Terlikowski P Tomasz Operacja Chusta

Tomasz P.Terlikowski

Operacja “Chusta”



Rozdział pierwszy

Biały budynek kurii w niczym nie przypominał budowli ko­ścielnej. Szklany fronton z wielkim symbolem kielicha przy­wodził na myśl raczej siedzibę międzynarodowego koncernu branży winiarskiej. W środku nie było inaczej - korytarze wyło­żone czerwonymi dywanami, a na ścianach, zamiast religijnych obrazów, wisiały wyłącznie białe i czarne kwadraty, które symbo­lizować miały, jak dowodził obecny arcybiskup warszawski, Boga Ojca w Jego niepoznawalnej naturze.

Zakonnik w spranym brązowym habicie przepasanym białym sznurem nie bardzo pasował do nowoczesnej rezydencji biskupiej. Ojciec Jan miał tego świadomość i szybkim krokiem mijał kolejne drzwi, by jak najszybciej dotrzeć do głównego gabinetu, w którym od wielu lat rezydował arcybiskup Antoni Kiliańczuk.

Drzwi otwarły się bezszelestnie.

- Czekałem na ojca - uśmiechnął się zza szerokiego biurka arcybiskup. Ubrany był, jak zwykle, w sportowy czarny T- shirt i bordową biskupią marynarkę. - A ojciec wciąż wierny tym starowierskim zwyczajom - roześmiał się w nieco wymuszony sposób, taksując habit surowym spojrzeniem. - Mówiłem ojcu wielokrotnie, że musimy dostosowywać się do społeczeństwa i zaprzestać stwarzania niepotrzebnych barier strojem czy za­chowaniem...


Ojciec Jan nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do tego, że jego ubiór budził niezadowolenie przełożonych. Habit kojarzył się im z Soborem Trydenckim, o którym chcieli jak najszybciej zapomnieć. Strój duchowny nie ułatwiał też życia w świecie. Mieszkań­com Warszawy kojarzył się wyłącznie z fundamentalistycznym za­grożeniem, jakie wywoływali rozmaici neotradsi. Policja miała na­kaz uważnego sprawdzania, czy osoby wchodzące do urzędów nie mają na sobie symboli manifestacyjnie wyrażających religijność.

- Ekscelencja mnie wzywał - powiedział wreszcie, by prze­rwać ciszę.

Arcybiskup znowu nieznacznie się skrzywił. - Tyle razy pro­siłem, by nie używał ojciec tych wykluczających i postfeudalnych słów - zaczął. - W naszym świecie trzeba stawiać na równość, a nie nieustannie budować mury między nami. Ojciec jako ka­pucyn, syn świętego Franciszka, który nie wywyższał się nawet ponad zwierzęta, powinien o tym wiedzieć najlepiej.

Zakonnik nadal milczał. Nie chciał wdawać się w polemikę z biskupem na temat pop- Franciszka, którym od kilkudziesięciu lat karmiono rzesze pop- katolików. Chciał dowiedzieć się, czego chce od niego pasterz diecezji i wrócić do swoich obowiązków. Spowiadać, odprawiać mszę świętą, zbierać datki na “wykluczo­nych". Ale nic nie wskazywało na to, by spotkanie miało się szyb­ko skończyć. Arcybiskup wskazał mu ręką fotel.

- Nie o strojach i tytułach chciałem z ojcem rozmawiać - powiedział już nieco przyjaźniej. - Chodzi o ojca pracę.

Ojciec Jan spojrzał na niego zaniepokojony. Od kilku lat zaj­mował się wykluczonymi z systemu opieki społecznej. Pomagał im znaleźć lekarzy, którzy nie zmuszali do przyjmowania środ­ków medycznych pochodzących z nieetycznych źródeł i nie denuncjowali tych, którzy odmawiali sterylizacji lub aborcji z przy­czyn socjalnych. Jak dotąd, choć przełożeni zakonni wspominali mu o tym, że budzi to wątpliwości pragnących zachować dobre relacje z państwem biskupów, nikt nie robił mu z tego powodu problemów. Tym razem nie chodziło jednak o “wykluczonych". Arcybiskup nawet o nich nie wspomniał.

- Ojciec jest kustoszem relikwii, która wywołuje zbyt duże zainteresowanie. Ta Chusta musi na jakiś czas zniknąć - wyjaśnił hierarcha.

- Dlaczego? - zakonnik nie był w stanie wykrztusić z siebie nic więcej. Przychodząc tu, nie spodziewał się niczego dobrego, ale polecenia, by usunąć chustę z wizerunkiem Chrystusa, nie ręką ludzką uczynionym, nigdy. Tłumy, jakie każdego dnia nawiedzały ich sanktuarium, były wystarczającym powodem, by nie dopusz­czać do siebie takiej myśli. A badania naukowe, które ostatecznie potwierdziły, że tego wizerunku nie dało się namalować w sposób naturalny, wydawały się zapewniać mu bezpieczeństwo.

- Och, powodów jest wiele - lekceważąco machnął ręką arcybiskup. - Zacznijmy od przyczyn religijnych, wyrastających z ducha Ewangelii. Bóg nigdy nie chciał przymuszać ludzi do wiary, wszak ma być ona aktem wolności, wyboru dokonywanego w ostatecznej egzystencjalnej ciemności. A ta Chusta, przez sam fakt, że rzekomo nie jest ręką ludzką uczyniona, wymusza wiarę i pozbawiają tego, co w niej najważniejsze: wolności...

Arcybiskup mówił dalej, ale ojciec Jan się wyłączył. Znał te słowa niemal na pamięć. Usuwaniu ze świątyń kolejnych cudow­nych obrazów, pamiątek wielkich cudów i relikwiarzy nieodmien­nie towarzyszyły słowa o potrzebie dostosowania form religijności do “ducha Ewangelii", który wykluczać miał ludowe pozostałości i formy “pobożnościowego przymusu". Chwilę potem, gdy akurat ojciec Jan kończył odmawiać kolejną dziesiątkę różańca, pa­dły jeszcze słowa o konieczności szacunku dla inaczej wierzących muzułmanów. - Dla nich - tłumaczył arcybiskup - przekonanie o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, których świadec­twem jest Chusta, to herezja.

Najważniejszy argument padł jednak na końcu. - Władze usilnie prosiły, byśmy zaprzestali wystawiania tej Chusty. Jeśli się nie zgodzimy, zostaniemy pozbawieni, jako organizacja promująca zacofanie i ciemnotę oraz religijny przymus, dotacji na rozbudo­wę świątyni dialogu. Bardzo więc ojca proszę, by jutro w połu­dnie przekazał ojciec relikwiarz wraz z całą dokumentacją panom z Biura do Walki z Fundamentalizmem, którzy się do ojca zgłoszą - podsumował Kiliańczuk.

- Nie mogę tego zrobić - przez zaciśnięte zęby odpowie­dział zakonnik. Usta mu pobladły, a zdenerwowanie niemal ode­brało głos. - Ksiądz arcybiskup nie może mi tego nakazać. Ta re­likwia została dana ludziom, by przez nią wierzyli, a nie po to, by zamykać ją w archiwach - próbował tłumaczyć.

Arcybiskup nie chciał go słuchać. - To jest polecenie, które ojciec musi wykonać. Od tego zależą dobre relacje z państwem, których nie będziemy narażać na szwank tylko dlatego, że jakieś dewotki chcą się pomodlić przed kawałkiem tkaniny. Bóg jest wszędzie i wszędzie możemy Go spotkać i poznać. Nie ma powo­dów, by faworyzować kawałek materiału - przerwał ostro. - Jutro ma ojciec przekazać tkaninę. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, będę zmuszony cofnąć ojcu licencję duszpasterską. A są ku temu po­wody... Ojca zakon też zresztą specjalnie się nie podoba w Pałacu - dodał. I ruchem ręki odprawił zakonnika.

Ojciec Jan zacisnął dłoń na różańcu, próbując wymacać krzy­żyk. Przyklęknął przed arcybiskupem. Rozumiał, że pasterz diece­zji musiał jakoś dogadywać się z władzami. Od jego elastyczności zależała przecież przyszłość parafii, setek duchownych i wiernych. Ale czy rzeczywiście trzeba się było godzić na wszystko? Czy z ust pasterza nie powinny czasem paść słowa “non possumus"? Jak da­leko jeszcze można się posunąć?

* * *

Zdrowaśki" powoli przywracały ojcu Janowi spokój. Rytm ró­żańcowej modlitwy pozwalał zebrać myśli. Wiedział, że nie może wykonać polecenia biskupa, wiedział, że musi mu się sprzeciwić. Ale nie miał pojęcia, jak to zrobić, szczególnie, że oznaczać to mo­gło pozbawienie go prawa do sprawowania funkcji kapłańskich na terenie całej wspólnoty. Jeden podpis arcybiskupa oznaczał, że jego podopieczni stracą duszpasterza, a on sam będzie musiał albo zaszyć się w klasztorze i pogodzić z całkowitym nakazem milczenia, albo szukać możliwości duszpasterskich poza Zjednoczoną Europą.

Powolnym krokiem opuszczał biurowe centrum Warszawy. Zmierzał na Pragę. Tam w starych opuszczonych domach, bez In­ternetu, błyskawicznych połączeń, od lat mieszkali “wykluczeni", ci, którzy z własnej woli, nie przyjmując pomocy oferowanej przez państwo, zdecydowali się na urodzenie upośledzonych dzieci, nie poddali się kuracjom “cudownymi komórkami macierzystymi" albo uciekając z kursów reedukacji antyhomofobicznej, postawili się poza nawiasem nowoczesnego społeczeństwa. W jednym z ta­kich domów mieszkał ojciec Piotr, benedyktyn z konwentu roz­wiązanego za tradycjonalizm. Do niego, jak zawsze w trudnych sytuacjach, postanowił pójść ojciec Jan.

Benedyktyn od lat pozbawiony był licencji duchownego. Miał całkowity zakaz pracy duszpasterskiej. Łamał go jednak ustawicz­nie. W swoim niewielkim mieszkaniu na czwartym piętrze jednej z praskich kamienic nieustannie kogoś spowiadał, udzielał sakra­mentów czy uczył dzieci katechezy. Od czasu do czasu upomina­no go za to, karano go mandatem za pracę bez zezwolenia, ale nic więcej. Władze nie chciały zadzierać z uwielbianym przez “wyklu­czonych" kapłanem, a diecezja udawała, że go nie zauważa.

- Laudetur Iesus Christus - powitał ojca Jana mężczyzna w benedyktyńskim habicie. I od razu posadził go za stołem. - Mów, co cię do mnie sprowadza - uśmiechnął się ciepło, patrząc na kapucyna.

- Jutro muszę oddać Chustę funkcjonariuszom Biura do Walki z Fundamentalizmem - wyszeptał kapucyn. Znał ojca Pio­tra od lat, i choć on sam był księdzem legalnym, to właśnie tego katakumbowego benedyktyna uważał za swojego kierownika du­chowego. I od niego oczekiwał wskazówek...

- Musisz? - twarz Piotra była nieprzenikniona.

- To polecenie arcybiskupa - wyjaśnił.

- On nie jest Twoim przełożonym.

- Może cofnąć mi licencję. I narobić kłopotu kapucynom. Ojciec Piotr lekko się uśmiechnął. - Bez licencji da się żyć.

Modlitwy nikt nie może ci zakazać.

Ojciec Jan milczał. Przejście do nielegałów było czymś, z czym coraz częściej się liczył. Ale przecież w ten sposób nie ura­tuje Chusty. Ona i tak, z nim lub bez niego, zostanie przekazana władzom. Benedyktyn domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel.

- Nie możesz jej oddać - powiedział krótko.- To jest ten mo­ment, o którym zawsze myślałeś. To jest twoje “non possumus".

Ojciec Piotr mówił dalej. Do kapucyna powoli docierało, że przyjaciel wzywa go do “wykradzenia" Chusty i przewiezienia jej do Afryki. W jednym z kapucyńskich sanktuariów, pozostających w jedności z biskupem Rzymu, miała być bezpieczna i służyć lu­dziom. - Tam jest teraz serce Kościoła - tłumaczył mu cierpliwie. - My tu już tylko pilnujemy grobów, ciesząc się z tego, czego jesz­cze sami nie zniszczyliśmy.

- Ale jak? - wyszeptał ojciec Jan. Granice Zjednoczonej Eu­ropy były ściśle strzeżone. Tam, gdzie nie było morza, pobudowano mur z setkami noktowizorów, anten satelitarnych i wozów bojowych straży granicznej. Syta i świecka Europa nie chciała więcej emigrantów, którzy mogliby zniszczyć jej kruchy system socjalny.

Ojciec Piotr był boleśnie szczery. - Nie wiem. Ale Bóg będzie cię na tej drodze prowadził - powiedział tylko. - Jeśli się odważysz...

* * *

Wracał do klasztoru. Rozmowa z ojcem Piotrem nie pozo­stawiła najmniejszych wątpliwości. Benedyktyn nakłaniał go do kradzieży, sprzeciwu wobec biskupa i szalonej ucieczki przez po­łowę Europy. Szalonej to zresztą mało powiedziane. Ojciec Jan musiałby całą drogę pokonać pieszo. Samochody, ze względów bezpieczeństwa, miały zamontowane chipy, które pozwalały na ich błyskawiczną lokalizację, a nawet zdalne wyłączenie silników. Lot samolotem także nie wchodził w grę. Od wielu lat na bram­kach wejściowych zamontowane były identyfikatory źrenicy oka, których nie dało się oszukać. Nie dało się oczywiście wyłącznie tym, którzy nie chcieli przechodzić skomplikowanych operacji i nie mieli wolnych kilku milionów euro. Ale gdyby nawet udało się jakoś wejść na lotnisko, to i tak nie na wiele by się to zdało. Opłata za podróż mogła być bowiem dokonana wyłącznie za po­mocą karty, która także pozwalała odnaleźć uciekiniera.

Trzeba było zatem iść bez pieniędzy, bez habitu - bo ten błyskawicznie by go zdekonspirował - wędrując od jednej para­fii katakumbowej do drugiej. Ojciec Piotr opowiedział mu, jak je znaleźć, przekazał listy polecające i pobłogosławił na tę eskapadę. Wyciągnął ręce i mówił: “Niechaj Cię Pan błogosławi i niechaj Cię strzeże". A na ojca Jana spływał spokój. Miał świadomość, że tego, co robi, nie da się pogodzić z prawem kanonicznym, ale czuł też, że tym razem jego kierownik duchowy miał rację: przychodzi taki czas, kiedy trzeba jasno powiedzieć “nie zgadzam się".

Klasztor przy Miodowej niemal nie zmienił się od wieków. Przemknął przez ciemną sień i wszedł do kościoła. Tam, w bocz­nej, specjalnie dobudowanej kaplicy, od dwudziestu lat wisiała Chusta. Ojciec Jan, jako jej kustosz, znał wszystkie kody, koniecz­ne nie tylko do otwarcia kaplicy, ale także do zdjęcia blokad z sys­temów alarmowych. Spokojnie wystukiwał ciągi cyfr, a na koniec podstawił oko do identyfikacji. Kraty otworzyły się bezszelestnie. Zakonnik uklęknął i zatopił się w modlitwie. Oblicze Jezusa spo­glądało na niego łagodnie. Światło elektryczne przenikało przez materiał, na którym ponad dwa tysiąclecia wcześniej odbity został wizerunek Zbawiciela.

Czas biegł błyskawicznie. Gdy ojciec Jan oderwał wzrok od Cudownego Oblicza spojrzał na zegarek. Była 23.30. Czas się zbierać - pomyślał. Wstał. Podszedł do Chusty i wyjął ją z ochraniających ram. Delikatnie zwinął materiał i schował go pod ha­bit. Chwilę później zamknął kaplicę i spokojnym krokiem opuścił kościół. Nie wrócił już do swojej celi. Nie było na to czasu. Miał przed sobą tylko kilka godzin, by przebrać się w normalne ubranie i opuścić Warszawę. W południe Biuro do Walki z Fundamen­talizmem będzie już wiedziało, że Chusta zniknęła. Kody i zapis kamer nie pozostawią wątpliwości, kto ją zabrał. I wtedy zacznie się pościg...

Rozdział drugi

- Jak to, kurwa, nie ma? - major był wściekły. Hassan patrzył na niego spod oka. Był tylko porucznikiem, ale miał świadomość, że major wiele mu zrobić nie może. Pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie. On przyjechał z centrali. Był młodym, świetnie zapowiadającym się ofice­rem. Skierowano go tylko na jakiś czas do Prowincji Wschodniej, by tam zdobył doświadczenie i wrócił do Brukseli już jako kapitan. Po­chodził z rodziny muzułmańskiej, co tylko podnosiło jego wartość.

- Zwyczajnie. Nie ma - przerwał dość obcesowo. - Przy­jechaliśmy, tak jak było umówione z Kiliańczukiem, w południe. Kaplica była zamknięta, ale Chusty w niej nie było. Z zapisów wynika, że kodami posłużył się ten ich przełożony Jan Skorupek, który zniknął - uzupełnił.

Major nie wyglądał na zachwyconego. Ta akcja miała być jego wielkim sukcesem. Z Warszawy zniknęłaby znienawidzona Chusta, która sprawiała, że wciąż ktoś się nawracał, wstępował do semina­rium, a niekiedy nawet decydował na przejście w stan nielegała. I to mimo że w szkołach uczciwie pracowano nad laicyzacją młodzieży.

Nie bez znaczenia miały być też szczegółowe badania, które wykazałyby, że Chusta jest nic nie wartą podróbką. Arcybiskup już złożył swój podpis nad szczegółowym raportem, który po­wstał w Departamencie VI Biura. Major skromnie wziąłby udział w konferencji prasowej, a potem nadstawił pierś do orderu. A na koniec może nawet jakiś awans... Hassan też miałby w tym swój udział. Gdyby major Strzelkowski został pułkownikiem, on praw­dopodobnie miałby kapitańskie gwiazdki na mundurze. A wtedy adiós, wróciłby do Brukseli i zaczął pracę w Departamencie ds. Islamskich. Ciepła posadka już na niego czekała.

Ten misternie przygotowywany plan popsuł nadgorliwy mnich. Do tego porażkę Biura pokazały media, zaproszone na akcję młode­go porucznika z Centrali. Portale internetowe pełne były doniesień o pustej kaplicy, a reporterzy z błyskiem w oku informowali, że legal­ny duchowny rzucił wyzwanie państwu, odmawiając podporządko­wania się decyzjom Biura do Walki z Fundamentalizmem i własne­go arcybiskupa. - Czy służbom uda się zatrzymać szaleńca? - pytali reporterzy. Po takim medialnym show obaj oficerowie nie mieli już wyjścia: ojciec Jan musi być złapany, a Chusta aresztowana. Jeśli im się nie uda, major zapłaci za to stanowiskiem, a Hassan będzie mu­siał długo i cierpliwie przekonywać swoich przełożonych, że jednak zasłużył na oceny, jakie mu wystawiano jeszcze w szkołach. A póź­niej media zawsze z zadowoleniem będą mu przypominały pierwszą wpadkę i przegraną z zakonnikiem w spranym habicie.

- I...? - głos majora brzmiał dość błagalnie.

- Wydałem już stosowne polecenia. Badamy jego powiązania, sprawdzamy, z kim się kontaktował po wizycie u arcybiskupa. I pró­bujemy namierzyć jego osobistą kartę chipową - opowiadał Hassan.

- Pierwszy raport chcę mieć na biurku jutro rano - odpo­wiedział major. - Na razie morda w kubeł i bez komentarzy do mediów. Z nimi kontaktować się może tylko oficer prasowy. A te­raz do roboty - dodał niespecjalnie regulaminowo.

Hassan trzasnął obcasami i wycofał się z gabinetu.

* * *

Hassan usiadł za biurkiem i zaczął czytać dostarczone mu przez archiwum materiały. Ojciec Jan był zakonnikiem, należącym do oficjalnego, aprobowanego przez państwo Kościoła. Jego zwierzchnicy zaakceptowali liberalny konsensus i nie naruszali norm prawnych. Ukształtował się on, co Hassan wiedział ze stu­diów na Uniwersytecie w Leuven, na początku XXI wieku. Jego ojcami byli hierarchowie, duchowni i świeccy z różnych krajów, którzy nie akceptowali antymodernistycznego kierunku narzuca­nego Kościołowi przez Jana Pawła II, Benedykta XVI, Piusa XIII i Jana XXIV. Chodziło głównie o radykalny sprzeciw wobec abor­cji i eutanazji, nakładane na urzędników państwowych i lekarzy z klinik aborcyjnych i pogodnej śmierci ekskomuniki, a także o odmawianie praw kościelnych czynnym homoseksualistom. Początkowo sprzeciw przyjmował tylko formę listów otwartych, w których odcinano się od decyzji papieskich, czy krytykowano biskupów egzekwujących prawo kanoniczne i przypominających, że decyzje moralne mają swoje konsekwencje.

Kroplą przepełniającą czarę goryczy stał się jednak sprzeciw Piusa XIII wobec sieci katolickich poradni eutanazyjnych “Do­bra śmierć", które działały w Niemczech i Francji. Osobom znu­dzonym życiem jej założyciele wydawali wymagane przez prawo zaświadczenia konieczne do zabiegu eutanazji. Papież uznał takie działania za niezgodne z prawem kanonicznym, ale biskupi wzięli pomysłodawców w obronę i tłumaczyli, że dzięki takim porad­niom pewną część osób udaje się odwieść od eutanazji. W spe­cjalnym wspólnym oświadczeniu Episkopaty Francji i Niemiec zarzuciły Piusowi XIII niezrozumienie wyzwań współczesności, zamknięcie na inność, a także stosowanie prawa bez miłosierdzia. Wierni wsparli swoich pasterzy wielką akcją występowania z Ko­ścioła pod hasłem: “To my jesteśmy pasterzami".

Pius XIII próbował ratować sytuację, wydając dekrety odwo­łujące biskupów z zajmowanych przez nich stanowisk, ale wtedy zbuntowała się Kuria Rzymska. Część kardynałów otwarcie solidaryzowała się z episkopatami zachodnimi i wezwała papieża do ustąpienia z zajmowanego stanowiska. Po stronie Ojca Świętego opowiedziały się Kościoły afrykańskie i azjatyckie. Tamtejsi bi­skupi zdecydowanie odcięli się od postulatów swoich zachodnich kolegów. Media na bieżąco relacjonowały skandal. Internet pełen był nagłówków: “Watykan wystąpił przeciw papieżowi"; “Kardy­nałowie wzywają papieża do opamiętania"; “Czy papież ustąpi?"; “Katolicy popierają kardynałów", “Postępowy świat kontra czar­ny Kościół" itd. itp. Watykan został zasypany listami poparcia dla kardynałów i biskupów, płynących z całego zachodniego świata. A nieliczne głosy sprzeciwu zostały zignorowane.

Aferę zakończyła pielgrzymka papieska do Tanzanii. Afry­kańczycy witali Ojca Świętego entuzjastycznie, jednak dla Euro­pejczyków absolutnie nie do zaakceptowania była wypowiadana w czasie pielgrzymki apologia religijności i potępienia laicyza­cji. I dlatego władze Włoch, wsparte przez część kardynałów, nie dopuściły do powrotu Piusa XIII do Watykanu, nie wydając pozwolenia na lądowanie jego samolotu na rzymskim lotnisku. Papież musiał wrócić do Afryki. I tam, na wygnaniu, odbudował struktury kurialne. Parlament Europejski - na wniosek eurodeputowanych z Partii Socjalistycznej - przyjął deklarację poparcia dla zbuntowanych biskupów, a także przeznaczył stosowne środki na ich działalność. W ciągu kilku lat zdelegalizowano wspólnoty wierne papieżowi i w ich miejsce powołano struktury Kościoła Lojalistycznego. Papież ekskomunikował wprawdzie biskupów, którzy uczestniczyli w tych działaniach, ale nie miał prawnych możliwości, by odbudować realne struktury rzymskie na terenie Zjednoczonej Europy.

Jego następca - Jan XXIV - zdecydował się podjąć dialog z odstępcami. Powołał stosowne komisje, doprowadził do cofnię­cia radykalnej reformy przeprowadzonej przez Synod Europejski, legalizującej święcenie kobiet i znoszącej celibat. Do pełnego po­jednania jednak nie doszło, bowiem sprzeciwiły się mu władze państwowe, które uznały (odwołując się do Johna Locke'a), że katolicyzm wiąże się z głęboką nielojalnością wobec liberalnego państwa. W efekcie ukształtowały się dwa Kościoły katolickie - lojalny wobec państwa i lojalny wobec papiestwa. Jan XXIV pró­bował jeszcze jednoczyć je ze sobą, ale niewiele to dało.

Wierni, którzy nie odpłynęli w czasie kolejnych fal wystą­pień z Kościoła, byli tym wszystkim nieco zdezorientowani. Ko­rzystali z sakramentów, tam gdzie mogli. Zazwyczaj w parafiach lojalistycznych. Papież zresztą doceniał pracę lojalistycznych du­chownych, przypominał im tylko o konieczności wierności Tra­dycji i Magisterium Kościoła. Tam, gdzie praca legalna nie była możliwa, zarówno duchowni, jak i świeccy schodzili do podziemia i wiązali się z wędrownymi katechistami czy prezbiterami, często kierowanymi do tej działalności przez Drogę Neokatechumenalną czy lojalne wobec Stolicy Apostolskiej na wygnaniu zakony.

Granice między tymi dwoma wspólnotami nie były jednak tak ostre, jak wynikałoby z ich historii. Władze europejskie ogra­niczały także działalność legalnych wspólnot i zamykały kolejne seminaria, powołując się na ekscesy antyaborcyjne czy propagandę homofobiczną, jaką mieli prowadzić ich klerycy czy profesorowie. Część legalnych księży była zmuszona przechodzić do podziemia, a inni prowadzili działalność nielegalną, pomagali wykluczonym czy odmawiali działalności w strukturach organizacji pro choice. Ojciec Jan, jak wynikało z notatek dostarczonych Hassanowi, był takim właśnie duchownym związanym z legalnymi strukturami Kościoła, choć kontaktującym się z nielegalami i prowadzącym antypaństwową działalność. Wyświęcił go - ważnie, co zawsze podkreślał w rozmowach z wiernymi - arcybiskup Kiliańczuk. I to on przez lata otaczał go opieką, uniemożliwiał jego aresztowanie, a niekiedy nawet wspierał niewielkimi datkami, które kapucyn natychmiast przeznaczał na praskich nielegałów.

I właśnie ten element dokumentacji szczególnie zaintereso­wał porucznika Obamę. Mężczyzna wykonał kilka przysiadów i zaczął układać w głowie plan, który miał go doprowadzić do odzyskania Chusty, albo przynajmniej do rozwiązania problemu religijnego w Prowincji Wschodniej. A najlepiej obu tych celów jednocześnie. To byłby sukces na miarę świetnie rozpoczętej ka­riery - pomyślał zadowolony.

* * *

Arcybiskup nerwowo przełykał ślinę. Od kilkudziesięciu mi­nut jego wideofony wręcz się urywały. Kolejni dziennikarze, ko­mentatorzy, publicyści i showmani zadawali mu wciąż to samo pytanie: jak odbiera fakt, że jeden z jego księży odmówił podpo­rządkowania się decyzjom władz? I co zamierza z tym fantem zro­bić? Odpowiadał więc, cierpliwie i jednoznacznie odcinał się od “oszołoma" w kapucyńskim habicie; podkreślał, że nie ma z tym nic wspólnego, a także wyrażał ubolewanie z powodu problemów, jakie wywołał jeden nieodpowiednio uformowany intelektualnie zakonnik.

Gdzieś w głębi duszy był jednak zadowolony, że ojciec Jan uciekł. Od ponad roku Biuro do Walki z Fundamentalizmem na­ciskało, by zrobił porządek z relikwią, która przyciągała do Warszawy ludzi z całej Europy. Ustąpił dopiero wówczas, gdy zagro­zili mu zamknięciem legalnego seminarium i pacyfikacją Pragi. Pamiętał ten dzień, gdy major Strzelkowski przyszedł do niego z triumfem w oczach i pokazał dwa dokumenty. Jednym z nich był podpisany przez władze dekret o rozwiązaniu seminarium, drugim - decyzja o przekazaniu Chusty władzom. I informacja, że zostanie ona przebadana przez odpowiednie służby. - W ży­cie wejdzie tylko jeden z nich. Ty wybierzesz który - powiedział mu wtedy major. I wybrał. Z bólem serca, bo choć nie wierzył w autentyczność Chusty, a gromadzący się wokół niej ortodok­si działali mu na nerwy, to jednocześnie widział owoce, jakie ro­dził ten niepozorny całun. Podpisał wtedy dokument podsunięty przez majora. A kilka tygodni później dodał swój podpis pod “Raportem o nieautentyczności przedmiotu kultu", który miał być opublikowany już po aresztowaniu Chusty. Przyszło mu to dość łatwo, bo nigdy nie wierzył, że ten kawałek płótna mógł mieć coś wspólnego z Jezusem Chrystusem.

O wiele więcej trudności sprawiła mu rozmowa z ojcem Ja­nem. I to nie tylko dlatego, że była nagrywana, ale także dlatego, że ten mamroczący modlitwy mnich miał w sobie coś przyciągającego. Arcybiskup znał jego przeszłość, wiedział, że był wcześniej świetnie zapowiadającym się studentem medycyny, który został relegowany z uczelni po tym, gdy odmówił wykonania obowiązkowej dla wszystkich studentów drugiego roku aborcji. - Nie będę uczestniczył w morderstwie - powiedział wtedy Skorupek. Kole­dzy z roku uznali, że określanie mianem morderstwa “standardo­wego zabiegu medycznego" jest niedopuszczalną obrazą medycy­ny. Skierowali więc sprawę do sądu, i wygrali ją. Skorupek zapłacił spore odszkodowanie. Później przez kilka lat próbował dostać się na inne uczelnie medyczne, ale opinia niebezpiecznego fundamentalisty ciągnęła się za nim przez lata. Poświęcił się opiece nad chorymi w osiedlach wykluczonych. Miał jakiś romans, nieszczę­śliwie się zakochał, aż wreszcie trafił do kapucynów. Chciał zostać bratem, bo władze odmówiły przyjęcia go na studia teologiczne, przypominając o - jak to określono - wyroku za antyaborcyjny terroryzm. Po interwencji rektora seminarium (był nim zresztą wówczas ks. prof. Antoni Kiliańczuk), który był zachwycony po­ziomem intelektualnym chłopaka, ostatecznie wydały zgodę na jego studia. Rektor przekonał ich tym, że jako legalnego księdza łatwiej będzie Jana Skorupka kontrolować.

I w zasadzie miał rację. Ojciec Jan pokornie przyjmował de­cyzje przełożonych, podporządkowywał się ograniczeniom nakła­danym przez państwo, i tylko od czasu do czasu wymykał się do wykluczonych, na co władze przymykały oczy. I ten eksperyment z “legalnym" ojcem Janem trwałby może jeszcze wiele lat, gdyby nie to, że rok temu prowincjał kapucynów w Polsce zdecydował się powołać Skorupka na opiekuna Chusty. Gdyby nie tamta decyzja, to teraz arcybiskup nie musiałby wydawać polecenia właśnie jemu, a gdyby nie to, sprawa byłaby już zakończona. A on nie musiałby się tłumaczyć mediom. I co gorsza czekać na wizytę majora, który z pewnością przyniesie ze sobą jakiś “sympatyczny" dokumencik. - Z ortodoksami zawsze są kłopoty - pomyślał arcybiskup. Nie było w nim jednak wściekłości. Raczej ciekawość, czy ojcu Janowi uda się uciec, i zaskoczenie, że ktoś jeszcze mógł pomyśleć, że można zawalczyć z systemem. On tę wiarę stracił wiele lat temu.

Dzwonek do drzwi wyrwał arcybiskupa z zamyślenia. Otwo­rzył je, a do pokoju wszedł młody, wysoki, szczupły mężczyzna o nieco ciemniejszym kolorze skóry.

- Porucznik Hassan Obama - przedstawił się. - Pracuję w Biurze do Walki z Fundamentalizmem. Prowadzę sprawę ojca Jana Skorupka. I chciałbym chwilę porozmawiać - mówił krótki­ mi zdaniami, bez właściwej oficerom służb surowości.

Arcybiskup łagodnym gestem wskazał fotel. Nie spodziewał się po tej wizycie niczego dobrego, ale wiedział, że musi się ona - raczej wcześniej niż później - odbyć. I był zadowolony, że zamiast majora Strzelkowskiego na spotkanie przyszedł ten młody oficer, którego - jak słyszał - całkiem niedawno przysłano z Brukseli na staż w “trudnym religijnie regionie". Tak określana była Prowincja Wschodnia w raportach dla Komisji Paneuropejskiej.

- Chciałbym, żebyśmy uzgodnili wersję wydarzeń - zaczął Hassan, widząc, że na zagajenie rozmowy przez hierarchę nie ma co liczyć.

- Nie mam z tym nic wspólnego. Ojciec Jan sprawiał kło­poty, ale nie spodziewałem się, że jest zdolny do sprzeciwu wobec władz i złamania prawa, które dla nas chrześcijan jest przecież w jakimś stopniu wyrazem woli Opatrzności - Kiliańczuk powta­rzał to samo, co mówił mediom.

- Ja nie jestem z mediów - porucznik przerwał mu obceso­wo. - Nie obchodzi mnie, czy się spodziewałeś, czy nie, a odcięcie się od ojca Jana możesz sobie w buty włożyć. Ja wiem, że niewiele macie ze sobą wspólnego, bo ten kretyn wierzy w to, co robi, a ty średnio. Chcę tylko, żebyś wydał oświadczenie, w którym okre­ślisz ojca Jana złodziejem i szaleńcem. On przecież ukradł drogą wszystkim Polakom i Europejczykom relikwię i chce sprzedać ją Japończykom. A diecezja poprosi władze o zajęcie się tą kwestią - Obama referował swój pomysł krótko.

Arcybiskup milczał. Nie miał ochoty brać udziału w robieniu z ojca Jana wariata i przestępcy. Nie żeby był jego wielbicielem, nie żeby rozumiał walkę o Chustę, ale ten zakonnik jakoś mu imponował. A do tego od ponad dwóch godzin przedstawiał inną wer­sję wydarzeń. Taką, w której ojciec Jan był wprawdzie szaleńcem, buntownikiem szkodzącym Kościołowi, ale w dobrej sprawie. Porucznik dostrzegł jego wahanie. Wyciągnął z kieszeni malutki komputer. Na jego ekranie widać było młodziutkiego Kiliańczuka w czarnej koszuli z koloratką.

- Zrobić głośniej, czy pamiętasz, co wówczas mówiłeś? - za­pytał.

Hierarcha zbladł. To było nagranie sprzed kilkunastu lat. Pro­wadził wówczas w seminarium wykład na temat bioetyki i nie­opatrznie wyrwało mu się, że jeśli chodzi o liczby bezwzględne, to aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust. Następnego dnia był już u niego zaczynający służbę wtedy jeszcze porucznik Strzelkowski. - Taka ładna kariera zostanie przerwana. Takich ocen nie można wprowadzać do głów studentów teologii. To re­latywizowanie dramatu Szoah, za który wy chrześcijanie ponosi­cie odpowiedzialność - zaczął. Kiliańczuk próbował wyjaśniać, że przecież on nic nie kwestionuje, a tylko porównuje, ale oficer był nieubłagany. - Tak, tak, ja wiem, ale przypominam, że Konferen­cja Episkopatu Europy już dawno odcięła się od takich porównań. A tu mimo wszystko, mimo wszystko... No nie wiem, co powiedzą na to jutro biskupi, jeśli zobaczą ten film w “Newsach Dnia".

To wszystko wróciło, gdy tylko zobaczył to zdjęcie, choć od wydarzeń minęło tyle czasu. Dobrze pamiętał, że dogadali się wówczas z porucznikiem. Nie było oczywiście mowy o współpra­cy. Po prostu spotykali się co jakiś czas i rozmawiali. A młodziutki ksiądz od czasu do czasu pomagał normować stosunki między pań­stwem a Kościołem. Nie robił oczywiście nic złego. Ot podsunął arcybiskupowi możliwe do zaakceptowania przez Biuro do Walki z Fundamentalizmem rozwiązanie jakiegoś problemu, albo odradził mianowanie “oszołoma" na proboszcza ważnej parafii. Ale zawsze robił to w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli nie był przekonany, decydował inaczej. A porucznik, później kapitan i wreszcie major Strzelkowski nigdy nie wracał do tego nagrania. Nie wrócił do nie­go również wtedy, gdy Kiliańczuk został arcybiskupem.

- To był tak dawno - próbował lekceważyć wymowę mate­riału arcybiskup. Ale była to tylko gra na czas, oczekiwanie na ar­gument, dzięki któremu mógłby ustąpić. Arcybiskup wiedział, że za porównywanie “prawa kobiety" do zbrodni prawicowych eks­tremistów można było wylądować w więzieniu. “Negacjonizm", bo tak określano tę zbrodnię, wykluczał na trwałe z debaty publicz­nej, a duchowni, którzy sobie na to pozwolili, byli błyskawicznie pozbawieni prawa nauczania.

Obama przymrużył oczy. - Może i dawno, ale sam rozumiesz, że to podważa twój autorytet jako człowieka otwartego, mądre­go i rzeczywiście nowoczesnego. Nie jest też wykluczone, że ktoś może skojarzyć fakty: skrajny fundamentalista, który przez lata ukrywał swoje poglądy i tak doszedł do wysokich godności, wy­święcił (tak, tak - pamiętamy, że to ty prosiłeś o wyjątek dla Sko­rupka) innego radykała, a później razem zdecydowali się zaatako­wać państwo i okraść Kościół - cedził słowa. - A przy tym twoja kariera to pryszcz - uzupełnił już szybciej, by nie urazić czułego na punkcie swojego honoru hierarchę. - O wiele istotniejsze jest dobro archidiecezji czy seminarium, które bez osoby tak otwartej jak ty może trzeba by rozwiązać - uśmiechnął się.

Kiliańczuk odetchnął z ulgą. Nie lubił ustępować, ale to był argument niewątpliwy. Dzięki jego otwarciu; rozmowom, ustępstwom w Warszawie wciąż mogło działać seminarium du­chowne, klasztory były otwarte, a nielegałowie tolerowani.

- Co mam podpisać? - zapytał. Hassan Obama wręczył mu oświadczenie, które tego samego dnia wieczorem miało być przedstawione w “Newsach Dnia", a w najbliższą niedzielę odczy­tane we wszystkich legalnych parafiach w Prowincji Wschodniej. - Czasem trzeba poświęcić jednego człowieka, by ratować wspól­notę - pomyślał jeszcze arcybiskup, podpisując dokument, który z ojca Jana robił złodzieja.

Rozdział trzeci

- W imię Boże - ojciec Jan przeżegnał się i ruszył w dro­gę. Zegnał się z Warszawą. Wiedział, że być może nigdy już nie zobaczy swojego miasta. Minął Zamek Królewski, obok które­go, jeszcze za jego dzieciństwa, stała kolumna Zygmunta. Usu­nięto ją, gdy chodził do liceum, bowiem krzyż w rękach władcy miał razić uczucia religijne mniejszości wyznaniowych. Dalszą drogę znał niemal na pamięć. W Szpitalu Praskim pracował jego ojciec. Był ginekologiem, który - gdy zniesiono klauzulę sumienia - przeniósł się na onkologię. Jan jako chłopak chęt­nie wpadał do zaniedbanego szpitala i wyciągał zapracowanego ojca do domu.

Szpital przejęła gmina muzułmańska. Ta sama, która kupi­ła od diecezji katedrę św. Floriana i przebudowała ją na główny warszawski meczet. Strzeliste minarety wznosiły się obok starej wieży kościelnej, na której krzyż zastąpiono zielonym sztandarem proroka. Co piątek do meczetu zjeżdżali się muzułmanie z całej Warszawy. Tutejszy imam uchodził za nowoczesnego, nosił europejskie ubranie i nieźle mówił po polsku. W mediach zawsze opowiadał się za dialogiem i zapewniał o możliwości pogodzenia islamu z liberalną, europejską demokracją. Czy to samo mówił podczas piątkowych modłów w meczetach, tego nie sposób było sprawdzić, bo kazania wygłaszał po arabsku, a władze nie uznały za stosowne, by nie naruszać zasady wielokulturowości, ich nagry­wać i tłumaczyć.

Po przeciwnej stronie, ale to ojciec Jan wiedział już tylko ze wspomnień ojca, było kiedyś ZOO. Zamknięto go po kolejnej wielkiej akcji ekologicznej “Nie zniewalajmy naszych braci" fi­nansowanej z budżetu Zjednoczonej Europy. Pod hasłami walki z szowinizmem gatunkowym zamknięto nie tylko wszystkie ogro­dy zoologiczne, ale nawet zakazano prowadzenia eksperymentów na zwierzętach. Leki miały być testowane na - jak to ujmowała stosowna dyrektywa - “przedstawicielach gatunku ludzkiego nie będących osobami". Z warszawskiego ZOO przetrwał tylko wy­bieg dla niedźwiedzi. Od lat wisiały tam zdjęcia prześladowców zwierząt, czyli dyrektorów ogrodów zoologicznych z całej Pro­wincji Wschodniej.

Ojciec Jan zwolnił, gdy dochodził do odnowionego ostatnio budynku IV Liceum Ogólnokształcącego im. Jose Luisa Rodrigueza Zapatero (dawniej Władysława IV). To była jego szkoła. To tutaj pierwszy raz się zakochał i wypił pierwsze piwo. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie ich biologa Stanisława Garło, starszego pana, który - konspiracyjnym szeptem - wyjaśniał im na przerwie, że teoria ewolucji Richarda Dawkinsa nie jest jedyną możliwą wersją powstania gatunków. A w klasie maturalnej, pod­czas wycieczki szkolnej, zdradził im, że ewolucja wcale nie dowo­dzi, że Boga nie ma. Dla Jana nie było to wówczas zaskoczenie. Jego rodzice byli wierzący, ale część kolegów przeżyła autentycz­ny szok. Ktoś jednak doniósł dyrektorowi i sympatyczny profesor musiał karnie przejść na emeryturę. Zmarł kilka miesięcy później, nie potrafił poradzić sobie z bezczynnością.

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie" - pomodlił się ka­pucyn. I odwrócił wzrok na prawosławny Sobór pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Złote cebulaste kopuły były pięknie oświe­tlone. Brakowało na nich tylko prawosławnych krzyży. Otwar­ty imam z nieodległego meczetu wymusił ich zdjęcie, bo raziły uczucia jego wiernych (jego - jak zapewniał - nie, ale on przecież musiał liczyć się z opiniami mniej światłych członków wspólno­ty). Cerkiew ta zresztą od kilku lat była nieczynna. Mer Warszawy przejął ją i utworzył w niej muzeum tolerancji i dialogu, a war­szawscy prawosławni musieli się zadowolić niewielką świątynią św. Jana Klimaka na Woli. Deklarowana lojalność i współpraca z władzami w niczym im nie pomogła, bo nie zgodzili się przyjąć rezolucji Parlamentu Europejskiego dotyczącej kapłaństwa kobiet. Odrzucenie równouprawnienia było zbrodnią, której tolerować - poza oczywiście mniejszościami kulturowymi, wymagającymi ochrony - nie wolno.

Za cerkwią rozpoczynała się dzielnica wykluczonych, Inżynierska, Ratuszowa - od lat nie były remontowane. I w tych starych, zdemolowanych domach mieszkali ludzie wyrzuceni na margines. Miasto nie protestowało przeciwko ich obecności, bo byli oni atrakcją dla licznie odwiedzających Warszawę turystów. “Jedyne w Europie religijne getto" (jak reklamowało miasto dziel­nicę nielegałów) przyciągało ciekawskich nie mniej niż jerozolim­ska dzielnica chasydów Mea Szarim. Oglądanie księży w sutan­nach, wiernych odbywających procesję Bożego Ciała (gdzie indziej nielegalne) czy uczestnictwo w barwnych pierwszych komuniach, z dziewczynkami w białych sukienkach i chłopcami w komeżkach - miało wielu miłośników, którzy zostawiali w hotelach twardą walutę. Oczywiście były i problemy. Co jakiś czas w kwadracie praskich ulic pojawiał się jakiś szaleniec wzywający do zbioro­wych modlitw przed klinikami dobrej śmierci czy próbujący wyjść z fundamentalistyczną propagandą poza ściśle określone regiony. Ale zazwyczaj błyskawicznie załatwiano taką sprawę dzięki do­brze działającej siatce informatorów.

Ojciec Jan skręcił w Inżynierską. Tam w jednym z podwórek mieszkała Agnes. Znali się jeszcze z liceum. Była córką urzędnika przysłanego przez Brukselę z Hiszpanii, później studiowali razem medycynę. Tyle że ona ją ukończyła i podjęła pracę w Barcelonie. Do Warszawy wróciła kilka lat po studiach, by urodzić dziecko. Sylwek miał zdiagnozowany zespół Downa, a procedury praw­ne były całkowicie jednoznaczne - w takiej sytuacji kobieta musi poddać się “procedurze usunięcia choroby". Agnes odmówiła. - Nie mogłam tego zrobić - opowiadała przyjaciołom. - Widzia­łam jego twarz na trójwymiarowym USG. To było moje dziecko - uśmiechała się nieśmiało. Odmowa podporządkowania się decy­zjom kończyła się wykreśleniem z programu ubezpieczeniowego, a dla lekarza odmową wykonywania zawodu. I wtedy zadzwoniła do niego. Poprosiła o pomoc. Ściągnął ją do Warszawy i załatwił pokój na Pradze. Więcej robić nie musiał. Agnes błyskawicznie wrosła w środowisko, a jako lekarka (choć bez uprawnień) miała pełne ręce roboty i zapewnione skromne środki do życia.

Podwórko było ciemne, ale w jej oknach wciąż paliło się świa­tło. Zadzwonił. Długo czekał aż otworzy.

- O, padre - wyglądała na zaskoczoną, gdy zobaczyła go w drzwiach. Nigdy nie spotykali się wieczorami. Ojciec Jan sta­rannie unikał dwuznacznych sytuacji. - Co tu robisz o tej porze? - dodała już zwyczajnie.

- Poczęstuj mnie herbatą, zamiast zadawać trudne pytania - powiedział z uśmiechem. Bawiła go niepewność Agnes. A jed­nocześnie wiedział, że przyjemny nastrój za chwilę pryśnie. I będą oboje myśleć, co dalej. Ona czekała na wyjaśnienia.

* * *

Gdy kończył opowieść, w jej oczach nie było radości. Wie­działa, że już się nie spotkają, i że ona też będzie miała kłopoty. Pościg za Chustą dotrze i do niej, tym bardziej że padre oczywi­ście nie zatroszczył się o to, by odpowiednio wcześniej wyrzucić z telefonu kartę, która rejestrowała każdy jego ruch. A do tego nie bardzo rozumiała, po co Jan w to wszystko się angażuje. Chusta była jej całkowicie obojętna. - Uważasz mnie za głupca, który porzuca ludzi, by ratować kawałek sukna? - zapytał na koniec. Agnes podniosła filiżankę kawy do ust. Nie musiała mu odpowiadać. Jan wiedział, że go nie rozumie. I nie chodziło tylko o Chustę, ale o całe jego ży­cie, o wszystkie wybory. Rozmawiali o tym wielokrotnie, a on od dawna modlił się o wiarę dla niej. Ale nic się nie zmieniało. Ona wciąż nie chciała, nie potrafiła, czy Bóg wie co jeszcze, uwierzyć. Szanowała Kościół, kochała papieża, uwielbiała ludzi, którzy ją otaczali, ale nie wierzyła w Boga. Była tu z nimi, bo tylko tak mo­gła uratować Sylwka. Tylko tu mogła być matką.

- Nieważne, co myślę. Ważne, co trzeba zrobić - odpo­wiedziała. Nie miała dziś ochoty na kolejne kazania. Nie chciała słuchać o wierze, o zaufaniu, o Bogu. Miała obok siebie, prawdo­ podobnie po raz ostatni, mężczyznę, któremu ufała, na którym mogła polegać i którego - co właśnie sobie uświadomiła - kocha­ła. I chciała, by zapamiętał ją jak najlepiej. - Przede wszystkim zniszcz to gówno - wskazała na telefon. - Złam kartę i spuść ją do sedesu - tłumaczyła cierpliwie. Ojciec Jan wykonywał polecenia. A Agnes szukała w podręcznym magazynku, w którym trzyma­ła ubrania dla swoich najbiedniejszych pacjentów, jakiegoś sen­sownego stroju, w który mógłby się przebrać zakonnik. - Mam - wyrwało jej się, gdy na wieszaku znalazła pomarańczowy strój buddyjskiego mnicha. - Zostaniesz w duchownej sukience, tylko zmienisz przynależność klubową - roześmiała się do niego.

Strój buddyjskiego mnicha to był doskonały pomysł, a ojciec Jan był tego świadomy. Buddyści, którzy zawsze zapewniali o swo­im ateizmie, tolerancji i otwartości, cieszyli się w Zjednoczonej Europie specjalnymi względami. Setki kaznodziejów, mistrzów, guru i łamów przemierzało nowoczesnymi samochodami (a nie­kiedy pieszo, w zależności od szkoły, nurtu czy kierunku) drogi, budowało buddyjskie centra czy prowadziło szkolenia dla zmę­czonych życiem. Wtopienie się w ten tłum nie wymagało wiel­kiej wiedzy, bo zdecydowana większość zachodnich buddystów o naukach Boddhisatwy miała' mniej niż średnie pojęcie. Proble­mem był brak licencji na działalność, którą wydawał Europejski Urząd ds. Tolerowanych Religii. Ale i to można było ominąć, bowiem część buddyjskich mistrzów kwestionowała uznanie ich systemu za religijny.

Gdy zakonnik przebierał się w nowe szaty, golił stępioną ży­letką brodę i głowę, Agnes przygotowała mu worek z najniezbędniejszymi rzeczami. Chleb razowy, kilka paczek parówek, puree ziemniaczane i dwie tabliczki czekolady powinny mu wystarczyć na pierwsze dni drogi. Do tego dorzuciła starą mapę Polski, skła­dany śpiwór, pomarańczową kurtkę i..., a jakże - bez tego się nie obejdzie, buddyjską żebraczą miskę. - Wrócisz do korzeni i bę­dziesz żebrał jak pierwsi franciszkanie - rzuciła przez ramię, gdy przebrany wyszedł z łazienki. Bez włosów i brody wyglądał mło­dziej. Jak wtedy, gdy razem chodzili do liceum. Zrobiło się jej żal, chciała gorącego pożegnania. A wiedziała, że Chusta, którą ojciec Jan miał ze sobą, czyni to absolutnie niemożliwym. I to nawet, gdyby założyć, że i zakonnik rzeczywiście chciałby takiego poże­gnania.

- Musisz już iść - powiedziała przez zaciśnięte gardło. - Do południa dojdziesz do Otwocka, może trochę dalej. Tam jest pa­rafia - dodała.

Ojciec Jan podszedł do niej i ją przytulił. - Do zobaczenia - powiedział. - I nich Bóg ma cię w swojej opiece. Ciebie i Syl­westra.

- Zegnaj - odpowiedziała sucho. Nie chciała pokazać po so­bie więcej emocji. Nie chciała, by widział, jak jej smutno.

- Do zobaczenia - powiedział jeszcze raz. - Nie tu, to tam! - mówił z naciskiem, choć wiedział, że wspomnienie o tamtym świecie tylko ją rozzłości. Odwrócił się, ale coś go zatrzymało. - Agnes, nie chciałabyś zobaczyć Chusty? - zapytał.

Szczerze mówiąc, nie chciała. Ale wiedziała, że to jedyny spo­sób, by zatrzymać go jeszcze na chwilę. Skinęła głową. Wyciągnął tkaninę spod pomarańczowego habitu. Rozłożył ją na stole. I klęknął. Ona także. Nie chciała mu robić przykrości. Przyjrzała się obliczu na Chuście. Nic nie czuła. Było jej smutno i źle. Ten przedmiot, a może ten człowiek na Chuście odbierał jej ostatnie­go przyjaciela, na którym zawsze mogła polegać. - Idź już - poprosiła. - Idź.

* * *

Słońce mocno już grzało, gdy dotarł do Józefowa. Miał świet­ny humor, właśnie odmówił (odśpiewać ich w tym stroju trochę się obawiał) godzinki i raźnie maszerował przed siebie. Wiatr chłodził mu twarz, budzące się ptaki dawały nadzieję, a modlitwa podtrzymywała na duchu. Biały, masywny kościół, który mijał, wciąż był czynny. Ale od jakiegoś czasu zamiast księdza przewo­dziła mu asystentka pastoralna. Arcybiskup Kiliańczuk próbował ją wprawdzie odwołać po tym, gdy oznajmiła, że jest ateistką, ale władze uznały taką decyzję za sprzeczną z dyrektywą o wolności sumienia. Więc została.

Wszystkie te spory nie zaprzątały już jednak głowy ojca Jana. On zmierzał do wolności, do Afryki, gdzie Kościół święcił trium­fy. Tam o kapłaństwie kobiet nikt nie słyszał, wciąż głoszono naukę o grzeszności homoseksualizmu, a nawet potępiano antykon­cepcję (rzecz nie do pomyślenia w sytej Europie). Droga do niej wiodła przez Kozaczczyznę, która powstała z rozpadu Ukrainy na część wschodnią, wcieloną przez Rosję osłabioną zaborem Syberii przez Chiny, i zachodnią, której bliżej było do Zjednoczonej Eu­ropy. Władze superpaństwa nie miały jednak odwagi, by wcielić ją w swoje granice. I dlatego tuż za granicą Prowincji Wschod­niej powstał pas ziemi niczyjej. Mieszkali tam prawosławni mnisi - uciekinierzy z Góry Ahtos, którą dekretem Komisji Paneuro­pejskiej przekształcono w Centrum Duchowości Feministycznej. Wokół nich gromadzili się ludzie, którym nie odpowiadała ani rzeczywistość Zjednoczonej Europy, ani oświecony zamordyzm prezydentów Federacji Rosyjskiej. Katolicy obu obrządków, zie­lonoświątkowcy, ojcowie, którym nie podobały się programy równościowe w szkołach, a niekiedy także zwyczajni przestępcy. Gwarantem ich bezpieczeństwa byli stacjonujący tam neo- Kozacy - płatni żołnierze, z których usług korzystali zarówno Rosjanie, Europejczycy, a niekiedy nawet Chińczycy czy Japończycy.

Ojciec Jan wiedział, że jeśli przekroczy granicę, otrzyma po­moc. Kilka kilometrów od granicy był niewielki klasztor paulinów. Kilkunastu braci i trzech ojców zajmowało się kolportażem mate­riałów katechetycznych i liturgicznych do parafii na terenie Zjed­noczonej Europy. Pomagali też misjonarzom przedostawać się ze Zjednoczonej Europy do Afryki, do Watykanu na Wygnaniu.

- Stop, stop! - ojca Jana zatrzymał głośny krzyk. Odwrócił się. Biegł za nim rosły mężczyzna w granatowym mundurze. - Niech mistrz się zatrzyma - wołał. - Natychmiast.

Zakonnikowi serce podeszło do gardła. Znał tego człowieka. Przygotowywał go do ślubu. Wydawał mu też deklarację wyzwolenia od związku wyznaniowego konieczną do wstąpienia do policji. To było jakiś pięć lat temu. Od tego czasu ani razu się nie spotkali. Do ojca Jana dochodziły tylko sygnały o antyreligijnym zaangażowaniu młodego policjanta, który inwigilując środowiska chrześcijańskie, chciał zmyć hańbę kościelnego ślubu i katolickiego wychowania.

Uciekać nie było sensu. Musiał się zatrzymać. Policjant był coraz bliżej. Dobiegł.

- Mistrzu - zaczął. - Potrzebuję rady...

I zamilkł. Lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, a także zgolone włosy i broda na moment wprawiły go w zakło­potanie. Ale tylko na chwilę.

- Ojciec Jan? - rozpoznał go bez większych trudności.

Rozdział czwarty

Hassan kończył pisać mail do przyjaciela z “Le Soir". Adam Baugniac był jednym z najbardziej szanowanych dzien­nikarzy śledczych tego lewicowego portalu, który wyłonił się z gazety. Współpracowali razem przy kilku sprawach. Hassan podrzucał mu ciekawe tematy, a dziennikarz nieodmiennie pre­zentował je w duchu, który odpowiadał Biuru. I tym razem mia­ło być podobnie.

Oficer rzucił jeszcze raz okiem na tekst.

Drogi Adamie,

Mam dla Ciebie (tak, tak) ciekawe informacje (na wyłączność). Ale proszę o dyskrecję. Zajmuję się ostatnio sprawą Chusty, którą porwał jakiś szalony kapucyn, by sprzedać ją grupie japońskich biznesmenów. Nasza organizacja nie może się oczywiście zgodzić na to, by europejskie dobra kulturalne wyprzedawane były za granicę, więc rozpoczęliśmy pościg. Ale tym nie zawracałbym Ci gło­wy, gdyby nie to, że w całą sprawę zamieszany może być arcybiskup Kiliańczuk. Więcej szczegółów, jeśli się dogadamy...

Pozdrawiam HO

Po poprawieniu literówek tekst został zaszyfrowany i wy­słany siecią ARAP, do której dostęp mieli tylko uprawnieni użytkownicy. Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Dzienni­karz nigdy nie przepuszczał takich informacji, szczególnie gdy płynęły one do niego z sieci zastrzeżonej, do której, jako jeden z nielicznych dziennikarzy, był na stałe podłączony. On jednak nie bawił się w szczegóły. Zadał tylko krótkie pytanie:

Co chcesz w zamian?

Hassan uśmiechnął się. Błyskawicznie odpisał.

Materiały dostaniesz, jak tylko zadasz w swoim tekście kilka py­tań na temat możliwości powiązania kradzieży Chusty z arcybisku­pem Kiliańczukiem. Nie chodzi mi o jakieś twarde twierdzenia, ale przypomnij, że zakonnik, który ukradł Chustę, został wyświęcony na jego osobiste polecenie, i zapytaj, czy to tylko przypadek, że Chusta zni­ka w kilka godzin po spotkaniu z arcybiskupem? Ale nic na twardo, zwyczajne wątpliwości... Reszta później.

Wstukał kody i czekał na odpowiedź. Wiedział, że propozycja jest ryzykowna. Zero materiałów, zero dowodów, a jedynie suge­stia, że wyśle coś ciekawego, jak pojawi się tekst na zamówienie służb. Z drugiej strony Adam nie miał powodów, by mu nie ufać. Jak dotąd wszystkie sprawy, które mu podrzucał, dawało się prze­kuć na dziennikarskie sukcesy, za które Adam zgarniał nagrody. I tym razem miało być podobnie. Dziennikarz po kilku minutach odpisał enigmatycznie: Wchodzę!

Oficer sięgnął po elektroniczny wyświetlacz dokumentów. Otworzył najświeższe pliki i zaczął czytać raporty telefonii ko­mórkowej. Wynikało z nich, że tuż po rozmowie z arcybisku­pem poszukiwany spotkał się jeszcze ze zbuntowanym bene­dyktynem z praskich slumsów i pozbawioną uprawnień lekarką z upośledzonym dzieckiem. I właśnie u niej sygnał zanikał. Od kilku godzin w obu miejscach pracowały już ekipy śledcze. Teraz przyszła pora, by i on pojawił się na miejscu. Zerknął jeszcze do plików, w których zawarte były materiały o Agnes Martinez i ojcu Piotrze. Wiedział, że z zakonnikiem nie będzie łatwo, ale liczył, że kobietę uda się złamać szybciej. A to ona ostatnia widziała zbiega. Chwilę zastanawiał się, od kogo zacząć. Wysłał szybką informację do kolegów, którzy zajmowali się zabezpieczeniem mieszkania Agnes. Jej słabym punktem jest dziecko" - przypomniał im. I po­jechał do benedyktyna.

* * *

W małym ciemnym pokoju kłębiło się kilku mężczyzn. Sys­tematycznie przetrząsali wyrzucone na podłogę książki i notatki. Jeden z nich przeglądał szafę z ubraniami i kontrolował kieszenie. Wszystkiemu, zza starego, pamiętającego jeszcze XX wiek, biurka przyniesionego z jakiejś zamkniętej szkoły, przyglądał się lekko łysiejący zakonnik w czarnym habicie. Jego stalowe oczy były spo­kojne, a na ustach gościł lekki uśmiech. Wiedział, co sprowadzało służby do jego mieszkania, i cieszył się, że Jan zdecydował się ra­tować Chustę. W spracowanych dłoniach trzymał różaniec i po­woli przesuwał jego paciorki.

Mężczyźni co jakiś czas wyławiali z wyrzuconych na ziemię rzeczy coś, co mogło zainteresować porucznika Obamę i kładli to na biurku. Leżała tam już “tysiąclatka", czyli stare, zakazane z powodu antyegalitarnego i niedialogicznego języka, tłumacze­nie Pisma Świętego. Funkcjonariusze wyłowili też Katechizm Kościoła Katolickiego w niebieskich okładkach. Benedyktyn wie­dział, że oba te woluminy są absolutnie nielegalne. Tysiąclatka, jak zresztą wszystkie tłumaczenia Pisma Świętego, zarówno pro­testanckie, jak i katolickie, została zakazana specjalnym dekretem Komisji Paneuropejskiej. Potępienia homoseksualizmu i rozpusty czy mizoginizm św. Pawła czyniły Biblię czymś absolutnie nie­nowoczesnym. I dlatego, w trosce o obywatelskie wychowanie chrześcijan, przygotowano nowe, oczyszczone z nieodpowiednich fragmentów wydanie. Wzorowano się na XX- wiecznych tłuma­czeniach feministycznych i gejowskich, które odrzucały męski szowinizm językowy i zreinterpretowały znaczenie potępień sodomii.

Europejscy tłumacze Biblii poszli jeszcze dalej. W ich dzie­łach Jezus był największym obrońcą wykluczonych i prześladowa­nych. Ukrzyżowano Go nie tyle za mesjańskie i Boskie roszcze­nia, ile za obronę nietypowych zachowań seksualnych (chodziło tu przede wszystkim o Marię z Magdalii), a także za przyjaźń z Marią i Martą, czyli partnerkami związku lesbijskiego (tezę taką przyjmowano za jedną z twórczyń teologii queer wykładanej na wszystkich wydziałach religioznawstwa, a także legalnych uczel­niach protestanckich, czyli za wielebną Nancy L. Wilson, która jeszcze w dwudziestym wieku była członkinią rady starszych Me­tropolitan Community Churches). Gdy tylko pojawiły się nowe tłumaczenia, wraz ze stosownymi komentarzami, natychmiast wydano polecenie wycofania starych. A z czasem ich posiadanie, a tym bardziej nauczanie na ich podstawie moralności, zostało spenalizowane jako hate speech i nawoływanie do nienawiści na tle seksualnym.

Pod podobny paragraf podpadał Katechizm Kościoła Katolickie­go, który jednoznacznie uznawał działania homoseksualne za niedo­puszczalne. “Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawia­jącym homoseksualizm jako poważne zepsucie zawsze głosiła, że akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządko­wane. Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane"- napisali jego autorzy. A uważni cenzorzy z Biura do Walki z Fundamentalizmem nie tylko usunęli te słowa z nowszych wydań, ale z czasem w ogóle zakazali tego wydania katechizmu, uznając je za napastliwe wobec inaczej wierzących, a także odrzucają­ce prawdziwą tolerancję i pluralizm religijny.

We wspólnotach nielegalnych stare tłumaczenie Biblii i Ka­techizm funkcjonowały nadal. W czasie konspiracyjnych spotkań nawet je studiowano, ale jeśli służbom udało się przyłapać uczestników na gorącym uczynku i jeśli w spotkaniu uczestniczyli nie­letni, to wszystkim im groziły grzywny, a niekiedy nawet obozy reedukacji antyhomofobicznej. Legalni księża za samo ich posiadanie mogli stracić licencję, a nielegałowie, tacy jak ojciec Piotr, mogli być przymusowo deportowani do prowincji granicznych i zobowiązani do reedukacji w jednym z ośrodków propagowania wolności seksualnej.

Za samo znalezienie ich w domu nielegała nie groziły surowsze sankcje, ale w połączeniu z innymi zarzutami, książki mogły sta­nowić ważny element obciążający. I dlatego pracownicy Biura do Walki z Fundamentalizmem tak uważnie przeszukiwali jego księ­gozbiór. Ich pracy nie przerwało nawet wejście do pokoiku wyso­kiego mężczyzny o oliwkowej karnacji i gęstych czarnych włosach.

- Porucznik Hassan Obama z Biura - przedstawił się benedyktynowi. - Wie ojciec, po co przyszedłem? - zapytał oficjalnie, łamiąc tym samym reguły nakazujące zwracać się do wszystkich po imieniu. Zawsze tak robił, gdy spotykał się z nielegałami. Dla wielu z nich forma była niezwykle istotna i niejednokrotnie udało mu się nawiązać bliższy kontakt z duchownymi czy świeckimi, tylko dzięki temu drobnemu odstępstwu od pragmatyki służbowej.

