ROZDZIAŁ
1
Charlie Whitman pracował w agencji reklamowej Wood-
son & Meyers zaledwie od dwóch dni, a juŜ dostał zaproszenie
na bal boŜonarodzeniowy, wyprawiany rokrocznie dla stałych
klientów firmy. Taki bal powinien nastręczać okazję zarówno
do załatwiania spraw zawodowych, jak i do miłego spędze-
nia wieczoru. Elegancki hotel na Manhattanie to odpowiednie
miejsce, w sam raz dla zamoŜnych ludzi z koneksjami, któ-
rych karykatury z telewizyjnych seriali wydawały się bardziej
prawdziwe niŜ oni sami. Podano dobre trunki i wykwintne
jedzenie: po takim wieczorze niezawodnie paru dŜentelme-
nów odholują do taksówek. Niejedna wytworna dama znaj-
dzie tu nowego kochanka. Nie Ŝeby Charlie był cynikiem, po
prostu wiedział, na czym to polega. Reklama, choć ucieka się
do niespodzianki, Ŝywi się tym, co doskonale przewidywalne,
i to teŜ Charlie dobrze wiedział. Jedyny problem polegał na
tym, Ŝe niespokojny duch, jakim był Charlie Whitman, za-
wsze przedkładał niespodziankę nad to, co przewidywalne.
I wtedy zobaczył właśnie ją. Była wysoka, miała jasne
włosy do ramion i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Oczy,
w których mógłby utonąć. W falującym tłumie wystrojonych
i obwieszonych biŜuterią kobiet, w swojej prostej czerwonej
sukience stała niczym latarnia morska! Sprawiała wraŜenie
kogoś, kto trwa na straŜy tych wszystkich beztrosko mrowią-
cych się ludzi z kieliszkami w ręku.
Nieświadoma, Ŝe Charlie ją obserwuje, kobieta w czer-
wonej sukience z oŜywieniem rozmawiała z wyfraczonym i
przypominającym nieco pingwina kierownikiem sali. Wska-
zywała coś na stole, a sądząc z jej rumieńców, było oczywiste,
Ŝ
e nie jest to przyjacielska pogawędka.
Nie była ani najbardziej elegancką, ani nawet najpiękniej-
szą kobietą na tej sali. A jednak było w niej coś, co przyciąga-
ło wzrok Charliego jak magnes. Bardzo atrakcyjna i chyba z
charakterem, pomyślał. A to moŜe oznaczać kłopoty, dopo-
wiedział sobie w duchu. Na ogół starał się unikać zdecydowa-
nych, energicznych kobiet - irytowały go. Tymczasem nie
mógł oderwać od niej wzroku. Mimowolnie uśmiechnął się do
siebie.
W agencji pracował od dwóch dni, ale w branŜy był od lat,
na tej sali znał więc prawie wszystkich, którzy zajmowali się
reklamą. Ale jej nie. Na razie.
-
Kim jest ta wieŜa z kości słoniowej? - zagadnął znajo-
nego, który akurat się napatoczył.
-
Ehmm? Uhm? - Joe Mancini przełknął kęs kurzego ud-
ka i nadstawił ucha, bo z rogu sali dochodziła głośna wrzawa
i salwy śmiechu.
Niski i krępy, z wąsami, które zakrywały mu połowę twa-
rzy, Joe był geniuszem myślenia obrazem, ale jak wielu pla-
styków, nie traktował języka jako odpowiedniego narzędzia
ekspresji. W tym tandemie, bo zdarzyło im się razem praco-
wać, to Charlie był odpowiedzialny za słowo.
- Pytam o tę kobietę w czerwonym. Co to za jedna?
Joe zatrzymał rękę z udkiem na wysokości ust i spojrzał we
wskazanym przez Charliego kierunku.
- Ach... To Cassie Armstrong. Analityczka - powiedział,
a potem wpakował sobie w usta następną porcję mięsa.
Charlie westchnął z rezygnacją. Przydałoby mu się nieco
więcej informacji, tym bardziej Ŝe w światku reklamiarzy
wszyscy, prawie wszystko wiedzieli o wszystkich. Joe Manci-
ni nie był jednak osobą, od której moŜna by się czegokolwiek
dowiedzieć.
-
Ale co jeszcze? Jakieś szczegóły, Joe... Szczegóły - nie
poddawał się Charlie. - Jaka ona jest? Z kim sypia? Jakie ma
upodobania? Czego nie lubi... No wiesz...
-
Jest specjalistką od bilansów. Ma, zdaje się, jakiegoś
chłopaka. Miła... - wykrztusił Joe.
Wiadomość o tym, Ŝe ma chłopaka, nie zrobiła na Charliem
wraŜenia. Natomiast cała reszta wprawiła go w szczere zdumie-
nie. Specjalizuje się w rachunku zysków i strat i jest miła? Jak to
moŜliwe? Dla niego, jak dla kaŜdego artysty, księgowi to były
przyziemne stwory, wymyślone jedynie po to, by przeliczać
fajerwerki wyobraźni na pieniądze i utrudniać pracę twórczym
jednostkom takim jak on. Musiał jednak przyznać, Ŝe dziewczy-
na wygląda na sympatyczną osobę. Ta ostatnia konstatacja spro-
wokowała go do ostatniego juŜ pytania.
- A dla kogo pracuje?
- Dla nas. Opracowuje właśnie projekt dla Majik Toys.
Charlie znowu się uśmiechnął. Czuł, Ŝe polubi swoją nową
pracę.
Nikt nie posądziłby Charliego o altruizm, natomiast
całkiem inaczej było z jego impulsywnością. Z tego akurat
słynął. Zastanawiając się, jak rzecz rozegrać, ruszył przez
salę.
- A ty dokąd? - krzyknął za nim Joe.
-
Idę z pomocą tej młodej damie - odkrzyknął przez ramię
Charlie.
-
Ehmm... Hmm - skomentował Joe we właściwy sobie
sposób.
Charlie zbliŜył się na tyle, Ŝeby słyszeć rozmowę.
- JuŜ pani mówiłem, Ŝe nie ja robiłem tę rzeźbę z lodu
- powiedział gniewnym tonem kierownik sali. - Mam tu
taj inny zakres obowiązków! MoŜe pani zgłaszać pretensje
do jakości jedzenia, napojów, ale rzeźby z lodu to nie moja
sprawa!
Potem usłyszał podniesiony głos Cassie Armstrong.
- Ale tymczasem rozpuściła się i cały stół jest zalany!
Charlie spojrzał w kierunku najbliŜszego stołu. Rzeczywi-
ś
cie, resztki tego, co było lodowym łabędziem, a teraz przypo-
minało osowiałą kaczkę, stały na półmisku, pod którym wid-
niała wielka mokra plama.
-
Niech pan to stąd zabierze, zanim moja sałatka z cykorii
całkiem spłynie ze stołu!
-
Pani sałatka nic a nic mnie nie obchodzi.
Kiedy wymiana zdań zaczęła się przekształcać w zwyczaj-
ną pyskówkę w stylu nowojorskim, Charlie postanowił wkro-
czyć do akcji.
- MoŜe mógłbym wtrącić tu swoje trzy grosze i podpo
wiedzieć rozwiązanie?
Spoczęły na nim dwie pary oczu pałających Ŝądzą mordu.
- A pan kim jest, u diabła? - skrzywił się wyfraczony je
gomość.
To dobre pytanie, pomyślała Cassandra Armstrong. MoŜe
znalazł się wreszcie w tym całym hotelu ktoś przytomny. Zna-
ła większość zgromadzonych na sali osób, ale tego wyso-
kiego, krótko ostrzyŜonego męŜczyznę ze śmiejącymi się,
szarymi oczami widziała po raz pierwszy. Na pewno zapamię-
tałaby to szare spojrzenie. Miało jakiś szczególny, łobuzerski
błysk.
- Jest pan naszym gościem? - spytała, modląc się w du
chu, Ŝeby ten świadek awantury nie okazał się którymś z waŜ
nych kontrahentów firmy.
- Wypluj to słowo, kobieto!
Powiedział to z takim przeraŜeniem, Ŝe gdyby nie była
zdenerwowana, wybuchnęłaby śmiechem.
- Powiedzmy, Ŝe jestem tutaj stroną całkowicie neutralną.
Jak nie przymierzając jakaś Szwajcaria...
Cassie i kierownik sali spojrzeli po sobie. Charlie zoriento-
wał się po ich minach, Ŝe jego pojawienie zbiło ich z tropu.
Postanowił zatem pójść za ciosem.
- Widzisz, Tom... - zaczął, odczytując z plakietki w kla
pie smokingu imię- myślę, Ŝe nie ma się co unosić. Wiem, Ŝe
związek zawodowy dekoratorów nie będzie zachwycony, jeśli
się w to wtrącisz, ale cóŜ się w końcu stanie, jeśli usuniesz ze
stołu to okropieństwo w stanie półpłynnym?
Kierownik spojrzał na niego niezdecydowany. Niewiele
w gruncie rzeczy ryzykował i widać było, Ŝe rozwaŜa pro-
pozycję.
-
Pięćdziesiąt dolców - mruknął.
-
Niech będzie - zgodził się Charlie. - Powiedzmy, Ŝe
przykry szelest banknotów przepłoszył łabędzia.
Kiedy umierający łabędź wędrował do kuchni, Cassie zdała
sobie sprawę, Ŝe oto temu męŜczyźnie udało się załatwić w
pół minuty to, z czym ona nie potrafiła się uporać od dobrego
kwadransa. Musiała mieć bardzo zdziwioną minę, bo jej
wybawca patrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem.
-
Jest mi pani winna pięćdziesiąt dolarów. O dozgonnej
wdzięczności juŜ nie wspomnę - rzekł z czarującym uśmie-
chem. - Ale jeśli pani zgodzi się ze mną zatańczyć, puszczę
dług w niepamięć.
-
Dać w łapę! To takie proste. - Cassie kręciła głową.
Wyglądała na niezadowoloną z siebie. - Dlaczego na to nie
wpadłam?
-
Bo jest pani za uczciwa - zaśmiał się. - Ma pani zasady.
Tu jest pies pogrzebany.
-
Czy my się znamy? - Cassie popatrzyła spod oka.
-
Nie. Jeszcze nie... Ale co z tym tańcem?
Dopiero teraz przyjrzała mu się naprawdę. Musiała przy-
znać, Ŝe robi wraŜenie. Wysoki brunet z krótko przyciętymi
włosami i smukłą sylwetką miał w sobie coś z chłopca, jednak
trudno byłoby go nazwać ładnym chłopcem. Był przystojnym
męŜczyzną i tyle. I ten błysk w oczach... Skrzyły się w nich
wesołość i inteligencja. Cassie nie miała nic przeciwko tym
dwóm cechom, nawet jeśli występowały u męŜczyzn, ale czy
powinna przystać na propozycję nieznajomego?
- Taniec? O, nie, dziękuję - powiedziała. - Nie mogę.
Mam tu pewne obowiązki...
Musiał tego nie dosłyszeć w panującym wokół gwarze, bo
wyjął z jej rąk torebkę i postawił na stole, a potem ujął za
rękę i pociągnął ku sobie. Orkiestra grała właśnie „You Made
Me Love You" i Cassie nagle zdała sobie sprawę, Ŝe kołysze
się z nim w takt muzyki.
-
Naprawdę nie mogę - spróbowała jeszcze raz.
-
Niech pani na chwilę zapomni o obowiązkach. - Przy-
ciągnął ją mocniej.
Skłamałaby, gdyby uznała, Ŝe taniec nie sprawia jej przy-
jemności.
- Teraz pani nie pracuje... Proszę się odpręŜyć. JuŜ mówi
łem: nie jestem kontrahentem firmy, której interesy pani tu tak
dzielnie reprezentuje - uśmiechnął się ponownie.
Wysunęła się z jego objęć: dystans między nimi stawał się
niebezpiecznie bliski.
-
Czy to znaczy, Ŝe pracujemy w jednej firmie?
-
Proszę się rozluźnić. To polecenie słuŜbowe - odpowie-
dział Charlie, przyciągając ją do siebie. - Niech pani potraktuje
taniec jako rodzaj terapii.
Cassie znowu odsunęła się i spojrzała na klapę jego ma-
rynarki.
W LABIRYNCIE UCZUĆ» 11
-
Nie ma pan plakietki z nazwiskiem. A my wszyscy mamy.
-
Nie lubię być zaetykietkowany.
-
Aha - Pokiwała głową. Jego odpowiedź troche ją ziry-
towała. MoŜna by pomyśleć, Ŝe ona niby lubi.
Charlie roześmiał się i okręcił ją w tańcu.
-
A poza tym, widzę, Ŝe pani jest ogromnie powaŜna.
Proszę, niech pani za mną powtórzy: „Pracujemy w reklamie,
a to nie jest powaŜne zajęcie".
-
Reklama to nie jest powaŜne... - zaczęła posłusznie. -
Jak to nie jest? - Zmarszczyła brwi.
-
Pewnie, Ŝe nie - przytaknął. - To sztuka. Sztuka wma-
wiania ludziom rozmaitych rzeczy, ale na pewno nie jest to
chirurgia mózgu.
Po raz pierwszy tego wieczoru Cassie parsknęła śmiechem.
Charlie z zadowoleniem zajrzał jej w oczy. Mógł sobie pogra-
tulować.
- Wiedziałem, Ŝe wreszcie się pani uśmiechnie.
Jej niebieskie oczy miały odcień chabrowy, co Charliemu
nasunęło skojarzenie z ogrodami w stylu angielskim i cele-
browaniem popołudniowej herbaty.
- Jak pani tu trafiła?
Dobre pytanie, pomyślała Cassie. Tak jak trafiała dotąd wszę-
dzie w swoim Ŝyciu. Przypadek? Dla niej samej nie było to jasne.
Fakt, Ŝe ona, absolwentka anglistyki znanego uniwersytetu, ko-
bieta dobiegająca trzydziestki, pracowała w agencji reklamowej,
ciągle ją dziwił, choć mijał juŜ przecieŜ szósty rok.
-
Udało im się mnie przekonać, Ŝebym wzięła tę pracę.
-
Przekonywanie to ich zawód.
- Wiem. - Lekko wydęła usta. - Teraz juŜ wiem - dodała
i to przypomniało jej, Ŝe obowiązki czekają.
- Muszę juŜ iść, zobaczyć, co się tam dzieje.
Spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale nie pozwolił jej
na to.
- Jeszcze chwilę, proszę.
Szare oczy patrzyły z taką ufną pewnością, Ŝe Cassie nie
potrafiła zdobyć się na sprzeciw.
- Hmm...-Spojrzała niepewnie.
Lekko wzmocnił uścisk.
- Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy są tak zajęci, Ŝe moŜna
im podać lody z musztardą i nawet tego nie zauwaŜą.
Rozejrzała się po sali. Musiała przyznać mu rację. Obok
nich reklamiarz sieci barów szybkiej obsługi pracowicie ob-
tańcowywał spikerkę lokalnej stacji telewizyjnej. ZauwaŜyła,
Ŝ
e jego ręka spoczywa na pośladku zadyszanej kobiety.
-
Dziwię się, Ŝe agencja nie Ŝąda jeszcze od pracowników,
Ŝ
eby prywatnie załatwiali jej interesy.
-
OtóŜ właśnie. - Charlie skrzywił się z uśmiechem.
-
To akurat mąŜ i Ŝona - powiedziała Cassie. - Szkoda
tylko, Ŝe czyjś mąŜ i czyjaś Ŝona - dodała z przekąsem.
-
Rozumiem, Ŝe to się pani nie podoba?
- Nie, dlaczego? Nie ma w tym nic złego, jeśli ktoś jest
Ŝ
onatym męŜczyzną albo zamęŜną kobietą - uśmiechnęła się
Cassie.
- Nie widzę w tym nic pociągającego - odpowiedział i
znowu przycisnął ją lekko do siebie. - Ale co robi tu taka
piękna dziewczyna jak pani?
-
Tajemnica zawodowa.
-
Nie... Pytam powaŜnie. - Charlie znowu zajrzał jej w
oczy.
- Odpowiedź jest prosta. Jestem, podobnie jak ci wszyscy
tutaj - wskazała głową w stronę grupki' gości - kimś z branŜy
i z miasta.
- Akurat! - pokręcił głową. - Z tymi oczami i tak wytwor
nym typem urody? Pani oczy mówią, Ŝe pani jest inna.
- CzyŜby? - Cassie zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem.
Charlie zachichotał. Naprawdę urocza, pomyślał. Joe miał
rację. Musnął podbródkiem jej włosy i poczuł ich zapach
Pachniały trochę jak letnie siano. Wydała mu się uosobieniem
niewinności. Ale zabawy i przyjemności, na jakie chętnie by
ją namówił, wcale nie byłyby niewinne. Znowu przyciągnął
ją nieco do siebie i zsunął dłonie w dół talii, tak Ŝe ich
biodra i uda na moment się zetknęły.
Cassie nerwowo przełknęła ślinę. Przemknęło jej przez
głowę, Ŝe jeśli dłuŜej będą tańczyli w ten sposób, to sama
popłynie niczym nieszczęsny Jodowy łabędź. Nie lubiła tracić
panowania nad sobą, a juŜ zwłaszcza nie będąc pewna, w co
się tak naprawdę pakuje. Była rozwaŜna i ostroŜna. Na pewno
nie naleŜała do kobiet, którym dopiero co poznany męŜczyzna
potrafi zawrócić w głowie.
Odsunęła się i spojrzała mu w twarz.
-
Ciągle jeszcze mi się pan nie przedstawił.
Ładna, ale zasadnicza, pomyślał Charlie.
-
Czy zawsze musi pani mieć wszystko tak uporządkowane?
-
Zawsze - padła odpowiedź.
Charlie poczuł, Ŝe powinien zmienić taktykę.
- Tak myślałem. To mi bardzo pasuje do Cassie Armstrong,
opracowującej projekt Majik Toys, miłej i atrakcyjnej kobiety,
która, niestety, jak niesie wieść, ma jakiegoś chłopaka.
Nie omylił się. Była wyraźnie zaskoczona.
- Skąd pan to wie? Ja pana nie znam,..
Charlie zlitował się nad nią i postanowił skończyć tę zaba-
wę w kotka i myszkę.
- Powiedział mi to jeden mały ptaszek. Taki cichutki i nie
wadzący nikomu. - Skinął głową w stronę Joe.
PodąŜyła za jego spojrzeniem.
- Ach, juŜ rozumiem. Mam przed sobą Charlie Whitmana!
Jest pan naszym nowym pracownikiem Powinnam była od
razu się domyślić.
- We własnej osobie. - Charlie błysnął zębami w uśmiechu.
- Mam nadzieję, Ŝe nie będzie pan przysparzał mi kłopo
tów? - wyrwało jej się.
Nie była to mądra uwaga, zwaŜywszy, Ŝe właśnie przed
chwilą to on wybawił ją z kłopotu.
-
Doprawdy nie mam pojęcia, o czym pani mówi - uśmie-
chnął się szelmowsko.
-
JuŜ ja wiem. - Cassie brnęła dalej. - Słyszałam o panu
co nieco. Ma pan opinię ogromnie utalentowanego autora, ale
zanadto lubiącego chadzać własnymi drogami. Dla kogoś ta-
kiego jak ja ktoś taki jak pan to moŜe być zmora.
Wyrzuciła z siebie to ostatnie zdanie i poczuła, Ŝe moŜe się
nieco zagalopowała.
-
Wybaczy mi pan moją szczerość?
-
Teraz pani rozumie, dlaczego nie znoszę etykietek? -
odpowiedział pytaniem na pytanie.
-
Co więcej - ciągnęła - cieszy się pan równieŜ sławą
kogoś wybitnie nie ustabilizowanego, kto nigdzie nie moŜe
zagrzać miejsca. Pracował pan juŜ w pięciu agencjach. Nazy-
wają pana „Charlie Na Chwilę Whitman".
Mogłaby powiedzieć jeszcze coś. Mogłaby powiedzieć, Ŝe
uchodzi za niepoprawnego uwodziciela i Ŝe, mając trzydzieści
sześć lat, ciągle jest kawalerem. Nie chciała jednak robić zbyt
osobistych wycieczek.
-
Zgadza się, panie Whitman?
-
Nic a nic. Jestem wybitnie nie ustabilizowany? Niech
pani sama się przekona: proszę wyjść za mnie i mieć ze mną
dzieci.
Była to tak nieoczekiwana odpowiedź, Ŝe Cassie nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
-
Nie wierzy mi pani? - Zrobił minę rozczarowanego.
-
No cóŜ. MoŜe i jestem miła, ale nie urodziłam się wczo-
raj. Swoje wiem.
-
Jasne - zgodził się pojednawczo. - Ale co by pani po-
wiedziała na jakiś banalny romans, po którym przez parę
tygodni unikalibyśmy siebie w pracy?
-
Zdaje mi się, Ŝe przemawia przez pana duŜe doświad-
czenie?
-
To tylko pozory - pokręcił głową. - No więc jak?
-
Ciekawa propozycja, ale jak sam pan zauwaŜył, nie je-
stem z gatunku tych romansujących.
-
Trudno z panią dojść do ładu - westchnął Charlie. - Ale
dobrze, zatem juŜ ostatnia niegodziwa propozycja: a gdyby-
ś
my wypili drinka przed snem?
Cassie roześmiała się. Spodziewała się istotnie czegoś gor-
szego, ale w twarzy Charliego było coś takiego, Ŝe szybko
przestała się śmiać.
- Mamy stąd wyjść? - zapytała, nie będąc pewna, czy
dobrze go zrozumiała.
Teraz on się roześmiał.
- Tak, mniej więcej to miałem na myśli. A więc?
Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Nigdy by nie powie-
działa, Ŝe jest w jego typie. Co więcej, on równieŜ nie był jej
typem męŜczyzny. Ale czuła się dziwnie podekscytowana.
-
Nie proponuję pani małŜeństwa, tylko drinka - uśmiech-
nął się. - Czekam na odpowiedź.
-
Ale juŜ jestem z kimś umówiona.
-
Ach, tak! - skinął głową. - Więc pani chłopak zamierza
się zmaterializować?
Mogła powiedzieć, Ŝe Jeff Paulson nie jest wcale jej chło-
pakiem, ale nie powiedziała.
-
Ale nie jest pani męŜatką, prawda?
-
Nie, nie jestem.
-
Zaręczona?
-
Nie.
- Ale juŜ z kimś związana?
Cassie przygryzła wargi.
- Nie o to chodzi. Nie mam zwyczaju umawiać się z dwie
ma osobami w tym samym czasie.
Charlie uniósł brwi.
-
To mi się podoba: mieszka pani w Sodomie i Gomorze
nad rzeką Hudson. Pracuje pani w firmie, gdzie chodzenie ze
sobą do łóŜka to coś w rodzaju sportu. Ale nie umawia się pani
z dwoma facetami w jednym czasie. Tak?
-
Mniej więcej - mruknęła. - Poza tym nie umawiam się
na ogól z męŜczyznami, z którymi pracuję.
-
Jasne - potwierdził skinieniem głowy. - Rzeczywiście,
jest pani kobietą z zasadami. To się moŜe źle skończyć.
Niewykluczone, Ŝe to się źle skończy - dla niej, zdała
sobie raptem sprawę. Poza nimi na parkiecie nie było juŜ
nikogo. Nawet nie zauwaŜyła, Ŝe muzycy zeszli z podium, a
oni tańczą dalej. Tymczasem kelnerzy juŜ zaczęli roznosić
kolację.
- O BoŜe! - odepchnęła go. - Moje przekąski! Muszę iść!
Tym razem nie przytrzymał jej. Patrzył z rozbawieniem,
jak biegnie w kierunku kuchni.
- Panno Armstrong! - zawołał. - To nie oddział chirurgii
mózgu!
Ale juŜ zniknęła za drzwiami.
Mimo jej obaw przyjęcie przebiegało jak naleŜy. Sam szef
agencji jej gratulował. Był wprawdzie wstawiony, ale i tak
mogła być z siebie zadowolona.
Jeszcze dwukrotnie widziała Charlie Whitmana tego wie-
czoru. Pierwszy raz to ona wpadła na niego.
-
O, to znowu pan! - powiedziała, gdy szedł, niosąc z baru
dwie szklaneczki. - Właśnie się rozglądałam za panem.
-
Doprawdy - poczuła na sobie uwaŜne spojrzenie sza-
rych oczu - a myślałem, Ŝe wcale panią nie obchodzę.
Wyciągnęła z kieszeni Ŝakietu plakietkę.
-
Proszę to przypiąć. I niech pan nie ośmieli się tego zdej-
mować przed końcem przyjęcia.
-
Tak jest, kochanie. - Posłusznie wypiął pierś i objął ją
w talii, gdy przyczepiała mu plakietkę. Zaśmiał się cicho, gdy
Cassie strąciła jego ręce.
-
Spokojnie! ZwaŜywszy, Ŝe nie ma tu trzeźwej osoby,
mogłaby pani nawet się rozebrać i nikt by nie był tym poru-
szony. Zakład? - Posłał jej łobuzerskie spojrzenie.
-
Niech mnie pan nie denerwuje. JuŜ jestem wystarczająco
zdenerwowana.
-
Będę grzeczny.
-
Ma pan miejsce przy panu Bertollim, prezesie Majik
Toys. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, Ŝeby pana tam
posadzić. Jeszcze pana wtedy nie znałam.
Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Słowo harcerza: będę uosobieniem wdzięku i dobrych
manier.
Cassie nie wyglądała wcale na przekonaną. Kiedy juŜ sama
usiadła, raz po raz rzucała nerwowe spojrzenia w kierunku Whit-
mana. Z roztargnieniem słuchała tego, co mówili do niej jej
sąsiedzi. Cordon bleu stygł na jej talerzu, Ŝałośnie opuszczony.
Ze zdziwieniem musiała stwierdzić, Ŝe martwi się niepotrzebnie.
Z chwili na chwilę prezes zdawał się coraz bardziej zadowolony
ze swego sąsiada przy stole. Raz po raz wybuchał śmiechem i
z uwagą słuchał perorującego Charliego. Nie pamiętam, Ŝeby
ś
miał się tak przy mnie, poczuła ukłucie zadrości. Ona sama,
dziewczyna z małego miasta, na co dzień była zbyt spięta, aby
zachowywać się swobodnie i Ŝartować. Charlie Whitman zdawał
się typem męŜczyzny, który nigdy nie traci dobrego humoru.
A moŜe tajemnica jego sukcesów leŜała w tym, Ŝe nigdy się
niczym nie przejmował? Zobaczymy, czas pokaŜe, pomyślała,
zabierając się do zimnego juŜ kurczaka.
Po raz drugi to Charlie wpadł na nią. Przyjęcie miało się ku
końcowi. Na sali pozostali nieliczni goście i obsługa zaczynała
juŜ znosić talerze.
- Gratuluję - wyciągnął rękę z uśmiechem. - Nadzwyczaj
udane przyjęcie. Przeszła pani chrzest bojowy jako organiza
torka i moŜe pani być z siebie dumna. Jak się pani czuje?
Zadowolona?
Uśmiechnęła się znuŜona.
- Jestem półŜywa, więc nie miałam czasu się nad tym zasta
nawiać. Jeśli w przyszłym roku zwalą na mnie organizację balu
boŜonarodzeniowego, niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość
i zastrzeli mnie albo udusi, Ŝebym nie musiała się męczyć.
Czuła takie znuŜenie, Ŝe nie protestowała, kiedy pomagał
jej włoŜyć płaszcz.
-
Jakie wraŜenie zrobił na panu prezes Majik Toys?- spy-
tała, zapinając guziki.
-
Stary Vince?
Cassie uniosła brwi ze zdziwieniem. Szef Majik Toys nie
zwykł się fraternizować przy kieliszku.
-
Wygląda na starego mafioso. - Charlie uśmiechnął się
krzywo.
-
To twardy facet - przyznała. - Zabawne, w pewien spo-
sób jesteście do siebie podobni. On teŜ w ciągu ostatnich
pięciu lat pracował w kilku firmach, zanim wylądował na
fotelu prezesa. Obawiam się, Ŝe jeszcze da nam się we
znaki... A przy okazji - zwróciła się do Charliego - dostał
pan moją notatkę na temat kroju czcionki haseł, nad którymi
pracujecie?
-
Tak. - Spojrzał nieco zawiedziony jej uporem, z jakim
trzymała się tematów zawodowych. - Dostałem równieŜ dane
demograficzne i plan na przyszły rok.
Prawdę mówiąc, nawet do nich nie zajrzał: nie lubił zawra-
cać sobie głowy wytycznymi i całą tą firmową makulaturą.
-
Nie zdąŜyłem jeszcze się z nim zapoznać. Jestem tu
dopiero od dwóch dni - powiedział z powaŜną miną. - Ale
pani juŜ zdąŜyła zawiadomić mnie o swoim istnieniu - uśmie-
chnął się. - Jest pani piekielnie pracowitą osobą, panno Arm-
strong.
-
Pracujemy jak wściekli i bawimy się jak wściekli - od-
wzajemniła uśmiech. To było jedno z haseł jego autorstwa.
Wyciągnął rękę, chcąc Ŝartobliwie trącić ją palcem po no-
sie, ale w porę odchyliła głowę.
- Czy nie moŜe pani przez chwilę nie mówić o pracy?
Zaczęła się bronić, ale w końcu wzruszyła ramionami.
- MoŜe i ma pan rację - przyznała z westchnieniem. - Je
stem dziś zbyt zmęczona. Powinnam dać spokój.
Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną. Więcej: na wyczerpa-
ną. Niebieskie oczy patrzyły z pobladłej twarzy. Z jakiegoś nie
znanego sobie powodu Charlie poczuł sympatię zmieszaną ze
współczuciem. Sam był tym zaskoczony. Kiedy wyszli z holu
hotelowego w zimną, grudniową noc, usłyszał swój głos:
-
MoŜe panią odwieźć do domu? Z
uporem pokręciła głową.
-
To miło z pana strony, ale dziękuję.
- Nie chcę nigdzie pani porywać, panno Armstrong. Od
wiozę panią prosto do domu.
-
No cóŜ... Jeśli tak... Spojrzała
spod oka na Charliego.
-
Gdzie zaparkował pan samochód?
- Zabawne. Właśnie zamierzałem panią zapytać o to
samo.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Weźmiemy taksówkę. Oczywiście na spółkę. Ja usiądę
z przodu - powiedział takim tortem, jakby to było zupełnie
oczywiste.
Była zbyt zmęczona, Ŝeby protestować.
-
Mieszkam w Upper East.
-
Jasne, gdzieŜby indziej - pokiwał głową. - Ja sam mie-
szkam po drodze, w SoHo. Co za przypadek.
-
Jasne. Przypadek. To bardzo ciekawa dzielnica. Pomie-
szanie z poplątaniem.
-
To lubię.
- Vive lapetite difference - dodała z uśmiechem.
Machnął na przejeŜdŜającą taksówkę, a kiedy zatrzymała
się przy nich, otworzył drzwi szerokim gestem.
- Powóz czeka, mi lady.
ROZDZIAŁ
2
Dwa tygodnie później siedziała ze słuchawką przy uchu i
rozmawiała z Vince'em Bertollim. Przez uprzejmość nie
przerywała wypowiadanej władczym tonem litanii poleceń.
Vince z pewnością nie naleŜał do ludzi dobrze wychowanych.
Przypomniała sobie, co powiedział o nim Charlie Whitman.
Mógłby być mafijnym bossem, to prawda.
Skrzywiła się, spoglądając na zegarek. Czekało jeszcze na
nią sprawozdanie z konferencji, musiała teŜ wydrukować na-
pisane wcześniej projekty. Nie chciała jednak zniechęcać tak
waŜnego klienta, jakim dla firmy Woodson & Meyers był
prezes Majik Toys. W końcu płacono jej takŜe za uprzejmość.
Za uprzejmość oraz za udane kampanie reklamowe. Jedno łą-
czyło się z drugim. Akurat w przypadku Vince'a jedno z dru-
gim było niełatwe do pogodzenia. MoŜe i był dobrym mene-
dŜerem, ale na reklamie się nie znał.
- Proszę się nie martwić. Przyślemy panu projekty haseł
do piątku.
Z ulgą odłoŜyła słuchawkę. Odsunęła klawiaturę kompute-
ra, wstała od biurka i ruszyła do pokoju Charlie Whitmana. Od
tamtego wieczoru go nie widziała. Była zbyt zajęta. On pew-
nie zresztą teŜ, pomyślała.
W pokoju Charliego był bałagan, ale nie to ją nieprzyjmnie
zaskoczyło. Jej natura zbuntowała się, kiedy zobaczyła pracowi-
cie przygotowane przez nią dokumenty rozrzucone bezładnie na
stercie innych papierów zaścielających biurko Charliego. Dwie
kartki leŜały nawet pod biurkiem. Najbardziej jednak zdumiało
ją, Ŝe zamiast przy pracy, zobaczyła go w wesołym tłumku kole-
gów. Siedzieli i plotkowali, nie miała co do tego cienia wątpliwo-
ś
ci. Niektórzy rzucali kulami zmiętego papieru do miniaturowego
kosza, zawieszonego na ścianie pokoju. Ten kosz-zabawka to
była nowość. Wcześniej go tu nie zauwaŜyła.
- A słyszeliście o tamtej z pokoju przy windzie? - dobiegł
ją wesoły głos Charliego.
No nie, pomyślała. Facet jest tu od dwóch tygodni. Co się
stanie z tą firmą za miesiąc?
Charlie okręcił się w fotelu i ich spojrzenia spotkały się.
Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Ruszyła w jego kierun-
ku, trzymając w dłoniach duŜy notatnik niczym tarczę.
- Ho, ho. Inspekcja zjawia się w samo południe. Czuję, Ŝe
będzie gorąco - zaŜartował.
Spojrzała na niego surowo.
- Witam, panie Whitman. Widzę, Ŝe demoralizuje mi pan
zespół.
Charlie zrobił minę uraŜonego niewiniątka.
- Ja? Właśnie opowiadałem tym młodym ludziom, jak
powaŜnym i odpowiedzialnym zajęciem jest reklama. Ale oni
nie chcą mnie słuchać - westchnął.
Cassie odczekała, aŜ zebrani opuszczą pokój.
- Ciekawa byłam, co u pana słychać. Widzę, Ŝe w nowym
dla siebie miejscu nie cierpi pan na samotność.
Charlie załoŜył ręce na kark i uśmiechnął się szelmowsko.
- Proszę się o mnie nie martwić. JuŜ pani mówiłem. Ale to
miło, Ŝe nie zapomniała pani o mnie. Proszę, niech pani spocznie
- wskazał ręką krzesło. - Wygląda pani na przepracowaną.
- MoŜe i wyglądam, ale nie przyszłam tu odpoczywać,
tylko ustalić krój czcionki haseł dla Majik Toys. Jak pan wie,
slogany reklamowe mają być gotowe na piątek.
-
Na piątek! To znaczy, Ŝe zostało nam juŜ bardzo mało
czasu. - Załamał ręce z udaną rozpaczą.
-
Właśnie. - Spojrzała z naganą w stronę kosza-zabawki.
- Czas ucieka, a pan się bawi.
-
Od razu sobie pomyślałem, Ŝe ta zabawa się pani spodo-
ba! - wykrzyknął. - Proszę, niech pani spróbuje. - Rzucił jej
papierową kulę.
Z podziwem gwizdnął przez zęby, gdy złapała kulę, która
juŜ miała wylądować jej na piersiach.
-
Niezły chwyt. I piękne dłonie. Zapraszam do mojej dru-
Ŝ
yny.
-
Dzięki za zaproszenie, ale niech pan nie zmienia tematu.
-
To znaczy?
-
Hasła na piątek. Ma je pan juŜ? i
-
Muszę jeszcze postawić kropkę nad i. - Rzucił celnie do
kosza. - Nie lubię pokazywać półproduktów.
Oczy Cassie zwęziły się.
- Nawet nie zaczął pan nad nimi pracować! Charlie, niech
pan posłucha... - Przechyliła się przez krawędź biurka.
Spojrzał na nią z lekkim zniecierpliwieniem.
-
Panno Armstrong, proszę przestać się martwić, dobrze?
Hasła, jak sama pani powiedziała, mają być gotowe na piątek.
Mamy dopiero poniedziałek, prawda? To znaczy...
-
To nic nie znaczy - przerwała mu. - W piątek musimy
przedstawić je klientowi. Ale Ŝebym mogła z nim rozmawiać,
muszę się przygotować...
-
Przygotować się, Ŝeby móc rozmawiać?
Spojrzała ze zdziwieniem.
-
Oczywiście. A pan się nie przygotowuje do spotkań?
Charliemu nigdy coś podobnego nie przyszło do głowy.
Przygotowywać się do rozmowy?
- UwaŜam, Ŝe nie naleŜy przesadzać. Traktuję to bardziej
naturalnie niŜ pani.
Spojrzała na niego jak na wariata.
- MoŜe to się panu wydać dziwne, panie Whitman, ale my
tu serio traktujemy naszą pracę. Ja na przykład nie pracuję na
niby!
Charlie popatrzył na nią w milczeniu. Robiła surową minę,
ale nie wyglądała zbyt groźnie: raczej na zmartwioną niŜ
zagniewaną.
-
No dobrze, zgoda - westchnął. - Przekonała mnie pani.
Przestańmy się męczyć. Zaraz pani napiszę te slogany.
-
Zaraz? Jak to zaraz? - Cassie nie posiadała się ze zdu-
mienia.
-
Po prostu. Teraz.
-
Ach, tak! Po prostu teraz...
Charlie zaśmiał się. Z tą swoją miną wyglądała doprawdy
zabawnie.
-
Teraz. Robię to tylko dlatego, Ŝe jest pani taka śliczna,
a ja nie chcę, Ŝeby dostała pani zmarszczek ze zmartwienia...
-
To bardzo miło z pana strony. JuŜ myślałam, Ŝe sobie
z tym nie poradzę. - Skrzywiła się z przekąsem.
-
Niech pani da mi... - spojrzał na zegarek, po czym
gwizdnął z niedowierzaniem - no, no... Czy wie pani, która
to juŜ godzina? Widzę, Ŝe będę musiał zostać po godzinach,
a to kłóci się z moimi zasadami. JeŜeli to zrobię, to tylko
dlatego, Ŝe pani uroda rzuciła mnie na kolana. - Posłał jej
powłóczyste spojrzenie.
Cassie odpowiedziała spojrzeniem ironicznym.
- CzyŜbym się przesłyszała? Czy powiedział pan, Ŝe coś
kłóci się z pana zasadami? Nie sądziłam, Ŝe ma pan jakieś
zasady.
Teraz Charlie popatrzył na nią spod zmruŜonych powiek.
- Lepiej niech mnie pani nie prowokuje, panno Arm-
strong. To moŜe się źle skończyć.
W jego oczach było coś, co sprawiło, Ŝe postanowiła
obró- cić wszystko w Ŝart i zakończyć rozmowę.
-
Och, przepraszam! JuŜ nie będę. Obiecuję.
-
Za późno - powiedział teatralnym tonem i przechylając
się szybko przez biurko, wyrwał jej z rąk notatnik.
-
Co pan wyprawia? Proszę mi to oddać!
Charlie uniósł rękę z notesem w górę.
-
Proszę zatem tu przyjść i sobie wziąć.
-
To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała. Nie znała
się na Ŝartach, gdy w grę wchodziły sprawy słuŜbowe.
-
Niech się pan nie zachowuje jak sztubak.
-
Niestety, apele do mojej powagi nie skutkują. Zbyt wie-
le się ich w Ŝyciu nasłuchałem. Proszę znaleźć lepszy ar-
gument.
-
Chyba nie sądzi pan, Ŝe będę pana goniła po korytarzu?
-
A niby dlaczego?
Tym razem to Charlie dostrzegł w oczach Cassie błysk
gniewu.
-
JeŜeli mi pan zaraz tego nie odda...
-
To co? Zadzwoni pani do mojej matki?
Mimo woli uśmiechnęła się. Nie jest tak źle, pomyślał.
-
Widzi pani, takie dorosłe osoby jak pani zawsze mnie
fascynowały. Ciekawe, co teŜ wypisują w swoich notatkach.
- Przewrócił kartki. - O, tu mamy coś interesującego. - Kiw-
nął głową, a potem zaczął udawać, Ŝe czyta: - Pamiętać, Ŝeby
się rano ubrać. Co to by było, gdyby zgubiła pani swoje
notatki i wyszła nago na ulicę? Pojawiłaby się pani z gołą
pupą na Broadwayu?
-
Tam nie ma niczego takiego. - Cassie nie mogła po-
wstrzymać się od śmiechu.
To go jedynie ośmieliło.
- A tutaj coś jeszcze ciekawszego. Pamiętać o rannym
prysznicu. Społeczeństwo docenia pani poświęcenie, panno
Armstrong.
Ciągle roześmiana, Cassie skoczyła naprzód, próbując wy-
rwać mu notes, ale chybiła. Zaklęła pod nosem.
- Ach, jakich strasznych słów uŜywa stateczna pracowni
ca powaŜnej firmy! I to w miejscu pracy!
Ponowiła próbę. Tym razem udało jej się schwycić róg
notesu. Zwycięstwo wydawało się prawie pewne, gdy znowu
wyrwał jej trzymany kurczowo skrawek zeszytu. Straciła rów-
nowagę i wpadła na niego całym ciałem.
- Zaraz, chwileczkę! - krzyknął, unosząc notatki nad gło
wą. Drugą ręką schwycił ją w talii i przytrzymał. - Dobrze
pomyślane, ale nic z tego.
-
Nic z tego? - Desperacko złapała go za włosy i szarpnęła.
Spojrzał zaskoczony.
-
Aj! Boli! To nie fair!
- I będzie bolało! Nie darmo miałam trzech braci. Oddaj
notes!
Skrzywił się z bólu, ale nie dawał za wygraną.
-
A myślałem, Ŝe z ciebie taka łagodna owieczka!
-
Owieczka?-Szarpnęła mocniej.
-
Auu! Co za dziewczyńskie metody.
-
Bo jestem dziewczyną! - prychnęła.
Nie kłamie, pomyślał Charlie. Była krągła tam, gdzie po-
winna być krągła, i miękka tam, gdzie powinna być miękka.
- Właśnie zauwaŜyłem - wycedził przez zęby, sycząc
z bólu.
Od pierwszej chwili wyczuwał pomiędzy nimi jakieś przy-
ciąganie. I teraz równieŜ to czuł, podobnie zresztą jak Cassie.
Opuścił rękę z notatnikiem i objął ją mocniej w pasie obiema
rękami. Cassie puściła jego włosy i oparła mu dłonie na ra-
mionach.
Notatnik upadł na biurko. Stali naprzeciw siebie, za-
dyszani bardziej z podniecenia niŜ z wysiłku. Ich oczy spot-
kały się. Przez głowę przemknęła jej szalona myśl, Ŝe oto
zaraz ją pocałuje. I jeszcze bardziej szalona: Ŝe nie będzie się
broniła.
Ale nic takiego się nie stało. Kroki na korytarzu i hałas
głośnej rozmowy sprawiły, Ŝe nastrój prysł. Cassie zaczerpnę-
ła powietrza i wysunęła się z jego objęć. Spuściła wzrok i cią-
gle zarumieniona, zrobiła dwa kroki w głąb pokoju.
Charlie popatrzył na nią i dostrzegając jej zmieszanie, nie
potrafił powstrzymać się od komentarza.
-
Ostatnio widziałem kobietę, która się rumieni, w tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym roku. Nie, zaraz - chyba w
sześćdziesiątym szóstym.
-
Wcale się nie rumienię- zaprotestowała. - A jeśli nawet,
to z wściekłości.
-
Ciekawe - zauwaŜył. - Bo to wygląda na klasyczny ru-
mieniec. Pąs, jak to się kiedyś mówiło.
