Worth Susan
W labiryncie
uczuć
Cykl Ach,
co to był za ślub! 2
ROZDZIAŁ1
Charlie Whitman pracował w agencji reklamowej Woodson & Meyers
zaledwie od dwóch dni, a już dostał zaproszenie na bal bożonarodze-
niowy, wyprawiany rokrocznie dla stałych klientów firmy. Taki bal
powinien nastręczać okazję zarówno do załatwiania spraw zawodo-
wych, jak i do miłego spędzenia wieczoru. Elegancki hotel na Manhat-
tanie to odpowiednie miejsce, w sam raz dla zamożnych ludzi z konek-
sjami, których karykatury z telewizyjnych seriali wydawały się bardziej
prawdziwe niż oni sami. Podano dobre trunki i wykwintne jedzenie: po
takim wieczorze niezawodnie paru dżentelmenów odholują do taksó-
wek. Niejedna wytworna dama znajdzie tu nowego kochanka. Nie żeby
Charlie był cynikiem, po prostu wiedział, na czym to polega. Reklama,
choć ucieka się do niespodzianki, żywi się tym, co doskonale przewi-
dywalne, i to też Charlie dobrze wiedział. Jedyny problem polegał na
tym, że niespokojny duch, jakim był Charlie Whitman, zawsze przed-
kładał niespodziankę nad to, co przewidywalne.
I wtedy zobaczył właśnie ją. Była wysoka, miała jasne włosy do ra-
mion i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Oczy, w których mógłby
utonąć. W falującym tłumie wystrojonych i obwieszonych biżuterią
kobiet, w swojej prostej czerwonej sukience stała niczym latarnia mor-
ska! Sprawiała wrażenie kogoś, kto trwa na straży tych wszystkich bez-
trosko mrowiących się ludzi z kieliszkami w ręku.
Nieświadoma, że Charlie ją obserwuje, kobieta w czerwonej sukience
z ożywieniem rozmawiała z wyfraczonym i przypominającym nieco
pingwina kierownikiem sali. Wskazywała coś na stole, a sądząc z jej
rumieńców, było oczywiste, że nie jest to przyjacielska pogawędka.
Nie była ani najbardziej elegancką, ani nawet najpiękniejszą kobietą
na tej sali. A jednak było w niej coś, co przyciągało wzrok Charliego
jak magnes. Bardzo atrakcyjna i chyba z charakterem, pomyślał. A to
może oznaczać kłopoty, dopowiedział sobie w duchu. Na ogół starał się
unikać zdecydowanych, energicznych kobiet - irytowały go. Tymcza-
sem nie mógł oderwać od niej wzroku. Mimowolnie uśmiechnął się do
siebie.
W agencji pracował od dwóch dni, ale w branży był od lat, na tej sali
znał więc prawie wszystkich, którzy zajmowali się reklamą. Ale jej nie.
Na razie.
- Kim jest ta wieża z kości słoniowej? - zagadnął znajomego, który
akurat się napatoczył.
- Ehmm? Uhm? - Joe Mancini przełknął kęs kurzego udka i nadstawił
ucha, bo z rogu sali dochodziła głośna wrzawa i salwy śmiechu.
Niski i krępy, z wąsami, które zakrywały mu połowę twarzy, Joe był
geniuszem myślenia obrazem, ale jak wielu plastyków, nie traktował
języka jako odpowiedniego narzędzia ekspresji. W tym tandemie, bo
zdarzyło im się razem pracować, to Charlie był odpowiedzialny za sło-
wo.
- Pytam o tę kobietę w czerwonym. Co to za jedna?
Joe zatrzymał rękę z udkiem na wysokości ust i spojrzał we wskaza-
nym przez Charliego kierunku.
- Ach... To Cassie Armstrong. Analityczka - powiedział, a potem
wpakował sobie w usta następną porcję mięsa.
Charlie westchnął z rezygnacją. Przydałoby mu się nieco więcej in-
formacji, tym bardziej że w światku reklamiarzy wszyscy, prawie
wszystko wiedzieli o wszystkich. Joe Mancini nie był jednak osobą, od
której można by się czegokolwiek dowiedzieć.
- Ale co jeszcze? Jakieś szczegóły, Joe... Szczegóły - nie poddawał się
Charlie. - Jaka ona jest? Z kim sypia? Jakie ma upodobania? Czego nie
lubi... No wiesz...
- Jest specjalistką od bilansów. Ma, zdaje się, jakiegoś chłopaka. Mi-
ła... - wykrztusił Joe.
Wiadomość o tym, że ma chłopaka, nie zrobiła na Charliem wrażenia.
Natomiast cała reszta wprawiła go w szczere zdumienie. Specjalizuje
się w rachunku zysków i strat i jest miła? Jak to możliwe? Dla niego,
jak dla każdego artysty, księgowi to były przyziemne stwory, wymy-
ślone jedynie po to, by przeliczać fajerwerki wyobraźni na pieniądze i
utrudniać pracę twórczym jednostkom takim jak on. Musiał jednak
przyznać, że dziewczyna wygląda na sympatyczną osobę. Ta ostatnia
konstatacja sprowokowała go do ostatniego już pytania.
- A dla kogo pracuje?
- Dla nas. Opracowuje właśnie projekt dla Majik Toys.
Charlie znowu się uśmiechnął. Czuł, że polubi swoją nową
pracę.
Nikt nie posądziłby Charliego o altruizm, natomiast całkiem inaczej
było z jego impulsywnością. Z tego akurat słynął. Zastanawiając się,
jak rzecz rozegrać, ruszył przez salę.
-
A ty dokąd? - krzyknął za nim Joe.
- Idę z pomocą tej młodej damie - odkrzyknął przez ramię Charlie.
- Ehmm... Hmm - skomentował Joe we właściwy sobie sposób.
- Charlie zbliżył się na tyle, żeby słyszeć rozmowę.
- Już pani mówiłem, że nie ja robiłem tę rzeźbę z lodu - powiedział
gniewnym tonem kierownik sali. - Mam tutaj inny zakres obowiązków!
Może pani zgłaszać pretensje do jakości jedzenia, napojów, ale rzeźby z
lodu to nie moja sprawa!
Potem usłyszał podniesiony głos Cassie Armstrong.
- Ale tymczasem rozpuściła się i cały stół jest zalany!
Charlie spojrzał w kierunku najbliższego stołu. Rzeczywiście, resztki
tego, co było lodowym łabędziem, a teraz przypominało osowiałą kacz-
kę, stały na półmisku, pod którym widniała wielka mokra plama.
- Niech pan to stąd zabierze, zanim moja sałatka z cykorii całkiem
spłynie ze stołu!
- Pani sałatka nic a nic mnie nie obchodzi.
Kiedy wymiana zdań zaczęła się przekształcać w zwyczajną pyskówkę
w stylu nowojorskim, Charlie postanowił wkroczyć do akcji.
- Może mógłbym wtrącić tu swoje trzy grosze i podpowiedzieć roz-
wiązanie?
Spoczęły na nim dwie pary oczu pałających żądzą mordu.
- A pan kim jest, u diabła? - skrzywił się wyfraczony jegomość.
To dobre pytanie, pomyślała Cassandra Armstrong. Może znalazł się
wreszcie w tym całym hotelu ktoś przytomny. Znała większość zgro-
madzonych na sali osób, ale tego wysokiego, krótko ostrzyżonego męż-
czyznę ze śmiejącymi się, szarymi oczami widziała po raz pierwszy. Na
pewno zapamiętałaby to szare spojrzenie. Miało jakiś szczególny, łobu-
zerski błysk.
- Jest pan naszym gościem? - spytała, modląc się w duchu, żeby ten
świadek awantury nie okazał się którymś z ważnych kontrahentów fir-
my.
- Wypluj to słowo, kobieto!
Powiedział to z takim przerażeniem, że gdyby nie była zdenerwowana,
wybuchnęłaby śmiechem.
- Powiedzmy, że jestem tutaj stroną całkowicie neutralną.
Jak nie przymierzając jakaś Szwajcaria...
Cassie i kierownik sali spojrzeli po sobie. Charlie zorientował się po
ich minach, że jego pojawienie zbiło ich z tropu. Postanowił zatem
pójść za ciosem.
- Widzisz, Tom... - zaczął, odczytując z plakietki w klapie smokingu
imię- myślę, że nie ma się co unosić. Wiem, że związek zawodowy de-
koratorów nie będzie zachwycony, jeśli się w to wtrącisz, ale cóż się w
końcu stanie, jeśli usuniesz ze stołu to okropieństwo w stanie półpłyn-
nym?
Kierownik spojrzał na niego niezdecydowany. Niewiele w gruncie
rzeczy ryzykował i widać było, że rozważa propozycję.
- Pięćdziesiąt dolców - mruknął.
- Niech będzie - zgodził się Charlie. - Powiedzmy, że przykry szelest
banknotów przepłoszył łabędzia.
Kiedy umierający łabędź wędrował do kuchni, Cassie zdała sobie
sprawę, że oto temu mężczyźnie udało się załatwić w pół minuty to, z
czym ona nie potrafiła się uporać od dobrego kwadransa. Musiała mieć
bardzo zdziwioną minę, bo jej wybawca patrzył na nią z wyraźnym
rozbawieniem.
- Jest mi pani winna pięćdziesiąt dolarów. O dozgonnej wdzięczności
już nie wspomnę - rzekł z czarującym uśmiechem. - Ale jeśli pani zgo-
dzi się ze mną zatańczyć, puszczę dług w niepamięć.
- Dać w łapę! To takie proste. - Cassie kręciła głową. Wyglądała na
niezadowoloną z siebie. - Dlaczego na to nie wpadłam?
- Bo jest pani za uczciwa - zaśmiał się. - Ma pani zasady. Tu jest pies
pogrzebany.
- Czy my się znamy? - Cassie popatrzyła spod oka.
- Nie. Jeszcze nie... Ale co z tym tańcem?
Dopiero teraz przyjrzała mu się naprawdę. Musiała przyznać, że robi
wrażenie. Wysoki brunet z krótko przyciętymi włosami i smukłą syl-
wetką miał w sobie coś z chłopca, jednak trudno byłoby go nazwać ład-
nym chłopcem. Był przystojnym mężczyzną i tyle. I ten błysk w
oczach... Skrzyły się w nich wesołość i inteligencja. Cassie nie miała
nic przeciwko tym dwóm cechom, nawet jeśli występowały u męż-
czyzn, ale czy powinna przystać na propozycję nieznajomego?
-Taniec? O, nie, dziękuję - powiedziała. - Nie mogę.
Mam tu pewne obowiązki...
Musiał tego nie dosłyszeć w panującym wokół gwarze, bo wyjął z jej
rąk torebkę i postawił na stole, a potem ujął za rękę i pociągnął ku so-
bie. Orkiestra grała właśnie „You Made Me Love You" i Cassie nagle
zdała sobie sprawę, że kołysze się z nim w takt muzyki.
- Naprawdę nie mogę - spróbowała jeszcze raz.
- Niech pani na chwilę zapomni o obowiązkach. - Przyciągnął ją moc-
niej.
Skłamałaby, gdyby uznała, że taniec nie sprawia jej przyjemności.
- Teraz pani nie pracuje... Proszę się odprężyć. Już mówiłem: nie je-
stem kontrahentem firmy, której interesy pani tu tak dzielnie reprezen-
tuje - uśmiechnął się ponownie.
Wysunęła się z jego objęć: dystans między nimi stawał się niebez-
piecznie bliski.
- Czy to znaczy, że pracujemy w jednej firmie?
- Proszę się rozluźnić. To polecenie służbowe - odpowiedział Charlie,
przyciągając ją do siebie. - Niech pani potraktuje taniec jako rodzaj
terapii.
Cassie znowu odsunęła się i spojrzała na klapę jego marynarki.
- Nie ma pan plakietki z nazwiskiem. A my wszyscy mamy.
- Nie lubię być zaetykietkowany.
- Aha - Pokiwała głową. Jego odpowiedź trochę ją zirytowała. Można
by pomyśleć, że ona niby lubi.
Charlie roześmiał się i okręcił ją w tańcu.
- A poza tym, widzę, że pani jest ogromnie poważna. Proszę, niech
pani za mną powtórzy: „Pracujemy w reklamie, a to nie jest poważne
zajęcie".
- Reklama to nie jest poważne... - zaczęła posłusznie. - Jak to nie jest? -
Zmarszczyła brwi.
- Pewnie, że nie - przytaknął. - To sztuka. Sztuka wmawiania ludziom
rozmaitych rzeczy, ale na pewno nie jest to chirurgia mózgu.
Po raz pierwszy tego wieczoru Cassie parsknęła śmiechem. Charlie z
zadowoleniem zajrzał jej w oczy. Mógł sobie pogratulować.
- Wiedziałem, że wreszcie się pani uśmiechnie.
Jej niebieskie oczy miały odcień chabrowy, co Charliemu nasunęło
skojarzenie z ogrodami w stylu angielskim i celebrowaniem popołu-
dniowej herbaty.
- Jak pani tu trafiła?
Dobre pytanie, pomyślała Cassie. Tak jak trafiała dotąd wszędzie w
swoim życiu. Przypadek? Dla niej samej nie było to jasne. Fakt, że ona,
absolwentka anglistyki znanego uniwersytetu, kobieta dobiegająca
trzydziestki, pracowała w agencji reklamowej, ciągle ją dziwił, choć
mijał już przecież szósty rok.
- Udało im się mnie przekonać, żebym wzięła tę pracę.
- Przekonywanie to ich zawód.
- Wiem. - Lekko wydęła usta. - Teraz już wiem – dodała i to przypo-
mniało jej, że obowiązki czekają.
- Muszę już iść, zobaczyć, co się tam dzieje.
Spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale nie pozwolił jej na to.
- Jeszcze chwilę, proszę.
Szare oczy patrzyły z taką ufną pewnością, że Cassie nie potrafiła
zdobyć się na sprzeciw.
- Hmm...-Spojrzała niepewnie.
Lekko wzmocnił uścisk.
- Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy są tak zajęci, że można
im podać lody z musztardą i nawet tego nie zauważą.
Rozejrzała się po sali. Musiała przyznać mu rację. Obok nich rekla-
miarz sieci barów szybkiej obsługi pracowicie obtańcowywał spikerkę
lokalnej stacji telewizyjnej. Zauważyła, że jego ręka spoczywa na po-
śladku zadyszanej kobiety.
- Dziwię się, że agencja nie żąda jeszcze od pracowników, żeby pry-
watnie załatwiali jej interesy.
- Otóż właśnie. - Charlie skrzywił się z uśmiechem.
- To akurat mąż i żona - powiedziała Cassie. - Szkoda tylko, że czyjś
mąż i czyjaś żona - dodała z przekąsem.
- Rozumiem, że to się pani nie podoba?
-Nie, dlaczego? Nie ma w tym nic złego, jeśli ktoś jest
żonatym mężczyzną albo zamężną kobietą - uśmiechnęła się
Cassie.
- Nie widzę w tym nic pociągającego - odpowiedział i znowu przyci-
snął ją lekko do siebie. - Ale co robi tu taka piękna dziewczyna jak pa-
ni?
- Tajemnica zawodowa.
- Nie... Pytam poważnie. - Charlie znowu zajrzał jej w oczy.
- Odpowiedź jest prosta. Jestem, podobnie jak ci wszyscy
tutaj - wskazała głową w stronę grupki' gości - kimś z branży
i z miasta.
- Akurat! - pokręcił głową. - Z tymi oczami i tak wytwornym typem
urody? Pani oczy mówią, że pani jest inna.
- Czyżby? - Cassie zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem.
Charlie zachichotał. Naprawdę urocza, pomyślał. Joe miał rację. Mu-
snął podbródkiem jej włosy i poczuł ich zapach Pachniały trochę jak
letnie siano. Wydała mu się uosobieniem niewinności. Ale zabawy i
przyjemności, na jakie chętnie by ją namówił, wcale nie byłyby niewin-
ne. Znowu przyciągnął ją nieco do siebie i zsunął dłonie w dół talii, tak
że ich biodra i uda na moment się zetknęły.
Cassie nerwowo przełknęła ślinę. Przemknęło jej przez głowę, że jeśli
dłużej będą tańczyli w ten sposób, to sama popłynie niczym nieszczę-
sny Jodowy łabędź. Nie lubiła tracić panowania nad sobą, a już zwłasz-
cza nie będąc pewna, w co się tak naprawdę pakuje. Była rozważna i
ostrożna. Na pewno nie należała do kobiet, którym dopiero co poznany
mężczyzna potrafi zawrócić w głowie.
Odsunęła się i spojrzała mu w twarz.
- Ciągle jeszcze mi się pan nie przedstawił. Ładna, ale zasadnicza, po-
myślał Charlie.
- Czy zawsze musi pani mieć wszystko tak uporządkowane?
- Zawsze - padła odpowiedź.
Charlie poczuł, że powinien zmienić taktykę.
- Tak myślałem. To mi bardzo pasuje do Cassie Armstrong,
opracowującej projekt Majik Toys, miłej i atrakcyjnej kobiety,
która, niestety, jak niesie wieść, ma jakiegoś chłopaka.
