Tomasz P.Terlikowski
Operacja “Chusta”
Rozdział pierwszy
Biały budynek kurii w niczym nie przypominał budowli kościelnej.
Szklany fronton z wielkim symbolem kielicha przywodził na myśl
raczej siedzibę międzynarodowego koncernu branży winiarskiej. W
środku nie było inaczej - korytarze wyłożone czerwonymi
dywanami, a na ścianach, zamiast religijnych obrazów, wisiały
wyłącznie białe i czarne kwadraty, które symbolizować miały, jak
dowodził obecny arcybiskup warszawski, Boga Ojca w Jego
niepoznawalnej naturze.
Zakonnik w spranym brązowym habicie przepasanym białym
sznurem nie bardzo pasował do nowoczesnej rezydencji biskupiej.
Ojciec Jan miał tego świadomość i szybkim krokiem mijał kolejne
drzwi, by jak najszybciej dotrzeć do głównego gabinetu, w którym
od wielu lat rezydował arcybiskup Antoni Kiliańczuk.
Drzwi otwarły się bezszelestnie.
- Czekałem na ojca - uśmiechnął się zza szerokiego biurka
arcybiskup. Ubrany był, jak zwykle, w sportowy czarny T- shirt i
bordową biskupią marynarkę. - A ojciec wciąż wierny tym
starowierskim zwyczajom - roześmiał się w nieco wymuszony
sposób, taksując habit surowym spojrzeniem. - Mówiłem ojcu
wielokrotnie, że musimy dostosowywać się do społeczeństwa i
zaprzestać stwarzania niepotrzebnych barier strojem czy za-
chowaniem...
Ojciec Jan nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do tego, że jego
ubiór budził niezadowolenie przełożonych. Habit kojarzył się im z
Soborem Trydenckim, o którym chcieli jak najszybciej zapomnieć.
Strój duchowny nie ułatwiał też życia w świecie. Mieszkańcom
Warszawy kojarzył się wyłącznie z fundamentalistycznym za-
grożeniem, jakie wywoływali rozmaici neotradsi. Policja miała nakaz
uważnego sprawdzania, czy osoby wchodzące do urzędów nie
mają na sobie symboli manifestacyjnie wyrażających religijność.
- Ekscelencja mnie wzywał - powiedział wreszcie, by przerwać
ciszę.
Arcybiskup znowu nieznacznie się skrzywił. - Tyle razy prosiłem,
by nie używał ojciec tych wykluczających i postfeudalnych słów -
zaczął. - W naszym świecie trzeba stawiać na równość, a nie
nieustannie budować mury między nami. Ojciec jako kapucyn, syn
świętego Franciszka, który nie wywyższał się nawet ponad
zwierzęta, powinien o tym wiedzieć najlepiej.
Zakonnik nadal milczał. Nie chciał wdawać się w polemikę z
biskupem na temat pop- Franciszka, którym od kilkudziesięciu lat
karmiono rzesze pop- katolików. Chciał dowiedzieć się, czego chce
od niego pasterz diecezji i wrócić do swoich obowiązków.
Spowiadać, odprawiać mszę świętą, zbierać datki na “wykluczo-
nych". Ale nic nie wskazywało na to, by spotkanie miało się szybko
skończyć. Arcybiskup wskazał mu ręką fotel.
- Nie o strojach i tytułach chciałem z ojcem rozmawiać -
powiedział już nieco przyjaźniej. - Chodzi o ojca pracę.
Ojciec Jan spojrzał na niego zaniepokojony. Od kilku lat zajmował
się wykluczonymi z systemu opieki społecznej. Pomagał im znaleźć
lekarzy, którzy nie zmuszali do przyjmowania środków medycznych
pochodzących z nieetycznych źródeł i nie denuncjowali tych, którzy
odmawiali sterylizacji lub aborcji z przyczyn socjalnych. Jak dotąd,
choć przełożeni zakonni wspominali mu o tym, że budzi to
wątpliwości pragnących zachować dobre relacje z państwem
biskupów, nikt nie robił mu z tego powodu problemów. Tym razem
nie chodziło jednak o “wykluczonych". Arcybiskup nawet o nich nie
wspomniał.
- Ojciec jest kustoszem relikwii, która wywołuje zbyt duże
zainteresowanie. Ta Chusta musi na jakiś czas zniknąć - wyjaśnił
hierarcha.
- Dlaczego? - zakonnik nie był w stanie wykrztusić z siebie nic
więcej. Przychodząc tu, nie spodziewał się niczego dobrego, ale
polecenia, by usunąć chustę z wizerunkiem Chrystusa, nie ręką
ludzką uczynionym, nigdy. Tłumy, jakie każdego dnia nawiedzały
ich sanktuarium, były wystarczającym powodem, by nie dopuszczać
do siebie takiej myśli. A badania naukowe, które ostatecznie
potwierdziły, że tego wizerunku nie dało się namalować w sposób
naturalny, wydawały się zapewniać mu bezpieczeństwo.
- Och, powodów jest wiele - lekceważąco machnął ręką
arcybiskup. - Zacznijmy od przyczyn religijnych, wyrastających z
ducha Ewangelii. Bóg nigdy nie chciał przymuszać ludzi do wiary,
wszak ma być ona aktem wolności, wyboru dokonywanego w
ostatecznej egzystencjalnej ciemności. A ta Chusta, przez sam fakt,
że rzekomo nie jest ręką ludzką uczyniona, wymusza wiarę i
pozbawiają tego, co w niej najważniejsze: wolności...
Arcybiskup mówił dalej, ale ojciec Jan się wyłączył. Znał te słowa
niemal na pamięć. Usuwaniu ze świątyń kolejnych cudownych
obrazów, pamiątek wielkich cudów i relikwiarzy nieodmiennie
towarzyszyły słowa o potrzebie dostosowania form religijności do
“ducha Ewangelii", który wykluczać miał ludowe pozostałości i
formy “pobożnościowego przymusu". Chwilę potem, gdy akurat
ojciec Jan kończył odmawiać kolejną dziesiątkę różańca, padły
jeszcze słowa o konieczności szacunku dla inaczej wierzących
muzułmanów. - Dla nich - tłumaczył arcybiskup - przekonanie o
śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, których świadec-
twem jest Chusta, to herezja.
Najważniejszy argument padł jednak na końcu. - Władze usilnie
prosiły, byśmy zaprzestali wystawiania tej Chusty. Jeśli się nie
zgodzimy, zostaniemy pozbawieni, jako organizacja promująca
zacofanie i ciemnotę oraz religijny przymus, dotacji na rozbudowę
świątyni dialogu. Bardzo więc ojca proszę, by jutro w południe
przekazał ojciec relikwiarz wraz z całą dokumentacją panom z Biura
do Walki z Fundamentalizmem, którzy się do ojca zgłoszą -
podsumował Kiliańczuk.
- Nie mogę tego zrobić - przez zaciśnięte zęby odpowiedział
zakonnik. Usta mu pobladły, a zdenerwowanie niemal odebrało
głos. - Ksiądz arcybiskup nie może mi tego nakazać. Ta relikwia
została dana ludziom, by przez nią wierzyli, a nie po to, by zamykać
ją w archiwach - próbował tłumaczyć.
Arcybiskup nie chciał go słuchać. - To jest polecenie, które ojciec
musi wykonać. Od tego zależą dobre relacje z państwem, których
nie będziemy narażać na szwank tylko dlatego, że jakieś dewotki
chcą się pomodlić przed kawałkiem tkaniny. Bóg jest wszędzie i
wszędzie możemy Go spotkać i poznać. Nie ma powodów, by
faworyzować kawałek materiału - przerwał ostro. - Jutro ma ojciec
przekazać tkaninę. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, będę zmuszony
cofnąć ojcu licencję duszpasterską. A są ku temu powody... Ojca
zakon też zresztą specjalnie się nie podoba w Pałacu - dodał. I
ruchem ręki odprawił zakonnika.
Ojciec Jan zacisnął dłoń na różańcu, próbując wymacać krzyżyk.
Przyklęknął przed arcybiskupem. Rozumiał, że pasterz diecezji
musiał jakoś dogadywać się z władzami. Od jego elastyczności
zależała przecież przyszłość parafii, setek duchownych i wiernych.
Ale czy rzeczywiście trzeba się było godzić na wszystko? Czy z ust
pasterza nie powinny czasem paść słowa “non possumus"? Jak da-
leko jeszcze można się posunąć?
* * *
“Zdrowaśki" powoli przywracały ojcu Janowi spokój. Rytm ró-
żańcowej modlitwy pozwalał zebrać myśli. Wiedział, że nie może
wykonać polecenia biskupa, wiedział, że musi mu się sprzeciwić.
Ale nie miał pojęcia, jak to zrobić, szczególnie, że oznaczać to mo-
gło pozbawienie go prawa do sprawowania funkcji kapłańskich na
terenie całej wspólnoty. Jeden podpis arcybiskupa oznaczał, że
jego podopieczni stracą duszpasterza, a on sam będzie musiał albo
zaszyć się w klasztorze i pogodzić z całkowitym nakazem
milczenia, albo szukać możliwości duszpasterskich poza
Zjednoczoną Europą.
Powolnym krokiem opuszczał biurowe centrum Warszawy.
Zmierzał na Pragę. Tam w starych opuszczonych domach, bez In-
ternetu, błyskawicznych połączeń, od lat mieszkali “wykluczeni", ci,
którzy z własnej woli, nie przyjmując pomocy oferowanej przez
państwo, zdecydowali się na urodzenie upośledzonych dzieci, nie
poddali się kuracjom “cudownymi komórkami macierzystymi" albo
uciekając z kursów reedukacji antyhomofobicznej, postawili się
poza nawiasem nowoczesnego społeczeństwa. W jednym z takich
domów mieszkał ojciec Piotr, benedyktyn z konwentu rozwiązanego
za tradycjonalizm. Do niego, jak zawsze w trudnych sytuacjach,
postanowił pójść ojciec Jan.
Benedyktyn od lat pozbawiony był licencji duchownego. Miał
całkowity zakaz pracy duszpasterskiej. Łamał go jednak ustawicz-
nie. W swoim niewielkim mieszkaniu na czwartym piętrze jednej z
praskich kamienic nieustannie kogoś spowiadał, udzielał sakra-
mentów czy uczył dzieci katechezy. Od czasu do czasu upominano
go za to, karano go mandatem za pracę bez zezwolenia, ale nic
więcej. Władze nie chciały zadzierać z uwielbianym przez “wyklu-
czonych" kapłanem, a diecezja udawała, że go nie zauważa.
- Laudetur Iesus Christus - powitał ojca Jana mężczyzna w
benedyktyńskim habicie. I od razu posadził go za stołem. - Mów, co
cię do mnie sprowadza - uśmiechnął się ciepło, patrząc na
kapucyna.
- Jutro muszę oddać Chustę funkcjonariuszom Biura do Walki z
Fundamentalizmem - wyszeptał kapucyn. Znał ojca Piotra od lat, i
choć on sam był księdzem legalnym, to właśnie tego
katakumbowego benedyktyna uważał za swojego kierownika du-
chowego. I od niego oczekiwał wskazówek...
- Musisz? - twarz Piotra była nieprzenikniona.
- To polecenie arcybiskupa - wyjaśnił.
- On nie jest Twoim przełożonym.
- Może cofnąć mi licencję. I narobić kłopotu kapucynom. Ojciec
Piotr lekko się uśmiechnął. - Bez licencji da się żyć.
Modlitwy nikt nie może ci zakazać.
Ojciec Jan milczał. Przejście do nielegałów było czymś, z czym
coraz częściej się liczył. Ale przecież w ten sposób nie uratuje
Chusty. Ona i tak, z nim lub bez niego, zostanie przekazana
władzom. Benedyktyn domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel.
- Nie możesz jej oddać - powiedział krótko.- To jest ten moment, o
którym zawsze myślałeś. To jest twoje “non possumus".
Ojciec Piotr mówił dalej. Do kapucyna powoli docierało, że
przyjaciel wzywa go do “wykradzenia" Chusty i przewiezienia jej do
Afryki. W jednym z kapucyńskich sanktuariów, pozostających w
jedności z biskupem Rzymu, miała być bezpieczna i służyć ludziom.
- Tam jest teraz serce Kościoła - tłumaczył mu cierpliwie. - My tu już
tylko pilnujemy grobów, ciesząc się z tego, czego jeszcze sami nie
zniszczyliśmy.
- Ale jak? - wyszeptał ojciec Jan. Granice Zjednoczonej Europy
były ściśle strzeżone. Tam, gdzie nie było morza, pobudowano mur
z setkami noktowizorów, anten satelitarnych i wozów bojowych
straży granicznej. Syta i świecka Europa nie chciała więcej
emigrantów, którzy mogliby zniszczyć jej kruchy system socjalny.
Ojciec Piotr był boleśnie szczery. - Nie wiem. Ale Bóg będzie cię
na tej drodze prowadził - powiedział tylko. - Jeśli się odważysz...
* * *
Wracał do klasztoru. Rozmowa z ojcem Piotrem nie pozostawiła
najmniejszych wątpliwości. Benedyktyn nakłaniał go do kradzieży,
sprzeciwu wobec biskupa i szalonej ucieczki przez połowę Europy.
Szalonej to zresztą mało powiedziane. Ojciec Jan musiałby całą
drogę pokonać pieszo. Samochody, ze względów bezpieczeństwa,
miały zamontowane chipy, które pozwalały na ich błyskawiczną
lokalizację, a nawet zdalne wyłączenie silników. Lot samolotem
także nie wchodził w grę. Od wielu lat na bramkach wejściowych
zamontowane były identyfikatory źrenicy oka, których nie dało się
oszukać. Nie dało się oczywiście wyłącznie tym, którzy nie chcieli
przechodzić skomplikowanych operacji i nie mieli wolnych kilku
milionów euro. Ale gdyby nawet udało się jakoś wejść na lotnisko,
to i tak nie na wiele by się to zdało. Opłata za podróż mogła być
bowiem dokonana wyłącznie za pomocą karty, która także
pozwalała odnaleźć uciekiniera.
Trzeba było zatem iść bez pieniędzy, bez habitu - bo ten
błyskawicznie by go zdekonspirował - wędrując od jednej parafii
katakumbowej do drugiej. Ojciec Piotr opowiedział mu, jak je
znaleźć, przekazał listy polecające i pobłogosławił na tę eskapadę.
Wyciągnął ręce i mówił: “Niechaj Cię Pan błogosławi i niechaj Cię
strzeże". A na ojca Jana spływał spokój. Miał świadomość, że tego,
co robi, nie da się pogodzić z prawem kanonicznym, ale czuł też, że
tym razem jego kierownik duchowy miał rację: przychodzi taki czas,
kiedy trzeba jasno powiedzieć “nie zgadzam się".
Klasztor przy Miodowej niemal nie zmienił się od wieków.
Przemknął przez ciemną sień i wszedł do kościoła. Tam, w bocznej,
specjalnie dobudowanej kaplicy, od dwudziestu lat wisiała Chusta.
Ojciec Jan, jako jej kustosz, znał wszystkie kody, konieczne nie
tylko do otwarcia kaplicy, ale także do zdjęcia blokad z systemów
alarmowych. Spokojnie wystukiwał ciągi cyfr, a na koniec podstawił
oko do identyfikacji. Kraty otworzyły się bezszelestnie. Zakonnik
uklęknął i zatopił się w modlitwie. Oblicze Jezusa spoglądało na
niego łagodnie. Światło elektryczne przenikało przez materiał, na
którym ponad dwa tysiąclecia wcześniej odbity został wizerunek
Zbawiciela.
Czas biegł błyskawicznie. Gdy ojciec Jan oderwał wzrok od
Cudownego Oblicza spojrzał na zegarek. Była 23.30. Czas się
zbierać - pomyślał. Wstał. Podszedł do Chusty i wyjął ją z
ochraniających ram. Delikatnie zwinął materiał i schował go pod ha-
bit. Chwilę później zamknął kaplicę i spokojnym krokiem opuścił
kościół. Nie wrócił już do swojej celi. Nie było na to czasu. Miał
przed sobą tylko kilka godzin, by przebrać się w normalne ubranie i
opuścić Warszawę. W południe Biuro do Walki z Fundamen-
talizmem będzie już wiedziało, że Chusta zniknęła. Kody i zapis
kamer nie pozostawią wątpliwości, kto ją zabrał. I wtedy zacznie się
pościg...
Rozdział drugi
- Jak to, kurwa, nie ma? - major był wściekły. Hassan patrzył na
niego spod oka. Był tylko porucznikiem, ale miał świadomość, że
major wiele mu zrobić nie może. Pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie.
On przyjechał z centrali. Był młodym, świetnie zapowiadającym się
oficerem. Skierowano go tylko na jakiś czas do Prowincji
Wschodniej, by tam zdobył doświadczenie i wrócił do Brukseli już
jako kapitan. Pochodził z rodziny muzułmańskiej, co tylko podnosiło
jego wartość.
- Zwyczajnie. Nie ma - przerwał dość obcesowo. - Przyjechaliśmy,
tak jak było umówione z Kiliańczukiem, w południe. Kaplica była
zamknięta, ale Chusty w niej nie było. Z zapisów wynika, że kodami
posłużył się ten ich przełożony Jan Skorupek, który zniknął -
uzupełnił.
Major nie wyglądał na zachwyconego. Ta akcja miała być jego
wielkim sukcesem. Z Warszawy zniknęłaby znienawidzona Chusta,
która sprawiała, że wciąż ktoś się nawracał, wstępował do semina-
rium, a niekiedy nawet decydował na przejście w stan nielegała. I to
mimo że w szkołach uczciwie pracowano nad laicyzacją młodzieży.
Nie bez znaczenia miały być też szczegółowe badania, które
wykazałyby, że Chusta jest nic nie wartą podróbką. Arcybiskup już
złożył swój podpis nad szczegółowym raportem, który powstał w
Departamencie VI Biura. Major skromnie wziąłby udział w
konferencji prasowej, a potem nadstawił pierś do orderu. A na
koniec może nawet jakiś awans... Hassan też miałby w tym swój
udział. Gdyby major Strzelkowski został pułkownikiem, on praw-
dopodobnie miałby kapitańskie gwiazdki na mundurze. A wtedy
adiós, wróciłby do Brukseli i zaczął pracę w Departamencie ds.
Islamskich. Ciepła posadka już na niego czekała.
Ten misternie przygotowywany plan popsuł nadgorliwy mnich. Do
tego porażkę Biura pokazały media, zaproszone na akcję młodego
porucznika z Centrali. Portale internetowe pełne były doniesień o
pustej kaplicy, a reporterzy z błyskiem w oku informowali, że legalny
duchowny rzucił wyzwanie państwu, odmawiając podporządko-
wania się decyzjom Biura do Walki z Fundamentalizmem i własne-
go arcybiskupa. - Czy służbom uda się zatrzymać szaleńca? - pytali
reporterzy. Po takim medialnym show obaj oficerowie nie mieli już
wyjścia: ojciec Jan musi być złapany, a Chusta aresztowana. Jeśli
im się nie uda, major zapłaci za to stanowiskiem, a Hassan będzie
musiał długo i cierpliwie przekonywać swoich przełożonych, że
jednak zasłużył na oceny, jakie mu wystawiano jeszcze w szkołach.
A później media zawsze z zadowoleniem będą mu przypominały
pierwszą wpadkę i przegraną z zakonnikiem w spranym habicie.
- I...? - głos majora brzmiał dość błagalnie.
- Wydałem już stosowne polecenia. Badamy jego powiązania,
sprawdzamy, z kim się kontaktował po wizycie u arcybiskupa. I pró-
bujemy namierzyć jego osobistą kartę chipową - opowiadał Hassan.
- Pierwszy raport chcę mieć na biurku jutro rano - odpowiedział
major. - Na razie morda w kubeł i bez komentarzy do mediów. Z
nimi kontaktować się może tylko oficer prasowy. A teraz do roboty -
dodał niespecjalnie regulaminowo.
Hassan trzasnął obcasami i wycofał się z gabinetu.
* * *
Hassan usiadł za biurkiem i zaczął czytać dostarczone mu przez
archiwum materiały. Ojciec Jan był zakonnikiem, należącym do
oficjalnego, aprobowanego przez państwo Kościoła. Jego
zwierzchnicy zaakceptowali liberalny konsensus i nie naruszali
norm prawnych. Ukształtował się on, co Hassan wiedział ze studiów
na Uniwersytecie w Leuven, na początku XXI wieku. Jego ojcami
byli hierarchowie, duchowni i świeccy z różnych krajów, którzy nie
akceptowali antymodernistycznego kierunku narzucanego
Kościołowi przez Jana Pawła II, Benedykta XVI, Piusa XIII i Jana
XXIV. Chodziło głównie o radykalny sprzeciw wobec aborcji i
eutanazji, nakładane na urzędników państwowych i lekarzy z klinik
aborcyjnych i pogodnej śmierci ekskomuniki, a także o odmawianie
praw kościelnych czynnym homoseksualistom. Początkowo
sprzeciw przyjmował tylko formę listów otwartych, w których
odcinano się od decyzji papieskich, czy krytykowano biskupów
egzekwujących prawo kanoniczne i przypominających, że decyzje
moralne mają swoje konsekwencje.
Kroplą przepełniającą czarę goryczy stał się jednak sprzeciw
Piusa XIII wobec sieci katolickich poradni eutanazyjnych “Dobra
śmierć", które działały w Niemczech i Francji. Osobom znudzonym
życiem jej założyciele wydawali wymagane przez prawo
zaświadczenia konieczne do zabiegu eutanazji. Papież uznał takie
działania za niezgodne z prawem kanonicznym, ale biskupi wzięli
pomysłodawców w obronę i tłumaczyli, że dzięki takim poradniom
pewną część osób udaje się odwieść od eutanazji. W specjalnym
wspólnym oświadczeniu Episkopaty Francji i Niemiec zarzuciły
Piusowi XIII niezrozumienie wyzwań współczesności, zamknięcie
na inność, a także stosowanie prawa bez miłosierdzia. Wierni
wsparli swoich pasterzy wielką akcją występowania z Kościoła pod
hasłem: “To my jesteśmy pasterzami".
Pius XIII próbował ratować sytuację, wydając dekrety odwołujące
biskupów z zajmowanych przez nich stanowisk, ale wtedy
zbuntowała się Kuria Rzymska. Część kardynałów otwarcie
solidaryzowała się z episkopatami zachodnimi i wezwała papieża
do ustąpienia z zajmowanego stanowiska. Po stronie Ojca
Świętego opowiedziały się Kościoły afrykańskie i azjatyckie.
Tamtejsi biskupi zdecydowanie odcięli się od postulatów swoich
zachodnich kolegów. Media na bieżąco relacjonowały skandal.
Internet pełen był nagłówków: “Watykan wystąpił przeciw
papieżowi"; “Kardynałowie wzywają papieża do opamiętania"; “Czy
papież ustąpi?"; “Katolicy popierają kardynałów", “Postępowy świat
kontra czarny Kościół" itd. itp. Watykan został zasypany listami
poparcia dla kardynałów i biskupów, płynących z całego
zachodniego świata. A nieliczne głosy sprzeciwu zostały
zignorowane.
Aferę zakończyła pielgrzymka papieska do Tanzanii. Afrykańczycy
witali Ojca Świętego entuzjastycznie, jednak dla Europejczyków
absolutnie nie do zaakceptowania była wypowiadana w czasie
pielgrzymki apologia religijności i potępienia laicyzacji. I dlatego
władze Włoch, wsparte przez część kardynałów, nie dopuściły do
powrotu Piusa XIII do Watykanu, nie wydając pozwolenia na
lądowanie jego samolotu na rzymskim lotnisku. Papież musiał
wrócić do Afryki. I tam, na wygnaniu, odbudował struktury kurialne.
Parlament Europejski - na wniosek eurodeputowanych z Partii
Socjalistycznej - przyjął deklarację poparcia dla zbuntowanych
biskupów, a także przeznaczył stosowne środki na ich działalność.
W ciągu kilku lat zdelegalizowano wspólnoty wierne papieżowi i w
ich miejsce powołano struktury Kościoła Lojalistycznego. Papież
ekskomunikował wprawdzie biskupów, którzy uczestniczyli w tych
działaniach, ale nie miał prawnych możliwości, by odbudować
realne struktury rzymskie na terenie Zjednoczonej Europy.
Jego następca - Jan XXIV - zdecydował się podjąć dialog z
odstępcami. Powołał stosowne komisje, doprowadził do cofnięcia
radykalnej reformy przeprowadzonej przez Synod Europejski,
legalizującej święcenie kobiet i znoszącej celibat. Do pełnego po-
jednania jednak nie doszło, bowiem sprzeciwiły się mu władze
państwowe, które uznały (odwołując się do Johna Locke'a), że
katolicyzm wiąże się z głęboką nielojalnością wobec liberalnego
państwa. W efekcie ukształtowały się dwa Kościoły katolickie -
lojalny wobec państwa i lojalny wobec papiestwa. Jan XXIV pró-
bował jeszcze jednoczyć je ze sobą, ale niewiele to dało.
Wierni, którzy nie odpłynęli w czasie kolejnych fal wystąpień z
Kościoła, byli tym wszystkim nieco zdezorientowani. Korzystali z
sakramentów, tam gdzie mogli. Zazwyczaj w parafiach
lojalistycznych. Papież zresztą doceniał pracę lojalistycznych du-
chownych, przypominał im tylko o konieczności wierności Tradycji i
Magisterium Kościoła. Tam, gdzie praca legalna nie była możliwa,
zarówno duchowni, jak i świeccy schodzili do podziemia i wiązali się
z wędrownymi katechistami czy prezbiterami, często kierowanymi
do tej działalności przez Drogę Neokatechumenalną czy lojalne
wobec Stolicy Apostolskiej na wygnaniu zakony.
Granice między tymi dwoma wspólnotami nie były jednak tak
ostre, jak wynikałoby z ich historii. Władze europejskie ograniczały
także działalność legalnych wspólnot i zamykały kolejne seminaria,
powołując się na ekscesy antyaborcyjne czy propagandę
homofobiczną, jaką mieli prowadzić ich klerycy czy profesorowie.
Część legalnych księży była zmuszona przechodzić do podziemia,
a inni prowadzili działalność nielegalną, pomagali wykluczonym czy
odmawiali działalności w strukturach organizacji pro choice. Ojciec
Jan, jak wynikało z notatek dostarczonych Hassanowi, był takim
właśnie duchownym związanym z legalnymi strukturami Kościoła,
choć kontaktującym się z nielegalami i prowadzącym
antypaństwową działalność. Wyświęcił go - ważnie, co zawsze
podkreślał w rozmowach z wiernymi - arcybiskup Kiliańczuk. I to on
przez lata otaczał go opieką, uniemożliwiał jego aresztowanie, a
niekiedy nawet wspierał niewielkimi datkami, które kapucyn
natychmiast przeznaczał na praskich nielegałów.
I właśnie ten element dokumentacji szczególnie zainteresował
porucznika Obamę. Mężczyzna wykonał kilka przysiadów i zaczął
układać w głowie plan, który miał go doprowadzić do odzyskania
Chusty, albo przynajmniej do rozwiązania problemu religijnego w
Prowincji Wschodniej. A najlepiej obu tych celów jednocześnie. To
byłby sukces na miarę świetnie rozpoczętej kariery - pomyślał
zadowolony.
* * *
Arcybiskup nerwowo przełykał ślinę. Od kilkudziesięciu minut jego
wideofony wręcz się urywały. Kolejni dziennikarze, komentatorzy,
publicyści i showmani zadawali mu wciąż to samo pytanie: jak
odbiera fakt, że jeden z jego księży odmówił podporządkowania się
decyzjom władz? I co zamierza z tym fantem zrobić? Odpowiadał
więc, cierpliwie i jednoznacznie odcinał się od “oszołoma" w
kapucyńskim habicie; podkreślał, że nie ma z tym nic wspólnego, a
także wyrażał ubolewanie z powodu problemów, jakie wywołał
jeden nieodpowiednio uformowany intelektualnie zakonnik.
Gdzieś w głębi duszy był jednak zadowolony, że ojciec Jan uciekł.
Od ponad roku Biuro do Walki z Fundamentalizmem naciskało, by
zrobił porządek z relikwią, która przyciągała do Warszawy ludzi z
całej Europy. Ustąpił dopiero wówczas, gdy zagrozili mu
zamknięciem legalnego seminarium i pacyfikacją Pragi. Pamiętał
ten dzień, gdy major Strzelkowski przyszedł do niego z triumfem w
oczach i pokazał dwa dokumenty. Jednym z nich był podpisany
przez władze dekret o rozwiązaniu seminarium, drugim - decyzja o
przekazaniu Chusty władzom. I informacja, że zostanie ona
przebadana przez odpowiednie służby. - W życie wejdzie tylko
jeden z nich. Ty wybierzesz który - powiedział mu wtedy major. I
wybrał. Z bólem serca, bo choć nie wierzył w autentyczność Chusty,
a gromadzący się wokół niej ortodoksi działali mu na nerwy, to
jednocześnie widział owoce, jakie rodził ten niepozorny całun.
Podpisał wtedy dokument podsunięty przez majora. A kilka tygodni
później dodał swój podpis pod “Raportem o nieautentyczności
przedmiotu kultu", który miał być opublikowany już po aresztowaniu
Chusty. Przyszło mu to dość łatwo, bo nigdy nie wierzył, że ten
kawałek płótna mógł mieć coś wspólnego z Jezusem Chrystusem.
O wiele więcej trudności sprawiła mu rozmowa z ojcem Janem. I
to nie tylko dlatego, że była nagrywana, ale także dlatego, że ten
mamroczący modlitwy mnich miał w sobie coś przyciągającego.
Arcybiskup znał jego przeszłość, wiedział, że był wcześniej świetnie
zapowiadającym się studentem medycyny, który został relegowany
z uczelni po tym, gdy odmówił wykonania obowiązkowej dla
wszystkich studentów drugiego roku aborcji. - Nie będę uczestniczył
w morderstwie - powiedział wtedy Skorupek. Koledzy z roku uznali,
że określanie mianem morderstwa “standardowego zabiegu
medycznego" jest niedopuszczalną obrazą medycyny. Skierowali
więc sprawę do sądu, i wygrali ją. Skorupek zapłacił spore
odszkodowanie. Później przez kilka lat próbował dostać się na inne
uczelnie medyczne, ale opinia niebezpiecznego fundamentalisty
ciągnęła się za nim przez lata. Poświęcił się opiece nad chorymi w
osiedlach wykluczonych. Miał jakiś romans, nieszczęśliwie się
zakochał, aż wreszcie trafił do kapucynów. Chciał zostać bratem, bo
władze odmówiły przyjęcia go na studia teologiczne, przypominając
o - jak to określono - wyroku za antyaborcyjny terroryzm. Po
interwencji rektora seminarium (był nim zresztą wówczas ks. prof.
Antoni Kiliańczuk), który był zachwycony poziomem intelektualnym
chłopaka, ostatecznie wydały zgodę na jego studia. Rektor
przekonał ich tym, że jako legalnego księdza łatwiej będzie Jana
Skorupka kontrolować.
I w zasadzie miał rację. Ojciec Jan pokornie przyjmował decyzje
przełożonych, podporządkowywał się ograniczeniom nakładanym
przez państwo, i tylko od czasu do czasu wymykał się do
wykluczonych, na co władze przymykały oczy. I ten eksperyment z
“legalnym" ojcem Janem trwałby może jeszcze wiele lat, gdyby nie
to, że rok temu prowincjał kapucynów w Polsce zdecydował się
powołać Skorupka na opiekuna Chusty. Gdyby nie tamta decyzja, to
teraz arcybiskup nie musiałby wydawać polecenia właśnie jemu, a
gdyby nie to, sprawa byłaby już zakończona. A on nie musiałby się
tłumaczyć mediom. I co gorsza czekać na wizytę majora, który z
pewnością przyniesie ze sobą jakiś “sympatyczny" dokumencik. - Z
ortodoksami zawsze są kłopoty - pomyślał arcybiskup. Nie było w
nim jednak wściekłości. Raczej ciekawość, czy ojcu Janowi uda się
uciec, i zaskoczenie, że ktoś jeszcze mógł pomyśleć, że można
zawalczyć z systemem. On tę wiarę stracił wiele lat temu.
Dzwonek do drzwi wyrwał arcybiskupa z zamyślenia. Otworzył je,
a do pokoju wszedł młody, wysoki, szczupły mężczyzna o nieco
ciemniejszym kolorze skóry.
- Porucznik Hassan Obama - przedstawił się. - Pracuję w Biurze
do Walki z Fundamentalizmem. Prowadzę sprawę ojca Jana
Skorupka. I chciałbym chwilę porozmawiać - mówił krótki mi
zdaniami, bez właściwej oficerom służb surowości.
Arcybiskup łagodnym gestem wskazał fotel. Nie spodziewał się
po tej wizycie niczego dobrego, ale wiedział, że musi się ona -
raczej wcześniej niż później - odbyć. I był zadowolony, że zamiast
majora Strzelkowskiego na spotkanie przyszedł ten młody oficer,
którego - jak słyszał - całkiem niedawno przysłano z Brukseli na
staż w “trudnym religijnie regionie". Tak określana była Prowincja
Wschodnia w raportach dla Komisji Paneuropejskiej.
- Chciałbym, żebyśmy uzgodnili wersję wydarzeń - zaczął
Hassan, widząc, że na zagajenie rozmowy przez hierarchę nie ma
co liczyć.
- Nie mam z tym nic wspólnego. Ojciec Jan sprawiał kłopoty, ale
nie spodziewałem się, że jest zdolny do sprzeciwu wobec władz i
złamania prawa, które dla nas chrześcijan jest przecież w jakimś
stopniu wyrazem woli Opatrzności - Kiliańczuk powtarzał to samo,
co mówił mediom.
- Ja nie jestem z mediów - porucznik przerwał mu obcesowo. -
Nie obchodzi mnie, czy się spodziewałeś, czy nie, a odcięcie się od
ojca Jana możesz sobie w buty włożyć. Ja wiem, że niewiele macie
ze sobą wspólnego, bo ten kretyn wierzy w to, co robi, a ty średnio.
Chcę tylko, żebyś wydał oświadczenie, w którym określisz ojca
Jana złodziejem i szaleńcem. On przecież ukradł drogą wszystkim
Polakom i Europejczykom relikwię i chce sprzedać ją Japończykom.
A diecezja poprosi władze o zajęcie się tą kwestią - Obama
referował swój pomysł krótko.
Arcybiskup milczał. Nie miał ochoty brać udziału w robieniu z ojca
Jana wariata i przestępcy. Nie żeby był jego wielbicielem, nie żeby
rozumiał walkę o Chustę, ale ten zakonnik jakoś mu imponował. A
do tego od ponad dwóch godzin przedstawiał inną wersję
wydarzeń. Taką, w której ojciec Jan był wprawdzie szaleńcem,
buntownikiem szkodzącym Kościołowi, ale w dobrej sprawie.
Porucznik dostrzegł jego wahanie. Wyciągnął z kieszeni malutki
komputer. Na jego ekranie widać było młodziutkiego Kiliańczuka w
czarnej koszuli z koloratką.
- Zrobić głośniej, czy pamiętasz, co wówczas mówiłeś? - zapytał.
Hierarcha zbladł. To było nagranie sprzed kilkunastu lat. Pro-
wadził wówczas w seminarium wykład na temat bioetyki i nie-
opatrznie wyrwało mu się, że jeśli chodzi o liczby bezwzględne, to
aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust. Następnego dnia był
już u niego zaczynający służbę wtedy jeszcze porucznik
Strzelkowski. - Taka ładna kariera zostanie przerwana. Takich ocen
nie można wprowadzać do głów studentów teologii. To re-
latywizowanie dramatu Szoah, za który wy chrześcijanie ponosicie
odpowiedzialność - zaczął. Kiliańczuk próbował wyjaśniać, że
przecież on nic nie kwestionuje, a tylko porównuje, ale oficer był
nieubłagany. - Tak, tak, ja wiem, ale przypominam, że Konferencja
Episkopatu Europy już dawno odcięła się od takich porównań. A tu
mimo wszystko, mimo wszystko... No nie wiem, co powiedzą na to
jutro biskupi, jeśli zobaczą ten film w “Newsach Dnia".
To wszystko wróciło, gdy tylko zobaczył to zdjęcie, choć od
wydarzeń minęło tyle czasu. Dobrze pamiętał, że dogadali się
wówczas z porucznikiem. Nie było oczywiście mowy o współpracy.
Po prostu spotykali się co jakiś czas i rozmawiali. A młodziutki
ksiądz od czasu do czasu pomagał normować stosunki między pań-
stwem a Kościołem. Nie robił oczywiście nic złego. Ot podsunął
arcybiskupowi możliwe do zaakceptowania przez Biuro do Walki z
Fundamentalizmem rozwiązanie jakiegoś problemu, albo odradził
mianowanie “oszołoma" na proboszcza ważnej parafii. Ale zawsze
robił to w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli nie był przekonany,
decydował inaczej. A porucznik, później kapitan i wreszcie major
Strzelkowski nigdy nie wracał do tego nagrania. Nie wrócił do niego
również wtedy, gdy Kiliańczuk został arcybiskupem.
- To był tak dawno - próbował lekceważyć wymowę materiału
arcybiskup. Ale była to tylko gra na czas, oczekiwanie na argument,
dzięki któremu mógłby ustąpić. Arcybiskup wiedział, że za
porównywanie “prawa kobiety" do zbrodni prawicowych eks-
tremistów można było wylądować w więzieniu. “Negacjonizm", bo
tak określano tę zbrodnię, wykluczał na trwałe z debaty publicznej,
a duchowni, którzy sobie na to pozwolili, byli błyskawicznie
pozbawieni prawa nauczania.
Obama przymrużył oczy. - Może i dawno, ale sam rozumiesz, że
to podważa twój autorytet jako człowieka otwartego, mądrego i
rzeczywiście nowoczesnego. Nie jest też wykluczone, że ktoś może
skojarzyć fakty: skrajny fundamentalista, który przez lata ukrywał
swoje poglądy i tak doszedł do wysokich godności, wyświęcił (tak,
tak - pamiętamy, że to ty prosiłeś o wyjątek dla Skorupka) innego
radykała, a później razem zdecydowali się zaatakować państwo i
okraść Kościół - cedził słowa. - A przy tym twoja kariera to pryszcz -
uzupełnił już szybciej, by nie urazić czułego na punkcie swojego
honoru hierarchę. - O wiele istotniejsze jest dobro archidiecezji czy
seminarium, które bez osoby tak otwartej jak ty może trzeba by
rozwiązać - uśmiechnął się.
Kiliańczuk odetchnął z ulgą. Nie lubił ustępować, ale to był
argument niewątpliwy. Dzięki jego otwarciu; rozmowom,
ustępstwom w Warszawie wciąż mogło działać seminarium du-
chowne, klasztory były otwarte, a nielegałowie tolerowani.
- Co mam podpisać? - zapytał. Hassan Obama wręczył mu
oświadczenie, które tego samego dnia wieczorem miało być
przedstawione w “Newsach Dnia", a w najbliższą niedzielę odczy-
tane we wszystkich legalnych parafiach w Prowincji Wschodniej. -
Czasem trzeba poświęcić jednego człowieka, by ratować wspólnotę
- pomyślał jeszcze arcybiskup, podpisując dokument, który z ojca
Jana robił złodzieja.
Rozdział trzeci
- W imię Boże - ojciec Jan przeżegnał się i ruszył w drogę. Zegnał
się z Warszawą. Wiedział, że być może nigdy już nie zobaczy
swojego miasta. Minął Zamek Królewski, obok którego, jeszcze za
jego dzieciństwa, stała kolumna Zygmunta. Usunięto ją, gdy chodził
do liceum, bowiem krzyż w rękach władcy miał razić uczucia
religijne mniejszości wyznaniowych. Dalszą drogę znał niemal na
pamięć. W Szpitalu Praskim pracował jego ojciec. Był
ginekologiem, który - gdy zniesiono klauzulę sumienia - przeniósł
się na onkologię. Jan jako chłopak chętnie wpadał do
zaniedbanego szpitala i wyciągał zapracowanego ojca do domu.
Szpital przejęła gmina muzułmańska. Ta sama, która kupiła od
diecezji katedrę św. Floriana i przebudowała ją na główny
warszawski meczet. Strzeliste minarety wznosiły się obok starej
wieży kościelnej, na której krzyż zastąpiono zielonym sztandarem
proroka. Co piątek do meczetu zjeżdżali się muzułmanie z całej
Warszawy. Tutejszy imam uchodził za nowoczesnego, nosił
europejskie ubranie i nieźle mówił po polsku. W mediach zawsze
opowiadał się za dialogiem i zapewniał o możliwości pogodzenia
islamu z liberalną, europejską demokracją. Czy to samo mówił
podczas piątkowych modłów w meczetach, tego nie sposób było
sprawdzić, bo kazania wygłaszał po arabsku, a władze nie uznały
za stosowne, by nie naruszać zasady wielokulturowości, ich nagry-
wać i tłumaczyć.
Po przeciwnej stronie, ale to ojciec Jan wiedział już tylko ze
wspomnień ojca, było kiedyś ZOO. Zamknięto go po kolejnej
wielkiej akcji ekologicznej “Nie zniewalajmy naszych braci" fi-
nansowanej z budżetu Zjednoczonej Europy. Pod hasłami walki z
szowinizmem gatunkowym zamknięto nie tylko wszystkie ogrody
zoologiczne, ale nawet zakazano prowadzenia eksperymentów na
zwierzętach. Leki miały być testowane na - jak to ujmowała
stosowna dyrektywa - “przedstawicielach gatunku ludzkiego nie
będących osobami". Z warszawskiego ZOO przetrwał tylko wybieg
dla niedźwiedzi. Od lat wisiały tam zdjęcia prześladowców zwierząt,
czyli dyrektorów ogrodów zoologicznych z całej Prowincji
Wschodniej.
Ojciec Jan zwolnił, gdy dochodził do odnowionego ostatnio
budynku IV Liceum Ogólnokształcącego im. Jose Luisa Rodrigueza
Zapatero (dawniej Władysława IV). To była jego szkoła. To tutaj
pierwszy raz się zakochał i wypił pierwsze piwo. Uśmiechnął się do
siebie na wspomnienie ich biologa Stanisława Garło, starszego
pana, który - konspiracyjnym szeptem - wyjaśniał im na przerwie,
że teoria ewolucji Richarda Dawkinsa nie jest jedyną możliwą
wersją powstania gatunków. A w klasie maturalnej, podczas
wycieczki szkolnej, zdradził im, że ewolucja wcale nie dowodzi, że
Boga nie ma. Dla Jana nie było to wówczas zaskoczenie. Jego
rodzice byli wierzący, ale część kolegów przeżyła autentyczny szok.
Ktoś jednak doniósł dyrektorowi i sympatyczny profesor musiał
karnie przejść na emeryturę. Zmarł kilka miesięcy później, nie
potrafił poradzić sobie z bezczynnością.
“Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie" - pomodlił się kapucyn.
I odwrócił wzrok na prawosławny Sobór pod wezwaniem św. Marii
Magdaleny. Złote cebulaste kopuły były pięknie oświetlone.
Brakowało na nich tylko prawosławnych krzyży. Otwarty imam z
nieodległego meczetu wymusił ich zdjęcie, bo raziły uczucia jego
wiernych (jego - jak zapewniał - nie, ale on przecież musiał liczyć
się z opiniami mniej światłych członków wspólnoty). Cerkiew ta
zresztą od kilku lat była nieczynna. Mer Warszawy przejął ją i
utworzył w niej muzeum tolerancji i dialogu, a warszawscy
prawosławni musieli się zadowolić niewielką świątynią św. Jana
Klimaka na Woli. Deklarowana lojalność i współpraca z władzami w
niczym im nie pomogła, bo nie zgodzili się przyjąć rezolucji
Parlamentu Europejskiego dotyczącej kapłaństwa kobiet.
Odrzucenie równouprawnienia było zbrodnią, której tolerować -
poza oczywiście mniejszościami kulturowymi, wymagającymi
ochrony - nie wolno.
Za cerkwią rozpoczynała się dzielnica wykluczonych, Inżynierska,
Ratuszowa - od lat nie były remontowane. I w tych starych,
zdemolowanych domach mieszkali ludzie wyrzuceni na margines.
Miasto nie protestowało przeciwko ich obecności, bo byli oni
atrakcją dla licznie odwiedzających Warszawę turystów. “Jedyne w
Europie religijne getto" (jak reklamowało miasto dzielnicę
nielegałów) przyciągało ciekawskich nie mniej niż jerozolimska
dzielnica chasydów Mea Szarim. Oglądanie księży w sutannach,
wiernych odbywających procesję Bożego Ciała (gdzie indziej
nielegalne) czy uczestnictwo w barwnych pierwszych komuniach, z
dziewczynkami w białych sukienkach i chłopcami w komeżkach -
miało wielu miłośników, którzy zostawiali w hotelach twardą walutę.
Oczywiście były i problemy. Co jakiś czas w kwadracie praskich ulic
pojawiał się jakiś szaleniec wzywający do zbiorowych modlitw przed
klinikami dobrej śmierci czy próbujący wyjść z fundamentalistyczną
propagandą poza ściśle określone regiony. Ale zazwyczaj
błyskawicznie załatwiano taką sprawę dzięki dobrze działającej
siatce informatorów.
Ojciec Jan skręcił w Inżynierską. Tam w jednym z podwórek
mieszkała Agnes. Znali się jeszcze z liceum. Była córką urzędnika
przysłanego przez Brukselę z Hiszpanii, później studiowali razem
medycynę. Tyle że ona ją ukończyła i podjęła pracę w Barcelonie.
Do Warszawy wróciła kilka lat po studiach, by urodzić dziecko.
Sylwek miał zdiagnozowany zespół Downa, a procedury prawne
były całkowicie jednoznaczne - w takiej sytuacji kobieta musi
poddać się “procedurze usunięcia choroby". Agnes odmówiła. - Nie
mogłam tego zrobić - opowiadała przyjaciołom. - Widziałam jego
twarz na trójwymiarowym USG. To było moje dziecko - uśmiechała
się nieśmiało. Odmowa podporządkowania się decyzjom kończyła
się wykreśleniem z programu ubezpieczeniowego, a dla lekarza
odmową wykonywania zawodu. I wtedy zadzwoniła do niego.
Poprosiła o pomoc. Ściągnął ją do Warszawy i załatwił pokój na
Pradze. Więcej robić nie musiał. Agnes błyskawicznie wrosła w
środowisko, a jako lekarka (choć bez uprawnień) miała pełne ręce
roboty i zapewnione skromne środki do życia.
Podwórko było ciemne, ale w jej oknach wciąż paliło się światło.
Zadzwonił. Długo czekał aż otworzy.
- O, padre - wyglądała na zaskoczoną, gdy zobaczyła go w
drzwiach. Nigdy nie spotykali się wieczorami. Ojciec Jan starannie
unikał dwuznacznych sytuacji. - Co tu robisz o tej porze? - dodała
już zwyczajnie.
- Poczęstuj mnie herbatą, zamiast zadawać trudne pytania -
powiedział z uśmiechem. Bawiła go niepewność Agnes. A jed-
nocześnie wiedział, że przyjemny nastrój za chwilę pryśnie. I będą
oboje myśleć, co dalej. Ona czekała na wyjaśnienia.
* * *
Gdy kończył opowieść, w jej oczach nie było radości. Wiedziała,
że już się nie spotkają, i że ona też będzie miała kłopoty. Pościg za
Chustą dotrze i do niej, tym bardziej że padre oczywiście nie
zatroszczył się o to, by odpowiednio wcześniej wyrzucić z telefonu
kartę, która rejestrowała każdy jego ruch. A do tego nie bardzo
rozumiała, po co Jan w to wszystko się angażuje. Chusta była jej
całkowicie obojętna. - Uważasz mnie za głupca, który porzuca ludzi,
by ratować kawałek sukna? - zapytał na koniec. Agnes podniosła
filiżankę kawy do ust. Nie musiała mu odpowiadać. Jan wiedział, że
go nie rozumie. I nie chodziło tylko o Chustę, ale o całe jego życie,
o wszystkie wybory. Rozmawiali o tym wielokrotnie, a on od dawna
modlił się o wiarę dla niej. Ale nic się nie zmieniało. Ona wciąż nie
chciała, nie potrafiła, czy Bóg wie co jeszcze, uwierzyć. Szanowała
Kościół, kochała papieża, uwielbiała ludzi, którzy ją otaczali, ale nie
wierzyła w Boga. Była tu z nimi, bo tylko tak mogła uratować
Sylwka. Tylko tu mogła być matką.
- Nieważne, co myślę. Ważne, co trzeba zrobić - odpowiedziała.
Nie miała dziś ochoty na kolejne kazania. Nie chciała słuchać o
wierze, o zaufaniu, o Bogu. Miała obok siebie, prawdo podobnie po
raz ostatni, mężczyznę, któremu ufała, na którym mogła polegać i
którego - co właśnie sobie uświadomiła - kochała. I chciała, by
zapamiętał ją jak najlepiej. - Przede wszystkim zniszcz to gówno -
wskazała na telefon. - Złam kartę i spuść ją do sedesu - tłumaczyła
cierpliwie. Ojciec Jan wykonywał polecenia. A Agnes szukała w
podręcznym magazynku, w którym trzymała ubrania dla swoich
najbiedniejszych pacjentów, jakiegoś sensownego stroju, w który
mógłby się przebrać zakonnik. - Mam - wyrwało jej się, gdy na
wieszaku znalazła pomarańczowy strój buddyjskiego mnicha. -
Zostaniesz w duchownej sukience, tylko zmienisz przynależność
klubową - roześmiała się do niego.
Strój buddyjskiego mnicha to był doskonały pomysł, a ojciec Jan
był tego świadomy. Buddyści, którzy zawsze zapewniali o swoim
ateizmie, tolerancji i otwartości, cieszyli się w Zjednoczonej Europie
specjalnymi względami. Setki kaznodziejów, mistrzów, guru i łamów
przemierzało nowoczesnymi samochodami (a niekiedy pieszo, w
zależności od szkoły, nurtu czy kierunku) drogi, budowało
buddyjskie centra czy prowadziło szkolenia dla zmęczonych
życiem. Wtopienie się w ten tłum nie wymagało wielkiej wiedzy, bo
zdecydowana większość zachodnich buddystów o naukach
Boddhisatwy miała' mniej niż średnie pojęcie. Problemem był brak
licencji na działalność, którą wydawał Europejski Urząd ds.
Tolerowanych Religii. Ale i to można było ominąć, bowiem część
buddyjskich mistrzów kwestionowała uznanie ich systemu za
religijny.
Gdy zakonnik przebierał się w nowe szaty, golił stępioną żyletką
brodę i głowę, Agnes przygotowała mu worek z najniezbędniejszymi
rzeczami. Chleb razowy, kilka paczek parówek, puree ziemniaczane
i dwie tabliczki czekolady powinny mu wystarczyć na pierwsze dni
drogi. Do tego dorzuciła starą mapę Polski, składany śpiwór,
pomarańczową kurtkę i..., a jakże - bez tego się nie obejdzie,
buddyjską żebraczą miskę. - Wrócisz do korzeni i będziesz żebrał
jak pierwsi franciszkanie - rzuciła przez ramię, gdy przebrany
wyszedł z łazienki. Bez włosów i brody wyglądał młodziej. Jak
wtedy, gdy razem chodzili do liceum. Zrobiło się jej żal, chciała
gorącego pożegnania. A wiedziała, że Chusta, którą ojciec Jan miał
ze sobą, czyni to absolutnie niemożliwym. I to nawet, gdyby
założyć, że i zakonnik rzeczywiście chciałby takiego pożegnania.
- Musisz już iść - powiedziała przez zaciśnięte gardło. - Do
południa dojdziesz do Otwocka, może trochę dalej. Tam jest parafia
- dodała.
Ojciec Jan podszedł do niej i ją przytulił. - Do zobaczenia -
powiedział. - I nich Bóg ma cię w swojej opiece. Ciebie i Sylwestra.
- Zegnaj - odpowiedziała sucho. Nie chciała pokazać po sobie
więcej emocji. Nie chciała, by widział, jak jej smutno.
- Do zobaczenia - powiedział jeszcze raz. - Nie tu, to tam! - mówił
z naciskiem, choć wiedział, że wspomnienie o tamtym świecie tylko
ją rozzłości. Odwrócił się, ale coś go zatrzymało. - Agnes, nie
chciałabyś zobaczyć Chusty? - zapytał.
Szczerze mówiąc, nie chciała. Ale wiedziała, że to jedyny sposób,
by zatrzymać go jeszcze na chwilę. Skinęła głową. Wyciągnął
tkaninę spod pomarańczowego habitu. Rozłożył ją na stole. I
klęknął. Ona także. Nie chciała mu robić przykrości. Przyjrzała się
obliczu na Chuście. Nic nie czuła. Było jej smutno i źle. Ten
przedmiot, a może ten człowiek na Chuście odbierał jej ostatniego
przyjaciela, na którym zawsze mogła polegać. - Idź już - poprosiła. -
Idź.
* * *
Słońce mocno już grzało, gdy dotarł do Józefowa. Miał świetny
humor, właśnie odmówił (odśpiewać ich w tym stroju trochę się
obawiał) godzinki i raźnie maszerował przed siebie. Wiatr chłodził
mu twarz, budzące się ptaki dawały nadzieję, a modlitwa
podtrzymywała na duchu. Biały, masywny kościół, który mijał, wciąż
był czynny. Ale od jakiegoś czasu zamiast księdza przewodziła mu
asystentka pastoralna. Arcybiskup Kiliańczuk próbował ją
wprawdzie odwołać po tym, gdy oznajmiła, że jest ateistką, ale
władze uznały taką decyzję za sprzeczną z dyrektywą o wolności
sumienia. Więc została.
Wszystkie te spory nie zaprzątały już jednak głowy ojca Jana. On
zmierzał do wolności, do Afryki, gdzie Kościół święcił triumfy. Tam o
kapłaństwie kobiet nikt nie słyszał, wciąż głoszono naukę o
grzeszności homoseksualizmu, a nawet potępiano antykoncepcję
(rzecz nie do pomyślenia w sytej Europie). Droga do niej wiodła
przez Kozaczczyznę, która powstała z rozpadu Ukrainy na część
wschodnią, wcieloną przez Rosję osłabioną zaborem Syberii przez
Chiny, i zachodnią, której bliżej było do Zjednoczonej Europy.
Władze superpaństwa nie miały jednak odwagi, by wcielić ją w
swoje granice. I dlatego tuż za granicą Prowincji Wschodniej
powstał pas ziemi niczyjej. Mieszkali tam prawosławni mnisi -
uciekinierzy z Góry Ahtos, którą dekretem Komisji Paneuropejskiej
przekształcono w Centrum Duchowości Feministycznej. Wokół nich
gromadzili się ludzie, którym nie odpowiadała ani rzeczywistość
Zjednoczonej Europy, ani oświecony zamordyzm prezydentów
Federacji Rosyjskiej. Katolicy obu obrządków, zielonoświątkowcy,
ojcowie, którym nie podobały się programy równościowe w
szkołach, a niekiedy także zwyczajni przestępcy. Gwarantem ich
bezpieczeństwa byli stacjonujący tam neo- Kozacy - płatni
żołnierze, z których usług korzystali zarówno Rosjanie,
Europejczycy, a niekiedy nawet Chińczycy czy Japończycy.
Ojciec Jan wiedział, że jeśli przekroczy granicę, otrzyma pomoc.
Kilka kilometrów od granicy był niewielki klasztor paulinów.
Kilkunastu braci i trzech ojców zajmowało się kolportażem mate-
riałów katechetycznych i liturgicznych do parafii na terenie Zjed-
noczonej Europy. Pomagali też misjonarzom przedostawać się ze
Zjednoczonej Europy do Afryki, do Watykanu na Wygnaniu.
- Stop, stop! - ojca Jana zatrzymał głośny krzyk. Odwrócił się.
Biegł za nim rosły mężczyzna w granatowym mundurze. - Niech
mistrz się zatrzyma - wołał. - Natychmiast.
Zakonnikowi serce podeszło do gardła. Znał tego człowieka.
Przygotowywał go do ślubu. Wydawał mu też deklarację
wyzwolenia od związku wyznaniowego konieczną do wstąpienia do
policji. To było jakiś pięć lat temu. Od tego czasu ani razu się nie
spotkali. Do ojca Jana dochodziły tylko sygnały o antyreligijnym
zaangażowaniu młodego policjanta, który inwigilując środowiska
chrześcijańskie, chciał zmyć hańbę kościelnego ślubu i katolickiego
wychowania.
Uciekać nie było sensu. Musiał się zatrzymać. Policjant był coraz
bliżej. Dobiegł.
- Mistrzu - zaczął. - Potrzebuję rady...
I zamilkł. Lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, a także
zgolone włosy i broda na moment wprawiły go w zakłopotanie. Ale
tylko na chwilę.
- Ojciec Jan? - rozpoznał go bez większych trudności.
Rozdział czwarty
Hassan kończył pisać mail do przyjaciela z “Le Soir". Adam
Baugniac był jednym z najbardziej szanowanych dziennikarzy
śledczych tego lewicowego portalu, który wyłonił się z gazety.
Współpracowali razem przy kilku sprawach. Hassan podrzucał mu
ciekawe tematy, a dziennikarz nieodmiennie prezentował je w
duchu, który odpowiadał Biuru. I tym razem miało być podobnie.
Oficer rzucił jeszcze raz okiem na tekst.
Drogi Adamie,
Mam dla Ciebie (tak, tak) ciekawe informacje (na wyłączność).
Ale proszę o dyskrecję. Zajmuję się ostatnio sprawą Chusty, którą
porwał jakiś szalony kapucyn, by sprzedać ją grupie japońskich
biznesmenów. Nasza organizacja nie może się oczywiście zgodzić
na to, by europejskie dobra kulturalne wyprzedawane były za
granicę, więc rozpoczęliśmy pościg. Ale tym nie zawracałbym Ci
głowy, gdyby nie to, że w całą sprawę zamieszany może być
arcybiskup Kiliańczuk. Więcej szczegółów, jeśli się dogadamy...
Pozdrawiam HO
Po poprawieniu literówek tekst został zaszyfrowany i wysłany
siecią ARAP, do której dostęp mieli tylko uprawnieni użytkownicy.
Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Dziennikarz nigdy nie
przepuszczał takich informacji, szczególnie gdy płynęły one do
niego z sieci zastrzeżonej, do której, jako jeden z nielicznych
dziennikarzy, był na stałe podłączony. On jednak nie bawił się w
szczegóły. Zadał tylko krótkie pytanie:
Co chcesz w zamian?
Hassan uśmiechnął się. Błyskawicznie odpisał.
Materiały dostaniesz, jak tylko zadasz w swoim tekście kilka py-
tań na temat możliwości powiązania kradzieży Chusty z arcybisku-
pem Kiliańczukiem. Nie chodzi mi o jakieś twarde twierdzenia, ale
przypomnij, że zakonnik, który ukradł Chustę, został wyświęcony na
jego osobiste polecenie, i zapytaj, czy to tylko przypadek, że
Chusta znika w kilka godzin po spotkaniu z arcybiskupem? Ale nic
na twardo, zwyczajne wątpliwości... Reszta później.
Wstukał kody i czekał na odpowiedź. Wiedział, że propozycja jest
ryzykowna. Zero materiałów, zero dowodów, a jedynie sugestia, że
wyśle coś ciekawego, jak pojawi się tekst na zamówienie służb. Z
drugiej strony Adam nie miał powodów, by mu nie ufać. Jak dotąd
wszystkie sprawy, które mu podrzucał, dawało się przekuć na
dziennikarskie sukcesy, za które Adam zgarniał nagrody. I tym
razem miało być podobnie. Dziennikarz po kilku minutach odpisał
enigmatycznie: Wchodzę!
Oficer sięgnął po elektroniczny wyświetlacz dokumentów.
Otworzył najświeższe pliki i zaczął czytać raporty telefonii ko-
mórkowej. Wynikało z nich, że tuż po rozmowie z arcybiskupem
poszukiwany spotkał się jeszcze ze zbuntowanym benedyktynem z
praskich slumsów i pozbawioną uprawnień lekarką z upośledzonym
dzieckiem. I właśnie u niej sygnał zanikał. Od kilku godzin w obu
miejscach pracowały już ekipy śledcze. Teraz przyszła pora, by i on
pojawił się na miejscu. Zerknął jeszcze do plików, w których
zawarte były materiały o Agnes Martinez i ojcu Piotrze. Wiedział, że
z zakonnikiem nie będzie łatwo, ale liczył, że kobietę uda się
złamać szybciej. A to ona ostatnia widziała zbiega. Chwilę
zastanawiał się, od kogo zacząć. Wysłał szybką informację do
kolegów, którzy zajmowali się zabezpieczeniem mieszkania Agnes.
Jej słabym punktem jest dziecko" - przypomniał im. I pojechał do
benedyktyna.
* * *
W małym ciemnym pokoju kłębiło się kilku mężczyzn. Sys-
tematycznie przetrząsali wyrzucone na podłogę książki i notatki.
Jeden z nich przeglądał szafę z ubraniami i kontrolował kieszenie.
Wszystkiemu, zza starego, pamiętającego jeszcze XX wiek, biurka
przyniesionego z jakiejś zamkniętej szkoły, przyglądał się lekko
łysiejący zakonnik w czarnym habicie. Jego stalowe oczy były spo-
kojne, a na ustach gościł lekki uśmiech. Wiedział, co sprowadzało
służby do jego mieszkania, i cieszył się, że Jan zdecydował się ra-
tować Chustę. W spracowanych dłoniach trzymał różaniec i powoli
przesuwał jego paciorki.
Mężczyźni co jakiś czas wyławiali z wyrzuconych na ziemię
rzeczy coś, co mogło zainteresować porucznika Obamę i kładli to
na biurku. Leżała tam już “tysiąclatka", czyli stare, zakazane z
powodu antyegalitarnego i niedialogicznego języka, tłumaczenie
Pisma Świętego. Funkcjonariusze wyłowili też Katechizm Kościoła
Katolickiego w niebieskich okładkach. Benedyktyn wiedział, że oba
te woluminy są absolutnie nielegalne. Tysiąclatka, jak zresztą
wszystkie tłumaczenia Pisma Świętego, zarówno protestanckie, jak
i katolickie, została zakazana specjalnym dekretem Komisji
Paneuropejskiej. Potępienia homoseksualizmu i rozpusty czy
mizoginizm św. Pawła czyniły Biblię czymś absolutnie nie-
nowoczesnym. I dlatego, w trosce o obywatelskie wychowanie
chrześcijan, przygotowano nowe, oczyszczone z nieodpowiednich
fragmentów wydanie. Wzorowano się na XX- wiecznych tłuma-
czeniach feministycznych i gejowskich, które odrzucały męski
szowinizm językowy i zreinterpretowały znaczenie potępień
sodomii.
Europejscy tłumacze Biblii poszli jeszcze dalej. W ich dziełach
Jezus był największym obrońcą wykluczonych i prześladowanych.
Ukrzyżowano Go nie tyle za mesjańskie i Boskie roszczenia, ile za
obronę nietypowych zachowań seksualnych (chodziło tu przede
wszystkim o Marię z Magdalii), a także za przyjaźń z Marią i Martą,
czyli partnerkami związku lesbijskiego (tezę taką przyjmowano za
jedną z twórczyń teologii queer wykładanej na wszystkich
wydziałach religioznawstwa, a także legalnych uczelniach
protestanckich, czyli za wielebną Nancy L. Wilson, która jeszcze w
dwudziestym wieku była członkinią rady starszych Metropolitan
Community Churches). Gdy tylko pojawiły się nowe tłumaczenia,
wraz ze stosownymi komentarzami, natychmiast wydano polecenie
wycofania starych. A z czasem ich posiadanie, a tym bardziej
nauczanie na ich podstawie moralności, zostało spenalizowane
jako hate speech i nawoływanie do nienawiści na tle seksualnym.
Pod podobny paragraf podpadał Katechizm Kościoła Katolickie-
go, który jednoznacznie uznawał działania homoseksualne za
niedopuszczalne. “Tradycja, opierając się na Piśmie świętym,
przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie zawsze
głosiła, że akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej
natury są nieuporządkowane. Są one sprzeczne z prawem
naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z
prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym
wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane"- napisali jego
autorzy. A uważni cenzorzy z Biura do Walki z Fundamentalizmem
nie tylko usunęli te słowa z nowszych wydań, ale z czasem w ogóle
zakazali tego wydania katechizmu, uznając je za napastliwe wobec
inaczej wierzących, a także odrzucające prawdziwą tolerancję i
pluralizm religijny.
We wspólnotach nielegalnych stare tłumaczenie Biblii i Katechizm
funkcjonowały nadal. W czasie konspiracyjnych spotkań nawet je
studiowano, ale jeśli służbom udało się przyłapać uczestników na
gorącym uczynku i jeśli w spotkaniu uczestniczyli nieletni, to
wszystkim im groziły grzywny, a niekiedy nawet obozy reedukacji
antyhomofobicznej. Legalni księża za samo ich posiadanie mogli
stracić licencję, a nielegałowie, tacy jak ojciec Piotr, mogli być
przymusowo deportowani do prowincji granicznych i zobowiązani
do reedukacji w jednym z ośrodków propagowania wolności
seksualnej.
Za samo znalezienie ich w domu nielegała nie groziły surowsze
sankcje, ale w połączeniu z innymi zarzutami, książki mogły sta-
nowić ważny element obciążający. I dlatego pracownicy Biura do
Walki z Fundamentalizmem tak uważnie przeszukiwali jego księ-
gozbiór. Ich pracy nie przerwało nawet wejście do pokoiku wyso-
kiego mężczyzny o oliwkowej karnacji i gęstych czarnych włosach.