-
Dawaj ten notatnik, bo naprawdę przestanę Ŝartować -
wyciągnęła rękę. - Proszę - dodała, widząc, Ŝe się waha.
-
No cóŜ, skoro juŜ padło to magiczne słowo... - Wzru-
szył ramionami i podał jej notatnik.
-
I pamiętaj o tych sloganach, Charlie - rzuciła, przybiera-
jąc ton biurowej powagi.
-
Znowu zaczynasz - westchnął zrezygnowany, ale w
duchu odetchnął z ulgą, Ŝe przynajmniej nie wróciła do
oficjalnego „pan". - Ale dobrze. Daj mi pół godziny na te
hasła. Za pół godziny spotykamy się w twoim gabinecie,
zgoda?
-
Jesteś bardzo pewny siebie, Whitman.
- Ktoś z nas musi być taki. - Znacząco podniósł brwi.
Cassie pokiwała tylko głową i szybkim krokiem wyszła
z pokoju. Zgodziła się, ale czy słusznie? Pół godziny to zawra-
canie głowy, pomyślała. Ale jednak doprowadziła do tego, Ŝe
zostanie w biurze po pracy... Na razie remis.
Dokładnie trzydzieści minut później zjawił się w jej poko-
ju. Zdumiona popatrzyła na niego znad biurka.
-
Co, juŜ? Gotowe?
-
Zawodowcy pracują szybko - powiedział lakonicznie,
ale zaraz ton jego głosu zmienił się.
-
Ale tu masz cholerny porządek! - Spojrzał z niesma-
kiem na jej biurko, na którym wszystko było tak idealnie
poukładane, jakby nikt na nim nie pracował. - Co ty, wynaj-
mujesz swoje biurko komuś po godzinach?
-
Co w tym złego, Ŝe lubię porządek? - Ŝachnęła się. -
Dlaczego to, co inni uznają za zaletę, ty postrzegasz jako
wadę?
-
Taki juŜ mam rzadki dar - westchnął. - Patrzę inaczej
niŜ wszyscy.
Znowu nie mogła się nie uśmiechnąć.
- PokaŜ te hasła.
Wręczył jej kilka kartek papieru.
- Czytaj. Nie musisz krzyczeć z zachwytu.
Zaczęła czytać i ruchem dłoni wskazała krzesło. On jednak
wolał nie siadać. Z rękoma w kieszeniach krąŜył po pokoju.
Przystanął pod ścianą. Obok kilku fotografii wisiał jej uniwer-
sytecki dyplom. To jasne, Ŝe taka bystra dziewczyna musiała
mieć wyŜsze studia. Jego uwagę przyciągnęła rodzinna foto-
grafia. Trzecia z prawej stała Cassie. Ładna, opalona nastolat-
ka, wraz z rodzicami i rodzeństwem. U nóg rozłoŜył się pies.
-
Skąd pochodzisz? - rzucił przez ramię.
-
Z Nowego Jorku - odpowiedziała, nie podnosząc oczu
znad lektury.
Charlie odwrócił się.
- Z Nowego Jorku? NiemoŜliwe!
Nie zareagowała.
-
To znaczy ze stanu Nowy Jork, tak? Z jakiegoś małego
miasteczka? Twój ojciec pracował w banku, a matka udzielała
się w miejscowym towarzystwie dobroczynnym, uprawiała
ogródek. Co niedziela chodziłaś do kościoła.
-
Skąd ci to przyszło do głowy! - Podniosła oczy znad
kartki. - Ojciec prowadził sklep z artykułami gospodarstwa
domowego, a matka nie miała ani chwili dla siebie. Była
matką pięciorga dzieci!
-
A więc przepraszam. - Poprawił lekko przekrzywioną
fotografię. Lubiła pamiątki rodzinne. On sam nie miał Ŝad-
nych. - A gdzie jest mój konkurent?
Znowu podniosła oczy znad kartki. Spojrzała roztargniona.
-
Słucham?
-
Pytam, gdzie jest zdjęcie twojego chłopaka. Gdzie zdję-
cie tego szczęśliwca w blasku zachodzącego słońca?
-
Zdjęcie? Nie... Nie przeszkadzaj mi teraz. Usiądź,
proszę.
-
Interesująca propozycja. - Przysiadł na poręczy fotela.
- Co ty tam robisz? Uczysz się tego na pamięć?
- Próbuję się skupić. Dasz mi chwilę spokoju czy nie?
Wreszcie odłoŜyła kartki i wyprostowała się w fotelu.
- To dobre - oznajmiła. - Nawet bardzo dobre. Trafiasz
w oczekiwania. Językowo bez zarzutu, sugestywne. Powie
działabym...
- .. .doskonałe, tak? To chciałaś powiedzieć? Nie
zaprzeczyła.
-
I napisałeś to w pół godziny? - spytała nieufnie.
-
W dwadzieścia minut. Przez dziesięć minut szukałem
długopisu.
-
Dlaczego nie pisałeś na komputerze, jak wszyscy?
-
To twoje przywiązanie do reguł! - Wzniósł oczy do
góry.
Cassie westchnęła. Nie ma sprawiedliwości, pomyślała.
Ona siedzi w biurze po godzinach, zaharowuje się, a taki
Charlie lewą ręką pisze hasła, które rzucą wszystkich na kola-
na. Posłała mu szybkie spojrzenie znad biurka. Wpatrywał się
w nią z uśmiechem niewiniątka.
- Więc jak będzie z tą nagrodą? Zjesz ze mną kolację?
Poczuła, Ŝe mocniej bije jej serce.
-
Domagasz się nagrody za coś, co naleŜy do twoich obo-
wiązków?
-
Droga panno Armstrong! - zawołał z emfazą - Dlacze-
go z ciebie taka zasadnicza osóbka? PrzecieŜ musimy jeszcze
nad tym posiedzieć! No więc, jak będzie?
Wiedziała, Ŝe nie powinna się godzić. Przypomniała sobie
tamten taniec - omal nie zakończył się pocałunkiem. Nie na-
leŜała do kobiet, które szukają przygód. Ale zdawała sobie teŜ
sprawę, Ŝe nie moŜe teraz odmówić. Zresztą nie była taka
pewna, czy rzeczywiście chce.
- Mam duŜo pracy i ty teŜ - spróbowała raz jeszcze.
- Ale przecieŜ jest pora na kolację! Dobrze, zejdę na dół
i przyniosę jakąś pizzę albo chińszczyznę. W ten sposób zje
my w pracy: i wilk będzie syty, i owca cała, odpowiada ci to?
Nip miała na to kontrargumentu. Ale teŜ specjalnie go nie
szukała.
Siedziała z kawałkiem pizzy w jednym ręku, a drugą uru-
chamiała drukarkę. Charlie nie spuszczał z niej oczu.
- Dlaczego siedzisz i nic nie robisz? - spytała, czując, Ŝe
się rumieni.
Rzeczywiście, od momentu gdy wrócił z restauracji, nie
napisał niczego. Patrzył na nią i snuł fantazje. Co by zrobiła,
gdyby ją nagle pocałował? Gdyby to była jakaś inna dziew-
czyna, pewnie by się nie zastanawiał. Zrobiłby to i tyle. Ale
miał do czynienia z Cassie Armstrong.
-
Jak to nic nie robię? - obruszył się. - Ty chyba nie
wiesz, na czym polega proces twórczy. Czasem przeŜywa się
piekielne męki, a na zewnątrz wcale tego nie widać.
-
Akurat! - pokiwała głową. - Ty i męki twórcze! Piszesz
projekt w pół godziny i opowiadasz o swoich cierpieniach.
-
No dobrze. Niech ci będzie - zgodził się skwapliwie. -
Rzeczywiście, teraz nie pracowałem. Prawdę mówiąc, siedzę
tu i wyobraŜam sobie, Ŝe się całujemy.
Cassie omal nie zadławiła się pizzą. Poczuła, Ŝe cała oble-
wa się rumieńcem. Przełknęła z trudem i przybrała surowy
wyraz twarzy.
-
Postanowiłeś znowu sobie ze mnie poŜartować, tak?
-
Wcale nie Ŝartuję. Podobasz mi się. Lubię cię.
Tak mu się jakoś powiedziało: nie był teraz pewien, czy
Cassie jednak się nie obraziła, bo gestem nauczycielki za-
mknęła leŜący przed nią notatnik i wydęła usta.
- Myślę, Ŝe na dzisiaj dosyć tej pracy - powiedziała, odsu
wając się z krzesłem.
Charlie zgarnął kartki. Podeszła do wieszaka i ściągnęła
swój płaszcz.
-
Pamiętaj, Ŝe potrzebne są jeszcze trzy propozycje - rzu-
ciła w jego stronę, gasząc światło przy drzwiach.
-
Ale właściwie dlaczego? Ta nie wystarczy? Jest przecieŜ
bardzo dobra.
Cassie westchnęła głęboko.
- Dlatego, Ŝe Vince Bertolli lubi sobie powybierać.
Charlie pokręcił głową z niezadowoleniem.
-
Bez sensu. Niby dlaczego ma wybierać? Dajemy najle-
pszy projekt i koniec.
-
Wiem, Charlie. Vince to strasznie marudny facet. I z du-
Ŝ
ymi pieniędzmi. Lubi mieć ostatnie słowo.
Sęk w tym, Ŝe Charlie Whitman teŜ lubił je mieć. Przez
następne cztery dni Cassie chodziła, prosiła, przekonywała,
groziła - wszystko na próŜno. Charlie był nieubłagany. Co-
dziennie mówił wprawdzie, Ŝe przyniesie je następnego dnia,
ale brakujące trzy propozycje pozostawały ciągle w sferze
zapowiedzi. Na dzień przed prezentacją zdybała go w holu.
-
Gdzie one są? Tym razem juŜ Ŝadnych wymówek!
-
Nie martw się. Będą. Na razie są jeszcze nie gotowe,
ale będą.
-
Jak mają być, to niech będą - warknęła. - I raczej niech
będą dobre. Bardzo dobre.
-
Nie martw. Spadniesz z krzesła, jak je przeczytasz.
Umówili się rano w recepcji, przy windach. Gdzie on się
podziewa? Cassie nerwowo skubała rękawiczki, spacerując
tam i z powrotem. Nagle obrotowe drzwi poruszyły się, usły-
szała czyjeś wesołe pogwizdywanie i zaraz potem Charlie
Whitman stanął przed nią we własnej osobie.
Wyglądał bardzo elegancko w wełnianej marynarce i kra-
wacie. Co prawda, dosyć ekstrawaganckim, ale zawsze. Nie
dał jej jednak szans na kontemplowanie swego ubioru: rzut
oka na jego minę upewnił ją w najgorszych przypuszczeniach.
- O BoŜe! -jęknęła. - Nie napisałeś!
-
Nie - odparł flegmatycznie. - Nie będą potrzebne.
Twarz Cassie wykrzywiła się złości.
-
Ja cię chyba zabiję! - wykrzyknęła.
Jakiś przechodzący przez hol męŜczyzna spojrzał na nią
zdziwiony.
-
Czekaj, jak tylko zostaniemy sami - rozejrzała się do-
okoła - rozerwę cię na strzępy.
-
Obiecanki cacanki - roześmiał się Charlie.
Cassie posłała mu mordercze spojrzenie. Wiedziała, Ŝe tak
niczego nie wskóra. Musi jednak znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Odwołamy dzisiejsze spotkanie - rzuciła przez zęby. -
PrzełoŜymy je na przyszły tydzień. Powiemy, Ŝe się
rozchoro-
wałeś albo Ŝe właśnie złamałeś nogę. - Spojrzała na niego z
wściekłością. - Mogę ci to zaraz załatwić.
Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle złapał ją za rękę i po-
ciągnął w kierunku wind.
- Gdzie mnie prowadzisz? - szarpnęła się.
Z uśmiechem nacisnął przycisk, przywołując windę.
- Tylko bez awantur, panno Armstrong. PrzecieŜ bez prze
rwy opowiadasz mi tylko o tym spotkaniu. Właśnie na
nie idziemy i mamy do zaoferowania produkt najwyŜszej ja
kości.
- O nie! - zaprotestowała. - Ja wracam do agencji.
Szarpnęła się ponownie, ale nie zwolnił uścisku.
- Chyba nie zamierzasz tu robić scen? - Popatrzył na nią
z uśmiechem.
Wiedziała, Ŝe on sam nie cofnie się przed awanturą. Przy
windach stanęły teraz jakieś dwie kobiety i starszy pan w ka-
peluszu. Zacisnęła gniewnie usta. Ale kiedy drzwi windy za-
mknęły się za nimi, znowu wybuchła. Natarła na niego niczym
tygrysica.
- To ty robisz awantury, drogi Charlie! A poza tym, czy
zdajesz sobie sprawę, kim jest Vince Bertolli? On po prostu
wyrzuci nas za drzwi! Dla niego to normalna rzecz! MoŜe to
dla ciebie nic nie znaczy, ale ja nie lubię być wyrzucana. Nie
pomyślałeś, jakie to będzie miało konsekwencje dla naszej
firmy? Przestanie u nas zamawiać kampanie promocyjne.
A wiesz, co to znaczy dla mnie i dla ciebie? Wylatujemy
z pracy, Charlie!
Charlie nie wydawał się jednak wcale przejęty tą ponurą
wizją.
- Nie rozumiem, jakim cudem moŜemy stracić pracę, da
jąc mu projekt, o którym sama powiedziałaś, Ŝe jest świetny.
Cassie potrząsnęła głową.
- Nie znasz Vince'a. JuŜ ci mówiłam: lubi mieć wybór
- powtórzyła, ale z wyrazu twarzy Charliego odgadła, Ŝe rów-
nie dobrze mogłaby mówić do ściany.
- Trzy tygodnie! - westchnęła z rezygnacją. - Jesteś tu
zaledwie od trzech tygodni i odgrywasz rolę eksperta! Prze
czuwałam, Ŝe to się tak skończy! Jak tylko cię zobaczyłam,
wiedziałam, Ŝe będę miała kłopoty.
Niespodziewanie schwycił ją za ramiona i potrząsnął. To
podziałało. Nadal była wzburzona, ale przynajmniej spojrzała
na niego uwaŜniej.
- Posłuchaj. Vince Bertolli nie ma pojęcia, co jest dobre,
a co złe. To akurat wiemy my. Od tego jesteśmy. I to, co
moŜesz usłyszeć od niego, jest bez znaczenia. Twoja praca nie
na tym polega, Ŝeby dopieszczać klientów. Ty masz go utwier
dzić w przekonaniu, Ŝe ma cholerne szczęście, bo twoja firma
zgodziła się przyjąć jego zamówienie. Rozumiesz?
Jej oczy straciły gniewny blask. To nie był Charlie Whit-
man, jakiego znała: nonszalancki, zadowolony z siebie Ŝar-
towniś. Miała przed sobą powaŜnego faceta, zawodowca. W
tym, co mówił, było sporo racji. Musiała to przyznać. Ciągle
jednak nie mogła się pogodzić z jego bezceremonial-nością.
- MoŜe w takim razie powiesz mi, co zamierzasz? - Ob
rzuciła go cięŜkim wzrokiem.
- A jeśli ci powiem, zgodzisz się?
Cassie wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Zaufaj mi - powiedział z naciskiem. - Pracuję w tej branŜy
dłuŜej od ciebie. Nie zamierzam psuć szyków tobie i sobie.
Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Cassie miała
wraŜenie, Ŝe jej serce równieŜ. Poczuła dłoń Charliego na
swojej dłoni. Ścisnął ją znacząco.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Pokiwała głową z westchnieniem i wyszli z windy.
Sekretariat Majik Toys mieścił się za wielkimi drzwiami ze
szkła, na końcu korytarza wyłoŜonego eleganckim chodni-
kiem. Na ścianach wisiały obrazy w masywnych ramach ni-
czym w muzeum, co w przekonaniu Vince'a Bertollego miało
wywrzeć wraŜenie na klientach jego firmy.
- Vince chce uchodzić za kolekcjonera sztuki. - Spojrzała
znacząco na Charliego. - Zresztą rzeczywiście ma mentalność
kolekcjonera: ludzi i pieniędzy - dodała i zatrzymała się na
gle. - Słuchaj, Charlie, boję się, Ŝe popełnimy jakieś głupstwo.
Wracajmy lepiej - poprosiła.
W głębi duszy Charlie wcale nie był pewien, czy nie miała
racji. Sądząc po wystroju tego korytarza, jego zapachu, bły-
skach niklu i miedzi, nazwiskach autorów obrazów, nie będzie
to łatwa rozmowa. JeŜeli nie uda im się przejąć inicjatywy,
moŜe się to skończyć źle i dla nich samych, i dla firmy. Char-
lie jednak nie zamierzał rejterować. Zrobił pewną siebie minę
i prychnął przez nos.
- Nie ma mowy - powiedział twardo. - Klamka zapadła.
Chodź, damy mu popalić.
Vince Bertolli mógł być zmorą kaŜdej agencji reklamo-
wej. Charlie doszedł do tego wniosku w kilka minut po prze-
kroczeniu progu jego gabinetu. Vince był człowiekiem całko-
wicie pozbawionym wyobraźni. Niestety, on sam uwaŜał, Ŝe
jest odwrotnie. Podobnie jak wielu ludzi, którzy dorobili się
fortuny, startując od zera, był apodyktyczny, uparty i nieufny.
Elegancki garnitur, koszula, jedwabny krawat mogły na pier-
wszy rzut oka zmylić, ale naprawdę pozostawał ciągle dziec-
kiem Brooklynu. Charlie pomyślał, Ŝe wyglądał trochę jak
lokalny mafioso, który zatrzasnął się przypadkiem w cudzym
gabinecie i dziwnym zrządzeniem losu pozostał tam na re-
sztę Ŝycia. Jak ten facet o oczach bukmachera trafił do bran-
Ŝ
y zabawkarskiej, pozostawało dla Charliego prawdziwą taje-
mnicą.
Kiedy usiedli, twarz Vince'a skrzywiła się, co prawdopo-
dobnie miało oznaczać rodzaj przyjacielskiego uśmiechu.
- No, walcie - powiedział, dając tym samym znak, Ŝe czas
zacząć prezentację.
Charlie spojrzał na Cassie i porozumiewawczo zmruŜył
oczy, jakby chciał dodać jej otuchy. Z miną osoby idącej na
ś
cięcie wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Z kaŜdą chwi-
lą rozkręcała się coraz bardziej. Sama była zdziwiona, Ŝe
strach moŜe być tak dobrym stymulatorem.
Wyrzucała z siebie daty, cyfry i fakty, roztaczała przed
Vince'em wizję oszałamiającego sukcesu, za sprawą projektu
Charliego, oczywiście. Tylko raz zajrzała do rozłoŜonych na
kolanach notatek.
- I dlatego jesteśmy głęboko przekonani o trafności pro
ponowanej panu strategii - zakończyła na głębokim wydechu.
Vince zrobił chytrą minę.
- Tak. To mi się podoba - przyznał.
Cassie omyła orzeźwiająca fala ulgi, zabierając ze sobą
strach i zmęczenie. Ale zanim zdąŜyła ucieszyć się z tego,
Vince machnął ręką, jakby odganiał muchę i zapytał:
-
W porządku, a jak wyglądają pozostałe propozycje?
Cassie nerwowo przełknęła ślinę.
-
Pozostałe...Ja...
-
ś
e jak? Nie rozumiem?
-
One... To znaczy właśnie... - zaplątała się, spoglądając
na Charliego.
-
Co niby znaczy? Mówi pani tak, Ŝe nic nie mogę zrozu-
mieć. - Vince spojrzał ze zdziwieniem. - Przejdźmy teraz do
rezerwowych, jak zwykle.
-
No cóŜ... Rezerwowych nie ma - wyrzuciła z siebie
Cassie.
-
Bez Ŝartów. Jak to nie ma? Co znaczy nie ma? - skrzywił
się Vince. Przestraszona mina Cassie musiała go ośmielić, bo
prychnął pogardliwie, zsuwając na bok przedłoŜony przez
Cassie projekt i zmarszczył się z niezadowoleniem.
- Chyba zdaje sobie pani sprawę, Ŝe nie jesteście jedyną
agencją w tym mieście? Co, znudziła się pani robota? Mam
zadzwonić do pani szefa?
Cassie uczuła nieprzyjemny ucisk w Ŝołądku. Dobrze wie-
działa o szalejącej recesji. Jeśli zostanie bez pracy, będzie
musiała zmienić mieszkanie. Z zasiłku nie opłaci dotychcza-
sowego czynszu.
Znowu trzeba będzie zwrócić się o pomoc do rodziców,
dopóki nie znajdzie sobie miejsca w jakiejś szkole. A to nie
było łatwe.
Charlie, widząc, Ŝe kompletnie straciła pewność siebie,
wkroczył do akcji.
- Nie potrzebuje pan Ŝadnych dodatkowych proje
któw. I dobrze pan o tym wie, Vince - powiedział z uśmie
chem. Celowo zwrócił się do niego tak poufale. - Prawda,
Cassie?
No, dalej dziewczyno! - podpowiadał jego wzrok. Nie daj
się! PrzecieŜ sobie świetnie poradzisz!
Przez moment spoglądała na niego bezradnie. Ale tylko
przez moment. Ma rację. Nie daj się, dziewczyno!
- Nie ma pozostałych projektów, panie Bertolli, bo nie są
potrzebne. Ten jest optymalny i łączy w sobie wszystkie cele
kampanii, którą zamierza pan przeprowadzić. A poza tym,
jako wynajęci przez Majik Toys eksperci, podpisujemy się
pod nim. JeŜeli panu to nie odpowiada, to moŜe pan oczywi
ś
cie zadzwonić do firmy, ale myślę, Ŝe dotychczasowa nasza
współpraca daje panu gwarancję, Ŝe zapewniamy najlepszą
obsługę. Jeśli chce pan ryzykować i szukać innych partnerów,
moŜe pan oczywiście próbować. Rzeczywiście, na rynku po
jawia się mnóstwo agencji reklamowych ... - zawiesiła głos,
wydymając wargi.
Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Cassie wydawało
się, Ŝe słyszy, jak wali jej serce.
- Hmm. No tak... - Vince podrapał się w policzek. - Ten
właściwie mi się podoba.
Cassie opadła nieco w fotelu. Spłoszona, wyprostowała się
gwałtownie.
Vince jednak nie zwrócił na to uwagi. Wstając z fotela,
rzucił spojrzenie w stronę Charliego.
-
To, zdaje się, pana koncepcja, młody człowieku?
-
Niezupełnie. O tyle moja, Ŝe kiedy Cassie ją przejrzała,
powiedziała: dobra! - ten i koniec.
Vince spojrzał teraz na Cassie.
- Tak... To trochę zmiana reguł, ale zgadzam się. To dobry
pomysł. Przyznaję, Ŝe znacie się na swojej robocie.
Cassie starała się ukryć zdziwienie. Wielokrotnie juŜ oma-
wiała z Vince'em projekty, ale nigdy nie doczekała się takiego
komplementu. Usłyszała go teraz, gdy naruszyła utarte zwy-
czaje i była o krok od zwolnienia. Doprawdy, w tym wariac-
kim zawodzie nie ma Ŝadnych reguł.
Oczy Charliego śmiały się do niej. Widzisz? Dokonałaś
tego! I kto miał rację? - zdawały się mówić.
Ciągle na miękkich nogach zjechała z nim na dół. JuŜ na
ulicy, wciągając haust świeŜego powietrza, odwróciła się i po-
wiedziała:
- Co to jest, Charlie, Ŝe nie wiem, czy mam cię zabić, czy
pocałować?
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Pozwól, Ŝe pomogę ci się zdecydować.
Przyciągnął ja do siebie i pocałował w usta. Cassie pozwo-
liła mu na to, ale kiedy próbował powtórzyć pocałunek, od-
chyliła lekko głowę.
- Dlaczego powiedziałeś mu, Ŝe to była moja decyzja?
Wzruszył ramionami.
- A bo co?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
- To miłe.
Tak, to było miłe, przyznał w duchu Chariie, ale miał na
myśli coś zupełnie innego. Tak miłe, Ŝe aŜ poczuł się nieswojo.
Ta kobieta ze wzburzonymi przez wiatr włosami i błyszczący-
mi oczami moŜe go wpędzić w tarapaty. Udał, Ŝe się rozgląda
za taksówką.
-
No cóŜ. Czasem sam siebie zadziwiam.
-
W kaŜdym razie dziękuję.
-
Cała przyjemność po mojej stronie - uśmiechnął się. -
Musimy to jakoś uczcić! MoŜe wyskoczymy razem gdzieś
wieczorem? Nie co dzień zdarza się połoŜyć na łopatki kogoś
takiego jak Bertolli.
Zdawało mu się, Ŝe jej oczy jakby przygasły.
-
Przykro mi, ale na dzisiejszy wieczór juŜ się umówiłam.
Na twarzy Charliego pojawił się na moment wyraz zawodu.
-
Odwołaj to.
-
Nie mogę - potrząsnęła głową.
Charlie uśmiechnął się ze smutkiem.
- Naprawdę, strasznie z ciebie zasadnicza osoba, Cassie.
Staję na głowie, Ŝeby zrobić z ciebie zimnego, cynicznego
zawodowca, a ty nie chcesz mi wcale pomóc.
-
Myślisz, Ŝe nic ze mnie nie będzie?
Spojrzał na nią z góry.
-
Nie martw się. Nie dam ci zginąć.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej złoŜone kartki.
- Trzymaj. Nie będą juŜ mi potrzebne.
Cassie rzuciła okiem na podsunięte jej zadrukowane strony.
-
Co? To przecieŜ pozostałe projekty! Więc jednak je na-
pisałeś? - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
-
Jasne. Jestem moŜe trochę dziwny, ale nie szalony -
uśmiechnął się.
Cassie wybuchnęła śmiechem. Naprawdę był dziwny. Nie,
nie dziwny: był nietuzinkowy, wspaniały. W nagłym impulsie
wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję, Charlie - powiedziała, a potem odwróciła się
i wbiegła do metra.
Charlie Whitman stał i patrzył za nią, trzymając się za
policzek.
Zaczerwieniona z emocji na wspomnienie przeprawy z
Bertollim, opowiadała przy kolacji Jeffowi Paulsonowi
szczegóły rannego spotkania.
-
Niezły zawodnik. - Jeff pokiwał głową, sięgając po kie-
liszek.
-
Tak. To ktoś z charakterem - przyznała.
-
Sądząc po tym, Ŝe mówisz tylko o nim przez cały wie-
czór, to rzeczywiście musi być ktoś - uśmiechnął się Jeff.
Cassie zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Zmieszana pod-
niosła do ust filiŜankę. Jeff ma rację. Cały wieczór mówi o
Charliem. To niezbyt grzeczne.
-
Przepraszam, Jeff. Nawet nie zapytałam, jak ci poszedł
dzisiaj wykład.
-
W porządku - machnął ręką.
Jeff był bardzo miłym, dobrze wychowanym męŜczyzną.
Wykładał literaturę w City College. Poznali się blisko rok
temu, kiedy Cassie uczyła na studiach wieczorowych. Mieli ze
sobą wiele wspólnego: zainteresowania, podobne poczucie
humoru. Na swój sposób był przystojnym i atrakcyjnym męŜ-
czyzną. Jasne oczy patrzyły przyjaźnie spod srebrnych opra-
wek okularów. Dzisiejsze spotkanie wieńczyło cały szereg
wcześniejszych i Jeff miał prawo robić sobie nadzieje; lecz
kiedy wstali od stolika, a on zaproponował, by wpadła jeszcze
do niego na drinka, odmówiła grzecznie, choć stanowczo.
Ta jej odmowa nie oznaczała pruderii. Cassie nie była
dziewczyną, co to nie spojrzy na męŜczyznę, jeśli ten nie
zjawi się z pierścionkiem zaręczynowym. W college'u miała
wręcz kochanka. Jeffa lubiła, nawet bardzo, ale nie czuła do
niego niczego więcej. A bez tego nie potrafiła i nie chciała
wdawać się w bliŜsze związki. Taka juŜ była i tyle. To pewnie
znowu doszły do głosu te jej przeklęte zasady, pomyślała i
znowu usłyszała śmiech Charliego. Dlaczego ciągle o nim
myśli?
ROZDZIAŁ
3
- MęŜczyźni to dranie! - obwieścił dramatycznie od drzwi
lekko ochrypły kobiecy głos. Cassie podniosła głowę znad biur-
ka zawalonego konferencyjnymi materiałami. Ten zachrypnięty
głos mógł naleŜeć jedynie do Fran Gorham. Uśmiechnęła się.
Przyzwyczaiła się juŜ do tego, Ŝe Fran zwykła wypowiadać się
z emfazą. Stała teraz przed nią we wściekle róŜowej sukience
mini i z tą swoją ekstrawagancką fryzurą. Jak zwykle zjawiła
się u niej bez uprzedzenia. Fran miała w pogardzie wszelkie
konwenanse.
Cassie Armstrong i Fran Gorham były od zawsze wielki-
mi przyjaciółkami, chyba w myśl zasady, Ŝe przeciwieństwa
się przyciągają. Ich przyjaźń zaczęła się na studiach. Dzieliły
ten sam pokój w akademiku na Uniwersytecie Nowojorskim.
Cassie tuŜ po dyplomie zaczęła pracować w agencji rekla-
mowej. Traktowała to jako wakacyjną przygodę: na jesieni
zamierzała podjąć pracę wykładowcy literatury angielskiej
w jednym z college'ów. To właśnie Fran namówiła ją, Ŝeby
została u Woodsona & Meyersa. Cassie wciąŜ nie była pewna,
czy powinna być jej za to wdzięczna.
Fran była starsza o dwa lata od Cassie, ale zachowywała się
czasem jakby była jej matką: sama o sobie zwykła mawiać, Ŝe
urodziła się jako trzydziestopięcioletnia kobieta. Była jedyna-
czka. córką utalentowanego prawnika, który odniósł sukces
jako właściciel agencji reklamowej. Jej matka była zbyt zaab-
sorbowana wydawaniem pieniędzy męŜa i udzielaniem się
w towarzystwach dobroczynnych, by zająć się wychowaniem
dziecka. Fran wyrosła na typową nowojorską yuppie była
zdolna, przedsiębiorcza i bardzo samotna.
-
Masz na myśli jakiegoś szczególnego męŜczyznę czy
męŜczyzn w ogóle? - roześmiała się Cassie.
-
W ogóle, ale Grady Harrimana w szczególności - po-
wiedziała Fran.
-
O BoŜe! -jęknęła Cassie. - Znowu? PrzecieŜ ostatnio
mi powiedziałaś, Ŝe nie zamierzasz więcej się z nim zadawać.
Grady pracował w agencji jako księgowy. Był inteligen-
tnym i przystojnym, ale samolubnym i dość bezwzględnym
męŜczyzną. MoŜe dlatego robił w firmie taką karierę. Cassie
uwaŜała, Ŝe szkoda dla niego Fran. ChociaŜ jej przyjaciółka
nie naleŜała do kobiet, które moŜna łatwo skrzywdzić. W
agencji złośliwi mówili, Ŝe język Fran jest zarejestrowany na
policji jako zabójcza broń.
Fran machnęła ręką.
-
Nie przejmuj się. JuŜ ja sobie poradzę z tym blond
manekinem. Ale chyba rzeczywiście z nim zerwę. Mam do-
syć zakochanych w sobie facetów. W ogóle mam dosyć fa-
cetów.
-
Daj spokój - uśmiechnęła się Cassie. - Niektórzy są cał-
kiem sympatyczni.
-
Kto na przykład?
Cassie westchnęła. Odbyła z Fran setki takich rozmów.
-
Na przykład Jeff.
-
Zgoda. Akurat ten jest rzeczywiście w porządku.
-
Albo Joe Mancini. On teŜ jest bardzo miły.
Fran przez chwilę siedziała w milczeniu.
-
Fakt. Joe jest całkiem miły - przytaknęła.
A Charlie Whitman? Cassie nie odwaŜyła się zadać tego
pytania. Wiedziała, co na to powie Fran.
-
No widzisz. Mamy juŜ dwóch miłych. Na pewno są
jeszcze inni. Tylko nie trafiłaś jeszcze na tego swojego.
-
Ty jesteś taka cholernie pozytywna. To nie do zniesienia -
wykrzywiła się Fran i rozpierając się w fotelu, wyciągnęła
swoje długie, piękne nogi.
- A propos Jeffa: umówiłaś się z nim na dziś wieczór?
Cassie potrząsnęła przecząco głową.
- Dziś wieczorem ma wykład o „Wpływie angielskich ro-
mantyków na rozwój ludzkiego ducha". Zacytowałam ci tytuł
dokładnie.
Fran zrobiła naboŜną minę.
-
Uderzył w górne tony - powiedziała z przekąsem.
-
Nawet mnie zapraszał - powiedziała Cassie - ale per-
spektywa spędzenia piątkowego wieczoru na wykładzie jakoś
mnie nie pociąga.
-
Co to się wyrabia z tymi facetami? Inteligentni ludzie
zachowują się jak rozkapryszone szczeniaki... Chyba nie po-
zostaje nam nic innego, jak pójść do jakiejś miłej
restauracyjki w Upper East Side i poszukać tego właściwego
męŜczyzny albo iść do mnie i popełnić spokojnie
samobójstwo. W tej chwili mam większą ochotę na to
drugie.
-
Dziś wieczorem wyświetlają w telewizji „Casablance".
Mogłybyśmy kupić sobie lody!
-
Będziemy jeść lody, aŜ zrobimy się takie grube, Ŝe rand-
ki przestaną być naszym problemem. Bardzo mi to odpowia-
da. Po co w ogóle nam męŜczyźni?
W drzwiach pojawił się wysoki brunet z błyskiem w sza-
rych oczach.
- Przepraszam, czy to zamknięty seans nienawiści do
męŜczyzn, czy moŜna się przyłączyć?
Na jego widok Cassie uśmiechnęła się szeroko. Kolekcja
koszulek Charliego znana była całej agencji. Dzisiaj miał na
sobie z pływakiem na desce surfingowej i napisem: „śyj na
fali!"
-
No nie! - jęknęła tymczasem Fran. - A tak było przy-
jemnie... Znowu Charlie Whitman!
-
Och, Fran! Gdybym wiedział, Ŝe cię tu spotkam, to
raczej wsiadłbym do tego samolotu, co to spadł do morza trzy
dni temu - roześmiał się Charlie. Cassie i Fran! Przyjaciółki!
Nigdy by na to nie wpadł.
-
To, zdaje się, ty właśnie obgadywałaś mnie przed Cassie,
i tobie teŜ zawdzięczam swoje przezwisko? - zwrócił się do
Fran. - Brawo, Fran! UwaŜaj, Ŝebyś się kiedy nie ugryzła w
język, bo się otrujesz!
Przez te docinki przebijał ton rywalizacji dwójki najwyŜej
notowanych w agencji autorów haseł. MoŜe nie przepadali za
sobą, ale mieli dla siebie szacunek jak bokserzy, którzy potra-
fią docenić przeciwnika.
- No cóŜ, moje drogie, chętnie bym dalej słuchał obelg
pod adresem rodzaju męskiego, ale jest piątek wieczór, a to
oznacza, Ŝe powinniśmy udać się do baru co najmniej na małe
niewinne piwo.
Zwrócił się wprawdzie do obu, ale patrzył jedynie na
Cassie.
Cassie zawahała się. Miała na to ochotę, ale jako lojalna
przyjaciółka nie chciała psuć wieczoru Fran.
-
Spływaj, Whitman - warknęła Fran. - Mamy lepszy po-
mysł. A poza tym, Cassie ma chłopaka. Tracisz czas.
-
Zrobiłyśmy pewne plany na wieczór - powiedziała Cas-
sie wymijająco.
Charlie wyczuwał, Ŝe z Cassie nie pójdzie mu łatwo. Wie-
dział, Ŝe musi się starać bardziej niŜ z innymi dziewczynami
z agencji. Korciło go, by zapytać o adoratora Cassie, ale obe-
cność Fran go deprymowała.
-
No cóŜ, łamiecie mi serce. Zdaje się, Ŝe pozostaje mi
tylko praca po godzinach. - Rzucił na biurko Cassie kilka
zadrukowanych kartek.
-
To kopia dla ciebie. Wolałem to zrobić przed końcem
tygodnia, bo pomyślałem sobie, Ŝe będziesz się zamartwiała
podczas weekendu albo przyjdzie ci do głowy ścigać mnie
przez policję.
-
Tylko tydzień spóźnienia! - zauwaŜyła Cassie. - Dopra-
wdy, robisz postępy, Charlie.
-
Jeśli będziesz miała z tym jakieś problemy, to ja, albo
Joe... - Spojrzał za siebie przez drzwi i Ŝachnął się, widząc,
Ŝ
e Joe kryje się na końcu korytarza - Daj spokój, Joe! Chodź
tu, one nie gryzą. MoŜe jedna trochę kopie, ale da się
wytrzymać.
Wyszedł za próg i w chwilę potem pojawił się znowu,
pchając przed sobą przyjaciela.
- Przywitaj się z paniami, Joe.
Joe wtoczył się do pokoju z westchnieniem.
- Jak się masz, Fran - powiedział.
- Cześć, Joe. Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam...
Na pozór była to zdawkowa wymiana zdań, ale Cassie
i Charlie, znając tych dwoje, spojrzeli po sobie zdumieni. Czy
to moŜliwe? - odczytała w spojrzeniu Charliego. Czyja do-
brze słyszę? - mówiła mina Cassie. Fran i Joe mają się ku
sobie?
Charlie postanowił skorzystać z okazji. Jeśli to prawda,
moŜe uda się spławić Fran.
-
MoŜe jednak zmienicie swój plan i wyskoczymy gdzieś
we czwórkę?
-
Bo ja wiem... - Cassie spojrzała niepewnie na przyja-
ciółkę. - Co o tym sądzisz, Fran?
Ku jej zdziwieniu Fran z uporem wpatrywała się w czubki
swoich pantofli, jakby oglądała je po raz pierwszy.
-
Hmm... Czemu nie - powiedziała po chwili. - Jeśli
masz ochotę, Joe - dodała.
-
Ś
wietnie! - odparł Joe bez wahania. - UwaŜam, Ŝe to
dobry pomysł.
-
Słyszałeś? - spytała Cassie, gdy Fran i Joe wyszli po
płaszcze. - Fran i Joe? Nigdy bym na to nie wpadła. To prze-
cieŜ jak ogień i woda.
-
Tak jest zawsze- wzruszył ramionami.
-
Nie rób z siebie cynika.
W oczach Charliego tańczyły iskierki śmiechu.
-
Przeciwieństwa się przyciągają, Cassie. Jeszcze tego nie
zauwaŜyłaś? - Spojrzał na nią znacząco.
-
Przyciągają się? Doprawdy? Skąd o tym wiesz?
-
Z powaŜnego źródła.
-
To znaczy?
-
Z programu Winnie Oprah, oczywiście - powiedział z
kamienną twarzą.
Cassie parsknęła śmiechem.
-
Nie powiesz mi chyba, Ŝe masz czas oglądać program
Winnie Oprah.
-
Zawsze staram się oglądać jej program.
-
No dobrze, więc co teraz? - spytała, biorąc płaszcz.
-
Jak to co, będziemy się teraz starali połączyć naszych
przyjaciół. Jakie to piękne i wzruszające - westchnął.
- Czy zamierzasz Ŝartować ze mnie przez cały wieczór?
-
Kto wie... A co, przeszkadza ci to?
-
Po prostu chcę wiedzieć, co mnie czeka.
Charlie Whitman równieŜ bardzo był ciekaw, co go czeka
tego wieczoru. Wcisnął guzik windy. - A co porabia twój
przyjaciel?
- Ma wykład - odparła, wchodząc do windy.
Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o Jeffie, ale pomyśla-
ła sobie, Ŝe to wypadnie idiotycznie.
Charlie spojrzał ze zdumieniem.
-
Wykład? W piątek wieczorem? To jakiś bardzo powaŜny
facet.
-
Tak.
-
Co on właściwie robi?
- Jest profesorem - odrzekła z westchnieniem.
. - Czego?
- Literatury angielskiej. Wykłada w City College. Ma do
ktorat. Nazywa się Jeff Paulson. Mieszka na Long Island. Ma
tam nieduŜy dom. Dlaczego on cię tak interesuje?
Drzwi windy otworzyły się i to mu pozwoliło uniknąć
odpowiedzi. Na dole czekali juŜ na nich Fran i Joe.
- Idziemy do baru „U Cronina" - zadecydował Charlie.
Bar „U Cronina" stanowił ulubione miejsce spotkań pracow-
ników agencji reklamowych. W piątki wieczorem było tu rojno
i gwarno jak w ulu. Przy barze, jak zwykle, tłoczyli się sami
starzy bywalcy. Kiedy Charlie pchnął drzwi, puszczając obie
kobiety przodem, od razu w ich kierunku posypały się powitalne
okrzyki i dwóch albo trzech męŜczyzn ruszyło w ich stronę.
Zawrócili dopiero, gdy zobaczyli Joe.
- Co za sępy! - Charlie wykrzywił się z niesmakiem.
Jakiś brodacz zaczął klepać go po ramieniu i przywitał się
z nim kordialnie. Charliemu jednak udało się jakoś wykręcić
od dłuŜszej rozmowy.
- Czego się napijesz? - zwrócił się do Cassie.
Kiedy juŜ Cassie i Fran wybrały drink, razem z Joe ruszył do
baru, zostawiając je przy stoliku, który cudem właśnie się zwolnił.
-
To ty mnie w to wrobiłaś - powiedziała Fran, spogląda-
jąc na Cassie z wyrzutem. - Nie próbuj się wykręcać.
-
Przepraszam, Fran. Wiem, Ŝe nie powinnam, ale to przez
tego Charliego... On zawsze wpakuje mnie w jakieś tarapaty.
Bardzo jesteś na mnie wściekła?
- Wściekła? Nie, skąd...
Cassie uśmiechnęła się przepraszająco.
-
Powiedz mi, naprawdę lubisz Joe?
-
Tak... - odparła Fran w zamyśleniu. - On jest taki inny...
Przeciwieństwa się przyciągają, pomyślała Cassie, patrząc
w stronę baru, przy którym stał teraz Charlie.
-
Jest taki nieśmiały... Taki delikatny. Ale powiedz lepiej
- spytała Fran, podąŜając za spojrzeniem Cassie - co jest
między tobą a Whitmanem?
-
Jak to co? - Ŝachnęła się Cassie. - Nic. Po prostu pracu-
jemy razem i tyle.
-
Nie bujaj. Za dobrze cię znam. - Fran zrobiła znaczącą
minę.
To prawda, znamy się, jakbyśmy były siostrami, przyznała
w duchu Cassie.
-
Sama nie wiem - powiedziała z ociąganiem. - Nie
wiem, co się ze mną dzieje.
-
AŜ tak? Tego się właśnie obawiałam - westchnęła przy-
jaciółka. - Słuchaj, lubię Charliego, ale...
-
Daj spokój - przerwała jej Cassie.
- Posłuchaj! - niemal krzyknęła Fran.
Zrezygnowana Cassie przyzwalająco skinęła głową.
-
Lubię go, chociaŜ nieraz miałam z nim na pieńku. I znam
go bardzo dobrze, lepiej, niŜ myślisz - powiedziała, a widząc
szeroko otwarte oczy Cassie, dodała szybko: - Nie w taki spo-
sób, nie. Ale wiem, Ŝe potrafi prawić komplementy i niezły
z niego uwodziciel. Słuchaj, kochanie...
-
Wiem, co chcesz powiedzieć. śe to playboy i Ŝe nie jest
w moim typie. śe nie traktuje tych spraw powaŜnie, zupełnie
inaczej niŜ ja. śe powinnam raczej trzymać się Jeffa. Ale czy
nie mogę czasem się zabawić?
