruchomościami nie opiera się tylko na
samych perłach architektury? Nie sądzisz,
że jesteśmy coś winni również i właścicie-
lom tej „ruiny", jak ją określiłeś?
– Ale nie czyjąś krwawicę. Niech wła-
ściciele obniżą trochę cenę.
– Vin! – zawołał ze swego biura Dan
Hector.
– Już idę do ciebie, Dan.
Stella rzuciła Vinowi pełne współczucia
spojrzenie i wróciła do maszyny.
– Przykro mi z powodu tej transakcji –
powiedział siadając Vin.
– Naprawdę? – spytał Dan bawiąc się
ołówkiem.
– Nie – odparł Vin. – Szczerze mówiąc
nie.
Dan położył ołówek na biurku i przez
chwilę patrzył na niego, po czym podniósł
wzrok na Vina.
– To się nie uda, prawda? – spytał
wreszcie.
– Obiecałem Eileen, że wytrzymam
jeszcze przynajmniej rok.
Dan usiadł wygodnie w fotelu i
uśmiechnął się lekko.
– Prawdę mówiąc, Vin, nie wiem, czy
firmę stać na to, by trzymać cię tu aż tak
długo.
– W czasie czterech lat pracy tutaj
sprzedałem sporo domów – przypomniał
mu Vin.
– To prawda, ale były to tylko te posia-
dłości, co do których nie miałeś żadnych
zastrzeżeń. Nie chcemy wcale oszukiwać
ludzi, Vin, ale są takie momenty, kiedy
rzeczy oczywiste trzeba trochę podkoloro-
wać. Czy sądzisz, że Macowi sprawia
przyjemność sprzedawanie twoich odrzu-
tów? Ten człowiek ma na utrzymaniu ro-
dzinę. To nie fair, że nie trafiają mu się
żadne smaczniejsze kąski.
– Nigdy nie prosiłem o specjalne wzglę-
dy.
– W istocie. Tylko że nawet nie próbu-
jesz sprzedać posiadłości, których nie uwa-
żasz za odpowiednie. Wtedy wkracza Stel-
la i podrzuca takie oferty Macowi.
– Dan, nie chodzi wcale o to, że się nie
staram.
– Chcesz się wycofać?
– A co z Eileen?
– Ona się do tego nie miesza. Chciała
tylko wykorzystać twoje współczucie,
żeby sprawić przyjemność mnie.
Tyle tylko, że mnie nie stać na to, żeby
trzymać cię tu dla przyjemności.
Vin roześmiał się, a po chwili dołączył
do niego Dan.
– Co zamierzasz zrobić? – spytał Dan,
gdy doszedł już do siebie.
– Wrócę do architektury. To przecież
studiowałem.
– Masz już na oku jakąś pracę?
– Kilku przyjaciół zajmujących się bu-
downictwem mówiło mi, że chętnie mnie
przyjmą, jeśli tylko zajmę się na poważnie
projektowaniem. Nawiasem mówiąc, dwa
domy z tych, które powstają w pobliżu, to
mój projekt.
– Nie wiem, czy mam być z ciebie dum-
ny, czy nieźle ci przyłożyć za podsyłanie
przyjaciołom moich klientów – powiedział
Dan z udanym gniewem.
– Jeszcze jedno, Dan. Czy mógłbym do-
prowadzić do końca sprawę Dawson –
Bancroff?
Dan spojrzał na niego badawczo.
– Dlaczego?
– Może podoba mi się fryzura pana Ban-
croff.
– Czy dlatego właśnie zaoferowałeś po-
łowę swojej prowizji pannie Dawson?
Vin uśmiechnął się tylko.
– Przypomniało mi to właśnie – powie-
dział Dan przerzucając leżącą na biurku
korespondencję – że dostaliśmy dziś rano
list z Bancroff Enterprises.
Vin pochylił się do przodu.
– Proszę – Dan podał mu pismo.
Vin przeczytał list i odłożył go z powro-
tem na biurko.
– Co to oznacza?
– Dla mnie to zupełnie jasna sprawa.
Bancroff Enterprises wycofali swą ofertę
kupna posiadłości należącej do panny
Dawson.
Vin jeszcze raz przeczytał list.
– Nie ma tu wcale mowy o wycofaniu
się z zamiaru budowy restauracji na Psiej
Nodze.
– Bo tak nie jest – powiedział cicho
Dan. – Rozmawiałem dziś przy śniadaniu z
Joan. Poprosiła mnie, żebym zajął się
sprzedażą należącej do niej części Psiej
Nogi.
– Jak mogłeś?
– Vin, Ann Dawson miała wystarczająco
dużo czasu, by zdecydować się na sprze-
daż. Minął już ponad miesiąc. Twoja ostat-
nia cena była o wiele wyższa niż suma,
którą sam bym zaproponował.
Vin rzucił list na biurko.
– Zawiadomiłeś już Ann Dawson?
– Podyktowałem Stelli list. Panna Daw-
son dostanie go jutro.
– Gdyby tylko Mal pilnował swojego
nosa – powiedział zapalczywie Vin. – To
przecież za jego radą te dzieciaki przyje-
chały tutaj.
– O ile wiem, obie panienki skończyły
już dwadzieścia jeden lat – zauważył Dan.
– A poza tym mówiłeś mi, że wyjaśniłeś
wszystko pannie Dawson tego wieczoru,
kiedy tu przyjechała.
– Tak.
– Może więc winić tylko samą siebie.
Zrobiłeś znacznie więcej, niż było trzeba,
zważywszy, że działałeś jako przedstawi-
ciel Bancroff Enterprises.
– Dan, one potrzebują pieniędzy, podob-
nie jak Emma Dawson.
– Jedno mnie zastanawia – powiedział
Dan opierając się wygodnie o fotel. – Czy
nie przyszło ci nigdy do głowy, że jak na
kobietę żyjącą przesadnie oszczędnie
Emma Dawson zostawiła bardzo mało go-
tówki?
– Ile pieniędzy mogła rocznie zarobić?
– Na pewno niewiele. Ale przemnóż to
przez trzydzieści lub czterdzieści lat.
– Co sugerujesz?
– Może to tylko mój wymysł, ale wcale
nie byłbym zaskoczony, gdyby Emma
schowała gdzieś niezłą sumkę.
Vin aż podskoczył na krześle.
– Boże wielki, ty możesz mieć rację.
Dan uśmiechnął się.
– Dlaczego nie rzucisz tego na wejście
w rozmowie z uroczą panną Dawson? Jeśli
nie zyskasz nic więcej, to przynajmniej cię
wysłucha.
Vin spojrzał na niego uważnie.
– To tylko przypuszczenie, prawda?
Dan wzruszył ramionami.
– Nieraz najdziwniejsze przypuszczenia
okazywały się prawdą. Ale jeśli masz wąt-
pliwości, to mogę całą sprawę przekazać
Malowi.
– Nawet się nie waż – powiedział Vin
wstając. – Czuję, że rzeczony osobnik nie
potrzebuje żadnej pomocy, jeśli w grę
wchodzi Ann Dawson. Zbyt często się z
nią spotyka jak na zwykłe kontakty z
klientką.
Mimo że sugestia Dana o istnieniu ja-
kiejś tajnej skrytki w domu Emmy Dawson
bardzo do niego przemawiała, Vin oparł
się pokusie natychmiastowego podzielenia
się nią z Ann. Powoli i dokładnie zaczął
sprawdzać zwyczaje Emmy. Dzięki roz-
mowom z różnymi ludźmi oraz sprawdza-
niu starych ksiąg podatkowych ustalił dwie
rzeczy. Emma Dawson zawsze na czas re-
gulowała wszystkie płatności i to gotówką.
Po wizycie w oddziale Mount City Natio-
nal Bank przypuszczenia Dana nabrały
bardziej realnych kształtów. Przez długie
lata Emma Dawson wymieniała zarobione
w sklepie pieniądze na studolarowe bank-
noty.
Kiedy Vin zjawił się u Ann pod koniec
tygodnia, nadal nie był zdecydowany, czy
wspominać cokolwiek o możliwości znale-
zienia ukrytych gdzieś w domu pieniędzy.
Miał nadzieję, że zastanie Ann samą, ale
kiedy wprowadziła go do saloniku, do-
strzegł siedzącą tam Mary Kerman.
– Przyszedłeś się napawać klęską? –
spytała Mary.
– Przykro mi, że nie doszło do tej trans-
akcji – powiedział Vin.
– Wspaniała pociecha – stwierdziła
Mary. – Dlaczego nie powiedziałeś Ann,
że Bancroff chcą się wycofać?
– Nic o tym nie wiedział – stwierdziła
bez cienia gniewu Ann. – Pan Hector wy-
jaśnił mi w liście, że dla nich było to rów-
nie wielkim zaskoczeniem.
Mary spojrzała z ukosa na Vina.
– Czy zrezygnowali w ogóle z całego
projektu? – spytała.
Vin poczuł, że lekko się rumieni.
– A więc to tak – rzuciła Mary przez za-
ciśnięte wargi – mam nadzieję, że udławisz
się tą swoją prowizją.
Ann powiodła wzrokiem od Mary do
Vina.
– O co w tym wszystkim chodzi? – spy-
tała.
– Chcesz, żebym ci powiedziała, dlacze-
go wszystko spełzło na niczym? – wtrąciła
Mary.
– Wyciągasz zupełnie złe wnioski – po-
wiedział Vin próbując ją powstrzymać.
– Doprawdy? Czy zaprzeczysz, że Har-
bor Real Estate zajmuje się sprawami nie-
jakiej Joan Moore?
Ann spojrzała mu prosto w twarz.
– A więc to prawda – powiedziała cicho.
– To wcale nie jest tak, jak się wydaje –
powiedział Vin i nagle uświadomił sobie,
że nie może się wytłumaczyć nie stawiając
jednocześnie Dana Hectora w nie najlep-
szym świetle. Dodał więc tylko: – To kwe-
stia interesów.
– Interesów! A ty oczywiście poświęci-
łeś Ann – powiedziała Mary. – I pomyśleć,
że tak cię wychwalałam tego pierwszego
wieczoru, gdy się tutaj zjawiły.
– Vin dał mi przecież dość czasu na
przyjęcie jego oferty – stwierdziła spokoj-
nie Ann.
– Bronisz go jeszcze? – spytała z niedo-
wierzaniem Mary.
– Jak sam to powiedział: to tylko intere-
sy.
Vin doszedł do wniosku, że zdecydowa-
nie woli obelgi Mary od chłodnego uśmie-
chu Ann, który krył w sobie nieodwołal-
ność i ostateczność. Do diabła, dlaczego
nie mogliśmy się spotkać w innych oko-
licznościach?, pomyślał. Powiedz coś albo
spływaj stąd – powiedziała ostro Mary.
– Zostaw mnie na chwileczkę z Ann –
poprosił cicho Vin nie mając pojęcia, co
powie Ann, gdy ta zgodzi się na rozmowę
w cztery oczy.
Mary spojrzała na Ann. która skinęła
przyzwalająco głową.
– Idę zobaczyć, co porabia Buz, ale za-
raz wrócę – powiedziała ostro Mary.
Vin poczekał, aż za Mary zamknęły się
drzwi.
– Nie pracuję już w Harbor Real Estate
– powiedział.
– Z tego właśnie powodu? – spytała
Ann.
– Nie – odparł Vin. – Zrezygnowałem z
pracy, jeszcze zanim dowiedziałem się, że
nic nie wyjdzie z tej transakcji.
Na twarzy Ann widać było wyraźnie, że
nie rozumie, jaki związek może to mieć z
ich rozmową.
– » Jakie masz plany? Chodzi mi o dom
i sklep – spytał w końcu Vin.
– Jeszcze nie podjęłyśmy z Terry osta-
tecznej decyzji. Prawdopodobnie wystawi-
my je na sprzedaż... ale nie z pomocą Real
Harbor Estate.
Vin puścił złośliwą uwagę mimo uszu.
– Ann, zostańcie tu jeszcze trochę – po-
prosił.
– Vin – powiedziała Ann przykładając
dłoń do czoła – przez te nagłe zmiany te-
matu trochę kręci mi się w głowie. Nie
możesz się zdecydować?
Vin przesunął dłonią po krótko obcię-
tych kasztanowych włosach.
– Posłuchaj, nie mogę ci teraz nic do-
kładnie powiedzieć, ale zatrzymanie posia-
dłości pracuje na twoją korzyść.
Coś w tonie jego głosu musiało zaintere-
sować Ann, gdyż spojrzała na niego uważ-
nie.
– Jak długo? – spytała wreszcie.
– Tydzień, może dwa.
– Będę musiała omówić to z Terry. Ona
nic nie robi bez powodu.
– Nie możesz jej po prostu powiedzieć,
że ci się tu podoba? – spytał i zastanowił
się, dlaczego ta uwaga wywołała uśmiech
na twarzy Ann. – A podoba ci się?
– Point Hope jest urocze.
– Zostaniesz więc?
– Możliwe.
– Mogłabyś być bardziej precyzyjna?
– Czego chcesz ode mnie? Pisemnej
gwarancji? – rzuciła gniewnie Ann.
Vin poczuł nieodpartą chęć powiedzenia
jej, żeby robiła, na co tylko ma ochotę, i
wynieść się stamtąd jak najszybciej. Kiedy
jednak spojrzał na jej jasne włosy i lśniące
błękitne oczy, wiedział, że nigdy nie odej-
dzie.
– Czy nie miałabyś nic przeciwko temu,
gdybym tu wpadał przez kilka dni i obej-
rzał dokładnie dom? – spytał.
– A po co?
– Ma bardzo interesujące proporcje.
Skoro zamierzam na poważnie zająć się ar-
chitekturą, chciałbym narysować sobie kil-
ka planów tego domu.
– Architekturą?
Vin wyjaśnił krótko, że w college'u stu-
diował architekturę i pracował przez kilka
lat w tym zawodzie, zanim przyłączył się
do Dana Hectora. Nie wspomniał jednak,
że tę ostatnią decyzję podjął wyłącznie dla-
tego, by sprawić przyjemność Eileen.
– Wiem, że ten dom nie bardzo ci się
podoba, ale w niektórych z tych starych
budynków można znaleźć dawno już zapo-
mniane rozwiązania – powiedział Vin ma-
jąc nadzieję, że jej znajomość architektury
jest równie pobieżna jak u większości lu-
dzi.
Ann spojrzała na niego zaciekawiona.
– Naprawdę jesteś architektem?
– W ciągu ostatnich czterech lat nie zro-
biłem zbyt wiele, ale marzy mi się dzień,
kiedy ludzie używać będą nazwiska „War-
ren" na określenie domu pięknego i wy-
godnego.
– Architekt? – spytała ponownie, jakoś
nie mogąc w to uwierzyć.
– Chciałabyś zobaczyć jedno z moich
dzieł?
Ann uśmiechnęła się blado.
– Obawiam się, że plany niewiele mi po-
wiedzą.
– Nie chodzi mi o żadne rysunki, ale o
prawdziwy dom. Właśnie budują dwa we-
dług moich projektów o pięć mil stąd. Co
ty na to? Mogę ci je pokazać?
Ann zamyśliła się nad tym zaprosze-
niem.
– Tak, chyba tak – odparła wreszcie,
lecz szybko dodała: – Kiedyś.
Rozdział 7
Terry z obojętnością podeszła do sprawy
pozostania w Point Hope. Ann podejrze-
wała, że wini samą siebie za taki rozwój
wypadków. Nawet nie złościła się na Vina
Warrena, co dość zaskoczyło Ann. Kiedy
następnego dnia zjawił się u nich w domu
z przyborami do rysowania, to właśnie
Terry otworzyła drzwi.
– Mogę zacząć gdzie chcę? – spytał.
Terry wzruszyła tylko ramionami i ode-
słała go do Ann, która przygotowywała się
do wyjścia do sklepu. Ona również nie wy-
raziła swojego zdania.
– Chcesz, żeby któraś z nas tu została? –
spytała zatrzymując się przy drzwiach.
– Nie, jeśli macie jakieś ważne sprawy.
– Będę się tu kręcić sprawdzając, czy
nie wynosi rodzinnych sreber – rzuciła
Terry. – I tak nie mam ochoty na ważenie
jarzyn i uśmiechanie się do klientów.
– Jesteś chora? – spytała Ann wracając
do pokoju.
– Nie. Nic mi nie jest. Naprawdę. Chyba
mam lekką chandrę – wyjaśniła Terry. –
Miałaś jakieś wiadomości od Joela?
– Od czasu gdy opisałam mu naszą
obecną sytuację, nie – odparła Ann. – Czu-
ję, że on prędzej tu przyjedzie, niż napisze.
– Tak sądzisz?
Wydawało się jej tylko, czy Terry rze-
czywiście wyraźnie poweselała? Ann spoj-
rzała na siostrę uważnie, po czym wzrusza-
jąc ramionami wyszła z domu.
Praca w sklepie biegła swym normal-
nym rytmem. Ann obsługiwała klientów i
zajmowała się zdobywaniem nowego to-
waru, lecz większą część dnia spędzała ob-
serwując ocean przez duże okno. Była nie-
mal piąta, gdy dostrzegła zatrzymujący się
przed sklepem samochód Mala. Wyszła
zza lady, by znaleźć się bliżej drzwi, kiedy
Mal wejdzie.
– Cześć – powiedział radośnie. – Miałaś
ciężki dzień?
– Okropnie bolą mnie oczy od tego ob-
serwowania mew – odparła ciesząc się z
jego wybuchu śmiechu.
– Nadal jesteśmy umówieni na dziś wie-
czór? – spytał.
– A są jakieś powody, by miało być ina-
czej?
Mal objął ją.
– Wiesz, jak się czuję – powiedział z
twarzą wtuloną w jej włosy. – Zdarzało mi
się już udzielać złych rad, ale nigdy nie
było aż tak źle.
– To przecież nie twoja wina, Mal. Mó-
wiłeś mi wystarczająco wcześnie, że po-
winnam sprzedać posiadłość.
– Jest tylko jedna dobra strona tego
wszystkiego – powiedział.
– Jaka?
– Zgadnij – odparł i pocałował ją.
Odsunął się trochę, lecz nadal trzymał ją
za ręce. Uśmiechnął się, patrząc jej prosto
w oczy.
– . Nadal nie ma gwiazd ani dzwonów?
– spytał wesoło i nie czekając na odpo-
wiedź rzekł: – Nie ma sprawy. Lubimy się,
a to całkiem niezły początek.
– Czy możecie przyjść z Guyem na ko-
lację?
– Obawiam się, że nie. Obiecałem mu,
że zjemy wczesną kolację „Pod
Homarem". Może kiedy indziej?
– Oczywiście.
– Czy to samochód Vina stoi przed wa-
szym domem? – spytał.
– Tak. Przyjechał dziś rano i wrócił jesz-
cze po południu. Rysuje plany domu.
– Plany?
– Vin chce się znów zająć architekturą i
twierdzi, że dom ciotki ma bardzo intere-
sujące proporcje.
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Chyba żartuje sobie z ciebie.
– Nie sądzę, zważywszy na ilość przy-
borów do rysowania, które przyniósł ze
sobą. Terry powiedziała mi przy lunchu, że
pracował cały ranek.
– Pani Hector powiedziała mi kilka dni
temu, że Vin odszedł z Harbor Real Estate,
ale nie miałem pojęcia, że chce wrócić do
architektury.
– Jest w tym dobry?
Mal wzruszył ramionami.
– Dwa domy, które zbudowano według
jego projektu, są ładne, ale nie mnie są-
dzić, czy są aż tak wyjątkowe. Handel nie-
ruchomościami wyraźnie mu nie leżał.
Dan Hector powiedział mi wczoraj, że Vin
odstraszył większość klientów, zamiast za-
chęcać ich do kupna. Miał zbyt wiele skru-
pułów. No, muszę już lecieć. Wpadnę po
ciebie około ósmej.
Kiedy Ann wróciła do domu po szóstej,
zaskoczona dostrzegła stojący tam jeszcze
samochód Vina. Terry siedziała w saloniku
jedząc jabłko.
– Architekt nadal buszuje? – spytała.
– Na górze – odparła Terry. – A sądząc
po odgłosach albo używa bardzo ciężkiego
ołówka, albo przesuwa meble.
– Nie sprawdziłaś?
– A po co? Jakież szkody może tu wy-
rządzić? Przyszedł telegram od Joela.
Ann usiadła obok niej na krześle.
– Co pisze? – spytała zaciekawiona.
– Miałaś rację. Przyjeżdża tutaj. Zjawi
się w ten weekend.
– Wspaniale. Coś jeszcze?
– Zamierza załatwić Mala i Vina –
uśmiechnęła się Terry.
– Czy napisał to w telegramie?
– Tak i to używając mniej niż dziesięć
słów.
– Nabijasz się – powiedziała Terry z
wyrzutem.
– Telegram leży tam na stoliku.
Ann wzięła do ręki żółtą kartkę i prze-
czytała jej treść. PRZYJEŻDŻAM.
WEEKEND. ZAŁATWIĘ ICH. TRZY-
MAJCIE SIĘ. UCAŁOWANIA JOEL –
Mam nadzieję, że nie pokazałaś tego Vino-
wi – powiedziała Ann.
– Nie mogłam się oprzeć. Vin nieźle się
ubawił. Zwłaszcza ilością słów.
W tej chwili na górze rozległ się huk.
– Może ty nie jesteś ciekawa, ale ja bar-
dzo – stwierdziła Ann. – Idę na górę.
Chciałabym się dowiedzieć, jak długo bę-
dzie jeszcze tu dzisiaj siedział.
– Czy Mal i Guy przychodzą dziś na ko-
lację?
– Nie.
– Poproś Vina, żeby został.
– Co powiedziałaś? – spytała Ann od-
wracając się przy schodach.
– ^ Zaproś go na kolację. I tak musimy
skończyć dziś ten gulasz.
Ann uśmiechnęła się i weszła na schody.
Przy drzwiach do sypialni zatrzymała się.
Vin klęczał przy jednej ze ścian.
– Cóż ty tu wyrabiasz? – spytała. Dopie-
ro wtedy dostrzegła metalowy metr, który
trzymał w ręce.
– Cześć – powiedział. – Mierzę odległo-
ści.
– Aha – powiedziała bez przekonania. –
Czy wiesz, która jest godzina?
Vin spojrzał na zegarek.
– Wielkie nieba. Nie miałem wcale za-
miaru siedzieć tu tak długo. Ale jest jesz-
cze tyle rzeczy, które chciałbym... naryso-
wać. Czy mogę przyjść jutro?