- Porucznik Hassan Obama z Biura - przedstawił się
benedyktynowi. - Wie ojciec, po co przyszedłem? - zapytał
oficjalnie, łamiąc tym samym reguły nakazujące zwracać się do
wszystkich po imieniu. Zawsze tak robił, gdy spotykał się z
nielegałami. Dla wielu z nich forma była niezwykle istotna i
niejednokrotnie udało mu się nawiązać bliższy kontakt z
duchownymi czy świeckimi, tylko dzięki temu drobnemu odstępstwu
od pragmatyki służbowej.
- Nie wiem, ale wszystkich gości należy przyjmować jak
Chrystusa, gdyż On sam mówił: byłem gościem i przyjęliście mnie -
odpowiedział zakonnik, cytując “Regułę" i skłaniając głowę.
- Jest ojciec ostatnią osobą, która rozmawiała z Janem
Skorupkiem, kapucynem, który ukradł Chustę i uciekł z klasztoru -
zaczął oficer.
- I... ? - zapytał z uśmiechem zakonnik. - I liczę, że ojciec powie
mi, o czym rozmawialiście, i gdzie on może być... - Hassan miał
nadzieję, wbrew zresztą dokumentom, które przeglądał przed
godziną, że uśmiech kryje w sobie chęć współpracy.
Benedyktyn błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął spod biurka
worek. Gdy tylko Jan opuścił jego mieszkanie, zaczął
przygotowywać się do wizyty Biura. Spakował szczoteczkę do
zębów, ręcznik i mydło, zapasowy habit, a także piżamę i brewiarz.
- Jestem gotowy do drogi - powiedział nadal uśmiechnięty.
Hassan był wyraźnie zaskoczony. - Do jakiej drogi?
- No tam, gdzie chcecie mnie zabrać. Rozmawiać możemy o
Bogu, a o Janie nie mam nic do powiedzenia - odpowiedział.
- Wiesz, że mam nad tobą władzę - Hassan błyskawicznie zmienił
ton.
- Jestem gotowy do drogi - powtórzył zakonnik.
Ich rozmowę przerwał jeden z buszujących po pokoju podofi-
cerów. Wręczył porucznikowi książkę z dwoma panami na białej
okładce. Rzecz była już stara, wydana przed półwieczem, ale oficer
doskonale znał autora i temat. “Walka o normalność" Gerarda van
den Aardwega była pokazywana na każdym szkoleniu dla pra-
cowników udających się do Polski. Wraz z kilkoma innymi książ-
kami wydanymi przez rozmaite drobne wydawnictwa katolickie i
protestanckie, była ona jednym z najbardziej ściganych druków.
Każdy z pracowników musiał się zapoznać nie tylko z okładką, ale i
treścią. Hassan zrobił to również, i choć homoseksualiści zawsze
wzbudzali w nim pewne obrzydzenie, to nigdy nie dał tego po sobie
poznać.
- Wiesz, że to czysta motywowana seksualnie nienawiść, za którą
można trafić za kratki na kilka lat? - podsunął książkę zakonnikowi.
- Czytałeś to? - zapytał.
- Są tam nawet moje notatki - odpowiedział. I co wyraźnie de-
nerwowało oficera nadal się uśmiechał. Hassan odwrócił się od
niego, by się uspokoić. Jego wzrok padł na ciemny obrazek
przedstawiający kobietę w granatowej chuście z dwoma cięciami na
policzku. Jak każdy oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem znał
ten wizerunek, ale nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się mu
dokładniej. Sztuka zaś, i to nawet religijna, zawsze go uspokajała.
Zaczął studiować to oblicze. Nie był to dobry pomysł. Jej smutny
wzrok, ściągnięte usta przypominały mu własną matkę. Ona
patrzyła się tak samo, gdy uciekał z meczetu, wyśmiewał modlitwę
czy odcinał się od tradycji. Patrzyła ze smutkiem, ale też z jakąś
niesłychaną miłością. Matka wraz z ojcem została w Marsylii. Nie
widział jej od lat. Nigdy jej nie odwiedzał. Nie miał ochoty
przypominać sobie dzieciństwa w slumsach dla muzułmańskiej
biedoty. Drażnił go zapach arabskich potraw i nie chciał opowiadać
o tym, co robi. Studia, praca, kariera pochłonęły go zresztą na tyle,
że zapomniał o rodzinie. A teraz ten obraz, ta kobieta... tak
podobna, i tak macierzyńska.
Gwałtownie odwrócił się do benedyktyna. - Już tylko to wystarczy,
by ojca skazać - rzucił, wskazując na “Walkę o normalność". -
Zakuć go i wyprowadzić - rozkazał podoficerom. A gdy miał już
wyjść, jeszcze raz spojrzał na obrazek. Ten wzrok, to oblicze miały
go prześladować przez najbliższe dni.
* * *
Hassan postanowił pójść do mieszkania Agnes pieszo. Kobieta
nie powinna mu sprawić większych kłopotów. Córka urzędnika
państwowego, wydalona z zawodu za odmowę walki z chorobami
genetycznymi, błagała wręcz urzędników Biura do Walki z Fun-
damentalizmem, by pozwolili jej zostać w Barcelonie i praktykować
medycynę. I dopiero, gdy się na to nie zgodzili, uciekła do
Warszawy. Oficer miał nadzieję, że uda mu się kupić byłą już le-
karkę zapewnieniami o możliwości powrotu do zawodu. To miał być
jego haczyk na niewierną córkę systemu.
Jego nadzieje wzrosły jeszcze, gdy wszedł do jej mieszkania.
Współpracownicy dobrze odegrali swoją rolę. Szafy były
wybebeszone, książki rozrzucone po podłodze, a kobieta siedziała
na łóżku i tuliła płaczącego, na oko może dziesięcioletniego,
chłopca. Hassan z obrzydzeniem skonstatował, że dzieciak ma
zespół Downa, i choć wiedział o tym z dokumentacji, nie mógł się z
tym oswoić. Dysonans poznawczy był tym silniejszy, że mongolizm
łączył się w twarzy chłopca ze śladami piękna jego matki. Uroda
Agnes przyciągała oficera. - Tak zawsze wyobrażałem sobie Ipek ze
“Śniegu" Orhama Pamuka - pomyślał Hassan, przywołując
ukochaną książkę swojej młodości. Wysoka, zgrabny biust ukryty
pod świetnie skrojoną bluzką, gęste długie włosy i pokorne
migdałowe spojrzenie czyniły z niej wymarzony cel każdego
mężczyzny. I tylko ten chłopak ze zniekształconą chorobą twarzą
budził w nim niechęć.
- I po co to było? - rzucił do kobiety, nie do końca wiedząc, o co
mu chodzi, czy o chłopca, którego mogła się pozbyć wiele lat temu,
czy o zakonnika, któremu - jak wynikało z danych - pomogła w
ucieczce. Spojrzała na niego. W jej oczach czaił się strach, ale
zarazem i dzika duma. Milczała z pogardą. To go złościło, ale
jednocześnie stanowiło wyzwanie. Zawsze gdy przesłuchiwał
kobiety, myślał o tym, by je zniewolić. I nie inaczej było tym razem.
- Gdzie on poszedł? - zaczął ponownie, precyzując, także w
myślach, swoje pierwsze pytanie. Nie liczył na to, że kobieta na nie
odpowie, ale miał nadzieję, że przynajmniej zdecyduje się na jakieś
słowa. Zawiódł się. Agnes nadal milczała. W jej oczach widział
coraz więcej pogardy połączonej ze ślepą nienawiścią. Może nawet
nie do niego, ale do wszystkiego, co reprezentował.
- Eh, wy katole - rzucił krótko. - Gardzicie nami za nowoczesność.
- Nie jestem katoliczką - odpowiedziała Anges. To były jej
pierwsze słowa odkąd do jej mieszkania zapukali pracownicy Biura
do Walki z Fundamentalizmem. Ta informacja była dla Hassana
pewnym zaskoczeniem. Brakowało jej w pliku, jaki na jej temat
otrzymał. Informatorzy albo oficerowie opracowujący dane
najwyraźniej uznali, że jeśli ktoś mieszka na Pradze, to na pewno
jest katolikiem.
- To co tu robisz? - zapytał, a w tonie jego głosu słychać było
autentyczną ciekawość.
Kobieta milczała, pogarda widoczna w jej wzroku nieco się
zmniejszyła. Zastanawiała się, czy odpowiedzieć. Aż w końcu wy-
rzuciła z siebie.
- Zabraliście mi męża, który uciekł, gdy dowiedział się, że za moje
decyzje może zapłacić swoją karierą; ojca, który musiał podpisać
zgodę na pozbawienie mnie praw lekarskich, zabraliście mi matkę,
którą załatwiliście w klinice pogodnej śmierci. Ale nie możecie
zabrać mi mojego dziecka - mówiła niemal na jednym wydechu. -
Nie jestem już kobietą, córką, żoną, chcę być przynajmniej matką.
Tylko tutaj mogę płakać, złościć się, cierpieć dla niego - wskazała
na chłopca. - Tam musiałabym go zabić, a tu wśród tych ludzi mogę
być z nim, mogę kochać, mogę być człowiekiem - rzuciła przez
zęby. I zamilkła. A potem z ogromnym ciepłem przytuliła chłopca.
- A Bóg? - zapytał Hassan. W głowie kołatały mu cytaty z
Pamuka, który dowodził, że wiara turecka opiera się na wspólnocie,
a nie na teizmie i był ciekaw, czy w jej przypadku jest podobnie.
- Bóg? - spojrzała na niego. - Nie ma Go, bo gdyby był, wy byście
nie rządzili. On nie mógłby dopuścić do takich zbrodni, obroniłby
miliardy zamordowanych dzieci, obroniłby starców. Ale on umarł,
umarł wraz z abortowanymi dziećmi, wraz z uśmierconymi starcami,
wraz z zamordowaną męskością i kobiecością. Nie ma Go -
szeptała. A potem spojrzała na oficera. Bez pogardy, ale i bez
sympatii. - Ale nawet gdy Go nie ma, Jego Kościół pozostaje
ostatnim miejscem, w którym żyć może człowiek, jeśli chce zostać
człowiekiem. I kochać - zakończyła. Hassan był zaskoczony. Ta
swoista teologia śmierci Boga, której zrąb znał z lekcji Holokaustu,
zastosowana w zupełnie innym kontekście, wybiła go z równowagi.
Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Był przygotowany na
rozmowę z religijną oszołomką, a spotkał się z ateistką bardziej
radykalną niż on sam, uznający się jedynie za agnostyka. I do tego
kwestionującą fundamenty Zjednoczonej Europy w duchu
obowiązkowej w większości szkół “religii Holokaustu", a nie
katolickiej dogmatyki. To był trudny orzech do zgryzienia. Ale
wiedział już, że ma na nią haka. Nie intelektualnego, a
emocjonalnego. - Oderwijcie ją od chłopca - rzucił pracownikom
Biura.
Rozkaz został wykonany błyskawicznie. Zaskoczony Sylwek
zaczął krzyczeć, wił się i płakał. Agnes szlochała, krzyczała, wyry-
wała się. Wyglądała jak arabskie kobiety, które opłakują zmarłych -
potargane włosy, rozmazany makijaż, coraz bardziej pogniecione
ubrania.
- I co, dowiem się, gdzie poszedł? - podszedł do niej blisko,
bardzo blisko. Czuł zapach jej ciała. Podniósł jej twarz i zbliżył ją do
swojej twarzy. - I co? - powtórzył. Nie odpowiedziała. Patrzyła na
niego ze ślepą nienawiścią. Ale widział, że się waha, że miłość do
dziecka może sprawić, że zacznie mówić. I Agnes też o tym
wiedziała. Dlatego, by nie dopuścić do siebie myśli, uczuć, emocji
spojrzała mu w oczy... I splunęła prosto w twarz.
Nawet się nie odsunął, ale silnym uderzeniem wymierzył jej
policzek. Wytarł plwociny. - Zabrać ją - rzucił krótko.
- A co z tym? - zapytał podoficer, wskazując na Sylwka.
- Niech tu zdycha, skoro jego matka tak chce - powiedział głośno,
bardzo głośno. I przyglądał się jak jego współpracownicy wyciągają
za włosy i ręce wrzeszczącą kobietę. Przepraszała, błagała o litość,
ale było już za późno. Funkcjonariusze odrzucili chłopca w głąb
mieszkania. Hassan został do końca. Gdy wszyscy już wyszli,
doczołgał się do niego Sylwek i płakał u jego kolan. Miał ochotę go
kopnąć, ale się powstrzymał. Twarz tego chłopca kojarzyła mu się z
ikoną, który widział w mieszkaniu zakonnika. Wściekłość sprawiała,
że zespół Downa, twarz jego matki i częstochowski obraz zlewały
mu się w jedno. W tym chłopcu widział siebie, a w jego matce swoją
matkę. Wyszedł.
Na podłodze zdemolowanego mieszkania leżał dziesięciolatek.
Wył. Wiele godzin. Aż wreszcie zamilkł. Zasnął.
Rozdział piąty
- Co to za strój? - rzucił już zupełnie innym tonem młody policjant.
- Ojciec przed kimś się ukrywa? - dodał podejrzliwie. Zakonnik
spojrzał na niego uważnie. W oczach mężczyzny widać było
zdziwienie i wściekłość, ale też ukryte pod służbową miną
przerażenie i smutek. I to była jego szansa. Dotrzeć do źródeł tego
uczucia, które widział w oczach mundurowego, dowiedzieć się,
czego chciał od buddyjskiego mnicha i spróbować mu pomóc. Po
katolicku. “Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu"- modlił się w
duchu.
- Co cię boli, Jacku? - zapytał wreszcie. - Czego chciałeś od
buddyjskiego mnicha, czego nie może dać ci katolicki ksiądz? -
zapytał wreszcie.
Policjant wyglądał na zaskoczonego. Oczekiwał chwiejnych
tłumaczeń, drobnych oszustw i rozważał już, czy opłaca mu się od
razu wezwać radiowóz po zakonnika w przebraniu, czy też najpierw
wyciągnąć od niego pierwsze informacje. Ale okazało się, że
zakonnik ma świadomość, że coś jest nie tak, że odczuwa ból. Tego
się nie spodziewał. Nie, nie dlatego, że nie wierzył w moc
przewidywania, ta była bowiem dla niego oczywista, od momentu,
gdy jego żona zaangażowała się w wiccanizm i zaczęła bawić się w
tarota. Ale żeby katolicki ksiądz też miał takie umiejętności...
“Duchu Święty, przyjdź" - modlił się ojciec Jan. Wiedział już, ze
trafił w sedno. Coś z Jackiem Pomorskim było nie tak. Jakiś
problem palił go do trzewi. I tylko dotarcie do tego miejsca mogło
uratować Chustę, a przy okazji i tego młodego człowieka. Zakonnik
przyłożył dłoń do schowanej głęboko pod pomarańczową szatą
Chusty. Błagał Boga o pomoc.
- Nic ojcu do tego - padło jak wyrok z ust Pomorskiego.
- Jestem na służbie i muszę dowiedzieć się, co ojciec tutaj robi -
pociągnął zakonnika za ręce i błyskawicznie zakuł go w elektro-
niczne kajdanki, które nie pozwalały człowiekowi oddalić się na
więcej niż metr od prowadzącego go policjanta. Ale nie wszystko
było jeszcze stracone. Policjant nie połączył się z komisariatem, a
tylko przyglądał się zakonnikowi. Ojciec Jan wiedział, że jest
jeszcze szansa.
- Co u Zosi? - zapytał. - Macie już dzieci? - pytał.
- Dzieci, dzieci. Wy katolicy tylko o dzieciach - gorączkowo rzucił
policjant. - Trzeba najpierw się urządzić, a dopiero potem ładować
w pieluchy. Zresztą mamy kredyt i podpisaliśmy zobowiązanie, że
dzieci nie będzie, póki go nie spłacimy - wyraźnie się tłumaczył. I to
bardziej przed sobą niż przed skutym zakonnikiem. Pomorski
pochodził z rodziny wielodzietnej. I teraz, gdy przychodził do
pustego domu, czegoś mu brakowało. Pustka wyciskała mu łzy z
oczu. Ale Zosia nie chciała mieć dzieci. Nie chciała pieluch, bo - jak
ciągle mu powtarzała - ma jeszcze tyle do nauki, tyle do zrobienia,
tyle do poznania... A potem zaczęło się to... I nie było już w ogóle o
czym rozmawiać.
Ojciec Jan uśmiechnął się lekko. Takich opowieści słyszał setki.
Przychodzili do niego ludzie i czekali, że ktoś ich przekona, że
dzieci są dobre, że można je mieć, że to nie obciach.
- Rozmawiałeś o tym z Zosią? - ciągnął dalej wątek dzieci,
wyraźnie uspokojony faktem, że policjant wciąż nie połączył się z
komisariatem.
- Z nią już nie da się rozmawiać... - rzucił wściekły mężczyzna.
Oczy zaszły mu mgłą. Zakonnik dotknął bolesnej rany. A on musiał
z kimś o tym porozmawiać. Ojciec Jan był nawet dobrym
słuchaczem, bo zawsze można go zamknąć i zapomnieć o nim. A
do tego miał pewność, że przebieraniec nie będzie go przed nikim
denuncjował. - Ona jest w klinice. Nie chce żyć - dodał.
Ojciec Jan zrozumiał od razu. W Zjednoczonej Europie od dawna
obowiązywał przepis pozwalający na eutanazję osób znudzonych
życiem, czy przeżywających bezsensowność swojego istnienia. Po
przewidzianych prawem trzech pisemnych prośbach i jednym
spotkaniu z pracownikiem ośrodka terapeutycznego można było
uzyskać skierowanie na bezpłatną eutanazję. I po tygodniowym
pobycie w ośrodku bezboleśnie rozstać się ze światem.
- Kiedy? - zapytał tylko zakonnik.
- Dzisiaj po południu - wyrzucił z siebie rozżalony mężczyzna. -
Myślałem, że może jeszcze zmieni zdanie, gdy przyprowadzę do
niej buddyjskiego mistrza. Ale księdza z pewnością nie wysłucha.
Nienawidzi was - mówił policjant, któremu wreszcie rozwiązał się
język. Tygodnie nerwów, których nie mógł okazywać w pracy,
skumulowały się w nim. Miesiące dyskusji z żoną, godziny
przegadane z psychologami, którzy przekonywali go, że nie ma
prawa skazywać kobiety, którą kochał, na życie w poczuciu
bezsensowności istnienia - sprawiły, że liczył już tylko na cud. Cud
ratunku dla Zosi, albo spokoju dla siebie. Ale cudu nie było. A on nie
potrafił się z tym pogodzić.
- Gdzie? - ojciec Jan poczuł, że trzeba działać. Chusta, ura-
towanie jej schodziły na dalszy plan. Teraz stawał przed nim Chry-
stus i pytał: “Czy Mnie uratujesz? Czy podasz Mi dłoń? A może
uciekniesz pod wygodnym pretekstem ratowania Chusty?".
- W Otwocku, w dawnym szpitalu jest teraz Klinika Pogodnego
Rozstania - odpowiadał już niemal bezwiednie policjant. Moc
obecna w głosie zakonnika sprawiła, że nie mógł mu się oprzeć.
- Chcesz, żeby żyła - raczej stwierdził, niż zapytał zakonnik.
Cicho, ale z niezwykłą siłą. Policjant nie odpowiedział. Jego
potężnym ciałem wstrząsnął szloch. Tak od dawna nikt z nim nie
rozmawiał. Psychologowie uczyli go, jak ma pogodzić się z
odejściem ukochanej, koledzy w pracy już wskazywali chętne
rozwódki i wdówki, którymi mógłby nacieszyć swoje oczy i nie tylko.
I dopiero ten ksiądz, ten przebieraniec...
- Chcę - odpowiedział cicho. - Niczego bardziej nie pragnę...
- To trzeba ją stamtąd wyciągnąć - oznajmił spokojnie zakonnik.
Wiedział, że w samym ośrodku wiele nie zdziałają. Relaksacyjna
muzyka, opieka psychologa miały sprawić, że chętni do zabiegu nie
zmienią zdania. Na ich narządy czekało już wielu chętnych, nie było
więc powodów, by przedłużać procedury czy ratować tych, którym
życie przestało już smakować. I dlatego jedyną szansą było
wyprowadzenie kobiety na zewnątrz.
- To jest zakazane - odpowiedział policjant. Ale były to tylko słowa.
Od dawna czekał, żeby ktoś powiedział mu, że może zmusić żonę
do życia, że może wyrwać ją z ośrodka i walczyć, walczyć o jej
życie. Jak mężczyzna, a nie wymoczek, co godzi się z nieuniknio-
nym. I teraz wreszcie to usłyszał. - Pieprzę to - stwierdził wreszcie. I
odblokował kajdanki.
* * *
Samochód Jacka zatrzymał się przed samym ośrodkiem.
Policjant leżał w cywilnym ubraniu, schowany między siedzeniami.
Klinika mieściła się w niewielkim, jak na standardy europejskie,
jasnym i kolorowym budynku, otoczonym starym sosnowym lasem.
Wybudowano go w czasach, gdy trwała wielka akcja “Rodzić po
europejsku", w wyniku której powstało kilkadziesiąt luksusowo
wyposażonych porodówek. Jednak odkąd rodzenie dzieci zaczęto
powierzać surrogatkom (dawniej nazywanym matkami zastępczy-
mi), które za odpowiednią opłatą nosiły ciąże bliźniacze i trojacze, i
okres do porodu spędzały w luksusowych pensjonatach opłacanych
przez chętne do posiadania dzieci osoby i częściowo refundowane
przez państwo niechętne odciąganiu od pracy aktywnych
zawodowo kobiet, tak dużo porodówek przestało być potrzebnych.
Ta w Otwocku została więc przerobiona na klinikę eutanazyjną.
Początkowo, zgodnie z dyrektywami Zjednoczonej Europy,
refundowany zabieg “pogodnego końca" obejmował tylko osoby
śmiertelnie chore, ale z czasem dorzucono do tego, za przykładem
Holandii, także możliwość “odejścia" z powodu znudzenia życiem,
choroby psychicznej, a także męczącej dla otoczenia starości.
Kliniki miały więc pełne ręce roboty, tym bardziej, że dość szybko
prawodawcy doszli do wniosku, że nie można pozwolić na to, by
dobre narządy znudzonych życiem zwyczajnie się marnowały. I
dlatego wprowadzono obok niepozornych i zawsze kolorowych
domków specjalne, świetnie wyposażone sale operacyjne, w
których tuż po stwierdzeniu zgonu pobierano narządy. Ojciec Jan
pamiętał jeszcze z czasów swoich studiów, jak znany bioetyk prof.
Janusz Chart przekonywał ich, że marnotrawstwo całkiem niezłych
organów, które mogą uratować komuś życie, byłoby zbrodnią
przeciwko setkom oczekujących na przeszczepy. Uwagę jednego
ze studentów, że taki utylitaryzm może nas doprowadzić do
usprawiedliwienia pobierania narządów od ubogich, a zatem o
niskiej jakości życia dzieci z Rosji, uczony zbył pogardliwym
uśmiechem i rzuconą nerwowo uwagą o “fundamentalizmie"
pytającego, i konieczności otwarcia się na najnowsze odkrycia
medycyny.
Jacek nie mógł wejść do pomieszczeń, w których przebywała
jego żona. Prawo jednoznacznie zakazywało jakichkolwiek naci-
sków rodziny na pragnących rozstać się z życiem. Jeśli mąż, żona,
ojciec czy matka nie akceptowali decyzji swoich najbliższych i nie
podpisali specjalnego “oświadczenia o zgodności woli", nie mogli
spotykać się z bliskimi w czasie pobytu w klinice. Powodem była
obawa, że mogą wywierać oni nacisk psychiczny na tych, którzy
podjęli już decyzję. Gdy uchwalano to prawo, uzasadniano to
interesem pacjentów oczekujących na przeszczepy (“zawód, gdy
stracą kolejną szansę, mógłby być dla nich śmiertelny" - grzmiał z
mównicy Parlamentu Europejskiego weteran walki o równo-
uprawnienie Szymon Siekierkowski), a także koniecznością za-
chowania dobrego samopoczucia odchodzących, które mogłoby
zostać popsute naciskami rodziny. Jacek nigdy nie zdecydował się
na podpisanie zgody na śmierć żony. Choć od dawna deklarował
się jako niewierzący, to w uszach miał zawsze słowa przysięgi, jakie
wypowiedział przed laty. A do tego pamiętał, jak jego ojciec
opiekował się matką, która umierała na raka.
Rozglądali się uważnie. Przed drzwiami stał tylko jeden strażnik.
Miał znudzoną minę i wyraźnie czekał już na koniec swojej zmiany.
Ojciec Jan podszedł do niego. Buddyjskie szaty mnisze budziły
zaufanie.
- Gdzie leży Zofia Pomorska? - zapytał. - Chciałbym po
rozmawiać z nią o drodze - dodał.
Strażnik nie podejrzewał niczego. Mnisi buddyjscy często
przychodzili do klinik i tam przed samą śmiercią rozmawiali z
“pacjentami". Dzięki temu ludzie odchodzili spokojniejsi i rzadziej
wycofywali zgody na zabieg.
- Pokój trzynaście - uśmiechnął się. Ojciec Jan minął go. I nie
oglądając się za siebie, ruszył w kierunku sali.
- A przepustka - odwrócił się w jego kierunku mundurowy. Ale w
tym czasie podbiegł do niego Jacek, który błyskawicznie wyskoczył
z samochodu i silnym ciosem w kark powalił go na ziemię.
- Szybko - rzucił do zakonnika. Policjant był tu już kilkakrotnie i
wiedział, że trzynastka to pokój na tyłach budynku. Okno do niego
było otwarte. Jacek przeskoczył przez parapet, a ojciec Jan
pozostał na zewnątrz. Zosia leżała znudzona na łóżku. Jej twarz w
niczym już niemal nie przypominała oblicza tej dziewczyny, której
kilka lat temu udzielał ślubu. Sympatyczną buzię ciepłej nastolatki
zastąpiła maska, pełna niechęci do świata, znudzenia i obrzydzenia
dla ludzi. Policjant podszedł do niej i zaczął coś mówić. Odwróciła
się do niego plecami. Zakonnik nie słyszał słów, ale wyraźnie
zaczęli się sprzeczać. Mijały minuty, i kapucyn zaczął się niepokoić,
bo nic się nie zmieniało. Jacek próbował przekonywać żonę, a ona
z rosnącym obrzydzeniem spoglądała na niego.
Wreszcie ojciec Jan się zdecydował. Wszedł do pokoju przez
otwarte okno. I to wystarczyło, by wyraz znudzenia i obrzydzenia
natychmiast ustąpił z twarzy Zosi. A zamiast niego pojawiło się
przerażenie. Zwierzęce, a może lepiej powiedzieć, bydlęce przera-
żenie. Ojciec Jan przypomniał sobie opis twarzy Kiriłłowa na mo-
ment przed samobójstwem z “Biesów" Dostojewskiego. To była taka
sama twarz.
- Zabierz to, zabierz. Odejdź ode mnie - piana ze złości wystąpiła
jej na usta.
- Bierz ją - rzucił tylko ojciec Jan. - Nic tu po nas - dodał. Kroki
zaalarmowanych krzykiem pielęgniarek słychać już było za
drzwiami. Jacek chwycił żonę wpół i wyskoczył przez okno. Strach
dodał mu sił. Biegli przez las w kierunku drewnianego parkanu, za
którym rozpoczynały się lasy. Kobieta cały czas próbowała się
wyrwać, ale w policjanta wstąpiły nowe siły. Gdy dobiegli do
parkanu przerzucił żonę niemal jak pakunek przez ramię i wyszko-
lonym ruchem przeskoczył na drugą stronę. Teraz mieli chwilę spo-
koju. Lasy za ośrodkiem należały do strefy chronionej ekologicznie,
i żeby do nich wejść, strażnicy potrzebowali specjalnej zgody. A tę
wydać mógł tylko urząd w Warszawie.
* * *
Po kilkuset metrach Jacek rzucił żonę na ziemię. Spod kurtki
wyjął strzykawkę ze środkiem, którego używali, by uspokoić de-
monstrantów. Zakonnik z trudem utrzymywał kobietę, ale to nie
przeszkadzało Jackowi. Wbił igłę przez ubranie. Po chwili Zofia
straciła własną wolę. Mogli z nią robić, co chcieli przez wiele go-
dzin. Teraz cel Jacka był jasny: chciał dotrzeć do niewielkiej,
porośniętej już lasem, kapliczki cmentarnej, która wznosiła się w
połowie drogi do Garwolina. Cmentarz nie działał od momentu, gdy
kolejne miejscowości zostały włączone do strefy chronionej przy-
rody. Ale Jacek bywał tam często z leśnikiem ojcem, który poka-
zywał jemu i braciom, skąd pochodziła ich rodzina. Zmierzchało już,
gdy dotarli do zniszczonego budyneczku. Kolorowe niegdyś szyby z
witrażami były wybite, a za zmurszałymi drzwiami widać było
brudną betonową podłogę. Jacek położył żonę na ziemi, a sam
wszedł do pomieszczenia. Szukał niewielkiej żeliwnej płyty, pod
którą ukryta była piwniczka. Z ojcem i braćmi przygotowali ją przed
laty na wypadek, gdyby przyszło się im ukrywać podczas wizyt w
lesie.
Była na swoim miejscu. Podniósł ją i wskazał schodki zakon-
nikowi. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, było duszne i
ciemne. Jedyne światło dnia, jakie do niego wpadało, pochodziło z
maleńkiego piwnicznego okienka, niemal niewidocznego z ze-
wnątrz. Pod ścianą stały skrzynie, w których ktoś z dużym piety-
zmem poukładał sprzęty i szaty liturgiczne. Ojciec Jan ze zdzi-
wieniem spojrzał na policjanta.
- To tata - odpowiedział Jacek. - Nie mógł znieść, że oddadzą to
do muzeum, więc schował to tutaj - tłumaczył policjant. - A ja jakoś
nie miałem sumienia, żeby mu odebrać tę zabawkę, więc tego
miejsca nie zdradziłem - dodał z wyraźnym wysiłkiem. - Co z nią? -
wskazał wzrokiem na żonę. - Co ojciec chce zrobić?
Kapucyn zastanawiał się nad tym przez całą drogę. Wszystko
wskazywało na to, że Zosia zareagowała histerycznie na Chustę,
którą miał pod mniszym strojem, gdy wszedł do jej pokoju. Nie
widziała jej jednak, a to oznaczało, że coś jej to podpowiedziało.
Coś lub Ktoś...
- Myślę, że ona jest opętana - odpowiedział. Jacek spojrzał na
niego jak na szaleńca. Oficjalny Kościół już dawno zrezygnował z
głoszenia prawdy o osobowym Złu. Egzorcyzmy zostały zakazane,
a sugerowanie, że istnieją siły duchowe, z którymi trzeba walczyć -
odbierane było jako fundamentalizm i ekskluzywizm skierowany
przeciwko wyznawcom kultów neopogańskich. Zakonnik widział
zaskoczenie policjanta. Ale on sam nie miał żadnych wątpliwości,
że osobowe zło istnieje, bo choć on studiował już nową teologię,
pozbawioną “trydenckich naleciałości", to w swojej pracy przy
Chuście wielokrotnie spotykał się z wydarzeniami, których nie dało
się wyjaśnić inaczej, niż przyczynami duchowymi. Niestety, jako
duchowny z licencją nigdy nie zdecydował się na odprawienie
egzorcyzmów, tym zajmował się ojciec Piotr, do którego dyskretnie
odsyłał wszystkich potrzebujących.
- Nie musisz mi wierzyć. Nie musisz tego rozumieć - spojrzał na
policjanta. - Musisz mi tylko pomóc, bo to jej ostatnia szansa -
dodał. A potem zaczął szperać w skrzyniach. Wyciągnął z niej starą,
pocerowaną sutannę (nigdy takiej nie nosił, ale co tam), komżę i
fioletową stułę. Przebrał się w nie błyskawicznie, a potem wyjętą z
zawiniątka Chustę rozwiesił ostrożnie na ścianie. Klęknął przed nią i
pokłonił głowę. - Panie pomóż, Panie pobłogosław - modlił się, a na
koniec wypowiedział zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa modlitwę
do św. Michała Archanioła. “Święty Michale Archaniele, broń nas w
walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam
obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty,
Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na
zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do
piekła. Amen" - wypowiadał te słowa, powoli, uroczyście. Miał
świadomość, że staje do zadania, które może go przerosnąć, że o
ile z Biurem do Walki z Fundamentalizmem czy z własnymi
przełożonymi można negocjować, to z Siłą, z którą miał się zmie-
rzyć, już nie.
Wstał. Jego twarz była jasna. - Weź ją - poprosił Jacka. A potem
zaczął zmagania. Wypowiadał słowa modlitwy, błagał Boga i
krzyczał, wrzeszczał “wyjdź z niej". A ona toczyła pianę z ust,
szarpała się, upadała na podłogę i wyła, wyła, wyła. Głos jej się
zmieniał, biła rękami o podłogę. A potem padała bez czucia...
Walczyli całą noc. Jacek, choć był coraz bardziej przerażony, nie
potrafił oderwać wzroku od zakonnika. A wiszący na ścianie
wizerunek dawał mu spokój. Spokój, który nie opuszczał go nawet
wtedy, gdy widział, co dzieje się z jego żoną.
Gdy na ziemi wstawało słońce egzorcyzmowana kobieta
uspokoiła się. Z jej twarzy zniknęły nienawiść, niechęć, obrzydze-
nie. Była znowu tą samą Zosią, której przed laty udzielał ślubu.
Jacek usiadł koło niej. Wziął ją za rękę.
- Dlaczego chciałaś umrzeć? - zapytał.
- Ja? - patrzyła na niego zdumiona wielkimi niebieskimi oczami.
- Przytul ją tylko. I pomódlcie się - spojrzał na nich zakonnik. -
Porozmawiacie i zrozumiecie później.
I tak zrobili. Przytulili się do siebie. Ojciec Jan patrzył na nich
spod oka. Nie wiedział, czy się modlą czy nie, ale na pewno byli
szczęśliwi. Padł krzyżem na ziemię. I długo modlił się do Pana.
Powierzał mu dzień, błagał o opiekę. I dziękował za to, co się wyda-
rzyło. “Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, bo lud swój nawiedził i wy-
zwolił" - powtarzał słowa Kantyku Zachariasza. Oczy zaczęły mu się
kleić. Starał się przypomnieć sobie słowa Jezusa do Apostołów, gdy
i oni zasnęli. Jednej godziny nie mogliście wytrzymać"...
Obudził go dźwięk podnoszonego włazu. Podniósł wzrok. Jacek i
Zofia przytuleni leżeli obok.
Rozdział szósty
Hassan szedł sprężystym krokiem po Marszałkowskiej. Spacer go
odprężał i pozwalał na spokojne przemyślenie wydarzeń, ułożenie
sobie ich w głowie i zaplanowanie najbliższej przyszłości. Tak było i
tym razem. Ale zamiast planować kolejne kroki operacji “Chusta",
jak zdążył już ochrzcić w myślach całą aferę z uciekających
mnichem, roztrząsał cały czas wydarzenia ostatnich godzin. Nie
mógł wyrzucić sprzed oczu zarówno ciemnego oblicza z ikony, jak i
wyrazu twarzy Agnes. Ta kobieta naprawdę go fascynowała. Nie
rozumiał, dlaczego porzuciła wygodną posadę lekarki, dlaczego
zdecydowała się na życie z upośledzonym dzieckiem w ciemnym,
maleńkim mieszkaniu, i dlaczego tak go nienawidziła.
Gdyby jeszcze była wierząca - to wszystko byłoby prostsze. Jego
matka zajmowała się siedmiorgiem dzieci. Ale ona była
muzułmanką. Fundamentalizm zarówno islamski, jak i katolicki -
tłumaczył sobie w myślach - pozbawia rozsądku. Ale Agnes była
ateistką... Wykształcony na Singerze i rozmaitych neoutylitarystach
Hassan w żaden sposób nie mógł pojąć, jak można dla drugiego
człowieka, który przecież jest całkowicie “wymienną wartością",
poświęcać się tak całkowicie, tak bez granic. Gdyby jeszcze
wierzyła w Boga, w to ich wieczne życie, ale nie, nic z tego.
Dotarł do placu Traktatu. Socrealistyczna zabudowa poprawiała
mu humor. Zza ścian budynków widział już czarny, strzelisty
budynek Biura. Stał on, jak się dowiedział od kolegów, w miejscu, w
którym kiedyś wznosił się kościół Najświętszego Zbawiciela. Po-
litycy przekonali jednak wyborców, że w kraju na dorobku nie ma co
tracić cennego miejsca w mieście na świątynie i przenieśli go do
skansenu w okolice Radomia. A w jej miejscu postawili gigantyczny
czarny wieżowiec. Kilka lat temu umieszczono tam sekcję wschod-
nią Biura do Walki z Fundamentalizmem.
Zanim wszedł do pracy, zatrzymał się przed wirtualnym kioskiem.
Wyjął kartę osobistą i wcisnął ją do czytnika. Na monitorze pokazał
się zestaw najświeższych wiadomości. Najnowsze sugestie “Le
Soir" szeroko komentowały już wszystkie dostępne na rynku media.
“Co łączyło arcybiskupa i złodzieja?"; “Arcybiskup pomagał
fundamentaliście"; “Fałszywa otwartość arcybiskupa" - przebiegał
wzrokiem kolejne tytuły. Baugniac świetnie wywiązał się z obietnicy,
a dziennikarze z rozmaitych redakcji od razu poczuli mięso i
twórczo rozwinęli podrzucony temat. - Teraz trzeba już tylko czekać
aż atmosfera odpowiednio się rozkręci i wtedy wrzucić Baugniacowi
filmik - Hassan uśmiechnął się pod nosem.
Rozmyślania przerwał mu sygnał wideofonu. Rzucił na niego
okiem. To była informacja z Biura. Otworzył ją i przejrzał. “Z
podwarszawskiej kliniki porwano pacjentkę, która zdecydowała się
na eutanazję. Na zdjęciach z kamer zamieszczonych w jej pokoju
był jej mąż Jacek Pomorski, policjant, i człowiek w stroju
buddyjskiego mnicha. Analiza zdjęć jednoznacznie wskazała, że był
nim poszukiwany listem gończym zakonnik Jan Skorupek.
Porywacze zbiegli do graniczącego z ośrodkiem Mazowieckiego
Terenu Ekologicznego" - raportował funkcjonariusz z Otwockiej
Delegatury Biura do Walki z Fundamentalizmem. Na twarzy
Hassana ponownie pojawił się uśmiech. Teraz miał już pewność, że
wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Niemal wybiegł z kiosku i od razu skierował się do swojego
pokoju. Przy kubku mocnej arabskiej kawy, która dodawała mu sił,
dopracował swój pomysł do końca. Na kartce naszkicował kolejne
etapy wielkiej operacji. Kiedy plan miał już w głowie, kartkę spalił.
Usiadł przy komputerze i błyskawicznie wysłał kilka maili do
zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Baugniac dostał filmik, a inni
dodatkowe informacje. Oficer był zadowolony. Teraz miał pewność,
że Chusta trafi z powrotem w jego ręce, a uchodzące za najbardziej
otwarte arcybiskupstwo w Europie zostanie ostatecznie
skompromitowane. Oczywiście nie dlatego, że ktokolwiek walczy z
religią, a tylko z powodu wspierania nurtów fundamentalistycznych i
tolerowania ludzi nieszanujących prawa. Potwierdzą to oczywiście
zaprzyjaźnieni przedstawiciele liberalnych protestantów, a może
nawet jakiś nowokatolicki hierarcha, a jeśli będzie trzeba także
buddyści, których głos będzie tym cenniejszy, że ojciec Jan
podszywając się pod jednego z nich, naraził sanghę na
wizerunkowe straty.
Zadowolony oficer widział już siebie nie tylko jako majora, ale
nawet pułkownika. Arcybiskupstwo warszawskie od dawna było
solą w oku centrali w Brukseli. Elastyczność arcybiskupa
Kiliańczuka sprawiała, że często pojawił się on w mediach,
klasztory były otwarte, a jego najbliżsi współpracownicy brali nawet
udział w rozmaitych reality show. Teraz dzięki ucieczce i staremu
nagraniu może uda się skompromitować tego starego kurialnego
lisa i przypomnieć Europejczykom, jakim zagrożeniem jest
katolicyzm.
* * *
Wieczorny jogging był stałym elementem dnia arcybiskupa.
Duchowny, przebrany w wygodny dres, przebiegał kilka kilometrów.
A potem - już w budynku kurii - brał prysznic, przepływał kilka razy
basen i siadał do wieczornej lektury. Tak zrobił i tego dnia. Stres
związany ze spotkaniem z porucznikiem Obamą, późniejsze
doniesienia medialne, które wiązały jego osobę z tym szalonym
kapucynem odpłynęły od niego w czasie intensywnego wysiłku
fizycznego. Już w basenie, pokonując go bez większego wysiłku,
zaczął zastanawiać się nad najlepszą linią obrony. Wiedział, że nie
będzie to łatwe, że ktoś postanowił mu zaszkodzić, ale czuł, że
stare zasługi nie pójdą w zapomnienie, a zaprzyjaźnieni
dziennikarze też nie zostawią go samego.
Kiedy wycierał się ręcznikiem, miał już przygotowaną całą stra-
tegię na kilka najbliższych dni. Odświeżony i zadowolony wrócił do
biura. A tam czekała na niego miła niespodzianka. W poczekalni
siedział uśmiechnięty telewizyjny gwiazdor Tobiasz Silson.
- Co, kłopoty, ekscelencjo - dziennikarz poderwał się z fotela i
podszedł do arcybiskupa. - Ale nic to, damy radę - dorzucił.
Kiliańczuk wskazał mu ręką wejście do gabinetu i skórzany fotel.
Silson często tu gościł. Od kilku lat zasiadł w jury nagrody literackiej
im. Guntera Grassa, którą arcybiskup przyznawał autorom
najbardziej otwartych dzieł literackich. Nie żeby dziennikarz był
wierzący, ale był znany, chętnie pokazywał się w towarzystwie du-
chownych, a do tego przydatny, gdy trzeba było publicznie odciąć
się od katofundamentalistów.
- Eh, ci ortodoksi, nigdy nie ma z nimi spokoju - uśmiechnął się
ciepło arcybiskup, podając dziennikarzowi szklaneczkę whisky.
- I jeszcze trzeba się tłumaczyć z tego, że ktoś komuś przed laty
pomógł - porozumiewawczo dorzucił Silson. - Ale damy radę. Jutro
chcę zrobić program o tym mnichu. Wie ekscelencja, kilka ciepłych
newsików o jego ostatnich spotkaniach przed ucieczką, kilka uwag
o łamaniu prawa. I chciałbym poprosić cię o kilka słów w tym
programie - dziennikarz wykładał cel swojego przybycia.
- No, nie wiem - arcybiskup udawał, że się zastanawia. Udział w
wieczornym programie Tobiasza Silsona, który oglądało kilka
milionów widzów, był marzeniem każdego uczestnika życia
publicznego. Sam arcybiskup był w nim tylko raz, gdy uchwalano
nowelizację ustawy eutanazyjnej i trzeba było powiedzieć, że
chrześcijanie zobowiązani są do posłuszeństwa prawu, a ich opinie
nie mogą obowiązywać wszystkich obywateli laickiego państwa. A
teraz Silson dawał mu drugą szansę, by mógł wytłumaczyć się z
idiotycznych zarzutów “Le Soir". - Los mi sprzyja - pomyślał
Kiliańczuk.
- Mistrzu duchowy, tu się nie ma nad czym zastanawiać -
perorował dziennikarz. - Tu trzeba się bronić. U mnie powiesz tylko
kilka słów i spokój. Odetniesz się od tego wariata, potępisz łamanie
prawa i wszystkich wiernych poprosisz o pomoc dla władz. A ja
zatroszczę się o resztę. Jakiś ciepły materialik o tobie,
przypomnienie zasług. Damy radę - dodał.
- Będę - odpowiedział arcybiskup. Zwlekanie ze zgodą ponad
miarę mu się nie opłacało. Silson znany był z tego, że nie lubił
odmów, a ci, którzy mu podpadli, długo nie byli zapraszani do jego
studia.
- Świetnie, mistrzu duchowy - uśmiechnął się dziennikarz. - To do
zobaczenia jutro.
Arcybiskup odprowadził go do drzwi gabinetu, a gdy mężczyzna
zniknął już za nimi, usiadł za biurkiem. Świadomość, że ma
sojuszników w trudnej bitwie, przywróciła optymizm. - Szczęście
sprzyja odważnym - pomyślał. I zabrał się do wieczornej lektury.
“Kazanie przełomu" Bodhidharmy zachwycało go od dawna. Ten
symbolizm, który wykluczał prawdziwe akty i skupiał się na
działaniu umysłu, był mu niezwykle bliski. “... palenie kadzidła nie
oznacza palenia zwykłego, materialnego kadzidła, lecz kadzidło
niepojętej dharmy, które swoim zapachem oddala brud, ignorancję i
złe postępki" - czytał z zachwytem znajome strofy. Pragnął, by
chrześcijaństwo także zmieniało się w tym kierunku. Aby zamiast
obrządków, zwyczajów, kadzideł czy dogmatów oferowało ludziom
oczyszczenie umysłu, wewnętrzny spokój i wyzwolenie z ignorancji.
Jezus był dla niego wielkim mistrzem, który pokazywał ludziom, jak
osiągnąć wyzwolenie z brudu i niewiedzy. Jednym z wielu mistrzów,
bo przecież - jak mawiała klasyk teologii chrześcijańskiej Katharine
Jeffers Schori - ograniczenie Boga do Jezusa z Nazaretu byłoby
zamknięciem Absolutu w małym brudnym pudełeczku. Ze wstydem
wspominał młodość, gdy głęboko wierzył w to, że Jezus jest
Jedynym Zbawicielem i nie bez obaw myślał o tym, że ktoś mógłby
wyciągnąć na światło dzienne jego stare kazania, w których
akcentował odkupienie przez Chrystusa ludzi z ich grzechów.
Wyzwolenie z dogmatyzmu przyszło dzięki lekturze Johna Hicka.
Ten dwudziestowieczny filozof przekonał go, że Bóg (cóż to jest
zresztą Bóg, czy samo to słowo nie jest już ograniczeniem?)
przejawia się w każdej religii, każdym światopoglądzie, a jedno-
cześnie pozostaje niewyrażalny. Jest jak sześcian. Każdy ogląda go
z innej strony, ale jego istota kryje się wewnątrz. A potem przeczytał
jeszcze zbiór homilii pierwszego przewodniczącego Konferencji
Episkopatów Europy abp. Roberta Zollera, który otwarcie
podkreślał, że wiara w to, że Jezus oddał życie za nasze grzechy,
jest fikcją..., że chodziło o zwykłą solidarność, a nie o jakieś
działania zbawcze. Lektura tych dwóch książek była przełomem.
Przypadkowo zbiegła się ona z rozmową ze Strzelkowskim...
“Lecz dzisiaj ludzie nie rozumieją prawdziwego przekazu
Tathagaty. Używają zwykłego płomienia, by palić materialne ka-
dzidło z drzewa sandałowego albo żywicy i modlą się o przyszłą
pomyślność, która nigdy nie nadejdzie"- czytał dalej słowa pierw-
szego patriarchy Zen. Nie, żeby wierzył w te wszystkie opowieści.
Ale bliskie mu było owo odrzucenie zwyczajów, wiary prostych
ludzi, którzy palili świeczki, klęczeli przed obrazami i żegnali się
przed posiłkiem. On, intelektualista, wiedział, że materialność,
cielesność nas nie zbawia, że liczy się nastawienie umysłu, że to
tam dzieje się to, co najważniejsze. I z wyższością spoglądał na
tych, którzy wierzyli inaczej. Kłaniali się przed Chustą, czy klękali
przed opłatkiem, który jeszcze kilkanaście lat temu wystawiano w
świątyniach.
Odłożył książkę. Usiadł na dywanie i zaczął oczyszczać swój
umysł, wyrzucać z niego myśli, uczucia, pragnienia. Trwał w pokoju,
jak uczył go jego nauczyciel medytacji. Przygotowywał się na
jutrzejsze boje.
* * *
Był wieczór. Promienie słońca łagodnie oświetlały praskie dachy.
Tadeusz Krynicki wracał do domu po całodziennej pracy w szkole.
Był dozorcą - otwierał szatnie, sprzątał i rozmawiał z uczniami. Za
to ostatnie nikt mu nie płacił, ale kochał to robić. Jeszcze piętnaście
lat temu chciał być nauczycielem akademickim, mistrzem dla
studentów. A został dozorcą. Nie, do nikogo nie miał o to pretensji.
Sam tak zdecydował. Odejście z religioznawstwa i rozpoczęcie
studiów teologicznych było już wystarczającym szokiem dla jego
liberalnej rodziny i dla kolegów. A fakt, że nie zgodził się na
podpisanie “Aktu otwartości teologicznej", który był warunkiem
otwarcia przewodu doktorskiego na oficjalnych wydziałach
teologicznych, ostatecznie pogrążył go w ich oczach, a także
wyrzucił na margines społeczeństwa. I sprawił, że zamiast
wykładowcą czy nauczycielem został dozorcą.
Potem były kolejne decyzje, które nie mogły się podobać społe-
czeństwu. Odmówił respektowania prawa chroniącego ziemię (jak
je nazywano) i nie zgodził się na sterylizację żony po urodzeniu
drugiego dziecka. I w efekcie miał ich z żoną już ośmioro, a każde
następne oznaczało wyższe podatki (szczególnie ekologiczny, który
nakładano na każdego, kto chciał mieć więcej niż dwoje dzieci), by
uczciwi i szanujący ziemię obywatele nie musieli dokładać się do
jego potomstwa. Ale on nie miał o to żalu. Zwyczajnie nie mógł
postępować inaczej. Jeszcze na drugim roku studiów reli-
gioznawczych, całkiem przypadkowo, wpadły mu w ręce katechezy
o małżeństwie Jana Pawła II. Zakurzone leżały gdzieś w kącie
biblioteki uniwersyteckiej, przez przypadek tylko nie wyrzucone do
archiwów, gdzie nikt by ich już nie znalazł. Przeczytał je jednym
tchem. Analiza Księgi Rodzaju, której nigdy wcześniej nie czytał,
zachwyciła go. Sięgnął więc po nią. I czytał równocześnie tego
“nieaktualnego już papieża" - jak powtarzali mu wykładowcy - i
Pismo Święte. Rozumienie człowieka, miłości, przyjaźni, płciowości
było całkowicie sprzeczne z tym, czego uczono go w szkole i domu.
Ale było też jakoś niesamowite. Chciał tak żyć, chciał tak kochać...
Trwało kilka miesięcy zanim zdecydował się ochrzcić. Ksiądz, do
którego się zgłosił, długo go przekonywał, że to nie ma sensu, że
może osiągnąć spokój wewnętrzny także w świecie. - A zbawienie?
- zapytał wtedy. Duchowny wyglądał na zdumionego. Podrzucił mu
jednak kilka książek, porozmawiał z nim i wreszcie go ochrzcił.
Zafascynowany nowo odkrytym chrześcijaństwem Tadeusz
zdecydował iść dalej i przeniósł się na teologię. Tam poznał swoją
żonę. Małgosia była od niego kilka lat młodsza, ale podobnie jak on
zafascynowana teologią. Polecił jej jego ukochane katechezy.
Czytali je razem. Po roku wzięli ślub i pojawiło się pierwsze dziecko.
Magisterium obronili razem, ale już tylko Tadeusz rozpoczął
przygotowania do doktoratu. Chciał go pisać z teologii ciała, ale
odmówiono mu, twierdząc, że doktryna ta została sfalsyfikowana
przez opinię Ludu Bożego, i nie ma powodów, by do niej wracać.
Gdy nalegał, dziekan przypomniał mu, że akceptacja antykoncepcji
i wolności seksualnej zapisana jest w traktatach podpisanych przez
państwo i Kościół, a arcybiskup wezwał go na rozmowę i
przedstawił do podpisania lojalkę, zobowiązującą do akceptacji
planowania rodziny i praw ekologicznych, które miały ograniczać
liczbę ludności. Odmówił. A potem - jeszcze raz - odmówił
podpisania aktu otwartości, więc go wyrzucili. Małgosia
akceptowała jego decyzje.
Ania, jego najmłodsza córka, właśnie zachorowała. Byli z nią u
doktor Agnes, ale zapomnieli zabrać lekarstw, które dla niej
przygotowała. Małgosia poprosiła męża, by w drodze z pracy
wstąpił jeszcze raz do lekarki i odebrał specyfik. Powoli wchodził po
schodach. Drzwi do mieszkania Agnes były uchylone. Wszedł.
Wieczorne światło na czerwono oświetlało pobojowisko. Książki
walały się po podłodze, ubrania były rozrzucone na łóżku, notatki
rozrzucone po kuchni. W kącie pokoju leżał Sylwek. Spał. Tadeusz
zbliżył się do niego. Delikatnie szarpnął go za ramię. Na jego
policzkach widać było jeszcze ślady łez. Chłopiec otworzył oczy i z
przerażeniem spojrzał na mężczyznę. Sen, który na moment
przykrył traumatyczne wydarzenia, został przerwany i tamte trudne
godziny wróciły. Zaczął charczeć, ale Krynicki od razu go przytulił,
zaczął głaskać.
- Gdzie mama? - pytał cichym, jednostajnym głosem.
- Mama, mama - powtarzał chłopiec. - Zabrali, zabrali - mówił
niewyraźnie.
- Kto, Sylwku? Powiedz mi kto?
- Mundury - wyksztusił z siebie dzieciak.
Mężczyzna tulił chłopca i myślał. Mundurowi, którzy przyszli po
Agnes, mogli należeć do każdej formacji. Ale bałagan, jaki po sobie
pozostawili, wskazywał na to, że nie musieli liczyć się z opinią
publiczną. A takie uprawnienia mieli tylko urzędnicy Biura do Walki z
Fundamentalizmem. Tadeusz przypomniał sobie, że przed wyjściem
ze szkoły oglądał materiał o porwaniu Chusty przez ojca Jana
Skorupka. A ona go przecież znała - uświadomił sobie. I wtedy do
oczu napłynęły mu łzy. Jeśli rzeczywiście lekarkę zabrało Biuro, to
nie było dużych szans na szybkie jej wypuszczenie.
- Sylwuś, pójdziesz ze mną, dobrze? - odsunął na chwilę chłopca
od siebie. Chłopiec patrzył na niego ze zdumieniem, ale ufnie. -
Dobrze? - powtórzył.
- Mhmm - to mruknięcie z trudem można było uznać za zgodę.
Gdy jednak mężczyzna wstał i wziął chłopca za rękę, ten ruszył za
nim w kierunku drzwi. Kryniccy mieszkali na sąsiednim podwórku.
Gdy schodził po schodach, zza drzwi pozostałych mieszkań zaczęli
wyglądać przerażeni sąsiedzi. Nie patrzył na nich. Nie chciał nic
wiedzieć. Chciał tylko pomóc chłopcu. Nic więcej, niż wziąć go do
siebie, dać jeść, pić i czekać wraz z nim na - mało prawdopodobny -
powrót matki, zrobić nie mógł. Małgosia nie była zachwycona
kolejnym lokatorem, ale zrozumiała. Nakarmiła Sylwka, napoiła, a
potem utuliła do snu. Tadeusz klęknął do modlitwy. Przez zaciśnięte
zęby prosił Boga, by poradził mu, co ma zrobić. - Odebrali dziecku
matkę - powtarzał wściekły Bogu. - Tego się nie robi. A ja mam
patrzeć, pokornie się modlić? - pytał ze łzami w oczach. Chciał
odpowiedzi, natychmiast. Ale jej nie słyszał. Odpowiedzią na jego
słowa było milczenie. Cisza, przerywana dochodzącymi zza ściany
szlochami chłopca, do którego właśnie dotarło, że dziś w nocy
będzie bez mamy.
Rozdział siódmy
Właz się otworzył. Do pomieszczenia wślizgnął się siwy, szczupły
mężczyzna w czarnym uniformie z demobilu. Nie był to policjant,
ale wcale nie zmniejszyło to przerażenia ojca Jana.
- Niech będzie pochwalony - uśmiechnął się przybysz do
zakonnika.
I dopiero te słowa obudziły Jacka Pomorskiego, przytulonego do
żony. Podniósł głowę i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Tata? - wyszeptał.
- Jesteście bohaterami wszystkich mediów - spojrzał na syna ze
słabo skrywaną dumą. - Telewizje, Web 5.0, dzienniki i radia nie
mówią o niczym więcej tylko o policjancie, który zdezerterował i z
poszukiwanym zakonnikiem brutalnie porwał kobietę, a przez to
uniemożliwił jej godną śmierć - mówił mężczyzna. - Wasze zdjęcia
są już wszędzie, i nie ma chyba bardziej poszukiwanych ludzi w
całej Prowincji Wschodniej - dodał.
Jacek milczał. Nie widział się z ojcem od kiedy zmarła matka. Nie
potrafił mu wybaczyć, że gdy w czasie ciąży wykryto u niej raka,
ojciec nie zmusił jej do aborcji. Lekarze twierdzili, że to może
uratować jej życie, że to ich obowiązek. A mama i tata z zawziętym
wyrazem twarzy odmawiali. Nie pomagały rozmowy z ekspertami,
lekarzami, bioetykami. Oni trwali w swoim postanowieniu, choć
mama z dnia na dzień gasła. Urodziła syna, a kilkanaście dni
później zmarła. Jacek jeszcze na pogrzebie rzucił ojcu z nienawi-
ścią: “Nie wybaczę ci nigdy, że jej nie ma". A on spojrzał na niego z
bólem i pokazał mu maleńkiego chłopca, którego trzymał w ra-
mionach. - Ona kochała go nad swoje życie - powiedział. Jacek nie
chciał go słuchać. Obraził się na ojca, a krótko potem wstąpił do
policji. Chciał zwalczać ludzi, którzy pozwalali swoim żonom
umierać. Nienawidził ich, jak własnego ojca.
Wszystkie te uczucia wróciły, gdy zobaczył szczupłą sylwetkę
Benedykta Pomorskiego. Nie potrafił nawet się do niego
uśmiechnąć. Milczał tylko, a w jego oczach pojawiły się łzy.
Benedykt to widział. Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Kochał go, ale
odtrącony nie chciał pierwszy wyciągać ręki. Zajęty małym
dzieckiem, tworzeniem sobie nowego miejsca pracy (po tym, jak
zmarła jego żona, został wyrzucony z urzędu leśnictwa za - jak to
określono - “odrzucenie zdobyczy nauki") powoli wyrzucał
marnotrawnego syna z pamięci. I dopiero wieczorne wiadomości, w
których głównym bohaterem był jego pierworodny, pchnęły go do
działania. Odwiózł najmłodszego syna do siostry, wziął starszych ze
sobą i przedostał się do lasów, które znał jak nikt inny. Od początku
podejrzewał, że Jacek mógł ukryć się w kapliczce, do której
prowadzał go w dzieciństwie. I nie mylił się...
- Synu, jestem z ciebie bardzo dumny - ojciec próbował na wiązać
rozmowę. - Zachowałeś się jak mężczyzna, który walczy o to, co
dla niego ważne - dodał. Ale Jacek odwrócił głowę.
Benedykt spojrzał na ojca Jana. Od dogadania się z synem
istotniejsze było - w tej chwili - ratowanie Chusty i uciekającego
zakonnika.
- Ojcze - zaczął - oni systematycznie przeczesują las. Mogą tu
być za jakieś cztery godziny. Do tego czasu musimy się stąd
wydostać. A nie będzie to łatwe. Wszystko jest otoczone, drogi
patrolują roboty, a nad lasem krążą automatyczne helikoptery.
- I... - ojciec Jan był dziwnie spokojny. Miał przeczucie, że ten
starszy mężczyzna, który przyszedł tu, by powiedzieć synowi, że
jest z niego dumny, ma jakiś plan.
- Tam, na górze, są moi trzej synowie. Jeden z nich przebierze się
w te buddyjskie fatałaszki. I razem z pozostałymi odciągnie od nas
uwagę. A my postaramy się przedostać do Gończyc i przeprawić się
przez rzeczkę - tłumaczył z werwą. - Damy radę! - zapewnił.
- Ile czasu potrzebujemy? - zakonnik starał się być konkretny.
- Jakieś pół godziny...
- Pieszo? - ojciec Jan spojrzał na Benedykta zdumiony. Wierzył w
cuda, ale zdolność teleportacji była mu obca.
- Eee, nie, konno - uśmiechnął się mężczyzna. - Mam stadko
koni, którymi, za specjalną zgodą władz, wożę ludzi po lesie. I
przewiozę i ojca - powiedział tonem absolutnej pewności i od wrócił
się do syna. - Pojedziesz z nami. Jak cię złapią, dostaniesz dychę,
więc chyba nie masz wyjścia, jak zdać się na starego.
Jacek milczał. Ale gdy Benedykt zaczął wydawać polecenia i
przygotowywać ucieczkę, wykonywał je bez sprzeciwu. Po kilku
minutach do ciasnego pomieszczenia wśliznął się jeszcze jeden
mężczyzna. Dominik Pomorski miał osiemnaście lat, i to on miał
przebrać się w mnisze szaty, by później - wraz z braćmi Ambrożym i
Damianem - odwrócić uwagę służb od uciekającego zakonnika i
Chusty. Jacek uściskał brata i od niego dowiedział się, że
najmłodszy z nich, czteroletni Ireneusz, jest bezpieczny u ciotki.
* * *
Dwie postacie w czarnych uniformach, ze sporymi plecakami i
zaczernionymi twarzami byłyby niemal niewidoczne w lesie, gdyby
nie towarzyszący im buddyjski mnich. Bracia Pomorscy znali te
okolice jak własną kieszeń i wiedzieli, gdzie trzeba się skryć, gdy
nad ich głowami pojawiały się helikoptery. Szybko wybierali leśne
dróżki i przeskakiwali rowy przeciwpowodziowe. Po trzech
godzinach drogi, gdy słońce powoli zaczęło zachodzić, a las
przybierać ciemnoszarą barwę, dotarli do celu podróży. Przed nimi
wznosił się wysoki parkan Kliniki Praw Reprodukcyjnych w
Garwolinie.
Bracia ukryli się w przydrożnym rowie i czekali. Dzień pracy w
klinice jeszcze się nie skończył. Pielęgniarki sprzątały po zabie-
gach, personel pomocniczy segregował to, co zostało po aborcjach,
i przygotowywał odpowiednie materiały biologiczne dla ośrodków
badawczych. Nie trwało to jednak długo, w kolejnych pokojach
zaczęły gasnąć światła, a pracownicy wracali do domów. Gdy z
budynku wyszli ostatni z nich, Ambroży podkradł się do furki, a
Damian przeskoczył przez parkan i zaczaił się przy drzwiach
stróżówki. Gdy byli już na miejscach, Dominik w pomarańczowym
buddyjskim habicie wyskoczył z rowu i tak, by jego szaty mogły
dostrzec kamery, cisnął kamieniem w okna kliniki. Strażnik
wyskoczył ze swojej kanciapy, a Damian strzelił do niego z para-
lizatora. Ambroży był już obok. Związanie, zakneblowanie i prze-
niesienie strażnika do rowu, w którym siedział Dominik, zajęło im
kilkadziesiąt sekund. A potem wyciągnęli z plecaków kanistry i
zaczęli oblewać budynek benzyną. Po kilku minutach wszystko było
gotowe. Ogień rozpalił się błyskawicznie. Nie oglądając się za
siebie, bracia uciekali w głąb lasu. Dźwięk syren alarmowych
rozdarł wieczorną ciszę po kilkudziesięciu sekundach.
Już po kilku minutach na miejscu zdarzenia stały wozy straży
pożarnej, policji i pogotowia ratunkowego. Policjanci i strażnicy bły-
skawicznie rozbiegli się po lesie. Strażnik, którego niemal od razu
znaleziono w rowie, nie pozostawił wątpliwości, że napadli go na-
pastnicy, z których jeden miał na sobie buddyjski habit. Informacja
została przekazana do centrali i po kilkunastu minutach na miejscu
pojawili się funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem.
* * *
- Co to? - spytał ojciec Jan, wskazując na czerwoną łunę
widoczną ponad lasem.
- To na co czekaliśmy- odpowiedział Benedykt Pomorski. -
Ruszamy, teraz nie będą nas szukać - dodał i wskoczył na konia.
- Ale co to jest? - nie ustępował zakonnik.
- Tak z daleka wygląda płonąca klinika aborcyjna - rzeczowo
odpowiedział mężczyzna.
- Jak to? - oczy ojca Jana się rozszerzyły. - Żartuje pan, prawda.
- Ojcze, czy mógłby ojciec wsiąść na tego konia i jechać -
Benedykt wyraźnie nie miał ochoty na moralne dyskusje na temat
swoich decyzji.
Zakonnik, choć nie jeździł konno od matury, wykonał polecenie.
Jechali powoli, leśnymi ścieżkami, między sosnowymi lasami.
Słońce schowało się już za horyzontem, a las oświetlony był tylko
łuną pożaru. Wreszcie ojciec Jan nie wytrzymał i podjechał do
Benedykta.
- Pan to mówił poważnie? - zapytał.
- Poważnie. Chłopcy podpalili klinikę. Pustą, podkreślam. A zrobili
to tak, by zobaczono tam buddyjskiego mnicha. Teraz wszystkie siły
są tam rzucone. A my spokojnie wyjedziemy z lasu.
- Ale tak nie można. To przemoc - zakonnik nie wiedział, co
powiedzieć.
- I co z tego? - mężczyzna był wyraźnie zdziwiony takim
postawieniem sprawy. - Oni stosują przemoc i my też - dodał.
- A co z nauczaniem Chrystusa, co ze zło dobrem zwyciężaj? -
ojciec Jan wszedł w ton katechetyczny.
- To byłoby mało skuteczne w naszych warunkach - prag-
matycznie odpowiedział Benedykt Pomorski. - Mamy uciec z lasu i
uchronić Chustę, a nie cackać się z pustymi budynkami.
