Terlikowski P Tomasz Operacja Chusta

background image

Tomasz P.Terlikowski

Operacja “Chusta”

background image

Rozdział pierwszy

Biały budynek kurii w niczym nie przypominał budowli kościelnej.

Szklany fronton z wielkim symbolem kielicha przywodził na myśl

raczej siedzibę międzynarodowego koncernu branży winiarskiej. W

środku nie było inaczej - korytarze wyłożone czerwonymi

dywanami, a na ścianach, zamiast religijnych obrazów, wisiały

wyłącznie białe i czarne kwadraty, które symbolizować miały, jak

dowodził obecny arcybiskup warszawski, Boga Ojca w Jego

niepoznawalnej naturze.

Zakonnik w spranym brązowym habicie przepasanym białym

sznurem nie bardzo pasował do nowoczesnej rezydencji biskupiej.

Ojciec Jan miał tego świadomość i szybkim krokiem mijał kolejne

drzwi, by jak najszybciej dotrzeć do głównego gabinetu, w którym

od wielu lat rezydował arcybiskup Antoni Kiliańczuk.

Drzwi otwarły się bezszelestnie.

- Czekałem na ojca - uśmiechnął się zza szerokiego biurka

arcybiskup. Ubrany był, jak zwykle, w sportowy czarny T- shirt i

bordową biskupią marynarkę. - A ojciec wciąż wierny tym

starowierskim zwyczajom - roześmiał się w nieco wymuszony

sposób, taksując habit surowym spojrzeniem. - Mówiłem ojcu

wielokrotnie, że musimy dostosowywać się do społeczeństwa i

zaprzestać stwarzania niepotrzebnych barier strojem czy za-

chowaniem...

Ojciec Jan nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do tego, że jego

ubiór budził niezadowolenie przełożonych. Habit kojarzył się im z

background image

Soborem Trydenckim, o którym chcieli jak najszybciej zapomnieć.

Strój duchowny nie ułatwiał też życia w świecie. Mieszkańcom

Warszawy kojarzył się wyłącznie z fundamentalistycznym za-

grożeniem, jakie wywoływali rozmaici neotradsi. Policja miała nakaz

uważnego sprawdzania, czy osoby wchodzące do urzędów nie

mają na sobie symboli manifestacyjnie wyrażających religijność.

- Ekscelencja mnie wzywał - powiedział wreszcie, by przerwać

ciszę.

Arcybiskup znowu nieznacznie się skrzywił. - Tyle razy prosiłem,

by nie używał ojciec tych wykluczających i postfeudalnych słów -

zaczął. - W naszym świecie trzeba stawiać na równość, a nie

nieustannie budować mury między nami. Ojciec jako kapucyn, syn

świętego Franciszka, który nie wywyższał się nawet ponad

zwierzęta, powinien o tym wiedzieć najlepiej.

Zakonnik nadal milczał. Nie chciał wdawać się w polemikę z

biskupem na temat pop- Franciszka, którym od kilkudziesięciu lat

karmiono rzesze pop- katolików. Chciał dowiedzieć się, czego chce

od niego pasterz diecezji i wrócić do swoich obowiązków.

Spowiadać, odprawiać mszę świętą, zbierać datki na “wykluczo-

nych". Ale nic nie wskazywało na to, by spotkanie miało się szybko

skończyć. Arcybiskup wskazał mu ręką fotel.

- Nie o strojach i tytułach chciałem z ojcem rozmawiać -

powiedział już nieco przyjaźniej. - Chodzi o ojca pracę.

Ojciec Jan spojrzał na niego zaniepokojony. Od kilku lat zajmował

się wykluczonymi z systemu opieki społecznej. Pomagał im znaleźć

lekarzy, którzy nie zmuszali do przyjmowania środków medycznych

background image

pochodzących z nieetycznych źródeł i nie denuncjowali tych, którzy

odmawiali sterylizacji lub aborcji z przyczyn socjalnych. Jak dotąd,

choć przełożeni zakonni wspominali mu o tym, że budzi to

wątpliwości pragnących zachować dobre relacje z państwem

biskupów, nikt nie robił mu z tego powodu problemów. Tym razem

nie chodziło jednak o “wykluczonych". Arcybiskup nawet o nich nie

wspomniał.

- Ojciec jest kustoszem relikwii, która wywołuje zbyt duże

zainteresowanie. Ta Chusta musi na jakiś czas zniknąć - wyjaśnił

hierarcha.

- Dlaczego? - zakonnik nie był w stanie wykrztusić z siebie nic

więcej. Przychodząc tu, nie spodziewał się niczego dobrego, ale

polecenia, by usunąć chustę z wizerunkiem Chrystusa, nie ręką

ludzką uczynionym, nigdy. Tłumy, jakie każdego dnia nawiedzały

ich sanktuarium, były wystarczającym powodem, by nie dopuszczać

do siebie takiej myśli. A badania naukowe, które ostatecznie

potwierdziły, że tego wizerunku nie dało się namalować w sposób

naturalny, wydawały się zapewniać mu bezpieczeństwo.

- Och, powodów jest wiele - lekceważąco machnął ręką

arcybiskup. - Zacznijmy od przyczyn religijnych, wyrastających z

ducha Ewangelii. Bóg nigdy nie chciał przymuszać ludzi do wiary,

wszak ma być ona aktem wolności, wyboru dokonywanego w

ostatecznej egzystencjalnej ciemności. A ta Chusta, przez sam fakt,

że rzekomo nie jest ręką ludzką uczyniona, wymusza wiarę i

pozbawiają tego, co w niej najważniejsze: wolności...

Arcybiskup mówił dalej, ale ojciec Jan się wyłączył. Znał te słowa

background image

niemal na pamięć. Usuwaniu ze świątyń kolejnych cudownych

obrazów, pamiątek wielkich cudów i relikwiarzy nieodmiennie

towarzyszyły słowa o potrzebie dostosowania form religijności do

“ducha Ewangelii", który wykluczać miał ludowe pozostałości i

formy “pobożnościowego przymusu". Chwilę potem, gdy akurat

ojciec Jan kończył odmawiać kolejną dziesiątkę różańca, padły

jeszcze słowa o konieczności szacunku dla inaczej wierzących

muzułmanów. - Dla nich - tłumaczył arcybiskup - przekonanie o

śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, których świadec-

twem jest Chusta, to herezja.

Najważniejszy argument padł jednak na końcu. - Władze usilnie

prosiły, byśmy zaprzestali wystawiania tej Chusty. Jeśli się nie

zgodzimy, zostaniemy pozbawieni, jako organizacja promująca

zacofanie i ciemnotę oraz religijny przymus, dotacji na rozbudowę

świątyni dialogu. Bardzo więc ojca proszę, by jutro w południe

przekazał ojciec relikwiarz wraz z całą dokumentacją panom z Biura

do Walki z Fundamentalizmem, którzy się do ojca zgłoszą -

podsumował Kiliańczuk.

- Nie mogę tego zrobić - przez zaciśnięte zęby odpowiedział

zakonnik. Usta mu pobladły, a zdenerwowanie niemal odebrało

głos. - Ksiądz arcybiskup nie może mi tego nakazać. Ta relikwia

została dana ludziom, by przez nią wierzyli, a nie po to, by zamykać

ją w archiwach - próbował tłumaczyć.

Arcybiskup nie chciał go słuchać. - To jest polecenie, które ojciec

musi wykonać. Od tego zależą dobre relacje z państwem, których

nie będziemy narażać na szwank tylko dlatego, że jakieś dewotki

background image

chcą się pomodlić przed kawałkiem tkaniny. Bóg jest wszędzie i

wszędzie możemy Go spotkać i poznać. Nie ma powodów, by

faworyzować kawałek materiału - przerwał ostro. - Jutro ma ojciec

przekazać tkaninę. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, będę zmuszony

cofnąć ojcu licencję duszpasterską. A są ku temu powody... Ojca

zakon też zresztą specjalnie się nie podoba w Pałacu - dodał. I

ruchem ręki odprawił zakonnika.

Ojciec Jan zacisnął dłoń na różańcu, próbując wymacać krzyżyk.

Przyklęknął przed arcybiskupem. Rozumiał, że pasterz diecezji

musiał jakoś dogadywać się z władzami. Od jego elastyczności

zależała przecież przyszłość parafii, setek duchownych i wiernych.

Ale czy rzeczywiście trzeba się było godzić na wszystko? Czy z ust

pasterza nie powinny czasem paść słowa “non possumus"? Jak da-

leko jeszcze można się posunąć?

* * *

“Zdrowaśki" powoli przywracały ojcu Janowi spokój. Rytm ró-

żańcowej modlitwy pozwalał zebrać myśli. Wiedział, że nie może

wykonać polecenia biskupa, wiedział, że musi mu się sprzeciwić.

Ale nie miał pojęcia, jak to zrobić, szczególnie, że oznaczać to mo-

gło pozbawienie go prawa do sprawowania funkcji kapłańskich na

terenie całej wspólnoty. Jeden podpis arcybiskupa oznaczał, że

jego podopieczni stracą duszpasterza, a on sam będzie musiał albo

zaszyć się w klasztorze i pogodzić z całkowitym nakazem

milczenia, albo szukać możliwości duszpasterskich poza

Zjednoczoną Europą.

Powolnym krokiem opuszczał biurowe centrum Warszawy.

background image

Zmierzał na Pragę. Tam w starych opuszczonych domach, bez In-

ternetu, błyskawicznych połączeń, od lat mieszkali “wykluczeni", ci,

którzy z własnej woli, nie przyjmując pomocy oferowanej przez

państwo, zdecydowali się na urodzenie upośledzonych dzieci, nie

poddali się kuracjom “cudownymi komórkami macierzystymi" albo

uciekając z kursów reedukacji antyhomofobicznej, postawili się

poza nawiasem nowoczesnego społeczeństwa. W jednym z takich

domów mieszkał ojciec Piotr, benedyktyn z konwentu rozwiązanego

za tradycjonalizm. Do niego, jak zawsze w trudnych sytuacjach,

postanowił pójść ojciec Jan.

Benedyktyn od lat pozbawiony był licencji duchownego. Miał

całkowity zakaz pracy duszpasterskiej. Łamał go jednak ustawicz-

nie. W swoim niewielkim mieszkaniu na czwartym piętrze jednej z

praskich kamienic nieustannie kogoś spowiadał, udzielał sakra-

mentów czy uczył dzieci katechezy. Od czasu do czasu upominano

go za to, karano go mandatem za pracę bez zezwolenia, ale nic

więcej. Władze nie chciały zadzierać z uwielbianym przez “wyklu-

czonych" kapłanem, a diecezja udawała, że go nie zauważa.

- Laudetur Iesus Christus - powitał ojca Jana mężczyzna w

benedyktyńskim habicie. I od razu posadził go za stołem. - Mów, co

cię do mnie sprowadza - uśmiechnął się ciepło, patrząc na

kapucyna.

- Jutro muszę oddać Chustę funkcjonariuszom Biura do Walki z

Fundamentalizmem - wyszeptał kapucyn. Znał ojca Piotra od lat, i

choć on sam był księdzem legalnym, to właśnie tego

katakumbowego benedyktyna uważał za swojego kierownika du-

background image

chowego. I od niego oczekiwał wskazówek...

- Musisz? - twarz Piotra była nieprzenikniona.

- To polecenie arcybiskupa - wyjaśnił.

- On nie jest Twoim przełożonym.

- Może cofnąć mi licencję. I narobić kłopotu kapucynom. Ojciec

Piotr lekko się uśmiechnął. - Bez licencji da się żyć.

Modlitwy nikt nie może ci zakazać.

Ojciec Jan milczał. Przejście do nielegałów było czymś, z czym

coraz częściej się liczył. Ale przecież w ten sposób nie uratuje

Chusty. Ona i tak, z nim lub bez niego, zostanie przekazana

władzom. Benedyktyn domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel.

- Nie możesz jej oddać - powiedział krótko.- To jest ten moment, o

którym zawsze myślałeś. To jest twoje “non possumus".

Ojciec Piotr mówił dalej. Do kapucyna powoli docierało, że

przyjaciel wzywa go do “wykradzenia" Chusty i przewiezienia jej do

Afryki. W jednym z kapucyńskich sanktuariów, pozostających w

jedności z biskupem Rzymu, miała być bezpieczna i służyć ludziom.

- Tam jest teraz serce Kościoła - tłumaczył mu cierpliwie. - My tu już

tylko pilnujemy grobów, ciesząc się z tego, czego jeszcze sami nie

zniszczyliśmy.

- Ale jak? - wyszeptał ojciec Jan. Granice Zjednoczonej Europy

były ściśle strzeżone. Tam, gdzie nie było morza, pobudowano mur

z setkami noktowizorów, anten satelitarnych i wozów bojowych

straży granicznej. Syta i świecka Europa nie chciała więcej

emigrantów, którzy mogliby zniszczyć jej kruchy system socjalny.

Ojciec Piotr był boleśnie szczery. - Nie wiem. Ale Bóg będzie cię

background image

na tej drodze prowadził - powiedział tylko. - Jeśli się odważysz...

* * *

Wracał do klasztoru. Rozmowa z ojcem Piotrem nie pozostawiła

najmniejszych wątpliwości. Benedyktyn nakłaniał go do kradzieży,

sprzeciwu wobec biskupa i szalonej ucieczki przez połowę Europy.

Szalonej to zresztą mało powiedziane. Ojciec Jan musiałby całą

drogę pokonać pieszo. Samochody, ze względów bezpieczeństwa,

miały zamontowane chipy, które pozwalały na ich błyskawiczną

lokalizację, a nawet zdalne wyłączenie silników. Lot samolotem

także nie wchodził w grę. Od wielu lat na bramkach wejściowych

zamontowane były identyfikatory źrenicy oka, których nie dało się

oszukać. Nie dało się oczywiście wyłącznie tym, którzy nie chcieli

przechodzić skomplikowanych operacji i nie mieli wolnych kilku

milionów euro. Ale gdyby nawet udało się jakoś wejść na lotnisko,

to i tak nie na wiele by się to zdało. Opłata za podróż mogła być

bowiem dokonana wyłącznie za pomocą karty, która także

pozwalała odnaleźć uciekiniera.

Trzeba było zatem iść bez pieniędzy, bez habitu - bo ten

błyskawicznie by go zdekonspirował - wędrując od jednej parafii

katakumbowej do drugiej. Ojciec Piotr opowiedział mu, jak je

znaleźć, przekazał listy polecające i pobłogosławił na tę eskapadę.

Wyciągnął ręce i mówił: “Niechaj Cię Pan błogosławi i niechaj Cię

strzeże". A na ojca Jana spływał spokój. Miał świadomość, że tego,

co robi, nie da się pogodzić z prawem kanonicznym, ale czuł też, że

tym razem jego kierownik duchowy miał rację: przychodzi taki czas,

kiedy trzeba jasno powiedzieć “nie zgadzam się".

background image

Klasztor przy Miodowej niemal nie zmienił się od wieków.

Przemknął przez ciemną sień i wszedł do kościoła. Tam, w bocznej,

specjalnie dobudowanej kaplicy, od dwudziestu lat wisiała Chusta.

Ojciec Jan, jako jej kustosz, znał wszystkie kody, konieczne nie

tylko do otwarcia kaplicy, ale także do zdjęcia blokad z systemów

alarmowych. Spokojnie wystukiwał ciągi cyfr, a na koniec podstawił

oko do identyfikacji. Kraty otworzyły się bezszelestnie. Zakonnik

uklęknął i zatopił się w modlitwie. Oblicze Jezusa spoglądało na

niego łagodnie. Światło elektryczne przenikało przez materiał, na

którym ponad dwa tysiąclecia wcześniej odbity został wizerunek

Zbawiciela.

Czas biegł błyskawicznie. Gdy ojciec Jan oderwał wzrok od

Cudownego Oblicza spojrzał na zegarek. Była 23.30. Czas się

zbierać - pomyślał. Wstał. Podszedł do Chusty i wyjął ją z

ochraniających ram. Delikatnie zwinął materiał i schował go pod ha-

bit. Chwilę później zamknął kaplicę i spokojnym krokiem opuścił

kościół. Nie wrócił już do swojej celi. Nie było na to czasu. Miał

przed sobą tylko kilka godzin, by przebrać się w normalne ubranie i

opuścić Warszawę. W południe Biuro do Walki z Fundamen-

talizmem będzie już wiedziało, że Chusta zniknęła. Kody i zapis

kamer nie pozostawią wątpliwości, kto ją zabrał. I wtedy zacznie się

pościg...

Rozdział drugi

- Jak to, kurwa, nie ma? - major był wściekły. Hassan patrzył na

niego spod oka. Był tylko porucznikiem, ale miał świadomość, że

major wiele mu zrobić nie może. Pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie.

background image

On przyjechał z centrali. Był młodym, świetnie zapowiadającym się

oficerem. Skierowano go tylko na jakiś czas do Prowincji

Wschodniej, by tam zdobył doświadczenie i wrócił do Brukseli już

jako kapitan. Pochodził z rodziny muzułmańskiej, co tylko podnosiło

jego wartość.

- Zwyczajnie. Nie ma - przerwał dość obcesowo. - Przyjechaliśmy,

tak jak było umówione z Kiliańczukiem, w południe. Kaplica była

zamknięta, ale Chusty w niej nie było. Z zapisów wynika, że kodami

posłużył się ten ich przełożony Jan Skorupek, który zniknął -

uzupełnił.

Major nie wyglądał na zachwyconego. Ta akcja miała być jego

wielkim sukcesem. Z Warszawy zniknęłaby znienawidzona Chusta,

która sprawiała, że wciąż ktoś się nawracał, wstępował do semina-

rium, a niekiedy nawet decydował na przejście w stan nielegała. I to

mimo że w szkołach uczciwie pracowano nad laicyzacją młodzieży.

Nie bez znaczenia miały być też szczegółowe badania, które

wykazałyby, że Chusta jest nic nie wartą podróbką. Arcybiskup już

złożył swój podpis nad szczegółowym raportem, który powstał w

Departamencie VI Biura. Major skromnie wziąłby udział w

konferencji prasowej, a potem nadstawił pierś do orderu. A na

koniec może nawet jakiś awans... Hassan też miałby w tym swój

udział. Gdyby major Strzelkowski został pułkownikiem, on praw-

dopodobnie miałby kapitańskie gwiazdki na mundurze. A wtedy

adiós, wróciłby do Brukseli i zaczął pracę w Departamencie ds.

Islamskich. Ciepła posadka już na niego czekała.

Ten misternie przygotowywany plan popsuł nadgorliwy mnich. Do

background image

tego porażkę Biura pokazały media, zaproszone na akcję młodego

porucznika z Centrali. Portale internetowe pełne były doniesień o

pustej kaplicy, a reporterzy z błyskiem w oku informowali, że legalny

duchowny rzucił wyzwanie państwu, odmawiając podporządko-

wania się decyzjom Biura do Walki z Fundamentalizmem i własne-

go arcybiskupa. - Czy służbom uda się zatrzymać szaleńca? - pytali

reporterzy. Po takim medialnym show obaj oficerowie nie mieli już

wyjścia: ojciec Jan musi być złapany, a Chusta aresztowana. Jeśli

im się nie uda, major zapłaci za to stanowiskiem, a Hassan będzie

musiał długo i cierpliwie przekonywać swoich przełożonych, że

jednak zasłużył na oceny, jakie mu wystawiano jeszcze w szkołach.

A później media zawsze z zadowoleniem będą mu przypominały

pierwszą wpadkę i przegraną z zakonnikiem w spranym habicie.

- I...? - głos majora brzmiał dość błagalnie.

- Wydałem już stosowne polecenia. Badamy jego powiązania,

sprawdzamy, z kim się kontaktował po wizycie u arcybiskupa. I pró-

bujemy namierzyć jego osobistą kartę chipową - opowiadał Hassan.

- Pierwszy raport chcę mieć na biurku jutro rano - odpowiedział

major. - Na razie morda w kubeł i bez komentarzy do mediów. Z

nimi kontaktować się może tylko oficer prasowy. A teraz do roboty -

dodał niespecjalnie regulaminowo.

Hassan trzasnął obcasami i wycofał się z gabinetu.

* * *

Hassan usiadł za biurkiem i zaczął czytać dostarczone mu przez

archiwum materiały. Ojciec Jan był zakonnikiem, należącym do

oficjalnego, aprobowanego przez państwo Kościoła. Jego

background image

zwierzchnicy zaakceptowali liberalny konsensus i nie naruszali

norm prawnych. Ukształtował się on, co Hassan wiedział ze studiów

na Uniwersytecie w Leuven, na początku XXI wieku. Jego ojcami

byli hierarchowie, duchowni i świeccy z różnych krajów, którzy nie

akceptowali antymodernistycznego kierunku narzucanego

Kościołowi przez Jana Pawła II, Benedykta XVI, Piusa XIII i Jana

XXIV. Chodziło głównie o radykalny sprzeciw wobec aborcji i

eutanazji, nakładane na urzędników państwowych i lekarzy z klinik

aborcyjnych i pogodnej śmierci ekskomuniki, a także o odmawianie

praw kościelnych czynnym homoseksualistom. Początkowo

sprzeciw przyjmował tylko formę listów otwartych, w których

odcinano się od decyzji papieskich, czy krytykowano biskupów

egzekwujących prawo kanoniczne i przypominających, że decyzje

moralne mają swoje konsekwencje.

Kroplą przepełniającą czarę goryczy stał się jednak sprzeciw

Piusa XIII wobec sieci katolickich poradni eutanazyjnych “Dobra

śmierć", które działały w Niemczech i Francji. Osobom znudzonym

życiem jej założyciele wydawali wymagane przez prawo

zaświadczenia konieczne do zabiegu eutanazji. Papież uznał takie

działania za niezgodne z prawem kanonicznym, ale biskupi wzięli

pomysłodawców w obronę i tłumaczyli, że dzięki takim poradniom

pewną część osób udaje się odwieść od eutanazji. W specjalnym

wspólnym oświadczeniu Episkopaty Francji i Niemiec zarzuciły

Piusowi XIII niezrozumienie wyzwań współczesności, zamknięcie

na inność, a także stosowanie prawa bez miłosierdzia. Wierni

wsparli swoich pasterzy wielką akcją występowania z Kościoła pod

background image

hasłem: “To my jesteśmy pasterzami".

Pius XIII próbował ratować sytuację, wydając dekrety odwołujące

biskupów z zajmowanych przez nich stanowisk, ale wtedy

zbuntowała się Kuria Rzymska. Część kardynałów otwarcie

solidaryzowała się z episkopatami zachodnimi i wezwała papieża

do ustąpienia z zajmowanego stanowiska. Po stronie Ojca

Świętego opowiedziały się Kościoły afrykańskie i azjatyckie.

Tamtejsi biskupi zdecydowanie odcięli się od postulatów swoich

zachodnich kolegów. Media na bieżąco relacjonowały skandal.

Internet pełen był nagłówków: “Watykan wystąpił przeciw

papieżowi"; “Kardynałowie wzywają papieża do opamiętania"; “Czy

papież ustąpi?"; “Katolicy popierają kardynałów", “Postępowy świat

kontra czarny Kościół" itd. itp. Watykan został zasypany listami

poparcia dla kardynałów i biskupów, płynących z całego

zachodniego świata. A nieliczne głosy sprzeciwu zostały

zignorowane.

Aferę zakończyła pielgrzymka papieska do Tanzanii. Afrykańczycy

witali Ojca Świętego entuzjastycznie, jednak dla Europejczyków

absolutnie nie do zaakceptowania była wypowiadana w czasie

pielgrzymki apologia religijności i potępienia laicyzacji. I dlatego

władze Włoch, wsparte przez część kardynałów, nie dopuściły do

powrotu Piusa XIII do Watykanu, nie wydając pozwolenia na

lądowanie jego samolotu na rzymskim lotnisku. Papież musiał

wrócić do Afryki. I tam, na wygnaniu, odbudował struktury kurialne.

Parlament Europejski - na wniosek eurodeputowanych z Partii

Socjalistycznej - przyjął deklarację poparcia dla zbuntowanych

background image

biskupów, a także przeznaczył stosowne środki na ich działalność.

W ciągu kilku lat zdelegalizowano wspólnoty wierne papieżowi i w

ich miejsce powołano struktury Kościoła Lojalistycznego. Papież

ekskomunikował wprawdzie biskupów, którzy uczestniczyli w tych

działaniach, ale nie miał prawnych możliwości, by odbudować

realne struktury rzymskie na terenie Zjednoczonej Europy.

Jego następca - Jan XXIV - zdecydował się podjąć dialog z

odstępcami. Powołał stosowne komisje, doprowadził do cofnięcia

radykalnej reformy przeprowadzonej przez Synod Europejski,

legalizującej święcenie kobiet i znoszącej celibat. Do pełnego po-

jednania jednak nie doszło, bowiem sprzeciwiły się mu władze

państwowe, które uznały (odwołując się do Johna Locke'a), że

katolicyzm wiąże się z głęboką nielojalnością wobec liberalnego

państwa. W efekcie ukształtowały się dwa Kościoły katolickie -

lojalny wobec państwa i lojalny wobec papiestwa. Jan XXIV pró-

bował jeszcze jednoczyć je ze sobą, ale niewiele to dało.

Wierni, którzy nie odpłynęli w czasie kolejnych fal wystąpień z

Kościoła, byli tym wszystkim nieco zdezorientowani. Korzystali z

sakramentów, tam gdzie mogli. Zazwyczaj w parafiach

lojalistycznych. Papież zresztą doceniał pracę lojalistycznych du-

chownych, przypominał im tylko o konieczności wierności Tradycji i

Magisterium Kościoła. Tam, gdzie praca legalna nie była możliwa,

zarówno duchowni, jak i świeccy schodzili do podziemia i wiązali się

z wędrownymi katechistami czy prezbiterami, często kierowanymi

do tej działalności przez Drogę Neokatechumenalną czy lojalne

wobec Stolicy Apostolskiej na wygnaniu zakony.

background image

Granice między tymi dwoma wspólnotami nie były jednak tak

ostre, jak wynikałoby z ich historii. Władze europejskie ograniczały

także działalność legalnych wspólnot i zamykały kolejne seminaria,

powołując się na ekscesy antyaborcyjne czy propagandę

homofobiczną, jaką mieli prowadzić ich klerycy czy profesorowie.

Część legalnych księży była zmuszona przechodzić do podziemia,

a inni prowadzili działalność nielegalną, pomagali wykluczonym czy

odmawiali działalności w strukturach organizacji pro choice. Ojciec

Jan, jak wynikało z notatek dostarczonych Hassanowi, był takim

właśnie duchownym związanym z legalnymi strukturami Kościoła,

choć kontaktującym się z nielegalami i prowadzącym

antypaństwową działalność. Wyświęcił go - ważnie, co zawsze

podkreślał w rozmowach z wiernymi - arcybiskup Kiliańczuk. I to on

przez lata otaczał go opieką, uniemożliwiał jego aresztowanie, a

niekiedy nawet wspierał niewielkimi datkami, które kapucyn

natychmiast przeznaczał na praskich nielegałów.

I właśnie ten element dokumentacji szczególnie zainteresował

porucznika Obamę. Mężczyzna wykonał kilka przysiadów i zaczął

układać w głowie plan, który miał go doprowadzić do odzyskania

Chusty, albo przynajmniej do rozwiązania problemu religijnego w

Prowincji Wschodniej. A najlepiej obu tych celów jednocześnie. To

byłby sukces na miarę świetnie rozpoczętej kariery - pomyślał

zadowolony.

* * *

Arcybiskup nerwowo przełykał ślinę. Od kilkudziesięciu minut jego

wideofony wręcz się urywały. Kolejni dziennikarze, komentatorzy,

background image

publicyści i showmani zadawali mu wciąż to samo pytanie: jak

odbiera fakt, że jeden z jego księży odmówił podporządkowania się

decyzjom władz? I co zamierza z tym fantem zrobić? Odpowiadał

więc, cierpliwie i jednoznacznie odcinał się od “oszołoma" w

kapucyńskim habicie; podkreślał, że nie ma z tym nic wspólnego, a

także wyrażał ubolewanie z powodu problemów, jakie wywołał

jeden nieodpowiednio uformowany intelektualnie zakonnik.

Gdzieś w głębi duszy był jednak zadowolony, że ojciec Jan uciekł.

Od ponad roku Biuro do Walki z Fundamentalizmem naciskało, by

zrobił porządek z relikwią, która przyciągała do Warszawy ludzi z

całej Europy. Ustąpił dopiero wówczas, gdy zagrozili mu

zamknięciem legalnego seminarium i pacyfikacją Pragi. Pamiętał

ten dzień, gdy major Strzelkowski przyszedł do niego z triumfem w

oczach i pokazał dwa dokumenty. Jednym z nich był podpisany

przez władze dekret o rozwiązaniu seminarium, drugim - decyzja o

przekazaniu Chusty władzom. I informacja, że zostanie ona

przebadana przez odpowiednie służby. - W życie wejdzie tylko

jeden z nich. Ty wybierzesz który - powiedział mu wtedy major. I

wybrał. Z bólem serca, bo choć nie wierzył w autentyczność Chusty,

a gromadzący się wokół niej ortodoksi działali mu na nerwy, to

jednocześnie widział owoce, jakie rodził ten niepozorny całun.

Podpisał wtedy dokument podsunięty przez majora. A kilka tygodni

później dodał swój podpis pod “Raportem o nieautentyczności

przedmiotu kultu", który miał być opublikowany już po aresztowaniu

Chusty. Przyszło mu to dość łatwo, bo nigdy nie wierzył, że ten

kawałek płótna mógł mieć coś wspólnego z Jezusem Chrystusem.

background image

O wiele więcej trudności sprawiła mu rozmowa z ojcem Janem. I

to nie tylko dlatego, że była nagrywana, ale także dlatego, że ten

mamroczący modlitwy mnich miał w sobie coś przyciągającego.

Arcybiskup znał jego przeszłość, wiedział, że był wcześniej świetnie

zapowiadającym się studentem medycyny, który został relegowany

z uczelni po tym, gdy odmówił wykonania obowiązkowej dla

wszystkich studentów drugiego roku aborcji. - Nie będę uczestniczył

w morderstwie - powiedział wtedy Skorupek. Koledzy z roku uznali,

że określanie mianem morderstwa “standardowego zabiegu

medycznego" jest niedopuszczalną obrazą medycyny. Skierowali

więc sprawę do sądu, i wygrali ją. Skorupek zapłacił spore

odszkodowanie. Później przez kilka lat próbował dostać się na inne

uczelnie medyczne, ale opinia niebezpiecznego fundamentalisty

ciągnęła się za nim przez lata. Poświęcił się opiece nad chorymi w

osiedlach wykluczonych. Miał jakiś romans, nieszczęśliwie się

zakochał, aż wreszcie trafił do kapucynów. Chciał zostać bratem, bo

władze odmówiły przyjęcia go na studia teologiczne, przypominając

o - jak to określono - wyroku za antyaborcyjny terroryzm. Po

interwencji rektora seminarium (był nim zresztą wówczas ks. prof.

Antoni Kiliańczuk), który był zachwycony poziomem intelektualnym

chłopaka, ostatecznie wydały zgodę na jego studia. Rektor

przekonał ich tym, że jako legalnego księdza łatwiej będzie Jana

Skorupka kontrolować.

I w zasadzie miał rację. Ojciec Jan pokornie przyjmował decyzje

przełożonych, podporządkowywał się ograniczeniom nakładanym

przez państwo, i tylko od czasu do czasu wymykał się do

background image

wykluczonych, na co władze przymykały oczy. I ten eksperyment z

“legalnym" ojcem Janem trwałby może jeszcze wiele lat, gdyby nie

to, że rok temu prowincjał kapucynów w Polsce zdecydował się

powołać Skorupka na opiekuna Chusty. Gdyby nie tamta decyzja, to

teraz arcybiskup nie musiałby wydawać polecenia właśnie jemu, a

gdyby nie to, sprawa byłaby już zakończona. A on nie musiałby się

tłumaczyć mediom. I co gorsza czekać na wizytę majora, który z

pewnością przyniesie ze sobą jakiś “sympatyczny" dokumencik. - Z

ortodoksami zawsze są kłopoty - pomyślał arcybiskup. Nie było w

nim jednak wściekłości. Raczej ciekawość, czy ojcu Janowi uda się

uciec, i zaskoczenie, że ktoś jeszcze mógł pomyśleć, że można

zawalczyć z systemem. On tę wiarę stracił wiele lat temu.

Dzwonek do drzwi wyrwał arcybiskupa z zamyślenia. Otworzył je,

a do pokoju wszedł młody, wysoki, szczupły mężczyzna o nieco

ciemniejszym kolorze skóry.

- Porucznik Hassan Obama - przedstawił się. - Pracuję w Biurze

do Walki z Fundamentalizmem. Prowadzę sprawę ojca Jana

Skorupka. I chciałbym chwilę porozmawiać - mówił krótki mi

zdaniami, bez właściwej oficerom służb surowości.

Arcybiskup łagodnym gestem wskazał fotel. Nie spodziewał się

po tej wizycie niczego dobrego, ale wiedział, że musi się ona -

raczej wcześniej niż później - odbyć. I był zadowolony, że zamiast

majora Strzelkowskiego na spotkanie przyszedł ten młody oficer,

którego - jak słyszał - całkiem niedawno przysłano z Brukseli na

staż w “trudnym religijnie regionie". Tak określana była Prowincja

Wschodnia w raportach dla Komisji Paneuropejskiej.

background image

- Chciałbym, żebyśmy uzgodnili wersję wydarzeń - zaczął

Hassan, widząc, że na zagajenie rozmowy przez hierarchę nie ma

co liczyć.

- Nie mam z tym nic wspólnego. Ojciec Jan sprawiał kłopoty, ale

nie spodziewałem się, że jest zdolny do sprzeciwu wobec władz i

złamania prawa, które dla nas chrześcijan jest przecież w jakimś

stopniu wyrazem woli Opatrzności - Kiliańczuk powtarzał to samo,

co mówił mediom.

- Ja nie jestem z mediów - porucznik przerwał mu obcesowo. -

Nie obchodzi mnie, czy się spodziewałeś, czy nie, a odcięcie się od

ojca Jana możesz sobie w buty włożyć. Ja wiem, że niewiele macie

ze sobą wspólnego, bo ten kretyn wierzy w to, co robi, a ty średnio.

Chcę tylko, żebyś wydał oświadczenie, w którym określisz ojca

Jana złodziejem i szaleńcem. On przecież ukradł drogą wszystkim

Polakom i Europejczykom relikwię i chce sprzedać ją Japończykom.

A diecezja poprosi władze o zajęcie się tą kwestią - Obama

referował swój pomysł krótko.

Arcybiskup milczał. Nie miał ochoty brać udziału w robieniu z ojca

Jana wariata i przestępcy. Nie żeby był jego wielbicielem, nie żeby

rozumiał walkę o Chustę, ale ten zakonnik jakoś mu imponował. A

do tego od ponad dwóch godzin przedstawiał inną wersję

wydarzeń. Taką, w której ojciec Jan był wprawdzie szaleńcem,

buntownikiem szkodzącym Kościołowi, ale w dobrej sprawie.

Porucznik dostrzegł jego wahanie. Wyciągnął z kieszeni malutki

komputer. Na jego ekranie widać było młodziutkiego Kiliańczuka w

czarnej koszuli z koloratką.

background image

- Zrobić głośniej, czy pamiętasz, co wówczas mówiłeś? - zapytał.

Hierarcha zbladł. To było nagranie sprzed kilkunastu lat. Pro-

wadził wówczas w seminarium wykład na temat bioetyki i nie-

opatrznie wyrwało mu się, że jeśli chodzi o liczby bezwzględne, to

aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust. Następnego dnia był

już u niego zaczynający służbę wtedy jeszcze porucznik

Strzelkowski. - Taka ładna kariera zostanie przerwana. Takich ocen

nie można wprowadzać do głów studentów teologii. To re-

latywizowanie dramatu Szoah, za który wy chrześcijanie ponosicie

odpowiedzialność - zaczął. Kiliańczuk próbował wyjaśniać, że

przecież on nic nie kwestionuje, a tylko porównuje, ale oficer był

nieubłagany. - Tak, tak, ja wiem, ale przypominam, że Konferencja

Episkopatu Europy już dawno odcięła się od takich porównań. A tu

mimo wszystko, mimo wszystko... No nie wiem, co powiedzą na to

jutro biskupi, jeśli zobaczą ten film w “Newsach Dnia".

To wszystko wróciło, gdy tylko zobaczył to zdjęcie, choć od

wydarzeń minęło tyle czasu. Dobrze pamiętał, że dogadali się

wówczas z porucznikiem. Nie było oczywiście mowy o współpracy.

Po prostu spotykali się co jakiś czas i rozmawiali. A młodziutki

ksiądz od czasu do czasu pomagał normować stosunki między pań-

stwem a Kościołem. Nie robił oczywiście nic złego. Ot podsunął

arcybiskupowi możliwe do zaakceptowania przez Biuro do Walki z

Fundamentalizmem rozwiązanie jakiegoś problemu, albo odradził

mianowanie “oszołoma" na proboszcza ważnej parafii. Ale zawsze

robił to w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli nie był przekonany,

decydował inaczej. A porucznik, później kapitan i wreszcie major

background image

Strzelkowski nigdy nie wracał do tego nagrania. Nie wrócił do niego

również wtedy, gdy Kiliańczuk został arcybiskupem.

- To był tak dawno - próbował lekceważyć wymowę materiału

arcybiskup. Ale była to tylko gra na czas, oczekiwanie na argument,

dzięki któremu mógłby ustąpić. Arcybiskup wiedział, że za

porównywanie “prawa kobiety" do zbrodni prawicowych eks-

tremistów można było wylądować w więzieniu. “Negacjonizm", bo

tak określano tę zbrodnię, wykluczał na trwałe z debaty publicznej,

a duchowni, którzy sobie na to pozwolili, byli błyskawicznie

pozbawieni prawa nauczania.

Obama przymrużył oczy. - Może i dawno, ale sam rozumiesz, że

to podważa twój autorytet jako człowieka otwartego, mądrego i

rzeczywiście nowoczesnego. Nie jest też wykluczone, że ktoś może

skojarzyć fakty: skrajny fundamentalista, który przez lata ukrywał

swoje poglądy i tak doszedł do wysokich godności, wyświęcił (tak,

tak - pamiętamy, że to ty prosiłeś o wyjątek dla Skorupka) innego

radykała, a później razem zdecydowali się zaatakować państwo i

okraść Kościół - cedził słowa. - A przy tym twoja kariera to pryszcz -

uzupełnił już szybciej, by nie urazić czułego na punkcie swojego

honoru hierarchę. - O wiele istotniejsze jest dobro archidiecezji czy

seminarium, które bez osoby tak otwartej jak ty może trzeba by

rozwiązać - uśmiechnął się.

Kiliańczuk odetchnął z ulgą. Nie lubił ustępować, ale to był

argument niewątpliwy. Dzięki jego otwarciu; rozmowom,

ustępstwom w Warszawie wciąż mogło działać seminarium du-

chowne, klasztory były otwarte, a nielegałowie tolerowani.

background image

- Co mam podpisać? - zapytał. Hassan Obama wręczył mu

oświadczenie, które tego samego dnia wieczorem miało być

przedstawione w “Newsach Dnia", a w najbliższą niedzielę odczy-

tane we wszystkich legalnych parafiach w Prowincji Wschodniej. -

Czasem trzeba poświęcić jednego człowieka, by ratować wspólnotę

- pomyślał jeszcze arcybiskup, podpisując dokument, który z ojca

Jana robił złodzieja.

Rozdział trzeci

- W imię Boże - ojciec Jan przeżegnał się i ruszył w drogę. Zegnał

się z Warszawą. Wiedział, że być może nigdy już nie zobaczy

swojego miasta. Minął Zamek Królewski, obok którego, jeszcze za

jego dzieciństwa, stała kolumna Zygmunta. Usunięto ją, gdy chodził

do liceum, bowiem krzyż w rękach władcy miał razić uczucia

religijne mniejszości wyznaniowych. Dalszą drogę znał niemal na

pamięć. W Szpitalu Praskim pracował jego ojciec. Był

ginekologiem, który - gdy zniesiono klauzulę sumienia - przeniósł

się na onkologię. Jan jako chłopak chętnie wpadał do

zaniedbanego szpitala i wyciągał zapracowanego ojca do domu.

Szpital przejęła gmina muzułmańska. Ta sama, która kupiła od

diecezji katedrę św. Floriana i przebudowała ją na główny

warszawski meczet. Strzeliste minarety wznosiły się obok starej

wieży kościelnej, na której krzyż zastąpiono zielonym sztandarem

proroka. Co piątek do meczetu zjeżdżali się muzułmanie z całej

Warszawy. Tutejszy imam uchodził za nowoczesnego, nosił

europejskie ubranie i nieźle mówił po polsku. W mediach zawsze

opowiadał się za dialogiem i zapewniał o możliwości pogodzenia

background image

islamu z liberalną, europejską demokracją. Czy to samo mówił

podczas piątkowych modłów w meczetach, tego nie sposób było

sprawdzić, bo kazania wygłaszał po arabsku, a władze nie uznały

za stosowne, by nie naruszać zasady wielokulturowości, ich nagry-

wać i tłumaczyć.

Po przeciwnej stronie, ale to ojciec Jan wiedział już tylko ze

wspomnień ojca, było kiedyś ZOO. Zamknięto go po kolejnej

wielkiej akcji ekologicznej “Nie zniewalajmy naszych braci" fi-

nansowanej z budżetu Zjednoczonej Europy. Pod hasłami walki z

szowinizmem gatunkowym zamknięto nie tylko wszystkie ogrody

zoologiczne, ale nawet zakazano prowadzenia eksperymentów na

zwierzętach. Leki miały być testowane na - jak to ujmowała

stosowna dyrektywa - “przedstawicielach gatunku ludzkiego nie

będących osobami". Z warszawskiego ZOO przetrwał tylko wybieg

dla niedźwiedzi. Od lat wisiały tam zdjęcia prześladowców zwierząt,

czyli dyrektorów ogrodów zoologicznych z całej Prowincji

Wschodniej.

Ojciec Jan zwolnił, gdy dochodził do odnowionego ostatnio

budynku IV Liceum Ogólnokształcącego im. Jose Luisa Rodrigueza

Zapatero (dawniej Władysława IV). To była jego szkoła. To tutaj

pierwszy raz się zakochał i wypił pierwsze piwo. Uśmiechnął się do

siebie na wspomnienie ich biologa Stanisława Garło, starszego

pana, który - konspiracyjnym szeptem - wyjaśniał im na przerwie,

że teoria ewolucji Richarda Dawkinsa nie jest jedyną możliwą

wersją powstania gatunków. A w klasie maturalnej, podczas

wycieczki szkolnej, zdradził im, że ewolucja wcale nie dowodzi, że

background image

Boga nie ma. Dla Jana nie było to wówczas zaskoczenie. Jego

rodzice byli wierzący, ale część kolegów przeżyła autentyczny szok.

Ktoś jednak doniósł dyrektorowi i sympatyczny profesor musiał

karnie przejść na emeryturę. Zmarł kilka miesięcy później, nie

potrafił poradzić sobie z bezczynnością.

“Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie" - pomodlił się kapucyn.

I odwrócił wzrok na prawosławny Sobór pod wezwaniem św. Marii

Magdaleny. Złote cebulaste kopuły były pięknie oświetlone.

Brakowało na nich tylko prawosławnych krzyży. Otwarty imam z

nieodległego meczetu wymusił ich zdjęcie, bo raziły uczucia jego

wiernych (jego - jak zapewniał - nie, ale on przecież musiał liczyć

się z opiniami mniej światłych członków wspólnoty). Cerkiew ta

zresztą od kilku lat była nieczynna. Mer Warszawy przejął ją i

utworzył w niej muzeum tolerancji i dialogu, a warszawscy

prawosławni musieli się zadowolić niewielką świątynią św. Jana

Klimaka na Woli. Deklarowana lojalność i współpraca z władzami w

niczym im nie pomogła, bo nie zgodzili się przyjąć rezolucji

Parlamentu Europejskiego dotyczącej kapłaństwa kobiet.

Odrzucenie równouprawnienia było zbrodnią, której tolerować -

poza oczywiście mniejszościami kulturowymi, wymagającymi

ochrony - nie wolno.

Za cerkwią rozpoczynała się dzielnica wykluczonych, Inżynierska,

Ratuszowa - od lat nie były remontowane. I w tych starych,

zdemolowanych domach mieszkali ludzie wyrzuceni na margines.

Miasto nie protestowało przeciwko ich obecności, bo byli oni

atrakcją dla licznie odwiedzających Warszawę turystów. “Jedyne w

background image

Europie religijne getto" (jak reklamowało miasto dzielnicę

nielegałów) przyciągało ciekawskich nie mniej niż jerozolimska

dzielnica chasydów Mea Szarim. Oglądanie księży w sutannach,

wiernych odbywających procesję Bożego Ciała (gdzie indziej

nielegalne) czy uczestnictwo w barwnych pierwszych komuniach, z

dziewczynkami w białych sukienkach i chłopcami w komeżkach -

miało wielu miłośników, którzy zostawiali w hotelach twardą walutę.

Oczywiście były i problemy. Co jakiś czas w kwadracie praskich ulic

pojawiał się jakiś szaleniec wzywający do zbiorowych modlitw przed

klinikami dobrej śmierci czy próbujący wyjść z fundamentalistyczną

propagandą poza ściśle określone regiony. Ale zazwyczaj

błyskawicznie załatwiano taką sprawę dzięki dobrze działającej

siatce informatorów.

Ojciec Jan skręcił w Inżynierską. Tam w jednym z podwórek

mieszkała Agnes. Znali się jeszcze z liceum. Była córką urzędnika

przysłanego przez Brukselę z Hiszpanii, później studiowali razem

medycynę. Tyle że ona ją ukończyła i podjęła pracę w Barcelonie.

Do Warszawy wróciła kilka lat po studiach, by urodzić dziecko.

Sylwek miał zdiagnozowany zespół Downa, a procedury prawne

były całkowicie jednoznaczne - w takiej sytuacji kobieta musi

poddać się “procedurze usunięcia choroby". Agnes odmówiła. - Nie

mogłam tego zrobić - opowiadała przyjaciołom. - Widziałam jego

twarz na trójwymiarowym USG. To było moje dziecko - uśmiechała

się nieśmiało. Odmowa podporządkowania się decyzjom kończyła

się wykreśleniem z programu ubezpieczeniowego, a dla lekarza

odmową wykonywania zawodu. I wtedy zadzwoniła do niego.

background image

Poprosiła o pomoc. Ściągnął ją do Warszawy i załatwił pokój na

Pradze. Więcej robić nie musiał. Agnes błyskawicznie wrosła w

środowisko, a jako lekarka (choć bez uprawnień) miała pełne ręce

roboty i zapewnione skromne środki do życia.

Podwórko było ciemne, ale w jej oknach wciąż paliło się światło.

Zadzwonił. Długo czekał aż otworzy.

- O, padre - wyglądała na zaskoczoną, gdy zobaczyła go w

drzwiach. Nigdy nie spotykali się wieczorami. Ojciec Jan starannie

unikał dwuznacznych sytuacji. - Co tu robisz o tej porze? - dodała

już zwyczajnie.

- Poczęstuj mnie herbatą, zamiast zadawać trudne pytania -

powiedział z uśmiechem. Bawiła go niepewność Agnes. A jed-

nocześnie wiedział, że przyjemny nastrój za chwilę pryśnie. I będą

oboje myśleć, co dalej. Ona czekała na wyjaśnienia.

* * *

Gdy kończył opowieść, w jej oczach nie było radości. Wiedziała,

że już się nie spotkają, i że ona też będzie miała kłopoty. Pościg za

Chustą dotrze i do niej, tym bardziej że padre oczywiście nie

zatroszczył się o to, by odpowiednio wcześniej wyrzucić z telefonu

kartę, która rejestrowała każdy jego ruch. A do tego nie bardzo

rozumiała, po co Jan w to wszystko się angażuje. Chusta była jej

całkowicie obojętna. - Uważasz mnie za głupca, który porzuca ludzi,

by ratować kawałek sukna? - zapytał na koniec. Agnes podniosła

filiżankę kawy do ust. Nie musiała mu odpowiadać. Jan wiedział, że

go nie rozumie. I nie chodziło tylko o Chustę, ale o całe jego życie,

o wszystkie wybory. Rozmawiali o tym wielokrotnie, a on od dawna

background image

modlił się o wiarę dla niej. Ale nic się nie zmieniało. Ona wciąż nie

chciała, nie potrafiła, czy Bóg wie co jeszcze, uwierzyć. Szanowała

Kościół, kochała papieża, uwielbiała ludzi, którzy ją otaczali, ale nie

wierzyła w Boga. Była tu z nimi, bo tylko tak mogła uratować

Sylwka. Tylko tu mogła być matką.

- Nieważne, co myślę. Ważne, co trzeba zrobić - odpowiedziała.

Nie miała dziś ochoty na kolejne kazania. Nie chciała słuchać o

wierze, o zaufaniu, o Bogu. Miała obok siebie, prawdo podobnie po

raz ostatni, mężczyznę, któremu ufała, na którym mogła polegać i

którego - co właśnie sobie uświadomiła - kochała. I chciała, by

zapamiętał ją jak najlepiej. - Przede wszystkim zniszcz to gówno -

wskazała na telefon. - Złam kartę i spuść ją do sedesu - tłumaczyła

cierpliwie. Ojciec Jan wykonywał polecenia. A Agnes szukała w

podręcznym magazynku, w którym trzymała ubrania dla swoich

najbiedniejszych pacjentów, jakiegoś sensownego stroju, w który

mógłby się przebrać zakonnik. - Mam - wyrwało jej się, gdy na

wieszaku znalazła pomarańczowy strój buddyjskiego mnicha. -

Zostaniesz w duchownej sukience, tylko zmienisz przynależność

klubową - roześmiała się do niego.

Strój buddyjskiego mnicha to był doskonały pomysł, a ojciec Jan

był tego świadomy. Buddyści, którzy zawsze zapewniali o swoim

ateizmie, tolerancji i otwartości, cieszyli się w Zjednoczonej Europie

specjalnymi względami. Setki kaznodziejów, mistrzów, guru i łamów

przemierzało nowoczesnymi samochodami (a niekiedy pieszo, w

zależności od szkoły, nurtu czy kierunku) drogi, budowało

buddyjskie centra czy prowadziło szkolenia dla zmęczonych

background image

życiem. Wtopienie się w ten tłum nie wymagało wielkiej wiedzy, bo

zdecydowana większość zachodnich buddystów o naukach

Boddhisatwy miała' mniej niż średnie pojęcie. Problemem był brak

licencji na działalność, którą wydawał Europejski Urząd ds.

Tolerowanych Religii. Ale i to można było ominąć, bowiem część

buddyjskich mistrzów kwestionowała uznanie ich systemu za

religijny.

Gdy zakonnik przebierał się w nowe szaty, golił stępioną żyletką

brodę i głowę, Agnes przygotowała mu worek z najniezbędniejszymi

rzeczami. Chleb razowy, kilka paczek parówek, puree ziemniaczane

i dwie tabliczki czekolady powinny mu wystarczyć na pierwsze dni

drogi. Do tego dorzuciła starą mapę Polski, składany śpiwór,

pomarańczową kurtkę i..., a jakże - bez tego się nie obejdzie,

buddyjską żebraczą miskę. - Wrócisz do korzeni i będziesz żebrał

jak pierwsi franciszkanie - rzuciła przez ramię, gdy przebrany

wyszedł z łazienki. Bez włosów i brody wyglądał młodziej. Jak

wtedy, gdy razem chodzili do liceum. Zrobiło się jej żal, chciała

gorącego pożegnania. A wiedziała, że Chusta, którą ojciec Jan miał

ze sobą, czyni to absolutnie niemożliwym. I to nawet, gdyby

założyć, że i zakonnik rzeczywiście chciałby takiego pożegnania.

- Musisz już iść - powiedziała przez zaciśnięte gardło. - Do

południa dojdziesz do Otwocka, może trochę dalej. Tam jest parafia

- dodała.

Ojciec Jan podszedł do niej i ją przytulił. - Do zobaczenia -

powiedział. - I nich Bóg ma cię w swojej opiece. Ciebie i Sylwestra.

- Zegnaj - odpowiedziała sucho. Nie chciała pokazać po sobie

background image

więcej emocji. Nie chciała, by widział, jak jej smutno.

- Do zobaczenia - powiedział jeszcze raz. - Nie tu, to tam! - mówił

z naciskiem, choć wiedział, że wspomnienie o tamtym świecie tylko

ją rozzłości. Odwrócił się, ale coś go zatrzymało. - Agnes, nie

chciałabyś zobaczyć Chusty? - zapytał.

Szczerze mówiąc, nie chciała. Ale wiedziała, że to jedyny sposób,

by zatrzymać go jeszcze na chwilę. Skinęła głową. Wyciągnął

tkaninę spod pomarańczowego habitu. Rozłożył ją na stole. I

klęknął. Ona także. Nie chciała mu robić przykrości. Przyjrzała się

obliczu na Chuście. Nic nie czuła. Było jej smutno i źle. Ten

przedmiot, a może ten człowiek na Chuście odbierał jej ostatniego

przyjaciela, na którym zawsze mogła polegać. - Idź już - poprosiła. -

Idź.

* * *

Słońce mocno już grzało, gdy dotarł do Józefowa. Miał świetny

humor, właśnie odmówił (odśpiewać ich w tym stroju trochę się

obawiał) godzinki i raźnie maszerował przed siebie. Wiatr chłodził

mu twarz, budzące się ptaki dawały nadzieję, a modlitwa

podtrzymywała na duchu. Biały, masywny kościół, który mijał, wciąż

był czynny. Ale od jakiegoś czasu zamiast księdza przewodziła mu

asystentka pastoralna. Arcybiskup Kiliańczuk próbował ją

wprawdzie odwołać po tym, gdy oznajmiła, że jest ateistką, ale

władze uznały taką decyzję za sprzeczną z dyrektywą o wolności

sumienia. Więc została.

Wszystkie te spory nie zaprzątały już jednak głowy ojca Jana. On

zmierzał do wolności, do Afryki, gdzie Kościół święcił triumfy. Tam o

background image

kapłaństwie kobiet nikt nie słyszał, wciąż głoszono naukę o

grzeszności homoseksualizmu, a nawet potępiano antykoncepcję

(rzecz nie do pomyślenia w sytej Europie). Droga do niej wiodła

przez Kozaczczyznę, która powstała z rozpadu Ukrainy na część

wschodnią, wcieloną przez Rosję osłabioną zaborem Syberii przez

Chiny, i zachodnią, której bliżej było do Zjednoczonej Europy.

Władze superpaństwa nie miały jednak odwagi, by wcielić ją w

swoje granice. I dlatego tuż za granicą Prowincji Wschodniej

powstał pas ziemi niczyjej. Mieszkali tam prawosławni mnisi -

uciekinierzy z Góry Ahtos, którą dekretem Komisji Paneuropejskiej

przekształcono w Centrum Duchowości Feministycznej. Wokół nich

gromadzili się ludzie, którym nie odpowiadała ani rzeczywistość

Zjednoczonej Europy, ani oświecony zamordyzm prezydentów

Federacji Rosyjskiej. Katolicy obu obrządków, zielonoświątkowcy,

ojcowie, którym nie podobały się programy równościowe w

szkołach, a niekiedy także zwyczajni przestępcy. Gwarantem ich

bezpieczeństwa byli stacjonujący tam neo- Kozacy - płatni

żołnierze, z których usług korzystali zarówno Rosjanie,

Europejczycy, a niekiedy nawet Chińczycy czy Japończycy.

Ojciec Jan wiedział, że jeśli przekroczy granicę, otrzyma pomoc.

Kilka kilometrów od granicy był niewielki klasztor paulinów.

Kilkunastu braci i trzech ojców zajmowało się kolportażem mate-

riałów katechetycznych i liturgicznych do parafii na terenie Zjed-

noczonej Europy. Pomagali też misjonarzom przedostawać się ze

Zjednoczonej Europy do Afryki, do Watykanu na Wygnaniu.

- Stop, stop! - ojca Jana zatrzymał głośny krzyk. Odwrócił się.

background image

Biegł za nim rosły mężczyzna w granatowym mundurze. - Niech

mistrz się zatrzyma - wołał. - Natychmiast.

Zakonnikowi serce podeszło do gardła. Znał tego człowieka.

Przygotowywał go do ślubu. Wydawał mu też deklarację

wyzwolenia od związku wyznaniowego konieczną do wstąpienia do

policji. To było jakiś pięć lat temu. Od tego czasu ani razu się nie

spotkali. Do ojca Jana dochodziły tylko sygnały o antyreligijnym

zaangażowaniu młodego policjanta, który inwigilując środowiska

chrześcijańskie, chciał zmyć hańbę kościelnego ślubu i katolickiego

wychowania.

Uciekać nie było sensu. Musiał się zatrzymać. Policjant był coraz

bliżej. Dobiegł.

- Mistrzu - zaczął. - Potrzebuję rady...

I zamilkł. Lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, a także

zgolone włosy i broda na moment wprawiły go w zakłopotanie. Ale

tylko na chwilę.

- Ojciec Jan? - rozpoznał go bez większych trudności.

Rozdział czwarty

Hassan kończył pisać mail do przyjaciela z “Le Soir". Adam

Baugniac był jednym z najbardziej szanowanych dziennikarzy

śledczych tego lewicowego portalu, który wyłonił się z gazety.

Współpracowali razem przy kilku sprawach. Hassan podrzucał mu

ciekawe tematy, a dziennikarz nieodmiennie prezentował je w

duchu, który odpowiadał Biuru. I tym razem miało być podobnie.

Oficer rzucił jeszcze raz okiem na tekst.

Drogi Adamie,

background image

Mam dla Ciebie (tak, tak) ciekawe informacje (na wyłączność).

Ale proszę o dyskrecję. Zajmuję się ostatnio sprawą Chusty, którą

porwał jakiś szalony kapucyn, by sprzedać ją grupie japońskich

biznesmenów. Nasza organizacja nie może się oczywiście zgodzić

na to, by europejskie dobra kulturalne wyprzedawane były za

granicę, więc rozpoczęliśmy pościg. Ale tym nie zawracałbym Ci

głowy, gdyby nie to, że w całą sprawę zamieszany może być

arcybiskup Kiliańczuk. Więcej szczegółów, jeśli się dogadamy...

Pozdrawiam HO

Po poprawieniu literówek tekst został zaszyfrowany i wysłany

siecią ARAP, do której dostęp mieli tylko uprawnieni użytkownicy.

Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Dziennikarz nigdy nie

przepuszczał takich informacji, szczególnie gdy płynęły one do

niego z sieci zastrzeżonej, do której, jako jeden z nielicznych

dziennikarzy, był na stałe podłączony. On jednak nie bawił się w

szczegóły. Zadał tylko krótkie pytanie:

Co chcesz w zamian?

Hassan uśmiechnął się. Błyskawicznie odpisał.

Materiały dostaniesz, jak tylko zadasz w swoim tekście kilka py-

tań na temat możliwości powiązania kradzieży Chusty z arcybisku-

pem Kiliańczukiem. Nie chodzi mi o jakieś twarde twierdzenia, ale

przypomnij, że zakonnik, który ukradł Chustę, został wyświęcony na

jego osobiste polecenie, i zapytaj, czy to tylko przypadek, że

Chusta znika w kilka godzin po spotkaniu z arcybiskupem? Ale nic

na twardo, zwyczajne wątpliwości... Reszta później.

Wstukał kody i czekał na odpowiedź. Wiedział, że propozycja jest

background image

ryzykowna. Zero materiałów, zero dowodów, a jedynie sugestia, że

wyśle coś ciekawego, jak pojawi się tekst na zamówienie służb. Z

drugiej strony Adam nie miał powodów, by mu nie ufać. Jak dotąd

wszystkie sprawy, które mu podrzucał, dawało się przekuć na

dziennikarskie sukcesy, za które Adam zgarniał nagrody. I tym

razem miało być podobnie. Dziennikarz po kilku minutach odpisał

enigmatycznie: Wchodzę!

Oficer sięgnął po elektroniczny wyświetlacz dokumentów.

Otworzył najświeższe pliki i zaczął czytać raporty telefonii ko-

mórkowej. Wynikało z nich, że tuż po rozmowie z arcybiskupem

poszukiwany spotkał się jeszcze ze zbuntowanym benedyktynem z

praskich slumsów i pozbawioną uprawnień lekarką z upośledzonym

dzieckiem. I właśnie u niej sygnał zanikał. Od kilku godzin w obu

miejscach pracowały już ekipy śledcze. Teraz przyszła pora, by i on

pojawił się na miejscu. Zerknął jeszcze do plików, w których

zawarte były materiały o Agnes Martinez i ojcu Piotrze. Wiedział, że

z zakonnikiem nie będzie łatwo, ale liczył, że kobietę uda się

złamać szybciej. A to ona ostatnia widziała zbiega. Chwilę

zastanawiał się, od kogo zacząć. Wysłał szybką informację do

kolegów, którzy zajmowali się zabezpieczeniem mieszkania Agnes.

Jej słabym punktem jest dziecko" - przypomniał im. I pojechał do

benedyktyna.

* * *

W małym ciemnym pokoju kłębiło się kilku mężczyzn. Sys-

tematycznie przetrząsali wyrzucone na podłogę książki i notatki.

Jeden z nich przeglądał szafę z ubraniami i kontrolował kieszenie.

background image

Wszystkiemu, zza starego, pamiętającego jeszcze XX wiek, biurka

przyniesionego z jakiejś zamkniętej szkoły, przyglądał się lekko

łysiejący zakonnik w czarnym habicie. Jego stalowe oczy były spo-

kojne, a na ustach gościł lekki uśmiech. Wiedział, co sprowadzało

służby do jego mieszkania, i cieszył się, że Jan zdecydował się ra-

tować Chustę. W spracowanych dłoniach trzymał różaniec i powoli

przesuwał jego paciorki.

Mężczyźni co jakiś czas wyławiali z wyrzuconych na ziemię

rzeczy coś, co mogło zainteresować porucznika Obamę i kładli to

na biurku. Leżała tam już “tysiąclatka", czyli stare, zakazane z

powodu antyegalitarnego i niedialogicznego języka, tłumaczenie

Pisma Świętego. Funkcjonariusze wyłowili też Katechizm Kościoła

Katolickiego w niebieskich okładkach. Benedyktyn wiedział, że oba

te woluminy są absolutnie nielegalne. Tysiąclatka, jak zresztą

wszystkie tłumaczenia Pisma Świętego, zarówno protestanckie, jak

i katolickie, została zakazana specjalnym dekretem Komisji

Paneuropejskiej. Potępienia homoseksualizmu i rozpusty czy

mizoginizm św. Pawła czyniły Biblię czymś absolutnie nie-

nowoczesnym. I dlatego, w trosce o obywatelskie wychowanie

chrześcijan, przygotowano nowe, oczyszczone z nieodpowiednich

fragmentów wydanie. Wzorowano się na XX- wiecznych tłuma-

czeniach feministycznych i gejowskich, które odrzucały męski

szowinizm językowy i zreinterpretowały znaczenie potępień

sodomii.

Europejscy tłumacze Biblii poszli jeszcze dalej. W ich dziełach

Jezus był największym obrońcą wykluczonych i prześladowanych.

background image

Ukrzyżowano Go nie tyle za mesjańskie i Boskie roszczenia, ile za

obronę nietypowych zachowań seksualnych (chodziło tu przede

wszystkim o Marię z Magdalii), a także za przyjaźń z Marią i Martą,

czyli partnerkami związku lesbijskiego (tezę taką przyjmowano za

jedną z twórczyń teologii queer wykładanej na wszystkich

wydziałach religioznawstwa, a także legalnych uczelniach

protestanckich, czyli za wielebną Nancy L. Wilson, która jeszcze w

dwudziestym wieku była członkinią rady starszych Metropolitan

Community Churches). Gdy tylko pojawiły się nowe tłumaczenia,

wraz ze stosownymi komentarzami, natychmiast wydano polecenie

wycofania starych. A z czasem ich posiadanie, a tym bardziej

nauczanie na ich podstawie moralności, zostało spenalizowane

jako hate speech i nawoływanie do nienawiści na tle seksualnym.

Pod podobny paragraf podpadał Katechizm Kościoła Katolickie-

go, który jednoznacznie uznawał działania homoseksualne za

niedopuszczalne. “Tradycja, opierając się na Piśmie świętym,

przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie zawsze

głosiła, że akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej

natury są nieuporządkowane. Są one sprzeczne z prawem

naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z

prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym

wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane"- napisali jego

autorzy. A uważni cenzorzy z Biura do Walki z Fundamentalizmem

nie tylko usunęli te słowa z nowszych wydań, ale z czasem w ogóle

zakazali tego wydania katechizmu, uznając je za napastliwe wobec

inaczej wierzących, a także odrzucające prawdziwą tolerancję i

background image

pluralizm religijny.

We wspólnotach nielegalnych stare tłumaczenie Biblii i Katechizm

funkcjonowały nadal. W czasie konspiracyjnych spotkań nawet je

studiowano, ale jeśli służbom udało się przyłapać uczestników na

gorącym uczynku i jeśli w spotkaniu uczestniczyli nieletni, to

wszystkim im groziły grzywny, a niekiedy nawet obozy reedukacji

antyhomofobicznej. Legalni księża za samo ich posiadanie mogli

stracić licencję, a nielegałowie, tacy jak ojciec Piotr, mogli być

przymusowo deportowani do prowincji granicznych i zobowiązani

do reedukacji w jednym z ośrodków propagowania wolności

seksualnej.

Za samo znalezienie ich w domu nielegała nie groziły surowsze

sankcje, ale w połączeniu z innymi zarzutami, książki mogły sta-

nowić ważny element obciążający. I dlatego pracownicy Biura do

Walki z Fundamentalizmem tak uważnie przeszukiwali jego księ-

gozbiór. Ich pracy nie przerwało nawet wejście do pokoiku wyso-

kiego mężczyzny o oliwkowej karnacji i gęstych czarnych włosach.

- Porucznik Hassan Obama z Biura - przedstawił się

benedyktynowi. - Wie ojciec, po co przyszedłem? - zapytał

oficjalnie, łamiąc tym samym reguły nakazujące zwracać się do

wszystkich po imieniu. Zawsze tak robił, gdy spotykał się z

nielegałami. Dla wielu z nich forma była niezwykle istotna i

niejednokrotnie udało mu się nawiązać bliższy kontakt z

duchownymi czy świeckimi, tylko dzięki temu drobnemu odstępstwu

od pragmatyki służbowej.

