Jules Verne
Nadzwyczajne przygody
Pana Antifera
Przekład Bronisława Kowalska
Warszawa 1894
SPIS TREŚCI
1.
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
2.
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
Cześć pierwsza
Rozdział I
Był to dzień dziewiątego września 1831 roku. Kapitan okrętu wyszedł ze swojej kajuty
o godzinie piątej rano i udał się do izdebki przeznaczonej dla oficerów, a znajdującej się w
tyle okrętu.
Słońce ukazywało się już na wschodzie, a raczej odbicie jego promieni przedzierało się
przez dolne warstwy atmosferyczne, gdyż tarcza nie zjawiła się jeszcze na horyzoncie. Długa
świetlana smuga rozjaśniła powierzchnię morza, lekko pomarszczoną podmuchem porannego
wietrzyka.
Po nocy spokojnej zapowiadał się dzień piękny, jeden z tych dni wrześniowych,
którymi cieszy się strefa umiarkowana przy schyłku ciepłej pory roku.
Kapitan podniósł do prawego oka lunetę i skierował ją tam, gdzie niebo i ziemia
zdawały się łączyć ze sobą.
Gdy ją odjął, zbliżył się do sternika, starego człowieka, z dużą brodą i krzaczastemi
brwiami, z pod których połyskiwały pełne jeszcze życia i blasku oczy.
– Kiedy przyszedłeś na stanowisko przy robocie? zapytał.
– O godzinie czwartej, kapitanie!
Kapitan i marynarz mówili szczególnem jakiemś narzeczem, którego niezrozumiałby
żaden Europejczyk, ani Anglik, ani Francuz, ani Niemiec, ani nikt inny, chyba, że bywał już
na Wschodzie. Była to dziwna mięszanina narzeczy otomańskich.
– Nie dostrzegłeś nic nowego?…
– Nie, kapitanie!
– A dziś o świcie nie widziałeś żadnego okrętu?
– Owszem, widziałem duży okręt trzymasztowy, który płynął pod wiatr ku nam. Ja więc
starałem się płynąć z wiatrem, aby go ominąć jak można najdalej.
– Dobrze uczyniłeś. A teraz?…
Tu kapitan spojrzał znowu uważnie przez lunetę i po chwili zawołał donośnym głosem:
– Zmienić kierunek statku!
Marynarze podnieśli się natychmiast. Drąg wsunęli pod spód, przyciągnęli sznury od
trójkątnego żagla i okręt zmienił kierunek, po chwili zaś zaczął płynąć w stronę północno-
zachodnią.
Był to dwumasztowy statek o czterystu beczkach, okręt kupiecki, który z wielkim
trudem można było zamienić na wytworny yacht. Kapitan miał pod swymi rozkazami sternika
i piętnastu ludzi, którzy składali załogę dostateczną do usługi okrętowej. Majtkowie mieli na
sobie ubiór podobny do tego, jaki noszą marynarze we wschodniej Europie.
Żadna nazwa nie była wypisana ani na bokach, ani na przodzie okrętu; żadna flaga nie
powiewała obok masztów. Zresztą widać dlatego, aby żadnego innego okrętu nie witać lub
nie opowiadać na powitanie, okręt zmieniał natychmiast kierunek, skoro tylko majtek
czatujący na bocianiem gnieździe, tak nazywają czatownię na okręcie, oznajmił o zbliżaniu
się jakiego statku.
Czyżby to zatem był statek korsarski, bo w owej epoce można było jeszcze je napotkać
w tamtych stronach, statek, który lękał się być ściganym?… Nie, napróżno bowiem szukałbyś
na nim broni, a przytem był zaopatrzony w tak niewielką załogę, że nie mógłby się zajmować
tem niebezpiecznem rzemiosłem.
A może byli to kontrabandziści, którzy zajmowali się przemycaniem towarów wzdłuż
jakiego wybrzeża, albo od jednej do drugiej wyspy? I to podejrzenie jednak okazałoby się
również fałszywem, bo gdyby najbystrzejszy urzędnik komory celnej zwiedził kajuty i dno
okrętu, gdyby przejrzał wszystkie skrzynie i beczki, nie znalazłby żadnego podejrzanego
towaru. W istocie okręt nie miał żadnego ładunku, tylko obfite zapasy żywności, która mogła
starczyć na lat kilka, a na spodzie baryłki z winem i z wódką. Z tyłu okrętu pod izdebką dla
oficerów znajdowały się trzy baryłki dębowe, otoczone żelaznemi obręczami. Było więc
dosyć miejsca na balast, który pozwalał mu płynąć z rozpostartymi żaglami.
Możnaby było przypuszczać, że w tych baryłkach znajdował się proch, lub jaki inny
materyał wybuchowy, gdyby nie ta okoliczność, że nie zachowywano żadnej ostrożności,
wchodząc do skrytki, w której się mieściły.
Zresztą żaden z marynarzy nie mógłby udzielić najmniejszego wyjaśnienia ani co do
przeznaczenia tego okrętu, ani co do powodów, które skłaniały go do zmiany kierunku drogi,
skoro tylko spostrzeżono inny okręt. Nikt z załogi nie wiedział również, dlaczego płyną
naprzód lub cofają się, tak, jak to czynili od piętnastu miesięcy, nikt nie umiał zdać sobie
sprawy z tego, gdzie znajdują się w obecnej chwili. Czasem płynęli z rozpuszczonymi
żaglami, czasami posuwali się zwolna i ostrożnie, to kołysali się na falach niezbyt obszernego
morza, to znów płynęli po niezmierzonej przestrzeni oceanu.
Podczas tej tajemniczej żeglugi kilkakrotnie spostrzegali ląd, ale kapitan oddalał się od
niego czemprędzej. Dostrzegli również kilka wysp, ale cofnęli się od nich natychmiast.
Gdyby kto zajrzał w książkę okrętową, przekonałby się o dziwnych zmianach kierunku
drogi, których nie można było usprawiedliwić ani zmianą wiatru, ani innych wpływów
atmosferycznych. Była to tajemnica, o której wiedział tylko kapitan, człowiek czterdziesto-
sześcioletni, z gęstą najeżoną czupryną i jakiś człowiek wysokiego wzrostu, który ukazał się
w tej chwili na pokładzie.
– Nic? zapytał kapitana.
– Nic, ekscelencyo.
Mężczyzna, którego kapitan uczcił takim tytułem, wzruszył z niezadowoleniem
ramionami, kończąc w ten sposób rozmowę, która ograniczyła się na trzech wyrazach,
poczem zeszedł znów po schodach i udał się do swego pokoju, znajdującego się pod izdebką
oficera. Tu rzucił się na sofkę i zdawało się, że popadł w pewien rodzaj odrętwienia. Chociaż
leżał nieruchomy, jak gdyby go sen obezwładnił, nie spał jednakże bynajmniej. Widać, że
myśl jakaś zajmowała go wyłącznie.
Mężczyzna ten mógł mieć około pięćdziesięciu lat wieku. Wysoki wzrost, klasyczny
kształt głowy, bujne siwiejące włosy, gęsta broda spadająca na piersi i czarne pełne blasku
oczy, obok dumnego wyrazu twarzy, na której malował się smutek, albo raczej zniechęcenie,
oraz godność objawiająca się w całej postaci, dowodziły, że był to człowiek szlachetnego
pochodzenia.
Z ubrania nieznajomego nie można było wnioskować do jakiej należy narodowości;
odziany był bowiem w obszerny, brunatnego koloru burnus, wyszywany na rękawach w
różnokolorowe wzory i sięgający aż do ziemi. Na głowie miał zielonawą czapkę.
W dwie godziny później młody chłopiec przyniósł mu śniadanie i postawił je na stole,
przytwierdzonym do podłogi, pokrytej pięknym dywanem, tkanym w barwiste kwiaty. Lecz
nieznajomy prawie nie skosztował wytwornie przyrządzonych potraw i wypił tylko kawę
gorącą i aromatyczną, którą mu podano w dwóch srebrnych filiżaneczkach kunsztownie
rzeźbionych. Potem młody chłopiec przysunął mu fajerkę z nargilą, z której wydobył się
wonny obłoczek dymu. Nieznajomy, ująwszy w usta bursztynowy munsztuk, pogrążył się
znowu w zadumie, otaczając się obłokami aromatycznego tytuniowego dymu. Przy ruchu ust
ukazywały się zęby prześlicznej białości.
W ten sposób spędził jedną część dnia, podczas gdy statek lekko kołysząc się na
spokojnych falach, płynął w dal, dążąc do celu, który dla załogi był tajemnicą.
Około godziny czwartej po południu, ekscelencya wstał, przeszedł się po kajucie i
zbliżając się do otwartego okienka, objął spojrzeniem niezmierzony horyzont. Potem postąpił
kilka kroków i zatrzymał się w pobliżu drzwi poziomych, zamykających się z góry na dół i
zakrytych rogiem dywanu. Drzwi te, otwierające się za naciśnięciem nogą ukrytej sprężyny,
prowadziły do kryjówki, znajdującej się pod podłogą kajuty.
Tam właśnie były umieszczone owe dębowe baryłki, o których była wzmianka na
początku tego opowiadania. Nieznajomy, pochylony nade drzwiami, stał tak długą chwilę, jak
gdyby widok tych beczułek wywierał na niego wpływ magnetyczny. Potem wyprostował się i
szepnął do siebie:
– Nie… nie będę się wahał! Jeśli nie znajdę jakiej nieznanej wysepki, gdziebym je mógł
zakopać w tajemnicy, wolałbym je wrzucić w głębinę morza.
Zamknął drzwi, zasunął dywan i po schodach udał się do izdebki oficera.
Była godzina piąta po południu; w atmosferze żadna nie zapowiadała się zmiana. Po
niebie przesuwały się lekkie obłoczki; statek lekko pochylony na bok pozostawiał za sobą
świetlaną smugę pomarszczonych fal.
Ekscelencya objął wzrokiem cały horyzont. Ze swego obserwatoryum byłby dostrzegł
ziemię nawet nie zbyt wyniosłą i to na odległości jakich czternastu albo piętnastu mil. Patrzył,
ale pomiędzy niebem a wodą żaden nie ukazywał się zarys.
W tej chwili kapitan przysunął się do niego, a on znów zapytał krótko:
– Nic?
Co wywołało równie krótką odpowiedź:
– Nic, ekscelencyo!
Nieznajomy milczał chwil kilka, potem cofnął się, usiadł na ławce i podczas gdy
kapitan przechadzał się, on spoglądał jeszcze przez lunetę, kierując nią z gorączkową
niecierpliwością.
– Kapitanie! rzekł znowu, gdy po raz ostatni wybadał przestrzeń.
– Czego życzy sobie wasza ekscelencya?
– Chciałbym wiedzieć dokładnie, gdzie się obecnie znajdujemy?
Kapitan przysunął się do wielkiej karty geograficznej i rozwinął ją.
– Tu, odparł, wskazując ołówkiem miejsce, gdzie południk i paralella łączyły się ze
sobą.
– W jakiej odległości od tej wyspy, która jest tam na wschodzie?…
– O dwadzieścia dwie mile.
– A od tej ziemi?
– O dwadzieścia sześć mil mniej więcej.
– Czy nikt z pomiędzy załogi nie wie, w jakich okolicach znajdujemy się teraz?
– Nikt, oprócz mnie i was, ekscelencyo!
– Ani nawet na jakiem znadujemy się morzu?
– Ani tego nawet. Od tak dawna krążymy w rozmaitych kierunkach, że nawet najlepszy
marynarz nie umiałby zdać sobie sprawy, gdzie się znajdujemy.
– A więc dlaczego los zawistny nie dozwala mi napotkać wyspy, o którejby żaden
żeglarz nic nie wiedział, a jeżeli nie wyspy, to chociażby wysepki albo skały, o której
istnieniu również niktby nie wiedział? Tam ukryłbym te skarby i dośćby było kilku dni
podróży morskiej, abym mógł, gdy czas nadejdzie, zabrać je napowrót, jeżeli czas ten
nadejdzie kiedykolwiek!
Powiedziawszy te słowa, mężczyzna zamilkł, a kapitan, szanując jego milczenie, nie
odezwał się także ani słowa. Tymczasem nieznajomy oparł się o parapet w pewnem od niego
oddaleniu i zaczął przypatrywać się falom morskim, które tak były spokojne i przejrzyste, że
można je było przejrzeć do głębokości jakich ośmdziesięciu stóp. Wreszcie odwrócił się i
zawołał z uniesieniem:
– Oto przepaść, której powierzyłbym moje bogactwa!
– Onaby wam ich nigdy nie zwróciła, ekscelencyo!
– O! niech lepiej zginą, niżby miały wpaść w ręce niegodne!
– Jak wam się spodoba, ekscelencyo!
– Jeżeli dziś przed wieczorem nie odkryjemy w tych stronach nieznanej wysepki, trzy
beczułki zostaną wrzucone w morze.
– Stanie się według woli ekscelencyi, odpowiedział kapitan i poszedł wydać rozkazy,
aby zmieniono kierunek statku.
Tajemniczy nieznajomy oparł się znowu o parapet i pogrążył się w tem półsennem
marzeniu, które było widać jego zwykłem usposobieniem.
Słońce szybko schylało się ku zachodowi. Dziewiątego września, to jest w epoce, która
poprzedza może o jakie dwa tygodnie porównanie dnia z nocą, kapitan zaczął ciekawie
przyglądać się horyzontowi. Czy w powyżej wymienionym kierunku istniała jaka wyniosłość
połączona z wybrzeżem lądu lub wyspy? Było to przypuszczenie nieprawdopodobne,
ponieważ mapa geograficzna nie oznaczała żadnego lądu w promieniu jakich piętnastu lub
dwudziestu mil w tych stronach, często nawiedzanych przez okręta kupieckie, a tem samem
dobrze znanych przez żeglarzy. Tymczasem zauważono skrawek lądu. Czyżby to była
odosobniona skała, która wystawała na kilka sążni ponad falami morza i która mogłaby
służyć jego ekscelencyi za miejscowość dogodną do zakopania skarbu?… Wysepka tego
rodzaju, otoczona wystającemi skałami, nie mogłaby się ukryć przed poszukiwaniem
marynarzy; oznaczonoby ją na kartach geograficznych. Kapitan, przypatrując się mapie, mógł
śmiało twierdzić, że na tej przestrzeni nie istniała nawet skała, wychylająca się z morza.
– To złudzenie, powiedział sobie, gdy znów zwrócił lunetę na miejsce, które podniecało
jego ciekawość.
Nie, teraz na horyzoncie nie zarysowala się żadna linia. W tej chwili, a było to po
szóstej godzinie, tarcza słoneczna zaczęła schylać się ku krańcom widnokręgu, wydając przy
zetknięciu się z morzem pewien świt, jak twierdzili Iberyjczycy.
Tak przy zachodzie, jak i przy wschodzie słońca, odbicie ukazywało jeszcze tarczę
słoneczną, chociaż ta już znikła na horyzoncie. Promienie świetlne rozrzucone ukośnie na
powierzchni fal, tworzyły długą linię ciągnącą się od zachodu ku wschodowi. Ostatnie
zmarszczki podobne do ognistych pasów, drżały pod lekkim wiatru powiewem. Blask ten
zagasł nagle, gdy wyższa część tarczy przy zetknięciu się z wodą, zajaśniała promieniem
zielonym. Bok statku zanurzył się nagle w cieniu, podczas gdy maszty zajaśniały odbiciem
purpurowego światła.
W chwili, gdy cienie zmroku miały okryć swoją zasłoną wodne przestrzenie, głos jakiś
dał się słyszyć od strony przedniego masztu.
– Ho! ho!
– Cóż tam? zapytał kapitan.
– Widać jakiś ląd z prawej strony okrętu!
Ląd, i to w tej samej stronie, w której zdawało się kapitanowi, że dostrzega jakieś
niepewne zarysy? Nie omylił się zatem w swoich przypuszczeniach.
Na okrzyk straży, marynarze przysunęli się do parapetu i spoglądali uważnie w stronę
zachodnią. Kapitan, z lunetą zawieszoną na rzemyku przez ramię, chwycił za linę wielkiego
masztu i po szczeblach wdrapał się zręcznie na górne piętra, skąd znowu rozpoczął badanie
przez lunetę.
Majtek, będący na straży, nie pomylił się. W odległości sześciu lub siedmiu mil
wyłaniało się z fal morskich coś w rodzaju wysepki, której zarysy odcinały się czarnemi
liniami na niebie, oświetlonem jeszcze ostatnimi blaskami zachodu. Była to raczej skała
niezbyt wyniosła, otoczona jakby mgłą wyziewów siarczanych. Gdyby to zdarzenie miało
miejsce pięćdziesiąt lat później, każdy marynarz twierdziłby z pewnością, że to dym unoszący
się z komina wielkiego parostatku; ale w roku 1831, nikt nie przypuszczałby, że fale oceanu
pruć będą kiedyś olbrzymie parowe okręta.
Zresztą kapitan nie miał czasu się zastanawiać, zaledwie bowiem zdołał dostrzedz
wysepkę, gdy ta znikła mu natychmiast we mgle wieczornej. W każdym razie jednak nie było
to złudzeniem: wyspa istniała rzeczywiście, nie podlegało to żadnej wątpliwości.
Kapitan zeszedł do izdebki oficera, a nieznajomy, którego ten wypadek obudził z
odrętwienia, dał mu znak, aby się przybliżył i znów w ten sam sposób co poprzednio zapytał:
– A więc, cóż tam? Czy prawda?
– Tak, ekscelencyo!
– Widać jaką ziemię?
– Co najmniej małą wysepkę.
– W jakiej odległości?
– Może o sześć mil w stronie zachodniej.
– Czy karta geograficzna nie wykazuje nic w tem miejscu?…
– Nic, ekscelencyo!
– Czy jesteś tego pewnym?
– Jak najpewniejszym.
– Byłaby to zatem wysepka nieznana?
– Tak sądzę.
– Czy to jest rzeczą możliwą?
– Dlaczegóżby nie, ekscelencyo, jeśli ta wysepka zalicza się do wysp formacyi
niedawnej.
– Takie jest twoje przekonanie?
– Bez wątpienia, gdyż wysepka przedstawiła mi się, jakby otoczona wyziewami
wulkanicznymi. Na tych przestrzeniach morza siła żywiołów podmorskich objawia się nieraz
przez wynurzanie się skał z fal oceanu.
– O! gdybyś powiedział prawdę, kapitanie! Nie pragnąłbym niczego więcej, jak
napotkać taką skałę, która nagle wynurzyła się z morza!… Skała nie byłaby własnością
niczyją…
– Albo raczej, ekscelencyo, stałaby się własnością tego, któryby ją najpierwszy objął w
posiadanie.
– A więc moją w takim razie.
– Tak… waszą, ekscelencyo!
– Płyńmy wprost ku tej ziemi.
– Dobrze, ale musimy płynąć ostrożnie! odpowiedział kapitan. Nasz statek mógłby się
rozbić, gdyby, jak można to przypuszczać, jakieś podwodne skały otaczały tę wysepkę.
Mojem zdaniem należałoby czekać dnia, aby rozpoznać położenie i dopiero podpłynąć ku
wysepce…
– Czekajmy, ale zwolna kierujmy się jednakże w tamtę stronę…
– Stanie się podług rozkazu waszej ekscelencyi.
Kapitan postąpił tak, jak wypadało na przezornego marynarza, okręt bowiem nie
powinien płynąć, nie znając dokładnie przestrzeni, po której ma dążyć, a tem więcej, gdy się
ma zbliżać do nieznanej ziemi. Wtedy niebezpiecznie jest płynąć w nocy, gdyż ciągle
powinno się zapuszczać sondę.
Nieznajomy mężczyzna wrócił do swej kajuty, gdzie być może, iż sen skleił jego
powieki; lecz można było być pewnym, że nie zaśpi długo i że z pierwszym blaskiem
jutrzenki ukaże się znów na pokładzie.
Kapitan nie chciał ani na chwilę zejść z pokładu, ani powierzyć sternikowi pieczy nad
okrętem. Noc upływała wolno.
Zarysy horyzontu stawały się coraz bardziej niepewne, a jego obwód wydawał się coraz
mniejszym. Ostatnie blaski światła zagasły na zenicie; lekki wietrzyk wiał od godziny.
Zwinięto żagle, pozostawiając tylko te, które konieczne były do utrzymania kierunku
statku.
Tymczasem na firmamencie zajaśniały najpierwsze konstelacye. Na północy gwiazda
podbiegunowa wyglądała jak oko nieruchome i bez blasku, podczas gdy gwiazda Arktur
świeciła jasno w przedłużeniu łuku Wielkiej Niedźwiedzicy. Naprzeciw gwiazdy polarnej
Kasiopea zakreślała swoje podwójne, błyszczące V. Nieco niżej Kapella ukazywała się w tem
samem miejscu, gdzie wschodziła dnia wczorajszego i gdzie wschodzić miała nazajutrz, tylko
o cztery minuty wcześniej, gdyż tak zaczyna się jej dzień gwiazdowy. Na uśpionej
powierzchni morza panował rodzaj odrętwienia, jakie noc zwykle sprowadza.
Kapitan stał na przedzie okrętu pogrążony w głębokiej zadumie; umysł jego zajęty był
wyłącznie owym punktem, który dostrzegł przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca.
Teraz budziły się w jego duszy wątpliwości, które zazwyczaj potęgują się jeszcze bardziej w
nocy.
– Czy nie uległem czasem złudzeniu zmysłów? Czy naprawdę nowa wysepka ukazała
się zpośród fal w tem miejscu? zapytywał się po raz setny.
Ależ tak, to chyba nie złudzenie; kapitan znał przecież doskonale te strony, przecież ze
sto razy tędy przepływał… Punkt, który widział, mógł się znajdować o jedną może milę, a
wiedział, że najbliższe lądy mogą się znajdować o mil ośm lub dziesięć odległości… Ale
jeżeli się nie omylił, jeżeli w tem miejscu wyspa jakaś wynurzyła się z głębin morskich, któż
mógł wiedzieć, czy nie jest już zajęta?… Być może, że jaki żeglarz zatknął już na niej swój
sztandar! Anglicy, którzy tak potrafią szperać po oceanie, zagarnęli już pewnie wysepkę
znajdującą się na szlaku żeglarskim i objęli ją w swoje posiadanie!… Może wkrótce załoga
statku dostrzeże ogień, który oznajmi, że wyspa stała się już czyją własnością! Być może, że
ukazanie się tej gromady skał nie sięgało epoki dalszej nad kilka tygodni lub kilka miesięcy,
ale w tych stronach morza tak często zwiedzanych nie uniknęła ona pewno bystrego wzroku
marynarzy i wskazówek narzędzi astronomicznych hidrografów, to jest ludzi biegłych w
nauce żeglugi i znajomości mórz i oceanów.
Kapitan szarpany niepokojem i niepewnością, wyglądał z upragnieniem dnia. Teraz nic
nie wskazywało kierunku wysepki, nawet owe lekkie wyziewy otaczające ją nakształt mgły, a
które wśród ciemności nocnych mogły były zabarwić horyzont ciemniejszym kolorytem. Ale
wszędzie woda i powietrze łączyły się w jedność i tonęły w szarym, jednostajnym zmroku.
Tymczasem godziny upływały; konstelacye zakreśliły już ćwierć koła przy osi
firmamentu. Około godziny czwartej rano białawe światło ukazało się na wschodzie. Przy
tym blasku można było dostrzedz kilka lekkich chmur, zaczepionych u zenitu. Jeszcze
brakowało kilku stopni zanim słońce mogło się ukazać na horyzoncie. Ale żeglarz nie
potrzebował tak wiele światła, aby odnaleźć dostrzeżoną wysepkę, jeśli takowa istniała w
rzeczywistości.
W tej chwili tajemniczy nieznajomy wyszedł z kajuty i udał się do izdebki oficerskiej,
gdzie właśnie znajdował się kapitan.
– A zatem… ta wysepka? zapytał.
– Otóż jest, ekscelencyo, odpowiedział kapitan, wskazując na gromadę wysp znajdującą
się może o dwie mile.
– Przybijmy do brzegu!
– Stanie się podług rozkazu jego ekscelencyi.
Rozdział II
Niech się czytelnik nie ździwi zbytecznie, jeśli Mehemet-Ali ukaże się na scenie zaraz
na wstępie tego rozdziału. Chociaż sławny ten pasza odgrywał ważną rolę w historyi
Wschodu, zjawi się jednak na chwilę w tem opowiadaniu z powodu stosunków,
nieprzyjemnych zresztą, jakie nieznajomy, płynący na statku, miał z założycielem
współczesnego Egiptu.
Mehemet-Ali w owej epoce nie myślał jeszcze o zdobyciu Palestyny i Syryi, które
należały do sułtana Mahmuda, władcy obydwóch Turcyi, Azyatyckiej i Europejskiej.
Przeciwnie sułtan i pasza byli dobrymi przyjaciółmi, gdyż ten ostatni służył sułtanowi w
sprawie zawojowania Morei i utrzymania pod swoją władzą tego małego kraiku należącego
do Grecyi.
Przez kilka lat Mehemet-Ali i Ibrahim siedzieli spokojnie w swoim paszaliku. Ale
zapewne ten rodzaj lennictwa, który robił ich najzwyczajniejszymi poddanymi Porty,
upokarzał ich ambicyę czekali, gdyż tylko sposobności, która mogłaby im dopomódz do
zerwania więzów, tak mocno zadzierzgniętych przez tyle wieków.
W Egipcie żył wtedy człowiek, który przez majątek zaliczał się do rzędu
najznakomitszych osób w kraju. Fortuna wielu pokoleń drogą dziedzictwa spłynęła na jego
głowę. Człowiek ów mieszkał w Kairze, a nazywał się Kamylk-Pasza. Jego to właśnie kapitan
statku czcił tytułem ekscelencyi.
Kamylk-Pasza był człowiekiem mężnym i niezmiernie przywiązanym do ludów
wschodnich. Urodzony w Egipcie sercem należał do państwa Ottomańskiego, bo czuł, że opór
przeciwko naciskowi z Zachodu będzie bardziej silny i skuteczny ze strony sułtana Mahmuda,
niż ze strony Mehemet-Alego. To też przylgnąwszy duszą do sprawy i osobę swoją oddał na
jej usługi. Urodzony w roku 1780 z rodziny słynącej z wojowniczości ducha, miał zaledwo lat
dwadzieścia, gdy wstąpił do wojska Dżezara, gdzie wkrótce przez swoje męstwo uzyskał tytuł
i stopień paszy. W roku 1799 naraził sto razy swoją wolność, majątek i życie, bijąc się
przeciwko Francuzom, którymi dowodził Napoleon Bonaparte wspomagany przez generałów
takich jak Kleber, Regnier, Lannes i Murat. Po bitwie pod El-Arisch został więźniem razem z
Turkami, lecz mógł był odzyskać wolność, gdyby chciał był podpisać zobowiązanie, że nigdy
nie będzie walczył przeciwko żołnierzom francuskim. Ale mając postanowienie walczyć do
końca i rachując na jakąś nadzwyczajną łaskę losu, Kamylk-Pasza uparty tak w swoich
pojęciach, jak w swoich czynach, odmówił podpisu żądanego zobowiązania. Wreszcie zdołał
uciec z niewoli i z większą jeszcze niż przedtem zaciętością walczył w bitwach z
nieprzyjaciółmi. Postanowił bowiem do końca życia bronić całości Ottomańskiego
terytoryum.
Po poddaniu się Jaffy dnia szóstego marca, należał do liczby tych, których warunki
kapitulacyi oddały nieprzyjajaciołom, pod obietnicą jednakże, że życie będzie im darowane.
Gdy więźniowie, w liczbie czterech tysięcy, po większej części Albańczycy lub Arnauci,
przywiedzeni zostali przed oblicze Bonapartego, ten okazał się niezadowolony ze swej
zdobyczy i powiedział sobie, że jeżeli wypuści z niewoli tych strasznych żołnierzy, pójdą oni
bez wątpienia powiększyć garnizon paszy w Saint-Jean-d’Acre. To też chcąc pokazać, że
należy do tych zdobywców, których nic nie zdoła powstrzymać, wydał rozkaz rozstrzelania
ich.
Teraz nie ofiarowywano im życia, tak jak niewolnikom w El-Arisch, w zamian za to, że
nie będą służyli w wojsku, nie, po prostu skazywano ich na śmierć. Zginęli więc na wybrzeżu
morskiem, a ci, których kule nie dosięgły i którzy mniemali, że ich ułaskawiono, zginęli
również, gdy się zwrócili w stronę zwycięzcy.
Lecz zginąć w ten sposób nie było widać przeznaczeniem Kamylk-Paszy. Pomiędzy
Francuzami znaleźli się ludzie z sercem i honorem, dla których rzeź była wsrętną, choć może
była nieuniknioną podług wymagań wojennych. Ci zacni ludzie ocalili wielu więźniów. Jeden
z nich, majtek z marynarki kupieckiej, błądząc w nocy wpośród skał nadbrzeżnych, gdzie
spodziewał się napotkać nieszczęśliwych, znalazł Kamylk-Paszę niebezpiecznie rannego.
Przeniósł go więc w bezpieczne miejsce i pielęgnował troskliwie, dopóki ranny nie
wyzdrowiał. Czyżby Kamylk-Pasza mógł kiedykolwiek zapomnieć o podobnej przysłudze?
W jaki jednak sposób go poznał i wśród jakich nastąpiło to okoliczności, to właśnie
przedmiotem tej ciekawej i prawdziwej opowieści.
Kamylk-Pasza wyleczył się z ran po upływie trzech miesięcy.
Kampania Bonapartego skończyła się pod murami Saint-Jean-d’Acre. Pod dowództwem
paszy Damaszku armia turecka przeprawiła się przez Jordan dnia 4 kwietnia, a z innej strony
eskadra angielska z Sidney-Smith krążyła w okolicach Syryi. To też chociaż Bonaparte wysłał
dywizyę Klebera z Junotem, chociaż sam znajdował się na polu walki, chociaż zwyciężył
Turków w bitwie pod górą Tabor, było już zapóźno, gdy nadbiegł grozić znowu fortecy Saint-
Jean-d’Acre. Nadeszły tam już posiłki wynoszące dwanaście tysięcy żołnierzy. Na domiar
złego ukazała się zaraza i 20 maja Bonaparte zdecydował się odstąpić od oblężenia.
Kamylk-Pasza mniemał, że może wtedy odważyć się powrócić do Syryi. Powracać do
Egiptu, w którym ciągłe trwały zamieszki i niepokoje, byłoby największą z jego strony
nieostrożnością. Należało więc czekać sposobnej do tego pory i Kamylk-Pasza czekał lat pięć.
Dzięki olbrzymiej fortunie mógł żyć dostatnio w rozmaitych prowincyach, do których nie
dosięgała jeszcze chciwość egipska.
W tym samym czasie na widowni świata ukazał się syn agi, którego męstwo zwróciło
już na siebie uwagę podczas bitwy pod Aboukir w roku 1799. Był to Mehmet-Ali, którego
wpływ stał się tak potężnym, że zdołał nakłonić Mameluków do powstania przeciwko
gubernatorowi Khoszew-Paszy, do wypowiedzenia posłuszeństwa wodzowi, do pozbawienia
władzy Khowischida, następcy Khoszewa, i wreszcie do obwołania siebie wice-królem w
roku 1806 za zezwoleniem wszechwładnej Porty.
Na dwa lata przedtem umarł Dżezar, opiekun Kamylk-Paszy. Osamotniony Kamylk-
Pasza mniemał, że może już bez niebezpieczeństwa wrócić do Kairu.
Miał wtedy lat dwadzieścia siedm i dzięki świeżo otrzymanym spadkom stał się jednym
z najbogatszych ludzi w Egipcie. Z usposobienia zamknięty w sobie, lubił życie samotne i
miał wielkie upodobanie do zawodu wojskowego. Czekając zatem, aż się zdarzy sposobność
zużytkowania wrodzonych zdolności, chciał siły swoje zużyć na dalekie podróże.
Nieraz zastanawiał się nad tem Kamylk-Pasza komu się dostanie po jego śmierci taki
olbrzymi majątek, i czy nie ma gdzie krewnych z linii dalszej, którzyby ten majątek
odziedziczyli?
Miał wprawdzie kuzyna o sześć lat młodszego od siebie, niejakiego Murada,
urodzonego w roku 1786. Chociaż obydwaj krewni mieszkali w Kairze, nie widywali się
jednak ze sobą, gdyż dzieliły ich opinie polityczne. Kamylk-Pasza był stronnikiem potęgi
ottomańskiej i dowody tego składał całem swojem postępowaniem, Murad zaś walczył
przeciwko wpływowi Ottomanów, zarówno słowami, jak i czynami, i stał się wkrótce
najgorliwszym doradzcą Mehemet-Alego w czasie jego zatargów z sułtanem Machmudem.
Murad, chociaż był jedynym krewnym Kamylk-Paszy i człowiekiem zupełnie ubogim,
nie mógł jednak liczyć na majątek krewnego, chyba w takim razie, gdyby się pogodzili, czego
trudno się było spodziewać. Przeciwnie, niechęć, a nawet coraz gwałtowniejszą nienawiść,
miała wytworzyć jeszcze głębszą przepaść pomiędzy dwoma ostatnimi członkami
dogasającego rodu.
Ośmnaście lat upłynęło od roku 1806 do 1824, a przez ten czas panowanie Mehemet-
Alego nie zakłóciła żadna zewnętrzna wojna; musiał jednakże walczyć ze wzrastającą potęgą
i niepokojem, jaki rozsiewali Mamelucy, stronnicy jego, którym tron zawdzięczał. Ogólna
rzeź, jaka miała miejsce w całym Egipcie, uwolniła go od tej niemiłej milicyi. To zapewniło
te długie lata spokoju poddanym wice-króla, którego stosunki z dywanem były jak najlepsze,
przynajmniej na pozór, gdyż sułtan w rzeczywistości nie dowierzał swemu wasalowi i miał
słuszność.
Kamylk-Pasza często narażony bywał na przykrości, wypływające ze złej woli Murada,
który korzystając z dowodów sympatyi, jakich mu nie szczędził wice-król, podniecał ciągle
swego pana przeciwko bogatemu Egipcyaninowi. Przypominał mu, że był to stronnik
Mahmuda, przyjaciel Turków, że krew swą za nich przelewał…. Podług jego mniemania był
to człowiek niebezpieczny, którego należało pilnować… szpieg może… Taki wielki majątek,
zgromadzony w jednej dłoni, także groził niebezpieczeństwem… Jednem słowem powtarzał
wszystko, co tylko mogło podniecić chciwość możnowładcy, nie posiadającego ani zasad, ani
skrupułów.
Kamylk-Pasza nie chciał zwracać uwagi na te podżegania. W Kairze wiódł życie
samotne i trudno byłoby wciągnąć go w jakąkolwiek zasadzkę. Opuszczał nieraz Egipt i i
udawał się w dalekie podróże. Płynął wtedy na własnym statku, którym dowodził kapitan Zo,
o pięć lat młodszy od swego pana i niezmiernie do niego przywiązany. W ten sposób pan
błąkał się po morzach Azyi i Europy, wiodąc bezcelowe życie, odznaczające się pogardliwą
obojętnością dla całej ludzkości.
Czy Kamylk-Pasza zapomniał już o marynarzu francuskim, który go ocalił od kuli
Bonapartego? Nie, zapomnieć nie mógł, gdyż takiej przysługi nie zapomina się nigdy; ale
zdaje się, że jeszcze nie odpłacił za nią niczem.
Czy Kamylk-Pasza odkładał na później okazanie swej wdzięczności i czekał tylko na
sposobność, gdy jaka podróż morska zaprowadzi go na terytoryum wód francuskich?…
Trudno byłoby odpowiedzieć na to pytanie.
Zresztą w roku 1822 bogaty Egipcyanin przekonał się, że był pod ścisłym nadzorem,
skoro tylko znajdował się w Kairze. Z rozkazu wice-króla nie dozwolono mu przedsięwziąć
kilku podróży, do których poczynił już przygotowania.
Dzięki nieustającym podżeganiom krewnego, Kamylk-Pasza czuł że nawet jego
wolność jest zagrożona.
Murad miał wtedy lat trzydzieści siedem i będąc z natury złym człowiekiem, pragnął
bardzo skompromitować stanowisko Kamylk-Paszy i zagarnąć jego majątek. Nieustraszenie
dążył do niegodziwego celu i wyzyskiwał na swoją korzyść wpływ, jaki posiadał nad
Mehemet-Alim i nad jego synem Ibrahimem.
Zresztą Egipt miał wkrótce rozpocząć okres wypraw wojennych, w którym sława jego
świetnym zajaśniała blaskiem. Było to w roku 1824. Grecya burzyła się przeciw sułtanowi
Mahmudowi i tenże wezwał swego wasala na pomoc przeciw zbuntowanym. Ibrahim na czele
floty liczącej sto dwadzieścia żagli skierował się ku Morei i wylądował tamże.
Zdarzyła się więc sposobność dla Kamylk-Paszy, że mógł znaleźć jakiś cel w życiu i
nabrać hartu wśród niebezpiecznych wypraw, których już od lat dwudziestu zaniechał. Teraz
z jeszcze większym zapałem Kamylk-Pasza rzucił się w wir wypadków skoro szło o poparcie
praw Porty, zagrożonej przez zaburzenia w Peloponezie. Ofiarował się zatem, że chce służyć
w armii Ibrahima, lecz odmówiono mu.
Chciał następnie służyć jako oficer w wojsku sułtańskiem, lecz i tego mu odmówiono.
Czyż to nie były następstwa złowrogiego wpływu tych, którzy mieli wyrachowanie w tem,
aby nie tracić z oczu krewniaka–milionera?
Walka Greków w obronie praw swoich miała się na ten raz skończyć na korzyść tego
bohaterskiego narodu. Po trzech latach walki wojsk Ibrahima, połączone floty francuska,
angielska i ruska zniweczyły marynarkę ottomańską w bitwie pod Nawarinem w roku 1827 i
zmusiły wice-króla do tego, że odwołał do Egiptu swoich wasali i swoją armię. Ibrahim
wrócił zatem do Kairu razem z Muradem, który również odbywał kompanię Peloponezką.
Od tej chwili położenie Kamylk-Paszy pogorszyło się jeszcze bardziej. Nienawiść
Murada objawiała się coraz gwałtowniej. Na każdym kroku prześladował krewnego, ufny w
poparcie i pomoc wice-króla. Podobne kombinacye zdarzały się i zdarzają nie tylko w
Egipcie, ale nawet w bardziej ucywilizowanych krajach.
Murad miał już wtedy małego synka imieniem Saonk.
Wobec takiego składu rzeczy Kamylk-Pasza zrozumiał, że pozostał mu tylko jedyny
punkt wyjścia: zgromadzić majątek, którego większą część stanowiły brylanty i kosztowne
kamienie i wywieźć go z Egiptu. Zamiaru tego dokonał Kamylk-Pasza oględnie i przezornie,
dzięki pomocy kilku cudzoziemców, mieszkających w Aleksandryi, którym nie wahał się
zaufać. I zaufanie to nie zawiodło go. W największej tajemnicy dokonano trudnego zadania.
Kim byli owi cudzoziemcy i do jakiej należeli narodowości? O tem wiedział tylko sam
Kamylk-Pasza.
Zresztą trzy beczułki okute żelazem, które podobne były do beczek, używanych w
Hiszpanii na wino, były dostateczne do zawarcia tych wszystkich bogactw. Beczułki
umieszczono potajemnie na neapolitańskim statku, a ich właściciel w towarzystwie kapitana
Zo zdołał także umieścić się wpośród jego załogi, chociaż groziły mu tysiączne
niebezpieczeństwa, gdyż Murad czuwał nad nim potajemnie i kazał go ścigać w drodze z
Kairu do Aleksandryi.
W pięć dni później Kamylk-Pasza wylądował w porcie Latakie i stamtąd dostał się do
Alepu, który wybrał jako nową dla siebie siedzibę. Teraz już, znalazłszy się w Syryi, nie
potrzebował obawiać się Murada, gdyż był pod opieką dawnego swego generała Abdalli,
który został paszą Saint-Jean-d’Acre. Jakimżeby więc sposobem Mehemet-Ali, pomimo
swego zuchwalstwa, mógł go dosięgnąć w prowincyi, nad którą wszechwładna Porta
rozciągała potężne swoje ramię?
A jednak i to stało się możliwem. W ciągu tego samego roku 1830 Mehemet-Ali zerwał
stosunki z sułtanem. Zerwać więzy lennictwa, wiążące go z Machmudem, przyłączyć Syryę
do swoich posiadłości w Egipcie, a może stać się cesarzem ottomańskim, wszystko to nie
wydawało się niemożliwem dla dumnych widoków ambitnego wice-króla.
Nie trudno było znaleźć powód, któryby usprawiedliwił zerwanie przyjaznych
stosunków.
Fellahowie uciskani przez agentów Mehemeta-Alego, szukali schronienia w Syryi,
gdzie Abdallach obiecał im swoją opiekę. Wice-król zażądał wydania tych zbiegów, lecz
pasza z Saint-Jean-d’Acre odmówił zadosyć uczynienia jego żądaniu. Mehemet-Ali żądał
wtedy od sułtana, aby orężem zmusił do posłuszeństwa Abdallę. Mahmud odpowiedział
najpierw, że ponieważ Fellahowie są poddanymi Turcyi, nie miał potrzeby poddawać ich
Egiptowi. Ale wkrótce chcąc sobie zapewnić pomoc Mehemet-Alego, albo przynajmniej jego
neutralność w przeddzień buntu paszy Skutari, spełnił jego żądanie i zwrócił mu Fellahów.
Rozmaite wypadki a między innymi ukazanie się cholery na Wschodzie, opóźniły
pochód Ibrahima na czele armii, składającej się z trzydziestu dwóch tysięcy ludzi i
dwudziestu dwóch statków wojennych. Kamylk-Pasza miał więc czas zastanowić się nad
niebezpieczeństwem, na jakie narażało go ukazanie się Egipcyan w Syryi.
Miał on już wówczas lat pięćdziesiąt jeden i był zmęczony burzliwem życiem, można
więc powiedzieć, że znajdował się na progu starości. Zniechęcony i rozczarowany do świata,
wzdychał już tylko do spoczynku, który miał nadzieję, że znajdzie w spokojnem mieście
Alepie. Tymczasem los nieprzyjazny znów zaczął go prześladować.
Czyżby to bowiem było przezornie z jego strony, gdyby pozostał w Alepie, w chwili,
gdy Ibrahim gotował się do najścia na Syryę? Wprawdzie występował on tylko przeciwko
paszy z Saint-Jean-d’Acre, ale zwyciężywszy Abdallę, czyżby wice-król chciał powstrzymać
pochód swej zwycięskiej armii? Duma jego nie zadowolniłaby się tylko ukaraniem
winowajcy, on pragnąłby jeszcze skorzystać ze sposobności, aby spróbować zawojowania
całej Syryi, będącej przedmiotem jego nieustannej pożądliwości. Po zdobyciu Saint-Jean-
d’Acre żołnierze Ibrahima pociągnęliby do innych miast, zdobywając kolejno Damaszek,
Sidon i Alep. Wszystko to można było przypuszczać i obawiać się tego.
Kamylk-Pasza powziął zatem nieodwołalne postanowienie. Wiedział że Murad nie tyle
nienawidził jego, o ile pożądał jego majątku. Chciał mu wydrzeć pieniądze, choćby mu się
przyszło podzielić niemi z wice-królem. Należało zatem ukryć tę olbrzymią fortunę, schować
ją w takiem tajemniczem miejscu, aby nikt nie mógł jej odnaleźć.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, mógł Kamylk-Pasza spokojnie oczekiwać biegu
wypadków, które zmusiłyby go albo uciekać z krainy wschodniej, do której tak był
przywiązany, albo osiedlić się bezpiecznie w Syryi, uwolnionej od wojsk wice-króla. Wtedy
mógłby zabrać swój skarb z miejsca, gdzie go ukrył.
Kapitan Zo pochwalił zamiary Kamylk-Paszy i oświadczył swoją gotowość do
wypełnienia ich w ten sposób, aby tajemnica nigdy nie mogła wyjść na jaw. Pasza kupił
statek; kapitan dobrał załogę w ten sposób, że każdy marynarz pochodził nie tylko z innego
okrętu, ale nawet z innej narodowości; nie łączyły ich zatem żadne węzły. Beczułki
umieszczono na statku z taką przezornością, że nikt się nie domyślił co zawierały. Dnia 13
kwietnia okręt bogatego Egipcyanina wypłynął na morze z portu Latakie.
Jak wiemy, stanowczem pragnieniem Kamylk-Paszy było odkryć wysepkę, o której
istnieniu wiedziałby tylko on i kapitan. Dlatego też chcieli, aby cała załoga była w błędzie i
nie mogła sobie zdać sprawy z kierunku drogi, jaką przebywał statek. Kapitan Zo pracował
nad tem przez piętnaście miesięcy, zmieniając ciągle kierunek statku w rozmaite strony. Czy
wypłynęli z morza Śródziemnego, czy się na nim znajdowali lub nań powrócili? Czy
przebywali inne morza starego lądu? Czy żeglowali w pobliżu Europy, gdy dostrzegli tę nową
wysepkę? – nikt z załogi nie umiałby na to odpowiedzieć. To tylko nie ulegało wątpliwości,
że statek przebywał kolejno w najrozmaitszych klimatach i strefach; Ponad to spostrzeżenie
najlepszy marynarz nie powiedziałby nic więcej. Statek zaopatrzony był w zapasy żywności,
mogące wystarczyć na lat wiele, a jeśli przybijał do lądu, to jedynie dlatego, aby zaczerpnąć
świeżej wody; potem oddalał się od ziemi i znowu błądził bez końca po wodnych
przestworzach, a tajemnicę jego kierunku znał tylko jeden kapitan Zo.
Powiedzieliśmy na początku tego opowiadania, że Kamylk-Pasza długo żeglował, nie
mogąc znaleźć pożądanej wysepki i że już chciał zatopić w morzu swe bogactwo, gdy
wysepka, z taką niecierpliwością poszukiwana, ukazała się właśnie wpośród fal morskich.
Takie były mniej więcej wypadki, mające związek z historyą Egiptu i Syryi, o których
należało wspomnieć. Teraz nie będą już one odgrywały tak wielkiej roli, opowiadanie
bowiem niniejsze snuć się będzie na tle mniej poważnem, a więcej zaciekawiającem.
Rozdział III
Kapitan Zo wydał rozkazy sternikowi i kazał o tyle zwinąć żagle, aby mógł według
swej woli kierować statkiem. Lekki wiatr poranny wiał ze strony północno-wschodniej.
Wielki maszt, na którym mieściło się bocianie gniazdo, i dwa mniejsze maszty dostateczne
były do wprawienia w ruch statku, aby się mógł ostrożnie przybliżyć do wysepki. Gdyby
morze wzburzyło się trochę, statek znalazłby schronienie w pobliżu wysepki.
Podczas gdy Kamylk-Pasza, wsparty o poręcz statku, ciekawie wpatrywał się w
przestrzeń, kapitan, stojąc na przodzie okrętu, kierował statkiem, jak wypadało czynić
przezornemu marynarzowi, który powinien strzedz się skał podwodnych, nie wskazanych na
mapach geograficznych.
W istocie to było największem niebezpieczeństwem.
Pod temi bowiem spokojnemi falami, gdzie nie spotykało się prądów ani wirów, mogły
jednak kryć się zdradliwe skały, a żadne objaśnienie nie wskazywało kierunku drogi. Z
pozoru wydawało się, że przystęp do wysepki będzie bardzo łatwy; nic nie zdradzało, aby
skały podwodne istniały w tem miejscu. Marynarz, zarzuciwszy sondę, nie natrafił na żadne
wzniesienie dna morskiego.
Wysepka, którą podróżni nasi widzieli w odległości mili przy blaskach wschodzącego
słońca, otoczona mgłą poranną, przedstawiała się mniej więcej w ten sposób:
Była to rzeczywiście wysepka, o której posiadanie nie ubiegało się żadne państwo, bo
ten kawałek lądu nie wart był zachodu. Chyba tylko chciwa Anglia mogła się o niego ubiegać.
Najważniejszym dowodem, że ta gromada skał nie była znana hydrografom i że nie została
oznaczona na mapach było to, że wielka Brytania nie zrobiła z nich drugiego Gibraltaru,
któryby mógł czuwać nad temi okolicami. Oczywiście wysepka nie znajdowała się na szlaku
dróg morskich i wyłoniła się z morza niedawno.
Widok jej przedstawiał dosyć równe płaskowzgórze, którego obwód wynosił około
trzystu sążni, tworząc nie regularny owal, mający sto pięćdziesiąt sążni długości, a od
sześćdziesięciu do ośmdziesięciu szerokości. Nie był to zbiór poszarpanych skał,
nagromadzonych jedna nad drugą, które zdają się urągać prawom równowagi, lecz formacya,
która podnosiła się stopniowo z głębin morza. Brzegi tej wyspy nie miały głębszych ani
płytszych przystani i nie były podobne do zagięć muszli, której natura fantastyczne nadaje
kształty, a raczej przypominały wierzchnią skorupę ostrygi, albo tarczę żółwia. Tarcza ta
zaokrąglała się i podnosiła ku środkowi w ten sposób, że punkt jej najwyższy wznosił się
około stu pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza.
Na wysepce nie widać było ani jednego drzewa, ani żadnego śladu choćby karłowatej
roślinności. Nie było również śladu ludzkiej siedziby; nie ulegało zatem najmniejszej
wątpliwości, że wysepka nie tylko nie była dotąd zamieszkana, ale nawet nie mogła nią być
nigdy. Drobne rozmiary wysepki, grunt skalisty i pozbawiony wszelkiej roślinności, czyniły z
niej miejscowość odpowiednią wymaganiom Kamylk-Paszy. Nie mógłby on znaleźć lepszego
schronienia, aby w niem bezpiecznie ukryć swój depozyt, który chciał powierzyć
wnętrznościom ziemi.
– Doprawdy, możnaby mniemać, że natura umyślnie stworzyła tę wysepkę, mówił do
siebie kapitan Zo.
Tymczasem statek posuwał się wolno, zwijając stopniowo żagle. Potem, gdy był już
zaledwie o 120 sążni od wysepki, kapitan wydał rozkaz, aby zarzucić kotwicę, która
natychmiast na długim łańcuchu zagłębiła się w morze, dosięgając dwudziestu ośmiu sążni.
Przystęp do wysepki wydawał się z tej strony łatwy, i statek mógł był podpłynąć bliżej,
ale przezorniej było zatrzymać się z daleka.
Skoro zwinięto żagle, kapitan Zo wszedł do izdebki oficerskiej.
– Czy mam przygotować łódź wielką, ekscelencyo? zapytał.
– Nie, łódkę o jednym żaglu i wiosłach. Wolę, żebyśmy wylądowali najpierw we
dwóch.
– Stanie się podług rozkazu waszej ekscelencyi.
W kilka chwil później, kapitan, trzymając w rękach dwa lekkie wiosła, zajął miejsce w
łodzi naprzeciwko Kamylk-Paszy. Wkrótce łódź dobiła do brzegu w miejscu, gdzie przystęp
wydawał się łatwy. Hak, który służy do przytwierdzenia okrętów, został umocowany w
szczelinie skały i jego ekscelencya objął w posiadanie wysepkę.
Wypadku tego nie uczciły wystrzały armatnie ani wywieszenie sztandarów, gdyż wyspy
nie zagarnęło pod swe panowanie żadne państwo, tylko pojedyńczy człowiek, który tu
wylądował na dość krótko.
Kamylk Pasza i kapitan Zo dostrzegli najpierw, że brzegi wysepki nie spoczywały na
podstawie piaszczystej, lecz wychylały się z morza, tworząc pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt
stopni, co było dowodem, iż wyspa utworzyła się przez wyniesienie dna morskiego.
Rozpoczęli dalej badania, stąpając po gruncie, przedstawiającym się jak minerał, zwany
kwarcem krystalicznym, na którym żadnych nie odnaleźli śladów. Wybrzeża nigdzie nie były
podmyte przez uderzanie fal morskich. Na powierzchni gruntu suchej i krysztalicznej nie
widać było innej wilgoci, oprócz wody deszczowej, pozostałej w małych kałużach po
ostatniej ulewie. Roślinność nie objawiała się tutaj nawet pod postacią mchów i nędznych
morskich porostów, które czepiają się skał, gdy wiatr przyniesie jakie nasionka. Nie widać
było również żadnych skorupiaków, ani żywych, ani martwych, co było nadzwyczajnością,
trudną do wytłómaczenia. W powietrzu unosiły się tylko mewy, przedstawiające jedyne okazy
zwierzęcego świata w tych stronach.
Gdy Kamylk-Pasza i kapitan obeszli wysepkę dokoła, skierowali się do wzniesienia,
znajdującego się wpośrodku wyspy. Nigdzie nie znać było, aby ktokolwiek zwiedzał już
poprzednio wysepkę, skały lśniły się po prostu czystością nieposzlakowaną.
Skoro obydwaj dotarli do środka garbu, tworzącego środek wyniosłości wyspy, mającej,
jak to już mówiliśmy, kształt żółwiej tarczy, znaleźli się na wysokości stu pięćdziesięciu stóp
nad powierzchnią oceanu. Usiedli na skale i ciekawie zaczęli badać horyzont, roztaczający się
przed ich wzrokiem.
Na niezmierzonej przestrzeni wód, ruchliwej i lśniącej od promieni słońca, nie widać
było żadnego lądu. Kapitan Zo napróżno dopatrywał przez lunetę jakiegoś żaglu na tej
olbrzymiej wód przestrzeni. Morze było puste zupełnie, i statkowi Kamylk-Paszy nie groziło
niebezpieczeństwo, aby go inny okręt mógł podpatrzyć przed upływem pięciu lub sześciu
godzin, bo można było przypuszczać, że tak długo statek stać będzie na kotwicy.
– Czy jesteś pewny, gdzie się znajdujemy i że dziś jest dzień dziewiątego września?
zapytał wreszcie Kamylk-Pasza.
– Jak najpewniejszy, ekscelencyo, odpowiedział kapitan Zo. Ale dla większej jeszcze
pewności ustawię raz jeszcze igłę magnesową.
– W istocie ważna to rzecz. Ale jak sobie wytłómaczyć ten fakt, że wysepka nie jest
oznaczona na kartach geograficznych?
– Dlatego, że według mego zdania wytworzyła się niedawno, ekscelencyo. W każdym
razie musi waszej ekscelencyi wystarczać to zapewnienie, że wysepka nigdzie nie jest
oznaczona i że możemy być pewni, że ją znajdziemy na tem samem miejscu, w dniu, w
którym przyjdzie wam chęć i wola powrócenia tutaj…
– Tak, kapitanie, ale to nie może nastąpić prędzej, aż miną te czasy burzliwe i
niespokojne! Cóż mnie to może obchodzić, że ten skarb pozostanie ukryty w skałach przez
długie lata? Tu będzie on daleko bezpieczniejszy, niż w moim własnym domu w mieście
Alepie. Tu ani wice-król, ani syn jego Ibrahim, ani ten niegodny Murad nie będą mogli mi go
wydrzeć! Ten majątek miałby się dostać Muradowi?! Nie, nigdy, wolałbym go cisnąć w
głębiny morskie!
– Byłaby to bardzo smutna ostateczność, odpowiedział kapitan Zo, gdyż może nie
zwraca nigdy tego, co raz dostało się do jego otchłani! Wielkiem więc szczęściem jest to, że
odkryliśmy tę wysepkę. Te skały przechowają bogactwa waszej ekscelencyi i oddadzą je wam
wiernie!
– Chodź! rzekł Kamylk Pasza, powstając, nie trzeba tracić na to wszystko wiele czasu i
lepiejby było, aby żaden okręt nie dostrzegł w tych stronach naszego statku….
– Jestem na rozkazy waszej ekscelencyi!
– Czy nikt na pokładzie statku nie wie, gdzie się znajdujemy?
– Nikt a nikt, mogę o tem najuroczyściej zapewnić waszą ekscelencyę.
– Czy nie wiedzą nawet, na jakiem morzu znajdujemy się obecnie?..
– Nie wiedzą bynajmniej, czy znajdujemy się na którem z mórz Starego lub Nowego
świata. Piętnaście miesięcy błąkamy się już po oceanach, a jakież odległości pomiędzy lądami
odbyć może w tym czasie okręt!… Zdaje mi się, że najlepszy majtek, nie radząc się mapy i
busoli, nie mógłby powiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
Kamylk-Pasza i kapitan Zo zeszli do małej zatoki, gdzie łódź na nich oczekiwała.
W chwili, gdy mieli siadać na łódkę, kapitan rzekł:
– Skoro wasza ekscelencya załatwi się z tą sprawą, czy rozkaże wtedy płynąć do Syryi?
– Nie mam tego zamiaru. Będę czekał, zanim powrócę do Alepu, aby żołnierze
Ibrahima ustąpili z tej prowincyi i aby pod władzą Mahmuda kraj odzyskał spokój.
– Czy wasza ekscelencya nie przypuszcza, że kraj ten może być kiedykolwiek
przyłączony do posiadłości wice-króla?
– Nie! na proroka, nie! zawołał Kamylk-Pasza, którego samo to przypuszczenie
pozbawiło zwykłej mu zimnej krwi i spokoju. Być może, że na jakiś przeciąg czasu, którego
końca z upragnieniem będę wyglądał, Syrya zostanie przyłączona do posiadłości Mehemet-
Alego. To rzecz możliwa, gdyż wyroki Ałłaha są niezbadane! Ale żeby przeszła stanowczo
pod nieograniczoną władzę sułtana… Ałłah nie chciałby tego!..
– Gdzież zatem wasza ekscelencya myśli się schronić, opuściwszy te strony?
– Nigdzie, kapitanie Zo, nigdzie! Ponieważ mój skarb zostanie umieszczony
bezpiecznie wpośród skał tej wysepki, niechaj więc tu zostanie! My zaś, kapitanie, będziemy
nadal żeglowali, tak, jak to czynimy już od lat wielu…
– Jestem na rozkazy waszej ekscelencyi!
W kilka chwil później Kamylk-Pasza i kapitan Zo znaleźli się na pokładzie okrętu.
Około godziny dziewiątej kapitan uczynił badania nad promieniami słońca, aby
otrzymać długość geograficzną, czyli oddalenie od południka i godzinę, jaka wypadała w tej
miejscowości; badanie to miał powtórzyć w południe.
Kazał sobie przynieść pewne narzędzie astronomiczne i wymierzył wysokość; tak, jak o
tem powiedział ekscelencyi badania swoje przeprowadził z całą możliwą dokładnością i
ścisłością. Zanotowawszy swoje uwagi, kapitan zeszedł do swojej kajuty, aby przygotować
obrachunki, mające na celu określenie położenia wysepki. Dokładność tę uzyskać mógł
dopiero wtedy, gdy otrzyma wymiar wysokości południka.
Ale przedtem wydał rozkaz, aby przygotowano łódź dużą, na której marynarze mieli
umieścić dębowe beczułki, jak również i narzędzia, to jest motyki, drągi okute żelazem i
cement, potrzebny do wykończenia przedsięwziętej pracy.
Przed godziną dziesiątą wszystko było gotowe.
Sześciu marynarzy pod wodzą sternika zajęło miejsca w szalupie. Nie domyślali się oni
bynajmniej, co znajdowało się w tych trzech baryłkach, ani dlaczego miały być ukryte w
zakątku tej bezludnej wyspy. Kwestya ta była dla nich zupełnie obojętna. Przyzwyczajeni do
bezwarunkowego posłuszeństwa, spełniali swe obowiązki jak maszyny, nie pytając się nigdy,
dlaczego kazali im tak lub owak uczynić.
Kamylk-Pasza i kąpitan Zo wsiedli także do łodzi, która, za pomocą kilkunastu
poruszeń wiosłami, dobiła do brzegu wysepki.
Teraz należało wybrać miejsce odpowiednie do wykopania wydrążenia, które nie
byłoby ani zbyt blizkie brzegu, a przez to narażone na potęgę fal morskich, szalejących
najbardziej podczas porównania dnia z nocą, ani zbyt wysoko z obawy rozsypania się skały,
wskutek podziemnego wstrząśnienia. Miejscowość, odpowiadającą wszelkim możliwym
warunkom, znaleziono wreszcie u podnóża skały, wznoszącej się prostopadle w górę, w
stronie południowo-wschodniej.
Na rozkaz kapitana Zo marynarze wynieśli na ląd beczułki i narzędzia, poczem sami
wylądowali i zaczęli wykuwać otwór w skale we wskazanem przez kapitana miejscu.
Praca była bardzo ciężka, gdyż kwarc krysztaliczny jest minerałem bardzo twardym.
Odłamki skały, które odpadały, podważone żelaznymi drągami, marynarze zbierali starannie,
aby potem zapełnić niemi wydrążenie, w którem zostaną poprzednio umieszczone beczułki.
Po godzinie robotnicy wydrążyli otwór, którego głębokość i szerokość wynosiła od pięciu do
sześciu stóp. Był to prawdziwy grób, gdzie sen umarłego nie zostałby zakłócony nawet
najgwałtowniejszą burzą.
Kamylk-Pasza siedział na uboczu, zamyślonym wzrokiem śledząc pracę marynarzy.
Znać było, że umysł jego smutne zajmowały myśli. Może pytał się w duchu samego siebie,
czy nie lepiejby mu było może, gdyby sam ułożył się także do snu wiecznego obok swoich
skarbów?.. I w istocie gdzieżby mógł znaleźć pewniejsze schronienie przed
niesprawiedliwością i obłudą ludzką?…
Skoro beczułki zostały umieszczone w zagłębieniu, Kamylk-Pasza przyszedł jeszcze raz
spojrzyć na nie. Kapitan Zo, który w tej chwili przypatrywał mu się uważnie, dostrzegł tak
dziwny wyraz na jego licu, że myślał, iż ekscelencya cofnie wydane poprzednio rozkazy i,
zaniechawszy swego zamiaru, żeglować będzie dalej po morzach razem ze swojemi
bogactwami.
Ale domysł kapitana był mylny; Kamylk-Pasza dał znak, aby ludzie pracowali dalej.
Wtedy kapitan kazał umieścić beczułki szczelnie jedna obok drugiej i podtrzymać kawałkami
kwarcu, umaczanymi w wapnie hydraulicznem. Tym sposobem beczułki połączyły się tak
ściśle z odłamkami skały, że utworzyły prawie jednolitą z nią całość. Potem resztą
pozostałych kamieni, połączonych także wapnem, marynarze zapełnili wklęsłość, wykutą w
skale, tak, że powierzchnia skały wyrównała się zupełnie. Pracy dopełniono bardzo zręcznie i
umiejętnie. Można było przypuszczać, że gdy deszcze i nawałnice morskie zmyją
powierzchnię skały, niepodobna będzie znaleźć miejsca, w którem skarb został zakopany.
A jednakże należało uczynić w tem miejscu znak jakiś, aby osoba interesowana mogła
go odnaleźć bez trudu. To też na prostopadłej ścianie skały, która wznosiła się poza
wydrążeniem, jeden z marynarzy wykuł za pomocą dłuta monogram, którego dokładną
podobiznę podajemy:
Ж
Były to dwa K, zaczynające i kończące nazwisko Kamylk-Paszy, odwrócone i
połączone ze sobą, gdyż w ten sposób Kamylk-Pasza podpisywał się zawsze.
Teraz nie było już celu przedłużania pobytu na wysepce. Skarb został zamurowany w
głębi tej jaskini. Któżby mógł ją odkryć w tej miejscowości, kto potrafiłby ją wyrwać z tej
kryjówki?… Nie, tu skarb był zupełnie bezpieczny, a jeśli Kamylk-Pasza i kapitan Zo
zabraliby tę tajemnicę z sobą do grobu, do skończenia świata niktby jej nigdy nie mógł
zdradzić.
Marynarze wraz ze sternikiem wsiedli do łodzi, podczas gdy jego ekscelencya i kapitan
pozostali jeszcze na nadbrzeżnej skale. Wkrótce łódź powróciła po nich i przewiozła ich na
pokład statku.
Było wtedy trzy kwadranse na dwunastą. Czas był prześliczny, na niebie nie ukazywała
się żadna chmurka. Za kwadrans słońce miało dosięgnąć południka. Kapitan poszedł po
sextant, aby zmierzyć wysokość południową. Gdy otrzymał ten obrachunek, wyprowadził
stąd szerokość, a potem długość, obliczając kąt godzinowy podług uwag, uczynionych o
godzinie dziewiątej. Dowiedział się tym sposobem o położeniu wysepki, naturalnie w
przybliżeniu, które dozwalało przypuszczać różnicę, nie większą nad pół mili.
Skończywszy tę pracę, chciał wrócić na pokład, gdy drzwi kajuty otwarły się nagle, a na
progu ukazał się Kamylk-Pasza.
– Określiłeś położenie wysepki? zapytał.
– Tak, ekscelencyo!
– Pokaż mi papier.
Kapitan podał ćwiartkę papieru, na której robił obliczenia i rachunki.
Kamylk-Pasza czytał uważnie, jak gdyby chciał dokładnie utrwalić w swoim umyśle
każdy szczegół, dotyczący nieznanej wysepki.
– Zachowaj starannie ten papier, rzekł wreszcie do kapitana. Co zaś do dziennika
okrętowego, w którym od piętnastu miesięcy zapisywałeś kierunek naszej drogi…
– Tego dziennika, ekscelencyo, nikt nigdy nie dostanie…
– Żebyśmy mieli pod tym względem zupełną pewność, zniszcz go natychmiast…
– Zastosuję się do rozkazów waszej ekscelencyi.
– Kapitan Zo wziął dziennik, w którym starannie zapisywał kierunek drogi, jaki po
rozmaitych morzach obierał statek, podarł go na drobne kawałki, które następnie spalił w
płomieniu kagańca.
Wtedy Kamylk-Pasza i kapitan wrócili do izdebki na pokładzie. Część dnia okręt
pozostał jeszcze na kotwicy.
Około godziny piątej po południu chmury zaczęły się zjawiać na horyzoncie od strony
zachodniej. Przez poszarpane szczeliny tych chmur słońce ciskało snopy promieni, które
migotały jak roztopione złoto na falach morza.
Kapitan Zo pokręcił głową, jak marynarz, któremu pogoda nie bardzo się podoba.
– Ekscelencyo, zaczął, te chmury zapowiadają wicher, a kto wie, czy nie burzę w nocy!
… Wysepka nie przedstawia dla nas żadnego schronienia, a zanim się ściemni, moglibyśmy
odpłynąć z dziesięć mil na morze…
– Ależ, kapitanie, nic nas tu już dłużej nie zatrzymuje, odpowiedział Kamylk-Pasza.
– W takim razie płyńmy.
– Pytam cię tylko po raz ostatni, czy nie potrzebujesz sprawdzić raz jeszcze szerokości i
długości geograficznej?
– Nie, ekscelencyo, jestem pewny, że dokładnie dokonałem pracy i nie pomyliłem się
bynajmniej.
– A więc ruszajmy w drogę!
– Podług rozkazu waszej ekscelencyi.
Przygotowania do żeglugi poszły bardzo szybko. Podniesiono kotwicę i rozwinięto
żagle, poczem okręt wyruszył w stronę zachodnio-północną.
Stojąc z tyłu na pokładzie okrętu, Kamylk-Pasza ścigał wzrokiem nieznaną wysepkę,
dopóki nie zginęła zupełnie w oddaleniu i zwiększającym się zmroku wieczornym. Wkrótce
gromada skał rozpłynęła się w szarawej mgle nocy.
Bogaty Egipcyanin żeglował z tą pewnością, że skoro będzie chciał, odnajdzie wysepkę,
a na niej skarb, który jej powierzył, skarb, wynoszący 100 milionów franków w złocie,
brylantach i innych cennych kamieniach.
Rozdział IV
A teraz czas zapoznać czytelnika z bohaterem niniejszego opowiadania.
Każdej soboty około godziny ósmej wieczorem, pan Antifer, mieszkaniec niewielkiej
nadmorskiej mieściny, paląc krótką, zniszczoną fajkę, wpadał w gniew okropny, uspokajając
się dopiero wtedy, gdy ulżył swym troskom na koszt swego sąsiada i przyjaciela, Gildas
Trégomain.
Skądże jednak pochodził gniew pana Antifera? Oto powodem tego rozdrażnienia było
to, że ów mąż nie mógł znaleźć tego, czego szukał w starym atlasie, którego jedna
geograficzna mapa była skreślona podług sferycznego rzutu Mercadora.
– Przeklęta odległość tego punktu od równika! wołał z uniesieniem. Przeklęta odległość
i szerokość geograficzna!.. Gdyby nawet przechodziła przez ognisko Belzebuba, muszę się
zdecydować iść za nią od jednego końca do drugiego!
Lecz zanim wprowadził ten zamiar w wykonanie, pan Antifer drapał paznogciem linię,
wskazującą tę szerokość. To też mapa była pokreślona ołówkiem i podziurawiona igiełką
kompasu, jak sitko od kawy.
Szerokość geograficzna, na którą gradem sypały się wyrzekania pana Antifera, była
oznaczona w ten sposób na kawałku pożółkłego pergaminu, który mógłby rywalizować
tkaniną hiszpańskiego sztandaru:
24 stopnie 37 minut – północ.
Poniżej widać było te słowa, śkreślone czerwonym atramentem na rogu pergaminowej
ćwiartki:
„Polecam uroczyście mojemu chłopcu, aby o tem nigdy nie zapomniał.”
Pan Antifer, czytając te wyrazy, wołał zazwyczaj:
– Bądź spokojny, poczciwy ojcze, ja o tem nigdy nie zapomniałem… i nie zapomnę
nigdy o tej szerokości geograficznej! Ale niech mnie błogosławią moi trzej patronowie,
których imiona dano mi na chrzcie świętym, jeżeli rozumiem, do czego to może służyć!
Tegoż wieczora dnia 23 lutego 1862 roku, pan Antifer uniósł się zwykłym gniewem.
Klął jak majtek, siedzący na bocianiem gnieździe, z którego rąk wysunęła się lina; gniewał się
na fajkę, która mu zgasła ze dwadzieścia razy i którą zdołał zapalić, zużywszy pudełko
zapałek. Wnet cisnął w jeden kąt atlas, w drugi krzesło, stłukł muszlę, ozdabiającą kominek i
tupiąc nogą z taką siłą, że aż drżały belki w suficie, krzyknął głosem, który mógł stłumić
nawet ryk burzy:
– Nanon!… Eliza!… wołał, robiąc sobie tubę z kawałka zwiniętej tektury.
Eliza i Nanon, jedna zajęta robotą na drutach, a druga szyciem, siedziały w kuchni.
Słysząc jednak hałas, uznały za właściwe położyć kres tej domowej burzy.
Dom, który pan Antifer zamieszkiwał w Saint-Malo, był starym lecz trwałym, bo
zbudowanym z granitu. Front jego wychodził na ulicę Hautes-Sailes; dwa piętra zawierały
każde po dwa pokoje. Wyższe piętro wznosiło się tuż ponad drogą, biegnącą po wale
miejskim poza domem. Granitowe mury grube były i mocne, tak, że w dawnych czasach
mogły się opierać pociskom wojennym, okna miały kraty żelazne, drzwi były grube dębowe,
okute żelazem i zaopatrzone w młotek, którego uderzenia słychać było o wiorstę odległym
Sain-Servan, gdy stukał nim pan Antifer. W dachu, krytym łupkami, znajdowały się otwory,
przez które nieraz było widać lunetę starego marynarza, odpoczywającego po pracowitem
dniu. Dom ten wyglądał w połowie na więzienie, w połowie na domek wiejski. Widok z niego
roztaczał się prześliczny, na lewo na Grand-Bey, Cézembre, przylądek Decollé i Trehel; na
lewo, na tamy sypane z gruzu, piasku i kamieni dla osłabienia pędu fal, na ujście rzeki Rance,
wybrzeże Dinard, aż do szarawej kopuły Saint-Servan.