- A prawo? - Prawo? Ojciec raczy żartować. W tych budynkach
codziennie uśmierca się kilkanaścioro dzieci. A ich szczątki wysyła
na badania. Gdzie tu jest prawo? Mamy się na to godzić? - na
twarzy Benedykta pojawiła się złość. - Mamy patrzeć, jak zabijają
dzieci i w imię wierności ich pseudoprawom milczeć? Mamy
zaprzestać modlitwy przed budynkami, żeby kogoś nie dotykała
przemoc mentalna? To chce mi ojciec powiedzieć? Ja już to sły-
szałem. I wierzyłem w to. Modliłem się, cierpiałem i czekałem. Ale
nic się nie działo. Te dzieci tam giną od lat, a Bóg milczy. Jego
milczenie nie oznacza jednak, że my mamy milczeć. Więc teraz
wziąłem sprawę w swoje ręce. Zęby uratować Chustę, ojca, i żeby
moje dzieci mogły żyć wolne. A zresztą dzięki temu, że to gówno
spłonęło, przez kilka tygodni przynajmniej w tym jednym miejscu nie
będą ginęli ludzie - tłumaczył cicho, ale w jego głosie słychać było
długo skrywane emocje.
- ... wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną - ojciec
Jan odwołał się do Ewangelii. Ale Benedykta Pomorskiego zupełnie
to nie przekonało.
- Może i giną. Nie mam nic przeciwko, by zginąć w dobrej walce.
Czasem lepiej zginąć w walce, niż gnić w pokoju - spojrzał na
zakonnika. I wtedy po raz pierwszy tego wieczoru odezwał się
Jacek.
- A co z Ireneuszem? Jesteś jego ojcem, a on nie ma już mamy -
atakował ojca. - Łatwo jest walczyć, ale on nie potrzebuje, żebyś był
bohaterem, ale żebyś był z nim.
Benedykt nie odpowiedział od razu. Zatrzymał konia. I zmusił, by
Jacek zrobił to samo.
- Ale ty potrzebowałeś ojca, teraz nawet bardziej niż on - spojrzał
synowi prosto w oczy. Tym razem to Jacek nie miał nic do
powiedzenia. Wyswobodził uzdę konia i ruszył przed siebie. Ta
odpowiedź zupełnie zbiła go z tropu. Wyznanie miłości z ust ojca
było dla niego zupełnie nieoczekiwane. On wcale tego nie chciał.
Chciał tylko udowodnić ojcu, że w imię swoich szczytnych ideałów
pozbawił matki swoje dzieci, a teraz pozbawił je ojca, a może i
braci. I w odpowiedzi zamiast tłumaczeń usłyszał proste
świadectwo miłości.
- Twoja mama ratowała Irka, ja ratuję ciebie - dotarły do niego
słowa ojca. Do oczu napłynęły mu łzy, ale się nie odwrócił. Milczał.
Nie chciał i nie potrafił jeszcze odpowiedzieć ojcu. Cofnął się i
jechał obok Zosi.
Zmierzali do Ryk. Tam kończyła się strefa ochronna. W mieście
tym była jakaś niewielka nielegalna wspólnota, gdzie być może
będą mogli się przespać i coś zjeść.
Rozdział ósmy
Do programu zostało niespełna piętnaście minut. Ruchy
makijażystki uspokajały arcybiskupa. Kobieta delikatnie nakładała
na jego twarz kolejne kosmetyki. A on rozmyślał o tym, że wreszcie
będzie mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń i wytłumaczyć się
z zarzutów, które od kilkunastu godzin stawiały mu media. Był
wdzięczny Silsonowi, że pozwolił mu wziąć udział w programie, i
liczył, że charyzma, nad którą pracował od dawna, połączona z siłą
argumentów pozwoli przekonać widzów, że ani on, ani
archidiecezja nie mają nic wspólnego z nieodpowiedzialnymi
działaniami ojca Skorupka.
Zamierzał jednoznacznie odciąć się od kapucyna i zaapelować do
Biura do Walki z Fundamentalizmem, by nie cackało się z
nieposłusznym zakonnikiem. W ten sposób chciał ostatecznie
udowodnić, że sugestie o jego związkach z ojcem Janem, jakie po-
jawiały się w mediach, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Zamierzał też na koniec programu poinformować, że zdecydował
się nałożyć na ojca Jana kary kościelne. Nie robiono tego od wielu
dziesięcioleci, ale miał świadomość, że akurat w tej sytuacji nikt nie
będzie narzekał na powrót do średniowiecznych metod. - To jedyny
sposób, by zachować pozytywny odbiór naszej archidiecezji -
przekonywał sam siebie przez kilka godzin poprzedzających
program. - Koniec - powiedziała makijażystka.
Arcybiskup wstał. Z zadowoleniem spojrzał w lustro. Spoglądał na
niego wysoki, przystojny mężczyzna z lekko przyprószonymi
siwizną włosami. Bystre, ciemne oczy dodawały twarzy uroku. Na
potrzeby programu założył grafitowy garnitur, który podkreślał
smukłą sylwetkę, do błękitnej koszuli dołożył purpurowy krawat z
wyhaftowanymi rybkami, który miał przypominać o arcybiskupiej
godności. W klapie garnituru zaś świecił niewielki kwadracik, który
symbolizował przynależność do Stowarzyszenia Teologów
Uniwersalistów im. Johna Hicka. Skupiało one teologów, którzy
akceptowali pluralistyczny paradygmat nowej teologii i zasadę
równości wszystkich religii. - Wizerunkowo bez zarzutu - pomyślał. I
dynamicznym krokiem ruszył w kierunku studia.
- Mistrzu duchowy - Silson wyciągnął do niego rękę z
entuzjazmem. - Jak nastrój?
- Damy radę - arcybiskup uśmiechnął się porozumiewawczo.
Liczył na to, że dziennikarz spełni obietnice i pomoże mu zatrzeć
fatalne medialnie wrażenie. Kiliańczuk rozejrzał się po sali. Na
podwyższeniu stało pięć foteli. Wiedział od kierownika planu, że
poza nim zaproszono do pierwszej części programu głównego lamę
Prowincji Wschodniej Olafa Midrala, przedstawiciela Rady
Pastorów Demokratów ks. Zenka Zdenka, byłego jezuitę, a obecnie
historyka religii z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Artura Muchę
oraz szefa Stowarzyszenia na rzecz Laickości i Racjonalizmu
Kazimierza Janosika.
Swoich rozmówców arcybiskup znał świetnie. Spotykał się z nimi
regularnie na kolejnych sesjach, debatach i konferencjach.
Dialogowali, stawiali pytania i zapewniali, że jako ludzie religii nie
mają tendencji do ekskluzywizmu czy uznawania się za
jedynozbawcze drogi do Transcendencji (słowo Bóg nieczęsto
gościło na tych spotkaniach, bo mogłoby ono urazić nieteistycznych
buddystów). Nieco martwiła arcybiskupa druga część, która - jak
powiedział mu kierownik planu - miała być dla niego niespodzianką.
Silson zapewniał jednak, że nie musi się niczego obawiać.
- Do programu zostało siedem minut - zadudniły głośniki.
- Panowie, zajmujcie swoje miejsca.
Uśmiechnięty hierarcha podszedł do swoich rozmówców i z
uśmiechem wyjaśniał, że niczego się nie obawia, gdyż insynuacje
mediów są bezpodstawne. Mucha i Janosik zapewnili go o pełnym
poparciu w tych trudnych chwilach. Ale ks. Zdenek nie wyglądał na
przekonanego. Buddysta nawet nie podał mu ręki.
- Przez was mamy kłopoty - rzucił tylko.
Dobry nastrój arcybiskupa Kiliańczuka prysł. Wziął kilka głębokich
wdechów, przymknął oczy i zaczął kontrolować oddech.
- To powinno pomóc - przekonywał się. I rzeczywiście, spokój
zaczął wracać. Tylko gdzieś w tyle głowy czaiła się niepewność.
- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem - kierownik zaczął odliczać
czas do początku programu. - Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden,
start! - machnął ręką.
Silne rytmy rozpoczynały program. Prowadzący stał na lekko
rozstawionych nogach i z uśmiechem wpatrywał się w kamerę.
“Tobiasz Silson Live"- padła wreszcie nazwa programu, a kamera,
na obserwowaniu której skupił się arcybiskup, zjechała na poziom
twarzy dziennikarza.
- Czy znów mamy problem z Kościołem? Czy jeden kapucyn jest
w stanie zniszczyć z trudem budowany kompromis między
świeckim i otwartym państwem a religią? Czy powinniśmy
przygotować się na erupcję religijnego terroryzmu? Te pytania stają
przed nami w ostatnich dniach szczególnie mocno. Licencjonowany
duchowny ukradł Chustę, która miała być przekazana do muzeum.
Porwał kobietę z Kliniki Pogodnej Śmierci i przekonał do dezercji
policjanta. Czy państwo musi zrewidować swoją politykę wobec
legalnych wspólnot? Czy czeka nas powrót fundamentalizmu? Na
te pytania postaramy się odpowiedzieć w dzisiejszym programie -
dziennikarz wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku swoich gości. I
z uśmiechem czekał aż realizator wyciszy burzę oklasków, jaka
wybuchła na znak dany przez pracownika planu.
Tobiasz Silson był tego dnia w znakomitej formie. Zadawał
pytania błyskawicznie, zgrabnie wcinał się w odpowiedzi i oddawał
głos kolejnemu rozmówcy. Wszystko odbywało się zgodnie z pla-
nem i oczekiwaniami widzów. Artur Mucha, jak zwykle, podkreślał
ogrom szkód, jakie wyrządził Kościół i w ogóle religie cywilizacji.
Zaczął od wielkiej myśli greckiej, która przetrwała tylko dzięki mu-
zułmanom. Tu arcybiskup chciał mu nawet przerwać, ale doszedł
do wniosku, że przesadne akcentowanie zasług arabskich
chrześcijan i Żydów, którzy w rzeczywistości przepisywali i
kultywowali greckie tradycje, może nie przysłużyć się sprawie.
Święty Tomasz od dawna nie był w modzie, a przywoływano go
tylko przy kolejnym uzasadnianiu aborcji.
Dalej też było normalnie. Były jezuita wspomniał o prześla-
dowaniach religijnych, tysiącach pomordowanych wolnomyślicieli i
kajdanach, w jakie Watykan zakuł na wiele wieków wolną myśl
teologiczną. Odwoływał się do klasyków myśli teologicznej -
Cupitta, Hicka i niezawodnego w takich sytuacjach Hansa Kiinga.
Nie zapomniał także wspomnieć o setkach tysięcy kobiet, które
straciły życie w wyniku nieodpowiednio przeprowadzonych aborcji.
Ksiądz Zdenek skupił się na dowodzeniu, że protestantyzm, w
odróżnieniu od katolicyzmu, zawsze był za otwartością i tolerancją.
I przypomniał, że pastorzy demokraci od dawna opowiadają się za
silniejszym zaangażowaniem państwa w rozwiązywanie problemów
z fundamentalizmem. - To lud powinien decydować o kwestiach
wiary, a nie feudalne instytucje, czy przestarzałe teksty - dowodził. A
Mucha potakiwał gorliwie.
- A kalwińska Genewa? - wrzucił nagle, trochę, by wykazać
nieuctwo Zdenka, arcybiskup.
Pastor spojrzał na niego ze złością. - A katolicy jak zwykle widzą
u innych źdźbło, a nie zauważają belki u siebie - rzucił. - Co, może
już ksiądz zapomniał o katolickich inspiracjach Hitlera, o tym, że
Pius XII gorliwie uczestniczył w mordowaniu Żydów, a Benedykt
XVI nie tylko się od tego nie odciął, ale wręcz próbował go wynieść
na ołtarze - wyrzucał z siebie.
- Żeby nie wspomnieć o setkach milionów czarnych ofiar Jana
Pawła II i Benedykta, którzy odmówili Afrykańczykom prawa do
prezerwatyw - uzupełniał gorliwie Mucha.
Janosik z lekceważeniem spoglądał na dyskutantów. - Jest jasne,
że każda religia, z samej swojej natury, jako uznająca istnienie
prawdy obiektywnej, ma na rękach krew niewiernych - uśmiechnął
się lekko. - Licytowanie się, kto ma jej mniej, a kto więcej, jest jak
liczenie diabłów na łepku od szpilki - dorzucił.
- To w ogóle jest problem z religiami, które zamiast zająć się
praktyczną stroną zdobywania oświecenia, zajmują się sporami o
prawdę - gorliwie uzupełnił lama Olaf Midral. - A przecież chodzi nie
o to, by osiągnąć Prawdę, ale by pomóc ludziom żyć uczciwie -
podkreślił.
Silson z zadowoleniem obserwował toczącą się dyskusję. Teraz
należało oddać głos arcybiskupowi, by ten mógł się spokojnie
wypowiedzieć.
- Sporo zarzutów ciąży na katolicyzmie, nieprawdaż - skierował
się do niego. - Czy religia ta jest w stanie zerwać ze swoją
niechlubną tradycją?
Arcybiskup odetchnął z ulgą. Na temat błędów i wypaczeń
Kościoła mógł mówić godzinami. Z erudycją podkreślił, że nie
należy utożsamiać opinii czy działań ekstremistów z linią Kościoła. -
Proszę pamiętać, że gdy papieże uczestniczyli w eksterminacji
Afryki, liczni świeccy i duchowni katolicy opowiadali się przeciwko
nim. Podobnie było z nierozsądnymi opiniami w sprawie aborcji -
wyjaśniał. - Katolicy za Wolnym Wyborem, My też jesteśmy
Kościołem - to przecież organizacje katolickie. Nie waham się
powiedzieć: jedynie prawdziwie katolickie, które przypominały
siedzącym w wieżach z kości słoniowej hierarchom, jaka jest wiara
Ludu Bożego - rozpędzał się w polemicznej pasji.
- Ale to papież uznawany był u was za nieomylnego... - wrzucił
złośliwie pastor Zdenek.
- Taka opinia rzeczywiście funkcjonowała wśród części teologów,
szczególnie związanych z Rzymem. Ale nie sposób zapomnieć, że
już w momencie uchwalania przez Sobór Watykański I tego
dogmatu istniała spora opozycja wobec tej nie rozsądnej i
sprzecznej z duchem czasu decyzji. Nasi bracia starokatolicy, z
którymi udało nam się pojednać kilka lat temu, już wówczas
ostrzegali przed tym podejściem. A ojciec nowoczesnej teologii
Hans Kung w swoim fundamentalnym dziele “Nieomylny?"
ostatecznie rozprawił się z tym twierdzeniem - arcybiskup był coraz
bardziej z siebie zadowolony.
- W waszych świętych księgach zapisane jest jednak, że po
owocach ich poznacie - wtrącił Silson. - I właśnie te owoce widzimy.
Zakonnik kradnący Chustę, porywający spokojną kobietę, łamiący
normy prawne - to właśnie jest wasza religia?
- Nie należy utożsamiać katolicyzmu z ekstremistami - przerwał
mu zdecydowanie, ale spokojnie arcybiskup. - W każdej grupie
znaleźć można ludzi nieodpowiedzialnych, nierozsądnych,
pozbawionych szacunku dla prawa. Proszę pamiętać, że w porwa-
niu uczestniczył także policjant. Czy to oznacza, że organy państwa
są skażone przyzwoleniem na łamanie prawa? Oczywiście nie. To
tylko jednostka...
- Cóż, ale przyznać trzeba, że to nie policja ucieka od nowo-
czesności, odrzuca odkrycia medycyny, naraża społeczeństwo na
pojawienia się chorób, które już dawno zostały zwalczone przez
medycynę i nie policja mieszka w gettach - dziennikarz dociskał
arcybiskupa. A on cieszył się z tego, wiedział bowiem, że pozwala
mu to na spokojne wyjaśnienie swojego stanowiska.
- W gettach, o których mówisz, mieszkają też ateiści, i oni także
atakują fundamenty państwa, by wspomnieć tylko jedną z
aresztowanych w sprawie Skorupka. Ona przecież jest ateistką. Ale
jej szaleństwo nie powinno rzutować na ocenę racjonalnych postaw
większości z obywateli - dodał zadowolony. I już miał przejść do
przygotowanego apelu do władz o zajęcia się tą sprawą, gdy Silson
przerwał mu wypowiedź i ze zmienionym wyrazem twarzy zaczął
czytać informację, która jednocześnie pojawiła się na specjalnej
plazmie.
- Właśnie dowiedzieliśmy się, że to nie koniec wyczynów
uciekiniera. W Garwolinie płonie klinika praw reprodukcyjnych. Jak
się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, sprawcą prawdopodobnie jest ktoś
przebrany za buddyjskiego mnicha. Nie wiem, jak wy, ale ja mam
wrażenie, że to, co mówił obecny tu metropolita warszawski, nie
jest prawdą. Katolicyzm jest nierozerwalnie związany z przemocą, a
tzw. otwarty katolicyzm to mit, który pozwala ukrywać się
potencjalnym terrorystom przed wymiarem sprawiedliwości. O tym
wszystkim będziemy mówić w drugiej części programu - zakończył.
* * *
Hassan patrzył na arcybiskupa z rosnącym obrzydzeniem. Nie
mógł mu odmówić inteligencji, nie kwestionował sprawności po-
lemicznej i z bólem serca musiał przyznać, że hierarcha wypada w
telewizji świetnie. Jednak nie mógł odpędzić od siebie obrzydzenia i
niesmaku. I wcale nie chodziło o to, że Kiliańczuk był
przedstawicielem instytucji, do zwalczania której miejsce pracy
porucznika Obamy zostało powołane. Ojciec Piotr, ojciec Jan czy
dziesiątki duchownych i świeckich, których rozpracowywał w swoim
życiu Hassan, złościli go, a niekiedy budzili nienawiść, ale nigdy
obrzydzenie. A arcybiskup tak.
Drażniła go w nim ta lekkość, z jaką hierarcha odcinał się od
swoich współbraci, ten kpiarski ton, z jakim potępiał tych, którzy
zwyczajnie próbowali walczyć o jakieś wartości i wreszcie
przekonanie, że religia jest czymś lekkim, nieistotnym,
pozbawionym głębokiego sensu. Hassan nigdy nie był wierzący, ale
pamiętał swojego ojca, który wracał z meczetu, pięć razy dziennie
modlił się w domu i pościł w Ramadan, pamiętał wuja, który walczył
o to, by jego córki mogły chodzić w chustach do szkoły i pamiętał
swoich kolegów z podwórka, którzy chcieli walczyć o islam w Euro-
pie. Nigdy się z nimi nie zgadzał. Kiedy tylko mógł, zerwał z nimi i
poszedł do szkoły z internatem, ale zapamiętał, że dla nich, dla jego
rodziców islam był czymś ważnym, znaczącym, nadającym pełnię
życiu. I podobnie było z katolikami, których spotkał na swojej
drodze zawodowej. Oni, ci pogardzani przez arcybiskupa
fundamentaliści, byli gotowi oddać życie za swoje przekonania,
odchodzili z pracy, rezygnowali z opieki państwa, porzucali kariery i
siedzieli w tych swoich norach na Pradze z gromadą dzieci. Można
się było z nich śmiać, można było uznać ich za głupców, ale nie
sposób było im odmówić odwagi i godności. - A ten tu - porucznik
nie mógł odpędzić od siebie tej myśli - potępia ich, odcina się i bez
trudu pokazuje, że jest od nich lepszy...
- Jak ja... - przyszło mu nagle do głowy. I przed oczami stanęła
mu jego klasa, przed którą bez żenady wyśmiewał “walenie
czaszką w podłogę", żartował z Koranu i zawsze ze swadą
podkreślał, że on nie wierzy w te bzdury. - To były tylko słowa,
słowa - powtarzał sobie, ale czuł, że dzięki tym słowom przyjęto go
do dobrych szkół, że dzięki nim trafił na służbę. Małe słowa, drobne
ustępstwa, śmiech kiedy trzeba doprowadziły go do miejsca, w
którym był obecnie. Nikt nie wymagał od niego odcięcia się od
rodziców, nikt nie chciał wyrzeczenia islamu. Wystarczyło, że
poszedł do szkoły, że nie chodził do meczetu, że stopniowo zapo-
minał o matce i ojcu. Nawet nie pamiętał, kiedy był u nich ostatni
raz. Twarz matki przypomniała mu się dopiero u tego zakonnika,
przy tym obrazku. Tamte oczy były tak podobne, tak samo pełne
smutku jak oczy jego mamy.
Próbował otrząsnąć się z tych myśli. Wściekłość, rozgoryczenie
czy wspominki były ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzebna. Ale
tamto oblicze, ta twarz z dwoma bliznami nie dawała mu spokoju.
Miał je wciąż przed oczami. I to ono przypominało mu dom, rodzinę,
matkę i ojca, braci i siostry, dźwięk podłogi w meczecie, gdy setka
mężczyzn biła pokłony i monotonny śpiew imama, lekcje Koranu w
śmierdzącym przyprawami pokoiku na zapleczu modlitewnej sali.
“O Proroku! Walcz przeciwko niewiernym i przeciwko obłudnikom i
bądź dla nich surowy!" - przelatywały mu w pamięci fragmenty Sury
IX. “Ich czeka kara bolesna ... A to dlatego, że nie uwierzyli w Boga
i Jego Posłańca. A Bóg nie prowadzi drogą prostą tych, którzy
szerzą zepsucie" - z pełną jasnością przychodziły mu do głowy
arabskie, wykuwane w dzieciństwie na pamięć fragmenty tekstu.
Bóg Koranu, przed którym uciekał w naukę, w utylitaryzm, stanął
mu ponownie przed oczami. Tamte uczucia wciąż jednak łagodził
obraz z domu ojca Piotra. Smutne oblicze kobiety, o której uczył się
także z Koranu.
Zacisnął pięści i siłą woli wyrzucił te obrazy ze swojego umysłu.
Teraz miał do stoczenia swoją walkę, a sentymentalne obrazy, dzie-
cinne wspomnienia i przykryte kurzem wierzenia nie powinny mu
przeszkadzać w osiągnięciu celu, który sobie postawił. Powrót do
Brukseli, przestronny gabinet i służbowy apartament były już w za-
sięgu ręki. Trzeba tylko zgnieść tego eleganckiego bufona, rozwią-
zać problem Chusty i wypiąć piersi do orderów. Islam, obrazki, ani
nawet własna matka nie mogą mu w tym przeszkodzić. Spojrzał na
zegar wiszący w reżyserce, w której przebywał od początku progra-
mu. Do jego wejścia zostały trzy minuty. Był świetnie przygotowany,
a materiały, które zostawił Silsonowi, a wcześniej wysłał do “Le
Soir", powinny załatwić całą sprawę. Szczwany lis w eleganckim
garniturku z kwadracikiem w klapie zostanie rozłożony na łopatki.
* * *
Silson dostrzegł zaskoczenie i lekki strach w oczach arcybiskupa.
Takiego postawienia sprawy hierarcha się niewątpliwie nie
spodziewał. I nie ma co ukrywać, że owo zaskoczenie dodało mu
energii. Lubił moment, gdy jego rozmówca był wbity w fotel. Czuł
wtedy, że widzowie podziwiają go, że dostrzegają w nim intelek-
tualistę, który - gdyby tylko chciał - mógłby sięgnąć po realną, a nie
tylko medialną władzę.
Szybki make up w przerwie programu wykorzystał na skon-
trolowanie sytuacji.
- Macie materiał? - spytał pracowników planu.
- Pod palcem - padła szybka odpowiedź.
- A jakieś fotki z Garwolina?
- Pożar już dogasa, ale mamy ładne ujęcia z jego początku...
- Dobra! Czekajcie na sygnał. Będzie jazda - zakończył z
zadowoleniem. Wiedział, że dzisiejszy program będzie miał gi-
gantyczną oglądalność, a szefowie na pewno mu tego nie zapo-
mną...
- Za minutę plan - usłyszał jeszcze za plecami. Poprawił włosy i
wszedł do studia. Był gotów na walkę ze smokiem.
- Zaczynamy od obrazków - rzucił jeszcze do mikrofonu. Na
gigantycznych plazmach pojawiły się płomienie ognia. Silson stał
jakby między nimi, a trójwymiarowa metoda filmowania
zwielokrotniała jeszcze to wrażenie w oczach telewidzów.
- Startuj - usłyszał jeszcze w słuchawce.
- Takich obrazów nie widzieliśmy od lat. Ostatnie kliniki spłonęły w
latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia w Stanach
Zjednoczonych. My nauczeni tamtym doświadczeniem ukręciliśmy
łeb hydrze antyaborcyjnego terroryzmu już na etapie modłów przed
budynkami czy antynaukowej terminologii, która została szczęśliwie
zakazana. I wydawało się, że jesteśmy bezpieczni. Ale niestety, jak
widzieliście, nic z tego. Fundamentalizm, terroryzm podniósł swój
obrzydliwy łeb i zagroził funda mentalnym prawom kobiet do
wyboru, a społeczeństwa do eliminowania chorób - słowa płynęły z
jego ust. Czuł na sobie błagalny wzrok arcybiskupa, ale nie chciał
jeszcze dopuścić go do głosu. - I trudno nie zadać tu pytania, czy
rzeczywiście ta zbrodnia jest tylko efektem problemów jednego
zakonnika, czy jednak nie wypływa ona z samej istoty nauczania
chrześcijan... - zawiesił głos i spojrzał na arcybiskupa. Ten od razu
podjął wątek.
- Ta obrzydliwa zbrodnia wynika wyłącznie z niezrozumienia tego,
czym jest chrześcijaństwo - perorował hierarcha, przekonany, że
Silson spełni obietnicę i pozwoli mu się bronić. Nieco peszyła go
wprawdzie obecność w programie młodego porucznika, który tak
obcesowo potraktował go w czasie ostatnich rozmów, ale był
przekonany, że wówczas się dogadali. - Każdy, kto ma o nim
choćby minimalną wiedzę, ma świadomość, że w centrum Ewan-
gelii stoi ludzka wolność. To ona sprawia, że musimy zaakceptować
każdy wybór, zarówno jednostki, jak i społeczeństwa. Próba
ograniczania tej wolności, próba odbierania kobietom prawa do
wolności reprodukcyjnej pozostaje więc zamachem nie tylko na
prawa państwowe, ale wręcz na istotę Ewangelii...
- I wierzysz w to? - Hassan krótkim pytaniem przerwał wywód
arcybiskupa. Był świetnie przygotowany, przestudiował przed
przyjściem do studia ogromne dossier poświęcone stosunkowi
różnych wyznań do aborcji i wiedział, że aż do dwudziestego wieku,
nikt i nigdy nie godził się na ten zabieg. Odejście od tych zasad
zaczęło się dopiero w dwudziestym wieku i przebiegało bardzo
powoli. Kościół katolicki opierał się mu zaś najdłużej, rozmaite nurty
“katolików za wolnym wyborem" nie mogły tego zmienić. Tak jak
wypowiedzi rozmaitych hierarchów zajmujących się roztrząsaniem,
kiedy aborcja może być akceptowalna, nie mogły zmienić
jednoznacznego stanowiska papieży w tej sprawie.
- Oczywiście, że wierzę. Każdy musi w to wierzyć, bo to istota
naszej wiary - odpowiedział niepewnie arcybiskup. Nie rozumiał, o
co chodziło oficerowi.
- To dlaczego już w czasach starożytnych karaliście ekskomuniką
kobiety, które skorzystały ze swojej wolności? - rzucił od niechcenia
Hassan. - Doktryna Kościoła rozwija się - wił się arcybiskup
Kiliańczuk. - Nie można utożsamiać opinii z początków jego historii,
z tym, co wiemy obecnie. Nie ma co ukrywać, że przełomem był
Sobór Watykański II, który uświadomił nam konieczność zerwania
ze złymi tradycjami antyfeminizmu, sprzeciwu wobec wolności czy
narzucania innym prawdy.
- Taaaa - porucznik celebrował moment, w którym miał za dać
cios hierarsze. - I dlatego posoborowy przecież Jan Paweł II wpisał
do Kodeksu Prawa Kanonicznego karę ekskomuniki dla wszystkich
uczestniczących w zabiegu wyzwalania kobiet - patrzył na
arcybiskupa z triumfem. Ale ten się nie poddał.
- Papiestwo rzeczywiście błądziło przez lata, i dlatego konieczne
było zerwanie z nim - spojrzał z zadowoleniem.
- A ty? - do akcji wkroczył Silson. - A ty, co sądzisz o aborcji? To
fundamentalne prawo kobiety czy brutalny akt zabójstwa, by
posłużyć się językiem katotalibów?
- Prawo do wyboru zawsze musi przysługiwać kobiecie. I to
niezależnie od tego, co kto o tym sądzi - próbował ominąć niewy-
godne dla siebie pytanie arcybiskup.
- Ale ja się pytam, co ty o tym sądzisz? - dziennikarz był
bezwzględny. Arcybiskup zamilkł. Wiedział, co powinien powiedzieć,
żeby dobrze wypaść, miał świadomość, że powinien mówić o
fundamentalnym prawie kobiecie do wyboru, którego nie może
ograniczać nienaukowe i pozbawione podstaw myślenie o wiązce
komórek jako o człowieku. Ale nie mógł z siebie tego wyrzucić. On
wiedział, jak wyglądają owe “wiązki komórek", wiedział od kiedy
odczuwają ból i nie potrafił wyrzucić z pamięci oglądanego jeszcze
w dzieciństwie na lekcjach katechezy “Niemego krzyku". Milczenie
niebezpiecznie się przedłużało.
- I... - przypomniał o swojej obecności Silson.
- Mam wątpliwości, czy taki wybór powinien być podejmowany,
ale pozostawiam go jednostce - arcybiskup uznał, że wybrnął z
sytuacji. - A jak wyglądają owe wątpliwości, możemy przekonać się
na załączonym obrazku, który otrzymaliśmy dzięki uprzejmości
dziennikarzy śledczych “Le Soir". Kilkanaście minut temu zamieścili
te materiały na swoich stronach - Silson patrzył prosto w kamerę. A
na plazmach pojawił się młodziutki Kiliańczuk. Nagranie było słabej
jakości, ale doskonale było słychać, jak wyjaśniał, że aborcja
pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust.
- Takie opinie - skomentował materiał dziennikarz - doskonale
służyć mogą usprawiedliwieniu terroryzmu. A nie sposób
zapomnieć, że wygłaszane one były w seminarium, gdzie
formowało się młodych duchownych... - odwrócił się do Kiliańczuka.
- Nie ma co ukrywać, że dość odległe to zdanie od wygłaszanych
przez ciebie obecnie opinii. Komu mamy wierzyć, Kiliańczukowi z
teraz, czy sprzed trzydziestu lat? - spytał z lekkim uśmiechem.
Arcybiskup wiedział, że przegrał. Teraz mógł tylko minimalizować
straty.
- Byłem młody, dopiero zgłębiałem chrześcijaństwo, od dawna nic
takiego nie mówiłem - próbował się tłumaczyć. Ale brutalnie
przerwał mu Hassan Obama.
- Tak, nie mówił rzeczywiście. Czy to jednak znaczy, że nie robił?
Kto wyświęcił, wbrew opiniom władz, młodego buntownika Jana
Skorupka na księdza? Kto chronił go przez lata? Tak, to obecny tu
metropolita warszawski. To on odpowiadał za formację tego
szaleńca, on opiekował się nim, i wreszcie on rozmawiał z nim
przed samą ucieczką. Trudno nie zadać pytania, skąd ta bliskość
obu funkcjonariuszy kultu? Czy aby nie wynikała ona ze wspólnoty
poglądów na sprawy praw kobiet? - Obama sprawnie budował
napięcie. Ale nie udzielał odpowiedzi.
- Kazałem mu wydać Chustę... - wyszeptał hierarcha.
- Czy w taki sam sposób, jak broniłeś praw kobiet do wyboru,
podczas tamtego wykładu? - porucznik był nieubłagany. A celność
tego ciosu potwierdziły oklaski. - Tak właśnie wygląda otwartość
katolickich hierarchów! - Silson zmierzał już do końca programu. -
Tak można im wierzyć! Czy władze zdecydują się, by zapobiec
większym tragediom, zrobić z tym porządek? To pytanie pozostaje
otwarte. Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: jeśli mamy czuć
się bezpiecznie, jeśli kobiety, lekarze i personel medyczny mają
zachować poczucie godności, to coś z tym fantem trzeba zrobić.
Czekamy, drodzy politycy, zróbcie coś, zanim będzie za późno!
Arcybiskup skrył twarz w dłoniach. Misternie budowany wizerunek
legł w gruzach. Nie był już uwielbianym otwartym metropolitą.
Strącono go do poziomu fundamentalistów z getta. Był nikim. Jak
oni!
Rozdział dziewiąty
Wyłączył telewizor. Nie był w stanie ruszyć się z fotela. Siedział
absolutnie przybity. To, jak rozprawiono się z arcybiskupem, jak
sprowadzono do parteru oddanego państwu hierarchę, nie
pozostawiało wątpliwości, że sprawa ojca Jana, porwanie Chusty
dostarczą władzom pretekstu do kolejnej akcji unowocześniania
społeczeństwa. Zacznie się, jak to już bywało w przeszłości,
poszukiwanie starannie ukrywających swoje przekonania przed
szefostwem chrześcijan w szpitalach, szkołach, policji i na
uniwersytetach. Prezesi wielkich koncernów, by nie stracić
wizerunkowo, pozbędą się ludzi, u których ktoś zobaczył krzyżyk na
szyi, albo o zgrozo, u których w torbie znaleziono Pismo Święte. A
wszystko oczywiście odbędzie się w imię walki o otwartą Europę,
zwalczania religijnych fundamentalistów palących kliniki, i
budowania prawdziwej przestrzeni wolności dla wszystkich
poglądów.
- A my, my, będziemy milczeć, czekać, pokornie przyjmować to,
co nam przygotowują - myślał Krynicki. I chyba właśnie to martwiło
go najbardziej. Był w stanie pracować jako dozorca; rozumiał, że
trzeba nadstawiać drugi policzek, ale miał dosyć tego cielęcego
oczekiwania na kolejne decyzje rządu, tego przekonania, że taki już
chrześcijański los, że przyjęcie go jest wzięciem krzyża, a walka
jest jego odrzuceniem. Ta bierność przypominała mu postawę
Żydów z getta, o których uczył się w liceum na lekcjach historii. Oni
też czekali, mieli nadzieję, ale nie walczyli... Nie unosili się
honorem, ale próbowali przeżyć jeszcze jeden dzień, zdobyć
jeszcze jeden worek kartofli, i dotrwać do końca.
- ... ze mną wcale nie jest inaczej - przyszło mu nagle do głowy.
Odkąd zaczęły mu się rodzić kolejne dzieci, przestał walczyć.
Małgosia zawsze, gdy przychodził do domu z kolejnym genialnym
pomysłem na załatwienie jakiejś sprawy, milcząco wskazywała na
dzieci. I ustępował, zabierał się za ich mycie, przebieranie i
usypianie. Tłumaczył sobie, że to jego powołanie, że w kraju, gdzie
ojcowie przez tyle pokoleń ginęli na wojnach, trzeba wreszcie
pozwolić im być w domach. I odpuszczał kolejne sprawy.
Na początku w pierwszej szkole jeszcze opowiadał dzieciom o
Chrystusie, jeszcze wykorzystywał swoją wiedzę teologiczną.
Dyrektor wezwał go na rozmowę, cierpliwie tłumaczył, że nie wolno
prowadzić religijnej propagandy na terenie szkoły, że ta ostatnia
musi być wolna od ideologii i religijnego triumfalizmu. A on dumnie
odpowiadał, że wypełnia tylko misję, jaką powierzył chrześcijanom
Chrystus. - Misjonarzy to my tu nie potrzebujemy - odpowiedział
wówczas sympatyczny skądinąd mężczyzna i wyrzucił go na zbity
pysk. W następnej szkole był już ostrożniejszy. Rozmawiał tylko z
zaufanymi. Ale i tam znalazł się chłopak, który pochwalił się
różańcem odmawianym wspólnie z dozorcą i kilkoma kolegami. I
skończyło się jak poprzednio.
Przetrzymali go wtedy. Długo szukał nowej pracy. A zasiłek, jako
zwolnionemu za fundamentalizm, zwyczajnie mu nie przysługiwał.
Małgosia codziennie zaczynała od wykładu na temat idealizmu,
który sprawia, że nie ma czym nakarmić dzieci.
I wreszcie wezwali go do jednej ze szkół. Musiał jednak prze-
prosić za swoje poprzednie działania i pisemnie zadeklarować, że
już więcej nie będzie prowadzić działalności ideologicznej na
terenie szkoły. Podpisał. Miał w głowie głodne oczy swoich dzie-
ciaków, które musiał nakarmić. Od tego czasu w szkole milczał. Ale
i to nie pomogło. Złapano go na czytaniu Biblii w godzinach pracy. I
znowu trzeba było przepraszać, pokornie zapewniać, że już nigdy
więcej... Realizował się tylko w domu. Tam opowiadał dzieciom o
walce, o chrześcijańskiej cywilizacji, o męczennikach. A gdy
wychodził z domu, zapominał o tym, w pracy zaś robił, co mu
kazano. Rozmawiał z dzieciakami, ale nie o religii, tylko o ich
przygodach, marzeniach, planach i cierpieniach. Tego nikt nie za-
braniał, choć dyrektor podejrzliwie przepytywał niekiedy uczniów i
sprawdzał, czy przypadkiem nie próbował ich indoktrynować. I tak
by pewnie było dalej, ale szloch Sylwka, jego zrozpaczone oczy nie
dawały mu spokoju. A program Tobiasza Silsona uświadomił mu
ostatecznie, że nie ma nadziei na wolność dla Agnes..., nie ma
nadziei na matkę dla chłopca.
Małgosia wyjrzała z kuchni. Uśmiechała się delikatnie.
- Kochanie, masz ochotę na herbatę? - spytała.
Nie miał. Nie miał ochoty na nic. Ale jej pytanie przyspieszyło
decyzję.
- Muszę wyjść. Pomyśleć - wstał. - Przepraszam - ten uśmiech
zdecydowanie mu nie wyszedł. Małgosia nie zadawała więcej
pytań. Znała swojego męża na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że gdy
jest w takim stanie, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Gorycz, żal
przechodziły we wściekłość. I biada talerzom, szklankom czy
krzesłom, które znalazły się wtedy na jego drodze.
Zbiegł po schodach. I z ulgą odetchnął wiosennym powietrzem.
Niebo nad Pragą było absolutnie przejrzyste. Tadeusz uwielbiał
takie wieczory. Spokojne praskie ulice delikatnie oświetlone odbitym
światłem księżyca i gwiazd były wówczas tak bardzo rodzinne,
domowe, ciepłe. Mrok ukrywał brud, odpadające tynki, a nawet
powybijane szyby. I wszystko stawało się takie ciepłe, bajkowe,
literackie, jakby żywcem przeniesione z opowieści Singera o
żydowskiej Warszawie, które z wypiekami na twarzy, szukając
jakiegoś zakorzenienia w nieprzyjaznej przestrzeni wilanowskiego
osiedla, Tadeusz czytał jako nastolatek. Liczne przybudówki,
kolorowe budki, w których mieszkali ci, którzy dopiero zostali tu
przysłani albo sami uciekli, nadawały surowym niegdyś ulicom
chagallowski wyraz. A jarmarczne, folklorystyczne dekoracje, które
przygotowano na potrzeby turystów, jeszcze wzmacniały to
wrażenie. Tym razem jednak ani księżyc, ani gwiazdy, ani bajkowe
praskie uliczki nie poprawiły mu nastroju. Mijał kolejne przecznice
szybkim krokiem i wściekał się coraz bardziej. I nie chodziło wcale o
jakieś nowe akcje rządu, nie chodziło o kolejne ataki na
fundamentalistów. Chodziło o chłopaka, którego przyjął pod swój
dach, i który płakał za matką. I to, że on, mężczyzna, nie potrafił nic
na to poradzić. Tak jak nie potrafił nic poradzić na to, że zakazano
mu mówić o Chrystusie, i wymuszono pracę w szatni. Miał dość
pokornego poddania. To wyprowadzało go z równowagi, zaciskało
szczęki. Chciał krzyczeć, skopać jakiś śmietnik. A chwilę potem
płakać. Modlitwa nie przechodziła mu przez gardło. Bał się, że
zacznie bluźnić, kłócić się z Bogiem, który kazał zło dobrem
zwyciężać... A tu trzeba zęby wybić tym sukinsynom, którzy
odbierają matki dzieciom.
Szybki marsz stopniowo ostudził emocje, a wiatr przywracał
poczucie rzeczywistości, “...w lekkim powiewie przychodzisz do
mnie" - wróciła do Tadeusza stara, młodzieżowa piosenka, którą
śpiewali z Małgosią na studenckich wyjazdach. Cisza ulicy, ciem-
ność nocy, blask gwiazd, deszcz i wiatr przemówiły do niego. Ten
głos nowej pewności przebijał się powoli przez wściekłość, roz-
wierał pięści i wsączał się do umysłu z nową pewnością. - Musisz
coś zrobić!
* * *
Dawno nie czuł się tak lekko. Spokojnym i szybkim krokiem
wracał do siebie. W domu wszyscy już spali. Obszedł pokoje i lekko
uśmiechnął się na widok śpiącej już w ich małżeńskim łóżku żony.
Realistka Małgosia często wyprowadzała go z równowagi i
denerwowała marudzeniem, ale wiedział, że bez niej nie byłoby
tego domu i nie poradziliby sobie z trudnościami. Sięgnął po Pismo
Święte. To było stare, jeszcze z początków dwudziestego
pierwszego wieku wydanie Tysiąclatki z komentarzami Biblii
Jerozolimskiej. Z jednej z pierwszych stron spoglądała na niego
Matka Pana. To przed tym wizerunkiem, namalowanym przez Kiko,
zawsze spędzał pierwsze chwile modlitwy. A potem czytał Stary i
Nowy Testament. Tak też miało być i teraz. W tej niespiesznej
lekturze postanowił poszukać odpowiedzi na pytanie, co ma zrobić,
czego Bóg od niego chce, jak ma wyglądać jego nowa walka. - Nie
odejdę, dopóki się nie dowiem - postanowił. - Choćbym miał okuleć
jak Jakub - uśmiechnął się na wspomnienie jednego ze swoich
ukochanych fragmentów.
Zaczął od Księgi Wyjścia. Czytał ją od kilku dni, zanurzając się w
cudownym wyprowadzeniu Ludu z Niewoli. Wieczorami po pracy,
po całym dniu ukrywania się, odkrywał wielkie dary Pana dla
swojego ludu i marzył o tym, że i on lub przynajmniej jego dzieci,
także wyjdą w końcu z niewoli i zaczną żyć jak ludzie wolni. Miał
przed sobą fragment o Amalekitach. Czytał go powoli. “Amalekici
przybyli, aby walczyć z Izraelitami w Refidim" - cedził słowa. I
wiedział, że tak jak wtedy Izraelici mieli walczyć z Amalekitami, tak i
on ma walczyć ze światem... czuł to całym sobą. Jozue spełnił
polecenie Mojżesza i wyruszył do walki z Amalekitami. Mojżesz,
Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce
podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał,
miał przewagę Amalekita" - medytował te słowa, miął je w sercu,
przegryzał i coraz lepiej zrozumiał, że to jest jego droga. Uklęknąć i
trwać w modlitwie. Czekając, że Bóg będzie walczył za niego, licząc
na to, że znajdzie On wyjście z sytuacji, której ani Tadeusz, ani
Agnes, ani ten uciekający zakonnik nie potrafią sobie wymyślić. Ale
zaraz dopadły go wątpliwości. Kto będzie podtrzymywał jego ręce?
Trzy osoby modlące się publicznie na szczycie góry (to chyba
znaczy miejsce publiczne – zastanawiał się) to już wrogie
zgromadzenie. Teraz, gdy zapłonęły kliniki, nikt nie będzie ich
tolerować. On musi iść sam. Sam...
Tylko gdzie? Gdzie jest jego szczyt gór? Gdzie teraz toczy się
wojna... Myślał, szukał odpowiedzi. Centrum tych amalekickich
oddziałów jest oczywiście w wielkim czarnym wieżowcu przy placu
Wyzwolenia, dawniej Zbawiciela. Tam powinien klęknąć ze swoim
kamieniem i się modlić. Tam powinien trwać w modlitwie o to, by ci,
którzy walczą, zwyciężyli. Dopadł go strach. Jeśli tam pójdzie, jeśli
zacznie się modlić, straci pracę. Małgosia mu tego nie wybaczy.
Będzie krzyczeć... będzie miała rację, że najpierw dzieci, że od tego
jest ojcem, żeby im dać możliwość spokojnego życia. Nie chciał
tego, chciał spokoju. Ale też wiedział, że jeśli teraz się cofnie, to nie
będzie mógł spojrzeć w lustro, to przestanie być mężczyzną, i nie
będzie mógł już być ojcem.
Na dworze coś gruchnęło. Grupa wyrostków krzyczała coś do
siebie. Oderwał się od lektury, otworzył okno. Podwórko rozświetlał
płonący kosz na śmieci. A wokół niego stali chłopcy. Ale nie oni go
zainteresowali. To jasny ogień przyciągał wzrok. Żółte (a może
pomarańczowe - nigdy tego nie wiedział, bo był daltonistą)
płomienie, poprzetykane niebieskimi żyłkami wywoływały niepokój.
Tadeusz szukał jego przyczyn, starał się zrozumieć... Nie mógł
oderwać się od tego obrazu. Powrócił obraz innego ognia,
płonącego krzewu, o którym czytał kilka dni wcześniej. Mojżesz
spotkał w nim Pana, który posłał go na misję... On też nie umiał, nie
chciał, bał się. Ale poszedł.
Krynicki uśmiechnął się do siebie. Dostrzegał humor tej sytuacji.
Płonący śmietnik miał się stać dla niego płonącym krzewem, przy
którym powołano Mojżesza. Chłopcy, którzy podpalili go dla
zabawy, byli słowem, jakie Bóg kierował do niego. Wiedział, że tak
może być, ale jakoś trudno mu było się pogodzić z tym, że śmietnik
może być słowem... Ogień powoli dogasał. Z żółtego stawał się
lekko czerwonawy, a chwilę później na podwórzu został już tylko
osmolony kosz na śmieci i grupa chłopców. Zasłonił okno. Wrócił do
stołu i do Księgi Wyjścia. Przerzucił kilkanaście kartek i odczytywał
słowa o powołaniu Mojżesza. Odczuwał całym sobą chęć
powiedzenia Bogu: “Wybacz Panie, ale poślij kogoś innego". I nie
potrafił. A wypalony śmietnik ostrzegał - też możesz tak skończyć.
Chciał uciec od tych obrazów. Szybkim ruchem przerzucił Pismo
Święte na koniec. Miał nadzieję na jakiś spokojny fragment z listów
pawiowych. Ale miał pecha. Pierwsze słowa, jakie wpadły mu w
oczy, pochodziły z Dziejów Apostolskich: “strzeżono więc Piotra w
więzieniu, a Kościół modlił się za niego nieustannie do Boga". To
imię było jak dowód na to, że płonący śmietnik nie był przypadkiem.
Tadeusz wiedział przecież, jak wszyscy na Pradze, że wraz z Agnes
aresztowano też ojca Piotra. I nie mógł już udawać, że nie wie, o co
chodzi. A właściwie mógł, ale wiedział, że to by oznaczało ucieczkę.
Ucieczkę przed powołaniem, ucieczkę młodzieńca, który nie chciał
rozstać się ze swoim majątkiem.
Teraz jeszcze musiał powiedzieć to Małgosi. I wyjaśnić, że
płonący śmietnik wzywa go do tego, by naraził ich dzieci na głód. -
To nie będzie proste, Boże - wyszeptał, zamykając Biblię.
* * *
Obudziła go Małgosia, która poderwała się, by przygotować
dzieciaki do szkoły. Nie chciał zaczynać dnia od trudnej rozmowy,
więc najpierw poszedł się ogolić i wziąć szybki prysznic. Założył
koszulę i uznał, że nie może dłużej czekać. Podszedł do krzątającej
się przy kuchennym blacie żony i delikatnie ją objął. Była jeszcze
ciepła po nocy. Poddała się jego gestowi bez protestu.
- Przeszło ci? - spytała, odwracając do niego twarz. Uśmiechnął
się cierpko. I ona już wiedziała, że czeka ją coś nowego. Coś,
czego nie chciała. Odsunęła się od niego i chłodno spytała.
- Co znowu wymyśliłeś? - Tak nie może dłużej być - uśmiechnął
się nieśmiało. - Oni zabrali Sylwkowi matkę, zamknęli ojca Piotra i
ganiają Chustę po świecie. Coś trzeba zrobić.
- A ty znowu masz ochotę świat zbawiać... - popatrzyła na niego
ze złością. Ale Tadeusz wiedział, że pod tą maską kryje się lęk o
niego, o dzieci, o nich. Wiedział to, ale nie potrafił opanować złości,
która dopadała go zawsze, gdy żona śmiała się z jego pomysłów.
- Nie, nie świat. Tylko jednego chłopca - z trudem się opanował. -
I swoją męską dumę - dodał po chwili, gdy dostrzegł, że Małgosia
nie bardzo chce podejmować wątek.
- Dzieci cię potrzebują, ja też - Małgosia spoglądała na niego z
nadzieją, że uda mu się wyperswadować pomysł, którym się
jeszcze nawet z nią nie podzielił. Ale znała go na tyle, żeby
wiedzieć, że wyraz oczu, którym na nią patrzył, nie wróżył nic
dobrego.
- Nawet nie zapytasz, co chcę zrobić... - zaczął od nowa Tadeusz.
- I tak zrobisz, co będziesz chciał, a ode mnie oczekujesz tylko
potwierdzenia swojego kolejnego genialnego pomysłu. Ale się go
nie doczekasz, bo ktoś musi zatroszczyć się nie o świat, nie o
Agnes, nie o Chustę, ale o nasze dzieci - mówiła, próbując
zachować spokój. Ale pośpiech, z jakim wyrzucała z siebie słowa,
pokazywał, że i ona zaczyna się denerwować.
- Ja muszę - Tadeusz cały czas próbował nie opowiadać o
płonącym śmietniku i wieczornym spacerze. - To jak powołanie...
- Twoim powołaniem - próbowała odwołać się do jego religijnego
sumienia - są dzieci i ja. A nie walka o świat.
- Może. Ale ja nie chcę walczyć. Chcę zwyczajnie się pomodlić -
wreszcie udało mu się powiedzieć to, co chciał.
- To się módl. Robimy to codziennie - uśmiechnęła się z ulgą. Ale
gdy odwróciła się i spojrzała na niego, uczucie to prysło.
Coś w jego postawie mówiło, że tym razem nie chodzi o zwyczaj-
ną modlitwę. A o coś, o czym nie miała jeszcze pojęcia.
Tadeusz zebrał w sobie wszystkie siły. I zaczął mówić. Opo-
wiedział jej o Amalekitach, o czarnym biurowcu, o tym co przeczytał
i czego doświadczył. Nie pominął nawet wypalonego kosza, który
zresztą wciąż straszył na jasno oświetlonym już przez poranne
słońce podwórku. Małgosia wcale nie wyglądała na spokojniejszą.
Ale na szczęście nie zdecydowała się skomentować płonącego
kosza.
- I tak zrobisz, jak będziesz chciał. Ale nie oczekuj ode mnie
wsparcia. Ktoś musi w tym domu myśleć, a nie marzyć - skwitowała
całą rozmowę. Tadeusz chciał ją jeszcze przytulić, ale zrezygnował.
Rozmowa skończyła się bez awantury, co i tak było sporym
sukcesem. Wiedział, że nic więcej już nie zyska. Założył na siebie
starą marynarkę, do kieszeni włożył różaniec i maleńkie wydanie
Nowego Testamentu, i ruszył.
Dzień był pogodny. Chagallowskie nocą uliczki w dzień były dość
brzydkie. Nadbudówki i przybudówki sprawiały, że niebrzydkie
kiedyś kamienice wyglądały teraz jak pokraczne slumsy. Z
budynków wylewały się już tłumy ludzi, którzy szybko i bez-
refleksyjnie biegli do swoich spraw. Szukał oczami wieżyczek
kościołów, którym w tej dzielnicy pozwolono zachować krzyże. A
gdy je znajdował, uśmiechał się i dyskretnie żegnał. Droga do
centrum zajęła mu jakąś godzinę. Nie chciał jechać autobusem ani
metrem. Miał ochotę się przespacerować, przygotować na spotka-
nie losu.
Wreszcie był na miejscu. Czarny biurowiec wznosił się przed nim,
przesłaniając słońce. Cień padał na całą ulicę i sprawiał, że choć
dzień był ciepły, to na placu Wyzwolenia było zimno. Tak jakby
wielki budynek, który wybudowano w miejscu kościoła, mroził całe
otoczenie. Tadeuszowi też zrobiło się zimno. Mógł się jeszcze
wycofać. Mógł wrócić do domu. Małgosia byłaby szczęśliwa, a on
zdążyłby jeszcze do pracy. Zapiął kurtkę, zacisnął dłoń na różańcu,
który miał w kieszeni, i zaczął szukać miejsca, w którym mógłby
uklęknąć. Na przeciwko budynków Biura do Walki z
Fundamentalizmem stała stara kamienica, w której mieściła się
szkoła języków obcych. Kiedyś należała ona do metodystów, ale
wyznanie to zostało wchłonięte przez Związek Kościołów Wolnej
Ewangelii, a jego budynki zostały przeznaczone na działalność
edukacyjną.
Tadeusz podszedł do jednej z bram. Tamtędy przez lata ludzie
wchodzili na nabożeństwa i coś z ich pobożności i wiary w tym
miejscu zostało. Ukląkł. Chwycił różaniec i zaczął się modlić.
Stopniowo spływał na niego spokój.
Rozdział dziesiąty
- Nie możecie tu zostać... - to były pierwsze słowa niewysokiego,
grubawego mężczyzny o piwnych oczach przerażonej sarny, gdy
zobaczył poszukiwanego przez wszystkiego możliwe służby
zakonnika i towarzyszących mu ludzi.
- Bo... - Benedykt Pomorski nie rezygnował łatwo ze swoich
planów.
- ... nie możecie... - powtarzał jak echo.
- A możemy chociaż wejść, czy mamy stać na zewnątrz, czekając
aż ktoś nas zauważy? - zaatakował go Benedykt.
Mężczyzna odsunął się od wejścia i wpuścił ich do ciemnego
przedsionka niewielkiej chatki. Na jego twarzy nadal malowała się
desperacja.
- Ja mówię poważnie - powtórzył. - Nie możecie tu zostać. Oni
nas codziennie kontrolują - dodał wyjaśniająco.
- Co się stało? - Benedykt wyglądał na zaskoczonego sytuacją.
Jeszcze w drodze zapewniał ojca Jana, że ksiądz Zenon Bambucki
nie jest człowiekiem lękliwym, a do tego zawdzięcza mu kilka
rzeczy, więc raczej nie odmówi pomocy. A tu nagle taki szok...
- Kontrolują nas od dwóch tygodni. Mamy naloty, sprawdziany, a
mnie nie wolno opuszczać domu - tłumaczył ks. Zenon. Benedykt
spoglądał na niego pytająco. Nielegalna wspólnota w Rykach
istniała od wielu lat i nigdy nie przeszkadzała miejscowym władzom.
Dla porządku kontrolowali ją dwa razy do roku, wlepiali
duchownemu mandat, czasem orzekali dwu, trzytygodniowy areszt i
dawali spokój na kolejny rok. Ale tym razem musiało być inaczej.
Standardowe szykany nie wyprowadziłyby księdza Bambuckiego z
równowagi. I na pewno nie skłoniłyby go do wyrzucania Benedykta.
Duchowny w krótkich urywanych słowach wyjaśniał nową sytu-
ację. - Córka tutejszej szychy jest w ciąży. Ma czternaście lat. I
zbuntowała się przeciw matce. Nie chce zabić dziecka. Próbowano
już wszystkiego. Rozmowy, polecenia, nakazy. A ta mała się
zaparła. Nie, i koniec. Władze uznały, że to musi być nasza wina.
Bo niby kto miałby tak zmanipulować nastolatkę, żeby nie chciała
usunąć problemu... - mówił pospiesznie. - I dlatego jesteśmy pod
stałą kontrolą.
- A ona tu była? - wtrącił się do rozmowy ojciec Jan. - Rozmawiał
ksiądz z nią?
- Skąd! Nigdy w życiu. Nie wtrącam się w takie sprawy. Robię
swoje, tak żeby mnie nie było widać. Ale dla nich to nie ma
znaczenia. Jak ktoś nie chce “skutecznych rozwiązań
prokreacyjnych", to na pewno z naszej winy - ksiądz Zenon
wyraźnie chciał skończyć tę rozmowę.
- Wiadomo coś o niej? - drążył ojciec Jan.
- Gretka jest córką znanej pisarki. Wpadła z kolegą z klasy, jak
zresztą większość dziewczynek w jej wieku. Ale nie zgodziła się na
standardowe działania. Pielęgniarka proponowała jej pigułki, potem
sugerowano już normalny zabieg, a ona się nie zgodziła. Wezwano
matkę, która próbowała zmusić córkę do poddania się procedurom,
ale nic z tego. Potem decyzję wydał miejscowy sąd, ale w
przeddzień dziewczynka uciekła z domu. Złapali ją wczoraj i
umieścili w ośrodku dla nieletnich, gdzie czeka na aborcję... Ale my
nie mamy z tym nic wspólnego - dodał zupełnie bez związku, jakby
obawiał się, że ktoś może go usłyszeć.
- Wiadomo dlaczego? - kapucyn wyraźnie nad czymś rozmyślał. -
A kto ją tam wie? Do nas nigdy nie chodziła - ksiądz Zenon nie miał
ochoty na dłuższe wyjaśnienia.
- Gdzie jest ośrodek? - ojciec Jan nie chciał przedłużać rozmowy
z przerażonym duchownym.
- W samym centrum, tuż obok delegatury Biura - padła odpo-
wiedź. A ojciec Jan odwrócił się do towarzyszy i zakomenderował:
- Chodźmy tam. Benedykt tylko się roześmiał.
- Ojciec raczy żartować. Nie mamy czasu na zajmowanie się
zbuntowanymi nastolatkami. Mamy ze sobą Chustę - stwierdził
twardo.
Ale na kapucynie słowa te nie zrobiły najmniejszego wrażenia.
Wbił wzrok w wiszący w ciemnym przedsionku domku księdza
Zenona krzyż.
- Tam też czeka na nas Chrystus - powiedział powoli. - A zresztą
jestem rybakiem, a nie strażnikiem. Mam łowić ludzi. I nie wyruszę
stąd bez dziewczyny - nieznacznie się uśmiechnął.
I wtedy do rozmowy wtrącił się milczący dotąd Jacek. - Tato, ja
jestem z nim - wskazał na zakonnika. - Gdyby on myślał tak jak ty,
nie byłoby nas tutaj - dodał.
Ksiądz Zenon patrzył na nich coraz bardziej przerażonym
wzrokiem. Chciał, żeby ta grupa wariatów jak najszybciej opuściła
jego dom i Ryki. Ale nie miał wątpliwości, że tak nie będzie. Oni
narozrabiają, a on i jego wspólnota będą za to płacić.
- Panowie, czy zamierzacie już iść? - zapytał błagalnie. Benedykt
nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył na syna, jego żonę i ojca Jana.
Myślał... Nie był ryzykantem, ale pomysł, by nie tylko uratować
Chustę, nie tylko zemścić się na tych, którzy krzywdzą
najsłabszych, ale też kogoś uratować, nawet mu się podobał.
Zaczął wspominać swoją żonę. Co ona by zrobiła? I jakoś nie miał
wątpliwości, kiedy przypomniał sobie jej delikatną bladą twarz
otoczoną ciemnymi włosami, że wybrałaby to samo rozwiązanie co
Jacek. Syn był do niej bardzo podobny. To samo zdecydowanie, ten
sam upór. - Co ojciec zamierza? - zapytał zdecydowanym tonem.
- Nie wiem - ojciec Jan był boleśnie szczery. - Wiem, że muszę
spotkać się z dziewczyną. Porozmawiać z nią. A jedyny plan, jaki
przychodzi mi do głowy, to pomysł naszego ojca Franciszka, który
zwyczajnie poszedł do obozu muzułmanów i nie bawił się w żadne
podstępy - uśmiechnął się.
Benedykt, demonstracyjnie ignorując prośby księdza Zenona,
który próbował ich wyrzucić, wszedł do gościnnego pokoju niele-
galnej plebanii. Usiadł za okrągłym, mocno podniszczonym stołem i
oparł głowę na rękach. Ojciec Jan usiadł obok niego i zaczął cicho
odmawiać różaniec. Jacek także dosiadł się do nich. Tylko Zosia
została w sieni.
- Ksiądz się nie boi - zwróciła się do księdza Bambuckiego Zosia.
- On sobie poradzi - stwierdziła z zadziwiającą pewnością. - A jeśli
nie on, to Ten, który jest z nim - dodała.
Duchowny spojrzał na nią z nieufnością. Nie lubił religijnej eg-
zaltacji, nie wierzył w cuda, a życiowe doświadczenie nauczyło go,
że jeśli się czegoś nie zrobi samemu, to nie ma co liczyć na pomoc
Bożą.
- On może tak, ale czy my? - spytał tylko. I spojrzał z nieufnością
w kierunku pokoju, w którym siedziało trzech szaleńców,
pragnących rzucić wyzwanie Biuru do Walki z Fundamentalizmem,
sądom rodzinnym, a także systemowi oświatowemu i re-
produkcyjnemu. Oni także mieli tego świadomość. I dlatego roz-
ważali wszystkie możliwości dostania się do ośrodka rodzinnego.
- Media wiedzą o sprawie? - po dobrych piętnastu minutach
rozmowy zwrócił się Benedykt do ks. Zenona.
- Nie - padła odpowiedź.
- To do dzieła - rzucił uśmiechnięty Jacek.
* * *
Żołądek miał ściśnięty ze strachu, a serce biło mu jak oszalałe.
Wiedział, że prawdopodobieństwo rozpoznania go w tym
przebraniu jest minimalne, ale nie mógł tego wykluczyć. Ciemna
broda była przyklejona na znakomity klej, a długa peruka swo-
bodnie spływała mu na plecy. Ojciec Jan ubrany był w grafitowy
garnitur, błękitną koszulę i bordowy krawat. Na nogach miał ciemne
lakierki, a w ręku trzymał elegancką aktówkę. Benedykt Pomorski
kupił to wszystko w miejscowych sklepach i przygotował zakonnika
najlepiej jak potrafił do trudnej misji. Jednak teraz już wszystko
zależało od niego.
Ośrodek dla dziewcząt mieścił się w niedużym ceglanym budynku
w centrum Ryk. Otaczał go niewielki park, z bieżnią, boiskami i
przestrzenią do jazdy konnej. Państwo dbało o to, by odbierane
rodzicom dzieci nie nudziły się i nie próbowały wracać do rodzin.
Ojciec Jan zmierzał do głównego wejścia. Nacisnął srebrną klamkę
i wszedł do środka. A w duchu powtarzał: “Wspomożenie nasze w
Imieniu Pana"...
- Gdzie jest dyrektor tego miejsca? - zwrócił się z silnym
akcentem francuskim do siedzącego za wysokim kontuarem re-
cepcjonisty. Już to spowodowało, że pracownik lekko się spiął.
- A o co chodzi?
- Adam Baugniac z “Le Soir" - przestawił się zakonnik z lekkim
uśmiechem. - Dowiedziałem się, że macie tu kolejną
fundamentalistkę, którą trzeba opisać. Strasznie się rozpanoszyło
to katolstwo.
- To ty ujawniłeś tego arcybiskupa? - w oczach recepcjonisty
mignął podziw.
- Ja. Ale do rzeczy. Muszę spotkać się z dziewczynką, którą
zwiódł jakiś obrzydliwy katolik - ojciec Jan grał swoją rolę całkiem
nieźle. Czuł, że ktoś prowadzi jego głos i sprawia, że ani na
moment mu on nie zadrżał.
- Szefa nie ma - uśmiechnął się porozumiewawczo recepcjonista.
- O tej porze nikt już nie pracuje. Jest siedemnasta. Dyrektor będzie
dopiero jutro - dodał. Ojciec Jan odetchnął głęboko. Nieobecność
dyrektora zdecydowanie ułatwiała całą sprawę. - I... - zaczął ojciec
Jan, dyskretnie podsuwając mężczyźnie banknot 500- eurowy.
Mężczyźnie zaświeciły się oczy. - Wiesz, nie mam czasu, muszę
wracać do Brukseli...
- Nie mogę! - odpowiedział jednak twardo. - Musi się zgodzić
szef, a jego nie ma.
- Szkoda, szkoda. Taki materiał... A ja i tak wiem wszystko z
innych źródeł, na które się powołam - ojciec Jan dołożył drugi
banknot.
- Szefa nie ma - zaczął ponownie mężczyzna za kontuarem, ale
gdy zakonnik dołożył trzeci banknot z uśmiechem dodał - ... ale
sądzę, że nie będzie miał nic przeciw temu, by tak zacna osoba
porozmawiała chwilę z naszą Gretką. Szczególnie, że zajęcia z
psychologami już skończyła - zgarnął szybkim ruchem pieniądze do
kieszeni i zaprowadził zakonnika do odpowiedniego pokoju. Gdy by
ktoś miał jakieś pretensje, zawsze będzie mógł powiedzieć, że nie
było w tej sprawie poleceń. Ale przecież nikt nie będzie się czepiał
Baugniaka - pomyślał.
Dziewczynka siedziała na łóżku. Miała piękne blond włosy i duże
błękitne oczy. Na zaciśniętych ustach malowała się głęboka
pogarda. W rękach trzymała książkę, ale raczej jej nie czytała.
- Gretko, ktoś z prasy do ciebie - zajrzał do niej recepcjonista. -
Ma kilka pytań...
- Niech spieprza - słownictwo zupełnie nie pasowało do tej
uroczej nastolatki.
Ojciec Jan wszedł do środka i dyskretnie zasygnalizował wpro-
wadzającemu, że chciałby zostać sam na sam z dziewczyną.
