Kamil
. -" ' ' ' ' '
Durczok
wygrać życie
rozmowy przeprowadził
Piotr Mucharski
Wydawnictwo Znak Kraków 2005.
Projekt okładkiOlgierd Chmielewski
Fotografia na 1.
i 4.
str.
okładkiDaniel Malak
Opieka redakcyjnaMagdalena Sanetra
Korekta
Urszula HoreckaBarbara Gąsiorowska
Opracowanie typograficzne i łamanieIrena Jagocha
Copyright by WydawnictwoZnak AutorzyISBN 83-240-0514-5
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków,ul.
Kościuszki37
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do naszejksięgarni intemetowej: www.
znak.
com.pl
Marcinowi Pawyłowskiemu.
Do końca życia będę pamiętał moment, kiedy nad ranem, po ostatniej chemii, do mojego
pokoju weszła pielęgniarka.
Wyciągnęła mi wenflon i odłączyła Hansa.
Była 5.
12. Będę zawsze pamiętał całą sekwencję jej ruchu, wyciągania igłyz tego, dokładnie z tego
miejsca.
Tojuż było jedyne miejsce, wktóre się można było wkłuć.
Paskudne zresztą, bo nie można położyćręki wnaturalny sposób.
Pielęgniarka miała srebrną miskę, do którejwrzucała wszystkie zużyte sprzęty: wenflony,
worki z chemią, ligninę.
O 5.
12w maju byłocieplutko, siąpił lekki,wiosenny deszcz, było zielono.
Podobno, kiedy ludzie umierają, to im się przed oczami cały film z życiawyświetla.
Mnie sięwtedy nie wyświetlił film z całego życia, tylkofilm z całego pobytu w tym szpitalu.
Ś
mieszne uczucie,dość melodramatyczne.
Od czwartej czekałem przebrany, założyłem dżinsy, jak tylko zobaczyłem,że ostatni worek z
chemią zaczyna się kończyć.
Przypomniałem sobie pierwszą wizytę w Wigilię i śnieg, którymnie tak strasznie denerwował.
Za oknem przeleciałydwie pory roku - jak w tanim filmie, żeby widz wiedział, że czas
upłynął.
Miałem spakowaną torbę, zeskoczyłem z łóżka, odepchnąłemHansa, otworzyłem
drzwi,przeszedłem krótki korytarzyk i powiedziałem: - Siostro,jadę.
Ona tylko wrzasnęła: - A pan dokąd?
Więc mówię: - Do domu,bowszystko się skończyło.
Pamiętasz słowa o swojej chorobie, które wypowiedziałeś pamiętnego wieczoru w
Wiadomościach"?
Dokładnieich nie powtórzę.
Poprosiłem zresztą, żebyzostały wykasowane z archiwum.
Wszystkie materiałyz "Wiadomości" są przechowywane w pamięci komputera.
Wydawało mi się jednak, że ten jest zbyt osobisty
Pamiętam też, żewersja, którą napisałem wcześniej, różniła się od wygłoszonej.
W tekście było napisane: "mam nadzieję".
Poprawiłem na:"mocnowierzę".
Zmagałeś się z tym tekstem?
Miałem skonstruować cztery zdania - najtrudniejszeze wszystkich, jakie
wypowiedziałem w swoim życiu.
Po pierwsze, musiałem wziąć pod uwagę moich najbliższych - mieliświadomość, że toczę
walkę naśmierć i życie, ale codziennie byli narażeni na idiotyczne pytania.
Choćby o to, dlaczego jestem łysy Czy.
się z kimś założyłem, czy przegrałem zakład?
Więcz jednej strony przeżywali dramat własnej bezsilności (bo tak naprawdę to tylko ja
mogłem walczyć, a onimogli mi tylko stworzyć dobre warunki do tej walki),a z drugiej -
musieli odpowiadać na pytanie, czy Kamil się założył, że Małysz zostanie mistrzem świata,i
przegrał.
Dzisiaj to brzmi idiotycznie, ale wtedy naprawdę nas wkurzało.
Po drugie, w Instytucie Onkologii w Gliwicach,gdzie przewijają sięcodziennie setki
osób, wciążzadawano mipytanie: - Co pan redaktor tutaj robi?
Jakbym byłz innej glinyulepiony inie mogło mi sięprzydarzyć toco im.
Chciałem odpowiadać: Dopadło mnie to samoco ciebie, bracie; ty się z tym mocujeszi ja się z
tym mocuję.
Po trzecie, kiedy jużbyłem w szpitalui łaziłem obwieszony butelkaminasznurkach,
sączkami, drenami, ludzie zaczęlimnie oglądać jak zjawisko, któremożebyć źródłem nadziei.
Musi się panu udać -mówili.
Zauważyłem topo raz pierwszy u pewnegostarszego pana, który nie chciał być wypisany ze
szpitala.
Zaczepił mnie kiedyś, nim jeszcze sam zdążyłem wykuśtykać na korytarz.
- Jak się panczuje?
zapytał.
- Dobrze się czuję - odparłem.
Na co ówstarszy pan:- Tak, tak, panu to się uda, ja nie mamszans.
Tobyłpierwszy sygnał,że z nim dziejesięcośniedobrego.
Po trzech tygodniach nie chciał wyjść zeszpitala, mimo że się kwalifikowałdo wypisania.
Potem - może już byłem uczulony- spotykałem corazwięcej zupełnie zrezygnowanych ludzi.
Głównieroz10
mawiali między sobą o tym, że im się nie uda, kto mamniej szans -ten lepszy, co konu
obcięli i jakniewiele życia przed sobą mają.
Licytacja w nieszczęściu?
Koszmar.
Komu pierśodjęli, komu rękę odrąbią, bogo strzyka, więc pewniema przerzuty jakby
każdychciał udowodnić innym, że przoduje w cierpieniui beznadziei.
Na mnie były zwrócone ich oczy, więctym bardziej nie chciałem się poddać czy kryć z
chorobą.
Musiałem grać twardziela,bo niewypadałoinaczej.
Kreowałem sięwięc na dzielnego i widziałem,że trafiam w jakąśpotrzebę.
Taka byla luka na rynku nieszczęść?
Powiedzmy.
Najpierw się wstydziłem, że wygląda tona pychę, któramoże razić.
Ale potem zobaczyłem,że towarzysze niedoli chętnie porzucają tamten języki konwencję
cierpienia.
Nawet robią to z ulgą.
Zaczęłysię rozmowy z profesorem BogusławomMaciejewskim, który zachęcał mnie do
szybkiego powrotu dopracy Na początku przestrzegał przedkonsekwencjami publicznego
przyznania się do choroby.
Głównie chodziło oto, że ktoś może użyć choroby jakoargumentuprzeciw mnie, będzie miał
pretekst,żeby- jak to się potocznie mówi -sczyścić Durczoka.
Najwyraźniej profesorniebył zwolennikiem teoriio dobrym z natury człowieku, a może miał
już za sobą ja11.
kies doświadczenia ze oczyszczonymi" pacjentami.
Ale szybko przestaliśmy się spierać i problemem stało się nie to, czy przyznać się do choroby,
ale w jakiejformie to zrobić.
Jakimi słowami o niej powiedzieć.
N/e musiałeś przełamywać bariery wstydu?
Choroba jestprzecież często czymś wstydliwym.
Zupełnienie miałem tego poczucia.
A potem, kiedy trafiłeśna pierwszestrony kolorowychpisemek?
Ich komentarzebyły bzdurne, choć ubrane w troskę.
Wiadomo, że jak ktoś chce dać zdjęcie łysego Durczoka na okładkę,to nie robi tego ze
szlachetnychpobudek, tylko dla sensacji.
Sam zresztą wtedy -potelewizyjnym oświadczeniu - jużsięnie odzywałempublicznie.
Te artykuły- z małymi wyjątkami -byłydla mnie w gruncie rzeczy dość śmieszne.
Po bliskich tezto spływało?
Nie wszystko.
Ton niektórych "współczujących"tekstów był cyniczny: dowiedział się, że umarł, ale jeszcze
do niego nie dotarło.
Jest facet, ale go już nie ma- coś w tym stylu.
Mnieto mogło śmieszyć,ale napewno nie śmieszyło moich bliskich.
Oni przecieżbalansowali między tym, co wiedzieli ode mnie, tym,na cogodziłem się, by
profesorim powiedział, i tym,
12
czego się domyślali na podstawie różnych sygnałów.
Walkaz chorobą odbywa się na wielu frontach i niedotyczy tylko samego pacjenta,
swojąwalkę - mniejlub bardziejosobną - prowadzą też najbliżsi.
Mająwłasne słabości,lęki, przerażenie i poczucie bezradności.
Przecież wystarczy, że zostaniesz dzieńdłużejw szpitalu, a już pojawia się myśl: Pewnie ma
przerzuty, tylko nie chce się przyznać.
Poza tymjeśli naużytekinnych chorych nosisz maskę dziarskiego faceta, to potem -prawem
równowagi - odreagowujesz na bliskich swoją dzielność.
Miałem takie przykre okresy
Chorobaroszczeniowa?
Mogłem marudzić, mogłem ich wszystkich doprowadzaćdo łez i takodreagowywać
stres.
Czujesz się wtedy rozgrzeszony z rzucania widelcem.
Okropność.
Wróćmy do telewizyjnego występu.
Postanowiłeś powiedzieć widzom ochorobie.
Jechałem do telewizji z gotowymtekstem.
Bałem się,że nie wytrzymam napięcia, głos mi się załamie,a przecież to musiało być
oświadczenie faceta, który naprawdę wierzy w to, że wygra.
Wątpliwości nie dotyczyły mojego samopoczucia, tylko telewizyjnego doświadczenia.
Nie bałbym się łączenia zsiedmiomawozami, zwarcia z politykiem, ale tym razem chodziło o
wyznanie, jakiego nigdy wcześniej nie wygłasza13.
łem i obym nigdy więcej nie musiał wygłaszać.
Poprosiłem więco wcześniejsze nagranie.
Udało się od pierwsze go razu?
Tak. Poprowadziłem "Wiadomości" i po ostatnimmateriale wstałem z krzesła i
stanąłem przed monitorem w rogu studia.
Operatorzy byli zaskoczeni, więcichuspokoiłem, że końcówka jestjuż nagrana, ale toich tylko
jeszcze bardziej zaskoczyło.
Wtajemniczony był tylko główny operator, pozostałych trzech nicniewiedziało.
No i zobaczyliśmyto oświadczenie.
Pomyślałeś: Dobru zrobiłem?
Nie tylko pomyślałem, że dobrze zrobiłem,ale jeszcze uśmiechnąłem się sam do siebie
z poczuciem,że wywinąłem im dobry numer.
Nie wiedziałem tylko, jakim "im" go wywinąłem.
Komórkom nowotworowym?
Tym, którzy opowiadali bzdury o zakładach?
Tym,którzy żyją w przekonaniu, że rak to jestwyrok śmierci?
Pewnie wszystkim po trochu.
Wróciłem do warszawskiego mieszkania i ten stan swawolnego wewnętrznego uśmiechu
trwał we mnie jeszczeze dwie godziny, a potem poszedłem spać.
Zrobiłemcoś, czego skutków nawet niewarto próbować przewidywać.
Dały o sobieznać pokłady nieodkrytej dotąd przekory wobec losu i tego, co on przynosi.
Kiedydotarły pierwsze echa?
14
Jeszcze tegosamego wieczoru zadzwoniłem ze stacjonarnego aparatu do mojej żony,
ale Marianna nie byław stanie ze mną rozmawiać.
Oczywiście wiedziała, copowiem tego wieczoru, ale i takbyła zaskoczona!
poruszona,więc rechocząc sam zsiebie, poprosiłem,żebysię położyła spać, bo wszystko będzie
dobrze.
Następnego dnia wybrałemsię z przyjacielem na targi żeglarskie, gdzie wystawiano jako
główną atrakcjęłódkę,której jestem matką chrzestną(jak się okazuje, nie maojców chrzestnych
w żeglarstwie).
Nie mogłemniczego zobaczyć,bonim wszedłem na teren wystawy, zrobiła się mała sensacja-
ludzie gromadą okazywali misolidarność i ciepłe uczucia.
Potem włączyłem telefonkomórkowy, ale przy pięćdziesiątym SMS-ie zapchałasięchyba
skrzynka.
W każdym razie jeszcze przez trzydni przychodziły życzenia z datą sobotniego wieczoru.
Taka byłapierwsza reakcja i poczułem,że mięknę wewnętrznie.
Czułem wzruszenie młodego chłopaka, który wchodzi na stadioni spodziewa się oczywiście,
ż
ebędą tam jacyś widzowie, ale nie sądzi, że trybuny sąpełne i wszyscy mu biją brawo.
Takie miałem wtedypoczucie.
Przybyło mi sil.
Po raz pierwszy też pomyślałem, że coś dobrego uruchomiłem i będę jeszczeświadkiem
wydarzeń niezwykłych.
Niebyłoreakcji zawistnych?
Zarzutów, że uprawiaszekshibicjonizm na wizji?
Ż
adnych negatywnych reakcji, poza pamiętnym tekstem Alicji Resich-Modlińskiej,
nie było, aleon doty15.
czyi tylko upodobań estetycznych autorki.
Nawetw Internecie,gdzie można spotkać wszystko, nie znalazłem niechętnych komentarzy
Potem było niedzielne wydanie "Wiadomości".
Z jakąś rekordową, dwukrotniewiększą widownią.
Było w tym cos poza czcza ciekawością?
Najwyraźniej problem musiał być na tyle ważny, że -ze zdrowej czy niezdrowej
ciekawości - ludzie chcielinastępnego dnia jeszcze raz to zobaczyć, sądzili, żecoś się
wydarzy.
Wydaje mi się jednak, że przedewszystkim był to dowód, że istnieje poważny
problemspołeczny, o którym się nie mówi.
Okazało się zresztą, że nie byłem pierwszy: Tomasz Raczeknapisałw "Wprost"o przypadku
prezentera BBC,który podkoniec lat sześćdziesiątych przyznał na antenie,żewalczy z chorobą
nowotworową.
To pokazuje również, na jakim etapie publicznej dyskusji o nowotworach znajdujemy
się w Polsce.
Jestemprzekonany, że wStanach Zjednoczonych, gdzie przeważa świadomość, że rak jest
chorobą wyleczalną, jeślisię go odpowiednio wcześnie wykryje, takie wystąpienie miałoby
znacznie mniejsze znaczenie.
Tam dwie trzecie chorych zastaje wyleczonych, u nas jedna trzecia niekoniecznie dlatego,
ż
enasza medycyna jest na niższym poziomie, leczdlatego, że Polacy przychodzą doonkologa
przeważnie zzaawansowaną już chorobą.
Co było wlistach od widzów?
16
W czwartek zadzwonił do mnie Janusz Wołcz, z którym pracowałem na Woronicza, i
mówi: - Mamy problem, bo ruszyłalawina.
Workami znoszą dla ciebielisty Okazało się też, żemoja skrzynka e-mailowa
niedziałazablokowana przez tysiące wiadomości.
Listyukładały się w kilka grup.
Pierwsza to były listy dodające otuchy, pisane albo przez osobychore, albo ichbliskich.
Po tym jak opowiedziałem w telewizjio książce Oskari paw Róża, dostałem niesamowity listz
Warszawy od matki dziecka chorego na raka.
W programie wyraziłem jakieś naiwne poglądy ochorychdzieciach.
To był piękny, długi i ciepły list.
Czytałemgo i czytałem,aż doszedłem do końcai dowiedziałem się, że jej synek właśnieumarł
na raka.
Niezwykły,osobisty list.
Był też list od dziewczyny, którejmatka po agresywnej chemioterapii miesiącami niechciała
wychodzić zdomu, i w tamtą niedzielępo razpierwszy poszłyrazem na spacer.
Albo ktoś odmawiał zgody naoperację i nagle zmienił zdanie.
Dużotego typu historii.
Nie ma wtym mojej zasługi, ale satysfakcja,jaką sprawiają mi one dodzisiaj, jest
nieporównywalna z niczym.
Czasami listy były zapisemwłasnych przeżyć z czasu choroby lub pobytu w szpitalu.
Druga grupa tobyły listy od osób, które niebyłychore, ale wzadziwiający sposób
potrafiły się wczućwpsychikę chorego.
Czasem niesamowite, ponieważich autorzy darowywali mi przyjaźń, ot tak, nie wiedząc, czy
jąprzyjmę, czy nie.
Były to listy bezinteresowne, prosto napisane, bezkombinacji, zastanawianiasię, czy tak
wypada.
Kolejnągrupę stanowiły li17.
sty z przeprosinami od osób, które posądzały mnieo efekciarstwo z tą łysiną.
Następną stanowililudzieproponujący mi wyleczenieza pomocą cudownychśrodków.
Nie bardzo wiedziałem, co mam z tymzrobić, bo listyczęsto były pisane ze szlachetnych
pobudek.
Alebyła też duża grupaszamanów nie ukrywających specjalnie, żechodzi o to, iż w telewizji
pewnie doskonale zarabiam, w związku z czym oni zadrobną opłatą podejmą się kuracji.
Wśród recept napokonanie choroby vilcacora, czyli cudowne zioła ściągane chyba z Peru,
była zdecydowanie na miejscu
pierwszym.
Ale o tych ostatnich głosach wspominam tylkodla
statystycznego porządku.
W pamięci pozostaje niesamowite wrażenie ogromu ludzkiegowspółczuciai bezinteresownej
solidarności.
Chce się żyć, kiedyświat odsłania takie oblicze.
Profesor Bogusław Maciejewski, dyrektor CentrumOnkologii Instytutu im.
Marii Skłodowskiej-Curiew Gliwicach
Słowo "rak" jest nieścisłym, obiegowym pojęciem.
Rak to tylko jeden z typów nowotworu.
Słowoto jestjednak tak obrazowe i "agresywne" w swoim wyrazie, żepotocznie funkcjonuje
jako określenie wszelkich nowotworów.
Ich różnorodność może nas przerażać.
Sklasyfikowaliśmy je i poukładali w tabelach,według których powinno się aplikować terapie.
Nowotwory nie dają sięjednak zamknąć w sztywnychklasyfikacjach.