- Nie wiem, ale wszystkich gości należy przyjmować jak Chrystusa, gdyż On sam mówił: byłem gościem i przyjęliście mnie - odpowiedział zakonnik, cytując “Regułę" i skłaniając głowę.

- Jest ojciec ostatnią osobą, która rozmawiała z Janem Skorupkiem, kapucynem, który ukradł Chustę i uciekł z klasztoru - zaczął oficer.

- I... ? - zapytał z uśmiechem zakonnik. - I liczę, że ojciec powie mi, o czym rozmawialiście, i gdzie on może być... - Hassan miał nadzieję, wbrew zresztą dokumen­tom, które przeglądał przed godziną, że uśmiech kryje w sobie chęć współpracy.

Benedyktyn błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął spod biur­ka worek. Gdy tylko Jan opuścił jego mieszkanie, zaczął przygotowywać się do wizyty Biura. Spakował szczoteczkę do zębów, ręcz­nik i mydło, zapasowy habit, a także piżamę i brewiarz. - Jestem gotowy do drogi - powiedział nadal uśmiechnięty.

Hassan był wyraźnie zaskoczony. - Do jakiej drogi?

- No tam, gdzie chcecie mnie zabrać. Rozmawiać możemy o Bogu, a o Janie nie mam nic do powiedzenia - odpowiedział.

- Wiesz, że mam nad tobą władzę - Hassan błyskawicznie zmienił ton.

- Jestem gotowy do drogi - powtórzył zakonnik.

Ich rozmowę przerwał jeden z buszujących po pokoju podofi­cerów. Wręczył porucznikowi książkę z dwoma panami na białej okładce. Rzecz była już stara, wydana przed półwieczem, ale oficer doskonale znał autora i temat. “Walka o normalność" Gerarda van den Aardwega była pokazywana na każdym szkoleniu dla pra­cowników udających się do Polski. Wraz z kilkoma innymi książ­kami wydanymi przez rozmaite drobne wydawnictwa katolickie i protestanckie, była ona jednym z najbardziej ściganych druków. Każdy z pracowników musiał się zapoznać nie tylko z okładką, ale i treścią. Hassan zrobił to również, i choć homoseksualiści zawsze wzbudzali w nim pewne obrzydzenie, to nigdy nie dał tego po sobie poznać.

- Wiesz, że to czysta motywowana seksualnie nienawiść, za którą można trafić za kratki na kilka lat? - podsunął książkę za­konnikowi. - Czytałeś to? - zapytał.

- Są tam nawet moje notatki - odpowiedział. I co wyraźnie de­nerwowało oficera nadal się uśmiechał. Hassan odwrócił się od niego, by się uspokoić. Jego wzrok padł na ciemny obrazek przedstawiający kobietę w granatowej chuście z dwoma cięciami na policzku. Jak każ­dy oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem znał ten wizerunek, ale nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się mu dokładniej. Sztuka zaś, i to nawet religijna, zawsze go uspokajała. Zaczął studiować to obli­cze. Nie był to dobry pomysł. Jej smutny wzrok, ściągnięte usta przy­pominały mu własną matkę. Ona patrzyła się tak samo, gdy uciekał z meczetu, wyśmiewał modlitwę czy odcinał się od tradycji. Patrzyła ze smutkiem, ale też z jakąś niesłychaną miłością. Matka wraz z oj­cem została w Marsylii. Nie widział jej od lat. Nigdy jej nie odwiedzał. Nie miał ochoty przypominać sobie dzieciństwa w slumsach dla mu­zułmańskiej biedoty. Drażnił go zapach arabskich potraw i nie chciał opowiadać o tym, co robi. Studia, praca, kariera pochłonęły go zresztą na tyle, że zapomniał o rodzinie. A teraz ten obraz, ta kobieta... tak podobna, i tak macierzyńska.

Gwałtownie odwrócił się do benedyktyna. - Już tylko to wy­starczy, by ojca skazać - rzucił, wskazując na “Walkę o normal­ność". - Zakuć go i wyprowadzić - rozkazał podoficerom. A gdy miał już wyjść, jeszcze raz spojrzał na obrazek. Ten wzrok, to ob­licze miały go prześladować przez najbliższe dni.

* * *

Hassan postanowił pójść do mieszkania Agnes pieszo. Kobie­ta nie powinna mu sprawić większych kłopotów. Córka urzędnika państwowego, wydalona z zawodu za odmowę walki z chorobami genetycznymi, błagała wręcz urzędników Biura do Walki z Fun­damentalizmem, by pozwolili jej zostać w Barcelonie i praktyko­wać medycynę. I dopiero, gdy się na to nie zgodzili, uciekła do Warszawy. Oficer miał nadzieję, że uda mu się kupić byłą już le­karkę zapewnieniami o możliwości powrotu do zawodu. To miał być jego haczyk na niewierną córkę systemu.

Jego nadzieje wzrosły jeszcze, gdy wszedł do jej mieszka­nia. Współpracownicy dobrze odegrali swoją rolę. Szafy były wybebeszone, książki rozrzucone po podłodze, a kobieta siedzia­ła na łóżku i tuliła płaczącego, na oko może dziesięcioletniego, chłopca. Hassan z obrzydzeniem skonstatował, że dzieciak ma zespół Downa, i choć wiedział o tym z dokumentacji, nie mógł się z tym oswoić. Dysonans poznawczy był tym silniejszy, że mongolizm łączył się w twarzy chłopca ze śladami piękna jego matki. Uroda Agnes przyciągała oficera. - Tak zawsze wyobrażałem so­bie Ipek ze “Śniegu" Orhama Pamuka - pomyślał Hassan, przy­wołując ukochaną książkę swojej młodości. Wysoka, zgrabny biust ukryty pod świetnie skrojoną bluzką, gęste długie włosy i pokor­ne migdałowe spojrzenie czyniły z niej wymarzony cel każdego mężczyzny. I tylko ten chłopak ze zniekształconą chorobą twarzą budził w nim niechęć.

- I po co to było? - rzucił do kobiety, nie do końca wiedząc, o co mu chodzi, czy o chłopca, którego mogła się pozbyć wiele lat temu, czy o zakonnika, któremu - jak wynikało z danych - pomogła w ucieczce. Spojrzała na niego. W jej oczach czaił się strach, ale zarazem i dzika duma. Milczała z pogardą. To go złościło, ale jednocześnie stanowiło wyzwanie. Zawsze gdy przesłuchiwał kobiety, myślał o tym, by je zniewolić. I nie inaczej było tym razem.

- Gdzie on poszedł? - zaczął ponownie, precyzując, także w myślach, swoje pierwsze pytanie. Nie liczył na to, że kobieta na nie odpowie, ale miał nadzieję, że przynajmniej zdecyduje się na jakieś słowa. Zawiódł się. Agnes nadal milczała. W jej oczach widział coraz więcej pogardy połączonej ze ślepą nienawiścią. Może nawet nie do niego, ale do wszystkiego, co re­prezentował.

- Eh, wy katole - rzucił krótko. - Gardzicie nami za nowoczesność.

- Nie jestem katoliczką - odpowiedziała Anges. To były jej pierwsze słowa odkąd do jej mieszkania zapukali pracowni­cy Biura do Walki z Fundamentalizmem. Ta informacja była dla Hassana pewnym zaskoczeniem. Brakowało jej w pliku, jaki na jej temat otrzymał. Informatorzy albo oficerowie opracowujący dane najwyraźniej uznali, że jeśli ktoś mieszka na Pradze, to na pewno jest katolikiem.

- To co tu robisz? - zapytał, a w tonie jego głosu słychać było autentyczną ciekawość.

Kobieta milczała, pogarda widoczna w jej wzroku nieco się zmniejszyła. Zastanawiała się, czy odpowiedzieć. Aż w końcu wy­rzuciła z siebie.

- Zabraliście mi męża, który uciekł, gdy dowiedział się, że za moje decyzje może zapłacić swoją karierą; ojca, który musiał podpisać zgodę na pozbawienie mnie praw lekarskich, zabraliście mi matkę, którą załatwiliście w klinice pogodnej śmierci. Ale nie możecie zabrać mi mojego dziecka - mówiła niemal na jednym wydechu. - Nie jestem już kobietą, córką, żoną, chcę być przy­najmniej matką. Tylko tutaj mogę płakać, złościć się, cierpieć dla niego - wskazała na chłopca. - Tam musiałabym go zabić, a tu wśród tych ludzi mogę być z nim, mogę kochać, mogę być czło­wiekiem - rzuciła przez zęby. I zamilkła. A potem z ogromnym ciepłem przytuliła chłopca.

- A Bóg? - zapytał Hassan. W głowie kołatały mu cytaty z Pamuka, który dowodził, że wiara turecka opiera się na wspól­nocie, a nie na teizmie i był ciekaw, czy w jej przypadku jest podobnie.

- Bóg? - spojrzała na niego. - Nie ma Go, bo gdyby był, wy byście nie rządzili. On nie mógłby dopuścić do takich zbrodni, obroniłby miliardy zamordowanych dzieci, obroniłby starców. Ale on umarł, umarł wraz z abortowanymi dziećmi, wraz z uśmierco­nymi starcami, wraz z zamordowaną męskością i kobiecością. Nie ma Go - szeptała. A potem spojrzała na oficera. Bez pogardy, ale i bez sympatii. - Ale nawet gdy Go nie ma, Jego Kościół pozostaje ostatnim miejscem, w którym żyć może człowiek, jeśli chce zostać człowiekiem. I kochać - zakończyła. Hassan był zaskoczony. Ta swoista teologia śmierci Boga, któ­rej zrąb znał z lekcji Holokaustu, zastosowana w zupełnie innym kontekście, wybiła go z równowagi. Nie bardzo wiedział, co od­powiedzieć. Był przygotowany na rozmowę z religijną oszołomką, a spotkał się z ateistką bardziej radykalną niż on sam, uznający się jedynie za agnostyka. I do tego kwestionującą fundamenty Zjednoczonej Europy w duchu obowiązkowej w większości szkół “religii Holokaustu", a nie katolickiej dogmatyki. To był trudny orzech do zgryzienia. Ale wiedział już, że ma na nią haka. Nie intelektualnego, a emocjonalnego. - Oderwijcie ją od chłopca - rzucił pracownikom Biura.

Rozkaz został wykonany błyskawicznie. Zaskoczony Sylwek zaczął krzyczeć, wił się i płakał. Agnes szlochała, krzyczała, wyry­wała się. Wyglądała jak arabskie kobiety, które opłakują zmarłych - potargane włosy, rozmazany makijaż, coraz bardziej pogniecione ubrania.

- I co, dowiem się, gdzie poszedł? - podszedł do niej bli­sko, bardzo blisko. Czuł zapach jej ciała. Podniósł jej twarz i zbliżył ją do swojej twarzy. - I co? - powtórzył. Nie odpo­wiedziała. Patrzyła na niego ze ślepą nienawiścią. Ale widział, że się waha, że miłość do dziecka może sprawić, że zacznie mówić. I Agnes też o tym wiedziała. Dlatego, by nie dopuścić do siebie myśli, uczuć, emocji spojrzała mu w oczy... I splunęła prosto w twarz.

Nawet się nie odsunął, ale silnym uderzeniem wymierzył jej policzek. Wytarł plwociny. - Zabrać ją - rzucił krótko.

- A co z tym? - zapytał podoficer, wskazując na Sylwka.

- Niech tu zdycha, skoro jego matka tak chce - powie­dział głośno, bardzo głośno. I przyglądał się jak jego współpra­cownicy wyciągają za włosy i ręce wrzeszczącą kobietę. Przepraszała, błagała o litość, ale było już za późno. Funkcjona­riusze odrzucili chłopca w głąb mieszkania. Hassan został do końca. Gdy wszyscy już wyszli, doczołgał się do niego Sylwek i płakał u jego kolan. Miał ochotę go kopnąć, ale się powstrzy­mał. Twarz tego chłopca kojarzyła mu się z ikoną, który wi­dział w mieszkaniu zakonnika. Wściekłość sprawiała, że zespół Downa, twarz jego matki i częstochowski obraz zlewały mu się w jedno. W tym chłopcu widział siebie, a w jego matce swoją matkę. Wyszedł.

Na podłodze zdemolowanego mieszkania leżał dziesięciola­tek. Wył. Wiele godzin. Aż wreszcie zamilkł. Zasnął.

Rozdział piąty

- Co to za strój? - rzucił już zupełnie innym tonem młody policjant. - Ojciec przed kimś się ukrywa? - dodał podejrzliwie. Za­konnik spojrzał na niego uważnie. W oczach mężczyzny widać było zdziwienie i wściekłość, ale też ukryte pod służbową miną przerażenie i smutek. I to była jego szansa. Dotrzeć do źródeł tego uczucia, któ­re widział w oczach mundurowego, dowiedzieć się, czego chciał od buddyjskiego mnicha i spróbować mu pomóc. Po katolicku. “Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu"- modlił się w duchu.

- Co cię boli, Jacku? - zapytał wreszcie. - Czego chciałeś od buddyjskiego mnicha, czego nie może dać ci katolicki ksiądz? - zapytał wreszcie.

Policjant wyglądał na zaskoczonego. Oczekiwał chwiejnych tłumaczeń, drobnych oszustw i rozważał już, czy opłaca mu się od razu wezwać radiowóz po zakonnika w przebraniu, czy też najpierw wyciągnąć od niego pierwsze informacje. Ale okazało się, że zakonnik ma świadomość, że coś jest nie tak, że odczuwa ból. Tego się nie spodziewał. Nie, nie dlatego, że nie wierzył w moc przewidywania, ta była bowiem dla niego oczywista, od momentu, gdy jego żona zaangażowała się w wiccanizm i zaczęła bawić się w tarota. Ale żeby katolicki ksiądz też miał takie umiejętności...

Duchu Święty, przyjdź" - modlił się ojciec Jan. Wiedział już, ze trafił w sedno. Coś z Jackiem Pomorskim było nie tak. Jakiś problem palił go do trzewi. I tylko dotarcie do tego miejsca mogło uratować Chustę, a przy okazji i tego młodego człowieka. Za­konnik przyłożył dłoń do schowanej głęboko pod pomarańczową szatą Chusty. Błagał Boga o pomoc.

- Nic ojcu do tego - padło jak wyrok z ust Pomorskiego.

- Jestem na służbie i muszę dowiedzieć się, co ojciec tutaj robi - pociągnął zakonnika za ręce i błyskawicznie zakuł go w elektro­niczne kajdanki, które nie pozwalały człowiekowi oddalić się na więcej niż metr od prowadzącego go policjanta. Ale nie wszystko było jeszcze stracone. Policjant nie połączył się z komisariatem, a tylko przyglądał się zakonnikowi. Ojciec Jan wiedział, że jest jeszcze szansa.

- Co u Zosi? - zapytał. - Macie już dzieci? - pytał.

- Dzieci, dzieci. Wy katolicy tylko o dzieciach - gorącz­kowo rzucił policjant. - Trzeba najpierw się urządzić, a dopiero potem ładować w pieluchy. Zresztą mamy kredyt i podpisaliśmy zobowiązanie, że dzieci nie będzie, póki go nie spłacimy - wyraź­nie się tłumaczył. I to bardziej przed sobą niż przed skutym zakonnikiem. Pomorski pochodził z rodziny wielodzietnej. I teraz, gdy przychodził do pustego domu, czegoś mu brakowało. Pustka wyciskała mu łzy z oczu. Ale Zosia nie chciała mieć dzieci. Nie chciała pieluch, bo - jak ciągle mu powtarzała - ma jeszcze tyle do nauki, tyle do zrobienia, tyle do poznania... A potem zaczęło się to... I nie było już w ogóle o czym rozmawiać.

Ojciec Jan uśmiechnął się lekko. Takich opowieści słyszał set­ki. Przychodzili do niego ludzie i czekali, że ktoś ich przekona, że dzieci są dobre, że można je mieć, że to nie obciach.

- Rozmawiałeś o tym z Zosią? - ciągnął dalej wątek dzieci, wyraźnie uspokojony faktem, że policjant wciąż nie połączył się z komisariatem.

- Z nią już nie da się rozmawiać... - rzucił wściekły mężczy­zna. Oczy zaszły mu mgłą. Zakonnik dotknął bolesnej rany. A on musiał z kimś o tym porozmawiać. Ojciec Jan był nawet dobrym słuchaczem, bo zawsze można go zamknąć i zapomnieć o nim. A do tego miał pewność, że przebieraniec nie będzie go przed nikim denuncjował. - Ona jest w klinice. Nie chce żyć - dodał.

Ojciec Jan zrozumiał od razu. W Zjednoczonej Europie od dawna obowiązywał przepis pozwalający na eutanazję osób znu­dzonych życiem, czy przeżywających bezsensowność swojego ist­nienia. Po przewidzianych prawem trzech pisemnych prośbach i jednym spotkaniu z pracownikiem ośrodka terapeutycznego można było uzyskać skierowanie na bezpłatną eutanazję. I po ty­godniowym pobycie w ośrodku bezboleśnie rozstać się ze świa­tem.

- Kiedy? - zapytał tylko zakonnik.

- Dzisiaj po południu - wyrzucił z siebie rozżalony męż­czyzna. - Myślałem, że może jeszcze zmieni zdanie, gdy przypro­wadzę do niej buddyjskiego mistrza. Ale księdza z pewnością nie wysłucha. Nienawidzi was - mówił policjant, któremu wreszcie rozwiązał się język. Tygodnie nerwów, których nie mógł okazy­wać w pracy, skumulowały się w nim. Miesiące dyskusji z żoną, godziny przegadane z psychologami, którzy przekonywali go, że nie ma prawa skazywać kobiety, którą kochał, na życie w poczuciu bezsensowności istnienia - sprawiły, że liczył już tylko na cud. Cud ratunku dla Zosi, albo spokoju dla siebie. Ale cudu nie było. A on nie potrafił się z tym pogodzić.

- Gdzie? - ojciec Jan poczuł, że trzeba działać. Chusta, ura­towanie jej schodziły na dalszy plan. Teraz stawał przed nim Chry­stus i pytał: “Czy Mnie uratujesz? Czy podasz Mi dłoń? A może uciekniesz pod wygodnym pretekstem ratowania Chusty?".

- W Otwocku, w dawnym szpitalu jest teraz Klinika Pogodnego Rozstania - odpowiadał już niemal bezwiednie poli­cjant. Moc obecna w głosie zakonnika sprawiła, że nie mógł mu się oprzeć.

- Chcesz, żeby żyła - raczej stwierdził, niż zapytał zakon­nik. Cicho, ale z niezwykłą siłą. Policjant nie odpowiedział. Jego potężnym ciałem wstrząsnął szloch. Tak od dawna nikt z nim nie rozmawiał. Psychologo­wie uczyli go, jak ma pogodzić się z odejściem ukochanej, kole­dzy w pracy już wskazywali chętne rozwódki i wdówki, którymi mógłby nacieszyć swoje oczy i nie tylko. I dopiero ten ksiądz, ten przebieraniec...

- Chcę - odpowiedział cicho. - Niczego bardziej nie pra­gnę...

- To trzeba ją stamtąd wyciągnąć - oznajmił spokojnie za­konnik. Wiedział, że w samym ośrodku wiele nie zdziałają. Re­laksacyjna muzyka, opieka psychologa miały sprawić, że chętni do zabiegu nie zmienią zdania. Na ich narządy czekało już wielu chętnych, nie było więc powodów, by przedłużać procedury czy ratować tych, którym życie przestało już smakować. I dlatego je­dyną szansą było wyprowadzenie kobiety na zewnątrz.

- To jest zakazane - odpowiedział policjant. Ale były to tylko słowa. Od dawna czekał, żeby ktoś powiedział mu, że może zmusić żonę do życia, że może wyrwać ją z ośrodka i walczyć, walczyć o jej życie. Jak mężczyzna, a nie wymoczek, co godzi się z nieuniknio­nym. I teraz wreszcie to usłyszał. - Pieprzę to - stwierdził wreszcie. I odblokował kajdanki.

* * *

Samochód Jacka zatrzymał się przed samym ośrodkiem. Policjant leżał w cywilnym ubraniu, schowany między siedzeniami. Klinika mieściła się w niewielkim, jak na standardy europejskie, jasnym i kolorowym budynku, otoczonym starym sosnowym la­sem. Wybudowano go w czasach, gdy trwała wielka akcja “Rodzić po europejsku", w wyniku której powstało kilkadziesiąt luksusowo wyposażonych porodówek. Jednak odkąd rodzenie dzieci zaczęto powierzać surrogatkom (dawniej nazywanym matkami zastępczy­mi), które za odpowiednią opłatą nosiły ciąże bliźniacze i trojacze, i okres do porodu spędzały w luksusowych pensjonatach opłaca­nych przez chętne do posiadania dzieci osoby i częściowo refun­dowane przez państwo niechętne odciąganiu od pracy aktywnych zawodowo kobiet, tak dużo porodówek przestało być potrzeb­nych. Ta w Otwocku została więc przerobiona na klinikę eutanazyjną. Początkowo, zgodnie z dyrektywami Zjednoczonej Europy, refundowany zabieg “pogodnego końca" obejmował tylko osoby śmiertelnie chore, ale z czasem dorzucono do tego, za przykładem Holandii, także możliwość “odejścia" z powodu znudzenia życiem, choroby psychicznej, a także męczącej dla otoczenia starości.

Kliniki miały więc pełne ręce roboty, tym bardziej, że dość szybko prawodawcy doszli do wniosku, że nie można pozwo­lić na to, by dobre narządy znudzonych życiem zwyczajnie się marnowały. I dlatego wprowadzono obok niepozornych i za­wsze kolorowych domków specjalne, świetnie wyposażone sale operacyjne, w których tuż po stwierdzeniu zgonu pobierano na­rządy. Ojciec Jan pamiętał jeszcze z czasów swoich studiów, jak znany bioetyk prof. Janusz Chart przekonywał ich, że marno­trawstwo całkiem niezłych organów, które mogą uratować ko­muś życie, byłoby zbrodnią przeciwko setkom oczekujących na przeszczepy. Uwagę jednego ze studentów, że taki utylitaryzm może nas doprowadzić do usprawiedliwienia pobierania narzą­dów od ubogich, a zatem o niskiej jakości życia dzieci z Rosji, uczony zbył pogardliwym uśmiechem i rzuconą nerwowo uwagą o “fundamentalizmie" pytającego, i konieczności otwarcia się na najnowsze odkrycia medycyny.

Jacek nie mógł wejść do pomieszczeń, w których przebywała jego żona. Prawo jednoznacznie zakazywało jakichkolwiek naci­sków rodziny na pragnących rozstać się z życiem. Jeśli mąż, żona, ojciec czy matka nie akceptowali decyzji swoich najbliższych i nie podpisali specjalnego “oświadczenia o zgodności woli", nie mogli spotykać się z bliskimi w czasie pobytu w klinice. Powodem była obawa, że mogą wywierać oni nacisk psychiczny na tych, którzy podjęli już decyzję. Gdy uchwalano to prawo, uzasadniano to interesem pacjentów oczekujących na przeszczepy (“zawód, gdy stracą kolejną szansę, mógłby być dla nich śmiertelny" - grzmiał z mównicy Parlamentu Europejskiego weteran walki o równo­uprawnienie Szymon Siekierkowski), a także koniecznością za­chowania dobrego samopoczucia odchodzących, które mogłoby zostać popsute naciskami rodziny. Jacek nigdy nie zdecydował się na podpisanie zgody na śmierć żony. Choć od dawna deklarował się jako niewierzący, to w uszach miał zawsze słowa przysięgi, ja­kie wypowiedział przed laty. A do tego pamiętał, jak jego ojciec opiekował się matką, która umierała na raka.

Rozglądali się uważnie. Przed drzwiami stał tylko jeden straż­nik. Miał znudzoną minę i wyraźnie czekał już na koniec swojej zmiany. Ojciec Jan podszedł do niego. Buddyjskie szaty mnisze budziły zaufanie.

- Gdzie leży Zofia Pomorska? - zapytał. - Chciałbym po­ rozmawiać z nią o drodze - dodał.

Strażnik nie podejrzewał niczego. Mnisi buddyjscy często przychodzili do klinik i tam przed samą śmiercią rozmawiali z “pacjentami". Dzięki temu ludzie odchodzili spokojniejsi i rza­dziej wycofywali zgody na zabieg.

- Pokój trzynaście - uśmiechnął się. Ojciec Jan minął go. I nie oglądając się za siebie, ruszył w kierunku sali.

- A przepustka - odwrócił się w jego kierunku mundurowy. Ale w tym czasie podbiegł do niego Jacek, który błyskawicznie wyskoczył z samochodu i silnym ciosem w kark powalił go na ziemię.

- Szybko - rzucił do zakonnika. Policjant był tu już kil­kakrotnie i wiedział, że trzynastka to pokój na tyłach budynku. Okno do niego było otwarte. Jacek przeskoczył przez parapet, a ojciec Jan pozostał na zewnątrz. Zosia leżała znudzona na łóż­ku. Jej twarz w niczym już niemal nie przypominała oblicza tej dziewczyny, której kilka lat temu udzielał ślubu. Sympatyczną buzię ciepłej nastolatki zastąpiła maska, pełna niechęci do świa­ta, znudzenia i obrzydzenia dla ludzi. Policjant podszedł do niej i zaczął coś mówić. Odwróciła się do niego plecami. Zakonnik nie słyszał słów, ale wyraźnie zaczęli się sprzeczać. Mijały minuty, i kapucyn zaczął się niepokoić, bo nic się nie zmieniało. Jacek pró­bował przekonywać żonę, a ona z rosnącym obrzydzeniem spo­glądała na niego.

Wreszcie ojciec Jan się zdecydował. Wszedł do pokoju przez otwarte okno. I to wystarczyło, by wyraz znudzenia i obrzydzenia natychmiast ustąpił z twarzy Zosi. A zamiast niego pojawiło się przerażenie. Zwierzęce, a może lepiej powiedzieć, bydlęce przera­żenie. Ojciec Jan przypomniał sobie opis twarzy Kiriłłowa na mo­ment przed samobójstwem z “Biesów" Dostojewskiego. To była taka sama twarz.

- Zabierz to, zabierz. Odejdź ode mnie - piana ze złości wystąpiła jej na usta.

- Bierz ją - rzucił tylko ojciec Jan. - Nic tu po nas - dodał. Kroki zaalarmowanych krzykiem pielęgniarek słychać już było za drzwiami. Jacek chwycił żonę wpół i wyskoczył przez okno. Strach dodał mu sił. Biegli przez las w kierunku drewnianego par­kanu, za którym rozpoczynały się lasy. Kobieta cały czas próbowała się wyrwać, ale w policjanta wstąpiły nowe siły. Gdy dobiegli do parkanu przerzucił żonę niemal jak pakunek przez ramię i wyszko­lonym ruchem przeskoczył na drugą stronę. Teraz mieli chwilę spo­koju. Lasy za ośrodkiem należały do strefy chronionej ekologicznie, i żeby do nich wejść, strażnicy potrzebowali specjalnej zgody. A tę wydać mógł tylko urząd w Warszawie.

* * *

Po kilkuset metrach Jacek rzucił żonę na ziemię. Spod kurtki wyjął strzykawkę ze środkiem, którego używali, by uspokoić de­monstrantów. Zakonnik z trudem utrzymywał kobietę, ale to nie przeszkadzało Jackowi. Wbił igłę przez ubranie. Po chwili Zofia straciła własną wolę. Mogli z nią robić, co chcieli przez wiele go­dzin. Teraz cel Jacka był jasny: chciał dotrzeć do niewielkiej, porośniętej już lasem, kapliczki cmentarnej, która wznosiła się w poło­wie drogi do Garwolina. Cmentarz nie działał od momentu, gdy kolejne miejscowości zostały włączone do strefy chronionej przy­rody. Ale Jacek bywał tam często z leśnikiem ojcem, który poka­zywał jemu i braciom, skąd pochodziła ich rodzina. Zmierzchało już, gdy dotarli do zniszczonego budyneczku. Kolorowe niegdyś szyby z witrażami były wybite, a za zmurszałymi drzwiami wi­dać było brudną betonową podłogę. Jacek położył żonę na ziemi, a sam wszedł do pomieszczenia. Szukał niewielkiej żeliwnej płyty, pod którą ukryta była piwniczka. Z ojcem i braćmi przygotowali ją przed laty na wypadek, gdyby przyszło się im ukrywać podczas wizyt w lesie.

Była na swoim miejscu. Podniósł ją i wskazał schodki zakon­nikowi. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, było duszne i ciemne. Jedyne światło dnia, jakie do niego wpadało, pochodziło z maleńkiego piwnicznego okienka, niemal niewidocznego z ze­wnątrz. Pod ścianą stały skrzynie, w których ktoś z dużym piety­zmem poukładał sprzęty i szaty liturgiczne. Ojciec Jan ze zdzi­wieniem spojrzał na policjanta.

- To tata - odpowiedział Jacek. - Nie mógł znieść, że odda­dzą to do muzeum, więc schował to tutaj - tłumaczył policjant. - A ja jakoś nie miałem sumienia, żeby mu odebrać tę zabawkę, więc tego miejsca nie zdradziłem - dodał z wyraźnym wysiłkiem. - Co z nią? - wskazał wzrokiem na żonę. - Co ojciec chce zrobić?

Kapucyn zastanawiał się nad tym przez całą drogę. Wszystko wskazywało na to, że Zosia zareagowała histerycznie na Chustę, którą miał pod mniszym strojem, gdy wszedł do jej pokoju. Nie widziała jej jednak, a to oznaczało, że coś jej to podpowiedziało. Coś lub Ktoś...

- Myślę, że ona jest opętana - odpowiedział. Jacek spojrzał na niego jak na szaleńca. Oficjalny Kościół już dawno zrezygnował z głoszenia prawdy o osobowym Złu. Egzorcyzmy zostały zakazane, a sugerowanie, że istnieją siły duchowe, z którymi trzeba walczyć - odbierane było jako fundamentalizm i ekskluzywizm skierowany przeciwko wyznawcom kultów neopogańskich. Zakonnik widział zaskoczenie policjanta. Ale on sam nie miał żadnych wątpliwości, że osobowe zło istnieje, bo choć on stu­diował już nową teologię, pozbawioną “trydenckich naleciałości", to w swojej pracy przy Chuście wielokrotnie spotykał się z wydarze­niami, których nie dało się wyjaśnić inaczej, niż przyczynami du­chowymi. Niestety, jako duchowny z licencją nigdy nie zdecydował się na odprawienie egzorcyzmów, tym zajmował się ojciec Piotr, do którego dyskretnie odsyłał wszystkich potrzebujących.

- Nie musisz mi wierzyć. Nie musisz tego rozumieć - spojrzał na policjanta. - Musisz mi tylko pomóc, bo to jej ostatnia szansa - dodał. A potem zaczął szperać w skrzyniach. Wyciągnął z niej sta­rą, pocerowaną sutannę (nigdy takiej nie nosił, ale co tam), komżę i fioletową stułę. Przebrał się w nie błyskawicznie, a potem wyjętą z zawiniątka Chustę rozwiesił ostrożnie na ścianie. Klęknął przed nią i pokłonił głowę. - Panie pomóż, Panie pobłogosław - modlił się, a na koniec wypowiedział zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa modlitwę do św. Michała Archanioła. “Święty Michale Archanie­le, broń nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do piekła. Amen" - wypowiadał te słowa, powoli, uroczyście. Miał świadomość, że staje do zadania, które może go przerosnąć, że o ile z Biurem do Walki z Fundamentalizmem czy z własnymi przełożonymi można negocjować, to z Siłą, z którą miał się zmie­rzyć, już nie.

Wstał. Jego twarz była jasna. - Weź ją - poprosił Jacka. A po­tem zaczął zmagania. Wypowiadał słowa modlitwy, błagał Boga i krzyczał, wrzeszczał “wyjdź z niej". A ona toczyła pianę z ust, szarpała się, upadała na podłogę i wyła, wyła, wyła. Głos jej się zmieniał, biła rękami o podłogę. A potem padała bez czucia...

Walczyli całą noc. Jacek, choć był coraz bardziej przerażony, nie potrafił oderwać wzroku od zakonnika. A wiszący na ścianie wizerunek dawał mu spokój. Spokój, który nie opuszczał go nawet wtedy, gdy widział, co dzieje się z jego żoną.

Gdy na ziemi wstawało słońce egzorcyzmowana kobieta uspokoiła się. Z jej twarzy zniknęły nienawiść, niechęć, obrzydze­nie. Była znowu tą samą Zosią, której przed laty udzielał ślubu. Jacek usiadł koło niej. Wziął ją za rękę.

- Dlaczego chciałaś umrzeć? - zapytał.

- Ja? - patrzyła na niego zdumiona wielkimi niebieskimi oczami.

- Przytul ją tylko. I pomódlcie się - spojrzał na nich zakon­nik. - Porozmawiacie i zrozumiecie później.

I tak zrobili. Przytulili się do siebie. Ojciec Jan patrzył na nich spod oka. Nie wiedział, czy się modlą czy nie, ale na pewno byli szczęśliwi. Padł krzyżem na ziemię. I długo modlił się do Pana. Powierzał mu dzień, błagał o opiekę. I dziękował za to, co się wyda­rzyło. “Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, bo lud swój nawiedził i wy­zwolił" - powtarzał słowa Kantyku Zachariasza. Oczy zaczęły mu się kleić. Starał się przypomnieć sobie słowa Jezusa do Apostołów, gdy i oni zasnęli. Jednej godziny nie mogliście wytrzymać"...

Obudził go dźwięk podnoszonego włazu. Podniósł wzrok. Ja­cek i Zofia przytuleni leżeli obok.

Rozdział szósty

Hassan szedł sprężystym krokiem po Marszałkowskiej. Spacer go odprężał i pozwalał na spokojne przemyślenie wydarzeń, uło­żenie sobie ich w głowie i zaplanowanie najbliższej przyszłości. Tak było i tym razem. Ale zamiast planować kolejne kroki operacji “Chusta", jak zdążył już ochrzcić w myślach całą aferę z uciekają­cych mnichem, roztrząsał cały czas wydarzenia ostatnich godzin. Nie mógł wyrzucić sprzed oczu zarówno ciemnego oblicza z ikony, jak i wyrazu twarzy Agnes. Ta kobieta naprawdę go fascynowała. Nie rozumiał, dlaczego porzuciła wygodną posadę lekarki, dlaczego zdecydowała się na życie z upośledzonym dzieckiem w ciemnym, maleńkim mieszkaniu, i dlaczego tak go nienawidziła.

Gdyby jeszcze była wierząca - to wszystko byłoby prostsze. Jego matka zajmowała się siedmiorgiem dzieci. Ale ona była muzułmanką. Fundamentalizm zarówno islamski, jak i katolicki - tłumaczył sobie w myślach - pozbawia rozsądku. Ale Agnes była ateistką... Wykształcony na Singerze i rozmaitych neoutylitarystach Hassan w żaden sposób nie mógł pojąć, jak można dla dru­giego człowieka, który przecież jest całkowicie “wymienną warto­ścią", poświęcać się tak całkowicie, tak bez granic. Gdyby jeszcze wierzyła w Boga, w to ich wieczne życie, ale nie, nic z tego.

Dotarł do placu Traktatu. Socrealistyczna zabudowa popra­wiała mu humor. Zza ścian budynków widział już czarny, strzelisty budynek Biura. Stał on, jak się dowiedział od kolegów, w miejscu, w którym kiedyś wznosił się kościół Najświętszego Zbawiciela. Po­litycy przekonali jednak wyborców, że w kraju na dorobku nie ma co tracić cennego miejsca w mieście na świątynie i przenieśli go do skansenu w okolice Radomia. A w jej miejscu postawili gigantyczny czarny wieżowiec. Kilka lat temu umieszczono tam sekcję wschod­nią Biura do Walki z Fundamentalizmem.

Zanim wszedł do pracy, zatrzymał się przed wirtualnym kio­skiem. Wyjął kartę osobistą i wcisnął ją do czytnika. Na monito­rze pokazał się zestaw najświeższych wiadomości. Najnowsze su­gestie “Le Soir" szeroko komentowały już wszystkie dostępne na rynku media. “Co łączyło arcybiskupa i złodzieja?"; “Arcybiskup pomagał fundamentaliście"; “Fałszywa otwartość arcybiskupa" - przebiegał wzrokiem kolejne tytuły. Baugniac świetnie wywiązał się z obietnicy, a dziennikarze z rozmaitych redakcji od razu po­czuli mięso i twórczo rozwinęli podrzucony temat. - Teraz trzeba już tylko czekać aż atmosfera odpowiednio się rozkręci i wtedy wrzucić Baugniacowi filmik - Hassan uśmiechnął się pod nosem.

Rozmyślania przerwał mu sygnał wideofonu. Rzucił na nie­go okiem. To była informacja z Biura. Otworzył ją i przejrzał. “Z podwarszawskiej kliniki porwano pacjentkę, która zdecydowa­ła się na eutanazję. Na zdjęciach z kamer zamieszczonych w jej pokoju był jej mąż Jacek Pomorski, policjant, i człowiek w stroju buddyjskiego mnicha. Analiza zdjęć jednoznacznie wskazała, że był nim poszukiwany listem gończym zakonnik Jan Skorupek. Porywacze zbiegli do graniczącego z ośrodkiem Mazowieckiego Terenu Ekologicznego" - raportował funkcjonariusz z Otwockiej Delegatury Biura do Walki z Fundamentalizmem. Na twarzy Hassana ponownie pojawił się uśmiech. Teraz miał już pewność, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.

Niemal wybiegł z kiosku i od razu skierował się do swojego pokoju. Przy kubku mocnej arabskiej kawy, która dodawała mu sił, dopracował swój pomysł do końca. Na kartce naszkicował kolejne etapy wielkiej operacji. Kiedy plan miał już w głowie, kartkę spalił. Usiadł przy komputerze i błyskawicznie wysłał kilka maili do zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Baugniac dostał filmik, a inni dodatkowe informacje. Oficer był zadowolony. Teraz miał pewność, że Chusta trafi z powrotem w jego ręce, a uchodzące za najbardziej otwarte arcybiskupstwo w Europie zostanie ostatecznie skompromitowane. Oczywiście nie dlatego, że ktokolwiek walczy z religią, a tylko z powodu wspierania nur­tów fundamentalistycznych i tolerowania ludzi nieszanujących prawa. Potwierdzą to oczywiście zaprzyjaźnieni przedstawiciele liberalnych protestantów, a może nawet jakiś nowokatolicki hie­rarcha, a jeśli będzie trzeba także buddyści, których głos będzie tym cenniejszy, że ojciec Jan podszywając się pod jednego z nich, naraził sanghę na wizerunkowe straty.

Zadowolony oficer widział już siebie nie tylko jako majora, ale nawet pułkownika. Arcybiskupstwo warszawskie od dawna było solą w oku centrali w Brukseli. Elastyczność arcybiskupa Kiliańczuka sprawiała, że często pojawił się on w mediach, klasztory były otwarte, a jego najbliżsi współpracownicy brali nawet udział w roz­maitych reality show. Teraz dzięki ucieczce i staremu nagraniu może uda się skompromitować tego starego kurialnego lisa i przypomnieć Europejczykom, jakim zagrożeniem jest katolicyzm.

* * *

Wieczorny jogging był stałym elementem dnia arcybiskupa. Duchowny, przebrany w wygodny dres, przebiegał kilka kilome­trów. A potem - już w budynku kurii - brał prysznic, przepływał kilka razy basen i siadał do wieczornej lektury. Tak zrobił i tego dnia. Stres związany ze spotkaniem z porucznikiem Obamą, późniejsze doniesienia medialne, które wiązały jego osobę z tym szalonym kapucynem odpłynęły od niego w czasie intensywnego wysiłku fizycznego. Już w basenie, pokonując go bez większego wysiłku, zaczął zastanawiać się nad najlepszą linią obrony. Wie­dział, że nie będzie to łatwe, że ktoś postanowił mu zaszkodzić, ale czuł, że stare zasługi nie pójdą w zapomnienie, a zaprzyjaźnieni dziennikarze też nie zostawią go samego.

Kiedy wycierał się ręcznikiem, miał już przygotowaną całą stra­tegię na kilka najbliższych dni. Odświeżony i zadowolony wrócił do biura. A tam czekała na niego miła niespodzianka. W poczekalni siedział uśmiechnięty telewizyjny gwiazdor Tobiasz Silson.

- Co, kłopoty, ekscelencjo - dziennikarz poderwał się z fo­tela i podszedł do arcybiskupa. - Ale nic to, damy radę - dorzucił. Kiliańczuk wskazał mu ręką wejście do gabinetu i skórzany fotel. Silson często tu gościł. Od kilku lat zasiadł w jury nagrody lite­rackiej im. Guntera Grassa, którą arcybiskup przyznawał autorom najbardziej otwartych dzieł literackich. Nie żeby dziennikarz był wierzący, ale był znany, chętnie pokazywał się w towarzystwie du­chownych, a do tego przydatny, gdy trzeba było publicznie odciąć się od katofundamentalistów.

- Eh, ci ortodoksi, nigdy nie ma z nimi spokoju - uśmiechnął się ciepło arcybiskup, podając dziennikarzowi szklaneczkę whisky.

- I jeszcze trzeba się tłumaczyć z tego, że ktoś komuś przed laty pomógł - porozumiewawczo dorzucił Silson. - Ale damy radę. Jutro chcę zrobić program o tym mnichu. Wie ekscelencja, kilka ciepłych newsików o jego ostatnich spotkaniach przed ucieczką, kilka uwag o łamaniu prawa. I chciałbym poprosić cię o kilka słów w tym programie - dziennikarz wykładał cel swojego przybycia.

- No, nie wiem - arcybiskup udawał, że się zastanawia. Udział w wieczornym programie Tobiasza Silsona, który oglądało kilka milionów widzów, był marzeniem każdego uczestnika życia publicznego. Sam arcybiskup był w nim tylko raz, gdy uchwala­no nowelizację ustawy eutanazyjnej i trzeba było powiedzieć, że chrześcijanie zobowiązani są do posłuszeństwa prawu, a ich opinie nie mogą obowiązywać wszystkich obywateli laickiego państwa. A teraz Silson dawał mu drugą szansę, by mógł wytłumaczyć się z idiotycznych zarzutów “Le Soir". - Los mi sprzyja - pomyślał Kiliańczuk.

- Mistrzu duchowy, tu się nie ma nad czym zastanawiać - perorował dziennikarz. - Tu trzeba się bronić. U mnie powiesz tylko kilka słów i spokój. Odetniesz się od tego wariata, potę­pisz łamanie prawa i wszystkich wiernych poprosisz o pomoc dla władz. A ja zatroszczę się o resztę. Jakiś ciepły materialik o tobie, przypomnienie zasług. Damy radę - dodał.

- Będę - odpowiedział arcybiskup. Zwlekanie ze zgodą po­nad miarę mu się nie opłacało. Silson znany był z tego, że nie lubił odmów, a ci, którzy mu podpadli, długo nie byli zapraszani do jego studia.

- Świetnie, mistrzu duchowy - uśmiechnął się dziennikarz. - To do zobaczenia jutro.

Arcybiskup odprowadził go do drzwi gabinetu, a gdy mężczy­zna zniknął już za nimi, usiadł za biurkiem. Świadomość, że ma sojuszników w trudnej bitwie, przywróciła optymizm. - Szczęście sprzyja odważnym - pomyślał. I zabrał się do wieczornej lektu­ry. “Kazanie przełomu" Bodhidharmy zachwycało go od dawna. Ten symbolizm, który wykluczał prawdziwe akty i skupiał się na działaniu umysłu, był mu niezwykle bliski. “... palenie kadzidła nie oznacza palenia zwykłego, materialnego kadzidła, lecz kadzidło niepojętej dharmy, które swoim zapachem oddala brud, ignoran­cję i złe postępki" - czytał z zachwytem znajome strofy. Pragnął, by chrześcijaństwo także zmieniało się w tym kierunku. Aby za­miast obrządków, zwyczajów, kadzideł czy dogmatów oferowało ludziom oczyszczenie umysłu, wewnętrzny spokój i wyzwolenie z ignorancji. Jezus był dla niego wielkim mistrzem, który pokazy­wał ludziom, jak osiągnąć wyzwolenie z brudu i niewiedzy. Jed­nym z wielu mistrzów, bo przecież - jak mawiała klasyk teologii chrześcijańskiej Katharine Jeffers Schori - ograniczenie Boga do Jezusa z Nazaretu byłoby zamknięciem Absolutu w małym brud­nym pudełeczku. Ze wstydem wspominał młodość, gdy głęboko wierzył w to, że Jezus jest Jedynym Zbawicielem i nie bez obaw myślał o tym, że ktoś mógłby wyciągnąć na światło dzienne jego stare kazania, w których akcentował odkupienie przez Chrystusa ludzi z ich grzechów.

Wyzwolenie z dogmatyzmu przyszło dzięki lekturze Johna Hicka. Ten dwudziestowieczny filozof przekonał go, że Bóg (cóż to jest zresztą Bóg, czy samo to słowo nie jest już ograniczeniem?) przejawia się w każdej religii, każdym światopoglądzie, a jedno­cześnie pozostaje niewyrażalny. Jest jak sześcian. Każdy ogląda go z innej strony, ale jego istota kryje się wewnątrz. A potem przeczytał jeszcze zbiór homilii pierwszego przewodniczącego Konfe­rencji Episkopatów Europy abp. Roberta Zollera, który otwarcie podkreślał, że wiara w to, że Jezus oddał życie za nasze grzechy, jest fikcją..., że chodziło o zwykłą solidarność, a nie o jakieś działania zbawcze. Lektura tych dwóch książek była przełomem. Przypad­kowo zbiegła się ona z rozmową ze Strzelkowskim...

Lecz dzisiaj ludzie nie rozumieją prawdziwego przekazu Tathagaty. Używają zwykłego płomienia, by palić materialne ka­dzidło z drzewa sandałowego albo żywicy i modlą się o przyszłą pomyślność, która nigdy nie nadejdzie"- czytał dalej słowa pierw­szego patriarchy Zen. Nie, żeby wierzył w te wszystkie opowieści. Ale bliskie mu było owo odrzucenie zwyczajów, wiary prostych ludzi, którzy palili świeczki, klęczeli przed obrazami i żegnali się przed posiłkiem. On, intelektualista, wiedział, że materialność, cielesność nas nie zbawia, że liczy się nastawienie umysłu, że to tam dzieje się to, co najważniejsze. I z wyższością spoglądał na tych, którzy wierzyli inaczej. Kłaniali się przed Chustą, czy klękali przed opłatkiem, który jeszcze kilkanaście lat temu wystawiano w świątyniach.

Odłożył książkę. Usiadł na dywanie i zaczął oczyszczać swój umysł, wyrzucać z niego myśli, uczucia, pragnienia. Trwał w po­koju, jak uczył go jego nauczyciel medytacji. Przygotowywał się na jutrzejsze boje.

* * *

Był wieczór. Promienie słońca łagodnie oświetlały praskie dachy. Tadeusz Krynicki wracał do domu po całodziennej pra­cy w szkole. Był dozorcą - otwierał szatnie, sprzątał i rozmawiał z uczniami. Za to ostatnie nikt mu nie płacił, ale kochał to robić. Jeszcze piętnaście lat temu chciał być nauczycielem akademickim, mistrzem dla studentów. A został dozorcą. Nie, do nikogo nie miał o to pretensji. Sam tak zdecydował. Odejście z religioznaw­stwa i rozpoczęcie studiów teologicznych było już wystarczającym szokiem dla jego liberalnej rodziny i dla kolegów. A fakt, że nie zgodził się na podpisanie “Aktu otwartości teologicznej", który był warunkiem otwarcia przewodu doktorskiego na oficjalnych wydziałach teologicznych, ostatecznie pogrążył go w ich oczach, a także wyrzucił na margines społeczeństwa. I sprawił, że zamiast wykładowcą czy nauczycielem został dozorcą.

Potem były kolejne decyzje, które nie mogły się podobać społe­czeństwu. Odmówił respektowania prawa chroniącego ziemię (jak je nazywano) i nie zgodził się na sterylizację żony po urodzeniu drugiego dziecka. I w efekcie miał ich z żoną już ośmioro, a każde następne oznaczało wyższe podatki (szczególnie ekologiczny, któ­ry nakładano na każdego, kto chciał mieć więcej niż dwoje dzieci), by uczciwi i szanujący ziemię obywatele nie musieli dokładać się do jego potomstwa. Ale on nie miał o to żalu. Zwyczajnie nie mógł postępować inaczej. Jeszcze na drugim roku studiów reli­gioznawczych, całkiem przypadkowo, wpadły mu w ręce kateche­zy o małżeństwie Jana Pawła II. Zakurzone leżały gdzieś w kącie biblioteki uniwersyteckiej, przez przypadek tylko nie wyrzucone do archiwów, gdzie nikt by ich już nie znalazł. Przeczytał je jed­nym tchem. Analiza Księgi Rodzaju, której nigdy wcześniej nie czytał, zachwyciła go. Sięgnął więc po nią. I czytał równocześnie tego “nieaktualnego już papieża" - jak powtarzali mu wykładow­cy - i Pismo Święte. Rozumienie człowieka, miłości, przyjaźni, płciowości było całkowicie sprzeczne z tym, czego uczono go w szkole i domu. Ale było też jakoś niesamowite. Chciał tak żyć, chciał tak kochać...

Trwało kilka miesięcy zanim zdecydował się ochrzcić. Ksiądz, do którego się zgłosił, długo go przekonywał, że to nie ma sensu, że może osiągnąć spokój wewnętrzny także w świecie. - A zbawienie? - zapytał wtedy. Duchowny wyglądał na zdumionego. Podrzucił mu jednak kilka książek, porozmawiał z nim i wreszcie go ochrzcił. Zafascynowany nowo odkrytym chrześcijaństwem Tadeusz zdecydował iść dalej i przeniósł się na teologię. Tam po­znał swoją żonę. Małgosia była od niego kilka lat młodsza, ale podobnie jak on zafascynowana teologią. Polecił jej jego ukocha­ne katechezy. Czytali je razem. Po roku wzięli ślub i pojawiło się pierwsze dziecko. Magisterium obronili razem, ale już tylko Tade­usz rozpoczął przygotowania do doktoratu. Chciał go pisać z teo­logii ciała, ale odmówiono mu, twierdząc, że doktryna ta została sfalsyfikowana przez opinię Ludu Bożego, i nie ma powodów, by do niej wracać. Gdy nalegał, dziekan przypomniał mu, że akcepta­cja antykoncepcji i wolności seksualnej zapisana jest w traktatach podpisanych przez państwo i Kościół, a arcybiskup wezwał go na rozmowę i przedstawił do podpisania lojalkę, zobowiązującą do akceptacji planowania rodziny i praw ekologicznych, które miały ograniczać liczbę ludności. Odmówił. A potem - jeszcze raz - odmówił podpisania aktu otwartości, więc go wyrzucili. Małgosia akceptowała jego decyzje.

Ania, jego najmłodsza córka, właśnie zachorowała. Byli z nią u doktor Agnes, ale zapomnieli zabrać lekarstw, które dla niej przygotowała. Małgosia poprosiła męża, by w drodze z pracy wstąpił jeszcze raz do lekarki i odebrał specyfik. Powoli wchodził po schodach. Drzwi do mieszkania Agnes były uchylone. Wszedł. Wieczorne światło na czerwono oświetlało pobojowisko. Książki walały się po podłodze, ubrania były rozrzucone na łóżku, notatki rozrzucone po kuchni. W kącie pokoju leżał Sylwek. Spał. Tadeusz zbliżył się do niego. Delikatnie szarpnął go za ra­mię. Na jego policzkach widać było jeszcze ślady łez. Chłopiec otworzył oczy i z przerażeniem spojrzał na mężczyznę. Sen, który na moment przykrył traumatyczne wydarzenia, został przerwany i tamte trudne godziny wróciły. Zaczął charczeć, ale Krynicki od razu go przytulił, zaczął głaskać.

- Gdzie mama? - pytał cichym, jednostajnym głosem.

- Mama, mama - powtarzał chłopiec. - Zabrali, zabrali - mówił niewyraźnie.

- Kto, Sylwku? Powiedz mi kto?

- Mundury - wyksztusił z siebie dzieciak.

Mężczyzna tulił chłopca i myślał. Mundurowi, którzy przy­szli po Agnes, mogli należeć do każdej formacji. Ale bałagan, jaki po sobie pozostawili, wskazywał na to, że nie musieli liczyć się z opinią publiczną. A takie uprawnienia mieli tylko urzędni­cy Biura do Walki z Fundamentalizmem. Tadeusz przypomniał sobie, że przed wyjściem ze szkoły oglądał materiał o porwa­niu Chusty przez ojca Jana Skorupka. A ona go przecież zna­ła - uświadomił sobie. I wtedy do oczu napłynęły mu łzy. Jeśli rzeczywiście lekarkę zabrało Biuro, to nie było dużych szans na szybkie jej wypuszczenie.

- Sylwuś, pójdziesz ze mną, dobrze? - odsunął na chwilę chłopca od siebie. Chłopiec patrzył na niego ze zdumieniem, ale ufnie. - Dobrze? - powtórzył.

- Mhmm - to mruknięcie z trudem można było uznać za zgodę. Gdy jednak mężczyzna wstał i wziął chłopca za rękę, ten ruszył za nim w kierunku drzwi. Kryniccy mieszkali na sąsiednim podwórku. Gdy schodził po schodach, zza drzwi po­zostałych mieszkań zaczęli wyglądać przerażeni sąsiedzi. Nie patrzył na nich. Nie chciał nic wiedzieć. Chciał tylko pomóc chłopcu. Nic więcej, niż wziąć go do siebie, dać jeść, pić i cze­kać wraz z nim na - mało prawdopodobny - powrót matki, zrobić nie mógł. Małgosia nie była zachwycona kolejnym lokatorem, ale zro­zumiała. Nakarmiła Sylwka, napoiła, a potem utuliła do snu. Ta­deusz klęknął do modlitwy. Przez zaciśnięte zęby prosił Boga, by poradził mu, co ma zrobić. - Odebrali dziecku matkę - powtarzał wściekły Bogu. - Tego się nie robi. A ja mam patrzeć, pokornie się modlić? - pytał ze łzami w oczach. Chciał odpowiedzi, na­tychmiast. Ale jej nie słyszał. Odpowiedzią na jego słowa było milczenie. Cisza, przerywana dochodzącymi zza ściany szlochami chłopca, do którego właśnie dotarło, że dziś w nocy będzie bez mamy.

Rozdział siódmy

Właz się otworzył. Do pomieszczenia wślizgnął się siwy, szczupły mężczyzna w czarnym uniformie z demobilu. Nie był to policjant, ale wcale nie zmniejszyło to przerażenia ojca Jana.

- Niech będzie pochwalony - uśmiechnął się przybysz do zakonnika.

I dopiero te słowa obudziły Jacka Pomorskiego, przytulonego do żony. Podniósł głowę i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

- Tata? - wyszeptał.

- Jesteście bohaterami wszystkich mediów - spojrzał na syna ze słabo skrywaną dumą. - Telewizje, Web 5.0, dzienniki i radia nie mówią o niczym więcej tylko o policjancie, który zdezerterował i z poszukiwanym zakonnikiem brutalnie porwał kobietę, a przez to uniemożliwił jej godną śmierć - mówił męż­czyzna. - Wasze zdjęcia są już wszędzie, i nie ma chyba bardziej poszukiwanych ludzi w całej Prowincji Wschodniej - dodał.

Jacek milczał. Nie widział się z ojcem od kiedy zmarła matka. Nie potrafił mu wybaczyć, że gdy w czasie ciąży wykryto u niej raka, ojciec nie zmusił jej do aborcji. Lekarze twierdzili, że to może uratować jej życie, że to ich obowiązek. A mama i tata z zawziętym wyrazem twarzy odmawiali. Nie pomagały rozmowy z eksperta­mi, lekarzami, bioetykami. Oni trwali w swoim postanowieniu, choć mama z dnia na dzień gasła. Urodziła syna, a kilkanaście dni później zmarła. Jacek jeszcze na pogrzebie rzucił ojcu z nienawi­ścią: “Nie wybaczę ci nigdy, że jej nie ma". A on spojrzał na niego z bólem i pokazał mu maleńkiego chłopca, którego trzymał w ra­mionach. - Ona kochała go nad swoje życie - powiedział. Jacek nie chciał go słuchać. Obraził się na ojca, a krótko potem wstąpił do policji. Chciał zwalczać ludzi, którzy pozwalali swoim żonom umierać. Nienawidził ich, jak własnego ojca.

Wszystkie te uczucia wróciły, gdy zobaczył szczupłą syl­wetkę Benedykta Pomorskiego. Nie potrafił nawet się do niego uśmiechnąć. Milczał tylko, a w jego oczach pojawiły się łzy. Benedykt to widział. Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Kochał go, ale odtrącony nie chciał pierwszy wyciągać ręki. Zajęty ma­łym dzieckiem, tworzeniem sobie nowego miejsca pracy (po tym, jak zmarła jego żona, został wyrzucony z urzędu leśnictwa za - jak to określono - “odrzucenie zdobyczy nauki") powoli wyrzucał marnotrawnego syna z pamięci. I dopiero wieczorne wiadomości, w których głównym bohaterem był jego pierwo­rodny, pchnęły go do działania. Odwiózł najmłodszego syna do siostry, wziął starszych ze sobą i przedostał się do lasów, które znał jak nikt inny. Od początku podejrzewał, że Jacek mógł ukryć się w kapliczce, do której prowadzał go w dzieciństwie. I nie mylił się...

- Synu, jestem z ciebie bardzo dumny - ojciec próbował na­ wiązać rozmowę. - Zachowałeś się jak mężczyzna, który walczy o to, co dla niego ważne - dodał. Ale Jacek odwrócił głowę.

Benedykt spojrzał na ojca Jana. Od dogadania się z synem istotniejsze było - w tej chwili - ratowanie Chusty i uciekającego zakonnika.

- Ojcze - zaczął - oni systematycznie przeczesują las. Mogą tu być za jakieś cztery godziny. Do tego czasu musimy się stąd wydostać. A nie będzie to łatwe. Wszystko jest otoczone, drogi patrolują roboty, a nad lasem krążą automatyczne heli­koptery.

- I... - ojciec Jan był dziwnie spokojny. Miał przeczucie, że ten starszy mężczyzna, który przyszedł tu, by powiedzieć synowi, że jest z niego dumny, ma jakiś plan.

- Tam, na górze, są moi trzej synowie. Jeden z nich przebie­rze się w te buddyjskie fatałaszki. I razem z pozostałymi odcią­gnie od nas uwagę. A my postaramy się przedostać do Gończyc i przeprawić się przez rzeczkę - tłumaczył z werwą. - Damy radę! - zapewnił.

- Ile czasu potrzebujemy? - zakonnik starał się być konkretny.

- Jakieś pół godziny...

- Pieszo? - ojciec Jan spojrzał na Benedykta zdumiony. Wierzył w cuda, ale zdolność teleportacji była mu obca.

- Eee, nie, konno - uśmiechnął się mężczyzna. - Mam stadko koni, którymi, za specjalną zgodą władz, wożę ludzi po lesie. I przewiozę i ojca - powiedział tonem absolutnej pewności i od­ wrócił się do syna. - Pojedziesz z nami. Jak cię złapią, dostaniesz dychę, więc chyba nie masz wyjścia, jak zdać się na starego.

Jacek milczał. Ale gdy Benedykt zaczął wydawać polecenia i przygotowywać ucieczkę, wykonywał je bez sprzeciwu. Po kilku minutach do ciasnego pomieszczenia wśliznął się jeszcze jeden mężczyzna. Dominik Pomorski miał osiemnaście lat, i to on miał przebrać się w mnisze szaty, by później - wraz z braćmi Ambro­żym i Damianem - odwrócić uwagę służb od uciekającego zakon­nika i Chusty. Jacek uściskał brata i od niego dowiedział się, że najmłodszy z nich, czteroletni Ireneusz, jest bezpieczny u ciotki.

* * *

Dwie postacie w czarnych uniformach, ze sporymi plecaka­mi i zaczernionymi twarzami byłyby niemal niewidoczne w lesie, gdyby nie towarzyszący im buddyjski mnich. Bracia Pomorscy znali te okolice jak własną kieszeń i wiedzieli, gdzie trzeba się skryć, gdy nad ich głowami pojawiały się helikoptery. Szybko wybierali leśne dróżki i przeskakiwali rowy przeciwpowodziowe. Po trzech godzinach drogi, gdy słońce powoli zaczęło zachodzić, a las przybierać ciemnoszarą barwę, dotarli do celu podróży. Przed nimi wznosił się wysoki parkan Kliniki Praw Reprodukcyjnych w Garwolinie.

Bracia ukryli się w przydrożnym rowie i czekali. Dzień pracy w klinice jeszcze się nie skończył. Pielęgniarki sprzątały po zabie­gach, personel pomocniczy segregował to, co zostało po aborcjach, i przygotowywał odpowiednie materiały biologiczne dla ośrod­ków badawczych. Nie trwało to jednak długo, w kolejnych poko­jach zaczęły gasnąć światła, a pracownicy wracali do domów. Gdy z budynku wyszli ostatni z nich, Ambroży podkradł się do furki, a Damian przeskoczył przez parkan i zaczaił się przy drzwiach stróżówki. Gdy byli już na miejscach, Dominik w pomarańczo­wym buddyjskim habicie wyskoczył z rowu i tak, by jego szaty mogły dostrzec kamery, cisnął kamieniem w okna kliniki. Strażnik wyskoczył ze swojej kanciapy, a Damian strzelił do niego z para­lizatora. Ambroży był już obok. Związanie, zakneblowanie i prze­niesienie strażnika do rowu, w którym siedział Dominik, zajęło im kilkadziesiąt sekund. A potem wyciągnęli z plecaków kanistry i zaczęli oblewać budynek benzyną. Po kilku minutach wszystko było gotowe. Ogień rozpalił się błyskawicznie. Nie oglądając się za siebie, bracia uciekali w głąb lasu. Dźwięk syren alarmowych rozdarł wieczorną ciszę po kilkudziesięciu sekundach.

Już po kilku minutach na miejscu zdarzenia stały wozy straży pożarnej, policji i pogotowia ratunkowego. Policjanci i strażnicy bły­skawicznie rozbiegli się po lesie. Strażnik, którego niemal od razu znaleziono w rowie, nie pozostawił wątpliwości, że napadli go na­pastnicy, z których jeden miał na sobie buddyjski habit. Informacja została przekazana do centrali i po kilkunastu minutach na miejscu pojawili się funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem.

* * *

- Co to? - spytał ojciec Jan, wskazując na czerwoną łunę widoczną ponad lasem.

- To na co czekaliśmy- odpowiedział Benedykt Pomorski. - Ruszamy, teraz nie będą nas szukać - dodał i wskoczył na konia.

- Ale co to jest? - nie ustępował zakonnik.

- Tak z daleka wygląda płonąca klinika aborcyjna - rzeczo­wo odpowiedział mężczyzna.

- Jak to? - oczy ojca Jana się rozszerzyły. - Żartuje pan, prawda.

- Ojcze, czy mógłby ojciec wsiąść na tego konia i jechać - Benedykt wyraźnie nie miał ochoty na moralne dyskusje na temat swoich decyzji.

Zakonnik, choć nie jeździł konno od matury, wykonał po­lecenie. Jechali powoli, leśnymi ścieżkami, między sosnowymi lasami. Słońce schowało się już za horyzontem, a las oświetlo­ny był tylko łuną pożaru. Wreszcie ojciec Jan nie wytrzymał i podjechał do Benedykta.

- Pan to mówił poważnie? - zapytał.

- Poważnie. Chłopcy podpalili klinikę. Pustą, podkreślam. A zrobili to tak, by zobaczono tam buddyjskiego mnicha. Teraz wszystkie siły są tam rzucone. A my spokojnie wyjedziemy z lasu.

- Ale tak nie można. To przemoc - zakonnik nie wiedział, co powiedzieć.

- I co z tego? - mężczyzna był wyraźnie zdziwiony takim postawieniem sprawy. - Oni stosują przemoc i my też - dodał.

- A co z nauczaniem Chrystusa, co ze zło dobrem zwycię­żaj? - ojciec Jan wszedł w ton katechetyczny.

- To byłoby mało skuteczne w naszych warunkach - prag­matycznie odpowiedział Benedykt Pomorski. - Mamy uciec z lasu i uchronić Chustę, a nie cackać się z pustymi budynkami.

