background image

ROZDZIAŁ

 

1

 

Charlie  Whitman  pracował  w  agencji  reklamowej  Wood-

son & Meyers zaledwie od dwóch dni, a juŜ dostał zaproszenie 
na bal boŜonarodzeniowy, wyprawiany rokrocznie dla stałych 
klientów firmy. Taki bal powinien nastręczać okazję zarówno 
do załatwiania  spraw  zawodowych,  jak  i do  miłego  spędze-
nia wieczoru. Elegancki hotel na Manhattanie to odpowiednie 
miejsce, w sam raz dla zamoŜnych ludzi z koneksjami, któ-
rych karykatury z telewizyjnych seriali wydawały się bardziej 
prawdziwe  niŜ  oni  sami.  Podano  dobre  trunki  i  wykwintne 
jedzenie:  po  takim  wieczorze  niezawodnie  paru  dŜentelme-
nów  odholują  do  taksówek.  Niejedna  wytworna  dama  znaj-
dzie tu nowego kochanka. Nie Ŝeby Charlie był cynikiem, po 
prostu wiedział, na czym to polega. Reklama, choć ucieka się 
do niespodzianki, Ŝywi się tym, co doskonale przewidywalne, 
i  to  teŜ  Charlie  dobrze  wiedział.  Jedyny  problem  polegał  na 
tym,  Ŝe  niespokojny  duch,  jakim  był  Charlie  Whitman,  za-
wsze przedkładał niespodziankę nad to, co przewidywalne. 

I  wtedy  zobaczył  właśnie  ją.  Była  wysoka,  miała  jasne 

włosy do ramion i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Oczy, 
w których mógłby utonąć. W falującym tłumie wystrojonych 
i obwieszonych biŜuterią  kobiet,  w  swojej prostej czerwonej 
sukience stała niczym latarnia morska! Sprawiała wraŜenie 

background image

 

kogoś, kto trwa na straŜy tych wszystkich beztrosko mrowią-
cych się ludzi z kieliszkami w ręku. 

Nieświadoma,  Ŝe  Charlie  ją  obserwuje,  kobieta  w  czer-

wonej sukience z oŜywieniem rozmawiała z wyfraczonym i 
przypominającym  nieco  pingwina  kierownikiem  sali.  Wska-
zywała coś  na stole, a sądząc z jej rumieńców, było oczywiste, 
Ŝ

e nie jest to przyjacielska pogawędka. 

Nie była ani najbardziej elegancką, ani nawet najpiękniej-

szą kobietą na tej sali. A jednak było w niej coś, co przyciąga-
ło wzrok Charliego jak magnes. Bardzo atrakcyjna i chyba z 
charakterem,  pomyślał.  A  to  moŜe  oznaczać  kłopoty,  dopo-
wiedział sobie w duchu. Na ogół starał się unikać zdecydowa-
nych,  energicznych  kobiet  -  irytowały  go.  Tymczasem  nie 
mógł oderwać od niej wzroku. Mimowolnie uśmiechnął się do 
siebie. 

W agencji pracował od dwóch dni, ale w branŜy był od lat, 

na tej sali znał więc prawie wszystkich, którzy zajmowali się 
reklamą. Ale jej nie. Na razie. 

-

 

Kim jest ta wieŜa z kości słoniowej? - zagadnął znajo-

nego, który akurat się napatoczył. 

-

 

Ehmm? Uhm? - Joe Mancini przełknął kęs kurzego ud-

ka i nadstawił ucha, bo z rogu sali dochodziła głośna wrzawa 
i salwy śmiechu. 

Niski i krępy, z wąsami, które zakrywały mu połowę twa-

rzy, Joe był geniuszem myślenia obrazem, ale jak wielu pla-
styków,  nie  traktował  języka  jako odpowiedniego  narzędzia 
ekspresji. W tym tandemie, bo zdarzyło im się razem praco-
wać, to Charlie był odpowiedzialny za słowo. 

-  Pytam o tę kobietę w czerwonym. Co to za jedna? 

Joe zatrzymał rękę z udkiem na wysokości ust i spojrzał we 

wskazanym przez Charliego kierunku. 

-  Ach... To Cassie Armstrong. Analityczka - powiedział, 

a potem wpakował sobie w usta następną porcję mięsa. 

background image

 

Charlie  westchnął  z  rezygnacją.  Przydałoby  mu  się  nieco 

więcej  informacji,  tym  bardziej  Ŝe  w  światku  reklamiarzy 
wszyscy, prawie wszystko wiedzieli o wszystkich. Joe Manci-
ni nie był jednak osobą, od której moŜna by się czegokolwiek 
dowiedzieć. 

-

 

Ale co jeszcze? Jakieś szczegóły, Joe... Szczegóły - nie 

poddawał się Charlie. - Jaka ona jest? Z kim sypia? Jakie ma 
upodobania? Czego nie lubi... No wiesz... 

-

 

Jest  specjalistką  od  bilansów.  Ma,  zdaje  się,  jakiegoś 

chłopaka. Miła... - wykrztusił Joe. 

Wiadomość o tym, Ŝe ma chłopaka, nie zrobiła na Charliem 

wraŜenia. Natomiast cała reszta wprawiła go w szczere zdumie-
nie. Specjalizuje się w rachunku zysków i strat i jest miła? Jak to 
moŜliwe? Dla niego, jak dla kaŜdego artysty, księgowi to były 
przyziemne  stwory,  wymyślone  jedynie  po  to,  by  przeliczać 
fajerwerki  wyobraźni  na  pieniądze  i  utrudniać  pracę  twórczym 
jednostkom takim jak on. Musiał jednak przyznać, Ŝe dziewczy-
na wygląda na sympatyczną osobę. Ta ostatnia konstatacja spro-
wokowała go do ostatniego juŜ pytania. 

-  A dla kogo pracuje? 

-  Dla nas. Opracowuje właśnie projekt dla Majik Toys. 
Charlie znowu się uśmiechnął. Czuł, Ŝe polubi swoją nową 

pracę. 

Nikt  nie  posądziłby  Charliego  o  altruizm,  natomiast 

całkiem  inaczej  było  z  jego  impulsywnością.  Z  tego  akurat 
słynął.  Zastanawiając  się,  jak  rzecz  rozegrać,  ruszył  przez 
salę. 

-  A ty dokąd? - krzyknął za nim Joe. 
-

 

Idę z pomocą tej młodej damie - odkrzyknął przez ramię 

Charlie. 

-

 

Ehmm...  Hmm  -  skomentował  Joe  we  właściwy  sobie 

sposób. 

background image

 

Charlie zbliŜył się na tyle, Ŝeby słyszeć rozmowę. 

-  JuŜ  pani  mówiłem,  Ŝe  nie  ja  robiłem  tę  rzeźbę  z  lodu 

-  powiedział  gniewnym  tonem  kierownik  sali.  -  Mam  tu 
taj  inny  zakres  obowiązków!  MoŜe  pani  zgłaszać  pretensje 
do jakości jedzenia,  napojów,  ale rzeźby  z  lodu  to  nie  moja 
sprawa! 

Potem usłyszał podniesiony głos Cassie Armstrong. 

-  Ale tymczasem rozpuściła się i cały stół jest zalany! 
Charlie spojrzał w kierunku najbliŜszego stołu. Rzeczywi-

ś

cie, resztki tego, co było lodowym łabędziem, a teraz przypo-

minało osowiałą kaczkę, stały na półmisku, pod którym wid-
niała wielka mokra plama. 

-

 

Niech pan to stąd zabierze, zanim moja sałatka z cykorii 

całkiem spłynie ze stołu! 

-

 

Pani sałatka nic a nic mnie nie obchodzi. 

Kiedy wymiana zdań zaczęła się przekształcać w zwyczaj-

ną pyskówkę w stylu nowojorskim, Charlie postanowił wkro-
czyć do akcji. 

-  MoŜe  mógłbym  wtrącić  tu  swoje  trzy  grosze  i  podpo 

wiedzieć rozwiązanie? 

Spoczęły na nim dwie pary oczu pałających Ŝądzą mordu. 

-  A  pan  kim  jest,  u  diabła?  -  skrzywił  się  wyfraczony  je 

gomość. 

To dobre pytanie, pomyślała Cassandra Armstrong. MoŜe 

znalazł się wreszcie w tym całym hotelu ktoś przytomny. Zna-
ła  większość  zgromadzonych  na  sali  osób,  ale  tego  wyso-
kiego,  krótko  ostrzyŜonego  męŜczyznę  ze  śmiejącymi  się, 
szarymi oczami widziała po raz pierwszy. Na pewno zapamię-
tałaby to szare spojrzenie. Miało jakiś szczególny, łobuzerski 
błysk. 

-  Jest  pan  naszym  gościem?  -  spytała,  modląc  się  w  du 

chu, Ŝeby ten świadek awantury nie okazał się którymś z waŜ 
nych kontrahentów firmy. 

background image

 

-  Wypluj to słowo, kobieto! 

Powiedział  to  z  takim  przeraŜeniem,  Ŝe  gdyby  nie  była 

zdenerwowana, wybuchnęłaby śmiechem. 

-  Powiedzmy, Ŝe jestem tutaj stroną całkowicie neutralną. 

Jak nie przymierzając jakaś Szwajcaria... 

Cassie i kierownik sali spojrzeli po sobie. Charlie zoriento-

wał  się  po  ich  minach,  Ŝe  jego  pojawienie  zbiło  ich  z  tropu. 
Postanowił zatem pójść za ciosem. 

-  Widzisz,  Tom...  -  zaczął,  odczytując  z  plakietki  w  kla 

pie smokingu imię- myślę, Ŝe nie ma się co unosić. Wiem, Ŝe 
związek zawodowy dekoratorów nie będzie zachwycony, jeśli 
się w to wtrącisz, ale cóŜ się w końcu stanie, jeśli usuniesz ze 
stołu to okropieństwo w stanie półpłynnym? 

Kierownik  spojrzał  na  niego  niezdecydowany.  Niewiele 

w  gruncie  rzeczy  ryzykował  i  widać  było,  Ŝe  rozwaŜa  pro-
pozycję. 

-

 

Pięćdziesiąt dolców - mruknął. 

-

 

Niech  będzie  -  zgodził  się  Charlie.  -  Powiedzmy,  Ŝe 

przykry szelest banknotów przepłoszył łabędzia. 

Kiedy umierający łabędź wędrował do kuchni, Cassie zdała 

sobie sprawę, Ŝe oto temu męŜczyźnie udało się załatwić w 
pół minuty to, z czym ona nie potrafiła się uporać od dobrego 
kwadransa.  Musiała  mieć  bardzo  zdziwioną  minę,  bo  jej 
wybawca patrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem. 

-

 

Jest  mi  pani  winna  pięćdziesiąt  dolarów.  O  dozgonnej 

wdzięczności  juŜ  nie  wspomnę  -  rzekł  z  czarującym  uśmie-
chem. - Ale jeśli pani zgodzi się ze mną zatańczyć, puszczę 
dług w niepamięć. 

-

 

Dać  w  łapę!  To  takie  proste.  -  Cassie  kręciła  głową. 

Wyglądała  na  niezadowoloną  z  siebie.  -  Dlaczego  na  to  nie 
wpadłam? 

-

 

Bo jest pani za uczciwa - zaśmiał się. - Ma pani zasady. 

Tu jest pies pogrzebany. 

background image

 

-

 

Czy my się znamy? - Cassie popatrzyła spod oka. 

-

 

Nie. Jeszcze nie... Ale co z tym tańcem? 

Dopiero teraz przyjrzała mu się naprawdę. Musiała przy-

znać, Ŝe robi wraŜenie. Wysoki brunet z krótko przyciętymi 
włosami i smukłą sylwetką miał w sobie coś z chłopca, jednak 
trudno byłoby go nazwać ładnym chłopcem. Był przystojnym 
męŜczyzną i tyle. I ten błysk w oczach... Skrzyły się w nich 
wesołość  i  inteligencja.  Cassie  nie  miała  nic  przeciwko  tym 
dwóm cechom, nawet jeśli występowały u męŜczyzn, ale czy 
powinna przystać na propozycję nieznajomego? 

-  Taniec?  O,  nie,  dziękuję  -  powiedziała.  -  Nie  mogę. 

Mam tu pewne obowiązki... 

Musiał tego nie dosłyszeć w panującym wokół gwarze, bo 

wyjął  z  jej  rąk  torebkę  i  postawił  na  stole,  a  potem  ujął  za 
rękę i pociągnął ku sobie. Orkiestra grała właśnie „You Made 
Me Love You" i Cassie nagle zdała sobie sprawę, Ŝe kołysze 
się z nim w takt muzyki. 

-

 

Naprawdę nie mogę - spróbowała jeszcze raz. 

-

 

Niech pani na chwilę zapomni o obowiązkach. - Przy-

ciągnął ją mocniej. 

Skłamałaby, gdyby uznała, Ŝe taniec nie sprawia jej przy-

jemności. 

-  Teraz pani nie pracuje... Proszę się odpręŜyć. JuŜ mówi 

łem: nie jestem kontrahentem firmy, której interesy pani tu tak 
dzielnie reprezentuje - uśmiechnął się ponownie. 

Wysunęła się z jego objęć: dystans między nimi stawał się 

niebezpiecznie bliski. 

-

 

Czy to znaczy, Ŝe pracujemy w jednej firmie? 

-

 

Proszę się rozluźnić. To polecenie słuŜbowe - odpowie-

dział Charlie, przyciągając ją do siebie. - Niech pani potraktuje 
taniec jako rodzaj terapii. 

Cassie znowu odsunęła się i spojrzała na klapę jego ma-

rynarki. 

background image

W LABIRYNCIE UCZUĆ»   11

 

-

 

Nie ma pan plakietki z nazwiskiem. A my wszyscy mamy. 

-

 

Nie lubię być zaetykietkowany. 

-

 

Aha - Pokiwała głową. Jego odpowiedź troche ją ziry-

towała. MoŜna by pomyśleć, Ŝe ona niby lubi. 

Charlie roześmiał się i okręcił ją w tańcu. 

-

 

A  poza  tym,  widzę,  Ŝe  pani  jest  ogromnie  powaŜna. 

Proszę, niech pani za mną powtórzy: „Pracujemy w reklamie, 
a to nie jest powaŜne zajęcie". 

-

 

Reklama  to  nie  jest  powaŜne...  -  zaczęła  posłusznie.  - 

Jak to nie jest? - Zmarszczyła brwi. 

-

 

Pewnie,  Ŝe  nie  -  przytaknął.  -  To  sztuka.  Sztuka  wma-

wiania  ludziom  rozmaitych  rzeczy,  ale  na  pewno  nie  jest  to 
chirurgia mózgu. 

Po raz pierwszy tego wieczoru Cassie parsknęła śmiechem. 

Charlie z zadowoleniem zajrzał jej w oczy. Mógł sobie pogra-
tulować. 

-  Wiedziałem, Ŝe wreszcie się pani uśmiechnie. 

Jej niebieskie oczy miały odcień chabrowy, co Charliemu 

nasunęło  skojarzenie  z  ogrodami  w  stylu  angielskim  i  cele-
browaniem popołudniowej herbaty. 

-  Jak pani tu trafiła? 

Dobre pytanie, pomyślała Cassie. Tak jak trafiała dotąd wszę-

dzie w swoim Ŝyciu. Przypadek? Dla niej samej nie było to jasne. 
Fakt, Ŝe ona, absolwentka anglistyki znanego uniwersytetu, ko-
bieta dobiegająca trzydziestki, pracowała w agencji reklamowej, 
ciągle ją dziwił, choć mijał juŜ przecieŜ szósty rok. 

-

 

Udało im się mnie przekonać, Ŝebym wzięła tę pracę. 

-

 

Przekonywanie to ich zawód. 

-  Wiem. - Lekko wydęła usta. - Teraz juŜ wiem - dodała 

i to przypomniało jej, Ŝe obowiązki czekają. 

-  Muszę juŜ iść, zobaczyć, co się tam dzieje. 
Spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale nie pozwolił jej 

na  to. 

background image

 

 

 

- Jeszcze chwilę, proszę. 

Szare oczy patrzyły z taką ufną pewnością, Ŝe Cassie nie 

potrafiła zdobyć się na sprzeciw. 

-  Hmm...-Spojrzała niepewnie. 
Lekko wzmocnił uścisk. 

-  Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy są tak zajęci, Ŝe moŜna 

im podać lody z musztardą i nawet tego nie zauwaŜą. 

Rozejrzała  się  po  sali.  Musiała  przyznać  mu  rację.  Obok 

nich  reklamiarz  sieci  barów  szybkiej  obsługi  pracowicie  ob-
tańcowywał  spikerkę  lokalnej  stacji  telewizyjnej.  ZauwaŜyła, 
Ŝ

e jego ręka spoczywa na pośladku zadyszanej kobiety. 

-

 

Dziwię się, Ŝe agencja nie Ŝąda jeszcze od pracowników, 

Ŝ

eby prywatnie załatwiali jej interesy. 

-

 

OtóŜ właśnie. - Charlie skrzywił się z uśmiechem. 

 

-

 

To  akurat  mąŜ  i  Ŝona  -  powiedziała  Cassie.  -  Szkoda 

tylko, Ŝe czyjś mąŜ i czyjaś Ŝona - dodała z przekąsem. 

-

 

Rozumiem, Ŝe to się pani nie podoba? 

-  Nie,  dlaczego?  Nie  ma  w  tym  nic  złego,  jeśli  ktoś  jest 

Ŝ

onatym  męŜczyzną  albo  zamęŜną  kobietą  -  uśmiechnęła  się 

Cassie. 

-  Nie  widzę  w  tym  nic  pociągającego  -  odpowiedział  i 

znowu  przycisnął  ją  lekko  do  siebie.  -  Ale  co  robi  tu  taka 
piękna dziewczyna jak pani? 

-

 

Tajemnica zawodowa. 

-

 

Nie...  Pytam  powaŜnie.  -  Charlie  znowu  zajrzał  jej  w 

oczy. 

-  Odpowiedź jest prosta. Jestem, podobnie jak ci wszyscy 

tutaj - wskazała głową w stronę grupki' gości - kimś z branŜy 

i z miasta. 

-  Akurat! - pokręcił głową. - Z tymi oczami i tak wytwor 

nym typem urody? Pani oczy mówią, Ŝe pani jest inna. 

-  CzyŜby? - Cassie zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem. 

Charlie zachichotał. Naprawdę urocza, pomyślał. Joe miał 

background image

 

rację.  Musnął  podbródkiem  jej  włosy  i  poczuł  ich  zapach 
Pachniały trochę jak letnie siano. Wydała mu się uosobieniem 
niewinności. Ale zabawy i przyjemności, na jakie chętnie by 
ją  namówił,  wcale  nie  byłyby  niewinne.  Znowu  przyciągnął  
ją  nieco  do  siebie  i  zsunął  dłonie  w  dół  talii,  tak  Ŝe  ich 
biodra i uda na moment się zetknęły. 

Cassie  nerwowo  przełknęła  ślinę.  Przemknęło  jej  przez 

głowę,  Ŝe  jeśli  dłuŜej  będą  tańczyli  w  ten  sposób,  to  sama 
popłynie niczym nieszczęsny Jodowy łabędź. Nie lubiła tracić 
panowania nad sobą, a juŜ zwłaszcza nie będąc pewna, w co 
się tak naprawdę pakuje. Była rozwaŜna i ostroŜna. Na pewno 
nie naleŜała do kobiet, którym dopiero co poznany męŜczyzna 
potrafi zawrócić w głowie. 

Odsunęła się i spojrzała mu w twarz. 
-

 

Ciągle jeszcze mi się pan nie przedstawił. 

Ładna, ale zasadnicza, pomyślał Charlie. 
-

 

Czy zawsze musi pani mieć wszystko tak uporządkowane? 

-

 

Zawsze - padła odpowiedź. 

Charlie poczuł, Ŝe powinien zmienić taktykę. 
-  Tak myślałem. To mi bardzo pasuje do Cassie Armstrong, 

opracowującej projekt Majik Toys, miłej i atrakcyjnej kobiety, 
która, niestety, jak niesie wieść, ma jakiegoś chłopaka. 

Nie omylił się. Była wyraźnie zaskoczona. 
-  Skąd pan to wie? Ja pana nie znam,.. 
Charlie zlitował się nad nią i postanowił skończyć tę zaba-

wę w kotka i myszkę. 

-  Powiedział mi to jeden mały ptaszek. Taki cichutki i nie 

wadzący nikomu. - Skinął głową w stronę Joe. 

PodąŜyła za jego spojrzeniem. 
-  Ach, juŜ rozumiem. Mam przed sobą Charlie Whitmana! 

Jest pan naszym nowym pracownikiem  Powinnam była od 
razu się domyślić. 
- We własnej osobie. - Charlie błysnął zębami w uśmiechu. 

background image

 

-  Mam  nadzieję,  Ŝe  nie  będzie  pan  przysparzał  mi  kłopo 

tów? - wyrwało jej się. 

Nie  była  to  mądra  uwaga,  zwaŜywszy,  Ŝe  właśnie  przed 

chwilą to on wybawił ją z kłopotu. 

-

 

Doprawdy nie mam pojęcia, o czym pani mówi - uśmie-

chnął się szelmowsko. 

-

 

JuŜ ja wiem. - Cassie brnęła dalej. - Słyszałam o panu 

co nieco. Ma pan opinię ogromnie utalentowanego autora, ale 
zanadto lubiącego chadzać własnymi drogami. Dla kogoś ta-
kiego jak ja ktoś taki jak pan to moŜe być zmora. 

Wyrzuciła z siebie to ostatnie zdanie i poczuła, Ŝe moŜe się 

nieco zagalopowała. 

-

 

Wybaczy mi pan moją szczerość? 

-

 

Teraz  pani  rozumie,  dlaczego  nie  znoszę  etykietek?  -

odpowiedział pytaniem na pytanie. 

-

 

Co  więcej  -  ciągnęła  -  cieszy  się  pan  równieŜ  sławą 

kogoś  wybitnie  nie  ustabilizowanego,  kto  nigdzie  nie  moŜe 
zagrzać miejsca. Pracował pan juŜ w pięciu agencjach. Nazy-
wają pana „Charlie Na Chwilę Whitman". 

Mogłaby powiedzieć jeszcze coś. Mogłaby powiedzieć, Ŝe 

uchodzi za niepoprawnego uwodziciela i Ŝe, mając trzydzieści 
sześć lat, ciągle jest kawalerem. Nie chciała jednak robić zbyt 
osobistych wycieczek. 

-

 

Zgadza się, panie Whitman? 

-

 

Nic  a  nic.  Jestem  wybitnie  nie  ustabilizowany?  Niech 

pani sama się przekona: proszę wyjść za mnie i mieć ze mną 
dzieci. 

Była to tak nieoczekiwana odpowiedź, Ŝe Cassie nie mogła 

powstrzymać się od śmiechu. 

-

 

Nie wierzy mi pani? - Zrobił minę rozczarowanego. 

-

 

No cóŜ. MoŜe i jestem miła, ale nie urodziłam się wczo-

raj. Swoje wiem. 

-

 

Jasne - zgodził się pojednawczo. - Ale co by pani po- 

background image

 

wiedziała na jakiś banalny romans, po którym przez parę 
tygodni unikalibyśmy siebie w pracy? 

-

 

Zdaje  mi  się,  Ŝe przemawia  przez pana duŜe doświad-

czenie? 

-

 

To tylko pozory - pokręcił głową. - No więc jak? 

-

 

Ciekawa propozycja, ale jak sam pan zauwaŜył, nie je-

stem z gatunku tych romansujących. 

-

 

Trudno z panią dojść do ładu - westchnął Charlie. - Ale 

dobrze, zatem juŜ ostatnia niegodziwa propozycja: a gdyby-
ś

my wypili drinka przed snem? 

Cassie roześmiała się. Spodziewała się istotnie czegoś gor-

szego,  ale  w  twarzy  Charliego  było  coś  takiego,  Ŝe  szybko 
przestała się śmiać. 

-  Mamy  stąd  wyjść?  -  zapytała,  nie  będąc  pewna,  czy 

dobrze go zrozumiała. 

Teraz on się roześmiał. 

-  Tak, mniej więcej to miałem na myśli. A więc? 

Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Nigdy by nie powie-

działa, Ŝe jest w jego typie. Co więcej, on równieŜ nie był jej 
typem męŜczyzny. Ale czuła się dziwnie podekscytowana. 

-

 

Nie proponuję pani małŜeństwa, tylko drinka - uśmiech-

nął się. - Czekam na odpowiedź. 

-

 

Ale juŜ jestem z kimś umówiona. 

-

 

Ach, tak! - skinął głową. - Więc pani chłopak zamierza 

się zmaterializować? 

Mogła powiedzieć, Ŝe Jeff Paulson nie jest wcale jej chło-

pakiem, ale nie powiedziała. 

-

 

Ale nie jest pani męŜatką, prawda? 

-

 

Nie, nie jestem. 

-

 

Zaręczona? 

-

 

Nie. 

-  Ale juŜ z kimś związana? 
Cassie przygryzła wargi. 

background image

 

-  Nie o to chodzi. Nie mam zwyczaju umawiać się z dwie 

ma osobami w tym samym czasie. 

Charlie uniósł brwi. 

-

 

To mi się podoba: mieszka pani w Sodomie i Gomorze 

nad rzeką Hudson. Pracuje pani w firmie, gdzie chodzenie ze 
sobą do łóŜka to coś w rodzaju sportu. Ale nie umawia się pani 
z dwoma facetami w jednym czasie. Tak? 

-

 

Mniej więcej - mruknęła. - Poza tym nie umawiam się 

na ogól z męŜczyznami, z którymi pracuję. 

-

 

Jasne  -  potwierdził  skinieniem  głowy.  -  Rzeczywiście, 

jest pani kobietą z zasadami. To się moŜe źle skończyć. 

Niewykluczone,  Ŝe  to  się  źle  skończy  -  dla  niej,  zdała 

sobie  raptem  sprawę.  Poza  nimi  na  parkiecie  nie  było  juŜ 
nikogo. Nawet nie zauwaŜyła, Ŝe muzycy zeszli z podium, a 
oni  tańczą  dalej.  Tymczasem  kelnerzy  juŜ  zaczęli  roznosić 
kolację. 

-  O BoŜe! - odepchnęła go. - Moje przekąski! Muszę iść! 
Tym razem nie przytrzymał jej. Patrzył z rozbawieniem, 

jak biegnie w kierunku kuchni. 

-  Panno Armstrong! - zawołał. - To nie oddział chirurgii 

mózgu! 

Ale juŜ zniknęła za drzwiami. 

Mimo jej obaw przyjęcie przebiegało jak naleŜy. Sam szef 

agencji  jej  gratulował.  Był  wprawdzie  wstawiony,  ale  i  tak 
mogła być z siebie zadowolona. 

Jeszcze dwukrotnie  widziała  Charlie Whitmana tego  wie-

czoru. Pierwszy raz to ona wpadła na niego. 

-

 

O, to znowu pan! - powiedziała, gdy szedł, niosąc z baru 

dwie szklaneczki. - Właśnie się rozglądałam za panem. 

-

 

Doprawdy  -  poczuła  na  sobie  uwaŜne  spojrzenie  sza-

rych oczu - a myślałem, Ŝe wcale panią nie obchodzę. 

Wyciągnęła z kieszeni Ŝakietu plakietkę. 

background image

 

-

 

Proszę to przypiąć. I niech pan nie ośmieli się tego zdej-

mować przed końcem przyjęcia. 

-

 

Tak jest, kochanie. - Posłusznie wypiął pierś i objął ją 

w talii, gdy przyczepiała mu plakietkę. Zaśmiał się cicho, gdy 
Cassie strąciła jego ręce. 

-

 

Spokojnie!  ZwaŜywszy,  Ŝe  nie  ma  tu  trzeźwej  osoby, 

mogłaby pani nawet się rozebrać i nikt by nie był tym poru-
szony. Zakład? - Posłał jej łobuzerskie spojrzenie. 

-

 

Niech mnie pan nie denerwuje. JuŜ jestem wystarczająco 

zdenerwowana. 

-

 

Będę grzeczny. 

-

 

Ma  pan  miejsce  przy  panu  Bertollim,  prezesie  Majik 

Toys.  Nie  wiem,  co  strzeliło  mi  do  głowy,  Ŝeby  pana  tam 
posadzić. Jeszcze pana wtedy nie znałam. 

Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha. 

-  Słowo  harcerza:  będę  uosobieniem  wdzięku  i  dobrych 

manier. 

Cassie nie wyglądała wcale na przekonaną. Kiedy juŜ sama 

usiadła, raz po raz rzucała nerwowe spojrzenia w kierunku Whit-
mana.  Z  roztargnieniem  słuchała  tego,  co  mówili  do  niej  jej 
sąsiedzi. Cordon bleu stygł na jej talerzu, Ŝałośnie opuszczony. 
Ze zdziwieniem musiała stwierdzić, Ŝe martwi się niepotrzebnie. 
Z chwili na chwilę prezes zdawał się coraz bardziej zadowolony 
ze swego sąsiada przy stole. Raz po raz wybuchał śmiechem i 
z  uwagą  słuchał  perorującego  Charliego.  Nie  pamiętam,  Ŝeby 
ś

miał  się  tak  przy  mnie,  poczuła  ukłucie  zadrości.  Ona  sama, 

dziewczyna z małego miasta, na co dzień była zbyt spięta, aby 
zachowywać się swobodnie i Ŝartować. Charlie Whitman zdawał 
się typem męŜczyzny, który nigdy nie traci dobrego humoru. 
A  moŜe  tajemnica  jego  sukcesów  leŜała  w  tym,  Ŝe  nigdy  się 
niczym  nie  przejmował?  Zobaczymy,  czas  pokaŜe,  pomyślała, 
zabierając się do zimnego juŜ kurczaka. 

background image

 

Po raz drugi to Charlie wpadł na nią. Przyjęcie miało się ku 

końcowi. Na sali pozostali nieliczni goście i obsługa zaczynała 
juŜ znosić talerze. 

-  Gratuluję - wyciągnął rękę z uśmiechem. - Nadzwyczaj 

udane  przyjęcie.  Przeszła  pani  chrzest  bojowy  jako  organiza 
torka  i  moŜe  pani  być  z  siebie  dumna.  Jak  się  pani  czuje? 
Zadowolona? 

Uśmiechnęła się znuŜona. 

-  Jestem półŜywa, więc nie miałam czasu się nad tym zasta 

nawiać. Jeśli w przyszłym roku zwalą na mnie organizację balu 
boŜonarodzeniowego, niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość 
i zastrzeli mnie albo udusi, Ŝebym nie musiała się męczyć. 

Czuła takie znuŜenie, Ŝe nie protestowała, kiedy pomagał 

jej włoŜyć płaszcz. 

-

 

Jakie wraŜenie zrobił na panu prezes Majik Toys?- spy-

tała, zapinając guziki. 

-

 

Stary Vince? 

Cassie uniosła brwi ze zdziwieniem. Szef Majik Toys nie 

zwykł się fraternizować przy kieliszku. 

-

 

Wygląda  na  starego  mafioso.  -  Charlie  uśmiechnął  się 

krzywo. 

-

 

To twardy facet - przyznała. - Zabawne, w pewien spo-

sób  jesteście  do  siebie  podobni.  On  teŜ  w  ciągu  ostatnich 
pięciu  lat  pracował  w  kilku  firmach,  zanim  wylądował  na 
fotelu  prezesa.  Obawiam  się,  Ŝe  jeszcze  da  nam  się  we 
znaki...  A  przy  okazji  -  zwróciła  się  do  Charliego  -  dostał 
pan moją notatkę na temat kroju czcionki haseł, nad którymi 
pracujecie? 

-

 

Tak. - Spojrzał nieco zawiedziony jej uporem, z jakim 

trzymała się tematów zawodowych. - Dostałem równieŜ dane 
demograficzne i plan na przyszły rok. 

Prawdę mówiąc, nawet do nich nie zajrzał: nie lubił zawra-

cać sobie głowy wytycznymi i całą tą firmową makulaturą. 

background image

 

-

 

Nie  zdąŜyłem  jeszcze  się  z  nim  zapoznać.  Jestem  tu 

dopiero  od  dwóch  dni  -  powiedział  z  powaŜną  miną.  -  Ale 
pani juŜ zdąŜyła zawiadomić mnie o swoim istnieniu - uśmie-
chnął się. - Jest pani piekielnie pracowitą osobą, panno Arm-
strong. 

-

 

Pracujemy jak  wściekli i bawimy się jak  wściekli - od-

wzajemniła uśmiech. To było jedno z haseł jego autorstwa. 

Wyciągnął rękę, chcąc Ŝartobliwie trącić ją palcem po no-

sie, ale w porę odchyliła głowę. 

-  Czy nie moŜe pani przez chwilę nie mówić o pracy? 
Zaczęła się bronić, ale w końcu wzruszyła ramionami. 
-  MoŜe i ma pan rację - przyznała z westchnieniem. - Je 

stem dziś zbyt zmęczona. Powinnam dać spokój. 

Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną. Więcej: na wyczerpa-

ną. Niebieskie oczy patrzyły z pobladłej twarzy. Z jakiegoś nie 
znanego  sobie powodu  Charlie poczuł  sympatię zmieszaną ze 
współczuciem. Sam był tym zaskoczony. Kiedy wyszli z holu 
hotelowego w zimną, grudniową noc, usłyszał swój głos: 

-

 

MoŜe panią odwieźć do domu? Z 

uporem pokręciła głową. 
-

 

To miło z pana strony, ale dziękuję. 

-  Nie  chcę  nigdzie  pani  porywać,  panno  Armstrong.  Od 

wiozę panią prosto do domu. 

-

 

No cóŜ... Jeśli tak... Spojrzała 

spod oka na Charliego. 
-

 

Gdzie zaparkował pan samochód? 

-  Zabawne.  Właśnie  zamierzałem  panią  zapytać  o  to 

samo. 

Spojrzała na niego ze zdumieniem. 

-  Weźmiemy taksówkę. Oczywiście na spółkę. Ja usiądę 

z  przodu  -  powiedział  takim  tortem,  jakby  to  było  zupełnie 
oczywiste. 

Była zbyt zmęczona, Ŝeby protestować. 

background image

 

-

 

Mieszkam w Upper East. 

-

 

Jasne, gdzieŜby indziej - pokiwał głową. - Ja sam mie-

szkam po drodze, w SoHo. Co za przypadek. 

-

 

Jasne. Przypadek. To bardzo ciekawa dzielnica. Pomie-

szanie z poplątaniem. 

-

 

To lubię. 

-  Vive lapetite difference - dodała z uśmiechem. 
Machnął na przejeŜdŜającą taksówkę, a kiedy zatrzymała 

się przy nich, otworzył drzwi szerokim gestem. 

-  Powóz czeka, mi lady. 

background image

ROZDZIAŁ

 

2

 

Dwa tygodnie później siedziała ze słuchawką przy uchu i 

rozmawiała  z  Vince'em  Bertollim.  Przez  uprzejmość  nie 
przerywała  wypowiadanej  władczym  tonem  litanii  poleceń. 
Vince z pewnością nie naleŜał do ludzi dobrze wychowanych. 
Przypomniała sobie, co powiedział o nim Charlie Whitman. 
Mógłby być mafijnym bossem, to prawda. 

Skrzywiła się, spoglądając na zegarek. Czekało jeszcze na 

nią sprawozdanie z konferencji, musiała teŜ wydrukować na-
pisane  wcześniej  projekty.  Nie  chciała jednak  zniechęcać  tak 
waŜnego  klienta,  jakim  dla  firmy  Woodson  &  Meyers  był 
prezes Majik Toys. W końcu płacono jej takŜe za uprzejmość. 
Za uprzejmość oraz za udane kampanie reklamowe. Jedno łą-
czyło się z drugim. Akurat w przypadku Vince'a jedno z dru-
gim było niełatwe do pogodzenia. MoŜe i był dobrym mene-
dŜerem, ale na reklamie się nie znał. 

- Proszę się nie  martwić. Przyślemy panu projekty  haseł 

do piątku. 

Z ulgą odłoŜyła słuchawkę. Odsunęła klawiaturę kompute-

ra, wstała od biurka i ruszyła do pokoju Charlie Whitmana. Od 
tamtego wieczoru go nie widziała. Była zbyt zajęta. On pew-
nie zresztą teŜ, pomyślała. 

W pokoju Charliego był bałagan, ale nie to ją nieprzyjmnie 

background image

 

zaskoczyło. Jej natura zbuntowała się, kiedy zobaczyła pracowi-
cie przygotowane przez nią dokumenty rozrzucone bezładnie na 
stercie  innych  papierów  zaścielających  biurko  Charliego.  Dwie 
kartki leŜały nawet pod biurkiem. Najbardziej jednak zdumiało 
ją, Ŝe zamiast przy pracy, zobaczyła go w wesołym tłumku kole-
gów. Siedzieli i plotkowali, nie miała co do tego cienia wątpliwo-
ś

ci. Niektórzy rzucali kulami zmiętego papieru do miniaturowego 

kosza,  zawieszonego  na  ścianie  pokoju.  Ten  kosz-zabawka  to 
była nowość. Wcześniej go tu nie zauwaŜyła. 

-  A słyszeliście o tamtej z pokoju przy windzie? - dobiegł 

ją wesoły głos Charliego. 

No nie, pomyślała. Facet jest tu od dwóch tygodni. Co się 

stanie z tą firmą za miesiąc? 

Charlie okręcił się w fotelu i ich spojrzenia spotkały się. 

Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Ruszyła w jego kierun-
ku, trzymając w dłoniach duŜy notatnik niczym tarczę. 

-  Ho, ho. Inspekcja zjawia się w samo południe. Czuję, Ŝe 

będzie gorąco - zaŜartował. 

Spojrzała na niego surowo. 

-  Witam, panie Whitman. Widzę, Ŝe demoralizuje mi pan 

zespół. 

Charlie zrobił minę uraŜonego niewiniątka. 

-  Ja?  Właśnie  opowiadałem  tym  młodym  ludziom,  jak 

powaŜnym i odpowiedzialnym zajęciem jest reklama. Ale oni 
nie chcą mnie słuchać - westchnął. 

Cassie odczekała, aŜ zebrani opuszczą pokój. 
-  Ciekawa byłam, co u pana słychać. Widzę, Ŝe w nowym 

dla siebie miejscu nie cierpi pan na samotność. 

Charlie załoŜył ręce na kark i uśmiechnął się szelmowsko. 
-  Proszę się o mnie nie martwić. JuŜ pani mówiłem. Ale to 

miło, Ŝe nie zapomniała pani o mnie. Proszę, niech pani spocznie 
- wskazał ręką krzesło. - Wygląda pani na przepracowaną. 

- MoŜe i wyglądam, ale nie przyszłam tu odpoczywać, 

background image

 

tylko ustalić krój czcionki haseł dla Majik Toys. Jak pan wie, 
slogany reklamowe mają być gotowe na piątek. 

-

 

Na piątek! To znaczy, Ŝe zostało  nam juŜ bardzo  mało 

czasu. - Załamał ręce z udaną rozpaczą. 

-

 

Właśnie. - Spojrzała z naganą w stronę kosza-zabawki. 

- Czas ucieka, a pan się bawi. 

-

 

Od razu sobie pomyślałem, Ŝe ta zabawa się pani spodo-

ba!  -  wykrzyknął.  - Proszę, niech pani  spróbuje. -  Rzucił jej 
papierową kulę. 

Z podziwem gwizdnął przez zęby, gdy złapała kulę, która 

juŜ miała wylądować jej na piersiach. 

-

 

Niezły chwyt. I piękne dłonie. Zapraszam do mojej dru-

Ŝ

yny. 

-

 

Dzięki za zaproszenie, ale niech pan nie zmienia tematu. 

-

 

To znaczy? 

-

 

Hasła na piątek. Ma je pan juŜ?   i 

-

 

Muszę jeszcze postawić kropkę nad i. - Rzucił celnie do 

kosza. - Nie lubię pokazywać półproduktów. 

Oczy Cassie zwęziły się. 

-  Nawet nie zaczął pan nad nimi pracować! Charlie, niech 

pan posłucha... - Przechyliła się przez krawędź biurka. 

Spojrzał na nią z lekkim zniecierpliwieniem. 

-

 

Panno Armstrong, proszę przestać się martwić, dobrze? 

Hasła, jak sama pani powiedziała, mają być gotowe na piątek. 
Mamy dopiero poniedziałek, prawda? To znaczy... 

-

 

To  nic  nie  znaczy  -  przerwała  mu.  -  W  piątek  musimy 

przedstawić je klientowi. Ale Ŝebym mogła z nim rozmawiać, 
muszę się przygotować... 

 

-

 

Przygotować się, Ŝeby móc rozmawiać? 

Spojrzała ze zdziwieniem. 
-

 

Oczywiście. A pan się nie przygotowuje do spotkań? 

Charliemu nigdy coś podobnego nie przyszło do głowy. 

Przygotowywać się do rozmowy? 

background image

 

-  UwaŜam, Ŝe nie naleŜy przesadzać. Traktuję to bardziej 

naturalnie niŜ pani. 

Spojrzała na niego jak na wariata. 

-  MoŜe to się panu wydać dziwne, panie Whitman, ale my 

tu serio traktujemy naszą pracę. Ja na przykład nie pracuję na 
niby! 

Charlie popatrzył na nią w milczeniu. Robiła surową minę, 

ale  nie  wyglądała  zbyt  groźnie:  raczej  na  zmartwioną  niŜ 
zagniewaną. 

-

 

No dobrze, zgoda - westchnął. - Przekonała mnie pani. 

Przestańmy się męczyć. Zaraz pani napiszę te slogany. 

-

 

Zaraz? Jak to zaraz? - Cassie nie posiadała się ze zdu-

mienia. 

-

 

Po prostu. Teraz. 

-

 

Ach, tak! Po prostu teraz... 

Charlie zaśmiał się. Z tą swoją miną wyglądała doprawdy 

zabawnie. 

-

 

Teraz. Robię to tylko dlatego, Ŝe jest pani taka śliczna, 

a ja nie chcę, Ŝeby dostała pani zmarszczek ze zmartwienia... 

-

 

To bardzo miło z pana strony. JuŜ myślałam, Ŝe sobie 

z tym nie poradzę. - Skrzywiła się z przekąsem. 

-

 

Niech  pani  da  mi...  -  spojrzał  na  zegarek,  po  czym 

gwizdnął z niedowierzaniem - no, no... Czy  wie pani, która 
to juŜ godzina? Widzę, Ŝe będę musiał zostać po godzinach, 
a  to  kłóci  się  z  moimi  zasadami.  JeŜeli  to  zrobię,  to  tylko 
dlatego,  Ŝe  pani  uroda  rzuciła  mnie  na  kolana.  -  Posłał  jej 
powłóczyste spojrzenie. 

Cassie odpowiedziała spojrzeniem ironicznym. 

-  CzyŜbym  się  przesłyszała?  Czy  powiedział  pan,  Ŝe  coś 

kłóci  się  z  pana  zasadami?  Nie  sądziłam,  Ŝe  ma  pan  jakieś 
zasady. 

Teraz Charlie popatrzył na nią spod zmruŜonych powiek. 

background image

 

-  Lepiej  niech  mnie  pani  nie  prowokuje,  panno  Arm- 

strong. To moŜe się źle skończyć. 

W  jego  oczach  było  coś,  co  sprawiło,  Ŝe  postanowiła 

obró- cić wszystko w Ŝart i zakończyć rozmowę. 

-

 

Och, przepraszam! JuŜ nie będę. Obiecuję. 

-

 

Za późno - powiedział teatralnym tonem i przechylając 

się szybko przez biurko, wyrwał jej z rąk notatnik. 

 

-

 

Co pan wyprawia? Proszę mi to oddać! 

Charlie uniósł rękę z notesem w górę. 
-

 

Proszę zatem tu przyjść i sobie wziąć. 

 

-

 

To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała. Nie znała 

się na Ŝartach, gdy w grę wchodziły sprawy słuŜbowe. 

-

 

Niech się pan nie zachowuje jak sztubak. 

-

 

Niestety, apele do mojej powagi nie skutkują. Zbyt wie-

le  się  ich  w  Ŝyciu  nasłuchałem.  Proszę  znaleźć  lepszy  ar-
gument. 

-

 

Chyba nie sądzi pan, Ŝe będę pana goniła po korytarzu? 

-

 

A niby dlaczego? 

Tym  razem  to  Charlie  dostrzegł  w  oczach  Cassie  błysk 

gniewu. 

-

 

JeŜeli mi pan zaraz tego nie odda... 

-

 

To co? Zadzwoni pani do mojej matki? 

Mimo woli uśmiechnęła się. Nie jest tak źle, pomyślał. 

-

 

Widzi  pani,  takie  dorosłe  osoby  jak  pani  zawsze  mnie 

fascynowały. Ciekawe, co teŜ wypisują w swoich notatkach. 
- Przewrócił kartki. - O, tu mamy coś interesującego. - Kiw-
nął głową, a potem zaczął udawać, Ŝe czyta: - Pamiętać, Ŝeby 
się  rano  ubrać.  Co  to  by  było,  gdyby  zgubiła  pani  swoje 
notatki  i  wyszła  nago  na  ulicę?  Pojawiłaby  się  pani  z  gołą 
pupą na Broadwayu? 

-

 

Tam  nie  ma  niczego  takiego.  -  Cassie  nie  mogła  po-

wstrzymać się od śmiechu. 

To go jedynie ośmieliło. 

background image

 

-  A  tutaj  coś  jeszcze  ciekawszego.  Pamiętać  o  rannym 

prysznicu.  Społeczeństwo  docenia  pani  poświęcenie,  panno 
Armstrong. 

Ciągle roześmiana, Cassie skoczyła naprzód, próbując wy-

rwać mu notes, ale chybiła. Zaklęła pod nosem. 

-  Ach,  jakich  strasznych  słów  uŜywa  stateczna  pracowni 

ca powaŜnej firmy! I to w miejscu pracy! 

Ponowiła  próbę.  Tym  razem  udało  jej  się  schwycić  róg 

notesu. Zwycięstwo wydawało się prawie pewne, gdy znowu 
wyrwał jej trzymany kurczowo skrawek zeszytu. Straciła rów-
nowagę i wpadła na niego całym ciałem. 

-  Zaraz, chwileczkę! - krzyknął, unosząc notatki nad gło 

wą.  Drugą  ręką  schwycił  ją  w  talii  i  przytrzymał.  -  Dobrze 
pomyślane, ale nic z tego. 

-

 

Nic z tego? - Desperacko złapała go za włosy i szarpnęła. 

Spojrzał zaskoczony. 
-

 

Aj! Boli! To nie fair! 

-  I będzie bolało! Nie darmo miałam trzech braci. Oddaj 

notes! 

Skrzywił się z bólu, ale nie dawał za wygraną. 

-

 

A myślałem, Ŝe z ciebie taka łagodna owieczka! 

-

 

Owieczka?-Szarpnęła mocniej. 

-

 

Auu! Co za dziewczyńskie metody. 

-

 

Bo jestem dziewczyną! - prychnęła. 

Nie kłamie, pomyślał Charlie. Była krągła tam, gdzie po-

winna być krągła, i miękka tam, gdzie powinna być miękka. 

-  Właśnie  zauwaŜyłem  -  wycedził  przez  zęby,  sycząc 

z bólu. 

Od pierwszej chwili wyczuwał pomiędzy nimi jakieś przy-

ciąganie. I teraz równieŜ to czuł, podobnie zresztą jak Cassie. 
Opuścił rękę z notatnikiem i objął ją mocniej w pasie obiema 
rękami.  Cassie  puściła  jego  włosy  i  oparła  mu  dłonie  na  ra-
mionach. 

background image

 

Notatnik  upadł  na  biurko.  Stali  naprzeciw  siebie,  za-

dyszani bardziej z podniecenia niŜ z wysiłku. Ich oczy spot-
kały  się.  Przez  głowę  przemknęła  jej  szalona  myśl,  Ŝe  oto 
zaraz ją pocałuje. I jeszcze bardziej szalona: Ŝe nie będzie się 
broniła. 

Ale  nic  takiego  się  nie  stało.  Kroki  na  korytarzu  i  hałas 

głośnej rozmowy sprawiły, Ŝe nastrój prysł. Cassie zaczerpnę-
ła powietrza i wysunęła się z jego objęć. Spuściła wzrok i cią-
gle zarumieniona, zrobiła dwa kroki w głąb pokoju. 

Charlie popatrzył na nią i dostrzegając jej zmieszanie, nie 

potrafił powstrzymać się od komentarza. 

-

 

Ostatnio widziałem kobietę, która się rumieni, w tysiąc 

dziewięćset  siedemdziesiątym  roku.  Nie,  zaraz  -  chyba  w 
sześćdziesiątym szóstym. 

-

 

Wcale się nie rumienię- zaprotestowała. - A jeśli nawet, 

to z wściekłości. 

-

 

Ciekawe - zauwaŜył. - Bo to wygląda na klasyczny ru-

mieniec. Pąs, jak to się kiedyś mówiło. 