- Nie wiem, ale wszystkich gości należy przyjmować jak

background image

Chrystusa, gdyż On sam mówił: byłem gościem i przyjęliście mnie -

odpowiedział zakonnik, cytując “Regułę" i skłaniając głowę.

- Jest ojciec ostatnią osobą, która rozmawiała z Janem

Skorupkiem, kapucynem, który ukradł Chustę i uciekł z klasztoru -

zaczął oficer.

- I... ? - zapytał z uśmiechem zakonnik. - I liczę, że ojciec powie

mi, o czym rozmawialiście, i gdzie on może być... - Hassan miał

nadzieję, wbrew zresztą dokumentom, które przeglądał przed

godziną, że uśmiech kryje w sobie chęć współpracy.

Benedyktyn błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął spod biurka

worek. Gdy tylko Jan opuścił jego mieszkanie, zaczął

przygotowywać się do wizyty Biura. Spakował szczoteczkę do

zębów, ręcznik i mydło, zapasowy habit, a także piżamę i brewiarz.

- Jestem gotowy do drogi - powiedział nadal uśmiechnięty.

Hassan był wyraźnie zaskoczony. - Do jakiej drogi?

- No tam, gdzie chcecie mnie zabrać. Rozmawiać możemy o

Bogu, a o Janie nie mam nic do powiedzenia - odpowiedział.

- Wiesz, że mam nad tobą władzę - Hassan błyskawicznie zmienił

ton.

- Jestem gotowy do drogi - powtórzył zakonnik.

Ich rozmowę przerwał jeden z buszujących po pokoju podofi-

cerów. Wręczył porucznikowi książkę z dwoma panami na białej

okładce. Rzecz była już stara, wydana przed półwieczem, ale oficer

doskonale znał autora i temat. “Walka o normalność" Gerarda van

den Aardwega była pokazywana na każdym szkoleniu dla pra-

cowników udających się do Polski. Wraz z kilkoma innymi książ-

background image

kami wydanymi przez rozmaite drobne wydawnictwa katolickie i

protestanckie, była ona jednym z najbardziej ściganych druków.

Każdy z pracowników musiał się zapoznać nie tylko z okładką, ale i

treścią. Hassan zrobił to również, i choć homoseksualiści zawsze

wzbudzali w nim pewne obrzydzenie, to nigdy nie dał tego po sobie

poznać.

- Wiesz, że to czysta motywowana seksualnie nienawiść, za którą

można trafić za kratki na kilka lat? - podsunął książkę zakonnikowi.

- Czytałeś to? - zapytał.

- Są tam nawet moje notatki - odpowiedział. I co wyraźnie de-

nerwowało oficera nadal się uśmiechał. Hassan odwrócił się od

niego, by się uspokoić. Jego wzrok padł na ciemny obrazek

przedstawiający kobietę w granatowej chuście z dwoma cięciami na

policzku. Jak każdy oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem znał

ten wizerunek, ale nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się mu

dokładniej. Sztuka zaś, i to nawet religijna, zawsze go uspokajała.

Zaczął studiować to oblicze. Nie był to dobry pomysł. Jej smutny

wzrok, ściągnięte usta przypominały mu własną matkę. Ona

patrzyła się tak samo, gdy uciekał z meczetu, wyśmiewał modlitwę

czy odcinał się od tradycji. Patrzyła ze smutkiem, ale też z jakąś

niesłychaną miłością. Matka wraz z ojcem została w Marsylii. Nie

widział jej od lat. Nigdy jej nie odwiedzał. Nie miał ochoty

przypominać sobie dzieciństwa w slumsach dla muzułmańskiej

biedoty. Drażnił go zapach arabskich potraw i nie chciał opowiadać

o tym, co robi. Studia, praca, kariera pochłonęły go zresztą na tyle,

że zapomniał o rodzinie. A teraz ten obraz, ta kobieta... tak

background image

podobna, i tak macierzyńska.

Gwałtownie odwrócił się do benedyktyna. - Już tylko to wystarczy,

by ojca skazać - rzucił, wskazując na “Walkę o normalność". -

Zakuć go i wyprowadzić - rozkazał podoficerom. A gdy miał już

wyjść, jeszcze raz spojrzał na obrazek. Ten wzrok, to oblicze miały

go prześladować przez najbliższe dni.

* * *

Hassan postanowił pójść do mieszkania Agnes pieszo. Kobieta

nie powinna mu sprawić większych kłopotów. Córka urzędnika

państwowego, wydalona z zawodu za odmowę walki z chorobami

genetycznymi, błagała wręcz urzędników Biura do Walki z Fun-

damentalizmem, by pozwolili jej zostać w Barcelonie i praktykować

medycynę. I dopiero, gdy się na to nie zgodzili, uciekła do

Warszawy. Oficer miał nadzieję, że uda mu się kupić byłą już le-

karkę zapewnieniami o możliwości powrotu do zawodu. To miał być

jego haczyk na niewierną córkę systemu.

Jego nadzieje wzrosły jeszcze, gdy wszedł do jej mieszkania.

Współpracownicy dobrze odegrali swoją rolę. Szafy były

wybebeszone, książki rozrzucone po podłodze, a kobieta siedziała

na łóżku i tuliła płaczącego, na oko może dziesięcioletniego,

chłopca. Hassan z obrzydzeniem skonstatował, że dzieciak ma

zespół Downa, i choć wiedział o tym z dokumentacji, nie mógł się z

tym oswoić. Dysonans poznawczy był tym silniejszy, że mongolizm

łączył się w twarzy chłopca ze śladami piękna jego matki. Uroda

Agnes przyciągała oficera. - Tak zawsze wyobrażałem sobie Ipek ze

“Śniegu" Orhama Pamuka - pomyślał Hassan, przywołując

background image

ukochaną książkę swojej młodości. Wysoka, zgrabny biust ukryty

pod świetnie skrojoną bluzką, gęste długie włosy i pokorne

migdałowe spojrzenie czyniły z niej wymarzony cel każdego

mężczyzny. I tylko ten chłopak ze zniekształconą chorobą twarzą

budził w nim niechęć.

- I po co to było? - rzucił do kobiety, nie do końca wiedząc, o co

mu chodzi, czy o chłopca, którego mogła się pozbyć wiele lat temu,

czy o zakonnika, któremu - jak wynikało z danych - pomogła w

ucieczce. Spojrzała na niego. W jej oczach czaił się strach, ale

zarazem i dzika duma. Milczała z pogardą. To go złościło, ale

jednocześnie stanowiło wyzwanie. Zawsze gdy przesłuchiwał

kobiety, myślał o tym, by je zniewolić. I nie inaczej było tym razem.

- Gdzie on poszedł? - zaczął ponownie, precyzując, także w

myślach, swoje pierwsze pytanie. Nie liczył na to, że kobieta na nie

odpowie, ale miał nadzieję, że przynajmniej zdecyduje się na jakieś

słowa. Zawiódł się. Agnes nadal milczała. W jej oczach widział

coraz więcej pogardy połączonej ze ślepą nienawiścią. Może nawet

nie do niego, ale do wszystkiego, co reprezentował.

- Eh, wy katole - rzucił krótko. - Gardzicie nami za nowoczesność.

- Nie jestem katoliczką - odpowiedziała Anges. To były jej

pierwsze słowa odkąd do jej mieszkania zapukali pracownicy Biura

do Walki z Fundamentalizmem. Ta informacja była dla Hassana

pewnym zaskoczeniem. Brakowało jej w pliku, jaki na jej temat

otrzymał. Informatorzy albo oficerowie opracowujący dane

najwyraźniej uznali, że jeśli ktoś mieszka na Pradze, to na pewno

jest katolikiem.

background image

- To co tu robisz? - zapytał, a w tonie jego głosu słychać było

autentyczną ciekawość.

Kobieta milczała, pogarda widoczna w jej wzroku nieco się

zmniejszyła. Zastanawiała się, czy odpowiedzieć. Aż w końcu wy-

rzuciła z siebie.

- Zabraliście mi męża, który uciekł, gdy dowiedział się, że za moje

decyzje może zapłacić swoją karierą; ojca, który musiał podpisać

zgodę na pozbawienie mnie praw lekarskich, zabraliście mi matkę,

którą załatwiliście w klinice pogodnej śmierci. Ale nie możecie

zabrać mi mojego dziecka - mówiła niemal na jednym wydechu. -

Nie jestem już kobietą, córką, żoną, chcę być przynajmniej matką.

Tylko tutaj mogę płakać, złościć się, cierpieć dla niego - wskazała

na chłopca. - Tam musiałabym go zabić, a tu wśród tych ludzi mogę

być z nim, mogę kochać, mogę być człowiekiem - rzuciła przez

zęby. I zamilkła. A potem z ogromnym ciepłem przytuliła chłopca.

- A Bóg? - zapytał Hassan. W głowie kołatały mu cytaty z

Pamuka, który dowodził, że wiara turecka opiera się na wspólnocie,

a nie na teizmie i był ciekaw, czy w jej przypadku jest podobnie.

- Bóg? - spojrzała na niego. - Nie ma Go, bo gdyby był, wy byście

nie rządzili. On nie mógłby dopuścić do takich zbrodni, obroniłby

miliardy zamordowanych dzieci, obroniłby starców. Ale on umarł,

umarł wraz z abortowanymi dziećmi, wraz z uśmierconymi starcami,

wraz z zamordowaną męskością i kobiecością. Nie ma Go -

szeptała. A potem spojrzała na oficera. Bez pogardy, ale i bez

sympatii. - Ale nawet gdy Go nie ma, Jego Kościół pozostaje

ostatnim miejscem, w którym żyć może człowiek, jeśli chce zostać

background image

człowiekiem. I kochać - zakończyła. Hassan był zaskoczony. Ta

swoista teologia śmierci Boga, której zrąb znał z lekcji Holokaustu,

zastosowana w zupełnie innym kontekście, wybiła go z równowagi.

Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Był przygotowany na

rozmowę z religijną oszołomką, a spotkał się z ateistką bardziej

radykalną niż on sam, uznający się jedynie za agnostyka. I do tego

kwestionującą fundamenty Zjednoczonej Europy w duchu

obowiązkowej w większości szkół “religii Holokaustu", a nie

katolickiej dogmatyki. To był trudny orzech do zgryzienia. Ale

wiedział już, że ma na nią haka. Nie intelektualnego, a

emocjonalnego. - Oderwijcie ją od chłopca - rzucił pracownikom

Biura.

Rozkaz został wykonany błyskawicznie. Zaskoczony Sylwek

zaczął krzyczeć, wił się i płakał. Agnes szlochała, krzyczała, wyry-

wała się. Wyglądała jak arabskie kobiety, które opłakują zmarłych -

potargane włosy, rozmazany makijaż, coraz bardziej pogniecione

ubrania.

- I co, dowiem się, gdzie poszedł? - podszedł do niej blisko,

bardzo blisko. Czuł zapach jej ciała. Podniósł jej twarz i zbliżył ją do

swojej twarzy. - I co? - powtórzył. Nie odpowiedziała. Patrzyła na

niego ze ślepą nienawiścią. Ale widział, że się waha, że miłość do

dziecka może sprawić, że zacznie mówić. I Agnes też o tym

wiedziała. Dlatego, by nie dopuścić do siebie myśli, uczuć, emocji

spojrzała mu w oczy... I splunęła prosto w twarz.

Nawet się nie odsunął, ale silnym uderzeniem wymierzył jej

policzek. Wytarł plwociny. - Zabrać ją - rzucił krótko.

background image

- A co z tym? - zapytał podoficer, wskazując na Sylwka.

- Niech tu zdycha, skoro jego matka tak chce - powiedział głośno,

bardzo głośno. I przyglądał się jak jego współpracownicy wyciągają

za włosy i ręce wrzeszczącą kobietę. Przepraszała, błagała o litość,

ale było już za późno. Funkcjonariusze odrzucili chłopca w głąb

mieszkania. Hassan został do końca. Gdy wszyscy już wyszli,

doczołgał się do niego Sylwek i płakał u jego kolan. Miał ochotę go

kopnąć, ale się powstrzymał. Twarz tego chłopca kojarzyła mu się z

ikoną, który widział w mieszkaniu zakonnika. Wściekłość sprawiała,

że zespół Downa, twarz jego matki i częstochowski obraz zlewały

mu się w jedno. W tym chłopcu widział siebie, a w jego matce swoją

matkę. Wyszedł.

Na podłodze zdemolowanego mieszkania leżał dziesięciolatek.

Wył. Wiele godzin. Aż wreszcie zamilkł. Zasnął.

Rozdział piąty

- Co to za strój? - rzucił już zupełnie innym tonem młody policjant.

- Ojciec przed kimś się ukrywa? - dodał podejrzliwie. Zakonnik

spojrzał na niego uważnie. W oczach mężczyzny widać było

zdziwienie i wściekłość, ale też ukryte pod służbową miną

przerażenie i smutek. I to była jego szansa. Dotrzeć do źródeł tego

uczucia, które widział w oczach mundurowego, dowiedzieć się,

czego chciał od buddyjskiego mnicha i spróbować mu pomóc. Po

katolicku. “Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu"- modlił się w

duchu.

- Co cię boli, Jacku? - zapytał wreszcie. - Czego chciałeś od

buddyjskiego mnicha, czego nie może dać ci katolicki ksiądz? -

background image

zapytał wreszcie.

Policjant wyglądał na zaskoczonego. Oczekiwał chwiejnych

tłumaczeń, drobnych oszustw i rozważał już, czy opłaca mu się od

razu wezwać radiowóz po zakonnika w przebraniu, czy też najpierw

wyciągnąć od niego pierwsze informacje. Ale okazało się, że

zakonnik ma świadomość, że coś jest nie tak, że odczuwa ból. Tego

się nie spodziewał. Nie, nie dlatego, że nie wierzył w moc

przewidywania, ta była bowiem dla niego oczywista, od momentu,

gdy jego żona zaangażowała się w wiccanizm i zaczęła bawić się w

tarota. Ale żeby katolicki ksiądz też miał takie umiejętności...

“Duchu Święty, przyjdź" - modlił się ojciec Jan. Wiedział już, ze

trafił w sedno. Coś z Jackiem Pomorskim było nie tak. Jakiś

problem palił go do trzewi. I tylko dotarcie do tego miejsca mogło

uratować Chustę, a przy okazji i tego młodego człowieka. Zakonnik

przyłożył dłoń do schowanej głęboko pod pomarańczową szatą

Chusty. Błagał Boga o pomoc.

- Nic ojcu do tego - padło jak wyrok z ust Pomorskiego.

- Jestem na służbie i muszę dowiedzieć się, co ojciec tutaj robi -

pociągnął zakonnika za ręce i błyskawicznie zakuł go w elektro-

niczne kajdanki, które nie pozwalały człowiekowi oddalić się na

więcej niż metr od prowadzącego go policjanta. Ale nie wszystko

było jeszcze stracone. Policjant nie połączył się z komisariatem, a

tylko przyglądał się zakonnikowi. Ojciec Jan wiedział, że jest

jeszcze szansa.

- Co u Zosi? - zapytał. - Macie już dzieci? - pytał.

- Dzieci, dzieci. Wy katolicy tylko o dzieciach - gorączkowo rzucił

background image

policjant. - Trzeba najpierw się urządzić, a dopiero potem ładować

w pieluchy. Zresztą mamy kredyt i podpisaliśmy zobowiązanie, że

dzieci nie będzie, póki go nie spłacimy - wyraźnie się tłumaczył. I to

bardziej przed sobą niż przed skutym zakonnikiem. Pomorski

pochodził z rodziny wielodzietnej. I teraz, gdy przychodził do

pustego domu, czegoś mu brakowało. Pustka wyciskała mu łzy z

oczu. Ale Zosia nie chciała mieć dzieci. Nie chciała pieluch, bo - jak

ciągle mu powtarzała - ma jeszcze tyle do nauki, tyle do zrobienia,

tyle do poznania... A potem zaczęło się to... I nie było już w ogóle o

czym rozmawiać.

Ojciec Jan uśmiechnął się lekko. Takich opowieści słyszał setki.

Przychodzili do niego ludzie i czekali, że ktoś ich przekona, że

dzieci są dobre, że można je mieć, że to nie obciach.

- Rozmawiałeś o tym z Zosią? - ciągnął dalej wątek dzieci,

wyraźnie uspokojony faktem, że policjant wciąż nie połączył się z

komisariatem.

- Z nią już nie da się rozmawiać... - rzucił wściekły mężczyzna.

Oczy zaszły mu mgłą. Zakonnik dotknął bolesnej rany. A on musiał

z kimś o tym porozmawiać. Ojciec Jan był nawet dobrym

słuchaczem, bo zawsze można go zamknąć i zapomnieć o nim. A

do tego miał pewność, że przebieraniec nie będzie go przed nikim

denuncjował. - Ona jest w klinice. Nie chce żyć - dodał.

Ojciec Jan zrozumiał od razu. W Zjednoczonej Europie od dawna

obowiązywał przepis pozwalający na eutanazję osób znudzonych

życiem, czy przeżywających bezsensowność swojego istnienia. Po

przewidzianych prawem trzech pisemnych prośbach i jednym

background image

spotkaniu z pracownikiem ośrodka terapeutycznego można było

uzyskać skierowanie na bezpłatną eutanazję. I po tygodniowym

pobycie w ośrodku bezboleśnie rozstać się ze światem.

- Kiedy? - zapytał tylko zakonnik.

- Dzisiaj po południu - wyrzucił z siebie rozżalony mężczyzna. -

Myślałem, że może jeszcze zmieni zdanie, gdy przyprowadzę do

niej buddyjskiego mistrza. Ale księdza z pewnością nie wysłucha.

Nienawidzi was - mówił policjant, któremu wreszcie rozwiązał się

język. Tygodnie nerwów, których nie mógł okazywać w pracy,

skumulowały się w nim. Miesiące dyskusji z żoną, godziny

przegadane z psychologami, którzy przekonywali go, że nie ma

prawa skazywać kobiety, którą kochał, na życie w poczuciu

bezsensowności istnienia - sprawiły, że liczył już tylko na cud. Cud

ratunku dla Zosi, albo spokoju dla siebie. Ale cudu nie było. A on nie

potrafił się z tym pogodzić.

- Gdzie? - ojciec Jan poczuł, że trzeba działać. Chusta, ura-

towanie jej schodziły na dalszy plan. Teraz stawał przed nim Chry-

stus i pytał: “Czy Mnie uratujesz? Czy podasz Mi dłoń? A może

uciekniesz pod wygodnym pretekstem ratowania Chusty?".

- W Otwocku, w dawnym szpitalu jest teraz Klinika Pogodnego

Rozstania - odpowiadał już niemal bezwiednie policjant. Moc

obecna w głosie zakonnika sprawiła, że nie mógł mu się oprzeć.

- Chcesz, żeby żyła - raczej stwierdził, niż zapytał zakonnik.

Cicho, ale z niezwykłą siłą. Policjant nie odpowiedział. Jego

potężnym ciałem wstrząsnął szloch. Tak od dawna nikt z nim nie

rozmawiał. Psychologowie uczyli go, jak ma pogodzić się z

background image

odejściem ukochanej, koledzy w pracy już wskazywali chętne

rozwódki i wdówki, którymi mógłby nacieszyć swoje oczy i nie tylko.

I dopiero ten ksiądz, ten przebieraniec...

- Chcę - odpowiedział cicho. - Niczego bardziej nie pragnę...

- To trzeba ją stamtąd wyciągnąć - oznajmił spokojnie zakonnik.

Wiedział, że w samym ośrodku wiele nie zdziałają. Relaksacyjna

muzyka, opieka psychologa miały sprawić, że chętni do zabiegu nie

zmienią zdania. Na ich narządy czekało już wielu chętnych, nie było

więc powodów, by przedłużać procedury czy ratować tych, którym

życie przestało już smakować. I dlatego jedyną szansą było

wyprowadzenie kobiety na zewnątrz.

- To jest zakazane - odpowiedział policjant. Ale były to tylko słowa.

Od dawna czekał, żeby ktoś powiedział mu, że może zmusić żonę

do życia, że może wyrwać ją z ośrodka i walczyć, walczyć o jej

życie. Jak mężczyzna, a nie wymoczek, co godzi się z nieuniknio-

nym. I teraz wreszcie to usłyszał. - Pieprzę to - stwierdził wreszcie. I

odblokował kajdanki.

* * *

Samochód Jacka zatrzymał się przed samym ośrodkiem.

Policjant leżał w cywilnym ubraniu, schowany między siedzeniami.

Klinika mieściła się w niewielkim, jak na standardy europejskie,

jasnym i kolorowym budynku, otoczonym starym sosnowym lasem.

Wybudowano go w czasach, gdy trwała wielka akcja “Rodzić po

europejsku", w wyniku której powstało kilkadziesiąt luksusowo

wyposażonych porodówek. Jednak odkąd rodzenie dzieci zaczęto

powierzać surrogatkom (dawniej nazywanym matkami zastępczy-

background image

mi), które za odpowiednią opłatą nosiły ciąże bliźniacze i trojacze, i

okres do porodu spędzały w luksusowych pensjonatach opłacanych

przez chętne do posiadania dzieci osoby i częściowo refundowane

przez państwo niechętne odciąganiu od pracy aktywnych

zawodowo kobiet, tak dużo porodówek przestało być potrzebnych.

Ta w Otwocku została więc przerobiona na klinikę eutanazyjną.

Początkowo, zgodnie z dyrektywami Zjednoczonej Europy,

refundowany zabieg “pogodnego końca" obejmował tylko osoby

śmiertelnie chore, ale z czasem dorzucono do tego, za przykładem

Holandii, także możliwość “odejścia" z powodu znudzenia życiem,

choroby psychicznej, a także męczącej dla otoczenia starości.

Kliniki miały więc pełne ręce roboty, tym bardziej, że dość szybko

prawodawcy doszli do wniosku, że nie można pozwolić na to, by

dobre narządy znudzonych życiem zwyczajnie się marnowały. I

dlatego wprowadzono obok niepozornych i zawsze kolorowych

domków specjalne, świetnie wyposażone sale operacyjne, w

których tuż po stwierdzeniu zgonu pobierano narządy. Ojciec Jan

pamiętał jeszcze z czasów swoich studiów, jak znany bioetyk prof.

Janusz Chart przekonywał ich, że marnotrawstwo całkiem niezłych

organów, które mogą uratować komuś życie, byłoby zbrodnią

przeciwko setkom oczekujących na przeszczepy. Uwagę jednego

ze studentów, że taki utylitaryzm może nas doprowadzić do

usprawiedliwienia pobierania narządów od ubogich, a zatem o

niskiej jakości życia dzieci z Rosji, uczony zbył pogardliwym

uśmiechem i rzuconą nerwowo uwagą o “fundamentalizmie"

pytającego, i konieczności otwarcia się na najnowsze odkrycia

background image

medycyny.

Jacek nie mógł wejść do pomieszczeń, w których przebywała

jego żona. Prawo jednoznacznie zakazywało jakichkolwiek naci-

sków rodziny na pragnących rozstać się z życiem. Jeśli mąż, żona,

ojciec czy matka nie akceptowali decyzji swoich najbliższych i nie

podpisali specjalnego “oświadczenia o zgodności woli", nie mogli

spotykać się z bliskimi w czasie pobytu w klinice. Powodem była

obawa, że mogą wywierać oni nacisk psychiczny na tych, którzy

podjęli już decyzję. Gdy uchwalano to prawo, uzasadniano to

interesem pacjentów oczekujących na przeszczepy (“zawód, gdy

stracą kolejną szansę, mógłby być dla nich śmiertelny" - grzmiał z

mównicy Parlamentu Europejskiego weteran walki o równo-

uprawnienie Szymon Siekierkowski), a także koniecznością za-

chowania dobrego samopoczucia odchodzących, które mogłoby

zostać popsute naciskami rodziny. Jacek nigdy nie zdecydował się

na podpisanie zgody na śmierć żony. Choć od dawna deklarował

się jako niewierzący, to w uszach miał zawsze słowa przysięgi, jakie

wypowiedział przed laty. A do tego pamiętał, jak jego ojciec

opiekował się matką, która umierała na raka.

Rozglądali się uważnie. Przed drzwiami stał tylko jeden strażnik.

Miał znudzoną minę i wyraźnie czekał już na koniec swojej zmiany.

Ojciec Jan podszedł do niego. Buddyjskie szaty mnisze budziły

zaufanie.

- Gdzie leży Zofia Pomorska? - zapytał. - Chciałbym po

rozmawiać z nią o drodze - dodał.

Strażnik nie podejrzewał niczego. Mnisi buddyjscy często

background image

przychodzili do klinik i tam przed samą śmiercią rozmawiali z

“pacjentami". Dzięki temu ludzie odchodzili spokojniejsi i rzadziej

wycofywali zgody na zabieg.

- Pokój trzynaście - uśmiechnął się. Ojciec Jan minął go. I nie

oglądając się za siebie, ruszył w kierunku sali.

- A przepustka - odwrócił się w jego kierunku mundurowy. Ale w

tym czasie podbiegł do niego Jacek, który błyskawicznie wyskoczył

z samochodu i silnym ciosem w kark powalił go na ziemię.

- Szybko - rzucił do zakonnika. Policjant był tu już kilkakrotnie i

wiedział, że trzynastka to pokój na tyłach budynku. Okno do niego

było otwarte. Jacek przeskoczył przez parapet, a ojciec Jan

pozostał na zewnątrz. Zosia leżała znudzona na łóżku. Jej twarz w

niczym już niemal nie przypominała oblicza tej dziewczyny, której

kilka lat temu udzielał ślubu. Sympatyczną buzię ciepłej nastolatki

zastąpiła maska, pełna niechęci do świata, znudzenia i obrzydzenia

dla ludzi. Policjant podszedł do niej i zaczął coś mówić. Odwróciła

się do niego plecami. Zakonnik nie słyszał słów, ale wyraźnie

zaczęli się sprzeczać. Mijały minuty, i kapucyn zaczął się niepokoić,

bo nic się nie zmieniało. Jacek próbował przekonywać żonę, a ona

z rosnącym obrzydzeniem spoglądała na niego.

Wreszcie ojciec Jan się zdecydował. Wszedł do pokoju przez

otwarte okno. I to wystarczyło, by wyraz znudzenia i obrzydzenia

natychmiast ustąpił z twarzy Zosi. A zamiast niego pojawiło się

przerażenie. Zwierzęce, a może lepiej powiedzieć, bydlęce przera-

żenie. Ojciec Jan przypomniał sobie opis twarzy Kiriłłowa na mo-

ment przed samobójstwem z “Biesów" Dostojewskiego. To była taka

background image

sama twarz.

- Zabierz to, zabierz. Odejdź ode mnie - piana ze złości wystąpiła

jej na usta.

- Bierz ją - rzucił tylko ojciec Jan. - Nic tu po nas - dodał. Kroki

zaalarmowanych krzykiem pielęgniarek słychać już było za

drzwiami. Jacek chwycił żonę wpół i wyskoczył przez okno. Strach

dodał mu sił. Biegli przez las w kierunku drewnianego parkanu, za

którym rozpoczynały się lasy. Kobieta cały czas próbowała się

wyrwać, ale w policjanta wstąpiły nowe siły. Gdy dobiegli do

parkanu przerzucił żonę niemal jak pakunek przez ramię i wyszko-

lonym ruchem przeskoczył na drugą stronę. Teraz mieli chwilę spo-

koju. Lasy za ośrodkiem należały do strefy chronionej ekologicznie,

i żeby do nich wejść, strażnicy potrzebowali specjalnej zgody. A tę

wydać mógł tylko urząd w Warszawie.

* * *

Po kilkuset metrach Jacek rzucił żonę na ziemię. Spod kurtki

wyjął strzykawkę ze środkiem, którego używali, by uspokoić de-

monstrantów. Zakonnik z trudem utrzymywał kobietę, ale to nie

przeszkadzało Jackowi. Wbił igłę przez ubranie. Po chwili Zofia

straciła własną wolę. Mogli z nią robić, co chcieli przez wiele go-

dzin. Teraz cel Jacka był jasny: chciał dotrzeć do niewielkiej,

porośniętej już lasem, kapliczki cmentarnej, która wznosiła się w

połowie drogi do Garwolina. Cmentarz nie działał od momentu, gdy

kolejne miejscowości zostały włączone do strefy chronionej przy-

rody. Ale Jacek bywał tam często z leśnikiem ojcem, który poka-

zywał jemu i braciom, skąd pochodziła ich rodzina. Zmierzchało już,

background image

gdy dotarli do zniszczonego budyneczku. Kolorowe niegdyś szyby z

witrażami były wybite, a za zmurszałymi drzwiami widać było

brudną betonową podłogę. Jacek położył żonę na ziemi, a sam

wszedł do pomieszczenia. Szukał niewielkiej żeliwnej płyty, pod

którą ukryta była piwniczka. Z ojcem i braćmi przygotowali ją przed

laty na wypadek, gdyby przyszło się im ukrywać podczas wizyt w

lesie.

Była na swoim miejscu. Podniósł ją i wskazał schodki zakon-

nikowi. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, było duszne i

ciemne. Jedyne światło dnia, jakie do niego wpadało, pochodziło z

maleńkiego piwnicznego okienka, niemal niewidocznego z ze-

wnątrz. Pod ścianą stały skrzynie, w których ktoś z dużym piety-

zmem poukładał sprzęty i szaty liturgiczne. Ojciec Jan ze zdzi-

wieniem spojrzał na policjanta.

- To tata - odpowiedział Jacek. - Nie mógł znieść, że oddadzą to

do muzeum, więc schował to tutaj - tłumaczył policjant. - A ja jakoś

nie miałem sumienia, żeby mu odebrać tę zabawkę, więc tego

miejsca nie zdradziłem - dodał z wyraźnym wysiłkiem. - Co z nią? -

wskazał wzrokiem na żonę. - Co ojciec chce zrobić?

Kapucyn zastanawiał się nad tym przez całą drogę. Wszystko

wskazywało na to, że Zosia zareagowała histerycznie na Chustę,

którą miał pod mniszym strojem, gdy wszedł do jej pokoju. Nie

widziała jej jednak, a to oznaczało, że coś jej to podpowiedziało.

Coś lub Ktoś...

- Myślę, że ona jest opętana - odpowiedział. Jacek spojrzał na

niego jak na szaleńca. Oficjalny Kościół już dawno zrezygnował z

background image

głoszenia prawdy o osobowym Złu. Egzorcyzmy zostały zakazane,

a sugerowanie, że istnieją siły duchowe, z którymi trzeba walczyć -

odbierane było jako fundamentalizm i ekskluzywizm skierowany

przeciwko wyznawcom kultów neopogańskich. Zakonnik widział

zaskoczenie policjanta. Ale on sam nie miał żadnych wątpliwości,

że osobowe zło istnieje, bo choć on studiował już nową teologię,

pozbawioną “trydenckich naleciałości", to w swojej pracy przy

Chuście wielokrotnie spotykał się z wydarzeniami, których nie dało

się wyjaśnić inaczej, niż przyczynami duchowymi. Niestety, jako

duchowny z licencją nigdy nie zdecydował się na odprawienie

egzorcyzmów, tym zajmował się ojciec Piotr, do którego dyskretnie

odsyłał wszystkich potrzebujących.

- Nie musisz mi wierzyć. Nie musisz tego rozumieć - spojrzał na

policjanta. - Musisz mi tylko pomóc, bo to jej ostatnia szansa -

dodał. A potem zaczął szperać w skrzyniach. Wyciągnął z niej starą,

pocerowaną sutannę (nigdy takiej nie nosił, ale co tam), komżę i

fioletową stułę. Przebrał się w nie błyskawicznie, a potem wyjętą z

zawiniątka Chustę rozwiesił ostrożnie na ścianie. Klęknął przed nią i

pokłonił głowę. - Panie pomóż, Panie pobłogosław - modlił się, a na

koniec wypowiedział zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa modlitwę

do św. Michała Archanioła. “Święty Michale Archaniele, broń nas w

walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam

obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty,

Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na

zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do

piekła. Amen" - wypowiadał te słowa, powoli, uroczyście. Miał

background image

świadomość, że staje do zadania, które może go przerosnąć, że o

ile z Biurem do Walki z Fundamentalizmem czy z własnymi

przełożonymi można negocjować, to z Siłą, z którą miał się zmie-

rzyć, już nie.

Wstał. Jego twarz była jasna. - Weź ją - poprosił Jacka. A potem

zaczął zmagania. Wypowiadał słowa modlitwy, błagał Boga i

krzyczał, wrzeszczał “wyjdź z niej". A ona toczyła pianę z ust,

szarpała się, upadała na podłogę i wyła, wyła, wyła. Głos jej się

zmieniał, biła rękami o podłogę. A potem padała bez czucia...

Walczyli całą noc. Jacek, choć był coraz bardziej przerażony, nie

potrafił oderwać wzroku od zakonnika. A wiszący na ścianie

wizerunek dawał mu spokój. Spokój, który nie opuszczał go nawet

wtedy, gdy widział, co dzieje się z jego żoną.

Gdy na ziemi wstawało słońce egzorcyzmowana kobieta

uspokoiła się. Z jej twarzy zniknęły nienawiść, niechęć, obrzydze-

nie. Była znowu tą samą Zosią, której przed laty udzielał ślubu.

Jacek usiadł koło niej. Wziął ją za rękę.

- Dlaczego chciałaś umrzeć? - zapytał.

- Ja? - patrzyła na niego zdumiona wielkimi niebieskimi oczami.

- Przytul ją tylko. I pomódlcie się - spojrzał na nich zakonnik. -

Porozmawiacie i zrozumiecie później.

I tak zrobili. Przytulili się do siebie. Ojciec Jan patrzył na nich

spod oka. Nie wiedział, czy się modlą czy nie, ale na pewno byli

szczęśliwi. Padł krzyżem na ziemię. I długo modlił się do Pana.

Powierzał mu dzień, błagał o opiekę. I dziękował za to, co się wyda-

rzyło. “Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, bo lud swój nawiedził i wy-

background image

zwolił" - powtarzał słowa Kantyku Zachariasza. Oczy zaczęły mu się

kleić. Starał się przypomnieć sobie słowa Jezusa do Apostołów, gdy

i oni zasnęli. Jednej godziny nie mogliście wytrzymać"...

Obudził go dźwięk podnoszonego włazu. Podniósł wzrok. Jacek i

Zofia przytuleni leżeli obok.

Rozdział szósty

Hassan szedł sprężystym krokiem po Marszałkowskiej. Spacer go

odprężał i pozwalał na spokojne przemyślenie wydarzeń, ułożenie

sobie ich w głowie i zaplanowanie najbliższej przyszłości. Tak było i

tym razem. Ale zamiast planować kolejne kroki operacji “Chusta",

jak zdążył już ochrzcić w myślach całą aferę z uciekających

mnichem, roztrząsał cały czas wydarzenia ostatnich godzin. Nie

mógł wyrzucić sprzed oczu zarówno ciemnego oblicza z ikony, jak i

wyrazu twarzy Agnes. Ta kobieta naprawdę go fascynowała. Nie

rozumiał, dlaczego porzuciła wygodną posadę lekarki, dlaczego

zdecydowała się na życie z upośledzonym dzieckiem w ciemnym,

maleńkim mieszkaniu, i dlaczego tak go nienawidziła.

Gdyby jeszcze była wierząca - to wszystko byłoby prostsze. Jego

matka zajmowała się siedmiorgiem dzieci. Ale ona była

muzułmanką. Fundamentalizm zarówno islamski, jak i katolicki -

tłumaczył sobie w myślach - pozbawia rozsądku. Ale Agnes była

ateistką... Wykształcony na Singerze i rozmaitych neoutylitarystach

Hassan w żaden sposób nie mógł pojąć, jak można dla drugiego

człowieka, który przecież jest całkowicie “wymienną wartością",

poświęcać się tak całkowicie, tak bez granic. Gdyby jeszcze

wierzyła w Boga, w to ich wieczne życie, ale nie, nic z tego.

background image

Dotarł do placu Traktatu. Socrealistyczna zabudowa poprawiała

mu humor. Zza ścian budynków widział już czarny, strzelisty

budynek Biura. Stał on, jak się dowiedział od kolegów, w miejscu, w

którym kiedyś wznosił się kościół Najświętszego Zbawiciela. Po-

litycy przekonali jednak wyborców, że w kraju na dorobku nie ma co

tracić cennego miejsca w mieście na świątynie i przenieśli go do

skansenu w okolice Radomia. A w jej miejscu postawili gigantyczny

czarny wieżowiec. Kilka lat temu umieszczono tam sekcję wschod-

nią Biura do Walki z Fundamentalizmem.

Zanim wszedł do pracy, zatrzymał się przed wirtualnym kioskiem.

Wyjął kartę osobistą i wcisnął ją do czytnika. Na monitorze pokazał

się zestaw najświeższych wiadomości. Najnowsze sugestie “Le

Soir" szeroko komentowały już wszystkie dostępne na rynku media.

“Co łączyło arcybiskupa i złodzieja?"; “Arcybiskup pomagał

fundamentaliście"; “Fałszywa otwartość arcybiskupa" - przebiegał

wzrokiem kolejne tytuły. Baugniac świetnie wywiązał się z obietnicy,

a dziennikarze z rozmaitych redakcji od razu poczuli mięso i

twórczo rozwinęli podrzucony temat. - Teraz trzeba już tylko czekać

aż atmosfera odpowiednio się rozkręci i wtedy wrzucić Baugniacowi

filmik - Hassan uśmiechnął się pod nosem.

Rozmyślania przerwał mu sygnał wideofonu. Rzucił na niego

okiem. To była informacja z Biura. Otworzył ją i przejrzał. “Z

podwarszawskiej kliniki porwano pacjentkę, która zdecydowała się

na eutanazję. Na zdjęciach z kamer zamieszczonych w jej pokoju

był jej mąż Jacek Pomorski, policjant, i człowiek w stroju

buddyjskiego mnicha. Analiza zdjęć jednoznacznie wskazała, że był

background image

nim poszukiwany listem gończym zakonnik Jan Skorupek.

Porywacze zbiegli do graniczącego z ośrodkiem Mazowieckiego

Terenu Ekologicznego" - raportował funkcjonariusz z Otwockiej

Delegatury Biura do Walki z Fundamentalizmem. Na twarzy

Hassana ponownie pojawił się uśmiech. Teraz miał już pewność, że

wszystko zmierza w dobrym kierunku.

Niemal wybiegł z kiosku i od razu skierował się do swojego

pokoju. Przy kubku mocnej arabskiej kawy, która dodawała mu sił,

dopracował swój pomysł do końca. Na kartce naszkicował kolejne

etapy wielkiej operacji. Kiedy plan miał już w głowie, kartkę spalił.

Usiadł przy komputerze i błyskawicznie wysłał kilka maili do

zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Baugniac dostał filmik, a inni

dodatkowe informacje. Oficer był zadowolony. Teraz miał pewność,

że Chusta trafi z powrotem w jego ręce, a uchodzące za najbardziej

otwarte arcybiskupstwo w Europie zostanie ostatecznie

skompromitowane. Oczywiście nie dlatego, że ktokolwiek walczy z

religią, a tylko z powodu wspierania nurtów fundamentalistycznych i

tolerowania ludzi nieszanujących prawa. Potwierdzą to oczywiście

zaprzyjaźnieni przedstawiciele liberalnych protestantów, a może

nawet jakiś nowokatolicki hierarcha, a jeśli będzie trzeba także

buddyści, których głos będzie tym cenniejszy, że ojciec Jan

podszywając się pod jednego z nich, naraził sanghę na

wizerunkowe straty.

Zadowolony oficer widział już siebie nie tylko jako majora, ale

nawet pułkownika. Arcybiskupstwo warszawskie od dawna było

solą w oku centrali w Brukseli. Elastyczność arcybiskupa

background image

Kiliańczuka sprawiała, że często pojawił się on w mediach,

klasztory były otwarte, a jego najbliżsi współpracownicy brali nawet

udział w rozmaitych reality show. Teraz dzięki ucieczce i staremu

nagraniu może uda się skompromitować tego starego kurialnego

lisa i przypomnieć Europejczykom, jakim zagrożeniem jest

katolicyzm.

* * *

Wieczorny jogging był stałym elementem dnia arcybiskupa.

Duchowny, przebrany w wygodny dres, przebiegał kilka kilometrów.

A potem - już w budynku kurii - brał prysznic, przepływał kilka razy

basen i siadał do wieczornej lektury. Tak zrobił i tego dnia. Stres

związany ze spotkaniem z porucznikiem Obamą, późniejsze

doniesienia medialne, które wiązały jego osobę z tym szalonym

kapucynem odpłynęły od niego w czasie intensywnego wysiłku

fizycznego. Już w basenie, pokonując go bez większego wysiłku,

zaczął zastanawiać się nad najlepszą linią obrony. Wiedział, że nie

będzie to łatwe, że ktoś postanowił mu zaszkodzić, ale czuł, że

stare zasługi nie pójdą w zapomnienie, a zaprzyjaźnieni

dziennikarze też nie zostawią go samego.

Kiedy wycierał się ręcznikiem, miał już przygotowaną całą stra-

tegię na kilka najbliższych dni. Odświeżony i zadowolony wrócił do

biura. A tam czekała na niego miła niespodzianka. W poczekalni

siedział uśmiechnięty telewizyjny gwiazdor Tobiasz Silson.

- Co, kłopoty, ekscelencjo - dziennikarz poderwał się z fotela i

podszedł do arcybiskupa. - Ale nic to, damy radę - dorzucił.

Kiliańczuk wskazał mu ręką wejście do gabinetu i skórzany fotel.

background image

Silson często tu gościł. Od kilku lat zasiadł w jury nagrody literackiej

im. Guntera Grassa, którą arcybiskup przyznawał autorom

najbardziej otwartych dzieł literackich. Nie żeby dziennikarz był

wierzący, ale był znany, chętnie pokazywał się w towarzystwie du-

chownych, a do tego przydatny, gdy trzeba było publicznie odciąć

się od katofundamentalistów.

- Eh, ci ortodoksi, nigdy nie ma z nimi spokoju - uśmiechnął się

ciepło arcybiskup, podając dziennikarzowi szklaneczkę whisky.

- I jeszcze trzeba się tłumaczyć z tego, że ktoś komuś przed laty

pomógł - porozumiewawczo dorzucił Silson. - Ale damy radę. Jutro

chcę zrobić program o tym mnichu. Wie ekscelencja, kilka ciepłych

newsików o jego ostatnich spotkaniach przed ucieczką, kilka uwag

o łamaniu prawa. I chciałbym poprosić cię o kilka słów w tym

programie - dziennikarz wykładał cel swojego przybycia.

- No, nie wiem - arcybiskup udawał, że się zastanawia. Udział w

wieczornym programie Tobiasza Silsona, który oglądało kilka

milionów widzów, był marzeniem każdego uczestnika życia

publicznego. Sam arcybiskup był w nim tylko raz, gdy uchwalano

nowelizację ustawy eutanazyjnej i trzeba było powiedzieć, że

chrześcijanie zobowiązani są do posłuszeństwa prawu, a ich opinie

nie mogą obowiązywać wszystkich obywateli laickiego państwa. A

teraz Silson dawał mu drugą szansę, by mógł wytłumaczyć się z

idiotycznych zarzutów “Le Soir". - Los mi sprzyja - pomyślał

Kiliańczuk.

- Mistrzu duchowy, tu się nie ma nad czym zastanawiać -

perorował dziennikarz. - Tu trzeba się bronić. U mnie powiesz tylko

background image

kilka słów i spokój. Odetniesz się od tego wariata, potępisz łamanie

prawa i wszystkich wiernych poprosisz o pomoc dla władz. A ja

zatroszczę się o resztę. Jakiś ciepły materialik o tobie,

przypomnienie zasług. Damy radę - dodał.

- Będę - odpowiedział arcybiskup. Zwlekanie ze zgodą ponad

miarę mu się nie opłacało. Silson znany był z tego, że nie lubił

odmów, a ci, którzy mu podpadli, długo nie byli zapraszani do jego

studia.

- Świetnie, mistrzu duchowy - uśmiechnął się dziennikarz. - To do

zobaczenia jutro.

Arcybiskup odprowadził go do drzwi gabinetu, a gdy mężczyzna

zniknął już za nimi, usiadł za biurkiem. Świadomość, że ma

sojuszników w trudnej bitwie, przywróciła optymizm. - Szczęście

sprzyja odważnym - pomyślał. I zabrał się do wieczornej lektury.

“Kazanie przełomu" Bodhidharmy zachwycało go od dawna. Ten

symbolizm, który wykluczał prawdziwe akty i skupiał się na

działaniu umysłu, był mu niezwykle bliski. “... palenie kadzidła nie

oznacza palenia zwykłego, materialnego kadzidła, lecz kadzidło

niepojętej dharmy, które swoim zapachem oddala brud, ignorancję i

złe postępki" - czytał z zachwytem znajome strofy. Pragnął, by

chrześcijaństwo także zmieniało się w tym kierunku. Aby zamiast

obrządków, zwyczajów, kadzideł czy dogmatów oferowało ludziom

oczyszczenie umysłu, wewnętrzny spokój i wyzwolenie z ignorancji.

Jezus był dla niego wielkim mistrzem, który pokazywał ludziom, jak

osiągnąć wyzwolenie z brudu i niewiedzy. Jednym z wielu mistrzów,

bo przecież - jak mawiała klasyk teologii chrześcijańskiej Katharine

background image

Jeffers Schori - ograniczenie Boga do Jezusa z Nazaretu byłoby

zamknięciem Absolutu w małym brudnym pudełeczku. Ze wstydem

wspominał młodość, gdy głęboko wierzył w to, że Jezus jest

Jedynym Zbawicielem i nie bez obaw myślał o tym, że ktoś mógłby

wyciągnąć na światło dzienne jego stare kazania, w których

akcentował odkupienie przez Chrystusa ludzi z ich grzechów.

Wyzwolenie z dogmatyzmu przyszło dzięki lekturze Johna Hicka.

Ten dwudziestowieczny filozof przekonał go, że Bóg (cóż to jest

zresztą Bóg, czy samo to słowo nie jest już ograniczeniem?)

przejawia się w każdej religii, każdym światopoglądzie, a jedno-

cześnie pozostaje niewyrażalny. Jest jak sześcian. Każdy ogląda go

z innej strony, ale jego istota kryje się wewnątrz. A potem przeczytał

jeszcze zbiór homilii pierwszego przewodniczącego Konferencji

Episkopatów Europy abp. Roberta Zollera, który otwarcie

podkreślał, że wiara w to, że Jezus oddał życie za nasze grzechy,

jest fikcją..., że chodziło o zwykłą solidarność, a nie o jakieś

działania zbawcze. Lektura tych dwóch książek była przełomem.

Przypadkowo zbiegła się ona z rozmową ze Strzelkowskim...

“Lecz dzisiaj ludzie nie rozumieją prawdziwego przekazu

Tathagaty. Używają zwykłego płomienia, by palić materialne ka-

dzidło z drzewa sandałowego albo żywicy i modlą się o przyszłą

pomyślność, która nigdy nie nadejdzie"- czytał dalej słowa pierw-

szego patriarchy Zen. Nie, żeby wierzył w te wszystkie opowieści.

Ale bliskie mu było owo odrzucenie zwyczajów, wiary prostych

ludzi, którzy palili świeczki, klęczeli przed obrazami i żegnali się

przed posiłkiem. On, intelektualista, wiedział, że materialność,

background image

cielesność nas nie zbawia, że liczy się nastawienie umysłu, że to

tam dzieje się to, co najważniejsze. I z wyższością spoglądał na

tych, którzy wierzyli inaczej. Kłaniali się przed Chustą, czy klękali

przed opłatkiem, który jeszcze kilkanaście lat temu wystawiano w

świątyniach.

Odłożył książkę. Usiadł na dywanie i zaczął oczyszczać swój

umysł, wyrzucać z niego myśli, uczucia, pragnienia. Trwał w pokoju,

jak uczył go jego nauczyciel medytacji. Przygotowywał się na

jutrzejsze boje.

* * *

Był wieczór. Promienie słońca łagodnie oświetlały praskie dachy.

Tadeusz Krynicki wracał do domu po całodziennej pracy w szkole.

Był dozorcą - otwierał szatnie, sprzątał i rozmawiał z uczniami. Za

to ostatnie nikt mu nie płacił, ale kochał to robić. Jeszcze piętnaście

lat temu chciał być nauczycielem akademickim, mistrzem dla

studentów. A został dozorcą. Nie, do nikogo nie miał o to pretensji.

Sam tak zdecydował. Odejście z religioznawstwa i rozpoczęcie

studiów teologicznych było już wystarczającym szokiem dla jego

liberalnej rodziny i dla kolegów. A fakt, że nie zgodził się na

podpisanie “Aktu otwartości teologicznej", który był warunkiem

otwarcia przewodu doktorskiego na oficjalnych wydziałach

teologicznych, ostatecznie pogrążył go w ich oczach, a także

wyrzucił na margines społeczeństwa. I sprawił, że zamiast

wykładowcą czy nauczycielem został dozorcą.

Potem były kolejne decyzje, które nie mogły się podobać społe-

czeństwu. Odmówił respektowania prawa chroniącego ziemię (jak

background image

je nazywano) i nie zgodził się na sterylizację żony po urodzeniu

drugiego dziecka. I w efekcie miał ich z żoną już ośmioro, a każde

następne oznaczało wyższe podatki (szczególnie ekologiczny, który

nakładano na każdego, kto chciał mieć więcej niż dwoje dzieci), by

uczciwi i szanujący ziemię obywatele nie musieli dokładać się do

jego potomstwa. Ale on nie miał o to żalu. Zwyczajnie nie mógł

postępować inaczej. Jeszcze na drugim roku studiów reli-

gioznawczych, całkiem przypadkowo, wpadły mu w ręce katechezy

o małżeństwie Jana Pawła II. Zakurzone leżały gdzieś w kącie

biblioteki uniwersyteckiej, przez przypadek tylko nie wyrzucone do

archiwów, gdzie nikt by ich już nie znalazł. Przeczytał je jednym

tchem. Analiza Księgi Rodzaju, której nigdy wcześniej nie czytał,

zachwyciła go. Sięgnął więc po nią. I czytał równocześnie tego

“nieaktualnego już papieża" - jak powtarzali mu wykładowcy - i

Pismo Święte. Rozumienie człowieka, miłości, przyjaźni, płciowości

było całkowicie sprzeczne z tym, czego uczono go w szkole i domu.

Ale było też jakoś niesamowite. Chciał tak żyć, chciał tak kochać...

Trwało kilka miesięcy zanim zdecydował się ochrzcić. Ksiądz, do

którego się zgłosił, długo go przekonywał, że to nie ma sensu, że

może osiągnąć spokój wewnętrzny także w świecie. - A zbawienie?

- zapytał wtedy. Duchowny wyglądał na zdumionego. Podrzucił mu

jednak kilka książek, porozmawiał z nim i wreszcie go ochrzcił.

Zafascynowany nowo odkrytym chrześcijaństwem Tadeusz

zdecydował iść dalej i przeniósł się na teologię. Tam poznał swoją

żonę. Małgosia była od niego kilka lat młodsza, ale podobnie jak on

zafascynowana teologią. Polecił jej jego ukochane katechezy.

background image

Czytali je razem. Po roku wzięli ślub i pojawiło się pierwsze dziecko.

Magisterium obronili razem, ale już tylko Tadeusz rozpoczął

przygotowania do doktoratu. Chciał go pisać z teologii ciała, ale

odmówiono mu, twierdząc, że doktryna ta została sfalsyfikowana

przez opinię Ludu Bożego, i nie ma powodów, by do niej wracać.

Gdy nalegał, dziekan przypomniał mu, że akceptacja antykoncepcji

i wolności seksualnej zapisana jest w traktatach podpisanych przez

państwo i Kościół, a arcybiskup wezwał go na rozmowę i

przedstawił do podpisania lojalkę, zobowiązującą do akceptacji

planowania rodziny i praw ekologicznych, które miały ograniczać

liczbę ludności. Odmówił. A potem - jeszcze raz - odmówił

podpisania aktu otwartości, więc go wyrzucili. Małgosia

akceptowała jego decyzje.

Ania, jego najmłodsza córka, właśnie zachorowała. Byli z nią u

doktor Agnes, ale zapomnieli zabrać lekarstw, które dla niej

przygotowała. Małgosia poprosiła męża, by w drodze z pracy

wstąpił jeszcze raz do lekarki i odebrał specyfik. Powoli wchodził po

schodach. Drzwi do mieszkania Agnes były uchylone. Wszedł.

Wieczorne światło na czerwono oświetlało pobojowisko. Książki

walały się po podłodze, ubrania były rozrzucone na łóżku, notatki

rozrzucone po kuchni. W kącie pokoju leżał Sylwek. Spał. Tadeusz

zbliżył się do niego. Delikatnie szarpnął go za ramię. Na jego

policzkach widać było jeszcze ślady łez. Chłopiec otworzył oczy i z

przerażeniem spojrzał na mężczyznę. Sen, który na moment

przykrył traumatyczne wydarzenia, został przerwany i tamte trudne

godziny wróciły. Zaczął charczeć, ale Krynicki od razu go przytulił,

background image

zaczął głaskać.

- Gdzie mama? - pytał cichym, jednostajnym głosem.

- Mama, mama - powtarzał chłopiec. - Zabrali, zabrali - mówił

niewyraźnie.

- Kto, Sylwku? Powiedz mi kto?

- Mundury - wyksztusił z siebie dzieciak.

Mężczyzna tulił chłopca i myślał. Mundurowi, którzy przyszli po

Agnes, mogli należeć do każdej formacji. Ale bałagan, jaki po sobie

pozostawili, wskazywał na to, że nie musieli liczyć się z opinią

publiczną. A takie uprawnienia mieli tylko urzędnicy Biura do Walki z

Fundamentalizmem. Tadeusz przypomniał sobie, że przed wyjściem

ze szkoły oglądał materiał o porwaniu Chusty przez ojca Jana

Skorupka. A ona go przecież znała - uświadomił sobie. I wtedy do

oczu napłynęły mu łzy. Jeśli rzeczywiście lekarkę zabrało Biuro, to

nie było dużych szans na szybkie jej wypuszczenie.

- Sylwuś, pójdziesz ze mną, dobrze? - odsunął na chwilę chłopca

od siebie. Chłopiec patrzył na niego ze zdumieniem, ale ufnie. -

Dobrze? - powtórzył.

- Mhmm - to mruknięcie z trudem można było uznać za zgodę.

Gdy jednak mężczyzna wstał i wziął chłopca za rękę, ten ruszył za

nim w kierunku drzwi. Kryniccy mieszkali na sąsiednim podwórku.

Gdy schodził po schodach, zza drzwi pozostałych mieszkań zaczęli

wyglądać przerażeni sąsiedzi. Nie patrzył na nich. Nie chciał nic

wiedzieć. Chciał tylko pomóc chłopcu. Nic więcej, niż wziąć go do

siebie, dać jeść, pić i czekać wraz z nim na - mało prawdopodobny -

powrót matki, zrobić nie mógł. Małgosia nie była zachwycona

background image

kolejnym lokatorem, ale zrozumiała. Nakarmiła Sylwka, napoiła, a

potem utuliła do snu. Tadeusz klęknął do modlitwy. Przez zaciśnięte

zęby prosił Boga, by poradził mu, co ma zrobić. - Odebrali dziecku

matkę - powtarzał wściekły Bogu. - Tego się nie robi. A ja mam

patrzeć, pokornie się modlić? - pytał ze łzami w oczach. Chciał

odpowiedzi, natychmiast. Ale jej nie słyszał. Odpowiedzią na jego

słowa było milczenie. Cisza, przerywana dochodzącymi zza ściany

szlochami chłopca, do którego właśnie dotarło, że dziś w nocy

będzie bez mamy.

Rozdział siódmy

Właz się otworzył. Do pomieszczenia wślizgnął się siwy, szczupły

mężczyzna w czarnym uniformie z demobilu. Nie był to policjant,

ale wcale nie zmniejszyło to przerażenia ojca Jana.

- Niech będzie pochwalony - uśmiechnął się przybysz do

zakonnika.

I dopiero te słowa obudziły Jacka Pomorskiego, przytulonego do

żony. Podniósł głowę i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

- Tata? - wyszeptał.

- Jesteście bohaterami wszystkich mediów - spojrzał na syna ze

słabo skrywaną dumą. - Telewizje, Web 5.0, dzienniki i radia nie

mówią o niczym więcej tylko o policjancie, który zdezerterował i z

poszukiwanym zakonnikiem brutalnie porwał kobietę, a przez to

uniemożliwił jej godną śmierć - mówił mężczyzna. - Wasze zdjęcia

są już wszędzie, i nie ma chyba bardziej poszukiwanych ludzi w

całej Prowincji Wschodniej - dodał.

Jacek milczał. Nie widział się z ojcem od kiedy zmarła matka. Nie

background image

potrafił mu wybaczyć, że gdy w czasie ciąży wykryto u niej raka,

ojciec nie zmusił jej do aborcji. Lekarze twierdzili, że to może

uratować jej życie, że to ich obowiązek. A mama i tata z zawziętym

wyrazem twarzy odmawiali. Nie pomagały rozmowy z ekspertami,

lekarzami, bioetykami. Oni trwali w swoim postanowieniu, choć

mama z dnia na dzień gasła. Urodziła syna, a kilkanaście dni

później zmarła. Jacek jeszcze na pogrzebie rzucił ojcu z nienawi-

ścią: “Nie wybaczę ci nigdy, że jej nie ma". A on spojrzał na niego z

bólem i pokazał mu maleńkiego chłopca, którego trzymał w ra-

mionach. - Ona kochała go nad swoje życie - powiedział. Jacek nie

chciał go słuchać. Obraził się na ojca, a krótko potem wstąpił do

policji. Chciał zwalczać ludzi, którzy pozwalali swoim żonom

umierać. Nienawidził ich, jak własnego ojca.

Wszystkie te uczucia wróciły, gdy zobaczył szczupłą sylwetkę

Benedykta Pomorskiego. Nie potrafił nawet się do niego

uśmiechnąć. Milczał tylko, a w jego oczach pojawiły się łzy.

Benedykt to widział. Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Kochał go, ale

odtrącony nie chciał pierwszy wyciągać ręki. Zajęty małym

dzieckiem, tworzeniem sobie nowego miejsca pracy (po tym, jak

zmarła jego żona, został wyrzucony z urzędu leśnictwa za - jak to

określono - “odrzucenie zdobyczy nauki") powoli wyrzucał

marnotrawnego syna z pamięci. I dopiero wieczorne wiadomości, w

których głównym bohaterem był jego pierworodny, pchnęły go do

działania. Odwiózł najmłodszego syna do siostry, wziął starszych ze

sobą i przedostał się do lasów, które znał jak nikt inny. Od początku

podejrzewał, że Jacek mógł ukryć się w kapliczce, do której

background image

prowadzał go w dzieciństwie. I nie mylił się...

- Synu, jestem z ciebie bardzo dumny - ojciec próbował na wiązać

rozmowę. - Zachowałeś się jak mężczyzna, który walczy o to, co

dla niego ważne - dodał. Ale Jacek odwrócił głowę.

Benedykt spojrzał na ojca Jana. Od dogadania się z synem

istotniejsze było - w tej chwili - ratowanie Chusty i uciekającego

zakonnika.

- Ojcze - zaczął - oni systematycznie przeczesują las. Mogą tu

być za jakieś cztery godziny. Do tego czasu musimy się stąd

wydostać. A nie będzie to łatwe. Wszystko jest otoczone, drogi

patrolują roboty, a nad lasem krążą automatyczne helikoptery.

- I... - ojciec Jan był dziwnie spokojny. Miał przeczucie, że ten

starszy mężczyzna, który przyszedł tu, by powiedzieć synowi, że

jest z niego dumny, ma jakiś plan.

- Tam, na górze, są moi trzej synowie. Jeden z nich przebierze się

w te buddyjskie fatałaszki. I razem z pozostałymi odciągnie od nas

uwagę. A my postaramy się przedostać do Gończyc i przeprawić się

przez rzeczkę - tłumaczył z werwą. - Damy radę! - zapewnił.

- Ile czasu potrzebujemy? - zakonnik starał się być konkretny.

- Jakieś pół godziny...

- Pieszo? - ojciec Jan spojrzał na Benedykta zdumiony. Wierzył w

cuda, ale zdolność teleportacji była mu obca.

- Eee, nie, konno - uśmiechnął się mężczyzna. - Mam stadko

koni, którymi, za specjalną zgodą władz, wożę ludzi po lesie. I

przewiozę i ojca - powiedział tonem absolutnej pewności i od wrócił

się do syna. - Pojedziesz z nami. Jak cię złapią, dostaniesz dychę,

background image

więc chyba nie masz wyjścia, jak zdać się na starego.

Jacek milczał. Ale gdy Benedykt zaczął wydawać polecenia i

przygotowywać ucieczkę, wykonywał je bez sprzeciwu. Po kilku

minutach do ciasnego pomieszczenia wśliznął się jeszcze jeden

mężczyzna. Dominik Pomorski miał osiemnaście lat, i to on miał

przebrać się w mnisze szaty, by później - wraz z braćmi Ambrożym i

Damianem - odwrócić uwagę służb od uciekającego zakonnika i

Chusty. Jacek uściskał brata i od niego dowiedział się, że

najmłodszy z nich, czteroletni Ireneusz, jest bezpieczny u ciotki.

* * *

Dwie postacie w czarnych uniformach, ze sporymi plecakami i

zaczernionymi twarzami byłyby niemal niewidoczne w lesie, gdyby

nie towarzyszący im buddyjski mnich. Bracia Pomorscy znali te

okolice jak własną kieszeń i wiedzieli, gdzie trzeba się skryć, gdy

nad ich głowami pojawiały się helikoptery. Szybko wybierali leśne

dróżki i przeskakiwali rowy przeciwpowodziowe. Po trzech

godzinach drogi, gdy słońce powoli zaczęło zachodzić, a las

przybierać ciemnoszarą barwę, dotarli do celu podróży. Przed nimi

wznosił się wysoki parkan Kliniki Praw Reprodukcyjnych w

Garwolinie.

Bracia ukryli się w przydrożnym rowie i czekali. Dzień pracy w

klinice jeszcze się nie skończył. Pielęgniarki sprzątały po zabie-

gach, personel pomocniczy segregował to, co zostało po aborcjach,

i przygotowywał odpowiednie materiały biologiczne dla ośrodków

badawczych. Nie trwało to jednak długo, w kolejnych pokojach

zaczęły gasnąć światła, a pracownicy wracali do domów. Gdy z

background image

budynku wyszli ostatni z nich, Ambroży podkradł się do furki, a

Damian przeskoczył przez parkan i zaczaił się przy drzwiach

stróżówki. Gdy byli już na miejscach, Dominik w pomarańczowym

buddyjskim habicie wyskoczył z rowu i tak, by jego szaty mogły

dostrzec kamery, cisnął kamieniem w okna kliniki. Strażnik

wyskoczył ze swojej kanciapy, a Damian strzelił do niego z para-

lizatora. Ambroży był już obok. Związanie, zakneblowanie i prze-

niesienie strażnika do rowu, w którym siedział Dominik, zajęło im

kilkadziesiąt sekund. A potem wyciągnęli z plecaków kanistry i

zaczęli oblewać budynek benzyną. Po kilku minutach wszystko było

gotowe. Ogień rozpalił się błyskawicznie. Nie oglądając się za

siebie, bracia uciekali w głąb lasu. Dźwięk syren alarmowych

rozdarł wieczorną ciszę po kilkudziesięciu sekundach.

Już po kilku minutach na miejscu zdarzenia stały wozy straży

pożarnej, policji i pogotowia ratunkowego. Policjanci i strażnicy bły-

skawicznie rozbiegli się po lesie. Strażnik, którego niemal od razu

znaleziono w rowie, nie pozostawił wątpliwości, że napadli go na-

pastnicy, z których jeden miał na sobie buddyjski habit. Informacja

została przekazana do centrali i po kilkunastu minutach na miejscu

pojawili się funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem.

* * *

- Co to? - spytał ojciec Jan, wskazując na czerwoną łunę

widoczną ponad lasem.

- To na co czekaliśmy- odpowiedział Benedykt Pomorski. -

Ruszamy, teraz nie będą nas szukać - dodał i wskoczył na konia.

- Ale co to jest? - nie ustępował zakonnik.

background image

- Tak z daleka wygląda płonąca klinika aborcyjna - rzeczowo

odpowiedział mężczyzna.

- Jak to? - oczy ojca Jana się rozszerzyły. - Żartuje pan, prawda.

- Ojcze, czy mógłby ojciec wsiąść na tego konia i jechać -

Benedykt wyraźnie nie miał ochoty na moralne dyskusje na temat

swoich decyzji.

Zakonnik, choć nie jeździł konno od matury, wykonał polecenie.

Jechali powoli, leśnymi ścieżkami, między sosnowymi lasami.

Słońce schowało się już za horyzontem, a las oświetlony był tylko

łuną pożaru. Wreszcie ojciec Jan nie wytrzymał i podjechał do

Benedykta.

- Pan to mówił poważnie? - zapytał.

- Poważnie. Chłopcy podpalili klinikę. Pustą, podkreślam. A zrobili

to tak, by zobaczono tam buddyjskiego mnicha. Teraz wszystkie siły

są tam rzucone. A my spokojnie wyjedziemy z lasu.

- Ale tak nie można. To przemoc - zakonnik nie wiedział, co

powiedzieć.

- I co z tego? - mężczyzna był wyraźnie zdziwiony takim

postawieniem sprawy. - Oni stosują przemoc i my też - dodał.

- A co z nauczaniem Chrystusa, co ze zło dobrem zwyciężaj? -

ojciec Jan wszedł w ton katechetyczny.

- To byłoby mało skuteczne w naszych warunkach - prag-

matycznie odpowiedział Benedykt Pomorski. - Mamy uciec z lasu i

uchronić Chustę, a nie cackać się z pustymi budynkami.