Nie omylił się. Była wyraźnie zaskoczona.
- Skąd pan to wie? Ja pana nie znam,..
Charlie zlitował się nad nią i postanowił skończyć tę zabawę w kotka i
myszkę.
- Powiedział mi to jeden mały ptaszek. Taki cichutki i niewadzący
nikomu. - Skinął głową w stronę Joe.
Podążyła za jego spojrzeniem.
- Ach, już rozumiem. Mam przed sobą Charlie Whitmana!
Jest pan naszym nowym pracownikiem Powinnam była od razu się
domyślić.
- We własnej osobie. - Charlie błysnął zębami w uśmiechu.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan przysparzał mi kłopo
tów? - wyrwało jej się.
Nie była to mądra uwaga, zważywszy, że właśnie przed chwilą to on
wybawił ją z kłopotu.
- Doprawdy nie mam pojęcia, o czym pani mówi - uśmiechnął się
szelmowsko.
- Już ja wiem. - Cassie brnęła dalej. - Słyszałam o panu co nieco. Ma
pan opinię ogromnie utalentowanego autora, ale zanadto lubiącego cha-
dzać własnymi drogami. Dla kogoś takiego jak ja ktoś taki jak pan to
może być zmora.
Wyrzuciła z siebie to ostatnie zdanie i poczuła, że może się nieco za-
galopowała.
- Wybaczy mi pan moją szczerość?
- Teraz pani rozumie, dlaczego nie znoszę etykietek? -odpowiedział
pytaniem na pytanie.
- Co więcej - ciągnęła - cieszy się pan również sławą kogoś wybitnie
nie ustabilizowanego, kto nigdzie nie może zagrzać miejsca. Pracował
pan już w pięciu agencjach. Nazywają pana „Charlie Na Chwilę Whit-
man".
Mogłaby powiedzieć jeszcze coś. Mogłaby powiedzieć, że uchodzi za
niepoprawnego uwodziciela i że, mając trzydzieści sześć lat, ciągle jest
kawalerem. Nie chciała jednak robić zbyt osobistych wycieczek.
- Zgadza się, panie Whitman?
- Nic a nic. Jestem wybitnie nie ustabilizowany? Niech pani sama się
przekona: proszę wyjść za mnie i mieć ze mną dzieci.
Była to tak nieoczekiwana odpowiedź, że Cassie nie mogła powstrzy-
mać się od śmiechu.
- Nie wierzy mi pani? - Zrobił minę rozczarowanego.
- No cóż. Może i jestem miła, ale nie urodziłam się wczoraj. Swoje
wiem.
- Jasne - zgodził się pojednawczo. - Ale co by pani po-
- wiedziała na jakiś banalny romans, po którym przez parę tygodni uni-
kalibyśmy siebie w pracy?
- Zdaje mi się, że przemawia przez pana duże doświadczenie?
- To tylko pozory - pokręcił głową. - No więc jak?
- Ciekawa propozycja, ale jak sam pan zauważył, nie jestem z gatunku
tych romansujących.
- Trudno z panią dojść do ładu - westchnął Charlie. - Ale dobrze, za-
tem już ostatnia niegodziwa propozycja: a gdybyśmy wypili drinka
przed snem?
Cassie roześmiała się. Spodziewała się istotnie czegoś gorszego, ale w
twarzy Charliego było coś takiego, że szybko przestała się śmiać.
- Mamy stąd wyjść? - zapytała, nie będąc pewna, czy
dobrze go zrozumiała.
Teraz on się roześmiał.
- Tak, mniej więcej to miałem na myśli. A więc?
Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Nigdy by nie powiedziała, że
jest w jego typie. Co więcej, on również nie był jej typem mężczyzny.
Ale czuła się dziwnie podekscytowana.
- Nie proponuję pani małżeństwa, tylko drinka - uśmiechnął się. -
Czekam na odpowiedź.
- Ale już jestem z kimś umówiona.
- Ach, tak! - skinął głową. - Więc pani chłopak zamierza się zmateria-
lizować?
Mogła powiedzieć, że Jeff Paulson nie jest wcale jej chłopakiem, ale
nie powiedziała.
- Ale nie jest pani mężatką, prawda?
- Nie, nie jestem.
- Zaręczona?
- Nie.
- Ale już z kimś związana?
Cassie przygryzła wargi.
- Nie o to chodzi. Nie mam zwyczaju umawiać się z dwie
ma osobami w tym samym czasie.
Charlie uniósł brwi.
- To mi się podoba: mieszka pani w Sodomie i Gomorze nad rzeką
Hudson. Pracuje pani w firmie, gdzie chodzenie ze sobą do łóżka to coś
w rodzaju sportu. Ale nie umawia się pani z dwoma facetami w jednym
czasie. Tak?
- Mniej więcej - mruknęła. - Poza tym nie umawiam się na ogól z męż-
czyznami, z którymi pracuję.
- Jasne - potwierdził skinieniem głowy. - Rzeczywiście, jest pani ko-
bietą z zasadami. To się może źle skończyć.
Niewykluczone, że to się źle skończy - dla niej, zdała sobie raptem
sprawę. Poza nimi na parkiecie nie było już nikogo. Nawet nie zauwa-
żyła, że muzycy zeszli z podium, a oni tańczą dalej. Tymczasem kelne-
rzy już zaczęli roznosić kolację.
- O Boże! - odepchnęła go. - Moje przekąski! Muszę iść!
Tym razem nie przytrzymał jej. Patrzył z rozbawieniem,
jak biegnie w kierunku kuchni.
- Panno Armstrong! - zawołał. - To nie oddział chirurgii mózgu!
Ale już zniknęła za drzwiami.
Mimo jej obaw przyjęcie przebiegało jak należy. Sam szef agencji jej
gratulował. Był wprawdzie wstawiony, ale i tak mogła być z siebie za-
dowolona.
Jeszcze dwukrotnie widziała Charlie Whitmana tego wieczoru. Pierw-
szy raz to ona wpadła na niego.
- O, to znowu pan! - powiedziała, gdy szedł, niosąc z baru dwie szkla-
neczki. - Właśnie się rozglądałam za panem.
- Doprawdy - poczuła na sobie uważne spojrzenie szarych oczu - a
myślałem, że wcale panią nie obchodzę.
Wyciągnęła z kieszeni żakietu plakietkę.
- Proszę to przypiąć. I niech pan nie ośmieli się tego zdejmować przed
końcem przyjęcia.
- Tak jest, kochanie. - Posłusznie wypiął pierś i objął ją w talii, gdy
przyczepiała mu plakietkę. Zaśmiał się cicho, gdy Cassie strąciła jego
ręce.
- Spokojnie! Zważywszy, że nie ma tu trzeźwej osoby, mogłaby pani
nawet się rozebrać i nikt by nie był tym poruszony. Zakład? - Posłał jej
łobuzerskie spojrzenie.
- Niech mnie pan nie denerwuje. Już jestem wystarczająco zdenerwo-
wana.
- Będę grzeczny.
- Ma pan miejsce przy panu Bertollim, prezesie Majik Toys. Nie wiem,
co strzeliło mi do głowy, żeby pana tam posadzić. Jeszcze pana wtedy
nie znałam.
Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Słowo harcerza: będę uosobieniem wdzięku i dobrych manier.
Cassie nie wyglądała wcale na przekonaną. Kiedy już sama usiadła,
raz po raz rzucała nerwowe spojrzenia w kierunku Whit-mana. Z roz-
targnieniem słuchała tego, co mówili do niej jej sąsiedzi. Cordon bleu
stygł na jej talerzu, żałośnie opuszczony. Ze zdziwieniem musiała
stwierdzić, że martwi się niepotrzebnie. Z chwili na chwilę prezes zda-
wał się coraz bardziej zadowolony ze swego sąsiada przy stole. Raz po
raz wybuchał śmiechem i z uwagą słuchał perorującego Charliego. Nie
pamiętam, żeby śmiał się tak przy mnie, poczuła ukłucie zadrości. Ona
sama, dziewczyna z małego miasta, na co dzień była zbyt spięta, aby
zachowywać się swobodnie i żartować. Charlie Whitman zdawał się
typem mężczyzny, który nigdy nie traci dobrego humoru. A może ta-
jemnica jego sukcesów leżała w tym, że nigdy się niczym nie przejmo-
wał? Zobaczymy, czas pokaże, pomyślała, zabierając się do zimnego
już kurczaka.
Po raz drugi to Charlie wpadł na nią. Przyjęcie miało się ku końcowi.
Na sali pozostali nieliczni goście i obsługa zaczynała już znosić talerze.
- Gratuluję - wyciągnął rękę z uśmiechem. – Nadzwyczaj udane przyję-
cie. Przeszła pani chrzest bojowy jako organizatorka i może pani być z
siebie dumna. Jak się pani czuje? Zadowolona?
Uśmiechnęła się znużona.
-Jestem półżywa, więc nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Jeśli
w przyszłym roku zwalą na mnie organizację balu bożonarodzeniowe-
go, niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość i zastrzeli mnie albo udusi,
żebym nie musiała się męczyć.
Czuła takie znużenie, że nie protestowała, kiedy pomagał jej włożyć
płaszcz.
- Jakie wrażenie zrobił na panu prezes Majik Toys?- spytała, zapinając
guziki.
- Stary Vince?
Cassie uniosła brwi ze zdziwieniem. Szef Majik Toys nie zwykł się
fraternizować przy kieliszku.
- Wygląda na starego mafioso. - Charlie uśmiechnął się krzywo.
- To twardy facet - przyznała. - Zabawne, w pewien sposób jesteście
do siebie podobni. On też w ciągu ostatnich pięciu lat pracował w kilku
firmach, zanim wylądował na fotelu prezesa. Obawiam się, że jeszcze
da nam się we znaki... A przy okazji - zwróciła się do Charliego - dostał
pan moją notatkę na temat kroju czcionki haseł, nad którymi pracuje-
cie?
- Tak. - Spojrzał nieco zawiedziony jej uporem, z jakim trzymała się
tematów zawodowych. - Dostałem również dane demograficzne i plan
na przyszły rok.
Prawdę mówiąc, nawet do nich nie zajrzał: nie lubił zawracać sobie
głowy wytycznymi i całą tą firmową makulaturą.
- Nie zdążyłem jeszcze się z nim zapoznać. Jestem tu dopiero od
dwóch dni - powiedział z poważną miną. - Ale pani już zdążyła zawia-
domić mnie o swoim istnieniu - uśmiechnął się. - Jest pani piekielnie
pracowitą osobą, panno Armstrong.
- Pracujemy jak wściekli i bawimy się jak wściekli - odwzajemniła
uśmiech. To było jedno z haseł jego autorstwa.
Wyciągnął rękę, chcąc żartobliwie trącić ją palcem po nosie, ale w
porę odchyliła głowę.
- Czy nie może pani przez chwilę nie mówić o pracy?
Zaczęła się bronić, ale w końcu wzruszyła ramionami.
- Może i ma pan rację - przyznała z westchnieniem. - Jestem dziś zbyt
zmęczona. Powinnam dać spokój.
Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną. Więcej: na wyczerpaną. Nie-
bieskie oczy patrzyły z pobladłej twarzy. Z jakiegoś nie znanego sobie
powodu Charlie poczuł sympatię zmieszaną ze współczuciem. Sam był
tym zaskoczony. Kiedy wyszli z holu hotelowego w zimną, grudniową
noc, usłyszał swój głos:
- Może panią odwieźć do domu? Z uporem pokręciła głową.
- To miło z pana strony, ale dziękuję.
- Nie chcę nigdzie pani porywać, panno Armstrong. Odwiozę panią
prosto do domu.
- No cóż... Jeśli tak... Spojrzała spod oka na Charliego.
- Gdzie zaparkował pan samochód?
- Zabawne. Właśnie zamierzałem panią zapytać o to samo.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Weźmiemy taksówkę. Oczywiście na spółkę. Ja usiądę
z przodu - powiedział takim tortem, jakby to było zupełnie oczywiste.
Była zbyt zmęczona, żeby protestować.
- Mieszkam w Upper East.
- Jasne, gdzieżby indziej - pokiwał głową. - Ja sam mieszkam po dro-
dze, w SoHo. Co za przypadek.
- Jasne. Przypadek. To bardzo ciekawa dzielnica. Pomieszanie z poplą-
taniem.
- To lubię.
- Vive lapetite difference - dodała z uśmiechem.
Machnął na przejeżdżającą taksówkę, a kiedy zatrzymała
się przy nich, otworzył drzwi szerokim gestem.
- Powóz czeka, mi lady.
ROZDZIAŁ 2
Dwa tygodnie później siedziała ze słuchawką przy uchu i rozmawiała
z Vince'em Bertollim. Przez uprzejmość nie przerywała wypowiadanej
władczym tonem litanii poleceń. Vince z pewnością nie należał do ludzi
dobrze wychowanych. Przypomniała sobie, co powiedział o nim Char-
lie Whitman. Mógłby być mafijnym bossem, to prawda.
Skrzywiła się, spoglądając na zegarek. Czekało jeszcze na nią spra-
wozdanie z konferencji, musiała też wydrukować napisane wcześniej
projekty. Nie chciała jednak zniechęcać tak ważnego klienta, jakim dla
firmy Woodson & Meyers był prezes Majik Toys. W końcu płacono jej
także za uprzejmość. Za uprzejmość oraz za udane kampanie reklamo-
we. Jedno łączyło się z drugim. Akurat w przypadku Vince'a jedno z
drugim było niełatwe do pogodzenia. Może i był dobrym menedżerem,
ale na reklamie się nie znał.
- Proszę się nie martwić. Przyślemy panu projekty haseł do piątku.
Z ulgą odłożyła słuchawkę. Odsunęła klawiaturę komputera, wstała od
biurka i ruszyła do pokoju Charlie Whitmana. Od tamtego wieczoru go
nie widziała. Była zbyt zajęta. On pewnie zresztą też, pomyślała.
W pokoju Charliego był bałagan, ale nie to ją nieprzyjemnie zaskoczy-
ło. Jej natura zbuntowała się, kiedy zobaczyła pracowicie przygotowane
przez nią dokumenty rozrzucone bezładnie na stercie innych papierów
zaścielających biurko Charliego. Dwie kartki leżały nawet pod biur-
kiem. Najbardziej jednak zdumiało ją, że zamiast przy pracy, zobaczyła
go w wesołym tłumku kolegów. Siedzieli i plotkowali, nie miała co do
tego cienia wątpliwości. Niektórzy rzucali kulami zmiętego papieru do
miniaturowego kosza, zawieszonego na ścianie pokoju. Ten kosz-
zabawka to była nowość. Wcześniej go tu nie zauważyła.
- A słyszeliście o tamtej z pokoju przy windzie? – dobiegł ją wesoły
głos Charliego.
No nie, pomyślała. Facet jest tu od dwóch tygodni. Co się stanie z tą
firmą za miesiąc?
Charlie okręcił się w fotelu i ich spojrzenia spotkały się. Twarz rozja-
śnił mu szeroki uśmiech. Ruszyła w jego kierunku, trzymając w dło-
niach duży notatnik niczym tarczę.
- Ho, ho. Inspekcja zjawia się w samo południe. Czuję, że będzie go-
rąco - zażartował.
Spojrzała na niego surowo.
- Witam, panie Whitman. Widzę, że demoralizuje mi pan zespół.
Charlie zrobił minę urażonego niewiniątka.
- Ja? Właśnie opowiadałem tym młodym ludziom, jak
poważnym i odpowiedzialnym zajęciem jest reklama. Ale oni
nie chcą mnie słuchać - westchnął.
Cassie odczekała, aż zebrani opuszczą pokój.
- Ciekawa byłam, co u pana słychać. Widzę, że w nowym
dla siebie miejscu nie cierpi pan na samotność.
Charlie założył ręce na kark i uśmiechnął się szelmowsko.
- Proszę się o mnie nie martwić. Już pani mówiłem. Ale to miło, że nie
zapomniała pani o mnie. Proszę, niech pani spocznie - wskazał ręką
krzesło. - Wygląda pani na przepracowaną.
- Może i wyglądam, ale nie przyszłam tu odpoczywać, tylko ustalić krój
czcionki haseł dla Majik Toys. Jak pan wie, slogany reklamowe mają
być gotowe na piątek.
- Na piątek! To znaczy, że zostało nam już bardzo mało czasu. - Zała-
mał ręce z udaną rozpaczą.
- Właśnie. - Spojrzała z naganą w stronę kosza-zabawki. - Czas ucieka,
a pan się bawi.
- Od razu sobie pomyślałem, że ta zabawa się pani spodoba! - wykrzyk-
nął. - Proszę, niech pani spróbuje. - Rzucił jej papierową kulę.
Z podziwem gwizdnął przez zęby, gdy złapała kulę, która już miała
wylądować jej na piersiach.
- Niezły chwyt. I piękne dłonie. Zapraszam do mojej drużyny.
- Dzięki za zaproszenie, ale niech pan nie zmienia tematu.
- To znaczy?
- Hasła na piątek. Ma je pan już?