Niegdyś Saint-Malo było wyspą i być może pan Antifer żałował tych czasów, w
których mógł się uważać za mieszkańca wyspy, lecz obecnie było półwyspem i może być, że
tak było lepiej. Zresztą każdy może czuć się dumnym, będąc dziecięciem tego starożytnego
grodu Armoryki, który dał Francyi tylu wielkich ludzi, a pomiędzy innymi Duguay-Trouin,
którego posągowi kłaniał się zawsze godny marynarz, ile razy przechodził przez skwer. Tutaj
też żyli Lamennais, który pana Antifera wcale nie obchodził i Chateaubriand, którego znał
tylko ostatnią pracę, czyli skromny i dumny zarazem grobowiec, wzniesiony na wysepce
Grand-Bey i noszący nazwisko sławnego pisarza.
Pan Antifer, trzech imion, Piotr-Servan-Malo, miał wtedy 46 lat. Od półtora roku
wycofał się już ze służby, a dochody wystarczały mu na utrzymanie się z rodziną.
Miał kilka tysięcy franków rocznego dochodu, tyle bowiem zysku przynosił mu zawód
marynarza. Dowodził dwoma czy trzema kupieckimi statkami, których głównym miejscem
pobytu był zawsze port Saint-Malo. Okręta te, należące do domu handlowego Baillif i Spółka,
odbywały żeglugę wzdłuż brzegów po kanale La-Manche, morzu Północnem, Baltyckiem, a
nawet Sródziemnem. Zanim jednak doszedł do tego stanowiska, Piotr Antifer zwiedził nie
mało świata, jako prosty marynarz. Żeglarz z niego był doskonały, wytrwały i surowy dla
siebie i dla drugich. Nie oszczędzał się nigdy, był odważnym, nie cofał się przed żadną
przeszkodą i z uporem, właściwym Bretończykom, trwał zawsze przy swojem.
Czy żałował morza?.. Nie, ponieważ wycofał się ze służby, będąc jeszcze w sile wieku.
A może zdrowie nie pozwalało mu na dłuższe poświęcanie się tak ciężkiemu zawodowi?..
Bynajmniej, pan Antifer był zdrów i silny, jak gdyby wykuty z granitu, którego pokłady
leżały na wybrzeżach armorykańskich.
W istocie, dość było spojrzeć na niego, aby się przekonać, że zdrów był zupełnie, dość
było uścisnąć jego rękę, aby mieć dowód jego siły. Piotr Antifer był wzrostu średniego, ale
muskularny i barczysty; głowa jego przypominała kształtem pochodzenie celtyckie; włosy
rudawe, krótko przystrzyżone, otaczały twarz, ogorzałą od słońca i wichrów morskich; wązki
zarost, wychylający się z pod brody, łączył się z włosami i twardy był jak mech, rosnący na
skałach. We włosach i brodzie połyskiwały srebrzyste nitki. Pod gęstym łukiem brwi czarne
oczy błyszczały jak dyamenty i zdawały się ciskać błyskawice; nos był dosyć długi i wydatny,
zęby zdrowe i mocne; w prawem uchu tkwił kolczyk miedziany. W ruchach postaci znać
było, że potrafił opierać się kołysaniom okrętu, że muskuły jego są tak silne, jak rózgi
rzymskiego liktora; że jest istotą, posiadającą żelazne zdrowie, która może dobrze jeść i pić i
ma nadzieję długo jeszcze cieszyć się dobrem zdrowiem. Ale zato temperament pana Piotra-
Servan-Malo Antifera odznaczał się nadzwyczajną drażliwością nerwową.
Na przykład dzisiejszego wieczora gniewał się i unosił do tego stopnia, że zdawało się,
iż mury domu drżą w posadach, jak gdyby burza szalała u jego stóp, lub przypływ morza był
tak silny, jak w czasie porównania dnia z nocą, gdy woda wznosi się na pięćdziesiąt stóp
wysokości i pokrywa pianą połowę miasteczka.
Nanon, wdowa Le Goât, miała lat czterdzieści ośm i była siostrą naszego hałaśliwego
marynarza. Mąż jej, właściciel skromnej posiadłości i oficyalista w domu handlowym Le
Baillif i Spółka, umarł wcześnie, pozostawiając jedyną córkę Elizę, którą zaopiekował się wuj
Antifer, spełniający obowiązki opiekuna sumiennie i gorliwie. Nanon była poczciwą kobietą,
kochała brata, lecz obawiała go się i drżała przed jego gniewem.
Eliza była ślicznem dziewczęciem z płowymi włosami i błękitnemi oczami. Twarz jej
wyrażała rozum, postać odznaczała się wdziękiem. Dziewczyna miała więcej odwagi niż
matka i nieraz ośmieliła się opierać surowemu opiekunowi.
Zresztą wuj kochał ją bardzo i pragnął, aby była najszczęśliwszą. Ale kto wie, czy jego
pojęcia o szczęściu zgadzały się z pojęciami jego siostrzenicy.
Obie kobiety ukazały się na progu pokoju. Jedna z drutami w ręku, druga z żelazkiem
do prasowania.
– Co się stało? zapytała Nanon.
– Ah! ta szerokość geograficzna!.. Ta przeklęta szerokość! odpowiedział pan Antifer.
Kończąc te słowa, stuknął się tak silnie pięścią w głowę, że każda inna, mniej wytrwała
czaszka, zdruzgotałaby się od takiego uderzenia.
– Mój wuju, odezwała się Eliza, czy to jest słuszny powód, abyś dlatego, że ta
szerokość geograficzna zajmuje i niepokoi twój umysł, niszczył i przewracał wszystko w
pokoju?
Mówiąc to, schyliła się po atlas, leżący w kącie pokoju, podczas gdy Nanon zbierała
odłamki muszli, rozrzucone po podłodze, jakby je poszarpał wybuchowy materyał.
– Czy to ty, wuju, rozbiłeś tę muszlę? zapytała nieśmiało Eliza.
– Tak, to ja, lecz gdyby kto inny zrobił mi taką szkodę, nie życzyłbym nikomu, aby się
znalazł choć na chwilę w jego skórze.
– A dlaczego cisnąłeś ją na ziemię, wuju?
– Dlatego, że dłoń mnie świerzbiła i musiałem na czemś wywrzeć mój gniew!
– Ta muszla była podarunkiem naszego brata, zaczęła Nanon, źle więc uczyniłeś…
– Chociażbyś mi to do jutra powtarzała, że źle zrobiłem, muszla się nie naprawi!
– Co powie mój kuzyn Julian? zawołała Eliza.
– Nic nie powie i dobrze zrobi, że nic nie powie, odpowiedział pan Antifer, który doznał
w tej chwili wielkiej przykrości z powodu tego, że miał przed sobą tylko dwie kobiety, na
które nie mógł gniewać się bardzo, a gniew taki przyniósłby mu ulgę.
– Ale naprawdę, gdzie jest obecnie Julian? zapytał po krótkiej chwili milczenia.
– Wszak wiesz, mój wuju, że pojechał do Nantes, odpowiedziała młoda dziewczyna.
– Do Nantes?.. Cóż znowu!.. A cóż on tam robić będzie w Nantes?
– Przecież sam go wysłałeś, mój wuju, aby zdał egzamina na kapitana, któryby mógł
odbywać dalekie podróże.
– Kapitan, któryby mógł odbywać dalekie podróże! mruknął pan Antifer. Czy to nie
dość byłoby dla niego, aby był tak jak ja kapitanem statków, które żeglują wzdłuż brzegów?
– Mój bracie, odezwała się nieśmiało Nanon, Julian zastosował się do twego zdania…
ty sam chciałeś…
– A więc cóż z tego, że ja chciałem? czy to słuszny powód?… A gdybym ja nie chciał,
czy on byłby nie pojechał do Nantes?… Zresztą on się obetnie na egzaminie…
– Nie, mój wuju.
– Ależ tak, moja siostrzenico, a jeśli tak się stanie obiecuję mu uprzejme przyjęcie.
Z tej rozmowy można wnosić, jak trudnem było porozumienie się z tego rodzaju
człowiekiem. Raz nie chciał, aby Julian zdawał egzamin na kapitana wyższego stopnia, drugi
raz oburzał się na samo przypuszczenie, że egzamin może się nie udać. A w takim razie
chłopak miałby się z pyszna; dostałoby się z pewnością i panom, którzy go egzaminowali,
kilka niezbyt pochlebnych wyrazów.
Ale Eliza miała to przekonanie, że taki roztropny i pilny chłopiec musi dobrze zdać
egzamina.
Julian był siostrzeńcem pana Antifera, który był opiekunem chłopca aż do jego
pełnoletności. Julian został sierotą, będąc jeszcze dzieckiem; najpierw stracił matkę, a w kilka
lat ojca i został na łasce wuja. Ojciec jego był porucznikiem na okręcie, wuj kapitanem, nic
więc dziwnego, że chłopiec obrał sobie także zawód marynarza. Pan Antifer nie wątpił
również jak Eliza, że Julian zda egzamin na kapitana, lecz był dziś w tak złym humorze, że
nawszystko zapatrywał się ze złej strony.
Wuj w głębi duszy był dumnym z Juliana. Chłopiec bowiem znał doskonale swoje
rzemiosło: był najpierw chłopcem okrętowym na statkach kupieckich domu handlowego Le
Baillif i Spółki, potem marynarzem w służbie państwa i przez trzy lata porucznikiem w
marynarce handlowej. Nie zbywało mu więc ani na praktyce, ani na teoryi.
Przez kilka chwil pan Antifer przechadzał się po pokoju, a w oczach jego połyskiwały
błyskawice gniewu, dowodzące, że burza nie minęła jeszcze i że lada chwila może paść
piorun. Gdy spoglądał na barometr, zawieszony na ścianie, gniew jego zdawał się wzmagać
jeszcze bardziej, może dlatego, że barometr wskazywał stałą pogodę.
– A zatem Julian nie powrócił? zapytał wreszcie, zwracając się do Elizy.
– Nie, mój wuju.
– Wszak jest już dziesiąta?
– Nie jeszcze, mój wuju!
– Zobaczysz, że się spóźni na pociąg!
– Nie, mój wuju!
– Cóż to, czy nie przestaniesz mi zaprzeczać?
– Nie, mój wuju.
Pomimo rozpaczliwych znaków, jakie jej dawała Nanon, dziewczyna nie miała zamiaru
ustąpić wujowi.
Teraz naprawdę można się było spodziewać gwałtownej burzy i piorunów gniewu pana
Antifera. Ale czyż nie było jakiego konduktora, któryby mógł zwrócić na siebie
elektryczność, nagromadzoną w osobie pana Antifera?
Owszem, był sposób zapobieżenia złemu. To też, gdy pan Antifer zawołał donośnym
głosem: – Zawołajcie mi Trégomain! – obie kobiety spełniły natychmiast ten rozkaz.
Wybiegły szybko z pokoju, wyszły na ulicę i udały do mieszkania sąsiada Trégomain.
– Ah! Boże! aby tylko był w domu, powtarzały sobie z trwogą.
Na szczęście Trégomain był u siebie i w pięć minut później znalazł się w obecności
pana Antifera.
Gildas Trégomain miał przeszło lat pięćdziesiąt i był również starym kawalerem, jak
pan Antifer, żeglował także i wycofał się ze służby. Ale na tem się kończy podobieństwo;
gdyż Trégomain o tyle jest spokojny, o ile Antifer trudny w stosunkach z ludźmi. I nie tylko
pod względem usposobienia moralnego, lecz i pod względem fizycznym dwaj przyjaciele
jeszcze większą stanowili sprzeczność. Pomimo to jednak łączyła ich przyjaźń szczera,
chociaż obowiązki, jakie ona nakładała, bywały nieraz uciążliwe z takim, jak pan Antifer
człowiekiem.
Powiedzieliśmy, iż pan Antifer żeglował także, ale są żeglarze i żeglarze. Pan Antifer
zwiedził wszystkie znaczniejsze morza na kuli ziemskiej, będąc w służbie rządowej i
handlowej i potem dopiero został kapitanem na okrętach, żeglujących wzdłuż brzegów. Ale
inaczej rzecz się miała z jego sąsiadem. Gildas Tregomain, jako syn wdowy, wolny od służby
rządowej, nie był nigdy na morzu.
Widział kanał La Manche z wyżyn Cancale i przylądka Trehel, ale nigdy nie pływał
dalej. Życie spędził na statku, przeznaczonym do żeglugi na rzekach. Naprzód był szyprem, a
później właścicielem statku „Piękna Amelia” i pływał w góry lub w dół rzeki Rance, od
Dinard do Dinan, z Dinan do Plumaugat, skąd powracał z ładunkiem desek, wina albo węgla,
stosownie do żądań. Zaledwie znał inne rzeki z bliższych departamentów, jak n. p. z Cotes-
du-Nord. Trégomain był człowiekiem łagodnym, jak przystało na marynarza, żeglującgo po
wodach słodkich; Antifer zaś prawdziwym wilkiem morskim, który przesiąkł słoną wodą
oceanu. Obecność pana Trégomain zbawiennie oddziaływała na Antifera.
Gildas Trégomain mieszkał w ślicznym i miłym domku, zbudowanym o sto kroków od
domu pana Antifera, przy końcu ulicy Toulouse, także w pobliżu wałów. Widok z tego
domku był na ujście rzeki Rance, podczas gdy z okien domu Antifera widać było morze.
Trégomain był to tęgi, gruby i wysoki mężczyzna; ręce i nogi miał duże i muskularne;
w istocie obdarzony też był siłą herkulesową, lecz nigdy jej nie nadużył dlatego, że był z
natury delikatny i łagodny. Ściskając nawet dłoń przyjaciela, czynił to ostrożnie i uważnie,
aby nie zgnieść jego ręki w olbrzymiej swojej prawicy. Ubierał się zazwyczaj w kamizelkę z
guzikami ze słoniowej kości i brunatną luźną bluzę.
Z powierzchowności można go było porównać do prassy hydraulicznej, która
rozpłaszcza najgrubsze blachy.
Nad szerokiemi ramionami wznosiła się duża głowa, pokryta gładko rozczesanymi
włosami; twarz pulchną i dużą otaczały rzadkie faworyty, a rozjaśniał ją uśmiech swobodny i
szczery, ukazujący zdrowe i białe zęby – i łagodne spojrzenie błękitnych oczu. Cera jego
twarzy miała odcień cegły, ale nie była tak ciemna, jak u marynarzy, przebywających na
oceanie.
Takim był Gildas Trégomain, a każdy, kto na niego spojrzał, zaliczał go do rzędu tych
uprzejmych ludzi, którym można powiedzieć: „Przyjdź pan o tej godzinie, zrób pan to a to,”
gdyż można było być pewnym, że nie zdobędzie się na odmowę i każdemu w miarę możności
odda przysługę. Był on jak skała, o którą rozbijały się bezkarnie burze gniewu pana Antifera.
Gdy Antifer był rozdrażniony, natychmiast wołano jego sąsiada.
Trégomaina lubili wszyscy w domu, Nanon, Julian i Eliza, która bez ceremonii
całowała jego pulchne policzki.
Tego dnia około godziny w pół do piątej po południu, Trégomain, wezwany przez
kobiety, wchodził na pierwsze piętro po schodach, które trzeszczały pod ciężarem jego ciała.
Wkrótce znalazł się w obecności pana Antifera.
Rozdział V
O! jesteś przecie, mój panie, zaczął pan Antifer.
– Przyszedłem natychmiast, gdy się dowiedziałem, że mnie wezwałeś…
– O! dużo chyba czasu upłynęło od tej chwili!
– Tyle, ile potrzeba było, abym tu przyszedł.
– Doprawdy! to chyba przypłynąłeś na swoim statku, zwanym „Piękną Amelią!”
Gildas Trégomain nie odpowiedział nic na tę złośliwą przymówkę, która miała na celu
porównanie wolnego ruchu statków rzecznych z szybkim ruchem kupieckich statków,
krążących wzdłuż brzegów morskich. Zrozumiał, że przyjaciel był w złym humorze, a
ponieważ to się często zdarzało, postanowił podług zwyczaju znieść wszystko cierpliwie.
Pan Antifer podał mu jeden palec, który Gildas uścisnął zlekka.
– Do licha! nie tak mocno! zawołał pan Antifer, ściskasz, jak gdyby żelaznemi
kleszczami!
– Przepraszam cię, nie zrobiłem tego naumyślnie.
– Jeszczeby tego brakowało!
Tu ruchem ręki pan Antifer zaprosił pana Gildas Trégomain, aby zajął miejsce przy
stole, umieszczonym w pośrodku pokoju.
Właściciel statku rozsiadł się wygodnie na krześle i położył na kolanach dużą
bawełnianą chustkę do nosa w niebieskie i czerwone kwiaty, z kotwicami na każdym rogu.
Te kotwice drażniły pana Antifera, który wzruszał z politowaniem ramionami.
– Na co kotwice, mawiał, szkoda, żeś jeszcze nie kazał sobie wyrysować wysokiego
masztu wraz z bocianiem gniazdem.
– Napijesz się koniaku? zapytał pan Antifer.
– Wszak wiesz, mój przyjacielu, że ja nigdy nic nie piję.
Pomimo tej odpowiedzi pan Antifer nalał koniaku we dwa kieliszki, gdyż podług
zwyczaju, przyjętego już od lat dziesięciu, wypijał swój kieliszek, a potem kieliszek Gildas
Trégomain.
– A teraz porozmawiajmy, rzekł.
– O czem? odparł właściciel statku, chociaż doskonale wiedział, po co wzywał go pan
Antifer.
– O czem, przyjacielu? powtórzył pan Antifer. A o czemże innem moglibyśmy
rozmawiać, jeśli nie o…
– Masz słuszność! Czy znalazłeś pod tą sławną szerokością ów punkt, który cię tak
zaciekawia?
– Czy znalazłem?… Ale jakże chcesz, abym go mógł znaleźć?.. Czy wtedy, gdy
słucham paplaniny tych dwóch kobiet, ograniczonych do wysokiego stopnia?
– Dlaczegóż się wyrażasz w ten sposób o dobrej Nanon i ładnej Elizie.
– O! ja wiem, że ty zawsze trzymasz ich stronę przeciwko mnie… Ale nie o to mi
chodzi w tej chwili… Minęło już lat ośm, gdy ojciec mój Tomasz umarł i ośm lat ciągnie się
ta sama kwestya, nie posuwając się ani na krok naprzód… Musi się to przecież raz skończyć!
– Co do mnie, odparł Trégomain, mrugając oczami, skończyłbym to zaraz, nie zajmując
się już więcej tą kwestyą.
– Doprawdy, przyjacielu, doprawdy! A polecenie, jakie ojciec uczynił na łożu śmierci,
nic nie znaczy?.. Zdaje mi się, że takie rzeczy są święte!
– Smutna to rzecz, że poczciwy człowiek przed śmiercią nie powiedział czegoś więcej,
że nic więcej nie wiedział… Do licha! czy i ja dojdę do grobu, nie dowiedziawszy się niczego
więcej.
Gildas Trégomain chciał właśnie odpowiedzieć, że to przypuszczenie było bardzo
prawdopodobne a nawet pożądane. Powstrzymał się jednak w porę, aby nie podniecić
rozdrażnienia swego gwałtownego przyjaciela.
Tu musimy zrobić wzmiankę i udzielić niektórych wyjaśnień, co do zdarzeń, jakie
miały miejsce na kilka dni przed śmiercią Tomasza Antifera.
Był to rok 1854, którego końca nie miał doczekać stary marynarz. Czując się już bardzo
chorym, zwierzył się przed synem, opowiadając mu o pewnem zdarzeniu, którego tajemnicy
nie mógł nigdy odgadnąć.
Pięćdziesiąt pięć lat temu, w roku 1799, Tomasz Antifer we wschodniej kompanii
kupieckiej przepływał wzdłuż brzegów Palestyny, właśnie tego dnia, gdy Bonaparte kazał
rozstrzelać więźniów z Jaffy. Jeden z tych nieszczęśliwych, schronił się na skałę, oczekując
tam pewnej, nieuniknionej śmierci, lecz został w nocy znaleziony przez francuskiego
marynarza Tomasza Antifera, który go wziął na swój okręt i pielęgnował starannie. Po
upływie dwóch miesięcy ranny odzyskał zdrowie.
Ocalony więzień wyznał swemu zbawcy, kim był rzeczywiście. Nazywał się Kamylk-
Pasza i był rodem z Egiptu. Żegnając się z poczciwym Tomaszem Antiferem, zapewnił go, że
nigdy o nim nie zapomni i że nadejdzie chwila, w której otrzyma od niego dowody
wdzięczności.
Tomasz Antifer, po rozstaniu się z Kamylk-Paszą, odbywał w dalszym ciągu dalekie
morskie podróże, a chociaż myślał nieraz o przyrzeczeniu człowieka, któremu ocalił życie,
doszedł wreszcie do przekonania, że obietnice te nigdy się nie ziszczą i że lepiej zrobi, jeśli
wcale o nich myśleć nie będzie.
Wreszcie stary marynarz wycofał się ze służby i osiadł w Saint-Malo, zajmując się już
tylko wykształceniem syna swego Piotra w zawodzie marynarza. Miał wtedy Tomasz Antifer
lat sześćdziesiąt siedem, gdy w czerwcu 1842 roku otrzymał jakiś list, pisany po francusku, a
pochodzący zapewnie z Egiptu, jak można było wnosić z pieczątek pocztowych. List był
następującej treści:
„Kapitan Tomasz Antifer proszony jest, aby zapisał w swoim notatniku następującą
szerokość geograficzną: 24 stopnie 59 minut na północ. Szerokość ta zostanie uzupełniona
długością geograficzną, o której wiadomość przesłaną mu będzie później. Niech kapitan także
tego nie zapomni i zachowa te wiadomości w tajemnicy, gdyż chodzi tu dla niego o interes
wielkiej wagi. Olbrzymia summa w złocie, brylantach i kosztownych kamieniach, którą ten
dokument zapewni mu w przyszłości, będzie tylko sprawiedliwą nagrodą za przysługi, jakie
oddał niegdyś więźniowi z Jaffy.”
List ten miał za podpis tylko podwójne K, stanowiące monogram.
Można sobie łatwo wyobrazić, że taka wiadomość podnieciła wyobraźnię starego
marynarza, który był godnym ojcem swego syna. Po trzydziestu trzech latach Kamylk-Pasza
przypomniał sobie o swoim zbawcy! Prawda, że namyślał się długo, ale być może, że
nieprzezwyciężone przeszkody zatrzymywały go w Syryi, której stanowisko polityczne
dopiero zostało ostatecznie określone w roku 1840 przez traktat, zawarty w Londynie na
korzyść sułtana w dniu 15 lipca.
Teraz Tomasz Antifer wiedział o pewnej szerokości geograficznej, która przechodziła
przez pewien punkt kuli ziemskiej, gdzie Kamylk-Pasza ukrył skarb, jaki przeznaczał dla
niego. Ale jaki to był ów skarb? W jego przekonaniu musiał zawierać miliony. Zmuszony był
jednak całą tę kwestyę zachować w głębokiej tajemnicy, aż do chwili, gdy przybędzie
tajemniczy poseł z drugą wiadomością. Posła tego spodziewał się codzień, lecz nie
wspominał o tem nikomu, nawet synowi.
I czekał tak cierpliwie przez lat dwanaście, nie przypuszczając, aby miał unieść ze sobą
do grobu tę tajemnicę, aby miał zakończyć dni swoje, nie doczekawszy się posła od paszy.
Wreszcie postanowił powierzyć tajemnicę jedynemu swemu synowi Piotrowi-Servan-
Malo, któremu służyło prawo korzystania z majątku, przeznaczonego dla jego ojca. W roku
1854 stary marynarz miał już lat ośmdziesiąt jeden i, czując się blizkim śmierci, objawił
swemu spadkobiercy o zamiarach Kamylk-Paszy. Kazał mu przysiądz, tak jak to niegdyś
żądano od niego, aby nigdy nie zapomniał o tej szerokości geograficznej i zachował starannie
list, podpisany podwójnem K, i żeby czekał z ufnością zjawienia się posła.
Wkrótce po tem wyznaniu ów człowiek umarł, szczerze opłakiwany przez rodzinę i
znajomych.
Poznaliśmy już pana Antifera, możemy więc z łatwością wyobrazić sobie, jak potężne
wrażenie uczyniła w jego umyśle wiadomość, udzielona mu przez ojca. Całą jego istotę
ogarnęło gorące pragnienie zdobycia tych milionów, które przez tyle lat były marzeniem jego
ojca. Kamylk-Pasza przedstawiał mu się jak nabab z Tysiąca i jednej nocy. Odtąd śnił i
marzył o złocie i drogich kamieniach, ukrytych w jaskini Ali-Baby.
Ale wrodzona jego niecierpliwość i nerwowość nie pozwoliła mu być tak wytrwałym i
powściągliwym, jak jego ojciec. Czekać dwanaście lat, nie mówiąc ani słowa, nie zwierzając
się nikomu, nie czyniąc nic, aby się dowiedzieć, co się stało z osobą, która podpisała list
tajemniczy monogramem K, – mógł tak postąpić ojciec, ale syn nie potrafił tak panować nad
sobą. To też zaraz w roku 1855, żeglując po morzu Śródziemnem, Piotr Antifer zatrzymał się
w Aleksandryi i tutaj ze zręcznością tak wielką, do jakiej tylko był zdolny, zaczął się
wypytywać o Kamylk-Paszę.
Czy istniał on w rzeczywistości?.. Nie podlegało to wątpliwości żadnej, jeżeli
nieboszczyk jego ojciec miał w ręku list Kamylk-Paszy. Ale czy pasza żył dotychczas?..
Było to ważne pytanie, którego wyjaśnieniem pan Antifer postanowił zająć się
niezwłocznie. Lecz wiadomości, jakie zebrał, nie były bynajmniej pocieszające. Kamylk-
Pasza przepadł już od lat dwudziestu, i nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało.
Był to fatalny cios dla marzeń pana Antifera; nie zwątpił jednakże zupełnie. Wprawdzie
tu nikt nie wiedział o poszukiwanym paszy, ale list, wysłany przez niego, dowodził, że w roku
1842 żył jeszcze. Wydalił się zaś z kraju zapewne dla jakichś tajemnych przyczyn, których
wyjawić nie chciał nikomu.
Skoro więc nadejdzie stosowna chwila, poseł jego zjawi się i zawiadomi pana Antifera
o upragnionej długości geograficznej. Tak sobie tłómaczył pan Antifer.
– Ponieważ ojciec nie żyje, ja więc przyjmę tego posła, ma się rozumieć jak
najuprzejmiej, powtarzał sobie w duchu.
Powróciwszy do Saint-Malo, pan Antifer nie pisnął o tem wszystkiem ani słówka do
nikogo, chociaż taka powściągliwość niezmiernie dużo go kosztowała. Potem odbywał
jeszcze rozmaite podróże; wreszcie w roku 1857 wycofał się ze służby i żył w kółku
rodzinnem.
Ale jakież to było życie?… Nieznośne, którego jedynem zajęciem było ściganie
zwodniczej mrzonki! Te 24 stopnie i te 59 minut unosiły się około jego głowy, jak natrętne
owady.
Wreszcie pan Antifer nie mógł już dłużej utrzymać języka za zębami i powierzył swoją
tajemnicę siostrze, siostrzenicy, siostrzeńcowi i swemu przyjacielowi Gildas Trégomain.
To też wiadomość o tej tajemnicy rozeszła się nie tylko po mieście, ale doszła aż do
Servan i Dinard. Wszyscy wiedzieli, że któregobądź dnia olbrzymia książęca fortuna spadnie
na pana Antifera i że ten majątek nie może mu się wymknąć z ręki.
Za każdym razem, gdy kto stukał do drzwi, pan Antifer spodziewał się, że to
upragniony poseł przybywa.
Upłynęło lat kilka, a poseł Kamylk-Paszy nie dawał znaku życia. Nawet żaden obcy
człowiek nie zjawił się w domu. Z tego więc powodu pan Antifer żył w ciągłym niepokoju i
oczekiwaniu. Rodzina jego przestała wierzyć w istnienie tego majątku, a list wydawał im się
mistyfikacyą, czyli chęcią zaciekawienia pana Antifera. Gildas Trégomain chociaż nie mówił
o tem, uważał jednak swego przyjaciela za człowieka niesłychanie łatwowiernego i martwił
się, że poczciwy marynarz naraża się na śmieszność. Ale Piotr-Servan-Malo żartował sobie ze
wszystkich uwag. Zdawało mu się, że ma już w ręku ten milionowy majątek i wpadał w
gniew, gdy ktokolwiek zaprzeczał mu słuszności.
To też i dziś Trégomain, siedząc przy stole, na którym stały dwa kieliszki koniaku,
powtarzał sobie w duchu, że dla świętego spokoju nie będzie się w niczem sprzeciwiał swemu
przyjacielowi.
– Odpowiedz mi bez wykrętów, zaczął pan Antifer, spoglądając badawczo w twarz
Trégomaina, czy mnie rozumiesz lub nie? Bo mnie się zdaje, że nawet nie wiesz, o co mi
chodzi. No, wiem przecież, dodał z akcentem lekceważenia, że jako właściciel statku „Piękna
Amelia,” nie potrzebowałeś nigdy wysilać swego umysłu. Na falach rzeki Rance, która nie
jest niczem więcej jak strumieniem, nie byłeś zmuszony mierzyć wysokości, zwracać uwagi
na słońce, księżyc i gwiazdy…
Chwaląc się w ten sposób ze swemi wiadomościami o dziedzinie hydrografii, pan
Antifer chciał wykazać różnicę wyższości umysłowej, jaka zachodziła pomiędzy marynarzem
a flisakiem.
Poczciwy Trégomain uśmiechał się pobłażliwie i nie podnosił oczu od różnokolorowej
chustki od nosa, którą rozciągnął na kolanach.
– Czy słuchasz mnie, Trégomain?
– Naturalnie, mój przyjacielu!
– A więc pytam ci się raz jeszcze, czy ty wiesz, co to jest szerokość geograficzna?
– Mniej więcej wiem.
– Czy wiesz, co to jest koło, równoległe Równikowi i że to koło dzieli się na trzysta
sześćdziesiąt stopni, co czyni dwadzieścia jeden tysięcy sześćset sześćdziesiąt minut, czyli
milion dwieście dziewięćdziesiąt sześć tysięcy sekund?
– Jakżeż miałbym tego nie wiedzieć? odparł z łagodnym uśmiechem Trégomain.
– A czy wiesz, że łuk piętnastu stopni odpowiada godzinie czasu, a łuk
piętnastominutowy jednej minucie czasu? Łuk zaś piętnastosekundowy, jednej sekundzie
czasu?
– Czy chcesz, abym ci to wszystko z pamięci powtórzył?
– Nie, niepotrzeba. A zatem ja wiem, jaka jest ta szerokość geograficzna: dwadzieścia
cztery stopnie, pięćdziesiąt dziewięć minut na północ od Równika. Otóż na tej linii
równoległej, która przypuszczalnie znajduje się na trzysta sześćdziesiątym stopniu, czy
słyszysz?.. na trzysta sześćdziesiątym, jest również stopień trzysta pięćdziesiąty dziewiąty, z
którego ja drwię sobie, jak z kotwicy, która straciła pazury. Ale jest jeden, jedyny stopień, o
którym nie wiem i nie dowiem się nigdy, dopóki mi ktoś nie wskaże długości geograficznej,
jaka się z nim krzyżuje, a właśnie tam w tem miejscu znajdują się miliony… Nie uśmiechaj
się, mój przyjacielu…
– Ja się nie śmieję, mój kochany.
– Tak, tam się znajdują miliony, należące do mnie, które mam prawo wydobyć z
kryjówki, skoro tylko się dowiem, gdzie są zakopane..
– A więc powinieneś czekać cierpliwie posła, który ci ma przynieść tę upragnioną
wiadomość, odpowiedział łagodnie Trégomain.
– Cierpliwie… cierpliwie!.. odburknął pan Antifer. A cóż ty masz w żyłach, widocznie
wodę, a nie krew.
– Zdaje mi się, że wodę, mocno ocukrzoną, odpowiedział Gildas Trégomain.
– A w mojej krwi krąży widać żywe srebro i roztopiona siarka, która mi nie daje
spokoju… Ja się męczę okropnie… ja sobie życie zatruwam…
– Powinieneś się starać uspokoić…
– Uspokoić się?.. Czy zapomniałeś, że mamy obecnie rok 1862… że mój ojciec umarł
w roku 1854… a o tej tajemnicy wiedział od roku 1842… wkrótce więc będzie dwadzieścia
lat, jak oczekujemy na rozwiązanie piekielnej zagadki…
– Dwadzieścia lat! szepnął Gildas Trégomain. Jak czas prędko upływa! Przed
dwudziestu laty pływałem jeszcze na statku „Piękna Amelia…”
– A któż tu mówi o twoim statku? zawołał pan Antifer. Czy tu mowa o twoim statku,
czy o szerokości geograficznej, o której jest wzmianka w tym liście?
Mówiąc to, ukazał przyjacielowi ów sławny i pożółkły już od starości list, podpisany
monogramem Kamylk-Paszy.
– Tak, to ten list, ten przeklęty list… ciągnął dalej, ten dyabelski list, który nieraz mam
ochotę spalić albo podrzeć…
– Być może, że postąpiłbyś najrozsądniej, odezwał się nieśmiało Trégomain.
– Przestań, przyjacielu Trégomain! zawołał z zaiskrzonemi od gniewu oczami pan
Antifer, nie odpowiadaj mi nigdy w ten sposób, jak to uczyniłeś przed chwilą.
– No, no, nie gniewaj się, nie odpowiem ci, skoro ci się to nie podoba.
– A gdybym w przystępie chwilowego uniesienia chciał zniszczyć ten list, który jest dla
mnie niejako dowodem własności majątkowej, gdybym się okazał o tyle nierozsądnym, że
mógłbym zapomnieć, com winien mojej rodzinie i samemu sobie, to gdybyś mi nie
przeszkodził w wykonaniu takiego nierozsądnego czynu…
– Ależ przeszkodzę ci, przeszkodzę, odpowiedział pośpiesznie Gildas Trégomain.
Pan Antifer ujął kieliszek w rękę i, trącając nim w kieliszek sąsiada, rzekł:
– Za twoje zdrowie, przyjacielu!
– A ja za twoje, odpowiedział Gildas Trégomain, podnosząc w górę kieliszek, który
jednak nietknięty postawił na stole.
Pan Antifer siedział czas jakiś zamyślony; jedną rękę zatopił w bujne jeszcze włosy i
targał je niemiłosiernie, szepcąc przytem jakieś urywane wyrazy i zaklęcia i przewracając
kamyczek, który miał zwyczaj trzymać w ustach. Potem nagle skrzyżował ręce na piersiach i
rzekł, spoglądając na przyjaciela:
– Czy ty wiesz przynajmniej, przez który punkt przechodzi ta przeklęta linia
równoległa… ta szerokość geograficzna – 24 stopnie 59 minut na północ?
– Jakżeż miałbym tego nie wiedzieć? odparł Trégomain, który najmniej sto razy
wydawał już tę lekcyę geografii.
– Nic nie szkodzi, mój kochany, są rzeczy, których zbyt dobrze umieć nie można!
I otwierając swój atlas na stronicy, wyobrażającej dwie półkule w powierzchni płaskiej i
gdzie można było dokładnie widzieć kulistą figurę ziemi, rzekł głosem tak stanowczym, że
nie można było myśleć o wahaniu lub odmowie:
– Patrz!
Gildas Trégomain pochylił się nad mapą.
– Wszak widzisz Saint-Malo? nieprawdaż?
– Widzę, a tu rzekę Rance…
– Nie chodzi mi o rzekę Rance! Nudzisz mnie razem ze swoją rzeką!.. No, znajdź
południk paryski i zejdź na dwudziestą czwartą równoległą linię.
– No, już znalazłem, odparł posłusznie Trégomain.
– Miń Francyę… Hiszpanię… wejdź do Afryki… przejdź przez Alger i dosięgnij do
zwrotnika Raka… Ot… tam… powyżej Tumbuktu…
– Już jestem we wskazanym punkcie.
– Otóż jest owa sławna szerokość.
– Tak, znaleźliśmy ją.
– Teraz zwróćmy się na wschód i, mijając Afrykę, przepłyńmy przez morze Czerwone.
W Arabii posuwajmy się ponad Mekką i, pokłoniwszy się imamowi
Indye, zostawiając Bombay i Kalkutę na prawo; potem okrążymy granice Chin, wyspę
Formozę, przedostaniemy się przez ocean Spokojny, miniemy archipelag wysp Sandwich…
Ale czy idziesz za mną?
– Ależ uważam i rozumiem dokładnie, odpowiedział Gildas Trégomain, obcierając
spocone czoło kraciastą chustką.
– Teraz znajdujemy się w Ameryce, w Meksyku… potem w zatoce… potem blizko
Hawanny… Przepływamy cieśninę Florydy i zapuszczamy się na ocean Atlantycki, mijamy
wyspy Kanaryjskie i dostajemy się do Afryki, nareszcie wracamy do południka paryskiego,
no, i znowu znajdujemy się w Saint-Malo, odbywszy podróż naokoło świata po dwudziestej
czwartej linii równoległej.
– Chwała Bogu, odetchnął Trégomain, jakby naprawdę zmęczył się podróżą.
– A teraz, mówił dalej pan Antifer, gdy już przebyliśmy obydwa stałe lądy, ocean
Atlantycki, Spokojny i Indyjski, po których rozsiane są miliony wysp i wysepek, czy możesz
mi powiedzieć, Trégomain, gdzie znajduje się miejsce, w którem są ukryte owe miliony?
– Tego nie wiem właśnie…
– I o tem zapewne nikt się nie dowie…
– Owszem, dowie się, skoro ten poseł….
Pan Antifer nie dał mu dokończyć, wziął kieliszek, którego nie wypił Trégomain i rzekł:
– Za twoje zdrowie!
– A ja za twoje, odpowiedział Trégomain, trącając się pustym kieliszkiem przyjaciela.
Dziesiąta godzina wybiła, gdy u drzwi wchodowych dało się słyszeć silne stukanie
młotkiem.
– Może to poseł Kamylk-Paszy?! zawołał niecierpliwy Antifer.
– Eh! gdzieżby tam! odpowiedział z powątpiewaniem Trégomain.
– A dlaczegóżby nie? zawołał pan Antifer, którego policzki zabarwiły się purpurowym
rumieńcem gniewu.
– No, być może, że to i ów upragniony poseł, odezwał się pojednawczym tonem
Trégomain, mówiąc sobie w duchu, że powitałby go bardzo uprzejmie.
Nagle rozległy się na dole radosne okrzyki powitania, a przecież Nanon i Eliza nie
mogły w ten sposób witać posła Kamylk-Paszy.
– To on!.. to on!.. wołały obie kobiety.
– On!.. on!.. podchwycił pan Antifer.
I już zwrócił się w stronę drzwi, gdy te otwarły się szybko, a jednocześnie głos jakiś
młody, świeży i wesoły zawołał:
– Dobry wieczór, mój wuju!
– Ah! to ty, Julianie, odpowiedział pan Antifer z akcentem rozczarowania.
Był to w istocie Julian, który nie tylko, że zdał pomyślnie egzamin, ale nawet nie
spóźnił się na pociąg, idący z Nantes.
– Zdałem egzamin, zdałem! wołał wesoło Julian.
– Zdał, powtarzały obie kobiety. Przyznano mu stopień.
– Jaki stopień? zapytał pan Antifer.
– Stopień kapitana, któremu służy prawo odbywania dalekich morskich podróży.
Ale pomimo tak pomyślnej wiadomości, wuj nie przygarnął go w objęcia, lecz uczynił
to natomiast Gildas Trégomain, ściskając go z taką siłą, że chłopak nie mógł prawie
oddychać.
– Udusisz go, Gildas! odezwała się Nanon.
– Ależ cóż znowu, uścisnąłem go bardzo lekko, odparł z uśmiechem Trégomain.
Julian odetchnął swobodniej, wydostawszy się z przyjacielskich objęć, i zwracając się
do pana Antifera, który gorączkowym krokiem przechadzał się po pokoju, rzekł:
– Wuju, kiedyż wyjeżdżamy?
– Dokąd? odparł z roztargnieniem pan Antifer.
– Na morze…
Pan Antifer milczał długą chwilę.
– Przecież wuj powiedział, że skoro uzyskam stopień kapitana okrętu, zaraz wyruszamy
na ocean… ciągnął dalej Julian.
– Tak, tak mówiłeś… słyszałem, potwierdził Trégomain.
– Wszystko zatem stało się podług woli wuja, sądzę więc, że moglibyśmy wyruszyć w
początkach kwietnia.
Pan Antifer aż podskoczył na krześle.
– Za osiem tygodni! zawołał. Czemuż lepiej nie za osiem dni, za osiem godzin, albo za
osiem minut?
– Eh! nie żartuj, odezwała się Nanon, przecież jest jeszcze dużo zajęcia, sprawunków…
– Ja także mam do załatwienia wiele rzeczy, odezwał się Trégomain.
Na tem rozmowa urwała się, bo pan Antifer zaczął się znowu gniewać, powtarzając:
– Przeklęta długość geograficzna.
Humor tego marynarza stawał się z każdym dniem gorszym.
Tymczasem nie było prawdopodobieństwa, aby miał się zjawić poseł Kmylk-Paszy,
oczekiwany przez lat dwadzieścia.
Rozdział VI
I tak upłynął tydzień, a poseł się nie zjawiał. Gildas Trégomain twierdził, że mniej
byłby zdziwiony, gdyby ukazał się z nieba prorok Elizeusz, niż gdyby przybył poseł Kamylk-
Paszy. Ale o przekonaniu swoim nic nie mówił swemu przyjacielowi.
Pan Antifer stał się jeszcze bardziej pochmurnym i zamkniętym w sobie. Jeśli pragnął
tych milionów, nie pragnął ich dla siebie, nie chciał mieszkać w pałacu, ubierać się w
kosztowne szaty, jadać na złocie i srebrze i jeździć karetą! Nie, on tego wszystkiego nie
pragnął, on chciał dla swej rodziny i biednych ludzi użyć tego skarbu, aby im przyszłość
polepszyć. Było to jego jedyne życzenie. Lecz ponieważ poseł się nie zjawiał, marzenia pana
Antifera spełnić się nie mogły. Być może, iż zyska kiedyś te miliony, ale to będzie już po
niewczasie.
Niespokojny i rozdrażniony nie mógł wysiedzieć w domu. Ukazywał się tylko przy
obiedzie lub wieczerzy i jadał bardzo mało. Trégomain teraz więcej niż kiedykolwiek był
narażony na wybuchy jego złego humoru.
Nanon zaczęła się lękać o brata, aby nie zapadł na zdrowiu. Jedynem zajęciem pana
Antifera była tylko przechadzka na stacyę kolei żelaznej, lub na wybrzeże Sillon, dokąd
przybijały okręty. Tu przypatrywał się uważnie wszystkim cudzoziemcom, którzy odznaczali
się powierzchownością właściwą południowcom, aby się przekonać, czy niema między nimi
posła Kamylk-Paszy, który mógł być rodem z Armenii, czyli typem odrębnym, łatwym do
poznania po stroju i fizyognomii. Przytem nieznajomy pytałby się zaraz o adres pana Piotra-
Servan-Malo Antifera.
Ale nie spotkał nikogo podobnego. Pomiędzy podróżnymi znajdowali się mieszkańcy
Normandyi i Bretanii, Norwegii i Anglii, ale nie było przybysza ze stron tak dalekich.
Dziewiątego lutego pan Antifer, zjadłszy śniadanie, podczas którego nie odezwał się ani
słowa, wyszedł na swoją zwykłą przechadzkę, jak Dyogenes, który szukał człowieka.
Wprawdzie nie nosił w jasny dzień zapalonej latarki, ale za to miał wzrok doskonały, który
dostrzegłby z daleka osobę, tak przez niego pożądaną.
Szedł wązką uliczką, przy której wznosiły się wysokie domy o śpiczastych dachach.
Skręcił przez ulicę Bey na plac Duguay i, zobaczywszy, która godzina na kompasie, minął
plac Chateaubriand, obszedł dokoła kiosk, otoczony drzewami, pozbawionemi obecnie liści i
przez wały wyszedł na wybrzeże Sillon.
Tu obejrzał się uważnie na wszystkie strony, otaczając się kłębami tytuniowego dymu z
fajki, którą palił prawie bez ustanku. Wielu przechodniów witało go z szacunkiem, gdyż
Antifer był jednym ze znaczniejszych obywateli miasta Saint-Malo i człowiekiem ogólnie
poważanym.
Ale pan Antifer był tak roztargniony, że na wiele ukłonów nie odpowiedział wcale.
W porcie znajdowało się mnóstwo okrętów, ale że była to właśnie chwila odpływu
morza, trzeba było przynajmniej dwóch albo trzech godzin czasu, aby okręty przysunęły się
bliżej lądu.
Pan Antifer powiedział sobie zatem, że pójdzie pierwej na kolej, gdzie może szczęście
posłuży mu lepiej, niż mu służyło dotąd.
Doprawdy dziwną jest rzeczą, że człowiek nieraz fałszywą obiera drogę! Tak też stało
się i dzisiaj. Pan Antifer, zajęty przypatrywaniem się nieznajomym, nie uważał, że od
kilkunastu minut szedł za nim jakiś człowiek, doprawdy godzien, aby zwrócić na niego
uwagę.
Był to cudzoziemiec, mający na głowie fez czerwonawy z czarnym kwastem – szatę
długą, zapiętą na jeden rząd guzików i obszerne pantalony, które spadały na obuwie w formie
sandałów. Człowiek ów mógł mieć lat sześćdziesiąt kilka, był wysoki i nieco pochylony i
wyglądał na Egipcyanina, Armeńczyka lub Syryjczyka.
Szedł on za panem Antiferem, a w postawie jego znać było wahanie. To chciał się
przysunąć do pana Antifera, to znów ociągał się, jakby się lękał popełnić omyłki. Wreszcie
wyminął go i zawrócił się tak szybko, że obadwaj potrącili się wzajemnie.
– Idź do licha, niezdaro! krzyknął z gniewem pan Antifer.
Lecz w tej chwili przetarł oczy, spojrzał badawczo na nieznajomego i zawołał:
– Co widzę?.. To chyba mój poseł od tego K.
Jeżeli to w istocie był ów poseł, trzeba przyznać, że nie bardzo wzbudzał zaufanie.
Twarz jego chuda, żółta i pomarszczona i żywo biegające oczy wyrażały niesłychaną chytrość
i przebiegłość.
– Czy mam zaszczyt mówić z panem Antiferem, tak jak mi to powiedział jeden z
marynarzy? zapytał nieznajomy szkaradną francuzczyzną.
– Piotr-Servan-Malo-Antifer, do usług pana. A pan kim jesteś?
– Nazywam się Ben-Omar…
– Egipcyanin?..
– Jestem notaryuszem w Aleksandryi, a teraz mieszkam w hotelu de l’Union przy ulicy
Poissoniére.
– Oczywiście notaryusze nie ubierają się tam tak elegancko, jak we Francyi, powiedział
sobie w duchu pan Antifer.
Pan Antifer nie wątpił już teraz, że ma przed sobą tajemniczego posła, który mu objawi
tę upragnioną długość geograficzną. Był to dla niego człowiek, oczekiwany od lat
dwudziestu.
Potrafił jednak zapanować nad swoją porywczością i, nie okazując, jak głęboko
wzruszyła go obecność nieznajomego, zapytał spokojnie:
– Czegóż chcesz ode mnie, panie Ben-Omar?
Egipcyanin wydawał się bardzo pomięszany.
– Chciałbym pana prosić o chwilkę rozmowy, rzekł.
– Czy pan chcesz rozmówić się ze mną u mnie w domu?
– Nie, wolałbym, abyśmy rozmówić się mogli w takiem miejscu, gdzie nikt nie mógłby
nas usłyszeć.
– Chodzi tu więc o tajemnicę?
– Tak i nie. Chodzi tu o pewien układ.
Pan Antifer zadrżał; przeczuł bowiem, że Ben-Omar miał na myśli targ jakiś, którego
nie należało się spodziewać od posła Kamylk-Paszy.
– Miejmy się na baczności, powiedział sobie w duchu, a głośno dodał, wskazując na
wybrzeże, nieco oddalone, a tem samem wolne od ruchu i gwaru przechodniów:
– Może skierujemy się w tamtą stronę, rzekł, ale niech pan mówi prędko, gdyż wiatr
zimny wieje od morza.
Gdy pan Antifer z Ben-Omarem uszli ze dwadzieścia kroków, znaleźli się w miejscu
zupełnie pustem. Na łodziach, znajdujących się na wybrzeżu, nie było nikogo. Celnik, będący
na służbie, przechadzał się w oddali.
Wkrótce obydwaj doszli do wskazanego przez pana Antifera punktu i usiedli na
masztowem drzewie, które leżało na ziemi.
– Czy to miejsce wydaje się panu dogodne do rozmowy, panie Ben-Omar? zapytał pan
Antifer.
– O! najzupełniej!
– A zatem mów pan, lecz mów jasno i zwięźle, nie tak, jak przemawiają wasze sfinksy,
które się bawią stawianiem światu zagadek.
– Nie zataję nic, panie Antiferze, i z całą szczerością powiem panu wszystko,
odpowiedział Ben-Omar głosem, w którym bynajmniej nie dźwięczała szczerość.
Tu zakasłał kilka razy i zapytał:
– Miałeś pan ojca?
– No, to chyba nie ulega wątpliwości.
– Słyszałem, że ojciec pana umarł.
– Umarł już lat osiem temu. Mów pan dalej!
– I wiele żeglował?
– Nie inaczej, ponieważ był marynarzem. Cóż dalej?..
– Po jakich morzach żeglował ojciec pański?
– Po wszystkich zapewne.
– A zatem był i w krajach Wschodnich?
– Ma się rozumieć, że bywał i na Wschodzie i na Zachodzie! Cóż dalej?..
– Czy podczas swoich podróży podjął znowu notaryusz, któremu krótkie odpowiedzi
pana Antifera nie bardzo się podobały, nie był przed laty sześćdziesięciu na wybrzeżach
Syryi.
– Być może – był… być może, że nie był… Cóż dalej?…
To „cóż dalej” nie podobało się Ben-Omarowi, który skrzywił się okropnie, okazując
tem swoje niezadowolenie.
– Idź ty sobie krętemi ścieżkami, mój drogi, ja ci nic nie pomogę, powiedział sobie w
duchu pan Antifer.
Notaryusz zrozumiał, że należało jaśniej się wytłómaczyć, aby przystąpić do celu
rozmowy.
– Czy pan wiedziałeś o tem, rzekł, ze pański ojciec miał sposobność oddania komuś
przysługi… przysługi nieocenionej, a było to właśnie na wybrzeżu Syryi?
– Nie wiem o niczem. Cóż dalej?..
– Doprawdy! odparł Ben-Omar, którego ta odpowiedź zdziwiła niesłychanie. I nie
wiesz pan, czy ojciec pański dostał list od niejakiego Kamylk-Paszy?
– Od Paszy?
– No, tak.
– A dużo tam było zakrętów przy jego podpisie?
– To rzecz małej wagi, panie Antiferze. Główną zaś rzeczą jest to, czy ojciec pana
odebrał list, w którym były bardzo ważne objaśnienia?..
– Nie wiem nic. Cóż dalej?..
– Czy nie przeglądałeś pan pozostałych po nim papierów?.. Niepodobieństwem jest, aby
mógł zniszczyć list tak ważny… Powtarzam panu, że w tym liście były objaśnienia nader
ważne…
– Czy dla pana, panie Ben-Omar?
– I dla pana także, panie Antiferze, gdyż powiem szczerze, że polecono mi właśnie
odebrać ten list, który może być przedmiotem korzystnej umowy.
W tej chwili w głowie pana Antifera zabłysła myśl jedna: Ludzie, przez których
przysłany był Ben-Omar, musieli wiedzieć o długości geograficznej, której mu brakowało do
określenia miejsca, gdzie ukryte były miliony.
– A, łotry! szepnął do siebie. Oni chcą mi wydrzeć moją tajemnicę, chcą kupić ode mnie
mój list… aby potem iść wykopać moją skrzynię!
Rozumowanie to było dość prawdopodobne.
W tej chwili pan Antifer i Ben-Omar usłyszeli kroki zbliżającego się ku nim człowieka,
który szedł z wybrzeża w stronę stacyi kolei żelaznej. Zamilkli więc, a raczej notaryusz
przerwał rozpoczęte zdanie. Możnaby nawet powiedzieć, że spojrzał z ukosa na przechodnia i
uczynił głową jakiś znak przeczenia, z którego nieznajomy zdawał się być bardzo
niezadowolony; gniewnie bowiem wzruszył ramionami i przyśpieszył kroku, tak, że wkrótce
znikł z przed oczu rozmawiających.
Nieznajomy był o ile się zdawało cudzoziemcem i mógł mieć lat trzydzieści kilka.
Odziany był w strój, przypominający ubiór egipski. Cerę miał śniadawą, oczy czarne i
błyszczące, wzrost więcej niż średni, postawę silną i krzepką. Na twarzy malował się wyraz
stanowczości, a poniekąd i dzikości, tak, że twarz ta nie pociągała ku sobie i nie budziła
zaufania. Czyżby notaryusz i ów nieznajomy znali się ze sobą? Zdawało się, że tak jest, a
nawet można było być tego pewnym, tylko, że w tej chwili mieli jakieś wyrachowanie, aby
udać, że się nie znają.
Pan Antifer nie dostrzegł jednak wcale tego podstępu, gdyż spojrzenie i ruch nastąpiły
po sobie tak szybko i nieznacznie, że zwrócić na to uwagę było niepodobieństwem.
Najspokojniej więc prowadził dalej rozpoczętą rozmowę.
– Czy zechcesz pan teraz, panie Ben Omar, wytłómaczyć mi, dlaczego pragnąłeś
koniecznie posiąść ten list? Dlaczego chciałeś się dowiedzieć, co on zawierał?.. Dlaczego
chciałeś go kupić, jeśliby się był znajdował w mojem posiadaniu?
– Panie Antiferze, odpowiedział z pomięszaniem notaryusz, Kamylk-Pasza był moim
klientem, a ponieważ zajmowałem się jego interesami…
– Kamylk-Pasza był pańskim klientem? zawołał pan Antifer.
– Tak…i jako pełnomocnik jego spadkobierców.
– Jego spadkobierców? podchwycił z najwyższem zdumieniem pan Antifer, które
zadziwiło niemniej pana Ben-Omara. A więc on umarł?
– Tak, umarł.
– Miejmyż się na baczności! powiedział sobie w duchu pan Antifer. Kamylk-Pasza nie
żyje, trzeba o tem ciągle pamiętać, bo jeżeli się tu coś knuje?…
– A zatem, panie Antiferze, nie masz pan tego listu? zapytał Ben-Omar, spoglądając z
pod oka na swego towarzysza.
– Nie, nie mam.
– Szkoda, gdyż spadkobiercy Kamylk-Paszy, którzy pragną zebrać wszystko, co
dotyczy wspomnień po ich ukochanym krewnym…
– A więc to dla pamiątki! przerwał pan Antifer. Cóż za nieocenione serca!..
– Tak, jedynie dla pamiątki, panie Antiferze. I właśnie te nieocenione serca, jak
mówisz, ofiarowałyby panu znaczną summę pieniędzy, aby tylko dostać w swoje posiadanie
ów list…
– A wieleż byliby za niego dali?
– Cóż to pana obchodzi, skoro nie masz tego listu?
– Zawsze niech pan powie…
– No, pewnie kilkaset franków…
– O! wielka mi rzecz kilkaset franków, odezwał się pogardliwie pan Antifer.
– Może nawet kilka tysięcy…
– No, jeśli pan chcesz wiedzieć, odezwał się pan Antifer, zniecierpliwiony do
najwyższego stopnia, przyczem objął za szyję notaryusza, szepcąc mu do ucha powyższe
wyrazy, to powiem panu, że ja mam ten list…
– Masz go pan?
– Tak, tak, mam ten list z monogramem K!
– Tak, tak, z podwójnem K. Mój klient podpisywał się zawsze w ten sposób!
– Mam go… mam… czytałem go i odczytywałem wielokrotnie… I wiem, a raczej
odgaduję, dlaczego zależy panu tak wiele na posiadaniu tego listu…
– Panie…
– Ale go pan nie dostaniesz!
– Odmawiasz pan zatem?
– Tak, tak, stary Ben-Omarze, chyba że kupisz odemnie ten list…
– Za jaką cenę? zapytał notaryusz, sięgając do kieszeni, aby wydobyć woreczek z
pieniędzmi.
– Za jaką cenę? powtórzył pan Antifer, za pięćdziesiąt milionów franków.
Ben-Omar skoczył jak oparzony, a pan Antifer spojrzał na niego tak, jak dotąd nikt w
świecie na nikogo nie spoglądał, pokazując zarazem w uśmiechu wszystkie swoje zęby.
Po chwili, odezwał się głosem suchym i nawykłym do rozkazów:
– Jak się panu podoba, możesz pan dać lub nie dać!
– Pięćdziesiąt milionów! powtarzał odurzony notaryusz.
– Nie targuj się, panie Ben-Omar, ja nie ustąpię ani pięćdziesięciu centimów!
– Pięćdziesiąt milionów!
– Nie inaczej i to gotówką… w złocie lub biletach bankowych… albo w przekazie do
Banku Francuskiego.
Po chwili notaryusz odzyskał nieco zimnej krwi.
– Nie ulega wątpliwości, powiedział sobie w duchu, że ten przeklęty marynarz wie, jak
ważnym jest ten list dla spadkobierców Kamylk-Paszy. Przecież w nim jest objaśnienie
dotyczące ukrytego skarbu; bez tego objaśnienia skarbu odszukać niepodobna. Tak więc
usiłowania podjęte w celu odebrania listu okazały się bezowocne. Pan Antifer to przebiegła
sztuka. Nie ma innej rady, tylko trzeba kupić od niego ten list, a raczej tę szerokość
geograficzną, aby uzupełnić geograficzną długość, która znajduje się w mojem posiadaniu.
Ale jakim sposobem wiadomość ta znalazła się w posiadaniu Ben-Omara? Czyżby on,
jako dawny notaryusz bogatego Egipcyanina, był owym posłem, któremu polecono,
stosownie do ostatniej woli Kamylk-Paszy, oznajmić panu Antiferowi o pożądanej długości
geograficznej? Przekonamy się o tem wkrótce.
W każdym razie, z jakichkolwiek-bądź pobudek działał Ben-Omar, czy stosował się lub
nie do poleceń spadkobierców nieboszczyka, zrozumiał jednak, że list odzyska tylko za cenę
złota, za pięćdziesiąt milionów!
Odezwał się więc po chwili z miną układną, lecz przebiegłą:
– Zdaje mi się, żeś pan powiedział pięćdziesiąt milionów?
– Tak, powiedziałem to.
– To jest rzecz tak zabawna i śmieszna, że chyba nic zabawniejszego nie słyszałem w
życiu…
– Panie Ben-Omar, czy chcesz pan usłyszeć rzecz jeszcze zabawniejszą?…
– I owszem, bardzo proszę.
– To ci powiem, że jesteś stary oszust, stary łotr z Egiptu, stary krokodyl z Nilu…
– Panie!…
– No, no, nie powiem już nic więcej. Dodam tylko, że chciałeś pan łowić ryby w mętnej
wodzie, czyli wydrzeć mi podstępem moją tajemnicę, zamiast wypowiedzieć mi swoją, o
której polecono panu powiadomić mnie szczegółowo…
– Jakto, przypuszczałbyś pan coś podobnego?
– Ja nie przypuszczam, tylko jestem tego pewien, bo wiem, że tak jest napewno…
– Bynajmniej, domysły pańskie są mylne…
– Przestań, szkaradny oszuście!
– Panie!…
– Cofam więc wyraz: szkaradny – przez wzgląd na pański wykrzyknik! Czy chcesz pan,
abym ci powiedział, co jest dla ciebie rzeczą najważniejszą w tym liście?
Notaryusz mniemał, że pan Antifer zdradzi się w tej chwili ze swoją tajemnicą i oczy
radośnie mu się zaiskrzyły.
Ale pan Antifer, pomimo że był rozgniewany, miał się jednak na baczności i tak dalej
mówił:
– Tak, tak, wiem, o co ci chodzi, wcale nie o zdania zawarte w tym liście, które
przypominają zasługi, jakie mój ojciec oddał osobie, która się podpisała monogramem K, nie,
tobie chodzi o cztery cyfry… Czy słyszysz mnie?… o cztery cyfry!…
– Cztery cyfry? szepnął Ben-Omar.
– Tak, tak, chodzi ci o cztery cyfry, które są wymienione w liście, ale ja ich nie wyjawię
nikomu inaczej, jak za cenę dwanaście i pół miliona za każdą cyfrę!… Nie mamy zatem nic
więcej do pomówienia. Dobranoc!
Kończąc te słowa, pan Antifer zaczął gwizdać jakąś ulubioną aryę, która miała być
melodyą Aubera, lecz w wykonaniu starego marynarza przypominała raczej pianie koguta.
Nucąc, pan Antifer oddalił się o kilka kroków.
Ben-Omar stał jak skamieniały, podobny do bożka Terminusa, którego przedstawiają w
postaci słupa z głową ludzką, służącego do odznaczenia granic.
Notaryusz mniemał, że załatwi bez trudu interes z panem Antiferem, bo jeden tylko
Mahomet wiedział, ilu prostodusznych fellahów oszukał już w Aleksandryi.
Patrzał więc błędnym wzrokiem za oddalającym się Antiferem, który szedł krokiem
nierównym i kołyszącym się, gestykulując przytem tak żywo, jak gdyby się sprzeczał ze
swoim przyjacielem Trégomain.
Wtem pan Antifer zatrzymał się nagle; widocznie przypomniało mu się coś, o czem
chciał powiadomić notaryusza, który stał wciąż nieruchomy.
– Panie Ben-Omar? zaczął.
– Czego pan chcesz odemnie?
– Zapomniałem powiedzieć panu jednej rzeczy…
– A mianowicie?
– Zapomniałem powiedzieć panu numeru…
– Numeru? podchwycił z żywością Ben-Omar.
– Tak, numeru mojego domu, mieszkam pod numerem trzecim przy ulicy des Hautes-
Salles. Trzeba, żebyś pan wiedział o moim adresie, gdyż z przyjemnością ujrzę pana u siebie
w dniu, w którym przyjdziesz…
– Gdy przyjdę?…
– Z milionami w kieszeni, dokończył pan Antifer i oddalił się już teraz na dobre,
pozostawiając zmartwionego notaryusza, który zaczął wzywać pomocy Ałłaha i jego proroka.
Rozdział VII
Podczas nocy 9 lutego podróżni mieszkający w hotelu de l’Union i zajmujący pokoje od
strony placu Jacques-Coeur, mogliby byli być obudzeni z najgłębszego snu, gdyby drzwi
pokoju oznaczonego numerem siedemnastym nie były szczelnie zamknięte i zasłonięte
grubym dywanem, który nie przepuszczał dźwięku głosu, a nawet hałasu.
W istocie dwaj mężczyźni, a nadewszystko jeden z nich podnosił głos tak gniewnie,
miotał takie pogróżki i klątwy, że dowodziły one nadzwyczajnego rozdrażnienia. Drugi starał
się go uspokoić, ale trwożne jego prośby i przedstawienia niewielki wpływ wywierały.
Zresztą sąsiedzi nie byliby nic zrozumieli z tej burzliwej sprzeczki, gdyż rozmowa
toczyła się w języku ottomańskim, nieznanym mieszkańcom Zachodu. Prawda, że od czasu
do czasu rozmawiający wtrącali zdania francuskie, co było dowodem, że mogliby się
porozumieć i w tym szlachetnym języku.
Na kominku palił się suty ogień; lampa umieszczona na stoliku rzucała blask na papiery
nawpół ukryte pod zużytą teczką, zamykaną na klucz.
Jedną z tych osób był Ben-Omar. Siedział on pomięszany, ze spuszczonemi oczyma,
spoglądając niekiedy na ogień płonący na kominku. Lecz blaski ognia nie migotały tak
złowrogo, jak źrenice jego towarzysza.
Był to mężczyzna przedstawiający również typ południowca, odznaczający się jednak
nieprzyjemnym i odstręczającym niemal wyrazem twarzy. Był to ten sam człowiek, z którym
notaryusz porozumiał się nieznacznym ruchem, gdy rozmawiał z panem Antiferem na
wybrzeżu morskiem.
Człowiek ów powtarzał po raz dwudziesty może:
– A więc nie udało ci się?
– Tak, ekscelencyo, Ałłah mi świadkiem…
– Co mi tam po świadectwie twego Ałłaha, lub kogo innego!.. Ja widzę tylko rezultat,
że ci się nie udało…
– Z wielkim moim żalem, ekscelencyo!..
– To niegodziwy człowiek, niech go licho porwie, (te wyrazy wypowiedział po
francusku), odmówił ci oddania tego listu?
– Odmówił…
– I nie chciał ci go sprzedać?
– Sprzedać?.. Owszem, zgadzał się na to…
– I nie kupiłeś go?.. Nie masz tego listu? Ośmielasz się stanąć przed moją obecnością
bez tego dokumentu?
– A czy wiesz, ekscelencyo, co on za niego żądał?
– Na przykład?
– Pięćdziesiąt milionów franków!
– Pięćdziesiąt milionów! zawołał Egipcyanin i znowu klątwy posypały się z ust jego.
Po chwili odezwał się znowu:
– A zatem, notaryuszu, ten marynarz wie, jak ważnym może być dla niego ten interes?
– Zapewne musi się tego domyślać.
– Niech go Mahomet zadusi i ciebie także, zawołał gwałtownie mężczyzna, chodząc
szybkimi krokami po pokoju, albo raczej ja go wyręczę, gdyż ty odpowiadać będziesz za
wszystkie nieszczęścia, które się przytrafią z tego powodu…
– Przecież to nie moja w tem wina, ekscelencyo. Przecież ja nie wiedziałem o
tajemnicach Kamylk-Paszy…
– Powinieneś był wiedzieć i wydrzeć mu je za życia, skoro byłeś jego notaryuszem…
Tu nieznajomy znowu kląć zaczął.
Nieznajomym tym był Sauk, syn Murada, krewnego Kamylk-Paszy. Miał on wtedy
trzydzieści trzy lata. Po śmierci swego ojca Sauk był jedynym prawym spadkobiercą bogatego
paszy i byłby odziedziczył olbrzymi majątek, gdyby Kamylk-Pasza nie był go ukrył
bezpiecznie przed chciwością Muradowego syna. Wiemy, dlaczego Kamylk-Pasza postąpił w
ten sposób i w jakich warunkach doprowadził do skutku swój zamiar.
Teraz należy wspomnieć chociaż pobieżnie o wypadkach, jakie miały miejsce potem,
gdy Kamylk-Pasza opuścił Alep, unosząc ze sobą swoje skarby, aby je ukryć bezpiecznie we
wnętrzu ziemi, na jakiej nieznanej wysepce.
Wkrótce potem, w październiku 1831 r. Ibrahim na czele floty wojennej, składającej się
z dwudziestu dwóch okrętów wojennych, wylądował na brzegi Syryi z trzydziestoma
tysiącami żołnierzy i zdobywał kolejno Gazę, Jaffę i Kaiffę. Twierdza Saint-Jean-d’Acre
dostała się dopiero w jego ręce w roku następnym 27 marca 1832
Zdawało się więc, że Palestyna i Syrya oderwą się raz na zawsze z pod władzy Wielkiej
Porty, gdy wmięszanie się potężnych państw europejskich zatrzymało syna Mehemet-Alego
na drodze zwycięstw i sławy. W roku 1833 narzucono obydwom przeciwnikom, to jest
sułtanowi i wice-królowi warunki traktatu i na tem skończyła się ta sprawa.
Na szczęście Kamylk-Pasza nie znajdował się w Syryi podczas tych wojen i zamieszek.
Gdy ukrył swoje bogactwa we wnętrzu skały, którą naznaczył swoim monogramem K,
odbywał znowu dalekie podróże. W jakich stronach żeglował jego statek, zostający ciągle pod
dowództwem kapitana Zo?.. Czy przebywał blizko, czy daleko starego lądu?.. Czy krążył w
pobliżu Azyi lub Europy?.. Nikt nie zdołałby odpowiedzieć na powyższe pytania, z
wyjątkiem tylko kapitana Zo i Kamylk-Paszy, gdyż wiemy, że nikt z załogi okrętowej nie
wysiadał nigdy na ląd, a marynarze nie wiedzieli zupełnie, w jakich stronach, wschodu lub
zachodu, południa lub północy, kazała im przebywać fantazya ich pana i władcy.
Odbywszy tyle podróży, Kamylk-Pasza popełnił wielką nieostrożność, a mianowicie, że
zwrócił się ku wybrzeżom Wschodu.
Traktat zawarty wkrótce, powstrzymał zwycięski pochód Ibrahima, a że północna część
Syryi należała do sułtana, bogaty Egipcyanin mniemał, że powrót do Alepu nie grozi mu już
żadnem niebezpieczeństwem.
Właśnie nieszczęście mieć chciało, że w połowie 1834 roku okręt jego zagnała burza w
pobliżu Saint-Jean-d’Acre. Flota Ibrahima, mająca się ciągle na baczności, krążyła wciąż
niedaleko wybrzeża, a Murad, któremu Mehemet-Ali powierzył jakieś znaczne stanowisko,
znajdował się właśnie na jednym z okrętów wojennych.
Na masztach statku Kamylk-Paszy powiewały flagi barwy ottomańskiej, chociaż może
nikt nie wiedział, że ten statek był własnością Kamylk-Paszy, jednak okręty Ibrahima zaczęły
go ścigać. Załoga Kamylk-Paszy broniła się mężnie, lecz zmuszona była uledz wobec
przeważającej liczby nieprzyjaciół. Statek uległ zniszczeniu, a jego właściciel i kapitan okrętu
dostali się do niewoli.
Murad poznał natychmiast Kamylk-Paszę, a poznanie to groziło ostatniemu utratą
wolności na zawsze.
W kilka tygodni później Kamylk-Pasza i kapitan Zo zostali potajemnie przewiezieni do
Egiptu i tam zamknięci w twierdzy w Kairze.
Zresztą, gdyby Kamylk-Pasza był osiadł w swoim domu w Alep, z pewnością nie byłby
także bezpieczny. Część Syryi, podległa władzy Egiptu, uginała się pod nieznośnem jarzmem.
Trwało to do roku 1839, a nadużycia agentów Ibrahima doszły do tego stopnia, że sułtan
musiał cofnąć ustępstwa, na które początkowo musiał się zgodzić. Było to powodem nowej
wyprawy wojennej Mehemet-Alego, którego wojska odniosły zwycięstwo pod Nezib,
wywołując obawę w Mahmudzie, który zaczął się lękać o stolicę Turcyi europejskiej. Anglia,
Prusy i Austrya wmięszały się znowu w tę sprawę i stanęły po stronie Porty. Współudział ich
powstrzymał pochód zwycięzcy, zapewniając mu dziedziczne posiadanie Egiptu i dożywotni
zarząd nad Syryą na przestrzeni od morza Czerwonego, aż na północ jeziora Tyberyady i od
morza Śródziemnego do Jordanu, to jest całą Palestynę z tej strony rzeki.