– Tak – odparła Ann po chwili zastano-
wienia.
Ann patrzyła, jak zbiera swoje przybory
i gdy pochylił się, by wsunąć linijkę mię-
dzy kartki dużego notesu, dostrzegła smu-
gę brudu na jego twarzy.
– Czy aż tak mało dbamy o porządek w
tym domu? – spytała wskazując na takie
samo miejsce na swojej twarzy.
Vin spojrzał w lustro. Szybko wyjął
chusteczkę i wytarł twarz.
– To nie wasza wina. To dowód na entu-
zjazm, z jakim zabieram się do pracy. Wy-
dostałem się przez to ukryte wejście na
strych.
– Strych? Nawet nie wiedziałam, że tu-
taj jest. Nie przypominam sobie również
żadnego ukrytego wejścia.
– Znajduje się w suficie garderoby.
Przez długą chwilę Ann nic nie mówiła.
Vin sprawiał wrażenie szczerego i otwarte-
go. Jeśli jego zainteresowanie ich domem
nie pokrywało się z tym, co mówił, to o co
mogło mu chodzić?
– Chciałbyś zostać na kolację? – spytała,
a pełen ochoty wyraz jego oczu zmusił ją,
by szybko dodała – mamy tylko wczoraj-
szy gulasz.
– To moja ulubiona potrawa – powie-
dział.
– Zobaczymy, czy nadal nią pozostanie
po dzisiejszym wieczorze, stwierdziła
sceptycznie Ann. – Jeśli nie masz nic prze-
ciwko temu, chciałabym się przebrać do
kolacji.
– Przepraszam – powiedział Vin rumie-
niąc się lekko. – Schodzę na dół.
Kiedy zbierał swoje materiały, Ann po-
czuła znów wielką ciekawość i pewną dozę
podejrzliwości.
– Dlaczego nie zostawisz wszystkiego
tutaj? Nie ma sensu nosić tam i z powro-
tem.
Nie wiedziała, czy to tylko wyobraźnia
płata jej figle, czy też Vin naprawdę zawa-
hał się na ułamek sekundy, zanim położył
swój szkicownik na komodzie.
– Do zobaczenia na dole.
Dopiero gdy usłyszała, jak rozmawia na
dole z Terry, wzięła do ręki szkicownik.
Nie wiedziała, czy poczuła ulgę, czy może
rozczarowanie, kiedy na pierwszych stro-
nach znalazła szczegółowe plany domu
ciotki. Jednak gdy przerzuciła szkicownik
dalej, coś w środku zwróciło jej uwagę.
Chociaż widziała to wyraźnie, nie bardzo
mogła uwierzyć własnym oczom. Czuła
się bardzo dziwnie patrząc na swój portret
naszkicowany ołówkiem. Była pewna, że
nie został skopiowany z żadnego zdjęcia.
Musiał zostać narysowany z pamięci. Kie-
dy przyjrzała się uważnie, rozpoznała
ubranie, które miała na sobie tego wieczo-
ru, gdy Vin Warren zobaczył ją po raz
pierwszy. Od tego dnia nie nosiła już tej
sukienki. Zamknęła szkicownik i odłożyła
go na komodę. Nagle poczuła się tak, jak-
by otworzyła niewłaściwe drzwi.
Przy kolacji Terry była zdecydowanie w
lepszym humorze. Mówiła niemal bez
przerwy, za co Ann była jej bardzo
wdzięczna. Myślała, że dzięki temu jej
milczenie mniej rzuca się w oczy.
– Dlaczego jesteś tak cicha? – spytał
jednak Vin.
– To moja godzina słuchania – odparła
odwracając wzrok w obawie, że domyśli
się, iż przeglądała jego szkicownik. Wie-
działa, że to niedorzeczne, ale to nagłe od-
krycie sprawiło, że zapragnęła poznać
Vina nieco lepiej. Przyjrzała mu się uważ-
niej i ze zdziwieniem odkryła, że ma bar-
dzo długie rzęsy i ładne usta.
– Vin – powiedziała Terry – opowiedz
Ann o tym śmiesznym człowieczku z para-
solem.
– Ann chyba nie jest w nastroju – odparł
Vin.
– Na pewno – nalegała Terry. Odwraca-
jąc się do Ann dodała: – To kapitalna hi-
storia. Powinnaś go zmusić, żeby opowie-
dział ci kilka anegdotek z życia handlarza
nieruchomościami. Po południu rozbawił
mnie do łez. Ale jest chyba najgorszym
handlarzem, jakiego spotkałam w życiu.
Wreszcie Terry udało się przekonać
Vina, by opowiedział jeszcze raz tę histo-
rię. Ann nie miała pojęcia, czy jest aż tak
zabawna, jak twierdziła siostra. Była cał-
kowicie pochłonięta obserwowaniem wy-
razu twarzy Vina, jego gestów i dołka w
brodzie. Dzwonek do drzwi wyrwał ją ze
stanu bliskiego hipnozie.
– Otworzę – powiedziała Terry zrywając
się.
– To na pewno Mal ^ – odparła Ann. –
Umówiłam się z nim na dziś wieczór.
– Mal zawsze miał doskonały gust – po-
wiedział Vin patrząc jej prosto w oczy.
Ann szybko spuściła wzrok i zajęła się
składaniem serwetki.
– Cześć, Vin – powiedział Mal wcho-
dząc do pokoju. – Jak oceniasz kuchnię
pań Dawson?
– Nadwyżka gulaszu – powiedziała
szybko Terry – i nasze wychowanie nie
pozwalające nam wyrzucić niczego, co na-
daje się jeszcze do jedzenia.
– To chyba zniszczyło wszystkie moje
iluzje – odparł Vin z udanym bólem w gło-
sie.
– Tylko żartowałam – rzuciła Terry. –
Byłeś naszym najzabawniejszym gościem.
Prawdę mówiąc, również jedynym. Czy
nie miałeś dziś przyjść na kolację razem z
Guyem, Mal?
– Byliśmy razem „Pod Homarem". Już
dawno mu to obiecałem.
– Nie ma sprawy. Gulaszu chyba i tak
nie starczyłoby dla wszystkich.
– Jesteś gotowa, Ann? – spytał Mal.
– Wezmę tylko żakiet – odparła wstając.
Vin wstał również i zaoferował Terry
pomoc przy zmywaniu.
– Czy myślałeś, że uda ci się wymknąć?
– spytała Terry.
W sypialni na górze Ann malowała usta.
Kiedy otworzyła szufladę komody, by wy-
jąć torebkę, jej wzrok spoczął na szkicow-
niku Vina. Co mnie opętało?, spytała samą
siebie zamykając z trzaskiem szufladę. I co
z tego, że Vin narysował jej portret? Praw-
dopodobnie nie miało to żadnego znacze-
nia. Może miał już dość rysowania pla-
nów.
Kiedy zeszła na dół, Mal stał w
drzwiach kuchni rozmawiając z Terry i Vi-
nem.
– Gotowa? – spytał odwracając się na
dźwięk jej kroków.
– Nie mogę się już doczekać – odparła
Ann i ze zdumieniem odkryła, że powie-
działa to znacznie głośniej niż zwykle, tak
jakby chciała, by tych dwoje w kuchni
usłyszało ją wyraźnie.
– Nie trzymaj jej zbyt długo, Mal – po-
wiedziała Terry.
– Zachowujesz się jak troskliwa mamuś-
ka – uśmiechnął się Mal.
– Cóż poradzę na to, że Ann jest moją
jedyną siostrą?
Vin wysunął głowę z kuchni.
– Bawcie się dobrze – powiedział, a jego
obojętny ton niespodziewanie rozgniewał
Ann.
– Chodźmy już, Mal.
Jechali przez dłuższą chwilę, gdy Mal
odwrócił się i spytał nagle:
– Co Vin zrobił takiego, że się rozgnie-
wałaś?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Jak to, o co... popatrzyłaś się na niego
tak, że aż mnie dreszcz przeszedł.
Ann była wdzięczna, że w samochodzie
panował mrok, gdyż poczuła rumieniec
wypływający na policzki.
– Może miałam go już dość. Pętał się
pod nogami przez cały dzień.
– Muszę go wypytać, o co mu właściwie
chodzi – powiedział Mal. – Jeśli będzie się
naprzykrzał, daj mi znać. Bez względu na
to, czy jest moim przyjacielem, czy nie, nie
pozwolę mu denerwować ciebie ani Terry.
– Nie, nie ma sprawy – rzuciła Ann
może zbyt szybko. – Nie ma z nim znowu
aż tyle kłopotu.
– Zdecyduj się więc – powiedział Mal z
cieniem zniecierpliwienia w głosie. – Albo
daje w kość, albo nie.
– Proszę cię, Mal, nie kłóćmy się. Nie z
powodu takiej błahostki.
– Przepraszam. Obawiam się, że jestem
trochę zazdrosny. Nie bardzo podobał mi
się sposób, w jaki na ciebie patrzył.
Ann z trudem powstrzymała się od pyta-
nia, co chciał przez to powiedzieć, ale
stwierdziła, że lepiej będzie dać sobie z
tym spokój.
Dopiero godzina spędzona w towarzy-
stwie Mala rozproszyła myśli o Vinie. Spę-
dzili wieczór w popularnej restauracji i do-
skonale się bawili. Kiedy odwiózł ją do
domu, siedzieli jeszcze przez chwilę w sa-
mochodzie.
– Czy twoja niańka wypadnie zaraz z
domu, żeby mnie przepędzić? – zażartował
Mal.
– Nie zwracaj uwagi na Terry.
– Ależ miło jest zobaczyć dwie tak bar-
dzo kochające się siostry.
– Mamy przecież tylko siebie – odpo-
wiedziała.
– Nie całkiem – odparł Mal.
Ann poczuła, że serce bije jej mocniej.
– Masz przecież mnie, Ann – powiedział
przytulając ją mocno do siebie.
Ann nie opierała się. Oto bezpieczeń-
stwo i czułość, pomyślała.
– Ann, Ann – powtarzał Mal całując jej
oczy, policzki i wreszcie usta.
Chwilę później Mal ujął ją pod brodę.
– Otwórz oczy, Ann – powiedział cicho.
– Nadal czekasz na gwiazdy i dzwony? –
spytał.
– Mal – powiedziała i odkryła, że nie ma
nic więcej do dodania.
– To nie zawsze tak jest, Ann. Nie mogę
ci obiecać, że między nami coś takiego się
zdarzy. Mogę cię tylko zapewnić, że
ogromnie cię lubię i pragnę cię chronić i
opiekować się tobą. Tylko, Ann...
– Tak?
– Przyjmij to z otwartymi oczami.
Rozdział 8
Ann obudziła się na dźwięk kroków,
które rozległy się w pokoju. Przez kilka
minut nie poruszyła się, by potem przecią-
gnąć się rozkosznie pod kołdrą. W łóżku
było tak przyjemnie ciepło w przeciwień-
stwie do wrześniowego chłodu za oknem.
– Obudziłaś się? – dobiegł ją głos Terry.
– Nie – odparła.
Wielkie łóżko zachwiało się, gdy Terry
wskoczyła tuż obok niej i gwałtownie po-
trząsnęła ją za ramię.
– Wstawaj – powiedziała.
– Idź sobie – odparła Ann sennym gło-
sem.
– Gdyby niektórzy chodzili spać o przy-
zwoitej porze, nie mieliby rano problemów
ze wstawaniem – powiedziała słodko Ter-
ry.
– Wróciłam przecież tuż po dwunastej –
zaprotestowała Ann.
– Za dziesięć pierwsza – poprawiła ją
Terry.
– Obudziłam cię? Przepraszam. Myśla-
łam, że zachowywałam się bardzo cicho.
– Nie ma sprawy. Tylko otworzyłam
jedno oko. Wiesz, że mówisz przez sen?
– Co? – Ann odwróciła się i otworzyła
oczy.
– Mówisz przez sen.
– A co takiego powiedziałam?
– Jest coś takiego, czego nie powinnaś
była powiedzieć?
Ann oparła się na łokciu i spojrzała na
Terry, która siedziała z podwiniętymi no-
gami i przyglądała się jej z rozbawieniem.
– Zmyślasz tylko – stwierdziła Ann. –
Nigdy w życiu nie mówiłam przez sen.
– Zawsze jest ten pierwszy raz – powie-
działa Terry uśmiechając się od ucha do
ucha.
– Powiesz mi w końcu, co takiego na-
opowiadałam?
– Niby dlaczego?
– Bo jestem od ciebie starsza – pochyliła
się chcąc złapać Terry. Ta próbowała się
odsunąć, lecz Ann złapała ją mocno w pa-
sie i przeturlały się razem po łóżku, pocią-
gając za sobą kołdrę i prześcieradło. – Po-
wiesz mi w końcu? – Ann mocno trzymała
siostrę.
– Nie – rzuciła Terry starając się uwol-
nić.
Ann usiadła na niej, przytrzymując moc-
no ramiona Terry.
– Masz ostatnią szansę albo przejdę do
bardziej drastycznych metod – mówiąc to
Ann jedną ręką zaczęła łaskotać Terry.
– Przestań – krzyknęła Terry śmiejąc się
histerycznie. – Dość!
– Poddajesz się?
– Tak! Tak! – krzyczała Terry, a po po-
liczkach płynęły jej łzy. – Proszę cię, Ann,
wiesz, że tego nie wytrzymam.
– Mów! – rzuciła Ann zbliżając rękę do
żeber Terry.
Terry podniosła w górę ręce.
– Powiem wszystko, tylko nie łaskocz
mnie już.
– Czekam – powiedziała Ann.
Terry znów zaczęła chichotać.
– O co chodzi?
– Boże wielki! – powiedziała Terry wy-
cierając oczy. – Ty i gwiazdy i dzwony!
– O czym ty mówisz, dziewczyno?
– O tobie! – Terry znów wybuchnęła
śmiechem. – Czy dzięki Malowi rzeczywi-
ście widzisz gwiazdy i słyszysz dzwony?
– Wymyślasz to tylko! – oskarżyła ją
Ann podejrzewając jednak, że wcale tak
nie jest.
Ann wstała i po chwili namysłu podała
Terry rękę.
– No i co? – spytała Terry z rozbawie-
niem w oczach.
– No dobra – odparła nieco nieśmiało
Ann. – Może rzeczywiście mówię przez
sen.
– Czy ja dobrze wszystko zrozumiałam?
– spytała już poważniej Terry. – Jesteś za-
kochana w Malu Shaw?
– Bardzo go lubię.
– Bardziej niż Joela?
– Chyba tak.
– To dobrze – stwierdziła Terry. – Cie-
szę się, że twój wybór padł na Mala. Będę
miała Joela dla siebie.
– Co?
– Słyszałaś. Lepiej się nie rozmyślaj.
Joel jest już zajęty.
– Mówisz poważnie? Kiedy to się stało?
– Zdecydowałam się tego popołudnia,
kiedy wybraliśmy się z Malem na wy-
cieczkę. Próbowałam cię ostrzec.
Ann objęła siostrę i mocno ją przytuliła.
– Tak się cieszę. Joel to wspaniały chło-
pak. Dlaczego nic mi nie powiedział, kiedy
tutaj był?
– Przecież on jeszcze nic nie wie – po-
wiedziała Terry obojętnym głosem.
– Co? – wykrzyknęła zaskoczona Ann.
– Kiedy się już dowie, będzie równie
szczęśliwy jak ja.
– Jak długo jesteś w nim zakochana? –
spytała Ann siadając na łóżku.
– Od tego pierwszego wieczoru, kiedy
przyprowadziłaś go do nas do domu, a on
pożarł na przystawkę nasz obiad na następ-
ny dzień.
– Trzy lata? – spytała z niedowierza-
niem Ann. – Ale nigdy nie zdradziłaś się
ze swoimi uczuciami. Nie miałam pojęcia.
– Nie myśl sobie, że to było łatwe – po-
wiedziała Terry rzucając się na łóżko. –
Przez wiele nocy ryczałam w poduchę, po-
nieważ Joel nie wiedział nawet, że istnieję.
– Co ty wygadujesz? Joel zawsze trakto-
wał cię jak siostrę.
– A cóż mi z tego przychodziło, gdy na
sam jego widok miałam serce w gardle?
Kiedy przypadkiem mnie dotykał, cała
drżałam. Wiesz, jak to jest, Ann. Były ta-
kie chwile, kiedy siłą musiałam powstrzy-
mywać się, by nie pogładzić go po wło-
sach albo nie dotknąć tego dołka w policz-
ku, który pojawia się tam zawsze, gdy się
uśmiecha...
– Cholera jasna! – rzuciła gniewnie
Ann.
– O co ci chodzi?
– Dlaczego Bancroff Enterprises nie
mogła kupić tej przeklętej posiadłości?
Mielibyście przynajmniej trochę pieniędzy
na początek.
– A po co nam pieniądze?
– Bądź rozsądna, Terry. Joel nie ma ani
centa. Mogą upłynąć całe lata, zanim coś
zarobi.
– Damy sobie radę, Ann – powiedziała
Terry z absolutnym przekonaniem i w tym
momencie Ann odkryła, że trochę zazdro-
ści siostrze. Wyobraziła sobie, jak Terry
krząta się po malutkim mieszkaniu, nie
zwracając uwagi na świat zewnętrzny. W
wyobraźni ujrzała, jak Joel wraca do domu
z wieścią, że wygrał jakąś sprawę za sto
dolarów i jak świętują to wydarzenie pijąc
butelkę wina za dziewięćdziesiąt centów,
jakby to był najlepszy szampan. Nagle
Ann poczuła się bardzo stara wiedząc, że
straciła dar, który młodość ofiarowuje nam
tylko raz: niezachwianą wiarę w przy-
szłość.
– Czyż nie wspaniale jest być zakocha-
ną, Ann? – spytała Terry.
– Tak – odparła Ann i nie chciała już
słuchać więcej. – Może zajmiemy się le-
piej śniadaniem?
– Kogo obchodzi jedzenie? – rzuciła
Terry, ale posłusznie podniosła się, gdy
Ann wstała z łóżka.
Kiedy Ann podeszła do komody, by
wziąć szczotkę do włosów, stanęła zasko-
czona.
– Co się stało z notesem Vina? – spytała
lekko zaniepokojona.
– Zabrał go wczoraj wieczór.
– Dlaczego?
Terry spojrzała na nią dziwnie.
– Powiedział, że musi sprawdzić swoje
plany z oryginałami w dziale podatkowym
czy w jakimś tam innym miejscu. Nie bar-
dzo słuchałam, co do mnie mówi.
– Nie zamierza tu dzisiaj przychodzić?
– Chyba tak.
– To po co zabrał notes?
– Mówiłam ci już. Co cię opętało? Za-
chowujesz się tak, jakby coś ci ukradł.
Ann skryła się szybko w łazience, zanim
Terry zdążyła coś dodać. Kiedy brała
prysznic, przeklinała samą siebie za całe to
zamieszanie z notesem Vina. Zastanawiała
się, dlaczego w ogóle tak się tym przejęła.
Mimo że śniadanie jadła bardzo wolno,
a potem długo wybierała się do sklepu,
Vin nie zjawił się, gdy była jeszcze w
domu. Dopiero późnym popołudniem do-
strzegła z okna sklepu jego samochód.
– Co chciałabyś zjeść dziś na kolację? –
spytała siostrę odchodząc od okna.
– Obojętne, jeśli tylko nie będę musiała
tego gotować.
– Co powiesz na pieczeń?
– Za dużo pracy.
– Nie ma sprawy. Mogę wyjść teraz i
wsadzić mięso do piecyka.
Terry spojrzała na nią znad papierów,
które studiowała.
– Odkąd to szalejesz na punkcie piecze-
ni?
– Nie masz ochoty na odmianę?
– Jeśli chce ci się gotować, to ja zjem z
wielką przyjemnością – stwierdziła Terry i
wróciła do pracy.
Ann weszła do domu niosąc dużą papie-
rową torbę z zakupami. Spodziewała się,
że natknie się na Vina, ale nigdzie na dole
go nie było. Położyła więc torbę na stole w
kuchni i przeszła do saloniku, kierując się
w stronę schodów.
– Vin! – zawołała.
Nie było żadnej odpowiedzi. Gdzież on
mógł się podziać? Była pewna, że to jego
samochód stoi przed domem.
– Vin! – zawołała raz jeszcze i znów od-
powiedziało jej echo własnego głosu. Na-
gle usłyszała pukanie do drzwi. Był cały
czas na zewnątrz, pomyślała i poczuła na-
głą falę radości. Odwróciła się, lecz jej
twarz pozbawiona była wyrazu.
– Cześć – powiedział Joel zatrzaskując
za sobą drzwi.
– A, to ty – odparła nie mogąc ukryć
rozczarowania w głosie.
– Może lepiej wyjdę i wejdę jeszcze raz
– powiedział. – Przyjmowano mnie tu już
cieplej.
– Myślałam, że to kto inny.
– Żal mi tego biedaka, jeśli miałaś go
tak powitać.
– Terry jest w sklepie.
– Wiem. Wstąpiłem tam najpierw.
– A co robisz tutaj dzisiaj? Myślałam, że
przyjedziesz dopiero na weekend.
– Nie mam jutro żadnych zajęć, a dziś
rano miałem tylko dwie godziny. Postano-
wiłem nie czekać. Powiesz mi, co się wy-
darzyło?
– Cóż mogę jeszcze dodać, poza tym, co
ci napisałam?
– Podaj mi nazwisko faceta, który wy-
stawił cię do wiatru. Wiem, że to Shaw
albo Warren.
– I co zrobisz? Załatwisz go? – spytała
Ann uśmiechając się lekko.
Joel spojrzał na nią nieśmiało.
– To było dziecinne – powiedział – czu-
łem się jednak parszywie, gdy dostałem
twój list. Gdybym tylko nie przekonał cię,
żebyś odrzuciła tę pierwszą ofertę.
– Teraz już za późno.
– Nie ma żadnych szans?
– Nie. Chyba, że Joan Moore rozmyśli
się albo zażąda zbyt wysokiej ceny. Odno-
szę jednak wrażenie, że tego nie zrobi. Tak
samo zresztą uważa Mal.
– A gdzie był Vin Warren przez cały ten
czas? Nie widział, co się dzieje?
– Nie zapominaj, że ostrzegał mnie na
przyjęciu u Hectorów, że coś takiego może
się wydarzyć.