Bez przesady możemy powiedzieć, żekażdy przypadek tej choroby jest inny.
W zasadzie tylejesttypów nowotworów, ilu jest ludzi, którzy przychodzą z tą chorobą.
Najogólniejmożna by opisać raka jako komórkowąrebelię.
W naszym organizmie istnieją zastępy wyspecjalizowanych strażników, którzy dbają o jego
harmonijne funkcjonowanie.
Kiedy zatniemy się przy go19.
leniu, uruchamiają się systemy, które powodują przyrost komórek tkanki łącznej.
Ale ich przyrost trwatylko do pewnego momentu, kiedy wyrówna się ubytek.
Wtedy system każe im się zatrzymać, aone gosłuchają.
Tak jest ze zdrowymikomórkami.
W niektórychkomórkach dochodzi jednak dozmian w układzie genetycznym, które
sprawiają, żeprzestają one słuchać rozkazów strażników.
Niektórez nich kamuflują się,upodabniając dotkanki, z której się wywodzą.
I właśniez nimi system nie możesobie poradzić.
Kiedy ci rebelianci zorganizują sięwwiększą grupę -więcej niż dziesięć tysięcy - zaczynają
funkcjonować niezależnie.
W normalnychwarunkach komórka ma określony czas życia, a następnie siędzieli.
Stara komórka umiera,młoda zostaje - na tym polega równowaga w organizmie.
W grupie rebeliantów natomiast podział przebieganiezahamowanie w postępie
geometrycznym.
Komórkidzielą się: jedna - dwie - cztery - osiem -szesnaście - trzydzieści dwa - sześćdziesiąt
cztery,apotem tysiące isetki tysięcy.
Zaczynają nietylkoprzyciągać dosiebie naczynia krwionośne żywiciela,ale również tworzyć
własnenaczynia krwionośne.
Komórki, które są w ścianach tych naczyń, dzielą siętysiąckrotnie szybciej niż normalnie.
Tworzą gęstą sieć,by zbuntowane komórki mogły pochłaniać z krwi substancje odżywcze.
Tak działa nowotwór.
Jest państwem w państwie, którerządzi się własnymi prawami.
W dodatku ma cechy imperialistyczne isamobójcze.
Będzie tak długo wykorzystywał żywiciela, aż ten
20
umrze, a onrazem z nim.
Unicestwia żywiciela, choćsam też umrze.
Metody, którymi dysponujemy w walce z komórkami nowotworowymi, sprowadzają
się do jednego zabić je wszystkie!
Zabijamy je, wycinając lancetemw chirurgii, trujemy toksynamiw
chemioterapii,napromieniowujemy.
Musimy zabićje wszystkie, ponieważ ta grupa, która by ocalała,mnożyłaby sięw szaleńczym
tempie.
Jej niedobitkibyłyby jeszczebardziej agresywne.
Jeżeli zostawimy choćby jednąkomórkęrakową, może się okazać, że przez pięć latbędzie
naśladować normalne zachowania,jakby spała.
I nagle, z niewiadomychpowodów, obudzi się,powędrujedo krwi,a potem do mózgu, płuc
albowątroby,tworząc przerzut.
Odbudujeswoją - jeszcze bardziej agresywną - armię.
Lekarstwo na rakaoznaczałoby więc resocjalizację buntowników.
Nakłonienie ich do postaw obywatelskich i lojalności wobec państwa-żywiciela.
Nie mamy jednakpojęcia, jakto zrobić, więc pozostajenam tylko ich zabijanie.
Pacjenci najbardziej boją się operacjinowotworu.
Ryzyko wtym wypadku polega głównie na tym, żenieprecyzyjne cięcie,które pominie
kawałek nowotworowej tkanki, powoduje jej błyskawiczny rozrost.
Rak, który rozwijałsię dotąd jak żółw, wystrzeliwujeteraz jak rakieta.
Może to brzmieć jak potwierdzenietezy, że rak boi się noża inie wolno go operować.
Rak nie boi się jednak noża, on po prostu wymagaprecyzyjnego cięcia, więcnie toleruje, kiedy
zajmująsię nim cyrulicy Jeśli chirurg niema pojęcia o onko21.
logii, może być rzeczywiście dla chorego na raka niebezpieczny.
Jak powiedziałem, tyle jest typów nowotworów, ilujest ludzi, którzy zapadają na tę
chorobę.
Powiedzmy, że przychodzi pacjentka z rakiem piersi we wczesnym stadium zaawansowania.
"Wydawałoby się, że tenjednocentymetrowy guzek wystarczy wyciąć i sprawabędzie
zamknięta.
Zawsze jednak istnieje prawdopodobieństwo, że pacjentka należy dotych kobiet, u których
nowotwór jest tak genetycznie zaprogramowany, że będzie dawał przerzuty.
Nie wiemy jednak,u których tak jest, a u których nie.
U piętnastu kobietna sto takieryzykowystępuje.
Możemy je zmniejszyćza pomocą agresywnej chemioterapii,a potembyć może
kolejnejoperacji, niemal do zera, ale - i tojest pytanie etyczne - czy powinniśmy tym
leczeniemi cierpieniem obciążać również owe pozostałe osiemdziesiąt pięć procent
pacjentek?
Niedawno zespółonkologów z Chicago przeprowadził badaniamolekularne, które pozwoliły
wyselekcjonować zagrożonągrupę.
Teraz będziemy wiedzieli, u których pacjentek nie powinniśmy zaczynać od operacji, lecz od
intensywnej chemioterapii.
Naukao raku wzbogaciłasięo kolejny element - drobny, ale jakże istotny
"Wędzą o nowotworach staje się coraz bardziejzłożona,coraz bardziej skomplikowana.
Nie ma prostejrecepty, nie maprostego leku.
Kiedy w mediach widzę krzyczące tytuły "Wynaleziono lek na raka", toz góry wiem, że to
kłamstwo - sensacja medialnawykorzystująca lęk milionów ludzi.
To możesię od22
nosić do wąskiej grupynowotworów, na przykład czerniaka,alei tak nie wiemy,u
którychto lekarstwozadziała, au których nie.
Najpoważniejszymproblemem polskiej onkologiisą nasze zaległości w profilaktyce
wczesnowykrywalnej.
Im wcześniej wykryty nowotwór, tym większa jestszansa jego wyleczenia - to prawda, którą
powinniśmy powtarzać nieustannie.
Niestety, nie pamięta sięo tym, podejmującdziałania wzakresie organizacjisystemu leczenia,
niezbyt często zwracają na to uwagę media.
O chorobie nowotworowej mówi się incydentalnie, przy okazji akcji rozdawania wstążek i
ulotek kobietom, które powinnyprzyjść na badania mammograficzne.
Dla mnie są to sytuacjedwuznacznemoralnie, choćdoceniam ichszlachetną motywację.
Dlaczego mają być uprzywilejowani ci, którzy szybciej dobiegną do kartki ze skierowaniem,
mieszkająbliżej miejsca akcji albo - wreszcie mają lepsze dojścia iukłady?
To nie jest poledla nawet najszlachetniejszej - prowizorki, tylko dla działań systemowych.
Tejednak w moim przekonaniu mogą nastąpićjedyniepod naciskiem mediów.
Zbyt wielkie jest żniwo choroby nowotworowej w Polsce, byśmy moglipozwolić sobie na
milczenie.
W jaki sposób dowiedziałeś się o chorobie?
Jechałem właśnie z Katowicdo Krakowa.
ZadzwoniłprofesorZiają (leczyłem u niego drobny uraz, którego doznałem podczas
przygotowań do rajdu).
Poprosił, żebym wpadł do niego następnego dnia,ponieważ ma dla mnie istotną informację.
Powiedziałem:
-Jasne - i odłożyłem słuchawkę.
Ale przeleciało miprzez głowę, że to nie jest kwestia czterechszwówzaszytejwłaśnie na
plecachranki.
Nikt się nie umawia z pacjentem wprzeddzień Wigilii zpowodu takdrobnych spraw.
Pomyślałem wtedy, że naprawdę istnieją przeczucia.
Wycięto mibanalnego krwiaka,wszystko się udało, alew tyle głowy odzywałsię cichygłos:To
jeszcze nie koniec.
Zadzwoniłem do profesora po minucie.
Nie mogłemczekać.
Chciałem wiedzieć.
Kiedy usłyszał, żejadę autem, poprosił, żebym się zatrzymał.
Stanąłempod jakimś wiaduktem.
Powiedział,że wyniki nie sąw porządku.
Użył słowa "histopatologiczne".
Poczu24
łem przypływ obezwładniającego strachu.
Mówił dalej, ale od momentu kiedy padłysłowa:- Pan jestjeszcze młodym człowiekiem,
przestałem go słyszeć.
To jest dziwny moment, kiedynagle wszystko, co wydarza się w naszym życiu, przenosisię w
inny wymiar.
Wróciłem otępiały do samochodu i ruszyłem wstronę Krakowa.
Padło słowo "rak"?
Padłysłowa "nowotwórzłośliwy".
Wtedy jeszcze niewiedziałem, coto znaczy, i nie miałem siłypytać.
Niewiedziałem, że istnieje dwieście rodzajów nowotworów.
Kojarzyłem prosto: nowotwór to śmierć.
W Krakowie opowiedziałem o wszystkim przyjacielowi.
Urżnęliśmy się oczywiście.
Grzańcem galicyjskim.
Pierwszy odruch.
Nie myśleć o tym?
Uciec?
Nawet nie, raczej poczucie absolutnej obcości świata.
Wszystko,co znajome, staje się nieznajome.
Niemyślisz,co będziepotem,siłaskojarzenia: nowotwórznaczy śmierć, odbierazdolność
logicznegomyślenia.
Więc chciałeś szybko powiedzieć o tym bliskim, podzielić się ciężarem?
Czułem potrzebę bydaz ludźmi.
Chciałem im wszystkoopowiedzieć,ale przecież to jest akurattemat,
25.
którym trudno się podzielić.
Wiedziałem, że czekamnie rozmowa z żoną.
Marianna - jaksię potem okazało - już wiedziała.
I to dużo więcej ode mnie.
Zostałem do wieczoraw Krakowie,odwieźli mnie znajomi, a po powrocie do domu padłem
nieprzytomnydo łóżka.
Obudziłem się w nocy i gapiłem w oknodachowe.
Zaczęło do mniedocierać, co się stało.
Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co dalej.
I jakoś- sam nie wiem dlaczego - nie czułem strachu, powiedziałem sobie: Niedam się!
Dzisiajzdumiewamnie,że wmówiłemto sobie tak łatwo.
Nieważne, co sprawiło takie wewnętrzne sprężenie: odwaga czy wstyd przed strachem,
wyobraźnia czybrakwyobraźni.
Naprawdę nieważne.
Jeśli potem wracały lęki, tojednak nie bałem sięśmierci -choćszansęna to,że wyjdę
ż
ywy z choroby,były pół na pół.
Trudno, naprawdę trudno,było miwyobrazić sobie, że umieram.
Ś
mierć jest jednak dośćabstrakcyjna.
Przerażały mnie raczej jej następstwa.
Naprzykładto, że oznacza ona koniec kontaktów zsynem - to bolało najbardziej.
Wydawało mi się,że moibliscy- Marianna, rodzice - jakoś sobie towytłumaczą, zracjonalizują,
ale potem patrzyłem na Małego i bałem się.
Nie potrafiłem zrezygnować z wyobrażeń naszego wspólnego życia, lat, które miały nadejść.
Jakibył twój pierwszy kontaktz onkologiem?
Podczaspierwszych rozmów z profesorem Bogusławem Maciejewskim zostałem
przestawiony na myśle26
nie pozytywne: walka z chorobą, skupienie na terapii,żadnego przeżuwania
beznadziei, żadnej ucieczkiprzed prawdą.
Uprzedził, żeod teraz- przez pół roku,rok, a może i dłużej - spędzimy ze sobą bardzo
dużoczasu.
Nastaw sięraczej na moje towarzystwo niż najakiekolwiek inne- powiedział.
To byłjasny przekaz.
Niewierzę, wtak łatwo ci przy szło toprzestawienie.
Oczywiścienie.
Nie potrafiłemwyobrazićsobierakajako czegoś zewnętrznego.
Jako obcego, który się wemnie zagnieździł.
Lekarze usilnie namawiali, żebymmyślał o nowotworze jak o wrogu: Coś w pana wlazło
itrzeba to pogonić.
Do momentu, kiedy zacznie się rozmawiaćz rozsądnym lekarzem, człowiekjest
bezradny i dryfuje:
czasem w stronę głębokiejdepresji i samobójczychmyśli, czasem w stronę głupiego
optymizmu, któryw skrajnej postaci objawiasię w postawie "nie będęsię leczył" lub
zaprzeczeniu "to nieprawda".
Obie tepostawysą zarazem przejawempaniki i bezwładu.
Nie wierzę jednak, że można poradzić sobie w pojedynkę.
Rozmowa zdoświadczonym lekarzem lubpsychologiem jest bezcenna.
Myślenie o strategii walkipojawia się wraz z pomocą kompetentnych osób, którymzaufasz.
Ja miałemszczęście dolekarzy Wiem jednak, żeczęsto lekarze, a nawet psychologowie
są w takich wypadkach nieprzygotowani i bezradni.
Anastawieniepsychiczne jestprzecież nie mniej ważnym niż che27.
mia lub radioterapia elementem leczenia.
ProfesorMaciejewskipowiedziałteż, że żaden rozsądny onkolog nie powie, że na pewno mnie
z tego wyciągnie,ale obydwaj musimy w to wierzyć.
Pamiętasz, jak przekraczałeś granice światów?
Granice światów przekracza się w Gliwicach.
W Instytucie.
Dokładnie - wchodząc do windyNapiętrze są poradnie - tam następuje wstępne rozpoznanie.
ż
eby się dostać na teren szpitala, trzebawjechaćwindą napierwsze piętro.
Ta windajest śluząmiędzyświatem normalnym a światem nowotworów.
Wznosisz siętrzy metry nad parter, otwierają się drzwi i jużjesteś w innymświecie: pracownie
tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego, USG, rentgeny i poczekalnia, gdzie
siedzą ludzie, jakby w oczekiwaniu na wyrok: albo - albo.
Albo ci powiedzą, żenarośl, którą masz pod skórą, jestniezłośliwa,albozaczniesz wędrówkę na
wyższe piętra.
Albobędzieszwyglądał jak tapani wchustce na głowie, która skrywa łysą czaszkę, albo za
chwilę stądwyjdziesz po kosmetycznym zabiegu.
Bardzo cienka jest granica między totalnym nieszczęściem,groźbą rozstania się zeświatem, a
wyjściem ze śmiesznym kawałkiem papieruw ręce.
Wszyscy mają na razie to samo przerażeniena twarzy.
Czasem rezygnację.
Wchodzi się tam, jakby się wstępowało w morze nieszczęścia.
Ludzie siedzą, patrzą przed siebie i widać, że są w decydującymmomencie swojego życia.
28
Oczywiście nie ma tam śmiertelnej ciszy.
Wybuchająawantury o miejsce w kolejce.
W końcu to jastpolska poczekalnia.
Natychmiast znajduje się więcmężczyzna, który wszystkim radzi, co mają zrobić,ponieważ
samjuż to wszystko przeszedł i właściwiejesttu tylko przypadkiem.
Jest kobieta, która mówi:
Wiem - temu się dajekopertę, a tamtemu wystarczykoniak.
Aletosą tylko role.
Wszystkich jednoczy poczucie nieszczęścia i jakiejś rezygnacji.
Twój kom fort polegał jednak na tym, że nie byłeś anonimowym JanemKowalskim.
To był komfort i dyskomfort.
Tak, nie byłem anonimowy.
Całyszpital wiedział, kto leżyw pokojunaczwartympiętrze.
Ale w momentach trudnych,kiedymożesz tylko chodzić po ścianach z bólu, kiedy chceci się
tylkowymiotować, musisz robićdobrą minę dozłej gry.
Jednisą ciekawi, jak szybko się rozłożysz,inni szukają otuchy.
Tak było szczególnieod momentu,kiedy publicznie przyznałem się do choroby
Z dzisiejszej perspektywy myślę jednak, że najgorsze to byćskazanym na samotność.
Nie mieć do kogootworzyćgęby, wyżalić się, nie czućzainteresowania.
Choćmiałem też chwile, kiedy nie znosiłem czyjejśobecności, nawet najbliższych, ale
wybaczali mi.
Beznich pewnie bym oszalał.
Jestem klasycznym przykładem mężczyzny, którydo końca udajeprzed światem, że nic
munie jest,który nie włoży w dzień pidżamy, tylko będzie leżał
29.
na łóżku w dżinsach, bo przecież - niech widzą - jestw szpitalu tylko na chwilę i przez
przypadek.
Na parkingu stał mój samochód -tak dla podtrzymania tejiluzji.
Zeniby w każdej chwili mogę odjechać.
Jazdyzakazał miprofesor, ale miałem swoje sposoby, żebyzmylić panią,która informowała
Maciejewskiegoo moich próbach poprawienia sobie samopoczucia zakółkiem.
Profesor powiedział ci wszystko?
To jest sztuka: powiedzieć tyle, iletrzeba.
Ani zadużo,aniza mało.
Stopniował wiedzę.
Najpierw mówił, żebędzie ciężko.
Jak już było ciężko, to dodawał, żebędzie jeszcze ciężej.
I tak dalej,wydawałosię, że bezkońca.
Pierwsze słowa dotyczące mojego stanu byłyjednak krzepiące: - Wróciliśmy zdalekiej
podróży - powiedział.
Pomyślałem, że może jestem zdrowy (każdy liczy na cud i one rzeczywiście w onkologii się
zdarzają), ale znaczyło totyle, że kość jestnienaruszonaprzez raka.
Później zrozumiałem, że tofaktycznieznaczyło wiele.
Mój rakbył jednym z bardziej wrednych, ponieważ atakujei tkanki miękkie,i kości.
Jeżeli zaatakuje tkanki miękkie, to można go wyciąć,jak włazi wkość, to zaczyna się kłopot:
trzeba goodrąbać.
Profesor BogusławMaciejewski
Chory z nowotworem ma prawo do strachu.