Wówczas wice-król, upojony zwycięstwami, ufny w męstwo swoich żołnierzy, a może
zachęcony przez dyplomacyę francuską, zostającą pod kierunkiem pana Thiersa, nie zgodził
się na warunki, jakie mu ofiarowały sprzymierzone mocarstwa i wtedy floty państw
sprzymierzonych zaczęły działać. Generał Napier zdobył Beyrouth we wrześniu 1840 r.
pomimo obrony pułkownika Selves. Twierdza Sydon poddała się dnia 25 tegoż samego
miesiąca. Saint-Jean-d’Acre, bombardowana, poddała się po straszliwym wybuchu składu
prochu. Mehemet-Ali musiał ustąpić. Kazał synowi swemu Ibrahimowi, aby wracał
natychmiast do Egiptu, a cała Syrya wróciła znowu pod władzę sułtana Mahmuda.
Kamylk-Pasza pośpieszył się zanadto z powrotem do ulubionego swego kraju,
mniemając, że dokończy w nim spokojnie burzliwego swego żywota. Miał nadzieję, że tam
przewiezie swoje skarby i część ich użyje na opłacenie długów wdzięczności, o których
zapomnieli może ci, co mu oddawali niegdyś przysługi. A tymczasem Kamylk-Pasza nie
dojechał do Alepu, gdyż w Kairze wrzucono go do więzienia, gdzie jego życie zależało od
łaski bezlitośnych nieprzyjaciół.
Kamylk-Pasza zrozumiał, że był zgubiony, lecz myśl uzyskania wolności za cenę
majątku nie przyszła mu nigdy do głowy. Posiadał on tyle energii charakteru i silnej woli, że
raz postanowiwszy nic nie dać ze swoich bogactw ani wice-królowi, ani Muradowi, nie
zachwiał się ani na chwilę w swem postanowieniu, a upór taki można sobie tylko tłómaczyć
wiarą w fatalizm, tak silnie rozpowszechnioną u ludów wschodnich.
Lata, które przepędził w więzieniu w Kairze, były bardzo przykre i ciężkie do
zniesienia. Ciągle musiał się mieć na baczności, aby nie zdradzić swej tajemnicy. Rozłączono
go z kapitanem Zo, do którego miał tak wielkie zaufanie. Jednakże w osiem lat później, w
roku 1842, dzięki uprzejmości jakiegoś dozorcy więzienia, Kamylk-Pasza zdołał wysłać kilka
listów do osób, którym pragnął się uiścić z długu wdzięczności, a między innymi do Tomasza
Antifera w Saint-Malo. Dokument, zawierający rozporządzenia testamentowe, doszedł
również do rąk Ben-Omara, który był niegdyś w Aleksandryi jego notaryuszem.
W trzy lata później, w roku 1845 umarł kapitan Zo. Na całym więc świecie jeden tylko
Kamylk-Pasza wiedział o położeniu wysepki, na której ukrył swój skarb. Ale zdrowie jego
pogorszało się bardzo szybko, a surowe prawa niewoli musiały skrócić życie człowieka, który
mógł był o wiele późniejszej doczekać starości, gdyby nie był zamknięty w murach
więziennych. W roku 1852 po osiemnastu latach zamknięcia, zapomniany przez tych, co go
znali, Kamylk-Pasza umarł w wieku lat siedemdziesięciu kilku. Ani groźby, ani surowe
obchodzenie się nie zdołały go skłonić do wyznania tajemnicy o ukrytych skarbach.
Po roku niegodny jego kuzyn zeszedł także do grobu, nie zdobywszy bogactw, których
tak pożądał i które go popchnęły do występnych knowań.
Ale Murad zostawił syna Sauka, który odziedziczył po ojcu wszystkie złe skłonności.
Chociaż po śmierci ojca miał zaledwie lat dwadzieścia trzy, życie jego nie upływało
szlachetnie i spokojnie. Człowiek ten łączył się z awanturnikami wszelkiego rodzaju, jakich
mnóstwo kręciło się wtedy w Egipcie. Był on jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy i byłby
zagarnął jego miliony, gdyby starzec nie był ich ukrył tak starannie. To też jego gniew i
uniesienie nie miały granic, gdy umarł Kamylk-Pasza, unosząc z sobą tajemnicę swych
skarbów. Sauk mniemał, że oprócz Kamylk-Paszy nikt więcej nie wie o jego bogactwach.
Upłynęło lat dziesięć i Sauk stracił już zupełnie nadzieję odzyskania skarbów.
Można więc łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim wiadomość, która
spadła na niego zupełnie niespodziewanie i naraziła go na mnóstwo nadzwyczajnych przygód.
W pierwszych dniach stycznia, roku 1862 Sauk odebrał list, zapraszający go, aby się
udał niezwłocznie do kancelaryi notaryusza Ben-Omara, w celu porozumienia się w bardzo
ważnym interesie.
Sauk znał tego notaryusza i wiedział, że jest to człowiek charakteru chwiejnego i
tchórzliwego, nad którym ktoś gwałtowny i stanowczy z łatwością mógł uzyskać wielką
przewagę. Pojechał więc do Aleksandryi i zapytał dość niegrzecznie Ben-Omara, jakiem
prawem ośmielił się go wzywać do swojej kancelaryi.
Ben-Omar przyjął swego gwałtownego klienta z oznakami należnego mu uszanowania,
a czynił to głównie przez bojaźń, gdyż wiedział, że Sauk w chwili uniesienia gotów go był
nawet zadusić. Przeprosił go więc za swoją śmiałość i rzekł uprzejmie:
– Sądziłem, że powinienem się był udać do jedynego spadkobiercy, którego mam
zaszczyt widzieć dziś u siebie…
– W istocie jestem jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy, zawołał Sauk, gdyż jestem
synem Murada, który był blizkim jego krewnym.
– Czy jesteś pan pewnym tego, że niema żadnego krewnego oprócz pana, któryby mógł
rościć prawo do spadku Kamylk-Paszy?
– Żadnego. Kamylk-Pasza oprócz mnie nie zostawił innego spadkobiercy. Ale gdzież
jest to dziedzictwo?
– Oto jest, do usług waszej ekscelencyi.
Sauk chwycił szybko zapieczętowany dokument, który mu podawał notaryusz.
– Co zawiera ten papier? zapytał.
– Testament Kamylk-Paszy.
– Jakim sposobem ten dokument dostał się w twoje ręce.
– Kamylk-Pasza przesłał mi go w kilka lat po swem uwięzieniu w Kairze.
– Kiedyż to było?
– Dwadzieścia lat temu.
– Dwadzieścia lat! zawołał Sauk. Kamylk-Pasza nie żyje już od lat dziesięciu, a ty
czekałeś długo…
– Czytaj, ekscelencyo, przerwał mu notaryusz.
Sauk przeczytał podpis, skreślony na wierzchu dokumentu. Byłto warunek
zastrzegający, że testament wolno otworzyć dopiero w dziesięć lat po śmierci testatora.
Kamylk-Pasza umarł w roku 1852, rzekł notaryusz, a ponieważ teraz mamy rok 1862,
dlatego wezwałem waszą ekscelencyę…
– Przeklęty formalisto! zawołał Sauk. Już od lat dziesięciu powinienem był być
posiadaczem milionów…
– Jeżeli naturalnie Kamylk-Pasza waszą ekscelencyę uczynił swoim spadkobiercą,
przerwał ze spokojem notaryusz.
– Jeżeli mnie uczynił swoim spadkobiercą? A kogóżby innego?.. Przekonam się o tem
natychmiast.
I już miał rozerwać pieczęć testamentu, gdy Ben-Omar powstrzymał go, mówiąc:
We własnym interesie, ekscelencyo, lepiej będzie, gdy otwarcie testamentu dokonane
zostanie według przepisów prawa, to jest w obecności świadków…
I otworzywszy drzwi, Ben-Omar wprowadził do pokoju dwóch kupców, mieszkających
w pobliżu, prosząc ich, aby byli obecni przy otwarciu testamentu.
Obydwaj świadkowie przekonali się, że pieczęć jest nienaruszona, i wtedy dopiero
otworzono dokument.
Testament zawierał ze dwadzieścia wierszy, skreślonych w języku francuskim, mniej
więcej następującej treści:
„Mianuję wykonawcą mojego testamentu Ben-Omara, notaryusza z Aleksandryi,
któremu przeznaczam jako procent jeden od sta od całego mojego majątku, składającego się
ze złota, brylantów i innych drogocennych kamieni, których wartość może być oszacowaną
na sto milionów franków. W miesiącu listopadzie, w roku 1831 trzy beczułki, zawierające
moje skarby, zostały złożone w jaskini, wykutej na południowym krańcu jednej wysepki. Tę
wysepkę można będzie wynaleźć z łatwością, porównywając długość geograficzną
pięćdziesięciu czterech stopni i pięćdziesięciu siedmiu minut na wschód od południka
paryskiego, z szerokością geograficzną, którą przesłałem potajemnie w roku 1842 Tomaszowi
Antiferowi, mieszkającemu w Saint-Malo we Francyi. Ben-Omar powinien osobiście
powiadomić o tej długości geograficznej wyżej wymienionego Tomasza Antifera, lub w razie,
gdyby tenże nie żył, uwiadomić o tem najbliższego jego spadkobiercę. Oprócz tego polecam
Ben-Omarowi, ażeby towarzyszył spadkobiercy, jakiego tu mianuję w testamencie podczas
poszukiwań, ktore doprowadzą do odkrycia skarbu. Miejsce, gdzie skarb umieściłem,
znajduje się u podnóża skały, na której wyryta jest cyfra, oznaczająca moje nazwisko, to jest
monogram K.
Tak więc od dziedziczenia spadku po mnie odsuwam stanowczo niegodnego mojego
krewnego Murada, jako też jego syna Sauka, również niegodziwego, jak jego ojciec i żądam,
aby Ben-Omar jak najprędzej starał się porozumieć z Tomaszem Antiferem, lub jego prawymi
spadkobiercami, stosując się do szczegółowych wskazówek, które zostaną im udzielone
później, w ciągu trwania ich poszukiwań.
Taka jest moja wola i żądam, aby była uszanowana, tak w przyczynach, jak i skutkach
swoich.
Pisałem to zdrów na ciele i na umyśle i podpisałem moją własną ręką, dnia dziewiątego
lutego 1842 roku, w więzieniu w Kairze.
Kamylk-Pasza.”
Nie potrzebujemy mówić, jaki gniew zawładnął Saukiem po odczytaniu tego testamentu
i jak przyjemnego zdziwienia doznał Ben-Omar, dowiedziawszy się o przeznaczonym dla
siebie procencie jeden od sta, co wynosiło milion, przypadający mu w udziale, skoro odnajdą
skarby. Ale należało je odszukać, a trudno było tego dopełnić bez określenia miejscowości, w
której znajdowała się wysepka, kryjąca tak olbrzymie bogactwa. Lecz o wysepce można było
się dowiedzieć tylko w ten sposób, gdyby się udało porównać długość geograficzną,
wyrażoną w testamencie, z szerokością geograficzną, której tajemniczą liczbę wiedział tylko
Tomasz Antifer.
Sauk jednak nie chciał się tak łatwo wyrzec pożądanych milionów i wkrótce usnuł plan
przewrotny, którego wspólnikiem pod groźbą srogiej zemsty został Ben-Omar. Wiadomości,
jakie zasięgnęli z Saint-Malo, objaśniły ich, że Tomasz Antifer umarł, zostawiając jedynego
syna. Trzeba więc było pojechać do tego syna Piotra Antifera i działać tak zręcznie i
ostrożnie, aby wydobyć z niego tajemnicę owej szerokości geograficznej, przesłanej jego ojcu
i wtedy posiąść olbrzymie bogactwa, od których Ben-Omar miał odebrać przeznaczony mu
procent.
Sauk i notaryusz postanowili działać niezwłocznie. Wypłynęli więc z Aleksandryi i
wylądowali w Marsylii, a potem koleją przez Paryż dostali się do Bretanii i pewnego poranku
przybyli do Saint-Malo.
Obydwaj nie wątpili ani na chwilę, że wydobędą od Antifera ów list upragniony,
którego wartości marynarz może nawet nie umiał ocenić. W ostateczności postanowili kupić
od Antifera ów list, zawierający wiadomość o potrzebnej do odkrycia skarbów szerokości
geograficznej.
Lecz usiłowania ich spełzły na niczem.
Nie można się zatem dziwić, że Sauk unosił się gniewem i w rozdrażnieniu obwiniał
Ben-Omara, że on to właśnie stał się przyczyną niepowodzenia, jakie ich spotkało.
Stąd wynikła gwałtowna i burzliwa pomiędzy nimi sprzeczka, której na szczęście nikt
nie słyszał. Lecz notaryusz był przerażony okropnie, mniemając, że nie ujdzie żywo z rąk
Sauka.
– Tak, twoja niezręczność stała się przyczyną wszystkiego złego, powtarzał z
uniesieniem Sauk. Nie umiałeś dobrze zabrać się do dzieła. Pozwoliłeś wywieść się w pole
staremu marynarzowi, ty, człowiek wykształcony, notaryusz!.. Ale pamiętaj, co ja ci
powiedziałem!.. Biada ci, jeżeli wymkną mi się z ręki miliony Kamylk-Paszy.
– Przysięgam wam, ekscelencyo…
– A ja ci przysięgam, że jeśli nie dojdę do celu mych pragnień, ty mi za to drogo
zapłacisz. A wiesz, że ja umiem dotrzymać słowa!
Ben-Omar wiedział o tem aż nadto dobrze.
– Czy sądzisz, ekscelencyo, zaczął, chcąc go rozczulić, że ten Antifer jest biedakiem,
podobnym do tych nędznych fellahów, których tak łatwo oszukać lub przestraszyć?
– A cóż mnie to może obchodzić!
– Nie, nie, on nie jest takim… to człowiek okropnie gwałtowny, który nie chce słuchać
żadnego przedstawienia…
Mógł był dodać: „człowiek podobny z usposobienia do ciebie,” ale powstrzymał się w
porę.
– Sądzę, odezwał się po chwili milczenia, że należy zdecydować się na…
– Na co!? zawołał Sauk, z gwałtownem uniesieniem, uderzając pięścią w stół z taką
siłą, że lampa zadrżała, a klosz z niej spadł na ziemię i rozbił się w kawałki. Mamże się
wyrzec tych stu milionów?
– Nie, nie, ekscelencyo, ja nie to chciałem powiedzieć, odparł pospiesznie Ben-Omar.
Trzeba się zdecydować na to, aby powiedzieć temu marynarzowi o tej długości geograficznej,
którą testament nakazuje mi jemu właśnie wyjawić…
– Czy dlatego, niedołęgo, aby on popłynął wykopać owe miliony? zawołał Sauk, lecz
po chwilowym namyśle doszedł do przekonania, że gniew bywa nieraz złym doradcą.
Byłto człowiek przebiegły, ale nie pozbawiony rozumu, starał się więc zapanować nad
swojem uniesieniem i zaczął się zastanawiać nad rozsądną propozycyą, którą mu uczynił Ben-
Omar.
W istocie można było przypuszczać, znając charakter Antifera, że nie otrzyma się od
niego nic podstępem i że należało postąpić w inny sposób.
Jego ekscelencya zatem i skromny jego wspólnik usnuli plan następujący: Nazajutrz
rano udać się do pana Antifera i wyjawić mu długość geograficzną, pod którą znajdowała się
wysepka, a nawzajem dowiedzieć się od niego o szerokości. Połączywszy ze sobą te dwa
objaśnienia, Sauk postara się wyprzedzić mianowanego przez Kamylk-Paszę spadkobiercę i
dla siebie zagarnąć skarby. Jeżeliby to okazało się niepodobieństwem, znalazłby sposób
towarzyszenia panu Antiferowi w wyprawie, a wówczas obmyśliłby coś na swoją korzyść.
Sauk przypuszczał, że wysepka znajdowała się na dalekich morzach, plan zatem jego
mógł się powieść i uczynić go panem tych bogactw.
Skoro już zgodzili się na to postanowienie, Sauk dodał:
– Liczę na ciebie, Ben-Omarze, i radzę ci, abyś mi pomagał szczerze, gdyż w
przeciwnym razie…
–Ależ, ekscelencyo, możesz pan być pewnym… Tylko czy przyrzekasz mi, że
otrzymam przeznaczony dla mnie procent?
– Naturalnie, przecież masz ten procent zapewniony w testamencie… pod wyraźnym
jednak warunkiem, że nie odstąpisz ani na chwilę pana Antifera podczas jego podróży.
– Nie, nie odstąpię go!..
– Ani ja… boja ci będę towarzyszył..
– Ale w jakim charakterze… Pod jakiem nazwiskiem?
– W charakterze starszego dependenta notaryusza Ben-Omara i pod nazwiskiem
Nazima!
– Jakto, pan, ekscelencyo?
Wykrzyknik ten malował dokładnie obawy Ben-Omara, który się lękał gwałtowności
Sauka.
Rozdział VIII
Pan Antifer, przyszedłszy do domu, wszedł do jadalni i, zasiadłszy przy kominku,
zaczął sobie grzać nogi.
Eliza z Julianem, siedząc pod oknem, zajęci byli rozmową, ale pan Antifer nie zwrócił
na nich uwagi.
Nanon zajęta była w kuchni przygotowaniem wieczerzy, lecz i to było dziś rzeczą
obojętną dla pana Antifera, który zwykle dziesięć razy zapytywał:
– Czy prędko jeść dacie?
Dziś właśnie pan Antifer był zajęty ważniejszemi myślami. Byłoby mu to przyniosło
ulgę, gdyby się mógł przed kim zwierzyć, ale zdawało mu się, że nie wypada opowiadać
siostrze, Elizie i Julianowi o spotkaniu z Ben-Omarem, notaryuszem Kamylk-Paszy.
Podczas wieczerzy pan Antifer wbrew zwyczajowi siedział milczący i zamyślony i jadł
bardzo mało; spożył tylko kilka skorupiaków, wydobywając je ze skorup długą o metalowym
łebku szpilką.
Kilka razy Julian zwracał się do niego z zapytaniem, lecz nie otrzymał żadnej
odpowiedzi.
Eliza zapytała go, co mu jest, lecz zdawało się, że nawet nie słyszał dźwięku jej głosu.
– Co ci się stało, mój bracie? zapytała wreszcie Nanon, gdy pan Antifer po wieczerzy
zabierał się odejść do swego pokoju.
– Wyrasta mi ząb mądrości, odrzekł
Z obecnych nikt na to nic nie odpowiedział, ale każdy pomyślał sobie w duchu, że
byłoby to bardzo pożądaną rzeczą, gdyby pan Antifer na starość stał się trochę
rozumniejszym.
Ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, pan Antifer, nie zapaliwszy nawet ulubionej
fajki, z którą się przechadzał po wałach, udał się do swego pokoju, znajdującego się na
piętrze.
– Przez cały wieczór wuj nie odezwał się do nikogo ani słowa, taki jest dzisiaj
roztargniony, czy zamyślony, odezwała się Eliza po jego odejściu.
– Cóż mu się tam przytrafiło nowego? szepnęła Nanon, sprzątając ze stołu.
– Możeby pójść po pana Trégomain, dodał Julian.
Rzeczywiście pan Antifer był dziś tak rozdrażniony i niespokojny, jak jeszcze nie był
ani razu od chwili, gdy zaczął oczekiwać upragnionego posła Kamylk-Paszy. Wyrzucał sobie,
że w rozmowie z Ben-Omarem nie okazał się może dość przebiegłym i rozsądnym; że może
odpowiadał mu zbyt szorstko i gwałtownie, zamiast się starać go ułagodzić i przychylić się do
warunków bardziej przystępnych. Czy to było przyzwoicie nazywać go oszustem, nicponiem,
krokodylem i obrzucać jeszcze innymi obelżywymi wyrazami? Czy nie należało raczej
targować się, okazać chęć nakłonienia się do jego żądań, udawać, że się nie zna doniosłości
tego listu, a nie żądać od razu w chwili uniesienia i gniewu pięćdziesięciu milionów? Z
pewnością wiadomość, zamieszczona w liście, warta była, aby za nią zapłacono tę summę, ale
zawsze trzeba było postępować z większą przezornością. A gdyby notaryusz, pamiętny
doznanych zniewag, nie chciał się narazić po raz drugi na podobne przyjęcie? Coby się stało,
gdyby spakował rzeczy i opuścił natychmiast Saint-Malo? Gdy wyjedzie do Aleksandryi,
przepadło już wszystko. Przecież pan Antifer nie będzie go ścigał do Egiptu, aby się
dowiedzieć o pożądanej dlań długości geograficznej!
Kładąc się spać, pan Antifer obdarzył sam siebie kilkoma kułakami w bok i całą noc ani
oka nie zmrużył. Nazajutrz wstał z postanowieniem, że zmieni zupełnie taktykę
postępowania, że pójdzie poszukać Ben-Omara, że będzie się starał uprzejmością
wynagrodzić mu wczorajsze obelgi i kosztem małych ustępstw postara się o zgodę.
Te i tym podobne myśli zajmowały pana Antifera, który zaczął się właśnie ubierać, gdy
ktoś zlekka zapukał do drzwi, i na progu ukazał się Trégomain, chociaż była zaledwie
godzina ósma rano.
– Cóż cię sprowadza do mnie, przyjacielu? zagadnął pan Antifer.
Gildas Trégomain, nie chcąc się przyznać, że Nanon posyłała po niego, odpowiedział:
– Przypływ morza, mój przyjacielu.
Mniemał bowiem, że to wyrażenie, przypominające zawód marynarza wywoła uśmiech
na usta pana Antifera.
– Przypływ morza? powtórzył ten ostatni ostro. A mnie zabiera z sobą odpływ morza.
– Chcesz wyjść?
– Tak, i nie pytam się nawet, czy mi pozwolisz, lub nie.
– Dokąd idziesz?
– Tam, gdzie mi się podoba.
– Ma się rozumieć, że nie gdzieindziej. Ale nie powiesz mi, w jakim interesie
wychodzisz?
– Chciałbym naprawić jedno głupstwo…
– Albo może pogorszyć je jeszcze?
Odpowiedź ta, wypowiedziana bez ukrytego celu, zaniepokoiła jednak pana Antifera,
mającego postanowienie wtajemniczyć przyjaciela w sprawę, któraby go powinna żywo
zainteresować. Ubierając się więc dalej, opowiedział panu Trégomain o spotkaniu z Ben-
Omarem, o usiłowaniach notaryusza, który chciał z niego wydobyć tajemnicę szerokości
geograficznej i o żądaniu swojem pięćdziesięciu milionów za list Kamylk-Paszy.
– Naturalnie że żądanie moje było zbyt wygórowane i nierozsądne, zakończył pan
Antifer swoje opowiadanie.
– Przecież on musiał się z tobą targować, odpowiedział Gildas Trégomain.
– Nie miał na to czasu, gdyż odwróciłem się do niego plecami i w tem właśnie
popełniłem błąd największy.
– Nie przeczę. A więc ten notaryusz przybył umyślnie do Saint-Malo, aby starać się
wydobyć od ciebie ten list?
– Tak, jedynie w tym celu, zamiast wypełnić polecenie, jakie mu powierzono dla mnie,
ten to bowiem Ben-Omar jest posłem, zapowiedzianym przez Kamylk-Paszę i oczekiwanym
od lat dwudziestu…
– Jakto, więc ta cała sprawa, to jest rzecz poważna i nie ulegająca wątpliwości? zawołał
Gildas Trégomain.
Uwaga ta wywołała tak gniewne spojrzenie pana Antifera z dodatkiem tak
pogardliwego przymiotnika, że Trégomain zamilkł i spuścił oczy.
Pan Antifer skończył się ubierać i już brał za kapelusz, gdy we drzwiach ukazała się
Nanon.
– Czego chcesz? zapytał brat.
– Jakiś cudzoziemiec czeka na dole i pragnie się z tobą zobaczyć.
– Jego nazwisko?
– Oto jest.
I Nanon podała bilet wizytowy, na którym były skreślone następujące wyrazy:
„Ben-Omar, notaryusz w Aleksandryi.”
– On! zawołał pan Antifer.
– Kto? zapytał Gildas Trégomain.
– Omar, o którym ci mówiłem! Ah! jakto dobrze, że sam przychodzi do mnie. To dobry
znak!… Przyprowadź go tutaj, Nanon.
– On nie jest sam…
– Nie jest sam? podchwycił z żywością pan Antifer. A któż z nim przyszedł?
– Jakiś młodszy od niego mężczyzna, którego nie znam również i który wygląda także
na cudzoziemca.
– Więc ich jest dwóch. No, to i my we dwóch ich przyjmiemy!.. Zostań ze mną, mój
przyjacielu!
– Jakto?… Chciałbyś…
Pan Antifer rozkazującym gestem nakazał przyjacielowi posłuszeństwo, a Trégomain
nie śmiał się już poruszyć ze swego miejsca.
– Przyprowadź ich, rzekł Antifer do siostry.
W kilka minut później goście weszli do pokoju, którego drzwi zamknięto starannie.
Tajemnica, o jakiej mieli mówić, mogłaby tylko ulecić przez dziurkę od klucza.
– Ah! to pan, panie Ben-Omar, zaczął pan Antifer swobodnym, a nawet nieco
pogardliwym tonem, którego nie byłby użył z pewnością, gdyby był poszedł pierwszy do
hotelu de l’Union.
– Tak, to ja, panie Antiferze, odpowiedział Ben-Omar.
– A któż jest ten pan, który ci towarzyszy?
– To mój pierwszy dependent.
Pan Antifer i Sauk, który został przedstawiony pod nazwiskiem Nazima, spojrzeli na
siebie dość obojętnie.
– Czy dependent pana wtajemniczony jest w tę sprawę? zapytał Antifer.
– Tak, i obecność jego jest mi potrzebna przy przebiegu tej sprawy.
– Niech i tak będzie, panie Ben-Omar. Czy mi pan powie, czemu mam zawdzięczać
zaszczyt, że widzę pana w moim domu?
– Chciałbym pomówić jeszcze z panem, panie Antiferze… ale tylko z panem samym,
dodał, spoglądając z ukosa na Gildas Trégomain, który siedział milczący, robiąc palcami
młynka.
– Gildas Trégomain, mój przyjaciel, przedstawił pan Antifer, były właściciel statku
„Piękna Amelia;” on wie także o całej tej sprawie, a obecność jego jest dla mnie równie
niezbędna, jak dla pana dependenta Nazima.
Był to argument, na który Ben-Omar nie mógł znaleźć żadnej przeczącej odpowiedzi.
Wtedy wszyscy czterej zasiedli przy stole, na którym notaryusz położył swoją tekę.
Cisza zaległa pokój, obecni spoglądali na siebie, czekając, któremu przyjdzie ochota
rozpocząć rozmowę.
Wreszcie pan Antifer przerwał milczenie i rzekł, zwracając się do Ben-Omara:
– Spodziewam się, że pański dependent mówi po francusku?
– Nie, odparł notaryusz.
– No to przynajmniej rozumie język francuski?
– I to nie.
Sauk i Ben-Omar postanowili między sobą, że fałszywy Nazim udawać będzie, iż nic
nie rozumie po francusku, mieli bowiem nadzieję, że pan Antifer wygada się z czemś, z czego
oni będą mogli skorzystać.
– Mów pan więc, panie Ben-Omar, odezwał się swobodnie pan Antifer. Czy masz pan
ochotę rozpocząć rozmowę od tego miejsca, gdzie przerwaliśmy ją wczoraj?
– Bez wątpienia.
– A zatem przynosisz mi pan pięćdziesiąt milionów?
– Mówmy poważnie, panie Antiferze…
– Tak, mówmy poważnie, panie Ben-Omar. Mój przyjaciel Trégomain nie należy do
liczby tych ludzi, którzyby chcieli tracić czas na bezużyteczne żarty. Nieprawdaż,
Trégomain?
Nigdy Trégomain nie miał jeszcze tak poważnej i uroczystej miny, jak w tej chwili. Na
znak przyzwolenia podniósł kraciastą chustkę do twarzy i utarł nos z hałasem, podobnym do
dźwięku trąb.
– Panie Ben-Omar, zaczął znowu pan Antifer, przybierając minę poważną i obojętny
ton głosu, lękam się, że pomiędzy nami zaszło nieporozumienie… musimy je więc wyjaśnić,
bo inaczej nie dojdziemy do niczego. Pan wiesz, kim ja jestem, a ja wiem, kim pan jesteś.
– Notaryuszem….
– Tak, notaryuszem, ale zarazem posłem nieboszczyka Kamylk-Paszy, którego
przybycia rodzina moja oczekuje od lat dwudziestu.
– Przepraszam, pana, panie Antiferze, ale przypuszczając nawet, że tak jest w istocie,
nie było mi wolno przybyć wcześniej….
– Dlaczego?
– Gdyż wiem dopiero od dwóch tygodni, to jest od chwili otwarcia testamentu, w jakich
warunkach ojciec pański odebrał ten list.
– Ah! list, podpisany podwójną literą K?.. Wracamy zatem do tego, panie Ben-Omar?
– Nie inaczej, jedyną bowiem moją myślą, udając się do Saint-Malo, było, aby
przedstawić koniecznie…
– Zatem jedynie w tym celu przedsięwziąłeś pan tę podróż?
– Tak jest, panie Antiferze.
Przez cały czas powyższej rozmowy Sauk siedział obojętny, jak gdyby nie rozumiał ani
słówka. Odgrywał swoją rolę tak naturalnie, że Gildas Trégomain, przypatrujący mu się
uważnie z pod oka, nie dostrzegł nic podejrzanego w jego zachowaniu się.
– Panie Ben-Omar, odezwał się pan Antifer, ja mam dla pana jak najgłębszy szacunek i
wiesz pan, że nie powiedziałbym panu żadnego ubliżającego wyrazu….
Powiedział to z tak głębokiem przekonaniem, że niktby go nie posądził o to, iż nie dalej,
jak wczoraj, nazwał Ben-Omara oszustem, mumią i krokodylem.
– Jednakże, dodał po krótkiej przerwie, nie mogę się powstrzymać od powiedzenia
panu, żeś skłamał….
– Panie!…
– Tak… skłamałeś, jak szafarz okrętowy, kiedy twierdziłeś, że twoja podróż to tylko
miała na celu, aby się dowiedzieć o tym liście….
– Przysięgam panu, zaczął notaryusz, wznosząc ręce do góry.
– Przestańmy odgrywać komedyę, panie Ben-Omar! zawołał pan Antifer, który wbrew
wszelkim pięknym postanowieniom zaczął się już zapalać. Ja wiem doskonale, w jakim celu
pan przyjechałeś.
– Wierz mi pan….
– I od kogo jesteś pan przysłany….
– Od nikogo, upewniam pana….
– Przeciwnie, przybywasz pan ze strony nieboszczyka Kamylk-Paszy….
– Przecież on umarł przed laty dziesięciu!
– To nic nie znaczy! Przybyłeś pan tu, aby spełnić ostatnią wolę Kamylk-Paszy i
dlatego jesteś dziś u Piotra-Servan-Malo Antifera, syna Tomasza Antifera, od którego miałeś
rozkaz nie żądać bynajmniej wydania owego listu, lecz powiadomić go o czterech cyfrach.
– O czterech cyfrach?
– Tak, o czterech cyfrach długości geograficznej, której mu potrzeba do uzupełnienia
geograficznej szerokości, o jakiej wiadomość przesłał Kamylk-Pasza przed laty dwudziestu
jego zacnemu ojcu.
– Ślicznie odpowiedziałeś, dodał spokojnie Trégomain, rozwijając swoją olbrzymią
chustkę, jak flagę, którąby dawał znaki nadbrzeżnym latarniom.
Mniemany dependent zachowywał się ciągle z jednakową obojętnością, chociaż
przekonał się z rozmowy, że pan Antifer posiadał dokładne wiadomości.
– Pan, panie Ben-Omar, chciałeś zamienić nasze role i usiłowałeś ukraść mi wiadomość
o szerokości geograficznej.
– Ukraść?!
– Tak, ukraść i zrobić z niej użytek, który prawnie mnie się tylko należy!
– A zatem przyznajesz się pan, że je posiadasz?
Tak przyparty do muru notaryusz, chociaż wyćwiczony w rozmaitych wykrętach,
zrozumiał, że przeciwnik zyskuje nad nim przewagę i że lepiej się poddać, tak jak to wczoraj
postanowili uczynić z Saukiem.
To też gdy pan Antifer mu powiedział:
– Grajmy w grę odkrytą, panie Ben-Omar, już dość nakręciliśmy się po różnych krętych
ścieżkach, Ben-Omar odpowiedział:
– I owszem.
– Otworzył tekę i wyjął z niej ćwiartkę pergaminu, na której widać było pismo, pewną
nakreślone ręką.
Był to testament Kamylk-Paszy, napisany, jak wiemy, w języku francuskim. Pan
Antifer dowiedział się wkrótce o jego treści. Przeczytawszy go uważnie od początku do
końca, głośno i dobitnie, tak, aby Gildas Trégomain nie stracił ani słówka, wyjął z kieszeni
książeczkę notatkową, aby w niej wpisać cyfry, określające długość geograficzną, pod jaką
znajdowała się wysepka, te cztery cyfry, o które tak mu bardzo chodziło. Potem, jak gdyby się
znajdował na swoim kupieckim statku i brał wymiar na mapie, zawołał:
– Uważaj, Trégomain!
– Uważam! powtórzył Gildas Trégomain, który także wyjął z kieszeni notatnik.
– Naznacz!
Nie potrzebujemy dodawać, z jaką dokładnością została oznaczona ta pożądana długość
geograficzna: 54 stopnie 57 minut na wschód od południka paryskiego.
Pergamin wrócił wtedy do rąk notaryusza, który schował go do teki i oddał
mniemanemu dependentowi Nazimowi. Nazim zdawał się tak obojętny na wszystko, jak
Hebrajczyk z czasów Abrahama, któryby się znalazł nagle wpośród zgromadzenia francuskiej
Akademii.
Jednakże rozmowa doszła do punkta, zaciekawiającego najbardziej Ben-Omara i Sauka.
Pan Antifer, wiedząc o południku i linii równoległej wysepki, potrzebował tylko
połączyć te dwie linie na mapie, aby dojść, gdzie znajduje się wysepka. Naturalnie, że pilno
mu było dokonać tej pracy; podniósł się więc i z półukłonem, w którego znaczeniu nie można
się było pomylić, a potem ukazał gościom drzwi, zachęcając ich do odejścia.
Trégomain spoglądał z uśmiechem zadowolenia na Antifera. Ale ani notaryusz, ani
Nazim nie mieli zamiaru wstać z krzeseł, chociaż widocznie gospodarz pragnął ich się
pozbyć. Może go nie zrozumieli, a może nie chcieli zrozumieć. Ben-Omar był bardzo
pomięszany, zrozumiał jednak spojrzenie Sauka, które mu nakazywało zadać jeszcze jedno
pytanie.
Musiał go posłuchać, rzekł więc:
– Teraz, kiedy spełniłem polecenie, do jakiego zobowiązał mnie testament Kamylk-
Paszy….
– Nie pozostaje nam nic innego, jak pożegnać się nawzajem bardzo grzecznie,
dokończył pan Antifer, a że najbliższy pociąg odchodzi o godzinie dziesiątej minut
trzydzieści siedem….
– O dziesiątej minut dwadzieścia trzy od dnia wczorajszego, poprawił Gildas
Trégomain.
– A tak, rzeczywiście o dziesiątej minut dwadzieścia trzy, odpowiedział pan Antifer, nie
chciałbym, mój drogi panie Ben-Omar, narazić cię, jak również twego dependenta Nazima,
abyście się mieli spóźnić na ten pociąg….
Sauk zaczął niecierpliwie uderzać nogą w podłogę i spojrzał na zegarek, jak gdyby się
zaniepokoił chwilą blizkiego wyjazdu.
– Jeżeli macie panowie ze sobą jakie pakunki, mówił dalej pan Antifer, zaledwie starczy
wam czasu na wybranie się….
– Tem bardziej, że na tutejszej stacyi wielkie są utrudnienia, dodał Trégomain.
Ben-Omar zdobył się wreszcie na odpowiedź i, podnosząc się nieco z krzesła, rzekł:
– Przepraszam, ale zdaje mi się, żeśmy sobie jeszcze nie wszystko powiedzieli….
– Przeciwnie, wszystko, panie Ben-Omar, co do mnie, nie potrzebuję się już o nic pana
pytać.
– Ale ja muszę panu zadać jeszcze jedno pytanie, panie Antifer…
– Dziwi mnie to bardzo, panie Ben-Omar, ale pytaj pan, jeśli uważasz to za właściwe.
– Wyjawiłem panu cyfry, dotyczące geograficznej długości, wskazanej w testamencie
Kamylk-Paszy.
– Tak jest; ja i mój przyjaciel Trégomain zapisaliśmy te cyfry w naszych notatnikach.
– Widziałem to; lecz pan ze swojej strony powinieneś mi wyjawić cyfry szerokości
geograficznej, które są zapisane w liście….
– W liście, przysłanym pod adresem mego ojca?
– Tak jest.
– Przepraszam pana, panie Ben-Omar, odpowiedział pan Antifer, marszcząc brwi, czy
miałeś pan polecenie wyjawić mi cyfry długości geograficznej?
– Miałem i zdaje mi się, że spełniłem to polecenie.
– Z dobrą wolą i gorliwością, muszę to przyznać. Ale co do mnie, nie przeczytałem tego
nigdzie, ani w testamencie, ani w liście, że mam wyjawić komukolwiek cyfry szerokości
geograficznej, o których wiadomość przesłana została mojemu ojcu.
– Jednakże….
– Jednakże, jeśli pan masz udzielić mi w tym przedmiocie jakich objaśnień, możemy
jeszcze porozmawiać….
– Zdaje mi się, przerwał notaryusz, że pomiędzy ludźmi, którzy się wzajemnie
szanują….
– Źle się panu zdaje, panie Ben-Omar. Szacunek nie ma tu nic do tego, jeżeli
rzeczywiście mamy go nawzajem dla siebie.
Pan Antifer był już rozgniewany i zniecierpliwiony. Gildas Trégomain, obawiając się
wybuchu, wstał i otworzył drzwi, jak gdyby chciał ułatwić wyjście niepożądanym już teraz
gościom. Sauk nie ruszył się z miejsca, nie wypadało mu bowiem wstać z dwóch powodów:
najpierw, jako dependent, nie powinien wychodzić, gdy notaryusz jeszcze siedział, a powtóre,
jako cudzoziemiec, nierozumiejący po francusku, nie powinien się zdradzić, że rozumie, o co
chodzi.
Ben-Omar wstał z krzesła, potarł dłonią czoło, poprawił okulary i rzekł tonem
człowieka, który musi się zgodzić z tem, czemu zapobiedz nie zdoła:
– Wybacz mi, panie Antiferze, ale czy naprawdę nie chcesz mi powierzyć….
– Naturalnie, że nie chcę, panie Ben-Omar, tembardziej, że w liście Kamylk-Pasza
polecił mojemu ojcu zachowanie jak najgłębszej w tym względzie tajemnicy. Tajemnicę tę
ojciec przekazał z kolei mnie.
– Czy chcesz, panie Antiferze, przyjąć ode mnie jedną radę? zapytał Ben-Omar.
– Jaką?
– A to żebyś dalej nie zajmował się tą kwestyą.
– Dlaczego?
– Bo mógłbyś spotkać na swojej drodze osobę, któraby ci kazała tego pożałować…
– Cóż to za osoba?
– Sauk, syn krewnego Kamylk-Paszy, wydziedziczony na korzyść pana, a nie jest on
bynajmniej człowiekiem…
– Czy pan znasz tego Sauka, panie Ben-Omar?
– Nie, odpowiedział notaryusz, ale wiem, że to jest człowiek straszny….
– No, to jeśli pan spotkasz tego Sauka, powiedz mu pan ode mnie, że ja sobie drwię z
niego i ze wszystkich Egipcyan!
Nazim ani drgnął. Kończąc te słowa, pan Antifer wyszedł do sieni i zawołał:
– Nanon!
Notaryusz zwrócił się ku drzwiom, a Sauk, wywróciwszy po drodze krzesło, poszedł za
jego przykładem, zaledwie powstrzymując w sobie chęć zrzucenia go ze schodów.
Ben-Omar w chwili, gdy już miał wyjść z pokoju, zatrzymał się jeszcze i, zwracając się
do pana Antifera, któremu nie śmiał spojrzeć prosto w oczy, rzekł:
– Zapewne pan nie zapomniał o jednym warunku, zawartym w testamencie Kamylk-
Paszy?
– O jakim warunku, panie Ben-Omar?
– O tym, który wkłada na mnie obowiązek towarzyszenia panu aż do chwili, w której
obejmiesz w posiadanie depozyt. Ja mam więc być obecnym przy wydobyciu trzech
baryłek…
– A zatem będziesz mi pan towarzyszył, panie Ben-Omar.
– Muszę przecież wiedzieć, dokąd się pan udasz?
– Dowiesz się pan o tem, skoro przybędziemy na miejsce przeznaczenia.
– A jeśli to jest na krańcu świata?…
– No, to będzie na krańcu świata, cóż wielkiego!…
– Wreszcie to rzecz dla mnie obojętna… Ale pamiętaj pan, że ja nie mogę się obejść
bez mojego głównego dependenta…
– Możesz go pan zabrać, jeżeli chcesz; będzie to dla mnie równym zaszczytem
podróżować w pańskiem, jak i w jego towarzystwie.
Potem pan Antifer przechylił się przez poręcz schodów i zawołał donośnym głosem,
który świadczył o jego zniecierpliwieniu:
– Nanon!
A gdy Nanon ukazała się, pan Antifer dodał:
– Poświeć tym panom!
– Jakto, w jasny dzień? zapytała z podziwieniem Nanon.
– Poświeć, skoro ci mówię!
Sauk i Ben-Omar wyszli już teraz z tego niegościnnego domu, którego drzwi zamknęły
się za nimi z trzaskiem.
Wtedy pan Antifer nie ukrywał dłużej radości, która przepełniała całą jego istotę. I
doprawdy miał się z czego cieszyć!
Posiadł tajemnicę długości geograficznej, której wyjaśnienia oczekiwał tak
niecierpliwie! Teraz marzenie jego zamieni się w rzeczywistość! Posiadanie tego olbrzymiego
majątku zależeć teraz będzie tylko od pośpiechu, z jakim wybierze się na poszukiwanie
skarbu, ukrytego na wysepce, której pojedzie szukać.
– Sto milionów!.. Sto milionów! powtarzał.
– To znaczy tysiąc razy po sto tysięcy franków, dodał Trégomain.
Tu pan Antifer nie zdołał już dłużej panować nad sobą i zaczął podskakiwać,
przysiadać, podnosić się i chwiać z boku na bok, czyli tańczyć taniec marynarzy, który
nazywają rozmaicie.
Potem chwycił swego otyłego przyjaciela i zaczął się z nim wykręcać tak szybko po
pokoju, że aż ściany i podłogi drżały w swych posadach.
Tańcząc, pan Antifer śpiewał grzmiącym głosem, na którego dźwięk drżały szyby w
oknach:
„Mam już, mam, upragnioną długość! Mam już, mam, upragnioną długość!”
Rozdział IX
Podczas, gdy pan Antifer poddawał się wpływowi tak bezgranicznej wesołości, w
całym domu nie było nikogo oprócz Nanon. Eliza i Julian wyszli na miasto, w celu
załatwienia sprawunków, po które wysłała ich Nanon, i wracali właśnie w tej chwili, gdy z
domu wuja wychodzili dwaj nieznajomi mężczyźni.
Eliza i Julian spoglądali za nimi zdziwieni, tem bardziej, że obydwaj oddalali się,
rozmawiając z gniewnem ożywieniem.
– Co ci ludzie robili tutaj? odezwała się z ciekawością Eliza.
– Mam przeczucie, że musiało się tu przytrafić coś nadzwyczajnego, odpowiedział
Julian.
I oboje z pośpiechem weszli do sieni; tu zdumienie ich spotęgowało się jeszcze bardziej,
gdy usłyszeli hałas i śpiew na pierwszem piętrze. Słowa piosenki brzmiały tak głośno i
donośnie, że echo jej rozchodziło się aż po wałach.
– Czyżby wuj stracił zmysły? szepnęła przerażona Eliza.
– Być może, że nieustanne zajęcie się tą długością geograficzną spowodowało w głowie
wuja jakieś zboczenie umysłowe, dodał również cicho Julian.
– O, Boże! szkaradne miliony, jeśliby się miały stać powodem tak okropnej choroby!
rzekła z westchnieniem Eliza.
– Co to się stało, moja ciotko? zapytał Julian, wchodząc do kuchni.
– Wuj tańczy, odparła Nanon.
– Ale cóż znowu, sufit drży, czyżby wuj był taki ciężki?
– Nie, nie wuj, tylko Trégomain.
– Jakto, Tregomain także tańczy?
– Naturalnie, przecież nie chciałby się sprzeciwiać naszemu wujowi, odezwała się Eliza.
Wszyscy troje weszli na pierwsze piętro, aby się naocznie przekonać, co się tam dzieje,
i w istocie, patrząc na szalone skoki pana Antifera, można było mniemać, że dostał
pomięszania zmysłów. Tańcząc, śpiewał na całe gardło:
„Mam już, mam, upragnioną długość!”
A poczciwy Trégomain, czerwony, zadyszany, jakby miał już dostać ataku apopleksyi,
powtarzał za nim:
„Tak, tak, posiadł już upragnioną długość!”
Tu myśl nagła, jak błyskawica, rozjaśniła umysł Juliana. Teraz zrozumiał, kto byli ci
dwaj nieznajomi, którzy wychodzili z domu jego wuja; zapewne jeden z nich był owym
upragnionym posłem Kamylk-Paszy.
Młodzieniec pobladł trochę i, chwytając za połę pana Antifera, zapytał:
– Mój wuju, czy dowiedziałeś się o długości geograficznej?
– Dowiedziałem się, mój siostrzeńcze!
– Dowiedział się, szepnął nawpół żywy Trégomain.
I upadł na krzesło, które, nie mogąc unieść takiego ciężaru, złamało się nagle.
W kilka chwil później, gdy pan Antifer odetchnął nieco swobodniej, Eliza, Julian i
Nanon dowiedzieli się o wszystkiem: o wczorajszem jego spotkaniu z Ben-Omarem i o
usiłowaniach notaryusza, chcącego wyłudzić od niego list Kamylk-Paszy, o treści testamentu
i dokładnej wiadomości o długości geograficznej, która określała położenie wysepki, gdzie
znajdowały się ukryte skarby… Pan Antifer potrzebował się tylko schylić, aby je zgarnąć.
– Mój wuju, odezwał się Julian, skoro pan Antifer skończył swoje opowiadanie, teraz,
gdy ci ludzie wiedzą, gdzie się znajduje gniazdko, w którem się kryją takie bogactwa,
wykopią je z pewnością pierwej, niż wuj!
– Nie wydawaj tak porywczego sądu, mój siostrzeńcze! zawołał pan Antifer, wzruszając
ramionami. Czy mniemasz, że jestem tak ograniczony, iż oddałem im w ręce klucz od tej
szkatuły?
– Ma się rozumieć, że nie, potwierdził Gildas Trégomain.
– Od szkatuły, która zawiera majątek, wynoszący sto milionów? ciągnął dalej pan
Antifer, wymawiając z rozkoszą wyraz miliony.
Mniemał, że ta wiadomość przyjęta zostanie okrzykami zapału i radości, ale omylił się
bardzo.
Doprawdy podziwienie jego nie miało granic. Jakto deszcz złota, brylantów i drogich
kamieni, którego pozazdrościłaby Danae, spływał niespodzianie pod ten dach ubogi, a rodzina
jego nie zdawała się być z tego tak bardzo uszczęśliwioną, podczas gdy on o mało zmysłów
nie postradał z radości.
Po wygłoszeniu przez pana Antifera wiadomości o milionach, głęboka, lodowata cisza
zaległa pokój.
– Cóż to! zawołał pan Antifer, spoglądając z najwyższem zdumieniem kolejno na
siostrę, Juliana, Elizę i przyjaciela, dlaczego macie takie chmurne i niezadowolone miny?
Pomimo to fizyognomie obecnych nie rozpromieniły się bynajmniej.
– Jakto! mówił dalej pan Antifer, oznajmiam wam, że jestem bogaty, jak Krezus, że
będę miał tyle złota, ile go nie posiada nawet żaden nabab, a wy nie cieszycie się z tego i
żadne z was nawet mnie nie uściskało.
Milczenie było jedyną odpowiedzią na przemowę pana Antifera.
– No, i cóż ty na to, Nanon? zaczął znowu.
– Piękny to dostatek, mój bracie, odpowiedziała Nanon.
– Dostatek! podchwycił z żywością pan Antifer. A czy wiecie, że, posiadając taką
fortunę, możnaby tracić po trzykroć sto tysięcy dziennie. Czy i ty, Elizo, nazywasz to tylko
dostatkiem?
– Mój Boże! odparła młoda dziewczyna, zdaje mi się, ze nie trzeba posiadać tylu
bogactw, aby….
– Znam tę zwrotkę, przerwał niecierpliwie pan Antifer. Bogactwo nie daje szczęścia!
Czy i ty jesteś tego samego zdania, młody panie kapitanie? dodał wuj, zwracając się do
siostrzeńca.
– Podług mego zdania, odpowiedział Julian, ów Egipcyanin powinien był przekazać ci,
mój wuju, i tytuł paszy; cóż bowiem znaczą takie bogactwa bez tytułu?
– Hm!… Hm!… Jakby to ładnie brzmiało: Antifer-Pasza, odezwał się Trégomain.
– Czy masz ochotę drwić ze mnie? krzyknął z gniewem pan Antifer.
– Cóż znowu, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain. Jeżeli ty cieszysz się ze
swoich stu milionów, ja ci po milion razy winszuję i cieszę się również z całego serca.
W istocie dlaczego rodzina przyjęła tak obojętnie wiadomość o bogactwach? Powodem
tej obojętności była serdeczna miłość rodzinna, która silnymi węzłami łączyła to małe kółko.
Nawet Trégomain, który nie należał do rodziny, był także zasmucony. Wszyscy wiedzieli, że
poszukiwanie skarbów oderwie na długo od domu wuja i siostrzeńca, a chociaż wuj gderał i
gniewał się często, Julian był często zajęty, Eliza myślała ze smutkiem, jak jej brakować ich
będzie. Wiedziała, że Julian i wuj będą podróżowali, ale sądziła, że nie tak długo i nie tak
daleko.
Trégomain, chcąc zbadać zamiary pana Antifera, odezwał się w te słowa:
– Przypuśćmy, mój przyjacielu, że odnajdziesz te miliony….
– Dlaczego mówisz, przypuśćmy?…
– No, to powiem, że już je posiadłeś. Ale w takim razie, co człowiek tak skromny i
niewymagający, jak ty, robić będzie z takiemi bogactwy?
– Robić będę to, co mi się będzie podobało! odpowiedział oschle pan Antifer.
– Sądzę, że nie kupisz całego miasteczka Saint-Malo….
– Kupię całe Saint-Malo, Saint-Servan i Dinard, jeżeli mi przyjdzie do głowy podobna
fantazya; kupię nawet tę śmieszną rzeczkę la Rance, która ma wtenczas tylko wodę, gdy ją
zasili przypływ morza.
Pan Antifer wiedział, że tą przymówką obrazi dawnego właściciela statku Piękna
Amelia, który na falach ładnej rzeki Rance spędził ze dwadzieścia lat życia.
– Niech i tak będzie, nie sprzeczam się z tobą, odparł z niezadowoleniem Trégomain.
Ale pomimo to, że będziesz miał tak wielki majątek, nie zjesz ani jednego kawałka więcej,
nie wypijesz ani jednego kieliszka więcej nad to, ile ci apetyt pozwoli, chyba że kupisz sobie
jeszcze jaki dodatkowy żołądek….
– Kupię sobie to, co mi się spodoba, a jeśli mi się ktoś będzie sprzeciwiał, roztrwonię
moje sto milionów i nie dam nic nikomu, ani Elizie, ani Julianowi.
– Mniejsza o to, miała ochotę powiedzieć Eliza, ale powstrzymała się na szczęście, a
pan Antifer, ochłonąwszy nieco z gniewu, dodał już spokojniej:
– Nie mówię przecież, że tak uczynię napewno, wiem, że będziecie mi posłuszni…
Julian pojedzie ze mną….
– Otóż to największa bieda! zawołało dziewczę.
– No, no, nie tak wielka, odparł pan Antifer; gdy zdobędę miliony, ty poślubisz księcia,
a Julian księżniczkę. Muszę tylko poszukać pięknych nazwisk w kalendarzu Gothona.
Chciał powiedzieć Gotha, lecz przekręcił nazwę, a widząc, że i tem nie rozchmurzył
czoła obecnych, rozgniewał się nanowo i oznajmił, że pragnie pozostać sam i nie chce
widzieć nikogo aż do obiadu.
Gildas Trégomain uważał za właściwe nie sprzeciwiać mu się dłużej, i wszyscy zeszli
na dół, aby się swobodnie naradzić nad wypadkami, które następowały po sobie tak szybko i
niespodziewanie.
Eliza rozpłakała się szczerze.
– Mój Boże! mój Boże! powtarzała, Julian musi odjechać! Kiedy my się znowu
zobaczymy?
– Nie płacz, Elizo, pocieszał ją poczciwy Trégomain, nie lubię patrzeć na łzy, trzeba
przecież być odważną; brat nie może ciągle być obok ciebie.
– Widzę, mój przyjacielu, że te bogactwa zawróciły głowę wujowi, odpowiedziała ze
łzami młoda dziewczyna.
– Tak, tak, nie inaczej, potwierdziła Nanon, gdy mój brat uczepi się jakiej myśli, nic mu
jej z głowy nie wybije.
Julian milczał długo, a wreszcie w te odezwał się słowa:
– Jestem pełnoletni i mógłbym się opierać wujowi, mógłbym nie jechać, ale czy tak, czy
owak, długo przecież w domu siedzieć nie mogę bezczynnie. Muszę na chleb zarabiać, a czy
mam popłynąć dalej lub bliżej, to już chyba wszystko jedno… pocóż mam się wujowi
sprzeciwiać?
– Otóż nie! zawołała Eliza, nie wszystko jedno.
– Julian ma słuszność, rzekł Trégomain, lepiej być w zgodzie z wujem.
– O! przecież mi nie idzie o te miliony! zawołała z żywością Eliza.
– Ani mnie, dodał Julian, ale jakże puścić wuja samego w taką odległą i niebezpieczną
podróż?
– Dobrze powiedziałeś, mój chłopcze, rzekł Trégomain
– Na poszukiwanie tych milionów zejdzie wujowi bardzo wiele czasu, dodał Julian.
– Więc musimy się rozłączyć na tak długo! zawołała Eliza.
– Naturalnie, że na długo, odpowiedział Julian, ale cóż robić!
– Niegodziwi posłowie tego niegodziwego paszy, mruknęła Nanon. Szkoda, że ich nie
odpędziłam miotłą; nie mielibyśmy w tej chwili takiego zmartwienia!
– Gdyby się nie byli porozumieli z wujem dziś, porozumieliby się byli trochę później,
rzekł Julian. Ben-Omar jest także interesowany w tej sprawie, nie pozostawiłby zatem wuja w
spokoju.
– Więc wuj naprawdę wyjedzie? zapytała Eliza.
– Ma się rozumieć, skoro się dowiedział o położeniu wysepki, odezwał się Gildas
Trégomain.
– Ja będę mu towarzyszył, rzekł stanowczo Julian, będę nad nim czuwał, aby mu się nie
przytrafiło co złego. Gdy będę widział, że poszukiwania na nic się nie zdadzą, nakłonię go do
powrotu.
– Masz słuszność, mój chłopcze, potwierdził Trégomain.
– Wuj, zajęty jedynie myślą pozyskania tych skarbów, narażałby się na Bóg wie jakie
niebezpieczeństwa.
Eliza milczała zasmucona; czuła w głębi duszy, że Julian dobrze i szlachetnie postąpi,
towarzysząc wujowi w tej niebezpiecznej podróży, ale przykro jej było, że musiała rozstawać
się z bratem.
Julian pocieszał ją, jak mógł.
– Będę często pisywał do ciebie i do ciotki, mówił, zobaczysz, jak wiele ciekawych
rzeczy dowiesz się z moich listów. Pan Trégomain będzie was tu pocieszał.
– I owszem, dodał Trégomain, będę wam opowiadal o podróżach, jakie odbywałem na
moim statku wzdłuż brzegów rzeki Rance. Zapewne nie słyszałaś tego nigdy?
– Nie, odparła Eliza.
– To ci je opowiem, rzekł Trégomain, który nie śmiałby był o tem mówić w obecności
pana Antifera. Są to bardzo ciekawe zdarzenia. Zobaczysz, czas zejdzie nam prędko, ani się
spostrzeżemy, jak Julian powróci z wujem i z milionami….
– Trégomain!.. Trégomain!…
Dał się w tej chwili słyszeć głos pana Antifera, na którego dźwięk zadrżeli wszyscy.
– Antifer mnie woła, odezwał się Gildas Trégomain.
– Co on może chcieć od was? zapytała Nanon.
– W głosie wuja nie znać gniewu, rzekła Eliza.
– W istocie, dodał Julian, zdaje mi się, że jest tylko zniecierpliwiony.
– No, czy idziesz, Trégomain? zawołał znowu pan Antifer.
– Idę… idę… odpowiedział Trégomain i za chwilę schody z trzaskiem zaczęły się
uginać pod ciężarem jego ciała.
Pan Antifer oczekiwał go we drzwiach, które starannie zamknął za nim. Potem
pociągnął go do stołu, na którym rozłożony był atlas. Mapa wyobrażała dwie półkule na
powierzchni płaskiej. Pan Antifer podał przyjacielowi cyrkiel.
– Weź to, rzekł.
– Ten cyrkiel?
– No tak, odpowiedział przerywanym głosem pan Antifer. Słuchaj, chciałem wyszukać
na mapie tą wysepkę… no, wiesz… tą wysepkę z milionami….
– I nie znalazłeś jej? zapytał z tajemnem zadowoleniem Trégomain.
– Któż ci to powiedział? odparł z gniewem pan Antifer. Dlaczegóżby ta wysepka nie
miała istnieć?
– A zatem znalazłeś ją na mapie? Ona jest?
– Czy jest?.. Ma się rozumieć, że musi być. Ale ja jestem tak rozdrażniony, ręka mi
drży… cyrkiel wypada mi z dłoni… Nie mogę go prowadzić po mapie…
– Więc chcesz, abym ja nim kierował, mój przyjacielu?
– Jeżeli jesteś do tego zdolny….
– O! co też ty mówisz, odparł z urazą Trégomain. Czyż to co tak bardzo trudnego?
– No, dla żeglarza z rzeki Rance każda rzecz jest trudna!.. Ale zresztą spróbuj…
zobaczymy… Trzymaj dobrze cyrkiel i prowadź go po linii pięćdziesiątego czwartego
południka, a raczej pięćdziesiątego piątego, ponieważ wysepka znajduje się na pięćdziesiątej
siódmej minucie.
Cyfry długości i szerokości geograficznej pomięszały się w głowie poczciwego
Trégomain.
– Pięćdziesiąt siedem stopni i pięćdziesiąt cztery minut? powtórzył, szeroko otwierając
oczy.
– Ależ nie!.. niedołęgo! krzyknął pan Antifer.
– To zupełnie przeciwnie! No, uważaj i zaczynaj twe poszukiwania.
Gildas Trégomain oparł cyrkiel w zachodniej stronie mapy.
– Ależ nie tam! krzyknął jego przyjaciel. Na wschód od południka paryskiego! Czy
słyszysz, na wschód!
Łajany i strofowany w ten sposób Trégomain, nie był w stanie nic zrobić; przed oczyma
latały mu jakby płatki, na czoło występowały grube krople potu, a cyrkiel drżał mu w dłoni.
– Poszukajżesz, gdzie się znajduje pięćdziesiąty piąty południk! wołał z gniewnem
uniesieniem pan Antifer. Prowadź od góry mapy i zejdź aż do miejsca, gdzie napotkasz
dwudziestą czwartą linię równoległą!
– Dwudziestą czwartą linię równoległą, powtórzył ze drżeniem Trégomain.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa! zawołał pan Antifer, punkt, w którym się
skrzyżują te dwie cyfry, wskaże nam istnienie wysepki….
– Tak, wysepki, szepnął, jak echo, Trégomain.
– No, prowadzisz cyrkiel na dół?
– Prowadzę….
– Ależ zadaleko, idź w górę teraz!
W istocie Trégomain tak stracił przytomność, że nawet nie wiedział, czego powinien
szukać. Był jeszcze bardziej pomięszany, niż pan Antifer. Nerwy obydwóch drżały tak, jak
struny kontrabasu, podczas zakończenia hucznej uwertury.
Pan Antifer o mało zmysłów nie postradał ze złości. Gdy nieco ochłonął, otworzył
drzwi i zawołał znowu:
– Julianie! Julianie!…
Młody kapitan zjawił się natychmiast.
– Czego sobie życzysz, mój wuju?
– Julianie, w którem miejscu znajduje się wysepka Kamylk-Paszy?
– W miejscu, gdzie długość i szerokość geograficzna krzyżują się ze sobą….
– No, to szukaj! rzekł pan Antifer, jakby mówił do wyżła.
Brakowało tylko, żeby dodał:
– Szukaj i przynieś!
Julian nie pytał o nic więcej, ujął cyrkiel pewną ręką i zaczął go prowadzić po mapie.
– Mów, co spotykasz po drodze! rzekł pan Antifer.
– Dobrze, wuju, odpowiedział Julian i tak mówić zaczął:
– Ziemia Franciszka Józefa.
– Dobrze.
– Morze Barentz.
– Dobrze!
– Nowa Ziemia.
– Dalej?
– Morze… morze…
– Potem?
– Przebywam jezioro Aral.
– Idź dalej!
– Mijam Chiwę i Turkestan.
– Czy już dochodzimy do celu?
– Prawie! Teraz napotykam Herat w Persyi.
– Dochodzisz już do oznaczonego miejsca?
– Tak, Maskat na południowo-wschodnim krańcu Arabii….
– Maskat! zawołał pan Antifer, pochylając się nad mapą.
– Maskot! powtórzył Trégomain, który źle usłyszał nazwę.
– Nie Maskot, tylko Maskat! krzyknął pan Antifer, pochylając się nad uchem swego
przyjaciela.
W istocie skrzyżowanie pięćdziesiątego piątego południka z dwudziestą czwartą linią
równoległą, wypadało na miejscu, należącem do Maskatu, w tej części cieśniny Ormudzkiej,
która tworzy wejście do zatoki Perskiej, oddzielającej Arabię od Persyi.
Było to określenie, uczynione jedynie w przybliżeniu, oznaczone dopiero przez stopnie,
ale nie przez minuty łukowe.
– Więc to w Maskacie, Julianie?
– Tak, mój wuju, mniej więcej o sto kilometrów odległości.
– Nie możesz mi udzielić dokładniejszego określenia?
– Owszem, mój wuju.
– Spiesz się, Julianie, wszak widzisz, że umieram z niecierpliwości!
Julian wziął cyrkiel i, licząc minuty długości i szerokości geograficznej, zdołał określić
miejsce, gdzie powinna się znajdować wysepka, z taką dokładnością, że pomyłka co do
odległości, nie mogła być większa, jak ze trzy kilometry.
– No, i cóż? zapytał pan Antifer.
– Przekonałem się, że wysepka nie leży właściwie na terytoryum Maskatu; znajduje się
ona nieco dalej na wschód w zatoce Oman….
– Tego można się było domyśleć, odezwał się pan Antifer.
– A to jakim sposobem? zapytał Trégomain.
– Takim, że wyspa nie może znajdować się na lądzie stałym, tylko na morzu, ty, tępa
głowo! odparł z pogardą pan Antifer.
Trégomain nic nie odpowiedział na tę przymówkę.
– Jutro rozpoczniemy przygotowania do podróży, rzekł pan Antifer.
– Dobrze, odpowiedział Julian.
– Dowiemy się, czy niema przypadkiem w Saint-Malo jakiego okrętu, odpływającego
do Port-Said.
– Tak będzie najlepiej, ponieważ nie mamy czasu do stracenia, a droga jest daleka.
– Nie bój się, nie ukradną mi mojej wyspy.
– Naturalnie, trzebaby być na to bardzo przebiegłym człowiekiem, odezwał się
Trégomain.
Pan Antifer, usłyszawszy tę uwagę, wzruszył znowu pogardliwie ramionami.
– Pojedziesz ze mną, Julianie, rzekł.
– Naturalnie, mój wuju!
– I ty, Trégomain?
– Ja? zawołał zdumiony Trégomain.
– Ma się rozumieć, że ty, dodał pan Antifer takim akcentem, że Trégomain nie ośmielił
się opierać.
Westchnął tylko, przypomniawszy sobie, że obiecał pocieszać dwie osamotnione
kobiety.
Rozdział X
Dnia 21 lutego, angielski statek, zwany Steersman, co znaczy Żeglarz, wypłynął zrana z
portu Saint-Malo. Byłto statek o dziewięciuset beczkach, pochodził z portu Cardiff i odbywał
podróże jedynie pomiędzy Newcastle i Port-Said, a przeznaczony był do przewozu węgla.
Zazwyczaj statek ów nie zatrzymywał się nigdzie dłużej. Na ten raz jednakże lekkie
uszkodzenie zmusiło go do dłuższego odpoczynku. Zamiast podążyć do Cherbourg, kapitan
statku zatrzymał się w Saint-Malo, gdzie spodziewał się spotkać ze starym przyjacielem. Po
upływie czterdziestu ośmiu godzin, statek był gotów do drogi i wkrótce przylądek Frehél
pozostał już za nim o jakie trzydzieści mil w stronie północno-wschodniej.
Wprawdzie okrętów, wiozących węgiel, Anglia wysyła mnóstwo na wszystkie strony
świata, ale dlatego wspominamy o Steersmanie, że na nim odpłynął pan Antifer z Julianem i
Gildas Trégomain. Pan Antifer wolał płynąć na angielskim statku, niż jechać w dusznym,
zamkniętym wagonie kolei żelaznej. Nie szło mu bynajmniej o mniejszy lub większy
wydatek, bo jeżeli kto ma nadzieję wrócić z podróży ze stoma milionami, nie potrzebuje
znów tak bardzo liczyć się z tem, co wydaje.
Pan Antifer nie krępował się więc podobnymi względami, obecnie mógł odbyć podróż
w bardzo dogodnych i przyjemnych warunkach.
Kapitan Ryx, pod którego rozkazami znajdował się okręt Steersman, był dawnym
znajomym pana Antifera. To też, zatrzymawszy się w Saint-Malo, nie zaniedbał odwiedzić
pana Antifera. Naturalnie, że stary marynarz przyjął go z wielką radością. Gdy kapitan Ryx
dowiedział się o projektowanej podróży swego przyjaciela do Port-Said, zaproponował mu za
przystępną cenę przeprawę na pokładzie swego statku. Okręt był doskonale zbudowany,
płynął dosyć pośpiesznie i gdy morze było spokojne, nie potrzebował więcej nad czternaście
lub piętnaście dni na przebycie pięciu tysięcy pięciuset mil, które oddzielają Wielką Brytanię
od morza Śródziemnego. Wprawdzie Steersman nie zabierał pasażerów, ale żeglarze wogóle
nie są zbyt wymagającymi pod względem wygód; przytem na każdym okręcie znajdzie się
dość wygodna kajuta, gdzie można się przespać i pomieścić. Największą zachętą dla pana
Antifera było to, że przez całą podróż nie potrzebował się przesiadać ze statku na statek.
Wolał więc przeprawę na okręcie, niż koleją; dwa tygodnie, spędzone na pokładzie
okrętowym, wśród świeżych powiewów morskiego powietrza, wydawały mu się krótszym
przeciągiem czasu, niż sześć dni jazdy koleją i oddychanie dymem i kurzem. Julian podzielał
w zupełności zdanie wuja, tylko Trégomain nie był zadowolniony z tego postanowienia, gdyż
całe życie spędził jedynie na spokojnych wodach rzeki Rance. I teraz liczył, że większą część
drogi odbędzie koleją, ale przyjaciel Antifer postanowił inaczej.
– Czy znajdziemy za miesiąc lub za dwa miesiące wysepkę, to wszystko jedno,
powtarzał pan Antifer. Wysepka nam nie ucieknie, a nikt oprócz nas nie wie dokładnie, w
którem ona znajduje się miejscu. Skarb, ukryty w skale od lat przeszło trzydziestu, nie straci
bynajmniej na wartości, gdy poleży jeszcze kilka tygodni dłużej w swojej kryjówce.
Tak więc, chociaż panu Antiferowi pilno było stać się właścicielem skarbów, zgodził
się jednak na propozycyę kapitana Ryx. Pan Antifer zapłacił żądaną za przeprawę sumę i
zaopatrzył się w pieniądze, które powierzył do przechowania swemu przyjacielowi
Trégomain. Oprócz tego wzięli ze sobą doskonały chronometr, sextant, to jest narzędzie
astronomiczne, i książkę, w której znajdowały się różne objaśnienia, co do czasu i pogody.
Wzięli także motykę i drąg z okuciem, przeznaczony do łamania kamieni. Załogę statku
stanowiło dwóch mechaników, czterech palaczy i dziesięciu marynarzy. Dawny właściciel
statku Piękna Amelia musiał przezwyciężyć swój wstręt do morskiej podróży i narazić się
może na gniew Neptuna, ale wiemy, że z panem Antiferem nie można się było wdawać w
długie rozprawy. Pożegnanie z rodziną było bardzo smutne; Eliza gorzko płakała, Nanon
także nie mogła się powstrzymać od łez; Gildas Trégomain milczał, bojąc się roztkliwić
zanadto. Pan Antifer zapewniał wszystkich, że nieobecność ich nie potrwa dłużej nad sześć
tygodni i że wkrótce znowu zbiorą się razem w domu, przy ulicy Hautes-Salles… Młoda
dziewczyna z matką ścigały wzrokiem oddalający się okręt, dopóki tenże nie zginął we mgle
oddalenia.
Ale cóż się stało z dwiema osobami, które miały towarzyszyć spadkobiercy Kamylk-
Paszy? Czy one nie znajdowały się na pokładzie odpływającego statku?
W istocie ani Ben-Omar, ani Sauk nie wsiedli na statek. Czyżby się spóźnili?
Powodem ich nieobecności było to, że notaryusz za nic w świecie nie chciał płynąć na
okręcie. Podczas przeprawy z Aleksandryi do Marsylii cierpiał niezmiernie z powodu
morskiej choroby. To też, gdy los zmuszał go obecnie jechać aż do Port-Said i, Bóg wie gdzie
jeszcze, Ben-Omar przysiągł sobie podróżować lądem, dopóki tylko będzie można i dopiero
w razie nieuniknionej konieczności odważyć się na morze. Sauk nie sprzeciwiał mu się w tym
razie, a pan Antifer ze swojej strony nie pragnął go bynajmniej za towarzysza podróży.