-
MoŜesz, oczywiście, Ŝe moŜesz. Jasne. Zrozum: ja tylko
nie chcę, Ŝeby cię skrzywdził.
-
Nie martw się. Nie dam sobie zrobić krzywdy. Fran
skrzywiła się sceptycznie.
-
Wracają - ostrzegła, spoglądając znad głowy Cassie.
Kiedy Fran i Joe odeszli uzupełnić zamówienie, bo Fran
nagle zapragnęła lodu do swego koktajlu, Cassie rzuciła Cha-
rliemu porozumiewawcze spojrzenie.
- Mieliśmy rację. Fran go bardzo lubi.
- A on ma kota na jej punkcie - roześmiał się. - To co
pomoŜemy im w tym? Zgoda?
Wyciągnął rękę w jej stronę i Cassie ją uścisnęła. Zrobiła to
niemal bezwiednie i zaraz poczuła, Ŝe jej serce przyśpieszyło
rytm. Nawet zwykły uścisk ręki w zatłoczonym barze przy-
prawia ją o takie sensacje! Spróbowała cofnąć dłoń, ale Char-
lie ją przytrzymał. Bawił się tylko jej palcami, a Cassie czuła,
Ŝ
e przechodzą ją ciarki. Musi się opanować, nie moŜe zacho-
wywać się jak mała dziewczynka.
- Mam nadzieję, Ŝe im się uda. Fran zasługuje na to - po-
wiedziała nienaturalnym głosem. - Ona jest taka dobra.
Charlie, widząc, Ŝe na jej policzki wpełza rumieniec, par-
sknął śmiechem.
-
Mógłbym uŜyć wielu przymiotników, by opisać Fran,
ale przymiotnika „dobra" na pewno nie.
-
Właśnie, Ŝe jest. Kiedyś bardzo mi pomogła.
-
Zawsze widzisz ludzi od ich najlepszej strony. Ich
spojrzenia spotkały się.
-
MoŜe po prostu jestem sprawiedliwa.
- Ach, tak? - powiedział, ciągle bawiąc się jej palcami
i przyprawiając ją o emocje, których dawno juŜ nie doświad
czyła. - A co w takim razie powiesz o mnie?
Cassie przełknęła nerwowo ślinę i zaśmiała się.
-
Ciągle nie jestem pewna.
Pokiwał głową.
-
Czuję, Ŝe poczciwa Fran ostrzegała cię przede mną.
-
Skąd wiesz?
-
JuŜ ja ją znam. I co ci o mnie powiedziała? śe jestem
Piotrusiem Panem, Złym Wilkiem i Casanovą w jednej
osobie?
-
Mniej więcej.
-
Co mogę powiedzieć? I tak jej uwierzysz. To przecieŜ
twoja przyjaciółka. I w dodatku bardzo bystra osoba.
-
Czy mam rozumieć, Ŝe i ty mnie ostrzegasz przed sobą,
Charlie?
Charlie uśmiechnął się.
- Być moŜe.
Takie stawianie sprawy jedynie zjednywało jej sympatię.
Co mogła poradzić na to, Ŝe go lubi? Teraz postanowiła trochę
się z nim podroczyć.
- JuŜ myślałam, Ŝe jesteś człowiekiem bez zasad. A moŜe
to ja jestem niebezpieczna i to ty powinieneś się strzec?
Szare oczy na moment stały się czujne.
- Porzuć nadzieję - roześmiał się.
Cassie chciała dać mu kuksańca, ale nadal więził jej rękę
w swojej dłoni.
-
Nie, dla mnie nie ma ratunku. Więc jak, Cassie? Chcesz
wdać się w maleńką awanturę bez Ŝadnych zobowiązań?
-
Oddaję się w ręce mistrza.
-
No to jazda. Napij się i idziemy stąd. Znam pewne miejsce,
które na pewno będzie odpowiadało naszym przyjaciołom - ski-
nął w stronę Fran i Joe zajętych rozmową przy barze.
ROZDZIAŁ
4
-
Bilard? - wykrzyknęła Cassie, gdy taksówka zatrzymała
się przy krawęŜniku. - Przywiozłeś nas na bilard? Charlie,
czyś ty zwariował?
-
Nie denerwuj się- szepnął jej do ucha. - To dobre miej-
sce do takich rzeczy. Nie trzeba duŜo mówić, a widok gra-
jących daje duŜo do myślenia. Działa na wyobraźnię. Zaufaj
mi.
Co mogła zrobić? PrzecieŜ zdali się na jego wybór. Nie
była przekonana, ale gdy spojrzała na swoją opiętą sukienkę,
zrozumiała, co miał na myśli.
Wnętrze lokalu zdumiało ją. Florescencyjne światła nada-
wały zadymionej sali charakter jakiejś niesamowitej spelun-
ki. Wszystko wyglądało jak na filmie. Na szczęście nie było
tłoku, ale i tak na widok zebranych tu osób Cassie miała
ochotę rzucić się do wyjścia. Nawet Joe zdawał się zaszo-
kowany.
Kiedy zasiedli na zdezelowanych krzesłach przy kiwają-
cym się stoliku, próbowała robić dobrą minę do złej gry.
-
Hmm. Bardzo... szczególny lokal - uśmiechnęła się nie-
wyraźnie.
-
Zawsze chciałam znaleźć się w miejscu spotkań Hell
Angels - powiedziała z przekąsem Fran. - To doprawdy miło
z twojej strony, Charlie, Ŝe pomogłeś mi spełnić moje naj-
skrytsze marzenie.
PodąŜając za wzrokiem przyjaciółki, Cassie dostrzegła
dwóch długowłosych męŜczyzn w skórzanych kurtkach, dŜin-
sach i w ogromnych, kowbojskich butach. Jeden z nich, w
niedbałej pozie, w rozpiętej bluzie załoŜonej na nagi, pokryty
tatuaŜem tors, trzymał w ręku kufel piwa.
Cassie z niepokojem zerknęła na przyjaciółkę i raz jeszcze
omiotła spojrzeniem tych dwóch.
- Oni naprawdę wyglądają jak Hell Angels.
Jeden z męŜczyzn zauwaŜył chyba wzrok Cassie, bo mrug-
nął do niej. Spłoszona uciekła oczami.
-
Spokojnie. Znam gorsze miejsca - oznajmił Charlie
flegmatycznie. - Musicie się trochę przyzwyczaić. Tak jest
przecieŜ zawsze: zjedzeniem, z winem, z papierosami...
-
Z krostą na nosie... - podpowiedziała Fran, posyłając
Charliemu mordercze spojrzenie.
Ten tylko westchnął.
-
Myślę, Ŝe tu moŜna coś zamówić do picia. Joe, pójdzie-
my do baru?
-
Tylko nie siedźcie tam długo - zaniepokoiła się Cassie,
rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę długowłosych.
-
Ja wychodzę - oznajmiła Fran, gdy tylko Charlie i Joe
oddalili się. - Co mamy robić w tej norze? Pić jakieś świń-
stwa? Sądząc po wyglądzie lokalu, nie ma na co liczyć.
Uniosła się nieco z krzesła, ale Cassie przytrzymała ją za
rękę.
-
Poczekaj! Nie przesadzaj! Co z twoim zamiłowaniem do
przygód?
-
Lubię się włóczyć, ale po Upper East Side. Pakuję Joe do
taksówki i wracamy tam. Jedziesz z nami?
-
Nie jadę. I ty teŜ nigdzie nie jedziesz - powiedziała Cas-
sie, zabierając jej torebkę i stawiając ją na wolnym krześle
obok siebie. - śyjmy niebezpiecznie, powiada filozof. Nie
pamiętasz?
Oczy Fran zwęziły się.
-
I kto to mówi! Nie poznaję cię, Cassie. Co w ciebie
dzisiaj wstąpiło?
-
Nic. Czy nie moŜemy się czasem zabawić? - spytała z
niewinną miną. Wiedząc jednak, Ŝe w tej roli nie wypada
zbyt przekonująco, postanowiła zmienić temat. - Jak ci idzie
z Joe?
Ta taktyka zadziałała. Twarz Fran złagodniała.
-
Myślę, Ŝe całkiem nieźle. ChociaŜ nie bardzo wiem, co
powinnam zrobić. On jest taki nieśmiały.
-
Zachowuj się naturalnie - poradziła Cassie. - Bądź sobą.
-
Nie chciałabym wyjść na głupią. Albo skończyć tak jak
moja matka.
Cassie uścisnęła dłoń przyjaciółki.
- Nie martw się. Joe to przyzwoity facet. Sama przecieŜ
wiesz. I lubi cię. Charlie mi to powiedział. Joe nie zrobi ci
krzywdy. Ale musisz dać mu szansę, pozwolić mu zobaczyć,
jaka jesteś naprawdę.
Fran z głębokim westchnieniem zdobyła się na niepewny
uśmiech.
- Wiem. Tyle Ŝe straszny ze mnie nerwus. Sama tego nie
rozumiem: mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się, jakby
to była moja pierwsza randka.
Prawda była jednak taka, Ŝe nie tylko Fran się denerwowa-
ła. Przy barze toczyła się podobna rozmowa. Charlie przyja-
cielskim gestem połoŜył dłoń na ramieniu Joe.
- Nie denerwuj się. Ona cię lubi. PrzecieŜ to widać. Wszy
stko będzie dobrze, tylko postaraj się być trochę bardziej
rozmowny.
Joe spojrzał na przyjaciela z rozpaczą.
- No dobrze - zgodził się Charlie. - MoŜesz grać rolę
małomównego faceta, jeśli tak wolisz. Ale teraz juŜ musimy
do nich wracać. Czekają na nas.
Kiedy jednak postawili drinki przed paniami i sami usiedli,
przy stoliku zapadła cisza. Cała czwórka w milczeniu sączyła
alkohole. Charlie robił co mógł, ale rozmowa się nie kleiła.
Kiedy zeszła na pogodę, Cassie rzuciła przyjaciółce błagalne
spojrzenie. Zawsze oŜywiona Fran siedziała jednak niczym
kamienny posąg.
- Chyba nie będziemy tak siedzieć? MoŜe byśmy zagrali
w bilard? - zaproponował Charlie. - Grałyście juŜ kiedyś?
Fran pokręciła przecząco głową. To się dobrze składa, pomy-
ś
lał Charlie, pociągając wszystkich w stronę wolnego stołu.
- Proponuję, Ŝeby Joe grał w parze z Fran, a ja z Cassie.
Joe, pokaŜ Fran, jak się trzyma kij.
Obstąpili stół. To beznadziejne, pomyślał Charlie, słuchając,
jak Joe, potykając się o własne słowa, cierpliwie tłumaczy Fran,
w jaki sposób powinna obchodzić się z kijem bilardowym.
- Powiedziałem: pokaŜ! -jęknął, rzucając wymowne spo
jrzenie i popychając go w stronę Fran.
No! Trochę lepiej! - westchnął w duchu, widząc, jak jego
przyjaciel, ustawiając się za Fran, manewruje nią, nachyloną
nad stołem. Odwrócił się do rozbawionej Cassie.
-
Teraz pani kolej, panno Armstrong. Pozwoli pani, Ŝe jej
zademonstruję - powiedział, pochylając się nad Cassie. -A
nie mówiłem? - szepnął jej do ucha. - Nic tak nie pomaga jak
fizyczny kontakt. Gotowa do lekcji? - To ostatnie zdanie
wypowiedział juŜ głośno.
-
Nie potrzebuję lekcji - roześmiała się. - Wiem, jak się
w to gra. Mam przecieŜ trzech braci, zapomniałeś juŜ? Poka-
Ŝ
emy im, gdzie raki zimują.
Bardzo szybko okazało się, Ŝe składy są nader nierówne.
Charlie - czego moŜna się było spodziewać - był świetnym
graczem, ale poziom gry Cassie zaskoczył wszystkich.
No, no! Charlie z podziwem uniósł brwi, widząc, jak
pewnym uderzeniem umieszcza dwie kule w łuzie w rogu
stołu. Jeszcze jedna rzecz, której się nie spodziewałem, po-
myślał.
-
MoŜna by sądzić, Ŝe jesteś zawodowym graczem.
-
Tam, gdzie się wychowałam, niewiele moŜna było ro-
bić w zimowe wieczory - powiedziała, unosząc głowę znad
stołu.
Cassie i Charlie w kilku kolejkach uporali się z przeciwni-
kami. Ale nie to przecieŜ się liczyło. Fran, ubawiona swoją
niezdarnością, raz po raz zanosiła się od śmiechu - nareszcie
była w dobrym humorze. Joe skwapliwie asystował jej przy
kaŜdym ruchu.
-
Poddaję się! - krzyknęła Fran, rzucając kij na stół. - Nie
potrafię w to grać.
-
AleŜ skąd! Idzie ci świetnie - zaprotestował Joe.
-
Naprawdę?
Joe wyciągnął rękę, jakby chciał wzmocnić swoje słowa
przyjacielskim uściskiem. Oboje poczerwienieli, gdy ich ręce
się spotkały.
- Chyba zrobimy małą przerwę. - Fran, nie czekając na
odpowiedź, odeszła od stołu. Joe bezzwłocznie ruszył za nią.
Charlie rzucił Cassie triumfalne spojrzenie.
-
A co, nie mówiłem? W moim szaleństwie jest metoda
- powiedział z przechwałką w głosie.
-
Chytry plan - przyznała. - Jesteś mistrzem w tym fachu,
Charlie.
-
Dzięki za słowa uznania. Więc jak będzie? Zmierzysz się
z mistrzem? Ale ostrzegam: w stosunku do przegranych je-
stem bezlitosny.
Cassie nie zamierzała kapitulować.
- Zagramy z ósmą bilą? - Spojrzała na niego wyzywają
co. - Jeszcze zobaczymy, kto wygra.
- Widzę, Ŝe się stawiasz - uśmiechnął się Charlie. - Do
brze, zagrajmy z ósmą bilą. MoŜe ustanowimy jakiś zakład,
aby gra była bardziej interesująca?
- Przegrany stawia drinka?
Charlie potrząsnął przecząco głową.
-
To zbyt banalne - skrzywił się. - Jesteś pewna, Ŝe wy-
grasz i nie boisz się przegranej ?
-
Pewnie, Ŝe się nie boję - prychnęła Cassie. - JeŜeli wy-
gram, to będziesz przynosił projekty w terminie i bez poga-
niania. Zgoda?
-
CięŜkie warunki, ale zgoda.
-
A jeśli ty wygrasz... To wprawdzie czysto teoretyczna
moŜliwość, ale co wtedy?
Charlie nie miał kłopotów z odpowiedzią.
- Wtedy mam prawo do randki z tobą. Spędzamy wieczór
tylko we dwoje.
Cassie poczuła, Ŝe jej puls przyśpieszył.
-
Bo ja wiem... Muszę się zastanowić. Nie umawiałam się
do tej pory z męŜczyzną, który jest i Piotrusiem Panem, i Ca-
sanovą, i Sinobrodym jednocześnie.
-
Przykro mi, ale od tego warunku nie odstąpię. To ostate-
czna propozycja: moŜesz ją przyjąć albo odrzucić.
-
Niech będzie. Ustawiaj bile - powiedziała z nagłą deter-
minacją i zaczęła smarować kredą koniec kija.
Charlie wygrał losowanie: zagrywał jako pierwszy. Pochy-
lił się nad stołem i zaczął przymierzać do uderzenia.
-
Masz szczęście. Jak to początkujący - dogryzła mu Cassie.
Wzruszył ramionami i popatrzył na łobuzersko.
-
MoŜe mam silniejszą motywację?
W dodatku sprzyjało mu szczęście. Trzy gry rozegrał po
mistrzowsku i Cassie niemal poŜegnała się z nadzieją. Na
szczęście w czwartej chybił. Teraz była jej kolej. Pierwsza
rozgrywka wypadła słabo.
- Chyba nie robisz tego umyślnie - złośliwie skomento
wał jej uderzenie.
Cassie dała mu sójkę w bok.
- Nie rozpraszaj mnie, dobrze?
Dalej poszło juŜ całkiem nieźle, ale cóŜ - był lepszy. .
- No i co będzie? - zwrócił się do niej z ironicznym
uśmieszkiem. - Przegrałaś.
Cassie zdobyła się na smutną minę, ale nie przyszło jej to
łatwo.
-
Zagramy jeszcze raz?
-
Nie ma mowy - uśmiechnął się szeroko. Wyjął kij z jej
rąk i odłoŜył na miejsce. - Wygrałem i koniec. A zatem ju-
tro. U ciebie. O siódmej. Przygotuj się na niezapomniany
wieczór.
-
Czego jak czego, ale pewności siebie to ci nie brak. -
Zmarszczyła brwi. - Jutro nie mogę.
-
Przykro mi, ale tego, Ŝe juŜ się z kimś umówiłaś, nie
przyjmuję do wiadomości. Musisz odwołać spotkanie.
-
To nie jest Ŝadna randka. Brat właśnie zdał egzaminy
końcowe i w niedzielę rodzice wydają wielkie przyjęcie.
Przyjdzie masa ludzi. Muszę im pomóc.
Przez moment nawet zastanawiała się, czy go nie zaprosić,
jednak nie zdecydowała się na to. Chyba byłoby to przed-
wczesne. Poza tym Charlie zdawał się nie pasować do towa-
rzystwa, jakie gromadzi się zwykle w domu jej rodziców.
- Naprawdę jutro nie mogę - dodała przepraszająco. -
Zrobiłabym im świństwo.
Sam nie wiedział, czym bardziej czuł się teraz poruszony:
czy tym, Ŝe znowu mu odmówiła, czy wiadomością, Ŝe są
jeszcze domy, w których celebruje się wszystkie uroczystości
i okazje rodzinne. A moŜe uświadomił sobie, Ŝe on sam nigdy
nie miał takiego domu? Kiedy zdawał egzaminy maturalne,
jego rodzice wybrali się do Europy. Nie było to dla niego
zaskoczeniem; ledwo pamiętali o jego urodzinach, a i to nie
zawsze. Jeśli juŜ pamiętali, dawali mu w prezencie czek. Po
prostu.
-
Widzę, Ŝe mi nie wierzysz - powiedziała, biorąc cień
emocji na jego twarzy za wyraz nieufności.
-
Nie o to chodzi. Zdziwił mnie po prostu powód - powie-
dział, zdobywając się na uśmiech. - Który to z braci? Bo jak
pamiętam, mówiłaś, Ŝe masz ich trzech. Ten, co nauczył cię
tak dobrze grać w bilard?
Potrząsnęła głową z rozbawieniem.
- Nie. To nie ten. Chodzi o mojego najmłodszego brata,
Timmy'ego.
Na samo wspomnienie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem:
najmłodszy z całego rodzeństwa, miał takie śmieszne rude
loczki i był w gorącej wodzie kąpany.
- Nie wykluczam, Ŝe urodził się trochę przez przypadek.
Jest o pięć lat młodszy od mojej siostry, która jest po nim
najmłodsza. Ale rodzice nie chcą o tym mówić.
CóŜ, takie rzeczy zdarzają się w niejednej rodzinie, zarów-
no dobrej jak i złej, tak jak w jego, pomyślał Charlie.
Wrócili do stolika. Na widok Fran i Joe wtulonych w siebie
na parkiecie spojrzeli porozumiewawczo po sobie. Usiedli i
przez dłuŜszą chwilę w milczeniu obserwowali tańczących.
-
Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosił.
-
Nie ma tu wiele do opowiadania. - Upiła trochę piwa ze
swojej szklanki. - Miałam dzieciństwo całkiem zwyczajne.
Jestem najstarsza z pięciorga rodzeństwa.
-
To dlatego jesteś taka powaŜną i odpowiedzialną osobą.
-
Odpowiedzialną? MoŜe tak... Po mnie jest Frank. JuŜ
Ŝ
onaty, ma troje dzieci, prowadzi sklep wraz z moim ojcem.
Potem idzie Thomas. TeŜ wciąŜ mieszka w Kingston, jest
farmaceutą. Ma Ŝonę i jedno dziecko. Dalej - moja siostra,
Cathy. Wyszła za leśniczego i jest właśnie w ciąŜy. No i Tim-
my, o którym juŜ mówiłam. Jeszcze się nie oŜenił, za to nie-
ustannie prowadza się z dziewczynami.
-
Mieszkałaś w małym miasteczku?
-
Nie w takim znowu całkiem małym - zaprotestowała. -
Kingston to jakby brama stanu Nowy Jork. Ma dobre poło-
Ŝ
enie.
-
Wierzę, choć sam nigdy tam nie byłem. A dlaczego
stamtąd wyjechałaś?
-
Chciałam studiować. Skończyłam szkołę w Albany, to
sąsiednie miasteczko, tylko trochę większe. Potem pojawiła
się moŜliwość uzyskania stypendium na Uniwersytecie
Nowojorskim, więc się zdecydowałam. Mój ojciec ciągle jesz-
cze nie moŜe wyjść ze zdumienia. Na początku nie chciał
się zgodzić na mój wyjazd: byłam jego oczkiem w głowie.
Sam osobiście załoŜył zamki w moim mieszkaniu. Wydaje
mu się, Ŝe w Nowym Jorku na kaŜdym kroku czają się
zboczeńcy.
-
Wcale nie ma takiej chorej wyobraźni. To, co mówisz,
wiele mi wyjaśnia, ale ciągle jeszcze nie wiem, dlaczego
zdecydowałaś się na pracę w agencji reklamowej.
-
To proste. Z powodu Fran. Mieszkałam z nią przez pe-
wien.czas w akademiku, a jak wiesz, Fran nie jest osób
której moŜna coś wyperswadować, jeśli juŜ się przy czym
uprze.
-
I za to ją wszyscy kochamy - westchnął znacząco Char-
lie. - A zatem, zdrowie Fran. - Podniósł swoją szklaneczkę i
spojrzał w kierunku tańczących.
-
A jak było z tobą, Charlie? To niesprawiedliwe, Ŝe teraz
ty wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie nic.
-
Ja teŜ miałem całkiem zwyczajne dzieciństwo - powie-
dział, uciekając spojrzeniem w bok.
-
Sama nie wiem dlaczego, ale wydaje mi, Ŝe nie mówisz
mi prawdy.
Charlie wzruszył ramionami.
Cassie wypiła nieco piwa i przyjrzała mu się badawczo.
- Ja ci powiedziałam. Teraz twoja kolej - powtórzyła z na
ciskiem.
Charlie zawahał się. Powiedzieć jej? Biedna dziewczyna
nawet nie wie, Ŝe otwiera puszkę Pandory. Westchnął głęboko
i przez chwilę wodził palcem po blacie stolika, jakby zastana-
wiając się, co zrobić.
- CóŜ mogę powiedzieć o sobie? Jestem jedynakiem. Wy
chowywałem się w Nowym Jorku. Zawsze mieszkaliśmy
w śródmieściu. Mieliśmy letni domek w Connecticut, jak
przystało na zamoŜnych mieszczuchów. Ze szkoły wyrzucali
mnie cztery razy, aŜ wreszcie w piątej zrobiłem maturę. A i to
tylko dlatego, Ŝe ojciec - jak podejrzewam - dał łapówkę.
Moi nauczyciele zgadzali się co do tego, Ŝe jestem zdolny, ale
kompletnie nieodpowiedzialny i wywieram zły wpływ na ko
legów. Masz pojęcie?
Cassie zaśmiała się.
-
Próbuję sobie wyobrazić ciebie jako nastolatka. A więc
jesteś synalkiem jednej z tych zamoŜnych rodzin, o których
czyta się w magazynach ilustrowanych?
-
Przykro mi, Ŝe muszę ci sprawić zawód: nie jestem tak
zupełnie typowy. Szybko wyszedłem z domu i uniezaleŜniłem
się całkowicie od rodziny. UwaŜam to za swój największy
Ŝ
yciowy sukces.
W tym stwierdzeniu była jakaś gorycz i uśmiech, z jakim
zwykle słuchała opowieści o dzieciństwie, zniknął z twarzy
Cassie.
-
A twoi rodzice?
-
Rodzice? - Podniósł szklankę do ust i wypił spory łyk.
- Chcesz, Ŝebym ci opowiedział o Sylvii i Charlesie Benning-
tonie Whitmanach... - powiedział w zamyśleniu. Im mniej,
tym lepiej, zdecydował po chwili. - No cóŜ... Oboje są psy-
chiatrami. Bardzo wziętymi. Odnieśli sukces zawodowy i, co
za tym idzie, są zamoŜni i mają silną pozycję. Ojciec jest
freudystą, a matka zawsze skłaniała się ku behawioryzmowi
w wydaniu Skinnera. To moŜe ci dać obraz, jak byłem wycho-
wywany. Pobrali się późno, spłodzili mnie jeszcze później.
Myślę, Ŝe moje urodziny były dla nich niespodzianką. Oni
lubią dzieci, ale tylko teoretycznie.
Parokrotnie dali mu do zrozumienia, Ŝe przytrafił się im
całkiem nie zaplanowany, ale teraz głośno tego nie powie-
dział. Znowu dłuŜszą chwilę siedział w milczeniu, bełtając
piwo w pustej juŜ prawie szklance.
- Nie mieli dla mnie zresztą zbyt wiele czasu. Ich Ŝycie
małŜeńskie było, powiedzmy... - zawahał się, szukając słowa
- dosyć burzliwe. Coś w rodzaju małŜeństwa Liz Taylor z Ri-
chardem Burtonem. Nawet rozwiedli się, a potem pobrali po-
nownie. Był taki rok, Ŝe nieustannie tylko spotykali się z ad-
wokatami - kaŜde ze swoim. Chyba dalej są małŜeństwem;
ale poniewaŜ dawno z nimi się nie widziałam, więc głowy nie
dam - uśmiechnął się z przymusem.
Cassie równieŜ się uśmiechnęła. W jego opowieści nie by-
ło nic wesołego, nie chciała jednak, aby jej ponura mina
utwierdzała go w przekonaniu, jak bardzo nieszczęśliwe było
jego dzieciństwo.
- Ale najzabawniejsze jest to - ciągnął dalej - Ŝe oboje
uwaŜali, Ŝe powinienem poddać się psychoanalizie. Zresztą
nadal tak uwaŜają.
Potrafił to juŜ teraz dobrze sobie wytłumaczyć: oboje
chcieli zepchnąć cięŜar jego wychowania na kogoś innego. Po
latach widział to z całą ostrością.
- Jak więc widzisz, moje dzieciństwo to nie była idylla.
I chyba jakoś mnie naznaczyło. Ja wiem, Ŝe ze mnie lekko-
duch. kobieciarz, Ŝe niczego nie traktuję powaŜnie. Taki juŜ
jestem. Pewnie jestem najgorszym facetem, z jakim kiedy-
kolwiek rozmawiałaś. Twój ojciec byłby przeraŜony, gdyby
wiedział, z kim się zadajesz. I co gorsza, miałby chyba rację.
Charlie nie powiedział o sobie i swojej przeszłości wszy-
stkiego, ale doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe wyjawił Cassie
więcej niŜ jakiejkolwiek innej kobiecie. Przynajmniej do dnia
dzisiejszego. Czuł ulgę, jednocześnie był zmieszany. Dopijał
teraz piwo i patrzył uparcie w stół. - Teraz sama widzisz,
jak róŜne moŜe być dzieciństwo
- podsumował.
Ze współczuciem połoŜyła dłoń na jego ręce.
- Ja wcale nie uwaŜam cię za potwora. Przeciwnie, wyda
jesz mi się całkiem miły.
- Miły? - Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Nie dotarło do
ciebie to, co ci opowiedziałem? Dostrzegam u ciebie bardzo
silną potrzebę wiary w przyrodzoną dobroć ludzi, droga
panno Armstrong - uśmiechnął się z przekąsem. - Wolałbym,
Ŝ
ebyś traktowała moje ostrzeŜenia powaŜnie - dorzucił, posy-
łając jej znaczące spojrzenie.
- Ale dlaczego mam być przesadnie ostroŜna?
- Ktoś moŜe cię zranić. Sama się przekonasz.
sn - Zawsze jest jakieś ryzyko. śycie niesie rozmaite niebez-
pieczeństwa - stwierdziła, rozkładając ręce, i zaraz zawsty-
dziła ją banalność tej uwagi. Komu to mówię? - przemknęło
jej przez głowę. - Mówisz jak ktoś, kto nigdy naprawdę się
nie sparzył...
- Pokiwał głową. - Ale po co prowadzimy takie powaŜne
rozmowy? Jest przecieŜ piątek wieczór. To wszystko przez
ciebie. - Spojrzał na nią z udanym wyrzutem. - Chyba muszę
cię upić.
Wziął dzban z piwem i napełnił jej szklankę. - Napijmy się,
bo zacznę opowiadać o moich ekscesach z czasów
dzieciństwa.
Nie protestowała, kiedy nalewał: mimo Ŝe mówił o spra-
wach bardzo osobistych, nie czuła się wcale zakłopotana.
Wyczuwała, Ŝe mają dobry kontakt, jak moŜe nigdy dotąd.
Nie chciała, aby tak dobrze zapowiadająca się rozmowa zmie-
niała się w jakiś błahy flirt.
-
Słuchałam cię bardzo uwaŜnie i nadal utrzymuję, Ŝe je-
steś całkiem sympatycznym facetem - uśmiechnęła się. - Sam
wiesz dobrze, jak bardzo mi pomogłeś z Vince'em. A teraz
robisz coś dobrego dla Fran i Joe. To chyba wszystko coś
znaczy?
-
OtóŜ mylisz się - wycedził.
Niespodziewanie ujął jej podbródek i przyciągnął do sie-
bie, zaglądając jej prosto w twarz. Miał teraz przed sobą czy-
ste, niebieskie oczy. Przez chwilę wpatrywał się w nie w mil-
czeniu. ZauwaŜył, Ŝe na policzki Cassie wypełza rumieniec,.
Musnął palcem po zaróŜowionym policzku.
- Nigdy nie zrobiłem w Ŝyciu niczego bez powodu.
Cassie poczuła lekkie mrowienie na karku; napięcie, jakie
zawsze wyczuwała między nimi obojgiem, przybrało postać
podniecającego dreszczu. Wnętrze lokalu zasnuła mgła. Miała
teraz przed sobą tylko jego twarz, oczy wpatrujące się z nią
z intensywnością, która budziła lęk i fascynację.
-
Widzę, Ŝe znowu robisz się zła - powiedział z uśmiechem.
-
Wcale nie.
Wypowiedziała to niemal bezgłośnie. Czuła, Ŝe traci pano-
wanie nad sobą. Chwytając głośno powietrze niczym tonący,
wyszeptała:
- I co zamierzasz teraz zrobić?
PrzybliŜył swoją twarz tak blisko, Ŝe poczuła na ustach
jego gorący oddech.
- Zamknij oczy, bo mam zamiar cię pocałować.
Wiedziała, Ŝe jeśli to zrobi, przepadnie. Nie mogła jednak
zdobyć się na protest. Była jak w letargu.
Wyrwał ją z niego głos Fran.
- Słuchajcie no, wy dwoje. Idziemy stąd!
Nastrój prysł. Charlie i Cassie jak na komendę odsunęli
głowy od siebie.
-
Ona powinna reklamować budziki - warknął Charlie.
-
Jest jak anioł stróŜ - roześmiała się Cassie z przymusem.
Ten ton przymusu w głosie Cassie nie uszedł jego uwagi.
Charlie skrzywił się z satysfakcją. Jej niezadowolenie tym
razem przynajmniej korespondowało z jego poŜądaniem.
- Coś mi się zdaje, Ŝe twoja przyjaciółka mnie nie lubi.
Fran do tej pory nie miała ochoty przekomarzać się z Char-
liem ani wdawać się w utarczki słowne, ale słysząc tę uwagę,
zmieniła decyzję. W taksówce zarządziła taki kurs, by naj-
pierw wysadzić Joe i Cassie i zostać z Charliem sam na sam.
- Do zobaczenia - szepnęła Cassie, gdy Charlie wysiadł
z taksówki, by podprowadzić ją do bramy. - Postaram się przy
najbliŜszej okazji jakoś dać do zrozumienia Fran, by raczej
pilnowała swego nosa, ale wiesz, jaka ona jest...
- Pamiętaj: jesteś mi winna randkę! Mam nadzieję, Ŝe po
tym, co ci o sobie opowiedziałem, nie będziesz mnie unikać?
- Nie ma obawy. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Tak ła
two się teraz ode mnie nie odczepisz.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale coś w jej oczach go
powstrzymało.
-
To był bardzo miły wieczór - powiedział i uśmiechnął
się. Nie musiał niczego udawać - naprawdę tak uwaŜał.
-
Bardzo miły - zgodziła się Cassie.
Mimowolnie postąpili ku sobie, stali teraz bardzo blisko
siebie, niemal się dotykając. Znowu poczuł poŜądanie i znowu
powróciła natrętna myśl, by jednak ją pocałować.
-
Charlie! - Z taksówki dobiegł okrzyk Fran.
-
Co za potwór - westchnął Charlie. - A zatem do naszego
spotkania we dwoje.
Cassie uśmiechnęła się niepewnie.
- Jeśli starczy ci cierpliwości, by się na nie doczekać.
Wszyscy spece od reklamy wiedzą, Ŝe najlepszą formą
obrony jest szybki atak: równieŜ Charlie, gdy juŜ znalazł się
na powrót w taksówce, postanowił wziąć byka za rogi.
-
No więc co takiego chciałabyś mi powiedzieć, Fran? -
zapytał, zdobywając się na uprzejmy ton.
-
W co ty grasz, Charlie? - warknęła Fran z tylnego sie-
dzenia.
-
O co ci chodzi, Fran?
-
JuŜ ty dobrze wiesz. Te miny niewiniątka zachowaj dla
swoich nimfetek. Ja się nie dam nabrać.
-
Taka z ciebie twarda sztuka? - Charlie poczuł, Ŝe wzbie-
ra w nim irytacja.
-
ś
ebyś wiedział. Przeszłam twardą szkołę Ŝycia, podob-
nie jak ty. Ale Cassie jest jak dziecko.
-
Wiedziałem, Ŝe zaraz padnie to imię. Jesteś jej aniołem
stróŜem?
-
Aniołem stróŜem nie, ale przyjaciółką - tak. I jako jej
przyjaciółka mówię ci: zostaw ją w spokoju. Znajdź sobie inną
ofiarę. Ona nie jest dla ciebie.
Charlie ledwo mógł zapanować nad gniewem. MoŜe dlate-
go wyrzucił z siebie to, co myślał naprawdę.
- OtóŜ ja teŜ ją lubię, Fran. Wiem, Ŝe mi nie wierzysz, ale
tak właśnie jest.
Fran popatrzyła na niego zimnym wzrokiem. Zdawało mu
się, Ŝe jej spojrzenie, choć nieprzyjazne, straciło na stanow
czości.
qa
- Mam nadzieję, Ŝe wiesz, co robisz - powiedziała sucho.
Tak, wiedział. Akurat to wiedział bardzo dobrze.
ROZDZIAŁ
5
Kilkanaście dni później, gdy podmuchy zimowego wiatru
natarły na wieŜowce Manhattanu, Charlie wszedł do gabinetu
Cassie. Zaabsorbowana pracą, gryzła długopis. Widok ten tak
wzruszył Charliego, Ŝe zachodząc ją po cichu z boku, pocało-
wał leciutko w policzek. Poderwała głowę.
- Charlie? A ty skąd się tu wziąłeś?
- Zabawne. Zawsze to samo pytanie zadawali mi rodzice
- zaśmiał się, przysiadając na krawędzi biurka. - A gdy juŜ
mowa o rodzicach: powiedz, jak się udało rodzinne przyjęcie?
Samo jego wspomnienie sprawiło, Ŝe twarz Cassie rozpro
mienił uśmiech.
- Było bardzo udane. Tim zwycięsko zakończył egzami
ny. Myślę, Ŝe rodzice odetchnęli z ulgą.
- To świetnie - pokiwał głową.
Cassie spojrzała na niego uwaŜnie. JuŜ sam jego widok
sprawił jej przyjemność. Był, jak to on zwykle, w dŜinsach,
skórzanych butach z cholewkami za kostkę i w zielono-czer-
wonej koszulce z napisem „Czemu nie?".
- Domyślasz się, po co przyszedłem? Odebrać swój dług
- oznajmił. - Jesteś mi ciągle winna randkę. A zatem dziś
wieczorem? Nie przyjmuję do wiadomości Ŝadnej odmowy...
- Gestem dłoni oznajmił zamknięcie dyskusji. - Pomyślałem
sobie, Ŝe moglibyśmy pojechać na plaŜę.
-
Na plaŜę? W lutym? - Spojrzała w okno. - Zobacz,
przecieŜ pada śnieg z deszczem.
-
Owszem, pada. - Schwycił ją za przegub. - A taka pogo-
da zaprasza, by zaszyć się w jakimś ciepłym, cichym kątku
osłoniętym od wiatru. Rozumiesz: to wymusza ten poŜądany
bliski kontakt, o którym juŜ kiedyś mówiłem.
Cassie słuchała z rozbawieniem, ale kiedy skończył, po-
kręciła głową.
- Ale ja juŜ umówiłam się na dzisiejszy wieczór!
Westchnienie, jakie wydał z siebie, musiało być słychać na
całym Manhattanie. SkrzyŜował ręce na piersiach i spojrzał na
nią z wyrzutem. W jego oczach były Ŝal i determinacja.
-
Kto tym razem jest tym szczęśliwcem? Ten profesor,?
Brat? A moŜe dziś spotykasz się z siostrą?
-
Nie zgadłeś. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki uczę.
Charlie zdawał się całkiem zbity z tropu. Gdyby powie-
działa, Ŝe leci wieczorem na KsięŜyc, miałby chyba mniej
zdziwioną minę.
- Uczysz?
Teraz z kolei jego spojrzenie powędrowało za okno.
- Wieczorem?
Widząc jego osłupiałą minę, Cassie nie mogła powstrzy-
mać się od uśmiechu.
- Nie uczę dzieci, tylko dorosłych. Uczę angielskiego na
kursach wieczorowych w City College.
AŜ gwizdnął z przejęcia. '
-
Proszę, proszę. MoŜna by cię stawiać za wzór. To co ty
robisz w chwilach wolnych? Współpracujesz z Matką Teresą?
SłuŜysz do mszy przebrana za chłopca?
-
Przestań ze mnie Ŝartować.
Wydawało mu się, Ŝe dla niego, trzydziestosześcioletniego
męŜczyzny, kobiety przestały być tajemnicą, ale Cassie Arm-
strong ciągle go zaskakiwała. Była inna niŜ wszystkie jego
znajome. Nie była ani typem dziecka, ani lalki, ani nudnej
kury domowej, ani zimnej profesjonalistki goniącej za karierą
nie pasowała do Ŝadnej ze znanych mu kategorii. W niczym
nie przypominała mu nauczycielki - a ten rodzaj kobiet szcze-
gólnie dobrze zapamiętał ze swoich szkolnych czasów. Dlate-
go był teraz tak zdziwiony. Z kaŜdym tygodniem bardziej
przekonywał się, Ŝe Cassie Armstrong jest kobietą jedyną w
swoim rodzaju: potrafi być powaŜna, a zarazem ma wielkie
poczucie humoru, jest piękna i elegancka w jakiś szczególny,
wytworny sposób. Charlie najchętniej adorowałby ją od rana
do wieczora. Była niepowtarzalna, poza jakąkolwiek klasyfi-
kacją, i to moŜe stanowiło dla niego najsilniejszy bodziec, a
raczej wyzwanie.
- Mam dwie godziny zajęć i chyba nie będzie juŜ ci się
chciało zapraszać mnie na drinka tak późnym wieczorem?
Sama była zaskoczona swoimi słowami. Nie Ŝeby powiedziała
rzecz niewłaściwą: zdawała sobie sprawę, Ŝe dziś kobieta moŜe
spokojnie zaproponować coś podobnego męŜczyźnie. Jednak po
zajęciach wracała dość zmęczona i teraz była zdziwiona tą swoją
nagłą gotowością do wieczornych eskapad.
Charlie był nie mniej zdziwiony. Teraz z kolei on poczuł,
Ŝ
e serce zaczyna mu bić mocniej.
-
Czy ja dobrze słyszę? Chcesz, Ŝebyśmy umówili się na
wieczór? I do tego późny? No nie wiem... - udał zasępione-
go. - Muszę się chwilę zastanowić. Rozumiesz, Ŝe to dość
nieoczekiwana propozycja... A poza tym, muszę ci się przy-
znać, Ŝe nie umawiałem się do tej pory z Florence Nightingale,
Clarą Barton i Joanną d'Arc w jednej osobie.
-
Trudno. Zapomnij o tym, Charlie. Ja nic nie mówiłam,
zgoda? - Uśmiechnęła się, wstając od biurka i sięgając do
szafy po płaszcz.
Charlie, równieŜ śmiejąc się, podszedł, by jej pomóc.
-
Mam pewien pomysł. Pójdę z tobą na zajęcia.
Cassie zamarła.
-
Będziesz przysłuchiwał się, jak prowadzę lekcję?
-
Nie martw się. Nie będę przeszkadzał.
Nie o to jej chodziło. Obawiała się, Ŝe w jego obecności
będzie spięta. Co prawda, miała juŜ duŜą rutynę, mogłaby
zaryzykować.
Charlie widział, Ŝe bije się z myślami.
- Co ci szkodzi? A po drodze moglibyśmy porozmawiać
na temat strategii, jaką przyjmiemy w kampanii reklamowej
dla Majik Toys - nęcił.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Chcesz rozmawiać o strategii po godzinach pracy? Czy
ja się przesłyszałam? Bujać to my, ale nie nas, Whitman.
Charlie jednak uznał to za zgodę i zanim się zorientowała,
juŜ wychodzili razem z agencji.
-
Chyba nie twierdzisz, Ŝe się nie przykładam do roboty
nad tym projektem? Siedzę nad nim ostatnio nie mniej od
ciebie Sama przyznaj! Powinni mi dać premię! - perorował,
otwierając przez nią drzwi.
-
Dobrze juŜ, dobrze - machnęła ręką, jakby się opędzała
od dokuczliwej muchy. - Przyznaję.
Znaleźli się na ulicy tuŜ przy zejściu do metra.
- Potrafisz tak odkręcić kota ogonem, Ŝe wolę juŜ się
zgodzić niŜ wdawać z tobą w dyskusję - powiedziała. - I jak
będziesz siedział w ławce, to przynajmniej nie będziesz stra
szyć w mieście. To ja powinnam dostać nagrodę od burmistrza
- uśmiechnęła się.
Siedział w ostatniej ławce i widział, Ŝe się denerwuje. Ła-
pał od czasu do czasu spojrzenia, jakie rzucała ukradkiem w
jego stronę. Dopiero po jakimś kwadransie jego obecność
przestała jej przeszkadzać. Charlie patrzył i z kaŜdą chwilą
nabierał dla niej respektu.
Miała osiemnastu uczniów. W większości byli to dorośli.
Zwłaszcza oni przykładali się do nauki. Z uwagą śledzili jej
słowa i wykonywali polecenia.
- Dziękuję panu, panie Nguen - zwróciła się do Wietnam
czyka, jak mógł wnosić z wyglądu. - A teraz, niech mi ktoś
odpowie na pytanie „Jak się pan miewa?" Jakiego zwrotu
uŜywamy najczęściej?
Lekcja toczyła się z oŜywieniem. Cassie pozwalała sobie
od czasu do czasu na jakiś Ŝart, nigdy jednak nie kpiła z ucznia
dukającego czy biedzącego się z angielską składnią.
Charlie przysłuchiwał się temu ze szczerym zacieka-
wieniem.
- Jesteś dobrym nauczycielem - orzekł, gdy juŜ wra
cali metrem po zajęciach. - Naprawdę, to nie jest czczy kom
plement.