- Dam sobie radę - podkreślił, mocno akcentując francuskie “erh".
A recepcjonista czując jeszcze szelest pieniędzy w dłoni, rzucił
tylko: macie pół godziny. I wycofał się do siebie.
Ojciec Jan usiadł naprzeciwko dziewczyny. Była naburmuszona,
ale spod nastoletniej buty przezierał strach.
- Chcesz je urodzić? - zapytał delikatnie, wiedząc, że mają mało
czasu. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Takiego pytania nikt jej
nie zadał. Dorośli mówili jej o tym, że trzeba się pozbyć kłopotu,
myśleć o przyszłości, zostawić macierzyństwo na później. Czasem
krzyczeli. Ale nikt nigdy nie zadał tego prostego pytania.
- Tak - odburknęła.
Zakonnik przymknął oczy. Prosił Boga, by pomógł mu rozmawiać
z tym zagubionym dzieckiem.
- Ale nic z tego nie będzie - dodała po chwili. - Mama się nie
zgodzi. Powiedziała mi, że nie mogę urodzić tego dziecka, że to
nam zepsuje linię genetyczną, że nie takie ma wobec mnie plany.
- A tata? - zapytał łagodnie zakonnik.
Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. - To ty nie wiesz?
Ja nie mam ojca. Jestem klonem - rzuciła, silnie akcentując ostatnie
słowo. - Kopią mojej matki - wydęła wargi. Kapucyn milczał. Czekał
na dalszy ciąg tego wyznania.
- Miałam być jej spełnionym marzeniem - powoli, bez przekonania
wyrzucała z siebie dziewczyna. - Miałam być jak ona, piękną
blondynką, która robi karierę, sama, bez mężczyzny. Ale się nie
sprawdziłam. Wpadłam - to ostatnie słowo Gretka wypowiedziała z
głęboką pogardą. Ojciec Jan słyszał w nich echo jakichś innych
słów.
- Jesteś sobą, nie nią. Jesteś kochana dla samej siebie - ojciec
Jan powiedział już bez francuskiego akcentu. Nawyk kapłana,
spowiednika był w nim silniejszy niż świadomość roli, jaką odgry-
wał. Ale dziewczyna była tak pogrążona we własnych słowach, że
nawet tego nie zauważyła.
- Kochana...? - spuściła oczy. - Mama kocha siebie, swoją rolę. Ja
jestem tylko jej kontynuacją. Marek kochał ciało... A ja jestem sama.
Sama, wiesz co to znaczy. To znaczy, że nikt mnie nie chce dla
mnie samej. Mamy być dla nich nie sobą, a nimi - spojrzała mu,
chyba pierwszy raz w czasie tej rozmowy, w oczy.
Ojciec Jan się zamyślił. Klonowanie wprowadzono piętnaście lat
wcześniej. Miała to być metoda pomocy parom, które straciły swoje
ukochane dziecko, i takim, które musiały mieć dziecko o
odpowiednim genomie, koniecznym do wyleczenia rodzeństwa lub
rodzica. Ale rychło okazało się, że władze przyjęły argumentację
Organizacji Bojowniczek Kobiecych, które dowodziły, że
“Feministycznym panterom" (tak określano nurt ruchu kobiecego,
który odrzucał nie tylko małżeństwo, ale i jakiekolwiek trwałe
związki z mężczyznami) nie wolno odmawiać prawa do posiadania
dziecka pochodzącego z klonowania. Koszty takiej operacji były
ogromne, a rodził się jeden na dwieście sklonowanych zarodków.
Media skutecznie wbiły jednak odbiorcom do głów, że nie wolno
pozbawiać ludzi marzeń. A pisarki, intelektualistki i politycy
prześcigali się w zapewnieniach, że państwo nie może odmawiać
komukolwiek szczęścia. Głos sceptyków przestrzegających przed
powielaniem ludzi, przed możliwymi psychicznymi problemami czy
skutkami ubocznymi został całkowicie zagłuszony. - A teraz ta
dziewczynka ponosi koszty entuzjazmu dla nowych metod -
zakonnik nie mógł się opędzić od takiej natrętnej myśli.
- A mama? - zapytał, wierząc, że kobieta nie może nie kochać
swojego dziecka.
- Mama?! - zaśmiała się wulgarnie. - Mama kocha siebie, kocha
swoje koleżanki, kocha swoje książki. Ja miałam być po
twierdzeniem jej genialności. I zawaliłam. Zawaliłam, bo nie tylko
jestem w ciąży, ale nie chcę załatwić tego normalnie... Niech się
walą, ja tego nie zrobię. Będę sobą, a nie nią. Ona kiedyś załatwiła
sprawę normalnie, ale ja tego nie zrobię - dziewczyna cedziła z
nienawiścią.
Teraz było już jasne. Chęć urodzenia dziecka nie miała nic
wspólnego z miłością do niego. Chodziło o zemstę na matce, o
potwierdzenie siebie, o pokazanie, że jest się kimś innym niż
dorosły pierwowzór. Nie miało to jednak znaczenia dla ojca Jana.
On chciał ratować i dziecko tej nastolatki, i nią samą. Nie chciał, by
to maleństwo pochłonęła otchłań rozpaczy.
- A co potem, jak już urodzisz? - spojrzał na nią z zacieka-
wieniem. - To głupie pytanie. Nie urodzę. Jutro rano mają poddać
mnie zabiegowi. I koniec - stwierdziła głucho.
- Niekoniecznie - zakonnik uśmiechnął się do niej. - Są sposoby,
żeby cię stąd wyrwać. Ale jeśli to zrobię, co ty zrobisz?
Dziewczynka spojrzała na niego zdumiona. Nigdy nie myślała na
poważnie o tym, że może urodzić to dziecko. Chciała zagrać matce
na nosie, zobaczyć, czyjej pomoże, czy będzie wspierać jej
decyzje, czy też wypnie się na nią jak zwykle. A gdy się wypięła,
postanowiła iść do końca w głupim dziewczęcym uporze. A ten
mężczyzna w grafitowym garniturze proponuje jej podjęcie gry do
końca. Odwróciła od niego twarz. Spoglądała na błękitną, chłodną
ścianę. Biegły po niej delikatne żyłki źle wygładzonego gipsu.
- Będę je kochała, dla niego samego - odpowiedziała bez pełnego
przekonania. - Jeśli się nauczę - dodała.
Zakonnik spojrzał za okno. Benedykt stał nieopodal i wskazywał,
że wszystko jest już gotowe.
- Zdejmuj to z siebie - ojciec Jan wskazał na kontrolny naszyjnik,
który Greta miała na szyi.
- Będzie wyło - odpowiedziała.
- Nie będzie - powiedział ostrym głosem. - Zdejmuj to i wiejemy.
Dziewczyna zdziwiona sięgnęła po kontroler. Zdjęła go zde-
cydowanym ruchem. I rzeczywiście nie zaczął wyć. Uśmiechnęła
się i przeskoczyła przez otwarte okno.
* * *
Benedykt był szczęśliwy. Mógł zostać sam na sam z najstarszym
synem, i choć nie rozmawiali ze sobą o dawnych czasach, to
działali jak niegdyś, gdy budowali szałasy, ukrywali się w lesie czy
biegali na orientację. A do tego łączyła ich wspólna sprawa. Zosi nie
było z nim. Miała - z odpowiednimi rekomendacjami - odebrać
Ireneusza od ciotki. Powoli zbliżali się do ośrodka. Za nimi szły w
karnym rządku cztery piękne konie, na których uciekali przez las.
Jacek miał na sobie uniform stadniny ojca, a na twarzy piękną nową
rudą brodę. Jako pierwszy na teren ośrodka wszedł Benedykt. Znali
go tu wszyscy. Od kiedy zmarła jego żona, osiadł nieopodal i
hodował tam konie, na których jeździła cała miejscowa
wierchuszka. Od czasu do czasu wypożyczał je także do
rozmaitych ośrodków na hipoterapię albo dla rozrywki
pensjonariuszy. I właśnie to miało mu teraz pomóc.
- O witam, witam, szanpana - uśmiechnął się szeroko na widok
recepcjonisty, który wybiegł na zewnątrz, gdy zobaczył dwóch
mężczyzn z końmi.
- Beniu, co tu z robisz z tymi bydlątkami? - przywitał go bez
specjalnego entuzjazmu pracownik ośrodka.
Benedykt spojrzał na niego zdumiony. - Miałem dzisiaj być z
końmi dla dzieciaków. Umawiałem się z szefem - tłumaczył.
- Szefa nie ma - recepcjonista był zaskoczony.
Ta informacja nieco zbiła z tropu Benedykta. Liczył na to, że
wejdzie do środka na rozmowy z dyrektorem, a potem, gdy już go
ogłuszy, spokojnie wyłączy systemy alarmowe, które ukryte były
pod blatem biurka w gabinecie dyrektorskim. Nieobecność szefa
trochę komplikowała sprawę.
- To co będzie? - do rozmowy wtrącił się Jacek. - Mamy maila z
potwierdzeniem od szefa. Pieniądze są już na naszym koncie, i
mamy wrócić bez wykonania zadania? - zrobił smutną minę.
Recepcjonista nie wyglądał na przekonanego. Ale za bardzo lubił
konie, by odmówić sobie przyjemności patrzenia, jak dziewczęta z
ośrodka na nich jeżdżą. A do tego Benedykt był przecież
przyjacielem dyrektora.
- Dobra, wchodźcie - powiedział.
- Chciałbym tylko zostawić jedną rzecz dla dyrektora - z kieszeni
wyciągnął butelkę nalewki domowej roboty. - Obiecałem, że mu
przyniosę - uśmiechnął się. - Ale z niego szczęściarz - recepcjonista
znał sławę alkoholi Benedykta. - Zostaw ją najlepiej na jego biurku -
rzucił.
Benedykt ruszył w kierunku gabinetu, rozkład pokoi w budynku
znał jak własną kieszeń. Tam spokojnie odnalazł konsolę alarmową
i wyłączył wszystkie przyciski. Potem rzucił jeszcze okiem na pokój
303 i listę pensjonariuszy - Greta 2.0 Garbowska. - To musi być ona
- pomyślał. I wyszedł z pomieszczenia
Jacek cały czas czekał na zewnątrz. Plac ćwiczeniowy był na
szczęście niemal niewidoczny z okien ośrodka. I tylko dzięki temu
konie i Jacek nie zostali jeszcze obstąpieni przez wychowanki pla-
cówki. Benedykt szybkim krokiem minął syna i skierował się ku
oknom skrzydła trzeciego, którego pokoje oznaczane były począt-
kową 3. - Jest - zobaczył długowłosego i brodatego mężczyznę w
grafitowym garniturze. Ojciec Jan wyglądał w tym kamuflażu
znakomicie. On sam nie rozpoznałby w nim mnicha. Delikatnie
machnął ręką. Zakonnik tylko na to czekał. Powiedział coś do
dziewczyny, a ona zdjęła kontroler, po czym wyskoczyła przez
okno. Zakonnik zrobił to samo. I wskazał jej dłonią Benedykta. Po
chwili była obok niego, a po kilkudziesięciu sekundach dosiadali już
koni. Kłusem odjechali z ośrodka.
Na przedmieściach Ryk czekał na nich terenowy samochód.
Benedykt pożyczył go od przyjaciela. I dopóki ten ostatni nie zo-
rientuje się, w jakim celu, byli bezpieczni. Mieli dwie, może trzy
godziny, by odjechać jak najdalej od Ryk. A po drodze musieli
jeszcze zabrać Zosię z Irkiem. Benedykt nacisnął pedał gazu. Był
dziwnie spokojny i szczęśliwy. Walka dawała mu poczucie speł-
nienia. Greta lekko zaskoczona poczuła smak przygody. A ojciec
Jan dziękował Bogu za to, że po raz kolejny dał im zwycięstwo.
Rozdział jedenasty
Leżała z twarzą przyciśniętą do podłogi. Zimna terakota chłodziła
rozgrzane policzki i pozwalała skupić uwagę. Zofia zamknęła oczy.
Nie chciała widzieć butów oficerów. Nie chciała słyszeć ich głosów.
Starała się myśleć o Jacku, ojcu Janie, Benedykcie i o Chuście.
Wspominała ostatnich kilkanaście godzin swojego życia. Były tak
pełne wydarzeń, ale i sensu, jak nigdy wcześniej. Wyspowiadała
się, opowiedziała zakonnikowi niemal całe swoje życie, planowali z
Jackiem dzieci i przyszłość. I to wszystko w biegu, na koniach albo
w krótkich przerwach na postój. Chciała żyć. Zrozumiała, co jej się
przydarzyło. Wcześniejszych lat swojego życia, z kartami tarota,
wróżeniem z dłoni i tai chi - zdawało się nie być. Godziny spędzone
na refundowanych przez państwo szkoleniach z wróżenia zakryła
delikatna mgiełka zapomnienia. Zapomniała o głosach, które
podpowiadały jej samobójstwo, nie chciała pamiętać o cieniu, który
położył się jej na duszy. Żyła pełnią życia. I choć ojciec Jan
ostrzegał ją, że to minie, że przeszłość jej nie opuści, to cieszyła się
teraźniejszością. Po raz pierwszy od wielu lat.
I wszystko prysło, bo nie pomyśleli... Napełnionym entuzjazmem
z powodu kolejnych sukcesów nie przyszło im do głowy, że Biuro do
Walki z Fundamentalizmem na pewno obstawi domy i mieszkania
wszystkich członków rodziny Pomorskich. Nie przyszło im do głowy,
że zniknięcie Benedykta z synami nie umknie czujnemu oku
odpowiednich służb. I że pierwszą na liście do kontroli będzie
rodzona siostra Pomorskiego, stara panna, która wspierała
okolicznych duchownych i codziennie uczestniczyła we mszy
świętej. Nie ma co ukrywać, że i Zofia nie zwróciła uwagi na
niepokojące sygnały. Drzwi do domu Jadwigi Pomorskiej zawsze
były otwarte. Kobieta, nawet gdy wychodziła, nie zamykała ich. A
tym razem było inaczej. Drzwi zamknięte, a zasłony w oknach
szczelnie zasłonięte. Powinno ją to przestrzec, ale nie przestrzegło.
Za bardzo chciała mieć przy sobie brata swojego męża, i zbyt szyb-
ko chciała wrócić do Jacka. Nie myślała. A gdy weszła do środka,
było już za późno. Męskie dłonie rzuciły ją na ziemię. I przycisnęły
twarz do podłogi.
Mundurowi łączyli się z centralą. Chcieli podzielić się pierwszym
od kilku dni sukcesem. Porwana kobieta została odnaleziona.
Władze mogły wreszcie powiedzieć, że coś się udało. A pracownicy,
którzy ją złapali, mieli zapewnione nagrody, a może i awanse.
- Majorze - raportował jeden z nich - mamy ją. Musiała być z nim
w zmowie, bo przyjechała po dziecko - mężczyzna czekał na
instrukcje. - Jasne, odsyłamy ją do Warszawy - odpowiedział.
Kobieta była dziwnie spokojna. Z zapomnianego już nieco kursu
przedmałżeńskiego i rozmów z rodzicami pozostał jej w głowie
fragment Pisma Świętego, w którym Jezus zapewniał, że nie musi
się martwić o to, co ma mówić wobec prześladowców, że będzie
ktoś, kto jej to podpowie. I choć tęskniła za Jackiem i zwyczajnie się
bała, to chciała opowiedzieć komuś o tym, co się jej przydarzyło. O
tym, jak odzyskała chęć życia, wolę walki, miłość.
Podniesiono ją z podłogi. Barczysty mężczyzna w świetnie
skrojonym garniturze uśmiechnął się do niej. - Pojedziesz do
Warszawy. Chce się z tobą spotkać major Strzelkowski - mówił
łagodnym głosem. Zofia nie odpowiadała. Z rozmów z Jackiem
wiedziała, że jeśli powie o jedno słowo za dużo już na tym etapie, to
na pewno zostanie to później wykorzystane przeciwko niej.
Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, bo nie chciała, by ktoś sądził,
że jest wrogo wobec niego nastawiona. Była zbyt szczęśliwa, by
okazywać wrogość.
Oficer nie kontynuował rozmowy. Miał wykonać polecenia, a nie
wdawać się z zatrzymaną w rozmówki. Irytował go uśmiech, który
wciąż gościł na twarzy kobiety. Wydawał mu się sztuczny. Wskazał
jej tylko dłonią drzwi i zaprowadził do nieoznakowanego radiowozu.
Gdy już do niego wsiadła, zatrzasnął na jej dłoni chip i usiadł obok.
- Do bazy - rzucił krótko do kierowcy.
Zofia patrzyła w okno. Pogoda była cudowna. Słońce łagodnie
oświetlało las. Zieleń była jeszcze wiosenna, soczysta i pełna, bez
lekkiego polotu szarości i brudu, jaki kładzie się na liściach późnym
latem czy jesienią. Kobieta miała poczucie, że i ona jest jak ta
zieleń. Modlitwa ojca Jana, spowiedź, komunia i modlitwa przed
Chustą dały jej poczucie odrodzenia, poczucie duchowej wiosny,
która przyszła po surowej, wieloletniej zimie. Ale krajobraz zaczął
się zmieniać. Las się skończył i jechali przez otaczające Warszawę
miejscowości. Kolorowe domy, równo przystrzyżone trawniki,
niewielkie place zabaw, domy kultury - robiły posępne wrażenie.
Zofia zastanawiała się, czego jej brakuje.
Przymknęła oczy. I pomyślała o krzyżach, które - wedle
wspomnień jej rodziców - były za ich dzieciństwa niemal wszędzie.
Cmentarze, kościoły, kapliczki oswajały przyrodę z Bogiem,
kierowały człowieka ku górze. Ona już takiego świata nie pamiętała.
Gdy chodziła do szkoły, w ramach oczyszczania otoczenia z
symboli religijnego zniewolenia usuwali w czynie obywatelskim
ostatnie figurki Matki Bożej. One ostały się najdłużej, bo miały być
dowodem na to, że i chrześcijaństwo zawierało w sobie elementy
feministyczne. Teraz przestrzeń była już oczyszczona. A ona
marzyła o tym, by gdzieś w oddali dostrzec krzyż i pozdrowić go,
jak to kiedyś miała robić jej babcia. Warszawa, choć także
oswojona promieniami słonecznymi, nie wydawała jej się już tak
urocza jak las. Szklane wieżowce wydawały jej się nieludzkie,
pozbawione odniesienia do czegoś więcej, kierujące na siebie, a
nie na to, co gdzieś poza, ponad człowiekiem. Słońce odbijało się w
nich, ale w niebieskich taflach traciło swój blask i siłę. Stawało się
nie źródłem światła, a jedynie jego pozorem, po plotyńsku traciło
swój sens w każdym ponownym odbiciu. Aż wreszcie dotarli do
celu. Czarny majestatyczny budynek Biura do Walki z
Fundamentalizmem pochłonął resztę światła. Jego sylwetka budziła
w niej grozę. Był jak brama do świata, w którym nie było już miejsca
na światło, szczęście, pokój. Miała złe przeczucia. Bała się tego
miejsca...
* * *
Hassan gniótł w rękach kartkę papieru. Był wściekły. Ten kretyn
major uparł się, by wykonać na Zofii Pomorskiej eutanazję.
- Spełnimy tylko jej prośbę - tłumaczył Obamie ze złym
uśmiechem na twarzy. Wszystko dlatego, że dziewczyna nic im nie
powiedziała. Zamiast informacji o zbiegach serwowała im opowieść
o wielkiej sile Jezusa mówiącego do niej z Chusty, miłości do męża
i chęci życia. Major próbował wyciągnąć z niej jakiejś informacje,
pytał o porwaną Gretkę (o czym dowiedzieli się krótko przed
przesłuchaniem), a ona - jakby zupełnie go nie rozumiejąc - dalej
opowiadała mu o miłości Bożej. Porucznik ze zdumieniem
zauważył, że kiedy dziewczyna po raz pierwszy wspomniała o Je-
zusie, twarz majora wykrzywiła się. Przerwał jej brutalnie i zaczął
zadawać pytania o eutanazję. Kobieta z tym samym promiennym
uśmiechem odpowiadała, że nie chce jej, że to nie ona o nią prosi-
ła, że chce żyć i ma dla kogo żyć. I znowu wracała do Jezusa, który
przywrócił jej siłę i wolę życia.
Uśmiech, który gościł wciąż na jej twarzy, fascynował porucznika.
Był promienny, pełen entuzjazmu i jakoś zupełnie nie pasował do
tego, co przydarzyło się Zofii Pomorskiej. Jej mąż był daleko, ona
sama aresztowana, a dziecko, które miała ratować, przebywało już
w ośrodku formacyjnym (o czym major nie omieszkał poinformować
przesłuchiwanej), a ona wciąż uśmiechała się i patrzyła na nich tym
samym świetlistym wzrokiem. Obama zachodził w głowę, skąd w
niej to szczęście, dlaczego się nie boi. A major coraz wyraźniej się
denerwował. Wreszcie nie wytrzymał i wyrzucił z siebie. - Nie
musisz z nami rozmawiać. My i tak spełnimy twoją pisemną prośbę.
Jeszcze dziś zostanie wykonana eutanazja - wycedził przez zęby,
nawet na nią nie patrząc. I dopiero wtedy z jej twarzy zniknął
uśmiech. Otwarła usta. Obama miał wrażenie, że nie dociera do
niej to, co powiedział major. A on sam czekał tylko na moment, gdy
kobieta zostanie wyprowadzona, a on będzie mógł porozmawiać z
przełożonym. Eutanazja Zofii Pomorskiej nie była im do niczego
potrzebna. Żywa kobieta mogła być o wiele bardziej użyteczna.
Gdy aresztantkę wyprowadzono próbował to wyjaśnić majorowi,
ale on patrzył na niego z tą samą zimną nienawiścią, jaką wy-
woływał w nim sam dźwięk słowa Jezus, powracający w opowieści
Pomorskiej. - Chciała, to będzie miała. Prawo trzeba egzekwować -
odpowiadał na argumenty porucznika. Obama tłumaczył, że żywa
Zofia mogłaby być znakomitą przynętą, że jej mąż z pewnością
będzie próbował ją odzyskać. Ale major z maniakalnym uporem
wracał do swojej mantry o konieczności egzekwowania prawa. A
gdy podwładny nie ustępował, rzucił ze złością: “Co, może ciebie
też te dyrdymałki o chustach i Jezuskach przekonują?"...
Cios był celny. Porucznik rzeczywiście zachodził w głowę, skąd w
tej kruchej kobiecie była taka moc, skąd ten uśmiech i ten spokój.
Spokój, który widział już w ikonie na ścianie mieszkania ojca Piotra.
Ikonie, która prześladowała go od tego momentu nieustannie. Ten
obraz odbierał mu pewność i zdecydowanie zmiękczał jego oddanie
sprawie. Ale nie zamierzał przyznawać się do tego przed majorem.
Sukces był zbyt blisko, kariera zbyt namacalna, by rezygnować z
niej dla ratowania jednego życia.
Nie mógł więc nie przyznać racji majorowi: wszystko było zgodne
z prawem. Zofia Pomorska prosiła o śmierć, to ją otrzyma. A że
zmieniła zdanie, nie miało to już kompletnie żadnego znaczenia.
Prawo przewidywało trzy prośby. Po trzeciej nie można było się już
wycofać. Nie brakowało oczywiście fundamentalistów, którzy
krytykowali to rozsądne rozstrzygnięcie. Powstał nawet film “Ukryty
krzyk" przedstawiający nakręcone ukrytą kamerą zdjęcia
przedstawiające nie do końca dobrowolną eutanazję. Ale szybko
wycofano go z obiegu, przekonując opinię publiczną, że materiały
są zmontowane, a strach przed śmiercią jest fizjologiczny i nie
wyklucza świadomej zgody na zabieg... Sanitariusz, który
zdecydował się ujawnić taśmy, siedział już w więzieniu za podże-
ganie do nienawiści wobec wykonawców “dobrej śmierci".
I dlatego Obama ustąpił. - Jedno życie nie może powstrzymać tak
świetnie zapowiadającej się kariery - pomyślał. A major, widząc jak
wielki kłopot sprawia mu eutanazja tej kobiety, złośliwie wydał mu
polecenie dopilnowania, by wszystko odbyło się zgodnie z prawem i
godnie...
Zabieg miał się odbyć już za kilkanaście minut. Dokumenty były
podpisane i leżały przed nim na biurku. Sprzeciw nie miał sensu.
Oczywiście mógł próbować coś jeszcze zrobić, ale za cenę konfliktu
z przełożonym. Konfliktu, który wygrałby major. Obama pokazałby
nie tylko słabość, ale i podatność na argumentację chrześcijan.
Rozkaz kontrolowania zabiegu był, a porucznik zrozumiał to dopiero
w swoim pokoju, swoistym testem na wierność sprawie. Gdyby
teraz zaczął kombinować, albo załamałby się przy samym wyroku,
major posłałby raport do centrali. I choć Hassan był tam dobrze
kryty, a jego pochodzenie wiele rzeczy tuszowało, to akurat ten typ
niesubordynacji nie byłby dobrze widziany. - W Biurze, jak w
“Biesach"- przypomniał sobie chętnie cytowanego w szkole ofi-
cerskiej Dostojewskiego - każdy musi mieć kogoś na sumieniu...
Spojrzał na zegarek. Do zabiegu zostało dziesięć minut. Poprawił
krawat i założył marynarkę. Musiał być w sali zabiegowej
odpowiednio wcześniej. Do wypełnienia było jeszcze kilka doku-
mentów. A specjalista, który miał załatwić sprawę Zofii Pomorskiej,
nie był pracownikiem Biura, i strasznie nie lubił spóźnień.
* * *
- Więc to ma być koniec? - Zofia patrzyła na sterylnie białą salę z
wygodnym fotelem i stojącym obok niego stolikiem. Na nim leżały
strzykawki, miarki i przygotowane na wszelki wypadek pasy. Za
kilka minut przywiążą ją, zrobią zastrzyk i zaśnie. I odejdzie.
Wierzyła, że nie w nicość. Wierzyła, że tam po drugiej stronie
będzie na nią czekał Chrystus. Ale się bała. Wiedziała, że jej życie
nie było wzorowe. Pamiętała wszystkich, których skrzywdziła,
okłamała, wprowadziła w magię. Przed oczami miała swoje prośby
o eutanazję, obojętność wobec męża, krzywdę, jaką mu
wyrządzała. A gdzieś w głębi duszy słyszała głos, ten sam, który
kiedyś zachęcał ją do eutanazji: a co jeśli Go nie ma?
Drżała. Strach odebrał jej głos i siły. Nie mogła krzyczeć, nie była
w stanie się wyrywać. Wiedziała zresztą, że nie ma to sensu. Na
szyi miała specjalne urządzenie, które ściśle ograniczało jej
zdolność poruszania. Gdy tylko wykonywała jakiś zbyt gwałtowny
ruch, uderzał ją prąd. Więc siedziała spokojnie. Czekała na to, co
nieuchronne. “Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i
świata całego" - szeptała słowa koronki, której nauczył ją ojciec Jan.
Wierzyła, że te słowa przeprowadzą ją godnie na drugą stronę.
Miała nadzieję, że ta modlitwa zmyje cały jej grzech, przesłoni go
Bożym Miłosierdziem, sprawi, że jej śmierć nie będzie
bezsensowna, pusta. Taka jak jej życie. Po modlitwie ojca Jana
wierzyła, że zdoła odkupić to, co wcześniej robiła, miała nadzieję,
że będą z Jackiem cierpliwie służyli Bogu. A teraz nagle
uświadomiła sobie, że jest “robotnikiem ostatniej godziny", że nic
nie zdoła już zrobić ze swoim życiem, że pozostanie ono tak puste,
jakim było. Została jej tylko śmierć. A skoro czynem wiary, jej
potwierdzeniem nie mogło być życie, może nim się stać odejście.
“Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i całego
świata" - powtarzała. I nagle zrozumiała, że to nie jej zasługi, nie jej
życie, i nawet nie jej śmierć są źródłem sensu. To On ma mocje
takim uczynić. Jego Śmierć jego Męka jego Krzyż są źródłem
zmiłowania dla niej. Uśmiechnęła się. Ale wtedy dopadła ją myśl o
Jacku. On zostanie. On będzie cierpiał. On zostanie sam. A
przecież tak o nią walczył. Poczuła słoną łzę na ustach.
Ktoś łagodnie ujął ją pod ramię. To był lekarz, który miał
przeprowadzić zabieg. Obok niego kamerzysta, który całą operację
miał uwiecznić na taśmie, tak by można ją było wykorzystać do
innych działań.
- Proszę usiąść - wskazał jej fotel, na którym miała dokonać
życia.
- Nie chcę tego - powiedziała spokojnie. - Chcę żyć - dodała.
Uśmiechnął się do niej ponownie.
- Wszyscy tak mówicie - powiedział. - Ale to tylko stres, obawa,
lęk. Ja muszę pomóc go wam przezwyciężyć. I pomóc w godnym
odejściu - tłumaczył.
I robił to zupełnie szczerze. Od ponad dwudziestu lat specjali-
zował się w tzw. trudnych przypadkach dobrej śmierci. Wzywano
go, gdy pacjent zmienił zdanie. A on przekonywał go do powrotu lub
wykonywał zabieg bez jego zgody. Początkowo wywoływało to
pewne kontrowersje, ale z czasem doktor George Tablett stał się
szanowanym specjalistą zapraszanym na rozmaite kongresy
tanatologiczne, by tam opowiadać o tym, jak zbliżająca się śmierć
odbiera ludziom zdolność racjonalnego myślenia, i o tym, jak
można temu przeciwdziałać.
- Ale ja nie chcę, nie dlatego, że się boję - Zofia czuła, że wie, co
ma powiedzieć, że lęk odszedł, że odzyskała pewność siebie - ale
dlatego, że mam dla kogo żyć, że chcę być z mężem, mieć dzieci i
normalnie żyć. A potem umrzeć, gdy Bóg mnie do siebie powoła.
Spojrzał na nią zdumiony. Takich kazań przed zabiegiem nie słuchał
od dawna. Ludzie krzyczeli ze strachu, uciekali przed nim,
ewentualnie błagali go o litość, ale nie mówili mu o Bogu. Chłopak z
kamerą też na chwilę oderwał oko od obiektywu. Spodziewał się
walki, ucieczki, ale nie takich słów. A ona mówiła dalej.
- Jeśli mnie nie posłuchacie, to złamiecie własne prawa. Każdy
ma prawo zrezygnować z zabiegu na każdym etapie - cytowała
odpowiedni ustęp prawa o dobrej śmierci. - I ja chcę zrezygnować -
dodała.
Obama spojrzał na nią zdumiony. Nikt już nie pamiętał tej
pierwszej wersji ustawy. I choć nie została ona zmieniona, to naro-
sła tak wieloma interpretacjami sądów w Luksemburgu, że nawet
nie próbowano wracać do tego przepisu. Sędziowie uznali, że nie
można narażać rodziny na stres związany z odwołaniem śmierci, a
wstrzymanie procedur eutanazyjnych wymaga zbyt wielu kosztów. I
dlatego stopniowo zaczęto ograniczać możliwości wycofania się, aż
wreszcie - niemal bez dyskusji, bo film “Ukryty krzyk" obejrzeli
nieliczni - ograniczono możliwość wycofania się do dwóch
pierwszych deklaracji. I tak zostało, choć specjaliści od eutanazji
zwykle nie informowali o tym od razu swoich pacjentów.
Tablett nie bawił się jednak w wyjaśnienia.
- Gówno prawda - rzucił przez zęby. - Zbyt często się wy-
cofywaliście. Przestraszyłaś się śmierci. A ja cię ku niej poprowadzę
- szarpnął ją za ramię. - Siadaj na fotelu, a nie dyskutujesz - pchnął
ją w kierunku mebla.
- Morderca - rzuciła mu w twarz. Ale nie zareagował.
- Co się, kurwa, gapisz. Wyłącz to - wskazał na kamerę. - Nie ma
nic do filmowania. Resztę będziecie musieli sobie dograć. A ją
trzeba załatwić... - uśmiechnął się do Hassana, który z
obrzydzeniem obserwował całe zdarzenie.
Miał nawet ochotę wstawić się za dziewczyną, ale wiedział, że
major śledzi całą scenę ze swojego gabinetu, a później będzie
uważnie analizował każde jego słowo i gest. Jeśli zawiedzie,
stosowny raport pójdzie do Brukseli i pozostanie w jego papierach
do końca służby, nie pozwalając na zajęcie odpowiednio wysokich
funkcji. Miękkich i uczuciowych eliminowano ze służby natychmiast,
i kierowano do podrzędnych biur, gdzieś na greckiej, portugalskiej
czy rumuńskiej prowincji.
- Kamera niech działa - sprzeciwił się jednak doktorowi Tablettowi.
- Musimy to mieć na dysku - wyjaśnił.
Lekarz przypiął Zofię pasami do fotela. Ona milczała. Tylko ruch
jej warg wskazywał na to, że wciąż się modli. Błagała Boga, by
wziął jej niegodne życie w swoje ręce, i by przyjął jej śmierć jako
ofiarę.- Za Chustę, za Jacka, za ojca Jana - powtarzała szeptem. -
Jam niegodna, ale weź moje życie, a niech oni zachowają swoją -
błagała. A gdy poczuła na swojej ręce dotyk igły, otworzyła oczy i
wyraźnie, głośno powiedziała tylko: Jezu, ufam Tobie!".
Tablett na moment przerwał podawanie specyfiku. Chwycił ręką
jej policzek i przysunął twarz do jej twarzy.
- Nie ma Go - cedził przez zęby. - Tam jest nicość. I ciebie już
zaraz nie będzie. Będziesz ścierwem.
- Kłamiesz, kłamiesz - to było jak krzyk rozpaczy... Zofia usłyszała
bowiem w głosie lekarza odległe odbicie głosu, który tak niedawno
namawiał ją do śmierci. Mróz przeniknął jej serce. Tablett odsunął
się od niej. I spokojnie dokończył zastrzyk. Ale zanim zdążył
zaaplikować jej dawkę leku do końca ona - lekko już oszołomiona -
znowu wyszeptała: Jezu, ufam Tobie". Jej ciałem szarpnęły ostatnie
konwulsje. I znieruchomiała. Kamerzysta odłożył kamerę. Miał
nieruchomą twarz. Był wstrząśnięty.
Hassan także. Godna śmierć była jego obsesją. Chciał odejść
odważnie, w miarę bezboleśnie, i z godnością, syty dni. Ta śmierć
była zaprzeczeniem wszystkiego, na co liczył. A jednocześnie czuł,
że jeśli ma odchodzić godnie, to ideałem jest właśnie śmierć tej
młodej kobiety. Skąd w niej taka siła? - pytał sam siebie. I nie
znajdował odpowiedzi. Czuł się podle. Rozkaz majora wcale go nie
pocieszał. Nie był nawet zadowolony z tego, że nie dał plamy, i że
nic na niego nie znajdzie się w raportach przesyłanych do centrali.
Zaczął się zastanawiać, co powiedziałaby matka, gdyby zoba-
czyła go w tej roli. Kogo by podziwiała, a kim by gardziła... I jakoś
przeczuwał, że ta stara muzułmańska kobieta byłaby całym sercem
po stronie tej dziewczyny. I że wyrzekłaby się go, gdyby zobaczyła,
jak tolerował to, że tuż przed śmiercią jakiś palant próbuje odebrać
ostatnią nadzieję umierającej kobiecie. To zresztą nawet dla niego
było nieludzkie...
Tablett oznajmił, że dziewczyna nie żyje. Obama machinalnie
podpisał dokumenty. W uszach wciąż brzmiały mu jej przejmujące
słowa: “Jezu, ufam Tobie". Nie wierzył, że mogły ją one uratować
przed nicością, ale widział, że dały jej siłę, by odeszła z godnością.
Godnością, której źródeł nie mogła znaleźć w sobie - tego
porucznik był absolutnie pewien.
Rozdział dwunasty
Czekała na niego w gabinecie. Była piękną kobietą. Długie lekko
pofałdowane blond włosy opadały na smukłą szyję. Miała na sobie
delikatną sukienkę w kwiaty, która ładnie podkreślała biust.
Poderwała się, gdy wszedł.
- Poruczniku, jestem Greta Garbowska - wyciągnęła do niego
rękę.
Hassan z przyjemnością spoglądał na kobietę. Była w jego typie.
Wysoka, nie przesadnie szczupła i zaokrąglona tam, gdzie
powinna.
- Słucham - uśmiechnął się lekko.
- Jestem wzorem tej porwanej dziewczynki - wyjaśniła. - Wiem, że
zajmujesz się tą sprawą. I chcę dowiedzieć się, czy zrobiono
wszystko, by złapać tych klerykalnych fundamentalistów, którzy
szkodzą mojemu powtórzeniu - miała miękki, aksamitny głos.
- Ścigamy ich - odpowiedział krótko, bo i niewiele więcej było do
zakomunikowania. Zapis kamer w ośrodku nie pozostawiał
najmniejszych wątpliwości, że dziewczynka została porwana przez
Benedykta Pomorskiego i jego syna. A to oznaczało, że w sprawę
za mieszany jest ojciec Skorupek. Analiza tęczówki oka trzeciego z
napastników, który przedstawiał się jako Adam Baugniac,
potwierdziła te podejrzenia. Tyle wiedzieli. Ale od momentu
porwania dziewczyny mężczyźni zapadli się pod ziemię.
Samochód, który pożyczyli od znajomych, znaleziono w okolicach
Świdnika. I choć psy podjęły trop, to dość szybko go straciły. Nie
pomogły także bezzałogowe helikoptery. Panowie z dzieckiem
zniknęli. Hassan jeszcze przed eutanazją Zofii wydał polecenie
swoim lokalnym strukturom Biura, by skontrolowały wszystkie
podziemne i legalne parafie, wspólnoty czy choćby mieszkania
miejscowych wierzących. Na razie nie miał jednak odpowiedzi.
- Musicie ich złapać. To dziecko nie może się urodzić - mówiła
Greta. - Mój genom nie powinien mieszać się z genomem jakiegoś
chłopaka ze wsi - wstrząsnęła się z niesmakiem.
- A córka? - zapytał.
- Ja nie mam córki - odpowiedziała ze źle ukrywaną irytacją
kobieta. - Gretka 2.0 jest moją kopią, a nie skutkiem nieprze-
myślanych działań reprodukcyjnych, które nazywacie córkami czy
synami.
- Ale co ona na to? - poprawił się, choć ta kobieta zaczynała go
denerwować. Nie znosił tej feministycznej nowomowy, która
zwyczajny seks i związane z nim rodzicielstwo określała mianem
“nieprzemyślanych działań reprodukcyjnych". Za bardzo lubił siebie,
żeby zgodzić się na takie postawienie sprawy.
- To nie ma znaczenia - odpowiedziała błyskawicznie Garbowska.
- Ja jestem jej wzorem i ja decyduję...
- Nie do końca - wyrwało mu się. - Ona też ma prawo decydować.
Garbowska spojrzała na niego ze zdumieniem. Jej wielkie nie-
bieskie oczy nagle stały się zimne.
- No to mamy fundamentalizm w Biurze? - zapytała złośliwie. -
Jakie prawa? Rodzić dzieci mogą dorośli. Dzieci trzeba przed tym
chronić... Zapomniało się, poruczniku? - cedziła słowa.
I oficer musiał przyznać jej rację. Zjednoczona Europa od
kilkudziesięciu lat walczyła z problemem niechcianych ciąż u na-
stolatek. Edukacja seksualna od przedszkola, rozdawanie pre-
zerwatyw, pigułki po, a nawet wprowadzenie gabinetów zdrowia
reprodukcyjnego w każdej szkole nie rozwiązały problemów. Ciąża
zmieniała dziewczynki, które - choć starano się im to wybić z głowy
- zaczynały siebie postrzegać jako matki i nie chciały “usuwać
problemu". Z roku na rok przybywało więc nieletnich matek. I
dopiero najnowsza ustawa, wprowadzająca obowiązkową aborcję u
dziewczynek poniżej osiemnastego roku, miała rozwiązać problem.
- Pytam, bo to ważne dla śledztwa. Więc czego ona chciała? -
bronił się Hassan.
- Chciała rodzić, bo ubzdurała sobie, że nie chce być po
wtórzeniem, że chce żyć inaczej niż ja, że chce wybierać na własną
rękę... - wyjaśniała kobieta. - Ale ja się na to nie godzę. Nie po to
sięgnęłam po klonowanie, żeby teraz ona niszczyła moje ma-
rzenia... Żeby skazywała się na życie z bachorem, bez czasu na
lekturę, pisanie, naukę.
Hassan odwrócił wzrok. Nie mógł powstrzymać się od porówna-
nia tej kobiety z inną, którą przesłuchiwał kilkanaście godzin temu.
Pełne miłości spojrzenie Agnes na syna, jej zwierzęcy krzyk, gdy go
od niej oddzielano - było jakoś bardziej ludzkie, niż zimna i pełna
samoświadomości i nieludzkiej racjonalności postawa Grety. Męska
część jego umysłu podpowiadała mu, że gdyby miał mieć dzieci,
wybrałby Agnes, która walczyłaby o jego geny, o jego syna, a nie
rachowałaby, co się bardziej opłaca. Wiedział, że jako oficer Biura
powinien przyznać rację Grecie. Nauczono go przecież, że ciąża
jest przeszkodą w samorealizacji, ale on wciąż pamiętał te arabskie
dziewczęta z jego osiedla, które rodziły dzieci i wcale nie były mniej
zrealizowane niż koleżanki Hassana ze szkoły czy uczelni.
- Dlaczego ją porwali? - przerwała tok jego myśli kobieta.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Zachowanie ojca Skorupka
było absurdalne. Zamiast uciekać, on zdecydował się nie tylko na
dekonspirację, ale i ujawnienie współpracowników. Pytanie,
dlaczego to zrobił, było kluczowe dla zrozumienia jego sylwetki
psychologicznej i skutecznych poszukiwać. Gdyby wiedział, co
skłoniło do porwania zakonnika, wiedziałby, na co jeszcze może się
zdecydować. Ale nie wiedział, nie rozumiał swojego przeciwnika.
- To szaleńcy - odpowiedział, by nie przedłużać milczenia. - Są
nieobliczalni - wyjaśniał, ale sam nie wierzył we własne słowa.
Wydarzenia ostatnich godzin, śmierć Zofii Pomorskiej, której był
świadkiem, pokazały mu, że za decyzjami i działaniami jego
przeciwników stała jakaś głębsza racjonalność, jakiś sens, które go
nie potrafił odczytać, ale który coraz wyraźniej go fascynował.
“Jezu, ufam Tobie" - tych ostatnich słów umierającej kobiety nie
mógł wyrzucić ze świadomości.
Garbowska podniosła się z fotela i podeszła do niego. Czuł
duszny zapach jej perfum. Uśmiechnęła się do niego zalotnie.
- Poruczniku, musisz mi pomóc... Ja umiem się odwdzięczyć -
wyszeptała.
Odsunął się od niej. Ta rozmowa sprawiła, że stracił do niej serce.
Wychowanie, którego nie mogły zmienić lata spędzone w
rozmaitych szkołach i akademiach, sprawiało, że w kobietach, z
którymi sypiał, zawsze dostrzegał kandydatki na matki swoich
dzieci. Te, które dzieci mieć nie chciały, które brzydziły się
prokreacją, zwyczajnie go nie pociągały.
- Będę informował o wszystkim - zapewnił. - Proszę dzwonić do
mnie o każdej porze - wcisnął jej w dłonie elektroniczną wizytówkę
z wszystkimi możliwymi telefonami.
Kobieta wyczuła jego nastrój. Odsunęła się i już bardziej oficjalnie
podała mu dłoń.
- Do zobaczenia, poruczniku - rzuciła i wyszła z gabinetu.
Hassan podszedł do mahoniowej szafki w rogu pokoju, w której
trzymał akcesoria do parzenia mocnej, arabskiej kawy. Z filiżanką
aromatycznego napoju usiadł za biurkiem. Przeglądał dokumenty,
analizował życiorysy ojca Jana i Benedykta Pomorskiego i szukał
odpowiedzi na pytanie Garbowskiej: dlaczego oni to zrobili? Dlacze-
go zrezygnowali z możliwości ucieczki tylko po to, by porwać jedną
dziewczynkę? Skąd w nich taka bezczelność, skąd ten brak lęku?
Czytał życiorys Skorupka, ale nic w nim nie wskazywało na
szaleństwo czy zuchwalstwo. A takie właśnie cechy odczytywał w
jego postępowaniu. Miał świadomość, że bez zrozumienia tego
fenomenu nie posunie się ani kroku dalej, nie dokończy operacji.
Technika operacyjna, choć ograniczyła rolę śledczych, nie mogła
zastąpić ich intuicji.
Zajrzał jeszcze raz do akt Skorupka. Powoli przerzucał strony.
Seminarium, praca, zaangażowanie, znajomi... Relacje z ojcem
Piotrem - spojrzał na tytuł szczegółowego raportu sporządzonego
przed kilkoma miesiącami przez jednego ze współpracowników
Biura na Pradze. Przeleciał go wzrokiem i błyskawicznie podjął de-
cyzję. Nikt inny niż kierownik duchowy kapucyna nie może lepiej
wprowadzić go w meandry jego myślenia. Zgarnął ze stołu prze-
pustki, maleńki elektroniczny notatnik i ruszył do drzwi. Wiedział już,
że tego wieczoru szybko nie wróci do domu. Nie miał się zresztą do
kogo się spieszyć. Od wyjazdu z Brukseli ciągle był sam.
* * *
Ojciec Piotr, gdy usłyszał z czym przychodzi do niego Obama,
początkowo odmówił rozmowy. Nie chciał rozmawiać o ojcu Janie.
Ale gdy oficer zaczął zadawać pytania ogólniejsze, o źródła
zaangażowania, intencje i myślenie chrześcijan, zdecydował się
przerwać milczenie. Zamiast jednak odpowiadać wprost, zapro-
ponował Hassanowi wspólne czytanie Biblii.
- To najlepsza droga, żeby nas zrozumieć - uśmiechnął się.
Hassan, z braku innych możliwości, zgodził się. Posłał strażnika
po Pismo Święte i od dwóch godzin siedział z benedyktynem w jego
celi i słuchał jego słów.
- To dowiem się, dlaczego oni porwali tę dziewczynkę? - spytał
wreszcie.
Zakonnik spokojnie sięgnął po Biblię. Cierpliwie szukał od-
powiedniego fragmentu. Wreszcie znalazł go i wskazał oficerowi.
“Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z
Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą
się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od
drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po
prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do
tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego,
weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia
świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a
daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi,
a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w
więzieniu, a przyszliście do Mnie». Wówczas zapytają sprawiedliwi:
«Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie?
spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i
przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy
Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?». A Król im
odpowie: «Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście
jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» -
czytał Hassan.
- Rozumiesz? - spytał ojciec Piotr.
- O sądzie to lepsze historyjki w Koranie czytałem - żachnął się
Obama.
- Nie o sąd chodzi... A o to, kim dla nich jest tamta dziewczynka,
kim jest jej dziecko...
- Jakie dziecko? - oficer zachował odpowiednią czujność. - Wiesz
przecież, że używanie tego terminu na określenie zawartości
macicy jest karalne.
- Ale ja już jestem w areszcie, więc zamknąć mnie nie możecie -
roześmiał się ojciec Piotr. - A gdybym milczał w tej sprawie, to
kamienie by wołały do Was, że nie ma zawartości macicy, a jest
człowiek... Tyle że malutki. I ten człowieczek jest dla nas
Chrystusem. Naszym Bogiem. I to, co zrobimy dla niego, ale i dla
jego matki, zrobione będzie dla Boga... Rozumiesz? Ojciec Jan nie
mógł jej zostawić, nie mógł tak po prostu odejść. A teraz czytaj to -
wskazał mu palcem inny fragment. - Tego nie znajdziesz w Koranie.
“«Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech
panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad
bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po
ziemi!». Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży
go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę"- zagłębiał się w tekst
oficer.
- I co? - spytał cierpliwie ojciec Piotr. - Tego islam nie dostrzega.
Człowiek nie jest dla niego stworzony na obraz Boży. A dla nas jest.
Każdy z nas ma w sobie ten obraz. Każdy jest niepowtarzalny i
jedyny. Każdy ma w sobie potencjał, który zaszczepił mu Bóg. Dla-
tego o życie każdego trzeba walczyć, a śmierć choćby
najsłabszego dziecka jest zamordowaniem całego świata - ojciec
Piotr wyraźnie się rozkręcał. Księga Rodzaju, antropologia w niej
zawarta, były fundamentem jego wiary. Rozumienie człowieka jako
obrazu Boga, a także wielka etyka chrześcijańska były tym, co nie
pozwalało mu nigdy odejść od Kościoła. Już jako nastolatek
stwierdził, że nie ma myśli lepiej chroniącej człowieka niż nauczanie
katolickie, że nie ma bardziej spójnej etyki. I od tego momentu
chciał służyć instytucji, która tę myśl głosiła. Zgłosił się do
seminarium, ale tam od dawna już nie wykładano tego, co
przekazano mu w domu. Po roku przeniósł się więc do tradycyjnego
klasztoru benedyktyńskiego, i tam w klimacie liturgicznej modlitwy
stopniowo odkrywał, że wiara to coś więcej niż przekonanie o
prawdziwości doktryny. Spotykał Boga.
Nie trwało to długo. Po jego święceniach władze rozwiązały
klasztor. Budynki przekazały Fundacji Dziedzictwa Kulturowego,
która miała urządzić w nich przytulny pensjonat. Powodem była
odmowa dostosowania się w nauczaniu do zasad prawnych
Zjednoczonej Europy. Zakonnicy odmówili przerwania modlitw o
duchową adopcję nienarodzonych i rozprowadzania “Evangelium
vitae". Po rozwiązaniu konwentu mogli albo wrócić do życia
świeckiego (na świetnych warunkach), albo starać się o licencję, by
pracować w diecezji. Ojciec Piotr próbował nawet zdać egzaminy
księżowskie, ale nie przeszedł ze swoimi poglądami przez sito
kościelnych i państwowych cenzorów. Przeniósł się więc na
warszawską Pragę i tam prowadził działalność duszpasterską.
- Ta dziewczynka- klon, jej dziecko też są takim obrazem. Jej
matka wierząc, że stworzyła kogoś na swój obraz i podobieństwo,
okłamywała samą siebie. Dziewczynka jest sobą i tylko sobą, a nie
kopią. Ma nieśmiertelną duszę. I o nią trzeba walczyć. Tak jak o
życie jej dziecka - zapalał się coraz bardziej benedyktyn.
- Ale to tylko zbitka komórek - Hassan znowu odniósł się do życia
płodu.
- Tak? A widziałeś taką zbitkę? Widziałeś, jak wygląda w
momencie, gdy wy pozwalacie je zabić? Wiesz, że w twoim ge-
nomie - już w momencie poczęcia - zapisane są wszystkie in-
formacje o tobie... - benedyktyn nie potrafił opanować emocji, gdy o
tym mówił. A jednocześnie wiedział, że Hassan może tego
wszystkiego nie wiedzieć. Władze szkolne od dawna tak przygo-
towywały programy edukacyjne, by wiedza o tym, kiedy zaczyna się
życie ludzkie, nie mogła dotrzeć do uczniów. - Zresztą, jak już ze
mną porozmawiasz, sięgnij do waszych archiwów, tam znajdziesz
masę, teraz nielegalnych, publikacji, które ci to świetnie wyjaśnią -
dodał lekko zrezygnowany.
Hassan badawczo spoglądał na zakonnika. Rozmowa z nim
ponownie uświadomiła mu, że możliwość porozumienia liberalnego
państwa z fundamentalistami religijnymi nie istnieje. Mówiono mu o
tym na wykładach, wiedział to świetnie, ale teraz dotarło to do niego
z całą oczywistością. - Oni albo my - myślał ze złością. - Albo my
będziemy mieli możliwość wyboru i życia po naszemu, albo wrócą
oni i narzucą nam swoje reguły, przed którymi nie będzie zmiłuj. I
wtedy przypomniał sobie Gretę... a chwilę potem Agnes. I stracił
pewność, czy rzeczywiście chciałby żyć w świecie rządzonym przez
kobietę, z którą rozmawiał chwilę wcześniej. Kobietę, która zamiast
córki wolała mieć własną kopię. Miał pewność, że chrześcijanie się
mylą, a jednocześnie czuł gdzieś w głębi serca, że wolałby żyć z
kobietą, która myli się wraz z nimi, niż z tą, która podziela jego
poglądy. A potem wrócił obraz Zofii Pomorskiej z taką godnością
przyjmującej śmierć.
- Zniszczymy was - rzucił bez przekonania.
- Nas? Może! Ale chrześcijaństwa nigdy! Czego byście nie zrobili,
Kościół przetrwa - benedyktyn był zupełnie spokojny. - Ale szczerze
ci powiem, poruczniku, że i w wasze zwycięstwo nad nami nie
wierzę. Od lat robicie wszystko, by zateizować dzieci i dorosłych, a
w naszych dzielnicach wciąż przybywa ludzi... Oni wolą żyć bez
waszego państwa, ale z naszą wiarą.
Hassan musiał przyznać mu rację. Statystyki były bezlitosne. Do
dzielnic nielegałów wciąż wprowadzali się nowi mieszkańcy.
Nastolatki, które uciekły z domu, by urodzić dzieci, studenci, którzy
naczytali się nieodpowiednich lektur, kobiety, u których dzieci
zdiagnozowano jakieś schorzenia genetyczne, a częściej także
chorzy i cierpiący, którzy obawiali się eutanazji.
- Nie macie przyszłości - oficer przekonywał raczej siebie, niż
zakonnika.
- Ooo, to akurat mamy, drogi poruczniku. Wieczność to jednak
przyszłość. I będę się modlił za ciebie, byś i ty miał przyszłość...
Oficer nagle uświadomił sobie, że zamiast uzyskiwać informacje,
od kilku godzin jest systematycznie ewangelizowany. Zacisnął zęby,
ale bez przesadnej wściekłości. Spojrzał na benedyktyna i rzucił
krótko. - Kończymy. Za propagandę religijną, którą tu uprawiasz,
można by dorzucić kilka latek do wyroku.
- Takie umartwienie bardzo by pomogło mojej modlitwie o twoje
nawrócenie - benedyktyn uśmiechnął się raz jeszcze.
* * *
Obudził go dźwięk wideofonu. Hassan zaspany spojrzał na ekran.
Czerwona ze wściekłości twarz majora Strzelkowskiego
powiedziała mu wszystko: coś musiało być nie tak. Zanim nacisnął
klawisz “odbierz", spojrzał jeszcze na zegar. Było południe.
Wczorajsza rozmowa z ojcem Piotrem, ale i wcześniejsze spotkanie
z Gretą i uczestnictwo w eutanazji Zofii Pomorskiej bardzo go
wyczerpały. Po powrocie do domu długo nie mógł zasnąć. Myślał o
tym, co powiedział mu zakonnik, i stawiał sobie pytanie, czy jego
modlitwy mogą być skuteczne, czy on mógłby przejść na drugą
stronę? Nie wierzył w to. Wygodne życie, kariera były dla niego zbyt
ważne, by dla idei czy zarodków mógł je zamienić na życie w
slumsach. Ale z drugiej strony miał coraz głębsze poczucie, że to
chrześcijanie żyją naprawdę, a oni jedynie bawią się w życie:
multiplikując swoje przyjemności, powtarzając własne istnienie,
zamiast otwierać się na innych. Gdy zamykał oczy, natrętnie wracał
do niego obraz ikony częstochowskiej i nakładający się na to
oblicze obraz twarzy Agnes... Odebrał wideofon.
- Kurwa, przynajmniej ty mógłbyś odbierać. Gdzie jesteś? -
usłyszał mocny głos wyraźnie wściekłego przełożonego.
- Odsypiam wczorajsze nocne przesłuchania. A co się dzieje? -
spytał, dostrzegając kątem oka na ekranie aparatu, że połączenie
jest szyfrowane.
- Kamerzysta, który filmował zabieg śmierci Pomorskiej, zniknął -
wykrzyczał do niego major. - A razem z nim zniknął twardy dysk z
nagraniem...
- Zaraz będę - Hassan miał pełną świadomość, co mogła
oznaczać ta informacja. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem
przekazał mediom komunikat z odpowiednio przygotowanym
nagraniem, z którego jednoznacznie wynikało, że władzom udało
się doprowadzić do spełnienia pragnień porwanej przez funda-
mentalistów katolickich Zofii Pomorskiej. O sukcesie poinformowały
wszystkie programy informacyjne. Jeśli teraz wycieknie prawdziwy
materiał o śmierci - zaczną mieć problemy.
Oficer wciągał błyskawicznie jeansy i biały T- shirt. Nastrój
wątpliwości wczorajszego wieczoru rozwiał się wraz z telefonem
majora. Hassan miał robotę do wykonania i to się liczyło. A
rozmyślania nad Zofią, Agnes czy Gretą nie mogły przeszkodzić mu
w karierze. Z lodówki wziął jeszcze napój energetyzujący i już
zjeżdżał windą do klimatyzowanego garażu, w którym parkował
swój ultraekologiczny samochód. Z przyjemnością pogładził
kierownicę i wyjechał. Prowadził łagodnie, bo chciał mieć czas na
przemyślenie pewnych kwestii. Gdyby nie przekazali materiału do
mediów, teraz sprawa byłaby banalna. Wystarczyłoby przygotować
odpowiednich ekspertów, którzy przekonywaliby opinię publiczną,
że Zofia Pomorska została poddana brutalnemu, religijnemu praniu
mózgu, z którym władze nie powinny się liczyć. Ale niestety materiał
już poszedł. A w nim jasno stało, że kobieta chciała śmierci sama, a
oni jedynie spełnili jej gorącą prośbę. Trzeba było zatem szukać
innych metod, na wypadek, gdyby kamerzysta zdecydował się na
ujawnienie materiałów.
Sięgnął po telefon i wykręcił numer Centrum Monitoringu
Netowego, ściśle powiązanego z ich Biurem.
- Porucznik Hassan Obama, kod dostępu 337615... - weryfikacja
po telefonie i osobistym numerze trwała dosłownie moment. - Mam
pytanie, czy pojawiły się gdzieś w sieci materiały o śmierci Zofii
Pomorskiej?
- Poruczniku, znamy sprawę. Na razie nie, ale sprawdzamy to
cały czas - odpowiedział mu miły damski głos. Znał dziewczynę,
która tam pracowała. Młodziutka absolwentka informatyki z burzą
ciemnych włosów zwracała na siebie uwagę większości
pracowników Biura.
- Dzięki. Bądźmy w kontakcie - odpowiedział oficer. I z
zadowoleniem stwierdził, że mają trochę czasu na przygotowanie
odpowiedzi. Mylił się jednak. Chwilę później zadzwonił do niego
major z informacją, że materiał ze śmierci Zofii jest już rozsyłany
pocztą z serwera gdzieś w Afryce. Na razie próbują zablokować
jego dostęp, ale do tego potrzebna jest zgoda sądu, który dla
obrony spokoju społecznego może blokować pewne treści. W biu-
rze okazało się, że jest jeszcze gorzej. Materiał został umieszczony
na kolejnych serwerach i rozesłany do wszystkich mediów... Major
czekał na niego w gabinecie.
- I...- zaczął.
Hassan nie zastanawiał się długo. Stres często podpowiadał mu
błyskawiczne rozwiązania.
- Musimy przesłonić tego newsa naszym newsem. Trzeba
aresztować arcybiskupa! - wyrzucił z siebie. Major spojrzał na niego
zdumiony.
- Po co?
- Spisek, majorze, spisek. Porwanie Chusty, uprowadzenie
Pomorskiej, porwanie Grety 2.0 Garbowskiej, i teraz sfabrykowanie
przez naszego człowieka fałszywek mających nas
skompromitować, to wszystko było sterowane. A stał za tym jeden
człowiek, udający modernistę - Kiliańczuk - wyjaśniał.
Major podszedł do okna, by skupić myśli. Na placu coś przykuło
jego uwagę.
- Poruczniku, świetny pomysł, ale co to za zbiegowisko tam na
dole? - zapytał, wskazując kamienicę, w której mieściła się nie gdyś
kaplica metodystyczna.
Rozdział trzynasty
Ból kolan nie pozwalał mu się skupić na modlitwie. Kolejne
dziesiątki różańca przychodziły coraz trudniej. I nic się nie działo.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Czasem tylko jakiś mężczyzna,
patrząc na niego, powiedział krótko “wariat". Ktoś inny rzucił mu
monetę, jak żebrakowi. Służby, nawet jeśli go zauważyły,
zdecydowały się nic z nim nie robić.
I to było chyba dla niego najgorsze. Wielka, ciemna sylwetka bu-
dynku Biura do Walki z Fundamentalizmem przytłaczała go. Gdy
spoglądał na nią, przestawał się modlić. Miał wrażenie, jakby stawał
wobec sił Mordoru, tyle że nie literackiego, a jak najbardziej
realnego. Przymykał więc oczy i cierpliwie podejmował przerwany
wątek. Medytując modlitwę w Ogrójcu, doświadczał samotności.
Wiedział, że jego bliscy są w domu, że Małgosia przygotowuje
dzieciom obiad, że może tam wrócić, że jeszcze nie jest za późno.
A jednocześnie uświadamiał sobie, że już nie może tego zrobić, że
musi tu trwać, modlić się i czekać. Czekać na znak, na świadectwo,
że modlitwa została przyjęta. Nie miał pojęcia, co to będzie za znak,
ale czuł, że gdy się pojawi, rozpozna go. “Ubiczowanie"
przypominało mu wszystkie jego grzechy, zaniedbania, odejścia.
Uświadamiał sobie, jak często sam uczestniczył w biczowaniu
swojego Zbawiciela.
Tajemnice radosne uspokajały go. Wprowadzały w lepszy nastrój.
Zwiastowanie, nawiedzenie, narodzenie - przypominały mu jego
własne życie. Spotkanie z Małgosią, ślub, kolejne dzieci, pomoc
innym, spotkania. A potem wracał do tajemnic bolesnych. I z coraz
większym bólem uświadamiał sobie, że traci nadzieję. Nie był w
stanie odmawiać tajemnic chwalebnych, bo nie potrafił sobie
wyobrazić, że z tego miejsca jest jakiś prosty powrót do
poprzedniego życia. Jeśli wstanie i wróci do domu, nic się nie wy-
darzy, ale on do końca swoich dni będzie miał świadomość, że
uciekł. Jak Piotr, jak inni apostołowie. Jeśli zostanie, w końcu ktoś
zwróci na niego uwagę. A wtedy się zacznie. “... bądź wola Twoja,
jako w niebie tak i na ziemi" - powtarzał wówczas. Ale to wcale nie
pomagało. Nadał się bał.
Klęczał jednak. Powierzał swoją niewiedzę, swój strach Maryi.
Oddawał jej rozproszenia. I czekał. Mijały kolejne godziny. Tadeusz
walczył o to, by odmówić jeszcze jedną modlitwę, by nie
zrezygnować, by pozostać tam, gdzie przyszedł. Nie miał pomoc-
ników, nie miał ludzi, którzy podtrzymaliby jego ramiona. Był sam.
Tracił siły. Błagał Boga o znak, o wsparcie.
- Proszę się napić - usłyszał głos. Krynicki podniósł wzrok. Na
chodniku stał młodziutki strażnik z budynku Biura do Walki z
Fundamentalizmem i wyciągał do niego rękę z butelką wody. - No
proszę - powtórzył.
Woda była zimna. Krynicki pochłaniał ją wielkimi łykami. Czuł, jak
wraz z chłodem napoju rozpływa się w nim spokój.
Strażnik przyglądał mu się spokojnie. Czekał aż wypije. A potem
przyjaznym głosem zapytał.
- Dlaczego tu klęczysz?
Tadeusz podniósł różaniec zaciśnięty w pięści.
- Modlę się, modlę - odpowiedział, a po chwili milczenia dodał. -
Zamknęliście tu kobietę, matkę chorego chłopca. I on za nią płacze.
A ja modlę się, żebyście ją wypuścili, żeby on miał matkę - mówił na
jednym oddechu.
Strażnik był zaskoczony. I pewnie dlatego nie wezwał od razu
kolegów. - Modlisz się - powtórzył. - Za matkę.
Chłopak wyraźnie posmutniał. Przed oczami stanęła mu jego
własna matka. Pamiętał ją sprzed lat. Była uroczą blondynką,
ubierała się w lniane sukienki. I porzuciła go. Zostawiła u dziadków,
bo sama dostała świetną pracę w Rzymie. Chciał z nią jechać, ale
nie wzięła go. Pamiętał łzy, które wylewał, pamiętał ich smak. I
pamiętał jak powoli godził się z tym, że mama nie ma dla niego
czasu, nie ma ochoty z nim się spotykać.
- A ona? - zapytał, tłumiąc własne wspomnienia.
- Ona? Ona też płacze. Tak myślę. Ona porzuciła posadę lekarza,
by go urodzić. Mogła być ordynatorem, świetnie zarabiać. Ale
chciała go urodzić, więc zamieszkała u nas na Pradze -
odpowiedział spokojnym głosem.
- I co, wierzysz, że twoja modlitwa im pomoże? - zapytał, bez
ironii, chłopak.
- Nie wiem. Ale wiem, że nic więcej nie mogę dla nich zrobić -
Krynicki spojrzał na niego z powagą.
Strażnik nie odpowiedział. Wrócił do budynku. A pytany przez
szefa zmiany, z kim rozmawiał, odpowiedział niecierpliwie: “To
wariat, zostawcie go w spokoju".
Tadeusz znowu został sam. Rozmowa ze strażnikiem dodała mu
odwagi. Był zdziwiony, że nic z niej nie wynikło, ale zrozumiał, że
nie może odejść, że wtedy zawiódłby już nie tylko siebie, ale też
tego chłopaka, którego zapewniał, że będzie się modlił za wolność
Agnes. Chwycił różaniec...