Naznaczył mu więc spotkanie za miesiąc w mieście Suez, nie wspominając wcale, że będą
musieli zapewne podążyć do Maskatu… Wtedy już notaryusz nie uniknie nieprzyjemności
morskiej podróży.
Pan Antifer w te słowa odezwał się do Ben-Omara:
– Ponieważ pański klient Kamylk-Pasza żądał, abyś pan był obecny przy wydobyciu
skarbu, nie mogę się przecież temu sprzeciwiać. Ale jeżeli okoliczności zmuszą nas do tego,
że będziemy podróżowali razem, proszę, trzymaj się pan z daleka ode mnie, gdyż nie mam
najmniejszej chęci do bliższego zapoznania się z panem, ani z jego dependentem.
Słowa te doskonale malują uprzejmość i towarzyską grzeczność pana Antifera.
Sauk i Ben-Omar wyjechali wcześniej z Saint-Malo, niż nasi podróżni. Można było być
pewnym, że spotkają się w Suez, gdyż notaryuszowi szło o przyobiecany mu procent, a
choćby i nie ten powód, to był zmuszony ulegać niezłomnej woli Sauka. Ben-Omar i Sauk
powinni byli wcześniej przybyć do Suez.
Tymczasem Steersman płynął całą siłą pary wzdłuż brzegów Francyi. Południowe
wichry nie kołysały nim zbytecznie, gdyż osłaniała go blizkość lądu, z czego Gildas
Trégomain cieszył się szczerze. Obiecywał sobie, że skorzysta dużo z tej podróży,
przypatrując się nieznanym krajom, ubiorowi i obyczajom ludów, lecz lękał się okropnie
morza. Ciekawym i trwożnym zarazem wzrokiem śledził odległą linię horyzontu, gdzie niebo
zdawało się łączyć z wodą. Obawiał się narazić na kołysanie się okrętu i nie miał odwagi
chodzić po pokładzie. Usiadł więc na ławeczce w izbie oficerskiej i, trzymając się mocno
poręczy, miał minę tak smutną i zrezygnowaną, że pan Antifer żartował wciąż z niego bez
litości.
– No, czy zadowolony jesteś z podróży, przyjacielu? pytał.
– Dotychczas nie mam jeszcze powodu się martwić, odparł Trégomain.
– Żegluga nie przedstawia teraz jeszcze żadnego niebezpieczeństwa, to tak samo, jakbyś
płynął po rzece. Teraz może ci się zdawać jeszcze, że znajdujesz się na pokładzie „Pięknej
Amelii” i że płyniesz wśród wybrzeży rzeki Rance. Ale niechno morze pogniewa się i
poburczy trochę, to zobaczymy…
– Czy sądzisz, że będę chorował…
– Ma się rozumieć, mój kochany, i to porządnie…
Trzeba przyznać, że pan Antifer miał dziwny sposób uspakajania ludzi. Julian, chcąc
złagodzić wrażenie, wywołane słowami wuja, dodał:
– Mój wuj przesadza, panie Trégomain!… Nie będziesz pan wcale chorował, będziesz
pan zdrów, jak….
– Jak delfin, podchwycił Trégomain. Tego też tylko pragnę.
I wskazał ręką na dwa czy na trzy te zwierzęta, które w pewnej odległości płynęły za
statkiem.
Wieczorem okręt minął krańce Bretanii. Gdy przepływał przez kanał du Four,
wyniosłości Ouessant chroniły go od wiatru. Podróżni położyli się spać przed godziną
dziewiątą. Podczas nocy okręt nieznacznie minął Brest, zatokę Douarnenez i skierował się w
stronę południowo-zachodnią.
Trégomain śnił, że jest okropnie chory; ale na szczęście był to tylko sen. Rano, chociaż
okręt kołysał się i przechylał teraz daleko silniej, podnosząc się i opadając, Trégomain
wyszedł na pokład. Powiedział sobie bowiem, że kiedy los przeznaczył mu, aby zakończył
zawód żeglarza podróżą morską, powinien przypatrzyć się i utrwalić sobie w pamięci
wszystko, co tylko może być godnem widzenia na morzu.
Nie zeszedł jednak jeszcze zupełnie ze schodków, wiodących na pokład, gdy spostrzegł
pana Antifera, leżącego na tapczanie, bladego i prawie nawpół żywego.
Tak, był to pan Antifer, we własnej osobie; wyśmiewał się z Trégomaina i straszył go
chorobą morską, a teraz sam cierpiał okrutnie.
Mąż ten klął straszliwie i z zazdrością spoglądał na rumianą i czerstwą twarz swego
przyjaciela.
– Do licha! zawołał. Niktby w to nie uwierzył, że ja, stary marynarz, rozchorowałem się
tak okropnie! Chyba dlatego, że od lat dziesięciu nie byłem ani razu na morzu. Upewniam cię,
że jestem mocniej cierpiący, niż ty….
– Ależ ja wcale nie czuję się chorym, odparł z uśmiechem Trégomain.
– A dlaczego nie jesteś chorym?
– Albo ja wiem… Mnie to samego dziwi, mój przyjacielu…
– Przecież rzeka Rance nigdy tak nie hulała, jak dziś morze, z powodu tego przeklętego
południowo-zachodniego wiatru?
– Nigdy, Rance była zawsze spokojna.
– Jak ty wyglądasz doskonale! dodał z żalem pan Antifer.
– I mnie to przykrość sprawia ze względu na ciebie, odpowiedział Gildas Trégomain z
głębokiem przekonaniem.
Choroba pana Antifera nie trwała zbyt długo. Zanim Steersman minął przylądek
Ortegal, znajdujący się w północno-zachodniej stronie Hiszpanii i gdy przepływał jeszcze tę
część zatoki Gaskońskiej, którą najczęściej nawiedzają burze, ciągnące od Atlantyku, pan
Antifer odzyskał zdrowie. Chociaż cierpienie to nawiedza częstokroć nawet najbardziej
zahartowanych żeglarzy, jednak pan Antifer czuł się z tego powodu niezmiernie
upokorzonym. Jego miłość własna cierpiała bardzo, gdy myślał o tem, że chorował, on, taki
wytrawny marynarz, gdy tymczasem Trégomain, który nigdy nie był na morzu, czuł się
zdrów, jak ryba.
Noc przeszła bardzo nieprzyjemnie; wicher dął silnie, bałwany piętrzyły się wysoko.
Było to pomiędzy Corogne i Ferrol. Kapitan Ryx miał zamiar przybić gdzie do lądu, ale pan
Antifer, znający się przecież doskonale na morzu, odradził mu to, lękał się bowiem każdej
zwłoki, któraby opóźniła jego przybycie do Suez, gdzie parowiec, płynący do zatoki Perskiej,
zatrzymuje się bardzo krótko.
Steersman płynął zatem wzdłuż wybrzeża Hiszpanii, omijając podwodne skały,
znajdujące się w pobliżu lądu. Po lewej stronie zostawił zatokę de Vigo i trzy strome skały,
które stoją u jej wnijścia; potem minął malownicze wybrzeża Portugalii.
Płynąc, podróżni nasi rozmawiali bardzo dużo o celu swej podróży, podczas czego pan
Antifer odzyskał zwykłą pewność siebie. Przechadzał się krokiem śmiałym po pokładzie
okrętowym, zapuszczał wzrok w niezmierzone przestrzenie, lub wpatrywał się w twarz
przyjaciela, na której napróżno szukał oznak cierpienia.
– Jakże ci się podoba ocean? zapytywał.
– Ogromna przestrzeń wód! odpowiadał Trégomain.
– Naturalnie, tu jest trochę więcej wody, niż w twojej rzece Rance!
– Ma się rozumieć, ale to nie powód, aby pogardzać rzeką, która bądź-co-bądź ma także
swoje powaby.
– O! wielka mi rzecz taka rzeka! Ja tam pogardzam nią….
– Mój wuju, przerwał Julian, nie powinniśmy pogardzać niczem; rzeka ma także swoją
wartość….
– Tak samo, jak wysepka, dodał Gildas Trégomain.
Pan Antifer zaczerwienił się z gniewu, gdyż przymówka dotykała kwestyi zbyt
drażliwej dla niego.
– Są wysepki, które mają wartość niezwykłą! zawołał. Na przykład moja wysepka!
Wyraz „moja” wymówił z dumą, bo czyż ta wysepka prawem spadku nie należała do
niego?
– Ale skoro mowa o mojej wysepce, mówił dalej pan Antifer, czy ty, Julianie,
sprawdzasz codzień ruchy chronometru?
– Ma się rozumieć, mój wuju, ten chronometr jest doskonałym instrumentem.
– A sextant?
– I ten również jest bardzo dobry.
– Dzięki Bogu! Kosztowały mnie one drogo!
– Jeżeli za ich pomocą masz zyskać sto milionów, dodał Trégomain, nie należy zwracać
uwagi na cenę.
– Naturalnie, potwierdził pan Antifer.
W istocie obydwa instrumenty były doskonałe, więc pan Antifer ufał, że Julian
dokładnie określi położenie wysepki.
Wszyscy trzej przyjaciele nie dowierzali Ben-Omarowi, wykonawcy testamentu
Kamylk-Paszy. Rozmawiali o nim często, a jednego dnia wuj rzekł do siostrzeńca:
– Nie podoba mi się ten Omar i postanawiam sobie czuwać nad nim troskliwie.
– Kto wie, czy my go spotkamy w Port-Said? odezwał się z powątpiewaniem
Trégomain.
– Cóż znowu! zawołał pan Antifer. Będzie on na nas czekał nie tylko kilka tygodni, ale
nawet kilka miesięcy, gdyby tego było potrzeba!.. Czy ten łotr nie po to umyślnie przybył do
Saint-Malo, aby mi ukraść moją geograficzną długość?
– Masz słuszność, mój wuju, że chcesz mieć baczne oko na tego notaryusza z Egiptu.
Zdaje mi się, że to nieszczególnego charakteru człowiek, jak również ten jego dependent
Nazim.
– I ja podzielam to zdanie, dodał Trégomain. Ten Nazim nie wygląda na dependenta,
tak samo, jak ja nie wyglądam na….
– Młodzieńca, grywającego pierwszorzędne role w teatrze, przerwał, śmiejąc się pan
Antifer. W istocie, ten jego dependent nie budzi zaufania; wygląda on raczej, jak wąsaty bej,
przybrany w strój, nieodpowiedni dla niego. Miecz pasowałby mu lepiej, niż pióro!.. Wielkie
to nieszczęście, że ten Nazim nie mówi po francusku… możnaby coś z niego wyciągnąć.
– Eh! wątpię bardzo, mój wuju; jeżeli niewiele dowiedzieliśmy się od notaryusza, tem
mniej moglibyśmy się dowiedzieć od jego dependenta. Sądzę, że należałoby się lepiej
dowiedzieć coś o tym Sauku.
– Cóż to za Sauk?
– Siostrzeniec Kamylk-Paszy, czy zapomniałeś o nim, mój wuju? Wszak ten człowiek
pozbawiony został milionowego spadku, który Kamylk-Pasza przeznaczył dla ciebie….
– Niechno on mi się poważy opierać w czemkolwiek! Czy testament nie jest napisany
podług wszelkich wymagań prawa?.. Czegóż więc może chcieć ode mnie ten potomek
paszów, którym z przyjemnością obciąłbym buńczuki.
– Jednakże, mój wuju….
– Ale co on mnie tam może obchodzić, tyle co Ben-Omar, a jeśli notaryusz będzie
wyszukiwał jakich kruczków… jeśli nie zechce postępować podług prawa….
– Strzeż się go, mój przyjacielu, rzekł Gildas Trégomain. Nie możesz się uwolnić od
towarzystwa notaryusza, on ma prawo a nawet obowiązek towarzyszyć ci w twych
poszukiwaniach i popłynąć z tobą na wysepkę….
– Na moją wysepkę, Trégomain?
– Tak, na twoją wysepkę. Testament określa to w sposób zupełnie jasny i wyraźny, a
ponieważ Kamylk-Pasza przeznaczył notaryuszowi procent jeden od sta, co wynosi milion
franków….
– Albo milion kułaków! krzyknął z uniesieniem porywczy Antifer, którego gniew
spotęgował się w tej chwili na myśl, że tak olbrzymi procent musi oddać Ben-Omarowi.
Tu rozmowa została przerwana przeraźliwem gwizdaniem. Statek płynął teraz bliżej
lądu i znajdował się właśnie pomiędzy przylądkiem Saint-Vincent i skałą, wystającą
naprzeciw niego ponad morze. Kapitan Ryx, znajdując się w tem miejscu, przesyłał zawsze w
ten sposób sygnał do klasztoru, zbudowanego na skale, pozdrawiając przełożonego, który się
ukazywał na to wezwanie i przesyłał statkowi ojcowskie błogosławieństwo. Kilku sędziwych
mnichów ukazało się na skale, i statek, otrzymawszy błogosławieństwo, ominął wystający
przylądek, kierując się w stronę południowo-wschodnią.
W nocy dostrzeżono ognie Kadyksu i minięto zatokę Trafalgar. Rano o wschodzie
słońca okręt minął znajdującą się na południu latarnię morską na przylądku Spartel i,
zostawiając po prawej stronie prześliczne wzgórza Tangeru, zasiane białemi willami, a po
lewej wzgórza Tarify, wpłynął w cieśninę Gibraltarską.
Tu okręt płynął już szybko, trzymając się bliżej wybrzeża Maroko. Na wyniosłej skale
wznosiła się Ceuta, równie groźna, jak Gibraltar.
Podróżni, płynący wzdłuż brzegów afrykańskich, mogą się dowoli nacieszyć widokiem
przepysznych krajobrazów, które się roztaczają przed zdumionym ich wzrokiem.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej malowniczego i bardziej urozmaiconego nad tę
cudowną panoramę, której harmonijne tło stanowią oddalone góry. Bliżej widać dziwaczne
zagięcia lądu, zatoki i przystanie, miasta nadmorskie, ukazujące się nagle z poza skał
urwistych i otoczone ramami zieleni, której nie niszczy zima, bo nie istnieje w tym łagodnym
klimacie.
Trégomain wraz z Julianem podziwiali te prześliczne widoki, ale zdaje się, że nie
zatarły one w ich umyśle wspomnienia spokojnych wybrzeży ukochanej rzeki Rance.
W pobliżu La Calle okręt, oddalając się nieco od tunetańskiego brzegu, skierował się ku
przylądkowi Bon. Wieczorem dnia 5 marca wzgórza Kartaginy odrysowały się wyraźnie na
jasnem tle nieba, podczas gdy słońce zachodziło wśród mgły.
Pogoda dosyć sprzyjała; niekiedy padał deszcz, ale horyzont wyjaśniał się wkrótce.
Wyspy ukazywały się tu na powierzchni morza i znowu znikały w jego falach, jak na
przykład wyspa Santorin i wiele innych, nieznanych nawet z nazwiska.
To też Julian miał słuszność, gdy się odezwał do wuja:
– Jakie to szczęście, że Kamylk-Pasza nie wybrał jednej z wysepek, znajdujących się w
tej stronie, na przechowanie swego skarbu!
– Prawda, że to wielkie szczęście, potwierdził pan Antifer.
I pobladł na samą myśl o tem, że jego wysepka mogła być jedną z tych, którą
podziemne siły wynoszą ponad powierzchnię fal morskich. Na szczęście w zatoce Oman nie
przytrafiają się podobne wypadki. Dno morskie nie podlega tam podobnym wstrząśnieniom i
można było być pewnym, że wysepka znajduje się na tym samym miejscu, gdzie określały jej
położenie wskazówki geograficzne.
Minąwszy Maltę, Steersman zbliżył się do brzegów Egiptu. Kapitan Ryx dostrzegał już
Aleksandryę. Potem, gdy minęli sieć ujść Nilowych, które roztaczają się jak wachlarz
pomiędzy Rosettą i Damiettą, okręt zawinął do Port-Saïd rano dnia 7 marca.
Wtedy budowano dopiero kanał Suezki, którego otwarcie nastąpiło zaledwie w roku
1869. Okręt musiał się więc zatrzymać w Port-Saïd. Tu na wązkiem, piasczystem wybrzeżu,
ciągnącem się pomiędzy morzem, kanałem i jeziorem Menzaleh, wznoszą się domy
zbudowane w guście europejskim. Dokoła widać wspaniałe budowle, piękne wille i
malownicze domki. Ziemię, wydobytą przy kopaniu kanału, zużyto do zasypania części
bagna, na którem wzniosło się miasto; niczego tu nie brak: jest kościół, szpital i fabryki
okrętów. Malownicze budowle wznoszą się nad morzem Śródziemnem, a jezioro zasiane jest
mnóstwem zielonych wysepek, pomiędzy któremi krążą łodzie rybackie.
Pan Antifer i jego towarzysze rozstali się serdecznie z kapitanem Ryx i podziękowali
mu, że ich przyjął na pokład swego statku, a nazajutrz wyjechali koleją żelazną, która łączyła
wtedy Port-Saïd z Suezem.
Podróżni nasi żałowali bardzo, że kanał Suezki nie był jeszcze skończony, gdyż ta
przeprawa byłaby bardzo zajęła Juliana, a Gildas Trégomain mógłby się był łudzić, że
znajduje się na falach rzeki Rance i że płynie wśród jej krętych wybrzeży. Złudzenie jego
jednak psułby widok jezior Gorzkich, które bynajmniej nie są podobne do okolic Dinan i
Dinard.
Pan Antifer najmniej zachwycał się cudami natury i dzieł ludzkich; dla niego na całym
świecie istniała tylko jedna wysepka w zatoce Oman, która pociągała ku sobie i
hypnotyzowała wzrok jego.
Nie zwrócił nawet uwagi na miasto Suez, które zajmuje tak ważne stanowisko
geograficzne, lecz wysiadając z wagonu, spostrzegł natychmiast dwóch ludzi, z których jeden
kłaniał się kilkakrotnie, a drugi zachowywał powagę właściwą mieszkańcom Wschodu. Byli
to Ben-Omar i Nazim.
Rozdział XI
Tak więc wykonawca testamentu Kamylk-Paszy, Ben-Omar, i jego dependent stawili
się na umówionem miejscu. Można się było spodziewać, że nie zapomną o terminie. Już od
dni kilku byli w Suez i czekali z wielką niecierpliwością.
Ale na dany przez pana Antifera znak ani Julian, ani Gildas Trégomain nie ruszyli się z
miejsca. Wszyscy trzej wydawali się bardzo zajęci rozmową.
Ben-Omar przysunął się do nich, przybierając zwykłą swą uniżoną postawę.
Lecz pan Antifer udawał, że go nie widzi.
– Nareszcie przybywasz pan, odezwał się Egipcyanin, starając się nadać głosowi
dźwięk jak najprzyjemniejszy.
Pan Antifer odwrócił głowę i popatrzył na niego badawczo, jakby go nie poznał.
– Panie… to ja… to ja… powtarzał, kłaniając się notaryusz.
– Co za ja? zapytał pan Antifer.
Dobrze, że nie dodał jeszcze:
– Czego chce ode mnie ten cudak?… ta zasuszona mumia?
– Ależ to ja, Ben-Omar… notaryusz z Aleksandryi… Czy pan mnie nie poznaje?
– Czy my znamy tego pana? zapytał pan Antifer, zwracając się do swoich towarzyszy
podróży.
– Zdaje mi się, że znamy, odpowiedział Gildas Trégomain, który się litował, patrząc na
pomięszanie notaryusza. Jeżeli się nie mylę, pan nazywasz się Ben-Omar, z którym mieliśmy
przyjemność spotkać się w Saint-Malo…
– Prawda, masz słuszność, odpowiedział pan Antifer, jak gdyby dopiero w tej chwili
poznał zjawiającą się przed nim postać. Przypominam sobie… Bon-Omar? czy Ben-Omar?
– Tak, to ja nim jestem właśnie…
– A cóż pan tu robisz?
– Jak to co robię? Czekam przecież na pana, panie Antifer!…
– Pan czekasz na mnie? powtórzył pan Antifer z doskonale udanem zdumieniem.
– Bez wątpienia… Czy pan zapomniałeś, że mieliśmy się spotkać w Suezie?
– Spotkać? A to w jakim celu? pytał znowu pan Antifer, odgrywając wybornie swą rolę.
– W jakim celu?… Ależ testament Kamylk-Paszy… te miliony… wysepka…
– Zdaje mi się, że mógłbyś pan powiedzieć: moja wysepka, przerwał pan Antifer.
– No, tak, pańska wysepka… widzę, że pamięć wraca panu po trosze. Wszak w
testamencie położono warunek, abym ja…
– Wiem już, wiem, panie Ben-Omar. Żegnam pana!
Nie powiedział „do widzenia” i ruchem ręki dał znak towarzyszom, ażeby poszli za
nim.
Ale notaryusz zatrzymał go jeszcze.
– Gdzie panowie zamieszkają podczas swego pobyt w Suezie? zapytał.
– W pierwszym lepszym hotelu, mruknął pan Antifer.
– A może w tym samym hotelu, gdzie mieszkam ja z moim dependentem Nazimem?
– Czy w tym, czy w innym, wszystko jedno! Nie warto się o to troszczyć na te
dwadzieścia cztery godziny jakie mamy przepędzić tutaj.
– Dwadzieścia cztery godziny? powtórzył z niepokojem Ben-Omar. Więc pan nie
dojechałeś jeszcze do celu swej podróży?
– Nie, nie dojechałem jeszcze, odpowiedział pan Antifer, jeszcze pozostaje nam jedna
przeprawa….
– Przeprawa? zawołał notaryusz, blednąc tak, jak gdyby czuł już pod stopami kołysanie
okrętu.
– Popłyniemy teraz na okręcie Oxus, który nas przewiezie do Bombay….
– Do Bombay? z przerażeniem powtórzył notaryusz.
– Okręt odpływa z Suezu pojutrze; niech zatem pan sobie zamówi na nim miejsce,
ponieważ towarzystwo pana jest dla nas nieuniknione….
– Gdzież więc znajduje się ta wysepka? zapytał z rozpaczą notaryusz.
– Jest tam, gdzie jest, panie Ben-Omar!
Tu pan Antifer na dobre już pożegnał notaryusza i udał się do najbliższego hotelu, wraz
z Julianem i Trégomain. Za nimi zaniesiono pakunki, które nie były zbyt liczne.
W kilka chwil później Ben-Omar spotkał się ze swoim mniemanym dependentem
Nazimem, a baczny spostrzegacz zauważyłby z pewnością, że dependent przyjmuje
zwierzchnika bez należytego uszanowania. Gdyby nie chęć zysku, gdyby nie ów
przyobiecany procent jeden od sta, a przytem obawa gniewu Sauka, Ben-Omar wyrzekłby się
był z radością i testamentu Kamylk-Paszy i wysepki, na której poszukiwanie trzeba było
dążyć przez lądy i morza.
Tymczasem pan Antifer, jak to już wspominaliśmy, nie był wcale zaciekawiony
widokiem nieznanych krajów, jakie przebywał.
Zajęty jedynie celem, do którego dążył, nie słuchał nawet objaśnienia Juliana, który mu
tłómaczył, że Suez Arabowie nazywali niegdyś Soueys, a Egipcyanie Kleopatris.
– To dla mnie rzecz obojętna, rzekł, i nie słuchał nawet dalszej rozmowy, jaką wiedli ze
sobą dwaj jego towarzysze.
Nie pomyślał również o zwiedzeniu miasta. Julian jednak postanowił skorzystać ze
sposobności i poszedł obejrzeć stare meczety, place i targi, z których najciekawszym jest targ
zbożowy. Widział również dom nad morzem, gdzie mieszkał generał Bonaparte. Miasto,
mające wówczas z piętnaście tysięcy mieszkańców, nie odznaczało się wzorowym
porządkiem.
Julian wspólnie z Trégomainem przebiegali ulice i uliczki, zwiedzili przystań, w której
mogło się pomieścić pięćset okrętów i uchronić się tym sposobem od północnych i północno-
zachodnich wichrów, wiejących tu bardzo często.
Miasto Suez, nawet przed projektem przekopania kanału, prowadziło handel morski;
położone nad zatoką tegoż nazwiska, która się ciągnęła pomiędzy wybrzeżem Egiptu, a
międzymorzem, na przestrzeni stu ośmdziesięciu sześciu kilometrów, miasto panuje niejako
nad morzem Czerwonem i rozwój jego, choć powolny, zdaje się być zapewniony.
Podczas, gdy towarzysze pana Antifera zwiedzali miasto, on nie oddalał się z wybrzeża,
mając zamiar użyć tu przechadzki. Wprawdzie widział, że ciągle ktoś go pilnuje, to Nazim, to
Ben-Omar, ale żaden z nich nie przysuwał się do niego, a pan Antifer udawał, że nie
dostrzega tej narzuconej wbrew jego woli opieki.
Siedząc na ławce, wzrokiem ścigał przestrzeń morza Czerwonego, i nieraz pod
wpływem gry wyobraźni, zdawało mu się, że widzi wysepkę, swoją wysepkę, wyłaniającą się
z mgły oddalenia… Był to zapewne miraż, to cudowne zjawisko optyczne, ukazujące się
często na tych piasczystych wybrzeżach.
Nareszcie 11 marca rano, okręt Oxus gotowy był do drogi, zaopatrzywszy się w ładunek
węgla, jaki był potrzebny do przebycia oceanu Indyjskiego, licząc na kilka koniecznych
odpoczynków.
Pan Antifer, Julian i Gildas Trégomain o świcie już znaleźli się na pokładzie okrętu, a
wkrótce za nimi podążyli również Ben-Omar i Sauk.
Oxus wypłynął na pełne morze o godzinie jedenastej przed południem. Świeży,
północno-zachodni wiatr wróżył, że zamieni się na zachodni. Ponieważ podróż miała trwać ze
dwa tygodnie, Julian zamówił kajutę na trzy osoby, wygodną do spania i do wypoczynku w
dzień. Sauk i Ben-Omar zajęli inną kajutę. Pan Antifer postanowił, jak najmniej z nim się
spotykać, a mianowicie tylko tyle, o ile zmuszała go do tego konieczność; to też ze zwykłą
sobie otwartością niedźwiedzia morskiego rzekł do notaryusza:
– Panie Ben-Omar, musimy podróżować razem, ale nie potrzebujemy być ciągle ze
sobą… Możemy trzymać się zdaleka… Dość będzie, jeśli pan będziesz obecny, gdy ja obejmę
w posiadanie skarby; po dopełnieniu zaś tej formalności, mam nadzieję, że się już nie
spotkamy więcej ani w tem ani w przyszłem życiu.
Dopóki Oxus płynął wzdłuż zatoki, zasłonięty przez wyniosłość międzymorza, żegluga
była tak spokojna, jak gdyby płynęli po powierzchni jeziora. Ale gdy wydostali się na morze
Czerwone silne podmuchy wiatru, wiejące od równin Arabii, zaczęły wstrząsać okrętem,
narażając na cierpienia wielu podróżnych. Nazim był zdrów zupełnie, jak również pan
Antifer, jego siostrzeniec i Gildas Trégomain, którego silne zdrowie naprawiało w oczach
pana Antifera opinię o marynarzach żeglujących po wodach słodkich. Jeden tylko notaryusz
odcierpiał za wszystkich. Przez cały czas trwania przeprawy ani razu nie ukazał się na
pokładzie. Trégomain, litując się nad nim, odwiedził go kilka razy. Pan Antifer, który nie
mógł przebaczyć Ben-Omarowi tego, że chciał mu ukraść wiadomość o szerokości
geograficznej, wzruszał tylko ramionami, gdy Gildas Trégomain rozczulał się przy
opowiadaniach o chorobie nieszczęśliwego Ben-Omara.
– Cóż się tam dzieje z Ben-Omarem? zapytał jednego dnia pan Antifer.
– Bardzo chory, odparł Trégomain, mógłbyś go choć raz odwiedzić, mój przyjacielu!
– Nic z tego, odwiedzę go chyba wtedy, gdy duch przestanie się w nim kołatać,
odpowiedział ze śmiechem pan Antifer.
Trégomain umilkł, bo wiedział, że nie przekona upartego człowieka.
Ale o ile notaryusz nie przeszkadzał naszym podróżnym o tyle nieznośnym się stawał
Nazim, szczególniej dla pana Antifera. Nie dlatego, aby mu narzucał swoją obecność, bo i na
cóż ona przydaćby się mogła, skoro nie mogliby się porozumieć, nie rozmawiając jednym i
tym samym językiem, ale z tego względu, że mniemany dependent śledził wzrokiem każdy
jego ruch, a nawet wyraz twarzy. Zdawało się, że postępuje podług tajemnych poleceń,
otrzymanych od swego zwierzchnika. Pan Antifer byłby go z przyjemnością wrzucił w morze.
Zegluga po morzu Czerwonem była dość przykra, chociaż nie nastały jeszcze nieznośne
upały letnie.
Piętnastego marca Oxus znalazł się w miejscu najwęższem cieśniny Bab-el-Mandeb.
Gdy minęli wyspę angielską Périm, dostrzegli na wybrzeżu afrykańskiem pawilon francuski,
powiewający nad fortecą Obock. Potem okręt wpłynął w zatokę Aden i zarzucił kotwicę w
porcie tegoż nazwiska.
Aden, to jeden więcej klucz ponad morzem Czerwonem, który dzierży w dłoni Wielka
Brytania, ta doskonała i zabiegliwa gospodyni. Za pośrednictwem portu Aden i wyspy Périm,
która stanowi tu drugi Gibraltar, Wielka Brytania strzeże wejścia do tego kanału, długiego na
sześćset mil, który prowadzi do oceanu Indyjskiego. Chociaż port Aden jest w części
zamulony piaskiem, posiada jednak przystań obszerną i wygodną, która znajduje się we
wschodniej stronie portu, a w zachodniej obmurowaną przestrzeń, przeznaczoną do budowy
lub naprawy okrętów. Anglicy objęli port w posiadanie w roku 1823. Miasto w jedenastym i
dwunastym wieku znajdowało się już w stanie kwitnącym i było ważnym punktem
handlowym na Wschodzie.
Aden ma trzydzieści tysięcy mieszkańców, a kiedyś przez dwadzieścia cztery godzin
znajdowało się w posiadaniu Francyi, zdobyte przez śmiałych żeglarzy starożytnej Armoryki.
Pan Antifer nie wysiadał wcale na ląd; gniewała go niesłychanie ta przymusowa zwłoka
w podróży. Jeden tylko Ben-Omar był zadowolony, gdyż mógł wyjść choć trochę na pokład,
był jednak tak osłabiony, że zaledwie wlókł nogi za sobą.
– Ah! to pan, panie Ben-Omar? odezwał się z szyderstwem pan Antifer. Doprawdy, z
trudnością pana poznałem!.. Zdaje mi się, że nie doczekasz pan końca tej podróży… Gdybym
był na pana miejscu, pozostałbym w Aden…
– Bardzobym tego pragnął, cichym głosem odpowiedział nieszczęśliwy notaryusz.
Kilka dni odpoczynku wróciłoby mi siły i gdyby pan chciał zaczekać na odpłynięcie
następnego okrętu….
– Bardzo mi przykro, panie Ben-Omar, że nie mogę zadość uczynić pańskiemu
życzeniu, ale mi pilno doręczyć panu przyobiecany procent i dlatego choć z wielkim żalem,
ale nie mogę się zatrzymać w drodze.
– Czy jeszcze daleka czeka nas podróż?
– O! bardzo, niesłychanie daleka, odpowiedział pan Antifer, ruchem ręki zakreślając
linię krzywą nieprawdopodobnej średnicy.
Zgnębiony do najwyższego stopnia, Ben-Omar powlókł się znowu do swej kajuty.
Julian i Trégomain powrócili na obiad na pokład okrętowy, ale nie opowiadali o swej
wycieczce na miasto panu Antiferowi, bo wiedzieli, że to dla niego rzecz obojętna.
Sauk, chociaż zdrów zupełnie, ciarpiał jednak bardzo pod względem moralnym.
Znajdować się na łasce tego przeklętego Francuza i nie módz mu wydrzeć tajemnicy,
dotyczącej wysepki, to okropne. Dumny i gwałtowny Sauk zmuszony był udawać pokorę i
dążyć za panem Antiferem, który nic sobie z niego nie robił. Gdzie oni się zatrzymają? Czy w
Maskacie, czy w Surat, czy w Bombay? Może wysiadłszy w Maskacie, popłyną na cieśninę
Ormudzką? Może Kamylk-Pasza ukrył swój skarb na jednej z pomiędzy mnóstwa wysepek,
rozrzuconych w zatoce Perskiej?
Ta nieświadomość i niepewność utrzymywały Sauka w stanie ciągłego rozdrażnienia.
Chciałby był wyrwać z serca tajemnicę panu Antiferowi. Podsłuchiwał rozmowy, które ten
ostatni prowadził ze swymi towarzyszami. Ale wszelkie jego usiłowania okazały się
daremnemi. Nasi podróżni wystrzegali się, jak ognia, mniemanego dependenta; czuli bowiem
do niego wstręt i nieufność i oddalali się natychmiast, gdy Sauk zbliżał się ku nim. Sauk
widział to doskonale.
Oxus zatrzymał się dwanaście godzin w Birbat, na wybrzeżu arabskiem, było to dnia
dziewiętnastego marca. Potem płynął już w pobliżu prowincyi Oman, aby się dostać do
Maskatu.
Było to rzeczą bardzo pożądaną, gdyż pan Antifer w miarę zbliżania się do kresu swej
podróży, stawał się coraz bardziej gniewliwym i rozdrażnionym. Zdawało się, że wszystkie
jego siły i władze umysłowe dążą do tej kryjówki, pełnej złota i drogocennych kamieni, która
mu się z prawa należała. Przed oczyma jego wyobraźni migała jaskinia Ali-Baby, którą
znajdzie w tym kraju, jakby z „Tysiąca i jednej nocy” odtworzonym, do którego wiodła go
fantazya Kamylk-Paszy.
– Czy wiecie, odezwał się jednego dnia pan Antifer, że gdyby majątek tego poczciwego
Egipcyanina…
Mówił już teraz z poufałością o Kamylk-Paszy.
– Gdyby ten majątek, mówił dalej, składał się z samych sztab złota, byłbym w kłopocie,
w jaki sposób przewieźć go do Saint-Malo?
– Masz słuszność, mój wuju, odpowiedział Julian.
– Ja myślę, że gdybyśmy napełnili złotem naszą walizkę, kieszenie i kapelusze… zaczął
Tregomain.
– A także i twoją pustą głowę! przerwał z gniewem pan Antifer. Cóż ty myślisz, że
milion w złocie da się ukryć w kieszeni od kamizelki?
– Myślałem, mój przyjacielu….
– Ale czyś ty nigdy nie widział miliona w złocie?…
– Nigdy… nawet we śnie….
– I nie wiesz, ile to może ważyć?
– Nie mam o tem najmniejszego pojęcia.
– Ale ja wiem, bo byłem tak ciekawy, że to sobie obliczyłem.
– Powiedz-że nam o tem!
– Sztaba złota, mająca wartość miliona, waży około trzystu dwudziestu dwóch
kilogramów, czyli przeszło pud…
– Nie więcej? odparł z naiwnością Gildas Trégomain.
Pan Antifer spojrzał na niego z ukosa, ale przekonał się, że Trégomain mówił w dobrej
wierze i dał mu pokój.
– A więc, gdy jeden milion waży trzysta dwadzieścia dwa kilogramy, ciągnął dalej pan
Antifer, sto milionów ważyłoby trzydzieści dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt sześć
kilogramów.
– Gwałtu! zawołał zdumiony Trégomain.
– A czy ty wiesz, iluby trzeba ludzi, choćby każdy z nich dźwigał sto kilo, aby
przenieśli te sto milionów?
– Nie wiem, mój przyjacielu.
– Trzebaby ich trzystu dwudziestu trzech; a ponieważ nas jest tylko trzech, pomyśl o
naszym kłopocie, gdy znajdziemy się na tej wysepce! Na szczęście, że mój skarb składa się
po większej części z brylantów i drogich kamieni…
– Wszystko, co wuj powiedział, jest szczerą prawdą, potwierdził Julian.
– Pokazuje się, że Kamylk-Pasza był rozsądnym i przewidującym człowiekiem, rzekł
Gildas Trégomain.
– Ah! te brylanty! zawołał pan Antifer, jakże łatwo przyjdzie je sprzedać u jubilerów w
Paryżu lub Londynie. Ale ja nie sprzedam wszystkich, moi przyjaciele!
– Więc sprzedasz część tylko?
– Tak, część, z błyszczącym wzrokiem odparł pan Antifer. Najpierw jeden brylant,
wartości miliona, zostawię dla siebie, będę go nosił w spince u koszuli….
– Ależ to będzie wyglądało przepysznie, odpowiedział Gildas Trégomain. Brylant
będzie wydawał takie blaski, że nikt nie zdoła patrzeć wprost na ciebie….
– Drugi brylant podaruję Elizie, dodał pan Antifer. Taki mały komyczek uczyni ją
jeszcze piękniejszą…
– Eh! ona jest ładna i bez tego, mój wuju, odpowiedział Julian.
– Nie przeczę, mój siostrzeńcze, nie przeczę… Trzeci brylant podaruję siostrze….
– Poczciwej Nanon! zawołał Gildas Trégomain. Będzie wyglądała, jak święty obrazek z
ołtarza.
– Czwarty brylant dam tobie, Julianie, będziesz go nosił, jako szpilkę w krawacie,
mówił pan Antifer.
– Dziękuję ci, mój wuju!
– A piąty tobie, Trégomain!
– Mnie? a to na co? Gdybym był jeszcze właścicielem „Pięknej Amelii,” kazałbym go
umieścić na froncie mego statku, ale teraz cóż mi po tem….
– Będziesz nosił brylantowy pierścień na palcu….
– Aha! ładnieby on wyglądał na moich tłustych i czerwonych rękach, zaśmiał się
Trégomain.
– Nic nie szkodzi, Trégomain, nic nie szkodzi! rzekł Antifer, i oddalił się nieco od
swych towarzyszy.
– Doprawdy, jeżeli to dłużej potrwa, biedny mój przyjaciel może stracić rozum, szepnął
z obawą Trégomain.
– Można się tego lękać, odpowiedział Julian, spoglądając na wuja, który coś mówił sam
do siebie.
Rozdział XII
W dwa dni później, dwudziestego drugiego marca, Oxus wpłynął do portu w Maskacie,
a marynarze wynieśli na ląd nawpół żywego Ben-Omara, który w istocie bardziej był
podobny do zasuszonej mumii, niż do żyjącego człowieka.
Gdy Gildas Trégomain prosił Juliana, aby mu wskazał dokładnie na mapie punkt, w
którym znajdował się Maskat, poczciwy ten człowiek nie chciał wierzyć własnym oczom, że
los zagnał go aż tak daleko!
– A zatem, mój Julianie, znajdujemy się na krańcu Arabii, zapytał, przykładając do oczu
binokle.
– Tak, panie Trégomain, na południowo-wschodnim jej krańcu.
– A jakaż jest ta zatoka, która się kończy nakształt lejka?
– To zatoka Oman.
– A ta druga zatoka?
– To zatoka Perska.
– A ta cieśnina, która je łączy?
– Jest to cieśnina Ormudzka.
– A gdzież się znajduje wysepka naszego przyjaciela?
– Musi być w zatoce Oman.
– Jeżeli istnieje w rzeczywistości, dodał Trégomain, przekonawszy się wprzódy, że pan
Antifer nie może go słyszyć.
Imanat Maskatu, znajdujący się pomiędzy 53 a 57 południkiem i pomiędzy 22 i 27 linią
równoległą, zajmuje długości 540 kilometrów, a szerokości 280. Trzeba tu dodać jeszcze
pierwszą strefę wybrzeża perskiego od Larystanu do Moghistanu, a drugą na wybrzeżu
Ormudzkiem i Kistrim; oprócz tego w Afryce całą przestrzeń, która ciągnie się od równika do
przylądka Delgado, obejmując Zanzibar, Jubę, Molindę i Sofalę. Obliczywszy dokładnie,
przestrzeń ta wynosi pięćset tysięcy kwadratowych kilometrów, czyli prawie tyle, co
powierzchnia Francyi i ma dziesięć milionów mieszkańców, licząc w to Arabów, Persów,
Indusów, Żydów i Murzynów. Iman zatem jest władcą, który zasługuje na pewne poważanie.
Płynąc w górę zatoki Oman w stronę Maskatu, Oxus mijał wybrzeże puste i
nieurodzajne, na którem wznosiły się niewielkie prostopadłe wzgórza, jak gdyby ruiny
feodalnych budynków. Nic dziwnego, że grunt w tym kraju jest skalisty, gdyż nie zasila go
żaden większy bieg wody. Jednakże bliższe okolice zdołają wyżywić 60,000 mieszkańców
stolicy. Nie zbywa tam głównie na owocach: winogrona, mango, brzoskwinie, figi, granaty,
kawony, cytryny kwaśne i słodkie, a nadewszystko daktyle znajdują się tu w wielkiej
obfitości Drzewa daktylowe rozwijają się w Arabii doskonale. Względnie do liczby tych
drzew szacują wartość posiadłości ziemskich i mówią, że obejmuje trzy lub cztery tysiące
drzew daktylowych, tak, jak we Francyi obliczają, na dwieście lub trzysta hektarów. Handel
rozwija się tu pomyślnie, gdyż iman jest nie tylko władcą prowincyi i najstarszym kapłanem
religii, ale także pierwszym kupcem w kraju. W jego królestwie jest co najmniej dwa tysiące
okrętów, z których każdy może przewieść trzydzieści siedem tysięcy beczek. Marynarka
wojenna składa się ze stu okrętów i tyluż armat. Armia jego liczy dwadzieścia pięć tysięcy
żołnierzy, a dochody wynoszą około dwudziestu trzech milionów franków. Iman jest
właścicielem pięciu statków i oprócz tego wolno mu używać w razie potrzeby okrętów
swoich podwładnych. Ma się rozumieć, że dzięki tym dogodnościom, interesa jego znajdują
się zawsze w stanie kwitnącym.
Zresztą iman jest nieograniczonym władcą w swoim imanacie, który zdobyty najpierw
przez Albukierka w roku 1507, wydobył się z pod władzy portugalskiej. Odzyskawszy przed
stuleciem swoją niepodległość, popierany jest bardzo przez Anglików.
Czy pan Antifer i jego towarzysze opuszczając Francyę i dążąc do Maskatu, mieli na
celu jakie względy, dotyczące polityki, przemysłu i handlu? Bynajmniej. Kraj ten nie
zaciekawiał ich wcale, gdyż uwagę mieli wyłącznie zwróconą na jedną z wysepek,
znajdujących się w zatoce.
Od traktatu, zawartego w roku 1841 pomiędzy imanem a rządem francuskim, w
Maskacie osiadł agent francuski, głównie w tym celu, aby udzielać objaśnień swoim
współrodakom, których interesa przywiodły aż na wybrzeże oceanu Indyjskiego.
Pan Antifer uważał za właściwe porozumieć się z tym agentem. Policya bowiem
doskonale zorganizowana w tym kraju, a przytem bardzo podejrzliwa, mogłaby była zwrócić
uwagę na przyjazd trzech cudzoziemców do Maskatu i śledzić ich, gdyby nie wyjaśnili, jaki
powód skłaniał ich do podróży. Łatwo się można domyślić, że podróżni nasi nie chcieli
właśnie wyjawić prawdziwego celu swej podróży.
Oxus po czterdziestoośmio godzinnym odpoczynku miał płynąć dalej do Bombay; pan
Antifer zatem, Trégomain i Julian wysiedli natychmiast na ląd, nie zatroszczywszy się
bynajmniej o Ben-Omara i Nazima.
Pan Antifer i jego towarzysze udali się za przewodnikiem do angielskiego hotelu.
Zwolna mijali place i ulice tego nowożytnego Babilonu. Pakunki niesiono za nimi, ale
podróżni nasi pilnowali głównie sextanu i chronometru, który niósł pan Antifer, nie chcąc go
powierzyć nikomu.
I nic dziwnego, wszak to był instrument, który miał oznaczyć dokładnie położenie
wysepki. Z jakąż dokładnością nastawiano go codzień! Jakżeż troskliwie strzeżono od
wstrząśnień, które mogły mieć zły wpływ na jego ruchy.
Podróżni nasi wybrali sobie pokoje w hotelu, poczem udali się do biura agenta, który
zdziwił się, ujrzawszy swoich ziomków.
Był to bowiem pan Bard, Francuz, który grzecznie zapytał podróżnych o cel ich
podróży.
– Tak rzadko widuję moich współrodaków, rzekł pan Bard, że spotkanie z nimi
zaliczam zawsze do chwil bardzo przyjemnych w życiu. Oddaję się też w zupełności na usługi
panów.
– Będziemy panu za to bardzo wdzięczni, odpowiedział pan Antifer, gdyż objaśnienia
pana mogą być dla nas bardzo pożyteczne.
– Czy panowie podróżują tylko dla przyjemności?
– I tak i nie, panie Bard. Jesteśmy wszyscy trzej marynarzami, ja, mój siostrzeniec i mój
przyjaciel Gildas Trégomain, dawny dowódzca statku Piękna Amelia!
Trégomain uczuł się bardzo zadowolonym, że go nazwano dowódzcą, jak gdyby
rzeczywiście dowodził fregatą albo statkiem wojennym.
– Ja także zarządzałem statkiem kupieckim, mówił dalej pan Antifer. Jesteśmy
upoważnieni przez bogaty dom handlowy w Saint-Malo do założenia takiegoż domu
handlowego w Maskacie, lub też w innem mieście portowem nad zatoką Oman lub zatoką
Perską.
– Pochwalam pańskie zamiary, odparł pan Bard, który przypuszczał, że zdoła coś
zarobić na tym interesie, i ofiaruję panom moje usługi.
– W takim razie niech nas pan zechce objaśnić, czy lepiej założyć dom handlowy w
Maskacie, czy w jakiem innem mieście wybrzeża?
– Najlepiej w Maskacie, odpowiedział agent. Ten port z każdym dniem nabiera więcej
znaczenia pod względem handlowym, gdyż utrzymuje stosunki z Persyą, Indyami,
Zanzibarem i Afryką.
– A jakież towary są głównym przedmiotem handlu? zapytał Gildas Trégomain.
– Daktyle, rodzynki, siarka, ryby, guma wonna, guma arabska, szyldkret, rogi
nosorożców, olej, orzechy kokosowe, ryż, proso, kawa i konfitury.
– Konfitury? powtórzył Trégomain, łykając ślinkę.
– Tak, panie, konfitury!
– Musimy spróbować tych konfitur….
– Bardzo chętnie, przerwał mu pan Antifer, ale przedewszystkiem musimy się zająć
ważniejszą kwestyą. Nie dlatego przyjechaliśmy do Maskatu, aby zjadać konfitury. Pan Bard
powiedział nam, jakimi towarami tutaj handlować można….
– Muszę jeszcze dodać, że najważniejszym przedmiotem handlu są perły, poławiające
się w zatoce Perskiej, mówił dalej Bard. Połów ten przynosi corocznie około ośmiu milionów
franków.
Pan Antifer uśmiechnął się pogardliwie; cóż bowiem za wartość mogły mieć perły,
choćby nawet przedstawiały wartość ośmiu milionów dla człowieka, który posiadał za sto
milionów kosztownych kamieni.
– Wprawdzie handel perłami, podjął znowu pan Bard, znajduje się prawie wyłącznie w
ręku Indusów lub banianów, z którymi trudne byłoby współzawodnictwo.
– Cóż to są baniany? zapytał Julian.
– Są to bogaci kupcy i finansiści w kraju, osoby, posiadające wielki wpływ szczególniej
w Maskacie, a które niechętnem okiem spoglądałyby na cudzoziemców.
Na tem skończyła się rozmowa.
Julian powiedział sobie w duchu, że wysepka powinna się znajdować poza Maskatem, a
głośno dodał, że zanim się osiedlą w Maskacie, należałoby zwiedzić jeszcze inne miasta
położone na wybrzeżu i zapytał o ich nazwy i położenie geograficzne.
– Najpierw leży miasto Oman, odpowiedział Bard.
– Na północ Maskatu?
– Nie, w południowo-wschodniej stronie.
– A na północ albo północo-zachód czy jest jakie miasto?
– Najznaczniejsze w tamtej stronie jest miasto Rostak.
– Czy leży nad zatoką?
– Nie, w głębi imanatu.
– A na wybrzeżu jest w tamtej stronie jakie większe miasto?
– Jest, nazywa się Sohar.
– Czy to daleko stąd?
– Około dwustu kilometrów odległości.
Julian nieznacznem mrugnięciem oznajmił wujowi o ważności wymienionego przez
agenta punktu.
– Czy Sohar jest miastem handlowem?
– Bardzo handlowem. Iman mieszka tam niekiedy, skoro jego wysokości przyjdzie
fantazya tam przebywać. Teraz iman przebywa w Maskacie, to też gdy panowie wybiorą
sobie miejsce, w którem będą chcieli zamieszkać i założyć dom handlowy, sądzę, że
należałoby prosić imana o upoważnienie do tego.
– Sądzę, że jego wysokość nie odmówi nam zezwolenia? zapytał pan Antifer
zadowolony ze swej przebiegłości z jaką przeprowadził całą sprawę.
– Naturalnie, że nie, odpowiedział agent, iman udzieli zezwolenia względnie do
pańskich finansów.
Pan Antifer uczynił gest dający do zrozumienia, że zapłaci po królewsku.
– W jaki sposób można się dostać do Sohar? zapytał Julian.
– Podróżuje się karawaną.
– Karawaną? powtórzył z niepokojem Trégomain.
– Nie mamy jeszcze w imanacie kolei żelaznych ani tramwajów, ani nawet dyliżansów,
drogi więc odbywać trzeba na wozach, albo na grzbiecie mułów; chyba że ktoś woli iść
pieszo.
– Zapewne karawany podobne rzadko wyruszają w drogę? pytał Julian.
– Przeciwnie, panie, odpowiedział agent, handel pomiędzy Maskatem a Soharem jest
bardzo ożywiony i właśnie jutro…
– Jutro? podchwycił pan Antifer. No to jutro ruszamy w drogę.
Trégomain nie zdawał się być zadowolony z tego rodzaju podróży, ale wiedział, że nie
zdoła się opierać woli pana Antifera. Ośmielił się jednak uczynić jedną uwagę.
– Wszak jesteśmy wszyscy trzej marynarzami? zapytał.
– Nie inaczej, mój przyjacielu, odparł pan Antifer.
– Dlaczegóż więc nie moglibyśmy popłynąć morzem do Sohar? Dwieście kilometrów to
nie tak wielka przestrzeń.
– W istocie masz słuszność, byłoby to może lepiej, odpowiedział pan Antifer.
Zyskalibyśmy na czasie i nie zmęczylibyśmy się…
– Nie, nie byłoby to lepiej. Gdyby podróż morska była łatwiejszą, od razu byłbym ją
panom doradzał, rzekł Bard. Ale właśnie przeprawa morska naraziłaby panów na gorsze
niebezpieczeństwa.
– Na jakie mianowicie? zapytał Julian.
– Zatoka Oman nie jest bardzo bezpieczną miejscowością. Płynąc na statku handlowym,
z dobrą i odważną załogą, mniej możnaby się obawiać…
– Obawiać? Czego? zawołał pan Antifer. Wichrów czy burz morskich?
– Nie, tylko piratów, to jest rozbójników morskich, z którymi spotkać się można dość
często w pobliżu cieśniny Ormudzkiej.
– Do licha! zawołał pan Antifer.
Pan Antifer obawiał się piratów gdy mu wracać przyjdzie ze swymi skarbami. Nie było
więc innej rady, jak pojechać i wrócić z karawaną, bo taka podróż nie narażała na
niebezpieczeństwa.
Podróżni nasi pożegnali się z panem Bardem, obiecując się zobaczyć z nim po powrocie
z Soharu. Agent ze swej strony obiecał im wyrobić audyencyę u imana.
Tymczasem w innym pokoju tego samego hotelu Ben-Omar i Nazim naradzali się
wspólnie. Obydwaj nie wiedzieli, czy Maskat był ostatecznym celem ich podróży.
– Powinieneś to lepiej wiedzieć ode mnie, mówił z gniewem Nazim. Ale ty zamiast się
czegoś dowiedzieć, chorowałeś całą drogę. Czy nie lepiej, żebyś był zdrów?
Ben-Omar był tego samego zdania.
– Niech wasza ekscelencya raczy się uspokoić, odpowiedział wreszcie Ben-Omar. Ja
jeszcze dziś się zobaczę z panem Antiferem i dowiem się wszystkiego. Ah! gdyby tylko nie
płynąć już morzem.
Nie ulegało wątpliwości, że Ben-Omar musi być świadkiem wydobycia skarbu, lecz
skoro trzy beczułki dostaną się w posiadanie pana Antifera, w jaki sposób Sauk zdoła je
odebrać prawemu spadkobiercy?
Sauk sam nie umiał na to znaleźć odpowiedzi; wiedział tylko, że nie cofnąłby się przed
niczem, chcąc odebrać majątek, który Kamylk-Pasza przekazał człowiekowi obcemu.
Ben-Omar lękał się gwałtowności Sauka, bo wiedział, że dla niego życie ludzkie znaczy
bardzo mało. Nie chciał więc już myślić o tem, zdając się jedynie na łaskę losu.
Rozgniewany Sauk rozkazał Ben-Omarowi, aby pilnował powrotu pana Antifera do
hotelu i starał się dowiedzieć czegoś pewniejszego.
Ale podróżni nasi wrócili do hotelu już późnym wieczorem, chodzili bowiem długo po
ulicach Maskatu; pan Antifer jak zwykle, obojętny i zamyślony, nie zwracał uwagi na ulice i
sklepy, ani na ludność, składającą się z Arabów, Indyan i Persów, którzy stanowili tak
odrębne od Europejczyków typy. Ale Julian i Trégomain z ciekawością zwiedzali wschodnie
miasto i zatrzymywali się przed wystawami sklepowemi przyglądając się turbanom, pasom,
płaszczom z materyałów wełnianych i bawełnianych. Podziwiali również emaliowane
naczynia i klejnoty artystycznie opracowane.
– Muszę kupić jaki upominek dla Elizy, rzekł Julian.
– Kup dla niej ten pierścionek, odpowiedział Trégomain, patrz jaki ładny, choć
skromny. Albo lepiej kup jej konfitur, o których mówił nam pan Bard.
– Najlepiej jedno i drugie! zawołał śmiejąc się Julian.
Przechadzając się po ulicach Maskatu, Julian zauważył, że policya bacznie ich
pilnowała, chociaż nie zaczepiała ich ani jednem słówkiem.
Na szczęście pan Antifer nie dostrzegł, że są tak pilnowani, gdyż byłoby go to przejęło
obawą o miliony, które miał wydobyć z wysepki. Kto wie czy iman zezwoliłby na zabranie
skarbu.
Gdy pan Antifer wrócił do hotelu, Ben-Omar uchylił drzwi do jego pokoju i zapytał
słodziutkim głosem:
– Czy mógłbym się dowiedzieć?
– O czem?
– W jaką stronę udamy się teraz…
– Najpierw ulicą na prawo, potem na lewo, a następnie prosto…
Rzekłszy to pan Antifer zamknął mu drzwi przed nosem.
Rozdział XIII
Nazajutrz 23 marca o wschodzie słońca karawana wyruszyła ze stolicy imanatu i dążyła
drogą niedaleko wybrzeża morskiego.
Była to prawdziwa karawana, jakiej Trégomain nie widział jeszcze nigdy w życiu.
Składała się ze stu Arabów i Indusów i mniej więcej z takiejże samej liczby zwierząt
pociągowych.
Tak znaczna liczba osób nie lękała się żadnego niebezpieczeństwa; a chociaż i na lądzie
stałym spotyka się rozbójników, nie napadają oni jednak na tak wielkie gromady ludzi.
Pomiędzy krajowcami było kilku bogatych banianów czyli kupców. Podróżowali oni
jednak bez przepychu, zajęci jedynie interesami, które ich powoływały do Sohar.
Z cudzoziemców byli tylko nasi podróżni, wraz z Ben-Omarem i Nazimem.
Ci ostatni nie spóźnili się na odjazd karawany, pilnowali oni dobrze pana Antifera,
który zresztą nie taił się wcale ze swoimi zamiarami, nie mówiąc naturalnie o dalszych
projektach.
Spostrzegłszy ich wpośród osób, należących do karawany, pan Antifer nie zaszczycił
ich nawet ukłonem, a pod groźnem jego spojrzeniem i Gildas Trégomain nie śmiał odwrócić
głowy.
Wielbłądy, muły i osły wiozły podróżnych i towary. O żadnym powozie a choćby nawet
wózku nie mogło być mowy, gdyż droga, którą postępowała karawana, nie była bynajmniej
gościńcem, lecz stanowiła grunt nierówny i kamienisty, miejscami przerznięty bagniskami, na
podobieństwo łąk wilgotnych. Każdy więc jechał tak, jak mu się podobało.
Wuj i siostrzeniec dosiedli mułów, które wynajęli od żydów w Maskacie za dość
wysoką cenę. Pan Antifer nie liczył się teraz z wydatkami. Tylko nie można było znaleźć
muła dość silnego, któryby zdołał unieść taki ciężar, jakim była osoba Gildas Trégomaina.
Trzeba więc było wybrać jakieś silniejsze zwierzę.
– Wiesz co, że z tobą mamy ogromny kłopot? rzekł z niechęcią pan Antifer.
– Cóż robić, mój kochany, odparł filozoficznie Trégomain, nie trzeba było mnie
zmuszać do podróży!.. Pozwól mi zostać w Maskacie, gdzie bądę oczekiwał twojego
powrotu….
– Nigdy się na to nie zgodzę!
– Więc cóż na to poradzić? Nie mogę przecież kazać się pokrajać w kawałki.
– A czyby pan nie chciał jechać na wielbłądzie? zapytał Julian.
– Dlaczegóżby nie, mój chłopcze, i owszem, odpowiedział Trégomain.
– Dobra myśl! zawołał pan Antifer. Naszemu przyjacielowi będzie wygodnie
podróżować na grzbiecie wielbłąda….
– Którego słusznie nazywają okrętem pustyni, dodał Julian.
– Dobrze, pojadę na okręcie pustyni, odparł zgadzający się na wszystko Trégomain.
Tak więc przyjaciel pana Antifera odbywał podróż, siedząc wygodnie pomiędzy dwoma
garbami wielbłąda. Wprawdzie gdy wielbłąd szedł prędzej, Trégomain nie mógł powiedzieć,
że mu jest wygodnie, ale na to nie było rady.
Przy końcu karawany jechał Sauk na żwawym mule, a tuż koło niego Ben-Omar na
niewielkim ośle, gdyż szanowny notaryusz lękał się dosiąść muła, który bywa nieraz
kapryśny i uparty i wtedy tylko słucha, gdy czuje, że kieruje nim dłoń silna.
Karawana odbywała dziennie z dziesięć mil drogi, odpoczywając w południe dwie
godziny. W cztery dni zatem powinna była dojść do Sohar, jeżeli nie zdarzy się jakaś
nieprzewidziana zwłoka.
Jakże te cztery dni ciągnęły się długo dla pana Antifera, który wciąż myślał o swojej
wysepce. Cel jego podróży był blizkim, lecz pan Antifer, zamiast być zadowolonym, był
coraz więcej niespokojnym i rozdrażnionym. Towarzysze nie mogli się z nim dogadać i
musieli poprzestać na rozmowie pomiędzy sobą.
– Powiedz mi, Julianie, zapytał Trégomain w chwili, gdy ich nikt nie mógł usłyszeć,
czy ty wierzysz w ten skarb Kamylk-Paszy?
– Hm! odpowiedział Julian, wydaje mi się to rzeczą bardzo nieprawdopodobną i
fantastyczną!
– Julianie, a gdyby ta wysepka nie istniała wcale?
– Przypuśćmy nawet, że istnieje, panie Trégomain, ale jeśli niema na niej skarbu?
– Byłby to dla niego cios straszny, Julianie, i kto wie, czy umysł jego nie ucierpiałby
pod wpływem takiego wstrząśnienia.
Naturalnie, że ani Trégomain ani Julian nie wspominali o swoich obawach panu
Antiferowi, bo i na cóżby się to przydać mogło? Przekonania pana Antifera nic nie zdołałoby
zachwiać ani zmienić. Nie wątpił on ani na chwilę o tem, że dyamenty i złoto Kamylk-Paszy
spoczywają we wskazanem przez niego miejscu; nie zrażały go więc trudności, jakie spotykał
na drodze, prowadzącej do upragnionego celu.
W istocie można było przypuszczać, że dalsza podróż odbędzie się bez przeszkody.
Dostawszy się do Sohar, należało wynająć statek i popłynąć do wiadomej wysepki, aby
wydobyć skarb. Panu Antiferowi zdawało się, że to już nie będzie przedstawiało żadnej
trudności. Przypuszczał również, że przeniesienie skarbu z wysepki do Sohar dokona się
łatwo. Ale chcąc powrócić do Maskatu, trzeba będzie umieścić beczułki na grzbietach
wielbłądów, tak, jak inne towary, które przewożą w ten sposób. Jak jednak potem wpakować
je na okręt, nie budząc podejrzeń urzędników komory celnej, którzy żądać będą opłaty
wysokiego cła? A kto wie, czy iman nie będzie miał ochoty przywłaszczyć sobie tego skarbu,
gdyż może się uważać za posiadacza fortuny, znalezionej na gruncie jego państwa? Bo
chociaż pan Antifer mówił „moja wysepka,” wysepka jednak nie należała do niego. Kamylk-
Pasza nie mógł mu jej przekazać, wysepka więc należała do imanatu w Maskacie.
Były to w istocie wielkie i trudne do zwyciężenia przeszkody. Bo też co za nierozsądną
myśl powziął bogaty Egipcyanin, aby ukryć swe bogactwa na wysepce w zatoce Oman? Czyż
niema setek, a nawet tysięcy innych wysepek, rozrzuconych na powierzchni mórz, nawet
wpośród niezliczonych archipelagów oceanu Spokojnego, które nie są niczyją własnością i
skąd spadkobierca mógłby spokojnie zabrać swój spadek, nie budząc niczyich podejrzeń.
Cóż jednak poradzić w kwestyi takiej, w której niema innego punktu wyjścia. Wysepka
zajmowała w zatoce Oman miejsce, prawdopodobnie od epoki geologicznej formacyi naszej
kuli ziemskiej i może być, że pozostanie tam do skończenia świata. Co za szkoda, że nie
można zaczepić liny i pociągnąć ją za okrętem aż do Saint-Malo! Byłoby to niesłychanie
ułatwiło zadanie.
Pan Antifer był więc bardzo zakłopotany i rozdrażniony, nie można go zatem było
nazwać miłym towarzyszem podróży. Jechał zasępiony, nie odpowiadając na pytania, i
trzymał się zwykle trochę na uboczu.
Julian i Trégomain odgadywali, co musiało się dziać w duszy pana Antifera, lecz żaden
nie starał się zwalczyć tego usposobienia; obydwaj spoglądali tylko na siebie,
porozumiewając się wzrokiem i ruchem głowy.
Pierwszy dzień podróży nie utrudził ich zbytecznie, chociaż upał był dosyć wielki.
Klimat południowej Arabii, mianowicie na granicy zwrotnika Raka, jest bardzo gorący i
przykry dla Europejczyków. Gorący wiatr, wiejący od strony gór, nie ochładza powietrza,
przesyconego żarem promieni słonecznych; powiew od strony morza nie może także
zmniejszyć upału. Wzgórza Gebel, wznoszące się od zachodu, odbijają promienie słońca,
olśniewając wzrok potokami światła. Podczas trwania upałów powietrze jest duszne nawet w
nocy i sen staje się niemożliwym.
Podróżni nasi dlatego nie bardzo ucierpieli z początku z powodu upału, że karawana
posuwała się wybrzeżem, osłoniętem drzewami; okolice bowiem Maskatu nie mają
bynajmniej pozoru pustyni. Roślinność rozwija się tu nawet dosyć bujnie. Widać tam pola
zasiane prosem, w miejscach, gdzie grunt jest suchszy, to znowu ryżem, w miejscach bardziej
wilgotnych. Cienia także tu nie brak wśród drzew bananów i mimozy, która dostarcza gumy
arabskiej, stanowiącej jedną z głównych gałęzi handlu krajowego.
Wieczorem karawana rozłożyła się obozem ponad małą rzeczką, która, zasilana
górskimi strumieniami, toczy zwolna swe fale ku zatoce. Zwierzęta oswobodzone z uprzęży
puszczono na trawę, nie pętając ich nawet, gdyż są one już przyzwyczajone do tych
regularnych odpoczynków.
Wielbłąd, na którym jechał Trégomain, ukląkł, jak wierny wyznawca koranu podczas
wieczornej modlitwy, a Trégomain, wydostawszy się na ziemię, popieścił na podziękowanie
pysk zwierzęcia. Gorzej się przytrafiło Ben-Omarowi, bo jego osieł znudzony, że jeździec
niezbyt prędko zsiadał na ziemię, zrzucił go, a niefortunny jeździec, upadając, zwrócił się
twarzą do Mekki, jak gdyby hołd składał Ałłahowi. Lecz zdaje się, że w tej chwili biedny
notaryusz nie był wcale usposobiony do modlitwy.
Noc upłynęła spokojnie, a nazajutrz o świcie karawana w dalszą ruszyła drogę. Okolica
stawała się bardziej odkrytą i pustą. Przed wzrokiem patrzących rozciągała się teraz
płaszczyzna, na której piasek zastępował trawę, nadając jej zupełnie pozór pustyni, wraz ze
wszystkiemi jej niedogodnościami, to jest brakiem wody i cienia. Dla Arabów,
przyzwyczajonych do takich podróży, przeprawa nie była uciążliwa, ale dla Europejczyków
mogła się wydawać nieznośną.
Na szczęście podróżni nasi dość okazali się wytrwali; najmniej wytrwały z powodu
swej nadmiernej tuszy Trégomain, podróżował stosunkowo najwygodniej. Siedząc pomiędzy
dwoma garbami wielbłąda, kołysany miarowym jego chodem, drzemał sobie spokojnie, nie
lękając się upadku. Przekonał się, że nie potrzebuje kierować wielbłądem, gdyż zwierzę zna
lepiej drogę od mego. Nieraz zdawało mu się, że płynie na pokładzie swego statku, który
kołysze się zlekka na falach rzeki Rance.
Julian rozmyślał o swojem drogiem bretońskiem miasteczku, o ciotce i Elizie, które
pozostawił w takiem osamotnieniu. Pisał wprawdzie do nich z Maskatu, ale kiedy odbiorą one
list ten?
Pan Antifer z każdą chwilą był bardziej posępny i zafrasowany, myśląc o sposobie
przewiezienia beczek, zawierających skarby.
Obawy jego byłyby się spotęgowały jeszcze bardziej, gdyby był wiedział, że znajduje
się wpośród karawany człowiek, który baczny nad nim rozciąga dozór. Był to krajowiec,
mający lat ze czterdziesty, o przebiegłym i bystrym wyrazie twarzy. Człowiek ten nigdy nie
obudził podejrzeń pana Antifera, a jednak pilnował go bezustanku.
Wspominaliśmy już o tem, że policya w państwie imana jest doskonale urządzona. Iman
chce bowiem wiedzieć, w jakim celu cudzoziemcy przybywają do jego państwa. Ma więc
agentów, którzy, nie nudząc podróżnych, zwracają na nich pilną uwagę i wkrótce wiedzą o
nich wszystko. Czynności swe spełniają z takim sprytem, że istotnie w podziw wprowadzić
mogą.
Pan Antifer znajdował się także pod baczną strażą agenta, który gotów był nawet
ofiarować mu w razie potrzeby swoje usługi.
Czujność agenta mogła niesłychanie utrudnić zadanie pana Antifera. Wydobycie
takiego bajecznego skarbu i przewiezienie go do Suez, już było rzeczą bardzo trudną, a cóżby
to było dopiero, gdyby jego wysokość dowiedział się prawdy!
Na szczęście pan Antifer nie domyślał się tej czujności. Nawet jego towarzysze, mniej
zakłopotani od niego, nie zwrócili nigdy uwagi na Araba, który wszystko śledził. Za to
dostrzegło go baczne oko Sauka, a podejrzenie, że agent pilnuje pana Antifera, zbudziło się
natychmiast w umyśle Egipcyanina. Domysł jego potwierdziła rozmowa z kupcami, jadącymi
z Sohar, którzy znali agenta i nie uważali za właściwe ukrywać przed Saukiem, kto to taki.
Sauk nie chciał, aby spadek Kamylk-Paszy dostał się w ręce Francuza, ale nie chciał również,
aby się stał łupem imana. Agent ze swej strony nie przypuszczał, aby Sauk i Ben-Omar dążyli
do tego samego celu, co Europejczycy.
Na drugi dzień przed zachodem słońca karawana zatrzymała się pod nawpół uschniętem
drzewem, które stanowiło wielką osobliwość. Było ono tak olbrzymich rozmiarów, że pod
jego konarami doskonale schronić się mogła cała karawana. Byłoby to pożądane schronienie
w godzinach południowych, gdyż promienie słońca nie mogłyby się przecisnąć przez gałęzie,
roztaczające się, jak kopuła na wysokości piętnastu stóp ponad ziemią.
– Nigdy jeszcze nie widziałem podobnego drzewa! zawołał z podziwieniem Julian.
– I może już nigdy nie zobaczysz takiego olbrzyma, dodał Trégomain.
– Mój wuju, cóż ty powiesz na ten przepyszny okaz roślinnego świata? dodał Julian,
zwracając się do pana Antifera.
Lecz wuj nic mu nie odpowiedział, dla tej prostej przyczyny, że nie słyszał jego
zapytania i nie zwrócił uwagi na to, co wywołało podziw Juliana i Trégomaina.
– Zdaje mi się, rzekł Trégomain, że w jednym zakątku naszej Bretanii znajduje się
szczep winny niepospolitej także wielkości….
– Tak jest, potwierdził Julian, jednakże ta winorośl nie może iść w porównanie z tem
olbrzymiem drzewem, wobec którego wydawałaby się maleńkim krzaczkiem.
Było to drzewo figowe, którego grubość pnia dochodziła do stu stóp obwodu. Z tego
pnia, jakby z wieży, strzelały w górę ramiona, okryte setkami ogromnych gałęzi, które plątały
się w rozmaitych kierunkach, okrywając cieniem przestrzeń ziemi na jakie pół hektara. Było
to schronienie, przez które ani promienie słońca, ani ulewa przedostać się nie mogła.
Trégomain tak był zachwycony tem drzewem, że miał wielką ochotę policzyć jego
gałęzie i już zaczął rachować na palcach, zaczynając od dolnych gałęzi, gdy usłyszał, że ktoś
wymówił tuż za nim kilka słów po angielsku. Nie zrozumiał ich, nie znając tego języka, ale
natomiast zrozumiał je Julian, który skinieniem głowy podziękowawszy krajowcowi, zwrócił
się z objaśnieniem do pana Trégomain:
– Zdaje się, że na tem drzewie znajduje się z dziesięć tysięcy gałęzi.
– Dziesięć tysięcy! powtórzył ze zdumieniem Trégomain.
– Tak przynajmniej mówił mi ten Arab.
Wspomniany Arab nie był kim innym, jak agentem imana. Skorzystał on ze
sposobności zawiązania rozmowy i przedstawił się Julianowi, jako tłómacz ambasady
angielskiej w Maskacie, grzecznie ofiarując swoje usługi Europejczykom.