-

 

Dawaj ten notatnik, bo naprawdę przestanę Ŝartować - 

wyciągnęła rękę. - Proszę - dodała, widząc, Ŝe się waha. 

-

 

No cóŜ, skoro juŜ padło to magiczne słowo... - Wzru-

szył ramionami i podał jej notatnik. 

-

 

I pamiętaj o tych sloganach, Charlie - rzuciła, przybiera-

jąc ton biurowej powagi. 

-

 

Znowu  zaczynasz  -  westchnął  zrezygnowany,  ale  w 

duchu  odetchnął  z  ulgą,  Ŝe  przynajmniej  nie  wróciła  do 
oficjalnego  „pan".  -  Ale  dobrze.  Daj  mi  pół  godziny  na  te 
hasła.  Za  pół  godziny  spotykamy  się  w  twoim  gabinecie, 
zgoda? 

-

 

Jesteś bardzo pewny siebie, Whitman. 

-  Ktoś z nas musi być taki. - Znacząco podniósł brwi. 
Cassie pokiwała tylko głową i szybkim krokiem wyszła 

z pokoju. Zgodziła się, ale czy słusznie? Pół godziny to zawra- 

background image

 

canie głowy, pomyślała. Ale jednak doprowadziła do tego, Ŝe 
zostanie w biurze po pracy... Na razie remis. 

Dokładnie trzydzieści minut później zjawił się w jej poko-

ju. Zdumiona popatrzyła na niego znad biurka. 

-

 

Co, juŜ? Gotowe? 

-

 

Zawodowcy  pracują  szybko  -  powiedział  lakonicznie, 

ale zaraz ton jego głosu zmienił się. 

-

 

Ale  tu  masz  cholerny  porządek!  -  Spojrzał  z  niesma-

kiem  na  jej  biurko,  na  którym  wszystko  było  tak  idealnie 
poukładane, jakby nikt na nim nie pracował. - Co ty, wynaj-
mujesz swoje biurko komuś po godzinach? 

-

 

Co  w  tym  złego,  Ŝe  lubię  porządek?  -  Ŝachnęła  się.  -

Dlaczego  to,  co  inni  uznają  za  zaletę,  ty  postrzegasz  jako 
wadę? 

-

 

Taki juŜ mam rzadki dar -  westchnął. - Patrzę inaczej 

niŜ wszyscy. 

Znowu nie mogła się nie uśmiechnąć. 

-  PokaŜ te hasła. 

Wręczył jej kilka kartek papieru. 

-  Czytaj. Nie musisz krzyczeć z zachwytu. 

Zaczęła czytać i ruchem dłoni wskazała krzesło. On jednak 

wolał  nie  siadać.  Z  rękoma  w  kieszeniach  krąŜył  po  pokoju. 
Przystanął pod ścianą. Obok kilku fotografii wisiał jej uniwer-
sytecki dyplom. To jasne, Ŝe taka bystra dziewczyna musiała 
mieć wyŜsze studia. Jego uwagę przyciągnęła rodzinna foto-
grafia. Trzecia z prawej stała Cassie. Ładna, opalona nastolat-
ka, wraz z rodzicami i rodzeństwem. U nóg rozłoŜył się pies. 

-

 

Skąd pochodzisz? - rzucił przez ramię. 

-

 

Z  Nowego  Jorku  -  odpowiedziała,  nie podnosząc oczu 

znad lektury. 

Charlie odwrócił się. 

-  Z Nowego Jorku? NiemoŜliwe! 

background image

 

Nie zareagowała. 
-

 

To znaczy ze stanu Nowy Jork, tak? Z jakiegoś małego 

miasteczka? Twój ojciec pracował w banku, a matka udzielała 
się  w  miejscowym  towarzystwie  dobroczynnym,  uprawiała 
ogródek. Co niedziela chodziłaś do kościoła. 

-

 

Skąd  ci  to  przyszło  do  głowy!  -  Podniosła  oczy  znad 

kartki.  -  Ojciec  prowadził  sklep  z  artykułami  gospodarstwa 
domowego,  a  matka  nie  miała  ani  chwili  dla  siebie.  Była 
matką pięciorga dzieci! 

-

 

A  więc  przepraszam.  -  Poprawił  lekko  przekrzywioną 

fotografię.  Lubiła  pamiątki  rodzinne.  On  sam  nie  miał  Ŝad-
nych. - A gdzie jest mój konkurent? 

Znowu podniosła oczy znad kartki. Spojrzała roztargniona. 
-

 

Słucham? 

-

 

Pytam, gdzie jest zdjęcie twojego chłopaka. Gdzie zdję-

cie tego szczęśliwca w blasku zachodzącego słońca? 

-

 

Zdjęcie?  Nie...  Nie  przeszkadzaj  mi  teraz.  Usiądź, 

proszę. 

-

 

Interesująca propozycja. - Przysiadł na poręczy fotela. 

- Co ty tam robisz? Uczysz się tego na pamięć? 

-  Próbuję się skupić. Dasz mi chwilę spokoju czy nie? 
Wreszcie odłoŜyła kartki i wyprostowała się w fotelu. 
-  To dobre - oznajmiła.  - Nawet bardzo dobre. Trafiasz 

w  oczekiwania.  Językowo  bez  zarzutu,  sugestywne.  Powie 
działabym... 

 - .. .doskonałe, tak? To chciałaś powiedzieć? Nie 

zaprzeczyła. 
-

 

I napisałeś to w pół godziny? - spytała nieufnie. 

-

 

W  dwadzieścia  minut.  Przez  dziesięć  minut  szukałem 

długopisu. 

-

 

Dlaczego nie pisałeś na komputerze, jak wszyscy? 

-

 

To  twoje  przywiązanie  do  reguł!  -  Wzniósł  oczy  do 

góry. 

background image

 

Cassie  westchnęła.  Nie  ma  sprawiedliwości,  pomyślała. 

Ona  siedzi  w  biurze  po  godzinach,  zaharowuje  się,  a  taki 
Charlie  lewą  ręką  pisze  hasła,  które  rzucą  wszystkich  na  kola- 
na. Posłała mu szybkie spojrzenie znad biurka. Wpatrywał się 
w nią z uśmiechem niewiniątka. 

-  Więc jak będzie z tą nagrodą? Zjesz ze mną kolację? 
Poczuła, Ŝe mocniej bije jej serce. 

-

 

Domagasz  się  nagrody  za  coś,  co  naleŜy  do  twoich  obo- 

wiązków? 

-

 

Droga  panno  Armstrong!  -  zawołał  z  emfazą  -  Dlacze- 

go  z  ciebie  taka  zasadnicza  osóbka?  PrzecieŜ  musimy  jeszcze 
nad tym posiedzieć! No więc, jak będzie? 

Wiedziała, Ŝe nie powinna się godzić. Przypomniała sobie 

tamten taniec - omal nie zakończył się pocałunkiem. Nie na-
leŜała do kobiet, które szukają przygód. Ale zdawała sobie teŜ 
sprawę, Ŝe nie moŜe teraz odmówić. Zresztą nie była taka  
pewna, czy rzeczywiście chce. 

-  Mam duŜo pracy i ty teŜ - spróbowała raz jeszcze. 

-  Ale przecieŜ jest pora na kolację! Dobrze, zejdę na dół 

i przyniosę jakąś pizzę albo chińszczyznę. W ten sposób zje 
my w pracy: i wilk będzie syty, i owca cała, odpowiada ci to? 

Nip miała na to kontrargumentu. Ale teŜ specjalnie go nie 

szukała. 

Siedziała z kawałkiem pizzy w jednym ręku, a drugą uru-

chamiała drukarkę. Charlie nie spuszczał z niej oczu. 

-  Dlaczego siedzisz i nic nie robisz? - spytała, czując, Ŝe 

się rumieni. 

Rzeczywiście, od momentu gdy wrócił z restauracji, nie   

napisał niczego. Patrzył na nią i snuł fantazje. Co by zrobiła, 
gdyby ją nagle pocałował? Gdyby to była jakaś inna dziew-
czyna, pewnie by się nie zastanawiał. Zrobiłby to i tyle. Ale 
miał do czynienia z Cassie Armstrong. 

background image

 

-

 

Jak  to  nic  nie  robię?  -  obruszył  się.  -  Ty  chyba  nie 

wiesz, na czym polega proces twórczy. Czasem przeŜywa się 
piekielne męki, a na zewnątrz wcale tego nie widać. 

-

 

Akurat! - pokiwała głową. - Ty i męki twórcze! Piszesz 

projekt w pół godziny i opowiadasz o swoich cierpieniach. 

-

 

No dobrze. Niech ci będzie - zgodził się skwapliwie. - 

Rzeczywiście, teraz nie pracowałem. Prawdę mówiąc, siedzę 
tu i wyobraŜam sobie, Ŝe się całujemy. 

Cassie omal nie zadławiła się pizzą. Poczuła, Ŝe cała oble-

wa  się  rumieńcem.  Przełknęła  z  trudem  i  przybrała  surowy 
wyraz twarzy. 

-

 

Postanowiłeś znowu sobie ze mnie poŜartować, tak? 

-

 

Wcale nie Ŝartuję. Podobasz mi się. Lubię cię. 

Tak  mu  się  jakoś  powiedziało:  nie  był  teraz  pewien,  czy 

Cassie  jednak  się  nie  obraziła,  bo  gestem  nauczycielki  za-
mknęła leŜący przed nią notatnik i wydęła usta. 

-  Myślę, Ŝe na dzisiaj dosyć tej pracy - powiedziała, odsu 

wając się z krzesłem. 

Charlie  zgarnął  kartki.  Podeszła  do  wieszaka  i  ściągnęła 

swój płaszcz. 

-

 

Pamiętaj, Ŝe potrzebne są jeszcze trzy propozycje - rzu-

ciła w jego stronę, gasząc światło przy drzwiach. 

-

 

Ale właściwie dlaczego? Ta nie wystarczy? Jest przecieŜ 

bardzo dobra. 

Cassie westchnęła głęboko. 
-  Dlatego, Ŝe Vince Bertolli lubi sobie powybierać. 
Charlie pokręcił głową z niezadowoleniem. 
-

 

Bez sensu. Niby dlaczego ma wybierać? Dajemy najle-

pszy projekt i koniec. 

-

 

Wiem, Charlie. Vince to strasznie marudny facet. I z du-

Ŝ

ymi pieniędzmi. Lubi mieć ostatnie słowo. 

Sęk  w  tym,  Ŝe  Charlie  Whitman  teŜ  lubił je  mieć. Przez 

następne cztery dni Cassie chodziła, prosiła, przekonywała, 

background image

 

groziła - wszystko na próŜno. Charlie był nieubłagany. Co-
dziennie mówił wprawdzie, Ŝe przyniesie je następnego dnia, 
ale brakujące trzy propozycje pozostawały ciągle w sferze 
zapowiedzi. Na dzień przed prezentacją zdybała go w holu. 

-

 

Gdzie one są? Tym razem juŜ Ŝadnych wymówek! 

-

 

Nie  martw  się.  Będą.  Na  razie  są  jeszcze  nie  gotowe, 

ale będą. 

-

 

Jak mają być, to niech będą - warknęła. - I raczej niech 

będą dobre. Bardzo dobre. 

-

 

Nie martw. Spadniesz z krzesła, jak je przeczytasz. 

Umówili się rano w recepcji, przy windach. Gdzie on się 

podziewa?  Cassie  nerwowo  skubała rękawiczki,  spacerując 
tam i z powrotem. Nagle obrotowe drzwi poruszyły się, usły-
szała  czyjeś  wesołe  pogwizdywanie  i  zaraz  potem  Charlie 
Whitman stanął przed nią we własnej osobie. 

Wyglądał bardzo elegancko w wełnianej marynarce i kra-

wacie. Co prawda, dosyć ekstrawaganckim, ale zawsze. Nie 
dał jej jednak szans na kontemplowanie swego ubioru: rzut 
oka na jego minę upewnił ją w najgorszych przypuszczeniach. 

-  O BoŜe! -jęknęła. - Nie napisałeś! 
-

 

Nie - odparł flegmatycznie. - Nie będą potrzebne. 

Twarz Cassie wykrzywiła się złości. 
-

 

Ja cię chyba zabiję! - wykrzyknęła. 

Jakiś  przechodzący  przez  hol  męŜczyzna  spojrzał  na  nią 

zdziwiony. 

-

 

Czekaj, jak tylko zostaniemy sami - rozejrzała się do-

okoła - rozerwę cię na strzępy. 

-

 

Obiecanki cacanki - roześmiał się Charlie. 

Cassie posłała mu mordercze spojrzenie. Wiedziała, Ŝe tak 

niczego nie wskóra. Musi jednak znaleźć jakieś rozwiązanie. 

-  Odwołamy dzisiejsze spotkanie - rzuciła przez zęby. - 

PrzełoŜymy  je  na  przyszły  tydzień.  Powiemy,  Ŝe  się 
rozchoro- 

background image

 

wałeś albo Ŝe właśnie złamałeś nogę. - Spojrzała na niego z 
wściekłością. - Mogę ci to zaraz załatwić. 

Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle złapał ją za rękę i po-

ciągnął w kierunku wind. 

-  Gdzie mnie prowadzisz? - szarpnęła się. 
Z uśmiechem nacisnął przycisk, przywołując windę. 
-  Tylko bez  awantur, panno  Armstrong. PrzecieŜ bez prze 

rwy  opowiadasz  mi  tylko  o  tym  spotkaniu.  Właśnie  na 
nie  idziemy  i  mamy  do  zaoferowania  produkt  najwyŜszej  ja 
kości. 

-  O nie! - zaprotestowała. - Ja wracam do agencji. 
Szarpnęła się ponownie, ale nie zwolnił uścisku. 
-  Chyba nie zamierzasz tu robić scen? - Popatrzył na nią 

z uśmiechem. 

Wiedziała, Ŝe on sam nie cofnie się przed awanturą. Przy 

windach stanęły teraz jakieś dwie kobiety i starszy pan w ka-
peluszu. Zacisnęła gniewnie usta. Ale kiedy drzwi windy za-
mknęły się za nimi, znowu wybuchła. Natarła na niego niczym 
tygrysica. 

-  To ty robisz awantury, drogi Charlie! A poza tym, czy 

zdajesz  sobie  sprawę,  kim  jest  Vince  Bertolli?  On  po  prostu 
wyrzuci nas za drzwi! Dla niego to normalna rzecz! MoŜe to 
dla ciebie nic nie znaczy, ale ja nie lubię być wyrzucana. Nie 
pomyślałeś,  jakie  to  będzie  miało  konsekwencje  dla  naszej 
firmy?  Przestanie  u  nas  zamawiać  kampanie  promocyjne. 
A  wiesz,  co  to  znaczy  dla  mnie  i  dla  ciebie?  Wylatujemy 
z pracy, Charlie! 

Charlie  nie  wydawał  się jednak  wcale przejęty  tą ponurą 

wizją. 

-  Nie  rozumiem,  jakim  cudem  moŜemy  stracić  pracę,  da 

jąc mu projekt, o którym sama powiedziałaś, Ŝe jest świetny. 

Cassie potrząsnęła głową. 

-  Nie znasz Vince'a. JuŜ ci mówiłam: lubi mieć wybór 

background image

 

- powtórzyła, ale z wyrazu twarzy Charliego odgadła, Ŝe rów-
nie dobrze mogłaby mówić do ściany. 

-  Trzy  tygodnie!  -  westchnęła  z  rezygnacją.  -  Jesteś  tu 

zaledwie  od  trzech  tygodni  i  odgrywasz  rolę  eksperta!  Prze 
czuwałam, Ŝe to się tak skończy! Jak tylko cię zobaczyłam, 
wiedziałam, Ŝe będę miała kłopoty. 

Niespodziewanie  schwycił  ją  za  ramiona  i  potrząsnął.  To 

podziałało. Nadal była wzburzona, ale przynajmniej spojrzała 
na niego uwaŜniej. 

-  Posłuchaj. Vince Bertolli nie ma pojęcia, co jest dobre, 

a  co  złe.  To  akurat  wiemy  my.  Od  tego  jesteśmy.  I  to,  co 
moŜesz usłyszeć od niego, jest bez znaczenia. Twoja praca nie 
na tym polega, Ŝeby dopieszczać klientów. Ty masz go utwier 
dzić w przekonaniu, Ŝe ma cholerne szczęście, bo twoja firma 
zgodziła się przyjąć jego zamówienie. Rozumiesz? 

Jej oczy straciły gniewny blask. To nie był Charlie Whit-

man,  jakiego  znała:  nonszalancki,  zadowolony  z  siebie  Ŝar-
towniś. Miała przed sobą powaŜnego faceta, zawodowca. W 
tym, co mówił, było sporo racji. Musiała to przyznać. Ciągle 
jednak nie mogła się pogodzić z jego bezceremonial-nością. 

-  MoŜe  w  takim  razie  powiesz  mi,  co  zamierzasz?  -  Ob 

rzuciła go cięŜkim wzrokiem. 

-  A jeśli ci powiem, zgodzisz się? 
Cassie wzruszyła niecierpliwie ramionami. 
-  Zaufaj mi - powiedział z naciskiem. - Pracuję w tej branŜy 

dłuŜej od ciebie. Nie zamierzam psuć szyków tobie i sobie. 

Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Cassie miała 

wraŜenie,  Ŝe  jej  serce  równieŜ.  Poczuła  dłoń  Charliego  na 
swojej dłoni. Ścisnął ją znacząco. 

-  Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. 
Pokiwała głową z westchnieniem i wyszli z windy. 
Sekretariat Majik Toys mieścił się za wielkimi drzwiami ze 

background image

 

szkła,  na  końcu  korytarza  wyłoŜonego  eleganckim  chodni-
kiem.  Na  ścianach  wisiały  obrazy  w  masywnych  ramach  ni-
czym w muzeum, co w przekonaniu Vince'a Bertollego miało 
wywrzeć wraŜenie na klientach jego firmy. 

-  Vince chce uchodzić za kolekcjonera sztuki. - Spojrzała 

znacząco na Charliego. - Zresztą rzeczywiście ma mentalność 
kolekcjonera:  ludzi  i  pieniędzy  -  dodała  i  zatrzymała  się  na 
gle. - Słuchaj, Charlie, boję się, Ŝe popełnimy jakieś głupstwo. 
Wracajmy lepiej - poprosiła. 

W głębi duszy Charlie wcale nie był pewien, czy nie miała 

racji. Sądząc po wystroju tego korytarza, jego zapachu, bły-
skach niklu i miedzi, nazwiskach autorów obrazów, nie będzie 
to  łatwa  rozmowa.  JeŜeli  nie uda  im  się  przejąć  inicjatywy, 
moŜe się to skończyć źle i dla nich samych, i dla firmy. Char-
lie jednak nie zamierzał rejterować. Zrobił pewną siebie minę 
i prychnął przez nos. 

-  Nie ma mowy - powiedział twardo. - Klamka zapadła. 

Chodź, damy mu popalić. 

Vince  Bertolli  mógł  być  zmorą  kaŜdej  agencji  reklamo-

wej. Charlie doszedł do tego wniosku w kilka minut po prze-
kroczeniu progu jego gabinetu. Vince był człowiekiem całko-
wicie  pozbawionym  wyobraźni.  Niestety,  on  sam  uwaŜał,  Ŝe 
jest odwrotnie. Podobnie jak wielu ludzi, którzy dorobili się 
fortuny, startując od zera, był apodyktyczny, uparty i nieufny. 
Elegancki garnitur, koszula, jedwabny krawat mogły na pier-
wszy rzut oka zmylić, ale naprawdę pozostawał ciągle dziec-
kiem  Brooklynu.  Charlie  pomyślał,  Ŝe  wyglądał  trochę  jak 
lokalny mafioso, który zatrzasnął się przypadkiem w cudzym 
gabinecie  i  dziwnym  zrządzeniem  losu  pozostał  tam  na  re-
sztę Ŝycia. Jak ten facet o oczach bukmachera trafił do bran-
Ŝ

y zabawkarskiej, pozostawało dla Charliego prawdziwą taje-

mnicą. 

background image

 

Kiedy usiedli, twarz Vince'a skrzywiła się, co prawdopo-

dobnie miało oznaczać rodzaj przyjacielskiego uśmiechu. 

-  No, walcie - powiedział, dając tym samym znak, Ŝe czas 

zacząć prezentację. 

Charlie  spojrzał  na  Cassie  i  porozumiewawczo  zmruŜył 

oczy, jakby chciał dodać jej otuchy.  Z  miną osoby idącej na 
ś

cięcie wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Z kaŜdą chwi-

lą  rozkręcała  się  coraz  bardziej.  Sama  była  zdziwiona,  Ŝe 
strach moŜe być tak dobrym stymulatorem. 

Wyrzucała  z  siebie  daty,  cyfry  i  fakty,  roztaczała  przed 

Vince'em wizję oszałamiającego sukcesu, za sprawą projektu 
Charliego, oczywiście. Tylko  raz zajrzała do rozłoŜonych na 
kolanach notatek. 

-  I  dlatego  jesteśmy  głęboko  przekonani  o  trafności  pro 

ponowanej panu strategii - zakończyła na głębokim wydechu. 

Vince zrobił chytrą minę. 

-  Tak. To mi się podoba - przyznał. 

Cassie  omyła  orzeźwiająca  fala  ulgi,  zabierając  ze  sobą 

strach  i  zmęczenie.  Ale  zanim  zdąŜyła  ucieszyć  się  z  tego, 
Vince machnął ręką, jakby odganiał muchę i zapytał: 

-

 

W porządku, a jak wyglądają pozostałe propozycje? 

Cassie nerwowo przełknęła ślinę. 
-

 

Pozostałe...Ja... 

-

 

ś

e jak? Nie rozumiem? 

 

-

 

One... To znaczy właśnie... - zaplątała się, spoglądając 

na Charliego. 

-

 

Co niby znaczy? Mówi pani tak, Ŝe nic nie mogę zrozu-

mieć. - Vince spojrzał ze zdziwieniem. - Przejdźmy teraz do 
rezerwowych, jak zwykle. 

-

 

No  cóŜ...  Rezerwowych  nie  ma  -  wyrzuciła  z  siebie 

Cassie. 

-

 

Bez Ŝartów. Jak to nie ma? Co znaczy nie ma? - skrzywił 

się Vince. Przestraszona mina Cassie musiała go ośmielić, bo 

background image

 

prychnął pogardliwie, zsuwając na bok przedłoŜony przez 
Cassie projekt i zmarszczył się z niezadowoleniem. 

-  Chyba zdaje sobie pani sprawę, Ŝe nie jesteście jedyną 

agencją w tym  mieście? Co, znudziła się pani robota? Mam 
zadzwonić do pani szefa? 

Cassie uczuła nieprzyjemny ucisk w Ŝołądku. Dobrze wie-

działa  o  szalejącej  recesji.  Jeśli  zostanie  bez  pracy,  będzie 
musiała zmienić  mieszkanie.  Z zasiłku nie opłaci dotychcza-
sowego czynszu. 

Znowu  trzeba  będzie  zwrócić  się  o  pomoc  do  rodziców, 

dopóki nie znajdzie sobie miejsca w jakiejś szkole. A to nie 
było łatwe. 

Charlie,  widząc,  Ŝe  kompletnie  straciła  pewność  siebie, 

wkroczył do akcji. 

-  Nie  potrzebuje  pan  Ŝadnych  dodatkowych  proje 

któw.  I  dobrze  pan  o  tym  wie,  Vince  -  powiedział  z  uśmie 
chem.  Celowo  zwrócił  się  do  niego  tak  poufale.  -  Prawda, 
Cassie? 

No, dalej dziewczyno! - podpowiadał jego wzrok. Nie daj 

się! PrzecieŜ sobie świetnie poradzisz! 

Przez  moment  spoglądała  na  niego  bezradnie.  Ale  tylko 

przez moment. Ma rację. Nie daj się, dziewczyno! 

-  Nie ma pozostałych projektów, panie Bertolli, bo nie są 

potrzebne. Ten jest optymalny i łączy w sobie wszystkie cele 
kampanii,  którą  zamierza  pan  przeprowadzić.  A  poza  tym, 
jako  wynajęci  przez  Majik  Toys  eksperci,  podpisujemy  się 
pod  nim.  JeŜeli  panu  to  nie  odpowiada,  to  moŜe  pan  oczywi 
ś

cie zadzwonić do firmy, ale myślę, Ŝe dotychczasowa nasza 

współpraca  daje  panu  gwarancję,  Ŝe  zapewniamy  najlepszą 
obsługę. Jeśli chce pan ryzykować i szukać innych partnerów, 
moŜe  pan  oczywiście  próbować.  Rzeczywiście,  na  rynku  po 
jawia się mnóstwo agencji reklamowych ... - zawiesiła głos, 
wydymając wargi. 

background image

 

Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Cassie wydawało 

się, Ŝe słyszy, jak wali jej serce. 

-  Hmm. No tak... - Vince podrapał się  w policzek. - Ten 

właściwie mi się podoba. 

Cassie opadła nieco w fotelu. Spłoszona, wyprostowała się 

gwałtownie. 

Vince  jednak  nie  zwrócił  na  to  uwagi.  Wstając  z  fotela, 

rzucił spojrzenie w stronę Charliego. 

-

 

To, zdaje się, pana koncepcja, młody człowieku? 

-

 

Niezupełnie. O tyle moja, Ŝe kiedy Cassie ją przejrzała, 

powiedziała: dobra! - ten i koniec. 

Vince spojrzał teraz na Cassie. 

-  Tak... To trochę zmiana reguł, ale zgadzam się. To dobry 

pomysł. Przyznaję, Ŝe znacie się na swojej robocie. 

Cassie starała się ukryć zdziwienie. Wielokrotnie juŜ oma-

wiała z Vince'em projekty, ale nigdy nie doczekała się takiego 
komplementu. Usłyszała  go  teraz, gdy  naruszyła  utarte zwy-
czaje i była o krok od zwolnienia. Doprawdy, w tym wariac-
kim zawodzie nie ma Ŝadnych reguł. 

Oczy  Charliego  śmiały  się  do  niej.  Widzisz?  Dokonałaś 

tego! I kto miał rację? - zdawały się mówić. 

Ciągle  na  miękkich  nogach zjechała z  nim  na dół. JuŜ na 

ulicy, wciągając haust świeŜego powietrza, odwróciła się i po-
wiedziała: 

-  Co to jest, Charlie, Ŝe nie wiem, czy mam cię zabić, czy 

pocałować? 

Spojrzał na nią z rozbawieniem. 

-  Pozwól, Ŝe pomogę ci się zdecydować. 

Przyciągnął ja do siebie i pocałował w usta. Cassie pozwo-

liła mu na to, ale kiedy próbował powtórzyć pocałunek, od-
chyliła lekko głowę. 

-  Dlaczego powiedziałeś mu, Ŝe to była moja decyzja? 
Wzruszył ramionami. 

background image

 

-  A bo co? 
Popatrzyła na niego przez chwilę. 
-  To miłe. 
Tak, to było miłe, przyznał w duchu Chariie, ale miał na 

myśli coś zupełnie innego. Tak miłe, Ŝe aŜ poczuł się nieswojo. 
Ta kobieta ze wzburzonymi przez wiatr włosami i błyszczący-
mi oczami moŜe go wpędzić w tarapaty. Udał, Ŝe się rozgląda 
za taksówką. 

-

 

No cóŜ. Czasem sam siebie zadziwiam. 

-

 

W kaŜdym razie dziękuję. 

-

 

Cała przyjemność po mojej stronie - uśmiechnął się. - 

Musimy  to  jakoś  uczcić!  MoŜe  wyskoczymy  razem  gdzieś 
wieczorem? Nie co dzień zdarza się połoŜyć na łopatki kogoś 
takiego jak Bertolli. 

Zdawało mu się, Ŝe jej oczy jakby przygasły. 
-

 

Przykro mi, ale na dzisiejszy wieczór juŜ się umówiłam. 

Na twarzy Charliego pojawił się na moment wyraz zawodu. 
-

 

Odwołaj to. 

-

 

Nie mogę - potrząsnęła głową. 

Charlie uśmiechnął się ze smutkiem. 
-  Naprawdę, strasznie z ciebie zasadnicza osoba, Cassie. 

Staję  na  głowie,  Ŝeby  zrobić  z  ciebie  zimnego,  cynicznego 
zawodowca, a ty nie chcesz mi wcale pomóc. 

-

 

Myślisz, Ŝe nic ze mnie nie będzie? 

Spojrzał na nią z góry. 
-

 

Nie martw się. Nie dam ci zginąć. 

Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej złoŜone kartki. 

-  Trzymaj. Nie będą juŜ mi potrzebne. 

Cassie rzuciła okiem na podsunięte jej zadrukowane strony. 
-

 

Co? To przecieŜ pozostałe projekty! Więc jednak je na-

pisałeś? - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. 

-

 

Jasne.  Jestem  moŜe  trochę  dziwny,  ale  nie  szalony  -

uśmiechnął się. 

background image

 

 

Cassie  wybuchnęła  śmiechem.  Naprawdę był dziwny. Nie, 

nie dziwny: był nietuzinkowy, wspaniały. W nagłym impulsie 
wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. 

-  Dziękuję, Charlie - powiedziała, a potem odwróciła się 

i wbiegła do metra. 

Charlie  Whitman  stał  i  patrzył  za  nią,  trzymając  się  za 

policzek. 

Zaczerwieniona  z  emocji  na  wspomnienie  przeprawy  z 

Bertollim,  opowiadała  przy  kolacji  Jeffowi  Paulsonowi 
szczegóły rannego spotkania. 

-

 

Niezły zawodnik. - Jeff pokiwał głową, sięgając po kie-

liszek. 

-

 

Tak. To ktoś z charakterem - przyznała. 

-

 

Sądząc po tym, Ŝe mówisz tylko o nim przez cały  wie-

czór, to rzeczywiście musi być ktoś - uśmiechnął się Jeff. 

Cassie zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Zmieszana pod-

niosła do ust filiŜankę. Jeff ma rację. Cały wieczór mówi o 
Charliem. To niezbyt grzeczne. 

-

 

Przepraszam, Jeff. Nawet  nie  zapytałam, jak ci poszedł 

dzisiaj wykład. 

-

 

W porządku - machnął ręką. 

Jeff był bardzo miłym, dobrze  wychowanym  męŜczyzną. 

Wykładał  literaturę  w  City  College.  Poznali  się  blisko  rok 
temu, kiedy Cassie uczyła na studiach wieczorowych. Mieli ze 
sobą  wiele  wspólnego:  zainteresowania,  podobne  poczucie 
humoru. Na swój sposób był przystojnym i atrakcyjnym męŜ-
czyzną.  Jasne  oczy  patrzyły  przyjaźnie  spod  srebrnych  opra-
wek  okularów.  Dzisiejsze  spotkanie  wieńczyło  cały  szereg 
wcześniejszych  i  Jeff  miał  prawo  robić  sobie  nadzieje;  lecz 
kiedy wstali od stolika, a on zaproponował, by wpadła jeszcze 
do niego na drinka, odmówiła grzecznie, choć stanowczo. 

Ta jej odmowa nie oznaczała pruderii. Cassie nie była 

background image

 

dziewczyną,  co  to  nie  spojrzy  na  męŜczyznę,  jeśli  ten  nie 
zjawi się z pierścionkiem zaręczynowym. W college'u miała 
wręcz kochanka. Jeffa lubiła, nawet bardzo, ale nie czuła do 
niego  niczego  więcej.  A  bez  tego  nie  potrafiła  i  nie  chciała 
wdawać się w bliŜsze związki. Taka juŜ była i tyle. To pewnie 
znowu doszły do głosu te jej przeklęte zasady, pomyślała i 
znowu  usłyszała  śmiech  Charliego.  Dlaczego  ciągle  o  nim 
myśli? 

background image

ROZDZIAŁ

 

 

-  MęŜczyźni  to  dranie!  -  obwieścił  dramatycznie  od  drzwi 

lekko ochrypły kobiecy głos. Cassie podniosła głowę znad biur-
ka zawalonego konferencyjnymi materiałami. Ten zachrypnięty 
głos mógł naleŜeć jedynie do Fran Gorham. Uśmiechnęła się. 
Przyzwyczaiła się juŜ do tego, Ŝe Fran zwykła wypowiadać się 
z emfazą. Stała teraz przed nią we wściekle róŜowej sukience 
mini  i  z  tą  swoją  ekstrawagancką  fryzurą.  Jak  zwykle  zjawiła 
się  u  niej  bez  uprzedzenia.  Fran  miała  w  pogardzie  wszelkie 
konwenanse. 

Cassie Armstrong i Fran Gorham były od zawsze wielki-

mi przyjaciółkami, chyba w myśl zasady, Ŝe przeciwieństwa 
się przyciągają. Ich przyjaźń zaczęła się na studiach. Dzieliły 
ten sam pokój w akademiku na Uniwersytecie Nowojorskim. 
Cassie  tuŜ  po  dyplomie  zaczęła  pracować  w  agencji  rekla-
mowej.  Traktowała  to  jako  wakacyjną  przygodę:  na  jesieni 
zamierzała  podjąć  pracę  wykładowcy  literatury  angielskiej 
w jednym z college'ów. To właśnie Fran namówiła ją, Ŝeby 
została u Woodsona & Meyersa. Cassie wciąŜ nie była pewna, 
czy powinna być jej za to wdzięczna. 

Fran była starsza o dwa lata od Cassie, ale zachowywała się 

czasem jakby była jej matką: sama o sobie zwykła mawiać, Ŝe 
urodziła się jako trzydziestopięcioletnia kobieta. Była jedyna- 

background image

 

czka.  córką  utalentowanego  prawnika,  który  odniósł  sukces 
jako właściciel agencji reklamowej. Jej matka była zbyt zaab-
sorbowana  wydawaniem  pieniędzy  męŜa  i  udzielaniem  się 
w towarzystwach dobroczynnych, by zająć się wychowaniem 
dziecka.  Fran  wyrosła  na  typową  nowojorską  yuppie  była 
zdolna, przedsiębiorcza i bardzo samotna. 

-

 

Masz  na  myśli  jakiegoś  szczególnego  męŜczyznę  czy 

męŜczyzn w ogóle? - roześmiała się Cassie. 

-

 

W  ogóle,  ale  Grady  Harrimana  w  szczególności  -  po-

wiedziała Fran. 

-

 

O  BoŜe!  -jęknęła  Cassie.  -  Znowu?  PrzecieŜ  ostatnio 

mi powiedziałaś, Ŝe nie zamierzasz więcej się z nim zadawać. 

Grady  pracował  w  agencji jako  księgowy.  Był  inteligen-

tnym  i  przystojnym,  ale  samolubnym  i  dość  bezwzględnym 
męŜczyzną. MoŜe dlatego robił w firmie taką karierę. Cassie 
uwaŜała, Ŝe szkoda dla niego Fran. ChociaŜ jej przyjaciółka 
nie  naleŜała  do  kobiet,  które  moŜna  łatwo  skrzywdzić.  W 
agencji złośliwi mówili, Ŝe język Fran jest zarejestrowany na 
policji jako zabójcza broń. 

Fran machnęła ręką. 

-

 

Nie  przejmuj  się.  JuŜ  ja  sobie  poradzę  z  tym  blond 

manekinem.  Ale chyba rzeczywiście z  nim zerwę. Mam do-
syć  zakochanych  w  sobie  facetów.  W  ogóle  mam  dosyć  fa-
cetów. 

-

 

Daj spokój - uśmiechnęła się Cassie. - Niektórzy są cał-

kiem sympatyczni. 

-

 

Kto na przykład? 

Cassie westchnęła. Odbyła z Fran setki takich rozmów. 

-

 

Na przykład Jeff. 

-

 

Zgoda. Akurat ten jest rzeczywiście w porządku. 

 

-

 

Albo Joe Mancini. On teŜ jest bardzo miły. 

Fran przez chwilę siedziała w milczeniu. 
-

 

Fakt. Joe jest całkiem miły - przytaknęła. 

background image

 

A Charlie Whitman? Cassie nie odwaŜyła się zadać tego 

pytania. Wiedziała, co na to powie Fran. 

-

 

No widzisz. Mamy juŜ dwóch miłych. Na pewno są 

jeszcze inni. Tylko nie trafiłaś jeszcze na tego swojego. 

-

 

Ty jesteś taka cholernie pozytywna. To nie do zniesienia - 

wykrzywiła się Fran i rozpierając się w fotelu, wyciągnęła 
swoje długie, piękne nogi. 

-  A propos Jeffa: umówiłaś się z nim na dziś wieczór? 
Cassie potrząsnęła przecząco głową. 
-  Dziś wieczorem ma wykład o „Wpływie angielskich ro- 

mantyków na rozwój ludzkiego ducha". Zacytowałam ci tytuł 
dokładnie. 

Fran zrobiła naboŜną minę. 

-

 

Uderzył w górne tony - powiedziała z przekąsem. 

-

 

Nawet mnie zapraszał - powiedziała Cassie - ale per-

spektywa spędzenia piątkowego wieczoru na wykładzie jakoś 
mnie nie pociąga. 

-

 

Co to się wyrabia z tymi facetami? Inteligentni ludzie 

zachowują się jak rozkapryszone szczeniaki... Chyba nie po-
zostaje  nam  nic  innego,  jak  pójść  do  jakiejś  miłej 
restauracyjki w Upper East Side i poszukać tego właściwego 
męŜczyzny  albo  iść  do  mnie  i  popełnić  spokojnie 
samobójstwo.  W  tej  chwili  mam  większą  ochotę  na  to 
drugie. 

-

 

Dziś wieczorem wyświetlają w telewizji „Casablance". 

Mogłybyśmy kupić sobie lody! 

-

 

Będziemy jeść lody, aŜ zrobimy się takie grube, Ŝe rand-

ki przestaną być naszym problemem. Bardzo mi to odpowia-
da. Po co w ogóle nam męŜczyźni? 

W drzwiach pojawił się wysoki brunet z błyskiem w sza-

rych oczach. 

-  Przepraszam,  czy  to  zamknięty  seans  nienawiści  do 

męŜczyzn, czy moŜna się przyłączyć? 

Na jego widok Cassie uśmiechnęła się szeroko. Kolekcja 

background image

 

koszulek Charliego znana była całej agencji. Dzisiaj miał na 
sobie z pływakiem na desce surfingowej i napisem: „śyj na 
fali!" 

-

 

No  nie!  -  jęknęła  tymczasem  Fran.  -  A  tak  było  przy-

jemnie... Znowu Charlie Whitman! 

-

 

Och,  Fran!  Gdybym  wiedział,  Ŝe  cię  tu  spotkam,  to 

raczej wsiadłbym do tego samolotu, co to spadł do morza trzy 
dni temu - roześmiał się Charlie. Cassie i Fran! Przyjaciółki! 
Nigdy by na to nie wpadł. 

-

 

To, zdaje się, ty właśnie obgadywałaś mnie przed Cassie, 

i tobie teŜ zawdzięczam swoje przezwisko? - zwrócił się do 
Fran. - Brawo, Fran! UwaŜaj, Ŝebyś się kiedy nie ugryzła w 
język, bo się otrujesz! 

Przez te docinki przebijał ton rywalizacji dwójki najwyŜej 

notowanych w agencji autorów haseł. MoŜe nie przepadali za 
sobą, ale mieli dla siebie szacunek jak bokserzy, którzy potra-
fią docenić przeciwnika. 

-  No  cóŜ,  moje  drogie,  chętnie  bym  dalej  słuchał  obelg 

pod  adresem  rodzaju  męskiego,  ale  jest  piątek  wieczór,  a  to 
oznacza, Ŝe powinniśmy udać się do baru co najmniej na małe 
niewinne piwo. 

Zwrócił  się  wprawdzie  do  obu,  ale  patrzył  jedynie  na 

Cassie. 

Cassie zawahała się. Miała na to ochotę, ale jako lojalna 

przyjaciółka nie chciała psuć wieczoru Fran. 

-

 

Spływaj, Whitman - warknęła Fran. - Mamy lepszy po-

mysł. A poza tym, Cassie ma chłopaka. Tracisz czas. 

-

 

Zrobiłyśmy pewne plany na wieczór - powiedziała Cas-

sie wymijająco. 

Charlie wyczuwał, Ŝe z Cassie nie pójdzie mu łatwo. Wie-

dział, Ŝe musi się starać bardziej niŜ z innymi dziewczynami 
z agencji. Korciło go, by zapytać o adoratora Cassie, ale obe-
cność Fran go deprymowała. 

background image

 

-

 

No  cóŜ,  łamiecie  mi  serce.  Zdaje  się,  Ŝe  pozostaje  mi 

tylko  praca  po  godzinach.  -  Rzucił  na  biurko  Cassie  kilka 
zadrukowanych kartek. 

-

 

To  kopia  dla  ciebie.  Wolałem  to  zrobić  przed  końcem 

tygodnia, bo pomyślałem  sobie, Ŝe będziesz się zamartwiała 
podczas  weekendu  albo  przyjdzie  ci  do  głowy  ścigać  mnie 
przez policję. 

-

 

Tylko tydzień spóźnienia! - zauwaŜyła Cassie. - Dopra-

wdy, robisz postępy, Charlie. 

-

 

Jeśli  będziesz  miała  z  tym  jakieś  problemy,  to  ja,  albo 

Joe... - Spojrzał za siebie przez drzwi i Ŝachnął się, widząc, 
Ŝ

e Joe kryje się na końcu korytarza - Daj spokój, Joe! Chodź 

tu,  one  nie  gryzą.  MoŜe  jedna  trochę  kopie,  ale  da  się 
wytrzymać. 

Wyszedł  za  próg  i  w  chwilę  potem  pojawił  się  znowu, 

pchając przed sobą przyjaciela. 

-  Przywitaj się z paniami, Joe. 

Joe wtoczył się do pokoju z westchnieniem. 

-  Jak się masz, Fran - powiedział. 
-  Cześć, Joe. Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam... 
Na pozór była to zdawkowa wymiana zdań, ale Cassie 

i Charlie, znając tych dwoje, spojrzeli po sobie zdumieni. Czy 
to  moŜliwe? - odczytała  w  spojrzeniu Charliego.  Czyja do-
brze  słyszę?  -  mówiła  mina  Cassie.  Fran  i  Joe  mają  się  ku 
sobie? 

Charlie  postanowił  skorzystać  z  okazji.  Jeśli  to  prawda, 

moŜe uda się spławić Fran. 

-

 

MoŜe jednak zmienicie swój plan i wyskoczymy gdzieś 

we czwórkę? 

-

 

Bo  ja  wiem...  -  Cassie  spojrzała  niepewnie  na  przyja-

ciółkę. - Co o tym sądzisz, Fran? 

Ku jej zdziwieniu Fran z uporem wpatrywała się w czubki 

swoich pantofli, jakby oglądała je po raz pierwszy. 

background image

 

-

 

Hmm...  Czemu  nie  -  powiedziała  po  chwili.  -  Jeśli 

masz ochotę, Joe - dodała. 

-

 

Ś

wietnie!  -  odparł  Joe  bez  wahania.  -  UwaŜam,  Ŝe  to 

dobry pomysł. 

-

 

Słyszałeś?  -  spytała  Cassie,  gdy  Fran  i  Joe  wyszli  po 

płaszcze. - Fran i Joe? Nigdy bym na to nie wpadła. To prze-
cieŜ jak ogień i woda. 

-

 

Tak jest zawsze- wzruszył ramionami. 

-

 

Nie rób z siebie cynika. 

W oczach Charliego tańczyły iskierki śmiechu. 
-

 

Przeciwieństwa się przyciągają, Cassie. Jeszcze tego nie 

zauwaŜyłaś? - Spojrzał na nią znacząco. 

-

 

Przyciągają się? Doprawdy? Skąd o tym wiesz? 

-

 

Z powaŜnego źródła. 

-

 

To znaczy? 

-

 

Z programu Winnie Oprah, oczywiście - powiedział z 

kamienną twarzą. 

Cassie parsknęła śmiechem. 

-

 

Nie  powiesz  mi  chyba,  Ŝe  masz  czas  oglądać  program 

Winnie Oprah. 

-

 

Zawsze staram się oglądać jej program. 

-

 

No dobrze, więc co teraz? - spytała, biorąc płaszcz. 

-

 

Jak  to  co,  będziemy  się  teraz  starali  połączyć  naszych 

przyjaciół. Jakie to piękne i wzruszające - westchnął. 

- Czy zamierzasz Ŝartować ze mnie przez cały wieczór? 
-

 

Kto wie... A co, przeszkadza ci to? 

-

 

Po prostu chcę wiedzieć, co mnie czeka. 

Charlie Whitman równieŜ bardzo był ciekaw, co go czeka 

tego wieczoru. Wcisnął guzik windy. - A co porabia twój 
przyjaciel? 

-  Ma wykład - odparła, wchodząc do windy. 

Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o Jeffie, ale pomyśla-

ła sobie, Ŝe to wypadnie idiotycznie. 

background image

 

Charlie spojrzał ze zdumieniem. 

-

 

Wykład? W piątek wieczorem? To jakiś bardzo powaŜny 

facet. 

-

 

Tak. 

-

 

Co on właściwie robi? 

-  Jest profesorem - odrzekła z westchnieniem. 

. - Czego? 

-  Literatury angielskiej. Wykłada  w City College. Ma do 

ktorat. Nazywa się Jeff Paulson. Mieszka na Long Island. Ma 
tam nieduŜy dom. Dlaczego on cię tak interesuje? 

Drzwi  windy  otworzyły  się  i  to  mu  pozwoliło  uniknąć 

odpowiedzi. Na dole czekali juŜ na nich Fran i Joe. 

-  Idziemy do baru „U Cronina" - zadecydował Charlie. 

Bar „U Cronina" stanowił ulubione miejsce spotkań pracow-

ników agencji reklamowych. W piątki wieczorem było tu rojno 
i gwarno jak  w  ulu. Przy barze, jak zwykle, tłoczyli się sami 
starzy  bywalcy.  Kiedy  Charlie  pchnął  drzwi,  puszczając  obie 
kobiety przodem, od razu w ich kierunku posypały się powitalne 
okrzyki  i  dwóch  albo  trzech  męŜczyzn  ruszyło  w  ich  stronę. 
Zawrócili dopiero, gdy zobaczyli Joe. 

-  Co za sępy! - Charlie wykrzywił się z niesmakiem. 
Jakiś brodacz zaczął klepać go po ramieniu i przywitał się 

z nim kordialnie. Charliemu jednak udało się jakoś wykręcić 
od dłuŜszej rozmowy. 

-  Czego się napijesz? - zwrócił się do Cassie. 

Kiedy juŜ Cassie i Fran wybrały drink, razem z Joe ruszył do 

baru, zostawiając je przy stoliku, który cudem właśnie się zwolnił. 

-

 

To ty mnie w to wrobiłaś - powiedziała Fran, spogląda-

jąc na Cassie z wyrzutem. - Nie próbuj się wykręcać. 

-

 

Przepraszam, Fran. Wiem, Ŝe nie powinnam, ale to przez 

tego Charliego... On zawsze wpakuje mnie w jakieś tarapaty. 
Bardzo jesteś na mnie wściekła? 

background image

 

-  Wściekła? Nie, skąd... 

Cassie uśmiechnęła się przepraszająco. 

-

 

Powiedz mi, naprawdę lubisz Joe? 

-

 

Tak... - odparła Fran w zamyśleniu. - On jest taki inny... 

Przeciwieństwa się przyciągają, pomyślała Cassie, patrząc 

w stronę baru, przy którym stał teraz Charlie. 

-

 

Jest taki nieśmiały... Taki delikatny. Ale powiedz lepiej 

-  spytała  Fran,  podąŜając  za  spojrzeniem  Cassie  -  co  jest 
między tobą a Whitmanem? 

-

 

Jak to co? - Ŝachnęła się Cassie. - Nic. Po prostu pracu-

jemy razem i tyle. 

-

 

Nie bujaj. Za dobrze cię znam. - Fran zrobiła znaczącą 

minę. 

To prawda, znamy się, jakbyśmy były siostrami, przyznała 

w duchu Cassie. 

-

 

Sama  nie  wiem  -  powiedziała  z  ociąganiem.  -  Nie 

wiem, co się ze mną dzieje. 

-

 

AŜ tak? Tego się właśnie obawiałam - westchnęła przy-

jaciółka. - Słuchaj, lubię Charliego, ale... 

-

 

Daj spokój - przerwała jej Cassie. 

-  Posłuchaj! - niemal krzyknęła Fran. 
Zrezygnowana Cassie przyzwalająco skinęła głową. 
-

 

Lubię go, chociaŜ nieraz miałam z nim na pieńku. I znam 

go  bardzo  dobrze,  lepiej,  niŜ  myślisz  -  powiedziała,  a  widząc 
szeroko otwarte oczy Cassie, dodała szybko: - Nie w taki spo-
sób, nie. Ale wiem, Ŝe potrafi prawić komplementy i niezły 
z niego uwodziciel. Słuchaj, kochanie... 