- A prawo? - Prawo? Ojciec raczy żartować. W tych budynkach co­dziennie uśmierca się kilkanaścioro dzieci. A ich szczątki wysyła na badania. Gdzie tu jest prawo? Mamy się na to godzić? - na twarzy Benedykta pojawiła się złość. - Mamy patrzeć, jak zabi­jają dzieci i w imię wierności ich pseudoprawom milczeć? Mamy zaprzestać modlitwy przed budynkami, żeby kogoś nie dotykała przemoc mentalna? To chce mi ojciec powiedzieć? Ja już to sły­szałem. I wierzyłem w to. Modliłem się, cierpiałem i czekałem. Ale nic się nie działo. Te dzieci tam giną od lat, a Bóg milczy. Jego milczenie nie oznacza jednak, że my mamy milczeć. Więc teraz wziąłem sprawę w swoje ręce. Zęby uratować Chustę, ojca, i żeby moje dzieci mogły żyć wolne. A zresztą dzięki temu, że to gówno spłonęło, przez kilka tygodni przynajmniej w tym jednym miejscu nie będą ginęli ludzie - tłumaczył cicho, ale w jego głosie słychać było długo skrywane emocje.

- ... wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną - ojciec Jan odwołał się do Ewangelii. Ale Benedykta Pomorskiego zupełnie to nie przekonało.

- Może i giną. Nie mam nic przeciwko, by zginąć w dobrej walce. Czasem lepiej zginąć w walce, niż gnić w pokoju - spojrzał na zakonnika. I wtedy po raz pierwszy tego wieczoru odezwał się Jacek.

- A co z Ireneuszem? Jesteś jego ojcem, a on nie ma już mamy - atakował ojca. - Łatwo jest walczyć, ale on nie potrzebu­je, żebyś był bohaterem, ale żebyś był z nim.

Benedykt nie odpowiedział od razu. Zatrzymał konia. I zmu­sił, by Jacek zrobił to samo.

- Ale ty potrzebowałeś ojca, teraz nawet bardziej niż on - spojrzał synowi prosto w oczy. Tym razem to Jacek nie miał nic do powiedzenia. Wyswobodził uzdę konia i ruszył przed siebie. Ta odpowiedź zupełnie zbiła go z tropu. Wyznanie miłości z ust ojca było dla niego zupełnie nieoczekiwane. On wcale tego nie chciał. Chciał tylko udowodnić ojcu, że w imię swoich szczytnych ideałów pozbawił matki swoje dzieci, a teraz pozbawił je ojca, a może i braci. I w odpowiedzi zamiast tłumaczeń usłyszał proste świadectwo miłości.

- Twoja mama ratowała Irka, ja ratuję ciebie - dotarły do niego słowa ojca. Do oczu napłynęły mu łzy, ale się nie odwrócił. Milczał. Nie chciał i nie potrafił jeszcze odpowiedzieć ojcu. Cof­nął się i jechał obok Zosi.

Zmierzali do Ryk. Tam kończyła się strefa ochronna. W mie­ście tym była jakaś niewielka nielegalna wspólnota, gdzie być może będą mogli się przespać i coś zjeść.

Rozdział ósmy

Do programu zostało niespełna piętnaście minut. Ruchy makijażystki uspokajały arcybiskupa. Kobieta delikatnie na­kładała na jego twarz kolejne kosmetyki. A on rozmyślał o tym, że wreszcie będzie mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń i wy­tłumaczyć się z zarzutów, które od kilkunastu godzin stawiały mu media. Był wdzięczny Silsonowi, że pozwolił mu wziąć udział w programie, i liczył, że charyzma, nad którą pracował od dawna, połączona z siłą argumentów pozwoli przekonać widzów, że ani on, ani archidiecezja nie mają nic wspólnego z nieodpowiedzial­nymi działaniami ojca Skorupka.

Zamierzał jednoznacznie odciąć się od kapucyna i zaapelo­wać do Biura do Walki z Fundamentalizmem, by nie cackało się z nieposłusznym zakonnikiem. W ten sposób chciał ostatecznie udowodnić, że sugestie o jego związkach z ojcem Janem, jakie po­jawiały się w mediach, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Zamierzał też na koniec programu poinformować, że zdecydował się nałożyć na ojca Jana kary kościelne. Nie robiono tego od wielu dziesięcioleci, ale miał świadomość, że akurat w tej sytuacji nikt nie będzie narzekał na powrót do średniowiecznych metod. - To jedyny sposób, by zachować pozytywny odbiór naszej archidiece­zji - przekonywał sam siebie przez kilka godzin poprzedzających program. - Koniec - powiedziała makijażystka.

Arcybiskup wstał. Z zadowoleniem spojrzał w lustro. Spo­glądał na niego wysoki, przystojny mężczyzna z lekko przy­prószonymi siwizną włosami. Bystre, ciemne oczy dodawały twarzy uroku. Na potrzeby programu założył grafitowy garni­tur, który podkreślał smukłą sylwetkę, do błękitnej koszuli do­łożył purpurowy krawat z wyhaftowanymi rybkami, który miał przypominać o arcybiskupiej godności. W klapie garnituru zaś świecił niewielki kwadracik, który symbolizował przynależność do Stowarzyszenia Teologów Uniwersalistów im. Johna Hicka. Skupiało one teologów, którzy akceptowali pluralistyczny para­dygmat nowej teologii i zasadę równości wszystkich religii. - Wizerunkowo bez zarzutu - pomyślał. I dynamicznym krokiem ruszył w kierunku studia.

- Mistrzu duchowy - Silson wyciągnął do niego rękę z entuzjazmem. - Jak nastrój?

- Damy radę - arcybiskup uśmiechnął się porozumiewaw­czo. Liczył na to, że dziennikarz spełni obietnice i pomoże mu zatrzeć fatalne medialnie wrażenie. Kiliańczuk rozejrzał się po sali. Na podwyższeniu stało pięć foteli. Wiedział od kierownika planu, że poza nim zaproszono do pierwszej części programu głównego lamę Prowincji Wschodniej Olafa Midrala, przedstawiciela Rady Pastorów Demokratów ks. Zenka Zdenka, byłego jezuitę, a obec­nie historyka religii z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Artura Muchę oraz szefa Stowarzyszenia na rzecz Laickości i Racjonali­zmu Kazimierza Janosika.

Swoich rozmówców arcybiskup znał świetnie. Spotykał się z nimi regularnie na kolejnych sesjach, debatach i konferencjach. Dialogowali, stawiali pytania i zapewniali, że jako ludzie religii nie mają tendencji do ekskluzywizmu czy uznawania się za jedynozbawcze drogi do Transcendencji (słowo Bóg nieczęsto gości­ło na tych spotkaniach, bo mogłoby ono urazić nieteistycznych buddystów). Nieco martwiła arcybiskupa druga część, która - jak powiedział mu kierownik planu - miała być dla niego niespodzian­ką. Silson zapewniał jednak, że nie musi się niczego obawiać.

- Do programu zostało siedem minut - zadudniły głośniki.

- Panowie, zajmujcie swoje miejsca.

Uśmiechnięty hierarcha podszedł do swoich rozmówców i z uśmiechem wyjaśniał, że niczego się nie obawia, gdyż insy­nuacje mediów są bezpodstawne. Mucha i Janosik zapewnili go o pełnym poparciu w tych trudnych chwilach. Ale ks. Zdenek nie wyglądał na przekonanego. Buddysta nawet nie podał mu ręki.

- Przez was mamy kłopoty - rzucił tylko.

Dobry nastrój arcybiskupa Kiliańczuka prysł. Wziął kilka głę­bokich wdechów, przymknął oczy i zaczął kontrolować oddech.

- To powinno pomóc - przekonywał się. I rzeczywiście, spokój zaczął wracać. Tylko gdzieś w tyle głowy czaiła się niepewność.

- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem - kierownik zaczął od­liczać czas do początku programu. - Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, start! - machnął ręką.

Silne rytmy rozpoczynały program. Prowadzący stał na lek­ko rozstawionych nogach i z uśmiechem wpatrywał się w kamerę. “Tobiasz Silson Live"- padła wreszcie nazwa programu, a kamera, na obserwowaniu której skupił się arcybiskup, zjechała na poziom twarzy dziennikarza.

- Czy znów mamy problem z Kościołem? Czy jeden kapu­cyn jest w stanie zniszczyć z trudem budowany kompromis mię­dzy świeckim i otwartym państwem a religią? Czy powinniśmy przygotować się na erupcję religijnego terroryzmu? Te pytania stają przed nami w ostatnich dniach szczególnie mocno. Licencjo­nowany duchowny ukradł Chustę, która miała być przekazana do muzeum. Porwał kobietę z Kliniki Pogodnej Śmierci i przekonał do dezercji policjanta. Czy państwo musi zrewidować swoją poli­tykę wobec legalnych wspólnot? Czy czeka nas powrót fundamentalizmu? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w dzisiejszym programie - dziennikarz wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku swoich gości. I z uśmiechem czekał aż realizator wyciszy burzę oklasków, jaka wybuchła na znak dany przez pracownika planu.

Tobiasz Silson był tego dnia w znakomitej formie. Zadawał pytania błyskawicznie, zgrabnie wcinał się w odpowiedzi i oddawał głos kolejnemu rozmówcy. Wszystko odbywało się zgodnie z pla­nem i oczekiwaniami widzów. Artur Mucha, jak zwykle, podkreślał ogrom szkód, jakie wyrządził Kościół i w ogóle religie cywilizacji. Zaczął od wielkiej myśli greckiej, która przetrwała tylko dzięki mu­zułmanom. Tu arcybiskup chciał mu nawet przerwać, ale doszedł do wniosku, że przesadne akcentowanie zasług arabskich chrześcijan i Żydów, którzy w rzeczywistości przepisywali i kultywowali greckie tradycje, może nie przysłużyć się sprawie. Święty Tomasz od dawna nie był w modzie, a przywoływano go tylko przy kolejnym uzasad­nianiu aborcji.

Dalej też było normalnie. Były jezuita wspomniał o prześla­dowaniach religijnych, tysiącach pomordowanych wolnomyśli­cieli i kajdanach, w jakie Watykan zakuł na wiele wieków wolną myśl teologiczną. Odwoływał się do klasyków myśli teologicz­nej - Cupitta, Hicka i niezawodnego w takich sytuacjach Hansa Kiinga. Nie zapomniał także wspomnieć o setkach tysięcy ko­biet, które straciły życie w wyniku nieodpowiednio przeprowa­dzonych aborcji.

Ksiądz Zdenek skupił się na dowodzeniu, że protestantyzm, w odróżnieniu od katolicyzmu, zawsze był za otwartością i tole­rancją. I przypomniał, że pastorzy demokraci od dawna opowia­dają się za silniejszym zaangażowaniem państwa w rozwiązywanie problemów z fundamentalizmem. - To lud powinien decydować o kwestiach wiary, a nie feudalne instytucje, czy przestarzałe tek­sty - dowodził. A Mucha potakiwał gorliwie.

- A kalwińska Genewa? - wrzucił nagle, trochę, by wykazać nieuctwo Zdenka, arcybiskup.

Pastor spojrzał na niego ze złością. - A katolicy jak zwykle wi­dzą u innych źdźbło, a nie zauważają belki u siebie - rzucił. - Co, może już ksiądz zapomniał o katolickich inspiracjach Hitlera, o tym, że Pius XII gorliwie uczestniczył w mordowaniu Żydów, a Benedykt XVI nie tylko się od tego nie odciął, ale wręcz próbo­wał go wynieść na ołtarze - wyrzucał z siebie.

- Żeby nie wspomnieć o setkach milionów czarnych ofiar Jana Pawła II i Benedykta, którzy odmówili Afrykańczykom pra­wa do prezerwatyw - uzupełniał gorliwie Mucha.

Janosik z lekceważeniem spoglądał na dyskutantów. - Jest ja­sne, że każda religia, z samej swojej natury, jako uznająca istnienie prawdy obiektywnej, ma na rękach krew niewiernych - uśmiech­nął się lekko. - Licytowanie się, kto ma jej mniej, a kto więcej, jest jak liczenie diabłów na łepku od szpilki - dorzucił.

- To w ogóle jest problem z religiami, które zamiast zająć się praktyczną stroną zdobywania oświecenia, zajmują się sporami o prawdę - gorliwie uzupełnił lama Olaf Midral. - A przecież chodzi nie o to, by osiągnąć Prawdę, ale by pomóc ludziom żyć uczciwie - podkreślił.

Silson z zadowoleniem obserwował toczącą się dyskusję. Te­raz należało oddać głos arcybiskupowi, by ten mógł się spokojnie wypowiedzieć.

- Sporo zarzutów ciąży na katolicyzmie, nieprawdaż - skie­rował się do niego. - Czy religia ta jest w stanie zerwać ze swoją niechlubną tradycją?

Arcybiskup odetchnął z ulgą. Na temat błędów i wypaczeń Kościoła mógł mówić godzinami. Z erudycją podkreślił, że nie należy utożsamiać opinii czy działań ekstremistów z linią Ko­ścioła. - Proszę pamiętać, że gdy papieże uczestniczyli w eks­terminacji Afryki, liczni świeccy i duchowni katolicy opowiadali się przeciwko nim. Podobnie było z nierozsądnymi opiniami w sprawie aborcji - wyjaśniał. - Katolicy za Wolnym Wyborem, My też jesteśmy Kościołem - to przecież organizacje katolic­kie. Nie waham się powiedzieć: jedynie prawdziwie katolickie, które przypominały siedzącym w wieżach z kości słoniowej hierarchom, jaka jest wiara Ludu Bożego - rozpędzał się w po­lemicznej pasji.

- Ale to papież uznawany był u was za nieomylnego... - wrzucił złośliwie pastor Zdenek.

- Taka opinia rzeczywiście funkcjonowała wśród części teologów, szczególnie związanych z Rzymem. Ale nie sposób zapomnieć, że już w momencie uchwalania przez Sobór Wa­tykański I tego dogmatu istniała spora opozycja wobec tej nie­ rozsądnej i sprzecznej z duchem czasu decyzji. Nasi bracia starokatolicy, z którymi udało nam się pojednać kilka lat temu, już wówczas ostrzegali przed tym podejściem. A ojciec nowoczesnej teologii Hans Kung w swoim fundamentalnym dziele “Nieomyl­ny?" ostatecznie rozprawił się z tym twierdzeniem - arcybiskup był coraz bardziej z siebie zadowolony.

- W waszych świętych księgach zapisane jest jednak, że po owocach ich poznacie - wtrącił Silson. - I właśnie te owoce wi­dzimy. Zakonnik kradnący Chustę, porywający spokojną kobietę, łamiący normy prawne - to właśnie jest wasza religia?

- Nie należy utożsamiać katolicyzmu z ekstremistami - przerwał mu zdecydowanie, ale spokojnie arcybiskup. - W każdej grupie znaleźć można ludzi nieodpowiedzialnych, nierozsądnych, pozbawionych szacunku dla prawa. Proszę pamiętać, że w porwa­niu uczestniczył także policjant. Czy to oznacza, że organy pań­stwa są skażone przyzwoleniem na łamanie prawa? Oczywiście nie. To tylko jednostka...

- Cóż, ale przyznać trzeba, że to nie policja ucieka od nowo­czesności, odrzuca odkrycia medycyny, naraża społeczeństwo na pojawienia się chorób, które już dawno zostały zwalczone przez medycynę i nie policja mieszka w gettach - dziennikarz dociskał arcybiskupa. A on cieszył się z tego, wiedział bowiem, że pozwala mu to na spokojne wyjaśnienie swojego stanowiska.

- W gettach, o których mówisz, mieszkają też ateiści, i oni także atakują fundamenty państwa, by wspomnieć tylko jedną z aresztowanych w sprawie Skorupka. Ona przecież jest ateistką. Ale jej szaleństwo nie powinno rzutować na ocenę racjonalnych postaw większości z obywateli - dodał zadowolony. I już miał przejść do przy­gotowanego apelu do władz o zajęcia się tą sprawą, gdy Silson prze­rwał mu wypowiedź i ze zmienionym wyrazem twarzy zaczął czytać informację, która jednocześnie pojawiła się na specjalnej plazmie.

- Właśnie dowiedzieliśmy się, że to nie koniec wyczynów uciekiniera. W Garwolinie płonie klinika praw reprodukcyjnych. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, sprawcą prawdopodobnie jest ktoś przebrany za buddyjskiego mnicha. Nie wiem, jak wy, ale ja mam wrażenie, że to, co mówił obecny tu metropolita warszawski, nie jest prawdą. Katolicyzm jest nierozerwalnie związany z przemocą, a tzw. otwarty katolicyzm to mit, który pozwala ukrywać się potencjalnym terrorystom przed wymiarem sprawiedliwości. O tym wszystkim bę­dziemy mówić w drugiej części programu - zakończył.

* * *

Hassan patrzył na arcybiskupa z rosnącym obrzydzeniem. Nie mógł mu odmówić inteligencji, nie kwestionował sprawności po­lemicznej i z bólem serca musiał przyznać, że hierarcha wypada w telewizji świetnie. Jednak nie mógł odpędzić od siebie obrzy­dzenia i niesmaku. I wcale nie chodziło o to, że Kiliańczuk był przedstawicielem instytucji, do zwalczania której miejsce pracy porucznika Obamy zostało powołane. Ojciec Piotr, ojciec Jan czy dziesiątki duchownych i świeckich, których rozpracowywał w swoim życiu Hassan, złościli go, a niekiedy budzili nienawiść, ale nigdy obrzydzenie. A arcybiskup tak.

Drażniła go w nim ta lekkość, z jaką hierarcha odcinał się od swoich współbraci, ten kpiarski ton, z jakim potępiał tych, którzy zwyczajnie próbowali walczyć o jakieś wartości i wreszcie przekonanie, że religia jest czymś lekkim, nieistotnym, pozbawionym głębokiego sensu. Hassan nigdy nie był wierzący, ale pamiętał swojego ojca, który wracał z meczetu, pięć razy dziennie modlił się w domu i pościł w Ramadan, pamiętał wuja, który walczył o to, by jego córki mogły chodzić w chustach do szkoły i pamiętał swo­ich kolegów z podwórka, którzy chcieli walczyć o islam w Euro­pie. Nigdy się z nimi nie zgadzał. Kiedy tylko mógł, zerwał z nimi i poszedł do szkoły z internatem, ale zapamiętał, że dla nich, dla jego rodziców islam był czymś ważnym, znaczącym, nadającym pełnię życiu. I podobnie było z katolikami, których spotkał na swojej drodze zawodowej. Oni, ci pogardzani przez arcybiskupa fundamentaliści, byli gotowi oddać życie za swoje przekonania, odchodzili z pracy, rezygnowali z opieki państwa, porzucali karie­ry i siedzieli w tych swoich norach na Pradze z gromadą dzieci. Można się było z nich śmiać, można było uznać ich za głupców, ale nie sposób było im odmówić odwagi i godności. - A ten tu - porucznik nie mógł odpędzić od siebie tej myśli - potępia ich, odcina się i bez trudu pokazuje, że jest od nich lepszy...

- Jak ja... - przyszło mu nagle do głowy. I przed oczami stanęła mu jego klasa, przed którą bez żenady wyśmiewał “wa­lenie czaszką w podłogę", żartował z Koranu i zawsze ze swadą podkreślał, że on nie wierzy w te bzdury. - To były tylko słowa, słowa - powtarzał sobie, ale czuł, że dzięki tym słowom przyjęto go do dobrych szkół, że dzięki nim trafił na służbę. Małe słowa, drobne ustępstwa, śmiech kiedy trzeba doprowadziły go do miej­sca, w którym był obecnie. Nikt nie wymagał od niego odcięcia się od rodziców, nikt nie chciał wyrzeczenia islamu. Wystarczyło, że poszedł do szkoły, że nie chodził do meczetu, że stopniowo zapo­minał o matce i ojcu. Nawet nie pamiętał, kiedy był u nich ostatni raz. Twarz matki przypomniała mu się dopiero u tego zakonnika, przy tym obrazku. Tamte oczy były tak podobne, tak samo pełne smutku jak oczy jego mamy.

Próbował otrząsnąć się z tych myśli. Wściekłość, rozgorycze­nie czy wspominki były ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzeb­na. Ale tamto oblicze, ta twarz z dwoma bliznami nie dawała mu spokoju. Miał je wciąż przed oczami. I to ono przypomina­ło mu dom, rodzinę, matkę i ojca, braci i siostry, dźwięk podłogi w meczecie, gdy setka mężczyzn biła pokłony i monotonny śpiew imama, lekcje Koranu w śmierdzącym przyprawami pokoiku na zapleczu modlitewnej sali. “O Proroku! Walcz przeciwko niewier­nym i przeciwko obłudnikom i bądź dla nich surowy!" - przela­tywały mu w pamięci fragmenty Sury IX. “Ich czeka kara bolesna ... A to dlatego, że nie uwierzyli w Boga i Jego Posłańca. A Bóg nie prowadzi drogą prostą tych, którzy szerzą zepsucie" - z pełną jasnością przychodziły mu do głowy arabskie, wykuwane w dzie­ciństwie na pamięć fragmenty tekstu. Bóg Koranu, przed którym uciekał w naukę, w utylitaryzm, stanął mu ponownie przed ocza­mi. Tamte uczucia wciąż jednak łagodził obraz z domu ojca Pio­tra. Smutne oblicze kobiety, o której uczył się także z Koranu.

Zacisnął pięści i siłą woli wyrzucił te obrazy ze swojego umysłu. Teraz miał do stoczenia swoją walkę, a sentymentalne obrazy, dzie­cinne wspomnienia i przykryte kurzem wierzenia nie powinny mu przeszkadzać w osiągnięciu celu, który sobie postawił. Powrót do Brukseli, przestronny gabinet i służbowy apartament były już w za­sięgu ręki. Trzeba tylko zgnieść tego eleganckiego bufona, rozwią­zać problem Chusty i wypiąć piersi do orderów. Islam, obrazki, ani nawet własna matka nie mogą mu w tym przeszkodzić. Spojrzał na zegar wiszący w reżyserce, w której przebywał od początku progra­mu. Do jego wejścia zostały trzy minuty. Był świetnie przygotowa­ny, a materiały, które zostawił Silsonowi, a wcześniej wysłał do “Le Soir", powinny załatwić całą sprawę. Szczwany lis w eleganckim garniturku z kwadracikiem w klapie zostanie rozłożony na łopatki.

* * *

Silson dostrzegł zaskoczenie i lekki strach w oczach arcybi­skupa. Takiego postawienia sprawy hierarcha się niewątpliwie nie spodziewał. I nie ma co ukrywać, że owo zaskoczenie dodało mu energii. Lubił moment, gdy jego rozmówca był wbity w fotel. Czuł wtedy, że widzowie podziwiają go, że dostrzegają w nim intelek­tualistę, który - gdyby tylko chciał - mógłby sięgnąć po realną, a nie tylko medialną władzę.

Szybki make up w przerwie programu wykorzystał na skon­trolowanie sytuacji.

- Macie materiał? - spytał pracowników planu.

- Pod palcem - padła szybka odpowiedź.

- A jakieś fotki z Garwolina?

- Pożar już dogasa, ale mamy ładne ujęcia z jego początku...

- Dobra! Czekajcie na sygnał. Będzie jazda - zakończył z zadowoleniem. Wiedział, że dzisiejszy program będzie miał gi­gantyczną oglądalność, a szefowie na pewno mu tego nie zapo­mną...

- Za minutę plan - usłyszał jeszcze za plecami. Poprawił włosy i wszedł do studia. Był gotów na walkę ze smokiem.

- Zaczynamy od obrazków - rzucił jeszcze do mikrofonu. Na gigantycznych plazmach pojawiły się płomienie ognia. Silson stał jakby między nimi, a trójwymiarowa metoda filmowania zwielokrotniała jeszcze to wrażenie w oczach telewidzów.

- Startuj - usłyszał jeszcze w słuchawce.

- Takich obrazów nie widzieliśmy od lat. Ostatnie klini­ki spłonęły w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia w Stanach Zjednoczonych. My nauczeni tamtym doświadcze­niem ukręciliśmy łeb hydrze antyaborcyjnego terroryzmu już na etapie modłów przed budynkami czy antynaukowej terminologii, która została szczęśliwie zakazana. I wydawało się, że jesteśmy bezpieczni. Ale niestety, jak widzieliście, nic z tego. Fundamen­talizm, terroryzm podniósł swój obrzydliwy łeb i zagroził funda­ mentalnym prawom kobiet do wyboru, a społeczeństwa do eliminowania chorób - słowa płynęły z jego ust. Czuł na sobie błagalny wzrok arcybiskupa, ale nie chciał jeszcze dopuścić go do głosu. - I trudno nie zadać tu pytania, czy rzeczywiście ta zbrodnia jest tylko efektem problemów jednego zakonnika, czy jednak nie wy­pływa ona z samej istoty nauczania chrześcijan... - zawiesił głos i spojrzał na arcybiskupa. Ten od razu podjął wątek.

- Ta obrzydliwa zbrodnia wynika wyłącznie z niezrozumie­nia tego, czym jest chrześcijaństwo - perorował hierarcha, przeko­nany, że Silson spełni obietnicę i pozwoli mu się bronić. Nieco pe­szyła go wprawdzie obecność w programie młodego porucznika, który tak obcesowo potraktował go w czasie ostatnich rozmów, ale był przekonany, że wówczas się dogadali. - Każdy, kto ma o nim choćby minimalną wiedzę, ma świadomość, że w centrum Ewan­gelii stoi ludzka wolność. To ona sprawia, że musimy zaakcepto­wać każdy wybór, zarówno jednostki, jak i społeczeństwa. Próba ograniczania tej wolności, próba odbierania kobietom prawa do wolności reprodukcyjnej pozostaje więc zamachem nie tylko na prawa państwowe, ale wręcz na istotę Ewangelii...

- I wierzysz w to? - Hassan krótkim pytaniem przerwał wywód arcybiskupa. Był świetnie przygotowany, przestudiował przed przyjściem do studia ogromne dossier poświęcone stosun­kowi różnych wyznań do aborcji i wiedział, że aż do dwudzie­stego wieku, nikt i nigdy nie godził się na ten zabieg. Odej­ście od tych zasad zaczęło się dopiero w dwudziestym wieku i przebiegało bardzo powoli. Kościół katolicki opierał się mu zaś najdłużej, rozmaite nurty “katolików za wolnym wyborem" nie mogły tego zmienić. Tak jak wypowiedzi rozmaitych hierarchów zajmujących się roztrząsaniem, kiedy aborcja może być akcepto­walna, nie mogły zmienić jednoznacznego stanowiska papieży w tej sprawie.

- Oczywiście, że wierzę. Każdy musi w to wierzyć, bo to istota naszej wiary - odpowiedział niepewnie arcybiskup. Nie ro­zumiał, o co chodziło oficerowi.

- To dlaczego już w czasach starożytnych karaliście eksko­muniką kobiety, które skorzystały ze swojej wolności? - rzucił od niechcenia Hassan. - Doktryna Kościoła rozwija się - wił się arcybiskup Kiliańczuk. - Nie można utożsamiać opinii z początków jego historii, z tym, co wiemy obecnie. Nie ma co ukrywać, że przełomem był Sobór Watykański II, który uświadomił nam konieczność zerwania ze złymi tradycjami antyfeminizmu, sprzeciwu wobec wolno­ści czy narzucania innym prawdy.

- Taaaa - porucznik celebrował moment, w którym miał za­ dać cios hierarsze. - I dlatego posoborowy przecież Jan Paweł II wpisał do Kodeksu Prawa Kanonicznego karę ekskomuniki dla wszystkich uczestniczących w zabiegu wyzwalania kobiet - pa­trzył na arcybiskupa z triumfem. Ale ten się nie poddał.

- Papiestwo rzeczywiście błądziło przez lata, i dlatego ko­nieczne było zerwanie z nim - spojrzał z zadowoleniem.

- A ty? - do akcji wkroczył Silson. - A ty, co sądzisz o abor­cji? To fundamentalne prawo kobiety czy brutalny akt zabójstwa, by posłużyć się językiem katotalibów?

- Prawo do wyboru zawsze musi przysługiwać kobiecie. I to niezależnie od tego, co kto o tym sądzi - próbował ominąć niewy­godne dla siebie pytanie arcybiskup.

- Ale ja się pytam, co ty o tym sądzisz? - dziennikarz był bezwzględny. Arcybiskup zamilkł. Wiedział, co powinien powie­dzieć, żeby dobrze wypaść, miał świadomość, że powinien mówić o fundamentalnym prawie kobiecie do wyboru, którego nie może ograniczać nienaukowe i pozbawione podstaw myślenie o wiązce komórek jako o człowieku. Ale nie mógł z siebie tego wyrzucić. On wiedział, jak wyglądają owe “wiązki komórek", wiedział od kiedy odczuwają ból i nie potrafił wyrzucić z pamięci oglądanego jeszcze w dzieciństwie na lekcjach katechezy “Niemego krzyku". Milczenie niebezpiecznie się przedłużało.

- I... - przypomniał o swojej obecności Silson.

- Mam wątpliwości, czy taki wybór powinien być podejmo­wany, ale pozostawiam go jednostce - arcybiskup uznał, że wy­brnął z sytuacji. - A jak wyglądają owe wątpliwości, możemy przekonać się na załączonym obrazku, który otrzymaliśmy dzięki uprzejmości dziennikarzy śledczych “Le Soir". Kilkanaście minut temu zamie­ścili te materiały na swoich stronach - Silson patrzył prosto w kamerę. A na plazmach pojawił się młodziutki Kiliańczuk. Nagranie było słabej jakości, ale doskonale było słychać, jak wyjaśniał, że aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust.

- Takie opinie - skomentował materiał dziennikarz - do­skonale służyć mogą usprawiedliwieniu terroryzmu. A nie spo­sób zapomnieć, że wygłaszane one były w seminarium, gdzie formowało się młodych duchownych... - odwrócił się do Kiliańczuka. - Nie ma co ukrywać, że dość odległe to zdanie od wygłaszanych przez ciebie obecnie opinii. Komu mamy wierzyć, Kiliańczukowi z teraz, czy sprzed trzydziestu lat? - spytał z lek­kim uśmiechem.

Arcybiskup wiedział, że przegrał. Teraz mógł tylko minima­lizować straty.

- Byłem młody, dopiero zgłębiałem chrześcijaństwo, od dawna nic takiego nie mówiłem - próbował się tłumaczyć. Ale brutalnie przerwał mu Hassan Obama.

- Tak, nie mówił rzeczywiście. Czy to jednak znaczy, że nie robił? Kto wyświęcił, wbrew opiniom władz, młodego buntowni­ka Jana Skorupka na księdza? Kto chronił go przez lata? Tak, to obecny tu metropolita warszawski. To on odpowiadał za forma­cję tego szaleńca, on opiekował się nim, i wreszcie on rozmawiał z nim przed samą ucieczką. Trudno nie zadać pytania, skąd ta bli­skość obu funkcjonariuszy kultu? Czy aby nie wynikała ona ze wspólnoty poglądów na sprawy praw kobiet? - Obama sprawnie budował napięcie. Ale nie udzielał odpowiedzi.

- Kazałem mu wydać Chustę... - wyszeptał hierarcha.

- Czy w taki sam sposób, jak broniłeś praw kobiet do wybo­ru, podczas tamtego wykładu? - porucznik był nieubłagany. A cel­ność tego ciosu potwierdziły oklaski. - Tak właśnie wygląda otwartość katolickich hierarchów! - Silson zmierzał już do końca programu. - Tak można im wierzyć! Czy władze zdecydują się, by zapobiec większym tragediom, zrobić z tym porządek? To pytanie pozostaje otwarte. Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: jeśli mamy czuć się bezpiecznie, jeśli kobiety, lekarze i personel medyczny mają zachować poczucie godności, to coś z tym fantem trzeba zrobić. Czekamy, drodzy politycy, zróbcie coś, zanim będzie za późno!

Arcybiskup skrył twarz w dłoniach. Misternie budowany wi­zerunek legł w gruzach. Nie był już uwielbianym otwartym me­tropolitą. Strącono go do poziomu fundamentalistów z getta. Był nikim. Jak oni!

Rozdział dziewiąty

Wyłączył telewizor. Nie był w stanie ruszyć się z fote­la. Siedział absolutnie przybity. To, jak rozprawiono się z arcybiskupem, jak sprowadzono do parteru oddanego państwu hierarchę, nie pozostawiało wątpliwości, że sprawa ojca Jana, po­rwanie Chusty dostarczą władzom pretekstu do kolejnej akcji unowocześniania społeczeństwa. Zacznie się, jak to już bywało w przeszłości, poszukiwanie starannie ukrywających swoje prze­konania przed szefostwem chrześcijan w szpitalach, szkołach, policji i na uniwersytetach. Prezesi wielkich koncernów, by nie stracić wizerunkowo, pozbędą się ludzi, u których ktoś zobaczył krzyżyk na szyi, albo o zgrozo, u których w torbie znaleziono Pismo Święte. A wszystko oczywiście odbędzie się w imię walki o otwartą Europę, zwalczania religijnych fundamentalistów pa­lących kliniki, i budowania prawdziwej przestrzeni wolności dla wszystkich poglądów.

- A my, my, będziemy milczeć, czekać, pokornie przyjmo­wać to, co nam przygotowują - myślał Krynicki. I chyba właśnie to martwiło go najbardziej. Był w stanie pracować jako dozorca; rozumiał, że trzeba nadstawiać drugi policzek, ale miał dosyć tego cielęcego oczekiwania na kolejne decyzje rządu, tego przekona­nia, że taki już chrześcijański los, że przyjęcie go jest wzięciem krzyża, a walka jest jego odrzuceniem. Ta bierność przypominała mu postawę Żydów z getta, o których uczył się w liceum na lek­cjach historii. Oni też czekali, mieli nadzieję, ale nie walczyli... Nie unosili się honorem, ale próbowali przeżyć jeszcze jeden dzień, zdobyć jeszcze jeden worek kartofli, i dotrwać do końca.

- ... ze mną wcale nie jest inaczej - przyszło mu nagle do głowy. Odkąd zaczęły mu się rodzić kolejne dzieci, przestał wal­czyć. Małgosia zawsze, gdy przychodził do domu z kolejnym ge­nialnym pomysłem na załatwienie jakiejś sprawy, milcząco wska­zywała na dzieci. I ustępował, zabierał się za ich mycie, przebiera­nie i usypianie. Tłumaczył sobie, że to jego powołanie, że w kraju, gdzie ojcowie przez tyle pokoleń ginęli na wojnach, trzeba wresz­cie pozwolić im być w domach. I odpuszczał kolejne sprawy.

Na początku w pierwszej szkole jeszcze opowiadał dzieciom o Chrystusie, jeszcze wykorzystywał swoją wiedzę teologiczną. Dyrektor wezwał go na rozmowę, cierpliwie tłumaczył, że nie wolno prowadzić religijnej propagandy na terenie szkoły, że ta ostatnia musi być wolna od ideologii i religijnego triumfalizmu. A on dumnie odpowiadał, że wypełnia tylko misję, jaką powierzył chrześcijanom Chrystus. - Misjonarzy to my tu nie potrzebujemy - odpowiedział wówczas sympatyczny skądinąd mężczyzna i wyrzucił go na zbity pysk. W następnej szkole był już ostrożniejszy. Rozmawiał tylko z zaufanymi. Ale i tam znalazł się chłopak, który pochwalił się różańcem odmawianym wspólnie z dozorcą i kilko­ma kolegami. I skończyło się jak poprzednio.

Przetrzymali go wtedy. Długo szukał nowej pracy. A zasi­łek, jako zwolnionemu za fundamentalizm, zwyczajnie mu nie przysługiwał. Małgosia codziennie zaczynała od wykładu na te­mat idealizmu, który sprawia, że nie ma czym nakarmić dzieci.

I wreszcie wezwali go do jednej ze szkół. Musiał jednak prze­prosić za swoje poprzednie działania i pisemnie zadeklarować, że już więcej nie będzie prowadzić działalności ideologicznej na terenie szkoły. Podpisał. Miał w głowie głodne oczy swoich dzie­ciaków, które musiał nakarmić. Od tego czasu w szkole milczał. Ale i to nie pomogło. Złapano go na czytaniu Biblii w godzinach pracy. I znowu trzeba było przepraszać, pokornie zapewniać, że już nigdy więcej... Realizował się tylko w domu. Tam opowiadał dzieciom o walce, o chrześcijańskiej cywilizacji, o męczennikach. A gdy wychodził z domu, zapominał o tym, w pracy zaś robił, co mu kazano. Rozmawiał z dzieciakami, ale nie o religii, tylko o ich przygodach, marzeniach, planach i cierpieniach. Tego nikt nie za­braniał, choć dyrektor podejrzliwie przepytywał niekiedy uczniów i sprawdzał, czy przypadkiem nie próbował ich indoktrynować. I tak by pewnie było dalej, ale szloch Sylwka, jego zrozpaczone oczy nie dawały mu spokoju. A program Tobiasza Silsona uświa­domił mu ostatecznie, że nie ma nadziei na wolność dla Agnes..., nie ma nadziei na matkę dla chłopca.

Małgosia wyjrzała z kuchni. Uśmiechała się delikatnie.

- Kochanie, masz ochotę na herbatę? - spytała.

Nie miał. Nie miał ochoty na nic. Ale jej pytanie przyspieszyło decyzję.

- Muszę wyjść. Pomyśleć - wstał. - Przepraszam - ten uśmiech zdecydowanie mu nie wyszedł. Małgosia nie zadawała więcej pytań. Znała swojego męża na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że gdy jest w takim stanie, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Go­rycz, żal przechodziły we wściekłość. I biada talerzom, szklankom czy krzesłom, które znalazły się wtedy na jego drodze.

Zbiegł po schodach. I z ulgą odetchnął wiosennym powie­trzem. Niebo nad Pragą było absolutnie przejrzyste. Tadeusz uwielbiał takie wieczory. Spokojne praskie ulice delikatnie oświetlone odbitym światłem księżyca i gwiazd były wówczas tak bar­dzo rodzinne, domowe, ciepłe. Mrok ukrywał brud, odpadające tynki, a nawet powybijane szyby. I wszystko stawało się takie cie­płe, bajkowe, literackie, jakby żywcem przeniesione z opowieści Singera o żydowskiej Warszawie, które z wypiekami na twarzy, szukając jakiegoś zakorzenienia w nieprzyjaznej przestrzeni wilanowskiego osiedla, Tadeusz czytał jako nastolatek. Liczne przybudówki, kolorowe budki, w których mieszkali ci, którzy dopiero zostali tu przysłani albo sami uciekli, nadawały surowym niegdyś ulicom chagallowski wyraz. A jarmarczne, folk­lorystyczne dekoracje, które przygotowano na potrzeby turystów, jeszcze wzmacniały to wrażenie. Tym razem jednak ani księżyc, ani gwiazdy, ani bajkowe praskie uliczki nie poprawiły mu nastro­ju. Mijał kolejne przecznice szybkim krokiem i wściekał się coraz bardziej. I nie chodziło wcale o jakieś nowe akcje rządu, nie cho­dziło o kolejne ataki na fundamentalistów. Chodziło o chłopaka, którego przyjął pod swój dach, i który płakał za matką. I to, że on, mężczyzna, nie potrafił nic na to poradzić. Tak jak nie potrafił nic poradzić na to, że zakazano mu mówić o Chrystusie, i wymuszono pracę w szatni. Miał dość pokornego poddania. To wyprowadzało go z równowagi, zaciskało szczęki. Chciał krzyczeć, skopać jakiś śmietnik. A chwilę potem płakać. Modlitwa nie przechodziła mu przez gardło. Bał się, że zacznie bluźnić, kłócić się z Bogiem, który kazał zło dobrem zwyciężać... A tu trzeba zęby wybić tym sukin­synom, którzy odbierają matki dzieciom.

Szybki marsz stopniowo ostudził emocje, a wiatr przywracał poczucie rzeczywistości, “...w lekkim powiewie przychodzisz do mnie" - wróciła do Tadeusza stara, młodzieżowa piosenka, którą śpiewali z Małgosią na studenckich wyjazdach. Cisza ulicy, ciem­ność nocy, blask gwiazd, deszcz i wiatr przemówiły do niego. Ten głos nowej pewności przebijał się powoli przez wściekłość, roz­wierał pięści i wsączał się do umysłu z nową pewnością. - Musisz coś zrobić!

* * *

Dawno nie czuł się tak lekko. Spokojnym i szybkim krokiem wracał do siebie. W domu wszyscy już spali. Obszedł pokoje i lek­ko uśmiechnął się na widok śpiącej już w ich małżeńskim łóżku żony. Realistka Małgosia często wyprowadzała go z równowagi i denerwowała marudzeniem, ale wiedział, że bez niej nie było­by tego domu i nie poradziliby sobie z trudnościami. Sięgnął po Pismo Święte. To było stare, jeszcze z początków dwudziestego pierwszego wieku wydanie Tysiąclatki z komentarzami Biblii Jerozolimskiej. Z jednej z pierwszych stron spoglądała na niego Matka Pana. To przed tym wizerunkiem, namalowanym przez Kiko, zawsze spędzał pierwsze chwile modlitwy. A potem czytał Stary i Nowy Testament. Tak też miało być i teraz. W tej nie­spiesznej lekturze postanowił poszukać odpowiedzi na pytanie, co ma zrobić, czego Bóg od niego chce, jak ma wyglądać jego nowa walka. - Nie odejdę, dopóki się nie dowiem - postanowił. - Choćbym miał okuleć jak Jakub - uśmiechnął się na wspomnienie jednego ze swoich ukochanych fragmentów.

Zaczął od Księgi Wyjścia. Czytał ją od kilku dni, zanurzając się w cudownym wyprowadzeniu Ludu z Niewoli. Wieczorami po pracy, po całym dniu ukrywania się, odkrywał wielkie dary Pana dla swojego ludu i marzył o tym, że i on lub przynajmniej jego dzieci, także wyjdą w końcu z niewoli i zaczną żyć jak ludzie wolni. Miał przed sobą fragment o Amalekitach. Czytał go powoli. “Amalekici przybyli, aby walczyć z Izraelitami w Refidim" - cedził słowa. I wiedział, że tak jak wtedy Izraelici mieli walczyć z Amalekitami, tak i on ma walczyć ze światem... czuł to całym sobą. Jozue spełnił polecenie Mojżesza i wyruszył do walki z Amalekitami. Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita" - medytował te słowa, miął je w sercu, przegryzał i coraz lepiej zrozumiał, że to jest jego droga. Uklęknąć i trwać w modlitwie. Czekając, że Bóg będzie walczył za niego, licząc na to, że znajdzie On wyjście z sytuacji, której ani Tadeusz, ani Agnes, ani ten uciekający zakonnik nie po­trafią sobie wymyślić. Ale zaraz dopadły go wątpliwości. Kto bę­dzie podtrzymywał jego ręce? Trzy osoby modlące się publicznie na szczycie góry (to chyba znaczy miejsce publiczne – zastanawiał się) to już wrogie zgromadzenie. Teraz, gdy zapłonęły kliniki, nikt nie będzie ich tolerować. On musi iść sam. Sam...

Tylko gdzie? Gdzie jest jego szczyt gór? Gdzie teraz toczy się wojna... Myślał, szukał odpowiedzi. Centrum tych amalekickich oddziałów jest oczywiście w wielkim czarnym wieżowcu przy placu Wyzwolenia, dawniej Zbawiciela. Tam powinien klęknąć ze swoim kamieniem i się modlić. Tam powinien trwać w modlitwie o to, by ci, którzy walczą, zwyciężyli. Dopadł go strach. Jeśli tam pójdzie, jeśli zacznie się modlić, straci pracę. Małgosia mu tego nie wybaczy. Będzie krzyczeć... będzie miała rację, że najpierw dzieci, że od tego jest ojcem, żeby im dać możliwość spokojnego życia. Nie chciał tego, chciał spokoju. Ale też wiedział, że jeśli teraz się cofnie, to nie będzie mógł spojrzeć w lustro, to przestanie być mężczyzną, i nie będzie mógł już być ojcem.

Na dworze coś gruchnęło. Grupa wyrostków krzyczała coś do siebie. Oderwał się od lektury, otworzył okno. Podwórko roz­świetlał płonący kosz na śmieci. A wokół niego stali chłopcy. Ale nie oni go zainteresowali. To jasny ogień przyciągał wzrok. Żółte (a może pomarańczowe - nigdy tego nie wiedział, bo był dalto­nistą) płomienie, poprzetykane niebieskimi żyłkami wywoływały niepokój. Tadeusz szukał jego przyczyn, starał się zrozumieć... Nie mógł oderwać się od tego obrazu. Powrócił obraz innego ognia, płonącego krzewu, o którym czytał kilka dni wcześniej. Mojżesz spotkał w nim Pana, który posłał go na misję... On też nie umiał, nie chciał, bał się. Ale poszedł.

Krynicki uśmiechnął się do siebie. Dostrzegał humor tej sytu­acji. Płonący śmietnik miał się stać dla niego płonącym krzewem, przy którym powołano Mojżesza. Chłopcy, którzy podpalili go dla zabawy, byli słowem, jakie Bóg kierował do niego. Wiedział, że tak może być, ale jakoś trudno mu było się pogodzić z tym, że śmietnik może być słowem... Ogień powoli dogasał. Z żółtego stawał się lekko czerwonawy, a chwilę później na podwórzu zo­stał już tylko osmolony kosz na śmieci i grupa chłopców. Zasłonił okno. Wrócił do stołu i do Księgi Wyjścia. Przerzucił kilkanaście kartek i odczytywał słowa o powołaniu Mojżesza. Odczuwał ca­łym sobą chęć powiedzenia Bogu: “Wybacz Panie, ale poślij kogoś innego". I nie potrafił. A wypalony śmietnik ostrzegał - też mo­żesz tak skończyć.

Chciał uciec od tych obrazów. Szybkim ruchem przerzucił Pi­smo Święte na koniec. Miał nadzieję na jakiś spokojny fragment z listów pawiowych. Ale miał pecha. Pierwsze słowa, jakie wpadły mu w oczy, pochodziły z Dziejów Apostolskich: “strzeżono więc Piotra w więzieniu, a Kościół modlił się za niego nieustannie do Boga". To imię było jak dowód na to, że płonący śmietnik nie był przypadkiem. Tadeusz wiedział przecież, jak wszyscy na Pradze, że wraz z Agnes aresztowano też ojca Piotra. I nie mógł już uda­wać, że nie wie, o co chodzi. A właściwie mógł, ale wiedział, że to by oznaczało ucieczkę. Ucieczkę przed powołaniem, ucieczkę młodzieńca, który nie chciał rozstać się ze swoim majątkiem.

Teraz jeszcze musiał powiedzieć to Małgosi. I wyjaśnić, że płonący śmietnik wzywa go do tego, by naraził ich dzieci na głód. - To nie będzie proste, Boże - wyszeptał, zamykając Biblię.

* * *

Obudziła go Małgosia, która poderwała się, by przygotować dzieciaki do szkoły. Nie chciał zaczynać dnia od trudnej rozmowy, więc najpierw poszedł się ogolić i wziąć szybki prysznic. Założył koszulę i uznał, że nie może dłużej czekać. Podszedł do krzątającej się przy kuchennym blacie żony i delikatnie ją objął. Była jeszcze ciepła po nocy. Poddała się jego gestowi bez protestu.

- Przeszło ci? - spytała, odwracając do niego twarz. Uśmiechnął się cierpko. I ona już wiedziała, że czeka ją coś nowego. Coś, czego nie chciała. Odsunęła się od niego i chłodno spytała.

- Co znowu wymyśliłeś? - Tak nie może dłużej być - uśmiechnął się nieśmiało. - Oni zabrali Sylwkowi matkę, zamknęli ojca Piotra i ganiają Chustę po świecie. Coś trzeba zrobić.

- A ty znowu masz ochotę świat zbawiać... - popatrzyła na niego ze złością. Ale Tadeusz wiedział, że pod tą maską kryje się lęk o niego, o dzieci, o nich. Wiedział to, ale nie potrafił opanować złości, która dopadała go zawsze, gdy żona śmiała się z jego pomysłów.

- Nie, nie świat. Tylko jednego chłopca - z trudem się opa­nował. - I swoją męską dumę - dodał po chwili, gdy dostrzegł, że Małgosia nie bardzo chce podejmować wątek.

- Dzieci cię potrzebują, ja też - Małgosia spoglądała na niego z nadzieją, że uda mu się wyperswadować pomysł, którym się jeszcze nawet z nią nie podzielił. Ale znała go na tyle, żeby wiedzieć, że wyraz oczu, którym na nią patrzył, nie wróżył nic dobrego.

- Nawet nie zapytasz, co chcę zrobić... - zaczął od nowa Tadeusz.

- I tak zrobisz, co będziesz chciał, a ode mnie oczekujesz tylko potwierdzenia swojego kolejnego genialnego pomysłu. Ale się go nie doczekasz, bo ktoś musi zatroszczyć się nie o świat, nie o Agnes, nie o Chustę, ale o nasze dzieci - mówiła, próbując zachować spokój. Ale pośpiech, z jakim wyrzucała z siebie słowa, pokazywał, że i ona zaczyna się denerwować.

- Ja muszę - Tadeusz cały czas próbował nie opowiadać o płonącym śmietniku i wieczornym spacerze. - To jak powoła­nie...

- Twoim powołaniem - próbowała odwołać się do jego reli­gijnego sumienia - są dzieci i ja. A nie walka o świat.

- Może. Ale ja nie chcę walczyć. Chcę zwyczajnie się pomo­dlić - wreszcie udało mu się powiedzieć to, co chciał.

- To się módl. Robimy to codziennie - uśmiechnęła się z ulgą. Ale gdy odwróciła się i spojrzała na niego, uczucie to prysło.

Coś w jego postawie mówiło, że tym razem nie chodzi o zwyczaj­ną modlitwę. A o coś, o czym nie miała jeszcze pojęcia.

Tadeusz zebrał w sobie wszystkie siły. I zaczął mówić. Opo­wiedział jej o Amalekitach, o czarnym biurowcu, o tym co prze­czytał i czego doświadczył. Nie pominął nawet wypalonego kosza, który zresztą wciąż straszył na jasno oświetlonym już przez po­ranne słońce podwórku. Małgosia wcale nie wyglądała na spo­kojniejszą. Ale na szczęście nie zdecydowała się skomentować płonącego kosza.

- I tak zrobisz, jak będziesz chciał. Ale nie oczekuj ode mnie wsparcia. Ktoś musi w tym domu myśleć, a nie marzyć - skwitowała całą rozmowę. Tadeusz chciał ją jeszcze przytulić, ale zrezygnował. Rozmowa skończyła się bez awantury, co i tak było sporym sukcesem. Wiedział, że nic więcej już nie zyska. Założył na siebie starą marynarkę, do kieszeni włożył różaniec i maleńkie wydanie Nowego Testamentu, i ruszył.

Dzień był pogodny. Chagallowskie nocą uliczki w dzień były dość brzydkie. Nadbudówki i przybudówki sprawiały, że nie­brzydkie kiedyś kamienice wyglądały teraz jak pokraczne slumsy. Z budynków wylewały się już tłumy ludzi, którzy szybko i bez­refleksyjnie biegli do swoich spraw. Szukał oczami wieżyczek kościołów, którym w tej dzielnicy pozwolono zachować krzyże. A gdy je znajdował, uśmiechał się i dyskretnie żegnał. Droga do centrum zajęła mu jakąś godzinę. Nie chciał jechać autobusem ani metrem. Miał ochotę się przespacerować, przygotować na spotka­nie losu.

Wreszcie był na miejscu. Czarny biurowiec wznosił się przed nim, przesłaniając słońce. Cień padał na całą ulicę i sprawiał, że choć dzień był ciepły, to na placu Wyzwolenia było zimno. Tak jakby wielki budynek, który wybudowano w miejscu kościoła, mroził całe otoczenie. Tadeuszowi też zrobiło się zimno. Mógł się jeszcze wycofać. Mógł wrócić do domu. Małgosia byłaby szczęśliwa, a on zdążyłby jeszcze do pracy. Zapiął kurtkę, zacisnął dłoń na różańcu, który miał w kieszeni, i zaczął szukać miejsca, w któ­rym mógłby uklęknąć. Na przeciwko budynków Biura do Walki z Fundamentalizmem stała stara kamienica, w której mieściła się szkoła języków obcych. Kiedyś należała ona do metodystów, ale wyznanie to zostało wchłonięte przez Związek Kościołów Wolnej Ewangelii, a jego budynki zostały przeznaczone na działalność edukacyjną.

Tadeusz podszedł do jednej z bram. Tamtędy przez lata ludzie wchodzili na nabożeństwa i coś z ich pobożności i wiary w tym miejscu zostało. Ukląkł. Chwycił różaniec i zaczął się modlić. Stopniowo spływał na niego spokój.

Rozdział dziesiąty

- Nie możecie tu zostać... - to były pierwsze słowa niewyso­kiego, grubawego mężczyzny o piwnych oczach przerażonej sarny, gdy zobaczył poszukiwanego przez wszystkiego możliwe służby zakonnika i towarzyszących mu ludzi.

- Bo... - Benedykt Pomorski nie rezygnował łatwo ze swo­ich planów.

- ... nie możecie... - powtarzał jak echo.

- A możemy chociaż wejść, czy mamy stać na zewnątrz, czekając aż ktoś nas zauważy? - zaatakował go Benedykt.

Mężczyzna odsunął się od wejścia i wpuścił ich do ciemnego przedsionka niewielkiej chatki. Na jego twarzy nadal malowała się desperacja.

- Ja mówię poważnie - powtórzył. - Nie możecie tu zostać. Oni nas codziennie kontrolują - dodał wyjaśniająco.

- Co się stało? - Benedykt wyglądał na zaskoczonego sytu­acją. Jeszcze w drodze zapewniał ojca Jana, że ksiądz Zenon Bambucki nie jest człowiekiem lękliwym, a do tego zawdzięcza mu kilka rzeczy, więc raczej nie odmówi pomocy. A tu nagle taki szok...

- Kontrolują nas od dwóch tygodni. Mamy naloty, spraw­dziany, a mnie nie wolno opuszczać domu - tłumaczył ks. Zenon. Benedykt spoglądał na niego pytająco. Nielegalna wspól­nota w Rykach istniała od wielu lat i nigdy nie przeszkadzała miejscowym władzom. Dla porządku kontrolowali ją dwa razy do roku, wlepiali duchownemu mandat, czasem orzekali dwu, trzytygodniowy areszt i dawali spokój na kolejny rok. Ale tym razem musiało być inaczej. Standardowe szykany nie wyprowadziłyby księdza Bambuckiego z równowagi. I na pewno nie skłoniłyby go do wyrzucania Benedykta.

Duchowny w krótkich urywanych słowach wyjaśniał nową sytu­ację. - Córka tutejszej szychy jest w ciąży. Ma czternaście lat. I zbun­towała się przeciw matce. Nie chce zabić dziecka. Próbowano już wszystkiego. Rozmowy, polecenia, nakazy. A ta mała się zaparła. Nie, i koniec. Władze uznały, że to musi być nasza wina. Bo niby kto miał­by tak zmanipulować nastolatkę, żeby nie chciała usunąć problemu... - mówił pospiesznie. - I dlatego jesteśmy pod stałą kontrolą.

- A ona tu była? - wtrącił się do rozmowy ojciec Jan. - Roz­mawiał ksiądz z nią?

- Skąd! Nigdy w życiu. Nie wtrącam się w takie sprawy. Ro­bię swoje, tak żeby mnie nie było widać. Ale dla nich to nie ma znaczenia. Jak ktoś nie chce “skutecznych rozwiązań prokreacyjnych", to na pewno z naszej winy - ksiądz Zenon wyraźnie chciał skończyć tę rozmowę.

- Wiadomo coś o niej? - drążył ojciec Jan.

- Gretka jest córką znanej pisarki. Wpadła z kolegą z klasy, jak zresztą większość dziewczynek w jej wieku. Ale nie zgodziła się na standardowe działania. Pielęgniarka proponowała jej piguł­ki, potem sugerowano już normalny zabieg, a ona się nie zgodziła. Wezwano matkę, która próbowała zmusić córkę do poddania się procedurom, ale nic z tego. Potem decyzję wydał miejscowy sąd, ale w przeddzień dziewczynka uciekła z domu. Złapali ją wczoraj i umieścili w ośrodku dla nieletnich, gdzie czeka na aborcję... Ale my nie mamy z tym nic wspólnego - dodał zupełnie bez związku, jakby obawiał się, że ktoś może go usłyszeć.

- Wiadomo dlaczego? - kapucyn wyraźnie nad czymś roz­myślał. - A kto ją tam wie? Do nas nigdy nie chodziła - ksiądz Ze­non nie miał ochoty na dłuższe wyjaśnienia.

- Gdzie jest ośrodek? - ojciec Jan nie chciał przedłużać roz­mowy z przerażonym duchownym.

- W samym centrum, tuż obok delegatury Biura - padła odpo­wiedź. A ojciec Jan odwrócił się do towarzyszy i zakomenderował:

- Chodźmy tam. Benedykt tylko się roześmiał.

- Ojciec raczy żartować. Nie mamy czasu na zajmowanie się zbuntowanymi nastolatkami. Mamy ze sobą Chustę - stwierdził twardo.

Ale na kapucynie słowa te nie zrobiły najmniejszego wraże­nia. Wbił wzrok w wiszący w ciemnym przedsionku domku księ­dza Zenona krzyż.

- Tam też czeka na nas Chrystus - powiedział powoli. - A zresztą jestem rybakiem, a nie strażnikiem. Mam łowić ludzi. I nie wyruszę stąd bez dziewczyny - nieznacznie się uśmiechnął.

I wtedy do rozmowy wtrącił się milczący dotąd Jacek. - Tato, ja jestem z nim - wskazał na zakonnika. - Gdyby on myślał tak jak ty, nie byłoby nas tutaj - dodał.

Ksiądz Zenon patrzył na nich coraz bardziej przerażonym wzrokiem. Chciał, żeby ta grupa wariatów jak najszybciej opuściła jego dom i Ryki. Ale nie miał wątpliwości, że tak nie będzie. Oni narozrabiają, a on i jego wspólnota będą za to płacić.

- Panowie, czy zamierzacie już iść? - zapytał błagalnie. Benedykt nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył na syna, jego żonę i ojca Jana. Myślał... Nie był ryzykantem, ale pomysł, by nie tylko uratować Chustę, nie tylko zemścić się na tych, którzy krzywdzą najsłabszych, ale też kogoś uratować, nawet mu się podobał. Zaczął wspominać swoją żonę. Co ona by zrobiła? I jakoś nie miał wątpli­wości, kiedy przypomniał sobie jej delikatną bladą twarz otoczoną ciemnymi włosami, że wybrałaby to samo rozwiązanie co Jacek. Syn był do niej bardzo podobny. To samo zdecydowanie, ten sam upór. - Co ojciec zamierza? - zapytał zdecydowanym tonem.

- Nie wiem - ojciec Jan był boleśnie szczery. - Wiem, że muszę spotkać się z dziewczyną. Porozmawiać z nią. A jedyny plan, jaki przychodzi mi do głowy, to pomysł naszego ojca Franciszka, który zwyczajnie poszedł do obozu muzułmanów i nie bawił się w żadne podstępy - uśmiechnął się.

Benedykt, demonstracyjnie ignorując prośby księdza Zenona, który próbował ich wyrzucić, wszedł do gościnnego pokoju niele­galnej plebanii. Usiadł za okrągłym, mocno podniszczonym stołem i oparł głowę na rękach. Ojciec Jan usiadł obok niego i zaczął cicho odmawiać różaniec. Jacek także dosiadł się do nich. Tylko Zosia została w sieni.

- Ksiądz się nie boi - zwróciła się do księdza Bambuckiego Zosia. - On sobie poradzi - stwierdziła z zadziwiającą pewnością. - A jeśli nie on, to Ten, który jest z nim - dodała.

Duchowny spojrzał na nią z nieufnością. Nie lubił religijnej eg­zaltacji, nie wierzył w cuda, a życiowe doświadczenie nauczyło go, że jeśli się czegoś nie zrobi samemu, to nie ma co liczyć na pomoc Bożą.

- On może tak, ale czy my? - spytał tylko. I spojrzał z nie­ufnością w kierunku pokoju, w którym siedziało trzech szaleńców, pragnących rzucić wyzwanie Biuru do Walki z Fundamentali­zmem, sądom rodzinnym, a także systemowi oświatowemu i re­produkcyjnemu. Oni także mieli tego świadomość. I dlatego roz­ważali wszystkie możliwości dostania się do ośrodka rodzinnego.

- Media wiedzą o sprawie? - po dobrych piętnastu minu­tach rozmowy zwrócił się Benedykt do ks. Zenona.

- Nie - padła odpowiedź.

- To do dzieła - rzucił uśmiechnięty Jacek.

* * *

Żołądek miał ściśnięty ze strachu, a serce biło mu jak osza­lałe. Wiedział, że prawdopodobieństwo rozpoznania go w tym przebraniu jest minimalne, ale nie mógł tego wykluczyć. Ciemna broda była przyklejona na znakomity klej, a długa peruka swo­bodnie spływała mu na plecy. Ojciec Jan ubrany był w grafito­wy garnitur, błękitną koszulę i bordowy krawat. Na nogach miał ciemne lakierki, a w ręku trzymał elegancką aktówkę. Benedykt Pomorski kupił to wszystko w miejscowych sklepach i przygoto­wał zakonnika najlepiej jak potrafił do trudnej misji. Jednak teraz już wszystko zależało od niego.

Ośrodek dla dziewcząt mieścił się w niedużym ceglanym budynku w centrum Ryk. Otaczał go niewielki park, z bieżnią, boiskami i przestrzenią do jazdy konnej. Państwo dbało o to, by odbierane rodzicom dzieci nie nudziły się i nie próbowały wra­cać do rodzin. Ojciec Jan zmierzał do głównego wejścia. Nacisnął srebrną klamkę i wszedł do środka. A w duchu powtarzał: “Wspo­możenie nasze w Imieniu Pana"...

- Gdzie jest dyrektor tego miejsca? - zwrócił się z silnym akcentem francuskim do siedzącego za wysokim kontuarem re­cepcjonisty. Już to spowodowało, że pracownik lekko się spiął.

- A o co chodzi?

- Adam Baugniac z “Le Soir" - przestawił się zakonnik z lekkim uśmiechem. - Dowiedziałem się, że macie tu kolejną fundamentalistkę, którą trzeba opisać. Strasznie się rozpanoszyło to katolstwo.

- To ty ujawniłeś tego arcybiskupa? - w oczach recepcjonisty mignął podziw.

- Ja. Ale do rzeczy. Muszę spotkać się z dziewczynką, którą zwiódł jakiś obrzydliwy katolik - ojciec Jan grał swoją rolę cał­kiem nieźle. Czuł, że ktoś prowadzi jego głos i sprawia, że ani na moment mu on nie zadrżał.

- Szefa nie ma - uśmiechnął się porozumiewawczo recep­cjonista. - O tej porze nikt już nie pracuje. Jest siedemnasta. Dy­rektor będzie dopiero jutro - dodał. Ojciec Jan odetchnął głęboko. Nieobecność dyrektora zdecydowanie ułatwiała całą sprawę. - I... - zaczął ojciec Jan, dyskretnie podsuwając mężczyźnie banknot 500- eurowy. Mężczyźnie zaświeciły się oczy. - Wiesz, nie mam czasu, muszę wracać do Brukseli...

- Nie mogę! - odpowiedział jednak twardo. - Musi się zgo­dzić szef, a jego nie ma.

- Szkoda, szkoda. Taki materiał... A ja i tak wiem wszystko z innych źródeł, na które się powołam - ojciec Jan dołożył drugi banknot.

- Szefa nie ma - zaczął ponownie mężczyzna za kontuarem, ale gdy zakonnik dołożył trzeci banknot z uśmiechem dodał - ... ale sądzę, że nie będzie miał nic przeciw temu, by tak zacna osoba porozmawiała chwilę z naszą Gretką. Szczególnie, że zajęcia z psy­chologami już skończyła - zgarnął szybkim ruchem pieniądze do kieszeni i zaprowadził zakonnika do odpowiedniego pokoju. Gdy­ by ktoś miał jakieś pretensje, zawsze będzie mógł powiedzieć, że nie było w tej sprawie poleceń. Ale przecież nikt nie będzie się czepiał Baugniaka - pomyślał.

Dziewczynka siedziała na łóżku. Miała piękne blond włosy i duże błękitne oczy. Na zaciśniętych ustach malowała się głęboka pogarda. W rękach trzymała książkę, ale raczej jej nie czytała.

- Gretko, ktoś z prasy do ciebie - zajrzał do niej recepcjoni­sta. - Ma kilka pytań...

- Niech spieprza - słownictwo zupełnie nie pasowało do tej uroczej nastolatki.

Ojciec Jan wszedł do środka i dyskretnie zasygnalizował wpro­wadzającemu, że chciałby zostać sam na sam z dziewczyną.

- Dam sobie radę - podkreślił, mocno akcentując francuskie “erh". A recepcjonista czując jeszcze szelest pieniędzy w dłoni, rzucił tylko: macie pół godziny. I wycofał się do siebie.