Julian podziękował mu i opowiedział następnie wujowi o tem spotkaniu, pytając, czy
mu się ów nieznajomy nie przyda na co, skoro przybędą do Sohar?
– Być może, odparł z roztargnieniem pan Antifer, pomów z tym człowiekiem i powiedz
mu, że go sowicie wynagrodzę za jego usługi….
– Jeżeli tylko będę miał czem, mruknął z niedowierzaniem Trégomain.
O ile Julian był zadowolony z tego spotkania, o tyle zaniepokoiło ono Sauka;
postanowił więc w duchu mieć na oku agenta. Gdyby chociaż Ben-Omar dowiedział się,
dokąd się mają udać, gdyby wiedział, gdzie znajduje się ta wysepka, czy w zatoce Oman, czy
w cieśninie Ormudzkiej, lub zatoce Perskiej? Czy należało jej szukać przy brzegach Arabii
lub Persyi i dosięgnąć granic, gdzie królestwo Szacha styka się z państwem Sułtana? Jak więc
długo trwać mogły te poszukiwania? Może pan Antifer zamierzał znowu wsiąść na okręt w
Sohar? Ale jeżeli nie uczynił tego w Maskacie, było to może wskazówką, że wysepka
znajdowała się poza cieśniną Ormudzką? A może podróż ciągnąć się będzie dalej? Może
dążyć będą z karawaną w głąb zatoki Perskiej?
Te i tym podobne niepokojące myśli i przypuszczenie zajmowały umysł Sauka, który
gniew swój i rozdrażnienie wywierał wciąż na nieszczęśliwym notaryuszu.
– Czy to moja wina, tłómaczył się notaryusz, że pan Antifer uważa mnie za człowieka
obcego i udaje nawet, że mnie nie widzi?
A w duchu dodawał:
– O! gdyby nie ten przyobiecany procent, jużby mnie tu dawno nie było.
Następnego dnia karawana przebywała przestrzeń zupełnie odkrytą, nie urozmaiconą
nawet żadną oazą. Dzień ten i dwa następne znużyły niesłychanie podróżnych. Trégomain o
mało się nie roztopił z gorąca, jak te lodowce z mórz podbiegunowych, które się dostaną w
cieplejsze strefy.
Dalsza podróż odbyła się już bez żadnego ważniejszego wypadku. Arab, nazwiskiem
Selik, czyli mówiąc jaśniej, agent imana, poznajomił się lepiej z Julianem, z powodu, że
obydwaj znali język angielski. Ale młody kapitan był z natury przezorny i nie zdradził przed
Selikiem tajemnicy swego wuja. Powtórzył mu tę samą bajeczkę, którą powiedzieli agentowi
francuskiemu, to jest, że szukają miasta, odpowiedniego do założenia handlowego domu.
Nie wiadomo, czy Selik uwierzył słowom Juliana, czy też udawał, że wierzy, aby się
czegoś więcej dowiedzieć.
Wreszcie po czterech dniach podróży, dnia 27 marca, karawana weszła do miasta Sohar.
Rozdział XIV
Było to szczęście dla naszych podróżnych, że przybyli do Sohar nie dla przyjemności,
lecz dla interesu, gdyż miasto nie zasługuje na uwagę turystów. Ulice są w niem dość czyste,
lecz place pozbawione cienia i zieloności, domy rozrzucone bezładnie, z oknami
wychodzącemi tylko na dziedzińce, podług obyczaju wschodniego. Mała rzeczułka leniwie
płynie, a woda jej zaledwie wystarcza na potrzeby spragnionych mieszkańców. Oto wszystko,
co mogło być godne uwagi. Wprawdzie zapomnieliśmy jeszcze o pałacu imana, w którym
czasami władca przepędza kilka tygodni, gdy przyjdzie mu fantazya przebywania w
północnej części swego państwa; ale była to budowla pozbawiona ozdób architektonicznych,
w których celują Arabowie.
Położenie geograficzne miasta Sohar określone jest z całą dokładnością. Znajduje się
pod 54 stopniem i 29 m. długości wschodniej, a 24 stop. i 37 metrem szerokości północnej.
Tak więc podług wskazówek, znajdujących się w liście Kamylk-Paszy, należało szukać
wysepki o dwadzieścia ośm minut części koła na wschód od Sohar, a o dwadzieścia dwie na
północ. Była to więc odległość od czterdziestu do pięćdziesięciu kilometrów od wybrzeża.
W Sohar jest bardzo mało hoteli; największy z pomiędzy nich jest tak zwany na
Wschodzie karawanseraj, gdzie niema żadnych wygód, do jakich przyzwyczajeni są
Europejczycy. Umeblowanie pokoi składa się tylko jedynie z łóżka. I do tego to właśnie
zajazdu usłużny Selik zaprowadził pana Antifera i jego towarzyszy.
– Co za szczęście, że spotkaliśmy tego uprzejmego Araba! powtarzał Trégomain. Jaka
szkoda, że on nie mówi po francusku!
Selik porozumiewał się tylko z Julianem. Znużeni podróżą, Julian i Trégomain nie
myśleli dnia tego o niczem więcej, jak o dobrej wieczerzy i wygodnem spaniu. Ale nie tak
łatwo było nakłonić pana Antifera, aby się przychylił do tego rozsądnego projektu. Gdy
znalazł się w pobliżu wysepki, spotęgowało się w nim jeszcze pragnienie posiadania skarbu
co najrychlej. Miałżeby odpoczywać, gdy najwyżej mil dwanaście oddzielało go od zakątka
ziemi, gdzie Kamylk-Pasza zakopał swoje drogocenne beczułki?
Niecierpliwość i rozdrażnienie nerwowe pana Antifera stało się powodem dość niemiłej
sceny, którą dopiero uspokoił Julian, przedstawiając wujowi, że pośpiech mógłby popsuć
wszystko w tej sprawie; że nie należało budzić podejrzeń policyi i że skarb nie ulotni się
przez te 24 godzin.
– Jeżeli tylko istnieje ów skarb? powiedział sobie Trégomain. Mój przyjaciel oszalałby
chyba, gdyby tam skarbu nie było wcale, albo gdyby był i zniknął.
Obawy poczciwego Trégomain były poniekąd uzasadnione.
Jeżeli panu Antiferowi z powodu rozczarowania groziło tak wielkie niebezpieczeństwo,
nie mniejsze, chociaż w innym rodzaju, groziło także Saukowi. Fałszywy Nazim uniósłby się
z pewnością gniewem do tego stopnia, że kto wie, czy Ben-Omar wyszedłby cało z tych
opałów. Niecierpliwość dręczyła tak samo Sauka, jak pana Antifera. Obydwaj spędzili noc
bezsennie. Pan Antifer myślał o wynajęciu statku, Sauk zaś o zebraniu ze dwudziestu łotrów,
którzyby się odważyli na wszystko, za dobrem, ma się rozumieć wynagrodzeniem, a na
których czele Sauk mógłby próbować pochwycić skarb, skoro pan Antifer będzie z nim
powracał do Sohar.
Zaświtała jutrzenka i pierwsze promienie słońca rozjaśniły pamiętny dzień 28 marca.
Julian miał się porozumieć z Selikiem w kwestyi wynajęcia statku. Podejrzliwy Arab
całą noc spędził bezsennie siedząc na dziedzińcu karawanseraju.
Julian był trochę onieśmielony tem, że miał prosić Araba o dziwną poniekąd przysługę.
Zaledwo bowiem przybyli do Sohar, już nazajutrz chcieli wynająć statek.
Chęć odbycia morskiej wycieczki mogła tylko usprawiedliwić to żądanie, ale wycieczka
nie powinna trwać czterdzieści ośm godzin! Projekt podobnej wycieczki mógł się wydawać
dziwnym, a nawet podejrzanym.
Może Julian niepotrzebnie niepokoił się tem, co sobie myśleć będzie Arab o ich
dziwacznym projekcie. Ale nie było innego sposobu, jak tylko zapytać go o radę. To też
spotkawszy Selika, Julian prosił go, aby mu się wystarał o statek, któryby mógł być zdatny do
odbycia kilkodniowej morskiej wycieczki.
– Czy zamiarem panów jest przepłynąć zatokę i wylądować na wybrzeżu perskiem?
zapytał Selik.
Julianowi przyszło na myśl, aby przez naturalną i swobodną odpowiedź odwrócić
podejrzenia Araba. Zapomni, że poprzednio mówił mu co innego.
– Nie, odparł, wycieczka nasza ma na celu kwestyę geograficzną. Chodzi tu o
stanowcze określenie główniejszych wysepek, znajdujących się w zatoce… Czy w pobliżu
Sohar znajdują się też jakie wysepki?
– Jest ich tu dość znaczna liczba, odpowiedział Selik ale żadna z nich nie ma wielkiego
znaczenia.
– Bądź-co-bądź, dodał Julian, mamy polecenie sprawdzić kartę geograficzną i porównać
ją z tem, co znajdziemy w zatoce.
– Uczynicie, panowie, jak wam się podoba, odpowiedział Selik i nie nalegał więcej.
Odpowiedź młodego kapitana wydała mu się bardzo podejrzana. Gdyby Julian pamiętał, że
Selikowi nie była obcą ta wiadomość, iż pan Antifer pragnie w jakiemkolwiek mieście
założyć dom handlowy, byłby się odezwał coś w tym guście. Lecz projekt założenia domu
handlowego nie zgadzał się z tą hydrograficzną wycieczką po zatoce Oman.
Odpowiedź Juliana stała się więc powodem, że naszych podróżnych jeszcze uważniej
pilnowano.
Była to rzecz bardzo nieprzyjemna, bo jeśli pan Antifer znalazłby swój skarb, iman
dowiedziałby się o tem natychmiast, i chcąc go posiąść, mógł nawet kazać zgładzić ze świata
spadkobiercę, aby uniknąć tej nieprzyjemności, iż spadkobierca dopominać się miał później o
swą należność.
Selik obiecał wystarać się o statek odpowiedni na tę wycieczkę i przyrzekł, że załoga
składać się będzie z ludzi zaufanych, na których można polegać.
– Żywności trzeba zabrać na trzy lub cztery dni, powiedział Selik, gdyż w czasie
porównania dnia z nocą można się zawsze spodziewać jakiegoś opóźnienia.
Julian podziękował Selikowi, mówiąc, że zostanie sowicie wynagrodzony za swoje
usługi.
Ucieszony tą obietnicą Selik, dodał:
– Możeby lepiej było, abym ja pojechał razem z panami na tę wycieczkę? Nie znacie
panowie języka arabskiego, to może wam trudno będzie rozmówić się z właścicielem statku i
z załogą…
– Masz pan słuszność, odpowiedział Julian. Zostań więc w naszej służbie przez czas
naszego pobytu w Sohar, a powtarzam raz jeszcze, że nie będziesz żałował swego trudu.
Po tej rozmowie Julian wrócił do wuja, który przechadzał się na wybrzeżu ze swoim
przyjacielem Trégomain.
Skoro Julian opowiedział im o rezultacie swoich zabiegów, Trégomain był
uszczęśliwiony, że będą mieli za przewodnika Araba, którego twarz wyraża tyle rozumu i
bystrego pojęcia.
Pan Antifer pochwalił siostrzeńca milczącem skinieniem głowy, a po chwili rzekł:
– A statek zamówiony?
– Nasz tłómacz wystara się o niego i zaopatrzy go w żywność.
– Zdaje mi się, że za dwie godziny statek powinien być gotów do podróży. Cóż u licha,
przecież tu nie idzie o podróż naokoło świata!
– Zapewne, że nie, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain, ale zawsze trzeba
zostawić ludziom trochę czasu na przygotowania… Proszę cię, nie bądź tak niecierpliwym…
– Nie nudź mnie swojemi uwagami! przerwał z gniewem pan Antifer.
– No, to się gniewaj, kiedy ci to sprawia przyjemność, rzekł obojętnie Trégomain.
Godziny upływały, a Julian nie miał żadnej wiadomości od Selika. Rozdrażnienie pana
Antifera potęgowało się z każdą chwilą.
– Z przyjemnością wrzuciłbym do wody tego Araba, powtarzał. Ależ on po prostu
zażartował z ciebie, Julianie!
Julian starał się usprawiedliwić, ale to podniecało tylko jeszcze bardziej gniew pana
Antifera. Trégomain nie śmiał się już nawet odezwać.
– Ten tłómacz jest oszustem i niegodziwcem, wołał pan Antifer w gniewnem
uniesieniu. Nie budzi on we mnie żadnego zaufania; wiem, że on chce nam ukraść nasze
pieniądze…
– Ależ ja mu nie dałem ani grosza, mój wuju!
– To źle zrobiłeś!.. Gdybyś mu był dał dobrą zaliczkę…
– Ale przecież wuj mówił dopiero co, że on chce nas okraść…
– Co mówiłem, to mówiłem…
Jakże tu poradzić sobie z panem Antiferem, który wygłaszał tak sprzeczne zdania!
Julian i Trégomain postanowili tylko czuwać nad nim, aby nie popełnił jakiego głupstwa lub
nieostrożności i nie naraził się na podejrzenia. Ale nie tak to łatwa była sprawa z tak upartym,
jak pan Antifer, człowiekiem.
– Jesli niema statku, weźmy łódź rybacką, których tyle znajduje się w porcie, rzekł pan
Atifer. Można przecież zgodzić się z tymi ludźmi.
– Tak, ale jak się z nimi rozmówić, kiedy nie umiemy ani słowa po arabsku?
odpowiedział Julian.
– Oni zaś nie umieją po francusku, dodał Trégomain.
– A dlaczego nie umieją? odparł z gniewem pan Antifer.
– Jest to bardzo źle z ich strony, odezwał się Trégomain, chcąc uspokoić rozdrażnienie
przyjaciela.
– To twoja wina, Julianie!
– Bynajmniej, mój wuju, bronił się Julian. Ja chciałem wszystko urządzić jak najlepiej i
jestem pewny, że nasz tłómacz zjawi się tu niedługo… Zresztą jeżeli wuj nie ma do niego
zaufania, można użyć pośrednictwa Ben-Omara i jego dependenta, którzy mówią po arabsku.
Widzę ich przechadzających się na wybrzeżu…
– Co? ja miałbym ich prosić o pośrednictwo? Nigdy w życiu! Dość mi tego, że włóczą
się za mną jak cienie!
– Ben-Omar ma taką minę, jakby się chciał do nas przybliżyć, odezwał się Trégomain.
– Niech spróbuje, ale nie zaręczam, czy go nie zepchnę w morze.
W istocie Sauk i notaryusz nie odstępowali prawie naszych podróżnych. I nic w tem
dziwnego: przecież mieli być świadkami zakończenia tego finansowego przedsięwzięcia,
które groziło dramatem.
Sauk nalegał na Ben-Omara, aby się jeszcze raz starał rozmówić z panem Antiferem.
Ale notaryusz, widząc rozdrażnienie spadkobiercy, nie miał ochoty narażać się na nowe z
jego strony obelgi.
Julian rozumiał, że postępowanie wuja z Ben-Omarem pogorszyło jeszcze sprawę.
– Mój wuju, zaczął Julian, musisz mnie wysłuchać, choćbyś się miał nie wiem jak
pogniewać na mnie! Zastanówmy się rozsądnie nad tą ważną kwestyą…
– To, co ty nazywasz zastanowieniem się rozsądnem, ja mogę nazywać nierozsądnem…
Wszystko zależy od zapatrywania się… Ale zresztą mów, czego chcesz?
– Chciałem zapytać cię, mój wuju, czy nawet w chwili, gdy dostajemy się już do celu
podróży, nie zechcesz się rozmówić i porozumieć z Ben-Omarem?
– Nie rozmówię się za nic w świecie! Ten łotr chciał mi ukraść moją tajemnicę, kiedy
jego obowiązkiem było tylko powiadomić mnie o tem, co mu polecono. To niegodziwiec…
szkaradny niegodziwiec…
– Wszystko to dobrze, mój wuju, ja nie chcę go uniewinnić; ale powiedz mi, czy
obecność jego jest ci stanowczo narzucona przez wolę wyrażoną w testamencie Kamylk-
Paszy?
– Naturalnie, że stanowczo.
– I on ma być bezwarunkowo obecnym tam na wysepce, gdy będziesz wydobywał
beczułki ze skarbami?
– Nie inaczej.
– Oprócz tego służy mu prawo przekonania się o wartości w nich zawartej, skoro
Kamylk-Pasza przekazał mu procent jeden od stu.
– Ma się rozumieć, że mu służy to prawo.
– Jeśli więc notaryusz ma być obecnym przy odkopaniu skarbu, czy nie lepiej, żeby
wiedział, gdzie i w jaki sposób to się ma odbyć?
– Może i masz słuszność!
– A jeżeli z winy twojej, mój wuju, lub choćby tylko nieprzyjaznych okoliczności,
notaryusz nie mógłby być obecnym przy wydobyciu skarbów, jako wykonawca testamentu;
kto wie, czy nie zaprzeczonoby ci prawa do spadku i czy nie stałoby się to powodem do
procesu, który przegrałbyś z pewnością, mój wuju?
– W istocie masz słuszność.
– Zatem jesteś zmuszony, mój wuju, przebywać w towarzystwie Ben-Omara podczas
twojej wycieczki do zatoki Oman, nieprawdaż?
– No, nie inaczej?
– Powinieneś mu więc powiedzieć, aby był gotów do nowej morskiej podróży.
– Nie, nie uprzedzę go o tem za nic w świecie, odpowiedział z właściwym sobie uporem
pan Antifer.
– Nie chcesz słuchać dobrej rady i błądzisz bardzo, odezwał się Trégomain. Dlaczego
upierasz się tak nierozsądnie? Julian ma słuszność, żądając od ciebie, abyś się porozumiał z
Ben-Omarem. Egipcyanin i mnie się nie podoba, ale cóż robić, skoro go uniknąć nie możemy.
Trégomain rzadko kiedy odzywał się z tak długą przemową, a jeszcze większą
osobliwością było to, że pan Antifer mu nie przerywał, tylko oczy mu płonęły gniewem, a
twarz rumieniła się i bladła naprzemian. Trégomain, wnosząc z jego milczenia, mniemał, że
go zdołał przekonać.
– Czy już skończyłeś, Trégomain? zapytał wreszcie pan Antifer.
– Skończyłem, odparł tenże z tryumfującą miną, spoglądając znacząco na Juliana.
– A ty, Julianie, nie masz mi już nic do powiedzenia?
– Nie, mój wuju!
– Obydwaj zatem możecie sobie pójść do licha! Jeśli chcecie, możecie się porozumieć z
notaryuszem, co do mnie, nie przemówię do niego ani słowa; odezwałbym się do niego chyba
po to, aby go nazwać niegodziwym oszustem. A teraz dajcie mi pokój, odpowiedziałem wam
chyba jasno i dobitnie!…
Dla nadania większej mocy swoim słowom, pan Antifer zaklął tak, jak kląć umieją
tylko marynarze, i oddalił się szybko, pozostawiając towarzyszy samych.
Julian jednak był po części zadowolony ze swej rozmowy z wujem, gdyż ten nie
zabronił mu, aby porozmawiał z notaryuszem. Tymczasem Ben-Omar, naglony przez Sauka,
przysunął się teraz trochę śmielej.
– Panie, zapytał Juliana z nizkim ukłonem, czy mi przebaczysz, że się ośmielam…
– Idźmy prosto do rzeczy, przerwał Julian. Czego chcesz?
– Dowiedzieć się, czy dojechaliśmy już do celu podróży?
– Mniej więcej…
– Gdzież jest wysepka, której szukamy?
– W odległości dwunastu mil od miasta Sohar, na pełnem morzu.
– Niestety! zawołał Ben-Omar. Musimy więc znów wypłynąć na morze!
– Ma się rozumieć.
– A panu taka podróż nie służy, dodał ze współczuciem Trégomain.
Rzeczywiście litość brała patrzeć na biednego Ben-Omara, który zdawał się być blizkim
omdlenia.
Sauk spoglądał obojętnie, jak gdyby w istocie nie rozumiał ani słowa po francusku.
– Odwagi, panie, rzekł Gildas Trégomain; dwa lub trzy dni żeglugi morskiej przeminą
prędko. Przyzwyczaisz się pan, przyzwyczaisz.
Notaryusz przecząco wstrząsnął głową i otarł z czoła krople zimnego potu.
– Skąd panowie macie zamiar wsiąść na statek? zapytał drżącym głosem, zwracając się
do Juliana.
– Stąd, z Sohar, odpowiedział Julian.
– Kiedy?
– Jak tylko będzie gotów statek, który chcemy wynająć.
– A kiedyż będzie on gotów?
– Może dziś wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Bądź pan zatem gotów do podróży
wraz ze swoim dependentem Nazimem, jeżeli jego obecność jest panu koniecznie potrzebna.
– Będę… będę gotów, odpowiedział Ben-Omar.
– Niech Ałłah ci dopomaga, rzekł Trégomain, który w nieobecności przyjaciela mógł
okazać współczucie biednemu notaryuszowi.
Ben-Omar i Sauk nie mogli się już teraz dowiedzieć niczego więcej; wprawdzie byliby
chcieli wiedzieć, gdzie znajduje się wysepka, ale ponieważ młody kapitan nie udzielił im tego
objaśnienia, byli zmuszeni oddalić się.
Po ich odejściu rzekł Trégomain do Juliana:
– Zdaje mi się, że się pośpieszyłeś zanadto, twierdząc, że dziś wieczór albo jutro rano
statek gotów będzie do drogi. Teraz jest już godzina trzecia po południu, a tłómacz się nie
pokazał. Doprawdy zaczyna mnie to niepokoić. Jeśli on nas zawiedzie, jak się tu porozumieć
z tymi rybakami w Sohar? Chyba będziemy się rozmawiali na migi. Ale jak tu nająć statek,
objaśnić ich, w jakim kierunku mają płynąć? Chyba trzeba będzie poprosić o pośrednictwo
Ben-Omara i Nazima… Oni chyba umieją po arabsku… Ale jak tu poradzić sobie z
Antiferem?
Nareszcie ukazanie się Selika wybawiło ich z kłopotu; lecz była to już może godzina
piąta po południu. Trégomain i Julian chcieli już wracać do karawanseraju, gdy spostrzegli
Selika, zbliżającego się ku nim z pośpiechem.
– Jesteś pan nareszcie! zawołał Julian.
Selik usprawiedliwił się z opóźnienia. Z trudem wyszukał odpowiedniego statku i
musiał drogo zapłacić za najem.
– Mniejsza o to, odpowiedział Julian. Czy dziś wieczór będziemy mogli wypłynąć na
morze?
– Nie, odpowiedział Selik, załoga będzie gotowa dopiero na jutro rano.
– A zatem będziemy mogli wyjechać?
– Zaraz o świcie.
– Bardzo dobrze.
– Ja pójdę po panów do karawanseraju, dodał Selik, i wypłyniemy z chwilą odpływu
morza.
– Jeżeli wiatr będzie nam sprzyjał, dodał Trégomain, będziemy mieli bardzo przyjemną
podróż.
W istocie droga zapowiadała się dobrze, gdyż wiatr wiał z zachodu, a pan Antifer miał
szukać swej drogocennej wysepki w stronie wschodniej.
Rozdział XV
Nazajutrz, zanim pierwsze promienie słońca rozjaśniły powierzchnię zatoki, Selik
stukał już do pokoików w karawanseraju. Pan Antifer ukazał się we drzwiach natychmiast
gdyż całą noc spędzi bezsennie. Julian także ukazał się niezadługo.
– Statek czeka już na nas, oznajmił Selik.
– Idziemy natychmiast, odpowiedział Julian.
– A gdzież jest Trégomain? zapytał pan Antifer. Zapewne śpi jak suseł, pójdę go
obudzić.
W istocie Trégomain spał jak zabity, ale pan Antifer bez ceremonii ściągnął go z
posłania.
Julian tymczasem, tak jak to było postanowione, poszedł uprzedzić notaryusza i
Nazima. Byli oni gotowi już do drogi. Nazim z trudnością ukrywał niecierpliwość jaka nim
miotała; Ben-Omar na samą myśl o podróży morskiej zaledwo trzymał się na nogach.
Gdy Selik ujrzał zbliżających się dwóch Egipcyan, taki wyraz zdziwienia odbił się na
jego twarzy, że to zwróciło uwagę Juliana. Ale zdziwienie Selika można było łatwo
usprawiedliwić, skąd bowiem mogły się znać ze sobą osoby narodowości odrębnej i znać się
tak dobrze, że aż płynęły razem w celu odbycia badań geograficznych? A ponieważ wiemy,
kim był Selik, możemy się domyśleć, jakie podejrzenia zbudziły się w jego głowie.
– Czy ci dwaj nieznajomi mają zamiar jechać razem z panami? zapytał Selik Juliana.
– Tak, odpowiedział Julian z pomięszaniem, są to nasi towarzysze podróży…
Przyjechaliśmy na tym samym okręcie z Suez do Maskatu…
– Czy oni należeli do tej samej karawany?
– Tak jest… tylko trzymali się na uboczu, a to dlatego, że mój wuj jest w bardzo złym
humorze…
Julian mięszał się i wikłał w swojem tłómaczeniu, którego jednak nie był zmuszony
udzielić Selikowi. Dlaczegóż miał się usprawiedliwiać, gdzie ci Egipcyanie jadą? Jadą, bo im
się tak podobało.
Selik nie nalegał, chociaż to wszystko wydawało mu się bardzo podejrzanem;
postanowił tylko nieustannie zwracać pilną uwagę na owych podróżnych zarówno jak na pana
Antifera i jego towarzyszy.
W tej chwili ukazał się pan Antifer, prowadząc z sobą nawpół śpiącego Trégomaina.
Nie spojrzał nawet na Ben-Omara i Nazima, i poszedł naprzód z Selikiem, a za nim podążyli
wszyscy, kierując się w stronę portu.
Przy końcu tamy usypanej z kamieni dla osłabienia pędu wody, stał dwumasztowy
statek zwany Berbera. Załoga jego składała się z dwudziestu ludzi, czyli była liczniejszą niż
wymagała obsługa statku, mającego ładunku pięćdziesiąt beczek. Julian dostrzegł to od razu,
ale nie wypowiedział głośno swej uwagi. Zresztą dostrzegł jeszcze co innego, a mianowicie:
że połowa tych ludzi nie była marynarzami; i w istocie była to policya z Sohar, którą Selik
miał na swoje rozkazy.
W takiem położeniu żaden człowiek rozsądny, znający obecny stan rzeczy, nie byłby
dał nawet dziesięciu franków za sto milionów przekazanych w spadku przez Kamylk-Paszę,
przypuściwszy, że one istotnie znajdują się na wysepce.
Podróżni wsiedli na statek, który nagle zakołysał się trochę, gdy Trégomain stanął na
pokładzie. Ben-Omar wahał się, i kto wie, czy nie byłby umknął w stanowczej chwili, gdyby
Nazim nie był go trzymał pod ramię. Bojąc się zwrócić na siebie gniewną uwagę pana
Antifera, notaryusz przesunął się niepostrzeżenie. Największą troskliwość pan Antifer
okazywał względem instrumentów; chronometr powierzył swojemu przyjacielowi, który go
zawinął w chustkę od nosa i trzymał w ręku.
Właściciel statku był to stary Arab o wyrazie twarzy stanowczym i przebiegłym. Gdy
podróżni znaleźli się na pokładzie, kazał rozwinąć żagle i podług wskazówki udzielonej mu
przez Juliana za pośrednictwem Selika, popłynął w stronę północno-wschodnią.
Tym sposobem dążyli już do upragnionej wysepki. Gdyby wiatr wiał z zachodu, za
dwadzieścia cztery godziny powinniby się do niej dostać, ale wybryki natury nieraz dobrze
potrafią dokuczyć ludziom. Wiatr powiewał wprawdzie w kierunku przyjaznym, lecz za to
chmury zasłaniały niebo. Nie dość więc, że płynęli na wschód, musieli jeszcze przybić do
lądu we właściwem miejscu. Ażeby tego dokonać, trzeba było sprawdzić długość i szerokość
geograficzną; długość przed południem, a szerokość w chwili gdy słońce przechodzić będzie
przez południk. Chcąc zmierzyć wysokość, trzeba czekać, aby tarcza słoneczna raczyła się
ukazać, a tymczasem zdawało się, że kapryśna gwiazda dzienna nie ukaże się dziś wcale.
To też pan Antifer, przechadzając się po pokładzie statku, spoglądał z gorączkowym
niepokojem na niebo i morze. Wyglądał słońca jak zbawienia.
Trégomain siedział opodal, potrząsając głową z powątpiewaniem. Julian był także
posępny i zmartwiony; w podróży przytrafiały się rozmaite zwłoki, a tam, w Saint-Malo,
ciotka i Eliza wyglądały jego powrotu, lub chociażby listu, który kto wie czy dojdzie do ich
rąk?
– Co to będzie, jeżeli słońce się nie ukaże? zagadnął wreszcie Trégomain.
– Niepodobieństwem będzie dopełnić jakiegobądź wymiaru, odpowiedział Julian.
– Czy w braku słońca nie można wyliczyć podług księżyca i gwiazd?
– Można, panie Trégomain, ale księżyc jest teraz na nowiu, a co do gwiazd, lękam się,
że noc będzie równie pochmurna jak dzień. Zresztą są to wymiary i wyrachowania bardzo
powikłane i trudne, które dokonać można z wielkim trudem na statku tak chwiejnym i łekkim
jak ten, na którym płyniemy.
W istocie wiatr stawał się coraz chłodniejszym. Na zachodzie gromadziły się gęste
mgły, jakby dymy wydobywający się z odległego krateru.
Tymczasem pan Antifer, stojąc na pokładzie okrętu, łajał i wykrzykiwał, wygrażając
pięścią słońcu, że nie chciało się pokazać i że nie było mu posłuszne tak jak Jozuemu.
Zwolna jednak promienie słońca przedzierały się przez chmury lub kryły za nie kolejno.
Niepodobna było skorzystać z chwilki przejaśnienia, aby otrzymać wymiar wysokości. Julian
próbował kilka razy, lecz sextant opadał na dół, nie wykazawszy żądanego wymiaru.
Arabowie nie są bardzo obeznani z narzędziami przeznaczonemi do żeglugi morskiej;
więc i ci marynarze nie mogli zrozumieć, czego chce właściwie Julian. Nawet Selik, nieco
więcej wykształcony od nich, nie pojmował dlaczego młodzieniec przywiązuje taką wagę do
tych spostrzeżeń, robionych za pomocą słońca. To tylko jedno rozumieli wszyscy, że
podróżni byli z czegoś bardzo niezadowoleni.
Na pana Antifera Arabowie spoglądali tak, jak na człowieka, który postradał zmysły.
Stary marynarz bowiem chodził tam i napowrót po pokładzie, machał rękami i mówił sam do
siebie.
Gdy Julian i Trégomain prosili go, aby zjadł z nimi śniadanie, rozgniewał się okropnie i
kazał im pójść precz. Posilił się tylko suchym kawałkiem chleba i położył się w pobliżu
wielkiego masztu, rozkazując, aby nikt nie śmiał się odezwać do niego ani słówka.
Po południu żadna zmiana nie zaszła w stanie atmosfery. Chmury okrywały horyzont,
wiatr dość silny podnosił bałwany, a morze zdawało się coś zapowiadać, jak mówią
marynarze.
I nie mylili się, wiatr zapowiadał burzę, która nadciągała od południo-zachodu. Burze
te, zwane khamsin, dosyć często przytrafiają się w zatoce Oman. Dążą one od strony Egiptu,
szaleją na wybrzeżu arabskiem i dosięgają aż oceanu Indyjskiego.
Nie było więc innej rady, jak cofnąć się, kierując w stronę północno-wschodnią.
Podczas gdy właściciel statku i załoga okazała w czasie trwania burzy dużo męztwa i
zręczności, Julian dostrzegł, że połowa ludzi leżała na pokładzie, nie biorąc żadnego udziału
w pracy. Znać było, że nietylko są nieobeznani z żeglugą, ale nawet nie oswojeni z widokiem
rozhukanego morza, które przejmowało ich trwogą. Oczywiście ci ludzie nigdy nie byli na
morzu. Wtedy przyszła Julianowi do głowy myśl, że wyprawa jego wuja jest ścigana przez
policyę i że może Selik jest agentem policyjnym… Piękna nadzieja dla spadkobiercy
Kamylk-Paszy!
Sauk niemniej był rozgniewany z powodu niepogody. Jeżeli burza potrwa kilka dni, nie
będzie można wziąć żadnego wymiaru i zarazem określić dokładnie położenia wysepki.
Widząc, że nic nie poradzi, pozostając dłużej na pokładzie, zszedł do kajuty, gdzie się
znajdował nieszczęśliwy Ben-Omar.
Julian i Trégomain przedstawiali panu Antiferowi, że najlepiej byłoby wylądować, ale
ten nawet słuchać o tem nie chciał. Zostawili go więc na pokładzie, pod osłoną płótna
nasyconego smołą, a sami położyli się na ławkach.
– Nasza wyprawa zły obrót bierze, szepnął Trégomain.
– I ja jestem tego samego zdania, potwierdził Julian.
– Nie traćmy nadziei, że jutro się rozpogodzi i że będziesz mógł dokonać wymiaru…
– Tak, tak, miejmy nadzieję, panie Trégomain!
Nie powiedział mu jednak, że miał jeszcze inne troski, oprócz niesprzyjającego stanu
atmosfery.
Słońce musi się wreszcie ukazać i wysepkę także można znaleźć, jeżeli istnieje ona w
rzeczywistości, gorsza jednak sprawa była z tymi podejrzanymi ludźmi, którzy znajdowali się
na pokładzie statku.
Gdy noc zapadła, ciemna i mglista, rzeczywiste niebezpieczeństwo groziło
niewielkiemu statkowi; nie tyle z powodu jego lekkości, gdyż ta lekkość właśnie
podtrzymywała go na powierzchni fal, lecz z powodu nagłych zmian kierunku wiatru. Statek
byłby z pewnością zatonął, gdyby nie odwaga i zręczność właściciela.
Po północy wiatr zmniejszył się, ale za to deszcz zaczął padać. Podróżni nasi pocieszali
się nadzieją, że nazajutrz będzie zmiana. Lecz oczekiwania ich zostały zawiedzione;
wprawdzie chmury nie były tak groźne, jak wczoraj, a wicher nie tak gwałtowny, zawsze
jednak mgła otaczała ich dokoła, nie przepuszczając promieni słońca. Po ulewie, która trwała
całą noc, nastąpił drobny, ale na chwilę nieustający deszczyk, który gorzej jeszcze dokuczyć
potrafi.
Gdy rano Julian wyszedł na pokład, nie mógł zapanować nad swem niezadowolnieniem;
wobec takiego stanu atmosfery nie można nawet mówić o żadnym wymiarze.
Niepodobieństwem było określić również, gdzie w obecnej chwili znajdował się statek, po
rozmaitych zboczeniach z drogi, na jakie narażony był podczas nocy. Nawet właściciel statku,
który znał doskonale zatokę Oman, nie mógłby też na to odpowiedzieć. Na przestrzeni wód
nie widać było żadnego lądu. Czyżby już minęli upragnioną wysepkę? Było to rzeczą bardzo
możliwą, gdyż wiatr, wiejący od zachodu, mógł zapędzić statek zbyt daleko ku stronie
wschodniej. Nie można było się o tem przekonać z powodu uporczywie trwającej niepogody.
Pan Antifer był już tak rozgniewany, że nie chciał nawet mówić ze swymi
towarzyszami.
Julian nie narzucał się wujowi, lecz za to narażony był na ciągłe zapytania ze strony
Selika, któremu odpowiadał wciąż w sposób wymijający.
– Prawda, panie, że dzień dzisiejszy źle się zapowiada? zaczął Selik.
– Bardzo źle, potwierdził Julian.
– Nie będzie pan mógł użyć swoich maszyn, aby się przyjrzeć słońcu?
– Zdaje się, że nie.
– Cóż więc pan zrobi?
– Będę czekał.
– Przypominam panu, że statek zaopatrzony jest w żywność tylko na trzy dni; jeśli więc
niepogoda potrwa dłużej, musimy wracać do Sohar…
– Naturalnie, że trzeba będzie wrócić.
– Więc zaniechacie panowie waszego projektu, zbadania wysepek, rozrzuconych w
zatoce?
– Być może… albo też odłożymy naszą wycieczkę do bardziej sprzyjającej pory roku.
– I będziecie panowie czekali w Sohar?
– W Sohar albo w Maskacie, to dla nas wszystko jedno.
Młody kapitan miał się na baczności, rozmawiając z Selikiem, a obawy jego, jak
wiemy, były zupełnie usprawiedliwione. Selik zatem niewiele się od niego dowiedział.
Trégomain ukazał się na pokładzie prawie równocześnie z Saukiem. Obydwaj z
niezadowoleniem spoglądali na chmurne niebo i gęstą mgłę.
– Słońca ani odrobiny, rzekł Trégomain, ściskając dłoń Juliana.
– Nie widać ani jednego promienia, odpowiedział Julian.
– A co porabia Antifer?
– Stoi tam, na przodzie statku.
– Boję się o niego, szepnął Trégomain, z rozpaczy gotów wskoczyć w morze.
Godziny wlokły się nieznośnie; sextant spoczywał w pudełku; chronometr także okazał
się bezużytecznym, gdyż nie można było określić w południe różnicy godzin długości
pomiędzy Paryżem a punktem w zatoce, gdzie znajdował się statek. Po południu czas nie
poprawił się bynajmniej.
Właściciel statku oznajmił Selikowi, że jeżeli nazajutrz czas się nie zmieni, to on zwróci
się w stronę zachodnią, aby się zbliżyć do lądu, ale dokąd dopłyną, sam nie wie. Czy
wylądują w Sohar, w Maskacie, albo też dalej na północ przy wejściu do cieśniny
Ormudzkiej? Niepodobieństwem było odpowiedzieć na to pytanie.
Selik powtórzył Julianowi rozmowę, jaką miał z właścicielem statku.
– Zgadzam się na jego projekt, odpowiedział młody kapitan.
I na tem skończył rozmowę z Selikiem.
Do nocy nic się nie zmieniło. Nawet schylając się ku zachodowi, słońce nie zdołało
przebić chmur. Deszcz stawał się coraz drobniejszy, co można było uważać za oznakę,
wróżącą zmianę atmosfery. Wiatr uspokoił się znacznie i chwilami zupełnie nawet przycichał.
Wtedy Trégomain maczał rękę w wodzie i wystawiał ją na działanie powietrza. Wówczas
zdawało mu się, że zaczyna powiewać lekki wiatr od wschodu.
– Gdybym ja płynął po rzece Rance, rzekł, to wiedziałbym dobrze, czego się mam
trzymać, ale z morzem to inna sprawa… Tutaj ja nic nie wiem!
Julian zrobił tę samą uwagę, co do zmiany kierunku wiatru, przytem zdawało mu się, że
przed zachodem słońce raz wyjrzało z poza opony chmur.
Pan Antifer dostrzegł widać także ten promień słońca, gdyż oczy jego rozpromieniły się
radością, jak gdyby odbiły się w nich blaski słoneczne.
Wieczorem wszyscy posilili się skromnie, aby oszczędzić zapasów żywności, których
zaledwie mogło wystarczyć na dwadzieścia cztery godziny. Nazajutrz więc należało
koniecznie zbliżyć się do lądu, jeśli naturalnie statek nie był zbyt oddalonym od ziemi.
Noc upłynęła spokojnie; wzburzone morze uspokoiło się znacznie. Wiatr, zawiewający
od wschodu, zmusił do wykręcenia żagli w inną stronę.
O godzinie trzeciej nad ranem chmury rozeszły się, a na niebie ukazały się ostatnie
konstelacye. Teraz można się już było spodziewać, że Julian zdoła wziąć wymiar.
I w istocie tarcza słoneczna ukazała się na horyzoncie w całym blasku swej piękności.
Purpurowe i złote promienie olśniewającem światłem zalały powierzchnię wód zatoki.
Trégomain zdjął kapelusz, aby powitać wschód słońca. Nawet żaden z Gwebrów,
czcicieli ognia, z większym szacunkiem nie witałby ukazania się gwiazdy dziennej.
Można sobie wyobrazić, jaka zmiana zaszła w usposobieniu wszystkich podróżnych, z
jaką niecierpliwością oczekiwali godziny, w której można było wziąć wymiar. Arabowie
wiedzą, że Europejczycy potrafią się przekonać, gdzie się znajdują na morzu, chociaż nie
widzą lądu, więc też i właściciel statku ciekawy był dowiedzieć się, gdzie są obecnie?
Słońce tymczasem wznosiło się coraz wyżej na niebie czystem i nie przyćmionem
najlżejszą nawet chmurką. Nie było więc obawy, aby młody kapitan doznał jakiej przeszkody
w chwili, gdy będzie chciał wymierzyć południk.
Przed samem południem Julian poczynił odpowiednie przygotowania. Pan Antifer
przyglądał mu się w milczeniu, tylko oczy jego błyszczały, jak dwa rozpalone węgle.
Trégomain stał po prawej stronie Antifera, za nim Sauk, a Selik nieco dalej.
Julian podniósł sextant w lewej ręce, kieruje lunetę w stronę horyzontu.
Statek kołysał się lekko na falach.
Wziąwszy wymiar wysokości, Julian rzekł:
– Dokonałem mego zadania.
Potem, gdy przeczytał cyfry, oznaczone na krawędzi ze stopniami, zszedł do kajuty, aby
zrobić obliczenia.
W dwadzieścia minut później wrócił na pokład, aby powiadomić wuja o wyniku swych
badań
Statek znajdował się na szerokości 25½ stopnia na północ. Był więc o 3 minuty dalej na
północ niż szerokość, na jakiej przypuszczalnie znajdowała się wysepka.
Ażeby dopełnić badania, trzeba było jeszcze zmierzyć kąt wskazujący godziny.
Jakże te chwile wydawały się długiemi nietylko panu Antiferowi, ale i Julianowi i
poczciwemu Trégomain, a nadewszystko Saukowi. Zdawało im się, że upragniona chwila
nigdy nie nadejdzie.
Tymczasem statek, stosownie do wskazówek Juliana, zwrócił się nieco ku południowi.
O godzinie wpół do trzeciej po południu, młody marynarz brał kilkakrotnie wymiar
wysokości, podczas, gdy Trégomain znaczył godzinę na chronometrze. Po zrobieniu
obrachunku, długość wypadła następująca: 54 stopnie, 58 minut.
– Tam leży upragniona wysepka!… zawołał uradowany Julian.
Statek więc był o minutę za daleko na wschód w stosunku do poszukiwanej wysepki.
W tej chwili dał się słyszeć okrzyk. Jeden z Arabów wskazywał na jakiś ciemny punkt
zjawiający się na horyzoncie w stronie wschodniej, w odległości może dwóch mil.
– Moja wysepka! zawołał pan Antifer.
W istocie musiała to być ta sama wysepka, gdyż dokoła nie było widać żadnego innego
lądu.
Pan Antifer był jak w gorączce, Trégomain trzymał go za poły, tak się lękał o swego
przyjaciela; zdawało mu się, że pan Antifer wskoczy do wody, aby wpław dopłynąć do
wysepki.
Statek zwrócił się we wskazanym kierunku i dzięki lekkiemu wietrzykowi, który wiał
od wschodu, można było się spodziewać, że za pół godziny podróżni nasi dopłyną do
wysepki.
I dopłynęli w istocie, a Julian przekonał się raz jeszcze, że położenie jej zgadzało się
zupełnie ze wskazówkami udzielonemi przez Kamylk-Paszę, to jest z szerokością
geograficzną, którą Tomasz Antifer przekazał swemu synowi Piotrowi Antifer, a która była
następująca: 24 stopnie 59 minut na północ i długość o jakiej go powiadomił Ben-Omar,
przybywszy do Saint-Malo, to jest: 54 stopnie 57 minut na wschód od południka paryskiego.
Oprócz tej wysepki, na przestrzeni wód zatoki Oman, nie ukazywał się żaden inny ląd.
Rozdział XVI
Tak więc oczom pana Antifera ukazała się wreszcie ta wysepka, przedstawiająca dla
niego wartość stu milionów. Od tej summy nie byłby pan Antifer odstąpił nawet
siedemdziesięciu pięciu centymów, choćby mu nawet Rothschild chciał naprzód wypłacić
miliony.
Wysepka przedstawiała się, jak szmat ziemi, nagiej, skalistej, pozbawionej drzew i
zieloności. Była to tylko gromadka skał, kształtem przypominająca formę owalną, mającą
obwodu od dwóch tysięcy, do dwóch tysięcy pięciuset metrów. Brzegi jej były wyszarpane
zębato, łamiąc się w różnorodne, kapryśne linie. W jednem miejscu skały występowały ostro
w morze, w innych tworzyły dość głębokie zatoki. W jednej z tych zatoczek statek znalazł
schronienie przed wiatrem, gdyż zatoka znajdowała się od strony zachodniej. Woda w niej
była bardzo czysta. Na dwadzieścia stóp głębokości widać było dno morskie, na którem
rozwijały się podwodne mchy i rośliny. Gdy statek zarzucił kotwicę, zaledwie lekki wietrzyk
kołysał go nieznacznie.
Pomimo to notaryusz nie chciał ani chwili pozostać dłużej na pokładzie. Z wielkim
wysiłkiem zdołał dowlec się do poręczy i już chciał wyjść na pomost, aby się wydostać na
ląd, gdy nagle pan Antifer schwycił go za ramię i zawołał donośnym głosem:
– Zatrzymaj się, panie Ben-Omar!.. Ja wysiądę najpierw!
Notaryusz musiał zastosować się do jego życzenia, a pan Antifer wysiadł pierwszy,
biorąc niejako w posiadanie wysepkę. Ślad jego stóp odcisnął się najpierw na nadbrzeżnym
piasku.
Ben-Omar podążył za nim i gdy pod nogami uczuł ląd stały, westchnienie ulgi wyrwało
się z jego piersi. Trégomain i Sauk wysiedli również.
Tymczasem Selik badawczem spojrzeniem objął całą wysepkę. W duchu zapytywał się,
co ci cudzoziemcy chcą tutaj robić? Dlaczego odbyli taką długą i uciążliwą drogę? Na co
wydali tak wiele pieniędzy? Jaki cel mieć mogli, płynąc aż tutaj? Chyba że chcieli się jedynie
przekonać o położeniu wysepki? Ale to chyba nie byłby cel, usprawiedliwiający taką
wyprawę.
– Oni mają chyba jakieś szalone, nierozsądne zamiary, powiedział sobie Selik.
Ale jeśli pan Antifer zdradzał pewne objawy, które kazały się obawiać zboczenia
umysłowego, towarzysze jego wydawali się zupełnie zdrowemi. Dlaczego więc dopomagali
mu w tem przedsięwzięciu? Jakim sposobem dwaj Egipcyanie wmięszani byli w tę sprawę?
Tego już Selik żadną miarą zrozumieć nie mógł.
Postępowanie cudzoziemców wydało mu się jeszcze bardziej podejrzane, chciał więc
wysiąść na ląd, aby zobaczyć, co oni też robić będą na wysepce?
Lecz pan Antifer dał jakiś znak Julianowi, który tenże widać zrozumiał, gdyż rzekł do
Selika:
– Nie potrzebujesz pan nam towarzyszyć. Tu nie potrzebujemy tłómacza. Ben-Omar
mówi po francusku tak dokładnie, jak gdyby był rodem z Francyi.
– Zastosuję się do woli pana, odpowiedział Selik z pozorną uprzejmością, w duchu
jednak był zgniewany i niezadowolony.
Musiał jednak usłuchać rozkazu pana Antifera, skoro zgodził się być na jego usługi.
Postanowił tylko, że zawezwie pomocy swoich ludzi, jeśli zauważy, że cudzoziemcy,
wróciwszy ze swej wycieczki, przyniosą jakikolwiek przedmiot na statek.
Była może godzina wpół do czwartej po południu. Pan Antifer miał zatem dosyć czasu
do zabrania trzech beczułek, zawierających skarby, jeżeli takowe znajdowały się we
wskazanej kryjówce; a że tam być musiały, pan Antifer ani na chwilę o tem nie wątpił.
Postanowili, aby statek zaczekał w zatoczce. Lecz właściciel statku przez pośrednictwo
Selika oznajmił podróżnym, że nie zaczeka na nich dłużej nad sześć godzin. Żywność była
już prawie wyczerpana, trzeba więc było korzystać z przyjaznego wschodniego wiatru, aby
się zwrócić w stronę Sohar, dokąd powinniby dopłynąć ze wschodem słońca.
Pan Antifer nie sprzeciwił się temu. Kilka godzin powinno być wystarczające do
wykopania skarbów.
Nie potrzebowali przecież zwiedzać całej wysepki. Podług wskazówek, zawartych w
liście, miejsce, gdzie był ukryty skarb, miało się znajdować w skale od strony południowej.
Na podstawie skały miał być wyryty monogram K. Za pomocą drąga, okutego żelazem, skała
rozkruszy się z łatwością, odkrywając baryłki, które pan Antifer bez trudu zdoła zatoczyć do
statku.
Pan Antifer pragnął te skarby wydobyć bez świadków, z wyjątkiem Ben-Omara i
Nazima, których odpędzić nie mógł, a ponieważ, jak sądził, nikt na statku nie był ciekawy
wiedzieć, po co podróżni nasi tu przyjechali, nie było więc z tej strony żadnej obawy. Lecz
powrót do Maskatu razem z karawaną mógł przedstawić niejakie trudności.
– Później o tem pomyślę, powiedział sobie w duchu pan Antifer, i zaczął razem ze
swym przyjacielem Trégomain i Julianem wchodzić na pochyły brzeg wysepki, której średnia
wyniosłość dochodziła do stu pięćdziesięciu stóp nad poziom morza Opodal postępowali Ben-
Omar i Nazim. Gromada dzikich kaczek poderwała się z krzykiem za ich zbliżeniem, jakby
dziwiąc się obecności ludzi w spokojnem dotąd schronieniu. W istocie można było
przypuszczać, że od bytności Kamylk-Paszy noga ludzka nie postała na tej wysepce.
Pan Antifer sam dźwigał drąg, którego nie byłby ustąpił nikomu; Trégomain niósł
motykę, a Julian busolę, podług której kierowali się w pochodzie.
Notaryusz zaledwie zdążył iść obok Sauka; był jeszcze tak osłabiony, że z trudnością
trzymał się na nogach. Nadzieja pozyskania tak znacznego procentu dodawała mu siły;
wiedział jednak, że Sauk dlatego tylko pozwoli mu zabrać tę sumę, aby sobie zapewnić jego
dyskrecyę, skoro uda mu się pochwycić skarb Kamylk-Paszy. Powierzchnia gruntu była
skalista i nierówna, nie można więc było postępować po niej swobodnie. Podróżni nasi
musieli się nawet zapuścić nieco w głąb wysepki, aby ominąć wzgórza zbyt przykre do
przebycia. Z miejsca, w którem się obecnie znajdowali, mogli widzieć cały obwód wysepki,
gdzieniegdzie wychylały się rozrzucone nadbrzeżne skały, a pomiędzy niemi i ta, która kryła
w swej głębi miliony. Nie mogło tu być żadnej pomyłki, gdyż testament określał, że skała
owa miała się znajdować na południu.
Za pomocą busoli Julian poznał ją wkrótce. Był to wystający w morze przylądek,
którego brzegi okryte były białawą pianą fal morskich.
Julian i Trégomain, chociaż nic do siebie nie mówili, rozumieli się jednak doskonale.
Obydwaj lękali się o zmysły pana Antifera, gdyby ten nie znalazł skarbu Kamylk-Paszy.
Trégomain rozdrażniony, jak nigdy, z takim gniewem uderzył motyką o skałę, że aż drobne
odłamki posypały się dokoła.
– Trégomain, co ci się stało? zawołał pan Antifer.
– Nic, nic, odparł Trégomain.
– Lepiej zachowaj twoje siły na chwilę, gdy trzeba, będzie rozbijać skałę.
– Dobrze, dobrze, mój przyjacielu!
Podróżni nasi, stosując się do wskazówek Juliana, zwrócili się w stronę południowego
wybrzeża, odległego co najwyżej o jakie sześćset kroków.
Pan Antifer, Ben-Omar i Sauk szli coraz prędzej, jak gdyby ich tam ciągnął magnes, ten
wszechpotężny magnes złoty, taki ponętny i pożądany dla ludzi. Zdawać się mogło, że złoto
wydziela z siebie jakąś woń subtelną, która ich upaja rozkosznie.
W dziesięć minut później znaleźli się na wybrzeżu, które ostrym kantem zachodziło w
morze. Skała oznaczona monogramem Kamylk-Paszy, musiała się znajdować tuż ponad
morzem.
Doszedłszy do celu swej podróży, pan Antifer był tak niespokojny i rozdrażniony, że o
mało nie zemdlał. Gdyby go Trégomain nie był podtrzymał w objęciach, byłby upadł bezsilny
na ziemię.
– Mój wuju! mój wuju! wołał Julian.
– Mój przyjacielu! powtarzał Trégomain.
Wyraz twarzy Sauka zdawał się mówić:
– Niech zginie, niech przepadnie ten szkaradny człowiek, to ja wtedy zostanę jedynym
spadkobiercą Kamylk-Paszy!
Ben-Omar zajęty był inną troską.
– Gdyby pan Antifer umarł, nie wskazawszy dokładnego miejsca, gdzie są przechowane
skarby, procent mój przepadnie!
Lecz na szczęście, panu Antiferowi nie groziło tak poważne niebezpieczeństwo,
wkrótce odzyskał zmysły i podniósł drąg, który mu się z ręki wysunął.
Potem wszyscy zaczęli się uważnie rozglądać dokoła. Wybrzeże było w tem miejscu tak
wzniesione nad poziom morza, że nawet podczas przypływu woda zalewać go nie mogła.
Była to więc miejscowość zupełnie odpowiednia do ukrycia milionów. Zdawało się, że z
łatwością można będzie odszukać kryjówkę, jeśli tylko burze, szalejące w zatoce Oman nie
zatarły monogramu, który Kamylk-Pasza wyrył przed ćwierć wiekiem.
– Porozbijam wszystkie sąsiednie skały, powiedział sobie w duchu pan Antifer.
Przeszukam wszystkie zakątki, choćbym miał tu przesiedzieć kilka tygodni. Statek odeślę po
żywność do Sohar. Za nic w świecie nie opuszczę wysepki, nim nie odnajdę skarbów, których
jestem prawym posiadaczem.
Sauk mniej więcej powtarzał sobie to samo w myśli, tylko że myślał o sobie, a nie o
tem, aby dopomagać panu Antiferowi.
Wszyscy gorliwie zabrali się do poszukiwań, schylali się, rozchylali krzewy i porosty
morskie, ścierali mchy, pokrywające rozpadliny w skałach. Pan Antifer stukał okutym
drągiem po skałach, Trégomain uderzał w nie motyką. Ben-Omar znużony i wycieńczony
czołgał się na czworakach, pełzając wśród skał, jak rak. Julian i Sauk również byli zajęci.
Nikt nie odzywał się ani słówkiem, wszyscy pracowali w milczeniu, jak gdyby znajdowali się
na pogrzebie.
I w istocie, czyż ta nieznana wysepka nie była podobna do cmentarza, a kryjówka, gdzie
były zakopane skarby, do ciemnego grobu, z którego podróżni nasi chcieli wykopać miliony?
Po półgodzinnych poszukiwaniach nic jeszcze nie znaleziono. Nikt jednak nie tracił
nadziei i nie powątpiewał ani na chwilę, że skarby znajdują się na wysepce.
Słońce sypało żarem swych promieni na głowy podróżnych, pot oblewał ich czoła, ale
oni nie zwracali na to uwagi. Pracowali z zapałem podobnym do zapału mrówek, budujących
mrowisko.
Nareszcie rozległ się okrzyk radości, podobny raczej do wycia dzikiego zwierzęcia.
Wyrwał się on z piersi pana Antifera, który z odkrytą głową, trzymając w jednej ręce
kapelusz, wskazywał drugą ręką gładką, prostopadłą ścianę skały.
– Tam, tam! powtarzał.
O mało co nie przykląkł przed tą skałą, jak Włoch przed posągiem Madonny. Wszyscy
przybiegli, usłyszawszy ten okrzyk. Na skale widać było monogram Kamylk-Paszy, trochę
przez czas zatarty, ale zawsze jeszcze zupełnie czytelny.
– Tam, tam, powtarzał pan Antifer, i wskazywał na podstawę skały, gdzie mieli zacząć
poszukiwania, gdyż jak się spodziewał, w tem miejscu od lat trzydziestu dwóch ukrywały się
skarby Kamylk-Paszy.
Pod uderzeniami żelaznego drąga posypały się odłamki skały, które Trégomain
odrzucał motyką. Wśród skał widoczne były kawałki betonu. Otwór w skale powiększał się z
każdą chwilą. Serca wszystkich biły przyśpieszonem tętnem; jeszcze jedno uderzenie, a z
wnętrza ziemi wytrysną miliony.
Lecz beczułki nie ukazywały się jakoś; widać, że Kamylk-Pasza ukrył je głęboko. Lecz
dobrze zrobił, będąc tak przezornym…
Nagle odezwał się dźwięk metaliczny; drąg uderzył o jakiś twardy przedmiot.
Pan Antifer pochylił się nad otworem, wsunął weń głowę i drżącemi rękami badał
wnętrze kryjówki.
Gdy się podniósł, twarz miał czerwoną, a oczy krwią mu nabiegły. W ręku trzymał
metalowe pudełko, mające objętości co najwyżej jeden decymetr kubiczny.
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem i rozczarowaniem.
Pierwszy Trégomain zawołał:
– Jeśli tam jest sto milionów, niech mnie dyabli…
– Cicho bądź! zawołał z gniewem pan Antifer.
I znowu pochylił się nad otworem, wygarniając zeń gruzy i odłamki, aby lepiej
poszukać beczułek.
Daremna praca. W zagłębieniu nic więcej, oprócz tego metalowego pudełka, na którem
wyryty był również monogram Kamylk-Paszy.
Wszystkie więc trudy i koszta były daremne! Czyż po to przybyli z tak daleka, aby stać
się igraszką niewłaściwego żartu?
Julian nie bardzo się tem zmartwił, ale spojrzawszy na wuja, przeraził się okropnie. Pan
Antifer wyglądał w istocie jak człowiek obłąkany; oczy nabiegły mu krwią, usta wykrzywił
uśmiech okropny, jakieś nieokreślone dźwięki wydobywały się z gardła.
Trégomain twierdził później, że zdawało mu się, iż dla Antifera wybiła już ostatnia
godzina.
Nagle pan Antifer dźwignął się z ziemi i wyprostował; uchwycił drąg i z największem
uniesieniem uderzył w pudełko, które pękło, a wewnątrz ukazał się papier.
Był to pergamin pożółkły przez czas, a na nim widać było kilka wierszy, skreślonych w
języku francuskim. Pismo było jeszcze wyraźne i czytelne.
Pan Antifer schwycił ten papier i, zapominając o tem, że Ben-Omar i Sauk mogli go
usłyszeć, że mógłby wyjawić przed nimi tajemnicę, o której nie powinni wiedzieć, zaczął
czytać drżącym głosem następujące wyrazy:
„Ten dokument zawiera długość drugiej wysepki, o której Tomasz Antifer, albo jeśli on
nie żyje, jego spadkobierca w prostej linii, zawiadomi bankiera Zambuco, mieszkającego
w…”
Tu pan Antifer zatrzymał się i ręką przysłonił usta, aby się z niczem więcej nie
wygadać.
Sauk zdołał o tyle zapanować nad sobą, że nie okazał, jak gorzkim był dla niego ten
zawód.
Gdyby pan Antifer był mniej ostrożny, Sauk byłby się dowiedział, jaka to była długość
geograficzna tej drugiej wysepki, której tajemnicę szerokości geograficznej posiadał bankier
Zambuco. Oprócz tego dowiedziałby się, w jakim kraju mieszkał wyżej wymieniony bankier.
Notaryusz był w rozpaczy; usta miał spieczone gorączką i oddychał z wielką trudnością.
Oprzytomniał jednak prędko i czując się w prawie dowiedzenia się o zamiarach Kamylk-
Paszy, zapytał:
– A więc gdzie ten bankier Zambuco mieszka?
– U siebie! odpowiedział pan Antifer.
I składając papier, schował go do kieszeni.
Ben-Omar w przystępie bezsilnej rozpaczy wyciągnął ręce do nieba.
Skarb nie znajdował się więc na wysepce w zatoce Oman. Podróż miała tylko na celu
zawiadomienie pana Antifera o tem, aby się porozumiał z nową zupełnie osobistością, z
bankierem Zambuco! Czy ten bankier był drugim spadkobiercą, którego Kamylk-Pasza chciał
również wynagrodzić za usługi, oddane mu niegdyś? Czy on miał się podzielić z panem
Antiferem znalezionym skarbem, który był przeznaczony tylko dla tego ostatniego?… Tak
można było mniemać i zastanawiając się logicznie, należało wnioskować, że zamiast stu
milionów, do kieszeni pana Antifera wpłynie tylko pięćdziesiąt.
Dla Juliana było to rzeczą dość obojętną, onby wolał wyrzec się milionów, aby tylko
prędzej znaleźć się znów w kółku rodzinnem i zobaczyć ciotkę, która go wychowała i Elizę,
którą kochał bardzo.
Gildas Trégomain nie zmartwił się również tą przypuszczalną stratą; uśmiech jego
zdawał się mówić:
– No, i pięćdziesiąt milionów to ładny kąsek, gdy komu niespodziewanie wpadnie do
gardła!
Julian z niepokojem spoglądał na wuja, mniemał bowiem, że wyczyta na jego twarzy
gniew i rozczarowanie. Lecz pan Antifer prędko ochłonął z przykrego wrażenia, myśląc
sobie:
– Ha! cóż robić, muszę poprzestać na pięćdziesięciu milionach!
Cześć druga
Rozdział I
Jakże smutnym wydawał się dom przy ulicy Hautes-Salles w Saint-Malo, od chwili,
gdy pan Antifer w daleką wyjechał podróż. Dni i noce upływały dwom kobietom w niepokoju
i trwodze ustawicznej o tyle im drogie, a nieobecne osoby.
Upłynęły już dwa miesiące od wyjazdu trzech naszych podróżnych, a nie było jeszcze
żadnej stanowczej od nich wiadomości.
– Matko! Matko! powtarzała Eliza, oni nie powrócą!
– Wrócą, wrócą, odpowiadała zwykle matka; miej ufność, moje dziecię! Chociaż
doprawdy lepiej byliby uczynili, gdyby byli wcale nie wyjeżdżali.
Łzy były jedyną odpowiedzią biednej Elizy.
Odjazd pana Antifera w całem mieście wielkie wywarł wrażenie. Mieszkańcy
przyzwyczaili się tak dalece do widoku pana Antifera, że wszystkim brak było tej postaci,
przechadzającej się z fajką w ustach po ulicach, wałach i wybrzeżu Brak im było również
nieodstępnego Gildas Trégomain i młodego kapitana.
Pan Antifer był zanadto szczery i gadatliwy, aby ludziom nie powiedzieć choć w części
o swojem szczęściu; to też tak w Saint-Malo, jak w Saint-Servan i Dinard powtarzano sobie
historyę Kamylk-Paszy i listu, który otrzymał Tomasz Antifer. Mówiono również o posłańcu,
który przywiózł Antiferowi upragnioną wiadomość o położeniu wysepki, gdzie ukryte były
takie wielkie skarby. Gadanina ludzka zamieniła sto milionów na sto miliardów. Można więc
łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością wyglądali wszyscy wiadomości od pana
Antifera, który od razu przemieniał się w bogatego nababa, przywożącego ze sobą ładunek
brylantów i innych kosztownych kamieni.
Co do Elizy, ta nie pragnęła bogactw i prosiła tylko Boga o prędki powrót wuja i brata.
Wprawdzie Eliza odebrała już kilka listów od Juliana, ale w żadnym nie było jeszcze
wzmianki o osiągniętym celu podróży. Pierwszy list pisany był z Suez. Julian donosił w nim
o szczegółach podróży i o dziwnem rozdrażnieniu nerwowem wuja; drugi list, wysłany z
Maskatu, opisywał żeglugę po oceanie Indyjskim, przybycie do stolicy imanatu i projekt
podróży do Sohar. Eliza i Nanon wielokrotnie odczytywały te listy, na które nie mogły
odpowiedzieć. Liczyły dni, które mogły jeszcze upłynąć do powrotu ukochanych krewnych.
Trzeci list od Juliana nadszedł dnia 29 kwietnia, prawie w dwa miesiące po odjeździe
pana Antifera. Zobaczywszy pieczątkę pocztową z Tunisu, Eliza wydała okrzyk radości.
– Matko! oni już wyjechali z Maskatu, już żeglują po morzach europejskich! wołała.
Niedługo przybędą do Francyi, za trzy dni mogą być w Marsylii, a z Marsylii do Saint-Malo
podróż trwa najwyżej dwadzieścia sześć godzin!
– No czytaj! czytaj jak najprędzej! odpowiedziała Nanon. Nikt nam teraz nie
przeszkodzi.
Matka i córka siedziały w pokoju na dole, zajęte robotą. Zamknęły drzwi za listonoszem
i były pewne, że nikt im nie przerwie czytania.
Eliza, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia, zaczęła czytać głośno list następujący:
„Regencya. Tunis. 22 kwietnia 1862 r.
Droga Elizo! Przesyłam najpierw dla ciebie i dla twej matki serdeczne pozdrowienia.
Dwa moje poprzednie listy musiałaś już pierwej odebrać; w dzisiejszym jednak doniosę ci coś
ważniejszego, a mianowicie, że co do owego skarbu, kwestya zmieniła się nieco ku
wielkiemu niezadowoleniu wuja…”
Tu Eliza przerwała czytanie i, klaszcząc w ręce, zawołała:
– Matko! oni nie znaleźli skarbu! Bardzo się z tego cieszę, bo pewno prędzej powrócą!
– Czytaj dalej, odpowiedziała Nanon.
„Przyznaję, że dla mnie jest to także wielkiem zmartwieniem, bo poszukiwania nasze
przeciągną się jeszcze bardzo długo!..
Eliza zadrżała.
– Co to znaczy? szepnęła zaledwo dosłyszalnym głosem i szybko czytała dalej. Julian
opisywał szczegółowo o przygodach na wysepce w zatoce Oman i że zamiast skarbu znaleźli
w żelaznej skrzynce dokument, w którym była nowa o innej długości geograficznej.
„Możesz sobie wyobrazić, Elizo, gniew i rozczarowanie wuja i przykrość, jakiej ja
doznałem, nie dlatego, ażebym żałował skarbu, ale dlatego, że jeszcze nie prędko powrócę do
Saint-Malo. W pozostawionym przez siebie dokumencie Kamylk-Pasza poleca, aby
wiadomość nowej długości geograficznej zawieść do niejakiego Zambuco, bankiera w
Tunisie, który posiada znów wiadomość o drugiej szerokości geograficznej. Widocznie skarb
jest ukryty na innej wysepce; zapewne pasza musiał mieć także jakiś dług wdzięczności
względem tego bankiera, tak, jak miał względem naszego dziadka. Spadek zostanie więc
podzielony pomiędzy dwóch spadkobierców. Wuj gniewa się okropnie, że zamiast stu
milionów, odziedziczy tylko pięćdziesiąt. Był więc jak odurzony, gdy przeczytał dokument, a
tajemnica cyfr o mało co nie wymknęła mu się nieoględnie wobec Ben-Omara. Na szczęście
powstrzymał się jakoś. Trégomain jest także w rozpaczy. „Mój Julianie, rzekł do mnie, gdy
pozostaliśmy sami, czy ten pasza nie drwi sobie z nas przypadkiem? Może on ma chęć wysłać
nas na koniec świata?” Doprawdy, ja sam nie wiem, co o tem myśleć! W każdym razie wuj
dobrze uczynił, mając się na baczności z Ben-Omarem, bo o ile mi się zdaje, nie jest to
człowiek, zasługujący na zaufanie, a jeszcze mniej jego dependent Nazim. Jestem pewny, że
gdyby oni wiedzieli o adresie bankiera Zambuco, staraliby się wyprzedzić nas w podróży i
zmusić go do wydania tajemnicy. Ale oni nie wiedzą, że my udajemy się do Tunisu;
doprawdy trudno się domyśleć, dokąd pośle nas fantazya tego paszy. Tłómacz Selik był
równie ździwiony, widząc, że powracamy z pustemi rękami i nie wątpił już, że udawaliśmy
się na poszukiwania hydrograficzne. Powróciwszy do Maskatu, musieliśmy jeszcze czekać
dwa dni na przybycie okrętu z Bombay. Myślałem, że w tym liście będę wam mógł już
donieść coś pewniejszego, ale gdzie tam, wiem tylko tyle, że wracamy do Suez, a stamtąd
mamy się udać do Tunisu.”
Eliza spojrzała na matkę, która smutnie potrząsnęła głową, szepcząc:
– Żeby oni tylko nie pojechali na koniec świata! Wpośród niewiernych wszystkiego
można się obawiać!
Poczciwa Nanon miała takie pojęcie o ludach Wschodnich, jakie miano o nich podczas
wojen krzyżowych. Zdawało jej się, że nawet pieniądze, pochodzące z tamtych okolic, nie
mogą przynieść szczęścia.
„Podczas żeglugi przez ocean Indyjski i morze Czerwone Ben-Omar był okropnie
chory, a wuj zły i milczący. Zdaje mi się, że gdyby go zawiodły te miliony, dostałby chyba
pomięszania zmysłów. Ktoby się tego spodziewał po człowieku tak skromnym i tak mało
wymagającym. Gdy ten przeklęty dokument zostanie doręczony bankierowi Zambuco, który
mieszka w Tunisie, kto wie, gdzie będziemy szukali tej nowej wysepki?…”
Tu list wysunął się z drżących rąk Elizy, która szepnęła:
– Ach! mój wuju, jak ty nas dręczysz okropnie!
– Przebacz mu, moje dziecię, i módlmy się raczej, aby Bóg uchronił ich od
niebezpieczeństwa!
Nastała chwila milczenia, podczas której obie kobiety wznosiły się myślą do Boga.
„Gdy mijaliśmy z daleka Aleksandryę, Ben-Omar miał widać ochotę wylądować,
choćby mu przyszło stracić procent, czytała znów Eliza, ale Nazim zaczął coś do niego
mówić w swoim języku, z którego my ani słówka nie rozumiemy, i Ben-Omar wyrzekł się
swego zamiaru. Widać, że się boi swego dependenta. Wreszcie zostawiwszy na południu
zatoki Tripoli i Gabes, ujrzeliśmy na horyzoncie szczyty gór tunetańskich. Na niektórych
wierzchołkach widać było ruiny małych fortec. Nakoniec dopłynęliśmy do przystani w Tunis
i okręt nasz zatrzymał się przed tamą la Goulette dnia 22 kwietnia. Ten list piszę jeszcze na
pokładzie, aby go wrzucić na pocztę, skoro tylko wysiądę w la Goulette. Bankier Zambuco,
dowiedziawszy się, że ma prawo do połowy spadku, przyłączy się zapewne także do nas w
celu dalszych poszukiwań. Gdy tylko dowiem się o położeniu wysepki numer drugi, doniosę
wam o tem natychmiast. Tymczasem przesyłam wam uściski i pozdrowienia.
Kochający was
Julian Antifer.”