W relacji z lekarzempowinna pojawić się nadzieja.
Ona jestpierwszym przyczółkiem budowania siły, chęci walki,determinacji.
Lekarz jest w tymmomencie jedyniepożywkąnadziei, która nadaje terapii sens.
Pacjentoczekuje od onkologa, żeby mu powiedział: Tak, zostaniepan wyleczony I nie
chce usłyszeć: Nie mogę dać panu gwarancji.
Nawet jeśli sammówi: Wiem, że mam raka, i jestem przygotowanyna najgorsze,proszęmi
powiedzieć prawdę, tojegooczy mówią co innego: Powiedz mi taką prawdę, jakąsam chcę
usłyszeć.
Daj mi nadzieję.
Naprzeciwko siedzi osoba w białym fartuchu, któryjuż w samej swojej symbolice
odgradza dwie strony dialogu.
Pacjent bardzo często boisię zapytaćo coś,czego nierozumie.
Często też i lekarz jest niedoświadczony i mówido niego tylko językiem fachowym.
Powstaje ztego sprzężenie zwrotne, bariera,
31.
której żaden z nich nie potrafi przeskoczyć.
Człowiekpo drugiejstronie mówi, że jest szansa, jakieś prawdopodobieństwo zwycięstwa, po
czym - jeśli jestuczciwy - dodaje zastrzeżenia związane z ryzykiempowikłań.
Pacjent staje przed alternatywą: albo przyjmie tę prawdę, albo ją odrzuci.
Odrzucenie oznaczaczęsto wybór medycyny niekonwencjonalnej, któramówi bez wahań: Ja
panawyleczę.
Mówi to bez wahań, ale ibez odpowiedzialności.
W onkologii związekchorego zlekarzem ma w sobie element jakiejś metafizyki.
Z jednej strony chorychciałby w naswidzieć partnera, osobę, która jest pojego stronie -
rozumie, współczuje, jestgodna zaufania.
Lekarz wtakiej sytuacji jest osobą, którejmożepowiedzieć wszystko, czasem nawet więcej niż
w konfesjonale.
A z drugiej strony chory chciałby wnas widzieć - i widzi- zimnego,otulonego białym
płaszczemarbitra, który feruje wyroki.
Imy, lekarze, niemamy możliwości ucieczki od tego dyktatu.
Dlategoukład sił w tej parze jest nierówny Chory jest podrzędnyw stosunku do tego,któremu -
z drugiej strony - takbardzo chce zaufać, przeciągnąć na swoją stronę.
Jednak onkolog, który zbytniowczuwa się w położenie pacjenta, chce maksymalnie
złagodzić przebieg leczenia, może jednocześnie zrobić mu krzywdę.
Łagodne leczenie jest bowiem słabym leczeniem- na tym polegaproblem.
ż
eby gozażegnać,trzebaprzejść długądrogę: obserwować ludzi, uczyć się ichzachowań, być
wrażliwymna to, co mówiąich twarze, gesty, zachowania.
Z tego możemy dowiedzieć
32
się rzeczy niemniej dla leczenia istotnychniż to, comożna wyczytaćz kartek papieru
zapisanych wynikami badań diagnostycznych.
Wtedy możemy dopieroznaleźć sposób, by pacjenta zmotywować do przejścia przez golgotę,
zachęcić do walki, pokazać wartość szansy,czasem bardzo nikłej, niestety.
Jak wytrzebićprzekonanie, żerak jestnieuleczalny?
Oto nasz największy problem.
Przecieżto nie lekarze odnosząsukces wyleczenia, tylko pacjent i jego organizm.
Pacjent myśli, że onkolog to człowiek, który podaje termin śmierci.
Mówi: Panu zostały dwa latażycia, panu trzy, a ty poźyjesz miesiąc.
Tymczasem nikttegonie wie.
W najbardziej beznadziejnych przypadkach zdarzająsię - choć rzadko -przykłady
samowyleczenia graniczące zcudem.
Czasem szacujemy szansę wyleczenia pacjentaw procentach: dziewięćdziesiąt procent,
pięćdziesiątprocent, pięć procent.
Te liczby powinny jednak funkcjonować tylkow zamkniętych pokojach specjalistów,którzy
dyskutują międzysobą o "przypadkach".
I niepowinny wychodzić na zewnątrz.
Podobnie nikt niepowinienmówić do pacjenta: Pan jest przypadkiem,który.
Choć w walce z nowotworem nie można sięwyrzekaćchłodnej kalkulacji, to jednocześnie
wpostępowaniu z pacjentem subiektywizm i uczucie odgrywająistotną rolę.
To są dwa przeciwstawne bieguny Jakprzekonać pacjenta, który ma w ustach jednąpłomienną
ranę, niemoże połykać, nie może jeść, żemusijeszcze tydzień wytrzymać?
Wiem przecież, że
33.
wprowadzam go w kolejną odsłonę cierpienia.
Pogłębiamje.
Nie mogę mu oferować wzamian liczb określających prawdopodobieństwo.
Pięć procent szansznaczy przecież,że pięciu pacjentów na stu zostałoby w tym przypadku
wyleczonych.
Nie mamy pojęcia, czy ten człowiek znajdziesię wśród tejpiątki, alemówimy w ten sposóbnie
o liczbach, lecz o konkretnym życiu, przeciwstawiając je śmierci i rezygnacji.
Nawet jeden procent szans oznacza konkretne życie.
Dlatego ostrożnie zliczbami.
Wolę powiedzieć poludzku: Jest nadzieja.
Czy profesor powiedział ci, że miałeś'szczęście, bo przypadkiem wykryto u
ciebienowotwór we wczesnym stadium?
Taką świadomość już miałem,nikt nie musiał mi tegomówić.
Kontuzja, która misię przydarzyła podczasrajdu, była rzeczywiście łutem szczęścia.
Dzięki temuprzypadkiem odkryto nowotwór.
Tempo jego przyrostu jest bardzo szybkie, więc wygrałem los na loteriiżycia.
Gdybygo zdiagnozowano pięć miesięcy później, pewnie byśmy dziśze sobą nie rozmawiali.
Profesornalegał, by jak najszybciej przeprowadzićoperację.
Zaczęła się teżradioterapia.
Jeszczeprzedsylwestrem wykonano "maskę", czyli rodzaj odlewumojego ciała.
Ponieważ wiązki naświetlania dawkowane są bardzo precyzyjnie, ciało usztywnia się tak,by
je całkowicie unieruchomić.
Wykonanodwie maski, ponieważnaświetlano mnie w dwóch pozycjach:
przedoperacyjnej i pooperacyjnej.
Przykrywają ciętaką maską i przykręcająją dostołu.
Wjeżdżasz podaparati zaczyna się napromienianie.
35.
Myślałeś, co dalej z praca w Wiadomościach"?
Pojechałem na dwa dni do Warszawy, żeby powiedzieć, co się ze mną dzieje.
PowiedziałemSławomirowiZielińskiemu i Robertowi Kwiatkowskiemu, comi jest.
Obydwaj zachowali się rewelacyjnie.
Nie protestowali,kiedy oznajmiłem, żechcę dalejpracować.
Kwiatkowski stwierdził,że sam zdecyduję o tym, czybędę się pokazywał na wizji, czy nie.
Wiedział sporoo raku i tylkouprzedził mnie, że prędzej czy później będę miał dosyć swojego
widoku, ale jeżeli starczy mi sił - mogę dalej pracować.
To było bardzokrzepiące.
Niemiałeś pokusy, ieby skonsultować się z innymi leka
r?
rzami:
Profesor Maciejewski powiedział mi wyraźnie: -Ilekroć będziesz miałchwilę
załamania, niepewności,możeszskonsultować swój przypadek zkimkolwiekzechcesz - z
zielarzem, innym chorym, lekarzami,którzy są moimi przyjaciółmi albo wrogami -
bezróżnicy.
Dokumentację choroby możesz zabraćw każdej chwili i pokazywaćją, komu chcesz.
Nigdy się o to nie obrażę.
Byłem zdumiony,bo uważałem, że to jest mojeświęte prawo.
Zrozumiałem dużopóźniej, wysłuchując opowieści znajomych o lekarzach alergicznie
reagujących na takie pomysły pacjentów(Więc nie mapan do mnie zaufania?
To niech się pan tam leczy,
36
a nie u mnie!
), żenie jest to reguła, tylko wyjątek.
Zawłaszczaniepacjenta i zazdrość zawodowa są niestety częste.
Taka postawa wzmaga jeszcze - itakprzecież ogromny -stres u pacjentaniepewnego swojego
losu,zagubionego w chorobie.
A pacjent toniejestprzedmiot,nad którym pochyla się uczone konsylium i wymienia uwagi w
niezrozumiałym języku,po czym wychodzi, ordynującjakieś tajemne mikstury.
Tak więc wartość postawy Maciejewskiegozrozumiałem dopierodużo później.
Od niego dowiedziałeś się, że nowotwór to choroba, która
się leczy, a nie wyrok.
Pacjent nie potrzebuje takiejsuchej definicji.
Powinien dojść do niej sam.
Nigdy nie złapałem sięnatym, że zapomniałem o cośzapytać, nie zdarzyło się,że czegoś minie
powiedziano.
Nie faszerowano mnieteż wiedzą,która mogłaby mnie przestraszyć, a i takbyłabymi
nieprzydatna, bo nic bym z niej nie zrozumiał.
To raczej moja żona wyciągała z Internetu wszelkąwiedzę o nowotworach.
Marianna chciała wiedziećwszystko.
A ja dostawałem tyle wiedzy, ile potrzebowałem.
Najważniejsze, że mój lekarzbył w chorobiepartnerem.
Niełatwym, bo przeżyłem z nim parę trudnych chwil, nierazna siebie nakrzyczeliśmy
Dobrylekarzwyczuwapsychikę pacjenta i wie, ile mu dawkować optymizmu,ile realizmu.
A jak wymusić na lekarzupartnerską relację?
37.
Ti-zeba przekroczyć barierę wstydu i strachu.
Wstydbierze się z wyobrażeń, że nieo wszystko nam wypada lekarza pytać, bo jest bardzo
zajętym człowiekiem,w dodatku wtajemniczonym w kwestie, o którychmożna mówić tylko
po łacinie.
Więc boimy się pytać,bo możenasze pytanie jest głupie, amoże uważamy,żeniepowinniśmy
zabierać lekarzowi czasu, bo mawtedy coś ważniejszego do zrobienia.
A przecieżlekarz to człowiek, który ma nam pomóc, uważamy -imocno w to wierzę - że
znakomita większość lekarzyma właśnie takie podejście.
Jednak do rozmowyz lekarzem należy się przygotować.
Jestem przekonany, że lekarz, widząc współpracującego z nim pacjenta, zapomina o podłym
humorze, przepracowaniu,zniechęceniu systemem, który płaci mu grosze za ciężką pracę.
Takie mam trochęjudymowskie wyobrażenie o lekarzach.
Pacjent nie chce być anonimowy, to jasne.
Należyjednak wdać pytanie: Ilunieanonimowych pacjentów możemieć narazjeden lekarz?
Akurat w onkologiibardzo wielu.
Tutajleczy się ludzi długo.
Przez wiele miesięcy.
Nawetjeśli klinikaw Gliwicach jest gigantycznym kombinatem, któryleczy tysiące ludzi,
zczego sześćset osób jest hospitalizowanych, to jednakhospitalizacja trwasześć miesięcy na
siedmiu piętrach, w czterech czy pięciu klinikach, z których każda ma oddziały.
Obserwowałem to na własne oczy: w tym potężnym gmachu
38
siostry znaływszystkich pacjentów z imienia i nazwiska.
Ciąglesłyszałem: panieKaziu, panieHeniu, panie Kowalski.
To jest najlepszy dowód, że na oddziałach onkologicznych personel nie musi podchodzićdo
łóżka i czytać kartę choroby, żeby zobaczyć,jakie jest nazwisko pacjenta i jaki ma problem.
Problemem jest raczej to, czy my się "oddajemy" lekarzom.
Byłem przerażony widokiemludzi, którzy tygodniami siedzieli osłupialina szpitalnych
łóżkachi nawet niereagowali na zachętysióstr, próby wydobycia ich zkołowrotuczarnych
myśli.
A trzeba przecież współpracować.
Martwiłeśsię, że wielu rzeczy nie będziesz już mógł w życiu zrobić?
Dla młodych ludzi, których dotknęła choroba, bywa topowodem depresji.
Niebędzieszjuż strażakiem ani kosmonautą.
Wiedziałem, że w tenisa już raczej nie pogram, alepókinóg minie odcięli,mogę
jeszczejeździć na nartach.
Wystarczy, żeby cieszyćsię życiem.
Nie należę do odklejonychmarzycieli, więc to,że odpadły wycieczkiw kosmos, niezbyt mi
przeszkadzało.
Znacznie bardziejdoskwierało mi potem na przykład to, że jest lato, a janie mogę zanurzyć się
w wodzie, bo tam na plecachjest - mówiąc bez eufemizmów- cieknąca dziura, efektpowikłań
pooperacyjnych.
Ujawniłosię całe świństwo,jakiewiąże sięz naświetlaniami, które rozbijają wszystko.
Struktura mięśnia, która powinna sięwiązać, zrastać - poddana promieniowaniu stała się
galaretą.
39.
Myślałem, że naświetla się precyzyjnie, niemal punktowo.
Ta punktowość polega przede wszystkim na tym, żebywiązka kończyła się w
stosownym miejscu, żeby niedotarła do płuca, żebra, żeby się nie ześlizgnęła.
Jejgłębokośćjest modelowana.
U mnie pod wpływempromieniowania rana się otworzyła.
Uczucie raczejśrednie.
Łatwiejjest walczyć z czymś, co jest w nasskryte.
A tu wyłazii musiszrobić jakieśstraszne wygibasy pod prysznicem.
Pokazanie przed samym sobą,jak się jestdzielnym,przychodzi znacznie trudniej.
Udawać twardziela, kiedy się nie można wykąpać.
Wracając jednak dokwestii kosmonauty: coś jestna rzeczy, ponieważ poczwartej
chemii postanowiłem, że będę pilotem.
To był czas dobrych życiowych postanowień.
Same naświetlania tojeszcze przyjemność.
w porównaniu z tym, co siędziało potem.
Przyjeżdżałem sobieraniutko do Gliwic, przykręcali mniedo tego stołu.
Wjeżdżałem nasalę, to trwało czterdzieści sekund, wyjeżdżałem,jechałem do domu,o
siedemnastej wsiadałem drugi raz wsamochód, jechałem na drugie naświetlania i znowu
wracałem dodomu.
Taki miałem rytm przez siedem dni.
A potemsię zaczęły przygotowania do operacji.
Kilka dni leżenia,badania, obserwacja, wypytywanie.
No i wreszcie dzień zabiegu.
Noc spokojna i przespana dzięki
40
tabletkom.
Przebudzenie, ranek, wizyta profesora,jakaś rozmowa, sam nie pamiętam o czym, rzuconeod
drzwi: do zobaczenia,uczucie jak przed wielkimżyciowym egzaminem.
Wtedy się zorientowałem-, jakniewinnym zabiegom poddawany byłem do tej pory.
Operowano wielkie pole, wycięto kawał mięśnia.
Poprzebudzeniu, na sali, jeszcze zgrywałem chojrakai dowcipkowałemz paniami
pielęgniarkami: cha, chai chi, chi, ale bezboleśnie było!
Potem przestałydziałać środki uśmierzającei zrobiło się szpetnie.
Leżałem w jednej pozycji, każdy ruch sprawiał ból.
Wreszcie przyszła pani odrehabilitacji.
Zawsze myślałem,że rehabilitację robi się z pacjentem wyleczonym, atukażą mi się ruszać
pięć dnipo operacji.
Ż
arty jakieś.
Na to pani Iwonka odpowiada prosto: - Jeszcze tydzień poleży pan bez ćwiczeń i w ogóle nie
będziepan ruszał ręką.
Ito było bardzo dobre.
Dostałemkopa: Nie będziesztu udawał strasznie chorego.
Zrobiliśmy, co donas należało, teraz ty powalcz.
Lekarze twierdzą, że to "powalcz" ma podstawowe znaczenie w leczeniu.
Zaprogramowanie na zwycięstwo w tej walce sprawia,że maszwpływ na to, co
siędzieje.
Bez tego jesteśmybezwolni.
Zakładamy wtedy, że jest jakaśrzeczywistość niezależna od nas, na którąnie mamy
ż
adnegowpływu.
To odbiera ludziom nadzieję na wygraną.
No,przynajmniej część nadziei.
Nawet jeśli takjest, niewolno ludziom o tymmówić.
To jest wojna, a na woj41.
nie raz się wygrywa, raz się przegrywa.
Ale każdy,ruszając do boju,musi zakładać, że jednak wygra.
Jednak wielu chorych na nowotwór sądzą, że SĄ zgóryna przegranej pozycji.
Szansie na wyleczenie trzeba pomóc.
Być pokornym,spełnićkilka warunków, trochęliczyć na szczęściei bardzo chcieć wygrać.
Usłyszałem parę razy od profesorasłowa: - Ty z tegowyjdziesz.
Ale padałyone wmomentach, kiedy coś sięwemnie załamywało, kiedy udrękachemioterapią
wytrącała mnie z formy.
Podstawowazasada leczeniamówi, że każdy człowiek potrzebujeinnego, indywidualnego
podejścia.
Pani Kowalska potrzebowałaby minimum informacji,pan Nowak potrzebowałby nieustannego
zapewniania, żewszystko będzie dobrze i że z tego wyjdzie.
A jeszcze ktoś innypotrzebowałby powiedzenia: Jesteś twarzą w twarz ześmiercią, coś z tym
musisz zrobić.
Itylko tobędzie gomobilizowało.
Nie majednej recepty na wolę walki.
Kiedy siada psychika,nowotwórma większe szansę?
Jestem o tym przekonany, choć wtej materii onkolodzy ciągle się spierają.
Uważam,że stres - rozmaiciepojmowany - jest jednym z bardzo istotnych czynnikóww
chorobienowotworowej (profesor Maciejewski jest akurat innego zdania).