Spodziewał się, Ŝe będzie się krygowała, albo nawet za-
przeczy, tymczasem Cassie spojrzała mu spokojnie w oczy i
powiedziała:
- Wiem o tym. Bardzo lubię uczyć. Tak naprawdę, ci lu
dzie dają mi więcej, aniŜeli ja im mogę ofiarować. Dają mi
poczucie, Ŝe robię coś prawdziwego i poŜytecznego. To coś
zupełnie innego niŜ praca w reklamie.
Charlie popatrzył na nią z udaną naganą.
- UwaŜasz, Ŝe praca w reklamie jest jakimś niegodnym
" zajęciem?
- W kaŜdym razie na pewno nie jest to chirurgia mózgu
- zareplikowała.
- Dlaczego więc nie uczysz w pełnym wymiarze godzin,
na etacie?
Na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmieszek.
- Kto wie? MoŜe któregoś dnia naprawdę tak zrobię? Jak
spłacę studia... Uczenie jest miłym zajęciem, ale, jak wiesz,
nie najlepiej opłacanym. Musiałabym zresztą zrobić doktorat,
a na razie nie mam ochoty przesiadywać w bibliotekach. Chcę
trochę poznać Ŝycie.
Charlie bawił się kosmykiem jej włosów i wpatrywał się
w nią bezustannie.
-
To się dobrze składa, bo akurat znam kogoś, kto mógłby
ci w tym pomóc.
-
Naprawdę?
Pociąg stanął i w chwilę później wyszli w zimowy chłód.
Przez zatłoczone i mokre od topniejącego śniegu ulice przeta-
czał się kolorowy tłum. Było wpół do dziesiątej. Na wysoko-
ś
ci Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy zdecydował się wziąć ją za
rękę. Dla kogoś postronnego musimy wyglądać jak małŜeń-
stwo, pomyślała Cassie. Poznała go zaledwie dwa miesiące
temu, ale miała wraŜenie, Ŝe zna go od wieków. Nigdy nie
czuła takiej bliskości z Ŝadnym z męŜczyzn. Nawet ze swym
kochankiem z czasów studiów, o Jeffie juŜ nie wspominając.
Charlie był zupełnie inny. Lubiła jego towarzystwo, lubiła
spędzać z nim czas, słuchać jego Ŝartów. Nawet jeŜeli niektóre
wprawiały ją w zakłopotanie. Miłe zakłopotanie, dodała w
myślach. Był taki błyskotliwy i taki nieobliczalny... To
moŜe najbardziej jej się w nim podobało.
- A ty jak trafiłeś do reklamy?
Charlie odchylił swoją znoszoną, skórzaną kurtkę i wska-
zał napis na koszulce.
-
„Czemu nie reklama"? - zapytał i wzruszył ramionami.
-
To twoja Ŝyciowa filozofia? Czemu nie? Twoja recepta
na wszystko?
Gdy zatrzymali się przed wejściem do jej domu, połoŜył jej
ręce na ramionach. Z błyszczącymi oczami i zaczerwieniony-
mi policzkami wyglądała niemal jak mała dziewczynka. Zno-
wu poczuł ochotę, by ją pocałować.
- A masz lepszą?
Jeszcze do niedawna zaczęłaby się z nim sprzeczać, ale
teraz skłonna była sądzić, Ŝe moŜe ma rację. Czasem przycho-
dzi w Ŝyciu taka chwila, Ŝe trzeba wskoczyć obiema nogami
w niewiadome. Czuła, Ŝe dla niej właśnie nadeszła,
-
Więc jak? Przyjmujesz moje zaproszenie na drinka?
-
Jasne - odpowiedział skwapliwie.
Kiedy stali, czekając na windę, przyglądał jej się ukrad-
kiem. Była jakaś inna niŜ zwykle. Jakby rozluźniona,
pogodna i pewna siebie. Tak jak ktoś po podjęciu waŜnej,
choć niełatwej decyzji.
Oparty o ścianę, z rozbawieniem obserwował, jak otwiera
trzy potęŜne zamki.
- Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Całą noc.
Szamocząc się z zamkiem, lekkoodwrócona. mogła ukryć
rumieniec. Czym skończy się ten dzisiejszy wieczór?
- Rozgość się - powiedziała, kiedy juŜ drzwi ustąpiły i za
paliła światło. Charlie ruszył we skazanym kierunku.
Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobraŜał.
Było zadbane tak jak jego właścicielka, ale nie sterylne. Miało
w sobie coś przytulnego, moŜe przez zauwaŜalną w nim czyjąś
obecność, czyli odrobinę bałaganu, który nadał wnętrzu
charakter. Nie tak jak maszyna do mieszkania moich rodzi-
ców, pomyślał Charlie. Na tapczanie okrytym indiańską kapą
leŜała wzorzysta poduszka. Na parapetach znajdowały się roz-
maite rośliny, pół ściany zajmowała półka z ksiąŜkami i płyta-
mi. W rogu pokoju stało wiekowe pianino. Znad pianina
uśmiechała się do niego rodzina Armstrongów. Natychmiast
teŜ zauwaŜył, Ŝe w mieszkaniu nie było śladów męŜczyzny.
Cassie odwiesiła swój płaszcz i kurtkę Charliego do szafy.
Widok jego zniszczonej, w niektórych miejscach juŜ poprze-
cieranej kurtki niemal ją rozczulił. Uśmiechnęła się do siebie.
Przy swoich zarobkach mógł sobie pozwolić na nową. JuŜ
kiedyś przy innej okazji zauwaŜyła, Ŝe, w odróŜnieniu od
swoich kolegów z agencji, Charlie nie przywiązywał przesad-
nej wagi do rzeczy. I za to go takŜe lubiła.
-
Czego się napijesz? MoŜe być piwo albo wino?
-
Niech będzie piwo - odpowiedział, stojąc przed jej bib-
lioteką. KsiąŜki zawsze duŜo mówią o właścicielu. W jej do-
mowym księgozbiorze trudno było dopatrzyć się jakiegoś klu-
cza. W tym sensie rzeczywiście dobrze oddawał on charakter
Cassie. Obok tomów klasyków stały popularne czytadła. Jed-
na z ksiąŜek szczególnie rzucała się w oczy. Był to wybór
poezji Roberta Frosta. Wyjął ją z półki i zaczął wertować.
KsiąŜka nosiła wyraźne ślady czytania, w środku tkwiły licz-
ne zakładki, a przy jakimś wierszu był nawet niewyraźny,
zrobiony najpewniej ręką Cassie, dopisek.
OdłoŜył tom, gdy weszła do pokoju. ZauwaŜył jej zdziwio-
ne spojrzenie.
-
Nie patrz tak na mnie. UŜywam głowy nie tylko do
wymyślania hasełek reklamowych. Poza tym nie zapominaj,
Ŝ
e chodziłem aŜ do pięciu szkół, więc jakieś nawyki mi jesz-
cze pozostały.
-
Nie o to chodzi. - Cassie doskonale zdawała sobie spra-
wę, Ŝe Charlie jest bardzo inteligentny, moŜe nawet bardziej
inteligentny niŜ ona. A juŜ z pewnością ma bogatszą wyobraź-
nię językową. Tego mu rzeczywiście zazdrościła. - Nie przy-
puszczałam, Ŝe czytujesz poezje. Frost to mój ulubiony autor.
-
Popatrz tylko: mój takŜe. Jaki ten świat mały, prawda?
MoŜe jednak mamy coś ze sobą wspólnego, jak sądzisz?
Była tego pewna. Ale postanowiła trochę się z nim po-
droczyć.
-
Niby co takiego, jeśli nie liczyć wierszy pewnego poety?
-
Na przykład oboje lubimy piwo. Skoro o tym mowa:
napiłbym się chętnie.
-
Chodź do kuchni. Wstawiłam je na chwilę do lodówki?
Charlie ruszył za nią.
-
Jaki tu porządek. - Rozejrzał się wokół. - Nie, zamiło-
wanie do porządku na pewno nie jest tym, co nas łączy.
-
Wiem, wiem. Byłam przecieŜ w twoim pokoju biu-
rowym.
Postanowił skorzystać z okazji.
-
To jeszcze nic. Musisz zobaczyć moje mieszkanie.
Cassie zatrzymała się w pół kroku.
-
Czemu nie? Ciekawa jestem, jak mieszkasz.
Charlie nie posiadał się ze zdumienia. Czy ona powiedziała
to naprawdę, czy usłyszał te słowa we własnej wyobraźni?
- Zdajesz sobie sprawę? Po raz pierwszy jesteśmy sami.
Tylko ty i ja.
Cassie otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej dwie butelki
piwa.
- Tak. Wiem - powiedziała cicho. Wyjęła z szuflady
otwieracz i zdjęła kapsle.
Charlie spojrzał na nią uwaŜnie.
- Czyja cię denerwuję?
Cassie odwróciła głowę w jego stronę.
-
Nie.
-
Pewnie czasami najchętniej dałabyś mi takiego kopa, Ŝe
skonałbym z głodu w powietrzu?
Roześmiała się. Charlie objął ją w talii i przyciągnął do
siebie. Pochylił głowę i zanurzył usta w jej włosach. Czuł ich
miodowy zapach, zapach łąki rozgrzanej słońcem letniego
popołudnia.
- Tym razem Fran nie przyjdzie ci na pomoc - szepnął jej
do ucha.
- MoŜe wcale nie chcę pomocy?
Obróciła się w jego ramionach i stanęli teraz twarzą w
twarz. Tylko na to czekał. Przywarł ustami do jej ust. Cassie
poczuła, Ŝe traci nad sobą panowanie. Znalazła się całkowicie
we władzy jakiejś nieznanej siły. Po raz pierwszy w Ŝyciu
zlekcewaŜyła głos rozsądku i poddała się czemuś, co wpra-
wiało ją w popłoch i czego zarazem wyczekiwała z takim utę-
sknieniem.
Charlie całował teraz delikatnie jej usta i przeczesywał
palcami włosy. Poczuła, Ŝe uginają się pod nią kolana. Pragnę-
ła go bardziej, niŜ mogła przypuszczać. Rozchyliła wargi i
pozwoliła, by językiem wdarł się w jej usta. Całowali się jak
szaleni; od czasu do czasu wyrywał jej się tylko cichy jęk.
To Charlie zakończył ten długi seans: odrzucając głowę,
zajrzał jej oczy.
- Warto było czekać - powiedział zadyszanym głosem.
Nie miała doświadczenia w miłosnej grze, ale instynktow-
nie wiedziała, Ŝe nie kłamie.
Nie mogła powiedzieć, Ŝe go kocha. Nie wierzyła w miłość
od pierwszego wejrzenia. Miłość była dla niej jak owoc, który
dojrzewa, musi znaleźć swój czas. Wiedziała teŜ, Ŝe byłoby z jej
strony naiwnością sądzić, Ŝe to, co on czuje do niej, to miłość. Ale
coś jej podpowiadało, Ŝe ma przed sobą męŜczyznę, którego
mogłaby pokochać. Na samą myśl o tym uśmiechnęła się.
On równieŜ był zmieszany: raz jeszcze go zaskoczyła.
Całowała się z nim z zapamiętaniem, o jakie by jej nigdy nie
posądził. Miał ogromną ochotę pójść z nią do łóŜka i robić to
wszystko, co robił zwykle z tak wieloma kobietami, a zara-
zem nie potrafił myśleć o niej inaczej jak z tkliwą czułością.
Nie kochał jej, ale czuł, Ŝe mógłby ją pokochać. 1 ta myśl
trochę go trwoŜyła.
Nie tego przecieŜ chciał. Nie chciał zmian i niepotrzeb
nych komplikacji. śył trzydzieści sześć lat jak wolny ptak
i nie zamierzał wchodzić do klatki. Miłość oznacza cierpienie
- taką wiedzę wyniósł z domu rodzinnego, z ksiąŜek, z obser
wacji Ŝycia znajomych. Nie, nie warto kochać. Romans z Cas-
sie moŜe go wpędzić w tarapaty.
Zdjął dłonie z ramion Cassie i odsunął się na bezpieczną
odległość. Wbił ręce w kieszenie dŜinsów. Spojrzał w bok,
jakby czegoś szukał.
- Chyba muszę juŜ iść - powiedział z niewyraźnym
uśmiechem.
Nie patrzył na nią, ale czuł, Ŝe wprawił ją w zdziwienie i
zakłopotanie.
-
Jeszcze przecieŜ całkiem wcześnie...
-
Nie chciałem o tym mówić, ale jakoś marnie się dzisiaj
czuję - skłamał. - Wczoraj zarwałem noc, pewnie dlatego.
Ruszył do drzwi. Kłamał, ale w tej samej chwili poczuł się
rzeczywiście źle. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe robi mu się
słabo i Ŝe zaczyna się pocić. Klaustrofobia, przypadłość, na
którą cierpiał i która juŜ zdawała się prawie zaleczona, ode-
zwała się znowu. Charlie zdenerwował się. Chciał jak naj-
szybciej znaleźć się na zewnątrz.
Z zatroskaną miną, bo rzeczywiście wyglądał kiepsko, po-
dała mu kurtkę.
-
Nic lepiej?
-
To przejdzie - machnął ręką w drzwiach. I rzeczywiście
przeszło, gdy tylko znalazł się na ulicy.
Przez następne dni starał się naprawić gafę. Zachodził do
niej do pokoju, Ŝartował, prawił komplementy jak kiedyś. Ale
w tym wszystkim był jakiś dystans, co wyczuwała. Trakto-
wał ją jak dobry kolega, przyjaciel nawet, ba! - starszy brat.
W tym, co mówił i co robił, nie było juŜ tego podtekstu, który
sprawiał, Ŝe czuła się uwodzona i zdobywana. A moŜe to
wszystko tylko jej się zdawało? MoŜe było tworem jej imagi-
nacji, Ŝyczeń i nadziei? W kaŜdym razie od tamtego wieczoru
-był inny. Miły, ale inny.
W pierwszej chwili jego dziwne zachowanie zaskoczyło
ją i nie potrafiła go sobie wytłumaczyć. Odtwarzała w
myślach tę scenę dziesiątki razy i zadawała sobie pyta-
nie, czy nie zrobiła niechcący czegoś, co mogło go obrazić
czy zrazić do niej. śaden powód nie przychodził jej do
głowy.
- Co się dzieje, Charlie? -. spytała go któregoś dnia, gdy
z wymuszoną wesołością opowiadał jej najnowszy dowcip.
- Jak to: co się dzieje? - wzruszył ramionami. - Dłaczego
by się coś miało dziać? Czemu znowu masz taką zmartwioną
minę? - Chariie przeszedł do ataku. - UwaŜaj, bo ci się poro-
bią zmarszczki!
Nie miała ochoty na takie zabawy.
- Wydaje mi się, Ŝe powinniśmy porozmawiać. MoŜe dziś
wieczorem?
Przez chwiłę jakby się wahał.
- Czemu nie? Wybieramy się dziś w kilka osób do baru.
MoŜe pójdziesz z nami. Chodź, będzie fajnie!
Cassie pokręciła przecząco głową. Nie o to jej chodziło. Z wolna
narastały w niej rozgoryczenie i gniew. Starała się unikać Fran, bo
wiedziała, Ŝe rozmowa w nieunikniony spo-
sób zejdzie na Charliego. JuŜ słyszała jej triumfalne „A nie
mówiłam?". Była wystarczająco inteligentna, by domyślić się, Ŝe
przyczyny muszą być głębsze, niŜ mogłoby się zdawać. To, co
zaszło między nimi, nie było przypadkowe i powinno znaleźć
prawdziwe wytłumaczenie. Długo biedziła się nad nim i nic jej nie
przychodziło do głowy. On jest tchórzem. - pomyślała sobie
wreszcie któregoś dnia. Tak, Charlie Whit-man to po prostu tchórz!
Poradzi sobie i bez niego. Postanowiła więc unikać Charliego i
nawet umówiła się parokrotnie z Jeffem. Ale nie mogła nie przyznać
sama przed sobą, Ŝe jednak coś Charliemu za-wdzięcza. Dzięki
niemu dowiedziała się czegoś o sobie. Miedzy innymi tego, Ŝe nigdy
nie pokocha Jeffa.
Charlie tymczasem chodził przygaszony i bez humoru. Po-
wtarzał sobie kilka razy dziennie, jaki powinien być szczęśli-
wy, Ŝe wykaraskał się z trudnej sytuacji i znowu moŜe prowa-
dzić swój niczym nie skrępowany tryb Ŝycia. Rozumiał to
doskonale, ale wcale nie czuł się przez to szczęśliwszy. Starał
się zagłuszyć w sobie smutek, rzucając się w wir Ŝycia towa-
rzyskiego, ale kończyło się to nieodmiennie zmęczeniem i iry-
tacją. Napatoczyła się wprawdzie pewna rudowłosa dziewczy-
na o ciele, którego mogłaby jej pozazdrościć Miss Ameryki
- cóŜ, miała za to ptasi móŜdŜek. Mogłaby zagrać w „Parku
jurajskim", pomyślał Charlie. Blondynka o niebieskim spoj-
rzeniu ciągle nawiedzała jego myśli.
Próbował uciec w pracę, a nawet we własne pisanie. Za-
wsze prowadził dziennik - robił to od dziecka. Słowa przy-
nosiły ukojenie, pozwoliły przenosić się w inną rzeczywi-
stość, rzeczywistość, nad którą całkowicie panował. Które-
goś dnia, jakby dla Ŝartu, zaczął pisać powieść. Tytuł nasunął
mu się sam: „W labiryncie uczuć". Choć w pracy uŜywał
komputera, w domu pisał na swojej wysłuŜonej maszynie do
pisania.
Pewnego dnia utknął na jakimś zdaniu i wtedy nagie przy-
szło olśnienie: tęskni za nią. Tęskni za Cassie Armstrong.
Chce, Ŝeby znowu stała się częścią jego Ŝycia. Ba, ale jak?
To takie proste, a zarazem tak skomplikowane! Musi nakłonić
ją, aby jeszcze raz dała mu szansę.
W praktyce okazało się to jeszcze trudniejsze, niŜ przypu-
szczał. Cassie unikała go jak ognia. Wreszcie, któregoś wie-
czoru nadarzyła się okazja. Stał za filarem w holu, na do-
le, gdy właśnie nadeszła. Była sama. Charlie postanowił spró-
bować.
JuŜ miał do niej podejść, gdy z kąta wyszedł jej na
spotkanie jakiś męŜczyzna.
OŜywiany i uśmiechnięty, miał gładko zaczesane
włosy, okulary na nosie
i wyglądał jak wiel-
ce szanowany członek społeczeństwa. Cholerny profesorek!
Więc jednak nic z tego. Charlie poczuł ukłucie w sercu, gdy
zobaczył, jak uśmiechnięci witają się i odchodzą. Jak Barbie
i Ken, pomyślał z nienawiścią. A więc dobrze, niech uwiją
sobie gniazdko. MoŜe właśnie tego jej potrzeba. Odczekał
dłuŜszą chwilę i sam ruszył do wyjścia.
ROZDZIAŁ
6
Kiedy Vince zaŜądał spotkania ze wszystkimi pracownika-
mi agencji, którzy brali udział w przygotowaniu kampanii
reklamowej zabawek Majik Toys, Cassie poczuła niepokój.
Zwłaszcza Ŝe Vince z właściwą sobie bezceremonialnością
długo zwlekał z ujawnieniem daty spotkania. Znając chara-
kter Vince'a i jego metody, spodziewała się najgorszego.
Wprawdzie wyniki mieli dobre, ale nie wiadomo, co ten stary
mafioso trzyma z zanadrzu. Kiedy stanęła przed salą konfe-
rencyjną, poczuła przykry ucisk w Ŝołądku. Jej zdenerwowa-
nie wzrosło, gdy zorientowała się, Ŝe ma tam wejść w razem
z Charliem. Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała.
Od owego spotkania w zimowy wieczór minął właśnie mie-
siąc. Przez cały ten czas właściwie nie rozmawiali ze sobą po-
waŜnie. Przyzwyczaiła się do tego i dzisiaj juŜ nie miała ochoty
na taką rozmowę. Kiedy ujrzała go na korytarzu, próbowała go
wyminąć i odejść na bok pod pretekstem, Ŝe chce nalać sobie
kawy z automatu, ale Charlie zastąpił jej drogę.
-
Co słychać, Cassie?
-
W porządku - skłamała, uciekając spojrzeniem. Sama
postanowiła o nic go nie pytać, Co ja to w końcu obchodzi?
On sam akurat był zadowolony z takiego obrotu sprawy:
u niego nic nie było w porządku.
- Zdaje się, Ŝe powinniśmy juŜ wchodzić - powiedziała,
wskazując głową drzwi.
Ale nie usunął się z przejścia. Rozejrzał się szybko wokół
i upewniwszy się, Ŝe nikogo nie ma, pochylił się do jej ucha.
- Chciałbym z tobą porozmawiać.
Nie teraz, Charlie. Błagam, nie teraz! - pomyślała. Była i
tak dostatecznie zdenerwowana. Udała, Ŝe nie zrozumiała, o
co mu chodzi i spojrzała na niego pustym wzrokiem.
- Oczywiście. Zostaw mi wiadomość w gabinecie. Umó
wimy się któregoś dnia, bo ostatnio jestem zajęta - odparła
beznamiętnym tonem.
Spróbowała go wyminąć, ale schwycił ją za ramię. Jego
dotyk sprawił, Ŝe zadrŜała.
Charlie poczuł jej drŜenie, i postanowił kuć Ŝelazo póki
gorące.
- Musimy porozmawiać - szepnął z naciskiem. - Proszę!
To jego „proszę" niemal ją rozbroiło, ale za wszelką cenę
chciała trzymać fason.
-
Dobrze. Powiedziałam juŜ, zostaw mi wiadomość.
-
Tu nie chodzi o sprawy zawodowe.
-
Nie? - Spojrzała z przesadnym zdziwieniem. - A niby
o czym mielibyśmy mówić?
-
O tym, co się stało.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spotkały się ich
spojrzenia.
- A co się stało, Charlie? PrzecieŜ nic się nie stało. Prze
praszam, muszę tam wejść, czekają na mnie.
Tym razem nie próbował jej zatrzymać. Powiedziała to tak
zdecydowanym tonem, Ŝe skapitulował. Przez chwilę postał pod
drzwiami, a potem wszedł do środka. Jakiś masochistyczny im-
puls podpowiedział mu, by usiąść przy stole tuŜ obok niej. Cassie
spojrzała zniecierpliwiona i lekko odsunęła swoje krzesło.
Szmer rozmów ucichł, gdy z impetem równym wkroczeniu
dywizji pancernej wtargnął na salę nieco spóźniony Vince.
Spotkanie rozpoczęło się od wybuchu niezadowolenia i złości
prezesa Majik Toys.
- Zwalniam was! - oświadczył na wstępie. - Rezygnuję
z usług waszej agencji od zaraz!
To był jego straszak, a ich zmora. Groźba wymówienia
współpracy zawsze wisiała nam nimi niczym miecz Damokle-
sa. Vince robił od czasu do czasu aluzje do moŜliwości zerwa-
nia kontraktu, nigdy jednak nie wypowiedział tego wprost.
Milczeli zaskoczeni. Większość zgromadzonych spojrzała
bezradnie w stronę Cassie. To ona odpowiadała za kontakty
z kontrahentami. Cassie poczuła się tak, jakby na jej ramiona
spadł stupudowy cięŜar. Była nie mniej zaskoczona tym, co
usłyszała, niŜ inni. Wiedziała, Ŝe powinna coś powiedzieć i
próbowała zebrać myśli.
- Jak to? PrzecieŜ mamy podpisaną umowę! - wykrzyknęła.
Nie było to dobre zagranie. Vince popatrzył na nią cięŜkim
wzrokiem.
- No to zrywam ją. Moi prawnicy to załatwią - prychnął.
Cassie postanowiła odwołać się do jego zmysłu praktycz-
nego. Znając Vince'a i wiedząc, Ŝe w interesach nigdy nie
kierował się emocjami, uznała, Ŝe najlepszy będzie argument
finansowy.
- Ale straci pan pieniądze. Akcja promocyjna zostanie
przerwana, a to znaczy, Ŝe i nasza agencja poniesie straty,
którymi będziemy musieli pana obciąŜyć. Proponuję, Ŝeby nie
działał pan pochopnie. Na pewno uda nam się znaleźć roz
wiązanie.
Ku zdziwieniu Cassie ten sposób rozumowania tym razem
jednak do niego zupełnie nie trafił.
-
No to najwyŜej stracę. Powiedziałem: mam tego dosyć.
-
Ale co się stało? - Cassie nic nie rozumiała. Zdawała
sobie sprawę, Ŝe niezaleŜnie od tego, czy Bertolli ma rację czy
nie, jeśli umowa zostanie zerwana, firma poniesie straty. -
Proszę powiedzieć, w czym rzecz, na pewno coś wymyślimy.
W końcu pracujemy razem od ładnych paru lat, to chyba coś
znaczy.
Vince Bertolli nie reagował na podobne zapewnienia i ape-
le. Gdyby tak robił, nie znalazłby się na miejscu, które teraz
zajmował.
-
Powiedziałem: koniec.
-
Ale to przecieŜ bez sensu - nie poddawała się Cassie.
Vince skrzywił się tylko i zamachał rękami. Wszyscy ze-
brani spoglądali po sobie skonsternowani. Sama Cassie zda-
wała się zupełnie zbita z tropu.
Charlie siedział do tej pory bez słowa. Teraz jednak uznał,
Ŝ
e najwyŜszy czas wkroczyć do akcji. Wiedział, Ŝe z Vin-
ce'em perswazją niczego nie osiągnie.
- Myślę, Ŝe on ma rację! - powiedział mocnym głosem,
rozglądając się po zebranych.
Wszyscy, nie wyłączając Vince'a, obrócili się w jego stronę
ze zdziwieniem.
- Powiem nawet więcej wszyscy jak tu jesteśmy zasługu
jemy na to, Ŝeby nas zwolnić.
-
Co ty wygadujesz? - usłyszał z boku cichy szept Cassie.
Siedzieli osłupiali, jedynie Vince patrzył na niego z zain
teresowaniem.
- Cassie i ja dyskutowaliśmy dwa dni temu ten projekt.
Wiecie, do czego doszliśmy?
Cassie popatrzyła na niego z przeraŜeniem. O czym on
mówi?
- Brak synchronizacji - zawiesił głos i pokiwał głową.
- Ten projekt cierpi na brak synchronizacji. Poszczególne je
go elementy funkcjonują osobno. To wszystko nie trzyma się
kupy. Prawda, Cassie?
Cassie ukradkiem spojrzała na Vince'a. Z zadowoleniem
kiwał głową. Co za chytry lis! - pomyślała. Dopiero teraz
pojęła, do czego zmierza Charlie.
- Fakt - potwierdziła. - MoŜe niezupełnie tak to określili
ś
my, ale zasadniczo doszliśmy do takiego właśnie wniosku.
Charlie obrócił się teraz do Vince'a.
- Wydaje mi się, Ŝe pan ma podobne zdanie.
Bertolli skinął głową.
-
Tak. Cieszę się, Ŝe rozumiecie, o co tu chodzi. Wiecie, Ŝe
jestem w gorącej wodzie kąpany, więc jeśli powiadam, Ŝe zwal-
niam was, to nie bierzcie tego od razu tak dosłownie. Ale dziwi-
łem się, Ŝe grono fachowców moŜe się czasem tak pogubić!
Zupełnie jak dzieci. - Pokręcił głową. - Trzeba więc ten pro-
jekt... jakby tu powiedzieć... - urwał, spoglądając na Charliego.
-
.. .zsynchronizować - podpowiedział mu.
- O właśnie! Zsynchronizować - przytaknął Bertolli.
Wiedział, Ŝe nie opłaca mu się zrywać umowy. Ale mógł
pogrymasić i wyjść z twarzą z tego starcia, ucierając przy tym
nosa tym mądralom. Był zadowolony i usatysfakcjonowany.
Postraszył ich, a teraz niech zabierają się do pracy.
- Właśnie pracujemy nad nową strategią - włączyła się
Cassie. - MoŜna ją nazwać strategią parasola. Wszystkie po
szczególne elementy będą miały punkty styczne i zarazem
cała kampania będzie miała odniesienie do wszystkich rekla
mowanych produktów. JuŜ za miesiąc będziemy mieli projekt
gotowy, za trzy miesiące zobaczy pan efekty.
Vince rozparł się w fotelu.
-
Dopiero za miesiąc?
-
Dwa tygodnie - poprawił Charlie.
-
Tydzień - pokręcił głową Bertolli. - Od dziś za tydzień.
Wszyscy spojrzeli po sobie. Vince Bertolli złoŜył im pro
pozycję nie do odrzucenia.
-
Tylko tydzień! - Cassie nerwowo potarła czoło, gdy
opuścili juŜ gabinet Vince'a i zaczęli omawiać spotkanie
Miała wraŜenie, Ŝe odnieśli iluzoryczne zwycięstwo. W tak
krótkim czasie nie sposób stworzyć projektu nowej kampanii
reklamowej i dopracować go w szczegółach.
-
Wyjedziemy z miasta, zamkniemy się gdzieś na sześć i
sześć nocy i nie będziemy robić nic innego - powiedział Char-
lie. - Nie martwcie się, zdąŜymy. - Rozejrzał się po zebranych.
Po powrocie do agencji poczuli się pewniej, mimo to mieli
nietęgie miny. Zbyt długo pracowali w tym zawodzie, by nie
wiedzieć, Ŝe zamiar graniczył z niemoŜliwością. Z drugiej
strony mieli pełną świadomość: wóz albo przewóz. Ale jak tu
nagle wycofać się kompletnie z Ŝycia na tydzień? Nie wszyscy
są w tak komfortowej sytuacji jak Charlie. Mają narzeczone
Ŝ
ony, rodziny, dzieci...
Cassie równieŜ daleka była od entuzjazmu. Oprócz
podej-rzenia, Ŝe to się nie uda, perspektywa spędzenia
tygodni z Charliem wcale nie wydawała się pociągająca. JuŜ
prawi zdołała odzyskać spokój...
Jedyną zadowoloną osobą w tym towarzystwie wydawał
się Charlie Whitman.
Jeszcze tego wieczoru cała grupka spotkała się w ustron-
nym hotelu, oddalonym o godzinę jazdy od Nowego Jorku.
Rozlokowali się pospiesznie i po kolacji zasiedli do pracy.
Charlie starał się trzymać blisko Cassie. Była chłodna i ofi-
cjalna, ale przynajmniej mógł z nią rozmawiać. JuŜ sam ten
fakt wprawiał go w lepszy humor. Nie mógł się doczekać,
kiedy skończą dzisiejszą sesję i zostanie im trochę czasu na
filiŜankę herbaty.
- Coś jednak dzisiaj zrobiliśmy - powiedział Charlie, gdy
zaczęli się rozchodzić. - Co byście powiedzieli na małego
drinka czy herbatę przed snem?
- Muszę zadzwonić do domu - mruknął Tom. Jego Ŝona
miała rodzić niebawem.
Joe równieŜ rzucił się w stronę windy.
- A ja do Fran!
Tym lepiej, pomyślał Charlie.
- A ty, Cassie?
Jej twarz nie zdradzała Ŝadnych emocji.
- Dzięki, ale jestem zmęczona.
Ruszyła spiesznie w ślad za Joe i Tomem.
-
Odrobina piwa przed snem nie zawadzi - powiedział
Scott.
-
Akurat! - Charlie zrobił surową minę. - Jesteś za mło-
dy na piwo - krzyknął i popędził w stronę windy, zosta-
wiając zdumionego chłopaka. ZdąŜył, zanim drzwi się za-
mknęły.
Cassie patrzyła w ścianę za nim, jakby był powietrzem.
-
Zdawało mi się, Ŝe wybierałeś się na drinka. - Joe spoj-
rzał na niego, nic nie rozumiejąc.
-
Odechciało mi się - warknął Charlie. Miał nadzieję, Ŝe
Joe zostawi go w spokoju, ale kiedy winda zatrzymała się na
drugim piętrze, przyjaciel spojrzał nań wyczekująco.
-
To juŜ nasze piętro-powiedział.
-
Wiem o tym, Joe. Chcę zwiedzić hotel. Wygląda mi na
całkiem stary. Chyba zbudowali go z pięćdziesiąt lat temu.
Do Joe wreszcie dotarło, o co mu chodzi.
- Rozumiem! - Skinął głową i łypnął okiem na Cassie.
Co za kretyn! - pomyślał Charlie. Bał się na nią spojrzeć.
Joe puścił drzwi i winda znowu ruszyła.
Cassie stała w milczeniu.
- Mogę z tobą podjechać?
Wcale nie miała ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna.
- To hotelowa winda w wolnym kraju. - Wzruszyła ra
mionami.
-
Jesteś zadowolona z dzisiejszej sesji?
-
Tak sobie.
Charlie pomyślał, Ŝe musi zaryzykować. Nie ma sensu
owijać w bawełnę; za chwilę będzie jej piętro i pozostanie mu
tylko się poŜegnać.
- Posłuchaj, Cassie. Przykro mi, Ŝe coś się między nami
popsuło. Wiem, Ŝe to zabrzmi śmiesznie, ale po prostu się
przestraszyłem. Nie gniewaj się, proszę.
A więc jednak! - pomyślała Cassie.
Charlie zajrzał jej w twarz, starając się wyczytać z niej
reakcję na swoje słowa, ale pozostawała nieporuszona. Wy-
glądała dziś szczególnie atrakcyjnie i Charlie na myśl, Ŝe być
moŜe ominęła go okazja, poczuł niemal fizyczny ból. Jeśli
przez swoją głupotę straci Cassie na zawsze, nigdy sobie tego
nie daruje.
Nie zdawał sobie sprawy, ile ją kosztuje ten kamienny
spokój. Cassie miała wielką ochotę zawołać: „Było, minęło,
Charlie, wcale się nie gniewam i dalej cię bardzo lubię" albo
coś w tym rodzaju. Zamiast tego powiedziało jej się coś zupeł-
nie innego.
- Tak to juŜ jest: wszystko, co dobre, nie trwa długo,
prawda? Musimy się z tym jakoś pogodzić, jesteśmy w końcu
dorośli.
Kiedy winda zatrzymała się na jej piętrze, wyskoczyła z
niej jak z procy. Ale Charlie był człowiekiem upartym. Nie-
wiele myśląc, ruszył w ślad za nią. Oboje zatrzymali się, gdy
stanęła przed drzwiami pokoju.
- W porządku, Charlie, nie gniewam się, ale teraz daj mi
spokój - powiedziała i zaczęła przetrząsać torebkę w poszuki
waniu klucza.
Ku swemu zdumieniu czuł w głowie kompletną pustkę. Po
raz pierwszy w Ŝyciu nie wiedział, co powiedzieć.
- Cassie, mnie chodzi tylko o to, Ŝebyś była szczęśliwa
- wykrztusił. - JeŜeli będziesz szczęśliwa z tym profesorem,
to... - Dalsze słowa nie przeszły mu przez gardło.
Mówi o Jeffie, ale myśli o sobie, przemknęło jej przez
głowę. Chce się wycofać, ale tak, Ŝeby nie było jej przykro.
CóŜ, niech i tak będzie. Tylko lepiej dla nich obojga.
- Nie martw się o mnie, Charlie. Jest mi dobrze. Dlaczego
nie miałabym być szczęśliwa?
To stawało się nie do wytrzymania. Nie była w stanie spoj-
rzeć mu prosto w oczy; bała się, Ŝe wyczytałby z nich, Ŝe
kłamie. Wsunęła klucz w otwór zamku.
Charlie nie potrafił powstrzymać westchnienia zawodu.
Zrezygnowany pokiwał głową. Czego w końcu oczekiwał? śe
rzuci mu się ze szlochem w ramiona? Dalsza rozmowa stawa-
ła się bezprzedmiotowa. Znalazła sobie kogoś, z kim było jej
dobrze. Sama przed chwilą przyznała. To koniec. Mówi się
trudno.
- Cieszę się, Ŝe jesteś szczęśliwa... Czy moglibyśmy zo
stać przynajmniej przyjaciółmi?
Wolała, Ŝeby powiedział wszystko, tylko nie to. Jego słowa
raniły ją niczym ostry nóŜ.
- Czemu nie - powiedziała z wysiłkiem. Czuła, Ŝe zaraz
się rozpłacze. - Przepraszam, ale mam waŜny telefon - po
wiedziała, pchając drzwi.
Mieli wyjaśnić sobie, co się wydarzyło między nimi, a tym-
czasem rozmowa tylko pogorszyła sytuację. Oboje stracili po
niej nadzieję. Teraz wspólne spotkania stawały się nieznośną
torturą. I Charlie, i Cassie pracowali bez przekonania, snuli się
osowiali z kąta w kąt i liczyli dni do powrotu. W końcu pobytu
równieŜ koledzy mieli ich dość. Nie mogli pojąć przemiany, jaka
się w nich dokonała. Zazwyczaj tryskający energią i optymi-
zmem Charlie zmienił się w kogoś zgryźliwego i apatycznego,
a promieniejąca spokojem Cassie w zdeklarowaną pesymistkę.
Piątego dnia wieczorem Charlie, leŜąc na łóŜku, gapił się
bezmyślnie w sufit swego pokoju. Joe, jego współlokator,
westchnął tylko głośno.
- Zerwali ze sobą - powiedział.
Słowa Joe zdawały się nie docierać do przyjaciela.
-
Powiadam, Ŝe zerwali ze sobą - powtórzył głośniej.
-
Kto? - Charlie spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
-
Cassie i Jeff.
Charlie uniósł się na łokciu.
- Kiedy?
Joe wzruszył ramionami.
-
Ze dwa tygodnie temu.
Charlie juŜ siedział na łóŜku.
-
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
-
Fran zabroniła - oznajmił Joe.
Charlie skoczył na równe nogi, rzucił się do krzesła, na
którym leŜały jego dŜinsy. Chwilę później miał je juŜ na sobie.
MoŜe więc nie powiedziała mu prawdy? Wcale nie sprawiała
wraŜenia osoby zadowolonej z siebie i z Ŝycia... WłoŜył buty
i skoczył do drzwi.
-
A ty dokąd?
-
Muszę zajrzeć do Cassie.
-
PrzecieŜ juŜ prawie północ.
- To co z tego? - Po raz pierwszy od kilku dni się uśmie
chnął.
Kiedy usłyszała pukanie, ostatnią osobą której się spodzie-
wała, był Charlie Whitman. A jednak to on stał przed drzwia-
mi! Widziała go przez wizjer.
-
Charlie? Czy wiesz, która godzina? - spytała przez za-
mknięte drzwi.
-
Wiem. Za pięć dwunasta. Otwórz, musimy poroz-
mawiać.
-
JuŜ rozmawialiśmy. Daj mi spokój.
-
Wpuść mnie. Proszę cię, to waŜne- powiedział głośniej,
stukając ponownie.
-
Przestań. Obudzisz wszystkich dookoła.
-
Być moŜe. Ale nie odejdę stąd, dopóki nie porozma-
wiamy.
Cassie stała przez chwilę niezdecydowana.
- Poczekaj chwilę.
Miała na sobie jedynie cienką nocną koszulę. Weszła do
łazienki i zdjęła z wieszaka równie skąpy kąpielowy szlafro-
czek. Narzuciła go na ramiona. Podeszła do drzwi i przekręci-
ła zasuwkę. Nie otworzyła ich jednak, jedynie lekko uchyliła,
zakładając przedtem łańcuch.
- Co się takiego stało, Ŝe budzisz mnie w środku nocy?
Prawdę mówiąc, wcale nie spała. LeŜała na łóŜku i liczyła
kasetony na suficie. To było ostatnio jej stałe zajęcie: spała
bardzo kiepsko.
- Otwórz, proszę. - Charlie usiłował zajrzeć przez szparę
do środka.
-
Najpierw powiedz, czego właściwie chcesz.
Nerwowym ruchem przeczesał włosy palcami.
-
To sprawa osobista.
Cassie patrzyła na niego nieprzyjaźnie.
- Chyba nie będziemy tak stali i rozmawiali przez wpóło-
twarte drzwi? Czy nie moŜesz wysłuchać, co mam ci do
powiedzenia?
Ona jednak nie ustępowała. Zastawiła drzwi sobą, gotowa
je w kaŜdej chwili zatrzasnąć.
Charlie spojrzał na nią z desperacją.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś?
Pytanie było jak piorun z jasnego nieba. Skąd on o tym
wie? I jakim prawem pyta o takie rzeczy?
- I z tego powodu zrywasz mnie z łóŜka? - spytała, czu
jąc, Ŝe się rumieni.
Charlie dostrzegł jej zdenerwowanie. A więc jednak! Musi
wykorzystać okazję i wytrącić ją z tego udanego spokoju.
- Ale dlaczego?
Cassie przygryzła wargi. Jego bezceremonialność, którą
zazwyczaj skrycie podziwiała, teraz wyprowadzała ją z rów-
nowagi.
-
Nie twoja sprawa. Nie zamierzam o tym w ten sposób
rozmawiać.
-
Więc wpuść mnie!
- Wykluczone - powiedziała, próbując zatrzasnąć drzwi.
Za późno. Charlie juŜ wstawił nogę.
-
Auu! - syknął z bólu. Miał na sobie lekkie mokasyny, i
drzwi przycięły mu stopę.
-
NaleŜało ci się! - Naparła znowu na drzwi z całej siły.
- Mam nadzieję, Ŝe złamana.
Nie dawał jednak za wygraną. Trzymał drzwi i nie pozwa-
lał ich zamknąć.
- Powiedziałem: bez rozmowy nie odejdę. Lepiej otwórz!
Wiedziała, Ŝe sobie z nim nie poradzi. Odgłosy szarpaniny
na pewno zaraz przywołają niepoŜądanych świadków. Przy-
trzymała ramieniem drzwi, zwolniła łańcuch, a potem puścił
drzwi, odsuwając się na bok. Charlie wpadł do środka, z tru-
dem łapiąc równowagę. Cassie spokojnie zamknęła drzwi.
- No i co dalej? - Spojrzała na niego zimnym wzrokiem.
SkrzyŜowała ramiona i stała wyczekująco.
Charlie jednak był zupełnie zbity z tropu. Widok jej nagich
nóg, świadomość, Ŝe ma ją przed sobą prawie rozebraną,
odebrały mu na moment mowę. Patrzył na nią i czuł, jak
wzbiera w nim poŜądanie.
-
Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś? - po-
wtórzył raz jeszcze.
-
Nie twój cholerny interes - warknęła.
Postąpił nagle krok do przodu i schwycił ją za ramię.
- Właśnie Ŝe mój.
Wyrwała rękę i cofnęła się pół kroku.
- Pytasz dlaczego? A co za róŜnica dlaczego? Ty przecieŜ
nie chciałeś się w nic angaŜować. Nie chciałeś - więc proszę
bardzo. Po co tu stoisz? Idź stąd.
Zdenerwowana wskazała ręką drzwi.
Charlie jednak nie ruszył się z miejsca.
- Tym razem nie wyjdę. Daj mi jeszcze raz szansę. O to
właśnie chciałem cię prosić, ale źle zrozumiałem to, co mi
powiedziałaś. Myślałem, Ŝe związałaś się z tym swoim profe
sorem.
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Czy chce po-
wiedzieć, Ŝe mu na niej zaleŜy? Gniew ustąpił miejsca nie-
pewności.
-
Ale skąd się dowiedziałeś?
-
Nie mogę zdradzać źródła swoich informacji. - Rozło-
Ŝ
ył ręce.
-
Joe! Mały Joe z długim jęzorem. - Pokiwała głową do-
myślnie.
-
Joe jest moim przyjacielem. Widział, jak męczę się bez
ciebie i... - wziął głęboki oddech - i jak ty się męczysz beze
mnie.
Tego juŜ było za wiele.
