ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rozległ się trzask bicza. Dwanaście lwów przysiadło na zadach, przebierając w powietrzu
przednimi łapami. Kiedy padła komenda, płowe, sprężyste cielska, posłuszne okrzykom treserki i
ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z postumentu na po-
stument.
- Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i
ułożyła się na boku. Jeden po drugim lwy, powarkując i odsłaniając zęby, poszły za jej
przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie.
- W górę łby! - Lwy posłusznie wykonały polecenie. Bella przeszła przed nimi
energicznym krokiem, odrzuciła bat i z wystudiowaną nonszalancją położyła się na ich ciałach,
jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogromnego samca ze wspaniałą grzywą wydobył się
głuchy pomruk. W nagrodę za to, że właściwie rozpoznał sygnał, został podrapany za uchem.
Treserka podniosła się ze swojej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie poderwała koty na nogi, po
czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą schodziły do klatek
umieszczonych na naczepach. Na arenie został tylko potężny, czarnogrzywy Merlin, który ocierał
się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak.
Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet
lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się przy
wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki.
- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. -
Możemy już ruszać w trasę?
Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kasztanowe włosy, przycięte w równą
grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie
niebieskich oczu nadawały mu wygląd chłopaczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym
obliczem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki
kiedykolwiek zarządzał Cyrkiem Cullena Colossus.
- Mam nadzieję, Bella - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w
Ocali.
Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe
podczas półgodzinnego treningu.
- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyruszeniu w drogę.
Duffy podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie jej szeroko rozstawionych,
wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarnymi jak
atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział w nich
strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro w ustach i wypuszczając kłęby dymu,
przyglądał się, jak Bella wydaje polecenia swoim pomocnikom.
Duffy pamiętał Charliego Swana, ojca Belli. Był jednym z najlepszych treserów w całym
cyrkowym świecie. Bella miała jego talent, natomiast po matce, która była akrobatką,
odziedziczyła delikatną budowę ciała i powabny wygląd. Rzeczywiście, smukła, zgrabna Bella
Swan ze swoim przenikliwym spojrzeniem i prostymi, brązowymi włosami, które sięgały poniżej
pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk
brwi, nos mały i prosty, wysokie kości policzkowe i pełne, miękkie usta. Skóra, wyzłocona
słońcem Florydy, podkreślała jej wygląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało blasku
jej urodzie.
Bella skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę.
- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę.
- Nie.
Uniosła brwi. Nieczęsto zdarzało się, żeby Duffy odpowiadał monosylabami.
Powstrzymała się jednak od dalszych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura.
Wszędzie widać było przygotowania do sezonu. Linoskoczek Vito ćwiczył swój numer na
kablu rozciągniętym między drzewami, Mendalsonowie pokrzykując do siebie, żonglowali
maczugami, grupa woltyżerów prowadziła konie na arenę, a jedna z córek Stevensonow ćwiczyła
na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Bella, obserwując chwiejne kroki
dziewczynki. Pamiętała rok, w którym mała przyszła na świat. Bella miała wówczas szesnaście
lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden rok musiała czekać,
nim dostała zgodę na występy przed publicznością.
Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice
wsadzili ją do swojego wozu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu
odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat temu,
ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen wiecznego
niepokoju i fantazji. Dorastała, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc błyszczące od
cekinów kostiumy i przenosząc się z miejsca na miejsce jak Cyganka.
Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło się
zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzynaście lat i była
beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął wtedy
obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na
wspomnienie Carlislea Cullena jej twarz posmutniała.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura.
W pokoju było zaledwie kilka sprzętów, za to ściany pokrywały afisze, które oferowały
wszystko, co zadziwiające, niesamowite i nieprawdopodobne: tańczące słonie, ludzi, którzy
potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące tygrysy, które
jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy, siłacze.
- Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z jakimś zwariowanym pomysłem -
mruknął Duffy, nastawiając ekspres do kawy.
- Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak serca
powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością losu, który zesłał
śmierć na Carlislea Cullena .
Miał niewiele po pięćdziesiątce, zawsze roześmiany i serdeczny. Uwielbiała go i
bezgranicznie mu ufała. Odkąd sięgała pamięcią, Carlisle Cullen był zawsze w centrum jej życia.
- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posępnie, podając jej kawę.
- Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarznięte w chłodnym marcowym
powietrzu. Po chwili stanowczo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Carlisle z pewnością nie
chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słuchy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną
trasę. Trzynaście stanów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. -
Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną
koniczynę.
- Też coś! - obruszył się, ale jego twarz wyraźnie poczerwieniała pod piegami. Odstawił
pusty kubek, obszedł biurko i usiadł. Wiedziała, że szykuje się do rozmowy o interesach.
- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Bella przytaknęła mu posłusznie. - Przed
dziewiątą musimy ustawić namioty.
- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o drugiej zacznie się popołudniówka -
dokończyła z uśmiechem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła w
imprezach towarzyszących?
- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie.
- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.
- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi. Jego
niebieskie oczy odszukały wzrok Belli. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu.
- Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy
musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić zanikającą
sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie
przekonany, że został ekspertem.
- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy
rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Belli prosto w oczy. - To
nasz właściciel.
Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury
młodego lwa.
- Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtownie głową. - Tylko nie on. Nie teraz.
Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce?
- To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło się
współczucie.
- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Carlislea.
- Carlisle nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna.
- Syna? - zdenerwowała się. Ściskając skronie palcami, podeszła wolno do okna. Słońce
oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuconych na trykoty,
kierowała się w stronę areny.
- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści lat
nie udało mu się zobaczyć z Carlislea. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie
przyjechał. - Przełknęła łzy.
- Musisz się wreszcie nauczyć, że życie ma zawsze dwie strony, dziecinko - powiedział
Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona Carlislea od niego
odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził.
- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i ma
w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo
zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku.
Duffy uniósł szerokie ramiona.
- Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić
inwentaryzację, a potem nas wyprzedać.
- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić!
- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.
- Mamy kontrakty do października...
- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Bella. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się
w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj,
dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Bella
przeczesała włosy palcami.
- Musi być jakiś sposób...
- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i
pokazać mu, ile jesteśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą
jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonalnym zespołem ze znakomitym programem. Powinien do-
wiedzieć się, co Carlisle stworzył, jak żył, co chciał osiągnąć. .. Wydaje mi się - dodał, patrząc na
Bellę uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją.
- Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie
prawników - rzuciła z pogardą.
- Byłaś bardzo zżyta z Carlisle. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. -
Ściągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich
książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji.
- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że dogadam się z Edwardem Cullenem.
- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz...
- Nie takiego nie powiedziałam.
- No i jeśli się boisz...
- Niczego się nie boję! - Wcisnęła ręce do kieszeni i zaczęła chodzić po małym pokoiku. -
Skoro mecenas Edward Cullen zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zrobię co w mojej mocy,
żeby je dobrze zapamiętał.
- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia.
- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewinny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka
jestem delikatna.
I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą
placu, nad horyzontem zaczynało się już rozjaśniać. Jeszcze chwila, a bladoszare niebo zabarwią
kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach docierał aż
tutaj. Bella wysiadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące powietrze. Nie
było dla niej piękniejszego widoku niż chwile, kiedy nadchodził świt. Zapowiada się śliczny
dzień, pomyślała.
Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak
pozostali członkowie trupy cyrkowej wysypują się ze swoich wozów kempingowych, przyczep i
ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca. Podczas gdy
odwijano z bębna brezent namiotu, Bella poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły podróż.
Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z jej
ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ulgą
przerwał te występy, gdy tylko Bella zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt
wzrostu i był bardzo muskularny, więc od czasu do czasu pokazywał się na imprezach
towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzywą jasnych włosów i piękną kręconą brodą
prezentował się nad wyraz atrakcyjnie. Dłonie miał szerokie, z grubymi palcami, lecz Bella
doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek.
Drobny Pete wyglądał przy Bucku dość mizernie. Nie sposób było określić jego wieku.
Zdaniem Belli był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na pewno.
Jego skóra przypominała wypolerowany mahoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała go pięć lat
temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i bez przerwy żuł
gumę. Lubił czytać pożyczane od Belli książki, a kiedy siadał do pokera, nie miał sobie równych.
Trzecim pomocnikiem był dziewiętnastoletni, pełen zapału i dobrych chęci Gerry. Miał
około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, był bardzo szczupły. Jego mama zajmowała się
garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył o występach ze
zwierzętami i Bella zgodziła się objąć nad nim pieczę.
- Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy każdej
klatce i łagodnie przemawiała do lwów, nazywając je po imieniu. Wkrótce zdenerwowane koty
uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest trochę niespokojny, ale
to jego pierwszy rok w trasie.
- To złośliwa bestia - mruknął Buck.
- Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bardzo bystry. - Splotła włosy w gruby
warkocz, który odrzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi.
Rzeczywiście na plac wjechało kilka samochodów i rowerów. Byli to ludzie z
okolicznych miasteczek, którzy lubili przyglądać się rozstawianiu wielkiego cyrkowego namiotu.
Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich tylko patrzyli.
Byli jednak i tacy, którzy chętnie pomagali przy ustawianiu masztów, naciąganiu brezentu,
przygotowywaniu sprzętu. Zdobywali w ten sposób bilet na przedstawienie i niezapomnianie
wspomnienia.
- Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Bella i ruszyła w kierunku rozkładanego
namiotu.
Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich
opiekunowie stali w pobliżu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wydął się jak
wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło
wynurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się
pokrzykiwania szefa robotników, śmiech jego młodych pracowników, od czasu do czasu padało
jakieś mocne słowo. Kiedy pod brezent wsunięto środkowe maszty, Bella dała znak Maggie,
wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Bella zgrabnie wspięła się na
szeroki, szary grzbiet.
Słońce z każdą chwilą było wyżej i pierwsze promienie oświetlały już plac. Woń kwiatów
pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już razy Bella
oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane przeżycie, a
ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie piękny. Maggie podniosła głowę i
zatrąbiła, jakby i ona cieszyła się, że rozpoczynają nowy sezon. Bella ze śmiechem sięgnęła do
tyłu i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna energii. Z
uśmiechem popatrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który przystanął przy zwoju kabla. Przede wszystkim
zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo prosto, miał
szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramiona Ubrany w dżinsy, niczym nie różnił się od innych
ludzi na placu, ale z daleka można było poznać, że to typowy mieszczuch. Rozwiane przez wiatr
ciemnoblond włosy opadały mu na czoło, gładko wygolona szczupła twarz o mocno
zarysowanych szczękach wydała się Belli niezwykle atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej
się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak
Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało ją, że wpatruje się tak bez skrępowania w obcego
mężczyznę, jawnie okazując swoje zainteresowanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na
plecy.
- Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy nieznajomy uniósł brwi, wiedziała, że
usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo do
Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzywdy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - Wie-
działa, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem. Maggie
powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Bella wyciągnęła rękę.
Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Bellą.
Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z jego
dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić.
- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podniosła się z cichym stęknięciem, a jej
pasażerowie zakołysali się lekko na boki.
- Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zainteresował się nieznajomy. Miał głęboki
głos o sympatycznym brzmieniu.
- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię.
- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką?
- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła.
- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - dodała. - A ponieważ wydawał się pan
zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę.
Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Bella odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i
równe zęby.
- Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co do
reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią.
- O... - zdumiała się Bella. - A dlaczego?
Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu.
- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie.
- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na
które znamy odpowiedź?
- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na
swoją belę siana.
Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich końcach były metalowe pierścienie, o
które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Bella i robotnicy ponaglili
słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słupy, które po chwili wskoczyły na swoje
miejsca, naciągając przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył.
Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez klapy namiotu na słońce.
- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Bella. - Każdego dnia rodzi się na nowo.
Vito krzyknął do niej coś po włosku. Pomachała ręką, odpowiadając mu w tym samym
języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu sama także
zsunęła się na ziemię. Ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy jest bardzo wysoki, zaledwie
kilka centymetrów niższy od Bucka.
- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie.
- Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem.
- Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć go
ponownie.
- Tak, zamierzam obejrzeć występy. - Na jego ustach błąkał się uśmiech. - Czy pani też
bierze udział w spektaklu?
- Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał, bo
Maggie znów była potrzebna. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że spodoba się panu
przedstawienie.
Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń.
- Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem.
- Czemu? - Pytanie było jak najbardziej szczere. Ona także chciała go zobaczyć i również
zupełnie nie rozumiała dlaczego.
Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza.
- Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca.
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest piękna. Może wydawała się atrakcyjna w swoim
cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne.
- No dobrze, jeśli nie będzie żadnych problemów z kotami. Ari ostatnio nie czuł się
najlepiej.
Kąciki jego ust drgnęły.
- Przykro mi to słyszeć. - Odwrócili głowy, gdy nawoływania stały się głośniejsze. -
Chyba jest pani potrzebna - powiedział. - Może mi pani jeszcze wskazać, który to jest Bill Duffy?
- Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy?
Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie.
- Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe?
- Bo nie wygląda pan na artystę.
- Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego.
Nie wypytywała go więcej. Osłoniła oczy ręką i rozejrzała się wokół. W końcu dostrzegła
Duffy'ego, który doglądał rozstawiania namiotu kuchennego.
- To ten w marynarce w czerwoną kratę - powiedziała, wspinając się znów na kark
Maggie. - Niech mu pan powie, że Bella prosi o wejściówkę dla pana - rzuciła jeszcze przez
ramię i machnęła ręką na pożegnanie.
Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień.
ROZDZIAŁ DRUGI
Bella czekała na swoją kolej przy tylnym wejściu. Obok niej przystanął Emmet Carter
znany jako Topo. W swojej rodzinie reprezentował już trzecie pokolenie klaunów i może dlatego
całkiem naturalnie czuł się z twarzą pomalowaną na biało i w pomarańczowej peruce. Dorastali
razem i Bella traktowała Emmeta bardziej jak brata niż przyjaciela. Emmet był wysoki i
szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz.
- Mówiła coś? - Emmet zadał to pytanie już po raz trzeci. Bella z westchnieniem opuściła
klapę namiotu. Na arenie klauni zabawiali publiczność, podczas gdy pracownicy techniczni
rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy.
- Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro.
Emmet najeżył się. Szczupłe ramiona wyprostowały się pod koszulą w czerwone grochy.
- Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne
kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego.
- Jesteś bardzo miły! - parsknęła, niespecjalnie wzruszona drwiącą uwagą. Denerwowało
ją, że Emmet robi z siebie idiotę z powodu akrobatki Carmen Gribalti, jednak cała złość
wyparowała z niej, kiedy spojrzała w markotne oczy przyjaciela.
- Sądzę, że nie miała nawet okazji, by przeczytać kartkę od ciebie - powiedziała
uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu.
- Pewnie tak - mruknął Emmet z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi w
tym linoskoczku. Bella pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak była zbyt mądra, aby
mówić o nich głośno.
- Nie sposób trafić za cudzym gustem. - Cmoknęła go głośno w czerwony, okrągły nosek.
- Ja na przykład aż drżę na widok mężczyzny z grzywą gęstych pomarańczowych włosów.
- Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie.
Bella ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora występu Emmeta.
- Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała.
- Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wiadro z konfetti.
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. — Nie mówię o tych, którzy zwykle tu
przychodzą. Ma około trzydziestki, ubrany w dżinsy i T - shirt, wysoki - ciągnęła. Dobiegający z
areny głośny śmiech publiczności zagłuszał jej słowa. - Ciemnoblond, proste włosy.
- Taa... Widziałem. - Emmet usunął ją z drogi, szykując się do wyjścia na arenę. -
Wchodził z Duffym do czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo
wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti.
Bella przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała,
że Duffy zabrał kogoś nieznajomego do wozu, gdzie mieściła się administracja cyrku.
Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował
fizycznie i z pewnością na stałe mieszkał w mieście. A poza tym, pomyślała, wskakując na białą
klacz o imieniu Babette, sprawiał wrażenie osoby, która odniosła sukces i cieszy się autorytetem.
Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim rozmyślać. Podczas parady uważnie
przyglądała się publiczności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie
było. Bella machinalnie poklepała szyję klaczy i wyprostowała się, słysząc gwizdek
konferansjera.
- Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa
atrakcja! Powitajcie Isabellę, królową dżungli!
Bella trąciła Babette piętami i klacz wpadła na arenę. Publiczność owacyjnie witała postać
w czarnej pelerynie galopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny, strzelając
na przemian biczami, a kiedy przejeżdżała obok wejścia do klatki, zeskoczyła z pędzącego konia.
Jeden z pomocników zabrał Babette, a tymczasem Bella chwyciła bicze w jedną rękę i z
rozmachem zrzuciła pelerynę, pod którą miała obcisły biały trykot ozdobiony złotymi cekinami.
Brązowe włosy, przytrzymane mieniącym się diademem, jak fala spływały wzdłuż jej pleców.
W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na białych i niebieskich postumentach. Dla
publiczności wejście tresera za kraty wydawało się całkiem zwyczajną czynnością, jednak Bella
wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć się na
środku areny, musiała przejść między dwoma lwami. Wystarczyło, żeby jeden z nich czymś się
zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych pazurach taki
cios mógłby okazać się zabójczy.
Zdecydowanym krokiem przeszła na środek klatki i po chwili stała otoczona ze
wszystkich stron lwami. Strzelając dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły na
tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki.
Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą do
bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która powstrzymywała te
zapędy. Zakończyła przedstawienie wśród wiwatów publiczności, przejeżdżając na Merlinie
wokół areny.
- Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej wełniane okrycie. - Poszło ci dziś jak po
maśle.
- Dzięki. - Owinęła się szczelnie ciepłą narzutką. Na arenie w świetle reflektorów
panował upał i teraz wieczorne wiosenne powietrze wydawało jej się bardzo rześkie. - Powiedz
Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne.
Pete zaśmiał się.
- Już widzę, jak skacze z radości - powiedział, ruszając w stronę ciężarówki, którą
odwoził naczepę z klatkami.
Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze
analizowała swój występ.
Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa
próbował swoich sztuczek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła na
chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie.
- Niezły ten pani numer.
Odwróciła się gwałtownie. Czuła, jak puls jej przyspieszył. Nawet nie próbowała ukrywać
radości, która ją ogarnęła na widok mężczyzny.
- Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się w
jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W końcu
zaśmiał się krótko i z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Muszę się do czegoś przyznać - zaczął. - Kiedy rano mówiła pani o występie z kotami,
myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o
afrykańskich lwach.
- Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe?
Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę.
- Moim zdaniem - powiedział, przepuszczając przez palce pasmo jej włosów - to wydaje
się znacznie bardziej logiczne niż fakt, że ktoś taki malutki wchodzi do klatki z dwunastoma
dzikimi kotami.
- Nie jestem malutka - poprawiła go łagodnie. - A poza tym wśród dwunastu lwów wzrost
naprawdę ma niewielkie znaczenie.
- No tak, ma pani rację. - Oderwał wzrok od jej włosów i spojrzał w jej oczy. - Dlaczego
pani to robi? - spytał znienacka.
Patrzyła na niego zdumiona.
- Jak to dlaczego? To mój zawód.
. Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, domyśliła się, że nie satysfakcjonuje go ta odpowiedź.
- Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów.
- Treserką - skorygowała automatycznie. Od namiotu dobiegały stłumione oklaski. -
Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy.
- Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę go
to interesuje.
- Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był treserem, a ja po nim odziedziczyłam
umiejętność obchodzenia się z kotami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiała się nad swoją
pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien pan tak
marnować swojego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przynajmniej zobaczyć
fragment ich występu. - Odwróciła się, żeby podprowadzić go do drzwi dla artystów, ale
mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu.
Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące od
niego ciepło. Serce waliło jej w piersi tak mocno, jak wówczas, gdy podchodziła do nowego kota.
Teraz też spotykało ją coś nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyła. Zadrżała, gdy uniósł dłoń
i dotknął jej policzka. Nie poruszyła się, patrzyła tylko uważnie, pozwalając, by fala ciepła
ogarnęła całe jej ciało.
- Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było więcej ciekawości niż pożądania.
We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie.
- Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu?
Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomyślała, zastanawiając się, jakie są w
dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął pod
jej włosy i położył u nasady szyi.
- Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic przeciwko temu.
Kąciki jego ust drgnęły. Jego ręka trochę mocniej objęła jej kark. Powoli pochylił głowę.
Zaintrygowana, ale też trochę nieufna, nadal patrzyła mu w oczy. Z doświadczenia wiedziała, że
oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach.
To był bardzo delikatny pocałunek, właściwie muśnięcie. Bella poczuła, jak ziemia
zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą słonie.
Tylko dlaczego teraz, myślała leniwie. Z tyłu, z namiotu dobiegały ich głosy rozentuzjazmowanej
publiczności. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Stali, prawie nie dotykając się. Jego usta lekko
pieściły jej wargi. Lekko, leniwie, czubkiem języka obrysował kontur jej ust, zachęcając je do
rozchylenia się. Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego, zaledwie próbował. Kiedy pogłębił
pocałunek, oddech Belli stał się szybszy, z jej ust wydarł się cichy jęk, a powieki opadły.
Przez chwilę poddała mu się całkiem, pozwalając, by ogarnęły ją nowe doznania. Resztką
świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń ciągle
spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote.
- Jesteś zadziwiającą kobietą, Bello - wyszeptał.
- Kryjesz tyle niespodzianek.
- A ja nawet nie wiem, jak się nazywasz - powiedziała z uśmiechem. Czuła się wspaniale,
ożywiona, podekscytowana, pełna energii.
Ze śmiechem zdjął wreszcie dłoń z jej szyi i chwycił jej drugą rękę. Zanim jednak zdążył
coś powiedzieć, od namiotu rozległo się wołanie Duffy'ego. Bella odwróciła głowę i patrzyła, jak
Duffy idzie w ich stronę szybkim, kołyszącym krokiem.
- Proszę, proszę - zawołał wesoło. - Nie wiedziałem, że już się poznaliście. Czy Bella
oprowadziła już pana trochę?
- Poklepał dziewczynę po ramieniu. - Wiedziałem, że mogę na ciebie Uczyć, dziecinko.
Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął:
- Tak jest, szanowny panie. Widział pan, co ta mała potrafi. A cyrk zna jak własną
kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Bellę,
a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby
chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg.
Bella nagle poczuła ukłucie niepokoju. Co on gada o księgach i kontraktach? Rzuciła
okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim
uśmiechem.
- Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana.
- Dziecinko, przecież wiesz, że pan Cullen jest prawnikiem - zaśmiał się Duffy, głaszcząc
ją po głowie. - Nie przegap wyjścia na arenę. - Kiwnął im głową na pożegnanie i odmaszerował.
Edward poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko.
- No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz.
- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje
dłonie, panie Cullen?
Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natychmiast wsunęła ręce do kieszeni.
- Nie wydaje ci się, Bello, że doszliśmy już do takiego etapu naszej znajomości, kiedy
można mówić sobie po imieniu?
- Zapewniam pana, panie Cullen, że nie byłoby żadnych etapów, gdybym wiedziała, kim
pan jest - odparła sztywno. Czuła się zdradzona i upokorzona. Cała przyjemność z dzisiejszego
wieczoru gdzieś się ulotniła. Pocałunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał się tani, płytki i
nie na miejscu. O, nie! Nie będę mu mówić po imieniu, postanowiła. Ani teraz, ani nigdy. -
Proszę mi wybaczyć, ale przed wyjściem na arenę muszę jeszcze coś załatwić.
- Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników?
Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jak to się stało, że rano tak bardzo się pomyliła?
- Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi.
- W takim razie musi chodzić o moje nazwisko. Czy to znaczy, że masz jakiś żal do
mojego ojca?
W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wyszarpnęła rękę.
- Carlisle Cullen był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl
mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Carlisle. Pan w ogóle nie ma do niego
prawa! - Choć sprawiało jej to wielką trudność, starała się nie podnosić głosu. - Powinien pan od
razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki.
- A więc tak nazywasz to, co przed chwilą zaszło? - spytał chłodno. - Okropną pomyłką?
Jego spokój wyprowadzał Bellę z równowagi. Za wszelką cenę muszę się opanować,
nakazała sobie w duchu.
- Nie ma pan żadnych praw do cyrku Carlislea - powiedziała cicho. - To, że zostawił go
panu, jest chyba jedynym błędem, jaki popełnił w życiu. - Zdawała sobie sprawę, że zaraz straci
nad sobą kontrolę, obróciła się więc na pięcie i pobiegła przez plac, aż zniknęła w ciemności.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dzień był zdumiewająco ciepły. Wozy kempingowe, przyczepy i ciężarówki stały w
swoim zwykłym porządku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczących tysiące mil,
podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch. Główny
namiot był już gotowy do popołudniówki.
Rose szła szybkim krokiem przez lunapark w stronę klatek ze zwierzętami. Jasne włosy
upięła na karku w kok, wielkie piwne oczy patrzyły badawczo, jakby kogoś szukała. Na trykot
narzuciła płaszcz kąpielowy, na nogach miała tenisówki. Pomachała do Belli, która stała przed
klatką Ariego, i przyspieszyła kroku.
- Bella! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Emmeta.
- Domyśliłam się - uśmiechnęła się Bella. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce
klauna Topo. Gdyby Emmet miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawładnąć swoim
sercem, zamiast uganiać się za Carmen. - Nie widziałam go przez całe rano. Może jest na próbie.
- Bardziej prawdopodobne, że umizga się do Carmen - mruknęła Rose, patrząc niechętnie
w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka.
- Za to mu płacą - zauważyła Bella, ale Rose nie zareagowała na dowcip. Bella
westchnęła. Szczerze lubiła tę inteligentną, wesołą dziewczynę. - Posłuchaj, Rose - zaczęła,
starając się, by jej głos brzmiał możliwie łagodnie.
- Emmet jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupełnie go zafascynowała, ale to
minie.
- Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burknęła Rose, jednak widać było, że już
odzyskuje humor.
- Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o urodzie - mruknęła, odwracając
wzrok od Belli. - Kto to jest?
Bella rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła.
- Właściciel - odparła bezbarwnym głosem.
- Edward Cullen? Nikt mi nie mówił, że jest taki przystojny. Emmet ma szczęście, że
hołduję monogamicznym związkom.
- Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powiedziała Bella i zarobiła kuksańca pod
żebra.
- On tu idzie, amiga, i patrzy na ciebie. O la la, mój tata natychmiast pogoniłby Emmeta
do ołtarza, gdyby zauważył takie spojrzenie.
- Głupia jesteś - parsknęła Bella ze złością.
- Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem.
- Raczej romantyczna.
Bella nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Jej oczy ciągle się śmiały, gdy podniosła
wzrok i napotkała spojrzenie Edwarda. Pospiesznie przybrała poważną minę.
- Dzień dobry, Bella. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat.
- Dzień dobry panu - odparła. Rose chrząknęła głośno, więc dodała: - To jest Rose
Sanchez.
- Miło mi pana poznać, panie Cullen. - Rose wyciągnęła rękę i obdarzyła Edwarda
uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Emmeta. - Słyszałam, że jedzie pan z
nami w trasę.
- Witaj, Rose. - Edward z uśmiechem ujął dłoń dziewczyny. Bella zauważyła niechętnie,
że uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób, jak wczoraj rano. Widząc, że krew zaróżowiła
policzki dziewczyny, postanowiła interweniować.
- Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż.
- Cholera jasna! - krzyknęła Rose, zapominając, że miała być wytworna. - Muszę pędzić. -
Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Emmetowi, że go
szukałam.
Edward patrzył za nią, jak pędziła przez obóz, podtrzymując jedną ręką poły długiego
szlafroka.
- Urocza.
- Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Bella.
- Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta
osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami?
- Rose to Serpentina, pańska największa gwiazda w imprezach towarzyszących.
Zaklinaczka węży. - Ogromną przyjemność sprawił jej wyraz niedowierzania, który pojawił się
na twarzy Edwarda. Nie trwało to jednak długo.
- Wspaniale. - Nim zdążyła zaprotestować, wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z
policzka. - Czyżby chodziło o kobry?
- Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem.
Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić...
- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bardzo spokojnie, jego głos przybrał
rozkazujący ton.
- Panie Cullen - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę
przygotować się do popołudniowego przedstawienia.
- Do swojego występu masz jeszcze półtorej godziny - zaprotestował. - Sądzę, że z
powodzeniem możesz mi poświęcić część tego czasu. Proszono cię, abyś zapoznała mnie z
cyrkiem. Nie widzę powodu, żebyśmy nie mogli zacząć od razu. - Jego ton nie pozostawiał
wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić.
- Od czego chciałby pan zacząć? - spytała.
- Od ciebie.
- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.
Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii.
- Rzeczywiście nie rozumiesz... - zgodził się. - Zacznijmy w takim razie od twoich kotów.
- Ach, o to chodzi. - Czoło Belli natychmiast rozpogodziło się. - Mam trzynaście kotów -
zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i pół
roku do dwudziestu dwóch lat.
- Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Edward.
- Zgadza się. Ari jest już na emeryturze. - Odwróciła się i wskazała dużego samca,
drzemiącego w klatce. - Podróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzieścia dwa lata
i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego dnia, co
ja.
- Bella westchnęła. Jej głos znacznie złagodniał. - To ostatni z lwów mojego ojca -
Pogrążona we wspomnieniach zapomniała o stojącym obok mężczyźnie. - Ari był moim
najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkiego nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem,
prawda, Ari?
Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na
Bellę. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł
w drzemkę.
- Jest zmęczony - mruknęła Bella, próbując nie poddawać się przygnębieniu. -
Dwadzieścia dwa lata to podeszły wiek dla lwa.
- Co się stało? - zaniepokoił się Edward, przytrzymując jej rękę, nim Bella zdążyła się
odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami.
- On umiera - powiedziała drżącym głosem. - A ja nie mogę nic na to poradzić. - Wcisnęła
ręce do kieszeni i przeszła w stronę dalszych klatek. Nabrała głęboko powietrza, starając się
uspokoić. Kiedy Edward dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje wyjaśnienia.
- Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki.
Z zewnątrz dobiegły słabe dźwięki muzyki, która sygnalizowała, że lunapark został
otwarty.
- To jest Merlin, na którym wyjeżdżam z areny. Ma dziesięć lat. Jest najbardziej
zrównoważonym kotem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff - ciągnęła, wskazując
następnego kota - ma sześć lat, jest moim najlepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni
maluch.
- Lwy krążyły niespokojnie, gdy szli z Edwardem wzdłuż klatek. Pod wpływem nagłego
impulsu, Bella uniosła nieznacznie dłoń. Faust zrozumiał sygnał i natychmiast rozległ się
potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Edward nie rzucił się do
ucieczki.
- Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale.
- To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda?
- Tak. - Zmarszczyła czoło, lecz po chwili otwarcie powiedziała, co chodziło jej po
głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy.
- W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Bella ponownie odwróciła się do lwów.
- Lazarus, dwunastolatek, to prawdziwy artysta. Bolingbroke ma dziesięć lat, jest synem
tej samej lwicy co Merlin. Hamlet - powiedziała, zatrzymując się - ma pięć lat. - Patrzyła prosto
w żółte oczy kota. - Ma duże możliwości, ale jest bardzo arogancki i niezwykle cierpliwy. Tylko
czeka, aż popełnię błąd.
- Dlaczego? - Edward rzucił okiem na Bellę. Ciągle patrzyła w oczy Hamleta.
- Żeby móc mnie zaatakować - powiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy ani tonu głosu.
- To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic.
- Bardzo wytworna dama. Ma sześć lat. Hester, siedmiolatka, jest bardzo wszechstronna.
A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną klatkę. - Dulcynea,
najpiękniejsza z moich pań. Ofelia, która w zeszłym roku miała małe i ośmioletnia Abra. Trochę
humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi.
- W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Edward, patrząc, jak wiatr unosi
pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz?
- Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności.
Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię.
- Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek.
- Jak je oswajasz? - pytał dalej.
- W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich
przeszła wysoka blondynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny -
zawołała za nią Bella.
Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko
mówić po francusku. Bella roześmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku.
- Fifi potrafi zrobić podwójne salto na grzbiecie pędzącego konia - wyjaśniła Edwardowi,
kiedy podjęli spacer. - Jest tresowana w taki sam sposób jak moje koty, tyle że ona jest
udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie.
- Podniosła głowę, żeby spojrzeć na Edwarda. Słońce oświetlało jej włosy i zapaliło złote
błyski w jej zielonych oczach. - Natury nie da się oswoić. Jeśli zmienia się dzikie zwierzę w
domową maskotkę, pozbawia się je charakteru, wymazuje się naturalne cechy. A poza tym jego
poczucie wolności, które jest podstawą natury, zawsze może się ujawnić. Kiedy pies atakuje
swojego pana, to niemiłe. Jednak gdy zaatakuje lew, to śmiertelnie niebezpieczne.
- Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły
samiec ma prawie metr wysokości w okolicy grzbietu i waży ponad dwieście kilogramów. Jeden
dobrze wymierzony cios łapą może złamać człowiekowi kark, nie wspominając już, co mogą
zrobić zęby i pazury.
- I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat?
- Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym
atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żadnych szans.
- Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku?
Muzykę ledwo już było słychać. Bella odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że
odeszli całkiem daleko od obozu. Usiadła po turecku na trawie i skubiąc zielone źdźbła, podjęła:
- Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję
nad nimi, częściowo siłą woli. Podczas tresury trzeba wyrabiać wzajemne zrozumienie, szacunek,
a jeśli ma się szczęście, to także trochę przywiązania. Ale na pewno nie można im na tyle ufać,
żeby przestać uważać. A przede wszystkim - dodała, patrząc, jak Edward siada obok niej - musi
się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. - Ze śmiechem odchyliła
się do tyłu, opierając się na łokciach. - Gra pan w pokera?
- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A ty?
- Czasami. Mój pomocnik, Pete... - Bella rozejrzała się uważnie i wyciągnęła rękę. - O,
jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu
organizuje pokera.
- Kim jest ta dziewczynka na szczudłach?
- To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Emmet. - Zaśmiała się, widząc, jak
Emmet przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła.
- Ten od Rose? - spytał Edward, przyglądając się improwizowanemu przedstawieniu w
obozie.
- Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Emmet jest całkiem zauroczony
Carmen Gribalti, chociaż nie ma u niej żadnych szans. Carmen robi słodkie oczy do linoskoczka
Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszystkie dziewczyny wokół.
- A kto ciebie oczarował, Bello? - Pociągnął ją lekko za włosy i jej twarz znalazła się tuż
obok niego.
Nie zdawała sobie sprawy, że Edward siedzi tak blisko. Wystarczyło właściwie odrobinę
pochylić głowę, żeby dotknąć jego ust. Nagle z całą intensywnością doleciał ją słodki zapach
trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki dochodzące z cyrku wydawały się dalekie i przytłumione,
znacznie wyraźniej słyszała śpiew ptaków. Ciągle pamiętała smak jego ust i ciekawiło ją, czy
teraz byłby taki sam. Mierzyła go wzrokiem, czekając, aż wyrówna się jej puls.
- Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a w
oczach malowała się ciekawość.
Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała, żeby mężczyzna ją pocałował. Pragnęła znów
poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił z całej
siły. Marzyła, żeby wróciło tamto uczucie lekkości. Nigdy wcześniej nie poznała uczucia
fizycznego pożądania, a wczoraj trwało ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które poczuła w
żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące.
- O czym tak myślisz? - spytał Edward, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu.
- Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze.
- Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz,
Bello? - spytał.
- Jeszcze nie jestem pewna. - Zauważyła, że jej głos stał się lekko ochrypły. I nagle
otrząsnęła się. Nie powinna ani czuć się dziwnie, ani marzyć o tym, żeby Edward Cullen ją
pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrzepała spodnie na siedzeniu.
- Uciekasz? - Edward również podniósł się z trawy.
- Nigdy przed niczym nie uciekam, panie Cullen - powiedziała zimno. Była zła na siebie,
że znów uległa jego urokowi. - A już z pewnością nie będę uciekać przed jakimś miastowym
prawnikiem - ciągnęła z pogardą. - Nie byłoby lepiej, gdyby wrócił pan do Chicago i wsadził
kogoś do więzienia?
- Jestem obrońcą - odparował Edward. - Nie wtrącam ludzi do więzienia tylko ich stamtąd
wyciągam.
- Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakiegoś przestępcę.
Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował.
- Całkiem mnie oczarowałaś, Bello.
- Zupełnie niechcący, zapewniam pana. - Cofnęła się, widząc rozbawienie w jego oczach.
Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wybuchnęła. - Nie ma
pan tu nic do roboty.
- Wręcz przeciwnie - odparł obojętnym tonem. - Mam, i to całkiem sporo. Ten cyrk
należy do mnie.
- Dlaczego? - Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby próbowała go odepchnąć. - Bo tak
napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne
napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest
pańskim zdaniem wartość marzenia? Na ile pan wyceni ludzką duszę? Niech pan na to spojrzy! -
zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie namioty i przyczepy,
ale z pewnością nie rozumie pan, co to wszystko znaczy. Carlisle to rozumiał. I kochał.
- Jestem tego świadomy. - W głosie Edwarda dało się słyszeć ostrzejsze tony. - Jak
również tego, że to mnie zostawił cyrk.
- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego. - Sfrustrowana, wcisnęła dłonie do kieszeni i
odwróciła się do niego tyłem.
- Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił.
- Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że
włosy za nią zawirowały. - Ani razu.
- To prawda - zgodził się Edward. Kołysał się na lekko rozstawionych nogach, nie
spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także
przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu...
- Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago...
- Nie zamierzam rozmawiać o mojej matce - przerwał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami.
- Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa.
- O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, którego nie znał. - Jak pan może być tak
arogancki i nieczuły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie. - Czy
życie tych wszystkich ludzi nic dla pana nie znaczy? Ani marzenia Carlislea? Nie wystarczy panu
tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć majątek? Chci-
wości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu.
- Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrzegawczo.
- Gdybym potrafiła, wypchnęłabym pana aż do granic Chicago - parsknęła. - Nigdy nie
przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić.
Edward znów zakołysał się na piętach.
- Bello, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś.
- To prawda - odpowiedziała spokojnie. - Ale wystarczyło niespełna dwadzieścia godzin,
żebym świadomie nabrała do pana niechęci. Zaraz zaczynam występ - dodała, kierując się w
stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie doszła do swojej
przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi.
Pół godziny później Emmet wyskoczył zziajany z areny. Zmęczony długim występem
stanął przy wejściu, rękę zaczepił o czerwone szelki i z trudem chwytał powietrze. Nagle
spostrzegł Bellę, która czekała ze swoją białą klaczą na sygnał konferansjera. Po jej ponurym
spojrzeniu poznał, że coś musiało ją zdenerwować.
- Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy.
- Co się stało?
- Nic - warknęła i natychmiast zrobiło się jej przykro, że jest taka opryskliwa. -
Pokłóciłam się z właścicielem.
- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki?
- Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna
zawirowała z furkotem.
- Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spokojnie w Chicago...
- Czekaj, czekaj. - Emmet powstrzymał ten wybuch, delikatnie potrząsając ją za ramiona.
- Powinnaś mieć więcej rozumu i nie doprowadzać się do takiego stanu przed wyjściem na arenę.
Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce.
- Nic mi nie będzie - burknęła.
- Bella! - zniecierpliwił się Emmet.
Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk - i
oparła czoło o pierś przyjaciela.
- Emmet, jestem taka wściekła! On może wszystko zniszczyć. W ogóle nic nie rozumie.
- W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po
swoje wiadro z konfetti.
Kiedy zniknął za klapą namiotu, Bella przytuliła policzek do boku klaczy.
- Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozumieć - szepnęła.
Żałuję, że tu przyjechał, dodała w myślach, wskakując na konia. Nie spostrzegłabym
wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wolałabym, żeby
nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesuwając czubek języka po wargach.
Ależ z ciebie kłamczucha, szeptało jej sumienie. Bardzo ci się to podobało. Nigdy
przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że pocałował cię
wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu.
Wzięła kilka równych, głębokich oddechów, próbując odzyskać jasność umysłu. Kiedy
usłyszała zapowiedź swojego występu, uderzyła klacz piętami i jak błyskawica wyjechała na
arenę.
Nic nie szło dziś dobrze. Publiczność, nieświadoma błędów, witała radośnie każdą
demonstrowaną sztukę, jednak Bella zdawała sobie sprawę, że daleko jej do ideału. Koty również
wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co bez przerwy
musiała wprowadzać drobne zmiany, które tuszowały ich nieposłuszeństwo. Z wysiłku rozbolała
ją głowa. Gdy przekazywała Merlina Buckowi, ręce miała wilgotne od potu.
Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki.
- Co się z tobą dzieje? - spytał bez ogródek. Było jasne, że w przeciwieństwie do
publiczności, dostrzegł każde uchybienie.
- Trochę źle zsynchronizowałam poszczególne elementy i tyle - odpowiedziała, starając
się nadać głosowi możliwie obojętny ton. Jednocześnie walczyła z drżeniem, które czuła aż w
żołądku.
- Trochę? - zagrzmiał Buck. - Kogo chcesz oszukać? Kiedy wchodzisz do klatki, musisz
brać ze sobą rozum.
- Masz rację, Buck - przyznała pokornie. Ze znużeniem podniosła rękę i odgarnęła włosy.
- To się już nie powtórzy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.
Buck niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę.
- No dobra - mruknął. Pociągnął nosem i dokończył stanowczo: - Ale natychmiast po
finale pójdziesz się zdrzemnąć. I żadnej kawy. Nie chcę cię tu widzieć aż do kolacji.
- Dobrze, Buck - powiedziała potulnie. Słabość, którą czuła w nogach, zaczęła ustępować,
osłabło też tępe dudnienie w skroniach. Buck odjechał już z klatką Merlina, a ona uznała, że
drzemka istotnie dobrze jej zrobi. W dodatku był to świetny sposób, aby przez resztę dnia unikać
Edwarda Cullena. A czas do finału można przecież spędzić na niezobowiązującej pogawędce z
linoskoczkiem Vitem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Deszcz padał przez trzy dni. Nie był co prawda zbyt ulewny, ale uporczywy i męczący.
Cyrk jechał na północ, a chmury sunęły za nim. Namioty rozstawiane były na nasiąkniętych
wodą polach i błotnistych placach, na hipodromie rozkładano słomę, a artyści przemykali ze
swoich przyczep na arenę pod ociekającymi parasolami.
Plac w pobliżu Waycross w stanie Georgia pokrywały liczne kałuże. Patrząc na ciężkie od
ołowianych chmur niebo, Bella z wdzięcznością myślała, że na ten wieczór nie zaplanowano
przedstawienia. Zanim minęła szósta, zrobiło się ciemno, a w wilgotnym powietrzu czuło się wy-
raźnie chłodne powiewy. Wcześnie zjadła kolację i pospiesznie opuściła namiot kuchenny.
Postanowiła, że zajrzy do kotów, a potem zamknie się w przyczepie, zaciągnie story, odcinając
się od deszczu i zwinie się na łóżku z książką. Trudno było o lepszy pomysł, zwłaszcza że drżała
z chłodu.
Nie miała ze sobą parasola. Ukryła się pod szarym kapeluszem z wywiniętym rondem, a
cienka przeciwdeszczowa kurtka chroniła ją przed wiatrem. Opuściła głowę i truchtem biegła po
błotnistym placu, okrążając lub przeskakując kałuże. Nuciła sobie pod nosem, ciesząc się z góry
na spokojny odpoczynek. Głos zamarł jej w gardle, kiedy czyjeś dłonie chwyciły jej ręce. Zanim
podniosła głowę, wiedziała, że to Edward Cullen.
- Przepraszam, panie Cullen. Nie patrzyłam, gdzie idę...
- Zdaje się, że pogoda trochę uszkodziła twój radar, Bello.
- Nie wiem, o co panu chodzi...
- Myślę, że jednak wiesz - przerwał jej. - W tej chwili nie ma w pobliżu żywej duszy, a
przecież przez kilka dni bardzo się starałaś, żeby w żadnym wypadku nie znaleźć się ze mną sam
na sam.
Zamrugała gwałtownie. Faktycznie, dzięki sprytnym zabiegom udawało się jej unikać go
od czasu wspólnego spaceru. Głupotą jednak było zakładać, że on nie dostrzeże tych uników.
- Ciekawe spostrzeżenie, panie Cullen - rzuciła chłodno. - A teraz, jeśli pan pozwoli,
pójdę już. Nie chcę zmoknąć. - Ze złością oparła obie dłonie o jego pierś i odepchnęła się. Ze
zdumieniem odkryła, że w szczupłym ciele kryło się niespodziewanie dużo siły. Podniosła oczy i
przez zaciśnięte zęby warknęła: - Proszę mnie puścić.
- Nie - odparł Edward spokojnie. - Chyba tego nie zrobię.
Patrzyła na niego w osłupieniu.
- Panie Cullen, jestem zmarznięta i przemoczona i chcę iść do siebie. Czego pan sobie ode
mnie życzy?
- Przede wszystkim, żebyś przestała do mnie mówić „panie Cullen”. - Bella odęła wargi,
ale nie odezwała się ani słowem. - Poza tym chcę, żebyś poświęciła mi jedną godzinę i razem ze
mną przejrzała listę personelu.
Przez kurtkę czuła jego mocne palce na swoim ramieniu.
- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?
Przez chwilę słychać było wyłącznie krople deszczu uderzające o ziemię i rozpryskujące
się z pluskiem w kałużach.
- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że muszę wreszcie to z siebie wyrzucić...
Stali zbyt blisko siebie, aby mogła mu uciec. Zresztą Edward był na to za szybki. Jego
usta stłumiły jej protesty, ramiona unieruchomiły jej ręce. Już wcześniej bywało, że czuła dotyk
męskiego ciała: pracowała przecież z akrobatami, ćwiczyła jazdę konną z woltyżerami. Nigdy
jednak nie była tak świadoma czyjejś bliskości, jak teraz. Ciało Edwarda było mocne i twarde, w
jego ramionach kryła się siła, której nie dostrzegła przy pierwszym spotkaniu. Ale najbardziej
zwodnicze okazały się jego usta. Poprzednio były delikatne i czułe, tym razem jednak wydawały
się zachłanne, władcze, nie znoszące sprzeciwu.
Zapomniała o deszczu, chociaż padał jej na twarz, nie pamiętała też o zimnie. Czuła, że
ogarniają ciepło, krew płynie szybciej, jej ciało wtapia się w ciało Edwarda. Kiedy oderwał wargi
od jej ust, ciągle miała zamknięte oczy. Wciąż rozkoszowała się przeżytą właśnie chwilą smaku-
jąc przyjemność, jaką czuła.
- Jeszcze? - spytał miękko Edward, głaszcząc jej plecy.
- Całowanie się może być niebezpieczną rozrywką, Bello.
- Ponownie pochylił głowę i delikatnie chwycił zębami jej dolną wargę. - Ale ty przecież
wiesz wszystko o niebezpieczeństwie, prawda? - Pocałował ją mocno, pozbawiając tchu.
Serce podskoczyło jej do gardła, nogi miała jak z waty, po plecach przeszedł dreszcz.
Znała to uczucie. Doświadczała go za każdym razem, gdy była w klatce ze swoimi kotami.
Pojawiało się zawsze, kiedy zamykano za nią kraty odgradzające zwierzęta od areny. Spojrzała w
bursztynowe oczy Edwarda i nagle opanował ją strach. W ustach jej zaschło, a ciałem wstrząsnął
dreszcz.
- Zmarzłaś. - Głos Edwarda był niespodziewanie energiczny. - Idziemy do mojej
przyczepy. Zrobię ci kawę.
- Nie! - zaprotestowała natychmiast. Wiedziała, że była w tej chwili zbyt słaba, aby się
opierać, a także zbyt mało doświadczona, by z nim walczyć. Nie mogła zostać z nim sama.
Edward odsunął ją od siebie, ale uścisk jego palców na jej rękach nie zelżał. Nie potrafiła
odczytać wyrazu jego twarzy.
- To, co zaszło przed chwilą, było czysto osobistą sprawą - powiedział w końcu. - Sprawą
między mężczyzną a kobietą. Moim zdaniem uprawianie miłości powinno pozostać w sferze
prywatnej. Jesteś niesamowicie pociągająca, Bello, a ja zwykłem dostawać to, na co mam ochotę.
W taki czy inny sposób.
Jego słowa podziałały na nią jak zastrzyk adrenaliny. Broda Belli wysunęła się do przodu,
w oczach zapłonął ogień.
- Jeśli będę się z kimś kochać, to wyłącznie dlatego, że ja tego chcę.
- Ależ oczywiście - przytaknął jej zgodnie. - Oboje jednak wiemy, że będziesz tego
pragnęła, kiedy nadejdzie właściwa pora.
Dwa razy otwierała i zamykała drżące usta, nim wreszcie zdołała wydobyć głos ze
ściśniętego gardła.
- Ze wszystkich aroganckich, wstrętnych...
- I prawdomównych - podsunął jej Edward usłużnie. - Teraz jednak musimy zająć się
interesami. Chociaż deszcz zupełnie mi nie przeszkadza, gdy cię całuję, to pracować wolę w
suchym pomieszczeniu. - Podniósł dłoń, widząc, że Bella zamierza zaprotestować. - Już ci
powiedziałem: ten pocałunek był między mężczyzną a kobietą. Natomiast sprawy służbowe będą
omawiać właściciel cyrku i artystka na kontrakcie. Czy to jasne?
Wzięła głęboki oddech, pragnąc nadać głosowi normalne, spokojne brzmienie.
- Jasne - zgodziła się. I już bez słowa pozwoliła poprowadzić się po śliskim od błota
placu.
Edward popchnął ją lekko w stronę drzwi. Zamrugała gwałtownie, gdy sięgnął do
kontaktu i nagle oślepiło ją jasne światło.
- Zdejmij kurtkę - powiedział i pociągnął w dół zamek, zanim zdążyła do niego sięgnąć.
Instynktownie podniosła rękę, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Skwitował ten gest uniesieniem
brwi. - Zrobię kawę. - Zniknął za przepierzeniem, gdzie urządzona była mikroskopijna kuchnia.
Automatycznie odwiesiła swoje rzeczy na wieszak przy drzwiach. Minęło prawie pół roku
od czasu, gdy ostatni raz była w przyczepie Carlislea. Rozejrzała się po znajomym wnętrzu,
sprawdzając, co się zmieniło.
Ten sam wyblakły abażur osłaniał drewnianą lampkę, którą Carlisle włączał, jeśli chciał
poczytać. Poduszka, którą garderobiana Lilly podarowała mu na Gwiazdkę, jak dawniej
zasłaniała dziurę wypaloną w kanapie. Stojak na fajki ciągle zajmował swoje miejsce na szafce
przy oknie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść bliżej i nie pogładzić palcem
zniszczonej główki ulubionej fajki Carlislea.
- Nigdy nie potrafiłeś jej porządnie nabić - mruknęła, jakby rozmawiała z
zaprzyjaźnionym duchem. Odwróciła głowę i dostrzegła, że Edward jej się przygląda. Opuściła
rękę, a jej policzki pokryły się rumieńcem wstydu, że dała się tak przyłapać.
- Jaką kawę pijesz, Bello?
- Czarną - odparła, wdzięczna, że uszanował jej prywatną zadumę. - Dziękuję.
Skinął głową i po chwili przyniósł dwa parujące kubki.
- Usiądź, proszę - powiedział, stawiając kawę na stole. - Chyba powinnaś zdjąć buty. Są
całkiem mokre.
Usiadła za stołem i schyliła się, żeby rozwiązać wilgotne sznurowadła. Edward na chwilę
zniknął z tyłu przyczepy.
- Proszę. - Podał jej parę skarpetek.
- Nie, dziękuję. Nie trzeba...
Głos uwiązł jej w gardle, kiedy Edward uklęknął przy jej nogach.
- Masz lodowate stopy - oznajmił, obejmując je dłońmi. Siedziała oniemiała, gdy
energicznie masował jej stopy. Całkiem rozbrojona tym gestem czuła, jak zaczyna ogarniać ją
ciepło. - Ponieważ to z mojej winy stałaś na deszczu - mówił, wciągając skarpetkę - muszę
dopilnować, żebyś przed jutrzejszym przedstawieniem nie złapała kataru.
Bella w milczeniu wpatrywała się w czubek jego głowy. Krople deszczu ciągle błyszczały
w jego włosach. Ze zdumieniem poczuła, że chciałaby wsunąć w nie palce. Ciekawe, czy zawsze
tak będę reagować na jego obecność? - zastanawiała się, gdy Edward wkładał jej drugą
skarpetkę. Jego palce przez krótką chwilę zatrzymały się na jej łydce. Kiedy podniósł wzrok, w
pociemniałych oczach Belli dostrzegł zmieszanie.
- Jeszcze ci zimno? - spytał miękko. Zwilżyła wargi i pokręciła głową.
- Nie... Nie, już dobrze.
Uśmiechnął się w odpowiedzi leniwym, zmysłowym uśmiechem, który równie jasno jak
słowa mówił, że zdaje sobie sprawę, jakie wrażenie na niej wywiera. W jego wzroku wyczytała,
że bardzo mu się to podoba. Z ponurą miną patrzyła, jak wstaje.
- To wcale nie znaczy, że pan wygrał - powiedziała głośno, przerywając tę rozmowę bez
słów.
- Oczywiście, że nie. - Nadal się uśmiechał. - Tak zresztą jest ciekawiej. Sprawy, które
postępują zbyt szybko, są z reguły dość nudne. Po co je ciągnąć, skoro odnosi się zwycięstwo,
zanim rozpocznie się rozprawa.
Podniosła kubek i powoli pociągnęła łyk kawy, próbując trochę uspokoić nerwy.
- Przyszliśmy tu rozmawiać o prawie, czy omówić sprawy cyrku, mecenasie? - spytała.
Odstawiła kubek na stół i odważnie spojrzała w oczy Edwarda. - Jeśli chodzi o prawo, obawiam
się, że pana rozczaruję. Niewiele na ten temat wiem.
- A na czym się znasz, Bello? - Edward usiadł obok.
- Na kotach - odparła. - I sporo wiem o cyrku Cullena. Z przyjemnością porozmawiam z
panem na ten temat.
- Opowiedz mi o sobie - poprosił, opierając się wygodnie i sięgając do kieszeni po cygaro.
- Panie Cullen... - zaczęła.
- Edward - poprawił ją. Rzucił okiem na rozżarzony czubek cygara i popatrzył na nią
przez obłok dymu.
- Odniosłam wrażenie, że chcesz poznać personel.
- Mam zamiar poznać całą trupę, mogę więc zacząć od ciebie. Zrób mi tę przyjemność.
- To dość krótka historia - odparła, wzruszając ramionami. - Jestem związana z cyrkiem
od urodzenia. Kiedy osiągnęłam odpowiedni wiek, zaczęłam pracować jako człowiek do
wszystkiego.
- Kto? - Ręka Edwarda zastygła w drodze do dzbanka z kawą.
- Człowiek do wszystkiego - powtórzyła, podsuwając mu swój kubek, który ponownie
napełnił. - To cyrkowe określenie, które znaczy dokładnie to, co słychać. W kontrakcie każdego
artysty, poza szczegółowymi warunkami, jest zaznaczone, że powinien wykonywać inne
niezbędne prace. W większości cyrków, a szczególnie w wędrownych, nie ma miejsca dla
artystów, którzy cierpią na kompleks gwiazdora. Trzeba robić to, co w danym momencie jest
konieczne. Mój asystent Buck kiedy trzeba, występuje w imprezach towarzyszących, a przy tym
potrafi znakomicie rozstawiać namiot. Pete jest najlepszym mechanikiem w całym zespole.
Emmet wie o reflektorach tyle samo, co większość oświetleniowców. Jest też zupełnie dobrym
akrobatą.