- A prawo? - Prawo? Ojciec raczy żartować. W tych budynkach

codziennie uśmierca się kilkanaścioro dzieci. A ich szczątki wysyła

background image

na badania. Gdzie tu jest prawo? Mamy się na to godzić? - na

twarzy Benedykta pojawiła się złość. - Mamy patrzeć, jak zabijają

dzieci i w imię wierności ich pseudoprawom milczeć? Mamy

zaprzestać modlitwy przed budynkami, żeby kogoś nie dotykała

przemoc mentalna? To chce mi ojciec powiedzieć? Ja już to sły-

szałem. I wierzyłem w to. Modliłem się, cierpiałem i czekałem. Ale

nic się nie działo. Te dzieci tam giną od lat, a Bóg milczy. Jego

milczenie nie oznacza jednak, że my mamy milczeć. Więc teraz

wziąłem sprawę w swoje ręce. Zęby uratować Chustę, ojca, i żeby

moje dzieci mogły żyć wolne. A zresztą dzięki temu, że to gówno

spłonęło, przez kilka tygodni przynajmniej w tym jednym miejscu nie

będą ginęli ludzie - tłumaczył cicho, ale w jego głosie słychać było

długo skrywane emocje.

- ... wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną - ojciec

Jan odwołał się do Ewangelii. Ale Benedykta Pomorskiego zupełnie

to nie przekonało.

- Może i giną. Nie mam nic przeciwko, by zginąć w dobrej walce.

Czasem lepiej zginąć w walce, niż gnić w pokoju - spojrzał na

zakonnika. I wtedy po raz pierwszy tego wieczoru odezwał się

Jacek.

- A co z Ireneuszem? Jesteś jego ojcem, a on nie ma już mamy -

atakował ojca. - Łatwo jest walczyć, ale on nie potrzebuje, żebyś był

bohaterem, ale żebyś był z nim.

Benedykt nie odpowiedział od razu. Zatrzymał konia. I zmusił, by

Jacek zrobił to samo.

- Ale ty potrzebowałeś ojca, teraz nawet bardziej niż on - spojrzał

background image

synowi prosto w oczy. Tym razem to Jacek nie miał nic do

powiedzenia. Wyswobodził uzdę konia i ruszył przed siebie. Ta

odpowiedź zupełnie zbiła go z tropu. Wyznanie miłości z ust ojca

było dla niego zupełnie nieoczekiwane. On wcale tego nie chciał.

Chciał tylko udowodnić ojcu, że w imię swoich szczytnych ideałów

pozbawił matki swoje dzieci, a teraz pozbawił je ojca, a może i

braci. I w odpowiedzi zamiast tłumaczeń usłyszał proste

świadectwo miłości.

- Twoja mama ratowała Irka, ja ratuję ciebie - dotarły do niego

słowa ojca. Do oczu napłynęły mu łzy, ale się nie odwrócił. Milczał.

Nie chciał i nie potrafił jeszcze odpowiedzieć ojcu. Cofnął się i

jechał obok Zosi.

Zmierzali do Ryk. Tam kończyła się strefa ochronna. W mieście

tym była jakaś niewielka nielegalna wspólnota, gdzie być może

będą mogli się przespać i coś zjeść.

Rozdział ósmy

Do programu zostało niespełna piętnaście minut. Ruchy

makijażystki uspokajały arcybiskupa. Kobieta delikatnie nakładała

na jego twarz kolejne kosmetyki. A on rozmyślał o tym, że wreszcie

będzie mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń i wytłumaczyć się

z zarzutów, które od kilkunastu godzin stawiały mu media. Był

wdzięczny Silsonowi, że pozwolił mu wziąć udział w programie, i

liczył, że charyzma, nad którą pracował od dawna, połączona z siłą

argumentów pozwoli przekonać widzów, że ani on, ani

archidiecezja nie mają nic wspólnego z nieodpowiedzialnymi

działaniami ojca Skorupka.

background image

Zamierzał jednoznacznie odciąć się od kapucyna i zaapelować do

Biura do Walki z Fundamentalizmem, by nie cackało się z

nieposłusznym zakonnikiem. W ten sposób chciał ostatecznie

udowodnić, że sugestie o jego związkach z ojcem Janem, jakie po-

jawiały się w mediach, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Zamierzał też na koniec programu poinformować, że zdecydował

się nałożyć na ojca Jana kary kościelne. Nie robiono tego od wielu

dziesięcioleci, ale miał świadomość, że akurat w tej sytuacji nikt nie

będzie narzekał na powrót do średniowiecznych metod. - To jedyny

sposób, by zachować pozytywny odbiór naszej archidiecezji -

przekonywał sam siebie przez kilka godzin poprzedzających

program. - Koniec - powiedziała makijażystka.

Arcybiskup wstał. Z zadowoleniem spojrzał w lustro. Spoglądał na

niego wysoki, przystojny mężczyzna z lekko przyprószonymi

siwizną włosami. Bystre, ciemne oczy dodawały twarzy uroku. Na

potrzeby programu założył grafitowy garnitur, który podkreślał

smukłą sylwetkę, do błękitnej koszuli dołożył purpurowy krawat z

wyhaftowanymi rybkami, który miał przypominać o arcybiskupiej

godności. W klapie garnituru zaś świecił niewielki kwadracik, który

symbolizował przynależność do Stowarzyszenia Teologów

Uniwersalistów im. Johna Hicka. Skupiało one teologów, którzy

akceptowali pluralistyczny paradygmat nowej teologii i zasadę

równości wszystkich religii. - Wizerunkowo bez zarzutu - pomyślał. I

dynamicznym krokiem ruszył w kierunku studia.

- Mistrzu duchowy - Silson wyciągnął do niego rękę z

entuzjazmem. - Jak nastrój?

background image

- Damy radę - arcybiskup uśmiechnął się porozumiewawczo.

Liczył na to, że dziennikarz spełni obietnice i pomoże mu zatrzeć

fatalne medialnie wrażenie. Kiliańczuk rozejrzał się po sali. Na

podwyższeniu stało pięć foteli. Wiedział od kierownika planu, że

poza nim zaproszono do pierwszej części programu głównego lamę

Prowincji Wschodniej Olafa Midrala, przedstawiciela Rady

Pastorów Demokratów ks. Zenka Zdenka, byłego jezuitę, a obecnie

historyka religii z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Artura Muchę

oraz szefa Stowarzyszenia na rzecz Laickości i Racjonalizmu

Kazimierza Janosika.

Swoich rozmówców arcybiskup znał świetnie. Spotykał się z nimi

regularnie na kolejnych sesjach, debatach i konferencjach.

Dialogowali, stawiali pytania i zapewniali, że jako ludzie religii nie

mają tendencji do ekskluzywizmu czy uznawania się za

jedynozbawcze drogi do Transcendencji (słowo Bóg nieczęsto

gościło na tych spotkaniach, bo mogłoby ono urazić nieteistycznych

buddystów). Nieco martwiła arcybiskupa druga część, która - jak

powiedział mu kierownik planu - miała być dla niego niespodzianką.

Silson zapewniał jednak, że nie musi się niczego obawiać.

- Do programu zostało siedem minut - zadudniły głośniki.

- Panowie, zajmujcie swoje miejsca.

Uśmiechnięty hierarcha podszedł do swoich rozmówców i z

uśmiechem wyjaśniał, że niczego się nie obawia, gdyż insynuacje

mediów są bezpodstawne. Mucha i Janosik zapewnili go o pełnym

poparciu w tych trudnych chwilach. Ale ks. Zdenek nie wyglądał na

przekonanego. Buddysta nawet nie podał mu ręki.

background image

- Przez was mamy kłopoty - rzucił tylko.

Dobry nastrój arcybiskupa Kiliańczuka prysł. Wziął kilka głębokich

wdechów, przymknął oczy i zaczął kontrolować oddech.

- To powinno pomóc - przekonywał się. I rzeczywiście, spokój

zaczął wracać. Tylko gdzieś w tyle głowy czaiła się niepewność.

- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem - kierownik zaczął odliczać

czas do początku programu. - Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden,

start! - machnął ręką.

Silne rytmy rozpoczynały program. Prowadzący stał na lekko

rozstawionych nogach i z uśmiechem wpatrywał się w kamerę.

“Tobiasz Silson Live"- padła wreszcie nazwa programu, a kamera,

na obserwowaniu której skupił się arcybiskup, zjechała na poziom

twarzy dziennikarza.

- Czy znów mamy problem z Kościołem? Czy jeden kapucyn jest

w stanie zniszczyć z trudem budowany kompromis między

świeckim i otwartym państwem a religią? Czy powinniśmy

przygotować się na erupcję religijnego terroryzmu? Te pytania stają

przed nami w ostatnich dniach szczególnie mocno. Licencjonowany

duchowny ukradł Chustę, która miała być przekazana do muzeum.

Porwał kobietę z Kliniki Pogodnej Śmierci i przekonał do dezercji

policjanta. Czy państwo musi zrewidować swoją politykę wobec

legalnych wspólnot? Czy czeka nas powrót fundamentalizmu? Na

te pytania postaramy się odpowiedzieć w dzisiejszym programie -

dziennikarz wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku swoich gości. I

z uśmiechem czekał aż realizator wyciszy burzę oklasków, jaka

wybuchła na znak dany przez pracownika planu.

background image

Tobiasz Silson był tego dnia w znakomitej formie. Zadawał

pytania błyskawicznie, zgrabnie wcinał się w odpowiedzi i oddawał

głos kolejnemu rozmówcy. Wszystko odbywało się zgodnie z pla-

nem i oczekiwaniami widzów. Artur Mucha, jak zwykle, podkreślał

ogrom szkód, jakie wyrządził Kościół i w ogóle religie cywilizacji.

Zaczął od wielkiej myśli greckiej, która przetrwała tylko dzięki mu-

zułmanom. Tu arcybiskup chciał mu nawet przerwać, ale doszedł

do wniosku, że przesadne akcentowanie zasług arabskich

chrześcijan i Żydów, którzy w rzeczywistości przepisywali i

kultywowali greckie tradycje, może nie przysłużyć się sprawie.

Święty Tomasz od dawna nie był w modzie, a przywoływano go

tylko przy kolejnym uzasadnianiu aborcji.

Dalej też było normalnie. Były jezuita wspomniał o prześla-

dowaniach religijnych, tysiącach pomordowanych wolnomyślicieli i

kajdanach, w jakie Watykan zakuł na wiele wieków wolną myśl

teologiczną. Odwoływał się do klasyków myśli teologicznej -

Cupitta, Hicka i niezawodnego w takich sytuacjach Hansa Kiinga.

Nie zapomniał także wspomnieć o setkach tysięcy kobiet, które

straciły życie w wyniku nieodpowiednio przeprowadzonych aborcji.

Ksiądz Zdenek skupił się na dowodzeniu, że protestantyzm, w

odróżnieniu od katolicyzmu, zawsze był za otwartością i tolerancją.

I przypomniał, że pastorzy demokraci od dawna opowiadają się za

silniejszym zaangażowaniem państwa w rozwiązywanie problemów

z fundamentalizmem. - To lud powinien decydować o kwestiach

wiary, a nie feudalne instytucje, czy przestarzałe teksty - dowodził. A

Mucha potakiwał gorliwie.

background image

- A kalwińska Genewa? - wrzucił nagle, trochę, by wykazać

nieuctwo Zdenka, arcybiskup.

Pastor spojrzał na niego ze złością. - A katolicy jak zwykle widzą

u innych źdźbło, a nie zauważają belki u siebie - rzucił. - Co, może

już ksiądz zapomniał o katolickich inspiracjach Hitlera, o tym, że

Pius XII gorliwie uczestniczył w mordowaniu Żydów, a Benedykt

XVI nie tylko się od tego nie odciął, ale wręcz próbował go wynieść

na ołtarze - wyrzucał z siebie.

- Żeby nie wspomnieć o setkach milionów czarnych ofiar Jana

Pawła II i Benedykta, którzy odmówili Afrykańczykom prawa do

prezerwatyw - uzupełniał gorliwie Mucha.

Janosik z lekceważeniem spoglądał na dyskutantów. - Jest jasne,

że każda religia, z samej swojej natury, jako uznająca istnienie

prawdy obiektywnej, ma na rękach krew niewiernych - uśmiechnął

się lekko. - Licytowanie się, kto ma jej mniej, a kto więcej, jest jak

liczenie diabłów na łepku od szpilki - dorzucił.

- To w ogóle jest problem z religiami, które zamiast zająć się

praktyczną stroną zdobywania oświecenia, zajmują się sporami o

prawdę - gorliwie uzupełnił lama Olaf Midral. - A przecież chodzi nie

o to, by osiągnąć Prawdę, ale by pomóc ludziom żyć uczciwie -

podkreślił.

Silson z zadowoleniem obserwował toczącą się dyskusję. Teraz

należało oddać głos arcybiskupowi, by ten mógł się spokojnie

wypowiedzieć.

- Sporo zarzutów ciąży na katolicyzmie, nieprawdaż - skierował

się do niego. - Czy religia ta jest w stanie zerwać ze swoją

background image

niechlubną tradycją?

Arcybiskup odetchnął z ulgą. Na temat błędów i wypaczeń

Kościoła mógł mówić godzinami. Z erudycją podkreślił, że nie

należy utożsamiać opinii czy działań ekstremistów z linią Kościoła. -

Proszę pamiętać, że gdy papieże uczestniczyli w eksterminacji

Afryki, liczni świeccy i duchowni katolicy opowiadali się przeciwko

nim. Podobnie było z nierozsądnymi opiniami w sprawie aborcji -

wyjaśniał. - Katolicy za Wolnym Wyborem, My też jesteśmy

Kościołem - to przecież organizacje katolickie. Nie waham się

powiedzieć: jedynie prawdziwie katolickie, które przypominały

siedzącym w wieżach z kości słoniowej hierarchom, jaka jest wiara

Ludu Bożego - rozpędzał się w polemicznej pasji.

- Ale to papież uznawany był u was za nieomylnego... - wrzucił

złośliwie pastor Zdenek.

- Taka opinia rzeczywiście funkcjonowała wśród części teologów,

szczególnie związanych z Rzymem. Ale nie sposób zapomnieć, że

już w momencie uchwalania przez Sobór Watykański I tego

dogmatu istniała spora opozycja wobec tej nie rozsądnej i

sprzecznej z duchem czasu decyzji. Nasi bracia starokatolicy, z

którymi udało nam się pojednać kilka lat temu, już wówczas

ostrzegali przed tym podejściem. A ojciec nowoczesnej teologii

Hans Kung w swoim fundamentalnym dziele “Nieomylny?"

ostatecznie rozprawił się z tym twierdzeniem - arcybiskup był coraz

bardziej z siebie zadowolony.

- W waszych świętych księgach zapisane jest jednak, że po

owocach ich poznacie - wtrącił Silson. - I właśnie te owoce widzimy.

background image

Zakonnik kradnący Chustę, porywający spokojną kobietę, łamiący

normy prawne - to właśnie jest wasza religia?

- Nie należy utożsamiać katolicyzmu z ekstremistami - przerwał

mu zdecydowanie, ale spokojnie arcybiskup. - W każdej grupie

znaleźć można ludzi nieodpowiedzialnych, nierozsądnych,

pozbawionych szacunku dla prawa. Proszę pamiętać, że w porwa-

niu uczestniczył także policjant. Czy to oznacza, że organy państwa

są skażone przyzwoleniem na łamanie prawa? Oczywiście nie. To

tylko jednostka...

- Cóż, ale przyznać trzeba, że to nie policja ucieka od nowo-

czesności, odrzuca odkrycia medycyny, naraża społeczeństwo na

pojawienia się chorób, które już dawno zostały zwalczone przez

medycynę i nie policja mieszka w gettach - dziennikarz dociskał

arcybiskupa. A on cieszył się z tego, wiedział bowiem, że pozwala

mu to na spokojne wyjaśnienie swojego stanowiska.

- W gettach, o których mówisz, mieszkają też ateiści, i oni także

atakują fundamenty państwa, by wspomnieć tylko jedną z

aresztowanych w sprawie Skorupka. Ona przecież jest ateistką. Ale

jej szaleństwo nie powinno rzutować na ocenę racjonalnych postaw

większości z obywateli - dodał zadowolony. I już miał przejść do

przygotowanego apelu do władz o zajęcia się tą sprawą, gdy Silson

przerwał mu wypowiedź i ze zmienionym wyrazem twarzy zaczął

czytać informację, która jednocześnie pojawiła się na specjalnej

plazmie.

- Właśnie dowiedzieliśmy się, że to nie koniec wyczynów

uciekiniera. W Garwolinie płonie klinika praw reprodukcyjnych. Jak

background image

się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, sprawcą prawdopodobnie jest ktoś

przebrany za buddyjskiego mnicha. Nie wiem, jak wy, ale ja mam

wrażenie, że to, co mówił obecny tu metropolita warszawski, nie

jest prawdą. Katolicyzm jest nierozerwalnie związany z przemocą, a

tzw. otwarty katolicyzm to mit, który pozwala ukrywać się

potencjalnym terrorystom przed wymiarem sprawiedliwości. O tym

wszystkim będziemy mówić w drugiej części programu - zakończył.

* * *

Hassan patrzył na arcybiskupa z rosnącym obrzydzeniem. Nie

mógł mu odmówić inteligencji, nie kwestionował sprawności po-

lemicznej i z bólem serca musiał przyznać, że hierarcha wypada w

telewizji świetnie. Jednak nie mógł odpędzić od siebie obrzydzenia i

niesmaku. I wcale nie chodziło o to, że Kiliańczuk był

przedstawicielem instytucji, do zwalczania której miejsce pracy

porucznika Obamy zostało powołane. Ojciec Piotr, ojciec Jan czy

dziesiątki duchownych i świeckich, których rozpracowywał w swoim

życiu Hassan, złościli go, a niekiedy budzili nienawiść, ale nigdy

obrzydzenie. A arcybiskup tak.

Drażniła go w nim ta lekkość, z jaką hierarcha odcinał się od

swoich współbraci, ten kpiarski ton, z jakim potępiał tych, którzy

zwyczajnie próbowali walczyć o jakieś wartości i wreszcie

przekonanie, że religia jest czymś lekkim, nieistotnym,

pozbawionym głębokiego sensu. Hassan nigdy nie był wierzący, ale

pamiętał swojego ojca, który wracał z meczetu, pięć razy dziennie

modlił się w domu i pościł w Ramadan, pamiętał wuja, który walczył

o to, by jego córki mogły chodzić w chustach do szkoły i pamiętał

background image

swoich kolegów z podwórka, którzy chcieli walczyć o islam w Euro-

pie. Nigdy się z nimi nie zgadzał. Kiedy tylko mógł, zerwał z nimi i

poszedł do szkoły z internatem, ale zapamiętał, że dla nich, dla jego

rodziców islam był czymś ważnym, znaczącym, nadającym pełnię

życiu. I podobnie było z katolikami, których spotkał na swojej

drodze zawodowej. Oni, ci pogardzani przez arcybiskupa

fundamentaliści, byli gotowi oddać życie za swoje przekonania,

odchodzili z pracy, rezygnowali z opieki państwa, porzucali kariery i

siedzieli w tych swoich norach na Pradze z gromadą dzieci. Można

się było z nich śmiać, można było uznać ich za głupców, ale nie

sposób było im odmówić odwagi i godności. - A ten tu - porucznik

nie mógł odpędzić od siebie tej myśli - potępia ich, odcina się i bez

trudu pokazuje, że jest od nich lepszy...

- Jak ja... - przyszło mu nagle do głowy. I przed oczami stanęła

mu jego klasa, przed którą bez żenady wyśmiewał “walenie

czaszką w podłogę", żartował z Koranu i zawsze ze swadą

podkreślał, że on nie wierzy w te bzdury. - To były tylko słowa,

słowa - powtarzał sobie, ale czuł, że dzięki tym słowom przyjęto go

do dobrych szkół, że dzięki nim trafił na służbę. Małe słowa, drobne

ustępstwa, śmiech kiedy trzeba doprowadziły go do miejsca, w

którym był obecnie. Nikt nie wymagał od niego odcięcia się od

rodziców, nikt nie chciał wyrzeczenia islamu. Wystarczyło, że

poszedł do szkoły, że nie chodził do meczetu, że stopniowo zapo-

minał o matce i ojcu. Nawet nie pamiętał, kiedy był u nich ostatni

raz. Twarz matki przypomniała mu się dopiero u tego zakonnika,

przy tym obrazku. Tamte oczy były tak podobne, tak samo pełne

background image

smutku jak oczy jego mamy.

Próbował otrząsnąć się z tych myśli. Wściekłość, rozgoryczenie

czy wspominki były ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzebna. Ale

tamto oblicze, ta twarz z dwoma bliznami nie dawała mu spokoju.

Miał je wciąż przed oczami. I to ono przypominało mu dom, rodzinę,

matkę i ojca, braci i siostry, dźwięk podłogi w meczecie, gdy setka

mężczyzn biła pokłony i monotonny śpiew imama, lekcje Koranu w

śmierdzącym przyprawami pokoiku na zapleczu modlitewnej sali.

“O Proroku! Walcz przeciwko niewiernym i przeciwko obłudnikom i

bądź dla nich surowy!" - przelatywały mu w pamięci fragmenty Sury

IX. “Ich czeka kara bolesna ... A to dlatego, że nie uwierzyli w Boga

i Jego Posłańca. A Bóg nie prowadzi drogą prostą tych, którzy

szerzą zepsucie" - z pełną jasnością przychodziły mu do głowy

arabskie, wykuwane w dzieciństwie na pamięć fragmenty tekstu.

Bóg Koranu, przed którym uciekał w naukę, w utylitaryzm, stanął

mu ponownie przed oczami. Tamte uczucia wciąż jednak łagodził

obraz z domu ojca Piotra. Smutne oblicze kobiety, o której uczył się

także z Koranu.

Zacisnął pięści i siłą woli wyrzucił te obrazy ze swojego umysłu.

Teraz miał do stoczenia swoją walkę, a sentymentalne obrazy, dzie-

cinne wspomnienia i przykryte kurzem wierzenia nie powinny mu

przeszkadzać w osiągnięciu celu, który sobie postawił. Powrót do

Brukseli, przestronny gabinet i służbowy apartament były już w za-

sięgu ręki. Trzeba tylko zgnieść tego eleganckiego bufona, rozwią-

zać problem Chusty i wypiąć piersi do orderów. Islam, obrazki, ani

nawet własna matka nie mogą mu w tym przeszkodzić. Spojrzał na

background image

zegar wiszący w reżyserce, w której przebywał od początku progra-

mu. Do jego wejścia zostały trzy minuty. Był świetnie przygotowany,

a materiały, które zostawił Silsonowi, a wcześniej wysłał do “Le

Soir", powinny załatwić całą sprawę. Szczwany lis w eleganckim

garniturku z kwadracikiem w klapie zostanie rozłożony na łopatki.

* * *

Silson dostrzegł zaskoczenie i lekki strach w oczach arcybiskupa.

Takiego postawienia sprawy hierarcha się niewątpliwie nie

spodziewał. I nie ma co ukrywać, że owo zaskoczenie dodało mu

energii. Lubił moment, gdy jego rozmówca był wbity w fotel. Czuł

wtedy, że widzowie podziwiają go, że dostrzegają w nim intelek-

tualistę, który - gdyby tylko chciał - mógłby sięgnąć po realną, a nie

tylko medialną władzę.

Szybki make up w przerwie programu wykorzystał na skon-

trolowanie sytuacji.

- Macie materiał? - spytał pracowników planu.

- Pod palcem - padła szybka odpowiedź.

- A jakieś fotki z Garwolina?

- Pożar już dogasa, ale mamy ładne ujęcia z jego początku...

- Dobra! Czekajcie na sygnał. Będzie jazda - zakończył z

zadowoleniem. Wiedział, że dzisiejszy program będzie miał gi-

gantyczną oglądalność, a szefowie na pewno mu tego nie zapo-

mną...

- Za minutę plan - usłyszał jeszcze za plecami. Poprawił włosy i

wszedł do studia. Był gotów na walkę ze smokiem.

- Zaczynamy od obrazków - rzucił jeszcze do mikrofonu. Na

background image

gigantycznych plazmach pojawiły się płomienie ognia. Silson stał

jakby między nimi, a trójwymiarowa metoda filmowania

zwielokrotniała jeszcze to wrażenie w oczach telewidzów.

- Startuj - usłyszał jeszcze w słuchawce.

- Takich obrazów nie widzieliśmy od lat. Ostatnie kliniki spłonęły w

latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia w Stanach

Zjednoczonych. My nauczeni tamtym doświadczeniem ukręciliśmy

łeb hydrze antyaborcyjnego terroryzmu już na etapie modłów przed

budynkami czy antynaukowej terminologii, która została szczęśliwie

zakazana. I wydawało się, że jesteśmy bezpieczni. Ale niestety, jak

widzieliście, nic z tego. Fundamentalizm, terroryzm podniósł swój

obrzydliwy łeb i zagroził funda mentalnym prawom kobiet do

wyboru, a społeczeństwa do eliminowania chorób - słowa płynęły z

jego ust. Czuł na sobie błagalny wzrok arcybiskupa, ale nie chciał

jeszcze dopuścić go do głosu. - I trudno nie zadać tu pytania, czy

rzeczywiście ta zbrodnia jest tylko efektem problemów jednego

zakonnika, czy jednak nie wypływa ona z samej istoty nauczania

chrześcijan... - zawiesił głos i spojrzał na arcybiskupa. Ten od razu

podjął wątek.

- Ta obrzydliwa zbrodnia wynika wyłącznie z niezrozumienia tego,

czym jest chrześcijaństwo - perorował hierarcha, przekonany, że

Silson spełni obietnicę i pozwoli mu się bronić. Nieco peszyła go

wprawdzie obecność w programie młodego porucznika, który tak

obcesowo potraktował go w czasie ostatnich rozmów, ale był

przekonany, że wówczas się dogadali. - Każdy, kto ma o nim

choćby minimalną wiedzę, ma świadomość, że w centrum Ewan-

background image

gelii stoi ludzka wolność. To ona sprawia, że musimy zaakceptować

każdy wybór, zarówno jednostki, jak i społeczeństwa. Próba

ograniczania tej wolności, próba odbierania kobietom prawa do

wolności reprodukcyjnej pozostaje więc zamachem nie tylko na

prawa państwowe, ale wręcz na istotę Ewangelii...

- I wierzysz w to? - Hassan krótkim pytaniem przerwał wywód

arcybiskupa. Był świetnie przygotowany, przestudiował przed

przyjściem do studia ogromne dossier poświęcone stosunkowi

różnych wyznań do aborcji i wiedział, że aż do dwudziestego wieku,

nikt i nigdy nie godził się na ten zabieg. Odejście od tych zasad

zaczęło się dopiero w dwudziestym wieku i przebiegało bardzo

powoli. Kościół katolicki opierał się mu zaś najdłużej, rozmaite nurty

“katolików za wolnym wyborem" nie mogły tego zmienić. Tak jak

wypowiedzi rozmaitych hierarchów zajmujących się roztrząsaniem,

kiedy aborcja może być akceptowalna, nie mogły zmienić

jednoznacznego stanowiska papieży w tej sprawie.

- Oczywiście, że wierzę. Każdy musi w to wierzyć, bo to istota

naszej wiary - odpowiedział niepewnie arcybiskup. Nie rozumiał, o

co chodziło oficerowi.

- To dlaczego już w czasach starożytnych karaliście ekskomuniką

kobiety, które skorzystały ze swojej wolności? - rzucił od niechcenia

Hassan. - Doktryna Kościoła rozwija się - wił się arcybiskup

Kiliańczuk. - Nie można utożsamiać opinii z początków jego historii,

z tym, co wiemy obecnie. Nie ma co ukrywać, że przełomem był

Sobór Watykański II, który uświadomił nam konieczność zerwania

ze złymi tradycjami antyfeminizmu, sprzeciwu wobec wolności czy

background image

narzucania innym prawdy.

- Taaaa - porucznik celebrował moment, w którym miał za dać

cios hierarsze. - I dlatego posoborowy przecież Jan Paweł II wpisał

do Kodeksu Prawa Kanonicznego karę ekskomuniki dla wszystkich

uczestniczących w zabiegu wyzwalania kobiet - patrzył na

arcybiskupa z triumfem. Ale ten się nie poddał.

- Papiestwo rzeczywiście błądziło przez lata, i dlatego konieczne

było zerwanie z nim - spojrzał z zadowoleniem.

- A ty? - do akcji wkroczył Silson. - A ty, co sądzisz o aborcji? To

fundamentalne prawo kobiety czy brutalny akt zabójstwa, by

posłużyć się językiem katotalibów?

- Prawo do wyboru zawsze musi przysługiwać kobiecie. I to

niezależnie od tego, co kto o tym sądzi - próbował ominąć niewy-

godne dla siebie pytanie arcybiskup.

- Ale ja się pytam, co ty o tym sądzisz? - dziennikarz był

bezwzględny. Arcybiskup zamilkł. Wiedział, co powinien powiedzieć,

żeby dobrze wypaść, miał świadomość, że powinien mówić o

fundamentalnym prawie kobiecie do wyboru, którego nie może

ograniczać nienaukowe i pozbawione podstaw myślenie o wiązce

komórek jako o człowieku. Ale nie mógł z siebie tego wyrzucić. On

wiedział, jak wyglądają owe “wiązki komórek", wiedział od kiedy

odczuwają ból i nie potrafił wyrzucić z pamięci oglądanego jeszcze

w dzieciństwie na lekcjach katechezy “Niemego krzyku". Milczenie

niebezpiecznie się przedłużało.

- I... - przypomniał o swojej obecności Silson.

- Mam wątpliwości, czy taki wybór powinien być podejmowany,

background image

ale pozostawiam go jednostce - arcybiskup uznał, że wybrnął z

sytuacji. - A jak wyglądają owe wątpliwości, możemy przekonać się

na załączonym obrazku, który otrzymaliśmy dzięki uprzejmości

dziennikarzy śledczych “Le Soir". Kilkanaście minut temu zamieścili

te materiały na swoich stronach - Silson patrzył prosto w kamerę. A

na plazmach pojawił się młodziutki Kiliańczuk. Nagranie było słabej

jakości, ale doskonale było słychać, jak wyjaśniał, że aborcja

pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust.

- Takie opinie - skomentował materiał dziennikarz - doskonale

służyć mogą usprawiedliwieniu terroryzmu. A nie sposób

zapomnieć, że wygłaszane one były w seminarium, gdzie

formowało się młodych duchownych... - odwrócił się do Kiliańczuka.

- Nie ma co ukrywać, że dość odległe to zdanie od wygłaszanych

przez ciebie obecnie opinii. Komu mamy wierzyć, Kiliańczukowi z

teraz, czy sprzed trzydziestu lat? - spytał z lekkim uśmiechem.

Arcybiskup wiedział, że przegrał. Teraz mógł tylko minimalizować

straty.

- Byłem młody, dopiero zgłębiałem chrześcijaństwo, od dawna nic

takiego nie mówiłem - próbował się tłumaczyć. Ale brutalnie

przerwał mu Hassan Obama.

- Tak, nie mówił rzeczywiście. Czy to jednak znaczy, że nie robił?

Kto wyświęcił, wbrew opiniom władz, młodego buntownika Jana

Skorupka na księdza? Kto chronił go przez lata? Tak, to obecny tu

metropolita warszawski. To on odpowiadał za formację tego

szaleńca, on opiekował się nim, i wreszcie on rozmawiał z nim

przed samą ucieczką. Trudno nie zadać pytania, skąd ta bliskość

background image

obu funkcjonariuszy kultu? Czy aby nie wynikała ona ze wspólnoty

poglądów na sprawy praw kobiet? - Obama sprawnie budował

napięcie. Ale nie udzielał odpowiedzi.

- Kazałem mu wydać Chustę... - wyszeptał hierarcha.

- Czy w taki sam sposób, jak broniłeś praw kobiet do wyboru,

podczas tamtego wykładu? - porucznik był nieubłagany. A celność

tego ciosu potwierdziły oklaski. - Tak właśnie wygląda otwartość

katolickich hierarchów! - Silson zmierzał już do końca programu. -

Tak można im wierzyć! Czy władze zdecydują się, by zapobiec

większym tragediom, zrobić z tym porządek? To pytanie pozostaje

otwarte. Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: jeśli mamy czuć

się bezpiecznie, jeśli kobiety, lekarze i personel medyczny mają

zachować poczucie godności, to coś z tym fantem trzeba zrobić.

Czekamy, drodzy politycy, zróbcie coś, zanim będzie za późno!

Arcybiskup skrył twarz w dłoniach. Misternie budowany wizerunek

legł w gruzach. Nie był już uwielbianym otwartym metropolitą.

Strącono go do poziomu fundamentalistów z getta. Był nikim. Jak

oni!

Rozdział dziewiąty

Wyłączył telewizor. Nie był w stanie ruszyć się z fotela. Siedział

absolutnie przybity. To, jak rozprawiono się z arcybiskupem, jak

sprowadzono do parteru oddanego państwu hierarchę, nie

pozostawiało wątpliwości, że sprawa ojca Jana, porwanie Chusty

dostarczą władzom pretekstu do kolejnej akcji unowocześniania

społeczeństwa. Zacznie się, jak to już bywało w przeszłości,

poszukiwanie starannie ukrywających swoje przekonania przed

background image

szefostwem chrześcijan w szpitalach, szkołach, policji i na

uniwersytetach. Prezesi wielkich koncernów, by nie stracić

wizerunkowo, pozbędą się ludzi, u których ktoś zobaczył krzyżyk na

szyi, albo o zgrozo, u których w torbie znaleziono Pismo Święte. A

wszystko oczywiście odbędzie się w imię walki o otwartą Europę,

zwalczania religijnych fundamentalistów palących kliniki, i

budowania prawdziwej przestrzeni wolności dla wszystkich

poglądów.

- A my, my, będziemy milczeć, czekać, pokornie przyjmować to,

co nam przygotowują - myślał Krynicki. I chyba właśnie to martwiło

go najbardziej. Był w stanie pracować jako dozorca; rozumiał, że

trzeba nadstawiać drugi policzek, ale miał dosyć tego cielęcego

oczekiwania na kolejne decyzje rządu, tego przekonania, że taki już

chrześcijański los, że przyjęcie go jest wzięciem krzyża, a walka

jest jego odrzuceniem. Ta bierność przypominała mu postawę

Żydów z getta, o których uczył się w liceum na lekcjach historii. Oni

też czekali, mieli nadzieję, ale nie walczyli... Nie unosili się

honorem, ale próbowali przeżyć jeszcze jeden dzień, zdobyć

jeszcze jeden worek kartofli, i dotrwać do końca.

- ... ze mną wcale nie jest inaczej - przyszło mu nagle do głowy.

Odkąd zaczęły mu się rodzić kolejne dzieci, przestał walczyć.

Małgosia zawsze, gdy przychodził do domu z kolejnym genialnym

pomysłem na załatwienie jakiejś sprawy, milcząco wskazywała na

dzieci. I ustępował, zabierał się za ich mycie, przebieranie i

usypianie. Tłumaczył sobie, że to jego powołanie, że w kraju, gdzie

ojcowie przez tyle pokoleń ginęli na wojnach, trzeba wreszcie

background image

pozwolić im być w domach. I odpuszczał kolejne sprawy.

Na początku w pierwszej szkole jeszcze opowiadał dzieciom o

Chrystusie, jeszcze wykorzystywał swoją wiedzę teologiczną.

Dyrektor wezwał go na rozmowę, cierpliwie tłumaczył, że nie wolno

prowadzić religijnej propagandy na terenie szkoły, że ta ostatnia

musi być wolna od ideologii i religijnego triumfalizmu. A on dumnie

odpowiadał, że wypełnia tylko misję, jaką powierzył chrześcijanom

Chrystus. - Misjonarzy to my tu nie potrzebujemy - odpowiedział

wówczas sympatyczny skądinąd mężczyzna i wyrzucił go na zbity

pysk. W następnej szkole był już ostrożniejszy. Rozmawiał tylko z

zaufanymi. Ale i tam znalazł się chłopak, który pochwalił się

różańcem odmawianym wspólnie z dozorcą i kilkoma kolegami. I

skończyło się jak poprzednio.

Przetrzymali go wtedy. Długo szukał nowej pracy. A zasiłek, jako

zwolnionemu za fundamentalizm, zwyczajnie mu nie przysługiwał.

Małgosia codziennie zaczynała od wykładu na temat idealizmu,

który sprawia, że nie ma czym nakarmić dzieci.

I wreszcie wezwali go do jednej ze szkół. Musiał jednak prze-

prosić za swoje poprzednie działania i pisemnie zadeklarować, że

już więcej nie będzie prowadzić działalności ideologicznej na

terenie szkoły. Podpisał. Miał w głowie głodne oczy swoich dzie-

ciaków, które musiał nakarmić. Od tego czasu w szkole milczał. Ale

i to nie pomogło. Złapano go na czytaniu Biblii w godzinach pracy. I

znowu trzeba było przepraszać, pokornie zapewniać, że już nigdy

więcej... Realizował się tylko w domu. Tam opowiadał dzieciom o

walce, o chrześcijańskiej cywilizacji, o męczennikach. A gdy

background image

wychodził z domu, zapominał o tym, w pracy zaś robił, co mu

kazano. Rozmawiał z dzieciakami, ale nie o religii, tylko o ich

przygodach, marzeniach, planach i cierpieniach. Tego nikt nie za-

braniał, choć dyrektor podejrzliwie przepytywał niekiedy uczniów i

sprawdzał, czy przypadkiem nie próbował ich indoktrynować. I tak

by pewnie było dalej, ale szloch Sylwka, jego zrozpaczone oczy nie

dawały mu spokoju. A program Tobiasza Silsona uświadomił mu

ostatecznie, że nie ma nadziei na wolność dla Agnes..., nie ma

nadziei na matkę dla chłopca.

Małgosia wyjrzała z kuchni. Uśmiechała się delikatnie.

- Kochanie, masz ochotę na herbatę? - spytała.

Nie miał. Nie miał ochoty na nic. Ale jej pytanie przyspieszyło

decyzję.

- Muszę wyjść. Pomyśleć - wstał. - Przepraszam - ten uśmiech

zdecydowanie mu nie wyszedł. Małgosia nie zadawała więcej

pytań. Znała swojego męża na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że gdy

jest w takim stanie, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Gorycz, żal

przechodziły we wściekłość. I biada talerzom, szklankom czy

krzesłom, które znalazły się wtedy na jego drodze.

Zbiegł po schodach. I z ulgą odetchnął wiosennym powietrzem.

Niebo nad Pragą było absolutnie przejrzyste. Tadeusz uwielbiał

takie wieczory. Spokojne praskie ulice delikatnie oświetlone odbitym

światłem księżyca i gwiazd były wówczas tak bardzo rodzinne,

domowe, ciepłe. Mrok ukrywał brud, odpadające tynki, a nawet

powybijane szyby. I wszystko stawało się takie ciepłe, bajkowe,

literackie, jakby żywcem przeniesione z opowieści Singera o

background image

żydowskiej Warszawie, które z wypiekami na twarzy, szukając

jakiegoś zakorzenienia w nieprzyjaznej przestrzeni wilanowskiego

osiedla, Tadeusz czytał jako nastolatek. Liczne przybudówki,

kolorowe budki, w których mieszkali ci, którzy dopiero zostali tu

przysłani albo sami uciekli, nadawały surowym niegdyś ulicom

chagallowski wyraz. A jarmarczne, folklorystyczne dekoracje, które

przygotowano na potrzeby turystów, jeszcze wzmacniały to

wrażenie. Tym razem jednak ani księżyc, ani gwiazdy, ani bajkowe

praskie uliczki nie poprawiły mu nastroju. Mijał kolejne przecznice

szybkim krokiem i wściekał się coraz bardziej. I nie chodziło wcale o

jakieś nowe akcje rządu, nie chodziło o kolejne ataki na

fundamentalistów. Chodziło o chłopaka, którego przyjął pod swój

dach, i który płakał za matką. I to, że on, mężczyzna, nie potrafił nic

na to poradzić. Tak jak nie potrafił nic poradzić na to, że zakazano

mu mówić o Chrystusie, i wymuszono pracę w szatni. Miał dość

pokornego poddania. To wyprowadzało go z równowagi, zaciskało

szczęki. Chciał krzyczeć, skopać jakiś śmietnik. A chwilę potem

płakać. Modlitwa nie przechodziła mu przez gardło. Bał się, że

zacznie bluźnić, kłócić się z Bogiem, który kazał zło dobrem

zwyciężać... A tu trzeba zęby wybić tym sukinsynom, którzy

odbierają matki dzieciom.

Szybki marsz stopniowo ostudził emocje, a wiatr przywracał

poczucie rzeczywistości, “...w lekkim powiewie przychodzisz do

mnie" - wróciła do Tadeusza stara, młodzieżowa piosenka, którą

śpiewali z Małgosią na studenckich wyjazdach. Cisza ulicy, ciem-

ność nocy, blask gwiazd, deszcz i wiatr przemówiły do niego. Ten

background image

głos nowej pewności przebijał się powoli przez wściekłość, roz-

wierał pięści i wsączał się do umysłu z nową pewnością. - Musisz

coś zrobić!

* * *

Dawno nie czuł się tak lekko. Spokojnym i szybkim krokiem

wracał do siebie. W domu wszyscy już spali. Obszedł pokoje i lekko

uśmiechnął się na widok śpiącej już w ich małżeńskim łóżku żony.

Realistka Małgosia często wyprowadzała go z równowagi i

denerwowała marudzeniem, ale wiedział, że bez niej nie byłoby

tego domu i nie poradziliby sobie z trudnościami. Sięgnął po Pismo

Święte. To było stare, jeszcze z początków dwudziestego

pierwszego wieku wydanie Tysiąclatki z komentarzami Biblii

Jerozolimskiej. Z jednej z pierwszych stron spoglądała na niego

Matka Pana. To przed tym wizerunkiem, namalowanym przez Kiko,

zawsze spędzał pierwsze chwile modlitwy. A potem czytał Stary i

Nowy Testament. Tak też miało być i teraz. W tej niespiesznej

lekturze postanowił poszukać odpowiedzi na pytanie, co ma zrobić,

czego Bóg od niego chce, jak ma wyglądać jego nowa walka. - Nie

odejdę, dopóki się nie dowiem - postanowił. - Choćbym miał okuleć

jak Jakub - uśmiechnął się na wspomnienie jednego ze swoich

ukochanych fragmentów.

Zaczął od Księgi Wyjścia. Czytał ją od kilku dni, zanurzając się w

cudownym wyprowadzeniu Ludu z Niewoli. Wieczorami po pracy,

po całym dniu ukrywania się, odkrywał wielkie dary Pana dla

swojego ludu i marzył o tym, że i on lub przynajmniej jego dzieci,

także wyjdą w końcu z niewoli i zaczną żyć jak ludzie wolni. Miał

background image

przed sobą fragment o Amalekitach. Czytał go powoli. “Amalekici

przybyli, aby walczyć z Izraelitami w Refidim" - cedził słowa. I

wiedział, że tak jak wtedy Izraelici mieli walczyć z Amalekitami, tak i

on ma walczyć ze światem... czuł to całym sobą. Jozue spełnił

polecenie Mojżesza i wyruszył do walki z Amalekitami. Mojżesz,

Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce

podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał,

miał przewagę Amalekita" - medytował te słowa, miął je w sercu,

przegryzał i coraz lepiej zrozumiał, że to jest jego droga. Uklęknąć i

trwać w modlitwie. Czekając, że Bóg będzie walczył za niego, licząc

na to, że znajdzie On wyjście z sytuacji, której ani Tadeusz, ani

Agnes, ani ten uciekający zakonnik nie potrafią sobie wymyślić. Ale

zaraz dopadły go wątpliwości. Kto będzie podtrzymywał jego ręce?

Trzy osoby modlące się publicznie na szczycie góry (to chyba

znaczy miejsce publiczne – zastanawiał się) to już wrogie

zgromadzenie. Teraz, gdy zapłonęły kliniki, nikt nie będzie ich

tolerować. On musi iść sam. Sam...

Tylko gdzie? Gdzie jest jego szczyt gór? Gdzie teraz toczy się

wojna... Myślał, szukał odpowiedzi. Centrum tych amalekickich

oddziałów jest oczywiście w wielkim czarnym wieżowcu przy placu

Wyzwolenia, dawniej Zbawiciela. Tam powinien klęknąć ze swoim

kamieniem i się modlić. Tam powinien trwać w modlitwie o to, by ci,

którzy walczą, zwyciężyli. Dopadł go strach. Jeśli tam pójdzie, jeśli

zacznie się modlić, straci pracę. Małgosia mu tego nie wybaczy.

Będzie krzyczeć... będzie miała rację, że najpierw dzieci, że od tego

jest ojcem, żeby im dać możliwość spokojnego życia. Nie chciał

background image

tego, chciał spokoju. Ale też wiedział, że jeśli teraz się cofnie, to nie

będzie mógł spojrzeć w lustro, to przestanie być mężczyzną, i nie

będzie mógł już być ojcem.

Na dworze coś gruchnęło. Grupa wyrostków krzyczała coś do

siebie. Oderwał się od lektury, otworzył okno. Podwórko rozświetlał

płonący kosz na śmieci. A wokół niego stali chłopcy. Ale nie oni go

zainteresowali. To jasny ogień przyciągał wzrok. Żółte (a może

pomarańczowe - nigdy tego nie wiedział, bo był daltonistą)

płomienie, poprzetykane niebieskimi żyłkami wywoływały niepokój.

Tadeusz szukał jego przyczyn, starał się zrozumieć... Nie mógł

oderwać się od tego obrazu. Powrócił obraz innego ognia,

płonącego krzewu, o którym czytał kilka dni wcześniej. Mojżesz

spotkał w nim Pana, który posłał go na misję... On też nie umiał, nie

chciał, bał się. Ale poszedł.

Krynicki uśmiechnął się do siebie. Dostrzegał humor tej sytuacji.

Płonący śmietnik miał się stać dla niego płonącym krzewem, przy

którym powołano Mojżesza. Chłopcy, którzy podpalili go dla

zabawy, byli słowem, jakie Bóg kierował do niego. Wiedział, że tak

może być, ale jakoś trudno mu było się pogodzić z tym, że śmietnik

może być słowem... Ogień powoli dogasał. Z żółtego stawał się

lekko czerwonawy, a chwilę później na podwórzu został już tylko

osmolony kosz na śmieci i grupa chłopców. Zasłonił okno. Wrócił do

stołu i do Księgi Wyjścia. Przerzucił kilkanaście kartek i odczytywał

słowa o powołaniu Mojżesza. Odczuwał całym sobą chęć

powiedzenia Bogu: “Wybacz Panie, ale poślij kogoś innego". I nie

potrafił. A wypalony śmietnik ostrzegał - też możesz tak skończyć.

background image

Chciał uciec od tych obrazów. Szybkim ruchem przerzucił Pismo

Święte na koniec. Miał nadzieję na jakiś spokojny fragment z listów

pawiowych. Ale miał pecha. Pierwsze słowa, jakie wpadły mu w

oczy, pochodziły z Dziejów Apostolskich: “strzeżono więc Piotra w

więzieniu, a Kościół modlił się za niego nieustannie do Boga". To

imię było jak dowód na to, że płonący śmietnik nie był przypadkiem.

Tadeusz wiedział przecież, jak wszyscy na Pradze, że wraz z Agnes

aresztowano też ojca Piotra. I nie mógł już udawać, że nie wie, o co

chodzi. A właściwie mógł, ale wiedział, że to by oznaczało ucieczkę.

Ucieczkę przed powołaniem, ucieczkę młodzieńca, który nie chciał

rozstać się ze swoim majątkiem.

Teraz jeszcze musiał powiedzieć to Małgosi. I wyjaśnić, że

płonący śmietnik wzywa go do tego, by naraził ich dzieci na głód. -

To nie będzie proste, Boże - wyszeptał, zamykając Biblię.

* * *

Obudziła go Małgosia, która poderwała się, by przygotować

dzieciaki do szkoły. Nie chciał zaczynać dnia od trudnej rozmowy,

więc najpierw poszedł się ogolić i wziąć szybki prysznic. Założył

koszulę i uznał, że nie może dłużej czekać. Podszedł do krzątającej

się przy kuchennym blacie żony i delikatnie ją objął. Była jeszcze

ciepła po nocy. Poddała się jego gestowi bez protestu.

- Przeszło ci? - spytała, odwracając do niego twarz. Uśmiechnął

się cierpko. I ona już wiedziała, że czeka ją coś nowego. Coś,

czego nie chciała. Odsunęła się od niego i chłodno spytała.

- Co znowu wymyśliłeś? - Tak nie może dłużej być - uśmiechnął

się nieśmiało. - Oni zabrali Sylwkowi matkę, zamknęli ojca Piotra i

background image

ganiają Chustę po świecie. Coś trzeba zrobić.

- A ty znowu masz ochotę świat zbawiać... - popatrzyła na niego

ze złością. Ale Tadeusz wiedział, że pod tą maską kryje się lęk o

niego, o dzieci, o nich. Wiedział to, ale nie potrafił opanować złości,

która dopadała go zawsze, gdy żona śmiała się z jego pomysłów.

- Nie, nie świat. Tylko jednego chłopca - z trudem się opanował. -

I swoją męską dumę - dodał po chwili, gdy dostrzegł, że Małgosia

nie bardzo chce podejmować wątek.

- Dzieci cię potrzebują, ja też - Małgosia spoglądała na niego z

nadzieją, że uda mu się wyperswadować pomysł, którym się

jeszcze nawet z nią nie podzielił. Ale znała go na tyle, żeby

wiedzieć, że wyraz oczu, którym na nią patrzył, nie wróżył nic

dobrego.

- Nawet nie zapytasz, co chcę zrobić... - zaczął od nowa Tadeusz.

- I tak zrobisz, co będziesz chciał, a ode mnie oczekujesz tylko

potwierdzenia swojego kolejnego genialnego pomysłu. Ale się go

nie doczekasz, bo ktoś musi zatroszczyć się nie o świat, nie o

Agnes, nie o Chustę, ale o nasze dzieci - mówiła, próbując

zachować spokój. Ale pośpiech, z jakim wyrzucała z siebie słowa,

pokazywał, że i ona zaczyna się denerwować.

- Ja muszę - Tadeusz cały czas próbował nie opowiadać o

płonącym śmietniku i wieczornym spacerze. - To jak powołanie...

- Twoim powołaniem - próbowała odwołać się do jego religijnego

sumienia - są dzieci i ja. A nie walka o świat.

- Może. Ale ja nie chcę walczyć. Chcę zwyczajnie się pomodlić -

wreszcie udało mu się powiedzieć to, co chciał.

background image

- To się módl. Robimy to codziennie - uśmiechnęła się z ulgą. Ale

gdy odwróciła się i spojrzała na niego, uczucie to prysło.

Coś w jego postawie mówiło, że tym razem nie chodzi o zwyczaj-

ną modlitwę. A o coś, o czym nie miała jeszcze pojęcia.

Tadeusz zebrał w sobie wszystkie siły. I zaczął mówić. Opo-

wiedział jej o Amalekitach, o czarnym biurowcu, o tym co przeczytał

i czego doświadczył. Nie pominął nawet wypalonego kosza, który

zresztą wciąż straszył na jasno oświetlonym już przez poranne

słońce podwórku. Małgosia wcale nie wyglądała na spokojniejszą.

Ale na szczęście nie zdecydowała się skomentować płonącego

kosza.

- I tak zrobisz, jak będziesz chciał. Ale nie oczekuj ode mnie

wsparcia. Ktoś musi w tym domu myśleć, a nie marzyć - skwitowała

całą rozmowę. Tadeusz chciał ją jeszcze przytulić, ale zrezygnował.

Rozmowa skończyła się bez awantury, co i tak było sporym

sukcesem. Wiedział, że nic więcej już nie zyska. Założył na siebie

starą marynarkę, do kieszeni włożył różaniec i maleńkie wydanie

Nowego Testamentu, i ruszył.

Dzień był pogodny. Chagallowskie nocą uliczki w dzień były dość

brzydkie. Nadbudówki i przybudówki sprawiały, że niebrzydkie

kiedyś kamienice wyglądały teraz jak pokraczne slumsy. Z

budynków wylewały się już tłumy ludzi, którzy szybko i bez-

refleksyjnie biegli do swoich spraw. Szukał oczami wieżyczek

kościołów, którym w tej dzielnicy pozwolono zachować krzyże. A

gdy je znajdował, uśmiechał się i dyskretnie żegnał. Droga do

centrum zajęła mu jakąś godzinę. Nie chciał jechać autobusem ani

background image

metrem. Miał ochotę się przespacerować, przygotować na spotka-

nie losu.

Wreszcie był na miejscu. Czarny biurowiec wznosił się przed nim,

przesłaniając słońce. Cień padał na całą ulicę i sprawiał, że choć

dzień był ciepły, to na placu Wyzwolenia było zimno. Tak jakby

wielki budynek, który wybudowano w miejscu kościoła, mroził całe

otoczenie. Tadeuszowi też zrobiło się zimno. Mógł się jeszcze

wycofać. Mógł wrócić do domu. Małgosia byłaby szczęśliwa, a on

zdążyłby jeszcze do pracy. Zapiął kurtkę, zacisnął dłoń na różańcu,

który miał w kieszeni, i zaczął szukać miejsca, w którym mógłby

uklęknąć. Na przeciwko budynków Biura do Walki z

Fundamentalizmem stała stara kamienica, w której mieściła się

szkoła języków obcych. Kiedyś należała ona do metodystów, ale

wyznanie to zostało wchłonięte przez Związek Kościołów Wolnej

Ewangelii, a jego budynki zostały przeznaczone na działalność

edukacyjną.

Tadeusz podszedł do jednej z bram. Tamtędy przez lata ludzie

wchodzili na nabożeństwa i coś z ich pobożności i wiary w tym

miejscu zostało. Ukląkł. Chwycił różaniec i zaczął się modlić.

Stopniowo spływał na niego spokój.

Rozdział dziesiąty

- Nie możecie tu zostać... - to były pierwsze słowa niewysokiego,

grubawego mężczyzny o piwnych oczach przerażonej sarny, gdy

zobaczył poszukiwanego przez wszystkiego możliwe służby

zakonnika i towarzyszących mu ludzi.

- Bo... - Benedykt Pomorski nie rezygnował łatwo ze swoich

background image

planów.

- ... nie możecie... - powtarzał jak echo.

- A możemy chociaż wejść, czy mamy stać na zewnątrz, czekając

aż ktoś nas zauważy? - zaatakował go Benedykt.

Mężczyzna odsunął się od wejścia i wpuścił ich do ciemnego

przedsionka niewielkiej chatki. Na jego twarzy nadal malowała się

desperacja.

- Ja mówię poważnie - powtórzył. - Nie możecie tu zostać. Oni

nas codziennie kontrolują - dodał wyjaśniająco.

- Co się stało? - Benedykt wyglądał na zaskoczonego sytuacją.

Jeszcze w drodze zapewniał ojca Jana, że ksiądz Zenon Bambucki

nie jest człowiekiem lękliwym, a do tego zawdzięcza mu kilka

rzeczy, więc raczej nie odmówi pomocy. A tu nagle taki szok...

- Kontrolują nas od dwóch tygodni. Mamy naloty, sprawdziany, a

mnie nie wolno opuszczać domu - tłumaczył ks. Zenon. Benedykt

spoglądał na niego pytająco. Nielegalna wspólnota w Rykach

istniała od wielu lat i nigdy nie przeszkadzała miejscowym władzom.

Dla porządku kontrolowali ją dwa razy do roku, wlepiali

duchownemu mandat, czasem orzekali dwu, trzytygodniowy areszt i

dawali spokój na kolejny rok. Ale tym razem musiało być inaczej.

Standardowe szykany nie wyprowadziłyby księdza Bambuckiego z

równowagi. I na pewno nie skłoniłyby go do wyrzucania Benedykta.

Duchowny w krótkich urywanych słowach wyjaśniał nową sytu-

ację. - Córka tutejszej szychy jest w ciąży. Ma czternaście lat. I

zbuntowała się przeciw matce. Nie chce zabić dziecka. Próbowano

już wszystkiego. Rozmowy, polecenia, nakazy. A ta mała się

background image

zaparła. Nie, i koniec. Władze uznały, że to musi być nasza wina.

Bo niby kto miałby tak zmanipulować nastolatkę, żeby nie chciała

usunąć problemu... - mówił pospiesznie. - I dlatego jesteśmy pod

stałą kontrolą.

- A ona tu była? - wtrącił się do rozmowy ojciec Jan. - Rozmawiał

ksiądz z nią?

- Skąd! Nigdy w życiu. Nie wtrącam się w takie sprawy. Robię

swoje, tak żeby mnie nie było widać. Ale dla nich to nie ma

znaczenia. Jak ktoś nie chce “skutecznych rozwiązań

prokreacyjnych", to na pewno z naszej winy - ksiądz Zenon

wyraźnie chciał skończyć tę rozmowę.

- Wiadomo coś o niej? - drążył ojciec Jan.

- Gretka jest córką znanej pisarki. Wpadła z kolegą z klasy, jak

zresztą większość dziewczynek w jej wieku. Ale nie zgodziła się na

standardowe działania. Pielęgniarka proponowała jej pigułki, potem

sugerowano już normalny zabieg, a ona się nie zgodziła. Wezwano

matkę, która próbowała zmusić córkę do poddania się procedurom,

ale nic z tego. Potem decyzję wydał miejscowy sąd, ale w

przeddzień dziewczynka uciekła z domu. Złapali ją wczoraj i

umieścili w ośrodku dla nieletnich, gdzie czeka na aborcję... Ale my

nie mamy z tym nic wspólnego - dodał zupełnie bez związku, jakby

obawiał się, że ktoś może go usłyszeć.

- Wiadomo dlaczego? - kapucyn wyraźnie nad czymś rozmyślał. -

A kto ją tam wie? Do nas nigdy nie chodziła - ksiądz Zenon nie miał

ochoty na dłuższe wyjaśnienia.

- Gdzie jest ośrodek? - ojciec Jan nie chciał przedłużać rozmowy

background image

z przerażonym duchownym.

- W samym centrum, tuż obok delegatury Biura - padła odpo-

wiedź. A ojciec Jan odwrócił się do towarzyszy i zakomenderował:

- Chodźmy tam. Benedykt tylko się roześmiał.

- Ojciec raczy żartować. Nie mamy czasu na zajmowanie się

zbuntowanymi nastolatkami. Mamy ze sobą Chustę - stwierdził

twardo.

Ale na kapucynie słowa te nie zrobiły najmniejszego wrażenia.

Wbił wzrok w wiszący w ciemnym przedsionku domku księdza

Zenona krzyż.

- Tam też czeka na nas Chrystus - powiedział powoli. - A zresztą

jestem rybakiem, a nie strażnikiem. Mam łowić ludzi. I nie wyruszę

stąd bez dziewczyny - nieznacznie się uśmiechnął.

I wtedy do rozmowy wtrącił się milczący dotąd Jacek. - Tato, ja

jestem z nim - wskazał na zakonnika. - Gdyby on myślał tak jak ty,

nie byłoby nas tutaj - dodał.

Ksiądz Zenon patrzył na nich coraz bardziej przerażonym

wzrokiem. Chciał, żeby ta grupa wariatów jak najszybciej opuściła

jego dom i Ryki. Ale nie miał wątpliwości, że tak nie będzie. Oni

narozrabiają, a on i jego wspólnota będą za to płacić.

- Panowie, czy zamierzacie już iść? - zapytał błagalnie. Benedykt

nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył na syna, jego żonę i ojca Jana.

Myślał... Nie był ryzykantem, ale pomysł, by nie tylko uratować

Chustę, nie tylko zemścić się na tych, którzy krzywdzą

najsłabszych, ale też kogoś uratować, nawet mu się podobał.

Zaczął wspominać swoją żonę. Co ona by zrobiła? I jakoś nie miał

background image

wątpliwości, kiedy przypomniał sobie jej delikatną bladą twarz

otoczoną ciemnymi włosami, że wybrałaby to samo rozwiązanie co

Jacek. Syn był do niej bardzo podobny. To samo zdecydowanie, ten

sam upór. - Co ojciec zamierza? - zapytał zdecydowanym tonem.

- Nie wiem - ojciec Jan był boleśnie szczery. - Wiem, że muszę

spotkać się z dziewczyną. Porozmawiać z nią. A jedyny plan, jaki

przychodzi mi do głowy, to pomysł naszego ojca Franciszka, który

zwyczajnie poszedł do obozu muzułmanów i nie bawił się w żadne

podstępy - uśmiechnął się.

Benedykt, demonstracyjnie ignorując prośby księdza Zenona,

który próbował ich wyrzucić, wszedł do gościnnego pokoju niele-

galnej plebanii. Usiadł za okrągłym, mocno podniszczonym stołem i

oparł głowę na rękach. Ojciec Jan usiadł obok niego i zaczął cicho

odmawiać różaniec. Jacek także dosiadł się do nich. Tylko Zosia

została w sieni.

- Ksiądz się nie boi - zwróciła się do księdza Bambuckiego Zosia.

- On sobie poradzi - stwierdziła z zadziwiającą pewnością. - A jeśli

nie on, to Ten, który jest z nim - dodała.

Duchowny spojrzał na nią z nieufnością. Nie lubił religijnej eg-

zaltacji, nie wierzył w cuda, a życiowe doświadczenie nauczyło go,

że jeśli się czegoś nie zrobi samemu, to nie ma co liczyć na pomoc

Bożą.

- On może tak, ale czy my? - spytał tylko. I spojrzał z nieufnością

w kierunku pokoju, w którym siedziało trzech szaleńców,

pragnących rzucić wyzwanie Biuru do Walki z Fundamentalizmem,

sądom rodzinnym, a także systemowi oświatowemu i re-

background image

produkcyjnemu. Oni także mieli tego świadomość. I dlatego roz-

ważali wszystkie możliwości dostania się do ośrodka rodzinnego.

- Media wiedzą o sprawie? - po dobrych piętnastu minutach

rozmowy zwrócił się Benedykt do ks. Zenona.

- Nie - padła odpowiedź.

- To do dzieła - rzucił uśmiechnięty Jacek.

* * *

Żołądek miał ściśnięty ze strachu, a serce biło mu jak oszalałe.

Wiedział, że prawdopodobieństwo rozpoznania go w tym

przebraniu jest minimalne, ale nie mógł tego wykluczyć. Ciemna

broda była przyklejona na znakomity klej, a długa peruka swo-

bodnie spływała mu na plecy. Ojciec Jan ubrany był w grafitowy

garnitur, błękitną koszulę i bordowy krawat. Na nogach miał ciemne

lakierki, a w ręku trzymał elegancką aktówkę. Benedykt Pomorski

kupił to wszystko w miejscowych sklepach i przygotował zakonnika

najlepiej jak potrafił do trudnej misji. Jednak teraz już wszystko

zależało od niego.

Ośrodek dla dziewcząt mieścił się w niedużym ceglanym budynku

w centrum Ryk. Otaczał go niewielki park, z bieżnią, boiskami i

przestrzenią do jazdy konnej. Państwo dbało o to, by odbierane

rodzicom dzieci nie nudziły się i nie próbowały wracać do rodzin.

Ojciec Jan zmierzał do głównego wejścia. Nacisnął srebrną klamkę

i wszedł do środka. A w duchu powtarzał: “Wspomożenie nasze w

Imieniu Pana"...

- Gdzie jest dyrektor tego miejsca? - zwrócił się z silnym

akcentem francuskim do siedzącego za wysokim kontuarem re-

background image

cepcjonisty. Już to spowodowało, że pracownik lekko się spiął.

- A o co chodzi?

- Adam Baugniac z “Le Soir" - przestawił się zakonnik z lekkim

uśmiechem. - Dowiedziałem się, że macie tu kolejną

fundamentalistkę, którą trzeba opisać. Strasznie się rozpanoszyło

to katolstwo.

- To ty ujawniłeś tego arcybiskupa? - w oczach recepcjonisty

mignął podziw.

- Ja. Ale do rzeczy. Muszę spotkać się z dziewczynką, którą

zwiódł jakiś obrzydliwy katolik - ojciec Jan grał swoją rolę całkiem

nieźle. Czuł, że ktoś prowadzi jego głos i sprawia, że ani na

moment mu on nie zadrżał.

- Szefa nie ma - uśmiechnął się porozumiewawczo recepcjonista.

- O tej porze nikt już nie pracuje. Jest siedemnasta. Dyrektor będzie

dopiero jutro - dodał. Ojciec Jan odetchnął głęboko. Nieobecność

dyrektora zdecydowanie ułatwiała całą sprawę. - I... - zaczął ojciec

Jan, dyskretnie podsuwając mężczyźnie banknot 500- eurowy.

Mężczyźnie zaświeciły się oczy. - Wiesz, nie mam czasu, muszę

wracać do Brukseli...

- Nie mogę! - odpowiedział jednak twardo. - Musi się zgodzić

szef, a jego nie ma.

- Szkoda, szkoda. Taki materiał... A ja i tak wiem wszystko z

innych źródeł, na które się powołam - ojciec Jan dołożył drugi

banknot.

- Szefa nie ma - zaczął ponownie mężczyzna za kontuarem, ale

gdy zakonnik dołożył trzeci banknot z uśmiechem dodał - ... ale

background image

sądzę, że nie będzie miał nic przeciw temu, by tak zacna osoba

porozmawiała chwilę z naszą Gretką. Szczególnie, że zajęcia z

psychologami już skończyła - zgarnął szybkim ruchem pieniądze do

kieszeni i zaprowadził zakonnika do odpowiedniego pokoju. Gdy by

ktoś miał jakieś pretensje, zawsze będzie mógł powiedzieć, że nie

było w tej sprawie poleceń. Ale przecież nikt nie będzie się czepiał

Baugniaka - pomyślał.

Dziewczynka siedziała na łóżku. Miała piękne blond włosy i duże

błękitne oczy. Na zaciśniętych ustach malowała się głęboka

pogarda. W rękach trzymała książkę, ale raczej jej nie czytała.

- Gretko, ktoś z prasy do ciebie - zajrzał do niej recepcjonista. -

Ma kilka pytań...

- Niech spieprza - słownictwo zupełnie nie pasowało do tej

uroczej nastolatki.

Ojciec Jan wszedł do środka i dyskretnie zasygnalizował wpro-

wadzającemu, że chciałby zostać sam na sam z dziewczyną.

- Dam sobie radę - podkreślił, mocno akcentując francuskie “erh".

A recepcjonista czując jeszcze szelest pieniędzy w dłoni, rzucił

tylko: macie pół godziny. I wycofał się do siebie.