-
Wcale się nie męczę bez ciebie. Nie zamierzam się z tobą
zadawać, nawet gdybyś jakimś cudem został jedynym męŜ-
czyzną na całej Ziemi. Nie dbam o to w ogóle!
-
To czemu się tak wściekasz?
-
Wcale się nie wściekam. - Spojrzała na niego, siląc się
na obojętność. - Powiedziałam: nie dbam o to.
Charlie zaśmiał się cicho.
- Akurat. Oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. Ani ty nie jesteś
mi obojętna, ani ja tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, Cassie.
Wiem, Ŝe jesteś na mnie wściekła, i dlatego tak mówisz. Ro-
zumiem to. Powiem więcej: zasłuŜyłem sobie na to. JeŜeli
chcesz, moŜesz mnie walnąć. Bardzo proszę! - Nadstawił
policzek.
-
Chyba zwariowałeś.
-
AleŜ proszę, ulŜyj sobie.
Cassie posłała mu najbardziej pogardliwe spojrzenie, na
jakie tylko było ją stać.
-
Wiesz, kto ty jesteś? Jesteś tchórz i w dodatku głupek.
-
Ś
więta prawda. - Skinął głową. - Więc wal!
Jego potulne przytakiwanie jedynie wzmagało irytację
Cassie. Odnosiła wraŜenie, Ŝe w ten sposób lekcewaŜy ją,
zmierza do tego, by jak najszybciej zakończyć rozmowę, którą
nie ona przecieŜ zaczęła. Jej dłoń zacisnęła się w pięść.
-
Naprawdę mam czasem ochotę cię uderzyć.
-
Nie krępuj się - uśmiechnął się.
Ma ją za idiotkę! Uderzyła z całej siły. Trafiła go w poli-
czek, tuŜ pod okiem. Charlie zachwiał się i runął do tyłu. Na
szczęście miał ścianę tuŜ za sobą.
Spojrzała na niego z przeraŜeniem. Była tak zaŜenowana,
Ŝ
e nawet nie czuła bólu stłuczonych kłykciów. Jak mogła tak
się zachować?
- O BoŜe, Charlie, przepraszam! Zdaje się, Ŝe podbiłam ci
oko!
Charlie pomacał stłuczony i zaczerwieniony policzek.
-
Niewykluczone. Jak to wygląda? - spytał, wystawiając
go znowu w jej stronę.
-
Lepiej nie mówić! - westchnęła. - Chodź, zrobię ci okład
z lodu.
Charlie machnął jedynie ręką.
Cassie bezradnie usiadła na łóŜku i ukryła twarz w dłoniach.
-
Co ja mam z tobą zrobić, Charlie -jęknęła.
-
Dać mi jeszcze raz szansę. Tylko tyle - odparł, przysia-
dając przy niej.
Opuściła dłonie i złoŜyła je na kolanach.
-
Naprawdę chcesz tego? - szepnęła.
-
Zostań moją dziewczyną, proszę - powiedział, dobitnie
akcentując kaŜde słowo, jakby pragnął przydać im waŜności.
-
Problem tylko w tym, Ŝe proponujesz to wszystkim swo-
im dziewczynom...-westchnęła.
- Nie Tylko tym, które mnie biją- uśmiechnął się, krzy
wiąc się z bólu. - Przepraszam, ale nie mogę się śmiać, więc,
proszę, nie Ŝartuj sobie i nie rozśmieszaj mnie.
Sytuacja była jednak tak komiczna, Ŝe Cassie wybuchnęła .
ś
miechem. Charlie siedział obok, trzymając się za policzek
i równieŜ się śmiał.
Nagłe pukanie w ścianę sprawiło, Ŝe zamilkli jak na ko-
mendę. Spojrzeli po sobie. Charlie delikatnie pogłaskał ją po
dłoni.
- Więc jak będzie? Zaryzykujesz?
Cassie zagryzła wargi i nerwowo pocierała kolana, To
wszystko kosztowało ją juŜ tak wiele...
- Nie boisz się, Ŝe się zamęczymy? - Spojrzała na niego
niepewnie.
-
Być moŜe - zgodził się.
Znowu westchnęła.
-
Nie wiem, czy pasujemy do siebie.
-
Trzeba to sprawdzić.
-
CóŜ, raz kozie śmierć, prawda?
ZmruŜył oczy i skinął głową. Potem znowu pogłaskał ją po
ręku i wstał.
-
Gdzie się znowu wybierasz?-Cassie spojrzała zdziwiona.
-
Uciekam.
Stał teraz nad nią z podbitym okiem, lekko przestępując z
nogi na nogę. MoŜna by pomyśleć, Ŝe powrócił z jakiejś bi-
jatyki. Naprawdę wyglądał dość zabawnie. Cassie powstrzy-
mała jednak uśmiech.
- Nawet mnie nie pocałujesz?
Spojrzał na nią z udanym przeraŜeniem.
- Nie ma mowy. KaŜdy kontakt z tobą to powaŜne niebez
pieczeństwo. Najpierw wykupię odpowiednią polisę.
Ruszył do drzwi. JuŜ z ręką na klamce odwrócił się.
- Ale zobaczysz, jutro będę juŜ w lepszej formie. Nie pój
dzie ci tak łatwo jak dzisiaj.
Cassie skinęła głową, uśmiechając się.
ROZDZIAŁ
7
Rano obudziło ją energiczne stukanie. Podbiegła do drzwi.
Nie musiała patrzeć przez wizjer; wiedziała, kto za nimi stoi.
Otworzyła z uśmiechem. MoŜna powiedzieć, Ŝe nawet otwo-
rzyła je ze zdumiewająco radosnym uśmiechem, zwaŜywszy
na to, jak niewiele spała tej nocy.
- Kogo ja widzę? ToŜ to Charlie Whitman we własnej
osobie!
Wszedł do środka, zamykając pieczołowicie za sobą drzwi,
a potem wziął ją w ramiona. W półmroku przedpokoju wyda-
ło jej się, Ŝe wygląda niezwykle przystojnie.
- Muszę cię ostrzec: będę chciał nadrobić stracony czas
- powiedział, całując ją w policzek.
JuŜ miała się roześmiać, ale gdy w nieco lepszym świetle
zobaczyła twarz Charliego, zrobiła przeraŜoną minę.
- BoŜe, twoje oko!
Charlie uniósł brwi, zdziwiony jej reakcją.
- Mówisz o moim oku? - Wydął usta. - Co chcesz od
niego? UwaŜam, Ŝe wygląda całkiem normalnie.
Czuł się tak szczęśliwy, Ŝe taki drobiazg jak podsiniaczone
oko nie był w stanie pozbawić go dobrego humoru.
- Powiedziałbym nawet, Ŝe nawet tak podobam się sobie
bardziej. Ten siniak daje do myślenia, intryguje... W ten spo-
sób staję się jeszcze bardziej interesujący - dodał. - Ale nie
przyszedłem tu wcale po to, Ŝebyś uŜalała się nade mną.
-
Tak? A po co? - Cassie zrobiła niewinną minę.
-
Zaraz się dowiesz - powiedział i przyciągnął ją do
siebie.
Cassie przytuliła się mocno. Zamarła bez ruchu. Wstrzy-
mała nawet oddech. Dłonie Charliego zanurzyły się w jej
włosy. Rozgarniał je palcami, gładził ją po szyi i ramionach.
Miała jeszcze pod powiekami resztki snu. Czuła się tak do-
brze, tak bezpiecznie. Wydawało jej się, Ŝe cały świat ze
swymi sprawami odpływa gdzieś daleko, traci swe ostre kon-
tury, przestaje się liczyć.
Pocałował ją delikatnie w usta. Pocałunek był nieśmiały,
niczym przeprosiny. Ale Cassie nie czuła juŜ gniewu, przeciw-
nie, owładnęła nią prawdziwa namiętność: chciała być z nim jak
najbliŜej, mieć go dla siebie. Nie bez jej udziały niewinny
pocałunek przerodził się w długą pieszczotę, której oddawali 1
się z zapamiętaniem.
Czuł przy sobie jej jędrne, rozgrzane snem ciało. Jak mógł
sobie pomyśleć, Ŝe powinien trzymać się od niej z daleka?
Ręka Charliego opadła, a potem powędrowała po jej ramieniu
w górę, by spocząć na piersi Cassie. Zamknął ją w dłoni,
czując, jak sutka twardnieje pod jego dotykiem. Cassie we
stchnęła. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Miała wraŜenie, Ŝe
od środka pali ją gorąco. Przytrzymała jego dłoń i spojrzała
mu w oczy.
- Nie moŜemy teraz tego zrobić, Charlie. Wszyscy juŜ są
na dole, czekają na nas.
Charlie zdawał się jednak nie słyszeć. Chciał, by ta chwila
trwała. Nie chodziło mu nawet o to, by pójść z Cassie do
łóŜka. Chciał po prostu z nią być, czuć jej bliskość, zapach, jej
dotyk. Było mu tak dobrze. Ale słyszał, oczywiście, co do
niego powiedziała, i wiedział, Ŝe czeka na odpowiedź.
- Jesteś pewna? - szepnął. - Zrobię wszystko, co zech
cesz. Ale powiedz szczerze, chcesz tego?
Z jej oczu mógł wyczytać odpowiedź. Patrzyły na niego
z czułą uwagą. Widział w nich namiętność i odwagę. Ale to
spojrzenie mówiło, Ŝe powinni poczekać. Ma poddać się pró-
bie, zasłuŜyć na to.
-
To chyba ja powinnam cię o to zapytać. Ty odpo-
wiedz, czy naprawdę tego chcesz? Nie masz Ŝadnych wąt-
pliwości?
-
ś
adnych - odparł z przekonaniem. - Mam ci to udo-
wodnić? - zapytał z błyskiem w oku.
-
Nie teraz, Charlie - uśmiechnęła się. - Musimy zejść na
dół - powiedziała, wysuwając się z jego objęć.
Charlie ujął ją za rękę i spojrzał z powagą, która ją zadziwi-
ła. Stał przyglądając się jej tak, jakby chciał powiedzieć coś
waŜnego. Cassie spowaŜniała i patrzyła na niego z wyczeki-
waniem.
- Ale wiesz... Ja nie potrafię... Ja nie wiem, czy potrafię
- poprawił się. - Widzisz, związki uczuciowe to nie jest moja
mocna strona. Czy moŜesz mi dać trochę czasu?
Musiał się chyba zawstydzić tej szczerości, bo nagle zaczął
mówić szybko i z przesadnym oŜywieniem, jakby chciał
ukryć zaŜenowanie.
-
Rany boskie! Co ja wygaduję! Stoję w pokoju hotelo-
wym z prawie nagą kobietą i opowiadam takie rzeczy. Do
czego ty mnie doprowadziłaś! Armstrong, jak ty to robisz?
-
Mam swój sposób... - uśmiechnęła się. - Wiem - dodała
powaŜniejąc. - Nie będziemy się spieszyć, Charlie... Ja na
pewno nie będę się spieszyć - powiedziała, potrząsając jego
ręką, jakby zawierali ugodę. - A teraz zostaw mnie, bo muszę
się szybko ubrać. Spotkajmy się za dziesięć minut w jadalni.
Co ty na to?
Skinął głową.
- Dlaczego to wszystko musi być takie trudne? - wes
tchnął i kręcąc z dezaprobatą głową, ruszył do drzwi.
Na dole wszyscy, oczywiście, pytali go o podbite oko.
ś
artom i Ŝarcikom nie było końca. Jedynie Cassie studiowa-
ła pilnie hotelowe menu, tak jakby od wyboru między jajkiem
na miękko a grzankami na szynce miała zaleŜeć reszta jej
Ŝ
ycia.
- Wszystko jedno, co się stało - skrzywił się w końcu
Charlie. - WaŜne, Ŝe warto było. Prawda, Cassie? - pochylił
się ku niej nieoczekiwanie.
Cassie zachowała kamienną twarz, ale na moment wpadła
w panikę. Co ma odpowiedzieć? Charlie zrobił tak wyraźną
aluzję... Czuła na sobie wzrok wszystkich obecnych. Spoglą-
dali na nią z widocznym rozbawieniem. Przypomniała sobie,
na szczęście,-Ŝe ludzie z reklamy nie traktują tego wszystkie-
go tak powaŜnie jak ona.
- Skoro ty tak uwaŜasz - powiedziała, robiąc znaczącą
minę.
Wydawało jej się, Ŝe wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili
pełne aprobaty spojrzenia. A moŜe tylko jej się zdawało?
-
Czuję, Ŝe wreszcie zaczniemy normalnie pracować - po-
wiedział Scott, odsuwając się z krzesłem od stolika. Joe mach-
nął w jej stronę przyjaźnie. W tej samej chwili do sali weszła
hostessa, niosąc telefon.
-
Telefon do pana Garnetta!
Tom zerwał się od stołu i złapał słuchawkę.
- Urodziła... - szepnęła Cassie, składając ręce. Wszyscy
na chwilę zamarli w oczekiwaniu.
- Urodziło się! - oznajmił Tom triumfalnie. - Tydzień
wcześniej! - Potoczył rozradowanym spojrzeniem po zgro-
madzonych.
W sali wybuchł aplauz. Koledzy ruszyli z gratulacjami.
-
Jedź do niej natychmiast. Poradzimy sobie bez ciebie!
- zawołała Cassie, ściskając trzęsące się z emocji ręce Toma.
Młody ojciec uśmiechnął się z dumą.
-
Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? - po-
wiedział Charlie, podchodząc do niej, gdy płaciła przy bufecie
za śniadanie.
-
OtóŜ to - przytaknęła. - Więc chodźmy i skończmy
wreszcie nasz projekt. Zostało jeszcze sporo pracy.
Gdy szli obok siebie korytarzem w kierunku sali konferen-
cyjnej, miała wraŜenie, Ŝe Ŝadna moc nie zdoła zniweczyć
teraz ich zamiarów. To, co do tej pory wydawało jej się wątpli-
we i nieprzekonujące, nagle objawiło się jako eleganckie i w
niezłym stylu. Zadziwiająca jest siła autosugestii, pomyślała.
Nie moŜe dać się ponieść emocjom. Vince na pewno będzie
szukał dziury w całym.
Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Mijający ich starsi
państwo popatrzyli na nich z sympatią i zaraz potem z zasko-
czeniem. Cassie zdała sobie sprawę, jak bardzo siniak Charlie-
go musi rzucać się w oczy.
- Przepraszam, Charlie. - Porozumiewawczo ścisnęła go
za rękę. - Naprawdę wstyd mi za siebie. Boli cię jeszcze?
Rzucił jej szybkie spojrzenie. ZauwaŜyła ten błysk w jego
oku.
- Pocałuj, to będzie mniej bolało.
Przystanął i nadstawił podsiniaczone miejsce.
- Daj spokój, Charlie. Ludzie patrzą! - Cassie rozejrzała
się po korytarzu. - Sam mówiłeś, Ŝe jestem kobietą z zasada
mi. śadnych czułości w miejscach publicznych!
Czułość! - pomyślał. Oto właściwe słowo. I jeszcze jedno
słowo, którego znaczenia dotąd chyba nie znał. Z kaŜdym dniem
wzbogaca obszar swoich doświadczeń. Czułość, ale i namięt-
ność, to było to, co czuł do niej właśnie. Teraz, kiedy stała przed
nim lekko zarumieniona, wydała mu się piękna i taka bliska.
- Mogłabyś zrobić to dla swego poszkodowanego przyja
ciela. PrzecieŜ prosi cię o tak niewiele.
Cassie kiwnęła głową na znak, Ŝe się zgadza. JuŜ miała dać
mu delikatnego całusa, gdy nagle Charlie schwycił ją i pode-
rwał w górę.
- Zwariowałeś? Natychmiast postaw mnie z powrotem!
Okręcił się z nią raz i drugi, a potem śmiejąc się, postawił
na podłodze i zaczął całować. Ludzie patrzyli na nich, uśmie-
chając się Ŝyczliwie. Wyglądali na zakochanych, to było jasne.
Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie Joe Mancini.
Wyszedł z przeciwległego korytarza i wpadł prosto na nich.
Spojrzał surowo i popchnął oboje w kierunku sali konferen-
cyjnej.
- Do roboty! - rzucił krótko i otworzył przed nimi drzwi
szerokim gestem.
Siedzieli cały dzień. Nie poszli nawet na lunch. Dopiero na
późny obiad. Pracowali jeszcze po kolacji, którą przełoŜyli na
późny wieczór. PogrąŜeni w pracy, nawet nie zauwaŜyli, Ŝe
dawno juŜ zapadła noc. Pozostali, zrezygnowani, połoŜyli się
spać.
Cassie siedziała z nogami wyciągniętymi na sąsiednim fo-
telu. Piła kolejną kawę, nie pamiętała juŜ, którą tego dnia.
Patrzyła na Charliego, jak przemierzając pokój, przekonuje ją
do swoich pomysłów. śe teŜ ma jeszcze tyle energii, pomyśla-
ła. Ona sama nie była juŜ w stanie skupić uwagi na tym, co
mówił.
- Nie jestem pewna - powiedziała, odkładając długopis.
- Mam wraŜenie, Ŝe kręcimy się w kółko. Zostawmy to na
razie. MoŜe jutro, ze świeŜą głową, uda nam się wymyślić coś
lepszego.
Ale Charlie był nieustępliwy. Skoro wdał się w tę awantu-
rę, musi ją doprowadzić do końca. Zwłaszcza Ŝe to on właści-
wie sprowokował całą sytuację.
- Chcesz, Ŝeby Vince powiedział: widzicie, miałem rację?
Cassie z westchnieniem wzięła do ręki długopis.
-
Musimy przede wszystkim adresować to do dziecia-
ków - powiedziała zmęczonym głosem. - Co ich obchodzi,
Ŝ
e Majik Toys to firma z tradycjami. JuŜ przecieŜ o tym mó-
wiliśmy.
-
Jasne. To oczywiste. Ale nie moŜemy zapominać, Ŝe
dzieciom zabawki kupują rodzice. I tu warto się odwołać do
hasła „Dajemy to, co najlepsze".
Ze znuŜeniem kiwała głową.
-
Wszyscy to robią. To się zdewaluowało. Przepraszam, Ŝe
tylko krytykuję, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Trze-
ba znaleźć jakiś zupełnie inny, nowy sposób. A akurat o tej
serii zabawek trudno powiedzieć coś nowego.
-
Jesteś niemoŜliwa. - Machnął niecierpliwie ręką. - Nie
musisz mi mówić, na czym to polega. Lepiej... - Nagle za-
trzymał się w pół kroku i wbił w nią spojrzenie. - Zaraz, za-
raz, co powiedziałaś?
Cassie była juŜ tak zmęczona, Ŝe nie wiedziała, jak się
nazywa. Wzruszyła ramionami.
-
Stwierdziłam, Ŝe tu nie da się powiedzieć nic nowego.
Charlie wyprostował się raptownie.
-
Mam! No jasne! Jesteś genialna!
Cassie popatrzyła na niego znuŜonym wzrokiem.
- Pewnie, Ŝe jestem, i co z tego?
Ze wzburzonymi włosami, błyszczącymi oczyma, miotają-
cy się po pokoju, Charlie wyglądał teraz jak szalony nauko-
wiec z filmu komediowego. Stał przed nią i wymachiwał rę-
kami w podnieceniu.
-
MoŜe powiesz wreszcie, o co ci chodzi?
Uśmiechnął się triumfalnie.
-
Powiedz, jaka jest pierwsza zasada reklamy?
Cassie nie zastanawiała się długo.
-
Jeśli nie moŜesz przekonać, musisz zadziwić.
-
Właśnie. A druga?
-
Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to zaśpiewaj - odparła i
nagle doznała olśnienia. - Oczywiście! - Uderzyła się w
czoło. - Masz rację! - Podskoczyła w fotelu. - Reklama bez
słów!
-
OtóŜ to! - Charlie klasnął w ręce. - Po prostu obraz:
same zabawki. I do tego piosenka. Powiedzmy... - Tu za-
brakło mu na razie pomysłu.
-
Na przykład „Magiczna chwila"? - podpowiedziała
Cassie.
-
MoŜe być - zgodził się Charlie.
-
A potem napis?
-
Witajcie w świecie Majik Toys - na przykład. Jakąś spe-
cjalną czcionką, Ŝeby jej krój zapadał w pamięć, prawda?
A więc jednak! Wreszcie się udało - popatrzyli po sobie
rozradowani. Charlie zwycięskim gestem wzniósł ramiona
w górę.
-
Hurra! - Zerwała się z fotela i rzuciła się mu na szyję.
Mieli poczucie, Ŝe odwalili kawał roboty. Skakali teraz oboje
po pokoju, ciesząc się jak dzieci.
-
Bardzo dobre! - entuzjazmowała się Cassie. - Dzieciom
będzie przemawiało do wyobraźni, a muzyka tylko utrwali
obraz. Nadaje się na formę promocji dla całej nowej serii
zabawek. I nie ma w niej nic agresywnego, niczego, co mo-
głoby wzbudzić protesty Federacji Konsumentów.
-
Jest jeszcze jedna wielka zaleta - roześmiał się Charlie.
- Nawet Vince to zrozumie.
- Która to godzina?
Charlie spojrzał na zegarek.
- Coś takiego! Dochodzi trzecia. Do spotkania z Vince'em
mamy więc osiem godzin. Co najmniej godzinę zajmie nam
dojazd.
- NajwaŜniejsze, Ŝe mamy pomysł. Chodź, obudzimy re
sztę.
Ruszyli długim korytarzem.
-
Joe moŜe spróbować to rozrysować.
-
A Scott niech jedzie do Tower Records i kupi płytę z pio-
senką, o którą nam chodzi - zaproponował, przyciągając ją do
siebie.
O pół do dziesiątej spotkali się w recepcji Majik Toys.
Scott był pierwszy. Machał triumfalnie płytą. Joe na kolanie
robił ostatnie retusze na swoim rysunku. Rozluźnieni ruszyli
do windy i wkrótce razem przekroczyli próg gabinetu Vince'a
Bertollego. Nie było po nich widać ani śladu zmęczenia.
Projekt zreferowała Cassie. Vince'owi od razu się spodo-
bał. Na stół wjechała kawa, ciasteczka i czekoladki.Vince nie
byłby jednak sobą, gdyby nie zaznaczył swojej w tym wszy-
stkim roli.
-' Masz tupet, dziewczyno - zwrócił się do Cassie. - MoŜ-
na by pomyśleć, Ŝe o niczym innym nie myślicie, tylko o tym,
jak by mi tu dogodzić. A to przecieŜ ja musiałem was zdopin-
gować. Ale nic, lubię zdolnych ludzi. Z takimi tylko pracuję.
Szykujcie się: wkrótce dostaniecie nowe zlecenie.
A więc odnieśliśmy zwycięstwo nad siłami ignorancji i
złego gustu! - powiedziała sobie w duchu Cassie. I obronili
pozycję firmy. Uratowali teŜ pewnie swoje posady. Nieźle jak
na jeden tydzień. Dla niej samej w tym tygodniu teŜ wiele się
zdarzyło.
Po powrocie do agencji czekała ich jeszcze jedna wiado-
mość: córeczka Toma Garnetta ma się dobrze, waŜy trzy i pół
kilograma. Słowem, same dobre nowiny.
Kiedy została w pokoju tylko z Charliem, padli sobie w ra-
miona.
- I co, zadowolona?
-
Chyba tak: udało mi się znokautować pewnego faceta,
obronić posadę, wyrobić sobie opinię osoby zdolnej i na doda-
tek przebojowej, to chyba nieźle? - Roześmiała się, poprawia-
jąc mu koszulę. - A miałam się nie spieszyć... - dokończyła,
zawieszając głos.
-
Czy ja dobrze rozumiem? Jakieś pretensje?
-
ś
adnych - odpowiedziała, zamykając mu usta pocałun-
kiem.
ROZDZIAŁ
8
Kelnerzy bezszelestnie krąŜyli po przyciemnionej sali, pia-
nista leniwie grał pasaŜe z powracającym jak echo refrenem,
jakby chciał zahipnotyzować siedzących przy stolikach gości.
Charlie stuknął kieliszkiem w kieliszek Cassie.
-
Za naszą małą rocznicę! To juŜ sześć tygodni! - podkre-
ś
lił, zaglądając jej w oczy. - MoŜe dla kogoś innego nie jest to
imponująco długi okres - powiedział, widząc uśmiech Cassie.
-Ale dla mnie jest.
-
Przyznaję, Ŝe świetnie sobie radzisz w tej roli. Nie mogę
się skarŜyć. - Cassie usiłowała przybrać wyraz powagi.
Cały niemal koniec kwietnia i początek maja spędzili razem,
jak papuŜki nierozłączki. Okazja po temu nastręczyła się sama:
znowu pracowali przy wspólnym projekcie. RównieŜ Charlie-
mu, który jeszcze kilka miesięcy temu uznałby taki rodzaj więzi
za nazbyt dla siebie niebezpieczny, ta sytuacja nie tylko wydawa-
ła się najzupełniej normalna, ale nawet sprawiała mu przyje-
mność. Mógł teraz stale cieszyć się jej obecnością.
- Za powolny rozwój wydarzeń. - Wzniósł kieliszek po
wtórnie.
Cassie upiła nieco ze swego kieliszka, a potem spojrzała na
niego uwaŜnie.
- MoŜe jest jednak nazbyt powolny. Nie uwaŜasz?
Spędzali ze sobą tyle czasu: na rozmowie, na spacerach,
w restauracjach, ale w ciągu wszystkich tych tygodni nie ko-
chali się ani razu.
Oczy Charliego pociemniały, ale nie odpowiedział nic
Choć raczej umarłby, niŜ przyznał się do tego, czuł jakiś
strach. Dlatego sam nie robił niczego, Ŝeby to przyśpieszyć.
Przeciwnie, odwlekał i ta gra na zwłokę sprawiała mu dziwną
przyjemność. Wiedział, Ŝe Cassie nie jest kobietą, która lekko
traktuje takie rzeczy, teraz z zaskoczeniem przekonywał się,
Ŝ
e on myśli podobnie.
Cassie nie spuściła z niego spojrzenia.
-
Chodźmy dzisiaj do ciebie, Charlie - powiedziała wolno.
Charlie poczuł, Ŝe serce zaczyna mu bić szybciej.
-
Mam w domu straszny bałagan.
Na Cassie jego ostrzeŜenie nie zrobiło jednak wraŜenia.
- Nie szkodzi.
Jak na komendę wstali od stolika. Charlie połoŜył banknot
przy prawie pełnym kieliszku i wyszli w wiosenną noc. Pro-
wadził ją, obejmując ciasno. Śmieli się i dowcipkowali, ale
oboje czuli zdenerwowanie. Dla Cassie była to radosna nie-
pewność, ale Charliego trawił nie znany mu dotąd niepokój,
z którym nie bardzo potrafił sobie poradzić, i to odbierało mu
pewność siebie.
-
Wyciągnęłam cię tak nagle... MoŜe jednak zajdziemy
gdzieś po drodze na kolację? AŜ tak bardzo się nie spieszę -
powiedziała z uśmiechem.
-
Ja juŜ zacząłem się spieszyć - odparł i zamachał na prze-
jeŜdŜającą taksówkę.
W taksówce zaczął ją całować. Nigdy dotąd nie całowała
się w taksówce, ale teraz nie wzbraniała się przed tym.
- Wcale nie miałam ochoty na kolację - powiedziała, wtu
lając się w jego ramię po kolejnym pocałunku.
- Och, Charlie! - wykrzyknęła, gdy przekroczyła próg je-
go mieszkania. - Co tu się stało?
Bałagan to nie było słowo, które oddawało właściwie stan
rzeczy. Charlie uśmiechnął się przepraszająco.
- Kobieta, która tu sprzątała, zdaje się, złoŜyła mi wymó
wienie. Nie wiem dlaczego, ale nie pojawiła się od dwóch
tygodni. - Wzruszył ramionami i podniósł z podłogi skarpet
kę. Drugiej nie było widać. Nie bardzo wiedząc, co z nią
zrobić, włoŜył ją do kieszeni.
Cassie spojrzała na niego spod oka.
-
MoŜe kobieta, która tu sprząta, wcale nie złoŜyła wymó-
wienia. MoŜe leŜy gdzieś tutaj, pogrzebana pod stertami tego
wszystkiego. - Bezradnie machnęła ręką, rozglądając się po
pokoju.
-
Znowu uparłaś się, Ŝeby ze mnie Ŝartować? Ostrzegałem
cię, Ŝe moja cierpliwość ma swoje granice.
-
Co ty powiesz? A czym mi to grozi?
Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uwięził ją w moc-
nym uścisku.
-
Naprawdę nie przeszkadza ci ten bałagan? - szepnął jej
we włosy.
-
No cóŜ... - Rozejrzała się dookoła. Pomimo panującego
nieporządku samo mieszkanie i sposób, w jaki było urządzo-
ne, podobały jej się. Przestronne wnętrze pełne zakamarków,
z duŜymi oknami wychodzącymi na zarośnięty chwastami
ogródek, podłogą z desek pomalowanych na mat, stare, wy-
szperane na targu staroci meble - wszystko to sprawiało miłe
wraŜenie.
Wzięła go za rękę i pociągnęła na tapczan, zarzucony stertą
gazet i czasopism. Widać było, Ŝe nie pełni roli jego łóŜka,
lecz raczej legowiska. Uśmiechnęła się dostrzegając, jak
Charlie dyskretnie usiłuje schować za siebie but wystający
spod jednej z gazet.
- Jesteś moim dobrym duchem. Szukałem tego buta od
tygodnia - wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie.
Patrząc mu prosto w oczy, zagryzła lekko wargi i pchnęła
go zdecydowanym ruchem w tył. LeŜał teraz wsparty na ło-
kciu i przyglądał się jej ze zdziwieniem. Oto jeszcze jedna
Cassie Armstrong, której nie znał.
-
Tylko, proszę, obchodź się ze mną delikatnie.- spróbo-
wał zaŜartować.
-
Akurat!
Charlie westchnął i przełknął ślinę.
Pochyliła się nad nim i systematycznie zaczęła rozpinać
guziki jego koszuli.
Co za kobieta! - pomyślał. LeŜał i czekał cierpliwie na
bieg wypadków. Sytuacja rozwijała się w bardziej ekscy-
tujący sposób, aniŜeli się spodziewał. Kiedy jednak pochy-
liła się, by rozpiąć ostatni guzik, nie mógł się oprzeć chęci
dotknięcia jej. Wyciągnął rękę i pogłaskał Cassie po po-
liczku. Ześlizgnął się dłonią po jej szyi, rozpiął najwyŜszy
guziczek bluzki i zaczął gładzić jej obojczyk i ramię. Cassie
przymknęła oczy i zamruczała jak kot. Zamarła bez ruchu.
Zaraz potem poczuł, jak zadrŜała. Dotyk Charliego sprawiał
jej niewymowną rozkosz. Nigdy jeszcze nie była tak
ś
wiadoma swego ciała i nigdy tak spragniona, by ktoś się nim
zajął.
Natychmiast rozpiął następny guziczek i wsunął dłoń za
miseczkę stanika. Czul teraz w dłoni cięŜar piersi i sutkę
twardniejącą pod palcami. Przez rozchyloną bluzkę dostrzegł
zapinkę stanika. Pomógł sobie drugą ręką, ale zapinka stawiała
opór. Biedził się z nią dłuŜszą chwilę i Cassie wreszcie
postanowiła przyjść mu z pomocą. Wprawnym ruchem roz-
pięła ją i Charlie uwolnił jej piersi.
Gładził je, delektując się ich jędrną krągłoscią, by po
chwili przypaść do nich ustami. Całował je i draŜnił
wysepki sutek
wypręŜonym językiem - Cassie miała wraŜenie, Ŝe za chwilę
zemdleje z rozkoszy.
Nie padło między nimi ani jedno słowo - w pokoju słychać
było tylko ich przyśpieszone oddechy.
DrŜącymi palcami wyciągnęła mu koszulę ze spodni, ściągnę-
ła z niego i odrzuciła na podłogę. Potem powoli zdjęła swoją
bluzkę i w ślad za nią stanik. Objęła Charliego za szyję i osunęła
się z nim na tapczan.
Charlie czuł teraz na sobie jej cięŜar; nagie piersi Cassie
ugniatały jego tors, jej biodra spoczęły na jego biodrach.
- Nieźle - mruknęła, rozchylając usta do pocałunku.
Charlie uniósł głowę na spotkanie jej ust. Spojrzał w oczy
Cassie i zobaczył w nich coś, co kazało mu się zatrzymać.
Cofnął się. ZauwaŜyła to.
- Co się stało?
- Ja... Po prostu... - Przerwał zmieszany, nie wiedząc, jak
właściwie jej o tym powiedzieć. Nieoczekiwanie dla samego
siebie nie mógł znaleźć odpowiednich słów, on, który Ŝył z ich
układania.
Widok jego przestraszonej twarzy tylko ją rozśmieszył.
- Charlie, nie bój się! Nie jestem dziewicą.
Nie o to chodziło, ale zdobył się na zabawny grymas, który
miał wyraŜać uczucie ulgi.
-
Ja teŜ nie jestem - rzucił.
-
I zabezpieczyłam się.
Wolał nie brnąć dalej, by nie komplikować sytuacji: juŜ raz
popsuł sprawę.
-
Nie o to chodzi - powiedział i spojrzał na nią bezradnie.
-
Więc o co? Boisz się, Ŝe cię wykorzystam i sobie pójdę?
- Roześmiała się znowu.
Jemu jednak wcale nie było do śmiechu.
- Nie... To znaczy tak. Nie... JuŜ sam nie wiem, co ja
mówię- Ŝachnął się niezadowolony z siebie. Co on wyprawia,
u diabła? Ma obok siebie na wpół rozebraną i chętną kobietę,
która mu się podoba. Więcej: ma na nią wielką ochotę. Dlacze-
go zachowuje się tak dziwacznie? Czy nie lepiej powiedzieć
sobie, niech będzie, co ma być, i zrobić to wreszcie? Nie
zastanawiać się, co będzie jutro, ale korzystać z chwili, tak jak
to zawsze robił?
Tym razem było jednak inaczej. Lubił Cassie i Ŝyczył jej
jak najlepiej. Była dla niego kimś więcej niŜ tylko atrakcyjną
kobietą, z którą ma się ochotę pójść do łóŜka. Wiedział, Ŝe jest
nie tylko inteligentna, ale i wraŜliwa - łatwo ją zranić. Zasłu-
guje na coś więcej niŜ przelotny romans, po którym moŜe być
trudno jej się pozbierać.
Wsparty na łokciu, delikatnie wodził palcem po jej policz-
ku, brodzie, ramieniu. Jej spojrzenie upewniało go, Ŝe czeka
na więcej.
- Cassie, nie wiem, jak nazwać to, co jest między nami...
Boję się, Ŝe mogę ci niechcący zadać ból, i wiem, Ŝe sam teŜ
mogę przez to cierpieć.
Słowa zabrzmiały nieco podniośle, ale Cassie tym razem
nie uśmiechnęła się. Sama myślała podobnie. Kochała go i
wiedziała o tym, Ŝe go kocha. AŜ sama była zdziwiona:
kochała go wtedy, kiedy się wygłupiał i gdy był powaŜny, jak
teraz. Kiedy nie było go przy niej, tęskniła za nim. Ale najbar-
dziej wzruszały ją chwile takie jak ta właśnie, kiedy odrzucał
maskę wesołego chłopca i widziała jego prawdziwą twarz,
twarz czułego i wraŜliwego męŜczyzny. Kogoś, komu moŜe
ufać i na kim moŜe polegać. To nie był ten beztroski, błyskot-
liwy i piekielnie przystojny Charlie, z którym kobieta, nawet
taka jak ona, moŜe się zapomnieć. Takiego Charliego niegdyś
poznała. Co więcej: taki Charlie teŜ jej się podobał. To ktoś
jeszcze inny.
-
Czy wiesz, co mam na myśli? - zapytał.
-
Tak - szepnęła. Co mogła jeszcze powiedzieć? śe w Ŝy-
ciu nie ma nic pewnego? śe czasem lepiej zawierzyć własnym
uczuciom, pójść w ślad za marzeniem? I to miałaby powie-
dzieć ona właśnie jemu? Co za nieoczekiwana zmiana ról,
pomyślała. ChociaŜ właściwie nie ma w tym nic dziwnego:
w partnerskim związku nie ma sztywnego podziału, praw,
obowiązków. KaŜdy bierze coś od kochanej osoby i daje coś
w zamian. Pomaga i oczekuje pomocy, doznaje rozkoszy i daje
rozkosz, uwodzi i jest uwodzony. Tak jak chociaŜby ona
sama teraz.
-
I co? - Rzucił jej szybkie spojrzenie.
Cassie spojrzała mu głęboko w oczy.
-
Charlie, ty chyba lubisz się zamartwiać?
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale uśmiechnął się.
Cassie odpowiedziała uśmiechem.
- śartujesz ze mnie?
-
Wcale nie. MoŜe najwyŜej uwodzę cię, Charlie. A ty mi
nie pomagasz.
-
Mam nadzieję, Ŝe się poprawię - powiedział i poszukał
ustami jej ust.
Niczego bardziej nie pragnęła. Chciała, Ŝeby ją całował i
dotykał, niech ją weźmie - chce tego. Teraz, na tym zarzuco-
nym gazetami tapczanie. Nie dał jej odetchnąć, teraz przypadł
ustami do jej piersi. Z początku pieścił je delikatnie, potem
ssał i lekko gryzł, aŜ usłyszał jej cichy jęk. Powoli, uwaŜaj,
upomniał samego siebie, ale zdało się to na nic, bo poczuł, jak
w ramiona wbijają się mu paznokcie Cassie.
Jęknęła znowu i odepchnęła go, ale po to tylko, by sięgnąć
do suwaka jego dŜinsów. Niewiele myśląc, zrobił to samo: z
zamkiem błyskawicznym przy jej spódnicy poszło mu lepiej
niŜ z biustonoszem. Tymczasem ona wcale nie czekała: szarp-
nęła w dół jego spodnie. Nie zwracając uwagi na to, co z nią
robi, wpatrywała się w jego obnaŜoną męskość. W chwilę
potem, juŜ bez jej pomocy, uporał się z tym, co jeszcze miała
na sobie. Kiedy ją tam dotknął, była wilgotna, gorąca i goto-
wa. Przewróciła go na plecy i przykryła sobą. Gdy tylko się
połączyli, poczuł, jak wstrząsa nią dreszcz orgazmu, ale to jej
nie zatrzymało i w kilka chwil potem, gdy juŜ ich biodra
kołysały się miarowo w miłosnym zwarciu, poczuł następny
spazm. I kolejny, gdy wreszcie udało mu się ją dogonić.
Powoli wracali do rzeczywistości, jakby wynurzali się z ja-
kiejś przepastnej, głębokiej studni. Pokój tonął w mroku. Le-
Ŝ
ała na nim, z głową wtuloną w jego szyję. Charlie westchnął ,
i zanurzył dłoń w jej włosy. Poczuł usta Cassie na swoim
przegubie.
-
Jak się czujesz? - zapytał.
-
Wspaniale - mruknęła w jego ramię. - A ty?
-
Spocony, zmęczony i zuŜyty - uśmiechnął się w cie-
mności. Uniósł głowę i pocałował ją w czoło. - Było cudow-
nie. Dziękuję.
Domyślała się, Ŝe czeka, by mu powiedziała, czy było jej
dobrze, chociaŜ nie musiała go wcale o tym zapewniać, wie-
dział i tak. Ale nie powinno być między nimi niedomówień.
Skoro chce, Ŝeby mu sama o tym powiedziała...
-
Było jak nigdy. Właściwie to po raz pierwszy... - sze-
pnęła.
-
Jak to? Naprawdę?
-
Tak. Tamto, co było, to... - Wzruszyła ramionami, nie
kończąc zdania. Co mogła powiedzieć? Była juŜ z chłopa-
kiem w łóŜku, ale okazało się to pomyłką. Dzisiaj się o tym
upewniła.
-
Wiesz, potrafię być jeszcze lepszy!
Powiedział to Ŝartem, ale w chwilę potem udowodnił jej,
Ŝ
e to szczera prawda. Kochali się z takim zapamiętaniem, Ŝe
nawet nie zauwaŜyli, kiedy nagle znaleźli się oboje na
podłodze.
Pocałował ją za uchem, a potem, mokrej i zadyszanej, od-
garnął włosy z oczu.
- Myślę, Ŝe teraz powinniśmy coś zjeść. Jeszcze zemdle
jesz po naszych harcach. Strasznie cię wymęczyłem.
Objęła go za szyję, zbyt wyczerpana, by ruszyć się z miej-
sca. Czuła na sobie jego cięŜar i było jej dobrze.
- Wymęczyłeś mnie? - szepnęła rozleniwionym głosem.
-To chyba ja ciebie.
Charlie patrzył na nią z czułym podziwem. Była niezwyk-
ła. Cassie Armstrong to kobieta nieobliczalna. MoŜe nie oka-
zała się jego najbardziej doświadczoną kochanką, ale nadra-
biała to po stokroć entuzjazmem, z jakim oddawała się miło-
ś
ci. Robiła to jak w natchnieniu. Im bardziej go kochała, tym
bardziej miał na nią ochotę i z tym większą pasją starał się jej
dać rozkosz.
- Jeśli zaraz nie wstaniemy, to obawiam się, Ŝe nie zrobi
my tego prędko - powiedział ostrzegawczym tonem i dźwig
nął się w górę.
Przyjęła to jękiem zawodu, ale kiedy podał jej rękę, by
pomóc wstać, wstała posłusznie i przysiadła na tapczanie,
rozglądając się za swymi porozrzucanymi rzeczami. Podnios-
ła bluzkę i narzucając ją na siebie, ruszyła za nim do kuchni.
Po drodze wzięła z podłogi jeszcze jego koszulkę i spodenki,
o których on sam zdawał się nie pamiętać.
Na jej widok, z wyciągniętą w jego stronę ręką ze spoden-
kami, roześmiał się.
- Masz tu jeszcze koszulkę, Ŝebyś mi się nie przeziębił.
Jesteś mi potrzebny tylko w dobrej formie. - Spojrzała na
niego łobuzersko. - To teŜ lepiej nałóŜ, bo nie będę mogła się
skupić przy mieszaniu sałaty.
Ciągle się śmiejąc, zrobił, co mu kazała, ale jej spojrzenie
sprowokowało go, by podejść i objąć ją. Bluzka Cassie pod-
niosła się na niebezpieczną wysokość.
-
Charlie! - szepnęła z naganą w głosie.
-
Zostaniesz na noc?
Spojrzała zaskoczona. On sam teŜ był zdziwiony własnym
pytaniem. I złapał się na tym, Ŝe wcale nie jest pewien, czy
dobrze robi. Z doświadczenia wiedział, Ŝe wieczory i noce to
całkiem co innego niŜ poranki. Te potrafiły być cięŜkie.
- Chcesz, Ŝebym została?
Przez chwilę wahał się, co odpowiedzieć. DłuŜej, niŜ był
powinien - domyślił się, widząc jej rumieniec.
- Tak, chcę - odparł.
Nie było to namiętne wyznanie uczuć, ale słowa wypowie-
dziane niskim, ciepłym głosem sprawiły, Ŝe znowu poczuła
drŜenie kolan.
- Więc zostanę - powiedziała, spoglądając mu w oczy.
Przełknął ślinę i zanim cokolwiek powiedział, na wszelki
wypadek uśmiechnął się. Czuł, Ŝe serce mu bije, jakby mijał
metę w maratonie bostońskim.
- To świetnie.
Rozejrzał się po kuchni niezbyt przytomnym wzrokiem;
moŜna by przypuszczać, Ŝe znalazł się w niej po raz pierwszy.
- Na co masz ochotę? MoŜe jajko?
Widziała, Ŝe jest zmieszany. Chciała go od tego uwolnić.