-

 

Wiem, co chcesz powiedzieć. śe to playboy i Ŝe nie jest 

w moim typie. śe nie traktuje tych spraw powaŜnie, zupełnie 
inaczej niŜ ja. śe powinnam raczej trzymać się Jeffa. Ale czy 
nie mogę czasem się zabawić? 

-

 

MoŜesz, oczywiście, Ŝe moŜesz. Jasne. Zrozum: ja tylko 

nie chcę, Ŝeby cię skrzywdził. 

background image

 

-

 

Nie martw się. Nie dam sobie zrobić krzywdy. Fran 

skrzywiła się sceptycznie. 
-

 

Wracają - ostrzegła, spoglądając znad głowy Cassie. 

Kiedy Fran i Joe odeszli uzupełnić zamówienie, bo Fran 

nagle zapragnęła lodu do swego koktajlu, Cassie rzuciła Cha-
rliemu porozumiewawcze spojrzenie. 

-  Mieliśmy rację. Fran go bardzo lubi. 
-  A on ma kota na jej punkcie - roześmiał się. - To co 

pomoŜemy im w tym? Zgoda? 

Wyciągnął rękę w jej stronę i Cassie ją uścisnęła. Zrobiła to 

niemal bezwiednie i zaraz poczuła, Ŝe jej serce przyśpieszyło 
rytm.  Nawet  zwykły  uścisk  ręki  w  zatłoczonym  barze  przy-
prawia ją o takie sensacje! Spróbowała cofnąć dłoń, ale Char-
lie ją przytrzymał. Bawił się tylko jej palcami, a Cassie czuła, 
Ŝ

e przechodzą ją ciarki. Musi się opanować, nie moŜe zacho-

wywać się jak mała dziewczynka. 

-  Mam nadzieję, Ŝe im się uda. Fran zasługuje na to - po- 

wiedziała nienaturalnym głosem. - Ona jest taka dobra. 

Charlie,  widząc, Ŝe na jej policzki  wpełza rumieniec, par-

sknął śmiechem. 

-

 

Mógłbym  uŜyć  wielu  przymiotników,  by  opisać  Fran, 

ale przymiotnika „dobra" na pewno nie. 

-

 

Właśnie, Ŝe jest. Kiedyś bardzo mi pomogła. 

 

-

 

Zawsze widzisz ludzi od ich najlepszej strony. Ich 

spojrzenia spotkały się. 
-

 

MoŜe po prostu jestem sprawiedliwa. 

-  Ach,  tak?  -  powiedział,  ciągle  bawiąc  się  jej  palcami 

i  przyprawiając  ją  o  emocje,  których  dawno  juŜ  nie  doświad 
czyła. - A co w takim razie powiesz o mnie? 

Cassie przełknęła nerwowo ślinę i zaśmiała się. 
-

 

Ciągle nie jestem pewna. 

Pokiwał głową. 
-

 

Czuję, Ŝe poczciwa Fran ostrzegała cię przede mną. 

background image

 

-

 

Skąd wiesz? 

-

 

JuŜ ja ją znam. I co ci o mnie powiedziała? śe jestem 

Piotrusiem  Panem,  Złym  Wilkiem  i  Casanovą  w  jednej 
osobie? 

-

 

Mniej więcej. 

-

 

Co mogę powiedzieć? I tak jej uwierzysz. To przecieŜ 

twoja przyjaciółka. I w dodatku bardzo bystra osoba. 

-

 

Czy mam rozumieć, Ŝe i ty mnie ostrzegasz przed sobą, 

Charlie? 

Charlie uśmiechnął się. 

-  Być moŜe. 
Takie stawianie sprawy jedynie zjednywało jej sympatię. 

Co mogła poradzić na to, Ŝe go lubi? Teraz postanowiła trochę 
się z nim podroczyć. 

-  JuŜ myślałam, Ŝe jesteś człowiekiem bez zasad. A moŜe 

to ja jestem niebezpieczna i to ty powinieneś się strzec? 

Szare oczy na moment stały się czujne. 

-  Porzuć nadzieję - roześmiał się. 

Cassie chciała dać mu kuksańca, ale nadal więził jej rękę 

w swojej dłoni. 

-

 

Nie, dla mnie nie ma ratunku. Więc jak, Cassie? Chcesz 

wdać się w maleńką awanturę bez Ŝadnych zobowiązań? 

-

 

Oddaję się w ręce mistrza. 

-

 

No to jazda. Napij się i idziemy stąd. Znam pewne miejsce, 

które na pewno będzie odpowiadało naszym przyjaciołom - ski-
nął w stronę Fran i Joe zajętych rozmową przy barze. 

background image

ROZDZIAŁ

 

4

 

-

 

Bilard? - wykrzyknęła Cassie, gdy taksówka zatrzymała 

się  przy  krawęŜniku.  -  Przywiozłeś  nas  na  bilard?  Charlie, 
czyś ty zwariował? 

-

 

Nie denerwuj się- szepnął jej do ucha. - To dobre miej-

sce  do  takich  rzeczy.  Nie  trzeba  duŜo  mówić,  a  widok  gra-
jących daje duŜo do myślenia. Działa na wyobraźnię. Zaufaj 
mi. 

Co  mogła  zrobić? PrzecieŜ  zdali  się  na  jego  wybór.  Nie 

była przekonana, ale gdy spojrzała na swoją opiętą sukienkę, 
zrozumiała, co miał na myśli. 

Wnętrze lokalu zdumiało ją. Florescencyjne światła nada-

wały zadymionej sali charakter jakiejś niesamowitej spelun-
ki. Wszystko wyglądało jak na filmie. Na szczęście nie było 
tłoku,  ale  i  tak  na  widok  zebranych  tu  osób  Cassie  miała 
ochotę  rzucić  się  do  wyjścia.  Nawet  Joe  zdawał  się  zaszo-
kowany. 

Kiedy  zasiedli  na  zdezelowanych  krzesłach  przy  kiwają-

cym się stoliku, próbowała robić dobrą minę do złej gry. 

-

 

Hmm. Bardzo... szczególny lokal - uśmiechnęła się nie-

wyraźnie. 

-

 

Zawsze  chciałam  znaleźć  się  w  miejscu  spotkań  Hell 

Angels - powiedziała z przekąsem Fran. - To doprawdy miło 

background image

 

z  twojej  strony,  Charlie,  Ŝe  pomogłeś  mi  spełnić  moje  naj-
skrytsze marzenie. 

PodąŜając  za  wzrokiem  przyjaciółki,  Cassie  dostrzegła 

dwóch długowłosych męŜczyzn w skórzanych kurtkach, dŜin-
sach  i  w  ogromnych,  kowbojskich  butach.  Jeden  z  nich,  w 
niedbałej pozie, w rozpiętej bluzie załoŜonej na nagi, pokryty 
tatuaŜem tors, trzymał w ręku kufel piwa. 

Cassie z niepokojem zerknęła na przyjaciółkę i raz jeszcze 

omiotła spojrzeniem tych dwóch. 

-  Oni naprawdę wyglądają jak Hell Angels. 
Jeden z męŜczyzn zauwaŜył chyba wzrok Cassie, bo mrug-

nął do niej. Spłoszona uciekła oczami. 

-

 

Spokojnie.  Znam  gorsze  miejsca  -  oznajmił  Charlie 

flegmatycznie.  -  Musicie  się  trochę  przyzwyczaić.  Tak  jest 
przecieŜ zawsze: zjedzeniem, z winem, z papierosami... 

-

 

Z  krostą  na  nosie...  -  podpowiedziała  Fran,  posyłając 

Charliemu mordercze spojrzenie. 

Ten tylko westchnął. 

-

 

Myślę, Ŝe tu moŜna coś zamówić do picia. Joe, pójdzie-

my do baru? 

-

 

Tylko nie siedźcie tam długo - zaniepokoiła się Cassie, 

rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę długowłosych. 

-

 

Ja  wychodzę  -  oznajmiła  Fran,  gdy  tylko  Charlie  i  Joe 

oddalili  się.  -  Co  mamy  robić  w  tej  norze? Pić jakieś  świń-
stwa? Sądząc po wyglądzie lokalu, nie ma na co liczyć. 

Uniosła się nieco z krzesła, ale Cassie przytrzymała ją za 

rękę. 

-

 

Poczekaj! Nie przesadzaj! Co z twoim zamiłowaniem do 

przygód? 

-

 

Lubię się włóczyć, ale po Upper East Side. Pakuję Joe do 

taksówki i wracamy tam. Jedziesz z nami? 

-

 

Nie jadę. I ty teŜ nigdzie nie jedziesz - powiedziała Cas-

sie, zabierając jej torebkę i stawiając ją na wolnym krześle 

background image

 

obok siebie. - śyjmy niebezpiecznie, powiada filozof. Nie 
pamiętasz? 

Oczy Fran zwęziły się. 
-

 

I  kto  to  mówi!  Nie  poznaję  cię,  Cassie.  Co  w  ciebie 

dzisiaj wstąpiło? 

-

 

Nic. Czy nie moŜemy się czasem zabawić? - spytała z 

niewinną  miną.  Wiedząc  jednak,  Ŝe  w  tej  roli  nie  wypada 
zbyt przekonująco, postanowiła zmienić temat. - Jak ci idzie 
z Joe? 

Ta taktyka zadziałała. Twarz Fran złagodniała. 
-

 

Myślę, Ŝe całkiem nieźle. ChociaŜ nie bardzo wiem, co 

powinnam zrobić. On jest taki nieśmiały. 

-

 

Zachowuj się naturalnie - poradziła Cassie. - Bądź sobą. 

-

 

Nie chciałabym wyjść na głupią. Albo skończyć tak jak 

moja matka. 

Cassie uścisnęła dłoń przyjaciółki. 
-  Nie  martw  się. Joe to przyzwoity  facet. Sama przecieŜ 

wiesz.  I  lubi  cię.  Charlie  mi  to  powiedział.  Joe  nie  zrobi  ci 
krzywdy. Ale musisz dać mu szansę, pozwolić mu zobaczyć, 
jaka jesteś naprawdę. 

Fran z głębokim westchnieniem zdobyła się na niepewny 

uśmiech. 

-  Wiem. Tyle Ŝe straszny ze mnie nerwus. Sama tego nie 

rozumiem: mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się, jakby 
to była moja pierwsza randka. 

Prawda była jednak taka, Ŝe nie tylko Fran się denerwowa-

ła. Przy barze toczyła się podobna rozmowa.  Charlie przyja-
cielskim gestem połoŜył dłoń na ramieniu Joe. 

-  Nie denerwuj się. Ona cię lubi. PrzecieŜ to widać. Wszy 

stko  będzie  dobrze,  tylko  postaraj  się  być  trochę  bardziej 
rozmowny. 

Joe spojrzał na przyjaciela z rozpaczą. 
-  No dobrze - zgodził się Charlie. - MoŜesz grać rolę 

background image

 

małomównego faceta, jeśli tak wolisz. Ale teraz juŜ musimy 
do nich wracać. Czekają na nas. 

Kiedy jednak postawili drinki przed paniami i sami usiedli, 

przy stoliku zapadła cisza. Cała czwórka w milczeniu sączyła 
alkohole. Charlie robił co mógł, ale rozmowa się nie kleiła. 
Kiedy zeszła  na pogodę, Cassie rzuciła przyjaciółce błagalne 
spojrzenie.  Zawsze  oŜywiona  Fran  siedziała  jednak  niczym 
kamienny posąg. 

-  Chyba nie będziemy tak siedzieć? MoŜe byśmy zagrali 

w bilard? - zaproponował Charlie. - Grałyście juŜ kiedyś? 

Fran pokręciła przecząco głową. To się dobrze składa, pomy-

ś

lał Charlie, pociągając wszystkich w stronę wolnego stołu. 

-  Proponuję, Ŝeby Joe grał w parze z Fran, a ja z Cassie. 

Joe, pokaŜ Fran, jak się trzyma kij.     

Obstąpili stół. To beznadziejne, pomyślał Charlie, słuchając, 

jak Joe, potykając się o własne słowa, cierpliwie tłumaczy Fran, 
w jaki sposób powinna obchodzić się z kijem bilardowym. 

-  Powiedziałem:  pokaŜ!  -jęknął,  rzucając  wymowne  spo 

jrzenie i popychając go w stronę Fran. 

No! Trochę lepiej! - westchnął w duchu, widząc, jak jego 

przyjaciel,  ustawiając  się  za  Fran,  manewruje  nią,  nachyloną 
nad stołem. Odwrócił się do rozbawionej Cassie. 

-

 

Teraz pani kolej, panno Armstrong. Pozwoli pani, Ŝe jej 

zademonstruję  -  powiedział,  pochylając  się  nad  Cassie.  -A 
nie mówiłem? - szepnął jej do ucha. - Nic tak nie pomaga jak 
fizyczny  kontakt.  Gotowa  do  lekcji?  -  To  ostatnie  zdanie 
wypowiedział juŜ głośno. 

-

 

Nie potrzebuję lekcji - roześmiała się. - Wiem, jak się 

w to gra. Mam przecieŜ trzech braci, zapomniałeś juŜ? Poka-
Ŝ

emy im, gdzie raki zimują. 

Bardzo szybko okazało się, Ŝe składy są nader nierówne. 

Charlie  -  czego  moŜna  się  było  spodziewać  -  był  świetnym 
graczem, ale poziom gry Cassie zaskoczył wszystkich. 

background image

 

No,  no!  Charlie  z  podziwem  uniósł  brwi,  widząc,  jak 

pewnym  uderzeniem  umieszcza  dwie  kule  w  łuzie  w  rogu 
stołu.  Jeszcze  jedna  rzecz,  której  się  nie  spodziewałem,  po-
myślał. 

-

 

MoŜna by sądzić, Ŝe jesteś zawodowym graczem. 

-

 

Tam,  gdzie  się  wychowałam,  niewiele  moŜna  było ro-

bić  w  zimowe  wieczory  -  powiedziała,  unosząc  głowę  znad 
stołu. 

Cassie i Charlie w kilku kolejkach uporali się z przeciwni-

kami.  Ale  nie  to  przecieŜ  się  liczyło.  Fran,  ubawiona  swoją 
niezdarnością, raz po raz zanosiła się od śmiechu - nareszcie 
była  w dobrym humorze. Joe skwapliwie asystował jej przy 
kaŜdym ruchu. 

-

 

Poddaję się! - krzyknęła Fran, rzucając kij na stół. - Nie 

potrafię w to grać. 

-

 

AleŜ skąd! Idzie ci świetnie - zaprotestował Joe. 

-

 

Naprawdę? 

Joe  wyciągnął  rękę,  jakby  chciał  wzmocnić  swoje  słowa 

przyjacielskim  uściskiem. Oboje poczerwienieli, gdy ich ręce 
się spotkały. 

-  Chyba  zrobimy  małą  przerwę.  -  Fran,  nie  czekając  na 

odpowiedź, odeszła od stołu. Joe bezzwłocznie ruszył za nią. 

Charlie rzucił Cassie triumfalne spojrzenie. 

-

 

A co, nie mówiłem? W moim szaleństwie jest metoda 

- powiedział z przechwałką w głosie. 

-

 

Chytry plan - przyznała. - Jesteś mistrzem w tym fachu, 

Charlie. 

-

 

Dzięki za słowa uznania. Więc jak będzie? Zmierzysz się 

z  mistrzem?  Ale  ostrzegam:  w  stosunku  do  przegranych  je-
stem bezlitosny. 

Cassie nie zamierzała kapitulować. 

-  Zagramy  z  ósmą  bilą?  -  Spojrzała  na  niego  wyzywają 

co. - Jeszcze zobaczymy, kto wygra. 

background image

 

-  Widzę,  Ŝe  się  stawiasz  -  uśmiechnął  się  Charlie.  -  Do 

brze, zagrajmy z ósmą bilą. MoŜe ustanowimy jakiś zakład, 
aby gra była bardziej interesująca? 

-  Przegrany stawia drinka? 
Charlie potrząsnął przecząco głową. 
-

 

To zbyt banalne - skrzywił się. - Jesteś pewna, Ŝe wy-

grasz i nie boisz się przegranej ? 

-

 

Pewnie, Ŝe się nie boję - prychnęła Cassie. - JeŜeli wy-

gram, to będziesz przynosił projekty w terminie i bez poga-
niania. Zgoda? 

-

 

CięŜkie warunki, ale zgoda. 

-

 

A  jeśli  ty  wygrasz...  To  wprawdzie  czysto  teoretyczna 

moŜliwość, ale co wtedy? 

Charlie nie miał kłopotów z odpowiedzią. 

-  Wtedy mam prawo do randki z tobą. Spędzamy wieczór 

tylko we dwoje. 

Cassie poczuła, Ŝe jej puls przyśpieszył. 

-

 

Bo ja wiem... Muszę się zastanowić. Nie umawiałam się 

do tej pory z męŜczyzną, który jest i Piotrusiem Panem, i Ca-
sanovą, i Sinobrodym jednocześnie. 

-

 

Przykro mi, ale od tego warunku nie odstąpię. To ostate-

czna propozycja: moŜesz ją przyjąć albo odrzucić. 

-

 

Niech będzie. Ustawiaj bile - powiedziała z nagłą deter-

minacją i zaczęła smarować kredą koniec kija. 

Charlie wygrał losowanie: zagrywał jako pierwszy. Pochy-

lił się nad stołem i zaczął przymierzać do uderzenia. 

-

 

Masz szczęście. Jak to początkujący - dogryzła mu Cassie. 

Wzruszył ramionami i popatrzył na łobuzersko. 
-

 

MoŜe mam silniejszą motywację? 

W dodatku sprzyjało mu szczęście. Trzy gry rozegrał po 

mistrzowsku  i  Cassie  niemal  poŜegnała  się  z  nadzieją.  Na 
szczęście  w  czwartej  chybił.  Teraz  była  jej  kolej.  Pierwsza 
rozgrywka wypadła słabo. 

background image

 

-  Chyba  nie  robisz  tego  umyślnie  -  złośliwie  skomento 

wał jej uderzenie. 

Cassie dała mu sójkę w bok. 

-  Nie rozpraszaj mnie, dobrze? 

Dalej poszło juŜ całkiem nieźle, ale cóŜ - był lepszy.   . 

-  No  i  co  będzie?  -  zwrócił  się  do  niej  z  ironicznym 

uśmieszkiem. - Przegrałaś. 

Cassie zdobyła się na smutną minę, ale nie przyszło jej to 

łatwo. 

-

 

Zagramy jeszcze raz? 

-

 

Nie ma mowy - uśmiechnął się szeroko. Wyjął kij z jej 

rąk i odłoŜył na miejsce. - Wygrałem i koniec. A zatem ju-
tro.  U  ciebie.  O  siódmej.  Przygotuj  się  na  niezapomniany 
wieczór. 

-

 

Czego jak czego, ale pewności siebie to ci nie brak. - 

Zmarszczyła brwi. - Jutro nie mogę. 

-

 

Przykro  mi,  ale  tego,  Ŝe  juŜ  się  z  kimś  umówiłaś,  nie 

przyjmuję do wiadomości. Musisz odwołać spotkanie. 

-

 

To  nie  jest  Ŝadna  randka.  Brat  właśnie  zdał  egzaminy 

końcowe  i  w  niedzielę  rodzice  wydają  wielkie  przyjęcie. 
Przyjdzie masa ludzi. Muszę im pomóc. 

Przez moment nawet zastanawiała się, czy go nie zaprosić, 

jednak  nie  zdecydowała  się  na  to.  Chyba  byłoby  to  przed-
wczesne. Poza tym Charlie zdawał się nie pasować do towa-
rzystwa, jakie gromadzi się zwykle w domu jej rodziców. 

-  Naprawdę  jutro  nie  mogę  -  dodała  przepraszająco.  - 

Zrobiłabym im świństwo. 

Sam nie wiedział, czym bardziej czuł się teraz poruszony: 

czy  tym,  Ŝe  znowu  mu  odmówiła,  czy  wiadomością,  Ŝe  są 
jeszcze domy, w których celebruje się wszystkie uroczystości 
i okazje rodzinne. A moŜe uświadomił sobie, Ŝe on sam nigdy 
nie  miał  takiego  domu?  Kiedy  zdawał  egzaminy  maturalne, 
jego rodzice wybrali się do Europy. Nie było to dla niego 

background image

 

zaskoczeniem; ledwo pamiętali o jego urodzinach, a i to nie 
zawsze. Jeśli juŜ pamiętali, dawali mu w prezencie czek. Po 
prostu. 

-

 

Widzę,  Ŝe  mi  nie  wierzysz  -  powiedziała,  biorąc  cień 

emocji na jego twarzy za wyraz nieufności. 

-

 

Nie o to chodzi. Zdziwił mnie po prostu powód - powie-

dział, zdobywając się na uśmiech. - Który to z braci? Bo jak 
pamiętam, mówiłaś, Ŝe masz ich trzech. Ten, co nauczył cię 
tak dobrze grać w bilard? 

Potrząsnęła głową z rozbawieniem. 

-  Nie. To nie ten. Chodzi o mojego najmłodszego brata, 

Timmy'ego. 

Na samo wspomnienie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem: 

najmłodszy  z  całego  rodzeństwa,  miał  takie  śmieszne  rude 
loczki i był w gorącej wodzie kąpany. 

-  Nie  wykluczam, Ŝe  urodził się trochę przez przypadek. 

Jest  o  pięć  lat  młodszy  od  mojej  siostry,  która  jest  po  nim 
najmłodsza. Ale rodzice nie chcą o tym mówić. 

CóŜ, takie rzeczy zdarzają się w niejednej rodzinie, zarów-

no dobrej jak i złej, tak jak w jego, pomyślał Charlie. 

Wrócili do stolika. Na widok Fran i Joe wtulonych w siebie 

na parkiecie spojrzeli porozumiewawczo po sobie. Usiedli i 
przez dłuŜszą chwilę w milczeniu obserwowali tańczących. 

-

 

Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosił. 

-

 

Nie ma tu wiele do opowiadania. - Upiła trochę piwa ze 

swojej  szklanki.  -  Miałam  dzieciństwo  całkiem  zwyczajne. 
Jestem najstarsza z pięciorga rodzeństwa. 

-

 

To dlatego jesteś taka powaŜną i odpowiedzialną osobą. 

-

 

Odpowiedzialną?  MoŜe  tak...  Po  mnie  jest  Frank.  JuŜ 

Ŝ

onaty, ma troje dzieci, prowadzi sklep wraz z moim ojcem. 

Potem  idzie  Thomas.  TeŜ  wciąŜ  mieszka  w  Kingston,  jest 
farmaceutą.  Ma  Ŝonę  i  jedno  dziecko.  Dalej  -  moja  siostra, 
Cathy. Wyszła za leśniczego i jest właśnie w ciąŜy. No i Tim- 

background image

 

my, o którym juŜ mówiłam. Jeszcze się nie oŜenił, za to nie-
ustannie prowadza się z dziewczynami. 

-

 

Mieszkałaś w małym miasteczku? 

-

 

Nie w takim znowu całkiem małym - zaprotestowała. - 

Kingston  to  jakby  brama  stanu  Nowy  Jork.  Ma  dobre  poło-
Ŝ

enie. 

-

 

Wierzę,  choć  sam  nigdy  tam  nie  byłem.  A  dlaczego 

stamtąd wyjechałaś? 

-

 

Chciałam studiować. Skończyłam szkołę w Albany, to 

sąsiednie  miasteczko,  tylko  trochę  większe.  Potem  pojawiła 
się  moŜliwość  uzyskania  stypendium  na  Uniwersytecie 
Nowojorskim, więc się zdecydowałam. Mój ojciec ciągle jesz-
cze  nie  moŜe  wyjść  ze  zdumienia.  Na  początku  nie  chciał 
się  zgodzić  na  mój  wyjazd:  byłam  jego  oczkiem  w  głowie. 
Sam  osobiście  załoŜył  zamki  w  moim  mieszkaniu.  Wydaje 
mu  się,  Ŝe  w  Nowym  Jorku  na  kaŜdym  kroku  czają  się 
zboczeńcy. 

-

 

Wcale nie  ma takiej chorej  wyobraźni. To, co  mówisz, 

wiele  mi  wyjaśnia,  ale  ciągle  jeszcze  nie  wiem,  dlaczego 
zdecydowałaś się na pracę w agencji reklamowej. 

-

 

To proste. Z powodu Fran. Mieszkałam z nią przez pe-

wien.czas  w  akademiku,  a  jak  wiesz,  Fran  nie  jest  osób 
której  moŜna  coś  wyperswadować,  jeśli  juŜ  się  przy  czym 
uprze. 

-

 

I za to ją wszyscy kochamy - westchnął znacząco Char-

lie. - A zatem, zdrowie Fran. - Podniósł swoją szklaneczkę i 
spojrzał w kierunku tańczących. 

-

 

A jak było z tobą, Charlie? To niesprawiedliwe, Ŝe teraz 

ty wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie nic. 

-

 

Ja teŜ miałem całkiem zwyczajne dzieciństwo - powie-

dział, uciekając spojrzeniem w bok. 

-

 

Sama nie wiem dlaczego, ale wydaje mi, Ŝe nie mówisz 

mi prawdy. 

background image

 

Charlie wzruszył ramionami. 
Cassie wypiła nieco piwa i przyjrzała mu się badawczo. 

-  Ja ci powiedziałam. Teraz twoja kolej - powtórzyła z na 

ciskiem. 

Charlie  zawahał  się. Powiedzieć jej? Biedna  dziewczyna 

nawet nie wie, Ŝe otwiera puszkę Pandory. Westchnął głęboko 
i przez chwilę wodził palcem po blacie stolika, jakby zastana-
wiając się, co zrobić. 

-  CóŜ mogę powiedzieć o sobie? Jestem jedynakiem. Wy 

chowywałem  się  w  Nowym  Jorku.  Zawsze  mieszkaliśmy 
w  śródmieściu.  Mieliśmy  letni  domek  w  Connecticut,  jak 
przystało  na  zamoŜnych  mieszczuchów.  Ze  szkoły  wyrzucali 
mnie cztery razy, aŜ wreszcie w piątej zrobiłem maturę. A i to 
tylko  dlatego,  Ŝe  ojciec  -  jak  podejrzewam  -  dał  łapówkę. 
Moi nauczyciele zgadzali się co do tego, Ŝe jestem zdolny, ale 
kompletnie  nieodpowiedzialny  i  wywieram  zły  wpływ  na  ko 
legów. Masz pojęcie? 

Cassie zaśmiała się. 

-

 

Próbuję  sobie  wyobrazić ciebie jako  nastolatka.  A  więc 

jesteś  synalkiem  jednej  z  tych  zamoŜnych  rodzin,  o  których 
czyta się w magazynach ilustrowanych? 

-

 

Przykro mi, Ŝe muszę ci sprawić zawód: nie jestem tak 

zupełnie typowy. Szybko wyszedłem z domu i uniezaleŜniłem 
się  całkowicie  od  rodziny.  UwaŜam  to  za  swój  największy 
Ŝ

yciowy sukces. 

W tym stwierdzeniu była jakaś gorycz i uśmiech, z jakim 

zwykle słuchała opowieści o dzieciństwie, zniknął z twarzy 
Cassie. 

-

 

A twoi rodzice? 

-

 

Rodzice? - Podniósł szklankę do ust i wypił spory łyk. 

- Chcesz, Ŝebym ci opowiedział o Sylvii i Charlesie Benning-
tonie  Whitmanach...  -  powiedział  w  zamyśleniu.  Im  mniej, 
tym lepiej, zdecydował po chwili. - No cóŜ... Oboje są psy- 

background image

 

chiatrami. Bardzo wziętymi. Odnieśli sukces zawodowy i, co 
za  tym  idzie,  są  zamoŜni  i  mają  silną  pozycję.  Ojciec  jest 
freudystą, a matka zawsze skłaniała się ku behawioryzmowi 
w wydaniu Skinnera. To moŜe ci dać obraz, jak byłem wycho-
wywany.  Pobrali  się  późno,  spłodzili  mnie  jeszcze  później. 
Myślę,  Ŝe  moje  urodziny  były  dla  nich  niespodzianką.  Oni 
lubią dzieci, ale tylko teoretycznie. 

Parokrotnie  dali  mu  do  zrozumienia,  Ŝe  przytrafił  się  im 

całkiem  nie  zaplanowany,  ale  teraz  głośno  tego  nie  powie-
dział.  Znowu  dłuŜszą  chwilę  siedział  w  milczeniu,  bełtając 
piwo w pustej juŜ prawie szklance. 

-  Nie mieli dla mnie zresztą zbyt  wiele czasu. Ich Ŝycie 

małŜeńskie było, powiedzmy... - zawahał się, szukając słowa 
- dosyć burzliwe. Coś w rodzaju małŜeństwa Liz Taylor z Ri- 
chardem Burtonem. Nawet rozwiedli się, a potem pobrali po-
nownie. Był taki rok, Ŝe nieustannie tylko spotykali się z ad-
wokatami - kaŜde ze swoim.  Chyba dalej są małŜeństwem; 
ale poniewaŜ dawno z nimi się nie widziałam, więc głowy nie 
dam - uśmiechnął się z przymusem. 

Cassie równieŜ się uśmiechnęła. W jego opowieści nie by-

ło  nic  wesołego,  nie  chciała  jednak,  aby  jej  ponura  mina 
utwierdzała go w przekonaniu, jak bardzo nieszczęśliwe było 
jego dzieciństwo. 

-  Ale  najzabawniejsze  jest  to  -  ciągnął  dalej  -  Ŝe  oboje 

uwaŜali,  Ŝe  powinienem  poddać  się  psychoanalizie.  Zresztą 
nadal tak uwaŜają. 

Potrafił  to  juŜ  teraz  dobrze  sobie  wytłumaczyć:  oboje 

chcieli zepchnąć cięŜar jego wychowania na kogoś innego. Po 
latach widział to z całą ostrością. 

-  Jak więc widzisz, moje dzieciństwo to nie była idylla. 

I  chyba  jakoś  mnie  naznaczyło.  Ja  wiem,  Ŝe  ze  mnie  lekko- 
duch.  kobieciarz,  Ŝe  niczego  nie  traktuję  powaŜnie.  Taki  juŜ 
jestem. Pewnie jestem najgorszym facetem, z jakim kiedy- 

background image

 

kolwiek  rozmawiałaś.  Twój  ojciec  byłby  przeraŜony,  gdyby 
wiedział, z kim się zadajesz. I co gorsza, miałby chyba rację. 
Charlie  nie  powiedział  o  sobie  i  swojej  przeszłości  wszy-
stkiego, ale doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe wyjawił Cassie 
więcej niŜ jakiejkolwiek innej kobiecie. Przynajmniej do dnia 
dzisiejszego. Czuł ulgę, jednocześnie był zmieszany. Dopijał 
teraz piwo i patrzył uparcie w stół.    - Teraz sama widzisz, 
jak róŜne moŜe być dzieciństwo 
-  podsumował. 

Ze współczuciem połoŜyła dłoń na jego ręce. 
-  Ja wcale nie uwaŜam cię za potwora. Przeciwnie, wyda 

jesz mi się całkiem miły. 

 - Miły? - Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Nie dotarło do 
ciebie to, co ci opowiedziałem? Dostrzegam u  ciebie bardzo 
silną  potrzebę  wiary  w  przyrodzoną  dobroć  ludzi,  droga 
panno Armstrong - uśmiechnął się z przekąsem. - Wolałbym, 
Ŝ

ebyś traktowała moje ostrzeŜenia powaŜnie - dorzucił, posy-

łając jej znaczące spojrzenie. 

-  Ale dlaczego mam być przesadnie ostroŜna? 

 - Ktoś moŜe cię zranić. Sama się przekonasz. 

sn - Zawsze jest jakieś ryzyko. śycie niesie rozmaite niebez-
pieczeństwa - stwierdziła, rozkładając ręce, i zaraz zawsty-
dziła ją banalność tej uwagi. Komu to mówię? - przemknęło 
jej przez głowę. - Mówisz jak ktoś, kto nigdy naprawdę się 
nie sparzył... 

-  Pokiwał  głową.  -  Ale  po  co  prowadzimy  takie  powaŜne 
rozmowy?  Jest  przecieŜ  piątek  wieczór.  To  wszystko  przez 
ciebie. - Spojrzał na nią z udanym wyrzutem. - Chyba muszę 
cię upić. 
Wziął dzban z piwem i napełnił jej szklankę.  - Napijmy się, 
bo zacznę opowiadać o moich ekscesach z czasów 
dzieciństwa. 

Nie protestowała, kiedy nalewał: mimo Ŝe mówił o spra- 

background image

 

wach  bardzo  osobistych,  nie  czuła  się  wcale  zakłopotana. 
Wyczuwała, Ŝe  mają dobry kontakt, jak  moŜe  nigdy dotąd. 
Nie chciała, aby tak dobrze zapowiadająca się rozmowa zmie-
niała się w jakiś błahy flirt. 

-

 

Słuchałam cię bardzo uwaŜnie i nadal utrzymuję, Ŝe je-

steś całkiem sympatycznym facetem - uśmiechnęła się. - Sam 
wiesz dobrze, jak bardzo mi pomogłeś z Vince'em. A teraz 
robisz coś dobrego dla Fran i Joe. To chyba wszystko coś 
znaczy? 

-

 

OtóŜ mylisz się - wycedził. 

Niespodziewanie ujął jej podbródek i przyciągnął do sie-

bie, zaglądając jej prosto w twarz. Miał teraz przed sobą czy-
ste, niebieskie oczy. Przez chwilę wpatrywał się w nie w mil-
czeniu. ZauwaŜył, Ŝe na policzki Cassie wypełza rumieniec,. 
Musnął palcem po zaróŜowionym policzku. 

-  Nigdy nie zrobiłem w Ŝyciu niczego bez powodu. 
Cassie poczuła lekkie mrowienie na karku; napięcie, jakie 

zawsze  wyczuwała  między  nimi  obojgiem,  przybrało  postać 
podniecającego dreszczu. Wnętrze lokalu zasnuła mgła. Miała 
teraz przed sobą tylko jego twarz, oczy wpatrujące się z nią 
z intensywnością, która budziła lęk i fascynację. 

-

 

Widzę, Ŝe znowu robisz się zła - powiedział z uśmiechem. 

-

 

Wcale nie. 

Wypowiedziała to niemal bezgłośnie. Czuła, Ŝe traci pano-

wanie nad sobą. Chwytając głośno powietrze niczym tonący, 
wyszeptała: 

-  I co zamierzasz teraz zrobić? 

PrzybliŜył  swoją  twarz  tak  blisko,  Ŝe  poczuła  na  ustach 

jego gorący oddech. 

-  Zamknij oczy, bo mam zamiar cię pocałować. 
Wiedziała, Ŝe jeśli to zrobi, przepadnie. Nie mogła jednak 

zdobyć się na protest. Była jak w letargu. 

Wyrwał ją z niego głos Fran.

 

 

background image

 

-  Słuchajcie no, wy dwoje. Idziemy stąd! 
Nastrój  prysł.  Charlie  i  Cassie  jak  na  komendę  odsunęli 

głowy od siebie. 

-

 

Ona powinna reklamować budziki - warknął Charlie. 

-

 

Jest jak anioł stróŜ - roześmiała się Cassie z przymusem. 

Ten ton przymusu w głosie Cassie nie uszedł jego uwagi. 

Charlie  skrzywił  się  z  satysfakcją.  Jej  niezadowolenie  tym 
razem przynajmniej korespondowało z jego poŜądaniem. 

-  Coś mi się zdaje, Ŝe twoja przyjaciółka mnie nie lubi. 
Fran do tej pory nie miała ochoty przekomarzać się z Char- 

liem ani wdawać się w utarczki słowne, ale słysząc tę uwagę, 
zmieniła  decyzję.  W  taksówce  zarządziła  taki  kurs,  by  naj-
pierw wysadzić Joe i Cassie i zostać z Charliem sam na sam. 

-  Do zobaczenia - szepnęła Cassie, gdy Charlie wysiadł 

z taksówki, by podprowadzić ją do bramy. - Postaram się przy 
najbliŜszej  okazji  jakoś  dać  do  zrozumienia  Fran,  by  raczej 
pilnowała swego nosa, ale wiesz, jaka ona jest... 

 -  Pamiętaj:  jesteś  mi  winna  randkę!  Mam  nadzieję,  Ŝe  po 

tym, co ci o sobie opowiedziałem, nie będziesz mnie unikać? 

-  Nie  ma  obawy.  -  Uśmiechnęła  się  serdecznie.  -  Tak  ła 

two się teraz ode mnie nie odczepisz. 

Miał wielką ochotę ją pocałować, ale coś w jej oczach go 

powstrzymało. 

-

 

To był bardzo miły wieczór - powiedział i uśmiechnął 

się. Nie musiał niczego udawać - naprawdę tak uwaŜał. 

-

 

Bardzo miły - zgodziła się Cassie. 

 Mimowolnie  postąpili  ku  sobie,  stali  teraz  bardzo  blisko 
siebie, niemal się dotykając. Znowu poczuł poŜądanie i znowu 
powróciła natrętna myśl, by jednak ją pocałować. 

-

 

Charlie! - Z taksówki dobiegł okrzyk Fran. 

-

 

Co za potwór - westchnął Charlie. - A zatem do naszego 

spotkania we dwoje. 

background image

 

Cassie uśmiechnęła się niepewnie. 
-  Jeśli starczy ci cierpliwości, by się na nie doczekać. 
Wszyscy spece od reklamy wiedzą, Ŝe najlepszą formą 

obrony jest szybki atak: równieŜ Charlie, gdy juŜ znalazł się 
na powrót w taksówce, postanowił wziąć byka za rogi. 

-

 

No więc co takiego chciałabyś mi powiedzieć, Fran? - 

zapytał, zdobywając się na uprzejmy ton. 

-

 

W co ty grasz, Charlie? - warknęła Fran z tylnego sie-

dzenia. 

-

 

O co ci chodzi, Fran? 

-

 

JuŜ ty dobrze wiesz. Te miny niewiniątka zachowaj dla 

swoich nimfetek. Ja się nie dam nabrać. 

-

 

Taka z ciebie twarda sztuka? - Charlie poczuł, Ŝe wzbie-

ra w nim irytacja. 

-

 

ś

ebyś wiedział. Przeszłam twardą szkołę Ŝycia, podob-

nie jak ty. Ale Cassie jest jak dziecko.

 

 

-

 

Wiedziałem, Ŝe zaraz padnie to imię. Jesteś jej aniołem 

stróŜem? 

-

 

Aniołem  stróŜem  nie,  ale  przyjaciółką  -  tak.  I  jako  jej 

przyjaciółka mówię ci: zostaw ją w spokoju. Znajdź sobie inną 
ofiarę. Ona nie jest dla ciebie. 

Charlie ledwo mógł zapanować nad gniewem. MoŜe dlate-

go wyrzucił z siebie to, co myślał naprawdę. 

-  OtóŜ ja teŜ ją lubię, Fran. Wiem, Ŝe mi nie wierzysz, ale 

tak właśnie jest. 

Fran popatrzyła na niego zimnym wzrokiem. Zdawało mu 

się,  Ŝe  jej  spojrzenie,  choć  nieprzyjazne,  straciło  na  stanow 
czości.

 

qa 

-  Mam nadzieję, Ŝe wiesz, co robisz - powiedziała sucho. 
Tak, wiedział. Akurat to wiedział bardzo dobrze. 

background image

ROZDZIAŁ

 

5

 

Kilkanaście  dni  później,  gdy  podmuchy  zimowego  wiatru 

natarły na wieŜowce Manhattanu, Charlie wszedł do gabinetu 
Cassie. Zaabsorbowana pracą, gryzła długopis. Widok ten tak 
wzruszył Charliego, Ŝe zachodząc ją po cichu z boku, pocało-
wał leciutko w policzek.   Poderwała głowę. 

-  Charlie? A ty skąd się tu wziąłeś? 

-  Zabawne. Zawsze to samo pytanie zadawali mi rodzice 

-  zaśmiał  się,  przysiadając  na  krawędzi  biurka.  -  A  gdy  juŜ 
mowa o rodzicach: powiedz, jak się udało rodzinne przyjęcie? 
 Samo  jego  wspomnienie  sprawiło,  Ŝe  twarz  Cassie  rozpro 
mienił uśmiech. 

-  Było  bardzo  udane.  Tim  zwycięsko  zakończył  egzami 

ny. Myślę, Ŝe rodzice odetchnęli z ulgą. 

 - To świetnie - pokiwał głową. 

Cassie  spojrzała  na  niego  uwaŜnie.  JuŜ  sam  jego  widok 

sprawił  jej  przyjemność.  Był,  jak  to  on  zwykle,  w  dŜinsach, 
skórzanych butach z cholewkami za kostkę i w zielono-czer-
wonej koszulce z napisem „Czemu nie?". 

-  Domyślasz się, po co przyszedłem? Odebrać swój dług 

-  oznajmił.  -  Jesteś  mi  ciągle  winna  randkę.  A  zatem  dziś 
wieczorem? Nie przyjmuję do wiadomości Ŝadnej odmowy... 

background image

 

- Gestem dłoni oznajmił zamknięcie dyskusji. - Pomyślałem 
sobie, Ŝe moglibyśmy pojechać na plaŜę. 

-

 

Na  plaŜę?  W  lutym?  -  Spojrzała  w  okno.  -  Zobacz, 

przecieŜ pada śnieg z deszczem. 

-

 

Owszem, pada. - Schwycił ją za przegub. - A taka pogo-

da zaprasza, by  zaszyć  się  w  jakimś  ciepłym,  cichym  kątku 
osłoniętym od wiatru. Rozumiesz: to wymusza ten poŜądany 
bliski kontakt, o którym juŜ kiedyś mówiłem. 

Cassie  słuchała  z  rozbawieniem,  ale  kiedy  skończył,  po-

kręciła głową. 

-  Ale ja juŜ umówiłam się na dzisiejszy wieczór! 
Westchnienie, jakie wydał z siebie, musiało być słychać na 

całym Manhattanie. SkrzyŜował ręce na piersiach i spojrzał na 
nią z wyrzutem. W jego oczach były Ŝal i determinacja. 

-

 

Kto  tym  razem  jest  tym  szczęśliwcem?  Ten  profesor,? 

Brat? A moŜe dziś spotykasz się z siostrą? 

-

 

Nie zgadłeś. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki uczę. 

Charlie zdawał się całkiem zbity z tropu. Gdyby powie-

działa,  Ŝe  leci  wieczorem  na  KsięŜyc,  miałby  chyba  mniej 
zdziwioną minę. 

-  Uczysz? 

Teraz z kolei jego spojrzenie powędrowało za okno. 

-  Wieczorem? 

Widząc  jego  osłupiałą  minę,  Cassie  nie  mogła  powstrzy-

mać się od uśmiechu. 

-  Nie  uczę dzieci, tylko dorosłych. Uczę angielskiego na 

kursach wieczorowych w City College. 

AŜ gwizdnął z przejęcia.     '

 

 

-

 

Proszę, proszę. MoŜna by cię stawiać za wzór. To co ty 

robisz w chwilach wolnych? Współpracujesz z Matką Teresą? 
SłuŜysz do mszy przebrana za chłopca? 

-

 

Przestań ze mnie Ŝartować. 

Wydawało mu się, Ŝe dla niego, trzydziestosześcioletniego 

background image

 

męŜczyzny, kobiety przestały być tajemnicą, ale Cassie Arm-
strong  ciągle  go  zaskakiwała.  Była  inna  niŜ  wszystkie  jego 
znajome.  Nie  była  ani  typem  dziecka,  ani  lalki,  ani  nudnej 
kury domowej, ani zimnej profesjonalistki goniącej za karierą 
nie pasowała do Ŝadnej ze znanych  mu  kategorii. W  niczym 
nie przypominała mu nauczycielki - a ten rodzaj kobiet szcze-
gólnie dobrze zapamiętał ze swoich szkolnych czasów. Dlate-
go  był  teraz  tak  zdziwiony.  Z  kaŜdym  tygodniem  bardziej 
przekonywał się, Ŝe Cassie Armstrong jest kobietą jedyną w 
swoim  rodzaju:  potrafi  być  powaŜna,  a  zarazem  ma  wielkie 
poczucie humoru, jest piękna i elegancka w jakiś szczególny, 
wytworny sposób. Charlie najchętniej adorowałby ją od rana 
do  wieczora.  Była  niepowtarzalna,  poza  jakąkolwiek  klasyfi-
kacją, i to moŜe stanowiło dla niego najsilniejszy bodziec, a 
raczej wyzwanie. 

-  Mam  dwie  godziny  zajęć  i  chyba  nie  będzie  juŜ  ci  się 

chciało zapraszać mnie na drinka tak późnym wieczorem? 

Sama była zaskoczona swoimi słowami. Nie Ŝeby powiedziała 

rzecz  niewłaściwą:  zdawała  sobie  sprawę,  Ŝe  dziś  kobieta  moŜe 
spokojnie zaproponować coś podobnego męŜczyźnie. Jednak po 
zajęciach wracała dość zmęczona i teraz była zdziwiona tą swoją 
nagłą gotowością do wieczornych eskapad. 

Charlie był nie mniej zdziwiony. Teraz z kolei on poczuł, 

Ŝ

e serce zaczyna mu bić mocniej. 

-

 

Czy ja dobrze słyszę? Chcesz, Ŝebyśmy umówili się na 

wieczór? I do tego późny? No nie wiem... - udał zasępione-
go.  -  Muszę  się  chwilę  zastanowić.  Rozumiesz,  Ŝe  to  dość 
nieoczekiwana propozycja...  A poza tym,  muszę ci się przy-
znać, Ŝe nie umawiałem się do tej pory z Florence Nightingale, 
Clarą Barton i Joanną d'Arc w jednej osobie. 

-

 

Trudno. Zapomnij o tym, Charlie. Ja nic nie mówiłam, 

zgoda?  -  Uśmiechnęła  się,  wstając  od  biurka  i  sięgając  do 
szafy po płaszcz. 

background image

 

Charlie, równieŜ śmiejąc się, podszedł, by jej pomóc. 

-

 

Mam pewien pomysł. Pójdę z tobą na zajęcia. 

Cassie zamarła. 
-

 

Będziesz przysłuchiwał się, jak prowadzę lekcję? 

-

 

Nie martw się. Nie będę przeszkadzał. 

Nie  o  to  jej  chodziło.  Obawiała  się,  Ŝe  w  jego  obecności 

będzie  spięta.  Co  prawda,  miała  juŜ  duŜą  rutynę,  mogłaby 
zaryzykować. 

Charlie widział, Ŝe bije się z myślami. 
-  Co ci szkodzi? A po drodze moglibyśmy porozmawiać 

na temat strategii, jaką przyjmiemy w kampanii reklamowej 
dla Majik Toys - nęcił. 

Spojrzała na niego z niedowierzaniem. 

-  Chcesz rozmawiać o strategii po godzinach pracy? Czy 

ja się przesłyszałam? Bujać to my, ale nie nas, Whitman. 

Charlie jednak uznał to za zgodę i zanim się zorientowała, 

juŜ wychodzili razem z agencji. 

-

 

Chyba nie twierdzisz, Ŝe się nie przykładam do roboty 

nad  tym  projektem?  Siedzę  nad  nim  ostatnio  nie  mniej  od 
ciebie  Sama  przyznaj!  Powinni  mi  dać  premię!  -  perorował, 
otwierając przez nią drzwi. 

-

 

Dobrze juŜ, dobrze - machnęła ręką, jakby się opędzała 

od dokuczliwej muchy. - Przyznaję. 

Znaleźli się na ulicy tuŜ przy zejściu do metra. 

-  Potrafisz  tak  odkręcić  kota  ogonem,  Ŝe  wolę  juŜ  się 

zgodzić niŜ wdawać z tobą w dyskusję - powiedziała. - I jak 
będziesz  siedział  w  ławce,  to  przynajmniej  nie  będziesz  stra 
szyć w mieście. To ja powinnam dostać nagrodę od burmistrza 
- uśmiechnęła się. 

Siedział w ostatniej ławce i widział, Ŝe się denerwuje. Ła-

pał od czasu do czasu spojrzenia, jakie rzucała ukradkiem w 
jego stronę. Dopiero po jakimś kwadransie jego obecność 

background image

 

przestała jej przeszkadzać. Charlie patrzył i z kaŜdą chwilą 
nabierał dla niej respektu. 

Miała osiemnastu uczniów. W  większości byli to dorośli. 

Zwłaszcza oni przykładali się do nauki. Z uwagą śledzili jej 
słowa i wykonywali polecenia. 

-  Dziękuję panu, panie Nguen - zwróciła się do Wietnam 

czyka, jak mógł wnosić z wyglądu. - A teraz, niech mi ktoś 
odpowie  na  pytanie  „Jak  się  pan  miewa?"  Jakiego  zwrotu 
uŜywamy najczęściej? 

Lekcja toczyła się z oŜywieniem. Cassie pozwalała sobie 

od czasu do czasu na jakiś Ŝart, nigdy jednak nie kpiła z ucznia 
dukającego czy biedzącego się z angielską składnią. 