Ojciec Jan usiadł naprzeciwko dziewczyny. Była naburmuszo­na, ale spod nastoletniej buty przezierał strach.

- Chcesz je urodzić? - zapytał delikatnie, wiedząc, że mają mało czasu. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Takiego pytania nikt jej nie zadał. Dorośli mówili jej o tym, że trzeba się pozbyć kłopotu, myśleć o przyszłości, zostawić macierzyństwo na później. Czasem krzyczeli. Ale nikt nigdy nie zadał tego prostego pytania.

- Tak - odburknęła.

Zakonnik przymknął oczy. Prosił Boga, by pomógł mu roz­mawiać z tym zagubionym dzieckiem.

- Ale nic z tego nie będzie - dodała po chwili. - Mama się nie zgodzi. Powiedziała mi, że nie mogę urodzić tego dziecka, że to nam zepsuje linię genetyczną, że nie takie ma wobec mnie plany.

- A tata? - zapytał łagodnie zakonnik.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. - To ty nie wiesz? Ja nie mam ojca. Jestem klonem - rzuciła, silnie akcentu­jąc ostatnie słowo. - Kopią mojej matki - wydęła wargi. Kapucyn milczał. Czekał na dalszy ciąg tego wyznania.

- Miałam być jej spełnionym marzeniem - powoli, bez przekonania wyrzucała z siebie dziewczyna. - Miałam być jak ona, piękną blondynką, która robi karierę, sama, bez mężczyzny. Ale się nie sprawdziłam. Wpadłam - to ostatnie słowo Gretka wypowiedziała z głęboką pogardą. Ojciec Jan słyszał w nich echo jakichś innych słów.

- Jesteś sobą, nie nią. Jesteś kochana dla samej siebie - oj­ciec Jan powiedział już bez francuskiego akcentu. Nawyk kapłana, spowiednika był w nim silniejszy niż świadomość roli, jaką odgry­wał. Ale dziewczyna była tak pogrążona we własnych słowach, że nawet tego nie zauważyła.

- Kochana...? - spuściła oczy. - Mama kocha siebie, swoją rolę. Ja jestem tylko jej kontynuacją. Marek kochał ciało... A ja jestem sama. Sama, wiesz co to znaczy. To znaczy, że nikt mnie nie chce dla mnie samej. Mamy być dla nich nie sobą, a nimi - spoj­rzała mu, chyba pierwszy raz w czasie tej rozmowy, w oczy.

Ojciec Jan się zamyślił. Klonowanie wprowadzono piętnaście lat wcześniej. Miała to być metoda pomocy parom, które straci­ły swoje ukochane dziecko, i takim, które musiały mieć dziecko o odpowiednim genomie, koniecznym do wyleczenia rodzeństwa lub rodzica. Ale rychło okazało się, że władze przyjęły argumen­tację Organizacji Bojowniczek Kobiecych, które dowodziły, że “Feministycznym panterom" (tak określano nurt ruchu kobiece­go, który odrzucał nie tylko małżeństwo, ale i jakiekolwiek trwałe związki z mężczyznami) nie wolno odmawiać prawa do posiadania dziecka pochodzącego z klonowania. Koszty takiej operacji były ogromne, a rodził się jeden na dwieście sklonowanych zarodków. Media skutecznie wbiły jednak odbiorcom do głów, że nie wol­no pozbawiać ludzi marzeń. A pisarki, intelektualistki i politycy prześcigali się w zapewnieniach, że państwo nie może odmawiać komukolwiek szczęścia. Głos sceptyków przestrzegających przed powielaniem ludzi, przed możliwymi psychicznymi problemami czy skutkami ubocznymi został całkowicie zagłuszony. - A teraz ta dziewczynka ponosi koszty entuzjazmu dla nowych metod - zakonnik nie mógł się opędzić od takiej natrętnej myśli.

- A mama? - zapytał, wierząc, że kobieta nie może nie ko­chać swojego dziecka.

- Mama?! - zaśmiała się wulgarnie. - Mama kocha siebie, kocha swoje koleżanki, kocha swoje książki. Ja miałam być po­ twierdzeniem jej genialności. I zawaliłam. Zawaliłam, bo nie tylko jestem w ciąży, ale nie chcę załatwić tego normalnie... Niech się walą, ja tego nie zrobię. Będę sobą, a nie nią. Ona kiedyś załatwi­ła sprawę normalnie, ale ja tego nie zrobię - dziewczyna cedziła z nienawiścią.

Teraz było już jasne. Chęć urodzenia dziecka nie miała nic wspólnego z miłością do niego. Chodziło o zemstę na matce, o potwierdzenie siebie, o pokazanie, że jest się kimś innym niż dorosły pierwowzór. Nie miało to jednak znaczenia dla ojca Jana. On chciał ratować i dziecko tej nastolatki, i nią samą. Nie chciał, by to maleństwo pochłonęła otchłań rozpaczy.

- A co potem, jak już urodzisz? - spojrzał na nią z zacieka­wieniem. - To głupie pytanie. Nie urodzę. Jutro rano mają poddać mnie zabiegowi. I koniec - stwierdziła głucho.

- Niekoniecznie - zakonnik uśmiechnął się do niej. - Są sposoby, żeby cię stąd wyrwać. Ale jeśli to zrobię, co ty zrobisz?

Dziewczynka spojrzała na niego zdumiona. Nigdy nie myślała na poważnie o tym, że może urodzić to dziecko. Chciała zagrać matce na nosie, zobaczyć, czyjej pomoże, czy będzie wspierać jej decyzje, czy też wypnie się na nią jak zwykle. A gdy się wypięła, postanowiła iść do końca w głupim dziewczęcym uporze. A ten mężczyzna w grafitowym garniturze proponuje jej podjęcie gry do końca. Odwróciła od niego twarz. Spoglądała na błękitną, chłod­ną ścianę. Biegły po niej delikatne żyłki źle wygładzonego gipsu.

- Będę je kochała, dla niego samego - odpowiedziała bez pełnego przekonania. - Jeśli się nauczę - dodała.

Zakonnik spojrzał za okno. Benedykt stał nieopodal i wska­zywał, że wszystko jest już gotowe.

- Zdejmuj to z siebie - ojciec Jan wskazał na kontrolny na­szyjnik, który Greta miała na szyi.

- Będzie wyło - odpowiedziała.

- Nie będzie - powiedział ostrym głosem. - Zdejmuj to i wiejemy.

Dziewczyna zdziwiona sięgnęła po kontroler. Zdjęła go zde­cydowanym ruchem. I rzeczywiście nie zaczął wyć. Uśmiechnęła się i przeskoczyła przez otwarte okno.

* * *

Benedykt był szczęśliwy. Mógł zostać sam na sam z najstar­szym synem, i choć nie rozmawiali ze sobą o dawnych czasach, to działali jak niegdyś, gdy budowali szałasy, ukrywali się w lesie czy biegali na orientację. A do tego łączyła ich wspólna sprawa. Zosi nie było z nim. Miała - z odpowiednimi rekomendacjami - ode­brać Ireneusza od ciotki. Powoli zbliżali się do ośrodka. Za nimi szły w karnym rządku cztery piękne konie, na których uciekali przez las. Jacek miał na sobie uniform stadniny ojca, a na twarzy piękną nową rudą bro­dę. Jako pierwszy na teren ośrodka wszedł Benedykt. Znali go tu wszyscy. Od kiedy zmarła jego żona, osiadł nieopodal i hodował tam konie, na których jeździła cała miejscowa wierchuszka. Od czasu do czasu wypożyczał je także do rozmaitych ośrodków na hipoterapię albo dla rozrywki pensjonariuszy. I właśnie to miało mu teraz pomóc.

- O witam, witam, szanpana - uśmiechnął się szeroko na widok recepcjonisty, który wybiegł na zewnątrz, gdy zobaczył dwóch mężczyzn z końmi.

- Beniu, co tu z robisz z tymi bydlątkami? - przywitał go bez specjalnego entuzjazmu pracownik ośrodka.

Benedykt spojrzał na niego zdumiony. - Miałem dzisiaj być z końmi dla dzieciaków. Umawiałem się z szefem - tłumaczył.

- Szefa nie ma - recepcjonista był zaskoczony.

Ta informacja nieco zbiła z tropu Benedykta. Liczył na to, że wejdzie do środka na rozmowy z dyrektorem, a potem, gdy już go ogłuszy, spokojnie wyłączy systemy alarmowe, które ukryte były pod blatem biurka w gabinecie dyrektorskim. Nieobecność szefa trochę komplikowała sprawę.

- To co będzie? - do rozmowy wtrącił się Jacek. - Mamy maila z potwierdzeniem od szefa. Pieniądze są już na naszym koncie, i mamy wrócić bez wykonania zadania? - zrobił smutną minę.

Recepcjonista nie wyglądał na przekonanego. Ale za bardzo lubił konie, by odmówić sobie przyjemności patrzenia, jak dziew­częta z ośrodka na nich jeżdżą. A do tego Benedykt był przecież przyjacielem dyrektora.

- Dobra, wchodźcie - powiedział.

- Chciałbym tylko zostawić jedną rzecz dla dyrektora - z kieszeni wyciągnął butelkę nalewki domowej roboty. - Obieca­łem, że mu przyniosę - uśmiechnął się. - Ale z niego szczęściarz - recepcjonista znał sławę alkoholi Benedykta. - Zostaw ją najlepiej na jego biurku - rzucił.

Benedykt ruszył w kierunku gabinetu, rozkład pokoi w bu­dynku znał jak własną kieszeń. Tam spokojnie odnalazł konso­lę alarmową i wyłączył wszystkie przyciski. Potem rzucił jeszcze okiem na pokój 303 i listę pensjonariuszy - Greta 2.0 Garbowska. - To musi być ona - pomyślał. I wyszedł z pomieszczenia

Jacek cały czas czekał na zewnątrz. Plac ćwiczeniowy był na szczęście niemal niewidoczny z okien ośrodka. I tylko dzięki temu konie i Jacek nie zostali jeszcze obstąpieni przez wychowanki pla­cówki. Benedykt szybkim krokiem minął syna i skierował się ku oknom skrzydła trzeciego, którego pokoje oznaczane były począt­kową 3. - Jest - zobaczył długowłosego i brodatego mężczyznę w grafitowym garniturze. Ojciec Jan wyglądał w tym kamuflażu znakomicie. On sam nie rozpoznałby w nim mnicha. Delikatnie machnął ręką. Zakonnik tylko na to czekał. Powiedział coś do dziewczyny, a ona zdjęła kontroler, po czym wyskoczyła przez okno. Zakonnik zrobił to samo. I wskazał jej dłonią Benedykta. Po chwili była obok niego, a po kilkudziesięciu sekundach dosiadali już koni. Kłusem odjechali z ośrodka.

Na przedmieściach Ryk czekał na nich terenowy samochód. Benedykt pożyczył go od przyjaciela. I dopóki ten ostatni nie zo­rientuje się, w jakim celu, byli bezpieczni. Mieli dwie, może trzy godziny, by odjechać jak najdalej od Ryk. A po drodze musieli jeszcze zabrać Zosię z Irkiem. Benedykt nacisnął pedał gazu. Był dziwnie spokojny i szczęśliwy. Walka dawała mu poczucie speł­nienia. Greta lekko zaskoczona poczuła smak przygody. A ojciec Jan dziękował Bogu za to, że po raz kolejny dał im zwycięstwo.

Rozdział jedenasty

Leżała z twarzą przyciśniętą do podłogi. Zimna terakota chło­dziła rozgrzane policzki i pozwalała skupić uwagę. Zofia za­mknęła oczy. Nie chciała widzieć butów oficerów. Nie chciała sły­szeć ich głosów. Starała się myśleć o Jacku, ojcu Janie, Benedykcie i o Chuście. Wspominała ostatnich kilkanaście godzin swojego życia. Były tak pełne wydarzeń, ale i sensu, jak nigdy wcześniej. Wyspowiadała się, opowiedziała zakonnikowi niemal całe swo­je życie, planowali z Jackiem dzieci i przyszłość. I to wszystko w biegu, na koniach albo w krótkich przerwach na postój. Chciała żyć. Zrozumiała, co jej się przydarzyło. Wcześniejszych lat swoje­go życia, z kartami tarota, wróżeniem z dłoni i tai chi - zdawało się nie być. Godziny spędzone na refundowanych przez państwo szkoleniach z wróżenia zakryła delikatna mgiełka zapomnienia. Zapomniała o głosach, które podpowiadały jej samobójstwo, nie chciała pamiętać o cieniu, który położył się jej na duszy. Żyła peł­nią życia. I choć ojciec Jan ostrzegał ją, że to minie, że przeszłość jej nie opuści, to cieszyła się teraźniejszością. Po raz pierwszy od wielu lat.

I wszystko prysło, bo nie pomyśleli... Napełnionym entu­zjazmem z powodu kolejnych sukcesów nie przyszło im do gło­wy, że Biuro do Walki z Fundamentalizmem na pewno obstawi domy i mieszkania wszystkich członków rodziny Pomorskich. Nie przyszło im do głowy, że zniknięcie Benedykta z synami nie umknie czujnemu oku odpowiednich służb. I że pierwszą na liście do kontroli będzie rodzona siostra Pomorskiego, stara panna, która wspierała okolicznych duchownych i codziennie uczestniczyła we mszy świętej. Nie ma co ukrywać, że i Zofia nie zwróciła uwagi na niepokojące sygnały. Drzwi do domu Jadwigi Pomorskiej zawsze były otwarte. Kobieta, nawet gdy wychodziła, nie zamykała ich. A tym razem było inaczej. Drzwi zamknięte, a zasłony w oknach szczelnie zasłonięte. Powinno ją to przestrzec, ale nie przestrzegło. Za bardzo chciała mieć przy sobie brata swojego męża, i zbyt szyb­ko chciała wrócić do Jacka. Nie myślała. A gdy weszła do środka, było już za późno. Męskie dłonie rzuciły ją na ziemię. I przycisnęły twarz do podłogi.

Mundurowi łączyli się z centralą. Chcieli podzielić się pierw­szym od kilku dni sukcesem. Porwana kobieta została odnaleziona. Władze mogły wreszcie powiedzieć, że coś się udało. A pracowni­cy, którzy ją złapali, mieli zapewnione nagrody, a może i awanse.

- Majorze - raportował jeden z nich - mamy ją. Musiała być z nim w zmowie, bo przyjechała po dziecko - mężczyzna czekał na instrukcje. - Jasne, odsyłamy ją do Warszawy - odpowiedział.

Kobieta była dziwnie spokojna. Z zapomnianego już nie­co kursu przedmałżeńskiego i rozmów z rodzicami pozostał jej w głowie fragment Pisma Świętego, w którym Jezus zapewniał, że nie musi się martwić o to, co ma mówić wobec prześladowców, że będzie ktoś, kto jej to podpowie. I choć tęskniła za Jackiem i zwy­czajnie się bała, to chciała opowiedzieć komuś o tym, co się jej przydarzyło. O tym, jak odzyskała chęć życia, wolę walki, miłość.

Podniesiono ją z podłogi. Barczysty mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze uśmiechnął się do niej. - Pojedziesz do Warszawy. Chce się z tobą spotkać major Strzelkowski - mówił łagodnym głosem. Zofia nie odpowiadała. Z rozmów z Jackiem wiedziała, że jeśli powie o jedno słowo za dużo już na tym eta­pie, to na pewno zostanie to później wykorzystane przeciwko niej. Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, bo nie chciała, by ktoś są­dził, że jest wrogo wobec niego nastawiona. Była zbyt szczęśliwa, by okazywać wrogość.

Oficer nie kontynuował rozmowy. Miał wykonać polecenia, a nie wdawać się z zatrzymaną w rozmówki. Irytował go uśmiech, który wciąż gościł na twarzy kobiety. Wydawał mu się sztuczny. Wskazał jej tylko dłonią drzwi i zaprowadził do nieoznakowanego radiowozu. Gdy już do niego wsiadła, zatrzasnął na jej dłoni chip i usiadł obok.

- Do bazy - rzucił krótko do kierowcy.

Zofia patrzyła w okno. Pogoda była cudowna. Słońce łagodnie oświetlało las. Zieleń była jeszcze wiosenna, soczysta i pełna, bez lekkiego polotu szarości i brudu, jaki kładzie się na liściach póź­nym latem czy jesienią. Kobieta miała poczucie, że i ona jest jak ta zieleń. Modlitwa ojca Jana, spowiedź, komunia i modlitwa przed Chustą dały jej poczucie odrodzenia, poczucie duchowej wiosny, która przyszła po surowej, wieloletniej zimie. Ale krajobraz zaczął się zmieniać. Las się skończył i jechali przez otaczające Warsza­wę miejscowości. Kolorowe domy, równo przystrzyżone trawniki, niewielkie place zabaw, domy kultury - robiły posępne wrażenie. Zofia zastanawiała się, czego jej brakuje.

Przymknęła oczy. I pomyślała o krzyżach, które - wedle wspomnień jej rodziców - były za ich dzieciństwa niemal wszę­dzie. Cmentarze, kościoły, kapliczki oswajały przyrodę z Bo­giem, kierowały człowieka ku górze. Ona już takiego świata nie pamiętała. Gdy chodziła do szkoły, w ramach oczyszczania otoczenia z symboli religijnego zniewolenia usuwali w czy­nie obywatelskim ostatnie figurki Matki Bożej. One ostały się najdłużej, bo miały być dowodem na to, że i chrześcijaństwo zawierało w sobie elementy feministyczne. Teraz przestrzeń była już oczyszczona. A ona marzyła o tym, by gdzieś w oddali dostrzec krzyż i pozdrowić go, jak to kiedyś miała robić jej babcia. Warszawa, choć także oswojona promieniami słonecznymi, nie wydawała jej się już tak urocza jak las. Szklane wieżowce wyda­wały jej się nieludzkie, pozbawione odniesienia do czegoś więcej, kierujące na siebie, a nie na to, co gdzieś poza, ponad człowiekiem. Słońce odbijało się w nich, ale w niebieskich taflach traciło swój blask i siłę. Stawało się nie źródłem światła, a jedynie jego pozo­rem, po plotyńsku traciło swój sens w każdym ponownym odbiciu. Aż wreszcie dotarli do celu. Czarny majestatyczny budynek Biura do Walki z Fundamentalizmem pochłonął resztę światła. Jego syl­wetka budziła w niej grozę. Był jak brama do świata, w którym nie było już miejsca na światło, szczęście, pokój. Miała złe przeczucia. Bała się tego miejsca...

* * *

Hassan gniótł w rękach kartkę papieru. Był wściekły. Ten kre­tyn major uparł się, by wykonać na Zofii Pomorskiej eutanazję.

- Spełnimy tylko jej prośbę - tłumaczył Obamie ze złym uśmiechem na twarzy. Wszystko dlatego, że dziewczyna nic im nie powiedziała. Zamiast informacji o zbiegach serwowała im opowieść o wielkiej sile Jezusa mówiącego do niej z Chusty, miło­ści do męża i chęci życia. Major próbował wyciągnąć z niej jakiejś informacje, pytał o porwaną Gretkę (o czym dowiedzieli się krótko przed przesłuchaniem), a ona - jakby zupełnie go nie rozumiejąc - dalej opowiadała mu o miłości Bożej. Porucznik ze zdumieniem zauważył, że kiedy dziewczyna po raz pierwszy wspomniała o Je­zusie, twarz majora wykrzywiła się. Przerwał jej brutalnie i zaczął zadawać pytania o eutanazję. Kobieta z tym samym promiennym uśmiechem odpowiadała, że nie chce jej, że to nie ona o nią prosi­ła, że chce żyć i ma dla kogo żyć. I znowu wracała do Jezusa, który przywrócił jej siłę i wolę życia.

Uśmiech, który gościł wciąż na jej twarzy, fascynował po­rucznika. Był promienny, pełen entuzjazmu i jakoś zupełnie nie pasował do tego, co przydarzyło się Zofii Pomorskiej. Jej mąż był daleko, ona sama aresztowana, a dziecko, które miała rato­wać, przebywało już w ośrodku formacyjnym (o czym major nie omieszkał poinformować przesłuchiwanej), a ona wciąż uśmiechała się i patrzyła na nich tym samym świetlistym wzrokiem. Obama zachodził w głowę, skąd w niej to szczęście, dlaczego się nie boi. A major coraz wyraźniej się denerwował. Wreszcie nie wytrzymał i wyrzucił z siebie. - Nie musisz z nami rozmawiać. My i tak spełnimy twoją pisemną prośbę. Jeszcze dziś zostanie wykonana eutanazja - wycedził przez zęby, nawet na nią nie patrząc. I dopiero wtedy z jej twarzy zniknął uśmiech. Otwarła usta. Obama miał wrażenie, że nie dociera do niej to, co powiedział major. A on sam czekał tylko na moment, gdy kobieta zostanie wyprowadzona, a on będzie mógł porozmawiać z przełożonym. Eutanazja Zofii Pomorskiej nie była im do niczego potrzebna. Żywa kobieta mogła być o wiele bardziej użyteczna.

Gdy aresztantkę wyprowadzono próbował to wyjaśnić majo­rowi, ale on patrzył na niego z tą samą zimną nienawiścią, jaką wy­woływał w nim sam dźwięk słowa Jezus, powracający w opowieści Pomorskiej. - Chciała, to będzie miała. Prawo trzeba egzekwować - odpowiadał na argumenty porucznika. Obama tłumaczył, że żywa Zofia mogłaby być znakomitą przynętą, że jej mąż z pewno­ścią będzie próbował ją odzyskać. Ale major z maniakalnym upo­rem wracał do swojej mantry o konieczności egzekwowania pra­wa. A gdy podwładny nie ustępował, rzucił ze złością: “Co, może ciebie też te dyrdymałki o chustach i Jezuskach przekonują?"...

Cios był celny. Porucznik rzeczywiście zachodził w głowę, skąd w tej kruchej kobiecie była taka moc, skąd ten uśmiech i ten spokój. Spokój, który widział już w ikonie na ścianie mieszkania ojca Piotra. Ikonie, która prześladowała go od tego momentu nieustannie. Ten obraz odbierał mu pewność i zde­cydowanie zmiękczał jego oddanie sprawie. Ale nie zamierzał przyznawać się do tego przed majorem. Sukces był zbyt blisko, kariera zbyt namacalna, by rezygnować z niej dla ratowania jednego życia.

Nie mógł więc nie przyznać racji majorowi: wszystko było zgodne z prawem. Zofia Pomorska prosiła o śmierć, to ją otrzy­ma. A że zmieniła zdanie, nie miało to już kompletnie żadnego znaczenia. Prawo przewidywało trzy prośby. Po trzeciej nie można było się już wycofać. Nie brakowało oczywiście fundamentalistów, którzy krytykowali to rozsądne rozstrzygnięcie. Powstał nawet film “Ukryty krzyk" przedstawiający nakręcone ukrytą kamerą zdjęcia przedstawiające nie do końca dobrowolną eutanazję. Ale szybko wycofano go z obiegu, przekonując opinię publiczną, że materiały są zmontowane, a strach przed śmiercią jest fizjologicz­ny i nie wyklucza świadomej zgody na zabieg... Sanitariusz, który zdecydował się ujawnić taśmy, siedział już w więzieniu za podże­ganie do nienawiści wobec wykonawców “dobrej śmierci".

I dlatego Obama ustąpił. - Jedno życie nie może powstrzy­mać tak świetnie zapowiadającej się kariery - pomyślał. A major, widząc jak wielki kłopot sprawia mu eutanazja tej kobiety, zło­śliwie wydał mu polecenie dopilnowania, by wszystko odbyło się zgodnie z prawem i godnie...

Zabieg miał się odbyć już za kilkanaście minut. Dokumenty były podpisane i leżały przed nim na biurku. Sprzeciw nie miał sensu. Oczywiście mógł próbować coś jeszcze zrobić, ale za cenę konfliktu z przełożonym. Konfliktu, który wygrałby major. Obama pokazałby nie tylko słabość, ale i podatność na argumentację chrze­ścijan. Rozkaz kontrolowania zabiegu był, a porucznik zrozumiał to dopiero w swoim pokoju, swoistym testem na wierność sprawie. Gdyby teraz zaczął kombinować, albo załamałby się przy samym wyroku, major posłałby raport do centrali. I choć Hassan był tam dobrze kryty, a jego pochodzenie wiele rzeczy tuszowało, to akurat ten typ niesubordynacji nie byłby dobrze widziany. - W Biurze, jak w “Biesach"- przypomniał sobie chętnie cytowanego w szkole ofi­cerskiej Dostojewskiego - każdy musi mieć kogoś na sumieniu... Spojrzał na zegarek. Do zabiegu zostało dziesięć minut. Po­prawił krawat i założył marynarkę. Musiał być w sali zabiegowej odpowiednio wcześniej. Do wypełnienia było jeszcze kilka doku­mentów. A specjalista, który miał załatwić sprawę Zofii Pomor­skiej, nie był pracownikiem Biura, i strasznie nie lubił spóźnień.

* * *

- Więc to ma być koniec? - Zofia patrzyła na sterylnie bia­łą salę z wygodnym fotelem i stojącym obok niego stolikiem. Na nim leżały strzykawki, miarki i przygotowane na wszelki wy­padek pasy. Za kilka minut przywiążą ją, zrobią zastrzyk i zaśnie. I odejdzie. Wierzyła, że nie w nicość. Wierzyła, że tam po drugiej stronie będzie na nią czekał Chrystus. Ale się bała. Wiedziała, że jej życie nie było wzorowe. Pamiętała wszystkich, których skrzyw­dziła, okłamała, wprowadziła w magię. Przed oczami miała swo­je prośby o eutanazję, obojętność wobec męża, krzywdę, jaką mu wyrządzała. A gdzieś w głębi duszy słyszała głos, ten sam, który kiedyś zachęcał ją do eutanazji: a co jeśli Go nie ma?

Drżała. Strach odebrał jej głos i siły. Nie mogła krzyczeć, nie była w stanie się wyrywać. Wiedziała zresztą, że nie ma to sensu. Na szyi miała specjalne urządzenie, które ściśle ograniczało jej zdolność poruszania. Gdy tylko wykonywała jakiś zbyt gwałtowny ruch, ude­rzał ją prąd. Więc siedziała spokojnie. Czekała na to, co nieuchronne. “Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i świata całego" - szeptała słowa koronki, której nauczył ją ojciec Jan. Wierzyła, że te słowa przeprowadzą ją godnie na drugą stronę. Miała nadzieję, że ta modlitwa zmyje cały jej grzech, przesłoni go Bożym Miłosierdziem, sprawi, że jej śmierć nie będzie bezsensowna, pusta. Taka jak jej życie. Po modlitwie ojca Jana wierzyła, że zdoła odkupić to, co wcześniej robiła, miała nadzieję, że będą z Jackiem cierpliwie służyli Bogu. A te­raz nagle uświadomiła sobie, że jest “robotnikiem ostatniej godziny", że nic nie zdoła już zrobić ze swoim życiem, że pozostanie ono tak puste, jakim było. Została jej tylko śmierć. A skoro czynem wiary, jej potwierdzeniem nie mogło być życie, może nim się stać odejście.

Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla mnie i całe­go świata" - powtarzała. I nagle zrozumiała, że to nie jej zasługi, nie jej życie, i nawet nie jej śmierć są źródłem sensu. To On ma mocje takim uczynić. Jego Śmierć jego Męka jego Krzyż są źró­dłem zmiłowania dla niej. Uśmiechnęła się. Ale wtedy dopadła ją myśl o Jacku. On zostanie. On będzie cierpiał. On zostanie sam. A przecież tak o nią walczył. Poczuła słoną łzę na ustach.

Ktoś łagodnie ujął ją pod ramię. To był lekarz, który miał przeprowadzić zabieg. Obok niego kamerzysta, który całą ope­rację miał uwiecznić na taśmie, tak by można ją było wykorzystać do innych działań.

- Proszę usiąść - wskazał jej fotel, na którym miała dokonać życia.

- Nie chcę tego - powiedziała spokojnie. - Chcę żyć - dodała. Uśmiechnął się do niej ponownie.

- Wszyscy tak mówicie - powiedział. - Ale to tylko stres, obawa, lęk. Ja muszę pomóc go wam przezwyciężyć. I pomóc w godnym odejściu - tłumaczył.

I robił to zupełnie szczerze. Od ponad dwudziestu lat specjali­zował się w tzw. trudnych przypadkach dobrej śmierci. Wzywano go, gdy pacjent zmienił zdanie. A on przekonywał go do powrotu lub wykonywał zabieg bez jego zgody. Początkowo wywoływało to pewne kontrowersje, ale z czasem doktor George Tablett stał się szanowanym specjalistą zapraszanym na rozmaite kongresy tanatologiczne, by tam opowiadać o tym, jak zbliżająca się śmierć od­biera ludziom zdolność racjonalnego myślenia, i o tym, jak można temu przeciwdziałać.

- Ale ja nie chcę, nie dlatego, że się boję - Zofia czuła, że wie, co ma powiedzieć, że lęk odszedł, że odzyskała pewność siebie - ale dlatego, że mam dla kogo żyć, że chcę być z mężem, mieć dzieci i normalnie żyć. A potem umrzeć, gdy Bóg mnie do siebie powoła. Spojrzał na nią zdumiony. Takich kazań przed zabiegiem nie słuchał od dawna. Ludzie krzyczeli ze strachu, uciekali przed nim, ewentualnie błagali go o litość, ale nie mówili mu o Bogu. Chło­pak z kamerą też na chwilę oderwał oko od obiektywu. Spodzie­wał się walki, ucieczki, ale nie takich słów. A ona mówiła dalej.

- Jeśli mnie nie posłuchacie, to złamiecie własne prawa. Każdy ma prawo zrezygnować z zabiegu na każdym etapie - cy­towała odpowiedni ustęp prawa o dobrej śmierci. - I ja chcę zrezygnować - dodała.

Obama spojrzał na nią zdumiony. Nikt już nie pamiętał tej pierwszej wersji ustawy. I choć nie została ona zmieniona, to naro­sła tak wieloma interpretacjami sądów w Luksemburgu, że nawet nie próbowano wracać do tego przepisu. Sędziowie uznali, że nie można narażać rodziny na stres związany z odwołaniem śmierci, a wstrzymanie procedur eutanazyjnych wymaga zbyt wielu kosz­tów. I dlatego stopniowo zaczęto ograniczać możliwości wycofania się, aż wreszcie - niemal bez dyskusji, bo film “Ukryty krzyk" obej­rzeli nieliczni - ograniczono możliwość wycofania się do dwóch pierwszych deklaracji. I tak zostało, choć specjaliści od eutanazji zwykle nie informowali o tym od razu swoich pacjentów.

Tablett nie bawił się jednak w wyjaśnienia.

- Gówno prawda - rzucił przez zęby. - Zbyt często się wy­cofywaliście. Przestraszyłaś się śmierci. A ja cię ku niej poprowa­dzę - szarpnął ją za ramię. - Siadaj na fotelu, a nie dyskutujesz - pchnął ją w kierunku mebla.

- Morderca - rzuciła mu w twarz. Ale nie zareagował.

- Co się, kurwa, gapisz. Wyłącz to - wskazał na kamerę. - Nie ma nic do filmowania. Resztę będziecie musieli sobie dograć. A ją trzeba załatwić... - uśmiechnął się do Hassana, który z obrzydzeniem obserwował całe zdarzenie.

Miał nawet ochotę wstawić się za dziewczyną, ale wiedział, że major śledzi całą scenę ze swojego gabinetu, a później będzie uważ­nie analizował każde jego słowo i gest. Jeśli zawiedzie, stosowny raport pójdzie do Brukseli i pozostanie w jego papierach do koń­ca służby, nie pozwalając na zajęcie odpowiednio wysokich funkcji. Miękkich i uczuciowych eliminowano ze służby natychmiast, i kie­rowano do podrzędnych biur, gdzieś na greckiej, portugalskiej czy rumuńskiej prowincji.

- Kamera niech działa - sprzeciwił się jednak doktorowi Tablettowi. - Musimy to mieć na dysku - wyjaśnił.

Lekarz przypiął Zofię pasami do fotela. Ona milczała. Tylko ruch jej warg wskazywał na to, że wciąż się modli. Błagała Boga, by wziął jej niegodne życie w swoje ręce, i by przyjął jej śmierć jako ofiarę.- Za Chustę, za Jacka, za ojca Jana - powtarzała szeptem. - Jam niegodna, ale weź moje życie, a niech oni zachowają swoją - błagała. A gdy poczuła na swojej ręce dotyk igły, otworzyła oczy i wyraźnie, głośno powiedziała tylko: Jezu, ufam Tobie!".

Tablett na moment przerwał podawanie specyfiku. Chwycił ręką jej policzek i przysunął twarz do jej twarzy.

- Nie ma Go - cedził przez zęby. - Tam jest nicość. I ciebie już zaraz nie będzie. Będziesz ścierwem.

- Kłamiesz, kłamiesz - to było jak krzyk rozpaczy... Zofia usłyszała bowiem w głosie lekarza odległe odbicie głosu, który tak niedawno namawiał ją do śmierci. Mróz przeniknął jej ser­ce. Tablett odsunął się od niej. I spokojnie dokończył zastrzyk. Ale zanim zdążył zaaplikować jej dawkę leku do końca ona - lekko już oszołomiona - znowu wyszeptała: Jezu, ufam Tobie". Jej ciałem szarpnęły ostatnie konwulsje. I znieruchomiała. Kamerzysta odło­żył kamerę. Miał nieruchomą twarz. Był wstrząśnięty.

Hassan także. Godna śmierć była jego obsesją. Chciał odejść odważnie, w miarę bezboleśnie, i z godnością, syty dni. Ta śmierć była zaprzeczeniem wszystkiego, na co liczył. A jednocześnie czuł, że jeśli ma odchodzić godnie, to ideałem jest właśnie śmierć tej młodej kobiety. Skąd w niej taka siła? - pytał sam siebie. I nie znajdował odpowiedzi. Czuł się podle. Rozkaz majora wcale go nie pocieszał. Nie był nawet zadowolony z tego, że nie dał plamy, i że nic na niego nie znajdzie się w raportach przesyłanych do centrali.

Zaczął się zastanawiać, co powiedziałaby matka, gdyby zoba­czyła go w tej roli. Kogo by podziwiała, a kim by gardziła... I jakoś przeczuwał, że ta stara muzułmańska kobieta byłaby całym sercem po stronie tej dziewczyny. I że wyrzekłaby się go, gdyby zobaczyła, jak tolerował to, że tuż przed śmiercią jakiś palant próbuje odebrać ostatnią nadzieję umierającej kobiecie. To zresztą nawet dla niego było nieludzkie...

Tablett oznajmił, że dziewczyna nie żyje. Obama machinal­nie podpisał dokumenty. W uszach wciąż brzmiały mu jej przej­mujące słowa: “Jezu, ufam Tobie". Nie wierzył, że mogły ją one uratować przed nicością, ale widział, że dały jej siłę, by odeszła z godnością. Godnością, której źródeł nie mogła znaleźć w sobie - tego porucznik był absolutnie pewien.

Rozdział dwunasty

Czekała na niego w gabinecie. Była piękną kobietą. Długie lekko pofałdowane blond włosy opadały na smukłą szyję. Miała na sobie delikatną sukienkę w kwiaty, która ładnie podkre­ślała biust. Poderwała się, gdy wszedł.

- Poruczniku, jestem Greta Garbowska - wyciągnęła do niego rękę.

Hassan z przyjemnością spoglądał na kobietę. Była w jego typie. Wysoka, nie przesadnie szczupła i zaokrąglona tam, gdzie powinna.

- Słucham - uśmiechnął się lekko.

- Jestem wzorem tej porwanej dziewczynki - wyjaśniła. - Wiem, że zajmujesz się tą sprawą. I chcę dowiedzieć się, czy zrobiono wszyst­ko, by złapać tych klerykalnych fundamentalistów, którzy szkodzą mo­jemu powtórzeniu - miała miękki, aksamitny głos.

- Ścigamy ich - odpowiedział krótko, bo i niewiele więcej było do zakomunikowania. Zapis kamer w ośrodku nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że dziewczynka została porwana przez Benedykta Pomorskiego i jego syna. A to oznaczało, że w sprawę za­ mieszany jest ojciec Skorupek. Analiza tęczówki oka trzeciego z na­pastników, który przedstawiał się jako Adam Baugniac, potwierdziła te podejrzenia. Tyle wiedzieli. Ale od momentu porwania dziewczy­ny mężczyźni zapadli się pod ziemię. Samochód, który pożyczyli od znajomych, znaleziono w okolicach Świdnika. I choć psy podjęły trop, to dość szybko go straciły. Nie pomogły także bezzałogowe he­likoptery. Panowie z dzieckiem zniknęli. Hassan jeszcze przed euta­nazją Zofii wydał polecenie swoim lokalnym strukturom Biura, by skontrolowały wszystkie podziemne i legalne parafie, wspólnoty czy choćby mieszkania miejscowych wierzących. Na razie nie miał jednak odpowiedzi.

- Musicie ich złapać. To dziecko nie może się urodzić - mó­wiła Greta. - Mój genom nie powinien mieszać się z genomem ja­kiegoś chłopaka ze wsi - wstrząsnęła się z niesmakiem.

- A córka? - zapytał.

- Ja nie mam córki - odpowiedziała ze źle ukrywaną irytacją kobieta. - Gretka 2.0 jest moją kopią, a nie skutkiem nieprze­myślanych działań reprodukcyjnych, które nazywacie córkami czy synami.

- Ale co ona na to? - poprawił się, choć ta kobieta zaczynała go denerwować. Nie znosił tej feministycznej nowomowy, która zwyczajny seks i związane z nim rodzicielstwo określała mianem “nieprzemyślanych działań reprodukcyjnych". Za bardzo lubił sie­bie, żeby zgodzić się na takie postawienie sprawy.

- To nie ma znaczenia - odpowiedziała błyskawicznie Garbowska. - Ja jestem jej wzorem i ja decyduję...

- Nie do końca - wyrwało mu się. - Ona też ma prawo de­cydować.

Garbowska spojrzała na niego ze zdumieniem. Jej wielkie nie­bieskie oczy nagle stały się zimne.

- No to mamy fundamentalizm w Biurze? - zapytała złośliwie. - Jakie prawa? Rodzić dzieci mogą dorośli. Dzieci trzeba przed tym chronić... Zapomniało się, poruczniku? - cedziła słowa.

I oficer musiał przyznać jej rację. Zjednoczona Europa od kilkudziesięciu lat walczyła z problemem niechcianych ciąż u na­stolatek. Edukacja seksualna od przedszkola, rozdawanie pre­zerwatyw, pigułki po, a nawet wprowadzenie gabinetów zdrowia reprodukcyjnego w każdej szkole nie rozwiązały problemów. Cią­ża zmieniała dziewczynki, które - choć starano się im to wybić z głowy - zaczynały siebie postrzegać jako matki i nie chciały “usuwać problemu". Z roku na rok przybywało więc nieletnich matek. I dopiero najnowsza ustawa, wprowadzająca obowiązkową aborcję u dziewczynek poniżej osiemnastego roku, miała rozwią­zać problem.

- Pytam, bo to ważne dla śledztwa. Więc czego ona chciała? - bronił się Hassan.

- Chciała rodzić, bo ubzdurała sobie, że nie chce być po­ wtórzeniem, że chce żyć inaczej niż ja, że chce wybierać na własną rękę... - wyjaśniała kobieta. - Ale ja się na to nie godzę. Nie po to sięgnęłam po klonowanie, żeby teraz ona niszczyła moje ma­rzenia... Żeby skazywała się na życie z bachorem, bez czasu na lekturę, pisanie, naukę.

Hassan odwrócił wzrok. Nie mógł powstrzymać się od porówna­nia tej kobiety z inną, którą przesłuchiwał kilkanaście godzin temu. Pełne miłości spojrzenie Agnes na syna, jej zwierzęcy krzyk, gdy go od niej oddzielano - było jakoś bardziej ludzkie, niż zimna i pełna samoświadomości i nieludzkiej racjonalności postawa Grety. Męska część jego umysłu podpowiadała mu, że gdyby miał mieć dzieci, wy­brałby Agnes, która walczyłaby o jego geny, o jego syna, a nie racho­wałaby, co się bardziej opłaca. Wiedział, że jako oficer Biura powinien przyznać rację Grecie. Nauczono go przecież, że ciąża jest przeszkodą w samorealizacji, ale on wciąż pamiętał te arabskie dziewczęta z jego osiedla, które rodziły dzieci i wcale nie były mniej zrealizowane niż koleżanki Hassana ze szkoły czy uczelni.

- Dlaczego ją porwali? - przerwała tok jego myśli kobieta.

Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Zachowanie ojca Sko­rupka było absurdalne. Zamiast uciekać, on zdecydował się nie tylko na dekonspirację, ale i ujawnienie współpracowników. Pytanie, dlaczego to zrobił, było kluczowe dla zrozumienia jego sylwetki psychologicznej i skutecznych poszukiwać. Gdyby wiedział, co skłoniło do porwania zakonnika, wiedziałby, na co jeszcze może się zdecydować. Ale nie wiedział, nie rozumiał swojego przeciwnika.

- To szaleńcy - odpowiedział, by nie przedłużać milczenia. - Są nieobliczalni - wyjaśniał, ale sam nie wierzył we własne sło­wa. Wydarzenia ostatnich godzin, śmierć Zofii Pomorskiej, której był świadkiem, pokazały mu, że za decyzjami i działaniami jego przeciwników stała jakaś głębsza racjonalność, jakiś sens, które­ go nie potrafił odczytać, ale który coraz wyraźniej go fascynował. “Jezu, ufam Tobie" - tych ostatnich słów umierającej kobiety nie mógł wyrzucić ze świadomości.

Garbowska podniosła się z fotela i podeszła do niego. Czuł duszny zapach jej perfum. Uśmiechnęła się do niego zalotnie.

- Poruczniku, musisz mi pomóc... Ja umiem się odwdzię­czyć - wyszeptała.

Odsunął się od niej. Ta rozmowa sprawiła, że stracił do niej serce. Wychowanie, którego nie mogły zmienić lata spędzone w rozmaitych szkołach i akademiach, sprawiało, że w kobietach, z którymi sypiał, zawsze dostrzegał kandydatki na matki swoich dzieci. Te, które dzieci mieć nie chciały, które brzydziły się prokreacją, zwyczajnie go nie pociągały.

- Będę informował o wszystkim - zapewnił. - Proszę dzwo­nić do mnie o każdej porze - wcisnął jej w dłonie elektroniczną wizytówkę z wszystkimi możliwymi telefonami.

Kobieta wyczuła jego nastrój. Odsunęła się i już bardziej ofi­cjalnie podała mu dłoń.

- Do zobaczenia, poruczniku - rzuciła i wyszła z gabinetu.

Hassan podszedł do mahoniowej szafki w rogu pokoju, w któ­rej trzymał akcesoria do parzenia mocnej, arabskiej kawy. Z filiżanką aromatycznego napoju usiadł za biurkiem. Przeglądał dokumenty, analizował życiorysy ojca Jana i Benedykta Pomorskiego i szukał od­powiedzi na pytanie Garbowskiej: dlaczego oni to zrobili? Dlacze­go zrezygnowali z możliwości ucieczki tylko po to, by porwać jedną dziewczynkę? Skąd w nich taka bezczelność, skąd ten brak lęku? Czy­tał życiorys Skorupka, ale nic w nim nie wskazywało na szaleństwo czy zuchwalstwo. A takie właśnie cechy odczytywał w jego postępo­waniu. Miał świadomość, że bez zrozumienia tego fenomenu nie po­sunie się ani kroku dalej, nie dokończy operacji. Technika operacyjna, choć ograniczyła rolę śledczych, nie mogła zastąpić ich intuicji.

Zajrzał jeszcze raz do akt Skorupka. Powoli przerzucał stro­ny. Seminarium, praca, zaangażowanie, znajomi... Relacje z ojcem Piotrem - spojrzał na tytuł szczegółowego raportu sporządzone­go przed kilkoma miesiącami przez jednego ze współpracowników Biura na Pradze. Przeleciał go wzrokiem i błyskawicznie podjął de­cyzję. Nikt inny niż kierownik duchowy kapucyna nie może lepiej wprowadzić go w meandry jego myślenia. Zgarnął ze stołu prze­pustki, maleńki elektroniczny notatnik i ruszył do drzwi. Wiedział już, że tego wieczoru szybko nie wróci do domu. Nie miał się zresz­tą do kogo się spieszyć. Od wyjazdu z Brukseli ciągle był sam.

* * *

Ojciec Piotr, gdy usłyszał z czym przychodzi do niego Obama, początkowo odmówił rozmowy. Nie chciał rozmawiać o ojcu Janie. Ale gdy oficer zaczął zadawać pytania ogólniejsze, o źródła zaangażowania, intencje i myślenie chrześcijan, zdecydował się przerwać milczenie. Zamiast jednak odpowiadać wprost, zapro­ponował Hassanowi wspólne czytanie Biblii.

- To najlepsza droga, żeby nas zrozumieć - uśmiechnął się.

Hassan, z braku innych możliwości, zgodził się. Posłał straż­nika po Pismo Święte i od dwóch godzin siedział z benedyktynem w jego celi i słuchał jego słów.

- To dowiem się, dlaczego oni porwali tę dziewczynkę? - spytał wreszcie.

Zakonnik spokojnie sięgnął po Biblię. Cierpliwie szukał od­powiedniego fragmentu. Wreszcie znalazł go i wskazał oficerowi. “Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy anio­łowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jed­nych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosła­wieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęli­ście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a od­wiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie». Wówczas zapytają sprawiedliwi: «Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w wię­zieniu i przyszliśmy do Ciebie?». A Król im odpowie: «Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» - czytał Hassan.

- Rozumiesz? - spytał ojciec Piotr.

- O sądzie to lepsze historyjki w Koranie czytałem - żach­nął się Obama.

- Nie o sąd chodzi... A o to, kim dla nich jest tamta dziew­czynka, kim jest jej dziecko...

- Jakie dziecko? - oficer zachował odpowiednią czujność. - Wiesz przecież, że używanie tego terminu na określenie zawar­tości macicy jest karalne.

- Ale ja już jestem w areszcie, więc zamknąć mnie nie mo­żecie - roześmiał się ojciec Piotr. - A gdybym milczał w tej spra­wie, to kamienie by wołały do Was, że nie ma zawartości macicy, a jest człowiek... Tyle że malutki. I ten człowieczek jest dla nas Chrystusem. Naszym Bogiem. I to, co zrobimy dla niego, ale i dla jego matki, zrobione będzie dla Boga... Rozumiesz? Ojciec Jan nie mógł jej zostawić, nie mógł tak po prostu odejść. A teraz czytaj to - wskazał mu palcem inny fragment. - Tego nie znajdziesz w Koranie.

«Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzają­cymi po ziemi!». Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę"- za­głębiał się w tekst oficer.

- I co? - spytał cierpliwie ojciec Piotr. - Tego islam nie dostrze­ga. Człowiek nie jest dla niego stworzony na obraz Boży. A dla nas jest. Każdy z nas ma w sobie ten obraz. Każdy jest niepowtarzalny i jedyny. Każdy ma w sobie potencjał, który zaszczepił mu Bóg. Dla­tego o życie każdego trzeba walczyć, a śmierć choćby najsłabszego dziecka jest zamordowaniem całego świata - ojciec Piotr wyraźnie się rozkręcał. Księga Rodzaju, antropologia w niej zawarta, były funda­mentem jego wiary. Rozumienie człowieka jako obrazu Boga, a tak­że wielka etyka chrześcijańska były tym, co nie pozwalało mu nigdy odejść od Kościoła. Już jako nastolatek stwierdził, że nie ma myśli lepiej chroniącej człowieka niż nauczanie katolickie, że nie ma bar­dziej spójnej etyki. I od tego momentu chciał służyć instytucji, która tę myśl głosiła. Zgłosił się do seminarium, ale tam od dawna już nie wykładano tego, co przekazano mu w domu. Po roku przeniósł się więc do tradycyjnego klasztoru benedyktyńskiego, i tam w klimacie liturgicznej modlitwy stopniowo odkrywał, że wiara to coś więcej niż przekonanie o prawdziwości doktryny. Spotykał Boga.

Nie trwało to długo. Po jego święceniach władze rozwiązały klasztor. Budynki przekazały Fundacji Dziedzictwa Kulturowe­go, która miała urządzić w nich przytulny pensjonat. Powodem była odmowa dostosowania się w nauczaniu do zasad prawnych Zjednoczonej Europy. Zakonnicy odmówili przerwania modlitw o duchową adopcję nienarodzonych i rozprowadzania “Evangelium vitae". Po rozwiązaniu konwentu mogli albo wrócić do życia świeckiego (na świetnych warunkach), albo starać się o licencję, by pracować w diecezji. Ojciec Piotr próbował nawet zdać egza­miny księżowskie, ale nie przeszedł ze swoimi poglądami przez sito kościelnych i państwowych cenzorów. Przeniósł się więc na warszawską Pragę i tam prowadził działalność duszpasterską.

- Ta dziewczynka- klon, jej dziecko też są takim obrazem. Jej matka wierząc, że stworzyła kogoś na swój obraz i podobień­stwo, okłamywała samą siebie. Dziewczynka jest sobą i tylko sobą, a nie kopią. Ma nieśmiertelną duszę. I o nią trzeba walczyć. Tak jak o życie jej dziecka - zapalał się coraz bardziej benedyktyn.

- Ale to tylko zbitka komórek - Hassan znowu odniósł się do życia płodu.

- Tak? A widziałeś taką zbitkę? Widziałeś, jak wygląda w momencie, gdy wy pozwalacie je zabić? Wiesz, że w twoim ge­nomie - już w momencie poczęcia - zapisane są wszystkie in­formacje o tobie... - benedyktyn nie potrafił opanować emocji, gdy o tym mówił. A jednocześnie wiedział, że Hassan może tego wszystkiego nie wiedzieć. Władze szkolne od dawna tak przygo­towywały programy edukacyjne, by wiedza o tym, kiedy zaczyna się życie ludzkie, nie mogła dotrzeć do uczniów. - Zresztą, jak już ze mną porozmawiasz, sięgnij do waszych archiwów, tam znaj­dziesz masę, teraz nielegalnych, publikacji, które ci to świetnie wyjaśnią - dodał lekko zrezygnowany.

Hassan badawczo spoglądał na zakonnika. Rozmowa z nim ponownie uświadomiła mu, że możliwość porozumienia liberal­nego państwa z fundamentalistami religijnymi nie istnieje. Mó­wiono mu o tym na wykładach, wiedział to świetnie, ale teraz do­tarło to do niego z całą oczywistością. - Oni albo my - myślał ze złością. - Albo my będziemy mieli możliwość wyboru i życia po naszemu, albo wrócą oni i narzucą nam swoje reguły, przed który­mi nie będzie zmiłuj. I wtedy przypomniał sobie Gretę... a chwi­lę potem Agnes. I stracił pewność, czy rzeczywiście chciałby żyć w świecie rządzonym przez kobietę, z którą rozmawiał chwilę wcześniej. Kobietę, która zamiast córki wolała mieć własną kopię. Miał pewność, że chrześcijanie się mylą, a jednocześnie czuł gdzieś w głębi serca, że wolałby żyć z kobietą, która myli się wraz z nimi, niż z tą, która podziela jego poglądy. A potem wrócił obraz Zofii Pomorskiej z taką godnością przyjmującej śmierć.

- Zniszczymy was - rzucił bez przekonania.

- Nas? Może! Ale chrześcijaństwa nigdy! Czego byście nie zrobili, Kościół przetrwa - benedyktyn był zupełnie spokojny. - Ale szczerze ci powiem, poruczniku, że i w wasze zwycięstwo nad nami nie wierzę. Od lat robicie wszystko, by zateizować dzieci i dorosłych, a w naszych dzielnicach wciąż przybywa ludzi... Oni wolą żyć bez waszego państwa, ale z naszą wiarą.

Hassan musiał przyznać mu rację. Statystyki były bezlitosne. Do dzielnic nielegałów wciąż wprowadzali się nowi mieszkańcy. Nastolatki, które uciekły z domu, by urodzić dzieci, studenci, któ­rzy naczytali się nieodpowiednich lektur, kobiety, u których dzie­ci zdiagnozowano jakieś schorzenia genetyczne, a częściej także chorzy i cierpiący, którzy obawiali się eutanazji.

- Nie macie przyszłości - oficer przekonywał raczej siebie, niż zakonnika.

- Ooo, to akurat mamy, drogi poruczniku. Wieczność to jed­nak przyszłość. I będę się modlił za ciebie, byś i ty miał przyszłość...

Oficer nagle uświadomił sobie, że zamiast uzyskiwać infor­macje, od kilku godzin jest systematycznie ewangelizowany. Zaci­snął zęby, ale bez przesadnej wściekłości. Spojrzał na benedyktyna i rzucił krótko. - Kończymy. Za propagandę religijną, którą tu uprawiasz, można by dorzucić kilka latek do wyroku.

- Takie umartwienie bardzo by pomogło mojej modlitwie o twoje nawrócenie - benedyktyn uśmiechnął się raz jeszcze.

* * *

Obudził go dźwięk wideofonu. Hassan zaspany spojrzał na ekran. Czerwona ze wściekłości twarz majora Strzelkowskiego powiedziała mu wszystko: coś musiało być nie tak. Zanim nacisnął klawisz “od­bierz", spojrzał jeszcze na zegar. Było południe. Wczorajsza rozmowa z ojcem Piotrem, ale i wcześniejsze spotkanie z Gretą i uczestnictwo w eutanazji Zofii Pomorskiej bardzo go wyczerpały. Po powrocie do domu długo nie mógł zasnąć. Myślał o tym, co powiedział mu zakonnik, i stawiał sobie pytanie, czy jego modlitwy mogą być skuteczne, czy on mógłby przejść na drugą stronę? Nie wierzył w to. Wygodne życie, kariera były dla niego zbyt ważne, by dla idei czy zarodków mógł je zamienić na życie w slumsach. Ale z drugiej strony miał co­raz głębsze poczucie, że to chrześcijanie żyją naprawdę, a oni jedy­nie bawią się w życie: multiplikując swoje przyjemności, powtarzając własne istnienie, zamiast otwierać się na innych. Gdy zamykał oczy, natrętnie wracał do niego obraz ikony częstochowskiej i nakładający się na to oblicze obraz twarzy Agnes... Odebrał wideofon.

- Kurwa, przynajmniej ty mógłbyś odbierać. Gdzie jesteś? - usłyszał mocny głos wyraźnie wściekłego przełożonego.

- Odsypiam wczorajsze nocne przesłuchania. A co się dzie­je? - spytał, dostrzegając kątem oka na ekranie aparatu, że połą­czenie jest szyfrowane.

- Kamerzysta, który filmował zabieg śmierci Pomorskiej, zniknął - wykrzyczał do niego major. - A razem z nim zniknął twardy dysk z nagraniem...

- Zaraz będę - Hassan miał pełną świadomość, co mogła oznaczać ta informacja. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem przekazał mediom komunikat z odpowiednio przygotowanym nagraniem, z którego jednoznacznie wynikało, że władzom udało się doprowadzić do spełnienia pragnień porwanej przez funda­mentalistów katolickich Zofii Pomorskiej. O sukcesie poinfor­mowały wszystkie programy informacyjne. Jeśli teraz wycieknie prawdziwy materiał o śmierci - zaczną mieć problemy.

Oficer wciągał błyskawicznie jeansy i biały T- shirt. Na­strój wątpliwości wczorajszego wieczoru rozwiał się wraz z telefonem majora. Hassan miał robotę do wykonania i to się liczyło. A rozmyślania nad Zofią, Agnes czy Gretą nie mo­gły przeszkodzić mu w karierze. Z lodówki wziął jeszcze na­pój energetyzujący i już zjeżdżał windą do klimatyzowanego garażu, w którym parkował swój ultraekologiczny samochód. Z przyjemnością pogładził kierownicę i wyjechał. Prowadził łagodnie, bo chciał mieć czas na przemyślenie pewnych kwe­stii. Gdyby nie przekazali materiału do mediów, teraz sprawa byłaby banalna. Wystarczyłoby przygotować odpowiednich ekspertów, którzy przekonywaliby opinię publiczną, że Zofia Pomorska została poddana brutalnemu, religijnemu praniu mózgu, z którym władze nie powinny się liczyć. Ale niestety materiał już poszedł. A w nim jasno stało, że kobieta chciała śmierci sama, a oni jedynie spełnili jej gorącą prośbę. Trzeba było zatem szukać innych metod, na wypadek, gdyby kamerzy­sta zdecydował się na ujawnienie materiałów.

Sięgnął po telefon i wykręcił numer Centrum Monitoringu Netowego, ściśle powiązanego z ich Biurem.

- Porucznik Hassan Obama, kod dostępu 337615... - we­ryfikacja po telefonie i osobistym numerze trwała dosłownie mo­ment. - Mam pytanie, czy pojawiły się gdzieś w sieci materiały o śmierci Zofii Pomorskiej?

- Poruczniku, znamy sprawę. Na razie nie, ale sprawdzamy to cały czas - odpowiedział mu miły damski głos. Znał dziew­czynę, która tam pracowała. Młodziutka absolwentka informatyki z burzą ciemnych włosów zwracała na siebie uwagę większości pracowników Biura.

- Dzięki. Bądźmy w kontakcie - odpowiedział oficer. I z zadowoleniem stwierdził, że mają trochę czasu na przygotowanie odpowiedzi. Mylił się jednak. Chwilę później zadzwonił do niego major z informacją, że materiał ze śmierci Zofii jest już rozsyła­ny pocztą z serwera gdzieś w Afryce. Na razie próbują zabloko­wać jego dostęp, ale do tego potrzebna jest zgoda sądu, który dla obrony spokoju społecznego może blokować pewne treści. W biu­rze okazało się, że jest jeszcze gorzej. Materiał został umieszczony na kolejnych serwerach i rozesłany do wszystkich mediów... Major czekał na niego w gabinecie.

- I...- zaczął.

Hassan nie zastanawiał się długo. Stres często podpowiadał mu błyskawiczne rozwiązania.

- Musimy przesłonić tego newsa naszym newsem. Trzeba aresztować arcybiskupa! - wyrzucił z siebie. Major spojrzał na niego zdumiony.

- Po co?

- Spisek, majorze, spisek. Porwanie Chusty, uprowadzenie Pomorskiej, porwanie Grety 2.0 Garbowskiej, i teraz sfabrykowa­nie przez naszego człowieka fałszywek mających nas skompromitować, to wszystko było sterowane. A stał za tym jeden człowiek, udający modernistę - Kiliańczuk - wyjaśniał.

Major podszedł do okna, by skupić myśli. Na placu coś przy­kuło jego uwagę.

- Poruczniku, świetny pomysł, ale co to za zbiegowisko tam na dole? - zapytał, wskazując kamienicę, w której mieściła się nie­ gdyś kaplica metodystyczna.

Rozdział trzynasty

Ból kolan nie pozwalał mu się skupić na modlitwie. Kolejne dziesiątki różańca przychodziły coraz trudniej. I nic się nie działo. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Czasem tylko jakiś męż­czyzna, patrząc na niego, powiedział krótko “wariat". Ktoś inny rzucił mu monetę, jak żebrakowi. Służby, nawet jeśli go zauważyły, zdecydowały się nic z nim nie robić.

I to było chyba dla niego najgorsze. Wielka, ciemna sylwetka bu­dynku Biura do Walki z Fundamentalizmem przytłaczała go. Gdy spoglądał na nią, przestawał się modlić. Miał wrażenie, jakby stawał wobec sił Mordoru, tyle że nie literackiego, a jak najbardziej realnego. Przymykał więc oczy i cierpliwie podejmował przerwany wątek. Me­dytując modlitwę w Ogrójcu, doświadczał samotności. Wiedział, że jego bliscy są w domu, że Małgosia przygotowuje dzieciom obiad, że może tam wrócić, że jeszcze nie jest za późno. A jednocześnie uświa­damiał sobie, że już nie może tego zrobić, że musi tu trwać, modlić się i czekać. Czekać na znak, na świadectwo, że modlitwa została przyję­ta. Nie miał pojęcia, co to będzie za znak, ale czuł, że gdy się pojawi, rozpozna go. “Ubiczowanie" przypominało mu wszystkie jego grze­chy, zaniedbania, odejścia. Uświadamiał sobie, jak często sam uczest­niczył w biczowaniu swojego Zbawiciela.

Tajemnice radosne uspokajały go. Wprowadzały w lepszy nastrój. Zwiastowanie, nawiedzenie, narodzenie - przypominały mu jego własne życie. Spotkanie z Małgosią, ślub, kolejne dzieci, pomoc innym, spotkania. A potem wracał do tajemnic bolesnych. I z coraz większym bólem uświadamiał sobie, że traci nadzieję. Nie był w stanie odmawiać tajemnic chwalebnych, bo nie potra­fił sobie wyobrazić, że z tego miejsca jest jakiś prosty powrót do poprzedniego życia. Jeśli wstanie i wróci do domu, nic się nie wy­darzy, ale on do końca swoich dni będzie miał świadomość, że uciekł. Jak Piotr, jak inni apostołowie. Jeśli zostanie, w końcu ktoś zwróci na niego uwagę. A wtedy się zacznie. “... bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi" - powtarzał wówczas. Ale to wcale nie pomagało. Nadał się bał.

Klęczał jednak. Powierzał swoją niewiedzę, swój strach Ma­ryi. Oddawał jej rozproszenia. I czekał. Mijały kolejne godziny. Tadeusz walczył o to, by odmówić jeszcze jedną modlitwę, by nie zrezygnować, by pozostać tam, gdzie przyszedł. Nie miał pomoc­ników, nie miał ludzi, którzy podtrzymaliby jego ramiona. Był sam. Tracił siły. Błagał Boga o znak, o wsparcie.

- Proszę się napić - usłyszał głos. Krynicki podniósł wzrok. Na chodniku stał młodziutki strażnik z budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem i wyciągał do niego rękę z butelką wody. - No proszę - powtórzył.

Woda była zimna. Krynicki pochłaniał ją wielkimi łykami. Czuł, jak wraz z chłodem napoju rozpływa się w nim spokój.

Strażnik przyglądał mu się spokojnie. Czekał aż wypije. A po­tem przyjaznym głosem zapytał.

- Dlaczego tu klęczysz?

Tadeusz podniósł różaniec zaciśnięty w pięści.

- Modlę się, modlę - odpowiedział, a po chwili milczenia dodał. - Zamknęliście tu kobietę, matkę chorego chłopca. I on za nią płacze. A ja modlę się, żebyście ją wypuścili, żeby on miał matkę - mówił na jednym oddechu.

Strażnik był zaskoczony. I pewnie dlatego nie wezwał od razu kolegów. - Modlisz się - powtórzył. - Za matkę.

Chłopak wyraźnie posmutniał. Przed oczami stanęła mu jego własna matka. Pamiętał ją sprzed lat. Była uroczą blondynką, ubierała się w lniane sukienki. I porzuciła go. Zostawiła u dziad­ków, bo sama dostała świetną pracę w Rzymie. Chciał z nią jechać, ale nie wzięła go. Pamiętał łzy, które wylewał, pamiętał ich smak. I pamiętał jak powoli godził się z tym, że mama nie ma dla niego czasu, nie ma ochoty z nim się spotykać.

- A ona? - zapytał, tłumiąc własne wspomnienia.

- Ona? Ona też płacze. Tak myślę. Ona porzuciła posadę lekarza, by go urodzić. Mogła być ordynatorem, świetnie zarabiać. Ale chciała go urodzić, więc zamieszkała u nas na Pradze - odpowiedział spokojnym głosem.

- I co, wierzysz, że twoja modlitwa im pomoże? - zapytał, bez ironii, chłopak.

- Nie wiem. Ale wiem, że nic więcej nie mogę dla nich zro­bić - Krynicki spojrzał na niego z powagą.

Strażnik nie odpowiedział. Wrócił do budynku. A pytany przez szefa zmiany, z kim rozmawiał, odpowiedział niecierpliwie: “To wariat, zostawcie go w spokoju".

Tadeusz znowu został sam. Rozmowa ze strażnikiem dodała mu odwagi. Był zdziwiony, że nic z niej nie wynikło, ale zrozu­miał, że nie może odejść, że wtedy zawiódłby już nie tylko siebie, ale też tego chłopaka, którego zapewniał, że będzie się modlił za wolność Agnes. Chwycił różaniec...

Mijały godziny. Zapadł zmrok. Tadeusz czuł, że jego powie­ki robią się coraz cięższe. Co jakiś czas tracił modlitewny wątek. Wreszcie skulił się na chodniku. Zasnął. Obudził go chłód poran­ka. Ulica była niemal pusta. Pojawiały się dopiero pierwsze au­tobusy i pojazdy służb sprzątających miasto. Światła w budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem były wygaszone. I tylko na dole, tam gdzie siedzieli strażnicy, świeciła się lampka. Krynicki spojrzał w jej stronę. W pomieszczeniu siedział chłopak, który dał mu wodę. “Odmówię za niego dziesiątkę różańca" - przyszło do głowy Tadeuszowi.