Być może sam jestemjakimś dowodem naprawdziwość tej tezy: żadnegodziedzicznego
obciążenia, nikogo w rodzinie, kto by
42
na nowotwór zmarł.
Pierwszy od wielu pokoleńfacet, którego nagle ni stąd, nizowąd dopadło.
Pytałeś sam siebie: Czemu mnie się to przytrafiło?
Nie wolno się nad tym zastanawiać.
Szkoda energii.
Może minawet przeleciało z tyłu głowytakie pytanie.
Aleto jest ucieczka w iluzoryczny problemi napewno niepomaga wprzetrwaniu atrakcji, które
aplikują w szpitalu.
Nie miałeś pokusy, żeby pójść w leczeniu naskróty, skorzy stać z cudownychśrodków
medycynynaturalnej?
Aniprzez chwilę nie miałem.
Do tegopotrzeba raczej głębokiej wiary Pacjenci korzystający z cudownych miksturalbo usług
bioenergoteraupeuty akuratnie potrzebują naukowych dowodów na skutecznośćleczenia.
Wemnie takiej wiary w ogóle nie było, a raczej jej nie potrzebowałem.
Być może miałna towpływ profesor, któryzdążył mniezarazić wiarą wewspółczesną
medycynę, a nie w zielarzy.
Choć zawsze pozostawiałmi wybór -wspomóc leczenie czymśniekonwencjonalnym
czypozostać przy klasyce.
Alepamiętamteż, że dał mijuż napoczątku telefon energoterapeuty, który zajmował się
również psychologiąchorychna nowotwory i wyciągnął kilku pacjentówz ciężkiego stanu.
Mam jego wizytówkę do dziś.
Jednak nigdy niepomyślałem poważnie, żeby do niego zadzwonić.
Nie
43.
ma w tym lekceważenia.
Po prostu nie czułem potrzeby, ponieważ zaufałem metodom leczenia zaproponowanym przez
mojego lekarza.
Czylekarzenie przestrzegali cięprzed tymi niekonwencjonalnymi metodami?
Opowiadali, co się dzieje zludźmi, którzybez konsultacji z lekarzami przyjmują
rozmaitespecyfiki.
Lekarze niemówili,że nie wolno ichprzyjmować,tylko że nie wolno tegoprzed nimiukrywać.
Dlaczego tak groźne jestzatajanie przed lekarzami,żeprowadzi się równocześnie
kurację metodami niekonwencjonalnymi?
Znam przypadek chłopaka, któremu trzebabyło amputować nogę wzwiązku z
agresywnym nowotworem.
Potem nastąpiła faza leczenia chemią.
Po jakimś czasie zaczął gasnąć w oczach, miał dramatycznie złewynikibadań.
Lekarze wiedzieli, że to nie może byćskutek chemii, ale nie potrafili rozpoznaćprzyczyny.
Rodzice zaprzeczalijednak, bymu podawali cokolwiek bez konsultacji.
Dopiero po kilku dniach ponawiania pytań przyznali, że w tajemnicy przynosilichłopcu do
szpitala specyfiki przygotowywane nabazie ziół.
Chłopaka nie dało się już odratować, zmarłpo dwóch tygodniach.
Zioła podawane osobnoniedałyby pewnie złego efektu, jednak skojarzone z chemią zabiły
chłopaka.
Opowiadał mi otym docent
44
Składowski, który zna wiele takich przykładów.
Przeważnieśrodkiniekonwencjonalnesą dla raka obojętne, dają tylko efektplacebo-
podbudowują psychikę, wiara poprawia samopoczucie.
Na szczęście moja świadomość oszczędziłami takich ciągot.
Docent Krzysztof Składowski, Centrum Onkologuw Gliwicach
Niedawno udało nam się wyprowadzić zchorobypacjentkę z zaawansowanym
nowotworem.
Kiedyoznajmiłem jej ten sukces, powiedziała: - Eeeetam,panie doktorze, przecież to nie był
rak!
Zdumionyzapytałem, czemu jej toprzyszło do głowy.
Odpowiedziała bez namysłu: -Bo gdyby tobyłrak, toby mniepan nie wyleczył.
Uzmysłowiło mi to, jak głębokotkwiw ludziach przesąd, że rak oznacza śmierć, a medycyna
jest wobec niego bezradna.
Zastanawiamsięjednak, czemu tak ochoczo pacjenci szukająratunkupoza szpitalem.
Bardzo rzadko zdarza się, żechory z nowotworem odrazu idzie do bioenergoterapeuty
lub innychniby-lekarzy Z reguły jego rodzina - albo on sam -miała niedobre doświadczenia ze
służbą zdrowia.
Rozpoznaniem chorobynowotworowej nie powinni zajmowaćsię onkolodzy, tylko
lekarzepierwszego
46
kontaktu lublekarze innych specjalności.
Nie posiadają oni jednak żadnego rutynowo przyjętego sposobu informowania pacjenta o
podejrzeniach dotyczących choroby nowotworowej.
Niestety, najczęściejuciekają odtego trudnego zadania, cedując je na onkologa, któryznajduje
się dopiero na końcu tej ścieżki.
Wychodzą być może słusznie - z założenia, żeskoro nie oni będągo leczyć, to nie ma powodu,
bymieli wyjawiaćprawdęo chorobie czy choćby jakieśpodejrzenia.
Zanim pacjent trafi do onkologa, zdążyjużzebrać sporąkolekcję złych doświadczeńi czujesię
zagubiony, zwłaszcza jeżeli ma silne dolegliwościbólowe czy inne,które upośledzająjego
komfort życia, nastrajają go pesymistycznie, wywołują bojaźń.
Właśnie wtedy próbuje szukać kogoś, kto by wytłumaczył jego sytuację,
potraktowałpodmiotowo, a przedewszystkim dał nadzieję.
Do tego świetnie nadająsię specjaliściod metod niekonwencjonalnych.
Dlaczego?
Z jednej prostejprzyczyny:oni nie ponoszążadnej odpowiedzialności, wsensie prawnym i
moralnym.
Wzwiązkuz tym łatwo przychodzi impowiedzieć: Napewno pana wyleczę.
Pacjent chce to koniecznie usłyszeć.
Oni mówią muto jednak bez pokrycia, bez realnej kalkulacji szans.
Ichdziałanie jestobliczone na krótką metę.
Bo tak naprawdę polegana sprzedawaniu nadziei.
Pacjentod nikogowcześniejnie może tegousłyszeć.
Onkolog długo nie może mu tego powiedzieć,a czasem wręcz nie chce mu powiedzieć całej
prawdy, jeśli jest trudna do przyjęcia.
To są najczęstsze
47.
motywy skłaniające chorych do udania się po poradędo szarlatanów.
Pół biedy, jeżelimamy do czynieniazodpowiedzialnym bioenergoterapeutą, który nieuzależnia
swojej terapii od zaprzestania kontaktówze służbą zdrowia.
Niestety, zdarza się, że chorzy spotykają się z zastrzeżeniem uzdrowiciela, by unikali
wszelkiegokontaktuze służbą zdrowia.
Na szczęście sąto przypadki skrajne.
Większość tego nie odradza i nie w tymtkwi problem.
Prawdziwe zagrożenie poleganatym,żeniekonwencjonalne zabiegi i leki są czasem
ordynowane bezwiedzy onkologa.
Nie ma mowy o jakimkolwiek porozumieniu - listownymczy telefonicznym -
któresprzyjałobywspólnemu myśleniu o dobrupacjenta lubchoćby poinformowaniu lekarza:
Zgłosił się do mnieX, który jest u pana na leczeniu, i chciałbym uprzedzić, że zaleciłem mu to
i to.
Taki kontakt nigdy nieistniał i nie istnieje.
O ewentualnej alternatywnej kuracjimożemy się dowiedzieć tylko od pacjenta.
Albo- niestety - w ogóle się nie dowiadujemy.
Wtedyprzebieg leczenia szpitalnego może przybrać skrajnie niekorzystny obrót.
Leki stosowane w medycynie niekonwencjonalnej raczej nie mają samoistnegoszkodliwego
działania (choć tegonie wiemy na pewno, ponieważ nie przeprowadzono nigdy ich
naukowego badania, nie byłyteż poddawane próbombiologicznym).
Zdarzało się jednak - zwłaszcza u młodych ludzi, którychrodzice decydowali o tym,
coichdzieci mają zażywać ijak się leczyć -że w trakcie
48
naszej terapii dochodziło do nieoczekiwanych skutków ubocznych, do dramatycznego
załamania stanuzdrowia pacjentów.
Pojawienie się tych powikłańwskutek stosowanego przez nas sposobuleczenia byłowpraktyce
niemożliwe.
Zwłaszcza że najczęściej zdarzało się to na początku naszych kuracji.
Tymczasempo dokładnym przepytaniu- czasem niemalże przesłuchaniu - pacjentów
okazywało się, że otrzymywalipotajemnie jakieś ziołowe roztwory zalecane przezznachorów.
Są one chemicznie aktywne, mogą działać toksycznie, co w skojarzeniu z chemią
szpitalnądoprowadza do skumulowania toksyczności, którew skrajnych przypadkach
doprowadzało dośmiercipacjenta.
Niestety, wielu pacjentów bierzepokątniejakieśspecyfikii nie informuje nas o tym.
Czasem dziejesię tak, ponieważ zastrzegł to znachor, ale najczęściejze wstydu czy obawy
przed lekarzem.
Powtarzam:
same w sobie te środkinie powodują niepokojącychnas efektów ubocznych.
Niepotrafimy jednak przewidzieć, jaki będzie efektwspólnego działania tychmedykamentów i
naszego leczenia.
Znamy skład chemiczny preparatówpodawanych wszpitalu, ale nieznamy składu owych (jest
ich bardzowiele) specyfikówani - tym bardziej - skutków ich wspólnego oddziaływania.
Szkółniekonwencjonalnego leczenia jestwiele, niemal każdyznachor tworzy własną recepturę.
Przegrywamy ze znachorami, ponieważ nie potrafimy zagwarantować pacjentom
osobistego kontaktu.
Powody są różne: brak czasu, bo pacjentów jest
49.
dużo, a nasze możliwości są ograniczone, ale przyczyną tego stanu rzeczy jest także
odhumanizowaniemedycyny Lekarze onkolodzy niekiedy zapominają,że pacjent, który
przychodzi do szpitala po raz pierwszy, nie oczekuje dawki medycznych szczegółów natemat
rozpoznania swojej choroby i planów przyszłego leczenia.
Jemuprzede wszystkim zależy na tym,żebynie stracić nadziei.
Wielokrotnie się o tym przekonałem w rozmowach z moimi byłymi pacjentami.
Oni pamiętaliz pierwszej, decydującejwizyty tylkote wyrażone wzupełnie
niemedycznymjęzyku słowa,że nie jesttak źle,że nie są przegrani.
Nic w nichniezostało z naszych uczonych objaśnień i schematów.
Wtedytego nie słyszeli, nie było im to potrzebne.
Stąd biorą się sukcesy różnych magików, którzysprzedają nadzieję.
Idealny model opieki powinien wyglądać wtensposób, że każdy pacjent, który
wchodzi do budynkuszpitala onkologicznego,byłby chwytany za rękę przezkogoś w białym
fartuchu i indywidualnie przeprowadzany przez kolejne etapy diagnostyki.
Ale tojest niemożliwe do zrealizowania.
Znachorzy już "na wejściu" zdejmują z człowiekastres - do czasu oczywiście, ale
początkowo skutecznie.
Gdyby lekarze odrzucili odpowiedzialność zapisaną wprzysiędze Hipokratesa i przyjęli ten
sposóbdziałania, mogliby wszelkim znachorom odebraćchleb, ponieważ dysponują arsenałem
leków, którepotrafią zlikwidować większośćprzykrych dolegliwości, zjakimi pacjent pojawia
się po raz pierwszy.
One
50
nie leczą, aleusuwają przykre objawy Gdybyśmy jeszcze dorzucili lekką
aurętajemniczości zamiast segregatorów i kartotek, moglibyśmy działać jako znachorzy
zwielkim powodzeniem - rynkowym oczywiście,a nie medycznym.
Trudno powiedzieć, iłu jest znachorów onkologów.
Część z nich jest oficjalnie stowarzyszona, ale ci nieszkodzą wcale albo szkodzą w
niewielkim stopniu.
Przede wszystkim nie nakazują swoim pacjentom nawstępie rezygnacji z opieki medycznej.
Najgorsi są ci,którzy działają w sposób partyzancki i nieformalny,ci właśnie często chcą
pacjentów na wyłączność.
Zresztą również na Zachodzie istnieją prywatnekliniki,które zajmują się
paramedycynączy paraonkologią.
Mają one sporąklientelę wśród dobrzesytuowanych obywateli.
Najczęściej oczywiście są to ludzie, którym klasyczna onkologia nie jest już w stanie pomóc.
Są w sytuacji w zasadzie beznadziejnej,więcidą tam, gdzie możnakupić nadzieję i czekaćna
cud.
Trudno im prawodo tego odebrać.
Pamiętam przypadekpolskiego mistrza paramedycyny Stanisława Nardellego, który
był prawdziwymguru dla zwolenników niekonwencjonalnych metodleczenia.
Kiedy jednak sam śmiertelnie zachorowałna raka,oddał się pod opiekę
specjalistówonkologów i słyszećnie chciał oleczeniu biopolem.
Kiedy dowiedziałeś się, co to znaczy "chemia"?
Szybko podali mi jej definicję: - Będziemy pana zabijać na tyle wolno, żeby całkiem
nie zabić.
Chemiato jest trucie, czyli zabijanie komórek.
Chodzi oto,żeby te nowotworowe zginęły, ale pacjent przeżył.
Podczaschemioterapii każdemu dobiera sięindywidualnie rodzaj trucizny Ja akurat
miałem fatalnedoświadczenie, ponieważ dostałem tę najmocniejszą,ale pierwsza chemia
zawsze jest jeszcze do wytrzymania.
Co prawda były jakieś bóle,ale trwała tylkodwadzieścia godzin, a po jejzakończeniu
pożegnałem się z personelem, chwaląc się, jaki jestem niesamowicie odporny Już wieczorem
okazało, że nie takbardzo.
Nie mogłem niczego jeść, rzygałem i tyle.
Na zawsze zapamiętam smaki zapach ostatniegoposiłku przed podaniem chemii.
Przynieśli przydziałowy obiad, który się składał zryżu zalanego jakimśsosem i kawałka
mięsa, a mamaprzywiozła mi ryżz kurczakiem.
Podziękowałem za szpitalny posiłek,
52
zjadłem, co mama przyniosła, i zapomniałem o sprawie.
Na krótko,niestety Do dziś nawspomnienie i widok ryżu i kurczaka reaguję odruchem
wymiotnym.
Musieli mnie kłaść podoknem, bo wystarczył lekkipowiewodkuchni i wywracało mi
wnętrzności.
Tensmak utkwił głęboko w organizmie, przechowywanyw nieusuwalnej pamięci.
W czasie chemii uwrażliwiasię powonienie, więc zapachy, które dotąd nie przeszkadzały
nagle stają się nie do zniesienia.
To jestdolegliwość najmniej istotna, ale powodująca dużydyskomfort.
Więc po pierwszej chemii dwadni przecierpiałemi wszystko wróciło do normy
Dopiero po drugiejjużsięwie,że nie będzie fajnie, a potem jest coraz gorzej.
Ciągle miałeś wtosy?
Łudziłem się,że jestem tym jednym na osiemset przypadków, któremu nie wypadają
włosypodczas chemii.
Skróciłem je tylko nawszelki wypadek.
Minęłyniestrawności i zaczęło się normalne życie.
Na parędni przed drugą chemiąprzeczesałem palcami włosyizobaczyłem, że zostają mi na
dłoni.
I już wiedziałem, że nie jestem jednym z ośmiuset.
Tojestszokujące, ponieważoznaczawidzialnyznakchoroby?
Większość osób poddanych chemioterapii jest do siebie bardzo podobna.
Twarz puchnie, wydymająsię
53.
wargi, zmniejszają oczy.
Ale te włosy.
Boże kochany, z jednej strony myślisz o kwestiach fundamentalnych: o dziecku, o tym, czy
przeżyjesz, czy rodzina jest zabezpieczona, a tu nagle dobija cię to, żewłosy wyłażą!
Nie mogłem sobie z tymporadzić,chociaż wiedziałem, że to jest naprawdę najmniejistotna
sprawa.
Pewnego dnia obudziłem się i cała poduszka byławe włosach.
Zadzwoniłemdo kolegi - Serba, fryzjera, faceta obogatym życiorysie; przeszedł wojnę,musiał
uciekać zSarajewa.
Nie chciałem iść do normalnego fryzjera, potrzebowałem kogoś, z kimnagadałem się o życiu,
kogo znałem blisko.
Poprosił, żebym przyszedł do zakładu godzinę przed otwarciem.
Siadłem przed lustrem, on zamknął drzwi i ogolił mniena łyso.
Patrzyłem nasiebie i dziwne myśli przelatywały mi przez głowę.
Pamiętam, jak kilkanaście dni później szedłemprzezKrakówi w lustrze w witrynie
sklepu na Grodzkiej mignęła mi wielka biała plama, zawróciłem - tobyła moja głowa.
Ale to nie byłem ja.
Miałemnieprzezwyciężalnepoczucie obcości.
Jednak pokazałeśst'ę w telewizji.
Zaraz potem było rozdanie Wiktorów.
Byłem zupełnie łysy, kiedy wręczałem Wiktora WojciechowiKilarowi, nagrywaliśmy to u
niego w domu.
Od razu siędomyślił i w swoim Kilarowym, dyskretnym stylu zapytał: - Ogolił się pan?
54
Pierwszyraz pokazałem się łysy, ale publicznie sięz tego nie tłumaczyłem, więc
pojawiły się pytania, cosięstało.
Mój biednyojciec musiał wysłuchiwać najgłupszych historii.
i tobył powód, żeby powiedzieć publicznie, o cochodzi?
Dzisiajmogłobysię wydawać, że co tam, niech szemrzą, niech gadają.
Wtedy jednak byłem psychicznierozchwiany ito właśnie przeważyło.
Niby błahy powód, ale wtedy decydujący Zresztą i profesor przekonywał mnie dotego
wystąpienia.