Rozdział II
Przybywszy do Tunisu morzem, pan Antifer i jego towarzysze, jak również Ben-Omar i
Nazim, każdy z walizą w ręku, skierowali się ku dworcowi kolei żelaznej. Sauk myślał o tem,
że teraz będzie miał do czynienia z dwoma spadkobiercami, zamiast z jednym.
Wsiadłszy na kolej, w czterdzieści minut byli już w mieście Tunisie i przez aleję de la
Marine doszli do hotelu francuskiego. Miasto w tej dzielnicy miało wielki pozór miasta
europejskiego. Pokoje wewnątrz tem się tylko różniły, że łóżka osłonięte były siatkami z gaży
dla ochrony od komarów.
Pan Antifer wybrał się natychmiast na poszukiwanie bankiera.
– Czekajcie tu na mnie, rzekł do towarzyszy.
– Idź, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain, i postaraj się prędko załatwić tę
sprawę.
Wyszedłszy, pan Antifer zaczął układać plan postępowania. Będąc człowiekiem
uczciwym i prawym, nie chciał bankierowi wydzierać podstępem tajemnicy, tak jak Ben-
Omar chciał z nim uczynić. Postanowił więc rzec do bankiera:
– Ofiaruję ci to a to… powiedz, co mi dasz w zamian i dalej w drogę!
Zapewne Zambuco był już uprzedzony o tem, że niejaki Antifer ma się zjawić do niego
i powiadomić go o długości geograficznej, potrzebnej do określenia położenia wysepki, gdzie
były ukryte skarby; nie powinien zatem być ździwiony ukazaniem się Francuza.
Pan Antifer lękał się tylko tego, że Zambuco może nie umie po francusku; gdyby
rozumiał choć po angielsku, Julian mógłby się z nim rozmówić. Ale jeśli nie rozumie ani po
francusku, ani po angielsku, trzeba się będzie udać do pośrednictwa tłómacza i wtajemniczyć
obcego w taką ważną kwestyę.
Wyszedłszy z hotelu, pan Antifer wziął przewodnika i kazał się poprowadzić do
bankiera Zambuco.
– Ponieważ Antifer nas nie potrzebuje… zaczął Trégomain.
– Chodźmy się przejść i wrzucić list do skrzynki pocztowej, skończył Julian.
Mówiąc to, wyszli po za obręb miasta.
Tymczasem pan Antifer pytał swego przewodnika:
– Czy znasz bankiera Zambuco?
– Wszyscy go tu znają.
– Gdzież on mieszka?
– W dolnem mieście, w dzielnicy Maltańskiej.
– Prowadź mnie do niego.
– Według rozkazu, ekscelencyo!
We wschodnich krajach mówią każdemu ekscelencyo, tak, jak u nas panie.
Pan Antifer szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na meczety, ozdobione eleganckimi
minaretami, na szczątki ruin pozostałe z budowli rzymskich lub saraceńskich, na place
ocienione palmami i drzewami figowemi, na ciasne i wązkie ulice, przy których piętrzyły się
wysokie domy, mające na dole szeregi sklepów, w których można było dostać łakoci,
rozmaitych materyi i fraszek. Pan Antifer myślał tylko o bankierze Zambuco i o przyjęciu,
jakiego od niego dozna. Nie wątpił, że bankier przyjmie go dobrze, wszakże przynosił mu
niejako w darze pięćdziesiąt milionów, a to nie bagatela.
Wkrótce doszli do dzielnicy, nieodznaczającej się nadzwyczajną czystością.
Przewodnik zatrzymał się na rogu uliczki, przed domem dość nędznie wyglądającym z
pozoru. Była to czworokątna budowla, ozdobiona tarasami; okien zewnętrznych nie było
wcale; tak, jak we wszystkich domach tunetańskich, wychodziły one jedynie na duży
dziedziniec, znajdujący się wpośrodku budowli.
Pozór tego domu nie nasuwał przypuszczania, aby jego właściciel mógł być
człowiekiem bogatym.
– Tem lepiej dla mnie, powiedział sobie w duchu pan Antifer, będzie z nim łatwiejsza
sprawa.
– A więc to tu mieszka bankier Zambuco? zapytał pan Antifer swego przewodnika.
– Tu, ekscelencyo!
– Czy tu mieści się również jego dom bankowy?
– Tak, ekscelencyo!
– I bankier nie ma innego mieszkania?
– Nie, ekscelencyo!
– Czy on uchodzi za człowieka bogatego?
– To milioner.
– Do licha! zawołał pan Antifer.
– Ale jest to człowiek równie skąpy, jak bogaty, dodał przewodnik.
– Do licha! powtórzył pan Antifer i odprawił swego przewodnika.
Sauk szedł za nimi, ale tak, aby pan Antifer nie mógł go widzieć. Tym sposobem
dowiedział się, gdzie mieszkał bankier Zambuco, ale czy zdoła osiągnąć jaką z tego korzyść
dla siebie? Czy znajdzie sposobność porozumienia się z bankierem w ten sposób, aby wyzuć
ze spadku pana Antifera? Mogłoby to nastąpić tylko wtedy, jeśliby pan Antifer posprzeczał
się z bankierem.
– Trzeba nieszczęścia, że pan Antifer nie zdradził się ze swą tajemnicą na wysepce,
powtarzał sobie w duchu Sauk; gdyby był wtedy wypowiedział te upragnione cyfry, jużbym
się teraz nie potrzebował nikogo prosić. Ale prawda, że dokument naznacza spadkobiercą
pana Antifera, bez niego nie można więc odebrać spadku, dopiero gdy Antifer weźmie do ręki
pieniądze, trzeba się starać pozbawić go skarbu.
Gdy nasz poszukiwacz spadku wszedł do domu bankiera, Sauk czekał na ulicy.
Lewa strona budynku przeznaczona była na biura; na dziedzińcu nie widać było nikogo,
zdawało się, że dom bankowy opustoszał zupełnie. Ale tak źle nie było.
Bankier Zambuco był to człowiek szczupły i niezbyt wysoki, mógł mieć lat
sześćdziesiąt. Oczy jego żywe i bystre, lecz biegające niespokojnie na wszystkie strony,
oświecały twarz bladą, pożółkłą jak pergamin i zupełnie pozbawioną zarostu; włosy miał
siwe, postać nieco przygarbioną, a ręce opatrzone długimi i zakrzywionymi palcami. Na panu
Antiferze zrobił on dość nieprzyjemne wrażenie.
Człowiek ten dumnym był ze swych bogactw. Chociaż był milionowym panem, dom
utrzymywał na stopie bardzo skromnej i ten pozór niewielkiej zamożności wprowadził w błąd
pana Antifera.
Zambuco był niesłychanie skąpym, jedyną jego namiętnością było zbieranie pieniędzy.
Nie miał on krewnych ani przyjaciół, tylko jedną siostrę, która nie mieszkała w Tunisie; żył
więc samotnie, obywając się jedną tylko starą służącą, której życie i zasługi nie kosztowały
go wiele. Patrząc na bankiera, trudno się było domyśleć, jakiego rodzaju przysługę mógł on
oddać Kamylk-Paszy, jeśli zasłużył sobie na tak wielką z jego strony wdzięczność?
Należy jednak wyjaśnić tę kwestyę.
Zambuco, gdy miał lat dwadzieścia siedem i był już sierotą, mieszkał podówczas w
Aleksandryi i pośredniczył wtedy w rozmaitych interesach, nie będąc w możności otworzenia
domu handlowego na swoją rękę.
Było to w roku 1829; wtedy to właśnie przyszła do głowy Kamylk-Paszy myśl, aby
spieniężyć swoje bogactwa i przewieźć je do Syryi, gdzie, jak mniemał, będą bezpieczniejsze,
niż w Egipcie.
Jak wiemy, Kamylk-Pasza chciał, aby jego majątek nie dostał się w ręce krewnego
Murada.
Chcąc doprowadzić do skutku taką operacyę handlową, potrzebował kilku agentów;
chciał jednak odwołać się do ludzi godnych zaufania. Zresztą ci agenci narażali się bardzo,
pomagając bogatemu Egipcyaninowi wbrew woli wicekróla. Młody Zambuco należał do ich
liczby. W tym celu jeździł nawet kilka razy do Alepu i przyczynił się po spieniężeniu do
przewiezienia w bezpieczne miejsce majątku Kamylk-Paszy.
Mehemet-Ali dowiedział się o współudziale Zambuco i innych agentów i kazał ich
wszystkich uwięzić. Uwolniono ich jednak dla braku dowodów.
Tak więc ojciec pana Antifera oddał wielką przysługę Kamylk-Paszy, gdy w roku 1799
znalazł go nawpół żywego na skałach Jaffy, a w trzydzieści lat później Zambuco nabył także
prawa do jego wdzięczności. Kamylk-Pasza nie zapomniał o tem. Dlatego też Tomasz Antifer
i Zambuco odebrali wiadomości o skarbach ukrytych na wysepce. Ma się rozumieć, że taka
wiadomość wywarła na bankierze Zambuco niesłychane wrażenie; ukrył starannie list,
zawierający cyfry szerokości geograficznej i wciąż oczekiwał zjawienia się pana Antifera, o
którym mu wspomniał Kamylk-Pasza. O dalszych losach Kamylk-Paszy Zambuco nic już nie
słyszał; nie wiedział nawet, że pasza umarł w roku 1851, przesiedziawszy ośmnaście lat w
więzieniu.
Teraz był już rok 1862; Zambuco przed dwudziestu laty otrzymał list Kamylk-Paszy z
wiadomością o szerokości geograficznej, pod którą znajdowała się wysepka; lecz dotychczas
nikt się nie zjawił z listem, zawierającym cyfrę geograficznej długości. Zambuco nie wątpił
jednak, że ta wiadomość nadejdzie, żałował tylko, że musi się skarbem podzielić z kim
innym. Od lat wielu myślał o tem, w jaki sposób zagarnąć te pieniądze dla siebie samego. Ale
nie mógł wymyślić nic stanowczego, to tylko rozumiał, że tak samo, jak on, nie może znaleźć
wysepki bez pomocy Antifera, tak Antifer nie może jej znaleźć bez niego.
Rozdział III
Czy można się widzieć z bankierem Zambuco?
– Owszem, jeśli chodzi o jaki interes.
– Tak, o interes ważny.
– Nazwisko pana?
– Proszę powiedzieć, że jestem cudzoziemcem, to dostateczne…
Powyższą rozmowę pan Antifer prowadził z odźwiernym. Nie chciał mu powiedzieć
swego nazwiska, gdyż pragnął się przekonać, jakie wrażenie uczyni na bankierze, skoro mu
powie bez żadnego wstępu:
– Jestem Antifer, syn Tomasza Antifera z Saint-Malo.
Za chwilę pan Antifer znalazł się w pokoju, którego ściany pobielone były wapnem, a
sufit zakopcony od lamp. Kufer, biurko, stół i dwa stołki stanowiły całe umeblowanie pokoju.
Przy stole siedział bankier Zambuco. Gdy pan Antifer wszedł, Zambuco poprawił
okulary i podniósł głowę, nie wstając wcale z krzesła.
– Z kim mam zaszczyt mówić? zapytał dość poprawną francuzczyzną?
– Z kapitanem kupieckiego statku Antiferem, brzmiała odpowiedź. Pan Antifer,
spodziewał się, że Zambuco z okrzykiem podziwu zerwie się z fotelu.
Ale bankier nie drgnął nawet i ani jednem słówkiem nie zdradził swego zadowolenia;
tylko w oczach jego mignęła błyskawica radości, która znikła jednak natychmiast pod
spuszczonemi powiekami.
– Powiadam, że jestem Antiferem.
– Słyszałem to już…
– Jestem Piotr Antifer, syn Tomasza Antifera z Saint-Malo… z Francyi…
– Czy ma pan jaki przekaz do mnie? zapytał z zupełnym spokojem bankier.
– Przekaz? a tak, mam, odpowiedział pan Antifer zdziwiony i pomięszany chłodnem
przyjęciem bankiera. Mam przekaz na sto milionów.
– Daj go pan, rzekł spokojnie Zambuco, jak gdyby szło o kilka piastrów.
Pan Antifer nie posiadał się ze zdumienia. Jakto! bankier wiedział od lat dwudziestu, że
przypadnie mu w udziale część tak olbrzymiego skarbu, że pewnego pięknego poranku
Antifer zjawi się przed nim z tą upragnioną wiadomością i odbierając tę wieść, nie okazał ani
radości, ani zadowolenia? Czyżby dokument znaleziony na wysepce w błąd wprowadził pana
Antifera? Albo może był to inny Zambuco, nie ten, do którego miał się odwołać pan Antifer i
który miał mu dopomódz do odnalezienia wysepki numer drugi.
Dreszcz wstrząsnął postacią pana Antifera, wszystka krew spłynęła mu do serca, siły go
opuściły i był zmuszony usiąść na najbliższym stołku.
Bankier spoglądał na niego obojętnie z pod okularów. Szyderczy uśmiech błąkał się po
jego cienkich wargach, jak gdyby chciał powiedzieć:
– Z tym ptaszkiem nie trudna będzie sprawa.
Tymczasem pan Antifer odzyskał trochę zimnej krwi i, obtarłszy chustką spocone
czoło, podniósł się z krzesła.
– Czy jesteś pan w istocie bankierem Zambuco? zapytał, uderzając pięścią w stół.
– Tak jest; niema w Tunisie drugiego człowieka z takiem nazwiskiem.
– I nie czekałeś pan na mnie?
– Nie.
– Czy nie wiedziałeś pan nic o mojem przybyciu?
– A skądżebym mógł wiedzieć?
– Za pośrednictwem listu pewnego paszy…
– Paszy? powtórzył bankier. Ależ ja setkami odbierałem listy od rozmaitych paszów…
– Ale od Kamylk-Paszy… z Kairu?
– Nie przypominam sobie.
Zambuco umyślnie udawał, że o niczem nie wie, aby zmusić pana Antifera do
wypowiedzenia cyfry długości geograficznej, a samemu nie wydać się z szerokością
geograficzną.
Usłyszawszy nazwisko Kamylk-Paszy, Zambuco zdawał sobie coś przypominać.
– Czekaj pan, zaczął, poprawiając okulary. Mówisz pan Kamylk-Pasza, z Kairu?
– Tak, potwierdził pan Antifer, był to Rotszyld egiski, posiadający olbrzymi majątek w
złocie, brylantach kosztownych kamieniach…
– Rzeczywiście, przypominam go sobie…
– Musiał on uprzedzić pana, że połowa tej fortuny należeć będzie kiedyś do pana.
– Tak jest, panie Antiferze; ja muszę mieć ten list gdziekolwiek…
– Jakto… gdziekolwiek!… Czyżbyś pan nie wiedział, gdzie jest ten list?
– U mnie nic nie zginie… list ten znajdę z pewnością!
Pan Antifer z trudnością zapanował nad sobą, gdyż miał ochotę zadusić bankiera w
razie, gdyby się list nie znalazł.
– Panie Zambuco, zaczął, spokój pana jest do wysokiego stopnia drażniącym! Mówisz
pan o tym interesie z taką obojętnością…
– Eh!… przerwał bankier.
– Jakto… eh!… gdy chodzi o sto milionów franków…
Zambuco skrzywił pogardliwie usta; panu Antiferowi zdawało się, że bankier tyle dba o
te sto milionów, co o skórkę z pomarańczy.
– To niegodziwiec, jaki on musi być bogaty! powiedział sobie w duchu pan Antifer.
Tymczasem bankier, myśląc o tem, jakby tu podejść pana Antifera, przetarł chustką
okulary i zapytał z powątpiewaniem:
– Czy pan wierzysz na seryo w istnienie tego skarbu?
– Czy ja wierzę?… Naturalnie, że tak…
Tu pan Antifer opowiedział bankierowi wszystkie znane nam już szczegóły i że na
wysepce w zatoce Oman, w skale oznaczonej monogramem Kamylk-Paszy, zamiast skarbu
znalazł skrzynkę, a w niej dokument, zawierający wiadomość o drugiej geograficznej
długości, odnoszącej się do drugiej wysepki. Z wiadomością tą pan Antifer miał się udać do
bankiera Zambuco, który posiada cyfry szerokości geograficznej, potrzebne do określenia
położenia drugiej wysepki
Bankier podczas tego opowiadania starał się okazać obojętnym, ale drżenie jego rąk
wskazywało głębokie wzruszenie. Gdy pan Antifer skończył, Zambuco rzekł:
– Zdaje się, że nie należy powątpiewać o istnieniu skarbu. Ale dlaczego Kamylk-Pasza
postąpił w ten sposób?
W istocie trudno było odpowiedzieć na to pytanie.
– Należy przypuszczać, że… zaczął pan Antifer. Ale najpierw powiedz mi pan, panie
Zambuco, czy byłeś w jakikolwiek sposób wmięszany w przygody życia Kamylk-Paszy?…
Czy oddałeś mu jaką przysługę?
– Bez wątpienia… nawet bardzo wielką przysługę.
– A z jakiego powodu?
– Gdy powziął myśl spieniężenia swego majątku, a mieszkał wtedy w Kairze, gdzie i ja
przebywałem…
– No, to rzecz zupełnie jasna; pasza chciał, aby obydwie osoby, względem których miał
długie wdzięczności, szukały razem jego skarbu; temi osobami jesteś pan i ja, ponieważ mój
ojciec nie żyje.
– A kto wie, czy niema jeszcze innych osób? podchwycił bankier.
– Ach! nie mów mi pan tego! zawołał pan Antifer, uderzając w stół pięścią. Nawet nas
dwóch jest już do tego spadku za wielu!
– Masz pan słuszność, potwierdził Zambuco. Ale jeśli pan łaskaw, prosiłbym jeszcze o
jedno wyjaśnienie. Dlaczego w tych poszukiwaniach towarzyszy panu teu notaryusz z
Aleksandryi?
– Dlatego, że warunek w testamencie zastrzega dla niego procent, ale pod warunkiem,
że będzie ten człowiek obecny przy wydobyciu skarbu…
– A jakiż to procent?
– Jeden od sta.
– Jeden od sta!… Ach, to niegodziwiec!
– Niegodziwiec! Dobrze pan powiedziałeś! zawołał pan Antifer. Ja go także nigdy nie
nazywam inaczej.
Na tym punkcie obydwaj zgadzali się na jedno zdanie.
– Teraz, rzekł pan Antifer, gdy pan już wiesz wszystko, sądzę, że będziemy wzejemnie
otwarcie postępowali z sobą.
Bankier okazał się niewzruszonym.
– Ja posiadam nową długość geograficzną, znalezioną na wysepce, a pan musisz
posiadać szerokość geograficzną, odnoszącą się do wysepki numer drugi.
– Tak, odpowiedział Zambuco po chwili wahania.
– To dlaczegóżeś pan udawał, gdy ja tu przyszedłem i wymieniłem swoje nazwisko, że
nic a nic nie wiesz z tej całej historyi?
– Dlatego, że nie chciałem wyjawiać moich tajemnic pierwszemu lepszemu obcemu
człowiekowi. Pan mogłeś być oszustem, panie Antifer, i niech się pan nie obraża o to
przypuszczenie; musiałem się więc mieć na baczności… Ale ponieważ posiadasz pan
dokument, który panu poleca porozumieć się ze mną…
– Tak, mam ten dokument.
– Pokaż mi go pan.
– Chwilkę, panie Zambuco. Zamiana powinna się robić z ręki do ręki. Czy pan masz list
Kamylk-Paszy?
– Mam.
– A zatem daj mi pan list, a ja panu dam dokument. Zamiana powinna się odbyć w
sposób prawidłowy.
– Niech i tak będzie, odpowiedział bankier.
Rzekłszy to, wstał i, przysunąwszy się do kufra, zaczął zwolna odmykać zamki,
drażniąc swoją powolnością jeszcze bardziej pana Antifera. Czyżby Zambuco chciał tak
samo, jak Ben-Omar w Saint-Malo, wydobyć z niego podstępem tajemnicę?
– Nic z tego, powiedział sobie w duchu pan Antifer. Nie wyprowadzisz ty mnie w pole.
Bankier tymczasem szukał w głowie wybiegu, któryby mu dozwolił zagarnąć cały
spadek.
W chwili, gdy miał już otwierać ostatni zamek, wyjął klucz i jakby wyrzekł się swoich
zamiarów, usiadł napowrót na stołku.
Błyskawica gniewu strzeliła z oczu pana Antifera.
– Na co pan czekasz? zapytał.
– Zastanawiam się nad jedną rzeczą, odpowiedział bankier.
– Nad jaką, jeśli wolno zapytać?
– Czy pan mniemasz, że w tej sprawie nasze prawa są zupełnie równe?
– Naturalnie, że tak jest.
– Co do mnie, jestem przeciwnego zdania.
– A dlaczego?
– Dlatego, że to pański ojciec oddał przysługę Kamylk-Paszy, a nie pan; gdy
tymczasem ja osobiście wyświadczyłem mu przysługę…
– Panie Zambuco! przerwał mu z uniesieniem pan Antifer, czy pan sobie drwisz ze
mnie?… Czy prawa mego ojca nie przechodzą na mnie, skoro jestem jedynym jego
spadkobiercą?.. Powiedz mi pan, czy chcesz lub nie chcesz być posłusznym woli Kamylk-
Paszy?
– Uczynię to, co mi się podoba, odpowiedział oschle bankier.
Pan Antifer chwycił się rękami za stół, a nogą odepchnął stołek, na którym siedział.
– Wiesz pan, że nic nie możesz uczynić beze mnie! zawołał.
– Ani pan beze mnie, odpowiedział flegmatycznie bankier.
Sprzeczka mogła wybuchnąć lada chwila. Pan Antifer był purpurowy z gniewu, bankier
blady, ale pewny siebie.
– Czy zechcesz pan powiadomić mnie o swej szerokości geograficznej? zawołał z
najwyższem uniesieniem pan Antifer.
– Daj mi pan pierwej swoją długość geograficzną, odpowiedział bankier.
– Za nic w świecie!
– Mniejsza o to!
– Oto mój dokument! krzyknął pan Antifer, wyciągając teczkę z kieszeni.
– Schowaj go pan… mnie on niepotrzebny wcale!
– Niepotrzebny panu?… Czy pan zapominasz, że tu idzie o sto milionów?
– Nie, nie zapomniałem o tem.
– Czy pan wiesz, że te miliony przepadną, jeżeli nie znajdziemy wysepki, na której są
ukryte?
– Mniejsza o to! mruknął pogardliwie bankier.
Wszystka krew uderzyła do głowy pana Antifera. Jak można gardzić stu milionami?
– Jak pan możesz pozbawiać, jeśli nie siebie, to drugich takiego majątku? zawołał z
gniewem. Jak pan możesz odzywać się w ten sposób?
– Widzi pan, odparł spokojnie Zambuco, gusta moje i upodobania są bardzo skromne i
gdybym odziedziczył nawet pięćdziesiąt milionów, nie zmieniłbym w niczem trybu mego
życia. Posiadam tylko jedną namiętność, a tą jest skąpstwo. Póki nie widzę złota, mówię o
niem obojętnie, ale skoro je zobaczę, zapragnę, aby cały skarb pozostał u mnie…
– A cóż się stanie z częścią, mnie przypadającą?
– Hm! w tem sęk właśnie… A czy nie moglibyśmy ułożyć się w ten sposób… Sto
milionów pozostanie u mnie…
– Nic z tego! krzyknął z oburzeniem pan Antifer.
– Poczekaj pan, ciągnął zwolna bankier, ja nie chcę sobie przywłaszczyć tych milionów,
ja będę panu od nich płacił procent, tylko niech one będą u mnie, w mojej szkatule, abym się
mógł cieszyć ich widokiem…
Twarz skąpca wyrażała w tej chwili szkaradną chciwość. Pan Antifer oburzył się.
– Nic z tego, powtarzam, co mi po pieniądzach, któremi nie mógłbym rozporządzać
podług mej woli.
– Jeśli nie zgadzasz się pan na postawiony przeze mnie warunek, panie Antifer, to
mówię stanowczo, że pod żadnym pozorem nie wyjawię ci tajemnicy szerokości
geograficznej. Wolę, niech te skarby przepadną, niż ażebym miał patrzyć, że przechodzą w
inne ręce, a nie w moje.
– Czy to ostatnie twoje słowo, panie Zambuco?
– Ostatnie i nieodwołalne, odpowiedział bankier.
Pan Antifer zaklął straszliwie, zerwał z szyi krawat, jakby go co dusiło, chwycił za
kapelusz i, jak waryat, wybiegł na ulicę.
Sauk, zobaczywszy go w stanie takiego rozdrażnienia, zaniepokoił się okropnie.
Niemniej przeraził się Julian i Trégomain, zanim pan Antifer wytłómaczył im powód swego
gniewu i uniesienia.
Rozdział IV
Pan Antifer był tak rozdraźniony że jeżeli kiedykolwiek można było obawiać się o
niego, to chyba w tej chwili. Wysłuchawszy jego opowiadania, Trégomain powiedział sobie
w duchu:
– Przepadły miliony!
A Julian pomyślał:
– Tem lepiej, powrócimy zaraz do Francyi, i ja będę mógł rozpocząć mój zawód
marynarza. Co mi tam po cudzych pieniędzach!…
Tymczasem pan Antifer, oburzony do najwyższego stopnia, chodził szybkimi krokami
po pokoju, mówiąc głosem przerywanym:
– Sto milionów!… Stracić sto milionów przez upór tego niegodziwca!… Doprawdy
wart on szubienicy! Powiedz-no, Trégomain, dodał, zwracając się do przyjaciela, czy kto ma
prawo wyrzec się milionów, gdy dość wyciągnąć rękę, aby je mógł posiąść?
– Nie mogę odpowiedzieć tak prędko na podobne pytanie, odparł wymijająco
Trégomain.
– Nie możesz, nie możesz!… z gniewem powtórzył Antifer. A gdybyś widział, że twój
statek Piękna Amelia, na którym znajduje się sto milionów, chce ktoś zatopić w morzu, czy
także nicbyś na to nie odpowiedział?
– O! to zupełnie co innego!
– Jakto, co innego? To zupełnie jedno i to samo! Czy ten łotr Zambuco nie chce stracić
moich pięćdziesięciu milionów? Jeśli on nie będzie chciał mi wyjawić tej szerokości
geograficznej, to ja go oskarżę przed władzą, a chcąc się oczyścić z tego brzydkiego
postępku, gotów jestem zrzec się całego majątku na cele dobroczynne.
– Ach, jakby to było wzniośle i szlachetnie z twojej strony! zawołał Trégomain. Byłby
to postępek godny Francuza i Antifera.
Pan Antifer spostrzegł, że się posunął zbyt daleko i spojrzał tak groźnie na swego
przyjaciela, że Trégomain zadrżał.
– Sto milionów! zawołał pan Antifer. Zabiłbym raczej tego Zambuco, a nie wyrzekłbym
się takiego majątku!
– Co mówisz, mój wuju? ze zgrozą zawołał Julian.
– Jak można wypowiadać takie niedorzeczności!… dodał Trégomain.
Ale obydwaj zaniepokoili się bardzo nadzwyczajnem rozdraźnieniem pana Antifera,
który nie słuchając ich słów pocieszających, porwał za kapelusz i wybiegł z pokoju. Julian i
Trégomain myśleli, że udał się do bankiera i chcieli już za nim podążyć, aby zapobiedz
jakiemu nieszczęściu, lecz przekonali się, że pobiegł do swego pokoju i zamknął się w nim,
chcąc w samotności rozmyślać nad swojem zmartwieniem.
Ma się rozumieć, że po takiej przykrej scenie obydwaj nie mieli apetytu; zjadłszy więc
nieco, wyszli odetchnąć świeżem powietrzem nad brzegami Bahiru. Wychodząc spotkali Ben-
Omara i Nazima i powiedzieii im o warunkach postawionych przez bankiera.
– Pan Antifer powinien zastosować się do jego żądania! zawołali razem Ben-Omari i
Nazim.
Julian i Trégomain byli przeciwnego zdania i, rozstawszy się z nim, poszli aleją de la
Marine.
Wieczór był pogodny i ciepły; Julian i Tregomain przeszli się ponad jeziorem i zasiedli
potem w kawiarni, aby swobodnie porozmawiać o wypadkach dnia ubiegłego.
– Co nam tam po workach Kamylk-Paszy!… odezwał się Julian.
– Naturalnie, potwierdził Trégomain, i bez tego można być szczęśliwym.
Gdy około godziny dziewiątej wieczorem wrócili do hotelu, zastali pana Antifera
przechadzającego się po pokoju i powtarzającego bezustanku:
– Miliony!… miliony!… miliony!…
Trégomain spojrzał znacząco na Juliana i wskazał na czoło, dając mu poznać, że pan
Antifer postradał pewnie zmysły.
Nazajutrz rano Trégomain i Julian postanowili nakłonić pana Antifera do wyjazdu z
Tunisu. W tym celu udali się do jego pokoju, lecz pomimo stukania do drzwi nie odebrali
żadnej odpowiedzi.
– Okropność! szepnął Trégomain przerażony, może nieszczęśliwy w przystępie
rozpaczy targnął się na swoje życie?…
Przestraszony Julian pobiegł do odźwiernego i zapytał czy nie widzieli pana Antifera?
– Pan Antifer wyszedł bardzo rano z domu, odpowiedział odźwierny.
– A nie mówił dokąd idzie?
– Nie.
– Może poszedł do bankiera Zambuco, szepnął Julian.
– Może… również cicho odpowiedział Trégomain. Ale w takim razie, zgadza się chyba
na stawiane przez niego warunki…
– Niepodobieństwo! zawołał Julian.
– I ja tak sądzę, ale kto go tam wie wreszcie!… dodał Trégomain, wzruszając
ramionami.
Po tej rozmowie udali się do kawiarni, z której mogli widzieć, jak pan Antifer powracać
będzie od bankiera.
Tymczasem pan Antifer pędził tak szybko do bankiera, jakby go ścigała sfora psów
gończych.
– Dzień dobry! rzekł wchodząc do pokoju. Przyszedłem się zapytać, czy to coś mi pan
wczoraj powiedział, jest ostatniem i nieodwołalnem słowem pańskiem?
– Tak jest, odpowiedział chłodno bankier.
Pan Antifer przez chwilę walczył z sobą, aby znowu nie wybuchnąć gniewem. Wreszcie
rzekł z wysiłkiem:
– Niech i tak będzie, zgadzam się na wszystko, tylko jedźmy… jedźmy jak najprędzej!
…
– Pojedziemy za tydzień.
– Nigdy! zawołał porywczo pan Antifer; nie miałbym cierpliwości czekać tak długo! Ja
chcę co prędzej pozyskać moje miliony.
Bankier, udający tylko obojętność, dał się z łatwością nakłonić do pośpiechu.
– Ale zanim wyjedziemy, rzekł Zambuco, musisz mi pan doręczyć formalne
zobowiązanie na piśmie.
– Napisz pan, a ja podpiszę.
– W razie niedopełnienia ze strony pana warunku umowy, winieneś mi pan za to
wynagrodzenie.
– Jakąż sumę stanowić ma to wynagrodzenie? z pośpiechem zapytał pan Antifer.
– Sumę pięćdziesięciu milionów, to jest część spadku, przynależną panu.
– Niech i tak będzie, tylko kończmy prędzej to wszystko, rzekł zniecierpliwiony pan
Antifer.
Bankier wziął arkusz papieru i jasno, dokładnie wypisał na nim swoje warunki. Pan
Antifer z pośpiechem podpisał umowę. Bankier schował papier do swojej szkatuły, a
natomiast wyjął z niej jakiś pożółkły świstek… Był to list Kamylk-Paszy pisany przed laty
dwudziestu.
Pan Antifer wyjął ze swojej teczki również pożółkły dokument, który znalazł na
wysepce numer pierwszy, i oba jednocześnie dokonali zamiany tych papierów.
W dokumencie, obok wzmianki, że zostanie doręczony przez niejakiego Antifera z
Saint-Malo niejakiemu Zambuco z Tunisu, znajdowało się objaśnienie następującej długości
geograficznej: 7,23 na wschód od południka paryskiego.
A w liście bankiera Zambuco, który zapowiadał odwiedziny Antifera z Saint-Malo była
wiadomość o następującej szerokości geograficznej: 3,17 na południe.
Należało tylko skrzyżować teraz te dwie linie na dobrej mapie, aby dokładnie określić
położenie wysepki numer drugi.
– Masz pan zapewne atlas? spytał Zambuco.
– Mam nie tylko atlas, ale i siostrzeńca.
– A cóż mnie obchodzi pański siostrzeniec?
– Mój siostrzeniec najlepiej poszuka wysepki na mapie.
– W takim razie chodźmy co prędzej do niego.
I obydwaj w zupełnej zgodzie wyruszyli, aby wyszukać towarzyszy.
Pan Antifer, spostrzegłszy Juliana i Trégomaina, zawstydził się swej słabości, że tak
łatwo zgodził się na warunki podane mu przez bankiera. Ale ponieważ nie było sposobu
postąpić inaczej, pan Antifer odzyskał prędko swobodę i przedstawiwszy bankiera swoim
towarzyszom, skierował się z nimi do hotelu.
Gdy znaleźli się w pokoju i starannie zamknęli drzwi za sobą, pan Antifer rozłożył na
stole mapę i zwracając się do Juliana, rzekł:
– Siedm stopni, dwadzieścia trzy minuty długości geograficznej na wschód i trzy
stopnie siedmnaście minut szerokości geograficznej na południe.
– Co, na południe? pomyślał z gniewem Julian. A więc o Kamylk-Pasza wysyła nas aż
za równik? Kiedyś powrócimy do Francyi?
Był tak rozgniewany, że nawet nie zabierał się do wyszukania na mapie wskazanego
punktu.
– Na cóż czekasz? zapytał porywczo pan Antifer.
Julian ocknął się z zadumy i ująwszy kompas, zaczął prowadzić jego wskazówkę po
siódmym południku aż do koła równikowego. Potem przeprowadził przez linię równoległą po
stopniu trzecim i doszedł do punktu przecięcia linii z południkiem.
– Gdzie jesteśmy? zapytał pan Antifer.
– W zatoce Gwinejskiej, na wysokości państwa Loango, w pobliżu zatoki Ma-Jumba.
– Jutro rano, rzekł pan Antifer, pojedziemy końmi do Bon, a stamtąd koleją żelazną do
Oranu. Zapewne będziesz nam pan towarzyszył? dodał, zwracając się do bankiera.
– Ma się rozumieć!
– Udasz się pan z nami aż do zatoki Gwinejskiej?
– Choćby nakoniec świata, odpowiedział bankier.
– Bądź pan zatem gotów jutro do drogi, rzekł jeszcze pan Antifer.
A gdy bankier odszedł, pan Antifer odezwał się w te słowa do swoich towarzyszy:
– Cóż robić, nie mogłem postąpić inaczej, nie mogłem przecież wyrzec się moich
milionów!
Rozdział V
Podróżni nasi wyruszyli z Tunisu o wschodzie słońca. Teraz wiedzieli dokąd dążą i
myśli ich kierowały się ku zatoce Gwinejskiej, kióra oblewa kraj Loango.
– Daleka podróż, rzekł Julian do Ben-Omara, nie wiem, czy pan się nie cofnie przed
całą przeprawą morską?
Ale Ben-Omara nęcił wysoki procent, był więc przygotowany znieść wszystkie
niewygody i przykrości podróży. Wprawdzie drżał na myśl, że tylko do Algeru jechać będzie
lądem, a potem ciągle morzem, ale wyrzec się pieniędzy nie miał wcale zamiaru.
Trégomain dumał nad kaprysami losu, który go zmuszał płynąć aż na południową
półkulę; lecz pomimo to przypatrywał się z zajęciem okolicy, która przedstawiała niezwykłe
dlań widoki.
Niezbyt wygodny powóz toczył się zwolna. Trzy konie zaledwo zdołały go ciągnąć;
droga wiła się kapryśnie, czepiając się niekiedy skał nad urwiskami, to znów przebywając
bystro płynące strumienie, w których woda dosięgała do połowy kół powozowych.
Czas był prześliczny. Na szafirowem sklepieniu nieba nie ukazywała się najlżejsza
nawet chmurka, a słońce sypało na ziemię żar i blaski.
Po lewej stronie drogi ukazał się pałac beja, zwany Bardo, a dalej inne wille i pałace,
wychylające się pośród figusów i drzew pieprzowych, podobnych do wierzb płaczących, gdyż
gałęzie ich zwieszają się także do ziemi. Gdzieniegdzie widać było krajowców, odzianych w
białe lub jaskrawe szaty. Na polach, wzgórzach i załomach skał pasły się trzody baranów i
kóz, czarnych jak kruki.
Ptaki unosiły się w powietrzu, a między niemi było mnóstwo papug o różnobarwnem,
świetnem upierzeniu.
Odpoczynki bywały dość częste, Julian i Trégomain wysiadali zawsze z powozu, aby
wyprostować się trochę po niewygodnej podróży; Zambuco naśladował ich, ale nie rozmawiał
z nikim.
– Zdaje mi się, że ten bankier niemniej jest chciwy na miliony Kamylk-Paszy, jak nasz
przyjaciel Antifer, rzekł raz Trégomain do Juliana.
– I mnie się tak zdaje, potwierdził Julian.
Sauk starał się zawsze podchwycić jakieś słówko z rozmowy, której udawał, że nie
rozumie. Ben-Omar myślał wciąż o falach oceanu Atlantyckiego, a pan Antifer nie ruszał się
z miejsca, ścigając myślą wysepkę, znajdującą się na przestrzeni palących wód afrykańskich.
Przed zachodem słońca oczom podróżnych ukazała się osada Taburka, ujęta w ramę zieleni,
ponad którą wznoszą się wieżyczki meczetów i białe kopuły minaretów.
Wreszcie zapadła jasna, pogodna noc podzwrotnikowa; podróżni nasi jechali i nocą,
chociaż grożą tu w nocy rozmaite niebezpieczeństwa. Najpierw drogi są złe i niewygodne,
powtóre można napotkać rabusiów i włóczęgów, lub być napadniętym przez dzikie zwierzęta,
których wycie rozlega się dokoła.
Nakoniec jutrzenka ukazała się na niebie, oświetlając szare, nie zbyt wyniosłe wzgórza.
U ich stóp wiła się dolina Medżerdah, w której głębi płynęła rzeka pomiędzy drzewami
laurowemi.
Tego ranka pan Antifer zapytał Juliana.
– Dokąd przybędziemy na noc?
– Do stacyi Gardimau.
– A kiedy będziemy w Bon?
– Jutro wieczorem.
Po tej rozmowie pan Antifer popadł znowu w milczenie i zadumę, zwracając się myślą
do nieznanej wysepki, o której z chciwością myślał także i Zambuco.
Coraz częściej napotykano lasy i wioski arabskie. Stacye pocztowe bywały najczęściej
gromadą nędznych szop i stajen, w których ludzie i zwierzęta żyli razem.
Podróżni nasi przebywali wzgórza, doliny i strumienie. Nade dniem dojechali do
Sukharas, gdzie napotkali nieco wygodniejszy hotel, w którym mogli wypocząć trochę, po
dwóch dobach uciążliwej jazdy.
Pan Antifer i Zambuco gniewali się na tę zwłokę.
– Uspokój się, mówił Trégomain do swego przyjaciela, przybędziemy do Bonn dość
wcześnie, a jutro rano pojedziemy dalej koleją…
– Gdybyśmy się pospieszyli, moglibyśmy już dziś wieczorem wyjechać z Bonn,
przerwał pan Antifer.
Na takie rozumowanie trudno było znaleźć odpowiedź. Trégomain z Julianem, widząc,
że nie przekonają pana Antifera, wyszli przypatrzyć się miasteczku. Trégomain był oburzony
że muszą podróżować tak szybko, nie mogąc tym sposobem skorzystać z widoków
nieznanych często pięknych okolic i obcych ludzi.
– Kto to widział tak jeździć, mówił do Juliana. Ani w Tunisie, ani w Algerze nic nie
zobaczymy.
– W istocie, to bardzo rozsądnie ze strony mego wuja, bo przecież w podróżach można
się wielu rzeczy nauczyć, odpowiedział Julian. Ale z wujem – to ciężka sprawa! Nie da się
przekonać. Dokąd nas ta podróż zawiedzie?
– Jestem pewien, że to wszystko żart, rzekł Trégomain.
– Bardzo to być może, odpowiedział Julian.
– Kto wie, czy na wysepce numer drugi nie znajdziemy nowego dokumentu, który nam
każe szukać wysepki numer trzeci!
– A potem numer czwarty i piąty, po jednej wysepce w każdej części świata, dodał
Trégomain, wzruszając ramionami.
– A jednak pan jechałbyś z moim wujem…
– Co?… Ja?…
– Tak, pan nic przcie nie potrafi odmówić mojemu wujowi…
– Masz słuszność; bo też Antifer – biedny człowiek… lękam się doprawdy o jego
rozum…
– Co do mnie, panie Trégomain, ja dalej nie pojadę, jak do tej wysepki numer drugi!
Nie dbam wcale o te skarby!
– Tembardziej gdy trzeba się nimi podzielić z tym krokodylem Zambuco…
– Powtarzam raz jeszcze, że nie pojadę dalej jak do zatoki Loango, ale stamtąd nakłonię
wuja, abyśmy wracali do Saint-Malo.
– A jeśli mój przyjaciel będzie się upierał przy swojem zdaniu i nie zechce wracać?…
– Ha! to w takim razie niech sam podróżuje, odparł z gniewem Julian.
– No, no, nie unoś się, rzekł pojednawczo Trégomain, jakoś to będzie!… A teraz
wracajmy do hotelu, aby pan Antifer nie gniewał się, żeśmy się spóźnili. Przytem zobaczymy
może miasto Bonn, gdy wyjedziemy wcześnie, ale nadewszystko chciałbym zwiedzić Alger,
w którym sądzę, że odpoczniemy dni kilka.
– Być może, gdyż mam nadzieję, że od razu nie znajdziemy okrętu, na którym możnaby
popłynąć na zachodnie wybrzeża Afryki.
– Czy ty, Julianie, znasz Alger?
– Znam, panie Trégomain.
– Podobno to piękne miasto, zbudowane amfiteatralnie na skałach…
– Bardzo piękne, ale Saint-Malo piękniejsze, odparł z głębokiem przekonaniem Julian.
Rozmawiając w ten sposób, zawrócili do hotelu.
Był już po temu czas wielki: woźnica zaprzęgał konie, a pan Antifer niecierpliwił się
okropnie. W kilka chwil później powóz staczał się ze wzgórza Sukaras.
Okolica przedstawiała widok niezmiernie malowniczy; pomiędzy wzgórzami, okrytemi
zielenią i drzewami, sterczały skały, lub wychylały się wioski. W nocy połyskiwały ognie,
rozpalone dla odstraszenia dzikich zwierząt.
Trégomain znudzony podróżą, rozmawiał chętnie z woźnicą i od niego dowiedział się,
że w lasach kryją się tu lwy i pantery. Rozmowa ta nie robiła wrażenia na panu Antiferze;
Sauk udawał że nic nie rozumie, a Zambuco spoglądał trwożnie przez okno. Ben-Omar drżał
jak listek i wtulał się w kąt powozu, gdy z daleka usłyszał wycie dzikiego zwierza.
– Podobno przed kilku dniami dzikie zwierzęta napadły na podróżnych, mówił
Trégomain, musieli strzelać do nich, a potem spalić powóz, aby odstraszyć je od siebie.
– A cóż się stało z podróżnymi? zapytał, trzęsąc się ze strachu Ben-Omar.
– Nic im się złego nie stało, odpowiedział Trégomain, tylko musieli iść pieszo do
najbliższej stacyi.
– O! jabym nigdy nie zdołał iść tak daleko! zawołał notaryusz.
– No, to zostałbyś pan w tyle, bo niktby na pana nie czekał, odezwał się milczący dotąd
pan Antifer.
Dzień upłynął bez żadnego ważniejszego wypadku, lecz Trégomain powiedział sobie w
duchu ze smutkiem, że nie zobaczy miasta Bonn, gdyż przejeżdżać będą tamtędy w nocy. I
rzeczywiście około siódmej godziny wieczór mijali Hipponę, miejscowość sławną, dzięki
imieniowi św. Augustyna i ciekawą z powodu źródeł, u których Arabowie odprawiają swoje
czary i zaklęcia. Dopiero w lat dwadzieścia później powstał tu kościół i szpital, staraniem
kardynała Lavigerie.
Ale Bonn niknęło w cieniach nocy, i Trégomain nic nie widział, co go niesłychanie
zmartwiło. Gdy przyjechali do tego miasta, zasnęli snem twardym, wywołanym trudami
podróży.
Rozdział VI
Podróżni nasi wyjechali z Bonn o szóstej rano. Żaden z nich nie zwracał uwagi na
okolicę, jeden tylko Trégomain wyglądał przez okno wagonu. Mijali szybko stacye. Z daleka
widniały przed nimi wysokie góry i morze Śródziemne, wreszcie wieczorem przybyli do
Algeru.
Noc była ciemna, lecz niebo zasiane gwiazdami; zarysy budowli odcinały się ciemnemi
liniami, a w oddali wznosiła się Kasbach, którą Trégomain bardzo pragnął zwiedzić.
Dotychczas widział tylko tyle, że z przystani wchodziło się po schodach na bulwar,
podtrzymany arkadami i że obecnie znajduje się w hotelu europejskim.
Posiliwszy się, Trégomain rzekł do Juliana:
– Będziemy przecież mieli kilka dni czasu do zwiedzenia miasta. Połóżmy się więc
spać, abyśmy odpoczęli na jutro.
– Masz słuszność, panie Trégomain, ale co do mnie muszę jeszcze napisać do ciotk i do
Elizy.
Ben-Omar i Sauk udali się także do swoich pokoi, a pan Antifer i Zambuco wyszli na
miasto, lecz nikt nie wiedział dokąd, chociaż wszyscy byli bardzo tem zaciekawieni.
– Uważałem że w wagonie wuj ciągle szeptał z bankierem. Nad czem oni mogli się
naradzać? rzekł Julian.
– Albo ja wiem, odparł Trégomain i powiedziawszy dobranoc Julianowi, udał się do
swego pokoju. Tu otworzył okno, aby odetchnąć świeżem powietrzem. Przy bladem świetle
gwiazd widać było całą przystań aż do przylądku Matifu. Okręta stojące w porcie połyskiwały
mnóstwem różnobarwnych świateł, z kominów ich unosił się dym i sypały się iskry. Dalej
morze zdawało się łączyć z horyzontem, na którym błyszczały wspaniałe konstelacye.
Wszystko wróżyło pogodę.
– Co za szczęście, mówił sobie Trégomain, że będę mógł zwiedzić to piękne miasto!
Wtem gwałtowne stukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
– Czy to ty, Julianie? zapytał Trégomain.
– Nie, to ja… Antifer…
– Zaraz ci otworzę, mój przyjacielu!
– Niepotrzeba, ubieraj się tylko prędko i zamykaj walizę.
– Dlaczego?
– Dlatego że jedziemy, najpóźniej za trzy kwadranse.
– Co!? co!? zawołał Trégomain, własnym niedowierzając uszom.
– Śpiesz się, bo ja nie lubię czekać, dodał przez drzwi Antifer.
Trégomain przetarł oczy i zapytał się samego siebie, czy nie śni? Ale nie, słyszał
bowiem głos pana Antifera, który wołał na Juliana. Teraz domyślił się po co Antifer wyszedł
z bankierem Zambuco; chodzili obydwaj do przystani dowiedzieć się, czy jaki okręt nie
odpływał od Loango. Oczywiście musieli znaleźć okręt, skoro bez zwłoki w dalszą mają się
udać drogę… Trégomain zły i niezadowolony układał rzeczy w walizie, wiedząc, że z
Antiferem nic nie poradzi.
W tej chwili do jego pokoju wszedł Julian.
– Ktoby się spodziewał, że wuj i tu odpocząć nam nie pozwoli! zawołał Julian.
– A widzisz, mój chłopcze, nie zobaczę Algeru, dodał smutnie Trégomain. Doprawdy ja
się w końcu oburzę!
– Jestem pewien, że tego nie uczynisz, panie Trégomain!
– A może i nie, po chwilowym namyśle odpowiedział Trégomain, twój wuj zawojował
mnie zupełnie.
W dziesięć minut później podróżni nasi spotkali się w przedsionku hotelowym. Gdy
przybyli do portu, okręt był już gotów do drogi. Kocioł parowy sapał, czarny dym unosił się z
komina, a przeraźliwy świst oznajmiał, że okręt wkrótce podniesie kotwicę.
Duża łódź czekała na podróżnych przy brzegu, i wkrótce znaleźli się oni na pokładzie
statku, który przewoził podróżnych i towary. Nareszcie statek poruszył się, pozostawiając za
sobą szeroką smugę piany.
Gdy wypłynęli na pełne morze i skierowali się ku zachodowi, ujrzeli gromadę białych
domów. Było to Kasbach.
Pasażerowie okrętu Katalan byli po większej części marynarzami, którzy powracali do
nadbrzeżnych portów; znajdowali się rownież pomiędzy nimi Senegalczycy i oficerowie
marynarki. Wielu podróżnych udawało się aż do Dakar.
– Z Dakar do Loango to jeszcze daleko, rzekł Zambuco do pana Antifera.
– Trafimy i stamtąd do Loango, odpowiedział tenże chociaż ta podróż będzie napewno
bardzo uciążliwa.
W nocy minęli przylądek Biały, a nazajutrz rano spostrzegli z daleka wzgórza Uranu.
Nieco dalej rozciąga się już wybrzeże marokańskie. Na horyzoncie w blaskach słońca
ukazuje się Tetuan, a jeszcze dalej, w stronie zachodniej, Ceuta, zbudowana na skale
pomiędzy dwiema przystaniami. Wreszcie poza cieśniną Gibraltarską ukazały się
niezmierzone fale Atlantyku. Po morzu Śródziemnem snuły się łodzie żaglowe, które
oczekiwały na wiatr przyjazny, aby przepłynąć Gibraltar.
Gdy wypływali na ocean Atlantycki, Julian znajdował się razem z Trégomain’em w
izdebce oficerskiej. Obydwom im jedna myśl przyszła do głowy:
– Mój Boże! gdyby to płynąć można do Francyi, westchnął głośno Trégomain.
– A tymczasem dokąd my dążymy? odpowiedział Julian.
– Lękam się, że do jakiejś nory szatańskiej, dodał Trégomain, ale cóż robić, trzeba
cierpliwie znosić te przykrości! Za kilka dni będziemy w Dakar, a stamtąd do zatoki
Gwinejskiej…
– Ale czy my z Dakar będziemy mogli zaraz udać się dalej?… Kto wie, czy nie
będziemy zmuszeni czekać w Dakar kilka tygodni na okręt, mający nas przewieźć dalej?
Doprawdy, nie rozumiem, czy wuj wyobraża sobie, że tak łatwo znajdzie wysepkę numer
drugi? Co to za ogień? dodał ukazując w oddali jakiś punkt świetlany.
– To latarnia morska na przylądku Spartel.
Pogoda sprzyjała, i okręt płynął swobodnie, niezbyt daleko od brzegu, na którym widać
było wyniosłe, skaliste wzgórza i górę Thésat, wznoszącą się na tysiąc metrów ponad poziom
morza. Przylądek Dschuby stanowi kres granicy marokańskiej.
Trégomain nie widział wysp Kanaryjskich, gdyż okręt przepłynął zbyt daleko od nich,
lecz widział za to przylądek Bojador, zanim minął zwrotnik Raka.
Wreszcie minęli przylądek Biały i ujrzeli wybrzeża Senegalu.
Ponieważ wszyscy podróżni dążyli do Dakar, okręt nie zatrzymał się więc wcale w
Saint-Louis, stolicy kolonii francuskiej.
Nakoniec piątego maja o wschodzie słońca okręt minął przylądek Zielony, leżący pod tą
samą szerokością geograficzną, co wyspy tegoż nazwiska. Gdy okręt okrążył trójkątny
półwysep, oczom podróżnych ukazał się port Dakar, należący do Francyi.
Rozdział VII
Trégomain nigdyby nie przypuścił, że los zapędzi go tak daleko. Podczas gdy się
przechadzał na wybrzeżu Dakar z Julianem, pan Antifer i bankier Zambuco udali się do
agencyi marynarki francuskiej.
Niezmordowany poszukiwacz milionów zabłądził w ciasnych uliczkach miasta, które
niczem się nie odznaczało od innych mniejszych miast dalekiego wschodu. Ogród publiczny,
cytadela i szpital – oto wszystko, na co można zwrócić uwagę w Dakar.
Pan Antifer, choć niechętnie, musiał zapytać jakiegoś Araba o gmach zarządu
marynarki francuskiej i jeszcze niechętniej musiał temu przewodnikowi dość drogo zapłacić
za jego usługę. W towarzystwie Araba i w usposobieniu bynajmniej nieróżowem udał się pan
Antifer w głąb miasta.
Tymczasem Trégomain z Julianem błąkali się po mieście i po wybrzeżu, przyglądając
się stojącym w przystani olbrzymim okrętom francuskim, które stąd płynęły do Rio-Janeiro.
Trégomain mógł się przypatrzyć dokładnie murzynom z pokolenia M’Bambaras,
których mnóstwo snuło się po ulicach miasta.
– Wielki Boże! jak ci ludzie mogą znosić taki straszny upał? mowił Trégomain, który
chcąc się uchronić od palących promieni południowego słońca, okrył kraciastą swą chustką
głowę i na to włożył kapelusz. Doprawdy niezdołałbym tu wyżyć długo.
– To jeszcze nic, panie Trégomain, odpowiedział Julian, dopiero gdy będziemy w głębi
zatoki Gwinejskiej, o kilka stopni poniżej równika…
– No, to wtedy już się napewno roztopię i do kraju przywiozę tylko skórę i kości, odparł
Trégomain z głębokiem przekonaniem.
– Zdaje mi się, że pan już nawet zeszczuplał, rzekł młody kapitan.
– Doprawdy? No, ale to mnie nie przeraża, dużo jeszcze upłynie czasu, zanim schudnę
jak szczepa. A nawet zdaje mi się, że lepiejby było, gdybym schudł, skoro udajemy się w
strony, gdzie ludzie żywią się mięsem ludzkiem. Czy tam w pobliżu Gwinei znajdują się
także ludożercy?
– Zdaje mi się, że teraz już ich tam nie ma, odpowiedział Julian.
– A więc, mój chłopcze, starajmy się w każdym razie nie kusić krajowców naszą tuszą.
A zresztą kto wie, czy nie pojedziemy szukać wysepki numer trzeci i to w takich okolicach,
gdzie ludzie zjadają się wzajemnie…
– A tak, w Australii albo na wyspach oceanu Spokojnego zdarzają się takie wypadki.
– Tak, tak, wiem, że tam znajdują się ludożercy, potwierdził z westchnieniem
Trégomain.
– Bądź-co-bądź musimy przeszkodzić wujowi, aby tam nie pojechał, rzekł stanowczo
Julian.
– Ma się rozumieć, dodał Trégomain.
Gdy Trégomain z Julianem wrócili do hotelu, zastali tam już pana Antifera i bankiera
Zambuco.
Agent francuski, u którego byli, przyjął swoich ziomków bardzo uprzejmie, lecz ku
wielkiemu ich zadowoleniu dowiedzieli się, że z Dakar do Loango statki kursują bardzo
nieregularnie, mniej więcej raz na miesiąc, że zatem odpłynąć będą mogli zaledwie za
tydzień.
Co tu robić przez tydzień w takiem nędznem i nieciekawem miasteczku, którego nawet
okolice nie były godne widzenia? Aby wytrwać spokojnie, trzeba było mieć taki zapas
szczęśliwej filozofii, jaką posiadał poczciwy Trégomain.
Ale reszta towarzyszy podróży nie mogła się pochlubić tą zaletą, to też, chociaż
błogosławili Kamylk-Paszę za spadek, gniewali się na niego za ten dziwaczny pomysł, który
kazał im się tułać po lądach i morzach.
– Czy ten Egipcyanin nie mógł wybrać innej wysepki? mawiał pan Antifer. Przecież
mógł znaleźć jakiś ustronny zakątek na morzu Baltyckiem, Północnem, Czarnem lub
Sródziemnem, albo nawet na oceanie Atlantyckim! Doprawdy Kamylk-Pasza był zbyt
przezornym!
Lecz pomimo tego narzekania, żaden z nich nie wyrzekłby się skarbów! Nawet biedny
notaryusz, który tyle cierpiał w drodze.
Ciągłe obcowanie ze sobą nie zbliżało jednak naszych podróżnych. Tworzyli oni trzy
partye: pan Antifer przestawał z bankierem, Sauk z notaryuszem i Trégomain z Julianem. Gdy
się zeszli razem, a było to podczas śniadania, obiadu lub kolacyi, nie rozmawiali nigdy o celu
swej podróży, ograniczając się tylko na kwestyach potocznych.
– Tydzień więc musimy siedzieć w tej dziurze! powtarzał pan Antifer do bankiera.
– To najgorzej, że dostaniemy się do Loango i że stamtąd będziemy musieli wracać z
pięćdziesiąt mil do zatoki Ma-Jumba.
– O! wielka rzecz! zawołał pan Antifer.
– Ma się rozumieć że wielka, odparł Zambuco; podróż może być niebezpieczna.
– Do licha! nie myślmy o tem!… Dość będzie na to czasu, gdy przybędziemy do
Loango! zawołał pan Antifer.
– A możeby kapitan statku zatrzymał się w porcie Ma-Jumba? Przecież niewiele
musiałby zboczyć z drogi?
– Wątpię, aby się kapitan na to zgodził, bo mu nie wolno tak postąpić.
– Możeby to uczynił, gdy mu ofiarujemy sowite wynagrodzenie?
– Zobaczymy, zobaczymy!… Ty, Zambuco, zajmujesz się zawsze drobnostkami, a dla
mnie nie istnieją takie drobiazgi. Teraz myślę jedynie o tem, żeby się dostać do Loango, a
przecież stamtąd trafimy do Ma-Jumba. Mamy dobre nogi i gdyby nie było innego sposobu
wydostania się z Dakar, nie wahałbym się iść pieszo po wybrzeżu morskiem.
– Co? pieszo? podchwycił bankier.
– A ma się rozumieć, potwierdził pan Antifer.
– Dziękuję za tę przyjemność! Nie myślisz chyba o niebezpieczeństwach podobnej
podróży, gdzie przebywać trzeba posiadłości Liberia, wybrzeże kości słoniowej, kraj
Aszantów i Dahomeju! Wolę już najgorszą przeprawę morską, niż podróż po tych krajach,
gdzie można być żywcem zjedzonym.
Inne zupełnie myśli zajmowały Sauka; zastanawiał się jedynie tylko nad tem, w jaki
sposób zdoła wydrzeć spadkobiercom majątek.
Ben-Omar przerażony był jego zamiarami, bo wiedział, że Sauk nie cofnie się nawet
przed rozlewem krwi i że potrafi zwerbować sobie do pomocy jakich miejscowych rabusiów.
– Niebezpieczna to rzecz, przedstawiał Ben-Omar Saukowi, chcieć wydrzeć komuś jego
własność. Pan Antifer i jego towarzysze są to ludzie odważni i drogo sprzedaliby swoje życie,
a wieść o podobnym wypadku rozeszłaby się z tych dzikich krain Afryki po całym świecie.
Zbrodnia nie ujdzie nigdy bezkarnie.
– Ja znam tylko jednego niedołęgę, który byłby zdolny mnie zdradzić przerwał mu z
gniewem Sauk.
– Któż to taki, ekscelencyo?
– Ty, Ben-Omarze!
– Ja?
– Tak, ty, ale strzeż się, bo ja umiem zmuszać ludz do milczenia! z groźbą dokończył
Sauk.
Ben-Omar zadrżał… Czyżby Sauk i na jego życie godził?
Wreszcie upragniony okręt zjawił się w porcie Dakar; był to statek portugalski,
przewożący podróżnych i towary do Saint-Paul de Loanda. Podróżni nasi zamierzali nazajutrz
wyruszyć w drogę, która miała potrwać z tydzień.
Pan Antifer i bankier Zambuco nie posiadali się z radości, znalazłszy się na pokładzie
okrętu. Wszystkie ich myśli zwracały się do wysepki, która przyciągała ich jak magnes.
Ben-Omar o, dziwo! nie cierpiał tak bardzo podczas tej przeprawy morskiej; okręt
bowiem płynął niedaleko wybrzeża; morze było spokojne, a lekki wiatr od strony lądu
sprzyjał żegludze. Okręt minął przylądek Palmowy i płynął teraz dalej od brzegów, z tego też
powodu nie widzieli wcale kraju Aszantów, ani Dahomeju, ani nawet wierzchołka góry
Kamerun, która dosięga wysokości trzech tysięcy dziewięciuset metrów ponad poziom wyspy
Fernando-Po, a znajduje się na krańcach Wyższej Gwinei.
Wreszcie jednego dnia Trégomain dowiedział się od Juliana, że wkrótce przepłyną
równik.
– Zapewne pierwszy i ostatni raz w życiu znajduję się w tych stronach, rzekł ze
wzruszeniem Trégomain, i pod wpływem tego wzruszenia bez żalu oddał marynarzom
okrętowym piastra, jakim podróżni obdarzają ich, przepływając równik.
Nazajutrz o wschodzie słońca okręt znajdował się na wprost zatoki Ma-Jumba. Gdyby
kapitan chciał się zatrzymać w tym porcie, który należy do kraju Loango, iluż niewygód
uniknęliby nasi podróżni!
Julian z polecenia wuja udał się z tą propozycyą do kapitana, który mówił tylko
językiem portugalskim, Julian zaś tylko angielskim. Z trudem więc porozumieli się. Lecz
kapitan odmówił stanowczo, gdyż za żadne skarby świata nie chciał uchylić w niczem
przepisom swej służby. Jemu wolno było płynąć tylko do Saint-Paul de Loanda, a nigdzie
indziej.
Można sobie wyobrazić gniew pana Antifera. Ale na ten raz gniew jego na nic się nie
przydał. Wreszcie okręt zatrzymał się w Loanda, pasażerowie wysiedli do szalupy, a statek
popłynął dalej.
Rozdział VIII
Nazajutrz pod cieniem platanu, którego gałęzie chroniły od palących promieni słońca,
dwóch mężczyzn rozmawiało z ożywieniem. Jednym z nich był Sauk, drugim niejaki Barroso,
którego Sauk ze zdumieniem ujrzał na ulicy w Loango i pociągnął za sobą poza miasto.
Ów Barroso przebywał długi czas w Egipcie i należał do bandy awanturników, z
którymi bezkarnie dokazywał Sauk dzięki opiece swego ojca Murada, krewnego Kamylk-
Paszy. Gdy jednak zanadto przebrali miarę, Sauk musiał rozpuścić swoją bandę. Barroso po
krótkim pobycie w Portugalii udał się do Loango i zajmował się przewożeniem towarów. W
owym czasie handel upadł po zniesieniu handlu niewolnikami i ograniczał się jedynie do
przewozu kości słoniowej, palmowego oleju i mahoniowego drzewa. Barroso posiadał
obecnie statek, który wynajmowali kupcy do przewożenia towarów. Bandyta ten był
człowiekiem lat około 50 liczącym. Takiego to właśnie człowieka potrzeba było Saukowi do
jego zbrodniczych zamiarów. Stojąc teraz pod cieniem platanu, którego pień zaledwie
dwudziestu ludzi zdołałoby objąć, Sauk układał groźne projekty przeciwko panu Antiferowi i
jego towarzyszom.
Gdy Sauk i Barroso odpowiedzieli sobie wzajemnie o przygodach, jakie ich spotkały od
czasu ich rozstania, Sauk przystąpił od razu do interesu i obiecał swemu dawnemu
podwładnemu sowite wynagrodzenie, jeżeli się przychyli do jego żądania, lecz nie mówił mu
wcale o ukrytych skarbach.
– Chcąc poprowadzić do skutku zamiar, jaki mam w głowie, potrzebuję człowieka
odważnego i zdecydowanego na wszystko, mówił Sauk.
– Znacie mnie, ekscelencyo, odrzekł Portugalczyk, znacie, że nie cofam się przed
niczem…
– No, jeżeli nie zmieniłeś się Barroso…
– O! nie, ekscelencyo.
– Wiedz zatem, że trzeba będzie pozbyć się czterech a może nawet pięciu ludzi.
– Jeden mniej, czy więcej… z cynizmen przerwał Barroso. Ale jaki plan ułożyłeś,
ekscelencyo?
– Zaraz ci to powiem, odparł Sauk, bacznie oglądając się dokoła. Ludzi, o których
mowa, jest czterech; trzech Francuzów, a czwarty bankier z Tunisu nazwiskiem Zambuco.
Wszyscy dążą po skarb, który ma być ukryty na jakiejś wysepce w zatoce Gwinejskiej.
– A w jakich mniej więcej stronach? zapytał z żywością Barroso.
– W zatoce Ma-Jumba, odparł Sauk. Zamiarem tych podróżnych było udać się pieszo aż
do tej mieściny i sądziłem że z łatwością można ich będzie napaść, gdy będą wracać do
Loango ze swoim skarbem. W Loango bowiem postanowili czekać na statek, mający z
powrotem przewieźć ich do Dakar.
– W istocie bardzo łatwo urządzić można zasadzkę ekscelencyo, potwierdził Barroso.
Znajdę ze dwunastu uczciwych awanturników, którzy nie odmówią nam swoich usług, ma się
rozumieć za dobrem wynagrodzeniem.
– O to bądź spokojnym. Zdaje mi się, że zamiar powinien się udać.
– Bez wątpienia, ekscelencyo! Ale jabym przedstawił panu plan jeszcze lepszy i
pewniejszy.
– Mów, odparł Sauk.
– Ja mam pod swymi rozkazami statek, na którym przewożę towary z jednego portu do
drugiego i właśnie mój statek ma za dwa dni odpłynąć do Gabon, a jest to trochę na północ od
Ma-Jumba.
– A to się wybornie składa! Pyszna okoliczność, z której należy korzystać! zawołał
Sauk. Pan Antifer z chęcią zgodzi się popłynąć statkiem, aby uniknąć trudów pieszej podróży.
My wysiądziemy w Ma-Jumba, a ty odstawisz towary do Gabon i potem wracając, zabierzesz
nas wraz ze skarbami. Podczas powrotu do Loango, rozumiesz…
– Rozumiem, ekscelencyo!
– Ilu masz ludzi na statku?
– Dwunastu.
– A jesteś pewny ich wierności?
– Jak samego siebie.
– A co ty wieziesz do Gabon?
– Różne towary i oprócz tego sześć słoni, zakupionych przez pewien dom handlowy,
skąd mają być wysłane do menażeryi w Hollandyi.
– Czy ty nie mówisz po francusku, Barroso?
– Nie, ekscelencyo.
– Ja zaś udaję, że nic nie rozumiem, przytem uchodzę za dependenta notaryusza Ben-
Omara, który się z tobą rozmówi o wynajęciu statku. Jestem pewny, że pan Antifer zgodzi się
na tę podróż.
Naturalnie że to nie ulegało żadnej wątpliwości, gdyż spadkobiercy nie przypuszczali,
że ktoś może godzić na ich życie. Plan wydawał się Saukowi znakomicie obmyślonym; jeżeli
spadkobiercy utoną w zatoce Gwinejskiej, któż może go posądzić o zbrodnię?
Kraj Loango nie należał jeszcze wtedy do Francyi, lecz był państwem niepodległem,
stanowiącem część krainy Kongo. Od przylądka Lopez aż do rzeki Zairy, na całej tej
przestrzeni, królowie mniejszych posiadłości, uznawali nad sobą potęgę władcy Loango i
płacili mu daniny, przeważnie niewolnikami. Ludność murzyńska dzieli się na wyraźne
warstwy społeczne: najwyższą jest król i jego rodzina, drugą książęta i księżniczki z linii
panujących, trzecią kapłani, a czwartą kupcy, rzemieślnicy i lud prosty.
Istnieje także oddzielna klasa niewolników, których wprawdzie teraz nie sprzedają za
granicę, ale zniesienie tego prawa nie tyle wypłynęło z obrony godności ludzkiej, ile z
konieczności i zmiany interesów. Tego samego zdania był i Trégomain.
– Mój kochany, rzekł do Juliana gdyby ludzie nie wymyślili cukru z buraków, a
wyrabiali go z trzciny cukrowej, handel niewolnikami nie ustałby nigdy.
– Masz pan słuszność, odparł Julian. Ale zwracając się jeszcze do naszej podróży,
powtarzam raz jeszcze, że nie uważam jej za zbyt bezpieczną. Przebyć dwieście kilometrów
w tym kraju, to rzecz niełatwa; wuj na to nie zważa, bo on teraz o niczem nie myśli, tylko o
milionach.
– Co do mnie, lękam się ciągle o jego umysł.
– W porównaniu z obecną podróżą, wycieczkę z Maskatu do Sohar można nazwać
przyjemną przechadzką.
– Możeby można w Loango zebrać karawanę z krajowców?
– O! im nie można więcej dowierzać, niż hyenom lampartom, panterom i lwom!
– O! jej! Czy tu i zwierząt jest taka obfitość?
– Ma się rozumieć, z dodatkiem do tego jadowitych węży, jak na przykład boa, długi na
dziesięć metrów.
– Ładna miejscowość, mój chłopcze, nie ma co mówić! Doprawdy mógłby był ten
pasza gdzieindziej obrać kryjówkę dla swoich skarbów! Więc sądzisz, że krajowcy…
– Nie są bardzo przebiegli, dokończył Julian, ale mają dosyć sprytu do tego, aby
ograbić, okraść, a nawet zabić szaleńców, którym przychodzi ochota zwiedzać te okolice.
Widzimy z tej rozmowy, jakie obawy przejmowały Trégomain i Juliana; obydwaj też
byli bardzo zadowoleni, gdy przez pośrednictwo Ben-Omara dowiedzieli się, że mają płynąć
do Ma-Jumba statkiem Barrosy. Julian nie podejrzywając bynajmniej, że Barroso znał się
poprzednio z mniemanym Nazimem, nie miał żadnego w tym względzie podejrzenia.
Wszystko zdawało się składać jak najlepiej,.
Podróżni nasi popłyną statkiem, i ten sam statek wracając zabierze ich. Zapewne trzeba
będzie drogo zapłacić za przeprawę, ale pan Antifer nie lękał się kosztów.
Jeszcze dwa dni mieli pozostać w Loango, oczekując przybycia sześciu słoni, które
miano przyprowadzić z głębi kraju. Trégomain i Julian zwiedzali tymczasem miasto.
Loango zajmuje przestrzeni cztery tysiące pięćset metrów i zbudowane jest pośród
palmowego lasu. Domy są to po większej części chaty, których ściany plecione są z gałęzi
roślinnych, a dachy pokryte liśćmi papyrusu. Można tu spotkać mieszaninę wszystkich
narodowości, Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Holendrów i Niemców! Wszyscy zajmują
się handlem. Krajowcy nawpół nadzy, uzbrojeni w łuki, drewniane szable i zaokrąglone
siekiery w niczem nie są podobni do Bretończyków. Co jednak najwięcej dziwiło poczciwego
Trégomain, to że krajowcy mają po kilka żon, które najcięższe spełniają roboty, podczas gdy
pan ich odpoczywa.