- A ty? - Edward przerwał ten potok informacji. Zawahała się, a ręce, którymi żywo
gestykulowała, znieruchomiały. - Oczywiście poza jazdą konno bez cugli i siodła, wydawaniem
poleceń słoniom i stawaniem twarzą w twarz z dzikimi kotami? - Spojrzał na nią ponad brzegiem
kubka. W jego oczach majaczył uśmiech.
- Stroisz sobie ze mnie żarty? - spytała, marszcząc brwi.
Natychmiast spoważniał.
- Nie Bello, nie żartuję z ciebie. Odprężyła się i podjęła swoje wyjaśnienia.
- W razie potrzeby występuję w imprezach towarzyszących, czasami biorę udział w
występach akrobatów, bywa, że zastępuję kogoś w „hiszpańskiej pajęczynie”, wielkim numerze
kostiumowym, gdzie dziewczyny wisząc na linach, wykonują układ taneczny. W tym roku mają
stroje motyli.
- Ach tak, wiem, który to numer - przytaknął Edward. Nie spuszczał z niej wzroku,
zaciągając się cygarem. - Powiedz mi, czy twoi rodzice byli Europejczykami?
- Nie. - Bella pokręciła głową. - Czemu pytasz?
- Słyszałem, z jaką łatwością mówisz po francusku i włosku.
- W cyrku łatwo nauczyć się wielu języków. - Wzruszyła ramionami i z roztargnieniem
poprawiła się w fotelu. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. - Mamy tu wiele narodowości.
Carlisle zawsze powtarzał, że świat mógłby brać w cyrku lekcje tolerancji. Są tu Francuzi, Włosi,
Hiszpanie, Niemcy, Rosjanie, Meksykanie, Amerykanie ze I wszystkich stron kraju i wielu, wielu
innych.
- Trochę jak wędrowny ONZ. - Strząsnął popiół z cygara do szklanej popielniczki. - Czyli
jeżdżąc z cyrkiem, poduczyłaś się trochę francuskiego i włoskiego. A co z resztą edukacji?
Mówisz, że podróżujesz tak całe życie.
Podniosła buńczucznie brodę, słysząc w jego głosie lekceważącą nutę.
- Chodziłam do szkoły podczas zimowej przerwy, a w drodze miałam prywatnego
nauczyciela. Nauczyłam się czytać i pisać, mecenasie, i jeszcze trochę ponad to. Prawdopodobnie
geografię i historię powszechną znam lepiej od ciebie, a w dodatku uczyłam się w znacznie
ciekawszy sposób niż z podręczników. Wydaje mi się, że o zwierzętach wiem więcej niż niejeden
student weterynarii, a z pewnością mam więcej praktyki w ich leczeniu. Posługuję się siedmioma
językami i...
- Siedmioma? - przerwał jej Edward. - Znasz siedem języków?
- Prawdę mówiąc, pięć płynnie - przyznała niechętnie. - Mam trochę problemów z
niemieckim i greckim.
- Czyli jakie znasz jeszcze poza angielskim, francuskim i włoskim?
- Hiszpański i rosyjski - mruknęła patrząc w swój kubek. - Rosyjski jest bardzo przydatny.
Używam go, kiedy podczas numeru muszę zakląć. To dość bezpieczne, bo mało kto rozumie
rosyjskie przekleństwa.
Podniosła wzrok, słysząc głośny śmiech Edwarda. Jego rozbawione oczy zrobiły się
całkiem złote.
- Co cię tak śmieszy? - spytała trochę zła, patrząc na niego spode łba.
- Ty, Bello. - Kiedy urażona zaczęła podnosić się z fotela, położył jej ręce na ramionach. -
Nie obrażaj się. Nie mogłem się powstrzymać. Tak niedbale mówisz o umiejętnościach, którymi
każdy lingwista chwaliłby się na prawo i lewo. - Jakby mimochodem przesunął palcem po jej
naburmuszonych wargach. - Bez przerwy mnie zadziwiasz.
Z uśmiechem opuścił rękę i wrócił na swój fotel.
- Kiedy zaczęłaś pracować z lwami?
- Na arenie? Gdy skończyłam siedemnaście lat. Carlisle nie pozwoliłby mi zacząć
wcześniej. Był moim opiekunem prawnym i jednocześnie szefem.
- Jak straciłaś rodziców? Pytanie zbiło ją z pantałyku.
- W pożarze - powiedziała po chwili. - Miałam wtedy siedem lat.
- Poza nimi nie miałaś innej rodziny?
- Moją rodziną jest cyrk - odparła. - Ani przez chwilę nie dano mi odczuć, że jestem
sierotą. No i zawsze miałam przy sobie Carlislea.
- Ach tak? - Miała wrażenie, że tym razem uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. - I jak się
sprawdzał w roli ojca?
Przez moment przyglądała mu się uważnie. Czy w jego głosie rzeczywiście zabrzmiała
gorycz? - zastanawiała się.
- Nigdy nie zajął miejsca mojego ojca - odpowiedziała spokojnie. - Nie próbował go
zastąpić, bo żadne z nas tego nie chciało. Ja miałam już swojego ojca, a Carlisle miał dziecko.
Byliśmy przyjaciółmi, tak bliskimi, jak to tylko możliwe. Wiesz, że w ogóle nie jesteś do niego
podobny?
- Wiem - odpowiedział, wzruszając ramionami.
- Chociaż masz dość podobny głos. Carlisle miał naprawdę piękny głos. - Uśmiechnęła
się do swoich wspomnień, wodząc palcem po brzegu kubka. - Chciałabym zadać ci jedno
pytanie. Czemu tu przyjechałeś? Z pewnością trudno ci było zostawić kancelarię, nawet na
krótko.
Przez chwilę wpatrywał się w swoje cygaro, nim wreszcie zgniótł niedopałek w
popielniczce.
- Można powiedzieć, że chciałem osobiście sprawdzić, co tak bardzo fascynowało mojego
ojca.
- Za jego życia nie przyjechałeś tu ani razu. - Zacisnęła dłonie pod stołem. - Nie przyszło
ci nawet do głowy, żeby pojawić się na pogrzebie.
- Nie sądzisz, że byłby to szczyt hipokryzji, gdybym nagle przyjechał na pogrzeb?Carlisle
Cullen był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem.
- Masz do niego żal. - Nagle poczuła się rozdarta. Chciała być lojalna wobec Carlislea, a
jednocześnie zaczynała rozumieć mężczyznę, który obok niej siedział.
- Nie. - Z namysłem pokręcił głową. - Wydaje mi się, że faktycznie byłem rozżalony, gdy
dorastałem, ale... - Wzruszył ramionami i dokończył: - Później stało mi się to obojętne.
- Był dobrym człowiekiem - zapewniła go żarliwie. - Chciał dać ludziom radość, pokazać
im trochę magii. Być może nie dorósł do roli ojca, ale był miły i bardzo łagodny. I ogromnie
dumny z ciebie.
- Ze mnie? - Edward wydawał się rozbawiony.
- Zamówił wychodzący w Chicago dziennik, który dostarczano mu do biura na Florydzie.
Szukał w nim wszelkich wzmianek na twój temat, relacji z procesów, w których występowałeś,
czy przyjęć, na które chodziłeś. Podniosła się i przeszła do części sypialnej. Wielki drewniany
kufer jak dawniej stał u stóp łóżka. Przyklękła na podłodze i uniosła wieko.
- Tu przechowywał wszystko, co miało dla niego znaczenie. - Szybko przerzucała
zgromadzone w skrzyni papiery i pamiątki. - Nazywał go swoim pudłem pamięci. Mawiał, że
pamiątki są nagrodą za starzenie się. O, mam. - Wyjęła ciemnozielony album, przysiadła na
piętach i wyciągnęła rękę do Edwarda. Po chwili wahania przemierzył pokój. Kiedy otwierał
album, jego twarz pozbawioną była wyrazu. W ciszy, która zapadła, słychać było, jak szmer
przewracanych kartek zlewa się z szumem deszczu.
- Jaki właściwie był? - spytał, podnosząc wzrok.
- Był marzycielem - odpowiedziała. - Jego zegarek stale późnił się o pięć minut. - Nagle
wpadło jej w oko coś czerwonego. Sięgnęła głębiej i po chwili wyjęła starą lalkę.
Właściwie był to żałosny kawałek plastiku i wyblakłego jedwabiu. Mocno wytarte
złociste włosy były wsunięte pod czerwoną czapeczkę. Ciche westchnienie, które wyrwało się z
piersi Belli, wyrażało zarówno radość, jak i niekłamaną rozpacz.
- Co się stało? - zapytał Edward.
- Nic - odparła drżącym głosem i szybko poderwała się na nogi. - Muszę już iść. - Nie
mogła się zmusić do wrzucenia lalki z powrotem do skrzyni, nie chciała jednak, aby Edward
zobaczył, jak bardzo się wzruszyła.
- Czy mogę ją zatrzymać? - Starała się, by w jej głosie nie było słychać emocji.
Delikatnie ujął ją pod brodę.
- Mam wrażenie, że należy do ciebie.
- Należała. - Palce Belli zacisnęły się na lalce. - Nie wiedziałam, że Carlisle ją tu schował.
Bardzo proszę - szepnęła. Nagle zapragnęła oprzeć głowę na ramieniu Edwarda. Zdawała sobie
sprawę, że jeżeli natychmiast nie ucieknie, za chwilę zapragnie znaleźć ukojenie w objęciach te-
go mężczyzny. Przeraziła się nie na żarty. - Przepuść mnie.
- Odprowadzę cię do twojego wozu. - Edward odsunął się na bok.
- Nie - powiedziała szybko. Zbyt szybko. - Nie ma takiej potrzeby - poprawiła się.
Przeszła obok niego, usiadła przy stole i wciągnęła buty. Zupełnie zapomniała, że ciągle ma na
nogach pożyczone skarpetki. - Przecież pada. - Wiedziała, że Edward obserwuje jej pospieszne
ruchy. - Poza tym idę najpierw zajrzeć do kotów i...
Przerwała w pół słowa, gdy chwycił ją za ramiona i postawił na nogi.
- I nie chcesz ryzykować, że znajdziesz się ze mną sam na sam w twojej przyczepie.
Już zamierzała ostro zaprotestować, ale właściwie po co?
- Zgadza się - przyznała. - To również.
Kręcąc głową, odgarnął jej włosy, pocałował w nos i podszedł do wieszaka po kurtkę i
kapelusz. Odwróciła się i wsunęła ręce w rękawy. Nie zdążyła podziękować, gdy nagle odwrócił
ją i podciągnął zamek jej kurtki. Na kilka sekund jego palce zatrzymały się na szyi Belli. Patrząc
jej w oczy, zebrał w dłoń długie włosy, zwinął je na czubku głowy i wsunął pod kapelusz. Miała
wrażenie, że przeżywa coś bardzo intymnego, choć przecież wszystkie te gesty były w gruncie
rzeczy zupełnie niewinne.
- Do zobaczenia jutro - powiedział, opuszczając rondo kapelusza tak, że przesłoniło jej
oczy.
Kiwnęła zgodnie głową i przyciskając do siebie lalkę, popchnęła drzwi. Szum deszczu
stał się głośniejszy.
- Dobranoc - mruknęła i wyszła w ciemność.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ranek pachniał świeżością. Kałuże na placu błyszczały tęczowymi refleksami, niebo
zrobiło się wreszcie błękitne, a nieliczne pierzaste obłoki nie wyglądały groźnie. W gwarnym i
zatłoczonym namiocie kuchennym wydawano właśnie śniadanie. Bella nie miała apetytu,
zrezygnowała więc z posiłku. Czuła się niespokojna i spięta. Jej myśli bez przerwy krążyły
wokół Edwarda Cullena i wieczoru, który spędziła w jego towarzystwie. Pamiętała każdy
szczegół. Była nim bardzo zainteresowana, jednak zupełnie nie rozumiała, skąd bierze się jej
pewność, że i ona nie jest mu obojętna.
Czemu miałby zwrócić na mnie uwagę? - zamyśliła się, przyglądając się sobie w
wysokim lustrze, umieszczonym na drzwiach szafy. Widziała w nim kobietę o przeciętnym wzro-
ście i ciele, któremu brakowało krągłości, jakimi mogły pochwalić się tancerki Duffy'ego.
Natomiast nogi były całkiem niezłe. Długie, zgrabne, o szczupłych udach. Wąskie biodra,
rozmyślała, wydymając z namysłem wargi, były bardziej chłopięce niż kobiece. A biust niezbyt
imponujący.
Nie dostrzegła w lustrze nic takiego, co mogłoby zainteresować eleganckiego prawnika z
Chicago. Nie widziała uczciwości, która błyszczała w egzotycznie wykrojonych zielonych
oczach, zdecydowania widocznego w rysunku brody, słodyczy, jaką obiecywały usta. Widziała
jasną karnację i brązowe włosy, ale nie spostrzegła wdzięku, który krył się w jej dzikiej,
nieokiełznanej naturze. Prosty, czarny trykot podkreślał jej smukłą zgrabną sylwetkę, jednak
Bella nie potrafiła zauważyć nic pociągającego w gładkiej skórze o jedwabistym połysku. Ze
zmarszczonym czołem ściągnęła włosy i zaczęła zaplatać warkocz.
Z pewnością Edward zna dziesiątki kobiet, rozmyślała. Prawdopodobnie co wieczór idzie
z którąś z nich na kolację. One noszą piękne ubrania, używają drogich perfum, mają śliczne
imiona jak Laura albo Patricia i śmieją się niskim, zmysłowym głosem. Przy świecach, nad
kieliszkiem beaujolais rozmawiają o wspólnych znajomych: Wallace'ach czy Jamesonach. A gdy
zabiera najpiękniejszą z nich do domu, słuchają Chopina i popijają koniak, siedząc przed
kominkiem. A potem się kochają.
Podniosła wzrok na odbicie w lustrze i spostrzegła, że ma mokre policzki. Ze złością
zatrzasnęła drzwi szafy. Co się ze mną dzieje? - zdenerwowała się, ocierając łzy. Od kilku dni nie
jestem sobą! Muszę wreszcie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu.
Zdecydowanie wsunęła stopy w buty do ćwiczeń, przerzuciła przez rękę płaszcz
kąpielowy i pospiesznie wyskoczyła z wozu.
Szła ostrożnie, starannie unikając kałuż i... rozważań na temat życia intymnego Edwarda
Cullena. Była w połowie placu, gdy ujrzała Rose. Po minie poznała, że dziewczyna jest
rozgniewana.
- Cześć, Rose - zawołała, przezornie usuwając się na bok, ponieważ zaklinaczka węży z
rozmachem wskoczyła w kałużę.
- On jest beznadziejny - Wybuchnęła Rose w odpowiedzi. - Coś ci powiem - mówiła,
wymachując palcem.
- Tym razem mam dość! Dłużej nie wytrzymam.
- Faktycznie, byłaś niezwykle cierpliwa - zgodziła się Bella.
- Cierpliwa? - Rose dramatycznie przyłożyła dłoń do piersi. - Chyba święta! Ale nawet
święci mają ograniczoną wytrzymałość! - Zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu i westchnęła
ciężko. - Odchodzę.
Bella podjęła marsz w kierunku głównego namiotu i po paru krokach natknęła się na
Emmeta.
- To wariatka - mruczał pod nosem. Zatrzymał się i z rezygnacją rozłożył ręce. Bella
wzruszyła ramionami. Kręcąc głową, Emmet poszedł w swoją stronę. - Wariatka - powtórzył.
Patrzyła za nim, póki całkiem nie zniknął jej z oczu, po czym ruszyła biegiem na próbę.
Cały namiot rozbrzmiewał głosami ćwiczących artystów, słychać było nawoływania,
stukanie, poszczekiwanie psów. Na mniejszej arenie Bella zobaczyła grupę akrobatów, którzy
właśnie rozpoczynali rozgrzewkę.
Bracia Beirotowie pochodzili z Belgii. Wszyscy byli niezbyt wysocy i ciemni. Bella
często brała udział w ich próbach, żeby ćwiczyć gibkość i refleks. Lubiła ich bardzo, znała
dobrze ich żony i dzieci i co ważne, doskonale rozumiała ich specyficzny język, będący
mieszaniną francuskiego i angielskiego. Raoul był najstarszy i najmocniej zbudowany z sześciu
braci, dlatego też on zawsze stanowił podstawę ich żywej piramidy. Teraz pierwszy spostrzegł
Bellę i uniósł dłoń na powitanie.
- Cześć. Chcesz potrenować?
Pracowała z nimi przez następne pół godziny, wykonując całe serie ćwiczeń
rozciągających i sprawnościowych. Mięśnie wreszcie rozgrzały się i utraciły sztywność, serce
biło równym rytmem. Nabrała energii i oczyściła umysł.
Odsunęła się na bok, kiedy zaczęli ćwiczyć skoki. Jeden po drugim biegli wzdłuż rampy,
odbijali się na trampolinie i przed wylądowaniem na macie wykonywali w powietrzu salto.
- No, Bella! Hopla! - Raoul machnął ręką. - W powietrzu zrobisz salto do przodu i
wylądujesz na moich barkach. - Poklepał się po ramionach.
- Ale na pewno mnie złapiesz?
- Raoul nigdy nie chybia - odparł dumnie i odwracając się do braci, spytał: - Prawda? -
Bracia wznieśli oczy, mrucząc coś niezrozumiałego. - A niech was! - Odesłał ich niecierpliwym
ruchem dłoni.
Doskonale wiedziała, że faktycznie jest jednym z najlepszych akrobatów. Wolno podeszła
do rampy.
- Tylko mnie złap - zażądała, grożąc mu palcem.
- To bułka z mlekiem.
- Z masłem - poprawiła go Bella. Nabrała powietrza, wstrzymała oddech i pobiegła.
Kiedy odbiła się i wykonała salto, zobaczyła nagle, jak cyrk staje na głowie. Czuła się wspaniale.
Wyprostowała się i przygotowała do lądowania. Jej stopy dotknęły wreszcie ramion Raoula.
Zachwiała się nieznacznie, zanim złapał mocno kostki jej nóg, ale zaraz przyjęła właściwą
postawę i rozłożyła ręce na boki. Bracia Beirotowie powitali to gromkimi oklaskami i pełnymi
uznania okrzykami. Zeskoczyła zwinnie na ziemię, podtrzymywana w talii przez Raoula.
- To kiedy do nas dołączysz? - spytał, klepiąc ją przyjaźnie.
- Pozostanę przy swoich kotach. - Pomachała im wesoło, ale po chwili stanęła jak wryta,
kiedy dostrzegła Edwarda opartego o barierkę, oddzielającą pierwszy rząd widowni od areny.
- Zdumiewające - skomentował. - Czy są jakieś rzeczy, których nie potrafisz zrobić?
- Całe setki - odparła poważnie. - Tak naprawdę tylko w sprawach zwierząt jestem
ekspertem. Całą resztę traktuję jako zabawę.
- Moim zdaniem przez ostatnie pół godziny wykazywałaś się zadziwiającym wręcz
profesjonalizmem - zaprotestował, biorąc ją pod rękę. - Napijesz się kawy?
Natychmiast przypomniała sobie poprzedni wieczór. W obawie, że może znów ulec
czarowi tego mężczyzny, pokręciła zdecydowanie głową.
- Muszę się przebrać - odpowiedziała. - O drugiej mamy przedstawienie. Chcę jeszcze
zrobić próbę.
- To wręcz niesamowite, ile czasu poświęcacie swojej sztuce. Odnosi się wrażenie, że z
prób idziecie prosto na przedstawienie, a ledwie skończycie spektakl, znów zaczynacie próby.
Poczuła do niego sympatię, kiedy nazwał ich umiejętności sztuką.
- Cyrkowcy nieustannie doskonalą swoje umiejętności.
Kiwnął głową, ale odniosła wrażenie, że myśli o czymś innym.
- Dziś po południu muszę wyjechać - powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie.
- Wyjechać? - Przez chwilę zdawało jej się, że serce jej zamarło. Smutek, który ją nagle
ogarnął, był zadziwiająco dojmujący. - Do Chicago?
- Hm? - Edward zatrzymał się i spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. - Tak, właśnie.
- A cyrk? - Zawstydziła się, że nie zadała tego pytania od razu na początku.
- Chyba nie potrafię podjąć rozsądnej decyzji co do losów cyrku po tak krótkim
rozpoznaniu. Jedna ze spraw, które prowadzę, wymaga mojej obecności, ale powinienem wrócić
za tydzień lub dwa.
Poczuła ogromną ulgę.
- Za dwa tygodnie będziemy w Karolinie Południowej rzuciła obojętnie. Doszli już do jej
przyczepy.
Edward uśmiechnął się szeroko.
- Znajdę was. Duffy dał mi plan trasy. Nie zaprosisz pnie do środka? - spytał, kiedy
sięgnęła do klamki.
- Do środka? - powtórzyła. - Nie... Mówiłam ci, że muszę się przebrać i... - mówiła
jeszcze, kiedy podszedł bliżej. Coś w jego wzroku ostrzegło ją, że powinna mieć się na
baczności. Podobne spojrzenie widywała u niektórych lwów, gdy próbowały sprzeciwić się jej
poleceniom. - Po prostu nie mam w tej chwili czasu. Gdybyśmy nie zobaczyli się przed twoim
odjazdem, już teraz życzę ci dobrej podróży - powiedziała, otwierając drzwi. Czując, że poruszył
się za nią, obróciła się, lecz nie była wystarczająco szybka. Edward popchnął ją lekko i wszedł za
nią do wozu. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, ogarnęła ją furia. Nie cierpiała, kiedy
próbowano ją przechytrzyć. - Jak tam u pana ze znajomością prawa, mecenasie? Czy to nie
włamanie?
- Nie wyłamałem przecież zamka - odparł gładko. Obrzucił wzrokiem gustowne, ze
smakiem urządzone wnętrze wozu. Układ pomieszczeń był podobny jak w przyczepie Carlislea,
ale tu wszystko wydawało się bardziej przytulne. W oknach zamiast rolet wisiały zasłony, na
zielonej sofie rozrzucono wygodne poduchy, bukiet polnych kwiatów stał w wąskim szklanym
wazonie. Edward bez słowa podszedł do czarnej lakierowanej skrzyni i sięgnął po leżącą tam
książkę.
- „Hrabia Monte Christo” - przeczytał głośno, otwierając powieść. - Po francusku -
zauważył, podnosząc brwi.
- Została napisana po francusku - mruknęła Bella, wyjmując mu książkę z ręki - więc
czytam ją w oryginale. - Ze złością uniosła wieko, aby wrzucić książkę do środka.
- Dobry Boże, to wszystko twoje? - Edward przytrzymał wieko, nim zdążyło opaść, i
drugą ręką przeganiał książki. - Tołstoj, Cervantes, Wolter, Steinbeck. Jak w tym zwariowanym
świecie, który wymaga dwudziestoczterogodzinnego zaangażowania, znajdujesz czas na lekturę?
- Potrafię dobrze gospodarować swoim prywatnym czasem - parsknęła Bella, rzucając mu
wściekłe spojrzenie.
- Czy wydaje ci się, że skoro jesteś właścicielem, wolno ci się tu wdzierać, rozliczać mnie
z mojego czasu i wtykać nos w moje sprawy? To moja przyczepa i wszystko, co tu jest, należy do
mnie.
- Poczekaj - Edward powstrzymał jej wybuch. - Nie zamierzałem rozliczać cię z czasu.
Przepraszam za wścibstwo - ciągnął, podchodząc do niej. Natychmiast zesztywniała, ale nie
próbował jej dotknąć. - Zaintrygowała mnie zawartość tej skrzyni, bo wygląda na to, że mamy
wspólne zainteresowania. A jeśli chodzi o wtargnięcie do twojej przyczepy, mogę tylko ze
skruchą przyznać się do winy. Jeśli zamierzasz mnie oskarżyć, chętnie polecę ci paru
prawników...
Po tej ostatniej uwadze nie potrafiła już zachować powagi.
- Przemyślę twoją ofertę. - Ostrożnie opuściła wieko kufra. Dobrze wiedziała, że znów
zachowała się niewłaściwie. - Przepraszam - dodała, odwracając się do Edwarda.
- Za co? - zdumiał się.
- Za to, że tak na ciebie napadłam. - Uniosła bezradnie ramiona. - Myślałam, że mnie
krytykujesz. Chyba jestem przewrażliwiona.
Minęło kilka sekund, nim Edward się odezwał.
- Przyjmę te przeprosiny, choć są zbędne, pod warunkiem, że odpowiesz na jedno pytanie.
- Jakie?
- Czy Tołstoj też jest w oryginale?
Roześmiała się i odgarnęła z twarzy kosmyki włosów.
- Istotnie.
- Czy wiesz, że bardzo piękniejesz, kiedy zaczynasz się śmiać?
Nie nawykła do komplementów, toteż nie wiedziała, jak powinna zareagować. Przeleciało
jej przez myśl, że każda z eleganckich dam, które wyobrażała sobie dziś rano, wiedziałaby
dokładnie, co należy powiedzieć. Cóż z tego! Ona, Bella Swan, nie była jedną z tych wytwornych
kobiet. Ponuro spojrzała Edwardowi w oczy.
- Nie potrafię flirtować - oświadczyła prosto z mostu.
Edward podniósł gwałtownie głowę. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, lecz
zniknął, nim zdołała go rozszyfrować.
- Nie próbowałem z tobą flirtować, Bello. Stwierdziłem po prostu fakt. Czy nikt ci do tej
pory nie mówił, że jesteś piękna?
Zrobił krok w jej kierunku. Musiała odchylić głowę, aby spojrzeć mu w oczy.
- Nie w taki bezpośredni sposób. - Podniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi, żeby
zachować między nimi dystans.
Mimowolnie nabrała powietrza, kiedy podniósł jej dłoń do ust.
- Masz prześliczne dłonie - mruknął. - Wąskie, drobne, o długich palcach. Po wnętrzu
dłoni widać, że ciężko pracujesz, przez co stają się jeszcze bardziej interesujące. - Przeniósł
wzrok z jej ręki na twarz. - Zupełnie jak ty.
- Nie wiem, jak powinnam zareagować, kiedy mówisz takie rzeczy. - Czuła, że jej głos
stał się niższy i bardziej ochrypły, ale nie potrafiła temu zaradzić. Pierś unosiła się szybko, w
rytm bicia serca. - Wolałabym, żebyś przestał.
- Naprawdę? - Knykciami palców pogładził ją po policzku. - Szkoda, bo im dłużej na
ciebie patrzę, tym więcej mam do powiedzenia. Jesteś naprawdę czarującym stworzeniem,
Isabelo.
- Muszę się przebrać - powiedziała to tak stanowczo, jak tylko potrafiła. - Powinieneś już
iść.
- Niestety to prawda - mruknął, obejmując dłonią jej brodę. - Pocałuj mnie na pożegnanie.
Zesztywniała.
- Nie sądzę, żeby to było konieczne...
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz - odparł, pochylając się nad nią. - To wręcz
niezbędne. - Otoczył ją ramionami, przyciągnął bliżej i delikatnie dotknął jej ust. - Oddaj mi
pocałunek, Bello - polecił łagodnie. - Obejmij mnie i pocałuj.
Przez krótki moment próbowała się opierać, ale gdy jego wargi zaczęły pieścić jej usta,
pokusa stała się zbyt silna. Poddała się instynktowi i zarzuciła mu ręce na szyję. Jej usta ożyły,
rozchyliły się i oddały pieszczotę. Ta uległość zdawała się podsycać jego pożądanie. Pocałunek
stał się bardziej gwałtowny, ramiona Edwarda zacisnęły się mocniej. Cichy jęk, który wydarł się
z ust Belli, nie wyrażał już protestu, lecz zachwyt. Palce wsunęła w jego gęste włosy i bliżej
przyciągnęła jego głowę. Poczuła, jak wsuwa ręce pod jej szlafrok. Zadrżała pod jego dotykiem,
jej ciało ogarnęła fala gorąca, potem chłodu i znów zrobiło się jej gorąco.
Kiedy dotknął jej piersi, cofnęła się, wciągając gwałtownie powietrze.