Sen i pogodny poranek sprawiły, że Krynicki odzyskał nadzie­ję. Słońce delikatnie odbijało się w ciemnych szybach Biura. A on klęczał i się modlił. I znowu zaczęły go mijać tłumy. Zrobiło się głośno. Biuro zapełniło się ludźmi. Gdy słońce stanęło w zenicie, zaczął tracić siły. I wtedy znowu usłyszał głos strażnika, za którego modlił się o świcie.

- Ile lat ma ten dzieciak, którego matkę przetrzymujemy?

- Dziesięć - odpowiedział Tadeusz.

- To tyle, co ja miałem, gdy zostawiła mnie mama. Za­wsze chciałem, by wróciła. Ale nie było nikogo, kto by o to chciał dla mnie zawalczyć - uśmiechnął się nieśmiało mun­durowy. - To teraz ja zawalczę z tobą, żeby chociaż on miał matkę - dodał.

Krynicki spojrzał na niego zdumiony. A strażnik dodał.

- Nie, nie wierzę w modlitwę, ale nic innego zrobić dla tego chłopca nie mogę. Więc z tobą poklęczę...

Chwilę potem klęczeli już we dwóch. Dozorca w średnim wieku i dwudziestolatek w mundurze. Nie był to widok typowy, toteż błyskawicznie wokół nich zaczął zbierać się tłumek gapiów. Po kwadransie pojawiła się też jakaś ekipa telewizyjna.

- Co się tu dzieje? - zapytał dziennikarz.

- On się modli, a ja mu towarzyszę - roześmiał się chłopak. - Bo chcemy, żeby wypuszczono pewną kobietę, za którą płacze jej dziecko.

Tłumek, który go otaczał, i zainteresowanie mediów zaczy­nało go bawić. Wstąpił do Biura dla przygody, a od dwóch lat wydawał przepustki interesantom i sprawdzał legitymacje. Teraz zaś poczuł wrzenie krwi i miał poczucie, że za chwilę coś się wydarzy.

- Rozstawiamy manele - dziennikarz rzucił przez ramię do ekipy. - I gramy to! Kamera przyciągnęła oczywiście kolejnych gapiów, ale też skłoniła strażników z budynku Biura do Walki z Fundamenta­lizmem do ostrożności. Błyskawicznie odciągnięcie chłopaka nie wchodziło w grę, bez wyraźnego rozkazu z góry. A tłumek na pla­cu coraz bardziej gęstniał.

* * *

- Co się tam, kurwa, dzieje? - major wrzeszczał do telefonu.

- Jak to się modli? Przed naszym budynkiem? - jego kark coraz bardziej czerwieniał. - Jaka telewizja? - zawył na koniec, wskazu­jąc Hassanowi, by ten włączył telewizor.

Zbiegowisko na dole było relacjonowane na żywo. Nieczęsto się zdarzało, by przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem od­bywały się modły. I to z młodym funkcjonariuszem w roli głównej. Chłopak świetnie wypadł w mediach. Gdy Hassan włączył tele­wizor, opowiadał akurat dziennikarzowi, co się dzieje i dlaczego klęczy naprzeciwko swojej firmy, zamiast jej pilnować.

- Miałem dziesięć lat, gdy zostawiła mnie mama. I pa­miętam, co czułem, gdy zostałem sam. Nie chcę, by inne dzieci przeżywały to samo. Nawet jeśli ich mamy są fundamentalistkami - wyjaśniał z zacięciem. - I dlatego klęczę tu razem z tym czło­wiekiem. On się modli, a ja mu towarzyszę.

Strzelkowski spojrzał zdumiony na Hassana.

- Rozumiesz, co się tu dzieje?

- Pewnie, że rozumiem - porucznik był wyraźnie rozluź­niony. - Spisek zatacza coraz szersze kręgi. Dotarł nawet do nas... Kamerzysta, strażnik. To na razie doły, ale...

- Trzeba ich rozpędzić - major nie miał ochoty na wysłu­chiwanie kolejnego planu Obamy.

- Ale tam jest telewizja... - oficer dyskretnie przypomniał swojemu przełożonemu przykrą prawdę.

- I... - To dla nas świetna okazja, by skończyć z gettem i arcybiskupstwem. Wszystko układa się po naszemu. Kradzież Chusty, spalone ośrodki, porwania kolejnych ludzi, a teraz wciągnięcie do fundamentalistycznych rozgrywek młodych funkcjonariuszy. Nie rozumiesz, że to wszystko daje nam do ręki narzędzia, by nie tylko aresztować arcybiskupa, ale i zlikwidować praskie getto. Nie będą mogli się bronić - oficer coraz bardziej się nakręcał. Wymyślanie operacji zawsze przychodziło mu łatwo, i poma­gało oderwać się od problemów. I nie inaczej było tym razem. Obama cieszył się, że kolejne wydarzenia odciągają go od myśli o eutanazji czy wspomnień rozmowy z Gretą. Teraz miał jasny cel i chciał go zrealizować. - Tyle że musimy to zrobić po mojemu. Najpierw wyjaśnienia, a dopiero potem działania siłowe - skrzywił się do majora.

- Rób po swojemu, ale jaja ci wyrwę, jak ci się nie uda - wy­cedził major. - I żeby za godzinę ich tu nie było - dodał.

- Za dwie - tym razem usta Obamy ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. - Ale potrzebuję nakazu na Kiliańczuka - do­dał. - Bez tego się nie uda.

Major nie od razu odpowiedział. Przez lata współpracy mię­dzy nim a hierarchą wytworzyło się coś na kształt chłodnej przy­jaźni. Strzełkowski wiedział, że zawsze może liczyć na ciepłe sło­wa pod adresem nowych akcji Biura, i że arcybiskup nie wywinie mu jakiegoś numeru. W zamian otrzymywał spokój i gwarancje - ściśle ograniczonego, ale jednak - działania. Teraz jednak spra­wy przybrały na tyle niekorzystny obrót, że major zrezygnował z sentymentów.

- Będziesz go miał - rzucił przez zaciśnięte zęby.

- Odmeldowuję się - po wojskowemu Hassan trzasnął obcasami.

Biegnąc do gabinetu, wydawał polecenia przez wideofon.

- Przygotujcie ludzi..., na mój rozkaz dopiero załatwiamy sprawę. Na razie wynieście na zewnątrz stojaki z mikrofonami i informujcie dziennikarzy, że będzie konferencja prasowa - wyrzucał z siebie krótkie rozkazy.

W gabinecie założył mundur. Błękit oficerskiej koszuli ładnie kontrastował z jego odcieniem skóry. Zawiązał służbowy krawat i spojrzał z zadowoleniem w lustro. Miał jeszcze piętnaście minut, by przygotować się do konferencji. Wiedział, że musi nie tylko wyjaśnić, co dzieje się nie dole, ale też odpowiedzieć na pytania, być może także o Zofię i jej eutanazję. To nie ułatwiało sprawy, ale czyniło ją bardziej ekscytującą.

Usiadł za biurkiem i zaczął na kartce szkicować scenariusz kon­ferencji i dalszych działań. Po pięciu minutach przerwał. Nie mógł się skupić. Obrazy poprzednich dni wciąż do niego powracały. Sło­wa Biblii, które czytał z ojcem Piotrem, obraz częstochowskiej iko­ny nie dawały mu spokoju. Wstał i podszedł do okna. Tłum przed wejściem gęstniał. Ale nawet z dziesiątego piętra, na którym praco­wał, widać było dwóch mężczyzn, którzy klęczeli przed wejściem do kamienicy. Klęczeli w milczeniu, a to nie pasowało do wizji spisku, którą miał za chwilę przedstawić. Odsunął się od okna. “Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili" - przypomniały mu się przeczytane słowa. - Ależ te ich nauki mają siłę - pomyślał. - Gdyby nie to, że wiem, że ten ich rabbi nie był mesjaszem, a jednym z wielu nauczycieli, to bym się przejął - tłumaczył sobie na spokojnie. Ale to nie pomagało. Wciąż słyszał w umyśle te same słowa. Zacisnął zęby. Spojrzał jeszcze raz w lustro, poprawił krawat i ruszył do windy.

Elegancki pulpit z logiem Biura do Walki z Fundamentali­zmem już na niego czekał. Dziennikarze też już tam byli. Hassan luźnym krokiem, z lekkim wystudiowanym uśmiechem, podszedł do nich. Wiedział, że od tego, jak oni przedstawią całą sytuację, zależy jego własny sukces. Skinął głową do rzeczniczki prasowej, która miała go przedstawić.

- Witam na konferencji prasowej Biura do Walki z Fun­damentalizmem - zaczęła dziewczyna. - Tematem jest bunt w katogetcie, który przybiera coraz niebezpieczniejsze formy. Ale o tym porucznik Hassan Obama - uśmiechnęła się do niego.

- Bunt to nie jest właściwe słowo - zaczął Obama. - Bunt to coś spontanicznego, coś co nie jest przygotowane. A tu jest nie­stety inaczej. Mówiliśmy już o niejasnych powiązaniach między Janem Skorupkiem, który ukradł Chustę, a arcybiskupem Kiliańczukiem. Kolejne wydarzenia pokazują, że niestety sieć powiązań łączyła nie tylko ich dwóch, ale także wiele innych osób, o których nikt nawet by nie pomyślał, że mogą opowiadać się po stronie fundamentalistów. Policjant, który - jak państwo wiedzą - porwał swoją żonę, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamen­talizmem zdecydowali się przejść na stronę wroga - tu wskazał na mężczyznę klęczącego obok Krynickiego - to wystarczające przykłady. I chyba nikt nie wierzy, że to może być przypadek, a nieprzygotowana od wielu lat akcja. Akcja, do której wykorzystano nawet zmanipulowane materiały filmowe rzekomo przygotowane w naszym biurze. Obawiam się więc, że to, co mówi nasza rzecz­nik, to zdecydowanie za mało. Musimy mówić nie tyle o buncie, ile o rewolcie. Za tym stoją ludzie, których o fundamentalizm by­śmy nawet nie podejrzewali, ludzie, którzy od lat kryli się wśród nas, udawali nowoczesnych Europejczyków, a teraz powoli się ujawniają - głos oficera nabierał pewności. Miał świadomość, że słuchają go uważnie.

- Ale czy to prawda, że przetrzymujecie matkę dziesięcio­letniego chłopca? - przemowę przerwał mu młody dziennikarz z jednej z internetowych bulwarówek. Hassan odnotował go sobie w pamięci: grubasek z krótkimi blond włosami i czerwoną cerą.

- Chłopca?? - roześmiał się. - Czy wiecie, jaka jest jakość życia istoty, o której mówimy. On ma zespół Downa i nie powi­nien w ogóle się urodzić. Niestety, przez takich jak ci - wskazał na Krynickiego - nauce nie udaje się wyeliminować chorób. Radzę więc uważać na to, co się mówi, i nie narażać się swoją ignorancją na śmieszność - zwrócił się ponownie do dziennikarza. Krynicki przysłuchiwał się jego słowom. Wiedział, że nie przyszedł tu dyskutować, ale się modlić. Czuł też, że musi odpo­wiedzieć, że musi wykrzyczeć z siebie prawdę o Sylwku, o jego matce, bo jeśli on tego nie zrobi, to kamienie wołać będą. Wstał z kolan. I pełnym głosem krzyknął.

- On kochał. I był kochany. Chciał go Bóg i chciała jego matka - krzyczał.

Jego słowa wywołały zamieszanie. Kamery natychmiast zwró­ciły się w jego stronę. Hassan przyglądał się mu z zadowoleniem. Krzyk, emocje załatwiały wszystko. Teraz trzeba było tylko na zimno skontrować jego wypowiedź i nie pozwolić jej kontynu­ować. Skinął na czekających w pobliżu funkcjonariuszy. Akcja była błyskawiczna Tadeusz został dwukrotnie uderzony pałką z paralizatorem i upadł na ziemię, a strażnika, który był wraz z nim, wciągnięto siłą do budynku.

Po kilkunastu sekundach było po wszystkim. I porucznik mógł wrócić do przerwanego wystąpienia.

- Sami wiedzieliście. Oni są przygotowani, chcą narzucać nam swój światopogląd, opowiadać o Bogu, którego nie ma, i jego istnieniem usprawiedliwiać swoje zacofanie, swój sprzeciw wobec nowoczesnej nauki, wzbudzać poczucie winy w kobietach, któ­re z najlepszej woli, kierując się odkryciami nauki, zdecydowały się na niezwiększanie ilości cierpienia na ziemi i wyeliminowanie chorób dziedzicznych ze swoich rodzin - Hassan mówił z emfazą, tak jak nauczono go w szkole oficerskiej, ale też miał poczucie, że sam do końca nie wierzy we własne słowa. - I nie oszukujmy się, jeśli nie zaczniemy działać skutecznie, na tym się nie skończy. Oni mają zaplecze. Dotarli nawet do nas, do Biura, są w policji. I powoli się ujawniają..., chcą odebrać nam nasz styl życia i wrócić do średniowiecza.

Jego słowa wywoływały odpowiednie wrażenie. Odwołanie się do lęku przed innymi zawsze działało, a dorzucenie do tego sugestii, że ktoś chce ich moralnie rozliczać, powodowało odruch obronny w ludziach, wśród których normą było ostateczne roz­wiązywanie problemów z życiem o niewłaściwej jakości. Ale tym razem to nie wystarczyło. Dziennikarz brukowca, który wcześniej zadał pytanie, znowu się wtrącił.

- I dlatego zginęła Zofia Pomorska? Hassan spojrzał na niego ze złością.

- Zginęła? Może jeszcze powiesz, że została zamordowa­na? Eh, ten język brukowców. Ona prosiła o dobrą śmierć, i nasi specjaliści pomogli jej spełnić to życzenie. A że została poddana okrutnemu praniu mózgu przez grupę fundamentalistów, którzy odjęli jej własną wolę, to zmuszeni byliśmy wypełnić jej prośbę sprzed tego obrzydliwego aktu - mówił Hassan. I, jak wcześniej, miał świadomość, że nie jest w stanie przekonać do prawdziwo­ści tych słów, nawet samego siebie. Profesjonalne nawyki po­ zwalały mu to jednak ukryć. I przejść do kontrataku. - A zresztą ciekawe, że posługujesz się językiem fundamentalistycznym... bardzo ciekawe - dorzucił. - Ale pozwolicie, że wrócę do te­matu naszego spotkania. Pytania o to, kto stoi za próbami od­rzucenia odkryć nowoczesności, za próbami wmawiania nam, że leczenie chorób jest zabijaniem, a wypełnianie próśb mordem. I niestety, nie mam wątpliwości, że wszystkie te akcje, palenie klinik, porywanie pacjentów, kradzieże czy wciąganie młodych funkcjonariuszy Biura do Walki z Fundamentalizmem do agi­tacji fundamentalistycznej, nie mogłyby mieć miejsca, gdyby nie działalność w naszym mieście arcybiskupa Kiliańczuka. On od dawna - o czym zresztą pisały media - wspierał zbuntowanego zakonnika... Jeśli chcemy żyć spokojnie, to musi się skończyć - ostatnie słowa przypominały raczej przemowę polityka, niż rze­czową wypowiedź oficera.

Dla dziennikarzy nie miało to jednak znaczenia. Oni już po­czuli krew.

- Czy możemy się spodziewać aresztowania arcybiskupa? - padło niemal od razu. - To decyzja prokuratury i sądu, a nie Biura - już zupełnie bez emocji odpowiedział porucznik. - Ale będziemy o to wnioskować.

- A co z gettem?

- Terenami miejskimi zajmuje się prezydent miasta, nie my. My tylko wskazujemy zagrożenia - Hassan wrócił do swojej roli oficera. Był zadowolony, bo wiedział, że to starcie wygrał. Spektakl z jakimś dziwakiem z getta został przerwany, on przeciągnął więk­szość dziennikarzy na swoją stronę, a w umysłach widzów zostaną raczej jego chłodne i racjonalne analizy, niż gorące pokrzykiwanie o miłości Tadeusza. Kłopotliwy mógł być tylko dziennikarz bru­kowca. Ale nim zamierzał zająć się później.

* * *

Strzelkowski nie odbierał wideofonu. Arcybiskup dzwonił do niego od momentu, gdy usłyszał, że Biuro będzie wnioskować o jego aresztowanie. Chciał przypomnieć, że zawsze był lojalny, że robił, o co go proszono, że wspomagał władzę. I że nadal będzie to robił, że wykona polecenia, że potępi co trzeba. Miał ułożoną całą przemowę, ale nie mógł się dodzwonić. Major nie chciał z nim rozmawiać.

I nie tylko on. Kolejni przyjaciele, których numery miał zapi­sanych w wideokomórce, odrzucali jego połączenia. Dziennikarze, teolodzy, działacze ekumeniczni, politycy. Nie mógł dodzwonić się do nikogo. Gorączkowo szukał ludzi, których mógł prosić o pomoc, o wsparcie, ale takich nie było. O ucieczce nie mógł na­wet marzyć, jego sekretarze, pomocnicy byli dobierani pod kątem lojalności wobec władzy, a nie Kościoła. Musiał siedzieć i czekać na rozstrzygnięcie swojej sprawy.

Podszedł do biurka. Ukrył twarz w dłoniach. Jego rola się skończyła, nie był już potrzebny, zdradzono go. Był sam. Jego wzrok zatrzymał się na Biblii, którą trzymał na blacie. Nie czytał jej od dawna. Była zakurzona. Niemal machinalnie podniósł ją i otworzył w zaznaczonym miejscu, w którym wiele lat temu prze­rwał lekturę. “Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna" - czytał proroka Izajasza.

Uśmiechnął się do siebie. Chciał wierzyć, że są jakieś grze­chy, które można wybielić, ale nie potrafił. Lata lektur teologów krytycznych uświadomiły mu, że nie ma grzechu, że jest on tylko formą utrzymywania wiernych w posłuszeństwie i metodą budo­wania moralnych tabu, które umacniać miały totalitarne społe­czeństwa. Nie ma grzechu, więc nie ma możliwości odpuszczenia. Są tylko błędy, za które trzeba płacić. I pech, zwykły pech, z któ­rym trzeba sobie radzić.

Ale nie zamknął Biblii. Przerzucał jej strony dalej. Czasem za­trzymał się na jakimś fragmencie i wertował książkę dalej. Skupił się dopiero na historii Judasza. Znał jej najnowsze interpretacje, wiedział, że nie można mówić o zdradzie, a jedynie o szczegól­nym powołaniu tego apostoła, który nie tylko poświęcił swoje do­bre imię, ale nawet życie, byle tylko doszło do zbawienia. Ale to wszystko było mu teraz obojętne. Zauważył natomiast co innego: to samo nieporozumienie, które dotknęło i jego. Judasz, tak jak on, nie został zrozumiany przez innych, nie dostrzeżono jego intencji, a potem odrzucono. Kapłani wyrzucili Judasza ze świątyni, zamiast powiedzieć mu jakieś ciepłe słowo, a on - arcybiskup - został porzucony przez przyjaciół... Łzy kręciły mu się w oczach. Spróbował jeszcze raz wybrać numer Strzelkowskiego, ale i tym razem nie odebrał. Przeglądał swój telefon, i rozpaczliwie szukał kogoś, z kim mógłby porozmawiać, kto mógłby go zrozumieć.

Wreszcie odłożył telefon i podszedł do okna. - Nie ma ich jeszcze - odetchnął z ulgą. I wtedy poczuł, że wideofon wibruje mu w kieszeni. Miał nadzieję, że to Strzelkowski. Odebrał i usły­szał tubalny głos.

- Modlimy się za ciebie, ufaj - to były jedyne słowa, jakie zostały do niego wypowiedziane. A potem połączenie zostało przerwane. Znał skądś ten głos. Szukał rozpaczliwie w pamięci twarzy, którą mógłby skojarzyć z tym charakterystycznym tubal­nym głosem. I wreszcie przypomniał sobie. To był Onufry To­bolski, ksiądz, którego pozbawił licencji za straszenie wiernych piekłem. Potężny, gruby mężczyzna, o czerwonym karku, który w kazaniach - odrzucając nowoczesną doktrynę - przypominał, że piekło istnieje, i że jest ono wieczne. A do tego ostrzegał, za co można tam trafić. Tego w postępowym chrześcijaństwie tolerować nie wolno. Arcybiskup wezwał go na rozmowę, i usłyszał, że To­bolski nie weźmie na siebie odpowiedzialności za wieczne cierpie­nia tych ludzi, i że musi ich o tym ostrzegać, bo inaczej to on sam pójdzie do piekła. Kiliańczuk roześmiał się wtedy i cofnął licencję krewkiemu duchownemu. Ksiądz przyjął to spokojnie, tylko jego kark zrobił się jeszcze bardziej czerwony. Potem zniknął, zapadł się pod ziemię. A teraz zadzwonił, by powiedzieć, że się modli...

Arcybiskup ponownie podszedł do okna. Wozy Biura już tam były.

Rozdział czternasty

Milczeli. Od ponad godziny nie padło ani jedno słowo. Oj­ciec Jan odmawiał Koronkę do Miłosierdzia Bożego. “Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata"- po­wtarzał zakonnik, myśląc o Pomorskim. O Zofię się nie martwił. Film z jej śmierci, który krążył już po sieci i który obejrzeli razem z Jackiem, powiedział mu wszystko. Ona była już z Chrystusem, powierzyła Mu się i On ją - jak obiecał - przyjął. Ale tu obok niego siedział jej mąż, który kilka dni wcześniej wyrwał ją śmierci, odzyskał jej miłość i radość, snuł wspólne plany. A teraz był sam. Sam z bólem, cierpieniem, wściekłością. I piekącą nienawiścią.

- Nie ma Go - wyrzucił z siebie wreszcie Jacek. Mówił cicho, ale napięcie tych słów było takie, jakby krzyczał. - Nie może Go być...

Kapucyn milczał. To nie był dobry czas na obronę Boga. Ab­surd śmierci Zosi był aż nadto widoczny. Sam ojciec Jan nie ro­zumiał do końca, dlaczego dane im było uratować dziewczynę, tylko po to, by zaraz potem ją zamordowano. Wiedział, że te dwa dni były decydujące dla jej życia wiecznego, ale nie był w stanie powiedzieć tego zrozpaczonemu mężowi.

- Nie mógł nam, jej, mi tego zrobić. Rozumie ojciec... - pa­trzył na zakonnika ze wzrastającą wściekłością. - Nie mógłby! - krzyknął. Ale ojciec Jan wciąż milczał. Modlił się tylko i czekał. Czekał na moment, gdy będzie mógł coś powiedzieć, gdy będzie wiedział, co powiedzieć powinien.

- To wszystko ścierna, kłamstwo, nie ma Go, nie ma - Jacek już nawet nie starał się mówić szeptem.

- Jeśli nie ma Jego, nie ma już jej - zakonnik odpowiedział niemal szeptem. - Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara ... i ci, co pomarli w Chrystusie, poszli na zatra­cenie - zacytował Pierwszy List do Koryntian już mocniejszym głosem.

Jacek spojrzał na niego z nienawiścią.

- Jej nie ma. Nie ma. Wiem o tym, bez tych kawałków. Nie ma jej, i nie ma Jego, bo gdyby był, nie pozwoliłby jej odejść - z trudem wyrzucał z siebie słowa.

- On jej nie zabił - zakonnik ostro przerwał. - Zabił ją czło­wiek. Człowiek, który - tak jak ty teraz - wyznawał, że Boga nie ma. A Bóg dał jej siłę, by to wszystko mogła znieść z godnością. Jeśli Jego tam nie było, to jak ona mogłaby tak odchodzić? Skąd by w niej było tyle godności, odwagi? On był przy niej, On umierał razem z nią... Ale nie On zabijał...

Jacek zacisnął pięści. Ale nie odpowiedział. Wbił wzrok w stół przed sobą. Chciał skupić uwagę na jego fakturze, zająć się śledze­niem wzorów drewna. Ale nie był w stanie. Czerwone mroczki latały mu przed oczami. Rozpamiętywał film, który oglądał razem z ojcem Janem. Odwaga jego żony była niesamowita. I niewątpli­wie nie pochodziła od niej. Znał Zofię zbyt długo, by uwierzyć, że sama mogła zdobyć się na takie zachowanie. Ona, która zawsze kierowała się emocjami, i na którą tak łatwo było wpłynąć... To było niemożliwe.

Zachwyt w niczym nie łagodził jednak piekącego bólu i tęskno­ty. Jacek starał się przypomnieć sobie, gdy widzieli się po raz ostatni. Nie żegnali się jakoś szczególnie, mieli przecież zaraz się spotkać i dalej uciekać ku lepszemu życiu, ku szczęściu. Pamiętał tylko jej ciepłe usta i delikatne muśnięcie dłoni na policzku. Pamiętał, ale nie potrafił sobie tego wyobrazić, bo przed oczami miał wciąż twarz Zosi po tym, jak usłyszała słowa eutanazisty.

Te słowa, ich pełne wściekłości brzmienie stopniowo przesła­niały mu wszystko inne. Nie miał już pretensji do Boga, nie pytał już dlaczego. Zamiast tego budował w sobie plan zemsty. To ona mia­ła być ostatnią przysługą dla Zofii, miała być ostatnim darem, jaki mógł jej złożyć. A przede wszystkim miała przywrócić mu spokój i poczucie sensu. - Ktoś musi za to odpowiedzieć - myślał Jacek.

Ojciec Jan przyglądał mu się uważnie. Próbował zgłębić mil­czenie, dotrzeć do jego treści. Ale twarz Pomorskiego była nie­przenikniona. Na początku zdawał się gościć na niej lekki uśmiech, delikatny ślad łagodności, ale stopniowo stawała się coraz bardziej kamienna, jakby ściśnięta chłodem.

- Jacku, zaraz odprawię mszę. Chodź ze mną - próbował chwycić mężczyznę za rękę zakonnik. Ale ten cofnął ją szybko. I bez słowa wyszedł z pokoju. Ojciec Jan nie próbował iść za nim. Wierzył, że Pomorski musi pewne sprawy załatwić sam ze sobą.

* * *

Nad drewnianymi zabudowaniami zachodziło wyglądające zza postrzępionych czarno- sinych chmur czerwone słońce. Stajnie, wybiegi dla koni, domy pracowników i hotel dla turystów oświe­tlało miękkie światło. Ostatni goście folwarku Emilian opuszczali miejsce, w którym odbywały się codzienne pokazy Zespołu Ar­tystycznego Lisowszczyków. Pracownicy wprowadzili konie do stajni, czyścili je, karmili. Kilkanaście minut później przebrali się ze służbowych, barwnych strojów. Ubrani w brązowe jednolite koszule i spodnie kierowali się do sali odpraw w głównym bu­dynku folwarcznym. Gdy sala była już pełna, a drzwi za ostatnim z pracowników się zamknęły, zza stołu wstał wysoki mężczyzna z czarną, lekko poprzetykaną siwizną brodą i lekko ściszonym głosem rozpoczął modlitwę. - Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu...

- Panie pospiesz ku ratunkowi mojemu... - odpowiedzieli ściszonymi głosami.

Ojciec Jan przyglądał się temu z uśmiechem. Do folwarku dotarli trzy dni temu. Od ojca Piotra wiedział, że zespół stanowi wyłącznie przykrywkę dla działającej w folwarku wspólnoty za­konnej. Jej założycielem był Barnaba Przedpełek, którego wyrzu­cono od jezuitów. Przełożeni w opinii, jaką otrzymał, wyjaśniali, że powodem jest religijny fanatyzm. Barnaba chciał nie tylko co­tygodniowej osobistej spowiedzi, która wśród nowocześnie my­ślących zakonników zastąpiona została nabożeństwem pokutnym, ale również domagał się obłóczyn w strój zakonny. Kilkakrotnie wyraził też zdziwienie studiowaniem w seminarium pism Richar­da Dawkinsa, ideologa ateizmu z przełomu dwudziestego i dwu­dziestego pierwszego wieku, którego jezuici uznali za ojca współ­czesnej teologii superapofatycznej.

Wyrzucony z zakonu Przedpełek stworzył zespół folklorystyczno- kulturowy, który miał przypominać tradycje formacji woj­skowej lisowszczyków. Jego członkowie mieli kultywować tradycje polskiej szkoły jazdy konnej, trenować szermierkę i studiować sarmackie teksty. W rzeczywistości jednak, od samego początku wszystkie te działania były jedynie przykrywką dla pięciu męż­czyzn, którzy chcieli prowadzić surowe, ascetyczne życie religijne. I uciekali zarówno od oficjalnego, państwowego chrześcijaństwa, jak i od laickiej ideologii Zjednoczonej Europy.

Modlitwy wspólnotowe odmawiano dwukrotnie w ciągu dnia. Rano, jeszcze przed wschodem słońca, i wieczorem, gdy ostatni turyści opuszczali ośrodek. W nocy każdy z mężczyzn był zobowiązany jeszcze do odmówienia całego różańca, a także - raz w tygodniu - do odprawienia Drogi Krzyżowej. Niewielka po­czątkowo grupa stopniowo się rozrastała. Po kilku latach dołą­czył do niej ojciec Martin, “spadochroniarz", zakonnik z nowego instytutu Misjonarzy Europejskich, utworzonego w Afryce przez papieża dla misji specjalnych na Starym Kontynencie. Zapropo­nował on, by podziemna wspólnota przyjęła regułę wzorowaną na średniowiecznych zakonach rycerskich i by przygotowała się do walki (na razie duchowej) o prawa chrześcijan w Europie. Dzięki takiej regule udało się połączyć w spójną całość życie modlitew­ne z codzienną pracą w folwarku. Całodzienne ćwiczenia konne, praca w stajni, władanie szablą, a także (zdecydowanie rzadsze, z braku możliwości ich zakamuflowania) strzelanie stały się istot­ną częścią powołania, jakie wypełniać mieli Bracia św. Ignacego Loyoli (bo takie wezwanie przyjęto na wniosek założyciela). Ich bracka reguła zakładała, że do trzech ślubów zakonnych dokłada­ny był czwarty: walki o wolność religijną w Europie.

Wieść o nowym zgromadzeniu rozchodziła się wśród chrze­ścijan dość powoli. Do wiedzy o prawdziwym celu istnienia fol­warku dopuszczani byli tylko nieliczni. Ani bratu Barnabie, ani ojcu Martinowi, ani innym zakonnikom nie zależało, by ich pracą i działaniem zainteresowało się Biuro do Walki z Fundamentali­zmem. Ale i tak stopniowo do zespołu dołączali nowicjusze. Gdy w folwarku pojawił się ojciec Jan z Pomorskimi było już dwudzie­stu pięciu starannie wyselekcjonowanych zakonników po ślubach wieczystych. I kilku kandydatów.

Ojciec Jan odpowiadał na wezwania prowadzącego. Rozgryzał słowa Liturgii Godzin, starał się wejść w ich sens. I chłonął atmosferę skupienia płynącą z lekko pochylonych sylwetek mężczyzn, których zadaniem miało być połączenie modlitwy i walki, zaangażowania du­chowego i siły fizycznej dla obrony wiary. Ze zdziwieniem stwierdzał, że - choć przez lata w seminarium i później już jako księdza uczono go, że zakony rycerskie to błędna ścieżka rozwoju katolicyzmu, którą udało się szczęśliwie odrzucić - to z tych ludzi biła autentyczna głę­boka wiara, pozbawiona nienawiści czy niechęci do swoich przeciw­ników. Oni mieli walczyć, ale nie nienawidzić.

Nagle drzwi wejściowe do sali modlitewnej zaskrzypiały. Do środka wszedł Benedykt Pomorski. Miał przerażoną, wściekłą minę i wyraźnie chciał przerwać modlitwę. Brat Barnaba nie pozwolił jednak na to. I dopiero gdy nieszpory dobiegły końca mężczyzna wykrztusił z siebie: Jacek uciekł. A potem podał ojcu Janowi krótki list napisany na wyrwanej z kalendarza kartce pa­pieru: “Nie mogę zwrócić życia Zosi. Ale muszę ją pomścić. Ten sukinsyn nie będzie żył. I to jest teraz moje zadanie. Z Chustą będziecie musieli sobie radzić sami. Jacek". Ojciec Jan zbladł.

- Kiedy to znalazłeś? - zapytał złamanym głosem.

- Piętnaście minut temu - padła szybka odpowiedź.

- Może jest jeszcze gdzieś blisko. Trzeba go zatrzymać - wtrącił brat Barnaba, który także przeczytał już list. I zaczął wy­dawać polecenia swoim zakonnikom. Nie minęła minuta, a więk­szość z nich była już na zewnątrz. W ciemności.

* * *

Był chłodny ranek. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Hassan opatulony ciepłym służbowym polarem spoglądał na za­budowania folwarczne. Za piętnaście minut mieli tam wkroczyć i ostatecznie przejąć Chustę, aresztować porywaczy i zakończyć istnienie kolejnego podziemnego klasztoru. W głowie układał już sobie wystąpienie na konferencji prasowej, które miało uświado­mić odbiorcom całą grozę sytuacji. “Terroryści w habitach" - miał zacząć, a potem już tylko nabierać tempa. W przygotowywanym już w helikopterze szkicu wystąpienia połączył ojca Jana, Piotra, arcybiskupa i podziemny klasztor całą siecią powiązań, która mia­ła pokazać, że ostatecznym celem ich wszystkich była rewolucja religijna. Jej ofiarami mieli paść wszyscy niewierzący. “A na drze­wach zamiast liści będą wisieć ateiści" - wymyślił sobie na pocze­kaniu hasło rewolucjonistów.

Nie odczuwał zmęczenia, choć tej nocy w zasadzie nie spał. Przebierał się właśnie w pidżamę, gdy zadzwonił major. - Zaraz masz być w Biurze - rzucił krótko i podał kod naj­wyższej gotowości, oznaczający akcję polową.

Hassan błyskawicznie wbił się w mundur, spryskał wodą kolońską i zbiegł do garażu. Jego samochód wręcz pożerał drogę. W pra­cy był po kilku minutach. Wbiegł do pokoju Strzelkowskiego.

- Mamy ich - wycedził na jego widok major. - Mamy cynk, że Chusta i jej porywacze są w folwarku Emilian - niemal krzy­czał. - Trzeba tylko dokończyć akcję i zgarnąć tych wszystkich sukinsynów.

- Jak to się udało? - spytał krótko Hassan.

- Osobowe źródła informacji, synku - uśmiechnął się szero­ko major. - Ma się te znajomości - dodał.

A potem zaserwował swojemu młodemu współpracownikowi historię grupy artystycznej, która w rzeczywistości była podziem­nym zakonem.

- Od dawna mieliśmy ich na oku. Mało było grup tak do­brze przez nas przebadanych. Ale nie likwidowaliśmy ich, bo i po co. Chłopcom zdawało się, że bawią się w wojnę, tłukli się na sza­ble, gotowali się na bój, a my wszystko o nich wiedzieliśmy. Dzień po dniu... I czekaliśmy... I w końcu się doczekaliśmy - mówił wy­raźnie odprężony major. - Dziś w nocy nasz informator zadzwo­nił do Biura i przekazał wszystkie konieczne informacje. A my je tylko wykorzystamy.

Hassan nie wyglądał na zadowolonego. Miał nadzieję, że sprawę uda się załatwić, ale że to on będzie mógł sobie przypisać wszystkie zasługi. A tu się okazało, że zwycięstwo odniósł major. To jego znajomości, jego kontakty pomogły im wygrać.

- Mam tam jechać? - zapytał krótko.

- Wszyscy tam jedziemy... I na miejscu zrobimy piękną kon­ferencję prasową. Z Chustą, zakonnikiem i tymi tam folwarczny­ mi mniszkami - major był bardzo z siebie zadowolony.

Teraz czekali już tylko na sygnał do rozpoczęcia akcji. Świetnie wyszkoleni komandosi z Biura zajęli już miejsca wokół folwarku. Było ich na tyle dużo, by wymusić poddanie się “lisowszczyków" bez walki. A jeśli nie byłoby to możliwe, to błyskawicznie zakoń­czyć potyczkę.

Hassan znał tych mężczyzn i wiedział, że są nie tylko świet­nie wyszkoleni, ale i szczerze ideowi. Religia i religijni byli ich autentycznymi wrogami. - Im nie zadrży palec, gdy będą mieli do nich strzelać - stwierdził. I z żalem pomyślał, że nie tak wyobrażał sobie odzyskanie Chusty.

Spojrzał na zegarek. Była 5.30. A to oznaczało, że ostatnia akcja operacji “Chusta" już się rozpoczęła.

Rozdział piętnasty

To była jedna z najgorszych nocy w jej życiu. Tadeusz został aresztowany, znajomi przychodzili wyrażać współczucie, a ona nie wiedziała, co ma odpowiedzieć dzieciom pytającym się, kiedy wróci tata. Biuro mogło go wypuścić po kilku dniach, mo­gło też skazać go na pobyt w ośrodku reedukacyjnym, gdzie wy­kwalifikowani specjaliści zajęliby się przekonaniem go do tego, że wiara w Boga czy ekskluzywizm wyznaniowy są nie do pogodze­nia z nowoczesnością. Pobyt w takim ośrodku wiązał się zawsze z odebraniem praw rodzicielskich i przekazaniem dzieci do rodzi­ny zastępczej, mającej nauczyć dzieci żyć bez religii.

Gdy dzieci poszły spać, Małgorzata Krynicka sięgnęła po zdjęcia. Siedziała nad stołem i przeglądała fotografie ze ślubu. - Byliśmy tacy niewinni, tacy zdecydowani i radykalni - uśmiechała się, spoglądając na Tadeusza w ciemnym garniturze z bordową muchą do białej koszuli. - I co mi z tego zostało? - zamyśliła się. Nie mogła sobie wybaczyć, że gdy mąż wychodził, ona nie poca­łowała go, nie pożegnała się z nim, nie przytuliła się chociaż. - Ktoś musi myśleć, nie marzyć - wracały do niej słowa, którymi go pożegnała... - Nie spodziewaj się poparcia... - widziała siebie, złą, wściekłą, rozżaloną i starała przypomnieć sobie jego oczy: smut­ne, zamyślone, ale zdecydowane. - Nie to mu obiecywałam, nie tak miało być - spoglądała na wyblakłe zdjęcia. Słowa przysięgi pamiętała aż nazbyt dobrze: “Ślubuję Ci miłość, wierność i uczci­wość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci". A teraz opuściła go, zostawiła go samego z jego misją, nie chciała go na­wet wysłuchać.

Miała oczywiście świetne wytłumaczenie dla swojej złości. Ośmioro dzieci potrzebowało jej i jego nie mniej niż Sylwek po­trzebował matki, poczucie misji jej męża nie mogło być ważniejsze niż świadomość, że ktoś musi nakarmić i wychować dzieciaki. Ale to, co przekonywało ją jeszcze kilka godzin wcześniej, teraz już nie wystarczało. Czuła, że zawiodła męża, uważała, że złamała złożoną przed Bogiem przysięgę. I tłumaczenia, analizy, uzasadnienia, które budowała w sobie przez cały wieczór, już nie wystarczały.

Wstała od stołu i cichutko przeszła do pokojów dzieci. Ich oddechy uspokajały ją. Była znowu matką, która musi się o nie troszczyć, opiekować się nimi.

- Mamo - usłyszała drżący głos Ani. - Mamusiu... Usiadła obok niej na łóżku. Przytuliła.

- Mamusiu, chcę do taty - usłyszała słowa, których bała się najbardziej.

- Ja też córeczko - odpowiedziała przez zaciśnięte gardło. - Ja też. - Łzy napłynęły jej do oczu. I jeszcze mocniej przytuliła czterolatkę.

- To chodźmy po niego - zaproponowała rezolutnie dziew­czynka, zrywając się z łóżka.

Kobieta lekko się uśmiechnęła. I łagodnie ułożyła dziecko z powrotem.

- Dzisiaj już za późno - tłumaczyła.

- To jutro rano, dobrze? - zapytała dziewczynka. Krynicka nie odpowiedziała. W milczeniu przytuliła córkę i łagodnie ukołysała ją do snu.

Cicho wyszła z pokoju. Usiadła przy stole i ponownie sięgnę­ła po zdjęcia. Ale teraz już nie oglądała ich, a tylko powtarzała w duchu: “Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i wszyscy święci". Potem podeszła do półki z książkami i sięgnęła po podniszczone katechezy małżeńskie Jana Pawła II. Szukała miejsca poświęconego stworzeniu kobiety. I wreszcie mia­ła go. Jeśli kobieta w tajemnicy stworzenia jest tą, która zostaje dana mężczyźnie, on zaś odbierając ją jako dar w całej prawdzie jej osoby i kobiecości, przez to samo ją obdarowuje, to równocze­śnie on sam w tej relacji wzajemnej zostaje obdarowany. Zostaje zaś obdarowany nie tylko przez nią: darem jej osoby i kobiecości" - czytała pospiesznie tekst. Teraz wiedziała już, że musi jakoś wes­przeć swojego męża, tak by wypełnić przysięgę małżeńską.

Ale ta wiedza wcale jej nie uspokoiła, wcale nie dodała sił. Przeciwnie, bała się coraz bardziej. Odeszła od stołu i wtuliła się w ciepły fotel, w którym tyle razy Tadeusz masował jej stopy. A teraz jego nie było, a ona musiała sama decydować, co zrobić z dziećmi, z sobą i jak pomóc jemu. Naciągnęła na siebie pled, który zawsze leżał na fotelu, i ogarnął ją sen. Trudny, niespokojny, z wciąż powracającą sceną wyjścia Tadeusza.

Obudziło ją walenie do drzwi. Poderwała się i bez namysłu podbiegła, by je otworzyć. Za drzwiami stał kioskarz, który trzy­mał w dłoniach wydruk nowego wydania “Wydarzeń", interne­towej bulwarówki. “Oddajcie dzieciom rodziców" - wielki napis biegł nad zdjęciami jej męża i Agnes. A pod spodem w krótkim tekście dziennikarz domagał się zwolnienia z aresztu aresztowa­nego poprzedniego dnia Krynickiego oraz zatrzymanej wcześniej lekarki. “Odbieranie dzieciom rodziców za publiczną modlitwę czy przyjaźń z nieodpowiednimi osobami, to działania, których nie da się pogodzić z wartościami Zjednoczonej Europy. Zwol­nienie Krynickiego i Martinez jest testem na praworządność, na wolność, także dla fundamentalistów"- przekonywał dziennikarz. “I dlatego apelujemy o działania. Nie możemy być obojętni" - kończył tekst.

- Widzisz - niemal krzyczał kioskarz. - Widzisz, ktoś jest po naszej stronie. Wszędzie indziej podają wersję, że Tadeusz był groźnym terrorystą, uczestnikiem spisku, a tutaj ktoś apeluje o wolność dla niego i wzywa do działania - zachłystywał się nie­mal słowami.

Małgorzata zacisnęła dłonie. Po całonocnej walce duchowej spłynął na nią pokój.

- Dzięki - rzuciła tylko, zamknęła mu drzwi przed nosem i niemal biegiem ruszyła do pokoju dzieci. Budziła je bez zwykłej czułości.

- Idziemy po tatę - wyjaśniała tylko. Młodszym dzieciom w zupełności to wystarczyło, a starsze wolały nie dyskutować, wi­dząc matkę działającą niemal na granicy histerii. Ubieranie się zabrało im zaledwie pół godziny. A później wyruszyli w tę samą drogę, którą kilkadziesiąt godzin wcześniej pokonywał Tadeusz.

* * *

Miał poczucie dobrze wykonanej pracy. Udało mu się wczoraj przekonać redaktorów wydania, żeby zamiast informacyjnej papki przygotowanej przez fachowców z Biura do Walki z Fundamentalizmem wystosować wielki apel o uwolnienie dwojga więźniów. Sporo czasu zajęło mu tłumaczenie, że wcale nie chodzi o to, by bronić fundamentalistów, ale żeby - tak po ludzku - opowiedzieć się po stronie dzieci, którym zabrano rodziców. - Ludzie to lubią, wnerwią ich biurokracja, a my na tym zyskamy - opowiadał z bły­skiem w oku prowadzącemu. I widział już siebie w roli bohatera, który - jak dawni dziennikarze - doprowadza do uwolnienia więź­niów i zwraca ojca i matkę dzieciom. - Pomyślcie, wszyscy będą powtarzać taką samą historię, a my wyjedziemy wielkimi zdjęcia­mi i apelem. Będą nas cytować, zyskamy - zapalał się. I wreszcie się udało. Była zgoda i to od samego właściciela.

Maciek cały wieczór szukał odpowiednich zdjęć, cyzelował tekst. W zasadzie nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wkurzał go bezduszny język oficera, nie potrafił zrozumieć dlaczego - choć wszyscy jego koledzy oglądali już filmik ze śmierci Pomorskiej - nikt nie zadawał pytania o ten dość paskudny mord. Miał po­czucie, że to zdrada etosu zawodu. To dlatego najpierw zadał te pytania, a potem upierał się, żeby napisać tekst inaczej niż wszyscy. I w końcu mu się udało.

Następnego dnia rano nie był już tak zadowolony. Słuchał rano radia i jego tekst, choć rzeczywiście był omawiany, wzbudzał raczej przerażenie niż zachwyt. “Fundamentalizm wdarł się do mediów" - alarmowali publicyści w głównej stacji radiowej “Laik FM". “Nasze środowisko nie może puścić płazem takiego lekce­ważenia standardów" - grzmiał jeden z głównych jej publicystów Piotr Cmokalski. A jego gość Tytus Woliński uzupełniał, że choć sam ma wiele sympatii dla konserwatystów, ze środowiska któ­rych się wywodzi, nie potrafi zaakceptować takiego nadużywania słów. Tobiasz Silson, który także był gościem poranka w radiu, przypomniał zaś, że autorem nieszczęsnego tekstu jest człowiek, który dzień wcześniej zbłaźnił się określaniem “zabiegu eutanazji" zabijaniem. Publikacją Maćka zainteresowała się też Rada Etyki Mediów, która wydała oświadczenie jednoznacznie odcinające się od języka i stylu pisania internetowych tabloidów. Dziennikarz miał świadomość, że to dopiero początek. Lawina komentarzy, krytyk, ataków dopiero się rozkręcała. Nie łudził się, że zostanie w mediach. Urlop, na który - bez wątpienia - wyślą go przełożeni, skończy się redukcją etatów. A z etykietą obrońcy fundamentali­stów nie będzie mu łatwo znaleźć nowej pracy.

Nie chcąc wysłuchiwać kolejnych pytań i odpowiadać zaafe­rowanym kolegom, wyłączył wideofon i bezmyślnie spacerował po Warszawie. Chciał zrozumieć, dlaczego w ogóle wpakował się w całą aferę, dlaczego zamiast zwyczajnie opisać sprawę, jak wszy­scy, zabrał się za zbawianie świata, wyzwalanie z więzień jakiegoś faceta i jakiejś kobiety? Może to była forma odkupienia win? - zastanawiał się. Może chodziło o to, żeby udowodnić sobie, że jest jeszcze mężczyzną, po tym, jak zawiódł swoich bliskich na całej linii? Miał wciąż przed oczami swojego dziadka, jedynego człowieka, który go kochał. Staruszek miał raka. Rodzice Mać­ka zdecydowali się na eutanazję. Dziadek dzwonił do niego kilka razy, prosił o pomoc, błagał, żeby coś zrobił, ale on nie miał czasu. Nowa praca, nowa kobieta wciągały go za bardzo, żeby tracić czas na spotkania ze staruszkiem... Ostatni raz dziadek zadzwonił na kilkanaście minut przed zabiegiem. Powiedział mu tylko, że go kocha, i że chce żyć tak jak on, ale jego dzieci go nie chcą, jedyny wnuk też. I dopiero wtedy do Maćka dotarło, co się dzieje. Tyle że było już za późno.

Maciek wyparł tę historię z myśli, ale gdy zobaczył Zofię walczącą o życie, wrócił też obraz dziadka. On mógł walczyć tak samo, tyle że jego na “zabieg" dostarczyły dzieci, jego własne dzieci, a człowiek, którego błagał o pomoc, jego własny wnuk, nie znalazł czasu, by choć z nim porozmawiać. Twarz kobiety, którą oglądał na ekranie, zlewała mu się w jedno z obliczem dziadka. I wołała do niego (pamiętał takiego żydowskiego filozofa Levinasa z lek­cji historii), by ją chronił, by o nią walczył, by nie był obojętny. W czasie konferencji prasowej poprzedniego dnia był naładowany tym uczuciem, musiał protestować... A teraz to odeszło i został tylko żal za dziadkiem, którego już nie było, i karierą, dla której go poświęcił, a której już nie zrobi. “... piekło można podsumo­wać dwoma słowami" - przypomniał sobie czytanego mu na głos przez dziadka Dostojewskiego - “za późno".

Szedł powoli Mokotowską. Coś ciągnęło go w kierunku sie­dziby Biura do Walki z Fundamentalizmem. Chciał zobaczyć miejsce, w którym rozpoczął się jego upadek. Przyspieszał kro­ku, bo z daleka widział już niewielki tłumek zgromadzony przed budynkiem. Wyglądało to jak kopia wczorajszych wydarzeń, tyle że zamiast dwóch mężczyzn przed wieżowcem klęczała kobie­ta z dziećmi. Przed nimi stało już kilku strażników i trzech czy czterech dziennikarzy leniwie rozstawiających sprzęt do transmi­sji. Podbiegł w tamtym kierunku. I wtedy zrozumiał, że teraz nie jest za późno, że tym razem piekło jeszcze go nie dopadło. Wyjął z kieszeni plakietkę dziennikarską.

- Maćkowicz z “Wydarzenia", chcę z nimi porozmawiać - zamachał strażnikom legitymacją prasową i podszedł do kobiety. A potem, choć do końca tego nie rozumiał, ukląkł obok niej, jak kiedyś klękał obok dziadka. I wyszeptał zapamiętane z dzieciń­stwa słowa “Hospodi pomiluj"... Nie żeby w nie wierzył, ale czuł, że musi to powiedzieć.

* * *

To był przełom. Dziennikarz, który ukląkł obok Małgorzaty Krynickiej i jej dzieci, rozpętał burzę. Kamerzyści przyspieszyli działania i już po chwili telewizje i portale informacyjne nadawały na żywo relację spod siedziby Biura do Walki z Fundamentali­zmem. “Obrońca fundamentalistów przyłącza się do ich protestu"; “Dziennikarz ujawnia swoje prawdziwe oblicze"; “Od jak daw­na Maćkowicz ukrywał swoje poglądy?" - media prześcigały się w chwytliwych tytułach. A reporterzy z wypiekami na twarzach relacjonowali, że nic nie udało im się ustalić, że ich dawny kolega po fachu nie odpowiada na pytania, a jedynie powtarza pod nosem jakieś słowa w języku zbliżonym do rosyjskiego.

Nie trwało to nawet piętnastu minut, gdy przez tłum dzien­nikarzy, kamerzystów i strażników przecisnął się kolejny brodaty mężczyzna z dużym franciszkańskim krzyżem na szyi i różań­cem.

- Dziękuję za odwagę. Jeśli ty możesz, to ja tym bardziej - rzucił w kierunku wciąż śpiewającego Maćka. I uklęknął obok niego. Chwilę później zaskoczeni strażnicy próbowali zatrzymać małżeństwo z dwójką maleńkich dzieci, które przepychało się w kierunku modlących. I pewnie by im się udało, gdyby nie dzien­nikarze, którzy chcieli uchwycić najlepsze momenty i przeszko­dzili w siłowych działaniach. Strumień ludzi robił się zresztą coraz większy. Zastraszeni mieszkańcy warszawskiego katogetta, którzy już rano kręcili się w pobliżu Biura, czując, że muszą coś zrobić, teraz ośmieleni przykładem Krynickiej i Maćkowicza zaczęli przepychać się w ich kierunku. I klękali obok nich. Najpierw było ich dwadzieścioro, później pięćdziesięcioro, a nie minęła 14.00, gdy na placu przez wieżowcem była już setka modlących się osób. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Z różańcami w rękach.

Strażnicy i wezwana na miejsce policja w pewnym momencie stracili kontrolę nad sytuacją. Zatrzymywani w jednym miejscu ludzie przedostawali się w pobliże modlących się z innej strony. A jeśli im to uniemożliwiano klękali za dziennikarzami i policją i tam zaczynali głośno odmawiać różaniec. W efekcie zamiast jednej zwartej grupki, którą łatwo byłoby kontrolować, po jakimś czasie było ich kilkanaście, liczących po dziesięć, piętnaście, a nie­kiedy pięćdziesiąt osób. Wreszcie policja zdecydowała się wycofać z zajmowanych pozycji i przenieść na zewnątrz placu, tak by oto­czyć wszystkich uczestników modlitwy. Wydano także rozkaz, by nie zatrzymywać pragnących przedostać się na plac, by nie two­rzyć nowych grupek.

Nowi protestujący, którzy wciąż przybywali na plac przed wieżowcem Biura, przynosili ze sobą papieskie flagi, zdjęcia pa­pieża, a także informacje o tym, co dzieje się na zewnątrz. To od nich pierwsi protestujący dowiedzieli się, że Biuro nie interweniu­je, ponieważ ma poważne problemy gdzie indziej. Padała nazwa folwarku, w okolicach którego miały toczyć się jakieś walki.

Rozdział szesnasty

- U nas jest to, czego szukacie... kapucyn... tak i Chusta też - tłumaczył ściszonym głosem wysoki mężczyzna. Nie bał się, że ktoś go usłyszy, bo o tej porze w stajniach nie powinno być już ni­kogo. - Musicie się spieszyć, bo zniknął jeden z nich. Mogą chcieć nas opuścić... Nie, nie, do rana zostaną... - uzupełniał.

Gretka spoglądała na niego zza lekko uchylonych drzwi. Ukryła się w schowku na narzędzia w stajni, bo chciała spokojnie się wypłakać: sama, bez świadków i bez wciąż ją pocieszającego zakonnika. Mężczyzna, który wszedł do stajni, zaraz wyciągnął aparat wideofoniczny i zaczął rozmawiać. Gretkę początkowo iry­towało, że trwa to tak długo. Kiedy mężczyzna zaczął opowiadać, co dzieje się w folwarku, uważniej nadstawiła uszu. Wiedziała, że coś jest nie tak. Wychyliła się zza drzwi. Nie widziała dokładnie, kto rozmawia. Na ścianie widoczny był tylko długi cień. I zarys twarzy.

Po wyjściu mężczyzny Gretka odczekała jeszcze kilka minut, a potem niemal wybiegła ze stajni. Wiedziała, że musi ostrzec ojca Jana. Biegła prosto do sali spotkań. Miała nadzieję, że zakonnik jeszcze tam będzie. I nie zawiodła się. Kapucyn klęczał przed wy­jętym na noc Najświętszym Sakramentem.

- Ktoś nas wydał - wykrztusiła z siebie, ciągnąc go za rękaw. Odwrócił się do niej. - Co? - uśmiechnął się lekko, przekonany, że dziewczyna zmyśla.

- Byłam w stajniach i ktoś dzwonił, nie wiem gdzie, i mówił, że trzeba po ojca i po jakąś chustę przyjechać, że trzeba się spie­szyć, bo możecie zniknąć - wyrzucała z siebie zdyszana dziew­czynka. Była przerażona.

- Kto? - spytał rzeczowo.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem, nie widziałam. Był wyso­ki... - tłumaczyła gorączkowo.

Zakonnik przymknął oczy. O bracie Barnabie można było po­wiedzieć wszystko, ale nie, że był wysoki. Ale wśród innych braci nie brakowało barczystych, smukłych mężczyzn. I jeden z nich, jeśli dziewczynka mówi prawdę, miał zdradzić. Musiał szybko ostrzec Barnabę. Zastał go, jak się spodziewał, w biurze. Był sam...

- Wyłącz to - ojciec Jan wskazał ruchem głowy na przeno­śną radiostacją starej generacji.

- Po co? - brat Barnaba był w swoim żywiole, mogąc po raz pierwszy kierować prawdziwą akcją.

- Wyłącz, proszę - kapucyn prawie krzyknął.

Barnaba, widząc zdenerwowanie zakonnika, wykonał po­lecenie.

- Ale o co chodzi?

- Dziewczynka słyszała, jak ktoś dzwonił i informował, że tu jestem. I Chusta też. Ktoś wysoki. Nie wie kto i nie wie do kogo dzwonił. Ale nie wygląda to ciekawie.

- A jeśli kłamie? - brat Barnaba nie wyglądał na przeko­nanego.

- A jeśli nie, to co? Ryzykujemy? - kapucyn rzucił krótko, wiedząc, że nie ma w rękach mocniejszego argumentu. Ale ten wystarczył. Barnaba ponownie uruchomił urządzenie i włączył sygnał wzywających wszystkich do bazy.

Po kilku minutach jego ludzie zaczęli się schodzić. Siadali w sali spotkań i czekali na rozkazy. Ostatni wrócili do bazy dopiero po godzinie od wysłania sygnału. I dopiero wtedy Barnaba zaczął mówić, przyglądając się reakcji swoich ludzi.

- Zostaliśmy sprzedani. Ktoś z was zdekonspirował ojca Jana i Chustę. Nie wiem kto. Ale wiem, że musimy przygotować się do walki...

Gretka wpatrywała się w twarze zgromadzonych w sali męż­czyzn. Szukała tego, którego widziała w stajniach. Musiał być wy­soki. Ale wysokich było tam przynajmniej kilku... Zmrużyła oczy. Przyglądała się kolejnym mnichom w czarnych uniformach. Co takiego było w tej twarzy, której zarys widziała, co przyciągało jej uwagę? Zapamiętała mocno wysuniętą szczękę i duży, okrągły nos. A także burzę włosów.

- To on, on - podbiegła do wysokiego mężczyzny, który stał najbliżej Barnaby. - To ty rozmawiałeś w stajni przez wideofon - krzyczała histerycznie.

Mężczyźni zdębieli. Brat Włodek, którego wskazała dziew­czyna, był najbliższym współpracownikiem brata Przedpełka. Znali się jeszcze od jezuitów. Gdy Barnaba został wyrzucony, ra­zem z nim wystąpił Włodek. I od samego początku towarzyszył mu w budowaniu nowej wspólnoty. Jeśli ktoś mógł być poza po­dejrzeniami, to właśnie on.

Włodek uśmiechnął się krzywo.

- Chyba jej nie wierzycie - rzucił nerwowo. - To tylko dzie­ciak. I do tego w ciąży.

Ale dziewczynka nie dała się zbić z tropu.

- Widziałam tylko jego cień, ale ten nos i szczęka, to musia­ły być jego. Musiały. On mówił, żeby przyjechali szybko, bo uciekł Jacek, i że ojca Jana może już rano nie być - krzyczała Gretka.

Brat Barnaba spoglądał na przyjaciela. Nie chciał wierzyć Gretce. Ale zaczął przypominać sobie wszystkie własne przygody z Włodkiem. Tak się jakoś składało, że gdy działo się coś złego, Włodek zawsze był w pobliżu. I on nigdy nie ponosił konsekwencji. Dyskusje o Dawkinsie, w których uczestniczyli obaj, skończyły się źle tylko dla niego. Zatrzymania za propagandę religijną też dziw­nym trafem dotykały tylko jego, a Włodek szybko był wypuszczany. Do tej pory winił za to swój charakter. On był cholerykiem, od razu się stawiał, Włodek nigdy nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Przed oczami stawali mu również gorliwi nowicjusze, co do których religijności jego przyjaciel zawsze miał zastrzeżenia. I często uda­wało mu się ich usuwać, bo Barnaba ufał mu bezgranicznie.

- Wideofon, pokaż wideofon - zbliżył się do niego gwał­townie. Włodek zbladł. Ale wyciągnął posłusznie rękę z apara­tem. Brat Barnaba wziął go, wyświetlił listę połączeń i przyjrzał się ostatnim wykonywanym połączeniom.

- Dzwoniłeś gdzieś półtorej godziny temu... Wtedy, kiedy widziała cię dziewczyna - wyszeptał.

- Dzwoniłem - wybuchnął mężczyzna. - Żeby ratować dzieło, ciebie i nas. Szaleniec, który ucieka z Chustą i porywa dzieci, to zupełnie wystarczy. Trzeba bronić normalnych, którzy chcą zwyczajnie trwać. I ja to zrobiłem - mówił jednostajnym gło­sem. Nie próbował wyrywać się dwóm braciom, którzy od razu chwycili go za ręce.

- Od kiedy? - wykrztusił z siebie brat Barnaba. - Od po­czątku?

- Nigdy by nas tu nie było, gdyby nie ja - triumfalnie oznaj­mił Włodek. - Oni nie pozwoliliby ci nawet kupić tego kawałka gruntu, na którym jest farma, gdyby nie to, że mieli zaufanie do mnie. Ja sprawiłem, że przez lata działałeś, ja umożliwiłem całą tę zabawę i modlitwę. Moja zdrada, jeśli chcesz to tak nazywać, umożliwiła powstanie tego zgromadzenia.

Brat Barnaba ukrył twarz w dłoniach. Cios był zbyt silny. I wtedy odezwał się Benedykt Pomorski.

- Zwiążcie bydlaka. Nie mamy czasu na pogaduszki o zdraj­cy bohaterze.

Polecenie, choć nie zostało wydane przez przełożonego, wy­konano natychmiast. Trzej mnisi przytrzymali wijącego się na podłodze Włodka, a jeden z nich mocno zacisnął więzy Działanie wyrwało brata Barnabę z zamyślenia.

- Musimy ratować Chustę - rzucił krótko do Benedyk­ta. - Ty, dziewczynka i ojciec Jan musicie zniknąć stąd natych­miast. Jest droga, o której zapewne im nie powiedział. Dawno temu wyprowadziliśmy poza nasze zabudowania specjalny tunel. Jest on połączony z pozostałościami po tunelach wojskowych. Wyjdziecie nimi nieopodal Zamościa. Tam musicie radzić sobie sami.

- A wy? - zapytał ojciec Jan.

- A my będziemy się bronić, żeby dać wam czas - uśmiechnął się lekko. - Zresztą do walki zostaliśmy powołani - powiedział już głośniej.

* * *

Budynki były puste. Cisza aż dzwoniła w uszach. Komandosi od kilku minut przeszukiwali kolejne pomieszczenia i kontrolo­wali przestrzeń między budynkami folwarku, ale nikogo w nich nie znaleźli. Wyglądało na to, że mieszkańcy opuścili je kilka go­dzin wcześniej. W sypialniach pracowników pozostały ich rze­czy, a w biurze dokumenty zespołu nie zostały sprzątnięte. Mnisi zniknęli, nie zabierając ze sobą niczego.

- Nie ma ich - raportował przełożonym przez krótkofalów­kę młodziutki porucznik dowodzący akcją. - Nie ma tu nikogo - dopowiedział.

Obama spojrzał na majora Strzelkowskiego, z którym siedział w wozie dowództwa. Oficer był aż czerwony z wściekłości. Nerwo­wo zaciskał pięści, palce aż pobielały mu z wysiłku. I trudno było mu się dziwić. Zwycięstwo nad nielegalnym klasztorem i prze­jęcie Chusty było dla nich już tak oczywiste, że na akcję zabrali dziennikarzy, którzy mieli opiewać wielki sukces służb. A zamiast zwycięstwa mieli patrolowanie pustych pomieszczeń. - Pieprzony mniszek, oszwabił mnie - rzucił krótko, nie pa­trząc nawet na Obamę.

Porucznik nie miał czasu na napawanie się zadowoleniem z porażki przełożonego. Ekran, na którym śledzili akcję, zaczął się rozmywać. Jasny i wyraźny obraz patrolowanej przestrzeni zastąpiła niewyraźna szarobura kaszka, nieco podobna do obrazu, jaki oglądać można było w muzeach techniki na wystawach czarno- białych telewizorów z rozregulowaną anteną.

- Co jest? - major był wyraźnie zaskoczony. Sprzęt Biura był zazwyczaj niezawodny. - Idź, zobacz, co się dzieje - wydal polecenie sierżantowi, który obsługiwał sprzęt.

Mężczyzna podniósł się niechętnie i podszedł do drzwi. Szarpnął za klamkę i zbladł.

- Majorze, zamknięte - powiedział cicho.

- Wołaj pomoc - major, choć wydawało się to niemożliwe, poczerwieniał jeszcze bardziej. Wyglądał jakby z twarzy miała mu za moment trysnąć krew.

Sierżant błyskawicznie sięgnął po słuchawki.

- Głucho - powiedział cicho. - Nie mam nikogo na łączach. Teraz pobladł również Obama. Wyglądało na to, że lisowszczycy mieli ich w rękach i mogli z nimi zrobić, co chcieli. Porucz­nik ze wściekłością spojrzał na majora. - To wina tego bufona - myślał. - Gdyby nie jego zadufanie, wiara w donosicieli, akcja byłaby przygotowana dokładniej... I teraz nie siedzieliby w za­mkniętym wozie!