- Muszę jeszcze postawić kropkę nad i. - Rzucił celnie do kosza. - Nie
lubię pokazywać półproduktów.
Oczy Cassie zwęziły się.
- Nawet nie zaczął pan nad nimi pracować! Charlie, niech pan posłu-
cha... - Przechyliła się przez krawędź biurka.
Spojrzał na nią z lekkim zniecierpliwieniem.
- Panno Armstrong, proszę przestać się martwić, dobrze? Hasła, jak
sama pani powiedziała, mają być gotowe na piątek. Mamy dopiero po-
niedziałek, prawda? To znaczy...
- To nic nie znaczy - przerwała mu. - W piątek musimy przedstawić je
klientowi. Ale żebym mogła z nim rozmawiać, muszę się przygoto-
wać...
- Przygotować się, żeby móc rozmawiać? Spojrzała ze zdziwieniem
- Oczywiście. A pan się nie przygotowuje do spotkań? Charliemu nigdy
coś podobnego nie przyszło do głowy.
Przygotowywać się do rozmowy?
- Uważam, że nie należy przesadzać. Traktuję to bardziej
naturalnie niż pani.
Spojrzała na niego jak na wariata.
- Może to się panu wydać dziwne, panie Whitman, ale my tu serio trak-
tujemy naszą pracę. Ja na przykład nie pracuję na niby!
Charlie popatrzył na nią w milczeniu. Robiła surową minę, ale nie
wyglądała zbyt groźnie: raczej na zmartwioną niż zagniewaną.
- No dobrze, zgoda - westchnął. - Przekonała mnie pani. Przestańmy się
męczyć. Zaraz pani napiszę te slogany.
- Zaraz? Jak to zaraz? - Cassie nie posiadała się ze zdumienia.
- Po prostu. Teraz.
- Ach, tak! Po prostu teraz...
Charlie zaśmiał się. Z tą swoją miną wyglądała doprawdy zabawnie.
- Teraz. Robię to tylko dlatego, że jest pani taka śliczna, a ja nie chcę,
żeby dostała pani zmarszczek ze zmartwienia...
- To bardzo miło z pana strony. Już myślałam, że sobie z tym nie pora-
dzę. - Skrzywiła się z przekąsem.
- Niech pani da mi... - spojrzał na zegarek, po czym gwizdnął z niedo-
wierzaniem - no, no... Czy wie pani, która to już godzina? Widzę, że
będę musiał zostać po godzinach, a to kłóci się z moimi zasadami. Jeże-
li to zrobię, to tylko dlatego, że pani uroda rzuciła mnie na kolana. -
Posłał jej powłóczyste spojrzenie.
Cassie odpowiedziała spojrzeniem ironicznym.
-Czyżbym się przesłyszała? Czy powiedział pan, że coś
kłóci się z pana zasadami? Nie sądziłam, że ma pan jakieś
zasady.
Teraz Charlie popatrzył na nią spod zmrużonych powiek.
- Lepiej niech mnie pani nie prowokuje, panno Armstrong. To może się
źle skończyć.
W jego oczach było coś, co sprawiło, że postanowiła obrócić wszystko
w żart i zakończyć rozmowę.
- Och, przepraszam! Już nie będę. Obiecuję.
- Za późno - powiedział teatralnym tonem i przechylając się szybko
przez biurko, wyrwał jej z rąk notatnik.
- Co pan wyprawia? Proszę mi to oddać! Charlie uniósł rękę z notesem
w górę.
- Proszę zatem tu przyjść i sobie wziąć.
- To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała. Nie znała się na żartach,
gdy w grę wchodziły sprawy służbowe.
- Niech się pan nie zachowuje jak sztubak.
- Niestety, apele do mojej powagi nie skutkują. Zbyt wiele się ich w
życiu nasłuchałem. Proszę znaleźć lepszy argument.
- Chyba nie sądzi pan, że będę pana goniła po korytarzu?
- A niby dlaczego?
Tym razem to Charlie dostrzegł w oczach Cassie błysk gniewu.
- Jeżeli mi pan zaraz tego nie odda...
- To co? Zadzwoni pani do mojej matki?
Mimo woli uśmiechnęła się. Nie jest tak źle, pomyślał.
- Widzi pani, takie dorosłe osoby jak pani zawsze mnie fascynowały.
Ciekawe, co też wypisują w swoich notatkach. - Przewrócił kartki. - O,
tu mamy coś interesującego. - Kiwnął głową, a potem zaczął udawać,
że czyta: - Pamiętać, żeby się rano ubrać. Co to by było, gdyby zgubiła
pani swoje notatki i wyszła nago na ulicę? Pojawiłaby się pani z gołą
pupą na Broadwayu?
- Tam nie ma niczego takiego. - Cassie nie mogła powstrzymać się od
śmiechu.
To go jedynie ośmieliło.
- A tutaj coś jeszcze ciekawszego. Pamiętać o rannym
prysznicu. Społeczeństwo docenia pani poświęcenie, panno
Armstrong.
Ciągle roześmiana, Cassie skoczyła naprzód, próbując wyrwać mu
notes, ale chybiła. Zaklęła pod nosem.
- Ach, jakich strasznych słów używa stateczna pracowni
ca poważnej firmy! I to w miejscu pracy!
Ponowiła próbę. Tym razem udało jej się schwycić róg notesu. Zwy-
cięstwo wydawało się prawie pewne, gdy znowu wyrwał jej trzymany
kurczowo skrawek zeszytu. Straciła równowagę i wpadła na niego ca-
łym ciałem.
- Zaraz, chwileczkę! - krzyknął, unosząc notatki nad głową. Drugą ręką
schwycił ją w talii i przytrzymał. – Dobrze pomyślane, ale nic z tego.
- Nic z tego? - Desperacko złapała go za włosy i szarpnęła. Spojrzał
zaskoczony.
- Aj! Boli! To nie fair!
- I będzie bolało! Nie darmo miałam trzech braci. Oddaj notes!
Skrzywił się z bólu, ale nie dawał za wygraną.
- A myślałem, że z ciebie taka łagodna owieczka!
- Owieczka? -Szarpnęła mocniej.
- Auu! Co za dziewczyńskie metody.
- Bo jestem dziewczyną! - prychnęła.
Nie kłamie, pomyślał Charlie. Była krągła tam, gdzie powinna być
krągła, i miękka tam, gdzie powinna być miękka.
- Właśnie zauważyłem - wycedził przez zęby, sycząc z bólu.
Od pierwszej chwili wyczuwał pomiędzy nimi jakieś przyciąganie. I
teraz również to czuł, podobnie zresztą jak Cassie. Opuścił rękę z notat-
nikiem i objął ją mocniej w pasie obiema rękami. Cassie puściła jego
włosy i oparła mu dłonie na ramionach. Notatnik upadł na biurko. Stali
naprzeciw siebie, zadyszani bardziej z podniecenia niż z wysiłku. Ich
oczy spotkały się. Przez głowę przemknęła jej szalona myśl, że oto za-
raz ją pocałuje. I jeszcze bardziej szalona: że nie będzie się broniła.
Ale nic takiego się nie stało. Kroki na korytarzu i hałas głośnej roz-
mowy sprawiły, że nastrój prysł. Cassie zaczerpnęła powietrza i wysu-
nęła się z jego objęć. Spuściła wzrok i ciągle zarumieniona, zrobiła dwa
kroki w głąb pokoju.
Charlie popatrzył na nią i dostrzegając jej zmieszanie, nie potrafił po-
wstrzymać się od komentarza.
- Ostatnio widziałem kobietę, która się rumieni, w tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym roku. Nie, zaraz - chyba w sześćdziesiątym szóstym.
- Wcale się nie rumienię- zaprotestowała. - A jeśli nawet, to z wście-
kłości.
- Ciekawe - zauważył. - Bo to wygląda na klasyczny rumieniec. Pąs,
jak to się kiedyś mówiło.
- Dawaj ten notatnik, bo naprawdę przestanę żartować - wyciągnęła
rękę. - Proszę - dodała, widząc, że się waha.
- No cóż, skoro już padło to magiczne słowo... - Wzruszył ramionami i
podał jej notatnik.
- I pamiętaj o tych sloganach, Charlie - rzuciła, przybierając ton biu-
rowej powagi.
- Znowu zaczynasz - westchnął zrezygnowany, ale w duchu odetchnął
z ulgą, że przynajmniej nie wróciła do oficjalnego „pan". - Ale dobrze.
Daj mi pół godziny na te hasła. Za pół godziny spotykamy się w twoim
gabinecie, zgoda?
- Jesteś bardzo pewny siebie, Whitman.
- Ktoś z nas musi być taki. - Znacząco podniósł brwi.
Cassie pokiwała tylko głową i szybkim krokiem wyszła
z pokoju. Zgodziła się, ale czy słusznie? Pół godziny to zawracanie
głowy, pomyślała. Ale jednak doprowadziła do tego, że zostanie w biu-
rze po pracy... Na razie remis.
Dokładnie trzydzieści minut później zjawił się w jej pokoju. Zdumio-
na popatrzyła na niego znad biurka.
- Co, już? Gotowe?
- Zawodowcy pracują szybko - powiedział lakonicznie, ale zaraz ton
jego głosu zmienił się.
- Ale tu masz cholerny porządek! - Spojrzał z niesmakiem na jej biurko,
na którym wszystko było tak idealnie poukładane, jakby nikt na nim nie
pracował. - Co ty, wynajmujesz swoje biurko komuś po godzinach?
- Co w tym złego, że lubię porządek? - żachnęła się. -Dlaczego to, co
inni uznają za zaletę, ty postrzegasz jako wadę?
- Taki już mam rzadki dar - westchnął. - Patrzę inaczej niż wszyscy.
Znowu nie mogła się nie uśmiechnąć.
- Pokaż te hasła.
Wręczył jej kilka kartek papieru.
- Czytaj. Nie musisz krzyczeć z zachwytu.
Zaczęła czytać i ruchem dłoni wskazała krzesło. On jednak wolał nie
siadać. Z rękoma w kieszeniach krążył po pokoju. Przystanął pod ścia-
ną. Obok kilku fotografii wisiał jej uniwersytecki dyplom. To jasne, że
taka bystra dziewczyna musiała mieć wyższe studia. Jego uwagę przy-
ciągnęła rodzinna fotografia. Trzecia z prawej stała Cassie. Ładna, opa-
lona nastolatka, wraz z rodzicami i rodzeństwem. U nóg rozłożył się
pies.
- Skąd pochodzisz? - rzucił przez ramię.
- Z Nowego Jorku - odpowiedziała, nie podnosząc oczu znad lektury.
Charlie odwrócił się.
- Z Nowego Jorku? Niemożliwe!
Nie zareagowała.
- To znaczy ze stanu Nowy Jork, tak? Z jakiegoś małego miasteczka?
Twój ojciec pracował w banku, a matka udzielała się w miejscowym
towarzystwie dobroczynnym, uprawiała ogródek. Co niedziela chodzi-
łaś do kościoła.
- Skąd ci to przyszło do głowy! - Podniosła oczy znad kartki. - Ojciec
prowadził sklep z artykułami gospodarstwa domowego, a matka nie
miała ani chwili dla siebie. Była matką pięciorga dzieci!
- A więc przepraszam. - Poprawił lekko przekrzywioną fotografię. Lu-
biła pamiątki rodzinne. On sam nie miał żadnych. - A gdzie jest mój
konkurent?
Znowu podniosła oczy znad kartki. Spojrzała roztargniona.
- Słucham?
- Pytam, gdzie jest zdjęcie twojego chłopaka. Gdzie zdjęcie tego szczę-
śliwca w blasku zachodzącego słońca?
- Zdjęcie? Nie... Nie przeszkadzaj mi teraz. Usiądź, proszę.
- Interesująca propozycja. - Przysiadł na poręczy fotela. - Co ty tam
robisz? Uczysz się tego na pamięć?
- Próbuję się skupić. Dasz mi chwilę spokoju czy nie?
Wreszcie odłożyła kartki i wyprostowała się w fotelu.
- To dobre - oznajmiła. - Nawet bardzo dobre. Trafiasz w oczekiwania.
Językowo bez zarzutu, sugestywne. Powiedziałabym...
- .. .doskonałe, tak? To chciałaś powiedzieć? Nie zaprzeczyła.
- I napisałeś to w pół godziny? - spytała nieufnie.
- W dwadzieścia minut. Przez dziesięć minut szukałem długopisu.
- Dlaczego nie pisałeś na komputerze, jak wszyscy?
- To twoje przywiązanie do reguł! - Wzniósł oczy do góry.
- Cassie westchnęła. Nie ma sprawiedliwości, pomyślała. Ona siedzi w
biurze po godzinach, zaharowuje się, a taki Charlie lewą ręką pisze ha-
sła, które rzucą wszystkich na kola- na. Posłała mu szybkie spojrzenie
znad biurka. Wpatrywał się w nią z uśmiechem niewiniątka.
- Więc jak będzie z tą nagrodą? Zjesz ze mną kolację?
Poczuła, że mocniej bije jej serce.
- Domagasz się nagrody za coś, co należy do twoich obo- wiązków?
- Droga panno Armstrong! - zawołał z emfazą - Dlacze- go z ciebie
taka zasadnicza osóbka? Przecież musimy jeszcze nad tym posiedzieć!
No więc, jak będzie?
Wiedziała, że nie powinna się godzić. Przypomniała sobie tamten ta-
niec - omal nie zakończył się pocałunkiem. Nie należała do kobiet, któ-
re szukają przygód. Ale zdawała sobie też sprawę, że nie może teraz
odmówić. Zresztą nie była taka pewna, czy rzeczywiście chce.
- Mam dużo pracy i ty też - spróbowała raz jeszcze.
- Ale przecież jest pora na kolację! Dobrze, zejdę na dół i przyniosę
jakąś pizzę albo chińszczyznę. W ten sposób zjemy w pracy: i wilk bę-
dzie syty, i owca cała, odpowiada ci to?
Nie miała na to kontrargumentu. Ale też specjalnie go nie szukała.
Siedziała z kawałkiem pizzy w jednym ręku, a drugą uruchamiała dru-
karkę. Charlie nie spuszczał z niej oczu.
- Dlaczego siedzisz i nic nie robisz? - spytała, czując, że się rumieni.
Rzeczywiście, od momentu gdy wrócił z restauracji, nie napisał ni-
czego. Patrzył na nią i snuł fantazje. Co by zrobiła, gdyby ją nagle po-
całował? Gdyby to była jakaś inna dziewczyna, pewnie by się nie za-
stanawiał. Zrobiłby to i tyle. Ale miał do czynienia z Cassie Armstrong.
- Jak to nic nie robię? - obruszył się. - Ty chyba nie wiesz, na czym
polega proces twórczy. Czasem przeżywa się piekielne męki, a na ze-
wnątrz wcale tego nie widać.
- Akurat! - pokiwała głową. - Ty i męki twórcze! Piszesz projekt w pół
godziny i opowiadasz o swoich cierpieniach.
- No dobrze. Niech ci będzie - zgodził się skwapliwie. - Rzeczywiście,
teraz nie pracowałem. Prawdę mówiąc, siedzę tu i wyobrażam sobie, że
się całujemy.
Cassie omal nie zadławiła się pizzą. Poczuła, że cała oblewa się ru-
mieńcem. Przełknęła z trudem i przybrała surowy wyraz twarzy.
- Postanowiłeś znowu sobie ze mnie pożartować, tak?
- Wcale nie żartuję. Podobasz mi się. Lubię cię.
Tak mu się jakoś powiedziało: nie był teraz pewien, czy Cassie jednak
się nie obraziła, bo gestem nauczycielki zamknęła leżący przed nią no-
tatnik i wydęła usta.
- Myślę, że na dzisiaj dosyć tej pracy - powiedziała, odsuwając się z
krzesłem.
Charlie zgarnął kartki. Podeszła do wieszaka i ściągnęła swój płaszcz.
- Pamiętaj, że potrzebne są jeszcze trzy propozycje - rzuciła w jego
stronę, gasząc światło przy drzwiach.
- Ale właściwie dlaczego? Ta nie wystarczy? Jest przecież bardzo do-
bra.
Cassie westchnęła głęboko.
- Dlatego, że Vince Bertolli lubi sobie powybierać.
Charlie pokręcił głową z niezadowoleniem.
- Bez sensu. Niby dlaczego ma wybierać? Dajemy najlepszy projekt i
koniec.
- Wiem, Charlie. Vince to strasznie marudny facet. I z dużymi pie-
niędzmi. Lubi mieć ostatnie słowo.
Sęk w tym, że Charlie Whitman też lubił je mieć. Przez następne czte-
ry dni Cassie chodziła, prosiła, przekonywała, groziła - wszystko na
próżno. Charlie był nieubłagany. Codziennie mówił wprawdzie, że
przyniesie je następnego dnia, ale brakujące trzy propozycje pozostawa-
ły ciągle w sferze zapowiedzi. Na dzień przed prezentacją zdybała go w
holu.
- Gdzie one są? Tym razem już żadnych wymówek!
- Nie martw się. Będą. Na razie są jeszcze nie gotowe, ale będą.