- Spokojnie - szepnął tuż przy jej ustach. Pieścił ją delikatnie, póki znów się nie
rozluźniła. Cienki trykot ściśle opinający jej ciało nie stanowił żadnej bariery dla jego gorących
palców. Poruszały się wolno, zatrzymując się dłużej u szczytu jej piersi, badały ich miękkość,
wędrowały do talii, przesunęły się na biodra i uda.
Nigdy jeszcze mężczyzna nie dotykał jej w taki sposób. Czuła się zupełnie bezradna. Nie
potrafiła go powstrzymać, nie potrafiła też przeciwdziałać rosnącemu pragnieniu, żeby nie
przestawał. Czy to właśnie ta namiętność, o której tak często czytała? Przywarła do niego i
pozwoliła, by uczył ją potrzeb jej ciała. Była pewna, że pozostaje w jego ramionach od dawna, że
minęły pory roku, całe dekady...
A jednak, gdy odsunął się od niej, okazało się, że to, co wydawało się wiecznością, trwało
zaledwie kilka chwil.
- Aż trudno uwierzyć, że jestem pierwszym mężczyzną, który cię dotyka - mruknął,
zaglądając jej w oczy.
- Teraz już wiem, że twoja uroda idzie w parze ze zmysłowością. Pierwszy raz chciałbym
kochać się z tobą za dnia, aby widzieć, jak krok po kroku znika twoje cudowne opanowanie.
- To, że pozwoliłam całować się i dotykać, wcale nie znaczy, że będziesz mógł kochać się
ze mną - Uniosła głowę, dopiero gdy poczuła, że może już sobie zaufać. Wiedziała, że niewiele
brakowało, aby się mu poddała.
- Jeśli się na to zgodzę, to tylko dlatego, że sama będę tego chciała.
- Oczywiście - odparł Edward, kiwając głową. - Po prostu będę musiał sprawić, żebyś
tego zapragnęła. - Znów ujął ją pod brodę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Czuła, że się
uśmiechnął, nim podniósł głowę. - Jesteś najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykolwiek
spotkałem. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia - Do zobaczenia - powiedział i niedbale pomachał
ręką.
Bez słowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły.
- Fascynującą? - powtórzyła, czubkami palców dotykając ciągle ciepłych ust. Szybko
podbiegła do okna, przyklękła na sofie i patrzyła, jak przemierza plac.
I nagle zrozumiała, że już zaczęła tęsknić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nie wiedziała, że tygodnie mogą ciągnąć się jak lata. Na każdym postoju bacznie
rozglądała się wśród ludzi w nadziei, że zobaczy Edwarda. Gdy jego nieobecność zaczęła się
przeciągać, uczucia Belli zmieniały się jak w kalejdoskopie: od gniewu do rozpaczy. Tylko w
klatce była w stanie odwrócić uwagę od dręczących ją myśli. Dobrze wiedziała, że tam nie może
pozwolić sobie na brak koncentracji. Jednak coraz trudniej było jej odprężyć się po spektaklu.
Każdego ranka wstawała pewna, że tego dnia Edward wróci. Każdej nocy leżała bezsennie,
czekając, aż wzejdzie słońce.
Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Pokryte trawą place pachniały świeżą zielenią, dni
były coraz cieplejsze, a słońce dłużej pozostawało na niebie. Kiedy jednak wszyscy w cyrkowej
rodzinie cieszyli się balsamicznym powietrzem, długim dniem i bezchmurnym niebem, Bellę
zjadały nerwy.
Stopniowo zaczęła popadać w rezygnację, a pustkę, którą odczuwała, starała się wypełnić
pracą.
Co tydzień poświęcała trochę czasu, żeby ćwiczyć z Gerrym. Nie wątpiła, że będzie
dobrym treserem. Lubił zwierzęta i miał wiele zapału do pracy. Martwiło ją tylko, że ciągle jest
zbyt nonszalancki.
Tego dnia nie zaplanowano popołudniówki, więc namiot cyrkowy pełen był trenujących
artystów. Bella stała z Gerrym w przedsionku do klatki. Uderzając w dłoń trzonkiem bata,
udzielała chłopcu ostatnich instrukcji.
- Buck wpuści Medina po pochylni. - Gerry kiwał ze zrozumieniem głową i nerwowo
przełykał ślinę. - Kiedy wejdziemy do klatki, masz się poruszać jak mój cień. Idziesz, kiedy ja
idę i nie odzywasz się, póki ci nie powiem, że wolno. Jeśli się przestraszysz, nie uciekaj. - Wzięła
go za rękę, żeby podkreślić, jak istotna jest ta wskazówka. - Rozumiesz? To bardzo ważne!
Powiesz mi, jeśli zechcesz wyjść, a ja przeprowadzę cię do przedsionka.
- Nie będę uciekał, Bella - obiecał, ocierając o dżinsy dłonie wilgotne z podniecenia.
- Jesteś gotowy?
Gerry uśmiechnął się i kiwnął szybko głową.
- No...
Bella otworzyła drzwi prowadzące z przedsionka do klatki, wpuściła za sobą Gerry'ego i
zabezpieczyła wyjście. Przeszła na środek areny spokojnym, równym krokiem.
- Wpuść go, Buck - zawołała i natychmiast usłyszała szczęknięcie krat. Merlin wszedł bez
pośpiechu, wskoczył na swój postument i ziewnąwszy szeroko, spojrzał na Bellę. - Dziś masz
solówkę, Merlin - powiedziała, zbliżając się do kota. - Pamiętaj, masz być obok mnie - poleciła
Gerry'emu, który stał nieruchomo wpatrując się w zwierzę. Merlin rzucił mu obojętne spojrzenie
i czekał.
Bella ruchem ręki poleciła kotu usiąść na zadnich łapach.
- Pierwsza komenda do każdego elementu musi być podawana z tego samego miejsca i
tym samym tonem. To wymaga ogromnej cierpliwości i wielu powtórzeń - mówiła do chłopca,
dając lwu sygnał, żeby opuścił przednie łapy. - Teraz będę chciała, żeby zeskoczył ze słupka. -
Uderzyła batem o ziemię i Merlin posłusznie zeskoczył na arenę. - Teraz pokieruję go do
miejsca, gdzie chcę, żeby się położył. - Zaczęła iść, upewniając się, czy jej uczeń jest tuż za nią. -
Klatka jest okrągła, ma dwanaście metrów średnicy. Każdy jej centymetr powinieneś znać jak
własną kieszeń. W każdej chwili musisz dokładnie wiedzieć, w jakiej odległości od krat się
znajdujesz. Jeśli cofając się, znajdziesz się za blisko brzegu, nie zostawisz sobie manewru w razie
jakiegoś problemu. To jeden z największych błędów, jakie treser może popełnić. - Na dany
sygnał Merlin położył się na ziemi i przekręcił na bok. - Dalej, Merlin - poleciła i lew przeturlał
się kilkakrotnie po arenie. - Używaj często ich imion. W ten sposób bardziej zwracają uwagę na
to, co mówisz.
Bella przesuwała się za Merlinem, wreszcie kazała mu zatrzymać się. Kiedy zaryczał,
podrapała go po łbie trzonkiem bata.
- Lubią pieszczoty dokładnie tak samo jak koty domowe, ale cały czas trzeba pamiętać, że
nimi nie są Podstawową sprawą jest, żeby nigdy nie obdarzyć ich całkowitym zaufaniem -
tłumaczyła. Podniosła obie ręce i Merlin stanął na tylnych nogach. - Dla nich człowiek jest
wielką niewiadomą. Dlatego właśnie w cyrku pracuje się z kotami urodzonymi w naturze, a nie w
niewoli. Ari jest wyjątkiem. Kot urodzony i wychowany w niewoli jest zbyt spoufalony z
człowiekiem i przez to tracisz swoje atuty.
Tak niestety również bywa, gdy zbyt długo pracują z jednym treserem. - Ruszyła do
przodu, ciągle trzymając ręce w górze. Merlin szedł za nią na tylnych łapach. Tak wyprostowany
miał ponad dwa metry wysokości. - O dziwo, im dłużej występują w jednym numerze, tym stają
się bardziej niebezpieczne, a nie bardziej uległe.
Kazała Merlinowi stanąć na czterech łapach i odesłała go z powrotem na słupek.
- Gdy któryś z lwów uderzy cię, musisz zareagować natychmiast, bo zawsze próbują to
powtórzyć, tyle że za każdym razem starają się podejść bliżej. Masz jakieś pytania?
- Setki - odparł Gerry, ocierając usta grzbietem dłoni. - Tyle że nie mogę się teraz skupić
na żadnym z nich.
Bella zaśmiała się. Merlin znów zaryczał, więc podrapała go po łbie.
- Później wszystkie ci się przypomną. No dobra. Każ mu wstać.
Gerry wytarł rękę o dżinsy i podniósł ją tak, jak setki razy widział to u Belli.
- Wstań - nakazał kotu głosem, który prawie brzmiał zdecydowanie. Merlin przyglądał
mu się przez chwilę, po czym spojrzał na Bellę. Nie będę przecież zwracał uwagi na tego
amatora, mówiły jego oczy. Twarz Belli pozostała bez wyrazu.
- Musisz być bardziej zdecydowany i tym razem użyj jego imienia - powiedziała.
Gerry nabrał głęboko powietrza i powtórzył sygnał.
- Wstań, Merlin.
Merlin spojrzał na chłopaka i przez chwilę mierzył go swoimi bursztynowymi oczami.
- Jeszcze raz - poleciła Bella. Słychać było, jak Gerry głośno przełyka ślinę. - To ma być
rozkaz, włóż w to trochę autorytetu.
- Wstań, Merlin! - Tym razem lew posłuchał. - Zrobił to - szepnął Gerry drżącym głosem,
wypuszczając powietrze z płuc. - Naprawdę to zrobił.
- Bardzo dobrze - pochwaliła Bella, zadowolona zarówno z lwa, jak i ucznia. - Teraz każ
mu znów usiąść. - Kiedy i to zadanie zostało wykonane, poleciła Gerry'emu, żeby kazał lwu
zeskoczyć z postumentu. - Proszę. - Podała mu swój bat. - Podrap go trzonkiem po łbie. - Czuła,
że ręka mu lekko drży, ale trzymał bicz mocno, nawet wówczas, gdy Merlin zamknął oczy i
zaryczał.
- Bardzo dobrze ci poszło - pochwaliła Gerry'ego, gdy lew opuścił już klatkę.
- Kiedy będę mógł wrócić? - Oddał jej bat, którego rączka była wilgotna od jego dłoni.
- Przyjdź, gdy sobie przypomnisz wszystkie pytania.
- Bella z uśmiechem poklepała go po ramieniu.
- Dzięki, Bella. - Gerry był już w przedsionku. - Muszę opowiedzieć o tym chłopakom.
- No to leć. - Patrzyła, jak przeskakuje barierkę i wypada przez tylne wyjście. Z
uśmiechem oparła się o kraty.
- Czy ja też taka byłam? - spytała Bucka, który przyglądał się jej z drugiego końca klatki.
- Kiedy pierwszy raz nakłoniłaś kota do przyjęcia wyjściowej pozycji, słuchaliśmy o tym
przez tydzień.
Roześmiała się i wycierając o spodnie wilgotny bat, odwróciła się do wyjścia I wtedy
zobaczyła, że stoi tuż za nią.
- Edward! - wykrzyknęła rozradowana. Zapomniała już, że całkiem niedawno zarzekała
się, iż nigdy nie użyje tego imienia. Jej twarz promieniała radością. - Nie wiedziałam, że
przyjechałeś. - Obie dłonie zacisnęła na bacie, żeby powstrzymać się przed dotknięciem
Edwarda.
- Widzę, że tęskniłaś za mną. - Jego głos był dokładnie taki, jak go zapamiętała: niski i
aksamitny.
- Trochę - przyznała ostrożnie. - Wyjechałeś na dłużej, niż zapowiadałeś. - Wygląda tak
samo, myślała jednocześnie. Zupełnie tak samo. Przecież minął tylko jeden miesiąc, uświadomiła
sobie nagle. Dlaczego miała wrażenie, że to całe lata?
- Okazało się, że czekało na mnie więcej spraw, niż się spodziewałem. Blado wyglądasz -
zauważył, dotykając czubkiem palca jej policzka.
- Pewno za rzadko wychodziłam na słońce - odparła wymijająco. - Jak było w Chicago? -
Za wszelką cenę musiała tak prowadzić rozmowę, żeby nie poruszać osobistych tematów, póki
nie opanuje trochę emocji. Jego nagłe pojawienie się całkiem wytrąciło ją z równowagi.
- W porządku - powiedział, zaglądając do klatki. - Widzę, że zaczęłaś uczyć Gerry'ego.
Z ulgą powitała zmianę tematu. Teraz, gdy rozmawiali o sprawach zawodowych, mogła
się już rozluźnić.
- Dziś zaczął ćwiczyć z dorosłym lwem. Dobrze mu poszło.
- Trząsł się. Widać to było nawet z miejsca, gdzie stałem.
- To był jego pierwszy raz... - zaczęła.
- Nie zamierzałem go krytykować - przerwał odrobinę niecierpliwie. - Chodzi mi o to, że
stał obok ciebie, dygocząc jak osika, podczas gdy ty byłaś spokojna i opanowana. Czy nigdy nie
odczuwasz strachu?
- Strachu? - powtórzyła, unosząc brwi. - Oczywiście, że się boję. Bardziej niż Gerry... lub
bardziej niż ty byś się bał.
- O czym ty mówisz? - nie zrozumiał Edward. Ze zdumieniem spostrzegła, że jest zły. -
Widziałem, jak ten chłopak się poci.
- Głównie z podniecenia - tłumaczyła cierpliwie. - Nie ma jeszcze tyle doświadczenia,
żeby naprawdę odczuwać strach. - Odrzuciła włosy i odetchnęła głęboko. Nie lubiła rozmawiać o
swoich obawach, a szczególnie trudno było o tym mówić z Edwardem. Jednak skoro chciała, że-
by zrozumiał sprawy cyrku, musiała mu o tym opowiedzieć. - Prawdziwy strach przychodzi, gdy
się dobrze zna i rozumie lwy. Ty możesz tylko przypuszczać, co potrafią zrobić człowiekowi. Ja
to wiem. - Jej oczy były całkiem spokojne, gdy odszukała jego wzrok. - Mój ojciec raz omal nie
stracił nogi. Miałam około pięciu lat, ale doskonale to pamiętam. Popełnił błąd i ważący blisko
ćwierć tony nubijski lew zatopił kły w jego udzie, po czym powlókł go wokół areny. Na
szczęście, uwagę lwa odciągnęła samica w okresie rui. Nie pamiętam już, ile szwów założono
ojcu ani jak długo trwało, nim zaczął normalnie chodzić, ale ciągle pamiętam oczy kota, który go
zaatakował. Gdy zaczynasz pracować w klatce, dość szybko poznajesz, co to strach, ale uczysz
się go kontrolować. I albo potrafisz ukierunkować go właściwie, albo szukasz innego zajęcia.
- Więc dlaczego? - nie ustępował Edward. Chwycił ją za ramiona, nim zdołała się
odwrócić. - Czemu to robisz? I nie mów mi, że to twoja praca, bo takie wyjaśnienie mi nie
wystarcza.
- To oczywiście jeden z powodów, ale nie jedyny - powiedziała wolno. - Również
dlatego, że to wszystko, co naprawdę umiem. I dlatego, że jestem w tym dobra. - Patrzyła mu w
twarz, usiłując zrozumieć, skąd się wziął jego nastrój. Może uważał, że nie powinna zabierać
Gerry'ego do klatki? - Gerry też będzie dobry - dodała. - Wydaje mi się, że każdy musi znaleźć
coś, w czym naprawdę czuje się dobry. Ja poza tym chcę pokazać ludziom, którzy tu przychodzą,
możliwie najlepszy występ. A najważniejsze jest chyba to, że kocham swoje koty.
Edward milczał przez chwilę.
~ Pewno można uzależnić się od adrenaliny. A kiedy wpadnie się w nałóg, trudno bez
niego żyć - skomentował jej wyjaśnienia.
- Edward... - Wymówiła jego imię, nim zdążyła się powstrzymać. Kiedy na nią spojrzał,
uświadomiła sobie, że właściwie jest tylko jedna sprawa, o którą ma prawo spytać. - Czy
zastanawiałeś się, co zamierzasz zrobić z nami... z cyrkiem?
- Nie popędzaj mnie, Bello. - W jego głosie i wzroku pojawiło się wyraźne ostrzeżenie.
Kiwnął głową i ruszył do wyjścia.
Ze zmarszczonym czołem patrzyła, jak odchodzi sprężystym krokiem. Dopiero teraz
zauważyła, że dłonie ma tak samo spocone, jak przed chwilą Gerry. Ze złością otarła je o
spodnie.
- Chcesz o tym pogadać?
Odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Emmet w pełnym rynsztunku klauna.
- O, Emmet. Nie zauważyłam cię.
- Od wyjścia z klatki nie widziałaś nikogo prócz Cullena.
- Czemu się ucharakteryzowałeś? - spytała, ignorując jego uwagę.
Emmet wskazał psa, który siedział przy jego nodze.
- Ten szczeniak w ogóle nie reaguje na moje polecenia, jeśli nie jestem umalowany. Więc
jak: chcesz o tym porozmawiać?
- O czym?
- O Cullenie i o tym, co do niego czujesz.
Piesek siedział cierpliwie, machając ogonem. Bella pochyliła się i zmierzwiła jego szarą
sierść.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Słuchaj... Wiem, jak to jest, gdy się oszaleje na czyimś punkcie.
- Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że oszalałam na punkcie Edwarda Cullena? -
Bella nie odrywała oczu od psiaka.
- Bella, to ja! Pamiętasz mnie? - Emmet chwycił jej rękę i zmusił Bellę, żeby wstała. -
Pewno nie każdy mógłby to zauważyć, ale też nie wszyscy znają cię tak dobrze. Chodziłaś
przybita od chwili, gdy wyjechał do Chicago. Szukałaś go w każdym samochodzie, który
pojawiał się na placu. A teraz, kiedy go wreszcie zobaczyłaś, rozbłysłaś, jak najjaśniejsza
gwiazda. Nie twierdzę, że to coś złego zakochać się w nim, ale...
- Zakochać się? - powtórzyła zdumiona.
- Taa... właśnie - przytaknął spokojnie. - Zakochać się, Bella.
Patrzyła na niego i nagle wszystko zrozumiała.
- Zakochać się w nim - mruknęła, sprawdzając, jak to brzmi. - O nie! - Zamknęła oczy i
westchnęła ciężko. - O Boże, nie! - Uniosła powieki i rozejrzała się wokół, ciekawa, czy świat
wygląda teraz jakoś inaczej. - I co ja mam robić?
- Kurczę, nie wiem. Prawdę mówiąc, sam nie odnoszę zbyt wielkich sukcesów na tym
polu. - Poklepał ją pocieszająco. - Chciałem tylko przypomnieć ci, że masz życzliwego
słuchacza. - Uśmiechnął się niepewnie i szybko odszedł.
Całe popołudnie pochłaniała ją myśl, że jest zakochana. Przez chwilę nawet miała
wrażenie, że podoba się jej to całkiem nowe doświadczenie. Czuła się lekko i pewnie, zupełnie,
jakby obdarowano ją gwiazdką z nieba. Zaczęła marzyć na jawie.
Edward też ją pokochał. Nie potrafił już bez niej żyć, więc postanowił się z nią ożenić.
Będą mieli dzieci i dom na wsi. Nauczy się gotować i będzie wydawać wytworne przyjęcia...
Kretynka. Ze złością przywołała się do porządku i wróciła do rzeczywistości. Kiedy szła z
Pete'em karmić koty, starała się pamiętać o tym, że bajki są dla dzieci. Nic z tych marzeń nie ma
szans się spełnić, upominała się surowo. Raczej powinnam zastanowić się, jak sobie z tym
poradzić, zanim zabrnę za daleko.
- Pete - zaczęła zdawkowo, nabijając na długi drąg porcję surowego mięsa dla Abry. -
Byłeś kiedyś zakochany?
Pete powoli żuł gumę.
- Niech się zastanowię. - Wydął dolną wargę i z namysłem patrzył, jak Bella wsuwa
mięso przez kraty. - Najwyżej jakieś osiem lub dziesięć razy.
Roześmiała się, przechodząc do następnej klatki.
- Pytam poważnie - powiedziała. - Chodzi mi o prawdziwą miłość.
- Łatwo się zakochuję - wyznał ponuro. - Dla ładnej buzi natychmiast tracę głowę.
Prawdę mówiąc, dla brzydkiej też.
- No dobra. Skoro jesteś takim ekspertem, powiedz mi, co należy robić, jeśli zakochasz
się w kimś, kto ciebie nie kocha, a ty nie chcesz, żeby ten ktoś dowiedział się, że jesteś
zakochany, bo boisz się zrobić z siebie idiotę.
- Momencik. - Pete zacisnął mocno powieki. - Najpierw muszę zrozumieć twoje pytanie. -
Przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami. - W porządku. Sprawdźmy tylko, czy dobrze wszystko
pojąłem. - Otworzył oczy i w skupieniu zmarszczył czoło. - Jesteś zakochana...
- Nie powiedziałam, że jestem zakochana - przerwała mu pospiesznie.
Pete uniósł brwi.
- To tylko taka forma. Mówię „ty” w sensie ogólnym - wyjaśnił. Bella kiwnęła ze
zrozumieniem głową, udając, że karmienie zwierząt pochłaniają bez reszty. - No więc... Ty jesteś
zakochana, a ten facet nie. To najpierw musisz się upewnić, czy rzeczywiście cię nie kocha.
- Nie kocha - mruknęła i czym prędzej poprawiła się:
- Załóżmy, że nie.
Pete rzucił na nią kątem oka.
- W takim razie przede wszystkim musisz skłonić go, żeby zmienił zdanie. Możesz
trzepotać rzęsami i uśmiechać się. - Zademonstrował swoją propozycję, wstydliwie opuszczając
powieki i uśmiechając się nieśmiało. - Możesz wywołać w nim zazdrość albo mu pochlebiać.
Dziewczyno, nie sposób wyliczyć, ile jest sposobów, żeby zdobyć faceta. Ja się dawałem złapać
na wszystkie.
- Przypuśćmy jednak, że nie chcę korzystać z żadnego z tych sposobów. Załóżmy, że
naprawdę tego nie potrafię i nie chcę doprowadzić do sytuacji, w której czułabym się
upokorzona. Przypuśćmy, że to jest ktoś... chodzi mi o to, że właściwie nie ma szans, żeby się
między nami ułożyło. Co wtedy?
- Za dużo tych przypuszczeń - uznał Pete i pogroził jej palcem. - Mnie też przyszło jedno
do głowy. Przypuśćmy, że głupio kombinujesz, bo zanim podjęłaś grę, już założyłaś, że nie
wygrasz.
- Czasami podczas gry można się dotkliwie poranić - odparowała. - Szczególnie, gdy nie
znasz reguł.
Pete machnął lekceważąco ręką.
- Oczywiście najlepiej jest wygrywać, ale czasami wystarczy tylko, że się gra. Bella, masz
otwarty umysł i mocne nerwy. I ty boisz się zaryzykować?
- Mam wrażenie, Pete, że podejmuję ryzyko tylko wtedy, gdy dobrze skalkuluję swoje
szanse. Wiem, co się stanie, jeśli popełnię błąd.
- A mnie się zdaje, że powinnaś mieć więcej zaufania do Belli Swan- powiedział, klepiąc
ją po policzku.
- Cześć, Bella.
Spojrzała przez ramię i spostrzegła, że zbliża się do nich Rose. Ubrana była w dżinsy,
prostą białą bluzkę, a na ramieniu niosła dwumetrowego węża boa.
- Cześć, Rose. - Bella przekazała Pete'owi drąg do karmienia lwów. - Bierzesz Baby na
spacer?
- Musi trochę odetchnąć świeżym powietrzem - odpowiedziała dziewczyna, głaszcząc
swojego podopiecznego.
- Szukasz Emmeta? - spytała Bella. Rose dumnie odrzuciła czarne loki.
- Nie zamierzam tracić dla niego czasu. Przestałam się nim interesować.
- To jeszcze jeden sposób - wtrącił Pete. - Zaskoczenie. Zmiana frontu.
Rose ze zdumieniem spojrzała na Pete'a, po czym przeniosła wzrok na Bellę.
- O czym on mówi?
Bella ze śmiechem usiadła na wysokiej beczce na deszczówkę.
- O tym, jak złapać faceta - wyjaśniła, wystawiając twarz na słońce.
- Zaskoczenie - powtórzył Pete, poprawiając czapeczkę. - Wariuje, zastanawiając się,
czemu nagle przestałaś go zauważać.
Rose przez chwilę rozważała ten pomysł.
- I to działa?
- Dziewięćdziesiąt procent skuteczności - zapewnił Pete, poklepując przyjaźnie Baby.
- Może mimo wszystko nie wsadzę Baby do przyczepy Carmen - mruknęła Rose. - O,
spójrzcie. Idą tu Duffy i właściciel. - Niepoprawna kokietka, automatycznie sięgnęła do włosów.
- O rety, on jest naprawdę niesamowicie przystojny. Nie uważasz, Bella?
Oczy Belli napotkały wzrok Edwarda. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia.
- Masz rację - zgodziła się, siląc się na obojętność. - Jest bardzo atrakcyjny.
- Cześć, Duffy. - Rose obdarzyła korpulentnego mężczyznę zdawkowym uśmiechem i
skierowała uwagę na Edwarda. - Witamy, panie Cullen. Miło, że pan do nas wrócił.
- Witaj, Rose. - Uśmiechnął się do niej i uniósł brwi, kiedy spostrzegł węża owiniętego
wokół jej szyi. - Kim jest twój przyjaciel?
- To Baby. - Poklepała grzbiet w beżowe plamki.
- Ach tak. - W złotych oczach Edwarda pojawiła się iskierka humoru. - Cześć, Pete. -
Kiwnął głową opiekunowi lwów.
Belli przyszło nagle do głowy, że poza pragnieniem miłości, Edward wzbudzał w niej
strach. Bała się władzy, jaką miał nad nią i tego, że mógłby ją skrzywdzić. Na szczęście strach to
uczucie, które doskonale rozumiała. Można sobie z nim poradzić, trzeba tylko zastosować
podstawową zasadę z areny: nie wolno się odwracać ani uciekać.
W milczeniu przyglądali się sobie, podczas gdy pozostali obserwowali ich z mniejszym
lub większym zainteresowaniem. Trwało to chwilę, póki Duffy nie odchrząknął i nie odezwał się
wreszcie.
- Bella?
Spokojnie, bez pośpiechu, przeniosła na niego spojrzenie.
- Tak, Duffy?
- Właśnie posłałem jedną z tancerek do dentysty. Będziesz musiała ją zastąpić.
Garderobiani już wiedzą, że mają się tobą zająć.
- Dobrze. - Bella uśmiechnęła się swobodnie, choć ciągle czuła na sobie wzrok Edwarda. -
Chyba powinnam poćwiczyć chodzenie na tych dziesięciocentymetrowych obcasach.
- Duffy - wpadła im w słowo Rose i pociągnęła menedżera za rękaw. - Kiedy wreszcie
pozwolisz mi wystąpić w jakimś tanecznym numerze? Ostatnio sporo ćwiczyłam. - Zręcznie
odwinęła Baby ze swojej szyi. - Niech pan go chwilę potrzyma - poprosiła, wkładając boa w ra-
miona Edwarda.
- O... - Edward poprawił węża na rękach i niepewnie spojrzał w jego znudzone oczy. -
Mam nadzieję, że nie jest głodny.
- Zjadł smaczne śniadanko - zapewniła Rose.
- Baby nie jada właścicieli - dodała Bella, nie starając się nawet ukrywać uśmiechu. Po
raz pierwszy widziała, że Edward jest zaniepokojony. - Czasami tylko jakiegoś zagubionego
mieszczucha. Rose ściśle przestrzega jego diety.
- Zakładam - zaczął Edward, gdy Baby przesunął się trochę w jego ramionach - że wie, z
kim ma do czynienia.
Ciągle śmiejąc się z jego niepewnej miny, Bella odwróciła się do Pete'a.