Ekran nieoczekiwanie się zmienił. Zamiast niewyraźnej kaszki pojawił się na nim obraz z delikatną melodią. Ale zdecy­dowanie nie był to obraz z pola walki, a jakiś stary film. Grupa jeźdźców pokonywała na nim konno szerokie przestrzenie. Potem cięcie i niewielki mężczyzna toczył pojedynek na szable z jakimś dzikusem. A potem na ekranie pojawiła się kobieta krzycząca do mężczyzny o dzikim wyrazie twarzy: Jędruś, jam ran twoich ca­łować niegodna". - Dowcipnisie, kurwa - wycedził Strzelkowski. - “Trylo­gii" im się zachciało! - dorzucił, nie odrywając wzroku od ekranu. A tam pojawił się kolejny kadr. Wbijano na pal jakiegoś dzikusa. I na koniec wielki napis, już wyraźnie nie z epoki, kiedy powstawał film: “Przyszliście, zobaczyliście, ale Bóg zwyciężył".

Obama docenił poczucie humoru swoich przeciwników. Uśmiechnął się. Ale zdenerwowanie go nie opuszczało. Miał świadomość, że nadal są na łasce i niełasce lisowszczyków, że nie wiadomo, co przydarzyło się ich ludziom, i dlaczego nie działają oni jak należy.

Mijały kolejne minuty. Strzelkowski klął nieustannie, ale wi­dać było, że w głębi duszy też się boi. Panicznie się boi.

Po mniej więcej kwadransie coś zagrzechotało u drzwi kabiny. Major skulił się w swoim fotelu. Obama też gotowy był już na najgorsze. Ale okazało się, że to komandosi wrócili do centrum dowodzenia. Major od razu odzyskał wigor.

- Co się, do kurwy nędzy, stało - wrzeszczał.

- Zablokowali za pomocą swojego sprzętu kontakt między nami, a później przejęli wóz łączności - raportował jeden z pod­ oficerów. A resztę pojazdów zablokowali metalowymi sztabami.

- A gdzie wy byliście? - major był wściekły i zaczął już szu­kać winnych klęski wymyślonej przez siebie akcji.

- W folwarku. Po zerwaniu łączności podpalili budynki. I chwilę zajęło nam wycofywanie się.

- Ile ofiar? - błyskawicznie zapytał Obama.

- Nie ma ofiar. Łącznościowców związali, wrzucili swoje materiały i zniknęli.

Obama aż gwizdnął z podziwu. Wyglądało na to, że lisowszczycy za pomocą najprostszych metod z nimi wygrali. Technika, którą uznawali za niezwyciężoną, przegrała ze sprawnymi fizycznie mężczyznami, którzy komandosom zagrali na nosie.

- Gdzie są teraz?

- Szukamy ich. Na razie pieszo! - odpowiedział podoficer. - Pieszo? - major aż podskoczył.

- Wsypali nam cukier do baków... - ponuro uśmiechnął się żołnierz.

- To do kurwy nędzy wzywajcie posiłki - wrzasnął Strzelkowski.

Obama zagryzł wargi. Dostrzegł kątem oka zbliżające się do nich wozy telewizyjne. Wiedział, że ponieśli klęskę. Zapewne uda im się wyłapać w okolicznych lasach wszystkich mnichów, któ­rzy podnieśli na nich ręce. Niemniej jednak okazało się, że kilku­dziesięciu świetnie uzbrojonych i wyszkolonych komandosów nie jest w stanie poradzić sobie z garstką fundamentalistów... Już widział te nagłówki w dziennikach: “Biuro upokorzone"; “Cyrkowcy ograli komandosów". Przez najbliższe godziny wszystkie telewizje transmitować będą na żywo obrazy z folwarku. A dziennikarze roztrząsać będą, jak mogło dojść do tego, że wszechmocne Biuro zostało pokonane.

* * *

Odbiornik telewizyjny w helikopterze nie był najlepszej jako­ści, ale Obama miał pewność, że jednak odniósł sukces. Większość kanałów informacyjnych główne doniesienia o walkach w okolicach folwarku oddzieliła od pozostałych newsów logotypem z napisem “Katorewolucja u bram". Reporterzy ze sporą emfazą cytowali także jego własne słowa, z niedawnej konferencji praso­wej, wieszczące początek wielkiej rewolucji religijnej. A eksperci zapewniali, że nie tylko laickie państwo, ale i organizacje religijne nie mogą tolerować przemocy. We wszystkich doniesieniach poja­wiała się też płacząca żona komandosa, domagająca się zemsty.

Obama wymyślił to na poczekaniu. Wiedział, że jeśli po­każą prawdziwe materiały z akcji, to żartom z Biura nie będzie końca. Stary film, jaki im puścili, fakt, że zablokowano im sa­mochody za pomocą metalowych sztab, a po zerwaniu łączności zdezorganizowano akcję za pomocą banalnego podpalenia bu­dynków - wszystko to razem nie najlepiej świadczyło o przygo­towaniu komandosów Biura. I na nic zdałoby się tłumaczenie, że to wszystko dlatego, że nie byli przygotowani na opór, że nie wierzyli, że ktoś może zdecydować się na sprzeciw, i że wszystko miało być zrobione z zaskoczenia.

Porucznik wyłączył odbiornik i przymknął oczy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Pomysł na medialne rozegranie całej sprawy (“mógłbym być rzecznikiem Biura w Brukseli" - pomyślał z zadowoleniem) przyszedł mu, gdy po kilkuminutowej przechadzce wezwał go do wozu centrum bojowego major Strzelkowski. - I co? - powiedział wówczas major z nietęgą miną. A on spokojnie nakreślił plan, który później misternie realizowali.

- Musimy mówić, że nie spodziewali się, że fundamentalistyczna rewolucja będzie miała aż taką skalę, że katoajatollahowie podnoszą głowy, i że konieczna jest ścisła współpraca wszystkich kochających demokrację, by nie dopuścić do odrodzenia religianckiej hydry - Obama z zadowoleniem wspominał własne słowa, które później niemal dosłownie powtórzył dziennikarzom. Dalsze kroki też naszkicował od razu i już mógł obserwować, jak są reali­zowane. - To na początek - mówił wcześniej majorowi. - A po­tem będziemy musieli uruchomić naszych ludzi: zebrać potępienia niechrześcijańskiej postawy mnichów, uzyskać reakcję Światowej Rady Religii i odpowiednio ustawić dziennikarzy. Tym razem to już nie są przelewki, nie chodzi o jakiegoś świra, co się modli przed budynkiem, ale o zorganizowaną grupę przestępczą, która zabija ludzi...

Major przerwał mu. - Jakich ludzi? - spojrzał zdumiony. A on z triumfem odpowiedział: naszych. Trzeba przygotować odpo­wiednią kobietę, która opowie o szoku, w jaki wpadła po otrzy­maniu wiadomości o śmierci męża. Historię się do tego dorobi - rzucił wówczas majorowi Obama. I udało się. Informacji o fundamentalistycznych zabójcach, którzy niszczą spokój społeczny, palą dobytek i mordują komandosów nikt nie mógł zlekceważyć. A dziennikarzom, którzy chcieli wiedzieć za dużo, powiedziano od razu, żeby uważali bardziej na swoje środowisko. Jeden z nich bowiem otwarcie wspiera kontrrewolucję, której pierwsze ofiary są już wśród nas.

Pomysł z banerem “Katorewolucja u bram" też przyszedł mu do głowy w czasie krótkiej rozmowy z majorem. W dwie godziny ich biurowi graficy przygotowali materiały z płonącym folwar­kiem i stosownym podpisem. Inna grupa zmontowała wyznania żony komandosa, które teraz - z niewielkimi przeróbkami - moż­na było oglądać na wszystkich kanałach. Dziennikarze łyknęli jego interpretację i po pierwszych godzinach doniesień o klęsce Biura zajęli się raczej rozważaniami na temat skali nowej katolic­kiej rewolucji.

Z błogiego poczucia samozadowolenia wyrwał Obamę dopie­ro wideofon. Dzwonił Strzelkowski. Z jego głosu znikł poranny zachwyt nad jego pomysłowością.

- Jebany proroku. Ty już nic więcej nie kombinuj, bo twoje słowa mają tendencję do spełniania się. Katorewolucja rzeczywi­ście wybucha. Mamy przed siedzibą Biura ze dwie setki świrów, którzy odmawiają jakieś swoje modły na głos. A do tego z pięć­dziesiąt kamer, które na żywo transmitują te szopki - wrzeszczał major. I rozłączył się...

Obama włączył odbiornik i przestroił go tak, by mieć dostęp do wszystkich informacji. I rzeczywiście, zaraz po newsach o fol­warku na wszystkich kanałach pojawiały się fotki sprzed siedziby Biura, gdzie skupiła się już dobrze ponad setka osób odmawiają­cych różaniec. A nad nimi powiewały transparenty: “Wypuśćcie arcybiskupa" i “Oddajcie dzieciom rodziców". Porucznik przyglą­dał się ich twarzom. Nie było w nich złości, nie było nienawiści, była natomiast ogromna determinacja. Taka, jaką widział na twa­rzach aresztowanych kilka godzin po walce lisowszczyków. Deter­minacja, której się bał, bo wiedział, że nie rodziła jej chęć kariery czy strach, ale coś, co mieli ci ludzie, a czego jemu samemu wciąż brakowało.

O tym czymś mówiła Agnes w czasie przesłuchania. On wów­czas tego nie rozumiał, ale widok tych pełnych determinacji twa­rzy sprawiał, że zaczynał pojmować, dlaczego radykalna ateistka potrafiła powiedzieć, że - nawet jeśli Boga nie ma - to “Kościół jest ostatnim miejscem, w którym da się żyć, pozostając w pełni człowiekiem. I kochać". Tamte jej słowa - i odczuwał to coraz mocniej - wypływały z doświadczenia życiowego, ze spotkania z ludźmi pełnymi miłości, wiary, pewności i determinacji.

Rozdział siedemnasty

Słońce przebijało się przez ciężkie zasłony i jaskrawym światłem oświetlało biały długi stół w sali konferencyjnej. Siedziało za nim kilkunastu mężczyzn w eleganckich garniturach. Pot spływał Hassanowi po plecach. Oficerowie z brukselskiej centrali Biura do Walki z Fundamentalizmem, przed którymi musiał się tłumaczyć z porażki oddziałów Prowincji Wschodniej, mogli złamać mu ka­rierę. I wiedział, że chętnie to zrobią, jeśli nie przedstawi spójnego planu schwytania uciekającego im mnicha, aresztowania Chus­ty, a także spacyfikowania tłumów modlących się przed siedzibą Biura w Warszawie. Major Strzelkowski już został odsunięty od sprawy, a jego miejsce zajął oficer do zadań specjalnych z bruksel­skiej centrali, pułkownik Jean Mitterand. Obama nie trafił na listę rezerwy kadrowej tylko dlatego, że nowemu szefowi zaimpono­wało sprawne posługiwanie się mediami i przykrycie prawdziwej, i nie ma co ukrywać, kompromitującej wersji wydarzeń - obra­zami przygotowanymi w dziale PR Biura. Teraz jednak musiał udowodnić, że tamten medialny sukces nie był przypadkowy. I że wie, jak poradzić sobie z uciekającym mnichem.

- Cały teren wokół folwarku jest już otoczony. Nasze oddziały sprawdzają wszystkie drogi, helikoptery kontrolują lasy w promie­niu stu kilometrów. Uruchomiliśmy całą siatkę naszej agentury. Ale na razie nic nie wiemy. Mnich, dziewczynka i ich współpracownicy, zapadli się pod ziemię - raportował jako jedyny w tym towarzy­stwie ubrany w mundur porucznik Obama. - Jeśli tylko wydarzy się coś nowego, natychmiast będziemy o tym informowani - dodał.

Pułkownik Mitterand nawet na niego nie patrzył. Znudzo­nym wzrokiem lustrował własne paznokcie.

- A co z opinią publiczną na tych terenach? - zapytał, lekko przeciągając słowa

- Słabo zlaicyzowana - do odpowiedzi na takie pytania Obama przygotowywał się ostatnie dwie godziny. - Jak wynika z naszych badań, zdecydowana większość z nich sama chodzi­ła do świątyń albo nie informowała o podobnych zachowaniach u swoich bliskich. Bardzo niski jest tam również odnotowywany odsetek zabiegów przerwania ciąży i godnej śmierci. Słabe efekty przynosi również proekologiczna akcja “Kochasz przyrodę - nie niszcz jej dziećmi".

- Czyli klecha może ich mieć po swojej stronie - skrzywił się pułkownik.

- Może - zgodził się porucznik. - Ale można to dość łatwo zmienić. Z raportów naszych współpracowników wynika, że bardzo negatywnie przyjęto tam akcję wyboru grupy propagatorów seksu­alnych “Spontan", która miała przekonać nastolatki i ich rodziców, że tradycje rozwijających młodzież relacji seksualnych między do­rastającymi dziewczętami i chłopcami a ich mistrzami duchowymi sięgają Platona. Rodzice nie dopuścili do przeprowadzenia pełnego cyklu wykładów, a w jednej ze szkół pobili znanego reżysera Kon­stantego Polo, który nawiązując do “Pigmaliona", zachęcał młodzież do wchodzenia w rozwijające relacje z dorosłymi...

Wyraz znudzenia nie znikał z oblicza pułkownika.

- Co to ma do rzeczy? - wyrzucił z siebie wreszcie, przery­wając starannie przygotowany wywód porucznika. Obama nie dał się jednak zbić z tropu.

- Jak to co? A po co ten klecha - Hassan sprawnie przejął retorykę swojego rozmówcy - porwał dziewczynkę? Czy nie można tu dostrzec tak typowych dla duchowieństwa katolickiego wątków pedofilskich - porucznikowi aż błyszczały oczy, gdy to mówił.

- Jakieś dowody? - pułkownik nieco się ożywił.

- Na razie przypuszczenia - uśmiechnął się lekko Obama. - Prosty przekaz: nie mamy ma to dowodów, ale... wiadomo przecież, czym zajmują się księża. Potem coś się znajdzie - dodał.

- Dobrze - uśmiech Mitteranda upewnił Obamę, że zdał egzamin. I zostaje na polu bitwy.

- Będziemy też wzmacniać atmosferę potępienia wokół katorewolucji. Myślę, że arcybiskup i kilka innych osób zdecyduje się jednak z nami rozmawiać - mówił już nieco swobodniejszym tonem. - Media są już po naszej stronie. Dramat żon, którym zamordowano mężów, robi swoje - uśmiechnął się złośliwie. - Mamy po swojej stronie także wielkomiejskie elity, zniesmaczone porwaniami, tłumami modlących się oszołomów i całym tym za­mieszaniem. Ich odczucia delikatnie wzmacniamy za pomocą tek­stów przestrzegających przed tym, co pomyślą o nich w “twardym jądrze" Zjednoczonej Europy.

- Świetnie, poruczniku - pułkownik Mitterand spojrzał na pozostałych członków komisji. - Wasze działanie zdejmuje nam z głowy sporo obowiązków. Bierzcie się do pracy - rzucił krótko i uścisnął Obamie rękę. - I pamiętajcie, że my doceniamy skutecz­nych zawodników - dodał, gdy Hassan zbliżał się do drzwi.

* * *

Był świetnie przygotowany do tego spotkania. Przestudiował jej dossier, zapoznał się z jej życiorysem i przeanalizował wszystkie jej słabe punkty. Był pewien zwycięstwa. Agnes Martinez miała do odegrania ważną rolę w zaplanowanych na potrzeby mediów spek­taklu i Hassan był przekonany, że zdecyduje sieją podjąć. Miłość do syna miała być tylko jednym z jego atutów w tej dyskusji, ale gdyby ona nie wystarczyła oficer miał przygotowanych kilka dodatkowych argumentów, które powinny wystarczyć na oporną kobietę.

Wyluzowany, w białej sportowej koszuli, ładnie podkreślają­cej kolor jego skóry, usiadł w pokoju przesłuchań w warszawskim areszcie śledczym. Czarna teczka, w której znajdowały się najsilniejsze argumenty, leżała obok jego nóg. Agnes, którą przyprowa­dzono po mniej więcej dziesięciu minutach od przybycia oficera, wyglądała o wiele gorzej. Kilkanaście dni w areszcie, bez informacji o dziecku, przydało jej lat. W gęstych czarnych włosach pojawiły się nitki siwizny. A bystre, ciemne oczy oplatała siatka zmarszczek. Hassan spojrzał z niechęcią na kobietę. Zastanawiał się, co takie­go zafascynowało go w niej poprzednim razem? Wtedy wydawała mu się piękną, hiszpańską kobietą, z którą chętnie wylądowałby w łóżku. Teraz stała przed nim upokorzona, podstarzała kobieta.

I tylko nienawiść na jej twarzy była taka sama jak wówczas. Oficer wiedział, że i teraz mogłaby napluć mu w twarz.

- Chcesz wiedzieć, co z synem? - spytał miękko.

Agnes nawet na niego nie spojrzała. Zacisnęła usta i przy­mknęła oczy. Ale Hassan dostrzegał, że gdzieś pod maską nieustę­pliwości kryje się samotność, przerażenie i tęsknota za dzieckiem, którego nie widziała już tak długo, i o którego losach nie miała żadnych informacji.

- A może chciałabyś się z nim zobaczyć? - nie zmienił tonu, nadal mówił do niej ciepłym głosem, bez cienia agresji. Kobie­ta jednak nadal milczała. Hassan dostrzegał przebiegające po jej twarzy skurcze, widział zaciśnięte zęby, ale nie uzyskał odpowiedzi. - Możesz wyjść do niego, możesz go odzyskać - kontynu­ował starannie przygotowaną przemowę. I czekał na reakcję. Ale Agnes nie odpowiadała, siedziała w ciszy, tamując napływające jej do oczu łzy i starając się zamienić je we wściekłość. - Widzisz, jest tutaj - podsunął jej zdjęcia z manifestacji modlitewnej, sprzed sie­dziby Biura. - Mamy go na widelcu. Może trafić w każdej chwili do aresztu z innymi. A tam... - zawiesił głos. Nie musiał kończyć. Wiedział, że kobieta doskonale zna pro­cedury, którym poddawano samotne osoby z zespołem Downa. Władze już dawno uznały, że jeśli dzieci takie nie mają bliskich, dla których ich śmierć mogłaby by być źródłem nieprzyjemnych uczuć, to odpowiednie służby medyczne mają prawo zakończyć ich cierpienia. Niska jakość życia, brak spełniania kryteriów bycia osobą były wystarczającymi powodami, by poddać chorych pro­cedurze “dobrej śmierci". Starsi rodzice dzieci z zespołem Downa próbowali uzyskać zapewnienia od sądów, że władze pozwolą ich dzieciom dożyć swoich dni, zabezpieczali ich los ogromnymi kwotami deponowanymi w bankach, jednak sądy ostatecznie od­rzuciły wszystkie takie pozwy i uznały pragnienie zabezpieczenia życia upośledzonych za wyraz “fanatyzmu wypływającego z katolickiego dogmatyzmu".

Agnes znała historie upośledzonych dzieci, których rodzi­ce nie zdążyli na czas przemycić do jednego z przygranicznych klasztorów czy afrykańskich ośrodków pomocy. Po śmierci czy aresztowaniu rodziców byli oni natychmiast transportowani do klinik dobrej śmierci i tam “usypiani" odpowiednim zastrzykiem w ciągu dwudziestu czterech godzin. I nie miało znaczenia, czy chorzy mieli przyjaciół, opiekunów czy bliskich. Liczyło się tylko to, że pozbawieni byli rodziców. Słowa oficera podziałały na nią jak cios w nerki. Skuliła się, a jej czarne oczy pokryły się mgłą. Jej syn nie mógł umrzeć. Ten, który nadawał sens jej życiu, nie mógł zniknąć w ciemnym horyzoncie nicości... Ona, matka, nie mogła na to pozwolić.

- Czego chcecie? - wyszeptała.

Obama uśmiechnął się lekko. - Jak niewiele trzeba, żeby zmu­sić taką kobietę do ustępstw - pomyślał. Miał poczucie wygranej.

- Niewiele... - zaczął lekko. - Znałaś swojego mniszka świetnie, i czy nigdy nie zastanawiało cię, dlaczego nie intereso­wał się kobietami...

- To nieprawda - odpowiedziała złamanym głosem. - Mówisz o waszych relacjach ze szkoły, ale nie o to mi cho­dzi - oficer cały czas lekko się uśmiechał. - Mówię o późniejszym etapie. Byłaś koło niego, a on nigdy nawet się tobą nie zaintere­sował... Wiemy to z różnych źródeł. Spotykaliście się, ale zawsze na dystans...

- Nie zrobicie z niego geja, bo to bzdura - Agnes dała wciągnąć się w rozmowę, i już samo to było dobrym znakiem dla Obamy.

- Geja? A co miałoby być w tym złego - uśmiechnął się oficer. - To nie to. Chodzi o coś zupełnie innego - dodał i podsu­nął kobiecie zdjęcia Grety 2.0. - Jego interesowały dziewczynki, dzieci niemalże...

- Przecież dla was to nic złego - Agnes roześmiała się zło­śliwie. - Dorośli wprowadzający dzieci w świat mądrości, relacji i odkrywający przed nimi nieznane rozkosze, nie powinni być potępiani - cytowała z pamięci jedną z ulotek rozpowszechnianą przez Billa Brakfesta z Kampanii Przeciwko Pedofobii. - Dzieci mają prawo do rozkoszy, tak samo jak ich rodzice - dorzuciła ofi­cerowi slogan zapamiętany z lekcji edukacji seksualnej.

- Ale mówimy nie o wprowadzaniu ludzi w radosny i pełen optymizmu seks, ale o brutalnym wykorzystaniu młodej dziew­czyny przez religijnego fanatyka, w którym porwanie łączy się z praniem mózgu i kto wie czym jeszcze - Hassan od razu prze­szedł do rzeczy.

- Bzdura - zaczęła krzyczeć Agnes. - Absolutna bzdura. On, on... - łzy nabiegły jej do oczu, gdy zaczęła wspominać Jana z młodości, gdy uciekając z liceum, razem chodzili na spacery, i nieco starszego, gdy już w habicie pomagał jej układać życie na nowo. - Nigdy nikogo nie wykorzystał, i nie jest fanatykiem...

- Porwał to dziecko - przerwał jej ostro Hassan. - Porwał ją z domu... Jej matka - skrzywił się lekko na samo wspomnienie Garbowskiej - wciąż nie może się po tym pozbierać.

- Kłamiesz - wyrzuciła z siebie Agnes. - Nie wierzę, wy zawsze kłamiecie. - Może - wiedział, że i teraz nie mówi prawdy. - Ale mamy twoje dziecko. I od nas zależy, czy będzie żyło. A ty przecież nie wierzysz w te ich bajki o życiu wiecznym - zadał jej ostatni cios.

- Masz czas do jutra, żeby się zastanowić... - odwrócił się do niej placami. - I wtedy, być może po raz ostatni, zobaczysz syna - do­rzucił złośliwie. Kobieta zawyła i rzuciła się w jego kierunku. Ale on był już za drzwiami.

* * *

Hassan lubił słuchać radiowych rozmów Jadwigi Radzińskiej. Irytowały go wprawdzie jej lekko skrzeczący głos i maniera mó­wienia przez nos, ale zawsze z przyjemnością wysłuchiwał interpretacji wydarzeń, które - tak się jakoś składało - były po myśli Biura. I tym razem nie było inaczej. Jadwiga wraz ze swoimi gość­mi, jak co tydzień, przekonywała słuchaczy Radia “Laik FM" do słuszności linii Zjednoczonej Europy. - Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na wyraz twarzy, jaki gości na twarzach tych talibów sprzed budynku Biura. W ich oczach widać nienawiść do wszystkiego, co europejskie, otwarte, postępowe - mówiła. - Patrząc się na nich, miałam wrażenie, że już niebawem możemy stanąć wobec nowe­go Chomeiniego, który zmiecie europejskie państwo i zastąpi je katotalibanem - jej głos niebezpiecznie przyjmował wysokie tony.

- A te różańce w ich rękach, przecież to zwyczajne sznury, który­ mi można wychłostać innych czy nawet udusić. Jesteście młodzi - zwracała się do swoich rozmówców: profesora, telewizyjnego showmana i publicysty - i możecie nie pamiętać, ale były takie na­cjonalistyczne książki, których bohaterowie tłukli siebie i innych po grzbietach różańcami. Patrząc na ich twarze, nie mam wątpli­wości, że ci tam fanatycy pragną zrobić to samo.

Oficer uśmiechnął się do siebie. Oglądał te same twarze i to na ogromnych fotograficznych zbliżeniach. I jakoś nie zauważył na nich nienawiści czy frustracji. Tamci ludzie wyglądali jak jego matka, gdy modliła się z dziećmi. Mieli łagodne rysy, często przymknięte oczy. Mężczyźni byli nieogoleni i źle ubrani, czasem przez ich twarze przemykał żal, ale nienawiści czy chęci bicia kogokolwiek w nich nie zauważył. Ktoś zatrąbił. Hassan otrząsnął się z zamyślenia. I z zadowoleniem stwierdził, że nawet jeśli ludzie pod Biurem nie są chorzy z nienawiści, to tak powinni być odbierani. - Nie płacą mi za to, żebym był ich rzecznikiem, ale żebym ich zwalczał - stwierdził. I wyłączył radio. Wyskoczył z samochodu i szybkim krokiem ruszył w kierunku aresztu śledczego na Białołęce.

Tu chyba nic nie zmieniło się od lat. Szarobure budynki wokół więziennego muru zbudowano jeszcze przed wstąpieniem Pro­wincji Wschodniej do Zjednoczonej Europy, a nawet zanim upadł Związek Radziecki (o którym zawsze z sympatią wypowiadali się wykładowcy Obamy). Jedynymi kolorowymi elementami na fron­tonach budynków - oprócz powiewających na nich spodni i maj­tek - były ogromne anteny umożliwiające odbieranie tysiąca pro­gramów telewizji cyfrowej. Plac zabaw między budynkami także pamiętał czasy “ludzi honoru", a karuzele były w takim stanie, że bawić się na nich mogli wyłącznie miejscowi menele.

Oficer odwrócił zniesmaczony wzrok od placu zabaw i szybko podszedł do bramy więziennej. Tam już na niego czekano. Podofi­cer w stalowym mundurze wyprężył się służbiście i zaraportował.

- Aresztant już czeka.

Hassan uprzejmie skinął głową. I spokojnym krokiem ruszył w kierunku wskazanym przez pracownika Służby Resocjalizacyj­nej. Szczęknęły kraty. W niebieskim, malowanym na oko przed dwudziestu laty pomieszczeniu czekał już na Obamę arcybiskup Antoni Kiliańczuk. Zamiast marynarki miał na sobie czarną ko­szulę, niedbale wciśniętą w jeansowe spodnie. Na jego twarzy próżno było szukać zadowolenia z siebie. Wyglądał jak człowiek złamany, któremu odebrano nadzieję, i który nie wie, co może zro­bić, by wrócić do normalnego życia. I na to liczył Obama.

- Witam arcybiskupa, jak zdrowie? - zaczął niewinnie. I jak się tego spodziewał Kiliańczuk, odwrotnie niż Agnes Martinez, od razu zaczął rozmawiać.

- Nie wiem, dlaczego mnie tu przetrzymujecie. Nie mam nic wspólnego z tymi przestępcami, którzy podszywając się pod chrześcijaństwo, wywołują zamieszki - mówił niemal na jednym wydechu arcybiskup. Ale Obama przerwał mu brutalnie.

- Może i nie masz nic z nimi wspólnego, ale oni mają z tobą... - wyjął z kieszeni przenośny komputer i odpalił na nim pokaz slajdów z manifestacji. “Uwolnijcie arcybiskupa", “Mamy prawo do pasterza" - pokazał Kiliańczukowi najsmaczniejsze fot­ki. - Ale to nie wszystko. Wasi ludzie nie tylko okupują chodniki przed Biurem, ale też toczą regularne bitwy ze służbami. I to bi­twy z ofiarami po naszej stronie... A to wszystko idzie na wasz ra­chunek - skrzywił się nieznacznie, widząc przerażenie na twarzy arcybiskupa.

- Nie mam z tym nic wspólnego - nerwowo tłumaczył się arcybiskup. - Nie mam z nikim kontaktu, od kiedy mnie tu za­mknęliście. Jestem przeciwnikiem antyrządowych demonstracji - zapewniał.

Hassan milczał.

- Nie mam z nimi nic wspólnego. Jak mógłbym mieć, po­ruczniku, powiedzcie, jak mógłbym mieć - arcybiskupowi wyraź­nie zbierały się łzy w oczach. I dokładnie na ten moment czekał oficer.

- Nie żebym ci wierzył, wy, chrześcijanie, zawsze kłamiecie, ale... załóżmy na moment, że tym razem tak nie jest. Potrzebuję dowodów na szczerość waszego nawrócenia...

- Podpiszę, podpiszę odpowiednie oświadczenie - arcybi­skup był aż żałosny w swoim zachowaniu. I porucznik odnotował to bez większego zadowolenia. Ale podpis go nie satysfakcjonował. Z uważnie studiowanej w szkołach Biura historii sowieckich służb specjalnych oddelegowanych do walki z religianctwem wiedział, że oświadczenia podpisywane przez tamtejszych metropolitów, patriarchów czy strażników tronu patriarszego nie robiły nigdy odpowiedniego wrażenia. Religianci bowiem uznawali je, i to na­wet te jak najbardziej prawdziwe, za fałszywki i odmawiali pod­porządkowania się im. Co innego, gdyby arcybiskup pojawił się na placu i w czasie transmisji na żywo wezwał ludzi do rozejścia się i odpowiednio surowo ich potępił.

- Papier nie wystarczy, bo potem będziesz się chciał wycofać - rzucił z pogardliwym uśmiechem. - Ale gdybyś zaapelował do swoich owieczek, żeby się pokajały, to będziemy to mogli rozważyć... I może nawet kiedyś uznamy, że udała nam się resocjalizacja, szczególnie, że poza licznymi błędami, masz także ładną kartę. Ale nie ma czasu na decyzje. Musisz zdecydować się zaraz, żeby ugasić płomień rewolucji - Obama dotarł wreszcie do propozycji, jaką chciał złożyć arcybiskupowi.

- Jasne, jasne. Nie możemy godzić się na przelewanie krwi - zapewniał nerwowo hierarcha.

- A, i postaraj się sobie przypomnieć, czy nie mieliście nigdy problemów z seksualnością Jana Skorupka. Jego ucieczka z nasto­latką w ciąży wygląda podejrzanie - dorzucił Hassan. Ale gdy zo­baczył, że arcybiskup pobladł, szybko złagodził swoją wypowiedź.

- Nie mamy na to jeszcze dowodów, ale gdyby były, mam nadzieję, że możemy liczyć na równie jednoznaczne poparcie?

Kiliańczuk nerwowo skinął głową. Porucznik uścisnął jego dłoń i bez słowa opuścił pokój spotkań. To był dobry dzień. Arcy­biskupa miał już w garści, a Agnes podporządkuje mu się, gdy tylko przeprowadzą akcję porwania Sylwestra.

Rozdział osiemnasty

Maciek płakał. Modlący się ludzie unosili go na skrzydłach swojej modlitwy. Wezwania różańca otaczały go spokojem. Ale tajemnice bolesne - powtarzane szeptem przez klęczącą obok Małgorzatę - odbierały mu odzyskiwany spokój. Nie znał ich, ale pamiętał z dzieciństwa biblijne sceny, do których się odwoływały. Dziadek czytał mu Pismo Święte i opowiadał o Męce Jezusa. Ale on w tych tajemnicach nie odnajdował jeszcze Chrystusa, a siebie i dziadka. Samotność Jezusa w Ogrójcu kojarzyła mu się z opusz­czeniem dziadka. Przypominał sobie ostatni telefon i widział twarz dziadka, który jak Jezus swoich uczniów, pytał go: dlaczego usnąłeś, dlaczego nie było cię obok mnie. Gdy słyszał o biczowa­niu nie mógł skupić się na niczym innym, niż słowa jego rodzi­ców kierowane do dziadka, czy jego odpysknięcia, gdy ten żebrał o uwagę. Cierniem koronowanie - to ta ostatnia odmowa i słowa dziadka, który w swoim bólu zapewniał go o miłości. I wresz­cie ukrzyżowanie - najbardziej bolesne dla Maćka - nie miało nic wspólnego z przybijaniem do krzyża, a było raczej związane z przywiązywaniem do łóżka szpitalnego i zastrzykiem... Maciek, jako dziennikarz, widział to wiele razy. Nie potrafił wyrzucić tych obrazów z pamięci.

Gdy klęcząca obok niego kobieta zaczęła odmawiać tajem­nice radosne, odetchnął z ulgą. Otworzył oczy. Był tu już drugi dzień, ale wciąż nie mógł się napatrzeć na twarze ludzi, którzy klęczeli wraz z nim. Ich ubrania były uboższe i starsze od tych, w których chodzili jego dawni znajomi. Wielkie symbole religij­ne, jakie nosili na ubraniach, jeszcze kilka tygodni temu złości­łyby go, a w najlepszym razie bawiły. Ale teraz patrzył tylko na ich twarze. I dostrzegał w nich spokój i determinację. To już nie byli ci sami ludzie, których mijał niekiedy, robiąc kolejny materiał o katogetcie, i w oczach których dostrzegał lęk. Teraz ostrożność, strach zastąpiła odwaga, jakby ktoś powiedział im “nie bójcie się". Wielki budynek, który stał naprzeciw nich, policja i inne służby nie wywierały na nich żadnego wrażenia. Oni trwali na modlitwie i z każdą odmówioną dziesiątką różańca stawali się mocniejsi.

Jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej Maciek szukałby psy­chologicznych wyjaśnień tej postawy. Ale teraz miał wrażenie, że psychologia nic tu nie wniesie, że za ową zmianą stoi coś lub ktoś, czego nie potrafił zrozumieć. Pamiętał tylko, że gdy dziadek wra­cał z cerkwi, miał podobnie zmienioną twarz... I potrafił sprze­ciwić się każdemu, bez przemocy, za to z łagodnym uśmiechem. “Święta Maryjo, Matko Boże módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen"- powtarzał bezwiednie. I bez­głośnie wołał do dziadka, prosząc go, by pomógł mu uwierzyć.

Słońce łagodnie padało na jego twarz. I wybijało go z modli­tewnego rytmu. Zaczął się rozglądać wokół siebie i ze zdumieniem zauważył, że wokół niego i modlących się z Małgorzatą Krynicką dzieci, pojawili się nowi ludzie. Ubrani byli tak jak pozostali, ale ich twarze nie były rozmodlone, i nie sposób było wyczytać w nich czegokolwiek. Znał ten wzrok z rozmów z oficerami, których wykorzystywał do swoich materiałów. Zaczął się im przyglądać, a jego uwagę zwróciły przede wszystkim dłonie, które starannie ukrywali pod kurtkami. Przeczuwał, że zaraz coś się wydarzy.

I nie mylił się. Grupa mężczyzn przesuwała się wyraźnie w kierunku dzieci skupionych przy Krynickiej. A dokładniej w kierunku Sylwka. Chłopak uśmiechał się do nich..., a oni próbowali oddzielić go od innych. - Może to tylko przypadek, spokojnie, spokojnie - przekonywał się Maciek. - Może ci się wy­daje - mówił w nim jeden głos, ale drugi był równie natarczywy. - Nie możesz zachować się jak z dziadkiem, nie wolno ci odpuścić... - słyszał w sobie. Spięty czekał, co będzie dalej. Ale po chwili był już pewny, zachowanie mężczyzn nie było przypadkowe. Rzucił się w ich kierunku z krzykiem.

- Zostawcie go - krzyknął. - Zostawcie - chciał krzyczeć dalej, ale wówczas poczuł zimno w okolicach kręgosłupa i stracił władzę w nogach. Świat zawirował wokół niego. Szarpnął się jeszcze w ich kierunku, chciał uderzyć jednego z mężczyzn, ale po chwili nie miał już siły na nic. Czuł tylko ból...

Moment zamieszania wystarczył, by dzieciaki Krynickiej za­częły krzyczeć. Modlący rzucili się w kierunku Sylwka i zaczęli szarpać się z mężczyznami. Ci wyciągnęli paralizatory. Ale nie na wiele się to zdało. Ludzie otoczyli ich zwartą grupą i stali wokół nich. Były ich setki, każdy w rękach trzymał różaniec i powtarzał słowa starej modlitwy.

* * *

Zapisane drobnym pismem kartki drżały mu w dłoniach. Miał je odczytać już pół godziny temu. Wszystko było przygotowane na jego występ. Okna budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem miały tę zadziwiającą właściwość, że mogły służyć za telebimy. I na nich miał pojawić się on, by potępić nieodpowiedzialną akcję re­ligijnych fundamentalistów, którzy odmawiają podporządkowania się prawu, przez co kompromitują nowoczesne chrześcijaństwo. Tekst pisał całą poprzednią noc. Włożył w niego swoją teologiczną maestrię. Wiedział, że jeśli wypadnie dobrze, to ma szansę na po­wrót do kurii, a przynajmniej na łagodniejszy wyrok. Miał nadzieję, że uda mu się odzyskać swoją dawną pozycję “oficjalnego chrześci­janina". Rozmowa z Obamą przywracała nadzieję... I żył nią aż do momentu, gdy przywieziono go do Biura. Od tego czasu wydarzyło się jednak zbyt wiele, by mógł odczytać to, co napisał w nocy. Początkowo nic na to nie wskazywało. Naj­pierw oddał swoje wystąpienie porucznikowi, a ten zaakceptował je zadowolonym skinieniem głowy. Później zaprowadzono go do tego pokoju, by przez chwilę przyjrzał się ludziom, do których ma przemawiać. “Pomyśl, jak do nich trafić"- rzucił krótko Obama. “Od ich reakcji zależy twoja przyszłość"- uśmiechnął się krzywo. I arcybiskup karnie wykonał polecenie. Zza przyciemnianej szyby, z wysokości trzech pięter, przyglądał się modlącym ludziom. Wi­dział nad nimi wielkie transparenty: “Oddajcie dzieciom rodzi­ców", “Uwolnijcie arcybiskupa" i wielki napis “Zło dobrem zwy­ciężaj". Przyglądał się ich twarzom: prostym, zaangażowanym, takim, jakie zapamiętał z własnego dzieciństwa, gdy przychodził do warszawskiego kościoła św. Karola Boromeusza przy parafii św. Andrzeja... Tam też zawsze byli tacy ludzie: drobni urzędnicy, nauczyciele, robotnicy z okolicznych kamienic. Ich wiara była, za­pamiętał to dobrze, prosta. Nie znali teologii, ale gdy wraz z pro­boszczem śpiewali “Święty Boże" mury aż drżały.

Kiliańczuk delikatnie się uśmiechnął na wspomnienie pro­boszcza. Znany w całej Warszawie jako duszpasterz młodzieży, ksiądz ten nie cieszył się szczególną sympatią kurii. Arcybiskup pamiętał, że gdy umarł, na pogrzebie nie było prymasa, ale za to cała ulica od budynków Straży Pożarnej aż do zboru baptystycznego pełna była wiernych. On też stał na ulicy. I płakał. Płakał po księdzu, który godziny spędzał z dawnymi żołnierzami, po­chylał się z troską nad studentami i pilnował, by jego parafianie dostali strawę duchową. Nie był, a przynajmniej arcybiskup tego nie zapamiętał, wybitnym teologiem, nie zaczytywał się w Kingu czy Drewermannie, ale za to wiernie wykonywał polecenie bisku­pów. I towarzyszył kolejnym pokoleniom parafian. Także jemu, małemu, a później dorastającemu Antoniemu Kiliańczukowi. To proboszcz podsuwał mu papieskie encykliki, uczył modlitwy i przekonywał, by został księdzem. A gdy to zrobił, odprawił mszę świętą dziękczynną za to, że po dwudziestoletniej przerwie ktoś wreszcie poszedł z jego parafii do seminarium.

Krótko później proboszcz zmarł. A Antoniego pochłonęły studia, wyjazdy i kariera duchowna. W pierwszych latach wspo­minał jeszcze swojego starego proboszcza, ale ten czas dość szybko minął. Miał nowych bohaterów. Wciągała go niemiecka teologia, z podziwem spoglądał na profesora, który nie tylko zrzucił sutan­nę, ale nawet zmienił nazwisko, by odciąć się od przeszłości. Ob­raz proboszcza zacierał się w jego pamięci. Zaczęło go śmieszyć przywiązanie do sutanny, maryjność czy emocjonalne kazania. Aż wreszcie skutecznie wypchnął proboszcza z umysłu. A teraz on wrócił. Arcybiskup niemal widział przed sobą jego twarz i łagod­ne niebieskie oczy. - Co on pomyślałby o mnie? - zamyślił się Kiliańczuk. - Co by powiedział...

Do jego uszu dochodziła zza szczelnie zamkniętych szyb spo­kojna modlitwa. “Zdrowaś Maryjo... Pan z Tobą... Módl się za nami grzesznymi" - słyszał urywane słowa. Pojęcie grzechu już dawno wyrzucił ze swojego słownika. Miało być ono sprzeczne z odkryciami nowoczesnej teologii, wynikać z przestarzałego augustynizmu i powodować brak samoakceptacji u wiernych. Nie ma co ukrywać, że z grzechu zrezygnował krótko po tym, jak zaczął się spotykać ze Strzelkowskim. I świetnie sobie bez niego radził. Aż do ostatnich dni. Aresztowanie, samotność w celi, zniszcze­nie marzeń boleśnie uświadomiły mu, co stało się z jego życiem. I wciąż słyszał w uszach słowa ks. Onufrego: “Modlimy się"...

Kątem oka dostrzegł zamieszanie na placu. Ludzie zaczęli się gromadzić w jednym miejscu, wokół kilkunastu mężczyzn. Ktoś upadł, zaczęły się krzyki. Ale większość nadal, może mniej spokojnie, ale mocnymi głosami, odmawiała różaniec.

Do pokoju, w którym siedział arcybiskup, wbiegł porucznik Obama. Nie był w dobrym nastroju. Porwanie Sylwestra nie uda­ło się, a w spokojnym dotąd tłumie pojawiła się złość. - No, ekscelencjo, możesz się wykazać. Trzeba im powiedzieć kilka ciepłych słów, uspokoić, niech rozejdą się do domów i nie roz­rabiają - rzucił wściekły. - Wiesz, jak to zrobić, mam nadzieję.

Arcybiskup spojrzał na niego niemal niewidzącymi oczami.

- Pewnie wiem... - zaczął ostrożnie.

- To do dzieła. Zaraz będziesz na wizji - na jego ustach po­jawił się złośliwy uśmiech.

Kiliańczuk podszedł do okna. Miał świadomość, że urządzenia audiowizualne były już włączone. Tłum na placu zamarł. Zebrani ludzie patrzyli się w okna Biura do Walki z Fundamentalizmem i czekali na to, co powie. Hierarcha sięgnął po zapisane w nocy kartki. Chciał je odczytać, ale nie był w stanie. Przed oczami miał wciąż swojego proboszcza z czasów młodości i matkę, która była tak dumna, gdy pierwszy raz przyjechał do domu w sutannie. A w uszach dźwięczał mu głos ks. Onufrego Tobolskiego: “Mo­dlimy się, ufaj"...

Modlitwa ucichła. Ludzie czekali na jego słowa. Obama zna­cząco chrząknął. Arcybiskup wiedział, że za chwilę, jeśli nic nie powie, wyłączą urządzenia. A on sam trafi z powrotem do aresztu. Do głowy przyszła mu scena z “Zapaśnika", starego filmu z po­czątku wieku. Zmęczony życiem wresder, który przegrał wszyst­ko: miłość córki, związek z kobietą, wraca na ring, choć walka może się skończyć jego śmiercią. Wybiera samobójstwo na arenie, byle tylko nie podjąć wyzwania nowego życia. Arcybiskup miał świadomość, że jeśli teraz odczyta słowa, które napisał i które zostały zaakceptowane przez porucznika, to skończy jak tamten. Bez nadziei na nawrócenie, bez możliwości naprawienia. Jeśli jed­nak ich nie odczyta, rzuci się w otchłań niewiadomej. “Albo- albo" - przyszedł mu do głowy Kierkegaard. - Wiara jest skokiem w przepaść - kołatało mu w umęczonym umyśle. Wiedział, że ma jeszcze kilkanaście sekund na decyzję.

I podjął ją. Podniósł rękę i szybkim, mocny ruchem, takim, jaki podziwiał zawsze u swojego starego proboszcza, i który naśladował w pierwszych latach swojej kapłańskiej posługi, wy­konał znak krzyża. “Niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty. Amen".

* * *

Obama miał świadomość, że popełnił błąd. Powinien był wyłączyć sprzęt o wiele wcześniej, gdy arcybiskup stał w oknie i milczał. Ale był zbyt pewny siebie. Nie wierzył, że ten bufon może zrobić coś takiego. Był przekonany, że lektura jego teczki, a także rozmowy, które zawsze napełniały go obrzydzeniem, dały mu wystarczającą wiedzę o Kiliańczuku. A jednak się mylił. Gdy tylko usłyszał słowa płynące z ust hierarchy, wydał polecenie, by wyłączyć aparaturę. Ale było już za późno. Ludzie na placu zoba­czyli, że arcybiskup, którego wielu z nich uważało za kolaboranta, pobłogosławił ich modlitwę. I zaczęli klaskać.

- Coś ty, kurwa, zrobił, klecho! - Obama rzucił się w jego kierunku. Arabska krew aż się w nim zagotowała. Był wściekły na Kiliańczuka, ale jednocześnie zaczął odczuwać wobec niego coś w rodzaju ostrożnego szacunku.

Arcybiskup przełknął ślinę. Odwrócił się do oficera. I rwącym się z nerwów głosem odpowiedział: - Nie wiem.

- Nie wiem - dodał po chwili. I zamilkł, oszołomiony tym, co się stało.

Obama zrozumiał, że nic więcej z niego nie wyciągnie.

- Wyprowadzić go - rzucił do podoficera, który czekał pod drzwiami. A sam zbiegł do centrum dowodzenia, które znajdo­wało się w dolnej części budynku. Pułkownik Mitterand już tam na niego czekał. Nie wyglądał na zadowolonego. I trudno było się dziwić. Zmęczeni wielogodzinną modlitwą ludzie, po błogosławieństwie biskupa wyglądali na wyraźnie podniesionych na duchu.

- Co się stało? - pułkownik z trudem zachowywał spokój. Obama szukał sensownego wytłumaczenia wydarzeń, ale nie był ich w stanie znaleźć. Arcybiskup wydawał się całkowicie pod­dany jego wpływowi. Nigdy nie odmówił współpracy. Rano, gdy przyniósł swoje wystąpienie, miał na twarzy wypisane błaganie, by go wypuścili. A później zamiast przeczytać to, co uzgodnili, pobłogosławił. Tego porucznik nie mógł zrozumieć.

- Wszystko było uzgodnione - zaczął się tłumaczyć. - De­cydujące dla zmiany jego postawy musiały być ostatnie minuty...

- Co się wówczas wydarzyło?- Mitterand patrzył na niego wyczekująco.

- Właściwie nic. On się patrzył na ich modlitwę. I sam po­wtarzał coś pod nosem...

Pułkownik uniósł brwi.

- Co powtarzał?

- To, co oni. “Módl się za nami grzesznymi"... A potem zro­bił to, co zrobił, jakby ich modlitwa uniosła go w innym kierunku niż zamierzał - wyszeptał zdumiony własnym odkryciem Hassan. W islamie, z tego co pamiętał z lekcji Koranu, modlitwa nie miała takiej mocy. Była obowiązkiem, który każdy wierny powinien był wypełniać, żeby nie obrazić Boga. Ale nie mogła ona zmieniać życia ludzkiego, nie miała mocy, by kruszyć ludzkie serca. A tu wyraźnie coś takiego się stało. Złamany arcybiskup odzyskał na moment godność. A Obama, który przesłuchiwał go wcześniej i czytał starannie jego kartoteki, nie wierzył, by arcybiskup był do tego zdolny. - Tak, to musiała być tamta modlitwa, to ona wyrwała go nam - dodał niemal bezwiednie.

Pułkownik uniósł lekko brwi. Rozważania na temat spraw­czej siły modlitwy były ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać po dobrze zapowiadającym się oficerze Biura do Walki z Fundamentalizmem. I pochodzenie nie mogło tu być wytłumaczeniem, bo - jak wiedział ze studiów religioznawczych Mitterand - tylko chrześcijanie i Żydzi wierzyli, że ich modlitwy mogą nie tylko zmienić świat, ale nawet nakłonić Boga do zmiany wcześniejszej decyzji. Muzułmanie - a ten chłopak, co było w jego papierach wywodził się ze środowiska algierskich emigrantów w drugim po­koleniu - nigdy by tak sprawy nie ujęli.

- Poruczniku, to kompromitacja - powiedział powoli. - Od­bieram ci sprawę. Proszę uporządkować dokumentację. I przeka­zać ją oficerom z centrali. I wziąć sobie kilka dni urlopu. A potem zobaczymy, co z tobą zrobimy - stwierdził sucho.

Hassan podniósł na niego wzrok. Powinien się był tego spo­dziewać. Biuro mogło wybaczyć błędy w akcjach, ale nie religijny rewizjonizm.

- Tak jest, pułkowniku - wyszeptał. - Do kiedy mam czas na zdanie dokumentacji? - spytał jeszcze.

- Dwa dni. A potem będziemy w kontakcie. Możemy jesz­cze potrzebować twojej pomocy. Nikt nie zna sprawy tak dobrze jak ty - dodał na pocieszenie.

Rozdział dziewiętnasty

Pukle jasnych włosów opadały na podłogę. Gretka błyskawicz­nie traciła piękne, długie włosy. Młoda kobieta, która krzątała się obok niej z maszynką, nie była jednak zadowolona z efektu swojej pracy.

- Nie będzie łatwo przerobić ją na chłopaka, czy choćby chłopczycę - uśmiechnęła się do ojca Jana, który z zainteresowa­niem przyglądał się całej operacji. - Zafarbuję jej włosy, trochę pociemnię cerę, ale dużo więcej przy jej urodzie zrobić się nie da - mówiła spokojnie.

Zakonnik także się uśmiechał. Odkąd sześć godzin temu przybyli do tego domu, był całkowicie spokojny. Znał jego miesz­kanki od wielu lat. Martę, krzątającą się teraz przy włosach Grety, poznał krótko po tym, jak przysłano go na Miodową. Dziewczyna przyszła do niego do spowiedzi. Była wtedy studentką ekonomii, a jego zafascynowało, że ktoś tak młody chce jeszcze spowiadać się w konfesjonale. Później stracił ją z oczu. Zgłosiła się do nie­go kilka lat później, i w czasie spowiedzi wyznała, że wstąpiła do podziemnej wspólnoty zakonnej. Nie pytał o szczegóły, wie­dział, że lepiej dla wszystkich, by nie wiedział co to za grupa. Ale w czasie kolejnej spowiedzi, mniej więcej kwartał później (jak się dowiedział Marta spowiadała się u niego zawsze, gdy była w de­legacji w Warszawie), wyznała mu, że żyje w niewielkiej grupie inspirującej się zgromadzeniami bezhabitowymi ojca Honorata Koźmińskiego.

- Wie ojciec, my jak jego uczennice staramy się żyć razem, ale tak by inni nie wiedzieli, kim jesteśmy. I udaje się nam to. W naszym miasteczku większość ma nas za “poszerzony zwią­zek lesbijski", bo żyjemy we trzy w dużym domu... Nie potwier­dzamy tego - zastrzegła się błyskawicznie, jakby obawiając się, że zakonnik może zarzucić jej kłamstwo. - Ale i nie zaprzeczamy. Po prostu żyjemy razem, modlimy się, i kiedy można pomagamy ludziom przez modlitwę. Każde inne działanie mogłoby nas zdekonspirować - próbowała się usprawiedliwiać.

Jakiś czas potem poznał pozostałe towarzyszki Marty: Na­talię i Klarę. Dziewczyny znały się ze studiów i zdecydowały na wspólne życie modlitewne. Inspirował je o. Pierre- Marie Delfieux, francuski zakonnik, który jeszcze w dwudziestym wieku założył Wspólnoty Jerozolimskie, gdzie mężczyźni i kobiety trwali na modlitwie w sercu miast. Ich pragnieniem było podobne życie, zaangażowanie na rzecz miasta i świata, z jednoczesną pracą za­wodową. A że pełne życie monastyczne nie było możliwe, to połą­czyły w swoim projekcie pomysły małych sióstr Jezusa i Wspólnot Jerozolimskich, codziennie zanosząc w cichej (śpiewy liturgiczne mogłyby je zdekonspirować) modlitwie przed Boże oblicze spra­wy swoich koleżanek, kolegów z pracy.

Modlitwa musiała im wystarczyć do formowania wspólnoty. Do Eucharystii przystępowały osobno. I to zazwyczaj poza miej­scem zamieszkania. Spowiadały się tylko u zaufanych księży, gdy opuszczały Zamość. Na szczęście robiły to często, gdyż wszystkie trzy pracowały we własnej, niewielkiej firmie zajmującej się szko­leniami dla pracowników wielkich korporacji. Ścisłe zasady kon­spiracji, jakie sobie narzuciły, wynikały nie tyle z obaw o własne przetrwanie, ile z pragnienia głębokiego wejścia w życie zwyczaj­nych ludzi i modlitwy za nich. - Gdybyśmy zamieszkały w dzielnicach katolickich, nie znałybyśmy problemów tych wszystkich ludzi. I nie mogłybyśmy im pomóc. A to służba jest naszym celem

- Marta tłumaczyła ojcu Janowi w czasie jednej z ich rozmów.

Jak bardzo prawdziwe były jej zapewnienia, mógł się prze­konać ojciec Jan tego dnia rano. Gdy krótko po nocnej ucieczce z folwarku - specjalnie wykonanym przez zakonników tunelem, który kończył się prawie pięć kilometrów za ich zabudowaniami - zapukali do drzwi ich skromnego domu na przedmieściach Za­mościa, dziewczyny przyjęły ich z otwartymi rękami. - Modliłam się za ojca, i miałam nadzieję, że może jednak do nas ojciec trafi - zapewniała kapucyna Marta, a Natalia błyskawicznie przygoto­wała im posiłek.

Później usiedli przy stole i zaczęli zastanawiać się co dalej. Efekty tej swoistej burzy mózgów, poprzedzonej modlitwą do Ducha Świętego, przeszły najśmielsze oczekiwania ojca Jana. I nie ma co ukrywać, że nieco go przeraziły. Klara bowiem wpadła na pomysł, by mężczyźni i dziewczynka uciekali dalej w przebraniu pary transseksualistów z transseksualnym dzieckiem.

- Debata nad przyznaniem dzieciom prawa do zmiany płci bez zgody rodziców, to ostatnio jeden z najgorętszych tematów - tłumaczyła im z błyszczącymi oczyma. - Kampania przeciw Transfobii od dawna apelowała do dzieci, które czują, że mają inną tożsamość seksualną niż płeć biologiczną, by zgłaszali się do ich działaczy, a oni im pomogą. Zdarzały się nawet jakieś porwania dzieci przez transseksualnych działaczy, a władze zawsze brały ich stronę, sugerując, że była to obrona konieczna praw dzieci przez zakusami zacofanych rodziców - mówiła.

- Mam się przebrać za kobietę? - Benedykt spytał z obrzy­dzeniem na twarzy.

- A masz lepszy pomysł? - brutalnie odparowała Marta. - Bo my nie mamy. Szuka was Biuro do Walki z Fundamentali­zmem, wasi koledzy walczą z komandosami, a wy musicie przedrzeć się dalej. I jedyne, co wam pozostaje, to dobry kamuflaż, który ja wam zapewnię - uśmiechnęła się triumfalnie. Mężczyźni długo nie chcieli się zgodzić, ale wreszcie po do­brych trzech godzinach zostali przekonani. Jako pierwsza na fotel usiadła Gretka. Marta pracowała nad nią dobrych kilka godzin. Zaczęła od obandażowania jej piersi, później starannie postarzała jej cerę na dłoniach i rękach. I wreszcie zabrała się do strzyżenia. Efekt jej pracy był piorunujący. Blond włosa ślicznotka, o urodzie laleczki, przekształciła się w dość brzydką chłopczycę, o czarnych, krótko przyciętych włosach.

- Idź się przebrać, Natalia coś dla ciebie wybrała - rzuciła jej Marta. I zwróciła się do przyglądających się całej operacji męż­czyzn. - A teraz, który z was?

* * *

Po policzkach dziewczynki spływały łzy. Nie chciała spojrzeć w lustro, które postawiła przed nią Natalia.

- Jestem nikim, kopią pięknej matki, kimś, kto nie ma nawet swojego wyglądu - szeptała Gretka.

Natalia próbowała ją objąć, ale dziewczynka zrzuciła jej dłonie z ramion.

- Nie chcę twojego współczucia, rozumiesz, nie chcę - krzyknęła.

Kobieta spojrzała na nią ze zrozumieniem. Pamiętała, jak sama była w takim stanie. Też miała czternaście lat, i zrozumiała, że nikt jej nie chciał. Mama chciała się jej pozbyć. A potem przez lata robiła na tym pieniądze, zgarniając odszkodowania od państwa, od lekarzy, a nawet od księży i dziennikarzy, którzy mówili o jej sprawie. Pamiętała dzień, w którym stanęła przed mamą i zadała pytanie: “Mamo, czy to prawda, że chciałaś mnie usunąć?". Twarz Aliny Złotowskiej wówczas się skurczyła. Ale słowa szybko po­płynęły z jej ust. “Dziecino, nie byłaś jeszcze wtedy człowiekiem, nie wiadomo było, czy jesteś chłopcem, czy dziewczynką, a ja mia­łam uszkodzony wzrok, mogłam go stracić" - tłumaczyła matka. Ale Natalii to nie przekonało. Była okrutna, bo widziała, że jej ukochana mama z trudem wraca do tamtych wydarzeń, ale nie chciała jej odpuścić. “Mamo, to kim wtedy byłam?" - drążyła da­lej. “Zlepkiem komórek, czymś, co znaleźć można w probówkach w laboratoriach medycznych" - Natalia słyszała w głosie swojej mamy dalekie echo słów, jakie padały w ich mieszkaniu, gdy po­jawiały się w nim działaczki feministyczne. Nie odpowiedziała wówczas, przyjęła tamten argument, ale w jej relacji z matką coś pękło. Niby jej wierzyła, że była wówczas niczym, ale jakoś nie potrafiła się już przytulać, jak dawniej.

Zaczęła szukać książek na temat rozwoju płodowego. Nie było to łatwe. Fotografie już dawno zostały usunięte z podręczni­ków embriologii. Zakazano ich po tym, jak okazało się, że USG jest skuteczną bronią w rękach przeciwników postępu. Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał nawet specjalne rozporządzenie, w którym uznał, że publikowanie takich zdjęć może naruszać wol­ność światopoglądu i stanowić niedopuszczalną formę presji wo­bec kobiet chcących skorzystać ze swoich praw. Ale wreszcie się jej udało. Dotarła do materiałów wydawanych wiele lat wcześniej. Czytała i płakała. Wynikało z nich całkowicie jednoznacznie, że gdy jej mama chciała ją usunąć - ona miała już nie tylko rączki i nóżki, ale i bijące serce, a także doskonale wiadomo było, że jest dziewczynką. Tego dnia wieczorem przyniosła mamie papiery. Rzuciła je na stół. “I...?"- spytała tylko. Mama wpadła w szał. Po­darła dokumenty. “Zabierz stąd tę katolską propagandę"- wrzesz­czała. Natalia wybiegła z domu. Czuła, że nikt jej nigdy nie chciał, że jej życie nie ma sensu. Godzinami krążyła po Warszawie. Szła w kierunku Wisły. I nie wiedząc dlaczego, wstąpiła do kościoła kapucynów. Usiadła w ostatnim rzędzie. Chciała się tylko wypła­kać. I wtedy jej wzrok padł na Chustę. Wisiała w głębi świątyni. A z niej spoglądał na nią mężczyzna. Nie wiedziała jeszcze, kto to jest, w jej domu nie mówiło się o Bogu. Ale z jego twarzy emano­wała miłość. Bezgraniczna i bezwarunkowa. Do niej... - Nie jesteś kopią - zaczęła Natalia. - A ja ci nie współczuję. Nie ma czego. Jesteś dzielną młodą kobietą, która swoimi działa­niami udowadnia, ile jest warta - kobieta nie próbowała już objąć dziewczynki.

- Gówno prawda. Tylko tak mówisz, wszyscy tak gada­cie - dziewczynka była wściekła. Ale jej agresja nie zniechęciła Natalii.

- Mylisz się. Nie gadam tylko. Widzę dzielną kobietę, któ­ra wbrew wszystkim chciała uratować swoje dziecko. I ratuje je. Chciałabym, żeby moja mama taka była. Chciałabym, żeby mnie ktoś kochał, jak ty kochasz tego malucha, którego nosisz w sobie. I dlatego cię podziwiam - mówiła coraz szybciej, przełykając łzy.

Gretka spojrzała na nią zaskoczona. Miała ochotę coś odburknąć, ale wzruszenie dostrzegalne na twarzy Natalii powstrzymało ją.

- Co ty gadasz? - spytała tylko.

- Nic nie gadam. Moja mama, gdy byłam w wieku twojego dziecka, chciała mnie zabić. Usunąć ciążę, jak to się mówi. Miała słaby wzrok, który mógł się jej pogorszyć. Lekarze, to były inne czasy, nie zgodzili się na to. I tylko dlatego się urodziłam... Żyję, bo uparli się lekarze, a własna matka mnie nie chciała... Ona po­tem tych lekarzy przez lata po sądach ciągała. Moje urodzenie było jej szkodą. I dostawała pieniądze. Ja się tego dowiedziałam, gdy byłam w twoim wieku - Natalia mówiła jednym tchem, jakby obawiała się, że dziewczynka może jej przerwać. Ale Gretka mil­czała. - Znalazłam papiery w szafce. Orzeczenie sądu, trybuna­łu, odwołania adwokatów. I wyroki. Za złe narodzenie, za szkody moralne i zdrowotne. Za moje życie. I wtedy poczułam się nikim. Chciałam zapytać mamę o to. Ale dla niej to były fanaberie nasto­latki. Chciałam zrozumieć, ale nie potrafiłam... - głos jej się zała­mał. Nieczęsto wracała do takich wspomnień. Gretka też milcza­ła. Położyła ręce na brzuchu. Jakby chciała obronić swoje dziecko przed tą opowieścią. - I pomyśl, twoje dziecko nie doświadczy tego, bo chcesz je kochać... - wykrztusiła z siebie Natalia. - A kto pokocha mnie? - zapytała po dłuższej chwili dziew­czynka.

Kobieta wzięła ją za rękę i poprowadziła do sąsiedniego poko­ju. Tam, tuż po przybyciu na miejsce, ojciec Jan rozpiął Chustę.

- Popatrz na Niego - szepnęła Natalia. - On kocha cię bez­granicznie.

Dziewczynka spojrzała na obraz. Oblicze Chrystusa emano­wało ciepłem. Patrzyła na nie, a później chwyciła Natalię za rękę. I przytuliła się do niej.

* * *

Zmierzchało, gdy wyruszyli w drogę. Ani ojciec Jan, ani Bene­dykt nie mieli ochoty pokazywać się w swoich strojach w świetle dnia. Ich twarze były pokryte grubą warstwą pudru, na sobie mieli kolorowe spódnice, ciepłe swetry i zszywane z kawałków rozma­itych tkanin płaszcze. Gretka dla odmiany ubrana była jak chłopak. Ciemne bojówki i przeciwdeszczowa kurtka sprawiały, że jej lekko zaokrąglony brzuszek i rozwijające się piersi były niemal zupełnie niewidoczne. Wędrowali poboczem drogi. Mieli przedstawiać się jako para transseksualistów, którzy wędrują z wypędzonym z domu “uwięzionym w kobiecym ciele chłopcem", którego adoptowali. Dokumentów oczywiście nie mieli, ale liczyli na to, że rozpętana kilka miesięcy wcześniej transseksualna medialna histeria ułatwi im rozmowy z policją.

- Jeśli będą się was pytać o dokumenty - cierpliwie tłuma­czyła im przed wyjściem Marta, mówcie, że ograniczają one wasze prawo do wolności ekspresji osobowości, i że nie macie ochoty tłumaczyć się z waszych wyborów urzędnikom. To powinno za­działać. Kiedy ostatnio pewien policjant chciał zatrzymać feminotransa wchodzącego do męskiej toalety, usłyszał, że wara mu od jego, czysto zresztą umownej, tożsamości płciowej. Ten nie odpu­ścił, więc zrobiono z tego zadymę na całego. Media zachłystywały się łamaniem praw transseksualistów przez tygodnie, a nadgorliwy policjant został wyrzucony z pracy za brak zrozumienia dla skom­plikowanych problemów tożsamościowych oraz przywiązanie do konserwatywnych norm określania płciowości - dokończyła.