– To prawda – przyznał Joel. – Chyba
już nic nie możemy zrobić. No, może tylko
rzucić jakiś czar na panią Moore. Nie masz
wśród swoich znajomych jakiegoś szama-
na?
– Ani jednego.
– Szkoda – westchnął i spytał już po-
ważniejszym tonem. – To co zrobicie?
– Prawdopodobnie zostaniemy tutaj tak
długo, jak będzie można wytrzymać bez
ogrzewania.
– A co potem?
– Wrócimy do Bostonu, wynajmiemy
mieszkanie, znajdziemy pracę i wystawi-
my tę posiadłość na sprzedaż.
– Nigdy nie dostaniecie ceny zbliżonej
do tej, którą oferowali wam Bancroff En-
terprises.
– Nie wiadomo. Chodź do kuchni, mu-
szę się zająć kolacją.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu,
obiecałem Terry, że wrócę do sklepu i po-
mogę jej trochę.
Ann miała ochotę spytać, co takiego
może tam robić, ale powstrzymała się. Ter-
ry najwidoczniej rozpoczęła swą kampanię
usidlania Joela.
Ann była w trakcie przygotowywania
pieczeni, kiedy usłyszała lekkie pukanie.
Po kilku chwilach zorientowała się, skąd
dobiega. Dopiero kiedy przeszła do saloni-
ku, była pewna, że pukanie rozlega się w
piwnicy.
– " – Hej! – zawołała stając w drzwiach
prowadzących do piwnicy – Jest tam kto?
– Tylko my, myszy – odpowiedział jej
głos Vina.
– Co wy tam robicie?
– Szukamy sera – powiedział i po chwili
w okolicy ostatniego stopnia schodów bły-
snęła latarka.
– A tak poważnie, to co tam robisz? –
dopytywała się Ann.
– Już wychodzę – zawołał.
Ann czekała na niego przy drzwiach.
Usłyszała kroki i po chwili Vin, pochylając
głowę, przeszedł przez niskie drzwi.
– Jeśli powiesz mi, że coś tam rysowa-
łeś, nie bądź zdziwiony, gdy ci nie uwierzę
– powiedziała Ann.
– Sprawdzałem fundamenty – odparł
uśmiechając się szeroko.
– Nie słyszałeś, jak cię wołałam?
– Kiedy to było?
Ann spojrzała na stary zegar.
– Około czwartej.
– Byłem wtedy u Mary.
– Nie słyszałam, jak wchodziłeś.
– Dostałem się przez wejście od piwni-
cy.
– Aha – stwierdziła Ann, gdyż nic inne-
go nie przyszło jej do głowy.
– Pewnie się ucieszysz, gdy ci powiem,
że skończyłem już pracę powiedział uro-
czystym tonem.
– Miło mi to słyszeć – odparła bezbarw-
nie, ale zaraz coś przyszło jej do głowy. –
Przyjechał Joel. Może zostaniesz u nas na
kolacji?
– Drugi wieczór z rzędu? Co wam dzi-
siaj zostało?
– Nic nie zostało. Mamy świeżą pieczeń
– powiedziała dość ostro.
– Czy wiesz, jak bardzo błyszczą ci
oczy, kiedy jesteś zła?
– Nie jestem zła!
– Nie chciałem cię krytykować. To miał
być komplement. To tylko dodaje ci uroku.
– Uderzyłeś się może w głowę o jedną z
belek w piwnicy? – spytała marszcząc lek-
ko brwi.
– Dlaczego?
– Zachowujesz się, jakbyś był trochę
oszołomiony.
– Może i jestem, ale nie z powodu alko-
holu czy też wstrząsu mózgu.
– A co się stało?
Vin chwycił ją za ramiona i okręcił wo-
koło.
– Patrzysz na człowieka, który jest pija-
ny sukcesem.
– Podpisałeś wielki kontrakt na prace ar-
chitektoniczne – domyśliła się.
– To nie ma nic wspólnego z moją pra-
cą. Przez jakiś czas będę zarabiał chyba
tylko na kawę.
– Kogo chcesz oszukać? Mal pokazywał
mi dwa domy budowane według twojego
projektu.
– Ann, upłynie chyba kilka niezłych lat,
zanim zarobię dość pieniędzy, by wybudo-
wać sobie swój własny wymarzony dom.
– Martwi cię to?
– A powinno? Potrzebna jest tylko am-
bicja, ciężka praca i wytrwałość. Jestem
gotowy postawić na wszystkie trzy – urwał
i spytał. – Czy pieniądze są dla ciebie takie
ważne?
– A nie są ważne dla wszystkich? – od-
parowała.
Vin patrzył na nią przez długą chwilę.
– Nie, Ann – powiedział wolno. – Pie-
niądze nie są ważne dla wszystkich.
Ann spuściła wzrok. Nie chciała, by my-
ślał o niej źle. Przypomniała sobie jego ra-
dość i spróbowała przywołać wcześniejszy
nastrój.
– Chciałeś mi coś powiedzieć, prawda?
– Tak – odparł, ale nie był już tak rado-
sny. – Może się ucieszysz, że wreszcie
udało mi się znaleźć schowek, w którym
twoja ciotka złożyła niezłą sumę pienię-
dzy.
Rozdział 9
Kiedy Vin opowiadał jej o swoim od-
kryciu, Ann poczuła rosnące podniecenie.
Musiała coś szybko powiedzieć, gdyż my-
ślała, że wybuchnie.
– Och, Vin! – krzyknęła obejmując go. –
Vin, czy wiesz, co to oznacza?
– Pieniądze – odparł stojąc nieruchomo.
– Nie tylko – pieniądze, ale możliwość
rozpoczęcia nowego życia – powiedziała
radośnie i impulsywnie pocałowała go w
policzek. Chciała się zaraz odsunąć, ale
Vin objął ją i mocno przytulił do siebie. W
następnej chwili poczuła jego wargi na
swoich. Kiedy wreszcie przestał ją cało-
wać, Ann poczuła, że serce wali jej jak
młotem.
Vin zrobił to tak nagle, stwierdziła w
duchu, przypisując przyspieszony puls za-
skoczeniu. Zanim miała dość czasu, by
dojść do siebie, znów ją całował. Nie wie-
dząc dokładnie, co robi, objęła go ramio-
nami za szyję i oddawała mu pocałunki,
jak nigdy tego nie robiła z Malem. Zdawa-
ło się, że cała siła woli wyparowała z niej
całkowicie.
– Proszę cię – powiedziała po chwili
głosem, który wydał się jej dość dziwny.
– Ann, kochanie – szepnął ochryple Vin
całując ją w szyję.
– Proszę cię, Vin – próbowała go ode-
pchnąć. „Spadające gwiazdy i dzwoniące
dzwony" – te słowa dźwięczały jej szaleń-
czo w głowie. – Nie, nie – zawołała czując
rosnącą w niej panikę. „Nie Vin", stwier-
dziła w duchu. Nie mogła czuć tego wła-
śnie w stosunku do Vina. Cała jej przy-
szłość była dokładnie zaplanowana i nie
było w niej miejsca na takie rzeczy.
– Ann, co się stało? – spytał Vin z praw-
dziwą troską, widząc łzy napływające jej
do oczu.
– Proszę, Vin.
– Przepraszam, kochanie – powiedział
obejmując ją czule. Uniósł jej zalaną łzami
twarz i spojrzał jej prosto w oczy. – Nie
chciałem cię przestraszyć ani zdenerwo-
wać. Tak długo ukrywałem moją miłość do
ciebie, że wybuch nastąpił, gdy pocałowa-
łaś mnie w policzek.
– Nigdy więcej – powiedziała Ann od-
wracając twarz.
– Dlaczego nie? – spytał zakłopotany. –
Musiałaś chyba choć trochę podzielać
moje uczucia.
– Nie – odparła. – Nie pozwolę się osa-
czyć przez jakieś wybuchy uczuć.
– Wybuch uczuć? Czy myślisz, że moje
zachowanie było jakąś formą emocjonalne-
go katharsis? – chwycił ją mocno za ra-
miona. – Kocham cię, Ann. Kocham. KO-
CHAM.
– Nazywaj to jak chcesz, ale ja nie dam
się na to złapać.
– Sama nie wiesz, co mówisz. Miłość
nie jest żadną pułapką. Nie łapie w sidła
ani nie zakuwa w kajdany. Pozwala wzbić
się na niewiarygodne szczyty.
– Pozbawia ludzi rozumu. Nie chcę
mieć z nią nic wspólnego – stwierdziła
Ann.
– Ann, Ann – powiedział i puścił ją. Na-
gle spojrzał jej prosto w twarz. – A co by
się stało, gdyby moja sytuacja finansowa
była równie ustabilizowana jak Mala
Shaw? Czy wtedy myślałabyś inaczej? –
spytał okrutnie.
Ann patrzyła na niego uważnie. Czy
jego niepewna przyszłość była właśnie po-
wodem jej zachowania?, zastanawiała się.
A może chodziło o coś zupełnie innego,
jeszcze nie nazwanego i niejasnego? Czy
Vin uwierzy, jeśli zaprzeczy? A zresztą,
czy miało to jakiekolwiek znaczenie?
Ważne było teraz to, by uwolnić się od tej
niespodziewanej sytuacji.
– Nie masz nic do powiedzenia? Może i
lepiej – powiedział Vin i zakończył całą
dyskusję stwierdzając: – Pokażę ci, co zna-
lazłem i zaraz się wyniosę.
– Czy nie moglibyśmy poczekać na Ter-
ry i Joela? – nagle Ann nie chciała oglądać
tajemnego schowka ciotki tylko z Vinem.
– Dlaczego nie? – spytał oschle. –
Chcesz się podzielić dobrymi wieściami z
dobrymi przyjaciółmi. Czy mamy też za-
prosić Mala?
– Nie możemy być przyjaciółmi? – spy-
tała walcząc ze łzami.
Vin popatrzył na nią tak, jakby nie wie-
rzył własnym uszom.
– Przyjaciółmi? Przykro mi, ale nie
mam tak lodowatej krwi jak ty. Nie mogę
włączać i wyłączać moich uczuć niczym
radia.
Ann patrzyła, jak drżącymi rękami zapa-
lał papierosa. Co się z nią działo? Dlacze-
go zareagowała w ten sposób na to, co się
między nimi wydarzyło? Czyż każda
dziewczyna nie marzy o dniu, kiedy spotka
mężczyznę, którego dotknięcie przyprawi
ją o gwałtowne bicie serca?
– Zaraz wracam – powiedział Vin i wy-
szedł.
– Nic nie rozumiem – powiedział Joel
biorąc drugą porcję frytek. – Jak możecie
siedzieć przy kolacji ot tak sobie?
– Dlaczego mielibyśmy zmarnować pie-
czeń Ann z powodu jakichś starych bank-
notów? – spytała Terry, lecz jej głos aż
drżał z podniecenia. Zgodziła się, żeby naj-
pierw zjedli kolację, ale tylko dlatego, że
zaproponowała to sama Ann.
– Domyślasz się, ile tam może być pie-
niędzy – spytał Joel Vina.
– Nie jestem wcale pewny, czy znajdzie-
cie tam pieniądze – odparł Vin bawiąc się
jedzeniem na swoim talerzu.
– Jak duży jest ten schowek? – spytał
Joel, jakby zamierzał obliczyć ukrytą sumę
na podstawie wymiarów skrytki.
– Zgodnie z planami, do których udało
mi się dotrzeć i które sam zrobiłem, sądzę,
że nie może być szerszy niż sześćdziesiąt
centymetrów. Kapitan Friar potrafi podać
niemal dokładną datę, kiedy panna Daw-
son kazała go tam umieścić. Pamięta, w
którym roku sprowadziła stolarza, żeby
wykonał dla niej pewne prace.
– Nie jesteś więc pewny? – spytała Ter-
ry lekko rozczarowana rozmiarami skrytki.
– Odsunąłem przegrodę tylko o kilka
centymetrów – powiedział Vin. – Wola-
łem, żebyście byli przy samym otwarciu.
– Boisz się, że moglibyśmy cię oskarżyć
o zwędzenie tysiąca lub dwóch? – spytała
radosnym głosem Terry.
– Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei –
ostrzegł ją Vin. – Nie ma żadnych dowo-
dów na to, że twoja ciotka chowała tam
pieniądze. To tylko domysły.
– Przepraszam cię, Ann, ale nie mogę
się już doczekać. Chodźmy zobaczyć, co
tam jest – Terry wstała gwałtownie od sto-
łu.
Ann poczuła się trochę dziwnie. W po-
łowie była równie ciekawa jak Terry, ale
obawiała się równocześnie tego, co mogą
znaleźć w schowku. Jeśli spotka ją następ-
ne rozczarowanie? Przecież od czasu przy-
jazdu do Point Hope tylko ono towarzy-
szyło jej nieustannie.
– Będziemy potrzebowali jakichś narzę-
dzi – powiedział Vin. – Ta przegroda nie
działa już zbyt sprawnie.
Vin poczekał, aż wszyscy zbiorą się w
sypialni i zabrał się do dzieła. Zdecydowali
się skorzystać z narzędzi, ale i tak udało
się odsunąć przegrodę dopiero po dziesię-
ciu minutach. Terry rzuciła się do przodu z
latarką, podczas gdy Vin cofnął się, nie
przejawiając żadnego zainteresowania za-
wartością skrytki.
– C. co widzicie? – spytała Ann Terry i
Joela, którzy wsunęli głowy za usuniętą
przed chwilą przegrodę.
– Wygląda obiecująco – mruknęła Terry
wsuwając do środka rękę.
– Co to jest?
– Metalowe pudełko – odparła Terry.
– Iz pół tuzina ksiąg rachunkowych –
dodał Joel przejawiając jednak większe za-
interesowanie pudełkiem, które Terry wy-
ciągnęła ze środka.
– Ależ zakurzone – powiedziała. – Nie
jest zbyt duże.
– Wygląda na jedno z tych pudełek na
drobne – powiedział Joel – jesteś pewna,
że nie ma tam drugiego?
– Zobacz sam. Ja zajrzę do tego – po-
wiedziała Terry. – Do diabła.
– O co chodzi? – spytała Ann klękając
obok siostry.
– Zamknięte.
– Zamek nie może być zbyt skompliko-
wany – stwierdził Joel.
– Niemal boję się je otworzyć – szepnę-
ła Terry.
Joel bez cienia zdenerwowania wyjął
pudełko z rąk Terry.
– Na pewno uda mi się to otworzyć
zwykłą spinką. Macie coś takiego?
– Chyba leży na komodzie – odparła
Terry. – Vin, czy mógłbyś... Gdzie on się
podział?
Ann i Joel odwrócili się zaskoczeni.
– Nie myśleliście, że zostanie tu, żeby
zobaczyć, co znaleźliśmy?
– Może jego system nerwowy nie był w
stanie tego wytrzymać – stwierdził Joel i
zaczął podważać wieczko pudełka scyzo-
rykiem.
Ann położyła mu rękę na ramieniu.
– Nie rób tego.
– Nic nie zepsuję – powiedział Joel. –
To zardzewiałe pudełko nie jest nic warte.
– Otwórz szybko – ponaglała go Terry.
– Nie wytrzymam już ani sekundy dłużej.
Ann zamknęła oczy, gdy usłyszała, że
Joel podnosi przykrywkę. Cisza, która po-
tem zapadła, stała się niemal nie do wy-
trzymania. Dlaczego oni nic nie mówią?
Jak długo musi jeszcze trzymać oczy za-
mknięte?
– To nie może być wszystko – powie-
działa Terry z wyraźnym rozczarowaniem
w głosie – Joel, zobacz, czy jest tam coś
jeszcze. Może jakieś inne pudełko?
Ann otworzyła oczy. Terry i Joel porzu-
ciwszy pudełko, myszkowali za przegrodą.
Ann podniosła je i zbadała jego zawartość.
W środku znajdowały się jedynie pożółkłe
wycinki z gazet. Lodowatymi palcami wy-
jęła jeden z nich i zaczęła czytać. Było to
sprawozdanie z wodowania nowego kutra
o nazwie „Błędny rycerz". Następne wy-
cinki również zawierały informacje o tym
właśnie kutrze. Dopiero gdy rozłożyła naj-
większy z nich, zrozumiała wszystko. W
artykule opisywano zatonięcie „Rycerza",
a wśród zaginionych znalazło się nazwisko
Petera Greerly, pierwszego oficera. Na sa-
mym końcu wspomniano o kapitanie Friar,
który uratował się z katastrofy wraz z sze-
ścioma członkami załogi.
Ann nie była wcale zaskoczona, gdy od-
kryła, że wycinki mają ponad czterdzieści
lat. Tak więc, pomyślała, opowieści kapi-
tana o młodości ciotki nie były już tak nie-
wiarygodne.
– Nic tu nie ma, Ann – powiedziała bli-
ska łez Terry. – Nic tylko te cholerne księ-
gi.
– Bałam się mieć nadzieję, że znajdzie-
my tu jakieś pieniądze – odparła Ann. – To
było zbyt piękne, by mogło być prawdzi-
we.
– Do diabła z tym wszystkim – rzucił
Joel. – Teraz zaczynam żałować, że Vin
nie zatrzymał tych rewelacji dla siebie. Ja-
kie miał prawo wzbudzać wasze nadzieje,
by odkryć tylko kupę śmieci?
– Założę się, że właśnie dlatego się wy-
mknął – powiedziała Terry. – Na pewno
wszystko doskonale obejrzał, a potem po-
wiedział, że tego nie zrobił.
– Mam ochotę przyłożyć mu prosto w
nos – stwierdził Joel.
– Miał dobre chęci – powiedziała Ann
czując absolutną pustkę w głowie.
– Dobrymi chęciami piekło brukowane.
Nie ma sprawy, dziewczyny, Joel objął
siostry ramieniem w geście pocieszenia. –
Nie potrzebujemy żadnych starych pienię-
dzy.
Pieniądze! Pieniądze! Ann zaczęła boleć
głowa. Ostatnio wyglądało na to, że mówi-
ło się wyłącznie o nich. Nagle zapragnęła
zostać sama. Było jej ciężko na sercu i nie
miała ochoty z nikim rozmawiać. Wstała i
wyszła zostawiając Terry i Joela pogrążo-
nych w rozmowie o całym tym zamiesza-
niu.
– I co? – Ann drgnęła na dźwięk głosu
Vina. Stał przy ostatnim stopniu schodów
trzymając w palcach papierosa.
– Nie ma żadnych pieniędzy – powie-
działa i powstrzymywane łzy popłynęły
jak lawina. Usiadła na stopniu i ukryła
twarz w dłoniach.
– Żadnych? – Vin był wyraźnie zasko-
czony. – To niemożliwe.
Ann poczuła, jak ją minął i wszedł na
górę. Chwilę później wstała i wyszła z
domu. Nie pamiętała, jak długo szła przed
siebie. Kiedy się zorientowała w sytuacji,
odkryła, że siedzi na końcu przystani kapi-
tana Friara patrząc pustym wzrokiem w
wodę.
– Chcesz popływać czy się utopić? – do-
biegł ją suchy głos Mary Kerman. – O tej
porze roku woda jest cholernie zimna.
– Cześć, Mary – powiedziała Ann obo-
jętnym głosem.
– Mogę się przysiąść? – spytała Mary.
Ann odsunęła się trochę.
– Rozczarowana?
– Wiesz o wszystkim? – spytała Ann.
– Poszłam do was do domu tuż po tele-
fonie od kapitana Friar. Minęłaś go po dro-
dze i nawet nie skinęłaś głową.
– Wcale go nie widziałam.
– Tak właśnie pomyślałam, gdy Terry i
Joel opowiedzieli mi, co się stało. Wszyst-
ko w nich wrzało. Wygląda na to, że ich
zdaniem to Vin ponosi odpowiedzialność
za to, że twoja ciotka nie zostawiła żad-
nych pieniędzy.
– Muszą na kogoś zwalić winę. A on po
prostu był pod ręką.
– A ty co o tym sądzisz?
– Jestem zbyt otępiała, by winić kogo-
kolwiek.
– Wygląda na to, że przypisujecie zbyt
wielkie znaczenie całej tej sprawie. Wczo-
raj nawet nie przyszłoby ci do głowy, że
tam mogą być jakieś pieniądze. Dzisiaj ich
nie ma. Gorzej ci przez to?
Ann spojrzała jej prosto w oczy.
– Tu chodzi o coś więcej, Mary. Czło-
wiek ma tylko określoną ilość energii. Jeśli
ją straci, gdzie ma ponownie naładować
akumulator? Dotknęłam już dna.
– To dobrze – odparła radośnie Mary. –
Skoro już to zrobiłaś, masz przed sobą tyl-
ko jeden kierunek: w górę.
– Masz rację – zgodziła się bez entuzja-
zmu Ann. – Właśnie tam zmierzam.
– Zdecydowałaś się już w pewnej spra-
wie?
– Zrobiłam to już wcześniej, ale teraz je-
stem jeszcze bardziej zdecydowana.
– Nie podejmuj decyzji zbyt pochopnie
– poradziła jej Mary.
Wracały razem w milczeniu.
– Napijesz się kawy? – zaprosiła ją Ann,
gdy stanęły przed jej domem.
– Dziękuję. Muszę dziś jeszcze spako-
wać torbę dla Buza. Jedzie do ojca na
weekend, a potem resztę roku spędzi chyba
ze mną.
Kiedy Ann rozstała się z Mary na ścież-
ce i weszła do domu, zastała Terry, Joela i
Vina siedzących niczym kupka nieszczę-
ścia.
– Nadal opłakujecie brak ukrytego skar-
bu? – spytała wesoło Ann.
Vin wstał i podszedł do okna. Z rękami
w kieszeniach wpatrywał się w ciemność.
Joel rzucił na ziemię jedną z ksiąg rachun-
kowych.
– To straszne – powiedziała do Ann Ter-
ry.
– Jeszcze nie doszliście do siebie?
– Nic nie rozumiesz – odparła Terry i
łzy napłynęły jej do oczu.
– Nic a nic – jęknął Joel.
– Co się stało? – spytała Ann.
– Ann, ciotka Emma odłożyła blisko
dwadzieścia osiem tysięcy dolarów – po-
wiedziała Terry.
– Dwadzieścia osiem tysięcy dolarów? –
Ann poczuła, jak serce podchodzi jej do
gardła i natychmiast spojrzała na plecy
Vina. Może z takimi pieniędzmi? Nie, to
nie brak pieniędzy powstrzymywał ją
wcześniej tego dnia. To na pewno było coś
innego.
Niemal jakby czytał w jej myślach, Vin
odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.