- Jak mają być, to niech będą - warknęła. - I raczej niech będą dobre.
Bardzo dobre.
- Nie martw. Spadniesz z krzesła, jak je przeczytasz.
Umówili się rano w recepcji, przy windach. Gdzie on się podziewa?
Cassie nerwowo skubała rękawiczki, spacerując tam i z powrotem. Na-
gle obrotowe drzwi poruszyły się, usłyszała czyjeś wesołe pogwizdy-
wanie i zaraz potem Charlie Whitman stanął przed nią we własnej oso-
bie.
Wyglądał bardzo elegancko w wełnianej marynarce i krawacie. Co
prawda, dosyć ekstrawaganckim, ale zawsze. Nie dał jej jednak szans
na kontemplowanie swego ubioru: rzut oka na jego minę upewnił ją w
najgorszych przypuszczeniach.
- O Boże! -jęknęła. - Nie napisałeś!
- Nie - odparł flegmatycznie. - Nie będą potrzebne. Twarz Cassie wy-
krzywiła się złości.
- Ja cię chyba zabiję! - wykrzyknęła.
Jakiś przechodzący przez hol mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony.
- Czekaj, jak tylko zostaniemy sami - rozejrzała się dookoła - rozerwę
cię na strzępy.
- Obiecanki cacanki - roześmiał się Charlie.
Cassie posłała mu mordercze spojrzenie. Wiedziała, że tak niczego nie
wskóra. Musi jednak znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Odwołamy dzisiejsze spotkanie - rzuciła przez zęby. - Przełożymy je
na przyszły tydzień. Powiemy, że się rozchorowałeś albo że właśnie
złamałeś nogę. - Spojrzała na niego z wściekłością. - Mogę ci to zaraz
załatwić.
Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle złapał ją za rękę i pociągnął w
kierunku wind.
- Gdzie mnie prowadzisz? - szarpnęła się.
Z uśmiechem nacisnął przycisk, przywołując windę.
- Tylko bez awantur, panno Armstrong. Przecież bez przerwy opowia-
dasz mi tylko o tym spotkaniu. Właśnie na nie idziemy i mamy do za-
oferowania produkt najwyższej jakości.
- O nie! - zaprotestowała. - Ja wracam do agencji.
Szarpnęła się ponownie, ale nie zwolnił uścisku.
- Chyba nie zamierzasz tu robić scen? - Popatrzył na nią z uśmiechem.
Wiedziała, że on sam nie cofnie się przed awanturą. Przy windach
stanęły teraz jakieś dwie kobiety i starszy pan w kapeluszu. Zacisnęła
gniewnie usta. Ale kiedy drzwi windy zamknęły się za nimi, znowu
wybuchła. Natarła na niego niczym tygrysica.
- To ty robisz awantury, drogi Charlie! A poza tym, czy zdajesz sobie
sprawę, kim jest Vince Bertolli? On po prostu wyrzuci nas za drzwi!
Dla niego to normalna rzecz! Może to dla ciebie nic nie znaczy, ale ja
nie lubię być wyrzucana. Nie pomyślałeś, jakie to będzie miało konse-
kwencje dla naszej firmy? Przestanie u nas zamawiać kampanie promo-
cyjne.
A wiesz, co to znaczy dla mnie i dla ciebie? Wylatujemy z pracy, Char-
lie!
Charlie nie wydawał się jednak wcale przejęty tą ponurą wizją.
- Nie rozumiem, jakim cudem możemy stracić pracę, dając mu projekt,
o którym sama powiedziałaś, że jest świetny.
Cassie potrząsnęła głową.
- Nie znasz Vince'a. Już ci mówiłam: lubi mieć wybór - powtórzyła, ale
z wyrazu twarzy Charliego odgadła, że równie dobrze mogłaby mówić
do ściany.
- Trzy tygodnie! - westchnęła z rezygnacją. - Jesteś tu zaledwie od
trzech tygodni i odgrywasz rolę eksperta! Przeczuwałam, że to się tak
skończy! Jak tylko cię zobaczyłam, wiedziałam, że będę miała kłopoty.
Niespodziewanie schwycił ją za ramiona i potrząsnął. To podziałało.
Nadal była wzburzona, ale przynajmniej spojrzała na niego uważniej.
- Posłuchaj. Vince Bertolli nie ma pojęcia, co jest dobre, a co złe. To
akurat wiemy my. Od tego jesteśmy. I to, co możesz usłyszeć od niego,
jest bez znaczenia. Twoja praca nie na tym polega, żeby dopieszczać
klientów. Ty masz go utwierdzić w przekonaniu, że ma cholerne szczę-
ście, bo twoja firma zgodziła się przyjąć jego zamówienie. Rozumiesz?
Jej oczy straciły gniewny blask. To nie był Charlie Whitman, jakiego
znała: nonszalancki, zadowolony z siebie żartowniś. Miała przed sobą
poważnego faceta, zawodowca. W tym, co mówił, było sporo racji.
Musiała to przyznać. Ciągle jednak nie mogła się pogodzić z jego bez-
ceremonialnością.
- Może w takim razie powiesz mi, co zamierzasz? - Obrzuciła go cięż-
kim wzrokiem.
- A jeśli ci powiem, zgodzisz się?
Cassie wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Zaufaj mi - powiedział z naciskiem. - Pracuję w tej branży dłużej od
ciebie. Nie zamierzam psuć szyków tobie i sobie.
Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Cassie miała wrażenie,
że jej serce również. Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Ścisnął ją
znacząco.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Pokiwała głową z westchnieniem i wyszli z windy.
Sekretariat Majik Toys mieścił się za wielkimi drzwiami ze szkła, na
końcu korytarza wyłożonego eleganckim chodnikiem. Na ścianach wi-
siały obrazy w masywnych ramach niczym w muzeum, co w przekona-
niu Vince'a Bertollego miało wywrzeć wrażenie na klientach jego fir-
my.
- Vince chce uchodzić za kolekcjonera sztuki. - Spojrzała
znacząco na Charliego. - Zresztą rzeczywiście ma mentalność
kolekcjonera: ludzi i pieniędzy - dodała i zatrzymała się na
gle. - Słuchaj, Charlie, boję się, że popełnimy jakieś głupstwo.
Wracajmy lepiej - poprosiła.
W głębi duszy Charlie wcale nie był pewien, czy nie miała racji. Są-
dząc po wystroju tego korytarza, jego zapachu, błyskach niklu i miedzi,
nazwiskach autorów obrazów, nie będzie to łatwa rozmowa. Jeżeli nie
uda im się przejąć inicjatywy, może się to skończyć źle i dla nich sa-
mych, i dla firmy. Charlie jednak nie zamierzał rejterować. Zrobił pew-
ną siebie minę i prychnął przez nos.
-
Nie ma mowy - powiedział twardo. - Klamka zapadła.
Chodź, damy mu popalić.
Vince Bertolli mógł być zmorą każdej agencji reklamowej. Charlie
doszedł do tego wniosku w kilka minut po przekroczeniu progu jego
gabinetu. Vince był człowiekiem całkowicie pozbawionym wyobraźni.
Niestety, on sam uważał, że jest odwrotnie. Podobnie jak wielu ludzi,
którzy dorobili się fortuny, startując od zera, był apodyktyczny, uparty i
nieufny. Elegancki garnitur, koszula, jedwabny krawat mogły na pierw-
szy rzut oka zmylić, ale naprawdę pozostawał ciągle dzieckiem Bro-
oklynu. Charlie pomyślał, że wyglądał trochę jak lokalny mafioso, któ-
ry zatrzasnął się przypadkiem w cudzym gabinecie i dziwnym zrządze-
niem losu pozostał tam na resztę życia. Jak ten facet o oczach bukma-
chera trafił do branży zabawkarskiej, pozostawało dla Charliego praw-
dziwą tajemnicą.
Kiedy usiedli, twarz Vince'a skrzywiła się, co prawdopodobnie miało
oznaczać rodzaj przyjacielskiego uśmiechu.
- No, walcie - powiedział, dając tym samym znak, że czas zacząć pre-
zentację.
Charlie spojrzał na Cassie i porozumiewawczo zmrużył oczy, jakby
chciał dodać jej otuchy. Z miną osoby idącej na ścięcie wzięła głęboki
oddech i zaczęła mówić. Z każdą chwilą rozkręcała się coraz bardziej.
Sama była zdziwiona, że strach może być tak dobrym stymulatorem.
Wyrzucała z siebie daty, cyfry i fakty, roztaczała przed Vince'em wi-
zję oszałamiającego sukcesu, za sprawą projektu Charliego, oczywiście.
Tylko raz zajrzała do rozłożonych na kolanach notatek.
- I dlatego jesteśmy głęboko przekonani o trafności proponowanej
panu strategii - zakończyła na głębokim wydechu.
Vince zrobił chytrą minę.
- Tak. To mi się podoba - przyznał.
Cassie omyła orzeźwiająca fala ulgi, zabierając ze sobą strach i zmę-
czenie. Ale zanim zdążyła ucieszyć się z tego, Vince machnął ręką,
jakby odganiał muchę i zapytał:
- W porządku, a jak wyglądają pozostałe propozycje? Cassie nerwowo
przełknęła ślinę.
- Pozostałe...Ja...
- Że jak? Nie rozumiem?
- One... To znaczy właśnie... - zaplątała się, spoglądając na Charliego.
- Co niby znaczy? Mówi pani tak, że nic nie mogę zrozumieć. - Vince
spojrzał ze zdziwieniem. - Przejdźmy teraz do rezerwowych, jak zwy-
kle.
- No cóż... Rezerwowych nie ma - wyrzuciła z siebie Cassie.
- Bez żartów. Jak to nie ma? Co znaczy nie ma? - skrzywił się Vince.
Przestraszona mina Cassie musiała go ośmielić, bo - prychnął pogar-
dliwie, zsuwając na bok przedłożony przez Cassie projekt i zmarszczył
się z niezadowoleniem.
- Chyba zdaje sobie pani sprawę, że nie jesteście jedyną agencją w tym
mieście? Co, znudziła się pani robota? Mam zadzwonić do pani szefa?
Cassie uczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Dobrze wiedziała o sza-
lejącej recesji. Jeśli zostanie bez pracy, będzie musiała zmienić miesz-
kanie. Z zasiłku nie opłaci dotychczasowego czynszu.
Znowu trzeba będzie zwrócić się o pomoc do rodziców, dopóki nie
znajdzie sobie miejsca w jakiejś szkole. A to nie było łatwe.
Charlie, widząc, że kompletnie straciła pewność siebie, wkroczył do
akcji.
- Nie potrzebuje pan żadnych dodatkowych projektów. I dobrze pan o
tym wie, Vince - powiedział z uśmiechem. Celowo zwrócił się do niego
tak poufale. - Prawda, Cassie?
No, dalej dziewczyno! - podpowiadał jego wzrok. Nie daj się! Prze-
cież sobie świetnie poradzisz!
Przez moment spoglądała na niego bezradnie. Ale tylko przez mo-
ment. Ma rację. Nie daj się, dziewczyno!
- Nie ma pozostałych projektów, panie Bertolli, bo nie są potrzebne.
Ten jest optymalny i łączy w sobie wszystkie cele kampanii, którą za-
mierza pan przeprowadzić. A poza tym, jako wynajęci przez Majik
Toys eksperci, podpisujemy się pod nim. Jeżeli panu to nie odpowiada,
to może pan oczywiście zadzwonić do firmy, ale myślę, że dotychcza-
sowa nasza współpraca daje panu gwarancję, że zapewniamy najlepszą
obsługę. Jeśli chce pan ryzykować i szukać innych partnerów, może pan
oczywiście próbować. Rzeczywiście, na rynku pojawia się mnóstwo
agencji reklamowych ... - zawiesiła głos, wydymając wargi.
Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Cassie wydawało się, że sły-
szy, jak wali jej serce.
- Hmm. No tak... - Vince podrapał się w policzek. – Ten właściwie mi
się podoba.
Cassie opadła nieco w fotelu. Spłoszona, wyprostowała się gwałtow-
nie.
Vince jednak nie zwrócił na to uwagi. Wstając z fotela, rzucił spojrze-
nie w stronę Charliego.
- To, zdaje się, pana koncepcja, młody człowieku?
- Niezupełnie. O tyle moja, że kiedy Cassie ją przejrzała, powiedziała:
dobra! - ten i koniec.
Vince spojrzał teraz na Cassie.
-Tak... To trochę zmiana reguł, ale zgadzam się. To dobry pomysł.
Przyznaję, że znacie się na swojej robocie.
Cassie starała się ukryć zdziwienie. Wielokrotnie już omawiała z
Vince'em projekty, ale nigdy nie doczekała się takiego komplementu.
Usłyszała go teraz, gdy naruszyła utarte zwyczaje i była o krok od
zwolnienia. Doprawdy, w tym wariackim zawodzie nie ma żadnych
reguł.
Oczy Charliego śmiały się do niej. Widzisz? Dokonałaś tego! I kto
miał rację? - zdawały się mówić.
Ciągle na miękkich nogach zjechała z nim na dół. Już na ulicy, wcią-
gając haust świeżego powietrza, odwróciła się i powiedziała:
- Co to jest, Charlie, że nie wiem, czy mam cię zabić, czy pocałować?
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Pozwól, że pomogę ci się zdecydować.
Przyciągnął ja do siebie i pocałował w usta. Cassie pozwoliła mu na
to, ale kiedy próbował powtórzyć pocałunek, odchyliła lekko głowę.
- Dlaczego powiedziałeś mu, że to była moja decyzja?
Wzruszył ramionami.
- A bo co?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
- To miłe.
Tak, to było miłe, przyznał w duchu Charlie, ale miał na myśli coś
zupełnie innego. Tak miłe, że aż poczuł się nieswojo. Ta kobieta ze
wzburzonymi przez wiatr włosami i błyszczącymi oczami może go
wpędzić w tarapaty. Udał, że się rozgląda za taksówką.
- No cóż. Czasem sam siebie zadziwiam.
- W każdym razie dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie - uśmiechnął się. - Musimy to
jakoś uczcić! Może wyskoczymy razem gdzieś wieczorem? Nie co
dzień zdarza się położyć na łopatki kogoś takiego jak Bertolli.
Zdawało mu się, że jej oczy jakby przygasły.
- Przykro mi, ale na dzisiejszy wieczór już się umówiłam. Na twarzy
Charliego pojawił się na moment wyraz zawodu.
- Odwołaj to.
- Nie mogę - potrząsnęła głową. Charlie uśmiechnął się ze smutkiem.
- Naprawdę, strasznie z ciebie zasadnicza osoba, Cassie.
Staję na głowie, żeby zrobić z ciebie zimnego, cynicznego
zawodowca, a ty nie chcesz mi wcale pomóc.
- Myślisz, że nic ze mnie nie będzie? Spojrzał na nią z góry.
- Nie martw się. Nie dam ci zginąć.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej złożone kartki.
- Trzymaj. Nie będą już mi potrzebne.
Cassie rzuciła okiem na podsunięte jej zadrukowane strony.
- Co? To przecież pozostałe projekty! Więc jednak je napisałeś? -
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Jasne. Jestem może trochę dziwny, ale nie szalony -uśmiechnął się.
- Cassie wybuchnęła śmiechem. Naprawdę był dziwny. Nie, nie dziw-
ny: był nietuzinkowy, wspaniały. W nagłym impulsie wspięła się na
palce i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję, Charlie - powiedziała, a potem odwróciła się i wbiegła do
metra.
Charlie Whitman stał i patrzył za nią, trzymając się za policzek.
Zaczerwieniona z emocji na wspomnienie przeprawy z Bertollim,
opowiadała przy kolacji Jeffowi Paulsonowi szczegóły rannego spotka-
nia.
- Niezły zawodnik. - Jeff pokiwał głową, sięgając po kieliszek.
- Tak. To ktoś z charakterem - przyznała.
- Sądząc po tym, że mówisz tylko o nim przez cały wieczór, to rzeczy-
wiście musi być ktoś - uśmiechnął się Jeff.
Cassie zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Zmieszana podniosła do ust
filiżankę. Jeff ma rację. Cały wieczór mówi o Charliem. To niezbyt
grzeczne.
- Przepraszam, Jeff. Nawet nie zapytałam, jak ci poszedł dzisiaj wy-
kład.
- W porządku - machnął ręką.
Jeff był bardzo miłym, dobrze wychowanym mężczyzną. Wykładał
literaturę w City College. Poznali się blisko rok temu, kiedy Cassie
uczyła na studiach wieczorowych. Mieli ze sobą wiele wspólnego: zain-
teresowania, podobne poczucie humoru. Na swój sposób był przystoj-
nym i atrakcyjnym mężczyzną. Jasne oczy patrzyły przyjaźnie spod
srebrnych oprawek okularów. Dzisiejsze spotkanie wieńczyło cały sze-
reg wcześniejszych i Jeff miał prawo robić sobie nadzieje; lecz kiedy
wstali od stolika, a on zaproponował, by wpadła jeszcze do niego na
drinka, odmówiła grzecznie, choć stanowczo.