Ojciec Jan usiadł naprzeciwko dziewczyny. Była naburmuszona,

ale spod nastoletniej buty przezierał strach.

- Chcesz je urodzić? - zapytał delikatnie, wiedząc, że mają mało

czasu. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Takiego pytania nikt jej

nie zadał. Dorośli mówili jej o tym, że trzeba się pozbyć kłopotu,

myśleć o przyszłości, zostawić macierzyństwo na później. Czasem

krzyczeli. Ale nikt nigdy nie zadał tego prostego pytania.

background image

- Tak - odburknęła.

Zakonnik przymknął oczy. Prosił Boga, by pomógł mu rozmawiać

z tym zagubionym dzieckiem.

- Ale nic z tego nie będzie - dodała po chwili. - Mama się nie

zgodzi. Powiedziała mi, że nie mogę urodzić tego dziecka, że to

nam zepsuje linię genetyczną, że nie takie ma wobec mnie plany.

- A tata? - zapytał łagodnie zakonnik.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. - To ty nie wiesz?

Ja nie mam ojca. Jestem klonem - rzuciła, silnie akcentując ostatnie

słowo. - Kopią mojej matki - wydęła wargi. Kapucyn milczał. Czekał

na dalszy ciąg tego wyznania.

- Miałam być jej spełnionym marzeniem - powoli, bez przekonania

wyrzucała z siebie dziewczyna. - Miałam być jak ona, piękną

blondynką, która robi karierę, sama, bez mężczyzny. Ale się nie

sprawdziłam. Wpadłam - to ostatnie słowo Gretka wypowiedziała z

głęboką pogardą. Ojciec Jan słyszał w nich echo jakichś innych

słów.

- Jesteś sobą, nie nią. Jesteś kochana dla samej siebie - ojciec

Jan powiedział już bez francuskiego akcentu. Nawyk kapłana,

spowiednika był w nim silniejszy niż świadomość roli, jaką odgry-

wał. Ale dziewczyna była tak pogrążona we własnych słowach, że

nawet tego nie zauważyła.

- Kochana...? - spuściła oczy. - Mama kocha siebie, swoją rolę. Ja

jestem tylko jej kontynuacją. Marek kochał ciało... A ja jestem sama.

Sama, wiesz co to znaczy. To znaczy, że nikt mnie nie chce dla

mnie samej. Mamy być dla nich nie sobą, a nimi - spojrzała mu,

background image

chyba pierwszy raz w czasie tej rozmowy, w oczy.

Ojciec Jan się zamyślił. Klonowanie wprowadzono piętnaście lat

wcześniej. Miała to być metoda pomocy parom, które straciły swoje

ukochane dziecko, i takim, które musiały mieć dziecko o

odpowiednim genomie, koniecznym do wyleczenia rodzeństwa lub

rodzica. Ale rychło okazało się, że władze przyjęły argumentację

Organizacji Bojowniczek Kobiecych, które dowodziły, że

“Feministycznym panterom" (tak określano nurt ruchu kobiecego,

który odrzucał nie tylko małżeństwo, ale i jakiekolwiek trwałe

związki z mężczyznami) nie wolno odmawiać prawa do posiadania

dziecka pochodzącego z klonowania. Koszty takiej operacji były

ogromne, a rodził się jeden na dwieście sklonowanych zarodków.

Media skutecznie wbiły jednak odbiorcom do głów, że nie wolno

pozbawiać ludzi marzeń. A pisarki, intelektualistki i politycy

prześcigali się w zapewnieniach, że państwo nie może odmawiać

komukolwiek szczęścia. Głos sceptyków przestrzegających przed

powielaniem ludzi, przed możliwymi psychicznymi problemami czy

skutkami ubocznymi został całkowicie zagłuszony. - A teraz ta

dziewczynka ponosi koszty entuzjazmu dla nowych metod -

zakonnik nie mógł się opędzić od takiej natrętnej myśli.

- A mama? - zapytał, wierząc, że kobieta nie może nie kochać

swojego dziecka.

- Mama?! - zaśmiała się wulgarnie. - Mama kocha siebie, kocha

swoje koleżanki, kocha swoje książki. Ja miałam być po

twierdzeniem jej genialności. I zawaliłam. Zawaliłam, bo nie tylko

jestem w ciąży, ale nie chcę załatwić tego normalnie... Niech się

background image

walą, ja tego nie zrobię. Będę sobą, a nie nią. Ona kiedyś załatwiła

sprawę normalnie, ale ja tego nie zrobię - dziewczyna cedziła z

nienawiścią.

Teraz było już jasne. Chęć urodzenia dziecka nie miała nic

wspólnego z miłością do niego. Chodziło o zemstę na matce, o

potwierdzenie siebie, o pokazanie, że jest się kimś innym niż

dorosły pierwowzór. Nie miało to jednak znaczenia dla ojca Jana.

On chciał ratować i dziecko tej nastolatki, i nią samą. Nie chciał, by

to maleństwo pochłonęła otchłań rozpaczy.

- A co potem, jak już urodzisz? - spojrzał na nią z zacieka-

wieniem. - To głupie pytanie. Nie urodzę. Jutro rano mają poddać

mnie zabiegowi. I koniec - stwierdziła głucho.

- Niekoniecznie - zakonnik uśmiechnął się do niej. - Są sposoby,

żeby cię stąd wyrwać. Ale jeśli to zrobię, co ty zrobisz?

Dziewczynka spojrzała na niego zdumiona. Nigdy nie myślała na

poważnie o tym, że może urodzić to dziecko. Chciała zagrać matce

na nosie, zobaczyć, czyjej pomoże, czy będzie wspierać jej

decyzje, czy też wypnie się na nią jak zwykle. A gdy się wypięła,

postanowiła iść do końca w głupim dziewczęcym uporze. A ten

mężczyzna w grafitowym garniturze proponuje jej podjęcie gry do

końca. Odwróciła od niego twarz. Spoglądała na błękitną, chłodną

ścianę. Biegły po niej delikatne żyłki źle wygładzonego gipsu.

- Będę je kochała, dla niego samego - odpowiedziała bez pełnego

przekonania. - Jeśli się nauczę - dodała.

Zakonnik spojrzał za okno. Benedykt stał nieopodal i wskazywał,

że wszystko jest już gotowe.

background image

- Zdejmuj to z siebie - ojciec Jan wskazał na kontrolny naszyjnik,

który Greta miała na szyi.

- Będzie wyło - odpowiedziała.

- Nie będzie - powiedział ostrym głosem. - Zdejmuj to i wiejemy.

Dziewczyna zdziwiona sięgnęła po kontroler. Zdjęła go zde-

cydowanym ruchem. I rzeczywiście nie zaczął wyć. Uśmiechnęła

się i przeskoczyła przez otwarte okno.

* * *

Benedykt był szczęśliwy. Mógł zostać sam na sam z najstarszym

synem, i choć nie rozmawiali ze sobą o dawnych czasach, to

działali jak niegdyś, gdy budowali szałasy, ukrywali się w lesie czy

biegali na orientację. A do tego łączyła ich wspólna sprawa. Zosi nie

było z nim. Miała - z odpowiednimi rekomendacjami - odebrać

Ireneusza od ciotki. Powoli zbliżali się do ośrodka. Za nimi szły w

karnym rządku cztery piękne konie, na których uciekali przez las.

Jacek miał na sobie uniform stadniny ojca, a na twarzy piękną nową

rudą brodę. Jako pierwszy na teren ośrodka wszedł Benedykt. Znali

go tu wszyscy. Od kiedy zmarła jego żona, osiadł nieopodal i

hodował tam konie, na których jeździła cała miejscowa

wierchuszka. Od czasu do czasu wypożyczał je także do

rozmaitych ośrodków na hipoterapię albo dla rozrywki

pensjonariuszy. I właśnie to miało mu teraz pomóc.

- O witam, witam, szanpana - uśmiechnął się szeroko na widok

recepcjonisty, który wybiegł na zewnątrz, gdy zobaczył dwóch

mężczyzn z końmi.

- Beniu, co tu z robisz z tymi bydlątkami? - przywitał go bez

background image

specjalnego entuzjazmu pracownik ośrodka.

Benedykt spojrzał na niego zdumiony. - Miałem dzisiaj być z

końmi dla dzieciaków. Umawiałem się z szefem - tłumaczył.

- Szefa nie ma - recepcjonista był zaskoczony.

Ta informacja nieco zbiła z tropu Benedykta. Liczył na to, że

wejdzie do środka na rozmowy z dyrektorem, a potem, gdy już go

ogłuszy, spokojnie wyłączy systemy alarmowe, które ukryte były

pod blatem biurka w gabinecie dyrektorskim. Nieobecność szefa

trochę komplikowała sprawę.

- To co będzie? - do rozmowy wtrącił się Jacek. - Mamy maila z

potwierdzeniem od szefa. Pieniądze są już na naszym koncie, i

mamy wrócić bez wykonania zadania? - zrobił smutną minę.

Recepcjonista nie wyglądał na przekonanego. Ale za bardzo lubił

konie, by odmówić sobie przyjemności patrzenia, jak dziewczęta z

ośrodka na nich jeżdżą. A do tego Benedykt był przecież

przyjacielem dyrektora.

- Dobra, wchodźcie - powiedział.

- Chciałbym tylko zostawić jedną rzecz dla dyrektora - z kieszeni

wyciągnął butelkę nalewki domowej roboty. - Obiecałem, że mu

przyniosę - uśmiechnął się. - Ale z niego szczęściarz - recepcjonista

znał sławę alkoholi Benedykta. - Zostaw ją najlepiej na jego biurku -

rzucił.

Benedykt ruszył w kierunku gabinetu, rozkład pokoi w budynku

znał jak własną kieszeń. Tam spokojnie odnalazł konsolę alarmową

i wyłączył wszystkie przyciski. Potem rzucił jeszcze okiem na pokój

303 i listę pensjonariuszy - Greta 2.0 Garbowska. - To musi być ona

background image

- pomyślał. I wyszedł z pomieszczenia

Jacek cały czas czekał na zewnątrz. Plac ćwiczeniowy był na

szczęście niemal niewidoczny z okien ośrodka. I tylko dzięki temu

konie i Jacek nie zostali jeszcze obstąpieni przez wychowanki pla-

cówki. Benedykt szybkim krokiem minął syna i skierował się ku

oknom skrzydła trzeciego, którego pokoje oznaczane były począt-

kową 3. - Jest - zobaczył długowłosego i brodatego mężczyznę w

grafitowym garniturze. Ojciec Jan wyglądał w tym kamuflażu

znakomicie. On sam nie rozpoznałby w nim mnicha. Delikatnie

machnął ręką. Zakonnik tylko na to czekał. Powiedział coś do

dziewczyny, a ona zdjęła kontroler, po czym wyskoczyła przez

okno. Zakonnik zrobił to samo. I wskazał jej dłonią Benedykta. Po

chwili była obok niego, a po kilkudziesięciu sekundach dosiadali już

koni. Kłusem odjechali z ośrodka.

Na przedmieściach Ryk czekał na nich terenowy samochód.

Benedykt pożyczył go od przyjaciela. I dopóki ten ostatni nie zo-

rientuje się, w jakim celu, byli bezpieczni. Mieli dwie, może trzy

godziny, by odjechać jak najdalej od Ryk. A po drodze musieli

jeszcze zabrać Zosię z Irkiem. Benedykt nacisnął pedał gazu. Był

dziwnie spokojny i szczęśliwy. Walka dawała mu poczucie speł-

nienia. Greta lekko zaskoczona poczuła smak przygody. A ojciec

Jan dziękował Bogu za to, że po raz kolejny dał im zwycięstwo.

Rozdział jedenasty

Leżała z twarzą przyciśniętą do podłogi. Zimna terakota chłodziła

rozgrzane policzki i pozwalała skupić uwagę. Zofia zamknęła oczy.

Nie chciała widzieć butów oficerów. Nie chciała słyszeć ich głosów.

background image

Starała się myśleć o Jacku, ojcu Janie, Benedykcie i o Chuście.

Wspominała ostatnich kilkanaście godzin swojego życia. Były tak

pełne wydarzeń, ale i sensu, jak nigdy wcześniej. Wyspowiadała

się, opowiedziała zakonnikowi niemal całe swoje życie, planowali z

Jackiem dzieci i przyszłość. I to wszystko w biegu, na koniach albo

w krótkich przerwach na postój. Chciała żyć. Zrozumiała, co jej się

przydarzyło. Wcześniejszych lat swojego życia, z kartami tarota,

wróżeniem z dłoni i tai chi - zdawało się nie być. Godziny spędzone

na refundowanych przez państwo szkoleniach z wróżenia zakryła

delikatna mgiełka zapomnienia. Zapomniała o głosach, które

podpowiadały jej samobójstwo, nie chciała pamiętać o cieniu, który

położył się jej na duszy. Żyła pełnią życia. I choć ojciec Jan

ostrzegał ją, że to minie, że przeszłość jej nie opuści, to cieszyła się

teraźniejszością. Po raz pierwszy od wielu lat.

I wszystko prysło, bo nie pomyśleli... Napełnionym entuzjazmem

z powodu kolejnych sukcesów nie przyszło im do głowy, że Biuro do

Walki z Fundamentalizmem na pewno obstawi domy i mieszkania

wszystkich członków rodziny Pomorskich. Nie przyszło im do głowy,

że zniknięcie Benedykta z synami nie umknie czujnemu oku

odpowiednich służb. I że pierwszą na liście do kontroli będzie

rodzona siostra Pomorskiego, stara panna, która wspierała

okolicznych duchownych i codziennie uczestniczyła we mszy

świętej. Nie ma co ukrywać, że i Zofia nie zwróciła uwagi na

niepokojące sygnały. Drzwi do domu Jadwigi Pomorskiej zawsze

były otwarte. Kobieta, nawet gdy wychodziła, nie zamykała ich. A

tym razem było inaczej. Drzwi zamknięte, a zasłony w oknach

background image

szczelnie zasłonięte. Powinno ją to przestrzec, ale nie przestrzegło.

Za bardzo chciała mieć przy sobie brata swojego męża, i zbyt szyb-

ko chciała wrócić do Jacka. Nie myślała. A gdy weszła do środka,

było już za późno. Męskie dłonie rzuciły ją na ziemię. I przycisnęły

twarz do podłogi.

Mundurowi łączyli się z centralą. Chcieli podzielić się pierwszym

od kilku dni sukcesem. Porwana kobieta została odnaleziona.

Władze mogły wreszcie powiedzieć, że coś się udało. A pracownicy,

którzy ją złapali, mieli zapewnione nagrody, a może i awanse.

- Majorze - raportował jeden z nich - mamy ją. Musiała być z nim

w zmowie, bo przyjechała po dziecko - mężczyzna czekał na

instrukcje. - Jasne, odsyłamy ją do Warszawy - odpowiedział.

Kobieta była dziwnie spokojna. Z zapomnianego już nieco kursu

przedmałżeńskiego i rozmów z rodzicami pozostał jej w głowie

fragment Pisma Świętego, w którym Jezus zapewniał, że nie musi

się martwić o to, co ma mówić wobec prześladowców, że będzie

ktoś, kto jej to podpowie. I choć tęskniła za Jackiem i zwyczajnie się

bała, to chciała opowiedzieć komuś o tym, co się jej przydarzyło. O

tym, jak odzyskała chęć życia, wolę walki, miłość.

Podniesiono ją z podłogi. Barczysty mężczyzna w świetnie

skrojonym garniturze uśmiechnął się do niej. - Pojedziesz do

Warszawy. Chce się z tobą spotkać major Strzelkowski - mówił

łagodnym głosem. Zofia nie odpowiadała. Z rozmów z Jackiem

wiedziała, że jeśli powie o jedno słowo za dużo już na tym etapie, to

na pewno zostanie to później wykorzystane przeciwko niej.

Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, bo nie chciała, by ktoś sądził,

background image

że jest wrogo wobec niego nastawiona. Była zbyt szczęśliwa, by

okazywać wrogość.

Oficer nie kontynuował rozmowy. Miał wykonać polecenia, a nie

wdawać się z zatrzymaną w rozmówki. Irytował go uśmiech, który

wciąż gościł na twarzy kobiety. Wydawał mu się sztuczny. Wskazał

jej tylko dłonią drzwi i zaprowadził do nieoznakowanego radiowozu.

Gdy już do niego wsiadła, zatrzasnął na jej dłoni chip i usiadł obok.

- Do bazy - rzucił krótko do kierowcy.

Zofia patrzyła w okno. Pogoda była cudowna. Słońce łagodnie

oświetlało las. Zieleń była jeszcze wiosenna, soczysta i pełna, bez

lekkiego polotu szarości i brudu, jaki kładzie się na liściach późnym

latem czy jesienią. Kobieta miała poczucie, że i ona jest jak ta

zieleń. Modlitwa ojca Jana, spowiedź, komunia i modlitwa przed

Chustą dały jej poczucie odrodzenia, poczucie duchowej wiosny,

która przyszła po surowej, wieloletniej zimie. Ale krajobraz zaczął

się zmieniać. Las się skończył i jechali przez otaczające Warszawę

miejscowości. Kolorowe domy, równo przystrzyżone trawniki,

niewielkie place zabaw, domy kultury - robiły posępne wrażenie.

Zofia zastanawiała się, czego jej brakuje.

Przymknęła oczy. I pomyślała o krzyżach, które - wedle

wspomnień jej rodziców - były za ich dzieciństwa niemal wszędzie.

Cmentarze, kościoły, kapliczki oswajały przyrodę z Bogiem,

kierowały człowieka ku górze. Ona już takiego świata nie pamiętała.

Gdy chodziła do szkoły, w ramach oczyszczania otoczenia z

symboli religijnego zniewolenia usuwali w czynie obywatelskim

ostatnie figurki Matki Bożej. One ostały się najdłużej, bo miały być

background image

dowodem na to, że i chrześcijaństwo zawierało w sobie elementy

feministyczne. Teraz przestrzeń była już oczyszczona. A ona

marzyła o tym, by gdzieś w oddali dostrzec krzyż i pozdrowić go,

jak to kiedyś miała robić jej babcia. Warszawa, choć także

oswojona promieniami słonecznymi, nie wydawała jej się już tak

urocza jak las. Szklane wieżowce wydawały jej się nieludzkie,

pozbawione odniesienia do czegoś więcej, kierujące na siebie, a

nie na to, co gdzieś poza, ponad człowiekiem. Słońce odbijało się w

nich, ale w niebieskich taflach traciło swój blask i siłę. Stawało się

nie źródłem światła, a jedynie jego pozorem, po plotyńsku traciło

swój sens w każdym ponownym odbiciu. Aż wreszcie dotarli do

celu. Czarny majestatyczny budynek Biura do Walki z

Fundamentalizmem pochłonął resztę światła. Jego sylwetka budziła

w niej grozę. Był jak brama do świata, w którym nie było już miejsca

na światło, szczęście, pokój. Miała złe przeczucia. Bała się tego

miejsca...

* * *

Hassan gniótł w rękach kartkę papieru. Był wściekły. Ten kretyn

major uparł się, by wykonać na Zofii Pomorskiej eutanazję.

- Spełnimy tylko jej prośbę - tłumaczył Obamie ze złym

uśmiechem na twarzy. Wszystko dlatego, że dziewczyna nic im nie

powiedziała. Zamiast informacji o zbiegach serwowała im opowieść

o wielkiej sile Jezusa mówiącego do niej z Chusty, miłości do męża

i chęci życia. Major próbował wyciągnąć z niej jakiejś informacje,

pytał o porwaną Gretkę (o czym dowiedzieli się krótko przed

przesłuchaniem), a ona - jakby zupełnie go nie rozumiejąc - dalej

background image

opowiadała mu o miłości Bożej. Porucznik ze zdumieniem

zauważył, że kiedy dziewczyna po raz pierwszy wspomniała o Je-

zusie, twarz majora wykrzywiła się. Przerwał jej brutalnie i zaczął

zadawać pytania o eutanazję. Kobieta z tym samym promiennym

uśmiechem odpowiadała, że nie chce jej, że to nie ona o nią prosi-

ła, że chce żyć i ma dla kogo żyć. I znowu wracała do Jezusa, który

przywrócił jej siłę i wolę życia.

Uśmiech, który gościł wciąż na jej twarzy, fascynował porucznika.

Był promienny, pełen entuzjazmu i jakoś zupełnie nie pasował do

tego, co przydarzyło się Zofii Pomorskiej. Jej mąż był daleko, ona

sama aresztowana, a dziecko, które miała ratować, przebywało już

w ośrodku formacyjnym (o czym major nie omieszkał poinformować

przesłuchiwanej), a ona wciąż uśmiechała się i patrzyła na nich tym

samym świetlistym wzrokiem. Obama zachodził w głowę, skąd w

niej to szczęście, dlaczego się nie boi. A major coraz wyraźniej się

denerwował. Wreszcie nie wytrzymał i wyrzucił z siebie. - Nie

musisz z nami rozmawiać. My i tak spełnimy twoją pisemną prośbę.

Jeszcze dziś zostanie wykonana eutanazja - wycedził przez zęby,

nawet na nią nie patrząc. I dopiero wtedy z jej twarzy zniknął

uśmiech. Otwarła usta. Obama miał wrażenie, że nie dociera do

niej to, co powiedział major. A on sam czekał tylko na moment, gdy

kobieta zostanie wyprowadzona, a on będzie mógł porozmawiać z

przełożonym. Eutanazja Zofii Pomorskiej nie była im do niczego

potrzebna. Żywa kobieta mogła być o wiele bardziej użyteczna.

Gdy aresztantkę wyprowadzono próbował to wyjaśnić majorowi,

ale on patrzył na niego z tą samą zimną nienawiścią, jaką wy-

background image

woływał w nim sam dźwięk słowa Jezus, powracający w opowieści

Pomorskiej. - Chciała, to będzie miała. Prawo trzeba egzekwować -

odpowiadał na argumenty porucznika. Obama tłumaczył, że żywa

Zofia mogłaby być znakomitą przynętą, że jej mąż z pewnością

będzie próbował ją odzyskać. Ale major z maniakalnym uporem

wracał do swojej mantry o konieczności egzekwowania prawa. A

gdy podwładny nie ustępował, rzucił ze złością: “Co, może ciebie

też te dyrdymałki o chustach i Jezuskach przekonują?"...

Cios był celny. Porucznik rzeczywiście zachodził w głowę, skąd w

tej kruchej kobiecie była taka moc, skąd ten uśmiech i ten spokój.

Spokój, który widział już w ikonie na ścianie mieszkania ojca Piotra.

Ikonie, która prześladowała go od tego momentu nieustannie. Ten

obraz odbierał mu pewność i zdecydowanie zmiękczał jego oddanie

sprawie. Ale nie zamierzał przyznawać się do tego przed majorem.

Sukces był zbyt blisko, kariera zbyt namacalna, by rezygnować z

niej dla ratowania jednego życia.

Nie mógł więc nie przyznać racji majorowi: wszystko było zgodne

z prawem. Zofia Pomorska prosiła o śmierć, to ją otrzyma. A że

zmieniła zdanie, nie miało to już kompletnie żadnego znaczenia.

Prawo przewidywało trzy prośby. Po trzeciej nie można było się już

wycofać. Nie brakowało oczywiście fundamentalistów, którzy

krytykowali to rozsądne rozstrzygnięcie. Powstał nawet film “Ukryty

krzyk" przedstawiający nakręcone ukrytą kamerą zdjęcia

przedstawiające nie do końca dobrowolną eutanazję. Ale szybko

wycofano go z obiegu, przekonując opinię publiczną, że materiały

są zmontowane, a strach przed śmiercią jest fizjologiczny i nie

background image

wyklucza świadomej zgody na zabieg... Sanitariusz, który

zdecydował się ujawnić taśmy, siedział już w więzieniu za podże-

ganie do nienawiści wobec wykonawców “dobrej śmierci".

I dlatego Obama ustąpił. - Jedno życie nie może powstrzymać tak

świetnie zapowiadającej się kariery - pomyślał. A major, widząc jak

wielki kłopot sprawia mu eutanazja tej kobiety, złośliwie wydał mu

polecenie dopilnowania, by wszystko odbyło się zgodnie z prawem i

godnie...

Zabieg miał się odbyć już za kilkanaście minut. Dokumenty były

podpisane i leżały przed nim na biurku. Sprzeciw nie miał sensu.

Oczywiście mógł próbować coś jeszcze zrobić, ale za cenę konfliktu

z przełożonym. Konfliktu, który wygrałby major. Obama pokazałby

nie tylko słabość, ale i podatność na argumentację chrześcijan.

Rozkaz kontrolowania zabiegu był, a porucznik zrozumiał to dopiero

w swoim pokoju, swoistym testem na wierność sprawie. Gdyby

teraz zaczął kombinować, albo załamałby się przy samym wyroku,

major posłałby raport do centrali. I choć Hassan był tam dobrze

kryty, a jego pochodzenie wiele rzeczy tuszowało, to akurat ten typ

niesubordynacji nie byłby dobrze widziany. - W Biurze, jak w

“Biesach"- przypomniał sobie chętnie cytowanego w szkole ofi-

cerskiej Dostojewskiego - każdy musi mieć kogoś na sumieniu...

Spojrzał na zegarek. Do zabiegu zostało dziesięć minut. Poprawił

krawat i założył marynarkę. Musiał być w sali zabiegowej

odpowiednio wcześniej. Do wypełnienia było jeszcze kilka doku-

mentów. A specjalista, który miał załatwić sprawę Zofii Pomorskiej,

nie był pracownikiem Biura, i strasznie nie lubił spóźnień.

background image

* * *

- Więc to ma być koniec? - Zofia patrzyła na sterylnie białą salę z

wygodnym fotelem i stojącym obok niego stolikiem. Na nim leżały

strzykawki, miarki i przygotowane na wszelki wypadek pasy. Za

kilka minut przywiążą ją, zrobią zastrzyk i zaśnie. I odejdzie.

Wierzyła, że nie w nicość. Wierzyła, że tam po drugiej stronie

będzie na nią czekał Chrystus. Ale się bała. Wiedziała, że jej życie

nie było wzorowe. Pamiętała wszystkich, których skrzywdziła,

okłamała, wprowadziła w magię. Przed oczami miała swoje prośby

o eutanazję, obojętność wobec męża, krzywdę, jaką mu

wyrządzała. A gdzieś w głębi duszy słyszała głos, ten sam, który

kiedyś zachęcał ją do eutanazji: a co jeśli Go nie ma?

Drżała. Strach odebrał jej głos i siły. Nie mogła krzyczeć, nie była

w stanie się wyrywać. Wiedziała zresztą, że nie ma to sensu. Na

szyi miała specjalne urządzenie, które ściśle ograniczało jej

zdolność poruszania. Gdy tylko wykonywała jakiś zbyt gwałtowny

ruch, uderzał ją prąd. Więc siedziała spokojnie. Czekała na to, co

nieuchronne. “Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i

świata całego" - szeptała słowa koronki, której nauczył ją ojciec Jan.

Wierzyła, że te słowa przeprowadzą ją godnie na drugą stronę.

Miała nadzieję, że ta modlitwa zmyje cały jej grzech, przesłoni go

Bożym Miłosierdziem, sprawi, że jej śmierć nie będzie

bezsensowna, pusta. Taka jak jej życie. Po modlitwie ojca Jana

wierzyła, że zdoła odkupić to, co wcześniej robiła, miała nadzieję,

że będą z Jackiem cierpliwie służyli Bogu. A teraz nagle

uświadomiła sobie, że jest “robotnikiem ostatniej godziny", że nic

background image

nie zdoła już zrobić ze swoim życiem, że pozostanie ono tak puste,

jakim było. Została jej tylko śmierć. A skoro czynem wiary, jej

potwierdzeniem nie mogło być życie, może nim się stać odejście.

“Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i całego

świata" - powtarzała. I nagle zrozumiała, że to nie jej zasługi, nie jej

życie, i nawet nie jej śmierć są źródłem sensu. To On ma mocje

takim uczynić. Jego Śmierć jego Męka jego Krzyż są źródłem

zmiłowania dla niej. Uśmiechnęła się. Ale wtedy dopadła ją myśl o

Jacku. On zostanie. On będzie cierpiał. On zostanie sam. A

przecież tak o nią walczył. Poczuła słoną łzę na ustach.

Ktoś łagodnie ujął ją pod ramię. To był lekarz, który miał

przeprowadzić zabieg. Obok niego kamerzysta, który całą operację

miał uwiecznić na taśmie, tak by można ją było wykorzystać do

innych działań.

- Proszę usiąść - wskazał jej fotel, na którym miała dokonać

życia.

- Nie chcę tego - powiedziała spokojnie. - Chcę żyć - dodała.

Uśmiechnął się do niej ponownie.

- Wszyscy tak mówicie - powiedział. - Ale to tylko stres, obawa,

lęk. Ja muszę pomóc go wam przezwyciężyć. I pomóc w godnym

odejściu - tłumaczył.

I robił to zupełnie szczerze. Od ponad dwudziestu lat specjali-

zował się w tzw. trudnych przypadkach dobrej śmierci. Wzywano

go, gdy pacjent zmienił zdanie. A on przekonywał go do powrotu lub

wykonywał zabieg bez jego zgody. Początkowo wywoływało to

pewne kontrowersje, ale z czasem doktor George Tablett stał się

background image

szanowanym specjalistą zapraszanym na rozmaite kongresy

tanatologiczne, by tam opowiadać o tym, jak zbliżająca się śmierć

odbiera ludziom zdolność racjonalnego myślenia, i o tym, jak

można temu przeciwdziałać.

- Ale ja nie chcę, nie dlatego, że się boję - Zofia czuła, że wie, co

ma powiedzieć, że lęk odszedł, że odzyskała pewność siebie - ale

dlatego, że mam dla kogo żyć, że chcę być z mężem, mieć dzieci i

normalnie żyć. A potem umrzeć, gdy Bóg mnie do siebie powoła.

Spojrzał na nią zdumiony. Takich kazań przed zabiegiem nie słuchał

od dawna. Ludzie krzyczeli ze strachu, uciekali przed nim,

ewentualnie błagali go o litość, ale nie mówili mu o Bogu. Chłopak z

kamerą też na chwilę oderwał oko od obiektywu. Spodziewał się

walki, ucieczki, ale nie takich słów. A ona mówiła dalej.

- Jeśli mnie nie posłuchacie, to złamiecie własne prawa. Każdy

ma prawo zrezygnować z zabiegu na każdym etapie - cytowała

odpowiedni ustęp prawa o dobrej śmierci. - I ja chcę zrezygnować -

dodała.

Obama spojrzał na nią zdumiony. Nikt już nie pamiętał tej

pierwszej wersji ustawy. I choć nie została ona zmieniona, to naro-

sła tak wieloma interpretacjami sądów w Luksemburgu, że nawet

nie próbowano wracać do tego przepisu. Sędziowie uznali, że nie

można narażać rodziny na stres związany z odwołaniem śmierci, a

wstrzymanie procedur eutanazyjnych wymaga zbyt wielu kosztów. I

dlatego stopniowo zaczęto ograniczać możliwości wycofania się, aż

wreszcie - niemal bez dyskusji, bo film “Ukryty krzyk" obejrzeli

nieliczni - ograniczono możliwość wycofania się do dwóch

background image

pierwszych deklaracji. I tak zostało, choć specjaliści od eutanazji

zwykle nie informowali o tym od razu swoich pacjentów.

Tablett nie bawił się jednak w wyjaśnienia.

- Gówno prawda - rzucił przez zęby. - Zbyt często się wy-

cofywaliście. Przestraszyłaś się śmierci. A ja cię ku niej poprowadzę

- szarpnął ją za ramię. - Siadaj na fotelu, a nie dyskutujesz - pchnął

ją w kierunku mebla.

- Morderca - rzuciła mu w twarz. Ale nie zareagował.

- Co się, kurwa, gapisz. Wyłącz to - wskazał na kamerę. - Nie ma

nic do filmowania. Resztę będziecie musieli sobie dograć. A ją

trzeba załatwić... - uśmiechnął się do Hassana, który z

obrzydzeniem obserwował całe zdarzenie.

Miał nawet ochotę wstawić się za dziewczyną, ale wiedział, że

major śledzi całą scenę ze swojego gabinetu, a później będzie

uważnie analizował każde jego słowo i gest. Jeśli zawiedzie,

stosowny raport pójdzie do Brukseli i pozostanie w jego papierach

do końca służby, nie pozwalając na zajęcie odpowiednio wysokich

funkcji. Miękkich i uczuciowych eliminowano ze służby natychmiast,

i kierowano do podrzędnych biur, gdzieś na greckiej, portugalskiej

czy rumuńskiej prowincji.

- Kamera niech działa - sprzeciwił się jednak doktorowi Tablettowi.

- Musimy to mieć na dysku - wyjaśnił.

Lekarz przypiął Zofię pasami do fotela. Ona milczała. Tylko ruch

jej warg wskazywał na to, że wciąż się modli. Błagała Boga, by

wziął jej niegodne życie w swoje ręce, i by przyjął jej śmierć jako

ofiarę.- Za Chustę, za Jacka, za ojca Jana - powtarzała szeptem. -

background image

Jam niegodna, ale weź moje życie, a niech oni zachowają swoją -

błagała. A gdy poczuła na swojej ręce dotyk igły, otworzyła oczy i

wyraźnie, głośno powiedziała tylko: Jezu, ufam Tobie!".

Tablett na moment przerwał podawanie specyfiku. Chwycił ręką

jej policzek i przysunął twarz do jej twarzy.

- Nie ma Go - cedził przez zęby. - Tam jest nicość. I ciebie już

zaraz nie będzie. Będziesz ścierwem.

- Kłamiesz, kłamiesz - to było jak krzyk rozpaczy... Zofia usłyszała

bowiem w głosie lekarza odległe odbicie głosu, który tak niedawno

namawiał ją do śmierci. Mróz przeniknął jej serce. Tablett odsunął

się od niej. I spokojnie dokończył zastrzyk. Ale zanim zdążył

zaaplikować jej dawkę leku do końca ona - lekko już oszołomiona -

znowu wyszeptała: Jezu, ufam Tobie". Jej ciałem szarpnęły ostatnie

konwulsje. I znieruchomiała. Kamerzysta odłożył kamerę. Miał

nieruchomą twarz. Był wstrząśnięty.

Hassan także. Godna śmierć była jego obsesją. Chciał odejść

odważnie, w miarę bezboleśnie, i z godnością, syty dni. Ta śmierć

była zaprzeczeniem wszystkiego, na co liczył. A jednocześnie czuł,

że jeśli ma odchodzić godnie, to ideałem jest właśnie śmierć tej

młodej kobiety. Skąd w niej taka siła? - pytał sam siebie. I nie

znajdował odpowiedzi. Czuł się podle. Rozkaz majora wcale go nie

pocieszał. Nie był nawet zadowolony z tego, że nie dał plamy, i że

nic na niego nie znajdzie się w raportach przesyłanych do centrali.

Zaczął się zastanawiać, co powiedziałaby matka, gdyby zoba-

czyła go w tej roli. Kogo by podziwiała, a kim by gardziła... I jakoś

przeczuwał, że ta stara muzułmańska kobieta byłaby całym sercem

background image

po stronie tej dziewczyny. I że wyrzekłaby się go, gdyby zobaczyła,

jak tolerował to, że tuż przed śmiercią jakiś palant próbuje odebrać

ostatnią nadzieję umierającej kobiecie. To zresztą nawet dla niego

było nieludzkie...

Tablett oznajmił, że dziewczyna nie żyje. Obama machinalnie

podpisał dokumenty. W uszach wciąż brzmiały mu jej przejmujące

słowa: “Jezu, ufam Tobie". Nie wierzył, że mogły ją one uratować

przed nicością, ale widział, że dały jej siłę, by odeszła z godnością.

Godnością, której źródeł nie mogła znaleźć w sobie - tego

porucznik był absolutnie pewien.

Rozdział dwunasty

Czekała na niego w gabinecie. Była piękną kobietą. Długie lekko

pofałdowane blond włosy opadały na smukłą szyję. Miała na sobie

delikatną sukienkę w kwiaty, która ładnie podkreślała biust.

Poderwała się, gdy wszedł.

- Poruczniku, jestem Greta Garbowska - wyciągnęła do niego

rękę.

Hassan z przyjemnością spoglądał na kobietę. Była w jego typie.

Wysoka, nie przesadnie szczupła i zaokrąglona tam, gdzie

powinna.

- Słucham - uśmiechnął się lekko.

- Jestem wzorem tej porwanej dziewczynki - wyjaśniła. - Wiem, że

zajmujesz się tą sprawą. I chcę dowiedzieć się, czy zrobiono

wszystko, by złapać tych klerykalnych fundamentalistów, którzy

szkodzą mojemu powtórzeniu - miała miękki, aksamitny głos.

- Ścigamy ich - odpowiedział krótko, bo i niewiele więcej było do

background image

zakomunikowania. Zapis kamer w ośrodku nie pozostawiał

najmniejszych wątpliwości, że dziewczynka została porwana przez

Benedykta Pomorskiego i jego syna. A to oznaczało, że w sprawę

za mieszany jest ojciec Skorupek. Analiza tęczówki oka trzeciego z

napastników, który przedstawiał się jako Adam Baugniac,

potwierdziła te podejrzenia. Tyle wiedzieli. Ale od momentu

porwania dziewczyny mężczyźni zapadli się pod ziemię.

Samochód, który pożyczyli od znajomych, znaleziono w okolicach

Świdnika. I choć psy podjęły trop, to dość szybko go straciły. Nie

pomogły także bezzałogowe helikoptery. Panowie z dzieckiem

zniknęli. Hassan jeszcze przed eutanazją Zofii wydał polecenie

swoim lokalnym strukturom Biura, by skontrolowały wszystkie

podziemne i legalne parafie, wspólnoty czy choćby mieszkania

miejscowych wierzących. Na razie nie miał jednak odpowiedzi.

- Musicie ich złapać. To dziecko nie może się urodzić - mówiła

Greta. - Mój genom nie powinien mieszać się z genomem jakiegoś

chłopaka ze wsi - wstrząsnęła się z niesmakiem.

- A córka? - zapytał.

- Ja nie mam córki - odpowiedziała ze źle ukrywaną irytacją

kobieta. - Gretka 2.0 jest moją kopią, a nie skutkiem nieprze-

myślanych działań reprodukcyjnych, które nazywacie córkami czy

synami.

- Ale co ona na to? - poprawił się, choć ta kobieta zaczynała go

denerwować. Nie znosił tej feministycznej nowomowy, która

zwyczajny seks i związane z nim rodzicielstwo określała mianem

“nieprzemyślanych działań reprodukcyjnych". Za bardzo lubił siebie,

background image

żeby zgodzić się na takie postawienie sprawy.

- To nie ma znaczenia - odpowiedziała błyskawicznie Garbowska.

- Ja jestem jej wzorem i ja decyduję...

- Nie do końca - wyrwało mu się. - Ona też ma prawo decydować.

Garbowska spojrzała na niego ze zdumieniem. Jej wielkie nie-

bieskie oczy nagle stały się zimne.

- No to mamy fundamentalizm w Biurze? - zapytała złośliwie. -

Jakie prawa? Rodzić dzieci mogą dorośli. Dzieci trzeba przed tym

chronić... Zapomniało się, poruczniku? - cedziła słowa.

I oficer musiał przyznać jej rację. Zjednoczona Europa od

kilkudziesięciu lat walczyła z problemem niechcianych ciąż u na-

stolatek. Edukacja seksualna od przedszkola, rozdawanie pre-

zerwatyw, pigułki po, a nawet wprowadzenie gabinetów zdrowia

reprodukcyjnego w każdej szkole nie rozwiązały problemów. Ciąża

zmieniała dziewczynki, które - choć starano się im to wybić z głowy

- zaczynały siebie postrzegać jako matki i nie chciały “usuwać

problemu". Z roku na rok przybywało więc nieletnich matek. I

dopiero najnowsza ustawa, wprowadzająca obowiązkową aborcję u

dziewczynek poniżej osiemnastego roku, miała rozwiązać problem.

- Pytam, bo to ważne dla śledztwa. Więc czego ona chciała? -

bronił się Hassan.

- Chciała rodzić, bo ubzdurała sobie, że nie chce być po

wtórzeniem, że chce żyć inaczej niż ja, że chce wybierać na własną

rękę... - wyjaśniała kobieta. - Ale ja się na to nie godzę. Nie po to

sięgnęłam po klonowanie, żeby teraz ona niszczyła moje ma-

rzenia... Żeby skazywała się na życie z bachorem, bez czasu na

background image

lekturę, pisanie, naukę.

Hassan odwrócił wzrok. Nie mógł powstrzymać się od porówna-

nia tej kobiety z inną, którą przesłuchiwał kilkanaście godzin temu.

Pełne miłości spojrzenie Agnes na syna, jej zwierzęcy krzyk, gdy go

od niej oddzielano - było jakoś bardziej ludzkie, niż zimna i pełna

samoświadomości i nieludzkiej racjonalności postawa Grety. Męska

część jego umysłu podpowiadała mu, że gdyby miał mieć dzieci,

wybrałby Agnes, która walczyłaby o jego geny, o jego syna, a nie

rachowałaby, co się bardziej opłaca. Wiedział, że jako oficer Biura

powinien przyznać rację Grecie. Nauczono go przecież, że ciąża

jest przeszkodą w samorealizacji, ale on wciąż pamiętał te arabskie

dziewczęta z jego osiedla, które rodziły dzieci i wcale nie były mniej

zrealizowane niż koleżanki Hassana ze szkoły czy uczelni.

- Dlaczego ją porwali? - przerwała tok jego myśli kobieta.

Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Zachowanie ojca Skorupka

było absurdalne. Zamiast uciekać, on zdecydował się nie tylko na

dekonspirację, ale i ujawnienie współpracowników. Pytanie,

dlaczego to zrobił, było kluczowe dla zrozumienia jego sylwetki

psychologicznej i skutecznych poszukiwać. Gdyby wiedział, co

skłoniło do porwania zakonnika, wiedziałby, na co jeszcze może się

zdecydować. Ale nie wiedział, nie rozumiał swojego przeciwnika.

- To szaleńcy - odpowiedział, by nie przedłużać milczenia. - Są

nieobliczalni - wyjaśniał, ale sam nie wierzył we własne słowa.

Wydarzenia ostatnich godzin, śmierć Zofii Pomorskiej, której był

świadkiem, pokazały mu, że za decyzjami i działaniami jego

przeciwników stała jakaś głębsza racjonalność, jakiś sens, które go

background image

nie potrafił odczytać, ale który coraz wyraźniej go fascynował.

“Jezu, ufam Tobie" - tych ostatnich słów umierającej kobiety nie

mógł wyrzucić ze świadomości.

Garbowska podniosła się z fotela i podeszła do niego. Czuł

duszny zapach jej perfum. Uśmiechnęła się do niego zalotnie.

- Poruczniku, musisz mi pomóc... Ja umiem się odwdzięczyć -

wyszeptała.

Odsunął się od niej. Ta rozmowa sprawiła, że stracił do niej serce.

Wychowanie, którego nie mogły zmienić lata spędzone w

rozmaitych szkołach i akademiach, sprawiało, że w kobietach, z

którymi sypiał, zawsze dostrzegał kandydatki na matki swoich

dzieci. Te, które dzieci mieć nie chciały, które brzydziły się

prokreacją, zwyczajnie go nie pociągały.

- Będę informował o wszystkim - zapewnił. - Proszę dzwonić do

mnie o każdej porze - wcisnął jej w dłonie elektroniczną wizytówkę

z wszystkimi możliwymi telefonami.

Kobieta wyczuła jego nastrój. Odsunęła się i już bardziej oficjalnie

podała mu dłoń.

- Do zobaczenia, poruczniku - rzuciła i wyszła z gabinetu.

Hassan podszedł do mahoniowej szafki w rogu pokoju, w której

trzymał akcesoria do parzenia mocnej, arabskiej kawy. Z filiżanką

aromatycznego napoju usiadł za biurkiem. Przeglądał dokumenty,

analizował życiorysy ojca Jana i Benedykta Pomorskiego i szukał

odpowiedzi na pytanie Garbowskiej: dlaczego oni to zrobili? Dlacze-

go zrezygnowali z możliwości ucieczki tylko po to, by porwać jedną

dziewczynkę? Skąd w nich taka bezczelność, skąd ten brak lęku?

background image

Czytał życiorys Skorupka, ale nic w nim nie wskazywało na

szaleństwo czy zuchwalstwo. A takie właśnie cechy odczytywał w

jego postępowaniu. Miał świadomość, że bez zrozumienia tego

fenomenu nie posunie się ani kroku dalej, nie dokończy operacji.

Technika operacyjna, choć ograniczyła rolę śledczych, nie mogła

zastąpić ich intuicji.

Zajrzał jeszcze raz do akt Skorupka. Powoli przerzucał strony.

Seminarium, praca, zaangażowanie, znajomi... Relacje z ojcem

Piotrem - spojrzał na tytuł szczegółowego raportu sporządzonego

przed kilkoma miesiącami przez jednego ze współpracowników

Biura na Pradze. Przeleciał go wzrokiem i błyskawicznie podjął de-

cyzję. Nikt inny niż kierownik duchowy kapucyna nie może lepiej

wprowadzić go w meandry jego myślenia. Zgarnął ze stołu prze-

pustki, maleńki elektroniczny notatnik i ruszył do drzwi. Wiedział już,

że tego wieczoru szybko nie wróci do domu. Nie miał się zresztą do

kogo się spieszyć. Od wyjazdu z Brukseli ciągle był sam.

* * *

Ojciec Piotr, gdy usłyszał z czym przychodzi do niego Obama,

początkowo odmówił rozmowy. Nie chciał rozmawiać o ojcu Janie.

Ale gdy oficer zaczął zadawać pytania ogólniejsze, o źródła

zaangażowania, intencje i myślenie chrześcijan, zdecydował się

przerwać milczenie. Zamiast jednak odpowiadać wprost, zapro-

ponował Hassanowi wspólne czytanie Biblii.

- To najlepsza droga, żeby nas zrozumieć - uśmiechnął się.

Hassan, z braku innych możliwości, zgodził się. Posłał strażnika

po Pismo Święte i od dwóch godzin siedział z benedyktynem w jego

background image

celi i słuchał jego słów.

- To dowiem się, dlaczego oni porwali tę dziewczynkę? - spytał

wreszcie.

Zakonnik spokojnie sięgnął po Biblię. Cierpliwie szukał od-

powiedniego fragmentu. Wreszcie znalazł go i wskazał oficerowi.

“Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z

Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą

się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od

drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po

prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do

tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego,

weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia

świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a

daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi,

a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w

więzieniu, a przyszliście do Mnie». Wówczas zapytają sprawiedliwi:

«Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie?

spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i

przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy

Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?». A Król im

odpowie: «Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście

jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» -

czytał Hassan.

- Rozumiesz? - spytał ojciec Piotr.

- O sądzie to lepsze historyjki w Koranie czytałem - żachnął się

Obama.

background image

- Nie o sąd chodzi... A o to, kim dla nich jest tamta dziewczynka,

kim jest jej dziecko...

- Jakie dziecko? - oficer zachował odpowiednią czujność. - Wiesz

przecież, że używanie tego terminu na określenie zawartości

macicy jest karalne.

- Ale ja już jestem w areszcie, więc zamknąć mnie nie możecie -

roześmiał się ojciec Piotr. - A gdybym milczał w tej sprawie, to

kamienie by wołały do Was, że nie ma zawartości macicy, a jest

człowiek... Tyle że malutki. I ten człowieczek jest dla nas

Chrystusem. Naszym Bogiem. I to, co zrobimy dla niego, ale i dla

jego matki, zrobione będzie dla Boga... Rozumiesz? Ojciec Jan nie

mógł jej zostawić, nie mógł tak po prostu odejść. A teraz czytaj to -

wskazał mu palcem inny fragment. - Tego nie znajdziesz w Koranie.

“«Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech

panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad

bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po

ziemi!». Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży

go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę"- zagłębiał się w tekst

oficer.

- I co? - spytał cierpliwie ojciec Piotr. - Tego islam nie dostrzega.

Człowiek nie jest dla niego stworzony na obraz Boży. A dla nas jest.

Każdy z nas ma w sobie ten obraz. Każdy jest niepowtarzalny i

jedyny. Każdy ma w sobie potencjał, który zaszczepił mu Bóg. Dla-

tego o życie każdego trzeba walczyć, a śmierć choćby

najsłabszego dziecka jest zamordowaniem całego świata - ojciec

Piotr wyraźnie się rozkręcał. Księga Rodzaju, antropologia w niej

background image

zawarta, były fundamentem jego wiary. Rozumienie człowieka jako

obrazu Boga, a także wielka etyka chrześcijańska były tym, co nie

pozwalało mu nigdy odejść od Kościoła. Już jako nastolatek

stwierdził, że nie ma myśli lepiej chroniącej człowieka niż nauczanie

katolickie, że nie ma bardziej spójnej etyki. I od tego momentu

chciał służyć instytucji, która tę myśl głosiła. Zgłosił się do

seminarium, ale tam od dawna już nie wykładano tego, co

przekazano mu w domu. Po roku przeniósł się więc do tradycyjnego

klasztoru benedyktyńskiego, i tam w klimacie liturgicznej modlitwy

stopniowo odkrywał, że wiara to coś więcej niż przekonanie o

prawdziwości doktryny. Spotykał Boga.

Nie trwało to długo. Po jego święceniach władze rozwiązały

klasztor. Budynki przekazały Fundacji Dziedzictwa Kulturowego,

która miała urządzić w nich przytulny pensjonat. Powodem była

odmowa dostosowania się w nauczaniu do zasad prawnych

Zjednoczonej Europy. Zakonnicy odmówili przerwania modlitw o

duchową adopcję nienarodzonych i rozprowadzania “Evangelium

vitae". Po rozwiązaniu konwentu mogli albo wrócić do życia

świeckiego (na świetnych warunkach), albo starać się o licencję, by

pracować w diecezji. Ojciec Piotr próbował nawet zdać egzaminy

księżowskie, ale nie przeszedł ze swoimi poglądami przez sito

kościelnych i państwowych cenzorów. Przeniósł się więc na

warszawską Pragę i tam prowadził działalność duszpasterską.

- Ta dziewczynka- klon, jej dziecko też są takim obrazem. Jej

matka wierząc, że stworzyła kogoś na swój obraz i podobieństwo,

okłamywała samą siebie. Dziewczynka jest sobą i tylko sobą, a nie

background image

kopią. Ma nieśmiertelną duszę. I o nią trzeba walczyć. Tak jak o

życie jej dziecka - zapalał się coraz bardziej benedyktyn.

- Ale to tylko zbitka komórek - Hassan znowu odniósł się do życia

płodu.

- Tak? A widziałeś taką zbitkę? Widziałeś, jak wygląda w

momencie, gdy wy pozwalacie je zabić? Wiesz, że w twoim ge-

nomie - już w momencie poczęcia - zapisane są wszystkie in-

formacje o tobie... - benedyktyn nie potrafił opanować emocji, gdy o

tym mówił. A jednocześnie wiedział, że Hassan może tego

wszystkiego nie wiedzieć. Władze szkolne od dawna tak przygo-

towywały programy edukacyjne, by wiedza o tym, kiedy zaczyna się

życie ludzkie, nie mogła dotrzeć do uczniów. - Zresztą, jak już ze

mną porozmawiasz, sięgnij do waszych archiwów, tam znajdziesz

masę, teraz nielegalnych, publikacji, które ci to świetnie wyjaśnią -

dodał lekko zrezygnowany.

Hassan badawczo spoglądał na zakonnika. Rozmowa z nim

ponownie uświadomiła mu, że możliwość porozumienia liberalnego

państwa z fundamentalistami religijnymi nie istnieje. Mówiono mu o

tym na wykładach, wiedział to świetnie, ale teraz dotarło to do niego

z całą oczywistością. - Oni albo my - myślał ze złością. - Albo my

będziemy mieli możliwość wyboru i życia po naszemu, albo wrócą

oni i narzucą nam swoje reguły, przed którymi nie będzie zmiłuj. I

wtedy przypomniał sobie Gretę... a chwilę potem Agnes. I stracił

pewność, czy rzeczywiście chciałby żyć w świecie rządzonym przez

kobietę, z którą rozmawiał chwilę wcześniej. Kobietę, która zamiast

córki wolała mieć własną kopię. Miał pewność, że chrześcijanie się

background image

mylą, a jednocześnie czuł gdzieś w głębi serca, że wolałby żyć z

kobietą, która myli się wraz z nimi, niż z tą, która podziela jego

poglądy. A potem wrócił obraz Zofii Pomorskiej z taką godnością

przyjmującej śmierć.

- Zniszczymy was - rzucił bez przekonania.

- Nas? Może! Ale chrześcijaństwa nigdy! Czego byście nie zrobili,

Kościół przetrwa - benedyktyn był zupełnie spokojny. - Ale szczerze

ci powiem, poruczniku, że i w wasze zwycięstwo nad nami nie

wierzę. Od lat robicie wszystko, by zateizować dzieci i dorosłych, a

w naszych dzielnicach wciąż przybywa ludzi... Oni wolą żyć bez

waszego państwa, ale z naszą wiarą.

Hassan musiał przyznać mu rację. Statystyki były bezlitosne. Do

dzielnic nielegałów wciąż wprowadzali się nowi mieszkańcy.

Nastolatki, które uciekły z domu, by urodzić dzieci, studenci, którzy

naczytali się nieodpowiednich lektur, kobiety, u których dzieci

zdiagnozowano jakieś schorzenia genetyczne, a częściej także

chorzy i cierpiący, którzy obawiali się eutanazji.

- Nie macie przyszłości - oficer przekonywał raczej siebie, niż

zakonnika.

- Ooo, to akurat mamy, drogi poruczniku. Wieczność to jednak

przyszłość. I będę się modlił za ciebie, byś i ty miał przyszłość...

Oficer nagle uświadomił sobie, że zamiast uzyskiwać informacje,

od kilku godzin jest systematycznie ewangelizowany. Zacisnął zęby,

ale bez przesadnej wściekłości. Spojrzał na benedyktyna i rzucił

krótko. - Kończymy. Za propagandę religijną, którą tu uprawiasz,

można by dorzucić kilka latek do wyroku.

background image

- Takie umartwienie bardzo by pomogło mojej modlitwie o twoje

nawrócenie - benedyktyn uśmiechnął się raz jeszcze.

* * *

Obudził go dźwięk wideofonu. Hassan zaspany spojrzał na ekran.

Czerwona ze wściekłości twarz majora Strzelkowskiego

powiedziała mu wszystko: coś musiało być nie tak. Zanim nacisnął

klawisz “odbierz", spojrzał jeszcze na zegar. Było południe.

Wczorajsza rozmowa z ojcem Piotrem, ale i wcześniejsze spotkanie

z Gretą i uczestnictwo w eutanazji Zofii Pomorskiej bardzo go

wyczerpały. Po powrocie do domu długo nie mógł zasnąć. Myślał o

tym, co powiedział mu zakonnik, i stawiał sobie pytanie, czy jego

modlitwy mogą być skuteczne, czy on mógłby przejść na drugą

stronę? Nie wierzył w to. Wygodne życie, kariera były dla niego zbyt

ważne, by dla idei czy zarodków mógł je zamienić na życie w

slumsach. Ale z drugiej strony miał coraz głębsze poczucie, że to

chrześcijanie żyją naprawdę, a oni jedynie bawią się w życie:

multiplikując swoje przyjemności, powtarzając własne istnienie,

zamiast otwierać się na innych. Gdy zamykał oczy, natrętnie wracał

do niego obraz ikony częstochowskiej i nakładający się na to

oblicze obraz twarzy Agnes... Odebrał wideofon.

- Kurwa, przynajmniej ty mógłbyś odbierać. Gdzie jesteś? -

usłyszał mocny głos wyraźnie wściekłego przełożonego.

- Odsypiam wczorajsze nocne przesłuchania. A co się dzieje? -

spytał, dostrzegając kątem oka na ekranie aparatu, że połączenie

jest szyfrowane.

- Kamerzysta, który filmował zabieg śmierci Pomorskiej, zniknął -

background image

wykrzyczał do niego major. - A razem z nim zniknął twardy dysk z

nagraniem...

- Zaraz będę - Hassan miał pełną świadomość, co mogła

oznaczać ta informacja. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem

przekazał mediom komunikat z odpowiednio przygotowanym

nagraniem, z którego jednoznacznie wynikało, że władzom udało

się doprowadzić do spełnienia pragnień porwanej przez funda-

mentalistów katolickich Zofii Pomorskiej. O sukcesie poinformowały

wszystkie programy informacyjne. Jeśli teraz wycieknie prawdziwy

materiał o śmierci - zaczną mieć problemy.

Oficer wciągał błyskawicznie jeansy i biały T- shirt. Nastrój

wątpliwości wczorajszego wieczoru rozwiał się wraz z telefonem

majora. Hassan miał robotę do wykonania i to się liczyło. A

rozmyślania nad Zofią, Agnes czy Gretą nie mogły przeszkodzić mu

w karierze. Z lodówki wziął jeszcze napój energetyzujący i już

zjeżdżał windą do klimatyzowanego garażu, w którym parkował

swój ultraekologiczny samochód. Z przyjemnością pogładził

kierownicę i wyjechał. Prowadził łagodnie, bo chciał mieć czas na

przemyślenie pewnych kwestii. Gdyby nie przekazali materiału do

mediów, teraz sprawa byłaby banalna. Wystarczyłoby przygotować

odpowiednich ekspertów, którzy przekonywaliby opinię publiczną,

że Zofia Pomorska została poddana brutalnemu, religijnemu praniu

mózgu, z którym władze nie powinny się liczyć. Ale niestety materiał

już poszedł. A w nim jasno stało, że kobieta chciała śmierci sama, a

oni jedynie spełnili jej gorącą prośbę. Trzeba było zatem szukać

innych metod, na wypadek, gdyby kamerzysta zdecydował się na

background image

ujawnienie materiałów.

Sięgnął po telefon i wykręcił numer Centrum Monitoringu

Netowego, ściśle powiązanego z ich Biurem.

- Porucznik Hassan Obama, kod dostępu 337615... - weryfikacja

po telefonie i osobistym numerze trwała dosłownie moment. - Mam

pytanie, czy pojawiły się gdzieś w sieci materiały o śmierci Zofii

Pomorskiej?

- Poruczniku, znamy sprawę. Na razie nie, ale sprawdzamy to

cały czas - odpowiedział mu miły damski głos. Znał dziewczynę,

która tam pracowała. Młodziutka absolwentka informatyki z burzą

ciemnych włosów zwracała na siebie uwagę większości

pracowników Biura.

- Dzięki. Bądźmy w kontakcie - odpowiedział oficer. I z

zadowoleniem stwierdził, że mają trochę czasu na przygotowanie

odpowiedzi. Mylił się jednak. Chwilę później zadzwonił do niego

major z informacją, że materiał ze śmierci Zofii jest już rozsyłany

pocztą z serwera gdzieś w Afryce. Na razie próbują zablokować

jego dostęp, ale do tego potrzebna jest zgoda sądu, który dla

obrony spokoju społecznego może blokować pewne treści. W biu-

rze okazało się, że jest jeszcze gorzej. Materiał został umieszczony

na kolejnych serwerach i rozesłany do wszystkich mediów... Major

czekał na niego w gabinecie.

- I...- zaczął.

Hassan nie zastanawiał się długo. Stres często podpowiadał mu

błyskawiczne rozwiązania.

- Musimy przesłonić tego newsa naszym newsem. Trzeba

background image

aresztować arcybiskupa! - wyrzucił z siebie. Major spojrzał na niego

zdumiony.

- Po co?

- Spisek, majorze, spisek. Porwanie Chusty, uprowadzenie

Pomorskiej, porwanie Grety 2.0 Garbowskiej, i teraz sfabrykowanie

przez naszego człowieka fałszywek mających nas

skompromitować, to wszystko było sterowane. A stał za tym jeden

człowiek, udający modernistę - Kiliańczuk - wyjaśniał.

Major podszedł do okna, by skupić myśli. Na placu coś przykuło

jego uwagę.

- Poruczniku, świetny pomysł, ale co to za zbiegowisko tam na

dole? - zapytał, wskazując kamienicę, w której mieściła się nie gdyś

kaplica metodystyczna.

Rozdział trzynasty

Ból kolan nie pozwalał mu się skupić na modlitwie. Kolejne

dziesiątki różańca przychodziły coraz trudniej. I nic się nie działo.

Nikt nie zwracał na niego uwagi. Czasem tylko jakiś mężczyzna,

patrząc na niego, powiedział krótko “wariat". Ktoś inny rzucił mu

monetę, jak żebrakowi. Służby, nawet jeśli go zauważyły,

zdecydowały się nic z nim nie robić.

I to było chyba dla niego najgorsze. Wielka, ciemna sylwetka bu-

dynku Biura do Walki z Fundamentalizmem przytłaczała go. Gdy

spoglądał na nią, przestawał się modlić. Miał wrażenie, jakby stawał

wobec sił Mordoru, tyle że nie literackiego, a jak najbardziej

realnego. Przymykał więc oczy i cierpliwie podejmował przerwany

wątek. Medytując modlitwę w Ogrójcu, doświadczał samotności.

background image

Wiedział, że jego bliscy są w domu, że Małgosia przygotowuje

dzieciom obiad, że może tam wrócić, że jeszcze nie jest za późno.

A jednocześnie uświadamiał sobie, że już nie może tego zrobić, że

musi tu trwać, modlić się i czekać. Czekać na znak, na świadectwo,

że modlitwa została przyjęta. Nie miał pojęcia, co to będzie za znak,

ale czuł, że gdy się pojawi, rozpozna go. “Ubiczowanie"

przypominało mu wszystkie jego grzechy, zaniedbania, odejścia.

Uświadamiał sobie, jak często sam uczestniczył w biczowaniu

swojego Zbawiciela.

Tajemnice radosne uspokajały go. Wprowadzały w lepszy nastrój.

Zwiastowanie, nawiedzenie, narodzenie - przypominały mu jego

własne życie. Spotkanie z Małgosią, ślub, kolejne dzieci, pomoc

innym, spotkania. A potem wracał do tajemnic bolesnych. I z coraz

większym bólem uświadamiał sobie, że traci nadzieję. Nie był w

stanie odmawiać tajemnic chwalebnych, bo nie potrafił sobie

wyobrazić, że z tego miejsca jest jakiś prosty powrót do

poprzedniego życia. Jeśli wstanie i wróci do domu, nic się nie wy-

darzy, ale on do końca swoich dni będzie miał świadomość, że

uciekł. Jak Piotr, jak inni apostołowie. Jeśli zostanie, w końcu ktoś

zwróci na niego uwagę. A wtedy się zacznie. “... bądź wola Twoja,

jako w niebie tak i na ziemi" - powtarzał wówczas. Ale to wcale nie

pomagało. Nadał się bał.

Klęczał jednak. Powierzał swoją niewiedzę, swój strach Maryi.

Oddawał jej rozproszenia. I czekał. Mijały kolejne godziny. Tadeusz

walczył o to, by odmówić jeszcze jedną modlitwę, by nie

zrezygnować, by pozostać tam, gdzie przyszedł. Nie miał pomoc-

background image

ników, nie miał ludzi, którzy podtrzymaliby jego ramiona. Był sam.

Tracił siły. Błagał Boga o znak, o wsparcie.

- Proszę się napić - usłyszał głos. Krynicki podniósł wzrok. Na

chodniku stał młodziutki strażnik z budynku Biura do Walki z

Fundamentalizmem i wyciągał do niego rękę z butelką wody. - No

proszę - powtórzył.

Woda była zimna. Krynicki pochłaniał ją wielkimi łykami. Czuł, jak

wraz z chłodem napoju rozpływa się w nim spokój.

Strażnik przyglądał mu się spokojnie. Czekał aż wypije. A potem

przyjaznym głosem zapytał.

- Dlaczego tu klęczysz?

Tadeusz podniósł różaniec zaciśnięty w pięści.

- Modlę się, modlę - odpowiedział, a po chwili milczenia dodał. -

Zamknęliście tu kobietę, matkę chorego chłopca. I on za nią płacze.

A ja modlę się, żebyście ją wypuścili, żeby on miał matkę - mówił na

jednym oddechu.

Strażnik był zaskoczony. I pewnie dlatego nie wezwał od razu

kolegów. - Modlisz się - powtórzył. - Za matkę.

Chłopak wyraźnie posmutniał. Przed oczami stanęła mu jego

własna matka. Pamiętał ją sprzed lat. Była uroczą blondynką,

ubierała się w lniane sukienki. I porzuciła go. Zostawiła u dziadków,

bo sama dostała świetną pracę w Rzymie. Chciał z nią jechać, ale

nie wzięła go. Pamiętał łzy, które wylewał, pamiętał ich smak. I

pamiętał jak powoli godził się z tym, że mama nie ma dla niego

czasu, nie ma ochoty z nim się spotykać.

- A ona? - zapytał, tłumiąc własne wspomnienia.

background image

- Ona? Ona też płacze. Tak myślę. Ona porzuciła posadę lekarza,

by go urodzić. Mogła być ordynatorem, świetnie zarabiać. Ale

chciała go urodzić, więc zamieszkała u nas na Pradze -

odpowiedział spokojnym głosem.

- I co, wierzysz, że twoja modlitwa im pomoże? - zapytał, bez

ironii, chłopak.

- Nie wiem. Ale wiem, że nic więcej nie mogę dla nich zrobić -

Krynicki spojrzał na niego z powagą.

Strażnik nie odpowiedział. Wrócił do budynku. A pytany przez

szefa zmiany, z kim rozmawiał, odpowiedział niecierpliwie: “To

wariat, zostawcie go w spokoju".

Tadeusz znowu został sam. Rozmowa ze strażnikiem dodała mu

odwagi. Był zdziwiony, że nic z niej nie wynikło, ale zrozumiał, że

nie może odejść, że wtedy zawiódłby już nie tylko siebie, ale też

tego chłopaka, którego zapewniał, że będzie się modlił za wolność

Agnes. Chwycił różaniec...

Mijały godziny. Zapadł zmrok. Tadeusz czuł, że jego powieki robią

się coraz cięższe. Co jakiś czas tracił modlitewny wątek. Wreszcie

skulił się na chodniku. Zasnął. Obudził go chłód poranka. Ulica była

niemal pusta. Pojawiały się dopiero pierwsze autobusy i pojazdy

służb sprzątających miasto. Światła w budynku Biura do Walki z

Fundamentalizmem były wygaszone. I tylko na dole, tam gdzie

siedzieli strażnicy, świeciła się lampka. Krynicki spojrzał w jej

stronę. W pomieszczeniu siedział chłopak, który dał mu wodę.