Mijały godziny. Zapadł zmrok. Tadeusz czuł, że jego powieki robią
się coraz cięższe. Co jakiś czas tracił modlitewny wątek. Wreszcie
skulił się na chodniku. Zasnął. Obudził go chłód poranka. Ulica była
niemal pusta. Pojawiały się dopiero pierwsze autobusy i pojazdy
służb sprzątających miasto. Światła w budynku Biura do Walki z
Fundamentalizmem były wygaszone. I tylko na dole, tam gdzie
siedzieli strażnicy, świeciła się lampka. Krynicki spojrzał w jej
stronę. W pomieszczeniu siedział chłopak, który dał mu wodę.
“Odmówię za niego dziesiątkę różańca" - przyszło do głowy
Tadeuszowi.
Sen i pogodny poranek sprawiły, że Krynicki odzyskał nadzieję.
Słońce delikatnie odbijało się w ciemnych szybach Biura. A on
klęczał i się modlił. I znowu zaczęły go mijać tłumy. Zrobiło się
głośno. Biuro zapełniło się ludźmi. Gdy słońce stanęło w zenicie,
zaczął tracić siły. I wtedy znowu usłyszał głos strażnika, za którego
modlił się o świcie.
- Ile lat ma ten dzieciak, którego matkę przetrzymujemy?
- Dziesięć - odpowiedział Tadeusz.
- To tyle, co ja miałem, gdy zostawiła mnie mama. Zawsze
chciałem, by wróciła. Ale nie było nikogo, kto by o to chciał dla mnie
zawalczyć - uśmiechnął się nieśmiało mundurowy. - To teraz ja
zawalczę z tobą, żeby chociaż on miał matkę - dodał.
Krynicki spojrzał na niego zdumiony. A strażnik dodał.
- Nie, nie wierzę w modlitwę, ale nic innego zrobić dla tego
chłopca nie mogę. Więc z tobą poklęczę...
Chwilę potem klęczeli już we dwóch. Dozorca w średnim wieku i
dwudziestolatek w mundurze. Nie był to widok typowy, toteż
błyskawicznie wokół nich zaczął zbierać się tłumek gapiów. Po
kwadransie pojawiła się też jakaś ekipa telewizyjna.
- Co się tu dzieje? - zapytał dziennikarz.
- On się modli, a ja mu towarzyszę - roześmiał się chłopak. - Bo
chcemy, żeby wypuszczono pewną kobietę, za którą płacze jej
dziecko.
Tłumek, który go otaczał, i zainteresowanie mediów zaczynało go
bawić. Wstąpił do Biura dla przygody, a od dwóch lat wydawał
przepustki interesantom i sprawdzał legitymacje. Teraz zaś poczuł
wrzenie krwi i miał poczucie, że za chwilę coś się wydarzy.
- Rozstawiamy manele - dziennikarz rzucił przez ramię do ekipy. -
I gramy to! Kamera przyciągnęła oczywiście kolejnych gapiów, ale
też skłoniła strażników z budynku Biura do Walki z Fundamenta-
lizmem do ostrożności. Błyskawicznie odciągnięcie chłopaka nie
wchodziło w grę, bez wyraźnego rozkazu z góry. A tłumek na placu
coraz bardziej gęstniał.
* * *
- Co się tam, kurwa, dzieje? - major wrzeszczał do telefonu.
- Jak to się modli? Przed naszym budynkiem? - jego kark coraz
bardziej czerwieniał. - Jaka telewizja? - zawył na koniec, wskazując
Hassanowi, by ten włączył telewizor.
Zbiegowisko na dole było relacjonowane na żywo. Nieczęsto się
zdarzało, by przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem odbywały
się modły. I to z młodym funkcjonariuszem w roli głównej. Chłopak
świetnie wypadł w mediach. Gdy Hassan włączył telewizor,
opowiadał akurat dziennikarzowi, co się dzieje i dlaczego klęczy
naprzeciwko swojej firmy, zamiast jej pilnować.
- Miałem dziesięć lat, gdy zostawiła mnie mama. I pamiętam, co
czułem, gdy zostałem sam. Nie chcę, by inne dzieci przeżywały to
samo. Nawet jeśli ich mamy są fundamentalistkami - wyjaśniał z
zacięciem. - I dlatego klęczę tu razem z tym człowiekiem. On się
modli, a ja mu towarzyszę.
Strzelkowski spojrzał zdumiony na Hassana.
- Rozumiesz, co się tu dzieje?
- Pewnie, że rozumiem - porucznik był wyraźnie rozluźniony. -
Spisek zatacza coraz szersze kręgi. Dotarł nawet do nas...
Kamerzysta, strażnik. To na razie doły, ale...
- Trzeba ich rozpędzić - major nie miał ochoty na wysłuchiwanie
kolejnego planu Obamy.
- Ale tam jest telewizja... - oficer dyskretnie przypomniał swojemu
przełożonemu przykrą prawdę.
- I... - To dla nas świetna okazja, by skończyć z gettem i
arcybiskupstwem. Wszystko układa się po naszemu. Kradzież
Chusty, spalone ośrodki, porwania kolejnych ludzi, a teraz
wciągnięcie do fundamentalistycznych rozgrywek młodych
funkcjonariuszy. Nie rozumiesz, że to wszystko daje nam do ręki
narzędzia, by nie tylko aresztować arcybiskupa, ale i zlikwidować
praskie getto. Nie będą mogli się bronić - oficer coraz bardziej się
nakręcał. Wymyślanie operacji zawsze przychodziło mu łatwo, i
pomagało oderwać się od problemów. I nie inaczej było tym razem.
Obama cieszył się, że kolejne wydarzenia odciągają go od myśli o
eutanazji czy wspomnień rozmowy z Gretą. Teraz miał jasny cel i
chciał go zrealizować. - Tyle że musimy to zrobić po mojemu.
Najpierw wyjaśnienia, a dopiero potem działania siłowe - skrzywił
się do majora.
- Rób po swojemu, ale jaja ci wyrwę, jak ci się nie uda - wycedził
major. - I żeby za godzinę ich tu nie było - dodał.
- Za dwie - tym razem usta Obamy ułożyły się w coś na kształt
uśmiechu. - Ale potrzebuję nakazu na Kiliańczuka - dodał. - Bez
tego się nie uda.
Major nie od razu odpowiedział. Przez lata współpracy między
nim a hierarchą wytworzyło się coś na kształt chłodnej przyjaźni.
Strzełkowski wiedział, że zawsze może liczyć na ciepłe słowa pod
adresem nowych akcji Biura, i że arcybiskup nie wywinie mu
jakiegoś numeru. W zamian otrzymywał spokój i gwarancje - ściśle
ograniczonego, ale jednak - działania. Teraz jednak sprawy
przybrały na tyle niekorzystny obrót, że major zrezygnował z
sentymentów.
- Będziesz go miał - rzucił przez zaciśnięte zęby.
- Odmeldowuję się - po wojskowemu Hassan trzasnął obcasami.
Biegnąc do gabinetu, wydawał polecenia przez wideofon.
- Przygotujcie ludzi..., na mój rozkaz dopiero załatwiamy sprawę.
Na razie wynieście na zewnątrz stojaki z mikrofonami i informujcie
dziennikarzy, że będzie konferencja prasowa - wyrzucał z siebie
krótkie rozkazy.
W gabinecie założył mundur. Błękit oficerskiej koszuli ładnie
kontrastował z jego odcieniem skóry. Zawiązał służbowy krawat i
spojrzał z zadowoleniem w lustro. Miał jeszcze piętnaście minut, by
przygotować się do konferencji. Wiedział, że musi nie tylko
wyjaśnić, co dzieje się nie dole, ale też odpowiedzieć na pytania,
być może także o Zofię i jej eutanazję. To nie ułatwiało sprawy, ale
czyniło ją bardziej ekscytującą.
Usiadł za biurkiem i zaczął na kartce szkicować scenariusz kon-
ferencji i dalszych działań. Po pięciu minutach przerwał. Nie mógł
się skupić. Obrazy poprzednich dni wciąż do niego powracały. Sło-
wa Biblii, które czytał z ojcem Piotrem, obraz częstochowskiej ikony
nie dawały mu spokoju. Wstał i podszedł do okna. Tłum przed
wejściem gęstniał. Ale nawet z dziesiątego piętra, na którym praco-
wał, widać było dwóch mężczyzn, którzy klęczeli przed wejściem do
kamienicy. Klęczeli w milczeniu, a to nie pasowało do wizji spisku,
którą miał za chwilę przedstawić. Odsunął się od okna. “Cokolwiek
uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście
uczynili" - przypomniały mu się przeczytane słowa. - Ależ te ich
nauki mają siłę - pomyślał. - Gdyby nie to, że wiem, że ten ich rabbi
nie był mesjaszem, a jednym z wielu nauczycieli, to bym się przejął
- tłumaczył sobie na spokojnie. Ale to nie pomagało. Wciąż słyszał
w umyśle te same słowa. Zacisnął zęby. Spojrzał jeszcze raz w
lustro, poprawił krawat i ruszył do windy.
Elegancki pulpit z logiem Biura do Walki z Fundamentalizmem już
na niego czekał. Dziennikarze też już tam byli. Hassan luźnym
krokiem, z lekkim wystudiowanym uśmiechem, podszedł do nich.
Wiedział, że od tego, jak oni przedstawią całą sytuację, zależy jego
własny sukces. Skinął głową do rzeczniczki prasowej, która miała
go przedstawić.
- Witam na konferencji prasowej Biura do Walki z Fun-
damentalizmem - zaczęła dziewczyna. - Tematem jest bunt w
katogetcie, który przybiera coraz niebezpieczniejsze formy. Ale o
tym porucznik Hassan Obama - uśmiechnęła się do niego.
- Bunt to nie jest właściwe słowo - zaczął Obama. - Bunt to coś
spontanicznego, coś co nie jest przygotowane. A tu jest niestety
inaczej. Mówiliśmy już o niejasnych powiązaniach między Janem
Skorupkiem, który ukradł Chustę, a arcybiskupem Kiliańczukiem.
Kolejne wydarzenia pokazują, że niestety sieć powiązań łączyła nie
tylko ich dwóch, ale także wiele innych osób, o których nikt nawet
by nie pomyślał, że mogą opowiadać się po stronie
fundamentalistów. Policjant, który - jak państwo wiedzą - porwał
swoją żonę, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem
zdecydowali się przejść na stronę wroga - tu wskazał na
mężczyznę klęczącego obok Krynickiego - to wystarczające
przykłady. I chyba nikt nie wierzy, że to może być przypadek, a
nieprzygotowana od wielu lat akcja. Akcja, do której wykorzystano
nawet zmanipulowane materiały filmowe rzekomo przygotowane w
naszym biurze. Obawiam się więc, że to, co mówi nasza rzecznik,
to zdecydowanie za mało. Musimy mówić nie tyle o buncie, ile o
rewolcie. Za tym stoją ludzie, których o fundamentalizm byśmy
nawet nie podejrzewali, ludzie, którzy od lat kryli się wśród nas,
udawali nowoczesnych Europejczyków, a teraz powoli się ujawniają
- głos oficera nabierał pewności. Miał świadomość, że słuchają go
uważnie.
- Ale czy to prawda, że przetrzymujecie matkę dziesięcioletniego
chłopca? - przemowę przerwał mu młody dziennikarz z jednej z
internetowych bulwarówek. Hassan odnotował go sobie w pamięci:
grubasek z krótkimi blond włosami i czerwoną cerą.
- Chłopca?? - roześmiał się. - Czy wiecie, jaka jest jakość życia
istoty, o której mówimy. On ma zespół Downa i nie powinien w
ogóle się urodzić. Niestety, przez takich jak ci - wskazał na
Krynickiego - nauce nie udaje się wyeliminować chorób. Radzę
więc uważać na to, co się mówi, i nie narażać się swoją ignorancją
na śmieszność - zwrócił się ponownie do dziennikarza. Krynicki
przysłuchiwał się jego słowom. Wiedział, że nie przyszedł tu
dyskutować, ale się modlić. Czuł też, że musi odpowiedzieć, że
musi wykrzyczeć z siebie prawdę o Sylwku, o jego matce, bo jeśli
on tego nie zrobi, to kamienie wołać będą. Wstał z kolan. I pełnym
głosem krzyknął.
- On kochał. I był kochany. Chciał go Bóg i chciała jego matka -
krzyczał.
Jego słowa wywołały zamieszanie. Kamery natychmiast zwróciły
się w jego stronę. Hassan przyglądał się mu z zadowoleniem.
Krzyk, emocje załatwiały wszystko. Teraz trzeba było tylko na zimno
skontrować jego wypowiedź i nie pozwolić jej kontynuować. Skinął
na czekających w pobliżu funkcjonariuszy. Akcja była błyskawiczna
Tadeusz został dwukrotnie uderzony pałką z paralizatorem i upadł
na ziemię, a strażnika, który był wraz z nim, wciągnięto siłą do
budynku.
Po kilkunastu sekundach było po wszystkim. I porucznik mógł
wrócić do przerwanego wystąpienia.
- Sami wiedzieliście. Oni są przygotowani, chcą narzucać nam
swój światopogląd, opowiadać o Bogu, którego nie ma, i jego
istnieniem usprawiedliwiać swoje zacofanie, swój sprzeciw wobec
nowoczesnej nauki, wzbudzać poczucie winy w kobietach, które z
najlepszej woli, kierując się odkryciami nauki, zdecydowały się na
niezwiększanie ilości cierpienia na ziemi i wyeliminowanie chorób
dziedzicznych ze swoich rodzin - Hassan mówił z emfazą, tak jak
nauczono go w szkole oficerskiej, ale też miał poczucie, że sam do
końca nie wierzy we własne słowa. - I nie oszukujmy się, jeśli nie
zaczniemy działać skutecznie, na tym się nie skończy. Oni mają
zaplecze. Dotarli nawet do nas, do Biura, są w policji. I powoli się
ujawniają..., chcą odebrać nam nasz styl życia i wrócić do
średniowiecza.
Jego słowa wywoływały odpowiednie wrażenie. Odwołanie się do
lęku przed innymi zawsze działało, a dorzucenie do tego sugestii,
że ktoś chce ich moralnie rozliczać, powodowało odruch obronny w
ludziach, wśród których normą było ostateczne rozwiązywanie
problemów z życiem o niewłaściwej jakości. Ale tym razem to nie
wystarczyło. Dziennikarz brukowca, który wcześniej zadał pytanie,
znowu się wtrącił.
- I dlatego zginęła Zofia Pomorska? Hassan spojrzał na niego ze
złością.
- Zginęła? Może jeszcze powiesz, że została zamordowana? Eh,
ten język brukowców. Ona prosiła o dobrą śmierć, i nasi specjaliści
pomogli jej spełnić to życzenie. A że została poddana okrutnemu
praniu mózgu przez grupę fundamentalistów, którzy odjęli jej
własną wolę, to zmuszeni byliśmy wypełnić jej prośbę sprzed tego
obrzydliwego aktu - mówił Hassan. I, jak wcześniej, miał
świadomość, że nie jest w stanie przekonać do prawdziwości tych
słów, nawet samego siebie. Profesjonalne nawyki po zwalały mu to
jednak ukryć. I przejść do kontrataku. - A zresztą ciekawe, że
posługujesz się językiem fundamentalistycznym... bardzo ciekawe -
dorzucił. - Ale pozwolicie, że wrócę do tematu naszego spotkania.
Pytania o to, kto stoi za próbami odrzucenia odkryć nowoczesności,
za próbami wmawiania nam, że leczenie chorób jest zabijaniem, a
wypełnianie próśb mordem. I niestety, nie mam wątpliwości, że
wszystkie te akcje, palenie klinik, porywanie pacjentów, kradzieże
czy wciąganie młodych funkcjonariuszy Biura do Walki z
Fundamentalizmem do agitacji fundamentalistycznej, nie mogłyby
mieć miejsca, gdyby nie działalność w naszym mieście arcybiskupa
Kiliańczuka. On od dawna - o czym zresztą pisały media - wspierał
zbuntowanego zakonnika... Jeśli chcemy żyć spokojnie, to musi się
skończyć - ostatnie słowa przypominały raczej przemowę polityka,
niż rzeczową wypowiedź oficera.
Dla dziennikarzy nie miało to jednak znaczenia. Oni już poczuli
krew.
- Czy możemy się spodziewać aresztowania arcybiskupa? - padło
niemal od razu. - To decyzja prokuratury i sądu, a nie Biura - już
zupełnie bez emocji odpowiedział porucznik. - Ale będziemy o to
wnioskować.
- A co z gettem?
- Terenami miejskimi zajmuje się prezydent miasta, nie my. My
tylko wskazujemy zagrożenia - Hassan wrócił do swojej roli oficera.
Był zadowolony, bo wiedział, że to starcie wygrał. Spektakl z jakimś
dziwakiem z getta został przerwany, on przeciągnął większość
dziennikarzy na swoją stronę, a w umysłach widzów zostaną raczej
jego chłodne i racjonalne analizy, niż gorące pokrzykiwanie o
miłości Tadeusza. Kłopotliwy mógł być tylko dziennikarz brukowca.
Ale nim zamierzał zająć się później.
* * *
Strzelkowski nie odbierał wideofonu. Arcybiskup dzwonił do niego
od momentu, gdy usłyszał, że Biuro będzie wnioskować o jego
aresztowanie. Chciał przypomnieć, że zawsze był lojalny, że robił, o
co go proszono, że wspomagał władzę. I że nadal będzie to robił,
że wykona polecenia, że potępi co trzeba. Miał ułożoną całą
przemowę, ale nie mógł się dodzwonić. Major nie chciał z nim
rozmawiać.
I nie tylko on. Kolejni przyjaciele, których numery miał zapisanych
w wideokomórce, odrzucali jego połączenia. Dziennikarze, teolodzy,
działacze ekumeniczni, politycy. Nie mógł dodzwonić się do nikogo.
Gorączkowo szukał ludzi, których mógł prosić o pomoc, o wsparcie,
ale takich nie było. O ucieczce nie mógł nawet marzyć, jego
sekretarze, pomocnicy byli dobierani pod kątem lojalności wobec
władzy, a nie Kościoła. Musiał siedzieć i czekać na rozstrzygnięcie
swojej sprawy.
Podszedł do biurka. Ukrył twarz w dłoniach. Jego rola się
skończyła, nie był już potrzebny, zdradzono go. Był sam. Jego
wzrok zatrzymał się na Biblii, którą trzymał na blacie. Nie czytał jej
od dawna. Była zakurzona. Niemal machinalnie podniósł ją i
otworzył w zaznaczonym miejscu, w którym wiele lat temu przerwał
lekturę. “Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg
wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna" -
czytał proroka Izajasza.
Uśmiechnął się do siebie. Chciał wierzyć, że są jakieś grzechy,
które można wybielić, ale nie potrafił. Lata lektur teologów
krytycznych uświadomiły mu, że nie ma grzechu, że jest on tylko
formą utrzymywania wiernych w posłuszeństwie i metodą budo-
wania moralnych tabu, które umacniać miały totalitarne społe-
czeństwa. Nie ma grzechu, więc nie ma możliwości odpuszczenia.
Są tylko błędy, za które trzeba płacić. I pech, zwykły pech, z którym
trzeba sobie radzić.
Ale nie zamknął Biblii. Przerzucał jej strony dalej. Czasem za-
trzymał się na jakimś fragmencie i wertował książkę dalej. Skupił się
dopiero na historii Judasza. Znał jej najnowsze interpretacje,
wiedział, że nie można mówić o zdradzie, a jedynie o szczególnym
powołaniu tego apostoła, który nie tylko poświęcił swoje dobre imię,
ale nawet życie, byle tylko doszło do zbawienia. Ale to wszystko
było mu teraz obojętne. Zauważył natomiast co innego: to samo
nieporozumienie, które dotknęło i jego. Judasz, tak jak on, nie
został zrozumiany przez innych, nie dostrzeżono jego intencji, a
potem odrzucono. Kapłani wyrzucili Judasza ze świątyni, zamiast
powiedzieć mu jakieś ciepłe słowo, a on - arcybiskup - został
porzucony przez przyjaciół... Łzy kręciły mu się w oczach.
Spróbował jeszcze raz wybrać numer Strzelkowskiego, ale i tym
razem nie odebrał. Przeglądał swój telefon, i rozpaczliwie szukał
kogoś, z kim mógłby porozmawiać, kto mógłby go zrozumieć.
Wreszcie odłożył telefon i podszedł do okna. - Nie ma ich jeszcze
- odetchnął z ulgą. I wtedy poczuł, że wideofon wibruje mu w
kieszeni. Miał nadzieję, że to Strzelkowski. Odebrał i usłyszał
tubalny głos.
- Modlimy się za ciebie, ufaj - to były jedyne słowa, jakie zostały
do niego wypowiedziane. A potem połączenie zostało przerwane.
Znał skądś ten głos. Szukał rozpaczliwie w pamięci twarzy, którą
mógłby skojarzyć z tym charakterystycznym tubalnym głosem. I
wreszcie przypomniał sobie. To był Onufry Tobolski, ksiądz, którego
pozbawił licencji za straszenie wiernych piekłem. Potężny, gruby
mężczyzna, o czerwonym karku, który w kazaniach - odrzucając
nowoczesną doktrynę - przypominał, że piekło istnieje, i że jest ono
wieczne. A do tego ostrzegał, za co można tam trafić. Tego w
postępowym chrześcijaństwie tolerować nie wolno. Arcybiskup
wezwał go na rozmowę, i usłyszał, że Tobolski nie weźmie na siebie
odpowiedzialności za wieczne cierpienia tych ludzi, i że musi ich o
tym ostrzegać, bo inaczej to on sam pójdzie do piekła. Kiliańczuk
roześmiał się wtedy i cofnął licencję krewkiemu duchownemu.
Ksiądz przyjął to spokojnie, tylko jego kark zrobił się jeszcze
bardziej czerwony. Potem zniknął, zapadł się pod ziemię. A teraz
zadzwonił, by powiedzieć, że się modli...
Arcybiskup ponownie podszedł do okna. Wozy Biura już tam były.
Rozdział czternasty
Milczeli. Od ponad godziny nie padło ani jedno słowo. Ojciec Jan
odmawiał Koronkę do Miłosierdzia Bożego. “Dla Jego bolesnej męki
miej miłosierdzie dla nas i całego świata"- powtarzał zakonnik,
myśląc o Pomorskim. O Zofię się nie martwił. Film z jej śmierci,
który krążył już po sieci i który obejrzeli razem z Jackiem,
powiedział mu wszystko. Ona była już z Chrystusem, powierzyła
Mu się i On ją - jak obiecał - przyjął. Ale tu obok niego siedział jej
mąż, który kilka dni wcześniej wyrwał ją śmierci, odzyskał jej miłość
i radość, snuł wspólne plany. A teraz był sam. Sam z bólem,
cierpieniem, wściekłością. I piekącą nienawiścią.
- Nie ma Go - wyrzucił z siebie wreszcie Jacek. Mówił cicho, ale
napięcie tych słów było takie, jakby krzyczał. - Nie może Go być...
Kapucyn milczał. To nie był dobry czas na obronę Boga. Absurd
śmierci Zosi był aż nadto widoczny. Sam ojciec Jan nie rozumiał do
końca, dlaczego dane im było uratować dziewczynę, tylko po to, by
zaraz potem ją zamordowano. Wiedział, że te dwa dni były
decydujące dla jej życia wiecznego, ale nie był w stanie powiedzieć
tego zrozpaczonemu mężowi.
- Nie mógł nam, jej, mi tego zrobić. Rozumie ojciec... - patrzył na
zakonnika ze wzrastającą wściekłością. - Nie mógłby! - krzyknął.
Ale ojciec Jan wciąż milczał. Modlił się tylko i czekał. Czekał na
moment, gdy będzie mógł coś powiedzieć, gdy będzie wiedział, co
powiedzieć powinien.
- To wszystko ścierna, kłamstwo, nie ma Go, nie ma - Jacek już
nawet nie starał się mówić szeptem.
- Jeśli nie ma Jego, nie ma już jej - zakonnik odpowiedział niemal
szeptem. - Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest
wasza wiara ... i ci, co pomarli w Chrystusie, poszli na zatracenie -
zacytował Pierwszy List do Koryntian już mocniejszym głosem.
Jacek spojrzał na niego z nienawiścią.
- Jej nie ma. Nie ma. Wiem o tym, bez tych kawałków. Nie ma jej,
i nie ma Jego, bo gdyby był, nie pozwoliłby jej odejść - z trudem
wyrzucał z siebie słowa.
- On jej nie zabił - zakonnik ostro przerwał. - Zabił ją człowiek.
Człowiek, który - tak jak ty teraz - wyznawał, że Boga nie ma. A Bóg
dał jej siłę, by to wszystko mogła znieść z godnością. Jeśli Jego
tam nie było, to jak ona mogłaby tak odchodzić? Skąd by w niej
było tyle godności, odwagi? On był przy niej, On umierał razem z
nią... Ale nie On zabijał...
Jacek zacisnął pięści. Ale nie odpowiedział. Wbił wzrok w stół
przed sobą. Chciał skupić uwagę na jego fakturze, zająć się śledze-
niem wzorów drewna. Ale nie był w stanie. Czerwone mroczki latały
mu przed oczami. Rozpamiętywał film, który oglądał razem z ojcem
Janem. Odwaga jego żony była niesamowita. I niewątpliwie nie
pochodziła od niej. Znał Zofię zbyt długo, by uwierzyć, że sama
mogła zdobyć się na takie zachowanie. Ona, która zawsze
kierowała się emocjami, i na którą tak łatwo było wpłynąć... To było
niemożliwe.
Zachwyt w niczym nie łagodził jednak piekącego bólu i tęsknoty.
Jacek starał się przypomnieć sobie, gdy widzieli się po raz ostatni.
Nie żegnali się jakoś szczególnie, mieli przecież zaraz się spotkać i
dalej uciekać ku lepszemu życiu, ku szczęściu. Pamiętał tylko jej
ciepłe usta i delikatne muśnięcie dłoni na policzku. Pamiętał, ale nie
potrafił sobie tego wyobrazić, bo przed oczami miał wciąż twarz
Zosi po tym, jak usłyszała słowa eutanazisty.
Te słowa, ich pełne wściekłości brzmienie stopniowo przesłaniały
mu wszystko inne. Nie miał już pretensji do Boga, nie pytał już
dlaczego. Zamiast tego budował w sobie plan zemsty. To ona miała
być ostatnią przysługą dla Zofii, miała być ostatnim darem, jaki
mógł jej złożyć. A przede wszystkim miała przywrócić mu spokój i
poczucie sensu. - Ktoś musi za to odpowiedzieć - myślał Jacek.
Ojciec Jan przyglądał mu się uważnie. Próbował zgłębić mil-
czenie, dotrzeć do jego treści. Ale twarz Pomorskiego była nie-
przenikniona. Na początku zdawał się gościć na niej lekki uśmiech,
delikatny ślad łagodności, ale stopniowo stawała się coraz bardziej
kamienna, jakby ściśnięta chłodem.
- Jacku, zaraz odprawię mszę. Chodź ze mną - próbował chwycić
mężczyznę za rękę zakonnik. Ale ten cofnął ją szybko. I bez słowa
wyszedł z pokoju. Ojciec Jan nie próbował iść za nim. Wierzył, że
Pomorski musi pewne sprawy załatwić sam ze sobą.
* * *
Nad drewnianymi zabudowaniami zachodziło wyglądające zza
postrzępionych czarno- sinych chmur czerwone słońce. Stajnie,
wybiegi dla koni, domy pracowników i hotel dla turystów oświetlało
miękkie światło. Ostatni goście folwarku Emilian opuszczali miejsce,
w którym odbywały się codzienne pokazy Zespołu Artystycznego
Lisowszczyków. Pracownicy wprowadzili konie do stajni, czyścili je,
karmili. Kilkanaście minut później przebrali się ze służbowych,
barwnych strojów. Ubrani w brązowe jednolite koszule i spodnie
kierowali się do sali odpraw w głównym budynku folwarcznym. Gdy
sala była już pełna, a drzwi za ostatnim z pracowników się
zamknęły, zza stołu wstał wysoki mężczyzna z czarną, lekko
poprzetykaną siwizną brodą i lekko ściszonym głosem rozpoczął
modlitwę. - Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu...
- Panie pospiesz ku ratunkowi mojemu... - odpowiedzieli
ściszonymi głosami.
Ojciec Jan przyglądał się temu z uśmiechem. Do folwarku dotarli
trzy dni temu. Od ojca Piotra wiedział, że zespół stanowi wyłącznie
przykrywkę dla działającej w folwarku wspólnoty zakonnej. Jej
założycielem był Barnaba Przedpełek, którego wyrzucono od
jezuitów. Przełożeni w opinii, jaką otrzymał, wyjaśniali, że powodem
jest religijny fanatyzm. Barnaba chciał nie tylko cotygodniowej
osobistej spowiedzi, która wśród nowocześnie myślących
zakonników zastąpiona została nabożeństwem pokutnym, ale
również domagał się obłóczyn w strój zakonny. Kilkakrotnie wyraził
też zdziwienie studiowaniem w seminarium pism Richarda
Dawkinsa, ideologa ateizmu z przełomu dwudziestego i dwu-
dziestego pierwszego wieku, którego jezuici uznali za ojca współ-
czesnej teologii superapofatycznej.
Wyrzucony z zakonu Przedpełek stworzył zespół folklorystyczno-
kulturowy, który miał przypominać tradycje formacji wojskowej
lisowszczyków. Jego członkowie mieli kultywować tradycje polskiej
szkoły jazdy konnej, trenować szermierkę i studiować sarmackie
teksty. W rzeczywistości jednak, od samego początku wszystkie te
działania były jedynie przykrywką dla pięciu mężczyzn, którzy
chcieli prowadzić surowe, ascetyczne życie religijne. I uciekali
zarówno od oficjalnego, państwowego chrześcijaństwa, jak i od
laickiej ideologii Zjednoczonej Europy.
Modlitwy wspólnotowe odmawiano dwukrotnie w ciągu dnia.
Rano, jeszcze przed wschodem słońca, i wieczorem, gdy ostatni
turyści opuszczali ośrodek. W nocy każdy z mężczyzn był
zobowiązany jeszcze do odmówienia całego różańca, a także - raz
w tygodniu - do odprawienia Drogi Krzyżowej. Niewielka po-
czątkowo grupa stopniowo się rozrastała. Po kilku latach dołączył
do niej ojciec Martin, “spadochroniarz", zakonnik z nowego instytutu
Misjonarzy Europejskich, utworzonego w Afryce przez papieża dla
misji specjalnych na Starym Kontynencie. Zaproponował on, by
podziemna wspólnota przyjęła regułę wzorowaną na
średniowiecznych zakonach rycerskich i by przygotowała się do
walki (na razie duchowej) o prawa chrześcijan w Europie. Dzięki
takiej regule udało się połączyć w spójną całość życie modlitewne z
codzienną pracą w folwarku. Całodzienne ćwiczenia konne, praca
w stajni, władanie szablą, a także (zdecydowanie rzadsze, z braku
możliwości ich zakamuflowania) strzelanie stały się istotną częścią
powołania, jakie wypełniać mieli Bracia św. Ignacego Loyoli (bo
takie wezwanie przyjęto na wniosek założyciela). Ich bracka reguła
zakładała, że do trzech ślubów zakonnych dokładany był czwarty:
walki o wolność religijną w Europie.
Wieść o nowym zgromadzeniu rozchodziła się wśród chrześcijan
dość powoli. Do wiedzy o prawdziwym celu istnienia folwarku
dopuszczani byli tylko nieliczni. Ani bratu Barnabie, ani ojcu
Martinowi, ani innym zakonnikom nie zależało, by ich pracą i
działaniem zainteresowało się Biuro do Walki z Fundamentalizmem.
Ale i tak stopniowo do zespołu dołączali nowicjusze. Gdy w
folwarku pojawił się ojciec Jan z Pomorskimi było już dwudziestu
pięciu starannie wyselekcjonowanych zakonników po ślubach
wieczystych. I kilku kandydatów.
Ojciec Jan odpowiadał na wezwania prowadzącego. Rozgryzał
słowa Liturgii Godzin, starał się wejść w ich sens. I chłonął
atmosferę skupienia płynącą z lekko pochylonych sylwetek
mężczyzn, których zadaniem miało być połączenie modlitwy i walki,
zaangażowania duchowego i siły fizycznej dla obrony wiary. Ze
zdziwieniem stwierdzał, że - choć przez lata w seminarium i później
już jako księdza uczono go, że zakony rycerskie to błędna ścieżka
rozwoju katolicyzmu, którą udało się szczęśliwie odrzucić - to z tych
ludzi biła autentyczna głęboka wiara, pozbawiona nienawiści czy
niechęci do swoich przeciwników. Oni mieli walczyć, ale nie
nienawidzić.
Nagle drzwi wejściowe do sali modlitewnej zaskrzypiały. Do
środka wszedł Benedykt Pomorski. Miał przerażoną, wściekłą minę
i wyraźnie chciał przerwać modlitwę. Brat Barnaba nie pozwolił
jednak na to. I dopiero gdy nieszpory dobiegły końca mężczyzna
wykrztusił z siebie: Jacek uciekł. A potem podał ojcu Janowi krótki
list napisany na wyrwanej z kalendarza kartce papieru: “Nie mogę
zwrócić życia Zosi. Ale muszę ją pomścić. Ten sukinsyn nie będzie
żył. I to jest teraz moje zadanie. Z Chustą będziecie musieli sobie
radzić sami. Jacek". Ojciec Jan zbladł.
- Kiedy to znalazłeś? - zapytał złamanym głosem.
- Piętnaście minut temu - padła szybka odpowiedź.
- Może jest jeszcze gdzieś blisko. Trzeba go zatrzymać - wtrącił
brat Barnaba, który także przeczytał już list. I zaczął wydawać
polecenia swoim zakonnikom. Nie minęła minuta, a większość z
nich była już na zewnątrz. W ciemności.
* * *
Był chłodny ranek. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur.
Hassan opatulony ciepłym służbowym polarem spoglądał na za-
budowania folwarczne. Za piętnaście minut mieli tam wkroczyć i
ostatecznie przejąć Chustę, aresztować porywaczy i zakończyć
istnienie kolejnego podziemnego klasztoru. W głowie układał już
sobie wystąpienie na konferencji prasowej, które miało uświadomić
odbiorcom całą grozę sytuacji. “Terroryści w habitach" - miał
zacząć, a potem już tylko nabierać tempa. W przygotowywanym już
w helikopterze szkicu wystąpienia połączył ojca Jana, Piotra,
arcybiskupa i podziemny klasztor całą siecią powiązań, która miała
pokazać, że ostatecznym celem ich wszystkich była rewolucja
religijna. Jej ofiarami mieli paść wszyscy niewierzący. “A na drze-
wach zamiast liści będą wisieć ateiści" - wymyślił sobie na pocze-
kaniu hasło rewolucjonistów.
Nie odczuwał zmęczenia, choć tej nocy w zasadzie nie spał.
Przebierał się właśnie w pidżamę, gdy zadzwonił major. - Zaraz
masz być w Biurze - rzucił krótko i podał kod najwyższej gotowości,
oznaczający akcję polową.
Hassan błyskawicznie wbił się w mundur, spryskał wodą kolońską
i zbiegł do garażu. Jego samochód wręcz pożerał drogę. W pracy
był po kilku minutach. Wbiegł do pokoju Strzelkowskiego.
- Mamy ich - wycedził na jego widok major. - Mamy cynk, że
Chusta i jej porywacze są w folwarku Emilian - niemal krzyczał. -
Trzeba tylko dokończyć akcję i zgarnąć tych wszystkich
sukinsynów.
- Jak to się udało? - spytał krótko Hassan.
- Osobowe źródła informacji, synku - uśmiechnął się szeroko
major. - Ma się te znajomości - dodał.
A potem zaserwował swojemu młodemu współpracownikowi
historię grupy artystycznej, która w rzeczywistości była podziemnym
zakonem.
- Od dawna mieliśmy ich na oku. Mało było grup tak dobrze przez
nas przebadanych. Ale nie likwidowaliśmy ich, bo i po co. Chłopcom
zdawało się, że bawią się w wojnę, tłukli się na szable, gotowali się
na bój, a my wszystko o nich wiedzieliśmy. Dzień po dniu... I
czekaliśmy... I w końcu się doczekaliśmy - mówił wyraźnie
odprężony major. - Dziś w nocy nasz informator zadzwonił do Biura
i przekazał wszystkie konieczne informacje. A my je tylko
wykorzystamy.
Hassan nie wyglądał na zadowolonego. Miał nadzieję, że sprawę
uda się załatwić, ale że to on będzie mógł sobie przypisać
wszystkie zasługi. A tu się okazało, że zwycięstwo odniósł major. To
jego znajomości, jego kontakty pomogły im wygrać.
- Mam tam jechać? - zapytał krótko.
- Wszyscy tam jedziemy... I na miejscu zrobimy piękną kon-
ferencję prasową. Z Chustą, zakonnikiem i tymi tam folwarczny mi
mniszkami - major był bardzo z siebie zadowolony.
Teraz czekali już tylko na sygnał do rozpoczęcia akcji. Świetnie
wyszkoleni komandosi z Biura zajęli już miejsca wokół folwarku.
Było ich na tyle dużo, by wymusić poddanie się “lisowszczyków"
bez walki. A jeśli nie byłoby to możliwe, to błyskawicznie zakończyć
potyczkę.
Hassan znał tych mężczyzn i wiedział, że są nie tylko świetnie
wyszkoleni, ale i szczerze ideowi. Religia i religijni byli ich
autentycznymi wrogami. - Im nie zadrży palec, gdy będą mieli do
nich strzelać - stwierdził. I z żalem pomyślał, że nie tak wyobrażał
sobie odzyskanie Chusty.
Spojrzał na zegarek. Była 5.30. A to oznaczało, że ostatnia akcja
operacji “Chusta" już się rozpoczęła.
Rozdział piętnasty
To była jedna z najgorszych nocy w jej życiu. Tadeusz został
aresztowany, znajomi przychodzili wyrażać współczucie, a ona nie
wiedziała, co ma odpowiedzieć dzieciom pytającym się, kiedy wróci
tata. Biuro mogło go wypuścić po kilku dniach, mogło też skazać go
na pobyt w ośrodku reedukacyjnym, gdzie wykwalifikowani
specjaliści zajęliby się przekonaniem go do tego, że wiara w Boga
czy ekskluzywizm wyznaniowy są nie do pogodzenia z
nowoczesnością. Pobyt w takim ośrodku wiązał się zawsze z
odebraniem praw rodzicielskich i przekazaniem dzieci do rodziny
zastępczej, mającej nauczyć dzieci żyć bez religii.
Gdy dzieci poszły spać, Małgorzata Krynicka sięgnęła po zdjęcia.
Siedziała nad stołem i przeglądała fotografie ze ślubu. - Byliśmy
tacy niewinni, tacy zdecydowani i radykalni - uśmiechała się,
spoglądając na Tadeusza w ciemnym garniturze z bordową muchą
do białej koszuli. - I co mi z tego zostało? - zamyśliła się. Nie mogła
sobie wybaczyć, że gdy mąż wychodził, ona nie pocałowała go, nie
pożegnała się z nim, nie przytuliła się chociaż. - Ktoś musi myśleć,
nie marzyć - wracały do niej słowa, którymi go pożegnała... - Nie
spodziewaj się poparcia... - widziała siebie, złą, wściekłą, rozżaloną
i starała przypomnieć sobie jego oczy: smutne, zamyślone, ale
zdecydowane. - Nie to mu obiecywałam, nie tak miało być -
spoglądała na wyblakłe zdjęcia. Słowa przysięgi pamiętała aż
nazbyt dobrze: “Ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską,
oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci". A teraz opuściła go,
zostawiła go samego z jego misją, nie chciała go nawet wysłuchać.
Miała oczywiście świetne wytłumaczenie dla swojej złości.
Ośmioro dzieci potrzebowało jej i jego nie mniej niż Sylwek po-
trzebował matki, poczucie misji jej męża nie mogło być ważniejsze
niż świadomość, że ktoś musi nakarmić i wychować dzieciaki. Ale
to, co przekonywało ją jeszcze kilka godzin wcześniej, teraz już nie
wystarczało. Czuła, że zawiodła męża, uważała, że złamała
złożoną przed Bogiem przysięgę. I tłumaczenia, analizy,
uzasadnienia, które budowała w sobie przez cały wieczór, już nie
wystarczały.
Wstała od stołu i cichutko przeszła do pokojów dzieci. Ich
oddechy uspokajały ją. Była znowu matką, która musi się o nie
troszczyć, opiekować się nimi.
- Mamo - usłyszała drżący głos Ani. - Mamusiu... Usiadła obok
niej na łóżku. Przytuliła.
- Mamusiu, chcę do taty - usłyszała słowa, których bała się
najbardziej.
- Ja też córeczko - odpowiedziała przez zaciśnięte gardło. - Ja
też. - Łzy napłynęły jej do oczu. I jeszcze mocniej przytuliła
czterolatkę.
- To chodźmy po niego - zaproponowała rezolutnie dziewczynka,
zrywając się z łóżka.
Kobieta lekko się uśmiechnęła. I łagodnie ułożyła dziecko z
powrotem.
- Dzisiaj już za późno - tłumaczyła.
- To jutro rano, dobrze? - zapytała dziewczynka. Krynicka nie
odpowiedziała. W milczeniu przytuliła córkę i łagodnie ukołysała ją
do snu.
Cicho wyszła z pokoju. Usiadła przy stole i ponownie sięgnęła po
zdjęcia. Ale teraz już nie oglądała ich, a tylko powtarzała w duchu:
“Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i
wszyscy święci". Potem podeszła do półki z książkami i sięgnęła po
podniszczone katechezy małżeńskie Jana Pawła II. Szukała
miejsca poświęconego stworzeniu kobiety. I wreszcie miała go. Jeśli
kobieta w tajemnicy stworzenia jest tą, która zostaje dana
mężczyźnie, on zaś odbierając ją jako dar w całej prawdzie jej
osoby i kobiecości, przez to samo ją obdarowuje, to równocześnie
on sam w tej relacji wzajemnej zostaje obdarowany. Zostaje zaś
obdarowany nie tylko przez nią: darem jej osoby i kobiecości" -
czytała pospiesznie tekst. Teraz wiedziała już, że musi jakoś wes-
przeć swojego męża, tak by wypełnić przysięgę małżeńską.
Ale ta wiedza wcale jej nie uspokoiła, wcale nie dodała sił.
Przeciwnie, bała się coraz bardziej. Odeszła od stołu i wtuliła się w
ciepły fotel, w którym tyle razy Tadeusz masował jej stopy. A teraz
jego nie było, a ona musiała sama decydować, co zrobić z dziećmi,
z sobą i jak pomóc jemu. Naciągnęła na siebie pled, który zawsze
leżał na fotelu, i ogarnął ją sen. Trudny, niespokojny, z wciąż
powracającą sceną wyjścia Tadeusza.
Obudziło ją walenie do drzwi. Poderwała się i bez namysłu
podbiegła, by je otworzyć. Za drzwiami stał kioskarz, który trzymał
w dłoniach wydruk nowego wydania “Wydarzeń", internetowej
bulwarówki. “Oddajcie dzieciom rodziców" - wielki napis biegł nad
zdjęciami jej męża i Agnes. A pod spodem w krótkim tekście
dziennikarz domagał się zwolnienia z aresztu aresztowanego
poprzedniego dnia Krynickiego oraz zatrzymanej wcześniej lekarki.
“Odbieranie dzieciom rodziców za publiczną modlitwę czy przyjaźń
z nieodpowiednimi osobami, to działania, których nie da się
pogodzić z wartościami Zjednoczonej Europy. Zwolnienie
Krynickiego i Martinez jest testem na praworządność, na wolność,
także dla fundamentalistów"- przekonywał dziennikarz. “I dlatego
apelujemy o działania. Nie możemy być obojętni" - kończył tekst.
- Widzisz - niemal krzyczał kioskarz. - Widzisz, ktoś jest po naszej
stronie. Wszędzie indziej podają wersję, że Tadeusz był groźnym
terrorystą, uczestnikiem spisku, a tutaj ktoś apeluje o wolność dla
niego i wzywa do działania - zachłystywał się niemal słowami.
Małgorzata zacisnęła dłonie. Po całonocnej walce duchowej
spłynął na nią pokój.
- Dzięki - rzuciła tylko, zamknęła mu drzwi przed nosem i niemal
biegiem ruszyła do pokoju dzieci. Budziła je bez zwykłej czułości.
- Idziemy po tatę - wyjaśniała tylko. Młodszym dzieciom w
zupełności to wystarczyło, a starsze wolały nie dyskutować, widząc
matkę działającą niemal na granicy histerii. Ubieranie się zabrało im
zaledwie pół godziny. A później wyruszyli w tę samą drogę, którą
kilkadziesiąt godzin wcześniej pokonywał Tadeusz.
* * *
Miał poczucie dobrze wykonanej pracy. Udało mu się wczoraj
przekonać redaktorów wydania, żeby zamiast informacyjnej papki
przygotowanej przez fachowców z Biura do Walki z
Fundamentalizmem wystosować wielki apel o uwolnienie dwojga
więźniów. Sporo czasu zajęło mu tłumaczenie, że wcale nie chodzi
o to, by bronić fundamentalistów, ale żeby - tak po ludzku -
opowiedzieć się po stronie dzieci, którym zabrano rodziców. -
Ludzie to lubią, wnerwią ich biurokracja, a my na tym zyskamy -
opowiadał z błyskiem w oku prowadzącemu. I widział już siebie w
roli bohatera, który - jak dawni dziennikarze - doprowadza do
uwolnienia więźniów i zwraca ojca i matkę dzieciom. - Pomyślcie,
wszyscy będą powtarzać taką samą historię, a my wyjedziemy
wielkimi zdjęciami i apelem. Będą nas cytować, zyskamy - zapalał
się. I wreszcie się udało. Była zgoda i to od samego właściciela.
Maciek cały wieczór szukał odpowiednich zdjęć, cyzelował tekst.
W zasadzie nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wkurzał go bezduszny
język oficera, nie potrafił zrozumieć dlaczego - choć wszyscy jego
koledzy oglądali już filmik ze śmierci Pomorskiej - nikt nie zadawał
pytania o ten dość paskudny mord. Miał poczucie, że to zdrada
etosu zawodu. To dlatego najpierw zadał te pytania, a potem upierał
się, żeby napisać tekst inaczej niż wszyscy. I w końcu mu się udało.
Następnego dnia rano nie był już tak zadowolony. Słuchał rano
radia i jego tekst, choć rzeczywiście był omawiany, wzbudzał raczej
przerażenie niż zachwyt. “Fundamentalizm wdarł się do mediów" -
alarmowali publicyści w głównej stacji radiowej “Laik FM". “Nasze
środowisko nie może puścić płazem takiego lekceważenia
standardów" - grzmiał jeden z głównych jej publicystów Piotr
Cmokalski. A jego gość Tytus Woliński uzupełniał, że choć sam ma
wiele sympatii dla konserwatystów, ze środowiska których się
wywodzi, nie potrafi zaakceptować takiego nadużywania słów.
Tobiasz Silson, który także był gościem poranka w radiu,
przypomniał zaś, że autorem nieszczęsnego tekstu jest człowiek,
który dzień wcześniej zbłaźnił się określaniem “zabiegu eutanazji"
zabijaniem. Publikacją Maćka zainteresowała się też Rada Etyki
Mediów, która wydała oświadczenie jednoznacznie odcinające się
od języka i stylu pisania internetowych tabloidów. Dziennikarz miał
świadomość, że to dopiero początek. Lawina komentarzy, krytyk,
ataków dopiero się rozkręcała. Nie łudził się, że zostanie w
mediach. Urlop, na który - bez wątpienia - wyślą go przełożeni,
skończy się redukcją etatów. A z etykietą obrońcy fundamentalistów
nie będzie mu łatwo znaleźć nowej pracy.
Nie chcąc wysłuchiwać kolejnych pytań i odpowiadać zaafe-
rowanym kolegom, wyłączył wideofon i bezmyślnie spacerował po
Warszawie. Chciał zrozumieć, dlaczego w ogóle wpakował się w
całą aferę, dlaczego zamiast zwyczajnie opisać sprawę, jak wszy-
scy, zabrał się za zbawianie świata, wyzwalanie z więzień jakiegoś
faceta i jakiejś kobiety? Może to była forma odkupienia win? -
zastanawiał się. Może chodziło o to, żeby udowodnić sobie, że jest
jeszcze mężczyzną, po tym, jak zawiódł swoich bliskich na całej
linii? Miał wciąż przed oczami swojego dziadka, jedynego
człowieka, który go kochał. Staruszek miał raka. Rodzice Maćka
zdecydowali się na eutanazję. Dziadek dzwonił do niego kilka razy,
prosił o pomoc, błagał, żeby coś zrobił, ale on nie miał czasu. Nowa
praca, nowa kobieta wciągały go za bardzo, żeby tracić czas na
spotkania ze staruszkiem... Ostatni raz dziadek zadzwonił na
kilkanaście minut przed zabiegiem. Powiedział mu tylko, że go
kocha, i że chce żyć tak jak on, ale jego dzieci go nie chcą, jedyny
wnuk też. I dopiero wtedy do Maćka dotarło, co się dzieje. Tyle że
było już za późno.
Maciek wyparł tę historię z myśli, ale gdy zobaczył Zofię walczącą
o życie, wrócił też obraz dziadka. On mógł walczyć tak samo, tyle
że jego na “zabieg" dostarczyły dzieci, jego własne dzieci, a
człowiek, którego błagał o pomoc, jego własny wnuk, nie znalazł
czasu, by choć z nim porozmawiać. Twarz kobiety, którą oglądał na
ekranie, zlewała mu się w jedno z obliczem dziadka. I wołała do
niego (pamiętał takiego żydowskiego filozofa Levinasa z lekcji
historii), by ją chronił, by o nią walczył, by nie był obojętny. W czasie
konferencji prasowej poprzedniego dnia był naładowany tym
uczuciem, musiał protestować... A teraz to odeszło i został tylko żal
za dziadkiem, którego już nie było, i karierą, dla której go poświęcił,
a której już nie zrobi. “... piekło można podsumować dwoma
słowami" - przypomniał sobie czytanego mu na głos przez dziadka
Dostojewskiego - “za późno".
Szedł powoli Mokotowską. Coś ciągnęło go w kierunku siedziby
Biura do Walki z Fundamentalizmem. Chciał zobaczyć miejsce, w
którym rozpoczął się jego upadek. Przyspieszał kroku, bo z daleka
widział już niewielki tłumek zgromadzony przed budynkiem.
Wyglądało to jak kopia wczorajszych wydarzeń, tyle że zamiast
dwóch mężczyzn przed wieżowcem klęczała kobieta z dziećmi.
Przed nimi stało już kilku strażników i trzech czy czterech
dziennikarzy leniwie rozstawiających sprzęt do transmisji. Podbiegł
w tamtym kierunku. I wtedy zrozumiał, że teraz nie jest za późno,
że tym razem piekło jeszcze go nie dopadło. Wyjął z kieszeni
plakietkę dziennikarską.
- Maćkowicz z “Wydarzenia", chcę z nimi porozmawiać -
zamachał strażnikom legitymacją prasową i podszedł do kobiety. A
potem, choć do końca tego nie rozumiał, ukląkł obok niej, jak kiedyś
klękał obok dziadka. I wyszeptał zapamiętane z dzieciństwa słowa
“Hospodi pomiluj"... Nie żeby w nie wierzył, ale czuł, że musi to
powiedzieć.
* * *
To był przełom. Dziennikarz, który ukląkł obok Małgorzaty
Krynickiej i jej dzieci, rozpętał burzę. Kamerzyści przyspieszyli
działania i już po chwili telewizje i portale informacyjne nadawały na
żywo relację spod siedziby Biura do Walki z Fundamentalizmem.
“Obrońca fundamentalistów przyłącza się do ich protestu";
“Dziennikarz ujawnia swoje prawdziwe oblicze"; “Od jak dawna
Maćkowicz ukrywał swoje poglądy?" - media prześcigały się w
chwytliwych tytułach. A reporterzy z wypiekami na twarzach
relacjonowali, że nic nie udało im się ustalić, że ich dawny kolega
po fachu nie odpowiada na pytania, a jedynie powtarza pod nosem
jakieś słowa w języku zbliżonym do rosyjskiego.
Nie trwało to nawet piętnastu minut, gdy przez tłum dziennikarzy,
kamerzystów i strażników przecisnął się kolejny brodaty mężczyzna
z dużym franciszkańskim krzyżem na szyi i różańcem.
- Dziękuję za odwagę. Jeśli ty możesz, to ja tym bardziej - rzucił
w kierunku wciąż śpiewającego Maćka. I uklęknął obok niego.
Chwilę później zaskoczeni strażnicy próbowali zatrzymać
małżeństwo z dwójką maleńkich dzieci, które przepychało się w
kierunku modlących. I pewnie by im się udało, gdyby nie dzien-
nikarze, którzy chcieli uchwycić najlepsze momenty i przeszkodzili
w siłowych działaniach. Strumień ludzi robił się zresztą coraz
większy. Zastraszeni mieszkańcy warszawskiego katogetta, którzy
już rano kręcili się w pobliżu Biura, czując, że muszą coś zrobić,
teraz ośmieleni przykładem Krynickiej i Maćkowicza zaczęli
przepychać się w ich kierunku. I klękali obok nich. Najpierw było ich
dwadzieścioro, później pięćdziesięcioro, a nie minęła 14.00, gdy na
placu przez wieżowcem była już setka modlących się osób. Kobiet,
mężczyzn i dzieci. Z różańcami w rękach.
Strażnicy i wezwana na miejsce policja w pewnym momencie
stracili kontrolę nad sytuacją. Zatrzymywani w jednym miejscu
ludzie przedostawali się w pobliże modlących się z innej strony. A
jeśli im to uniemożliwiano klękali za dziennikarzami i policją i tam
zaczynali głośno odmawiać różaniec. W efekcie zamiast jednej
zwartej grupki, którą łatwo byłoby kontrolować, po jakimś czasie
było ich kilkanaście, liczących po dziesięć, piętnaście, a niekiedy
pięćdziesiąt osób. Wreszcie policja zdecydowała się wycofać z
zajmowanych pozycji i przenieść na zewnątrz placu, tak by otoczyć
wszystkich uczestników modlitwy. Wydano także rozkaz, by nie
zatrzymywać pragnących przedostać się na plac, by nie tworzyć
nowych grupek.
Nowi protestujący, którzy wciąż przybywali na plac przed
wieżowcem Biura, przynosili ze sobą papieskie flagi, zdjęcia pa-
pieża, a także informacje o tym, co dzieje się na zewnątrz. To od
nich pierwsi protestujący dowiedzieli się, że Biuro nie interweniuje,
ponieważ ma poważne problemy gdzie indziej. Padała nazwa
folwarku, w okolicach którego miały toczyć się jakieś walki.
Rozdział szesnasty
- U nas jest to, czego szukacie... kapucyn... tak i Chusta też -
tłumaczył ściszonym głosem wysoki mężczyzna. Nie bał się, że
ktoś go usłyszy, bo o tej porze w stajniach nie powinno być już ni-
kogo. - Musicie się spieszyć, bo zniknął jeden z nich. Mogą chcieć
nas opuścić... Nie, nie, do rana zostaną... - uzupełniał.
Gretka spoglądała na niego zza lekko uchylonych drzwi. Ukryła
się w schowku na narzędzia w stajni, bo chciała spokojnie się
wypłakać: sama, bez świadków i bez wciąż ją pocieszającego
zakonnika. Mężczyzna, który wszedł do stajni, zaraz wyciągnął
aparat wideofoniczny i zaczął rozmawiać. Gretkę początkowo iry-
towało, że trwa to tak długo. Kiedy mężczyzna zaczął opowiadać,
co dzieje się w folwarku, uważniej nadstawiła uszu. Wiedziała, że
coś jest nie tak. Wychyliła się zza drzwi. Nie widziała dokładnie, kto
rozmawia. Na ścianie widoczny był tylko długi cień. I zarys twarzy.
Po wyjściu mężczyzny Gretka odczekała jeszcze kilka minut, a
potem niemal wybiegła ze stajni. Wiedziała, że musi ostrzec ojca
Jana. Biegła prosto do sali spotkań. Miała nadzieję, że zakonnik
jeszcze tam będzie. I nie zawiodła się. Kapucyn klęczał przed wy-
jętym na noc Najświętszym Sakramentem.
- Ktoś nas wydał - wykrztusiła z siebie, ciągnąc go za rękaw.
Odwrócił się do niej. - Co? - uśmiechnął się lekko, przekonany, że
dziewczyna zmyśla.
- Byłam w stajniach i ktoś dzwonił, nie wiem gdzie, i mówił, że
trzeba po ojca i po jakąś chustę przyjechać, że trzeba się spieszyć,
bo możecie zniknąć - wyrzucała z siebie zdyszana dziewczynka.
Była przerażona.
- Kto? - spytał rzeczowo.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem, nie widziałam. Był wysoki... -
tłumaczyła gorączkowo.
Zakonnik przymknął oczy. O bracie Barnabie można było po-
wiedzieć wszystko, ale nie, że był wysoki. Ale wśród innych braci
nie brakowało barczystych, smukłych mężczyzn. I jeden z nich, jeśli
dziewczynka mówi prawdę, miał zdradzić. Musiał szybko ostrzec
Barnabę. Zastał go, jak się spodziewał, w biurze. Był sam...
- Wyłącz to - ojciec Jan wskazał ruchem głowy na przenośną
radiostacją starej generacji.
- Po co? - brat Barnaba był w swoim żywiole, mogąc po raz
pierwszy kierować prawdziwą akcją.
- Wyłącz, proszę - kapucyn prawie krzyknął.
Barnaba, widząc zdenerwowanie zakonnika, wykonał polecenie.
- Ale o co chodzi?
- Dziewczynka słyszała, jak ktoś dzwonił i informował, że tu
jestem. I Chusta też. Ktoś wysoki. Nie wie kto i nie wie do kogo
dzwonił. Ale nie wygląda to ciekawie.
- A jeśli kłamie? - brat Barnaba nie wyglądał na przekonanego.
- A jeśli nie, to co? Ryzykujemy? - kapucyn rzucił krótko, wiedząc,
że nie ma w rękach mocniejszego argumentu. Ale ten wystarczył.
Barnaba ponownie uruchomił urządzenie i włączył sygnał
wzywających wszystkich do bazy.
Po kilku minutach jego ludzie zaczęli się schodzić. Siadali w sali
spotkań i czekali na rozkazy. Ostatni wrócili do bazy dopiero po
godzinie od wysłania sygnału. I dopiero wtedy Barnaba zaczął
mówić, przyglądając się reakcji swoich ludzi.
- Zostaliśmy sprzedani. Ktoś z was zdekonspirował ojca Jana i
Chustę. Nie wiem kto. Ale wiem, że musimy przygotować się do
walki...
Gretka wpatrywała się w twarze zgromadzonych w sali mężczyzn.
Szukała tego, którego widziała w stajniach. Musiał być wysoki. Ale
wysokich było tam przynajmniej kilku... Zmrużyła oczy. Przyglądała
się kolejnym mnichom w czarnych uniformach. Co takiego było w
tej twarzy, której zarys widziała, co przyciągało jej uwagę?
Zapamiętała mocno wysuniętą szczękę i duży, okrągły nos. A także
burzę włosów.
- To on, on - podbiegła do wysokiego mężczyzny, który stał
najbliżej Barnaby. - To ty rozmawiałeś w stajni przez wideofon -
krzyczała histerycznie.
Mężczyźni zdębieli. Brat Włodek, którego wskazała dziewczyna,
był najbliższym współpracownikiem brata Przedpełka. Znali się
jeszcze od jezuitów. Gdy Barnaba został wyrzucony, razem z nim
wystąpił Włodek. I od samego początku towarzyszył mu w
budowaniu nowej wspólnoty. Jeśli ktoś mógł być poza po-
dejrzeniami, to właśnie on.
Włodek uśmiechnął się krzywo.
- Chyba jej nie wierzycie - rzucił nerwowo. - To tylko dzieciak. I do
tego w ciąży.
Ale dziewczynka nie dała się zbić z tropu.
- Widziałam tylko jego cień, ale ten nos i szczęka, to musiały być
jego. Musiały. On mówił, żeby przyjechali szybko, bo uciekł Jacek, i
że ojca Jana może już rano nie być - krzyczała Gretka.
Brat Barnaba spoglądał na przyjaciela. Nie chciał wierzyć Gretce.
Ale zaczął przypominać sobie wszystkie własne przygody z
Włodkiem. Tak się jakoś składało, że gdy działo się coś złego,
Włodek zawsze był w pobliżu. I on nigdy nie ponosił konsekwencji.
Dyskusje o Dawkinsie, w których uczestniczyli obaj, skończyły się
źle tylko dla niego. Zatrzymania za propagandę religijną też dziw-
nym trafem dotykały tylko jego, a Włodek szybko był wypuszczany.
Do tej pory winił za to swój charakter. On był cholerykiem, od razu
się stawiał, Włodek nigdy nie dawał się wyprowadzić z równowagi.
Przed oczami stawali mu również gorliwi nowicjusze, co do których
religijności jego przyjaciel zawsze miał zastrzeżenia. I często uda-
wało mu się ich usuwać, bo Barnaba ufał mu bezgranicznie.
- Wideofon, pokaż wideofon - zbliżył się do niego gwałtownie.
Włodek zbladł. Ale wyciągnął posłusznie rękę z aparatem. Brat
Barnaba wziął go, wyświetlił listę połączeń i przyjrzał się ostatnim
wykonywanym połączeniom.
- Dzwoniłeś gdzieś półtorej godziny temu... Wtedy, kiedy widziała
cię dziewczyna - wyszeptał.
- Dzwoniłem - wybuchnął mężczyzna. - Żeby ratować dzieło,
ciebie i nas. Szaleniec, który ucieka z Chustą i porywa dzieci, to
zupełnie wystarczy. Trzeba bronić normalnych, którzy chcą
zwyczajnie trwać. I ja to zrobiłem - mówił jednostajnym głosem. Nie
próbował wyrywać się dwóm braciom, którzy od razu chwycili go za
ręce.
- Od kiedy? - wykrztusił z siebie brat Barnaba. - Od początku?
- Nigdy by nas tu nie było, gdyby nie ja - triumfalnie oznajmił
Włodek. - Oni nie pozwoliliby ci nawet kupić tego kawałka gruntu,
na którym jest farma, gdyby nie to, że mieli zaufanie do mnie. Ja
sprawiłem, że przez lata działałeś, ja umożliwiłem całą tę zabawę i
modlitwę. Moja zdrada, jeśli chcesz to tak nazywać, umożliwiła
powstanie tego zgromadzenia.
Brat Barnaba ukrył twarz w dłoniach. Cios był zbyt silny. I wtedy
odezwał się Benedykt Pomorski.
- Zwiążcie bydlaka. Nie mamy czasu na pogaduszki o zdrajcy
bohaterze.
Polecenie, choć nie zostało wydane przez przełożonego, wy-
konano natychmiast. Trzej mnisi przytrzymali wijącego się na
podłodze Włodka, a jeden z nich mocno zacisnął więzy Działanie
wyrwało brata Barnabę z zamyślenia.
- Musimy ratować Chustę - rzucił krótko do Benedykta. - Ty,
dziewczynka i ojciec Jan musicie zniknąć stąd natychmiast. Jest
droga, o której zapewne im nie powiedział. Dawno temu
wyprowadziliśmy poza nasze zabudowania specjalny tunel. Jest on
połączony z pozostałościami po tunelach wojskowych. Wyjdziecie
nimi nieopodal Zamościa. Tam musicie radzić sobie sami.
- A wy? - zapytał ojciec Jan.
- A my będziemy się bronić, żeby dać wam czas - uśmiechnął się
lekko. - Zresztą do walki zostaliśmy powołani - powiedział już
głośniej.
* * *
Budynki były puste. Cisza aż dzwoniła w uszach. Komandosi od
kilku minut przeszukiwali kolejne pomieszczenia i kontrolowali
przestrzeń między budynkami folwarku, ale nikogo w nich nie
znaleźli. Wyglądało na to, że mieszkańcy opuścili je kilka godzin
wcześniej. W sypialniach pracowników pozostały ich rzeczy, a w
biurze dokumenty zespołu nie zostały sprzątnięte. Mnisi zniknęli,
nie zabierając ze sobą niczego.
- Nie ma ich - raportował przełożonym przez krótkofalówkę
młodziutki porucznik dowodzący akcją. - Nie ma tu nikogo -
dopowiedział.
Obama spojrzał na majora Strzelkowskiego, z którym siedział w
wozie dowództwa. Oficer był aż czerwony z wściekłości. Nerwowo
zaciskał pięści, palce aż pobielały mu z wysiłku. I trudno było mu
się dziwić. Zwycięstwo nad nielegalnym klasztorem i przejęcie
Chusty było dla nich już tak oczywiste, że na akcję zabrali
dziennikarzy, którzy mieli opiewać wielki sukces służb. A zamiast
zwycięstwa mieli patrolowanie pustych pomieszczeń. - Pieprzony
mniszek, oszwabił mnie - rzucił krótko, nie patrząc nawet na
Obamę.
Porucznik nie miał czasu na napawanie się zadowoleniem z
porażki przełożonego. Ekran, na którym śledzili akcję, zaczął się
rozmywać. Jasny i wyraźny obraz patrolowanej przestrzeni
zastąpiła niewyraźna szarobura kaszka, nieco podobna do obrazu,
jaki oglądać można było w muzeach techniki na wystawach czarno-
białych telewizorów z rozregulowaną anteną.
- Co jest? - major był wyraźnie zaskoczony. Sprzęt Biura był
zazwyczaj niezawodny. - Idź, zobacz, co się dzieje - wydal
polecenie sierżantowi, który obsługiwał sprzęt.
Mężczyzna podniósł się niechętnie i podszedł do drzwi. Szarpnął
za klamkę i zbladł.
- Majorze, zamknięte - powiedział cicho.
- Wołaj pomoc - major, choć wydawało się to niemożliwe,
poczerwieniał jeszcze bardziej. Wyglądał jakby z twarzy miała mu
za moment trysnąć krew.