Charlie  przysłuchiwał  się  temu  ze  szczerym  zacieka-

wieniem. 

-  Jesteś  dobrym  nauczycielem  -  orzekł,  gdy  juŜ  wra 

cali metrem po zajęciach. - Naprawdę, to nie jest czczy kom 
plement. 

Spodziewał  się,  Ŝe  będzie  się krygowała,  albo  nawet  za-

przeczy, tymczasem Cassie spojrzała mu spokojnie w oczy i 
powiedziała: 

-  Wiem  o  tym.  Bardzo  lubię  uczyć.  Tak  naprawdę,  ci  lu 

dzie dają mi  więcej, aniŜeli ja im  mogę ofiarować. Dają mi 
poczucie, Ŝe robię coś prawdziwego i poŜytecznego. To coś 
zupełnie innego niŜ praca w reklamie. 

Charlie popatrzył na nią z udaną naganą. 
-  UwaŜasz, Ŝe praca w reklamie jest jakimś niegodnym 

" zajęciem? 

-  W kaŜdym razie na pewno nie jest to chirurgia mózgu 

- zareplikowała. 

-  Dlaczego więc nie uczysz w pełnym wymiarze godzin, 

 na etacie? 

Na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmieszek. 
-  Kto wie? MoŜe któregoś dnia naprawdę tak zrobię? Jak 

background image

 

spłacę studia... Uczenie jest miłym zajęciem, ale, jak wiesz, 
nie najlepiej opłacanym. Musiałabym zresztą zrobić doktorat, 
a na razie nie mam ochoty przesiadywać w bibliotekach. Chcę 
trochę poznać Ŝycie. 

Charlie bawił się kosmykiem jej włosów i wpatrywał się 

w nią bezustannie. 

-

 

To się dobrze składa, bo akurat znam kogoś, kto mógłby 

ci w tym pomóc. 

-

 

Naprawdę? 

Pociąg stanął i w chwilę później wyszli w zimowy chłód. 

Przez zatłoczone i mokre od topniejącego śniegu ulice przeta-
czał się kolorowy tłum. Było wpół do dziesiątej. Na wysoko-
ś

ci  Pięćdziesiątej  Siódmej  Ulicy  zdecydował  się  wziąć  ją  za 

rękę. Dla kogoś postronnego musimy  wyglądać jak małŜeń-
stwo,  pomyślała  Cassie.  Poznała  go  zaledwie  dwa  miesiące 
temu,  ale  miała  wraŜenie,  Ŝe  zna  go  od  wieków.  Nigdy  nie 
czuła takiej bliskości z Ŝadnym z męŜczyzn. Nawet ze swym 
kochankiem z czasów studiów, o Jeffie juŜ nie wspominając. 
Charlie  był  zupełnie  inny.  Lubiła  jego  towarzystwo,  lubiła 
spędzać z nim czas, słuchać jego Ŝartów. Nawet jeŜeli niektóre 
wprawiały  ją  w  zakłopotanie.  Miłe  zakłopotanie,  dodała  w 
myślach.  Był  taki  błyskotliwy  i  taki  nieobliczalny...  To 
moŜe najbardziej jej się w nim podobało. 

-  A ty jak trafiłeś do reklamy? 

Charlie odchylił swoją znoszoną, skórzaną kurtkę i wska-

zał napis na koszulce. 

-

 

„Czemu nie reklama"? - zapytał i wzruszył ramionami. 

-

 

To twoja Ŝyciowa filozofia? Czemu nie? Twoja recepta 

na wszystko? 

Gdy zatrzymali się przed wejściem do jej domu, połoŜył jej 

ręce na ramionach. Z błyszczącymi oczami i zaczerwieniony-
mi policzkami wyglądała niemal jak mała dziewczynka. Zno-
wu poczuł ochotę, by ją pocałować. 

background image

 

-  A masz lepszą? 
Jeszcze  do  niedawna  zaczęłaby  się  z  nim  sprzeczać,  ale 

teraz skłonna była sądzić, Ŝe moŜe ma rację. Czasem przycho-
dzi w Ŝyciu taka chwila, Ŝe trzeba wskoczyć obiema nogami 
w niewiadome. Czuła, Ŝe dla niej właśnie nadeszła, 

-

 

Więc jak? Przyjmujesz moje zaproszenie na drinka? 

-

 

Jasne - odpowiedział skwapliwie. 

Kiedy  stali,  czekając  na  windę,  przyglądał  jej  się  ukrad-

kiem.  Była    jakaś  inna  niŜ  zwykle.  Jakby  rozluźniona, 
pogodna  i  pewna  siebie.  Tak  jak  ktoś  po  podjęciu  waŜnej, 
choć niełatwej decyzji. 

Oparty o ścianę, z rozbawieniem obserwował, jak otwiera 

trzy potęŜne zamki. 

-  Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Całą noc. 
Szamocząc się z zamkiem, lekkoodwrócona. mogła ukryć 

rumieniec. Czym skończy się ten dzisiejszy wieczór? 

-  Rozgość się - powiedziała, kiedy juŜ drzwi ustąpiły i za 

paliła światło. Charlie ruszył we skazanym kierunku. 

Mieszkanie  wyglądało  dokładnie  tak,  jak  sobie  wyobraŜał. 
Było zadbane tak jak jego właścicielka, ale nie sterylne. Miało 
w sobie coś przytulnego, moŜe przez zauwaŜalną w nim czyjąś 
obecność,  czyli  odrobinę  bałaganu,  który  nadał  wnętrzu 
charakter.  Nie  tak  jak  maszyna  do  mieszkania  moich  rodzi-
ców, pomyślał Charlie. Na tapczanie okrytym indiańską kapą 
leŜała wzorzysta poduszka. Na parapetach znajdowały się roz-
maite rośliny, pół ściany zajmowała półka z ksiąŜkami i płyta-
mi.  W  rogu  pokoju  stało  wiekowe  pianino.  Znad  pianina 
uśmiechała  się  do  niego  rodzina  Armstrongów.  Natychmiast 
teŜ  zauwaŜył,  Ŝe  w  mieszkaniu  nie  było  śladów  męŜczyzny. 
Cassie  odwiesiła  swój  płaszcz  i  kurtkę  Charliego  do  szafy. 
Widok jego zniszczonej, w niektórych miejscach juŜ poprze-
cieranej kurtki niemal ją rozczulił. Uśmiechnęła się do siebie. 
Przy swoich zarobkach mógł sobie pozwolić na nową. JuŜ 

background image

 

kiedyś  przy  innej  okazji  zauwaŜyła,  Ŝe,  w  odróŜnieniu  od 
swoich kolegów z agencji, Charlie nie przywiązywał przesad-
nej wagi do rzeczy. I za to go takŜe lubiła. 

-

 

Czego się napijesz? MoŜe być piwo albo wino? 

-

 

Niech będzie piwo - odpowiedział, stojąc przed jej bib-

lioteką. KsiąŜki zawsze duŜo mówią o właścicielu. W jej do-
mowym księgozbiorze trudno było dopatrzyć się jakiegoś klu-
cza. W tym sensie rzeczywiście dobrze oddawał on charakter 
Cassie. Obok tomów klasyków stały popularne czytadła. Jed-
na  z  ksiąŜek  szczególnie  rzucała  się  w  oczy.  Był  to  wybór 
poezji  Roberta  Frosta.  Wyjął  ją  z  półki  i  zaczął  wertować. 
KsiąŜka nosiła wyraźne ślady czytania, w środku tkwiły licz-
ne  zakładki,  a  przy  jakimś  wierszu  był  nawet  niewyraźny, 
zrobiony najpewniej ręką Cassie, dopisek. 

OdłoŜył tom, gdy weszła do pokoju. ZauwaŜył jej zdziwio-

ne spojrzenie. 

-

 

Nie  patrz  tak  na  mnie.  UŜywam  głowy  nie  tylko  do 

wymyślania hasełek reklamowych. Poza tym nie zapominaj, 
Ŝ

e chodziłem aŜ do pięciu szkół, więc jakieś nawyki mi jesz-

cze pozostały. 

-

 

Nie o to chodzi. - Cassie doskonale zdawała sobie spra-

wę, Ŝe Charlie jest bardzo inteligentny,  moŜe  nawet bardziej 
inteligentny niŜ ona. A juŜ z pewnością ma bogatszą wyobraź-
nię językową. Tego mu rzeczywiście zazdrościła. - Nie przy-
puszczałam, Ŝe czytujesz poezje. Frost to mój ulubiony autor. 

-

 

Popatrz tylko:  mój takŜe. Jaki ten świat  mały, prawda? 

MoŜe jednak mamy coś ze sobą wspólnego, jak sądzisz? 

Była  tego  pewna.  Ale  postanowiła  trochę  się  z  nim  po- 

droczyć.

 

 

-

 

Niby co takiego, jeśli nie liczyć wierszy pewnego poety? 

-

 

Na  przykład  oboje  lubimy  piwo.  Skoro  o  tym  mowa: 

napiłbym się chętnie.

 

 

-

 

Chodź do kuchni. Wstawiłam je na chwilę do lodówki? 

background image

 

Charlie ruszył za nią. 
-

 

Jaki tu porządek. - Rozejrzał się wokół. - Nie, zamiło-

wanie do porządku na pewno nie jest tym, co nas łączy. 

-

 

Wiem,  wiem.  Byłam  przecieŜ  w  twoim  pokoju  biu-

rowym. 

Postanowił skorzystać z okazji. 
-

 

To jeszcze nic. Musisz zobaczyć moje mieszkanie. 

Cassie zatrzymała się w pół kroku. 
-

 

Czemu nie? Ciekawa jestem, jak mieszkasz. 

Charlie nie posiadał się ze zdumienia. Czy ona powiedziała 

to naprawdę, czy usłyszał te słowa we własnej wyobraźni? 

-  Zdajesz sobie sprawę? Po raz pierwszy jesteśmy sami. 

Tylko ty i ja. 

Cassie otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej dwie butelki 

piwa. 

-  Tak.  Wiem  -  powiedziała  cicho.  Wyjęła  z  szuflady 

otwieracz i zdjęła kapsle. 

Charlie spojrzał na nią uwaŜnie. 

-  Czyja cię denerwuję? 

Cassie odwróciła głowę w jego stronę. 

-

 

Nie. 

-

 

Pewnie czasami najchętniej dałabyś mi takiego kopa, Ŝe 

skonałbym z głodu w powietrzu? 

Roześmiała  się.  Charlie  objął  ją  w  talii  i  przyciągnął  do 

siebie. Pochylił głowę i zanurzył usta w jej włosach. Czuł ich 
miodowy  zapach,  zapach  łąki  rozgrzanej  słońcem  letniego 
popołudnia. 

-  Tym razem Fran nie przyjdzie ci na pomoc - szepnął jej 

do ucha. 

   - MoŜe wcale nie chcę pomocy? 

Obróciła  się  w  jego  ramionach  i  stanęli  teraz  twarzą  w 

twarz.  Tylko  na  to  czekał.  Przywarł  ustami  do  jej  ust.  Cassie 
poczuła, Ŝe traci nad sobą panowanie. Znalazła się całkowicie 

background image

 

we  władzy  jakiejś  nieznanej  siły.  Po  raz  pierwszy  w  Ŝyciu 
zlekcewaŜyła  głos rozsądku  i poddała  się  czemuś,  co  wpra-
wiało ją w popłoch i czego zarazem wyczekiwała z takim utę-
sknieniem. 

Charlie  całował  teraz  delikatnie  jej  usta  i  przeczesywał 

palcami włosy. Poczuła, Ŝe uginają się pod nią kolana. Pragnę-
ła  go  bardziej,  niŜ  mogła  przypuszczać.  Rozchyliła  wargi  i 
pozwoliła, by językiem wdarł się w jej usta. Całowali się jak 
szaleni; od czasu do czasu wyrywał jej się tylko cichy jęk. 

To  Charlie zakończył  ten długi  seans: odrzucając  głowę, 

zajrzał jej oczy. 

- Warto było czekać - powiedział zadyszanym głosem. 
Nie miała doświadczenia w miłosnej grze, ale instynktow-

nie wiedziała, Ŝe nie kłamie. 

Nie mogła powiedzieć, Ŝe go kocha. Nie wierzyła w miłość 

od pierwszego wejrzenia. Miłość była dla niej jak owoc, który 
dojrzewa, musi znaleźć swój czas. Wiedziała teŜ, Ŝe byłoby z jej 
strony naiwnością sądzić, Ŝe to, co on czuje do niej, to miłość. Ale 
coś  jej  podpowiadało,  Ŝe  ma  przed  sobą  męŜczyznę,  którego 
mogłaby pokochać. Na samą myśl o tym uśmiechnęła się. 

On  równieŜ  był  zmieszany:  raz  jeszcze  go  zaskoczyła. 

Całowała się z nim z zapamiętaniem, o jakie by jej nigdy nie 
posądził. Miał ogromną ochotę pójść z nią do łóŜka i robić to 
wszystko, co robił zwykle z tak  wieloma kobietami, a zara-
zem nie potrafił myśleć o niej inaczej jak z tkliwą czułością. 
Nie  kochał  jej,  ale  czuł,  Ŝe  mógłby  ją  pokochać.  1  ta  myśl 
trochę go trwoŜyła. 

Nie  tego  przecieŜ  chciał.  Nie  chciał  zmian  i  niepotrzeb 

nych  komplikacji.  śył  trzydzieści  sześć  lat  jak  wolny  ptak 
i nie zamierzał wchodzić do klatki. Miłość oznacza cierpienie 
- taką wiedzę wyniósł z domu rodzinnego, z ksiąŜek, z obser 
wacji Ŝycia znajomych. Nie, nie warto kochać. Romans z Cas- 
sie moŜe go wpędzić w tarapaty.

 

 

background image

 

Zdjął dłonie  z ramion  Cassie i  odsunął  się  na bezpieczną 

odległość.  Wbił  ręce  w  kieszenie  dŜinsów.  Spojrzał  w  bok, 
jakby czegoś szukał. 

-  Chyba  muszę  juŜ  iść  -  powiedział  z  niewyraźnym 

uśmiechem. 

Nie patrzył na nią, ale czuł, Ŝe wprawił ją w zdziwienie i 

zakłopotanie. 

-

 

Jeszcze przecieŜ całkiem wcześnie... 

-

 

Nie chciałem o tym mówić, ale jakoś marnie się dzisiaj 

czuję - skłamał. - Wczoraj zarwałem noc, pewnie dlatego. 

Ruszył do drzwi. Kłamał, ale w tej samej chwili poczuł się 

rzeczywiście  źle.  Nagle  zdał  sobie  sprawę,  Ŝe  robi  mu  się 
słabo  i  Ŝe  zaczyna  się  pocić.  Klaustrofobia,  przypadłość,  na 
którą  cierpiał  i  która  juŜ  zdawała  się  prawie  zaleczona,  ode-
zwała  się  znowu.  Charlie  zdenerwował  się.  Chciał  jak  naj-
szybciej znaleźć się na zewnątrz. 

Z zatroskaną miną, bo rzeczywiście wyglądał kiepsko, po-

dała mu kurtkę. 

-

 

Nic lepiej? 

-

 

To przejdzie - machnął ręką w drzwiach. I rzeczywiście 

przeszło, gdy tylko znalazł się na ulicy. 

Przez następne dni starał się naprawić gafę. Zachodził do 

niej do pokoju, Ŝartował, prawił komplementy jak kiedyś. Ale 
w  tym  wszystkim  był  jakiś  dystans,  co  wyczuwała.  Trakto-
wał ją jak dobry kolega, przyjaciel nawet, ba! - starszy brat. 
W tym, co mówił i co robił, nie było juŜ tego podtekstu, który 
sprawiał,  Ŝe  czuła  się  uwodzona  i  zdobywana.  A  moŜe  to 
wszystko tylko jej się zdawało? MoŜe było tworem jej imagi-
nacji, Ŝyczeń i nadziei? W kaŜdym razie od tamtego wieczoru 
-był inny. Miły, ale inny. 

W pierwszej chwili jego dziwne zachowanie zaskoczyło 

ją  i  nie  potrafiła  go  sobie  wytłumaczyć.  Odtwarzała  w 
myślach tę scenę dziesiątki razy i zadawała sobie pyta- 

background image

 

nie,  czy  nie  zrobiła  niechcący  czegoś,  co  mogło  go  obrazić 

czy  zrazić  do  niej.  śaden  powód  nie  przychodził  jej  do 

głowy. 

- Co się dzieje, Charlie? -. spytała go któregoś dnia, gdy 

z wymuszoną wesołością opowiadał jej najnowszy dowcip. 

- Jak to: co się dzieje? - wzruszył ramionami. - Dłaczego 

by się coś miało dziać? Czemu znowu masz taką zmartwioną 
minę? - Chariie przeszedł do ataku. - UwaŜaj, bo ci się poro-
bią zmarszczki! 

Nie miała ochoty na takie zabawy. 

- Wydaje mi się, Ŝe powinniśmy porozmawiać. MoŜe dziś 

wieczorem? 

Przez chwiłę jakby się wahał. 

- Czemu nie? Wybieramy się dziś w kilka osób do baru. 

MoŜe pójdziesz z nami. Chodź, będzie fajnie! 

Cassie pokręciła przecząco głową. Nie o to jej chodziło. Z wolna 
narastały w niej rozgoryczenie i gniew. Starała się unikać Fran, bo 
wiedziała, Ŝe rozmowa w nieunikniony spo- 

sób zejdzie na Charliego. JuŜ słyszała jej triumfalne „A nie 
mówiłam?". Była wystarczająco inteligentna, by domyślić się, Ŝe 
przyczyny muszą być głębsze, niŜ mogłoby się zdawać. To, co 
zaszło między nimi, nie było przypadkowe i powinno znaleźć 
prawdziwe wytłumaczenie. Długo biedziła się nad nim i nic jej nie 
przychodziło do głowy. On jest tchórzem. - pomyślała sobie 
wreszcie któregoś dnia. Tak, Charlie Whit-man to po prostu tchórz! 

Poradzi sobie i bez niego. Postanowiła więc unikać Charliego i 

nawet umówiła się parokrotnie z Jeffem. Ale nie mogła nie przyznać 
sama przed sobą, Ŝe jednak coś Charliemu za-wdzięcza. Dzięki 
niemu dowiedziała się czegoś o sobie. Miedzy innymi tego, Ŝe nigdy 
nie pokocha Jeffa. 

background image

 

Charlie tymczasem chodził przygaszony i bez humoru. Po-

wtarzał sobie kilka razy dziennie, jaki powinien być szczęśli-
wy, Ŝe wykaraskał się z trudnej sytuacji i znowu moŜe prowa-
dzić swój niczym nie skrępowany tryb Ŝycia. Rozumiał to 
doskonale, ale wcale nie czuł się przez to szczęśliwszy. Starał 
się zagłuszyć w sobie smutek, rzucając się w wir Ŝycia towa-
rzyskiego, ale kończyło się to nieodmiennie zmęczeniem i iry-
tacją. Napatoczyła się wprawdzie pewna rudowłosa dziewczy-
na o ciele, którego mogłaby jej pozazdrościć Miss Ameryki 
- cóŜ, miała za to ptasi móŜdŜek. Mogłaby zagrać w „Parku 
jurajskim", pomyślał Charlie. Blondynka o niebieskim spoj-
rzeniu ciągle nawiedzała jego myśli.

 

Próbował uciec w pracę, a nawet we własne pisanie. Za-

wsze prowadził dziennik - robił to od dziecka. Słowa przy-
nosiły ukojenie, pozwoliły przenosić się w inną rzeczywi-
stość, rzeczywistość, nad którą całkowicie panował. Które-
goś dnia, jakby dla Ŝartu, zaczął pisać powieść. Tytuł nasunął 
mu  się  sam:  „W  labiryncie  uczuć".  Choć  w  pracy  uŜywał 
komputera, w domu pisał na swojej wysłuŜonej maszynie do 
pisania.

 

Pewnego dnia utknął na jakimś zdaniu i wtedy nagie przy-

szło olśnienie: tęskni za nią. Tęskni za Cassie Armstrong.

 

Chce, Ŝeby znowu stała się częścią jego Ŝycia. Ba, ale jak? 

To takie proste, a zarazem tak skomplikowane! Musi nakłonić 
ją, aby jeszcze raz dała mu szansę.

 

W praktyce okazało się to jeszcze trudniejsze, niŜ przypu-

szczał. Cassie unikała go jak ognia. Wreszcie, któregoś wie-
czoru nadarzyła się okazja. Stał za filarem w holu, na do-
le, gdy właśnie nadeszła. Była sama. Charlie postanowił spró-
bować.

 

JuŜ  miał  do  niej  podejść,  gdy  z  kąta  wyszedł  jej  na 
spotkanie jakiś męŜczyzna.

 

OŜywiany  i  uśmiechnięty,  miał  gładko  zaczesane 
włosy, okulary na nosie

 

i wyglądał jak wiel-

 

background image

 

ce  szanowany  członek  społeczeństwa.  Cholerny  profesorek! 
Więc jednak nic z tego. Charlie poczuł ukłucie w sercu, gdy 
zobaczył, jak uśmiechnięci witają się i odchodzą. Jak Barbie 
i  Ken,  pomyślał  z  nienawiścią.  A  więc  dobrze,  niech  uwiją 
sobie  gniazdko.  MoŜe  właśnie  tego  jej  potrzeba.  Odczekał 
dłuŜszą chwilę i sam ruszył do wyjścia. 

background image

ROZDZIAŁ

 

6

 

Kiedy Vince zaŜądał spotkania ze wszystkimi pracownika-

mi  agencji,  którzy  brali  udział  w  przygotowaniu  kampanii 
reklamowej  zabawek  Majik  Toys,  Cassie  poczuła  niepokój. 
Zwłaszcza  Ŝe  Vince  z  właściwą  sobie  bezceremonialnością 
długo  zwlekał  z  ujawnieniem  daty  spotkania.  Znając  chara-
kter  Vince'a  i  jego  metody,  spodziewała  się  najgorszego. 
Wprawdzie wyniki mieli dobre, ale nie wiadomo, co ten stary 
mafioso  trzyma  z  zanadrzu.  Kiedy  stanęła  przed  salą  konfe-
rencyjną,  poczuła  przykry  ucisk  w  Ŝołądku.  Jej  zdenerwowa-
nie wzrosło, gdy zorientowała się, Ŝe ma tam wejść w razem 
z Charliem. Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała. 

Od owego spotkania w zimowy wieczór minął właśnie mie-

siąc. Przez cały ten czas właściwie nie rozmawiali ze sobą po-
waŜnie. Przyzwyczaiła się do tego i dzisiaj juŜ nie miała ochoty 
na taką rozmowę. Kiedy ujrzała go na korytarzu, próbowała go 
wyminąć i odejść na bok pod pretekstem, Ŝe chce nalać sobie 
kawy z automatu, ale Charlie zastąpił jej drogę. 

-

 

Co słychać, Cassie? 

-

 

W  porządku  -  skłamała,  uciekając  spojrzeniem.  Sama 

postanowiła o nic go nie pytać, Co ja to w końcu obchodzi? 

On sam akurat był zadowolony z takiego obrotu sprawy: 

u niego nic nie było w porządku. 

background image

 

-  Zdaje się, Ŝe powinniśmy juŜ wchodzić - powiedziała, 

wskazując głową drzwi. 

Ale nie usunął się z przejścia. Rozejrzał się szybko wokół 

i upewniwszy się, Ŝe nikogo nie ma, pochylił się do jej ucha. 

-  Chciałbym z tobą porozmawiać. 
Nie teraz, Charlie. Błagam, nie teraz! - pomyślała. Była i 

tak dostatecznie zdenerwowana. Udała, Ŝe nie zrozumiała, o 
co mu chodzi i spojrzała na niego pustym wzrokiem. 

-  Oczywiście.  Zostaw  mi  wiadomość  w  gabinecie.  Umó 

wimy  się  któregoś  dnia,  bo  ostatnio  jestem  zajęta  -  odparła 
beznamiętnym tonem. 

Spróbowała  go  wyminąć,  ale  schwycił  ją  za  ramię.  Jego 

dotyk sprawił, Ŝe zadrŜała. 

Charlie  poczuł  jej  drŜenie,  i  postanowił  kuć  Ŝelazo  póki 

gorące. 

-  Musimy porozmawiać - szepnął z naciskiem. - Proszę! 
To jego „proszę" niemal ją rozbroiło, ale za wszelką cenę 

chciała trzymać fason. 

-

 

Dobrze. Powiedziałam juŜ, zostaw mi wiadomość. 

-

 

Tu nie chodzi o sprawy zawodowe. 

-

 

Nie? - Spojrzała z przesadnym zdziwieniem. - A niby 

o czym mielibyśmy mówić? 

-

 

O tym, co się stało. 

Po  raz  pierwszy  w  czasie  tej  rozmowy  spotkały  się  ich 

spojrzenia. 

-  A co  się stało,  Charlie? PrzecieŜ  nic  się  nie stało. Prze 

praszam, muszę tam wejść, czekają na mnie. 

Tym  razem  nie  próbował  jej  zatrzymać.  Powiedziała  to  tak 

zdecydowanym tonem, Ŝe skapitulował. Przez chwilę postał pod 
drzwiami, a potem wszedł do środka. Jakiś masochistyczny im-
puls podpowiedział mu, by usiąść przy stole tuŜ obok niej. Cassie 
spojrzała zniecierpliwiona i lekko odsunęła swoje krzesło. 

background image

 

Szmer rozmów ucichł, gdy z impetem równym wkroczeniu 

dywizji  pancernej  wtargnął  na  salę  nieco  spóźniony  Vince. 
Spotkanie rozpoczęło się od wybuchu niezadowolenia i złości 
prezesa Majik Toys. 

-  Zwalniam  was!  -  oświadczył  na  wstępie.  -  Rezygnuję 

z usług waszej agencji od zaraz! 

To  był  jego  straszak,  a  ich  zmora.  Groźba  wymówienia 

współpracy zawsze wisiała nam nimi niczym miecz Damokle-
sa. Vince robił od czasu do czasu aluzje do moŜliwości zerwa-
nia kontraktu, nigdy jednak nie wypowiedział tego wprost. 

Milczeli  zaskoczeni. Większość zgromadzonych  spojrzała 

bezradnie w stronę Cassie. To ona odpowiadała za kontakty 
z kontrahentami. Cassie poczuła się tak, jakby na jej ramiona 
spadł stupudowy cięŜar. Była nie mniej zaskoczona tym, co 
usłyszała, niŜ inni. Wiedziała, Ŝe powinna coś powiedzieć i 
próbowała zebrać myśli. 

-  Jak to? PrzecieŜ mamy podpisaną umowę! - wykrzyknęła. 
Nie było to dobre zagranie. Vince popatrzył na nią cięŜkim 

wzrokiem. 

-  No to zrywam ją. Moi prawnicy to załatwią - prychnął. 
Cassie postanowiła odwołać się do jego zmysłu praktycz-

nego.  Znając  Vince'a  i  wiedząc,  Ŝe  w  interesach  nigdy  nie 
kierował się emocjami, uznała, Ŝe najlepszy będzie argument 
finansowy. 

-  Ale  straci  pan  pieniądze.  Akcja  promocyjna  zostanie 

przerwana,  a  to  znaczy,  Ŝe  i  nasza  agencja  poniesie  straty, 
którymi będziemy musieli pana obciąŜyć. Proponuję, Ŝeby nie 
działał  pan  pochopnie.  Na  pewno  uda  nam  się  znaleźć  roz 
wiązanie. 

Ku zdziwieniu Cassie ten sposób rozumowania tym razem 

jednak do niego zupełnie nie trafił. 

-

 

No to najwyŜej stracę. Powiedziałem: mam tego dosyć. 

-

 

Ale co się stało? - Cassie nic nie rozumiała. Zdawała 

background image

 

sobie sprawę, Ŝe niezaleŜnie od tego, czy Bertolli ma rację czy 
nie,  jeśli  umowa  zostanie  zerwana,  firma  poniesie  straty.  -
Proszę powiedzieć, w czym rzecz, na pewno coś wymyślimy. 
W końcu pracujemy razem od ładnych paru lat, to chyba coś 
znaczy. 

Vince Bertolli nie reagował na podobne zapewnienia i ape-

le. Gdyby tak robił, nie znalazłby się na miejscu, które teraz 
zajmował. 

-

 

Powiedziałem: koniec. 

-

 

Ale to przecieŜ bez sensu - nie poddawała się Cassie. 

Vince skrzywił się tylko i zamachał rękami. Wszyscy ze-

brani  spoglądali  po  sobie  skonsternowani.  Sama  Cassie  zda-
wała się zupełnie zbita z tropu. 

Charlie siedział do tej pory bez słowa. Teraz jednak uznał, 

Ŝ

e  najwyŜszy  czas  wkroczyć  do  akcji.  Wiedział,  Ŝe  z  Vin-

ce'em perswazją niczego nie osiągnie. 

-  Myślę,  Ŝe  on  ma  rację!  -  powiedział  mocnym  głosem, 

rozglądając się po zebranych. 

Wszyscy, nie wyłączając Vince'a, obrócili się w jego stronę 

ze zdziwieniem. 

-  Powiem  nawet  więcej  wszyscy  jak  tu  jesteśmy  zasługu 

jemy na to, Ŝeby nas zwolnić. 

Co ty wygadujesz? - usłyszał z boku cichy szept Cassie. 

Siedzieli osłupiali, jedynie Vince patrzył na niego z zain 
teresowaniem. 

-  Cassie  i  ja  dyskutowaliśmy  dwa  dni  temu  ten  projekt. 

Wiecie, do czego doszliśmy? 

Cassie  popatrzyła  na  niego  z  przeraŜeniem.  O  czym  on 

mówi? 

-  Brak  synchronizacji  -  zawiesił  głos  i  pokiwał  głową. 

-  Ten  projekt  cierpi  na  brak  synchronizacji.  Poszczególne  je 
go elementy funkcjonują osobno. To wszystko nie trzyma się 
kupy. Prawda, Cassie? 

background image

 

Cassie  ukradkiem  spojrzała  na  Vince'a.  Z  zadowoleniem 

kiwał  głową.  Co  za  chytry  lis!  -  pomyślała.  Dopiero  teraz 
pojęła, do czego zmierza Charlie. 

-  Fakt  -  potwierdziła.  -  MoŜe  niezupełnie  tak  to  określili 

ś

my, ale zasadniczo doszliśmy do takiego właśnie wniosku. 

Charlie obrócił się teraz do Vince'a. 
-  Wydaje mi się, Ŝe pan ma podobne zdanie. 
Bertolli skinął głową. 
-

 

Tak. Cieszę się, Ŝe rozumiecie, o co tu chodzi. Wiecie, Ŝe 

jestem w gorącej wodzie kąpany, więc jeśli powiadam, Ŝe zwal-
niam was, to nie bierzcie tego od razu tak dosłownie. Ale dziwi-
łem  się,  Ŝe  grono  fachowców  moŜe  się  czasem  tak  pogubić! 
Zupełnie jak dzieci. - Pokręcił głową. - Trzeba więc ten pro-
jekt... jakby tu powiedzieć... - urwał, spoglądając na Charliego. 

-

 

.. .zsynchronizować - podpowiedział mu. 

-  O właśnie! Zsynchronizować - przytaknął Bertolli. 
Wiedział, Ŝe nie opłaca mu się zrywać umowy. Ale mógł 

pogrymasić i wyjść z twarzą z tego starcia, ucierając przy tym 
nosa tym  mądralom. Był zadowolony i usatysfakcjonowany. 
Postraszył ich, a teraz niech zabierają się do pracy. 

-  Właśnie  pracujemy  nad  nową  strategią  -  włączyła  się 

Cassie.  -  MoŜna  ją  nazwać  strategią  parasola.  Wszystkie  po 
szczególne  elementy  będą  miały  punkty  styczne  i  zarazem 
cała  kampania  będzie  miała  odniesienie  do  wszystkich  rekla 
mowanych produktów. JuŜ za miesiąc będziemy mieli projekt 
gotowy, za trzy miesiące zobaczy pan efekty. 

Vince rozparł się w fotelu. 
-

 

Dopiero za miesiąc? 

-

 

Dwa tygodnie - poprawił Charlie. 

Tydzień - pokręcił głową Bertolli. - Od dziś za tydzień. 

Wszyscy spojrzeli po sobie. Vince Bertolli złoŜył im pro 
pozycję nie do odrzucenia. 

background image

 

 

 

-

 

Tylko tydzień! - Cassie nerwowo potarła czoło, gdy 

opuścili juŜ gabinet Vince'a i zaczęli omawiać spotkanie 
Miała wraŜenie, Ŝe odnieśli iluzoryczne zwycięstwo. W tak 
krótkim czasie nie sposób stworzyć projektu nowej kampanii 
reklamowej i dopracować go w szczegółach. 

-

 

Wyjedziemy z miasta, zamkniemy się gdzieś na sześć i 

sześć nocy i nie będziemy robić nic innego - powiedział Char-
lie. - Nie martwcie się, zdąŜymy. - Rozejrzał się po zebranych. 

Po powrocie do agencji poczuli się pewniej, mimo to mieli 

nietęgie miny. Zbyt długo pracowali w tym zawodzie, by nie 
wiedzieć,  Ŝe  zamiar  graniczył  z  niemoŜliwością.  Z  drugiej 
strony mieli pełną świadomość: wóz albo przewóz. Ale jak tu 
nagle wycofać się kompletnie z Ŝycia na tydzień? Nie wszyscy 
są  w tak komfortowej sytuacji jak Charlie. Mają narzeczone 
Ŝ

ony, rodziny, dzieci... 

Cassie  równieŜ  daleka  była  od  entuzjazmu.  Oprócz 

podej-rzenia,  Ŝe  to  się  nie  uda,  perspektywa  spędzenia 
tygodni z Charliem wcale nie wydawała się pociągająca. JuŜ 
prawi zdołała odzyskać spokój... 

Jedyną zadowoloną osobą w tym towarzystwie wydawał 

się Charlie Whitman. 

Jeszcze  tego  wieczoru  cała  grupka  spotkała  się  w  ustron-

nym  hotelu, oddalonym  o  godzinę  jazdy  od  Nowego  Jorku. 
Rozlokowali  się  pospiesznie  i  po  kolacji  zasiedli  do  pracy. 
Charlie starał się trzymać blisko Cassie. Była chłodna i ofi-
cjalna, ale przynajmniej mógł z nią rozmawiać. JuŜ sam ten 
fakt  wprawiał  go  w  lepszy  humor.  Nie  mógł  się  doczekać, 
kiedy  skończą  dzisiejszą  sesję  i  zostanie  im  trochę  czasu  na 
filiŜankę herbaty. 

- Coś jednak dzisiaj zrobiliśmy - powiedział Charlie, gdy 

zaczęli  się  rozchodzić.  -  Co  byście  powiedzieli  na  małego 
drinka czy herbatę przed snem? 

-  Muszę zadzwonić do domu - mruknął Tom. Jego Ŝona 

miała rodzić niebawem. 

Joe równieŜ rzucił się w stronę windy. 
-  A ja do Fran! 
Tym lepiej, pomyślał Charlie. 
-  A ty, Cassie? 
Jej twarz nie zdradzała Ŝadnych emocji. 
-  Dzięki, ale jestem zmęczona. 
Ruszyła spiesznie w ślad za Joe i Tomem. 
-

 

Odrobina  piwa  przed  snem  nie  zawadzi  -  powiedział 

Scott. 

-

 

Akurat! - Charlie zrobił surową minę. - Jesteś za mło-

dy  na  piwo  -  krzyknął  i  popędził  w  stronę  windy,  zosta-
wiając  zdumionego  chłopaka.  ZdąŜył,  zanim  drzwi  się  za-
mknęły. 

Cassie patrzyła w ścianę za nim, jakby był powietrzem. 

-

 

Zdawało mi się, Ŝe wybierałeś się na drinka. - Joe spoj-

rzał na niego, nic nie rozumiejąc. 

-

 

Odechciało mi się - warknął Charlie. Miał nadzieję, Ŝe 

Joe zostawi go w spokoju, ale kiedy winda zatrzymała się na 
drugim piętrze, przyjaciel spojrzał nań wyczekująco. 

-

 

To juŜ nasze piętro-powiedział. 

-

 

Wiem o tym, Joe. Chcę zwiedzić hotel. Wygląda mi na 

całkiem stary. Chyba zbudowali go z pięćdziesiąt lat temu. 

Do Joe wreszcie dotarło, o co mu chodzi. 
-  Rozumiem! - Skinął głową i łypnął okiem na Cassie. 
Co za kretyn! - pomyślał Charlie. Bał się na nią spojrzeć. 

Joe puścił drzwi i winda znowu ruszyła. 

Cassie stała w milczeniu. 

-  Mogę z tobą podjechać? 

Wcale nie miała ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna. 
-  To  hotelowa  winda  w  wolnym  kraju.  -  Wzruszyła  ra 

mionami. 

background image

 

-

 

Jesteś zadowolona z dzisiejszej sesji? 

-

 

Tak sobie. 

Charlie  pomyślał,  Ŝe  musi  zaryzykować.  Nie  ma  sensu 

owijać w bawełnę; za chwilę będzie jej piętro i pozostanie mu 
tylko się poŜegnać. 

-  Posłuchaj,  Cassie.  Przykro  mi,  Ŝe  coś  się  między  nami 

popsuło.  Wiem,  Ŝe  to  zabrzmi  śmiesznie,  ale  po  prostu  się 
przestraszyłem. Nie gniewaj się, proszę. 

A więc jednak! - pomyślała Cassie. 
Charlie  zajrzał  jej  w  twarz,  starając  się  wyczytać  z  niej 

reakcję na swoje słowa, ale pozostawała nieporuszona. Wy-
glądała dziś szczególnie atrakcyjnie i Charlie na myśl, Ŝe być 
moŜe  ominęła  go  okazja,  poczuł  niemal  fizyczny  ból.  Jeśli 
przez swoją głupotę straci Cassie na zawsze, nigdy sobie tego 
nie daruje. 

Nie  zdawał  sobie  sprawy,  ile  ją  kosztuje  ten  kamienny 

spokój. Cassie miała wielką ochotę zawołać: „Było, minęło, 
Charlie, wcale się nie gniewam i dalej cię bardzo lubię" albo 
coś w tym rodzaju. Zamiast tego powiedziało jej się coś zupeł-
nie innego. 

-  Tak  to  juŜ  jest:  wszystko,  co  dobre,  nie  trwa  długo, 

prawda? Musimy się z tym jakoś pogodzić, jesteśmy w końcu 
dorośli. 

Kiedy winda zatrzymała się na jej piętrze, wyskoczyła z 

niej  jak  z  procy.  Ale  Charlie  był  człowiekiem  upartym.  Nie-
wiele myśląc, ruszył w ślad za nią. Oboje zatrzymali się, gdy 
stanęła przed drzwiami pokoju. 

-  W porządku, Charlie, nie gniewam się, ale teraz daj mi 

spokój  -  powiedziała  i  zaczęła  przetrząsać  torebkę  w  poszuki 
waniu klucza. 

Ku swemu zdumieniu czuł w głowie kompletną pustkę. Po 

raz pierwszy w Ŝyciu nie wiedział, co powiedzieć. 

-  Cassie, mnie chodzi tylko o to, Ŝebyś była szczęśliwa 

background image

 

- wykrztusił. - JeŜeli będziesz szczęśliwa z tym profesorem, 
to... - Dalsze słowa nie przeszły mu przez gardło. 

Mówi  o  Jeffie,  ale  myśli  o  sobie,  przemknęło  jej  przez 

głowę. Chce się wycofać, ale tak, Ŝeby nie było jej przykro. 
CóŜ, niech i tak będzie. Tylko lepiej dla nich obojga. 

-  Nie martw się o mnie, Charlie. Jest mi dobrze. Dlaczego 

nie miałabym być szczęśliwa? 

To stawało się nie do wytrzymania. Nie była w stanie spoj-

rzeć  mu  prosto  w  oczy;  bała  się,  Ŝe  wyczytałby  z  nich,  Ŝe 
kłamie. Wsunęła klucz w otwór zamku. 

Charlie  nie  potrafił  powstrzymać  westchnienia  zawodu. 

Zrezygnowany pokiwał głową. Czego w końcu oczekiwał? śe 
rzuci mu się ze szlochem w ramiona? Dalsza rozmowa stawa-
ła się bezprzedmiotowa. Znalazła sobie kogoś, z kim było jej 
dobrze.  Sama  przed  chwilą  przyznała.  To  koniec.  Mówi  się 
trudno. 

-  Cieszę  się,  Ŝe  jesteś  szczęśliwa...  Czy  moglibyśmy  zo 

stać przynajmniej przyjaciółmi? 

Wolała, Ŝeby powiedział wszystko, tylko nie to. Jego słowa 

raniły ją niczym ostry nóŜ.

 

 

-  Czemu  nie  -  powiedziała  z  wysiłkiem.  Czuła,  Ŝe zaraz 

się  rozpłacze.  -  Przepraszam,  ale  mam  waŜny  telefon  -  po 
wiedziała, pchając drzwi. 

Mieli wyjaśnić sobie, co się wydarzyło między nimi, a tym-

czasem rozmowa tylko pogorszyła sytuację. Oboje stracili po 
niej  nadzieję.  Teraz  wspólne  spotkania  stawały  się  nieznośną 
torturą. I Charlie, i Cassie pracowali bez przekonania, snuli się 
osowiali z kąta w kąt i liczyli dni do powrotu. W końcu pobytu 
równieŜ koledzy mieli ich dość. Nie mogli pojąć przemiany, jaka 
się  w  nich  dokonała.  Zazwyczaj  tryskający  energią  i  optymi-
zmem Charlie zmienił się w kogoś zgryźliwego i apatycznego, 
a promieniejąca spokojem Cassie w zdeklarowaną pesymistkę. 

background image

 

Piątego dnia  wieczorem  Charlie, leŜąc na łóŜku,  gapił  się 

bezmyślnie  w  sufit  swego  pokoju.  Joe,  jego  współlokator, 
westchnął tylko głośno. 

-  Zerwali ze sobą - powiedział. 

Słowa Joe zdawały się nie docierać do przyjaciela. 

-

 

Powiadam, Ŝe zerwali ze sobą - powtórzył głośniej. 

-

 

Kto? - Charlie spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. 

-

 

Cassie i Jeff. 

Charlie uniósł się na łokciu. 
-  Kiedy? 
Joe wzruszył ramionami. 
-

 

Ze dwa tygodnie temu. 

Charlie juŜ siedział na łóŜku. 
-

 

Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? 

-

 

Fran zabroniła - oznajmił Joe. 

Charlie  skoczył  na  równe  nogi,  rzucił  się  do  krzesła,  na 

którym leŜały jego dŜinsy. Chwilę później miał je juŜ na sobie. 
MoŜe więc nie powiedziała mu prawdy? Wcale nie sprawiała 
wraŜenia osoby zadowolonej z siebie i z Ŝycia... WłoŜył buty 
i skoczył do drzwi. 

-

 

A ty dokąd? 

-

 

Muszę zajrzeć do Cassie. 

-

 

PrzecieŜ juŜ prawie północ. 

-  To co z tego? - Po raz pierwszy od kilku dni się uśmie 

chnął. 

Kiedy usłyszała pukanie, ostatnią osobą której się spodzie-

wała, był Charlie Whitman. A jednak to on stał przed drzwia-
mi! Widziała go przez wizjer. 

-

 

Charlie? Czy wiesz, która godzina? - spytała przez za-

mknięte drzwi.

 

 

-

 

Wiem.  Za  pięć  dwunasta.  Otwórz,  musimy  poroz-

mawiać. 

-

 

JuŜ rozmawialiśmy. Daj mi spokój. 

background image

 

-

 

Wpuść mnie. Proszę cię, to waŜne- powiedział głośniej, 

stukając ponownie. 

-

 

Przestań. Obudzisz wszystkich dookoła. 

-

 

Być  moŜe.  Ale  nie  odejdę  stąd,  dopóki  nie  porozma-

wiamy. 

Cassie stała przez chwilę niezdecydowana. 
-  Poczekaj chwilę. 
Miała  na  sobie  jedynie  cienką  nocną  koszulę.  Weszła  do 

łazienki i zdjęła z wieszaka równie skąpy kąpielowy szlafro-
czek. Narzuciła go na ramiona. Podeszła do drzwi i przekręci-
ła zasuwkę. Nie otworzyła ich jednak, jedynie lekko uchyliła, 
zakładając przedtem łańcuch. 

-  Co się takiego stało, Ŝe budzisz mnie w środku nocy? 
Prawdę mówiąc, wcale nie spała. LeŜała na łóŜku i liczyła 

kasetony na suficie. To było ostatnio jej stałe zajęcie: spała 
bardzo kiepsko. 

-  Otwórz, proszę. - Charlie usiłował zajrzeć przez szparę 

do środka. 

-

 

Najpierw powiedz, czego właściwie chcesz. 

Nerwowym ruchem przeczesał włosy palcami. 
-

 

To sprawa osobista. 

Cassie patrzyła na niego nieprzyjaźnie. 
-  Chyba nie będziemy tak stali i rozmawiali przez wpóło- 

twarte  drzwi?  Czy  nie  moŜesz  wysłuchać,  co  mam  ci  do 
powiedzenia? 

Ona jednak nie ustępowała. Zastawiła drzwi sobą, gotowa 

je w kaŜdej chwili zatrzasnąć. 

Charlie spojrzał na nią z desperacją. 
-  Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś? 
Pytanie było jak piorun z jasnego nieba. Skąd on o tym 

wie? I jakim prawem pyta o takie rzeczy? 

-  I z tego powodu zrywasz mnie z łóŜka? - spytała, czu 

jąc, Ŝe się rumieni. 

background image

 

Charlie dostrzegł jej zdenerwowanie. A więc jednak! Musi 

wykorzystać okazję i wytrącić ją z tego udanego spokoju. 

-  Ale dlaczego? 

Cassie  przygryzła  wargi.  Jego  bezceremonialność,  którą 

zazwyczaj skrycie podziwiała, teraz  wyprowadzała ją z rów-
nowagi. 

-

 

Nie  twoja  sprawa.  Nie  zamierzam  o  tym  w  ten  sposób 

rozmawiać. 

-

 

Więc wpuść mnie! 

-  Wykluczone - powiedziała, próbując zatrzasnąć drzwi. 
Za późno. Charlie juŜ wstawił nogę. 

-

 

Auu! - syknął z bólu. Miał na sobie lekkie mokasyny, i 

drzwi przycięły mu stopę. 

-

 

NaleŜało ci się! - Naparła znowu na drzwi z całej siły. 

- Mam nadzieję, Ŝe złamana. 

Nie dawał jednak za wygraną. Trzymał drzwi i nie pozwa-

lał ich zamknąć. 

-  Powiedziałem: bez rozmowy nie odejdę. Lepiej otwórz! 
Wiedziała, Ŝe sobie z nim nie poradzi. Odgłosy szarpaniny 

na  pewno  zaraz  przywołają  niepoŜądanych  świadków.  Przy-
trzymała  ramieniem  drzwi,  zwolniła  łańcuch,  a  potem  puścił 
drzwi, odsuwając się na bok. Charlie wpadł do środka, z tru-
dem łapiąc równowagę. Cassie spokojnie zamknęła drzwi. 

-  No i co dalej? - Spojrzała na  niego zimnym  wzrokiem. 

SkrzyŜowała ramiona i stała wyczekująco. 

Charlie jednak był zupełnie zbity z tropu. Widok jej nagich 

nóg,  świadomość,  Ŝe  ma  ją  przed  sobą  prawie  rozebraną, 
odebrały  mu  na  moment  mowę.  Patrzył  na  nią  i  czuł,  jak 
wzbiera w nim poŜądanie. 

-

 

Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś? - po-

wtórzył raz jeszcze. 

-

 

Nie twój cholerny interes - warknęła. 

Postąpił nagle krok do przodu i schwycił ją za ramię. 

background image

 

-  Właśnie Ŝe mój. 

Wyrwała rękę i cofnęła się pół kroku. 

-  Pytasz dlaczego? A co za róŜnica dlaczego? Ty przecieŜ 

nie chciałeś się w nic angaŜować. Nie chciałeś - więc proszę 
bardzo. Po co tu stoisz? Idź stąd. 

Zdenerwowana wskazała ręką drzwi. 
Charlie jednak nie ruszył się z miejsca. 

-  Tym razem nie wyjdę. Daj mi jeszcze raz szansę. O to 

właśnie  chciałem  cię  prosić,  ale  źle  zrozumiałem  to,  co  mi 
powiedziałaś. Myślałem, Ŝe związałaś się z tym swoim profe 
sorem. 

Nie  była  pewna,  czy  się  nie  przesłyszała.  Czy  chce  po-

wiedzieć,  Ŝe  mu  na  niej  zaleŜy?  Gniew  ustąpił  miejsca  nie-
pewności. 

-

 

Ale skąd się dowiedziałeś? 

-

 

Nie mogę zdradzać źródła swoich informacji. - Rozło-

Ŝ

ył ręce. 