Ziemia jest tu nadzwyczaj urodzajna; rośnie tu proso, którego kłosy ważą kilogram i
roślina luko z której wyrabiają chleb, dalej kukurydza, której zbiory odbywają się trzy razy do
roku, ryż, pataty, soczewica, tytuń, a w okolicach bagnistych trzcina cukrowa. Nad rzeką
Zairą rosną nawet winne szczepy, przywiezione z wysp Kanaryjskich i Madery, a także figi,
banany, pomarańcze, cytryny, granaty i owoce w formie szyszki, które zawierają substancyę
mączną i ananasy rosnące dziko.
Julian i Trégomain podziwiali olbrzymie drzewa mangowe i sandałowe, jako też cedry,
tamaryszki, palmy i platany, z których otrzymuje się rodzaj roślinnego mydła bardzo
poszukiwanego przez murzynów.
Zwierząt znajduje się w tym kraju mnóstwo, zacząwszy od dzików, bawołów i słoni; a
skończywszy na zebrach, kozach, gazelach i antypolach. Są tam także kuny, sobole, szakale,
rysie, jeżozwierze, wiewiórki, dzikie koty, i rozmaite gatunki małp większych i mniejszych. A
z ptaków strusie, pawie, drozdy, szare i czerwone kuropatwy. Jest tu również obfitość
jadalnych szarańczy, pszczół, mustików i komarów, których ukąszenie bywa bolące i
dokuczliwe. Gdyby Trégomain miał czas uczyć się historyi naturalnej, byłby mógł tu wiele
skorzystać.
Co zaś do pana Antifera i bankiera Zambuco, ci nie wiedzieli nawet, czy Loango
zamieszkują ludzie czarni czy biali. Oczy ich zwracały się tylko do wysepki, która świeciła
dla nich blaskami brylantu, mającego wartośc milionów. Jakże pragnęli znaleźć się już na tej
wysepce, najwięcej być kresem ich niebezpiecznej wyprawy.
Dwudziestego drugiego maja o wschodzie słońca statek Barrosy był gotów do drogi.
Sześć słoni, które przyprowadzono wczoraj, umieszczone zostały na statku z przynależnymi
im względami. Zajęły one spód okrętu. Julian zwrócił uwagę wuja na to, że słonie stanowią
może zbyt wielki ciężar dla niewielkiego statku, lecz pan Antifer i na to wzruszył ramionami.
Pogoda była bardzo sprzyjająca. W Loango pora deszczów, która się rozpoczyna we
wrześniu, kończy się w maju, za pływem północno-zachodniego wiatru. Lecz nastają wtedy
okropne upały, które uśmierza zaledwo obfita rosa, spadająca w nocy. Gorący klimat,
dochodzący do trzydziestu czterech stopni ciepła w cieniu, nie sprzyjał naszym podróżnym.
Szczególniej Trégomain z powodu swej tuszy czuł się nieszczęśliwym i gotów był uwierzyć
nawet w baśnie. Ktoś mu powiedział, że psy podczas takich upałów podskakują do góry, aby
sobie łap nie oparzyć o bruk, a dziki żywcem się pieką na słońcu. Trégomain mniemał, że to
prawda i dopiero Julian wyprowadził go z błędu.
Wreszcie pewnego dnia rano podróżni wsiedli na statek Barrosy, którego załoga
składała się z dwunastu marynarzy portugalskiego pochodzenia. Powierzchowność tych ludzi
niebardzo wzbudzała zaufanie. Pan Antifer nie zwracał na to uwagi, ale Julian udzielił swego
spostrzeżenia panu Trégomain.
– Mój kochany, odparł ten ostatni, w takim klimacie to trudno wymagać, aby ludzie
dobrze wyglądali!
Wiatr był sprzyjający a żegluga wzdłuż wybrzeża zapowiadała się przyjemnie.
Trégomain z Julianem zachwycali się widokiem pięknej osady handlowej, zwanej Ch???
wybrzeżem, które pokrywały zielone lasy. Ponad lasami wznoszą się wyniosłe góry, owinięte
mgłami. Z głębi lasów wypływają rzeki i strumienie, których nie mogą wysuszyć upały
afrykańskie. Niezliczone gromady ptactwa unoszą się nad wodami, ożywiając malownicze
krajobrazy. Są tu pawie, strusie, pelikany i nurki. Gromady zręcznych antylop i łosi ukazują
się na wybrzeżu, obok olbrzymich hipopotamów, które wypijają od razu beczkę wody, tak jak
my szklankę. Krajowcy jedzą mięso hipopotamów i uważają je nawet za przysmak.
– Patrz, mój przyjacielu, co to za olbrzymy! rzekł Trégomain do pana Antifera,
ukazując mu hipopotamy.
Ale pan Antifer wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział, a Trégomain szepnął
do Juliana:
– Uważasz, że on, nawet nic nie rozumie, co się do niego mówi!
Na drzewach widać było małpy igrające, które wyprawiały najrozmaitsze harce i sztuki
gimnastyczne. Ale wszystkie te stworzenia nie były niebezpieczne dla podróżnych; gorszem
byłoby spotkanie z panterami lub lwami, które ukazywały się wśród zarośli i których
przeraźliwe wycia przerywały ciszę nocną i niepokoiły słonie, umieszczone na spodzie statku.
Cztery dni minęły bez żadnego ważniejszego wypadku. Pogoda była bez zmiany prześliczna,
a morze tak spokojne, że Ben-Omar nie cierpiał wcale.
– Doprawdy, statek płynie tak spokojnie, możnaby myśleć, iż znajdujemy się na
pokładzie Pięknej Amelii, rzekł Trégomain do swego młodego przyjaciela.
– Zapewne, potwierdził Julian, z tą tylko różnicą, że tam nie było kapitana Barroso i
pasażera takiego jak Nazim, którego zażyłość z tym Portugalczykiem nie podoba mi się
wcale.
– Ale co ci też przychodzi do głowy, mój chłopcze! odparł Trégomain. Dzięki Bogu,
jesteśmy już blizko celu naszej podróży.
Rzeczywiście o wschodzie słońca, 27 maja, statek okrążył przylądek Banda i znajdował
się nie dalej, jak o jakie dwadzieścia mil od Ma-Jumba. Podróżni zatem mieli nadzieję, że
przed wieczorem dopłyną do tego małego portu w państwie Loango. Z daleka widać już było
głęboką zatokę, ponad którą rozciągało się miasteczko. Jeżeli wysepka numer drugi istniała w
rzeczywistości, to podług ostatnich wskazówek należało jej szukać w tej zatoce.
To też pan Antifer i Zambuco, spoglądali ciągle przez lunetę, której szkła starannie
wytarli.
Jakby na przekor, wietrzyk był tak lekki, że statek płynął zwolna, leniwie.
Wreszcie gdy minęli przylądek Macooli i ujrzeli zatokę, a na niej mnóstwo wysepek,
pan Antifer i Zambuco wydali okrzyk radości. Ale na której z tych wysepek kryły się ich
skarby? Przekonają się o tem jutro.
O pięć lub sześć mil na wschód, na piaszczystem wybrzeżu ukazywała się Ma-Jumba,
niewielka osada, której domy wychylały się z pośród zieleni. Rybackie łodzie, podobne do
wielkich białych ptaków, uwijały się po morzu, którego powierzchnia była tak spokojna, jak
powierzchnia jeziora albo stawu. Palące promienie słońca, odbijając się od fal morskich,
olśniewały wzrok patrzącego. Trégomain był oblany potem, jak gdyby wychodził z kąpieli. W
miarę zbliżania się, można już było rozróżnić sześć lub siedm wysepek, podobnych do koszy
napełnionych zielenią. O godzinie szóstej po południu, statek zbliżył się do archipelagu. Pan
Antifer i Zambuco stali na pokładzie, ze wzrokiem utkwionym w pierwszą wysepkę, jak
gdyby się spodziewali, że wytryśnie z niej wulkan złota i drogich kamieni. Nazim także nie
mógł ukryć niepokoju, a zachowanie się jego potwierdzało domysły Juliana.
Pan Antifer nie domyślał się, że wysepka, na której Kamylk-Pasza ukrył swój skarb,
składała się tylko z nagich skał, pozbawionych wszelkiej roślinności. Prawda, że przez lat
trzydzieści przeszło, skały mogły się okryć zielenią i krzewami. Wiatr ustał prawie zupełnie i
statek posuwał się tak wolno, że była obawa, iż trzeba będzie czekać wschodu słońca, aby
dopłynąć do brzegu.
Nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, statek zaczął chwiać się i kołysać tak
gwałtownie na wszystkie strony, że i pasażerowie i załoga nie mogli się utrzymać na nogach.
– Co to jest? zapytuje Julian.
– Co to jest? powtarza za nim Trégomain.
Czyżby trafili na jakie skały podwodne, o których istnieniu nie wiedział Barroso?
– A
c
h! już wiem! zawołał Julian; z pewnością słonie się niepokoją!
Barroso z kilku ludźmi zszedł na dół, aby uspokoić zwierzęta, ale nie na wiele to się
zdało. Wkrótce dał się słyszeć złowrogi trzask, krzyki i przekleństwa, fale morskie wdarły się
na pokład i najniespodziewaniej statek Barrosy zagłębił się w toń morską…
Rozdział IX
Nieszczęście nie było tak strasznem, jak się zdawało w pierwszej chwili. Podróżni nasi i
załoga okrętowa ocaleli. Ofiarami katastrofy padły tylko słonie. Pasażerowie zaś wydostali się
na poblizką wysepkę, nieopodal której statek się rozbił i pomagając sobie wzajemnie,
wdrapali się na pobrzeżne skały.
Biedne słonie stały się ofiarą katastrofy… Nadaremnie walcząc z tamującemi im
ucieczkę ścianami okrętu, wszystkie co do jednego utonęły.
Pan Antifer, wydostawszy się na ląd, zawołał:
– A nasze istrumenty?… Nasze mapy?…
W istocie wszystko zginęło w morzu; na szczęście ocalały tylko pieniądze, które
Trégomain, bankier i notaryusz mieli zaszyte w pasach. Mokre ubrania wysuszyli w pół
godziny na słońcu, ale gdy noc zaszła, i rozbitki ułożyli się do snu pod drzewami, a każdy z
nich we własnych pogrąźył się myślach, myśli te wcale nie były wesołe, kto wie bowiem, czy
znajdowali się na upragnionej wysepce? Bez wątpienia dotarli już do okolic, wskazanych
przez drugi dokument Kamylk-Paszy, ale czy była to ta sama wyspa? Trudno było na to
odpowiedzieć, nie mając chronometru.
– Utonęliśmy w samym porcie, wzdychał Zambuco.
A pan Antifer powtarzał sobie z uporem:
– Nie odjadę stąd, dopóki nie przetrząsnę wszystkich wysepek w zatoce Ma-Jumba,
choćbym miał poświęcić na to dziesięć lat życia!
– Wszystko się nie udało przez to głupie rozbicie! myślał gniewnie Sauk.
Barroso ubolewał nad stratą swoich słoni, a Ben-Omar mówił sobie, że drogo przypłaci
procent, jeżeli go kiedykolwiek odbierze.
– Może teraz prędzej wrócimy do Francyi, szepnął Julian, trącając łokciem Trégomain,
który odpowiedział:
– Co do mnie, nigdy już nie popłynę statkiem, na którym będą się znajdowały słonie.
Wszyscy mało spali tej nocy. Zimno nie dokuczało im wprawdzie, ale każdy z nich
myślał o tem, co jutro jeść będą, gdy głód pocznie im dokuczać? Może znajdą palmy
kokosowe, a na nich orzechy, którymi się posilą, zanim się dostaną do osady Ma-Jumba. Tak,
ale w jaki sposób dostaną się do tej osady, odległej od wysepki o pięć lub sześć mil?…
Wpław niepodobna przebyć takiej przestrzeni.
Może wysepka była zamieszkałą? Przekonają się o tem nazajutrz; za to zwierząt
przeróżnych nie brakowało na niej mianowicie małp, tak, że Trégomain oświadczył, że
znajdują się chyba w małpiem królestwie. Krzyki tych zwierząt całą noc spać im nie dały,
ciemność nie dozwalała nic dostrzedz. Szelesty, hałasy, tupotanie rozlegały się za to dokoła,
możnaby mniemać że pułk żołnierzy maszeruje tuż obok rozbitków.
Gdy świt zajaśnił na niebie, podróżni nasi przekonali się, że wysepka była schronieniem
małp, zwanych szympansami.
Trégomain, pomimo że był rozgniewany, iż małpy spać mu nie dały, podziwiał jednak
te wielkie i silne zwierzęta, dość rozwinięte i zręcznie wykonywujące niektóre roboty.
Wydają one głosy podobne do bicia w bęben.
Jakim sposobem małpy ze stałego lądu przedostały się na wysepkę, trudno byłoby
odpowiedzieć na to pytanie; ale obecność ich dowodziła, że musiały się tam znajdować jakieś
owoce i korzoki, którymi się żywiły; więc i rozbitki nie zginą może z głodu; tak przynajmniej
pocieszał się Julian. A głód w istocie zaczął im już dokuczać.
Surowe korzenie, a nawet niektóre owoce, mogły być strawnymi, lecz tylko dla
małpiego żołądka. Należało więc pomyśleć o roznieceniu ognia. Na szczęście Nazim miał
zapałki, które szczelnie zamknięte w mosiężnem pudełeczku nie uległy zniszczeniu. Wkrótce
ogień płonął, rozniecony ze stosu suchych gałązek.
Pan Antifer i Zambuco tak byli rozgniewani, że nawet nie czuli głodu i nie chcieli jeść
śniadania, składającego się z pieczonych korzonków, owoców i orzechów.
Małpy zazdrościły widać tych przysmaków i niechętnem okiem patrzyły na ludzi,
którzy mącili im spokój. Wkrótce cała ich banda otoczyła naszych podróżnych, a wszystkie
wykrzywiały się i wyprawiały różne skoki.
– Miejmy się na baczności, rzekł Julian do wuja. Szympanse są bardzo mocnemi
zwierzętami, a my nie mamy żadnej broni.
– Eh! co ty tam pleciesz! mruknął pan Antifer.
– Julian słuszną uczynił uwagę, odezwał się Trégomain. Zdaje mi się, że ci panowie nie
znają się na prawach gościnności, a postawa ich jest bardzo groźna.
– Czyżby nam z ich strony groziło jakie niebezpieczeństwo? zapytał Ben-Omar.
– Tak, ni mniej ni więcej tylko mogą nas rozszarpać! odpowiedział z powagą Julian.
Można sobie wyobrazić przestrach Ben-Omara.
Barroso ze swoimi ludźmi odpędził natrętne małpy, a potem zaczął na stronie naradzać
się z Saukiem. Treść ich narady była zawsze jedna i ta sama. Sauk gniewał się, że jego plany
się nie udały, ale obecnie nic nie można było wymyśleć, tem bardziej że bez pomocy Juliana
nie mogliby odnaleźć wysepki.
– Musimy pozbyć się ich później! mruknął Sauk. Liczę na ciebie, a pamiętaj, że za
twoją przysługę wynagrodzę cię sowicie, zapłacę ci za wszystkie starty, jakie poniosłeś z
powodu utraty statku i znajdującego się na nim ładunku. Teraz trzeba myśleć o tem, jakby się
w najszybszy sposób dostać do Ma-Jumba. Łodzie rybackie krążą po zatoce, może która z
nich zbliży się o tyle, że rybacy dostrzegą nasze znaki. Może już wieczorem znajdziemy się w
Ma-Jumba?
Wtem rozmowę Sauka z Portugalczykiem, przerwało głośne wołanie pana Antifera.
– Julianie! Julianie! Trégomain! Trégomain!
Ma się rozumieć, że obydwaj wezwani zbliżyli się natychmiast.
Obok pana Antifera stał Zambuco i Ben-Omar. Sauk przysunął się także, aby wysłuchać
rozmowy.
– Julianie, rzekł pan Antifer, posłuchaj mnie, bo nadszedł czas, aby powziąć stanowcze
postanowienie.
Wyrazy powyższe wypowiedział głosem stłumionym i przerywanym od głębokiego
wzruszenia.
– Ostatni dokument opiewa że wysepka numer drugi znajduje się w zatoce Ma-Jumba…
a jesteśmy przecież w tej zatoce, nieprawdaż?
– To nie ulega żadnej wątpliwości, mój wuju!
– Ale nie mamy ani sextanu, ani chronometru, gdyż ten niezdara Trégomain, któremu
na nieszczęście powierzyłem te drogocenne instrumenta, upuścił je w morze.
– Ależ mój przyjacielu… przerwał Trégomain.
– Jabym prędzej sam utonął, niż upuścił tak szacowne przedmioty, odpowiedział
szorstko pan Antifer.
– I ja także, dodał bankier.
– Doprawdy? trudno mi w to uwierzyć, odparł z niezwykłą stanowczością Trégomain.
– Zresztą nie ma już o czem mówić, wszystko przepadło! ciągnął dalej pan Antifer. Ale
bez tych instrumentów niepodobieństwem będzie określić położenia wysepki.
– Niepodobieństwem, mój wuju, potwierdził Julian. To też mojem zdaniem,
najrozsądniejszem postanowieniem byłoby to, ażeby skoro się zbliży jaka łódź rybacka,
dostać się na niej do Ma-Jumba, a potem lądem powrócić do Loango i wsiąść na pierwszy
okręt, który się tam zatrzyma…
– Nie uczynię tego nigdy! zawołał pan Antifer.
– Ani ja! dodał jak echo bankier.
Ben-Omar milczał, kiwając tylko wciąż głową, a Sauk udawał, że nic nie rozumie.
– Naturalnie że popłyniemy do Ma-Jumba, skoro tylko będziemy mogli, mówił dalej
pan Antifer, ale pozostaniemy tam i bynajmniej nie pojedziemy do Loango. Musimy tu
pozostać, aby zwiedzić wszystkie wysepki w zatoce, czy słyszysz… wszystkie…
– Co wuj mówi? podchwycił Julian.
– Chyba zrozumiałeś mnie dobrze?… z gniewem odpowiedział pan Antifer. Zwiedzimy
wysepki. Nie jest ich tak wiele, z pięć albo ze sześć co najwyżej… Ale choćby ich było sto
albo tysiąc, zwiedziłbym je także po kolei.
– Ależ mój wuju, to byłoby nie dość rozsądnie…
– Właśnie że bardzo rozsądnie, Julianie… Wszak na jednej z tych wysepek ma się
znajdować nasz skarb. Dokument objaśnia nawet gdzie mniej więcej szukać skały, w której
Kamylk-Pasza ukrył swoje bogactwa.
– A niech tego Kamylk-Paszę licho porwie! mruknął Trégomain.
– Z pomocą silnej woli i cierpliwości, musimy w końcu wyszukać miejscowość,
oznaczoną monogramem K.
– A jeżeli nie znajdziemy wcale tego miejsca? zapytał Julian.
– Ach! nie mów tego Julianie! zawołał z rozpaczą pan Antifer! Na Boga, nie mów tego!
Julian przeraził się, spojrzawszy na wuja, nigdy jeszcze bowiem nie widział go tak
rozdraźnionym. Nie sprzeciwiał mu się więc dłużej.
– Poszukiwania nasze nie potrwają dłużej nad dwa tygodnie, powiedział sobie w duchu
Julian. Skoro wuj przekona się, że w dalszym ciągu są one bezowocne i że już nie może mieć
nadziei zdobycia skarbów, zdecyduje się na powrót do Europy.
Głośno zaś rzekł:
– Bądźmy gotowi wsiąść do łodzi rybackiej, skoro tylko jaka zbliży się do tej
wysepki…
– O! ja się stąd nie ruszę, przerwał porywczo pan Antifer, a któż wie, czy nie na tej
właśnie wysepce ukryte są skarby?
Uwaga pana Antifera nie była pozbawiona logiki. Kto wie czy przypadek nie posłużył
im w tym razie i czy nie zastąpił im sextanu i chronometru? Jakież to byłoby szczęście!
Trudno było walczyć z niezłomnem postanowieniem pana Antifera, to też Julian
powiedział, że najlepiej rozpocząć poszukiwania natychmiast, aby nie tracić czasu. Lękał się
bowiem tego, że za zbliżeniem się łodzi rybackiej Barroso i jego ludzie odpłyną, a ich
zostawią na łasce losu.
– Przecież nie można wyjawić tym ludziom prawdziwego powodu, dla którego chcemy
pozostać na wyspie, mówił sobie w duchu Julian. Ale kto wie, czy oni i bez tego nie będą
zaciekawieni, gdy zobaczą, że wyruszamy zwiedzać wysepkę? A coby się to działo dopiero,
gdyby zobaczyli te beczułki napełnione złotem i drogimi kamieniami. Pewnie rzuciliby się na
nas i może nie uszlibyśmy z życiem.
Po namyśle Julian wypowiedział swoje obawy wujowi, radząc mu, aby wrócili do Ma-
Jumba i tam, pozbywszy się tych podejrzanych ludzi, najęli inną łódź i dopiero wtedy wrócili
na wyspę. Ale pan Antifer ani słuchać nie chciał o tym projekcie; na wszystkie przedstawienia
i uwagi, odpowiadał niecierpliwie:
– Chodźmy prędzej przetrząsać wyspę; nie traćmy napróżno czasu!
– Proszę cię… przerwał mu kilkakrotnie Trégomain.
– Możesz zostać, jeśli ci się podoba… Ja ciebie nie potrzebuję…
– Bądź ostrożnym…
– Julianie, chodźmy!
Ruszyli więc w drogę: pan Antifer, Zambuco, Trégomain i Julian, który był bardzo
zdziwiony tem, że nikt z załogi Barrosy nie zaciekawił się ich wycieczką; nikt za nimi nie
poszedł. Lecz tego nie mógł się domyślić, że uczynili to na wyraźny rozkaz Sauka, który nie
chciał, aby im przeszkadzano w poszukiwaniach! Wysłał jedynie za nimi Ben-Omara, a sam
pozostał na wybrzeżu.
Rozdział X
Wnioskując ze słońca, mogła być godzina ósma rano, gdy podróżni nasi wyruszyli na
poszukiwania. Jak już mówiliśmy nikt z załogi Barrosy nie poszedł za nimi, ale za to
towarzyszyło im kilkanaście małp.
Trégomain z pod oka spoglądał na tych nieproszonych towarzyszy podróży, którzy
wydawali przeraźliwe głosy.
– Widocznie te zwierzęta porozumiewają się pomiędzy sobą… myślał Trégomain.
Żałuję, że nie mogę ich zrozumieć, możeby nawet było przyjemnie porozmawiać w ich
języku!
W istocie uczony naturalista Garner, rodem Amerykanin, badał długo obyczaje małp i w
końcu doszedł do przekonania, że te zwierzęta mają pewne uprzywilejowane dźwięki,
którymi określają to lub owo.
Ale wracając do poszukiwań skarbu, musimy przypomnieć tę okoliczność, że dokument
znaleziony na wysepce w zatoce Oman, określał dosyć dokładnie miejscowość, gdzie trzeba
szukać milionów na wysepce w zatoce Ma-Jumba. Otóż pewna skała na tej wysepce miała się
znajdować od strony północnej, i tam właśnie należało szukać monogramu K.
Rozbitki wydostali się na brzeg od strony południowej, musieli zatem zwrócić się w
stronę przeciwną, to jest przejść ze dwie mile. Sauk po naradzie z Barrosą podążył także za
nimi.
Pan Antifer i Zambuco wyprzedzali wszystkich. Notaryusz spoglądał z niepokojem na
Sauka, gdyż przyszło mu na myśl, że jeśli Sauk wydrze skarby panu Antiferowi, to jemu
pewno nie odda ani grosza procentu. Julian tymczasem ciągle miał na baczności Sauka, gdyż
postępowanie jego względem Ben-Omara było tak dziwne, że utrwalało podejrzenia.
– Nigdy nie widziałem, aby dependent rozkazywał notaryuszowi, powtarzał sobie w
duchu Julian.
Trégomain zajęty był wyłącznie małpami i wielokrotnie przystawał, aby im się lepiej
przypatrzeć.
Upał był nieznośny, słońce, ciskając na ziemie prostopadłe promienie, zdawało się
sypać żar na głowy wędrowników.
– Te szkaradne małpy nie czują widać gorąca, skoro mogą wyprawiać takie harce!
myślał Trégomain. Doprawdy w tej chwili wolałbym być małpą!
Aby uniknąć palących promieni słońca, byłoby lepiej iść w cieniu drzew, ale gałęzie ich
spadały tak nizko, że tworzyły nieprzebytą zaporę. Pan Antifer więc i jego towarzysze szli
wybrzeżem, okrążając małe zatoki i wystające skały, podobne do starożytnych grobowców.
Nogi ich kaleczyły się o kamienie i ostre odłamy skał i można śmiało powiedzieć, że w
krwawym pocie czoła dążyli do zdobycia milionów.
W godzinę przeszli milę drogi, to jest połowę przestrzeni, jaką mieli przebyć. Z miejsca,
na którem znajdowali się obecnie, widocznie już było północne wybrzeże wysepki. Trzy, czy
cztery skały wychylały się nad morze. Któraż z nich kryła w swem wnętrzu skarby? Trudno
to zgadnąć, trzeba będzie wszystkie zwiedzić po kolei, pomimo okropnego upału, który coraz
bardziej dokuczał.
Trégomain tracił już siły.
– Odpocznijmy choć chwilę! błagał.
– Nie, nie możemy ani sekundy odpoczywać, odpowiadał z nieugiętą stanowczością pan
Antifer.
– Mój wuju, pan Trégomain o mało się nie roztopi, odezwał się Julian.
– A niech się roztopi.
– Dziękuję ci za takie życzenie, mruknął Trégomain i wlókł się dalej z trudnością, nie
chciał bowiem pozostać sam na sam w towarzystwie szympansów.
Zdawało się, że za pół godziny wędrowcy nasi dostaną się do pierwszej skały, lecz
jakież nieprzezwyciężone napotykali teraz trudności! Olbrzymie głazy i ostre odłamy
krzemienia, piętrzyły się jedne obok drugich. Każde nieuważne stąpnięcie groziło kalectwem.
W istocie Kamylk-Pasza dobrze wybrał tę miejscowość, aby w niej ukryć skarby, których
mogli mu pozazdrościć królowie Bagdadu i Samarkandy!
Wtem miejscu las kończył się. Szympansy, dążące za wędrowcami, zatrzymały się na
skraju lasu, gdyż te zwierzęta chętnie przebywają pomiędzy drzewami. Naraz zaczęły
zachowywać się bardzo nieprzyjaźnie względem wędrowców. Pomijając już przeraźliwe
wycia, małpy zaczęły ciskać kamieniami. Pan Antifer i jego towarzysze mogli byli być
ukamienowani ze strony małp. Na szczęście Julian widząc, że Trégomain i Sauk podnoszą
kamienie, zdołał zawołać:
– Na Boga! nie rzucajcie. Oddalmy się tylko stąd jak najprędzej!
Usłuchali rady Juliana, i wkrótce nie groziło im już niebezpieczeństwo, gdyż małpy nie
wysunęły się z lasu.
Z daleka widać było ostre odłamy skał, które się wysuwały w morze na sto pięćdziesiąt
albo dwieście metrów. Pan Antifer i Zambuco postanowili obejrzeć najpierw tę skałę, która
najbardziej wystawała w morze.
Ponury widok przedstawiały skały, wznoszące się tu w dziwacznych kształtach, jedne
cisnęły się ku sobie, inne były rozsypane i odosobnione. Nigdzie nie znać było ani śladu
jakiejkolwiek roślinności, nie porastały tu nawet liche mchy. Nie było zatem obawy, aby
monogram wyryty przez Kamylk-Paszę mógł zniknąć pod mchami lub porostami morskimi.
Teraz dopiero podróżni rozpoczęli rzeczywiste poszukiwania. Zdawało się, że pan
Antifer i Zambuco nie czują znużenia ani gorąca. Sauk równie okazywał się
niezmordowanym.
Notaryusz usiadł pod skałą, tak bowiem był znużony, że zobojętniał już na wszystko.
Julian nie odstępował wuja i wraz z nim przyglądał się uważnie skałom.
– Nie zdaje mi się, abyśmy tu mieli znaleźć kryjówkę z milionami, mówił sobie w
duchu Julian. Po pierwsze wątpię, czy skarb ukryty jest na tej wysepce, po drugie możemy nie
trafić na właściwą skałę… Jednak może los posłuży nam tym razem, może znajdziemy ową
skałę… W takim razie, czy nie najlepiej byłoby nic nie mówić o tem wujowi?… Może raz
przecie wyrzeknie się poszukiwania tych nieszczęsnych milionów… Ale nie, byłby to zbyt
straszy cios dla wuj, mógłby stracić rozum i ja miałbym to na sumieniu… Trzeba szukać
wytrwale!
Podczas gdy Julian zajęty był temi myślami, Trégomain siedząc na odłamie skały,
opuścił bezwładnie ręce i sapał okropnie, nie mając już siły obcierać nawet potu, który mu
kroplami spływał po czole.
Jednakże poszukiwania nie doprowadzały do żadnego skutku. Szukali uporczywie kilka
godzin. Nic a nic, żadnego nawet śladu pożądanego monogramu…
– Nie, Kamylk-Pasza nie mógł tutaj ukryć swego skarbu, mruknął pan Antifer. Ta skała
zbyt jest wysunięta w morze i narażona tym sposobem na nawałnice i burze morskie. Trzeba
szukać gdzieindziej.
Pozostało jeszcze kilka skał odosobnionych, które starannie zaczęli badać; lecz i na tych
żadnego nie było śladu.
– Nie mamy tu już nic do roboty, rzekł pan Antifer, wracajmy do Barrosa, który już
może dostrzegł łódź jakąkolwiek. W ten sposób może dostaniemy się do Ma-Jumba, i stamtąd
wyruszymy na inną wysepkę.
Gdy pan Antifer, Zambuco, Julian i Sauk wrócili na pierwotnie zajmowane miejsce,
spostrzegli Trégomain’a i notaryusza, siedzących na skale.
Pan Antifer i Zambuco skierowali się w stronę lasu, skąd już dawały się słyszeć
szkaradne krzyki szympansów. Julian przysunął się do Trégomain’a.
– No i cóż? zapytał ten ostatni.
– Nie znaleźliśmy żadnego śladu.
– A zatem będziemy szukali gdzieindziej?
– Ma się rozumieć, panie Trégomain. Niech pan wstanie, musimy wracać do
obozowiska.
– Ja mam wstać? Ach! gdybym tylko mógł! Pomóż mi, mój chłopcze!
Przy pomocy Juliana Trégomain dźwignął się z ciężkością. Ben-Omar podążył za
Saukiem.
Pan Antifer i Zambuco szli o dwadzieścia kroków naprzód. Za zbliżeniem się w stronę
lasu, małpy zaczęły znowu ciskać kamieniami, wydając przeraźliwe krzyki.
– Czy te niegodziwe małpy chcą nam przeszkodzić, abyśmy nie mogli dojść do
obozowiska? zapytał Julian.
Nagle Ben-Omar krzyknął. Wszyscy obejrzeli się przerażeni, sądząc, że został
ugodzony kamieniem.
Nie był to jednak krzyk boleści lecz raczej zdziwienia, a nawet radości. Wszyscy się
zatrzymali. Notaryusz z otwartemi usty i wytężonym wzrokiem wyciągał rękę w stronę
Trégomain’a.
– Tam… tam… powtarzał.
– Co to znaczy? zapytał Julian. Czy pan zmysły postradałeś, panie Ben-Omar?
– Nie… nie… ale tam… monogram K… odpowiedział stłumionym głosem notaryusz.
Słysząc te słowa, pan Antifer i Zambuco cofnęli się gwałtownie w tył.
– Gdzie jest monogram K? zawołali jednocześnie.
I wrócili się ku skale, gdzie, jak mniemali, Ben-Omar dostrzegł monogram. Jednakże
nic nie spostrzegli.
– Gdziesz widzisz ten monogram, niedołęgo? krzyknął z najwyższym gniewem pan
Antifer.
– Tam, powtórzył jeszcze raz notaryusz.
I ręką wskazywał na Trégomain’a.
– Tam, na jego plecach, dodał Ben-Omar.
W istocie na jednej kurtce Trégomain’a odbił się wyraźnie monogramem K. Nie ulegało
zatem wątpliwości, że skała o którą siedział oparty, miała na sobie wyryty monogram, który
się odcisnął na plecach jego.
Pan Antifer był tak wzruszony, że zdołał tylko uchwycić za rękę Trégomain’a,
zaklinając go, aby natychmiast powrócił na to miejsce, gdzie siedział poprzednio.
Naturalnie wszyscy podążyli za nimi, i w kilka minut zatrzymali się przy skale, na
której monogram K był zupełnie widoczny.
Tak więc Trégomain spoczywał na miejscu, gdzie były ukryte miliony.
Cisza zaległa… nikt nie śmiał przemówić ani słowa. Nie tracąc ani chwili czasu,
wszyscy zabrali się do roboty, chociaż nie mieli żadnych narzędzi oprócz noży. Czy zdołają
nimi wyszczerbić twardą skałę?
– Chociażby paznogciami, rozerwę tę skałę! powiedział sobie pan Antifer.
Na szczęście kamienie skruszałe pod działaniem zmian atmosferycznych, nie opierały
się bardzo uderzeniom noży. Za godzinę może znajomi nasi napotkają trzy beczułki, z
któremi nie będą mieli żadnego kłopotu, oprócz tego, aby je przewieźć do Ma-Jumba. Lecz
jakże to uczynić, aby nie wzbudzić podejrzeń? Ale co tam myśleć o tem… Najważniejszą
rzeczą jest wydobycie skarbu. Pan Antifer pracował tak gorliwie, że aż pokaleczył sobie
palce, lecz nie chciał nikogo puścić przed sobą, pragnąc najpierw dotknąć się beczułek.
– Nakoniec! zawołał, gdyż nóż jego wyszczerbił się o jakiś metalowy przedmiot:
Co to jest, Boże Wszechmogący! Zamiast radości, zdumienie i rozpacz odmalowały się
na pobladłej twarzy pana Antifera, gdyż nie były to beczułki, wymionione w testamencie
Kamyk-Paszy, lecz żelazna skrzynka, podobna do tej, jaką znaleźli na wysepce Oman.
– Jeszcze to samo! zawołał Julian.
– To z pewnością jakaś mistyfikacya, szepnął Trégomain.
Pan Antifer porwał skrzynkę i otworzył ją gwałtownie.
I znowu ukazał się oczom obecnych pożółkły pergamin, z którego pan Antifer
następujące wyczytał wyrazy:
„Długość geograficzna wysepki numer trzeci: piętnaście stopni, jedanaście minut na
wschód. Spadkobiercy Antifer i Zambuco, znalazłszy ten dokument, muszą go doręczyć w
obecności notarysza Ben-Omara panu Tyrkomel, zamieszkałemu w Szkocyi, w Edynburgu.
Tyrkomel posiada szerokość geograficzną, która w połączeniu wyżej wymienionej długości,
wskaże położenie wysepki numer trzeci.”
A więc skarb nie jest ukryty na wysepce w zatoce Ma-Jumba?… Trzeba znów szukać
na innej półkuli świata objaśnień i dzielić się majątkiem z kimś trzecim!
Z tej trzeciej wysepki odeśle nas pewnie wola Kamylk-Paszy do dwudziestu, albo do stu
innych miejscowości! z gniewem zawołał Julian. Mój wuju, czyżbyś był tak upartym, lub tak
naiwnym, abyś miał obiegać świat cały.
– Nie licząc tego, dodał Trégomain, że jeżeli Kamylk-Pasza zostawił stu
spadkobierców, nie wartoby się trudzić dla takiego spadku!
Pan Antifer spojrzał groźnie na przyjaciela, później na siostrzeńca i mruknął:
– Cicho bądźcie, to jeszcze kwestya nieskończona!… Jeszcze nie wszystko
przeczytełem…
Powiedziawszy to, tak dalej czytać począł:
„Teraz jednak jako wynagrodzenie za trudy i poniesione koszta, dwaj spadkobiercy,
niechaj sobie wezmą każdy po jednym brylancie, ukrytym na dnie tej skrzynki. Wartość tych
kamieni jest bardzo mała w porównaniu z innymi drogimi kamieniami, które znajdą później.”
Zambuco wyrwał skrzynkę z rąk pana Antifera.
– Brylanty! zawołał z uniesieniem.
W istocie na dnie skrzynki znajdowały się dwa wspaniałe, drogocenne kamienie, z
których każdy wart był sto tysięcy franków; tak przynajmniej twierdził bankier znający się na
tem.
– No, to przecież ma jakąś wartość!… rzekł Zambuco, pakując jeden brylant do
kieszeni.
– To kropla wody w morzu, mruknął pan Antifer chowając także do kieszeni brylant i
dokument.
– Staje się to rzeczą poważniejszą niż myślałem… szepnął Trégomain. No, zobaczymy,
zobaczymy!
Julian wzruszył ramionami, a Sauk nie posiadał się ze złości, że jego projekty na nic się
nie zdały.
Największego rozczarowania doznał Ben-Omar, gdyż dla niego nie było najmniejszego
nawet wynagrodzenia. Jednak położenie Sauka i Ben-Omara było teraz o wiele lepsze, niż
wtedy, gdy wyjeżdżali z Saint-Malo, bo wówczas nie wiedzieli dokąd jadą, a teraz przez
nieostrożność pana Antifera dowiedzieli się o tajemnicy, która powinna była być przed nimi
ukryta. Teraz wiedzieli już o nazwisku pana Tyrkomel z Edymburga i o długości
geograficznej.
Tym sposobem pan Antifer i bankier Zambuco będą musieli teraz bardzo pilnować
Sauka i Ben-Omara, aby ci nie wyprzedzili ich w podróży do stolicy Szkocyi.
Rozdział XI
Tak bracia i siostry, posiadanie bogactw nie prowadzi do szczęścia. Bogactwa są
zazwyczaj przyczyną wszystkich klęsk, jakie trapią nas na tym świecie. Chciwość psuje duszę
ludzką. Najszczęśliwszem byłoby społeczeństwo, któreby nie miało w swem gronie ani
bogatych, ani ubogich, lecz tylko ludzi miernego stanu. Ileżby się wtedy uniknęło nieszczęść,
zmartwień, zawiści i rozpaczy.”
Tak przemawiał wielebny Tyrkomel, obdarzony niezwykle kwiecistą wymową.
Było to wieczorem dnia 25 czerwca, w Tron Church, której część została wzburzona w
celu rozszerzenia ulicy High-street. Pan Tyrkomel będący w Szkocyi założycielem
towarzystwa wstrzemięźliwości w ten sposób przemawiał do swych słuchaczy zgnębionych
jego porywającą wymową.
Tyrkomel był człowiekiem, mającym około sześćdziesiąt lat wieku, był wysoki, chudy i
blady, lecz obdarzony spojrzeniem ognistem i głosem przenikającym. Wszyscy mieli go za
człowieka natchnionego i chętnie słuchali jego przemówień, lecz ze smutkiem wyznać należy,
że nikt nie stosował się do zasad mówcy.
Z pomiędzy wielu słuchaczy było pięciu, którzy nic nie rozumieli, a byli to właśnie nasi
dobrzy znajomi, z których jeden tylko, t. j. Julian rozumiał po angielsku.
Zostawiliśmy ich na wysepce w zatoce Ma-Jumba dnia 28 maja, a znajdujemy ich w
Edynburgu dnia 25 czerwca; musimy zatem opowiedzieć w krótkości przygody, jakie ich
spotkały w tym czasie.
Za pomocą znaków zwrócili na siebie uwagę łodzi rybackich i dostali się z powrotem na
stały ląd Afryki. Można sobie wyobrazić gniew Sauka! W Ma-Jumba zarząd kolonii
francuskiej przyjął rozbitków gościnnie i postarał się o sposobność wyprawienia ich do
Loango. Podróż odbyli obecnie lądem, w licznem towarzystwie Europejczyków.
Na szczęście w Loango nie byli zmuszeni oczekiwać zbyt długo, gdyż w dwa dni
później odpływał statek hiszpański, dążący do Marsylii. Pieniądze ocalone z rozbicia
zapewniły im powrót. Piętnastego czerwca zatem pan Antifer i jego towarzysze opuścili
okolice zachodniej Afryki, gdzie znaleźli dwa kosztowne dyamenty i nowy dokument.
Sauk obiecał kapitanowi Barroso, że go wynagrodzi później, gdyż obecnie nie miał
pieniędzy i Barroso musiał się zadowolnić tą obietnicą.
Julian nie usiłował już teraz wpłynąć na zmianę usposobienia zamiarów swego wuja,
choć był najmocniej przekonany, że wszystkie te poszukiwania są tylko mistyfikacyą.
Trégomain był teraz innego zdania, od chwili znalezienia dwóch kosztownych dyamentów.
– Jeżeli pasza robi takie podarunki, powtarzał do Juliana, to i reszta się znajdzie na
wysepce numer trzeci.
Tego samego zdania był i pan Antifer. Postawił udać się niezwłocznie do Edynburga i
porozumieć się z panem Tyrkomel. Nie było zatem żadnej potrzeby rozłączać się. Podróżni
więc nasi mieli zamiar udać się do stolicy Szkocyi. Jeden tylko Sauk nie był zadowolony z
tego projektu, onby wolał wszystkich wyprzedzić i zagarnąć jakim bądź sposobem bogactwa
Kamylk-Paszy. Ale nie mógł tego w czyn wprowadzić, bo Julian, niedowierzający mu ciągle,
miał go bezustanku na oku. Musiał więc pogodzić się z losem i czekać innej sposobności.
Przeprawa morska odbyła się szczęśliwie, jeden tylko Ben-Omar cierpiał jak zwykle;
prawie nawpół żywego wyniesiono go na wybrzeże.
Julian wysłał z Marsylii list obszerny do Elizy, w którym jej donosił szczegółowo o
wszystkiem. Z Marsylii zaś podróżni nasi, nie zatrzymując się nigdzie, podążyli do
Edymburga i już 25 czerwca byli obecni na kazaniu wielebnego pana Tyrkomel.
Po wysłuchaniu do końca mowy Tyrkomela chcieli się zaraz z nim porozumieć.
Dziwiło ich tylko to, jaki stosunek mógł zachodzić pomiędzy Kamylk-Paszą, a
duchownym szkockim? Ojciec pana Antifera ocalił życie Kamylk-Paszy, bankier Zambuco
pomógł mu do uratowania majątku i dlatego obaj zasłużyli na wdzięczność Paszy, ale zkąd się
tu wplątał wielebny Tykomel?… i jakim sposobem posiadał wiadomość, mającą posłużyć do
odkrycia trzeciej wysepki?
– No, już na tej wyspie z pewnością będą skarby! powtarzał pan Antifer.
Gdy nasi podróżni ujrzeli pana Tyrkomel na kazalnicy, przekonali się, że był to
człowiek pięćdziesięcioletni, zatem nie on, lecz może jego ojciec, wuj lub dziadek mogli
oddać przysługę Kamylk-Paszy. Ale mało ich to obchodziło, oni chcieli się tylko dowiedzieć
o wysepce, czekali zatem niecierpliwie końca kazania, z którego nie rozumieli ani słowa.
Julian, słuchając słów Tyrkomela, powiedział sobie w duchu:
– Nieszczególnie wuj trafił. Ten człowiek jest takim nieprzyjacielem bogactw, że
choćby wiedział o ukrytych skarbach, nic nie powiedziałby o tem nikomu. Gdyby posiadał
miliony, rzuciłby je z pewnością w morze. Zdaje mi się, że teraz trafiliśmy na
nieprzezwyciężoną przeszkodę: pan Tyrkomel uważa pieniądze za powód wszystkiego złego i
za nic w świncie nie dopomoże do ich odszukania. Tym sposobem wrócimy może prędzej do
Francyi.
Tymczasem Tyrkomel nie skończył jeszcze swej mowy, co widząc pan Antifer, rzekł
dość głosno do Juliana:
– Powiedz mi, oczem on może prawić tak długo?
– Powiem ci to póżniej, mój wuju!
– Żeby on wiedział, z jaką wiadomością przychodzę do niego, zszedłby prędzej z tej
kazalnicy…
– Niewiadomo… dziwnym tonem odpowiedział Julian.
Lecz każda rzecz musi mieć swój koniec, skończyła się więc mowa, w której Tyrkomel
przepowiedział zgubę wszystkim bogaczom.
Pan Antifer i jego towarzysze pospieszyli do drzwi wchodowych, aby jak najprędzej
spotkać się z panem Tyrkomel. Szli, potrącając i rozpychając tłum, który oburzał się na ich
niegrzeczność. Lecz napróżno czekali u wnijścia; widać wielebny Tyrkomel, chcąc uniknąć
owacyi, wymknął się bocznemi drzwiami.
Można sobie wyobrazić rozczarowanie pana Antifera, który widział się zmuszonym
czekać do jutra rana na upragnioną przez niego wiadomość. Tymczasem wieczór zapada
szybko.
– Jedźmy na ulicę North-Brigde, pod numer siedemnasty! zawołał pan Antifer.
– Ależ mój wuju…
– Musimy się spieszyć, aby go uprzedzić zanim się położy do łóżka, dodał bankier.
– Ale panie Zambuco….
– Nie czyń żadnych uwag, Julianie! przerwał mu pan Antifer porywczo.
– Ale kiedy ja muszę zwrócić uwagę wujowi.
– Niby względem czego? z gniewem zapytał pan Antifer.
– Chciałem wujowi powiedzieć, o czem pan Tyrkomel mówił…
– A cóż mnie to może obchodzić?
– Bardzo wiele, mój wuju…
– Czy ty szydzisz ze mnie, Julianie?
– Nie śmiałbym tego uczynić, mój wuju, ale powtarzam, że treść kazania była dla
zamiarów wuja bardzo nieprzyjazna.
– Jakto?
– Posłuchaj, mnie, wuju!
I Julian w krótkości powtórzył treść kazania. Bankier i Sauk słuchali go z trwogą, ale
pan Antifer nie okazał się tak drażliwym, i gdy Julian skończył, zawołał z ironią.
– Jaki też z ciebie naiwny i niedomyślny człowiek, mój siostrzeńcze! Można w ten
sposób prawić kazanie, jeżeli ktoś nie ma ani złamanego szeląga. Ale pokaż mu
trzydzieścimilionów, a zobaczymy, czy zechce je wrzucić do wody!
Powyższe słowa pana Antifera nie dowodziły głębokiej znajomości serca ludzkiego.
Julian jednak zdołał o tyle wpłynąć na wuja, że odłożono do dnia następnego wizytę u pana
Tyrkomel.
Rozdział XII
Dom, w którym mieszkał pan Tyrkomel, znajdował się w starożytnej części miasta,
zwanej Canongate. Okna pokoju pana Tyrkomel nie wychodziły na ulicę, lecz na wąwóz,
ciągnący się z drugiej strony. Pokój, położony na trzeciem piętrze od frontu, od strony
wąwozu, znajdował się na ósmem piętrze. Dawny wąwóz zamieniony był teraz w piękny
ogród publiczny. Ulica była wązka i niezbyt czysto utrzymana, a dom miał pozór zaniedbany
i smutny. Cała ta część miasta mniej więcej tak samo wyglądała, aż do zamku Edymburg,
jednej z czterech fortec Szkocyi, którą traktat Zjednoczonych Królestw Wielkiej Brytanii
obowiązuje do ciągłego stanu zbrojnego.
Nazajutrz o ósmej rano pan Antifer, Zambuco i Julian zatrzymali się przed domem, w
którym mieszkał Tyrkomel.
Tyrkomel pozostał w hotelu i zabawiał się wyglądaniem przez okno, z którego widać
było pomnik Walter-Scotta.
Sauk jak zwykle wywierał gniew swój na Ben-Omarze.
– Ty winien jesteś temu, że nie poszedłem razem z Antiferem! wołał, wywracając
meble. Ty mi za to zapłacisz!
– Ależ ekscelencyo, czyniłem co tylko było w jej mojej mocy…
– Nie, nie uczyniłeś nic! Powinieneś był powiedzieć temu niegodziwemu Antiferowi, że
twoja nieobecność jest koniecznie potrzebna. W takim razie, chociaż ty byłbyś z nimi poszedł
i może dowiedziałbyś się, gdzie znajduje się owa wysepka!… Niech cię prorok Mahomet
zgubi! Przez ciebie spełzły na niczem moje projekty w Maskacie i w Ma-Jumba i spełzną
również i tutaj…
– E,kscelencyo, proszę was…
– Jeżeli mi się i teraz nie uda, przysięgam ci, że zapłacisz mi za to własną skórą!
Sauk hałasował i krzyczał tak głośno, że Trégomain, siedząc w sąsiednim pokoju,
zwrócił na to uwagę. Szczęściem, że kłótnia toczyła się w niezrozumiałym dla Trégomain
języku, w przeciwnym bowiem razie byłby się Sauk zdradził ze wszystkiem i Trégomain
byłby się dowiedział, jaki to ptaszek ukrywa się pod nazwiskiem Nazima.
Lecz choć Trégomain słów nie rozumiał, niemniej był zdziwiony wybuchami gniewu
Nazima, który się tak unosił wobec swego pryncypała.
Tymczasem pan Antifer, Zambuco i Julian weszli na trzecie piętro po niewygodnych i
prostopadłych stołach, gdzie ujrzeli napis: Wielebny Tyrkomel.
Pan Antifer odetchnął z zadowoleniem i zastukał do drzwi. Z początku nikt się nie
odzywał, dopiero po powtórnem zastukaniu, otworzyło się okienko we drzwiach i w nim
ukazała się głowa pana Tyrkomel.
– Czego chcecie? zapytał niechętnie.
– Prosimy o kilka chwil rozmowy, odpowiedział po angielsku Julian.
– W jakim interesie?
– W interesie bardzo ważnym.
– Ja nie mam żadnych interesów.
– Czy on otworzy wreszcie! zawołał pan Antifer zniecierpliwiony do najwyższego
stopnia.
Ale gdy Tyrkomel usłyszał ten wykrzyknik, zapytał najczystszą francuzczyzną:
– Panowie jesteście Francuzami?
– Tak, Francuzami, odpowiedział Julian.
I myśląc, że ułatwi sobie wstęp do mieszkania Tyrkomela, dodał:
– Byliśmy obecni wczoraj na pańskiem kazaniu.
– Czy macie zamiar postępować podług zasad, jakie wczoraj wygłaszałem?
– Być może!
– Eh! prędzej on przejmie się naszemi zasadami, mruknął pan Antifer. A jeśli zechce
nam odstąpić część swego spadku, nie będziemy się temu sprzeciwiali.
– W tej chwili drzwi się otworzyły i podróżni nasi znaleźli się w obecności pana
Tyrkomel.
Pokój, do którego weszli, umeblowany był bardzo ubogo. W kącie stało żelazne łóżko,
zasłane siennikiem i kołdrą, po drugiej stronie stół i kilka prostych stołków do siadania. Szafa
i półka, zapełniona książkami i papierami, uzupełniały umeblowanie. Ściany były pobielone
wapnem, okna nie miały firanek.
Tyrkomel ubrany był zupełnie czarno i więcej niż skromnie, a ubóstwo, wyzierające z
każdego kąta, było najlepszym dowodem, że miliony przydałyby się tu bardzo.
Pan Antifer spojrzał na bankiera, nie wiedział bowiem od czego ma zacząć rozmowę.
Ponieważ Tyrkomel mówił po francusku, pośrednictwo Juliana stało się zbytecznem. Julian
był z tego bardzo zadowolony, gdyż mógł z całą uwagą przysłuchiwać się rozmowie, a raczej
walce, z której nie można było przewidzieć, kto wyjdzie zwycięsko?
Pan Antifer, powiadomiony przez Juliana o zasadach i pojęciach pana Tyrkomel,
postanowił działać ostrożnie, aby wydostać od niego list Kamylk-Paszy. Ale czy porywczy
bohater nasz zdoła zapanować nad sobą do tego stopnia, aby mógł rozmawiać chłodno ze
swoim przeciwnikiem?
Tyrkomel, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia rozmowy, i sądząc, że przybyli chcą się
przychylić do jego zasad, stanął naprzeciw nich w postawie kaznodziejskiej i tak mówić
począł:
– Dziękuję Bogu, że mi dał taki dar przekonywającej wymowy, iż zdołałem was
zachęcić do wyrzeczenia się bogactw. To też skoro zniszczycie skarby, które posiadacie…
„Nie posiadamy ich jeszcze!” miał ochotę zawołać pan Antifer.
– Staniecie się przykładem, godnym naśladowania dla innych, ciągnął dalej Tyrkomel.
Pan Antifer przestraszył się, sądząc że Tyrkomel rozpocznie znów równie długie jak
wczorajsze przemówienie.
W tej chwili Tyrkomel, chcąc nowoprzybyłych zapisać w poczet wyznawców swych
zasad zapytał ich o nazwiska.
Pan Antifer z pośpiechem przedstawił siebie i swoich towarzyszy, a gdy Tyrkomel
zapytał jeszcze, czy przynoszą w ofierze swoje majątki, może milionowe, pan Antifer rzekł:
– W istocie chodzi tu o miliony. Jeśli się panu podoba, możesz zniweczyć część
przypadającą na ciebie, ale co do nas, to rzecz inna…
Mówiąc to, dzielny ten człowiek popełnił widać błąd wielki, bo naraz twarz pana
Tyrkomel zmieniła się, czoło zmarszczyło się groźnie.
– O cóż więc panom chodzi? zapytał, cofając się krokiem w tył.
– O co nam chodzi? podchwycił pan Antifer. Julianie! wytłómacz to jasno temu panu,
bo ja nie umiałbym mówić spokojnie.
Julian opowiedział zatem szczegółowo wyprawę do pierwszej wysepki w zatoce Oman,
znalezienie pierwszego dokumentu, bytność u bankiera Zambuco, odkrycie drugiej wysepki i
znaleziony tamże adres pana Tyrkomel w Edymburgu.
Tyrkomel słuchał go nieruchomy, jak posąg z marmuru lub z bronzu; ani jeden muskuł
nie drgnął mu na twarzy, żaden błysk nie rozjaśnił mu oczu. Gdy Julian skończył swe
opowiadanie i zapytał wreszcie:
– Czy pan byłeś w jakich stosunkach z Kamylk-Paszą?
– Nie, odpowiedział Tyrkomel.
– A pański ojciec?
– Być może.
– Jest to odpowiedź zbyt wymijająca, rzekł Julian, spojrzeniem i ruchem ręki
uspokajając wuja.
– Nic więcej nie mogę odpowiedzieć, dodał oschle pan Tyrkomel.
– Niech pan nalega z większą usilnością, szepnął bankier.
– O ile tylko będę mógł, szepnął również cicho Julian.
– Czy mogę panu zadać jedno pytanie? dodał, zwracając się do pana Tyrkomel.
– Owszem, ale mnie wolno nie odpowiedzieć na nie.
– Czy pan wie o tem, że ojciec pański był kiedykolwiek w Egipcie?
– Nie, nic o tem nie wiem.
– No, jeżeli nie w Egipcie, to może w Syryi, w mieście Alep?
Nietrzeba zapominać, że w mieście tem Kamylk-Pasza przemieszkiwał dosyć długo,
zanim powrocił do Kairu.
Po chwili wahania pan Tyrkomel przyznał, że ojciec jego mieszkał w Alepie, gdzie znał
Kamylk-Paszę. Musiał więc ojciec pana Tyrkomela mieć takie same prawa do wdzięczności
Kamylk-Paszy, jak Tomasz Antifer i bankier Zambuco.
– Czy ojciec pański otrzymał jaki list od Kamylk-Paszy? pytał dalej Julian.
– Otrzymał.
– A w tym liście była wzmianka o wysepce, na której ukryte są skarby?
– Tak.
– W liście tym była również wymieniona szerokość geograficzna, pod którą należy
szukać wysepki?
– Tak, była ta wiadomość.
– A czy w liście nie było objaśnienia, że kiedyś niejaki Antifer w towarzystwie
Zambuco, zgłoszą się do pana w tym interesie?
– Owszem, było i to.
– Właśnie pan Antifer i bankier Zambuco stoją tu przed panem i jeżeli pan zechcesz dać
im list Kamylk-Paszy, wybiorą się natychmiast w dalszą drogę, aby spełnić wolę Paszy,
którego wszyscy trzej jesteście spadkobiercami.
Podczas tej przemowy Juliana, pan Antifer to bladł, to czerwieniał z wielkiego
wzruszenia.
– A gdy dostaniecie się, panowie, do miejsca, gdzie ukryte są skarby, co myślicie z
niemi zrobić? zapytał Tyrkomel.
– Wykopać je naturalnie! zawołał pan Antifer, nie mogąc już dłużej panować nad sobą.
– No, a potem?
– Podzielić je na trzy równe części.
– A waszym udziałem jakże rozporządzicie?
– Jak nam się podoba, szanowny panie!
– A więc to tak! z nagłym błyskiem w oczach zawołał pan Tyrkomel. Chcecie korzystać
z tych bogactw, aby zadowolnić wasze złe skłonności i powiększyć zastęp potępionych?
– Pozwól pan, przerwał bankier Zambuco.
– Nie, nie pozwolę na nic i pytam się was: czy zniszczycie skarb, jeśli takowy dostanie
się w wasze ręce?
– Każdy zrobi ze swoim skarbem to, co uzna za właściwe, odpowiedział wymijająco
bankier.
– Nie o to tu chodzi! zawołał porywczo pan Antifer. Chciałem się zapytać, czy pan
wiesz, jaka jest wartość tego spadku?
– A cóż mnie to obchodzi.
– Wartość tego skarbu jest sto milionów franków; z tego trzecia część, to jest
trzydzieści trzy miliony przypadają na pana.
Tyrkomel wzruszył ramionami.
– Czy pan wie, panie Tyrkomel, zaczął pan Antifer, że pan nie może odmówić nam
wiadomości, której mu udzielił testator?
– Doprawdy?
– Oprócz tego wiesz pan zapewne, że nie masz tak samo prawa pozostawić odłogiem
tych milionów, jakbyś nie miał prawa ich sobie przywłaszczyć.
– Nie zgadzam się z pierwszą częścią pańskiego zdania, gdyż mogę pozostawić te
miliony tam, gdzie one się znajdują.
– Czy pan wiesz, że jeżeli trwać będziesz w swym oporze, krzyknął pan Antifer,
doprowadzony do najwyższego stopnia rozdraźnienia, możemy go pociągnąć do
odpowiedzialności sądowej, jako spadkobiercę mającego najgorsze zamiary? Jako… jako…
zbrodniarza…
– Co? zbrodniarza! powtórzył Tyrkomel z hamowanem oburzeniem. Doprawdy moi
panowie, śmiałość waszą można tylko porównywać z waszą głupotą! Czy sądzicie, że ja w
jednej chwili zaprę się moich przekonań i pozwolę na odkopanie stu milionów, które staną się
powodem stu milionów grzechów? Że dam taki zły przykład swoim współwyznawcom? Nie,
za nic w świecie tego nie uczynię…
Mówiąc to, Tyrkomel miał postać prawdziwie wspaniałą i natchnioną. Julian spoglądał
na niego z podziwieniem, ale pan Antifer był oburzony.
– Odpowiedz pan stanowczo na uczynione sobie zapytanie, krzyknął wreszcie, czy
chcesz lub nie chcesz oddać nam list Kamylk-Paszy?
– Nie, nie oddam go.
Pan Antifer oniemiał z gniewu.
– Nie? wyjąkał po chwili.
– Nie.
– Ach! niegodziwcze! wrzasnął pan Antifer w uniesieniu, ja i tak potrafię ci wydrzyć
ten list!
Julian chciał powstrzymać wuja, aby tenże nie posunął się do jakiej ostateczności, ale
pan Antifer odepchnął go gwałtownie. Chciał powalić na ziemię Tyrkomela i przetrząsnąć
cały ten pokój, półkę i szafę. Co prawda poszukiwania nie byłyby trwały zbyt długo. Ale pan
Tyrkomel, jak gdyby odgadł jego myśli, rzekł zwolna i dobitnie.
– Napróżno szukałbyś pan tego listu…
– Dlaczego? zapytał bankier Zambuco.
– Dlatego że ja go już nie mam.
– A cóżeś pan z nim zrobił?
– Spaliłem go.
– Co? rzuciłeś pan ten list w ogień? krzyknął, z rozpaczą pan Antifer. Ach! nędzniku!…
Zniszczyć list, który zawierał tajemnicę stu milionów! Tajemnicę, której już nigdy nie będzie
można odkryć.
– Powiedziałem szczerą prawdę, a teraz wychodźcie, panowie! rzekł pan Tyrkomel,
wskazując im drzwi.
Pan Antifer był jak nieprzytomny, bankier płakał rzewnie, jak dziecko, któremu odbiorą
zabawkę.
Julian musiał ich wyprowadzić obydwóch i czuwać nad nimi, dopóki nie doszli do
hotelu.
Rozdział XIII
Tyle wzruszeń, obaw, gwałtownych wrażeń i nagłe przejście od nadziei do rozpaczy,
podkopały zdrowie pana Antifera. Skoro tylko powrócił od pana Tyrkomel, musiał położyć
się do łóżka, ciężką złożony chorobą.
Następstwem tylu wstrząśnień była silna gorączka i zupełna utrata przytomności. W
malignie biedny pan Antifer powtarzał ciągłe swe przygody i rozpaczał nad utratą dokumentu,
którego już żadnym sposobem niepodobna wydrzeć panu Tyrkomel! Można było się lękać, że
umysł pana Antifera nigdy już nie oswobodzi się z mgły, która go przysłoniła. Doktor
obawiał się kompletnego pomięszania zmysłów.
Przyjaciele otoczyli go troskliwą opieką i nie szczędzili trudów ani starań, aby mu
przywrócić zdrowie.
Przyszedłszy do hotelu, Julian opowiedział wszystko Ben-Omarowi, od którego znowu
Sauk dowiedział się o rezultacie odwiedzin u pana Tyrkomel. Można sobie wyobrazić gniew
jego; ale wbrew oczekiwaniu notaryusza, który się spodziewał okropnego wybuchu, Sauk
zachował się spokojnie; może pocieszał się myślą, iż zdoła wydrzeć tajemnicę, która się
wymknęła panu Antiferowi i sam z niej osiągnąć korzyści. Przez dwa dni Sauk nie pokazał
się w hotelu i nikt nie wiedział, gdzie się obraca.
– Zdaje mi się, że interes raz nazawsze skończony, rzekł Tregomain do Juliana.
Zapewne i ty jesteś tego samego zdania, mój chłopcze?
– Tak jest, panie Trégomain, uporu pana Tyrkomel nie zwalczymy.
– Zabawny jednak jest ten człowiek! Ofiarują mu miliony, a on je odrzuca!
– Czy tylko te miliony istnieją rzeczywiście? odparł z powątpiewaniem julian.
– Nie wierzysz w nie, Julianie? Co do mnie mam to przekonanie, że skarb istnieje
napewno, ale gdzie?
– Zmieniłeś pan zdanie, panie Trégomain.
– W istocie, od chwili gdy znaleźliśmy brylanty.
Nie twierdzę, aby te miliony miały się znajdować na wysepce numer trzeci, ale zawsze
są gdzieś ukryte, tylko na nieszczęście możemy się o nich nigdy nie dowiedzieć…
– Ja zaś, pomimo tych dwóch brylantów, znalezionych na wyspie w zatoce Ma-Jumba,
nie wierzę wcale w te skarby i jestem pewny, że Kamylk-Pasza zadrwił sobie ze wszystkich.
– W każdym razie wuj twój może to drogo przypłacić. Daj Boże, aby jak najprędzej
odzyskał zdrowie i zmysły. Pielęgnujmy go trokskliwie, a może, gdy powróci do sił, da się
nakłonić do powrotu do Francyi gdzie pędził tak spokojne życie!
– Ach, jak ja pragnę, ażebyśmy się znaleźli znowu w domu przy ulicy Hautes Salles!
– A czy pisałeś do Elizy?
– Napiszę dziś, panie Trégomain, gdyż sądzę, że mogę jej oznajmić nasz rychły powrót.
Upłynęło dni kilka, stan chorego nie pogorszył się przynajmniej, gorączka zmniejszała
się nawet, jednak doktor lękał się o zmysły pana Antifera.
Obydwaj nie odstępowali ani na chwilę chorego, nie wychodzili nawet za próg hotelu.
W gorączkowych swych majaczeniach pan Antifer powtarzał ciągle, że pana Tyrkomel
pociągnie do odpowiedzialności sądowej. Sędziowie zmuszą go do mówienia, bo nie wolno
milczeć, skoro można zbogacić kraj stoma milionami.
Julian i Trégomain mieli niemało kłopotu, chory bowiem w gorączce zrywał się z łóżka
i chciał biedz do pana Tyrkomel.
Trégomain miał wielką ochotę zwiedzić miasto, ale ani krokiem ruszyć się nie mógł od
łoża chorego; obiecywał to sobie wynagrodzić później.
– Muszę zobaczyć pałac Holyrood, dawną rezydencyę królów szkockich, mówił do
Juliana, królewskie opartamenty i sypialnię nieszczęśliwej Maryi Stuart. Wejdę na skałę
zwaną Artur, której kształt przypomina lwa uśpionego! Ze skały tej, wznoszącej się na
dwieście kilkadziesiąt metrów nad poziom morza, roztacza się podobno wspaniały widok na
miasto, a dalej na bezbrzeżne fale morza! Ale cóż, dodawał z westchnieniem, nie mogę
widzieć tych wszystkich piękności, dopóki przyjaciel mój Antifer, choć trochę sił nie
odzyska. Teraz nie mogę go przecież odstąpić ani na chwilę.
Jedyną rozrywką poczciwego Trégomain było to, że wyglądał oknem na pomnik
Walter-Skotta.
Tymczasem wieść o milionach, do których odkrycia pan Tyrkomel nie chciał się
przyczynić, rozeszła się po całem mieście. Z ust do ust powtarzano sobie, że słynny mówca,
stosując się do wyznawanych przez siebie zasad, odrzucił olbrzymi spadek. Nawet w gazetach
pisano o tem zdarzeniu i powtarzano historyę skarbu Kamylk-Paszy, zakopanego w skale na
jakiejś tajemniczej wysepce. Znalezienie skarbu zależało więc tylko od kilku słów pana
Tyrkomel, który tych słów wypowiedzieć nie chciał. Dziennikarze, nie znając szczegółowo
tej sprawy, nie wiedzieli o istnieniu dwóch innych spadkobierców, więc nie wymienili nawet
nazwiska pana Antifera. Głos opinii publicznej był podzielony. Jedni chwalili postępowanie
pana Tyrkomel, drudzy ganili je, dowodząc, że te miliony mogły zrobić wiele dobrego,
przynieść ulgę w nędzy i rozmaitych nieszczęściach, których zawsze tak wiele spotyka się na
świecie. Ale pan Tyrkomel widać był obojętnym tak na pochwały, jak na nagany.
Gdy w kilka dni później po wyżej opisanych zdarzeniach, Tyrkomel miał swój wykład,
tłumy otoczyły go dokoła. Duszono się prawie, a mówcę powitano oklaskami jak w teatrze.
Każdy chciał widzieć i słyszeć tego osobliwego człowieka, który wzgardził milionami.
Tylko pan Antifer i jego towarzysze nie znajdowali się na tem zebraniu, dla przyczyn
dobrze nam wiadomych. Za to za jednym filarem, podtrzymującem sklepienie głównej nawy,
znajdował się słuchacz, cudzoziemiec, człowiek trzydziestokilkoletni, z czarnymi włosami i
takimże zarostem, odznaczający się bardzo niemiłym wyrazem twarzy. Niewiadomo czy
rozumiał język, w jakim przemawiał Tyrkomel, zapewne, że tak, bo nie odwracał od mówcy
wzroku, w którym ponury i groźny płonął ogień.
Gdy skończyło się kazanie, ów tajemniczy słuchacz przebojem torował sobie drogę
wśród tłumów, aby iść jak najbliżej pana Tyrkomel. Lecz nie on jeden miał ten zamiar, gdyż
liczny tłum odprowadził mówcę do domu. Zanim pan Tyrkomel wszedł do sieni, zatrzymał
się jeszcze na schodach i przemówił do zgromadzonych kilka słów, które nowy wywołały
zapał. Tłum oddalił się zwolna, a pan Tyrkomel wszedł na ciemny kurytarz i na schody
wiodące na trzecie piętro. Ów tajemniczy słuchacz postępował za nim cicho, a czynił to z taką
ostrożnością, jak kot, czyhający na zdobycz. Tyrkomel nie dostrzegł go też wcale.
Wreszcie mówca wszedł do swego pokoju i zamknął drzwi za sobą. Tajemniczy
człowiek ukrył się w ciemnym kącie i czekał, ale na co? Trudnoby odpowiedzieć na
powyższe pytanie.
Nazajutrz lokatorzy tego domu zdziwieni byli, że Tyrkomel nie wstał podług zwyczaju
o wschodzie słońca i nawet cały dzień nie pokazywał się na ulicy. Kilka osób stukało do jego
drzwi, ale nikt nie odpowiadał.
Wszystkim wydało się to dziwną i podejrzaną rzeczą i po południu jeden z sąsiadów
zawiadomił o tem policyę. A gdy agenci policyjni wyważyli drzwi, okropny widok
przedstawił się ich oczom. Widać przestępca jakiś wdarł się tu podstępem, gdyż wszystko w
pokoju było poprzewracane do góry nogami. Sprzęty, ubranie, papiery i książki zaścielały
podłogę. Stłuczona lampa, leżała w kącie, a wielebny Tyrkomel, odarty prawie z ubrania,
leżał przywiązany sznurami do łóżka. Usta miał zawiązane chustką, aby nie mógł krzyczeć.
Jednem słowem był w stanie godnym pożałowania; z bolu, znużenia i przestrachu stracił
przytomność. Jak długo tak leżał, on sam nie umiałby na to odpowiedzieć. Gdy zaczęto go
trzeźwić i rozcierać, jeden z agentów wydał okrzyk zdziwienia, gdyż na lewej łopatce
wielebnego Tyrkomela spostrzegł jakieś litery i cyfry wypisane a raczej wytatuowane.
Był to ciemny napis, który się odznaczał doskonale: 77 stopni, 19 linii na północ.
Wyrazy oznaczone były tylko pierwszemi literami.
Nie ulegało wątpliwości, że była to owa tak upragniona szerokość geograficzna. Widać
że ojciec pana Tyrkomela, obawiając się stracić tak ważną wiadomość, wypisał ją na ramieniu
swego syna, który był wtedy młodem chłopięciem i mógł nawet nie pamiętać tego faktu.
Książeczka z notatkami może zginąć, napis na skórze nigdy. Tak więc, chociaż Tyrkomel w
istocie spalił list Kamylk-Paszy, posiadał jednak tę wiadomość, zabezpieczoną w tak dziwny
sposób.
Okrutny przestępca zaskoczył widocznie swą ofiarę podczas snu. Pan Tyrkomel,
przebudziwszy się, usiłował walczyć, bronić się, jak świadczył o tem nieład panujący w
pokoju, ale nie mógł tego dokazać, skoro przestępca skrępował go tak bezlitośnie, że go o
mało co nie udusił.
Szczegóły te opowiedział sam pan Tyrkomel, gdy po usilnych staraniach przywołanego
doktora, odzyskał wreszcie przytomność. Podług jego zdania napaść miała jedynie na celu
odkrycie tajemnicy, dotyczącej wysepki ze skarbami.
Opowiadał także, jak wyglądał przestępca, bo mógł mu się dobrze przypatrzeć podczas
walki, jaką z nim toczył. Mówiąc o tem, pan Tyrkomel wspomniał także o odwiedzinach
trzech cudzoziemców, którzy przyjechali do Edymburga po to, aby się dowiedzieć o spadku
Kamylk-Paszy.