Sierżant błyskawicznie sięgnął po słuchawki.
- Głucho - powiedział cicho. - Nie mam nikogo na łączach. Teraz
pobladł również Obama. Wyglądało na to, że lisowszczycy mieli ich
w rękach i mogli z nimi zrobić, co chcieli. Porucznik ze wściekłością
spojrzał na majora. - To wina tego bufona - myślał. - Gdyby nie jego
zadufanie, wiara w donosicieli, akcja byłaby przygotowana
dokładniej... I teraz nie siedzieliby w zamkniętym wozie!
Ekran nieoczekiwanie się zmienił. Zamiast niewyraźnej kaszki
pojawił się na nim obraz z delikatną melodią. Ale zdecydowanie nie
był to obraz z pola walki, a jakiś stary film. Grupa jeźdźców
pokonywała na nim konno szerokie przestrzenie. Potem cięcie i
niewielki mężczyzna toczył pojedynek na szable z jakimś dzikusem.
A potem na ekranie pojawiła się kobieta krzycząca do mężczyzny o
dzikim wyrazie twarzy: Jędruś, jam ran twoich całować niegodna". -
Dowcipnisie, kurwa - wycedził Strzelkowski. - “Trylogii" im się
zachciało! - dorzucił, nie odrywając wzroku od ekranu. A tam pojawił
się kolejny kadr. Wbijano na pal jakiegoś dzikusa. I na koniec wielki
napis, już wyraźnie nie z epoki, kiedy powstawał film: “Przyszliście,
zobaczyliście, ale Bóg zwyciężył".
Obama docenił poczucie humoru swoich przeciwników.
Uśmiechnął się. Ale zdenerwowanie go nie opuszczało. Miał
świadomość, że nadal są na łasce i niełasce lisowszczyków, że nie
wiadomo, co przydarzyło się ich ludziom, i dlaczego nie działają oni
jak należy.
Mijały kolejne minuty. Strzelkowski klął nieustannie, ale widać
było, że w głębi duszy też się boi. Panicznie się boi.
Po mniej więcej kwadransie coś zagrzechotało u drzwi kabiny.
Major skulił się w swoim fotelu. Obama też gotowy był już na
najgorsze. Ale okazało się, że to komandosi wrócili do centrum
dowodzenia. Major od razu odzyskał wigor.
- Co się, do kurwy nędzy, stało - wrzeszczał.
- Zablokowali za pomocą swojego sprzętu kontakt między nami, a
później przejęli wóz łączności - raportował jeden z pod oficerów. A
resztę pojazdów zablokowali metalowymi sztabami.
- A gdzie wy byliście? - major był wściekły i zaczął już szukać
winnych klęski wymyślonej przez siebie akcji.
- W folwarku. Po zerwaniu łączności podpalili budynki. I chwilę
zajęło nam wycofywanie się.
- Ile ofiar? - błyskawicznie zapytał Obama.
- Nie ma ofiar. Łącznościowców związali, wrzucili swoje materiały
i zniknęli.
Obama aż gwizdnął z podziwu. Wyglądało na to, że lisowszczycy
za pomocą najprostszych metod z nimi wygrali. Technika, którą
uznawali za niezwyciężoną, przegrała ze sprawnymi fizycznie
mężczyznami, którzy komandosom zagrali na nosie.
- Gdzie są teraz?
- Szukamy ich. Na razie pieszo! - odpowiedział podoficer. -
Pieszo? - major aż podskoczył.
- Wsypali nam cukier do baków... - ponuro uśmiechnął się
żołnierz.
- To do kurwy nędzy wzywajcie posiłki - wrzasnął Strzelkowski.
Obama zagryzł wargi. Dostrzegł kątem oka zbliżające się do nich
wozy telewizyjne. Wiedział, że ponieśli klęskę. Zapewne uda im się
wyłapać w okolicznych lasach wszystkich mnichów, którzy podnieśli
na nich ręce. Niemniej jednak okazało się, że kilkudziesięciu
świetnie uzbrojonych i wyszkolonych komandosów nie jest w stanie
poradzić sobie z garstką fundamentalistów... Już widział te nagłówki
w dziennikach: “Biuro upokorzone"; “Cyrkowcy ograli komandosów".
Przez najbliższe godziny wszystkie telewizje transmitować będą na
żywo obrazy z folwarku. A dziennikarze roztrząsać będą, jak mogło
dojść do tego, że wszechmocne Biuro zostało pokonane.
* * *
Odbiornik telewizyjny w helikopterze nie był najlepszej jakości, ale
Obama miał pewność, że jednak odniósł sukces. Większość
kanałów informacyjnych główne doniesienia o walkach w okolicach
folwarku oddzieliła od pozostałych newsów logotypem z napisem
“Katorewolucja u bram". Reporterzy ze sporą emfazą cytowali także
jego własne słowa, z niedawnej konferencji prasowej, wieszczące
początek wielkiej rewolucji religijnej. A eksperci zapewniali, że nie
tylko laickie państwo, ale i organizacje religijne nie mogą tolerować
przemocy. We wszystkich doniesieniach pojawiała się też płacząca
żona komandosa, domagająca się zemsty.
Obama wymyślił to na poczekaniu. Wiedział, że jeśli pokażą
prawdziwe materiały z akcji, to żartom z Biura nie będzie końca.
Stary film, jaki im puścili, fakt, że zablokowano im samochody za
pomocą metalowych sztab, a po zerwaniu łączności
zdezorganizowano akcję za pomocą banalnego podpalenia bu-
dynków - wszystko to razem nie najlepiej świadczyło o przygo-
towaniu komandosów Biura. I na nic zdałoby się tłumaczenie, że to
wszystko dlatego, że nie byli przygotowani na opór, że nie wierzyli,
że ktoś może zdecydować się na sprzeciw, i że wszystko miało być
zrobione z zaskoczenia.
Porucznik wyłączył odbiornik i przymknął oczy w poczuciu dobrze
spełnionego obowiązku. Pomysł na medialne rozegranie całej
sprawy (“mógłbym być rzecznikiem Biura w Brukseli" - pomyślał z
zadowoleniem) przyszedł mu, gdy po kilkuminutowej przechadzce
wezwał go do wozu centrum bojowego major Strzelkowski. - I co? -
powiedział wówczas major z nietęgą miną. A on spokojnie nakreślił
plan, który później misternie realizowali.
- Musimy mówić, że nie spodziewali się, że fundamentalistyczna
rewolucja będzie miała aż taką skalę, że katoajatollahowie
podnoszą głowy, i że konieczna jest ścisła współpraca wszystkich
kochających demokrację, by nie dopuścić do odrodzenia
religianckiej hydry - Obama z zadowoleniem wspominał własne
słowa, które później niemal dosłownie powtórzył dziennikarzom.
Dalsze kroki też naszkicował od razu i już mógł obserwować, jak są
realizowane. - To na początek - mówił wcześniej majorowi. - A po-
tem będziemy musieli uruchomić naszych ludzi: zebrać potępienia
niechrześcijańskiej postawy mnichów, uzyskać reakcję Światowej
Rady Religii i odpowiednio ustawić dziennikarzy. Tym razem to już
nie są przelewki, nie chodzi o jakiegoś świra, co się modli przed
budynkiem, ale o zorganizowaną grupę przestępczą, która zabija
ludzi...
Major przerwał mu. - Jakich ludzi? - spojrzał zdumiony. A on z
triumfem odpowiedział: naszych. Trzeba przygotować odpowiednią
kobietę, która opowie o szoku, w jaki wpadła po otrzymaniu
wiadomości o śmierci męża. Historię się do tego dorobi - rzucił
wówczas majorowi Obama. I udało się. Informacji o
fundamentalistycznych zabójcach, którzy niszczą spokój społeczny,
palą dobytek i mordują komandosów nikt nie mógł zlekceważyć. A
dziennikarzom, którzy chcieli wiedzieć za dużo, powiedziano od
razu, żeby uważali bardziej na swoje środowisko. Jeden z nich
bowiem otwarcie wspiera kontrrewolucję, której pierwsze ofiary są
już wśród nas.
Pomysł z banerem “Katorewolucja u bram" też przyszedł mu do
głowy w czasie krótkiej rozmowy z majorem. W dwie godziny ich
biurowi graficy przygotowali materiały z płonącym folwarkiem i
stosownym podpisem. Inna grupa zmontowała wyznania żony
komandosa, które teraz - z niewielkimi przeróbkami - można było
oglądać na wszystkich kanałach. Dziennikarze łyknęli jego
interpretację i po pierwszych godzinach doniesień o klęsce Biura
zajęli się raczej rozważaniami na temat skali nowej katolickiej
rewolucji.
Z błogiego poczucia samozadowolenia wyrwał Obamę dopiero
wideofon. Dzwonił Strzelkowski. Z jego głosu znikł poranny zachwyt
nad jego pomysłowością.
- Jebany proroku. Ty już nic więcej nie kombinuj, bo twoje słowa
mają tendencję do spełniania się. Katorewolucja rzeczywiście
wybucha. Mamy przed siedzibą Biura ze dwie setki świrów, którzy
odmawiają jakieś swoje modły na głos. A do tego z pięćdziesiąt
kamer, które na żywo transmitują te szopki - wrzeszczał major. I
rozłączył się...
Obama włączył odbiornik i przestroił go tak, by mieć dostęp do
wszystkich informacji. I rzeczywiście, zaraz po newsach o folwarku
na wszystkich kanałach pojawiały się fotki sprzed siedziby Biura,
gdzie skupiła się już dobrze ponad setka osób odmawiających
różaniec. A nad nimi powiewały transparenty: “Wypuśćcie
arcybiskupa" i “Oddajcie dzieciom rodziców". Porucznik przyglądał
się ich twarzom. Nie było w nich złości, nie było nienawiści, była
natomiast ogromna determinacja. Taka, jaką widział na twarzach
aresztowanych kilka godzin po walce lisowszczyków. Determinacja,
której się bał, bo wiedział, że nie rodziła jej chęć kariery czy strach,
ale coś, co mieli ci ludzie, a czego jemu samemu wciąż brakowało.
O tym czymś mówiła Agnes w czasie przesłuchania. On wówczas
tego nie rozumiał, ale widok tych pełnych determinacji twarzy
sprawiał, że zaczynał pojmować, dlaczego radykalna ateistka
potrafiła powiedzieć, że - nawet jeśli Boga nie ma - to “Kościół jest
ostatnim miejscem, w którym da się żyć, pozostając w pełni
człowiekiem. I kochać". Tamte jej słowa - i odczuwał to coraz
mocniej - wypływały z doświadczenia życiowego, ze spotkania z
ludźmi pełnymi miłości, wiary, pewności i determinacji.
Rozdział siedemnasty
Słońce przebijało się przez ciężkie zasłony i jaskrawym światłem
oświetlało biały długi stół w sali konferencyjnej. Siedziało za nim
kilkunastu mężczyzn w eleganckich garniturach. Pot spływał
Hassanowi po plecach. Oficerowie z brukselskiej centrali Biura do
Walki z Fundamentalizmem, przed którymi musiał się tłumaczyć z
porażki oddziałów Prowincji Wschodniej, mogli złamać mu karierę. I
wiedział, że chętnie to zrobią, jeśli nie przedstawi spójnego planu
schwytania uciekającego im mnicha, aresztowania Chusty, a także
spacyfikowania tłumów modlących się przed siedzibą Biura w
Warszawie. Major Strzelkowski już został odsunięty od sprawy, a
jego miejsce zajął oficer do zadań specjalnych z brukselskiej
centrali, pułkownik Jean Mitterand. Obama nie trafił na listę rezerwy
kadrowej tylko dlatego, że nowemu szefowi zaimponowało sprawne
posługiwanie się mediami i przykrycie prawdziwej, i nie ma co
ukrywać, kompromitującej wersji wydarzeń - obrazami
przygotowanymi w dziale PR Biura. Teraz jednak musiał udowodnić,
że tamten medialny sukces nie był przypadkowy. I że wie, jak
poradzić sobie z uciekającym mnichem.
- Cały teren wokół folwarku jest już otoczony. Nasze oddziały
sprawdzają wszystkie drogi, helikoptery kontrolują lasy w promieniu
stu kilometrów. Uruchomiliśmy całą siatkę naszej agentury. Ale na
razie nic nie wiemy. Mnich, dziewczynka i ich współpracownicy,
zapadli się pod ziemię - raportował jako jedyny w tym towarzystwie
ubrany w mundur porucznik Obama. - Jeśli tylko wydarzy się coś
nowego, natychmiast będziemy o tym informowani - dodał.
Pułkownik Mitterand nawet na niego nie patrzył. Znudzonym
wzrokiem lustrował własne paznokcie.
- A co z opinią publiczną na tych terenach? - zapytał, lekko
przeciągając słowa
- Słabo zlaicyzowana - do odpowiedzi na takie pytania Obama
przygotowywał się ostatnie dwie godziny. - Jak wynika z naszych
badań, zdecydowana większość z nich sama chodziła do świątyń
albo nie informowała o podobnych zachowaniach u swoich bliskich.
Bardzo niski jest tam również odnotowywany odsetek zabiegów
przerwania ciąży i godnej śmierci. Słabe efekty przynosi również
proekologiczna akcja “Kochasz przyrodę - nie niszcz jej dziećmi".
- Czyli klecha może ich mieć po swojej stronie - skrzywił się
pułkownik.
- Może - zgodził się porucznik. - Ale można to dość łatwo zmienić.
Z raportów naszych współpracowników wynika, że bardzo
negatywnie przyjęto tam akcję wyboru grupy propagatorów seksu-
alnych “Spontan", która miała przekonać nastolatki i ich rodziców,
że tradycje rozwijających młodzież relacji seksualnych między do-
rastającymi dziewczętami i chłopcami a ich mistrzami duchowymi
sięgają Platona. Rodzice nie dopuścili do przeprowadzenia pełnego
cyklu wykładów, a w jednej ze szkół pobili znanego reżysera Kon-
stantego Polo, który nawiązując do “Pigmaliona", zachęcał młodzież
do wchodzenia w rozwijające relacje z dorosłymi...
Wyraz znudzenia nie znikał z oblicza pułkownika.
- Co to ma do rzeczy? - wyrzucił z siebie wreszcie, przerywając
starannie przygotowany wywód porucznika. Obama nie dał się
jednak zbić z tropu.
- Jak to co? A po co ten klecha - Hassan sprawnie przejął
retorykę swojego rozmówcy - porwał dziewczynkę? Czy nie można
tu dostrzec tak typowych dla duchowieństwa katolickiego wątków
pedofilskich - porucznikowi aż błyszczały oczy, gdy to mówił.
- Jakieś dowody? - pułkownik nieco się ożywił.
- Na razie przypuszczenia - uśmiechnął się lekko Obama. - Prosty
przekaz: nie mamy ma to dowodów, ale... wiadomo przecież, czym
zajmują się księża. Potem coś się znajdzie - dodał.
- Dobrze - uśmiech Mitteranda upewnił Obamę, że zdał egzamin.
I zostaje na polu bitwy.
- Będziemy też wzmacniać atmosferę potępienia wokół
katorewolucji. Myślę, że arcybiskup i kilka innych osób zdecyduje
się jednak z nami rozmawiać - mówił już nieco swobodniejszym
tonem. - Media są już po naszej stronie. Dramat żon, którym
zamordowano mężów, robi swoje - uśmiechnął się złośliwie. -
Mamy po swojej stronie także wielkomiejskie elity, zniesmaczone
porwaniami, tłumami modlących się oszołomów i całym tym za-
mieszaniem. Ich odczucia delikatnie wzmacniamy za pomocą tek-
stów przestrzegających przed tym, co pomyślą o nich w “twardym
jądrze" Zjednoczonej Europy.
- Świetnie, poruczniku - pułkownik Mitterand spojrzał na
pozostałych członków komisji. - Wasze działanie zdejmuje nam z
głowy sporo obowiązków. Bierzcie się do pracy - rzucił krótko i
uścisnął Obamie rękę. - I pamiętajcie, że my doceniamy skutecz-
nych zawodników - dodał, gdy Hassan zbliżał się do drzwi.
* * *
Był świetnie przygotowany do tego spotkania. Przestudiował jej
dossier, zapoznał się z jej życiorysem i przeanalizował wszystkie jej
słabe punkty. Był pewien zwycięstwa. Agnes Martinez miała do
odegrania ważną rolę w zaplanowanych na potrzeby mediów spek-
taklu i Hassan był przekonany, że zdecyduje sieją podjąć. Miłość do
syna miała być tylko jednym z jego atutów w tej dyskusji, ale gdyby
ona nie wystarczyła oficer miał przygotowanych kilka dodatkowych
argumentów, które powinny wystarczyć na oporną kobietę.
Wyluzowany, w białej sportowej koszuli, ładnie podkreślającej
kolor jego skóry, usiadł w pokoju przesłuchań w warszawskim
areszcie śledczym. Czarna teczka, w której znajdowały się
najsilniejsze argumenty, leżała obok jego nóg. Agnes, którą
przyprowadzono po mniej więcej dziesięciu minutach od przybycia
oficera, wyglądała o wiele gorzej. Kilkanaście dni w areszcie, bez
informacji o dziecku, przydało jej lat. W gęstych czarnych włosach
pojawiły się nitki siwizny. A bystre, ciemne oczy oplatała siatka
zmarszczek. Hassan spojrzał z niechęcią na kobietę. Zastanawiał
się, co takiego zafascynowało go w niej poprzednim razem? Wtedy
wydawała mu się piękną, hiszpańską kobietą, z którą chętnie
wylądowałby w łóżku. Teraz stała przed nim upokorzona,
podstarzała kobieta.
I tylko nienawiść na jej twarzy była taka sama jak wówczas. Oficer
wiedział, że i teraz mogłaby napluć mu w twarz.
- Chcesz wiedzieć, co z synem? - spytał miękko.
Agnes nawet na niego nie spojrzała. Zacisnęła usta i przymknęła
oczy. Ale Hassan dostrzegał, że gdzieś pod maską nieustępliwości
kryje się samotność, przerażenie i tęsknota za dzieckiem, którego
nie widziała już tak długo, i o którego losach nie miała żadnych
informacji.
- A może chciałabyś się z nim zobaczyć? - nie zmienił tonu, nadal
mówił do niej ciepłym głosem, bez cienia agresji. Kobieta jednak
nadal milczała. Hassan dostrzegał przebiegające po jej twarzy
skurcze, widział zaciśnięte zęby, ale nie uzyskał odpowiedzi. -
Możesz wyjść do niego, możesz go odzyskać - kontynuował
starannie przygotowaną przemowę. I czekał na reakcję. Ale Agnes
nie odpowiadała, siedziała w ciszy, tamując napływające jej do oczu
łzy i starając się zamienić je we wściekłość. - Widzisz, jest tutaj -
podsunął jej zdjęcia z manifestacji modlitewnej, sprzed siedziby
Biura. - Mamy go na widelcu. Może trafić w każdej chwili do aresztu
z innymi. A tam... - zawiesił głos. Nie musiał kończyć. Wiedział, że
kobieta doskonale zna procedury, którym poddawano samotne
osoby z zespołem Downa. Władze już dawno uznały, że jeśli dzieci
takie nie mają bliskich, dla których ich śmierć mogłaby by być
źródłem nieprzyjemnych uczuć, to odpowiednie służby medyczne
mają prawo zakończyć ich cierpienia. Niska jakość życia, brak
spełniania kryteriów bycia osobą były wystarczającymi powodami,
by poddać chorych procedurze “dobrej śmierci". Starsi rodzice
dzieci z zespołem Downa próbowali uzyskać zapewnienia od
sądów, że władze pozwolą ich dzieciom dożyć swoich dni,
zabezpieczali ich los ogromnymi kwotami deponowanymi w
bankach, jednak sądy ostatecznie odrzuciły wszystkie takie pozwy i
uznały pragnienie zabezpieczenia życia upośledzonych za wyraz
“fanatyzmu wypływającego z katolickiego dogmatyzmu".
Agnes znała historie upośledzonych dzieci, których rodzice nie
zdążyli na czas przemycić do jednego z przygranicznych klasztorów
czy afrykańskich ośrodków pomocy. Po śmierci czy aresztowaniu
rodziców byli oni natychmiast transportowani do klinik dobrej
śmierci i tam “usypiani" odpowiednim zastrzykiem w ciągu
dwudziestu czterech godzin. I nie miało znaczenia, czy chorzy mieli
przyjaciół, opiekunów czy bliskich. Liczyło się tylko to, że
pozbawieni byli rodziców. Słowa oficera podziałały na nią jak cios w
nerki. Skuliła się, a jej czarne oczy pokryły się mgłą. Jej syn nie
mógł umrzeć. Ten, który nadawał sens jej życiu, nie mógł zniknąć w
ciemnym horyzoncie nicości... Ona, matka, nie mogła na to
pozwolić.
- Czego chcecie? - wyszeptała.
Obama uśmiechnął się lekko. - Jak niewiele trzeba, żeby zmusić
taką kobietę do ustępstw - pomyślał. Miał poczucie wygranej.
- Niewiele... - zaczął lekko. - Znałaś swojego mniszka świetnie, i
czy nigdy nie zastanawiało cię, dlaczego nie interesował się
kobietami...
- To nieprawda - odpowiedziała złamanym głosem. - Mówisz o
waszych relacjach ze szkoły, ale nie o to mi chodzi - oficer cały czas
lekko się uśmiechał. - Mówię o późniejszym etapie. Byłaś koło
niego, a on nigdy nawet się tobą nie zainteresował... Wiemy to z
różnych źródeł. Spotykaliście się, ale zawsze na dystans...
- Nie zrobicie z niego geja, bo to bzdura - Agnes dała wciągnąć
się w rozmowę, i już samo to było dobrym znakiem dla Obamy.
- Geja? A co miałoby być w tym złego - uśmiechnął się oficer. - To
nie to. Chodzi o coś zupełnie innego - dodał i podsunął kobiecie
zdjęcia Grety 2.0. - Jego interesowały dziewczynki, dzieci
niemalże...
- Przecież dla was to nic złego - Agnes roześmiała się złośliwie. -
Dorośli wprowadzający dzieci w świat mądrości, relacji i
odkrywający przed nimi nieznane rozkosze, nie powinni być
potępiani - cytowała z pamięci jedną z ulotek rozpowszechnianą
przez Billa Brakfesta z Kampanii Przeciwko Pedofobii. - Dzieci mają
prawo do rozkoszy, tak samo jak ich rodzice - dorzuciła oficerowi
slogan zapamiętany z lekcji edukacji seksualnej.
- Ale mówimy nie o wprowadzaniu ludzi w radosny i pełen
optymizmu seks, ale o brutalnym wykorzystaniu młodej dziewczyny
przez religijnego fanatyka, w którym porwanie łączy się z praniem
mózgu i kto wie czym jeszcze - Hassan od razu przeszedł do
rzeczy.
- Bzdura - zaczęła krzyczeć Agnes. - Absolutna bzdura. On, on... -
łzy nabiegły jej do oczu, gdy zaczęła wspominać Jana z młodości,
gdy uciekając z liceum, razem chodzili na spacery, i nieco
starszego, gdy już w habicie pomagał jej układać życie na nowo. -
Nigdy nikogo nie wykorzystał, i nie jest fanatykiem...
- Porwał to dziecko - przerwał jej ostro Hassan. - Porwał ją z
domu... Jej matka - skrzywił się lekko na samo wspomnienie
Garbowskiej - wciąż nie może się po tym pozbierać.
- Kłamiesz - wyrzuciła z siebie Agnes. - Nie wierzę, wy zawsze
kłamiecie. - Może - wiedział, że i teraz nie mówi prawdy. - Ale mamy
twoje dziecko. I od nas zależy, czy będzie żyło. A ty przecież nie
wierzysz w te ich bajki o życiu wiecznym - zadał jej ostatni cios.
- Masz czas do jutra, żeby się zastanowić... - odwrócił się do niej
placami. - I wtedy, być może po raz ostatni, zobaczysz syna - do-
rzucił złośliwie. Kobieta zawyła i rzuciła się w jego kierunku. Ale on
był już za drzwiami.
* * *
Hassan lubił słuchać radiowych rozmów Jadwigi Radzińskiej.
Irytowały go wprawdzie jej lekko skrzeczący głos i maniera mó-
wienia przez nos, ale zawsze z przyjemnością wysłuchiwał
interpretacji wydarzeń, które - tak się jakoś składało - były po myśli
Biura. I tym razem nie było inaczej. Jadwiga wraz ze swoimi gość-
mi, jak co tydzień, przekonywała słuchaczy Radia “Laik FM" do
słuszności linii Zjednoczonej Europy. - Nie wiem, czy zwróciliście
uwagę na wyraz twarzy, jaki gości na twarzach tych talibów sprzed
budynku Biura. W ich oczach widać nienawiść do wszystkiego, co
europejskie, otwarte, postępowe - mówiła. - Patrząc się na nich,
miałam wrażenie, że już niebawem możemy stanąć wobec nowego
Chomeiniego, który zmiecie europejskie państwo i zastąpi je
katotalibanem - jej głos niebezpiecznie przyjmował wysokie tony.
- A te różańce w ich rękach, przecież to zwyczajne sznury, który
mi można wychłostać innych czy nawet udusić. Jesteście młodzi -
zwracała się do swoich rozmówców: profesora, telewizyjnego
showmana i publicysty - i możecie nie pamiętać, ale były takie na-
cjonalistyczne książki, których bohaterowie tłukli siebie i innych po
grzbietach różańcami. Patrząc na ich twarze, nie mam wątpliwości,
że ci tam fanatycy pragną zrobić to samo.
Oficer uśmiechnął się do siebie. Oglądał te same twarze i to na
ogromnych fotograficznych zbliżeniach. I jakoś nie zauważył na
nich nienawiści czy frustracji. Tamci ludzie wyglądali jak jego matka,
gdy modliła się z dziećmi. Mieli łagodne rysy, często przymknięte
oczy. Mężczyźni byli nieogoleni i źle ubrani, czasem przez ich
twarze przemykał żal, ale nienawiści czy chęci bicia kogokolwiek w
nich nie zauważył. Ktoś zatrąbił. Hassan otrząsnął się z zamyślenia.
I z zadowoleniem stwierdził, że nawet jeśli ludzie pod Biurem nie są
chorzy z nienawiści, to tak powinni być odbierani. - Nie płacą mi za
to, żebym był ich rzecznikiem, ale żebym ich zwalczał - stwierdził. I
wyłączył radio. Wyskoczył z samochodu i szybkim krokiem ruszył w
kierunku aresztu śledczego na Białołęce.
Tu chyba nic nie zmieniło się od lat. Szarobure budynki wokół
więziennego muru zbudowano jeszcze przed wstąpieniem Prowincji
Wschodniej do Zjednoczonej Europy, a nawet zanim upadł Związek
Radziecki (o którym zawsze z sympatią wypowiadali się
wykładowcy Obamy). Jedynymi kolorowymi elementami na fron-
tonach budynków - oprócz powiewających na nich spodni i majtek -
były ogromne anteny umożliwiające odbieranie tysiąca programów
telewizji cyfrowej. Plac zabaw między budynkami także pamiętał
czasy “ludzi honoru", a karuzele były w takim stanie, że bawić się
na nich mogli wyłącznie miejscowi menele.
Oficer odwrócił zniesmaczony wzrok od placu zabaw i szybko
podszedł do bramy więziennej. Tam już na niego czekano. Podofi-
cer w stalowym mundurze wyprężył się służbiście i zaraportował.
- Aresztant już czeka.
Hassan uprzejmie skinął głową. I spokojnym krokiem ruszył w
kierunku wskazanym przez pracownika Służby Resocjalizacyjnej.
Szczęknęły kraty. W niebieskim, malowanym na oko przed
dwudziestu laty pomieszczeniu czekał już na Obamę arcybiskup
Antoni Kiliańczuk. Zamiast marynarki miał na sobie czarną koszulę,
niedbale wciśniętą w jeansowe spodnie. Na jego twarzy próżno było
szukać zadowolenia z siebie. Wyglądał jak człowiek złamany,
któremu odebrano nadzieję, i który nie wie, co może zrobić, by
wrócić do normalnego życia. I na to liczył Obama.
- Witam arcybiskupa, jak zdrowie? - zaczął niewinnie. I jak się
tego spodziewał Kiliańczuk, odwrotnie niż Agnes Martinez, od razu
zaczął rozmawiać.
- Nie wiem, dlaczego mnie tu przetrzymujecie. Nie mam nic
wspólnego z tymi przestępcami, którzy podszywając się pod
chrześcijaństwo, wywołują zamieszki - mówił niemal na jednym
wydechu arcybiskup. Ale Obama przerwał mu brutalnie.
- Może i nie masz nic z nimi wspólnego, ale oni mają z tobą... -
wyjął z kieszeni przenośny komputer i odpalił na nim pokaz slajdów
z manifestacji. “Uwolnijcie arcybiskupa", “Mamy prawo do pasterza"
- pokazał Kiliańczukowi najsmaczniejsze fotki. - Ale to nie wszystko.
Wasi ludzie nie tylko okupują chodniki przed Biurem, ale też toczą
regularne bitwy ze służbami. I to bitwy z ofiarami po naszej
stronie... A to wszystko idzie na wasz rachunek - skrzywił się
nieznacznie, widząc przerażenie na twarzy arcybiskupa.
- Nie mam z tym nic wspólnego - nerwowo tłumaczył się
arcybiskup. - Nie mam z nikim kontaktu, od kiedy mnie tu za-
mknęliście. Jestem przeciwnikiem antyrządowych demonstracji -
zapewniał.
Hassan milczał.
- Nie mam z nimi nic wspólnego. Jak mógłbym mieć, poruczniku,
powiedzcie, jak mógłbym mieć - arcybiskupowi wyraźnie zbierały
się łzy w oczach. I dokładnie na ten moment czekał oficer.
- Nie żebym ci wierzył, wy, chrześcijanie, zawsze kłamiecie, ale...
załóżmy na moment, że tym razem tak nie jest. Potrzebuję
dowodów na szczerość waszego nawrócenia...
- Podpiszę, podpiszę odpowiednie oświadczenie - arcybiskup był
aż żałosny w swoim zachowaniu. I porucznik odnotował to bez
większego zadowolenia. Ale podpis go nie satysfakcjonował. Z
uważnie studiowanej w szkołach Biura historii sowieckich służb
specjalnych oddelegowanych do walki z religianctwem wiedział, że
oświadczenia podpisywane przez tamtejszych metropolitów,
patriarchów czy strażników tronu patriarszego nie robiły nigdy
odpowiedniego wrażenia. Religianci bowiem uznawali je, i to nawet
te jak najbardziej prawdziwe, za fałszywki i odmawiali pod-
porządkowania się im. Co innego, gdyby arcybiskup pojawił się na
placu i w czasie transmisji na żywo wezwał ludzi do rozejścia się i
odpowiednio surowo ich potępił.
- Papier nie wystarczy, bo potem będziesz się chciał wycofać -
rzucił z pogardliwym uśmiechem. - Ale gdybyś zaapelował do
swoich owieczek, żeby się pokajały, to będziemy to mogli
rozważyć... I może nawet kiedyś uznamy, że udała nam się
resocjalizacja, szczególnie, że poza licznymi błędami, masz także
ładną kartę. Ale nie ma czasu na decyzje. Musisz zdecydować się
zaraz, żeby ugasić płomień rewolucji - Obama dotarł wreszcie do
propozycji, jaką chciał złożyć arcybiskupowi.
- Jasne, jasne. Nie możemy godzić się na przelewanie krwi -
zapewniał nerwowo hierarcha.
- A, i postaraj się sobie przypomnieć, czy nie mieliście nigdy
problemów z seksualnością Jana Skorupka. Jego ucieczka z nasto-
latką w ciąży wygląda podejrzanie - dorzucił Hassan. Ale gdy zo-
baczył, że arcybiskup pobladł, szybko złagodził swoją wypowiedź.
- Nie mamy na to jeszcze dowodów, ale gdyby były, mam
nadzieję, że możemy liczyć na równie jednoznaczne poparcie?
Kiliańczuk nerwowo skinął głową. Porucznik uścisnął jego dłoń i
bez słowa opuścił pokój spotkań. To był dobry dzień. Arcybiskupa
miał już w garści, a Agnes podporządkuje mu się, gdy tylko
przeprowadzą akcję porwania Sylwestra.
Rozdział osiemnasty
Maciek płakał. Modlący się ludzie unosili go na skrzydłach swojej
modlitwy. Wezwania różańca otaczały go spokojem. Ale tajemnice
bolesne - powtarzane szeptem przez klęczącą obok Małgorzatę -
odbierały mu odzyskiwany spokój. Nie znał ich, ale pamiętał z
dzieciństwa biblijne sceny, do których się odwoływały. Dziadek
czytał mu Pismo Święte i opowiadał o Męce Jezusa. Ale on w tych
tajemnicach nie odnajdował jeszcze Chrystusa, a siebie i dziadka.
Samotność Jezusa w Ogrójcu kojarzyła mu się z opuszczeniem
dziadka. Przypominał sobie ostatni telefon i widział twarz dziadka,
który jak Jezus swoich uczniów, pytał go: dlaczego usnąłeś,
dlaczego nie było cię obok mnie. Gdy słyszał o biczowaniu nie mógł
skupić się na niczym innym, niż słowa jego rodziców kierowane do
dziadka, czy jego odpysknięcia, gdy ten żebrał o uwagę. Cierniem
koronowanie - to ta ostatnia odmowa i słowa dziadka, który w
swoim bólu zapewniał go o miłości. I wreszcie ukrzyżowanie -
najbardziej bolesne dla Maćka - nie miało nic wspólnego z
przybijaniem do krzyża, a było raczej związane z przywiązywaniem
do łóżka szpitalnego i zastrzykiem... Maciek, jako dziennikarz,
widział to wiele razy. Nie potrafił wyrzucić tych obrazów z pamięci.
Gdy klęcząca obok niego kobieta zaczęła odmawiać tajemnice
radosne, odetchnął z ulgą. Otworzył oczy. Był tu już drugi dzień, ale
wciąż nie mógł się napatrzeć na twarze ludzi, którzy klęczeli wraz z
nim. Ich ubrania były uboższe i starsze od tych, w których chodzili
jego dawni znajomi. Wielkie symbole religijne, jakie nosili na
ubraniach, jeszcze kilka tygodni temu złościłyby go, a w najlepszym
razie bawiły. Ale teraz patrzył tylko na ich twarze. I dostrzegał w
nich spokój i determinację. To już nie byli ci sami ludzie, których
mijał niekiedy, robiąc kolejny materiał o katogetcie, i w oczach
których dostrzegał lęk. Teraz ostrożność, strach zastąpiła odwaga,
jakby ktoś powiedział im “nie bójcie się". Wielki budynek, który stał
naprzeciw nich, policja i inne służby nie wywierały na nich żadnego
wrażenia. Oni trwali na modlitwie i z każdą odmówioną dziesiątką
różańca stawali się mocniejsi.
Jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej Maciek szukałby psy-
chologicznych wyjaśnień tej postawy. Ale teraz miał wrażenie, że
psychologia nic tu nie wniesie, że za ową zmianą stoi coś lub ktoś,
czego nie potrafił zrozumieć. Pamiętał tylko, że gdy dziadek wracał
z cerkwi, miał podobnie zmienioną twarz... I potrafił sprzeciwić się
każdemu, bez przemocy, za to z łagodnym uśmiechem. “Święta
Maryjo, Matko Boże módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę
śmierci naszej. Amen"- powtarzał bezwiednie. I bezgłośnie wołał do
dziadka, prosząc go, by pomógł mu uwierzyć.
Słońce łagodnie padało na jego twarz. I wybijało go z modli-
tewnego rytmu. Zaczął się rozglądać wokół siebie i ze zdumieniem
zauważył, że wokół niego i modlących się z Małgorzatą Krynicką
dzieci, pojawili się nowi ludzie. Ubrani byli tak jak pozostali, ale ich
twarze nie były rozmodlone, i nie sposób było wyczytać w nich
czegokolwiek. Znał ten wzrok z rozmów z oficerami, których
wykorzystywał do swoich materiałów. Zaczął się im przyglądać, a
jego uwagę zwróciły przede wszystkim dłonie, które starannie
ukrywali pod kurtkami. Przeczuwał, że zaraz coś się wydarzy.
I nie mylił się. Grupa mężczyzn przesuwała się wyraźnie w
kierunku dzieci skupionych przy Krynickiej. A dokładniej w kierunku
Sylwka. Chłopak uśmiechał się do nich..., a oni próbowali oddzielić
go od innych. - Może to tylko przypadek, spokojnie, spokojnie -
przekonywał się Maciek. - Może ci się wydaje - mówił w nim jeden
głos, ale drugi był równie natarczywy. - Nie możesz zachować się
jak z dziadkiem, nie wolno ci odpuścić... - słyszał w sobie. Spięty
czekał, co będzie dalej. Ale po chwili był już pewny, zachowanie
mężczyzn nie było przypadkowe. Rzucił się w ich kierunku z
krzykiem.
- Zostawcie go - krzyknął. - Zostawcie - chciał krzyczeć dalej, ale
wówczas poczuł zimno w okolicach kręgosłupa i stracił władzę w
nogach. Świat zawirował wokół niego. Szarpnął się jeszcze w ich
kierunku, chciał uderzyć jednego z mężczyzn, ale po chwili nie miał
już siły na nic. Czuł tylko ból...
Moment zamieszania wystarczył, by dzieciaki Krynickiej zaczęły
krzyczeć. Modlący rzucili się w kierunku Sylwka i zaczęli szarpać
się z mężczyznami. Ci wyciągnęli paralizatory. Ale nie na wiele się
to zdało. Ludzie otoczyli ich zwartą grupą i stali wokół nich. Były ich
setki, każdy w rękach trzymał różaniec i powtarzał słowa starej
modlitwy.
* * *
Zapisane drobnym pismem kartki drżały mu w dłoniach. Miał je
odczytać już pół godziny temu. Wszystko było przygotowane na
jego występ. Okna budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem
miały tę zadziwiającą właściwość, że mogły służyć za telebimy. I na
nich miał pojawić się on, by potępić nieodpowiedzialną akcję re-
ligijnych fundamentalistów, którzy odmawiają podporządkowania się
prawu, przez co kompromitują nowoczesne chrześcijaństwo. Tekst
pisał całą poprzednią noc. Włożył w niego swoją teologiczną
maestrię. Wiedział, że jeśli wypadnie dobrze, to ma szansę na po-
wrót do kurii, a przynajmniej na łagodniejszy wyrok. Miał nadzieję,
że uda mu się odzyskać swoją dawną pozycję “oficjalnego chrześci-
janina". Rozmowa z Obamą przywracała nadzieję... I żył nią aż do
momentu, gdy przywieziono go do Biura. Od tego czasu wydarzyło
się jednak zbyt wiele, by mógł odczytać to, co napisał w nocy.
Początkowo nic na to nie wskazywało. Najpierw oddał swoje
wystąpienie porucznikowi, a ten zaakceptował je zadowolonym
skinieniem głowy. Później zaprowadzono go do tego pokoju, by
przez chwilę przyjrzał się ludziom, do których ma przemawiać.
“Pomyśl, jak do nich trafić"- rzucił krótko Obama. “Od ich reakcji
zależy twoja przyszłość"- uśmiechnął się krzywo. I arcybiskup
karnie wykonał polecenie. Zza przyciemnianej szyby, z wysokości
trzech pięter, przyglądał się modlącym ludziom. Widział nad nimi
wielkie transparenty: “Oddajcie dzieciom rodziców", “Uwolnijcie
arcybiskupa" i wielki napis “Zło dobrem zwyciężaj". Przyglądał się
ich twarzom: prostym, zaangażowanym, takim, jakie zapamiętał z
własnego dzieciństwa, gdy przychodził do warszawskiego kościoła
św. Karola Boromeusza przy parafii św. Andrzeja... Tam też zawsze
byli tacy ludzie: drobni urzędnicy, nauczyciele, robotnicy z
okolicznych kamienic. Ich wiara była, zapamiętał to dobrze, prosta.
Nie znali teologii, ale gdy wraz z proboszczem śpiewali “Święty
Boże" mury aż drżały.
Kiliańczuk delikatnie się uśmiechnął na wspomnienie proboszcza.
Znany w całej Warszawie jako duszpasterz młodzieży, ksiądz ten
nie cieszył się szczególną sympatią kurii. Arcybiskup pamiętał, że
gdy umarł, na pogrzebie nie było prymasa, ale za to cała ulica od
budynków Straży Pożarnej aż do zboru baptystycznego pełna była
wiernych. On też stał na ulicy. I płakał. Płakał po księdzu, który
godziny spędzał z dawnymi żołnierzami, pochylał się z troską nad
studentami i pilnował, by jego parafianie dostali strawę duchową.
Nie był, a przynajmniej arcybiskup tego nie zapamiętał, wybitnym
teologiem, nie zaczytywał się w Kingu czy Drewermannie, ale za to
wiernie wykonywał polecenie biskupów. I towarzyszył kolejnym
pokoleniom parafian. Także jemu, małemu, a później dorastającemu
Antoniemu Kiliańczukowi. To proboszcz podsuwał mu papieskie
encykliki, uczył modlitwy i przekonywał, by został księdzem. A gdy
to zrobił, odprawił mszę świętą dziękczynną za to, że po
dwudziestoletniej przerwie ktoś wreszcie poszedł z jego parafii do
seminarium.
Krótko później proboszcz zmarł. A Antoniego pochłonęły studia,
wyjazdy i kariera duchowna. W pierwszych latach wspominał
jeszcze swojego starego proboszcza, ale ten czas dość szybko
minął. Miał nowych bohaterów. Wciągała go niemiecka teologia, z
podziwem spoglądał na profesora, który nie tylko zrzucił sutannę,
ale nawet zmienił nazwisko, by odciąć się od przeszłości. Obraz
proboszcza zacierał się w jego pamięci. Zaczęło go śmieszyć
przywiązanie do sutanny, maryjność czy emocjonalne kazania. Aż
wreszcie skutecznie wypchnął proboszcza z umysłu. A teraz on
wrócił. Arcybiskup niemal widział przed sobą jego twarz i łagodne
niebieskie oczy. - Co on pomyślałby o mnie? - zamyślił się
Kiliańczuk. - Co by powiedział...
Do jego uszu dochodziła zza szczelnie zamkniętych szyb spo-
kojna modlitwa. “Zdrowaś Maryjo... Pan z Tobą... Módl się za nami
grzesznymi" - słyszał urywane słowa. Pojęcie grzechu już dawno
wyrzucił ze swojego słownika. Miało być ono sprzeczne z
odkryciami nowoczesnej teologii, wynikać z przestarzałego
augustynizmu i powodować brak samoakceptacji u wiernych. Nie
ma co ukrywać, że z grzechu zrezygnował krótko po tym, jak zaczął
się spotykać ze Strzelkowskim. I świetnie sobie bez niego radził. Aż
do ostatnich dni. Aresztowanie, samotność w celi, zniszczenie
marzeń boleśnie uświadomiły mu, co stało się z jego życiem. I
wciąż słyszał w uszach słowa ks. Onufrego: “Modlimy się"...
Kątem oka dostrzegł zamieszanie na placu. Ludzie zaczęli się
gromadzić w jednym miejscu, wokół kilkunastu mężczyzn. Ktoś
upadł, zaczęły się krzyki. Ale większość nadal, może mniej
spokojnie, ale mocnymi głosami, odmawiała różaniec.
Do pokoju, w którym siedział arcybiskup, wbiegł porucznik
Obama. Nie był w dobrym nastroju. Porwanie Sylwestra nie udało
się, a w spokojnym dotąd tłumie pojawiła się złość. - No,
ekscelencjo, możesz się wykazać. Trzeba im powiedzieć kilka
ciepłych słów, uspokoić, niech rozejdą się do domów i nie rozrabiają
- rzucił wściekły. - Wiesz, jak to zrobić, mam nadzieję.
Arcybiskup spojrzał na niego niemal niewidzącymi oczami.
- Pewnie wiem... - zaczął ostrożnie.
- To do dzieła. Zaraz będziesz na wizji - na jego ustach pojawił się
złośliwy uśmiech.
Kiliańczuk podszedł do okna. Miał świadomość, że urządzenia
audiowizualne były już włączone. Tłum na placu zamarł. Zebrani
ludzie patrzyli się w okna Biura do Walki z Fundamentalizmem i
czekali na to, co powie. Hierarcha sięgnął po zapisane w nocy
kartki. Chciał je odczytać, ale nie był w stanie. Przed oczami miał
wciąż swojego proboszcza z czasów młodości i matkę, która była
tak dumna, gdy pierwszy raz przyjechał do domu w sutannie. A w
uszach dźwięczał mu głos ks. Onufrego Tobolskiego: “Modlimy się,
ufaj"...
Modlitwa ucichła. Ludzie czekali na jego słowa. Obama znacząco
chrząknął. Arcybiskup wiedział, że za chwilę, jeśli nic nie powie,
wyłączą urządzenia. A on sam trafi z powrotem do aresztu. Do
głowy przyszła mu scena z “Zapaśnika", starego filmu z początku
wieku. Zmęczony życiem wresder, który przegrał wszystko: miłość
córki, związek z kobietą, wraca na ring, choć walka może się
skończyć jego śmiercią. Wybiera samobójstwo na arenie, byle tylko
nie podjąć wyzwania nowego życia. Arcybiskup miał świadomość,
że jeśli teraz odczyta słowa, które napisał i które zostały
zaakceptowane przez porucznika, to skończy jak tamten. Bez
nadziei na nawrócenie, bez możliwości naprawienia. Jeśli jednak
ich nie odczyta, rzuci się w otchłań niewiadomej. “Albo- albo" -
przyszedł mu do głowy Kierkegaard. - Wiara jest skokiem w
przepaść - kołatało mu w umęczonym umyśle. Wiedział, że ma
jeszcze kilkanaście sekund na decyzję.
I podjął ją. Podniósł rękę i szybkim, mocny ruchem, takim, jaki
podziwiał zawsze u swojego starego proboszcza, i który naśladował
w pierwszych latach swojej kapłańskiej posługi, wykonał znak
krzyża. “Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i
Duch Święty. Amen".
* * *
Obama miał świadomość, że popełnił błąd. Powinien był wyłączyć
sprzęt o wiele wcześniej, gdy arcybiskup stał w oknie i milczał. Ale
był zbyt pewny siebie. Nie wierzył, że ten bufon może zrobić coś
takiego. Był przekonany, że lektura jego teczki, a także rozmowy,
które zawsze napełniały go obrzydzeniem, dały mu wystarczającą
wiedzę o Kiliańczuku. A jednak się mylił. Gdy tylko usłyszał słowa
płynące z ust hierarchy, wydał polecenie, by wyłączyć aparaturę.
Ale było już za późno. Ludzie na placu zobaczyli, że arcybiskup,
którego wielu z nich uważało za kolaboranta, pobłogosławił ich
modlitwę. I zaczęli klaskać.
- Coś ty, kurwa, zrobił, klecho! - Obama rzucił się w jego kierunku.
Arabska krew aż się w nim zagotowała. Był wściekły na
Kiliańczuka, ale jednocześnie zaczął odczuwać wobec niego coś w
rodzaju ostrożnego szacunku.
Arcybiskup przełknął ślinę. Odwrócił się do oficera. I rwącym się z
nerwów głosem odpowiedział: - Nie wiem.
- Nie wiem - dodał po chwili. I zamilkł, oszołomiony tym, co się
stało.
Obama zrozumiał, że nic więcej z niego nie wyciągnie.
- Wyprowadzić go - rzucił do podoficera, który czekał pod
drzwiami. A sam zbiegł do centrum dowodzenia, które znajdowało
się w dolnej części budynku. Pułkownik Mitterand już tam na niego
czekał. Nie wyglądał na zadowolonego. I trudno było się dziwić.
Zmęczeni wielogodzinną modlitwą ludzie, po błogosławieństwie
biskupa wyglądali na wyraźnie podniesionych na duchu.
- Co się stało? - pułkownik z trudem zachowywał spokój. Obama
szukał sensownego wytłumaczenia wydarzeń, ale nie był ich w
stanie znaleźć. Arcybiskup wydawał się całkowicie poddany jego
wpływowi. Nigdy nie odmówił współpracy. Rano, gdy przyniósł
swoje wystąpienie, miał na twarzy wypisane błaganie, by go
wypuścili. A później zamiast przeczytać to, co uzgodnili,
pobłogosławił. Tego porucznik nie mógł zrozumieć.
- Wszystko było uzgodnione - zaczął się tłumaczyć. - Decydujące
dla zmiany jego postawy musiały być ostatnie minuty...
- Co się wówczas wydarzyło?- Mitterand patrzył na niego
wyczekująco.
- Właściwie nic. On się patrzył na ich modlitwę. I sam powtarzał
coś pod nosem...
Pułkownik uniósł brwi.
- Co powtarzał?
- To, co oni. “Módl się za nami grzesznymi"... A potem zrobił to, co
zrobił, jakby ich modlitwa uniosła go w innym kierunku niż zamierzał
- wyszeptał zdumiony własnym odkryciem Hassan. W islamie, z
tego co pamiętał z lekcji Koranu, modlitwa nie miała takiej mocy.
Była obowiązkiem, który każdy wierny powinien był wypełniać, żeby
nie obrazić Boga. Ale nie mogła ona zmieniać życia ludzkiego, nie
miała mocy, by kruszyć ludzkie serca. A tu wyraźnie coś takiego się
stało. Złamany arcybiskup odzyskał na moment godność. A Obama,
który przesłuchiwał go wcześniej i czytał starannie jego kartoteki,
nie wierzył, by arcybiskup był do tego zdolny. - Tak, to musiała być
tamta modlitwa, to ona wyrwała go nam - dodał niemal bezwiednie.
Pułkownik uniósł lekko brwi. Rozważania na temat sprawczej siły
modlitwy były ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać po dobrze
zapowiadającym się oficerze Biura do Walki z Fundamentalizmem. I
pochodzenie nie mogło tu być wytłumaczeniem, bo - jak wiedział ze
studiów religioznawczych Mitterand - tylko chrześcijanie i Żydzi
wierzyli, że ich modlitwy mogą nie tylko zmienić świat, ale nawet
nakłonić Boga do zmiany wcześniejszej decyzji. Muzułmanie - a ten
chłopak, co było w jego papierach wywodził się ze środowiska
algierskich emigrantów w drugim pokoleniu - nigdy by tak sprawy
nie ujęli.
- Poruczniku, to kompromitacja - powiedział powoli. - Odbieram ci
sprawę. Proszę uporządkować dokumentację. I przekazać ją
oficerom z centrali. I wziąć sobie kilka dni urlopu. A potem
zobaczymy, co z tobą zrobimy - stwierdził sucho.
Hassan podniósł na niego wzrok. Powinien się był tego spo-
dziewać. Biuro mogło wybaczyć błędy w akcjach, ale nie religijny
rewizjonizm.
- Tak jest, pułkowniku - wyszeptał. - Do kiedy mam czas na
zdanie dokumentacji? - spytał jeszcze.
- Dwa dni. A potem będziemy w kontakcie. Możemy jeszcze
potrzebować twojej pomocy. Nikt nie zna sprawy tak dobrze jak ty -
dodał na pocieszenie.
Rozdział dziewiętnasty
Pukle jasnych włosów opadały na podłogę. Gretka błyskawicznie
traciła piękne, długie włosy. Młoda kobieta, która krzątała się obok
niej z maszynką, nie była jednak zadowolona z efektu swojej pracy.
- Nie będzie łatwo przerobić ją na chłopaka, czy choćby
chłopczycę - uśmiechnęła się do ojca Jana, który z zainteresowa-
niem przyglądał się całej operacji. - Zafarbuję jej włosy, trochę
pociemnię cerę, ale dużo więcej przy jej urodzie zrobić się nie da -
mówiła spokojnie.
Zakonnik także się uśmiechał. Odkąd sześć godzin temu przybyli
do tego domu, był całkowicie spokojny. Znał jego mieszkanki od
wielu lat. Martę, krzątającą się teraz przy włosach Grety, poznał
krótko po tym, jak przysłano go na Miodową. Dziewczyna przyszła
do niego do spowiedzi. Była wtedy studentką ekonomii, a jego
zafascynowało, że ktoś tak młody chce jeszcze spowiadać się w
konfesjonale. Później stracił ją z oczu. Zgłosiła się do niego kilka lat
później, i w czasie spowiedzi wyznała, że wstąpiła do podziemnej
wspólnoty zakonnej. Nie pytał o szczegóły, wiedział, że lepiej dla
wszystkich, by nie wiedział co to za grupa. Ale w czasie kolejnej
spowiedzi, mniej więcej kwartał później (jak się dowiedział Marta
spowiadała się u niego zawsze, gdy była w delegacji w Warszawie),
wyznała mu, że żyje w niewielkiej grupie inspirującej się
zgromadzeniami bezhabitowymi ojca Honorata Koźmińskiego.
- Wie ojciec, my jak jego uczennice staramy się żyć razem, ale
tak by inni nie wiedzieli, kim jesteśmy. I udaje się nam to. W naszym
miasteczku większość ma nas za “poszerzony związek lesbijski", bo
żyjemy we trzy w dużym domu... Nie potwierdzamy tego -
zastrzegła się błyskawicznie, jakby obawiając się, że zakonnik
może zarzucić jej kłamstwo. - Ale i nie zaprzeczamy. Po prostu
żyjemy razem, modlimy się, i kiedy można pomagamy ludziom
przez modlitwę. Każde inne działanie mogłoby nas zdekonspirować
- próbowała się usprawiedliwiać.
Jakiś czas potem poznał pozostałe towarzyszki Marty: Natalię i
Klarę. Dziewczyny znały się ze studiów i zdecydowały na wspólne
życie modlitewne. Inspirował je o. Pierre- Marie Delfieux, francuski
zakonnik, który jeszcze w dwudziestym wieku założył Wspólnoty
Jerozolimskie, gdzie mężczyźni i kobiety trwali na modlitwie w sercu
miast. Ich pragnieniem było podobne życie, zaangażowanie na
rzecz miasta i świata, z jednoczesną pracą zawodową. A że pełne
życie monastyczne nie było możliwe, to połączyły w swoim
projekcie pomysły małych sióstr Jezusa i Wspólnot Jerozolimskich,
codziennie zanosząc w cichej (śpiewy liturgiczne mogłyby je
zdekonspirować) modlitwie przed Boże oblicze sprawy swoich
koleżanek, kolegów z pracy.
Modlitwa musiała im wystarczyć do formowania wspólnoty. Do
Eucharystii przystępowały osobno. I to zazwyczaj poza miejscem
zamieszkania. Spowiadały się tylko u zaufanych księży, gdy
opuszczały Zamość. Na szczęście robiły to często, gdyż wszystkie
trzy pracowały we własnej, niewielkiej firmie zajmującej się szko-
leniami dla pracowników wielkich korporacji. Ścisłe zasady kon-
spiracji, jakie sobie narzuciły, wynikały nie tyle z obaw o własne
przetrwanie, ile z pragnienia głębokiego wejścia w życie zwyczaj-
nych ludzi i modlitwy za nich. - Gdybyśmy zamieszkały w
dzielnicach katolickich, nie znałybyśmy problemów tych wszystkich
ludzi. I nie mogłybyśmy im pomóc. A to służba jest naszym celem
- Marta tłumaczyła ojcu Janowi w czasie jednej z ich rozmów.
Jak bardzo prawdziwe były jej zapewnienia, mógł się przekonać
ojciec Jan tego dnia rano. Gdy krótko po nocnej ucieczce z folwarku
- specjalnie wykonanym przez zakonników tunelem, który kończył
się prawie pięć kilometrów za ich zabudowaniami - zapukali do
drzwi ich skromnego domu na przedmieściach Zamościa,
dziewczyny przyjęły ich z otwartymi rękami. - Modliłam się za ojca, i
miałam nadzieję, że może jednak do nas ojciec trafi - zapewniała
kapucyna Marta, a Natalia błyskawicznie przygotowała im posiłek.
Później usiedli przy stole i zaczęli zastanawiać się co dalej. Efekty
tej swoistej burzy mózgów, poprzedzonej modlitwą do Ducha
Świętego, przeszły najśmielsze oczekiwania ojca Jana. I nie ma co
ukrywać, że nieco go przeraziły. Klara bowiem wpadła na pomysł,
by mężczyźni i dziewczynka uciekali dalej w przebraniu pary
transseksualistów z transseksualnym dzieckiem.
- Debata nad przyznaniem dzieciom prawa do zmiany płci bez
zgody rodziców, to ostatnio jeden z najgorętszych tematów -
tłumaczyła im z błyszczącymi oczyma. - Kampania przeciw
Transfobii od dawna apelowała do dzieci, które czują, że mają inną
tożsamość seksualną niż płeć biologiczną, by zgłaszali się do ich
działaczy, a oni im pomogą. Zdarzały się nawet jakieś porwania
dzieci przez transseksualnych działaczy, a władze zawsze brały ich
stronę, sugerując, że była to obrona konieczna praw dzieci przez
zakusami zacofanych rodziców - mówiła.
- Mam się przebrać za kobietę? - Benedykt spytał z obrzydzeniem
na twarzy.
- A masz lepszy pomysł? - brutalnie odparowała Marta. - Bo my
nie mamy. Szuka was Biuro do Walki z Fundamentalizmem, wasi
koledzy walczą z komandosami, a wy musicie przedrzeć się dalej. I
jedyne, co wam pozostaje, to dobry kamuflaż, który ja wam
zapewnię - uśmiechnęła się triumfalnie. Mężczyźni długo nie chcieli
się zgodzić, ale wreszcie po dobrych trzech godzinach zostali
przekonani. Jako pierwsza na fotel usiadła Gretka. Marta pracowała
nad nią dobrych kilka godzin. Zaczęła od obandażowania jej piersi,
później starannie postarzała jej cerę na dłoniach i rękach. I
wreszcie zabrała się do strzyżenia. Efekt jej pracy był piorunujący.
Blond włosa ślicznotka, o urodzie laleczki, przekształciła się w dość
brzydką chłopczycę, o czarnych, krótko przyciętych włosach.
- Idź się przebrać, Natalia coś dla ciebie wybrała - rzuciła jej
Marta. I zwróciła się do przyglądających się całej operacji męż-
czyzn. - A teraz, który z was?
* * *
Po policzkach dziewczynki spływały łzy. Nie chciała spojrzeć w
lustro, które postawiła przed nią Natalia.
- Jestem nikim, kopią pięknej matki, kimś, kto nie ma nawet
swojego wyglądu - szeptała Gretka.
Natalia próbowała ją objąć, ale dziewczynka zrzuciła jej dłonie z
ramion.
- Nie chcę twojego współczucia, rozumiesz, nie chcę - krzyknęła.
Kobieta spojrzała na nią ze zrozumieniem. Pamiętała, jak sama
była w takim stanie. Też miała czternaście lat, i zrozumiała, że nikt
jej nie chciał. Mama chciała się jej pozbyć. A potem przez lata robiła
na tym pieniądze, zgarniając odszkodowania od państwa, od
lekarzy, a nawet od księży i dziennikarzy, którzy mówili o jej
sprawie. Pamiętała dzień, w którym stanęła przed mamą i zadała
pytanie: “Mamo, czy to prawda, że chciałaś mnie usunąć?". Twarz
Aliny Złotowskiej wówczas się skurczyła. Ale słowa szybko po-
płynęły z jej ust. “Dziecino, nie byłaś jeszcze wtedy człowiekiem, nie
wiadomo było, czy jesteś chłopcem, czy dziewczynką, a ja miałam
uszkodzony wzrok, mogłam go stracić" - tłumaczyła matka. Ale
Natalii to nie przekonało. Była okrutna, bo widziała, że jej ukochana
mama z trudem wraca do tamtych wydarzeń, ale nie chciała jej
odpuścić. “Mamo, to kim wtedy byłam?" - drążyła dalej. “Zlepkiem
komórek, czymś, co znaleźć można w probówkach w laboratoriach
medycznych" - Natalia słyszała w głosie swojej mamy dalekie echo
słów, jakie padały w ich mieszkaniu, gdy pojawiały się w nim
działaczki feministyczne. Nie odpowiedziała wówczas, przyjęła
tamten argument, ale w jej relacji z matką coś pękło. Niby jej
wierzyła, że była wówczas niczym, ale jakoś nie potrafiła się już
przytulać, jak dawniej.
Zaczęła szukać książek na temat rozwoju płodowego. Nie było to
łatwe. Fotografie już dawno zostały usunięte z podręczników
embriologii. Zakazano ich po tym, jak okazało się, że USG jest
skuteczną bronią w rękach przeciwników postępu. Europejski
Trybunał Praw Człowieka wydał nawet specjalne rozporządzenie, w
którym uznał, że publikowanie takich zdjęć może naruszać wolność
światopoglądu i stanowić niedopuszczalną formę presji wobec
kobiet chcących skorzystać ze swoich praw. Ale wreszcie się jej
udało. Dotarła do materiałów wydawanych wiele lat wcześniej.
Czytała i płakała. Wynikało z nich całkowicie jednoznacznie, że gdy
jej mama chciała ją usunąć - ona miała już nie tylko rączki i nóżki,
ale i bijące serce, a także doskonale wiadomo było, że jest
dziewczynką. Tego dnia wieczorem przyniosła mamie papiery.
Rzuciła je na stół. “I...?"- spytała tylko. Mama wpadła w szał. Po-
darła dokumenty. “Zabierz stąd tę katolską propagandę"- wrzesz-
czała. Natalia wybiegła z domu. Czuła, że nikt jej nigdy nie chciał,
że jej życie nie ma sensu. Godzinami krążyła po Warszawie. Szła w
kierunku Wisły. I nie wiedząc dlaczego, wstąpiła do kościoła
kapucynów. Usiadła w ostatnim rzędzie. Chciała się tylko wypłakać.
I wtedy jej wzrok padł na Chustę. Wisiała w głębi świątyni. A z niej
spoglądał na nią mężczyzna. Nie wiedziała jeszcze, kto to jest, w jej
domu nie mówiło się o Bogu. Ale z jego twarzy emanowała miłość.
Bezgraniczna i bezwarunkowa. Do niej... - Nie jesteś kopią -
zaczęła Natalia. - A ja ci nie współczuję. Nie ma czego. Jesteś
dzielną młodą kobietą, która swoimi działaniami udowadnia, ile jest
warta - kobieta nie próbowała już objąć dziewczynki.
- Gówno prawda. Tylko tak mówisz, wszyscy tak gadacie -
dziewczynka była wściekła. Ale jej agresja nie zniechęciła Natalii.
- Mylisz się. Nie gadam tylko. Widzę dzielną kobietę, która wbrew
wszystkim chciała uratować swoje dziecko. I ratuje je. Chciałabym,
żeby moja mama taka była. Chciałabym, żeby mnie ktoś kochał, jak
ty kochasz tego malucha, którego nosisz w sobie. I dlatego cię
podziwiam - mówiła coraz szybciej, przełykając łzy.
Gretka spojrzała na nią zaskoczona. Miała ochotę coś odburknąć,
ale wzruszenie dostrzegalne na twarzy Natalii powstrzymało ją.
- Co ty gadasz? - spytała tylko.
- Nic nie gadam. Moja mama, gdy byłam w wieku twojego
dziecka, chciała mnie zabić. Usunąć ciążę, jak to się mówi. Miała
słaby wzrok, który mógł się jej pogorszyć. Lekarze, to były inne
czasy, nie zgodzili się na to. I tylko dlatego się urodziłam... Żyję, bo
uparli się lekarze, a własna matka mnie nie chciała... Ona potem
tych lekarzy przez lata po sądach ciągała. Moje urodzenie było jej
szkodą. I dostawała pieniądze. Ja się tego dowiedziałam, gdy
byłam w twoim wieku - Natalia mówiła jednym tchem, jakby
obawiała się, że dziewczynka może jej przerwać. Ale Gretka mil-
czała. - Znalazłam papiery w szafce. Orzeczenie sądu, trybunału,
odwołania adwokatów. I wyroki. Za złe narodzenie, za szkody
moralne i zdrowotne. Za moje życie. I wtedy poczułam się nikim.
Chciałam zapytać mamę o to. Ale dla niej to były fanaberie nasto-
latki. Chciałam zrozumieć, ale nie potrafiłam... - głos jej się załamał.
Nieczęsto wracała do takich wspomnień. Gretka też milczała.
Położyła ręce na brzuchu. Jakby chciała obronić swoje dziecko
przed tą opowieścią. - I pomyśl, twoje dziecko nie doświadczy tego,
bo chcesz je kochać... - wykrztusiła z siebie Natalia. - A kto pokocha
mnie? - zapytała po dłuższej chwili dziewczynka.
Kobieta wzięła ją za rękę i poprowadziła do sąsiedniego pokoju.
Tam, tuż po przybyciu na miejsce, ojciec Jan rozpiął Chustę.
- Popatrz na Niego - szepnęła Natalia. - On kocha cię bez-
granicznie.
Dziewczynka spojrzała na obraz. Oblicze Chrystusa emanowało
ciepłem. Patrzyła na nie, a później chwyciła Natalię za rękę. I
przytuliła się do niej.
* * *
Zmierzchało, gdy wyruszyli w drogę. Ani ojciec Jan, ani Benedykt
nie mieli ochoty pokazywać się w swoich strojach w świetle dnia.
Ich twarze były pokryte grubą warstwą pudru, na sobie mieli
kolorowe spódnice, ciepłe swetry i zszywane z kawałków rozma-
itych tkanin płaszcze. Gretka dla odmiany ubrana była jak chłopak.
Ciemne bojówki i przeciwdeszczowa kurtka sprawiały, że jej lekko
zaokrąglony brzuszek i rozwijające się piersi były niemal zupełnie
niewidoczne. Wędrowali poboczem drogi. Mieli przedstawiać się
jako para transseksualistów, którzy wędrują z wypędzonym z domu
“uwięzionym w kobiecym ciele chłopcem", którego adoptowali.
Dokumentów oczywiście nie mieli, ale liczyli na to, że rozpętana
kilka miesięcy wcześniej transseksualna medialna histeria ułatwi im
rozmowy z policją.