Zaczęły siękolejnechemie.
Druga chemia to już była ostrzejsza jazda.
Najpierwdają lek osłonowy, żyły sąjeszcze w porządku, możnasię wkłuć w miarę normalnie.
Przytransportowali wielką maszynę na kółkach, podłączyli ją doprądu,nacisnęli guzik i
zaczęło się we mnie wlewać.
Wisi kilkaworków, maszynaregulujekolejność podawania i tempo.
Leżysz i patrzysz, jak kapie.
Pytałem,czy niemożna tego przyspieszyć.
Nie można.
Trucizna mazabijać, ale nie zabić.
Znielubiłem tę maszynę od pierwszego wejrzenia.
Jak jesteś do takiego potwora podpięty przez trzy dobyzrzędu, wleczesz go za sobą dotoalety,
czuwaprzytwoim łóżku nocami -możesz go znienawidzić.
Zaczynaszmieć do tego stosunek osobisty, emocjonal55.
ny. W końcu zrobiłem SMS-ową sondę, pytając, jakie imię nadać mojemu przykremu
towarzyszowi.
Wygrała propozycja kolegi, znanego w towarzystwiezniechęci doNiemców: - Nazwijgo Hans
- odpisał.
I tak zostało.
Podczas chemii czujesz, jak słabniesz z godziny nagodzinę.
Do tego dochodzi świadomość, że to jestwojna, jej pierwszy decydujący moment:
przełamieszsię czy poddasz.
Coraz więcej rzeczy zaczyna ci przeszkadzać.
I ból.
Inny niż wszystkie,które znamy.
Jest w całym ciele.
Pamiętam, że Krystyna Kofta pisała, jak bolałyją końcówki włosów.
Leżysz, niemożesz się ruszyć, Hansdawkuje truciznę, wszystko irytuje,przeszkadza.
Maszobrzydliwe uczucie, że coś albo ktoś zaczyna nad tobądominować.
Niewidzialny przeciwnikpokrywacięszczelnym kokonem.
Wtedy naprawdę chce się chodzić po ścianach.
Nie wiesz, jakz nimwalczyć, z tymcieniem, czujesz absurdalność sytuacji.
Leżysz w środkutego wszystkiego i nie wiesz, kim jesteś.
Ważne, corobi wtedy lekarz.
Mój profesorw stosownym momencie - bodaj na początku trzeciegodnia - przyniósł mi zestaw
wszystkich możliwych gazet, rzucił je na łóżko i zaczął ze mną rozmawiać tak,jakbym tam
leżał z powodu wycięcia paznokcia.
Ten ból.
Onpotem narasta?
Jeszcze nie był największy.
Profesor mawiał: - Będzie jeszcze gorzej.
56
A nie mówił: Tak musi być,proszę pana, proszę wytrzymać?
Profesor dobrze mnie już znał - to byłdrugi miesiąc"znajomości" - więc spodziewał
się, żetyle to ja samwiem.
Skupił się na traktowaniu mniejakpacjenta,któremu podają coś zupełnienormalnego.
Rodzajkroplówki.
Jesteśmy w szpitalu, takie są reguły, anipan tegonie zmieni,ani ja, najwyżej może
siępanodpiąć i zwiać do domu.
To już pańskie ryzyko.
Możemysobie porozmawiać o polityce, otym, copisząw gazetach, albo otym, że zima trwa
straszniedługo,ale nie rozmawiajmy - tymczasem - ochorobie,bona razie nie mao czym.
Nie było tołatwe, bo zaczyna się strasznie tęsknićza azylem,czyliza domem.
I tak to z chemią wygląda: zawszejest źle, a potem jest jeszcze gorzej.
Chemia skojarzonaz naświetlaniem spowodowała, że pooperacyjne zrosty puściły
Ledwo najgorszeminęło, ledwie minął ból, a turozeszła sięrana.
Już się wydawało, że będę miał przerwę i oddech.
Liczyłem, że popracuję.
W sobotęi niedzielę miałemprowadzić "Wiadomości", wtedy jestspokój,na większym luzie
przygotowuje się wydania.
Nie zdążyłemjednak,bo mnie zszywalina nowo.
I znowu szpital,i znowu kilka dni z widokiem na dziedziniec Instytutu.
Zaraz potem trzeba się było kłaśćnatrzeciąchemię.
Kłopotz trzecią polega na tym, że już wiesz, cocię czeka, żadnych złudzeń, że się
wywiniesz.
Może
57.
być tylko gorzej i czas potrzebny, by dojść do siebie,wydłuża się.
Łapiesz się na poczuciu, że tak już będziezawsze.
Wcześniej wmawiasz sobie, że totymczasowe, ale podczas trzeciej chemii nie ma już takiej
pociechy Miałem wtedy moment kompletnego zjazdu,pewnie każdy go ma.
Jest trudny do uniknięcia.
No toco się dzieje podczas czwartej?
Wapnieją żyły i zaczynasię kłopot z wkłuwaniem.
Ukłucie igły powoduje straszny ból.
Robią się zakrzepy.
Opowiadamo tym, by uzmysłowić, że to jest ciągłe wycieczka w nieznane.
Za każdym razemjużsięwydaje, że wiesz, cocię czeka, ustawiłeś przeciwnikaichcesz się z nim
boksować.
Ale to jest walka z cieniem.
Zawszepojawia sięnowa "atrakcja".
Wtedy jednak doszedłemdo wniosku, że choć jeststrasznie, to już czwarta chemia i
właściwie mam z górki.
Pojawiły się optymistyczne myśli, pojedyncze - alezawsze.
Po raz pierwszy pomyślałem, jak by się tuodkućna losie.
Zarabiam bardzoprzyzwoite pieniądze, nie mam specjalnych troskmaterialnych, więcmoże
pora, żebyzaszaleć?
Wzbraniałem się dotądprzed wzięciem kredytu na zakup samochodu moichmarzeń.
Teraz przyszło mi do głowy: biorę!
Miałemodłożonepieniądze na kupno ziemi w górach i budowę domu - co było moim
marzeniem od wczesnejmłodości - więc teraz zacząłem jeździć i szukać tegowyśnionego
miejsca.
I znalazłem kawał łąki i lasuw Wiśle.
58
Wreszcie teżspełniło się marzenie o lataniu.
Pojawiłsię mój przyjaciel, zapakował mnie do autai zawiózł nalotnisko.
Okazało się, że tam już czeka paniJoasia,szefowa szkolenia, i samolot.
Polecieliśmytąwilgą, ja- w wielkich słuchawkach na łysej czaszce wyglądałem dosyć
głupio,ale już wiedziałem,że zaczynamnowy rozdział w życiu.
Na piątą chemię poszedłem z podręcznikiem pilotażu.
Profesor Bogusław Maciejewski
Powiedzmy, że pacjent podejmuje ryzyko leczenia.
Onkolog musi wtedy wysilić swoją pamięć, szuka przykładów, precedensów, podobnych
przypadków, byz tej mozaiki ułożyć prawdopodobnie skuteczną strategię walki.
Ale ona zawsze jest tylkoprawdopodobnieskuteczna.
I znowupacjentbędzie się dopytywał:
Kiedy wreszcie usłyszę słowa "na pewno?
" Czykiedysię to skończy, będziepan coś już wiedział?
Lecz cóż to znaczy "wyleczony"?
Istnieją tylko sygnały, które mówią, że pacjent jest bliżej strony zwycięzców i oddala się od
stronyprzegranych.
Im dłużej po zakończeniu terapii niebędzie objawów nawrotów, tym większa będzieszansa na
wygraną.
Będzie bliskapewności po czterechlatach w przypadkunowotworówgłowy i szyi, ale w
przypadku rakapiersi trzeba poczekać powyżej dziesięciu lat.
Zwycięstwo nad rakiemzawsze jest warunkowe.
Pacjenci powracają tu cyklicznie, by zbadać, czy nie
60
ma nawrotów.
Zupełnie inne są oczy pacjenta, którydopiero przyszedł na badania, i te same oczy,
kiedywychodzi z wynikami.
Znowu zaczynają świecić.
Pacjent jest skazany na obecnośćw jego życiu człowieka w białym fartuchu.
Musi przychodzić regularnie do kontroli: najpierw po miesiącu,potem podwóch,wreszcie - po
pół roku.
Nawet jeżeli pojawisię u lekarza po pięciu latach, to zawsze będziemutowarzyszył lęk, dopóki
nie usłyszy: Wyniki są w porządku.
Po wyjściu zgabinetu następuje wtedy uspokojenie.
I tak będzie do następnej wizyty.
Wtedylękznowu powróci.
Zastanawiało mnie, że mam w pamięci wyryte z fotograficzną dokładnością twarze
tych chorych, którzy uważani byli z góry za przegranych.
Wydawało się,że nie ma dlanich ratunku.
Oni podejmowaliwalkę,która - według wykresów, tabel, klasyfikacji - niemiała prawasię
udać.
Wtedy właśnie mnie, lekarzowi, pozostawała tylko - iaż - intuicja.
Miałem kilkunastu chorych, z którymi musiałem postępowaćwbrewtemu, co uznajesię za
normę postępowania w takichprzypadkach.
Oczywiście nie znaczy to, bym nawoływał do rezygnacji ze standardów, do
jakiejśmedycznejwolnej amerykanki.
To prowadziłoby do nieszczęść.
Chcę tylko powiedzieć, że zdarzają się sytuacje, kiedy standardowa wiedza o nowotworach
już niewystarcza i lekarz zostaje sam na sam z pacjentem,zdanyna swoją intuicję, wrażliwość
i doświadczenie.
Może przez ciśnienie tego sam na sam tak dobrze ichwszystkich pamiętam?
61.
Nie sposób przecenić tego, że pojawili się ludzie -jak Kamil albo Marcin Pawłowski - którzy
przyznalisię publicznie do swojej choroby.
Nie tylkoprzełamalitabu (dotąd chorobę tęotaczała niezrozumiaładla mnieaura
wstydliwości),ale też stalisię dla pacjentów znakiem nadziei, odczarowali raka, pokazali, że
można z nim walczyć z podniesionym czołem.
Dlaczego mielibyśmy się raka wstydzić?
Przecież choroba tak napiętnowana stygmatem śmierci wyzwalaw ludziach solidarność i
współczucie.
Raczej podziwiajmy tych, którzy znią walczą.
Wracałeś po chemiach do domu coraz mamiejszy.
Comyślał twój syn?
Tata na początku powiedział mu, żejestem trochęchory.
Byłzbyt mały, żeby przekazywaćmu prawdę.
Miałbym duży kłopotz wytłumaczeniem mu, co toza choroba.
Rozumiał jednak, żeojciec musi byćleczony, musi znikać od czasu do czasu i do pracyjeździ
rzadziej.
To było wszystko, co wiedział,nic więcej.
Marianna potrafiła zorientować się błyskawicznie, że jestem za słaby, żebysięz nim bawić.
Ale i takbyło fajnie, częściejodbierałem go z przedszkola,spędzaliśmyrazem weekendy, co
normalnie było rzadkością.
Złymoment przeżyliśmy, kiedy stałem się łysy.
Chował sięprzede mną, po prostu się mniebał.
Gdybym miał wskazać najbardziej dramatyczne momenty choroby, ten byłby jednym z
najgorszych.
Wołałemgo, a on odpowiadał: - Nie mogę być z tobą, mamcoś dorobienia.
Wreszcie przyszedł, przytuliłsię i powiedział: - Wiesz, tato, muszę się do ciebie przyzwy63.
czaić.
Wtedy mnie to dobiło, ale teraz myślę, że zbliżyliśmy się do siebie.
Wcześniej bałem się okazywaćuczucia mojemu dziecku, miałem syndrom weekendowego
ojca.
Oczywiście wmawiałem sobie, że zaparę lat przestanępracować w takim trybie i
oddamsynowi z nawiązką, co do tej pory obaj straciliśmy.
Broniłem się przed pełnym zaangażowaniem wmiłość ojcowską.
Byłem od rozpieszczania,prezentów,ale na pewno nie mogłem byćnajważniejsząpostaciąw
jegożyciu.
Dzisiaj to wszystko się zmieniło, choć onsam nie zdaje sobie sprawy z powodów tej odmiany.
Nie pamiętajuż, że bywało inaczej?
Jakby zapomniał.
Nigdy do tego niewraca ija też dotego nie chcę wracać.
Ale kiedyś pewnie wróci i wtedy porozmawiamy.
Rodzinę dręczyła niepewność?
Miałem wrażenie,że wszyscy - poza moją żoną, która się otrząsnęła i była bardzo
dzielna - są bardziejprzerażeniode mnie imiotają się, nie wiedząc, corobić.
Przede wszystkim nie wiedzieli, jak mnie traktować: czy teraz wszystko mi wolno, czy
teżnależymnie traktować normalniei zrugać,kiedyzaczynamgrymasić przy zupie.
To drugie jest -przyznam teraz zdrowym odruchem.
Miałem ochotę powiedzieć:
traktujcie mnie normalnie, ale wtedy jakoś im tegonie powiedziałem.
Cóż więc mogli zrobić moi rodzice?
Mogli patrzećalbo jak syn gaśnie, albo jak wychodzi na prostą.
Naszczęście oglądali - przynajmniej narazie - jak wszystko się toczy według tegodrugiego
scenariusza.
My słałeś w ogóle, cobędzie po szpitalu?
Tojest jedna z najlepszych terapii.
Im więcej czasu poświęca się na myślenie, co będzie po chorobie, tymgłębiejjest się
przekonanym, że się z tej choroby wyjdzie.
Niechodzi tylko o autosugestię.
To jest czas dany nam,byśmy poukładali nanowo klocki wnaszym życiu.
Tojest dobryczas na postanowienia: zawodowe, życiowe,moralne.
Ż
adne postanowienienie jest wtedy głupie.
I co, faktycznie tak się wtedy zbilansowałeś?
Na pewno nie takdokładnie, jakteraz opowiadam,zachęcając innych.
Ale - na przykład - zastanawiałem się, jakie miałem życie.
Niebyła to konfrontacjałajdactw, których dokonałem,z wielkimi czynami,które będą zapisane
na moją chwałę.
Chodziło raczejo banalne pytanie: czy fajnie było?
I wychodziło mijednoznacznie - żebyłoświetnie.
Nie że ja byłemtaki kapitalny,tylko że najpierw byłofajnie dlatego,że zapewnili mi to rodzice,
a potem było fajnie dlatego, że w życiu robiłem rzeczy, które sprawiały mi wielką satysfakcję.
Myślałem sobie: Boże, na pięć lat przedwejściemPolski do zjednoczonejEuropy w
jednymmiejscu zebrało się sześciu prezydentówi ja mogłem
65.
każdemu z nich zadać pytanie, które mnie dręczyło.
Miałem frajdę,że kobiety, które mi się podobały,chciały ze mną spędzać czas i że czasem
dostrzegałem w ich oczach jakieś zainteresowanie moją osobą.
I wspominałem partie szachów, które mnie - miernemu szachiście- dały poczucie, że nie
jestem całkiemmiernyI myślałem, żeczas, kiedy studiowałem,był dobrym czasem - nie tylko
dlatego, że wiem, jakwygląda gra w brydża do szóstej rano w pokoju 116w Domu Studenta
numer 1 w Katowicach Ligocie.
Ijeszcze o wielu innych rzeczach myślałem:o żonie,synu.
Wyświetlałem jesobie strzępami na ścianieprzed łóżkiem.
Uspokajał mnie ten film.
Jakie byłyby wyobrażenia ludzi,którzy nie kochają takswojego życial'
Może wtedy zaczęliby je kochać?
Może wtedy sąsiadkaz naprzeciwka przestałaby byćponurą obsesją?
Nie potrafię odpowiedzieć za innych.
Mówimy terazo bardzoindywidualnych uczuciach, ale jestem przekonany, że- paradoksalnie -
tojest moment, w którym możnapokochać życie, choć czasem czujemy, że ono z nasucieka, że
ledwiemajaczy na dalekim horyzoncie.
Więc choroba weryfikuje nasz świat.
Widzisz teraz inaczej,przestroiteś się?
Powinienem odpowiedzieć, że inaczej.
Ale nie maprostej odpowiedzi.
Akurat przeczytałem w "^bor66
czej" nieprawdziwy tekst o moich zarobkach!
potwornie się wkurzyłem.
^-A zgodnie zmitem dotyczącymchoroby powinienen-uprzecież teraz naturalnie odróżniać
rzeczy ważne ocd nieważnych.
Powinienem spokojnie dopić kawę, o.
nie rzucaćgazety w kąt.
Nibybanał, ale charaktery:styczny.
Z drugiej strony - możez nieco większym dystansem potrafię patrzeć na swojąpracę?
Amoże jużprzed chorobą miałem ten dystans?
Każdy człowiek zatjrudniony w telewizji mówi, żepotrafi sobie wyobra-^zić życie bez niej,
ale ja potrafiłem wyobrazić je sobie bardzo konkretnie.
Dokładnie wiem, co bym wte-dy robił - mam rozpisane w głowieod początku do 1-sońcatrzy
projektyStarałem siępielęgnować swoje ś"wiatypoza telewizją, wszystkienajważniejsze
przyjaźnie.
A w samej pracy?
Nie' ponosi cię bardziej?
Robisz przecieżw polityce.
Na pewno mniej wemnie wyrozumiałości.
Bardziejnerwowo reaguję na niekompetencjęalbo głupotę,złośliwość albo lenistrwo.
Przenosi się toniestetynaludzi, z którymi prac:uję.
Jestem teraztrudniejszympartneremniż kiedyś.
Może koledzy padają ofiarąswojego dobrego stosunku do mnie podczas choroby.
Mieli wtedy dla mnie dużo zrozumienia i tolerowalimoje wybuchy ^(Tiem, że jestem w
robocie cholerykiem.
Oni mnie cośmielili,a teraz choroba się-teoretycznie przynajnciniej - skończyła,a ja
dalejjestem śmiały Ale to jesst mniej istotny problem - lu67.
dzie, z którymi pracuję, powiedzą mi prosto w oczy:
Stary, przestańśpiewać.