- Czy ktoś poinformował Baby, że mamy nowego właściciela?
- Prawdę mówiąc, nie miałem okazji - odparł Pete.
- Oni tylko tak panu dokuczają, panie Cullen - uspokoiła go Rose, kończąc występ
efektownym szpagatem.
- Baby w ogóle nie jada ludzi. Jest łagodny jak baranek.
- Poderwała się na nogi i otrzepała dżinsy. - A gdy pan weźmie na ręce kobrę...
- O, nie, dziękuję - zastrzegł się Edward, przekazując wielkie cielsko ponownie w
ramiona Rose.
Dziewczyna założyła węża na szyję.
- Skończyłam, Duffy. I co ty na to?
- Poproś, żeby któraś z dziewczyn pokazała ci cały układ - polecił, kiwając głową z
zadowoleniem. - A potem zobaczymy. - Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi przez plac.
- Hej, Duffy! - Tym razem to był Emmet. - Jacyś ludzie z miasta chcą się z tobą widzieć.
Odesłałem ich do czerwonego wozu.
- Świetnie. Pójdę od razu z tobą. - Duffy ruszył w stronę Emmeta.
- No, muszę dowiedzieć się o kostium. - Bella zeskoczyła zręcznie z beczki. Zamierzała
przemknąć obok Edwarda, jednak zanim jej buty dotknęły ziemi, ręce Edwarda chwyciły ją w
talii.
Przez tkaninę bluzki czuła ciepło jego palców. Pragnęła całą sobą, żeby tak jej nie
trzymał. I już po chwili marzyła, żeby przyciągnął ją bliżej. Walczyła ze sobą, żeby zachować
siły, a jednocześnie czuła, jak wargi zaczynają ją palić od pocałunku, który był w jego spojrzeniu.
Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki.
Edward przesunął dłoń wzdłuż jej grubego warkocza.
Powoli podniósł wzrok, zajrzał jej w oczy, po czym nagle opuścił ręce i odsunął się, żeby
zrobić przejście.
- Powinnaś kazać garderobianym zrobić parę zakładek w kostiumie.
Chyba nie mam szans, aby połapać się w jego zmiennych nastrojach, pomyślała. Przeszła
obok niego i ruszyła przez plac. Może gdy zajmie się pracą, Edward Cullen przestanie wypełniać
jej myśli. Może...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przed wieczornym przedstawieniem widownia była wypełniona do ostatniego miejsca.
Orkiestra zagrała skoczną, hałaśliwą melodię i po hipodromie ruszył korowód cyrkowców. Bella,
w kostiumie pasterki, prowadziła na smyczy owieczkę. Jej występy najczęściej odbywały się na
początku spektaklu, rzadko więc pojawiała się na paradzie. Dziś cieszyło ją, że może z bliska
spojrzeć na widzów. Kiedy była w klatce ze swoimi lwami, w ogóle nie dostrzegała, co się dzieje
wokół.
Teraz widziała, jak bardzo różnorodna publiczność przybyła do cyrku: maleńkie dzieci,
ich niewiele starsze rodzeństwo, rodzice, dziadkowie. Wszyscy witali artystów entuzjastycznymi
oklaskami, a na ich twarzach malowało się pełne napięcia oczekiwanie.
Po paradzie przygotowała się do numeru, w którym występowała jako Królowa Dżungli.
Następny kostium przeobraził ją w jednego z Dwunastu Wirujących Motyli.
Jej ostatnim obowiązkiem w przedstawieniu była przejażdżka na Maggie, z którą
występowała w finale. To właśnie teraz, bardziej niż w jakimkolwiek innym momencie
spektaklu, czuła, jak bardzo dopinguje ją aplauz widowni. Ten czar pojawiał się wraz z muzyką,
gwizdkiem konferansjera, radosnym śmiechem dzieci. Przez kilkanaście sekund nie pamiętała o
wysiłku, długich godzinach pracy, życiu na walizkach.
Na placu kręcili się artyści, pracownicy techniczni, pomocnicy. Zawsze mieli do
opowiedzenia jakieś anegdoty, omawiali elementy programu, wymieniali spostrzeżenia. Bella,
dosłownie naładowana energią, postanowiła wziąć udział w demontażu głównego namiotu.
W przyczepie włączyła małą lampkę, machinalnie zaplotła warkocz i przeszła do łazienki.
Szybkimi ruchami usuwała sceniczny makijaż. Sięgała właśnie do zapięcia kostiumu, gdy
rozległo się pukanie.
- Proszę! - zawołała i ruszyła w stronę wejścia. Stanęła nieruchomo, gdy drzwi się
otworzyły i ukazał się w nich Edward.
- Nikt ci nie mówił, że najpierw należy pytać, kto to? - Sięgnął do tyłu i zablokował
zamek.
- Nigdy nie zamykam drzwi - odparła. Jego bezceremonialne zachowanie doprowadzało
ją do furii.
- Przywiozłem ci coś z Chicago.
- Co to takiego? - spytała.
- Na pewno nie gryzie - zapewnił z uśmiechem, podając jej prezent.
- Och! To Dante! - wykrzyknęła, gdy rozwinęła papier. Niemal z czcią pogładziła ciemną
okładkę. W nozdrza uderzył ją piękny zapach skóry. Otworzyła tomik powoli, zupełnie jakby
chciała jak najbardziej przeciągnąć tę przyjemność.
- Jaka piękna - szepnęła wzruszona. - To miło z twojej strony, że o mnie pomyślałeś.
Dziękuję.
- To chyba całkiem naturalne - odparł.
- Nie wiem, co powiedzieć. - Spuściła oczy.
- Już wszystko powiedziałaś. - Wyjął z jej ręki książkę i przekartkował ją. - Zazdroszczę
ci, że możesz to czytać w oryginale.
Uśmiechnęła się na te słowa.
- Masz może kawę? - spytał, odkładając książkę na stół.
- Już robię. Chociaż pewno będziesz żałował, że nie poszedłeś do namiotu kuchennego. -
Ruszyła do kuchenki. Czuła, że Edward idzie za nią.
- Widziałeś cały spektakl? - spytała obojętnie, sięgając po słoik z kawą.
- Duffy wykorzystał mnie do pracy przy rekwizytach - odpowiedział.
Ze śmiechem odwróciła głowę i ledwie to zrobiła, wiedziała, że popełniła błąd. Twarz
Edwarda była oddalona nie więcej niż kilka centymetrów. Z jego spojrzenia jasno odczytała,
jakie ma intencje. Pragnął jej i zamierzał ją zdobyć. Nim zdążyła się odsunąć, położył ręce na jej
ramionach i odwrócił ją do siebie. Wiedziała, że znalazła się w pułapce.
Edward wsunął palce w jej warkocz i powoli go rozplątywał, aż włosy rozsypały się na jej
ramionach.
- Marzyłem o tym od chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy - mówił cicho, biorąc
pełną garść włosów.
- Woda - wykrztusiła, próbując odwrócić się do kuchenki.
- Masz ochotę na kawę? - wymruczał. Jego palce przesunęły się na jej szyję.
- Nie - szepnęła W tym momencie pragnęła jedynie należeć do niego.
- Drżysz. - Czuł, jak przeszedł ją dreszcz, gdy przyciągnął ją bliżej. - Czy to strach? -
pytał, dotykając kciukami jej warg. - Czy podniecenie?
- I jedno, i drugie - odparła. Westchnęła, gdy położył dłoń na jej sercu, które teraz biło jak
oszalałe. - Czy ty... - Przerwała, bo zabrakło jej tchu. - Czy będziesz się teraz ze mną kochał?
- Piękna Izabella - szepnął, zbliżając usta do jej twarzy. - Prostolinijna, uczciwa,
nieustraszona... porywająca.
Z zapałem odpowiedziała na dotyk jego warg. Odrzuciła wszystkie mądre zasady,
pogrążyła się w odczuciach i pozwoliła sercu zawładnąć nad jej wolą. Kiedy jej wargi rozchyliły
się, nie był to gest poddania, lecz równie gorącego pragnienia.
Całował ją delikatnie, czując, że Bella balansuje na granicy pożądania. Jego usta kusiły,
obiecywały, spełniały oczekiwania. Jej skóra była taka ciepła Z gardła wydarł mu się pełen
zachwytu niski pomruk, gdy poczuł, jak jej pierś pręży się pod jego dłonią. Odkrywał ją powoli,
bez pośpiechu, zupełnie jakby chciał zapamiętać każde zaokrąglenie. Już nie drżała, stała się
teraz powolna i uległa. W jej cichych westchnieniach słyszał zdumienie i zachwyt.
Z gwałtownością, która odebrała jej oddech, przygarnął ją mocniej, niecierpliwie
miażdżąc jej usta. Zmysły Belli zareagowały na jego porywczość, przenosząc ją w świat, jaki
mogła sobie tylko wyobrazić. Ręce Edwarda stały się bardziej natarczywe i niecierpliwe. Oboje
rzucili się teraz w fale namiętności, w ocean, który nie miał horyzontu ani dna. Bella nie
zamierzała się już opierać. Ona także chciała zanurzyć się jak najgłębiej.
Z początku myślała, że to serce tak głośno tłucze się o jej żebra. Kiedy Edward odsunął
się, zamruczała i przyciągnęła go z powrotem. Jego spragnione usta natychmiast odpowiedziały
na wezwanie, ale gdy stukanie nie umilkło, znów się od niej oderwał z cichym przekleństwem.
- Drzwi - wyjaśnił, gdy zdezorientowana podniosła wzrok. - Lepiej otwórz - zasugerował.
Zdołała jakoś wrócić do rzeczywistości. Na miękkich nogach pokonała odległość do
drzwi.
- Co się dzieje, Buck? - powiedziała możliwie spokojnie, otwierając je.
- Bello... - Twarz jej asystenta pozostawała w cieniu, ale w tej jednej sylabie Bella
usłyszała rozpacz. - To Ari.
Nie zdążył jeszcze wymówić imienia, gdy wypadła z przyczepy i popędziła przez obóz.
Przy klatce Ariego zastała Pete'a i Gerry'ego.
- Bardzo źle? - spytała niespokojnie, gdy Pete wyszedł jej naprzeciw.
- Tym razem bardzo.
Miała ochotę pokręcić głową i zaprzeczyć temu, co wyczytała w jego oczach. Zamiast
tego odepchnęła go na bok i podeszła do klatki. Stary kot leżał na boku. Jego pierś unosiła się i
opadała przy każdym ciężkim oddechu.
- Otwórz - zażądała.
- Nie wejdziesz do środka - usłyszała głos Edwarda, a na ramionach poczuła jego dłonie.
Kiedy odwróciła głowę, jej spojrzenie było zamglone.
- Owszem, wejdę. Ari nie skrzywdzi ani mnie, ani nikogo innego. On umiera. A teraz
zostaw mnie w spokoju. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Otwórz - powtórzyła polecenie i
wyrwała się z rąk Edwarda. Kraty szczęknęły, gdy Pete uchylił drzwi.
Ari prawie nie drgnął. Kiedy przy nim uklękła, zobaczyła w jego wzroku zmęczenie i ból.
- Ari - szepnęła. Przyłożyła dłoń do jego boku i wyczuła nierówny rytm oddechu.
Próbował zareagować na jej dotyk i szeptane imię, ale zdołał tylko trochę przesunąć wielki łeb.
Opuściła głowę i zanurzyła twarz w jego grzywie. Nabrała głęboko powietrza, próbując się
uspokoić.
- Buck. - Słyszała, że podchodzi, nie spuszczała jednak wzroku z lwa. - Przynieś mi torbę
lekarską. Potrzebna mi strzykawka z pentobarbitalem. - Czuła, że się zawahał, nim odpowiedział:
- Dobrze, Bello.
Siedziała cicho, głaszcząc głowę Ariego. Z dala dobiegały ją dźwięki składania namiotu i
nawoływania ludzi. Jakiś słoń zatrąbił i kilka klatek dalej Faust zaryczał w odpowiedzi.
- Bello. - Odwróciła głowę, słysząc głos Bucka. Odgarnęła włosy z oczu. - Pozwól, ja to
zrobię.
Pokręciła tylko głową i wyciągnęła rękę.
- Bella. - Edward podszedł do krat. Jego głos był łagodny, a oczy tak bardzo
przypominały oczy lwa, który leżał przy jej kolanach, że z trudem powstrzymała szloch. - Nie
musisz tego robić sama.
- To mój kot - odparła głucho. - Powiedziałam, że to zrobię, gdy nadejdzie czas. A teraz
nadszedł. - Przeniosła wzrok na Bucka. - Daj strzykawkę, Buck. Niech już będzie po wszystkim.
- Kiedy strzykawka znalazła się w jej dłoni, Bella spojrzała na nią i zacisnęła palce. Przełknęła z
trudem ślinę i odwróciła się do Ariego. Mimo dwudziestu dwóch lat życia w niewoli, ciągle było
w nim coś nieujarzmionego.
- Byłeś najlepszy - powiedziała, gładząc go po grzywie. - Zawsze byłeś najlepszy. -
Czuła, że ogarnia ją paraliżujący chłód. - Teraz jesteś zmęczony. Pomogę ci zasnąć. - Ściągnęła
zabezpieczenie ze strzykawki i poczekała, aż ręce przestaną jej drżeć. - To nie będzie bolało...
Już nigdy nic nie będzie cię bolało.
Mimowolnie otarła usta grzbietem dłoni, po czym szybkim ruchem wbiła igłę w bark
Ariego. Z ust wydarł jej się cichy jęk, gdy opróżniała strzykawkę. Ari nie wydał żadnego
dźwięku, tylko jego oczy były utkwione w twarzy Belli. Nie próbowała dodawać mu otuchy,
siedziała tylko przy nim, głaszcząc jego futro. Stopniowo jego oddech zaczął się uspokajać, robił
się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Bella czuła, jak lew nieruchomieje, i jej dłoń
zanurzona w grzywie zacisnęła się w pięść. Jej ciałem wstrząsnął jeden silny dreszcz. Wzięła się
w garść i wyszła z klatki, zamykając za sobą drzwi. Szła sztywno, bo miała wrażenie, że jej kości
zaraz się rozsypią. Nagle Edward chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
- Zajmij się wszystkim - rzucił, kiedy przechodzili obok Bucka.
- Nie - zaprotestowała Bella, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. - Ja to zrobię.
- Nie, nie ty. - W tonie Edwarda słychać było stanowczość. - Już wystarczy.
- Nie będziesz mi mówił, co mam robić - rzuciła ostro, pozwalając, by jej rozpacz
znalazła ujście w gniewie.
- Owszem, będę - nie ustępował, nie zwalniając uścisku.
- Nie masz prawa mi rozkazywać - upierała się, czując, że zdradzieckie łzy podchodzą jej
do gardła. - Puść mnie! Natychmiast!
Edward stanął i chwycił ją za ramiona. W jego oczach odbijał się blask księżyca.
- Nie zmusisz mnie, żebym cię zostawił w tym stanie.
- Nic ci do moich przeżyć... - zaczęła, Edward jednak nie słuchał jej. Znów chwycił ją za
rękę i pociągnął w stronę przyczepy. Rozpaczliwie pragnęła wypłakać swój żal w samotności.
Edward nie zważał na jej protesty, jakby w ogóle ich nie słyszał. Wciągnął ją do wozu i zamknął
drzwi.
- Czy możesz stąd wyjść? - zażądała, gwałtownie łykając łzy.
- Nie, dopóki nie stwierdzę, że czujesz się lepiej - powiedział spokojnie, idąc do kuchni.
- Czuję się znakomicie. - Oddech jej się rwał. - A raczej będę się tak czuła, kiedy mnie
wreszcie zostawisz. Nie masz prawa wtykać nosa w moje sprawy.
- Już mi to mówiłaś - odparł łagodnie z głębi przyczepy.
- Zrobiłam to, co koniecznie. - Z całych sił trzymała się w ryzach. - Ulżyłam choremu
zwierzęciu w cierpieniu i to wszystko. - Głos jej się załamał. - Na miłość boską, Edward! Idź
sobie!
Cicho wrócił z kuchni i podał jej szklankę wody.
- Wypij to.
- Nie. - Odwróciła głowę. Łzy popłynęły jej z oczu i potoczyły się po policzkach.
Nienawidziła się za to. Przycisnęła grzbiet dłoni do czoła i zacisnęła powieki. - Nie chcę, żebyś
tu był. - Edward odstawił szklankę i wziął Bellę w ramiona. - Nie, przestań... Nie chcę, żebyś
mnie obejmował.
- Trudno. - Delikatnie głaskał ją po plecach. - Postąpiłaś niezwykle dzielnie, Bello. Wiem,
że kochałaś Ariego. Wiem też, jak ciężko ci było rozstać się z nim.
- Nie chcę przy tobie płakać. - Jej pięści, jak twarde kulki, przycisnęły się do jego ramion.
- Dlaczego? - Nie przestawał jej głaskać i w końcu wtuliła twarz w jego ramię.
- Czemu nie dasz mi spokoju? - załkała, nie potrafiąc się już opanować. Jej palce
konwulsyjnie zacisnęły się na koszuli Edwarda. - Dlaczego zawsze muszę tracić to, co kocham? -
Poddała się smutkowi i pozwoliła, żeby Edward ją uspokajał.
Nie protestowała, gdy zaniósł ją na sofę i utulił w swoich ramionach. Stopniowo jej płacz
cichł. Ciągle jeszcze leżała przytulona do piersi Edwarda, z twarzą zasłoniętą włosami.
- Już lepiej? - spytał. Kiwnęła głową nie dowierzając jeszcze swojemu głosowi. Edward
sięgnął po szklankę z wodą. - Wypij to teraz.
Z wdzięcznością zwilżyła suche gardło. Przymknęła oczy, myśląc, jak dawno już nikt jej
tak nie przytulał i nie pocieszał.
- Edward - mruknęła. Poczuła, jak ustami dotyka czubka jej głowy.
- Hm?
- Nic. - Jej głos stał się mniej wyraźny. Zaczął ją ogarniać sen. - Po prostu Edward.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Bella czuła słońce na powiekach. Jej budzący się powoli rozum mówił, że to z pewnością
poniedziałek. Tylko w poniedziałki zdarzało się jej przecież spać dłużej niż do wschodu słońca.
To był dzień odpoczynku, jedyny dzień w tygodniu, kiedy cyrk nie dawał przedstawienia.
Leniwie szykowała się do wstawania. Dwie godziny przeznaczę na czytanie, zaczęła planować.
Albo pojadę do miasta i obejrzę jakiś film. Wzdychając sennie, przewróciła się na brzuch.
Solidnie potrenuję z kotami, a potem, jeśli będzie gorąco, może zrobię im prysznic.
Nagle, jakby ktoś wcisnął jakiś przełącznik, wróciła jej pamięć i Bella przebudziła się
gwałtownie. Ari. Przekręciła się na plecy i wbiła oczy w sufit. Ciągle czuła smutek, ale nie był to
już ten sam szarpiący ból, jak poprzedniej nocy. Powoli zaczęła akceptować to, co nieuchronne.
Uświadomiła sobie, jak bardzo Edward jej pomógł, upierając się, by zostać przy niej, gdy była u
szczytu rozpaczy. Najpierw pozwolił jej wyładować na sobie złość, potem mogła się na nim
oprzeć. Pamiętała niesamowite uczucie ulgi, kiedy oparła policzek o jego pierś, a on tulił ją w
swoich ramionach. Zapadała w sen, słuchając bicia jego serca.
Obróciła głowę, rzuciła okiem przez okno, a potem na plamę światła na podłodze. I nagle
sobie przypomniała. Przecież dziś wcale nie jest poniedziałek, tylko czwartek. Usiadła na łóżku,
odgarniając włosy. Czemu jest w łóżku po wschodzie słońca, skoro to czwartek? Nie
zastanawiała się już nad odpowiedzią. Wyskoczyła z łóżka, ruszyła w stronę łazienki i krzyknęła
przestraszona, gdy wpadła na Edwarda.
Przesunął ręką po jej włosach, nim chwycił ją za rękę.
- Usłyszałem, że się ruszasz - powiedział, patrząc w jej oniemiałą twarz.
- Co ty tu robisz?
- Kawę - odpowiedział po prostu. - Jak się czujesz?
- W porządku. - Podniosła dłoń do skroni, próbując zebrać myśli. - Chociaż jestem chyba
trochę rozbita. Zaspałam, a to mi się nigdy nie zdarza.
- Dałem ci tabletkę nasenną - poinformował ją niedbale, po czym objął ją ramieniem i
zawrócił do kuchni.
- Tabletkę? - Spojrzała zdumiona. - Nie pamiętam, żebym coś łykała.
- Była w wodzie, którą wypiłaś. - Na kuchence czajnik zaczynał już przenikliwie gwizdać,
więc Edward skończył przygotowywać kawę. - Miałem wątpliwości, czy weźmiesz ją
dobrowolnie. - Podał jej parujący kubek.
- Posłałem po nią Gerry'ego, kiedy byłaś w klatce z Arim.
- Ciągle przyglądał się jej badawczo. - Chyba nie dała żadnych niepożądanych efektów.
Wczoraj zasnęłaś bardzo szybko. Przeniosłem cię do łóżka, przebrałem...
- Przebrałeś... - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko cienką białą
koszulkę.
Popijając kawę, z uśmiechem patrzył, jak nerwowo przytrzymuje dekolt koszulki.
- Musiałaś porządnie się wyspać, Bello. Byłaś zupełnie wykończona.
Bez słowa podniosła kubek do ust i podeszła do okna. Plac był opustoszały. Musiała
faktycznie mocno spać, skoro nie była świadoma, że obóz się zwinął.
- Nie musiałeś zostawać ze mną - powiedziała.
- Nie miałem pewności, czy będziesz w stanie prowadzić przez całe pięćdziesiąt mil. Pete
pojechał moim wozem.
Wzruszyła lekko ramionami i odwróciła się od okna. Światło słoneczne padało na jej
plecy i przeświecało przez cienką tkaninę nocnej koszulki. Jej ciało wyglądało teraz jak smukły
cień. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było skruchę.
- Byłam wczoraj potwornie niegrzeczna dla ciebie. Nie powinnam tak na ciebie napadać.
Przepraszam.
- Przeprosiny nie są konieczne, Bello. - Podniosła oczy, słysząc, że mówi to z gniewem.
- Są... dla mnie - odparła, robiąc krok w jego stronę. - Edward... - Dotknęła jego ręki.
Kiedy się odwrócił, pod wpływem impulsu oparła głowę na jego ramieniu i otoczyła go rękami w
pasie. Zesztywniał i uniósł dłonie do jej ramion, zupełnie jakby chciał ją odepchnąć. A potem
usłyszała, jak z westchnieniem wypuszcza powietrze z płuc. Kiedy się odprężył, na krótką chwilę
przyciągnął ją do siebie.
- Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać - powiedział miękko. Palcem uniósł jej
brodę. Mimowolnie odpowiedziała na ten gest, zamykając oczy i podając mu swoje usta. Czuła,
jak zaciska palce na jej ramionach i delikatnie muska jej usta wargami.
- Powinnaś się przebrać - powiedział, odsuwając się od niej. Jego głos był uprzejmy i
chłodny. - Zatrzymamy się w mieście na śniadanie.
- W porządku - zgodziła się. Zdumiało ją jego zachowanie, ale była zadowolona, że już
się nie gniewa.
W czerwcu Cyrk Prescotta Colossus przemierzył Karolinę Północną i wjechał do
zachodniej części stanu Tennessee. Wiosna ustąpiła latu. Słońce zachodziło później i zaglądało
do namiotu cyrkowego jeszcze długo po rozpoczęciu wieczornego spektaklu.
Bellę zastanawiała zmiana w zachowaniu Edwarda. Czasami zachodziła w głowę, czy
namiętność, która zapłonęła tamtej nocy, gdy wrócił z Chicago, naprawdę istniała. Może
pożądanie, które czuła wtedy na jego ustach, było tylko fantazją? Bliskość, która między nimi
zaczynała rozkwitać, nagle się rozwiała. To, co w tej chwili ich łączyło, było zwykłą relacją
między właścicielem cyrku a zatrudnioną tu artystką.
Stosunek Edwarda do niej nie był ani zbyt ciepły, ani specjalnie chłodny. Najbardziej
pasowałoby tu słowo letni. Ona natomiast cierpiała z miłości. Kiedy mijały dni, a potem
tygodnie, musiała wreszcie przyznać przed sobą, że Edward nie wydaje się zainteresowany
bliskim związkiem.
W wigilię Dnia Niepodległości Bella leżała bezsennie w łóżku. W ręku trzymała tomik z
poematem Dantego, ale książka przypominała jej tylko o pustce, która wypełniała jej duszę.
Najwyższa pora, żeby z tym skończyć, tłumaczyła sobie. Trzeba przestać udawać, że
Edward był częścią jej życia. Nigdy przecież nie mówił o miłości, niczego nie obiecywał ani nie
proponował. Nie zrobił też nic, co mogłoby ją zranić. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na książce.
Tak bardzo chciałaby go znienawidzić za to, że najpierw pokazał jej, jakie może być życie, a
potem odwrócił się od niej.
Rozluźniła palce i delikatnie pogładziła miękką skórzaną okładkę. Wiedziała, że nie
potrafi go nienawidzić, ale też nie może kochać go otwarcie. Jak ma to przerwać? Może powinna
być mu wdzięczna, że jej nie chciał? Przecież gdyby się z nim kochała, cierpiałaby teraz sto razy
bardziej. Czy zdołałaby znieść taki ból? Przez chwilę leżała nieruchomo, starając się uspokoić
myśli.
Lepiej chyba, że nie muszę tego sprawdzać, upomniała się surowo. Powinnam pamiętać,
że był dla mnie miły, kiedy go potrzebowałam. Lato przecież nie trwa wiecznie. Być może kiedy
się skończy, nigdy więcej go nie zobaczę. A teraz przynajmniej mogę się postarać, żeby miło
spędzić czas, który nam jeszcze pozostał.
Miała wrażenie, że te słowa odbiły się w jej sercu głuchym echem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Czwartego lipca mieli mnóstwo pracy: podróż na nowe miejsce, ustawianie namiotów,
paradę uliczną i dwa spektakle. Z okazji święta słoniom włożono na głowy ozdobne pióropusze
w barwach narodowych: czerwonym, białym i niebieskim, a wieczorne przedstawienie
zaplanowano na godzinę wcześniej, co umożliwiło zorganizowanie dodatkowej atrakcji - pokazu
sztucznych ogni. Już tradycyjnie cyrk Cullena spędzał Dzień Niepodległości w tym samym
małym miasteczku w stanie Tennessee.
Bella przez cały. dzień tryskała humorem. Nie zamierzała dopuścić, żeby napięta sytuacja
między nią a Edwardem zepsuła jeden z najpiękniejszych wieczorów lata. Zresztą spuszczanie
nosa na kwintę nie poprawi stanu rzeczy. Na szczęście panująca wokół radosna atmosfera
pomagała jej utrzymać dobry nastrój.
W czasie przerwy między przedstawieniami w obozie zapanował spokój. Niektórzy
cyrkowcy siedli przed przyczepami, prowadząc leniwe rozmowy i rozkoszując się słońcem. Inni
postanowili jeszcze trochę poćwiczyć. Pracownicy obsługi opłukiwali słonie w ich zagrodzie.
Bella z rozbawieniem obserwowała te kąpiele. Szczególnie zabawnie było, kiedy do pracy
zabrali się niedoświadczeni pomocnicy opiekunów. Słonie nabierały pełne trąby wody i robiły
prysznic nowym pracownikom, urządzając im w ten sposób chrzest bojowy. Chociaż
opiekunowie mieli miny niewiniątek, jasne było, że potrafią skutecznie zachęcić słonie do takich
harców.
Z daleka dostrzegła Duffy'ego, który rozmawiał z gościem z miasta. Mężczyzna miał
wielki jak baryłka brzuch, czerstwą rumianą twarz i jasne oczy, które mocno mrużył w słońcu.
Ciekawe, co próbuje sprzedać i za ile?
- zastanawiała się Bella. Sądząc z gniewnych posapywań Duffy'ego, można było
zakładać, że żąda zbyt dużo.