Ta jej odmowa nie oznaczała pruderii. Cassie nie była dziewczyną, co
to nie spojrzy na mężczyznę, jeśli ten nie zjawi się z pierścionkiem za-
ręczynowym. W college'u miała wręcz kochanka. Jeffa lubiła, nawet
bardzo, ale nie czuła do niego niczego więcej. A bez tego nie potrafiła i
nie chciała wdawać się w bliższe związki. Taka już była i tyle. To pew-
nie znowu doszły do głosu te jej przeklęte zasady, pomyślała i znowu
usłyszała śmiech Charliego. Dlaczego ciągle o nim myśli?
ROZDZIAŁ 3
- Mężczyźni to dranie! - obwieścił dramatycznie od drzwi lekko ochry-
pły kobiecy głos. Cassie podniosła głowę znad biurka zawalonego kon-
ferencyjnymi materiałami. Ten zachrypnięty głos mógł należeć jedynie
do Fran Gorham. Uśmiechnęła się. Przyzwyczaiła się już do tego, że
Fran zwykła wypowiadać się z emfazą. Stała teraz przed nią we wście-
kle różowej sukience mini i z tą swoją ekstrawagancką fryzurą. Jak
zwykle zjawiła się u niej bez uprzedzenia. Fran miała w pogardzie
wszelkie konwenanse.
Cassie Armstrong i Fran Gorham były od zawsze wielkimi przyjaciół-
kami, chyba w myśl zasady, że przeciwieństwa się przyciągają. Ich
przyjaźń zaczęła się na studiach. Dzieliły ten sam pokój w akademiku
na Uniwersytecie Nowojorskim. Cassie tuż po dyplomie zaczęła pra-
cować w agencji reklamowej. Traktowała to jako wakacyjną przygodę:
na jesieni zamierzała podjąć pracę wykładowcy literatury angielskiej w
jednym z college'ów. To właśnie Fran namówiła ją, żeby została u Wo-
odsona & Meyersa. Cassie wciąż nie była pewna, czy powinna być jej
za to wdzięczna.
Fran była starsza o dwa lata od Cassie, ale zachowywała się czasem
jakby była jej matką: sama o sobie zwykła mawiać, że urodziła się jako
trzydziestopięcioletnia kobieta. Była jedynaczką, córką utalentowanego
prawnika, który odniósł sukces jako właściciel agencji reklamowej. Jej
matka była zbyt zaabsorbowana wydawaniem pieniędzy męża i udzie-
laniem się w towarzystwach dobroczynnych, by zająć się wychowaniem
dziecka. Fran wyrosła na typową nowojorską yuppie była zdolna,
przedsiębiorcza i bardzo samotna.
- Masz na myśli jakiegoś szczególnego mężczyznę czy mężczyzn w
ogóle? - roześmiała się Cassie.
- W ogóle, ale Grady Harrimana w szczególności - powiedziała Fran.
- O Boże! -jęknęła Cassie. - Znowu? Przecież ostatnio mi powiedziałaś,
że nie zamierzasz więcej się z nim zadawać.
Grady pracował w agencji jako księgowy. Był inteligentnym i przy-
stojnym, ale samolubnym i dość bezwzględnym mężczyzną. Może dla-
tego robił w firmie taką karierę. Cassie uważała, że szkoda dla niego
Fran. Chociaż jej przyjaciółka nie należała do kobiet, które można ła-
two skrzywdzić. W agencji złośliwi mówili, że język Fran jest zareje-
strowany na policji jako zabójcza broń.
Fran machnęła ręką.
- Nie przejmuj się. Już ja sobie poradzę z tym blond manekinem. Ale
chyba rzeczywiście z nim zerwę. Mam dosyć zakochanych w sobie fa-
cetów. W ogóle mam dosyć facetów.
- Daj spokój - uśmiechnęła się Cassie. - Niektórzy są całkiem sympa-
tyczni.
- Kto na przykład?
Cassie westchnęła. Odbyła z Fran setki takich rozmów.
- Na przykład Jeff.
- Zgoda. Akurat ten jest rzeczywiście w porządku.
- Albo Joe Mancini. On też jest bardzo miły. Fran przez chwilę siedzia-
ła w milczeniu.
- Fakt. Joe jest całkiem miły - przytaknęła.
- A Charlie Whitman? Cassie nie odważyła się zadać tego pytania.
Wiedziała, co na to powie Fran.
- No widzisz. Mamy już dwóch miłych. Na pewno są jeszcze inni. Tyl-
ko nie trafiłaś jeszcze na tego swojego.
- Ty jesteś taka cholernie pozytywna. To nie do zniesienia - wykrzy-
wiła się Fran i rozpierając się w fotelu, wyciągnęła swoje długie, piękne
nogi.
- A propos Jeffa: umówiłaś się z nim na dziś wieczór?
Cassie potrząsnęła przecząco głową.
- Dziś wieczorem ma wykład o „Wpływie angielskich romantyków na
rozwój ludzkiego ducha". Zacytowałam ci tytuł dokładnie. Fran zrobiła
nabożną minę.
- Uderzył w górne tony - powiedziała z przekąsem.
- Nawet mnie zapraszał - powiedziała Cassie - ale perspektywa spędze-
nia piątkowego wieczoru na wykładzie jakoś mnie nie pociąga.
- Co to się wyrabia z tymi facetami? Inteligentni ludzie zachowują się
jak rozkapryszone szczeniaki... Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak
pójść do jakiejś miłej restauracyjki w Upper East Side i poszukać tego
właściwego mężczyzny albo iść do mnie i popełnić spokojnie samobój-
stwo. W tej chwili mam większą ochotę na to drugie.
- Dziś wieczorem wyświetlają w telewizji „Casablance". Mogłybyśmy
kupić sobie lody!
- Będziemy jeść lody, aż zrobimy się takie grube, że randki przestaną
być naszym problemem. Bardzo mi to odpowiada. Po co w ogóle nam
mężczyźni?
W drzwiach pojawił się wysoki brunet z błyskiem w szarych oczach.
- Przepraszam, czy to zamknięty seans nienawiści do mężczyzn, czy
można się przyłączyć?
Na jego widok Cassie uśmiechnęła się szeroko. Kolekcja koszulek
Charliego znana była całej agencji. Dzisiaj miał na sobie z pływakiem
na desce surfingowej i napisem: „Żyj na fali!"
- No nie! - jęknęła tymczasem Fran. - A tak było przyjemnie... Znowu
Charlie Whitman!
- Och, Fran! Gdybym wiedział, że cię tu spotkam, to raczej wsiadłbym
do tego samolotu, co to spadł do morza trzy dni temu - roześmiał się
Charlie. Cassie i Fran! Przyjaciółki! Nigdy by na to nie wpadł.
- To, zdaje się, ty właśnie obgadywałaś mnie przed Cassie, i tobie też
zawdzięczam swoje przezwisko? - zwrócił się do Fran. - Brawo, Fran!
Uważaj, żebyś się kiedy nie ugryzła w język, bo się otrujesz!
Przez te docinki przebijał ton rywalizacji dwójki najwyżej notowanych
w agencji autorów haseł. Może nie przepadali za sobą, ale mieli dla
siebie szacunek jak bokserzy, którzy potrafią docenić przeciwnika.
- No cóż, moje drogie, chętnie bym dalej słuchał obelg pod adresem
rodzaju męskiego, ale jest piątek wieczór, a to oznacza, że powinniśmy
udać się do baru co najmniej na małe niewinne piwo.
Zwrócił się wprawdzie do obu, ale patrzył jedynie na Cassie.
Cassie zawahała się. Miała na to ochotę, ale jako lojalna przyjaciółka
nie chciała psuć wieczoru Fran.
- Spływaj, Whitman - warknęła Fran. - Mamy lepszy pomysł. A poza
tym, Cassie ma chłopaka. Tracisz czas.
- Zrobiłyśmy pewne plany na wieczór - powiedziała Cassie wymijająco.
Charlie wyczuwał, że z Cassie nie pójdzie mu łatwo. Wiedział, że mu-
si się starać bardziej niż z innymi dziewczynami z agencji. Korciło go,
by zapytać o adoratora Cassie, ale obecność Fran go deprymowała.
- No cóż, łamiecie mi serce. Zdaje się, że pozostaje mi tylko praca po
godzinach. - Rzucił na biurko Cassie kilka zadrukowanych kartek.
- To kopia dla ciebie. Wolałem to zrobić przed końcem tygodnia, bo
pomyślałem sobie, że będziesz się zamartwiała podczas weekendu albo
przyjdzie ci do głowy ścigać mnie przez policję.
- Tylko tydzień spóźnienia! - zauważyła Cassie. - Doprawdy, robisz
postępy, Charlie.
- Jeśli będziesz miała z tym jakieś problemy, to ja, albo Joe... - Spoj-
rzał za siebie przez drzwi i żachnął się, widząc, że Joe kryje się na koń-
cu korytarza - Daj spokój, Joe! Chodź tu, one nie gryzą. Może jedna
trochę kopie, ale da się wytrzymać.
Wyszedł za próg i w chwilę potem pojawił się znowu, pchając przed
sobą przyjaciela.
- Przywitaj się z paniami, Joe.
Joe wtoczył się do pokoju z westchnieniem.
- Jak się masz, Fran - powiedział.
- Cześć, Joe. Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam...
Na pozór była to zdawkowa wymiana zdań, ale Cassie i Charlie, znając
tych dwoje, spojrzeli po sobie zdumieni. Czy to możliwe? - odczytała w
spojrzeniu Charliego. Czyja dobrze słyszę? - mówiła mina Cassie. Fran
i Joe mają się ku sobie?
Charlie postanowił skorzystać z okazji. Jeśli to prawda, może uda się
spławić Fran.
- Może jednak zmienicie swój plan i wyskoczymy gdzieś we czwórkę?
- Bo ja wiem... - Cassie spojrzała niepewnie na przyjaciółkę. - Co o
tym sądzisz, Fran?
Ku jej zdziwieniu Fran z uporem wpatrywała się w czubki swoich
pantofli, jakby oglądała je po raz pierwszy.
- Hmm... Czemu nie - powiedziała po chwili. - Jeśli masz ochotę, Joe -
dodała.
- Świetnie! - odparł Joe bez wahania. - Uważam, że to dobry pomysł.
- Słyszałeś? - spytała Cassie, gdy Fran i Joe wyszli po płaszcze. - Fran
i Joe? Nigdy bym na to nie wpadła. To przecież jak ogień i woda.
- Tak jest zawsze- wzruszył ramionami.
- Nie rób z siebie cynika.
W oczach Charliego tańczyły iskierki śmiechu.
- Przeciwieństwa się przyciągają, Cassie. Jeszcze tego nie zauważyłaś?
- Spojrzał na nią znacząco.
- Przyciągają się? Doprawdy? Skąd o tym wiesz?
- Z poważnego źródła.
- To znaczy?
- Z programu Winnie Oprah, oczywiście - powiedział z kamienną twa-
rzą.
Cassie parsknęła śmiechem.
- Nie powiesz mi chyba, że masz czas oglądać program Winnie Oprah.
- Zawsze staram się oglądać jej program.
- No dobrze, więc co teraz? - spytała, biorąc płaszcz.
- Jak to co, będziemy się teraz starali połączyć naszych przyjaciół.
Jakie to piękne i wzruszające - westchnął.
- Czy zamierzasz żartować ze mnie przez cały wieczór?
- Kto wie... A co, przeszkadza ci to?
- Po prostu chcę wiedzieć, co mnie czeka.
Charlie Whitman również bardzo był ciekaw, co go czeka tego wieczo-
ru. Wcisnął guzik windy. - A co porabia twój przyjaciel?
- Ma wykład - odparła, wchodząc do windy.
Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o Jeffie, ale pomyślała sobie, że
to wypadnie idiotycznie.
Charlie spojrzał ze zdumieniem.
- Wykład? W piątek wieczorem? To jakiś bardzo poważny facet.
- Tak.
- Co on właściwie robi?
- Jest profesorem - odrzekła z westchnieniem.
- Czego?
- Literatury angielskiej. Wykłada w City College. Ma doktorat. Nazywa
się Jeff Paulson. Mieszka na Long Island. Ma tam nieduży dom. Dla-
czego on cię tak interesuje?
Drzwi windy otworzyły się i to mu pozwoliło uniknąć odpowiedzi. Na
dole czekali już na nich Fran i Joe.
- Idziemy do baru „U Cronina" - zadecydował Charlie.
Bar „U Cronina" stanowił ulubione miejsce spotkań pracowników
agencji reklamowych. W piątki wieczorem było tu rojno i gwarno jak w
ulu. Przy barze, jak zwykle, tłoczyli się sami starzy bywalcy. Kiedy
Charlie pchnął drzwi, puszczając obie kobiety przodem, od razu w ich
kierunku posypały się powitalne okrzyki i dwóch albo trzech mężczyzn
ruszyło w ich stronę. Zawrócili dopiero, gdy zobaczyli Joe.
- Co za sępy! - Charlie wykrzywił się z niesmakiem.
Jakiś brodacz zaczął klepać go po ramieniu i przywitał się z nim kor-
dialnie. Charliemu jednak udało się jakoś wykręcić od dłuższej rozmo-
wy.
- Czego się napijesz? - zwrócił się do Cassie.
Kiedy już Cassie i Fran wybrały drink, razem z Joe ruszył do baru,
zostawiając je przy stoliku, który cudem właśnie się zwolnił.
- To ty mnie w to wrobiłaś - powiedziała Fran, spoglądając na Cassie z
wyrzutem. - Nie próbuj się wykręcać.
- Przepraszam, Fran. Wiem, że nie powinnam, ale to przez tego Char-
liego... On zawsze wpakuje mnie w jakieś tarapaty. Bardzo jesteś na
mnie wściekła?
- Wściekła? Nie, skąd...
Cassie uśmiechnęła się przepraszająco.
- Powiedz mi, naprawdę lubisz Joe?
- Tak... - odparła Fran w zamyśleniu. - On jest taki inny... Przeciwień-
stwa się przyciągają, pomyślała Cassie, patrząc w stronę baru, przy któ-
rym stał teraz Charlie.
- Jest taki nieśmiały... Taki delikatny. Ale powiedz lepiej - spytała Fran,
podążając za spojrzeniem Cassie - co jest między tobą a Whitmanem?
- Jak to co? - żachnęła się Cassie. - Nic. Po prostu pracujemy razem i
tyle.
- Nie bujaj. Za dobrze cię znam. - Fran zrobiła znaczącą minę.
To prawda, znamy się, jakbyśmy były siostrami, przyznała w duchu
Cassie.
- Sama nie wiem - powiedziała z ociąganiem. - Nie wiem, co się ze mną
dzieje.
- Aż tak? Tego się właśnie obawiałam - westchnęła przyjaciółka. -
Słuchaj, lubię Charliego, ale...
- Daj spokój - przerwała jej Cassie.
- Posłuchaj! - niemal krzyknęła Fran.
Zrezygnowana Cassie przyzwalająco skinęła głową.
- Lubię go, chociaż nieraz miałam z nim na pieńku. I znam go bardzo
dobrze, lepiej, niż myślisz - powiedziała, a widząc szeroko otwarte oczy
Cassie, dodała szybko: - Nie w taki sposób, nie. Ale wiem, że potrafi
prawić komplementy i niezły z niego uwodziciel. Słuchaj, kochanie...
- Wiem, co chcesz powiedzieć. Że to playboy i że nie jest w moim
typie. Że nie traktuje tych spraw poważnie, zupełnie inaczej niż ja. Że
powinnam raczej trzymać się Jeffa. Ale czy nie mogę czasem się zaba-
wić?
- Możesz, oczywiście, że możesz. Jasne. Zrozum: ja tylko nie chcę,
żeby cię skrzywdził.
- Nie martw się. Nie dam sobie zrobić krzywdy. Fran skrzywiła się
sceptycznie.
- Wracają - ostrzegła, spoglądając znad głowy Cassie. Kiedy Fran i Joe
odeszli uzupełnić zamówienie, bo Fran
nagle zapragnęła lodu do swego koktajlu, Cassie rzuciła Cha-rliemu
porozumiewawcze spojrzenie.
- Mieliśmy rację. Fran go bardzo lubi.
- A on ma kota na jej punkcie - roześmiał się. - To co pomożemy im w
tym? Zgoda?
Wyciągnął rękę w jej stronę i Cassie ją uścisnęła. Zrobiła to niemal
bezwiednie i zaraz poczuła, że jej serce przyśpieszyło rytm. Nawet
zwykły uścisk ręki w zatłoczonym barze przyprawia ją o takie sensacje!
Spróbowała cofnąć dłoń, ale Char-lie ją przytrzymał. Bawił się tylko jej
palcami, a Cassie czuła, że przechodzą ją ciarki. Musi się opanować, nie
może zachowywać się jak mała dziewczynka.
- Mam nadzieję, że im się uda. Fran zasługuje na to - powiedziała nie-
naturalnym głosem. - Ona jest taka dobra.
Charlie, widząc, że na jej policzki wpełza rumieniec, parsknął śmie-
chem.