Widząc ich wyraz, uśmiechnął się gorzko,
a potem na jego twarzy pojawił się wyraz
niemal pogardy.
– Dlaczego nie powiecie jej wszystkie-
go? – powiedział do Terry. – Lepiej niech
nie planuje przyszłości nie znając całej
prawdy.
– Twoja ciotka doskonale prowadziła
księgi – powiedział Joel. – Widzisz?
Wszystko w nich zapisała. „McCal/sty 42/
str 106/100; Mount City Post/sty 12/50/str
34/100; Redbook/kwie 53/str 19/100", itd,
itd.
– O czym ty mówisz? – spytała Ann.
– Trzeba było geniusza o twórczym
umyśle, żeby rozwikłał tę zagadkę – po-
wiedział Joel kiwając głową w stronę
Vina. – Przedtem było wystarczająco źle,
ale teraz dopiero jest bal!
– Może ktoś mi wreszcie powie, o co w
tym wszystkim chodzi?
– Ann, te wszystkie pieniądze przepadły
– powiedziała Terry nie kryjąc już łez.
– Przepadły? Ukradziono je? – spytała
Ann, nie mogąc zrozumieć wyrazu bólu na
twarzy Joela.
– Spłonęły – powiedział. – Nie mogę so-
bie darować, że to ja własnoręcznie wrzu-
ciłem te gazety i czasopisma do pieca.
– Do pieca? – nagle tajemnicze znaki z
ksiąg odczytane przez Joela stały się jasne.
– Och nie.
– Między stronami tych stosów gazet,
które uznaliśmy za śmieci, twoja ciotka
schowała wszystkie swoje oszczędności –
powiedział Joel. – Wszystko w studolaro-
wych banknotach.
Rozdział 10
Minęły dwa tygodnie od dnia, kiedy
Ann i Terry dowiedziały się o oszczędno-
ściach ciotki i ich całkowitym zniszczeniu.
Jeśli miały jakiekolwiek wątpliwości co do
faktycznego istnienia tych pieniędzy, to
rozwiały się one z chwilą, gdy Terry znala-
zła jedną z gazet, która nie trafiła do pieca.
Pomiędzy jej stronami tkwił samotny stu-
dolarowy banknot. Terry opłakała to wy-
darzenie, ale wtedy po raz ostatni wspo-
mniały o straconych pieniądzach. Każdego
ranka chodziły do sklepu i pracowały tam
przez cały dzień. Historia ich pechowego
odkrycia musiała obiec Point Hope, gdyż
klienci rzucali im pełne współczucia spoj-
rzenia, a niektórzy nawet wyrazili swój żal
z tego powodu.
Pewnego ranka w połowie października
Ann przyszła do sklepu później. Pojechała
do Mount City, by spotkać się z pośredni-
kiem handlu nieruchomościami w sprawie
wystawienia posiadłości na sprzedaż.
Agent nie oceniał ich szans zbyt różowo.
Wiedział o planowanym zakupie drugiej
połowy Psiej Nogi przez Bancroff Enter-
prises i wątpił, by jakakolwiek inna firma
ryzykowała prowadzenie działalności w
pobliżu tak znanej restauracji. Jedyną na-
dzieją był nabywca prywatny, ale i w tym
wypadku trudno będzie znaleźć chętnego
na posiadłość leżącą przy tak ruchliwym
miejscu. Kiedy Ann wróciła do Point
Hope, zastała Terry w równie podłym na-
stroju, co ona sama.
– No, kiedy my Dawsonowie sięgamy
dna, to jeszcze grzebiemy się o parę me-
trów głębiej – powiedziała Terry. – Zasta-
nawiam się, czy warto kupować nowy to-
war. Zaczyna nam brakować kilku produk-
tów.
– Terry, jestem gotowa się poddać.
– Ja też – przyznała Terry. – Boston nig-
dy nie wydawał mi się piękniejszy. Nie
możemy zwinąć maneli?
– Nie miałabyś nic przeciwko temu, by-
śmy zostały do końca miesiąca? Powinny-
śmy uporządkować sprawy przed wyjaz-
dem. Ale sklep będziemy prowadzić tylko
do końca tygodnia.
– Nie później niż do trzydziestego paź-
dziernika?
– Nie.
– To tylko dwa tygodnie. Chyba uda mi
się wytrzymać tutaj tak długo. A co się sta-
nie z towarem, który nam zostanie?
– Ten agent z Mount City powiedział
mi, że może znaleźć klientów gotowych
kupić cały towar hurtem.
– Wiesz, ile za to dostaniemy?
– Wystarczy, żeby oddać Malowi to, co
nam pożyczył od czasu naszego przyjazdu
tutaj. Przynajmniej mam taką nadzieję.
– Skoro już mówimy o Malu, jak się
między wami układa? Ostatnio widywałaś
go dość często.
– Poprosił mnie, żebym za niego wyszła.
– To cudownie! – wykrzyknęła Terry. –
Ale czy na pewno cudownie?
– Mal jest bardzo miły...
– Ann – powiedziała Terry, czekając, aż
siostra spojrzy na nią. – Kochasz go?
– A cóż to takiego „miłość"? – spytała
Ann. – Jak zdążyłam zauważyć, to wysoce
przeceniany towar.
– Ann, Ann – jęknęła Terry. – Nie mo-
żesz wyjść za Mala, jeśli go nie kochasz.
– A kto mówił, że go nie kocham?
– Ty tylko...
– Bardzo lubię Mala i on mnie lubi. Sza-
nujemy się nawzajem i wiele nas łączy.
Czyż to nie jest miłość?
– Nie mówisz chyba poważnie! – wy-
krzyknęła Terry.
– Może nie jest to taka sama „miłość",
jaką ty czujesz do Joela, ale kto ma osą-
dzać, czy jest bardziej idealna niż moja do
Mala? Jedno jest pewne, zamierzam pozo-
stać panią siebie i to na zawsze.
Terry potrząsnęła ze smutkiem głową.
– Małżeństwo to związek dwojga ludzi,
Ann. Po co masz zostawać wolna?
– Przykro mi Terry, ale nie mam ochoty
na zredukowanie siebie do roli jakiejś nie-
wolnicy uczucia – powiedziała Ann i przed
oczami pojawił się jej obraz matki. Przy-
pomniała sobie, jak przez całe lata matka
wynajdywała wymówki, by zachować nie-
tkniętym obraz dwóch mężczyzn, za któ-
rych wyszła za mąż. Jeśli to właśnie była
miłość, to ona, Ann, nie chciała mieć z nią
nic wspólnego.
– Ann, ty nie kochasz się w nikim bez
wzajemności, prawda? – spytała zaniepo-
kojona Terry.
– Bez wzajemności? Nie bądź śmieszna.
Terry westchnęła z wyraźną ulgą.
– W listopadzie – zająknęła się – chce-
my z Joelem wziąć ślub.
– W listopadzie? Joel nie skończy prze-
cież jeszcze studiów. Nie możecie trochę
poczekać? Czyż to nie zbyt nagła decyzja?
Dopiero dwa tygodnie temu mówiłaś mi,
że Joel nie zdaje sobie nawet sprawy z
tego, że żyjesz.
– W ten wieczór, kiedy nasza promienna
przyszłość rozpadła się z hukiem, odkryli-
śmy siebie. Wyznał mi wtedy, że przez kil-
ka miesięcy w mojej obecności odczuwał
dziwny niepokój i nie bardzo wiedział, co
z tym zrobić.
– Ale ten listopad – Ann czuła przeraże-
nie, które było uczuciem najwyraźniej ob-
cym Terry.
– Zrobilibyśmy to wcześniej, gdyby za-
leżało to ode mnie – stwierdziła spokojnie
Terry – ale Joel uważa, że powinniśmy po-
czekać do przerwy międzysemestralnej.
– Az czego będziecie żyli? Wieki mogą
upłynąć, zanim uda nam się wyciągnąć coś
z tej posiadłości.
– Joel odłożył dwieście dolarów. Na po-
czątek wystarczy, a potem będziemy żyli z
tego, co ja zarobię. Damy sobie radę do
czasu, kiedy założy prywatną praktykę.
– Dwieście dolarów? A na cóż wam to
wystarczy?
Terry spojrzała Ann prosto w oczy.
– Będziemy mieli znacznie więcej niż
dwieście dolarów, Ann. Będziemy mieli
siebie i miłość.
Przez całą resztę dnia Ann nie mogła się
uwolnić od myśli o Terry i Joelu. Czy to,
co posiadali, pozwalało im patrzeć w przy-
szłość bez żadnych obaw? Czy jej podej-
ście do ślubu z Malem było złe?, zastana-
wiała się. Nie, lubiła go przecież, uspoka-
jała samą siebie. I będzie dla niego dobrą
żoną. Martwiło ją tylko jedno: jej stosunki
z synem Mala. Mimo że próbowała, nie
mogła się wcale zbliżyć do tego chłopca.
Guy jej nie znosił i okazywał to na wiele
sposobów, a raz nawet zachował się wyjąt-
kowo niegrzecznie, co spotkało się z ostrą
reakcją Mala. Ann spojrzała na drogi ze-
staw chemiczny, który kupiła dla Guya w
Mount City. Czy ten podarunek złagodzi
nieco napięcie między nimi? Gdyby tylko
Guy był choć trochę podobny do Buza.
Buz był zawsze wdzięczny za najmniejszy
prezent i stale kręcił się przy domu i skle-
pie. Bardzo im pomagał i lubił je, a one z
kolei czuły wielką sympatię dla tego pie-
gowatego chłopca. Kiedy Buz pojawił się
u nich po południu, Ann wpadła nagle na
pewien pomysł. Może to właśnie on był
odpowiedzią na jej dylemat. Był jedyną
poza Malem osobą, która potrafiła jakoś
dogadać się z Guyem.
– Buz, miałbyś ochotę pojechać razem z
Guyem na piknik? – spytała.
Buz zastanowił się przez chwilę.
– Jeśli nie pojedziemy zbyt daleko i wy-
żerka będzie niezła, to jestem za tym – od-
parł chłopiec bardzo w stylu Mary Ker-
man.
– Może jutro?
– Dobra.
– Powiesz o tym Guyowi?
• – Ann, nie wiem, czy on pojedzie.
– Dlaczego nie? Czyż nie jesteście przy-
jaciółmi?
– Tak, ale... – Buz spuścił wzrok.
– Ale co? – spytała Ann czując, że zna
odpowiedź.
– Guy jest czasami zabawny. Nie za-
wsze lubi przebywać z ludźmi.
– Masz na myśli mnie? – dopytywała się
Ann.
– Ann, nie wiem, co on ma do ciebie.
Gdyby to mój ojciec chciał się z tobą oże-
nić, byłbym zachwycony. Jesteś równa
babka. Powiedziałem to Guyowi. Co by się
stało, gdyby jego ojciec latał za tą babą
Moore? Wtedy Guy miałby prawdziwy po-
wód do zmartwienia.
– Czy rozmawiacie o moim ślubie z jego
ojcem? – spytała Ann wstydząc się trochę,
że tak ciągnie Buza za język.
– Ostatnio stale. Tylko o tym chce ga-
dać. Trochę mam już tego dość. Tak jakby
mógł coś na to poradzić – znów słowa
Buza były typowe dla Mary Kerman.
– Spróbujesz go wyciągnąć? – spytała
Ann – bardzo chciałabym się z nim za-
przyjaźnić.
– Dobra, Ann, spróbuję.
Wieczorem wraz z Malem Ann przecho-
dziła koło domu Hectorów i dostrzegła sto-
jącą dużą ciężarówkę.
– Czy Hectorowie przeprowadzają się?
– spytała i uświadomiła sobie, że nie wi-
działa Vina od tego wieczoru, gdy dowie-
dzieli się, że pieniądze spłonęły.
– Nie, zamykają tylko dom na zimę.
Eileen i Dan zawsze przenoszą się w poło-
wie października do Mount City.
– Vin też? – spytała mając nadzieję, że
Mal nie dostrzeże lekkiego drżenia w jej
głosie.
– Później. Zazwyczaj zostaje trochę dłu-
żej, żeby wszystkiego dopilnować. Jeśli
pogoda dopisze, może tu siedzieć jeszcze
dłużej.
– Jak mu leci?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. W ciągu
dwóch ostatnich tygodni spotkaliśmy się
może raz czy dwa razy. Wygląda to tak,
jakby celowo trzymał się z daleka. Nawet
Joan ma trudności z dotarciem do niego.
– To ona nadal mieszka u Hectorów? –
spytała Ann.
– Nie, wynajęła mieszkanie w Mount
City, ale przyjeżdża tutaj co drugi dzień
pod różnymi pretekstami.
– Nie lubisz jej, prawda?
– Joan? – uśmiechnął się Mal. – Lubię ją
na odległość. Ona kocha robić zamiesza-
nie. W zeszłym roku jej ulubionym tema-
tem był mój syn. Uważa, że go psuję i roz-
pieszczam.
Ann spojrzała na Mala i zastanowiła się,
czy w tym wypadku Joan nie ma racji.
– Jeśli mężczyzna nie potrafi być dobry
dla własnego syna, to dla kogo może być
dobry? – spytał Mal. – Od śmierci jego
matki muszę być dla niego obojgiem ro-
dziców. Może okazuję mu więcej uwagi
niż większość rodziców swoim dzieciom,
ale nie mam zbyt wielu dodatkowych za-
jęć. Mogę mu poświęcić sporo czasu.
– Mal, czy ja kiedykolwiek zdołam po-
rozumieć się z Guyem?
– Wymyśliłaś cały ten problem. On
przecież ma bzika na twoim punkcie.
– Mal, proszę cię, porozmawiajmy o
tym.
– Przywiązujesz zbyt wielką wagę do
kaprysów chłopca. Kiedy już przyzwyczai
się do myśli o naszym ślubie, nie będziesz
miała z nim żadnych problemów.
– Gdybyż to było tak proste – westchnę-
ła Ann.
– Martwisz się tym? Porozmawiam z
Guyem dziś wieczór.
– Nie mógłbyś mnie zabierać częściej na
wasze wspólne wyprawy?
Mal zamyślił się na chwilę.
– Nudziłabyś się tylko – powiedział
wreszcie.
– Nie cierpię łowienia ryb, ale jestem
gotowa sama zakładać przynęty na haczy-
ki, jeśli tylko zabierzecie mnie ze sobą na-
stępny raz.
– Ann – powiedział Mal wolno, jakby
zastanawiał się nad wyborem odpowied-
nich słów. – Kiedy się pobierzemy, nie
będę mógł spędzać tyle czasu z Guyem.
Chyba będzie rozsądniej, jeśli teraz po-
święcę mu wszystkie wolne chwile.
– Nie proszę cię przecież, żebyś tego nie
robił. Chcę tylko również brać w tym
udział.
– Ann, ufasz mi?
– Tak.
– Doskonale rozumiem sytuację. Proszę
cię, pozwól mi działać po swojemu. Znam
mojego syna. Nie próbuj mu się narzucać.
Nie teraz.
Następnego ranka Ann przygotowywała
lunch na piknik, a Buz siedział na stołku w
kuchni przyglądając się jej z wielkim zain-
teresowaniem.
– Zadowolony? – spytała Ann pakując w
folię pieczonego kurczaka.
– Tak i mam nadzieję, że Guy się nie
pojawi. Zostanie więcej dla nas.
– Ładny z ciebie przyjaciel.
– On wcale nie jest moim kumplem.
Gdyby nie pan Shaw, wiele razy wcale nie
pojechałbym z nimi na ryby. Można by po-
myśleć, że ugryzę jego ojca lub coś w tym
stylu.
Zazdrosny nawet o przyjaciela, pomy-
ślała Ann i zastanowiła się, czy Mal zdaje
sobie sprawę z tego, jak bardzo Guy jest
do niego przywiązany. W tej chwili rozle-
gło się pukanie do kuchennych drzwi i we-
szła Mary Kerman.
– Kurtka Buza – powiedziała. – Zapo-
mniałby o swojej własnej głowie, gdyby
dobry Bóg nie przymocował mu jej po-
rządnie do tłustej szyi.
– Dziękuję, babciu – powiedział Buz.
– Może zobaczysz, co zatrzymało Guya,
a ja skończę tu wszystko? – zaproponowa-
ła Ann.
– Dobra – Buz wypadł z kuchni zatrza-
skując za sobą drzwi.
– Goni jak wicher – stwierdziła Mary i
spojrzała na przygotowany lunch. – Mam
nadzieję, że to zadziała.
– Co?
– Mówią, że droga do serca mężczyzny
prowadzi przez żołądek. Może to samo do-
tyczy chłopców.
– Nie aprobujesz mojego małżeństwa z
Malem, prawda?
– Nigdy tego nie powiedziałam. Sądzę
tylko, że masz ciężki orzech do zgryzienia.
Guy nie jest zwykłym czternastolatkiem –
Mary przekrzywiła głowę i spojrzała na
Ann. – Oczywiście, jak mawiają, miłość
przezwycięża wszystkie przeszkody. A ty
kochasz Mala, prawda?
Ann natychmiast spuściła oczy.
– Ann Dawson, spójrz na mnie.
– Myślisz, że chłopcy będą woleli tort
od placka? – spytała Ann.
– Nie próbuj mnie zbyć. Bardziej do-
świadczeni ludzie od ciebie już próbowali
– powiedziała Mary i ujęła Ann pod brodę.
– Kochasz go?
– Nie w tym sensie, jaki prawdopodob-
nie masz na myśli.
– Czyżby miłość była teraz inna niż w
moich czasach?
– Będę dla Mala dobrą żoną – powie-
działa Ann.
– Terry miała rację – stwierdziła Mary.
– Myślałam, że masz więcej rozsądku. Po-
dejmować tak poważną decyzję nie zasta-
nawiając się...
– Przemyślałam to dokładnie – wtrąciła
zapalczywie Ann.
– A co na to Mal? Czy podziela twoje
syntetyczne podejście do małżeństwa?
– Czyż nie dotyczy to wyłącznie nas
dwojga? – dopytywała się Ann.
Mary spojrzała na przygotowany kosz z
jedzeniem.
– Nie całkiem. Nie zapominasz o Guyu?
– Jakże bym mogła? On może stać się
przyczyną porażki naszego małżeństwa.
Mary przyglądała się jej przez długą
chwilę.
– Wierzysz w to, prawda?
– Tak i dlatego muszę się z nim porozu-
mieć.
– Dzieci przewyższają w tym względzie
nas, dorosłych. Dostrzegają więcej, niż
myślimy. Może Guy wie, że nie kochasz
jego ojca.
W tym momencie Ann zauważyła jakieś
poruszenie przy drzwiach do saloniku. Od-
wróciła się i dostrzegła stojącego tam
Guya. He usłyszał?, zastanawiała się.
– Pukałem do drzwi frontowych – po-
wiedział chłopiec – skoro nikt nie otwierał,
wszedłem sam.
– I dobrze trafiłeś – powiedziała Ann. –
Właśnie skończyłam pakować lunch.
Gdzie Buz?
Guy wzruszył ramionami. Wyobrażała
sobie tylko, czy w jego oczach rzeczywi-
ście czaiła się nienawiść?
– Wyszedł po ciebie dwadzieścia minut
temu – powiedziała Mary.
Drzwi kuchenne otworzyły się z hukiem
i do środka wpadł Buz.
– Jak się tu dostałeś? Wcale cię nie wi-
działem.
– Tato podwiózł mnie do skrzyżowania.
Przeszedłem przez pola.
– Nic dziwnego, że cię nie zauważyłem
– powiedział Buz. – Poszedłem po ciebie
na darmo.
– I po co? – spytał Guy. – Mówiłem, że
przyjdę.
– Gotowi? – spytała Ann.
– Tak jest – odparł Buz. – Chcesz, że-
bym wziął koszyk z jedzeniem?
– Tak – powiedziała Ann i odwracając
się do Guya spytała. – Chciałbyś wziąć
małe radio?
– Myślałem, że jedziemy na wycieczkę
– rzucił ostrym tonem Guy.
– Bo to prawda.
– Tato mówi, że na takie wyprawy nie
zabiera się radia. Przypomina zbytnio cy-
wilizację i wygodne życie.
– A co powiesz na radio, które ma na
pokładzie? – rzucił Buz.
– To co innego. Służy do porozumiewa-
nia się, nie do rozrywki – odparł sztywno
Guy.
– Lepiej chodźmy, zanim powie nam, że
tatuś nie pochwala też jedzenia.
– Zamknij się – rzucił gniewnie Guy.
– Coś ty powiedział? – spytał Buz wy-
raźnie zaskoczony.
– Przestań się nabijać z mojego taty.
– Nabijać się? A kto się nabija? – dopy-
tywał się Buz.
– Ty – odparł Guy i rzuciłby się na
Buza, gdyby Ann nie stanęła między nimi.
– Guy, Buz nie miał na myśli nic złego.
Jeśli zrobił ci przykrość, na pewno cię
przeprosi, prawda Buz?
– Też coś – powiedział Buz. – Za nic go
nie będę przepraszał.
Ann odwróciła się do Mary, która wzru-
szyła ramionami, jakby cała sprawa nic ją
nie obchodziła.
– Buz, proszę cię – powiedziała Ann.
– Nie powiedziałem nic takiego o jego
ojcu, żeby od razu na mnie naskakiwał.
Może w to wierzyć albo nie.
– Pani Moore miała rację. Jesteś prymi-
tywny – powiedział Guy do Buza – tak jak
twoja babka.
Tym razem to Buz rzucił się na Guya, a
Ann nie zdążyła zareagować. Kiedy do
nich dopadła, Buz siedział na Guyu okła-
dając go pięściami.
– Przestańcie – krzyknęła Ann i z pomo-
cą Mary odciągnęła Buza.
Guy podniósł się i przyłożył dłoń do
rozciętej wargi. Opuszczając rękę rozma-
zał krew na brodzie. Ann zrobiła krok w
jego stronę, ale chłopiec szybko się odsu-
nął.
– Nie dotykaj mnie – powiedział zapal-
czywie. – Nigdy mnie nie dotykaj.
Rozdział 11
Pod koniec października, Ann i Terry
zdecydowały się zamknąć dom i sklep i
przeniosły się do Bostonu. Przez trzy dni,
kiedy szukały mieszkania, zatrzymały się
w hotelu. Postanowiły wynająć takie
mieszkanie, w którym Terry i Joel mogliby
później zamieszkać. Ann nie chciała z nimi
zostać po ślubie, który miał się odbyć w
ostatnią sobotę listopada, ale Terry i Joel
nalegali tłumacząc jej, że nierozsądnie by-
łoby się przeprowadzać w chwili, gdy do
jej ślubu z Malem pozostało już tylko kilka
tygodni.