Były to doskonałe wskazówki dla agentów policyjnych, którzy zaraz rozpoczęli
śledztwo. W kilka godzin później, policya dowiedziała się, że cudzoziemcy, o których była
mowa, zamieszkali w hotelu Gibbs.
Choroba pana Antifera wyszła im teraz na dobre, bo przynajmniej policya nie mogła ich
posądzić o współudział w przestępstwie. Ben-Omar także nie wychodził z hotelu, co
poświadczyli liczni świadkowie. Zresztą żaden z naszych znajomych nie odpowiadał
rysopisowi przestępcy, podanemu przez wielebnego Tyrkomela.
Dzięki tym okolicznościom poszukiwacze skarbu nie dostali się do więzienia.
Naturalnie, że posądzenie padało tylko na Sauka, który jak już wspominaliśmy, znikł bez
wieści. On też w istocie był owym przestępcą. Teraz gdy posiadł szacowną tajemnicę, był już
panem położenia i mógł z łatwością odszukać trzecią wysepkę.
Tego tylko brakowało do ostatecznego pognębienia pana Antifera. Nie ulegało
wątpliwości, że mniemany Nazim odkrył tajemnicę i że pojechał już na poszukiwanie wyspy,
gdzie znajdzie skarby ukryte.
Najmniej zdziwiony tymi wypadkami był Julian, bo on zawsze podejrzywał Nazima.
Ma się rozumieć, że Ben-Omar był jak najmocniej przekonany o winie Sauka. Pan Antifer
miał się już trochę lepiej. Zrozumiawszy co się stało, gniewał się i wyrzekał. Wspólnie z
bankierem Zambuco postanowili wezwać notaryusza do siebie, aby im wytłómaczył
postępowanie Nazima.
Można sobie wyobrazić, co od nich wycierpiał Ben-Omar. Pan Antifer, który był chory
na febrę, mógł teraz wylać żółć swoją na biednego notaryusza.
– Ładnych pan wybierasz dependentów! krzyknął groźnie. Złodziei! tak złodziei… bo
ten łotr pojechał, aby zagarnąć skarby Kamylk-Paszy, a gdy pozyska taki majątek, czyż
potrafimy go doścignąć i ukarać?
– Ach! Sauk! Sauk! wyrwało się mimowoli z ust biednego notaryusza.
Ten wykrzyknik potwierdził podejrzenia Juliana. A więc ów Nazim, to był Sauk, syn
Murada, człowiek wydziedziczony przez Kamylk-Paszę na korzyść innych spadkobierców…
– Więc to był Sauk? zawołał Julian.
Ben-Omar chciał zaprzeczać, ale wyraz jego twarzy i malująca się na niej trwoga i
pomięszanie, wskazywały jasno, że Julian się nie mylił.
– Sauk! zawołał pan Antifer, wyskakując z łóżka i potrącił tak silnie notaryusza, że ten
upadł jak długi na ziemię.
Gniew wpłynął dodatnio na zdrowie pana Antifera. Oprócz tego oddziałała na niego
jeszcze silniej wiadomość wyczytana w gazetach, w których reporterzy ogłosili napis
umieszczony na skórze pana Tyrkomela.
– Tak więc nie tylko Wielka Brytania, ale niedługo świat cały będzie wiedział, gdzie się
znajduje wysepka z milionami! wołał z rozpaczą pan Antifer, niepomny na to, że szerokość
geograficzna nie była uzupełniona wiadomością o długości geograficznej.
– Siedemdziesiąt siedem stopni, dziewiętnaście minut na północ, powtarzał sobie, już
nie wiadomo po raz który.
W istocie chciwość ludzka nie wiele z tej wiadomości mogłaby skorzystać.
Ale pan Antifer, który posiadał wiadomość o długości geograficznej, mógł szukać tej
wysepki. Pod wpływem tej nadziei ozdrowiał, opanowała go tylko gorączka złota. Wstał,
ubrał się, odzyskał siły i zaczął naglić towarzyszy, aby się gotowali do podróży.
– Julianie, czy kupiłeś już atlas? zapytał.
– Kupiłem, mój wuju.
– No, to dobrze, a kiedy wiesz już i długość i szerokość geograficzną, szukaj wysepki
numer trzeci.
Julian rozłożył atlas i zaczął szukać za pomocą kompasu.
– Wyspa Szpicberg, wybrzeże południowe, rzekł.
Zatem Kamylk-Pasza umieścił swoje skarby na dalekiej północy!
– W drogę, nawet dziś, jeśli znajdziemy okręt! zawołał pan Antifer.
– Mój wuju!… odezwał się Julian.
– Nie możemy przecież pozwolić temu nędznemu Saukowi, aby nas uprzedził! odparł z
uniesieniem pan Antifer.
– Masz słuszność, mój przyjacielu!… potwierdził Trégomain.
– Prędzej zatem w drogę! raz jeszcze powtórzył pan Antifer i dodał:
– Uprzedźcie tego niedołęgę notaryusza, ażeby się szykował do drogi, ponieważ
testament Kamylk-Paszy wymaga tego…
– To jeszcze szczęście, że ten żartowniś pasza nie posyła nas na przeciwną półkulę!
rzekł Julian.
Rozdział XIV
Pan Antifar i czterej jego towarzysze, licząc w to Ben-Omara, musieli się udać do
Bergen, jednego z główniejszych portów zachodniej Norwegii.
Nie zwlekali ani chwili z wykonaniem raz powziętego postanowienia, tem bardziej że
Nazim, a raczej Sauk, wyprzedził ich o cztery albo pięć dni; przed południem jeszcze byli w
Leith, gdzie spodziewali się znaleźć statek odpływający do Bergen, który to port leżał na
drodze do wyspy Szpicberg.
Odległość z Edymburga do tego portu wynosi mniej więcej czterysta mil; stamtąd zaś
należało się udać do Hammerfest, portu wysuniętego najdalej na północ Norwegii. Drogę tę
można odbyć na okręcie, który podczas pięknej pory roku przewozi turystów aż do przylądka
północnego.
Z Bergen do Hammerfestu jest ośmset mil, a z Hammerfestu do południowego krańca
wyspy Szpicberg mniej więcej sześćset mil. Wskazówka znaleziona na plecach pana
Tyrkomela, oznaczała właśnie tę miejscowość. Aby się dostać do Szpicbergu, trzeba było
wynająć statek, któryby mógł odbyć taką podróż morską. Na szczęście była to jeszcze piękna
pora roku, kiedy burze nie nawiedzają oceanu Północnego.
Pozostawała jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya pieniężna. Ta trzecia podróż,
przedsięwzięta w celu poszukiwania skarbu, z pewnością będzie bardzo kosztowna,
mianowicie od Hammerfestu do Szpicbergu, gdzie trzeba będzie wynająć statek na swój
koszt. Zapasy pieniężne pana Trégomain zaczęły się już wyczerpywać, bo też nie mało
ponieśli kosztów od chwili wyjazdu z Saint-Malo. Na szczęście podpis bankiera Zambuco
znaczył to samo, co złoto, a bankier ofiarował nieograniczony krydyt swemu
współspadkobiercy.
– Porachujemy się później, rzekł do pana Antifera. Choćbyśmy nic więcej nie znaleźli
nad ten brylant z wysepki w zatoce Ma-Jumba, jeszcze mi spłacisz dług zaciągnięty.
Zanim więc opuścili Edymburg, bankier udał się do banku szkockiego i na czek
wystawiony przez siebie, dostał pieniędzy.
W Leith, w zatoce Forth, oczekuje zawsze dużo okrętów, znaleźli więc i okręt
odpływający za dwa dni do Norwegii. Był to statek kupiecki, lecz kapitan, za dobrem
wynagrodzeniem, zdecydował się zabrać podróżnych. Pan Antifer był tak zniecierpliwiony tą
przymusową zwłoką, że nie pozwolił ani Julianowi, ani swemu przyjacielowi, na zwiedzenie
Edymburga, co bardzo zmartwiło poczciwego Trégomain.
Wreszcie 7 lipca wypłynęli z zatoki Forth i w dwa dni później znaleźli się w Bergen.
Przed wyjazdem z Edymburga Julian zaopatrzył się w sextan, chronometr i podręcznik
do oznaczania czasu, gdyż wszystko to utracili podczas rozbicia statku w zatoce Ma-Jumba.
W istocie lepiejby było dla naszych podróżnych, gdyby byli mogli wynająć okręt,
któryby ich wprost mógł zawieźć do Szpicbergu, ale nie trafiła im się podobna okazya.
W Bergen znów musieli czekać blizko dwie doby. Pan Antifer i Zambuco nie
wychodzili z hotelu, tem więcej, że dnia tego deszcz padał. Lecz Julian i Trégomain nie
zważali na niepogodę i poszli oglądać miasto, położone w dolinie ze wszystkich stron
otoczonej górami. Trzeba przyznać, że zwiedzanie miasta Bergen, nie mogło im wynagrodzić
tego co stracili, nie widząc wspaniałego Edymburga. Najciekawszą dzielnicą jest olbrzymi
targ rybny. I w istocie nigdy Trégomain nie widział tylu beczułek ze śledziami, ani takiej
obfitości dorszów, złowionych na wyspach Lofodzkich i łososi, których takie mnóstwo
rozchodzi się w Norwegii. To też charakterystyczna woń świeżych ryb przeciska się tu
wszędzie i unosi się nietylko nad wybrzeżem, ale dostaje się do wysokich domów, do
sklepów z kosztownościami, do bogatych magazynów futer, a nawet do willi rozsypanych na
dwóch ramionach fiordów, które wązki przesmyk ziemi oddziela od wielkiego jeziora
słodkiej wody.
Trégomain i Julian zwiedzili całe miasto, aż wreszcie 11 lipca, o 10 rano wsiedli na
okręt, który zabierał turystów, pragnących podziwiać słońce o północy, na horyzoncie
północnego przylądka.
Lecz pan Antifer, Zambuco i Ben-Omar zapewne pozostaną obojętnymi i na to
zjawisko. A jednak podróż morska na tym statku była bardzo miła i nader urozmaicona;
płynęli bowiem wzdłuż brzegów norweskich, poprzerzynanych głębokimi fiordami. Na
szczytach gór widać było błyszczące lodowiska, niektóre z nich staczały się aż do morza; na
dalszym widnokręgu rysowały się wyniosłe góry, których wierzchołki tonęły we mgle.
Pana Antifera gniewały częste przystanki okrętu, przeznaczone dla zadowolnienia
ciekawości turystów w miejscowościach godnych widzenia. Myśl, że Sauk wyprzedził jego
wyprawę o tyle dni, utrzymywała go w ciągłem rozdrażnieniu, bardzo nieprzyjemnem dla
tych co go otaczali. Uwagi Juliana i Trégomain, którzy chcieli go powstrzymać od ciągłego
narzekania i krzyków, nie zdały się na nic. Dopiero groźba kapitana, który oświadczył
stanowczo, że pana Antifera wysadzi na ląd, jeżeli będzie zakłócał spokój pasażerów, zmusiła
go do panowania nad sobą.
Najpierw statek zatrzymał się w Drontheim, starem bardzo mieście, mniej znacznem,
niż Bergen, ale za to ciekawszem dla turystów.
Pan Antifer i Zambuco nie chieli wcale wysiąść na ląd, tylko Trégomain i Julian poszli
zwiedzić starożytne miasteczko, które jeżeli zadawalnia turystów pod względem ładnych
widoków, męczy niesłychanie z powodu szkaradnego bruku, składającego się z nierównych i
sterczących kamieni, kaleczących po prostu nogi.
– Szewcy prędko muszą się tutaj dorabiać majątku, odezwał się Trégomain, o toż
chodzi się tu jak po szpilkach.
Dwaj przyjaciele zwiedzili kościół katedralny, w którym królowie szwedzcy po
koronacyi w Sztokholmie, koronowali się w Drontheim, jako królowie Norwegii. Potem
obszerny cmentarz otaczający katedrę, następnie wybrzeża szerokiej rzeki Nid, która podnosi
się i opada wraz z przypływem i odpływem morza. Brzegi rzeki ocembrowane są drzewem i
tworzą dość ładne bulwary. Byli także na obszernym targu z jarzynami, które przywożą z
Anglii, i przeszli aż na drugą stronę rzeki, na przedmieście, poza którem wznosi się dawna
cytadela.
Znużeni wrócili na pokład okrętu, a Julian wysłał znów list do Elizy. Statek zatrzymał
się jeszcze w wielu miejscach, ku wielkiemu niezadowoleniu pana Antifera, który nie chciał
się zastosować do przyjętego zwyczaju i nie przeskoczył przez sznur, wyciągnięty na
pokładzie okrętu, w chwili, gdy statek przebywa koło północne. Za to Trégomain zastosował
się do tradycyi. Płynąc ku północy statek ominął sławny wir morski Maelstrom, gdzie woda z
szumem rozpryskuje się na białawą pianę. Następnie minęli archipelag wysp Lofodzkich,
dokąd udają się na połów rybacy norwescy i wpłynęli do portu Tromsö.
Przez cały czas tej przeprawy morskiej padały ulewne deszcze; zaledwie na cztery
godziny podczas doby deszcz ustawał i to jaki deszcz! Zdawać się mogło, że upusty
niebieskie otworzyły swe czeluście, grożąc nowym potopem. Ale niepogoda była dość
pocieszającym objawem dla naszych podróżnych, gdyż temperatura była dosyć wysoka. A dla
ludzi chcących się dostać pod siedemdziesiątą siódmą odległość geograficzną, temperatura
była niesłychanie ważną rzeczą. Zimno mogło przeprawę do Szpicbergu utrudnić, albo
uczynić wprost niemożliwą. W okolicach północnych, nawet lipiec jest już dość spóźnioną
porą na wyprawy morskie w stronę bieguna północnego, gdyż wskutek zmiany kierunku
wiatru, na morzu zjawić się mogą lodowce. Gdyby więc pan Antifer został zaskoczony w
Hammerfest lodowcami, które płyną ku południowi, kto wie, czy mógłby wtedy puścić się na
morze w łodzi rybackiej. Myśl ta obawą przejmowała Juliana.
– Co to będzie, jeśli morze okryje się lodowcami? rzekł jednego dnia Trégomain do
Juliana.
– W takim razie wuj musiałby przepędzić zimę na przylądku północnym i tam
oczekiwać nadejścia przyjaźniejszej pory roku.
– Ciężka byłaby to zima, no, ale przecież nie można tak łatwo wyrzec się milionów!
odpowiedział Trégomain.
Brylanty, znalezione na wysepce w zatoce Ma-Jumba, wpłynęły na zmianę przekonań
poczciwego Trégomain, który teraz wierzył już w istnienie skarbu.
– Ile to już ponieśliśmy ofiar!… powtarzał z westchnieniem. Najpierw piekliśmy się na
słońcu w Loango, a teraz będziemy marznąć w północnej Norwegii! Niech licho porwie tego
paszę! Dlaczego ukrył swój skarb w takich odległych stronach?…
Okręt tylko kilka godzin zatrzymał się w Tromsö, gdzie pasażerowie po raz pierwszy
zetknęli się z mieszkańcami Laponii; wreszcie 21 lipca rano wpłynął do ciasnej zatoki
Hammerfest, skąd nazajutrz miał przewieść turystów do północnego przylądka, miejscowości
najbardziej wysuniętej na północ Norwegii. Ale pana Antifera nic nie obchodził przylądek
północny, który nie mógł iść w porównanie z wysepką numer trzeci!
Podróżni przez dzień ten mieli wypocząć w hotelu. Hammerfest liczy ze dwa tysiące
mieszkańców, zajmujących drewniane domy; ludność stanowią głównie protestanci,
katolików jest bardzo mało. Mieszkańcy Norwegii są bardzo przystojni, szczególniej
marynarze i rybacy, którzy na nieszczęście skłonni są do pijaństwa. Lapończycy zaś są bardzo
brzydcy, usta mają szerokie, nos spłaszczony, cerę żółtawą, a włosy najeżone, jak grzywa
końska, ale są pracowici i pomysłowi.
Wynająwszy pokoje w hotelu, pan Antifer i jego towarzysze wyszli na miasto, aby
poszukać jakiego statku, któryby mógł zawieźć ich do Szpicbergu. Udali się do portu, dokąd
wpada szeroka rzeka; nad tamą z powbijanych pali wznoszą się domy i składy.
Przemysł w Hammerfest zasadza się głównie na handlu rybami. Nawet psy i bydło
żywią się rybami, a setki statków i łodzi rybackich dowozi ich tyle z obfitych połowów, że
wystarczają aż nadto na potrzeby miejscowe i na wywóz do stron dalszych.
W Hammerfest dni podczas lata są niezmiernie długie, prawie że nie ma nocy; w zimie
zaś noc trwa prawie ciągle, rozjaśniana tylko niekiedy blaskiem wspaniałej zorzy północnej.
Przy wejściu do portu, pan Antifer i jego towarzysze zatrzymali się u stóp kolumny
granitowej, ozdobionej kapitelem z bronzu, przedstawiającym broń norweską, ponad którą
unosi się kula ziemska. Ta kolumna, wzniesiona za panowania Oskara I-go, postawiona
została na pamiątkę robót, przedsięwziętych w celu wymiaru południka, pomiędzy ujściem
Dunaju i Hammerfestem. Potem podróżni nasi udali się na groblę, przy której zatrzymują się
rozmaitej wielkości statki i łodzie rybackie.
Ale w jaki sbosób porozumieją się z ich właścicielami, skoro nie umieją po norwesku?
Na szczęście Julian umiał po angielsku, a ten język kosmopolityczny ułatwił im porozumienie
się w krajach skandynawskich.
Daleko jeszcze było do wieczora, gdy statek został wynajęty za dość wygórowaną cenę,
a kapitan jego Olaf i jedenastu ludzi, stanowiących załogę, gotowi byli każdej chwili
odpłynąć do Szpicbergu, zaczekać na swych pasażerów dopóty, dopóki ci zechcą tam
pozostać, zabrać pakunki, jakie będą żądali, aby zostały zabrane, i odwieźć ich napowrót do
Hammerfest.
Pan Antifer był niesłychanie uradowany z tak szczęśliwego obrotu sprawy, tem
bardziej, że Julian rozpytał się w mieście, czy niewidziano tu przed kilku dniami jakiego
cudzoziemca, dążącego również do Szpicbergu, i otrzymał odpowiedź przeczącą. Sauk więc
nie wyprzedził ich do Szpicbergu, chyba że popłynął inną drogą, co wydawało się
niemożebnem, gdyż ta droga, którą oni dążyli, była najkrótsza.
Resztę dnia zeszło na przechadzce. Pan Antifer i bankier Zambuco byli. tego
przekonania, że teraz już dotarli do kresu swej podróży.
Gdy o jedenastej wieczór udali się na spoczynek, było jeszcze zupełnie widno, zmrok
trwał bardzo krótko i rozjaśnił się natychmiast blaskami jutrzenki. Nazajutrz o ósmej rano
podróżni nasi wypłynęli z Hammerfest. Ale przebyć sześćset mil, to wymaga zawsze około
pięciu dni żeglugi i to wtedy, jeżeli pogoda i wiatr sprzyjają. Zdawało się, że napływ
lodowców grozić nie będzie, gdyż temperatura była zupełnie łagodna. Niebo pokrywało się
niekiedy chmurami, ale padał tylko deszcz, nie śnieg. Od czasu do czasu ukazywało się słońce
i Julian miał nadzieję, że promienna tarcza nie ukryje się wtedy, gdy będzie potrzebował
wskazać za pomocą sextanu położenie trzeciej wysepki. Wszystko składało się jak najlepiej i
wszyscy mieli nadzieję, że fantazya Kamylk-Paszy nie każe im już dłużej włóczyć po świecie.
Żegluga odbywała się bardzo pomyślnie, tak że 26 lipca, o godzinie czwartej rano
dostrzeżono już na horyzoncie zarysy skał. Morze wolne było zupełnie od lodowców. Kapitan
Olaf znał dobrze okolice wyspy Szpicberg, gdyż często udawał się w te strony na połów ryb.
Przed laty dwudziestu wyspa Szpicberg była jeszcze bardzo mało znana, ale wkrótce i tę
miejscowość ludzie częściej nawiedzać będą. Szpicberg jest nazwą nie jednej wyspy, lecz
archipelagu, który składa się z trzech wysp większych, mianowicie: wysp: Szpicberg,
Południowo-Wschodniej i Północno-Wschodniej. Połowem wielorybów i fok zajmują się tam
najwięcej Anglicy, Rosyanie i Duńczycy. Zresztą dla spadkobierców Kamylk-Paszy
wszystkie te szczegóły były rzeczą obojętną.
Archipelag wysp Szpicberg najeżony jest skałami, które utrudniają przystęp do
wybrzeża. Pewien Anglik odkrył te wyspy w roku 1553, ale dopiero Holendrzy nadali im
nazwisko. Oprócz tych trzech wysp największych, archipelag składa się jeszcze z mnóstwa
drobnych wysepek.
Julian, po odszukaniu na mapie oznaczonej długości i szerokości geograficznej, dał
rozkaz kapitanowi Olaf, aby się skierował ku wyspie Południowo-Wschodniej, która z całego
archipelagu najbardziej jest wysunięta na południe. Przy sprzyjającem wietrze przebyto cztery
czy pięć mil w przeciągu godziny. Statek zarzucił kotwicę niedaleko wysepki, na której widać
było wysoki przylądek.
Była wtedy godzina kwadrans na pierwszą, gdy pan Antifer ze swymi towarzyszami
wsiadł do łodzi i skierował się ku wyspie. Za ich zbliżeniem stada mew i innych ptaków
morskich zerwały się z krzykiem, a foki oddaliły się śpiesznie z wybrzeża, wydając żałosne
głosy.
Pan Antifer, wysiadłszy na brzeg, tupnął mocno nogą, jakby chciał tym sposobem
okazać, że bierze tę ziemię w swoje posiadanie.
Szczęście zdawało się sprzyjać teraz naszym podróżnikom; nie szukali bynajmniej
miejsca do wylądowania i wysiedli właśnie tam, gdzie bogaty Egipcyanin ukrył swoje skarby.
Wyspa była pusta, jak tylko okiem można było zasięgnąć. Na wybrzeżu nie widać było
ani jednego Eskimosa, na morzu ani jednego okrętu, ani jednej łodzi rybackiej. Wszyscy byli
wzruszeni i przejęci radością, nawet Trégomain, który cieszył się szczęściem swego
przyjaciela.
Radość ich spotęgowała się jeszcze bardziej, gdy spostrzegli, że na ziemi rozmiękczonej
od deszczów, nie było żadnych śladów, nikt więc nie przechodził tamtędy; Sauk nie
wyprzedził ich. Ostatni dokument opiewał, że należało szukać skarbu na południowem
wybrzeżu wyspy. Gromadka nasza skierowała się zatem do skał, które najbardziej wysuwały
się w morze; załomy skał nie były pokryte ani mchem ani śniegiem, co ułatwiało niezmiernie
poszukiwania.
Wreszcie pan Antifer zatrzymał się przed skałą wyniosłą i gładką, jak owe słupy,
którymi podbiegunowi żeglarze oznaczają drogę przebytą.
– To tu!… to tu!… zawołał głosem stłumionym od głębokiego wzruszenia.
Wszyscy przybiegli na ten okrzyk.
Na gładkiej ścianie skały widać było monogram Kamylk-Paszy, tak głęboko wyryty w
granicie, że czas nie zdołał zniszczyć jego śladów.
Wszyscy zatrzymali się w milczeniu przed skałą i odkryli głowy, jak gdyby znaleźli się
nagle przed grobem bohatera. Dziwną zaiste jest wszechwładna potęga złota.
Natychmiast zabrali się do pracy. Pod uderzeniami motyk i drągów odłamy skał sypały
się na wszystkie strony. Pan Antifer nadsłuchiwał bacznie, czy nie usłyszy metalicznego
dźwięku. Wreszcie drąg okuty żelazem, którym posługiwał się pan Antifer, napotkał opór.
– Nakoniec! zawołał pan Antifer odrzucając ostatni kawał skały, który przykrywał
skarby.
Ale po tym okrzyku radości nastąpił okrzyk rozpaczy, tak gwałtownej, że słychać go
było chyba na jaki kilometr odległości. Pan Antifer upuścił drąg na ziemię. W głębi skały nie
było baryłek, lecz znowu skrzynka żelazna, podobna do dwóch znalezionych już poprzednio.
– Jeszcze to samo! jęknął Trégomain, podnosząc ręce ku niebu.
Trzeba więc będzie szukać jeszcze czwartej wyspy! Pan Antifer, uniesiony gniewem,
uderzył z taką siłą drągiem w skrzynkę, że ta rozbiła się od razu.
Wyleciał z niej pergamin pożółkły, zacieknięty i bardzo zniszczony; widać że deszcze i
śniegi dostawały się do wnętrza skrzynki. Kosztowności nie było żadnych. Jeden tylko Julian
zachował zimną krew; podjął pergamin i rozwinął go ostrożnie. Była to pojedyńcza kartka,
której górna część uległa zniszczeniu przez wilgoć. Niektóre wiersze jednak były zupełnie
czytelne. Julian więc tak czytać zaczął:
„Było trzech ludzi, którym winienem wdzięczność i którym chcę pozostawić dowody
mojej pamięci. Dlatego to złożyłem dokumenty na trzech wysepkach, bo chciałem, aby ci
trzej ludzie, co mają po mnie odziedziczyć mienie, poznali się w podróży i połączyli się ze
sobą węzłami przyjaźni.”
Co do tego pomylił się poczciwy Pasza.
„Będą oni zmuszeni ponieść wiele trudów zanim zdobędą majątek, ale zawsze nie tyle,
ile poniosłem ja, aby im przekazać te pieniądze. Ci trzej ludzie są: Francuz Antifer,
Maltańczyk Zambuco i Szkot Tyrkomel. Jeżeli oni już nie żyją, dziedziczyć mają ich prawi
spadkobiercy. To też, gdy w obecności notaryusza Ben-Omara, którego naznaczyłem
wykonawcą mojego testamentu, ta skrzynka zostanie otwarta i dokument, który jest ostatnim,
odczytany, spadkobiercy mogą iść wprost do czwartej wysepki, na której ukryłem trzy
beczułki zawierające złoto, brylanty i kosztowne kamienie.”
Pomimo rozczarowania, jakiego doznali podróżni nasi, dowiadując się o nowej
podróży, wszyscy jednak doznali wielkiej ulgi. Zatem ta czwarta wysepka będzie już
ostatecznym celem ich podróży. Należało tylko dowiedzieć się, gdzie się ta wyspa znajduje.
„Aby odnaleźć tę wysepkę, czytał dalej Julian, trzeba poprowadzić…”
Na nieszczęście dolna część pergaminu była tak zniszczona przez czas i wilgoć, że brak
było wielu wyrazów, które się stały zupełnie nieczytelne, Julian napróżno silił się je odczytać.
„Wysepka… położona… prawo… geometryczne…”
– Ależ śpiesz się! zawołał niecierpliwie pan Antifer. Dlaczego się tak zastanawiasz?
Ale Julian nie mógł czytać dalej. Litery były tak zatarte, że nie można się było domyślić
żadnego wyrazu. Cyfr, oznaczających szerokość i długość geograficzną, nie było ani śladu.
Julian raz jeszcze odczytał rozpoczęte zdanie:
„Położona… prawo… geometryczne…”
Nareszcie zdołał odczytać ostatni wyraz: biegun.
– Co? biegun? zawołał zdumiony. Jakto, czyżby te skarby były ukryte przy biegunie
Północnym?
– A może Południowym, szepnął z rozpaczą Trégomain.
Czyż to więc nie była prosta mistyfikacya? Chęć wprowadzenia kogoś w błąd i
narażenia go na przykrości?… Po takiej włóczędze kazać komuś jechać do bieguna
Północnego albo Południowego! A przecież jeszcze żadna istota ludzka tam nie dotarła!
Pan Antifer wyrwał z rąk siostrzeńca dokument i starał się przeczytać w pół zatarte
zgłoski…
Ale nie mógł dopatrzyć nic, coby mogło naprowadzić na domysł, gdzie trzeba szukać
czwartej wysepki.
Gdy pan Antifer przekonał się, że wszystko przepadło stracił przytomność i jak
piorunem rażony, upadł na ziemię bez czucia.
Rozdział XV
Teraz musimy kolejno opowiedzieć wypadki, które nastąpiły po znalezieniu ostatniego
dokumentu na wysepce numer trzeci. Wiemy już, jaką rozpacz w panu Antiferze wywołało to
przykre rozczarowanie, a mianowicie, że przeniesiono go na pokład statku prawie
bezprzytomnego. Lecz towarzysze przekonali się wkrótce, że choroba nie będzie miała
groźnych następstw. Biedny pan Antifer był tak smutny i pognębiony, że ani Julian, ani
Trégomain nie mogli z niego słowa wydobyć.
Drogę z powrotem odbywano jak można było najprędzej. Na wynajętym przez siebie
statku wrócili do Hammerfest, a stamtąd do Bergen. Ponieważ nie było jeszcze kolei żelaznej
z Drontheim do Chrystyanii, pojechali więc końmi do stolicy Norwegii, potem okrętem
popłynęli do Kopenhagi, a następnie koleją przez Danię, Niemcy, Hollandyę i Francyę,
dostali się do Paryża i do Saint-Malo.
W Paryżu pan Antifer rozstał się z bankierem Zambuco, któremu zapłacił wszystkie
koszta podróży, spieniężywszy przedtem swój brylant. Kamień był w istocie tak wysokiej
wartości, że jeszcze panu Antiferowi pozostała się ładna sumka. Ma się rozumieć, że
notaryusz Ben-Omar nic nie dostał, gdyż miał odbierać tylko procent od skarbów, których nie
znaleziono.
– Idź do licha! powiedział mu z gniewem pan Antifer przy rozstaniu.
– I staraj się żyć z niem zgodnie, dodał pocieszająco Trégomain.
Ben-Omar powrócił zatem do Aleksandryi, przysięgając sobie, że nigdy już nie wyruszy
na poszukiwanie skarbów.
W Saint-Malo znajomi i przyjaciele powitali serdecznie naszych podróżnych, chociaż
byli i tacy złośliwi, którzy żartowali z ich nieudanej wyprawy.
Nanon i Eliza nie posiadały się z radości, ujrzawszy pana Antifera, Juliana i poczciwego
Trégomain. Ale pan Antifer pozostał obojętny nawet na te objawy serdecznego przywiązania
z ich strony, a gdy Trégomain, pozostawszy z nim sam na sam, uczynił mu z tego powodu
wymówki, odpowiedział z gniewem:
– Daj mi spokój, niech sobie robią co chcą, byle mnie nie zaczepiali!
I odtąd żył on w zupełnem odosobnieniu od ludzi, nie rozmawiał z nikim, nie chodził na
wybrzeże, ciągle był posępny i zamyślony. Wyglądało to, jakby się wstydził przed ludźmi
tego, że dał się tak wywieźć w pole na poszukiwanie skarbów. Jego przyjaciele rozmawiali o
nim często.
– Lękam się bardzo o zdrowie wuja, mówiła Eliza.
– I ja również, moja córko, mówiła Nanon. Codzień proszę Boga, aby zesłał spokój
swemu bratu.
– Szkaradny pasza! zawołał Julian. Trzebaż mu było zakłócić spokój naszego życia
swemi milionami.
– A szczególniej takiem, których nie znaleziono, dodał Trégomain. A jednak te skarby
są gdzieś ukryte!… I gdyby można było przeczytać ostatnie objaśnienia w dokumencie…
Jednego dnia Trégomain rzekł do Juliana:
– Czy ty wiesz, chłopcze, co ja myślę?
– No cóż takiego, panie Trégomain?
– Że twój wuj uspokoiłby się łatwiej, gdyby się dowiedział, gdzie są ukryte skarby,
choćby nawet nie mógł ich nigdy pozyskać.
– Może pan masz słuszność, panie Trégomain; gdyż to najbardziej gniewa mego wuja,
że miał w ręku dokument w którym określone było położenie czwartej wysepki i nie mógł
odczytać go do końca.
– Naturalnie, że kwestya byłaby się zaraz wyjaśniła, odpowiedział Trégomain. W
dokumencie była o tem wyraźna wzmianka.
– To też wuj zachował ten dokument i prawie ciągle wpatruje się weń i odczytuje go.
– Stracony to czas, mój chłopcze, teraz już skarby trzeba naprawdę uważać za
przepadłe. Nigdy już, nigdy, nie odzyskamy olbrzymiego majątku Kamylk-Paszy!
Czytelnicy pytają się zapewne, co się stało z Saukiem i dlaczego nie wyprzedził
spadkobierców na wyspę Szpicberg? Oto dlatego, że schwytano go w Glazgowie z powodu
zamachu i zbrodniczych zamiarów, których dopuścił się względem pana Tyrkomela. Sprawa
ta narobiła wiele rozgłosu i pobudziła czujność policyi, która rozesłał rysopis przestępcy i
listy gończe. Sauk umknął z Edymburga, lecz zamiast udać się na wschodnie wybrzeże
Szkocyi, tak, jak to uczynił pan Antifer, odjechał w stronę zachodnią i musiał czekać w
Glazgowie przez cały tydzień na odpłynięcie właściwego okrętu. Tu go policya poznała i
natychmiast uwięziła. Stawiony przed sądem, Sauk skazany został na kilkanaście lat
więzienia. Dlatego to nie stawił się na Szpicbergu.
Tyle zatem trudów, kosztów i zmartwień pozostało bezowocnemi. Był jednak jeden
człowiek, który się cieszył z tego zawodu, to pan Tyrkomel.
– Ileż to grzechów ludzie uniknęli, że nie dostali tego majątku!… powtarzał sobie z
zadowoleniem.
Życie upływało teraz spokojnie mieszkańcom małego domku w Saint-Malo i wszyscy
czuliby się najzupełniej szczęśliwi, gdyby nie smutne i litość wzbudzające usposobienie pana
Antifera. Julian także był trochę smutny na myśl, że znów na czas długi rozłączy się z
rodziną, gdyż wkrótce miał wyjechać z Saint-Malo, jako kapitan statku kupieckiego,
będącego własnością pewnego domu handlowego. Okręt miał popłynąć do Indyi.
Eliza martwiła się także odjazdem Juliana, głównie ze względu na stan zdrowia wuja,
który na tak długo pozbawiony będzie opieki siostrzeńca.
– Kto wie, czy go jeszcze zastaniesz przy życiu, mówiła do Juliana.
Julian i Eliza często rozmawiali ze sobą o tym zatartym dokumencie, o tych zgłoskach,
których niepodobna było odczytać. Było tam jedno rozpoczęte a niedokończone zdanie, które
prawdziwie prześladowało Juliana.
Zdanie to zaczynało się od następujących wyrazów: „Należy tylko przeprowadzić..”
Przeprowadzić… ale co?
Potem czytelne jeszcze były oderwane, pojedyńcze wyrazy: „wysepka… położona…
reguła… geometryczna… biegun…”
O jakiej regule geometrycznej była tu mowa?… Czy ta reguła stanowiła jakiś łącznik
pomiędzy wysepkami?… Może pasza nie wybierał ich wypadkowo, może nie rządził się po
prostu wybrykiem fantazyi, lecz wybierał je w ten sposób, aby ułożyć jakieś zadanie
matematyczne do rozwiązania.
Co do wyrazu „biegun,” czy można było przypuszczać, że odnosi się on do krańców
środkowej osi ziemskiej? Nie, stokroć nie! A zatem co znaczył ten wyraz?
Julian napróżno łamał sobie głowę nad rozwiązaniem tej zagadki: nic nie mógł
wymyślić.
– Biegun, biegun… powtarzał. Może właśnie w tym wyrazie tkwi węzeł tej zawikłanej
kwestyi.
Julian rozmawiał o tem również często z panem Trégomain, który wcale się nie dziwił,
że Julian silił się na odgadnięcie tej tajemnicy, wierzył teraz bowiem święcie w to, że miliony
te nie są złudzeniem, lecz istnieją rzeczywiście.
– Mój kochany, lękam się tylko tego, mówił Trégomain do Juliana, abyś się i ty nie
rozchorował z tego powodu.
– Cóż znowu! Ja nie biorę tego tak bardzo do serca. Wszak pan wie, że ja dla siebie nie
pragnę tych milionów… Ja potrafię zapracować na swoje utrzymanie… Chodzi mi tylko o
wuja, o jego zdrowie.
– Masz słuszność… Żal bierze patrzeć na niego. Bo też to przykro mieć dokument, i nie
módz wpaść na ślad… No, niczego się nie domyślasz?
– Niczego, panie Trégomain. A jednak te wyrazy „reguła geometryczna” nie są przecież
bez znaczenia. Potem można znów przeczytać: „należy przeprowadzić…” ale co?
– Tak, co? powtórzył Trégomain.
– Nie mogę zrozumieć znaczenia tego wyrazu biegun…
– Ja także nic a nic nie rozumiem i nie mogę ci nic pomódz.
Upłynęło dwa miesiące, a w usposobieniu pana Antifera żadna nie zaszła zmiana. Raz,
w ponury i dżdżysty dzień o październikowy, Julian i Eliza siedzieli w domu. Na kominku
płonął suty ogień. Eliza widząc, że Julian siedzi smutny i zamyślony, postanowiła go
rozerwać.
– Julianie, zaczęła, odkładając robotę, pisywałeś do mnie często podczas tej
nieszczęśliwej podróży, która stała się dla nas źródłem tylu przykrości, czytywałam zawsze z
wielkiem zajęciem twoje listy…
– Nie zbyt to wesołe wspomnienia, przerwał jej Julian. Biedny wuj!
– Nie przeczę, ale jest w tych listach tyle zajmujących i ciekawych opisów, że
schowałam je i odczytuje je nieraz. Jednak najbardziej szczegółowe opisy nie mogą iść w
porównanie z opowiadaniem naocznego świadka, a ty nigdy mi jeszcze o tej podróży nie
opowiadałeś… Opowiedz mi to dzisiaj, dobrze?
– I na co ci się to przyda?
– Zrobi mi to wielką przyjemność. Będzie mi się zdawało, że razem z wami
podróżowałam statkiem, koleją, lub na grzbiecie wielbłądów…
– Jeżeli życzysz sobie tego koniecznie, uczynię zadość twemu żądaniu, ale potrzebna
nam będzie do tego mapa, abym ci mógł kolejno wskazywać punkta naszej drogi.
– Patrz, mamy tutaj globus, czy to dostateczne?
– O! najzupełniej.
Eliza wzięła z biurka Juliana wyobrażenie kuli ziemskiej, wspartej na metalowej
podstawie, i umieściła ją na stole, przy którym usiedli oboje.
– Ruszajmy więc w drogę, rzekł Julian, wskazując palcem Saint-Malo.
I wskazał jej przestrzeń od Francyi do Egiptu, gdzie dosięgli Suezu. Potem przeszedł
morze Czerwone i Indyjskie i dotarł do imanatu Maskat.
– A więc to tu jest Maskat, rzekła Eliza, zatem wysepka numer pierwszy jest bardzo
blizko?
– Tak, trochę dalej w głębi zatoki.
Potem odwracając globus, Julian wskazał Elizie Tunis, gdzie połączyli się z bankierem
Zambuco. Kreślił drogę przez morze Śródziemne, zatrzymał się w Dakar, minął równik i
znalazł się na wybrzeżu afrykańskiem, w zatoce Ma-Jumba.
– Tu jest wysepka numer drugi? zapytała Eliza.
– Tak Elizo!
Następnie Julian przebiegał znów drogę wzdłuż wybrzeża Afryki i Europy i zatrzymał
się w Edymburgu, gdzie spotkali się z panem Tyrkomel i wreszcie dostał się do Szpicbergu.
– Więc to jest wysepka numer trzeci? zawołała Eliza.
– Tak, moja droga, i tu właśnie na tej wyspie czekało nas największe ze wszystkich
rozczarowanie, jakie nas spotkały w tej niemądrej wyprawie.
Eliza milczała przez chwilę, przyglądając się uważnie kuli ziemskiej.
– Dlaczego ten wasz pasza wybrał te trzy wysepki? Tak jedna po drugiej? odezwała się
wreszcie.
– My sami tego nie wiemy i nie dowiemy się o tem nigdy.
– Nigdy? podchwyciła Eliza.
– Ma się rozumieć, że nigdy, potwierdził Julian. A jednak te trzy wysepki połączone są
ze sobą jakąś regułą geometryczną, jak to jest wyrażone w ostatnim dokumencie. Ten wyraz
biegun, także mi daje wiele do myślenia…
Kończąc te słowa, Julian znowu pogrążył się w zadumie. Tymczasem Eliza,
przysunąwszy sobie globus, bawiła się, kreśląc palcem drogę, którą jej Julian wskazał przed
chwilą. Zaczęła od Maskatu i, kreśląc linię krzywą, zwróciła się do Ma-Jumba, potem znów,
prowadząc taką samą linię krzywą, dostała się do Szpicbergu i takąż samą linią dostała się do
punktu, z jakiego wyjechali.
– Wiesz co, Julianie, że to tworzy koło? odezwała się z uśmiechem. Podróżowaliście,
tworząc koło.
– Koło? powtórzył zdziwiony Julian.
– Tak, mój przyjacielu… podróż wasza, punkta jakie przebywaliście, tworzą obwód
koła. Była to zatem podróż okrągła, w kształcie koła…
– W kształcie koła? zawołał Julian.
Podniósł się i zaczął chodzić po pokoju, powtarzając:
– Obwód koła… obwód koła!…
Nagle przystanął przy stole i palcem przeprowadził po kuli ziemskiej te same linie, o
jakich mówiła Eliza. W tej chwili głośny okrzyk wyrwał się z jego piersi…
Eliza spojrzała na niego przestraszona. Czyżby i on także postradał zmysły i stał się
nagle dziwakiem i odludkiem tak jak i jego wuj? Drżąca, ze łzami w oczach, patrzyła
badawczo na Juliana.
Wtem młodzieniec zawołał porywczo:
– Znalazłem!… Znalazłem!…
– Co takiego? zapytała z najwyższą trwogą Eliza.
– Znalazłem wysepkę numer czwarty!
Eliza przeraziła się jeszcze bardziej. Julian z pewnością postradał zmysły. Skądby tam
znalazł tę czwartą wysepkę?… To niemożebne!…
Julian tymczasem otworzył okno i na cały głos zaczął wołać na swego sąsiada.
– Panie Trégomain! Panie Trégomain!
Potem znów przybiegł do globusu. W kilka chwil później Trégomain wszedł do pokoju;
zobaczywszy go młody kapitan, zawołał:
– Znalazłem…
– Cóż tam znalazłeś, mój chłopcze?
– Odkryłem, w jaki sposób trzy wysepki połączone są za pomocą linii geometrycznych i
w jakim punkcie znajdować się powinna wysepka numer czwarty…
– Na Boga! czy to możebne? zawołał Trégomain, któremu także zdawało się w tej
chwili, że postradał zmysły.
Julian mówił:
– Nie lękajcie się, ja mam zdrowe zmysły. Posłuchajcie mnie raczej uważnie…
– Słuchamy!… Słuchamy!
– Trzy wysepki położone są w okręgu tego samego koła. Przypuśćmy zatem, że
stanowią jeden plan; połączmy je zatem linią prostą, linią „którą dość jest przeprowadzić,” jak
mówi dokument i wyprowadźmy linię prostopadłą z pośrodka każdej z tych obwodowych
linii. Te dwie linie prostopadłe spotykają się wpośrodku koła i w tym punkcie środkowym, w
tym „biegunie” ponieważ tu jest mowa o kulistości sfery, znajduje się z pewnością wysepka
numer czwarty.
Jak widzimy, było to bardzo proste zadanie geometryczne, które fantazya Kamylk-
Paszy w porozumieniu z kapitanem Zô w czyn wprowadzić chciała. Jeżeli rozwiązanie tego
zadania nie przyszło wcześniej Julianowi do głowy, to jedynie dlatego, że nie spostrzegł, iż
trzy wysepki znajdowały się na trzech punktach w obwodzie tego samego koła. Dopiero
drobny paluszek Elizy zakreślił to koło.
– Ależ to niepodobieństwo, powtarzał zdumiony Trégomain.
– Ale tak jest, tak jest, panie Trégomain, przypatrz się pan na globusie tej drodze, którą
przebiegliśmy razem, to się pan przekonasz, że mam słuszność.
I stawiając globus przed Trégomain’em, Julian zakreślił koło, w którego obwodzie
znajdowały się trzy wysepki, przechodząc również przez następujące punkta, które Kamylk-
Pasza mógł również wybrać, jako to: Maskat, cieśnina Babel-Mandeb, Równik, Ma-Jumba,
wyspy Zielonego Przylądka, zwrotnik Raka, przylądek Tarevell w Grenlandyi, południowo-
wschodnią wyspę Szpicberg, Wyspy Admiralicyi, morze Karskie, Tobolsk w Syberyi i Herat
w Persyi. To też jeśli Julian miał racyę, wysepka numer czwarty powinna stanowić punkt
środkowy tego koła, bo taka sama jest zasada dla koła zakreślonego na planie, jak i na
wypukłości kuli ziemskiej, której biegun stanowi oś środkową.
Trégomain nie mógł wyjść z podziwienia. Julian to chodził szybko po pokoju, to znów
zatrzymywał się przed globusem, powtarzając:
– To Eliza odnalazła to koło, panie Trégomain! Gdyby nie ona, mnieby nigdy podobna
myśl nie przyszła do głowy!
Trégomain był tak uradowany, że zerwał się z krzesła i zaczął tańczyć po pokoju z
lekkością tancerki, ważącej dwieście funtów.
– Znalazłem! znalazłem, przyśpiewywał sobie wesoło, upragnioną długość
geograficzną!
Po kilku chwilach, gdy zmęczony i zasapany Trégomain osunął się na krzesło i cisza
zapanowała w pokoju, Eliza odezwała się pierwsza:
– Trzeba powiedzieć o tem wujowi.
– A może lepiej nie mówić mu wcale? zagadnął Trégomain.
– W istocie trzeba się nad tem zastanowić, dodał Julian.
Z powodu niepewności, wezwano dla narady Nanon, która oświadczyła, że nie powinni
nic ukrywać przed panem Antiferem.
– A jeśli czeka wuja nowe rozczarowanie? zapytała Eliza, czy potrafi on znieść ten
nowy cios?
– Zdaje mi się, że teraz nie grozi mu już żadne rozczarowanie! zawołał Trégomain.
– Ostatni dokument opiewa, że skarb jest naprawdę zakopany na wysepce numer
czwarty, dodał Julian, a ta czwarta wysepka znajduje się wpośrodku koła, po którem
podróżowaliśmy… jestem teraz jak najpewniejszy tego.
– Idę po brata, rzekła Nanon.
Po chwili pan Antifer wszedł do pokoju Juliana. Wzrok jego był zamglony, czoło
posępne i zmarszczone troską.
– Co się tam stało? zapytał gniewnie.
Julian w krótkich słowach wytłómaczył mu, w jaki sposób odkrył węzeł geometryczny,
który łączył trzy wysepki i na czem opierał swoje dowodzenie, że wysepka numer czwarty
powinna się znajdować w środkowym punkcie tego koła.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, pan Antifer przyjął tę wiadomość dość spokojnie,
bez wybuchów gniewu i nerwowych uniesień, tak jakby się spodziewał, że prędzej czy
później kwestya wyjaśnić się musi.
– Gdzie jest ten punkt środkowy, Julianie? zapytał siostrzeńca.
Była to w istocie rzecz najciekawsza, ażeby dowiedzieć się, gdzie jest owa wyspa…
Julian ustawił globus wpośrodku stołu i wziąwszy do ręki linię giętką, tak jak gdyby
chciał rysować na powierzchni płaskiej, połączył za pomocą linii Maskat i Ma-Jumba, a drugą
linią Ma-Jumba ze Szpicbergem. Na tych dwóch liniach, od przypuszczalnego środkowego
ich punktu, przeciągnął dwie linie prostopadłe, których skrzyżowanie wypadło właśnie
wpośrodku koła, na morzu Śródziemnem, pomiędzy wyspą Sycylią a przylądkiem Bon,
niedaleko wyspy Pantellaria.
– To tu, mój wuju! rzekł Julian.
I sprawdziwszy starannie południk i linię równoległą, rzekł stanowczo:
– Trzydzieści siedem stopni dwadzieścia sześć minut szerokości na północ, a dziesięć
stopni trzydzieści trzy minuty długości na wschód od południka paryskiego.
– Ale czy tam jest jaka wysepka? zapytał Trégomain.
– Musi być, odpowiedział Julian.
– Czy tylko tam jest wysepka, mój Trégomain? podchwycił pan Antifer. Bo tylkoby
tego brakowało, ażeby tam nie było wysepki. A! niech to wszystko licho porwie!
Wygłosiwszy tę klątwę głosem tak donośnym, że aż szyby w oknach zadrżały, pan
Antifer wyszedł z pokoju, zamknął się u siebie i przez cały dzień nie pokazał się wcale.
Rozdział XVI
Jeżeli pan Antifer pod wpływem gwałtownej i niespodziewanej radości nie postradał
zmysłów, to jednak usposobienie jego tak dziwnej uległo zmianie, że otaczające go osoby nie
mogły wyjść ze zdumienia.
Skoro dowiedział się o rzeczywistem istnieniu wysepki numer czwarty, gdzie już
napewno miały być ukryte skarby Kamylk-Paszy, odzyskał nagle dawne swoje usposobienie.
Wszystkie przyzwyczajenia, gusta i upodobania wróciły mu odrazu. Zaczął chodzić na
przechadzkę na wały i do portu i palić ulubioną fajeczkę. Na ustach jego ukazał się dawno nie
widziany gość – uśmiech. W rozmowie nie czynił żadnej wzmianki ani o skarbie, ani o
dalekich podróżach, ani o czekającej go jeszcze wyprawie po miliony, które wreszcie
zagarnie.
Nanon, Eliza, Julian i Trégomain nie mogli zdać sobie sprawy z tego dziwnego
postępowania. Spodziewali się ciągle, że pan Autifer krzyknie na nich: „W drogę!” A pan
Antifer o tem ani słówka nie pisnął.
– Co mu się stało? zapytywała Nanon.
– Chyba go nam kto zamienił, dodawał Julian.
– W istocie, dziwna rzecz, mówił Trégomain, doprawdy ja go nie rozumiem, bo
przecież nie można pozwolić, aby tyle milionów przepadło!
Trégomain okazywał się teraz więcej rozgorączkowany i zniecierpliwiony. Trapiło go
pragnienie złota.
– Jakto, skoro nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się wysepka, to wtedy biegaliśmy po
świecie szukając jej, a teraz, gdy wiemy napewno, gdzie są skarby, to nie myślimy wcale o
podróży? powtarzał, i po części miał słuszność.
Lecz w otoczeniu swojem napotykał na dziwną obojętność. Gdy mówił o tem do
Juliana, Julian odpowiadał.
– A co mi tam po skarbach! Umiem pracować, to dam sobie radę na świecie!
Gdy mówił do Nanon, poczciwa kobieta odpowiadała:
– Niech tam leżą owe skarby w spokoju, tam, gdzie dotąd były zakopane.
Eliza taką samą okazywała obojętność.
Wreszcie Trégomain zdecydował się pomówić o tem z panem Antiferem. Było to może
we dwa tygodnie po odkryciu Juliana.
– No, i cóż wysepka? zagadnął swego przyjaciela.
– Jaka wysepka? odparł pan Antifer.
– Wysepka na morzu Śródziemnem!… Zdaje mi się, że ta wyspa istnieje naprawdę.
– Ma się rozumieć, potwierdził pan Antifer. Jestem tak pewny, że ją znajdziemy, jak
jestem pewny, że żyję i że patrzę na ciebie.
– A więc dlaczego nie udajemy się do tej wyspy?
– No, a jakże się dostaniemy do niej? Chyba że nam wyrosną pletwy, tak, jak rybom!
Co miała znaczyć podobna odpowiedź? Trégomain napróżno wysilał swój umysł, aby to
zrozumieć. Nie zrażał się jednak zagadkowem postępowoniem swego przyjaciela. Trzydzieści
trzy miliony, to nie bagatela. Wprawdzie te pieniądze nie jemu przyniosłyby korzyść, ale
Trégomain umiał się cieszyć ze szczęścia innych ludzi, nadewszystko takich, których kochał i
cenił tak, jak całą rodzinę pana Antifera.
Nie lękając się już teraz gniewu pana Antifera, zaczepiał go w tej kwestyi kilka razy, aż
wreszcie stary przyjaciel zapytał go jednego dnia.
– Zatem ty chcesz koniecznie, abyśmy jechali?
– Naturalnie, że bardzo tego pragnę.
– Czy mniemasz, że tak należy uczynić?
– Nie inaczej i to jak najprędzej.
– No, to ruszajmy w drogę!
Pan Antifer wymówił te słowa dziwnym jakimś tonem.
Ale przed odjazdem należało uprzedzić bankiera Zambuco i notaryusza Ben-Omara,
aby obydwaj znaleźli się w dniu oznaczonym na wysepce numer czwarty, gdyż pierwszy z
nich był spadkobiercą, a drugi wykonawcą testamentu.
Pan Antifer żądał, aby dopełniono tej formalności i aby wszystko odbyło się prawnie.
Wysłano zatem dwie depesze, jedną do Tunisu a drugą do Aleksandryi, naznaczając
interesantom spotkanie w dniu dwudziestym trzecim października na Sycylii, w mieście
Girgenti, jako najbliżej położonem wysepki numer czwarty. Stamtąd mieli już wszyscy razem
wyruszyć po odkopanie skarbu.
Co zaś do pana Tyrkomel, część jego zostanie mu odesłana z całą sumiennością. Co zaś
on uczyni ze swymi milionami, to już nikogo nie obchodziło. Może je nawet wrzucić do
zatoki Forth, jeżeli się lękać będzie, aby mu rąk nie sparzyły.
Sauka nie należało się już lękać. On nie miał żadnego prawa do majątku, gdyż Kamylk-
Pasza wydziedziczył go, a szkodzić nie mógł także, ponieważ jeszcze lat kilka miał siedzieć
w więzieniu w Edymburgu.
Gdy podróż została już postanowiona, Trégomain nie czekał aż go będą namawiać,
tylko pierwszy oświadczył, że chce do niej należeć. Obecna wyprawa nie potrwa zapewne
długo, zaledwie, tyle czasu ile potrzeba, aby pojechać i wrócić. Teraz już nie trzeba będzie
szukać piątego dokumentu; było to już bowiem rzeczą pewną, że Kamylk-Pasza nie dodał już
żadnej wysepki, do liczby tych jakie nasi podróżni zwiedzili. Dokument jasno się pod tym
względem wyrażał, i skarb musiał się znajdować na wysepce numer czwarty, która podług
matematycznych obrachowań powinna się znajdować pomiędzy wyspą Sycylią, a wyspą
Pantellaria.
– Musi to być bardzo małoznacząca wysepka, ponieważ nie jest oznaczona na mapie,
wygłosił słuszną uwagę Julian.
– A naturalnie, potwierdził szyderczo pan Antifer.
Podróżni nasi postanowili odbyć podróż w jak najkrótszym czasie, nie licząc się z
wydatkami, które były bagatelą w porównaniu z trzydziestoma milionami. Mieli więc jechać
koleją żelazną przez Francyę i Włochy aż do Neapolu.
Szesnastego października rano, podróżni po serdecznem pożegnaniu z Nanon i z Elizą,
ruszyli w drogę. Nie zatrzymywali się ani w Paryżu, ani w Lyonie, a minąwszy granicę
Włoch, nie zwiedzali również ani Medyolanu, ani Florencyi, ani nawet Rzymu i 20
października wieczorem stanęli w Neapolu. Trégomain był niesłychanie znużony, spędziwszy
sto godzin w wagonach kolei żelaznej.
Nazajutrz rano zamówili sobie zaraz miejsca na statku parowym, który kursował
pomiędzy Neapolem a Palermo, i po jednym dniu spokojnej żeglugi, wylądowali w stolicy
Sycylii.
Nie myśleli jednak zwiedzać miasta i jego osobliwości; nawet Trégomain, tak chciwy
wrażeń, nie wspominał o żadnej wycieczce, ani o sławnych nieszporach sycylijskich, na
których kiedyindziej pragnąłby być obecny. Ale on nie myślał w tej chwili o tem, że Palermo
było miastem sławnem w historyi, miastem, które kolejno zdobywali Normandowie,
Francuzi, Hiszpanie i Anglicy. Nie, Trégomain myślał w tej chwili tylko o tem, jakby
najprędzej dostać się można do Corleone a stamtąd do Girgenti karetką pocztową, która dwa
razy na tydzień wychodziła z Palermo.
W Girgenti, położonej w południowej stronie wyspy, podróżni nasi spotkać się mieli z
bankierem Zambuco i notaryuszem Ben-Omarem. Wprawdzie drogi w Sycylii nie są zbyt
pewne, zdarza się, że na podróżnych napadają rozbójnicy, którzy tam wyrastają jak drzewa
oliwne lub aloesy, ale ktoby tam uważał na takie rzeczy.
Na szczęście pan Antifer i jego towarzysze dostali się bez przeszkody do Girgenti,
ciesząc się, że są już tak blizko celu swej podróży. Bankier i notaryusz oczekiwali już na nich.
– Czy jesteś pewny, że na tej wysepce ukryte są skarby? zapytał Zambnco pana
Antifera.
– Jak najpewniejszym, odpowiedział pan Antifer.
Znaleźć w Girgenti wygodny statek nie było rzeczą trudną, nie brak bowiem w tym
porcie rybaków albo kupców wszelkiego rodzaju. W porcie stały statki o jednym, lub dwóch,
albo kilku masztach.
Wycieczka na morze nie miała być zbyt daleką, może na jakie czterdzieści mil
odległości w stronę zachodnią. Gdyby wiatr sprzyjał, to wypłynąwszy z Girgenti wieczorem
można się było dostać do wysepki przed południem, i wziąć wymiar długości i szerokości
geograficznej.
Pan Antifer wynajął statek, zwany „Opatrzność.” Statek ten był pod rozkazami
kapitana, prawdziwego wilka morskiego, który od lat pięćdziesięciu przebywał ciągle na
morzu w tych stronach, i mógł kierować statkiem niemal z zamkniętemi oczami, na
przestrzeni od Sycylii do Malty i od Malty do wybrzeża tunetańskiego.
– Nie trzeba mu mówić po co płyniemy, szepnął Trégomain do ucha Juliana, który
przyznał, że Trégomain ma słuszność.
Właściciel i zarazem kapitan statku nazywał się Jakub Grappa; nie mówił on zbyt
dobrze po francusku, ale od biedy można się było z nim porozumieć. Było to zatem wielkiem
szczęściem dla naszych znajomych, a jeszcze większem to, że pogoda sprzyjała im, chociaż
październik miał się już ku schyłkowi. Powietrze było chłodne, lecz suche, a gdy wieczorem
wypłynęli na morze, księżyc wysunął się wspaniale z poza wysokich gór Sycyliskich.
Załoga statku składała się tylko z pięciu ludzi, których obsługa była zupełnie
wystarczająca. Lekki statek mknął spokojnie po błękitnych falach, kołysząc się tak
nieznacznie, że nawet Ben-Omar nie odczuwał żadnego wstrząśnienia i nie czuł się wcale
cierpiącym.
Noc upłynęła bez żadnego wypadku, a jutrzenka zdawała się wróżyć dzień piękny i
pogodny.
Pan Antifer budził podziw w swoich towarzyszach znośnem zachowaniem się i
usposobieniem. Przechadzał się po pokładzie, z fajką w ustach, z rękami w tył założonemi i
udawał zupełną obojętność. Przeciwnie zaś Trégomain, był taki podniecony i
zniecierpliwiony, jakby to chodziło o jego pieniądze.
Julian kiedy niekiedy zbliżał się do sternika, sprawdzał kierunek, w którym płynął
statek i wyliczał, że około godziny jedenastej statek powinien dosięgnąć upragnionej wysepki.
Lecz o godzinie dziesiątej nie widać było jeszcze żadnego lądu, i w istocie w tej stronie
morza Śródziemnego, pomiędzy Sycylią a przylądkiem Bon, nie spotyka się innej wyspy,
oprócz wyspy Pantellaria, ale tu nie chodziło o wyspę, tylko o wysepkę.
Bankier i notaryusz spoglądali badawczo na pana Antifera, który otoczony gęstymi
kłębami tytuniowego dymu, milczał jak grób, tylko oczy połyskiwały mu jakimś złośliwym
blaskiem.
Grappa nie mógł zrozumieć, w jakim kierunku podróżni chcą płynąć? Przypuszczał, że
dążą do tunetańskiego wybrzeża. Zresztą było to dla niego rzeczą obojętną; zapłacili mu
sowicie, zastosuje się zatem do ich życzeń.
– Mam więc płynąć ciągle ku stronie zachodniej? zapytał Juliana.
– Tak.
– Dobrze, panie!
O godzinie kwadrans na jedenastą, Julian z sextanem w ręku zaczął robić pierwsze
spostrzeżenia. Statek znajdował się obecnie na stopniu 37 minut trzydzieści szerokości
geograficznej na północ, a na stopniu dziesiątym minut trzydzieści trzy, długości
geograficznej na wschód.
Pan Antifer spoglądał na niego, mrugając powiekami.
– No i cóż tam, Julianie? zapytał.
– Mój wuju, znajdujemy się obecnie na oznaczonej długości geograficznej i musimy
tylko popłynąć kilka mil na południe.
– No, to płyńmy, mój siostrzenice, płyńmy! Zdaje mi się, że możemy płynąć do
nieskończoności.
Cóż można było zrozumieć, z dziwacznego sposobu wyrażania się pana Antifera?
Statek skierował się ku wyspie Pantellaria. Właściciel statku nie mógł pojąć celu tej
wyprawy, to też zapytał po cichu Trégomain’a, czego szukają w tych stronach?
Trégomain zły i zniecierpliwiony, odparł szorstko:
– Chustki od nosa, którą zgubiliśmy tu przed laty.
– Rozumiem, signor, odparł Włoch, zły również, że robią przed nim tajemnicę.
O trzy kwadranse na dwunastą nie widać było jeszcze żadnego lądu, nawet żadna skała
nie wychylała się z błękitnych fal Śródziemnego morza, a jednak statek powinien się już był
znajdować w pobliżu wysepki numer czwarty.
A tu jak okiem zasięgnąć nigdzie nic nie widać, tylko niezmierzoną przestrzeń wód,
lśniących pod promieniami słońca. Julian wdrapał się na maszt, a bystry jego wzrok sięgał
daleko, może na przestrzeni dwunastu lub piętnastu mil… Nic jednak nie zobaczył… nic…
zgoła nic…
Gdy zszedł z masztu na pomost, Zambuco zapytał go z niepokojem:
– No, i cóż wysepka numer czwarty?
– Nie widać jej jeszcze!
– A czy dobrze obliczyłeś wymiar długości i szerokości geograficznej? zapytał
żartobliwem tonem pan Antifer. Czy jesteś pewnym swego rachunku?
– Jak najpewniejszym, mój wuju!
– Doprawdy, mój siostrzeńcze, możnaby mniemać, że nie umiesz zrobić prostego
obrachunku…
Julian, usłyszawszy ten zarzut, zaczerwienił się z gniewu, lecz powstrzymał go od
wybuchu szacunek, przynależny osobom starszym.
Trégomain, chcąc zapobiedz sprzeczce, zwrócił się z zapytaniem do właściciela statku:
– Grappa?
– Jestem na rozkazy.
– Szukamy wysepki…
– Rozumiem, signore.
– Czy w tych stronach nie znajduje się jaka mała wysepka?
– Wysepka? powtórzył Grappa.
– No tak, wysepka.
– Więc panom chodzi o wysepkę?
– O wysepkę, ma się rozumieć że o wysepkę, powtórzył pan Antifer, wzruszając
ramionami. O malutką, ładną, śliczną wysepkę, rozumiesz?
– Przepraszam was, ekscelencyo, ale czy naprawdę szukacie wysepki?
– Ależ tak, tak, potwierdził niecierpliwie Trégomain. Czy w tych stronach jest jaka
wysepka?
– Nie, nie ma, signore.
– Jakto, nie ma?
– No, bo nie ma… chociaż była. Ja sam ją widziałem i nawet wylądowałem na niej
kilka razy.
– Nic z tego wszystkiego nie rozumiem, mów jaśniej! krzyknął z niecierpliwością
Trégomain.
– Wysepka ta znikła pod wodą, objaśnił Grappa.
– Znikła? zawołał z najwyższem zdumieniem Julian.
– Tak, signore, znikła na świętą Łucyę będzie temu lat trzydzieści jeden.
– A jak się nazywała ta wysepka? zapytał Trégomain, składając błagalnie ręce.
– Ach! do licha Trégomain, wszak to była wysepka a raczej wyspa Julia! zawołał pan
Antifer, nie mogąc już dłużej zapanować nad sobą.
Wyspa Julia! W tej chwili dopiero Julian zrozumiał wszystko. Tak, w istocie wyspa
Julia, albo Ferdinandea, albo Rotham, albo Graham, albo Nerita, jakiemkolwiek z tych
nazwiskiem podoba się ją nam nazywać, wyspa ta ukazała się na tem miejscu dwudziestego
ósmego czerwca 1831. Ukazanie się jej nie ulegało wątpliwości. Kapitan neapolitański Correo
był obecnym tej chwili, gdy przez działanie sił podwodnego wybuchu, wyspa wyłoniła się z
pośród fal morskich. Książę Pignatelli obserwował słup promienny, który błyszczał w
pośrodku wyspy świeżo utworzonej. Światło tego słupa trwało bezustanku i przedstawiało się
jak snop fajerwerków. Kapitan Irton i doktór John Davy byli również świadkami tego
cudownego zjawiska przyrody. Przez dwa miesiące wyspa pokryta żuzlami i piaskiem
ciepłym, dostępna była dla pieszych. Widać że siły plutoniczne wypchnęły na powierzchnię
wód – skały, spoczywające dotąd na dnie morza.
Potem w miesiącu grudniu 1831 roku, skalista wysepka zaczęła się pogłębiać w morze i
zwolna znikła bez śladu w jego odmętach.
I w tym właśnie krótkim przeciągu czasu, w jakim wyspa znajdowała się na
powieczchni morza, zawistny los sprowadził Kamylk-Paszy i kapitana Zô w tę stronę
Śródziemnego morza. Szukali oni właśnie nieznanej wysepki i napotkali wyspę Julię, która
ukazała się na powierzchni wód w czerwcu, a znikła w głębinach w grudniu. Teraz skarby
Kamylk-Paszy spoczywały w otchłani, na głębokości jakich stu metrów!… Miliony, które
wielebny Tyrkomel chciał cisnąć do morza, pochłonęły siły przyrody, wyręczając go tym
sposobem w spełnieniu czynu, mającego w jego przekonaniu umoralnić społeczeństwo. Teraz
pan Tyrkomel nie potrzebował sią lękać złego wpływu tych milionów na ludzkość.
Aby wyjaśnić zagadkę dziwnego postępowania pana Antifera, musimy dodać, że
wiedział on o tem osobliwem zjawisku przyrody. Gdy Julian przed trzema tygodniami
domyślił się, gdzie leży wysepka numer czwarty, pan Antifer zrozumiał, że była tam mowa o
wyspie Julia, która znajdowała się pomiędzy wyspą Pantellaria a Sycylią. Gdy był dopiero
początkującym marynarzem, często przepływał przez morze Śródziemne i wiedział o
podwójnem zjawisku, które miało miejsce w roku 1831; wiedział, że wyspa ukazała się i
znikła, i że teraz znajduje się na głębokości trzystu stóp pod powierzchnią morza. W
pierwszej chwili ogarnął go gniew szalony, ale po dłuższej rozwadze, doszedł do przekonania,
że trudno walczyć z niepodobieństwem i że trzeba pogodzić się z tą myślą, iż skarby Kamylk-
Paszy są stracone na zawsze. Dlatego też nie mówił nic o ostatniej wyprawie w celu zdobycia
milionów i zgodził się na nią, jedynie ulegając żądaniom swego przyjaciela Trégomain.
Ważnym również czynnikiem takiego postępowania była i miłość własna pana Antifera, który
chciał pokazać, że jego nie łatwo wyprowadzić w pole; że raczej on drugich wywieść potrafi.
Dla ukarania bankiera Zambuco i notaryusza Ben-Omara za chciwość, jaką okazywali,
naznaczył im spotkanie w Girgenti. Teraz dopiero, zwracając się do nich, zawołał:
– Widzicie! miliony są tu, pod naszemi stopami… a jeśli chcecie zabrać to, co wam się
należy, dajcie nurka pod wodę!… No, dalej, Zambuco, dalej, Ben-Omarze, do wody!
Szydząc w ten sposób, pan Antifer zapomniał, że sam okazał się niemniej chciwym
podczas tego polowania na miliony.
– A teraz płyńmy ku wschodniej stronie! zakomenderował pan Antifer, abyśmy jak
najprędzej powrócić mogli do Saint-Malo.
– Gdzie żyliśmy i żyć będziemy bardzo szczęśliwi nanawet bez milionów Kamylk-
Paszy, dodał Julian.
– Ma się rozumieć, skoro trzeba się ich wyrzec, dodał Trégomain z westchnieniem.
Ale zanim odpłynęli z powrotem, Julian przez ciekawość, chciał zarzucić sondę w
miejscu, gdzie niedawno wznosiła się wysepka.
Grappa uczynił zadość jego żądaniu, a gdy lina rozwinęła się na trzysta pięćdziesiąt
stóp, ołowiana kula trafiła na opór.
Była to właśnie wyspa Julia, owa wysepka numer czwarty, pochłonięta przez fale
morskie.
Statek zwrócił się teraz ku brzegom wyspy Sycylii, ale że wiatr był przeciwny, płynęli
zatem o wiele dłużej, prawie ośmnaście godzin. Wreszcie statek Opatrzność zatrzymał się w
przystani Girgenti, przywożąc naszych podróżnych z tej ostatniej; tak niefortunnej wyprawy.
W chwili gdy mieli wysiadać na ląd, Grappa rzekł do pana Antifera:
– Ekscelencyo…
– Czego chcesz?
– Chciałem panu powiedzieć jedną rzecz…
– No, mów, mów, mój przyjacielu.
– Chciałem powiedzieć, że jeszcze nie trzeba tracić nadziei co do owych skarbów.
Pan Antifer spojrzał na niego badawczo, a w oczach jego mignęła błyskawica
chciwości.
– Nie trzeba tracić nadziei? powtórzył.
– Tak, ekscelencyo! Wyspa Julia zniknęła pod wodą w roku 1831-szym, ale…
– Ale co?
– Ale od roku 1850 podnosi się znów ku górze…
– Jak mój barometr, gdy ma oznajmić pogodę! zawołał pan Antifer, wybuchając
śmiechem. Na nieszczęście, gdy wyspa Julia ukaże się nad powierzchnią wód z naszymi
milionami, nie będziemy już żyli na tej ziemi, choćbyśmy mieli żyć po lat kilkaset.
– Co jest przecież rzeczą niemożliwą, dodał Trégomain.
Grappa powiedział prawdę… wyspa Julia podnosi się wciąż zwolna ku powierzchni
Śródziemnego morza…
To też po upływie kilku wieków, kto wie, czyby nie było można w inny sposób
zakończyć nadzwyczajnych przygód pana Antifera!
KONIEC