- Jeśli będą się was pytać o dokumenty - cierpliwie tłumaczyła im
przed wyjściem Marta, mówcie, że ograniczają one wasze prawo do
wolności ekspresji osobowości, i że nie macie ochoty tłumaczyć się
z waszych wyborów urzędnikom. To powinno zadziałać. Kiedy
ostatnio pewien policjant chciał zatrzymać feminotransa
wchodzącego do męskiej toalety, usłyszał, że wara mu od jego,
czysto zresztą umownej, tożsamości płciowej. Ten nie odpuścił,
więc zrobiono z tego zadymę na całego. Media zachłystywały się
łamaniem praw transseksualistów przez tygodnie, a nadgorliwy
policjant został wyrzucony z pracy za brak zrozumienia dla skom-
plikowanych problemów tożsamościowych oraz przywiązanie do
konserwatywnych norm określania płciowości - dokończyła.
Na razie jednak nie musieli testować jej rad. Co jakiś czas mijał
ich policyjny samochód, ale nikomu nie przyszło do głowy, by ich
zatrzymywać. I dopiero około północy, kilkanaście metrów przed
nimi zatrzymał się z piskiem opon kolorowy busik. Wyskoczył z
niego, na oko około sześćdziesięcioletni, długowłosy mężczyzna z
krótko przystrzyżoną bródką i w czarnym fantazyjnym berecie na
głowie.
- Co tu robicie w nocy? - spytał z uśmiechem.
- Wędrujemy - odburknął, nie udając nawet kobiety Benedykt.
Mężczyzna nie wyglądał na zaskoczonego męskim głosem.
- A nie szukacie noclegu? - nie zraził się odpowiedzią.
- Nie! - ta odpowiedź była równie mało sympatyczna, jak
pierwsza.
- A szkoda. Jestem Sulejman Marcinski z tutejszego nowo
czesnego bractwa sufickiego. I chciałem was zaprosić na nocleg.
Chętnie przyjmujemy każdego, kto tylko chce nas nawiedzić.
Zapraszamy na herbatę, nocleg, a jeśli macie ochotę, to również na
nasze modlitwy - mówił mężczyzna.
Mężczyźni spojrzeli się na siebie. Sen niewątpliwie by im się
przydał. A było pewne, że nikt nie będzie ich szukał wśród wy-
znawców neosufizmu. Ojciec Jan pamiętał, że była to grupa, którą
ściągnięto do Prowincji Wschodniej z Półwyspu Iberyjskiego, gdzie
święciła triumfy wśród Hiszpanów. Neosufizm nie wymagał wiele od
wiernych. Mogli oni nadal żyć po swojemu, pić alkohol, a nawet jeść
wieprzowinę (wszystko zgodnie z ideą by nikogo nie urazić), a
jednocześnie pozwalano im żyć wedle szariackiej zasady
wielożeństwa. Ich teologia zakładała, co bardzo podobało się
władzom, że wszystkie religie są tak samo wartościowe, i żadnej
nie wolno uznawać za jedynie prawdziwą. Wszystko to razem
sprawiało, że wyznawcom neosufizmu powierzono wykładanie
islamu w szkołach państwowych. I tak rozprzestrzenili się na całą
Europę.
- A daleko to stąd? - uśmiechnął się ojciec Jan.
- Nie, kilka kilometrów, podwiozę was - Sulejman wyglądał na
zachwyconego. - Wskakujcie - wskazał ręką na swój kolorowy
busik. Centrum sufickie rzeczywiście było niedaleko. W trakcie
podróży zdążyli opowiedzieć Sulejmanowi wymyśloną przez Martę
historyjkę.
Biały budynek wyglądał sympatycznie. Ojca Jana zaskoczyły
jednak symbole religijne, który się na nim znajdowały. Zamiast
zwykłego półksiężyca nad drzwiami wejściowymi znajdował się
jakiś religijny miks, na który składały się krzyż, gwiazda Dawida,
pentagram, a także przewrócony półksiężyc. Zakonnik od razu
poprawił przymocowaną na piersiach Chustę i chwycił za różaniec
ukryty pod ubraniem. I zaczął szeptem go odmawiać, błagając, by
Matka Pana otoczyła ich opieką. Miał dziwne przeczucie, że choć w
ośrodku sufickim na pewno nie dopadnie ich Biuro do Walki z
Fundamentalizmem, to wcale nie są w nim całkowicie bezpieczni.
Ale było już za późno na odwrót. W progu witał ich bowiem lider
miejscowej wspólnoty.
- Witam was w progach tego domu. I zapraszam na naszą
herbatę - mówił z uśmiechem, lustrując ich przenikliwym wzrokiem -
Co was do nas sprowadza? - spytał.
- To transseksualiści z chłopcem uwięzionym w ciele dziewczynki,
którzy szukają miejsca, gdzie mogliby normalnie, z dala od
społeczeństwa żyć i wychowywać dziecko w zgodzie z własnymi
przekonaniami - odpowiedział w ich imieniu Sulejman. Effendi (bo
tak nazywano lidera w centrum) Tytus nie wyglądał jednak na prze-
konanego. Przyglądał się uważnie ojcu Janowi, zatrzymując wzrok
szczególnie długo na piersiach. Uśmiech powoli znikał z jego
twarzy.
- Nie jesteś tym, za kogo się podajesz - wycedził na koniec.
Rozdział dwudziesty
Pistolet lekko uwierał go w ramię. Jacek co jakiś czas go
poprawiał, i czekał na moment, gdy Tablett, jak co dzień od ponad
dwudziestu lat, wyjdzie ze swojego mieszkania na Krakowskim
Przedmieściu, by spacerowym krokiem udać się do pracy. To wtedy
miała dokonać się zemsta. Pomorski sięgnął pod kurtkę, by po raz
nie wiadomo już który sprawdzić, czy odnajdzie pod nią malutki
automatyczny rewolwer, który kupił od znajomego handlarza bronią
kilkanaście godzin temu. Był tam - jego ostatnia nadzieja na
sprawiedliwość - gotowy do użycia.
Na razie jednak siedział w samochodzie zaparkowanym po
drugiej stronie ulicy, nieopodal Hotelu Bristol i niecierpliwie spo-
glądał na zegarek. Do 7.30 zostało jeszcze ponad piętnaście minut.
Ulica była jeszcze dość senna. Nieliczni przechodnie czekali na
autobusy, a kafejki były jeszcze szczelnie pozamykane. Nieodległy
Uniwersytet im. Hermana van Rompuya też jeszcze nie otworzył
swoich podwojów. I na to liczył Pomorski. Wiedział, że o tej porze
możliwa jest ucieczka z tego miejsca. A Warszawa była jego
żywiołem. W czasie pracy w policji poznał ją doskonale. Znał każdą
ulicę, każdy kanał i każde podziemne przejście. Wiedział, gdzie
szukać pomocy, jak uzyskać pieniądze, gdy nagle sieje utraciło, i
jak zdobyć konieczne informacje. Wiedział też, gdzie się ukryć, gdy
zajdzie taka potrzeba. Miał już zresztą przygotowane szczegółowe
plany ucieczki.
Przymknął na moment oczy. I znów zobaczył przed sobą twarz
Zosi. Patrzyła na niego z lekkim wyrzutem. - Nie rób tego - zdawały
się mówić jej oczy. Ale on nie chciał wsłuchać się w ten głos. Chciał
zemsty, odpłaty. Gwałtownie otworzył oczy. I zacisnął zęby. - Robię
to dla niej, i dla innych, żeby ten sukinsyn nigdy już nikogo nie zabił
- powtarzał sobie. - To konieczna ochrona społeczeństwa przed
takimi gnidami - tłumaczył nie wiadomo komu - bardziej sobie czy
obrazowi żony, który tkwił cały czas pod jego powiekami.
I choć wytłumaczenie, jasne i spójne, dlaczego chce zabić
Tabletta, ułożył sobie wiele godzin temu i wielokrotnie je sobie po-
wtarzał, to nie czuł się z nim dobrze. Pamiętał ostatnią rozmowę z
ojcem Janem, ale też kilkugodzinną wspólną drogę z Zosią i za-
konnikiem, gdy kapucyn przekonywali jego żonę, że jej grzechy
mogą zostać odpuszczone przez miłosiernego Boga.
- Jesteś grzeszna, ale Bóg daje ci czas na nawrócenie - mówił
wtedy zakonnik. - I daje go każdemu, pozwalając na powrót, nawet
w ostatnim momencie... - Jacek doskonale pamiętał tamte słowa.
Ale nie potrafił odnieść ich do zabójcy jego Zosi. - Ale tu nie o niego
chodzi - polemizował w myślach z ojcem Janem. - I nie o zemstę, a
o tych ludzi, których on zabijał, zabija i może zabić. Ich też trzeba
ratować - po raz nie wiadomo już który powtarzał sobie Jacek.
Mężczyzna spojrzał nerwowo na zegarek. Była 7.28. Za dwie
minuty z budynku bez kantów miał wyjść Tablett. Jacek wysiadł z
samochodu i spokojnym krokiem zaczął iść w kierunku kamienicy.
Rozluźnił się, wyrzucił z umysłu wszystkie myśli, był
skoncentrowany tylko na jednym: podejść, powiedzieć kilka słów, i
uciec. Ostatni raz powtórzył w myślach schemat ucieczki. I zobaczył
jego. Tablett był mężczyzną w średnim wieku. Lekko posiwiałe
włosy miał krótko przycięte, niebieskie oczy ukrywał za malutkimi,
okrągłymi okularkami, a na jego twarzy gościł zawsze łagodny
uśmiech. Jackowi przemknęło przez myśl, że teraz w niczym nie
przypominał on wściekłego mężczyzny, który krzyczał na jego żonę
i pozbawiał jej wszelkiej nadziei. Policjantowi jeszcze raz stanęła
przed oczami twarz Zofii. I to nie z czasów wcześniejszych, ale z
filmu, który oglądał dziesiątki razy. Przyspieszył kroku. Rozejrzał się
jeszcze wokół siebie. Nieliczni przechodnie byli na tyle daleko, że
nie mogli mu przeszkodzić w wykonaniu wyroku. Był dosłownie
kilka kroków od lekarza. Sięgnął po rewolwer i szybkim ruchem
wyciągnął go spod kurtki.
- Zabiłeś moją żonę, zabiłeś tysiące ludzi, i musisz za to po nieść
karę - wyrzucił z siebie błyskawicznie, i podniósł broń, by oddać
strzał. Robił to na strzelnicy setki razy, ale teraz nie był w stanie
nacisnąć spustu. Słyszał, gdzieś w głębi siebie głos żony, która
powtarzała: “nie zatracaj siebie". Próbował zdusić ten głos, ale nie
był w stanie. A do tego czuł, jakby ktoś lub coś trzymało jego palce.
Lekarz zatrzymał się. I z niedowierzaniem spojrzał na zbli-
żającego się mężczyznę. Sens tych słów docierał do niego bardzo
powoli. Ale widok broni wycelowanej w niego mówił wszystko.
Tablett zamarł. Ale gdy spojrzał na twarz Jacka, wiedział, że on nie
strzeli. W miejsce zimnej nienawiści pojawiły się na niej inne
uczucia, a wreszcie łzy.
- Nie mogę cię zabić - wyszeptał wreszcie Jacek. - Powinienem,
ale nie mogę - powiedział, opuszczając broń. - Idź stąd. I niech Bóg
da ci możliwość nawrócenia, jak dał mojej Zosi - wyrzucił z siebie. A
gdy zobaczył na twarzy lekarza lekki, dostrzegalny tylko dla niego
odcień triumfu, wystrzelił z rewolweru w ziemię tuż obok stopy
Tabletta. - I spieprzaj stąd, zanim się rozmyślę...
Pomorski odwrócił się i zobaczył za sobą nastolatka w kolorowej
bluzie. Chłopak patrzył na broń jak zahipnotyzowany.
- Mogłem go zabić, powinienem, on zabił moją żonę. Ale nie
byłem w stanie. Miłosierdzie jest większe od sprawiedliwości -
powiedział do niego Jacek. - Powtórz to, gdy będą się ciebie o to
pytać - poprosił. I rzucił się do ucieczki.
* * *
- To przypadek, że jeszcze żyję. Był ode mnie kilka metrów, i sam
nie wiem, dlaczego spudłował.... - Tablett histerycznym tonem
przekonywał tłumnie zgromadzonych dziennikarzy. Od jego
spotkania z Pomorskim minęło kilkanaście minut. Na miejscu byli
już policjanci, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem,
a także liczne ekipy telewizyjne. Lekarz chętnie udzielał wywiadów.
- Kato terroryzm rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Jeśli
można było strzelać do mnie, do lekarza pomagającemu ludziom
godnie przyjąć śmierć, to ofiarą może być każdy. I nikt nie może
czuć się bezpiecznie - zachłystywał się swoimi własnymi słowami.
- Ale jak do tego doszło? - padło pytanie dziennikarzy.
- Wyszedłem z domu, jak co dzień, by pójść do pracy, służyć
ludziom i państwu, tam gdzie los mnie postawił. I zaraz po wyjściu
zobaczyłem mężczyznę w skórzanej kurtce, który z obłąkanym
wzrokiem zbliżał się do mnie, mrucząc coś pod nosem. A potem
zaczął coś krzyczeć o zemście, o śmierci i strzelił. Na szczęście
spudłował. I uciekł. Mam nadzieję, że niedługo zostanie schwytany
- opowiadał Tablett.
- Jak sądzisz, co mogło być przyczyną tej ohydnej zbrodni? -
padło kolejne pytanie.
- Zapewne moja praca, to pewnie jakiś obłąkany człowiek, który
nie godzi się na prawa obowiązujące w naszym kraju i chce
narzucić swoim bliskim światopoglądowe opinie, których oni nie
potrafią zaakceptować... Ostatnio namnożyło się takich, a władze,
co widać choćby w naszym mieście, zupełnie sobie z nimi nie ra-
dzą... - perorował lekarz.
Przez tłum ekip telewizyjnych przebił się oficer. - Muszę przerwać
- zaczął. - Doktor jest nam teraz potrzebny - uśmiechnął się
nieśmiało. - Jeśli mamy działać i chronić obywateli przed
działaniami szaleńców, musimy mieć pewne wiadomości przed
mediami - uśmiechnął się lekko i chwyciwszy lekarza pod ramię,
poprowadził go w kierunku służbowych samo chodów.
Silson, który lubił czasem wpaść z ekipą na miejsce wydarzeń,
był lekko rozczarowany wypowiedziami Tabletta. Gdy usłyszał w
radiu, co się wydarzyło, miał nadzieję na świetny materiał do
programu. Ale wypowiedzi lekarza były tylko nędzną kalką tego, co
mówił już setki razy w swoich programach. Słowem nic, z czego
dałoby się zrobić mocny, dynamiczny, interesujący program, z
wysoką oglądalnością... Nic nowego, ciekawego. Mężczyzna już
miał odpuścić ekipie, gdy zauważył, że jakiś chłopaczek uważnie
mu się przygląda.
- Tobiasz Silson? - zwrócił się do dziennikarza nieśmiało. Na
twarzy dziennikarza natychmiast pojawił się zawodowy uśmiech.
- Tak.
- Bo... ja widziałem... wiem, co się tu stało... i on, ten lekarz, no...
niezupełnie prawdę mówił - chłopak z trudem składał słowa w
spójną całość. Silson zamarł. Dziennikarski nos podpowiadał mu,
że wieczorny program uda mu się uratować.
- I... - odciągnął chłopca w głąb bramy.
- On go nie zabił, bo nie potrafił. Miał go na muszce... mógł zabić,
ale nie był w stanie. Powiedział, że on zabił mu żonę, ale on go nie
zabije, bo... coś takiego mówił, że miłosierdzie jest większe niż
sprawiedliwość... - dukał chłopak.
- A potem?
- Potem pobiegł.
Silson przymknął oczy. Zamordowana żona, Tablett, mężczyzna...
To mu się układało w spójną historię. Przypomniał sobie film z
dobrej śmierci Zofii Pomorskiej, który krążył w Internecie. I wiedział
już jak będzie wyglądał jego dzisiejszy program. Miał ochotę zagrać
na nosie Biuru do Walki z Fundamentalizmem i temu nadętemu
doktorkowi. Nie, nie dlatego, żeby jakoś szczególnie współczuł
kobiecie, ale dlatego, że miał świadomość, że ludzie lubią łzawe
historyjki o mężczyznach, którzy mszczą się za śmierć żon.
- Rozmawiałeś z policją? - zwrócił się do chłopaka.
- Jeszcze nie! - padła odpowiedź.
- I dobrze, to jeszcze nie rozmawiaj. Zabieram cię ze sobą -
dziennikarz pociągnął chłopca do swojego sportowego samochodu.
Już za kierownicą sięgnął po telefon.
- Mamy newsa - rzucił krótko do wydawcy swojego programu. -
Szykujcie zajawki: Katoterroryzm czy zemsta męża. Nowe fakty w
sprawie zamachu na doktora Tabletta... Ściągnijcie mi z netu
materiały o tej kobiecie, co się awanturowała, że nie chce pomocy
w śmierci. Podciągnijcie jakość. A na gości chciałbym Tabletta,
kogoś z Biura, jakiegoś psychologa, ale w miarę możliwości takiego
odstającego od mainstreamu, z lekkim skrętem emocjonalnym... -
Silson czuł adrenalinę. Wiedział, że ten program będzie szeroko
komentowany. I miał poczucie, że zrobi go inaczej niż wszyscy. Nie
obawiał się przy tym, że może mu to zaszkodzić. Z jego nazwiskiem
i renomą mógł sobie pozwolić na to, by od czasu do czasu postawić
na swoim. I zawsze mu to wybaczano.
* * *
Ciemne, pozbawione okien pomieszczenie było zastawione
dziesiątkami monitorów, serwerów i komputerów. Na stojącym w
rogu stole walały się pudełka po pizzy i chińskim jedzeniu na wy-
nos, spod których wyłowić można było kubki po kawie. Obok, przy
ogromnym monitorze, siedział młody mężczyzna, który błyska-
wicznie segregował i czytał pojawiające się na ekranie informacje. -
W zasadzie to dlaczego go nie zabiłeś? - zwrócił się do siedzącego
przy stole Jacka Pomorskiego - W to, że nie trafiłeś, jakoś nie chce
mi się wierzyć...
Jacek przymknął oczy.
- Nie wiem... Poważnie nie wiem. Miałem go na muszce, ale
poczułem, że ktoś trzyma mnie za rękę i nie mogłem strzelić.
Czułem obok siebie obecność Zosi, byłem przekonany, że ona tego
nie chce. I odpuściłem... - Pomorski przerwał. Zamyślił się. Jego
towarzysz pochłonięty śledzeniem informacji o tym, co dzieje się na
ulicach Warszawy, wcale go nie popędzał.
Jacek był mu wdzięczny za pomoc. I za to milczenie. Wiedział, że
jego kolega nie wierzy w życie po śmierci, że nie uwierzy w to, że
ktoś mógł go powstrzymać. I tym mocniej doceniał to, że nie
komentował jego słów. Z Radkiem Woyciechowskim znał się jesz-
cze z liceum. Razem podrywali pierwsze dziewczyny, razem pili
pierwszą wódkę i razem chodzili na koncerty. Byli bardzo blisko
siebie, choć dzieliło ich prawie wszystko. Jacek pochodził z wierzą-
cej rodziny, ojciec Radka (matki nawet on sam nigdy nie poznał) był
wysokim urzędnikiem Wspólnoty Europejskiej, który dałby się
pokroić za antyreligijne dyrektywy, orzeczenia i postulaty. Tej wiary
w wielkość idei europejskiej nie udało mu się jednak zaszczepić
synowi. Ten ostatni wierzył raczej w megabajty informacji i marzył o
pełnej wolności, jaką dać mu może cyberprzestrzeń.
I właśnie to pragnienie wolności sprawiło, że krótko po liceum
drogi Radka i Jacka się rozeszły. Pomorski ożenił się i zaczął
pracować w policji. Zerwał z katolicyzmem ojca. Woyciechowski
natomiast, gdy Wspólnota Europejska wprowadziła kolejne zapisy
ograniczające wolność w necie i zaczęła blokować przepływ
informacji na portalach, przyłączył się do “bananowców" -
anarchistycznej grupy hackerów, którzy zdecydowali się walczyć o
wolność sieci. I nie miało to nic wspólnego ze wsparciem poglądów,
które ograniczano. Radek i jego koledzy byli anarchistami, którzy z
konserwatyzmem czy eurokrytykanctwem nie mieli nic wspólnego.
Jedyne, co ich ruszało, to samo ograniczenie wolności, która - ich
zdaniem - powinna być wartością podstawową.
I to właśnie w imię tego fundamentu “bananowcy" kradli dane z
twardych dysków, niszczyli strony najbardziej ich zdaniem wrogich
wolności instytucji, a przede wszystkim tworzyli własne strony z
zakazanymi treściami. Władze tolerowały ich działalność, uznając
młodych, gniewnych hackerów za bezpośrednich spadkobierców
pokolenia prawdziwych (w odróżnieniu od fałszywych chadecko-
katolickich) ojców założycieli Wspólnoty Europejskiej, czyli
bojówkarzy z pokolenia '68. Nie bez znaczenia było również to, że
większość z hackerów była dziećmi urzędników Wspólnoty
Europejskiej, którzy interweniowali, gdy któremuś z ich bliskich
miała stać się krzywda.
Jacek zajmował się przez jakiś czas rozpracowywaniem (bardzo
miękkim zresztą) tej grupy. Ale gdy dowiedział się, że działa w niej
jego dawny bliski przyjaciel, poprosił o przeniesienie go do innej
pracy. I tak zrobiono, szczególnie, że nikomu nie zależało na tym,
by rzeczywiście złapać czy skazać syna Komisarza Prowincji
Wschodniej ds. Równouprawnienia (ojciec Radka po latach
wytrwałej służby dochrapał się bowiem aż takiego stanowiska). Z
tego czasu pozostały jednak Pomorskiemu jakieś kontakty, z
których zdecydował się skorzystać, gdy uciekł z folwarku.
Radek, z którym nie widział się już dobrych kilka lat, był jego
jedyną nadzieją. Wiedział, że dzięki niemu może nie tylko dostać
komplet dokumentów, ale także pieniądze i wszelką możliwą po-
moc. Nie miał tylko pewności, że dawny przyjaciel będzie chciał z
nim rozmawiać. Pamiętał, że gdy spotkali się po raz ostatni, Radek
nawymyślał mu od psów i zerwał z nim kontakty. Już pierwszy mail
(mimo starań Wspólnoty wciąż jeszcze były miejsca, a znali je nie
tylko przestępcy, ale także policjanci, gdzie można było połączyć się
z siecią bez kontroli z zewnątrz) rozwiał jego obawy. Radek
potraktował go jak nowego towarzysza walki ze zniewoleniem
(dezercja Pomorskiego i porwanie przez niego żony były już
przecież informacjami publicznymi)... Towarzysza, który ma
wszelkie prawo, by zemścić się na funkcjonariuszach reżimu, którzy
zabili mu żonę. Woyciechowski nie tylko oglądał już filmik z Zosią w
roli głównej, ale i zakładał strony, z których każdy mógł go ściągnąć,
omijając blokady.
I właśnie dlatego Radek wykorzystał wszystkie swoje kontakty, by
nie tylko pomóc Jackowi w jak najszybszym dotarciu do Warszawy,
ale również w zorganizowaniu zamachu. Razem przygotowali też
drogę ucieczki do przemysłowych baraków nieopodal torów przy
ulicy Olbrachta. Tam Jacek miał spędzić kilka, może kilkanaście dni,
aż do momentu, gdy sprawa przycichnie. I gdy będzie mógł zostać
przerzucony dalej.
- Ale wiesz, że ten sukinsyn mówi, że spudłowałeś, że chciałeś go
zabić, ale nie dałeś rady - przerwał milczenie Radek.
- Mogłem go zabić. I nie byłem w stanie. Strzeliłem w ziemię,
żeby ten mały śmierdziel się przestraszył. Ale zabić go nie
mogłem...
- Szkoda, należało mu się... - Radek nie rozumiał oporów
przyjaciela.
- Wiem, ale nie mogłem - Pomorski ukrył twarz w dłoniach.
- Nie mogłem, nie mogłem - Radek robił się wściekły. - Ale
spartoliłeś robotę. Teraz to on ma władzę informacji, i robi z ciebie
mordercę nieudacznika... - mężczyzna wyraźnie się nakręcał. Ale
Jacek go nie słuchał. Do głowy przyszedł mu pomysł, którym musiał
się podzielić.
- Czekaj, czekaj - przerwał brutalnie Radkowi. - To, co zrobiłem, to
nie jest porażka, ale sukces. Wiesz, w świętych księgach, w które
wierzę, jest taki fragment o tym, że “kto mieczem wojuje od miecza
ginie". A to oznacza, że musimy znaleźć inną metodę walki, inną niż
walczą oni, bo tylko wtedy wygramy. I chyba wiem, jak to zrobić...
Rozdział dwudziesty pierwszy
Cisnął w kąt kolejną puszkę po piwie. Leżał na niepościelonym
łóżku, i nie miał najmniejszej ochoty, by wstać. Był wściekły i
rozżalony. Oddał już dokumenty sprawy, zdał raport, posprzątał
biurko. I czekał na kolejne rozkazy. Wiedział, że bardzo go nie
skrzywdzą. Trafi do jakiegoś sympatycznego miejsca w Atenach czy
innym Bukareszcie i będzie pilnował, żeby prawosławni nie za
bardzo się panoszyli. Pensja będzie niezła, mieszkanie i samochód
na odpowiednim poziomie, ale kariery na miarę europejską już nie
zrobi. Do Brukseli przeniosą go może krótko przed emeryturą, by
odpowiadał za zaopatrzenie biur w mopy czy inne ściereczki. A
potem dostanie odprawę i order im. Joschki Fischera, i będzie mógł
wyjechać do jednego z ośrodków w Tajlandii, by tam spokojnie
dokonać żywota... Prawdziwa władza i pieniądze przejdą mu więc
koło nosa.
Zaklął. Wszystko przez tych pieprzonych katoli. Dał się uwieść ich
opowieściom, obrazkom, historyjkom i zniszczył swoje życie. I to w
imię czego? Pociętego obrazka, który wywoływał zapomniane
wspomnienia? Ateistki, która złamała sobie życie dla potworka z
zespołem Downa? Arcybiskupa zdrajcy, który nagle na moment
odzyskał odwagę? Ich wpływ był tak silny, że i on dał się uwieść i
powiedział to, czego powiedzieć nie powinien, co sprawiło, że nie
odzyska już zaufania. Po co mówił o modlitwie? Co go skusiło, żeby
mówić o sile powtarzanych w kółko słów? Miał dość rozważania
tych problemów. Chciał uciec od myślenia, od wspomnień. Ale
alkohol nie przynosił ulgi. Tracił wprawdzie wątek, ale myśli wciąż
wracały do pytań, które stawiał sobie od rana.
Włączył telewizor. Jednostajne migotanie wielkiego ekranu zwykle
pomagało mu przerwać zaklęty korowód myśli. Zupełnie
przypadkowo przełączył na program “Tobiasz Silson Live".To był
dopiero początek. Hassan przymknął oczy. Wspominał dni swojej
chwały, gdy ustawiał wraz z Tobiaszem treść programu, gdy z
obrzydzeniem przyglądał się przegrywającemu arcybiskupowi, a
sam triumfował. Teraz sam był w takiej sytuacji...
“Katoterroryzm czy zemsta. Nowe fakty w sprawie zamachu na
doktora Tabletta" - usłyszał głos prowadzącego dziennikarza. I to
trochę go otrzeźwiło. Nie lubił tego całego Doktorka Śmierć, nie
podobał mu się jego styl i nie potrafił mu zapomnieć, że tak poniżył
Zofię Pomorską. I w gruncie rzeczy żałował, że zamachowiec nie
rozwalił mu głowy. “Należało się skurwielowi" - pomyślał, gdy rano
dowiedział się o zamachu. Pochłonięty rozstaniem ze służbą nie
miał jednak czasu, by myśleć o tej sprawie więcej.
Wypowiedzi Tabletta były do bólu przewidywalne. Podobnie
zresztą, jak sugestie rzeczniczki prasowej Biura do Walki z Funda-
mentalizmem. Obama z góry mógł przewidzieć, co oni powiedzą. I
już przełączał telewizor, gdy usłyszał lekko podniecony głos Silsona
(odczytywanie intencji mówiącego było jedną z mocnych stron po-
rucznika). - Ale czy rzeczywiście za tym zamachem stali
katoterroryści? Czy to fundamentalizm był przyczyną akcji
przeciwko doktorowi Tablettowi? A może to tylko reakcja
pogrążonego w rozpaczy mężczyzny, który nie potrafił znieść tego,
co stało się z jego żoną? Udało nam się dotrzeć do naocznego
świadka tych wydarzeń, który umknął uwadze policji. A jego słowa
podważają wersję przytaczaną przez policję - mówił mocnym i
zdecydowanym głosem Silson. A potem, co przykuło Hassana do
telewizora, błyskawicznie zmienił cały nastrój programu, zwracając
się do ukrytego za parawanem chłopca: “Czy to, o czym opowiada
doktor Tablett, rzeczywiście się zdarzyło?".
W studiu przez moment zapanowała cisza. A potem zaczął mówić
młody chłopak, o lekko zniekształconym elektronicznie głosie. “On
mógł go zabić... mógł. Wcale nie spudłował, ale zrezygnował...
Strzelił w nogi celowo. A potem... potem, gdy mnie mijał, powiedział
tylko, że powinien go zabić, bo on zabił jego żonę, ale nie zrobił
tego, bo miłosierdzie jest większe niż sprawiedliwość"... Kamera, co
z zadowoleniem odkrył Hassan, śledziła reakcję Tabletta. Jego
twarz bladła.
- Dlaczego on ukrywa się przed nami, dlaczego nie rozmawiał z
policją - krzyknął. Ale Silson przerwał mu, błyskawicznie
przerzucając uwagę widzów z chłopca i lekarza na siebie.
- Może nie wszyscy wiedzą, o jakie wydarzenie chodzi. Ale w
sieci od kilku dni można znaleźć materiały pokazujące, czym
zajmował się nasz sympatyczny doktor, który domaga się teraz
ścigania terrorystów... I pokazujące, że obraz ofiary, na jaką kreuje
się nasz lekarz, nie jest do końca prawdziwy...
Obama wiedział, co zaraz pojawi się na ekranie. Ale wiedział też,
że dla większości widzów będzie to szok. Ciekawiło go też, jak na
materiał zareaguje Tablett, i co zdecyduje się z nim zrobić Silson.
Dziennikarz pozwolił wybrzmieć ostatniemu krzykowi Zofii i jej
szeptowi. A potem z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do
Tabletta.
- Czy jest to zapis twojej działalności? - cedził słowa. Lekarz nie
odpowiedział. - Pytam jeszcze raz, czy to prawdziwy zapis
wydarzeń?...
- No tak, rzeczywiście czasem to tak wygląda - zaczął od-
powiadać Tablett. - Lęk ogarnia ludzi i nie pozwala im odejść z
godnością, a ja... cóż...
Silson przerwał mu brutalnie...
- Ona nie chciała odchodzić. Ani z godnością, ani bez niej... Ona
chciała żyć - mówił na jednym tchu. - Proszę nie kwestionować
zasad prawa - do rozmowy wtrąciła się rzeczniczka biura.
- Niczego nie kwestionuję. Zgadzam się, że czasem trzeba
człowiekowi pomóc umrzeć. Pytam o ten konkretny przypadek...
Czy rzeczywiście trzeba było ją uśmiercać? Czy trzeba było
pozbawiać ją nadziei? I czy wreszcie rzeczywiście ostatnią osobą,
którą odchodzący od nas mają widzieć, musi być klnące
indywiduum, które nie potrafi uszanować misterium śmierci? I
wreszcie pytam, kto tu zachował się jak prawdziwy humanista:
doktor Tablett, czy ten nieszczęśnik, który choć mógł go zabić,
zrezygnował? Będę o to pytał naszych dzisiejszych gości...
Obama wyłączył ekran. Nie miał już ochoty słuchać tej rozmowy.
Mógł przewidzieć, co kto powie... I wiedział, że Silson nie odpuści i
przeprowadzi swoją myśl do końca, robiąc z Pomorskiego
samotnego mściciela, który chciał ukarać zabójcę swojej żony, ale
okazał się prawdziwym humanistą... Ale te rozważania go już nie
obchodziły. W uszach dzwoniły mu bowiem wciąż słowa:
“Miłosierdzie większe niż sprawiedliwość", które nakładały się na
sceny z pokoju, w którym umierała Zofia Pomorska. Nie rozumiał,
dlaczego Tablett nie zginął, dlaczego Pomorski darował mu życie.
Szumiało mu w głowie, ale czuł, że on sam zabiłby bez wahania...
* * *
- To był gość - wyrwało się Radkowi. - Wchodzę w to... - dorzucił
po chwili, głęboko zaciągając się skręconym przed momentem
papierosem. Jacek odetchnął. Zaczynając opowieść o św. Jerzym
Popiełuszce, wcale nie miał pewności, że Radek to kupi. On sam,
tak mu się wydawało, niewiele pamiętał z opowieści mamy o
bohaterskim kapłanie, który zło dobrem zwyciężał. Jednak, gdy
zaczął opowiadać, obrazy, słowa, a nawet cytaty wracały do niego.
Opowiadał o człowieku, który stając naprzeciw systemu zła, nie
próbował zwalczać go przemocą, ale miłością. “Służyć Bogu, to
szukać najlepszej strony w najgorszym człowieku. O złu należy
mówić, jak o chorobie, którą trzeba ujarzmić, aby móc uleczyć - nie
przed każdym i nie zawsze, lecz niekiedy przed wszystkimi. Służyć
Bogu to wytrwale bronić pokrzywdzonych i poniżonych, w
pokrzywdzonych budzić i rozpłomieniać nadzieję" - cytował z
pamięci słowa, które przed snem wypowiadała mama... A Radek,
który nie wierzył w Boga, i nie miał najmniejszego pojęcia o tym,
czym jest chrześcijaństwo, co jakiś czas przerywał mu i
komentował: - Kurde, niezłe... Ten wasz Bóg to całkowity odpał.
Jacek nakręcał się coraz bardziej. Sam już nie wiedział, skąd
przychodzą mu do głowy myśli i cytaty. Ale gdzieś z otchłani
umysłu, z wypartej przeszłości, ze słów matki i ojca budował nową
narrację. Cytował św. Pawła, św. Jerzego Popiełuszkę i nieco
zapomnianego papieża z Polski. I tłumaczył, że jeśli chcą zrobić
prawdziwą rewolucję, jeśli chcą wolności, to nie mogą opierać się
na przemocy, że śmierć wrogów nie może być jej celem, że chodzi
o nawrócenie, i że solidarność, jaka jest ich celem, to zawsze jeden
z drugim, nigdy jeden przeciw drugiemu. A Bóg zawsze daje
szansę..., nawet sam umierając, błaga o łaskę, o przebaczenie dla
tych, którzy go zabijają.
- Ale do czego zmierzasz? - przerwał mu wreszcie Radek. - O co
chodzi?
- Nie rozumiesz? Chcę przekazać, że jeśli mam walczyć o
wolność, jeśli śmierć mojej Zosi ma mieć sens, to jedyną drogą jest
rewolucja miłości, przebaczenia, solidarności. Nas tego w szkole
nie uczyli, ale moi rodzice opowiadali mi czasem wieczorami, że to
się już kiedyś udało. Tutaj, w Polsce, przed kilkudziesięciu laty,
święci Jan Paweł II, Jerzy Popiełuszko porwali ludzi, tłumacząc im,
że zamiast przemocy, zamiast krwi potrzebna jest solidarność. I
udało im się obalić system totalitarny. W zasadzie bez przelewu
krwi... Rozumiesz, oni przeprowadzili rewolucję, dali ludziom
wolność, ale właśnie kierując się tymi zasadami...
Radek przesłonił twarz rękoma. Zamyślił się. Jacek miał po-
czucie, że dalej go nie słucha, więc zamilkł. Nie minęło jednak
kilkadziesiąt sekund, a przyjaciel spojrzał na niego z rozświetloną
twarzą.
- I...
- I trzeba o tym powiedzieć ludziom. A ty masz wszelkie
możliwości, by to zrobić - wyrzucił z siebie Pomorski.
Zgoda Radka zaskoczyła go. Ale jeszcze bardziej zdumiony był
tempem, z jakim przyjaciel zabrał się do pracy.
- Mamy serwery poza granicami Wspólnoty. Musimy tylko wlać na
nie treść i nadać jej formę. Na początek krótko i zwięźle. Masz jakiś
pomysł na hasło?
- “Przemoc nie zwycięża, choć może na krótko triumfować. Mamy
tego najlepszy dowód, stojąc u stóp krzyża Chrystusowe go" -
wyrwało się Jackowi niemal bezwiednie. - To cytat ze świętego
Jerzego. Albo jeszcze krócej: “Zło dobrem zwyciężaj".
- Za długo - Radek był nieubłagany. - Musi być hasłowo. Może
tak: “Rewolucja miłości, czyli zło dobrem zwyciężaj". A po stronie
wejściowej dopiero cytat o przemocy - przerwał, bo na jego
komputerze zamigotała nowa informacja.
- Zaczekaj, moment - przerwał wywód. Wczytał się w informację.
A oczy aż mu się zaświeciły. - Mam chyba pewien pomysł... Silson
będzie miał o tobie program... Może warto by było włamać się na
serwery cyfrowe telewizji i na koniec wyświetlić nasz banerek...
Słabej jakości, ale z jasnym przekazem.
- A to możliwe?
- Nie jest proste i zdekonspiruje kilka naszych połączeń, ale warto
spróbować - Radek wyraźnie miał ochotę przetestować swoje
możliwości. - No to jazda - uśmiechnął się Jacek. A jego przyjaciel
za brał się do roboty. Pomorski początkowo próbował zrozumieć, co
się dzieje, ale kolumny cyfr, dziwaczne słowa, których znaczenia
nie rozumiał, a także nieprzychylne komentarze Radka, który cał-
kowicie zagłębił się w świat wirtualny i nie miał czasu na wyja-
śnienia, co robi, sprawiły, że zrezygnował. Cichy szum komputerów
usypiał go...
Obudził go, jak się okazało po kilku godzinach, Radek.
- Gotowe. Mamy stronę i otwarty dostęp na serwery cyfro we
telewizji... Całość jest też na filipińskich serwerach. Dorzuciłem też
na koniec zaproszenie na protest pod Biurem. Tam wasi się
rozkręcają. Niech im pomogą też inni. Zostało nam kilka mi nut do
początku programu. A potem będziemy spadać na bambus, żeby
nas tu nie dorwali - uśmiechnął się szeroko.
Przerzucił na jeden z ekranów obraz z programu Silsona. Jego
treść zszokowała obydwu. Jacek odwrócił się, gdy zobaczył, że w
telewizji puszczą sceny ze śmierci jego żony. Ale Radek był
zachwycony.
- Ja pierdolę - przeklął po raz kolejny. - Ten bydlak podprowadza
nasze wejście.
Spojrzał na zegarek.
- Dobra. Zaraz wchodzimy. Muszę być gotowy. Wejdziemy z
naszą planszą, gdy będą miały pojawić się napisy. Czekaj...
Palce Radka błyskawicznie biegały po klawiaturze.
- Zostały mniej więcej dwie minuty - mruczał pod nosem. A gdy
zobaczył żegnającego się Silsona przełączył ostatnie klawisze. I
wtedy na ekranie ich komputera pojawił się wielki napis, którego
treść ustalili wcześniej. “Rewolucję miłości" szybko zastąpił drugi
tekst “zło dobrem zwyciężaj", a potem adres strony internetowej i
fotki spod budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wszystko
to razem nie trwało dłużej nie kilkadziesiąt sekund... Informatycy
telewizyjny błyskawicznie odkryli dziurę i zablokowali ją. - Spadamy
- Radek rzucił, wstając od komputera. - Za kilka minut będą mieli
adresy umożliwiające identyfikację miejsca, z którego
nadawaliśmy...
* * *
Wideofon wyrwał go z mocnego snu. Głos kapitana z Biura
brzmiał nieustępliwie. Wszystkie ręce na pokład - brzmiało jasne
polecenie. Obama próbował tłumaczyć, że właśnie został
zawieszony, że jest na urlopie, ale oficer z drugiej strony linii
wyjaśnił, że na razie decyzje kadrowe zostały anulowane, bo
wszystkie ręce potrzebne są do pracy. - Katoterroryści włamali się
do systemów telewizyjnych i nadawali z nich własny sygnał.
Rozpoczynamy wielką akcję pościgową - wyjaśniał kapitan. - I ty
też, poruczniku, jesteś potrzebny. Nikt nie zna sprawy
katofundamentalistów lepiej niż ty. Pułkownik zapowiedział, że
wszystkie decyzje zostaną na razie cofnięte. A przyszłość zależy już
tylko od obecnych wyników - rzucił krótko.
Te słowa dotarły do Hassana z lekkim opóźnieniem.
- Do roboty, poruczniku - dodał jeszcze kapitan, zdziwiony
przedłużającym się milczeniem.
- Tak jest - Obama aż poderwał się z łóżka, gdy wreszcie
zrozumiał, czego od niego oczekują.
- To czekamy w Biurze, za pół godziny - połączenie zostało
przerwane.
Obama w biegu zrzucał z siebie domowe ubranie. W łazience
włożył głowę pod kran i puścił na nią mocny strumień zimnej wody.
Potem sięgnął po sprzęt do golenia. Chłodny dotyk pianki i
wygodnego ostrza maszynki uspokajał go i pomagał oczyścić
umysł. A teraz właśnie tego potrzebował. Myśli galopowały mu po
głowie w niesłychanym tempie. Jeszcze kilkanaście minut temu
jego kariera leżała w gruzach, teraz dostał nową szansę. Nie miał
wątpliwości, że jeśli uda mu się załatwić ten problem - to część z
jego życiowych planów uda się jeszcze uratować. Może nie trafi do
centrali, ale Madryt, Paryż czy przynajmniej Londyn będą stały
przed nim otworem. Piękne kobiety, pieniądze i władza, czyli to, o
czym zawsze marzył, będą jego.
Próbował sobie wyobrazić, co będzie wówczas robił, ale ku jego
zaskoczeniu średnio mu to wychodziło. Gdy przesuwając żyletkę po
twarzy, próbował wyobrazić sobie twarze kobiet, które będą jego,
zamiast nich pojawiała się przed nim smutna twarz z obrazu, który
oglądał u ojca Piotra. Jasnogórski wizerunek, dwie blizny i ciemne
oczy, smutnej, ale pełnej miłości kobiety przesłaniały mu wszystko
inne.
Spryskał twarz zimną woda, a później nałożył na nią balsam.
Szybko wciągnął na siebie czarny T- shirt i niebieskie jeansy i był
gotowy do drogi. Zbiegł do garażu, po drodze aktualizując
informacje z najważniejszych witryn, telewizji i gazet na swoim
wideofonie.
Z zadowoleniem przeciągnął ręką po kierownicy. I ruszył z lekkim
piskiem opon. W aucie włączył system głośnomówiący. I ze
zdumieniem wysłuchał informacji o tym, co wydarzyło się w
programie Silsona, gdy on znudzony wyłączył telewizor i poszedł
spać. A było czego słuchać. Najpierw czołowy redaktor wraz z
grupą ekspertów rozjechał Tabletta i samo Biuro, oskarżając je o
łamanie podstawowych standardów praw człowieka, a później jakaś
grupa włamała się na serwery i zamiast standardowej “listy płac" na
końcu programu pojawiła się plansza z katolickimi napisami i
zachętą do protestów przed siedzibą Biura. Wszystko to razem
wyglądało jak spisek znanego dziennikarza i grupki
katofundamentalistów, ale Obama zbyt wiele wódki wypił z
Silsonem, by podejrzewać go o jakieś poglądy. Sądził raczej, że
kierował się on dziennikarskim nosem, który nieomylnie
podpowiedział mu, że obrona Zofii Pomorskiej i jej męża będzie się
dobrze sprzedawać i pozwoli mu zachować opinię niezależnego i
samodzielnego dziennikarza. A później, choć to zupełnie
niewiarygodne, ktoś włamał się na serwer i zamieścił na nim
dziwaczne napisy. Akcja ta zresztą, i Obama musiał to z
zaskoczeniem przyznać, były znakomitą odpowiedzią na czarny
PR, który od lat budowano wokół katolików. Wezwanie do rewolucji
miłości i zwyciężania zła dobrem nijak się miało do obrazu, jaki
budowano wokół chrześcijan. Nie było w tych słowach apelu o
powstanie, o atakowanie innych, nie było nawet wskazania wroga.
Był za to mocny apel do walki o życie, który - i to było już naprawdę
niepokojące - świetnie wpisał się w nastrój programu Silsona. Na
efekty nie trzeba było długo czekać. Strona internetowa “rewolucji
miłości", choć została błyskawicznie zablokowana przez
odpowiednie służby, została już wcześniej skopiowana przez
nieznanych internautów, którzy umieścili ją na dziesiątkach
niezależnych, pozaeuropejskich serwerów i tak zagmatwali
wiązania, żeby nie sposób było centralnie zablokować dostęp do
każdej z nich. Media donosiły także o kolejnych grupkach, które
pojawiały się przed gmachem Biura do Walki z Fundamentalizmem.
I tym razem nie byli to już tylko katolicy z praskiego getta, ale
również młodzi zbuntowani, rozmaici cyberanarchiści czy poważni
obywatele. Obama, dojeżdżając już do siedziby, wysłuchał w jednej
ze stacji radiowych rozmowy na żywo z zażywnym (sądząc z głosu)
mężczyzną, który opowiadał, jak on sam nie zdążył pożegnać się z
ojcem, którego poddano eutanazji bez ich zgody. Szlochając,
opowiadał, że chciał walczyć, ale uznał, że tak musi być. A ten
program i napis uświadomił mu, że wcale nie, że to, co się stało z
jego ojcem, to skandal... I że on będzie teraz tam stał i walczył,
żeby już nigdy więcej... Pytany o religijność odpowiadał, jak
wszyscy, że go to nie obchodzi, ale że chciałby mieć prawo do
życia, i żeby nikt nie mógł mu go odebrać.
Na innym kanale jakiś wyciągnięty z podrzędnej uczelni
profesorek (zapewne długo ukrywający się arystotelik, czy jakaś
inna cholera - pomyślał bez większej złości Obama) przekonywał,
że po ujawnieniu tych materiałów już nikt nie może czuć się
bezpiecznie, że fundamenty obowiązującego w Zjednoczonej
Europie utylitaryzmu zostały zachwiane przez prostą konstatację,
że nie można żyć przyjemnie, jeśli nie ma się poczucia bezpie-
czeństwa. A to, co zrobił Tablett, przy akceptacji struktur pań-
stwowych, sprawia, że nie sposób już czuć się bezpiecznie, bowiem
każdy może zostać uśmiercony pod pozorem konsekwentnego
przestrzegania prawa.
Emocje społeczne były niemal całkowicie po stronie Pomorskiej.
Obama wiedział wprawdzie, że to się da odwrócić. Nie takie rzeczy
już montowano. Uruchomienie orkiestry, odpowiednie przyciśnięcie
środowisk medialnych, kolejny spektakl o cierpiącej z powodu
choroby bliskich rodzinie, której odbiera się możliwość normalności,
powinno nieco uspokoić atmosferę. Ale żeby rzeczywiście tak było,
potrzebnych będzie kilka, może nawet kilkanaście dni. W tym
czasie politycy, prawnicy i dziennikarze będą wymyślać kolejne
sposoby na zepchnięcie z siebie odpowiedzialności za to, co się
stało. Może powołają jakąś komisję, albo poszukają winnego całej
sytuacji. I to on może stać się ofiarą takich poszukiwań. To Tablett
wykonał wprawdzie wyrok, ale on - Hassan Obama - przy nim był. I
podpisał wszystkie dokumenty... Nie będzie łatwo się z tego
wykręcić. Tylko sukces może uratować mu skórę. I to sukces
błyskawiczny.
Wjeżdżając windą do biur szefostwa porucznik, bez większego
zdziwienia, odnotował, że tłum przed biurowcem wciąż rośnie. W
gabinecie pułkownika już odbywało się spotkanie.
- Poruczniku - rzucił mu mimochodem kapitan, który wcześniej do
niego dzwonił. - Ataku dokonano z komputerów “bananowców". Ich
lokal przy Olbrachta jest już pusty. Uciekli. Mamy powody, by
podejrzewać, że przebywał tam także zamachowiec Jacek
Pomorski - streszczał temat rozmów oficerowi. - Ale to już nie twoja
sprawa. Od ciebie chcemy, żebyś postarał się zniwelować koszty
medialne wydarzeń sprzed kilkudziesięciu minut - tłumaczył
kapitan. Ostry dzwonek wideofonu Obamy przerwał ten wywód.
- Nie mogę rozmawiać - krótko rzucił do słuchawki porucznik. Ale
rozmówca był nieustępliwy... A na twarzy oficera powoli zagościł
uśmiech. - Dobrze, trzymajcie ich. Będziemy tam za kilkadziesiąt
minut - z triumfem w głosie wyrzucił z siebie Obama. A potem
odwracając się do zebranych w gabinecie oficerów, triumfalnie
oznajmił: - Mamy Chustę.
Rozdział dwudziesty drugi
Muzyka nabierała tempa. Bębny pulsowały jednostajnie,
chrapliwy głos effendiego jeszcze wzmacniał ich transowy
charakter. Grupa mężczyzn w białych ubraniach kołysała się
jednostajnie. Głowy obracali raz w jedną, raz w drugą stronę. Coraz
szybciej i szybciej. Oczy stopniowo zachodziły im mgłą. Za nimi
jednostajnie podrygiwała grupa kobiet. One także podejmowały
słowa wyrzucane z siebie przez mężczyzn. Ojciec Jan nie rozumiał
ich. Ale miał nieodparte wrażenie, że tańcząc w ten sposób,
wyznawcy neosufizmu nie zbliżają się do Boga. Owszem, wchodzą
w trans, dochodzą do jakichś pokładów własnego ego, które są
niedostępne w normalnym poznaniu, ale nie wychodzą poza siebie.
A może nawet gorzej, otwierając się przez wejście w trans, ludzie ci
niebezpiecznie zbliżają się do rzeczywistości demonicznej.
Już zresztą samo powitanie ich przez effendiego nie pozostawiało
wątpliwości, co do źródeł jego wiedzy. Tytus rozpoznał ich od razu,
ale wcale nie po twarzach, a skupiając się na piersiach
duchownego. To tam, w specjalnej skórzanej torbie, przechowywał
on Chustę. Twarz mu zbladła, a na ustach pojawił się okropny
uśmiech... Gdy już ich zdekonspirował, nie chciał wcale patrzeć na
relikwię, z obrzydzeniem odwracał się od niej i pozwolił ją po-
zostawić na piersiach ojca Jana. Wydał tylko polecenie, by związać
ich i położyć w kącie salki modlitewnej. - Co z nimi zrobić,
zdecydujemy po nabożeństwie - rzucił do wiernych.
Kilkanaście minut później się zaczęło. Do pomieszczenia zaczęli
schodzić się mężczyźni w białych powłóczystych szatach, a także
kobiety w chustach na głowach i hinduskich sari. Wszyscy milczeli,
czekając na początek modlitwy. Ojciec Jan nie przyglądał się im, ale
z uwagą analizował wystrój minimeczetu. W poczuciu
demoniczności tego miejsca utwierdzały go symbole wiszące na
ścianach. Obok arabskich kaligraficznie wykonanych imion Allaha
wisiały tam również buddyjskie przedstawienia bóstw i demonów, z
trupimi obliczami, a przed każdą paliła się lampka oliwna. W jednym
z kątów ciemnego pomieszczenia znajdowało się także kilkanaście
fotografii najważniejszych autorytetów duchowych neoreligii
wschodnich. Lamowie, guru i zwyczajni hinduscy hochsztaplerzy
sąsiadowali tam z ludźmi, którzy oddawali życie w walce o własne,
choć fałszywe, tradycje religijne. Razem tworzyło to wrażenie
mikstury, w której wszystko mieszało się ze wszystkim, a nic - może
poza emocjonalnym przeżyciem - nie miało głębszego znaczenia.
Idea wiecznego powrotu (portret Nietzschego też znajdował się na
ścianie) mieszała się z doktryną Nirwany, a na to nakładała się idea
Boga Stwórcy, właściwa islamowi. Słowem groch z kapustą,
nazywany uczenie religią patchworku, i bardzo popierany przez
władze, które uznawały takie mieszanki za o wiele bezpieczniejsze
niż skłaniające do fanatyzmu i posługujące się koncepcją jednej
prawdy wielkie religie.
I dlatego od wielu już lat Zjednoczona Europa wspierała
neosufizm, a także rozmaite inne kulty synkretystyczne, które
zachowując oblicze tradycyjnych wyznań, doktrynalnie były od nich
bardzo odległe. Ich duchowni kształcili się na specjalnych
wydziałach religijności nietradycyjnych, gdzie na równi z no-
watorskimi interpretacjami świętych tekstów rozmaitych religii (z
wyciętymi lub złagodzonymi fragmentami, które niezgodne były z
duchem nowoczesności) wykładano filozofię pluralizmu religijnego
Johna Hicka, czy z literaturę Jeane-Marie Gustave'a Le Clezio,
która miała otwierać na przeżywanie Innego. Adeptów tego rodzaju
“neoreligii" kierowano później, często na zasadzie czystego
przypadku, do rozmaitych wspólnot neoreligijnych i płacono
państwowe pensje.
Wreszcie bębny ucichły. Grupa mężczyzn przysiadła na ziemi.
Byli spoceni, oczy mieli przymknięte. Jeden z nich podjął rytmiczny
śpiew. Pozostali odrzucali głowy na boki, poddając się rytmowi
słów. Co jakiś czas wydawali z siebie charczący dźwięk, który
trudno było zinterpretować. Być może była to jakaś arabska głoska,
a być może coś innego. Ojciec Jan z zamkniętymi oczami zaczął
odmawiać różaniec. Był zaskoczony, że dopiero teraz przyszło mu
to do głowy. Wcześniej poddawał się sufickiej technice modlitewnej,
i choć starał się ją rozłożyć na części rozumem, to nie zawsze mu
się to udawało. Miał wrażenie, jakby cała ta sytuacja go przerastała,
jakby uczestniczyły w niej jakieś inne osoby, poza modlącymi się.
“... módl się za nami grzesznymi" - powtarzał słowa różańca. “...
teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen".
Zakonnik nie obawiał się śmierci. Martwił się tylko o tych, którzy z
nim wędrowali. O Gretkę, którą teraz pewnie zmuszą do aborcji, o
Benedykta. A do tego czuł, że przegrał. Chusta nie dotrze już do
papieża, wierni nie będą mogli się przy niej modlić. A on sam... trafi
do obozu reedukacyjnego. I tam spędzi kolejne lata swojego
kapłańskiego życia. Jeśli wykaże skruchę, to może po kilku latach
wypuszczą go na wolność, ale już bez prawa do sprawowania
posługi duchownej. I z piętnem fanatyka dla jednych, a odstępcy dla
innych. Nie był tym załamany. Pamiętał, że ojciec Piotr często
powtarzał mu, że nie będzie rozliczany z sukcesów, a z tego czy
zrobił wszystko, by coś się udało, i czy służył. A miał poczucie, że
tym razem służył. Powierzał się tylko Bogu i prosił o łaskę
wytrwałości i wierności. Wiedział, że są metody, by nawet
najbardziej pobożnych kapłanów oderwać od Boga. Psychotropy,
psychoanaliza potrafiły niszczyć najmocniejszych. Muzyka, śpiew,
rytmiczne podrygiwanie wyznawców sufizmu przestało do niego
docierać. Nawet wirujący na środku derwisz nie był w stanie wy-
rwać go z tego stanu. Zatapiał się w modlitwie.
* * *
- Ojcze, ojcze - z modlitwy wyrwał go łagodny głos sie-
demnastoletniego chłopaka. Był on ubrany w białe sufickie szaty,
ale wyglądał inaczej niż pozostali uczestnicy nabożeństwa. Nie było
w nim nic z hipisa, a jego ciemne włosy i tatarskie rysy po zwalały
przypuszczać, że inaczej niż większość z modlących się z effendim,
nie był konwertytą na islam. I jeszcze ta niespotykana w ustach
muzułmanina forma “ojcze".
- Tak? - ojciec Jan łagodnie się uśmiechnął.
- Oni was stąd nie wypuszczą - szeptał chłopak, nerwowo
rozglądając się na boki. - Wezwą policję...
Chłopak sprawnymi ruchami zdjął zakonnikowi kajdanki. Później
odwrócił się do Benedykta i jego również uwolnił. Ale jednocześnie
wskazał ręką, by milczeli.
- Oni jeszcze nie śpią. Są obok i jedzą posiłek Nie mogą wie-
dzieć, że tu jestem - tłumaczył. Potem spojrzał na dziewczynę.
- Jej nie wolno mi dotykać. Sami ją potem uwolnicie. Teraz
czekajcie. Przyjdę za jakieś dwie godziny. Jak usną. Ale milczcie.
Chłopak wyszedł. W salce modlitewnej ponownie było ciemno.
Zakonnik wrócił do modlitwy. Nie odmawiał jeszcze “Te Deum", ale
miał poczucie, jakby w tunelu prowadzącym do obozu reedukacji
pojawiło się niewielkie światełko. Błagał Boga, by znalazł wyjście z
tej sytuacji. Nie dla niego, ale dla Chusty, dla Gretki i dla Kościoła.
Bał się też, że odstąpi, że nie wytrzyma obróbki, że w którymś
momencie zabraknie mu sił. Znał takich kapłanów. Złamani wracali
czasem przed Chustę i tam płakali. A potem uciekali w miejsca,
gdzie ich zsyłano. Do podstawionych przez Biuro kobiet, które
rodziły ich dzieci, do nędznej urzędniczej pracy, w której najbliżsi
okazywali się nasłanymi donosicielami. Niektórzy z nich spowiadali
się, ale ojciec Jan nie mógł dać im rozgrzeszenia. Złamali śluby,
zdradzili, odstąpili. Mówił im o Bożym Miłosierdziu, modlił się za
nich, pościł, ale odsyłał od konfesjonału i błagał Boga, by okazał im
nie tylko miłosierdzie, ale też, by pomógł załatwić ich sprawy.
Widywał ich też czasem, gdy wślizgiwali się do świątyni, a potem
uciekali, gdy zaczynała się liturgia eucharystyczna. - To już nie dla
nas, myśmy okazali się niewierni - mówili mu niekiedy, odwracając
wzrok. A teraz okazało się, że sam może skończyć tak jak oni. Nie
ufał sobie, wiedział, że są metody, by zniszczyć każdego.
Przyjście chłopaka, uwolnienie z więzów przywróciło mu nadzieję.
Ale... nie miał jeszcze pewności. Obawiał się, że ten może nie
wrócić, że coś może go zatrzymać, że wezwana policja może być
pierwsza. Lęk paraliżował jego umysł. Modlitwa nie pomagała.
Próbował skupić się na różańcu, ale mu się nie udawało. Wciąż po-
wracały obrazy księży, którzy zostali zreedukowani. Zaczął powta-
rzać tylko: “Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym".
Czas dłużył się zakonnikowi niemiłosiernie. Aż w końcu chłopak
przyszedł. Miał na sobie wytarte jeansy, biały T- shirt z jakimś
szkolnym napisem i białe adidasy. Nożem rozciął więzy ojca Jana i
Benedykta. A potem wskazał im, by rozcięli także sznury na dło-
niach Gretki.
- Nie mogę, ona może być nieczysta - szepnął.
Zakonnik się uśmiechnął. Zawsze cieszyło go, gdy ktoś poważnie
traktował wymogi swojej religii. Ale nie było czasu na refleksje.
Chłopak otwierał już drzwi od kaplicy.
- Nie mamy czasu - rzucił przez ramię już nieco głośniej.
- I... - po raz pierwszy do rozmowy włączył się Benedykt,
rozcierając zdrętwiałe ręce. - I wyjdziemy wyjściem - roześmiał się
chłopak.
Tuż przy kaplicy stał stary wojskowy jeep, pamiętający jeszcze
początki dwudziestego pierwszego wieku. Chłopak otworzył jego
drzwiczki i wskoczył do środka.
- Wsiadajcie - wskazał im miejsce obok siebie. Byli zaskoczeni,
że to aż tak proste.
- A co z nimi? - zapytał ojciec Jan.
- Oni? Śpią. A ja zawsze wieczorem gdzieś wyjeżdżam. Są do
tego przyzwyczajeni - tłumaczył młodzieniec. - Podrzucę was
kilkanaście kilometrów.
W zasadzie bez wątpliwości podporządkowali się jego propozycji.
Nie, żeby mu ufali, ale szczerze mówiąc, nie mieli wielkiego
wyboru. Gdyby zostali na miejscu, z pewnością wydano by ich
policji. A tak mogli mieć nadzieję na ucieczkę. Chłopak otworzył
bramę, wsiadł do samochodu i ruszył.
- Dokąd jedziemy? - spytał po dłuższej chwili ojciec Jan.
- Mam swoje miejsca - już zupełnie swobodnie odpowie dział
chłopak. - A, zapomniałem się przedstawić. Muhamad
Mahmatowicz. Jestem z rodziny tatarskiej. Przyłączyłem się do tej
neosufickiej wspólnoty, ale jakoś nie przekonali mnie do siebie. Nie
podoba mi się, że wysługują się władzom, że wciskają nam
ciemnotę. A gdy uwięzili was, nie mogłem pogodzić się z tym, że
wydamy księdza. I to komu, tym pieprzonym ateistom...
Mahmatowicz kontynuował swoją opowieść. Wynikało z niej, że
do grupki effendiego trafił w szkole. Tam neosufici uczyli religii
islamskiej i tam znaleźli jego, potomka tatarskiej rodziny, który
wciąż fascynował się islamem. Udało się im go przekonać, że to
właśnie mistyczny i otwarty islam w wersji neosufickiej jest
najlepszym wyborem dla młodego chłopaka. Muhamad
zaangażował się więc w ich wspólnotę, przyłączył się do niej, a z
czasem stał się jednym z jej ważniejszych członków. Effendi zaczął
powierzać mu nawet rolę derwisza, wirującego w kręgu. Jednak
Mahmatowiczowi coraz mniej podobały się wspólnotowe zwyczaje.
- Wiecie, pies w grupie, kontakty mężczyzn i kobiet, picie alkoholu,
to jednak mocna przesada. Nie jestem fanatykiem, ale religia musi
mieć jednak jakąś treść - tłumaczył im z pasją. Pozostał jednak we
wspólnocie, bo tam może przynajmniej posłuchać arabskich
śpiewów i spokojnie postudiować Koran. Innych oficjalnych grup
islamskich zresztą w pobliżu nie było. A Biuro do Walki z
Fundamentalizmem uważnie czuwało nad tym, by nowe nie
powstały.
Wjechali do niewielkiego miasteczka.
- Prawie jesteśmy na miejscu - chłopak zmienił temat. Zatrzymali
się przed budynkiem zamkniętej przed laty fabryki. Czerwone mury
od dawna straciły kolor, a z okien powypadała większość
poszarzałych szyb.
Muhamad wyskoczył z samochodu i poprowadził ich w głąb
zabudowań. Szli ciemnymi korytarzami, wspinali się po stromych
przemysłowych schodach. Wreszcie chłopak otworzył jakieś ma-
sywne drzwi wygrzebanym z kieszeni spodni kluczem.
- Wchodźcie - wskazał ręką niewielki pokój. - To moje królestwo.
Tu nikt nie trafi.
Pokoik w przeszłości musiał być pomieszczeniem ochrony. Ale
Muhamad urządził go sobie całkiem wygodnie. W jednym rogu stało
łóżko, w drugim niewielki stolik i dwa znalezione gdzieś krzesła. Na
podłodze rozłożył dywanik. Na ścianach rozwieszone były zdjęcia
mocno roznegliżowanych dziewczyn. Trochę zaskoczyło to ojca
Jana, ale nie zdecydował się na jakikolwiek komentarz.
- Tu jest łazienka - pokazał im jeszcze.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał ojciec Jan.
- Tomaszów Lubelski - roześmiał się chłopak. - To już niedaleko
granicy, do której, jak rozumiem, ojciec zmierza - widząc
zaskoczenie na twarzy zakonnika, chłopak dorzucił. - Od tygodnia
w telewizji o niczym więcej nie mówią, tylko o ucieczce zakonnika z
Chustą. I rozważają, gdzie może on się kierować. A tak się jakoś
składa, że ta granica jest najbardziej prawdopodobna.
- Co teraz? - Benedykt spoglądał nieufnie na chłopaka. Szedł za
nim, ale jakoś nie do końca mu wierzył.
- Teraz poczekacie tu, a ja postaram się znaleźć jakichś waszych.
Są tu w miasteczku jakieś wspólnoty - Muhamad szeroko się
uśmiechnął. - A może wy macie jakieś adresy?
Ojciec Jan się zamyślił. Znał tu jedną wspólnotę, ale wolał jej nie
dekonspirować. Chłopak wyglądał wprawdzie sympatycznie,
wyciągnął ich z Centrum Neosufickiego, ale nie wiedzieli do końca,
dlaczego tak się stało.
- Muszę pomyśleć - spojrzał na Muhamada. - Może coś sobie
przypomnę.
- To myślcie tu spokojnie. Ja muszę jeszcze załatwić parę rzeczy
na mieście - odwrócił się do nich chłopak. A po wyjściu starannie
zamknął drzwi na klucz.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Znowu byli uwięzieni. I liczyć mogli
tylko na dobrą wolę tatarskiego chłopaka.