Kiedy Terry i Joel byli w czterodniowej
podróży poślubnej, Ann dostała list od
handlarza nieruchomościami z Mount City
z wiadomością, że B. F. W. Development
Company, prywatna spółka budowlana,
złożyła ofertę na kupno jej posiadłości.
Ann od razu zadzwoniła do Mala, by zajął
się całą sprawą i przyjął pierwszą ofertę
spółki. Sporo się już nauczyła.
Następnego wieczoru Mal przyjechał do
Bostonu, co robił zresztą dwa razy w tygo-
dniu. Przywiózł ze sobą dokumenty do
podpisania. Ann nie była przygotowana na
sumę, którą miała jej przynieść sprzedaż
posiadłości ciotki. Ta, oferowana przez
spółkę budowlaną, była nieco wyższa niż
ostatnia propozycja Vina Warrena złożona
w imieniu Bancroff Enterprises.
– Nie mogę w to uwierzyć – wykrzyknę-
ła radośnie Ann myśląc, co taka suma
oznacza dla Joela i Terry.
– Dziwny zbieg okoliczności – powie-
dział Mal sadowiąc się wygodnie w fotelu.
– W ostatniej chwili Bancroff Enterprises
wycofali się z całego projektu.
– Jeszcze przed zakupem części Psiej
Nogi należącej do pani Moore?
Mal skinął głową potakująco.
– Joan zasłużyła sobie na to. Pytała mnie
o możliwości dochodzenia swych praw w
sądzie, ale nie miała do tego żadnych pod-
staw. Jednak w końcu i tak wyszła na swo-
je. Ta spółka gotowa jest kupić każdy metr
dostępnego terenu w Point.
– Nigdy nawet nie marzyłam, że uzyska-
my tyle pieniędzy ze sprzedaży tej posia-
dłości.
– Jak się czujesz będąc niezależna finan-
sowo? – spytał z uśmiechem Mal.
– To lekka przesada, ale pieniądze z
pewnością pokryją wszystkie moje długi i
jeszcze pomogą Joelowi i Terry.
– Kiedy wracają?
– Pojutrze. Joel nie musi wracać na stu-
dia przed następnym poniedziałkiem, ale
ma jakąś pracę na pół etatu, której nie bar-
dzo chce zostawiać.
– Dlaczego nie zadepeszujesz do nich i
nie przekonasz, by przedłużyli podróż? Te-
raz na pewno mogą sobie na to pozwolić.
– Zrobiłabym to, gdybym tylko wiedzia-
ła, gdzie są.
Mal zapalił papierosa.
– Mam też inne wiadomości. Tym ra-
zem dotyczą nas – Mal gestem wskazał
Ann oparcie fotela i czekał, aż usiądzie.
– Co byś powiedziała na ślub w Point
Hope? Hectorowie zaproponowali nam,
byśmy skorzystali z ich domu.
– Ale przecież dom w Point jest za-
mknięty.
– Spotkałem wczoraj w mieście Eileen.
Rozmawialiśmy o naszym ślubie w grud-
niu i nagle zarzuciła mnie taką ilością po-
mysłów, że aż zakręciło mi się w głowie.
Myślę, że bardzo brakuje jej córki, którą
mogłaby wydać za mąż.
– Ale czy to będzie właściwe? Mało
znam panią Hector. Jest oczywiście bardzo
miła, ale ja jestem dla niej obcą osobą.
– Eileen zna mnie – powiedział Mal. – I
to od dziecka. To ją bardzo uszczęśliwi,
Ann. Czyż nie przemawia do ciebie wizja
wielkiego wesela w domu?
– Bardzo. Żałuję, że Terry i Joel nie
mieli takiego właśnie ślubu. Każda dziew-
czyna marzy przecież o wielkim weselu.
– Pozwól, że powiem jutro Eileen, iż
przyjmujesz jej propozycję. Wiem, że pro-
siła już Vina, żeby zajął się przygotowa-
niem domu na drugi tydzień grudnia. Na-
wet jeśli nie skorzystamy z jej propozycji,
to i tak chce dla nas urządzić wielkie przy-
jęcie.
– Co Vin myśli o tym wszystkim?
– Uważa to za wspaniały pomysł. Nie
wie tylko, czy będzie na ślubie.
Ann nie wiedziała, czy jest rozczarowa-
na, czy zadowolona z tego powodu. Nadal
wieczorami przed zaśnięciem wspominała
to, co się między nimi wydarzyło. W takie
noce śniły się jej rysowane ołówkiem szki-
ce. Nie były dokładnie takie, jaki znalazła
w notatniku Vina, lecz przedstawiały ją za-
laną łzami, smutną, a raz nawet zobaczyła
we śnie rysunek samej siebie uciekającej
przed czymś w przerażeniu.
Mal opowiadał ze szczegółami plany
Eileen dotyczące ich ślubu i wszystkich
przygotowań. Nigdy przedtem jej małżeń-
stwo z Malem nie wydawało się jej tak re-
alne jak w tej chwili i po raz pierwszy po-
czuła, jak ogarnia ją panika.
– Zimno ci? – spytał Mal w połowie
zdania.
– Trochę – odparła. – Zrobię kawy.
Mal pozwolił jej wysunąć się z jego ra-
mion, ale dopiero wtedy gdy ją pocałował.
Poszedł za nią do kuchni i stał oparty o
szafkę patrząc, jak Ann parzy kawę.
– Bardzo przyjemna, domowa scenka –
powiedział. – Podoba mi się.
Ann odwróciła się, żeby posłać mu
uśmiech, ale wyraz jego brązowych oczu
sprawił, że na chwilę wstrzymała oddech.
O jakich innych domowych scenkach my-
ślał w tej chwili?, zastanowiła się. Opanuj
się, skarciła samą siebie w duchu. Co się z
nią dzisiaj działo? Nigdy przedtem nie
była tak roztrzęsiona. Czy wątpliwości tuż
przed ślubem są czymś normalnym? Mal
Shaw jest przecież nadal tą samą osobą.
Dlaczego właśnie dzisiaj patrzyła na niego
jak na prawie obcego człowieka?
– Wątpliwości? – spytał Mal. – Chodź
tutaj, Ann – objął ją czule. – Wszystko w
porządku. Wiem, co czujesz. Czy myślisz,
że ja też czasami nie zastanawiam się nad
tym? Wkraczamy w to z otwartymi ocza-
mi. Może nie łączy nas szaleńcza miłość,
ale coś bez wątpienia jest między nami. Je-
stem pewny, że będziemy dobrym małżeń-
stwem. Podzielasz moją pewność?
– Mal, nigdy nie spotkałam kogoś rów-
nie wyrozumiałego. Proszę, wytrzymaj
jeszcze trochę. Bardzo chcę być dla ciebie
dobrą żoną.
– I będziesz, kochanie. Na pewno bę-
dziesz.
Terry wróciła z podróży poślubnej bar-
dziej rozpromieniona niż w dniu ślubu.
Joel również był odmieniony. Ann musiała
przyznać, że małżeństwo doskonale im
służy.
Kiedy powiedziała im o sprzedaży po-
siadłości i swoim zamiarze podzielenia się
z nimi pieniędzmi, oboje byli bardzo
wdzięczni i zadowoleni. Nie powstrzymało
to jednak Joela przed powrotem do pracy.
Kiedy następnego ranka Ann wybierała
się do Point Hope, by omówić z panią
Hector ostatnie szczegóły, Terry poruszyła
temat wesela w domu Hectorów.
– Czyj to był pomysł? – spytała, dając
do zrozumienia, że nie bardzo jej się to
wszystko podoba.
– Chyba Eileen Hector – odparła Ann.
– Dlaczego to robi?
Ann przekazała jej to, co usłyszała od
Mala, wyjaśniając, że pani Hector nigdy
nie miała córki, którą mogłaby wydać za
mąż.
– Guzik prawda – usłyszała w odpowie-
dzi od Terry.
– Co ci się w tym nie podoba?
– To jest zbyt sztuczne. Kim niby ona
dla nas jest? Ile razy spotkałyśmy się z nią
w Point? Trzy? Cztery? Czy to od razu
czyni z niej przyjaciółkę rodziny?
– Eileen zna Mala.
– I o to właśnie chodzi – powiedziała
Terry. – Robi to dla ciebie czy dla Mala?
– A nawet jeśli robi to dla Mala? I co z
tego?
– Przychodzi mi do głowy pytanie, czy
on ją o to prosił.
– Do czego zmierzasz, Terry?
– To mi pachnie snobizmem, Ann.
Ann odwróciła wzrok nie chcąc, by sio-
stra dostrzegła w nich, że też jej to przy-
szło do głowy. Czy powinna czuć się ura-
żona, ponieważ Mal chciał, by ich małżeń-
stwo posiadało prestiż i klasę jego pierw-
szego związku?, zastanawiała się.
– Jestem z tego bardzo zadowolona,
Terry – powiedziała Ann. – Bez względu
na powody.
Przez chwilę wyglądało na to, że Terry
ma ochotę jeszcze coś dodać w tej sprawie,
ale postanowiła zmienić temat.
– A co z Guyem? Porozumiałaś się z
nim? – spytała.
– Nie mogę go przekonać do siebie w
tak krótkim czasie – powiedziała Ann nie
chcąc przyznać, że ich stosunki pogorszyły
się jeszcze od dnia, kiedy Guy pobił się z
Buzem.
– Ann, martwię się tym. Jeśli nigdy nie
uda ci się z nim zaprzyjaźnić? Może ci dać
nieźle w kość.
– Jakoś sobie z Malem poradzimy. Nie
martw się, Terry, jestem pewna, że wszyst-
ko się ułoży.
Ann tak zaplanowała swą wizytę w Po-
int Hope, by mieć dość czasu na odwiedzi-
ny u Mary Kerman przed spotkaniem z
Eileen Hector. Nie widziała Mary od ślubu
Terry, kiedy to wraz z Buzem przyjechała
do Bostonu. Ann nie zdawała sobie spra-
wy, jak bardzo pokochała tę pyskatą kobie-
tę, dopóki nie zobaczyła jej krzątającej się
przy zniszczonej przystani przed domem.
– Dzień dobry! – zawołała.
Mary przywiązała łódź i odwróciła się.
– Ann Dawson – zawołała i ruszyła w
jej stronę szybkim krokiem.
Ann uściskała ją i pocałowała w poli-
czek.
– Jak miło cię widzieć – powiedziała. –
Boże, jak ja tęskniłam za tym miejscem.
Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy,
gdy wysiadłam z taksówki.
– Wchodzi człowiekowi w krew – przy-
znała Mary, a w jej oczach pojawił się roz-
marzony wyraz.
– Co się stało z domem i sklepem? –
spytała Ann dostrzegając po raz pierwszy
puste miejsce, gdzie stały budynki.
– Zburzyli je. Od dwóch dni na Psiej
Nodze pracują buldożery. Wiedziałaś, że
chcą tu zbudować z tuzin domków?
– Wiem tylko, że jakaś spółka budowla-
na kupiła mój teren.
– Podoba mi się ten pomysł, chociaż ja-
kiś interes pozwoliłby mi zarobić kilka do-
larów.
Ann uśmiechnęła się.
– Nadal masz na to ochotę? – zażarto-
wała.
– Teraz już nie muszę. Miałam kawałek
gruntu po drugiej stronie drogi. Kupili go
wraz z całym terenem. Dostałam całkiem
sporo grosza. Pomyśleć tylko, że na sta-
rość trafiło mi się coś takiego.
– Cieszę się bardzo.
– Mogłabym teraz leniuchować, ale za
bardzo lubię pracę. Postanowiłam zatrzy-
mać te moje interesiki.
Ann roześmiała się, a Mary spojrzała na
nią przekrzywiając głowę.
– Wyglądasz na szczęśliwą – powiedzia-
ła. – Może nie miałam racji.
Ann wiedziała, że Mary ma na myśli jej
już bardzo niedaleki ślub.
– Przyjechałaś obejrzeć postępy pani
Hector? Słyszałam, że jest z siebie bardzo
dumna.
– Lepiej, żebym to ja była.
– Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma.
Nie pamiętam już tak ciepłego grudnia,
chociaż akurat dzisiaj wygląda na to, że
będzie wieczór padało.
– Lepszy deszcz niż śnieg.
– Próba ślubu ma się odbyć w ponie-
działek rano, prawda?
– Tak – odparła Ann starając się nie my-
śleć o tym zbyt długo. – Terry przyjedzie
jutro, a Joel w niedzielę. Pani Hector za-
oferowała nam gościnę w swoim domu w
Mount City, gdyż ten tutaj nie jest jeszcze
gotowy.
– : Eileen będzie miała dom pełen ludzi.
Ona to uwielbia. Im większy tłok, tym bar-
dziej jest szczęśliwa. Lepiej rozkoszuj się
tymi ostatnimi dniami wolności, Ann.
Ann spojrzała na zegarek.
– Muszę uciekać. Nie chcę się rozminąć
z panią Hector. Powiedziała, że będzie w
domu tylko przez kilka godzin. Chcemy
razem jechać do Mount City. Mam się tam
spotkać z Malem i odebrać Guya ze szko-
ły.
– Kiedy widziałaś chłopca po raz ostat-
ni?
– Dwa tygodnie temu, kiedy Mal przy-
wiózł go do Bostonu. Poszliśmy we trójkę
do teatru.
– Jak się układa między wami?
Ann spojrzała Mary prosto w oczu i do-
szła do wniosku, że nie ma sensu jej okła-
mywać.
– Jest dla mnie zaledwie uprzejmy. Ale
Mal zapewnia mnie, że nie ma się czym
martwić.
– Ten człowiek chyba jest ślepy – mruk-
nęła Mary. – Czy wiesz, że Guy nie roz-
mawiał z Buzem od dnia tej bójki ponad
miesiąc temu?
– Mary, myślisz, że Guy usłyszał naszą
rozmowę?
– Ja nie myślę, jestem tego pewna.
Ann przygryzła wargę.
– Co powinnam zrobić?
– Jeśli martwisz się, że Guy powie to
Malowi, sama mu o tym powiedz.
– Mal wie, co do niego czuję.
Mary spojrzała na nią dziwnie.
– Rozmawiałaś z nim o tym „braku mi-
łości"?
– Mary, rozmawialiśmy o tym na długo
przed tym, jak mi się oświadczył. Czy my-
ślisz, że wyszłabym za niego nie mówiąc
mu, co naprawdę do niego czuję?
– Może jestem na to za stara – stwierdzi-
ła Mary i potrząsając siwą głową odeszła.
Parę chwil później, gdy Ann ze spusz-
czoną głową wbiegała na schody prowa-
dzące na werandę domu Hectorów, poczu-
ła na ramionach dłonie powstrzymujące ją
przed zderzeniem z ich właścicielem.
– Przepraszam – mruknęła, a gdy pod-
niosła wzrok, zobaczyła Vina Warrena.
– Witaj, Ann – powiedział i natychmiast
cofnął ręce.
– Cześć, Vin – powiedziała i żadne sło-
wa nie przychodziły jej do głowy.
– Eileen czeka na ciebie od godziny –
powiedział Vin. – Kiedy taksówkarz przy-
wiózł tylko twoją torbę, pomyślała, że coś
ci się przydarzyło. Na szczęście wszystko
wyjaśnił.
– Zatrzymałam się, żeby porozmawiać z
Mary.
Vin stwierdził, że to bardzo miłe z jej
strony, po czym dodał:
– Przepraszam, że nie mogę zostać, ale
mam kilka spraw do załatwienia. Zostaw
mi wiadomość, jeśli chcesz, żebym zrobił
w domu coś szczególnego.
Ann patrzyła, jak schodzi po schodach i
wsiada do samochodu nie oglądając się za
siebie. Drzwi otworzyła sama Eileen Hec-
tor.
– Tak się cieszę, że jesteś – powiedziała
podniecona. – Bałam się, że pojechałaś do
Mount City beze mnie. Właśnie dzwonił
Mal. Prosił, żebyśmy nie jechały do mia-
sta. Spotkacie się tutaj. Guy nie poszedł
dziś do szkoły, nie ma więc potrzeby go
odbierać.
– Guy jest chory? – spytała Ann.
Eileen skrzywiła się.
– Robi tylko uniki. Twierdził, że nie
czuje się dobrze, gdy gospodyni próbowała
wyprawić go do szkoły, a potem wyszedł.
– Wyszedł?
– Miał spędzić dzień z kapitanem Friar.
Kapitan dzwonił do Mala, że chłopiec jest
u niego. Guy musiał się chyba przed kimś
wyżalić. Ann zmarszczyła brwi.
– Nie przejmuj się tak, Ann. Dzieci nie
znoszą zmian, ale potem zdumiewająco
szybko przystosowują się do nowej sytu-
acji.
Oby miała pani miała rację, pomyślała
Ann. Następną godzinę spędziły na oma-
wianiu przeróżnych spraw związanych z
przygotowaniami do ślubu. Eileen Hector
spisała się znakomicie. To będzie wspania-
ły ślub, o jakim każda dziewczyna może
tylko marzyć.
Eileen przeprosiła Ann, że musi ją zo-
stawić, ale wyjaśniła, że powinna wrócić
do Mount City, by dopilnować przygoto-
wań do przyjazdu gości. Ann rozejrzała się
po salonie Hectorów próbując wyobrazić
sobie, jak będzie wyglądał za kilka dni. Za
kwadrans piąta na okrągły podjazd wjechał
samochód Mala. Kiedy wszedł do pokoju,
Ann od razu zauważyła, że coś jest nie w
porządku.
– Co się stało? – spytała wstając, by się
z nim przywitać.
– Zatrzymałem się po drodze u kapitana,
żeby odebrać Guya, ale go tam nie było.
– Nie było?
– Pożyczył małą motorówkę kapitana,
żeby się przejechać po porcie, i od tej
chwili nikt go już nie widział.
Rozdział 12
Ann z roztargnieniem postawiła kołnierz
wełnianej kurtki, którą kazała jej włożyć
Mary Kerman. Za sobą słyszała głos Vina
wypytującego Mary, ale całą swą uwagę
skoncentrowała na Malu, który wraz z
dwoma mężczyznami zwijał brezent przy-
krywający jego łódź. Dopiero gdy łódź
była gotowa, Mal podszedł do niej.
– Mal, gdzie będziesz go szukał? – spy-
tała Ann z troską w głosie.
– Bóg jeden wie – odparł zrozpaczony. –
Opłyniemy Point modląc się, byśmy za-
uważyli gdzieś motorówkę kapitana. Mam
nadzieję, że zabrakło mu tylko paliwa.
– Pozwól mi jechać z tobą.
Mal spojrzał na szare niebo.
– Czeka nas paskudna noc. Na szczęście
nie jest zimno. Nie wiem, co by się stało,
gdyby Guy utknął gdzieś w otwartej łodzi
w normalny grudniowy dzień.
– Czy mogę jechać z tobą? – spytała po
raz drugi.
– Lepiej nie. Nie ma sensu, żebyśmy
wszyscy przemokli. Ktoś powinien tu zo-
stać na wypadek, gdyby Guy wrócił sam
albo dotarły jakieś wiadomości.
– Czy ktoś widział Guya? – spytała Ann.
– Pytałem wszystkich. Kapitan przysię-
ga, że gdy widział go po raz ostatni, Guy
pływał spokojnie po porcie. Bardzo lubię
staruszka, ale wolałbym, żeby nie pożyczał
swojej łódki tak hojnie. Nie powinien po-
zwalać, by czternastoletni chłopiec sam
brał łódź.
Ann zgodziła się z nim w duchu, ale nic
nie powiedziała. Kapitan miał wystarczają-
co duże wyrzuty sumienia.
– Życz nam szczęścia – powiedział Mal,
gdy jeden z mężczyzn zawołał go.
Ann patrzyła, jak łódź odpływa, a gdy
się odwróciła, dostrzegła, że w jej stronę
idzie Buz Kerman.
– Cześć – powiedział.
– Czy babcia opowiadała ci o Guyu?
– Tak. Można by pomyśleć, że nie jest
na tyle głupi, żeby wypływać o tej porze
roku.
– Lubi pływać?
Buz wzruszył ramionami.
– Nigdy nie myślałem, że za tym prze-
pada. Ma słaby żołądek. Kiedy tylko wy-
pływaliśmy na ryby, musieliśmy przez nie-
go wcześniej wracać.
– Buz – powiedziała Ann i strach spra-
wił, że trudno jej było dokończyć – czy
Guy zrobiłby coś głupiego?
– Guy? – Buz powoli zrozumiał, co mia-
ła na myśli. – Nigdy nie zrobiłby tego, o
czym myślisz. Guy za bardzo lubi Guya..
Już bardziej zrobiłby coś tobie niż sobie.
Taki właśnie jest.
– A mógłby zrobić mnie?
– Zanim się na mnie pogniewał, opowia-
dał mi różne niestworzone historie. Kiedyś
chciał podpalić twój dom i sklep, żebyś
musiała wrócić do Bostonu.
– Co go powstrzymało?
– Chyba bał się, że ojciec domyśli się,
że to jego sprawka. Kiedyś przysięgał też,
że ucieknie, jeśli ojciec będzie chciał się z
tobą ożenić.
Uciec? Czy to możliwe, że zrobił to wła-
śnie teraz?, zastanawiała się Ann.
– Zrezygnował jednak z tego pomysłu –
ciągnął obojętnie Buz – bo stwierdził, że to
nie powstrzyma ojca. Kiedy rozmawiali-
śmy ostatni raz, powiedział mi, że pracuje
nad jakimś planem.
– Wiesz, co to takiego?
– Nie. Powiedział mi tylko, że to musi
być „dramatyczne". Guy zawsze używał
takich słów. Myślę, że najlepsze na co
mógł wpaść, to zgubić się w łodzi kapita-
na.
– Powiedz to jeszcze raz.
– Co?
– Nie ma sprawy, Buz. Coś mi przyszło
do głowy.
Patrząc na brzegi wyspy Keel, Ann
przygryzła wargę.
Czy czternastolatek nie mógł wpaść na
pomysł, by się ukryć i dać dorosłym do
zrozumienia, że zginął? A jakież lepsze
miejsce mógł znaleźć od tej opuszczonej
wyspy? Kiedy Ann zastanawiała się nad
tym bardzo poważnie, podszedł do niej
Vin wraz z Mary.