- Powtarzam panu, Carlson, że już zapłaciliśmy za magazyn. I umówiliśmy się na
piętnaście dolarów za dostawę, a nie na dwadzieścia.
Carlson palił krótkiego papierosa bez filtra.
- Zapłaciliście Myersowi, nie mnie. Kupiłem magazyn sześć tygodni temu. - Wzruszył
ramionami, rzucając niedopałek na ziemię. - To nie mój problem, że zapłacił pan z góry.
Ponad głowami mężczyzn zobaczyła Edwarda i Pete'a zmierzających w ich kierunku.
Zaintrygowana dołączyła do nich.
- Co się dzieje?
- Zaraz się dowiemy - odparł Edward. - Macie jakiś problem, panowie? - spytał spokojnie.
- Ten typ - parsknął Duffy, celując palcem w Carlsona - chce, abyśmy dwukrotnie
zapłacili za magazynowanie fajerwerków. W dodatku żąda za przewóz dwudziestu dolarów.
- To Myers zgodził się na piętnaście - przerwał Carlson. - Ja nic takiego nie mówiłem.
Chcecie odebrać fajerwerki, musicie najpierw za nie zapłacić. Gotówką - uściślił i dopiero teraz
spojrzał w stronę Edwarda. - A to kto? Duffy zaczął sapać z oburzenia, ale Edward uspokoił go,
kładąc mu rękę na ramieniu.
- Jestem Cullen - odpowiedział z niezmąconym spokojem.
- Cullen, tak? - Carlson przeciągnął dłonią po obu policzkach. - No, może wreszcie do
czegoś dojdziemy - rzucił jowialnie, wyciągając rękę. Edward bez wahania podał mu dłoń. -
Ładny masz pan cyrk, Cullen. - Poprawił pasek przy spodniach. - Problem polega na tym, że te
wasze fajerwerki leżą w moim magazynie. Muszę zarabiać na życie, więc nie zamierzam trzymać
ich tam za friko. Odkupiłem budę od Myersa sześć tygodni temu. Nie odpowiadam za układ,
który zawarliście z Myersem, nie?
- Carlson rozciągnął usta w uśmiechu, zadowolony, że Edward słucha go uprzejmie. - A
jeśli chodzi o przewóz...
- Bezradnie rozłożył ręce i poklepał Edwarda po ramieniu.
- Sam wiesz, synu, jakie są teraz ceny paliwa.
Edward uprzejmie kiwał głową.
- Brzmi to rozsądnie - powiedział, ignorując postękiwania Dufffy'ego. - Odnoszę
wrażenie, że ma pan problem, Carlson.
- Ja nie mam żadnego problemu - zaprzeczył Carlson.
- To pan ma problem, chyba że nie chcecie odebrać tych fajerwerków.
- Ależ my je dostaniemy, panie Carlson - sprostował Edward. - Zgodnie z paragrafem
trzecim punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości, wynajmujący i dzierżawca są prawnie
związani umowami, kontraktami, zastawami i hipotekami poprzedniego dzierżawcy, póki te
umowy, kontrakty, zastawy czy hipoteki nie wygasną lub nie zostaną zbyte.
- Co do... - zaczął Carlson, ale Edward ciągnął beznamiętnie:
- Oczywiście, nie oddamy sprawy do sądu, jeśli otrzymamy należący do nas towar. To
jednak nie rozwiązuje pańskiego problemu.
- Mojego? - wykrztusił Carlson. - Nie mam żadnego problemu. Jeśli pan myślisz...
- Ależ ma pan! Choć faktycznie nie jestem pewien, czy złamał pan prawo z premedytacją.
- Złamałem prawo? - Carlson wytarł spocone dłonie o spodnie.
- Magazynowanie materiałów wybuchowych bez odpowiedniej licencji - kontynuował
Edward. - Chyba że uzyskał ją pan po zakupieniu magazynów.
- No nie... Ja...
- Tego się obawiałem. - Edward współczująco uniósł brwi. - Widzi pan, paragraf szósty
punkt piąty rzeczonej Ustawy stanowi, że licencje, pozwolenia i atesty są konieczne. O
przedłużenie licencji, pozwoleń i atestów musi wystąpić nowy właściciel. Podanie, to zrozumiałe,
powinno być poświadczone notarialnie. - Edward przerwał, pozwalając Carlsonowi wchłonąć te
informacje. - Jeśli się nie mylę - podjął po chwili obojętnym tonem - w tym stanie grzywna jest
dość wysoka. Oczywiście wyrok zależy od...
- Wyrok? - Carlson zbladł i otarł chusteczką kark.
- Coś panu poradzę. - Edward patrzył na Carlsona ze współczującym uśmiechem. -
Wywiezie pan sztuczne ognie ze swojego terenu i dostarczy tutaj. Ostatecznie nie musimy od
razu tego zgłaszać. Można uznać to za przeoczenie. Przecież obaj jesteśmy biznesmenami, czyż
nie? Carlson kiwnął głową. Był zbyt przerażony, żeby wyczuć sarkazm.
- W umowie jest piętnaście dolarów za dostawę, zgadza się?
Carlson schował wilgotną chustkę do kieszeni i ponownie kiwnął głową.
- To świetnie. Zapłacimy gotówką przy odbiorze. Cieszę się, że mogłem służyć pomocą.
Z wyraźną ulgą Carlson odszedł do swojej furgonetki. Bella, która z niekłamanym
zachwytem obserwowała całą scenę, z trudem utrzymywała powagę, póki nie odjechał. Duffy i
Pete jednocześnie parsknęli śmiechem.
- Czy to prawda? - spytała Bella, chwytając Edwarda za rękę.
- Czy co jest prawdą? - odpowiedział pytaniem.
- Paragraf trzeci punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości - zacytowała Bella.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł obojętnie. Pete prawie płakał ze śmiechu.
- Zmyśliłeś to - powiedziała zdumiona. - Ty to wszystko zmyśliłeś!
- Najlepszy numer, jaki widziałem od lat - oznajmił Duffy i klepnął Edwarda w plecy.
- Wiem, gdzie się zgłosić, jeśli będę potrzebował prawnika - wtrącił Pete, przesuwając
czapeczkę na tył głowy. - Przyjdź dziś wieczorem do kuchni, kapitanie. Zorganizujemy pokera.
No chodź, Duffy. Trzeba to opowiedzieć Buckowi.
Kiedy odeszli, Bella uświadomiła sobie, że Edward właśnie został oficjalnie
zaakceptowany. Do tej pory, choć był właścicielem, traktowali go jak obcego przybysza, miasto-
wego intruza. Teraz stał się jednym z nich.
- Witaj na pokładzie - powiedziała, patrząc mu w oczy.
- Dziękuję. - Widziała, że bez słów zrozumiał, co chciała mu przekazać.
Kiedy się odwróciła, dotknął jej ręki.
- Bella... - zaczął. Zdumiało ją, jak poważnie na nią patrzy.
- Tak?
Wahał się przez moment i pokręcił głową.
- Nie, już nic. Do zobaczenia później. - Knykciami palców potarł jej policzek i odszedł.
Bella obojętnym wzrokiem patrzyła w swoje karty. Do pokera brakowało jej jednej karty.
Niedbale rozejrzała się wokół stołu. Duffy puszczał kłęby dymu ze swojego cygara, Pete jak
zwykle żuł gumę. Obok niego siedziała Amy, żona połykacza noży, dalej Emmet i Raoul.
Miejsce przy Belli zajął Edward, który - podobnie jak Pete - cały czas wygrywał.
Pula rosła. Bella wymieniła kartę i z zadowoleniem przyjęła piątego kiera, którym
zastąpiła trefla. Bez mrugnięcia okiem wsunęła kartę między pozostałe. To Carlisle nauczył ją
grać w pokera. Przed drugą rundą Emmet ze zdegustowaną miną złożył karty.
- Trójka króli - oznajmił Pete. Wśród narzekań i niechętnych pomruków, gracze rzucili
karty na stół.
- Poker - rzuciła Bella nonszalancko, nim Pete zdążył wyciągnąć ręce po żetony. Duffy
odchylił się i wybuchnął gromkim śmiechem.
- Dzielna dziewczynka! A tak nie chciałem, żeby to on zgarnął całą moją forsę.
Po dwóch następnych godzinach w namiocie kuchennym zrobiło się gorąco i duszno od
pomieszanych zapachów kawy, dymu tytoniowego i piwa. Emmetowi tak bardzo nie dopisywało
szczęście, że w końcu wezwał Bucka, aby go zastąpił.
Belli dostała się niewiele warta para piątek. Stawka poszła wysoko w górę, kiedy Edward
podbił otwarcie Raoula. Z ciekawości Bella wytrzymała jedną rundę, ale po wymianie kart
rozsądek kazał jej spasować i została już tylko w roli obserwatora. Oparta na łokciach
przyglądała się pozostałym graczom. Dobrze sobie radzi, myślała, obserwując Edwarda.
Obojętnie popijał piwo, słuchając, jak Duffy, Buck i Amy pasują. Pete żuł gumę, obserwując go
spod oka. Edward beznamiętnie oddał mu spojrzenie, przesuwając w zębach ogryzek cygara.
Raoul mruczał coś po francusku, patrząc z namysłem w swoje karty.
- To blef - uznał Pete, widząc, że Edward podbija stawkę. - No, dobra. Daję pięć razy tyle
i sprawdzam. - Raoul zaklął i cisnął karty na stół.
- Twoje pięć i jeszcze dziesięć - odpowiedział spokojnie Edward.
Przy stole rozległ się szmer głosów. Pete zajrzał w swoje karty i zastanawiał się przez
chwilę. Podniósł wzrok i przyglądał się Edwardowi. I nagle westchnął i uśmiechnął się szeroko.
- Poddaję się - rzucił w końcu. - Pokażesz nam karty? Edward wzruszył ramionami i
rozłożył karty. Reakcje graczy były bardzo różne: od przekleństw po wybuchy śmiechu.
- Same śmieci - mruczał Pete, kręcąc głową. - Cholera, masz nerwy jak postronki. Nawet
ja dostałem parę siódemek.
Raoul zgrzytnął zębami, klnąc w dwóch językach. Bella zaśmiała się, słysząc dość
niecodzienny dobór słów. Podniosła się zza stołu, chwyciła miękki kapelusz Emmeta i wrzuciła
do niego swoją wygraną.
Duffy spojrzał na nią surowo.
- Nie za wcześnie próbujesz się wymigać?
- Zawsze mi mówiłeś, aby pasować, zanim pojawi się myśl, by się odegrać -
przypomniała ze śmiechem, pokiwała mu ręką i wyszła z namiotu.
- Nasza Bella - zaśmiał się Raoul, tasując karty - to twarda rzecz.
- Twarda sztuka - poprawił Pete. Zauważył, że spojrzenie Edwarda powędrowało do
drzwi, za którymi zniknęła Bella. - A przy tym ładna - dodał, czekając, aż Edward zwróci oczy na
niego. - Nie uważa pan?
Edward układał karty.
- Jest śliczna.
- Zupełnie jak jej matka - wtrącił Buck, patrząc w karty ze zmarszczonym czołem. -
Prawdziwa piękność, co, Duffy? - Duffy mruknął coś na potwierdzenie. Zastanawiał się właśnie,
czemu fortuna nie chce się dziś do niego' uśmiechnąć. - To straszne, że tak musieli umrzeć -
dodał Buck, kręcąc głową.
- To był pożar, tak? - spytał Edward.
- Zwarcie w instalacji elektrycznej w ich wozie - przytaknął Buck. - Straszna sprawa.
Zanim ktoś wszczął alarm, paliło się już pół wozu. Nie sposób było się dostać do Swanów. Ich
część wyglądała jak wnętrze pieca. Sypialnia Belli była po przeciwnej stronie, ale niewiele
brakowało, żebyśmy i ją stracili. To Carlisle wybił okno i ją wyciągnął. Biedny berbeć.
Przyciskała do siebie starą lalkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Nie rozstawała się z nią
jeszcze długo potem. Pamiętasz, Duffy? - Buck zajrzał w karty i otworzył grę. - Carlisle dobrze
wiedział, jak postępować z tą małą.
- To raczej ona wiedziała, jak postępować z Carlislem - mruknął Duffy.
Raoul podbił stawkę, Edward spasował.
- Nie bierzcie mnie pod uwagę przy następnym rozdaniu - poprosił. Podniósł się i ruszył
w stronę drzwi. Jeden z Gribaltich zajął miejsce Belli, Emmet przysiadł na krześle Edwarda. Z
ciekawości uniósł trochę karty i ku swojemu zdumieniu dostrzegł tam mocnego strita. Spojrzał z
zadumą na zamykające się drzwi.
Bella szła przez obóz w stronę namiotu cyrkowego. Zupełnie nie czuła się śpiąca Patrząc
na niebo, przypomniała sobie fajerwerki piękne jak kolorowe gwiazdy. Chociaż święto już
minęło i zbliżał się nowy dzień, ciągle czuła czar tej nocy.
- Witaj, piękna damo.
Spojrzała w ciemność, mrużąc oczy. Z trudem rozpoznała, kto do niej mówi.
- Masz na imię Bob, prawda? - Zatrzymała się i uśmiechnęła przyjaźnie.
Podszedł bliżej. Na oko wydawał się młodszy od niej. Był mocno zbudowany, jego twarz
miała ostre rysy. Właśnie tego popołudnia Bella widziała, jak Maggie robi mu powitalny
prysznic.
- Lubisz pracę ze słoniami?
- Jest w porządku. Ale najbardziej podoba mi się rozstawianie namiotu.
Doskonale go rozumiała.
- Zupełnie jak mnie. Wiesz, w kuchennym namiocie grają w karty - poinformowała go. -
Może chcesz się do nich przyłączyć?
- Wolę zostać z tobą. - Kiedy się zbliżył, poczuła zapach piwa. Pewno ostro balował,
pomyślała, kręcąc głową.
- Dobrze, że jutro poniedziałek - odezwała się. - Nikt nie miałby siły na rozstawianie
namiotu. Ty chyba powinieneś iść do łóżka - zasugerowała. - Albo napić się kawy.
- Chodźmy do ciebie. - Bob zachwiał się i wziął ją za rękę.
- Nie. - Zdecydowanym ruchem odwróciła się w przeciwnym kierunku. Jego zaloty nie
przestraszyły jej. Była na tyle blisko namiotu kuchennego, że wystarczyło krzyknąć, aby na
pomoc zbiegł się tuzin silnych mężczyzn. Ale tego właśnie pragnęła uniknąć.
- Chcę iść z tobą - powtórzył. - Wyglądasz zachwycająco, kiedy wchodzisz do klatki z
lwami. - Kiedy otoczył ją ramionami, uznała, że zrobił to bardziej dla zachowania równowagi,
niż celem okazania uczuć. - Założę się, że prawdziwa z ciebie kocica - wymamrotał, próbując ją
pocałować.
Chociaż cierpliwość Belli zaczęła się wyczerpywać, zniosła ten pocałunek, który trochę
chybił celu. Jednak Bob znacznie lepiej radził sobie z rękami, które umieścił właśnie na jej
zgrabnej pupie. Zniecierpliwiona odepchnęła go, ale okazało się, że chłopak całkiem mocno
trzyma się na nogach. Szybkim ruchem podniosła pięść i trafiła go w szczękę. Rozległ się cichy
okrzyk zdumienia i Bob usiadł na ziemi.
- No cóż... Nawet nie poczekałaś na odsiecz - skomentował Edward zza jej pleców.
Obróciła się szybko. Prawdę mówiąc, wolałaby nie mieć świadków tej sceny.
Instynktownie zajęła miejsce między nim a chłopakiem, który ciągle siedział na ziemi, masując
szczękę.
- Bob okazywał trochę zbyt dużo entuzjazmu - wyjaśniła pospiesznie, kładąc dłoń na ręce
Edwarda. - Za długo świętował.
- Ja również czuję się dość rozentuzjazmowany - warknął Edward. Kiedy zrobił ruch,
żeby odsunąć ją na bok, mocniej chwyciła jego rękę.
- Edward, proszę, nie traktuj go zbyt surowo.
- Zaatakował cię - przerwał Edward. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie odepchnąć
Belli i nie chwycić Boba za kark.
- Raczej opierał się o mnie. Ma pewne kłopoty z zachowaniem równowagi. Chciał mnie
tylko pocałować - tłumaczyła, pomijając sprawę natarczywych rąk chłopaka.
- Zresztą uderzyłam go znacznie mocniej, niż powinnam. Jeśli zamierzałeś pomścić mój
honor, zapewniam cię, że zdążył na niego zaledwie chuchnąć. Może wystarczy, że na kilka dni
zakujesz tego zuchwalca w dyby.
Edward zaklął pod nosem, ale gdy kąciki jego ust drgnęły, Bella rozluźniła dłonie
zaciśnięte na jego ręce.
- Panna Swan daje ci szansę - powiedział do oszołomionego Boba rzeczowym tonem,
którym z pewnością onieśmielał świadków na sali sądowej. - Ma bardziej miękkie serce niż ja. W
każdym razie nie dam ci już w zęby ani nie wykopię z obozu, jak zamierzałem. - Przerwał,
pozwalając Bobowi ochłonąć. - Sen wyleczy cię ze zbytniego... entuzjazmu. - Gwałtownym
ruchem poderwał chłopaka na nogi. - Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że napastujesz jakąś
kobietę, wrócimy do moich pierwotnych planów.
- Tak jest, panie Cullen - powiedział Bob tak wyraźnie, jak tylko było to możliwe.
- Idź spać - poradziła Bella, widząc, jak zbladł. - Rano poczujesz się lepiej.
- Najwidoczniej nie miałaś wielu kontaktów z alkoholem - skomentował Edward, kiedy
Bob oddalił się chwiejnym krokiem. - Rano z pewnością nie będzie czuł się lepiej. Gdzie
nauczyłaś się tego prawego sierpowego? - spytał, podnosząc jej dłoń.
Roześmiała się, gdy splótł palce z jej palcami.
- Nie znokautowałabym go, gdyby nie fakt, że i tak już się sam pokładał. - Edward
spojrzał na jej twarz, jaśniejącą w świetle gwiazd. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz. -
Czy coś się stało? - zaniepokoiła się.
Przez chwilę nic nie mówił. Myślała, że ją pocałuje, chciała tego.
- Nie, nic - powiedział i czar prysnął. - Chodź, odprowadzę cię do wozu.
- Wcale tam nie idę. Jeśli chcesz, pokażę ci odrobinę magii. - Uśmiechnęła się
zachęcająco. - Lubisz czary, prawda, Edward? Nawet taki chłodny, pragmatyczny, rzeczowy
prawnik musi lubić czary.
- Tak mnie właśnie odbierasz? Jako chłodnego, pragmatycznego, rzeczowego prawnika?
- Och, nie tylko, choć taki też z pewnością jesteś. - Cieszyła się, że przez kilka chwil ma
go wyłącznie dla siebie. - Jest też w tobie trochę z poszukiwacza przygód, a poza tym masz
całkiem duże poczucie humoru. No i oczywiście - dodała z naciskiem - nie wolno zapominać o
twoim temperamencie.
- Zdaje się, że mnie rozgryzłaś.
- Ależ skąd. - Zatrzymała się. - Wcale nie. Wiem tylko, jaki jesteś tutaj. Mogę się
wyłącznie domyślać, jaki jesteś w Chicago.
Uniósł brwi.
- Czyli sądzisz, że tam jestem inny?
- Nie wiem. - Zmarszczyła czoło z namysłem. - A nie? Warunki są przecież inne.
Prawdopodobnie masz dom albo duże mieszkanie i gosposię, która przychodzi raz... nie, raczej
dwa razy w tygodniu. - Zapatrzyła się w dal i mówiła dalej: - W biurze masz gabinet z widokiem
na miasto, bardzo kompetentną sekretarkę i błyskotliwego asystenta. W sądzie jesteś
nieubłagany. Masz własnego krawca i trzy razy w tygodniu chodzisz na siłownię.
W weekendy lubisz pójść do teatru, ale przede wszystkim wypoczywasz aktywnie. Może
to być na przykład tenis, ale na pewno nie golf.
- Czy to mają być te czary? - spytał, kręcąc głową.
- Nie. - Wzruszyła ramionami i skierowała się do namiotu. - Zgadywanka. Nie trzeba być
bogatym, żeby wiedzieć, jak żyją ludzie, którzy mają dużo pieniędzy. Poza tym myślę, że
traktujesz pracę poważnie. Nie wybrałbyś zawodu, który nie jest dla ciebie ważny.
Edward szedł obok niej w milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy czuję się dobrze, kiedy tak opisujesz moje życie - odezwał się w
końcu cichym głosem.
- To bardzo powierzchowny szkic - odparła. - Musiałabym lepiej cię rozumieć, żeby go
uzupełnić.
- A nie rozumiesz?
- Ciebie? - zaśmiała się rozbawiona tym absurdalnym pytaniem. - Nie, nie rozumiem.
Zresztą jak mogłabym? Żyjesz w zupełnie innym świecie. - Mówiąc to, odsunęła klapę namiotu i
weszła do środka. Gdy sięgnęła do przełącznika, nad ich głowami rozbłysły dwa rzędy świateł.
- Czy to nie czary? - Jej czysty głos roznosił się po pustym namiocie. - Tu nigdy nie jest
pusto. Zawsze czuje się obecność artystów, publiczności, zwierząt. - Ruszyła do przodu i
zatrzymała się dopiero przy trzeciej arenie.
- Przez sześć dni w tygodniu odprawiamy tu czary. Budujemy świat o świcie, znikamy z
nastaniem ciemności.
- Poczekała, aż Edward do niej podejdzie. - Namioty rosną na pustym placu, słonie i lwy
paradują główną ulicą. Nigdy się nie starzejemy, bo każde pokolenie odkrywa nas na nowo. -
Stała w kręgu światła, smukła i prześliczna.
- Życie tutaj jest zupełnie zwariowane. I bardzo trudne. Błotniste place, niesamowite
godziny pracy, obolałe mięśnie... Jednak, gdy kończysz występ i masz poczucie, że zrobiłeś coś
wyjątkowego, jesteś szczęśliwy.
- Czy dlatego właśnie to robisz?
Pokręciła głową, wyszła z kręgu światła i przeszła na następną arenę.
- Już mnie kiedyś o to pytałeś. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić. Może polega to na tym,
że wszyscy wierzymy w czary. - Znów zakręciła się w świetle. - Jestem tu całe życie. Znam
każdą sztuczkę. Wiem, jak tata Emmeta wsadza dwudziestu klaunów do dwuosobowego
samochodu, a jednak za każdym razem, gdy to oglądam, śmieję się i wierzę, że to możliwe.
Widzisz, Edward, to nie jest wyłącznie podekscytowanie, to raczej oczekiwanie na to uczucie.
Świadomość, że za chwilę zobaczysz coś największego lub najmniejszego, najszybszego czy
najwyższego. - Wybiegła na centralną arenę i wyrzuciła ramiona w górę.
- Panie i panowie - zawołała. - A teraz zadziwią was i rozbawią występujące po raz
pierwszy w Ameryce, największe z największych, potężne jak skały... - Bella roześmiała się,
szybkim ruchem ręki odrzuciła do tyłu włosy i zakończyła: - tańczące słonie i ich opiekunka,
Wielka Serena!
Ucieszyła się, widząc, że Edward się uśmiecha.
- Albo kiedy słuchasz zapowiadacza w lunaparku. Podejdźcie tu bliżej! - Zgięła palce i
pomachała nimi zachęcająco. - Zobaczcie zadziwiającą Serpentinę i jej ogromne, przerażające
węże! Popatrzcie, jak śliczna dziewczyna zaklina śmiercionośną kobrę! Tylko u nas obejrzycie,
jak pozwala potężnemu wężowi boa, zabójczemu dusicielowi, wziąć się w objęcia.
- Mam wrażenie, że Baby mógłby oskarżyć was o oszczerstwo.
Ze śmiechem zeszła ze sceny.
- Kiedy ludzie widzą drobniutką Rose z owiniętym wokół jej ramion boa dusicielem,
wiedzą, że nie na darmo wydali pieniądze. Dajemy im to, po co przychodzą: kolorowe marzenia,
wyjątkowe przeżycia. Dreszcz emocji. Widziałeś publiczność, gdy Vito robi swój numer na linie
bez siatki zabezpieczającej.
- Ta siatka jest dość marnym zabezpieczeniem, gdy balansuje na linie na wysokości
sześćdziesięciu metrów. - Edward wcisnął ręce do kieszeni i zmarszczył brwi. - Każdego dnia
ryzykuje życiem.
- Tak samo jak policjant albo strażak - odpowiedziała cicho, kładąc ręce na jego
ramionach. Wydawało jej się szczególnie ważne, żeby zrozumiał, na czym polegało marzenie
jego ojca. - Wiem, o co ci chodzi, ale spróbuj zrozumieć nas. Przy wielu numerach element
niebezpieczeństwa jest bardzo istotny. Słychać wyraźnie, jak cała widownia wstrzymuje oddech,
kiedy Vito robi na linie salto w tył. Zrobiłby na nich wrażenie także z siatką, ale nie byliby
przerażeni.
- A muszą być?
Poważna buzia Belli aż rozbłysła.
- Oczywiście! Muszą być przerażeni i zafascynowani, i zahipnotyzowani. To wszystko
jest w cenie biletu. Cyrk to świat przymiotników w stopniu najwyższym. Nasza praca polega na
tym, żeby robić to, co niesamowite, a kiedy to już jest zrobione, aby zająć się tym, co
niemożliwe. To przecież proste.
- Proste - mruknął Edward, po czym uniósł rękę i pogładził jej włosy. - Ciekawe, czy też
byś tak mówiła, gdybyś spojrzała na to z zewnątrz.
- Nie wiem. - Kiedy i drugą dłoń zanurzył w jej włosach, palce Belli zacisnęły się na jego
ramionach. - Nigdy nie miałam okazji.
Zupełnie jak zahipnotyzowany przeczesywał palcami jej włosy. Powoli odrzucał je do
tyłu, aż wreszcie przy jej twarzy pozostały już tylko jego dłonie. Wciąż stali w kręgu światła, ich
długie cienie kładły się daleko na arenie.
- Jesteś taka śliczna - szepnął.
Nie odezwała się, ani nie poruszyła. Dziś dotykał jej jakoś inaczej: delikatniej, z pewnym
wahaniem, którego wcześniej nie zauważyła. Chociaż patrzył jej prosto w oczy, nie potrafiła
rozszyfrować jego spojrzenia. Ich twarze były tak blisko siebie, że jego oddech muskał jej usta.
W końcu otoczyła ramionami jego szyję i przycisnęła usta do jego warg.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką straszną pustkę odczuwała, jak bardzo pragnęła
przytulić się do niego, jak bardzo jej usta spragnione były jego ust. Przylgnęła do niego i nagle z
dotyku Edwarda zniknęła cała delikatność. Jego ręce stały się zachłanne i już po chwili, gdy jej
skóra rozgrzała się, a krew zaczęła szybko krążyć, zapomniała o tych tygodniach, kiedy jej nie
dotykał. Namiętność pozbawiła ją wszelkich zahamowań, jej język szukał jego języka, pocałunek
stawał się głębszy i bardziej gwałtowny. Ich usta odsunęły się na chwilę tylko po to, żeby spotkać
się zaraz z jeszcze większym zapamiętaniem. Zrozumiała, że wszystkie jej potrzeby i pragnienia
sprowadzały się do tego jednego marzenia - do Edwarda.
Jego usta oderwały się od jej warg i na chwilę oparł policzek o jej głowę. Przez te kilka
sekund czuła się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I nagle odsunął się od niej.
Zdumiona patrzyła, jak sięga po cygaro. Uniosła rękę i przygładziła włosy, które przed
chwilą wzburzył. Pstryknęła zapalniczka.
- Edward? - Patrzyła na niego, wiedząc, że jej wzrok zdradza wszystkie jej uczucia.
- Miałaś ciężki dzień - zaczął dziwnym, uprzejmym tonem. Skrzywiła się, jakby ją
uderzył. - Odprowadzę cię do wozu.