“Odmówię za niego dziesiątkę różańca" - przyszło do głowy

Tadeuszowi.

background image

Sen i pogodny poranek sprawiły, że Krynicki odzyskał nadzieję.

Słońce delikatnie odbijało się w ciemnych szybach Biura. A on

klęczał i się modlił. I znowu zaczęły go mijać tłumy. Zrobiło się

głośno. Biuro zapełniło się ludźmi. Gdy słońce stanęło w zenicie,

zaczął tracić siły. I wtedy znowu usłyszał głos strażnika, za którego

modlił się o świcie.

- Ile lat ma ten dzieciak, którego matkę przetrzymujemy?

- Dziesięć - odpowiedział Tadeusz.

- To tyle, co ja miałem, gdy zostawiła mnie mama. Zawsze

chciałem, by wróciła. Ale nie było nikogo, kto by o to chciał dla mnie

zawalczyć - uśmiechnął się nieśmiało mundurowy. - To teraz ja

zawalczę z tobą, żeby chociaż on miał matkę - dodał.

Krynicki spojrzał na niego zdumiony. A strażnik dodał.

- Nie, nie wierzę w modlitwę, ale nic innego zrobić dla tego

chłopca nie mogę. Więc z tobą poklęczę...

Chwilę potem klęczeli już we dwóch. Dozorca w średnim wieku i

dwudziestolatek w mundurze. Nie był to widok typowy, toteż

błyskawicznie wokół nich zaczął zbierać się tłumek gapiów. Po

kwadransie pojawiła się też jakaś ekipa telewizyjna.

- Co się tu dzieje? - zapytał dziennikarz.

- On się modli, a ja mu towarzyszę - roześmiał się chłopak. - Bo

chcemy, żeby wypuszczono pewną kobietę, za którą płacze jej

dziecko.

Tłumek, który go otaczał, i zainteresowanie mediów zaczynało go

bawić. Wstąpił do Biura dla przygody, a od dwóch lat wydawał

przepustki interesantom i sprawdzał legitymacje. Teraz zaś poczuł

background image

wrzenie krwi i miał poczucie, że za chwilę coś się wydarzy.

- Rozstawiamy manele - dziennikarz rzucił przez ramię do ekipy. -

I gramy to! Kamera przyciągnęła oczywiście kolejnych gapiów, ale

też skłoniła strażników z budynku Biura do Walki z Fundamenta-

lizmem do ostrożności. Błyskawicznie odciągnięcie chłopaka nie

wchodziło w grę, bez wyraźnego rozkazu z góry. A tłumek na placu

coraz bardziej gęstniał.

* * *

- Co się tam, kurwa, dzieje? - major wrzeszczał do telefonu.

- Jak to się modli? Przed naszym budynkiem? - jego kark coraz

bardziej czerwieniał. - Jaka telewizja? - zawył na koniec, wskazując

Hassanowi, by ten włączył telewizor.

Zbiegowisko na dole było relacjonowane na żywo. Nieczęsto się

zdarzało, by przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem odbywały

się modły. I to z młodym funkcjonariuszem w roli głównej. Chłopak

świetnie wypadł w mediach. Gdy Hassan włączył telewizor,

opowiadał akurat dziennikarzowi, co się dzieje i dlaczego klęczy

naprzeciwko swojej firmy, zamiast jej pilnować.

- Miałem dziesięć lat, gdy zostawiła mnie mama. I pamiętam, co

czułem, gdy zostałem sam. Nie chcę, by inne dzieci przeżywały to

samo. Nawet jeśli ich mamy są fundamentalistkami - wyjaśniał z

zacięciem. - I dlatego klęczę tu razem z tym człowiekiem. On się

modli, a ja mu towarzyszę.

Strzelkowski spojrzał zdumiony na Hassana.

- Rozumiesz, co się tu dzieje?

- Pewnie, że rozumiem - porucznik był wyraźnie rozluźniony. -

background image

Spisek zatacza coraz szersze kręgi. Dotarł nawet do nas...

Kamerzysta, strażnik. To na razie doły, ale...

- Trzeba ich rozpędzić - major nie miał ochoty na wysłuchiwanie

kolejnego planu Obamy.

- Ale tam jest telewizja... - oficer dyskretnie przypomniał swojemu

przełożonemu przykrą prawdę.

- I... - To dla nas świetna okazja, by skończyć z gettem i

arcybiskupstwem. Wszystko układa się po naszemu. Kradzież

Chusty, spalone ośrodki, porwania kolejnych ludzi, a teraz

wciągnięcie do fundamentalistycznych rozgrywek młodych

funkcjonariuszy. Nie rozumiesz, że to wszystko daje nam do ręki

narzędzia, by nie tylko aresztować arcybiskupa, ale i zlikwidować

praskie getto. Nie będą mogli się bronić - oficer coraz bardziej się

nakręcał. Wymyślanie operacji zawsze przychodziło mu łatwo, i

pomagało oderwać się od problemów. I nie inaczej było tym razem.

Obama cieszył się, że kolejne wydarzenia odciągają go od myśli o

eutanazji czy wspomnień rozmowy z Gretą. Teraz miał jasny cel i

chciał go zrealizować. - Tyle że musimy to zrobić po mojemu.

Najpierw wyjaśnienia, a dopiero potem działania siłowe - skrzywił

się do majora.

- Rób po swojemu, ale jaja ci wyrwę, jak ci się nie uda - wycedził

major. - I żeby za godzinę ich tu nie było - dodał.

- Za dwie - tym razem usta Obamy ułożyły się w coś na kształt

uśmiechu. - Ale potrzebuję nakazu na Kiliańczuka - dodał. - Bez

tego się nie uda.

Major nie od razu odpowiedział. Przez lata współpracy między

background image

nim a hierarchą wytworzyło się coś na kształt chłodnej przyjaźni.

Strzełkowski wiedział, że zawsze może liczyć na ciepłe słowa pod

adresem nowych akcji Biura, i że arcybiskup nie wywinie mu

jakiegoś numeru. W zamian otrzymywał spokój i gwarancje - ściśle

ograniczonego, ale jednak - działania. Teraz jednak sprawy

przybrały na tyle niekorzystny obrót, że major zrezygnował z

sentymentów.

- Będziesz go miał - rzucił przez zaciśnięte zęby.

- Odmeldowuję się - po wojskowemu Hassan trzasnął obcasami.

Biegnąc do gabinetu, wydawał polecenia przez wideofon.

- Przygotujcie ludzi..., na mój rozkaz dopiero załatwiamy sprawę.

Na razie wynieście na zewnątrz stojaki z mikrofonami i informujcie

dziennikarzy, że będzie konferencja prasowa - wyrzucał z siebie

krótkie rozkazy.

W gabinecie założył mundur. Błękit oficerskiej koszuli ładnie

kontrastował z jego odcieniem skóry. Zawiązał służbowy krawat i

spojrzał z zadowoleniem w lustro. Miał jeszcze piętnaście minut, by

przygotować się do konferencji. Wiedział, że musi nie tylko

wyjaśnić, co dzieje się nie dole, ale też odpowiedzieć na pytania,

być może także o Zofię i jej eutanazję. To nie ułatwiało sprawy, ale

czyniło ją bardziej ekscytującą.

Usiadł za biurkiem i zaczął na kartce szkicować scenariusz kon-

ferencji i dalszych działań. Po pięciu minutach przerwał. Nie mógł

się skupić. Obrazy poprzednich dni wciąż do niego powracały. Sło-

wa Biblii, które czytał z ojcem Piotrem, obraz częstochowskiej ikony

nie dawały mu spokoju. Wstał i podszedł do okna. Tłum przed

background image

wejściem gęstniał. Ale nawet z dziesiątego piętra, na którym praco-

wał, widać było dwóch mężczyzn, którzy klęczeli przed wejściem do

kamienicy. Klęczeli w milczeniu, a to nie pasowało do wizji spisku,

którą miał za chwilę przedstawić. Odsunął się od okna. “Cokolwiek

uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście

uczynili" - przypomniały mu się przeczytane słowa. - Ależ te ich

nauki mają siłę - pomyślał. - Gdyby nie to, że wiem, że ten ich rabbi

nie był mesjaszem, a jednym z wielu nauczycieli, to bym się przejął

- tłumaczył sobie na spokojnie. Ale to nie pomagało. Wciąż słyszał

w umyśle te same słowa. Zacisnął zęby. Spojrzał jeszcze raz w

lustro, poprawił krawat i ruszył do windy.

Elegancki pulpit z logiem Biura do Walki z Fundamentalizmem już

na niego czekał. Dziennikarze też już tam byli. Hassan luźnym

krokiem, z lekkim wystudiowanym uśmiechem, podszedł do nich.

Wiedział, że od tego, jak oni przedstawią całą sytuację, zależy jego

własny sukces. Skinął głową do rzeczniczki prasowej, która miała

go przedstawić.

- Witam na konferencji prasowej Biura do Walki z Fun-

damentalizmem - zaczęła dziewczyna. - Tematem jest bunt w

katogetcie, który przybiera coraz niebezpieczniejsze formy. Ale o

tym porucznik Hassan Obama - uśmiechnęła się do niego.

- Bunt to nie jest właściwe słowo - zaczął Obama. - Bunt to coś

spontanicznego, coś co nie jest przygotowane. A tu jest niestety

inaczej. Mówiliśmy już o niejasnych powiązaniach między Janem

Skorupkiem, który ukradł Chustę, a arcybiskupem Kiliańczukiem.

Kolejne wydarzenia pokazują, że niestety sieć powiązań łączyła nie

background image

tylko ich dwóch, ale także wiele innych osób, o których nikt nawet

by nie pomyślał, że mogą opowiadać się po stronie

fundamentalistów. Policjant, który - jak państwo wiedzą - porwał

swoją żonę, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem

zdecydowali się przejść na stronę wroga - tu wskazał na

mężczyznę klęczącego obok Krynickiego - to wystarczające

przykłady. I chyba nikt nie wierzy, że to może być przypadek, a

nieprzygotowana od wielu lat akcja. Akcja, do której wykorzystano

nawet zmanipulowane materiały filmowe rzekomo przygotowane w

naszym biurze. Obawiam się więc, że to, co mówi nasza rzecznik,

to zdecydowanie za mało. Musimy mówić nie tyle o buncie, ile o

rewolcie. Za tym stoją ludzie, których o fundamentalizm byśmy

nawet nie podejrzewali, ludzie, którzy od lat kryli się wśród nas,

udawali nowoczesnych Europejczyków, a teraz powoli się ujawniają

- głos oficera nabierał pewności. Miał świadomość, że słuchają go

uważnie.

- Ale czy to prawda, że przetrzymujecie matkę dziesięcioletniego

chłopca? - przemowę przerwał mu młody dziennikarz z jednej z

internetowych bulwarówek. Hassan odnotował go sobie w pamięci:

grubasek z krótkimi blond włosami i czerwoną cerą.

- Chłopca?? - roześmiał się. - Czy wiecie, jaka jest jakość życia

istoty, o której mówimy. On ma zespół Downa i nie powinien w

ogóle się urodzić. Niestety, przez takich jak ci - wskazał na

Krynickiego - nauce nie udaje się wyeliminować chorób. Radzę

więc uważać na to, co się mówi, i nie narażać się swoją ignorancją

na śmieszność - zwrócił się ponownie do dziennikarza. Krynicki

background image

przysłuchiwał się jego słowom. Wiedział, że nie przyszedł tu

dyskutować, ale się modlić. Czuł też, że musi odpowiedzieć, że

musi wykrzyczeć z siebie prawdę o Sylwku, o jego matce, bo jeśli

on tego nie zrobi, to kamienie wołać będą. Wstał z kolan. I pełnym

głosem krzyknął.

- On kochał. I był kochany. Chciał go Bóg i chciała jego matka -

krzyczał.

Jego słowa wywołały zamieszanie. Kamery natychmiast zwróciły

się w jego stronę. Hassan przyglądał się mu z zadowoleniem.

Krzyk, emocje załatwiały wszystko. Teraz trzeba było tylko na zimno

skontrować jego wypowiedź i nie pozwolić jej kontynuować. Skinął

na czekających w pobliżu funkcjonariuszy. Akcja była błyskawiczna

Tadeusz został dwukrotnie uderzony pałką z paralizatorem i upadł

na ziemię, a strażnika, który był wraz z nim, wciągnięto siłą do

budynku.

Po kilkunastu sekundach było po wszystkim. I porucznik mógł

wrócić do przerwanego wystąpienia.

- Sami wiedzieliście. Oni są przygotowani, chcą narzucać nam

swój światopogląd, opowiadać o Bogu, którego nie ma, i jego

istnieniem usprawiedliwiać swoje zacofanie, swój sprzeciw wobec

nowoczesnej nauki, wzbudzać poczucie winy w kobietach, które z

najlepszej woli, kierując się odkryciami nauki, zdecydowały się na

niezwiększanie ilości cierpienia na ziemi i wyeliminowanie chorób

dziedzicznych ze swoich rodzin - Hassan mówił z emfazą, tak jak

nauczono go w szkole oficerskiej, ale też miał poczucie, że sam do

końca nie wierzy we własne słowa. - I nie oszukujmy się, jeśli nie

background image

zaczniemy działać skutecznie, na tym się nie skończy. Oni mają

zaplecze. Dotarli nawet do nas, do Biura, są w policji. I powoli się

ujawniają..., chcą odebrać nam nasz styl życia i wrócić do

średniowiecza.

Jego słowa wywoływały odpowiednie wrażenie. Odwołanie się do

lęku przed innymi zawsze działało, a dorzucenie do tego sugestii,

że ktoś chce ich moralnie rozliczać, powodowało odruch obronny w

ludziach, wśród których normą było ostateczne rozwiązywanie

problemów z życiem o niewłaściwej jakości. Ale tym razem to nie

wystarczyło. Dziennikarz brukowca, który wcześniej zadał pytanie,

znowu się wtrącił.

- I dlatego zginęła Zofia Pomorska? Hassan spojrzał na niego ze

złością.

- Zginęła? Może jeszcze powiesz, że została zamordowana? Eh,

ten język brukowców. Ona prosiła o dobrą śmierć, i nasi specjaliści

pomogli jej spełnić to życzenie. A że została poddana okrutnemu

praniu mózgu przez grupę fundamentalistów, którzy odjęli jej

własną wolę, to zmuszeni byliśmy wypełnić jej prośbę sprzed tego

obrzydliwego aktu - mówił Hassan. I, jak wcześniej, miał

świadomość, że nie jest w stanie przekonać do prawdziwości tych

słów, nawet samego siebie. Profesjonalne nawyki po zwalały mu to

jednak ukryć. I przejść do kontrataku. - A zresztą ciekawe, że

posługujesz się językiem fundamentalistycznym... bardzo ciekawe -

dorzucił. - Ale pozwolicie, że wrócę do tematu naszego spotkania.

Pytania o to, kto stoi za próbami odrzucenia odkryć nowoczesności,

za próbami wmawiania nam, że leczenie chorób jest zabijaniem, a

background image

wypełnianie próśb mordem. I niestety, nie mam wątpliwości, że

wszystkie te akcje, palenie klinik, porywanie pacjentów, kradzieże

czy wciąganie młodych funkcjonariuszy Biura do Walki z

Fundamentalizmem do agitacji fundamentalistycznej, nie mogłyby

mieć miejsca, gdyby nie działalność w naszym mieście arcybiskupa

Kiliańczuka. On od dawna - o czym zresztą pisały media - wspierał

zbuntowanego zakonnika... Jeśli chcemy żyć spokojnie, to musi się

skończyć - ostatnie słowa przypominały raczej przemowę polityka,

niż rzeczową wypowiedź oficera.

Dla dziennikarzy nie miało to jednak znaczenia. Oni już poczuli

krew.

- Czy możemy się spodziewać aresztowania arcybiskupa? - padło

niemal od razu. - To decyzja prokuratury i sądu, a nie Biura - już

zupełnie bez emocji odpowiedział porucznik. - Ale będziemy o to

wnioskować.

- A co z gettem?

- Terenami miejskimi zajmuje się prezydent miasta, nie my. My

tylko wskazujemy zagrożenia - Hassan wrócił do swojej roli oficera.

Był zadowolony, bo wiedział, że to starcie wygrał. Spektakl z jakimś

dziwakiem z getta został przerwany, on przeciągnął większość

dziennikarzy na swoją stronę, a w umysłach widzów zostaną raczej

jego chłodne i racjonalne analizy, niż gorące pokrzykiwanie o

miłości Tadeusza. Kłopotliwy mógł być tylko dziennikarz brukowca.

Ale nim zamierzał zająć się później.

* * *

Strzelkowski nie odbierał wideofonu. Arcybiskup dzwonił do niego

background image

od momentu, gdy usłyszał, że Biuro będzie wnioskować o jego

aresztowanie. Chciał przypomnieć, że zawsze był lojalny, że robił, o

co go proszono, że wspomagał władzę. I że nadal będzie to robił,

że wykona polecenia, że potępi co trzeba. Miał ułożoną całą

przemowę, ale nie mógł się dodzwonić. Major nie chciał z nim

rozmawiać.

I nie tylko on. Kolejni przyjaciele, których numery miał zapisanych

w wideokomórce, odrzucali jego połączenia. Dziennikarze, teolodzy,

działacze ekumeniczni, politycy. Nie mógł dodzwonić się do nikogo.

Gorączkowo szukał ludzi, których mógł prosić o pomoc, o wsparcie,

ale takich nie było. O ucieczce nie mógł nawet marzyć, jego

sekretarze, pomocnicy byli dobierani pod kątem lojalności wobec

władzy, a nie Kościoła. Musiał siedzieć i czekać na rozstrzygnięcie

swojej sprawy.

Podszedł do biurka. Ukrył twarz w dłoniach. Jego rola się

skończyła, nie był już potrzebny, zdradzono go. Był sam. Jego

wzrok zatrzymał się na Biblii, którą trzymał na blacie. Nie czytał jej

od dawna. Była zakurzona. Niemal machinalnie podniósł ją i

otworzył w zaznaczonym miejscu, w którym wiele lat temu przerwał

lekturę. “Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg

wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna" -

czytał proroka Izajasza.

Uśmiechnął się do siebie. Chciał wierzyć, że są jakieś grzechy,

które można wybielić, ale nie potrafił. Lata lektur teologów

krytycznych uświadomiły mu, że nie ma grzechu, że jest on tylko

formą utrzymywania wiernych w posłuszeństwie i metodą budo-

background image

wania moralnych tabu, które umacniać miały totalitarne społe-

czeństwa. Nie ma grzechu, więc nie ma możliwości odpuszczenia.

Są tylko błędy, za które trzeba płacić. I pech, zwykły pech, z którym

trzeba sobie radzić.

Ale nie zamknął Biblii. Przerzucał jej strony dalej. Czasem za-

trzymał się na jakimś fragmencie i wertował książkę dalej. Skupił się

dopiero na historii Judasza. Znał jej najnowsze interpretacje,

wiedział, że nie można mówić o zdradzie, a jedynie o szczególnym

powołaniu tego apostoła, który nie tylko poświęcił swoje dobre imię,

ale nawet życie, byle tylko doszło do zbawienia. Ale to wszystko

było mu teraz obojętne. Zauważył natomiast co innego: to samo

nieporozumienie, które dotknęło i jego. Judasz, tak jak on, nie

został zrozumiany przez innych, nie dostrzeżono jego intencji, a

potem odrzucono. Kapłani wyrzucili Judasza ze świątyni, zamiast

powiedzieć mu jakieś ciepłe słowo, a on - arcybiskup - został

porzucony przez przyjaciół... Łzy kręciły mu się w oczach.

Spróbował jeszcze raz wybrać numer Strzelkowskiego, ale i tym

razem nie odebrał. Przeglądał swój telefon, i rozpaczliwie szukał

kogoś, z kim mógłby porozmawiać, kto mógłby go zrozumieć.

Wreszcie odłożył telefon i podszedł do okna. - Nie ma ich jeszcze

- odetchnął z ulgą. I wtedy poczuł, że wideofon wibruje mu w

kieszeni. Miał nadzieję, że to Strzelkowski. Odebrał i usłyszał

tubalny głos.

- Modlimy się za ciebie, ufaj - to były jedyne słowa, jakie zostały

do niego wypowiedziane. A potem połączenie zostało przerwane.

Znał skądś ten głos. Szukał rozpaczliwie w pamięci twarzy, którą

background image

mógłby skojarzyć z tym charakterystycznym tubalnym głosem. I

wreszcie przypomniał sobie. To był Onufry Tobolski, ksiądz, którego

pozbawił licencji za straszenie wiernych piekłem. Potężny, gruby

mężczyzna, o czerwonym karku, który w kazaniach - odrzucając

nowoczesną doktrynę - przypominał, że piekło istnieje, i że jest ono

wieczne. A do tego ostrzegał, za co można tam trafić. Tego w

postępowym chrześcijaństwie tolerować nie wolno. Arcybiskup

wezwał go na rozmowę, i usłyszał, że Tobolski nie weźmie na siebie

odpowiedzialności za wieczne cierpienia tych ludzi, i że musi ich o

tym ostrzegać, bo inaczej to on sam pójdzie do piekła. Kiliańczuk

roześmiał się wtedy i cofnął licencję krewkiemu duchownemu.

Ksiądz przyjął to spokojnie, tylko jego kark zrobił się jeszcze

bardziej czerwony. Potem zniknął, zapadł się pod ziemię. A teraz

zadzwonił, by powiedzieć, że się modli...

Arcybiskup ponownie podszedł do okna. Wozy Biura już tam były.

Rozdział czternasty

Milczeli. Od ponad godziny nie padło ani jedno słowo. Ojciec Jan

odmawiał Koronkę do Miłosierdzia Bożego. “Dla Jego bolesnej męki

miej miłosierdzie dla nas i całego świata"- powtarzał zakonnik,

myśląc o Pomorskim. O Zofię się nie martwił. Film z jej śmierci,

który krążył już po sieci i który obejrzeli razem z Jackiem,

powiedział mu wszystko. Ona była już z Chrystusem, powierzyła

Mu się i On ją - jak obiecał - przyjął. Ale tu obok niego siedział jej

mąż, który kilka dni wcześniej wyrwał ją śmierci, odzyskał jej miłość

i radość, snuł wspólne plany. A teraz był sam. Sam z bólem,

cierpieniem, wściekłością. I piekącą nienawiścią.

background image

- Nie ma Go - wyrzucił z siebie wreszcie Jacek. Mówił cicho, ale

napięcie tych słów było takie, jakby krzyczał. - Nie może Go być...

Kapucyn milczał. To nie był dobry czas na obronę Boga. Absurd

śmierci Zosi był aż nadto widoczny. Sam ojciec Jan nie rozumiał do

końca, dlaczego dane im było uratować dziewczynę, tylko po to, by

zaraz potem ją zamordowano. Wiedział, że te dwa dni były

decydujące dla jej życia wiecznego, ale nie był w stanie powiedzieć

tego zrozpaczonemu mężowi.

- Nie mógł nam, jej, mi tego zrobić. Rozumie ojciec... - patrzył na

zakonnika ze wzrastającą wściekłością. - Nie mógłby! - krzyknął.

Ale ojciec Jan wciąż milczał. Modlił się tylko i czekał. Czekał na

moment, gdy będzie mógł coś powiedzieć, gdy będzie wiedział, co

powiedzieć powinien.

- To wszystko ścierna, kłamstwo, nie ma Go, nie ma - Jacek już

nawet nie starał się mówić szeptem.

- Jeśli nie ma Jego, nie ma już jej - zakonnik odpowiedział niemal

szeptem. - Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest

wasza wiara ... i ci, co pomarli w Chrystusie, poszli na zatracenie -

zacytował Pierwszy List do Koryntian już mocniejszym głosem.

Jacek spojrzał na niego z nienawiścią.

- Jej nie ma. Nie ma. Wiem o tym, bez tych kawałków. Nie ma jej,

i nie ma Jego, bo gdyby był, nie pozwoliłby jej odejść - z trudem

wyrzucał z siebie słowa.

- On jej nie zabił - zakonnik ostro przerwał. - Zabił ją człowiek.

Człowiek, który - tak jak ty teraz - wyznawał, że Boga nie ma. A Bóg

dał jej siłę, by to wszystko mogła znieść z godnością. Jeśli Jego

background image

tam nie było, to jak ona mogłaby tak odchodzić? Skąd by w niej

było tyle godności, odwagi? On był przy niej, On umierał razem z

nią... Ale nie On zabijał...

Jacek zacisnął pięści. Ale nie odpowiedział. Wbił wzrok w stół

przed sobą. Chciał skupić uwagę na jego fakturze, zająć się śledze-

niem wzorów drewna. Ale nie był w stanie. Czerwone mroczki latały

mu przed oczami. Rozpamiętywał film, który oglądał razem z ojcem

Janem. Odwaga jego żony była niesamowita. I niewątpliwie nie

pochodziła od niej. Znał Zofię zbyt długo, by uwierzyć, że sama

mogła zdobyć się na takie zachowanie. Ona, która zawsze

kierowała się emocjami, i na którą tak łatwo było wpłynąć... To było

niemożliwe.

Zachwyt w niczym nie łagodził jednak piekącego bólu i tęsknoty.

Jacek starał się przypomnieć sobie, gdy widzieli się po raz ostatni.

Nie żegnali się jakoś szczególnie, mieli przecież zaraz się spotkać i

dalej uciekać ku lepszemu życiu, ku szczęściu. Pamiętał tylko jej

ciepłe usta i delikatne muśnięcie dłoni na policzku. Pamiętał, ale nie

potrafił sobie tego wyobrazić, bo przed oczami miał wciąż twarz

Zosi po tym, jak usłyszała słowa eutanazisty.

Te słowa, ich pełne wściekłości brzmienie stopniowo przesłaniały

mu wszystko inne. Nie miał już pretensji do Boga, nie pytał już

dlaczego. Zamiast tego budował w sobie plan zemsty. To ona miała

być ostatnią przysługą dla Zofii, miała być ostatnim darem, jaki

mógł jej złożyć. A przede wszystkim miała przywrócić mu spokój i

poczucie sensu. - Ktoś musi za to odpowiedzieć - myślał Jacek.

Ojciec Jan przyglądał mu się uważnie. Próbował zgłębić mil-

background image

czenie, dotrzeć do jego treści. Ale twarz Pomorskiego była nie-

przenikniona. Na początku zdawał się gościć na niej lekki uśmiech,

delikatny ślad łagodności, ale stopniowo stawała się coraz bardziej

kamienna, jakby ściśnięta chłodem.

- Jacku, zaraz odprawię mszę. Chodź ze mną - próbował chwycić

mężczyznę za rękę zakonnik. Ale ten cofnął ją szybko. I bez słowa

wyszedł z pokoju. Ojciec Jan nie próbował iść za nim. Wierzył, że

Pomorski musi pewne sprawy załatwić sam ze sobą.

* * *

Nad drewnianymi zabudowaniami zachodziło wyglądające zza

postrzępionych czarno- sinych chmur czerwone słońce. Stajnie,

wybiegi dla koni, domy pracowników i hotel dla turystów oświetlało

miękkie światło. Ostatni goście folwarku Emilian opuszczali miejsce,

w którym odbywały się codzienne pokazy Zespołu Artystycznego

Lisowszczyków. Pracownicy wprowadzili konie do stajni, czyścili je,

karmili. Kilkanaście minut później przebrali się ze służbowych,

barwnych strojów. Ubrani w brązowe jednolite koszule i spodnie

kierowali się do sali odpraw w głównym budynku folwarcznym. Gdy

sala była już pełna, a drzwi za ostatnim z pracowników się

zamknęły, zza stołu wstał wysoki mężczyzna z czarną, lekko

poprzetykaną siwizną brodą i lekko ściszonym głosem rozpoczął

modlitwę. - Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu...

- Panie pospiesz ku ratunkowi mojemu... - odpowiedzieli

ściszonymi głosami.

Ojciec Jan przyglądał się temu z uśmiechem. Do folwarku dotarli

trzy dni temu. Od ojca Piotra wiedział, że zespół stanowi wyłącznie

background image

przykrywkę dla działającej w folwarku wspólnoty zakonnej. Jej

założycielem był Barnaba Przedpełek, którego wyrzucono od

jezuitów. Przełożeni w opinii, jaką otrzymał, wyjaśniali, że powodem

jest religijny fanatyzm. Barnaba chciał nie tylko cotygodniowej

osobistej spowiedzi, która wśród nowocześnie myślących

zakonników zastąpiona została nabożeństwem pokutnym, ale

również domagał się obłóczyn w strój zakonny. Kilkakrotnie wyraził

też zdziwienie studiowaniem w seminarium pism Richarda

Dawkinsa, ideologa ateizmu z przełomu dwudziestego i dwu-

dziestego pierwszego wieku, którego jezuici uznali za ojca współ-

czesnej teologii superapofatycznej.

Wyrzucony z zakonu Przedpełek stworzył zespół folklorystyczno-

kulturowy, który miał przypominać tradycje formacji wojskowej

lisowszczyków. Jego członkowie mieli kultywować tradycje polskiej

szkoły jazdy konnej, trenować szermierkę i studiować sarmackie

teksty. W rzeczywistości jednak, od samego początku wszystkie te

działania były jedynie przykrywką dla pięciu mężczyzn, którzy

chcieli prowadzić surowe, ascetyczne życie religijne. I uciekali

zarówno od oficjalnego, państwowego chrześcijaństwa, jak i od

laickiej ideologii Zjednoczonej Europy.

Modlitwy wspólnotowe odmawiano dwukrotnie w ciągu dnia.

Rano, jeszcze przed wschodem słońca, i wieczorem, gdy ostatni

turyści opuszczali ośrodek. W nocy każdy z mężczyzn był

zobowiązany jeszcze do odmówienia całego różańca, a także - raz

w tygodniu - do odprawienia Drogi Krzyżowej. Niewielka po-

czątkowo grupa stopniowo się rozrastała. Po kilku latach dołączył

background image

do niej ojciec Martin, “spadochroniarz", zakonnik z nowego instytutu

Misjonarzy Europejskich, utworzonego w Afryce przez papieża dla

misji specjalnych na Starym Kontynencie. Zaproponował on, by

podziemna wspólnota przyjęła regułę wzorowaną na

średniowiecznych zakonach rycerskich i by przygotowała się do

walki (na razie duchowej) o prawa chrześcijan w Europie. Dzięki

takiej regule udało się połączyć w spójną całość życie modlitewne z

codzienną pracą w folwarku. Całodzienne ćwiczenia konne, praca

w stajni, władanie szablą, a także (zdecydowanie rzadsze, z braku

możliwości ich zakamuflowania) strzelanie stały się istotną częścią

powołania, jakie wypełniać mieli Bracia św. Ignacego Loyoli (bo

takie wezwanie przyjęto na wniosek założyciela). Ich bracka reguła

zakładała, że do trzech ślubów zakonnych dokładany był czwarty:

walki o wolność religijną w Europie.

Wieść o nowym zgromadzeniu rozchodziła się wśród chrześcijan

dość powoli. Do wiedzy o prawdziwym celu istnienia folwarku

dopuszczani byli tylko nieliczni. Ani bratu Barnabie, ani ojcu

Martinowi, ani innym zakonnikom nie zależało, by ich pracą i

działaniem zainteresowało się Biuro do Walki z Fundamentalizmem.

Ale i tak stopniowo do zespołu dołączali nowicjusze. Gdy w

folwarku pojawił się ojciec Jan z Pomorskimi było już dwudziestu

pięciu starannie wyselekcjonowanych zakonników po ślubach

wieczystych. I kilku kandydatów.

Ojciec Jan odpowiadał na wezwania prowadzącego. Rozgryzał

słowa Liturgii Godzin, starał się wejść w ich sens. I chłonął

atmosferę skupienia płynącą z lekko pochylonych sylwetek

background image

mężczyzn, których zadaniem miało być połączenie modlitwy i walki,

zaangażowania duchowego i siły fizycznej dla obrony wiary. Ze

zdziwieniem stwierdzał, że - choć przez lata w seminarium i później

już jako księdza uczono go, że zakony rycerskie to błędna ścieżka

rozwoju katolicyzmu, którą udało się szczęśliwie odrzucić - to z tych

ludzi biła autentyczna głęboka wiara, pozbawiona nienawiści czy

niechęci do swoich przeciwników. Oni mieli walczyć, ale nie

nienawidzić.

Nagle drzwi wejściowe do sali modlitewnej zaskrzypiały. Do

środka wszedł Benedykt Pomorski. Miał przerażoną, wściekłą minę

i wyraźnie chciał przerwać modlitwę. Brat Barnaba nie pozwolił

jednak na to. I dopiero gdy nieszpory dobiegły końca mężczyzna

wykrztusił z siebie: Jacek uciekł. A potem podał ojcu Janowi krótki

list napisany na wyrwanej z kalendarza kartce papieru: “Nie mogę

zwrócić życia Zosi. Ale muszę ją pomścić. Ten sukinsyn nie będzie

żył. I to jest teraz moje zadanie. Z Chustą będziecie musieli sobie

radzić sami. Jacek". Ojciec Jan zbladł.

- Kiedy to znalazłeś? - zapytał złamanym głosem.

- Piętnaście minut temu - padła szybka odpowiedź.

- Może jest jeszcze gdzieś blisko. Trzeba go zatrzymać - wtrącił

brat Barnaba, który także przeczytał już list. I zaczął wydawać

polecenia swoim zakonnikom. Nie minęła minuta, a większość z

nich była już na zewnątrz. W ciemności.

* * *

Był chłodny ranek. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur.

Hassan opatulony ciepłym służbowym polarem spoglądał na za-

background image

budowania folwarczne. Za piętnaście minut mieli tam wkroczyć i

ostatecznie przejąć Chustę, aresztować porywaczy i zakończyć

istnienie kolejnego podziemnego klasztoru. W głowie układał już

sobie wystąpienie na konferencji prasowej, które miało uświadomić

odbiorcom całą grozę sytuacji. “Terroryści w habitach" - miał

zacząć, a potem już tylko nabierać tempa. W przygotowywanym już

w helikopterze szkicu wystąpienia połączył ojca Jana, Piotra,

arcybiskupa i podziemny klasztor całą siecią powiązań, która miała

pokazać, że ostatecznym celem ich wszystkich była rewolucja

religijna. Jej ofiarami mieli paść wszyscy niewierzący. “A na drze-

wach zamiast liści będą wisieć ateiści" - wymyślił sobie na pocze-

kaniu hasło rewolucjonistów.

Nie odczuwał zmęczenia, choć tej nocy w zasadzie nie spał.

Przebierał się właśnie w pidżamę, gdy zadzwonił major. - Zaraz

masz być w Biurze - rzucił krótko i podał kod najwyższej gotowości,

oznaczający akcję polową.

Hassan błyskawicznie wbił się w mundur, spryskał wodą kolońską

i zbiegł do garażu. Jego samochód wręcz pożerał drogę. W pracy

był po kilku minutach. Wbiegł do pokoju Strzelkowskiego.

- Mamy ich - wycedził na jego widok major. - Mamy cynk, że

Chusta i jej porywacze są w folwarku Emilian - niemal krzyczał. -

Trzeba tylko dokończyć akcję i zgarnąć tych wszystkich

sukinsynów.

- Jak to się udało? - spytał krótko Hassan.

- Osobowe źródła informacji, synku - uśmiechnął się szeroko

major. - Ma się te znajomości - dodał.

background image

A potem zaserwował swojemu młodemu współpracownikowi

historię grupy artystycznej, która w rzeczywistości była podziemnym

zakonem.

- Od dawna mieliśmy ich na oku. Mało było grup tak dobrze przez

nas przebadanych. Ale nie likwidowaliśmy ich, bo i po co. Chłopcom

zdawało się, że bawią się w wojnę, tłukli się na szable, gotowali się

na bój, a my wszystko o nich wiedzieliśmy. Dzień po dniu... I

czekaliśmy... I w końcu się doczekaliśmy - mówił wyraźnie

odprężony major. - Dziś w nocy nasz informator zadzwonił do Biura

i przekazał wszystkie konieczne informacje. A my je tylko

wykorzystamy.

Hassan nie wyglądał na zadowolonego. Miał nadzieję, że sprawę

uda się załatwić, ale że to on będzie mógł sobie przypisać

wszystkie zasługi. A tu się okazało, że zwycięstwo odniósł major. To

jego znajomości, jego kontakty pomogły im wygrać.

- Mam tam jechać? - zapytał krótko.

- Wszyscy tam jedziemy... I na miejscu zrobimy piękną kon-

ferencję prasową. Z Chustą, zakonnikiem i tymi tam folwarczny mi

mniszkami - major był bardzo z siebie zadowolony.

Teraz czekali już tylko na sygnał do rozpoczęcia akcji. Świetnie

wyszkoleni komandosi z Biura zajęli już miejsca wokół folwarku.

Było ich na tyle dużo, by wymusić poddanie się “lisowszczyków"

bez walki. A jeśli nie byłoby to możliwe, to błyskawicznie zakończyć

potyczkę.

Hassan znał tych mężczyzn i wiedział, że są nie tylko świetnie

wyszkoleni, ale i szczerze ideowi. Religia i religijni byli ich

background image

autentycznymi wrogami. - Im nie zadrży palec, gdy będą mieli do

nich strzelać - stwierdził. I z żalem pomyślał, że nie tak wyobrażał

sobie odzyskanie Chusty.

Spojrzał na zegarek. Była 5.30. A to oznaczało, że ostatnia akcja

operacji “Chusta" już się rozpoczęła.

Rozdział piętnasty

To była jedna z najgorszych nocy w jej życiu. Tadeusz został

aresztowany, znajomi przychodzili wyrażać współczucie, a ona nie

wiedziała, co ma odpowiedzieć dzieciom pytającym się, kiedy wróci

tata. Biuro mogło go wypuścić po kilku dniach, mogło też skazać go

na pobyt w ośrodku reedukacyjnym, gdzie wykwalifikowani

specjaliści zajęliby się przekonaniem go do tego, że wiara w Boga

czy ekskluzywizm wyznaniowy są nie do pogodzenia z

nowoczesnością. Pobyt w takim ośrodku wiązał się zawsze z

odebraniem praw rodzicielskich i przekazaniem dzieci do rodziny

zastępczej, mającej nauczyć dzieci żyć bez religii.

Gdy dzieci poszły spać, Małgorzata Krynicka sięgnęła po zdjęcia.

Siedziała nad stołem i przeglądała fotografie ze ślubu. - Byliśmy

tacy niewinni, tacy zdecydowani i radykalni - uśmiechała się,

spoglądając na Tadeusza w ciemnym garniturze z bordową muchą

do białej koszuli. - I co mi z tego zostało? - zamyśliła się. Nie mogła

sobie wybaczyć, że gdy mąż wychodził, ona nie pocałowała go, nie

pożegnała się z nim, nie przytuliła się chociaż. - Ktoś musi myśleć,

nie marzyć - wracały do niej słowa, którymi go pożegnała... - Nie

spodziewaj się poparcia... - widziała siebie, złą, wściekłą, rozżaloną

i starała przypomnieć sobie jego oczy: smutne, zamyślone, ale

background image

zdecydowane. - Nie to mu obiecywałam, nie tak miało być -

spoglądała na wyblakłe zdjęcia. Słowa przysięgi pamiętała aż

nazbyt dobrze: “Ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską,

oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci". A teraz opuściła go,

zostawiła go samego z jego misją, nie chciała go nawet wysłuchać.

Miała oczywiście świetne wytłumaczenie dla swojej złości.

Ośmioro dzieci potrzebowało jej i jego nie mniej niż Sylwek po-

trzebował matki, poczucie misji jej męża nie mogło być ważniejsze

niż świadomość, że ktoś musi nakarmić i wychować dzieciaki. Ale

to, co przekonywało ją jeszcze kilka godzin wcześniej, teraz już nie

wystarczało. Czuła, że zawiodła męża, uważała, że złamała

złożoną przed Bogiem przysięgę. I tłumaczenia, analizy,

uzasadnienia, które budowała w sobie przez cały wieczór, już nie

wystarczały.

Wstała od stołu i cichutko przeszła do pokojów dzieci. Ich

oddechy uspokajały ją. Była znowu matką, która musi się o nie

troszczyć, opiekować się nimi.

- Mamo - usłyszała drżący głos Ani. - Mamusiu... Usiadła obok

niej na łóżku. Przytuliła.

- Mamusiu, chcę do taty - usłyszała słowa, których bała się

najbardziej.

- Ja też córeczko - odpowiedziała przez zaciśnięte gardło. - Ja

też. - Łzy napłynęły jej do oczu. I jeszcze mocniej przytuliła

czterolatkę.

- To chodźmy po niego - zaproponowała rezolutnie dziewczynka,

zrywając się z łóżka.

background image

Kobieta lekko się uśmiechnęła. I łagodnie ułożyła dziecko z

powrotem.

- Dzisiaj już za późno - tłumaczyła.

- To jutro rano, dobrze? - zapytała dziewczynka. Krynicka nie

odpowiedziała. W milczeniu przytuliła córkę i łagodnie ukołysała ją

do snu.

Cicho wyszła z pokoju. Usiadła przy stole i ponownie sięgnęła po

zdjęcia. Ale teraz już nie oglądała ich, a tylko powtarzała w duchu:

“Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i

wszyscy święci". Potem podeszła do półki z książkami i sięgnęła po

podniszczone katechezy małżeńskie Jana Pawła II. Szukała

miejsca poświęconego stworzeniu kobiety. I wreszcie miała go. Jeśli

kobieta w tajemnicy stworzenia jest tą, która zostaje dana

mężczyźnie, on zaś odbierając ją jako dar w całej prawdzie jej

osoby i kobiecości, przez to samo ją obdarowuje, to równocześnie

on sam w tej relacji wzajemnej zostaje obdarowany. Zostaje zaś

obdarowany nie tylko przez nią: darem jej osoby i kobiecości" -

czytała pospiesznie tekst. Teraz wiedziała już, że musi jakoś wes-

przeć swojego męża, tak by wypełnić przysięgę małżeńską.

Ale ta wiedza wcale jej nie uspokoiła, wcale nie dodała sił.

Przeciwnie, bała się coraz bardziej. Odeszła od stołu i wtuliła się w

ciepły fotel, w którym tyle razy Tadeusz masował jej stopy. A teraz

jego nie było, a ona musiała sama decydować, co zrobić z dziećmi,

z sobą i jak pomóc jemu. Naciągnęła na siebie pled, który zawsze

leżał na fotelu, i ogarnął ją sen. Trudny, niespokojny, z wciąż

powracającą sceną wyjścia Tadeusza.

background image

Obudziło ją walenie do drzwi. Poderwała się i bez namysłu

podbiegła, by je otworzyć. Za drzwiami stał kioskarz, który trzymał

w dłoniach wydruk nowego wydania “Wydarzeń", internetowej

bulwarówki. “Oddajcie dzieciom rodziców" - wielki napis biegł nad

zdjęciami jej męża i Agnes. A pod spodem w krótkim tekście

dziennikarz domagał się zwolnienia z aresztu aresztowanego

poprzedniego dnia Krynickiego oraz zatrzymanej wcześniej lekarki.

“Odbieranie dzieciom rodziców za publiczną modlitwę czy przyjaźń

z nieodpowiednimi osobami, to działania, których nie da się

pogodzić z wartościami Zjednoczonej Europy. Zwolnienie

Krynickiego i Martinez jest testem na praworządność, na wolność,

także dla fundamentalistów"- przekonywał dziennikarz. “I dlatego

apelujemy o działania. Nie możemy być obojętni" - kończył tekst.

- Widzisz - niemal krzyczał kioskarz. - Widzisz, ktoś jest po naszej

stronie. Wszędzie indziej podają wersję, że Tadeusz był groźnym

terrorystą, uczestnikiem spisku, a tutaj ktoś apeluje o wolność dla

niego i wzywa do działania - zachłystywał się niemal słowami.

Małgorzata zacisnęła dłonie. Po całonocnej walce duchowej

spłynął na nią pokój.

- Dzięki - rzuciła tylko, zamknęła mu drzwi przed nosem i niemal

biegiem ruszyła do pokoju dzieci. Budziła je bez zwykłej czułości.

- Idziemy po tatę - wyjaśniała tylko. Młodszym dzieciom w

zupełności to wystarczyło, a starsze wolały nie dyskutować, widząc

matkę działającą niemal na granicy histerii. Ubieranie się zabrało im

zaledwie pół godziny. A później wyruszyli w tę samą drogę, którą

kilkadziesiąt godzin wcześniej pokonywał Tadeusz.

background image

* * *

Miał poczucie dobrze wykonanej pracy. Udało mu się wczoraj

przekonać redaktorów wydania, żeby zamiast informacyjnej papki

przygotowanej przez fachowców z Biura do Walki z

Fundamentalizmem wystosować wielki apel o uwolnienie dwojga

więźniów. Sporo czasu zajęło mu tłumaczenie, że wcale nie chodzi

o to, by bronić fundamentalistów, ale żeby - tak po ludzku -

opowiedzieć się po stronie dzieci, którym zabrano rodziców. -

Ludzie to lubią, wnerwią ich biurokracja, a my na tym zyskamy -

opowiadał z błyskiem w oku prowadzącemu. I widział już siebie w

roli bohatera, który - jak dawni dziennikarze - doprowadza do

uwolnienia więźniów i zwraca ojca i matkę dzieciom. - Pomyślcie,

wszyscy będą powtarzać taką samą historię, a my wyjedziemy

wielkimi zdjęciami i apelem. Będą nas cytować, zyskamy - zapalał

się. I wreszcie się udało. Była zgoda i to od samego właściciela.

Maciek cały wieczór szukał odpowiednich zdjęć, cyzelował tekst.

W zasadzie nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wkurzał go bezduszny

język oficera, nie potrafił zrozumieć dlaczego - choć wszyscy jego

koledzy oglądali już filmik ze śmierci Pomorskiej - nikt nie zadawał

pytania o ten dość paskudny mord. Miał poczucie, że to zdrada

etosu zawodu. To dlatego najpierw zadał te pytania, a potem upierał

się, żeby napisać tekst inaczej niż wszyscy. I w końcu mu się udało.

Następnego dnia rano nie był już tak zadowolony. Słuchał rano

radia i jego tekst, choć rzeczywiście był omawiany, wzbudzał raczej

przerażenie niż zachwyt. “Fundamentalizm wdarł się do mediów" -

alarmowali publicyści w głównej stacji radiowej “Laik FM". “Nasze

background image

środowisko nie może puścić płazem takiego lekceważenia

standardów" - grzmiał jeden z głównych jej publicystów Piotr

Cmokalski. A jego gość Tytus Woliński uzupełniał, że choć sam ma

wiele sympatii dla konserwatystów, ze środowiska których się

wywodzi, nie potrafi zaakceptować takiego nadużywania słów.

Tobiasz Silson, który także był gościem poranka w radiu,

przypomniał zaś, że autorem nieszczęsnego tekstu jest człowiek,

który dzień wcześniej zbłaźnił się określaniem “zabiegu eutanazji"

zabijaniem. Publikacją Maćka zainteresowała się też Rada Etyki

Mediów, która wydała oświadczenie jednoznacznie odcinające się

od języka i stylu pisania internetowych tabloidów. Dziennikarz miał

świadomość, że to dopiero początek. Lawina komentarzy, krytyk,

ataków dopiero się rozkręcała. Nie łudził się, że zostanie w

mediach. Urlop, na który - bez wątpienia - wyślą go przełożeni,

skończy się redukcją etatów. A z etykietą obrońcy fundamentalistów

nie będzie mu łatwo znaleźć nowej pracy.

Nie chcąc wysłuchiwać kolejnych pytań i odpowiadać zaafe-

rowanym kolegom, wyłączył wideofon i bezmyślnie spacerował po

Warszawie. Chciał zrozumieć, dlaczego w ogóle wpakował się w

całą aferę, dlaczego zamiast zwyczajnie opisać sprawę, jak wszy-

scy, zabrał się za zbawianie świata, wyzwalanie z więzień jakiegoś

faceta i jakiejś kobiety? Może to była forma odkupienia win? -

zastanawiał się. Może chodziło o to, żeby udowodnić sobie, że jest

jeszcze mężczyzną, po tym, jak zawiódł swoich bliskich na całej

linii? Miał wciąż przed oczami swojego dziadka, jedynego

człowieka, który go kochał. Staruszek miał raka. Rodzice Maćka

background image

zdecydowali się na eutanazję. Dziadek dzwonił do niego kilka razy,

prosił o pomoc, błagał, żeby coś zrobił, ale on nie miał czasu. Nowa

praca, nowa kobieta wciągały go za bardzo, żeby tracić czas na

spotkania ze staruszkiem... Ostatni raz dziadek zadzwonił na

kilkanaście minut przed zabiegiem. Powiedział mu tylko, że go

kocha, i że chce żyć tak jak on, ale jego dzieci go nie chcą, jedyny

wnuk też. I dopiero wtedy do Maćka dotarło, co się dzieje. Tyle że

było już za późno.

Maciek wyparł tę historię z myśli, ale gdy zobaczył Zofię walczącą

o życie, wrócił też obraz dziadka. On mógł walczyć tak samo, tyle

że jego na “zabieg" dostarczyły dzieci, jego własne dzieci, a

człowiek, którego błagał o pomoc, jego własny wnuk, nie znalazł

czasu, by choć z nim porozmawiać. Twarz kobiety, którą oglądał na

ekranie, zlewała mu się w jedno z obliczem dziadka. I wołała do

niego (pamiętał takiego żydowskiego filozofa Levinasa z lekcji

historii), by ją chronił, by o nią walczył, by nie był obojętny. W czasie

konferencji prasowej poprzedniego dnia był naładowany tym

uczuciem, musiał protestować... A teraz to odeszło i został tylko żal

za dziadkiem, którego już nie było, i karierą, dla której go poświęcił,

a której już nie zrobi. “... piekło można podsumować dwoma

słowami" - przypomniał sobie czytanego mu na głos przez dziadka

Dostojewskiego - “za późno".

Szedł powoli Mokotowską. Coś ciągnęło go w kierunku siedziby

Biura do Walki z Fundamentalizmem. Chciał zobaczyć miejsce, w

którym rozpoczął się jego upadek. Przyspieszał kroku, bo z daleka

widział już niewielki tłumek zgromadzony przed budynkiem.

background image

Wyglądało to jak kopia wczorajszych wydarzeń, tyle że zamiast

dwóch mężczyzn przed wieżowcem klęczała kobieta z dziećmi.

Przed nimi stało już kilku strażników i trzech czy czterech

dziennikarzy leniwie rozstawiających sprzęt do transmisji. Podbiegł

w tamtym kierunku. I wtedy zrozumiał, że teraz nie jest za późno,

że tym razem piekło jeszcze go nie dopadło. Wyjął z kieszeni

plakietkę dziennikarską.

- Maćkowicz z “Wydarzenia", chcę z nimi porozmawiać -

zamachał strażnikom legitymacją prasową i podszedł do kobiety. A

potem, choć do końca tego nie rozumiał, ukląkł obok niej, jak kiedyś

klękał obok dziadka. I wyszeptał zapamiętane z dzieciństwa słowa

“Hospodi pomiluj"... Nie żeby w nie wierzył, ale czuł, że musi to

powiedzieć.

* * *

To był przełom. Dziennikarz, który ukląkł obok Małgorzaty

Krynickiej i jej dzieci, rozpętał burzę. Kamerzyści przyspieszyli

działania i już po chwili telewizje i portale informacyjne nadawały na

żywo relację spod siedziby Biura do Walki z Fundamentalizmem.

“Obrońca fundamentalistów przyłącza się do ich protestu";

“Dziennikarz ujawnia swoje prawdziwe oblicze"; “Od jak dawna

Maćkowicz ukrywał swoje poglądy?" - media prześcigały się w

chwytliwych tytułach. A reporterzy z wypiekami na twarzach

relacjonowali, że nic nie udało im się ustalić, że ich dawny kolega

po fachu nie odpowiada na pytania, a jedynie powtarza pod nosem

jakieś słowa w języku zbliżonym do rosyjskiego.

Nie trwało to nawet piętnastu minut, gdy przez tłum dziennikarzy,

background image

kamerzystów i strażników przecisnął się kolejny brodaty mężczyzna

z dużym franciszkańskim krzyżem na szyi i różańcem.

- Dziękuję za odwagę. Jeśli ty możesz, to ja tym bardziej - rzucił

w kierunku wciąż śpiewającego Maćka. I uklęknął obok niego.

Chwilę później zaskoczeni strażnicy próbowali zatrzymać

małżeństwo z dwójką maleńkich dzieci, które przepychało się w

kierunku modlących. I pewnie by im się udało, gdyby nie dzien-

nikarze, którzy chcieli uchwycić najlepsze momenty i przeszkodzili

w siłowych działaniach. Strumień ludzi robił się zresztą coraz

większy. Zastraszeni mieszkańcy warszawskiego katogetta, którzy

już rano kręcili się w pobliżu Biura, czując, że muszą coś zrobić,

teraz ośmieleni przykładem Krynickiej i Maćkowicza zaczęli

przepychać się w ich kierunku. I klękali obok nich. Najpierw było ich

dwadzieścioro, później pięćdziesięcioro, a nie minęła 14.00, gdy na

placu przez wieżowcem była już setka modlących się osób. Kobiet,

mężczyzn i dzieci. Z różańcami w rękach.

Strażnicy i wezwana na miejsce policja w pewnym momencie

stracili kontrolę nad sytuacją. Zatrzymywani w jednym miejscu

ludzie przedostawali się w pobliże modlących się z innej strony. A

jeśli im to uniemożliwiano klękali za dziennikarzami i policją i tam

zaczynali głośno odmawiać różaniec. W efekcie zamiast jednej

zwartej grupki, którą łatwo byłoby kontrolować, po jakimś czasie

było ich kilkanaście, liczących po dziesięć, piętnaście, a niekiedy

pięćdziesiąt osób. Wreszcie policja zdecydowała się wycofać z

zajmowanych pozycji i przenieść na zewnątrz placu, tak by otoczyć

wszystkich uczestników modlitwy. Wydano także rozkaz, by nie

background image

zatrzymywać pragnących przedostać się na plac, by nie tworzyć

nowych grupek.

Nowi protestujący, którzy wciąż przybywali na plac przed

wieżowcem Biura, przynosili ze sobą papieskie flagi, zdjęcia pa-

pieża, a także informacje o tym, co dzieje się na zewnątrz. To od

nich pierwsi protestujący dowiedzieli się, że Biuro nie interweniuje,

ponieważ ma poważne problemy gdzie indziej. Padała nazwa

folwarku, w okolicach którego miały toczyć się jakieś walki.

Rozdział szesnasty

- U nas jest to, czego szukacie... kapucyn... tak i Chusta też -

tłumaczył ściszonym głosem wysoki mężczyzna. Nie bał się, że

ktoś go usłyszy, bo o tej porze w stajniach nie powinno być już ni-

kogo. - Musicie się spieszyć, bo zniknął jeden z nich. Mogą chcieć

nas opuścić... Nie, nie, do rana zostaną... - uzupełniał.

Gretka spoglądała na niego zza lekko uchylonych drzwi. Ukryła

się w schowku na narzędzia w stajni, bo chciała spokojnie się

wypłakać: sama, bez świadków i bez wciąż ją pocieszającego

zakonnika. Mężczyzna, który wszedł do stajni, zaraz wyciągnął

aparat wideofoniczny i zaczął rozmawiać. Gretkę początkowo iry-

towało, że trwa to tak długo. Kiedy mężczyzna zaczął opowiadać,

co dzieje się w folwarku, uważniej nadstawiła uszu. Wiedziała, że

coś jest nie tak. Wychyliła się zza drzwi. Nie widziała dokładnie, kto

rozmawia. Na ścianie widoczny był tylko długi cień. I zarys twarzy.

Po wyjściu mężczyzny Gretka odczekała jeszcze kilka minut, a

potem niemal wybiegła ze stajni. Wiedziała, że musi ostrzec ojca

Jana. Biegła prosto do sali spotkań. Miała nadzieję, że zakonnik

background image

jeszcze tam będzie. I nie zawiodła się. Kapucyn klęczał przed wy-

jętym na noc Najświętszym Sakramentem.

- Ktoś nas wydał - wykrztusiła z siebie, ciągnąc go za rękaw.

Odwrócił się do niej. - Co? - uśmiechnął się lekko, przekonany, że

dziewczyna zmyśla.

- Byłam w stajniach i ktoś dzwonił, nie wiem gdzie, i mówił, że

trzeba po ojca i po jakąś chustę przyjechać, że trzeba się spieszyć,

bo możecie zniknąć - wyrzucała z siebie zdyszana dziewczynka.

Była przerażona.

- Kto? - spytał rzeczowo.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem, nie widziałam. Był wysoki... -

tłumaczyła gorączkowo.

Zakonnik przymknął oczy. O bracie Barnabie można było po-

wiedzieć wszystko, ale nie, że był wysoki. Ale wśród innych braci

nie brakowało barczystych, smukłych mężczyzn. I jeden z nich, jeśli

dziewczynka mówi prawdę, miał zdradzić. Musiał szybko ostrzec

Barnabę. Zastał go, jak się spodziewał, w biurze. Był sam...

- Wyłącz to - ojciec Jan wskazał ruchem głowy na przenośną

radiostacją starej generacji.

- Po co? - brat Barnaba był w swoim żywiole, mogąc po raz

pierwszy kierować prawdziwą akcją.

- Wyłącz, proszę - kapucyn prawie krzyknął.

Barnaba, widząc zdenerwowanie zakonnika, wykonał polecenie.

- Ale o co chodzi?

- Dziewczynka słyszała, jak ktoś dzwonił i informował, że tu

jestem. I Chusta też. Ktoś wysoki. Nie wie kto i nie wie do kogo

background image

dzwonił. Ale nie wygląda to ciekawie.

- A jeśli kłamie? - brat Barnaba nie wyglądał na przekonanego.

- A jeśli nie, to co? Ryzykujemy? - kapucyn rzucił krótko, wiedząc,

że nie ma w rękach mocniejszego argumentu. Ale ten wystarczył.

Barnaba ponownie uruchomił urządzenie i włączył sygnał

wzywających wszystkich do bazy.

Po kilku minutach jego ludzie zaczęli się schodzić. Siadali w sali

spotkań i czekali na rozkazy. Ostatni wrócili do bazy dopiero po

godzinie od wysłania sygnału. I dopiero wtedy Barnaba zaczął

mówić, przyglądając się reakcji swoich ludzi.

- Zostaliśmy sprzedani. Ktoś z was zdekonspirował ojca Jana i

Chustę. Nie wiem kto. Ale wiem, że musimy przygotować się do

walki...

Gretka wpatrywała się w twarze zgromadzonych w sali mężczyzn.

Szukała tego, którego widziała w stajniach. Musiał być wysoki. Ale

wysokich było tam przynajmniej kilku... Zmrużyła oczy. Przyglądała

się kolejnym mnichom w czarnych uniformach. Co takiego było w

tej twarzy, której zarys widziała, co przyciągało jej uwagę?

Zapamiętała mocno wysuniętą szczękę i duży, okrągły nos. A także

burzę włosów.

- To on, on - podbiegła do wysokiego mężczyzny, który stał

najbliżej Barnaby. - To ty rozmawiałeś w stajni przez wideofon -

krzyczała histerycznie.

Mężczyźni zdębieli. Brat Włodek, którego wskazała dziewczyna,

był najbliższym współpracownikiem brata Przedpełka. Znali się

jeszcze od jezuitów. Gdy Barnaba został wyrzucony, razem z nim

background image

wystąpił Włodek. I od samego początku towarzyszył mu w

budowaniu nowej wspólnoty. Jeśli ktoś mógł być poza po-

dejrzeniami, to właśnie on.

Włodek uśmiechnął się krzywo.

- Chyba jej nie wierzycie - rzucił nerwowo. - To tylko dzieciak. I do

tego w ciąży.

Ale dziewczynka nie dała się zbić z tropu.

- Widziałam tylko jego cień, ale ten nos i szczęka, to musiały być

jego. Musiały. On mówił, żeby przyjechali szybko, bo uciekł Jacek, i

że ojca Jana może już rano nie być - krzyczała Gretka.

Brat Barnaba spoglądał na przyjaciela. Nie chciał wierzyć Gretce.

Ale zaczął przypominać sobie wszystkie własne przygody z

Włodkiem. Tak się jakoś składało, że gdy działo się coś złego,

Włodek zawsze był w pobliżu. I on nigdy nie ponosił konsekwencji.

Dyskusje o Dawkinsie, w których uczestniczyli obaj, skończyły się

źle tylko dla niego. Zatrzymania za propagandę religijną też dziw-

nym trafem dotykały tylko jego, a Włodek szybko był wypuszczany.

Do tej pory winił za to swój charakter. On był cholerykiem, od razu

się stawiał, Włodek nigdy nie dawał się wyprowadzić z równowagi.

Przed oczami stawali mu również gorliwi nowicjusze, co do których

religijności jego przyjaciel zawsze miał zastrzeżenia. I często uda-

wało mu się ich usuwać, bo Barnaba ufał mu bezgranicznie.

- Wideofon, pokaż wideofon - zbliżył się do niego gwałtownie.

Włodek zbladł. Ale wyciągnął posłusznie rękę z aparatem. Brat

Barnaba wziął go, wyświetlił listę połączeń i przyjrzał się ostatnim

wykonywanym połączeniom.

background image

- Dzwoniłeś gdzieś półtorej godziny temu... Wtedy, kiedy widziała

cię dziewczyna - wyszeptał.

- Dzwoniłem - wybuchnął mężczyzna. - Żeby ratować dzieło,

ciebie i nas. Szaleniec, który ucieka z Chustą i porywa dzieci, to

zupełnie wystarczy. Trzeba bronić normalnych, którzy chcą

zwyczajnie trwać. I ja to zrobiłem - mówił jednostajnym głosem. Nie

próbował wyrywać się dwóm braciom, którzy od razu chwycili go za

ręce.

- Od kiedy? - wykrztusił z siebie brat Barnaba. - Od początku?

- Nigdy by nas tu nie było, gdyby nie ja - triumfalnie oznajmił

Włodek. - Oni nie pozwoliliby ci nawet kupić tego kawałka gruntu,

na którym jest farma, gdyby nie to, że mieli zaufanie do mnie. Ja

sprawiłem, że przez lata działałeś, ja umożliwiłem całą tę zabawę i

modlitwę. Moja zdrada, jeśli chcesz to tak nazywać, umożliwiła

powstanie tego zgromadzenia.

Brat Barnaba ukrył twarz w dłoniach. Cios był zbyt silny. I wtedy

odezwał się Benedykt Pomorski.

- Zwiążcie bydlaka. Nie mamy czasu na pogaduszki o zdrajcy

bohaterze.

Polecenie, choć nie zostało wydane przez przełożonego, wy-

konano natychmiast. Trzej mnisi przytrzymali wijącego się na

podłodze Włodka, a jeden z nich mocno zacisnął więzy Działanie

wyrwało brata Barnabę z zamyślenia.

- Musimy ratować Chustę - rzucił krótko do Benedykta. - Ty,

dziewczynka i ojciec Jan musicie zniknąć stąd natychmiast. Jest

droga, o której zapewne im nie powiedział. Dawno temu

background image

wyprowadziliśmy poza nasze zabudowania specjalny tunel. Jest on

połączony z pozostałościami po tunelach wojskowych. Wyjdziecie

nimi nieopodal Zamościa. Tam musicie radzić sobie sami.

- A wy? - zapytał ojciec Jan.

- A my będziemy się bronić, żeby dać wam czas - uśmiechnął się

lekko. - Zresztą do walki zostaliśmy powołani - powiedział już

głośniej.

* * *

Budynki były puste. Cisza aż dzwoniła w uszach. Komandosi od

kilku minut przeszukiwali kolejne pomieszczenia i kontrolowali

przestrzeń między budynkami folwarku, ale nikogo w nich nie

znaleźli. Wyglądało na to, że mieszkańcy opuścili je kilka godzin

wcześniej. W sypialniach pracowników pozostały ich rzeczy, a w

biurze dokumenty zespołu nie zostały sprzątnięte. Mnisi zniknęli,

nie zabierając ze sobą niczego.

- Nie ma ich - raportował przełożonym przez krótkofalówkę

młodziutki porucznik dowodzący akcją. - Nie ma tu nikogo -

dopowiedział.

Obama spojrzał na majora Strzelkowskiego, z którym siedział w

wozie dowództwa. Oficer był aż czerwony z wściekłości. Nerwowo

zaciskał pięści, palce aż pobielały mu z wysiłku. I trudno było mu

się dziwić. Zwycięstwo nad nielegalnym klasztorem i przejęcie

Chusty było dla nich już tak oczywiste, że na akcję zabrali

dziennikarzy, którzy mieli opiewać wielki sukces służb. A zamiast

zwycięstwa mieli patrolowanie pustych pomieszczeń. - Pieprzony

mniszek, oszwabił mnie - rzucił krótko, nie patrząc nawet na

background image

Obamę.

Porucznik nie miał czasu na napawanie się zadowoleniem z

porażki przełożonego. Ekran, na którym śledzili akcję, zaczął się

rozmywać. Jasny i wyraźny obraz patrolowanej przestrzeni

zastąpiła niewyraźna szarobura kaszka, nieco podobna do obrazu,

jaki oglądać można było w muzeach techniki na wystawach czarno-

białych telewizorów z rozregulowaną anteną.

- Co jest? - major był wyraźnie zaskoczony. Sprzęt Biura był

zazwyczaj niezawodny. - Idź, zobacz, co się dzieje - wydal

polecenie sierżantowi, który obsługiwał sprzęt.

Mężczyzna podniósł się niechętnie i podszedł do drzwi. Szarpnął

za klamkę i zbladł.

- Majorze, zamknięte - powiedział cicho.

- Wołaj pomoc - major, choć wydawało się to niemożliwe,

poczerwieniał jeszcze bardziej. Wyglądał jakby z twarzy miała mu

za moment trysnąć krew.

Sierżant błyskawicznie sięgnął po słuchawki.

- Głucho - powiedział cicho. - Nie mam nikogo na łączach. Teraz

pobladł również Obama. Wyglądało na to, że lisowszczycy mieli ich

w rękach i mogli z nimi zrobić, co chcieli. Porucznik ze wściekłością

spojrzał na majora. - To wina tego bufona - myślał. - Gdyby nie jego

zadufanie, wiara w donosicieli, akcja byłaby przygotowana

dokładniej... I teraz nie siedzieliby w zamkniętym wozie!