Mam jednak również mniejwyrozumiałości dlapolityków, choć powinienem rozumieć ich
głębiej, doszukiwać się jakichś racji w ichdziałaniach.
Tymczasem,kiedy ich słucham, to częściej niż przed chorobą mam szczerą
ochotęwstać,podejśćmożliwie bliskoi powiedzieć: Człowieku,przestań opowiadać bzdury,
zastanów się nad tym,co mówisz, stuknij się w głowę, przestań bałamucićludzi, z których
podatków żyjesz.
Mój system wartościtrochę się jednak pozmieniał.
Marianna Durczok - żona Kamila
Czułam się zawsze niespełnionym lekarzem.
Bardzochciałam iść na medycynęi do dziś ta namiętność wemnie została.
Jesienią tamtego roku, kiedy zachorowałKamil, razem zKrysią Bochenek prowadziłyśmy w
Katowicach akcję "Różowa wstążka", uświadamiającąkobietom zagrożenie rakiem piersi.
Wtedy poznałamprofesora Maciejewskiego, którybył jednym z naszychgości.
Powtarzał, że najważniejsza jest "czujność onkologiczna".
Twierdził,że z każdym pryszczem należyiść do onkologa, regularnie się prześwietlaći badać.
Nie zwalał jednak winytylko na pacjentów.
Uważał,żelekarzepierwszegokontaktu są nieprzygotowani doszybkiegorozpoznawania
objawów nowotworowych.
Nasłuchałam się tyle o "czujności onkologicznej",lecz sama - miałam takie poczucie -
zawiodłam.
Kiedy Kamil pokazałmiswój krwiak, zlekceważyłam go,choć niby byłamtaka uświadomiona.
Ale wszyscyżyjemy w przekonaniu, że ta czujnośćpowinna dotyczyć innych.
Wiedziałam, że choroba może dotknąć
69.
każdego.
Każdego, ale nie nas, nie w takim momencie życia: młodych, z małym dzieckiem.
Kiedy Kamilowi operowano krwiak, poszłam doszpitala zapytaćlekarzy,jak się
właściwie ma mój mąż.
I wtedy usłyszałam odpowiedź - rzuconą między kanapką z pomidorem a herbatą - że
właściwie wszystko jest w porządku, chociaż wygląda to nowotworowe.
"Więc dopytywałam: - Co to znaczy?
- Nicniemogę pani powiedzieć, a poza tym pani mąż jestzdrowym, silnym człowiekiem -
usłyszałam odpowiedź.
Taki był koniec rozmowy.
Weszłamw szoku.
Złapałamza telefon, zadzwoniłamdo znajomych wInstytucie Onkologii.
Opisałam im przypadek Kamila,pytałam, czy istnieje nowotwór, który najpierw wyglądajak
krwiak,i usłyszałam, że, owszem, istnieje.
Zaczęłam przeczesywać Intemet w poszukiwaniuwszelkich informacji.
Potem skrzętnie kasowałamhasłaz wyszukiwarki, żeby mąż się nie domyślił, czego tam
szukam.
Tak spędzałam każdą wolną chwilę.
Złapałam się na tym,że szukam wyłącznie pozytywnychwiadomości, pocieszających
przypadków, nadzieipo prostu.
Robiłamto wabsolutnejtajemnicy.
Pamiętam jednak, jak zawstydził mnie profesor Maciejewski, który rzucił mi kiedyś
niezobowiązującopytanie:
- Chyba nie jesteś taka głupia inie grzebiesz w Internecie w poszukiwaniu informacji?
Tam jest tyle śmieci.
Rzeczywiście, było dużośmieci,ale były też rzeczy interesujące.
Zrozumiałam,na czym polega chemia, naświetlanie,dowiedziałam się, dlaczego Kamilmusi
być operowany Ta wiedza mnie uspokoiła.
Go70
rzej było z literaturą.
Może źleszukałam, ale nie znalazłam niczego, co by mi pomogło.
Skutek mojego telefonudo Instytutu Onkologii byłtaki, że dwa dni później zadzwonił
domniesam profesor Maciejewski i wyjaśnił, jakie ma podejrzenia.
Kamil nie miał o tym jeszcze zielonego pojęcia, ciągleleżał w szpitalu po operacjikrwiaka.
Nie wiedziałam,jak mu o tympowiedzieć.
Ubzdurałam sobie, że Kamil nie będzie chciał się leczyć.
Nigdy nie chorował,nienawidziłchodzićdo lekarzy,więc bałamsię, że sięniepogodzi z
diagnozą,nie będzie chciał pójśćdo szpitala, szczególnie że pacjenci źle reagują na słowa
Instytut i Gliwice.
Kojarzą im się z umieralnią i rakiem.
Kiedy poinformował mnie, po powrocie z Krakowa,o nowotworze, zareagowałam spokojnie.
Po prostuoswajałam się z tą myślą przez dwa tygodnie, choć niebyłam całkowicie pewna, co
ostatecznie wykaże badanie.
Wbrew swojej wiedzy miałam przecież nadzieję.
Kamil najpierw zamknął się w sobie, ale pojechałdo Gliwic.
Oddzwonił do mnie z Instytutu i przemówił radosnym, niemalentuzjastycznym głosem.
Zaraz spotkaliśmysię w knajpie.
Był zupełnie odmieniony.
W pierwszym momencie pomyślałam nawet,że w Gliwicach niespodziewanie powiedzieli
mu, żewszystko jestw porządku.
Uspokajał mnie, trzymałza rękę.
Byłam zdumiona.
Tak genialnie podziałałana niego rozmowaz profesoremMaciejewskim.
Okazało, że radosną wiadomością było to, że kości i płuca nie są zaatakowane i mamy do
czynienia z ogniskiem pierwotnym.
71.
Od momentu, kiedy się dowiedział, był bardzosilny Im gorzej było tym silniejszy Pamiętam,
jakw nocy rozeszły się szwy pooperacyjne.
Weszłam dołazienki iwszystko było zalane krwią.
Zobaczyłamwielką dziurę w jego plecach.
Wtedy się niesamowicie sprężał.
Miał jednak momenty odreagowania i stawał się obcy,zły i wściekły naotoczenie.
Wtedy właśnie czujesz się w matni bez wyjścia, chcesz zareagować normalnie, czyli
wygarnąć, comyślisz i czujesz,ale wiesz również, że nie wolno tego robić, bo człowiek w jego
stanie ma inne prawa.
Czasem trudnedo zaakceptowania, ale niezbywalne.
Chorobanie buduje bariery obcości, to jest bardziejskomplikowane,bo ona
jednocześnie zbliża i oddala.
Widzisz cierpienie najbliższej osoby,to, jak przechylasię w stronę rzeczy ostatecznych, i choć
chcesz tam pójśćrazemz nią,trzymającsięza ręce, czujesz zarazem,żesię wymyka.
Robiszwielki wysiłek, żeby się wczuć, odebrać trochę ciężaru, aleto przecież niemożliwe.
Jesteśi coraz bliżej,i coraz dalej jednocześnie.
Ból zostajeodreagowanyna najbliższych i musimy się ztym pogodzić.
Wychodziłam wtedy do kuchni i po prostupłakałam, nie mogąc rozładować emocji.
Zagryzałam wargi,alewiedziałam, że nie mogę odpowiedzieć tym samym.
Na Zachodzie leczą pacjentów wedługtabelek.
Każdy przypadek jest opisany, ma swoją kwalifikację, z której wynika schemat leczenia.
Maciejewski twierdzinatomiast, że każdy rak wymaga osobnego podejścia.
Niedawno poznałam przypadek kobiety z rakiemjajnika.
Sposób leczenia powinien być więc w tym przy72
padku oczywisty Profesor zauważył jednak, że ten raksieje się tak samo jak u
mężczyzny z rakiem prostatyinależy go naświetlać w taki właśnie sposób.
Każdy rakjest inny i każdy człowiek chorujący na raka jest inny,więc nie maogólnych
przepisów na zachowanie rodziny w takiejsytuacji.
Trudno też przewidzieć, jak owabliska osoba zachowa się w chorobie.
Jak Kamil,o którym myślałam, że będzie uciekał przed lekarzami,a wszystko potoczyłosię
zupełnie inaczej.
Profesor Maciejewski jest na szczęście znakomitym psychologiem.
Powoli i z umiarem dawkowałKamilowi wiedzę o tym, co go czeka podczas terapii.
Pamiętam,żepo pierwszej wizycie Kamil powiedział,że zrobią operację, będą go naświetlaći
tyle.
Więczapytałam Kamila: - Czy chemia też będzie?
- Nie,profesor powiedział, że czekają mnie tylko cztery serie zastrzyków.
Nie wszystko zostało przednimodkryte od razu.
Ja akurat rozumiałam, co owe "zastrzyki" znaczą,ale profesor wiedział lepiej ode mnie,
jakdawkować Kamilowiniezbędne informacje.
Kamil intuicyjnie wybrał metodę chorowania.
Interesowało go tylko, czy jest dobrze, czy źle.
Szczegóły nie były istotne, słusznie uznał,że nie musi wiedzieć dokładnie, co toza rodzaj
nowotworu.
Cóż bymu pomogło, gdyby siędowiedział, że tenakurat rokuje niewielką szansę wyleczenia?
Byłzaprogramowanyna zaufanie.
Największy lęk przeżywałam, kiedy myślałamo dziecku.
Jak je wtajemniczyć w śmierć?
Jakje wtajemniczyć w śmierć najbliższego mu człowieka?
Właś7}.
nie zmarła na raka dziewczyna, która urodziła dziecko, będąc już chorą, zostawiła czwórkę
dzieci.
W tymchłopczyka, który ma trzy lata.
Zawoziłam im rowerki, z których wyrastał nasz mały.
Ś
cisnęło mi gardło,kiedy ich babcia powiedziała, że ten chłopczyk dodzisiaj nie może
jejśmierci zrozumieć.
Ma taką skarbonkę, do którejkaże wszystkim wrzucać pieniądze,żebyzaoszczędzić na samolot
do nieba i przywieźćmamę z powrotem.
Boco ten Bóg sobiemyśli, że takdługo jej stamtąd nie wypuszcza?
Jak pomóc dziecku, któremu odszedł ktoś bliski?
Wiem, że wygrana z nowotworem jest warunkowa.
Powodujeto straszny stres.
I dziwne poczucie ostrożności - nie potrafię teraz podejmować ważnych decyzji, jakbym się
bała tego, co mnie w tym życiu czeka.
Racjonalnie wiem, że to głupota,ale nowotwór kodujew nas jakąśniepewność jutra,trudno
usuwalną.
Kiedyś uczyłam się -z miernym, jak się okazało,skutkiem - czujności onkologicznej.
Terazmam histerięonkologiczną.
Po chorobie Kamila zaczęłam dostrzegać społeczną skalęjej występowania, jakbym odkryła
epidemię, którejwcześniej nie dostrzegałam.
Niewiem, jak to wygląda w statystykach, ale obserwuję,jakchorują moi znajomi.
Dopada mnie strach, choćniektórzy spośród bliskich mi ludzi mówią, że po przypadkach
Kamila i Krystyny Kofty przestali się bać raka.
We mnienie ma - i chyba nigdy już nie będzie - tegospokoju.
Lekarze twierdzą, że mam do tegoprawo, borak w rodzinie to trauma,z której trudno wyjść.
Mam wrażenie, że ludzie aż tak boja sięraka, iiwolao
nimniewiedzieć,unikajądiagnostyki, która mogłabyocalić ich życie.
Niestety, to jest częsta postawa.
Wielu lekarzy opowiada,że taki strach występuje zwłaszcza u kobiet -strach przed
porzuceniemna jakiś czas rolimatki i żony.
Opowiadano mio przypadkach niezwykle zaawansowanych nowotworów, które we wczesnej
fazie byłyjeszcze do wyleczenia, ale strach i niewiara w terapiępowodowały u chorych
wyparcie: Nic mi nie jest.
A przecież każdy rozsądny człowiek idzie do lekarza,kiedy widzi,że dziejesię coś niedobrego.
Rak niemija, rak zżera iz każdym dniem zwłoki szansę nawygraną maleją.
Większość tych kobiet,o których miopowiadano,była już oczywiście nie do
uratowania,umierały miesiąclubdwa miesiącepóźniej.
Powszechnie niekojarzymynowotworu z leczeniem,leczz wyrokiem.
Myślimy, że lekarz może nam tylko
75.
podać termin - tydzień, miesiąc, rok - domniemanegokońca.
To jest świadomość, którą trudnobędzieszybko zmienić.
Jest zakorzeniona głębie], niż mogłoby się namwydawać.
Nam - mieszkańcomwiększychmiast, którzy o tym rozmawiają, czytają.
Wieluludzi, którzywyszli z raka,nie chce o tym mówić, jakby się z tymukrywali, wstydzili
przeżytej męki.
Oczywiście,często to byłkoszmar, ale ważniejsza jest nadzieja, któradaje zwycięstwo.
Mój - nazwijmy gotakna użytektejrozmowy - ekshibicjonizm wcalenie wynikaz potrzeby
obarczania świata opowieścią o własnym cierpieniu.
Mamświadomość,że jestem osobą powszechnieznaną i dzięki temu jestszansa, że ktoś
wwioscepod Zawierciem dowie się tego, czego nigdy by nieprzeczytał w ulotce
uświadamiającej, bo nie ma nawyku czytania ulotek albo im nie wierzy.
Nagle jest facet,który nie miał włosów i ma włosy,był chory -widzieliśmy to przecież -
a teraz jest zdrowyCośsię musi przełamać w świadomości ludzi,choć niewiedziałem, że z
takim trudem.
Niedawno kolega z redakcji zadzwonił dopewnej instytucji -całkiem sporejzresztą -
przedstawiłsię jako dziennikarz "Wiadomości"TVE Na co usłyszał: - CzyDurczok ciągle
tampracuje,ten oszust?
Więc pyta: - Czemu oszust?
Odpowiedź brzmiała: - On powiedział,że ma raka.
Jakbymiałraka, tobyumarł.
Nie mogłem w to uwierzyć, aledziś już wiem, że w tej historii odbija się cały problemz
nieporozumieniem co do tego, czym jest rak.
76
A przecież ten stereotyp zabija!
Tak, zabija.
On zniechęca do chodzenia na badania,na tomografię, mammografię, on to wręcz
odfadza,każe zostać w domui czekać na śmierć.
Czyto prawda,że badania zapomocą PET-a dają stuprocentowa pewność?
W dniu wykonania badania - tak.
Niemal stuprocentową.
Ale tylko (i aż!
) w dniu wykonania badania.
Taką pewność dajegłównie PET, czyli aparatura do pozytronowej elektrotomografii, która
wykrywa nowotwór na etapie pojedynczejkomórki.
Dziękitemu osoba po terapii może się dowiedzieć,że niema przerzutów.
To dotyczy chorych.
Czy PET ma znaczenie równieżw profilaktyce?
W tej kwestii istnieje spór.
Niektórzy onkolodzy twierdzą,że osoba zdrowa nie powinnabyć poddawanatego typu
badaniom.
Są dość drogie, a podejrzenienowotworu możnaustalić na podstawie innych wskaźników,
choćby badań krwi.
Tozresztą racja, sam przeszedłem taką historię.
Na trzy miesiąceprzed rozpoznaniem mojego nowotworuaplikowano milekarstwona zupełnie
inną dolegliwość.
Pani profesor poprosiła mnie o szczegółowe badania.
W miarę jak nadsyłałem wyniki,ona prosiła o kolejne.
Wkońcu nad77.
szedł grudzień i musiałem powiedzieć, że więcej wyników me będzie, bo idę na zabieg.
Nie tłumaczyłemjednak, na czym ma polegać.
Spotkałem ją znowuw sierpniu, kiedy było po wszystkim,i wtedy profesor powiedziała mi, że
nie podobały jej się pewnewskaźniki w mojej krwi.
I krok pokroku szukała potwierdzenia swoichpodejrzeń.
Nim tosię stało, jajużwylądowałem nastole operacyjnym.
Wracając do PET-a: oprócz kosztów,ostrożnośćlekarzy bierze sięstąd, że jest to
badanie inwazyjne.
Do organizmu wpuszcza siękontrast zawierający elementy radioaktywne, nieobojętne dla
organizmu.
Jeśli jednak ktoś się uprze i zrobi to badanie, to napoziomie bardzo podstawowym -
pojedynczej komórki- okaże się, czy nowotwórjest wjego organizmieobecny.
Teraz rozumiem, dlaczego to tak wawedlaosób, któremogą mieć przerzuty.
Komórki nowotworowe są piekielnie żarłoczne.
Trzebaje przegłodzić przed badaniem, a następnie podać glukozę, na którą rzucająsię
łapczywie.
Wytwarzają ciepło, aizotoppowoduje, żestają się widoczne.
To daje stuprocentową pewność wyniku - choćpowtarzam - w dniu badania oczywiście.
Lekarze wycinają nowotwór z marginesem bezpieczeństwa, ale istnieje ryzyko, że
albo z krwią, albow trakcie zabiegu chirurgicznego, wskutekczynności czysto manualnych,
jego komórki przeniosły się
78
gdzieś bardzo blisko.
PET pozwala odnaleźć takiemałe ogniska.
Leczenie pierwszego etapu nowotworu, kiedy usuwa się go chirurgicznie, a następnie
ewentualnie dajelekkie napromienianie, żeby dobić to świństwo, kosztujeokoło pięćdziesięciu
tysięcy złotych.
Kiedy wgręwchodzi już radykalna operacja,naświetlanie przedoperacyjne, pooperacyjne,
brachyterapia, chemioterapia, kwotysą daleko wyższe - między sto pięćdziesiąti dwieście
pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Najdroższa jestopiekapaliatywna.
Jeśli chodzi stany terminalne, ludzi, którzy nie potrafią już normalnie żyć bez aparatury
medycznej- sumy mogą sięgać i pięciusettysięcyzłotych.
Jest jeszcze chirurgia rekonstrukcyjna- u nasciąglepostrzeganajako fanaberia, ale w
Stanach Zjednoczonych traktowana jako zwyczajny element leczeniapozwalający pacjentom
na powrót do normalnegożycia.
Otóż duża część nowotworów jest posadowiona w okolicach szyi, twarzy i głowy.