Zeszła z areny, oby tylko znaleźć się dalej od niego. Miała wrażenie, że boli ją nawet
skóra.
- Dlaczego to robisz? - Ku jej rozpaczy, upokarzające łzy wypełniły jej oczy i odbierały
głos. Zamrugała, żeby je powstrzymać.
- Odprowadzę cię - powtórzył. Jego obojętny ton tylko podsycił jej wściekłość i rozpacz.
- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię... - Połknęła słowo
„pokochałam”, które omal nie wydarło się z jej ust. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię
pragnę, a potem się odwracać! Od początku miałam rację. Jesteś zimny i nieczuły. - Oddech
miała szybki i urywany, ale nie chciała odchodzić, póki nie powie wszystkiego. Twarz jej
pobladła z emocji. - Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że mógłbyś zrozumieć, czym Carlisle
cię obdarował. Jednak, żeby zobaczyć coś tak nieuchwytnego, trzeba mieć serce. Będę
zadowolona, gdy sezon się skończy i zrobisz to, co zamierzasz, bez względu na to, co to będzie.
Cieszę się, że potem nie będę już musiała nigdy cię oglądać. Nie pozwolę, żebyś znów mi to
zrobił. - Głos jej się łamał, ale nie próbowała nawet go uspokoić. - Nie chcę, żebyś kiedykolwiek
jeszcze mnie dotykał.
Edward przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zaciągnął się cygarem.
- Dobrze, Bello.
Szloch wydarł się z jej piersi, gdy usłyszała, jak spokojnie to mówi. Zrozpaczona obróciła
się na pięcie i wypadła z namiotu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W lipcu cyrk objechał Wirginię, w drodze do Kentucky zahaczył o Wirginię Zachodnią,
potem pojechał do Ohio.
Od wieczoru czwartego lipca Bella unikała Edwarda. Nie było to zresztą trudne, bo
połowę miesiąca spędził w Chicago. Jakoś udawało jej się funkcjonować. Jadła, bo było to
konieczne, żeby podtrzymywać siły. Spała, bo odpoczynek był niezbędny, aby nie stracić
refleksu i zachować czujność w klatce.
Nadal też uczyła Gerry'ego, który robił już znaczne postępy. T e n dodatkowy obowiązek
pomagał jej zapełnić nieliczne wolne chwile. Popołudniami, jeśli nie było spektaklu, Bella
zabierała Gerry'ego do klatki na arenie. Kiedy nabrał trochę wprawy, oprócz Merlina zaczęła
wprowadzać także inne lwy. W pierwszym tygodniu sierpnia pracowali już z całą dwunastką.
Poza nimi w namiocie cyrkowym trenowała tylko grupa woltyżerów, którzy na pierwszej
arenie ćwiczyli swój numer. Tętent kopyt rozbrzmiewał głucho na podłożu z mielonej kory. Bella
przyglądała się bacznie, jak Gerry ćwiczy z kotami piramidę. Na jego komendę Lazarus wspiął
się na szeroką, wygiętą w kształcie łuku drabinkę. Dwa razy zatrzymywał się i dwa razy Gerry
musiał powtarzać polecenie.
- Dobrze - oceniła Bella, kiedy wreszcie piramida była gotowa.
- Nie chciał wejść - zaczął narzekać Gerry, ale przerwała mu ostro.
- Nie powinieneś tak się spieszyć. Każ im zejść - wydała polecenie. - Pilnuj, żeby wracały
na miejsce we właściwej kolejności.
Kiedy koty już zajęły swoje miejsca, ponownie stanęła obok Gerry'ego.
- Zanim je wypuścimy, każdy ma zrobić stójkę. Jeden po drugim lwy przysiadały na
zadach i przednimi łapami machały w powietrzu. Upał stawał się nie do zniesienia. Bella tęsknie
pomyślała o chłodnym prysznicu i świeżej bieliźnie. Kiedy podeszli z Gerrym do Hamleta, lew
zignorował komendę z buntowniczym warknięciem.
Złośliwe bydlę, pomyślała Bella z roztargnieniem, czekając, aż Gerry powtórzy komendę.
Zrobił to, lecz jednocześnie posunął się do przodu, żeby dodać swoim słowom większej mocy.
- Nie, nie tak blisko! - ostrzegła go szybko. Jeszcze nie skończyła mówić, a już dostrzegła
zmianę w zachowaniu Hamleta.
Instynktownie zrobiła krok do przodu, odpychając Gerry'ego i zasłaniając go sobą. I
wtedy Hamlet machnął łapą. Kiedy pazury rozrywały skórę, przez moment miała wrażenie, że do
jej ramienia przytknięto rozpalone żelazo. Zwróciła się twarzą do kota, trzymając mocno rękę
Gerry'ego. Stali już poza zasięgiem łap Hamleta.
- Nie uciekaj - poleciła, czując, że chłopaka ogarnia panika. Ramię ją paliło, rana mocno
krwawiła. Szybkim ruchem wyjęła bat z bezwładnej dłoni Gerry'ego i trzymając go w lewej ręce,
strzeliła mocno. Jeśli Hamlet zbuntuje się i zaatakuje, nie będą mieli szans. Pozostałe lwy na
pewno się przyłączą do buntu i nim ktokolwiek zdąży coś zrobić, będzie po wszystkim. Już teraz
widziała, że Abra poruszyła się niespokojnie i odsłoniła zęby.
- Otwórzcie pochylnię - zawołała. Jej głos był chłodny i opanowany. - Cofaj się w
kierunku wyjścia bezpieczeństwa - poinstruowała Gerry'ego, dając jednocześnie lwom sygnał do
opuszczenia areny. - Muszę wypuszczać je pojedynczo. Idź wolno, a kiedy powiem, żebyś się za-
trzymał, masz stanąć nieruchomo. Zrozumiałeś?
Usłyszała, jak przełyka ślinę. Patrzyła, jak lwy zeskakują ze słupków i znikają w tunelu.
- Dopadł cię... Bardzo mocno? - szept Gerry'ego był ledwo dosłyszalny i nabrzmiały
strachem.
- Powiedziałam, cofaj się. - Połowa kotów już wyszła, ale Hamlet nie spuszczał z niej
oczu. Nie było czasu do stracenia. Słyszała krzyki poza klatką, ale wyłączyła się i całą uwagę
skupiła na lwie. - Ruszaj - powtórzyła. - Rób, co ci mówię.
Znów przełknął ślinę i zaczął się cofać. Sekundy wlokły się nieznośnie długo, ale
wreszcie usłyszała szczęk drzwi do przedsionka. Nadeszła kolej na Hamleta, ale lew nie ruszył
się ze swojego miejsca. Teraz była z nim sama. Czuła upał, woń nieposkromionej natury i zapach
własnej krwi. Ręka sztywniała z bólu. Gdy Bella zaczęła się cofać, Hamlet natychmiast sprężył
się do skoku, więc znów stanęła nieruchomo.
- Wyjdź - rozkazała ostrym tonem. - Wyjdź, Hamlet.
- Kot nie spuszczał z niej oczu. Poczuła, jak strużka potu spływa jej między łopatkami.
Nagle przed oczami stanął jej obraz ojca ciągniętego po klatce. Strach ścisnął jej serce. Wzięła
się w garść i opanowała ogarniającą ją falę przerażenia.
W tej chwili liczył się czas. Im dłużej pozwalała lwu zostać na arenie, tym większy będzie
stawiał opór i tym bardziej będzie niebezpieczny. Na szczęście na razie jeszcze nie zdawał sobie
sprawy, że postawił ją w tak niekorzystnym położeniu.
- Wyjdź, Hamlet - powtórzyła komendę, strzelając z bicza. Kiedy zeskoczył z
postumentu, żołądek jej się skurczył. Przez chwilę lew się wahał, więc napinając mięśnie,
powtórzyła rozkaz. Skoczy czy się wycofa? - myślała. Jej palce zacisnęły się na trzonku bata i
zadrżały. Kot chodził nerwowo po klatce, ciągle ją obserwując.
- Hamlet! - Podniosła głos. - Wyjdź! - Polecenie poparła ruchem ręki, którego używała,
zanim lew nauczył się reagować na głos.
I nagle kot rozluźnił mięśnie i wolno odszedł do tunelu. Ledwie kraty się za nim
zamknęły, Bella opadła na kolana. W efekcie szoku drżała jak osika. Od momentu, gdy Hamlet
zlekceważył polecenie Gerry'ego, minęło nie więcej niż pięć minut, ale jej mięśnie były tak
napięte, jakby trwało to całe godziny. W chwili, gdy potrząsała głową żeby odzyskać ostrość
widzenia, Edward już klękał przy niej na arenie.
Słyszała, jak klnie, odrywając poszarpany rękaw bluzki. Zadawał jej jakieś pytania, ale
była w stanie tylko kręcić głową i łapczywie chwytać powietrze.
- Co? - Słyszała głos, lecz nie rozróżniała słów. Znów zaklął, tym razem na tyle ostro,
żeby przebić się przez otępienie wywołane szokiem. Postawił ją na nogi jednym ruchem, po
czym delikatnie wziął na ręce. - Zostaw mnie. - Ciągle jeszcze była oszołomiona. - Nic mi nie
jest.
- Zamknij się - powiedział szorstko, wynosząc ją z klatki. - Po prostu się zamknij.
Przymknęła oczy. Ręką szarpał pulsujący ból, ale to tylko dodawało jej otuchy. Znacznie
gorzej byłoby, gdyby ramię zaczęło drętwieć.
Kiedy podniosła powieki, Edward wnosił ją do wozu administracyjnego. Słysząc
harmider, Duffy wyskoczył z biura.
- Co, do...? - zaczął i przerwał, blednąc. Podszedł szybko do krzesła, na którym Edward
sadzał Bellę. - Bardzo z nią źle?
- Jeszcze nie wiem - mruknął Edward. - Dajcie ręcznik i apteczkę.
Zza jego pleców wyszedł Buck, który już zdążył wszystko przygotować. Oddał
Edwardowi apteczkę, odwrócił się do szafki i wyciągnął butelkę brandy.
- Nie jest tak źle - udało jej się odezwać. Głos miała całkiem spokojny. Zebrała się też na
odwagę i spojrzała na rękę. Edward obwiązał ją resztkami rękawa i chociaż trochę zdołał
zatamować krwawienie, jednak strużki krwi płynące po ręce i powiększająca się plama na
prowizorycznym bandażu nie pozwalały ocenić wielkości zranienia. Poczuła, że zbiera się jej na
mdłości.
- Skąd wiesz? - warknął Edward przez zaciśnięte zęby, zabierając się do przemywania
rany. Wyżął ręcznik nad miską, którą Buck postawił obok. Kiedy podniósł głowę, w jego
spojrzeniu było tyle wściekłości, że cofnęła się instynktownie.
- Nie ruszaj się - zażądał szorstko i odwrócił wzrok na ranę.
Lew zadał cios z boku, lecz mimo to na ramieniu były cztery długie rany. Bella zacisnęła
zęby, chociaż obcesowe zachowanie Edwarda zabolało ją znacznie dotkliwiej. Zaczęła odczuwać
następstwa strachu, który przeżywała w klatce. Wolałaby, żeby zamiast zajmować się jej ramie-
niem, Edward przytulił ją i pocieszył.
- Trzeba szyć - oznajmił Edward, nie patrząc na Bellę.
- I zrobić zastrzyk przeciwtężcowy - dodał Buck, podając Belli solidną porcję brandy. -
Wypij to, mała.
Niewiele brakowało, żeby się rozkleiła, kiedy usłyszała, jak łagodnie do niej mówi. Kiedy
dotknął jej policzka, na chwilę przytuliła się do jego wielkiej dłoni.
- No, wypij - powtórzył. Posłusznie podniosła szklankę i przełknęła łyk. Pokój zawirował
i znów wszystko przykryła mgła. Jęknęła cicho i przycisnęła szklankę do czoła. - Opowiedz mi,
co się tam zdarzyło. - Buck przykucnął obok, a tymczasem Edward zaczął bandażować rękę.
Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Opuściła szklankę i zaczęła
mówić.
- Hamlet nie zareagował, więc Gerry powtórzył komendę, ale jednocześnie przesunął się
za blisko do przodu. Zobaczyłam oczy Hamleta i od razu wiedziałam... Powinnam szybciej
reagować, uważniej go obserwować. - Opuściła wzrok na szklankę.
- Weszła między chłopaka i kota! - Edward wykrzyczał te słowa. Skończył już zakładać
bandaż, podniósł się i nalał sobie brandy. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na Bellę.
Głęboko zraniona przez chwilę patrzyła na jego plecy, po czym ponownie zwróciła się do Bucka.
- Co z Gerrym?
- Jest z nim Pete. Na razie trzyma głowę między kolanami, ale nic mu nie będzie.
- Chyba będę musiała pojechać do miasta, żeby ktoś się tym zajął. - Oddała szklankę
Buckowi. Nie była pewna, czy zdoła już stanąć na nogach. Znów wzięła głęboki oddech i
spojrzała na Duffy'ego. - Dopilnuj, żeby był gotów do wejścia, kiedy wrócę.
Edward odwrócił się od okna. Jego twarz znaczyły głębokie bruzdy.
- Wejścia dokąd?
Głos Belli stał się lodowaty, kiedy rzuciła mu odpowiedź:
- Do klatki. - Ponownie zwróciła się do Bucka. - Jeszcze przed wieczornym spektaklem
powinniśmy zrobić krótką próbę.
- Nie! - Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc krzyk Edwarda. - Nie wejdziesz już tam
dzisiaj. - Jego głos był zdecydowany i kategoryczny.
- Oczywiście, że wejdę - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać ani bólu,
ani gniewu. - A jeśli Gerry zamierza zostać treserem, on również będzie musiał wejść.
- Bella ma rację - wtrącił Buck. - To zupełnie, jak z upadkiem z konia. Nie wolno zwlekać
z ponowieniem próby, bo nie będziesz już nigdy jeździł.
Edward nie spuszczał wzroku z Belli.
- Nie pozwalam - ciągnął, jakby Buck w ogóle się nie odzywał.
- Nie możesz mnie powstrzymać. - Zerwała się na nogi. Gwałtowny ruch sprawił, że
ramię przeszył ból.
- Owszem, mogę. - Edward pociągnął łyk brandy. - Jestem właścicielem tego cyrku.
Zacisnęła pięści. Dlaczego nie próbował jej pocieszyć ani wesprzeć? Przecież właśnie
tego teraz potrzebowała.
- Ale nie jest pan moim właścicielem, panie Cullen. - Mówiła cicho, żeby ukryć drżenie
głosu. - Kiedy przejrzy pan swoje dokumenty, dowie się pan, że lwy i mój sprzęt również nie
należą do pana. Kupiłam je i utrzymuję ze swojej pensji. W moim kontrakcie nie ma nic, co upo-
ważniałoby pana do mówienia mi, kiedy mogę trenować z moimi zwierzętami.
Twarz Edwarda wyglądała teraz jak kamienna maska.
- Ale nie wolno ci wchodzić na arenę bez mojej zgody.
- W takim razie zrobię tę próbę gdzie indziej - odparowała. - Nie zaryzykuję
zaprzepaszczenia całych miesięcy pracy.
- Ale zaryzykujesz utratą życia - rzucił Edward, odstawiając gwałtownie szklankę.
- Co cię to obchodzi? - krzyknęła. W jej głosie pojawiła się nutka histerii i Buck położył
dłoń na jej ramieniu.
- Bella - ostrzegł ją łagodnie.
- Nie! On nie ma prawa! - Potrząsnęła głową. - Nie masz prawa wtrącać się w moje życie.
Twarz Edwarda wydawała się wyprana z jakichkolwiek emocji.
- Zrobisz, co uważasz, Bello - odezwał się, kiedy wypił łyk alkoholu. - Rzeczywiście nie
mam prawa nic ci narzucać. Zawieź ją do miasta - powiedział do Bucka i ponownie odwrócił się
do okna.
- Chodź, Bella. - Buck objął ją w talii i poprowadził do drzwi.
Z pomocą Bucka wsiadła do kabiny. Kiedy manewrował, żeby wyjechać z placu, oparła
głowę o siedzenie i zamknęła oczy. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w życiu czuła się
bardziej zmaltretowana i wyczerpana.
- Bardzo boli? - spytał Buck, kiedy wyjechali już na asfaltową szosę.
- Tak... - odpowiedziała krótko, myśląc zarówno o ręce, jak i o sercu.
- Poczujesz się znacznie lepiej, kiedy cię załatają. Nie otwierała oczu. Wiedziała, że
niektóre rany nigdy się nie zagoją.
- Nie powinnaś tak na niego napadać, Bella. - W głosie Bucka słychać było przyganę. -
To zupełnie do ciebie niepodobne. Nigdy nie byłaś taka opryskliwa.
- Opryskliwa? - Otworzyła oczy i spojrzała na Bucka. - A on? Nie mógł być trochę
milszy, okazać mi choć odrobinę współczucia? Musiał rozmawiać ze raną, jakbym była
przestępcą?
- Patrzysz na to tylko z jednej strony. - Poskrobał się po brodzie i westchnął ciężko. - Nie
wiesz nawet, jak to jest, gdy stoi się na zewnątrz i bezradnie patrzy, jak ktoś, na kim nam zależy,
zagląda śmierci w oczy. Musiałem prawie pozbawić go przytomności, żeby go powstrzymać,
póki nie wtłoczyliśmy mu do głowy, że podchodząc, sprowadzi na ciebie pewną śmierć. Był
przerażony, Bello. Wszyscy byliśmy.
Kręciła głową, pewna, że Buck z miłości do niej znacznie przesadza. Przecież głos
Edwarda był ostry i twardy, a w jego oczach widziała tylko gniew.
- Nic go nie obchodzę - upierała się cicho. - Ty na mnie nie wrzeszczałeś, nie byłeś taki
zimny.
- Bella, ludzie różnie reagują... - zaczął Buck, ale mu przerwała.
- Wiem, Buck. Na pewno nie chciałby, żebym została ranna. - Westchnęła zmęczona.
Miała wrażenie, że jest całkiem pusta w środku, zupełnie jakby strach i gniew pozbawiły ją
wszystkich emocji. - Proszę cię... Nie chcę o nim mówić.
Słyszał w jej głosie wyczerpanie. Poklepał ją po dłoni.
- W porządku, złotko. Odpręż się. Ani się obejrzysz, jak wszystko doprowadzimy do
porządku.
Nie wszystko, pomyślała. Wszystkiego nie da się już naprawić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Po kilku tygodniach Bella przestała odczuwać sztywność w ręku. Po ranie pozostały tylko
cienkie blizny. Zauważyła jednak, że nie ma już tyle zapału co dawniej. Ciągle musiała walczyć
ze zniechęceniem. Ani praca, ani przyjaciele, ani nawet książki nie przynosiły jej takiego zado-
wolenia, jakie odczuwała jeszcze jakiś czas temu.
Edward wyjechał z cyrku tego samego wieczoru, kiedy nastąpił wypadek i do tej pory nie
wrócił, chociaż minęły prawie cztery tygodnie.
Co najmniej trzy razy zabierała się, żeby do niego napisać i uciszyć trochę poczucie winy
za ostre słowa, które mu powiedziała. Trzy razy jednak próby te kończyły się niepowodzeniem.
W końcu uczepiła się nadziei, że Edward wróci jeszcze jeden jedyny raz. Czuła, że gdyby mogli
pożegnać się jak przyjaciele, bez tych wszystkich cierpkich słów, potrafiłaby łatwiej znieść
rozstanie. Marząc, że kiedyś to nastąpi, zdołała w miarę spokojnie wrócić do swoich zwykłych
zajęć. Prowadziła treningi, występowała, brała czynny udział w codziennym życiu cyrku. I
czekała. A tymczasem trupa zbliżyła się do Chicago.
Tego sierpniowego popołudnia w namiocie cyrkowym było wyjątkowo gorąco. Bella,
ubrana w trykot, ćwiczyła razem z braćmi Beirotami. Był to jeden z obowiązków, które narzuciła
sobie, żeby odzyskać pełną sprawność ręki.
- Czuję się świetnie - mówiła z radością do Raoula podczas treningu. Wykonała serię
piruetów.
- Nie poprawisz kondycji ramienia, ćwicząc stopy - wytknął jej Raoul.
- Z ramieniem już wszystko w porządku - odcięła się i natychmiast to udowodniła, stając
na rękach. Powoli wygięła się do tyłu, a kiedy jej nogi znalazły się pod kątem czterdziestu pięciu
stopni, postawiła stopę na kolanie drugiej nogi. - Nic mi nie dolega - dodała wykonując przewrót
do przodu. - Jestem silna jak byk. - Tym razem zrobiła mostek, po którym nastąpiło salto do tyłu.
Kiedy wylądowała, znalazła się u stóp Edwarda. Zanim odzyskała równowagę, uczucia,
które ją opanowały, na krótko odbiły się w jej oczach.
- Ja... nie wiedziałam, że wróciłeś. - Tęskniła za nim tak bardzo, że gotowa była rzucić się
w jego ramiona.
- Właśnie wszedłem. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - To moja matka - wyjaśnił i
przedstawił: - Esme Loring, Isabella Swan.
Dopiero teraz Bella dostrzegła kobietę, która stała obok. Gdyby zobaczyła Esme Loring w
tłumie ludzi, od razu wiedziałaby, że jest matką Edwarda. Mieli identyczną budowę, choć
oczywiście ona wyglądała o wiele delikatniej. Jej brwi, jak złote skrzydła, były tak jak u niego
rozszerzone na końcu. W złotobrązowych, zaczesanych gładko do tyłu włosach nie było ani śladu
siwizny. Ale najbardziej poruszyły ją oczy kobiety. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy je w jakiejś
innej twarzy. Esme Loring ubrana była w szyty na miarę kostium, który świadczył o dobrym gu-
ście i zamożności.
- Isabella... jakie piękne imię. Edward mówił, że była pani bardzo blisko związana z
Carlise. Czy mogłybyśmy porozmawiać?
Bellę zaskoczył jej pełen czułości głos.
- Ja... Oczywiście. Jeśli pani chce...
- Bardzo tego pragnę. - Uścisnęła rękę Belli. - Znajdzie pani może trochę czasu, żeby
mnie oprowadzić? - Jej uśmiech był taki szczery, że nie sposób było zachowywać się wobec niej
z rezerwą. - Ty niewątpliwie musisz zająć się interesami - dodała, patrząc na Edwarda. - Isabella
na pewno dobrze się mną zaopiekuje. Prawda, kochanie? - Nie czekając, aż któreś z nich
odpowie, Esme Loring wsunęła rękę pod ramię Belli. - Znałam twoich rodziców - powiedziała,
oddalając się od Edwarda, który przyglądał się im bez słowa - Edward mówi, że poszłaś w ślady
ojca. Musisz być niesamowicie odważna.
- Nie... właściwie nie. To po prostu mój zawód.
- No tak, oczywiście. - Esme zaśmiała się do własnych wspomnień. - Już to kiedyś
słyszałam.
Zatrzymała się przed namiotem i z namysłem rozejrzała się wokół.
- Cudowne miejsce, prawda?
- Czemu pani odeszła? - Ledwie Bella zdążyła powiedzieć te słowa, już żałowała, że nie
ugryzła się w język. - Przepraszam - dodała szybko. - Nie powinnam o to pytać.
- Ależ to zrozumiałe, że pytasz. - Esme z westchnieniem poklepała ją po dłoni. -
Mogłybyśmy napić się kawy lub herbaty? Z miasta jedzie się tu dość długo. Czy twój wóz jest
gdzieś w pobliżu?
- Tak.
Bella otworzyła drzwi do przyczepy. Czuła się niezręcznie.
- Obawiam się, że nie mam nic do herbaty.
- Herbata i rozmowa całkiem wystarczą - zapewniła Esme łagodnie.
Bella odwróciła się z westchnieniem.
- Przepraszam. Jestem bardzo nieuprzejma. Zupełnie nie wiem, co mam pani powiedzieć,
pani Loring. Jak sięgam pamięcią, zawsze pani nie cierpiałam. A teraz pani przyjechała i wcale
nie przypomina osoby, jaką stworzyłam we własnej wyobraźni. - Uśmiechnęła się ze smutkiem. -
Nie jest pani zimna i wyrachowana, a w dodatku tak bardzo przypomina pani... - przerwała,
przestraszona.
Esme gładko poradziła sobie z niezręczną ciszą.
- Nie dziwię się, że nie znosiłaś mnie, skoro byłaś tak bardzo związana z Carlisle. Dobrze
go rozumiałaś, prawda? - Esme przyglądała się, jak Bella napełnia kubki wrzątkiem. - Ja również
go rozumiałam - podjęła, gdy herbata stała już na stoliku. - Był marzycielem, buntownikiem. ..
Miał duszę artysty. - Machinalnie mieszała herbatę.
Trawiona ciekawością, Bella czekała na dalszy ciąg.
- Miałam osiemnaście lat, kiedy go poznałam - mówiła Esme. - Zakochaliśmy się w sobie,
pobraliśmy się wbrew mojej rodzinie i wyruszyliśmy w trasę. To było coś wspaniałego.
Nauczyłam się układu do hiszpańskiej pajęczyny i pomagałam w garderobie.
Bella patrzyła na nią oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
- Pani występowała?
- O tak! - Policzki Esme zarumieniły się trochę.
- Byłam całkiem dobra. A potem zaszłam w ciążę. Kiedy urodziłam Edwarda, nie miałam
jeszcze dziewiętnastu lat. W następnym sezonie zaczęły pojawiać się trudności. Byłam młoda i
bardzo bałam się o Edwarda. Wpadałam w panikę, ilekroć kichnął i bez przerwy wyciągałam
Carlisle do miasta do lekarza.
Esme pochyliła się do przodu i wzięła Bellę za rękę.
- Czy potrafisz zrozumieć, jak trudne jest takie życie dla kogoś, kto nie jest do niego
stworzony? Czy wiesz, że prócz całej magii, podniecenia i czarów, pojawiają się trudności,
strach? Sama dopiero przestałam być dzieckiem, a już miałam niemowlę, o które trzeba było
dbać. Brakowało mi wytrzymałości i powołania wędrownego artysty, a także doświadczenia i
pewności dojrzałej matki.
- Odetchnęła głęboko. - Kiedy sezon się skończył, wróciłam do Chicago.
Po raz pierwszy Bella potrafiła spojrzeć na tę ucieczkę z punktu widzenia Esme. Przez
lata widywała dziesiątki ludzi, którzy próbowali prowadzić życie cyrkowca i wytrzymywali
zaledwie kilka tygodni. Mimo to pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Chyba rozumiem, jak musiało być pani trudno. Jednak skoro kochaliście się, czemu nie
spróbowaliście jakoś tego rozwiązać?
- Jak? - spytała Esme. - Czy powinnam kupić gdzieś dom, w którym mieszkałabym z
Carlisle przez pół roku? Znienawidziłabym go. Czy może on powinien zrezygnować ze swojego
życia w cyrku i osiąść gdzieś ze mną i dzieckiem? Zniszczyłoby to w nim wszystko, co tak
bardzo kochałam. - Esme pokręciła głową z uśmiechem. - Kochaliśmy się, Isabello, ale
widocznie niewystarczająco mocno. Nie zawsze udaje się znaleźć kompromis, a żadne z nas nie
było gotowe, aby dostosować się do potrzeb drugiego. Ja próbowałam, a Carlisle też by spró-
bował, gdybym go o to poprosiła. Niestety, nasze wspólne życie było skazane na przegraną,
zanim na dobre się zaczęło. - Spojrzała Belli w oczy. - Carlisle dał mi Edwarda i dwa cudowne
lata, które zachowam w sercu jak największy skarb. Ja dałam mu wolność niezaprawioną goryczą
Dziesięć lat później znów znalazłam szczęście. - Uśmiechnęła się łagodnie do swoich
wspomnień. Bella przełknęła nerwowo ślinę.
- On... Carlisle miał w wozie album z wycinkami na temat Edwarda.
- Naprawdę? - Esme rozpromieniła się. Odchyliła się do tyłu i podniosła kubek. - Cały
Carlisle. Isabello, czy on był szczęśliwy? Czy miał to, czego pragnął?