Ekran nieoczekiwanie się zmienił. Zamiast niewyraźnej kaszki

pojawił się na nim obraz z delikatną melodią. Ale zdecydowanie nie

był to obraz z pola walki, a jakiś stary film. Grupa jeźdźców

background image

pokonywała na nim konno szerokie przestrzenie. Potem cięcie i

niewielki mężczyzna toczył pojedynek na szable z jakimś dzikusem.

A potem na ekranie pojawiła się kobieta krzycząca do mężczyzny o

dzikim wyrazie twarzy: Jędruś, jam ran twoich całować niegodna". -

Dowcipnisie, kurwa - wycedził Strzelkowski. - “Trylogii" im się

zachciało! - dorzucił, nie odrywając wzroku od ekranu. A tam pojawił

się kolejny kadr. Wbijano na pal jakiegoś dzikusa. I na koniec wielki

napis, już wyraźnie nie z epoki, kiedy powstawał film: “Przyszliście,

zobaczyliście, ale Bóg zwyciężył".

Obama docenił poczucie humoru swoich przeciwników.

Uśmiechnął się. Ale zdenerwowanie go nie opuszczało. Miał

świadomość, że nadal są na łasce i niełasce lisowszczyków, że nie

wiadomo, co przydarzyło się ich ludziom, i dlaczego nie działają oni

jak należy.

Mijały kolejne minuty. Strzelkowski klął nieustannie, ale widać

było, że w głębi duszy też się boi. Panicznie się boi.

Po mniej więcej kwadransie coś zagrzechotało u drzwi kabiny.

Major skulił się w swoim fotelu. Obama też gotowy był już na

najgorsze. Ale okazało się, że to komandosi wrócili do centrum

dowodzenia. Major od razu odzyskał wigor.

- Co się, do kurwy nędzy, stało - wrzeszczał.

- Zablokowali za pomocą swojego sprzętu kontakt między nami, a

później przejęli wóz łączności - raportował jeden z pod oficerów. A

resztę pojazdów zablokowali metalowymi sztabami.

- A gdzie wy byliście? - major był wściekły i zaczął już szukać

winnych klęski wymyślonej przez siebie akcji.

background image

- W folwarku. Po zerwaniu łączności podpalili budynki. I chwilę

zajęło nam wycofywanie się.

- Ile ofiar? - błyskawicznie zapytał Obama.

- Nie ma ofiar. Łącznościowców związali, wrzucili swoje materiały

i zniknęli.

Obama aż gwizdnął z podziwu. Wyglądało na to, że lisowszczycy

za pomocą najprostszych metod z nimi wygrali. Technika, którą

uznawali za niezwyciężoną, przegrała ze sprawnymi fizycznie

mężczyznami, którzy komandosom zagrali na nosie.

- Gdzie są teraz?

- Szukamy ich. Na razie pieszo! - odpowiedział podoficer. -

Pieszo? - major aż podskoczył.

- Wsypali nam cukier do baków... - ponuro uśmiechnął się

żołnierz.

- To do kurwy nędzy wzywajcie posiłki - wrzasnął Strzelkowski.

Obama zagryzł wargi. Dostrzegł kątem oka zbliżające się do nich

wozy telewizyjne. Wiedział, że ponieśli klęskę. Zapewne uda im się

wyłapać w okolicznych lasach wszystkich mnichów, którzy podnieśli

na nich ręce. Niemniej jednak okazało się, że kilkudziesięciu

świetnie uzbrojonych i wyszkolonych komandosów nie jest w stanie

poradzić sobie z garstką fundamentalistów... Już widział te nagłówki

w dziennikach: “Biuro upokorzone"; “Cyrkowcy ograli komandosów".

Przez najbliższe godziny wszystkie telewizje transmitować będą na

żywo obrazy z folwarku. A dziennikarze roztrząsać będą, jak mogło

dojść do tego, że wszechmocne Biuro zostało pokonane.

* * *

background image

Odbiornik telewizyjny w helikopterze nie był najlepszej jakości, ale

Obama miał pewność, że jednak odniósł sukces. Większość

kanałów informacyjnych główne doniesienia o walkach w okolicach

folwarku oddzieliła od pozostałych newsów logotypem z napisem

“Katorewolucja u bram". Reporterzy ze sporą emfazą cytowali także

jego własne słowa, z niedawnej konferencji prasowej, wieszczące

początek wielkiej rewolucji religijnej. A eksperci zapewniali, że nie

tylko laickie państwo, ale i organizacje religijne nie mogą tolerować

przemocy. We wszystkich doniesieniach pojawiała się też płacząca

żona komandosa, domagająca się zemsty.

Obama wymyślił to na poczekaniu. Wiedział, że jeśli pokażą

prawdziwe materiały z akcji, to żartom z Biura nie będzie końca.

Stary film, jaki im puścili, fakt, że zablokowano im samochody za

pomocą metalowych sztab, a po zerwaniu łączności

zdezorganizowano akcję za pomocą banalnego podpalenia bu-

dynków - wszystko to razem nie najlepiej świadczyło o przygo-

towaniu komandosów Biura. I na nic zdałoby się tłumaczenie, że to

wszystko dlatego, że nie byli przygotowani na opór, że nie wierzyli,

że ktoś może zdecydować się na sprzeciw, i że wszystko miało być

zrobione z zaskoczenia.

Porucznik wyłączył odbiornik i przymknął oczy w poczuciu dobrze

spełnionego obowiązku. Pomysł na medialne rozegranie całej

sprawy (“mógłbym być rzecznikiem Biura w Brukseli" - pomyślał z

zadowoleniem) przyszedł mu, gdy po kilkuminutowej przechadzce

wezwał go do wozu centrum bojowego major Strzelkowski. - I co? -

powiedział wówczas major z nietęgą miną. A on spokojnie nakreślił

background image

plan, który później misternie realizowali.

- Musimy mówić, że nie spodziewali się, że fundamentalistyczna

rewolucja będzie miała aż taką skalę, że katoajatollahowie

podnoszą głowy, i że konieczna jest ścisła współpraca wszystkich

kochających demokrację, by nie dopuścić do odrodzenia

religianckiej hydry - Obama z zadowoleniem wspominał własne

słowa, które później niemal dosłownie powtórzył dziennikarzom.

Dalsze kroki też naszkicował od razu i już mógł obserwować, jak są

realizowane. - To na początek - mówił wcześniej majorowi. - A po-

tem będziemy musieli uruchomić naszych ludzi: zebrać potępienia

niechrześcijańskiej postawy mnichów, uzyskać reakcję Światowej

Rady Religii i odpowiednio ustawić dziennikarzy. Tym razem to już

nie są przelewki, nie chodzi o jakiegoś świra, co się modli przed

budynkiem, ale o zorganizowaną grupę przestępczą, która zabija

ludzi...

Major przerwał mu. - Jakich ludzi? - spojrzał zdumiony. A on z

triumfem odpowiedział: naszych. Trzeba przygotować odpowiednią

kobietę, która opowie o szoku, w jaki wpadła po otrzymaniu

wiadomości o śmierci męża. Historię się do tego dorobi - rzucił

wówczas majorowi Obama. I udało się. Informacji o

fundamentalistycznych zabójcach, którzy niszczą spokój społeczny,

palą dobytek i mordują komandosów nikt nie mógł zlekceważyć. A

dziennikarzom, którzy chcieli wiedzieć za dużo, powiedziano od

razu, żeby uważali bardziej na swoje środowisko. Jeden z nich

bowiem otwarcie wspiera kontrrewolucję, której pierwsze ofiary są

już wśród nas.

background image

Pomysł z banerem “Katorewolucja u bram" też przyszedł mu do

głowy w czasie krótkiej rozmowy z majorem. W dwie godziny ich

biurowi graficy przygotowali materiały z płonącym folwarkiem i

stosownym podpisem. Inna grupa zmontowała wyznania żony

komandosa, które teraz - z niewielkimi przeróbkami - można było

oglądać na wszystkich kanałach. Dziennikarze łyknęli jego

interpretację i po pierwszych godzinach doniesień o klęsce Biura

zajęli się raczej rozważaniami na temat skali nowej katolickiej

rewolucji.

Z błogiego poczucia samozadowolenia wyrwał Obamę dopiero

wideofon. Dzwonił Strzelkowski. Z jego głosu znikł poranny zachwyt

nad jego pomysłowością.

- Jebany proroku. Ty już nic więcej nie kombinuj, bo twoje słowa

mają tendencję do spełniania się. Katorewolucja rzeczywiście

wybucha. Mamy przed siedzibą Biura ze dwie setki świrów, którzy

odmawiają jakieś swoje modły na głos. A do tego z pięćdziesiąt

kamer, które na żywo transmitują te szopki - wrzeszczał major. I

rozłączył się...

Obama włączył odbiornik i przestroił go tak, by mieć dostęp do

wszystkich informacji. I rzeczywiście, zaraz po newsach o folwarku

na wszystkich kanałach pojawiały się fotki sprzed siedziby Biura,

gdzie skupiła się już dobrze ponad setka osób odmawiających

różaniec. A nad nimi powiewały transparenty: “Wypuśćcie

arcybiskupa" i “Oddajcie dzieciom rodziców". Porucznik przyglądał

się ich twarzom. Nie było w nich złości, nie było nienawiści, była

natomiast ogromna determinacja. Taka, jaką widział na twarzach

background image

aresztowanych kilka godzin po walce lisowszczyków. Determinacja,

której się bał, bo wiedział, że nie rodziła jej chęć kariery czy strach,

ale coś, co mieli ci ludzie, a czego jemu samemu wciąż brakowało.

O tym czymś mówiła Agnes w czasie przesłuchania. On wówczas

tego nie rozumiał, ale widok tych pełnych determinacji twarzy

sprawiał, że zaczynał pojmować, dlaczego radykalna ateistka

potrafiła powiedzieć, że - nawet jeśli Boga nie ma - to “Kościół jest

ostatnim miejscem, w którym da się żyć, pozostając w pełni

człowiekiem. I kochać". Tamte jej słowa - i odczuwał to coraz

mocniej - wypływały z doświadczenia życiowego, ze spotkania z

ludźmi pełnymi miłości, wiary, pewności i determinacji.

Rozdział siedemnasty

Słońce przebijało się przez ciężkie zasłony i jaskrawym światłem

oświetlało biały długi stół w sali konferencyjnej. Siedziało za nim

kilkunastu mężczyzn w eleganckich garniturach. Pot spływał

Hassanowi po plecach. Oficerowie z brukselskiej centrali Biura do

Walki z Fundamentalizmem, przed którymi musiał się tłumaczyć z

porażki oddziałów Prowincji Wschodniej, mogli złamać mu karierę. I

wiedział, że chętnie to zrobią, jeśli nie przedstawi spójnego planu

schwytania uciekającego im mnicha, aresztowania Chusty, a także

spacyfikowania tłumów modlących się przed siedzibą Biura w

Warszawie. Major Strzelkowski już został odsunięty od sprawy, a

jego miejsce zajął oficer do zadań specjalnych z brukselskiej

centrali, pułkownik Jean Mitterand. Obama nie trafił na listę rezerwy

kadrowej tylko dlatego, że nowemu szefowi zaimponowało sprawne

posługiwanie się mediami i przykrycie prawdziwej, i nie ma co

background image

ukrywać, kompromitującej wersji wydarzeń - obrazami

przygotowanymi w dziale PR Biura. Teraz jednak musiał udowodnić,

że tamten medialny sukces nie był przypadkowy. I że wie, jak

poradzić sobie z uciekającym mnichem.

- Cały teren wokół folwarku jest już otoczony. Nasze oddziały

sprawdzają wszystkie drogi, helikoptery kontrolują lasy w promieniu

stu kilometrów. Uruchomiliśmy całą siatkę naszej agentury. Ale na

razie nic nie wiemy. Mnich, dziewczynka i ich współpracownicy,

zapadli się pod ziemię - raportował jako jedyny w tym towarzystwie

ubrany w mundur porucznik Obama. - Jeśli tylko wydarzy się coś

nowego, natychmiast będziemy o tym informowani - dodał.

Pułkownik Mitterand nawet na niego nie patrzył. Znudzonym

wzrokiem lustrował własne paznokcie.

- A co z opinią publiczną na tych terenach? - zapytał, lekko

przeciągając słowa

- Słabo zlaicyzowana - do odpowiedzi na takie pytania Obama

przygotowywał się ostatnie dwie godziny. - Jak wynika z naszych

badań, zdecydowana większość z nich sama chodziła do świątyń

albo nie informowała o podobnych zachowaniach u swoich bliskich.

Bardzo niski jest tam również odnotowywany odsetek zabiegów

przerwania ciąży i godnej śmierci. Słabe efekty przynosi również

proekologiczna akcja “Kochasz przyrodę - nie niszcz jej dziećmi".

- Czyli klecha może ich mieć po swojej stronie - skrzywił się

pułkownik.

- Może - zgodził się porucznik. - Ale można to dość łatwo zmienić.

Z raportów naszych współpracowników wynika, że bardzo

background image

negatywnie przyjęto tam akcję wyboru grupy propagatorów seksu-

alnych “Spontan", która miała przekonać nastolatki i ich rodziców,

że tradycje rozwijających młodzież relacji seksualnych między do-

rastającymi dziewczętami i chłopcami a ich mistrzami duchowymi

sięgają Platona. Rodzice nie dopuścili do przeprowadzenia pełnego

cyklu wykładów, a w jednej ze szkół pobili znanego reżysera Kon-

stantego Polo, który nawiązując do “Pigmaliona", zachęcał młodzież

do wchodzenia w rozwijające relacje z dorosłymi...

Wyraz znudzenia nie znikał z oblicza pułkownika.

- Co to ma do rzeczy? - wyrzucił z siebie wreszcie, przerywając

starannie przygotowany wywód porucznika. Obama nie dał się

jednak zbić z tropu.

- Jak to co? A po co ten klecha - Hassan sprawnie przejął

retorykę swojego rozmówcy - porwał dziewczynkę? Czy nie można

tu dostrzec tak typowych dla duchowieństwa katolickiego wątków

pedofilskich - porucznikowi aż błyszczały oczy, gdy to mówił.

- Jakieś dowody? - pułkownik nieco się ożywił.

- Na razie przypuszczenia - uśmiechnął się lekko Obama. - Prosty

przekaz: nie mamy ma to dowodów, ale... wiadomo przecież, czym

zajmują się księża. Potem coś się znajdzie - dodał.

- Dobrze - uśmiech Mitteranda upewnił Obamę, że zdał egzamin.

I zostaje na polu bitwy.

- Będziemy też wzmacniać atmosferę potępienia wokół

katorewolucji. Myślę, że arcybiskup i kilka innych osób zdecyduje

się jednak z nami rozmawiać - mówił już nieco swobodniejszym

tonem. - Media są już po naszej stronie. Dramat żon, którym

background image

zamordowano mężów, robi swoje - uśmiechnął się złośliwie. -

Mamy po swojej stronie także wielkomiejskie elity, zniesmaczone

porwaniami, tłumami modlących się oszołomów i całym tym za-

mieszaniem. Ich odczucia delikatnie wzmacniamy za pomocą tek-

stów przestrzegających przed tym, co pomyślą o nich w “twardym

jądrze" Zjednoczonej Europy.

- Świetnie, poruczniku - pułkownik Mitterand spojrzał na

pozostałych członków komisji. - Wasze działanie zdejmuje nam z

głowy sporo obowiązków. Bierzcie się do pracy - rzucił krótko i

uścisnął Obamie rękę. - I pamiętajcie, że my doceniamy skutecz-

nych zawodników - dodał, gdy Hassan zbliżał się do drzwi.

* * *

Był świetnie przygotowany do tego spotkania. Przestudiował jej

dossier, zapoznał się z jej życiorysem i przeanalizował wszystkie jej

słabe punkty. Był pewien zwycięstwa. Agnes Martinez miała do

odegrania ważną rolę w zaplanowanych na potrzeby mediów spek-

taklu i Hassan był przekonany, że zdecyduje sieją podjąć. Miłość do

syna miała być tylko jednym z jego atutów w tej dyskusji, ale gdyby

ona nie wystarczyła oficer miał przygotowanych kilka dodatkowych

argumentów, które powinny wystarczyć na oporną kobietę.

Wyluzowany, w białej sportowej koszuli, ładnie podkreślającej

kolor jego skóry, usiadł w pokoju przesłuchań w warszawskim

areszcie śledczym. Czarna teczka, w której znajdowały się

najsilniejsze argumenty, leżała obok jego nóg. Agnes, którą

przyprowadzono po mniej więcej dziesięciu minutach od przybycia

oficera, wyglądała o wiele gorzej. Kilkanaście dni w areszcie, bez

background image

informacji o dziecku, przydało jej lat. W gęstych czarnych włosach

pojawiły się nitki siwizny. A bystre, ciemne oczy oplatała siatka

zmarszczek. Hassan spojrzał z niechęcią na kobietę. Zastanawiał

się, co takiego zafascynowało go w niej poprzednim razem? Wtedy

wydawała mu się piękną, hiszpańską kobietą, z którą chętnie

wylądowałby w łóżku. Teraz stała przed nim upokorzona,

podstarzała kobieta.

I tylko nienawiść na jej twarzy była taka sama jak wówczas. Oficer

wiedział, że i teraz mogłaby napluć mu w twarz.

- Chcesz wiedzieć, co z synem? - spytał miękko.

Agnes nawet na niego nie spojrzała. Zacisnęła usta i przymknęła

oczy. Ale Hassan dostrzegał, że gdzieś pod maską nieustępliwości

kryje się samotność, przerażenie i tęsknota za dzieckiem, którego

nie widziała już tak długo, i o którego losach nie miała żadnych

informacji.

- A może chciałabyś się z nim zobaczyć? - nie zmienił tonu, nadal

mówił do niej ciepłym głosem, bez cienia agresji. Kobieta jednak

nadal milczała. Hassan dostrzegał przebiegające po jej twarzy

skurcze, widział zaciśnięte zęby, ale nie uzyskał odpowiedzi. -

Możesz wyjść do niego, możesz go odzyskać - kontynuował

starannie przygotowaną przemowę. I czekał na reakcję. Ale Agnes

nie odpowiadała, siedziała w ciszy, tamując napływające jej do oczu

łzy i starając się zamienić je we wściekłość. - Widzisz, jest tutaj -

podsunął jej zdjęcia z manifestacji modlitewnej, sprzed siedziby

Biura. - Mamy go na widelcu. Może trafić w każdej chwili do aresztu

z innymi. A tam... - zawiesił głos. Nie musiał kończyć. Wiedział, że

background image

kobieta doskonale zna procedury, którym poddawano samotne

osoby z zespołem Downa. Władze już dawno uznały, że jeśli dzieci

takie nie mają bliskich, dla których ich śmierć mogłaby by być

źródłem nieprzyjemnych uczuć, to odpowiednie służby medyczne

mają prawo zakończyć ich cierpienia. Niska jakość życia, brak

spełniania kryteriów bycia osobą były wystarczającymi powodami,

by poddać chorych procedurze “dobrej śmierci". Starsi rodzice

dzieci z zespołem Downa próbowali uzyskać zapewnienia od

sądów, że władze pozwolą ich dzieciom dożyć swoich dni,

zabezpieczali ich los ogromnymi kwotami deponowanymi w

bankach, jednak sądy ostatecznie odrzuciły wszystkie takie pozwy i

uznały pragnienie zabezpieczenia życia upośledzonych za wyraz

“fanatyzmu wypływającego z katolickiego dogmatyzmu".

Agnes znała historie upośledzonych dzieci, których rodzice nie

zdążyli na czas przemycić do jednego z przygranicznych klasztorów

czy afrykańskich ośrodków pomocy. Po śmierci czy aresztowaniu

rodziców byli oni natychmiast transportowani do klinik dobrej

śmierci i tam “usypiani" odpowiednim zastrzykiem w ciągu

dwudziestu czterech godzin. I nie miało znaczenia, czy chorzy mieli

przyjaciół, opiekunów czy bliskich. Liczyło się tylko to, że

pozbawieni byli rodziców. Słowa oficera podziałały na nią jak cios w

nerki. Skuliła się, a jej czarne oczy pokryły się mgłą. Jej syn nie

mógł umrzeć. Ten, który nadawał sens jej życiu, nie mógł zniknąć w

ciemnym horyzoncie nicości... Ona, matka, nie mogła na to

pozwolić.

- Czego chcecie? - wyszeptała.

background image

Obama uśmiechnął się lekko. - Jak niewiele trzeba, żeby zmusić

taką kobietę do ustępstw - pomyślał. Miał poczucie wygranej.

- Niewiele... - zaczął lekko. - Znałaś swojego mniszka świetnie, i

czy nigdy nie zastanawiało cię, dlaczego nie interesował się

kobietami...

- To nieprawda - odpowiedziała złamanym głosem. - Mówisz o

waszych relacjach ze szkoły, ale nie o to mi chodzi - oficer cały czas

lekko się uśmiechał. - Mówię o późniejszym etapie. Byłaś koło

niego, a on nigdy nawet się tobą nie zainteresował... Wiemy to z

różnych źródeł. Spotykaliście się, ale zawsze na dystans...

- Nie zrobicie z niego geja, bo to bzdura - Agnes dała wciągnąć

się w rozmowę, i już samo to było dobrym znakiem dla Obamy.

- Geja? A co miałoby być w tym złego - uśmiechnął się oficer. - To

nie to. Chodzi o coś zupełnie innego - dodał i podsunął kobiecie

zdjęcia Grety 2.0. - Jego interesowały dziewczynki, dzieci

niemalże...

- Przecież dla was to nic złego - Agnes roześmiała się złośliwie. -

Dorośli wprowadzający dzieci w świat mądrości, relacji i

odkrywający przed nimi nieznane rozkosze, nie powinni być

potępiani - cytowała z pamięci jedną z ulotek rozpowszechnianą

przez Billa Brakfesta z Kampanii Przeciwko Pedofobii. - Dzieci mają

prawo do rozkoszy, tak samo jak ich rodzice - dorzuciła oficerowi

slogan zapamiętany z lekcji edukacji seksualnej.

- Ale mówimy nie o wprowadzaniu ludzi w radosny i pełen

optymizmu seks, ale o brutalnym wykorzystaniu młodej dziewczyny

przez religijnego fanatyka, w którym porwanie łączy się z praniem

background image

mózgu i kto wie czym jeszcze - Hassan od razu przeszedł do

rzeczy.

- Bzdura - zaczęła krzyczeć Agnes. - Absolutna bzdura. On, on... -

łzy nabiegły jej do oczu, gdy zaczęła wspominać Jana z młodości,

gdy uciekając z liceum, razem chodzili na spacery, i nieco

starszego, gdy już w habicie pomagał jej układać życie na nowo. -

Nigdy nikogo nie wykorzystał, i nie jest fanatykiem...

- Porwał to dziecko - przerwał jej ostro Hassan. - Porwał ją z

domu... Jej matka - skrzywił się lekko na samo wspomnienie

Garbowskiej - wciąż nie może się po tym pozbierać.

- Kłamiesz - wyrzuciła z siebie Agnes. - Nie wierzę, wy zawsze

kłamiecie. - Może - wiedział, że i teraz nie mówi prawdy. - Ale mamy

twoje dziecko. I od nas zależy, czy będzie żyło. A ty przecież nie

wierzysz w te ich bajki o życiu wiecznym - zadał jej ostatni cios.

- Masz czas do jutra, żeby się zastanowić... - odwrócił się do niej

placami. - I wtedy, być może po raz ostatni, zobaczysz syna - do-

rzucił złośliwie. Kobieta zawyła i rzuciła się w jego kierunku. Ale on

był już za drzwiami.

* * *

Hassan lubił słuchać radiowych rozmów Jadwigi Radzińskiej.

Irytowały go wprawdzie jej lekko skrzeczący głos i maniera mó-

wienia przez nos, ale zawsze z przyjemnością wysłuchiwał

interpretacji wydarzeń, które - tak się jakoś składało - były po myśli

Biura. I tym razem nie było inaczej. Jadwiga wraz ze swoimi gość-

mi, jak co tydzień, przekonywała słuchaczy Radia “Laik FM" do

słuszności linii Zjednoczonej Europy. - Nie wiem, czy zwróciliście

background image

uwagę na wyraz twarzy, jaki gości na twarzach tych talibów sprzed

budynku Biura. W ich oczach widać nienawiść do wszystkiego, co

europejskie, otwarte, postępowe - mówiła. - Patrząc się na nich,

miałam wrażenie, że już niebawem możemy stanąć wobec nowego

Chomeiniego, który zmiecie europejskie państwo i zastąpi je

katotalibanem - jej głos niebezpiecznie przyjmował wysokie tony.

- A te różańce w ich rękach, przecież to zwyczajne sznury, który

mi można wychłostać innych czy nawet udusić. Jesteście młodzi -

zwracała się do swoich rozmówców: profesora, telewizyjnego

showmana i publicysty - i możecie nie pamiętać, ale były takie na-

cjonalistyczne książki, których bohaterowie tłukli siebie i innych po

grzbietach różańcami. Patrząc na ich twarze, nie mam wątpliwości,

że ci tam fanatycy pragną zrobić to samo.

Oficer uśmiechnął się do siebie. Oglądał te same twarze i to na

ogromnych fotograficznych zbliżeniach. I jakoś nie zauważył na

nich nienawiści czy frustracji. Tamci ludzie wyglądali jak jego matka,

gdy modliła się z dziećmi. Mieli łagodne rysy, często przymknięte

oczy. Mężczyźni byli nieogoleni i źle ubrani, czasem przez ich

twarze przemykał żal, ale nienawiści czy chęci bicia kogokolwiek w

nich nie zauważył. Ktoś zatrąbił. Hassan otrząsnął się z zamyślenia.

I z zadowoleniem stwierdził, że nawet jeśli ludzie pod Biurem nie są

chorzy z nienawiści, to tak powinni być odbierani. - Nie płacą mi za

to, żebym był ich rzecznikiem, ale żebym ich zwalczał - stwierdził. I

wyłączył radio. Wyskoczył z samochodu i szybkim krokiem ruszył w

kierunku aresztu śledczego na Białołęce.

Tu chyba nic nie zmieniło się od lat. Szarobure budynki wokół

background image

więziennego muru zbudowano jeszcze przed wstąpieniem Prowincji

Wschodniej do Zjednoczonej Europy, a nawet zanim upadł Związek

Radziecki (o którym zawsze z sympatią wypowiadali się

wykładowcy Obamy). Jedynymi kolorowymi elementami na fron-

tonach budynków - oprócz powiewających na nich spodni i majtek -

były ogromne anteny umożliwiające odbieranie tysiąca programów

telewizji cyfrowej. Plac zabaw między budynkami także pamiętał

czasy “ludzi honoru", a karuzele były w takim stanie, że bawić się

na nich mogli wyłącznie miejscowi menele.

Oficer odwrócił zniesmaczony wzrok od placu zabaw i szybko

podszedł do bramy więziennej. Tam już na niego czekano. Podofi-

cer w stalowym mundurze wyprężył się służbiście i zaraportował.

- Aresztant już czeka.

Hassan uprzejmie skinął głową. I spokojnym krokiem ruszył w

kierunku wskazanym przez pracownika Służby Resocjalizacyjnej.

Szczęknęły kraty. W niebieskim, malowanym na oko przed

dwudziestu laty pomieszczeniu czekał już na Obamę arcybiskup

Antoni Kiliańczuk. Zamiast marynarki miał na sobie czarną koszulę,

niedbale wciśniętą w jeansowe spodnie. Na jego twarzy próżno było

szukać zadowolenia z siebie. Wyglądał jak człowiek złamany,

któremu odebrano nadzieję, i który nie wie, co może zrobić, by

wrócić do normalnego życia. I na to liczył Obama.

- Witam arcybiskupa, jak zdrowie? - zaczął niewinnie. I jak się

tego spodziewał Kiliańczuk, odwrotnie niż Agnes Martinez, od razu

zaczął rozmawiać.

- Nie wiem, dlaczego mnie tu przetrzymujecie. Nie mam nic

background image

wspólnego z tymi przestępcami, którzy podszywając się pod

chrześcijaństwo, wywołują zamieszki - mówił niemal na jednym

wydechu arcybiskup. Ale Obama przerwał mu brutalnie.

- Może i nie masz nic z nimi wspólnego, ale oni mają z tobą... -

wyjął z kieszeni przenośny komputer i odpalił na nim pokaz slajdów

z manifestacji. “Uwolnijcie arcybiskupa", “Mamy prawo do pasterza"

- pokazał Kiliańczukowi najsmaczniejsze fotki. - Ale to nie wszystko.

Wasi ludzie nie tylko okupują chodniki przed Biurem, ale też toczą

regularne bitwy ze służbami. I to bitwy z ofiarami po naszej

stronie... A to wszystko idzie na wasz rachunek - skrzywił się

nieznacznie, widząc przerażenie na twarzy arcybiskupa.

- Nie mam z tym nic wspólnego - nerwowo tłumaczył się

arcybiskup. - Nie mam z nikim kontaktu, od kiedy mnie tu za-

mknęliście. Jestem przeciwnikiem antyrządowych demonstracji -

zapewniał.

Hassan milczał.

- Nie mam z nimi nic wspólnego. Jak mógłbym mieć, poruczniku,

powiedzcie, jak mógłbym mieć - arcybiskupowi wyraźnie zbierały

się łzy w oczach. I dokładnie na ten moment czekał oficer.

- Nie żebym ci wierzył, wy, chrześcijanie, zawsze kłamiecie, ale...

załóżmy na moment, że tym razem tak nie jest. Potrzebuję

dowodów na szczerość waszego nawrócenia...

- Podpiszę, podpiszę odpowiednie oświadczenie - arcybiskup był

aż żałosny w swoim zachowaniu. I porucznik odnotował to bez

większego zadowolenia. Ale podpis go nie satysfakcjonował. Z

uważnie studiowanej w szkołach Biura historii sowieckich służb

background image

specjalnych oddelegowanych do walki z religianctwem wiedział, że

oświadczenia podpisywane przez tamtejszych metropolitów,

patriarchów czy strażników tronu patriarszego nie robiły nigdy

odpowiedniego wrażenia. Religianci bowiem uznawali je, i to nawet

te jak najbardziej prawdziwe, za fałszywki i odmawiali pod-

porządkowania się im. Co innego, gdyby arcybiskup pojawił się na

placu i w czasie transmisji na żywo wezwał ludzi do rozejścia się i

odpowiednio surowo ich potępił.

- Papier nie wystarczy, bo potem będziesz się chciał wycofać -

rzucił z pogardliwym uśmiechem. - Ale gdybyś zaapelował do

swoich owieczek, żeby się pokajały, to będziemy to mogli

rozważyć... I może nawet kiedyś uznamy, że udała nam się

resocjalizacja, szczególnie, że poza licznymi błędami, masz także

ładną kartę. Ale nie ma czasu na decyzje. Musisz zdecydować się

zaraz, żeby ugasić płomień rewolucji - Obama dotarł wreszcie do

propozycji, jaką chciał złożyć arcybiskupowi.

- Jasne, jasne. Nie możemy godzić się na przelewanie krwi -

zapewniał nerwowo hierarcha.

- A, i postaraj się sobie przypomnieć, czy nie mieliście nigdy

problemów z seksualnością Jana Skorupka. Jego ucieczka z nasto-

latką w ciąży wygląda podejrzanie - dorzucił Hassan. Ale gdy zo-

baczył, że arcybiskup pobladł, szybko złagodził swoją wypowiedź.

- Nie mamy na to jeszcze dowodów, ale gdyby były, mam

nadzieję, że możemy liczyć na równie jednoznaczne poparcie?

Kiliańczuk nerwowo skinął głową. Porucznik uścisnął jego dłoń i

bez słowa opuścił pokój spotkań. To był dobry dzień. Arcybiskupa

background image

miał już w garści, a Agnes podporządkuje mu się, gdy tylko

przeprowadzą akcję porwania Sylwestra.

Rozdział osiemnasty

Maciek płakał. Modlący się ludzie unosili go na skrzydłach swojej

modlitwy. Wezwania różańca otaczały go spokojem. Ale tajemnice

bolesne - powtarzane szeptem przez klęczącą obok Małgorzatę -

odbierały mu odzyskiwany spokój. Nie znał ich, ale pamiętał z

dzieciństwa biblijne sceny, do których się odwoływały. Dziadek

czytał mu Pismo Święte i opowiadał o Męce Jezusa. Ale on w tych

tajemnicach nie odnajdował jeszcze Chrystusa, a siebie i dziadka.

Samotność Jezusa w Ogrójcu kojarzyła mu się z opuszczeniem

dziadka. Przypominał sobie ostatni telefon i widział twarz dziadka,

który jak Jezus swoich uczniów, pytał go: dlaczego usnąłeś,

dlaczego nie było cię obok mnie. Gdy słyszał o biczowaniu nie mógł

skupić się na niczym innym, niż słowa jego rodziców kierowane do

dziadka, czy jego odpysknięcia, gdy ten żebrał o uwagę. Cierniem

koronowanie - to ta ostatnia odmowa i słowa dziadka, który w

swoim bólu zapewniał go o miłości. I wreszcie ukrzyżowanie -

najbardziej bolesne dla Maćka - nie miało nic wspólnego z

przybijaniem do krzyża, a było raczej związane z przywiązywaniem

do łóżka szpitalnego i zastrzykiem... Maciek, jako dziennikarz,

widział to wiele razy. Nie potrafił wyrzucić tych obrazów z pamięci.

Gdy klęcząca obok niego kobieta zaczęła odmawiać tajemnice

radosne, odetchnął z ulgą. Otworzył oczy. Był tu już drugi dzień, ale

wciąż nie mógł się napatrzeć na twarze ludzi, którzy klęczeli wraz z

nim. Ich ubrania były uboższe i starsze od tych, w których chodzili

background image

jego dawni znajomi. Wielkie symbole religijne, jakie nosili na

ubraniach, jeszcze kilka tygodni temu złościłyby go, a w najlepszym

razie bawiły. Ale teraz patrzył tylko na ich twarze. I dostrzegał w

nich spokój i determinację. To już nie byli ci sami ludzie, których

mijał niekiedy, robiąc kolejny materiał o katogetcie, i w oczach

których dostrzegał lęk. Teraz ostrożność, strach zastąpiła odwaga,

jakby ktoś powiedział im “nie bójcie się". Wielki budynek, który stał

naprzeciw nich, policja i inne służby nie wywierały na nich żadnego

wrażenia. Oni trwali na modlitwie i z każdą odmówioną dziesiątką

różańca stawali się mocniejsi.

Jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej Maciek szukałby psy-

chologicznych wyjaśnień tej postawy. Ale teraz miał wrażenie, że

psychologia nic tu nie wniesie, że za ową zmianą stoi coś lub ktoś,

czego nie potrafił zrozumieć. Pamiętał tylko, że gdy dziadek wracał

z cerkwi, miał podobnie zmienioną twarz... I potrafił sprzeciwić się

każdemu, bez przemocy, za to z łagodnym uśmiechem. “Święta

Maryjo, Matko Boże módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę

śmierci naszej. Amen"- powtarzał bezwiednie. I bezgłośnie wołał do

dziadka, prosząc go, by pomógł mu uwierzyć.

Słońce łagodnie padało na jego twarz. I wybijało go z modli-

tewnego rytmu. Zaczął się rozglądać wokół siebie i ze zdumieniem

zauważył, że wokół niego i modlących się z Małgorzatą Krynicką

dzieci, pojawili się nowi ludzie. Ubrani byli tak jak pozostali, ale ich

twarze nie były rozmodlone, i nie sposób było wyczytać w nich

czegokolwiek. Znał ten wzrok z rozmów z oficerami, których

wykorzystywał do swoich materiałów. Zaczął się im przyglądać, a

background image

jego uwagę zwróciły przede wszystkim dłonie, które starannie

ukrywali pod kurtkami. Przeczuwał, że zaraz coś się wydarzy.

I nie mylił się. Grupa mężczyzn przesuwała się wyraźnie w

kierunku dzieci skupionych przy Krynickiej. A dokładniej w kierunku

Sylwka. Chłopak uśmiechał się do nich..., a oni próbowali oddzielić

go od innych. - Może to tylko przypadek, spokojnie, spokojnie -

przekonywał się Maciek. - Może ci się wydaje - mówił w nim jeden

głos, ale drugi był równie natarczywy. - Nie możesz zachować się

jak z dziadkiem, nie wolno ci odpuścić... - słyszał w sobie. Spięty

czekał, co będzie dalej. Ale po chwili był już pewny, zachowanie

mężczyzn nie było przypadkowe. Rzucił się w ich kierunku z

krzykiem.

- Zostawcie go - krzyknął. - Zostawcie - chciał krzyczeć dalej, ale

wówczas poczuł zimno w okolicach kręgosłupa i stracił władzę w

nogach. Świat zawirował wokół niego. Szarpnął się jeszcze w ich

kierunku, chciał uderzyć jednego z mężczyzn, ale po chwili nie miał

już siły na nic. Czuł tylko ból...

Moment zamieszania wystarczył, by dzieciaki Krynickiej zaczęły

krzyczeć. Modlący rzucili się w kierunku Sylwka i zaczęli szarpać

się z mężczyznami. Ci wyciągnęli paralizatory. Ale nie na wiele się

to zdało. Ludzie otoczyli ich zwartą grupą i stali wokół nich. Były ich

setki, każdy w rękach trzymał różaniec i powtarzał słowa starej

modlitwy.

* * *

Zapisane drobnym pismem kartki drżały mu w dłoniach. Miał je

odczytać już pół godziny temu. Wszystko było przygotowane na

background image

jego występ. Okna budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem

miały tę zadziwiającą właściwość, że mogły służyć za telebimy. I na

nich miał pojawić się on, by potępić nieodpowiedzialną akcję re-

ligijnych fundamentalistów, którzy odmawiają podporządkowania się

prawu, przez co kompromitują nowoczesne chrześcijaństwo. Tekst

pisał całą poprzednią noc. Włożył w niego swoją teologiczną

maestrię. Wiedział, że jeśli wypadnie dobrze, to ma szansę na po-

wrót do kurii, a przynajmniej na łagodniejszy wyrok. Miał nadzieję,

że uda mu się odzyskać swoją dawną pozycję “oficjalnego chrześci-

janina". Rozmowa z Obamą przywracała nadzieję... I żył nią aż do

momentu, gdy przywieziono go do Biura. Od tego czasu wydarzyło

się jednak zbyt wiele, by mógł odczytać to, co napisał w nocy.

Początkowo nic na to nie wskazywało. Najpierw oddał swoje

wystąpienie porucznikowi, a ten zaakceptował je zadowolonym

skinieniem głowy. Później zaprowadzono go do tego pokoju, by

przez chwilę przyjrzał się ludziom, do których ma przemawiać.

“Pomyśl, jak do nich trafić"- rzucił krótko Obama. “Od ich reakcji

zależy twoja przyszłość"- uśmiechnął się krzywo. I arcybiskup

karnie wykonał polecenie. Zza przyciemnianej szyby, z wysokości

trzech pięter, przyglądał się modlącym ludziom. Widział nad nimi

wielkie transparenty: “Oddajcie dzieciom rodziców", “Uwolnijcie

arcybiskupa" i wielki napis “Zło dobrem zwyciężaj". Przyglądał się

ich twarzom: prostym, zaangażowanym, takim, jakie zapamiętał z

własnego dzieciństwa, gdy przychodził do warszawskiego kościoła

św. Karola Boromeusza przy parafii św. Andrzeja... Tam też zawsze

byli tacy ludzie: drobni urzędnicy, nauczyciele, robotnicy z

background image

okolicznych kamienic. Ich wiara była, zapamiętał to dobrze, prosta.

Nie znali teologii, ale gdy wraz z proboszczem śpiewali “Święty

Boże" mury aż drżały.

Kiliańczuk delikatnie się uśmiechnął na wspomnienie proboszcza.

Znany w całej Warszawie jako duszpasterz młodzieży, ksiądz ten

nie cieszył się szczególną sympatią kurii. Arcybiskup pamiętał, że

gdy umarł, na pogrzebie nie było prymasa, ale za to cała ulica od

budynków Straży Pożarnej aż do zboru baptystycznego pełna była

wiernych. On też stał na ulicy. I płakał. Płakał po księdzu, który

godziny spędzał z dawnymi żołnierzami, pochylał się z troską nad

studentami i pilnował, by jego parafianie dostali strawę duchową.

Nie był, a przynajmniej arcybiskup tego nie zapamiętał, wybitnym

teologiem, nie zaczytywał się w Kingu czy Drewermannie, ale za to

wiernie wykonywał polecenie biskupów. I towarzyszył kolejnym

pokoleniom parafian. Także jemu, małemu, a później dorastającemu

Antoniemu Kiliańczukowi. To proboszcz podsuwał mu papieskie

encykliki, uczył modlitwy i przekonywał, by został księdzem. A gdy

to zrobił, odprawił mszę świętą dziękczynną za to, że po

dwudziestoletniej przerwie ktoś wreszcie poszedł z jego parafii do

seminarium.

Krótko później proboszcz zmarł. A Antoniego pochłonęły studia,

wyjazdy i kariera duchowna. W pierwszych latach wspominał

jeszcze swojego starego proboszcza, ale ten czas dość szybko

minął. Miał nowych bohaterów. Wciągała go niemiecka teologia, z

podziwem spoglądał na profesora, który nie tylko zrzucił sutannę,

ale nawet zmienił nazwisko, by odciąć się od przeszłości. Obraz

background image

proboszcza zacierał się w jego pamięci. Zaczęło go śmieszyć

przywiązanie do sutanny, maryjność czy emocjonalne kazania. Aż

wreszcie skutecznie wypchnął proboszcza z umysłu. A teraz on

wrócił. Arcybiskup niemal widział przed sobą jego twarz i łagodne

niebieskie oczy. - Co on pomyślałby o mnie? - zamyślił się

Kiliańczuk. - Co by powiedział...

Do jego uszu dochodziła zza szczelnie zamkniętych szyb spo-

kojna modlitwa. “Zdrowaś Maryjo... Pan z Tobą... Módl się za nami

grzesznymi" - słyszał urywane słowa. Pojęcie grzechu już dawno

wyrzucił ze swojego słownika. Miało być ono sprzeczne z

odkryciami nowoczesnej teologii, wynikać z przestarzałego

augustynizmu i powodować brak samoakceptacji u wiernych. Nie

ma co ukrywać, że z grzechu zrezygnował krótko po tym, jak zaczął

się spotykać ze Strzelkowskim. I świetnie sobie bez niego radził. Aż

do ostatnich dni. Aresztowanie, samotność w celi, zniszczenie

marzeń boleśnie uświadomiły mu, co stało się z jego życiem. I

wciąż słyszał w uszach słowa ks. Onufrego: “Modlimy się"...

Kątem oka dostrzegł zamieszanie na placu. Ludzie zaczęli się

gromadzić w jednym miejscu, wokół kilkunastu mężczyzn. Ktoś

upadł, zaczęły się krzyki. Ale większość nadal, może mniej

spokojnie, ale mocnymi głosami, odmawiała różaniec.

Do pokoju, w którym siedział arcybiskup, wbiegł porucznik

Obama. Nie był w dobrym nastroju. Porwanie Sylwestra nie udało

się, a w spokojnym dotąd tłumie pojawiła się złość. - No,

ekscelencjo, możesz się wykazać. Trzeba im powiedzieć kilka

ciepłych słów, uspokoić, niech rozejdą się do domów i nie rozrabiają

background image

- rzucił wściekły. - Wiesz, jak to zrobić, mam nadzieję.

Arcybiskup spojrzał na niego niemal niewidzącymi oczami.

- Pewnie wiem... - zaczął ostrożnie.

- To do dzieła. Zaraz będziesz na wizji - na jego ustach pojawił się

złośliwy uśmiech.

Kiliańczuk podszedł do okna. Miał świadomość, że urządzenia

audiowizualne były już włączone. Tłum na placu zamarł. Zebrani

ludzie patrzyli się w okna Biura do Walki z Fundamentalizmem i

czekali na to, co powie. Hierarcha sięgnął po zapisane w nocy

kartki. Chciał je odczytać, ale nie był w stanie. Przed oczami miał

wciąż swojego proboszcza z czasów młodości i matkę, która była

tak dumna, gdy pierwszy raz przyjechał do domu w sutannie. A w

uszach dźwięczał mu głos ks. Onufrego Tobolskiego: “Modlimy się,

ufaj"...

Modlitwa ucichła. Ludzie czekali na jego słowa. Obama znacząco

chrząknął. Arcybiskup wiedział, że za chwilę, jeśli nic nie powie,

wyłączą urządzenia. A on sam trafi z powrotem do aresztu. Do

głowy przyszła mu scena z “Zapaśnika", starego filmu z początku

wieku. Zmęczony życiem wresder, który przegrał wszystko: miłość

córki, związek z kobietą, wraca na ring, choć walka może się

skończyć jego śmiercią. Wybiera samobójstwo na arenie, byle tylko

nie podjąć wyzwania nowego życia. Arcybiskup miał świadomość,

że jeśli teraz odczyta słowa, które napisał i które zostały

zaakceptowane przez porucznika, to skończy jak tamten. Bez

nadziei na nawrócenie, bez możliwości naprawienia. Jeśli jednak

ich nie odczyta, rzuci się w otchłań niewiadomej. “Albo- albo" -

background image

przyszedł mu do głowy Kierkegaard. - Wiara jest skokiem w

przepaść - kołatało mu w umęczonym umyśle. Wiedział, że ma

jeszcze kilkanaście sekund na decyzję.

I podjął ją. Podniósł rękę i szybkim, mocny ruchem, takim, jaki

podziwiał zawsze u swojego starego proboszcza, i który naśladował

w pierwszych latach swojej kapłańskiej posługi, wykonał znak

krzyża. “Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i

Duch Święty. Amen".

* * *

Obama miał świadomość, że popełnił błąd. Powinien był wyłączyć

sprzęt o wiele wcześniej, gdy arcybiskup stał w oknie i milczał. Ale

był zbyt pewny siebie. Nie wierzył, że ten bufon może zrobić coś

takiego. Był przekonany, że lektura jego teczki, a także rozmowy,

które zawsze napełniały go obrzydzeniem, dały mu wystarczającą

wiedzę o Kiliańczuku. A jednak się mylił. Gdy tylko usłyszał słowa

płynące z ust hierarchy, wydał polecenie, by wyłączyć aparaturę.

Ale było już za późno. Ludzie na placu zobaczyli, że arcybiskup,

którego wielu z nich uważało za kolaboranta, pobłogosławił ich

modlitwę. I zaczęli klaskać.

- Coś ty, kurwa, zrobił, klecho! - Obama rzucił się w jego kierunku.

Arabska krew aż się w nim zagotowała. Był wściekły na

Kiliańczuka, ale jednocześnie zaczął odczuwać wobec niego coś w

rodzaju ostrożnego szacunku.

Arcybiskup przełknął ślinę. Odwrócił się do oficera. I rwącym się z

nerwów głosem odpowiedział: - Nie wiem.

- Nie wiem - dodał po chwili. I zamilkł, oszołomiony tym, co się

background image

stało.

Obama zrozumiał, że nic więcej z niego nie wyciągnie.

- Wyprowadzić go - rzucił do podoficera, który czekał pod

drzwiami. A sam zbiegł do centrum dowodzenia, które znajdowało

się w dolnej części budynku. Pułkownik Mitterand już tam na niego

czekał. Nie wyglądał na zadowolonego. I trudno było się dziwić.

Zmęczeni wielogodzinną modlitwą ludzie, po błogosławieństwie

biskupa wyglądali na wyraźnie podniesionych na duchu.

- Co się stało? - pułkownik z trudem zachowywał spokój. Obama

szukał sensownego wytłumaczenia wydarzeń, ale nie był ich w

stanie znaleźć. Arcybiskup wydawał się całkowicie poddany jego

wpływowi. Nigdy nie odmówił współpracy. Rano, gdy przyniósł

swoje wystąpienie, miał na twarzy wypisane błaganie, by go

wypuścili. A później zamiast przeczytać to, co uzgodnili,

pobłogosławił. Tego porucznik nie mógł zrozumieć.

- Wszystko było uzgodnione - zaczął się tłumaczyć. - Decydujące

dla zmiany jego postawy musiały być ostatnie minuty...

- Co się wówczas wydarzyło?- Mitterand patrzył na niego

wyczekująco.

- Właściwie nic. On się patrzył na ich modlitwę. I sam powtarzał

coś pod nosem...

Pułkownik uniósł brwi.

- Co powtarzał?

- To, co oni. “Módl się za nami grzesznymi"... A potem zrobił to, co

zrobił, jakby ich modlitwa uniosła go w innym kierunku niż zamierzał

- wyszeptał zdumiony własnym odkryciem Hassan. W islamie, z

background image

tego co pamiętał z lekcji Koranu, modlitwa nie miała takiej mocy.

Była obowiązkiem, który każdy wierny powinien był wypełniać, żeby

nie obrazić Boga. Ale nie mogła ona zmieniać życia ludzkiego, nie

miała mocy, by kruszyć ludzkie serca. A tu wyraźnie coś takiego się

stało. Złamany arcybiskup odzyskał na moment godność. A Obama,

który przesłuchiwał go wcześniej i czytał starannie jego kartoteki,

nie wierzył, by arcybiskup był do tego zdolny. - Tak, to musiała być

tamta modlitwa, to ona wyrwała go nam - dodał niemal bezwiednie.

Pułkownik uniósł lekko brwi. Rozważania na temat sprawczej siły

modlitwy były ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać po dobrze

zapowiadającym się oficerze Biura do Walki z Fundamentalizmem. I

pochodzenie nie mogło tu być wytłumaczeniem, bo - jak wiedział ze

studiów religioznawczych Mitterand - tylko chrześcijanie i Żydzi

wierzyli, że ich modlitwy mogą nie tylko zmienić świat, ale nawet

nakłonić Boga do zmiany wcześniejszej decyzji. Muzułmanie - a ten

chłopak, co było w jego papierach wywodził się ze środowiska

algierskich emigrantów w drugim pokoleniu - nigdy by tak sprawy

nie ujęli.

- Poruczniku, to kompromitacja - powiedział powoli. - Odbieram ci

sprawę. Proszę uporządkować dokumentację. I przekazać ją

oficerom z centrali. I wziąć sobie kilka dni urlopu. A potem

zobaczymy, co z tobą zrobimy - stwierdził sucho.

Hassan podniósł na niego wzrok. Powinien się był tego spo-

dziewać. Biuro mogło wybaczyć błędy w akcjach, ale nie religijny

rewizjonizm.

- Tak jest, pułkowniku - wyszeptał. - Do kiedy mam czas na

background image

zdanie dokumentacji? - spytał jeszcze.

- Dwa dni. A potem będziemy w kontakcie. Możemy jeszcze

potrzebować twojej pomocy. Nikt nie zna sprawy tak dobrze jak ty -

dodał na pocieszenie.

Rozdział dziewiętnasty

Pukle jasnych włosów opadały na podłogę. Gretka błyskawicznie

traciła piękne, długie włosy. Młoda kobieta, która krzątała się obok

niej z maszynką, nie była jednak zadowolona z efektu swojej pracy.

- Nie będzie łatwo przerobić ją na chłopaka, czy choćby

chłopczycę - uśmiechnęła się do ojca Jana, który z zainteresowa-

niem przyglądał się całej operacji. - Zafarbuję jej włosy, trochę

pociemnię cerę, ale dużo więcej przy jej urodzie zrobić się nie da -

mówiła spokojnie.

Zakonnik także się uśmiechał. Odkąd sześć godzin temu przybyli

do tego domu, był całkowicie spokojny. Znał jego mieszkanki od

wielu lat. Martę, krzątającą się teraz przy włosach Grety, poznał

krótko po tym, jak przysłano go na Miodową. Dziewczyna przyszła

do niego do spowiedzi. Była wtedy studentką ekonomii, a jego

zafascynowało, że ktoś tak młody chce jeszcze spowiadać się w

konfesjonale. Później stracił ją z oczu. Zgłosiła się do niego kilka lat

później, i w czasie spowiedzi wyznała, że wstąpiła do podziemnej

wspólnoty zakonnej. Nie pytał o szczegóły, wiedział, że lepiej dla

wszystkich, by nie wiedział co to za grupa. Ale w czasie kolejnej

spowiedzi, mniej więcej kwartał później (jak się dowiedział Marta

spowiadała się u niego zawsze, gdy była w delegacji w Warszawie),

wyznała mu, że żyje w niewielkiej grupie inspirującej się

background image

zgromadzeniami bezhabitowymi ojca Honorata Koźmińskiego.

- Wie ojciec, my jak jego uczennice staramy się żyć razem, ale

tak by inni nie wiedzieli, kim jesteśmy. I udaje się nam to. W naszym

miasteczku większość ma nas za “poszerzony związek lesbijski", bo

żyjemy we trzy w dużym domu... Nie potwierdzamy tego -

zastrzegła się błyskawicznie, jakby obawiając się, że zakonnik

może zarzucić jej kłamstwo. - Ale i nie zaprzeczamy. Po prostu

żyjemy razem, modlimy się, i kiedy można pomagamy ludziom

przez modlitwę. Każde inne działanie mogłoby nas zdekonspirować

- próbowała się usprawiedliwiać.

Jakiś czas potem poznał pozostałe towarzyszki Marty: Natalię i

Klarę. Dziewczyny znały się ze studiów i zdecydowały na wspólne

życie modlitewne. Inspirował je o. Pierre- Marie Delfieux, francuski

zakonnik, który jeszcze w dwudziestym wieku założył Wspólnoty

Jerozolimskie, gdzie mężczyźni i kobiety trwali na modlitwie w sercu

miast. Ich pragnieniem było podobne życie, zaangażowanie na

rzecz miasta i świata, z jednoczesną pracą zawodową. A że pełne

życie monastyczne nie było możliwe, to połączyły w swoim

projekcie pomysły małych sióstr Jezusa i Wspólnot Jerozolimskich,

codziennie zanosząc w cichej (śpiewy liturgiczne mogłyby je

zdekonspirować) modlitwie przed Boże oblicze sprawy swoich

koleżanek, kolegów z pracy.

Modlitwa musiała im wystarczyć do formowania wspólnoty. Do

Eucharystii przystępowały osobno. I to zazwyczaj poza miejscem

zamieszkania. Spowiadały się tylko u zaufanych księży, gdy

opuszczały Zamość. Na szczęście robiły to często, gdyż wszystkie

background image

trzy pracowały we własnej, niewielkiej firmie zajmującej się szko-

leniami dla pracowników wielkich korporacji. Ścisłe zasady kon-

spiracji, jakie sobie narzuciły, wynikały nie tyle z obaw o własne

przetrwanie, ile z pragnienia głębokiego wejścia w życie zwyczaj-

nych ludzi i modlitwy za nich. - Gdybyśmy zamieszkały w

dzielnicach katolickich, nie znałybyśmy problemów tych wszystkich

ludzi. I nie mogłybyśmy im pomóc. A to służba jest naszym celem

- Marta tłumaczyła ojcu Janowi w czasie jednej z ich rozmów.

Jak bardzo prawdziwe były jej zapewnienia, mógł się przekonać

ojciec Jan tego dnia rano. Gdy krótko po nocnej ucieczce z folwarku

- specjalnie wykonanym przez zakonników tunelem, który kończył

się prawie pięć kilometrów za ich zabudowaniami - zapukali do

drzwi ich skromnego domu na przedmieściach Zamościa,

dziewczyny przyjęły ich z otwartymi rękami. - Modliłam się za ojca, i

miałam nadzieję, że może jednak do nas ojciec trafi - zapewniała

kapucyna Marta, a Natalia błyskawicznie przygotowała im posiłek.

Później usiedli przy stole i zaczęli zastanawiać się co dalej. Efekty

tej swoistej burzy mózgów, poprzedzonej modlitwą do Ducha

Świętego, przeszły najśmielsze oczekiwania ojca Jana. I nie ma co

ukrywać, że nieco go przeraziły. Klara bowiem wpadła na pomysł,

by mężczyźni i dziewczynka uciekali dalej w przebraniu pary

transseksualistów z transseksualnym dzieckiem.

- Debata nad przyznaniem dzieciom prawa do zmiany płci bez

zgody rodziców, to ostatnio jeden z najgorętszych tematów -

tłumaczyła im z błyszczącymi oczyma. - Kampania przeciw

Transfobii od dawna apelowała do dzieci, które czują, że mają inną

background image

tożsamość seksualną niż płeć biologiczną, by zgłaszali się do ich

działaczy, a oni im pomogą. Zdarzały się nawet jakieś porwania

dzieci przez transseksualnych działaczy, a władze zawsze brały ich

stronę, sugerując, że była to obrona konieczna praw dzieci przez

zakusami zacofanych rodziców - mówiła.

- Mam się przebrać za kobietę? - Benedykt spytał z obrzydzeniem

na twarzy.

- A masz lepszy pomysł? - brutalnie odparowała Marta. - Bo my

nie mamy. Szuka was Biuro do Walki z Fundamentalizmem, wasi

koledzy walczą z komandosami, a wy musicie przedrzeć się dalej. I

jedyne, co wam pozostaje, to dobry kamuflaż, który ja wam

zapewnię - uśmiechnęła się triumfalnie. Mężczyźni długo nie chcieli

się zgodzić, ale wreszcie po dobrych trzech godzinach zostali

przekonani. Jako pierwsza na fotel usiadła Gretka. Marta pracowała

nad nią dobrych kilka godzin. Zaczęła od obandażowania jej piersi,

później starannie postarzała jej cerę na dłoniach i rękach. I

wreszcie zabrała się do strzyżenia. Efekt jej pracy był piorunujący.

Blond włosa ślicznotka, o urodzie laleczki, przekształciła się w dość

brzydką chłopczycę, o czarnych, krótko przyciętych włosach.

- Idź się przebrać, Natalia coś dla ciebie wybrała - rzuciła jej

Marta. I zwróciła się do przyglądających się całej operacji męż-

czyzn. - A teraz, który z was?

* * *

Po policzkach dziewczynki spływały łzy. Nie chciała spojrzeć w

lustro, które postawiła przed nią Natalia.

- Jestem nikim, kopią pięknej matki, kimś, kto nie ma nawet

background image

swojego wyglądu - szeptała Gretka.

Natalia próbowała ją objąć, ale dziewczynka zrzuciła jej dłonie z

ramion.

- Nie chcę twojego współczucia, rozumiesz, nie chcę - krzyknęła.

Kobieta spojrzała na nią ze zrozumieniem. Pamiętała, jak sama

była w takim stanie. Też miała czternaście lat, i zrozumiała, że nikt

jej nie chciał. Mama chciała się jej pozbyć. A potem przez lata robiła

na tym pieniądze, zgarniając odszkodowania od państwa, od

lekarzy, a nawet od księży i dziennikarzy, którzy mówili o jej

sprawie. Pamiętała dzień, w którym stanęła przed mamą i zadała

pytanie: “Mamo, czy to prawda, że chciałaś mnie usunąć?". Twarz

Aliny Złotowskiej wówczas się skurczyła. Ale słowa szybko po-

płynęły z jej ust. “Dziecino, nie byłaś jeszcze wtedy człowiekiem, nie

wiadomo było, czy jesteś chłopcem, czy dziewczynką, a ja miałam

uszkodzony wzrok, mogłam go stracić" - tłumaczyła matka. Ale

Natalii to nie przekonało. Była okrutna, bo widziała, że jej ukochana

mama z trudem wraca do tamtych wydarzeń, ale nie chciała jej

odpuścić. “Mamo, to kim wtedy byłam?" - drążyła dalej. “Zlepkiem

komórek, czymś, co znaleźć można w probówkach w laboratoriach

medycznych" - Natalia słyszała w głosie swojej mamy dalekie echo

słów, jakie padały w ich mieszkaniu, gdy pojawiały się w nim

działaczki feministyczne. Nie odpowiedziała wówczas, przyjęła

tamten argument, ale w jej relacji z matką coś pękło. Niby jej

wierzyła, że była wówczas niczym, ale jakoś nie potrafiła się już

przytulać, jak dawniej.

Zaczęła szukać książek na temat rozwoju płodowego. Nie było to

background image

łatwe. Fotografie już dawno zostały usunięte z podręczników

embriologii. Zakazano ich po tym, jak okazało się, że USG jest

skuteczną bronią w rękach przeciwników postępu. Europejski

Trybunał Praw Człowieka wydał nawet specjalne rozporządzenie, w

którym uznał, że publikowanie takich zdjęć może naruszać wolność

światopoglądu i stanowić niedopuszczalną formę presji wobec

kobiet chcących skorzystać ze swoich praw. Ale wreszcie się jej

udało. Dotarła do materiałów wydawanych wiele lat wcześniej.

Czytała i płakała. Wynikało z nich całkowicie jednoznacznie, że gdy

jej mama chciała ją usunąć - ona miała już nie tylko rączki i nóżki,

ale i bijące serce, a także doskonale wiadomo było, że jest

dziewczynką. Tego dnia wieczorem przyniosła mamie papiery.

Rzuciła je na stół. “I...?"- spytała tylko. Mama wpadła w szał. Po-

darła dokumenty. “Zabierz stąd tę katolską propagandę"- wrzesz-

czała. Natalia wybiegła z domu. Czuła, że nikt jej nigdy nie chciał,

że jej życie nie ma sensu. Godzinami krążyła po Warszawie. Szła w

kierunku Wisły. I nie wiedząc dlaczego, wstąpiła do kościoła

kapucynów. Usiadła w ostatnim rzędzie. Chciała się tylko wypłakać.

I wtedy jej wzrok padł na Chustę. Wisiała w głębi świątyni. A z niej

spoglądał na nią mężczyzna. Nie wiedziała jeszcze, kto to jest, w jej

domu nie mówiło się o Bogu. Ale z jego twarzy emanowała miłość.

Bezgraniczna i bezwarunkowa. Do niej... - Nie jesteś kopią -

zaczęła Natalia. - A ja ci nie współczuję. Nie ma czego. Jesteś

dzielną młodą kobietą, która swoimi działaniami udowadnia, ile jest

warta - kobieta nie próbowała już objąć dziewczynki.

- Gówno prawda. Tylko tak mówisz, wszyscy tak gadacie -

background image

dziewczynka była wściekła. Ale jej agresja nie zniechęciła Natalii.

- Mylisz się. Nie gadam tylko. Widzę dzielną kobietę, która wbrew

wszystkim chciała uratować swoje dziecko. I ratuje je. Chciałabym,

żeby moja mama taka była. Chciałabym, żeby mnie ktoś kochał, jak

ty kochasz tego malucha, którego nosisz w sobie. I dlatego cię

podziwiam - mówiła coraz szybciej, przełykając łzy.

Gretka spojrzała na nią zaskoczona. Miała ochotę coś odburknąć,

ale wzruszenie dostrzegalne na twarzy Natalii powstrzymało ją.

- Co ty gadasz? - spytała tylko.

- Nic nie gadam. Moja mama, gdy byłam w wieku twojego

dziecka, chciała mnie zabić. Usunąć ciążę, jak to się mówi. Miała

słaby wzrok, który mógł się jej pogorszyć. Lekarze, to były inne

czasy, nie zgodzili się na to. I tylko dlatego się urodziłam... Żyję, bo

uparli się lekarze, a własna matka mnie nie chciała... Ona potem

tych lekarzy przez lata po sądach ciągała. Moje urodzenie było jej

szkodą. I dostawała pieniądze. Ja się tego dowiedziałam, gdy

byłam w twoim wieku - Natalia mówiła jednym tchem, jakby

obawiała się, że dziewczynka może jej przerwać. Ale Gretka mil-

czała. - Znalazłam papiery w szafce. Orzeczenie sądu, trybunału,

odwołania adwokatów. I wyroki. Za złe narodzenie, za szkody

moralne i zdrowotne. Za moje życie. I wtedy poczułam się nikim.

Chciałam zapytać mamę o to. Ale dla niej to były fanaberie nasto-

latki. Chciałam zrozumieć, ale nie potrafiłam... - głos jej się załamał.

Nieczęsto wracała do takich wspomnień. Gretka też milczała.

Położyła ręce na brzuchu. Jakby chciała obronić swoje dziecko

przed tą opowieścią. - I pomyśl, twoje dziecko nie doświadczy tego,

background image

bo chcesz je kochać... - wykrztusiła z siebie Natalia. - A kto pokocha

mnie? - zapytała po dłuższej chwili dziewczynka.

Kobieta wzięła ją za rękę i poprowadziła do sąsiedniego pokoju.

Tam, tuż po przybyciu na miejsce, ojciec Jan rozpiął Chustę.

- Popatrz na Niego - szepnęła Natalia. - On kocha cię bez-

granicznie.

Dziewczynka spojrzała na obraz. Oblicze Chrystusa emanowało

ciepłem. Patrzyła na nie, a później chwyciła Natalię za rękę. I

przytuliła się do niej.

* * *

Zmierzchało, gdy wyruszyli w drogę. Ani ojciec Jan, ani Benedykt

nie mieli ochoty pokazywać się w swoich strojach w świetle dnia.

Ich twarze były pokryte grubą warstwą pudru, na sobie mieli

kolorowe spódnice, ciepłe swetry i zszywane z kawałków rozma-

itych tkanin płaszcze. Gretka dla odmiany ubrana była jak chłopak.

Ciemne bojówki i przeciwdeszczowa kurtka sprawiały, że jej lekko

zaokrąglony brzuszek i rozwijające się piersi były niemal zupełnie

niewidoczne. Wędrowali poboczem drogi. Mieli przedstawiać się

jako para transseksualistów, którzy wędrują z wypędzonym z domu

“uwięzionym w kobiecym ciele chłopcem", którego adoptowali.

Dokumentów oczywiście nie mieli, ale liczyli na to, że rozpętana

kilka miesięcy wcześniej transseksualna medialna histeria ułatwi im

rozmowy z policją.

- Jeśli będą się was pytać o dokumenty - cierpliwie tłumaczyła im

przed wyjściem Marta, mówcie, że ograniczają one wasze prawo do

wolności ekspresji osobowości, i że nie macie ochoty tłumaczyć się

background image

z waszych wyborów urzędnikom. To powinno zadziałać. Kiedy

ostatnio pewien policjant chciał zatrzymać feminotransa

wchodzącego do męskiej toalety, usłyszał, że wara mu od jego,

czysto zresztą umownej, tożsamości płciowej. Ten nie odpuścił,

więc zrobiono z tego zadymę na całego. Media zachłystywały się

łamaniem praw transseksualistów przez tygodnie, a nadgorliwy

policjant został wyrzucony z pracy za brak zrozumienia dla skom-

plikowanych problemów tożsamościowych oraz przywiązanie do

konserwatywnych norm określania płciowości - dokończyła.