Nie bardzo umiała. Tam, na tapczanie, było - paradoksalnie -
jakoś łatwiej.
-
Prawdę mówiąc, nie jestem głodna.
-
To zabawne - skrzywił się. - Bo ja teŜ nie.
Przez chwilę stali w milczeniu.
-
Chodź, pokaŜę ci moją sypialnię. Tam jeszcze nie byłaś
- powiedział nagle i widząc jej zaskoczenie, dodał: - Nie bój
się, to prawdziwa sypialnia, nie Ŝadna jaskinia.
-
Nie wierzę. - Cassie spróbowała zaŜartować.
-
Zaraz ci to udowodnię.
Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Sypialnia mieściła się
na antresoli i prowadziły do niej dość strome schodki. Puścił
ją przodem i pogłaskał po udzie, szepcząc do ucha:
- To nasze ubieranie się, Armstrong, to była tylko niepo
trzebna strata czasu.
JuŜ rano, pomyślał, widząc promyki słońca wpadające do
ś
rodka przez Ŝaluzje. Więc jednak czeka ich wspólny ranek.
Jak on sam się czuje z tym wszystkim? Ku swemu zadowole-
niu stwierdził, Ŝe wcale dobrze. MoŜe trochę obolały po ich
wczorajszych ekscesach, na pewno zmęczony - bo zasnęli
dopiero nad ranem.
Popatrzył na twarz kobiety leŜącej w jego łóŜku. Była pogod-
na. W koronie rozrzuconych na poduszce włosów wyglądała
znowu nie tylko pięknie, ale i majestatycznie. Wyciągnął rękę
i przez chwilę bawił się, nawijając na palec pukiel włosów.
Czy to miłość? - zapytał sam siebie, przypatrując się śpią-
cej. Czy to, co czuje, jest właśnie tym uczuciem?
Charlie nigdy jeszcze nie popadł w tak dziwny stan jak
dziś. Miał więc prawo zastanawiać się teraz, co to wszystko
dla niego znaczy. Ogarnęła go niepewność, ale nie odczuwał
strachu.
Nagle, jakby jego myśli obudziły ją, Cassie otworzyła
oczy. Zamrugała: światło dnia było juŜ całkiem silne, a Char-
lie, w pośpiechu, nie spuścił wczoraj dokładnie Ŝaluzji.
- Co się dzieje? - spytała, przeciągając się leniwie.
- Nic - zapewnił ją z uśmiechem. - Kompletnie nic.
Zabrzmiało to dość dwuznacznie, ale wolał nie wdawać się
w wyjaśnienia. Nie był pewien, co powiedzieć. Bał się, Ŝe
znowu wykona jakiś fałszywy ruch.
Cassie spojrzała na niego i nic nie powiedziała. MoŜe nie
powinniśmy o tym zbyt wiele mówić? - pomyślała. Zresztą
słowa przyjdą same. Potem. W odpowiednim czasie.
W poniedziałek Cassie weszła do agencji w nastroju
eufo-rii. Czuła się tak, jakby spowijał ją obłok szczęścia.
-
Co za cudowny weekend - rzuciła od progu do Fran.
Przyjaciółka spojrzała na nią znad biurka.
-
Właśnie widzę - wycedziła zimno.
Cassie popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
-
Co jest? Ty i Joe pokłóciliście się, czy co?
- Nie, skąd. - Fran wzruszyła ramionami. - Wszystko
w porządku. A nawet lepiej.
Wstała zza biurka i ruszyła do drzwi.
- Muszę kogoś o coś zapytać - powiedziała wychodząc.
Ruszyła z impetem korytarzem i zatrzymała się dopiero
przed drzwiami pokoju Charliego. Weszła bez pukania. Wy-
starczyło, Ŝe zobaczył jej minę.
- Wszystko w porządku. Zobacz tylko, tu jest zlecenie!
- zawołał od swego biurka.
Fran zawisła nad nim jak tornado.
- JeŜeli ją skrzywdzisz, zabiję cię!
A więc o to jej chodziło! Cassie Armstrong miała anioła
stróŜa, Ŝe pozazdrościć. Zanim zdąŜył cokolwiek odpowie-
dzieć, Fran odwróciła się i wymaszerowała z pokoju.
Tego wieczoru Charlie wyciągnął z szuflady maszynopis
swojej powieści i wkręcił nową kartę do maszyny. Zajrzał do
ostatniego rozdziału, a potem zrobił sobie drinka i zaczął
pisać.
ROZDZIAŁ
9
Gdyby miała swój związek z Charliem do czegoś porów-
nać, to do akrobacji na linie. Nie raz i nie dwa miała wraŜenie,
Ŝ
e stąpa nad przepaścią i Ŝe jeden nierozwaŜny krok moŜe
spowodować katastrofę. Ale zarazem poczucie, Ŝe ta arcytrud-
na sztuka jej się udaje, napawało ją nie znaną dotąd radością.
Cassie była szczęśliwsza niŜ kiedykolwiek. Szczęścia dopeł-
niała pewność, Ŝe Charliemu jest z nią równie dobrze. Z tygo-
dnia na tydzień czuli się coraz bardziej ze sobą związani.
KaŜde miało teraz swoje rzeczy w mieszkaniu drugiego i ich
Ŝ
ycie zaczęło się z wolna splatać. Poznawała go coraz lepiej
i odsłaniały się przed nią coraz to nowe tajemnice jego osobo-
wości. Był bardziej skomplikowany, niŜ jawił się jej w doty-
chczasowych, codziennych kontaktach. Charlie łapał się na
podobnych myślach: przyzwyczaił się juŜ do tego, Ŝe Cassie
go zaskakiwała, ale teraz wiedział o niej coraz więcej. Obojgu
przypominało to układanie skomplikowanego puzzla, zajęcie,
które cieszyło i intrygowało.
Traf zdarzył, Ŝe szukając długopisu, natknęła się na po-
wieść Charliego. Otworzyła szufladę biurka i jej uwagę zwró-
cił stosik zadrukowanych kartek. Mimowolnie przeczytała
pierwszą. A była to strona tytułowa. Napis głosił: Charlie
Whitman, „W labiryncie uczuć". Zaraz niŜej zaczynał się
tekst. Poczuła ogromną ochotę, by zacząć czytać. Ale myszko-
wanie w cudzych papierach nie było w jej stylu. Wzięła kartki
i poszła do kuchni, gdzie Charlie pichcił właśnie kolację.
- Nie wiedziałam, Ŝe piszesz powieść! - powiedziała od
progu.
Charlie spojrzał zaskoczony.
- Ja? Nie piszę Ŝadnej powieści - zaprzeczył i ruszył w jej
stronę. - Taka tam pisanina...
Wyciągnął rękę po tekst. Cassie nie dawała jednak za wy-
graną.
-
To wcale nie wygląda na jakąś tam pisaninę. Raczej
właśnie na powieść. Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, Ŝe
piszesz?
-
Bo wcale nie piszę.
-
Mogę przeczytać?
-
Nie!
Jego sprzeciw był tak zdecydowany, Ŝe Cassie tym bardziej
zapragnęła poznać zapiski. Co w nich było, Ŝe tak bardzo się
wzbraniał?
Ponownie wyciągnął rękę i teraz oboje trzymali plik zadru-
kowanych stron.
- To takie pierwsze przymiarki. Nie ma co pokazywać.
- Skrzywił się, ciągnąc kartki w swoją stronę. - Oddaj, bo
będę musiał uŜyć siły - uśmiechnął się.
Ale w nią wstąpił duch przekory. Wyrwała mu z ręki k; i
schowała za siebie.
- Chcesz je? To proszę, weź je sobie.
Nietrudno było przewidzieć, czym to się skończy. Nieco
później, gdy juŜ leŜała w jego łóŜku, zmęczona, ale cudownie
odpręŜona, spojrzała na śpiącego Charliego. Pomyślała zno-
wu o stosiku zapisanych przez niego kartek. Czy będą kiedyś
tak blisko, Ŝe przestanie robić z tego tajemnicę?
Tegoroczne lato pobiło wszelkie rekordy; kroniki miasta
nie notowały jeszcze takich upałów. Gdy tylko wrócili po
całym dniu plaŜowania, Cassie, zmęczona i rozleniwiona
słońcem, wyciągnęła się na tapczanie. Charlie włączył klima-
tyzację i przysiadł obok. Odgarnął włosy Cassie i pochylił się
nad nią, jakby zamierzał pocałować.
- Czy to rumieniec, czy opalenizna?
Skóra Cassie opornie reagowała na słońce: stawała się
róŜowa, a nie złocista. Pojawiały się teŜ liczne piegi. Ostatnio
stało się to przedmiotem nieustannych Ŝartów między nimi.
- Zobaczysz jeszcze, kto będzie bardziej opalony! - po
wiedziała, otwierając jedno oko.
Jasne! - pomyślał i uśmiechnął się chytrze. Zsunął na bok
ramiączko kostiumu plaŜowego, niby to podziwiając kontrast.
- Masz rację. To piękny brąz. Jakbyś wróciła z Hawajów.
Tylko w tym świetle ma taki róŜowy odcień.
Uniosła się nieco, jakby szykowała replikę, ale po chwili
opadła z powrotem na tapczan.
- Jest taki upał, Ŝe nie chce mi się z tobą kłócić - mruknęła
tylko.
- Właśnie, ja teŜ czuję się jakoś dziwnie rozgrzany - po
wiedział, kładąc dłoń na jej biodrze.
Cassie czujnie spojrzała na Charliego.
-
Jak mam to rozumieć?
-
A nie domyślasz się? - zapytał głosem drŜącym lekko z
podniecenia. Przeciągnął dłonią po jej brzuchu, a potem
zsunął drugie ramiączko stanika. Pochylił się i pocałował od-
słoniętą pierś. Pachniała słońcem i olejkiem do opalania.
Cassie wydała z siebie głębokie westchnienie.
Podciągnął się nieco w górę i opadł na nią, gdy nagle roz-
legł się dzwonek telefonu. Charlie ani myślał odbierać, ale
Cassie szarpnęła się i wyciągnęła rękę w stronę słuchawki.
- Nie odbierzesz?
- Nie - rzucił krótko i cmoknął ją w policzek, jakby przy-
pieczętowując odpowiedź. - Nie widzisz, Ŝe jestem zajęty?
PołoŜył głowę między jej piersi i bawił się nimi, całując na
przemian. Telefon dzwonił uporczywie. Ktoś po drugiej stro-
nie linii był okropnie uparty.
-
Charlie, nie włączyłeś sekretarki! Zostawiłam w agencji
twój numer jako drugi. MoŜe to coś waŜnego?
-
Akt przerywany to nie jest akurat to, co tygrysy lubią
najbardziej. - Skrzywiony wychylił się po słuchawkę.
Gdy tylko usłyszał znajomy głos, wiedział, Ŝe popełnił
błąd.
Mięśnie policzków napięły się, a twarz spochmurniała.
Cassie patrzyła na niego zaniepokojona. Odpowiadał niechęt-
nie, monosylabami. Był wyraźnie rozdraŜniony.
Usiadł, odsuwając się od niej, jakby chciał pozostawać w
stanie czujnej gotowości. Cassie nie zamierzała być mimo-
wolnym świadkiem wyraźnie przykrej dla niego rozmowy,
zsunęła się więc z tapczanu i ruszyła do kuchni przygotować
coś zimnego do picia. Mówił jednak podniesionym głosem i,
chcąc nie chcąc, słyszała.
- Uhm. PrzecieŜ mówię: byłem zajęty... Po prostu zajęty
i tyle... A co się stało, Ŝe nagle się tym zainteresowałaś?
Gdzie? Kiedy?... Nie jestem pewien, czy mi się uda... Później
zadzwonię... Powiedziałem: później... Do widzenia! -Usły
szała trzask odkładanej słuchawki.
Cassie weszła z powrotem i spojrzała nań pytająco. Umie-
rała z niepokoju, ale wolała, Ŝeby to on pierwszy się odezwał.
Charlie jednak siedział w milczeniu, patrząc ponuro w prze-
strzeń. JuŜ chciała wrócić do kuchni, gdy wreszcie przemówił.
- Sylvia! - rzucił krótko.
W pierwszej chwili nie pojęła, o kogo chodzi, ale zaraz
uświadomiła sobie, Ŝe to imię jego matki.
- Twoja matka?
- Tak przynajmniej opiewa mój akt urodzenia - powie
dział z cierpkim przekąsem. - Ale czasami wydaje mi się to
niemoŜliwe.
Cassie wiedziała, Ŝe nie ma dobrego kontaktu z matką, mi-
mo to wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. Wspomniał o niej
ledwie dwa albo trzy razy. Za kaŜdym razem źle. Nigdy teŜ
przy niej do matki nie dzwonił ani nie odbierał telefonów od
niej. Cassie wszystko to dziwiło - nie chciała się wtrącać, ale
przyzwyczajona była do czegoś zupełnie innego. Ona sama
pozostawała w stałym, prawie codziennym kontakcie z ro-
dzicami.
Widząc jej zakłopotanie, Charlie zdobył się na uśmiech,
a nawet siląc się na lekki ton, powiedział:
- Co to myśmy robili, zanim nam przerwano?
Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. Nieoczekiwa-
ny telefon wyraźnie popsuł mu humor.
-
Charlie, nie chcę ci niczego narzucać, ale moŜe chciałbyś
ze mną o czymś porozmawiać? - spytała.
-
Nie ma o czym - skrzywił się. - To są ludzie, którzy nie
powinni mieć dzieci. A tu akurat ja im się przydarzyłem. Mieli
pecha. Koniec. Kropka. Nie bądź taka smutna! W końcu nic
takiego się nie stało - powiedział zmęczonym głosem.
Wiedziała, Ŝe nie mówi prawdy. Wyraźnie to go bolało.
A jego zmartwienia były jej zmartwieniami. PrzecieŜ był
męŜczyzną, którego kochała. Poza tym miała dobre serce: nie
mogła znieść, kiedy ktoś cierpiał. Gdyby mogła za pomocą
czarodziejskiego zaklęcia uczynić wszystkich ludzi szczęśli-
wymi, zrobiłaby to bez wahania.
- Zapraszają mnie, Ŝebym przyjechał do nich na weekend.
Masz pojęcie? - roześmiał się nerwowo. - Matka mówi, Ŝe
ojciec kiepsko się czuje. Jasne, a jak ma się czuć ktoś, kto
ma taką Ŝonę? śaden normalny człowiek juŜ by tego nie wy
trzymał.
Cassie postanowiła zaryzykować.
- MoŜe jednak powinieneś jechać?
Spojrzał na nią zdziwiony.
-
Jechać tam? A po co? To nie ma sensu: z góry wiem,
czym to się skończy... Awanturą.
-
Ale jeśli twój ojciec zachorował... A poza tym, skąd
wiesz, moŜe tym razem będzie inaczej?
Charlie pokiwał głową.
- MoŜe tym razem się wzajemnie pozabijamy - powie
dział szyderczo.
W głębi ducha jednak czuł, Ŝe Cassie ma rację. W końcu to
był jego ojciec. Miał do nich Ŝal, i było o co, ale rodziców się
nie wybiera.
- Pojedziesz ze mną?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
-
Ale przecieŜ oni wcale mnie nie zapraszają.
-
Proszę cię.
Nie mogła mu odmówić. Podeszła i usiadła tuŜ obok.
Wzięła jego dłoń i uścisnęła mocno.
- Oczywiście, Ŝe pojadę, Charlie. I nie martw się, na pew
no nie będzie tak źle.
ROZDZIAŁ
10
Za oknem krajobraz zmieniał się: przeszklone wieŜowce
Manhattanu ustąpiły miejsca ruderom Bronksu, a potem zanu-
rzonym w zieleni domkom Connecticut. Charlie poruszył się
niepokojnie za kierownicą. Wkrótce będą na miejscu. Zjechali
na szosę, która biegła wzdłuŜ wybrzeŜa oceanu. Kiedy skręcił
z niej w boczną drogę i przejechał przez masywną bramę, za-
uwaŜyła zbielałe palce zaciśnięte na kierownicy. Cassie po-
łoŜyła rękę na jego kolanie. Oboje wymienili znaczące spoj-
rzenia.
Dom Whitmanów widać było teraz jak na dłoni. Przed nim
rozciągał się rozległy trawnik, którego środkiem biegła asfal-
towa ścieŜka. Cassie westchnęła jedynie z podziwem. Trudno
to było nazwać domem: miała przed sobą olbrzymie do-
mostwo w stylu Nowej Anglii. Z powodzeniem mógł zagrać
w filmie. Charlie wspominał, Ŝe rodzice są zamoŜni. Nie przy-
puszczała jednak, Ŝe tak bardzo. Teraz lepiej zrozumiała, skąd
się wzięła ta jego pewność siebie.
Za chwilę miała spotkać ludzi, z którymi nie łączy ją wiele
lub nic zgoła. Przed oczami stanął jej dom rodzinny: wygodny
i miły, ale zarazem przysparzający wielu bezsennych nocy jej
ojcu. Dom, w którym mieszkali, był juŜ dość stary i wymagał
generalnego remontu, tymczasem utrzymująca się przez kilka
lat recesja wcale nie poprawiała sytuacji finansowej. Rodzin-
ny sklep prosperował nieźle, ale przecieŜ nie była to kopalnia
złota.
- Prawdziwy pałac! - powiedziała, gdy wjechali na pod
jazd.
Charlie zaparkował wynajęty samochód i popatrzył na nią
ukradkiem. Ten sam podziw zmieszany z niechęcią dostrzegał
w spojrzeniach kolegów ze szkoły, gdy zdarzało mu się przy-
wieźć ich tu na kilka dni ferii czy wakacji.
- Nie ma się znowu czym tak zachwycać - powiedział. .
- Owszem, Whitmanowie znaleźli się wśród pierwszych
osadników, a nawet i pasaŜerów „Mayflower", ale kolejne po
kolenia roztrwoniły rodzinną fortunę. Geny teŜ odegrały swo
ją rolę. To, co tutaj widzisz, to resztki dawnej świetności.
W ten dom akurat włoŜyła pieniądze rodzina matki.
Cassie przysłuchiwała się jego opowieści. A więc był po-
tomkiem starego rodu: jego przodkowie byli pierwszymi ko-
lonistami! To jej imponowało bardziej aniŜeli pieniądze.
- Rodzice poznali się na studiach - ciągnął. - Jak juŜ ci
mówiłem, oboje robili specjalizację psychiatryczną. I oto do
bry Bóg złączył węzłem małŜeńskim leniwego i niczym nie
wyróŜniającego się młodego lekarza Charlesa Benningtona
Whitmana, z piekielnie inteligentną i pozbawioną skrupułów
Sylvią Rothmann, kobietą równie ekscentryczną jak bogatą,
jedyną spadkobierczynią bankierskiej rodziny Rothmannów. i
I spodobało mu się obdarzyć ich jedynym synem.
Otworzył drzwi i wysiadł, a potem obszedł samochód i po-
mógł Cassie.
- Bardzo zdenerwowana? - spytał.
Cassie równie dobrze mogłaby zapytać go o to samo.
- Nie, dlaczego... - Spróbowała się roześmiać. - MoŜe
tylko powinieneś był ich uprzedzić, Ŝe nie przyjedziesz sam...
Charlie zrobił grymas, tajemniczy i przemyślny zarazem.
-
Wobec Sylvii najlepiej działać z zaskoczenia - oznajmił.
-
Charlie, po co te podchody? PrzecieŜ nie prowadzimy
Ŝ
adnej wojny.
-
Tak sądzisz? - Uniósł brwi w górę. - MoŜe chcesz się
załoŜyć?
W ten sposób wcale jej nie dodawał odwagi. Westchnęła
tylko, gdy wziął ją za rękę i ruszyli w stronę wejścia.
Nacisnął dzwonek i niemal natychmiast drzwi się otwo-
rzyły, tak jakby ktoś na nich czekał. Podstarzała Murzynka
w stroju pokojówki wskazała im drogę do salonu.
- Dziękuję, znam drogę - powiedział Charlie. - Jestem
synem państwa Whitmanów.
Cassie zdawało się, Ŝe w oczach starej kobiety dostrzegła
jakby cień współczucia. Pokojówka dygnęła i zniknęła w ko-
rytarzu.
- Charakterystyczne, Ŝe nigdy nikogo tu nie ma: Ŝadnych
przyjaciół, rodziny. Napady złości mojej matki wszystkich
skutecznie wystraszyły.
Napady złości? Cassie spojrzała niepewnie na Charliego,
ale juŜ o nic nie zdąŜyła go zapytać, bo weszli do salonu, a tam
juŜ czekali na nich Whitmanowie. Cassie przełknęła nerwowo
ś
linę i wzięła głęboki oddech.
Niezupełnie tak ich sobie wyobraŜała. Ojciec sprawiał wra-
Ŝ
enie starszego, niŜ moŜna by wnosić z jego wieku. Był bar-
dzo wychudzony - eleganckie ubranie wisiało na nim niczym
na wieszaku. Resztki dawnej urody świadczyły, Ŝe musiał być
niegdyś bardzo przystojnym męŜczyzną. Teraz jednak głębo-
kie zmarszczki, jakie poorały jego twarz, zapadnięte, choć
ciągle błyszczące oczy, przerzedzone siwe włosy nieubłaganie
potwierdzały niszczycielski upływ czasu. Czy to moŜliwe,
Ŝ
eby Charlie miał kiedyś tak wyglądać? - zadała sobie w du-
chu pytanie i natychmiast odpędziła od siebie tę przykrą myśl.
Wiek matki Charliego trudno było określić. Bez wątpienia
była to ciągle atrakcyjna kobieta - właściwie bardziej przy-
stojna aniŜeli piękna, ale wyglądała imponująco. To określe-
nie nasuwało się samo. Miała moŜe zbyt wąskie, cienkie usta
i zbyt grube brwi, by uznać ją za piękność, ale nadal robiła
wraŜenie. Zadbana i elegancka, siedziała w fotelu jak na tro-
nie. Cassie nie mogła opędzić się od myśli, Ŝe to dosyć dziwna
i nazbyt wystudiowana poza jak na tę okoliczność. Bądź co
bądź, to spotkanie z synem po dłuŜszym czasie. W jej oczach
była inteligencja, ale i chytrość. RównieŜ - jak się Cassie
zdawało - uprzejma niechęć, z jaką patrzyła na niedbale ubra-
nego Charliego: w koszulce i wytartych dŜinsach nie pre-
zentował się widocznie dość godnie jak na potomka rodu
Whitmanów.
W swojej naiwności puszczała dotąd ostrzeŜenia Charliego
mimo uszu. Poza tym była przekonana, Ŝe będzie miała do
czynienia z kulturalnymi i wykształconymi ludźmi. MoŜe są
nieco oziębli, nadmiernie skoncentrowani na sobie - to się
zdarza, myślała. Ale wszystko wydawało się jedynie kwestią
czasu: wystarczy wola porozumienia - przecieŜ są rodziną.
Teraz jednak i ona poczuła się zmroŜona sposobem, w jaki
przyjęli swego jedynego syna.
To Charlie ruszył, by przywitać się z nimi. Wymienił z oj-
cem krótki uścisk ręki, a potem zwrócił się do matki. Ale nie
pocałował jej ani nie uściskał - i to powitanie ograniczyło się
do wymiany zdawkowych skinięć głową. Charlie zamachał
jeszcze ręką w stronę matki, ale nie doczekał się z jej strony
nawet podobnej odpowiedzi. Przez chwilę mierzyli się oboje
spojrzeniami, jak gdyby kaŜde oceniało siły swoje i przeciw-
nika. Pomimo upału Cassie poczuła na plecach struŜkę zimne-
go potu.
Sylvia odezwała się pierwsza.
- Proszę, nasz długo nie widziany syn - powiedziała bez-
namiętnie, jak gdyby to spotkanie nie było niczym niezwy-
kłym. - A to kto? - Przeniosła wzrok na Cassie i popatrzyła na
nią bez sympatii.
Charlie zacisnął zęby. Tak, mówił jej, Ŝe ta wizyta nie ma
sensu. Nie chciała mu wierzyć, teraz będzie mogła się przeko-
nać na własne oczy, jak wyglądają rodzicielskie uczucia pań-
stwa Whitmanów, nie wspominając juŜ o ich gościnności.
- Powiedzmy, Ŝe to Cassie - stwierdził krótko. Nie zamie
rzał zabiegać o ich względy, ani dla siebie, ani dla Cassie. Im
szybciej stąd wyjadą, tym lepiej dla wszystkich.
- Co takiego? Co powiedziałeś? Jak? - wymamrotał ojciec.
Cassie postąpiła pół kroku do przodu.
- Jestem Cassie. Cassie Armstrong - przedstawiła się, wy
ciągając rękę do matki Charliego. - Przyjechałam bez uprze
dzenia; mam nadzieję, Ŝe państwo nie mają mi tego za złe.
Jej wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Sylvia Whitman
nie zrobiła najmniejszego ruchu, by się z nią przywitać. Cassie
miała wraŜenie, Ŝe nawet na nią nie patrzy.
-
Co ona powiedziała? - Ojciec Charliego patrzył na syna
niezbyt przytomnym spojrzeniem.
-
Starość nie radość - skwitowała krótko Sylvia, rzucając
męŜowi pogardliwe spojrzenie.
Cassie opuściła rękę i popatrzyła na starszego pana ze
współczuciem. Nie wydawał się obraŜony. Szare oczy patrzy-
ły bez wyrazu. MoŜe był przyzwyczajony do podobnych ko-
mentarzy, a moŜe go wcale nie usłyszał. To drugie wydało jej
się bardziej prawdopodobne.
- Wszyscy męŜczyźni z tej rodziny starzeją się w przy
ś
pieszonym tempie - skrzywiła się Sylvia w stronę Cassie.
Ten grymas to zapewne miał być uśmiech.
Zanim Cassie zdąŜyła cokolwiek odpowiedzieć, usłyszała
głos Charliego.
- Jeśli chodzi o mnie, powinnaś być chyba zadowolona.
Zawsze narzekałaś na moją niedojrzałość.
Atmosfera stała się cięŜka i kto wie, czym by się ta powi-
talna wymiana zdań zakończyła, gdyby nie pokojówka, która
weszła pytając, co komu podać do picia. Wszystko jedno co,
byleby to była podwójna porcja, pomyślała Cassie. Wiedząc
jednak, Ŝe zamawiając o tej porze coś mocniejszego, nie zro-
biłaby na rodzicach Charliego najlepszego wraŜenia, poprosiła
o mroŜoną herbatę. Charlie nie miał takich skrupułów: po-
prosił o czystą whisky. Jego matka podniosła znacząco brew.
- Dziękuję, Stello. Myślę jednak, Ŝe od razu usiądziemy
do lunchu. Przynieś drinki do jadalni. JuŜ tam się napijemy
- odprawiła ją władczym gestem.
Lunch niewiele zmienił. Nastrój nie poprawił się ani na
jotę. Cassie w milczeniu sączyła przez słomkę herbatę. Sylwia
wyrzekała na kucharza: nie dość, Ŝe sos winegret zrobił zbyt
wodnisty, to jeszcze źle przyrządził solę, którą właśnie zjedli,
i tym samym popsuł cały obiad. Ofuknęła teŜ Stellę, Ŝe jest
zbyt opieszała i ślamazarnie zabiera nakrycia ze stołu. Ojciec
Charliego znosił cierpliwie jej zrzędzenie, widać był juŜ na nie
uodporniony.
Dla Cassie lunch był prawdziwą torturą: niemal podska-
kiwała na krześle za kaŜdym odezwaniem się Sylvii. Charlie
ze współczuciem przyglądał jej się z drugiego końca stołu.
Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i szyderczym ge-
stem wzniósł swój kieliszek do toastu. Matka spojrzała na
niego z dezaprobatą.
-
Widzę, Ŝe twoje maniery nadal pozostawiają wiele do
Ŝ
yczenia.
-
To samo mógłbym powiedzieć o tobie - zareplikował
Charlie.
Sylvia zacisnęła wąskie usta.
- Jak się do mnie odzywasz? Nie zapominaj, Ŝe jednak
mówisz do swojej matki, która poświęciła ci najlepsze lata
swojego Ŝycia!
- Co takiego? Chyba Ŝartujesz? - prychnął Charlie. - Od
nosiłem raczej wraŜenie, Ŝe z trudem przypominałaś sobie od
czasu do czasu o moim istnieniu.
Sylvia spojrzała zimno na syna.
- Miałam nadzieję, Ŝe wydoroślałeś, Charlie. Dlatego pro
siłam, Ŝebyś przyjechał. Widzę, Ŝe się pomyliłam.
Charlie z trzaskiem odstawił kieliszek.
-
To zabawne. Bo ja właśnie teŜ miałem podobne nadzie-
je. Ale widzę tymczasem przed sobą tę samą kapryśną, egoi-
styczną, wiecznie zapatrzoną w siebie....
-
...Wspaniały lunch! - wtrąciła Cassie pospiesznie. -
Dawno juŜ nie jadłam tylu dobrych rzeczy. Ale obawiam się,
Ŝ
e juŜ musimy wracać. Prawda, Charlie? - Spojrzała na niego
wymownie.
-
O czym wy mówicie? O czym tak ciągle gadacie? Czy
moŜe mi ktoś wreszcie powiedzieć? - zdenerwował się starszy
pan.
- Zamknij się, idioto - warknęła Sylvia.
Charlie zerwał się z krzesła.
-
Za duŜo sobie pozwalasz! - powiedział z zimną niena-
wiścią.
-
Tak, naprawdę bardzo dobry lunch. Mam nadzieję, Ŝe
wkrótce znowu uda się nam spotkać. - Cassie odłoŜyła ser-
wetkę i wstała z miejsca.
Sylvia takŜe podniosła się z krzesła. Nie zamierzała odda-
wać pola. NaleŜała do kobiet, które zawsze muszą mieć ostat-
nie słowo. Bez względu na okoliczności i konsekwencje.
Wbiła wzrok w syna i wycedziła:
- śałuję, Ŝe cię urodziłam!
Charlie z trudem powstrzymał się od wybuchu.
- Coś ci powiem, Sylvio. Akurat w tym jednym jesteśmy
zgodni. Ja równieŜ Ŝałuję, Ŝe to ty musiałaś być akurat tą
kobietą.
Cassie poczuła, Ŝe robi jej się słabo. W pierwszej chwili
pomyślała, Ŝe zaraz się rozpłacze. W chwilę potem wściekłość
na tę podłą i egoistyczną kobietę wzięła w niej górę.
- Jak pani moŜe mówić coś takiego! Jak pani śmie! -
krzyknęła zdławionym głosem.
Charlie podszedł do niej i mocno objął ją ramieniem.
- Daj spokój, Cassie. Szkoda słów. Raczej powinnaś za
stosować swój prawy sierpowy, ale wtedy skoczyłaby ci do
gardła zgraja adwokatów. Idziemy stąd.
Kiedy wreszcie znaleźli się na zewnątrz, Cassie odetchnęła
z ulgą.
-
Myślisz, Ŝe moŜesz prowadzić? - spytała, gdy podeszli
do samochodu.
-
Oczywiście. Nie martw się. Dla mnie to nie pierw-
szyzna.
Cassie przypatrywała mu się z niepokojem. Wyglądał dość
marnie. Ale jak miał wyglądać? Ruszyli z piskiem opon i
wkrótce byli juŜ za bramą posiadłości Whitmanów. Charlie
nie zwalniał ani na chwilę, jak gdyby chciał jak najszybciej
znaleźć się daleko od miejsca, w którym mieszkali ci przera-
Ŝ
ający, obcy ludzie mieniący się jego rodzicami.
- Charlie. Przepraszam... - Cassie połoŜyła rękę na jego
dłoni zaciśniętej na kierownicy.
Zaśmiał się bezgłośnie.
- Ty mnie przepraszasz? Za co? To raczej ja powinienem
przeprosić ciebie.
Resztę drogi spędzili niemal w milczeniu. Na wspomnienie
awantury Cassie czuła, Ŝe serce jej pęka z bólu i Ŝalu. Jak
mogła tak powiedzieć? Jak matka moŜe powiedzieć coś takie-
go do swego syna? Siedziała jednak w milczeniu. Wiedziała,
Ŝ
e cokolwiek powie, i tak niczemu nie zaradzi.
Charlie równieŜ nie miał ochoty na rozmowę. Najchętniej
zaszyłby się gdzieś w jakimś barze, upił się i przeczekał. Wie-
dział jednak, Ŝe to byłaby zwykła ucieczka. Jeszcze niedawno
tak by właśnie postąpił.
Nagle zjechał na pobocze i przystanął.
- Mój BoŜe! - westchnął. - Gdyby była alkoholiczką albo
jakoś chora... Wtedy mógłbym to przynajmniej zrozumieć.
Mówiłbym sobie: biedna kobieta... Zastanawiałbym się, jak
mogę jej pomóc. Ale ona jest normalna! To jest najstraszniej
sze. - Potrząsnął głową.
Cassie gładziła jego rękę w milczeniu.
- Wiesz, jak byłem mały - ciągnął, opierając głowę na
oparciu fotela i zamykając oczy - myślałem sobie, Ŝe jak będę
grzeczny i będę dobrze się uczył, to mnie pokochają. Ale
bardzo szybko zorientowałem się, Ŝe dla nich nie ma Ŝadnego
znaczenia, jaki jestem.
Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj, miał
jedenaście lat, a na sobie strój szkolnej druŜyny baseballowej.
Bardzo był z siebie dumny. Tak bardzo pragnął ich uznania.
To była ich pierwsza wizyta w szkole, a on tymczasem juŜ
awansował do szkolnej reprezentacji.
- Wisiałem na telefonie przez całe dnie. Prosiłem, Ŝeby
przyjechali, zobaczyli, jak gram. PrzeŜywali wtedy okres sza
leńczych awantur, rozstań i powrotów. Wreszcie przyjechali.
Zamknęli się w pokoju w hotelu i nawet ich nie zobaczyłem.
Zadzwonili po meczu juŜ z dworca kolejowego, Ŝe właśnie
odjeŜdŜają... śe innym razem.
Na dworcu kolejowym byli akurat jego koledzy. Odprowa-
dzali swoich rodziców. Jeden z nich opowiedział mu potem,
Ŝ
e widział dwoje dziwnych ludzi, męŜczyznę i kobietę, jak
stali na peronie i wrzeszczeli na siebie, nie zwaŜając na ludzi
dookoła. „A co będzie z moją karierą?!" - krzyczała kobieta.
„To ty chciałeś koniecznie mieć syna! Ja chciałam usunąć tę
ciąŜę! MoŜe nie pamiętasz? To teraz się nim zajmuj!" Od
tamtego dnia
przestał dzwonić do domu. Tamtego dnia coś
w nim umarło. Przestał przychodzić na treningi, przestał się
uczyć. Zmieniał kolejne szkoły. Zamknięty w sobie, choć na
zewnątrz kpiarz i nieledwie chuligan, lekkoduch, który myśli
jedynie o tym, jak najmilej spędzić czas.
Od tamtej pory Ŝył jak w pancerzu. Nikt nie mógł go
skrzywdzić, bo nikt naprawdę nie miał do niego dostępu. I tak
było do niedawna.
Nigdy do tej pory nie opowiedział nikomu tej historii.
Kiedy skończył i otworzył oczy, zobaczył przed sobą Cassie.
Po jej policzkach płynęły łzy.
- Mój BoŜe! Biedny Charlie - załkała.
Spróbował wszystko obrócić w Ŝart.
- Nie martw się, dziewczyno. Jak widzisz, od tego się nie
umiera.
Ale przecieŜ nie była to prawda: kiedyś ktoś, kto teŜ nazy-
wał się Charlie Whitman, był świetnym uczniem, chlubą szko-
ły - ten ktoś przecieŜ umarł. I nagle zrobił coś, co mu się nigdy
nie zdarzyło, a juŜ na pewno nie przy kobiecie. Charlie wybu-
chnął płaczem.
Płakał nad sobą, nad tym biednym chłopcem, którego dzie-
ciństwo mogło być takie szczęśliwe, a okazało się koszmarem.
Płakał za tym ufnym, wesołym dzieckiem, które kochało i
chciało być kochane.
- Kocham cię - zaszlochał nagle.
Stało się to tak nieoczekiwanie, Ŝe przez chwilę sam nie był
pewien, czy to na pewno on wypowiedział te słowa. Zmiesza-
ny, podniósł na nią oczy i westchnął.
- Strasznie dawno nikomu tego nie powiedziałem,
wiesz?
Cassie, przełykając łzy, potrząsnęła głową.
-
Wiem. Ja teŜ ciebie kocham, Charlie.
Charlie uśmiechnął się niepewnie.
-
Naprawdę?
Ona równieŜ się uśmiechnęła, ocierając wierzchem dłoni
oczy.
-
Naprawdę.
-
To zamieszkajmy razem.
Teraz Cassie się zawahała. Kocha go z całego serca, to
pewne. Wiedziała, Ŝe niełatwo było mu zdobyć się na to
wyznanie. Ale to nie była propozycja, na jaką czekała. Nie o
takim jedynie związku myślała, wtedy - kiedy szła z nim do
łóŜka, i teraz, gdy wyznali sobie miłość.
- Pozwól, Ŝe się nad tym zastanowię - powiedziała.
ROZDZIAŁ
11
- Masz pojęcie, co się stało?
Zadyszana Fran stała zaaferowana przed biurkiem przyja-
ciółki. Najwyraźniej pilno jej było podzielić się z Cassie jakąś
arcywaŜną wiadomością.
Cassie, zaskoczona nagłą wizytą, spojrzała na Fran ze zdzi-
wieniem. To nie była ta sama Fran, zazwyczaj przybierająca
pozę rozczarowanej Ŝyciem kobiety. Radośnie podniecona, ze
ś
miejącymi się oczyma, najwyraźniej miała jej do zakomuni-
kowania jakąś dobrą nowinę. I jeŜeli z tym zwlekała, to pew-
nie tylko dlatego, Ŝe chciała, aby jej nastrój udzielił się takŜe
samej Cassie.
-
Co takiego? Wygrałaś na loterii? - zaŜartowała. Do-
myślała się juŜ, w czym rzecz, ale wolała sama to od niej
usłyszeć.
-
Lepiej! - Twarz Fran opromienił szeroki uśmiech.
-
Jeszcze lepiej? A co moŜe być lepszego niŜ wygrana na
loterii? - Cassie splotła dłonie i spojrzała spod oka na przy-
jaciółkę.
Fran skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.
-
Czekaj! JuŜ wiem. Rzuciłaś robotę w agencji, bo posta-
nowiłaś wreszcie zacząć robić coś sensownego.
-
Ciepło. Ale niezupełnie o to chodzi. Spróbuj jeszcze raz.
Spojrzała wyczekująco na Cassie. Nie zwlekała jednak dłu-
go: zbyt chciała podzielić się wiadomością z przyjaciółką.
Postanowiliśmy się pobrać, Joe i ja! - wykrzyknęła i nie
czekając na reakcję Cassie, mówiła dalej: - Sama w to nie
mogę uwierzyć! Ja mam wyjść za mąŜ? Ale spójrz, tu jest
dowód - powiedziała, wysuwając rękę w kierunku Cassie i
błyskając zaręczynowym pierścionkiem. - Widzisz?
- Wspaniała wiadomość! - Cassie wyszła zza biurka, by
ją uściskać. -Gratuluję! Zawsze uwaŜałam, Ŝe jesteście świet
ną parą.
Fran w tym momencie wcale nie trzeba było o tym przeko-
nywać. Podekscytowana zamachała rękami.
- Zaprosimy na ślub mnóstwo osób i zrobimy wielkie
przyjęcie! Ma być wszystko: uroczysta ceremonia, ślubna
suknia, świadkowie... Wiesz, cały ten kram! Nigdy bym nie
powiedziała, Ŝe przez to przejdę! Ale co tam, raz się wychodzi
za mąŜ! To znaczy mam nadzieję, Ŝe raz - dodała, śmiejąc się
łobuzersko.
Cassie zachichotała, a tymczasem Fran trajkotała dalej.
- Problem w tym, Ŝe mamy na to wszystko mało czasu.
Tylko dwa miesiące! Joe postawił taki warunek. Powiedział,
Ŝ
e dłuŜej nie chce czekać... Ja zresztą teŜ. Rozumiesz więc, Ŝe
będę potrzebowała twojej pomocy. Mam nadzieję, Ŝe pomo
Ŝ
esz mi to wszystko zorganizować. Jak o tym pomyślę, to
przechodzą mnie ciarki: trzeba wynająć restaurację, zamówić
jedzenie, kwiaty, fotografa...
Cassie juŜ chciała powiedzieć, Ŝe dla dwóch inteligentnych
kobiet, które na co dzień obracają milionami dolarów i orga-
nizują rzeczy na wielką skalę, przygotowanie uroczystości
weselnej dla jednej z nich to będzie cicha msza przy bocznym
ołtarzu, ale na szczęście w ostatniej chwili ugryzła się w ję-
zyk. Zdała sobie sprawę, Ŝe byłoby to nietaktem. Rzeczywi-
ś
cie. .. Ślub bierze się raz.
Fran tymczasem mówiła o wizycie u jubilera. Nigdy by nic
przypuszczała, Ŝe wybieranie pierścionka zaręczynowego
moŜe być takie emocjonujące. Boi się pomyśleć, co to będzie,
jak pójdzie kupować suknię ślubną! A moŜe powinna ją
uszyć? To musi być coś bardzo specjalnego!
Cassie słuchała tego wszystkiego spokojnie, z Ŝyczliwym
uśmiechem, poczuła jednak drobne ukłucie zazdrości. Ach,
jak by to było, gdyby ona sama... Szybko jednak zdusiła w
sobie tę natrętną myśl. Powinna cieszyć się szczęściem Fran.
Tym bardziej Ŝe przyjaciółka zasługuje na to, by mieć.
wreszcie dobrego męŜa. Czy mało razy martwiła się o Fran?
Zawsze była taka nieustępliwa i z taką wrogością mówiła o
męŜczyznach. O tych sprawach myślały obie zupełnie inaczej.
I proszę! - Cassie poczuła znowu zazdrość - oto Fran
wychodzi za mąŜ...
- ...i naturalnie, to się chyba rozumie samo przez się,
chcielibyśmy, Ŝebyście byli, ty i Charlie, świadkami. W końcu
to wasza zasługa.
Skończyła mówić i teraz stała, patrząc na nią wyczekująco.
-
Postanowiliśmy razem zamieszkać - powiedziała Cas-
sie. Nie była to moŜe odpowiedź na pytanie, ale Cassie wie-
działa, Ŝe jej przyjaciółka chciała i o to ją zapytać.
-
Tak myślałam - skinęła głową Fran. - Jestem pewna, Ŝe
będzie wam razem dobrze - orzekła, ale jakoś bez przekonania.
-
Zdawało mi się, Ŝe tego nie pochwalasz - uśmiechnęła
się Cassie.
-
Nie, dlaczego - wzruszyła ramionami Fran.
-
PrzecieŜ wiem. Nie udawaj. Zawsze byłyśmy ze sobą
szczere. Za to właśnie tak cię lubię. Więc powiedz: uwaŜasz,
Ŝ
e robię błąd?
Fran przygryzła wargi. Otworzyła usta, ale zaraz je za-
mknęła.
- No, powiedz! - nalegała Cassie.
-
Nie powinnam się wtrącać.
-
Proszę...
-
Ale nie będziesz na mnie zła? Chcę, abyś wiedziała, Ŝe
to, co mówię, nie jest przeciwko tobie.
-
Mów śmiało. Nie będę zła. Przyrzekam - powiedziała
Cassie, choć w głębi duszy pomyślała sobie, Ŝe moŜe to nie-
rozwaŜne.
-
No dobrze - westchnęła Fran. - Widzisz, trudno kogoś
zmienić, Cassie. Ja przynajmniej nie wierzę w cuda.