Na razie jednak nie musieli testować jej rad. Co jakiś czas mijał ich policyjny samochód, ale nikomu nie przyszło do głowy, by ich za­trzymywać. I dopiero około północy, kilkanaście metrów przed nimi zatrzymał się z piskiem opon kolorowy busik. Wyskoczył z niego, na oko około sześćdziesięcioletni, długowłosy mężczyzna z krótko przy­strzyżoną bródką i w czarnym fantazyjnym berecie na głowie.

- Co tu robicie w nocy? - spytał z uśmiechem.

- Wędrujemy - odburknął, nie udając nawet kobiety Benedykt.

Mężczyzna nie wyglądał na zaskoczonego męskim głosem.

- A nie szukacie noclegu? - nie zraził się odpowiedzią.

- Nie! - ta odpowiedź była równie mało sympatyczna, jak pierwsza.

- A szkoda. Jestem Sulejman Marcinski z tutejszego nowo­ czesnego bractwa sufickiego. I chciałem was zaprosić na nocleg. Chętnie przyjmujemy każdego, kto tylko chce nas nawiedzić. Zapraszamy na herbatę, nocleg, a jeśli macie ochotę, to również na nasze modlitwy - mówił mężczyzna.

Mężczyźni spojrzeli się na siebie. Sen niewątpliwie by im się przydał. A było pewne, że nikt nie będzie ich szukał wśród wy­znawców neosufizmu. Ojciec Jan pamiętał, że była to grupa, którą ściągnięto do Prowincji Wschodniej z Półwyspu Iberyjskiego, gdzie święciła triumfy wśród Hiszpanów. Neosufizm nie wymagał wiele od wiernych. Mogli oni nadal żyć po swojemu, pić alkohol, a nawet jeść wieprzowinę (wszystko zgodnie z ideą by nikogo nie urazić), a jednocześnie pozwalano im żyć wedle szariackiej zasady wielożeństwa. Ich teologia zakładała, co bardzo podobało się władzom, że wszystkie religie są tak samo wartościowe, i żadnej nie wolno uznawać za jedynie prawdziwą. Wszystko to razem sprawiało, że wyznawcom neosufizmu powierzono wykładanie islamu w szko­łach państwowych. I tak rozprzestrzenili się na całą Europę.

- A daleko to stąd? - uśmiechnął się ojciec Jan.

- Nie, kilka kilometrów, podwiozę was - Sulejman wyglądał na zachwyconego. - Wskakujcie - wskazał ręką na swój koloro­wy busik. Centrum sufickie rzeczywiście było niedaleko. W trak­cie podróży zdążyli opowiedzieć Sulejmanowi wymyśloną przez Martę historyjkę.

Biały budynek wyglądał sympatycznie. Ojca Jana zaskoczyły jednak symbole religijne, który się na nim znajdowały. Zamiast zwykłego półksiężyca nad drzwiami wejściowymi znajdował się jakiś religijny miks, na który składały się krzyż, gwiazda Dawida, pentagram, a także przewrócony półksiężyc. Zakonnik od razu poprawił przymocowaną na piersiach Chustę i chwycił za róża­niec ukryty pod ubraniem. I zaczął szeptem go odmawiać, błaga­jąc, by Matka Pana otoczyła ich opieką. Miał dziwne przeczucie, że choć w ośrodku sufickim na pewno nie dopadnie ich Biuro do Walki z Fundamentalizmem, to wcale nie są w nim całkowicie bezpieczni. Ale było już za późno na odwrót. W progu witał ich bowiem lider miejscowej wspólnoty.

- Witam was w progach tego domu. I zapraszam na naszą herbatę - mówił z uśmiechem, lustrując ich przenikliwym wzro­kiem - Co was do nas sprowadza? - spytał.

- To transseksualiści z chłopcem uwięzionym w ciele dziew­czynki, którzy szukają miejsca, gdzie mogliby normalnie, z dala od społeczeństwa żyć i wychowywać dziecko w zgodzie z własnymi przekonaniami - odpowiedział w ich imieniu Sulejman. Effendi (bo tak nazywano lidera w centrum) Tytus nie wyglądał jednak na prze­konanego. Przyglądał się uważnie ojcu Janowi, zatrzymując wzrok szczególnie długo na piersiach. Uśmiech powoli znikał z jego twarzy.

- Nie jesteś tym, za kogo się podajesz - wycedził na koniec.

Rozdział dwudziesty

Pistolet lekko uwierał go w ramię. Jacek co jakiś czas go poprawiał, i czekał na moment, gdy Tablett, jak co dzień od ponad dwudziestu lat, wyjdzie ze swojego mieszkania na Krakowskim Przedmieściu, by spacerowym krokiem udać się do pracy. To wtedy miała dokonać się zemsta. Pomorski sięgnął pod kurtkę, by po raz nie wiadomo już który sprawdzić, czy odnajdzie pod nią malutki automatyczny rewolwer, który kupił od znajomego handlarza bronią kilkanaście godzin temu. Był tam - jego ostatnia nadzieja na sprawiedliwość - gotowy do użycia.

Na razie jednak siedział w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, nieopodal Hotelu Bristol i niecierpliwie spo­glądał na zegarek. Do 7.30 zostało jeszcze ponad piętnaście mi­nut. Ulica była jeszcze dość senna. Nieliczni przechodnie czekali na autobusy, a kafejki były jeszcze szczelnie pozamykane. Nie­odległy Uniwersytet im. Hermana van Rompuya też jeszcze nie otworzył swoich podwojów. I na to liczył Pomorski. Wiedział, że o tej porze możliwa jest ucieczka z tego miejsca. A Warszawa była jego żywiołem. W czasie pracy w policji poznał ją doskonale. Znał każdą ulicę, każdy kanał i każde podziemne przejście. Wiedział, gdzie szukać pomocy, jak uzyskać pieniądze, gdy nagle sieje utra­ciło, i jak zdobyć konieczne informacje. Wiedział też, gdzie się ukryć, gdy zajdzie taka potrzeba. Miał już zresztą przygotowane szczegółowe plany ucieczki.

Przymknął na moment oczy. I znów zobaczył przed sobą twarz Zosi. Patrzyła na niego z lekkim wyrzutem. - Nie rób tego - zdawały się mówić jej oczy. Ale on nie chciał wsłuchać się w ten głos. Chciał zemsty, odpłaty. Gwałtownie otworzył oczy. I zaci­snął zęby. - Robię to dla niej, i dla innych, żeby ten sukinsyn nigdy już nikogo nie zabił - powtarzał sobie. - To konieczna ochrona społeczeństwa przed takimi gnidami - tłumaczył nie wiadomo komu - bardziej sobie czy obrazowi żony, który tkwił cały czas pod jego powiekami.

I choć wytłumaczenie, jasne i spójne, dlaczego chce zabić Tabletta, ułożył sobie wiele godzin temu i wielokrotnie je sobie po­wtarzał, to nie czuł się z nim dobrze. Pamiętał ostatnią rozmowę z ojcem Janem, ale też kilkugodzinną wspólną drogę z Zosią i za­konnikiem, gdy kapucyn przekonywali jego żonę, że jej grzechy mogą zostać odpuszczone przez miłosiernego Boga.

- Jesteś grzeszna, ale Bóg daje ci czas na nawrócenie - mó­wił wtedy zakonnik. - I daje go każdemu, pozwalając na powrót, nawet w ostatnim momencie... - Jacek doskonale pamiętał tamte słowa. Ale nie potrafił odnieść ich do zabójcy jego Zosi. - Ale tu nie o niego chodzi - polemizował w myślach z ojcem Janem. - I nie o zemstę, a o tych ludzi, których on zabijał, zabija i może zabić. Ich też trzeba ratować - po raz nie wiadomo już który po­wtarzał sobie Jacek.

Mężczyzna spojrzał nerwowo na zegarek. Była 7.28. Za dwie minuty z budynku bez kantów miał wyjść Tablett. Jacek wy­siadł z samochodu i spokojnym krokiem zaczął iść w kierunku kamienicy. Rozluźnił się, wyrzucił z umysłu wszystkie myśli, był skoncentrowany tylko na jednym: podejść, powiedzieć kilka słów, i uciec. Ostatni raz powtórzył w myślach schemat ucieczki. I zo­baczył jego. Tablett był mężczyzną w średnim wieku. Lekko po­siwiałe włosy miał krótko przycięte, niebieskie oczy ukrywał za malutkimi, okrągłymi okularkami, a na jego twarzy gościł zawsze łagodny uśmiech. Jackowi przemknęło przez myśl, że teraz w ni­czym nie przypominał on wściekłego mężczyzny, który krzyczał na jego żonę i pozbawiał jej wszelkiej nadziei. Policjantowi jeszcze raz stanęła przed oczami twarz Zofii. I to nie z czasów wcze­śniejszych, ale z filmu, który oglądał dziesiątki razy. Przyspieszył kroku. Rozejrzał się jeszcze wokół siebie. Nieliczni przechodnie byli na tyle daleko, że nie mogli mu przeszkodzić w wykonaniu wyroku. Był dosłownie kilka kroków od lekarza. Sięgnął po rewol­wer i szybkim ruchem wyciągnął go spod kurtki.

- Zabiłeś moją żonę, zabiłeś tysiące ludzi, i musisz za to po­ nieść karę - wyrzucił z siebie błyskawicznie, i podniósł broń, by oddać strzał. Robił to na strzelnicy setki razy, ale teraz nie był w stanie nacisnąć spustu. Słyszał, gdzieś w głębi siebie głos żony, która powtarzała: “nie zatracaj siebie". Próbował zdusić ten głos, ale nie był w stanie. A do tego czuł, jakby ktoś lub coś trzymało jego palce.

Lekarz zatrzymał się. I z niedowierzaniem spojrzał na zbli­żającego się mężczyznę. Sens tych słów docierał do niego bardzo powoli. Ale widok broni wycelowanej w niego mówił wszystko. Tablett zamarł. Ale gdy spojrzał na twarz Jacka, wiedział, że on nie strzeli. W miejsce zimnej nienawiści pojawiły się na niej inne uczucia, a wreszcie łzy.

- Nie mogę cię zabić - wyszeptał wreszcie Jacek. - Powi­nienem, ale nie mogę - powiedział, opuszczając broń. - Idź stąd. I niech Bóg da ci możliwość nawrócenia, jak dał mojej Zosi - wy­rzucił z siebie. A gdy zobaczył na twarzy lekarza lekki, dostrzegal­ny tylko dla niego odcień triumfu, wystrzelił z rewolweru w ziemię tuż obok stopy Tabletta. - I spieprzaj stąd, zanim się rozmyślę...

Pomorski odwrócił się i zobaczył za sobą nastolatka w koloro­wej bluzie. Chłopak patrzył na broń jak zahipnotyzowany.

- Mogłem go zabić, powinienem, on zabił moją żonę. Ale nie byłem w stanie. Miłosierdzie jest większe od sprawiedliwości - powiedział do niego Jacek. - Powtórz to, gdy będą się ciebie o to pytać - poprosił. I rzucił się do ucieczki.

* * *

- To przypadek, że jeszcze żyję. Był ode mnie kilka metrów, i sam nie wiem, dlaczego spudłował.... - Tablett histerycznym to­nem przekonywał tłumnie zgromadzonych dziennikarzy. Od jego spotkania z Pomorskim minęło kilkanaście minut. Na miejscu byli już policjanci, funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentali­zmem, a także liczne ekipy telewizyjne. Lekarz chętnie udzielał wywiadów. - Kato terroryzm rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Jeśli można było strzelać do mnie, do lekarza pomagają­cemu ludziom godnie przyjąć śmierć, to ofiarą może być każdy. I nikt nie może czuć się bezpiecznie - zachłystywał się swoimi własnymi słowami.

- Ale jak do tego doszło? - padło pytanie dziennikarzy.

- Wyszedłem z domu, jak co dzień, by pójść do pracy, słu­żyć ludziom i państwu, tam gdzie los mnie postawił. I zaraz po wyjściu zobaczyłem mężczyznę w skórzanej kurtce, który z obłą­kanym wzrokiem zbliżał się do mnie, mrucząc coś pod nosem. A potem zaczął coś krzyczeć o zemście, o śmierci i strzelił. Na szczęście spudłował. I uciekł. Mam nadzieję, że niedługo zostanie schwytany - opowiadał Tablett.

- Jak sądzisz, co mogło być przyczyną tej ohydnej zbrodni? - padło kolejne pytanie.

- Zapewne moja praca, to pewnie jakiś obłąkany człowiek, który nie godzi się na prawa obowiązujące w naszym kraju i chce narzucić swoim bliskim światopoglądowe opinie, których oni nie potrafią zaakceptować... Ostatnio namnożyło się takich, a władze, co widać choćby w naszym mieście, zupełnie sobie z nimi nie ra­dzą... - perorował lekarz.

Przez tłum ekip telewizyjnych przebił się oficer. - Muszę przerwać - zaczął. - Doktor jest nam teraz po­trzebny - uśmiechnął się nieśmiało. - Jeśli mamy działać i chro­nić obywateli przed działaniami szaleńców, musimy mieć pewne wiadomości przed mediami - uśmiechnął się lekko i chwyciwszy lekarza pod ramię, poprowadził go w kierunku służbowych samo­ chodów.

Silson, który lubił czasem wpaść z ekipą na miejsce wydarzeń, był lekko rozczarowany wypowiedziami Tabletta. Gdy usłyszał w radiu, co się wydarzyło, miał nadzieję na świetny materiał do programu. Ale wypowiedzi lekarza były tylko nędzną kalką tego, co mówił już setki razy w swoich programach. Słowem nic, z cze­go dałoby się zrobić mocny, dynamiczny, interesujący program, z wysoką oglądalnością... Nic nowego, ciekawego. Mężczyzna już miał odpuścić ekipie, gdy zauważył, że jakiś chłopaczek uważnie mu się przygląda.

- Tobiasz Silson? - zwrócił się do dziennikarza nieśmiało. Na twarzy dziennikarza natychmiast pojawił się zawodowy uśmiech.

- Tak.

- Bo... ja widziałem... wiem, co się tu stało... i on, ten lekarz, no... niezupełnie prawdę mówił - chłopak z trudem składał słowa w spójną całość. Silson zamarł. Dziennikarski nos podpowiadał mu, że wieczorny program uda mu się uratować.

- I... - odciągnął chłopca w głąb bramy.

- On go nie zabił, bo nie potrafił. Miał go na muszce... mógł zabić, ale nie był w stanie. Powiedział, że on zabił mu żonę, ale on go nie zabije, bo... coś takiego mówił, że miłosierdzie jest większe niż sprawiedliwość... - dukał chłopak.

- A potem?

- Potem pobiegł.

Silson przymknął oczy. Zamordowana żona, Tablett, mężczy­zna... To mu się układało w spójną historię. Przypomniał sobie film z dobrej śmierci Zofii Pomorskiej, który krążył w Internecie. I wiedział już jak będzie wyglądał jego dzisiejszy program. Miał ochotę zagrać na nosie Biuru do Walki z Fundamentalizmem i temu nadętemu doktorkowi. Nie, nie dlatego, żeby jakoś szcze­gólnie współczuł kobiecie, ale dlatego, że miał świadomość, że lu­dzie lubią łzawe historyjki o mężczyznach, którzy mszczą się za śmierć żon.

- Rozmawiałeś z policją? - zwrócił się do chłopaka.

- Jeszcze nie! - padła odpowiedź.

- I dobrze, to jeszcze nie rozmawiaj. Zabieram cię ze sobą - dziennikarz pociągnął chłopca do swojego sportowego samo­chodu.

Już za kierownicą sięgnął po telefon.

- Mamy newsa - rzucił krótko do wydawcy swojego progra­mu. - Szykujcie zajawki: Katoterroryzm czy zemsta męża. Nowe fakty w sprawie zamachu na doktora Tabletta... Ściągnijcie mi z netu materiały o tej kobiecie, co się awanturowała, że nie chce pomocy w śmierci. Podciągnijcie jakość. A na gości chciałbym Ta­bletta, kogoś z Biura, jakiegoś psychologa, ale w miarę możliwości takiego odstającego od mainstreamu, z lekkim skrętem emocjo­nalnym... - Silson czuł adrenalinę. Wiedział, że ten program bę­dzie szeroko komentowany. I miał poczucie, że zrobi go inaczej niż wszyscy. Nie obawiał się przy tym, że może mu to zaszkodzić. Z jego nazwiskiem i renomą mógł sobie pozwolić na to, by od czasu do czasu postawić na swoim. I zawsze mu to wybaczano.

* * *

Ciemne, pozbawione okien pomieszczenie było zastawione dziesiątkami monitorów, serwerów i komputerów. Na stojącym w rogu stole walały się pudełka po pizzy i chińskim jedzeniu na wy­nos, spod których wyłowić można było kubki po kawie. Obok, przy ogromnym monitorze, siedział młody mężczyzna, który błyska­wicznie segregował i czytał pojawiające się na ekranie informacje. - W zasadzie to dlaczego go nie zabiłeś? - zwrócił się do siedzącego przy stole Jacka Pomorskiego - W to, że nie trafiłeś, jakoś nie chce mi się wierzyć...

Jacek przymknął oczy.

- Nie wiem... Poważnie nie wiem. Miałem go na muszce, ale poczułem, że ktoś trzyma mnie za rękę i nie mogłem strze­lić. Czułem obok siebie obecność Zosi, byłem przekonany, że ona tego nie chce. I odpuściłem... - Pomorski przerwał. Zamyślił się. Jego towarzysz pochłonięty śledzeniem informacji o tym, co dzie­je się na ulicach Warszawy, wcale go nie popędzał.

Jacek był mu wdzięczny za pomoc. I za to milczenie. Wiedział, że jego kolega nie wierzy w życie po śmierci, że nie uwierzy w to, że ktoś mógł go powstrzymać. I tym mocniej doceniał to, że nie komentował jego słów. Z Radkiem Woyciechowskim znał się jesz­cze z liceum. Razem podrywali pierwsze dziewczyny, razem pili pierwszą wódkę i razem chodzili na koncerty. Byli bardzo blisko siebie, choć dzieliło ich prawie wszystko. Jacek pochodził z wierzą­cej rodziny, ojciec Radka (matki nawet on sam nigdy nie poznał) był wysokim urzędnikiem Wspólnoty Europejskiej, który dałby się pokroić za antyreligijne dyrektywy, orzeczenia i postulaty. Tej wia­ry w wielkość idei europejskiej nie udało mu się jednak zaszczepić synowi. Ten ostatni wierzył raczej w megabajty informacji i marzył o pełnej wolności, jaką dać mu może cyberprzestrzeń.

I właśnie to pragnienie wolności sprawiło, że krótko po li­ceum drogi Radka i Jacka się rozeszły. Pomorski ożenił się i zaczął pracować w policji. Zerwał z katolicyzmem ojca. Woyciechowski natomiast, gdy Wspólnota Europejska wprowadziła kolejne zapisy ograniczające wolność w necie i zaczęła blokować prze­pływ informacji na portalach, przyłączył się do “bananowców" - anarchistycznej grupy hackerów, którzy zdecydowali się walczyć o wolność sieci. I nie miało to nic wspólnego ze wsparciem poglą­dów, które ograniczano. Radek i jego koledzy byli anarchistami, którzy z konserwatyzmem czy eurokrytykanctwem nie mieli nic wspólnego. Jedyne, co ich ruszało, to samo ograniczenie wolności, która - ich zdaniem - powinna być wartością podstawową.

I to właśnie w imię tego fundamentu “bananowcy" kradli dane z twardych dysków, niszczyli strony najbardziej ich zdaniem wrogich wolności instytucji, a przede wszystkim tworzyli własne strony z zakazanymi treściami. Władze tolerowały ich działalność, uznając młodych, gniewnych hackerów za bezpośrednich spad­kobierców pokolenia prawdziwych (w odróżnieniu od fałszywych chadecko- katolickich) ojców założycieli Wspólnoty Europejskiej, czyli bojówkarzy z pokolenia '68. Nie bez znaczenia było również to, że większość z hackerów była dziećmi urzędników Wspólnoty Europejskiej, którzy interweniowali, gdy któremuś z ich bliskich miała stać się krzywda.

Jacek zajmował się przez jakiś czas rozpracowywaniem (bar­dzo miękkim zresztą) tej grupy. Ale gdy dowiedział się, że działa w niej jego dawny bliski przyjaciel, poprosił o przeniesienie go do innej pracy. I tak zrobiono, szczególnie, że nikomu nie zale­żało na tym, by rzeczywiście złapać czy skazać syna Komisarza Prowincji Wschodniej ds. Równouprawnienia (ojciec Radka po latach wytrwałej służby dochrapał się bowiem aż takiego stanowi­ska). Z tego czasu pozostały jednak Pomorskiemu jakieś kontakty, z których zdecydował się skorzystać, gdy uciekł z folwarku.

Radek, z którym nie widział się już dobrych kilka lat, był jego jedyną nadzieją. Wiedział, że dzięki niemu może nie tylko dostać komplet dokumentów, ale także pieniądze i wszelką możliwą po­moc. Nie miał tylko pewności, że dawny przyjaciel będzie chciał z nim rozmawiać. Pamiętał, że gdy spotkali się po raz ostatni, Ra­dek nawymyślał mu od psów i zerwał z nim kontakty. Już pierwszy mail (mimo starań Wspólnoty wciąż jeszcze były miejsca, a znali je nie tylko przestępcy, ale także policjanci, gdzie można było po­łączyć się z siecią bez kontroli z zewnątrz) rozwiał jego obawy. Radek potraktował go jak nowego towarzysza walki ze zniewo­leniem (dezercja Pomorskiego i porwanie przez niego żony były już przecież informacjami publicznymi)... Towarzysza, który ma wszelkie prawo, by zemścić się na funkcjonariuszach reżimu, któ­rzy zabili mu żonę. Woyciechowski nie tylko oglądał już filmik z Zosią w roli głównej, ale i zakładał strony, z których każdy mógł go ściągnąć, omijając blokady.

I właśnie dlatego Radek wykorzystał wszystkie swoje kontak­ty, by nie tylko pomóc Jackowi w jak najszybszym dotarciu do Warszawy, ale również w zorganizowaniu zamachu. Razem przy­gotowali też drogę ucieczki do przemysłowych baraków nieopodal torów przy ulicy Olbrachta. Tam Jacek miał spędzić kilka, może kilkanaście dni, aż do momentu, gdy sprawa przycichnie. I gdy będzie mógł zostać przerzucony dalej.

- Ale wiesz, że ten sukinsyn mówi, że spudłowałeś, że chcia­łeś go zabić, ale nie dałeś rady - przerwał milczenie Radek.

- Mogłem go zabić. I nie byłem w stanie. Strzeliłem w ziemię, żeby ten mały śmierdziel się przestraszył. Ale zabić go nie mogłem...

- Szkoda, należało mu się... - Radek nie rozumiał oporów przyjaciela.

- Wiem, ale nie mogłem - Pomorski ukrył twarz w dłoniach.

- Nie mogłem, nie mogłem - Radek robił się wściekły. - Ale spartoliłeś robotę. Teraz to on ma władzę informacji, i robi z cie­bie mordercę nieudacznika... - mężczyzna wyraźnie się nakręcał. Ale Jacek go nie słuchał. Do głowy przyszedł mu pomysł, którym musiał się podzielić.

- Czekaj, czekaj - przerwał brutalnie Radkowi. - To, co zro­biłem, to nie jest porażka, ale sukces. Wiesz, w świętych księgach, w które wierzę, jest taki fragment o tym, że “kto mieczem wojuje od miecza ginie". A to oznacza, że musimy znaleźć inną metodę walki, inną niż walczą oni, bo tylko wtedy wygramy. I chyba wiem, jak to zrobić...

Rozdział dwudziesty pierwszy

Cisnął w kąt kolejną puszkę po piwie. Leżał na niepościelonym łóżku, i nie miał najmniejszej ochoty, by wstać. Był wściekły i rozżalony. Oddał już dokumenty sprawy, zdał raport, posprzątał biurko. I czekał na kolejne rozkazy. Wiedział, że bardzo go nie skrzywdzą. Trafi do jakiegoś sympatycznego miejsca w Atenach czy innym Bukareszcie i będzie pilnował, żeby prawosławni nie za bardzo się panoszyli. Pensja będzie niezła, mieszkanie i samochód na odpowiednim poziomie, ale kariery na miarę europejską już nie zrobi. Do Brukseli przeniosą go może krótko przed emeryturą, by odpowiadał za zaopatrzenie biur w mopy czy inne ściereczki. A potem dostanie odprawę i order im. Joschki Fischera, i będzie mógł wyjechać do jednego z ośrodków w Tajlandii, by tam spo­kojnie dokonać żywota... Prawdziwa władza i pieniądze przejdą mu więc koło nosa.

Zaklął. Wszystko przez tych pieprzonych katoli. Dał się uwieść ich opowieściom, obrazkom, historyjkom i zniszczył swo­je życie. I to w imię czego? Pociętego obrazka, który wywoływał zapomniane wspomnienia? Ateistki, która złamała sobie życie dla potworka z zespołem Downa? Arcybiskupa zdrajcy, który nagle na moment odzyskał odwagę? Ich wpływ był tak silny, że i on dał się uwieść i powiedział to, czego powiedzieć nie powinien, co sprawiło, że nie odzyska już zaufania. Po co mówił o modlitwie? Co go skusiło, żeby mówić o sile powtarzanych w kółko słów? Miał dość rozważania tych problemów. Chciał uciec od myślenia, od wspomnień. Ale alkohol nie przynosił ulgi. Tracił wprawdzie wątek, ale myśli wciąż wracały do pytań, które stawiał sobie od rana.

Włączył telewizor. Jednostajne migotanie wielkiego ekranu zwykle pomagało mu przerwać zaklęty korowód myśli. Zupełnie przypadkowo przełączył na program “Tobiasz Silson Live".To był dopiero początek. Hassan przymknął oczy. Wspominał dni swo­jej chwały, gdy ustawiał wraz z Tobiaszem treść programu, gdy z obrzydzeniem przyglądał się przegrywającemu arcybiskupowi, a sam triumfował. Teraz sam był w takiej sytuacji...

Katoterroryzm czy zemsta. Nowe fakty w sprawie zamachu na doktora Tabletta" - usłyszał głos prowadzącego dziennikarza. I to trochę go otrzeźwiło. Nie lubił tego całego Doktorka Śmierć, nie podobał mu się jego styl i nie potrafił mu zapomnieć, że tak poniżył Zofię Pomorską. I w gruncie rzeczy żałował, że zamacho­wiec nie rozwalił mu głowy. “Należało się skurwielowi" - pomy­ślał, gdy rano dowiedział się o zamachu. Pochłonięty rozstaniem ze służbą nie miał jednak czasu, by myśleć o tej sprawie więcej.

Wypowiedzi Tabletta były do bólu przewidywalne. Podobnie zresztą, jak sugestie rzeczniczki prasowej Biura do Walki z Funda­mentalizmem. Obama z góry mógł przewidzieć, co oni powiedzą. I już przełączał telewizor, gdy usłyszał lekko podniecony głos Silsona (odczytywanie intencji mówiącego było jedną z mocnych stron po­rucznika). - Ale czy rzeczywiście za tym zamachem stali katoterroryści? Czy to fundamentalizm był przyczyną akcji przeciwko doktorowi Tablettowi? A może to tylko reakcja pogrążonego w rozpaczy męż­czyzny, który nie potrafił znieść tego, co stało się z jego żoną? Udało nam się dotrzeć do naocznego świadka tych wydarzeń, który umknął uwadze policji. A jego słowa podważają wersję przytaczaną przez po­licję - mówił mocnym i zdecydowanym głosem Silson. A potem, co przykuło Hassana do telewizora, błyskawicznie zmienił cały nastrój programu, zwracając się do ukrytego za parawanem chłopca: “Czy to, o czym opowiada doktor Tablett, rzeczywiście się zdarzyło?".

W studiu przez moment zapanowała cisza. A potem zaczął mówić młody chłopak, o lekko zniekształconym elektronicznie głosie. “On mógł go zabić... mógł. Wcale nie spudłował, ale zrezygnował... Strzelił w nogi celowo. A potem... potem, gdy mnie mijał, powiedział tylko, że powinien go zabić, bo on zabił jego żonę, ale nie zrobił tego, bo miłosierdzie jest większe niż sprawie­dliwość"... Kamera, co z zadowoleniem odkrył Hassan, śledziła reakcję Tabletta. Jego twarz bladła.

- Dlaczego on ukrywa się przed nami, dlaczego nie rozma­wiał z policją - krzyknął. Ale Silson przerwał mu, błyskawicznie przerzucając uwagę widzów z chłopca i lekarza na siebie.

- Może nie wszyscy wiedzą, o jakie wydarzenie chodzi. Ale w sieci od kilku dni można znaleźć materiały pokazujące, czym zajmował się nasz sympatyczny doktor, który domaga się teraz ścigania terrorystów... I pokazujące, że obraz ofiary, na jaką kreuje się nasz lekarz, nie jest do końca prawdziwy...

Obama wiedział, co zaraz pojawi się na ekranie. Ale wiedział też, że dla większości widzów będzie to szok. Ciekawiło go też, jak na materiał zareaguje Tablett, i co zdecyduje się z nim zrobić Sil­son. Dziennikarz pozwolił wybrzmieć ostatniemu krzykowi Zofii i jej szeptowi. A potem z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do Tabletta.

- Czy jest to zapis twojej działalności? - cedził słowa. Le­karz nie odpowiedział. - Pytam jeszcze raz, czy to prawdziwy za­pis wydarzeń?...

- No tak, rzeczywiście czasem to tak wygląda - zaczął od­powiadać Tablett. - Lęk ogarnia ludzi i nie pozwala im odejść z godnością, a ja... cóż...

Silson przerwał mu brutalnie...

- Ona nie chciała odchodzić. Ani z godnością, ani bez niej... Ona chciała żyć - mówił na jednym tchu. - Proszę nie kwestionować zasad prawa - do rozmowy wtrą­ciła się rzeczniczka biura.

- Niczego nie kwestionuję. Zgadzam się, że czasem trzeba człowiekowi pomóc umrzeć. Pytam o ten konkretny przypadek... Czy rzeczywiście trzeba było ją uśmiercać? Czy trzeba było pozbawiać ją nadziei? I czy wreszcie rzeczywiście ostatnią osobą, którą odchodzący od nas mają widzieć, musi być klnące indywiduum, które nie potrafi uszanować misterium śmierci? I wreszcie pytam, kto tu zachował się jak prawdziwy humanista: doktor Tablett, czy ten nieszczęśnik, który choć mógł go zabić, zrezygnował? Będę o to pytał naszych dzisiejszych gości...

Obama wyłączył ekran. Nie miał już ochoty słuchać tej roz­mowy. Mógł przewidzieć, co kto powie... I wiedział, że Silson nie odpuści i przeprowadzi swoją myśl do końca, robiąc z Pomorskiego samotnego mściciela, który chciał ukarać zabójcę swojej żony, ale okazał się prawdziwym humanistą... Ale te rozważania go już nie obchodziły. W uszach dzwoniły mu bowiem wciąż słowa: “Miłosierdzie większe niż sprawiedliwość", które nakła­dały się na sceny z pokoju, w którym umierała Zofia Pomorska. Nie rozumiał, dlaczego Tablett nie zginął, dlaczego Pomorski darował mu życie. Szumiało mu w głowie, ale czuł, że on sam zabiłby bez wahania...

* * *

- To był gość - wyrwało się Radkowi. - Wchodzę w to... - dorzucił po chwili, głęboko zaciągając się skręconym przed momentem papierosem. Jacek odetchnął. Zaczynając opowieść o św. Jerzym Popiełuszce, wcale nie miał pewności, że Radek to kupi. On sam, tak mu się wydawało, niewiele pamiętał z opowie­ści mamy o bohaterskim kapłanie, który zło dobrem zwyciężał. Jednak, gdy zaczął opowiadać, obrazy, słowa, a nawet cytaty wra­cały do niego. Opowiadał o człowieku, który stając naprzeciw systemu zła, nie próbował zwalczać go przemocą, ale miłością. “Służyć Bogu, to szukać najlepszej strony w najgorszym człowie­ku. O złu należy mówić, jak o chorobie, którą trzeba ujarzmić, aby móc uleczyć - nie przed każdym i nie zawsze, lecz niekiedy przed wszystkimi. Służyć Bogu to wytrwale bronić pokrzywdzo­nych i poniżonych, w pokrzywdzonych budzić i rozpłomieniać nadzieję" - cytował z pamięci słowa, które przed snem wypo­wiadała mama... A Radek, który nie wierzył w Boga, i nie miał najmniejszego pojęcia o tym, czym jest chrześcijaństwo, co jakiś czas przerywał mu i komentował: - Kurde, niezłe... Ten wasz Bóg to całkowity odpał.

Jacek nakręcał się coraz bardziej. Sam już nie wiedział, skąd przychodzą mu do głowy myśli i cytaty. Ale gdzieś z otchła­ni umysłu, z wypartej przeszłości, ze słów matki i ojca budował nową narrację. Cytował św. Pawła, św. Jerzego Popiełuszkę i nieco zapomnianego papieża z Polski. I tłumaczył, że jeśli chcą zrobić prawdziwą rewolucję, jeśli chcą wolności, to nie mogą opierać się na przemocy, że śmierć wrogów nie może być jej celem, że chodzi o nawrócenie, i że solidarność, jaka jest ich celem, to zawsze je­den z drugim, nigdy jeden przeciw drugiemu. A Bóg zawsze daje szansę..., nawet sam umierając, błaga o łaskę, o przebaczenie dla tych, którzy go zabijają.

- Ale do czego zmierzasz? - przerwał mu wreszcie Radek. - O co chodzi?

- Nie rozumiesz? Chcę przekazać, że jeśli mam wal­czyć o wolność, jeśli śmierć mojej Zosi ma mieć sens, to je­dyną drogą jest rewolucja miłości, przebaczenia, solidarności. Nas tego w szkole nie uczyli, ale moi rodzice opowiadali mi czasem wieczorami, że to się już kiedyś udało. Tutaj, w Polsce, przed kilkudziesięciu laty, święci Jan Paweł II, Jerzy Popiełusz­ko porwali ludzi, tłumacząc im, że zamiast przemocy, zamiast krwi potrzebna jest solidarność. I udało im się obalić system totalitarny. W zasadzie bez przelewu krwi... Rozumiesz, oni przeprowadzili rewolucję, dali ludziom wolność, ale właśnie kierując się tymi zasadami...

Radek przesłonił twarz rękoma. Zamyślił się. Jacek miał po­czucie, że dalej go nie słucha, więc zamilkł. Nie minęło jednak kilkadziesiąt sekund, a przyjaciel spojrzał na niego z rozświetloną twarzą.

- I...

- I trzeba o tym powiedzieć ludziom. A ty masz wszelkie możliwości, by to zrobić - wyrzucił z siebie Pomorski.

Zgoda Radka zaskoczyła go. Ale jeszcze bardziej zdumiony był tempem, z jakim przyjaciel zabrał się do pracy.

- Mamy serwery poza granicami Wspólnoty. Musimy tylko wlać na nie treść i nadać jej formę. Na początek krótko i zwięźle. Masz jakiś pomysł na hasło?

- “Przemoc nie zwycięża, choć może na krótko triumfować. Mamy tego najlepszy dowód, stojąc u stóp krzyża Chrystusowe­ go" - wyrwało się Jackowi niemal bezwiednie. - To cytat ze świę­tego Jerzego. Albo jeszcze krócej: “Zło dobrem zwyciężaj".

- Za długo - Radek był nieubłagany. - Musi być hasłowo. Może tak: “Rewolucja miłości, czyli zło dobrem zwyciężaj". A po stronie wejściowej dopiero cytat o przemocy - przerwał, bo na jego komputerze zamigotała nowa informacja.

- Zaczekaj, moment - przerwał wywód. Wczytał się w in­formację. A oczy aż mu się zaświeciły. - Mam chyba pewien pomysł... Silson będzie miał o tobie program... Może warto by było włamać się na serwery cyfrowe telewizji i na koniec wyświetlić nasz banerek... Słabej jakości, ale z jasnym przeka­zem.

- A to możliwe?

- Nie jest proste i zdekonspiruje kilka naszych połączeń, ale warto spróbować - Radek wyraźnie miał ochotę przetestować swoje możliwości. - No to jazda - uśmiechnął się Jacek. A jego przyjaciel za­ brał się do roboty. Pomorski początkowo próbował zrozumieć, co się dzieje, ale kolumny cyfr, dziwaczne słowa, których znaczenia nie rozumiał, a także nieprzychylne komentarze Radka, który cał­kowicie zagłębił się w świat wirtualny i nie miał czasu na wyja­śnienia, co robi, sprawiły, że zrezygnował. Cichy szum kompute­rów usypiał go...

Obudził go, jak się okazało po kilku godzinach, Radek.

- Gotowe. Mamy stronę i otwarty dostęp na serwery cyfro­ we telewizji... Całość jest też na filipińskich serwerach. Dorzuci­łem też na koniec zaproszenie na protest pod Biurem. Tam wasi się rozkręcają. Niech im pomogą też inni. Zostało nam kilka mi­ nut do początku programu. A potem będziemy spadać na bambus, żeby nas tu nie dorwali - uśmiechnął się szeroko.

Przerzucił na jeden z ekranów obraz z programu Silsona. Jego treść zszokowała obydwu. Jacek odwrócił się, gdy zobaczył, że w telewizji puszczą sceny ze śmierci jego żony. Ale Radek był zachwycony.

- Ja pierdolę - przeklął po raz kolejny. - Ten bydlak podpro­wadza nasze wejście.

Spojrzał na zegarek.

- Dobra. Zaraz wchodzimy. Muszę być gotowy. Wejdziemy z naszą planszą, gdy będą miały pojawić się napisy. Czekaj...

Palce Radka błyskawicznie biegały po klawiaturze.

- Zostały mniej więcej dwie minuty - mruczał pod nosem. A gdy zobaczył żegnającego się Silsona przełączył ostatnie klawisze. I wtedy na ekranie ich komputera pojawił się wielki napis, którego treść ustalili wcześniej. “Rewolucję miłości" szybko zastąpił drugi tekst “zło dobrem zwyciężaj", a potem adres strony internetowej i fot­ki spod budynku Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wszystko to razem nie trwało dłużej nie kilkadziesiąt sekund... Informatycy tele­wizyjny błyskawicznie odkryli dziurę i zablokowali ją. - Spadamy - Radek rzucił, wstając od komputera. - Za kil­ka minut będą mieli adresy umożliwiające identyfikację miejsca, z którego nadawaliśmy...

* * *

Wideofon wyrwał go z mocnego snu. Głos kapitana z Biura brzmiał nieustępliwie. Wszystkie ręce na pokład - brzmiało jasne polecenie. Obama próbował tłumaczyć, że właśnie został zawieszony, że jest na urlopie, ale oficer z drugiej strony linii wyjaśnił, że na razie decyzje kadrowe zostały anulowane, bo wszystkie ręce potrzebne są do pracy. - Katoterroryści włamali się do systemów telewizyjnych i nadawali z nich własny sygnał. Rozpoczynamy wielką akcję pościgową - wyjaśniał kapitan. - I ty też, poruczniku, jesteś potrzebny. Nikt nie zna sprawy katofundamentalistów lepiej niż ty. Pułkownik zapowiedział, że wszystkie decyzje zostaną na razie cofnięte. A przyszłość zależy już tylko od obecnych wyników - rzucił krótko.

Te słowa dotarły do Hassana z lekkim opóźnieniem.

- Do roboty, poruczniku - dodał jeszcze kapitan, zdziwiony przedłużającym się milczeniem.

- Tak jest - Obama aż poderwał się z łóżka, gdy wreszcie zrozumiał, czego od niego oczekują.

- To czekamy w Biurze, za pół godziny - połączenie zostało przerwane.

Obama w biegu zrzucał z siebie domowe ubranie. W łazience włożył głowę pod kran i puścił na nią mocny strumień zimnej wody. Potem sięgnął po sprzęt do golenia. Chłodny dotyk pian­ki i wygodnego ostrza maszynki uspokajał go i pomagał oczy­ścić umysł. A teraz właśnie tego potrzebował. Myśli galopowały mu po głowie w niesłychanym tempie. Jeszcze kilkanaście minut temu jego kariera leżała w gruzach, teraz dostał nową szansę. Nie miał wątpliwości, że jeśli uda mu się załatwić ten problem - to część z jego życiowych planów uda się jeszcze uratować. Może nie trafi do centrali, ale Madryt, Paryż czy przynajmniej Londyn będą stały przed nim otworem. Piękne kobiety, pieniądze i władza, czyli to, o czym zawsze marzył, będą jego.

Próbował sobie wyobrazić, co będzie wówczas robił, ale ku jego zaskoczeniu średnio mu to wychodziło. Gdy przesuwając żyletkę po twarzy, próbował wyobrazić sobie twarze kobiet, które będą jego, zamiast nich pojawiała się przed nim smutna twarz z obrazu, który oglądał u ojca Piotra. Jasnogórski wizerunek, dwie blizny i ciemne oczy, smutnej, ale pełnej miłości kobiety przesłaniały mu wszystko inne.

Spryskał twarz zimną woda, a później nałożył na nią balsam. Szybko wciągnął na siebie czarny T- shirt i niebieskie jeansy i był go­towy do drogi. Zbiegł do garażu, po drodze aktualizując informacje z najważniejszych witryn, telewizji i gazet na swoim wideofonie.

Z zadowoleniem przeciągnął ręką po kierownicy. I ruszył z lekkim piskiem opon. W aucie włączył system głośnomówiący. I ze zdumieniem wysłuchał informacji o tym, co wydarzyło się w programie Silsona, gdy on znudzony wyłączył telewizor i po­szedł spać. A było czego słuchać. Najpierw czołowy redaktor wraz z grupą ekspertów rozjechał Tabletta i samo Biuro, oskarżając je o łamanie podstawowych standardów praw człowieka, a później jakaś grupa włamała się na serwery i zamiast standardowej “listy płac" na końcu programu pojawiła się plansza z katolickimi na­pisami i zachętą do protestów przed siedzibą Biura. Wszystko to razem wyglądało jak spisek znanego dziennikarza i grupki katofundamentalistów, ale Obama zbyt wiele wódki wypił z Silsonem, by podejrzewać go o jakieś poglądy. Sądził raczej, że kierował się on dziennikarskim nosem, który nieomylnie podpowiedział mu, że obrona Zofii Pomorskiej i jej męża będzie się dobrze sprzeda­wać i pozwoli mu zachować opinię niezależnego i samodzielnego dziennikarza. A później, choć to zupełnie niewiarygodne, ktoś włamał się na serwer i zamieścił na nim dziwaczne napisy. Akcja ta zresztą, i Obama musiał to z zaskoczeniem przyznać, były znakomitą odpowiedzią na czarny PR, który od lat budowano wokół katolików. Wezwanie do rewolucji miłości i zwyciężania zła dobrem nijak się miało do obrazu, jaki budowano wokół chrze­ścijan. Nie było w tych słowach apelu o powstanie, o atakowanie innych, nie było nawet wskazania wroga. Był za to mocny apel do walki o życie, który - i to było już naprawdę niepokojące - świet­nie wpisał się w nastrój programu Silsona. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Strona internetowa “rewolucji miłości", choć została błyskawicznie zablokowana przez odpowiednie służby, została już wcześniej skopiowana przez nieznanych internautów, którzy umieścili ją na dziesiątkach niezależnych, pozaeuropej­skich serwerów i tak zagmatwali wiązania, żeby nie sposób było centralnie zablokować dostęp do każdej z nich. Media donosiły także o kolejnych grupkach, które pojawiały się przed gmachem Biura do Walki z Fundamentalizmem. I tym razem nie byli to już tylko katolicy z praskiego getta, ale również młodzi zbunto­wani, rozmaici cyberanarchiści czy poważni obywatele. Obama, dojeżdżając już do siedziby, wysłuchał w jednej ze stacji radiowych rozmowy na żywo z zażywnym (sądząc z głosu) mężczyzną, któ­ry opowiadał, jak on sam nie zdążył pożegnać się z ojcem, któ­rego poddano eutanazji bez ich zgody. Szlochając, opowiadał, że chciał walczyć, ale uznał, że tak musi być. A ten program i napis uświadomił mu, że wcale nie, że to, co się stało z jego ojcem, to skandal... I że on będzie teraz tam stał i walczył, żeby już nigdy więcej... Pytany o religijność odpowiadał, jak wszyscy, że go to nie obchodzi, ale że chciałby mieć prawo do życia, i żeby nikt nie mógł mu go odebrać.

Na innym kanale jakiś wyciągnięty z podrzędnej uczelni profesorek (zapewne długo ukrywający się arystotelik, czy jakaś inna cholera - pomyślał bez większej złości Obama) przekony­wał, że po ujawnieniu tych materiałów już nikt nie może czuć się bezpiecznie, że fundamenty obowiązującego w Zjednoczonej Europie utylitaryzmu zostały zachwiane przez prostą konstatację, że nie można żyć przyjemnie, jeśli nie ma się poczucia bezpie­czeństwa. A to, co zrobił Tablett, przy akceptacji struktur pań­stwowych, sprawia, że nie sposób już czuć się bezpiecznie, bowiem każdy może zostać uśmiercony pod pozorem konsekwentnego przestrzegania prawa.

Emocje społeczne były niemal całkowicie po stronie Po­morskiej. Obama wiedział wprawdzie, że to się da odwrócić. Nie takie rzeczy już montowano. Uruchomienie orkiestry, od­powiednie przyciśnięcie środowisk medialnych, kolejny spek­takl o cierpiącej z powodu choroby bliskich rodzinie, której odbiera się możliwość normalności, powinno nieco uspokoić atmosferę. Ale żeby rzeczywiście tak było, potrzebnych bę­dzie kilka, może nawet kilkanaście dni. W tym czasie politycy, prawnicy i dziennikarze będą wymyślać kolejne sposoby na ze­pchnięcie z siebie odpowiedzialności za to, co się stało. Może powołają jakąś komisję, albo poszukają winnego całej sytuacji. I to on może stać się ofiarą takich poszukiwań. To Tablett wy­konał wprawdzie wyrok, ale on - Hassan Obama - przy nim był. I podpisał wszystkie dokumenty... Nie będzie łatwo się z tego wykręcić. Tylko sukces może uratować mu skórę. I to sukces błyskawiczny.

Wjeżdżając windą do biur szefostwa porucznik, bez większe­go zdziwienia, odnotował, że tłum przed biurowcem wciąż rośnie. W gabinecie pułkownika już odbywało się spotkanie.

- Poruczniku - rzucił mu mimochodem kapitan, który wcześniej do niego dzwonił. - Ataku dokonano z komputerów “bananowców". Ich lokal przy Olbrachta jest już pusty. Uciekli. Mamy powody, by podejrzewać, że przebywał tam także zama­chowiec Jacek Pomorski - streszczał temat rozmów oficerowi. - Ale to już nie twoja sprawa. Od ciebie chcemy, żebyś postarał się zniwelować koszty medialne wydarzeń sprzed kilkudziesięciu minut - tłumaczył kapitan. Ostry dzwonek wideofonu Obamy przerwał ten wywód.

- Nie mogę rozmawiać - krótko rzucił do słuchawki po­rucznik. Ale rozmówca był nieustępliwy... A na twarzy oficera po­woli zagościł uśmiech. - Dobrze, trzymajcie ich. Będziemy tam za kilkadziesiąt minut - z triumfem w głosie wyrzucił z siebie Obama. A potem odwracając się do zebranych w gabinecie oficerów, triumfalnie oznajmił: - Mamy Chustę.

Rozdział dwudziesty drugi

Muzyka nabierała tempa. Bębny pulsowały jednostajnie, chrapliwy głos effendiego jeszcze wzmacniał ich transowy charakter. Grupa mężczyzn w białych ubraniach kołysała się jednostajnie. Głowy obracali raz w jedną, raz w drugą stronę. Coraz szybciej i szybciej. Oczy stopniowo zachodziły im mgłą. Za nimi jednostajnie podrygiwała grupa kobiet. One także po­dejmowały słowa wyrzucane z siebie przez mężczyzn. Ojciec Jan nie rozumiał ich. Ale miał nieodparte wrażenie, że tańcząc w ten sposób, wyznawcy neosufizmu nie zbliżają się do Boga. Owszem, wchodzą w trans, dochodzą do jakichś pokładów własnego ego, które są niedostępne w normalnym poznaniu, ale nie wychodzą poza siebie. A może nawet gorzej, otwierając się przez wejście w trans, ludzie ci niebezpiecznie zbliżają się do rzeczywistości demonicznej.

Już zresztą samo powitanie ich przez effendiego nie pozosta­wiało wątpliwości, co do źródeł jego wiedzy. Tytus rozpoznał ich od razu, ale wcale nie po twarzach, a skupiając się na piersiach duchownego. To tam, w specjalnej skórzanej torbie, przechowy­wał on Chustę. Twarz mu zbladła, a na ustach pojawił się okropny uśmiech... Gdy już ich zdekonspirował, nie chciał wcale patrzeć na relikwię, z obrzydzeniem odwracał się od niej i pozwolił ją po­zostawić na piersiach ojca Jana. Wydał tylko polecenie, by związać ich i położyć w kącie salki modlitewnej. - Co z nimi zrobić, zdecydujemy po nabożeństwie - rzucił do wiernych.

Kilkanaście minut później się zaczęło. Do pomieszczenia zaczęli schodzić się mężczyźni w białych powłóczystych sza­tach, a także kobiety w chustach na głowach i hinduskich sari. Wszyscy milczeli, czekając na początek modlitwy. Ojciec Jan nie przyglądał się im, ale z uwagą analizował wystrój minimeczetu. W poczuciu demoniczności tego miejsca utwierdzały go symbo­le wiszące na ścianach. Obok arabskich kaligraficznie wykona­nych imion Allaha wisiały tam również buddyjskie przedstawie­nia bóstw i demonów, z trupimi obliczami, a przed każdą paliła się lampka oliwna. W jednym z kątów ciemnego pomieszcze­nia znajdowało się także kilkanaście fotografii najważniejszych autorytetów duchowych neoreligii wschodnich. Lamowie, guru i zwyczajni hinduscy hochsztaplerzy sąsiadowali tam z ludźmi, którzy oddawali życie w walce o własne, choć fałszywe, trady­cje religijne. Razem tworzyło to wrażenie mikstury, w której wszystko mieszało się ze wszystkim, a nic - może poza emo­cjonalnym przeżyciem - nie miało głębszego znaczenia. Idea wiecznego powrotu (portret Nietzschego też znajdował się na ścianie) mieszała się z doktryną Nirwany, a na to nakładała się idea Boga Stwórcy, właściwa islamowi. Słowem groch z kapustą, nazywany uczenie religią patchworku, i bardzo popierany przez władze, które uznawały takie mieszanki za o wiele bezpieczniej­sze niż skłaniające do fanatyzmu i posługujące się koncepcją jed­nej prawdy wielkie religie.

I dlatego od wielu już lat Zjednoczona Europa wspierała neosufizm, a także rozmaite inne kulty synkretystyczne, które zachowując oblicze tradycyjnych wyznań, doktrynalnie były od nich bardzo odległe. Ich duchowni kształcili się na specjalnych wydziałach religijności nietradycyjnych, gdzie na równi z no­watorskimi interpretacjami świętych tekstów rozmaitych religii (z wyciętymi lub złagodzonymi fragmentami, które niezgodne były z duchem nowoczesności) wykładano filozofię pluralizmu religijnego Johna Hicka, czy z literaturę Jeane-Marie Gustave'a Le Clezio, która miała otwierać na przeżywanie Innego. Adep­tów tego rodzaju “neoreligii" kierowano później, często na zasa­dzie czystego przypadku, do rozmaitych wspólnot neoreligijnych i płacono państwowe pensje.

Wreszcie bębny ucichły. Grupa mężczyzn przysiadła na ziemi. Byli spoceni, oczy mieli przymknięte. Jeden z nich pod­jął rytmiczny śpiew. Pozostali odrzucali głowy na boki, podda­jąc się rytmowi słów. Co jakiś czas wydawali z siebie charczący dźwięk, który trudno było zinterpretować. Być może była to jakaś arabska głoska, a być może coś innego. Ojciec Jan z za­mkniętymi oczami zaczął odmawiać różaniec. Był zaskoczony, że dopiero teraz przyszło mu to do głowy. Wcześniej poddawał się sufickiej technice modlitewnej, i choć starał się ją rozłożyć na części rozumem, to nie zawsze mu się to udawało. Miał wra­żenie, jakby cała ta sytuacja go przerastała, jakby uczestniczyły w niej jakieś inne osoby, poza modlącymi się. “... módl się za nami grzesznymi" - powtarzał słowa różańca. “... teraz i w go­dzinę śmierci naszej. Amen".

Zakonnik nie obawiał się śmierci. Martwił się tylko o tych, którzy z nim wędrowali. O Gretkę, którą teraz pewnie zmuszą do aborcji, o Benedykta. A do tego czuł, że przegrał. Chusta nie dotrze już do papieża, wierni nie będą mogli się przy niej modlić. A on sam... trafi do obozu reedukacyjnego. I tam spędzi kolejne lata swojego kapłańskiego życia. Jeśli wykaże skruchę, to może po kilku latach wypuszczą go na wolność, ale już bez prawa do spra­wowania posługi duchownej. I z piętnem fanatyka dla jednych, a odstępcy dla innych. Nie był tym załamany. Pamiętał, że ojciec Piotr często powtarzał mu, że nie będzie rozliczany z sukcesów, a z tego czy zrobił wszystko, by coś się udało, i czy służył. A miał poczucie, że tym razem służył. Powierzał się tylko Bogu i prosił o łaskę wytrwałości i wierności. Wiedział, że są metody, by nawet najbardziej pobożnych kapłanów oderwać od Boga. Psychotropy, psychoanaliza potrafiły niszczyć najmocniejszych. Muzyka, śpiew, rytmiczne podrygiwanie wyznawców sufizmu przestało do niego docierać. Nawet wirujący na środku derwisz nie był w stanie wy­rwać go z tego stanu. Zatapiał się w modlitwie.

* * *

- Ojcze, ojcze - z modlitwy wyrwał go łagodny głos sie­demnastoletniego chłopaka. Był on ubrany w białe sufickie szaty, ale wyglądał inaczej niż pozostali uczestnicy nabożeństwa. Nie było w nim nic z hipisa, a jego ciemne włosy i tatarskie rysy po­ zwalały przypuszczać, że inaczej niż większość z modlących się z effendim, nie był konwertytą na islam. I jeszcze ta niespotykana w ustach muzułmanina forma “ojcze".

- Tak? - ojciec Jan łagodnie się uśmiechnął.

- Oni was stąd nie wypuszczą - szeptał chłopak, nerwowo rozglądając się na boki. - Wezwą policję...

Chłopak sprawnymi ruchami zdjął zakonnikowi kajdanki. Później odwrócił się do Benedykta i jego również uwolnił. Ale jednocześnie wskazał ręką, by milczeli.

- Oni jeszcze nie śpią. Są obok i jedzą posiłek Nie mogą wie­dzieć, że tu jestem - tłumaczył. Potem spojrzał na dziewczynę.

- Jej nie wolno mi dotykać. Sami ją potem uwolnicie. Teraz czekajcie. Przyjdę za jakieś dwie godziny. Jak usną. Ale milczcie.

Chłopak wyszedł. W salce modlitewnej ponownie było ciem­no. Zakonnik wrócił do modlitwy. Nie odmawiał jeszcze “Te Deum", ale miał poczucie, jakby w tunelu prowadzącym do obozu reedukacji pojawiło się niewielkie światełko. Błagał Boga, by zna­lazł wyjście z tej sytuacji. Nie dla niego, ale dla Chusty, dla Gretki i dla Kościoła.

Bał się też, że odstąpi, że nie wytrzyma obróbki, że w któ­rymś momencie zabraknie mu sił. Znał takich kapłanów. Złamani wracali czasem przed Chustę i tam płakali. A potem uciekali w miejsca, gdzie ich zsyłano. Do podstawionych przez Biuro ko­biet, które rodziły ich dzieci, do nędznej urzędniczej pracy, w któ­rej najbliżsi okazywali się nasłanymi donosicielami. Niektórzy z nich spowiadali się, ale ojciec Jan nie mógł dać im rozgrzeszenia. Złamali śluby, zdradzili, odstąpili. Mówił im o Bożym Miłosier­dziu, modlił się za nich, pościł, ale odsyłał od konfesjonału i bła­gał Boga, by okazał im nie tylko miłosierdzie, ale też, by pomógł załatwić ich sprawy. Widywał ich też czasem, gdy wślizgiwali się do świątyni, a potem uciekali, gdy zaczynała się liturgia eucharystyczna. - To już nie dla nas, myśmy okazali się niewierni - mówili mu niekiedy, odwracając wzrok. A teraz okazało się, że sam może skończyć tak jak oni. Nie ufał sobie, wiedział, że są metody, by zniszczyć każdego.

Przyjście chłopaka, uwolnienie z więzów przywróciło mu na­dzieję. Ale... nie miał jeszcze pewności. Obawiał się, że ten może nie wrócić, że coś może go zatrzymać, że wezwana policja może być pierwsza. Lęk paraliżował jego umysł. Modlitwa nie pomagała. Próbował skupić się na różańcu, ale mu się nie udawało. Wciąż po­wracały obrazy księży, którzy zostali zreedukowani. Zaczął powta­rzać tylko: “Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym".

Czas dłużył się zakonnikowi niemiłosiernie. Aż w końcu chło­pak przyszedł. Miał na sobie wytarte jeansy, biały T- shirt z jakimś szkolnym napisem i białe adidasy. Nożem rozciął więzy ojca Jana i Benedykta. A potem wskazał im, by rozcięli także sznury na dło­niach Gretki.

- Nie mogę, ona może być nieczysta - szepnął.

Zakonnik się uśmiechnął. Zawsze cieszyło go, gdy ktoś po­ważnie traktował wymogi swojej religii. Ale nie było czasu na re­fleksje. Chłopak otwierał już drzwi od kaplicy.

- Nie mamy czasu - rzucił przez ramię już nieco głośniej.

- I... - po raz pierwszy do rozmowy włączył się Benedykt, rozcierając zdrętwiałe ręce. - I wyjdziemy wyjściem - roześmiał się chłopak.

Tuż przy kaplicy stał stary wojskowy jeep, pamiętający jeszcze początki dwudziestego pierwszego wieku. Chłopak otworzył jego drzwiczki i wskoczył do środka.

- Wsiadajcie - wskazał im miejsce obok siebie. Byli zaskoczeni, że to aż tak proste.

- A co z nimi? - zapytał ojciec Jan.

- Oni? Śpią. A ja zawsze wieczorem gdzieś wyjeżdżam. Są do tego przyzwyczajeni - tłumaczył młodzieniec. - Podrzucę was kilkanaście kilometrów.

W zasadzie bez wątpliwości podporządkowali się jego propo­zycji. Nie, żeby mu ufali, ale szczerze mówiąc, nie mieli wielkiego wyboru. Gdyby zostali na miejscu, z pewnością wydano by ich policji. A tak mogli mieć nadzieję na ucieczkę. Chłopak otworzył bramę, wsiadł do samochodu i ruszył.

- Dokąd jedziemy? - spytał po dłuższej chwili ojciec Jan.

- Mam swoje miejsca - już zupełnie swobodnie odpowie­ dział chłopak. - A, zapomniałem się przedstawić. Muhamad Mahmatowicz. Jestem z rodziny tatarskiej. Przyłączyłem się do tej neosufickiej wspólnoty, ale jakoś nie przekonali mnie do siebie. Nie podoba mi się, że wysługują się władzom, że wciskają nam ciemnotę. A gdy uwięzili was, nie mogłem pogodzić się z tym, że wydamy księdza. I to komu, tym pieprzonym ateistom...

Mahmatowicz kontynuował swoją opowieść. Wynikało z niej, że do grupki effendiego trafił w szkole. Tam neosufici uczyli religii islamskiej i tam znaleźli jego, potomka tatarskiej rodziny, który wciąż fascynował się islamem. Udało się im go przekonać, że to właśnie mistyczny i otwarty islam w wersji neosufickiej jest najlepszym wyborem dla młodego chłopaka. Muhamad zaangażował się więc w ich wspólnotę, przyłączył się do niej, a z czasem stał się jednym z jej ważniejszych członków. Effendi zaczął powierzać mu nawet rolę derwisza, wiru­jącego w kręgu. Jednak Mahmatowiczowi coraz mniej podobały się wspól­notowe zwyczaje. - Wiecie, pies w grupie, kontakty mężczyzn i kobiet, picie alkoholu, to jednak mocna przesada. Nie jestem fanatykiem, ale religia musi mieć jednak jakąś treść - tłumaczył im z pasją. Pozostał jednak we wspólnocie, bo tam może przy­najmniej posłuchać arabskich śpiewów i spokojnie postudiować Koran. Innych oficjalnych grup islamskich zresztą w pobliżu nie było. A Biuro do Walki z Fundamentalizmem uważnie czuwało nad tym, by nowe nie powstały.

Wjechali do niewielkiego miasteczka.

- Prawie jesteśmy na miejscu - chłopak zmienił temat. Zatrzymali się przed budynkiem zamkniętej przed laty fabryki. Czerwone mury od dawna straciły kolor, a z okien powypadała większość poszarzałych szyb.

Muhamad wyskoczył z samochodu i poprowadził ich w głąb zabudowań. Szli ciemnymi korytarzami, wspinali się po stromych przemysłowych schodach. Wreszcie chłopak otworzył jakieś ma­sywne drzwi wygrzebanym z kieszeni spodni kluczem.

- Wchodźcie - wskazał ręką niewielki pokój. - To moje kró­lestwo. Tu nikt nie trafi.

Pokoik w przeszłości musiał być pomieszczeniem ochrony. Ale Muhamad urządził go sobie całkiem wygodnie. W jednym rogu stało łóżko, w drugim niewielki stolik i dwa znalezione gdzieś krzesła. Na podłodze rozłożył dywanik. Na ścianach roz­wieszone były zdjęcia mocno roznegliżowanych dziewczyn. Tro­chę zaskoczyło to ojca Jana, ale nie zdecydował się na jakikolwiek komentarz.

- Tu jest łazienka - pokazał im jeszcze.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał ojciec Jan.

- Tomaszów Lubelski - roześmiał się chłopak. - To już nie­daleko granicy, do której, jak rozumiem, ojciec zmierza - widząc zaskoczenie na twarzy zakonnika, chłopak dorzucił. - Od tygodnia w telewizji o niczym więcej nie mówią, tylko o ucieczce zakonnika z Chustą. I rozważają, gdzie może on się kierować. A tak się jakoś składa, że ta granica jest najbardziej prawdopodobna.

- Co teraz? - Benedykt spoglądał nieufnie na chłopaka. Szedł za nim, ale jakoś nie do końca mu wierzył.

- Teraz poczekacie tu, a ja postaram się znaleźć jakichś wa­szych. Są tu w miasteczku jakieś wspólnoty - Muhamad szeroko się uśmiechnął. - A może wy macie jakieś adresy?

Ojciec Jan się zamyślił. Znał tu jedną wspólnotę, ale wolał jej nie dekonspirować. Chłopak wyglądał wprawdzie sympatycznie, wyciągnął ich z Centrum Neosufickiego, ale nie wiedzieli do koń­ca, dlaczego tak się stało.

- Muszę pomyśleć - spojrzał na Muhamada. - Może coś sobie przypomnę.

- To myślcie tu spokojnie. Ja muszę jeszcze załatwić parę rzeczy na mieście - odwrócił się do nich chłopak. A po wyjściu starannie zamknął drzwi na klucz.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Znowu byli uwięzieni. I liczyć mogli tylko na dobrą wolę tatarskiego chłopaka.

* * *

Szedł z rękoma w kieszeniach. Co jakiś czas kopał z rozpędu niewielki kamień i z zainteresowaniem przyglądał się, gdzie upad­nie. Był szczęśliwy. Fortuna wreszcie się do niego uśmiechnęła. Po kilkunastu miesiącach przesiadywania w Centrum Neosufickim miał wreszcie coś, co mógł zaproponować swoim przełożonym, co mo­gło się stać początkiem wspaniałej kariery. W łaski Biura do Walki z Fundamentalizmem trzeba się było wkupić. A dla ludzi z terenu Prowincji Wschodniej, szczególnie z islamskim pochodzeniem, nie było to proste. Do szkoły oficerskiej przyjmowano tylko ludzi, którzy mieli stosowne rekomendacje od obecnych pracowników Biura.