- Tak - odpowiedziała bez wahania. - A pani? Esme uśmiechnęła się ciepło.
- Masz dobre serce, Isabello. Jesteś bardzo wyrozumiała. Tak, dostałam to, czego
pragnęłam. A ty, Isabello? Czego ty pragniesz?
- Więcej, niż mogę dostać - uśmiechnęła się. Czuła się już całkiem swobodnie.
- Na to jesteś za mądra - uznała Esme. - Mam wrażenie, że ty raczej jesteś wojowniczką
niż marzycielką. Gdy nadejdzie czas i będziesz musiała dokonać wyboru, zadowoli cię tylko
główna wygrana. - Uśmiechnęła się, patrząc na skupioną buzię Belli. - Pokażesz mi lwy? - spy-
tała, wstając. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twój występ.
- Tak, oczywiście. - Bella również się podniosła. Zawahała się przez moment i
wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że pani przyjechała.
Esme ujęła jej dłoń.
- Ja również.
Przez cały dzień bezskutecznie rozglądała się za Edwardem. Po rozmowie z jego matką
tym bardziej chciała z nim pomówić. Jednak aż do rozpoczęcia spektaklu nie udało jej się go
spotkać. Kiedy niecierpliwie czekała na finał, wydawało jej się, że każdy numer ciągnie się bez
końca.
Gdy po finale zobaczyła, że Edward z matką idą w jej stronę, ogarnęło ją uczucie ulgi i
niepokoju.
- Isabello. - Esme odezwała się pierwsza, ujmując dłonie Belli. - Byłaś wspaniała, wprost
niewiarygodna. Teraz rozumiem, co Edward miał na myśli, mówiąc o twojej niecodziennej,
nieujarzmionej urodzie.
Zerknęła na niego zdziwiona, ale napotkała tylko obojętne spojrzenie bursztynowych
oczu.
- Cieszę się, że pani podobał się występ.
- Nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo. Ten dzień przyniósł mi wiele
niezapomnianych przeżyć. - Ku zaskoczeniu Belli, Esme Loring pochyliła się i pocałowała ją. -
Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Edward, chcę się teraz pożegnać z Duffym - zwróciła się
do syna. - Zobaczymy się przy aucie. Do widzenia, Isabello.
- Do widzenia, pani Loring. - Bella przez chwilę patrzyła za nią, w końcu odwróciła się do
Edwarda. - Jest wspaniałą osobą. Bardzo mi wstyd.
- Nie ma powodu. - Trzymał ręce w kieszeniach. - Oboje myliliśmy się w wielu sprawach.
- Jak ramię?
Machinalnie dotknęła palcami rany.
- Już dobrze. Ledwo widać blizny.
- To świetnie - rzucił krótko, po czym nastąpiła cisza. Bella czuła, że opuszcza ją odwaga.
- Edward - zaczęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Chciałam przeprosić
cię za moje okropne zachowanie po wypadku.
- Już ci kiedyś mówiłem - powiedział chłodno - że nie potrzebuję przeprosin.
- Proszę cię... - Przełknęła dumę i dotknęła jego ramienia. - Bardzo długo czekałam, żeby
ci to powiedzieć. Nie myślałam nic z tych rzeczy, które wtedy mówiłam - dodała szybko. - Mam
nadzieję, że mi wybaczysz. - Nie była to ta przemowa, którą sobie zaplanowała, ale nic więcej
nie była w stanie wykrztusić. Wyraz twarzyEdwarda nie uległ zmianie.
- Nie ma nic do wybaczania.
- Edward, proszę. - Chwyciła go za rękę, widząc, że zamierza odejść. - Nie zostawiaj
mnie w przekonaniu, że mi nie przebaczyłeś. Czy nie mógłbyś... czy nie moglibyśmy znów być
przyjaciółmi?
Coś drgnęło w jego twarzy. Podniósł rękę i grzbietem dłoni dotknął policzka Belli.
- Masz zwyczaj wprawiać mnie w zakłopotanie, Isabello. - Opuścił rękę i ponownie
włożył ją do kieszeni. - U Duffy'ego zostawiłem coś dla ciebie. Bądź szczęśliwa. - Odszedł, a ona
patrzyła za nim i próbowała poradzić sobie z tym, co usłyszała. Nieodwołalnie odchodził z jej
życia.
Powinna coś odczuwać, a tymczasem nie czuła nic. Nie pojawiły się ani łzy, ani ból, ani
rozpacz. Nie zdawała sobie sprawy, że istota ludzka może być taka pusta, a mimo to żyć.
- Bella? - Duffy podszedł do niej i wręczył jej grubą kopertę. - Edward zostawił to dla
ciebie.
Bez zainteresowania spojrzała na kopertę. Po powrocie do wozu rozerwała ją bez
entuzjazmu i nawet nie siadając, wyciągnęła zawartość. Chwilę trwało, nim przebiła się przez
prawniczy żargon. Dwukrotnie przeczytała papiery, po czym opadła na krzesło.
Dał mi go, pomyślała. Nadal nie docierała do niej waga tego, co się stało. Edward dał mi
cyrk...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Bellę oszołomił chaos panujący na lotnisku O'Hare. Przepychając się przez kłębiących się
wszędzie ludzi, ruszyła na poszukiwanie taksówki. Kiedy wyszła z hali terminalu, całkiem
osłupiała. Wpatrywała się w śnieg z takim zdumieniem, z jakim przybysze z miasta przyglądali
się połykaczom noży. Po chwili jednak, chociaż trzęsła się z zimna w swoim sztruksowym
płaszczyku, uznała, że miasto przykryte białym puchem wygląda przepięknie. Co ważniejsze, ten
widok odwracał jej uwagę od celu podróży.
Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiała, że Edward wraz z cyrkiem obarczył ją również
wielką odpowiedzialnością. Nagle znalazła się w morzu papierkowej roboty i musiała uciec się
do szukania pomocy u Duffy'ego. Gdy wreszcie sezon się skończył, podjęła co najmniej
kilkanaście prób, żeby zadzwonić do Chicago. Jednak zawsze odkładała słuchawkę, zanim
uzyskała połączenie. W końcu uznała, że powinna zobaczyć się z Edwardem osobiście, jednak z
powodu ślubu Emmeta i Rose podróż odwlekła się o kilka tygodni.
Właśnie w czasie tego ślubu, gdzie pełniła rolę starszej druhny, zrozumiała, co należy
zrobić. Tylko jednej rzeczy pragnęła w życiu: być z Edwardem. Słuchała, jak Rose składa
przysięgę małżeńską, i przypomniała sobie, z jakim uporem przyjaciółka walczyła o ukochanego
mężczyznę.
A ona? Nie chciała żyć oddalona o tysiące mil od Edwarda. Z bijącym sercem zaczęła
układać plan. Pojedzie do Chicago i nie da się stamtąd odprawić. Skoro Edward pożądał jej
kiedyś, będzie potrafiła sprawić, żeby znów jej pragnął. Przecież nie musi jej kochać. Wystarczy,
że ona kocha jego.
I właśnie dlatego, drżąc z zimna, wsiadła do taksówki, która powiozła ją przez miasto.
Zziębniętymi palcami strzepnęła z włosów śnieg. Czemu nie przyszło jej do głowy, żeby kupić
czapkę i rękawiczki? Nagle uświadomiła sobie, że może nie zastać Edwarda w domu. Co będzie,
jeśli wyjechał do Europy, Japonii albo choćby do Kalifornii? Ze strachu zakręciło jej się w
głowie, więc szybko odsunęła te niepokojące myśli. Musi być w domu. Dziś jest niedziela, więc z
pewnością siedzi z książką, jakimiś papierami, albo z... kobietą! Ogarnęła ją panika. Powinnam
najpierw zadzwonić! - pomyślała przerażona. Muszę powiedzieć kierowcy, żeby odwiózł mnie na
lotnisko! Zupełnie roztrzęsiona zamknęła oczy i spróbowała odzyskać panowanie nad sobą.
Oddychając głęboko, patrzyła przez okno na mijane budynki i chodniki. Już po chwili czuła, że
atak histerii stopniowo ustępuje.
Nie ma czego się bać, powtarzała sobie, próbując w to wierzyć. Niestety, Bella, która
potrafiła kłaść się na afrykańskich lwach jak na dywaniku, w tej chwili była naprawdę
przerażona. A jeśli Edward ją odrzuci? Nie pozwolę na to! - przekonywała się, unosząc
zawadiacko brodę. Po prostu uwiodę go! Tylko jak? Przecież nawet nie wiem, jak się do tego
zabrać. Powiem taksówkarzowi, żeby zawrócił, zdecydowała w końcu, przyciskając palce do
skroni.
Nie zdążyła jednak się odezwać, bo auto stanęło właśnie przy krawężniku. Bella zapłaciła
za przejazd, ze zdenerwowania dała zbyt duży napiwek i wysiadła.
Taksówka dawno już odjechała, a ona ciągle stała na chodniku, wpatrując się w wielki
przeszklony budynek. Płatki śniegu tańczyły wokół niej, osiadając na włosach i ramionach.
Wróciła do rzeczywistości dopiero wówczas, gdy potrącił ją spieszący się przechodzień.
Podniosła walizki i weszła do środka.
Nie przyszło jej do głowy, że powinna podać swoje nazwisko w recepcji. Od razu
skierowała się do wind. W kabinie machinalnie nacisnęła guzik najwyższego piętra. Jechała na
górę tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy została sama.
Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Bella przez kilkanaście sekund stała, wpatrując
się niewidzącym wzrokiem w pusty hol, i dopiero gdy automatyczne drzwi zaczęły się zamykać,
odzyskała świadomość. Pospiesznie wyskoczyła z kabiny. Nogi miała jak z waty, ale
zmobilizowała całą siłę woli i ruszyła przez hol. Znów ogarnęła ją panika. Postawiła bagaże i
oparła czoło o drzwi. Próbując wyrównać oddech, przypomniała sobie, jak Esme Loring nazwała
ją wojowniczką Przełknęła nerwowo ślinę, podniosła głowę i zapukała. Dzięki Bogu, otworzył
prawie natychmiast. W jego wzroku widziała bezgraniczne zdumienie.
Włosy i ramiona nadal miała pokryte śniegiem, twarz zarumienioną od mrozu, oczy
błyszczące. Usta trochę jej drżały, kiedy się odezwała.
- Cześć, Edward.
- Co ty tu robisz? - spytał ostro. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Bella poczuła,
że wraca jej przerażenie. Zmusiła się jednak, żeby opanować atak paniki.
- Czy mogę wejść? - uśmiechnęła się z trudem.
- Słucham? - Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał jej pytania.
- Czy mogę wejść? - powtórzyła. Niewiele brakowało, żeby wzięła nogi za pas.
- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Przegarnął włosy palcami, odsunął się na bok i
gestem dłoni zaprosił ją do środka.
Stopy jej zapadły się w miękkim dywanie. Rozejrzała się nieznacznie po imponująco
wielkim pomieszczeniu. Przy dużej, niskiej sofie stał stolik do kawy ze szkła i chromu. Fotele z
wysokimi oparciami były w ciepłym beżowym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy, wśród
których dostrzegła Picassa. Mogłaby też przysiąc, że rzeźba, która stała w pokoju, była dziełem
Rodina.
Po prawej stronie pokoju dwa schodki prowadziły na podest biegnący wzdłuż wielkiej
szklanej ściany, za którą rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole Chicago. Wiedziona
ciekawością podeszła bliżej. Nagle cały lęk ją opuścił. Teraz, gdy już przekroczyła jego próg,
potrafiła wziąć się w garść.
- Przepiękny widok - powiedziała, odwracając się do Edwarda. - To cudowne mieć
każdego dnia całe miasto u swoich stóp. Musisz czuć się jak król.
- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. - Wreszcie dostrzegła, że linia jego ust trochę
zmiękła. - Isabello - powiedział cicho. - Co robisz w moim świecie?
- Muszę z tobą porozmawiać - odparła bez ogródek.
- Po to tu przyjechałam.
Ruszył w jej stronę bardzo wolno, nie spuszczając z niej wzroku.
- Widać to coś ważnego.
- Tak mi się zdaje. Uniósł brwi.
- No cóż, w takim razie porozmawiajmy - powiedział, wzruszając ramionami. - Ale
najpierw zdejmij płaszcz.
Zgrabiałymi palcami sięgnęła do guzików.
- Dobry Boże! - Znów zmarszczył brwi. - Ty całkiem przemarzłaś. - Chwycił jej ręce i
zaklął cicho. - Gdzie masz rękawiczki? - spytał zupełnie jak rozgniewany ojciec. - Na zewnątrz
musi być co najmniej dziesięć stopni mrozu.
- Zapomniałam kupić - odpowiedziała. Bardziej niż temperatura obchodził ją cudowny
dotyk jego dłoni.
Oderwał wzrok od jej rąk, przez chwilę patrzył uważnie w jej twarz i nagle usłyszała, jak
westchnął.
- A już prawie uwierzyłem, że udało mi się zupełnie wyleczyć...
- Byłeś chory? - zaniepokoiła się. Ze śmiechem zaprzeczył.
- Zaraz zrobię ci kawę.
- Nie zawracaj sobie głowy - powiedziała, kiedy odpinał guziki jej płaszcza.
- Poczuję się lepiej, wiedząc, że krążenie wróciło ci do normy. - Zatrzymał się chwilę,
przerzucając płaszcz przez rękę. Bella miała na sobie sweterek z zielonej angory zapinany na
perłowe guziczki i szarą wełnianą spódniczkę. Wiotkie tkaniny układały się miękko na jej
biuście, biodrach i udach. Na nogach miała wytworne, zupełnie niepraktyczne pantofle na
obcasach.
- Coś nie w porządku?
- Do tej pory widywałem cię wyłącznie w kostiumie, w którym występujesz, albo w
dżinsach. - Musnął jej włosy ręką i odwrócił się gwałtownie. - Usiądź. Zaraz przyniosę kawę.
Chodziła po pokoju i w końcu, ominąwszy fotel, przyklękła na jednej z poduch leżących
przy wielkim oknie. Chociaż dywan stłumił kroki Edwarda, poczuła, kiedy wrócił do pokoju.
- Jak cudownie mieć taką prawdziwą zimę ze śniegiem. - Podniosła na niego błyszczące
spojrzenie. - Zawsze zastanawiałam się, jak wygląda białe Boże Narodzenie. - Kiedy spostrzegła,
że przyniósł kubki z kawą, wstała. - Dziękuję.
- Już ci cieplej? - spytał.
Kiwnęła głową, siadając w fotelu. Edward zajął miejsce tuż obok i przez kilka chwil pili
kawę w zgodnym milczeniu.
- O czym chciałaś ze mną rozmawiać? Przełknęła nerwowo, starając się zignorować
drżenie, które poczuła w piersi.
- O kilku sprawach. Przede wszystkim o cyrku. - Odwróciła się w fotelu, żeby móc
patrzeć mu w twarz. - Nie pisałam, bo wydawało mi się to zbyt ważne. Również dlatego nie
dzwoniłam. Widzisz... - Nagle wszystkie starannie przygotowane przemówienia wyleciały jej z
pamięci. - Nie możesz oddawać czegoś ot tak, po prostu. Ani ja nie mogę tego przyjąć.
- Niby czemu? - Wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy. - Oboje wiemy, że zawsze
należał do ciebie. Kawałek papieru nic nie może tu zmienić.
- Edward... Przecież Carlisle zostawił go tobie.
- A ja przekazałem tobie. Westchnęła z rezygnacją.
- Gdybym przynajmniej mogła ci zapłacić...
- Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, jaka jest wartość marzenia czy cena ludzkiej duszy. - Bella
słuchała, patrząc na niego bezradnie. - Nie potrafiłem znaleźć wówczas odpowiedzi. Czyżbyś ty
ją znalazła?
Z westchnieniem pokręciła głową.
- No, dobrze. A ta inna sprawa? Mówiłaś, że jest coś jeszcze?
A więc to już! Ostrożnie odstawiła kubek i podniosła się z fotela. Przez chwilę czekała, aż
jej żołądek uspokoi się, zrobiła parę kroków po pokoju, wreszcie odwróciła się i odetchnęła
głęboko. Dopiero teraz spojrzała Edwardowi w oczy.
- Chcę zostać twoją metresą - oznajmiła najspokojniej w świecie.
- Co takiego? - W głosie Edwarda słychać było bezgraniczne zdumienie.
Odchrząknęła i powtórzyła.
- Chcę być twoją metresą. To chyba nadal właściwy termin? A może wyszedł już z
użycia? W takim razie słowo „kochanka” powinno być dobre.
Bardzo powoli Edward postawił swoją kawę obok kubka Belli i podniósł się na nogi. Nie
podszedł do niej, tylko patrzył na nią w osłupieniu.
- Bella, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz.
- Oczywiście, że wiem - przerwała mu. - Może nie używam właściwych słów, ale wiem, o
co mi chodzi i jestem pewna, że ty także. - Zrobiła krok w jego stronę. - Pragnę, żebyś się ze mną
kochał, chcę mieszkać z tobą, jeśli mi na to pozwolisz, albo przynajmniej gdzieś w pobliżu.
- Bella, przecież to nie ma sensu - przerwał jej ostro. Odwrócił się od niej, ręce włożył do
kieszeni i zacisnął je w pięści. - Nie wiesz, o co mnie prosisz.
- Już ci się nie podobam? Obrócił się na pięcie.
- Jak możesz mnie o to pytać? - wykrzyknął. - Oczywiście, że mi się podobasz!
Znów podeszła bliżej.
- W takim razie, skoro ja pragnę ciebie, a ty mnie, czemu nie możemy zostać
kochankami?
Zaklął ze złością i chwycił ją za ramiona.
- Wyobrażasz sobie, że mógłbym cię tu mieć przez zimę, a potem beztrosko pozwolić,
żebyś odeszła? Myślisz, że potrafiłbym na początku sezonu spokojnie patrzeć, jak odchodzisz z
mojego życia? - Potrząsnął nią tak mocno, że całkiem zabrakło jej tchu. - Oszaleję przez ciebie! -
Nagle przyciągnął ją do siebie. Jego wargi miażdżyły jej usta, palce wbijały się w ciało. Belli
kręciło się w głowie ze zdumienia, bólu i podniecenia. Miała wrażenie, że minęły już wieki od
czasu, kiedy ostatni raz czuła jego usta na swoich. Usłyszała, jak jęknął, odrywając się od niej. Z
trudem utrzymała równowagę, kiedy się odsunął. - Co mam zrobić, żeby się wreszcie od ciebie
uwolnić? - wyrzucił z siebie ze złością, odwracając się gwałtownie.
- Myślę, że nie powinieneś zaczynać od całowania mnie w ten sposób.
Widziała, jak unoszą się i opadają jego ramiona.
- Od chwili, gdy otworzyłem ci drzwi, robiłem co w mojej mocy, żeby do tego nie doszło.
Podeszła do niego i położyła rękę na jego ramieniu.
- Przepraszam, nie mam doświadczenia w tych sprawach. Wydawało mi się, że lepiej
będzie, jeśli powiem otwarcie, niż gdybym próbowała cię uwieść.
Z ust Edwarda wydobył się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni jęk.
- Isabello - szepnął, odwracając się i biorąc ją w ramiona. - Jak mam ci się oprzeć? Ile
razy będę musiał odchodzić, nim się od ciebie uwolnię? Sama myśl o tobie doprowadza mnie do
obłędu.
- Edward... - Westchnęła, zamykając oczy. - Tak długo czekałam, żebyś mnie objął. Chcę
do ciebie należeć, choćby na króciutko.
- Nie! - Odsunął się od niej i dwoma palcami uniósł jej brodę do góry. - Zbyt mocno cię
kocham, żeby pozwolić ci odejść, a jednocześnie kocham cię na tyle gorąco, by wiedzieć, że
muszę ci na to pozwolić.
Ze zdumienia odjęło jej mowę. Mogła tylko na niego patrzeć.
- Oczywiście, inaczej było, gdy jeszcze nie wiedziałem - ciągnął Edward. - Łudziłem się,
że gdy się z tobą prześpię, zdołam się pozbyć tego napięcia. A potem, tej nocy gdy umarł Ari,
trzymałem cię w ramionach, kiedy zasnęłaś. Wówczas zrozumiałem, że cię kocham... Że po-
kochałem cię od pierwszej chwili.
- Ale przecież... - Bella potrząsnęła mocno głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Nigdy
nic mi nie powiedziałeś. Byłeś taki zimny...
- Nie mogłem cię dotykać, bo wiedziałem, że to mi nie wystarczy. - Przyciągnął ją bliżej i
wtulił twarz w jej włosy. - Tyle że nie potrafiłem odejść. Wiedziałem, że jeżeli zechcę cię mieć,
tak naprawdę, na zawsze, jedno z nas będzie musiało zmienić swoje życie. Zastanawiałem się,
czy potrafiłbym zrezygnować z prawa... W gruncie rzeczy całe życie tylko tym chciałem się
zajmować. Uświadomiłem sobie jednak, że ciebie pragnę mocniej.
- Och, Edward... - Pokręciła głową, ale w tym momencie znów odsunął ją od siebie.
- A potem zrozumiałem, że to i tak się nie uda - mówił, idąc w stronę szklanej ściany.
Stanął przy oknie i patrząc na sypiący śnieg, ciągnął: - Za każdym razem, gdy wychodziłaś na
arenę, przeżywałem piekło. Z początku myślałem, że z czasem można do tego przywyknąć, ale to
nieprawda. Było coraz gorzej. Próbowałem wyjechać, wrócić do domu, ale nie umiałem uwolnić
się od ciebie... Ciągle wracałem. Tamtego dnia, gdy zostałaś ranna... - przerwał nagle. -
Widziałem, jak stajesz przed tym chłopcem i przyjmujesz cios na siebie. Nie potrafię nawet po-
wiedzieć, co wtedy czułem. Myślałem tylko o tym, że muszę się do ciebie dostać. Nie wiem, czy
Pete powiedział ci kiedyś, że powaliłem go na ziemię, nim chwycił mnie Buck. A potem
musiałem... stać tam i patrzeć, jak lew śledzi każdy twój ruch. Nigdy wcześniej tak się nie bałem.
Przez chwilę panowała cisza.
- A potem było już po wszystkim - podjął - i wreszcie puścili mnie do ciebie. Byłaś taka
blada, krwawiłaś, gdy brałem cię w ramiona. - Zaklął cicho i zamilkł na kilka sekund, kręcąc
głową. - Chciałem spalić ten cały cyrk, zabrać cię stamtąd, wydusić te wszystkie koty gołymi
rękami. Zrobić cokolwiek... Jeszcze nie przestały mi się trząść ręce, a ty już planowałaś, żeby
wrócić do tej cholernej klatki.
Powoli odwrócił się od okna i zbliżył do niej.
- Długo jeszcze widziałem ten wypadek, kiedy tylko zamknąłem oczy. Mogę dokładnie
pokazać, gdzie masz blizny. - Przesunął palcem po jej ramieniu. Po chwili z rezygnacją pokręcił
głową. - Gdybym cię teraz zatrzymał, nie pozwoliłbym, abyś wróciła do swojego życia. A nie
mogę prosić, byś je porzuciła.
- Chciałabym, żebyś to zrobił. - Patrzyła na niego poważnie. - Bardzo bym tego chciała...
- Wiem przecież, ile to dla ciebie znaczy.
- Chyba nie więcej niż prawo dla ciebie - odparła zdecydowanie. - A sam powiedziałeś, że
gotów byłeś je porzucić.
- Tak, ale...
- No dobrze. - Odgarnęła włosy. - Skoro ty nie chcesz tego zrobić, będę musiała sama cię
spytać. Ożenisz się ze mną? Tak czy nie?
Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
- Bello, nie możesz...
- Oczywiście, że mogę. To nie średniowiecze. Jeśli chcę cię prosić o rękę, mogę to zrobić.
I właśnie zrobiłam - podkreśliła.
- Bello, ja nie...
- Tak czy nie, mecenasie? - Podeszła tak blisko, że ich stopy prawie się zetknęły. -
Kocham cię, chcę zostać twoją żoną i mieć kilkoro dzieci. Czy to ci odpowiada?
Edward otworzył usta i po chwili je zamknął. W końcu uśmiechnął się i położył dłonie na
ramionach Belli.
- To wszystko dzieje się tak szybko. Trochę mnie zaskoczyłaś.
Poczuła, jak ogarnia ją fala radości.
- Faktycznie - przyznała. - Daję ci w takim razie minutę na zastanowienie, ale od razu
uprzedzam, że nie przyjmuję odmownej odpowiedzi.
Palce Edwarda pieściły jej szyję.
- Wygląda na to, że mam niewielki wybór.
- W ogóle nie masz wyboru - skorygowała. - Splotła ręce na jego karku i przyciągnęła
jego głowę do swojej. Powoli osunęli się na dywan. Przez długą chwilę ich usta pozostały
złączone w pocałunku, który mówił znacznie więcej niż słowa. Edward, jakby sprawdzając, czy
nie śni na jawie, przesuwał dłonie po jej ciele i smakował cudowny zapach jej skóry, za którym
tak długo tęsknił.
- Jak mogłem myśleć, że potrafię bez ciebie żyć? - spytał cicho, znów szukając jej ust. -
Musisz być pewna, Bello. Musisz być pewna... - Jego głos był ochrypły z pożądania. - Nie będę
umiał już cię puścić. Proszę cię o wszystko.
- Nie, to nie tak. Przytul mnie mocniej. Pocałuj mnie jeszcze - zażądała, gdy jego usta
błądziły po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że pocałunek może być taki podniecający. Nie,
pomyślała. On o nic nie prosi, on daje.
- To nie tak - powtórzyła, gdy ich usta rozłączyły się.
- Zostawiam coś za sobą, żeby dostać coś znacznie ważniejszego - powiedziała, wtulając
twarz w jego szyję. - Kiedy zobaczysz, jak bardzo cię kocham, zrozumiesz, co mam na myśli.
Edward odsunął się trochę i spojrzał jej w twarz. Kiedy się w końcu odezwał, powiedział
tylko jedno słowo: jej imię. Zabrzmiało to zupełnie jak westchnienie. Bella położyła rękę na jego
policzku.
- Jeśli można poszukać kompromisu... - zaczął.
- Nie. - Pokręciła głową, pamiętając słowa jego matki.
- Nie zawsze daje się znaleźć kompromis. A my kochamy się na tyle mocno, że nie jest
konieczny. Nie myśl tylko, że się poświęcam, bo tego nie robię. - Z uśmiechem pogłaskała jego
szorstką brodę. - Nie żałuję ani jednej minuty swojego życia w cyrku, ale nie żałuję też, że po-
stanowiłam je zmienić. Dałeś mi ten cyrk, więc zawsze będę jego częścią. - Uśmiech zniknął z jej
twarzy, gdy spojrzała na niego z powagą. - Czy zechcesz być mój, Edwardzie?
Sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do ust.
- Już jestem twój. Kocham cię, Isabello. Całe życie będę cię kochać.
- To za mało - szepnęła, gdy ich usta znów się zetknęły. - Chcę znacznie więcej, na
wieczność.
Z rosnącym pożądaniem ręce Edwarda pieściły jej ciało.
Rozpiął guziki sweterka i gorącymi pocałunkami pokrywał jej szyję.
- Jakie piękne - wyszeptał zmysłowo, gdy dotarł do jej piersi. Bella z trudem łapała
oddech. - Drżysz... Uwielbiam to, że potrafię sprawić, by twoje ciało drżało pod moimi dłońmi. -
Znów całował jej usta, tuląc ją mocno do siebie. - Tak długo pragnąłem być z tobą, trzymać cię w
ramionach. Po prostu przytulić się do ciebie. Nie pamiętam już, żebym kiedykolwiek o tym nie
marzył.
Bella wtuliła się w niego, wzdychając ze szczęścia.
- Edward...
- Hm?
- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze.
- Na co? - Wsunął palce w jej włosy i całował jej powieki.
Otworzyła oczy i uniosła brwi.
- Ożenisz się ze mną?
Roześmiał się głośno, obrócił ją na plecy i złożył na jej ustach gorący pocałunek.
- Czy wystarczy, jeśli zrobię to jutro?
:) aneta150205