-

 

Joe! Mały Joe z długim jęzorem. - Pokiwała głową do-

myślnie. 

-

 

Joe jest moim przyjacielem. Widział, jak męczę się bez 

ciebie i... - wziął głęboki oddech - i jak ty się męczysz beze 
mnie. 

Tego juŜ było za wiele. 

-

 

Wcale się nie męczę bez ciebie. Nie zamierzam się z tobą 

zadawać,  nawet  gdybyś  jakimś  cudem  został  jedynym  męŜ-
czyzną na całej Ziemi. Nie dbam o to w ogóle! 

-

 

To czemu się tak wściekasz? 

-

 

Wcale się nie wściekam. - Spojrzała na niego, siląc się 

na obojętność. - Powiedziałam: nie dbam o to. 

Charlie zaśmiał się cicho. 

-  Akurat. Oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. Ani ty nie jesteś 

mi obojętna, ani ja tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, Cassie. 
Wiem, Ŝe jesteś na mnie wściekła, i dlatego tak mówisz. Ro- 

background image

 

zumiem  to.  Powiem  więcej:  zasłuŜyłem  sobie  na  to.  JeŜeli 
chcesz,  moŜesz  mnie  walnąć.  Bardzo  proszę!  -  Nadstawił 
policzek. 

-

 

Chyba zwariowałeś. 

-

 

AleŜ proszę, ulŜyj sobie. 

Cassie  posłała  mu  najbardziej  pogardliwe  spojrzenie,  na 

jakie tylko było ją stać. 

-

 

Wiesz, kto ty jesteś? Jesteś tchórz i w dodatku głupek. 

-

 

Ś

więta prawda. - Skinął głową. - Więc wal! 

Jego  potulne  przytakiwanie  jedynie  wzmagało  irytację 

Cassie.  Odnosiła  wraŜenie,  Ŝe  w  ten  sposób  lekcewaŜy  ją, 
zmierza do tego, by jak najszybciej zakończyć rozmowę, którą 
nie ona przecieŜ zaczęła. Jej dłoń zacisnęła się w pięść. 

-

 

Naprawdę mam czasem ochotę cię uderzyć. 

-

 

Nie krępuj się - uśmiechnął się. 

Ma ją za idiotkę! Uderzyła z całej siły. Trafiła go w poli-

czek, tuŜ pod okiem. Charlie zachwiał się i runął do tyłu. Na 
szczęście miał ścianę tuŜ za sobą. 

Spojrzała na niego z przeraŜeniem. Była tak zaŜenowana, 

Ŝ

e nawet nie czuła bólu stłuczonych kłykciów. Jak mogła tak 

się zachować? 

-  O BoŜe, Charlie, przepraszam! Zdaje się, Ŝe podbiłam ci 

oko! 

Charlie pomacał stłuczony i zaczerwieniony policzek. 

-

 

Niewykluczone. Jak to wygląda? - spytał, wystawiając 

go znowu w jej stronę. 

-

 

Lepiej nie mówić! - westchnęła. - Chodź, zrobię ci okład 

z lodu. 

Charlie machnął jedynie ręką. 
Cassie bezradnie usiadła na łóŜku i ukryła twarz w dłoniach. 

-

 

Co ja mam z tobą zrobić, Charlie -jęknęła. 

-

 

Dać mi jeszcze raz szansę. Tylko tyle - odparł, przysia-

dając przy niej. 

background image

 

Opuściła dłonie i złoŜyła je na kolanach. 
-

 

Naprawdę chcesz tego? - szepnęła. 

-

 

Zostań  moją  dziewczyną,  proszę  - powiedział, dobitnie 

akcentując kaŜde słowo, jakby pragnął przydać im waŜności. 

-

 

Problem tylko w tym, Ŝe proponujesz to wszystkim swo-

im dziewczynom...-westchnęła. 

-  Nie  Tylko  tym,  które  mnie  biją-  uśmiechnął  się,  krzy 

wiąc się z bólu. - Przepraszam, ale nie mogę się śmiać, więc, 
proszę, nie Ŝartuj sobie i nie rozśmieszaj mnie. 

Sytuacja była jednak tak komiczna, Ŝe Cassie wybuchnęła . 

ś

miechem. Charlie siedział obok, trzymając się za policzek 

i równieŜ się śmiał.

 

 

Nagłe  pukanie  w  ścianę  sprawiło,  Ŝe  zamilkli  jak  na  ko-

mendę. Spojrzeli po sobie. Charlie delikatnie pogłaskał ją po 

dłoni. 

-  Więc jak będzie? Zaryzykujesz? 

Cassie  zagryzła  wargi  i  nerwowo  pocierała  kolana,  To 

wszystko kosztowało ją juŜ tak wiele... 

-  Nie boisz się, Ŝe się zamęczymy? - Spojrzała na niego 

niepewnie. 

-

 

Być moŜe - zgodził się. 

Znowu westchnęła. 
-

 

Nie wiem, czy pasujemy do siebie. 

-

 

Trzeba to sprawdzić. 

-

 

CóŜ, raz kozie śmierć, prawda? 

ZmruŜył oczy i skinął głową. Potem znowu pogłaskał ją po 

ręku i wstał.

 

 

-

 

Gdzie się znowu wybierasz?-Cassie spojrzała zdziwiona. 

-

 

Uciekam. 

Stał teraz nad nią z podbitym okiem, lekko przestępując z 

nogi  na  nogę.  MoŜna  by  pomyśleć,  Ŝe  powrócił  z  jakiejś  bi-
jatyki. Naprawdę  wyglądał dość zabawnie. Cassie powstrzy-
mała jednak uśmiech. 

background image

 

-  Nawet mnie nie pocałujesz? 
Spojrzał na nią z udanym przeraŜeniem. 
-  Nie ma mowy. KaŜdy kontakt z tobą to powaŜne niebez 

pieczeństwo. Najpierw wykupię odpowiednią polisę. 

Ruszył do drzwi. JuŜ z ręką na klamce odwrócił się. 

-  Ale zobaczysz, jutro będę juŜ w lepszej formie. Nie pój 

dzie ci tak łatwo jak dzisiaj. 

Cassie skinęła głową, uśmiechając się. 

background image

ROZDZIAŁ

 

7

 

Rano obudziło ją energiczne stukanie. Podbiegła do drzwi. 

Nie musiała patrzeć przez wizjer; wiedziała, kto za nimi stoi. 
Otworzyła z uśmiechem. MoŜna powiedzieć, Ŝe nawet otwo-
rzyła je ze zdumiewająco radosnym  uśmiechem, zwaŜywszy 
na to, jak niewiele spała tej nocy. 

-  Kogo  ja  widzę?  ToŜ  to  Charlie  Whitman  we  własnej 

osobie! 

Wszedł do środka, zamykając pieczołowicie za sobą drzwi, 

a potem wziął ją w ramiona. W półmroku przedpokoju wyda-
ło jej się, Ŝe wygląda niezwykle przystojnie. 

-  Muszę cię ostrzec: będę chciał nadrobić stracony czas 

- powiedział, całując ją w policzek. 

JuŜ miała się roześmiać, ale gdy w nieco lepszym świetle 

zobaczyła twarz Charliego, zrobiła przeraŜoną minę. 

-  BoŜe, twoje oko! 

Charlie uniósł brwi, zdziwiony jej reakcją. 

-  Mówisz  o  moim  oku?  -  Wydął  usta.  -  Co  chcesz  od 

niego? UwaŜam, Ŝe wygląda całkiem normalnie. 

Czuł się tak szczęśliwy, Ŝe taki drobiazg jak podsiniaczone 

oko nie był w stanie pozbawić go dobrego humoru. 

-  Powiedziałbym nawet, Ŝe nawet tak podobam się sobie 

bardziej. Ten siniak daje do myślenia, intryguje... W ten spo- 

background image

 

sób staję się jeszcze bardziej interesujący - dodał. - Ale nie 
przyszedłem tu wcale po to, Ŝebyś uŜalała się nade mną. 

-

 

Tak? A po co? - Cassie zrobiła niewinną minę. 

-

 

Zaraz  się  dowiesz  -  powiedział  i  przyciągnął  ją  do 

siebie. 

Cassie przytuliła się mocno. Zamarła bez ruchu. Wstrzy-

mała  nawet  oddech.  Dłonie  Charliego  zanurzyły  się  w  jej 
włosy. Rozgarniał je palcami, gładził ją po szyi i ramionach. 
Miała jeszcze pod powiekami resztki snu. Czuła się tak do-
brze,  tak  bezpiecznie.  Wydawało  jej  się,  Ŝe  cały  świat  ze 
swymi sprawami odpływa gdzieś daleko, traci swe ostre kon-
tury, przestaje się liczyć. 

Pocałował  ją  delikatnie  w  usta.  Pocałunek  był  nieśmiały, 

niczym  przeprosiny.  Ale  Cassie  nie  czuła  juŜ  gniewu,  przeciw-
nie, owładnęła nią prawdziwa namiętność: chciała być z nim jak 
najbliŜej,  mieć  go  dla  siebie.  Nie  bez  jej  udziały  niewinny 
pocałunek przerodził się w długą pieszczotę, której oddawali 1 
się z zapamiętaniem. 

Czuł przy sobie jej jędrne, rozgrzane snem ciało. Jak mógł 

sobie  pomyśleć,  Ŝe  powinien  trzymać  się  od  niej  z  daleka? 
Ręka Charliego opadła, a potem powędrowała po jej ramieniu 
w  górę,  by  spocząć  na  piersi  Cassie.  Zamknął  ją  w  dłoni, 
czując,  jak  sutka  twardnieje  pod  jego  dotykiem.  Cassie  we 
stchnęła. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Miała wraŜenie, Ŝe 
od środka pali ją gorąco. Przytrzymała jego dłoń i spojrzała 
mu w oczy.

 

 

-  Nie moŜemy teraz tego zrobić, Charlie. Wszyscy juŜ są 

na dole, czekają na nas. 

Charlie zdawał się jednak nie słyszeć. Chciał, by ta chwila 

trwała.  Nie  chodziło  mu  nawet  o  to,  by  pójść  z  Cassie  do 
łóŜka. Chciał po prostu z nią być, czuć jej bliskość, zapach, jej 
dotyk.  Było  mu  tak  dobrze.  Ale  słyszał,  oczywiście,  co  do 
niego powiedziała, i wiedział, Ŝe czeka na odpowiedź. 

background image

 

-  Jesteś  pewna?  -  szepnął.  -  Zrobię  wszystko,  co  zech 

cesz. Ale powiedz szczerze, chcesz tego? 

Z jej oczu mógł wyczytać odpowiedź. Patrzyły na niego 

z czułą uwagą. Widział w nich namiętność i odwagę. Ale to 
spojrzenie mówiło, Ŝe powinni poczekać. Ma poddać się pró-
bie, zasłuŜyć na to. 

-

 

To  chyba  ja  powinnam  cię  o  to  zapytać.  Ty  odpo-

wiedz,  czy  naprawdę  tego  chcesz?  Nie  masz  Ŝadnych  wąt-
pliwości? 

-

 

ś

adnych  -  odparł  z  przekonaniem.  -  Mam  ci  to  udo-

wodnić? - zapytał z błyskiem w oku. 

-

 

Nie teraz, Charlie - uśmiechnęła się. - Musimy zejść na 

dół - powiedziała, wysuwając się z jego objęć. 

Charlie ujął ją za rękę i spojrzał z powagą, która ją zadziwi-

ła. Stał przyglądając się jej tak, jakby chciał powiedzieć coś 
waŜnego. Cassie spowaŜniała i patrzyła na niego z wyczeki-
waniem. 

-  Ale wiesz... Ja nie potrafię... Ja nie wiem, czy potrafię 

- poprawił się. - Widzisz, związki uczuciowe to nie jest moja 
mocna strona. Czy moŜesz mi dać trochę czasu? 

Musiał się chyba zawstydzić tej szczerości, bo nagle zaczął 

mówić  szybko  i  z  przesadnym  oŜywieniem,  jakby  chciał 
ukryć zaŜenowanie. 

-

 

Rany boskie! Co ja wygaduję! Stoję w pokoju hotelo-

wym  z  prawie  nagą  kobietą  i  opowiadam  takie  rzeczy.  Do 
czego ty mnie doprowadziłaś! Armstrong, jak ty to robisz? 

-

 

Mam swój sposób... - uśmiechnęła się. - Wiem - dodała 

powaŜniejąc.  -  Nie  będziemy  się  spieszyć,  Charlie...  Ja  na 
pewno nie będę się spieszyć - powiedziała, potrząsając jego 
ręką, jakby zawierali ugodę. - A teraz zostaw mnie, bo muszę 
się szybko ubrać. Spotkajmy się za dziesięć minut w jadalni. 
Co ty na to? 

Skinął głową. 

background image

 

-  Dlaczego  to  wszystko  musi  być  takie  trudne?  -  wes 

tchnął i kręcąc z dezaprobatą głową, ruszył do drzwi. 

Na  dole  wszyscy,  oczywiście,  pytali  go  o  podbite  oko. 

ś

artom i Ŝarcikom nie było końca. Jedynie Cassie studiowa-

ła pilnie hotelowe menu, tak jakby od wyboru między jajkiem 
na  miękko  a  grzankami  na  szynce  miała  zaleŜeć  reszta  jej 
Ŝ

ycia. 

-  Wszystko  jedno,  co  się  stało  -  skrzywił  się  w  końcu 

Charlie. - WaŜne, Ŝe warto było. Prawda, Cassie? - pochylił 
się ku niej nieoczekiwanie. 

Cassie zachowała kamienną twarz, ale na moment wpadła 

w  panikę.  Co  ma  odpowiedzieć?  Charlie  zrobił  tak  wyraźną 
aluzję... Czuła na sobie wzrok wszystkich obecnych. Spoglą-
dali na nią z widocznym rozbawieniem. Przypomniała sobie, 
na szczęście,-Ŝe ludzie z reklamy nie traktują tego wszystkie-
go tak powaŜnie jak ona. 

-  Skoro  ty  tak  uwaŜasz  -  powiedziała,  robiąc  znaczącą 

minę. 

Wydawało jej się, Ŝe wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili 

pełne aprobaty spojrzenia. A moŜe tylko jej się zdawało? 

-

 

Czuję, Ŝe wreszcie zaczniemy normalnie pracować - po-

wiedział Scott, odsuwając się z krzesłem od stolika. Joe mach-
nął w jej stronę przyjaźnie. W tej samej chwili do sali weszła 
hostessa, niosąc telefon. 

-

 

Telefon do pana Garnetta! 

Tom zerwał się od stołu i złapał słuchawkę. 

-  Urodziła...  -  szepnęła  Cassie,  składając  ręce.  Wszyscy 

na chwilę zamarli w oczekiwaniu. 

 -  Urodziło  się!  -  oznajmił  Tom  triumfalnie.  -  Tydzień 

wcześniej!  -  Potoczył  rozradowanym  spojrzeniem  po  zgro-
madzonych. 

W sali wybuchł aplauz. Koledzy ruszyli z gratulacjami. 

background image

 

-

 

Jedź do niej natychmiast. Poradzimy sobie bez ciebie! 

- zawołała Cassie, ściskając trzęsące się z emocji ręce Toma. 
Młody ojciec uśmiechnął się z dumą. 

-

 

Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? - po-

wiedział Charlie, podchodząc do niej, gdy płaciła przy bufecie 
za śniadanie. 

-

 

OtóŜ  to  -  przytaknęła.  -  Więc  chodźmy  i  skończmy 

wreszcie nasz projekt. Zostało jeszcze sporo pracy. 

Gdy szli obok siebie korytarzem w kierunku sali konferen-

cyjnej,  miała  wraŜenie,  Ŝe  Ŝadna  moc  nie  zdoła  zniweczyć 
teraz ich zamiarów. To, co do tej pory wydawało jej się wątpli-
we i nieprzekonujące, nagle objawiło się jako eleganckie i w 
niezłym  stylu.  Zadziwiająca  jest  siła  autosugestii,  pomyślała. 
Nie  moŜe  dać  się  ponieść  emocjom.  Vince  na  pewno  będzie 
szukał dziury w całym. 

Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Mijający ich starsi 

państwo popatrzyli na nich z sympatią i zaraz potem z zasko-
czeniem. Cassie zdała sobie sprawę, jak bardzo siniak Charlie-
go musi rzucać się w oczy. 

-  Przepraszam, Charlie. - Porozumiewawczo ścisnęła go 

za rękę. - Naprawdę wstyd mi za siebie. Boli cię jeszcze? 

Rzucił jej szybkie spojrzenie. ZauwaŜyła ten błysk w jego 

oku. 

-  Pocałuj, to będzie mniej bolało. 
Przystanął i nadstawił podsiniaczone miejsce. 

-  Daj spokój, Charlie. Ludzie patrzą! - Cassie rozejrzała 

się po korytarzu. - Sam mówiłeś, Ŝe jestem kobietą z zasada 
mi. śadnych czułości w miejscach publicznych! 

Czułość!  -  pomyślał.  Oto  właściwe  słowo.  I  jeszcze  jedno 

słowo, którego znaczenia dotąd chyba nie znał. Z kaŜdym dniem 
wzbogaca  obszar  swoich  doświadczeń.  Czułość,  ale  i  namięt-
ność, to było to, co czuł do niej właśnie. Teraz, kiedy stała przed 
nim lekko zarumieniona, wydała mu się piękna i taka bliska. 

background image

 

-  Mogłabyś zrobić to dla swego poszkodowanego przyja 

ciela. PrzecieŜ prosi cię o tak niewiele. 

Cassie kiwnęła głową na znak, Ŝe się zgadza. JuŜ miała dać 

mu delikatnego całusa, gdy nagle Charlie schwycił ją i pode-
rwał w górę. 

-  Zwariowałeś? Natychmiast postaw mnie z powrotem! 
Okręcił się z nią raz i drugi, a potem śmiejąc się, postawił 

na podłodze i zaczął całować. Ludzie patrzyli na nich, uśmie-
chając się Ŝyczliwie. Wyglądali na zakochanych, to było jasne. 
Kto  wie,  jak  by  się  to  skończyło,  gdyby  nie  Joe  Mancini. 
Wyszedł z przeciwległego korytarza i  wpadł prosto na  nich. 
Spojrzał surowo i popchnął oboje  w  kierunku  sali  konferen-
cyjnej. 

-  Do roboty! - rzucił krótko i otworzył przed nimi drzwi 

szerokim gestem. 

Siedzieli cały dzień. Nie poszli nawet na lunch. Dopiero na 

późny obiad. Pracowali jeszcze po kolacji, którą przełoŜyli na 
późny  wieczór.  PogrąŜeni  w  pracy,  nawet  nie  zauwaŜyli,  Ŝe 
dawno juŜ zapadła noc. Pozostali, zrezygnowani, połoŜyli się 
spać. 

Cassie siedziała z nogami wyciągniętymi na sąsiednim fo-

telu.  Piła  kolejną  kawę,  nie  pamiętała  juŜ,  którą  tego  dnia. 
Patrzyła na Charliego, jak przemierzając pokój, przekonuje ją 
do swoich pomysłów. śe teŜ ma jeszcze tyle energii, pomyśla-
ła. Ona sama nie była juŜ w stanie skupić uwagi na tym, co 
mówił. 

-  Nie jestem pewna - powiedziała, odkładając długopis. 

-  Mam  wraŜenie,  Ŝe  kręcimy  się  w  kółko.  Zostawmy  to  na 
razie. MoŜe jutro, ze świeŜą głową, uda nam się wymyślić coś 
lepszego. 

Ale Charlie był nieustępliwy. Skoro wdał się w tę awantu-

rę, musi ją doprowadzić do końca. Zwłaszcza Ŝe to on właści-
wie sprowokował całą sytuację. 

background image

 

-  Chcesz, Ŝeby Vince powiedział: widzicie, miałem rację? 
Cassie z westchnieniem wzięła do ręki długopis. 
-

 

Musimy  przede  wszystkim  adresować  to  do  dziecia-

ków  -  powiedziała  zmęczonym  głosem.  -  Co  ich  obchodzi, 
Ŝ

e Majik Toys to firma z tradycjami. JuŜ przecieŜ o tym mó-

wiliśmy. 

-

 

Jasne.  To  oczywiste.  Ale  nie  moŜemy  zapominać,  Ŝe 

dzieciom zabawki kupują rodzice. I tu warto się odwołać do 
hasła „Dajemy to, co najlepsze". 

Ze znuŜeniem kiwała głową. 
-

 

Wszyscy to robią. To się zdewaluowało. Przepraszam, Ŝe 

tylko krytykuję, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Trze-
ba znaleźć jakiś zupełnie inny, nowy sposób. A akurat o tej 
serii zabawek trudno powiedzieć coś nowego. 

-

 

Jesteś niemoŜliwa. - Machnął niecierpliwie ręką. - Nie 

musisz  mi  mówić,  na  czym  to  polega.  Lepiej...  -  Nagle  za-
trzymał się w pół kroku i wbił w nią spojrzenie. - Zaraz, za-
raz, co powiedziałaś? 

Cassie  była  juŜ  tak  zmęczona,  Ŝe  nie  wiedziała,  jak  się 

nazywa. Wzruszyła ramionami. 

-

 

Stwierdziłam, Ŝe tu nie da się powiedzieć nic nowego. 

Charlie wyprostował się raptownie. 
-

 

Mam! No jasne! Jesteś genialna! 

Cassie popatrzyła na niego znuŜonym wzrokiem. 

-  Pewnie, Ŝe jestem, i co z tego? 

Ze wzburzonymi włosami, błyszczącymi oczyma, miotają-

cy się po pokoju, Charlie wyglądał teraz jak szalony nauko-
wiec z filmu komediowego. Stał przed nią i wymachiwał rę-
kami w podnieceniu. 

-

 

MoŜe powiesz wreszcie, o co ci chodzi? 

Uśmiechnął się triumfalnie. 
-

 

Powiedz, jaka jest pierwsza zasada reklamy? 

Cassie nie zastanawiała się długo. 

background image

 

-

 

Jeśli nie moŜesz przekonać, musisz zadziwić. 

-

 

Właśnie. A druga? 

-

 

Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to zaśpiewaj - odparła i 

nagle  doznała  olśnienia.  -  Oczywiście!  -  Uderzyła  się  w 
czoło. - Masz rację! - Podskoczyła w fotelu. - Reklama bez 
słów! 

-

 

OtóŜ  to!  -  Charlie  klasnął  w  ręce.  -  Po  prostu  obraz: 

same  zabawki.  I  do  tego  piosenka.  Powiedzmy...  -  Tu  za-
brakło mu na razie pomysłu. 

-

 

Na  przykład  „Magiczna  chwila"?  -  podpowiedziała 

Cassie. 

-

 

MoŜe być - zgodził się Charlie. 

-

 

A potem napis? 

-

 

Witajcie w świecie Majik Toys - na przykład. Jakąś spe-

cjalną czcionką, Ŝeby jej krój zapadał w pamięć, prawda? 

A  więc jednak! Wreszcie się  udało  - popatrzyli po  sobie 

rozradowani.  Charlie  zwycięskim  gestem  wzniósł  ramiona 
w górę. 

-

 

Hurra! - Zerwała się z fotela i rzuciła się mu na szyję. 

Mieli poczucie, Ŝe odwalili kawał roboty. Skakali teraz oboje 
po pokoju, ciesząc się jak dzieci. 

-

 

Bardzo dobre! - entuzjazmowała się Cassie. - Dzieciom 

będzie  przemawiało  do  wyobraźni,  a  muzyka  tylko  utrwali 
obraz.  Nadaje  się  na  formę  promocji  dla  całej  nowej  serii 
zabawek. I nie ma w niej nic agresywnego, niczego, co mo-
głoby wzbudzić protesty Federacji Konsumentów. 

-

 

Jest jeszcze jedna wielka zaleta - roześmiał się Charlie. 

- Nawet Vince to zrozumie. 

-  Która to godzina? 
Charlie spojrzał na zegarek. 
-  Coś takiego! Dochodzi trzecia. Do spotkania z Vince'em 

mamy więc osiem godzin. Co najmniej godzinę zajmie nam 
dojazd. 

background image

 

-  NajwaŜniejsze,  Ŝe  mamy  pomysł.  Chodź,  obudzimy  re 

sztę. 

Ruszyli długim korytarzem. 

-

 

Joe moŜe spróbować to rozrysować. 

-

 

A Scott niech jedzie do Tower Records i kupi płytę z pio-

senką, o którą nam chodzi - zaproponował, przyciągając ją do 
siebie. 

O  pół  do  dziesiątej  spotkali  się  w  recepcji  Majik  Toys. 

Scott był pierwszy. Machał triumfalnie płytą. Joe na  kolanie 
robił ostatnie retusze na swoim rysunku. Rozluźnieni ruszyli 
do windy i wkrótce razem przekroczyli próg gabinetu Vince'a 
Bertollego. Nie było po nich widać ani śladu zmęczenia. 

Projekt zreferowała Cassie. Vince'owi od razu się spodo-

bał. Na stół wjechała kawa, ciasteczka i czekoladki.Vince nie 
byłby jednak sobą, gdyby nie zaznaczył swojej w tym wszy-
stkim roli. 

-' Masz tupet, dziewczyno - zwrócił się do Cassie. - MoŜ-

na by pomyśleć, Ŝe o niczym innym nie myślicie, tylko o tym, 
jak by mi tu dogodzić. A to przecieŜ ja musiałem was zdopin-
gować. Ale nic, lubię zdolnych ludzi. Z takimi tylko pracuję. 
Szykujcie się: wkrótce dostaniecie nowe zlecenie. 

A  więc  odnieśliśmy  zwycięstwo  nad  siłami  ignorancji  i 

złego  gustu!  -  powiedziała  sobie  w  duchu  Cassie.  I obronili 
pozycję firmy. Uratowali teŜ pewnie swoje posady. Nieźle jak 
na jeden tydzień. Dla niej samej w tym tygodniu teŜ wiele się 
zdarzyło. 

Po powrocie do agencji czekała ich jeszcze jedna wiado-

mość: córeczka Toma Garnetta ma się dobrze, waŜy trzy i pół 
kilograma. Słowem, same dobre nowiny. 

Kiedy została w pokoju tylko z Charliem, padli sobie w ra-

miona. 

-  I co, zadowolona? 

background image

 

-

 

Chyba  tak:  udało  mi  się  znokautować  pewnego  faceta, 

obronić posadę, wyrobić sobie opinię osoby zdolnej i na doda-
tek przebojowej, to chyba nieźle? - Roześmiała się, poprawia-
jąc mu koszulę. - A miałam się nie spieszyć... - dokończyła, 
zawieszając głos. 

-

 

Czy ja dobrze rozumiem? Jakieś pretensje? 

-

 

ś

adnych  -  odpowiedziała,  zamykając  mu  usta  pocałun-

kiem. 

background image

ROZDZIAŁ

 

8

 

Kelnerzy bezszelestnie krąŜyli po przyciemnionej sali, pia-

nista leniwie grał pasaŜe z powracającym jak echo refrenem, 
jakby chciał zahipnotyzować siedzących przy stolikach gości. 

Charlie stuknął kieliszkiem w kieliszek Cassie. 
-

 

Za naszą małą rocznicę! To juŜ sześć tygodni! - podkre-

ś

lił, zaglądając jej w oczy. - MoŜe dla kogoś innego nie jest to 

imponująco długi okres - powiedział, widząc uśmiech Cassie. 
-Ale dla mnie jest. 

-

 

Przyznaję, Ŝe świetnie sobie radzisz w tej roli. Nie mogę 

się skarŜyć. - Cassie usiłowała przybrać wyraz powagi. 

Cały niemal koniec kwietnia i początek maja spędzili razem, 

jak papuŜki nierozłączki. Okazja po temu nastręczyła się sama: 
znowu pracowali przy  wspólnym projekcie.  RównieŜ  Charlie-
mu, który jeszcze kilka miesięcy temu uznałby taki rodzaj więzi 
za nazbyt dla siebie niebezpieczny, ta sytuacja nie tylko wydawa-
ła  się  najzupełniej  normalna,  ale  nawet  sprawiała  mu  przyje-
mność. Mógł teraz stale cieszyć się jej obecnością. 

-  Za  powolny  rozwój  wydarzeń.  -  Wzniósł  kieliszek  po 

wtórnie. 

Cassie upiła nieco ze swego kieliszka, a potem spojrzała na 

niego uwaŜnie. 

-  MoŜe jest jednak nazbyt powolny. Nie uwaŜasz? 

background image

 

Spędzali ze sobą tyle czasu: na rozmowie, na spacerach, 

w restauracjach, ale w ciągu wszystkich tych tygodni nie ko-
chali się ani razu. 

Oczy  Charliego  pociemniały,  ale  nie  odpowiedział  nic 

Choć  raczej  umarłby,  niŜ  przyznał  się  do  tego,  czuł  jakiś 
strach. Dlatego sam nie robił niczego, Ŝeby to przyśpieszyć. 
Przeciwnie, odwlekał i ta gra na zwłokę sprawiała mu dziwną 
przyjemność. Wiedział, Ŝe Cassie nie jest kobietą, która lekko 
traktuje takie rzeczy, teraz z zaskoczeniem przekonywał się, 
Ŝ

e on myśli podobnie. 

Cassie nie spuściła z niego spojrzenia. 

-

 

Chodźmy dzisiaj do ciebie, Charlie - powiedziała wolno. 

Charlie poczuł, Ŝe serce zaczyna mu bić szybciej. 
-

 

Mam w domu straszny bałagan. 

Na Cassie jego ostrzeŜenie nie zrobiło jednak wraŜenia. 
-  Nie szkodzi. 
Jak na komendę wstali od stolika. Charlie połoŜył banknot 

przy prawie pełnym kieliszku i wyszli w wiosenną noc. Pro-
wadził ją, obejmując ciasno. Śmieli się i dowcipkowali, ale 
oboje czuli zdenerwowanie. Dla Cassie była to radosna nie-
pewność, ale Charliego trawił nie znany mu dotąd niepokój, 
z którym nie bardzo potrafił sobie poradzić, i to odbierało mu 
pewność siebie. 

-

 

Wyciągnęłam  cię  tak  nagle...  MoŜe  jednak  zajdziemy 

gdzieś po drodze na kolację? AŜ tak bardzo się nie spieszę - 
powiedziała z uśmiechem. 

-

 

Ja juŜ zacząłem się spieszyć - odparł i zamachał na prze-

jeŜdŜającą taksówkę. 

W taksówce zaczął ją całować. Nigdy dotąd nie całowała 

się w taksówce, ale teraz nie wzbraniała się przed tym. 

-  Wcale nie miałam ochoty na kolację - powiedziała, wtu 

lając się w jego ramię po kolejnym pocałunku. 

background image

 

-  Och, Charlie! - wykrzyknęła, gdy przekroczyła próg je- 

go mieszkania. - Co tu się stało? 

Bałagan to nie było słowo, które oddawało właściwie stan  

rzeczy. Charlie uśmiechnął się przepraszająco. 

-  Kobieta,  która  tu sprzątała, zdaje się, złoŜyła  mi  wymó 

wienie.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  nie  pojawiła  się  od  dwóch 
tygodni.  -  Wzruszył  ramionami  i  podniósł  z  podłogi  skarpet 
kę.  Drugiej  nie  było  widać.  Nie  bardzo  wiedząc,  co  z  nią 
zrobić, włoŜył ją do kieszeni. 

Cassie spojrzała na niego spod oka. 
-

 

MoŜe kobieta, która tu sprząta, wcale nie złoŜyła wymó-

wienia. MoŜe leŜy gdzieś tutaj, pogrzebana pod stertami tego 
wszystkiego.  -  Bezradnie  machnęła  ręką,  rozglądając  się  po 
pokoju. 

-

 

Znowu uparłaś się, Ŝeby ze mnie Ŝartować? Ostrzegałem 

cię, Ŝe moja cierpliwość ma swoje granice. 

-

 

Co ty powiesz? A czym mi to grozi? 

Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uwięził ją w moc-

nym uścisku. 

-

 

Naprawdę nie przeszkadza ci ten bałagan? - szepnął jej 

we włosy. 

-

 

No cóŜ... - Rozejrzała się dookoła. Pomimo panującego 

nieporządku samo mieszkanie i sposób, w jaki było urządzo-
ne, podobały jej się. Przestronne wnętrze pełne zakamarków, 
z  duŜymi  oknami  wychodzącymi  na  zarośnięty  chwastami 
ogródek, podłogą z desek pomalowanych na mat, stare, wy-
szperane na targu staroci meble - wszystko to sprawiało miłe 
wraŜenie. 

Wzięła go za rękę i pociągnęła na tapczan, zarzucony stertą 

gazet i  czasopism.  Widać było, Ŝe  nie pełni  roli jego  łóŜka, 
lecz  raczej  legowiska.  Uśmiechnęła  się  dostrzegając,  jak 
Charlie  dyskretnie  usiłuje  schować  za  siebie  but  wystający 
spod jednej z gazet. 

background image

 

-  Jesteś  moim  dobrym  duchem.  Szukałem  tego  buta  od 

tygodnia - wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie. 

Patrząc mu prosto w oczy, zagryzła lekko wargi i pchnęła 

go zdecydowanym ruchem w tył. LeŜał teraz wsparty na ło-
kciu  i  przyglądał  się  jej  ze  zdziwieniem.  Oto  jeszcze  jedna 
Cassie Armstrong, której nie znał. 

-

 

Tylko, proszę, obchodź się ze  mną delikatnie.- spróbo-

wał zaŜartować. 

-

 

Akurat! 

Charlie westchnął i przełknął ślinę. 
Pochyliła  się  nad  nim  i  systematycznie  zaczęła  rozpinać 

guziki jego koszuli. 

Co  za  kobieta!  -  pomyślał.  LeŜał  i  czekał  cierpliwie  na 

bieg  wypadków.  Sytuacja  rozwijała  się  w  bardziej  ekscy-
tujący  sposób,  aniŜeli  się  spodziewał.  Kiedy  jednak  pochy-
liła  się,  by  rozpiąć  ostatni  guzik,  nie  mógł  się  oprzeć  chęci 
dotknięcia  jej.  Wyciągnął  rękę  i  pogłaskał  Cassie  po  po-
liczku.  Ześlizgnął  się  dłonią  po  jej  szyi,  rozpiął  najwyŜszy 
guziczek bluzki i zaczął gładzić jej obojczyk i ramię. Cassie 
przymknęła  oczy  i  zamruczała  jak  kot.  Zamarła  bez  ruchu. 
Zaraz potem poczuł, jak zadrŜała. Dotyk Charliego sprawiał 
jej  niewymowną  rozkosz.  Nigdy  jeszcze  nie  była  tak 
ś

wiadoma swego ciała i nigdy tak spragniona, by ktoś się nim 

zajął. 

Natychmiast  rozpiął  następny  guziczek  i  wsunął  dłoń  za 

miseczkę  stanika.  Czul  teraz  w  dłoni  cięŜar  piersi  i  sutkę 
twardniejącą pod palcami. Przez rozchyloną bluzkę dostrzegł 
zapinkę stanika. Pomógł sobie drugą ręką, ale zapinka stawiała 
opór.  Biedził  się  z  nią  dłuŜszą  chwilę  i  Cassie  wreszcie 
postanowiła przyjść mu z pomocą. Wprawnym ruchem roz-
pięła ją i Charlie uwolnił jej piersi. 

Gładził  je,  delektując  się  ich  jędrną  krągłoscią,  by  po 

chwili  przypaść  do  nich  ustami.  Całował  je  i  draŜnił 
wysepki sutek 

background image

 

wypręŜonym językiem - Cassie miała wraŜenie, Ŝe za chwilę 
zemdleje z rozkoszy. 

Nie padło między nimi ani jedno słowo - w pokoju słychać 

było tylko ich przyśpieszone oddechy. 

DrŜącymi palcami wyciągnęła mu koszulę ze spodni, ściągnę-

ła  z  niego  i  odrzuciła  na  podłogę.  Potem  powoli  zdjęła  swoją 
bluzkę i w ślad za nią stanik. Objęła Charliego za szyję i osunęła 
się z nim na tapczan. 

Charlie czuł teraz na sobie jej cięŜar; nagie piersi Cassie 

ugniatały jego tors, jej biodra spoczęły na jego biodrach. 

-  Nieźle - mruknęła, rozchylając usta do pocałunku. 
Charlie uniósł głowę na spotkanie jej ust. Spojrzał w oczy 

Cassie  i  zobaczył  w  nich  coś,  co  kazało  mu  się  zatrzymać. 
Cofnął się. ZauwaŜyła to. 

-  Co się stało? 
-  Ja... Po prostu... - Przerwał zmieszany, nie wiedząc, jak 

właściwie jej o tym powiedzieć. Nieoczekiwanie dla samego 
siebie nie mógł znaleźć odpowiednich słów, on, który Ŝył z ich 
układania. 

Widok jego przestraszonej twarzy tylko ją rozśmieszył. 
-  Charlie, nie bój się! Nie jestem dziewicą. 
Nie o to chodziło, ale zdobył się na zabawny grymas, który 

miał wyraŜać uczucie ulgi. 

-

 

Ja teŜ nie jestem - rzucił. 

-

 

I zabezpieczyłam się. 

Wolał nie brnąć dalej, by nie komplikować sytuacji: juŜ raz 

popsuł sprawę. 

-

 

Nie o to chodzi - powiedział i spojrzał na nią bezradnie. 

-

 

Więc o co? Boisz się, Ŝe cię wykorzystam i sobie pójdę? 

- Roześmiała się znowu. 

Jemu jednak wcale nie było do śmiechu. 

-  Nie...  To  znaczy  tak.  Nie...  JuŜ  sam  nie  wiem,  co  ja 

mówię- Ŝachnął się niezadowolony z siebie. Co on wyprawia, 

background image

 

u diabła? Ma obok siebie na wpół rozebraną i chętną kobietę, 
która mu się podoba. Więcej: ma na nią wielką ochotę. Dlacze-
go zachowuje się tak dziwacznie? Czy nie lepiej powiedzieć 
sobie,  niech  będzie,  co  ma  być,  i  zrobić  to  wreszcie?  Nie 
zastanawiać się, co będzie jutro, ale korzystać z chwili, tak jak 
to zawsze robił? 

Tym razem było jednak inaczej. Lubił Cassie i Ŝyczył jej 

jak najlepiej. Była dla niego kimś więcej niŜ tylko atrakcyjną 
kobietą, z którą ma się ochotę pójść do łóŜka. Wiedział, Ŝe jest 
nie tylko inteligentna, ale i wraŜliwa - łatwo ją zranić. Zasłu-
guje na coś więcej niŜ przelotny romans, po którym moŜe być 
trudno jej się pozbierać. 

Wsparty na łokciu, delikatnie wodził palcem po jej policz-

ku, brodzie, ramieniu. Jej spojrzenie upewniało go, Ŝe czeka 
na więcej. 

-  Cassie, nie wiem, jak nazwać to, co jest między nami... 

Boję się, Ŝe mogę ci niechcący zadać ból, i wiem, Ŝe sam teŜ 
mogę przez to cierpieć. 

Słowa zabrzmiały nieco podniośle, ale Cassie tym razem 

nie  uśmiechnęła  się.  Sama  myślała  podobnie.  Kochała  go  i 
wiedziała  o  tym,  Ŝe  go  kocha.  AŜ  sama  była  zdziwiona: 
kochała go wtedy, kiedy się wygłupiał i gdy był powaŜny, jak 
teraz. Kiedy nie było go przy niej, tęskniła za nim. Ale najbar-
dziej wzruszały ją chwile takie jak ta właśnie, kiedy odrzucał 
maskę  wesołego  chłopca  i  widziała  jego  prawdziwą  twarz, 
twarz czułego i wraŜliwego męŜczyzny. Kogoś, komu moŜe 
ufać i na kim moŜe polegać. To nie był ten beztroski, błyskot-
liwy i piekielnie przystojny Charlie, z którym kobieta, nawet 
taka jak ona, moŜe się zapomnieć. Takiego Charliego niegdyś 
poznała. Co więcej: taki Charlie teŜ jej się podobał. To ktoś 
jeszcze inny. 

-

 

Czy wiesz, co mam na myśli? - zapytał. 

-

 

Tak - szepnęła. Co mogła jeszcze powiedzieć? śe w Ŝy- 

background image

 

ciu nie ma nic pewnego? śe czasem lepiej zawierzyć własnym 
uczuciom,  pójść  w  ślad  za  marzeniem?  I  to  miałaby  powie-
dzieć  ona  właśnie  jemu?  Co  za  nieoczekiwana  zmiana  ról, 
pomyślała. ChociaŜ właściwie nie ma w tym nic dziwnego: 
w  partnerskim  związku  nie  ma  sztywnego  podziału,  praw, 
obowiązków. KaŜdy bierze coś od kochanej osoby i daje coś 
w zamian. Pomaga i oczekuje pomocy, doznaje rozkoszy i daje 
rozkosz,  uwodzi  i  jest  uwodzony.  Tak  jak  chociaŜby  ona 
sama teraz. 

-

 

I co? - Rzucił jej szybkie spojrzenie. 

Cassie spojrzała mu głęboko w oczy. 
-

 

Charlie, ty chyba lubisz się zamartwiać? 

Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale uśmiechnął się. 

Cassie odpowiedziała uśmiechem. 

-  śartujesz ze mnie? 
-

 

Wcale nie. MoŜe najwyŜej uwodzę cię, Charlie. A ty mi 

nie pomagasz. 

-

 

Mam nadzieję, Ŝe się poprawię - powiedział i poszukał 

ustami jej ust. 

Niczego bardziej nie pragnęła. Chciała, Ŝeby ją całował i 

dotykał, niech ją weźmie - chce tego. Teraz, na tym zarzuco-
nym gazetami tapczanie. Nie dał jej odetchnąć, teraz przypadł 
ustami do jej piersi. Z początku pieścił je delikatnie, potem 
ssał i lekko gryzł, aŜ usłyszał jej cichy jęk. Powoli, uwaŜaj, 
upomniał samego siebie, ale zdało się to na nic, bo poczuł, jak 
w ramiona wbijają się mu paznokcie Cassie. 

Jęknęła znowu i odepchnęła go, ale po to tylko, by sięgnąć 

do suwaka jego dŜinsów. Niewiele myśląc, zrobił to samo: z 
zamkiem  błyskawicznym  przy  jej  spódnicy  poszło  mu  lepiej 
niŜ z biustonoszem. Tymczasem ona wcale nie czekała: szarp-
nęła w dół jego spodnie. Nie zwracając uwagi na to, co z nią 
robi,  wpatrywała  się  w  jego  obnaŜoną  męskość.  W  chwilę 
potem, juŜ bez jej pomocy, uporał się z tym, co jeszcze miała 

background image

 

na sobie. Kiedy ją tam dotknął, była wilgotna, gorąca i goto-
wa. Przewróciła go na plecy i przykryła sobą. Gdy tylko się 
połączyli, poczuł, jak wstrząsa nią dreszcz orgazmu, ale to jej 
nie  zatrzymało  i  w  kilka  chwil  potem,  gdy  juŜ  ich  biodra 
kołysały się  miarowo  w  miłosnym zwarciu, poczuł  następny 
spazm. I kolejny, gdy wreszcie udało mu się ją dogonić. 

Powoli wracali do rzeczywistości, jakby wynurzali się z ja-

kiejś przepastnej, głębokiej studni. Pokój tonął w mroku. Le-
Ŝ

ała na nim, z głową wtuloną w jego szyję. Charlie westchnął , 

i zanurzył dłoń w jej włosy. Poczuł usta Cassie na swoim 
przegubie. 

-

 

Jak się czujesz? - zapytał. 

-

 

Wspaniale - mruknęła w jego ramię. - A ty? 

-

 

Spocony,  zmęczony  i  zuŜyty  -  uśmiechnął  się  w  cie-

mności. Uniósł głowę i pocałował ją w czoło. - Było cudow-
nie. Dziękuję. 

Domyślała się, Ŝe czeka, by mu powiedziała, czy było jej 

dobrze, chociaŜ nie musiała go wcale o tym zapewniać, wie-
dział i tak. Ale nie powinno być między nimi niedomówień. 
Skoro chce, Ŝeby mu sama o tym powiedziała... 

-

 

Było jak nigdy. Właściwie to po raz pierwszy... - sze-

pnęła. 

-

 

Jak to? Naprawdę? 

-

 

Tak. Tamto,  co było,  to...  -  Wzruszyła  ramionami,  nie 

kończąc  zdania.  Co  mogła  powiedzieć?  Była  juŜ  z  chłopa-
kiem w łóŜku, ale okazało się to pomyłką. Dzisiaj się o tym 
upewniła. 

-

 

Wiesz, potrafię być jeszcze lepszy! 

Powiedział to Ŝartem, ale w chwilę potem udowodnił jej, 

Ŝ

e to szczera prawda. Kochali się z takim zapamiętaniem, Ŝe 

nawet  nie  zauwaŜyli,  kiedy  nagle  znaleźli  się  oboje  na 
podłodze. 

background image

 

Pocałował ją za uchem, a potem, mokrej i zadyszanej, od-

garnął włosy z oczu. 

-  Myślę,  Ŝe  teraz  powinniśmy  coś  zjeść.  Jeszcze  zemdle 

jesz po naszych harcach. Strasznie cię wymęczyłem. 

Objęła go za szyję, zbyt wyczerpana, by ruszyć się z miej-

sca. Czuła na sobie jego cięŜar i było jej dobrze. 

-  Wymęczyłeś  mnie?  -  szepnęła  rozleniwionym  głosem. 

-To chyba ja ciebie. 

Charlie patrzył na nią z czułym podziwem. Była niezwyk-

ła. Cassie Armstrong to kobieta nieobliczalna. MoŜe nie oka-
zała się jego najbardziej doświadczoną kochanką, ale nadra-
biała to po stokroć entuzjazmem, z jakim oddawała się miło-
ś

ci. Robiła to jak w natchnieniu. Im bardziej go kochała, tym 

bardziej miał na nią ochotę i z tym większą pasją starał się jej 
dać rozkosz. 

-  Jeśli  zaraz  nie  wstaniemy,  to  obawiam  się,  Ŝe  nie  zrobi 

my  tego  prędko  -  powiedział  ostrzegawczym  tonem  i  dźwig 
nął się w górę. 

Przyjęła  to  jękiem  zawodu,  ale  kiedy  podał  jej  rękę,  by 

pomóc  wstać,  wstała  posłusznie  i  przysiadła  na  tapczanie, 
rozglądając się za swymi porozrzucanymi rzeczami. Podnios-
ła bluzkę i narzucając ją na siebie, ruszyła za nim do kuchni. 
Po drodze wzięła z podłogi jeszcze jego koszulkę i spodenki, 
o których on sam zdawał się nie pamiętać. 

Na jej widok, z wyciągniętą w jego stronę ręką ze spoden-

kami, roześmiał się. 

-  Masz  tu  jeszcze  koszulkę,  Ŝebyś  mi  się  nie  przeziębił. 

Jesteś  mi  potrzebny  tylko  w  dobrej  formie.  -  Spojrzała  na 
niego łobuzersko. - To teŜ lepiej nałóŜ, bo nie będę mogła się 
skupić przy mieszaniu sałaty. 

Ciągle się śmiejąc, zrobił, co mu kazała, ale jej spojrzenie 

sprowokowało go, by podejść i objąć ją. Bluzka Cassie pod-
niosła się na niebezpieczną wysokość. 

background image

 

-

 

Charlie! - szepnęła z naganą w głosie. 

-

 

Zostaniesz na noc? 

Spojrzała zaskoczona. On sam teŜ był zdziwiony własnym 

pytaniem.  I  złapał  się  na  tym,  Ŝe  wcale  nie  jest  pewien,  czy 
dobrze robi. Z doświadczenia wiedział, Ŝe wieczory i noce to 
całkiem co innego niŜ poranki. Te potrafiły być cięŜkie. 

-  Chcesz, Ŝebym została? 

Przez chwilę wahał się, co odpowiedzieć. DłuŜej, niŜ był 

powinien - domyślił się, widząc jej rumieniec. 

-  Tak, chcę - odparł. 
Nie było to namiętne wyznanie uczuć, ale słowa wypowie-

dziane  niskim,  ciepłym  głosem  sprawiły,  Ŝe  znowu  poczuła 
drŜenie kolan. 

-  Więc zostanę - powiedziała, spoglądając mu w oczy. 
Przełknął ślinę i zanim cokolwiek powiedział, na wszelki 

wypadek uśmiechnął się. Czuł, Ŝe serce mu bije, jakby mijał 
metę w maratonie bostońskim. 

-  To świetnie. 

Rozejrzał  się  po  kuchni  niezbyt  przytomnym  wzrokiem; 

moŜna by przypuszczać, Ŝe znalazł się w niej po raz pierwszy. 

-  Na co masz ochotę? MoŜe jajko? 

Widziała, Ŝe jest zmieszany. Chciała go od tego uwolnić. 

Nie bardzo umiała. Tam, na tapczanie, było - paradoksalnie -
jakoś łatwiej. 