-
Ale on mnie kocha!
Dlaczego właściwie się tłumaczy? Czuła jednak, Ŝe ta roz-
mowa jest jej potrzebna.
-
Jestem tego pewna - dodała.
-
Nie wątpię, kochanie. - Fran objęła ją. - Kocha cię, bo
trudno nie kochać kogoś takiego. Ale kocha cię na swój spo-
sób. Na tyle, na ile potrafi. Nie spodziewaj się zbyt wiele.
Przez twarz Cassie przebiegł skurcz. Fran dostrzegła to i
natychmiast zaczęła się wycofywać.
- Cassie, przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości.
Nie powinnam była niczego mówić. Zresztą, moŜe wcale nie
mam racji. Ty go znasz lepiej. A poza tym, wiesz - jestem
urodzonym cynikiem. Zawsze wszystkich podejrzewam o ja
kieś nieczyste intencje - więc się tym nie przejmuj. Trzeba
zawsze robić to, do czego jest się przekonanym, tak uwaŜam
przede wszystkim.
W pokoju rozdzwonił się telefon, ale Cassie nie zwracała
na to uwagi.
- Co według ciebie powinnam zrobić? Kocham go i chcę
być z nim, razem.
Fran nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie spra-
wę, Ŝe tutaj nie ma mądrych. Kiedy ktoś kocha, nikt nie zdoła
go przekonać. Nerwowo splotła palce i milczała. To Cassie
przerwała tę ambarasującą ciszę.
-
Czy Charlie juŜ wie? O tobie i o Joe?
-
Jeszcze nie - westchnęła Fran. - Prawdę mówiąc, nie
wiemy, jak mu o tym powiedzieć. Rozumiesz: on przyjaźni się
z Joe, ale nie przepada za mną.
-
Nie martw się. Ja mu to powiem.
-
Dzięki.
Kiedy rozstały się, Cassie usiadła w fotelu, wyciągnęła
nogi i popatrzyła w okno. Jak przekonać męŜczyznę, którego
kocha, Ŝe małŜeństwo wcale nie jest pułapką?
Postanowiła skorzystać z pretekstu i zacząć rozmowę juŜ
dzisiaj. Wracali razem z pracy, był ciepły wieczór i w powie-
trzu czuło się jakąś rześkość. Chodniki były pełne ludzi, a uli-
cą mknęły sznury samochodów. Nowojorczycy wracali z wa-
kacji.
- Fran i Joe zamierzają się pobrać, wiesz? - rzuciła nie
dbale przez ramię, kiedy przechodzili przez zatłoczone skrzy
Ŝ
owanie.
Charlie zatrzymał się w miejscu.
-
Co? Naprawdę?
-
Chodź, bo nas rozjadą. - Pociągnęła go za rękaw. - Na-
prawdę. Są bardzo szczęśliwi, sam chyba to zauwaŜyłeś.
Musiał jej przyznać rację. Fran i Joe promienieli szczę-
ś
ciem. Stanowili wspaniałą parę i to się rzucało w oczy. Mimo
to nie potrafił sobie darować ironicznego komentarza.
- Jasne, na razie są szczęśliwi, ale poczekajmy trochę.
Zobaczymy, jak długo potrwa ta idylla.
Miłość to miłość, a małŜeństwo to małŜeństwo. MałŜeń-
stwo wszystko zmienia, pomyślał. To stara prawda. To fakt, Ŝe
on sam moŜe obserwował to na bardzo szczególnym przykła-
dzie. Związek jego rodziców trudno uznać za typowy. Znał
przecieŜ ludzi, którzy Ŝyli w małŜeńskim stadle od lat i jakoś
im to wychodziło. Na myśl, Ŝe miałby spędzić z jedną kobietą|
całe Ŝycie, czuł przeraŜenie. Chybaby zwariował. Znał siebie.
ChociaŜ zdarzają się rzeczy nieoczekiwane, on sam wolałby
nie eksperymentować.
-
I wiesz? Chcą nas prosić na świadków. - Cassie spojrza-
ła niepewnie na Charliego.
-
O, nie! - zaprotestował. - Nie zamierzam się wygłupiać.
-
CzegóŜ się nie robi dla uczczenia miłości.
Byli teraz w samym środku SoHo, niegdyś dzielnicy arty-
stycznej bohemy, teraz prawie w całości wykupionej przez
zamoŜnych inwestorów. Dawne fabryczki i czynszówki
zmieniły wygląd, mieściły się w nich wytworne apartamen-
ty, studia i galerie. Charlie rozejrzał się wokół z westch-
nieniem.
- Powiedz mi, dlaczego zawsze wszystko musi się zmie
niać? - Popatrzył bezradnie na Cassie.
Pytanie mogło zabrzmieć dziwnie w ustach męŜczyzny,
którego Ŝycie było jedną wielką zmianą, ale Cassie znała juŜ
Charliego na tyle dobrze, by wiedzieć, Ŝe aprobuje jedynie te
zmiany, których sam jest autorem, natomiast wcale nie prze-
pada za niespodziankami.
- Fran i Joe! - Charlie pokręcił głową z dezaprobatą. - Al
bo znowu ta dzielnica! Sam jeszcze pamiętam czasy, kiedy
kafeteria tutaj to była prawdziwa kafeteria, a nie odpicowana
knajpka dla turystów albo gogusiów z Wall Street.
Cassie obrzuciła go spojrzeniem i roześmiała się.
- Nie martw się, nikt cię nie weźmie za nowojorskiego
yuppie.
Charlie spojrzał na nią z rozbawieniem.
- A to co znowu, Armstrong? Gryząca ironia? Widzę, Ŝe
robisz postępy, od kiedy wziąłem cię pod swoje skrzydła.
Zmieniasz się w prawdziwą nowojorską spryciulę.
Nieoczekiwanie zagarnął ją ramieniem i przytulił. Cassie
nie protestowała.
- Chyba masz rację. I wiesz jeszcze, co ci powiem? Posta
nowiłam z tobą zamieszkać.
Twarz Charliego zmieniła wyraz: uśmiech pozostał, ale
rozbawienie ustąpiło miejsca radości. Nie wierzył własnym
uszom.
-
Naprawdę?
-
Naprawdę.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale popatrzył tylko z
czułością i znowu się uśmiechnął.
- Nie poŜałujesz - obiecał.
Cassie nie miała najmniejszych wątpliwości. W ogóle, kie-
dy byli razem, nie bała się niczego i miała niczym nie zmąco-
ną pewność, Ŝe wszystko ułoŜy się dobrze. Dopiero gdy zosta-
wała sama, opadały ją wątpliwości i powracał niepokój. A je-
ś
li Fran ma rację?
Pozostawało więc wybrać adres, pod którym zamieszkają -
jej albo jego. Długo w noc rozwaŜali wszelkie za i przeciw.
KaŜde z nich oczywiście obstawało przy swoim.
-
Wiesz, Ŝe nie przepadam za śródmieściem - powiedział
Charlie, gdy wreszcie zdecydowali się pójść spać.
-
Ale moje mieszkanie jest trochę większe - stwierdziła
rzeczowo. - śe juŜ nie wspomnę o bałaganie, który tu panuje.
- Rozejrzała się krytycznie dookoła.
-
Wszyscy genialni ludzie byli bałaganiarzami - odciął
się.
-
Mój ty Einsteinie... - Parsknęła śmiechem i rozpostarła
prześcieradło.
Charlie cisnął w nią poduszką. Cassie nie pozostała mu
dłuŜna.
- Chyba pozostanie nam rzucić monetą. Albo siłować się
na ręce, ale obawiam się, Ŝe jestem bez szans - zaśmiał się.
Cassie rzuciła drugą poduszką.
- Co za wojownicza kobieta!
W kwestii wyboru mieszkania Cassie była nieugięta. Skoro
zgodziła się z nim zamieszkać, do niej naleŜy wybór. Teraz on
powinien okazać dobrą wolę, ona juŜ to zrobiła.
- Albo u mnie, albo wcale - krzyknęła wreszcie, trafiając
go celnie jaśkiem.
Charliemu opadły ręce. Na takie dictum nie miał argumentów.
- Dobrze. U ciebie - westchnął. - Trudno, niech juŜ bę
dzie śródmieście, jak nie moŜe być inaczej. Ale jak zacznę
wybiegać w nocy po zakupy albo ganiać z łomem taksówka
rzy i hałaśliwych przechodniów, to przeprowadzamy się do
mnie, zgoda?
Jak na ludzi o bardzo róŜnych usposobieniach mieszkało
im się nadzwyczaj zgodnie. O dziwo, udawało im się unikać
sytuacji konfliktowych. Cassie hamowała się w demonstro-
waniu pedanterii i nie robiła mu wymówek z powodu niepo-
rządku, a Charlie z kolei starał się jak mógł, by robić jak
najmniej bałaganu i przynajmniej sprzątać po sobie. Z pewno-
ś
cią nie byłoby to wszystko moŜliwe, gdyby nie ich miłość -
a miłość, jak wiadomo, czyni cuda.
Charlie, który nigdy jeszcze nie pozostawał w tak bliskim
związku, znajdował w tej nowej sytuacji nieoczekiwane przy-
jemności. Miło jest móc zjeść razem śniadanie, mieć obok
siebie kogoś, z kim moŜna podzielić się swymi wątpliwościa-
mi albo radościami, słowem, kochać i wiedzieć, Ŝe samemu
jest się kochanym. Szybko się do tego przyzwyczaił, ale zdał
sobie wyraźnie z tego sprawę pewnego wieczoru, gdy Cassie
wróciła do domu wzburzona po spotkaniu z Bertollim.
Rzuciła teczkę na stolik w przedpokoju i gdy tylko zdjęła
z jego pomocą płaszcz, opadła na fotel. Charlie pogładził jej
włosy, a potem stanął za nią i delikatnie zaczął masować jej
kark.
- Jakieś kłopoty?
Westchnęła cięŜko.
- To mogłaby być całkiem miła praca, gdyby nie uŜeranie
się z klientami.
Jego dotyk przynosił ulgę. Czuła, jak pod palcami Charlie-
go jej mięśnie rozluźniają się i opuszcza ją przykre napięcie.
-
Przepraszam, Ŝe tak narzekam i zawracam ci głowę tym
wszystkim.
-
Po to tu jestem. - Uśmiechnął się i schylając się, pocało-
wał ją w czubek głowy. - Lepiej?
Cassie poklepała go po dłoni i uniosła się z fotela.
- MoŜe coś zjemy i napijemy się trochę wina - zapropono
wał. - Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.
Trzymając się za ręce, weszli razem do kuchni. Ku jej
zdumieniu stół był juŜ nakryty. Charlie ustawił nawet świeczki
w lichtarzykach. Z lubością wciągnęła woń dobiegającą ją z
piekarnika.
-
Jesteś niezrównany. Na domiar wszystkiego, potrafisz
jeszcze gotować!
-
Zwłaszcza podgrzać - roześmiał się. - Zamówiłem małe
co nieco z tej restauracyjki na rogu.
Kiedy dopiła drugi kieliszek wina, Charlie powrócił do
tematu.
- A jeśli juŜ chodzi o pracę w agencji, to dlaczego tego nie
rzucisz i nie weźmiesz się jedynie za uczenie? PrzecieŜ to
lubisz. Zrób tak, dobrze ci radzę.
Cassie tylko westchnęła.
- Łatwo ci powiedzieć. Mam przecieŜ co miesiąc rozmaite
rachunki do zapłacenia.
Charlie zastanawiał się tylko chwilę.
- Nie zapominaj, Ŝe masz przecieŜ mnie.
Zdziwiona podniosła oczy znad talerza. Po raz pierwszy
powiedział coś, co niedwuznacznie wskazywało, Ŝe myśli
O
ich związku jako o czymś stałym - o czymś, co ma
przed
sobą przyszłość. Do tej pory znała go jako kogoś, kto Ŝyje
jedynie dniem dzisiejszym. To, co od niego teraz usłyszała,
tak ją zbiło z tropu, Ŝe nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Charlie zauwaŜył jej zdumienie.
- Co się z tobą dzieje? UwaŜasz, Ŝe nie mogę pomóc ci
w odrobinę inny sposób aniŜeli dotąd? Wiesz, Ŝe jestem w tym
dobry - Ŝartował.
Ona tymczasem, próbując ukryć zmieszanie, zaczęła zbie-
rać talerze ze stołu. Odwróciła się i połoŜyła mu rękę na
ramieniu.
- Dziękuję za dobre chęci, Charlie. Za to właśnie cię ko
cham. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś... Ale to teŜ właści
wie nic nowego. Stale to robisz - powiedziała z uśmiechem. -
I za to teŜ cię kocham.
- To się dobrze składa. - Roześmiał się i obejmując ją
w pasie, przyciągnął do siebie. - Pomyśl o tym, Armstrong,
dobrze?
Niebieskie oczy patrzyły na niego z uwagą.
- MoŜe oboje powinniśmy o tym pomyśleć?
Ale kiedy posadził ją sobie na kolanach i zaczął całować,
juŜ dłuŜej o tym nie mówili i nie myśleli. To, co się działo
między nimi teraz, było zbyt ekscytujące.
ROZDZIAŁ
12
Joe i Fran nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Dzień
był piękny, świeciło słońce, a na niebie ani jednej chmurki.
Jedynym człowiekiem, który tego ranka miał do Ŝycia preten-
sje, był Charlie. Niechętnie włoŜył elegancki garnitur. Na nie-
zadowolenie nakładało się jeszcze zdenerwowanie: oto miał
dzisiaj poznać rodziców Cassie. Fran jako najbliŜsza przyja-
ciółka Cassie, uchodziła u niej w domu niemal za członka
rodziny, i zaprosiła na swój ślub państwa Armstrong i rodzeń-
stwo Cassie. Charlie, jakkolwiek wiedział, Ŝe spotka miłe i
Ŝ
yczliwe światu osoby, na gruncie rodzinnych zebrań nie
czuł się pewnie. Nerwowo wiązał krawat przed lustrem.
-
A jeŜeli im się nie spodobam? - spytał, popatrując na
odbicie Cassie, która za jego plecami kończyła się czesać.
-
Nie martw się. Spodobasz im się na pewno. Ciebie nie
moŜna nie lubić - uśmiechnęła się.
Charlie miał jednak pewne wątpliwości: co innego lubić
przyjaciela córki, a co innego męŜczyznę, z którym córka
mieszka bez ślubu. Państwo Armstrong, jak ich sobie wyobra-
Ŝ
ał z opowiadań Cassie, są to sympatyczni i mili ludzie, ale
zapewne dość staroświeccy.
Cassie, jak na dobrą córkę przystało, powiadomiła oczywi-
ś
cie rodziców o swoich planach.
-
Mamo, tato - powiedziała któregoś dnia w słuchawkę
telefonu - widzicie, ja i Charlie... - zawiesiła głos, zastana-
wiając się, jak ma to przekazać rodzicom. Najlepsze rozwią-
zania są najprostsze, zdecydowała. A poza tym, nie jest prze-
cieŜ małą dziewczynką...
-
Nie moŜemy doczekać się, kiedy go poznamy - usły-
szała w słuchawce głos matki. I zaraz potem włączył się
ojciec:
-
Właśnie, kochanie. Jesteśmy go bardzo ciekawi!
Ta ich Ŝyczliwa ciekawość wcale nie ułatwiała sytuacji.
Florence i Frank Armstrongowie na pewno nie byli parą pru-
deryjnych kołtunów. Ale nie byli teŜ parą beztroskich postę-
powców, co to uwaŜają, Ŝe niewaŜne ze ślubem czy bez, byle
szczęśliwie. Formy i tradycja liczyły się dla nich, podobnie
zresztą jak dla samej Cassie. Wiedziała, Ŝe matka przyjmie
wiadomość, którą za chwilę miała poznać, dość spokojnie.
Raczej obawiała się reakcji ojca: była przecieŜ jego ukochaną
córeczką, oczkiem w głowie. Mogła jednak pocieszać się, Ŝe
ojciec, tak stanowczy i nie dopuszczający matki do spraw
związanych z prowadzeniem ich firmy, w sprawach rodzin-
nych polegał zwykle na jej zdaniu.
- Mam nadzieję, Ŝe polubicie Charliego... Bo widzicie, ja
i Charlie, my juŜ od jakiegoś czasu... mieszkamy razem.
Kiedy rzuciła juŜ te słowa w słuchawkę, poczuła ulgę.
Teraz ich ruch. Nigdy ich nie okłamywała i nie chciała, Ŝeby
to się zmieniło. Miała nadzieję, Ŝe to docenią.
Po drugiej stronie tymczasem zapanowała cisza.
- No tak... - usłyszała po chwili głos matki. - CóŜ, wiem,
Ŝ
e świat się zmienia i dzisiaj wszystko to wygląda inaczej niŜ
wtedy, gdy ja i twój ojciec pobieraliśmy się. - Cassie słyszała,
Ŝ
e głos matki lekko drŜy. - Dzisiaj wszyscy chcą Ŝyć, jak to się
mówi, nowocześnie, prawda, Frank?
W słuchawce usłyszała chrząknięcie ojca.
-
Tak... Tyle tylko, Ŝe nie wszystko co nowoczesne jest od
razu dobre - powiedział.
-
Kocham Charliego i on mnie teŜ kocha. Jest nam razem
bardzo dobrze. Chciałabym, Ŝebyście zdawali siebie z tego
sprawę.
Usłyszała głośne westchnienie. To była matka.
-
Ufamy ci, córeczko. Wierzymy, Ŝe nie robisz głupstw.
JeŜeli on ciebie kocha, my z pewnością pokochamy i jego,
wiesz przecieŜ.
-
Dziękuję, mamo. Kocham was.
-
Właśnie. Wierzymy, Ŝe nie zrobisz głupstwa i Ŝe... -
usłyszała w słuchawce głos ojca.
-
W porządku, Frank - przerwała mu matka. - Powiedz-
my zatem naszej córce do zobaczenia. Wkrótce się spotkamy
i będzie moŜna spokojnie porozmawiać.
-
Oto mówi moja lepsza połowa! - powiedział ojciec z
westchnieniem. - A zatem do zobaczenia, córeczko.
Czuła jednak zdenerwowanie, gdy przedstawiała Charliego
członkom swojej rodziny. PoniewaŜ Fran postanowiła w końcu
brać ślub w rodzinnym Westchester, wszyscy spotkali się w ho-
telu. Charlie, na wszelki wypadek, choć niechętnie, wziął osobny
pokój. W pokoju Cassie tłoczył się teraz tłum Armstrongów,
którzy zjechali z Ŝonami, męŜami, a nawet z dziećmi. Charlie stał
spokojnie z boku, czekając, aŜ rytuałowi powitań stanie się za-
dość. Miał przynajmniej chwilę, by im się przyjrzeć. Frank Arm-
strong wydawał się sympatycznym, jowialnym męŜczyzną. Pa-
trząc na matkę Cassie, Charlie zrozumiał, po kim córka odziedzi-
czyła siłę charakteru. Kiedy juŜ wszyscy wycałowali i wyściskali
Cassie, oczy zgromadzonych zwróciły się w jego stronę.
Cassie podeszła do Charliego i wzięła go za rękę.
- Mamo, tato... Chcę wam przedstawić Charliego...
Charlie, to moi rodzice.
Florence ruszyła w ich stronę.
- A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, o którym
tyle słyszeliśmy - powiedziała i zamiast uścisnąć mu rękę,
pocałowała go serdecznie w policzek. - Witaj, Charlie. Mam
nadzieję, Ŝe nie masz mi za złe tej poufałości, ale sama nie
wiem dlaczego odnoszę wraŜenie, Ŝe znamy się nie od dziś.
Cassie tyle nam o tobie opowiadała!
Charlie bynajmniej nie miał jej tego za złe. Co więcej, był
wzruszony. Tak wzruszony, Ŝe nawet zapomniał powiedzieć
jej zawczasu przygotowanego komplementu: to wprost nie-
moŜliwe, Ŝeby była matką pięciorga dorosłych dzieci!
- Bardzo mi miło - rzekł przez ściśnięte gardło. - Ja takŜe
mam wraŜenie, Ŝe znamy się od dawna.
Teraz podszedł do niego ojciec Cassie. Ścisnął mu mocno
rękę. MoŜe nawet odrobinę za mocno, jak moŜna było wnosić
z nieco zdziwionej miny Charlicgo.
- Miło cię wreszcie poznać, synu. - Frank objął go serde
cznie i wycałował.
A potem, z wesołym hałasem, ruszyła ku niemu cała chma-
ra Armstrongów.
- Byłeś wspaniały - szepnęła mu do ucha Cassie, gdy juŜ
wszyscy wyszli. Nie mieli jednak czasu, by wymienić uwa
gi, bo nadchodziła godzina ślubnej ceremonii. Udali się do
kaplicy.
Cassie ze wzruszeniem patrzyła na przyjaciółkę. W długiej
białej sukni Fran wyglądała trochę jak w przebraniu, ale mu-
siała przyznać, Ŝe przepięknie. Oczy Fran błyszczały z pod-
niecenia. Nerwowo przekładała z ręki do ręki ślubny bu-
kiecik.
Cassie podeszła do niej i uściskała, jakby jednocześnie
chciała pogratulować i dodać otuchy.
- Wyglądasz wspaniale! - powiedziała i ukradkiem otarła
łzę.
Fran strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek.
- BoŜe, sama nie wiem, co ja robię. Czy na pewno dobrze
robię? - Spojrzała niepewnie na Cassie. - I ten cały tłum!
- Rozejrzała się bezradnie wokół. - Najchętniej złapałabym
Joe za rękę i gdzieś z nim uciekła. Czy to wszystko nie wyglą
da trochę śmiesznie?
Cassie uśmiechnęła się tylko, dając jej jednocześnie ocza-
mi znak, Ŝe wszystko jest w najlepszym porządku. Potem
ujęła ją za rękę i okręciła, jak w tanecznym pas.
-
Mam ostatnią szansę, by zobaczyć pannę Fran Gorham.
Za chwilę juŜ staniesz się panią Mancini.
-
Jakie to dziwne - pokiwała głową Fran. - Tyle się wyda-
rzyło w tym ostatnim roku. I w moim Ŝyciu, i w twoim.
-
Same tego chciałyśmy - roześmiała się Cassie.
-
Cassie... - Fran nagle spowaŜniała. - Słuchaj, cokol-
wiek złego mówiłam ci o Charliem...
-
Daj spokój - machnęła ręką Cassie. - JuŜ zapomniałam.
Na dalsze rozmowy nie było juŜ czasu.
-
Trzymaj się - uśmiechnęła się Cassie.
Ceremonia była krótka i radosna. Potem huknęły korki od
szampana, a na głowy nowoŜeńców posypał się ryŜ i deszcz
drobnych monet.
Wieczorem w lokalnym klubie odbyło się wesele. W weso-
łym gwarze przy zastawionych stołach i na zatłoczonym par-
kiecie wszyscy świętowali radosny dzień Fran i Joe.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Cassie do gromadki
otaczających ją kuzynów i znajomych. - Wydaje mi się, Ŝe to
nasza piosenka i nasz taniec! - Skinęła głową przez tłum
w stronę Charliego.
Cassie w sukience, którą sobie specjalnie kupiła na tę oka-
zję, i Charlie w swoim garniturze stanowili razem piękną pa-
rę, nic więc dziwnego, Ŝe na parkiet odprowadzały ich Ŝyczli-
we i pełne podziwu spojrzenia.
JuŜ wkrótce tańczyli, jakby nie zauwaŜali świata wokół
siebie.
-
Czy mówiłem ci juŜ dziś, jak pięknie wyglądasz? - za-
pytał.
-
MoŜe dwa albo trzy razy. Ale ostatnio juŜ dobre pół
godziny temu.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądała bardzo efe-
ktownie w swojej prostej, a zarazem wytwornej sukience. Za-
równo panna młoda, jak i jej druhna wybrały pełną elegancji
dyskrecję: Ŝadnych koronek, falbanek, welonów.
- A więc pozwól mi trochę cię pozanudzać: wyglądasz
niebywale. Wspaniale!
I tak teŜ się czuła.
- Ty teŜ wyglądasz nieźle. - Prztyknęła palcem w klapę
jego marynarki.
Charlie roześmiał się głośno i zawirował z nią dookoła,
choć akurat rytm, w jakim tańczyli, wcale do tego nie zapra-
szał. Był jednak dziś taki szczęśliwy.
- Masz bardzo fajnych rodziców, wiesz? JuŜ ich lubię.
Cassie uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
- Oni teŜ cię lubią. Wiem, Ŝe się denerwowałeś - powie
działa, przytulając się do niego. - Ale teraz nie ma Ŝadnego
powodu: naprawdę są tobą zachwyceni.
Charlie przytulił policzek do jej skroni.
-
Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
-
Jak mogłabym zapomnieć?
-
To była ta piosenka. „You Made Me Love You" - za-
mruczał jej do ucha i przyciągnął do siebie. - Kocham cię,
Cassie.
-
Ja teŜ cię kocham, Charlie.
Kiedy przytuleni krąŜyli po parkiecie, pomyślała sobie, Ŝe
nigdy nie czuła się tak szczęśliwa jak dziś. Rozejrzała się
ukradkiem po sali: chciała zapamiętać jak najwięcej szczegó-
łów. Niech ta magiczna chwila zapisze się w jej pamięci na
zawsze.
Ale moment zadumy nie trwał długo, bo nagle zjawił się
przy nich ojciec Fran. Po jego czerwonej, nabrzmiałej twarzy
widać było, Ŝe nie unikał toastów za zdrowie młodej pary.
Objął Charliego za ramię i zaczął mówić o tym, jak lubi Cas-
sie i jak zawsze cieszył się, Ŝe to ona jest najbliŜszą przyjaciół-
ką Fran. Potem nieoczekiwanie zmienił temat.
- Ładna z was para. Coś czuję, Ŝe niedługo spotkamy się
na waszym weselu. Mam rację, Cassie? - Zatoczył się lekko.
- W kaŜdym razie, gdybym to ja był na twoim miejscu, mój
chłopcze, nie czekałbym z tym długo - powiedział i mrugnął
do Charliego.
Czar prysł, stali zaŜenowani, nie wiedząc, co odpo-
wiedzieć. Na szczęście orkiestra przestała grać i ktoś wzniósł
kolejny toast. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nowo-
Ŝ
eńców. Fran i Joe pocałowali się. Zewsząd rozległy się
okrzyki i gruchnęły gromkie brawa. Kiedy Fran ruszyła
kroić tort weselny, udało im się jakoś zgubić pana Gorhama
w tłoku.
- Nic przejmuj się jego gadaniną. - Cassie spojrzała spod
oka na Charliego. - On taki juŜ jest: zawsze lubi się wtrącać
i dawać wszystkim rady.
-
Wcale się nie przejmuję - wzruszył ramionami.
Cassie wiedziała jednak, Ŝe nie mówi prawdy. Kiedy nad
szedł moment, w którym Fran - jak nakazywał zwyczaj
- miała rzucić swój ślubny bukiecik między niezamęŜne ko
biety, Cassie mimowolnie zajęła miejsce przed balko
nem, na którym stanęła Fran. W tej samej chwili zdała sobie
sprawę z tego, co zrobiła. „Błagam - nie! Fran - nie" - mod
liła się spojrzeniem. Fran musiała chyba zrozumieć jej
niemą prośbę, bo rzuciła bukiecik w drugi kąt sali. Cassie
odetchnęła z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie. Bukie-
cik złapał jej dziesięcioletni bratanek i teraz stał przed nią z
wyciągniętą ręką, uśmiechnięty i bardzo z siebie zadowolony.
- Ciociu, proszę! - krzyknął na tyle głośno, Ŝe najbliŜej
stojący, i nie tylko, popatrzyli w jej stronę. - Cioci i wujkowi
Charliemu to chyba moŜe się przydać!
Cassie poczuła, Ŝe czerwienieje.
- Dziękuję, kochanie - odparła ze słodką miną.
Spuściła oczy i usunęła się na bok, ale tam juŜ czekały
rozwrzeszczane dziewczyny. Cassie ukradkiem rozejrzała się
po sali. Na szczęście nigdzie nie dostrzegła Charliego.
Uroczystość dobiegała końca. Na sali zostali jedynie nieli-
czni goście.
-
Musisz koniecznie przyjechać do nas na święta. - Matka
Cassie długo i wylewnie Ŝegnała się z Charliem.
-
Tak, przyjedź do nas! - zawtórował jej mąŜ. - Teraz
przecieŜ jesteś prawie członkiem naszej rodziny!
W drodze powrotnej oboje milczeli. Charlie zdawał się
wyraźnie zdeprymowany tymi oznakami rodzicielskiej czuło-
ś
ci państwa Armstrongów.
Chrząknął i włączył radio w samochodzie. Cassie poczuła,
Ŝ
e powinna coś powiedzieć.
- Przepraszam.
Spojrzał na nią z bladym uśmiechem.
- Za co? To było wspaniałe wesele. Ja przynajmniej bawi
łem się świetnie.
Wiedziała, Ŝe się wykręca.
- Charlie, zrozum mnie dobrze: to tylko takie tam gada
nie... Nie chcę, Ŝebyś czuł się zobowiązany.
Przez dłuŜszą chwilę milczał, wpatrując się w drogę.
- Nie o to chodzi, Cassie. Widzisz, ja nie zasługuję na
ciebie. Tak naprawdę, to wiesz chyba o tym, co?
Zmusiła się do uśmiechu.
- Wiem, Charlie. Oczywiście, Ŝe wiem - w poczuciu bez
radności, spróbowała obrócić ich rozmowę w Ŝart.
Charlie ujął ją za rękę.
-
Musisz zdobyć się na trochę cierpliwości. Zrobisz to? -
Rzucił w jej stronę szybkie spojrzenie.
-
Nie martw się. Masz to u mnie - uśmiechnęła się z cie-
mności i uścisnęła lekko jego dłoń.
ROZDZIAŁ
13
Nadeszły wielkimi krokami najpierw Święto Dziękczynie-
nia, zaraz potem BoŜe Narodzenie. Charlie od dziecka niena-
widził świąt. Za kaŜdym razem oznaczało to bowiem dla
niego, Ŝe musi spędzić samotnie czas, w którym wszyscy są
zawsze razem. JuŜ w szkole zdarzyło mu się raz czy dwa
zostać samemu w internacie. Kilkakrotnie uratowały go za-
proszenia od rodzin kolegów. Był lubianym chłopcem i wszy-
scy chcieli się z nim przyjaźnić. Dorośli byli bardzo mili i
starali się stworzyć mu namiastkę domu, ale przecieŜ nieraz
widział ich współczujące spojrzenia.
Jako dorosły znosił to juŜ duŜo lepiej, a nawet czerpał ze
swego wyobcowania niejasną przyjemność. Patrzył na ludzi
kłębiących się w sklepach podczas świątecznych zakupów i
czuł się inny. Inny niŜ wszyscy, niczym przybysz z obcej
planety, podpatrujący dziwne, niezbyt zrozumiałe obyczaje
i zachowania. W tym roku jednak miało być inaczej. Cassie za
nic nie zgodzi się, aby spędzał święta samotnie.
- Charlie, a co zamierzasz robić w Święto Dziękczynie-
nia? - zapytała go któregoś listopadowego dnia. - To juŜ za
tydzień. Pojedziesz ze mną do moich rodziców?
Cassie nie lubiła siebie w roli przesadnie opiekuńczej ko-
biety reŜyserującej cudze Ŝycie, ale wiedziała, Ŝe on sam
nigdy nie wystąpi z podobną inicjatywą czy propozycją. A nie
miała najmniejszej ochoty zostawać w Nowym Jorku. Święta
nieodparcie kojarzyły jej się z domem rodzinnym. Ale tym
razem chciała mieć przy sobie męŜczyznę, którego kocha.
Charlie tymczasem leŜał na tapczanie i czytał gazetę.
- Bo ja wiem - mruknął. - Jeszcze się nad tym nie zasta
nawiałem.
Ona jednak nie dawała za wygraną. Chciała rzecz dopro-
wadzić do końca.
-
Czy musimy o tym mówić teraz? - westchnął Charlie.
- PrzecieŜ jeszcze duŜo czasu.
-
Jak to duŜo czasu? -jęknęła Cassie. - A poza tym, py-
tam cię juŜ nie pierwszy raz. Niedługo zrobi się w sklepach
ś
wiąteczny tłok. Powiedz mi, dlaczego nie chcesz iść ze mną
na zakupy? PrzecieŜ kupowanie prezentów to takie miłe!
-
Nie lubię robić zakupów.
-
Niczego nie lubisz - ucięła Cassie. - A co będzie z wy-
jazdem na BoŜe Narodzenie? Muszę coś wiedzieć!
Charlie rzucił gazetę na tapczan. Był najwyraźniej zły.
- Daj mi spokój, dobrze? Dlaczego się uparłaś, Ŝeby aku
rat dzisiaj to zdecydować? ZaleŜy ci na tym, Ŝebyśmy się
pokłócili?
Cassie była zrozpaczona.
-
Nie. Wcale nie chcę się z tobą kłócić. Pytam cię o to, bo
cię kocham. Nie rozumiesz tego?
-
Ja teŜ cię kocham - westchnął. - Ale czego ty ode mnie
chcesz? Chcesz, Ŝebym udawał przed tobą i sobą, jak bardzo
się cieszę, Ŝe nadchodzą święta? OtóŜ ja nie lubię świąt i
tyle!
Była w kropce. Nie miała cienia wątpliwości, Ŝe jeŜeli
przyjmie jego argumentację, to ze wspólnego wyjazdu nic nie
wyjdzie. Z drugiej strony, nie chciała awantury. A tym razem
zanosiło się na nią na dobre.
- Takie odwlekanie decyzji nie prowadzi do niczego - po
wiedziała spokojnie. - Nie moŜesz teŜ wmawiać sobie, Ŝe nie
ma czegoś takiego jak święta.
- A dlaczego nie? Do tej pory jakoś sobie z tym radziłem.
Udała, Ŝe nie słyszy tego tonu sarkazmu w jego głosie. Nie
moŜe teraz zrezygnować. JeŜeli ustąpi, Charlie utrwali jedynie
w sobie odruch niechęci i potem będzie coraz trudniej przeko-
nać go, by zmienił swoje zwyczaje.
- Czy wiesz, Charlie, na czym polega twój problem?
Popatrzył na nią z irytacją.
- Nie wiem, ale jestem pewien, Ŝe dowiem się tego od
ciebie.
Cassie przygryzła wargi. Nie była wcale przekonana, Ŝe
powinna mu powiedzieć. Chciała to zrobić juŜ parokrotnie,
ale za kaŜdym razem coś ją powstrzymywało. I dziś znowu nie
była to najlepsza sposobność. Ale tym razem za daleko juŜ
zabrnęli w tej rozmowie.
- Problem polega na tym, Ŝe twoi rodzice nadal sprawują
nad tobą władzę. To moŜe wydawać ci się paradoksalne, ale
tak jest. Ciągle jesteś od nich uzaleŜniony, bo ciągle myślisz
w kategoriach urazów, jakie wyniosłeś z dzieciństwa.
Powiedziała to i przestraszona własną odwagą, wstrzymała
oddech, czekając na efekt swoich słów. A ten był chyba sil-
niejszy niŜ cios, jaki mu niegdyś wymierzyła. Charlie zbladł
i odwrócił się do ściany. Zdawał się zupełnie zbity z tropu.
Czuł się wściekły i obraŜony, a zarazem uświadomił sobie, Ŝe
w tym, co powiedziała, coś przecieŜ jest - inaczej nie byłoby
to dla niego takie bolesne.
- Pomyśl o tym, Charlie - powiedziała z westchnieniem.
Charlie czuł, Ŝe wszystko się w nim gotuje. Jakim prawem
orzeka, kim jest i jakie powinno być jego Ŝycie? Nazywa go
emocjonalnyn kaleką i chce go leczyć przez zmuszanie do
jakiegoś idiotycznego biegania po sklepach.
- Co ty sobie właściwie wyobraŜasz? Wiedziałem, Ŝe to
się tak skończy.
Ale Cassie juŜ nie było w pokoju. Charlie usiadł na tap-
czanie, podparł brodę pięścią i myślał. Kiedy popełnił błąd?
Bo niewątpliwie popełnił... Pewnie wtedy, gdy zapomniał,
Ŝ
e w Ŝyciu obowiązuje tylko jedna, podstawowa reguła. Za-
dajesz cios albo przyjmujesz ciosy. Przez jakiś czas starał
się o niej zapomnieć, ale to teraz obracało się przeciwko
niemu. Chciał uniewaŜnić tę regułę i co? Wpadł w pułapkę.
Dlaczego ma przestać być sobą? Czego ona od niego chce?
Chce go zmienić. Ale czy potrafi? I czy on sam chce się
zmienić?
Kiedy Cassie wróciła ze spaceru, przez dłuŜszą chwilę nie
odzywali się do siebie. KaŜde czekało na to, co zrobi drugie.
Charlie udawał, Ŝe ogląda telewizję. Ona - Ŝe krząta się po
mieszkaniu, jak co dzień. Byli w tym samym pokoju - ale
osobno. To stawało się nie do zniesienia. Wychodząc z łazienki
i zamykając za sobą drzwi, Cassie spojrzała na niego ze
smutkiem.
- Charlie, przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć.
Widział rozpacz w jej oczach i zrobiło mu się Ŝal. ChociaŜ
był zirytowany, to przecieŜ nie chciał sprawiać jej przykrości.
Kiedy siedział sam w mieszkaniu, miał czas, by ochłonąć z
gniewu. Podniósł się z tapczanu i ruszył w jej stronę.
- Jeśli mam być szczera, to nie Ŝałuję tego, co powiedzia
łam, i gdybym musiała to powtórzyć, zrobiłabym to. - Cassie
spojrzała na niego wyczekująco.
Charlie zatrzymał się w pół kroku.
- W porządku. - Skinął głową i jakby zmieniając zamiar,
poszedł do kuchni nalać sobie szklankę soku grejpfrutowego.
Tego wieczoru Ŝadne z nich nie wróciło do rozmowy. Z po-
zoru wszystko było jak zawsze, a jednak coś się zmieniło.
Czuli, Ŝe jest między nimi jakieś napięcie zamiast wzajemnej
bliskości. Smutni, snuli się z kąta w kąt. I wtedy zadzwonił
telefon. Charlie podniósł słuchawkę.
-
Cześć, stary! Jak leci? - usłyszał wesoły głos po drugiej
stronie.
-
Rick! - krzyknął Charlie. - Rick, to ty? Tyle lat! Skąd
masz mój numer? - Trzymając słuchawkę, kręcił głową ze
zdumieniem.
Jakim cudem wiedział, Ŝe ma go szukać u Cassie?
-
Fakt, nie było łatwo cię znaleźć. Obdzwoniłem prawie
wszystkich wspólnych znajomych. Co się tak ukrywasz?
-
To długa historia.
Rick Morissey był jego najlepszym przyjacielem ze szkol-
nej ławy. Przez jakiś czas pracowali razem, potem ich drogi się
rozeszły, ale wspominał go mile. Przyjaciel, na którego za-
wsze moŜna było liczyć w potrzebie. Te ich szalone wyprawy
do Nowego Jorku na dziewczyny! Ach, duŜo by opowiadać.
Wiedział, Ŝe Rick miał za sobą juŜ dwa rozwody. Teraz podo-
bno oŜenił się po raz trzeci, mieszka w Kalifornii i prowadzi
interesy. Chętnie by się z nim zobaczył, powspominał stare
czasy.
-
Nie do wiary! Rick, ty stary draniu... Co u ciebie
słychać?
-
Wszystko w najlepszym porządku - zaśmiał się Rick. -
Mam teraz własną agencję. Interes idzie nieźle, a nawet,
powiedziałbym, nadspodziewanie dobrze. I właśnie dlatego
dzwonię. Potrzebuję wspólnika. Kogoś, kto umie grać w te
klocki. Słowem, kogoś takiego jak ty.
-
Co? - Teraz Charlie się roześmiał. - Chyba nie mówisz
powaŜnie.
Tym razem jednak Rick mówił powaŜnie.
- Naprawdę, Charlie. Chciałbym, Ŝebyś został moim
wspólnikiem. Pomyśl: ty i ja -jak za dawnych czasów. Tylko
Ŝ
e teraz będziemy swoimi szefami, bez Ŝadnego nadzoru,
rozliczania się, pisania raportów. Będziemy robić to, co będzie
się nam podobało. Czy to nie podniecające?
Charlie przysiadł ze słuchawką na tapczanie. Drugą ręką
nerwowo pocierał czoło.
-
Rozumiem, Ŝe musiałbym przeprowadzić się do Kali-
fornii.
-
Brawo! Całkiem dobrze kombinujesz. Wiedziałem, Ŝe
mogę liczyć na twoją inteligencję. - Rick parsknął w słucha-
wkę. - A co? Masz wątpliwości, czy warto? Wiesz, tu zawsze
ś
wieci słońce.
Charlie podszedł do okna i odsłonił Ŝaluzje.
- Tutaj akurat mŜy i jest dość ponuro.
- Sam widzisz... Pakuj się i przyjeŜdŜaj.
Charlie chodził po pokoju ze słuchawką przy uchu.
-
Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany! Nie mogę przecieŜ
tak po prostu spakować się i wyjechać.
-
Niby dlaczego?
Dlaczego? Dobre pytanie. Jeszcze niedawno poleciałby
najbliŜszym samolotem... Ale teraz wszystko się zmieniło.
To takŜe jakiś sprawdzian, pomyślał. Gdyby Rick zadzwo-
nił wczoraj, Charlie podziękowałby uprzejmie staremu przy-
jacielowi i odłoŜył słuchawkę. Ale po dzisiejszej rozmowie
z Cassie wcale nie miał ochoty odkładać decyzji - a przynaj-
mniej nie był pewien, czy powinien.
-
Dzięki za pamięć, Rick. To miło z twojej strony, Ŝe
pomyślałeś właśnie o mnie. Ale widzisz... Ja nie jestem sam.
-
OŜeniłeś się, stary byku?
W głosie Ricka słychać było szczere zdumienie.
- Nie... Skąd! - zaprzeczył skwapliwie. - Po prostu mie
szkam z pewną kobietą. Pracuje w tej samej agencji co ja, tyle
Ŝ
e w dziale ekonomicznym.
,
Rick aŜ gwizdnął z wraŜenia.
- Jakoś zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ty w sta-
łym związku? I jeszcze z kobietą z działu ekonomicznego?
Ś
wiat się kończy... No cóŜ... PrzyjeŜdŜajcie więc razem. Dla
niej teŜ znajdzie się praca. Tu jest co robić!
Charlie przez momennt wyobraził sobie Cassie w Kalifor-
nii, pośród palm i eukaliptusów. Nie, to jakoś do niej nie
pasuje. Nie mówiąc o tym, Ŝe znalazłaby się trzy tysiące kilo-
metrów od swoich rodziców... Sam zresztą nie był pewny,
czy to dobra propozycja. Oczywiście, moŜe się zdarzyć, Ŝe
zarobią duŜe pieniądze. Na pewno oznacza to samodzielność.
Przyjemnie jest robić coś tylko na własny rachunek... Ale z
drugiej strony, tu, w Nowym Jorku, ma juŜ wyrobioną pozy-
cję. Tam znowu musiałby zaczynać od początku, a przecieŜ
nie jest juŜ taki młody...
-
Słuchaj, Rick. Muszę się zastanowić. Daj mi trochę
czasu.
-
Zastanów się, chłopie. Ale nie kaŜ mi czekać długo,
dobrze?
-
Jasne. Odezwę się za kilka dni... Cześć. Dzięki za te-
lefon.
Pierwszym błędem popełnionym przez Charliego było to,
Ŝ
e wbił sobie do głowy propozycję Ricka i nie mógł o niej
przestać myśleć. Drugim - Ŝe nie powiedział o niej Cassie.