Interwencje chirurgiczne powodują niekiedy straszliwe oszpecenia.
Podczas zjazdu chirurgów onkologicznych wiosnątego roku w Zakopanem miałem
okazjęrozmawiaćzdwójką Amerykanów, którzysą mistrzami chirurgiirekonstrukcyjnej.
Opowiadali o przypadku pacjenta,któremu wyrąbano całą szczękę.
A oni z kości piszczelowej, skóry i tkanki mięśniowej-częściowo z nóg,częściowo z
pośladków - odtworzyli mu cały fragmenttwarzy.
Patrzyłem na zdjęcie sprzedoperacjii po i niewierzyłem, że to tensam facet!
Operacja kosztowała
79.
milion dolarów, koszty pokryło ubezpieczenie.
Napewno gdyby jego nowotwór został wykryty wcześniej,nie byłaby potrzebna tak
kosztowna interwencja.
Torównież jest dowód na to,że oszczędzaniena profilaktyce jest pozorne.
W Polsce jest tylko jeden PET w Bydgoszczy.
w dodatku albo nieczynny, alborzadko używany, bo NFZ nie chce podpisać kontraktu,
twierdząc,że badanie jest za drogie.
Podobnychbzdurnie słyszałem.
Można oczywiście wykonać takie badanieprywatnie - ałe wtedy trzeba zapłacić
kilkatysięcyzłotych.
Jaka więc profilaktyka jeszcze wchodzi w grę?
W przypadku kobiet od pewnego wieku (wczesnego) badania mammograficzne
powinny być przeprowadzane co roku, apóźniej nawet częściej.
Po prostutempo przyrostu raka piersi jest duże.
Musimy informować swojego lekarza, że ktoś w rodzinie był choryna nowotwór, ponieważ
istnieją skłonności dziedziczenia dolegliwości onkologicznych.
Nie wolno lekceważyć banalnego prześwietlenia.
Zmiany nowotworowe wpłucach "wychodzą" podczas prostego rentgena.
Umiejętności czytania zdjęćrentgenowskich sąakurat wśród lekarzy w miarę powszechne.
Gorzej jestzinterpretacją wyników tomografii komputerowej.
Oczywiście ten mój wykład brzmi jak pobożne ży80
czenie: ludzie, dbajcie osiebie!
Ale nie wolno tegolekceważyć - mimo że brzmi jak banał.
Co pół rokupowinniśmy przejść przynajmniej proste badaniakrwi, przynajmniej raz na rok -
prześwietlenie klatki piersiowej.
To jestproblem pacjentów czy niedouczonych lekarzyrównież?
Pacjenci musządać im szansę.
Oczywiście wiem,żeliczba godzin poświęconych zajęciom z onkologiiw programie
nauczaniaakademickiego jest śladowa.
Ale przecież jest jasne, że szansa wykrycia nowotworu jest daleko większa, kiedy pójdziemy
do lekarzaz wynikami badań, niż kiedy będziemy siedziećw domu.
Przed wypadkiem też pewnie nie dawałeś lekarzom szansy na jego wykrycie.
Bardzo dobre pytanie.
Oczywiście że nie!
Byłem zdrowy jak byk, w życiowej formie.
Miałem idealną wagę,po raz pierwszy od szesnastu lat;Rano przebiegałempięć kilometrów,
potemwsiadałemna rower i jeszcze przepływałem kilometr w basenie.
I tak od piątejdo ósmej, ana dziewiątąszedłem dopracy.
Byłemz siebie dumny.
Do głowy mi nie przychodziło,żeby robić jakieśbadania.
Trafiały się okazjonalnie, kiedypotrzebowałem zaświadczenia, pobierano mi krew.
Ale prze81.
ś
wietlenie?
Po cholerę prześwietlenie?
Nie pracowałem na etacie, więc nie robiłem badań okresowych.
Między skierowaniem na badania profilaktyczne a samym badaniem czasem mija
półtora miesiąca.
To w wypadku raka bardzo długo.
W wypadku raka to po prostu dramat, bo półtoramiesiąca może zadecydować, czy ktoś
będzie żył,czy umrze.
Ważne jest jednak również,co możemyzrobić sami.
Rada na dziś jestjedna: trzeba wymuszać, ile się da, bo gra idzie o nasze życie.
Należybrutalnie żądać prawa dostępu do świadczeńzdrowotnychi nie zastanawiać się nad tym,
czy są jakieślimity, czy nie.
W tej kwestii musimy być bezwzględnymiegoistami.
Sam jesteś teraz ekspertem od leczenia.
Dzwonią do ciebie z prośbą opomoc?
Niedawnozadzwonił znajomy, który prosił o to, żebyprotegować w Gliwicach osobę
chorą na nowotwór.
Takich próśb jestmnóstwo, komuś pomagam, komuśinnemu nie, bowiem, że i tak w
Gliwicach ci ludziepo prostu trafią w dobre ręce i nie będą musieli czekać tygodniami, które
mogą decydować o ich przeżyciu.
Tym razem okazało się jednak, że pacjent trafiłdo kliniki w bardzo zaawansowanym
stanie,błyskawicznie poszedł na stół operacyjny.
Przerzutów już
82
było całe mnóstwo,wycięto wszystko, co się dało, alenie wszystko było można.
Zaaplikowano mu w końcu chemię paliatywną, tylko tyle można było zrobić.
Więc ten kolega prosił mnie, żebym skontaktował goz bioenergoterapeutą.
Pomyślałem wtedy, że jedyne,co może zrobić, tozapewnić mu w miarę godne warunki
umierania, bo ten ktoś jest na takim etapie choroby, żeżadne zabiegi nie zmienią jego sytuacji.
Złudzenia każą wierzyć w cud, a prawda jesttaka, że tegocudu nie będzie.
Jest jakiś dramatycznywybór między zapewnieniem temu komuś spokojnego umieraniai
godnej śmierci apróbąratowania go, która zzałożeniajest skazana na klęskę.
Powiedziałem wtedy,że transport nanoszach kogoś, ktojest tak pocięty,ma tyle szwów
wewnętrznychi zewnętrznych, oszołomionego najsilniejszymi środkami przeciwbólowymi,
jest czymś nieludzkim.
Wiem, że to straszniebrzmi, bo powiedziećkomuś, że nie ma sensu próbować ratować
bliskiego człowieka, to jakbydokonać moralnej zbrodni.
Nawet niemamodwagi zadzwonići zapytać, czyjednakz nim pojadą.
Ale - choć niektórym może sięto wydaćokrutne - powiem, że bardziej humanitarne jest
zapewnienie komuśostatnich chwil w otoczeniu najbliższych, żeby go ktoś trzymał
zarękę,żebymógł odejść otoczony miłością, niż wystawiać go nakolejną - beznadziejną -
próbę.
To jest pytanie o moment pogodzenia się ze śmiercią.
Czypotrafimy wyznaczyć taką granicę?
83.
Nie sposób jej wyznaczyć, ta granica przebiega w sercu i w rozumie każdego z nas.
Nie ma uniwersalnejmapy.
Mogę się jedynie modlić, żebym nigdy nie stawałprzed koniecznością zmierzenia się z takim
problemem.
Profesor BogusławMaciejewski
Uczelniemedyczne nie uczą wrażliwości- tej czystoludzkiej.
Choć tego pewnie i tak nie można się poprostu nauczyć, to jest raczej
kwestiawewnętrznegonastrojenia i sumy doświadczeń.
Lekarstwem wspomagającym terapię(jakakolwiek by ona była)jest ciepłe słowo albo
dotknięcie ręki.
Czasem ichefekt możebyć stukrotnie lepszy niż skutek zastrzyku.
Dotykmoże być gestem nadziei.
Doświadczyłemtego wielokrotnie.
Są kraje, gdzie kontakt lekarza z pacjentem jest spotkaniem dwóch pełnoprawnychosób.
Dlatego unikam białego fartucha i używania tytułów.
Zgodniez przysłowiem: ucz się od profesora, a leczsię u lekarza.
W Polscepowoli odkrywamy dopieroto, co gdzieindziej jest oczywistością.
Istnieje wielkie zapotrzebowanie wonkologii na ludzi, którzy nie zajmują sięsamym
leczeniem onkologicznym, ale posiadają doświadczenie psychologiczne.
Dziś nazwalibyśmy to
85.
"rynkowym zapotrzebowaniem" na ludzi, którzy potrafią rozmawiać z pacjentem, docierają
do jego bolączek, do jego ciemnej strony, wyprowadzają z otchłani rozpaczy i niepewności.
Mój nauczyciel, długoletni dyrektor tej placówki,miałtak wielkie doświadczenie
kliniczne,że bez żadnej mammografii czy tomografii komputerowej potrafił rozróżnić, który
guzek w piersi jest rakiem, a który jest łagodnym guzkiem nienowotworowym.
Prawie mu się nie zdarzało, żeby się pomylił.
Sam mamniekiedy wrażenie, że współczesna wyrafinowanaaparatura może nas prowadzić do
zgubyTechnologiadaje ułudę bezpieczeństwa, stępia czujność i wrażliwość na sygnały, które
idą wprost od pacjenta, a niepoprzez wykresy i obrazy komputerowe.
Rozwiniętatechnologia sprowadza zawód lekarza do rzemiosła.
Kwestionuję to nie z powodów wybujałych ambicji,lecz dlatego, że pacjentnie jest
przedmiotem oddanym nam do obróbki.
Medycyna jestsztuką, którawymaga często znalezieniawłaściwych środków pozawszelkimi
standardami.
Kogo więcmożna uważaćza dobrego onkologa?
Oczywista odpowiedź brzmi: tego, kto odnosi największe sukcesy, ma na koncie największy
procentwyleczonych.
Ale popatrzmy na to z innej strony.
Dobry jest ten, kto potrafi stanąć po stronie pacjenta.
Wbrew pozorom nie jest to proste.
Weźmypoduwagęnastępujący przykład: do onkologa przychodzi młody człowiek z rakiem
penisa.
Jest to akuratprzypadek zaawansowanego nowotworu, który może
86
być jednak wyleczony, jeśli wytnie się jedną trzeciąorganu.
Cozrobi ten chłopak,jeśli usłyszyod lekarzanastępującą wersję "całej prawdy": Ma pan raka
penisa w takim stopniu zaawansowania,że trzeba członek w jednej trzeciej amputować.
Czy pansię zgadza?
Gwarantuję, że odpowiedź będzie brzmiała: Nie,dziękuję.
Niby wszystko odbyło sięzgodniez literą.
Co miało być powiedziane, zostałopowiedziane.
Pacjentsię nie zgodził, a więc umrze.
Wziąć stronę pacjenta wtakim wypadku oznacza próbę wczucia się:
Ten nowotwór zagraża pana życiu.
Pooperacji będzie pan w jakimś stopniu kaleką.
Może nie będziepan normalnie funkcjonował, ale będzie pan żył, a życie ma tyle barw i
odmian, w których może siępanspełniać.
To, co się panu wydaje pierwszorzędne obecnie,będzie się panu wydawać drugorzędne, kiedy
będziepan umierał zrozsianym nowotworem.
Wyobrażam sobie, że potakiej rozmowiepacjent może sięzgodzić na to, by ratować jego
ż
ycie.
Wciąż staję przedtympytaniem:Gdzie jest prawda?
Co powiedzieć człowiekowi, o którym wiem, żema niemal zeroweszansę przeżycia?
Prawda wtrącigo w depresję, bo jak miałbyżyć ze świadomością, żezapraszam go na golgotę i
nie obiecuję powrotu?
Czym jest wtedy kłamstwo?
Czyjest to litość?
Czytylko konformizm?
Komponując sposób leczenia Kamila, nie mogłemwiedzieć, czy to na pewno zadziała.
Nie byłemi niejestem przecież jasnowidzem.
Niemogłem mu teżpowiedzieć, że wykombinowałem coś, czego niema
87.
w książkach, i nie mam pojęcia, czy to zadziała.
Miałbyprawosię zdenerwować: - Pan od trzydziestu lat siedzi w zawodzie i nie wie?
Jednak półprawdy, którelekarzwypowiada, mogą byćusprawiedliwione jedynieprzez intencję
zmotywowania pacjenta do walki.
Czasamijednak musimy kłamać od początku dokońca.
Czasami - naprzykład - wiemy,że pacjentanie wyleczymy, bo nowotwór jest tak
zaawansowany,że musiałby zdarzyćsięcud, by z tego wyszedł, alewalczymy, bo chcemy
przedłużyć mu życie i spowodować cofnięcie się objawów.
Jeśli jednak przedstawimy mu tojako brutalną prawdę, to może się wogólenie zgodzić na
leczenie.
Bywa też, żenowotwór jestbardzo zaawansowany, ale objawy są nikłe.
Pacjentnie odczuwa dolegliwościogólnych, jesttylko osłabiony Nic już nie możemy dla niego
zrobić, a każdanasza ingerencja może tylko sprawić, że poczuje sięgorzej.
Efekt leczenia będzie odbierał negatywnie.
Przychodzi rodzina z prośbą, którą słyszę bardzo często: Panie doktorze, prosimy, żeby
panzrobił wszystko, co tylko jest możliwe.
A potem dodają: Niechcielibyśmy sobie potem wyrzucać, żeśmy coś zaniedbali.
Brzmi to czasemjak deklaracja egocentryzmu,ponieważ wtakichmomentach to chory
powinien byćnajważniejszy, a nie nasze samopoczucie i komfortpsychiczny, wdodatku
przyszły Inne musibyć źródło troski.
Ludzkie wybory w takich sytuacjach bywają skrajnie trudne.
Znam osobę znakomicie obeznaną z onkologią, której matka miała zaawansowany nowotwór.
88
Ta osoba nie zgodziła się na żadne zabiegi, uznającprzypadek zabeznadziejny Zadbała
o środki przeciwbólowe,zapewniła matce najczulszą domową opiekę, byta mogła odejść w
całym majestacie śmierci.
Matka umarłaspokojnie.
Po kilku latach okazało się,że rozpoznano u ojca tej osoby zaawansowanego rakapłuc.
Namawiałem ją, by jednak zdecydować się naleczenie radiologiczne.
Odpowiedziała mi:- Po tymleczeniu będzie miał tylko silne objawy uboczne,a wiesz przecież,
ż
e ten nowotwór i tak nie będziewyleczonyKtoś bypowiedział, że byławyrodnącórką.
A ja uważam, że była wspaniała, bo zaoszczędziłarodzicom cierpienia.
Nie dbała o swój komfort psychiczny, tylko o ich godne umieranie.
Masz poczucie wygranej?
Wygranej niena hloerii losu,ale takiej osobistej, autorskiej?
Od tego powinnasię zacząć naszaopowieść - odzdania, że do końca życia będę
pamiętał moment,kiedy nad ranem, po ostatniej chemii, do mojegopokoju weszła
pielęgniarka.
Wyciągnęła mi wenfloni odłączyła Hansa.
Była 5.
12. Będę zawsze pamiętałcałą sekwencję jej ruchu, wyciągania igły z tego, dokładniez tego
miejsca.
Tojuż było jedyne miejsce,wktóre się można było wkłuć.
Paskudne zresztą,bonie można położyćręki wnaturalny sposób.
Pielęgniarka miała srebrną miskę, do której wrzucaławszystkie zużyte sprzęty: wenflony,
worki z chemią,ligninę.
O 5.
12w maju byłocieplutko, siąpił lekki,wiosenny deszcz, było zielono.
Podobno, kiedy ludzie umierają, to im się przed oczami cały film z życia wyświetla.
Mnie sięwtedy nie wyświetlił film z całego życia, tylko film z całego pobytu w tym szpitalu.
90
Ś
mieszne uczucie, dość melodramatyczne.
Od czwartej czekałem przebrany, założyłem dżinsy,jak tylkozobaczyłem,że ostatni worek z
chemią zaczyna siękończyć.
Przypomniałem sobie pierwszą wizytę w Wigilię i śnieg, który mnie tak straszniedenerwował.
Zaoknem przeleciałydwie poryroku - jak w tanim filmie,żeby widz wiedział, że czas upłynął.
Miałem spakowaną torbę,zeskoczyłemz łóżka, odepchnąłemHansa, otworzyłem drzwi,
przeszedłem krótki korytarzyk i powiedziałem: - Siostro, jadę.
Ona tylkowrzasnęła: - A pan dokąd?
Więc mówię: - Do domu,bo wszystko się skończyło.
Widziałem, żepatrzy namnie jak nawariata.
Pamiętam, że szedłem w rześkimpowietrzu i mówiłem do siebie:Durczok, ależ totandetne -
wciągasz powietrze i upajasz się tą wiosną.
O 5.
18- pamiętam rytm tych minut - byłem w samochodzie.
Otworzyłem okno i myślałem,żemi tenłysy łeb wywieje.
Jechałem sto dziewięćdziesiąt nagodzinępustą szosą - starą "geringówką" -międzyZabrzema
Bytomiem.
Nie musiałemrozważać, czywygrałem albo kto wygrał.
Pewnie są chwile, którychnie wolno nazywać, zamykać w słowach.
To właśniebyły takie chwile.
O szóstej z minutami byłem w domu.
Mariannazrobiła duże oczy, kiedy się obok niej położyłem,ale nawet nie rozmawialiśmy
specjalnie.
Spróbowałem zasnąć, ale nie wychodziło.
Miałem silnepoczucie, że już nie chcę tamwrócić.
Powróciło -pewnie złudne- poczucie, że panuję nad swoimlosem.
91.
Ten stan trwa w tobie?
Nietrwa,niestety.
Choć powraca na chwilę.
Przyróżnych okazjach.
Dzisiaj na przykład się pojawił.
Byłem właśnie na uroczystości osiemdziesięcioleciaszpitala w Piekarach, gdzie też przez
długi czas sięmną opiekowano.
Doktor Koczyprzypominał historię tego szpitala i prezentował oddziały,międzyinnymi
oddział nowotworów kostnych.
Tam leżą ci, którym amputują ręce albo nogi, jakto bywa przynowotworach kości.
Siedziałem na balkonie OperyŚląskiejw Bytomiu, patrzyłem na slajdy, które wyświetlali,i
pomyślałem sobie, że wygrałem.