-

 

Prawdę mówiąc, nie jestem głodna. 

-

 

To zabawne - skrzywił się. - Bo ja teŜ nie. 

Przez chwilę stali w milczeniu. 

 

-

 

Chodź, pokaŜę ci moją sypialnię. Tam jeszcze nie byłaś 

- powiedział nagle i widząc jej zaskoczenie, dodał: - Nie bój 
się, to prawdziwa sypialnia, nie Ŝadna jaskinia. 

-

 

Nie wierzę. - Cassie spróbowała zaŜartować. 

-

 

Zaraz ci to udowodnię. 

Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Sypialnia mieściła się 

background image

 

na antresoli i prowadziły do niej dość strome schodki. Puścił 
ją przodem i pogłaskał po udzie, szepcząc do ucha: 

-  To nasze ubieranie się, Armstrong, to była tylko niepo 

trzebna strata czasu. 

JuŜ rano, pomyślał,  widząc promyki  słońca  wpadające do 

ś

rodka przez Ŝaluzje. Więc jednak czeka ich wspólny ranek. 

Jak on sam się czuje z tym wszystkim? Ku swemu zadowole-
niu stwierdził, Ŝe wcale dobrze. MoŜe trochę obolały po ich 
wczorajszych  ekscesach,  na  pewno  zmęczony  -  bo  zasnęli 
dopiero nad ranem. 

Popatrzył na twarz kobiety leŜącej w jego łóŜku. Była pogod-

na.  W  koronie  rozrzuconych  na  poduszce  włosów  wyglądała 
znowu nie tylko pięknie, ale i majestatycznie. Wyciągnął rękę 
i przez chwilę bawił się, nawijając na palec pukiel włosów. 

Czy to miłość? - zapytał sam siebie, przypatrując się śpią-

cej. Czy to, co czuje, jest właśnie tym uczuciem? 

Charlie  nigdy  jeszcze  nie  popadł  w  tak  dziwny  stan  jak 

dziś. Miał więc prawo zastanawiać się teraz, co to wszystko 
dla niego znaczy. Ogarnęła go niepewność, ale nie odczuwał 
strachu. 

Nagle,  jakby  jego  myśli  obudziły  ją,  Cassie  otworzyła 

oczy. Zamrugała: światło dnia było juŜ całkiem silne, a Char-
lie, w pośpiechu, nie spuścił wczoraj dokładnie Ŝaluzji. 

-  Co się dzieje? - spytała, przeciągając się leniwie. 

-  Nic - zapewnił ją z uśmiechem. - Kompletnie nic. 
Zabrzmiało to dość dwuznacznie, ale wolał nie wdawać się 

w wyjaśnienia. Nie był pewien, co powiedzieć. Bał się, Ŝe 
znowu wykona jakiś fałszywy ruch. 

Cassie spojrzała na niego i nic nie powiedziała. MoŜe nie 

powinniśmy  o  tym  zbyt  wiele  mówić?  -  pomyślała.  Zresztą 
słowa przyjdą same. Potem. W odpowiednim czasie. 

background image

 

W  poniedziałek  Cassie  weszła  do  agencji  w  nastroju 

eufo-rii. Czuła się tak, jakby spowijał ją obłok szczęścia. 

-

 

Co za cudowny weekend - rzuciła od progu do Fran. 

Przyjaciółka spojrzała na nią znad biurka. 
-

 

Właśnie widzę - wycedziła zimno. 

Cassie popatrzyła na nią ze zdziwieniem. 
-

 

Co jest? Ty i Joe pokłóciliście się, czy co? 

-  Nie,  skąd.  -  Fran  wzruszyła  ramionami.  -  Wszystko 

w porządku. A nawet lepiej. 

Wstała zza biurka i ruszyła do drzwi. 

-  Muszę kogoś o coś zapytać - powiedziała wychodząc. 
Ruszyła z impetem korytarzem i zatrzymała się dopiero 

przed drzwiami pokoju Charliego. Weszła bez pukania. Wy-
starczyło, Ŝe zobaczył jej minę. 

-  Wszystko  w porządku.  Zobacz tylko, tu jest zlecenie! 

- zawołał od swego biurka. 

Fran zawisła nad nim jak tornado. 
-  JeŜeli ją skrzywdzisz, zabiję cię! 
A  więc  o to jej  chodziło!  Cassie  Armstrong  miała anioła 

stróŜa,  Ŝe  pozazdrościć.  Zanim  zdąŜył  cokolwiek  odpowie-
dzieć, Fran odwróciła się i wymaszerowała z pokoju. 

Tego wieczoru Charlie wyciągnął z szuflady maszynopis 

swojej powieści i wkręcił nową kartę do maszyny. Zajrzał do 
ostatniego  rozdziału,  a  potem  zrobił  sobie  drinka  i  zaczął 
pisać. 

background image

ROZDZIAŁ

 

9

 

Gdyby miała swój związek z Charliem do czegoś porów-

nać, to do akrobacji na linie. Nie raz i nie dwa miała wraŜenie, 
Ŝ

e  stąpa  nad  przepaścią  i  Ŝe  jeden  nierozwaŜny  krok  moŜe 

spowodować katastrofę. Ale zarazem poczucie, Ŝe ta arcytrud-
na sztuka jej się udaje, napawało ją nie znaną dotąd radością. 
Cassie  była  szczęśliwsza  niŜ  kiedykolwiek.  Szczęścia  dopeł-
niała pewność, Ŝe Charliemu jest z nią równie dobrze. Z tygo-
dnia  na  tydzień  czuli  się  coraz  bardziej  ze  sobą  związani. 
KaŜde miało teraz swoje rzeczy w mieszkaniu drugiego i ich 
Ŝ

ycie zaczęło się z wolna splatać. Poznawała go coraz lepiej 

i odsłaniały się przed nią coraz to nowe tajemnice jego osobo-
wości. Był bardziej skomplikowany, niŜ jawił się jej w doty-
chczasowych,  codziennych  kontaktach.  Charlie  łapał  się  na 
podobnych myślach: przyzwyczaił się juŜ do tego, Ŝe Cassie 
go zaskakiwała, ale teraz wiedział o niej coraz więcej. Obojgu 
przypominało to układanie skomplikowanego puzzla, zajęcie, 
które cieszyło i intrygowało. 

Traf  zdarzył,  Ŝe  szukając  długopisu,  natknęła  się  na  po-

wieść Charliego. Otworzyła szufladę biurka i jej uwagę zwró-
cił  stosik  zadrukowanych  kartek.  Mimowolnie  przeczytała 
pierwszą.  A  była  to  strona  tytułowa.  Napis  głosił:  Charlie 
Whitman, „W labiryncie uczuć". Zaraz niŜej zaczynał się 

background image

 

tekst. Poczuła ogromną ochotę, by zacząć czytać. Ale myszko-
wanie w cudzych papierach nie było w jej stylu. Wzięła kartki 
i poszła do kuchni, gdzie Charlie pichcił właśnie kolację. 

-  Nie  wiedziałam,  Ŝe  piszesz  powieść!  -  powiedziała  od 

progu. 

Charlie spojrzał zaskoczony. 

-  Ja? Nie piszę Ŝadnej powieści - zaprzeczył i ruszył w jej 

stronę. - Taka tam pisanina... 

Wyciągnął rękę po tekst. Cassie nie dawała jednak za wy-

graną. 

-

 

To  wcale  nie  wygląda  na  jakąś  tam  pisaninę.  Raczej 

właśnie na powieść. Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, Ŝe 
piszesz? 

-

 

Bo wcale nie piszę. 

-

 

Mogę przeczytać? 

-

 

Nie! 

Jego sprzeciw był tak zdecydowany, Ŝe Cassie tym bardziej 

zapragnęła poznać zapiski. Co w nich było, Ŝe tak bardzo się 
wzbraniał? 

Ponownie wyciągnął rękę i teraz oboje trzymali plik zadru-

kowanych stron. 

-  To  takie  pierwsze  przymiarki.  Nie  ma  co  pokazywać. 

-  Skrzywił  się,  ciągnąc  kartki  w  swoją  stronę.  -  Oddaj,  bo 
będę musiał uŜyć siły - uśmiechnął się. 

Ale w nią wstąpił duch przekory. Wyrwała mu z ręki k; i 

schowała za siebie. 

-  Chcesz je? To proszę, weź je sobie. 
Nietrudno było przewidzieć, czym to się skończy. Nieco 

później, gdy juŜ leŜała w jego łóŜku, zmęczona, ale cudownie 
odpręŜona,  spojrzała  na  śpiącego  Charliego.  Pomyślała  zno-
wu o stosiku zapisanych przez niego kartek. Czy będą kiedyś 
tak blisko, Ŝe przestanie robić z tego tajemnicę? 

background image

 

Tegoroczne  lato  pobiło  wszelkie  rekordy;  kroniki  miasta 

nie  notowały  jeszcze  takich  upałów.  Gdy  tylko  wrócili  po 
całym  dniu  plaŜowania,  Cassie,  zmęczona  i  rozleniwiona 
słońcem, wyciągnęła się na tapczanie. Charlie włączył klima-
tyzację i przysiadł obok. Odgarnął włosy Cassie i pochylił się 
nad nią, jakby zamierzał pocałować. 

-  Czy to rumieniec, czy opalenizna? 

Skóra  Cassie  opornie  reagowała  na  słońce:  stawała  się 

róŜowa, a nie złocista. Pojawiały się teŜ liczne piegi. Ostatnio 
stało się to przedmiotem nieustannych Ŝartów między nimi. 

-  Zobaczysz  jeszcze,  kto  będzie  bardziej  opalony!  -  po 

wiedziała, otwierając jedno oko. 

Jasne! - pomyślał i uśmiechnął się chytrze. Zsunął na bok 

ramiączko kostiumu plaŜowego, niby to podziwiając kontrast. 

-  Masz rację. To piękny brąz. Jakbyś wróciła z Hawajów. 

Tylko w tym świetle ma taki róŜowy odcień. 

Uniosła się nieco, jakby szykowała replikę, ale po chwili 

opadła z powrotem na tapczan. 

-  Jest taki upał, Ŝe nie chce mi się z tobą kłócić - mruknęła 

tylko. 

-  Właśnie, ja  teŜ  czuję  się jakoś  dziwnie  rozgrzany  -  po 

wiedział, kładąc dłoń na jej biodrze. 

Cassie czujnie spojrzała na Charliego. 

-

 

Jak mam to rozumieć? 

-

 

A nie domyślasz się? - zapytał głosem drŜącym lekko z 

podniecenia.  Przeciągnął  dłonią  po  jej  brzuchu,  a  potem 
zsunął drugie ramiączko stanika. Pochylił się i pocałował od-
słoniętą pierś. Pachniała słońcem i olejkiem do opalania. 

Cassie wydała z siebie głębokie westchnienie. 
Podciągnął się nieco w górę i opadł na nią, gdy nagle roz-

legł  się  dzwonek  telefonu.  Charlie  ani  myślał  odbierać,  ale 
Cassie szarpnęła się i wyciągnęła rękę w stronę słuchawki. 

-  Nie odbierzesz? 

background image

 

-  Nie - rzucił krótko i cmoknął ją w policzek, jakby przy- 

pieczętowując odpowiedź. - Nie widzisz, Ŝe jestem zajęty? 

PołoŜył głowę między jej piersi i bawił się nimi, całując na 

przemian. Telefon dzwonił uporczywie. Ktoś po drugiej stro-
nie linii był okropnie uparty. 

-

 

Charlie, nie włączyłeś sekretarki! Zostawiłam w agencji 

twój numer jako drugi. MoŜe to coś waŜnego? 

-

 

Akt  przerywany  to  nie  jest  akurat  to,  co  tygrysy  lubią 

najbardziej. - Skrzywiony wychylił się po słuchawkę. 

Gdy  tylko  usłyszał  znajomy  głos,  wiedział,  Ŝe  popełnił 

błąd. 

Mięśnie  policzków  napięły  się,  a  twarz  spochmurniała. 

Cassie patrzyła na niego zaniepokojona. Odpowiadał niechęt-
nie, monosylabami. Był wyraźnie rozdraŜniony. 

Usiadł, odsuwając się od niej, jakby chciał pozostawać w 

stanie  czujnej  gotowości.  Cassie  nie  zamierzała  być  mimo-
wolnym  świadkiem  wyraźnie  przykrej  dla  niego  rozmowy, 
zsunęła się więc z tapczanu i ruszyła do kuchni przygotować 
coś zimnego do picia. Mówił jednak podniesionym głosem i, 
chcąc nie chcąc, słyszała. 

-  Uhm. PrzecieŜ mówię: byłem zajęty... Po prostu zajęty 

i  tyle...  A  co  się  stało,  Ŝe  nagle  się  tym  zainteresowałaś? 
Gdzie? Kiedy?... Nie jestem pewien, czy mi się uda... Później 
zadzwonię...  Powiedziałem:  później...  Do  widzenia!  -Usły 
szała trzask odkładanej słuchawki. 

Cassie weszła z powrotem i spojrzała nań pytająco. Umie-

rała z niepokoju, ale wolała, Ŝeby to on pierwszy się odezwał. 
Charlie jednak siedział  w  milczeniu, patrząc ponuro  w prze-
strzeń. JuŜ chciała wrócić do kuchni, gdy wreszcie przemówił. 

-  Sylvia! - rzucił krótko. 

W  pierwszej  chwili  nie  pojęła,  o  kogo  chodzi,  ale  zaraz 

uświadomiła sobie, Ŝe to imię jego matki. 

-  Twoja matka? 

background image

 

-  Tak  przynajmniej  opiewa  mój  akt  urodzenia  -  powie 

dział z cierpkim przekąsem. - Ale czasami wydaje mi się to 
niemoŜliwe. 

Cassie wiedziała, Ŝe nie ma dobrego kontaktu z matką, mi-

mo to wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. Wspomniał o niej 
ledwie dwa  albo trzy  razy.  Za kaŜdym  razem  źle. Nigdy  teŜ 
przy niej do matki nie dzwonił ani nie odbierał telefonów od 
niej. Cassie wszystko to dziwiło - nie chciała się wtrącać, ale 
przyzwyczajona była do czegoś zupełnie innego. Ona sama 
pozostawała  w  stałym,  prawie  codziennym  kontakcie  z  ro-
dzicami. 

Widząc jej zakłopotanie, Charlie zdobył się na uśmiech, 

a nawet siląc się na lekki ton, powiedział: 

-  Co to myśmy robili, zanim nam przerwano? 

Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. Nieoczekiwa-

ny telefon wyraźnie popsuł mu humor. 

-

 

Charlie, nie chcę ci niczego narzucać, ale moŜe chciałbyś 

ze mną o czymś porozmawiać? - spytała. 

-

 

Nie ma o czym - skrzywił się. - To są ludzie, którzy nie 

powinni mieć dzieci. A tu akurat ja im się przydarzyłem. Mieli 
pecha. Koniec. Kropka. Nie bądź taka smutna! W końcu nic 
takiego się nie stało - powiedział zmęczonym głosem. 

Wiedziała,  Ŝe  nie  mówi  prawdy.  Wyraźnie  to  go  bolało. 

A  jego  zmartwienia  były  jej  zmartwieniami.  PrzecieŜ  był 
męŜczyzną, którego kochała. Poza tym miała dobre serce: nie 
mogła  znieść,  kiedy  ktoś  cierpiał.  Gdyby  mogła  za  pomocą 
czarodziejskiego  zaklęcia  uczynić  wszystkich  ludzi  szczęśli-
wymi, zrobiłaby to bez wahania. 

-  Zapraszają mnie, Ŝebym przyjechał do nich na weekend. 

Masz  pojęcie?  -  roześmiał  się  nerwowo.  -  Matka  mówi,  Ŝe 
ojciec  kiepsko  się  czuje.  Jasne,  a  jak  ma  się  czuć  ktoś,  kto 
ma taką Ŝonę? śaden normalny człowiek juŜ by tego nie wy 
trzymał. 

background image

 

Cassie postanowiła zaryzykować. 
-  MoŜe jednak powinieneś jechać? 
Spojrzał na nią zdziwiony. 

-

 

Jechać tam? A po co? To nie ma sensu: z góry  wiem, 

czym to się skończy... Awanturą. 

-

 

Ale  jeśli  twój  ojciec  zachorował...  A  poza  tym,  skąd 

wiesz, moŜe tym razem będzie inaczej? 

Charlie pokiwał głową. 

-  MoŜe  tym  razem  się  wzajemnie  pozabijamy  -  powie 

dział szyderczo. 

W głębi ducha jednak czuł, Ŝe Cassie ma rację. W końcu to 

był jego ojciec. Miał do nich Ŝal, i było o co, ale rodziców się 
nie wybiera. 

-  Pojedziesz ze mną? 
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. 
-

 

Ale przecieŜ oni wcale mnie nie zapraszają. 

-

 

Proszę cię.    

Nie  mogła  mu  odmówić.  Podeszła  i  usiadła  tuŜ  obok. 

Wzięła jego dłoń i uścisnęła mocno. 

-  Oczywiście, Ŝe pojadę, Charlie. I nie martw się, na pew 

no nie będzie tak źle. 

 

background image

ROZDZIAŁ

 

10

 

Za  oknem  krajobraz  zmieniał  się:  przeszklone  wieŜowce 

Manhattanu ustąpiły miejsca ruderom Bronksu, a potem zanu-
rzonym w zieleni domkom Connecticut. Charlie poruszył się 
niepokojnie za kierownicą. Wkrótce będą na miejscu. Zjechali 
na szosę, która biegła wzdłuŜ wybrzeŜa oceanu. Kiedy skręcił 
z niej w boczną drogę i przejechał przez masywną bramę, za-
uwaŜyła  zbielałe  palce  zaciśnięte  na  kierownicy.  Cassie  po-
łoŜyła rękę na jego kolanie. Oboje wymienili znaczące spoj-
rzenia. 

Dom Whitmanów widać było teraz jak na dłoni. Przed nim 

rozciągał się rozległy trawnik, którego środkiem biegła asfal-
towa ścieŜka. Cassie westchnęła jedynie z podziwem. Trudno 
to  było  nazwać  domem:  miała  przed  sobą  olbrzymie  do-
mostwo w stylu Nowej Anglii. Z powodzeniem mógł zagrać 
w filmie. Charlie wspominał, Ŝe rodzice są zamoŜni. Nie przy-
puszczała jednak, Ŝe tak bardzo. Teraz lepiej zrozumiała, skąd 
się wzięła ta jego pewność siebie. 

Za chwilę miała spotkać ludzi, z którymi nie łączy ją wiele 

lub nic zgoła. Przed oczami stanął jej dom rodzinny: wygodny 
i miły, ale zarazem przysparzający wielu bezsennych nocy jej 
ojcu. Dom, w którym mieszkali, był juŜ dość stary i wymagał 
generalnego remontu, tymczasem utrzymująca się przez kilka 

background image

 

lat recesja wcale nie poprawiała sytuacji finansowej. Rodzin-
ny sklep prosperował nieźle, ale przecieŜ nie była to kopalnia 
złota. 

-  Prawdziwy  pałac!  -  powiedziała,  gdy  wjechali  na  pod 

jazd. 

Charlie zaparkował wynajęty samochód i popatrzył na nią 

ukradkiem. Ten sam podziw zmieszany z niechęcią dostrzegał 
w spojrzeniach kolegów ze szkoły, gdy zdarzało mu się przy-
wieźć ich tu na kilka dni ferii czy wakacji. 

-  Nie  ma  się  znowu  czym  tak  zachwycać  -  powiedział.  . 

-  Owszem,  Whitmanowie  znaleźli  się  wśród  pierwszych 
osadników,  a  nawet  i  pasaŜerów  „Mayflower",  ale  kolejne  po 
kolenia  roztrwoniły  rodzinną  fortunę.  Geny  teŜ  odegrały  swo 
ją  rolę.  To,  co  tutaj  widzisz,  to  resztki  dawnej  świetności. 
W ten dom akurat włoŜyła pieniądze rodzina matki. 

Cassie przysłuchiwała się jego opowieści. A więc był po-

tomkiem starego rodu: jego przodkowie byli pierwszymi ko-
lonistami! To jej imponowało bardziej aniŜeli pieniądze. 

-  Rodzice  poznali  się  na  studiach  -  ciągnął.  -  Jak  juŜ  ci 

mówiłem,  oboje  robili  specjalizację  psychiatryczną.  I  oto  do 
bry  Bóg  złączył  węzłem  małŜeńskim  leniwego  i  niczym  nie 
wyróŜniającego  się  młodego  lekarza  Charlesa  Benningtona 
Whitmana,  z  piekielnie  inteligentną  i  pozbawioną  skrupułów 
Sylvią  Rothmann,  kobietą  równie  ekscentryczną  jak  bogatą, 
jedyną spadkobierczynią bankierskiej rodziny Rothmannów. i 
I spodobało mu się obdarzyć ich jedynym synem. 

Otworzył drzwi i wysiadł, a potem obszedł samochód i po-

mógł Cassie. 

-  Bardzo zdenerwowana? - spytał. 
Cassie równie dobrze mogłaby zapytać go o to samo. 
-  Nie,  dlaczego...  -  Spróbowała  się  roześmiać.  -  MoŜe 

tylko powinieneś był ich uprzedzić, Ŝe nie przyjedziesz sam... 

Charlie zrobił grymas, tajemniczy i przemyślny zarazem. 

background image

 

-

 

Wobec Sylvii najlepiej działać z zaskoczenia - oznajmił. 

-

 

Charlie,  po  co  te  podchody?  PrzecieŜ  nie  prowadzimy 

Ŝ

adnej wojny. 

-

 

Tak  sądzisz?  -  Uniósł brwi  w  górę.  -  MoŜe  chcesz  się 

załoŜyć? 

W  ten  sposób  wcale  jej  nie  dodawał  odwagi.  Westchnęła 

tylko, gdy wziął ją za rękę i ruszyli w stronę wejścia. 

Nacisnął  dzwonek  i  niemal  natychmiast  drzwi  się  otwo-

rzyły, tak jakby  ktoś na  nich czekał. Podstarzała Murzynka 
w stroju pokojówki wskazała im drogę do salonu. 

-  Dziękuję,  znam  drogę  -  powiedział  Charlie.  -  Jestem 

synem państwa Whitmanów. 

Cassie zdawało się, Ŝe w oczach starej kobiety dostrzegła 

jakby cień współczucia. Pokojówka dygnęła i zniknęła w ko-
rytarzu. 

-  Charakterystyczne, Ŝe nigdy nikogo tu nie ma: Ŝadnych 

przyjaciół,  rodziny.  Napady  złości  mojej  matki  wszystkich 
skutecznie wystraszyły. 

Napady  złości?  Cassie  spojrzała  niepewnie  na  Charliego, 

ale juŜ o nic nie zdąŜyła go zapytać, bo weszli do salonu, a tam 
juŜ czekali na nich Whitmanowie. Cassie przełknęła nerwowo 
ś

linę i wzięła głęboki oddech. 

Niezupełnie tak ich sobie wyobraŜała. Ojciec sprawiał wra-

Ŝ

enie starszego, niŜ moŜna by wnosić z jego wieku. Był bar-

dzo wychudzony - eleganckie ubranie wisiało na nim niczym 
na wieszaku. Resztki dawnej urody świadczyły, Ŝe musiał być 
niegdyś bardzo przystojnym  męŜczyzną. Teraz jednak głębo-
kie  zmarszczki,  jakie  poorały  jego  twarz,  zapadnięte,  choć 
ciągle błyszczące oczy, przerzedzone siwe włosy nieubłaganie 
potwierdzały  niszczycielski  upływ  czasu.  Czy  to  moŜliwe, 
Ŝ

eby Charlie miał kiedyś tak wyglądać? - zadała sobie w du-

chu pytanie i natychmiast odpędziła od siebie tę przykrą myśl. 

Wiek matki Charliego trudno było określić. Bez wątpienia 

background image

 

była  to  ciągle  atrakcyjna  kobieta  -  właściwie  bardziej  przy-
stojna aniŜeli piękna, ale wyglądała imponująco. To określe-
nie nasuwało się samo. Miała moŜe zbyt wąskie, cienkie usta 
i  zbyt  grube  brwi,  by  uznać  ją  za  piękność,  ale  nadal  robiła 
wraŜenie. Zadbana i elegancka, siedziała w fotelu jak na tro-
nie. Cassie nie mogła opędzić się od myśli, Ŝe to dosyć dziwna 
i nazbyt wystudiowana poza jak na tę okoliczność. Bądź co 
bądź, to spotkanie z synem po dłuŜszym czasie. W jej oczach 
była  inteligencja,  ale  i  chytrość.  RównieŜ  -  jak  się  Cassie 
zdawało - uprzejma niechęć, z jaką patrzyła na niedbale ubra-
nego  Charliego:  w  koszulce  i  wytartych  dŜinsach  nie  pre-
zentował  się  widocznie  dość  godnie  jak  na  potomka  rodu 
Whitmanów. 

W swojej naiwności puszczała dotąd ostrzeŜenia Charliego 

mimo  uszu.  Poza  tym  była  przekonana,  Ŝe  będzie  miała  do 
czynienia z kulturalnymi  i  wykształconymi ludźmi.  MoŜe  są 
nieco  oziębli,  nadmiernie  skoncentrowani  na  sobie  -  to  się 
zdarza, myślała. Ale wszystko wydawało się jedynie kwestią 
czasu:  wystarczy  wola  porozumienia  -  przecieŜ  są  rodziną. 
Teraz  jednak  i  ona  poczuła  się  zmroŜona  sposobem,  w  jaki 
przyjęli swego jedynego syna. 

To Charlie ruszył, by przywitać się z nimi. Wymienił z oj-

cem krótki uścisk ręki, a potem zwrócił się do matki. Ale nie 
pocałował jej ani nie uściskał - i to powitanie ograniczyło się 
do  wymiany  zdawkowych  skinięć  głową.  Charlie  zamachał 
jeszcze ręką w stronę matki, ale nie doczekał się z jej strony 
nawet podobnej odpowiedzi. Przez chwilę mierzyli się oboje 
spojrzeniami, jak gdyby kaŜde oceniało siły swoje i przeciw-
nika. Pomimo upału Cassie poczuła na plecach struŜkę zimne-
go potu. 

Sylvia odezwała się pierwsza. 

- Proszę, nasz długo nie widziany syn - powiedziała bez-

namiętnie, jak gdyby to spotkanie nie było niczym niezwy- 

background image

 

kłym. - A to kto? - Przeniosła wzrok na Cassie i popatrzyła na 
nią bez sympatii. 

Charlie zacisnął zęby. Tak, mówił jej, Ŝe ta wizyta nie ma 

sensu. Nie chciała mu wierzyć, teraz będzie mogła się przeko-
nać na własne oczy, jak wyglądają rodzicielskie uczucia pań-
stwa Whitmanów, nie wspominając juŜ o ich gościnności. 

-  Powiedzmy, Ŝe to Cassie - stwierdził krótko. Nie zamie 

rzał zabiegać o ich względy, ani dla siebie, ani dla Cassie. Im 
szybciej stąd wyjadą, tym lepiej dla wszystkich. 

-  Co takiego? Co powiedziałeś? Jak? - wymamrotał ojciec. 
Cassie postąpiła pół kroku do przodu. 
-  Jestem Cassie. Cassie Armstrong - przedstawiła się, wy 

ciągając  rękę  do  matki  Charliego.  -  Przyjechałam  bez  uprze 
dzenia; mam nadzieję, Ŝe państwo nie mają mi tego za złe. 

Jej wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Sylvia Whitman 

nie zrobiła najmniejszego ruchu, by się z nią przywitać. Cassie 
miała wraŜenie, Ŝe nawet na nią nie patrzy. 

-

 

Co ona powiedziała? - Ojciec Charliego patrzył na syna 

niezbyt przytomnym spojrzeniem. 

-

 

Starość  nie radość  -  skwitowała  krótko Sylvia, rzucając 

męŜowi pogardliwe spojrzenie. 

Cassie  opuściła  rękę  i  popatrzyła  na  starszego  pana  ze 

współczuciem. Nie wydawał się obraŜony. Szare oczy patrzy-
ły bez wyrazu. MoŜe był przyzwyczajony do podobnych ko-
mentarzy, a moŜe go wcale nie usłyszał. To drugie wydało jej 
się bardziej prawdopodobne. 

-  Wszyscy  męŜczyźni  z  tej  rodziny  starzeją  się  w  przy 

ś

pieszonym  tempie  -  skrzywiła  się  Sylvia  w  stronę  Cassie. 

Ten grymas to zapewne miał być uśmiech. 

Zanim  Cassie  zdąŜyła cokolwiek odpowiedzieć,  usłyszała 

głos Charliego. 

-  Jeśli chodzi o mnie, powinnaś być chyba zadowolona. 

Zawsze narzekałaś na moją niedojrzałość. 

background image

 

Atmosfera stała się cięŜka i kto wie, czym by się ta powi-

talna wymiana zdań zakończyła, gdyby nie pokojówka, która 
weszła pytając, co komu podać do picia. Wszystko jedno co, 
byleby  to  była  podwójna  porcja,  pomyślała  Cassie.  Wiedząc 
jednak, Ŝe zamawiając o tej porze coś mocniejszego, nie zro-
biłaby na rodzicach Charliego najlepszego wraŜenia, poprosiła 
o  mroŜoną  herbatę.  Charlie  nie  miał  takich  skrupułów:  po-
prosił o czystą whisky. Jego matka podniosła znacząco brew. 

-  Dziękuję, Stello. Myślę jednak, Ŝe od razu usiądziemy 

do lunchu. Przynieś drinki do jadalni. JuŜ tam się napijemy 
- odprawiła ją władczym gestem. 

Lunch  niewiele  zmienił.  Nastrój  nie  poprawił  się  ani  na 

jotę. Cassie w milczeniu sączyła przez słomkę herbatę. Sylwia 
wyrzekała na kucharza: nie dość, Ŝe sos winegret zrobił zbyt 
wodnisty, to jeszcze źle przyrządził solę, którą właśnie zjedli, 
i tym samym popsuł cały obiad. Ofuknęła teŜ Stellę, Ŝe jest 
zbyt opieszała i ślamazarnie zabiera nakrycia ze stołu. Ojciec 
Charliego znosił cierpliwie jej zrzędzenie, widać był juŜ na nie 
uodporniony. 

Dla  Cassie  lunch  był  prawdziwą  torturą:  niemal  podska-

kiwała na krześle za kaŜdym odezwaniem się Sylvii. Charlie 
ze  współczuciem  przyglądał  jej  się  z  drugiego  końca  stołu. 
Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i szyderczym ge-
stem  wzniósł  swój  kieliszek  do  toastu.  Matka  spojrzała  na 
niego z dezaprobatą. 

-

 

Widzę,  Ŝe  twoje  maniery  nadal  pozostawiają  wiele  do 

Ŝ

yczenia. 

-

 

To  samo  mógłbym  powiedzieć  o  tobie  -  zareplikował 

Charlie. 

Sylvia zacisnęła wąskie usta. 

-  Jak  się  do  mnie  odzywasz?  Nie  zapominaj,  Ŝe  jednak 

mówisz  do  swojej  matki,  która  poświęciła  ci  najlepsze  lata 
swojego Ŝycia! 

background image

 

-  Co  takiego?  Chyba  Ŝartujesz?  -  prychnął  Charlie.  -  Od 

nosiłem raczej wraŜenie, Ŝe z trudem przypominałaś sobie od 
czasu do czasu o moim istnieniu. 

Sylvia spojrzała zimno na syna. 

-  Miałam  nadzieję, Ŝe  wydoroślałeś, Charlie. Dlatego pro 

siłam, Ŝebyś przyjechał. Widzę, Ŝe się pomyliłam. 

Charlie z trzaskiem odstawił kieliszek. 

-

 

To zabawne. Bo ja właśnie teŜ miałem podobne nadzie-

je. Ale widzę tymczasem przed sobą tę samą kapryśną, egoi-
styczną, wiecznie zapatrzoną w siebie.... 

-

 

...Wspaniały  lunch!  -  wtrąciła  Cassie  pospiesznie.  -

Dawno juŜ nie jadłam tylu dobrych rzeczy. Ale obawiam się, 
Ŝ

e juŜ musimy wracać. Prawda, Charlie? - Spojrzała na niego 

wymownie. 

-

 

O czym wy mówicie? O czym tak ciągle gadacie? Czy 

moŜe mi ktoś wreszcie powiedzieć? - zdenerwował się starszy 
pan. 

-  Zamknij się, idioto - warknęła Sylvia. 
Charlie zerwał się z krzesła. 
-

 

Za duŜo sobie pozwalasz! - powiedział z zimną niena-

wiścią. 

-

 

Tak,  naprawdę  bardzo  dobry  lunch.  Mam  nadzieję,  Ŝe 

wkrótce  znowu  uda  się  nam  spotkać.  -  Cassie  odłoŜyła  ser-
wetkę i wstała z miejsca. 

Sylvia takŜe podniosła się z krzesła. Nie zamierzała odda-

wać pola. NaleŜała do kobiet, które zawsze muszą mieć ostat-
nie  słowo.  Bez  względu  na  okoliczności  i  konsekwencje. 
Wbiła wzrok w syna i wycedziła: 

-  śałuję, Ŝe cię urodziłam! 

Charlie z trudem powstrzymał się od wybuchu. 

-  Coś ci powiem, Sylvio. Akurat w tym jednym jesteśmy 

zgodni.  Ja  równieŜ  Ŝałuję,  Ŝe  to  ty  musiałaś  być  akurat  tą 
kobietą. 

background image

 

Cassie  poczuła,  Ŝe  robi  jej  się  słabo.  W  pierwszej  chwili 

pomyślała, Ŝe zaraz się rozpłacze. W chwilę potem wściekłość 
na tę podłą i egoistyczną kobietę wzięła w niej górę. 

-  Jak  pani  moŜe  mówić  coś  takiego!  Jak  pani  śmie!  - 

krzyknęła zdławionym głosem. 

Charlie podszedł do niej i mocno objął ją ramieniem. 

-  Daj  spokój,  Cassie.  Szkoda  słów.  Raczej  powinnaś  za 

stosować swój prawy sierpowy, ale  wtedy skoczyłaby ci do 
gardła zgraja adwokatów. Idziemy stąd. 

Kiedy wreszcie znaleźli się na zewnątrz, Cassie odetchnęła 

z ulgą. 

-

 

Myślisz, Ŝe  moŜesz prowadzić? - spytała,  gdy podeszli 

do samochodu. 

-

 

Oczywiście.  Nie  martw  się.  Dla  mnie  to  nie  pierw-

szyzna. 

Cassie przypatrywała mu się z niepokojem. Wyglądał dość 

marnie.  Ale  jak  miał  wyglądać?  Ruszyli  z  piskiem  opon  i 
wkrótce  byli  juŜ  za  bramą  posiadłości  Whitmanów.  Charlie 
nie  zwalniał  ani  na  chwilę,  jak  gdyby  chciał  jak  najszybciej 
znaleźć się daleko od miejsca, w którym mieszkali ci przera-
Ŝ

ający, obcy ludzie mieniący się jego rodzicami. 

-  Charlie. Przepraszam... - Cassie połoŜyła rękę na jego 

dłoni zaciśniętej na kierownicy. 

Zaśmiał się bezgłośnie. 

-  Ty mnie przepraszasz? Za co? To raczej ja powinienem 

przeprosić ciebie. 

Resztę drogi spędzili niemal w milczeniu. Na wspomnienie 

awantury  Cassie  czuła,  Ŝe  serce  jej  pęka  z  bólu  i  Ŝalu.  Jak 
mogła tak powiedzieć? Jak matka moŜe powiedzieć coś takie-
go do swego syna? Siedziała jednak  w  milczeniu. Wiedziała, 
Ŝ

e cokolwiek powie, i tak niczemu nie zaradzi. 

Charlie równieŜ nie miał ochoty na rozmowę. Najchętniej 

zaszyłby się gdzieś w jakimś barze, upił się i przeczekał. Wie- 

background image

 

dział jednak, Ŝe to byłaby zwykła ucieczka. Jeszcze niedawno 
tak by właśnie postąpił. 

Nagle zjechał na pobocze i przystanął. 
-  Mój BoŜe! - westchnął. - Gdyby była alkoholiczką albo 

jakoś  chora...  Wtedy  mógłbym  to  przynajmniej  zrozumieć. 
Mówiłbym  sobie:  biedna  kobieta...  Zastanawiałbym  się,  jak 
mogę jej pomóc. Ale ona jest normalna! To jest najstraszniej 
sze. - Potrząsnął głową. 

Cassie gładziła jego rękę w milczeniu. 
-  Wiesz,  jak  byłem  mały  -  ciągnął,  opierając  głowę  na 

oparciu fotela i zamykając oczy - myślałem sobie, Ŝe jak będę 
grzeczny  i  będę  dobrze  się  uczył,  to  mnie  pokochają.  Ale 
bardzo szybko zorientowałem się, Ŝe dla nich nie ma Ŝadnego 
znaczenia, jaki jestem. 

Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj, miał 

jedenaście lat, a na sobie strój szkolnej druŜyny baseballowej. 
Bardzo był z siebie dumny. Tak bardzo pragnął ich uznania. 
To  była  ich  pierwsza  wizyta  w  szkole,  a  on  tymczasem  juŜ 
awansował do szkolnej reprezentacji. 

-  Wisiałem  na  telefonie  przez  całe  dnie.  Prosiłem,  Ŝeby 

przyjechali,  zobaczyli,  jak  gram.  PrzeŜywali  wtedy  okres  sza 
leńczych  awantur, rozstań i powrotów. Wreszcie przyjechali. 
Zamknęli się w pokoju w hotelu i nawet ich nie zobaczyłem. 
Zadzwonili  po  meczu  juŜ  z  dworca  kolejowego,  Ŝe  właśnie 
odjeŜdŜają... śe innym razem. 

Na dworcu kolejowym byli akurat jego koledzy. Odprowa-

dzali swoich rodziców. Jeden z nich opowiedział mu potem, 
Ŝ

e  widział dwoje dziwnych ludzi,  męŜczyznę i kobietę, jak 

stali na peronie i wrzeszczeli na siebie, nie zwaŜając na ludzi 
dookoła. „A co będzie z moją karierą?!" - krzyczała kobieta. 
„To ty chciałeś koniecznie mieć syna! Ja chciałam usunąć tę 
ciąŜę!  MoŜe  nie  pamiętasz?  To  teraz  się  nim  zajmuj!"  Od 
tamtego dnia 
przestał dzwonić do domu. Tamtego dnia coś 

background image

 

w  nim  umarło.  Przestał  przychodzić  na  treningi,  przestał  się 
uczyć. Zmieniał kolejne szkoły. Zamknięty  w sobie, choć na 
zewnątrz kpiarz i nieledwie chuligan, lekkoduch, który  myśli 
jedynie o tym, jak najmilej spędzić czas. 

Od  tamtej  pory  Ŝył  jak  w  pancerzu.  Nikt  nie  mógł  go 

skrzywdzić, bo nikt naprawdę nie miał do niego dostępu. I tak 
było do niedawna. 

Nigdy  do  tej  pory  nie  opowiedział  nikomu  tej  historii. 

Kiedy skończył i otworzył oczy, zobaczył przed sobą Cassie. 

Po jej policzkach płynęły łzy. 

-  Mój BoŜe! Biedny Charlie - załkała. 
Spróbował wszystko obrócić w Ŝart. 
-  Nie martw się, dziewczyno. Jak widzisz, od tego się nie 

umiera. 

Ale przecieŜ nie była to prawda: kiedyś ktoś, kto teŜ nazy-

wał się Charlie Whitman, był świetnym uczniem, chlubą szko-
ły - ten ktoś przecieŜ umarł. I nagle zrobił coś, co mu się nigdy 
nie zdarzyło, a juŜ na pewno nie przy kobiecie. Charlie wybu-
chnął płaczem. 

Płakał nad sobą, nad tym biednym chłopcem, którego dzie-

ciństwo mogło być takie szczęśliwe, a okazało się koszmarem. 
Płakał  za  tym  ufnym,  wesołym  dzieckiem,  które  kochało  i 
chciało być kochane. 

-  Kocham cię - zaszlochał nagle. 

Stało się to tak nieoczekiwanie, Ŝe przez chwilę sam nie był 

pewien, czy to na pewno on wypowiedział te słowa. Zmiesza-
ny, podniósł na nią oczy i westchnął. 

-  Strasznie  dawno  nikomu  tego  nie  powiedziałem, 

wiesz? 

Cassie, przełykając łzy, potrząsnęła głową. 
-

 

Wiem. Ja teŜ ciebie kocham, Charlie. 

Charlie uśmiechnął się niepewnie. 
-

 

Naprawdę? 

background image

 

Ona  równieŜ  się  uśmiechnęła,  ocierając  wierzchem  dłoni 

oczy. 

-

 

Naprawdę. 

-

 

To zamieszkajmy razem. 

Teraz  Cassie  się  zawahała.  Kocha  go  z  całego  serca,  to 

pewne.  Wiedziała,  Ŝe  niełatwo  było  mu  zdobyć  się  na  to 
wyznanie. Ale to nie była propozycja, na jaką czekała. Nie o 
takim jedynie związku  myślała,  wtedy  -  kiedy  szła  z  nim do 
łóŜka, i teraz, gdy wyznali sobie miłość. 

-  Pozwól, Ŝe się nad tym zastanowię - powiedziała. 

background image

ROZDZIAŁ

 

11

 

-  Masz pojęcie, co się stało? 
Zadyszana  Fran  stała  zaaferowana  przed  biurkiem  przyja-

ciółki. Najwyraźniej pilno jej było podzielić się z Cassie jakąś 
arcywaŜną wiadomością. 

Cassie, zaskoczona nagłą wizytą, spojrzała na Fran ze zdzi-

wieniem. To nie była ta sama Fran, zazwyczaj przybierająca 
pozę rozczarowanej Ŝyciem kobiety. Radośnie podniecona, ze 
ś

miejącymi się oczyma, najwyraźniej miała jej do zakomuni-

kowania jakąś dobrą nowinę. I jeŜeli z tym zwlekała, to pew-
nie tylko dlatego, Ŝe chciała, aby jej nastrój udzielił się takŜe 
samej Cassie. 

-

 

Co  takiego?  Wygrałaś  na  loterii?  -  zaŜartowała.  Do-

myślała  się  juŜ,  w  czym  rzecz,  ale  wolała  sama  to  od  niej 
usłyszeć. 

-

 

Lepiej! - Twarz Fran opromienił szeroki uśmiech. 

-

 

Jeszcze lepiej? A co moŜe być lepszego niŜ wygrana na 

loterii?  -  Cassie  splotła dłonie  i  spojrzała  spod oka  na przy-
jaciółkę. 

Fran skrzywiła się ze zniecierpliwieniem. 

-

 

Czekaj! JuŜ wiem. Rzuciłaś robotę w agencji, bo posta-

nowiłaś wreszcie zacząć robić coś sensownego. 

-

 

Ciepło. Ale niezupełnie o to chodzi. Spróbuj jeszcze raz. 

background image

 

Spojrzała wyczekująco na Cassie. Nie zwlekała jednak dłu-

go: zbyt chciała podzielić się wiadomością z przyjaciółką. 

Postanowiliśmy  się  pobrać,  Joe  i  ja!  -  wykrzyknęła  i  nie 

czekając  na  reakcję  Cassie,  mówiła  dalej:  -  Sama  w  to  nie 
mogę  uwierzyć!  Ja  mam  wyjść  za  mąŜ?  Ale  spójrz,  tu  jest 
dowód  -  powiedziała,  wysuwając  rękę  w  kierunku  Cassie  i 
błyskając zaręczynowym pierścionkiem. - Widzisz? 

-  Wspaniała wiadomość! - Cassie wyszła zza biurka, by 

ją  uściskać.  -Gratuluję!  Zawsze  uwaŜałam,  Ŝe  jesteście  świet 
ną parą. 

Fran w tym momencie wcale nie trzeba było o tym przeko-

nywać. Podekscytowana zamachała rękami. 

-  Zaprosimy  na  ślub  mnóstwo  osób  i  zrobimy  wielkie 

przyjęcie!  Ma  być  wszystko:  uroczysta  ceremonia,  ślubna 
suknia,  świadkowie...  Wiesz,  cały  ten  kram!  Nigdy  bym  nie 
powiedziała, Ŝe przez to przejdę! Ale co tam, raz się wychodzi 
za mąŜ! To znaczy mam nadzieję, Ŝe raz - dodała, śmiejąc się 
łobuzersko. 

Cassie zachichotała, a tymczasem Fran trajkotała dalej. 

-  Problem  w  tym,  Ŝe  mamy  na  to  wszystko  mało  czasu. 

Tylko dwa miesiące! Joe postawił taki warunek. Powiedział, 
Ŝ

e dłuŜej nie chce czekać... Ja zresztą teŜ. Rozumiesz więc, Ŝe 

będę  potrzebowała  twojej  pomocy.  Mam  nadzieję,  Ŝe  pomo 
Ŝ

esz  mi  to  wszystko  zorganizować.  Jak  o  tym  pomyślę,  to 

przechodzą mnie ciarki: trzeba wynająć restaurację, zamówić 
jedzenie, kwiaty, fotografa... 

Cassie juŜ chciała powiedzieć, Ŝe dla dwóch inteligentnych 

kobiet, które na co dzień obracają milionami dolarów i orga-
nizują  rzeczy  na  wielką  skalę,  przygotowanie  uroczystości 
weselnej dla jednej z nich to będzie cicha msza przy bocznym 
ołtarzu, ale na szczęście w ostatniej chwili ugryzła się w ję-
zyk. Zdała sobie sprawę, Ŝe byłoby to nietaktem. Rzeczywi-
ś

cie. .. Ślub bierze się raz. 

background image

 

Fran tymczasem mówiła o wizycie u jubilera. Nigdy by nic 

przypuszczała,  Ŝe  wybieranie  pierścionka  zaręczynowego 
moŜe być takie emocjonujące. Boi się pomyśleć, co to będzie, 
jak  pójdzie  kupować  suknię  ślubną!  A  moŜe  powinna  ją 
uszyć? To musi być coś bardzo specjalnego! 

Cassie  słuchała  tego  wszystkiego  spokojnie, z  Ŝyczliwym 

uśmiechem,  poczuła  jednak  drobne  ukłucie  zazdrości.  Ach, 
jak  by  to  było,  gdyby  ona  sama...  Szybko  jednak  zdusiła  w 
sobie tę natrętną myśl. Powinna cieszyć się szczęściem Fran. 
Tym  bardziej  Ŝe  przyjaciółka  zasługuje  na  to,  by  mieć. 
wreszcie dobrego męŜa. Czy mało razy martwiła się o Fran? 
Zawsze była taka nieustępliwa i z taką  wrogością  mówiła  o 
męŜczyznach. O tych sprawach myślały obie zupełnie inaczej. 
I  proszę!  -  Cassie  poczuła  znowu  zazdrość  -  oto  Fran 
wychodzi za mąŜ... 

-  ...i  naturalnie,  to  się  chyba  rozumie  samo  przez  się, 

chcielibyśmy, Ŝebyście byli, ty i Charlie, świadkami. W końcu 
to wasza zasługa. 

Skończyła mówić i teraz stała, patrząc na nią wyczekująco. 

-

 

Postanowiliśmy  razem  zamieszkać  -  powiedziała  Cas-

sie. Nie była to moŜe odpowiedź na pytanie, ale Cassie wie-
działa, Ŝe jej przyjaciółka chciała i o to ją zapytać. 

-

 

Tak  myślałam  -  skinęła  głową  Fran.  -  Jestem  pewna,  Ŝe 

będzie wam razem dobrze - orzekła, ale jakoś bez przekonania. 

-

 

Zdawało mi się, Ŝe tego nie pochwalasz - uśmiechnęła 

się Cassie. 

-

 

Nie, dlaczego - wzruszyła ramionami Fran. 

-

 

PrzecieŜ  wiem.  Nie  udawaj.  Zawsze  byłyśmy  ze  sobą 

szczere. Za to właśnie tak cię lubię. Więc powiedz: uwaŜasz, 
Ŝ

e robię błąd? 

Fran  przygryzła  wargi.  Otworzyła  usta,  ale  zaraz  je  za-

mknęła. 

-  No, powiedz! - nalegała Cassie. 

background image

 

-

 

Nie powinnam się wtrącać. 

-

 

Proszę... 

-

 

Ale nie będziesz na mnie zła? Chcę, abyś wiedziała, Ŝe 

to, co mówię, nie jest przeciwko tobie. 

-

 

Mów  śmiało.  Nie  będę  zła.  Przyrzekam  -  powiedziała 

Cassie, choć w głębi duszy pomyślała sobie, Ŝe moŜe to nie-
rozwaŜne. 

-

 

No dobrze - westchnęła Fran. - Widzisz, trudno kogoś 

zmienić, Cassie. Ja przynajmniej nie wierzę w cuda. 

-

 

Ale on mnie kocha! 

Dlaczego właściwie się tłumaczy? Czuła jednak, Ŝe ta roz-

mowa jest jej potrzebna. 