Na razie jednak nie musieli testować jej rad. Co jakiś czas mijał

ich policyjny samochód, ale nikomu nie przyszło do głowy, by ich

zatrzymywać. I dopiero około północy, kilkanaście metrów przed

nimi zatrzymał się z piskiem opon kolorowy busik. Wyskoczył z

niego, na oko około sześćdziesięcioletni, długowłosy mężczyzna z

krótko przystrzyżoną bródką i w czarnym fantazyjnym berecie na

głowie.

- Co tu robicie w nocy? - spytał z uśmiechem.

- Wędrujemy - odburknął, nie udając nawet kobiety Benedykt.

Mężczyzna nie wyglądał na zaskoczonego męskim głosem.

- A nie szukacie noclegu? - nie zraził się odpowiedzią.

- Nie! - ta odpowiedź była równie mało sympatyczna, jak

pierwsza.

- A szkoda. Jestem Sulejman Marcinski z tutejszego nowo

czesnego bractwa sufickiego. I chciałem was zaprosić na nocleg.

Chętnie przyjmujemy każdego, kto tylko chce nas nawiedzić.

Zapraszamy na herbatę, nocleg, a jeśli macie ochotę, to również na

background image

nasze modlitwy - mówił mężczyzna.

Mężczyźni spojrzeli się na siebie. Sen niewątpliwie by im się

przydał. A było pewne, że nikt nie będzie ich szukał wśród wy-

znawców neosufizmu. Ojciec Jan pamiętał, że była to grupa, którą

ściągnięto do Prowincji Wschodniej z Półwyspu Iberyjskiego, gdzie

święciła triumfy wśród Hiszpanów. Neosufizm nie wymagał wiele od

wiernych. Mogli oni nadal żyć po swojemu, pić alkohol, a nawet jeść

wieprzowinę (wszystko zgodnie z ideą by nikogo nie urazić), a

jednocześnie pozwalano im żyć wedle szariackiej zasady

wielożeństwa. Ich teologia zakładała, co bardzo podobało się

władzom, że wszystkie religie są tak samo wartościowe, i żadnej

nie wolno uznawać za jedynie prawdziwą. Wszystko to razem

sprawiało, że wyznawcom neosufizmu powierzono wykładanie

islamu w szkołach państwowych. I tak rozprzestrzenili się na całą

Europę.

- A daleko to stąd? - uśmiechnął się ojciec Jan.

- Nie, kilka kilometrów, podwiozę was - Sulejman wyglądał na

zachwyconego. - Wskakujcie - wskazał ręką na swój kolorowy

busik. Centrum sufickie rzeczywiście było niedaleko. W trakcie

podróży zdążyli opowiedzieć Sulejmanowi wymyśloną przez Martę

historyjkę.

Biały budynek wyglądał sympatycznie. Ojca Jana zaskoczyły

jednak symbole religijne, który się na nim znajdowały. Zamiast

zwykłego półksiężyca nad drzwiami wejściowymi znajdował się

jakiś religijny miks, na który składały się krzyż, gwiazda Dawida,

pentagram, a także przewrócony półksiężyc. Zakonnik od razu

background image

poprawił przymocowaną na piersiach Chustę i chwycił za różaniec

ukryty pod ubraniem. I zaczął szeptem go odmawiać, błagając, by

Matka Pana otoczyła ich opieką. Miał dziwne przeczucie, że choć w

ośrodku sufickim na pewno nie dopadnie ich Biuro do Walki z

Fundamentalizmem, to wcale nie są w nim całkowicie bezpieczni.

Ale było już za późno na odwrót. W progu witał ich bowiem lider

miejscowej wspólnoty.

- Witam was w progach tego domu. I zapraszam na naszą

herbatę - mówił z uśmiechem, lustrując ich przenikliwym wzrokiem -

Co was do nas sprowadza? - spytał.

- To transseksualiści z chłopcem uwięzionym w ciele dziewczynki,

którzy szukają miejsca, gdzie mogliby normalnie, z dala od

społeczeństwa żyć i wychowywać dziecko w zgodzie z własnymi

przekonaniami - odpowiedział w ich imieniu Sulejman. Effendi (bo

tak nazywano lidera w centrum) Tytus nie wyglądał jednak na prze-

konanego. Przyglądał się uważnie ojcu Janowi, zatrzymując wzrok

szczególnie długo na piersiach. Uśmiech powoli znikał z jego

twarzy.

- Nie jesteś tym, za kogo się podajesz - wycedził na koniec.

Rozdział dwudziesty

Pistolet lekko uwierał go w ramię. Jacek co jakiś czas go

poprawiał, i czekał na moment, gdy Tablett, jak co dzień od ponad

dwudziestu lat, wyjdzie ze swojego mieszkania na Krakowskim

Przedmieściu, by spacerowym krokiem udać się do pracy. To wtedy

miała dokonać się zemsta. Pomorski sięgnął pod kurtkę, by po raz

nie wiadomo już który sprawdzić, czy odnajdzie pod nią malutki

background image

automatyczny rewolwer, który kupił od znajomego handlarza bronią

kilkanaście godzin temu. Był tam - jego ostatnia nadzieja na

sprawiedliwość - gotowy do użycia.

Na razie jednak siedział w samochodzie zaparkowanym po

drugiej stronie ulicy, nieopodal Hotelu Bristol i niecierpliwie spo-

glądał na zegarek. Do 7.30 zostało jeszcze ponad piętnaście minut.

Ulica była jeszcze dość senna. Nieliczni przechodnie czekali na

autobusy, a kafejki były jeszcze szczelnie pozamykane. Nieodległy

Uniwersytet im. Hermana van Rompuya też jeszcze nie otworzył

swoich podwojów. I na to liczył Pomorski. Wiedział, że o tej porze

możliwa jest ucieczka z tego miejsca. A Warszawa była jego

żywiołem. W czasie pracy w policji poznał ją doskonale. Znał każdą

ulicę, każdy kanał i każde podziemne przejście. Wiedział, gdzie

szukać pomocy, jak uzyskać pieniądze, gdy nagle sieje utraciło, i

jak zdobyć konieczne informacje. Wiedział też, gdzie się ukryć, gdy

zajdzie taka potrzeba. Miał już zresztą przygotowane szczegółowe

plany ucieczki.

Przymknął na moment oczy. I znów zobaczył przed sobą twarz

Zosi. Patrzyła na niego z lekkim wyrzutem. - Nie rób tego - zdawały

się mówić jej oczy. Ale on nie chciał wsłuchać się w ten głos. Chciał

zemsty, odpłaty. Gwałtownie otworzył oczy. I zacisnął zęby. - Robię

to dla niej, i dla innych, żeby ten sukinsyn nigdy już nikogo nie zabił

- powtarzał sobie. - To konieczna ochrona społeczeństwa przed

takimi gnidami - tłumaczył nie wiadomo komu - bardziej sobie czy

obrazowi żony, który tkwił cały czas pod jego powiekami.

I choć wytłumaczenie, jasne i spójne, dlaczego chce zabić

background image

Tabletta, ułożył sobie wiele godzin temu i wielokrotnie je sobie po-

wtarzał, to nie czuł się z nim dobrze. Pamiętał ostatnią rozmowę z

ojcem Janem, ale też kilkugodzinną wspólną drogę z Zosią i za-

konnikiem, gdy kapucyn przekonywali jego żonę, że jej grzechy

mogą zostać odpuszczone przez miłosiernego Boga.

- Jesteś grzeszna, ale Bóg daje ci czas na nawrócenie - mówił

wtedy zakonnik. - I daje go każdemu, pozwalając na powrót, nawet

w ostatnim momencie... - Jacek doskonale pamiętał tamte słowa.

Ale nie potrafił odnieść ich do zabójcy jego Zosi. - Ale tu nie o niego

chodzi - polemizował w myślach z ojcem Janem. - I nie o zemstę, a

o tych ludzi, których on zabijał, zabija i może zabić. Ich też trzeba

ratować - po raz nie wiadomo już który powtarzał sobie Jacek.

Mężczyzna spojrzał nerwowo na zegarek. Była 7.28. Za dwie

minuty z budynku bez kantów miał wyjść Tablett. Jacek wysiadł z

samochodu i spokojnym krokiem zaczął iść w kierunku kamienicy.

Rozluźnił się, wyrzucił z umysłu wszystkie myśli, był

skoncentrowany tylko na jednym: podejść, powiedzieć kilka słów, i

uciec. Ostatni raz powtórzył w myślach schemat ucieczki. I zobaczył

jego. Tablett był mężczyzną w średnim wieku. Lekko posiwiałe

włosy miał krótko przycięte, niebieskie oczy ukrywał za malutkimi,

okrągłymi okularkami, a na jego twarzy gościł zawsze łagodny

uśmiech. Jackowi przemknęło przez myśl, że teraz w niczym nie

przypominał on wściekłego mężczyzny, który krzyczał na jego żonę

i pozbawiał jej wszelkiej nadziei. Policjantowi jeszcze raz stanęła

przed oczami twarz Zofii. I to nie z czasów wcześniejszych, ale z

filmu, który oglądał dziesiątki razy. Przyspieszył kroku. Rozejrzał się

background image

jeszcze wokół siebie. Nieliczni przechodnie byli na tyle daleko, że

nie mogli mu przeszkodzić w wykonaniu wyroku. Był dosłownie

kilka kroków od lekarza. Sięgnął po rewolwer i szybkim ruchem

wyciągnął go spod kurtki.

- Zabiłeś moją żonę, zabiłeś tysiące ludzi, i musisz za to po nieść

karę - wyrzucił z siebie błyskawicznie, i podniósł broń, by oddać

strzał. Robił to na strzelnicy setki razy, ale teraz nie był w stanie

nacisnąć spustu. Słyszał, gdzieś w głębi siebie głos żony, która

powtarzała: “nie zatracaj siebie". Próbował zdusić ten głos, ale nie

był w stanie. A do tego czuł, jakby ktoś lub coś trzymało jego palce.

Lekarz zatrzymał się. I z niedowierzaniem spojrzał na zbli-

żającego się mężczyznę. Sens tych słów docierał do niego bardzo

powoli. Ale widok broni wycelowanej w niego mówił wszystko.

Tablett zamarł. Ale gdy spojrzał na twarz Jacka, wiedział, że on nie

strzeli. W miejsce zimnej nienawiści pojawiły się na niej inne

uczucia, a wreszcie łzy.

- Nie mogę cię zabić - wyszeptał wreszcie Jacek. - Powinienem,

ale nie mogę - powiedział, opuszczając broń. - Idź stąd. I niech Bóg

da ci możliwość nawrócenia, jak dał mojej Zosi - wyrzucił z siebie. A

gdy zobaczył na twarzy lekarza lekki, dostrzegalny tylko dla niego

odcień triumfu, wystrzelił z rewolweru w ziemię tuż obok stopy

Tabletta. - I spieprzaj stąd, zanim się rozmyślę...

Pomorski odwrócił się i zobaczył za sobą nastolatka w kolorowej

bluzie. Chłopak patrzył na broń jak zahipnotyzowany.

- Mogłem go zabić, powinienem, on zabił moją żonę. Ale nie

byłem w stanie. Miłosierdzie jest większe od sprawiedliwości -

background image

powiedział do niego Jacek. - Powtórz to, gdy będą się ciebie o to

pytać - poprosił. I rzucił się do ucieczki.

* * *

- To przypadek, że jeszcze żyję. Był ode mnie kilka metrów, i sam

nie wiem, dlaczego spudłował.... - Tablett histerycznym tonem

przekonywał tłumnie zgromadzonych dziennikarzy. Od jego

spotkania z Pomorskim minęło kilkanaście minut. Na miejscu byli

już policjanci, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem,

a także liczne ekipy telewizyjne. Lekarz chętnie udzielał wywiadów.

- Kato terroryzm rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Jeśli

można było strzelać do mnie, do lekarza pomagającemu ludziom

godnie przyjąć śmierć, to ofiarą może być każdy. I nikt nie może

czuć się bezpiecznie - zachłystywał się swoimi własnymi słowami.

- Ale jak do tego doszło? - padło pytanie dziennikarzy.

- Wyszedłem z domu, jak co dzień, by pójść do pracy, służyć

ludziom i państwu, tam gdzie los mnie postawił. I zaraz po wyjściu

zobaczyłem mężczyznę w skórzanej kurtce, który z obłąkanym

wzrokiem zbliżał się do mnie, mrucząc coś pod nosem. A potem

zaczął coś krzyczeć o zemście, o śmierci i strzelił. Na szczęście

spudłował. I uciekł. Mam nadzieję, że niedługo zostanie schwytany

- opowiadał Tablett.

- Jak sądzisz, co mogło być przyczyną tej ohydnej zbrodni? -

padło kolejne pytanie.

- Zapewne moja praca, to pewnie jakiś obłąkany człowiek, który

nie godzi się na prawa obowiązujące w naszym kraju i chce

narzucić swoim bliskim światopoglądowe opinie, których oni nie

background image

potrafią zaakceptować... Ostatnio namnożyło się takich, a władze,

co widać choćby w naszym mieście, zupełnie sobie z nimi nie ra-

dzą... - perorował lekarz.

Przez tłum ekip telewizyjnych przebił się oficer. - Muszę przerwać

- zaczął. - Doktor jest nam teraz potrzebny - uśmiechnął się

nieśmiało. - Jeśli mamy działać i chronić obywateli przed

działaniami szaleńców, musimy mieć pewne wiadomości przed

mediami - uśmiechnął się lekko i chwyciwszy lekarza pod ramię,

poprowadził go w kierunku służbowych samo chodów.

Silson, który lubił czasem wpaść z ekipą na miejsce wydarzeń,

był lekko rozczarowany wypowiedziami Tabletta. Gdy usłyszał w

radiu, co się wydarzyło, miał nadzieję na świetny materiał do

programu. Ale wypowiedzi lekarza były tylko nędzną kalką tego, co

mówił już setki razy w swoich programach. Słowem nic, z czego

dałoby się zrobić mocny, dynamiczny, interesujący program, z

wysoką oglądalnością... Nic nowego, ciekawego. Mężczyzna już

miał odpuścić ekipie, gdy zauważył, że jakiś chłopaczek uważnie

mu się przygląda.

- Tobiasz Silson? - zwrócił się do dziennikarza nieśmiało. Na

twarzy dziennikarza natychmiast pojawił się zawodowy uśmiech.

- Tak.

- Bo... ja widziałem... wiem, co się tu stało... i on, ten lekarz, no...

niezupełnie prawdę mówił - chłopak z trudem składał słowa w

spójną całość. Silson zamarł. Dziennikarski nos podpowiadał mu,

że wieczorny program uda mu się uratować.

- I... - odciągnął chłopca w głąb bramy.

background image

- On go nie zabił, bo nie potrafił. Miał go na muszce... mógł zabić,

ale nie był w stanie. Powiedział, że on zabił mu żonę, ale on go nie

zabije, bo... coś takiego mówił, że miłosierdzie jest większe niż

sprawiedliwość... - dukał chłopak.

- A potem?

- Potem pobiegł.

Silson przymknął oczy. Zamordowana żona, Tablett, mężczyzna...

To mu się układało w spójną historię. Przypomniał sobie film z

dobrej śmierci Zofii Pomorskiej, który krążył w Internecie. I wiedział

już jak będzie wyglądał jego dzisiejszy program. Miał ochotę zagrać

na nosie Biuru do Walki z Fundamentalizmem i temu nadętemu

doktorkowi. Nie, nie dlatego, żeby jakoś szczególnie współczuł

kobiecie, ale dlatego, że miał świadomość, że ludzie lubią łzawe

historyjki o mężczyznach, którzy mszczą się za śmierć żon.

- Rozmawiałeś z policją? - zwrócił się do chłopaka.

- Jeszcze nie! - padła odpowiedź.

- I dobrze, to jeszcze nie rozmawiaj. Zabieram cię ze sobą -

dziennikarz pociągnął chłopca do swojego sportowego samochodu.

Już za kierownicą sięgnął po telefon.

- Mamy newsa - rzucił krótko do wydawcy swojego programu. -

Szykujcie zajawki: Katoterroryzm czy zemsta męża. Nowe fakty w

sprawie zamachu na doktora Tabletta... Ściągnijcie mi z netu

materiały o tej kobiecie, co się awanturowała, że nie chce pomocy

w śmierci. Podciągnijcie jakość. A na gości chciałbym Tabletta,

kogoś z Biura, jakiegoś psychologa, ale w miarę możliwości takiego

odstającego od mainstreamu, z lekkim skrętem emocjonalnym... -

background image

Silson czuł adrenalinę. Wiedział, że ten program będzie szeroko

komentowany. I miał poczucie, że zrobi go inaczej niż wszyscy. Nie

obawiał się przy tym, że może mu to zaszkodzić. Z jego nazwiskiem

i renomą mógł sobie pozwolić na to, by od czasu do czasu postawić

na swoim. I zawsze mu to wybaczano.

* * *

Ciemne, pozbawione okien pomieszczenie było zastawione

dziesiątkami monitorów, serwerów i komputerów. Na stojącym w

rogu stole walały się pudełka po pizzy i chińskim jedzeniu na wy-

nos, spod których wyłowić można było kubki po kawie. Obok, przy

ogromnym monitorze, siedział młody mężczyzna, który błyska-

wicznie segregował i czytał pojawiające się na ekranie informacje. -

W zasadzie to dlaczego go nie zabiłeś? - zwrócił się do siedzącego

przy stole Jacka Pomorskiego - W to, że nie trafiłeś, jakoś nie chce

mi się wierzyć...

Jacek przymknął oczy.

- Nie wiem... Poważnie nie wiem. Miałem go na muszce, ale

poczułem, że ktoś trzyma mnie za rękę i nie mogłem strzelić.

Czułem obok siebie obecność Zosi, byłem przekonany, że ona tego

nie chce. I odpuściłem... - Pomorski przerwał. Zamyślił się. Jego

towarzysz pochłonięty śledzeniem informacji o tym, co dzieje się na

ulicach Warszawy, wcale go nie popędzał.

Jacek był mu wdzięczny za pomoc. I za to milczenie. Wiedział, że

jego kolega nie wierzy w życie po śmierci, że nie uwierzy w to, że

ktoś mógł go powstrzymać. I tym mocniej doceniał to, że nie

komentował jego słów. Z Radkiem Woyciechowskim znał się jesz-

background image

cze z liceum. Razem podrywali pierwsze dziewczyny, razem pili

pierwszą wódkę i razem chodzili na koncerty. Byli bardzo blisko

siebie, choć dzieliło ich prawie wszystko. Jacek pochodził z wierzą-

cej rodziny, ojciec Radka (matki nawet on sam nigdy nie poznał) był

wysokim urzędnikiem Wspólnoty Europejskiej, który dałby się

pokroić za antyreligijne dyrektywy, orzeczenia i postulaty. Tej wiary

w wielkość idei europejskiej nie udało mu się jednak zaszczepić

synowi. Ten ostatni wierzył raczej w megabajty informacji i marzył o

pełnej wolności, jaką dać mu może cyberprzestrzeń.

I właśnie to pragnienie wolności sprawiło, że krótko po liceum

drogi Radka i Jacka się rozeszły. Pomorski ożenił się i zaczął

pracować w policji. Zerwał z katolicyzmem ojca. Woyciechowski

natomiast, gdy Wspólnota Europejska wprowadziła kolejne zapisy

ograniczające wolność w necie i zaczęła blokować przepływ

informacji na portalach, przyłączył się do “bananowców" -

anarchistycznej grupy hackerów, którzy zdecydowali się walczyć o

wolność sieci. I nie miało to nic wspólnego ze wsparciem poglądów,

które ograniczano. Radek i jego koledzy byli anarchistami, którzy z

konserwatyzmem czy eurokrytykanctwem nie mieli nic wspólnego.

Jedyne, co ich ruszało, to samo ograniczenie wolności, która - ich

zdaniem - powinna być wartością podstawową.

I to właśnie w imię tego fundamentu “bananowcy" kradli dane z

twardych dysków, niszczyli strony najbardziej ich zdaniem wrogich

wolności instytucji, a przede wszystkim tworzyli własne strony z

zakazanymi treściami. Władze tolerowały ich działalność, uznając

młodych, gniewnych hackerów za bezpośrednich spadkobierców

background image

pokolenia prawdziwych (w odróżnieniu od fałszywych chadecko-

katolickich) ojców założycieli Wspólnoty Europejskiej, czyli

bojówkarzy z pokolenia '68. Nie bez znaczenia było również to, że

większość z hackerów była dziećmi urzędników Wspólnoty

Europejskiej, którzy interweniowali, gdy któremuś z ich bliskich

miała stać się krzywda.

Jacek zajmował się przez jakiś czas rozpracowywaniem (bardzo

miękkim zresztą) tej grupy. Ale gdy dowiedział się, że działa w niej

jego dawny bliski przyjaciel, poprosił o przeniesienie go do innej

pracy. I tak zrobiono, szczególnie, że nikomu nie zależało na tym,

by rzeczywiście złapać czy skazać syna Komisarza Prowincji

Wschodniej ds. Równouprawnienia (ojciec Radka po latach

wytrwałej służby dochrapał się bowiem aż takiego stanowiska). Z

tego czasu pozostały jednak Pomorskiemu jakieś kontakty, z

których zdecydował się skorzystać, gdy uciekł z folwarku.

Radek, z którym nie widział się już dobrych kilka lat, był jego

jedyną nadzieją. Wiedział, że dzięki niemu może nie tylko dostać

komplet dokumentów, ale także pieniądze i wszelką możliwą po-

moc. Nie miał tylko pewności, że dawny przyjaciel będzie chciał z

nim rozmawiać. Pamiętał, że gdy spotkali się po raz ostatni, Radek

nawymyślał mu od psów i zerwał z nim kontakty. Już pierwszy mail

(mimo starań Wspólnoty wciąż jeszcze były miejsca, a znali je nie

tylko przestępcy, ale także policjanci, gdzie można było połączyć się

z siecią bez kontroli z zewnątrz) rozwiał jego obawy. Radek

potraktował go jak nowego towarzysza walki ze zniewoleniem

(dezercja Pomorskiego i porwanie przez niego żony były już

background image

przecież informacjami publicznymi)... Towarzysza, który ma

wszelkie prawo, by zemścić się na funkcjonariuszach reżimu, którzy

zabili mu żonę. Woyciechowski nie tylko oglądał już filmik z Zosią w

roli głównej, ale i zakładał strony, z których każdy mógł go ściągnąć,

omijając blokady.

I właśnie dlatego Radek wykorzystał wszystkie swoje kontakty, by

nie tylko pomóc Jackowi w jak najszybszym dotarciu do Warszawy,

ale również w zorganizowaniu zamachu. Razem przygotowali też

drogę ucieczki do przemysłowych baraków nieopodal torów przy

ulicy Olbrachta. Tam Jacek miał spędzić kilka, może kilkanaście dni,

aż do momentu, gdy sprawa przycichnie. I gdy będzie mógł zostać

przerzucony dalej.

- Ale wiesz, że ten sukinsyn mówi, że spudłowałeś, że chciałeś go

zabić, ale nie dałeś rady - przerwał milczenie Radek.

- Mogłem go zabić. I nie byłem w stanie. Strzeliłem w ziemię,

żeby ten mały śmierdziel się przestraszył. Ale zabić go nie

mogłem...

- Szkoda, należało mu się... - Radek nie rozumiał oporów

przyjaciela.

- Wiem, ale nie mogłem - Pomorski ukrył twarz w dłoniach.

- Nie mogłem, nie mogłem - Radek robił się wściekły. - Ale

spartoliłeś robotę. Teraz to on ma władzę informacji, i robi z ciebie

mordercę nieudacznika... - mężczyzna wyraźnie się nakręcał. Ale

Jacek go nie słuchał. Do głowy przyszedł mu pomysł, którym musiał

się podzielić.

- Czekaj, czekaj - przerwał brutalnie Radkowi. - To, co zrobiłem, to

background image

nie jest porażka, ale sukces. Wiesz, w świętych księgach, w które

wierzę, jest taki fragment o tym, że “kto mieczem wojuje od miecza

ginie". A to oznacza, że musimy znaleźć inną metodę walki, inną niż

walczą oni, bo tylko wtedy wygramy. I chyba wiem, jak to zrobić...

Rozdział dwudziesty pierwszy

Cisnął w kąt kolejną puszkę po piwie. Leżał na niepościelonym

łóżku, i nie miał najmniejszej ochoty, by wstać. Był wściekły i

rozżalony. Oddał już dokumenty sprawy, zdał raport, posprzątał

biurko. I czekał na kolejne rozkazy. Wiedział, że bardzo go nie

skrzywdzą. Trafi do jakiegoś sympatycznego miejsca w Atenach czy

innym Bukareszcie i będzie pilnował, żeby prawosławni nie za

bardzo się panoszyli. Pensja będzie niezła, mieszkanie i samochód

na odpowiednim poziomie, ale kariery na miarę europejską już nie

zrobi. Do Brukseli przeniosą go może krótko przed emeryturą, by

odpowiadał za zaopatrzenie biur w mopy czy inne ściereczki. A

potem dostanie odprawę i order im. Joschki Fischera, i będzie mógł

wyjechać do jednego z ośrodków w Tajlandii, by tam spokojnie

dokonać żywota... Prawdziwa władza i pieniądze przejdą mu więc

koło nosa.

Zaklął. Wszystko przez tych pieprzonych katoli. Dał się uwieść ich

opowieściom, obrazkom, historyjkom i zniszczył swoje życie. I to w

imię czego? Pociętego obrazka, który wywoływał zapomniane

wspomnienia? Ateistki, która złamała sobie życie dla potworka z

zespołem Downa? Arcybiskupa zdrajcy, który nagle na moment

odzyskał odwagę? Ich wpływ był tak silny, że i on dał się uwieść i

powiedział to, czego powiedzieć nie powinien, co sprawiło, że nie

background image

odzyska już zaufania. Po co mówił o modlitwie? Co go skusiło, żeby

mówić o sile powtarzanych w kółko słów? Miał dość rozważania

tych problemów. Chciał uciec od myślenia, od wspomnień. Ale

alkohol nie przynosił ulgi. Tracił wprawdzie wątek, ale myśli wciąż

wracały do pytań, które stawiał sobie od rana.

Włączył telewizor. Jednostajne migotanie wielkiego ekranu zwykle

pomagało mu przerwać zaklęty korowód myśli. Zupełnie

przypadkowo przełączył na program “Tobiasz Silson Live".To był

dopiero początek. Hassan przymknął oczy. Wspominał dni swojej

chwały, gdy ustawiał wraz z Tobiaszem treść programu, gdy z

obrzydzeniem przyglądał się przegrywającemu arcybiskupowi, a

sam triumfował. Teraz sam był w takiej sytuacji...

“Katoterroryzm czy zemsta. Nowe fakty w sprawie zamachu na

doktora Tabletta" - usłyszał głos prowadzącego dziennikarza. I to

trochę go otrzeźwiło. Nie lubił tego całego Doktorka Śmierć, nie

podobał mu się jego styl i nie potrafił mu zapomnieć, że tak poniżył

Zofię Pomorską. I w gruncie rzeczy żałował, że zamachowiec nie

rozwalił mu głowy. “Należało się skurwielowi" - pomyślał, gdy rano

dowiedział się o zamachu. Pochłonięty rozstaniem ze służbą nie

miał jednak czasu, by myśleć o tej sprawie więcej.

Wypowiedzi Tabletta były do bólu przewidywalne. Podobnie

zresztą, jak sugestie rzeczniczki prasowej Biura do Walki z Funda-

mentalizmem. Obama z góry mógł przewidzieć, co oni powiedzą. I

już przełączał telewizor, gdy usłyszał lekko podniecony głos Silsona

(odczytywanie intencji mówiącego było jedną z mocnych stron po-

rucznika). - Ale czy rzeczywiście za tym zamachem stali

background image

katoterroryści? Czy to fundamentalizm był przyczyną akcji

przeciwko doktorowi Tablettowi? A może to tylko reakcja

pogrążonego w rozpaczy mężczyzny, który nie potrafił znieść tego,

co stało się z jego żoną? Udało nam się dotrzeć do naocznego

świadka tych wydarzeń, który umknął uwadze policji. A jego słowa

podważają wersję przytaczaną przez policję - mówił mocnym i

zdecydowanym głosem Silson. A potem, co przykuło Hassana do

telewizora, błyskawicznie zmienił cały nastrój programu, zwracając

się do ukrytego za parawanem chłopca: “Czy to, o czym opowiada

doktor Tablett, rzeczywiście się zdarzyło?".

W studiu przez moment zapanowała cisza. A potem zaczął mówić

młody chłopak, o lekko zniekształconym elektronicznie głosie. “On

mógł go zabić... mógł. Wcale nie spudłował, ale zrezygnował...

Strzelił w nogi celowo. A potem... potem, gdy mnie mijał, powiedział

tylko, że powinien go zabić, bo on zabił jego żonę, ale nie zrobił

tego, bo miłosierdzie jest większe niż sprawiedliwość"... Kamera, co

z zadowoleniem odkrył Hassan, śledziła reakcję Tabletta. Jego

twarz bladła.

- Dlaczego on ukrywa się przed nami, dlaczego nie rozmawiał z

policją - krzyknął. Ale Silson przerwał mu, błyskawicznie

przerzucając uwagę widzów z chłopca i lekarza na siebie.

- Może nie wszyscy wiedzą, o jakie wydarzenie chodzi. Ale w

sieci od kilku dni można znaleźć materiały pokazujące, czym

zajmował się nasz sympatyczny doktor, który domaga się teraz

ścigania terrorystów... I pokazujące, że obraz ofiary, na jaką kreuje

się nasz lekarz, nie jest do końca prawdziwy...

background image

Obama wiedział, co zaraz pojawi się na ekranie. Ale wiedział też,

że dla większości widzów będzie to szok. Ciekawiło go też, jak na

materiał zareaguje Tablett, i co zdecyduje się z nim zrobić Silson.

Dziennikarz pozwolił wybrzmieć ostatniemu krzykowi Zofii i jej

szeptowi. A potem z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do

Tabletta.

- Czy jest to zapis twojej działalności? - cedził słowa. Lekarz nie

odpowiedział. - Pytam jeszcze raz, czy to prawdziwy zapis

wydarzeń?...

- No tak, rzeczywiście czasem to tak wygląda - zaczął od-

powiadać Tablett. - Lęk ogarnia ludzi i nie pozwala im odejść z

godnością, a ja... cóż...

Silson przerwał mu brutalnie...

- Ona nie chciała odchodzić. Ani z godnością, ani bez niej... Ona

chciała żyć - mówił na jednym tchu. - Proszę nie kwestionować

zasad prawa - do rozmowy wtrąciła się rzeczniczka biura.

- Niczego nie kwestionuję. Zgadzam się, że czasem trzeba

człowiekowi pomóc umrzeć. Pytam o ten konkretny przypadek...

Czy rzeczywiście trzeba było ją uśmiercać? Czy trzeba było

pozbawiać ją nadziei? I czy wreszcie rzeczywiście ostatnią osobą,

którą odchodzący od nas mają widzieć, musi być klnące

indywiduum, które nie potrafi uszanować misterium śmierci? I

wreszcie pytam, kto tu zachował się jak prawdziwy humanista:

doktor Tablett, czy ten nieszczęśnik, który choć mógł go zabić,

zrezygnował? Będę o to pytał naszych dzisiejszych gości...

Obama wyłączył ekran. Nie miał już ochoty słuchać tej rozmowy.

background image

Mógł przewidzieć, co kto powie... I wiedział, że Silson nie odpuści i

przeprowadzi swoją myśl do końca, robiąc z Pomorskiego

samotnego mściciela, który chciał ukarać zabójcę swojej żony, ale

okazał się prawdziwym humanistą... Ale te rozważania go już nie

obchodziły. W uszach dzwoniły mu bowiem wciąż słowa:

“Miłosierdzie większe niż sprawiedliwość", które nakładały się na

sceny z pokoju, w którym umierała Zofia Pomorska. Nie rozumiał,

dlaczego Tablett nie zginął, dlaczego Pomorski darował mu życie.

Szumiało mu w głowie, ale czuł, że on sam zabiłby bez wahania...

* * *

- To był gość - wyrwało się Radkowi. - Wchodzę w to... - dorzucił

po chwili, głęboko zaciągając się skręconym przed momentem

papierosem. Jacek odetchnął. Zaczynając opowieść o św. Jerzym

Popiełuszce, wcale nie miał pewności, że Radek to kupi. On sam,

tak mu się wydawało, niewiele pamiętał z opowieści mamy o

bohaterskim kapłanie, który zło dobrem zwyciężał. Jednak, gdy

zaczął opowiadać, obrazy, słowa, a nawet cytaty wracały do niego.

Opowiadał o człowieku, który stając naprzeciw systemu zła, nie

próbował zwalczać go przemocą, ale miłością. “Służyć Bogu, to

szukać najlepszej strony w najgorszym człowieku. O złu należy

mówić, jak o chorobie, którą trzeba ujarzmić, aby móc uleczyć - nie

przed każdym i nie zawsze, lecz niekiedy przed wszystkimi. Służyć

Bogu to wytrwale bronić pokrzywdzonych i poniżonych, w

pokrzywdzonych budzić i rozpłomieniać nadzieję" - cytował z

pamięci słowa, które przed snem wypowiadała mama... A Radek,

który nie wierzył w Boga, i nie miał najmniejszego pojęcia o tym,

background image

czym jest chrześcijaństwo, co jakiś czas przerywał mu i

komentował: - Kurde, niezłe... Ten wasz Bóg to całkowity odpał.

Jacek nakręcał się coraz bardziej. Sam już nie wiedział, skąd

przychodzą mu do głowy myśli i cytaty. Ale gdzieś z otchłani

umysłu, z wypartej przeszłości, ze słów matki i ojca budował nową

narrację. Cytował św. Pawła, św. Jerzego Popiełuszkę i nieco

zapomnianego papieża z Polski. I tłumaczył, że jeśli chcą zrobić

prawdziwą rewolucję, jeśli chcą wolności, to nie mogą opierać się

na przemocy, że śmierć wrogów nie może być jej celem, że chodzi

o nawrócenie, i że solidarność, jaka jest ich celem, to zawsze jeden

z drugim, nigdy jeden przeciw drugiemu. A Bóg zawsze daje

szansę..., nawet sam umierając, błaga o łaskę, o przebaczenie dla

tych, którzy go zabijają.

- Ale do czego zmierzasz? - przerwał mu wreszcie Radek. - O co

chodzi?

- Nie rozumiesz? Chcę przekazać, że jeśli mam walczyć o

wolność, jeśli śmierć mojej Zosi ma mieć sens, to jedyną drogą jest

rewolucja miłości, przebaczenia, solidarności. Nas tego w szkole

nie uczyli, ale moi rodzice opowiadali mi czasem wieczorami, że to

się już kiedyś udało. Tutaj, w Polsce, przed kilkudziesięciu laty,

święci Jan Paweł II, Jerzy Popiełuszko porwali ludzi, tłumacząc im,

że zamiast przemocy, zamiast krwi potrzebna jest solidarność. I

udało im się obalić system totalitarny. W zasadzie bez przelewu

krwi... Rozumiesz, oni przeprowadzili rewolucję, dali ludziom

wolność, ale właśnie kierując się tymi zasadami...

Radek przesłonił twarz rękoma. Zamyślił się. Jacek miał po-

background image

czucie, że dalej go nie słucha, więc zamilkł. Nie minęło jednak

kilkadziesiąt sekund, a przyjaciel spojrzał na niego z rozświetloną

twarzą.

- I...

- I trzeba o tym powiedzieć ludziom. A ty masz wszelkie

możliwości, by to zrobić - wyrzucił z siebie Pomorski.

Zgoda Radka zaskoczyła go. Ale jeszcze bardziej zdumiony był

tempem, z jakim przyjaciel zabrał się do pracy.

- Mamy serwery poza granicami Wspólnoty. Musimy tylko wlać na

nie treść i nadać jej formę. Na początek krótko i zwięźle. Masz jakiś

pomysł na hasło?

- “Przemoc nie zwycięża, choć może na krótko triumfować. Mamy

tego najlepszy dowód, stojąc u stóp krzyża Chrystusowe go" -

wyrwało się Jackowi niemal bezwiednie. - To cytat ze świętego

Jerzego. Albo jeszcze krócej: “Zło dobrem zwyciężaj".

- Za długo - Radek był nieubłagany. - Musi być hasłowo. Może

tak: “Rewolucja miłości, czyli zło dobrem zwyciężaj". A po stronie

wejściowej dopiero cytat o przemocy - przerwał, bo na jego

komputerze zamigotała nowa informacja.

- Zaczekaj, moment - przerwał wywód. Wczytał się w informację.

A oczy aż mu się zaświeciły. - Mam chyba pewien pomysł... Silson

będzie miał o tobie program... Może warto by było włamać się na

serwery cyfrowe telewizji i na koniec wyświetlić nasz banerek...

Słabej jakości, ale z jasnym przekazem.

- A to możliwe?

- Nie jest proste i zdekonspiruje kilka naszych połączeń, ale warto

background image

spróbować - Radek wyraźnie miał ochotę przetestować swoje

możliwości. - No to jazda - uśmiechnął się Jacek. A jego przyjaciel

za brał się do roboty. Pomorski początkowo próbował zrozumieć, co

się dzieje, ale kolumny cyfr, dziwaczne słowa, których znaczenia

nie rozumiał, a także nieprzychylne komentarze Radka, który cał-

kowicie zagłębił się w świat wirtualny i nie miał czasu na wyja-

śnienia, co robi, sprawiły, że zrezygnował. Cichy szum komputerów

usypiał go...

Obudził go, jak się okazało po kilku godzinach, Radek.

- Gotowe. Mamy stronę i otwarty dostęp na serwery cyfro we

telewizji... Całość jest też na filipińskich serwerach. Dorzuciłem też

na koniec zaproszenie na protest pod Biurem. Tam wasi się

rozkręcają. Niech im pomogą też inni. Zostało nam kilka mi nut do

początku programu. A potem będziemy spadać na bambus, żeby

nas tu nie dorwali - uśmiechnął się szeroko.

Przerzucił na jeden z ekranów obraz z programu Silsona. Jego

treść zszokowała obydwu. Jacek odwrócił się, gdy zobaczył, że w

telewizji puszczą sceny ze śmierci jego żony. Ale Radek był

zachwycony.

- Ja pierdolę - przeklął po raz kolejny. - Ten bydlak podprowadza

nasze wejście.

Spojrzał na zegarek.

- Dobra. Zaraz wchodzimy. Muszę być gotowy. Wejdziemy z

naszą planszą, gdy będą miały pojawić się napisy. Czekaj...

Palce Radka błyskawicznie biegały po klawiaturze.

- Zostały mniej więcej dwie minuty - mruczał pod nosem. A gdy

background image

zobaczył żegnającego się Silsona przełączył ostatnie klawisze. I

wtedy na ekranie ich komputera pojawił się wielki napis, którego

treść ustalili wcześniej. “Rewolucję miłości" szybko zastąpił drugi

tekst “zło dobrem zwyciężaj", a potem adres strony internetowej i

fotki spod budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wszystko

to razem nie trwało dłużej nie kilkadziesiąt sekund... Informatycy

telewizyjny błyskawicznie odkryli dziurę i zablokowali ją. - Spadamy

- Radek rzucił, wstając od komputera. - Za kilka minut będą mieli

adresy umożliwiające identyfikację miejsca, z którego

nadawaliśmy...

* * *

Wideofon wyrwał go z mocnego snu. Głos kapitana z Biura

brzmiał nieustępliwie. Wszystkie ręce na pokład - brzmiało jasne

polecenie. Obama próbował tłumaczyć, że właśnie został

zawieszony, że jest na urlopie, ale oficer z drugiej strony linii

wyjaśnił, że na razie decyzje kadrowe zostały anulowane, bo

wszystkie ręce potrzebne są do pracy. - Katoterroryści włamali się

do systemów telewizyjnych i nadawali z nich własny sygnał.

Rozpoczynamy wielką akcję pościgową - wyjaśniał kapitan. - I ty

też, poruczniku, jesteś potrzebny. Nikt nie zna sprawy

katofundamentalistów lepiej niż ty. Pułkownik zapowiedział, że

wszystkie decyzje zostaną na razie cofnięte. A przyszłość zależy już

tylko od obecnych wyników - rzucił krótko.

Te słowa dotarły do Hassana z lekkim opóźnieniem.

- Do roboty, poruczniku - dodał jeszcze kapitan, zdziwiony

przedłużającym się milczeniem.

background image

- Tak jest - Obama aż poderwał się z łóżka, gdy wreszcie

zrozumiał, czego od niego oczekują.

- To czekamy w Biurze, za pół godziny - połączenie zostało

przerwane.

Obama w biegu zrzucał z siebie domowe ubranie. W łazience

włożył głowę pod kran i puścił na nią mocny strumień zimnej wody.

Potem sięgnął po sprzęt do golenia. Chłodny dotyk pianki i

wygodnego ostrza maszynki uspokajał go i pomagał oczyścić

umysł. A teraz właśnie tego potrzebował. Myśli galopowały mu po

głowie w niesłychanym tempie. Jeszcze kilkanaście minut temu

jego kariera leżała w gruzach, teraz dostał nową szansę. Nie miał

wątpliwości, że jeśli uda mu się załatwić ten problem - to część z

jego życiowych planów uda się jeszcze uratować. Może nie trafi do

centrali, ale Madryt, Paryż czy przynajmniej Londyn będą stały

przed nim otworem. Piękne kobiety, pieniądze i władza, czyli to, o

czym zawsze marzył, będą jego.

Próbował sobie wyobrazić, co będzie wówczas robił, ale ku jego

zaskoczeniu średnio mu to wychodziło. Gdy przesuwając żyletkę po

twarzy, próbował wyobrazić sobie twarze kobiet, które będą jego,

zamiast nich pojawiała się przed nim smutna twarz z obrazu, który

oglądał u ojca Piotra. Jasnogórski wizerunek, dwie blizny i ciemne

oczy, smutnej, ale pełnej miłości kobiety przesłaniały mu wszystko

inne.

Spryskał twarz zimną woda, a później nałożył na nią balsam.

Szybko wciągnął na siebie czarny T- shirt i niebieskie jeansy i był

gotowy do drogi. Zbiegł do garażu, po drodze aktualizując

background image

informacje z najważniejszych witryn, telewizji i gazet na swoim

wideofonie.

Z zadowoleniem przeciągnął ręką po kierownicy. I ruszył z lekkim

piskiem opon. W aucie włączył system głośnomówiący. I ze

zdumieniem wysłuchał informacji o tym, co wydarzyło się w

programie Silsona, gdy on znudzony wyłączył telewizor i poszedł

spać. A było czego słuchać. Najpierw czołowy redaktor wraz z

grupą ekspertów rozjechał Tabletta i samo Biuro, oskarżając je o

łamanie podstawowych standardów praw człowieka, a później jakaś

grupa włamała się na serwery i zamiast standardowej “listy płac" na

końcu programu pojawiła się plansza z katolickimi napisami i

zachętą do protestów przed siedzibą Biura. Wszystko to razem

wyglądało jak spisek znanego dziennikarza i grupki

katofundamentalistów, ale Obama zbyt wiele wódki wypił z

Silsonem, by podejrzewać go o jakieś poglądy. Sądził raczej, że

kierował się on dziennikarskim nosem, który nieomylnie

podpowiedział mu, że obrona Zofii Pomorskiej i jej męża będzie się

dobrze sprzedawać i pozwoli mu zachować opinię niezależnego i

samodzielnego dziennikarza. A później, choć to zupełnie

niewiarygodne, ktoś włamał się na serwer i zamieścił na nim

dziwaczne napisy. Akcja ta zresztą, i Obama musiał to z

zaskoczeniem przyznać, były znakomitą odpowiedzią na czarny

PR, który od lat budowano wokół katolików. Wezwanie do rewolucji

miłości i zwyciężania zła dobrem nijak się miało do obrazu, jaki

budowano wokół chrześcijan. Nie było w tych słowach apelu o

powstanie, o atakowanie innych, nie było nawet wskazania wroga.

background image

Był za to mocny apel do walki o życie, który - i to było już naprawdę

niepokojące - świetnie wpisał się w nastrój programu Silsona. Na

efekty nie trzeba było długo czekać. Strona internetowa “rewolucji

miłości", choć została błyskawicznie zablokowana przez

odpowiednie służby, została już wcześniej skopiowana przez

nieznanych internautów, którzy umieścili ją na dziesiątkach

niezależnych, pozaeuropejskich serwerów i tak zagmatwali

wiązania, żeby nie sposób było centralnie zablokować dostęp do

każdej z nich. Media donosiły także o kolejnych grupkach, które

pojawiały się przed gmachem Biura do Walki z Fundamentalizmem.

I tym razem nie byli to już tylko katolicy z praskiego getta, ale

również młodzi zbuntowani, rozmaici cyberanarchiści czy poważni

obywatele. Obama, dojeżdżając już do siedziby, wysłuchał w jednej

ze stacji radiowych rozmowy na żywo z zażywnym (sądząc z głosu)

mężczyzną, który opowiadał, jak on sam nie zdążył pożegnać się z

ojcem, którego poddano eutanazji bez ich zgody. Szlochając,

opowiadał, że chciał walczyć, ale uznał, że tak musi być. A ten

program i napis uświadomił mu, że wcale nie, że to, co się stało z

jego ojcem, to skandal... I że on będzie teraz tam stał i walczył,

żeby już nigdy więcej... Pytany o religijność odpowiadał, jak

wszyscy, że go to nie obchodzi, ale że chciałby mieć prawo do

życia, i żeby nikt nie mógł mu go odebrać.

Na innym kanale jakiś wyciągnięty z podrzędnej uczelni

profesorek (zapewne długo ukrywający się arystotelik, czy jakaś

inna cholera - pomyślał bez większej złości Obama) przekonywał,

że po ujawnieniu tych materiałów już nikt nie może czuć się

background image

bezpiecznie, że fundamenty obowiązującego w Zjednoczonej

Europie utylitaryzmu zostały zachwiane przez prostą konstatację,

że nie można żyć przyjemnie, jeśli nie ma się poczucia bezpie-

czeństwa. A to, co zrobił Tablett, przy akceptacji struktur pań-

stwowych, sprawia, że nie sposób już czuć się bezpiecznie, bowiem

każdy może zostać uśmiercony pod pozorem konsekwentnego

przestrzegania prawa.

Emocje społeczne były niemal całkowicie po stronie Pomorskiej.

Obama wiedział wprawdzie, że to się da odwrócić. Nie takie rzeczy

już montowano. Uruchomienie orkiestry, odpowiednie przyciśnięcie

środowisk medialnych, kolejny spektakl o cierpiącej z powodu

choroby bliskich rodzinie, której odbiera się możliwość normalności,

powinno nieco uspokoić atmosferę. Ale żeby rzeczywiście tak było,

potrzebnych będzie kilka, może nawet kilkanaście dni. W tym

czasie politycy, prawnicy i dziennikarze będą wymyślać kolejne

sposoby na zepchnięcie z siebie odpowiedzialności za to, co się

stało. Może powołają jakąś komisję, albo poszukają winnego całej

sytuacji. I to on może stać się ofiarą takich poszukiwań. To Tablett

wykonał wprawdzie wyrok, ale on - Hassan Obama - przy nim był. I

podpisał wszystkie dokumenty... Nie będzie łatwo się z tego

wykręcić. Tylko sukces może uratować mu skórę. I to sukces

błyskawiczny.

Wjeżdżając windą do biur szefostwa porucznik, bez większego

zdziwienia, odnotował, że tłum przed biurowcem wciąż rośnie. W

gabinecie pułkownika już odbywało się spotkanie.

- Poruczniku - rzucił mu mimochodem kapitan, który wcześniej do

background image

niego dzwonił. - Ataku dokonano z komputerów “bananowców". Ich

lokal przy Olbrachta jest już pusty. Uciekli. Mamy powody, by

podejrzewać, że przebywał tam także zamachowiec Jacek

Pomorski - streszczał temat rozmów oficerowi. - Ale to już nie twoja

sprawa. Od ciebie chcemy, żebyś postarał się zniwelować koszty

medialne wydarzeń sprzed kilkudziesięciu minut - tłumaczył

kapitan. Ostry dzwonek wideofonu Obamy przerwał ten wywód.

- Nie mogę rozmawiać - krótko rzucił do słuchawki porucznik. Ale

rozmówca był nieustępliwy... A na twarzy oficera powoli zagościł

uśmiech. - Dobrze, trzymajcie ich. Będziemy tam za kilkadziesiąt

minut - z triumfem w głosie wyrzucił z siebie Obama. A potem

odwracając się do zebranych w gabinecie oficerów, triumfalnie

oznajmił: - Mamy Chustę.

Rozdział dwudziesty drugi

Muzyka nabierała tempa. Bębny pulsowały jednostajnie,

chrapliwy głos effendiego jeszcze wzmacniał ich transowy

charakter. Grupa mężczyzn w białych ubraniach kołysała się

jednostajnie. Głowy obracali raz w jedną, raz w drugą stronę. Coraz

szybciej i szybciej. Oczy stopniowo zachodziły im mgłą. Za nimi

jednostajnie podrygiwała grupa kobiet. One także podejmowały

słowa wyrzucane z siebie przez mężczyzn. Ojciec Jan nie rozumiał

ich. Ale miał nieodparte wrażenie, że tańcząc w ten sposób,

wyznawcy neosufizmu nie zbliżają się do Boga. Owszem, wchodzą

w trans, dochodzą do jakichś pokładów własnego ego, które są

niedostępne w normalnym poznaniu, ale nie wychodzą poza siebie.

A może nawet gorzej, otwierając się przez wejście w trans, ludzie ci

background image

niebezpiecznie zbliżają się do rzeczywistości demonicznej.

Już zresztą samo powitanie ich przez effendiego nie pozostawiało

wątpliwości, co do źródeł jego wiedzy. Tytus rozpoznał ich od razu,

ale wcale nie po twarzach, a skupiając się na piersiach

duchownego. To tam, w specjalnej skórzanej torbie, przechowywał

on Chustę. Twarz mu zbladła, a na ustach pojawił się okropny

uśmiech... Gdy już ich zdekonspirował, nie chciał wcale patrzeć na

relikwię, z obrzydzeniem odwracał się od niej i pozwolił ją po-

zostawić na piersiach ojca Jana. Wydał tylko polecenie, by związać

ich i położyć w kącie salki modlitewnej. - Co z nimi zrobić,

zdecydujemy po nabożeństwie - rzucił do wiernych.

Kilkanaście minut później się zaczęło. Do pomieszczenia zaczęli

schodzić się mężczyźni w białych powłóczystych szatach, a także

kobiety w chustach na głowach i hinduskich sari. Wszyscy milczeli,

czekając na początek modlitwy. Ojciec Jan nie przyglądał się im, ale

z uwagą analizował wystrój minimeczetu. W poczuciu

demoniczności tego miejsca utwierdzały go symbole wiszące na

ścianach. Obok arabskich kaligraficznie wykonanych imion Allaha

wisiały tam również buddyjskie przedstawienia bóstw i demonów, z

trupimi obliczami, a przed każdą paliła się lampka oliwna. W jednym

z kątów ciemnego pomieszczenia znajdowało się także kilkanaście

fotografii najważniejszych autorytetów duchowych neoreligii

wschodnich. Lamowie, guru i zwyczajni hinduscy hochsztaplerzy

sąsiadowali tam z ludźmi, którzy oddawali życie w walce o własne,

choć fałszywe, tradycje religijne. Razem tworzyło to wrażenie

mikstury, w której wszystko mieszało się ze wszystkim, a nic - może

background image

poza emocjonalnym przeżyciem - nie miało głębszego znaczenia.

Idea wiecznego powrotu (portret Nietzschego też znajdował się na

ścianie) mieszała się z doktryną Nirwany, a na to nakładała się idea

Boga Stwórcy, właściwa islamowi. Słowem groch z kapustą,

nazywany uczenie religią patchworku, i bardzo popierany przez

władze, które uznawały takie mieszanki za o wiele bezpieczniejsze

niż skłaniające do fanatyzmu i posługujące się koncepcją jednej

prawdy wielkie religie.

I dlatego od wielu już lat Zjednoczona Europa wspierała

neosufizm, a także rozmaite inne kulty synkretystyczne, które

zachowując oblicze tradycyjnych wyznań, doktrynalnie były od nich

bardzo odległe. Ich duchowni kształcili się na specjalnych

wydziałach religijności nietradycyjnych, gdzie na równi z no-

watorskimi interpretacjami świętych tekstów rozmaitych religii (z

wyciętymi lub złagodzonymi fragmentami, które niezgodne były z

duchem nowoczesności) wykładano filozofię pluralizmu religijnego

Johna Hicka, czy z literaturę Jeane-Marie Gustave'a Le Clezio,

która miała otwierać na przeżywanie Innego. Adeptów tego rodzaju

“neoreligii" kierowano później, często na zasadzie czystego

przypadku, do rozmaitych wspólnot neoreligijnych i płacono

państwowe pensje.

Wreszcie bębny ucichły. Grupa mężczyzn przysiadła na ziemi.

Byli spoceni, oczy mieli przymknięte. Jeden z nich podjął rytmiczny

śpiew. Pozostali odrzucali głowy na boki, poddając się rytmowi

słów. Co jakiś czas wydawali z siebie charczący dźwięk, który

trudno było zinterpretować. Być może była to jakaś arabska głoska,

background image

a być może coś innego. Ojciec Jan z zamkniętymi oczami zaczął

odmawiać różaniec. Był zaskoczony, że dopiero teraz przyszło mu

to do głowy. Wcześniej poddawał się sufickiej technice modlitewnej,

i choć starał się ją rozłożyć na części rozumem, to nie zawsze mu

się to udawało. Miał wrażenie, jakby cała ta sytuacja go przerastała,

jakby uczestniczyły w niej jakieś inne osoby, poza modlącymi się.

“... módl się za nami grzesznymi" - powtarzał słowa różańca. “...

teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen".

Zakonnik nie obawiał się śmierci. Martwił się tylko o tych, którzy z

nim wędrowali. O Gretkę, którą teraz pewnie zmuszą do aborcji, o

Benedykta. A do tego czuł, że przegrał. Chusta nie dotrze już do

papieża, wierni nie będą mogli się przy niej modlić. A on sam... trafi

do obozu reedukacyjnego. I tam spędzi kolejne lata swojego

kapłańskiego życia. Jeśli wykaże skruchę, to może po kilku latach

wypuszczą go na wolność, ale już bez prawa do sprawowania

posługi duchownej. I z piętnem fanatyka dla jednych, a odstępcy dla

innych. Nie był tym załamany. Pamiętał, że ojciec Piotr często

powtarzał mu, że nie będzie rozliczany z sukcesów, a z tego czy

zrobił wszystko, by coś się udało, i czy służył. A miał poczucie, że

tym razem służył. Powierzał się tylko Bogu i prosił o łaskę

wytrwałości i wierności. Wiedział, że są metody, by nawet

najbardziej pobożnych kapłanów oderwać od Boga. Psychotropy,

psychoanaliza potrafiły niszczyć najmocniejszych. Muzyka, śpiew,

rytmiczne podrygiwanie wyznawców sufizmu przestało do niego

docierać. Nawet wirujący na środku derwisz nie był w stanie wy-

rwać go z tego stanu. Zatapiał się w modlitwie.

background image

* * *

- Ojcze, ojcze - z modlitwy wyrwał go łagodny głos sie-

demnastoletniego chłopaka. Był on ubrany w białe sufickie szaty,

ale wyglądał inaczej niż pozostali uczestnicy nabożeństwa. Nie było

w nim nic z hipisa, a jego ciemne włosy i tatarskie rysy po zwalały

przypuszczać, że inaczej niż większość z modlących się z effendim,

nie był konwertytą na islam. I jeszcze ta niespotykana w ustach

muzułmanina forma “ojcze".

- Tak? - ojciec Jan łagodnie się uśmiechnął.

- Oni was stąd nie wypuszczą - szeptał chłopak, nerwowo

rozglądając się na boki. - Wezwą policję...

Chłopak sprawnymi ruchami zdjął zakonnikowi kajdanki. Później

odwrócił się do Benedykta i jego również uwolnił. Ale jednocześnie

wskazał ręką, by milczeli.

- Oni jeszcze nie śpią. Są obok i jedzą posiłek Nie mogą wie-

dzieć, że tu jestem - tłumaczył. Potem spojrzał na dziewczynę.

- Jej nie wolno mi dotykać. Sami ją potem uwolnicie. Teraz

czekajcie. Przyjdę za jakieś dwie godziny. Jak usną. Ale milczcie.

Chłopak wyszedł. W salce modlitewnej ponownie było ciemno.

Zakonnik wrócił do modlitwy. Nie odmawiał jeszcze “Te Deum", ale

miał poczucie, jakby w tunelu prowadzącym do obozu reedukacji

pojawiło się niewielkie światełko. Błagał Boga, by znalazł wyjście z

tej sytuacji. Nie dla niego, ale dla Chusty, dla Gretki i dla Kościoła.

Bał się też, że odstąpi, że nie wytrzyma obróbki, że w którymś

momencie zabraknie mu sił. Znał takich kapłanów. Złamani wracali

czasem przed Chustę i tam płakali. A potem uciekali w miejsca,

background image

gdzie ich zsyłano. Do podstawionych przez Biuro kobiet, które

rodziły ich dzieci, do nędznej urzędniczej pracy, w której najbliżsi

okazywali się nasłanymi donosicielami. Niektórzy z nich spowiadali

się, ale ojciec Jan nie mógł dać im rozgrzeszenia. Złamali śluby,

zdradzili, odstąpili. Mówił im o Bożym Miłosierdziu, modlił się za

nich, pościł, ale odsyłał od konfesjonału i błagał Boga, by okazał im

nie tylko miłosierdzie, ale też, by pomógł załatwić ich sprawy.

Widywał ich też czasem, gdy wślizgiwali się do świątyni, a potem

uciekali, gdy zaczynała się liturgia eucharystyczna. - To już nie dla

nas, myśmy okazali się niewierni - mówili mu niekiedy, odwracając

wzrok. A teraz okazało się, że sam może skończyć tak jak oni. Nie

ufał sobie, wiedział, że są metody, by zniszczyć każdego.

Przyjście chłopaka, uwolnienie z więzów przywróciło mu nadzieję.

Ale... nie miał jeszcze pewności. Obawiał się, że ten może nie

wrócić, że coś może go zatrzymać, że wezwana policja może być

pierwsza. Lęk paraliżował jego umysł. Modlitwa nie pomagała.

Próbował skupić się na różańcu, ale mu się nie udawało. Wciąż po-

wracały obrazy księży, którzy zostali zreedukowani. Zaczął powta-

rzać tylko: “Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym".

Czas dłużył się zakonnikowi niemiłosiernie. Aż w końcu chłopak

przyszedł. Miał na sobie wytarte jeansy, biały T- shirt z jakimś

szkolnym napisem i białe adidasy. Nożem rozciął więzy ojca Jana i

Benedykta. A potem wskazał im, by rozcięli także sznury na dło-

niach Gretki.

- Nie mogę, ona może być nieczysta - szepnął.

Zakonnik się uśmiechnął. Zawsze cieszyło go, gdy ktoś poważnie

background image

traktował wymogi swojej religii. Ale nie było czasu na refleksje.

Chłopak otwierał już drzwi od kaplicy.

- Nie mamy czasu - rzucił przez ramię już nieco głośniej.

- I... - po raz pierwszy do rozmowy włączył się Benedykt,

rozcierając zdrętwiałe ręce. - I wyjdziemy wyjściem - roześmiał się

chłopak.

Tuż przy kaplicy stał stary wojskowy jeep, pamiętający jeszcze

początki dwudziestego pierwszego wieku. Chłopak otworzył jego

drzwiczki i wskoczył do środka.

- Wsiadajcie - wskazał im miejsce obok siebie. Byli zaskoczeni,

że to aż tak proste.

- A co z nimi? - zapytał ojciec Jan.

- Oni? Śpią. A ja zawsze wieczorem gdzieś wyjeżdżam. Są do

tego przyzwyczajeni - tłumaczył młodzieniec. - Podrzucę was

kilkanaście kilometrów.

W zasadzie bez wątpliwości podporządkowali się jego propozycji.

Nie, żeby mu ufali, ale szczerze mówiąc, nie mieli wielkiego

wyboru. Gdyby zostali na miejscu, z pewnością wydano by ich

policji. A tak mogli mieć nadzieję na ucieczkę. Chłopak otworzył

bramę, wsiadł do samochodu i ruszył.

- Dokąd jedziemy? - spytał po dłuższej chwili ojciec Jan.

- Mam swoje miejsca - już zupełnie swobodnie odpowie dział

chłopak. - A, zapomniałem się przedstawić. Muhamad

Mahmatowicz. Jestem z rodziny tatarskiej. Przyłączyłem się do tej

neosufickiej wspólnoty, ale jakoś nie przekonali mnie do siebie. Nie

podoba mi się, że wysługują się władzom, że wciskają nam

background image

ciemnotę. A gdy uwięzili was, nie mogłem pogodzić się z tym, że

wydamy księdza. I to komu, tym pieprzonym ateistom...

Mahmatowicz kontynuował swoją opowieść. Wynikało z niej, że

do grupki effendiego trafił w szkole. Tam neosufici uczyli religii

islamskiej i tam znaleźli jego, potomka tatarskiej rodziny, który

wciąż fascynował się islamem. Udało się im go przekonać, że to

właśnie mistyczny i otwarty islam w wersji neosufickiej jest

najlepszym wyborem dla młodego chłopaka. Muhamad

zaangażował się więc w ich wspólnotę, przyłączył się do niej, a z

czasem stał się jednym z jej ważniejszych członków. Effendi zaczął

powierzać mu nawet rolę derwisza, wirującego w kręgu. Jednak

Mahmatowiczowi coraz mniej podobały się wspólnotowe zwyczaje.

- Wiecie, pies w grupie, kontakty mężczyzn i kobiet, picie alkoholu,

to jednak mocna przesada. Nie jestem fanatykiem, ale religia musi

mieć jednak jakąś treść - tłumaczył im z pasją. Pozostał jednak we

wspólnocie, bo tam może przynajmniej posłuchać arabskich

śpiewów i spokojnie postudiować Koran. Innych oficjalnych grup

islamskich zresztą w pobliżu nie było. A Biuro do Walki z

Fundamentalizmem uważnie czuwało nad tym, by nowe nie

powstały.

Wjechali do niewielkiego miasteczka.

- Prawie jesteśmy na miejscu - chłopak zmienił temat. Zatrzymali

się przed budynkiem zamkniętej przed laty fabryki. Czerwone mury

od dawna straciły kolor, a z okien powypadała większość

poszarzałych szyb.

Muhamad wyskoczył z samochodu i poprowadził ich w głąb

background image

zabudowań. Szli ciemnymi korytarzami, wspinali się po stromych

przemysłowych schodach. Wreszcie chłopak otworzył jakieś ma-

sywne drzwi wygrzebanym z kieszeni spodni kluczem.

- Wchodźcie - wskazał ręką niewielki pokój. - To moje królestwo.

Tu nikt nie trafi.

Pokoik w przeszłości musiał być pomieszczeniem ochrony. Ale

Muhamad urządził go sobie całkiem wygodnie. W jednym rogu stało

łóżko, w drugim niewielki stolik i dwa znalezione gdzieś krzesła. Na

podłodze rozłożył dywanik. Na ścianach rozwieszone były zdjęcia

mocno roznegliżowanych dziewczyn. Trochę zaskoczyło to ojca

Jana, ale nie zdecydował się na jakikolwiek komentarz.

- Tu jest łazienka - pokazał im jeszcze.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał ojciec Jan.

- Tomaszów Lubelski - roześmiał się chłopak. - To już niedaleko

granicy, do której, jak rozumiem, ojciec zmierza - widząc

zaskoczenie na twarzy zakonnika, chłopak dorzucił. - Od tygodnia

w telewizji o niczym więcej nie mówią, tylko o ucieczce zakonnika z

Chustą. I rozważają, gdzie może on się kierować. A tak się jakoś

składa, że ta granica jest najbardziej prawdopodobna.

- Co teraz? - Benedykt spoglądał nieufnie na chłopaka. Szedł za

nim, ale jakoś nie do końca mu wierzył.

- Teraz poczekacie tu, a ja postaram się znaleźć jakichś waszych.

Są tu w miasteczku jakieś wspólnoty - Muhamad szeroko się

uśmiechnął. - A może wy macie jakieś adresy?

Ojciec Jan się zamyślił. Znał tu jedną wspólnotę, ale wolał jej nie

dekonspirować. Chłopak wyglądał wprawdzie sympatycznie,

background image

wyciągnął ich z Centrum Neosufickiego, ale nie wiedzieli do końca,

dlaczego tak się stało.

- Muszę pomyśleć - spojrzał na Muhamada. - Może coś sobie

przypomnę.

- To myślcie tu spokojnie. Ja muszę jeszcze załatwić parę rzeczy

na mieście - odwrócił się do nich chłopak. A po wyjściu starannie

zamknął drzwi na klucz.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Znowu byli uwięzieni. I liczyć mogli

tylko na dobrą wolę tatarskiego chłopaka.

* * *

Szedł z rękoma w kieszeniach. Co jakiś czas kopał z rozpędu

niewielki kamień i z zainteresowaniem przyglądał się, gdzie upad-

nie. Był szczęśliwy. Fortuna wreszcie się do niego uśmiechnęła. Po

kilkunastu miesiącach przesiadywania w Centrum Neosufickim miał

wreszcie coś, co mógł zaproponować swoim przełożonym, co mo-

gło się stać początkiem wspaniałej kariery. W łaski Biura do Walki z

Fundamentalizmem trzeba się było wkupić. A dla ludzi z terenu

Prowincji Wschodniej, szczególnie z islamskim pochodzeniem, nie

było to proste. Do szkoły oficerskiej przyjmowano tylko ludzi, którzy

mieli stosowne rekomendacje od obecnych pracowników Biura.