– Czy Mal dowiedział się czegoś? – spy-
tał.
– Znajomy Vina ma helikopter. Polecą
razem – wyjaśniła Mary.
– To wspaniale – stwierdziła Ann. – Bę-
dziecie mogli przeszukać duży teren.
– Powoli robi się ciemno. Miałem na-
dzieję, że Mal powiedział ci, gdzie mamy
szukać.
– Sam nie bardzo wiedział.
– No to ruszam – powiedział Vin.
– Vin – zawołała za nim Ann, lecz zaraz
zrezygnowała z zamiaru podzielenia się z
nim swoimi podejrzeniami. Zamiast tego
powiedziała tylko: – Powodzenia.
Ann postanowiła zostać jeszcze trochę
na przystani. Patrzyła, jak Mary i Buz kie-
rują się w stronę domu, a po chwili zawo-
łała chłopca.
– Tylko na moment – uspokoiła czekają-
cą Mary.
– Tak? – spytał Buz.
– Czy mógłbyś wyślizgnąć się z domu
za piętnaście minut i pomóc mi spuścić na
wodę jedną z łódek pana Shawa?
– A po co?
– Zrób to dla mnie.
– Nie o to pytałem.
– Nigdy jeszcze nie prosiłam cię o przy-
sługę, Buz. Zrób to dla mnie, proszę.
– Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie
wszystko, ale... – Buz wyraźnie miał wąt-
pliwości. – Nie wiem, co z tą łódką. Może
powinniśmy najpierw porozmawiać z bab-
cią.
– Buz, nie mogłoby to zostać między
nami?
– Robi się ciemno. Wypuszczać się teraz
łódką to raczej nie najlepszy pomysł.
– Tylko raz poprosiłam cię o pomoc, a
ty mi odmawiasz – powiedziała Ann wie-
dząc, że wykorzystuje sympatię, jaką czuł
do niej Buz. Ten argument go przekonał.
– Dobra – zgodził się wreszcie bez entu-
zjazmu. – Spotkamy się u pana Shawa.
– Za piętnaście minut.
Buz spojrzał na Mary.
– Spróbuję.
– Liczę na ciebie – powiedziała Ann – I,
proszę, nie mów nic babci.
Buz skinął głową, ale Ann widziała wy-
raźnie, że czuje się nieswojo. To naprawdę
nie fair kazać mu robić coś wbrew przeko-
naniu, pomyślała, ale już po chwili plano-
wała dalsze posunięcia.
Trzy kwadranse później Ann płynęła w
stronę wyspy Keel w jednej z małych łó-
dek należących do Mala. Nawet kiedy Buz
pokazał jej, jak włączyć silnik, próbował ją
jeszcze przekonać, by zmieniła swój plan.
Bez skutku.
Patrzył jedynie, jak Ann odpływa z
przystani Shawa i na jego piegowatej buzi
malowała się prawdziwa troska.
Odległość dzieląca Point Hope i wyspę
była większa niż wydawało się jej z brze-
gu. Kiedy zbliżyła się do małej zatoczki, z
rozczarowaniem stwierdziła, że jest pusta.
Nie było sensu szukać dalej. Gdyby Guy
był na wyspie, na pewno zauważyłaby łódź
kapitana. Kiedy zbliżyła się jeszcze trochę,
dostrzegła krzew odcinający się dziwnie
od pozostałych. Czyżby był to kamuflaż?
Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić,
stwierdziła w duchu Ann i podpłynęła pro-
sto do zatoki.
Ann pogratulowała sobie przytomności
umysłu, która skłoniła ją do zabrania dłu-
gich gumowych butów, ale nawet przez nie
czuła, z trudem posuwając się wzdłuż
brzegu, chłód lodowatej wody. Mimo, że
było już prawie ciemno, zdołała dostrzec
przykrytą gałęziami łódź. Wygląda na to,
że miałam rację, pomyślała.
Wyjmując z kieszeni latarkę, Ann ruszy-
ła w górę i rozglądając się wokół, zastana-
wiała się, czy uda się jej znaleźć chłopca.
Od samego momentu, gdy wysiadła z ło-
dzi, czuła, że ktoś ją obserwuje. Może po-
winnam go zawołać, pomyślała, ale czy
przyjdzie do niej, jeśli to zrobi? Nie była
co do tego przekonana, postanowiła więc
iść dalej ścieżką, którą przemierzyła wraz
z Malem podczas ich pierwszej wspólnej
wyprawy na wyspę.
Nie była pewna, czy trzask gałązki był
tylko wymysłem wyobraźni, czy też roz-
legł się naprawdę. Kiedy dotarła do małej
polanki, zawołała Guya. Nie było żadnej
odpowiedzi. Zawołała jeszcze raz.
– Guy, wiem, że tam jesteś – powiedzia-
ła już normalnym głosem. – Możesz
wyjść.
Cisza. Za skałami, gdzie Mal z Vinem
bawili się w piratów, dostrzegła jednak coś
czerwonego, co bardzo przypominało weł-
nianą czapkę Guya.
– Guy – powiedziała i podeszła bliżej.
Za jedną ze skał rozległo się prychnię-
cie.
– Guy – powtórzyła już ostrzejszym to-
nem. – Dlaczego nie odpowiadasz?
– Idź sobie – dobiegł ją głos chłopca.
– Nie mogę – odparła i dodała łagodniej.
– Nie mogę sobie iść i zostawić cię tutaj.
Wiesz, że wszyscy cię szukają? Twój tato
odchodzi od zmysłów ze zmartwienia.
– Dlaczego akurat ty musiałaś tu przy-
płynąć?
– Też się bardzo martwiłam – odparła
Ann.
– O, tak, martwiłaś się, bo mój ojciec
nie ożeniłby się z tobą, gdybym zginął.
– To dlatego przypłynąłeś na wyspę?
– On się nigdy z tobą nie ożeni, nawet
jeśli musiałbym się utopić.
– Nie gadaj bzdur, Guy. Nie masz prawa
przysparzać ludziom tylu zmartwień. Wra-
cajmy.
– Nigdzie nie jadę. Nigdy się stąd nie
ruszę.
– Robi się ciemno, Guy. Niebawem nie-
bezpiecznie będzie przepłynąć nawet tę
małą odległość między wyspą i Point
Hope.
– Nie dbam o to. Dlaczego to musiałaś
być ty? Dlaczego nie mógł mnie znaleźć
tato?
– Jak myślisz, co powiedziałby twój
tato, gdyby wiedział, że przypłynąłeś tutaj
specjalnie, żeby go zmartwić?
– Wcale nie chciałem go martwić. On
nie może się z tobą ożenić. Gdyby przy-
płynął tutaj i zobaczył, że przez ciebie się
stąd nie ruszę, kazałby ci odejść.
– Przestań zachowywać się jak małe
dziecko, Guy. Ojciec byłby zły, wiesz o
tym doskonale. Nie sądzisz, że lepiej bę-
dzie, jeśli wrócisz do domu, zanim odkryje
prawdę?
– I co z tego? I tak mu powiesz.
– Guy, kiedy wreszcie uwierzysz, że
chcę być twoim przyjacielem? Wracaj ze
mną, a nikt się o tym nie dowie.
Będziesz mógł powiedzieć ojcu, że coś
było nie w porządku z silnikiem i przypły-
nąłeś na wyspę w obawie przed utknięciem
na pełnym morzu.
– Nigdy w życiu nie okłamałem taty.
Nie jestem tacy jak inni. Niektórzy ludzie
mówią innym, że ich kochają tylko dlate-
go, żeby wziąć z nimi ślub. Słyszałem, jak
rozmawiałaś z panią Kerman. Ty wcale nie
kochasz mojego taty. Kim ty właściwie je-
steś? Próbowałem powiedzieć tacie, że go
nie kochasz, ale on kazał mi się zamknąć –
głos Guya stał się nagle płaczliwy. – Nig-
dy przedtem tak do mnie nie mówił. To
wszystko twoja wina. Dlaczego musiałaś
tu przyjechać i wszystko zepsuć? Było
nam z tatą wspaniale, dopóki się tu nie zja-
wiłaś. Teraz nie ma już dla mnie wcale
czasu.
– To nieprawda, Guy. Spędza z tobą tyle
samo czasu co przedtem.
– Nie, wcale nie. Wieczorami siedział w
domu.
Ann uświadomiła sobie, że ta rozmowa
nie prowadzi do niczego.
– Może część twoich zarzutów jest
usprawiedliwiona – powiedziała, próbując
nowego podejścia. – Może wrócimy i po-
rozmawiamy o tym z tatą?
– Nie – rzucił Guy. – Nie ruszę się stąd.
Zdecydowałem się już. Jeśli tato się z tobą
ożeni, nie ruszę się stąd w ogóle. Będę żył
jak pustelnik.
– To najbardziej niedorzeczne stwier-
dzenie, jakie mogłeś wymyślić – powie-
działa Ann bardziej przerażona niż roz-
gniewana. Nie mogła go zabrać ze sobą
siłą. A może wrócić po pomoc? Czy po po-
wrocie znajdzie jeszcze chłopca na wy-
spie?
– Guy, zachowujesz się jak trzyletni
chłopczyk. Nie możesz karać ojca za to, że
mnie nie lubisz. Liczę do dziesięciu. Jeśli
nie wyjdziesz zza tych skał, idę po ciebie.
– Spróbuj tylko mnie dotknąć to...
– Proszę cię, Guy, pada coraz bardziej.
Zaziębisz się.
– To co? Mam nadzieję, że umrę.
– Guy – powiedziała Ann, a jej głos był
coraz bardziej stanowczy – zaczynam li-
czyć – kiedy doszła do dziewięciu, urwała
dając mu jeszcze jedną szansę, by wyszedł
sam.
– Nie – rzucił ostro.
Ann położyła ręce na skałach i powoli
zaczęła przemierzać dzielącą ich odle-
głość. Usłyszała, jak Guy zeskakuje na dół
i dostrzegła, że chowa się za skały z tyłu.
Przez moment widziała go nawet dość do-
brze w świetle latarki, lecz zaraz zniknął.
Po chwili zorientowała się, że ruszył ścież-
ką w stronę plaży.
– Guy! – zawołała i ruszyła za nim. Po-
tknęła się i upadła kilka razy czując, jak
ubranie i pończochy zaczepiają się o ostre
krzaki. Kiedy wreszcie dotarła do plaży,
ciężko oddychała i czuła ból w piersiach.
W blasku latarki dostrzegła. Guya stojące-
go pomiędzy łódkami. Przez chwilę spra-
wiał wrażenie osaczonego zwierzęcia, ale
szybko odwrócił się i zaczął odkrywać
swoją łódź. Co on chce zrobić?, pomyślała
Ann. Wrócić do domu? Kiedy Guy uporał
się już z gałęziami kryjącymi łódź kapita-
na, ruszył zdecydowanym krokiem w stro-
nę łódki Ann. Usłyszała ogłuszający huk.
W świetle latarki Ann dostrzegła, że Guy
wali czymś mocno w bok łodzi.
Guy! zawołała. Na dźwięk jej głosu
chłopiec odwrócił się, by po chwili znów
zacząć atakować łódź ze zdwojonym zapa-
łem.
– Przestań! – rzuciła Ann.
– Nie zbliżaj się!!.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Ann
zatrzymała się.
– Guy, nie wiesz, co robisz.
Zbliżyła się jeszcze trochę i dostrzegła
łzy płynące po twarzy chłopca.
– Byliśmy szczęśliwi – wyszlochał Guy
– a potem ty musiałaś się zjawić. Chciał-
bym, żebyś umarła.
– Proszę cię, Guy.
– Nienawidzę cię! Nienawidzę – wołał
waląc kotwicą w bok łodzi.
Ann dostrzegła wodę wdzierającą się
przez dziurę i zdała sobie sprawę, że łódź
Mala trzeba już spisać na straty. Stan
chłopca przerażał ją. Musi coś zrobić, żeby
go uspokoić.
– Proszę cię, Guy – powiedziała niemal
błagalnym tonem i wyciągnęła rękę, by go
powstrzymać.
Guy odwrócił się lekko i gdy próbował
odtrącić jej rękę, kotwica uderzyła Ann w
ramię. Uderzenie bardziej ją zaskoczyło,
niż zabolało. Upuściła latarkę i próbując ją
odzyskać, dotknęła palcami kurtkę Guya.
Chłopiec uderzył na oślep i Ann całkiem
straciła równowagę. Upadła uderzając gło-
wą w żelazny uchwyt do wioseł. Poczuła
ból, mdłości, a potem zapadła ciemność.
Ann czuła się tak, jakby próbowała wy-
dostać się na powierzchnię wzburzonego
morza. Walczyła bez żadnego rezultatu.
Gdyby tylko ktoś podał mi rękę, przebie-
gło jej przez myśl. Nagle poczuła ręce cią-
gnące ją za ramiona, chwilę później zimną
wodę na twarzy i palce dotykające jej
oczu. Cóż to za straszne jęki, pomyślała.
Czy to ona je wydaje? Zacisnęła mocno
wargi, ale płacz nie ustawał.
Ann poczuła, że ktoś nią potrząsa, co
przyniosło ze sobą nową falę mdłości. Na
szczęście szybko minęły, lecz pojękiwanie
przeszło teraz w prawdziwy rozpaczliwy
szloch.
Wydawało się jej, że minęły wieki, za-
nim znów mogła zebrać myśli. Z trudem
otworzyła oczy. Po chwili dostrzegła mały
krążek światła tuż obok swojej ręki. Próbo-
wała ją podnieść, ale palce miała lodowate
i zesztywniałe.
Położyła się na boku i oparła na łokciu.
Dwiema rękami chwyciła latarkę, ale w jej
świetle dostrzegła tylko rozbitą łódź.
Gdzieś daleko usłyszała odgłos silnika.
Cichł coraz bardziej, aż wreszcie zupełnie
zanikł. Ann wypuściła latarkę z rąk i znów
straciła przytomność.
Rozdział 13
Vin Warren zaparkował samochód przed
domem Mary Kerman i przez chwilę sie-
dział jeszcze w środku. Jeśli Ann nadal
tam była, potrzebował trochę czasu, by się
uspokoić przed ponownym z nią spotka-
niem. Wcześniej tego ranka, kiedy niemal
dosłownie wpadła na niego, prawie stracił
panowanie nad sobą. Musiał użyć całej siły
woli, by nie zmiażdżyć jej w ramionach.
Całymi tygodniami stale wyszukiwał sobie
jakieś zajęcia, by móc o niej zapomnieć.
Aż do tego ranka myślał, że udało mu się
tego dokonać. Jednak to krótkie spotkanie
przekonało go, że nie może zapomnieć o
Ann. Czy to spotkanie wstrząsnęło nią tak
samo jak nim?, zastanowił się. Doszedł
jednak do wniosku, że nie, ponieważ kilka
godzin później, gdy podszedł do niej na
przystani, nie zdawała sobie nawet sprawy
z jego obecności. Z westchnieniem rezy-
gnacji wysiadł z samochodu i wszedł na
schody.
– Vin – powiedziała Mary otworzywszy
drzwi, zanim zdążył zapukać. – Myślałam,
że to Ann.
– Nie ma jej tutaj?
– Nie. Znaleźliście coś, Vin?
– Nie – odparł. – Zauważyliśmy co
prawda kilka łodzi, ale żadna z nich nie na-
leżała do kapitana. A co z Malem?
– Jeszcze nie wrócił.
– A Ann? Czeka w domu Mala?
– Nie wiem – odparła Mary marszcząc
brwi. – Czekałam na nią, ale się nie poka-
zała. Może jest u kapitana. Wspominała
coś o tym, że nie powinno się winić sta-
ruszka za zniknięcie chłopca. Może chciała
dotrzymać mu towarzystwa.
– Nie ma jej tam – powiedział Vin. –
Wstąpiłem tam po drodze. Myślałem, że
kapitan ma jakieś wiadomości.
– No to musi być u Mala. Zabawne, że
poszła właśnie tam. O ile wiem, w domu
nikogo nie ma.
Zdejmując kurtkę Vin przeszedł przez
pokój i zmierzwił rudą czuprynę Buza. Po-
wiedział coś na temat programu telewizyj-
nego, który chłopiec oglądał, a po chwili
wrócił do Mary nadal zatroskanej nieobec-
nością Ann.
Może być u wielu osób tutaj w Point –
powiedział Vin. – Wszyscy robią co w ich
mocy, żeby odnaleźć chłopca.
– Ten chłopak! – wykrzyknęła Mary i
wdała się w długą dyskusję o Guyu i meto-
dach wychowawczych Mala.
Vin słuchał jej tylko jednym uchem po-
pijając kawę. To zakrawało na ironię, że
tak się przygotowywał bez potrzeby. Była
już niemal dziewiąta, gdy zjawił się Mal
otrzepując przed domem mokrą kurtkę.
– I co, Mal? – spytała natychmiast
Mary.
– Nic – odparł posępnie i rozejrzał się
po pokoju. – Gdzie jest Ann? – spytał.
– Prawdopodobnie u ciebie – odpowie-
dział Vin.
– Nie, tam jej nie ma. Wstąpiłem do
domu przed przyjazdem tutaj.
– To dziwne – stwierdziła Mary.
Buz przestał oglądać telewizję i zbliżył
się do dorosłych. Mary odwróciła się do
niego.
– Czy kiedy Ann cię zawołała, wspomi-
nała coś o tym. gdzie może pójść?
– Nie, babciu.
Mary spojrzała na niego podejrzliwie, co
od razu zastanowiło Vina.
– Jesteś pewny? – dopytywała się Mary.
– Tak – odparł Buz i tym razem Vin do-
strzegł, jak chłopiec ciężko przełyka ślinę.
Czy to możliwe, że coś ukrywa?
– Nie myślicie, że czekałaby raczej tutaj
na jakieś wiadomości? – spytał Mal wyraź-
nie rozdrażniony.
– Jestem pewna, że gdzieś się tu kręci –
powiedziała Mary. – Nigdy nie widziałam
kogoś bardziej zaniepokojonego.
W tej chwili rozległo się gwałtowne pu-
kanie do drzwi.
– Któż to może być? – spytała Mary
idąc, by otworzyć.
W drzwiach stał potężny mężczyzna w
żółtej kurtce. Przez ramię Mary zajrzał do
środka.
– Panie Shaw – zawołał. – Znaleźliśmy
chłopca.
Mal przeszedł pokój trzema wielkimi
krokami i chwycił mężczyznę za ramię.
– Czy nic mu się nie stało?
Mężczyzna był lekko zakłopotany.
– Lepiej będzie, jak pan pójdzie ze mną.
– Boże wielki, mówże człowieku! –
krzyknął Mal.
– Proszę się opanować. Chłopiec żyje.
Zachowuje się tylko bardzo dziwnie. Dok-
tor Green jedzie już do pana. Moja żona
jest z chłopcem.
Zdawało się, że minęły całe godziny, za-
nim Mal wraz z doktorem zeszli na dół.
Mary i Vin natychmiast wstali i podeszli
do nich.
– Wszystko w porządku z Guyem? –
spytał Vin.
– Doktor Green twierdzi, że jest w szoku
– powiedział Mal. – Nigdy nie widziałem
go takiego.
– Spokojnie, Mal – lekarz położył rękę
na ramieniu Mala. – Guy jest zdrowy jak
byk. Jestem pewny, że gdy się obudzi po
tym środku, który mu dałem, wszystko bę-
dzie w porządku.
– Mam nadzieję – odpowiedział Mal.
– Zadzwoń do mnie za kilka godzin –
powiedział doktor i machając przyjaźnie
dłonią do pozostałej dwójki wyszedł.
– Gdzie go znaleźli? – spytał Mala Vin.
– Jacyś rybacy zauważyli łódkę kapitana
na skałach około mili stąd. Kiedy zajrzeli
do środka, Guy leżał skulony na dnie, bli-
ski histerii.
– Czy łódka była tam przez cały czas? –
spytała Mary.
– To niemożliwe – odpowiedział Vin. –
Sprawdziłem całą linię brzegową w pro-
mieniu pięciu mil. Na pewno bym coś za-
uważył.
– To nie ma już znaczenia – powiedział
Mal i spojrzał z niepokojem na schody. –
Wracam do chłopca.
Patrząc, jak Mal wychodzi z pokoju, Vin
pomyślał, że Mal nie zauważył nawet nie-
obecności Ann.
– Ann powinna już tutaj być – powie-
działa Mary jakby czytając w jego my-
ślach. – Lepiej poszukam jej w Point.
– Chyba nie ma sensu siedzieć tutaj dłu-
żej – stwierdził Vin spoglądając na zega-
rek. Było wpół do dwunastej. – Podrzucić
cię gdzieś?
– Mógłbyś mi pomóc znaleźć Ann –
rzuciła cierpko Mary.
Akurat do tego Vin nie palił się zbytnio.
Nie wiedział, czy ma dość odwagi, by spo-
tkać się z Ann. Nie mógł jednak odmówić
Mary. Umówili się ponownie w domu
Mala.
Dopiero gdy odwiedził kilka wskaza-
nych przez Mary miejsc i jeszcze parę in-
nych, Vin zaczął czuć niepokój. Nikt nie
widział Ann od dobrych kilku godzin. Nie
mógł się już doczekać spotkania z Mary.
– Martwię się – powiedziała Mary, do-
wiedziawszy się, że Vin również nic nie
wskórał.
– Dzwoniłem do Eileen na wypadek,
gdyby Ann pojechała do Mount City – po-
wiedział Vin.
– Tam też jej nie ma? Może wróciła do
Bostonu?
– To mało prawdopodobne. Nie zrobiła-
by tego nie mając żadnych wiadomości o
Guyu.
– Może powinniśmy powiedzieć o tym
Malowi? – zaproponowała Mary.
– Nie, ma już dość zmartwień z chłop-
cem. Poczekajmy jeszcze trochę.
– Muszę wracać do domu. Nie chcę zo-
stawiać Buza samego.
Vin przypomniał sobie nagle, jak Mary
wypytywała wnuka.
– Czy myślisz, że Buz wie, gdzie ona
jest? – spytał. – Nie znam Buza tak dobrze
jak ty, ale sprawiał dość dziwne wrażenie,
gdy pytałaś go o Ann.
– Odpowiadał grzecznie „tak, babciu",
„nie, babciu", prawda? To widoczny znak,
że ma coś na sumieniu. Wracajmy do mnie
– powiedziała Mary.