-

 

Jestem tego pewna - dodała. 

-

 

Nie wątpię, kochanie. - Fran objęła ją. - Kocha cię, bo 

trudno nie kochać kogoś takiego. Ale kocha cię na swój spo-
sób. Na tyle, na ile potrafi. Nie spodziewaj się zbyt wiele. 

Przez twarz Cassie przebiegł skurcz. Fran dostrzegła to i 

natychmiast zaczęła się wycofywać. 

-  Cassie, przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości. 

Nie powinnam była niczego mówić. Zresztą, moŜe wcale nie 
mam  racji.  Ty  go  znasz  lepiej.  A  poza  tym,  wiesz  -  jestem 
urodzonym  cynikiem.  Zawsze  wszystkich  podejrzewam  o  ja 
kieś  nieczyste  intencje  -  więc  się  tym  nie  przejmuj.  Trzeba 
zawsze robić to, do czego jest się przekonanym, tak uwaŜam 
przede wszystkim. 

W pokoju rozdzwonił się telefon, ale Cassie nie zwracała 

na to uwagi. 

-  Co według ciebie powinnam zrobić? Kocham go i chcę 

być z nim, razem. 

Fran nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie spra-

wę, Ŝe tutaj nie ma mądrych. Kiedy ktoś kocha, nikt nie zdoła 
go przekonać. Nerwowo splotła palce i milczała. To Cassie 
przerwała tę ambarasującą ciszę. 

background image

 

-

 

Czy Charlie juŜ wie? O tobie i o Joe? 

-

 

Jeszcze  nie  -  westchnęła  Fran.  -  Prawdę  mówiąc,  nie 

wiemy, jak mu o tym powiedzieć. Rozumiesz: on przyjaźni się 
z Joe, ale nie przepada za mną. 

-

 

Nie martw się. Ja mu to powiem. 

-

 

Dzięki. 

Kiedy  rozstały  się,  Cassie  usiadła  w  fotelu,  wyciągnęła 

nogi i popatrzyła w okno. Jak przekonać męŜczyznę, którego 
kocha, Ŝe małŜeństwo wcale nie jest pułapką? 

Postanowiła  skorzystać z pretekstu i  zacząć rozmowę juŜ 

dzisiaj. Wracali razem z pracy, był ciepły wieczór i w powie-
trzu czuło się jakąś rześkość. Chodniki były pełne ludzi, a uli-
cą mknęły sznury samochodów. Nowojorczycy wracali z wa-
kacji. 

-  Fran  i  Joe  zamierzają  się  pobrać,  wiesz?  -  rzuciła  nie 

dbale przez ramię,  kiedy  przechodzili  przez  zatłoczone  skrzy 
Ŝ

owanie. 

Charlie zatrzymał się w miejscu. 

-

 

Co? Naprawdę? 

-

 

Chodź, bo nas rozjadą. - Pociągnęła go za rękaw. - Na-

prawdę. Są bardzo szczęśliwi, sam chyba to zauwaŜyłeś. 

Musiał  jej  przyznać  rację.  Fran  i  Joe  promienieli  szczę-

ś

ciem. Stanowili wspaniałą parę i to się rzucało w oczy. Mimo 

to nie potrafił sobie darować ironicznego komentarza. 

-  Jasne,  na  razie  są  szczęśliwi,  ale  poczekajmy  trochę. 

Zobaczymy, jak długo potrwa ta idylla. 

Miłość  to  miłość,  a  małŜeństwo  to  małŜeństwo.  MałŜeń-

stwo wszystko zmienia, pomyślał. To stara prawda. To fakt, Ŝe 
on sam moŜe obserwował to na bardzo szczególnym przykła-
dzie.  Związek  jego  rodziców  trudno  uznać  za  typowy.  Znał 
przecieŜ ludzi, którzy Ŝyli w małŜeńskim stadle od lat i jakoś 
im to wychodziło. Na myśl, Ŝe miałby spędzić z jedną kobietą| 

background image

 

całe Ŝycie, czuł przeraŜenie. Chybaby zwariował. Znał siebie. 
ChociaŜ zdarzają się rzeczy nieoczekiwane, on sam wolałby 
nie eksperymentować. 

-

 

I wiesz? Chcą nas prosić na świadków. - Cassie spojrza-

ła niepewnie na Charliego. 

-

 

O, nie! - zaprotestował. - Nie zamierzam się wygłupiać. 

-

 

CzegóŜ się nie robi dla uczczenia miłości. 

Byli teraz w samym środku SoHo, niegdyś dzielnicy arty-

stycznej  bohemy,  teraz  prawie  w  całości  wykupionej  przez 
zamoŜnych  inwestorów.  Dawne  fabryczki  i  czynszówki 
zmieniły wygląd, mieściły się w nich wytworne apartamen-
ty,  studia  i  galerie.  Charlie  rozejrzał  się  wokół  z  westch-
nieniem. 

-  Powiedz  mi,  dlaczego  zawsze  wszystko  musi  się  zmie 

niać? - Popatrzył bezradnie na Cassie. 

Pytanie  mogło  zabrzmieć  dziwnie  w  ustach  męŜczyzny, 

którego Ŝycie było jedną wielką zmianą, ale Cassie znała juŜ 
Charliego na tyle dobrze, by wiedzieć, Ŝe aprobuje jedynie te 
zmiany, których sam jest autorem, natomiast wcale nie prze-
pada za niespodziankami. 

-  Fran i Joe! - Charlie pokręcił głową z dezaprobatą. - Al 

bo  znowu  ta  dzielnica!  Sam  jeszcze  pamiętam  czasy,  kiedy 
kafeteria tutaj to była prawdziwa kafeteria, a nie odpicowana 
knajpka dla turystów albo gogusiów z Wall Street. 

Cassie obrzuciła go spojrzeniem i roześmiała się. 

-  Nie  martw  się,  nikt  cię  nie  weźmie  za  nowojorskiego 

yuppie. 

Charlie spojrzał na nią z rozbawieniem. 

-  A to co znowu, Armstrong? Gryząca ironia? Widzę, Ŝe 

robisz  postępy,  od  kiedy  wziąłem  cię  pod  swoje  skrzydła. 
Zmieniasz się w prawdziwą nowojorską spryciulę. 

Nieoczekiwanie zagarnął ją ramieniem i przytulił. Cassie 

nie protestowała. 

background image

 

-  Chyba masz rację. I wiesz jeszcze, co ci powiem? Posta 

nowiłam z tobą zamieszkać. 

Twarz  Charliego  zmieniła  wyraz:  uśmiech  pozostał,  ale 

rozbawienie  ustąpiło  miejsca  radości.  Nie  wierzył  własnym 
uszom. 

-

 

Naprawdę? 

-

 

Naprawdę. 

Miał  wielką  ochotę  ją  pocałować,  ale  popatrzył  tylko  z 

czułością i znowu się uśmiechnął. 

-  Nie poŜałujesz - obiecał. 

Cassie nie miała najmniejszych wątpliwości. W ogóle, kie-

dy byli razem, nie bała się niczego i miała niczym nie zmąco-
ną pewność, Ŝe wszystko ułoŜy się dobrze. Dopiero gdy zosta-
wała sama, opadały ją wątpliwości i powracał niepokój. A je-
ś

li Fran ma rację? 

Pozostawało więc wybrać adres, pod którym zamieszkają -

jej albo jego. Długo w noc rozwaŜali wszelkie za i przeciw. 
KaŜde z nich oczywiście obstawało przy swoim. 

-

 

Wiesz, Ŝe  nie  przepadam  za  śródmieściem  -  powiedział 

Charlie, gdy wreszcie zdecydowali się pójść spać. 

-

 

Ale  moje  mieszkanie  jest  trochę  większe  -  stwierdziła 

rzeczowo. - śe juŜ nie wspomnę o bałaganie, który tu panuje. 
- Rozejrzała się krytycznie dookoła. 

-

 

Wszyscy  genialni  ludzie  byli  bałaganiarzami  -  odciął 

się. 

-

 

Mój  ty  Einsteinie...  -  Parsknęła  śmiechem  i  rozpostarła 

prześcieradło. 

Charlie  cisnął  w  nią  poduszką.  Cassie  nie  pozostała  mu 

dłuŜna. 

-  Chyba pozostanie nam rzucić monetą. Albo siłować się 

na ręce, ale obawiam się, Ŝe jestem bez szans - zaśmiał się. 

Cassie rzuciła drugą poduszką. 

background image

 

-  Co za wojownicza kobieta! 
W kwestii wyboru mieszkania Cassie była nieugięta. Skoro 

zgodziła się z nim zamieszkać, do niej naleŜy wybór. Teraz on 
powinien okazać dobrą wolę, ona juŜ to zrobiła. 

-  Albo u mnie, albo wcale - krzyknęła wreszcie, trafiając 

go celnie jaśkiem. 

Charliemu opadły ręce. Na takie dictum nie miał argumentów. 

-  Dobrze.  U  ciebie  -  westchnął.  -  Trudno,  niech  juŜ  bę 

dzie śródmieście, jak  nie  moŜe być inaczej.  Ale jak zacznę 
wybiegać  w  nocy po zakupy  albo ganiać z łomem taksówka 
rzy  i  hałaśliwych  przechodniów,  to  przeprowadzamy  się  do 
mnie, zgoda? 

Jak na ludzi o bardzo róŜnych usposobieniach mieszkało 

im się nadzwyczaj zgodnie. O dziwo, udawało im się unikać 
sytuacji  konfliktowych.  Cassie  hamowała  się  w  demonstro-
waniu pedanterii i nie robiła mu wymówek z powodu niepo-
rządku,  a  Charlie  z  kolei  starał  się  jak  mógł,  by  robić  jak 
najmniej bałaganu i przynajmniej sprzątać po sobie. Z pewno-
ś

cią nie byłoby to wszystko moŜliwe, gdyby nie ich miłość -

a miłość, jak wiadomo, czyni cuda. 

Charlie, który nigdy jeszcze nie pozostawał w tak bliskim 

związku, znajdował w tej nowej sytuacji nieoczekiwane przy-
jemności.  Miło  jest  móc  zjeść  razem  śniadanie,  mieć  obok 
siebie kogoś, z kim moŜna podzielić się swymi wątpliwościa-
mi albo radościami, słowem, kochać i wiedzieć, Ŝe samemu 
jest się kochanym. Szybko się do tego przyzwyczaił, ale zdał 
sobie wyraźnie z tego sprawę pewnego wieczoru, gdy Cassie 
wróciła do domu wzburzona po spotkaniu z Bertollim. 

Rzuciła teczkę na stolik w przedpokoju i gdy tylko zdjęła 

z jego pomocą płaszcz, opadła na fotel. Charlie pogładził jej 
włosy, a potem stanął za nią i delikatnie zaczął masować jej 
kark. 

background image

 

-  Jakieś kłopoty? 
Westchnęła cięŜko. 
-  To mogłaby być całkiem miła praca, gdyby nie uŜeranie 

się z klientami. 

Jego dotyk przynosił ulgę. Czuła, jak pod palcami Charlie-

go jej mięśnie rozluźniają się i opuszcza ją przykre napięcie. 

-

 

Przepraszam, Ŝe tak narzekam i zawracam ci głowę tym 

wszystkim. 

-

 

Po to tu jestem. - Uśmiechnął się i schylając się, pocało-

wał ją w czubek głowy. - Lepiej? 

Cassie poklepała go po dłoni i uniosła się z fotela. 

-  MoŜe coś zjemy i napijemy się trochę wina - zapropono 

wał. - Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej. 

Trzymając  się  za  ręce,  weszli  razem  do  kuchni.  Ku  jej 

zdumieniu stół był juŜ nakryty. Charlie ustawił nawet świeczki 
w lichtarzykach. Z lubością wciągnęła woń dobiegającą ją z 
piekarnika. 

-

 

Jesteś  niezrównany.  Na  domiar  wszystkiego,  potrafisz 

jeszcze gotować! 

-

 

Zwłaszcza podgrzać - roześmiał się. - Zamówiłem małe 

co nieco z tej restauracyjki na rogu. 

Kiedy  dopiła  drugi  kieliszek  wina,  Charlie  powrócił  do 

tematu. 

-  A jeśli juŜ chodzi o pracę w agencji, to dlaczego tego nie 

rzucisz  i  nie  weźmiesz  się  jedynie  za  uczenie?  PrzecieŜ  to 
lubisz. Zrób tak, dobrze ci radzę. 

Cassie tylko westchnęła. 

-  Łatwo ci powiedzieć. Mam przecieŜ co miesiąc rozmaite 

rachunki do zapłacenia. 

Charlie zastanawiał się tylko chwilę. 

-  Nie zapominaj, Ŝe masz przecieŜ mnie. 

Zdziwiona  podniosła  oczy  znad  talerza.  Po  raz  pierwszy 

powiedział coś, co niedwuznacznie wskazywało, Ŝe myśli 

background image

 

ich związku jako o czymś stałym - o czymś, co ma 

przed 
sobą  przyszłość.  Do  tej  pory  znała  go  jako  kogoś,  kto  Ŝyje 
jedynie dniem dzisiejszym. To, co od niego teraz usłyszała, 
tak ją zbiło z tropu, Ŝe nie wiedziała, co odpowiedzieć. 

Charlie zauwaŜył jej zdumienie. 
-  Co się z tobą dzieje? UwaŜasz, Ŝe nie mogę pomóc ci 

w odrobinę inny sposób aniŜeli dotąd? Wiesz, Ŝe jestem w tym 
dobry - Ŝartował. 

Ona tymczasem, próbując ukryć zmieszanie, zaczęła zbie-

rać  talerze  ze  stołu.  Odwróciła  się  i  połoŜyła  mu  rękę  na 
ramieniu. 

-  Dziękuję  za  dobre  chęci,  Charlie.  Za  to  właśnie  cię  ko 

cham.  Po  prostu  trochę  mnie  zaskoczyłeś...  Ale  to teŜ  właści 
wie nic nowego. Stale to robisz - powiedziała z uśmiechem. - 

I za to teŜ cię kocham. 

-  To  się  dobrze  składa.  -  Roześmiał  się  i  obejmując  ją 

w pasie, przyciągnął do siebie. - Pomyśl o tym,  Armstrong, 
dobrze? 

Niebieskie oczy patrzyły na niego z uwagą. 

-  MoŜe oboje powinniśmy o tym pomyśleć? 

Ale kiedy posadził ją sobie na kolanach i zaczął całować, 

juŜ dłuŜej o  tym  nie  mówili  i  nie  myśleli. To, co  się działo 
między nimi teraz, było zbyt ekscytujące. 

background image

ROZDZIAŁ

 

12

 

Joe i Fran nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Dzień 

był  piękny,  świeciło  słońce,  a  na  niebie  ani  jednej  chmurki. 
Jedynym człowiekiem, który tego ranka miał do Ŝycia preten-
sje, był Charlie. Niechętnie włoŜył elegancki garnitur. Na nie-
zadowolenie  nakładało  się  jeszcze  zdenerwowanie:  oto  miał 
dzisiaj poznać rodziców  Cassie. Fran jako  najbliŜsza przyja-
ciółka  Cassie,  uchodziła  u  niej  w  domu  niemal  za  członka 
rodziny, i zaprosiła na swój ślub państwa Armstrong i rodzeń-
stwo  Cassie. Charlie, jakkolwiek  wiedział, Ŝe spotka  miłe i 
Ŝ

yczliwe  światu  osoby,  na  gruncie  rodzinnych  zebrań  nie 

czuł się pewnie. Nerwowo wiązał krawat przed lustrem. 

-

 

A  jeŜeli  im  się  nie  spodobam?  -  spytał,  popatrując  na 

odbicie Cassie, która za jego plecami kończyła się czesać. 

-

 

Nie martw się. Spodobasz im się na pewno. Ciebie nie 

moŜna nie lubić - uśmiechnęła się. 

Charlie  miał  jednak  pewne  wątpliwości:  co  innego  lubić 

przyjaciela  córki,  a  co  innego  męŜczyznę,  z  którym  córka 
mieszka bez ślubu. Państwo Armstrong, jak ich sobie wyobra-
Ŝ

ał z opowiadań Cassie, są to sympatyczni i mili ludzie, ale 

zapewne dość staroświeccy. 

Cassie, jak na dobrą córkę przystało, powiadomiła oczywi-

ś

cie rodziców o swoich planach. 

background image

 

-

 

Mamo,  tato  -  powiedziała  któregoś  dnia  w  słuchawkę 

telefonu  -  widzicie,  ja  i  Charlie...  -  zawiesiła  głos,  zastana-
wiając się, jak  ma to przekazać rodzicom. Najlepsze rozwią-
zania są najprostsze, zdecydowała. A poza tym, nie jest prze-
cieŜ małą dziewczynką... 

-

 

Nie  moŜemy  doczekać  się,  kiedy  go  poznamy  -  usły-

szała  w  słuchawce  głos  matki.  I  zaraz  potem  włączył  się 
ojciec: 

-

 

Właśnie, kochanie. Jesteśmy go bardzo ciekawi! 

Ta  ich  Ŝyczliwa  ciekawość  wcale  nie  ułatwiała  sytuacji. 

Florence i Frank Armstrongowie na pewno nie byli parą pru-
deryjnych  kołtunów.  Ale  nie  byli teŜ parą beztroskich postę-
powców, co to uwaŜają, Ŝe niewaŜne ze ślubem czy bez, byle 
szczęśliwie.  Formy  i  tradycja  liczyły  się  dla  nich,  podobnie 
zresztą  jak  dla  samej  Cassie.  Wiedziała,  Ŝe  matka  przyjmie 
wiadomość,  którą  za  chwilę  miała  poznać,  dość  spokojnie. 
Raczej obawiała się reakcji ojca: była przecieŜ jego ukochaną 
córeczką, oczkiem w głowie. Mogła jednak pocieszać się, Ŝe 
ojciec,  tak  stanowczy  i  nie  dopuszczający  matki  do  spraw 
związanych  z  prowadzeniem  ich  firmy,  w  sprawach  rodzin-
nych polegał zwykle na jej zdaniu. 

-  Mam nadzieję, Ŝe polubicie Charliego... Bo widzicie, ja 

i Charlie, my juŜ od jakiegoś czasu... mieszkamy razem. 

Kiedy  rzuciła  juŜ  te  słowa  w  słuchawkę,  poczuła  ulgę. 

Teraz ich ruch. Nigdy ich nie okłamywała i nie chciała, Ŝeby 
to się zmieniło. Miała nadzieję, Ŝe to docenią. 

Po drugiej stronie tymczasem zapanowała cisza. 

-  No tak... - usłyszała po chwili głos matki. - CóŜ, wiem, 

Ŝ

e świat się zmienia i dzisiaj wszystko to wygląda inaczej niŜ 

wtedy, gdy ja i twój ojciec pobieraliśmy się. - Cassie słyszała, 
Ŝ

e głos matki lekko drŜy. - Dzisiaj wszyscy chcą Ŝyć, jak to się 

mówi, nowocześnie, prawda, Frank? 

W słuchawce usłyszała chrząknięcie ojca. 

background image

 

-

 

Tak... Tyle tylko, Ŝe nie wszystko co nowoczesne jest od 

razu dobre - powiedział. 

-

 

Kocham Charliego i on mnie teŜ kocha. Jest nam razem 

bardzo  dobrze.  Chciałabym,  Ŝebyście  zdawali  siebie  z  tego 
sprawę. 

Usłyszała głośne westchnienie. To była matka. 

-

 

Ufamy  ci,  córeczko.  Wierzymy,  Ŝe  nie  robisz  głupstw. 

JeŜeli  on  ciebie  kocha,  my  z  pewnością  pokochamy  i  jego, 
wiesz przecieŜ. 

-

 

Dziękuję, mamo. Kocham was. 

-

 

Właśnie.  Wierzymy,  Ŝe  nie  zrobisz  głupstwa  i  Ŝe...  -

usłyszała w słuchawce głos ojca. 

-

 

W porządku, Frank - przerwała mu  matka. - Powiedz-

my zatem naszej córce do zobaczenia. Wkrótce się spotkamy 
i będzie moŜna spokojnie porozmawiać. 

-

 

Oto  mówi  moja  lepsza  połowa!  -  powiedział  ojciec  z 

westchnieniem. - A zatem do zobaczenia, córeczko. 

Czuła  jednak  zdenerwowanie,  gdy  przedstawiała  Charliego 

członkom swojej rodziny. PoniewaŜ Fran postanowiła w końcu 
brać ślub w rodzinnym Westchester, wszyscy spotkali się w ho-
telu. Charlie, na wszelki wypadek, choć niechętnie, wziął osobny 
pokój.  W  pokoju  Cassie  tłoczył  się  teraz  tłum  Armstrongów, 
którzy zjechali z Ŝonami, męŜami, a nawet z dziećmi. Charlie stał 
spokojnie z boku, czekając, aŜ rytuałowi powitań stanie się za-
dość. Miał przynajmniej chwilę, by im się przyjrzeć. Frank Arm-
strong  wydawał się sympatycznym, jowialnym  męŜczyzną. Pa-
trząc na matkę Cassie, Charlie zrozumiał, po kim córka odziedzi-
czyła siłę charakteru. Kiedy juŜ wszyscy wycałowali i wyściskali 
Cassie, oczy zgromadzonych zwróciły się w jego stronę. 

Cassie podeszła do Charliego i wzięła go za rękę. 

-  Mamo,  tato...  Chcę  wam  przedstawić  Charliego... 

Charlie, to moi rodzice. 

background image

 

Florence ruszyła w ich stronę. 
-  A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, o którym 

tyle  słyszeliśmy  -  powiedziała  i  zamiast  uścisnąć  mu  rękę, 
pocałowała go serdecznie w policzek. - Witaj, Charlie. Mam 
nadzieję, Ŝe  nie  masz  mi  za  złe  tej poufałości,  ale  sama  nie 
wiem  dlaczego  odnoszę  wraŜenie,  Ŝe  znamy  się  nie  od  dziś. 
Cassie tyle nam o tobie opowiadała! 

Charlie bynajmniej nie miał jej tego za złe. Co więcej, był 

wzruszony.  Tak  wzruszony,  Ŝe  nawet  zapomniał  powiedzieć 
jej  zawczasu  przygotowanego  komplementu:  to  wprost  nie-
moŜliwe, Ŝeby była matką pięciorga dorosłych dzieci! 

-  Bardzo mi miło - rzekł przez ściśnięte gardło. - Ja takŜe 

mam wraŜenie, Ŝe znamy się od dawna. 

Teraz podszedł do niego ojciec Cassie. Ścisnął mu mocno 

rękę. MoŜe nawet odrobinę za mocno, jak moŜna było wnosić 
z nieco zdziwionej miny Charlicgo. 

-  Miło  cię  wreszcie  poznać,  synu.  -  Frank  objął  go  serde 

cznie i wycałował. 

A potem, z wesołym hałasem, ruszyła ku niemu cała chma-

ra Armstrongów. 

-  Byłeś wspaniały - szepnęła mu do ucha Cassie, gdy juŜ 

wszyscy  wyszli.  Nie  mieli  jednak  czasu,  by  wymienić  uwa 
gi,  bo  nadchodziła  godzina  ślubnej  ceremonii.  Udali  się  do 
kaplicy. 

Cassie ze wzruszeniem patrzyła na przyjaciółkę. W długiej 

białej sukni Fran wyglądała trochę jak w przebraniu, ale mu-
siała  przyznać,  Ŝe  przepięknie.  Oczy  Fran  błyszczały  z  pod-
niecenia.  Nerwowo  przekładała  z  ręki  do  ręki  ślubny  bu-
kiecik. 

Cassie  podeszła  do  niej  i  uściskała,  jakby  jednocześnie 

chciała pogratulować i dodać otuchy. 

-  Wyglądasz  wspaniale!  -  powiedziała  i  ukradkiem  otarła 

łzę. 

background image

 

Fran strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek. 
-  BoŜe, sama nie wiem, co ja robię. Czy na pewno dobrze 

robię?  -  Spojrzała  niepewnie  na  Cassie.  -  I  ten  cały  tłum! 
-  Rozejrzała się bezradnie  wokół. - Najchętniej złapałabym 
Joe za rękę i gdzieś z nim uciekła. Czy to wszystko nie wyglą 
da trochę śmiesznie? 

Cassie uśmiechnęła się tylko, dając jej jednocześnie ocza-

mi  znak,  Ŝe  wszystko  jest  w  najlepszym  porządku.  Potem 
ujęła ją za rękę i okręciła, jak w tanecznym pas. 

-

 

Mam ostatnią szansę, by zobaczyć pannę Fran Gorham. 

Za chwilę juŜ staniesz się panią Mancini. 

-

 

Jakie to dziwne - pokiwała głową Fran. - Tyle się wyda-

rzyło w tym ostatnim roku. I w moim Ŝyciu, i w twoim. 

-

 

Same tego chciałyśmy - roześmiała się Cassie. 

-

 

Cassie...  -  Fran  nagle  spowaŜniała.  -  Słuchaj,  cokol-

wiek złego mówiłam ci o Charliem... 

 

-

 

Daj spokój - machnęła ręką Cassie. - JuŜ zapomniałam. 

Na dalsze rozmowy nie było juŜ czasu. 
-

 

Trzymaj się - uśmiechnęła się Cassie. 

Ceremonia była krótka i radosna. Potem huknęły korki od 

szampana, a na głowy nowoŜeńców posypał się ryŜ i deszcz 
drobnych monet. 

Wieczorem w lokalnym klubie odbyło się wesele. W weso-

łym gwarze przy zastawionych stołach i na zatłoczonym par-
kiecie wszyscy świętowali radosny dzień Fran i Joe. 

-  Bardzo przepraszam - powiedziała Cassie do gromadki 

otaczających ją kuzynów i znajomych. - Wydaje mi się, Ŝe to 
nasza  piosenka  i  nasz  taniec!  -  Skinęła  głową  przez  tłum 
w stronę Charliego. 

Cassie w sukience, którą sobie specjalnie kupiła na tę oka-

zję, i Charlie w swoim garniturze stanowili razem piękną pa-
rę, nic więc dziwnego, Ŝe na parkiet odprowadzały ich Ŝyczli-
we i pełne podziwu spojrzenia. 

background image

 

JuŜ  wkrótce  tańczyli,  jakby  nie  zauwaŜali  świata  wokół 

siebie. 

-

 

Czy mówiłem ci juŜ dziś, jak pięknie wyglądasz? - za-

pytał. 

-

 

MoŜe  dwa  albo  trzy  razy.  Ale  ostatnio  juŜ  dobre  pół 

godziny temu. 

Uśmiechnął  się  z  zadowoleniem.  Wyglądała  bardzo  efe-

ktownie w swojej prostej, a zarazem wytwornej sukience. Za-
równo panna młoda, jak i jej druhna wybrały pełną elegancji 
dyskrecję: Ŝadnych koronek, falbanek, welonów. 

-  A  więc  pozwól  mi  trochę  cię  pozanudzać:  wyglądasz 

niebywale. Wspaniale! 

I tak teŜ się czuła. 

-  Ty  teŜ  wyglądasz  nieźle.  -  Prztyknęła  palcem  w  klapę 

jego marynarki. 

Charlie  roześmiał  się  głośno  i  zawirował  z  nią  dookoła, 

choć akurat rytm, w jakim tańczyli, wcale do tego nie zapra-
szał. Był jednak dziś taki szczęśliwy. 

-  Masz bardzo fajnych rodziców, wiesz? JuŜ ich lubię. 
Cassie uśmiechnęła się z rozmarzeniem. 

-  Oni  teŜ  cię  lubią.  Wiem,  Ŝe  się  denerwowałeś  -  powie 

działa, przytulając się do niego. - Ale teraz nie ma Ŝadnego 
powodu: naprawdę są tobą zachwyceni. 

Charlie przytulił policzek do jej skroni. 

-

 

Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? 

-

 

Jak mogłabym zapomnieć? 

-

 

To  była  ta  piosenka.  „You  Made  Me  Love  You"  -  za-

mruczał  jej  do  ucha  i  przyciągnął  do  siebie.  -  Kocham  cię, 
Cassie. 

-

 

Ja teŜ cię kocham, Charlie. 

Kiedy przytuleni krąŜyli po parkiecie, pomyślała sobie, Ŝe 

nigdy  nie  czuła  się  tak  szczęśliwa  jak  dziś.  Rozejrzała  się 
ukradkiem po sali: chciała zapamiętać jak najwięcej szczegó- 

background image

 

łów. Niech ta magiczna chwila zapisze się w jej pamięci na 
zawsze. 

Ale moment zadumy nie trwał długo, bo nagle zjawił się 

przy nich ojciec Fran. Po jego czerwonej, nabrzmiałej twarzy 
widać  było,  Ŝe  nie  unikał  toastów  za  zdrowie  młodej  pary. 
Objął Charliego za ramię i zaczął mówić o tym, jak lubi Cas-
sie i jak zawsze cieszył się, Ŝe to ona jest najbliŜszą przyjaciół-
ką Fran. Potem nieoczekiwanie zmienił temat. 

-  Ładna z was para. Coś czuję, Ŝe niedługo spotkamy się 

na waszym weselu. Mam rację, Cassie? - Zatoczył się lekko. 
-  W kaŜdym razie, gdybym to ja był na twoim miejscu, mój 
chłopcze, nie czekałbym z tym długo - powiedział i mrugnął 
do Charliego. 

Czar  prysł,  stali  zaŜenowani,  nie  wiedząc,  co  odpo-

wiedzieć. Na szczęście orkiestra przestała grać i ktoś wzniósł 
kolejny  toast.  Wszystkie  spojrzenia  skierowały  się  na  nowo-
Ŝ

eńców.  Fran  i  Joe  pocałowali  się.  Zewsząd  rozległy  się 

okrzyki  i  gruchnęły  gromkie  brawa.  Kiedy  Fran  ruszyła 
kroić tort weselny, udało im się jakoś zgubić pana Gorhama 
w tłoku. 

-  Nic przejmuj się jego gadaniną. - Cassie spojrzała spod 

oka na Charliego. - On taki juŜ jest: zawsze lubi się wtrącać 
i dawać wszystkim rady. 

Wcale się nie przejmuję - wzruszył ramionami. 

Cassie wiedziała jednak, Ŝe nie mówi prawdy. Kiedy nad 
szedł moment, w którym Fran - jak nakazywał zwyczaj 

-  miała  rzucić  swój  ślubny  bukiecik  między  niezamęŜne  ko 
biety,  Cassie  mimowolnie  zajęła  miejsce  przed  balko 
nem, na którym stanęła Fran. W tej samej chwili zdała sobie 
sprawę z tego, co zrobiła. „Błagam - nie! Fran - nie" - mod 
liła  się  spojrzeniem.  Fran  musiała  chyba  zrozumieć  jej 
niemą  prośbę,  bo  rzuciła  bukiecik  w  drugi  kąt  sali.  Cassie 
odetchnęła z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie. Bukie- 

background image

 

cik złapał jej dziesięcioletni bratanek i teraz stał przed nią z 
wyciągniętą ręką, uśmiechnięty i bardzo z siebie zadowolony. 

-  Ciociu,  proszę!  -  krzyknął  na  tyle  głośno,  Ŝe  najbliŜej 

stojący, i nie tylko, popatrzyli w jej stronę. - Cioci i wujkowi 
Charliemu to chyba moŜe się przydać! 

Cassie poczuła, Ŝe czerwienieje. 

-  Dziękuję, kochanie - odparła ze słodką miną. 
Spuściła oczy i usunęła się na bok, ale tam juŜ czekały 

rozwrzeszczane dziewczyny. Cassie ukradkiem rozejrzała się 
po sali. Na szczęście nigdzie nie dostrzegła Charliego. 

Uroczystość dobiegała końca. Na sali zostali jedynie nieli-

czni goście. 

-

 

Musisz koniecznie przyjechać do nas na święta. - Matka 

Cassie długo i wylewnie Ŝegnała się z Charliem. 

-

 

Tak,  przyjedź  do  nas!  -  zawtórował  jej  mąŜ.  -  Teraz 

przecieŜ jesteś prawie członkiem naszej rodziny! 

W  drodze  powrotnej  oboje  milczeli.  Charlie  zdawał  się 

wyraźnie zdeprymowany tymi oznakami rodzicielskiej czuło-
ś

ci państwa Armstrongów. 

Chrząknął i włączył radio w samochodzie. Cassie poczuła, 

Ŝ

e powinna coś powiedzieć. 

-  Przepraszam. 

Spojrzał na nią z bladym uśmiechem. 

-  Za co? To było  wspaniałe wesele. Ja przynajmniej bawi 

łem się świetnie. 

Wiedziała, Ŝe się wykręca. 

-  Charlie,  zrozum  mnie  dobrze:  to  tylko  takie  tam  gada 

nie... Nie chcę, Ŝebyś czuł się zobowiązany. 

Przez dłuŜszą chwilę milczał, wpatrując się w drogę. 

-  Nie  o  to  chodzi,  Cassie.  Widzisz,  ja  nie  zasługuję  na 

ciebie. Tak naprawdę, to wiesz chyba o tym, co? 

Zmusiła się do uśmiechu. 

background image

 

-  Wiem, Charlie. Oczywiście, Ŝe wiem - w poczuciu bez 

radności, spróbowała obrócić ich rozmowę w Ŝart. 

Charlie ujął ją za rękę. 
-

 

Musisz zdobyć się na trochę cierpliwości. Zrobisz to? - 

Rzucił w jej stronę szybkie spojrzenie. 

-

 

Nie martw się. Masz to u mnie - uśmiechnęła się z cie-

mności i uścisnęła lekko jego dłoń. 

background image

ROZDZIAŁ

 

13

 

Nadeszły wielkimi krokami najpierw Święto Dziękczynie-

nia, zaraz potem BoŜe Narodzenie. Charlie od dziecka niena-
widził  świąt.  Za  kaŜdym  razem  oznaczało  to  bowiem  dla 
niego, Ŝe musi spędzić samotnie czas, w którym wszyscy są 
zawsze  razem.  JuŜ  w  szkole  zdarzyło  mu  się  raz  czy  dwa 
zostać  samemu  w  internacie.  Kilkakrotnie  uratowały  go  za-
proszenia od rodzin kolegów. Był lubianym chłopcem i wszy-
scy  chcieli  się  z  nim  przyjaźnić.  Dorośli  byli  bardzo  mili  i 
starali  się  stworzyć  mu  namiastkę  domu,  ale  przecieŜ  nieraz 
widział ich współczujące spojrzenia. 

Jako dorosły znosił to juŜ duŜo lepiej, a nawet czerpał ze 

swego  wyobcowania  niejasną  przyjemność.  Patrzył  na  ludzi 
kłębiących się w sklepach podczas świątecznych zakupów i 
czuł  się  inny.  Inny  niŜ  wszyscy,  niczym  przybysz  z  obcej 
planety,  podpatrujący  dziwne,  niezbyt  zrozumiałe  obyczaje 
i zachowania. W tym roku jednak miało być inaczej. Cassie za 
nic nie zgodzi się, aby spędzał święta samotnie. 

-  Charlie,  a  co  zamierzasz  robić  w  Święto  Dziękczynie-

nia? - zapytała go któregoś listopadowego dnia. - To juŜ za 
tydzień. Pojedziesz ze mną do moich rodziców? 

Cassie nie lubiła siebie w roli przesadnie opiekuńczej ko-

biety reŜyserującej cudze Ŝycie, ale wiedziała, Ŝe on sam 

background image

 

nigdy nie wystąpi z podobną inicjatywą czy propozycją. A nie 
miała najmniejszej ochoty zostawać w Nowym Jorku. Święta 
nieodparcie kojarzyły jej się z domem rodzinnym. Ale tym 
razem chciała mieć przy sobie męŜczyznę, którego kocha. 
Charlie tymczasem leŜał na tapczanie i czytał gazetę. 

-  Bo ja wiem - mruknął. - Jeszcze się nad tym nie zasta 

nawiałem. 

Ona jednak nie dawała za wygraną. Chciała rzecz dopro-

wadzić do końca. 

-

 

Czy musimy o tym mówić teraz? - westchnął Charlie. 

- PrzecieŜ jeszcze duŜo czasu. 

-

 

Jak to duŜo czasu? -jęknęła Cassie. - A poza tym, py-

tam cię juŜ nie pierwszy raz. Niedługo zrobi się w sklepach 
ś

wiąteczny tłok. Powiedz mi, dlaczego nie chcesz iść ze mną 

na zakupy? PrzecieŜ kupowanie prezentów to takie miłe! 

-

 

Nie lubię robić zakupów. 

-

 

Niczego nie lubisz - ucięła Cassie. - A co będzie z wy-

jazdem na BoŜe Narodzenie? Muszę coś wiedzieć! 

Charlie rzucił gazetę na tapczan. Był najwyraźniej zły. 

-  Daj mi spokój, dobrze? Dlaczego się uparłaś, Ŝeby aku 

rat  dzisiaj  to  zdecydować?  ZaleŜy  ci  na  tym,  Ŝebyśmy  się 
pokłócili? 

Cassie była zrozpaczona. 

-

 

Nie. Wcale nie chcę się z tobą kłócić. Pytam cię o to, bo 

cię kocham. Nie rozumiesz tego? 

-

 

Ja teŜ cię kocham - westchnął. - Ale czego ty ode mnie 

chcesz? Chcesz, Ŝebym udawał przed tobą i sobą, jak bardzo 
się  cieszę,  Ŝe  nadchodzą  święta?  OtóŜ  ja  nie  lubię  świąt  i 
tyle! 

Była  w  kropce.  Nie  miała  cienia  wątpliwości,  Ŝe  jeŜeli 

przyjmie jego argumentację, to ze wspólnego wyjazdu nic nie 
wyjdzie. Z drugiej strony, nie chciała awantury. A tym razem 
zanosiło się na nią na dobre. 

background image

 

-  Takie odwlekanie decyzji nie prowadzi do niczego - po 

wiedziała spokojnie. - Nie moŜesz teŜ wmawiać sobie, Ŝe nie 
ma czegoś takiego jak święta. 

-  A dlaczego nie? Do tej pory jakoś sobie z tym radziłem. 
Udała, Ŝe nie słyszy tego tonu sarkazmu w jego głosie. Nie 

moŜe teraz zrezygnować. JeŜeli ustąpi, Charlie utrwali jedynie 
w sobie odruch niechęci i potem będzie coraz trudniej przeko-
nać go, by zmienił swoje zwyczaje. 

-  Czy wiesz, Charlie, na czym polega twój problem? 
Popatrzył na nią z irytacją. 
-  Nie  wiem,  ale  jestem  pewien,  Ŝe  dowiem  się  tego  od 

ciebie. 

Cassie  przygryzła  wargi.  Nie  była  wcale  przekonana,  Ŝe 

powinna  mu powiedzieć. Chciała to zrobić juŜ parokrotnie, 
ale za kaŜdym razem coś ją powstrzymywało. I dziś znowu nie 
była  to  najlepsza  sposobność.  Ale  tym  razem  za  daleko  juŜ 
zabrnęli w tej rozmowie. 

-  Problem polega na tym, Ŝe twoi rodzice nadal sprawują 

nad tobą władzę. To moŜe wydawać ci się paradoksalne, ale 
tak jest. Ciągle jesteś od nich uzaleŜniony, bo ciągle myślisz 
w kategoriach urazów, jakie wyniosłeś z dzieciństwa. 

Powiedziała to i przestraszona własną odwagą, wstrzymała 

oddech, czekając na efekt swoich słów. A ten był chyba sil-
niejszy niŜ cios, jaki mu niegdyś wymierzyła. Charlie zbladł 
i odwrócił się do ściany. Zdawał się zupełnie zbity z tropu. 
Czuł się wściekły i obraŜony, a zarazem uświadomił sobie, Ŝe 
w tym, co powiedziała, coś przecieŜ jest - inaczej nie byłoby 
to dla niego takie bolesne. 

-  Pomyśl o tym, Charlie - powiedziała z westchnieniem. 
Charlie czuł, Ŝe wszystko się w nim gotuje. Jakim prawem 

orzeka, kim jest i jakie powinno być jego Ŝycie? Nazywa go 
emocjonalnyn  kaleką  i  chce  go  leczyć  przez  zmuszanie  do 
jakiegoś idiotycznego biegania po sklepach. 

background image

 

-  Co ty sobie właściwie  wyobraŜasz? Wiedziałem, Ŝe to 

się tak skończy. 

Ale  Cassie juŜ  nie było  w  pokoju.  Charlie  usiadł  na  tap-

czanie, podparł brodę pięścią i myślał. Kiedy popełnił błąd? 
Bo  niewątpliwie  popełnił...  Pewnie  wtedy,  gdy  zapomniał, 
Ŝ

e w Ŝyciu obowiązuje tylko jedna, podstawowa reguła. Za-

dajesz  cios  albo  przyjmujesz  ciosy.  Przez  jakiś  czas  starał 
się  o  niej  zapomnieć,  ale  to  teraz  obracało  się  przeciwko 
niemu. Chciał uniewaŜnić tę regułę i co? Wpadł w pułapkę. 
Dlaczego ma przestać być sobą? Czego ona od niego chce? 
Chce  go  zmienić.  Ale  czy  potrafi?  I  czy  on  sam  chce  się 
zmienić? 

Kiedy Cassie wróciła ze spaceru, przez dłuŜszą chwilę nie 

odzywali się do siebie. KaŜde czekało na to, co zrobi drugie. 
Charlie  udawał,  Ŝe  ogląda  telewizję.  Ona  -  Ŝe  krząta  się  po 
mieszkaniu,  jak  co  dzień.  Byli  w  tym  samym  pokoju  -  ale 
osobno. To stawało się nie do zniesienia. Wychodząc z łazienki 
i  zamykając  za  sobą  drzwi,  Cassie  spojrzała  na  niego  ze 
smutkiem. 

-  Charlie, przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć. 
Widział rozpacz w jej oczach i zrobiło mu się Ŝal. ChociaŜ 

był zirytowany, to przecieŜ nie chciał sprawiać jej przykrości. 
Kiedy siedział sam w mieszkaniu, miał czas, by ochłonąć z 
gniewu. Podniósł się z tapczanu i ruszył w jej stronę. 

-  Jeśli mam być szczera, to nie Ŝałuję tego, co powiedzia 

łam, i gdybym musiała to powtórzyć, zrobiłabym to. - Cassie 
spojrzała na niego wyczekująco. 

Charlie zatrzymał się w pół kroku. 

-  W porządku. - Skinął głową i jakby zmieniając zamiar, 

poszedł do kuchni nalać sobie szklankę soku grejpfrutowego. 

Tego wieczoru Ŝadne z nich nie wróciło do rozmowy. Z po-

zoru  wszystko  było  jak  zawsze,  a  jednak  coś  się  zmieniło. 
Czuli, Ŝe jest między nimi jakieś napięcie zamiast wzajemnej 

background image

 

bliskości. Smutni, snuli się z kąta w kąt. I wtedy zadzwonił 
telefon. Charlie podniósł słuchawkę. 

-

 

Cześć, stary! Jak leci? - usłyszał wesoły głos po drugiej 

stronie. 

-

 

Rick!  -  krzyknął  Charlie.  -  Rick,  to ty? Tyle  lat!  Skąd 

masz  mój  numer?  -  Trzymając  słuchawkę,  kręcił  głową  ze 
zdumieniem. 

Jakim cudem wiedział, Ŝe ma go szukać u Cassie? 
-

 

Fakt, nie było łatwo cię znaleźć. Obdzwoniłem prawie 

wszystkich wspólnych znajomych. Co się tak ukrywasz? 

-

 

To długa historia. 

Rick Morissey był jego najlepszym przyjacielem ze szkol-

nej ławy. Przez jakiś czas pracowali razem, potem ich drogi się 
rozeszły,  ale  wspominał  go  mile.  Przyjaciel,  na  którego  za-
wsze moŜna było liczyć w potrzebie. Te ich szalone wyprawy 
do Nowego Jorku na dziewczyny!  Ach, duŜo by opowiadać. 
Wiedział, Ŝe Rick miał za sobą juŜ dwa rozwody. Teraz podo-
bno oŜenił się po raz trzeci, mieszka w Kalifornii i prowadzi 
interesy.  Chętnie  by  się  z  nim  zobaczył,  powspominał  stare 
czasy. 

-

 

Nie  do  wiary!  Rick,  ty  stary  draniu...  Co  u  ciebie 

słychać? 

-

 

Wszystko w najlepszym porządku - zaśmiał się Rick. - 

Mam  teraz  własną  agencję.  Interes  idzie  nieźle,  a  nawet, 
powiedziałbym,  nadspodziewanie  dobrze.  I  właśnie  dlatego 
dzwonię.  Potrzebuję  wspólnika.  Kogoś,  kto  umie  grać  w  te 
klocki. Słowem, kogoś takiego jak ty. 

-

 

Co? - Teraz Charlie się roześmiał. - Chyba nie mówisz 

powaŜnie. 

Tym razem jednak Rick mówił powaŜnie. 

-  Naprawdę,  Charlie.  Chciałbym,  Ŝebyś  został  moim 

wspólnikiem. Pomyśl: ty i ja -jak za dawnych czasów. Tylko 
Ŝ

e teraz będziemy swoimi szefami, bez Ŝadnego nadzoru, 

background image

 

rozliczania się, pisania raportów. Będziemy robić to, co będzie 
się nam podobało. Czy to nie podniecające? 

Charlie  przysiadł  ze  słuchawką  na  tapczanie.  Drugą  ręką 

nerwowo pocierał czoło. 

-

 

Rozumiem,  Ŝe  musiałbym  przeprowadzić  się  do  Kali-

fornii. 

-

 

Brawo!  Całkiem  dobrze  kombinujesz.  Wiedziałem,  Ŝe 

mogę liczyć na twoją inteligencję. - Rick parsknął w słucha-
wkę. - A co? Masz wątpliwości, czy warto? Wiesz, tu zawsze 
ś

wieci słońce. 

Charlie podszedł do okna i odsłonił Ŝaluzje. 

-  Tutaj akurat mŜy i jest dość ponuro. 
-  Sam widzisz... Pakuj się i przyjeŜdŜaj. 
Charlie chodził po pokoju ze słuchawką przy uchu. 

-

 

Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany! Nie mogę przecieŜ 

tak po prostu spakować się i wyjechać. 

-

 

Niby dlaczego? 

Dlaczego?  Dobre  pytanie.  Jeszcze  niedawno  poleciałby 

najbliŜszym samolotem... Ale teraz wszystko się zmieniło. 

To takŜe jakiś sprawdzian, pomyślał. Gdyby Rick zadzwo-

nił  wczoraj,  Charlie podziękowałby  uprzejmie staremu przy-
jacielowi i odłoŜył słuchawkę. Ale po dzisiejszej rozmowie 
z Cassie wcale nie miał ochoty odkładać decyzji - a przynaj-
mniej nie był pewien, czy powinien. 

-

 

Dzięki  za  pamięć,  Rick.  To  miło  z  twojej  strony,  Ŝe 

pomyślałeś właśnie o mnie. Ale widzisz... Ja nie jestem sam. 

-

 

OŜeniłeś się, stary byku? 

W głosie Ricka słychać było szczere zdumienie. 

-  Nie...  Skąd!  -  zaprzeczył  skwapliwie.  -  Po  prostu  mie 

szkam z pewną kobietą. Pracuje w tej samej agencji co ja, tyle 
Ŝ

e w dziale ekonomicznym.

 

Rick aŜ gwizdnął z wraŜenia. 

-  Jakoś zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ty w sta- 

background image

 

łym  związku?  I  jeszcze  z  kobietą  z  działu  ekonomicznego? 
Ś

wiat się kończy... No cóŜ... PrzyjeŜdŜajcie więc razem. Dla 

niej teŜ znajdzie się praca. Tu jest co robić! 

Charlie przez momennt wyobraził sobie Cassie w Kalifor-

nii,  pośród  palm  i  eukaliptusów.  Nie,  to  jakoś  do  niej  nie 
pasuje. Nie mówiąc o tym, Ŝe znalazłaby się trzy tysiące kilo-
metrów  od  swoich  rodziców...  Sam  zresztą  nie  był  pewny, 
czy  to  dobra  propozycja.  Oczywiście,  moŜe  się  zdarzyć,  Ŝe 
zarobią duŜe pieniądze. Na pewno oznacza to samodzielność. 
Przyjemnie jest robić coś tylko na własny rachunek... Ale z 
drugiej strony, tu,  w Nowym Jorku, ma juŜ  wyrobioną pozy-
cję. Tam znowu  musiałby zaczynać od początku, a przecieŜ 
nie jest juŜ taki młody... 

-

 

Słuchaj,  Rick.  Muszę  się  zastanowić.  Daj  mi  trochę 

czasu. 

-

 

Zastanów  się,  chłopie.  Ale  nie  kaŜ  mi  czekać  długo, 

dobrze? 

-

 

Jasne.  Odezwę  się  za  kilka  dni...  Cześć.  Dzięki  za  te-

lefon. 