- Mógłbym użyć wielu przymiotników, by opisać Fran, ale przymiotni-
ka „dobra" na pewno nie.
- Właśnie, że jest. Kiedyś bardzo mi pomogła.
- Zawsze widzisz ludzi od ich najlepszej strony. Ich spojrzenia spotkały
się.
- Może po prostu jestem sprawiedliwa.
- Ach, tak? - powiedział, ciągle bawiąc się jej palcami i przyprawiając
ją o emocje, których dawno już nie doświadczyła. - A co w takim razie
powiesz o mnie?
Cassie przełknęła nerwowo ślinę i zaśmiała się.
- Ciągle nie jestem pewna. Pokiwał głową.
- Czuję, że poczciwa Fran ostrzegała cię przede mną.
- Skąd wiesz?
- Już ja ją znam. I co ci o mnie powiedziała? Że jestem Piotrusiem Pa-
nem, Złym Wilkiem i Casanovą w jednej osobie?
- Mniej więcej.
- Co mogę powiedzieć? I tak jej uwierzysz. To przecież twoja przyja-
ciółka. I w dodatku bardzo bystra osoba.
- Czy mam rozumieć, że i ty mnie ostrzegasz przed sobą, Charlie?
Charlie uśmiechnął się.
- Być może.
Takie stawianie sprawy jedynie zjednywało jej sympatię. Co mogła
poradzić na to, że go lubi? Teraz postanowiła trochę się z nim podro-
czyć.
- Już myślałam, że jesteś człowiekiem bez zasad. A może to ja jestem
niebezpieczna i to ty powinieneś się strzec?
Szare oczy na moment stały się czujne.
- Porzuć nadzieję - roześmiał się.
Cassie chciała dać mu kuksańca, ale nadal więził jej rękę w swojej
dłoni.
- Nie, dla mnie nie ma ratunku. Więc jak, Cassie? Chcesz wdać się w
maleńką awanturę bez żadnych zobowiązań?
- Oddaję się w ręce mistrza.
- No to jazda. Napij się i idziemy stąd. Znam pewne miejsce, które na
pewno będzie odpowiadało naszym przyjaciołom - skinął w stronę Fran
i Joe zajętych rozmową przy barze.
ROZDZIAŁ 4
- Bilard? - wykrzyknęła Cassie, gdy taksówka zatrzymała się przy kra-
wężniku. - Przywiozłeś nas na bilard? Charlie, czyś ty zwariował?
- Nie denerwuj się- szepnął jej do ucha. - To dobre miejsce do takich
rzeczy. Nie trzeba dużo mówić, a widok grających daje dużo do myśle-
nia. Działa na wyobraźnię. Zaufaj mi.
Co mogła zrobić? Przecież zdali się na jego wybór. Nie była przeko-
nana, ale gdy spojrzała na swoją opiętą sukienkę, zrozumiała, co miał
na myśli.
Wnętrze lokalu zdumiało ją. Florescencyjne światła nadawały zady-
mionej sali charakter jakiejś niesamowitej spelunki. Wszystko wygląda-
ło jak na filmie. Na szczęście nie było tłoku, ale i tak na widok zebra-
nych tu osób Cassie miała ochotę rzucić się do wyjścia. Nawet Joe
zdawał się zaszokowany.
Kiedy zasiedli na zdezelowanych krzesłach przy kiwającym się stoli-
ku, próbowała robić dobrą minę do złej gry.
- Hmm. Bardzo... szczególny lokal - uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Zawsze chciałam znaleźć się w miejscu spotkań Hell Angels - powie-
działa z przekąsem Fran. - To doprawdy miło z twojej strony, Charlie,
że pomogłeś mi spełnić moje najskrytsze marzenie.
Podążając za wzrokiem przyjaciółki, Cassie dostrzegła dwóch długo-
włosych mężczyzn w skórzanych kurtkach, dżinsach i w ogromnych,
kowbojskich butach. Jeden z nich, w niedbałej pozie, w rozpiętej bluzie
założonej na nagi, pokryty tatuażem tors, trzymał w ręku kufel piwa.
Cassie z niepokojem zerknęła na przyjaciółkę i raz jeszcze omiotła
spojrzeniem tych dwóch.
- Oni naprawdę wyglądają jak Hell Angels.
Jeden z mężczyzn zauważył chyba wzrok Cassie, bo mrugnął do niej.
Spłoszona uciekła oczami.
- Spokojnie. Znam gorsze miejsca - oznajmił Charlie flegmatycznie. -
Musicie się trochę przyzwyczaić. Tak jest przecież zawsze: zjedzeniem,
z winem, z papierosami...
- Z krostą na nosie... - podpowiedziała Fran, posyłając Charliemu mor-
dercze spojrzenie.
Ten tylko westchnął.
- Myślę, że tu można coś zamówić do picia. Joe, pójdziemy do baru?
- Tylko nie siedźcie tam długo - zaniepokoiła się Cassie, rzucając
ukradkowe spojrzenie w stronę długowłosych.
- Ja wychodzę - oznajmiła Fran, gdy tylko Charlie i Joe oddalili się. -
Co mamy robić w tej norze? Pić jakieś świństwa? Sądząc po wyglądzie
lokalu, nie ma na co liczyć.
Uniosła się nieco z krzesła, ale Cassie przytrzymała ją za rękę.
- Poczekaj! Nie przesadzaj! Co z twoim zamiłowaniem do przygód?
- Lubię się włóczyć, ale po Upper East Side. Pakuję Joe do taksówki i
wracamy tam. Jedziesz z nami?
- Nie jadę. I ty też nigdzie nie jedziesz - powiedziała Cassie, zabierając
jej torebkę i stawiając ją na wolnym krześle obok siebie. - Żyjmy nie-
bezpiecznie, powiada filozof. Nie pamiętasz?
Oczy Fran zwęziły się.
- I kto to mówi! Nie poznaję cię, Cassie. Co w ciebie dzisiaj wstąpiło?
- Nic. Czy nie możemy się czasem zabawić? - spytała z niewinną miną.
Wiedząc jednak, że w tej roli nie wypada zbyt przekonująco, postano-
wiła zmienić temat. - Jak ci idzie z Joe?
Ta taktyka zadziałała. Twarz Fran złagodniała.
- Myślę, że całkiem nieźle. Chociaż nie bardzo wiem, co powinnam
zrobić. On jest taki nieśmiały.
- Zachowuj się naturalnie - poradziła Cassie. - Bądź sobą.
- Nie chciałabym wyjść na głupią. Albo skończyć tak jak moja matka.
Cassie uścisnęła dłoń przyjaciółki.
- Nie martw się. Joe to przyzwoity facet. Sama przecież wiesz. I lubi
cię. Charlie mi to powiedział. Joe nie zrobi ci krzywdy. Ale musisz dać
mu szansę, pozwolić mu zobaczyć, jaka jesteś naprawdę.
Fran z głębokim westchnieniem zdobyła się na niepewny uśmiech.
- Wiem. Tyle że straszny ze mnie nerwus. Sama tego nie rozumiem:
mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się, jakby to była moja pierwsza
randka.
Prawda była jednak taka, że nie tylko Fran się denerwowała. Przy ba-
rze toczyła się podobna rozmowa. Charlie przyjacielskim gestem poło-
żył dłoń na ramieniu Joe.
- Nie denerwuj się. Ona cię lubi. Przecież to widać. Wszystko będzie
dobrze, tylko postaraj się być trochę bardziej rozmowny.
Joe spojrzał na przyjaciela z rozpaczą.
- No dobrze - zgodził się Charlie. - Możesz grać rolę małomównego
faceta, jeśli tak wolisz. Ale teraz już musimy do nich wracać. Czekają
na nas.
Kiedy jednak postawili drinki przed paniami i sami usiedli, przy stoli-
ku zapadła cisza. Cała czwórka w milczeniu sączyła alkohole. Charlie
robił co mógł, ale rozmowa się nie kleiła. Kiedy zeszła na pogodę, Cas-
sie rzuciła przyjaciółce błagalne spojrzenie. Zawsze ożywiona Fran
siedziała jednak niczym kamienny posąg.
- Chyba nie będziemy tak siedzieć? Może byśmy zagrali w bilard? -
zaproponował Charlie. - Grałyście już kiedyś?
Fran pokręciła przecząco głową. To się dobrze składa, pomyślał Char-
lie, pociągając wszystkich w stronę wolnego stołu.
- Proponuję, żeby Joe grał w parze z Fran, a ja z Cassie. Joe, pokaż
Fran, jak się trzyma kij.
Obstąpili stół. To beznadziejne, pomyślał Charlie, słuchając, jak Joe,
potykając się o własne słowa, cierpliwie tłumaczy Fran, w jaki sposób
powinna obchodzić się z kijem bilardowym.
- Powiedziałem: pokaż! -jęknął, rzucając wymowne spojrzenie i popy-
chając go w stronę Fran.
No! Trochę lepiej! - westchnął w duchu, widząc, jak jego przyjaciel,
ustawiając się za Fran, manewruje nią, nachyloną nad stołem. Odwrócił
się do rozbawionej Cassie.
- Teraz pani kolej, panno Armstrong. Pozwoli pani, że jej zademonstru-
ję - powiedział, pochylając się nad Cassie. -A nie mówiłem? - szepnął
jej do ucha. - Nic tak nie pomaga jak fizyczny kontakt. Gotowa do lek-
cji? - To ostatnie zdanie wypowiedział już głośno.
- Nie potrzebuję lekcji - roześmiała się. - Wiem, jak się w to gra. Mam
przecież trzech braci, zapomniałeś już? Pokażemy im, gdzie raki zimu-
ją.
Bardzo szybko okazało się, że składy są nader nierówne. Charlie -
czego można się było spodziewać - był świetnym graczem, ale poziom
gry Cassie zaskoczył wszystkich.
No, no! Charlie z podziwem uniósł brwi, widząc, jak pewnym uderze-
niem umieszcza dwie kule w łuzie w rogu stołu. Jeszcze jedna rzecz,
której się nie spodziewałem, pomyślał.
- Można by sądzić, że jesteś zawodowym graczem.
- Tam, gdzie się wychowałam, niewiele można było robić w zimowe
wieczory - powiedziała, unosząc głowę znad stołu.
Cassie i Charlie w kilku kolejkach uporali się z przeciwnikami. Ale
nie to przecież się liczyło. Fran, ubawiona swoją niezdarnością, raz po
raz zanosiła się od śmiechu - nareszcie była w dobrym humorze. Joe
skwapliwie asystował jej przy każdym ruchu.
- Poddaję się! - krzyknęła Fran, rzucając kij na stół. - Nie potrafię w to
grać.
- Ależ skąd! Idzie ci świetnie - zaprotestował Joe.
- Naprawdę?
Joe wyciągnął rękę, jakby chciał wzmocnić swoje słowa przyjaciel-
skim uściskiem. Oboje poczerwienieli, gdy ich ręce się spotkały.
- Chyba zrobimy małą przerwę. - Fran, nie czekając na odpowiedź, ode-
szła od stołu. Joe bezzwłocznie ruszył za nią. Charlie rzucił Cassie
triumfalne spojrzenie.
- A co, nie mówiłem? W moim szaleństwie jest metoda - powiedział z
przechwałką w głosie.
- Chytry plan - przyznała. - Jesteś mistrzem w tym fachu, Charlie.
- Dzięki za słowa uznania. Więc jak będzie? Zmierzysz się z mistrzem?
Ale ostrzegam: w stosunku do przegranych jestem bezlitosny.
Cassie nie zamierzała kapitulować.
- Zagramy z ósmą bilą? - Spojrzała na niego wyzywająco. - Jeszcze
zobaczymy, kto wygra.
- Widzę, że się stawiasz - uśmiechnął się Charlie. - Dobrze, zagrajmy z
ósmą bilą. Może ustanowimy jakiś zakład, aby gra była bardziej intere-
sująca?
- Przegrany stawia drinka?
Charlie potrząsnął przecząco głową.
- To zbyt banalne - skrzywił się. - Jesteś pewna, że wygrasz i nie boisz
się przegranej ?
- Pewnie, że się nie boję - prychnęła Cassie. - Jeżeli wygram, to bę-
dziesz przynosił projekty w terminie i bez poganiania. Zgoda?
- Ciężkie warunki, ale zgoda.
- A jeśli ty wygrasz... To wprawdzie czysto teoretyczna możliwość, ale
co wtedy?
Charlie nie miał kłopotów z odpowiedzią.
- Wtedy mam prawo do randki z tobą. Spędzamy wieczór tylko we
dwoje.
Cassie poczuła, że jej puls przyśpieszył.
- Bo ja wiem... Muszę się zastanowić. Nie umawiałam się do tej pory z
mężczyzną, który jest i Piotrusiem Panem, i Casanovą, i Sinobrodym
jednocześnie.
- Przykro mi, ale od tego warunku nie odstąpię. To ostateczna propozy-
cja: możesz ją przyjąć albo odrzucić.
- Niech będzie. Ustawiaj bile - powiedziała z nagłą determinacją i za-
częła smarować kredą koniec kija.
Charlie wygrał losowanie: zagrywał jako pierwszy. Pochylił się nad
stołem i zaczął przymierzać do uderzenia.
- Masz szczęście. Jak to początkujący - dogryzła mu Cassie. Wzruszył
ramionami i popatrzył na łobuzersko.
- Może mam silniejszą motywację?
W dodatku sprzyjało mu szczęście. Trzy gry rozegrał po mistrzowsku
i Cassie niemal pożegnała się z nadzieją. Na szczęście w czwartej chy-
bił. Teraz była jej kolej. Pierwsza rozgrywka wypadła słabo.
- Chyba nie robisz tego umyślnie - złośliwie skomentował jej uderzenie.
Cassie dała mu sójkę w bok.
- Nie rozpraszaj mnie, dobrze?
Dalej poszło już całkiem nieźle, ale cóż - był lepszy. .
- No i co będzie? - zwrócił się do niej z ironicznym uśmieszkiem. -
Przegrałaś.
Cassie zdobyła się na smutną minę, ale nie przyszło jej to łatwo.
- Zagramy jeszcze raz?
- Nie ma mowy - uśmiechnął się szeroko. Wyjął kij z jej rąk i odłożył
na miejsce. - Wygrałem i koniec. A zatem jutro. U ciebie. O siódmej.
Przygotuj się na niezapomniany wieczór.
- Czego jak czego, ale pewności siebie to ci nie brak. - Zmarszczyła
brwi. - Jutro nie mogę.
- Przykro mi, ale tego, że już się z kimś umówiłaś, nie przyjmuję do
wiadomości. Musisz odwołać spotkanie.
- To nie jest żadna randka. Brat właśnie zdał egzaminy końcowe i w
niedzielę rodzice wydają wielkie przyjęcie. Przyjdzie masa ludzi. Mu-
szę im pomóc.
Przez moment nawet zastanawiała się, czy go nie zaprosić, jednak nie
zdecydowała się na to. Chyba byłoby to przedwczesne. Poza tym Char-
lie zdawał się nie pasować do towarzystwa, jakie gromadzi się zwykle
w domu jej rodziców.
- Naprawdę jutro nie mogę - dodała przepraszająco. - Zrobiłabym im
świństwo.
Sam nie wiedział, czym bardziej czuł się teraz poruszony: czy tym, że
znowu mu odmówiła, czy wiadomością, że są jeszcze domy, w których
celebruje się wszystkie uroczystości i okazje rodzinne. A może uświa-
domił sobie, że on sam nigdy nie miał takiego domu? Kiedy zdawał
egzaminy maturalne, jego rodzice wybrali się do Europy. Nie było to
dla niego zaskoczeniem; ledwo pamiętali o jego urodzinach, a i to nie
zawsze. Jeśli już pamiętali, dawali mu w prezencie czek. Po prostu.
- Widzę, że mi nie wierzysz - powiedziała, biorąc cień emocji na jego
twarzy za wyraz nieufności.
- Nie o to chodzi. Zdziwił mnie po prostu powód - powiedział, zdoby-
wając się na uśmiech. - Który to z braci? Bo jak pamiętam, mówiłaś, że
masz ich trzech. Ten, co nauczył cię tak dobrze grać w bilard?
Potrząsnęła głową z rozbawieniem.
- Nie. To nie ten. Chodzi o mojego najmłodszego brata, Timmy'ego.
Na samo wspomnienie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem: najmłodszy
z całego rodzeństwa, miał takie śmieszne rude loczki i był w gorącej
wodzie kąpany.
- Nie wykluczam, że urodził się trochę przez przypadek. Jest o pięć lat
młodszy od mojej siostry, która jest po nim najmłodsza. Ale rodzice nie
chcą o tym mówić.
Cóż, takie rzeczy zdarzają się w niejednej rodzinie, zarówno dobrej
jak i złej, tak jak w jego, pomyślał Charlie.
Wrócili do stolika. Na widok Fran i Joe wtulonych w siebie na parkie-
cie spojrzeli porozumiewawczo po sobie. Usiedli i przez dłuższą chwilę
w milczeniu obserwowali tańczących.
- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosił.