Poprzedniomiałem takieodczucie, kiedyspotkałemsię z chorymkolegą.
Powiedział zdanie, które mną wstrząsnęło:
- Wesz, ja już nie wierzę, żewyzdrowieję.
Bardziejzastanawiam się nad tym, ile w życiu zdążę jeszczeugrać, zanim mnie śmierć
dopadnie.
Trudno się wtedy obronić przed skrajnym egoizmem -poczuciemulgi,że jednak moja meta jest
dalej.
A moie porównywałeś go zesobą zczasów choroby?
Widziałeś w nim siebie?
Być może.
Ż
yczyłem mu tego samego co sobie, ale niemogłem uciec od porównań i tej dwuznacznejulgi.
Niebyliśmy bliskimi przyjaciółmi,ale przez wspólne przeżycia i dwierozmowy, które
brzmiały jakbyśmy znalisięod dziesiątków lat - stai mi się niezwykle bliską osobą.
Dzięki niemu zobaczyłem też niepewność mojego zwy92
cięstwa.
W chorobie nowotworowej przyjmuje się, żewyleczenie oznacza brak nawrotów po siedmiu
latach.
Więc to jest warunkowe zwycięstwo.
Na razie jednak cieszęsię, że mogę usiąść, napićsię,jeżdżę na nartach.
Zwycięstwo nad nowotworem jest jednak warunkowe.
Werze, że zostałem skutecznie wyleczony, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę,że nie
ma sposobu, bycałkowicie wyeliminować możliwość nawrotu choroby.
Każdawizyta w Instytucie to spotkanie zniepewnością.
Sam byłeś świadkiem, kiedy przy okazji mojego okresowegobadania odwiedziliśmy profesora
Maciejewskiego.
Niby rozmawialiśmy znim normalnie,nibydowcipkowałem.
Profesor jednak natychmiastzauważył, że moje oczy nie śmiały się przed badaniemi śmiałysię
po badaniu.
Tego śmiechu starczyło mi dopopołudnia,wtedyznowuuświadomiłem sobie prostąprawdę, że
za miesiąc znów się tam pojawię ze ściśniętymżołądkiem i - niepewny - będę czekał na
wynik.
Między niepewnością oczekiwania na wyniki cyklicznych badań a obezwładniającym
strachem,który czułem,czekającna wyniki PET-a, jest jednakprzepaść.
Na PET-a poszedłeś rutynowo zaraz po chemii?
Mniej więcej po sześciu miesiącach.
Maciejewskiwidział, żesam się do tego palę, i wypisał skierowanie
53.
na badania do Niemiec, bo w Polsce to było wówczas jeszcze niemożliwe.
Chodziło o klinikę, któraspecjalizowała się w nietypowych- jak mój - nowotworach.
Pojechałemsam, czując, że każde towarzystwow tej sytuacji byłoby nieznośnie sztuczne.
Piekielnie siębałem.
Nigdy nie zapomnę brodatego profesora z doskonale neutralną miną.
Wpatrywałem sięw niego, najintensywniej, jak tylko mogłem, ale niepotrafiłem niczego -
absolutnie niczego - wyczytaćz jego twarzy.
Siedziałem w poczekalni, otworzyły siędrzwi,on szedł w moją stronę z wynikami pod pachą.
Szedł i szedł, a ja się w niego wpatrywałem.
Zaprasza mnie dogabinetu - ja próbuję go prześwietlićjak rentgen, dalej bez rezultatu.
Idziemy,cały czasumieramzestrachu i nie wyczuwam żadnegosygnału.
To trwało w nieskończoność: minuty,sekundy.
Aż usiedliśmy i słyszę: - You arę clear - też wypowiedziane neutralnie.
Wtedy go chciałem złapaćza tęsiwą brodę i wycałować, a teraz się zastanawiam, jakich tego
spokojuuczą.
Zadzwoniłem do Marianny,która sięrozpłakała.
I tak popłakaliśmy przez chwilęwspólnie.
Potem, gdzieś na autostradzie w okolicachZgorzelca, pomyślałem sobie: no tak,to
cudownie,przyjadę do domu, napiję sięwina,ale przecież zadziesięć miesięcy znów
powinienem się zbadać.
Radośćradością, ale trzeba jąznowu zracjonalizowaćizgodzić się, że tobyłcykliczny
sprawdzianik.
Nicnie poradzimy naemocje.
Stres będzie przecież trwałym elementem życia, powracającym rytmicznie, jakcykl badań i
odwiedzinw klinice.
94
Statystycznieprzyjmujesię, że jeśli między piątyma siódmym rokiem po terapii niema
nawrotu, to człowiek jest wyleczony, ale natym polega statystyka, żenie daje stuprocentowej
pewności.
Trudno chyba wyprzeć z pamięci, że taki cień się wsobąwlecze?
Jestemzbyt świeżo pochorobie, żebyrozsądnie odpowiedzieć na to pytanie.
Poza tym,jak niemyśleć,skorowciąż mnie ludzie pytają.
To prawda, żenawrót jest groźniejszy?
Nawrót jest sygnałem, żew pierwszym leczeniu niedo końcasobie poradziliśmy -i
lekarze, i ja.
Oznacza to, że nowotwór otrzymał tylko dawkę usypiającą.
Jest jednakwiele osób, które wychodziły z choroby nawet po trzecim nawrocie.
Więcnależałoby powiedzieć, że - choć wiem, iż to prawieniewykonalne- trzeba podejść do
tego, jakby to był pierwszy raz.
Przecież sześćdziesiąt procentPolakówzapadającychna nowotwór z niego nie wychodzi, ato
znaczy, żeten, kto przeżywa nawrót, jest już w grupie trzydziestu kilku zwycięskich procent.
Już udowodnił sobie,że nie podlega prawom statystyki.
Trzeba uwierzyć,że za drugim razembędzie tak samo.
A ci, którym w ogóle się nie udało?
Czy spotkałeśpacjentów objętych opieką paliatywną?
95.
Nie spotkałem.
Oni trafiali gdzie indziej.
Tamjuż niemamiejsca na leżenie w dżinsach i samochód czekający na parkingu.
Wyobrażasz sobie, jak tam jest?
Chyba nie potrafię.
Trudno mi sobie wyobrazić gorszyrodzaj umierania.
Ta nieuchronność śmierci poraża - właśnie ona, a niesama śmierć, bo jak mówiłem, jest dość
abstrakcyjna.
Jeśli więc ktoś potrafiwtedy nie dać się zmiażdżyć, to znaczy, że jest absolutnym bohaterem.
Obawiam się jednak, że takichludzi nie ma tam zbyt wielu.
Tam jużobowiązują innemiary, nie takie, ojakich myrozmawiamy.
Nie ma ładnego "potem".
Może ktoś potrafi się uczepićmyśli o nadziei, czekana cud, ale dramat tych ludzi
polega na tym, że wiedzą, iż nie ma potem.
Samo to,że tam trafiają, jestsygnałem.
Ja mogłem leżeć i planować życie, zgrywaćmądralę i chojraka, ale moja opowieść nie sięga
tamtych pięter kliniki i nijak się ma do ich dramatu.
Mówisz o tej samejchorobie,ale okazuje się, że w jejobszarze jestświatradykalnie inny
niżten, który do tejpory chcieliśmy w naszejrozmowie opisać.
Wesz, byłem od tego świata o kilkanaście metrów -blisko, bliziutko, ale przecieżjeślio
tym myślisz,to
96
tylkona jeden sposób: żebysię tam nie znaleźć.
Choćten świat puka do nas codziennie, nie potrafimy sięz nim spotkać.
Przyjmuję do wiadomości, że są dwietrzecie, które nowotwór pokona, alenie
przyjmujędowiadomości, że mogę się w tych dwóch trzecichznaleźć.
Kamil Durczok: Epilog
W piątek wieczorem zadzwonił do mnie Piotr: - Comyślisz o tym, żebyśmy książkę
zadedykowali Marcinowi Pawłowskiemu?
- zapytał.
-Przecież on żyjei walczy -zareagowałem bez sensu.
- No właśnie.
Ż
yje i walczy, o tym jest przecież ta historia - cierpliwie tłumaczył Piotr.
Niemiałem jużwątpliwości, pozostało tylko powiadomienie wydawnictwa o naszejdecyzji.
W sobotę rano Marcin umarł.
Nie był moim przyjacielem.
Poznałem gopółtoraroku wcześniej.
Zadzwoniłem, żeby opowiedziećo durnym felietonie dotyczącym nas obu, nadanymprzez
jedną z rozgłośni.
Sprawa, jak się później okazało, byłajuż od dłuższego czasugłośna w środowisku, jednak
koledzy izolowali mnie od tej informacji.
Okazało się,że przyjaciele Marcina oszczędzili jejrównież i jemu.
- Daj mi trochę czasu - poprosił.
-Posłucham, co tam było, i zastanowimy się, co robićdalej.
Oddzwonił przedpółnocą.
Następnego dnia zanieśliśmy do "GazetyWyborczej" ogłoszenie z przeprosinami za nasze
łyse łby na wizji.
Kiedy zostałowydrukowane, umówiliśmy się na wieczorne winow"Paparazzi".
Z każdą minutą rozmowy odkrywałem, jak bardzo takie równoległe przeżywanie choroby
zbliżaludzi.
Po parugodzinach mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znali się od lat.
Pojedyncze słowastarczałynam za wielozdaniowe opisy.
Nie zapomnę tegowieczoru do końca życia.
Imponowało mi, że potrafił stać obok choroby, patrzeć na nią z dystansem, jak
lekkoironiczny obserwator.
Dostrzegłem, że to, co nas różniło w jejprzeżywaniu,to sposóbpodejścia do
przemijającejchwili.
Ja ciągle miałem jakieś plany: w przyszłym tygodniu pojadę tam, za miesiąc muszę zrobić to i
to.
Marcin potrafił zatrzymać ucieczkę myśli, zatrzymaćsię i cieszyćtym, co teraz jest.
Miałem wrażenie, żebardzo intensywnie przeżywa świat.
Potem długo Marcina nie widziałem.
Wymienialiśmy SMS-y, ale nie był człowiekiem, który pozwoliłby sobie na skargi.
O nawrocie jego choroby usłyszałem na przełomie roku, krótko po tym,jakmoje badanie PET-
emwykazało, że na razie nie ma wznowy.
Dziś głupiomi się do tego przyznać,alewówczasw ogóle nie przejąłem się wiadomością, że
znów choruje.
Po prostu miałemzakodowany obraz Marcina,który się nie poddaje i walczy z taką
determinacją, żechorobaniema z nim szans.
Dogłowy mi nie przyszło, że możeprzegrać drugie starcie.
Takim go pa.
miętałem z wieczoru w "Paparazzich": Będzie dobrze.
Będzie bomusi.
I już.
Przed świętami Wielkiej Nocy Marcin leżał jużw szpitalu w Szwajcarii.
Tomek Sianecki, który go odwiedzał, opowiadał, że jak zwykle dowcipkuje i jestw dobrej
formie.
Tego zresztą można było się spodziewać, bo Marcinmiałtakie lekko brytyjskie, przewrotne
poczucie humoru: błyskotliwe, kąśliwe i zaskakujące.
Zarezerwowałem bilet lotniczy, miałem poleciećw Wielki Piątek.
Bardzo chciałem się z nim zobaczyć.
Dwa dniprzed wylotemdostałem wiadomość: "Wyglądana to, że mnie wypuszczą.
Zobaczymy się w Polsce".
Lepszego prezentu na Świętanie mógł mizrobić.
Spotkaliśmy się kilka tygodni później.
Minąłemgo wkawiarni iposzedłem w głąb sali poszukać lekkookrągłego, krótko
ostrzyżonegoMarcina.
Zatrzymałmnie znajomy głos.
Odwróciłem się.
Wiedziałem, żeskądś znam tego faceta,ale nie zawracałem, bo szedłemna spotkanie z
Marcinem Pawłowskim.
Po kilkunastu sekundach dotarło do mnie,że to był on.
Bardzo inny Przez cały wieczór wstydziłem się, żeniepotrafiłem powstrzymać zdziwienia i
kretyńskiego wyrazu twarzy, kiedy go zobaczyłem, głupich prób zatarcia fatalnego wrażenia,
jakie musiałem wywrzeć, mijając go i nie poznając.
Ale wtedy też zobaczyłem klasę,jaką prezentował Marcin.
Zobaczyłem, jak poukładany jest jego świat.
Z czym się pogodził i z czym walczy,co chce w życiu robić, a na co nie ma już ochoty
Jakwyraźnie widzi cel,do którego zmierza, jak dobitniepotrafi powiedzieć,dlaczego córka i
ż
ona są dla niego
100
tak ważne.
Tobyła zupełnie inna rozmowaniż ta sprzedkilku miesięcy Już niepiliśmywina.
Marcinsączył herbatęi snuł rozmaite myśli.
Powiedziałem w tej książce,że drugiestarcie musibyć potężnymwyzwaniem i
niewyobrażalną próbą.
Mogę sobie tylko wyobrażać, jak reaguje ktoś, ktochce szybko zapomnieć o przebytej
chorobie, i dowiaduje się nagle, żeona wróciła.
A znią cały koszmar leczenia -zabiegi,rehabilitacja,chemia,naświetlania, znany ból, który
będzie teraz odkrywał swojenowe, nieznane oblicza.
Pierwsza batalia doprowadza do granic wytrzymałości, jak więc daleko przesuwają sięjej
granice podczastej drugiej?
Jak trudnamusi być wtedy wiara, że tym razem się powiedzie?
Czy można w to w ogóle wierzyć?
Wszystkie te myślimusiały towarzyszyć Marcinowi.
A jednak walczyłi walczył.
Do końcamiał poczucie - i pewnie starannie je pielęgnował - że i tymrazem da radę.
Zenawet jeśli w Europienie zechcą go leczyć, to na pewno Amerykanie wymyślą jakieś nowe
lekarstwo.
Powiedział mi podczas ostatniego spotkaniaw szpitalu, że zastanawia się, czypowinien
byłpracować, bo zabolało go kilka opinii na temat jego ostatnich występów w TVN, kiedy
wyglądałjużbardzomizernie.
Ale przytaknął, kiedy powiedziałem, że jeżeli tylko pomogło mu to w walce z chorobą, to
niepowiniensię nawetnadtym zastanawiać.
Niewolnoulec, czyniącz siebie ofiarę kultu piękna, krzepy, zdrowia i bogactwa,
którynarzucają nam media.
Z mojego punktu widzenia najważniejsze było to, żerobił
101.
dobry dziennik.
Pamiętam, jak zadzwonili do mniedziennikarze jakiegoś kolorowego pisma i wypytywalio
współczucie i litość dla Marcina, który występowałprzed kamerami.
Powiedziałem im: popatrzcienaniego przede wszystkim jak na profesjonalnego dziennikarza,
spróbujcie zapomniećna chwilęo raku, oceńcie to, corobi.
Czy ten dziennikjest gorszy od wydań, które robią jego koledzy?
No nie jest!
Jest nawet lepszy i to jestzasadniczakwestia.
Nie dlategooglądamy"Fakty" z Marcinem, że jest onchory, aledlatego, że robi to świetnie.
To też powtórzyłem Marcinowi.
Wyszedłem ze szpitala i nim jeszcze doszedłem do samochodu, otrzymałemSMS: "Dziwne,
alepo twoim wyjściu znowu zatęskniłem za telewizją".
Może nie jestem obiektywny, ale dla mnie głosysprzeciwu - pewnie nieliczne,choć
bolesne - i nawet samefekt terapeutyczny -takważny dla Marcina - nie majątu nic do rzeczy
Jego obecność na ekranie była dla mnieuzasadniona przez profesjonalizm i rangę
dziennikarstwa, którą prezentował.
Choć rozumiem i domyślamsię skali dobra, które rozsiało się po ludziach - chorychczy
zdrowych - oglądających jego zmaganie.
Szanowałem również to, że nie był dziennikarzemstadnym -miałnieocenioną w
naszym zawodzie świeżość spojrzenia.
Dlatego słuchałemgo zawsze zzaciekawieniem, oczekującpunktu widzenia, który wykracza
poza rutynę.
I nigdysię nie zawiodłem.
Miałten rzadkidar łączenialuzu, który nie jest nonszalancją, i merytorycznej wiarygodności,
dyskretnej i nienarzucającej się.
102
Trudno byłoby pewnie znaleźć w skłóconym dziennikarskim środowisku osobę, która
byłaby tak powszechnie lubiana - to po pierwsze i najważniejsze.
Po drugie chorował publicznie i jego walka stała siępo części i naszym - widzów- udziałem.
Wspaniałebyło to,że w TVN pożegnanogo w tak intymny iintensywny sposób.
Kiedy go oglądałem w"Faktach", zaczynałem rozumieć, że nie było żadną sztuką
występowanie podczas - jak w moimprzypadku - cyklów chemii.
Jegodotknęła innaskala cierpienia; coś niesamowitego:
podnieść się,przemóc, pokonać ból iniemoc, przygotować się, by przez trzydzieści
minut nawizji panowaćnadsytuacją.
Nie maminnego słowa niż "bohaterstwo".
Musiał być nieprawdopodobnie silny.
Już zawsze będzie mnie boleć, że nie zapytałem go, skądbrał te siły.
Alez drugiej strony wiem, że to byłobybardzo głupie pytanie, bo zawsze bierzemyje z siebie.
Z tego, co jest w nas, z tych, dla których żyjemy.
Jak bardzo chcemy zobaczyć choinkę,a potem kolejną wiosnę.
Zechcemy żyć.
Marcin bardzo chciał.
Powiedział mi też wtedy coś, o czym nie mogęnapisać.
Powiedział zdanie, którego depozytariuszami są pewnie tylko jego bliscy Ale jeślicoś mnie
upoważnia do opowiedzenia o mojej z nim znajomości,to właśnie słowa,które wtedy
usłyszałem.
Cześć Marcin.
Byłeśdzielnym człowiekiem.
Spoleczny Instytut Wydawniczy Znak,ul.
Kościuszki 37, 30-105 Kraków, ^danie I, 2005.
Druk: DrukarniaColonel, ul.
Dąbrowskiego 16, Kraków.