Buz nie spał, mimo że o tej porze już
dawno powinien być w łóżku. Była prawie
druga nad ranem. Kiedy babcia zaczęła go
wypytywać, wybuchnął płaczem i opowie-
dział, jak pomagał Ann spuścić na wodę
łódkę Mala.
– Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym
wcześniej? – spytała zagniewana Mary.
– Obiecałem Ann, że nikomu nie po-
wiem – wyszlochał chłopiec.
Vin i Mary na zmianę wypytywali
chłopca, ale po trzydziestu minutach wie-
dzieli niewiele więcej.
– Proszę cię, Buz – mówił Vin do zapła-
kanego rudzielca – postaraj się przypo-
mnieć sobie, o czym rozmawialiście z
Ann.
– Kiedy? – spytał Buz ocierając dłonią
oczy.
– Dziś po południu.
– Zanim pomogłem jej odwiązać łódź
czy potem?
Vin rzucił Mary pełne irytacji spojrze-
nie.
– Powiedz wszystko, Buz – rzuciła
Mary.
– Rozmawialiśmy tylko o Guyu.
– A dokładnie o czym? – dopytywał się
Vin.
– Ann wpadła na szalony pomysł, że
Guy mógł wypłynąć na morze, żeby się
utopić.
Vin i Mary wymienili spojrzenia, z któ-
rych widać było wyraźnie, że taka myśl nie
przyszła im do głowy.
– Czy powiedziała to tak otwarcie? –
spytał Vin.
– Nie, ale domyśliłem się, o co jej cho-
dzi. Powiedziałem jej, że się myli. Guy
bardziej przysporzyłby kłopotów jej, niż
zrobiłby coś sobie.
– Powiedz to jeszcze raz – rzucił Vin.
– To zabawne. Ann też tak powiedziała.
– Co? – dopytywał się Vin.
– Poprosiła mnie, żebym coś powtórzył,
a potem stwierdziła, że to nic ważnego.
– Pomyśl, Buz. Czy to dotyczyło Guya?
– Chyba tak, bo tylko o nim rozmawiali-
śmy.
Vin był coraz bardziej poirytowany, ale
wiedział, że musi zachować spokój, gdyż
może całkiem zbić Buza z tropu.
– Buz, zostawimy cię teraz na chwilę sa-
mego. Postaraj się przypomnieć sobie
wszystko, o czym rozmawialiście z Ann,
dobra?
Buz skinął głową. Vin wraz z Mary
przeszli na drugi koniec pokoju.
– Kawy? – spytała Mary.
Vin potrząsnął głową.
– Babciu! – zawołał Buz po kilku minu-
tach.
– Tak – odparła Mary, ale to Vin ruszył
w stronę chłopca.
– Pamiętam tylko – powiedział Buz –
jak mówiłem jej, że Guy pracuje nad ja-
kimś „dramatycznym" posunięciem, by po-
wstrzymać ojca przed ślubem. Spytała
mnie, co to takiego, ale ja nie umiałem jej
odpowiedzieć. Potem jednak dodałem, że
chyba najlepszy pomysł, na jaki mógł
wpaść to zgubić się w łódce kapitana.
Vin uścisnął chłopca za ramiona.
– Dobra robota – powiedział z nagłym
błyskiem w oczach.
– Wpadłeś na jakiś pomysł? – spytała
Mary.
– Prawdopodobnie na taki sam jak Ann
– odparł.
Mary spojrzała na niego pytająco.
– Gdzie mógł się ukryć syn Mala? –
spytał Vin uśmiechając się szeroko.
– Ukryć? – wykrzyknęła Mary i w jej
oczach pojawił się błysk zrozumienia. –
Czy myślisz, że Ann również tak sądziła?
– Tak i na pewno wzięła łódkę Mala, by
sprawdzić swoją teorię.
– Ale to było wiele godzin temu – po-
wiedziała Mary.
– Ann nie jest zbyt doświadczonym że-
glarzem. Prawdopodobnie utknęła na wy-
spie Keel.
Cała trójka odwróciła się nagle na od-
głos otwieranych z hukiem drzwi. Stał w
nich Mal Shaw.
– Gdzie jest Ann? – wykrzyknął.
– Nie jesteśmy pewni, ale prawdopodob-
nie na wyspie – odparł Vin i dostrzegł, jak
Mal nagle blednie.
– O, Boże – jęknął Mal i opadł na naj-
bliższe krzesło. – W takim razie to może
być prawda.
– Co? – spytał Vin i poczuł, jak nagle
robi mu się zimno.
– Guy obudził się dziesięć minut temu –
powiedział Mal. – Był bardzo podniecony i
mamrotał coś jak w gorączce. Powiedział
między innymi, że... zabił Ann!!
– Co? – wykrzyknął Vin chwytając
Mala za kurtkę, jakby chciał wytrząsnąć z
niego więcej informacji.
Przez moment Vin czuł, jak kręci mu się
w głowie, lecz szybko się opanował. Mal
powoli opowiedział całą historię.
– Co mam robić? – spytał Mal wyraźnie
rozdarty.
– Wracaj do Guya – powiedziała Mary.
– Popłyniemy z Vinem na wyspę.
Pół godziny później Mary wyskoczyła z
łodzi na plażę. Natychmiast zaczęła prze-
szukiwać piasek, skały i krzaki światłem
dużej latarki.
– Bardziej na prawo – powiedział Vin –
Guy mówił Malowi, że tam ją zaciągnął.
– Spokojnie, Vin – powiedziała Mary,
ale jej słowa nie odniosły zamierzonego
efektu, gdyż Vin przypomniał sobie chus-
teczkę Ann, którą Mal znalazł w kieszeni
syna. Była cała mokra i pokrwawiona.
Boże, pomyślał, niech ona tylko żyje.
Nie miał już znaczenia fakt, że w ogóle go
nie dostrzegała ani też że za kilka dni zo-
stanie żoną innego mężczyzny.
– Tutaj! – wykrzyknęła Mary. Oświetliła
latarką pień drzewa i opartą o niego Ann.
– Ann – zawołała, ale to Vin dopadł do
niej pierwszy.
– Ann, nic ci nie jest? – spytał. Nie był
przygotowany na sposób, w jaki rzuciła
mu się w ramiona i przytuliła twarz do
jego piersi.
– Dzięki Bogu – usłyszał jej szloch.
Mary dotknęła jej ubrania.
– Jest cała przemoczona – powiedziała.
– I ma rozciętą głowę. Lepiej zabierzmy ją
od razu do łodzi.
Vin poruszył się, by ją podnieść, ale
Ann zacisnęła mocniej ręce wokół jego
szyi.
– Nie puszczaj mnie – wyszlochała – tak
strasznie mi zimno.
– Wszystko dobrze, kochanie. Jesteś już
bezpieczna. Zabierzemy cię do domu – po-
wiedział Vin i przytulił policzek do jej
twarzy.
Ann płakała cicho, a potem zaczęła cała
się trząść. Vin spojrzał na Mary, która po-
łożyła dłoń na czole dziewczyny, a potem
na jej nodze.
– Jest zimna jak lód. I prawdopodobnie
w szoku. Dziewięć godzin na tej wyspie w
zimnie i deszczu. Lepiej nie traćmy czasu.
Vin zostawił Mary z Ann i poszedł przy-
gotować łódź. Gdy odpłynęli kawałek, za-
wołała go Mary.
– Co się stało? – spytał.
– Ann chce z tobą porozmawiać. Pokie-
ruję łodzią. Spróbuj ją uspokoić. To roz-
cięcie na głowie może być poważniejsze,
niż nam się wydaje. Przykryj ją dobrze ko-
cem. Musiałam zdjąć jej kurtkę. Była cała
mokra.
Vin ukląkł na dnie łódki obok Ann, któ-
ra siedziała oparta o siedzenie. W świetle
latarki jej oczy wydawały się nienormalnie
duże.
– Vin – zawołała – Vin, boję się.
– Nie ma czego, kochanie – uspokoił ją.
– Vin, ty się nie boisz? Nigdy się nie ba-
łeś? – dopytywała się gorączkowo. W na-
stępnej chwili wyciągnęła do niego rękę.
Koc, który ją okrywał, zsunął się odsłania-
jąc przemoczony sweter. – Vin, okropnie
jest się bać – powiedziała obejmując go ra-
mionami za szyję.
– Tak, wiem. To musiało być straszne –
powiedział łagodnie otulając ją kocem.
Ann cofnęła się i spojrzała mu prosto w
oczy. Na jej twarzy malował się wyraz za-
kłopotania.
– Vin, ty to rozumiesz, prawda?
– Tak, oczywiście.
– Bardzo się cieszę – odparła i znów po-
łożyła mu głowę na ramieniu. – Chciała-
bym, żebyś wszystko rozumiał. To ważne
dla mnie, byś wiedział, dlaczego nie mogę
stawiać na miłość z „gwiazdami i dzwona-
mi".
Zastanawiając się, co mogła mieć na
myśli, Vin przytulił ją mocno. W pewnej
chwili poczuł, jak Ann osunęła się w jego
ramionach.
– Mary! – zawołał przerażony.
Silnik zamilkł. Łódź zakołysała się lek-
ko, gdy Mary przeszła do Vina i Ann.
– Co się stało? – spytała.
– Ann... – powiedział Vin zamykając w
tym jednym słowie wszystkie swoje oba-
wy.
Mary przyklękła i zbadawszy leżącą w
jego ramionach dziewczynę, powiedziała
bezbarwnym tonem:
– Straciła tylko przytomność. Wszystko
w porządku. Zabierzemy ją do ciebie.
Twoja przystań leży najbliżej.
Później tego popołudnia, gdy lekarz wy-
szedł po swojej drugiej już wizycie, Vin
wszedł na piętro domu Hectorów i zatrzy-
mał się przed drzwiami sypialni. Kiedy
miał ruszyć dalej, dębowe drzwi otworzyły
się i wyszła z nich Mary.
– Dobrze, że jesteś – powiedziała – za-
częłam już mieć wyrzuty sumienia. Zostań
z Ann, a ja zobaczę, co z Buzem. Strasznie
zaniedbałam biedaka.
– Czy jesteś pewna, że możesz ją zosta-
wić? – spytał lekko przerażony Vin.
– Słyszałeś, co mówił doktor Green. To
tylko lekki wstrząs mózgu. Kilka. , dni w
łóżku i po całej sprawie.
– Czy jest już całkiem przytomna?
– Obudziła się kilka razy, ale niezbyt
zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje do-
okoła. No, nie bądź taki przerażony. Wyj-
dę tylko na chwilę. Terry może tymczasem
wrócić.
Vin wszedł do zaciemnionego pokoju.
To tutaj właśnie sporo pracował w ciągu
pięciu minionych tygodni. W jednym rogu
stała jego deska kreślarska, a obok mały
stolik z rulonami planów. To ten pokój
przyszedł mu jako pierwszy na myśl, gdy
zastanawiał się, gdzie umieścić Ann, gdyż
pozostałe nadal przygotowywano na mają-
ce się odbyć uroczystości.
Ann leżała na boku w ogromnym łóżku
z jedną ręką wsuniętą pod policzek. Miała
zamknięte oczy, a jej rzęsy, o kilka tonów
ciemniejsze niż włosy, sprawiały wrażenie
prawie czarnych przy bladej twarzy. Na jej
widok Vin poczuł ucisk w gardle. Przypo-
mniał sobie, jak kilka godzin wcześniej
przytulała się mocno do niego. Co próbo-
wała mu powiedzieć?
Usłyszał szelest pościeli i zobaczył, że
Ann przewróciła się na plecy. Przez chwilę
spała jeszcze, a potem zaczęła się budzić.
Otworzyła oczy i osłoniła ręką oczy. Rę-
kaw za dużej, męskiej piżamy sprawiał jej
widoczny kłopot. Vin nie powiedział ani
słowa nawet wtedy, gdy spojrzała w jego
stronę. Dostrzegł, jak lekko marszczy
brwi, a potem szeroko otwiera niebieskie
oczy. Uniosła się lekko, opierając się na
łokciu.
– Co ty tu... ? – urwała, gdy dostrzegła
deskę kreślarską. – Co ja tu robię?
Vin podszedł do niej, a Ann znów opa-
dła na poduszki.
– Lepiej się czujesz?
– Tak... chyba tak – odparła. Vin uświa-
domił sobie, że Ann stara się przypomnieć
sobie, co się właściwie stało.
– Guyowi jest strasznie przykro. Powie-
dział Malowi, że cię zabił. Nadal nie może
dojść do siebie. Mal boi się zostawić go sa-
mego choćby na moment. Przyszedł tu,
żeby się z tobą zobaczyć, ale musiał wra-
cać do chłopca. Ann dotknęła dłonią opa-
trunku na głowie.
– Guy? – stopniowo w jej oczach poja-
wił się błysk zrozumienia. – Guy wcale
tego nie zrobił. Rozcięłam głowę upadając.
Jesteś pewny, że Guyowi nic nie jest?
Vin skinął głową.
– Czy to ty znalazłeś mnie na wyspie?
– Tak. Szukalibyśmy cię z Mary dużo
wcześniej, gdyby Buz powiedział nam od
razu, że wzięłaś łódkę Mala. To musiało
być dla ciebie straszne.
Ann zadrżała. Spojrzała na piżamę, któ-
rą miała na sobie i szybko podniosła
wzrok. Na widok zdumionego spojrzenia
jej niebieskich oczu Vin uśmiechnął się.
– Mary położyła cię do łóżka – powie-
dział i usłyszał, jak westchnęła z ulgą. –
Terry powinna niebawem się zjawić. Mary
zadzwoniła do niej i... siedziała z tobą pra-
wie całe popołudnie, a teraz poszła na
dworzec po Joela.
Ann ponownie opadła na poduszki –
tym razem z lekkim westchnieniem „O
Boże".
– Dobrze się czujesz? – spytał szybko
Vin.
– Tak. Kiedy Terry i Joel zjawią się tu-
taj, będą mogli zabrać mnie do domu.
– Do Bostonu? Nigdy w życiu. Zosta-
jesz w łóżku. To nakaz lekarza.
– Nie mogę tutaj zostać.
– Dlaczego nie? Jest przecież dość miej-
sca.
– Ale...
– Konwenanse? Eileen przyjedzie jutro
rano. Terry i Joel zostaną dzisiaj na noc.
– A kłopot?
– Kłopot? Nie zapominaj, że za parę dni
miałaś tutaj przyjechać jako gość. Zrobiłaś
to po prostu troszkę wcześniej.
Vin zauważył, że Ann lekko się zaru-
mieniła.
– Strasznie boli mnie głowa – powie-
działa.
– Doktor zostawił tabletki. Przyniosę ci.
– Nie, nie odchodź – przycisnęła palce
do pulsujących skroni. – Usiądź proszę.
Muszę z kimś porozmawiać.
Vin usiadł na krześle przy jej łóżku.
– Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z
tego, jak bardzo Guy mnie nienawidzi,
Vin. Myli się całkowicie oceniając moje
stosunki z jego ojcem. Jak mogę mu po-
wiedzieć, że to, co czuję do Mala, jest
szczere i... – zawahała się.
– I co, Ann? Lepsze niż miłość? – za-
uważył nagły rumieniec wypływający na
jej twarz.
– Pomimo tego, co ty i kilka innych
osób może o tym myśleć, ja wcale nie wy-
korzystuję Mala. On dobrze wie, co czuję.
– Naprawdę?
– Tak. Doskonale się rozumiemy. On
sam przyznał, że jego uczucia do mnie są
bardzo odmienne od tego, co czuł w sto-
sunku do matki Guya.
– Szczery gość – mruknął Vin czując
przypływ gniewu, którego nie potrafił wy-
tłumaczyć.
– Będziemy dobrym małżeństwem – po-
wiedziała Ann. – Miłość jest bardzo prze-
cenianym uczuciem.
– Mówisz to z doświadczenia? – spytał z
lekką pogardą.
– Tak. Widziałam, co stało się z moją
matką. Nie raz, a dwa razy.
– Czy jesteś pewna, że to była miłość?
Ciemnoniebieskie oczy Ann błysnęły
gniewem.
– Jak śmiesz insynuować coś innego?
Nigdy jej nie znałeś. Była wspaniałą, pełną
ciepła i dobroci osobą. I cóż takiego przy-
niosła jej miłość? Tylko rozpacz i ból.
– Ann, Ann – powiedział miękko Vin. –
Nie wiesz, że nie można uniknąć losu in-
nych zamykając oczy i serce na widok roz-
ciągającej się przed tobą drogi?
Rozdział 14
Ann spojrzała na Guya, który siedząc z
opuszczoną głową czytał jej na głos książ-
kę. Przychodził codziennie przez pięć
ostatnich dni. Następnego ranka po wyda-
rzeniach na wyspie przyszedł razem z oj-
cem. Jąkając się przeprosił ją, co mogło
być sprowokowane przez Mala, ale przera-
żenie malujące się w jego oczach mówiło
wyraźnie, przez jakie piekło przeszedł my-
śląc, że ją zabił. Wydarzenie to nie tylko
go przestraszyło, ale również pozwoliło
pozbyć się niechęci i nienawiści, jaką ży-
wił do Ann. Nagle pogodził się zupełnie z
myślą o ślubie ojca i dopiero teraz zaczął
czynić wysiłki, by polubić Ann.
Kiedy Guy czytał, Ann wróciła myślą
do jego opowieści tego pierwszego dnia po
wypadku. Kiedy leżała nieprzytomna na
wyspie, Guy zaciągnął ją na plażę i próbo-
wał ocucić polewając wodą jej twarz.
Drżącym głosem opowiedział, jak błagał
ją, by się ocknęła i że nawet zaczął nią
gwałtownie potrząsać. Niektóre z jego
zdań przypominały jej to i owo: zimną
wodę płynącą po twarzy, dziwny płacz i
ból głowy. Później zaczęły ją nawiedzać
także i inne wspomnienia, wszystkie zwią-
zane z Vinem Warrenem.
Pamiętała, jak rozpaczliwie tuliła się do
niego i coś mówiła. Nie mogła sobie tylko
dokładnie przypomnieć co. Błagała go, by
coś zrozumiał. Co to mogło być?
– Chcesz, żebym zaczął następny roz-
dział? – spytał Guy przerywając jej zamy-
ślenie.
– Może zostawimy go na jutro? Bo
przyjdziesz jutro, prawda?
– Oczywiście – odparł i założył książkę
w miejscu, gdzie skończył. Nadal trudno
było im ze sobą rozmawiać.
Drzwi do sypialni otworzyły się i stanęła
w nich Eileen Hector. Guy szybko skorzy-
stał z okazji, by się pożegnać i wypadł z
pokoju. Ann była trochę rozczarowana, że
Eileen przyszła sama. Do tej pory zawsze
podczas jej pierwszej porannej wizyty to-
warzyszył jej Vin. Nigdy nie siedział dłu-
go, ale jego odwiedziny znacznie popra-
wiały humor Ann.
– Jakieś nieprzyjemności z powodu
przełożenia ślubu? – spytała Ann.
– Nie. Wszyscy raczej się tego spodzie-
wali. Wyznaczyliście inną datę?
– Rozmawialiśmy o tym z Malem wczo-
raj wieczór. Postanowiliśmy przełożyć to o
dwa tygodnie.
Eileen Hector skinęła głową na znak
aprobaty.
Kiedy Eileen wyszła, Ann dotknęła dło-
nią głowy. Nadal ją bolała, ale nie tak jak
podczas pierwszych kilku dni. Wiedziała,
że może równie dobrze wstać z łóżka i za-
cząć normalne życie, ale pomysł ten wcale
do niej nie przemawiał. Gdy leżała w łóż-
ku, nie musiała stawiać czoła wielu proble-
mom. Nagle uświadomiła sobie w pełni, że
jeśli nic się nie wydarzy, za dwa tygodnie
zostanie żoną Mala. Schowała ręce pod
kołdrę. Nagle stały się zimne jak lód.
– Cześć – dobiegł ją głos Terry.
– Gdzie się podziewałaś? Nie widziałam
cię od wczorajszego popołudnia.
– Byłam w Bostonie. Vin pożyczył mi
swój samochód. Pojechałam, żeby zoba-
czyć się z Joelem.
Ann poczuła się nagle winna. Z jej po-
wodu Terry została w Point, a przecież jej
miejsce było przy Joelu.
– Ależ narozrabiałam – powiedziała. –
Powinnaś siedzieć w domu z Joelem.
– Joel sądzi dokładnie tak samo –
uśmiechnęła się Terry. – Jeśli czujesz się
lepiej, – chyba jutro wrócę do Bostonu.
Nie ma sensu siedzieć tutaj przez dwa ty-
godnie. Wrócimy na ślub.
Ann podniosła rękę do czoła.
– Dobrze się czujesz? – spytała Terry.
– Trochę boli mnie głowa.
– Doktor był dzisiaj u ciebie?
– Tak, rano.
– I co powiedział na te bóle głowy?
– Nie ma się czym przejmować. Miną z
czasem.
– To dobrze – stwierdziła Terry, ale w
jej oczach pojawiło się pytanie: – Czy ty
coś ukrywasz?
– O co ci chodzi?
– Jesteś strasznie blada.
– To przez te bóle głowy. Wiesz, że
mogą całkiem wykończyć człowieka.
Tego wieczoru zjawił się Vin, ale nie
sam. Towarzyszyła mu Joan Moore. Po-
wiedziała Ann, jak bardzo jej przykro z
powodu tego, co się wydarzyło, a potem
zdała dokładną relację z chwil spędzanych
wraz z Vinem. Ann nie mogła znieść wi-
doku Joan nieustannie wdzięczącej się do
Vina. Jak on to wytrzymywał? Nagle po-
czuła nieodpartą chęć rzucenia w Joan ka-
rafką z wodą, która stała przy łóżku.
– Czy ustaliliście już datę? – spytał Vin,
gdy Joan pozwoliła mu wreszcie dojść do
słowa.
– Tak, za dwa tygodnie.
– Wspaniale – powiedziała Joan. –
Uwielbiam śluby. A ty, Vin?
Pukanie do drzwi wybawiło Vina od od-
powiedzi. Mal przeszedł przez pokój i po-
całował Ann, zanim przywitał się z inny-
mi. Vin i Joan wstali i zaczęli zbierać się
do wyjścia.
– Nie musicie wychodzić przeze mnie –
powiedział Mal.
– Vin zabiera mnie na kolację. A potem,
jeśli będę grzeczna, pójdziemy na tańce –
powiedziała Joan puszczając oko do Ann.
– Czy ona nigdy się nie poddaje? – spy-
tała Ann, gdy wyszli.