- Nie ma tu wiele do opowiadania. - Upiła trochę piwa ze swojej
szklanki. - Miałam dzieciństwo całkiem zwyczajne. Jestem najstarsza z
pięciorga rodzeństwa.
- To dlatego jesteś taka poważną i odpowiedzialną osobą.
- Odpowiedzialną? Może tak... Po mnie jest Frank. Już żonaty, ma troje
dzieci, prowadzi sklep wraz z moim ojcem. Potem idzie Thomas. Też
wciąż mieszka w Kingston, jest farmaceutą. Ma żonę i jedno dziecko.
Dalej - moja siostra, Cathy. Wyszła za leśniczego i jest właśnie w ciąży.
No i Timmy, o którym już mówiłam. Jeszcze się nie ożenił, za to nie-
ustannie prowadza się z dziewczynami.
- Mieszkałaś w małym miasteczku?
- Nie w takim znowu całkiem małym - zaprotestowała. - Kingston to
jakby brama stanu Nowy Jork. Ma dobre położenie.
- Wierzę, choć sam nigdy tam nie byłem. A dlaczego stamtąd wyjecha-
łaś?
- Chciałam studiować. Skończyłam szkołę w Albany, to sąsiednie mia-
steczko, tylko trochę większe. Potem pojawiła się możliwość uzyskania
stypendium na Uniwersytecie Nowojorskim, więc się zdecydowałam.
Mój ojciec ciągle jeszcze nie może wyjść ze zdumienia. Na początku
nie chciał się zgodzić na mój wyjazd: byłam jego oczkiem w głowie.
Sam osobiście założył zamki w moim mieszkaniu. Wydaje mu się, że w
Nowym Jorku na każdym kroku czają się zboczeńcy.
- Wcale nie ma takiej chorej wyobraźni. To, co mówisz, wiele mi wy-
jaśnia, ale ciągle jeszcze nie wiem, dlaczego zdecydowałaś się na pracę
w agencji reklamowej.
- To proste. Z powodu Fran. Mieszkałam z nią przez pewien czas w
akademiku, a jak wiesz, Fran nie jest osób której można coś wyperswa-
dować, jeśli już się przy czym uprze.
- I za to ją wszyscy kochamy - westchnął znacząco Charlie. - A zatem,
zdrowie Fran. - Podniósł swoją szklaneczkę i spojrzał w kierunku tań-
czących.
- A jak było z tobą, Charlie? To niesprawiedliwe, że teraz ty wiesz o
mnie wszystko, a ja o tobie nic.
- Ja też miałem całkiem zwyczajne dzieciństwo - powiedział, ucieka-
jąc spojrzeniem w bok.
- Sama nie wiem dlaczego, ale wydaje mi, że nie mówisz mi prawdy.
- Charlie wzruszył ramionami.
Cassie wypiła nieco piwa i przyjrzała mu się badawczo.
- Ja ci powiedziałam. Teraz twoja kolej - powtórzyła z naciskiem.
Charlie zawahał się. Powiedzieć jej? Biedna dziewczyna nawet nie
wie, że otwiera puszkę Pandory. Westchnął głęboko i przez chwilę wo-
dził palcem po blacie stolika, jakby zastanawiając się, co zrobić.
- Cóż mogę powiedzieć o sobie? Jestem jedynakiem. Wychowywałem
się w Nowym Jorku. Zawsze mieszkaliśmy w śródmieściu. Mieliśmy
letni domek w Connecticut, jak przystało na zamożnych mieszczuchów.
Ze szkoły wyrzucali mnie cztery razy, aż wreszcie w piątej zrobiłem
maturę. A i to tylko dlatego, że ojciec - jak podejrzewam - dał łapówkę.
Moi nauczyciele zgadzali się co do tego, że jestem zdolny, ale komplet-
nie nieodpowiedzialny i wywieram zły wpływ na kolegów. Masz poję-
cie?
Cassie zaśmiała się.
- Próbuję sobie wyobrazić ciebie jako nastolatka. A więc jesteś synal-
kiem jednej z tych zamożnych rodzin, o których czyta się w magazy-
nach ilustrowanych?
- Przykro mi, że muszę ci sprawić zawód: nie jestem tak zupełnie typo-
wy. Szybko wyszedłem z domu i uniezależniłem się całkowicie od ro-
dziny. Uważam to za swój największy życiowy sukces.
W tym stwierdzeniu była jakaś gorycz i uśmiech, z jakim zwykle słu-
chała opowieści o dzieciństwie, zniknął z twarzy Cassie.
- A twoi rodzice?
- Rodzice? - Podniósł szklankę do ust i wypił spory łyk. - Chcesz, że-
bym ci opowiedział o Sylvii i Charlesie Benningtonie Whitmanach... -
powiedział w zamyśleniu. Im mniej, tym lepiej, zdecydował po chwili. -
No cóż... Oboje są psychiatrami. Bardzo wziętymi. Odnieśli sukces
zawodowy i, co za tym idzie, są zamożni i mają silną pozycję. Ojciec
jest freudystą, a matka zawsze skłaniała się ku behawioryzmowi w wy-
daniu Skinnera. To może ci dać obraz, jak byłem wychowywany. Po-
brali się późno, spłodzili mnie jeszcze później. Myślę, że moje urodziny
były dla nich niespodzianką. Oni lubią dzieci, ale tylko teoretycznie.
Parokrotnie dali mu do zrozumienia, że przytrafił się im całkiem nie
zaplanowany, ale teraz głośno tego nie powiedział. Znowu dłuższą
chwilę siedział w milczeniu, bełtając piwo w pustej już prawie szklan-
ce.
- Nie mieli dla mnie zresztą zbyt wiele czasu. Ich życie małżeńskie
było, powiedzmy... - zawahał się, szukając słowa - dosyć burzliwe. Coś
w rodzaju małżeństwa Liz Taylor z Richardem Burtonem. Nawet roz-
wiedli się, a potem pobrali ponownie. Był taki rok, że nieustannie tylko
spotykali się z adwokatami - każde ze swoim. Chyba dalej są małżeń-
stwem; ale ponieważ dawno z nimi się nie widziałam, więc głowy nie
dam - uśmiechnął się z przymusem.
Cassie również się uśmiechnęła. W jego opowieści nie było nic weso-
łego, nie chciała jednak, aby jej ponura mina utwierdzała go w przeko-
naniu, jak bardzo nieszczęśliwe było jego dzieciństwo.
- Ale najzabawniejsze jest to - ciągnął dalej - że oboje uważali, że po-
winienem poddać się psychoanalizie. Zresztą nadal tak uważają.
Potrafił to już teraz dobrze sobie wytłumaczyć: oboje chcieli zepchnąć
ciężar jego wychowania na kogoś innego. Po latach widział to z całą
ostrością.
- Jak więc widzisz, moje dzieciństwo to nie była idylla.
I chyba jakoś mnie naznaczyło. Ja wiem, że ze mnie lekkoduch. kobie-
ciarz, że niczego nie traktuję poważnie. Taki już jestem. Pewnie jestem
najgorszym facetem, z jakim kiedykolwiek rozmawiałaś. Twój ojciec
byłby przerażony, gdyby wiedział, z kim się zadajesz. I co gorsza,
miałby chyba rację. Charlie nie powiedział o sobie i swojej przeszłości
wszystkiego, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że wyjawił Cassie
więcej niż jakiejkolwiek innej kobiecie. Przynajmniej do dnia dzisiej-
szego. Czuł ulgę, jednocześnie był zmieszany. Dopijał teraz piwo i pa-
trzył uparcie w stół. - Teraz sama widzisz, jak różne może być dzie-
ciństwo - podsumował.
Ze współczuciem położyła dłoń na jego ręce.
- Ja wcale nie uważam cię za potwora. Przeciwnie, wydajesz mi się
całkiem miły.
- Miły? - Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Nie dotarło do ciebie to, co
ci opowiedziałem? Dostrzegam u ciebie bardzo silną potrzebę wiary w
przyrodzoną dobroć ludzi, droga panno Armstrong - uśmiechnął się z
przekąsem. - Wolałbym, żebyś traktowała moje ostrzeżenia poważnie -
dorzucił, posyłając jej znaczące spojrzenie.
- Ale dlaczego mam być przesadnie ostrożna?
- Ktoś może cię zranić. Sama się przekonasz.
- Zawsze jest jakieś ryzyko. Życie niesie rozmaite niebezpieczeństwa -
stwierdziła, rozkładając ręce, i zaraz zawstydziła ją banalność tej uwagi.
Komu to mówię? - przemknęło jej przez głowę. - Mówisz jak ktoś, kto
nigdy naprawdę się nie sparzył...
- Pokiwał głową. - Ale po co prowadzimy takie poważne rozmowy?
Jest przecież piątek wieczór. To wszystko przez ciebie. - Spojrzał na nią
z udanym wyrzutem. - Chyba muszę cię upić.
Wziął dzban z piwem i napełnił jej szklankę. - Napijmy się, bo zacznę
opowiadać o moich ekscesach z czasów dzieciństwa.
Nie protestowała, kiedy nalewał: mimo że mówił o sprawach bardzo
osobistych, nie czuła się wcale zakłopotana. Wyczuwała, że mają dobry
kontakt, jak może nigdy dotąd. Nie chciała, aby tak dobrze zapowiada-
jąca się rozmowa zmieniała się w jakiś błahy flirt.
- Słuchałam cię bardzo uważnie i nadal utrzymuję, że jesteś całkiem
sympatycznym facetem - uśmiechnęła się. - Sam wiesz dobrze, jak bar-
dzo mi pomogłeś z Vince'em. A teraz robisz coś dobrego dla Fran i Joe.
To chyba wszystko coś znaczy?
- Otóż mylisz się - wycedził.
Niespodziewanie ujął jej podbródek i przyciągnął do siebie, zaglądając
jej prosto w twarz. Miał teraz przed sobą czyste, niebieskie oczy. Przez
chwilę wpatrywał się w nie w milczeniu. Zauważył, że na policzki Cas-
sie wypełza rumieniec,. Musnął palcem po zaróżowionym policzku.
- Nigdy nie zrobiłem w życiu niczego bez powodu.
Cassie poczuła lekkie mrowienie na karku; napięcie, jakie zawsze wy-
czuwała między nimi obojgiem, przybrało postać podniecającego
dreszczu. Wnętrze lokalu zasnuła mgła. Miała teraz przed sobą tylko
jego twarz, oczy wpatrujące się z nią z intensywnością, która budziła
lęk i fascynację.
- Widzę, że znowu robisz się zła - powiedział z uśmiechem.
- Wcale nie.
Wypowiedziała to niemal bezgłośnie. Czuła, że traci panowanie nad
sobą. Chwytając głośno powietrze niczym tonący, wyszeptała:
- I co zamierzasz teraz zrobić?
Przybliżył swoją twarz tak blisko, że poczuła na ustach jego gorący
oddech.
- Zamknij oczy, bo mam zamiar cię pocałować.
Wiedziała, że jeśli to zrobi, przepadnie. Nie mogła jednak zdobyć się na
protest. Była jak w letargu. Wyrwał ją z niego głos Fran.
- Słuchajcie no, wy dwoje. Idziemy stąd!
Nastrój prysł. Charlie i Cassie jak na komendę odsunęli głowy od sie-
bie.
- Ona powinna reklamować budziki - warknął Charlie.
- Jest jak anioł stróż - roześmiała się Cassie z przymusem. Ten ton
przymusu w głosie Cassie nie uszedł jego uwagi.
Charlie skrzywił się z satysfakcją. Jej niezadowolenie tym razem przy-
najmniej korespondowało z jego pożądaniem.
- Coś mi się zdaje, że twoja przyjaciółka mnie nie lubi.
Fran do tej pory nie miała ochoty przekomarzać się z Charliem ani
wdawać się w utarczki słowne, ale słysząc tę uwagę, zmieniła decyzję.
W taksówce zarządziła taki kurs, by najpierw wysadzić Joe i Cassie i
zostać z Charliem sam na sam.
- Do zobaczenia - szepnęła Cassie, gdy Charlie wysiadł z taksówki, by
podprowadzić ją do bramy. - Postaram się przy najbliższej okazji jakoś
dać do zrozumienia Fran, by raczej pilnowała swego nosa, ale wiesz,
jaka ona jest...
- Pamiętaj: jesteś mi winna randkę! Mam nadzieję, że po tym, co ci o
sobie opowiedziałem, nie będziesz mnie unikać?
- Nie ma obawy. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Tak łatwo się teraz
ode mnie nie odczepisz.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale coś w jej oczach go powstrzyma-
ło.
- To był bardzo miły wieczór - powiedział i uśmiechnął się. Nie mu-
siał niczego udawać - naprawdę tak uważał.
- Bardzo miły - zgodziła się Cassie.
Mimowolnie postąpili ku sobie, stali teraz bardzo blisko siebie, niemal
się dotykając. Znowu poczuł pożądanie i znowu powróciła natrętna
myśl, by jednak ją pocałować.
- Charlie! - Z taksówki dobiegł okrzyk Fran.
- Co za potwór - westchnął Charlie. - A zatem do naszego spotkania we
dwoje.
- Cassie uśmiechnęła się niepewnie.
- Jeśli starczy ci cierpliwości, by się na nie doczekać. Wszyscy spece od
reklamy wiedzą, że najlepszą formą obrony jest szybki atak: również
Charlie, gdy już znalazł się na powrót w taksówce, postanowił wziąć
byka za rogi.
- No więc co takiego chciałabyś mi powiedzieć, Fran? - zapytał, zdo-
bywając się na uprzejmy ton.
- W co ty grasz, Charlie? - warknęła Fran z tylnego siedzenia.
- O co ci chodzi, Fran?
- Już ty dobrze wiesz. Te miny niewiniątka zachowaj dla swoich nimfe-
tek. Ja się nie dam nabrać.
- Taka z ciebie twarda sztuka? - Charlie poczuł, że wzbiera w nim iry-
tacja.
- Żebyś wiedział. Przeszłam twardą szkołę życia, podobnie jak ty. Ale
Cassie jest jak dziecko.
- Wiedziałem, że zaraz padnie to imię. Jesteś jej aniołem stróżem?
- Aniołem stróżem nie, ale przyjaciółką - tak. I jako jej przyjaciółka
mówię ci: zostaw ją w spokoju. Znajdź sobie inną ofiarę. Ona nie jest
dla ciebie.
Charlie ledwo mógł zapanować nad gniewem. Może dlatego wyrzucił
z siebie to, co myślał naprawdę.
- Otóż ja też ją lubię, Fran. Wiem, że mi nie wierzysz, ale tak właśnie
jest.
Fran popatrzyła na niego zimnym wzrokiem. Zdawało mu się, że jej
spojrzenie, choć nieprzyjazne, straciło na stanowczości
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała sucho.
Tak, wiedział. Akurat to wiedział bardzo dobrze.
ROZDZIAŁ 5
Kilkanaście dni później, gdy podmuchy zimowego wiatru natarły na
wieżowce Manhattanu, Charlie wszedł do gabinetu Cassie. Zaabsorbo-
wana pracą, gryzła długopis. Widok ten tak wzruszył Charliego, że za-
chodząc ją po cichu z boku, pocałował leciutko w policzek. Poderwała
głowę.
- Charlie? A ty skąd się tu wziąłeś?
- Zabawne. Zawsze to samo pytanie zadawali mi rodzice - zaśmiał się,
przysiadając na krawędzi biurka. - A gdy już
mowa o rodzicach: powiedz, jak się udało rodzinne przyjęcie?
Samo jego wspomnienie sprawiło, że twarz Cassie rozpromienił
uśmiech.
- Było bardzo udane. Tim zwycięsko zakończył egzaminy. Myślę, że
rodzice odetchnęli z ulgą.
- To świetnie - pokiwał głową.
Cassie spojrzała na niego uważnie. Już sam jego widok sprawił jej
przyjemność. Był, jak to on zwykle, w dżinsach, skórzanych butach z
cholewkami za kostkę i w zielono-czerwonej koszulce z napisem
„Czemu nie?".
- Domyślasz się, po co przyszedłem? Odebrać swój dług - oznajmił. -
Jesteś mi ciągle winna randkę. A zatem dziś wieczorem? Nie przyjmuję
do wiadomości żadnej odmowy...
- Gestem dłoni oznajmił zamknięcie dyskusji. - Pomyślałem sobie, że
moglibyśmy pojechać na plażę.
- Na plażę? W lutym? - Spojrzała w okno. - Zobacz, przecież pada
śnieg z deszczem.
- Owszem, pada. - Schwycił ją za przegub. - A taka pogoda zaprasza,
by zaszyć się w jakimś ciepłym, cichym kątku osłoniętym od wiatru.
Rozumiesz: to wymusza ten pożądany bliski kontakt, o którym już kie-
dyś mówiłem.
Cassie słuchała z rozbawieniem, ale kiedy skończył, po-kręciła głową.
- Ale ja już umówiłam się na dzisiejszy wieczór!
Westchnienie, jakie wydał z siebie, musiało być słychać na całym Man-
hattanie. Skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią z wyrzutem. W
jego oczach były żal i determinacja.