Jak dotąd Muhamad nie miał większych zasług. Przesiadywał wprawdzie w Centrum, spisywał to, co mogło być interesujące, i co jakiś czas dzwonił do śniadego porucznika, który poradził mu tego rodzaju działania w czasie dni kariery w ich szkole. Zawsze jednak był spławiany. Effendi Tytus był całkowicie lojalny wobec państwa i sam załatwiał problemy z fundamentalistami. Teraz byłoby za­pewne podobnie, i ojciec Jan wraz z Chustą i tak trafiłby w ręce wła­dzy, ale wówczas on nie miałby w tej kwestii najmniejszych zasług. A dzięki wywiezieniu ich do Tomaszowa, ukryciu w swoim pokoju i wydaniu ich władzom, mógł odnotować sukces. O tej mecie nie wiedzieli nawet jego rodzice, przed którymi także grał pobożnego muzułmanina. Teraz trzeba ją będzie zdekonspirować, ale dzięki temu drzwi do kariery będą stały przed nim otworem. Już wyobra­żał sobie siebie w białym mundurze kadeta szkoły oficerskiej Biura do Walki z Fundamentalizmem. A potem będzie miał świetny sa­mochód, służbowe mieszkanie i pieniędzy jak lodu. I nigdy już nie zazna losu swojego ojca, który zbierał datki od wiernych i uważnie liczył każdy wydatek, by przypadkiem nie przekroczył budżetu.

Wideofon zawirował mu w kieszeni. Spojrzał na ekran. To był porucznik, który zachęcił go do działania w szkole, i do którego zadzwonił, gdy zobaczył, kto wpada mu w ręce.

- Tak, poruczniku?

- Gdzie ich masz? - Obama nie bawił się w dyskusje.

- Przyjedziesz, to się dowiesz, poruczniku. Na pewno nie uciekną. Są dobrze zamknięci - uśmiechnął się dziarsko.

- Ale gdzie mam jechać? - porucznik starał się być miły, ale średnio mu to wychodziło. Od tego, czy złapie ojca Skorupka, za­leżała przecież także jego kariera, o czym ten młody, na szczęście, nie wiedział.

- Tomaszów Lubelski. Spotkamy się przy dworcu PKS. Na pewno go poznasz, to najbardziej obskurny budynek w mieście. Nie remontowali go od czasu, gdy weszliśmy do Zjednoczonej Europy - zażartował chłopak.

- Nie rozmawiałeś o tym z nikim innym? - oficer kontynu­ował jak na przesłuchaniu. - Nie...

- Dobrze... Najpierw chciałbym zobaczyć ich sam. A dla cie­bie to nawet lepiej, bo wyprowadzimy ich razem i oddamy w ręce władz... Będziesz bohaterem - Obama wyraźnie go kokietował.

- Super. Będę czekał. Kiedy będziesz, poruczniku?

- Trzy, cztery godziny. Muszę zmontować akcję i przygo­tować się samemu do niej. Dam znać, jak będę się zbliżał. A ty trzymaj się od nich teraz z daleka. Nie chciałbym, żeby i ciebie przekabacili, jak im się to udało zrobić z innymi.

- Nie ma sprawy, poruczniku.

Hassan się rozłączył, a Muhamad ruszył przed siebie. Chciał opowiedzieć o swoim tryumfie komuś bliskiemu, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Od tajemnicy zależało teraz wszystko. Zaszył się więc w niewielkiej kawiarence naprzeciwko dworca PKS i czekał.

Rozdział dwudziesty trzeci

Tłum przed Biurem do Walki z Fundamentalizmem gęstniał z każdą godziną. Z kilku tysięcy osób, po programie Silsona i hackerskim wezwaniu, zrobiło się kilkanaście. Nowi protestujący nie mieli dużo wspólnego ze starymi. Nie było wśród nich chrze­ścijan, nie przybywali na plac z różańcami czy krzyżami. Zamiast nich przynosili namioty, w których mogli się schronić pierwsi uczestnicy modlitwy, a także jedzenie, koce czy wielkie transpa­renty z postulatami uwolnienia uwięzionych, a także zaprzestania przymusowych eutanazji.

Pierwsi protestujący byli tym mocno zaskoczeni. Obok nich, ludzi z katolickich gett, z różańcami w dłoniach, z krzyżami na piersiach i zdjęciami papieża w dłoniach stawali bowiem długo­włosi, nieogoleni nonkonformiści, którzy jeszcze niedawno pro­testowali przeciw jedzeniu świnek, kurek i karpi, a teraz nagle odkryli, że w ich - tak idealnym jak się zdawało świecie - zabija się nie tylko zwierzęta, ale również ludzi. A władza, która wpro­wadziła już tyle przepisów antydyskryminacyjnych w stosunku do zwierząt, nie tylko się na to godzi, ale również to nagrywa. Części z nich otworzyło to oczy, dla części zaś protest ten był tylko ko­lejną rozróbą, w której warto było wziąć udział, by później móc się tym chwalić w squtach, komunach czy na spotkaniach radykalnych organizacji politycznych. Pojawili się też ludzie, którzy gdzieś w pamięci, jak wcześniej Maciej Maćkowicz, wygrzebali własne winy, problemy, zaniedbania czy braki. Program Silsona, a wcześniej cały bieg wydarzeń przypomniały im, że ich ojciec, dziadek, czy żona zostali pozostawieni sami sobie i odeszli bez najbliższych, zabici zastrzykiem czy uśpieni za pomocą gazu.

Ale te różnice nie miały już znaczenia. Tłum czuł, że jest ra­zem, że powstaje wśród nich jakaś absolutnie fundamentalna so­lidarność. Ten termin jednak nie padał. Nie było kogoś, kto by je wypowiedział, ale ludzie czuli, że są razem, że chcą walczyć o od­danie matki dziecku, że chcą sprawiedliwej kary dla tych, którzy zabili Zofię Pomorską, że mają dość kłamstwa ubieranego w słowa o godności ludzkiej i zabijania określanego darem. Tę nienazwa­ną solidarność czuło się również w tym, że gdy jedni się modlili, inni trwali w milczeniu, albo karmili tych, którzy nie mieli już sił. Niewierzącym, anarchistom, rewolucjonistom udzielała się zresztą atmosfera modlitwy. Powracające wezwania maryjne uspokajały i dawały nadzieję.

Wśród protestujących pojawili się także księża. Część z nich miała oficjalne licencje na pracę, i wiedziała, że ich obecność w tym miejscu może być ostatnim aktem, jakiego dokonają jako “legałowie". A mimo to czuli, że muszą tu być, że wyspowiadanie tych ludzi, udzielenie im komunii, czy głoszenie Ewangelii, gdy zajdzie taka potrzeba, jest w tej chwili absolutnie fundamental­ne. Być może odwagi dodał im arcybiskup, który - choć przez lata ustępował, uciekał, potępiał radykałów, to teraz zdecydował się na jasny akt protestu. Ale w tłumie zebranym przed Biurem było też wielu duchownych nielegalnych. Oni wyciągnęli gdzieś z szaf poszarzałe habity czy sutanny i poszli tam, gdzie byli po­trzebni. Tak jak zawsze. Ale tym razem między nimi a “legałami" nie było przepaści. Ramię w ramię spowiadali, odprawiali msze święte i nauczali. Czuli, że tym razem drogi, jakimi szli, nie mają znaczenia, że liczy się służba drugiemu i głoszenie Chrystusa. Media zresztą błyskawicznie wyczuły ten nowy trend wśród odbiorców. Już kilkadziesiąt minut po zakończeniu programu Silsona pojawiły się duże materiały o Zofii Pomorskiej i jej mężu, później do netu trafiły zebrane naprędce notatki o Agnes Martinez, jej synku, a także o ojcu Janie i Chuście. I to właśnie one, pi­sane w odmiennym od dotychczasowego tonie (badania fokusowe wykazały bowiem, że w tym momencie bardziej się to opłaca od mocnej nagonki na katofundamentalistów), doprowadzały kolej­nych ludzi na plac. I to już nie tylko ten przed samym Biurem, ale również na plac Traktatu.

Policji, straży miejskiej, a nawet wezwanemu na pomoc woj­sku, też udzielała się atmosfera placu. Wierni podchodzili do stró­żów porządku i wręczali im różańce, kwiaty, a niekiedy obrazki świętych czy papieża. I zdarzało się, że policjanci składali broń i wchodzili na plac. A ci, którzy zostali, często mieli łzy w oczach, bo w tłumie widzieli swoich braci i swoje siostry, a niekiedy także ojców i matki. Tej rewolucji, tej różańcowej rewolty nie sposób już było zatrzymać.

* * *

Gdy stanęła z dziećmi na placu, nie liczyła na sukces, nie wie­rzyła, że może jej się udać, nie miała nadziei. Chciała po prostu stoczyć ostatnią bitwę o swojego męża i pokazać dzieciom, czym jest prawdziwa miłość. Była przekonana, że przegra, że za kilka, może kilkadziesiąt minut trafi do aresztu, a potem do obozu reedukacyjnego, albo do więzienia za nieodpowiednie wychowanie dzieci i narażanie ich na niebezpieczeństwo... I dlatego była całkowicie zaskoczona, gdy obok niej zaczęli klękać kolejni ludzie. Najpierw Maciej, potem znajomi z jej ulicy, z katogetta. A teraz wokół niej modlił się, debatował i protestował wielobarwny tłum ludzi.

Ale ona nadal była sama. Okrzyknięto ją liderką, ludzie dzięko­wali jej za to, że zdecydowała się na taki krok, jak wyjście z dziećmi na ulicę, gratulowali odwagi i jej, i Tadeuszowi. A ona spuszczała wzrok i przełykała łzy. Nie chciała być liderką. Nie chciała walki. Chciała, gdyby to tylko było możliwe, z powrotem być w ich miesz­kaniu z mężem. Modlić się z nim, kłócić, kochać, doglądać dzieci. Nie było w niej nic z bohaterki. Spoglądała na swoje dzieci okryte ciepłymi kocami. I płakała. Dałaby wiele, żeby cofnąć czas, żeby Ta­deusz nie poszedł do Agnes, żeby nie przyprowadził Sylwka, żeby to wszystko się nie stało... żeby tylko byli razem.

Ale teraz nie było to już możliwe. Teraz musiała tu być, mo­dlić się, błagać Boga o zmiłowanie i pokazywać zdecydowanie. Musiała rozmawiać z mediami, opowiadać o tym, o co walczą, i tłumaczyć, dlaczego przyszła tu z dziećmi. Tylko w ten sposób mogła wrócić do męża i do swojej roli zwykłej żony, która nie troszczy się o świat, o wolność dla uwięzionych, ale gotuje, sprząta i kocha męża i dzieci.

Ktoś łagodnie położył jej dłoń na ramieniu.

- Gosiu...

Podniosła wzrok. Obok niej stał Bogdan Kawka. Miał na so­bie szarą koszulę i koloratkę. Znała go jeszcze ze studiów teolo­gicznych. Wiedziała, że się w niej podkochiwał. Chodzili razem na seminaria, aż do momentu, gdy chłopak znikł z roku. Krążyły o nim legendy, że uciekł ze Zjednoczonej Europy, że zamieszkał w Ugandzie i tam przyjął święcenia kapłańskie, ale nic pewnego nie było wiadomo. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Zobaczył to uczucie w jej oczach.

- Jestem tu od kilku miesięcy. Wróciłem, żeby głosić Chry­stusa... A teraz jestem tutaj, by walczyć z tobą o Tadeusza.

Zobaczył łzy w jej oczach.

- Chodź... - pociągnął ją za rękę. - Zaraz będziemy odpra­wiać mszę.

- A dzieci? - spytała, choć czuła, że potrzebuje uspokojenia.

- Tu zaraz obok, odprawimy - wskazał na niewielki prze­nośny ołtarz, wokół którego zaczęli gromadzić się ludzie. - A ty musisz tam być... - uśmiechnął się lekko - bo odpowiadasz za cały ten bałagan.

- ... zostanę przy dzieciach... Duchowny skinął głową.

Po kilku minutach już w szatach liturgicznych zaczął odpra­wiać mszę. Jego gesty były niezwykłe spokojne. Ucałował ołtarz, uczynił znak krzyża... Małgorzata niewiele widziała ze swojego miejsca. Między nią a ołtarzem stało teraz wielu ludzi, a ona nie potrafiła się skupić. Myślała o Tadeuszu i o mszach, w których razem uczestniczyli. O tym, jak biegali za dziećmi, jak starali się je uspokoić, i jak z uśmiechem podchodzili z nimi do Komunii Świętej...

Czytań nie słyszała. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero kaza­nie. Bogdan mówił cichym, spokojnym głosem. Nie był chary­zmatycznym kaznodzieją. Forma zdecydowanie nie przykrywała treści. Lekko się jąkał.

- Jesteśmy tu razem, by walczyć o prawdę, o dobro, o wolność. Wielu z nas przyszło tu na wezwanie świętego Jerzego Popiełuszki. I dlatego nie mogę nie zacząć od jego słów. Słów, które świetnie opisują nasze doświadczenie. Wiele lat temu, gdy nas przodkowie byli w podobnej sytuacji, gdy tak jak my zmagali się z ciemnościami braku wolności religijnej, on mówił do nich, że “przemoc nie może zwyciężyć, choć może na krótko triumfować. Mamy tego najlep­szy dowód, stając u stóp krzyża Chrystusowego. Tam również była przemoc, była nienawiść, była walka z prawdą. Lecz przemoc zosta­ła pokonana przez miłość. Bądźmy więc silni miłością, prosząc za braćmi błądzącymi, nie potępiając nikogo, a piętnując i demaskując zło i mechanizmy zła. Prośmy słowami Chrystusa, jako Jego wy­ znawcy, słowami, które On wypowiedział z krzyża: Boże! Odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią"- mówił przed laty święty Jerzy. I tak wówczas, jak i teraz nie jest to proste. Nie jest, bo wiemy, że oni odebrali nam mężów, że dzieciom odebrali matki, że chcieli odebrać nam Chrystusa obecnego wśród nas... Nie jest łatwe, ale nie ma innej drogi niż modlitwa za nich i świadomość, że musimy walczyć także o nich i za nich. Tylko w ten sposób osiągniemy cel, jakim jest nie tylko wolność, ale i solidarność. Solidarność, która budowana jest na fundamencie świadomości, że oni w gruncie rzeczy są nie­szczęśliwi, że walcząc z nami, głosząc swoje poglądy, tracą życie... Nasza walka - pozwólcie, że zacytuję tu wielkiego świętego papieża Jana Pawła II - nie może być walką dla zniszczenia ich, ale musi być walką o człowieka, “o jego prawa, o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego. Wtedy bowiem to życie ludzkie staje się «bardziej ludzkie», kiedy rządzi się prawdą, wolnością, spra­wiedliwością i miłością". I dlatego proszę was, módlcie się za tych, którzy chcą wam odebrać ojców, dzieci, żony i matki, módlcie się za tych, którzy nam złorzeczą i prześladują nas. Módlcie się, by Bóg dał im nawrócenie. Amen.

Małgorzata ukryła twarz w dłoniach. Błagała Boga, by po­zwolił jej na taką modlitwę, by przyjął jej łzy, tęsknotę, zmęczenie i strach, i by ofiarował je w intencji kogoś, kto w tym wielkim czarnym budynku rozpracowywał jej męża.

* * *

Obama czekał na helikopter. Polecenia były wydane, siły przygotowane. On miał być na miejscu pierwszy i tam, po roz­mowach ze swoim informatorem, przygotować akcję oddziałów specjalnych. Spoglądał z górnego lądowiska na dachu Biura na tłum zebrany na dole. W gruncie rzeczy był po ich stronie. Głębo­ko gardził Tablettem, nie znosił nadętych dupków z kierownictwa jego własnej organizacji i miał poczucie, że wierząc w Boga, nawet jeśli On nie istnieje - ci ludzie tam w dole - w gruncie rzeczy byli bardziej ludzcy, pełniejsi, otwarci na coś więcej. Przypomniały mu się słowa Agnes, i zaczął się z nimi zgadzać. Jej postawa, posta­wa kobiety, która zrezygnowała ze wszystkiego, by urodzić swoje dziecko, była mu bliższa niż zachowanie Grety Garbowskiej, która gotowa była zabić swojego wnuka, byle tylko nie przeszkadzał jej w realizacji życiowych planów.

Przed oczami stanęła mu jego matka. Stara kobieta, która po­święciła wszystko, by on i jego rodzeństwo otrzymali wykształce­nie, godne życie. Pracująca do późna w nocy, by on mógł się uczyć. Ona, choć nie wierzyła, tak jak ci ludzie tam w dole, z pewnością byłaby po ich stronie. Ona wierzyła, że jej życie ma sens większy niż doraźne przyjemności, i że dla tego więcej warto poświęcić całe swoje życie. Ona... - i znowu, jak już wielokrotnie wcześniej - przed oczami pojawiła mu się ikona, którą zobaczył u ojca Pio­tra, ciemnej kobiety z dwoma śladami po cięciach na policzkach. Patrzyła na niego z miłością, taką jak kiedyś jego własna matka. Była do niej jakoś podobna, pozbawiona nienawiści, oddana. Po prostu Matka.

Próbował odrzucić ten obraz, rozstać się z nim, ale nie był w stanie. Tam w dole ludzie modlili się, widział większą grupę skupioną wokół ołtarza. I czuł jakiś zadziwiający związek z tą gru­pą. Nie rozumiał go, ale czuł, że tam właśnie decyduje się jego los. A Matka, Kobieta ze śladami po cięciach - jest z tym jakoś zwią­zana. Nie miał na to wcale ochoty. Chciał zostać tam gdzie był, robić karierę, awansować, inkasować podwyżki i zdobywać piękne kobiety. Chrześcijaństwo, getto nie było mu do niczego potrzebne. Nie po to wyrwał się z muzułmańskiego getta, by teraz wracać do getta katolickiego.

Powtarzał to sobie na okrągło. Ale nie mógł uwolnić się od obrazów. Spoglądała na niego Matka (już sam do końca nie wie­dział jego własna, czy ta z obrazu), spoglądał na niego mężczyzna z Chusty, którego oblicze widział w dokumentach. I oba te spoj­rzenia były pełne miłości. “Czemu mnie prześladujesz?"- słyszał gdzieś w głębi siebie. I znowu spojrzał w dół. Niewiele widział, ale dostrzegł, że tam gdzieś w dole niewielka sylwetka wznosi coś w górę. Nie widział co to było, nocne oświetlenie placu było mocne, ale nie na tyle, by widzieć wszystko. Widział tylko tyle, że ludzie wokół klęczeli. A to, co trzymał w dłoniach ten człowiek, było światłem... Przesłonił oczy. Zamknął je. Ale i wtedy nie mógł się uwolnić od powracających słów: “Czemu mnie prześladujesz"...

Silny podmuch i hałas silników wybiły go z tego stanu. Po­rucznik chwycił podręczny neseser z laptopem i wskoczył do ma­szyny. Machnął jeszcze na pożegnanie pozostałym oficerom.

- Bądźcie za godzinę - rzucił krótko. Akcja była już przygo­towana. On miał tylko spiąć ostatnie kwestie, dogadać się z Mu hamadem. I zebrać profity.

Pilot uśmiechnął się do niego. Wiedział, że ten młody oficer za chwilę odniesie sukces swojego życia. A jeśli wszystko mu się uda, to kariera w każdym miejscu Europy będzie stała przed nim otworem. Pilot to wiedział, ale Obama wcale nie miał już takiej pewności.

Rozdział dwudziesty czwarty

Nie powinien był tego robić. Nie powinien był czytać Pisma Świętego, które dał mu ojciec Piotr. Szczególnie nie powi­nien tego robić, wiedząc w jakim stanie się znajdował. A jednak, gdy tylko wsiadł do helikoptera, sięgnął do swojej teczki. A w niej, jako pierwszy, wpadł mu w ręce wytarty egzemplarz Biblii.

Otworzył go na chybił trafił. Nie miał ochoty na myślenie, na powracanie do obrazów, które stawały mu przed oczami na dachu wieżowca Biura do Walki z Fundamentalizmem. Wybrał czytanie. I to był błąd. Jego wzrok padł na fragment: “Poszli za nicością i sami stali się nicością". Przed oczami stanęło mu jego życie. Nie było w nim nic istotnego. Miał mieszkanie, piękne kobiety, ale z każdym rokiem czuł się bardziej pusty. I nie chodziło o wypa­lenie, nie chodziło o brak zadowolenia z pracy. To wszystko miał. Ale nie widział w tym sensu, nie widział celu - innego niż własna przyjemność. Koledzy z Biura, poderwane koleżanki, mocny seks - nic nie stanowiło już prawdziwej przyjemności. Wszystko było puste, jak on sam.

Czy wybrał nicość? A może ona wybrała jego? Kiedy to się stało? Szukał w pamięci momentu, gdy zdecydował się na takie życie? Może było to spotkanie z nauczycielem, który przekonał go, że tylko porzucenie religii, która dzieli ludzi, może go dopro­wadzić do wolności? A może spotkanie z oficerem, który zachęcał młodych do kariery w Biurze? Opowiadał im o miejscach, gdzie mogą pracować, o możliwościach, jakie się przed nimi otworzą, przybliżał im własne katolickie dzieciństwo nieopodal Fatimy. A gdy wypatrzył w klasie młodego Hassana od razu wziął go na rozmowę. Nie chciał od niego nic wielkiego. Ot, kilka informacji o starszych braciach, gdzie się modlą, słuchał uważnie o tym, co dzieje się w domu... A wcześniej zaproponował pomoc.

Potem były pierwsze wyjazdy, szkolenia antydyskryminacyjne, i pierwsze kobiety. Starsze, doświadczone. Pamiętał ich smak i za­pach. Nie pamiętał twarzy, zmieniały się tak szybko. Nie kochał ich, ale czerpał z ich ciał siłę, przyjemność, spełnienie. Nie chciał z nich rezygnować. Wpajano mu, że religia odbierze mu te przy­jemności, zabroni mu uroków seksu, odbierze prawo do wolności. A on, choć specjalnie w to nie wierzył, powtarzał, co miał po­wtarzać, i korzystał z ciał sympatycznych kobiet. “Chcącemu nie dzieje się krzywda"- powtarzał sam sobie, gdy uświadamiał sobie, że nawet nie pamięta ich imion.

Dzięki informacjom, które przekazywał, udało się zamknąć kilka meczetów. Nie były groźne, ale imamowie poważnie trak­towali nauczanie o homoseksualizmie, i kilka razy wymknęły się im uwagi o tym, że Europa zabija własne dzieci, a muzułmanie nie powinni się godzić na zabijanie swoich. Nie spodziewał się, że imamów aresztują, wiedział przecież, że multikulturaryzm za­kazuje prześladowań. Ale się pomylił. Nad ranem przyjechali po nich funkcjonariusze, a ich miejsce zastąpili imamowie wykształ­ceni w zachodnich szkołach teologicznych, skupieni na mistyce i zjednoczeniu z Absolutem. Rodzice ze smutkiem kiwali głowa­mi nad losem duchownych, a on poczuł siłę... Był kimś, kto miał władzę.

W nagrodę wyjechał na specjalny obóz. Uczył się języków, korzystał z życia i palił trawę. Miało mu to pomóc w osiąganiu wyższych stanów świadomości i pokazać, że religia opiera się na podobnych mechanizmach. Surowy islam w jego domu nie miał wprawdzie nic wspólnego z odlotem po trawie, ale ten ostatni bar­dzo mu się podobał. I czuł, że wie więcej niż rodzice i bracia, że poznaje świat, jakiego bez obozu, bez Biura nigdy by nie doświad­czył. Zamiast brudnych sal modlitewnych miał biel sal wykłado­wych, wygodne apartamenty i picie na życzenie. Ciche koleżanki, w chustach na głowach, idące do łóżka dopiero po ślubie, zastą­piły piękne dziewczyny, których nie trzeba było nawet specjalnie o to prosić. A perspektywa życia w jednym z osiedli na obrzeżach miast oddalała się w nicość... zastąpiona wizją wygodnego życia oficera.

Gdy wracał do domu nic nie podobało mu się jak dawniej. Matka wydawała mu się głupią prostaczką, która nad własne speł­nienie przedkładała dobro dzieci, ojciec fanatykiem, który pięć razy dziennie walił głową w ziemię i wypinał cztery litery w górę. Nic ciekawego, nic co chciałby naśladować.

A potem było zupełnie normalnie. Dostał się do szkoły ofi­cerskiej, kończył studia, rozwijał się, trafił na pierwszą placówkę... Normalne życie oficera, które przerwała pieprzona sprawa Chusty. Sprawa, która uświadomiła mu, jak miałkie jest jego życie, jak bardzo nijakie i niepotrzebne i wreszcie jak bardzo beztreściowe. Jak bardzo jest nikim. Mógł zaprotestować, gdy Tablett zabijał Zofię Pomorską. Mógł, ale obawiał się, że straci możliwość kariery, że będzie pracował w Rumunii czy innej Grecji i dlatego, tylko dlatego, na jego oczach, za jego zgodą zamordowano kobietę, która chciała żyć.

On nie poświęcał się dla nikogo i niczego, nie walczył o życie swojego dziecka (swoją drogą nawet nie wiedział, ile jego dzieci mogło spłynąć do kanalizacji po użyciu antykoncepcji dzień po i aborcji) jak Agnes, nie niszczył własnego, ustabilizowanego ży­cia, by uratować kawałek płótna, jak ten zakonnik, którego poszu­kiwał, nie potrafiłby nawet odpuścić komuś winy jak Pomorski. Był nikim, bo poszedł za nicością. Cholernie prawdziwe słowa.

Szybko kartkował Biblię. Miał dosyć tego fragmentu. Musiał znaleźć coś innego, coś, co dałoby nadzieję. “Powróćcie zbuntowani synowie, uleczę wasze odstępstwa" - czytał dalej. Jak? Jak? - pytania nie dawały mu spokoju. Muszę czytać gdzieś dalej, dalej. Z zajęć religioznawstwa zapamiętał, że dla chrześcijan najważniejsza jest druga część tej księgi. Przerzucał więc kolejne strony. Zatrzymał wzrok na Dziejach Apostolskich. “Szawle, Szawle, dlaczego mnie prześladujesz" - to pytanie słyszał już na szczycie wieżowca, gdy szykował się do podróży. To samo pytanie wieki wcześniej usłyszał jakiś inny funkcjonariusz. Obama cofnął się o kilka stron. I wiedział już, że Szaweł prześladował chrześcijan, że robił to, co on... Ale to jeszcze nie była odpowiedź. To jeszcze nie to, czego szukał. Czy­tał łapczywie, namiętnie. Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Wstań i wejdź do miasta, tam ci powiedzą, co masz czynić"...

Nie był oślepiony, ale coś zrozumiał. On też leciał do miasta. Nie był to wprawdzie Damaszek, ale i on nie był świętym Pawłem. Poczuł, że tam mu powiedzą, co ma czynić...

* * *

Obama wyskoczył z helikoptera. Chłopak już na niego czekał. Zwyczajny nastolatek w białej podkoszulce. Wyglądał i zachowy­wał się jak on przed kilkunastu laty. Też liczył na karierę, też chciał naśladować oficerów i żyć barwnym życiem.

- Poruczniku, idziemy? - spytał zachwycony możliwością uczestnictwa w akcji.

Obama spoglądał na niego ze smutkiem. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej byłby w tym wzroku źle skrywana pogarda. Ale teraz widział w tym chłopcu siebie na początku swojej drogi. Widział młodego Obamę, który wydawał przyjaciół, by zostać oficerem. Ten przynajmniej wydaje obcych - myślał porucznik.

- Prowadź, wodzu - uśmiechnął się do niego.

- A reszta? - chłopak był zdziwiony sytuacją.

- Reszta będzie za pół godziny. Ja mam przygotować akcję, żeby oni już tylko wkroczyli - przybrał ton oficera. - Nie martw się, nagroda będzie twoja - dodał, dostrzegając w oczach chłopaka obawę, że ktoś może przywłaszczyć sobie jego sukces.

Chłopak prowadził go w milczeniu. Obama wyglądał jakoś inaczej niż poprzednio. Na jego twarzy nie było zadowolenia, był blady i przygnębiony. Nie tak wyobrażał sobie swojego promotora. Nie tak zapamiętał go z lekcji, na które przybył.

Przechodzili przez szerokie ulice niewielkiego miasta. Kiedyś mieszkało tu ponad trzydzieści tysięcy osób, ale kolejne fale emigracji, a także ścisłe zamknięcie granicy z Kozaczczyzną sprawiły, że kolejni mieszkańcy wyjeżdżali do większych miast. Ich miejsce zajmowali religijni dysydenci, i urzędnicy zesłani w to miejsce za jakieś większe lub mniejsze przestępstwa. Efekt był taki, że miasto po 18.00 zamiera­ło. Sklepy (te nieliczne, które jeszcze przetrwały) zamykano, a jedyna otwarta knajpka znajdowała się naprzeciwko dworca autobusowego. Latarnie, choć Zjednoczona Europa wyłożyła masę pieniędzy, by je odrestaurować, w zasadzie nie świeciły. A okna w domach, w których jeszcze ktoś mieszkał, były szczelnie pozasłaniane.

Obama myślał o tym, co powinien zrobić dalej.

- Masz samochód? - przerwał długie milczenie. Chłopakowi aż zabłysły oczy.

- Pewnie, że mam. Starego jeepa - nie stracił okazji, by po­chwalić się swoim nabytkiem.

- W dobrym stanie? - dorzucił jeszcze oficer, by podtrzy­mać rozmowę.

- Poruczniku, w idealnym. Troszczę się o niego jak o kobie­tę. Sam rozumiesz - Muhamad wszedł na swój temat. Samochody były jego pasją, a terenówki (nie do końca pochwalane przez pań­stwo z powodu zużycia paliwa) uwielbiał najbardziej.

Oficer nie podtrzymał rozmowy. Samochód już miał. Teraz musiał tylko trafić gdzie trzeba i przekroczyć granicę. A to nie było proste. Jego papiery pozwalały zbliżyć się maksymalnie do granicy, ale na jej przekroczenie trzeba było mieć specjalne zgody, na które nie miał co liczyć. - Jesteśmy na miejscu - Muhamad wyrwał go ponownie z zamyślenia.

Weszli w bramę starej fabryki. Czerwone cegły pokryte były sprayem, a z kątów unosił się zapach moczu. Schody, którymi wchodzili w górę, też nie były w najlepszym stanie. Co jakiś czas trzeba było przeskoczyć po dwa, trzy stopnie. Obama czuł, że jest coraz bliżej tajemnicy, która zmieni jego życie.

- Gdzie oni są? - zapytał wreszcie szeptem. Chłopak wskazał mu wzmacniane drzwi.

- Są za nimi. I nie wyjdą stamtąd, dopóki nie będzie tu wa­szych sił - uśmiechnął się do niego.

- Klucze, daj mi klucze do pomieszczenia. Będą konieczne przy akcji - Obama zmusił się do odpowiedzi uśmiechem na uśmiech.

- To nie czekamy? - zdziwił się.

- Czekamy, ale chcę mieć już ten klucz na potem - odpo­wiedział oficer.

Chłopak nie dostrzegł w jego oczach smutnej złości. Zabrał się za wyciąganie z kieszeni kluczy. Obama spojrzał na niego jeszcze raz.

- Przepraszam - rzucił i przystawił mu do szyi paralizator. Chłopakiem szarpnęło i po chwili leżał już u jego stóp. Wyciągnął z jego kieszeni klucze do drzwi i do samochodu. Teraz było przed nim najtrudniejsze zadanie. Przekonać do siebie uciekinierów.

Drzwi ustąpiły bez trudu. Do środka wszedł z bronią w dło­niach.

- Porucznik Obama, Biuro do Walki z Fundamentalizmem - rzucił do zaskoczonego zakonnika i jego towarzyszy. - Ty - wskazał na Benedykta. - Cofnij się do ściany. Nie wiem, co mo­żesz zrobić, a zanim zacznę strzelać, chcę wam coś powiedzieć. Krótko, bo nie ma czasu.

Ojciec Jan spoglądał na niego bez strachu. Wiedział, że jego droga dobiegła końca, i że nie udało mu się uratować Chusty.

- Poddajemy się, nikt nie będzie rozrabiał. Wygraliście - uśmiechnął się smutno. - Mylisz się, ojcze. Nazarejczyk wygrał. Jestem sam, inni będą tu za kilkanaście minut. I nie mam ochoty was im wydawać. Mogę pomóc wam uciec...

- Nie wierz mu - Benedykt przerwał gorączkową tyradę oficera. - To jakiś podstęp.

- ... pójście ze mną jest waszą jedyną szansą. Inaczej za chwi­lę będziecie w ich, znaczy w naszych rękach. A ze mną możecie uciec - Obama próbował tłumaczyć.

- A niby dlaczego mamy ci wierzyć - zapytał drwiąco Po­ morski.

- Bo wchodząc tu i rozmawiając z wami, zniszczyłem swoją karierę... Choćby dlatego. Zbierajcie się, jeśli nie ze względu na mnie, to ze względu na broń, której mogę użyć. No, wychodźcie - Obama szturchnął bronią zakonnika. - Szybciej. I ty też, dziew­czynko. A ty, jak chcesz, to tu zostań - nie bez złości zwrócił się do Benedykta.

- Nie zostawię ich samych - odpysknął tamten. Wyszli posłusznie, przechodząc obok leżącego Muhamada.

- On was wydał. Musiałem go uciszyć - wyjaśnił cicho Obama.

Ostrożnie schodzili po ciemnych schodach. Wreszcie byli na dole. Obama cały czas trzymając ich na muszce, otworzył samochód.

- Wsiadajcie tam - wskazał bagażnik. - Tylko tak możemy przejechać. No szybciej, szybciej - popędzał.

Bez zachwytu wykonali polecenie. Ten człowiek wydawał się szalony, ale dawał niewielką, ale jednak nadzieję na ucieczkę przed Biurem. To, co robił, było bowiem zbyt szalone, jak na prowokację... Nawet prowokację Biura.

* * *

To kompletnie nie miało sensu. On porucznik Biura do Wal­ki z Fundamentalizmem, ateista z muzułmańskiej rodziny, wiózł w kierunku granicy katolickiego zakonnika, religijnego fundamentalistę i dziewczynkę, która uciekała przed własną matką. I to dlatego że przeczytał fragment jakiejś książki, pooglądał wizerun­ki z dwoma cięciami na policzkach. A przecież może jeszcze za­wrócić. Odstawić uciekinierów do Biura. Wytłumaczy jakoś fakt, że ogłuszył informatora. Temu dzieciakowi zresztą pewnie nikt nie uwierzy.

Obama nerwowo zaciskał spocone ręce na kierownicy. Myśli wirowały mu w głowie. Z jednej strony chciał zawrócić, a z dru­giej czuł, że nie może tego zrobić. Wciąż słyszał w uszach głos: “czemu mnie prześladujesz", i choć nie potrafił wskazać jego źródła, to wiedział, że jest on o wiele bardziej realny, niż wszyst­kie słowa, które usłyszał z ust majora Strzelkowskiego czy puł­kownika Mitteranda. Jeśli w coś wątpił, to nie tyle w realność słów, ile w możliwość ucieczki. Polskę od kozackich stepów od­dzielała świetnie ufortyfikowana granica, strzeżona przez uzbro­jone po zęby służby Zjednoczonej Europy, które miały nie tylko nie dopuścić do przenikania do europejskiego raju żółtych czy resztek Rosjan i Ukraińców, ale również uniemożliwić ucieczki fundamentalistów. Strażnicy byli jednak tylko częścią problemu; drugą - i to chyba poważniejszą był fakt, że wzdłuż całej grani­cy ciągnął się gigantyczny płot pod napięciem, pozostający pod stałym nadzorem kamer.

Spojrzał na zegarek. Za kilkanaście minut oddziały Biura będą już w Tomaszowie Lubelskim. I tam naocznie stwierdzą, że w miejscu, które im wskazał, nie ma więźniów. Zapewne kil­kanaście minut później, a może jeszcze szybciej, zgłosi się do nich Muhamad i opowie, co się wydarzyło. Od tego momentu on także stanie się ściganym. Zostało im zatem nie więcej niż kwadrans czasu. Granica była już wprawdzie blisko, ale on nie wiedział, jak ją przekroczyć. Łzy napływały mu do oczu. Czuł, że przegrał wszystko. Za chwilę nie będzie miał już szansy na powrót do służby i za zdradę zgnije w jakimś więzieniu, razem z zakonnikiem i fundamentalistą. Dziewczynka wróci do matki, jej dziecko spłynie gdzieś w kanalizacji, Chusta i tak trafi do muzeum. Słowem klęska absolutna.

I właśnie wtedy przypomniały mu się słowa, jakie przeczytał w helikopterze. Co go czeka, miał się dowiedzieć w mieście. Ale on nawet nie spytał zakonnika i jego towarzyszy o nic, a zaczął ich ratować na własną rękę. Zmusił do zajęcia miejsc w samochodzie i wiózł w kierunku granicy, nie wiedząc nawet po co. Zatrzymał się z piskiem opon. Wyskoczył z auta i otworzył tylne drzwi.

- Wyskakujcie - rzucił krótko. - Nie wiem, co z wami teraz zrobić. Chciałem was ratować, ale nie mam najmniejszego pojęcia jak. Tam jest świetnie strzeżona granica, a ja za kilkanaście minut będę również ściganym - tłumaczył nerwowo.

Ojciec Jan spojrzał na niego z uśmiechem.

- Gdzie jesteśmy? - spytał tylko.

- Pięć kilometrów do granicy - odpowiedział porucznik, poczym wymienił nazwę ostatnio mijanej wsi.

- Świetnie - ucieszył się zakonnik. - To jesteśmy w domu - dodał.

Obama spojrzał na niego zdumiony. Ale nie zdążył już zadać żadnego pytania, bo do akcji wkroczył Benedykt.

- Oddaj broń - powiedział stanowczym głosem. - Jeśli rzeczywiście masz dobre intencje, to oddaj broń. A my już ciebie i siebie stąd wyprowadzimy... - cedził przez zęby bez uśmiechu na twarzy. Nie podobał mu się ten mężczyzna, a z lektury netu, na której spędził nieco czasu podczas pobytu u siostrzyczek, wyni­kało, że może on mieć też coś niecoś wspólnego ze śmiercią jego synowej.

Oficer wyciągnął w jego kierunku pistolet. Benedykt miał ochotę walnąć go w twarz, ale się powstrzymał. Na porachunki przyjdzie czas później.

- Przepraszam - powiedział tylko i ze smutkiem odwrócił od niego wzrok. - Nie mamy czasu - przerwał ich rozgrywkę ojciec Jan. - Jedź na kościół - rzucił krótko do Pomorskiego. - A ty siadaj z nami - wskazał Obamie ręką miejsce na pace.

- A jak nas zatrzymają? - nieśmiało zaoponował oficer.

- Nie zdążą. Jesteśmy prawie u celu - uśmiechnął się nie bez tryumfu zakonnik. A potem szybko dodał. - Między innymi dzięki tobie.

Obama spuścił wzrok. Wiedział, że gdyby sprawa zależała od niego, to ojciec Jan i cała jego ekipa już dawno siedziałaby w aresz­cie. Na szczęście - teraz mógł to już powiedzieć wprost - ktoś - chciał wiedzieć, kto - się w to jeszcze wmieszał. Nie dyskutował jednak, a tylko posłusznie wykonał polecenie.

Benedykt prowadził ostro. Ale jazda nie zajęła im więcej niż kilku minut. Zatrzymali się przed zaniedbanym kościołem. Po­chodził z końca XIX wieku.

- Jesteśmy - rzucił zakonnik. I powoli, jakby próbując przy­ pomnieć sobie wskazówki, jakie dał mu ojciec Piotr, szukał wejścia do tunelu, który od wielu już lat służył paulinom do przerzutu religijnej literatury. Władzom nie udało się dotąd odkryć jego ist­nienia, bo używali go tylko paulini, i to w zupełnie wyjątkowych sytuacjach, gdy zawodziły wszystkie inne metody, a dokumentów wjazdowych nie dało się sfałszować.

Minęli kościół i szli w kierunku dwupiętrowej plebani. Ojciec Jan wszedł do pustego budynku i otwierał kolejne drzwi, szukając zejścia do piwnicy. Ale nie było go. Zaczęło się robić nerwowo. Benedykt spojrzał na zegarek.

- Zaraz będą nas szukać. A jeep ma system namierzania - stwierdził.

Zakonnik nie odpowiedział. Szybciej kontrolował kolejne drzwi. Coś mu nie grało. Ojciec Piotr zapewniał go, że muszą zejść do piwnicy. I że wejście do niej znajduje się na parterze. Czy mówił o drzwiach - tego kapucyn wcale nie był pewien. Zatrzy­mał się. - Zdejmujcie pokrycie podłogi - krzyknął nagle. - Szybko.

Obaj mężczyźni zabrali się do pracy. Gretka próbowała im pomagać, ale nie szło jej to najlepiej. I to był strzał w dziesiąt­kę. Pod zniszczoną wykładziną było wejście do piwniczki. Takiej, w jakiej jeszcze w połowie dwudziestego wieku, w epoce sprzed lodówek, trzymano masło czy mięsa. Kapucyn uniósł właz i ze­skoczył do maleńkiego pomieszczenia. Nerwowo zaczął obmacy­wać ściany. Jedna z nich ustąpiła łagodnie. A jego oczom ukazał się korytarz...

Rozdział dwudziesty piąty

- Jak to go nie ma? - pułkownik nie pozwalał sobie na prze­kleństwa. Ale tym razem miał ochotę kląć na czym świat stoi. I trudno się było temu dziwić. W historii Biura do Walki z Fundamentalizmem nie było jeszcze chyba takiego miesiąca, w któ­rym ponosiło by ono klęskę za klęską. A teraz tak było. Najpierw starannie zaplanowana i ustalona z władzami kościelnymi akcja skonfiskowana Chusty poniosła klęskę, bo jeden zakonnik posta­nowił się zbuntować. Później okazało się, że spacyfikowani, jak się zdawało na stałe, katole, mogą się jeszcze poderwać do walki i wyjść na ulicę. A do tego porwać za sobą tłumy i blokować wjazd do Biura. Na koniec okazało się, że oficer najmocniej zaangażo­wany w prowadzenie śledztwa zniknął... I jak tu było nie kląć. - Są jakieś podejrzenia? - dodał jeszcze zduszonym głosem.

- Szukamy - kapitan, który miał koordynować akcję prze­jęcia Chusty, także był wyraźnie zdenerwowany. - Przeczesujemy Tomaszów Lubelski...

- A ten jego informator, gdzie jest?

- Szukamy, pułkowniku - kapitan starał się zachować spokój. Pułkownik się rozłączył. Podszedł do okna. Nad Warszawą wstawał ranek. Czerwone światło oświetlało budynki. Miastecz­ko namiotów w dole także zaczynało budzić się do życia. Z pięt­nastego piętra widać było drobne sylwetki, które wynurzały się z namiotów i klękające, by zmienić swoich poprzedników. Tu nie dochodziły już dźwięki wypowiadanych słów, ale Mitterand miał wrażenie, że słyszy powolne mruczenie odmawianych dziesiątek różańca. Nie znosił tej modlitwy, napawała go ona obrzydzeniem. A teraz ją słyszał.

Odwrócił się i podszedł do biurka. Nerwowo przerzucał doku­menty. Było tu już przygotowane niemal całe przemówienie, które miał wygłosić po aresztowaniu Chusty, były dokumenty, mające trafić do sądu, który w publicznym procesie miał skazać ojca Jana. Były również szkice materiałów, które miały powoli zmieniać atmosferę wokół protestujących. Nic odkrywczego, stare sprawdzone w rozma­itych okolicznościach triki. Przypomnienie mitów o inkwizycji, opo­wieści o pedofilii i narzucaniu innym swojego zdania. A także suge­stie dotyczące niejasnych relacji ojca Jana do młodych chłopców...

Dzwonek zabrzmiał niezwykle natarczywie. Odsunął doku­menty i rzucił okiem na aparat. Na ekranie wyświetlił się wizeru­nek kapitana.

- Tak?

- Pułkowniku, nie jest dobrze. Mamy chłopca, który praw­dopodobnie był informatorem Obamy. On twierdzi, że doprowa­dził go do uciekinierów. A potem oberwał paralizatorem. Gdy się przebudził, drzwi do miejsca, w którym przetrzymywał zakonni­ka, były otwarte. Ktoś wyjął mu z kieszeni kluczyki do samocho­du, i uciekł jego autem...

- Kurwa mać - to był odpowiedni moment, by zakląć. Wy­glądało na to, że oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem pomógł w ucieczce najbardziej poszukiwanemu zbiegowi. A on, pułkownik, na to pozwolił, choć miał liczne powody, by mu nie ufać. - Gdzie jest samochód?

- Sprawdzamy... Ale wygląda na to, że przed granicą. Stoi w miejscu.

Mitterand się rozłączył. Usiadł za biurkiem i z wściekłością odepchnął od siebie przeglądane dokumenty. Miał już pewność, że nie dopadnie Chusty. Zakonnik, porucznik, dziewczynka i towa­rzyszący im fundamentalista byli już zapewne bezpieczni po drugiej stronie. Tajne przejścia istniały i nawet nie próbowano ich niszczyć, wiedząc, że potrzebny jest jakiś wentyl bezpieczeństwa. Tą drogą wielu najbardziej zdesperowanych fundamentalistów uciekało.

To jednak nie Chusta i nie jej strata były teraz największym problemem pułkownika. O wiele istotniejsze było to, że zbiegł także oficer Biura. Takie sytuacje w zasadzie się nie zdarzały. A już na pewno nie zdarzało się, by powierzać misje tej wagi lu­dziom niepewnym. On zaś to zrobił. Obama skompromitował się przecież sugestią o sile modlitwy, a świadkami jego wypowiedzi było kilkunastu oficerów Biura. Pułkownik zrobił wówczas, co do niego należało, zawiesił go, odsunął od sprawy i urlopował. Ale potem okazało się, że brakuje mu pracowników, i nie tylko we­zwał z powrotem Obamę, ale także pozwolił mu na przygoto­wanie najważniejszej akcji. Miał oczywiście na swoje usprawie­dliwienie instrukcje, które jasno stanowiły, że trzeba pozostawiać spory margines samodzielności oficerom pochodzącym z rodzin muzułmańskich. Ale spory margines nie oznaczał, że można im dać możliwość ucieczki. A to się właśnie stało.

Jakby tego było mało, na dole kłębił się stale rosnący tłum fundamentalistów, którzy przyjmą z entuzjazmem informację o ucieczce zakonnika i zdradzie oficera. Mitterand znał ich sposób myślenia. Dla nich będzie to dowód na skuteczność i siłę modli­twy, na to, że ten ich plemienny Bóg z pustyni Palestyny potrafi zmiękczać nawet najbardziej kamienne serca. Dla nich nic takie­go, jak przypadek, błąd w sztuce nie istniało. Oni na wszystko spoglądali, jak na interwencję Boga, jak na słowo, które kieruje do nich Jahwe. I co gorsza, akurat w tej chwili tak to wyglądało. Mitterand świetnie znał profil psychologiczny Obamy. Takich ofi­cerów jak on służyło w Biurze na pęczki. Dla nich liczyła się tylko kariera, możliwość wyrwania się z getta i wygodne życie. Ideolo­gia, ateizm, sekularyzm czy cokolwiek innego były dla nich tylko narzędziem do osiągania osobistych interesów. Obama je osiągał. Nie było więc powodów, by zdradzał. A przynajmniej nie było powodów, które można by zrozumieć z perspektywy własnych in­teresów.

Mitterand miał też świadomość, że nie da rady spacyfikować kłębiących się pod biurowcem katofundamentalistów. Media były po ich stronie, opinia publiczna również. Próba ich odwojowania zabrałaby mu kilkanaście dni. A zanim to się stanie, trzeba jakoś' rozwiązać problem zniknięcia Obamy i Chusty. Musiał szybko coś wymyślić. Wcisnął przycisk interkomu.

- 32.23.00 - powtarzał kod najwyższej gotowości. - Zebranie u mnie za dziesięć minut.

* * *

- Służby w Prowincji Wschodniej zawiodły - pułkownik Mitterand mówił podniesionym głosem. Lata pracy w Biurze do Walki z Fundamentalizmem, cierpliwie pokonywanie kolejnych stopni wtajemniczenia i wspinaczka po szczeblach kariery spra­wiły, że do perfekcji opanował umiejętność zrzucania odpowie­dzialności na innych. Bez tego nie dałoby się zostać pułkowni­kiem w tak zbiurokratyzowanej strukturze, jaką były europejskie służby antyfundamentalistyczne. I tym razem także postanowił powrócić do tej sprawdzonej umiejętności. Teraz - kilka godzin po wypowiedzeniu kodu - miał już pewność, że Obama uciekł wraz z zakonnikiem, tłum pod biurowcem wcale nie się przerze­dzał. - Od lat dobrze zakonspirowani działali tu ukryci funda­ mentaliści. I nie chodzi tylko o porucznika Obamę, ale również o tych, którzy przez lata utrzymywali kontakty z nielojalnym, choć także świetnie się kamuflującym arcybiskupem - tłumaczył oficer, wyraźnie odnosząc się do majora Strzelkowskiego. - Na efekty takiego działania nie trzeba było czekać długo. Na ulicach mamy tłumy zrewoltowanych katofundamentalistów, wspierają ich otumaniona opinia publiczna i media. Zakonnik wraz z Chu­stą nie tylko zbiegł, ale pomógł mu w tym nasz oficer, trudno więc nie dostrzec, że znajdujemy się w sytuacji niemal bez wyjścia...

Pułkownik rozejrzał się po sali. Wiedział, że wśród jego pod­władnych jest wielu świetnych specjalistów od kontrolowania fun­damentalistów i rozmów z nimi, i że - jeśli dać im czas - to na pewno wpadną na pomysł, jak rozwiązać całą sprawę. I się nie mylił. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, gdy o głos poprosił ka­pitan Stan Koss, zastępca majora Strzelkowskiego, odsunięty od zadań po przysłaniu z Brukseli porucznika Obamy. Uśmiechał się krzywo, ciemny krawat miał źle zawiązany.

- Pułkowniku, nie jesteś stąd, ale my tu wiemy z naszej hi­storii, że czasem trzeba trochę odpuścić. Wypuszczenie zatrzy­manych, rezygnacja na moment z represji pozwolą im wrócić do domów. Nie będą się już nakręcać. I zapomną. Ci ludzie już tacy są, nic nie robią do końca, i tym razem będzie podobnie. Wypuść­ my lekarkę, księdza i tego facecika, co się modlił, i mamy zagwarantowane, że będzie spokój.

- Polityka ustępstw tylko ich rozzuchwali - skrzywił się pułkownik.

- Nie znasz ich wystarczająco dobrze. Ucieszą się, wrócą do domów, będą mówili o odwilży, a my powoli przykręcimy śrubę z powrotem. Media, jeśli tylko przedstawimy sprawę rozsądnie, będą po naszej stronie, prowodyrów się wyłapie za jakiś czas. I bę­dzie spokój. Był tu taki generał, co to zrobił. Ustąpił w sierpniu, a potem złamał tych ludzi w grudniu. Wygrałby, gdyby nie Jan Paweł II. Ale teraz jego nie ma. Ich pontifex jest w Afryce, i nie może ich wspomagać.

- A jaka będzie wersja dla mediów?

- Standardowa. Do naszych szeregów także wkradli się fundamentaliści. Ich działania miały doprowadzić do buntu, który zakończyłby się rozlewem krwi. A po nim władzę mieli prze­ jąć przygotowywani już w Afryce fundamentalistyczni politycy, którzy znieśliby prawa kobiet, zakazali dobrej śmierci, seksu poza kościelnymi małżeństwami. Na szczęście polecenia z centrali - kapitan świetnie rozumiał, że jeśli jego projekt ma zostać zreali­zowany to jakieś zasługi muszą być oddane przełożonym i samej Brukseli - wymusiły dekonspirację tego świetnie ukrytego spisku. Wyciągnięty z islamskiego getta porucznik Obama okazał się w istocie zdrajcą, który współuczestniczył w watykańskim spisku, którego celem było okutanie kobiet w burki i chusty. A jego prze­łożeni, w tym major Strzelkowski, nie zrobili nic, by temu zapo­biec. Dokumenty się znajdą, korespondencja także... A już teraz wiemy, że w czasie rozmów z jednym z tych zakonników nasz porucznik czytał Biblię...

Mitterand słuchał Kossa z zainteresowaniem. Ten flejtuch mówił całkiem sensownie. A jego propozycja, choć trudna do przepchnięcia w Brukseli, ratowała im wszystkim skórę.

- Ile czasu potrzebujmy na odwrócenie sytuacji?

- Lekko licząc pół roku. Potem wszystko wróci do normy - kapitan był pewny siebie.

- Skąd pewność?

- Pułkowniku, ja znam tych ludzi. Oni naprawdę nie są w stanie działać dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni. I przyzwy­czajeni są do klęsk, wręcz się nimi szczycą... Tym razem będzie podobnie. Musimy im tylko dać poczucie, że na teraz wygrali, nie­ co ustąpić. A potem zaatakować, złamać kręgosłup i karmić pap­ką. I wygramy. Są na to dowody w historii tego miejsca.

Mitterand spojrzał na innych.

- Nie mamy specjalnie wyboru. Media się nakręcają. Pierw­szym krokiem musi więc być uspokojenie atmosfery. A to się nie uda bez ustępstw. O tym, co robić później, zdecydujemy, gdy ludzie trochę ochłoną - zaczął spokojnym tonem, przysłany wraz z Mitterandem z Brukseli major Smith. Ten siwy oficer, choć stopniem stał niżej od pułkownika, miał w Biurze o wiele silniejszą pozy­cję. Znali go i cenili politycy, i mówiło się, coraz częściej, że jeśli osiągnie wreszcie stopień pułkownika, to zostać może szefem ca­łego Biura. Problem polegał tylko na tym, że jemu na awansie nie zależało, i że wolał występować z tylnego fotela. Jego wypowiedź jednak w zasadzie zamykała sprawę. Pułkownik wiedział już, że Smith poprze projekt i przepchnie go dalej, a później będzie eg­zekwował konsekwentne jego wykonanie. I jeśli komuś podwinie się noga, to go bezwzględnie wyeliminuje ze struktur.

- Napiszesz raport do centrali? - zwrócił się z uśmiechem do majora.

- Nie! Ty go napiszesz - Smith jasno dał do zrozumienia, że choć popiera pomysł i uznaje go za jedynie wykonalny, to odpowiedzialność za niego musi wziąć sam Mitterand. - To ty przy­ wróciłeś Obamę - dodał złośliwie.

* * *

Paski “Pilne" pojawiły się we wszystkich telewizjach. Infor­macje na temat wypuszczenia przetrzymywanych w budynkach Biura do Walki z Fundamentalizmem osób, rozgrzały do czerwo­ności sieć. A krótkie oświadczenie pułkownika Mitteranda, który informował, że wiele wskazuje na to, że sprawa była gigantyczną intrygą - w której brali udział także oficerowie - obliczoną na skompromitowanie Biura i odebranie mu wiarygodności - trans­mitowane były na żywo. “Na szczęście tę szytą grubymi nićmi afe­rę udało się zablokować" - zapewniał z marsową miną pułkownik i dodawał, że “do momentu pełnego wyjaśniania sprawy osoby przetrzymywane w Biurze na wniosek zatrzymanych już pracow­ników Biura zostaną zwolnione".

Informacja o wypuszczeniu Agnes, Tadeusza, ojca Piotra i ar­cybiskupa Kiliańczuka dotarła na plac niemal natychmiast. I po­witana została najpierw oklaskami. Ale nie trwały one długo, bo nagle spod burzy braw zaczął przebijać się śpiew. Ludzie, którzy przez wiele godzin modlili się, zrozumieli, że to nie Biuro zwolniło przetrzymywanych, że to nie pułkownikowi zawdzięczają, że od­nieśli sukces, ale że ich modlitwy zostały wysłuchane. I dlatego niemal spontanicznie zaczęli śpiewać, najpierw cicho, a potem coraz donośniej “Te Deum". Nie minęło więcej niż kilkadziesiąt sekund, gdy cały plac rozbrzmiewał jednym głosem;

Ciebie Boga wysławiamy,

Tobie Panu wieczna chwała,

Ciebie Ojca, niebios bramy,

Ciebie wielbi ziemia cała.

Mitterand szczelnie zasłonił okna w swoim pokoju. Nie mylił się, sądząc, że ta gromada ciemniaków okaże wdzięczność nie tyle Biuru, ile swojemu plemiennemu bożkowi. Ten ich śpiew irytował go, ale humor poprawiało mu to, że już niebawem przyjdzie pora, by się z nimi policzyć. - Ten Wasz Bóg nie uchroni was, nie za­chowa Waszego dziedzictwa, bo to my zwyciężymy - pocieszał się oficer, układając już w umyśle plany ostatecznego rozprawienia się z katogettem. I z tymi, którzy teraz wychodzili na wolność.

A pieśń nadal wznosiła się nad placem. Ludzie płakali.

Ze Świętymi w blaskach mocy,

wiecznej chwały zlej nam zdroje:

Zbaw o Panie, lud sierocy,

Błogosław dziedzictwo swoje.

Rządź je, broń po wszystkie lata,

prowadź w niebios błogie bramy,

My w dzień każdy, Władco świata,

Imię Twoje wysławiamy.

Te słowa, jeszcze przed wyjściem, usłyszał arcybiskup. Łzy stanęły mu w oczach. Nie, nie przepadał za ludową wersją tej modlitwy, często krytykował ją w swoich kazaniach, zarzucał jej triumfalizm, odciąganie ludzi od spraw doczesnych i antropologizację rzeczywistości transcendentnej. Ale teraz to nie miało zna­czenia. Kiliańczuk wiedział bowiem, że nie wyszedłby na wolność, gdyby nie ci prości ludzie, którzy godzinami trwali na modlitwie, odmawiali różaniec i prosili, narażając swoją wolność, o wolność dla niego. Przed oczami stanął mu znowu jego stary proboszcz, który z ogniem w oczach mówił im, że to nie teologia, ale wiara prostych ludzi podtrzymuje Kościół...

Wypchnięto go na zewnątrz. Słońce nieco go oślepiło. A po chwili poczuł wokół siebie przyjazne dłonie.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Księże Arcybisku­pie. Dzięki Bogu, że jest już ekscelencja z nami - powtarzali ludzie. I padali mu do kolan, by ucałować dłonie, które dla nich były dłońmi kapłana. Arcybiskup się zachwiał. Wiedział, że nie jest godny, wie­dział, że nie zasłużył sobie na ten gest. Ale nie potrafił wyrwać im dłoni, nie chciał. Czuł, że może to oni mają rację, a on walcząc całe życie z przeżytkami zacofania, ludowością, klerykalizmem - głęboko, fundamentalnie się mylił... Nie wiedział, ale poczuł, że musi uklęknąć. Nie wykonywał tego gestu od dawna, zakazał go nawet w pewnym liście, a teraz ukląkł. I dołączył się do śpiewu, przypominając sobie z pewnym trudem słowa.

Na Krynickiego tuż przed wejściem czekała rodzina. Małgo­sia, choć przez łzy, wciąż się śmiała. I ten uśmiech, to wzrusze­nie sprawiało, że Tadeusz dostrzegał w niej tę samą dziewczynę, choć po wielu ciążach i porodach, po wielu trudach, w której się zakochał wiele lat temu. Nie miał pewności, ale czuł, że tak ja­koś wyglądać będzie człowiek w wieczności. Wiecznie młody, ale dojrzały; doświadczony, ale niezniszczony przez wiek. Przytulił ją mocno.

- Dziękuję - wyszeptał. A potem zaczął całować dzieci. Był z nich dumny, nie spodziewał się, że pójdą dla niego na plac, że Małgosia zdecyduje się na coś takiego. Ojciec Piotr, gdy tylko zobaczył klęczącego arcybiskupa, pod­szedł do niego. I ukląkł obok. Chciał się modlić i dziękować Bogu nie tylko za wolność, ale także za powrót hierarchy, za tę jego modlitwę.

Ostatnia gmach opuściła Agnes. Nerwowo szukała wzrokiem Sylwka. Był tam. Zobaczyli się i rzucili sobie w ramiona. Kobieta długo nie mogła go wypuścić, starała się nie dostrzegać, że wokół niej zebrała się także cała rodzina Tadeusza. Ale wreszcie Sylwek odsunął ją od siebie i poważnym głosem powiedział.

- Mama, to Bóg i oni...

Lekarka odwróciła się w kierunku Tadeusza i Małgosi.

- Dzięki - zaczęła. A potem już bez uśmiechu dodała. - Zwyciężyliśmy!

- Nie. To Chrystus zwyciężył - odpowiedział poważnie Krynicki. A po chwili w zamyśleniu dodał. - Ale przed nami jesz­cze długa walka.

Epilog

Wiatr rozwiewał mu włosy. Siedział na wzgórzu i obserwo­wał las. Nie miał ochoty wracać do klasztoru paulinów. Wiedział, że czeka tam na niego posiłek i ciepła rozmowa, a po­tem pakowanie. Ale on chciał jeszcze pobyć w lesie. Pomodlić się, poczytać Pismo Święte, którego od momentu ucieczki niemal nie wypuszczał z rąk. Chciał lepiej przygotować się do chrztu, który miał przyjąć za kilkanaście dni w Afryce z rąk Ojca Świętego. Wiedział już, że przyjmie nowe imię. Od teraz będzie już Paw­łem, bo wiedział, że bez Dziejów Apostolskich, bez fragmentu z drogi do Damaszku nie byłby tu, gdzie był teraz. A zresztą ten święty jakoś dziwnie mu pasował. Był taki jak on, a może lepiej byłoby powiedzieć, on był taki jak Paweł. Najpierw prześladowca, teraz na drodze do Boga.

Nie, nie sądził, że będzie kiedyś apostołem, ale czuł się jak wówczas, gdy Szaweł, a może już Paweł wszedł do Damaszku i trafił do swojego wychowawcy. On także porzucił już starą drogę i wchodził na nową. Hassan był w nim jeszcze obecny, ale za kil­kanaście dni stanie się już Pawłem. Pawłem, który spotkał Boga na swojej drodze i chce o tym opowiadać. Nie miał pojęcia, co będzie dalej. Chciał tylko zostać chrześcijaninem, przyjąć Chrystusa.

Odwrócił wzrok od tekstu. Zamyślił się. Odkąd weszli do tunelu, zmieniło się wszystko. Ojciec Jan krótko po przejściu na kozacką stronę odleciał wraz z Benedyktem i Gretką do Afry­ki. Chusta - to wiedział już tylko z opowieści zakonników - zo­stała powitana w Afryce przez cały miejscowy episkopat. Papież umieścił ją w katedrze, która była jego tymczasową stolicą. Chrze­ścijanie masowo do niej pielgrzymowali. Ojciec Jan pozostał jej kustoszem. Ale na razie był na urlopie i szkolił język. Gretka za­mieszkała w polskiej rodzinie, która wiele lat wcześniej opuściła Prowincję Wschodnią. Benedykt odpoczywał, ale - jak podejrze­wali paulini - szykował się do powrotu do kraju.

Po drugiej stronie granicy też na razie było spokojnie. Media - a o sytuacji tam Hassan wiedzę czerpał tylko z mediów - dono­siły, że protesty ustały. Ludzie wrócili do swoich domów. Kryniccy, Martinez, ojciec Piotr mieszkali nadal na Pradze. Dziwne rzeczy działy się natomiast z arcybiskupem. On w zasadzie zniknął z ży­cia publicznego. Nie spotykał się z wiernymi. Media spekulowały, że ukrył się na wsi i tam się modli.

Głównym winnym zamieszania - Hassan miał tego świado­mość - był on sam, a także major Strzelkowski. Jemu nic nie mogli zrobić, a major został przeniesiony na emeryturę. Zmieniać zaczę­ła się też powoli atmosfera. Media coraz niechętniej opowiadały się po stronie katofundamentalistów. Na ekrany powróciła stara propaganda, a przecieki ze śledztwa w sprawie operacji “Chusta" jasno wskazywały, że wina - choć jest w jakimś stopniu po stronie Biura - spoczywa głównie na fundamentalistach, z którymi trzeba wreszcie zrobić porządek. Słowem wszystko wracało do normy.

Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Terlikowski P Tomasz Operacja Chusta
2018 01 20 Feministki biorą odwet Tomasz Terlikowski miał wykładać na WUM
12 Tomasz Kostuch Operacja Pierwszy Most
Operacja Anty Polska NKWD 19371938 SOMMER TOMASZ
Dzisiaj trzeba wybrac Tomasz P Terlikowski Piotr Glas
Dzialania operacyjne Europolu Safjanski Tomasz
Piotr Glas i Tomasz Terlikowski Dzisiaj trzeba wybrać
Systemy operacyjne
Blok operacyjny zasady postÄTpowania , wyglÄ d
Wykład 1 inżynierskie Wprowadzenie do zarządzania operacyjnego
Zabieg operacyjny zaburzenia homeostazy
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
operacje poloznicze

więcej podobnych podstron