– Kto? Joan? Dla niej flirt to coś tak na-
turalnego jak oddychanie.
– Jakoś nie widać, żeby Vin bardzo się
wzbraniał. Joan mówiła, że spędzają ze
sobą każdy wieczór.
– Nie wiedziałaś, że bezpieczniej jest się
poddać, niż walczyć? – spytał z uśmie-
chem Mal i dodał: – Wątpię, by Vin miał
dla niej aż tyle czasu. Ma bardzo dużo pra-
cy.
Ann chciała jeszcze porozmawiać o Vi-
nie, poruszyła jednak inny temat.
– Guy był dzisiaj u mnie.
Mal wziął ją za rękę.
– Lepiej się między wami układa?
– O wiele lepiej – przyznała.
– W pewnym sensie – Mal spojrzał Ann
prosto w oczy – wszystko wyszło na do-
bre. Szkoda tylko, że to ty musiałaś ucier-
pieć. Terry mówiła mi, że nadal boli cię
głowa.
– To nic poważnego.
– Doktor Green to wspaniały staruszek,
ale jeśli te bóle nadal będą cię męczyć,
musisz iść do innego lekarza.
– Naprawdę dobrze się czuję.
– Zobaczymy – powiedział cicho Mal.
Pierwszego dnia, kiedy odważyła się
wyjść z pokoju, Eileen Hector zabrała ją
do małego pokoju przy pracowni na dole.
– Po co ta cała tajemnica? – spytała Ann
idąc za panią Hector. – Co chcesz mi poka-
zać?
– Poczekaj tylko chwilę – odparła Eileen
najwyraźniej podekscytowana.
– Nie mam pojęcia, co to może być ta-
kiego.
Eileen roześmiała się i otworzyła drzwi,
pozwalając Ann wejść pierwszej. Wręczy-
ła jej klucz do pokoju.
– Teraz to wszystko jest twoje!
Ann weszła do małego pokoju i dopiero
po długiej chwil, pojęła, co znajduje się w
pięknie zapakowanych pudłach.
– Prezenty! – wykrzyknęła oszołomiona
ich ilością.
– Przysyłano je całymi stosami – powie-
działa rozpromieniona Eileen – mam na-
dzieję, że te dwa pudła nie kryją młynków
do kawy. Wiem, że Petersonowie dali ci
bardzo ładny.
Nagle Ann poczuła, że robi się jej
straszliwie gorąco. Rozejrzała się w poszu-
kiwaniu okna myśląc, że się udusi. „ – Co
się stało, Ann? – spytała Eileen.
Ann odezwała się dopiero wtedy, gdy
otworzyła okno i odetchnęła głęboko kilka
razy.
– To chyba podniecenie związane z tym,
że pierwszy raz jestem na nogach. Przez
chwilę myślałam, że zemdleję. Nie bę-
dziesz miała nic przeciwko temu, jeśli
wrócę do swojego pokoju?
– Ależ skąd, kochanie – Eileen przyjrza-
ła się jej uważnie – rzeczywiście jesteś tro-
chę blada. Może powinnam była poczekać
z tym jeszcze trochę.
– To wszystko przez te bóle głowy – po-
wiedziała Ann. – Zupełnie mnie wykań-
czają.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że boli
cię głowa? – spytała Eileen. – Z pewnością
nie ciągnęłabym cię aż tutaj.
– Rozbolała mnie przed chwilą. Oba-
wiam się, że w pokoju jest zbyt duszno.
– Duszno? Nie zauważyłam. Powiem
pani Smith, żeby zostawiła uchylone okno.
Kiedy Mal zjawił się tego wieczoru, na-
tychmiast spytał Ann o popołudniowy ból
głowy. Eileen musiała mu o wszystkim po-
wiedzieć.
– To nie było nic wielkiego – stwierdzi-
ła spokojnie Ann.
– Nie podoba mi się to. Rano porozma-
wiam z doktorem Greenem.
– Proszę, poczekajmy jeszcze kilka dni.
– Kilka dni? – mai spojrzał na nią uważ-
nie. – Dwa dni. Jeśli nie będzie ci lepiej,
wezwę lekarza.
Dwa dni później Ann wcale nie czuła się
lepiej. Bóle głowy nasiliły się jeszcze i kil-
ka razy dręczyły ją wymioty. Mal nie
chciał słuchać jej protestów i wezwał dok-
tora Greena.
Stary doktor zbadał ją, zadał mnóstwo
pytań, znów zbadał i zaczął zadawać dal-
sze pytania.
– Kiedy bóle nasilają się?
– Głównie gdy siedzę lub stoję.
– Wtedy właśnie robi ci się niedobrze?
– Czasami.
– . A jak sypiasz?
– Dobrze.
Doktor odłożył słuchawki.
– Czy to może być jakiś krwiak?
Doktor przyglądał się jej przez długą
chwilę.
– Mal chce, żebym polecił dobrego neu-
rochirurga.
Ann poczuła, że gwałtownie blednie.
– Umówię cię z doktorem Hortonem. To
dobry lekarz.
– Czy przyjedzie tutaj?
– Nie. Mal będzie musiał cię zawieźć do
jego gabinetu w Mount City. Umówię cię
na pojutrze. Tymczasem zostawię ci lekar-
stwa na te nudności. I bierz nadal te tablet-
ki przeciwbólowe.
Doktor Horton wyglądał znacznie oka-
zalej od doktora Greena, ale jego badanie
nie różniło się zbytnio od metod kolegi.
Zadawał identyczne pytania, zbadał jej
oczy i odruchy, po czym przepisał nowe
lekarstwa nie widząc konieczności dal-
szych wizyt.
– Nie bądź taka przygnębiona – powie-
dział Mal w drodze powrotnej do Point
Hope.
– Mal, on też nie potrafił mi pomóc.
– Czyż nie dał ci recepty?
– Następne tabletki – westchnęła ciężko
Ann. – Stolik przy moim łóżku zaczyna
być lepiej zaopatrzony niż apteka na rogu.
– Jeśli o to ci chodzi, poproszę stolarza,
żeby nam zrobił ogromną apteczkę – za-
żartował Mal. – Czy mówiłem ci, że kaza-
łem położyć nowe tapety w sypialni? Pa-
miętasz, jak okropny był ten wzór?
– Myślałam, że zdecydowaliśmy się zo-
stawić stare – powiedziała Ann i poczuła
nagły ból w sercu.
– Wiedziałem, że ci się nie podobają i
pomyślałem, że mamy dość czasu, żeby je
zmienić. Chciałabyś zobaczyć?
– Nie dzisiaj. Czy mógłbyś mnie za-
wieźć prosto do Hectorów?
– Oczywiście, ale miałem nadzieję, że
zjemy razem kolację w jakimś miłym miej-
scu.
Kiedy przyjechali do domu Hectorów,
serce Ann waliło jak młotem. Szybko po-
żegnała się z Malem i poszła prosto do łóż-
ka. Spała bardzo niespokojnie, ale kiedy
obudziła się rano, ból głowy ustał. Uświa-
domiła sobie wtedy, że głowa zaczyna bo-
leć ją tylko wtedy, gdy spotyka się z ludź-
mi, a pewne osoby przyprawiają ją o więk-
szy niepokój niż inne. Najbardziej irytują-
ca była chyba Eileen ze swą wieczną
szczebiotaniną o ślubie. Jedyną osobą, któ-
ra nie przyprawiała Ann o ból głowy, była
Mary Kerman. W jej towarzystwie Ann
była zawsze spokojna i odprężona. Mary
opowiadała jej mnóstwo historyjek z życia
Point Hope, a jej barwny sposób mówienia
działał na Ann kojąco. Jednak pewnego
popołudnia zdarzyło się coś dziwnego.
Rozmawiały o rosnących wokół domu
Mary budynkach, gdy ta spytała nagle o
zbliżający się szybko ślub Ann.
– Nie jesteśmy całkiem pewni tej daty –
powiedziała Ann i nieświadomie przyłoży-
ła dłoń do czoła.
– Nadal męczą cię te bóle głowy? – spy-
tała Mary.
– To pierwszy dziś rano.
– Wszystko było w porządku, kiedy
przyszłam?
– Tak.
– I głowa rozbolała cię dopiero teraz? –
Mary spojrzała bacznie na Ann. – Ubieraj
się, mała. Raz na zawsze uporamy się z
tym problemem. Zabieram cię do doktora
Greena.
– Ale doktor nie bardzo może mi po-
móc.
– Tym razem na pewno to zrobi albo
wcale nie nazywam się Mary Kerman.
Wbrew swej woli po półgodzinie Ann
siedziała z doktorem. Cierpliwie zadał jej
wszystkie znane już obojgu pytania i zba-
dał ją dokładnie. Kiedy spojrzał na nią, do-
strzegła w jego oczach to, co podejrzewała
od kilku dni.
– Wszystko w porządku? – spytała, lecz
zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż
pytanie.
– Nigdy nie lubiłem lekarzy, którzy mie-
szali się do prywatnego życia swoich pa-
cjentów – powiedział. – Ale rozmawiałem
długo z Mary Kerman i postanowiłem
udzielić ci pewnej rady. Nie wychodź za
Mala Shawa i szybko wyjedź z Point
Hope.
Kiedy Ann nic nie odpowiedziała, cią-
gnął dalej.
– Dziewczyno, życie jest o wiele waż-
niejsze niż konwenanse. Lepiej teraz nara-
zić się na kilka zdumionych spojrzeń, niż
cierpieć przez całe życie.
Tego wieczoru Ann czekała, aż zostaną
z Malem sami. Wiedziała, co musi powie-
dzieć. Podjęła tę decyzję jeszcze przed wi-
zytą u doktora Greena.
– Czujesz się lepiej, Ann? – spytał Mal
siadając przy jej łóżku.
– O wiele lepiej.
– Cieszę się. Bardzo się martwiłem.
– Mal, moje bóle głowy nie miały żad-
nych organicznych przyczyn.
Spojrzał na nią zdumiony.
– Doktor Green wyjaśnił mi wszystko
dziś po południu. To bardzo mądry lekarz.
– Co próbujesz mi powiedzieć? – spytał.
– Proszę cię, abyś zwolnił mnie z obiet-
nicy, że wyjdę za ciebie za mąż – powie-
działa i zmusiła się, by spojrzeć mu prosto
w oczy. – Mal, ja cię nie kocham.
– Oboje to wiemy, Ann. Tu musi cho-
dzić o coś więcej.
– Myliłam się, Mal. Nie mogę wyjść za
ciebie za mąż tylko dlatego, że cię bardzo
lubię.
– Często zawierano małżeństwa nawet i
bez tego. Myślałem, że oboje zgodziliśmy
się co do faktu, że miłość jest bardzo prze-
cenianym towarem.
– Mal, myślałam, że potrafię, ale na-
prawdę nie mogę.
– A bóle głowy? Czy nasz zbliżający się
ślub był ich powodem?
Ann skinęła tylko głową.
– Czy kochasz kogoś innego?
Łatwo byłoby powiedzieć „tak", by za-
kończyć tę dyskusję, ale nie mogła tego
zrobić. Czy była zakochana? Sama nie
wiedziała.
– Nie – odparła wreszcie.
Mal nie pytał już o nic więcej.
– Jeśli tego właśnie chcesz, Ann, niech
się tak stanie – powiedział. – Możemy po-
wiedzieć, że postanowiliśmy odłożyć ślub,
a po kilku tygodniach stwierdzić, że w
ogóle się nie odbędzie, jeśli to uczyni sytu-
ację mniej kłopotliwą dla ciebie.
– Nigdy nie wierzyłam, że odwlekanie
nieprzyjemnych spraw przynosi mniej
cierpienia. Jutro rano ogłosimy, że ślub zo-
stał ostatecznie odwołany – Ann położyła
dłoń na rękawie Mala. – Przykro mi, Mal –
bardzo go lubiła i nie chciała go zranić.
– Ann, nie bądź taka przygnębiona – od-
parł ujmując ją łagodnie pod brodę – lepiej
teraz niż potem.
– Tak bardzo mi przykro.
– Nie bardziej niż mnie – uśmiechnął
się. – Mogło nam się udać, Ann. Wiesz o
tym równie dobrze jak ja.
Rozdział 15
Kiedy Ann skończyła adresować ostat-
nią paczkę, spojrzała na Eileen Hector.
Choć raz Eileen miała niewiele do powie-
dzenia. Ostatnie trzy dni były bardzo cięż-
kie dla wszystkich. Trzeba było odwołać
wszystkie przygotowania, zawiadomić go-
ści i odesłać całe stosy prezentów. Mal i
pani Hector twierdzili, że nie musi im po-
magać, ale Ann nalegała.
– No, koniec – powiedziała Ann odkła-
dając paczkę. – Co jeszcze trzeba zrobić?
– Nic. Te prezenty były ostatnie.
– Eileen, chciałabym móc powiedzieć ci
dokładnie to, co czuję.
Pani Hector spojrzała jej w oczy i
uśmiechnęła się.
– Nie przejmuj się tak, kochanie. Twoje
wyjaśnienia sprzed trzech dni wystarczą w
zupełności – uścisnęła Ann z pełnym zro-
zumieniem.
Ann nie mogła wyjechać z Point Hope
nie pożegnawszy się z Mary Kerman.
Mary wpuściła ją do domu bez słowa i po-
łożyła obie torby Ann przy drzwiach.
– Kawy? – spytała, gdy Ann usiadła.
– Bardzo proszę. Mój autobus odjeżdża
dopiero za godzinę.
Mary nalała dwie filiżanki i nie patrząc
na Ann powiedziała:
– Cieszę się, że wreszcie się opamięta-
łaś. Zaczęłam powoli wątpić w moje zdol-
ności oceniania ludzi.
Ann uśmiechnęła się do niej.
– Będę tęsknić za Point Hope. A zwłasz-
cza za gadatliwą staruszką, która nie zna
wcale znaczenia słowa „takt".
– Takt? Na pewno wymyślili to tchórze.
Ann roześmiała się.
– Nie żałujesz? – spytała Mary.
– I tak, i nie. Nadal bardzo lubię Mala.
Ale on zasługuje na znacznie więcej.
– A co się stanie z tobą, Ann Dawson?
– Kto wie? Może znajdę inne Point
Hope i otworzę sklep spożywczy podobnie
jak ciotka Emma.
– Nie gadaj głupstw – powiedziała ostro
Mary. – Powiedz mi poważnie, jakie masz
plany.
– Wracam do Bostonu do mojego daw-
nego życia. Przed chorobą pracowałam w
firmie eksportowej jako sekretarka. Jestem
pewna, że znajdę podobną pracę.
– Czyż nie wygląda to zbyt bezbarwnie
po życiu w Point Hope?
– A co innego mi zostało? Nie spodobał
ci się mój pomysł otwarcia sklepu – po-
wiedziała na wpół żartobliwym tonem
Ann.
– Czyż jedna Emma Dawson w rodzinie
nie wystarczy?
– Jaka ona była naprawdę? – spytała
Ann.
– Była bardzo samotną kobietą, Ann. W
pewnym sensie przypomina mi ciebie.
Wyobrażam sobie, że w młodości miała
twoją energię i poczucie humoru, ale czas
nie obszedł się z nią łaskawie. Im bardziej
była samotna, tym bardziej gorzkniała.
Całą energię trawiła na narzekanie, a jej
humor zamienił się w wybuchy wściekło-
ści. Niektórym ludziom nie jest przezna-
czone życie bez miłości. Nie pozwól, by
tobie się to przytrafiło.
– Czy ciocia naprawdę odrzuciła pierw-
szego oficera kapitana Friar?
– Petera Greerly? Ann, on był osobą, o
której mówiła tuż przed śmiercią. Nie wy-
płynąłby na „Błędnym rycerzu", gdyby
Emma w ostatniej chwili nie zmieniła zda-
nia co do ich ślubu. Wypłynął rankiem w
dniu, w którym miał się odbyć ich ślub.
– Dlaczego, Mary? Dlaczego za niego
nie wyszła? Czy go nie kochała?
– A czy pamiętałaby po czterdziestu la-
tach nazwisko człowieka, którego nie ko-
chała, i wzywałaby go na łożu śmierci?
Ann zamyśliła się. Podniosła głowę na
dźwięk głosów. Mary pozdrawiała kogoś
przez okno. – Chodź, Vin – usłyszała jej
głos.
– Przepraszam za spóźnienie, ale musia-
łem zostać chwilę. dłużej – Vin wszedł do
pokoju i zatrzymał się tuż przed Ann. –
Witaj, Ann.
– Dzień dobry – odparła czując, jak ser-
ce podchodzi jej do gardła.
Vin odwrócił się i spojrzał na stojące
przy drzwiach torby.
– To twoje? – spytał.
– Tak.
Zanim zdążyła zaprotestować, wziął je
do ręki i ruszył do drzwi.
– Wsadzę je do samochodu – rzucił
przez ramię. Ann spojrzała pytająco na
Mary.
– Wiedziałam, że Vin jedzie dziś do Bo-
stonu. Nie widziałam powodu, dlaczego
nie miałby cię zabrać – rzekła Mary zbyt
niewinnie jak na gust Ann.
– Prosiłaś go?
A jeśli tak, to co? Nie będziesz musiała
jechać sama.
– Nie powinnaś była tego robić.
– Dlaczego?
Ann nie potrafiła jej wytłumaczyć, co
czuła. Wszystko byłoby p wiele prostsze,
gdyby już nigdy nie spotkała Vina.
– Gotowa? – spytał Vin stając w
drzwiach.
– Tak, ale jeśli sprawia ci to kłopot,
mogę jechać autobusem.
– Żaden kłopot. Mam coś do załatwienia
w Bostonie.
Kiedy siadała obok Vina, zastanawiała
się, co też on myśli o jej zerwaniu z Ma-
lem. Ze wszystkich znanych jej osób w Po-
int Hope, jedynie Vin nie wyraził swojej
opinii w tej sprawie.
– No i cóż, Ann Dawson – powiedział
Vin naśladując intonację Mary Kerman. –
Co będziesz porabiać w mieście fasoli i
dorszy?
– Znajdę mieszkanie i pracę, niekoniecz-
nie w tej kolejności.
– Po co jechać tak daleko?
– Tam jest mój dom.
– Dom jest tam, gdzie serce – powie-
dział Vin i zjechał na pobocze.
– Dlaczego stanęliśmy?
– Pomyślałem, że będziesz chciała zoba-
czyć, co się dzieje na twojej posiadłości.
– Domy rosną bardzo szybko, prawda? –
odparła Ann odwracając się.
– To dopiero pierwsze z „Domów War-
rena" – powiedział Vin.
Ann odwróciła się, by na niego spojrzeć
i ze zdumieniem dostrzegła, że jego twarz
znajduje się tylko o kilka centymetrów od
niej. Pochylił się, by także wyjrzeć przez
okno po jej stronie.
– To wszystko twoje dzieło? – spytała
nieco drżącym głosem.
– Każdy z nich.
– Nie miałam pojęcia, że współpracujesz
z B. F. W. Development Company.
– Ja jestem B. F. W. , a przynajmniej
jedną trzecią spółki.
– A te pieniądze na teren? Musiałeś
przecież część wyłożyć sam. Przecież
twierdziłeś, że upłyną całe lata, zanim bę-
dziesz mógł sobie pozwolić na wybudowa-
nie domu.
– Jeśli musiałbym zarobić je jako archi-
tekt. Ale rodzice zostawili mi trochę pie-
niędzy, a Dan korzystnie je dla mnie zain-
westował. To on przekonał mnie, żebym
zwerbował kilku przyjaciół. Baker i Fran-
klin znają się na budowie, ja mam pienią-
dze i dość sprawnie posługuję się ołów-
kiem. Dan jest przekonany, że nie będzie-
my mieli problemów ze sprzedażą domów.
Sam się tym zajmie.
– Życzę sukcesów w tym pierwszym
przedsięwzięciu – powiedziała Ann próbu-
jąc zignorować obejmujące ją ramię.
– Nie jest wcale pierwsze. Sukces spółki
nic nie będzie znaczył, jeśli pierwsze
„przedsięwzięcie" zakończy się porażką.
Ann nie cofnęła się, gdy objął ją drugim
ramieniem. Ann, nie jestem bez grosza i
mam przed sobą obiecującą przyszłość. Co
cię powstrzymuje przed rozważeniem mo-
jej kandydatury na twojego męża?
Nie czekał wcale na odpowiedź, lecz po-
całował ją. Po chwili Ann odsunęła się lek-
ko.
– Vin – powiedziała kładąc palce na
jego wargach – posłuchaj mnie, proszę.
Nigdy nie chodziło mi o pieniądze.
– Wiem – powiedział, całując ją w szy-
ję.
– Proszę cię, Vin. Nic się nie zmieniło.
– Dla mnie nie. Kocham cię równie
mocno jak przedtem.
– Nic nie rozumiesz.
– Ann, Ann, czy mam być tylko plikiem
pożółkłych wycinków z gazet schowanym
w jakimś starym pudełku?
– Nie, Vin, nie! – wykrzyknęła mając
przed oczami zawartość metalowego pu-
dełka ciotki Emmy. Nie chciała, by ktoś po
jej śmierci oglądał pamiątki minionych
dni, będące dowodem żalu za tym, co mo-
gło się wydarzyć.
– Nie bój się ryzykować, Ann. Postaw
na mnie – powiedział łagodnie Vin. – Nie
mogę ci obiecać bogactwa ani łatwego ży-
cia, ale zawsze będziesz miała przy sobie
moją wielką, niezmienną miłość.
Czegóż więcej można chcieć od męż-
czyzny, którego się kocha?, pomyślała
Ann. Objęła go mocno za szyję i pocało-
wała namiętnie.
– Mary powiedziała mi, że w rodzinie
wystarczy jedna Emma Dawson – powie-
działa chwilę później.
– Czy groziła ci losem Emmy? – spytał
śmiejąc się.
– Nie, ale mówiła mi o jej ukochanym,
jedynym mężczyźnie swojego życia, które-
go odrzuciła i o którym wspominała przed
śmiercią.
– Mary jest prawdziwie niesamowitą
osobą – Vin przytulił Ann jeszcze mocniej.
– Ciekawe, czy dowiedziała się o tym na
seansie spirytystycznym.
– O co ci chodzi?
– Czyż nikt ci nie powiedział, że twoja
ciotka zmarła we śnie?
Ann odrzuciła głowę w tył i roześmiała
się.
– Ależ numer z tej Mary! – powiedziała
Ann i z westchnieniem szczęścia przytuliła
się do Vina.