* * *
Szedł z rękoma w kieszeniach. Co jakiś czas kopał z rozpędu
niewielki kamień i z zainteresowaniem przyglądał się, gdzie upad-
nie. Był szczęśliwy. Fortuna wreszcie się do niego uśmiechnęła. Po
kilkunastu miesiącach przesiadywania w Centrum Neosufickim miał
wreszcie coś, co mógł zaproponować swoim przełożonym, co mo-
gło się stać początkiem wspaniałej kariery. W łaski Biura do Walki z
Fundamentalizmem trzeba się było wkupić. A dla ludzi z terenu
Prowincji Wschodniej, szczególnie z islamskim pochodzeniem, nie
było to proste. Do szkoły oficerskiej przyjmowano tylko ludzi, którzy
mieli stosowne rekomendacje od obecnych pracowników Biura.
Jak dotąd Muhamad nie miał większych zasług. Przesiadywał
wprawdzie w Centrum, spisywał to, co mogło być interesujące, i co
jakiś czas dzwonił do śniadego porucznika, który poradził mu tego
rodzaju działania w czasie dni kariery w ich szkole. Zawsze jednak
był spławiany. Effendi Tytus był całkowicie lojalny wobec państwa i
sam załatwiał problemy z fundamentalistami. Teraz byłoby zapewne
podobnie, i ojciec Jan wraz z Chustą i tak trafiłby w ręce władzy, ale
wówczas on nie miałby w tej kwestii najmniejszych zasług. A dzięki
wywiezieniu ich do Tomaszowa, ukryciu w swoim pokoju i wydaniu
ich władzom, mógł odnotować sukces. O tej mecie nie wiedzieli
nawet jego rodzice, przed którymi także grał pobożnego
muzułmanina. Teraz trzeba ją będzie zdekonspirować, ale dzięki
temu drzwi do kariery będą stały przed nim otworem. Już wyobrażał
sobie siebie w białym mundurze kadeta szkoły oficerskiej Biura do
Walki z Fundamentalizmem. A potem będzie miał świetny sa-
mochód, służbowe mieszkanie i pieniędzy jak lodu. I nigdy już nie
zazna losu swojego ojca, który zbierał datki od wiernych i uważnie
liczył każdy wydatek, by przypadkiem nie przekroczył budżetu.
Wideofon zawirował mu w kieszeni. Spojrzał na ekran. To był
porucznik, który zachęcił go do działania w szkole, i do którego
zadzwonił, gdy zobaczył, kto wpada mu w ręce.
- Tak, poruczniku?
- Gdzie ich masz? - Obama nie bawił się w dyskusje.
- Przyjedziesz, to się dowiesz, poruczniku. Na pewno nie uciekną.
Są dobrze zamknięci - uśmiechnął się dziarsko.
- Ale gdzie mam jechać? - porucznik starał się być miły, ale
średnio mu to wychodziło. Od tego, czy złapie ojca Skorupka, za-
leżała przecież także jego kariera, o czym ten młody, na szczęście,
nie wiedział.
- Tomaszów Lubelski. Spotkamy się przy dworcu PKS. Na pewno
go poznasz, to najbardziej obskurny budynek w mieście. Nie
remontowali go od czasu, gdy weszliśmy do Zjednoczonej Europy -
zażartował chłopak.
- Nie rozmawiałeś o tym z nikim innym? - oficer kontynuował jak
na przesłuchaniu. - Nie...
- Dobrze... Najpierw chciałbym zobaczyć ich sam. A dla ciebie to
nawet lepiej, bo wyprowadzimy ich razem i oddamy w ręce władz...
Będziesz bohaterem - Obama wyraźnie go kokietował.
- Super. Będę czekał. Kiedy będziesz, poruczniku?
- Trzy, cztery godziny. Muszę zmontować akcję i przygotować się
samemu do niej. Dam znać, jak będę się zbliżał. A ty trzymaj się od
nich teraz z daleka. Nie chciałbym, żeby i ciebie przekabacili, jak im
się to udało zrobić z innymi.
- Nie ma sprawy, poruczniku.
Hassan się rozłączył, a Muhamad ruszył przed siebie. Chciał
opowiedzieć o swoim tryumfie komuś bliskiemu, ale wiedział, że nie
może tego zrobić. Od tajemnicy zależało teraz wszystko. Zaszył się
więc w niewielkiej kawiarence naprzeciwko dworca PKS i czekał.
Rozdział dwudziesty trzeci
Tłum przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem gęstniał z
każdą godziną. Z kilku tysięcy osób, po programie Silsona i
hackerskim wezwaniu, zrobiło się kilkanaście. Nowi protestujący nie
mieli dużo wspólnego ze starymi. Nie było wśród nich chrześcijan,
nie przybywali na plac z różańcami czy krzyżami. Zamiast nich
przynosili namioty, w których mogli się schronić pierwsi uczestnicy
modlitwy, a także jedzenie, koce czy wielkie transparenty z
postulatami uwolnienia uwięzionych, a także zaprzestania
przymusowych eutanazji.
Pierwsi protestujący byli tym mocno zaskoczeni. Obok nich, ludzi
z katolickich gett, z różańcami w dłoniach, z krzyżami na piersiach i
zdjęciami papieża w dłoniach stawali bowiem długowłosi, nieogoleni
nonkonformiści, którzy jeszcze niedawno protestowali przeciw
jedzeniu świnek, kurek i karpi, a teraz nagle odkryli, że w ich - tak
idealnym jak się zdawało świecie - zabija się nie tylko zwierzęta, ale
również ludzi. A władza, która wprowadziła już tyle przepisów
antydyskryminacyjnych w stosunku do zwierząt, nie tylko się na to
godzi, ale również to nagrywa. Części z nich otworzyło to oczy, dla
części zaś protest ten był tylko kolejną rozróbą, w której warto było
wziąć udział, by później móc się tym chwalić w squtach, komunach
czy na spotkaniach radykalnych organizacji politycznych. Pojawili
się też ludzie, którzy gdzieś w pamięci, jak wcześniej Maciej
Maćkowicz, wygrzebali własne winy, problemy, zaniedbania czy
braki. Program Silsona, a wcześniej cały bieg wydarzeń
przypomniały im, że ich ojciec, dziadek, czy żona zostali
pozostawieni sami sobie i odeszli bez najbliższych, zabici
zastrzykiem czy uśpieni za pomocą gazu.
Ale te różnice nie miały już znaczenia. Tłum czuł, że jest razem,
że powstaje wśród nich jakaś absolutnie fundamentalna so-
lidarność. Ten termin jednak nie padał. Nie było kogoś, kto by je
wypowiedział, ale ludzie czuli, że są razem, że chcą walczyć o od-
danie matki dziecku, że chcą sprawiedliwej kary dla tych, którzy
zabili Zofię Pomorską, że mają dość kłamstwa ubieranego w słowa
o godności ludzkiej i zabijania określanego darem. Tę nienazwaną
solidarność czuło się również w tym, że gdy jedni się modlili, inni
trwali w milczeniu, albo karmili tych, którzy nie mieli już sił.
Niewierzącym, anarchistom, rewolucjonistom udzielała się zresztą
atmosfera modlitwy. Powracające wezwania maryjne uspokajały i
dawały nadzieję.
Wśród protestujących pojawili się także księża. Część z nich
miała oficjalne licencje na pracę, i wiedziała, że ich obecność w tym
miejscu może być ostatnim aktem, jakiego dokonają jako
“legałowie". A mimo to czuli, że muszą tu być, że wyspowiadanie
tych ludzi, udzielenie im komunii, czy głoszenie Ewangelii, gdy
zajdzie taka potrzeba, jest w tej chwili absolutnie fundamentalne.
Być może odwagi dodał im arcybiskup, który - choć przez lata
ustępował, uciekał, potępiał radykałów, to teraz zdecydował się na
jasny akt protestu. Ale w tłumie zebranym przed Biurem było też
wielu duchownych nielegalnych. Oni wyciągnęli gdzieś z szaf
poszarzałe habity czy sutanny i poszli tam, gdzie byli potrzebni. Tak
jak zawsze. Ale tym razem między nimi a “legałami" nie było
przepaści. Ramię w ramię spowiadali, odprawiali msze święte i
nauczali. Czuli, że tym razem drogi, jakimi szli, nie mają znaczenia,
że liczy się służba drugiemu i głoszenie Chrystusa. Media zresztą
błyskawicznie wyczuły ten nowy trend wśród odbiorców. Już
kilkadziesiąt minut po zakończeniu programu Silsona pojawiły się
duże materiały o Zofii Pomorskiej i jej mężu, później do netu trafiły
zebrane naprędce notatki o Agnes Martinez, jej synku, a także o
ojcu Janie i Chuście. I to właśnie one, pisane w odmiennym od
dotychczasowego tonie (badania fokusowe wykazały bowiem, że w
tym momencie bardziej się to opłaca od mocnej nagonki na
katofundamentalistów), doprowadzały kolejnych ludzi na plac. I to
już nie tylko ten przed samym Biurem, ale również na plac Traktatu.
Policji, straży miejskiej, a nawet wezwanemu na pomoc wojsku,
też udzielała się atmosfera placu. Wierni podchodzili do stróżów
porządku i wręczali im różańce, kwiaty, a niekiedy obrazki świętych
czy papieża. I zdarzało się, że policjanci składali broń i wchodzili na
plac. A ci, którzy zostali, często mieli łzy w oczach, bo w tłumie
widzieli swoich braci i swoje siostry, a niekiedy także ojców i matki.
Tej rewolucji, tej różańcowej rewolty nie sposób już było zatrzymać.
* * *
Gdy stanęła z dziećmi na placu, nie liczyła na sukces, nie wie-
rzyła, że może jej się udać, nie miała nadziei. Chciała po prostu
stoczyć ostatnią bitwę o swojego męża i pokazać dzieciom, czym
jest prawdziwa miłość. Była przekonana, że przegra, że za kilka,
może kilkadziesiąt minut trafi do aresztu, a potem do obozu
reedukacyjnego, albo do więzienia za nieodpowiednie wychowanie
dzieci i narażanie ich na niebezpieczeństwo... I dlatego była
całkowicie zaskoczona, gdy obok niej zaczęli klękać kolejni ludzie.
Najpierw Maciej, potem znajomi z jej ulicy, z katogetta. A teraz
wokół niej modlił się, debatował i protestował wielobarwny tłum
ludzi.
Ale ona nadal była sama. Okrzyknięto ją liderką, ludzie dziękowali
jej za to, że zdecydowała się na taki krok, jak wyjście z dziećmi na
ulicę, gratulowali odwagi i jej, i Tadeuszowi. A ona spuszczała wzrok
i przełykała łzy. Nie chciała być liderką. Nie chciała walki. Chciała,
gdyby to tylko było możliwe, z powrotem być w ich mieszkaniu z
mężem. Modlić się z nim, kłócić, kochać, doglądać dzieci. Nie było
w niej nic z bohaterki. Spoglądała na swoje dzieci okryte ciepłymi
kocami. I płakała. Dałaby wiele, żeby cofnąć czas, żeby Tadeusz
nie poszedł do Agnes, żeby nie przyprowadził Sylwka, żeby to
wszystko się nie stało... żeby tylko byli razem.
Ale teraz nie było to już możliwe. Teraz musiała tu być, modlić się,
błagać Boga o zmiłowanie i pokazywać zdecydowanie. Musiała
rozmawiać z mediami, opowiadać o tym, o co walczą, i tłumaczyć,
dlaczego przyszła tu z dziećmi. Tylko w ten sposób mogła wrócić do
męża i do swojej roli zwykłej żony, która nie troszczy się o świat, o
wolność dla uwięzionych, ale gotuje, sprząta i kocha męża i dzieci.
Ktoś łagodnie położył jej dłoń na ramieniu.
- Gosiu...
Podniosła wzrok. Obok niej stał Bogdan Kawka. Miał na sobie
szarą koszulę i koloratkę. Znała go jeszcze ze studiów teolo-
gicznych. Wiedziała, że się w niej podkochiwał. Chodzili razem na
seminaria, aż do momentu, gdy chłopak znikł z roku. Krążyły o nim
legendy, że uciekł ze Zjednoczonej Europy, że zamieszkał w
Ugandzie i tam przyjął święcenia kapłańskie, ale nic pewnego nie
było wiadomo. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Zobaczył to
uczucie w jej oczach.
- Jestem tu od kilku miesięcy. Wróciłem, żeby głosić Chrystusa...
A teraz jestem tutaj, by walczyć z tobą o Tadeusza.
Zobaczył łzy w jej oczach.
- Chodź... - pociągnął ją za rękę. - Zaraz będziemy odprawiać
mszę.
- A dzieci? - spytała, choć czuła, że potrzebuje uspokojenia.
- Tu zaraz obok, odprawimy - wskazał na niewielki przenośny
ołtarz, wokół którego zaczęli gromadzić się ludzie. - A ty musisz tam
być... - uśmiechnął się lekko - bo odpowiadasz za cały ten bałagan.
- ... zostanę przy dzieciach... Duchowny skinął głową.
Po kilku minutach już w szatach liturgicznych zaczął odprawiać
mszę. Jego gesty były niezwykłe spokojne. Ucałował ołtarz, uczynił
znak krzyża... Małgorzata niewiele widziała ze swojego miejsca.
Między nią a ołtarzem stało teraz wielu ludzi, a ona nie potrafiła się
skupić. Myślała o Tadeuszu i o mszach, w których razem
uczestniczyli. O tym, jak biegali za dziećmi, jak starali się je
uspokoić, i jak z uśmiechem podchodzili z nimi do Komunii
Świętej...
Czytań nie słyszała. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero kazanie.
Bogdan mówił cichym, spokojnym głosem. Nie był chary-
zmatycznym kaznodzieją. Forma zdecydowanie nie przykrywała
treści. Lekko się jąkał.
- Jesteśmy tu razem, by walczyć o prawdę, o dobro, o wolność.
Wielu z nas przyszło tu na wezwanie świętego Jerzego Popiełuszki.
I dlatego nie mogę nie zacząć od jego słów. Słów, które świetnie
opisują nasze doświadczenie. Wiele lat temu, gdy nas przodkowie
byli w podobnej sytuacji, gdy tak jak my zmagali się z ciemnościami
braku wolności religijnej, on mówił do nich, że “przemoc nie może
zwyciężyć, choć może na krótko triumfować. Mamy tego najlepszy
dowód, stając u stóp krzyża Chrystusowego. Tam również była
przemoc, była nienawiść, była walka z prawdą. Lecz przemoc
została pokonana przez miłość. Bądźmy więc silni miłością, prosząc
za braćmi błądzącymi, nie potępiając nikogo, a piętnując i
demaskując zło i mechanizmy zła. Prośmy słowami Chrystusa, jako
Jego wy znawcy, słowami, które On wypowiedział z krzyża: Boże!
Odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią"- mówił przed laty święty
Jerzy. I tak wówczas, jak i teraz nie jest to proste. Nie jest, bo
wiemy, że oni odebrali nam mężów, że dzieciom odebrali matki, że
chcieli odebrać nam Chrystusa obecnego wśród nas... Nie jest
łatwe, ale nie ma innej drogi niż modlitwa za nich i świadomość, że
musimy walczyć także o nich i za nich. Tylko w ten sposób
osiągniemy cel, jakim jest nie tylko wolność, ale i solidarność.
Solidarność, która budowana jest na fundamencie świadomości, że
oni w gruncie rzeczy są nieszczęśliwi, że walcząc z nami, głosząc
swoje poglądy, tracą życie... Nasza walka - pozwólcie, że zacytuję
tu wielkiego świętego papieża Jana Pawła II - nie może być walką
dla zniszczenia ich, ale musi być walką o człowieka, “o jego prawa,
o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego.
Wtedy bowiem to życie ludzkie staje się «bardziej ludzkie», kiedy
rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością". I dlatego
proszę was, módlcie się za tych, którzy chcą wam odebrać ojców,
dzieci, żony i matki, módlcie się za tych, którzy nam złorzeczą i
prześladują nas. Módlcie się, by Bóg dał im nawrócenie. Amen.
Małgorzata ukryła twarz w dłoniach. Błagała Boga, by pozwolił jej
na taką modlitwę, by przyjął jej łzy, tęsknotę, zmęczenie i strach, i
by ofiarował je w intencji kogoś, kto w tym wielkim czarnym
budynku rozpracowywał jej męża.
* * *
Obama czekał na helikopter. Polecenia były wydane, siły
przygotowane. On miał być na miejscu pierwszy i tam, po roz-
mowach ze swoim informatorem, przygotować akcję oddziałów
specjalnych. Spoglądał z górnego lądowiska na dachu Biura na
tłum zebrany na dole. W gruncie rzeczy był po ich stronie. Głęboko
gardził Tablettem, nie znosił nadętych dupków z kierownictwa jego
własnej organizacji i miał poczucie, że wierząc w Boga, nawet jeśli
On nie istnieje - ci ludzie tam w dole - w gruncie rzeczy byli bardziej
ludzcy, pełniejsi, otwarci na coś więcej. Przypomniały mu się słowa
Agnes, i zaczął się z nimi zgadzać. Jej postawa, postawa kobiety,
która zrezygnowała ze wszystkiego, by urodzić swoje dziecko, była
mu bliższa niż zachowanie Grety Garbowskiej, która gotowa była
zabić swojego wnuka, byle tylko nie przeszkadzał jej w realizacji
życiowych planów.
Przed oczami stanęła mu jego matka. Stara kobieta, która po-
święciła wszystko, by on i jego rodzeństwo otrzymali wykształcenie,
godne życie. Pracująca do późna w nocy, by on mógł się uczyć.
Ona, choć nie wierzyła, tak jak ci ludzie tam w dole, z pewnością
byłaby po ich stronie. Ona wierzyła, że jej życie ma sens większy
niż doraźne przyjemności, i że dla tego więcej warto poświęcić całe
swoje życie. Ona... - i znowu, jak już wielokrotnie wcześniej - przed
oczami pojawiła mu się ikona, którą zobaczył u ojca Piotra, ciemnej
kobiety z dwoma śladami po cięciach na policzkach. Patrzyła na
niego z miłością, taką jak kiedyś jego własna matka. Była do niej
jakoś podobna, pozbawiona nienawiści, oddana. Po prostu Matka.
Próbował odrzucić ten obraz, rozstać się z nim, ale nie był w
stanie. Tam w dole ludzie modlili się, widział większą grupę
skupioną wokół ołtarza. I czuł jakiś zadziwiający związek z tą grupą.
Nie rozumiał go, ale czuł, że tam właśnie decyduje się jego los. A
Matka, Kobieta ze śladami po cięciach - jest z tym jakoś związana.
Nie miał na to wcale ochoty. Chciał zostać tam gdzie był, robić
karierę, awansować, inkasować podwyżki i zdobywać piękne
kobiety. Chrześcijaństwo, getto nie było mu do niczego potrzebne.
Nie po to wyrwał się z muzułmańskiego getta, by teraz wracać do
getta katolickiego.
Powtarzał to sobie na okrągło. Ale nie mógł uwolnić się od
obrazów. Spoglądała na niego Matka (już sam do końca nie wie-
dział jego własna, czy ta z obrazu), spoglądał na niego mężczyzna
z Chusty, którego oblicze widział w dokumentach. I oba te spoj-
rzenia były pełne miłości. “Czemu mnie prześladujesz?"- słyszał
gdzieś w głębi siebie. I znowu spojrzał w dół. Niewiele widział, ale
dostrzegł, że tam gdzieś w dole niewielka sylwetka wznosi coś w
górę. Nie widział co to było, nocne oświetlenie placu było mocne,
ale nie na tyle, by widzieć wszystko. Widział tylko tyle, że ludzie
wokół klęczeli. A to, co trzymał w dłoniach ten człowiek, było
światłem... Przesłonił oczy. Zamknął je. Ale i wtedy nie mógł się
uwolnić od powracających słów: “Czemu mnie prześladujesz"...
Silny podmuch i hałas silników wybiły go z tego stanu. Porucznik
chwycił podręczny neseser z laptopem i wskoczył do maszyny.
Machnął jeszcze na pożegnanie pozostałym oficerom.
- Bądźcie za godzinę - rzucił krótko. Akcja była już przygotowana.
On miał tylko spiąć ostatnie kwestie, dogadać się z Mu hamadem. I
zebrać profity.
Pilot uśmiechnął się do niego. Wiedział, że ten młody oficer za
chwilę odniesie sukces swojego życia. A jeśli wszystko mu się uda,
to kariera w każdym miejscu Europy będzie stała przed nim
otworem. Pilot to wiedział, ale Obama wcale nie miał już takiej
pewności.
Rozdział dwudziesty czwarty
Nie powinien był tego robić. Nie powinien był czytać Pisma
Świętego, które dał mu ojciec Piotr. Szczególnie nie powinien tego
robić, wiedząc w jakim stanie się znajdował. A jednak, gdy tylko
wsiadł do helikoptera, sięgnął do swojej teczki. A w niej, jako
pierwszy, wpadł mu w ręce wytarty egzemplarz Biblii.
Otworzył go na chybił trafił. Nie miał ochoty na myślenie, na
powracanie do obrazów, które stawały mu przed oczami na dachu
wieżowca Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wybrał czytanie. I
to był błąd. Jego wzrok padł na fragment: “Poszli za nicością i sami
stali się nicością". Przed oczami stanęło mu jego życie. Nie było w
nim nic istotnego. Miał mieszkanie, piękne kobiety, ale z każdym
rokiem czuł się bardziej pusty. I nie chodziło o wypalenie, nie
chodziło o brak zadowolenia z pracy. To wszystko miał. Ale nie
widział w tym sensu, nie widział celu - innego niż własna
przyjemność. Koledzy z Biura, poderwane koleżanki, mocny seks -
nic nie stanowiło już prawdziwej przyjemności. Wszystko było
puste, jak on sam.
Czy wybrał nicość? A może ona wybrała jego? Kiedy to się stało?
Szukał w pamięci momentu, gdy zdecydował się na takie życie?
Może było to spotkanie z nauczycielem, który przekonał go, że tylko
porzucenie religii, która dzieli ludzi, może go doprowadzić do
wolności? A może spotkanie z oficerem, który zachęcał młodych do
kariery w Biurze? Opowiadał im o miejscach, gdzie mogą
pracować, o możliwościach, jakie się przed nimi otworzą, przybliżał
im własne katolickie dzieciństwo nieopodal Fatimy. A gdy wypatrzył
w klasie młodego Hassana od razu wziął go na rozmowę. Nie chciał
od niego nic wielkiego. Ot, kilka informacji o starszych braciach,
gdzie się modlą, słuchał uważnie o tym, co dzieje się w domu... A
wcześniej zaproponował pomoc.
Potem były pierwsze wyjazdy, szkolenia antydyskryminacyjne, i
pierwsze kobiety. Starsze, doświadczone. Pamiętał ich smak i za-
pach. Nie pamiętał twarzy, zmieniały się tak szybko. Nie kochał ich,
ale czerpał z ich ciał siłę, przyjemność, spełnienie. Nie chciał z nich
rezygnować. Wpajano mu, że religia odbierze mu te przyjemności,
zabroni mu uroków seksu, odbierze prawo do wolności. A on, choć
specjalnie w to nie wierzył, powtarzał, co miał powtarzać, i korzystał
z ciał sympatycznych kobiet. “Chcącemu nie dzieje się krzywda"-
powtarzał sam sobie, gdy uświadamiał sobie, że nawet nie pamięta
ich imion.
Dzięki informacjom, które przekazywał, udało się zamknąć kilka
meczetów. Nie były groźne, ale imamowie poważnie traktowali
nauczanie o homoseksualizmie, i kilka razy wymknęły się im uwagi
o tym, że Europa zabija własne dzieci, a muzułmanie nie powinni
się godzić na zabijanie swoich. Nie spodziewał się, że imamów
aresztują, wiedział przecież, że multikulturaryzm zakazuje
prześladowań. Ale się pomylił. Nad ranem przyjechali po nich
funkcjonariusze, a ich miejsce zastąpili imamowie wykształceni w
zachodnich szkołach teologicznych, skupieni na mistyce i
zjednoczeniu z Absolutem. Rodzice ze smutkiem kiwali głowami
nad losem duchownych, a on poczuł siłę... Był kimś, kto miał
władzę.
W nagrodę wyjechał na specjalny obóz. Uczył się języków,
korzystał z życia i palił trawę. Miało mu to pomóc w osiąganiu
wyższych stanów świadomości i pokazać, że religia opiera się na
podobnych mechanizmach. Surowy islam w jego domu nie miał
wprawdzie nic wspólnego z odlotem po trawie, ale ten ostatni bar-
dzo mu się podobał. I czuł, że wie więcej niż rodzice i bracia, że
poznaje świat, jakiego bez obozu, bez Biura nigdy by nie doświad-
czył. Zamiast brudnych sal modlitewnych miał biel sal wykładowych,
wygodne apartamenty i picie na życzenie. Ciche koleżanki, w
chustach na głowach, idące do łóżka dopiero po ślubie, zastąpiły
piękne dziewczyny, których nie trzeba było nawet specjalnie o to
prosić. A perspektywa życia w jednym z osiedli na obrzeżach miast
oddalała się w nicość... zastąpiona wizją wygodnego życia oficera.
Gdy wracał do domu nic nie podobało mu się jak dawniej. Matka
wydawała mu się głupią prostaczką, która nad własne spełnienie
przedkładała dobro dzieci, ojciec fanatykiem, który pięć razy
dziennie walił głową w ziemię i wypinał cztery litery w górę. Nic
ciekawego, nic co chciałby naśladować.
A potem było zupełnie normalnie. Dostał się do szkoły oficerskiej,
kończył studia, rozwijał się, trafił na pierwszą placówkę... Normalne
życie oficera, które przerwała pieprzona sprawa Chusty. Sprawa,
która uświadomiła mu, jak miałkie jest jego życie, jak bardzo nijakie
i niepotrzebne i wreszcie jak bardzo beztreściowe. Jak bardzo jest
nikim. Mógł zaprotestować, gdy Tablett zabijał Zofię Pomorską.
Mógł, ale obawiał się, że straci możliwość kariery, że będzie
pracował w Rumunii czy innej Grecji i dlatego, tylko dlatego, na jego
oczach, za jego zgodą zamordowano kobietę, która chciała żyć.
On nie poświęcał się dla nikogo i niczego, nie walczył o życie
swojego dziecka (swoją drogą nawet nie wiedział, ile jego dzieci
mogło spłynąć do kanalizacji po użyciu antykoncepcji dzień po i
aborcji) jak Agnes, nie niszczył własnego, ustabilizowanego życia,
by uratować kawałek płótna, jak ten zakonnik, którego poszukiwał,
nie potrafiłby nawet odpuścić komuś winy jak Pomorski. Był nikim,
bo poszedł za nicością. Cholernie prawdziwe słowa.
Szybko kartkował Biblię. Miał dosyć tego fragmentu. Musiał
znaleźć coś innego, coś, co dałoby nadzieję. “Powróćcie
zbuntowani synowie, uleczę wasze odstępstwa" - czytał dalej. Jak?
Jak? - pytania nie dawały mu spokoju. Muszę czytać gdzieś dalej,
dalej. Z zajęć religioznawstwa zapamiętał, że dla chrześcijan
najważniejsza jest druga część tej księgi. Przerzucał więc kolejne
strony. Zatrzymał wzrok na Dziejach Apostolskich. “Szawle, Szawle,
dlaczego mnie prześladujesz" - to pytanie słyszał już na szczycie
wieżowca, gdy szykował się do podróży. To samo pytanie wieki
wcześniej usłyszał jakiś inny funkcjonariusz. Obama cofnął się o
kilka stron. I wiedział już, że Szaweł prześladował chrześcijan, że
robił to, co on... Ale to jeszcze nie była odpowiedź. To jeszcze nie
to, czego szukał. Czytał łapczywie, namiętnie. Ja jestem Jezus,
którego ty prześladujesz. Wstań i wejdź do miasta, tam ci
powiedzą, co masz czynić"...
Nie był oślepiony, ale coś zrozumiał. On też leciał do miasta. Nie
był to wprawdzie Damaszek, ale i on nie był świętym Pawłem.
Poczuł, że tam mu powiedzą, co ma czynić...
* * *
Obama wyskoczył z helikoptera. Chłopak już na niego czekał.
Zwyczajny nastolatek w białej podkoszulce. Wyglądał i zachowywał
się jak on przed kilkunastu laty. Też liczył na karierę, też chciał
naśladować oficerów i żyć barwnym życiem.
- Poruczniku, idziemy? - spytał zachwycony możliwością
uczestnictwa w akcji.
Obama spoglądał na niego ze smutkiem. Jeszcze kilkanaście
godzin wcześniej byłby w tym wzroku źle skrywana pogarda. Ale
teraz widział w tym chłopcu siebie na początku swojej drogi. Widział
młodego Obamę, który wydawał przyjaciół, by zostać oficerem. Ten
przynajmniej wydaje obcych - myślał porucznik.
- Prowadź, wodzu - uśmiechnął się do niego.
- A reszta? - chłopak był zdziwiony sytuacją.
- Reszta będzie za pół godziny. Ja mam przygotować akcję, żeby
oni już tylko wkroczyli - przybrał ton oficera. - Nie martw się,
nagroda będzie twoja - dodał, dostrzegając w oczach chłopaka
obawę, że ktoś może przywłaszczyć sobie jego sukces.
Chłopak prowadził go w milczeniu. Obama wyglądał jakoś inaczej
niż poprzednio. Na jego twarzy nie było zadowolenia, był blady i
przygnębiony. Nie tak wyobrażał sobie swojego promotora. Nie tak
zapamiętał go z lekcji, na które przybył.
Przechodzili przez szerokie ulice niewielkiego miasta. Kiedyś
mieszkało tu ponad trzydzieści tysięcy osób, ale kolejne fale
emigracji, a także ścisłe zamknięcie granicy z Kozaczczyzną
sprawiły, że kolejni mieszkańcy wyjeżdżali do większych miast. Ich
miejsce zajmowali religijni dysydenci, i urzędnicy zesłani w to
miejsce za jakieś większe lub mniejsze przestępstwa. Efekt był taki,
że miasto po 18.00 zamierało. Sklepy (te nieliczne, które jeszcze
przetrwały) zamykano, a jedyna otwarta knajpka znajdowała się
naprzeciwko dworca autobusowego. Latarnie, choć Zjednoczona
Europa wyłożyła masę pieniędzy, by je odrestaurować, w zasadzie
nie świeciły. A okna w domach, w których jeszcze ktoś mieszkał,
były szczelnie pozasłaniane.
Obama myślał o tym, co powinien zrobić dalej.
- Masz samochód? - przerwał długie milczenie. Chłopakowi aż
zabłysły oczy.
- Pewnie, że mam. Starego jeepa - nie stracił okazji, by pochwalić
się swoim nabytkiem.
- W dobrym stanie? - dorzucił jeszcze oficer, by podtrzymać
rozmowę.
- Poruczniku, w idealnym. Troszczę się o niego jak o kobietę.
Sam rozumiesz - Muhamad wszedł na swój temat. Samochody były
jego pasją, a terenówki (nie do końca pochwalane przez państwo z
powodu zużycia paliwa) uwielbiał najbardziej.
Oficer nie podtrzymał rozmowy. Samochód już miał. Teraz musiał
tylko trafić gdzie trzeba i przekroczyć granicę. A to nie było proste.
Jego papiery pozwalały zbliżyć się maksymalnie do granicy, ale na
jej przekroczenie trzeba było mieć specjalne zgody, na które nie
miał co liczyć. - Jesteśmy na miejscu - Muhamad wyrwał go
ponownie z zamyślenia.
Weszli w bramę starej fabryki. Czerwone cegły pokryte były
sprayem, a z kątów unosił się zapach moczu. Schody, którymi
wchodzili w górę, też nie były w najlepszym stanie. Co jakiś czas
trzeba było przeskoczyć po dwa, trzy stopnie. Obama czuł, że jest
coraz bliżej tajemnicy, która zmieni jego życie.
- Gdzie oni są? - zapytał wreszcie szeptem. Chłopak wskazał mu
wzmacniane drzwi.
- Są za nimi. I nie wyjdą stamtąd, dopóki nie będzie tu waszych sił
- uśmiechnął się do niego.
- Klucze, daj mi klucze do pomieszczenia. Będą konieczne przy
akcji - Obama zmusił się do odpowiedzi uśmiechem na uśmiech.
- To nie czekamy? - zdziwił się.
- Czekamy, ale chcę mieć już ten klucz na potem - odpowiedział
oficer.
Chłopak nie dostrzegł w jego oczach smutnej złości. Zabrał się za
wyciąganie z kieszeni kluczy. Obama spojrzał na niego jeszcze raz.
- Przepraszam - rzucił i przystawił mu do szyi paralizator.
Chłopakiem szarpnęło i po chwili leżał już u jego stóp. Wyciągnął z
jego kieszeni klucze do drzwi i do samochodu. Teraz było przed nim
najtrudniejsze zadanie. Przekonać do siebie uciekinierów.
Drzwi ustąpiły bez trudu. Do środka wszedł z bronią w dłoniach.
- Porucznik Obama, Biuro do Walki z Fundamentalizmem - rzucił
do zaskoczonego zakonnika i jego towarzyszy. - Ty - wskazał na
Benedykta. - Cofnij się do ściany. Nie wiem, co możesz zrobić, a
zanim zacznę strzelać, chcę wam coś powiedzieć. Krótko, bo nie
ma czasu.
Ojciec Jan spoglądał na niego bez strachu. Wiedział, że jego
droga dobiegła końca, i że nie udało mu się uratować Chusty.
- Poddajemy się, nikt nie będzie rozrabiał. Wygraliście -
uśmiechnął się smutno. - Mylisz się, ojcze. Nazarejczyk wygrał.
Jestem sam, inni będą tu za kilkanaście minut. I nie mam ochoty
was im wydawać. Mogę pomóc wam uciec...
- Nie wierz mu - Benedykt przerwał gorączkową tyradę oficera. -
To jakiś podstęp.
- ... pójście ze mną jest waszą jedyną szansą. Inaczej za chwilę
będziecie w ich, znaczy w naszych rękach. A ze mną możecie uciec
- Obama próbował tłumaczyć.
- A niby dlaczego mamy ci wierzyć - zapytał drwiąco Po morski.
- Bo wchodząc tu i rozmawiając z wami, zniszczyłem swoją
karierę... Choćby dlatego. Zbierajcie się, jeśli nie ze względu na
mnie, to ze względu na broń, której mogę użyć. No, wychodźcie -
Obama szturchnął bronią zakonnika. - Szybciej. I ty też, dziew-
czynko. A ty, jak chcesz, to tu zostań - nie bez złości zwrócił się do
Benedykta.
- Nie zostawię ich samych - odpysknął tamten. Wyszli posłusznie,
przechodząc obok leżącego Muhamada.
- On was wydał. Musiałem go uciszyć - wyjaśnił cicho Obama.
Ostrożnie schodzili po ciemnych schodach. Wreszcie byli na dole.
Obama cały czas trzymając ich na muszce, otworzył samochód.
- Wsiadajcie tam - wskazał bagażnik. - Tylko tak możemy
przejechać. No szybciej, szybciej - popędzał.
Bez zachwytu wykonali polecenie. Ten człowiek wydawał się
szalony, ale dawał niewielką, ale jednak nadzieję na ucieczkę przed
Biurem. To, co robił, było bowiem zbyt szalone, jak na prowokację...
Nawet prowokację Biura.
* * *
To kompletnie nie miało sensu. On porucznik Biura do Walki z
Fundamentalizmem, ateista z muzułmańskiej rodziny, wiózł w
kierunku granicy katolickiego zakonnika, religijnego fundamentalistę
i dziewczynkę, która uciekała przed własną matką. I to dlatego że
przeczytał fragment jakiejś książki, pooglądał wizerunki z dwoma
cięciami na policzkach. A przecież może jeszcze zawrócić.
Odstawić uciekinierów do Biura. Wytłumaczy jakoś fakt, że ogłuszył
informatora. Temu dzieciakowi zresztą pewnie nikt nie uwierzy.
Obama nerwowo zaciskał spocone ręce na kierownicy. Myśli
wirowały mu w głowie. Z jednej strony chciał zawrócić, a z drugiej
czuł, że nie może tego zrobić. Wciąż słyszał w uszach głos: “czemu
mnie prześladujesz", i choć nie potrafił wskazać jego źródła, to
wiedział, że jest on o wiele bardziej realny, niż wszystkie słowa,
które usłyszał z ust majora Strzelkowskiego czy pułkownika
Mitteranda. Jeśli w coś wątpił, to nie tyle w realność słów, ile w
możliwość ucieczki. Polskę od kozackich stepów oddzielała
świetnie ufortyfikowana granica, strzeżona przez uzbrojone po zęby
służby Zjednoczonej Europy, które miały nie tylko nie dopuścić do
przenikania do europejskiego raju żółtych czy resztek Rosjan i
Ukraińców, ale również uniemożliwić ucieczki fundamentalistów.
Strażnicy byli jednak tylko częścią problemu; drugą - i to chyba
poważniejszą był fakt, że wzdłuż całej granicy ciągnął się
gigantyczny płot pod napięciem, pozostający pod stałym nadzorem
kamer.
Spojrzał na zegarek. Za kilkanaście minut oddziały Biura będą już
w Tomaszowie Lubelskim. I tam naocznie stwierdzą, że w miejscu,
które im wskazał, nie ma więźniów. Zapewne kilkanaście minut
później, a może jeszcze szybciej, zgłosi się do nich Muhamad i
opowie, co się wydarzyło. Od tego momentu on także stanie się
ściganym. Zostało im zatem nie więcej niż kwadrans czasu.
Granica była już wprawdzie blisko, ale on nie wiedział, jak ją
przekroczyć. Łzy napływały mu do oczu. Czuł, że przegrał
wszystko. Za chwilę nie będzie miał już szansy na powrót do służby
i za zdradę zgnije w jakimś więzieniu, razem z zakonnikiem i
fundamentalistą. Dziewczynka wróci do matki, jej dziecko spłynie
gdzieś w kanalizacji, Chusta i tak trafi do muzeum. Słowem klęska
absolutna.
I właśnie wtedy przypomniały mu się słowa, jakie przeczytał w
helikopterze. Co go czeka, miał się dowiedzieć w mieście. Ale on
nawet nie spytał zakonnika i jego towarzyszy o nic, a zaczął ich
ratować na własną rękę. Zmusił do zajęcia miejsc w samochodzie i
wiózł w kierunku granicy, nie wiedząc nawet po co. Zatrzymał się z
piskiem opon. Wyskoczył z auta i otworzył tylne drzwi.
- Wyskakujcie - rzucił krótko. - Nie wiem, co z wami teraz zrobić.
Chciałem was ratować, ale nie mam najmniejszego pojęcia jak. Tam
jest świetnie strzeżona granica, a ja za kilkanaście minut będę
również ściganym - tłumaczył nerwowo.
Ojciec Jan spojrzał na niego z uśmiechem.
- Gdzie jesteśmy? - spytał tylko.
- Pięć kilometrów do granicy - odpowiedział porucznik, poczym
wymienił nazwę ostatnio mijanej wsi.
- Świetnie - ucieszył się zakonnik. - To jesteśmy w domu - dodał.
Obama spojrzał na niego zdumiony. Ale nie zdążył już zadać
żadnego pytania, bo do akcji wkroczył Benedykt.
- Oddaj broń - powiedział stanowczym głosem. - Jeśli
rzeczywiście masz dobre intencje, to oddaj broń. A my już ciebie i
siebie stąd wyprowadzimy... - cedził przez zęby bez uśmiechu na
twarzy. Nie podobał mu się ten mężczyzna, a z lektury netu, na
której spędził nieco czasu podczas pobytu u siostrzyczek, wynikało,
że może on mieć też coś niecoś wspólnego ze śmiercią jego
synowej.
Oficer wyciągnął w jego kierunku pistolet. Benedykt miał ochotę
walnąć go w twarz, ale się powstrzymał. Na porachunki przyjdzie
czas później.
- Przepraszam - powiedział tylko i ze smutkiem odwrócił od niego
wzrok. - Nie mamy czasu - przerwał ich rozgrywkę ojciec Jan. -
Jedź na kościół - rzucił krótko do Pomorskiego. - A ty siadaj z nami -
wskazał Obamie ręką miejsce na pace.
- A jak nas zatrzymają? - nieśmiało zaoponował oficer.
- Nie zdążą. Jesteśmy prawie u celu - uśmiechnął się nie bez
tryumfu zakonnik. A potem szybko dodał. - Między innymi dzięki
tobie.
Obama spuścił wzrok. Wiedział, że gdyby sprawa zależała od
niego, to ojciec Jan i cała jego ekipa już dawno siedziałaby w aresz-
cie. Na szczęście - teraz mógł to już powiedzieć wprost - ktoś -
chciał wiedzieć, kto - się w to jeszcze wmieszał. Nie dyskutował
jednak, a tylko posłusznie wykonał polecenie.
Benedykt prowadził ostro. Ale jazda nie zajęła im więcej niż kilku
minut. Zatrzymali się przed zaniedbanym kościołem. Pochodził z
końca XIX wieku.
- Jesteśmy - rzucił zakonnik. I powoli, jakby próbując przy
pomnieć sobie wskazówki, jakie dał mu ojciec Piotr, szukał wejścia
do tunelu, który od wielu już lat służył paulinom do przerzutu
religijnej literatury. Władzom nie udało się dotąd odkryć jego ist-
nienia, bo używali go tylko paulini, i to w zupełnie wyjątkowych
sytuacjach, gdy zawodziły wszystkie inne metody, a dokumentów
wjazdowych nie dało się sfałszować.
Minęli kościół i szli w kierunku dwupiętrowej plebani. Ojciec Jan
wszedł do pustego budynku i otwierał kolejne drzwi, szukając
zejścia do piwnicy. Ale nie było go. Zaczęło się robić nerwowo.
Benedykt spojrzał na zegarek.
- Zaraz będą nas szukać. A jeep ma system namierzania -
stwierdził.
Zakonnik nie odpowiedział. Szybciej kontrolował kolejne drzwi.
Coś mu nie grało. Ojciec Piotr zapewniał go, że muszą zejść do
piwnicy. I że wejście do niej znajduje się na parterze. Czy mówił o
drzwiach - tego kapucyn wcale nie był pewien. Zatrzymał się. -
Zdejmujcie pokrycie podłogi - krzyknął nagle. - Szybko.
Obaj mężczyźni zabrali się do pracy. Gretka próbowała im
pomagać, ale nie szło jej to najlepiej. I to był strzał w dziesiątkę.
Pod zniszczoną wykładziną było wejście do piwniczki. Takiej, w
jakiej jeszcze w połowie dwudziestego wieku, w epoce sprzed
lodówek, trzymano masło czy mięsa. Kapucyn uniósł właz i ze-
skoczył do maleńkiego pomieszczenia. Nerwowo zaczął obmacy-
wać ściany. Jedna z nich ustąpiła łagodnie. A jego oczom ukazał się
korytarz...
Rozdział dwudziesty piąty
- Jak to go nie ma? - pułkownik nie pozwalał sobie na prze-
kleństwa. Ale tym razem miał ochotę kląć na czym świat stoi. I
trudno się było temu dziwić. W historii Biura do Walki z
Fundamentalizmem nie było jeszcze chyba takiego miesiąca, w któ-
rym ponosiło by ono klęskę za klęską. A teraz tak było. Najpierw
starannie zaplanowana i ustalona z władzami kościelnymi akcja
skonfiskowana Chusty poniosła klęskę, bo jeden zakonnik posta-
nowił się zbuntować. Później okazało się, że spacyfikowani, jak się
zdawało na stałe, katole, mogą się jeszcze poderwać do walki i
wyjść na ulicę. A do tego porwać za sobą tłumy i blokować wjazd do
Biura. Na koniec okazało się, że oficer najmocniej zaangażowany w
prowadzenie śledztwa zniknął... I jak tu było nie kląć. - Są jakieś
podejrzenia? - dodał jeszcze zduszonym głosem.
- Szukamy - kapitan, który miał koordynować akcję przejęcia
Chusty, także był wyraźnie zdenerwowany. - Przeczesujemy
Tomaszów Lubelski...
- A ten jego informator, gdzie jest?
- Szukamy, pułkowniku - kapitan starał się zachować spokój.
Pułkownik się rozłączył. Podszedł do okna. Nad Warszawą wstawał
ranek. Czerwone światło oświetlało budynki. Miasteczko namiotów
w dole także zaczynało budzić się do życia. Z piętnastego piętra
widać było drobne sylwetki, które wynurzały się z namiotów i
klękające, by zmienić swoich poprzedników. Tu nie dochodziły już
dźwięki wypowiadanych słów, ale Mitterand miał wrażenie, że
słyszy powolne mruczenie odmawianych dziesiątek różańca. Nie
znosił tej modlitwy, napawała go ona obrzydzeniem. A teraz ją
słyszał.
Odwrócił się i podszedł do biurka. Nerwowo przerzucał doku-
menty. Było tu już przygotowane niemal całe przemówienie, które
miał wygłosić po aresztowaniu Chusty, były dokumenty, mające
trafić do sądu, który w publicznym procesie miał skazać ojca Jana.
Były również szkice materiałów, które miały powoli zmieniać
atmosferę wokół protestujących. Nic odkrywczego, stare
sprawdzone w rozmaitych okolicznościach triki. Przypomnienie
mitów o inkwizycji, opowieści o pedofilii i narzucaniu innym swojego
zdania. A także sugestie dotyczące niejasnych relacji ojca Jana do
młodych chłopców...
Dzwonek zabrzmiał niezwykle natarczywie. Odsunął dokumenty i
rzucił okiem na aparat. Na ekranie wyświetlił się wizerunek
kapitana.
- Tak?
- Pułkowniku, nie jest dobrze. Mamy chłopca, który praw-
dopodobnie był informatorem Obamy. On twierdzi, że doprowadził
go do uciekinierów. A potem oberwał paralizatorem. Gdy się
przebudził, drzwi do miejsca, w którym przetrzymywał zakonnika,
były otwarte. Ktoś wyjął mu z kieszeni kluczyki do samochodu, i
uciekł jego autem...
- Kurwa mać - to był odpowiedni moment, by zakląć. Wyglądało
na to, że oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem pomógł w
ucieczce najbardziej poszukiwanemu zbiegowi. A on, pułkownik, na
to pozwolił, choć miał liczne powody, by mu nie ufać. - Gdzie jest
samochód?
- Sprawdzamy... Ale wygląda na to, że przed granicą. Stoi w
miejscu.
Mitterand się rozłączył. Usiadł za biurkiem i z wściekłością
odepchnął od siebie przeglądane dokumenty. Miał już pewność, że
nie dopadnie Chusty. Zakonnik, porucznik, dziewczynka i towa-
rzyszący im fundamentalista byli już zapewne bezpieczni po drugiej
stronie. Tajne przejścia istniały i nawet nie próbowano ich niszczyć,
wiedząc, że potrzebny jest jakiś wentyl bezpieczeństwa. Tą drogą
wielu najbardziej zdesperowanych fundamentalistów uciekało.
To jednak nie Chusta i nie jej strata były teraz największym
problemem pułkownika. O wiele istotniejsze było to, że zbiegł także
oficer Biura. Takie sytuacje w zasadzie się nie zdarzały. A już na
pewno nie zdarzało się, by powierzać misje tej wagi ludziom
niepewnym. On zaś to zrobił. Obama skompromitował się przecież
sugestią o sile modlitwy, a świadkami jego wypowiedzi było
kilkunastu oficerów Biura. Pułkownik zrobił wówczas, co do niego
należało, zawiesił go, odsunął od sprawy i urlopował. Ale potem
okazało się, że brakuje mu pracowników, i nie tylko wezwał z
powrotem Obamę, ale także pozwolił mu na przygotowanie
najważniejszej akcji. Miał oczywiście na swoje usprawiedliwienie
instrukcje, które jasno stanowiły, że trzeba pozostawiać spory
margines samodzielności oficerom pochodzącym z rodzin
muzułmańskich. Ale spory margines nie oznaczał, że można im dać
możliwość ucieczki. A to się właśnie stało.
Jakby tego było mało, na dole kłębił się stale rosnący tłum
fundamentalistów, którzy przyjmą z entuzjazmem informację o
ucieczce zakonnika i zdradzie oficera. Mitterand znał ich sposób
myślenia. Dla nich będzie to dowód na skuteczność i siłę modlitwy,
na to, że ten ich plemienny Bóg z pustyni Palestyny potrafi
zmiękczać nawet najbardziej kamienne serca. Dla nich nic takiego,
jak przypadek, błąd w sztuce nie istniało. Oni na wszystko
spoglądali, jak na interwencję Boga, jak na słowo, które kieruje do
nich Jahwe. I co gorsza, akurat w tej chwili tak to wyglądało.
Mitterand świetnie znał profil psychologiczny Obamy. Takich ofi-
cerów jak on służyło w Biurze na pęczki. Dla nich liczyła się tylko
kariera, możliwość wyrwania się z getta i wygodne życie. Ideologia,
ateizm, sekularyzm czy cokolwiek innego były dla nich tylko
narzędziem do osiągania osobistych interesów. Obama je osiągał.
Nie było więc powodów, by zdradzał. A przynajmniej nie było
powodów, które można by zrozumieć z perspektywy własnych in-
teresów.
Mitterand miał też świadomość, że nie da rady spacyfikować
kłębiących się pod biurowcem katofundamentalistów. Media były po
ich stronie, opinia publiczna również. Próba ich odwojowania
zabrałaby mu kilkanaście dni. A zanim to się stanie, trzeba jakoś'
rozwiązać problem zniknięcia Obamy i Chusty. Musiał szybko coś
wymyślić. Wcisnął przycisk interkomu.
- 32.23.00 - powtarzał kod najwyższej gotowości. - Zebranie u
mnie za dziesięć minut.
* * *
- Służby w Prowincji Wschodniej zawiodły - pułkownik Mitterand
mówił podniesionym głosem. Lata pracy w Biurze do Walki z
Fundamentalizmem, cierpliwie pokonywanie kolejnych stopni
wtajemniczenia i wspinaczka po szczeblach kariery sprawiły, że do
perfekcji opanował umiejętność zrzucania odpowiedzialności na
innych. Bez tego nie dałoby się zostać pułkownikiem w tak
zbiurokratyzowanej strukturze, jaką były europejskie służby
antyfundamentalistyczne. I tym razem także postanowił powrócić do
tej sprawdzonej umiejętności. Teraz - kilka godzin po
wypowiedzeniu kodu - miał już pewność, że Obama uciekł wraz z
zakonnikiem, tłum pod biurowcem wcale nie się przerzedzał. - Od
lat dobrze zakonspirowani działali tu ukryci funda mentaliści. I nie
chodzi tylko o porucznika Obamę, ale również o tych, którzy przez
lata utrzymywali kontakty z nielojalnym, choć także świetnie się
kamuflującym arcybiskupem - tłumaczył oficer, wyraźnie odnosząc
się do majora Strzelkowskiego. - Na efekty takiego działania nie
trzeba było czekać długo. Na ulicach mamy tłumy zrewoltowanych
katofundamentalistów, wspierają ich otumaniona opinia publiczna i
media. Zakonnik wraz z Chustą nie tylko zbiegł, ale pomógł mu w
tym nasz oficer, trudno więc nie dostrzec, że znajdujemy się w
sytuacji niemal bez wyjścia...
Pułkownik rozejrzał się po sali. Wiedział, że wśród jego pod-
władnych jest wielu świetnych specjalistów od kontrolowania fun-
damentalistów i rozmów z nimi, i że - jeśli dać im czas - to na
pewno wpadną na pomysł, jak rozwiązać całą sprawę. I się nie
mylił. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, gdy o głos poprosił kapitan
Stan Koss, zastępca majora Strzelkowskiego, odsunięty od zadań
po przysłaniu z Brukseli porucznika Obamy. Uśmiechał się krzywo,
ciemny krawat miał źle zawiązany.
- Pułkowniku, nie jesteś stąd, ale my tu wiemy z naszej historii, że
czasem trzeba trochę odpuścić. Wypuszczenie zatrzymanych,
rezygnacja na moment z represji pozwolą im wrócić do domów. Nie
będą się już nakręcać. I zapomną. Ci ludzie już tacy są, nic nie
robią do końca, i tym razem będzie podobnie. Wypuść my lekarkę,
księdza i tego facecika, co się modlił, i mamy zagwarantowane, że
będzie spokój.
- Polityka ustępstw tylko ich rozzuchwali - skrzywił się pułkownik.
- Nie znasz ich wystarczająco dobrze. Ucieszą się, wrócą do
domów, będą mówili o odwilży, a my powoli przykręcimy śrubę z
powrotem. Media, jeśli tylko przedstawimy sprawę rozsądnie, będą
po naszej stronie, prowodyrów się wyłapie za jakiś czas. I będzie
spokój. Był tu taki generał, co to zrobił. Ustąpił w sierpniu, a potem
złamał tych ludzi w grudniu. Wygrałby, gdyby nie Jan Paweł II. Ale
teraz jego nie ma. Ich pontifex jest w Afryce, i nie może ich
wspomagać.
- A jaka będzie wersja dla mediów?
- Standardowa. Do naszych szeregów także wkradli się
fundamentaliści. Ich działania miały doprowadzić do buntu, który
zakończyłby się rozlewem krwi. A po nim władzę mieli prze jąć
przygotowywani już w Afryce fundamentalistyczni politycy, którzy
znieśliby prawa kobiet, zakazali dobrej śmierci, seksu poza
kościelnymi małżeństwami. Na szczęście polecenia z centrali -
kapitan świetnie rozumiał, że jeśli jego projekt ma zostać zreali-
zowany to jakieś zasługi muszą być oddane przełożonym i samej
Brukseli - wymusiły dekonspirację tego świetnie ukrytego spisku.
Wyciągnięty z islamskiego getta porucznik Obama okazał się w
istocie zdrajcą, który współuczestniczył w watykańskim spisku,
którego celem było okutanie kobiet w burki i chusty. A jego prze-
łożeni, w tym major Strzelkowski, nie zrobili nic, by temu zapobiec.
Dokumenty się znajdą, korespondencja także... A już teraz wiemy,
że w czasie rozmów z jednym z tych zakonników nasz porucznik
czytał Biblię...
Mitterand słuchał Kossa z zainteresowaniem. Ten flejtuch mówił
całkiem sensownie. A jego propozycja, choć trudna do
przepchnięcia w Brukseli, ratowała im wszystkim skórę.
- Ile czasu potrzebujmy na odwrócenie sytuacji?
- Lekko licząc pół roku. Potem wszystko wróci do normy - kapitan
był pewny siebie.
- Skąd pewność?
- Pułkowniku, ja znam tych ludzi. Oni naprawdę nie są w stanie
działać dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni. I przyzwyczajeni są do
klęsk, wręcz się nimi szczycą... Tym razem będzie podobnie.
Musimy im tylko dać poczucie, że na teraz wygrali, nie co ustąpić. A
potem zaatakować, złamać kręgosłup i karmić papką. I wygramy.
Są na to dowody w historii tego miejsca.
Mitterand spojrzał na innych.
- Nie mamy specjalnie wyboru. Media się nakręcają. Pierwszym
krokiem musi więc być uspokojenie atmosfery. A to się nie uda bez
ustępstw. O tym, co robić później, zdecydujemy, gdy ludzie trochę
ochłoną - zaczął spokojnym tonem, przysłany wraz z Mitterandem z
Brukseli major Smith. Ten siwy oficer, choć stopniem stał niżej od
pułkownika, miał w Biurze o wiele silniejszą pozycję. Znali go i cenili
politycy, i mówiło się, coraz częściej, że jeśli osiągnie wreszcie
stopień pułkownika, to zostać może szefem całego Biura. Problem
polegał tylko na tym, że jemu na awansie nie zależało, i że wolał
występować z tylnego fotela. Jego wypowiedź jednak w zasadzie
zamykała sprawę. Pułkownik wiedział już, że Smith poprze projekt i
przepchnie go dalej, a później będzie egzekwował konsekwentne
jego wykonanie. I jeśli komuś podwinie się noga, to go
bezwzględnie wyeliminuje ze struktur.
- Napiszesz raport do centrali? - zwrócił się z uśmiechem do
majora.
- Nie! Ty go napiszesz - Smith jasno dał do zrozumienia, że choć
popiera pomysł i uznaje go za jedynie wykonalny, to
odpowiedzialność za niego musi wziąć sam Mitterand. - To ty przy
wróciłeś Obamę - dodał złośliwie.
* * *
Paski “Pilne" pojawiły się we wszystkich telewizjach. Informacje
na temat wypuszczenia przetrzymywanych w budynkach Biura do
Walki z Fundamentalizmem osób, rozgrzały do czerwoności sieć. A
krótkie oświadczenie pułkownika Mitteranda, który informował, że
wiele wskazuje na to, że sprawa była gigantyczną intrygą - w której
brali udział także oficerowie - obliczoną na skompromitowanie Biura
i odebranie mu wiarygodności - transmitowane były na żywo. “Na
szczęście tę szytą grubymi nićmi aferę udało się zablokować" -
zapewniał z marsową miną pułkownik i dodawał, że “do momentu
pełnego wyjaśniania sprawy osoby przetrzymywane w Biurze na
wniosek zatrzymanych już pracowników Biura zostaną zwolnione".
Informacja o wypuszczeniu Agnes, Tadeusza, ojca Piotra i ar-
cybiskupa Kiliańczuka dotarła na plac niemal natychmiast. I po-
witana została najpierw oklaskami. Ale nie trwały one długo, bo
nagle spod burzy braw zaczął przebijać się śpiew. Ludzie, którzy
przez wiele godzin modlili się, zrozumieli, że to nie Biuro zwolniło
przetrzymywanych, że to nie pułkownikowi zawdzięczają, że od-
nieśli sukces, ale że ich modlitwy zostały wysłuchane. I dlatego
niemal spontanicznie zaczęli śpiewać, najpierw cicho, a potem
coraz donośniej “Te Deum". Nie minęło więcej niż kilkadziesiąt
sekund, gdy cały plac rozbrzmiewał jednym głosem;
Ciebie Boga wysławiamy,
Tobie Panu wieczna chwała,
Ciebie Ojca, niebios bramy,
Ciebie wielbi ziemia cała.
Mitterand szczelnie zasłonił okna w swoim pokoju. Nie mylił się,
sądząc, że ta gromada ciemniaków okaże wdzięczność nie tyle
Biuru, ile swojemu plemiennemu bożkowi. Ten ich śpiew irytował
go, ale humor poprawiało mu to, że już niebawem przyjdzie pora,
by się z nimi policzyć. - Ten Wasz Bóg nie uchroni was, nie za-
chowa Waszego dziedzictwa, bo to my zwyciężymy - pocieszał się
oficer, układając już w umyśle plany ostatecznego rozprawienia się
z katogettem. I z tymi, którzy teraz wychodzili na wolność.
A pieśń nadal wznosiła się nad placem. Ludzie płakali.
Ze Świętymi w blaskach mocy,
wiecznej chwały zlej nam zdroje:
Zbaw o Panie, lud sierocy,
Błogosław dziedzictwo swoje.
Rządź je, broń po wszystkie lata,
prowadź w niebios błogie bramy,
My w dzień każdy, Władco świata,
Imię Twoje wysławiamy.
Te słowa, jeszcze przed wyjściem, usłyszał arcybiskup. Łzy
stanęły mu w oczach. Nie, nie przepadał za ludową wersją tej
modlitwy, często krytykował ją w swoich kazaniach, zarzucał jej
triumfalizm, odciąganie ludzi od spraw doczesnych i
antropologizację rzeczywistości transcendentnej. Ale teraz to nie
miało znaczenia. Kiliańczuk wiedział bowiem, że nie wyszedłby na
wolność, gdyby nie ci prości ludzie, którzy godzinami trwali na
modlitwie, odmawiali różaniec i prosili, narażając swoją wolność, o
wolność dla niego. Przed oczami stanął mu znowu jego stary
proboszcz, który z ogniem w oczach mówił im, że to nie teologia,
ale wiara prostych ludzi podtrzymuje Kościół...
Wypchnięto go na zewnątrz. Słońce nieco go oślepiło. A po chwili
poczuł wokół siebie przyjazne dłonie.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Księże Arcybiskupie.
Dzięki Bogu, że jest już ekscelencja z nami - powtarzali ludzie. I
padali mu do kolan, by ucałować dłonie, które dla nich były dłońmi
kapłana. Arcybiskup się zachwiał. Wiedział, że nie jest godny, wie-
dział, że nie zasłużył sobie na ten gest. Ale nie potrafił wyrwać im
dłoni, nie chciał. Czuł, że może to oni mają rację, a on walcząc całe
życie z przeżytkami zacofania, ludowością, klerykalizmem -
głęboko, fundamentalnie się mylił... Nie wiedział, ale poczuł, że
musi uklęknąć. Nie wykonywał tego gestu od dawna, zakazał go
nawet w pewnym liście, a teraz ukląkł. I dołączył się do śpiewu,
przypominając sobie z pewnym trudem słowa.
Na Krynickiego tuż przed wejściem czekała rodzina. Małgosia,
choć przez łzy, wciąż się śmiała. I ten uśmiech, to wzruszenie
sprawiało, że Tadeusz dostrzegał w niej tę samą dziewczynę, choć
po wielu ciążach i porodach, po wielu trudach, w której się zakochał
wiele lat temu. Nie miał pewności, ale czuł, że tak jakoś wyglądać
będzie człowiek w wieczności. Wiecznie młody, ale dojrzały;
doświadczony, ale niezniszczony przez wiek. Przytulił ją mocno.
- Dziękuję - wyszeptał. A potem zaczął całować dzieci. Był z nich
dumny, nie spodziewał się, że pójdą dla niego na plac, że Małgosia
zdecyduje się na coś takiego. Ojciec Piotr, gdy tylko zobaczył
klęczącego arcybiskupa, podszedł do niego. I ukląkł obok. Chciał
się modlić i dziękować Bogu nie tylko za wolność, ale także za
powrót hierarchy, za tę jego modlitwę.
Ostatnia gmach opuściła Agnes. Nerwowo szukała wzrokiem
Sylwka. Był tam. Zobaczyli się i rzucili sobie w ramiona. Kobieta
długo nie mogła go wypuścić, starała się nie dostrzegać, że wokół
niej zebrała się także cała rodzina Tadeusza. Ale wreszcie Sylwek
odsunął ją od siebie i poważnym głosem powiedział.
- Mama, to Bóg i oni...
Lekarka odwróciła się w kierunku Tadeusza i Małgosi.
- Dzięki - zaczęła. A potem już bez uśmiechu dodała. -
Zwyciężyliśmy!
- Nie. To Chrystus zwyciężył - odpowiedział poważnie Krynicki. A
po chwili w zamyśleniu dodał. - Ale przed nami jeszcze długa walka.
Epilog
Wiatr rozwiewał mu włosy. Siedział na wzgórzu i obserwował las.
Nie miał ochoty wracać do klasztoru paulinów. Wiedział, że czeka
tam na niego posiłek i ciepła rozmowa, a potem pakowanie. Ale on
chciał jeszcze pobyć w lesie. Pomodlić się, poczytać Pismo Święte,
którego od momentu ucieczki niemal nie wypuszczał z rąk. Chciał
lepiej przygotować się do chrztu, który miał przyjąć za kilkanaście
dni w Afryce z rąk Ojca Świętego. Wiedział już, że przyjmie nowe
imię. Od teraz będzie już Pawłem, bo wiedział, że bez Dziejów
Apostolskich, bez fragmentu z drogi do Damaszku nie byłby tu,
gdzie był teraz. A zresztą ten święty jakoś dziwnie mu pasował. Był
taki jak on, a może lepiej byłoby powiedzieć, on był taki jak Paweł.
Najpierw prześladowca, teraz na drodze do Boga.
Nie, nie sądził, że będzie kiedyś apostołem, ale czuł się jak
wówczas, gdy Szaweł, a może już Paweł wszedł do Damaszku i
trafił do swojego wychowawcy. On także porzucił już starą drogę i
wchodził na nową. Hassan był w nim jeszcze obecny, ale za kil-
kanaście dni stanie się już Pawłem. Pawłem, który spotkał Boga na
swojej drodze i chce o tym opowiadać. Nie miał pojęcia, co będzie
dalej. Chciał tylko zostać chrześcijaninem, przyjąć Chrystusa.
Odwrócił wzrok od tekstu. Zamyślił się. Odkąd weszli do tunelu,
zmieniło się wszystko. Ojciec Jan krótko po przejściu na kozacką
stronę odleciał wraz z Benedyktem i Gretką do Afryki. Chusta - to
wiedział już tylko z opowieści zakonników - została powitana w
Afryce przez cały miejscowy episkopat. Papież umieścił ją w
katedrze, która była jego tymczasową stolicą. Chrześcijanie
masowo do niej pielgrzymowali. Ojciec Jan pozostał jej kustoszem.
Ale na razie był na urlopie i szkolił język. Gretka zamieszkała w
polskiej rodzinie, która wiele lat wcześniej opuściła Prowincję
Wschodnią. Benedykt odpoczywał, ale - jak podejrzewali paulini -
szykował się do powrotu do kraju.
Po drugiej stronie granicy też na razie było spokojnie. Media - a o
sytuacji tam Hassan wiedzę czerpał tylko z mediów - donosiły, że
protesty ustały. Ludzie wrócili do swoich domów. Kryniccy, Martinez,
ojciec Piotr mieszkali nadal na Pradze. Dziwne rzeczy działy się
natomiast z arcybiskupem. On w zasadzie zniknął z życia
publicznego. Nie spotykał się z wiernymi. Media spekulowały, że
ukrył się na wsi i tam się modli.
Głównym winnym zamieszania - Hassan miał tego świadomość -
był on sam, a także major Strzelkowski. Jemu nic nie mogli zrobić,
a major został przeniesiony na emeryturę. Zmieniać zaczęła się też
powoli atmosfera. Media coraz niechętniej opowiadały się po
stronie katofundamentalistów. Na ekrany powróciła stara
propaganda, a przecieki ze śledztwa w sprawie operacji “Chusta"
jasno wskazywały, że wina - choć jest w jakimś stopniu po stronie
Biura - spoczywa głównie na fundamentalistach, z którymi trzeba
wreszcie zrobić porządek. Słowem wszystko wracało do normy.
K
ONIEC