Właściwie dlaczego miałby jej mówić o czymś, co pewnie i
tak nie dojdzie do skutku? Naraziłby ją jedynie na stres, a
moŜe nawet więcej - na zmartwienie. Rick ma róŜne zwa-
riowane pomysły i nie wiadomo, czy to akurat nie jeden z
nich. On sam nie jest pewien, czy ma ochotę w to wejść...
Nie, stanowczo nie ma sensu rozmawiać z Cassie. A poza
tym był na nią zły i to równieŜ go powstrzymywało.
Rzecz jednak w tym, Ŝe trudno mu było gniewać się na
kogoś takiego jak Cassie. PrzecieŜ wszystko, co mówiła, mó-
wiła w najlepszej wierze. Znał ją juŜ na tyle, Ŝe nie miał
wątpliwości: była przekonana, Ŝe robi to dla jego dobra. I ran-
kiem w Święto Dziękczynienia nieoczekiwanie dla niej wy-
nurzył się z garderoby w garniturze i krawacie.
Cassie właśnie przypinała klipsy przed lustrem. Na jego
widok otworzyła usta ze zdumienia.
-
Charlie? A ty dokąd się wybierasz?
-
PrzecieŜ jedziemy na świąteczny obiad do twoich rodzi-
ców. Oczywiście, jeŜeli podtrzymujesz zaproszenie.
- Och, Charlie! - Rzuciła mu się w ramiona.
Pocałował ją namiętnie. Stęsknił się za nią przez te kilka
dni, kiedy przestali się kochać. Teraz, gdy poczuł przy sobie
jej ciało, zrozumiał jak bardzo.
Cassie odsunęła głowę i przyjrzała mu się z trwoŜną uwagą.
- Charlie, chyba nie robisz tego z musu?
Jej szczerość zawsze go wzruszała. I teraz teŜ poczuł, jak
ogarnia go wzruszenie na widok zakłopotanej twarzy i tych
niebieskich oczu, które patrzyły w niego z takim przejęciem.
Przyciągnął ją do siebie i mruknął:
- Chyba za duŜo gadasz...
Ujął ją pod kolana i wziął na ręce. Nie zwaŜając na prote-
sty, złoŜył na łóŜku.
- Charlie, przecieŜ dopiero co wstaliśmy - zachichotała.
- Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. - Spojrzał na nią
wymownie.
To, co zobaczyła w oczach Charliego, sprawiło, Ŝe zadrŜa-
ła. Nie wyjadą tak prędko - teraz była juŜ tego pewna. Wy-
rwało jej się westchnienie, ale nie było to bynajmniej wes-
tchnienie Ŝalu.
Uniósł jej biodra nieco w górę, podciągając sukienkę.
-
Kocham cię, Charlie.
-
Ja bardziej - szepnął.
W drodze do Kingston rozmawiali z oŜywieniem.
- A co zamierzasz na BoŜe Narodzenie? - zagadnęła
w pewnej chwili Cassie.
Zdecydowała się znowu poruszyć ten temat nie po to, aby
wymóc zgodę na spędzenie świąt w domu jej rodziców. Chcia-
ła go po prostu lojalnie uprzedzić, Ŝe jeśli zdecyduje się na
pozostanie w Nowym Jorku - ona wyjedzie. Nie wyobraŜała
sobie BoŜego Narodzenia spędzanego inaczej niŜ w kręgu
rodzinnym. Cała ta atmosfera - ubieranie choinki, szykowa-
nie kolacji, wręczanie sobie prezentów - wprawiała ją w ra-
dosny nastrój, jak w dzieciństwie. Zdawała sobie sprawę, Ŝe
dla niego moŜe to być bolesne przeŜycie: wspomnienia huczą-
cego od gwaru i śmiechu pokoju, zasłanego ozdobnymi papie-
rami i wstąŜkami po rozpakowanych prezentach, nie były jego
wspomnieniami. I dziś takŜe nie miał powodu, by roztkliwiać
się nad urokami Ŝycia rodzinnego. Od czasu ostatniego, nie-
fortunnego spotkania rodzice Charliego nie odezwali się. Być
moŜe oznacza to ostateczne zerwanie więzów. śadna ze stron
nie przejawiała dobrej woli - przeciwnie, ze strony Sylvii
widziała jedynie otwartą niechęć.
- Pytam, bo chciałabym coś zaplanować. Co ty na to, Ŝebym
na Wigilię pojechała do domu i wróciła pierwszego dnia świąt?
Charlie rzucił jej szybkie spojrzenie, odrywając na chwilę
wzrok od szosy.
-
Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?
-
Tak, Charlie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
-
Sam jeszcze nie wiem... MoŜe jednak lepiej spędzić
ś
więta z twoją rodziną?
Cassie spojrzała na niego zaskoczona.
- Myślę, Ŝe mogłoby być całkiem miło... - dodał. - Tak
czy inaczej, na pewno będziemy razem. - Sięgnął po jej rękę
i lekko ją uścisnął.
W sobotę rano, nieprzyzwoicie obŜarci gigantycznymi porcjami
indyka, o co zadbała matka Cassie, ogrzani ciepłem
domowego ogniska rodziny Armstrongów, wrócili do domu.
CieŜko opadli oboje na tapczan.Cassie chciała trochę odpocząć,
a potem iść po choinkę.
- To nasza rodzinna tradycja: zawsze ustawiamy choinkę
tuŜ po Święcie Dziękczynienia.
Charliemu jednak nie chciało się ruszać.
- Ale nie rodziny Whitmanów - Wyciągnął się wygodnie
na tapcznie. W jego rodzinie trudno byłoby mówić o jakichkolwiek
tradycjach. No moŜe z wyjątkiem jednej: tradycji
zapiekłej wojny domowej.
Ale, oczywiście, ani nie mógł, ani nie chciał odmawiać
jej tej przyjemności, i w trzy godziny poźniej biedzili się,
by zmieścić drzewko w windzie i wwieźć na czwarte
piętro.
- Ma chyba ze dwa i pół metra. Myślisz, Ŝe się zmieści
u ciebie w pokoju? - spytał Charlie, gdy wreszcie stanęli
przed drzwiami.
Cassie, wciągając choinkę do środka, w przelocie pocałowała
go w usta.
- Zobaczysz, jak będzie pięknie wyglądała. Na pewno nie
będziesz Ŝałował! Musimy tylko kupić mnóstwo bombek i ozdób.
- Ale juŜ chyba nie dzisiaj? - Pochwyciła przeraŜone
spojrzenie Charliego.
- Zgoda. Jutro. - odpowiedziała ze śmiechem.
Mozolnie taszczyli drzewko przez przedpokój.
- Więc gdzie chcesz postawić tego drapaka? - wysapał.
Cassie rozejrzała się po pokoju i pokazała miejsce przed
oknem loggii.
- Myślę, Ŝe tu będzie najlepiej.
- JuŜ się robi, szefowo.
Pociągnął choinkę w kąt pokoju, a tymczasem Cassie podeszła
do stolika z telefonem.
- Odsłuchiwałeś sekretarkę?
Charlie, szamocząc się z choinką, mruknął coś niewyraźnie,
więc wcisnęła przycisk.
- Jak się masz stary! Pozdrowienia ze słonecznej Kalifornii.
Tu jest dziś dwadzieścia sześć stopni...
Charlie zostawił choinkę, skoczył jak tygrys w kierunku
telefonu i wyłączył urządzenie. Zobaczył zdziwione spojrzenie
Cassie.
- Słuchaj, czy mogłabyś mi trochę pomóc? - krzyknął,
starając się odwrócić jej uwagę - Cały czas tylko ja zajmuję
się tą choinką! Jak mi nie pomoŜesz, to będę pierwszą ofiara
ś
wiąt BoŜego Narodzenia w tym mieście.
- Co się stało Charlie? - Cassie stała stropiona. Nie mogła
nie zauwaŜyć jego zdenerwowania, mimo Ŝe starał się je ukryć
przed nią - Kto to był?
- Nikt. Przyjaciel - wzruszył ramionami - To jak, pomoŜesz mi?
Po jego oczach widziała, Ŝe coś się stało. Ale co? Podeszła
do niego i zwichrzyła mu włosy, a potem pogłaskała go. Nawet
jeśli jej teraz nie powie, prędzej czy później to z niego
wyciągnie. JuŜ ona znajdzie sposób... Ale jej natura
podpowiadała,
Ŝ
e najlepiej kuć Ŝelazo póki gorące.
- Co się dzieje, Charlie?
- Nic. To po prostu mój przyjaciel z dawnych czasów.
Mieszka teraz w Kalifornii. ZałoŜył tam własną agencję i
namawia
mnie, Ŝebym został jego wspólnikiem - Rzucił szybkie
spojrzenie, starając się wysondować jej reakcję.
- Oczywiście, powiedziałem nie - dodał - I tyle. To cała
historia. No to jak? Ustawimy choinkę?
Cassie jednak to nie wystarczyło.
- Dlaczego ni nie wspomniałeś?
-
Bo nie było o czym.
-
Więc dlaczego znowu dzwoni? - spytała rezolutnie.
-
Skąd mogę wiedzieć? Zawsze był uparty - wzruszył
ramionami.
-
MoŜe dlatego, Ŝe wcale nie powiedziałeś mu nie.
Nie chciał kłamać. Jeden rzut oka wystarczył jej, by wie-
działa, Ŝe ma rację. A tym razem bardzo nie chciała mieć racji.
Westchnęła głęboko i ze smutkiem pokiwała głową.
- MoŜe naprawdę chcesz jechać do Kalifornii? MoŜe masz
mnie juŜ dosyć i szukasz sposobu, Ŝeby jakoś z tego wybrnąć?
-
Nie! - Charlie niemal krzyknął. - To nie tak.
Zdenerwowany zaczął przemierzać pokój tam i z po
wrotem.
-
To prawda: nie odmówiłem w sposób zdecydowany. Ale
teŜ nie powiedziałem mu tak. Obiecałem oddzwonić i nie
zrobiłem tego. Ktoś inny dawno by się zniechęcił. Ale - juŜ
mówiłem - Rick to uparty facet. A poza tym, zadzwonił aku-
rat wtedy, kiedy się pokłóciliśmy.
-
Tak? I co z tego? Czy to znaczy, Ŝe gdy następnym
razem się pokłócimy, dostanę od ciebie kartkę z Acapulco?
Charliem aŜ zatrzęsło.
- PrzecieŜ nigdzie jeszcze nie wyjechałem. I wcale nie
zamierzam. Zresztą, pytałem go teŜ o pracę dla ciebie.
To wcale nie było dla niej tłumaczenie.
-
A nie przyszło ci do głowy, Ŝe powinieneś był zapytać
przede wszystkim mnie? Postanowiłeś zdecydować za nas
oboje?
-
To wcale nie tak - skrzywił się. - No dobrze. Przyznaję:
popełniłem błąd. Przepraszam. Ale nie przesadzaj i nie rób z
tego Bóg wie czego!
Dla niej nie była to wcale błaha sprawa. To klasyczny
styl Charliego. Najpierw zrobi głupstwo, a potem rozpa-
czliwie się wycofuje, starając się wykręcić kota ogonem. Mo-
Ŝ
e to Fran miała rację. W pewnym wieku ludzie juŜ się nie
zmieniają. Tak naprawdę przecieŜ ona takŜe się nie zmieniła.
Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze pozostanie naiwną dziew-
czyną z małego miasteczka - dziewczyną, która ceni sobie
stałe uczucia, Ŝycie rodzinne, lojalność, wierzy, Ŝe jeśli juŜ z
kimś się zwiąŜe, to na dobre i złe, i jak to mówią - do
grobowej deski. A moŜe raczej zawsze w to wierzyła. AŜ do
dzisiaj.
Czuła, Ŝe oto w tej chwili waŜy się całe jej Ŝycie. Nagle
uświadomiła sobie tę prawdę z całą mocą. Tak, to przełomowy
moment. Spojrzała Charliemu prosto w oczy.
-
Powiedzmy, Ŝe przyjmiemy ofertę twojego przyjaciela.
Przeniesiemy się do Kalifornii. I co dalej?
-
O co ci chodzi? Wcale nie powiedziałem, Ŝe chcę jechać
do Kalifornii.
-
I co będziemy dalej robić? śyć od przeprowadzki do
przeprowadzki?
-
Czego ty ode mnie chcesz? Mam ci dać gwarancję na
resztę Ŝycia, Ŝe wszystko będzie cudownie?
-
Tak, Charlie - odpowiedziała twardo, nie spuszczając
wzroku. - Tego właśnie chcę.
-
Nie rozumiem. To co mamy zrobić? Mamy się pobrać?
O to ci chodzi?
I wtedy właśnie poczuła, Ŝe coś w niej pęka. Dotychczas
myślała, Ŝe takie sytuacje zdarzają się w ksiąŜkach, filmach,
ale w prawdziwym Ŝyciu nie. Pomyliła się. Charlie ją kocha,
ona kocha Charliego, ale rację ma jednak Fran. Kochają, ale
nie taką miłością, na jaką ona zasługuje. Nagle uprzytomniła
sobie, na czym to polega. Charlie jest po prostu wytworem
swego środowiska, tak jak ona swojego. Poczuła, Ŝe nie chce
juŜ dłuŜej Ŝyć tak jak do tej pory. Nie zamierza brać udziału
w tym wyścigu; ma dosyć pracy w agencji reklamowej. Wróci
do szkoły. Zamieszka sobie gdzieś w małym
domku z ogródkiem, a w tym ogródku będzie hodowała róŜe.
Będzie miała rodzinę. Tak bardzo chciała, Ŝeby to Charlie był
ojcem jej dzieci - bo przecieŜ kocha Charliego. Do tej pory
wierzyła, Ŝe on się zmieni, wydorośleje, zrozumie. AŜ do
dzisiaj święcie w to wierzyła. Ale oto przychodzi chwila opa-
miętania. Miała na oczach łuski. On się nie zmieni, bo nie jest
w stanie się zmienić. Jednak to nie Charlie będzie tym męŜ-
czyzną. Nie on.
- Słuchaj, ja naprawdę przepraszam. Oczywiście: pobie
rzemy się.
MoŜe naprawdę tego chce, pomyślała. Dzisiaj. Ale jutro
moŜe dojść do wniosku, Ŝe wmanewrowała go w to małŜeń-
stwo. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy: ich związek nie ma
przyszłości.
-
Nie, Charlie. Myślę, Ŝe powinieneś pojechać do Kalifor-
nii. Ale sam.
-
Co takiego? Jak to? - Spojrzał zdumiony. - Jak mam to
rozumieć? Zrywasz ze mną?
CóŜ... Chyba tak, pomyślała. Nigdy nie czuła się gorzej.
Jeśli nie weźmie się w garść, za chwilę zemdleje. Musi jeszcze
trochę wytrzymać.
- Tak, Charlie. To rozstanie. Byłabym ci wdzięczna, gdy
byś wyprowadził się ode mnie jeszcze dzisiaj.
Charlie zakręcił się w miejscu.
- AleŜ to nonsens! PrzecieŜ się kochamy! Właśnie popro
siłem cię, Ŝebyś za mnie wyszła!
Cassie chciała, Ŝeby ta rozmowa skończyła się jak najszyb-
ciej. Jeszcze chwila, a gotowa się wycofać.
- Dobrze. Więc to ja na tę noc przeniosę się do Fran i Joe.
Podeszła do telefonu i wykręciła numer przyjaciółki. Roz-
mowa była bardzo krótka. Wrzuciła nieco rzeczy do torby i
wyszła bez słowa.
Przez kilka następnych dni wydzwaniał do niej co parę
godzin. Tłumaczył, prosił, zaklinał - na próŜno. Cassie była
nieugięta. Charlie nie poddawał się. Nie chciał się wyprowa-
dzić; wiedział, Ŝe jeśli to zrobi, to jakby przypieczętowywał
ich rozstanie. W tydzień później zjawił się u niej w biurze z
maleńkim pudełeczkiem od jubilera.
- Cassie, błagam cię. Wyjdź za mnie. Kocham cię.
Po raz drugi poczuła, jak coś się w niej załamało. Brylant
jarzył się w świetle dnia jak obietnica szczęśliwego Ŝycia.
Przełknęła ślinę i powiedziała nieswoim głosem:
- Charlie, jeŜeli mnie kochasz, jeŜeli kochasz mnie napra
wdę-odejdź.
Wreszcie Charlie poczuł, Ŝe nie ma wyboru. Tu, w Nowym
Jorku, po ich rozstaniu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Spa-
kował się i wyleciał do Kalifornii. Ale kiedy samolot dotknął
płyty lotniska, wiedział, Ŝe zrobił największy błąd w swoim
Ŝ
yciu.
Tymczasem Cassie snuła się po mieszkaniu. Było smutne
i opuszczone. Teraz, bez jego rzeczy, wydawało się jakby
większe. Na tym krześle wisiała zwykle jego skórzana kurtka.
Spojrzała na puste krzesło i rozpłakała się.
ROZDZIAŁ
14
Jeszcze niedawno miasto takie jak Los Angeles powinno
mu się podobać. PrzecieŜ lubił takie miejsca, w których duŜo
się dzieje. Teraz wszystko go irytowało. Ciągnące się dziesiąt-
kami kilometrów autostrady miejskie, gaje pomarańczowe,
upał, długowłose blondynki z uśmiechem jak spod sztancy,
a przede wszystkim nowa praca. Firma była w rozruchu, co
owocowało nieustannymi wielogodzinnymi zebraniami i stre-
sem, jakie pociągało podejmowanie decyzji, z których kaŜda
mogła być brzemienna w skutki. Nagle poczuł idiotyzm swo-
jej pracy. Wymyślał reklamy promujące rzeczy, których ludzie
tak naprawdę wcale nie potrzebowali albo na które nie mogli
sobie pozwolić. Reklama to nie chirurgia mózgu, ale pranie
mózgu, myślał, siadając z niechęcią za biurkiem.
Czuł się rozdraŜniony i samotny. Nawet towarzystwo Ri-
cka nie było pocieszeniem. Jak mógł postąpić tak głupio?
Zniszczył swoje szczęście własnymi rękami. Pewnie, Ŝe
chciał się z nią oŜenić. Dziś wiedział, Ŝe niczego nie pragnął
bardziej. Czym teraz będzie jego Ŝycie bez niej? Tego nie
potrafił sobie nawet wyobrazić. Tak bardzo strzegł swojej
wolności... I co? Jego przyszłe Ŝycie rozciągało się teraz
przed nim jak jałowe pole.
Z rozpaczy powrócił do pisania powieści. Porzucony w po-
łowie i rozgrzebany tekst stanowił dobrą metaforę jego Ŝy-
cia. Nie ma w nim nic skończonego, wszystko jest zapowie-
dzią. Co on naprawdę wie o prawdziwym Ŝyciu, o prawdzi-
wych uczuciach. Zawsze był jak ktoś, kto stoi w progu, nie
moŜe się zdecydować. NajwyŜszy czas wreszcie się coś po-
stanowić.
Siedział teraz przy maszynie do pisania. Komputer go mę-
czył i zniechęcał. Dopisywał zdanie do zdania, wykręcał kar-
tkę i wyrzucał do kosza. Zaczynał od nowa. Wreszcie złapał
rytm. Z kaŜdym dniem rósł stosik zapisanych stron. Z nich z
wolna wyłaniał się jego autoportret, a raczej portret kogoś,
kim on sam mógłby być.
Drugą rzeczą, która trzymała go przy Ŝyciu, były jego
telefoniczne rozmowy z Fran, która stanowiła teraz jedyne
ź
ródło wiadomości o Cassie.
-
Proszę, Fran, nie odkładaj słuchawki.
-
A powinnam. Jesteś zwykła świnia, Charlie.
Niech myśli o nim, co chce. Wykłócanie się z Fran było
ostatnią rzeczą, jaką miał w głowie.
-
Jak ona się miewa?
-
Miewa się dobrze.
To akurat nie była prawda. Cassie chodziła blada i apatycz-
na. Fran bała się, Ŝe jej przyjaciółka wpadnie w depresję. Z
pozoru funkcjonowała w pracy normalnie, ale kaŜdy, kto ją
znał dobrze, widział, Ŝe jest jakby nieobecna duchem.
-
Opiekuj się nią, dobrze?
-
Mam to niby robić dla ciebie? - szyderczo zapytała
Fran. - Co za tupet!
Charlie z westchnieniem odłoŜył słuchawkę i powrócił do
maszyny.
Zadzwonił ponownie w BoŜe Narodzenie.
- Jak ona się czuje? - zapytał bez Ŝadnych wstępów.
Cassie spędzała święta z rodziną i Fran rozmawiała z nią
tylko przez telefon. Jutro miała wrócić do Nowego Jorku.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytała. - Jakoś marnie cię słychać.
Charlie czuł się marnie. Przez ostatnie dwie noce pisał
i poza wszystkim był wyczerpany.
- DuŜo pracowałem. Wczoraj ukończyłem powieść -
uśmiechnął się w słuchawkę. - Naprawdę... Jutro wysyłam ją
do pewnej agencji literackiej w Nowym Jorku. Tu nie mam
jeszcze Ŝadnych kontaktów.... O czym? Jak by ci tu powie
dzieć? Najkrócej mówiąc, o związkach uczuciowych... Nie
ś
miej się. Właśnie tak jak powiedziałem. Co ja mogę o tym
wiedzieć? OtóŜ dowiedziałem się całkiem sporo. Prawdę mó
wiąc, chciałbym, Ŝebyś i ty to przeczytała i powiedziała mi, co
o tym sądzisz.
Fran nie była pewna, czy wyraŜając zgodę, nie postąpi
nielojalnie wobec przyjaciółki. Zasłoniła ręką mikrofon słu-
chawki i zwróciła się do Joe.
- Dzwoni Charlie - powiedziała szeptem. - Jest jakiś nie
wyraźny. Mówi, Ŝe napisał powieść o związkach uczucio
wych. Masz pojęcie? Chce mi ją przysłać do czytania. Co
mam robić?
Joe wzruszył ramionami. W systemie znaków Joe był to
gest aprobaty.
- Dobrze - powiedziała w słuchawkę Fran. - Przyślij mi ją.
Przesyłka z maszynopisem przyszła po dwóch dniach.
Fran otworzyła brązową kopertę i przysiadła na chwilę na
fotelu, by rzucić okiem na tekst. Z fotela przeniosła się na
kanapę i nie wstała z niej, dopóki nie przeczytała wszystkiego
do końca. Łzy spływały jej po policzkach. Nie zwaŜając na
pytające spojrzenie Joe, narzuciła płaszcz i pognała do Cassie.
Kiedy Cassie otworzyła drzwi, Fran wyciągnęła w jej stronę
rękę z maszynopisem.
- Masz. Czytaj. Charlie napisał powieść. O was. To zna-
czy o sobie i o tobie. I proszę, przeczytaj do końca. To niesa-
mowite. Nie mogę w to uwierzyć.
Cassie spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-
Rozmawiałaś z nim? Nic mi o tym nie mówiłaś.
-
Trudno to nazwać rozmową. Dzwonił do mnie kilka
razy.
Niecierpliwym gestem wręczyła Cassie maszynopis.
- Czytaj. Potem porozmawiamy.
Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Dla Cassie za-
wsze i wszędzie". Cassie poczuła skurcz w gardle. Wolno
wróciła w głąb mieszkania. Usiadła na fotelu i ręką wskazała
Fran drugi, stojący obok.
- Czytaj - przynaglała Fran.
Cassie pokręciła głową.
- Nie mogę - westchnęła bezradnie. - Ty czytaj. - Podała
maszynopis przyjaciółce i rozpłakała się.
Fran nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odchrząk-
nęła i zaczęła czytać.
- „Wypatrzył ją w tłumie na sali balowej. Siedział przy
barze i leniwie ślizgał się wzrokiem po licznie zgromadzo
nych gościach, którzy pracowicie uwijali się przy bufecie,
gawędzili, wybuchając co chwila kaskadami śmiechu, flirto
wali w tańcu albo załatwiali interesy. Zwykły, sympatyczny
tłum, jaki zawsze wypełnia sale bankietowe. Stała kilka me
trów od niego. Miała na sobie prostą, czerwoną sukienkę,
włosy przycięte do ramion i niebieskie oczy. Oczy, w których
mógłbyś się zatracić. Nie znał nawet jeszcze jej imienia, a juŜ
wiedział, Ŝe odtąd nic w jego Ŝyciu nie będzie takie jak daw
niej". - Fran przerwała i spojrzała rozpaczliwie na przyjaciół
kę. - Cassie, ja teŜ nie mogę. Chcesz, to powiem ci, jak to się
kończy. - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - W koń
cu bohaterowie pobierają się. Rozumiesz? On naprawdę się
zmienił! To nie do wiary, ale to prawda. Powiedział mi przez
telefon, Ŝe wraca do Nowego Jorku. Nie moŜe bez ciebie Ŝyć.
Co ty na to?
Cassie milczała. Fran wpatrywała się niecierpliwie w przy-
jaciółkę, jakby to jej własny los zaleŜał od odpowiedzi Cassie.
- Powiedz, co zamierzasz?
Cassie przygryzła wargi i nie odpowiadała.
-
Lepiej będzie, jak przeczytam ci zakończenie - machnę-
ła ręką Fran. Przewróciła stertę kartek. Miała zacząć czytać,
ale oto na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmiech.
-
Charlie przecieŜ wcale nie wie, jak to się skończy - po-
wiedziała.
-
Jak to? - Fran zdezorientowana rozłoŜyła ręce. - To zna-
czy, Ŝe nie zamierzasz się z nim spotkać? Słuchaj, wiesz prze-
cieŜ, Ŝe masz przed sobą ostatnią osobę, która powie, Ŝe
Charlie jest w stanie się zmienić. Ale tak się jednak stało!
Uśmiech znów rozjaśnił twarz Cassie.
- Nie tylko Charlie się zmienił.
Fran patrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem.
- Czy mogłabyś wyraŜać się jaśniej?
Ale były rzeczy, o których Cassie nie chciała mówić nawet
najlepszej przyjaciółce. Przynajmniej na razie. W kaŜdym ra-
zie nie przed rozmową z Charliem.
ROZDZIAŁ
15
Charlie powracał pełen poczucia winy. Skruszony, stał
przed drzwiami mieszkania Cassie i nie mógł się zdecydować,
by zapukać. Razem spędzili tu tyle wspaniałych chwil. Gdyby
miało się teraz okazać, Ŝe tamten niedawny czas naleŜy do
przeszłości, odczułby to jako niesprawiedliwość losu. Wyda-
rzenia ostatnich tygodni bardzo go zmieniły. Kiedyś był ślepy
i głupi. Teraz powraca jako ktoś zupełnie inny. Będzie ją
błagał, Ŝeby wyszła za niego. Zrobi wszystko, by ją przeko-
nać; musi mu się udać.
- Wejdziesz czy zamierzasz tak stać całą noc? - usłyszał
nagle jej głos.
Odwrócił się zaskoczony. Stała za nim; widocznie musiała
nadejść z miasta i, zamyślony, nie usłyszał jej kroków.
Minęła go, otworzyła drzwi i zrobiła zapraszający gest.
Zdawało mu się, Ŝe na jej twarzy dostrzegł cień uśmiechu.
Charlie na miękkich nogach wszedł do środka. Zdjął płaszcz
i stał teraz, patrząc na nią bez słowa. Od tamtego dnia minął
miesiąc.
Gdyby powiedział, Ŝe wyglądała nieźle - skłamałby. Wy-
glądała po prostu ślicznie. Właśnie tak, jak sobie ją wyobraŜał
przez te wszystkie dni rozłąki. Charlie poczuł równieŜ delikat-
ny zapach jej perfum i nagle zapragnął jej, jak chyba nigdy
dotychczas. Ona równieŜ przyglądała mu się w milczeniu. JuŜ
otworzył usta, by zadać jej pytanie, z którym tu przyszedł, ale
nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czekał, patrząc na nią w
upojeniu. Bał się, Ŝe gdy się odezwie, głos mu się załamie i
czar pryśnie.
Na szczęście Cassie domyślała się, w jakim jest stanie
ducha, i postanowiła przejąć inicjatywę.
-
Dostaliśmy nagrodę, Charlie. Nasz projekt kampanii re-
klamowej Majik Toys wygrał w konkursie.
-
Tak? - Zdobył się na nikły uśmiech. - To chyba znaczy,
Ŝ
e tworzymy zgraną parę?
Cassie równieŜ się uśmiechnęła. Ale z jej twarzy nie potra-
fił wyczytać, na ile był to uśmiech zdawkowy, na ile zaś wyraz
sympatii.
-
Jak się miewasz, Charlie? Okropnie! -
wszystko w nim krzyczało.
-
Dzięki. Jakoś sobie radzę - powiedział lekko. - A ty?
Spojrzała na niego tymi swoimi
nieprawdopodobnie nie-
Taka juŜ była. Wielu
osobom, które znały ją powierzchownie,
mogłoby się wydawać, Ŝe jest wraŜliwą, podatną na stres kobietą.
Trochę tak było w istocie. Zarazem jednak drzemała w niej siła i
zdolność mobilizacji, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał.
Gdy było trzeba, była twarda jak diament. Wiedziała, Ŝe teraz
właśnie powinna się wykazać tymi przymiotami. Choć wszystko
w niej popychało ją w jego ramiona - najchętniej przytuliłaby się
i powiedziała, Ŝe nie chce juŜ, nie potrafi się na niego gniewać -
zdawała sobie sprawę, Ŝe musi się powstrzymać. NaleŜy
porozmawiać, aby wszystko między nimi było jasne. I to on
powinien jakoś zacząć tę rozmowę. Na razie, by mu ją ułatwić,
będzie grała na zwłokę.
- Odzywałeś się do rodziców albo oni do ciebie, Charlie?
bieskimi oczami. -
Chyba juŜ lepiej.
Tak, rozmawiał z nimi. Któregoś dnia nagrali mu się na
sekretarkę i zostawili wiadomość. Dzwonił ojciec, ale Charlie
wiedział, Ŝe nie zrobiłby niczego, czego nie zaaprobowałaby
matka. Oddzwonił do nich z Los Angeles. Nie była to jakaś
szczególnie miła rozmowa, ale zawsze rozmowa. Prawdę mó-
wiąc, zupełnie się tego nie spodziewał, widać jednak nie
chcieli zrywać kontaktu. Ich stosunki więc wróciły do normy,
uśmiechnął się smutno, ale dobre i to.
Na twarzy Cassie znowu pojawił się uśmiech. To go nieco
ośmieliło.
-
Podobno czytałaś moją powieść?
Kiwnęła głową.
-
Tak, Charlie, czytałam.
Wiedział to juŜ od Fran. Na niecierpliwość Fran zawsze
moŜna było liczyć. Czasami, jak w tym wypadku, dawało to
dobre rezultaty, pomyślał.
- I co?
Całe jego Ŝycie zaleŜało teraz od tego, co za chwilę usłyszy.
- Jest bardzo dobra, Charlie. Zrobiła na mnie wielkie wra
Ŝ
enie.
To nie była odpowiedź, na którą czekał. Nerwowo przecze-
sał ręką włosy.
- Cieszę się, ale nie chodzi mi o to, czy jest dobrze napisa
na. Ma dla mnie znaczenie przede wszystkim w innym wy
miarze. Nie rozumiesz?! - wybuchnął z desperacją. - Do
diabła! - westchnął i decydując się nagle, popatrzył jej prosto
w oczy. - Cassandro Elaine Armstrong, czy moŜesz mi odpo
wiedzieć na jedno pytanie?
Cassie skinęła głową.
- Czy wyjdziesz za mnie?
Cassie poczuła, Ŝe wypełnia ją jeden wielki okrzyk: Tak!
Charlie, tak! Ale nie krzyknęła owego „tak". Zamiast tego
spuściłą oczy.
- Widzisz, Charlie, ja... Chyba musimy najpierw poroz
mawiać.
Ale przecieŜ nie robimy niczego innego, przemknęło mu
z kolei przez myśl, ale nie powiedział tego głośno. O co jej
chodzi? Poczuł, Ŝe oblewa go zimny pot. Czy to oznacza
wstęp do odmowy?
-
Cassie, ja się bardzo zmieniłem... Czy ty tego nie wi-
dzisz? - Spojrzał na nią błagalnie. - Jestem teraz kimś innym.
JuŜ teraz mam pewność... Przestałem się bać o siebie. No
moŜe boję się jednego: przeraŜa mnie myśl, Ŝe miałbym spę-
dzić resztę Ŝycia bez ciebie, Cassie.
-
Wiem, Charlie. Zmieniłeś się. Ale widzisz ja teŜ się
zmieniłam.
JuŜ go nie kocha! Więc o to chodzi. Charlie czuł, Ŝe wszy-
stko w nim martwieje. Przełknął z wysiłkiem ślinę. Nie moŜe
na to pozwolić. Nie odejdzie stąd z niczym. To dla niego
oznacza koniec. Po co miałby dalej Ŝyć?
-
Cassie, proszę, daj mi szansę. Zobaczysz, Ŝe...
-
Jestem w ciąŜy, Charlie - przerwała mu.
-
.. .Ŝe... Co? Co powiedziałaś?
Widziała, jakie piorunujące wraŜenie wywarła na nim ta wia-
domość. Ale czy moŜna to zakomunikować inaczej? Czy kobieta
moŜe powiedzieć, Ŝe jest w ciąŜy, rozkładając to na raty?
W jego oczach widziała jedynie bezgraniczne zdumienie,
tak jej się przynajmniej zdawało. Nie dziwiła się temu: ona
sama omal nie spadła z krzesła, kiedy lekarz pokazał jej testy.
Radość i duma przyszły potem. Kiedy to juŜ do niej dotarło,
poczuła się tak, jakby jej Ŝycie rozpoczynało się na nowo. Jak
zareaguje na to Charlie? Niczego na świecie nie pragnęła
bardziej niŜ tego, by cieszył się razem z nią.
Stała teraz i czekała na jego reakcję. To jej dziecko i nie
pozbędzie się go za Ŝadne skarby. Niech się dzieje, co chce,
urodzi je! Jest taka szczęśliwa.
- Słyszałeś, Charlie?
Charlie stał jak sparaliŜowany. Jest w ciąŜy... Z nim... Kiedy
to się stało? Co teraz będzie? Czy nic jej nie grozi? Cassie
skinęła głową, jakby czytała w jego myślach.
- To drugi miesiąc, a dokładnie ósmy tydzień. Wszystko jest
w najlepszym porządku. CiąŜa rozwija się normalnie - powie
działa, nie mogąc przy tym powstrzymać się od uśmiechu.
Ósmy tydzień! To znaczy, Ŝe to stało się u jej rodziców...
W Święto Dziękczynienia. Czuł, Ŝe tamtej nocy kochał ją
jakoś inaczej, z czułością, jakiej wcześniej nie doświadczył.
Cassie znowu domyślnie skinęła głową.
Nagle poczuł się tak, jakby poraził go prąd. Czemu tak stoi
jak słup? To cudownie! To przecieŜ wspaniale... Roześmiał
się i złapał za głowę. Nie zdawał sobie sprawy, Ŝe moŜna się
poczuć tak szczęśliwym!
Cassie patrzyła na niego, nic z tego nie rozumiejąc. Czego
oznaką jest ten śmiech? Dlaczego nic nie mówi? Nie czuła
jednak lęku. PrzecieŜ wygląda jak ktoś szczęśliwy! Tak śmiać
się moŜna tylko z radości! A więc cieszy się? Jak ona? Chyba
tak... Choć z nim nigdy nie wiadomo... I za to go właśnie
kocha.
ROZDZIAŁ
16
Charlie otarł łzę szczęścia i przechwycił spojrzenie Cassie.
Jej badawczy wzrok przywrócił go rzeczywistości. Zdał sobie
sprawę, Ŝe ona oczekuje odpowiedzi.
- Cudownie! - wykrzyknął. - Nie masz pojęcia, jak się
cieszę. Teraz juŜ musisz wyjść za mnie.
Cassie poczuła, Ŝe serce uderza jej mocniej.
-
Co cię tak cieszy? śe teraz zmusisz mnie do mał-
Ŝ
eństwa?
-
To takŜe. Bo tak się składa, Ŝe kocham cię do szaleństwa.
Więc nic lepszego nie mogło się nam przytrafić. Dziecko to
jak prezent od losu, który nam sprzyja. - Spojrzał na nią z
czułością. - Więc jak, wyjdziesz za mnie?
Cassie nie byłaby sobą, gdyby nie chciała się z nim trochę
podroczyć. Ale czuła, Ŝe i tak jej radosna mina ją zdradza.
Postanowiła więc juŜ nie zwlekać z odpowiedzią.
- Chyba tak. Bo akurat tak się składa szczęśliwie, Ŝe i ja
cię kocham.
Przypadli do siebie i zaczęli się całować jak szaleni.
- Och, Cassie. - Charlie uderzył się w czoło. - Omal nie
zapomniałem! - Sięgnął do kieszeni marynarki po pudełeczko
od jubilera. Otworzył je, po czym wyjął z niego zaręczynowy
pieścionek i wsunął na palec Cassie.
- Teraz wszystko juŜ jest tak, jak być powinno.
Cassie początkowo nastawała, aby to była skromna uroczy-
stość, na którą zaproszą jedynie najbliŜszych, ale Charlie się
nie zgodził.
-
Nie ma mowy. Będziesz miała ślub i wesele jak się pa-
trzy. W końcu człowiek Ŝeni się tylko raz. Zostaw to mnie, juŜ
ja się wszystkim zajmę. Zrobimy bal na sto par!
-
Charlie, nie mamy znowu tak wiele czasu. - Spojrzała
na niego spłoszona.
W odpowiedzi tylko ją pocałował. Wiedziała, Ŝe nie warto
się z nim kłócić. Był tak uparty i zdecydowany, jak tylko on
potrafił być. I oczywiście dopiął swego. Trzy tygodnie póź-
niej brali ślub i wydawali weselne przyjęcie w sali hotelowej,
w której spotkali się po raz pierwszy.
Co to był za ślub! Nie było chyba nikogo, kto by nie uronił
łzy na widok panny młodej prowadzonej przez ojca do ołtarza.
I panna młoda, w białej sukni w stylu hiszpańskim, i pan mło-
dy w szarym, wełnianym garniturze, z róŜą w klapie marynar-
ki, prezentowali się niezwykle uroczyście. Promieniało z nich
takie szczęście, Ŝe radosny nastrój natychmiast udzielił się
wszystkim, i nie opuszczał ich tego dnia juŜ do końca.
Kiedy stanęli przed ołtarzem, wymienili znaczące spojrze-
nia. Więc to wszystko prawda, a nie sen? Charlie dyskretnie
uścisnął jej rękę. Jeszcze ciągle nie wierzyła własnemu szczę-
ś
ciu. Więc jednak marzenia czasem się spełniają.
I wtedy spojrzenie Cassie padło na buty Charliego. Nerwo-
wo spojrzała na Fran. Wzrok jej świadka powędrował w ślad
za spojrzeniem Cassie. Fran omal nie parsknęła śmiechem.
Charlie miał na nogach adidasy! Teraz z kolei ich zdumione
spojrzenia naprowadziły na stopy Charliego wzrok Joe i zaraz
potem samego księdza. W chwilę potem rozległ się lekki
szmerek i juŜ wszyscy w kościele stawali na czubkach pal-
ców, by zobaczyć, co się takiego dzieje.
- Charlie? Postanowiłeś pójść do ślubu w adidasach? -
szepnęła Cassie, starając się nie roześmiać.
Charlie spąsowiał.
- PrzecieŜ są czarne! - Pochylił się w jej stronę. -I zupeł
nie nowe. Kupiłem je specjalnie na tę uroczystość.
Cassie i Fran wymieniły rozbawione spojrzenia. Po Char-
liem Whitmanie zawsze moŜna się wszystkiego spodziewać.
- Przepraszam, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć.
Cassie machnęła lekko ręką.
- Daj spokój. Nawet mi się podobają. Teraz mam przynaj
mniej pewność, Ŝe wychodzę za Charliego Whitmana - sze
pnęła. - Kiedy zobaczyłam cię w tym garniturze, miałam
przez moment wątpliwości.
Dalej wszystko potoczyło się w zgodzie ze scenariuszem,
co najwyŜej niektórzy goście, ośmieleni fantazją pana mło-
dego, wprowadzali juŜ na przyjęciu weselnym akcenty lekkie-
go, zwariowanego happeningu. Pan Gorham uwodził pra-
cowicie kelnerki, a pani Gorham udawała, Ŝe tego nie zau-
waŜa. Rodzice Cassie biegali po sali z aparatem i robili dzie-
siątki zdjęć na wieczną pamiątkę. Kuzynki i siostrzeńcy wy-
czyniali w tańcu najdziksze figury i domagali się od orkie-
stry, by grała tak głośno, jak tylko potrafi. Joe z niepokojem
popatrywał na kryształowe Ŝyrandole, które drŜały w rytm
muzyki. Nawet rodzice Charliego wydawali się całkiem do
przyjęcia.
Charlie długo się zastanawiał, czy ma ich zaprosić. Wresz-
cie postanowił puścić w niepamięć to, co było.
- W takim dniu nawet oni nie są w stanie zrobić mi przy
krości - machnął ręką.
Cassie, obserwując rozbawiony tłum, pocałowała go w po-
liczek.
-
Czyj to był pomysł, Ŝeby robić ten cały cyrk, Arm-
strong? - uśmiechnął się Charlie.
-
Twój. I nie Armstrong, tylko Whitman. Whitman! Zapa-
miętaj to sobie.
-
Dopóki śmierć nas nie rozłączy - roześmiał się Charlie.
-
A to znaczy, Ŝe czeka cię jeszcze wiele, wiele lat. Ze
mną. Nie boisz się?
-
Kocham cię. I nigdy nie przestanę. - Charlie objął ją
mocno.
Siedem miesięcy później pochylali się nad kołyską nowo
narodzonego synka. Szpital zapewniał niemal domowe wa-
runki i teraz wszyscy troje byli obok siebie i cieszyli się swoją
obecnością. Z czułością wpatrywali się w małą pomarszczoną
twarzyczkę, oglądali maleńkie paluszki i roztkliwiali się wraz
z kaŜdym ziewnięciem dziecka. Charliego szczególnie za-
chwycały niebieskie oczy synka.'
- Zupełnie jak twoje. - Wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Ani Cassie, ani personel szpitalny nie chcieli go na razie
wyprowadzać z błędu: przecieŜ na początku wszystkie dzieci
mają niebieskie oczy.
-
Będzie z niego niezły chuligan - cieszył się, nasłuchując
płaczu dobiegającego z kołyski. - Ale tak czy owak, moŜe być
pewny, Ŝe zawsze będziemy go kochali.
-
On juŜ chyba o tym wie - uśmiechnęła się ciepło Cassie,
patrząc porozumiewawczo na męŜa.
Po wyjściu ze szpitala czekała ją niespodzianka. Charlie
kupił dom pod miastem, w Westchester. W kilka tygodni póź-
niej zlikwidowali swoje nowojorskie mieszkania i przenieśli
się tam wraz z małym Christopherem Armstrongiem Whitma-
nem. Za oknem wieczorami śpiewały słowiki, a na klombie
przed domem kwitły wspaniale krzaki róŜ.
- Jak to moŜliwe, Charlie - spytała Cassie, biorąc go za
rękę którejś nocy, gdy otworzywszy drzwi do pokoju dziecka,
połoŜyli się juŜ do łóŜka - Ŝeby męŜczyzna, który tak panicz-
nie bał się wszelkich związków, stał się przykładnym męŜem
i ojcem rodziny? MoŜna powiedzieć: Ŝywą reklamą męŜa i oj-
ca! - dodała z przekornym uśmiechem.
Charlie połoŜył jej palec na ustach i przyciągnął do siebie.