Pierwszym błędem popełnionym przez Charliego było to, 

Ŝ

e  wbił  sobie  do  głowy  propozycję  Ricka  i  nie  mógł  o  niej 

przestać  myśleć.  Drugim  -  Ŝe  nie  powiedział  o  niej  Cassie. 
Właściwie dlaczego miałby jej mówić o czymś, co pewnie i 
tak  nie  dojdzie  do  skutku?  Naraziłby  ją  jedynie  na  stres,  a 
moŜe  nawet  więcej  -  na  zmartwienie.  Rick  ma  róŜne  zwa-
riowane  pomysły  i  nie  wiadomo,  czy  to  akurat  nie  jeden  z 
nich.  On  sam  nie  jest  pewien,  czy  ma  ochotę  w  to  wejść... 
Nie,  stanowczo  nie  ma  sensu  rozmawiać  z  Cassie.  A  poza 
tym był na nią zły i to równieŜ go powstrzymywało. 

Rzecz  jednak  w  tym,  Ŝe  trudno  mu  było  gniewać  się  na 

kogoś takiego jak Cassie. PrzecieŜ wszystko, co mówiła, mó- 

background image

 

wiła  w  najlepszej  wierze.  Znał  ją  juŜ  na  tyle,  Ŝe  nie  miał 
wątpliwości: była przekonana, Ŝe robi to dla jego dobra. I ran-
kiem w Święto Dziękczynienia nieoczekiwanie dla niej wy-
nurzył się z garderoby w garniturze i krawacie. 

Cassie  właśnie  przypinała  klipsy  przed  lustrem.  Na  jego 

widok otworzyła usta ze zdumienia. 

-

 

Charlie? A ty dokąd się wybierasz? 

-

 

PrzecieŜ jedziemy na świąteczny obiad do twoich rodzi-

ców. Oczywiście, jeŜeli podtrzymujesz zaproszenie. 

-  Och, Charlie! - Rzuciła mu się w ramiona. 
Pocałował ją namiętnie. Stęsknił się za nią przez te kilka 

dni, kiedy przestali się kochać. Teraz, gdy poczuł przy sobie 
jej ciało, zrozumiał jak bardzo. 

Cassie odsunęła głowę i przyjrzała mu się z trwoŜną uwagą. 

-  Charlie, chyba nie robisz tego z musu? 
Jej szczerość zawsze go wzruszała. I teraz teŜ poczuł, jak 

ogarnia  go  wzruszenie  na  widok  zakłopotanej  twarzy  i  tych 
niebieskich oczu, które patrzyły w niego z takim przejęciem. 
Przyciągnął ją do siebie i mruknął: 

-  Chyba za duŜo gadasz... 

Ujął ją pod kolana i wziął na ręce. Nie zwaŜając na prote-

sty, złoŜył na łóŜku. 

-  Charlie, przecieŜ dopiero co wstaliśmy - zachichotała. 

-  Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. - Spojrzał na nią 

wymownie. 

To, co zobaczyła w oczach Charliego, sprawiło, Ŝe zadrŜa-

ła. Nie wyjadą tak prędko - teraz była juŜ tego pewna. Wy-
rwało  jej  się  westchnienie,  ale  nie  było  to  bynajmniej  wes-
tchnienie Ŝalu. 

Uniósł jej biodra nieco w górę, podciągając sukienkę. 
-

 

Kocham cię, Charlie. 

-

 

Ja bardziej - szepnął. 

background image

 

W drodze do Kingston rozmawiali z oŜywieniem. 
-  A  co  zamierzasz  na  BoŜe  Narodzenie?  -  zagadnęła 

w pewnej chwili Cassie. 

Zdecydowała się znowu poruszyć ten temat nie po to, aby 

wymóc zgodę na spędzenie świąt w domu jej rodziców. Chcia-
ła  go  po  prostu  lojalnie  uprzedzić,  Ŝe  jeśli  zdecyduje  się  na 
pozostanie w Nowym Jorku - ona wyjedzie. Nie wyobraŜała 
sobie  BoŜego  Narodzenia  spędzanego  inaczej  niŜ  w  kręgu 
rodzinnym.  Cała  ta atmosfera  -  ubieranie  choinki,  szykowa-
nie kolacji, wręczanie sobie prezentów  -  wprawiała ją w ra-
dosny nastrój, jak w dzieciństwie. Zdawała sobie sprawę, Ŝe 
dla niego moŜe to być bolesne przeŜycie: wspomnienia huczą-
cego od gwaru i śmiechu pokoju, zasłanego ozdobnymi papie-
rami i wstąŜkami po rozpakowanych prezentach, nie były jego 
wspomnieniami. I dziś takŜe nie miał powodu, by roztkliwiać 
się nad urokami Ŝycia rodzinnego. Od czasu ostatniego, nie-
fortunnego spotkania rodzice Charliego nie odezwali się. Być 
moŜe oznacza to ostateczne zerwanie więzów. śadna ze stron 
nie  przejawiała  dobrej  woli  -  przeciwnie,  ze  strony  Sylvii 
widziała jedynie otwartą niechęć. 

-  Pytam, bo chciałabym coś zaplanować. Co ty na to, Ŝebym 

na Wigilię pojechała do domu i wróciła pierwszego dnia świąt? 

Charlie rzucił jej szybkie spojrzenie, odrywając na chwilę 

wzrok od szosy. 

-

 

Naprawdę? Zrobisz to dla mnie? 

-

 

Tak, Charlie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia. 

-

 

Sam  jeszcze  nie  wiem...  MoŜe  jednak  lepiej  spędzić 

ś

więta z twoją rodziną? 

Cassie spojrzała na niego zaskoczona. 

-  Myślę,  Ŝe  mogłoby  być  całkiem  miło...  -  dodał.  - Tak 

czy inaczej, na pewno będziemy razem. - Sięgnął po jej rękę 
i lekko ją uścisnął. 

background image

W sobotę rano, nieprzyzwoicie obŜarci gigantycznymi porcjami 
indyka, o co zadbała matka Cassie, ogrzani ciepłem 
domowego ogniska rodziny Armstrongów, wrócili do domu. 
CieŜko opadli oboje na tapczan.Cassie chciała trochę odpocząć, 
a potem iść po choinkę. 
- To nasza rodzinna tradycja: zawsze ustawiamy choinkę 
tuŜ po Święcie Dziękczynienia. 
Charliemu jednak nie chciało się ruszać. 
- Ale nie rodziny Whitmanów - Wyciągnął się wygodnie 
na tapcznie. W jego rodzinie trudno byłoby mówić o jakichkolwiek 
tradycjach. No moŜe z wyjątkiem jednej: tradycji 
zapiekłej wojny domowej. 
Ale, oczywiście, ani nie mógł, ani nie chciał odmawiać 
jej tej przyjemności, i w trzy godziny poźniej biedzili się, 
by zmieścić drzewko w windzie i wwieźć na czwarte 
piętro. 
- Ma chyba ze dwa i pół metra. Myślisz, Ŝe się zmieści 
u ciebie w pokoju? - spytał Charlie, gdy wreszcie stanęli 
przed drzwiami. 
Cassie, wciągając choinkę do środka, w przelocie pocałowała 
go w usta. 
- Zobaczysz, jak będzie pięknie wyglądała. Na pewno nie 
będziesz Ŝałował! Musimy tylko kupić mnóstwo bombek i ozdób. 
- Ale juŜ chyba nie dzisiaj? - Pochwyciła przeraŜone 
spojrzenie Charliego. 
- Zgoda. Jutro. - odpowiedziała ze śmiechem. 
Mozolnie taszczyli drzewko przez przedpokój. 
- Więc gdzie chcesz postawić tego drapaka? - wysapał. 
Cassie rozejrzała się po pokoju i pokazała miejsce przed 
oknem loggii. 
- Myślę, Ŝe tu będzie najlepiej. 
- JuŜ się robi, szefowo. 

background image

 

Pociągnął choinkę w kąt pokoju, a tymczasem Cassie podeszła 

 

do stolika z telefonem.

 

- Odsłuchiwałeś sekretarkę?

 

Charlie, szamocząc się z choinką, mruknął coś niewyraźnie,

 

więc wcisnęła przycisk.

 

- Jak się masz stary! Pozdrowienia ze słonecznej Kalifornii.

 

Tu jest dziś dwadzieścia sześć stopni...

 

Charlie zostawił choinkę, skoczył jak tygrys w kierunku

 

telefonu i wyłączył urządzenie. Zobaczył zdziwione spojrzenie

 

Cassie.

 

- Słuchaj, czy mogłabyś mi trochę pomóc? - krzyknął,

 

starając się odwrócić jej uwagę - Cały czas tylko ja zajmuję

 

się tą choinką! Jak mi nie pomoŜesz, to będę pierwszą ofiara

 

ś

wiąt BoŜego Narodzenia w tym mieście.

 

- Co się stało Charlie? - Cassie stała stropiona. Nie mogła

 

nie zauwaŜyć jego zdenerwowania, mimo Ŝe starał się je ukryć

 

przed nią - Kto to był?

 

- Nikt. Przyjaciel - wzruszył ramionami - To jak, pomoŜesz mi?

 

Po jego oczach widziała, Ŝe coś się stało. Ale co? Podeszła

 

do niego i zwichrzyła mu włosy, a potem pogłaskała go. Nawet

 

jeśli jej teraz nie powie, prędzej czy później to z niego 

 

wyciągnie. JuŜ ona znajdzie sposób... Ale jej natura 

podpowiadała,

 

Ŝ

e najlepiej kuć Ŝelazo póki gorące.

 

- Co się dzieje, Charlie?

 

- Nic. To po prostu mój przyjaciel z dawnych czasów.

 

Mieszka teraz w Kalifornii. ZałoŜył tam własną agencję i 

namawia

 

mnie, Ŝebym został jego wspólnikiem - Rzucił szybkie

 

spojrzenie, starając się wysondować jej reakcję.

 

- Oczywiście, powiedziałem nie - dodał - I tyle. To cała

 

historia. No to jak? Ustawimy choinkę?

 

Cassie jednak to nie wystarczyło.

 

- Dlaczego ni nie wspomniałeś? 

 

background image

 

-

 

Bo nie było o czym. 

-

 

Więc dlaczego znowu dzwoni? - spytała rezolutnie. 

-

 

Skąd  mogę  wiedzieć?  Zawsze  był  uparty  -  wzruszył 

ramionami. 

-

 

MoŜe dlatego, Ŝe wcale nie powiedziałeś mu nie. 

Nie chciał kłamać. Jeden rzut oka wystarczył jej, by wie-

działa, Ŝe ma rację. A tym razem bardzo nie chciała mieć racji. 
Westchnęła głęboko i ze smutkiem pokiwała głową. 

-  MoŜe naprawdę chcesz jechać do Kalifornii? MoŜe masz 

mnie juŜ dosyć i szukasz sposobu, Ŝeby jakoś z tego wybrnąć? 

Nie! - Charlie niemal krzyknął. - To nie tak. 

Zdenerwowany zaczął przemierzać pokój tam i z po 
wrotem. 

-

 

To prawda: nie odmówiłem w sposób zdecydowany. Ale 

teŜ  nie  powiedziałem  mu  tak.  Obiecałem  oddzwonić  i  nie 
zrobiłem tego. Ktoś inny dawno by się zniechęcił. Ale - juŜ 
mówiłem - Rick to uparty facet. A poza tym, zadzwonił aku-
rat wtedy, kiedy się pokłóciliśmy. 

-

 

Tak?  I  co  z  tego?  Czy  to  znaczy,  Ŝe  gdy  następnym 

razem się pokłócimy, dostanę od ciebie kartkę z Acapulco? 

Charliem aŜ zatrzęsło. 

-  PrzecieŜ  nigdzie  jeszcze  nie  wyjechałem.  I  wcale  nie 

zamierzam. Zresztą, pytałem go teŜ o pracę dla ciebie. 

To wcale nie było dla niej tłumaczenie. 

-

 

A nie przyszło ci do głowy, Ŝe powinieneś był zapytać 

przede  wszystkim  mnie?  Postanowiłeś  zdecydować  za  nas 
oboje? 

-

 

To wcale nie tak - skrzywił się. - No dobrze. Przyznaję: 

popełniłem błąd. Przepraszam. Ale nie przesadzaj i nie rób z 
tego Bóg wie czego! 

Dla  niej  nie  była  to  wcale  błaha  sprawa.  To  klasyczny 

styl  Charliego.  Najpierw  zrobi  głupstwo,  a  potem  rozpa-
czliwie się wycofuje, starając się wykręcić kota ogonem. Mo- 

background image

 

Ŝ

e  to  Fran  miała  rację.  W  pewnym  wieku  ludzie juŜ  się  nie 

zmieniają. Tak naprawdę przecieŜ ona takŜe się nie zmieniła. 
Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze pozostanie naiwną dziew-
czyną  z  małego  miasteczka  -  dziewczyną,  która  ceni  sobie 
stałe uczucia, Ŝycie rodzinne, lojalność, wierzy, Ŝe jeśli juŜ z 
kimś  się  zwiąŜe,  to  na  dobre  i  złe,  i  jak  to  mówią  -  do 
grobowej deski. A moŜe raczej zawsze w to wierzyła. AŜ do 
dzisiaj. 

Czuła,  Ŝe  oto  w  tej  chwili  waŜy  się  całe jej  Ŝycie.  Nagle 

uświadomiła sobie tę prawdę z całą mocą. Tak, to przełomowy 
moment. Spojrzała Charliemu prosto w oczy. 

-

 

Powiedzmy, Ŝe przyjmiemy ofertę twojego przyjaciela. 

Przeniesiemy się do Kalifornii. I co dalej? 

-

 

O co ci chodzi? Wcale nie powiedziałem, Ŝe chcę jechać 

do Kalifornii.

 

 

-

 

I  co  będziemy  dalej  robić?  śyć  od  przeprowadzki  do 

przeprowadzki? 

-

 

Czego ty ode mnie chcesz? Mam ci dać gwarancję na 

resztę Ŝycia, Ŝe wszystko będzie cudownie? 

-

 

Tak,  Charlie  -  odpowiedziała  twardo,  nie  spuszczając 

wzroku. - Tego właśnie chcę. 

-

 

Nie rozumiem. To co mamy zrobić? Mamy się pobrać? 

O to ci chodzi? 

I wtedy właśnie poczuła, Ŝe coś w niej pęka. Dotychczas 

myślała, Ŝe takie sytuacje zdarzają się w ksiąŜkach, filmach, 
ale w prawdziwym Ŝyciu nie. Pomyliła się. Charlie ją kocha, 
ona kocha Charliego, ale rację ma jednak Fran. Kochają, ale 
nie taką miłością, na jaką ona zasługuje. Nagle uprzytomniła 
sobie,  na  czym  to  polega.  Charlie  jest  po  prostu  wytworem 
swego środowiska, tak jak ona swojego. Poczuła, Ŝe nie chce 
juŜ dłuŜej Ŝyć tak jak do tej pory. Nie zamierza brać udziału 
w tym wyścigu; ma dosyć pracy w agencji reklamowej. Wróci 
do szkoły. Zamieszka sobie gdzieś w małym 

background image

 

domku z ogródkiem, a w tym ogródku będzie hodowała róŜe. 
Będzie miała rodzinę. Tak bardzo chciała, Ŝeby to Charlie był 
ojcem  jej  dzieci  -  bo  przecieŜ  kocha  Charliego.  Do  tej  pory 
wierzyła,  Ŝe  on  się  zmieni,  wydorośleje,  zrozumie.  AŜ  do 
dzisiaj święcie w to wierzyła. Ale oto przychodzi chwila opa-
miętania. Miała na oczach łuski. On się nie zmieni, bo nie jest 
w stanie się zmienić. Jednak to nie Charlie będzie tym męŜ-
czyzną. Nie on. 

-  Słuchaj,  ja  naprawdę  przepraszam.  Oczywiście:  pobie 

rzemy się. 

MoŜe  naprawdę  tego  chce,  pomyślała.  Dzisiaj.  Ale  jutro 

moŜe dojść do wniosku, Ŝe wmanewrowała go w to małŜeń-
stwo.  Lepiej  spojrzeć  prawdzie  w  oczy:  ich  związek  nie  ma 
przyszłości. 

-

 

Nie, Charlie. Myślę, Ŝe powinieneś pojechać do Kalifor-

nii. Ale sam. 

-

 

Co takiego? Jak to? - Spojrzał zdumiony. - Jak mam to 

rozumieć? Zrywasz ze mną? 

CóŜ...  Chyba  tak,  pomyślała.  Nigdy  nie  czuła  się  gorzej. 

Jeśli nie weźmie się w garść, za chwilę zemdleje. Musi jeszcze 
trochę wytrzymać. 

-  Tak,  Charlie.  To  rozstanie.  Byłabym  ci  wdzięczna,  gdy 

byś wyprowadził się ode mnie jeszcze dzisiaj. 

Charlie zakręcił się w miejscu. 

-  AleŜ  to  nonsens!  PrzecieŜ  się  kochamy!  Właśnie  popro 

siłem cię, Ŝebyś za mnie wyszła! 

Cassie chciała, Ŝeby ta rozmowa skończyła się jak najszyb-

ciej. Jeszcze chwila, a gotowa się wycofać. 

-  Dobrze. Więc to ja na tę noc przeniosę się do Fran i Joe. 

Podeszła do telefonu i wykręciła numer przyjaciółki. Roz-

mowa była bardzo krótka. Wrzuciła nieco rzeczy do torby i 
wyszła bez słowa. 

background image

 

 

Przez  kilka  następnych  dni  wydzwaniał  do  niej  co  parę 

godzin. Tłumaczył, prosił, zaklinał - na próŜno. Cassie była 
nieugięta. Charlie nie poddawał się. Nie chciał się wyprowa-
dzić; wiedział, Ŝe jeśli to zrobi, to jakby przypieczętowywał 
ich rozstanie. W tydzień później zjawił się u niej w biurze z 
maleńkim pudełeczkiem od jubilera. 

-  Cassie, błagam cię. Wyjdź za mnie. Kocham cię. 

Po raz drugi poczuła, jak coś się w niej załamało. Brylant 

jarzył  się  w  świetle  dnia  jak  obietnica  szczęśliwego  Ŝycia. 
Przełknęła ślinę i powiedziała nieswoim głosem: 

-  Charlie, jeŜeli mnie kochasz, jeŜeli kochasz mnie napra 

wdę-odejdź. 

Wreszcie Charlie poczuł, Ŝe nie ma wyboru. Tu, w Nowym 

Jorku, po ich rozstaniu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Spa-
kował się i wyleciał do Kalifornii. Ale kiedy samolot dotknął 
płyty  lotniska,  wiedział,  Ŝe  zrobił  największy  błąd  w  swoim 
Ŝ

yciu. 

Tymczasem Cassie snuła się po mieszkaniu. Było smutne 

i  opuszczone.  Teraz,  bez  jego  rzeczy,  wydawało  się  jakby 
większe. Na tym krześle wisiała zwykle jego skórzana kurtka. 
Spojrzała na puste krzesło i rozpłakała się. 

background image

ROZDZIAŁ

 

14

 

Jeszcze niedawno miasto takie jak Los Angeles powinno 

mu się podobać. PrzecieŜ lubił takie miejsca, w których duŜo 
się dzieje. Teraz wszystko go irytowało. Ciągnące się dziesiąt-
kami  kilometrów  autostrady  miejskie,  gaje  pomarańczowe, 
upał, długowłose blondynki z uśmiechem jak spod sztancy, 
a przede wszystkim nowa praca. Firma była  w rozruchu, co 
owocowało nieustannymi  wielogodzinnymi zebraniami i stre-
sem, jakie pociągało podejmowanie decyzji, z których  kaŜda 
mogła być brzemienna w skutki. Nagle poczuł idiotyzm swo-
jej pracy. Wymyślał reklamy promujące rzeczy, których ludzie 
tak naprawdę wcale nie potrzebowali albo na które nie mogli 
sobie pozwolić.  Reklama  to  nie  chirurgia  mózgu,  ale  pranie 
mózgu, myślał, siadając z niechęcią za biurkiem. 

Czuł się rozdraŜniony i samotny. Nawet towarzystwo Ri-

cka  nie  było  pocieszeniem.  Jak  mógł  postąpić  tak  głupio? 
Zniszczył  swoje  szczęście  własnymi  rękami.  Pewnie,  Ŝe 
chciał się z nią oŜenić. Dziś wiedział, Ŝe niczego nie pragnął 
bardziej.  Czym  teraz  będzie  jego  Ŝycie  bez  niej?  Tego  nie 
potrafił  sobie  nawet  wyobrazić.  Tak  bardzo  strzegł  swojej 
wolności...  I  co?  Jego  przyszłe  Ŝycie  rozciągało  się  teraz 
przed nim jak jałowe pole. 

Z rozpaczy powrócił do pisania powieści. Porzucony w po- 

background image

 

łowie  i  rozgrzebany  tekst  stanowił  dobrą  metaforę  jego  Ŝy-
cia. Nie ma w nim nic skończonego, wszystko jest zapowie-
dzią. Co on naprawdę wie o prawdziwym Ŝyciu, o prawdzi-
wych  uczuciach.  Zawsze był  jak  ktoś,  kto  stoi  w  progu,  nie 
moŜe się zdecydować. NajwyŜszy czas wreszcie się coś po-
stanowić. 

Siedział teraz przy maszynie do pisania. Komputer go mę-

czył i zniechęcał. Dopisywał zdanie do zdania, wykręcał kar-
tkę i wyrzucał do kosza. Zaczynał od nowa. Wreszcie złapał 
rytm. Z kaŜdym dniem rósł stosik zapisanych stron. Z nich z 
wolna  wyłaniał  się  jego  autoportret,  a  raczej  portret  kogoś, 
kim on sam mógłby być. 

Drugą  rzeczą,  która  trzymała  go  przy  Ŝyciu,  były  jego 

telefoniczne  rozmowy  z  Fran,  która  stanowiła  teraz  jedyne 
ź

ródło wiadomości o Cassie. 

-

 

Proszę, Fran, nie odkładaj słuchawki. 

-

 

A powinnam. Jesteś zwykła świnia, Charlie. 

Niech  myśli  o  nim,  co  chce.  Wykłócanie  się  z  Fran  było 

ostatnią rzeczą, jaką miał w głowie. 

-

 

Jak ona się miewa? 

-

 

Miewa się dobrze. 

To akurat nie była prawda. Cassie chodziła blada i apatycz-

na. Fran bała się, Ŝe jej przyjaciółka wpadnie w depresję. Z 
pozoru  funkcjonowała  w  pracy  normalnie,  ale  kaŜdy,  kto  ją 
znał dobrze, widział, Ŝe jest jakby nieobecna duchem. 

-

 

Opiekuj się nią, dobrze? 

-

 

Mam  to  niby  robić  dla  ciebie?  -  szyderczo  zapytała 

Fran. - Co za tupet! 

Charlie z westchnieniem odłoŜył słuchawkę i powrócił do 

maszyny. 

Zadzwonił ponownie w BoŜe Narodzenie. 

-  Jak ona się czuje? - zapytał bez Ŝadnych wstępów. 

background image

 

Cassie spędzała  święta z rodziną  i Fran rozmawiała z  nią 

tylko przez telefon. Jutro miała wrócić do Nowego Jorku. 

-  Jesteś tam jeszcze? - zapytała. - Jakoś marnie cię słychać. 
Charlie czuł się marnie. Przez ostatnie dwie noce pisał 

i poza wszystkim był wyczerpany. 

-  DuŜo  pracowałem.  Wczoraj  ukończyłem  powieść  - 

uśmiechnął się w słuchawkę. - Naprawdę... Jutro wysyłam ją 
do  pewnej  agencji  literackiej  w  Nowym  Jorku.  Tu  nie  mam 
jeszcze  Ŝadnych  kontaktów....  O  czym?  Jak  by  ci  tu  powie 
dzieć?  Najkrócej  mówiąc,  o  związkach  uczuciowych...  Nie 
ś

miej się. Właśnie tak jak powiedziałem. Co ja mogę o tym 

wiedzieć? OtóŜ dowiedziałem się całkiem sporo. Prawdę mó 
wiąc, chciałbym, Ŝebyś i ty to przeczytała i powiedziała mi, co 
o tym sądzisz. 

Fran  nie  była  pewna,  czy  wyraŜając  zgodę,  nie  postąpi 

nielojalnie  wobec  przyjaciółki.  Zasłoniła  ręką  mikrofon  słu-
chawki i zwróciła się do Joe. 

-  Dzwoni  Charlie  -  powiedziała  szeptem.  -  Jest  jakiś  nie 

wyraźny.  Mówi,  Ŝe  napisał  powieść  o  związkach  uczucio 
wych.  Masz  pojęcie?  Chce  mi  ją  przysłać  do  czytania.  Co 
mam robić? 

Joe  wzruszył  ramionami.  W  systemie  znaków  Joe był  to 

gest aprobaty. 

-  Dobrze - powiedziała w słuchawkę Fran. - Przyślij mi ją. 
Przesyłka z maszynopisem przyszła po dwóch dniach. 

Fran  otworzyła  brązową  kopertę  i  przysiadła  na  chwilę  na 
fotelu,  by  rzucić  okiem  na  tekst.  Z  fotela  przeniosła  się  na 
kanapę i nie wstała z niej, dopóki nie przeczytała wszystkiego 
do końca. Łzy spływały jej po policzkach. Nie zwaŜając na 
pytające spojrzenie Joe, narzuciła płaszcz i pognała do Cassie. 
Kiedy Cassie otworzyła drzwi, Fran wyciągnęła  w jej stronę 
rękę z maszynopisem. 

-  Masz. Czytaj. Charlie napisał powieść. O was. To zna- 

background image

 

czy o sobie i o tobie. I proszę, przeczytaj do końca. To niesa-
mowite. Nie mogę w to uwierzyć. 

Cassie spojrzała na nią ze zdziwieniem. 

-

 

Rozmawiałaś z nim? Nic mi o tym nie mówiłaś. 

-

 

Trudno  to  nazwać  rozmową.  Dzwonił  do  mnie  kilka 

razy. 

Niecierpliwym gestem wręczyła Cassie maszynopis. 
-  Czytaj. Potem porozmawiamy. 
Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Dla Cassie za-

wsze  i  wszędzie".  Cassie  poczuła  skurcz  w  gardle.  Wolno 
wróciła w głąb mieszkania. Usiadła na fotelu i ręką wskazała 
Fran drugi, stojący obok. 

-  Czytaj - przynaglała Fran. 
Cassie pokręciła głową. 
-  Nie mogę - westchnęła bezradnie. - Ty czytaj. - Podała 

maszynopis przyjaciółce i rozpłakała się. 

Fran nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odchrząk-

nęła i zaczęła czytać. 

-  „Wypatrzył  ją  w  tłumie  na  sali  balowej.  Siedział  przy 

barze  i  leniwie  ślizgał  się  wzrokiem  po  licznie  zgromadzo 
nych  gościach,  którzy  pracowicie  uwijali  się  przy  bufecie, 
gawędzili,  wybuchając  co  chwila  kaskadami  śmiechu,  flirto 
wali w tańcu albo załatwiali interesy. Zwykły, sympatyczny 
tłum,  jaki  zawsze  wypełnia  sale  bankietowe.  Stała  kilka  me 
trów  od  niego.  Miała  na  sobie  prostą,  czerwoną  sukienkę, 
włosy przycięte do ramion i niebieskie oczy. Oczy, w których 
mógłbyś się zatracić. Nie znał nawet jeszcze jej imienia, a juŜ 
wiedział, Ŝe odtąd nic  w jego Ŝyciu nie będzie takie jak daw 
niej".  -  Fran  przerwała  i  spojrzała  rozpaczliwie  na  przyjaciół 
kę. - Cassie, ja teŜ nie mogę. Chcesz, to powiem ci, jak to się 
kończy.  - Nie czekając  na odpowiedź,  mówiła dalej:  - W koń 
cu  bohaterowie  pobierają  się.  Rozumiesz?  On  naprawdę  się 
zmienił! To nie do wiary, ale to prawda. Powiedział mi przez 

background image

 

telefon, Ŝe wraca do Nowego Jorku. Nie moŜe bez ciebie Ŝyć. 
Co ty na to? 

Cassie milczała. Fran wpatrywała się niecierpliwie w przy-

jaciółkę, jakby to jej własny los zaleŜał od odpowiedzi Cassie. 

-  Powiedz, co zamierzasz? 

Cassie przygryzła wargi i nie odpowiadała. 

-

 

Lepiej będzie, jak przeczytam ci zakończenie - machnę-

ła ręką Fran. Przewróciła stertę kartek. Miała zacząć czytać, 
ale oto na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmiech. 

-

 

Charlie przecieŜ wcale nie wie, jak to się skończy - po-

wiedziała. 

-

 

Jak to? - Fran zdezorientowana rozłoŜyła ręce. - To zna-

czy, Ŝe nie zamierzasz się z nim spotkać? Słuchaj, wiesz prze-
cieŜ,  Ŝe  masz  przed  sobą  ostatnią  osobę,  która  powie,  Ŝe 
Charlie jest w stanie się zmienić. Ale tak się jednak stało! 

Uśmiech znów rozjaśnił twarz Cassie. 

-  Nie tylko Charlie się zmienił. 
Fran patrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem. 
-  Czy mogłabyś wyraŜać się jaśniej? 
Ale były rzeczy, o których Cassie nie chciała mówić nawet 

najlepszej przyjaciółce. Przynajmniej na razie. W kaŜdym ra-
zie nie przed rozmową z Charliem. 

background image

ROZDZIAŁ

 

15

 

Charlie  powracał  pełen  poczucia  winy.  Skruszony,  stał 

przed drzwiami mieszkania Cassie i nie mógł się zdecydować, 
by zapukać. Razem spędzili tu tyle wspaniałych chwil. Gdyby 
miało  się  teraz  okazać,  Ŝe  tamten  niedawny  czas  naleŜy  do 
przeszłości, odczułby to jako niesprawiedliwość losu. Wyda-
rzenia ostatnich tygodni bardzo go zmieniły. Kiedyś był ślepy 
i  głupi.  Teraz  powraca  jako  ktoś  zupełnie  inny.  Będzie  ją 
błagał, Ŝeby wyszła za niego. Zrobi wszystko, by ją przeko-
nać; musi mu się udać. 

-  Wejdziesz  czy  zamierzasz  tak  stać  całą  noc?  -  usłyszał 

nagle jej głos. 

Odwrócił się zaskoczony. Stała za nim; widocznie musiała 

nadejść z miasta i, zamyślony, nie usłyszał jej kroków. 

Minęła  go,  otworzyła  drzwi  i  zrobiła  zapraszający  gest. 

Zdawało  mu  się,  Ŝe  na  jej  twarzy  dostrzegł  cień  uśmiechu. 
Charlie na miękkich nogach wszedł do środka. Zdjął płaszcz 
i stał teraz, patrząc na nią bez słowa. Od tamtego dnia minął 
miesiąc. 

Gdyby powiedział, Ŝe  wyglądała nieźle -  skłamałby. Wy-

glądała po prostu ślicznie. Właśnie tak, jak sobie ją wyobraŜał 
przez te wszystkie dni rozłąki. Charlie poczuł równieŜ delikat-
ny zapach jej perfum i nagle zapragnął jej, jak chyba nigdy 

background image

 

dotychczas. Ona równieŜ przyglądała mu się w milczeniu. JuŜ 
otworzył usta, by zadać jej pytanie, z którym tu przyszedł, ale 
nie  mógł  wydobyć  z  siebie  głosu.  Czekał,  patrząc  na  nią  w 
upojeniu. Bał się, Ŝe gdy się odezwie, głos mu się załamie i 
czar pryśnie. 

Na  szczęście  Cassie  domyślała  się,  w  jakim  jest  stanie 

ducha, i postanowiła przejąć inicjatywę. 

-

 

Dostaliśmy nagrodę, Charlie. Nasz projekt kampanii re-

klamowej Majik Toys wygrał w konkursie. 

-

 

Tak? - Zdobył się na nikły uśmiech. - To chyba znaczy, 

Ŝ

e tworzymy zgraną parę? 

Cassie równieŜ się uśmiechnęła. Ale z jej twarzy nie potra-

fił wyczytać, na ile był to uśmiech zdawkowy, na ile zaś wyraz 
sympatii. 

-

 

Jak się miewasz, Charlie? Okropnie! - 

wszystko w nim krzyczało. 
-

 

Dzięki. Jakoś sobie radzę - powiedział lekko. - A ty? 

Spojrzała na niego tymi swoimi 
nieprawdopodobnie nie- 

Taka juŜ była. Wielu 

osobom, które znały ją powierzchownie, 

mogłoby się wydawać, Ŝe jest wraŜliwą, podatną na stres kobietą. 
Trochę tak było w istocie. Zarazem jednak drzemała w niej siła i 
zdolność mobilizacji, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał. 
Gdy było trzeba, była twarda jak diament. Wiedziała, Ŝe teraz 
właśnie powinna się wykazać tymi przymiotami. Choć wszystko 
w niej popychało ją w jego ramiona - najchętniej przytuliłaby się 
i powiedziała, Ŝe nie chce juŜ, nie potrafi się na niego gniewać - 
zdawała sobie sprawę, Ŝe musi się powstrzymać. NaleŜy 
porozmawiać, aby wszystko między nimi było jasne. I to on 
powinien jakoś zacząć tę rozmowę. Na razie, by mu ją ułatwić, 
będzie grała na zwłokę. 

- Odzywałeś się do rodziców albo oni do ciebie, Charlie? 

bieskimi oczami. - 

Chyba juŜ lepiej. 

background image

 

 

Tak,  rozmawiał  z  nimi.  Któregoś  dnia  nagrali  mu  się  na 

sekretarkę i zostawili wiadomość. Dzwonił ojciec, ale Charlie 
wiedział, Ŝe nie zrobiłby niczego, czego nie zaaprobowałaby 
matka.  Oddzwonił  do  nich  z  Los  Angeles.  Nie  była  to  jakaś 
szczególnie miła rozmowa, ale zawsze rozmowa. Prawdę mó-
wiąc,  zupełnie  się  tego  nie  spodziewał,  widać  jednak  nie 
chcieli zrywać kontaktu. Ich stosunki więc wróciły do normy, 
uśmiechnął się smutno, ale dobre i to. 

Na twarzy Cassie znowu pojawił się uśmiech. To go nieco 

ośmieliło. 

-

 

Podobno czytałaś moją powieść? 

Kiwnęła głową. 
-

 

Tak, Charlie, czytałam. 

Wiedział to juŜ od Fran. Na niecierpliwość Fran zawsze 

moŜna było liczyć. Czasami, jak w tym wypadku, dawało to 
dobre rezultaty, pomyślał. 

-  I co? 

Całe jego Ŝycie zaleŜało teraz od tego, co za chwilę usłyszy. 
-  Jest bardzo dobra, Charlie. Zrobiła na mnie wielkie wra 

Ŝ

enie. 

To nie była odpowiedź, na którą czekał. Nerwowo przecze-

sał ręką włosy. 

-  Cieszę się, ale nie chodzi mi o to, czy jest dobrze napisa 

na.  Ma  dla  mnie  znaczenie  przede  wszystkim  w  innym  wy 
miarze.  Nie  rozumiesz?!  -  wybuchnął  z  desperacją.  -  Do 
diabła! - westchnął i decydując się nagle, popatrzył jej prosto 
w oczy. - Cassandro Elaine Armstrong, czy moŜesz mi odpo 
wiedzieć na jedno pytanie? 

Cassie skinęła głową. 

-  Czy wyjdziesz za mnie? 

Cassie poczuła, Ŝe  wypełnia ją jeden wielki okrzyk: Tak! 

Charlie, tak! Ale nie krzyknęła owego „tak". Zamiast tego 
spuściłą oczy. 

background image

 

-  Widzisz,  Charlie,  ja...  Chyba  musimy  najpierw  poroz 

mawiać. 

Ale przecieŜ nie robimy niczego innego, przemknęło mu 

z kolei przez myśl, ale nie powiedział tego głośno. O co jej 
chodzi?  Poczuł,  Ŝe  oblewa  go  zimny  pot.  Czy  to  oznacza 
wstęp do odmowy? 

-

 

Cassie,  ja  się  bardzo  zmieniłem...  Czy  ty  tego  nie  wi-

dzisz? - Spojrzał na nią błagalnie. - Jestem teraz kimś innym. 
JuŜ  teraz  mam  pewność...  Przestałem  się  bać  o  siebie.  No 
moŜe boję się jednego: przeraŜa mnie myśl, Ŝe miałbym spę-
dzić resztę Ŝycia bez ciebie, Cassie.  

-

 

Wiem,  Charlie.  Zmieniłeś  się.  Ale  widzisz  ja  teŜ  się 

zmieniłam. 

JuŜ go nie kocha! Więc o to chodzi. Charlie czuł, Ŝe wszy-

stko w nim martwieje. Przełknął z wysiłkiem ślinę. Nie moŜe 
na  to  pozwolić.  Nie  odejdzie  stąd  z  niczym.  To  dla  niego 
oznacza koniec. Po co miałby dalej Ŝyć? 

-

 

Cassie, proszę, daj mi szansę. Zobaczysz, Ŝe... 

-

 

Jestem w ciąŜy, Charlie - przerwała mu. 

-

 

.. .Ŝe... Co? Co powiedziałaś? 

Widziała, jakie piorunujące wraŜenie wywarła na nim ta wia-

domość. Ale czy moŜna to zakomunikować inaczej? Czy kobieta 
moŜe powiedzieć, Ŝe jest w ciąŜy, rozkładając to na raty? 

W  jego  oczach  widziała  jedynie  bezgraniczne  zdumienie, 

tak jej się przynajmniej zdawało. Nie dziwiła się temu: ona 
sama omal nie spadła z krzesła, kiedy lekarz pokazał jej testy. 
Radość i duma przyszły potem. Kiedy to juŜ do niej dotarło, 
poczuła się tak, jakby jej Ŝycie rozpoczynało się na nowo. Jak 
zareaguje  na  to  Charlie?  Niczego  na  świecie  nie  pragnęła 
bardziej niŜ tego, by cieszył się razem z nią. 

Stała teraz i czekała na jego reakcję. To jej dziecko i nie 

pozbędzie się go za Ŝadne skarby. Niech się dzieje, co chce, 
urodzi je! Jest taka szczęśliwa. 

background image

 

-  Słyszałeś, Charlie? 

Charlie stał jak sparaliŜowany. Jest w ciąŜy... Z nim... Kiedy 
to się stało? Co teraz będzie? Czy nic jej nie grozi? Cassie 
skinęła głową, jakby czytała w jego myślach. 

-  To drugi miesiąc, a dokładnie ósmy tydzień. Wszystko jest 

w  najlepszym  porządku.  CiąŜa  rozwija  się  normalnie  -  powie 
działa, nie mogąc przy tym powstrzymać się od uśmiechu. 

Ósmy tydzień! To znaczy, Ŝe to stało się u jej rodziców... 

W  Święto  Dziękczynienia.  Czuł,  Ŝe  tamtej  nocy  kochał  ją 
jakoś inaczej, z czułością, jakiej wcześniej nie doświadczył. 

Cassie znowu domyślnie skinęła głową. 

Nagle poczuł się tak, jakby poraził go prąd. Czemu tak stoi 

jak słup? To cudownie! To przecieŜ  wspaniale... Roześmiał 
się i złapał za głowę. Nie zdawał sobie sprawy, Ŝe moŜna się 
poczuć tak szczęśliwym! 

Cassie patrzyła na niego, nic z tego nie rozumiejąc. Czego 

oznaką  jest  ten  śmiech?  Dlaczego  nic  nie  mówi?  Nie  czuła 
jednak lęku. PrzecieŜ wygląda jak ktoś szczęśliwy! Tak śmiać 
się moŜna tylko z radości! A więc cieszy się? Jak ona? Chyba 
tak...  Choć  z  nim  nigdy  nie  wiadomo...  I  za  to  go  właśnie 
kocha. 

background image

ROZDZIAŁ

 

16

 

Charlie otarł łzę szczęścia i przechwycił spojrzenie Cassie. 

Jej badawczy wzrok przywrócił go rzeczywistości. Zdał sobie 
sprawę, Ŝe ona oczekuje odpowiedzi. 

-  Cudownie!  -  wykrzyknął.  -  Nie  masz  pojęcia,  jak  się 

cieszę. Teraz juŜ musisz wyjść za mnie. 

Cassie poczuła, Ŝe serce uderza jej mocniej. 

-

 

Co  cię  tak  cieszy?  śe  teraz  zmusisz  mnie  do  mał-

Ŝ

eństwa? 

-

 

To takŜe. Bo tak się składa, Ŝe kocham cię do szaleństwa. 

Więc nic lepszego nie mogło się nam przytrafić. Dziecko to 
jak  prezent  od  losu,  który  nam  sprzyja.  -  Spojrzał  na  nią  z 
czułością. - Więc jak, wyjdziesz za mnie? 

Cassie nie byłaby sobą, gdyby nie chciała się z nim trochę 

podroczyć.  Ale  czuła,  Ŝe  i  tak  jej  radosna  mina  ją  zdradza. 
Postanowiła więc juŜ nie zwlekać z odpowiedzią. 

-  Chyba tak. Bo akurat tak się składa szczęśliwie, Ŝe i ja 

cię kocham. 

Przypadli do siebie i zaczęli się całować jak szaleni. 

-  Och, Cassie. - Charlie uderzył się w czoło. - Omal nie 

zapomniałem! - Sięgnął do kieszeni marynarki po pudełeczko 

background image

 

od jubilera. Otworzył je, po czym wyjął z niego zaręczynowy 
pieścionek i wsunął na palec Cassie. 

-  Teraz wszystko juŜ jest tak, jak być powinno. 

Cassie początkowo nastawała, aby to była skromna uroczy-

stość, na  którą zaproszą jedynie najbliŜszych, ale  Charlie się 
nie zgodził. 

-

 

Nie ma mowy. Będziesz miała ślub i wesele jak się pa-

trzy. W końcu człowiek Ŝeni się tylko raz. Zostaw to mnie, juŜ 
ja się wszystkim zajmę. Zrobimy bal na sto par! 

-

 

Charlie, nie mamy znowu tak wiele czasu. - Spojrzała 

na niego spłoszona. 

W odpowiedzi tylko ją pocałował. Wiedziała, Ŝe nie warto 

się z nim kłócić. Był tak uparty i zdecydowany, jak tylko on 
potrafił być. I oczywiście dopiął swego. Trzy tygodnie póź-
niej brali ślub i wydawali weselne przyjęcie w sali hotelowej, 
w której spotkali się po raz pierwszy. 

Co to był za ślub! Nie było chyba nikogo, kto by nie uronił 

łzy na widok panny młodej prowadzonej przez ojca do ołtarza. 
I panna młoda, w białej sukni w stylu hiszpańskim, i pan mło-
dy w szarym, wełnianym garniturze, z róŜą w klapie marynar-
ki, prezentowali się niezwykle uroczyście. Promieniało z nich 
takie  szczęście,  Ŝe  radosny  nastrój  natychmiast  udzielił  się 
wszystkim, i nie opuszczał ich tego dnia juŜ do końca. 

Kiedy stanęli przed ołtarzem, wymienili znaczące spojrze-

nia. Więc to wszystko prawda, a nie sen? Charlie dyskretnie 
uścisnął jej rękę. Jeszcze ciągle nie wierzyła własnemu szczę-
ś

ciu. Więc jednak marzenia czasem się spełniają. 

I wtedy spojrzenie Cassie padło na buty Charliego. Nerwo-

wo spojrzała na Fran. Wzrok jej świadka powędrował w ślad 
za  spojrzeniem  Cassie.  Fran  omal  nie  parsknęła  śmiechem. 
Charlie miał na nogach adidasy! Teraz z kolei ich zdumione 

background image

 

spojrzenia naprowadziły na stopy Charliego wzrok Joe i zaraz 
potem  samego  księdza.  W  chwilę  potem  rozległ  się  lekki 
szmerek  i  juŜ  wszyscy  w  kościele  stawali  na  czubkach  pal-
ców, by zobaczyć, co się takiego dzieje. 

-  Charlie?  Postanowiłeś  pójść  do  ślubu  w  adidasach?  - 

szepnęła Cassie, starając się nie roześmiać. 

Charlie spąsowiał. 

-  PrzecieŜ są czarne!  - Pochylił  się  w jej stronę.  -I zupeł 

nie nowe. Kupiłem je specjalnie na tę uroczystość. 

Cassie i Fran wymieniły rozbawione spojrzenia. Po Char-

liem Whitmanie zawsze moŜna się wszystkiego spodziewać. 

-  Przepraszam, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć. 
Cassie machnęła lekko ręką. 
-  Daj spokój. Nawet mi się podobają. Teraz mam przynaj 

mniej  pewność,  Ŝe  wychodzę  za  Charliego  Whitmana  -  sze 
pnęła.  -  Kiedy  zobaczyłam  cię  w  tym  garniturze,  miałam 
przez moment wątpliwości. 

Dalej wszystko potoczyło się w zgodzie ze scenariuszem, 

co  najwyŜej  niektórzy  goście,  ośmieleni  fantazją  pana  mło-
dego, wprowadzali juŜ na przyjęciu weselnym akcenty lekkie-
go,  zwariowanego  happeningu.  Pan  Gorham  uwodził  pra-
cowicie  kelnerki,  a  pani  Gorham  udawała,  Ŝe  tego  nie  zau-
waŜa. Rodzice Cassie biegali po sali z aparatem i robili dzie-
siątki zdjęć na wieczną pamiątkę. Kuzynki i siostrzeńcy wy-
czyniali  w  tańcu  najdziksze  figury i domagali się od orkie-
stry, by grała tak głośno, jak tylko potrafi. Joe z niepokojem 
popatrywał  na  kryształowe  Ŝyrandole,  które  drŜały  w  rytm 
muzyki.  Nawet  rodzice  Charliego  wydawali  się  całkiem  do 
przyjęcia. 

Charlie długo się zastanawiał, czy ma ich zaprosić. Wresz-

cie postanowił puścić w niepamięć to, co było. 

-  W takim dniu nawet oni nie są w stanie zrobić mi przy 

krości - machnął ręką. 

background image

 

Cassie, obserwując rozbawiony tłum, pocałowała go w po-

liczek. 

-

 

Czyj  to  był  pomysł,  Ŝeby  robić  ten  cały  cyrk,  Arm-

strong? - uśmiechnął się Charlie. 

-

 

Twój. I nie Armstrong, tylko Whitman. Whitman! Zapa-

miętaj to sobie. 

-

 

Dopóki śmierć nas nie rozłączy - roześmiał się Charlie. 

-

 

A  to  znaczy,  Ŝe  czeka  cię  jeszcze  wiele,  wiele  lat.  Ze 

mną. Nie boisz się? 

-

 

Kocham  cię.  I  nigdy  nie  przestanę.  -  Charlie  objął  ją 

mocno. 

Siedem miesięcy później pochylali się nad kołyską nowo 

narodzonego  synka.  Szpital  zapewniał  niemal  domowe  wa-
runki i teraz wszyscy troje byli obok siebie i cieszyli się swoją 
obecnością. Z czułością wpatrywali się w małą pomarszczoną 
twarzyczkę, oglądali maleńkie paluszki i roztkliwiali się wraz 
z  kaŜdym  ziewnięciem  dziecka.  Charliego  szczególnie  za-
chwycały niebieskie oczy synka.' 

-  Zupełnie jak twoje. - Wprost nie posiadał się ze szczęścia. 
Ani Cassie, ani personel szpitalny nie chcieli go na razie 

wyprowadzać z błędu: przecieŜ na początku wszystkie dzieci 
mają niebieskie oczy. 

-

 

Będzie z niego niezły chuligan - cieszył się, nasłuchując 

płaczu dobiegającego z kołyski. - Ale tak czy owak, moŜe być 
pewny, Ŝe zawsze będziemy go kochali. 

-

 

On juŜ chyba o tym wie - uśmiechnęła się ciepło Cassie, 

patrząc porozumiewawczo na męŜa. 

Po  wyjściu  ze  szpitala  czekała  ją  niespodzianka.  Charlie 

kupił dom pod miastem, w Westchester. W kilka tygodni póź-
niej zlikwidowali swoje nowojorskie mieszkania i przenieśli 
się tam wraz z małym Christopherem Armstrongiem Whitma- 

background image

 

 

nem. Za oknem  wieczorami śpiewały słowiki, a na klombie 
przed domem kwitły wspaniale krzaki róŜ. 

-  Jak  to  moŜliwe,  Charlie  -  spytała  Cassie,  biorąc  go  za 

rękę którejś nocy, gdy otworzywszy drzwi do pokoju dziecka, 
połoŜyli się juŜ do łóŜka - Ŝeby męŜczyzna, który tak panicz-
nie bał się wszelkich związków, stał się przykładnym męŜem 
i ojcem rodziny? MoŜna powiedzieć: Ŝywą reklamą męŜa i oj-
ca! - dodała z przekornym uśmiechem. 

Charlie połoŜył jej palec na ustach i przyciągnął do siebie.