Jak dotąd Muhamad nie miał większych zasług. Przesiadywał

wprawdzie w Centrum, spisywał to, co mogło być interesujące, i co

jakiś czas dzwonił do śniadego porucznika, który poradził mu tego

rodzaju działania w czasie dni kariery w ich szkole. Zawsze jednak

był spławiany. Effendi Tytus był całkowicie lojalny wobec państwa i

sam załatwiał problemy z fundamentalistami. Teraz byłoby zapewne

background image

podobnie, i ojciec Jan wraz z Chustą i tak trafiłby w ręce władzy, ale

wówczas on nie miałby w tej kwestii najmniejszych zasług. A dzięki

wywiezieniu ich do Tomaszowa, ukryciu w swoim pokoju i wydaniu

ich władzom, mógł odnotować sukces. O tej mecie nie wiedzieli

nawet jego rodzice, przed którymi także grał pobożnego

muzułmanina. Teraz trzeba ją będzie zdekonspirować, ale dzięki

temu drzwi do kariery będą stały przed nim otworem. Już wyobrażał

sobie siebie w białym mundurze kadeta szkoły oficerskiej Biura do

Walki z Fundamentalizmem. A potem będzie miał świetny sa-

mochód, służbowe mieszkanie i pieniędzy jak lodu. I nigdy już nie

zazna losu swojego ojca, który zbierał datki od wiernych i uważnie

liczył każdy wydatek, by przypadkiem nie przekroczył budżetu.

Wideofon zawirował mu w kieszeni. Spojrzał na ekran. To był

porucznik, który zachęcił go do działania w szkole, i do którego

zadzwonił, gdy zobaczył, kto wpada mu w ręce.

- Tak, poruczniku?

- Gdzie ich masz? - Obama nie bawił się w dyskusje.

- Przyjedziesz, to się dowiesz, poruczniku. Na pewno nie uciekną.

Są dobrze zamknięci - uśmiechnął się dziarsko.

- Ale gdzie mam jechać? - porucznik starał się być miły, ale

średnio mu to wychodziło. Od tego, czy złapie ojca Skorupka, za-

leżała przecież także jego kariera, o czym ten młody, na szczęście,

nie wiedział.

- Tomaszów Lubelski. Spotkamy się przy dworcu PKS. Na pewno

go poznasz, to najbardziej obskurny budynek w mieście. Nie

remontowali go od czasu, gdy weszliśmy do Zjednoczonej Europy -

background image

zażartował chłopak.

- Nie rozmawiałeś o tym z nikim innym? - oficer kontynuował jak

na przesłuchaniu. - Nie...

- Dobrze... Najpierw chciałbym zobaczyć ich sam. A dla ciebie to

nawet lepiej, bo wyprowadzimy ich razem i oddamy w ręce władz...

Będziesz bohaterem - Obama wyraźnie go kokietował.

- Super. Będę czekał. Kiedy będziesz, poruczniku?

- Trzy, cztery godziny. Muszę zmontować akcję i przygotować się

samemu do niej. Dam znać, jak będę się zbliżał. A ty trzymaj się od

nich teraz z daleka. Nie chciałbym, żeby i ciebie przekabacili, jak im

się to udało zrobić z innymi.

- Nie ma sprawy, poruczniku.

Hassan się rozłączył, a Muhamad ruszył przed siebie. Chciał

opowiedzieć o swoim tryumfie komuś bliskiemu, ale wiedział, że nie

może tego zrobić. Od tajemnicy zależało teraz wszystko. Zaszył się

więc w niewielkiej kawiarence naprzeciwko dworca PKS i czekał.

Rozdział dwudziesty trzeci

Tłum przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem gęstniał z

każdą godziną. Z kilku tysięcy osób, po programie Silsona i

hackerskim wezwaniu, zrobiło się kilkanaście. Nowi protestujący nie

mieli dużo wspólnego ze starymi. Nie było wśród nich chrześcijan,

nie przybywali na plac z różańcami czy krzyżami. Zamiast nich

przynosili namioty, w których mogli się schronić pierwsi uczestnicy

modlitwy, a także jedzenie, koce czy wielkie transparenty z

postulatami uwolnienia uwięzionych, a także zaprzestania

przymusowych eutanazji.

background image

Pierwsi protestujący byli tym mocno zaskoczeni. Obok nich, ludzi

z katolickich gett, z różańcami w dłoniach, z krzyżami na piersiach i

zdjęciami papieża w dłoniach stawali bowiem długowłosi, nieogoleni

nonkonformiści, którzy jeszcze niedawno protestowali przeciw

jedzeniu świnek, kurek i karpi, a teraz nagle odkryli, że w ich - tak

idealnym jak się zdawało świecie - zabija się nie tylko zwierzęta, ale

również ludzi. A władza, która wprowadziła już tyle przepisów

antydyskryminacyjnych w stosunku do zwierząt, nie tylko się na to

godzi, ale również to nagrywa. Części z nich otworzyło to oczy, dla

części zaś protest ten był tylko kolejną rozróbą, w której warto było

wziąć udział, by później móc się tym chwalić w squtach, komunach

czy na spotkaniach radykalnych organizacji politycznych. Pojawili

się też ludzie, którzy gdzieś w pamięci, jak wcześniej Maciej

Maćkowicz, wygrzebali własne winy, problemy, zaniedbania czy

braki. Program Silsona, a wcześniej cały bieg wydarzeń

przypomniały im, że ich ojciec, dziadek, czy żona zostali

pozostawieni sami sobie i odeszli bez najbliższych, zabici

zastrzykiem czy uśpieni za pomocą gazu.

Ale te różnice nie miały już znaczenia. Tłum czuł, że jest razem,

że powstaje wśród nich jakaś absolutnie fundamentalna so-

lidarność. Ten termin jednak nie padał. Nie było kogoś, kto by je

wypowiedział, ale ludzie czuli, że są razem, że chcą walczyć o od-

danie matki dziecku, że chcą sprawiedliwej kary dla tych, którzy

zabili Zofię Pomorską, że mają dość kłamstwa ubieranego w słowa

o godności ludzkiej i zabijania określanego darem. Tę nienazwaną

solidarność czuło się również w tym, że gdy jedni się modlili, inni

background image

trwali w milczeniu, albo karmili tych, którzy nie mieli już sił.

Niewierzącym, anarchistom, rewolucjonistom udzielała się zresztą

atmosfera modlitwy. Powracające wezwania maryjne uspokajały i

dawały nadzieję.

Wśród protestujących pojawili się także księża. Część z nich

miała oficjalne licencje na pracę, i wiedziała, że ich obecność w tym

miejscu może być ostatnim aktem, jakiego dokonają jako

“legałowie". A mimo to czuli, że muszą tu być, że wyspowiadanie

tych ludzi, udzielenie im komunii, czy głoszenie Ewangelii, gdy

zajdzie taka potrzeba, jest w tej chwili absolutnie fundamentalne.

Być może odwagi dodał im arcybiskup, który - choć przez lata

ustępował, uciekał, potępiał radykałów, to teraz zdecydował się na

jasny akt protestu. Ale w tłumie zebranym przed Biurem było też

wielu duchownych nielegalnych. Oni wyciągnęli gdzieś z szaf

poszarzałe habity czy sutanny i poszli tam, gdzie byli potrzebni. Tak

jak zawsze. Ale tym razem między nimi a “legałami" nie było

przepaści. Ramię w ramię spowiadali, odprawiali msze święte i

nauczali. Czuli, że tym razem drogi, jakimi szli, nie mają znaczenia,

że liczy się służba drugiemu i głoszenie Chrystusa. Media zresztą

błyskawicznie wyczuły ten nowy trend wśród odbiorców. Już

kilkadziesiąt minut po zakończeniu programu Silsona pojawiły się

duże materiały o Zofii Pomorskiej i jej mężu, później do netu trafiły

zebrane naprędce notatki o Agnes Martinez, jej synku, a także o

ojcu Janie i Chuście. I to właśnie one, pisane w odmiennym od

dotychczasowego tonie (badania fokusowe wykazały bowiem, że w

tym momencie bardziej się to opłaca od mocnej nagonki na

background image

katofundamentalistów), doprowadzały kolejnych ludzi na plac. I to

już nie tylko ten przed samym Biurem, ale również na plac Traktatu.

Policji, straży miejskiej, a nawet wezwanemu na pomoc wojsku,

też udzielała się atmosfera placu. Wierni podchodzili do stróżów

porządku i wręczali im różańce, kwiaty, a niekiedy obrazki świętych

czy papieża. I zdarzało się, że policjanci składali broń i wchodzili na

plac. A ci, którzy zostali, często mieli łzy w oczach, bo w tłumie

widzieli swoich braci i swoje siostry, a niekiedy także ojców i matki.

Tej rewolucji, tej różańcowej rewolty nie sposób już było zatrzymać.

* * *

Gdy stanęła z dziećmi na placu, nie liczyła na sukces, nie wie-

rzyła, że może jej się udać, nie miała nadziei. Chciała po prostu

stoczyć ostatnią bitwę o swojego męża i pokazać dzieciom, czym

jest prawdziwa miłość. Była przekonana, że przegra, że za kilka,

może kilkadziesiąt minut trafi do aresztu, a potem do obozu

reedukacyjnego, albo do więzienia za nieodpowiednie wychowanie

dzieci i narażanie ich na niebezpieczeństwo... I dlatego była

całkowicie zaskoczona, gdy obok niej zaczęli klękać kolejni ludzie.

Najpierw Maciej, potem znajomi z jej ulicy, z katogetta. A teraz

wokół niej modlił się, debatował i protestował wielobarwny tłum

ludzi.

Ale ona nadal była sama. Okrzyknięto ją liderką, ludzie dziękowali

jej za to, że zdecydowała się na taki krok, jak wyjście z dziećmi na

ulicę, gratulowali odwagi i jej, i Tadeuszowi. A ona spuszczała wzrok

i przełykała łzy. Nie chciała być liderką. Nie chciała walki. Chciała,

gdyby to tylko było możliwe, z powrotem być w ich mieszkaniu z

background image

mężem. Modlić się z nim, kłócić, kochać, doglądać dzieci. Nie było

w niej nic z bohaterki. Spoglądała na swoje dzieci okryte ciepłymi

kocami. I płakała. Dałaby wiele, żeby cofnąć czas, żeby Tadeusz

nie poszedł do Agnes, żeby nie przyprowadził Sylwka, żeby to

wszystko się nie stało... żeby tylko byli razem.

Ale teraz nie było to już możliwe. Teraz musiała tu być, modlić się,

błagać Boga o zmiłowanie i pokazywać zdecydowanie. Musiała

rozmawiać z mediami, opowiadać o tym, o co walczą, i tłumaczyć,

dlaczego przyszła tu z dziećmi. Tylko w ten sposób mogła wrócić do

męża i do swojej roli zwykłej żony, która nie troszczy się o świat, o

wolność dla uwięzionych, ale gotuje, sprząta i kocha męża i dzieci.

Ktoś łagodnie położył jej dłoń na ramieniu.

- Gosiu...

Podniosła wzrok. Obok niej stał Bogdan Kawka. Miał na sobie

szarą koszulę i koloratkę. Znała go jeszcze ze studiów teolo-

gicznych. Wiedziała, że się w niej podkochiwał. Chodzili razem na

seminaria, aż do momentu, gdy chłopak znikł z roku. Krążyły o nim

legendy, że uciekł ze Zjednoczonej Europy, że zamieszkał w

Ugandzie i tam przyjął święcenia kapłańskie, ale nic pewnego nie

było wiadomo. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Zobaczył to

uczucie w jej oczach.

- Jestem tu od kilku miesięcy. Wróciłem, żeby głosić Chrystusa...

A teraz jestem tutaj, by walczyć z tobą o Tadeusza.

Zobaczył łzy w jej oczach.

- Chodź... - pociągnął ją za rękę. - Zaraz będziemy odprawiać

mszę.

background image

- A dzieci? - spytała, choć czuła, że potrzebuje uspokojenia.

- Tu zaraz obok, odprawimy - wskazał na niewielki przenośny

ołtarz, wokół którego zaczęli gromadzić się ludzie. - A ty musisz tam

być... - uśmiechnął się lekko - bo odpowiadasz za cały ten bałagan.

- ... zostanę przy dzieciach... Duchowny skinął głową.

Po kilku minutach już w szatach liturgicznych zaczął odprawiać

mszę. Jego gesty były niezwykłe spokojne. Ucałował ołtarz, uczynił

znak krzyża... Małgorzata niewiele widziała ze swojego miejsca.

Między nią a ołtarzem stało teraz wielu ludzi, a ona nie potrafiła się

skupić. Myślała o Tadeuszu i o mszach, w których razem

uczestniczyli. O tym, jak biegali za dziećmi, jak starali się je

uspokoić, i jak z uśmiechem podchodzili z nimi do Komunii

Świętej...

Czytań nie słyszała. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero kazanie.

Bogdan mówił cichym, spokojnym głosem. Nie był chary-

zmatycznym kaznodzieją. Forma zdecydowanie nie przykrywała

treści. Lekko się jąkał.

- Jesteśmy tu razem, by walczyć o prawdę, o dobro, o wolność.

Wielu z nas przyszło tu na wezwanie świętego Jerzego Popiełuszki.

I dlatego nie mogę nie zacząć od jego słów. Słów, które świetnie

opisują nasze doświadczenie. Wiele lat temu, gdy nas przodkowie

byli w podobnej sytuacji, gdy tak jak my zmagali się z ciemnościami

braku wolności religijnej, on mówił do nich, że “przemoc nie może

zwyciężyć, choć może na krótko triumfować. Mamy tego najlepszy

dowód, stając u stóp krzyża Chrystusowego. Tam również była

przemoc, była nienawiść, była walka z prawdą. Lecz przemoc

background image

została pokonana przez miłość. Bądźmy więc silni miłością, prosząc

za braćmi błądzącymi, nie potępiając nikogo, a piętnując i

demaskując zło i mechanizmy zła. Prośmy słowami Chrystusa, jako

Jego wy znawcy, słowami, które On wypowiedział z krzyża: Boże!

Odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią"- mówił przed laty święty

Jerzy. I tak wówczas, jak i teraz nie jest to proste. Nie jest, bo

wiemy, że oni odebrali nam mężów, że dzieciom odebrali matki, że

chcieli odebrać nam Chrystusa obecnego wśród nas... Nie jest

łatwe, ale nie ma innej drogi niż modlitwa za nich i świadomość, że

musimy walczyć także o nich i za nich. Tylko w ten sposób

osiągniemy cel, jakim jest nie tylko wolność, ale i solidarność.

Solidarność, która budowana jest na fundamencie świadomości, że

oni w gruncie rzeczy są nieszczęśliwi, że walcząc z nami, głosząc

swoje poglądy, tracą życie... Nasza walka - pozwólcie, że zacytuję

tu wielkiego świętego papieża Jana Pawła II - nie może być walką

dla zniszczenia ich, ale musi być walką o człowieka, “o jego prawa,

o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego.

Wtedy bowiem to życie ludzkie staje się «bardziej ludzkie», kiedy

rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością". I dlatego

proszę was, módlcie się za tych, którzy chcą wam odebrać ojców,

dzieci, żony i matki, módlcie się za tych, którzy nam złorzeczą i

prześladują nas. Módlcie się, by Bóg dał im nawrócenie. Amen.

Małgorzata ukryła twarz w dłoniach. Błagała Boga, by pozwolił jej

na taką modlitwę, by przyjął jej łzy, tęsknotę, zmęczenie i strach, i

by ofiarował je w intencji kogoś, kto w tym wielkim czarnym

budynku rozpracowywał jej męża.

background image

* * *

Obama czekał na helikopter. Polecenia były wydane, siły

przygotowane. On miał być na miejscu pierwszy i tam, po roz-

mowach ze swoim informatorem, przygotować akcję oddziałów

specjalnych. Spoglądał z górnego lądowiska na dachu Biura na

tłum zebrany na dole. W gruncie rzeczy był po ich stronie. Głęboko

gardził Tablettem, nie znosił nadętych dupków z kierownictwa jego

własnej organizacji i miał poczucie, że wierząc w Boga, nawet jeśli

On nie istnieje - ci ludzie tam w dole - w gruncie rzeczy byli bardziej

ludzcy, pełniejsi, otwarci na coś więcej. Przypomniały mu się słowa

Agnes, i zaczął się z nimi zgadzać. Jej postawa, postawa kobiety,

która zrezygnowała ze wszystkiego, by urodzić swoje dziecko, była

mu bliższa niż zachowanie Grety Garbowskiej, która gotowa była

zabić swojego wnuka, byle tylko nie przeszkadzał jej w realizacji

życiowych planów.

Przed oczami stanęła mu jego matka. Stara kobieta, która po-

święciła wszystko, by on i jego rodzeństwo otrzymali wykształcenie,

godne życie. Pracująca do późna w nocy, by on mógł się uczyć.

Ona, choć nie wierzyła, tak jak ci ludzie tam w dole, z pewnością

byłaby po ich stronie. Ona wierzyła, że jej życie ma sens większy

niż doraźne przyjemności, i że dla tego więcej warto poświęcić całe

swoje życie. Ona... - i znowu, jak już wielokrotnie wcześniej - przed

oczami pojawiła mu się ikona, którą zobaczył u ojca Piotra, ciemnej

kobiety z dwoma śladami po cięciach na policzkach. Patrzyła na

niego z miłością, taką jak kiedyś jego własna matka. Była do niej

jakoś podobna, pozbawiona nienawiści, oddana. Po prostu Matka.

background image

Próbował odrzucić ten obraz, rozstać się z nim, ale nie był w

stanie. Tam w dole ludzie modlili się, widział większą grupę

skupioną wokół ołtarza. I czuł jakiś zadziwiający związek z tą grupą.

Nie rozumiał go, ale czuł, że tam właśnie decyduje się jego los. A

Matka, Kobieta ze śladami po cięciach - jest z tym jakoś związana.

Nie miał na to wcale ochoty. Chciał zostać tam gdzie był, robić

karierę, awansować, inkasować podwyżki i zdobywać piękne

kobiety. Chrześcijaństwo, getto nie było mu do niczego potrzebne.

Nie po to wyrwał się z muzułmańskiego getta, by teraz wracać do

getta katolickiego.

Powtarzał to sobie na okrągło. Ale nie mógł uwolnić się od

obrazów. Spoglądała na niego Matka (już sam do końca nie wie-

dział jego własna, czy ta z obrazu), spoglądał na niego mężczyzna

z Chusty, którego oblicze widział w dokumentach. I oba te spoj-

rzenia były pełne miłości. “Czemu mnie prześladujesz?"- słyszał

gdzieś w głębi siebie. I znowu spojrzał w dół. Niewiele widział, ale

dostrzegł, że tam gdzieś w dole niewielka sylwetka wznosi coś w

górę. Nie widział co to było, nocne oświetlenie placu było mocne,

ale nie na tyle, by widzieć wszystko. Widział tylko tyle, że ludzie

wokół klęczeli. A to, co trzymał w dłoniach ten człowiek, było

światłem... Przesłonił oczy. Zamknął je. Ale i wtedy nie mógł się

uwolnić od powracających słów: “Czemu mnie prześladujesz"...

Silny podmuch i hałas silników wybiły go z tego stanu. Porucznik

chwycił podręczny neseser z laptopem i wskoczył do maszyny.

Machnął jeszcze na pożegnanie pozostałym oficerom.

- Bądźcie za godzinę - rzucił krótko. Akcja była już przygotowana.

background image

On miał tylko spiąć ostatnie kwestie, dogadać się z Mu hamadem. I

zebrać profity.

Pilot uśmiechnął się do niego. Wiedział, że ten młody oficer za

chwilę odniesie sukces swojego życia. A jeśli wszystko mu się uda,

to kariera w każdym miejscu Europy będzie stała przed nim

otworem. Pilot to wiedział, ale Obama wcale nie miał już takiej

pewności.

Rozdział dwudziesty czwarty

Nie powinien był tego robić. Nie powinien był czytać Pisma

Świętego, które dał mu ojciec Piotr. Szczególnie nie powinien tego

robić, wiedząc w jakim stanie się znajdował. A jednak, gdy tylko

wsiadł do helikoptera, sięgnął do swojej teczki. A w niej, jako

pierwszy, wpadł mu w ręce wytarty egzemplarz Biblii.

Otworzył go na chybił trafił. Nie miał ochoty na myślenie, na

powracanie do obrazów, które stawały mu przed oczami na dachu

wieżowca Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wybrał czytanie. I

to był błąd. Jego wzrok padł na fragment: “Poszli za nicością i sami

stali się nicością". Przed oczami stanęło mu jego życie. Nie było w

nim nic istotnego. Miał mieszkanie, piękne kobiety, ale z każdym

rokiem czuł się bardziej pusty. I nie chodziło o wypalenie, nie

chodziło o brak zadowolenia z pracy. To wszystko miał. Ale nie

widział w tym sensu, nie widział celu - innego niż własna

przyjemność. Koledzy z Biura, poderwane koleżanki, mocny seks -

nic nie stanowiło już prawdziwej przyjemności. Wszystko było

puste, jak on sam.

Czy wybrał nicość? A może ona wybrała jego? Kiedy to się stało?

background image

Szukał w pamięci momentu, gdy zdecydował się na takie życie?

Może było to spotkanie z nauczycielem, który przekonał go, że tylko

porzucenie religii, która dzieli ludzi, może go doprowadzić do

wolności? A może spotkanie z oficerem, który zachęcał młodych do

kariery w Biurze? Opowiadał im o miejscach, gdzie mogą

pracować, o możliwościach, jakie się przed nimi otworzą, przybliżał

im własne katolickie dzieciństwo nieopodal Fatimy. A gdy wypatrzył

w klasie młodego Hassana od razu wziął go na rozmowę. Nie chciał

od niego nic wielkiego. Ot, kilka informacji o starszych braciach,

gdzie się modlą, słuchał uważnie o tym, co dzieje się w domu... A

wcześniej zaproponował pomoc.

Potem były pierwsze wyjazdy, szkolenia antydyskryminacyjne, i

pierwsze kobiety. Starsze, doświadczone. Pamiętał ich smak i za-

pach. Nie pamiętał twarzy, zmieniały się tak szybko. Nie kochał ich,

ale czerpał z ich ciał siłę, przyjemność, spełnienie. Nie chciał z nich

rezygnować. Wpajano mu, że religia odbierze mu te przyjemności,

zabroni mu uroków seksu, odbierze prawo do wolności. A on, choć

specjalnie w to nie wierzył, powtarzał, co miał powtarzać, i korzystał

z ciał sympatycznych kobiet. “Chcącemu nie dzieje się krzywda"-

powtarzał sam sobie, gdy uświadamiał sobie, że nawet nie pamięta

ich imion.

Dzięki informacjom, które przekazywał, udało się zamknąć kilka

meczetów. Nie były groźne, ale imamowie poważnie traktowali

nauczanie o homoseksualizmie, i kilka razy wymknęły się im uwagi

o tym, że Europa zabija własne dzieci, a muzułmanie nie powinni

się godzić na zabijanie swoich. Nie spodziewał się, że imamów

background image

aresztują, wiedział przecież, że multikulturaryzm zakazuje

prześladowań. Ale się pomylił. Nad ranem przyjechali po nich

funkcjonariusze, a ich miejsce zastąpili imamowie wykształceni w

zachodnich szkołach teologicznych, skupieni na mistyce i

zjednoczeniu z Absolutem. Rodzice ze smutkiem kiwali głowami

nad losem duchownych, a on poczuł siłę... Był kimś, kto miał

władzę.

W nagrodę wyjechał na specjalny obóz. Uczył się języków,

korzystał z życia i palił trawę. Miało mu to pomóc w osiąganiu

wyższych stanów świadomości i pokazać, że religia opiera się na

podobnych mechanizmach. Surowy islam w jego domu nie miał

wprawdzie nic wspólnego z odlotem po trawie, ale ten ostatni bar-

dzo mu się podobał. I czuł, że wie więcej niż rodzice i bracia, że

poznaje świat, jakiego bez obozu, bez Biura nigdy by nie doświad-

czył. Zamiast brudnych sal modlitewnych miał biel sal wykładowych,

wygodne apartamenty i picie na życzenie. Ciche koleżanki, w

chustach na głowach, idące do łóżka dopiero po ślubie, zastąpiły

piękne dziewczyny, których nie trzeba było nawet specjalnie o to

prosić. A perspektywa życia w jednym z osiedli na obrzeżach miast

oddalała się w nicość... zastąpiona wizją wygodnego życia oficera.

Gdy wracał do domu nic nie podobało mu się jak dawniej. Matka

wydawała mu się głupią prostaczką, która nad własne spełnienie

przedkładała dobro dzieci, ojciec fanatykiem, który pięć razy

dziennie walił głową w ziemię i wypinał cztery litery w górę. Nic

ciekawego, nic co chciałby naśladować.

A potem było zupełnie normalnie. Dostał się do szkoły oficerskiej,

background image

kończył studia, rozwijał się, trafił na pierwszą placówkę... Normalne

życie oficera, które przerwała pieprzona sprawa Chusty. Sprawa,

która uświadomiła mu, jak miałkie jest jego życie, jak bardzo nijakie

i niepotrzebne i wreszcie jak bardzo beztreściowe. Jak bardzo jest

nikim. Mógł zaprotestować, gdy Tablett zabijał Zofię Pomorską.

Mógł, ale obawiał się, że straci możliwość kariery, że będzie

pracował w Rumunii czy innej Grecji i dlatego, tylko dlatego, na jego

oczach, za jego zgodą zamordowano kobietę, która chciała żyć.

On nie poświęcał się dla nikogo i niczego, nie walczył o życie

swojego dziecka (swoją drogą nawet nie wiedział, ile jego dzieci

mogło spłynąć do kanalizacji po użyciu antykoncepcji dzień po i

aborcji) jak Agnes, nie niszczył własnego, ustabilizowanego życia,

by uratować kawałek płótna, jak ten zakonnik, którego poszukiwał,

nie potrafiłby nawet odpuścić komuś winy jak Pomorski. Był nikim,

bo poszedł za nicością. Cholernie prawdziwe słowa.

Szybko kartkował Biblię. Miał dosyć tego fragmentu. Musiał

znaleźć coś innego, coś, co dałoby nadzieję. “Powróćcie

zbuntowani synowie, uleczę wasze odstępstwa" - czytał dalej. Jak?

Jak? - pytania nie dawały mu spokoju. Muszę czytać gdzieś dalej,

dalej. Z zajęć religioznawstwa zapamiętał, że dla chrześcijan

najważniejsza jest druga część tej księgi. Przerzucał więc kolejne

strony. Zatrzymał wzrok na Dziejach Apostolskich. “Szawle, Szawle,

dlaczego mnie prześladujesz" - to pytanie słyszał już na szczycie

wieżowca, gdy szykował się do podróży. To samo pytanie wieki

wcześniej usłyszał jakiś inny funkcjonariusz. Obama cofnął się o

kilka stron. I wiedział już, że Szaweł prześladował chrześcijan, że

background image

robił to, co on... Ale to jeszcze nie była odpowiedź. To jeszcze nie

to, czego szukał. Czytał łapczywie, namiętnie. Ja jestem Jezus,

którego ty prześladujesz. Wstań i wejdź do miasta, tam ci

powiedzą, co masz czynić"...

Nie był oślepiony, ale coś zrozumiał. On też leciał do miasta. Nie

był to wprawdzie Damaszek, ale i on nie był świętym Pawłem.

Poczuł, że tam mu powiedzą, co ma czynić...

* * *

Obama wyskoczył z helikoptera. Chłopak już na niego czekał.

Zwyczajny nastolatek w białej podkoszulce. Wyglądał i zachowywał

się jak on przed kilkunastu laty. Też liczył na karierę, też chciał

naśladować oficerów i żyć barwnym życiem.

- Poruczniku, idziemy? - spytał zachwycony możliwością

uczestnictwa w akcji.

Obama spoglądał na niego ze smutkiem. Jeszcze kilkanaście

godzin wcześniej byłby w tym wzroku źle skrywana pogarda. Ale

teraz widział w tym chłopcu siebie na początku swojej drogi. Widział

młodego Obamę, który wydawał przyjaciół, by zostać oficerem. Ten

przynajmniej wydaje obcych - myślał porucznik.

- Prowadź, wodzu - uśmiechnął się do niego.

- A reszta? - chłopak był zdziwiony sytuacją.

- Reszta będzie za pół godziny. Ja mam przygotować akcję, żeby

oni już tylko wkroczyli - przybrał ton oficera. - Nie martw się,

nagroda będzie twoja - dodał, dostrzegając w oczach chłopaka

obawę, że ktoś może przywłaszczyć sobie jego sukces.

Chłopak prowadził go w milczeniu. Obama wyglądał jakoś inaczej

background image

niż poprzednio. Na jego twarzy nie było zadowolenia, był blady i

przygnębiony. Nie tak wyobrażał sobie swojego promotora. Nie tak

zapamiętał go z lekcji, na które przybył.

Przechodzili przez szerokie ulice niewielkiego miasta. Kiedyś

mieszkało tu ponad trzydzieści tysięcy osób, ale kolejne fale

emigracji, a także ścisłe zamknięcie granicy z Kozaczczyzną

sprawiły, że kolejni mieszkańcy wyjeżdżali do większych miast. Ich

miejsce zajmowali religijni dysydenci, i urzędnicy zesłani w to

miejsce za jakieś większe lub mniejsze przestępstwa. Efekt był taki,

że miasto po 18.00 zamierało. Sklepy (te nieliczne, które jeszcze

przetrwały) zamykano, a jedyna otwarta knajpka znajdowała się

naprzeciwko dworca autobusowego. Latarnie, choć Zjednoczona

Europa wyłożyła masę pieniędzy, by je odrestaurować, w zasadzie

nie świeciły. A okna w domach, w których jeszcze ktoś mieszkał,

były szczelnie pozasłaniane.

Obama myślał o tym, co powinien zrobić dalej.

- Masz samochód? - przerwał długie milczenie. Chłopakowi aż

zabłysły oczy.

- Pewnie, że mam. Starego jeepa - nie stracił okazji, by pochwalić

się swoim nabytkiem.

- W dobrym stanie? - dorzucił jeszcze oficer, by podtrzymać

rozmowę.

- Poruczniku, w idealnym. Troszczę się o niego jak o kobietę.

Sam rozumiesz - Muhamad wszedł na swój temat. Samochody były

jego pasją, a terenówki (nie do końca pochwalane przez państwo z

powodu zużycia paliwa) uwielbiał najbardziej.

background image

Oficer nie podtrzymał rozmowy. Samochód już miał. Teraz musiał

tylko trafić gdzie trzeba i przekroczyć granicę. A to nie było proste.

Jego papiery pozwalały zbliżyć się maksymalnie do granicy, ale na

jej przekroczenie trzeba było mieć specjalne zgody, na które nie

miał co liczyć. - Jesteśmy na miejscu - Muhamad wyrwał go

ponownie z zamyślenia.

Weszli w bramę starej fabryki. Czerwone cegły pokryte były

sprayem, a z kątów unosił się zapach moczu. Schody, którymi

wchodzili w górę, też nie były w najlepszym stanie. Co jakiś czas

trzeba było przeskoczyć po dwa, trzy stopnie. Obama czuł, że jest

coraz bliżej tajemnicy, która zmieni jego życie.

- Gdzie oni są? - zapytał wreszcie szeptem. Chłopak wskazał mu

wzmacniane drzwi.

- Są za nimi. I nie wyjdą stamtąd, dopóki nie będzie tu waszych sił

- uśmiechnął się do niego.

- Klucze, daj mi klucze do pomieszczenia. Będą konieczne przy

akcji - Obama zmusił się do odpowiedzi uśmiechem na uśmiech.

- To nie czekamy? - zdziwił się.

- Czekamy, ale chcę mieć już ten klucz na potem - odpowiedział

oficer.

Chłopak nie dostrzegł w jego oczach smutnej złości. Zabrał się za

wyciąganie z kieszeni kluczy. Obama spojrzał na niego jeszcze raz.

- Przepraszam - rzucił i przystawił mu do szyi paralizator.

Chłopakiem szarpnęło i po chwili leżał już u jego stóp. Wyciągnął z

jego kieszeni klucze do drzwi i do samochodu. Teraz było przed nim

najtrudniejsze zadanie. Przekonać do siebie uciekinierów.

background image

Drzwi ustąpiły bez trudu. Do środka wszedł z bronią w dłoniach.

- Porucznik Obama, Biuro do Walki z Fundamentalizmem - rzucił

do zaskoczonego zakonnika i jego towarzyszy. - Ty - wskazał na

Benedykta. - Cofnij się do ściany. Nie wiem, co możesz zrobić, a

zanim zacznę strzelać, chcę wam coś powiedzieć. Krótko, bo nie

ma czasu.

Ojciec Jan spoglądał na niego bez strachu. Wiedział, że jego

droga dobiegła końca, i że nie udało mu się uratować Chusty.

- Poddajemy się, nikt nie będzie rozrabiał. Wygraliście -

uśmiechnął się smutno. - Mylisz się, ojcze. Nazarejczyk wygrał.

Jestem sam, inni będą tu za kilkanaście minut. I nie mam ochoty

was im wydawać. Mogę pomóc wam uciec...

- Nie wierz mu - Benedykt przerwał gorączkową tyradę oficera. -

To jakiś podstęp.

- ... pójście ze mną jest waszą jedyną szansą. Inaczej za chwilę

będziecie w ich, znaczy w naszych rękach. A ze mną możecie uciec

- Obama próbował tłumaczyć.

- A niby dlaczego mamy ci wierzyć - zapytał drwiąco Po morski.

- Bo wchodząc tu i rozmawiając z wami, zniszczyłem swoją

karierę... Choćby dlatego. Zbierajcie się, jeśli nie ze względu na

mnie, to ze względu na broń, której mogę użyć. No, wychodźcie -

Obama szturchnął bronią zakonnika. - Szybciej. I ty też, dziew-

czynko. A ty, jak chcesz, to tu zostań - nie bez złości zwrócił się do

Benedykta.

- Nie zostawię ich samych - odpysknął tamten. Wyszli posłusznie,

przechodząc obok leżącego Muhamada.

background image

- On was wydał. Musiałem go uciszyć - wyjaśnił cicho Obama.

Ostrożnie schodzili po ciemnych schodach. Wreszcie byli na dole.

Obama cały czas trzymając ich na muszce, otworzył samochód.

- Wsiadajcie tam - wskazał bagażnik. - Tylko tak możemy

przejechać. No szybciej, szybciej - popędzał.

Bez zachwytu wykonali polecenie. Ten człowiek wydawał się

szalony, ale dawał niewielką, ale jednak nadzieję na ucieczkę przed

Biurem. To, co robił, było bowiem zbyt szalone, jak na prowokację...

Nawet prowokację Biura.

* * *

To kompletnie nie miało sensu. On porucznik Biura do Walki z

Fundamentalizmem, ateista z muzułmańskiej rodziny, wiózł w

kierunku granicy katolickiego zakonnika, religijnego fundamentalistę

i dziewczynkę, która uciekała przed własną matką. I to dlatego że

przeczytał fragment jakiejś książki, pooglądał wizerunki z dwoma

cięciami na policzkach. A przecież może jeszcze zawrócić.

Odstawić uciekinierów do Biura. Wytłumaczy jakoś fakt, że ogłuszył

informatora. Temu dzieciakowi zresztą pewnie nikt nie uwierzy.

Obama nerwowo zaciskał spocone ręce na kierownicy. Myśli

wirowały mu w głowie. Z jednej strony chciał zawrócić, a z drugiej

czuł, że nie może tego zrobić. Wciąż słyszał w uszach głos: “czemu

mnie prześladujesz", i choć nie potrafił wskazać jego źródła, to

wiedział, że jest on o wiele bardziej realny, niż wszystkie słowa,

które usłyszał z ust majora Strzelkowskiego czy pułkownika

Mitteranda. Jeśli w coś wątpił, to nie tyle w realność słów, ile w

możliwość ucieczki. Polskę od kozackich stepów oddzielała

background image

świetnie ufortyfikowana granica, strzeżona przez uzbrojone po zęby

służby Zjednoczonej Europy, które miały nie tylko nie dopuścić do

przenikania do europejskiego raju żółtych czy resztek Rosjan i

Ukraińców, ale również uniemożliwić ucieczki fundamentalistów.

Strażnicy byli jednak tylko częścią problemu; drugą - i to chyba

poważniejszą był fakt, że wzdłuż całej granicy ciągnął się

gigantyczny płot pod napięciem, pozostający pod stałym nadzorem

kamer.

Spojrzał na zegarek. Za kilkanaście minut oddziały Biura będą już

w Tomaszowie Lubelskim. I tam naocznie stwierdzą, że w miejscu,

które im wskazał, nie ma więźniów. Zapewne kilkanaście minut

później, a może jeszcze szybciej, zgłosi się do nich Muhamad i

opowie, co się wydarzyło. Od tego momentu on także stanie się

ściganym. Zostało im zatem nie więcej niż kwadrans czasu.

Granica była już wprawdzie blisko, ale on nie wiedział, jak ją

przekroczyć. Łzy napływały mu do oczu. Czuł, że przegrał

wszystko. Za chwilę nie będzie miał już szansy na powrót do służby

i za zdradę zgnije w jakimś więzieniu, razem z zakonnikiem i

fundamentalistą. Dziewczynka wróci do matki, jej dziecko spłynie

gdzieś w kanalizacji, Chusta i tak trafi do muzeum. Słowem klęska

absolutna.

I właśnie wtedy przypomniały mu się słowa, jakie przeczytał w

helikopterze. Co go czeka, miał się dowiedzieć w mieście. Ale on

nawet nie spytał zakonnika i jego towarzyszy o nic, a zaczął ich

ratować na własną rękę. Zmusił do zajęcia miejsc w samochodzie i

wiózł w kierunku granicy, nie wiedząc nawet po co. Zatrzymał się z

background image

piskiem opon. Wyskoczył z auta i otworzył tylne drzwi.

- Wyskakujcie - rzucił krótko. - Nie wiem, co z wami teraz zrobić.

Chciałem was ratować, ale nie mam najmniejszego pojęcia jak. Tam

jest świetnie strzeżona granica, a ja za kilkanaście minut będę

również ściganym - tłumaczył nerwowo.

Ojciec Jan spojrzał na niego z uśmiechem.

- Gdzie jesteśmy? - spytał tylko.

- Pięć kilometrów do granicy - odpowiedział porucznik, poczym

wymienił nazwę ostatnio mijanej wsi.

- Świetnie - ucieszył się zakonnik. - To jesteśmy w domu - dodał.

Obama spojrzał na niego zdumiony. Ale nie zdążył już zadać

żadnego pytania, bo do akcji wkroczył Benedykt.

- Oddaj broń - powiedział stanowczym głosem. - Jeśli

rzeczywiście masz dobre intencje, to oddaj broń. A my już ciebie i

siebie stąd wyprowadzimy... - cedził przez zęby bez uśmiechu na

twarzy. Nie podobał mu się ten mężczyzna, a z lektury netu, na

której spędził nieco czasu podczas pobytu u siostrzyczek, wynikało,

że może on mieć też coś niecoś wspólnego ze śmiercią jego

synowej.

Oficer wyciągnął w jego kierunku pistolet. Benedykt miał ochotę

walnąć go w twarz, ale się powstrzymał. Na porachunki przyjdzie

czas później.

- Przepraszam - powiedział tylko i ze smutkiem odwrócił od niego

wzrok. - Nie mamy czasu - przerwał ich rozgrywkę ojciec Jan. -

Jedź na kościół - rzucił krótko do Pomorskiego. - A ty siadaj z nami -

wskazał Obamie ręką miejsce na pace.

background image

- A jak nas zatrzymają? - nieśmiało zaoponował oficer.

- Nie zdążą. Jesteśmy prawie u celu - uśmiechnął się nie bez

tryumfu zakonnik. A potem szybko dodał. - Między innymi dzięki

tobie.

Obama spuścił wzrok. Wiedział, że gdyby sprawa zależała od

niego, to ojciec Jan i cała jego ekipa już dawno siedziałaby w aresz-

cie. Na szczęście - teraz mógł to już powiedzieć wprost - ktoś -

chciał wiedzieć, kto - się w to jeszcze wmieszał. Nie dyskutował

jednak, a tylko posłusznie wykonał polecenie.

Benedykt prowadził ostro. Ale jazda nie zajęła im więcej niż kilku

minut. Zatrzymali się przed zaniedbanym kościołem. Pochodził z

końca XIX wieku.

- Jesteśmy - rzucił zakonnik. I powoli, jakby próbując przy

pomnieć sobie wskazówki, jakie dał mu ojciec Piotr, szukał wejścia

do tunelu, który od wielu już lat służył paulinom do przerzutu

religijnej literatury. Władzom nie udało się dotąd odkryć jego ist-

nienia, bo używali go tylko paulini, i to w zupełnie wyjątkowych

sytuacjach, gdy zawodziły wszystkie inne metody, a dokumentów

wjazdowych nie dało się sfałszować.

Minęli kościół i szli w kierunku dwupiętrowej plebani. Ojciec Jan

wszedł do pustego budynku i otwierał kolejne drzwi, szukając

zejścia do piwnicy. Ale nie było go. Zaczęło się robić nerwowo.

Benedykt spojrzał na zegarek.

- Zaraz będą nas szukać. A jeep ma system namierzania -

stwierdził.

Zakonnik nie odpowiedział. Szybciej kontrolował kolejne drzwi.

background image

Coś mu nie grało. Ojciec Piotr zapewniał go, że muszą zejść do

piwnicy. I że wejście do niej znajduje się na parterze. Czy mówił o

drzwiach - tego kapucyn wcale nie był pewien. Zatrzymał się. -

Zdejmujcie pokrycie podłogi - krzyknął nagle. - Szybko.

Obaj mężczyźni zabrali się do pracy. Gretka próbowała im

pomagać, ale nie szło jej to najlepiej. I to był strzał w dziesiątkę.

Pod zniszczoną wykładziną było wejście do piwniczki. Takiej, w

jakiej jeszcze w połowie dwudziestego wieku, w epoce sprzed

lodówek, trzymano masło czy mięsa. Kapucyn uniósł właz i ze-

skoczył do maleńkiego pomieszczenia. Nerwowo zaczął obmacy-

wać ściany. Jedna z nich ustąpiła łagodnie. A jego oczom ukazał się

korytarz...

Rozdział dwudziesty piąty

- Jak to go nie ma? - pułkownik nie pozwalał sobie na prze-

kleństwa. Ale tym razem miał ochotę kląć na czym świat stoi. I

trudno się było temu dziwić. W historii Biura do Walki z

Fundamentalizmem nie było jeszcze chyba takiego miesiąca, w któ-

rym ponosiło by ono klęskę za klęską. A teraz tak było. Najpierw

starannie zaplanowana i ustalona z władzami kościelnymi akcja

skonfiskowana Chusty poniosła klęskę, bo jeden zakonnik posta-

nowił się zbuntować. Później okazało się, że spacyfikowani, jak się

zdawało na stałe, katole, mogą się jeszcze poderwać do walki i

wyjść na ulicę. A do tego porwać za sobą tłumy i blokować wjazd do

Biura. Na koniec okazało się, że oficer najmocniej zaangażowany w

prowadzenie śledztwa zniknął... I jak tu było nie kląć. - Są jakieś

podejrzenia? - dodał jeszcze zduszonym głosem.

background image

- Szukamy - kapitan, który miał koordynować akcję przejęcia

Chusty, także był wyraźnie zdenerwowany. - Przeczesujemy

Tomaszów Lubelski...

- A ten jego informator, gdzie jest?

- Szukamy, pułkowniku - kapitan starał się zachować spokój.

Pułkownik się rozłączył. Podszedł do okna. Nad Warszawą wstawał

ranek. Czerwone światło oświetlało budynki. Miasteczko namiotów

w dole także zaczynało budzić się do życia. Z piętnastego piętra

widać było drobne sylwetki, które wynurzały się z namiotów i

klękające, by zmienić swoich poprzedników. Tu nie dochodziły już

dźwięki wypowiadanych słów, ale Mitterand miał wrażenie, że

słyszy powolne mruczenie odmawianych dziesiątek różańca. Nie

znosił tej modlitwy, napawała go ona obrzydzeniem. A teraz ją

słyszał.

Odwrócił się i podszedł do biurka. Nerwowo przerzucał doku-

menty. Było tu już przygotowane niemal całe przemówienie, które

miał wygłosić po aresztowaniu Chusty, były dokumenty, mające

trafić do sądu, który w publicznym procesie miał skazać ojca Jana.

Były również szkice materiałów, które miały powoli zmieniać

atmosferę wokół protestujących. Nic odkrywczego, stare

sprawdzone w rozmaitych okolicznościach triki. Przypomnienie

mitów o inkwizycji, opowieści o pedofilii i narzucaniu innym swojego

zdania. A także sugestie dotyczące niejasnych relacji ojca Jana do

młodych chłopców...

Dzwonek zabrzmiał niezwykle natarczywie. Odsunął dokumenty i

rzucił okiem na aparat. Na ekranie wyświetlił się wizerunek

background image

kapitana.

- Tak?

- Pułkowniku, nie jest dobrze. Mamy chłopca, który praw-

dopodobnie był informatorem Obamy. On twierdzi, że doprowadził

go do uciekinierów. A potem oberwał paralizatorem. Gdy się

przebudził, drzwi do miejsca, w którym przetrzymywał zakonnika,

były otwarte. Ktoś wyjął mu z kieszeni kluczyki do samochodu, i

uciekł jego autem...

- Kurwa mać - to był odpowiedni moment, by zakląć. Wyglądało

na to, że oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem pomógł w

ucieczce najbardziej poszukiwanemu zbiegowi. A on, pułkownik, na

to pozwolił, choć miał liczne powody, by mu nie ufać. - Gdzie jest

samochód?

- Sprawdzamy... Ale wygląda na to, że przed granicą. Stoi w

miejscu.

Mitterand się rozłączył. Usiadł za biurkiem i z wściekłością

odepchnął od siebie przeglądane dokumenty. Miał już pewność, że

nie dopadnie Chusty. Zakonnik, porucznik, dziewczynka i towa-

rzyszący im fundamentalista byli już zapewne bezpieczni po drugiej

stronie. Tajne przejścia istniały i nawet nie próbowano ich niszczyć,

wiedząc, że potrzebny jest jakiś wentyl bezpieczeństwa. Tą drogą

wielu najbardziej zdesperowanych fundamentalistów uciekało.

To jednak nie Chusta i nie jej strata były teraz największym

problemem pułkownika. O wiele istotniejsze było to, że zbiegł także

oficer Biura. Takie sytuacje w zasadzie się nie zdarzały. A już na

pewno nie zdarzało się, by powierzać misje tej wagi ludziom

background image

niepewnym. On zaś to zrobił. Obama skompromitował się przecież

sugestią o sile modlitwy, a świadkami jego wypowiedzi było

kilkunastu oficerów Biura. Pułkownik zrobił wówczas, co do niego

należało, zawiesił go, odsunął od sprawy i urlopował. Ale potem

okazało się, że brakuje mu pracowników, i nie tylko wezwał z

powrotem Obamę, ale także pozwolił mu na przygotowanie

najważniejszej akcji. Miał oczywiście na swoje usprawiedliwienie

instrukcje, które jasno stanowiły, że trzeba pozostawiać spory

margines samodzielności oficerom pochodzącym z rodzin

muzułmańskich. Ale spory margines nie oznaczał, że można im dać

możliwość ucieczki. A to się właśnie stało.

Jakby tego było mało, na dole kłębił się stale rosnący tłum

fundamentalistów, którzy przyjmą z entuzjazmem informację o

ucieczce zakonnika i zdradzie oficera. Mitterand znał ich sposób

myślenia. Dla nich będzie to dowód na skuteczność i siłę modlitwy,

na to, że ten ich plemienny Bóg z pustyni Palestyny potrafi

zmiękczać nawet najbardziej kamienne serca. Dla nich nic takiego,

jak przypadek, błąd w sztuce nie istniało. Oni na wszystko

spoglądali, jak na interwencję Boga, jak na słowo, które kieruje do

nich Jahwe. I co gorsza, akurat w tej chwili tak to wyglądało.

Mitterand świetnie znał profil psychologiczny Obamy. Takich ofi-

cerów jak on służyło w Biurze na pęczki. Dla nich liczyła się tylko

kariera, możliwość wyrwania się z getta i wygodne życie. Ideologia,

ateizm, sekularyzm czy cokolwiek innego były dla nich tylko

narzędziem do osiągania osobistych interesów. Obama je osiągał.

Nie było więc powodów, by zdradzał. A przynajmniej nie było

background image

powodów, które można by zrozumieć z perspektywy własnych in-

teresów.

Mitterand miał też świadomość, że nie da rady spacyfikować

kłębiących się pod biurowcem katofundamentalistów. Media były po

ich stronie, opinia publiczna również. Próba ich odwojowania

zabrałaby mu kilkanaście dni. A zanim to się stanie, trzeba jakoś'

rozwiązać problem zniknięcia Obamy i Chusty. Musiał szybko coś

wymyślić. Wcisnął przycisk interkomu.

- 32.23.00 - powtarzał kod najwyższej gotowości. - Zebranie u

mnie za dziesięć minut.

* * *

- Służby w Prowincji Wschodniej zawiodły - pułkownik Mitterand

mówił podniesionym głosem. Lata pracy w Biurze do Walki z

Fundamentalizmem, cierpliwie pokonywanie kolejnych stopni

wtajemniczenia i wspinaczka po szczeblach kariery sprawiły, że do

perfekcji opanował umiejętność zrzucania odpowiedzialności na

innych. Bez tego nie dałoby się zostać pułkownikiem w tak

zbiurokratyzowanej strukturze, jaką były europejskie służby

antyfundamentalistyczne. I tym razem także postanowił powrócić do

tej sprawdzonej umiejętności. Teraz - kilka godzin po

wypowiedzeniu kodu - miał już pewność, że Obama uciekł wraz z

zakonnikiem, tłum pod biurowcem wcale nie się przerzedzał. - Od

lat dobrze zakonspirowani działali tu ukryci funda mentaliści. I nie

chodzi tylko o porucznika Obamę, ale również o tych, którzy przez

lata utrzymywali kontakty z nielojalnym, choć także świetnie się

kamuflującym arcybiskupem - tłumaczył oficer, wyraźnie odnosząc

background image

się do majora Strzelkowskiego. - Na efekty takiego działania nie

trzeba było czekać długo. Na ulicach mamy tłumy zrewoltowanych

katofundamentalistów, wspierają ich otumaniona opinia publiczna i

media. Zakonnik wraz z Chustą nie tylko zbiegł, ale pomógł mu w

tym nasz oficer, trudno więc nie dostrzec, że znajdujemy się w

sytuacji niemal bez wyjścia...

Pułkownik rozejrzał się po sali. Wiedział, że wśród jego pod-

władnych jest wielu świetnych specjalistów od kontrolowania fun-

damentalistów i rozmów z nimi, i że - jeśli dać im czas - to na

pewno wpadną na pomysł, jak rozwiązać całą sprawę. I się nie

mylił. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, gdy o głos poprosił kapitan

Stan Koss, zastępca majora Strzelkowskiego, odsunięty od zadań

po przysłaniu z Brukseli porucznika Obamy. Uśmiechał się krzywo,

ciemny krawat miał źle zawiązany.

- Pułkowniku, nie jesteś stąd, ale my tu wiemy z naszej historii, że

czasem trzeba trochę odpuścić. Wypuszczenie zatrzymanych,

rezygnacja na moment z represji pozwolą im wrócić do domów. Nie

będą się już nakręcać. I zapomną. Ci ludzie już tacy są, nic nie

robią do końca, i tym razem będzie podobnie. Wypuść my lekarkę,

księdza i tego facecika, co się modlił, i mamy zagwarantowane, że

będzie spokój.

- Polityka ustępstw tylko ich rozzuchwali - skrzywił się pułkownik.

- Nie znasz ich wystarczająco dobrze. Ucieszą się, wrócą do

domów, będą mówili o odwilży, a my powoli przykręcimy śrubę z

powrotem. Media, jeśli tylko przedstawimy sprawę rozsądnie, będą

po naszej stronie, prowodyrów się wyłapie za jakiś czas. I będzie

background image

spokój. Był tu taki generał, co to zrobił. Ustąpił w sierpniu, a potem

złamał tych ludzi w grudniu. Wygrałby, gdyby nie Jan Paweł II. Ale

teraz jego nie ma. Ich pontifex jest w Afryce, i nie może ich

wspomagać.

- A jaka będzie wersja dla mediów?

- Standardowa. Do naszych szeregów także wkradli się

fundamentaliści. Ich działania miały doprowadzić do buntu, który

zakończyłby się rozlewem krwi. A po nim władzę mieli prze jąć

przygotowywani już w Afryce fundamentalistyczni politycy, którzy

znieśliby prawa kobiet, zakazali dobrej śmierci, seksu poza

kościelnymi małżeństwami. Na szczęście polecenia z centrali -

kapitan świetnie rozumiał, że jeśli jego projekt ma zostać zreali-

zowany to jakieś zasługi muszą być oddane przełożonym i samej

Brukseli - wymusiły dekonspirację tego świetnie ukrytego spisku.

Wyciągnięty z islamskiego getta porucznik Obama okazał się w

istocie zdrajcą, który współuczestniczył w watykańskim spisku,

którego celem było okutanie kobiet w burki i chusty. A jego prze-

łożeni, w tym major Strzelkowski, nie zrobili nic, by temu zapobiec.

Dokumenty się znajdą, korespondencja także... A już teraz wiemy,

że w czasie rozmów z jednym z tych zakonników nasz porucznik

czytał Biblię...

Mitterand słuchał Kossa z zainteresowaniem. Ten flejtuch mówił

całkiem sensownie. A jego propozycja, choć trudna do

przepchnięcia w Brukseli, ratowała im wszystkim skórę.

- Ile czasu potrzebujmy na odwrócenie sytuacji?

- Lekko licząc pół roku. Potem wszystko wróci do normy - kapitan

background image

był pewny siebie.

- Skąd pewność?

- Pułkowniku, ja znam tych ludzi. Oni naprawdę nie są w stanie

działać dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni. I przyzwyczajeni są do

klęsk, wręcz się nimi szczycą... Tym razem będzie podobnie.

Musimy im tylko dać poczucie, że na teraz wygrali, nie co ustąpić. A

potem zaatakować, złamać kręgosłup i karmić papką. I wygramy.

Są na to dowody w historii tego miejsca.

Mitterand spojrzał na innych.

- Nie mamy specjalnie wyboru. Media się nakręcają. Pierwszym

krokiem musi więc być uspokojenie atmosfery. A to się nie uda bez

ustępstw. O tym, co robić później, zdecydujemy, gdy ludzie trochę

ochłoną - zaczął spokojnym tonem, przysłany wraz z Mitterandem z

Brukseli major Smith. Ten siwy oficer, choć stopniem stał niżej od

pułkownika, miał w Biurze o wiele silniejszą pozycję. Znali go i cenili

politycy, i mówiło się, coraz częściej, że jeśli osiągnie wreszcie

stopień pułkownika, to zostać może szefem całego Biura. Problem

polegał tylko na tym, że jemu na awansie nie zależało, i że wolał

występować z tylnego fotela. Jego wypowiedź jednak w zasadzie

zamykała sprawę. Pułkownik wiedział już, że Smith poprze projekt i

przepchnie go dalej, a później będzie egzekwował konsekwentne

jego wykonanie. I jeśli komuś podwinie się noga, to go

bezwzględnie wyeliminuje ze struktur.

- Napiszesz raport do centrali? - zwrócił się z uśmiechem do

majora.

- Nie! Ty go napiszesz - Smith jasno dał do zrozumienia, że choć

background image

popiera pomysł i uznaje go za jedynie wykonalny, to

odpowiedzialność za niego musi wziąć sam Mitterand. - To ty przy

wróciłeś Obamę - dodał złośliwie.

* * *

Paski “Pilne" pojawiły się we wszystkich telewizjach. Informacje

na temat wypuszczenia przetrzymywanych w budynkach Biura do

Walki z Fundamentalizmem osób, rozgrzały do czerwoności sieć. A

krótkie oświadczenie pułkownika Mitteranda, który informował, że

wiele wskazuje na to, że sprawa była gigantyczną intrygą - w której

brali udział także oficerowie - obliczoną na skompromitowanie Biura

i odebranie mu wiarygodności - transmitowane były na żywo. “Na

szczęście tę szytą grubymi nićmi aferę udało się zablokować" -

zapewniał z marsową miną pułkownik i dodawał, że “do momentu

pełnego wyjaśniania sprawy osoby przetrzymywane w Biurze na

wniosek zatrzymanych już pracowników Biura zostaną zwolnione".

Informacja o wypuszczeniu Agnes, Tadeusza, ojca Piotra i ar-

cybiskupa Kiliańczuka dotarła na plac niemal natychmiast. I po-

witana została najpierw oklaskami. Ale nie trwały one długo, bo

nagle spod burzy braw zaczął przebijać się śpiew. Ludzie, którzy

przez wiele godzin modlili się, zrozumieli, że to nie Biuro zwolniło

przetrzymywanych, że to nie pułkownikowi zawdzięczają, że od-

nieśli sukces, ale że ich modlitwy zostały wysłuchane. I dlatego

niemal spontanicznie zaczęli śpiewać, najpierw cicho, a potem

coraz donośniej “Te Deum". Nie minęło więcej niż kilkadziesiąt

sekund, gdy cały plac rozbrzmiewał jednym głosem;

Ciebie Boga wysławiamy,

background image

Tobie Panu wieczna chwała,

Ciebie Ojca, niebios bramy,

Ciebie wielbi ziemia cała.

Mitterand szczelnie zasłonił okna w swoim pokoju. Nie mylił się,

sądząc, że ta gromada ciemniaków okaże wdzięczność nie tyle

Biuru, ile swojemu plemiennemu bożkowi. Ten ich śpiew irytował

go, ale humor poprawiało mu to, że już niebawem przyjdzie pora,

by się z nimi policzyć. - Ten Wasz Bóg nie uchroni was, nie za-

chowa Waszego dziedzictwa, bo to my zwyciężymy - pocieszał się

oficer, układając już w umyśle plany ostatecznego rozprawienia się

z katogettem. I z tymi, którzy teraz wychodzili na wolność.

A pieśń nadal wznosiła się nad placem. Ludzie płakali.

Ze Świętymi w blaskach mocy,

wiecznej chwały zlej nam zdroje:

Zbaw o Panie, lud sierocy,

Błogosław dziedzictwo swoje.

Rządź je, broń po wszystkie lata,

prowadź w niebios błogie bramy,

My w dzień każdy, Władco świata,

Imię Twoje wysławiamy.

Te słowa, jeszcze przed wyjściem, usłyszał arcybiskup. Łzy

stanęły mu w oczach. Nie, nie przepadał za ludową wersją tej

modlitwy, często krytykował ją w swoich kazaniach, zarzucał jej

triumfalizm, odciąganie ludzi od spraw doczesnych i

antropologizację rzeczywistości transcendentnej. Ale teraz to nie

miało znaczenia. Kiliańczuk wiedział bowiem, że nie wyszedłby na

background image

wolność, gdyby nie ci prości ludzie, którzy godzinami trwali na

modlitwie, odmawiali różaniec i prosili, narażając swoją wolność, o

wolność dla niego. Przed oczami stanął mu znowu jego stary

proboszcz, który z ogniem w oczach mówił im, że to nie teologia,

ale wiara prostych ludzi podtrzymuje Kościół...

Wypchnięto go na zewnątrz. Słońce nieco go oślepiło. A po chwili

poczuł wokół siebie przyjazne dłonie.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Księże Arcybiskupie.

Dzięki Bogu, że jest już ekscelencja z nami - powtarzali ludzie. I

padali mu do kolan, by ucałować dłonie, które dla nich były dłońmi

kapłana. Arcybiskup się zachwiał. Wiedział, że nie jest godny, wie-

dział, że nie zasłużył sobie na ten gest. Ale nie potrafił wyrwać im

dłoni, nie chciał. Czuł, że może to oni mają rację, a on walcząc całe

życie z przeżytkami zacofania, ludowością, klerykalizmem -

głęboko, fundamentalnie się mylił... Nie wiedział, ale poczuł, że

musi uklęknąć. Nie wykonywał tego gestu od dawna, zakazał go

nawet w pewnym liście, a teraz ukląkł. I dołączył się do śpiewu,

przypominając sobie z pewnym trudem słowa.

Na Krynickiego tuż przed wejściem czekała rodzina. Małgosia,

choć przez łzy, wciąż się śmiała. I ten uśmiech, to wzruszenie

sprawiało, że Tadeusz dostrzegał w niej tę samą dziewczynę, choć

po wielu ciążach i porodach, po wielu trudach, w której się zakochał

wiele lat temu. Nie miał pewności, ale czuł, że tak jakoś wyglądać

będzie człowiek w wieczności. Wiecznie młody, ale dojrzały;

doświadczony, ale niezniszczony przez wiek. Przytulił ją mocno.

- Dziękuję - wyszeptał. A potem zaczął całować dzieci. Był z nich

background image

dumny, nie spodziewał się, że pójdą dla niego na plac, że Małgosia

zdecyduje się na coś takiego. Ojciec Piotr, gdy tylko zobaczył

klęczącego arcybiskupa, podszedł do niego. I ukląkł obok. Chciał

się modlić i dziękować Bogu nie tylko za wolność, ale także za

powrót hierarchy, za tę jego modlitwę.

Ostatnia gmach opuściła Agnes. Nerwowo szukała wzrokiem

Sylwka. Był tam. Zobaczyli się i rzucili sobie w ramiona. Kobieta

długo nie mogła go wypuścić, starała się nie dostrzegać, że wokół

niej zebrała się także cała rodzina Tadeusza. Ale wreszcie Sylwek

odsunął ją od siebie i poważnym głosem powiedział.

- Mama, to Bóg i oni...

Lekarka odwróciła się w kierunku Tadeusza i Małgosi.

- Dzięki - zaczęła. A potem już bez uśmiechu dodała. -

Zwyciężyliśmy!

- Nie. To Chrystus zwyciężył - odpowiedział poważnie Krynicki. A

po chwili w zamyśleniu dodał. - Ale przed nami jeszcze długa walka.

Epilog

Wiatr rozwiewał mu włosy. Siedział na wzgórzu i obserwował las.

Nie miał ochoty wracać do klasztoru paulinów. Wiedział, że czeka

tam na niego posiłek i ciepła rozmowa, a potem pakowanie. Ale on

chciał jeszcze pobyć w lesie. Pomodlić się, poczytać Pismo Święte,

którego od momentu ucieczki niemal nie wypuszczał z rąk. Chciał

lepiej przygotować się do chrztu, który miał przyjąć za kilkanaście

dni w Afryce z rąk Ojca Świętego. Wiedział już, że przyjmie nowe

imię. Od teraz będzie już Pawłem, bo wiedział, że bez Dziejów

Apostolskich, bez fragmentu z drogi do Damaszku nie byłby tu,

background image

gdzie był teraz. A zresztą ten święty jakoś dziwnie mu pasował. Był

taki jak on, a może lepiej byłoby powiedzieć, on był taki jak Paweł.

Najpierw prześladowca, teraz na drodze do Boga.

Nie, nie sądził, że będzie kiedyś apostołem, ale czuł się jak

wówczas, gdy Szaweł, a może już Paweł wszedł do Damaszku i

trafił do swojego wychowawcy. On także porzucił już starą drogę i

wchodził na nową. Hassan był w nim jeszcze obecny, ale za kil-

kanaście dni stanie się już Pawłem. Pawłem, który spotkał Boga na

swojej drodze i chce o tym opowiadać. Nie miał pojęcia, co będzie

dalej. Chciał tylko zostać chrześcijaninem, przyjąć Chrystusa.

Odwrócił wzrok od tekstu. Zamyślił się. Odkąd weszli do tunelu,

zmieniło się wszystko. Ojciec Jan krótko po przejściu na kozacką

stronę odleciał wraz z Benedyktem i Gretką do Afryki. Chusta - to

wiedział już tylko z opowieści zakonników - została powitana w

Afryce przez cały miejscowy episkopat. Papież umieścił ją w

katedrze, która była jego tymczasową stolicą. Chrześcijanie

masowo do niej pielgrzymowali. Ojciec Jan pozostał jej kustoszem.

Ale na razie był na urlopie i szkolił język. Gretka zamieszkała w

polskiej rodzinie, która wiele lat wcześniej opuściła Prowincję

Wschodnią. Benedykt odpoczywał, ale - jak podejrzewali paulini -

szykował się do powrotu do kraju.

Po drugiej stronie granicy też na razie było spokojnie. Media - a o

sytuacji tam Hassan wiedzę czerpał tylko z mediów - donosiły, że

protesty ustały. Ludzie wrócili do swoich domów. Kryniccy, Martinez,

ojciec Piotr mieszkali nadal na Pradze. Dziwne rzeczy działy się

natomiast z arcybiskupem. On w zasadzie zniknął z życia

background image

publicznego. Nie spotykał się z wiernymi. Media spekulowały, że

ukrył się na wsi i tam się modli.

Głównym winnym zamieszania - Hassan miał tego świadomość -

był on sam, a także major Strzelkowski. Jemu nic nie mogli zrobić,

a major został przeniesiony na emeryturę. Zmieniać zaczęła się też

powoli atmosfera. Media coraz niechętniej opowiadały się po

stronie katofundamentalistów. Na ekrany powróciła stara

propaganda, a przecieki ze śledztwa w sprawie operacji “Chusta"

jasno wskazywały, że wina - choć jest w jakimś stopniu po stronie

Biura - spoczywa głównie na fundamentalistach, z którymi trzeba

wreszcie zrobić porządek. Słowem wszystko wracało do normy.

K

ONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Terlikowski P Tomasz Operacja Chusta
2018 01 20 Feministki biorą odwet Tomasz Terlikowski miał wykładać na WUM
12 Tomasz Kostuch Operacja Pierwszy Most
Operacja Anty Polska NKWD 19371938 SOMMER TOMASZ
Dzisiaj trzeba wybrac Tomasz P Terlikowski Piotr Glas
Dzialania operacyjne Europolu Safjanski Tomasz
Piotr Glas i Tomasz Terlikowski Dzisiaj trzeba wybrać
Systemy operacyjne
Blok operacyjny zasady postÄTpowania , wyglÄ d
Wykład 1 inżynierskie Wprowadzenie do zarządzania operacyjnego
Zabieg operacyjny zaburzenia homeostazy
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim

więcej podobnych podstron