- Kto tym razem jest tym szczęśliwcem? Ten profesor,? Brat? A może
dziś spotykasz się z siostrą?
- Nie zgadłeś. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki uczę.
Charlie zdawał się całkiem zbity z tropu. Gdyby powiedziała, że leci
wieczorem na Księżyc, miałby chyba mniej zdziwioną minę.
- Uczysz?
Teraz z kolei jego spojrzenie powędrowało za okno.
- Wieczorem?
Widząc jego osłupiałą minę, Cassie nie mogła powstrzymać się od
uśmiechu.
- Nie uczę dzieci, tylko dorosłych. Uczę angielskiego na kursach wie-
czorowych w City College.
Aż gwizdnął z przejęcia.
- Proszę, proszę. Można by cię stawiać za wzór. To co ty robisz w
chwilach wolnych? Współpracujesz z Matką Teresą? Służysz do mszy
przebrana za chłopca?
- Przestań ze mnie żartować.
Wydawało mu się, że dla niego, trzydziestosześcioletniego mężczyzny,
kobiety przestały być tajemnicą, ale Cassie Armstrong ciągle go zaska-
kiwała. Była inna niż wszystkie jego znajome. Nie była ani typem
dziecka, ani lalki, ani nudnej kury domowej, ani zimnej profesjonalistki
goniącej za karierą nie pasowała do żadnej ze znanych mu kategorii. W
niczym nie przypominała mu nauczycielki - a ten rodzaj kobiet szcze-
gólnie dobrze zapamiętał ze swoich szkolnych czasów. Dlatego był
teraz tak zdziwiony. Z każdym tygodniem bardziej przekonywał się, że
Cassie Armstrong jest kobietą jedyną w swoim rodzaju: potrafi być
poważna, a zarazem ma wielkie poczucie humoru, jest piękna i ele-
gancka w jakiś szczególny, wytworny sposób. Charlie najchętniej ado-
rowałby ją od rana do wieczora. Była niepowtarzalna, poza jakąkolwiek
klasyfikacją, i to może stanowiło dla niego najsilniejszy bodziec, a ra-
czej wyzwanie.
- Mam dwie godziny zajęć i chyba nie będzie już ci się chciało zapra-
szać mnie na drinka tak późnym wieczorem?
Sama była zaskoczona swoimi słowami. Nie żeby powiedziała rzecz
niewłaściwą: zdawała sobie sprawę, że dziś kobieta może spokojnie
zaproponować coś podobnego mężczyźnie. Jednak po zajęciach wracała
dość zmęczona i teraz była zdziwiona tą swoją nagłą gotowością do
wieczornych eskapad.
Charlie był nie mniej zdziwiony. Teraz z kolei on poczuł, że serce
zaczyna mu bić mocniej.
- Czy ja dobrze słyszę? Chcesz, żebyśmy umówili się na wieczór? I do
tego późny? No nie wiem... - udał zasępionego. - Muszę się chwilę za-
stanowić. Rozumiesz, że to dość nieoczekiwana propozycja... A poza
tym, muszę ci się przyznać, że nie umawiałem się do tej pory z Florence
Nightingale, Clarą Barton i Joanną d'Arc w jednej osobie.
- Trudno. Zapomnij o tym, Charlie. Ja nic nie mówiłam, zgoda? -
Uśmiechnęła się, wstając od biurka i sięgając do szafy po płaszcz.
- Charlie, również śmiejąc się, podszedł, by jej pomóc.
- Mam pewien pomysł. Pójdę z tobą na zajęcia. Cassie zamarła.
- Będziesz przysłuchiwał się, jak prowadzę lekcję?
- Nie martw się. Nie będę przeszkadzał.
Nie o to jej chodziło. Obawiała się, że w jego obecności będzie spięta.
Co prawda, miała już dużą rutynę, mogłaby zaryzykować.
Charlie widział, że bije się z myślami.
- Co ci szkodzi? A po drodze moglibyśmy porozmawiać na temat stra-
tegii, jaką przyjmiemy w kampanii reklamowej dla Majik Toys - nęcił.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Chcesz rozmawiać o strategii po godzinach pracy? Czy ja się przesły-
szałam? Bujać to my, ale nie nas, Whitman.
Charlie jednak uznał to za zgodę i zanim się zorientowała, już wycho-
dzili razem z agencji.
- Chyba nie twierdzisz, że się nie przykładam do roboty nad tym pro-
jektem? Siedzę nad nim ostatnio nie mniej od ciebie Sama przyznaj!
Powinni mi dać premię! - perorował, otwierając przez nią drzwi.
- Dobrze już, dobrze - machnęła ręką, jakby się opędzała od dokuczli-
wej muchy. - Przyznaję.
Znaleźli się na ulicy tuż przy zejściu do metra.
- Potrafisz tak odkręcić kota ogonem, że wolę już się zgodzić niż
wdawać z tobą w dyskusję - powiedziała. - I jak będziesz siedział w
ławce, to przynajmniej nie będziesz straszyć w mieście. To ja powin-
nam dostać nagrodę od burmistrza - uśmiechnęła się.
Siedział w ostatniej ławce i widział, że się denerwuje. Łapał od czasu
do czasu spojrzenia, jakie rzucała ukradkiem w jego stronę. Dopiero po
jakimś kwadransie jego obecność przestała jej przeszkadzać. Charlie
patrzył i z każdą chwilą nabierał dla niej respektu.
Miała osiemnastu uczniów. W większości byli to dorośli. Zwłaszcza
oni przykładali się do nauki. Z uwagą śledzili jej słowa i wykonywali
polecenia.
- Dziękuję panu, panie Nguen - zwróciła się do Wietnamczyka, jak
mógł wnosić z wyglądu. - A teraz, niech mi ktoś odpowie na pytanie
„Jak się pan miewa?" Jakiego zwrotu używamy najczęściej?
Lekcja toczyła się z ożywieniem. Cassie pozwalała sobie od czasu do
czasu na jakiś żart, nigdy jednak nie kpiła z ucznia dukającego czy bie-
dzącego się z angielską składnią.
Charlie przysłuchiwał się temu ze szczerym zaciekawieniem.
- Jesteś dobrym nauczycielem - orzekł, gdy już wracali metrem po
zajęciach. - Naprawdę, to nie jest czczy komplement.
Spodziewał się, że będzie się krygowała, albo nawet zaprzeczy, tym-
czasem Cassie spojrzała mu spokojnie w oczy i powiedziała:
- Wiem o tym. Bardzo lubię uczyć. Tak naprawdę, ci ludzie dają mi
więcej, aniżeli ja im mogę ofiarować. Dają mi poczucie, że robię coś
prawdziwego i pożytecznego. To coś zupełnie innego niż praca w re-
klamie.
Charlie popatrzył na nią z udaną naganą.
- Uważasz, że praca w reklamie jest jakimś niegodnym zajęciem?
- W każdym razie na pewno nie jest to chirurgia mózgu - zareplikowa-
ła.
- Dlaczego więc nie uczysz w pełnym wymiarze godzin, na etacie?
Na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmieszek.
- Kto wie? Może któregoś dnia naprawdę tak zrobię? Jak spłacę studia...
Uczenie jest miłym zajęciem, ale, jak wiesz, nie najlepiej opłacanym.
Musiałabym zresztą zrobić doktorat, a na razie nie mam ochoty przesia-
dywać w bibliotekach. Chcę trochę poznać życie.
Charlie bawił się kosmykiem jej włosów i wpatrywał się w nią bezu-
stannie.
- To się dobrze składa, bo akurat znam kogoś, kto mógłby ci w tym
pomóc.
- Naprawdę?
Pociąg stanął i w chwilę później wyszli w zimowy chłód. Przez zatło-
czone i mokre od topniejącego śniegu ulice przetaczał się kolorowy
tłum. Było wpół do dziesiątej. Na wysokości Pięćdziesiątej Siódmej
Ulicy zdecydował się wziąć ją za rękę. Dla kogoś postronnego musimy
wyglądać jak małżeństwo, pomyślała Cassie. Poznała go zaledwie dwa
miesiące temu, ale miała wrażenie, że zna go od wieków. Nigdy nie
czuła takiej bliskości z żadnym z mężczyzn. Nawet ze swym kochan-
kiem z czasów studiów, o Jeffie już nie wspominając. Charlie był zu-
pełnie inny. Lubiła jego towarzystwo, lubiła spędzać z nim czas, słu-
chać jego żartów. Nawet jeżeli niektóre wprawiały ją w zakłopotanie.
Miłe zakłopotanie, dodała w myślach. Był taki błyskotliwy i taki nie-
obliczalny... To może najbardziej jej się w nim podobało.
- A ty jak trafiłeś do reklamy?
Charlie odchylił swoją znoszoną, skórzaną kurtkę i wskazał napis na
koszulce.
- „Czemu nie reklama"? - zapytał i wzruszył ramionami.
- To twoja życiowa filozofia? Czemu nie? Twoja recepta na wszystko?
Gdy zatrzymali się przed wejściem do jej domu, położył jej ręce na
ramionach. Z błyszczącymi oczami i zaczerwienionymi policzkami
wyglądała niemal jak mała dziewczynka. Znowu poczuł ochotę, by ją
pocałować.
- A masz lepszą?
Jeszcze do niedawna zaczęłaby się z nim sprzeczać, ale teraz skłonna
była sądzić, że może ma rację. Czasem przychodzi w życiu taka chwila,
że trzeba wskoczyć obiema nogami w niewiadome. Czuła, że dla niej
właśnie nadeszła,
- Więc jak? Przyjmujesz moje zaproszenie na drinka?
- Jasne - odpowiedział skwapliwie.
Kiedy stali, czekając na windę, przyglądał jej się ukradkiem. Była
jakaś inna niż zwykle. Jakby rozluźniona, pogodna i pewna siebie. Tak
jak ktoś po podjęciu ważnej, choć niełatwej decyzji.
Oparty o ścianę, z rozbawieniem obserwował, jak otwiera trzy potężne
zamki.
- Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Całą noc.
Szamocząc się z zamkiem, lekko odwrócona mogła ukryć rumieniec.
Czym skończy się ten dzisiejszy wieczór?
- Rozgość się - powiedziała, kiedy już drzwi ustąpiły i zapaliła światło.
Charlie ruszył we skazanym kierunku.
Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobrażał. Było zadba-
ne tak jak jego właścicielka, ale nie sterylne. Miało w sobie coś przy-
tulnego, może przez zauważalną w nim czyjąś obecność, czyli odrobinę
bałaganu, który nadał wnętrzu charakter. Nie tak jak maszyna do
mieszkania moich rodziców, pomyślał Charlie. Na tapczanie okrytym
indiańską kapą leżała wzorzysta poduszka. Na parapetach znajdowały
się rozmaite rośliny, pół ściany zajmowała półka z książkami i płytami.
W rogu pokoju stało wiekowe pianino. Znad pianina uśmiechała się do
niego rodzina Armstrongów. Natychmiast też zauważył, że w mieszka-
niu nie było śladów mężczyzny. Cassie odwiesiła swój płaszcz i kurtkę
Charliego do szafy. Widok jego zniszczonej, w niektórych miejscach
już poprzecieranej kurtki niemal ją rozczulił. Uśmiechnęła się do siebie.
Przy swoich zarobkach mógł sobie pozwolić na nową. Już kiedyś przy
innej okazji zauważyła, że, w odróżnieniu od swoich kolegów z agencji,
Charlie nie przywiązywał przesadnej wagi do rzeczy. I za to go także
lubiła.
- Czego się napijesz? Może być piwo albo wino?
- Niech będzie piwo - odpowiedział, stojąc przed jej biblioteką. Książki
zawsze dużo mówią o właścicielu. W jej domowym księgozbiorze trud-
no było dopatrzyć się jakiegoś klucza. W tym sensie rzeczywiście do-
brze oddawał on charakter Cassie. Obok tomów klasyków stały popu-
larne czytadła. Jedna z książek szczególnie rzucała się w oczy. Był to
wybór poezji Roberta Frosta. Wyjął ją z półki i zaczął wertować.
Książka nosiła wyraźne ślady czytania, w środku tkwiły liczne zakładki,
a przy jakimś wierszu był nawet niewyraźny, zrobiony najpewniej ręką
Cassie, dopisek.
Odłożył tom, gdy weszła do pokoju. Zauważył jej zdziwione spojrze-
nie.
- Nie patrz tak na mnie. Używam głowy nie tylko do wymyślania hase-
łek reklamowych. Poza tym nie zapominaj, że chodziłem aż do pięciu
szkół, więc jakieś nawyki mi jeszcze pozostały.
- Nie o to chodzi. - Cassie doskonale zdawała sobie sprawę, że Charlie
jest bardzo inteligentny, może nawet bardziej inteligentny niż ona. A
już z pewnością ma bogatszą wyobraźnię językową. Tego mu rzeczywi-
ście zazdrościła. - Nie przypuszczałam, że czytujesz poezje. Frost to
mój ulubiony autor.
- Popatrz tylko: mój także. Jaki ten świat mały, prawda? Może jednak
mamy coś ze sobą wspólnego, jak sądzisz?
Była tego pewna. Ale postanowiła trochę się z nim po-
droczyć.
- Niby co takiego, jeśli nie liczyć wierszy pewnego poety?
- Na przykład oboje lubimy piwo. Skoro o tym mowa: napiłbym się
chętnie.
- Chodź do kuchni. Wstawiłam je na chwilę do lodówki?
- Charlie ruszył za nią.
- Jaki tu porządek. - Rozejrzał się wokół. - Nie, zamiłowanie do po-
rządku na pewno nie jest tym, co nas łączy.
- Wiem, wiem. Byłam przecież w twoim pokoju biurowym.
Postanowił skorzystać z okazji.
- To jeszcze nic. Musisz zobaczyć moje mieszkanie. Cassie zatrzymała
się w pół kroku.
- Czemu nie? Ciekawa jestem, jak mieszkasz.
Charlie nie posiadał się ze zdumienia. Czy ona powiedziała to napraw-
dę, czy usłyszał te słowa we własnej wyobraźni?
- Zdajesz sobie sprawę? Po raz pierwszy jesteśmy sami. Tylko ty i ja.
Cassie otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej dwie butelki piwa.
- Tak. Wiem - powiedziała cicho. Wyjęła z szuflady otwieracz i zdjęła
kapsle. Charlie spojrzał na nią uważnie.
- Czy ja cię denerwuję?
Cassie odwróciła głowę w jego stronę.
- Nie.
- Pewnie czasami najchętniej dałabyś mi takiego kopa, że skonałbym z
głodu w powietrzu?
Roześmiała się. Charlie objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Pochy-
lił głowę i zanurzył usta w jej włosach. Czuł ich miodowy zapach, za-
pach łąki rozgrzanej słońcem letniego popołudnia.
- Tym razem Fran nie przyjdzie ci na pomoc - szepnął jej do ucha.
- Może wcale nie chcę pomocy?
Obróciła się w jego ramionach i stanęli teraz twarzą w twarz. Tylko na
to czekał. Przywarł ustami do jej ust. Cassie poczuła, że traci nad sobą
panowanie. Znalazła się całkowicie we władzy jakiejś nieznanej siły. Po
raz pierwszy w życiu zlekceważyła głos rozsądku i poddała się czemuś,
co wprawiało ją w popłoch i czego zarazem wyczekiwała z takim utę-
sknieniem.
Charlie całował teraz delikatnie jej usta i przeczesywał palcami włosy.
Poczuła, że uginają się pod nią kolana. Pragnęła go bardziej, niż mogła
przypuszczać. Rozchyliła wargi i pozwoliła, by językiem wdarł się w
jej usta. Całowali się jak szaleni; od czasu do czasu wyrywał jej się tyl-
ko cichy jęk.
To Charlie zakończył ten długi seans: odrzucając głowę, zajrzał jej
oczy.
- Warto było czekać - powiedział zadyszanym głosem.
Nie miała doświadczenia w miłosnej grze, ale instynktownie wiedzia-
ła, że nie kłamie.
Nie mogła powiedzieć, że go kocha. Nie wierzyła w miłość od pierw-
szego wejrzenia. Miłość była dla niej jak owoc, który dojrzewa, musi
znaleźć swój czas. Wiedziała też, że byłoby z jej strony naiwnością są-
dzić, że to, co on czuje do niej, to miłość. Ale coś jej podpowiadało, że
ma przed sobą mężczyznę, którego mogłaby pokochać. Na samą myśl o
tym uśmiechnęła się.
On również był zmieszany: raz jeszcze go zaskoczyła. Całowała się z
nim z zapamiętaniem, o jakie by jej nigdy nie posądził. Miał ogromną
ochotę pójść z nią do łóżka i robić to wszystko, co robił zwykle z tak
wieloma kobietami, a zarazem nie potrafił myśleć o niej inaczej jak z
tkliwą czułością. Nie kochał jej, ale czuł, że mógłby ją pokochać. 1 ta
myśl trochę go trwożyła.
Nie tego przecież chciał. Nie chciał zmian i niepotrzebnych komplika-
cji. Żył trzydzieści sześć lat jak wolny ptak i nie zamierzał wchodzić do
klatki. Miłość oznacza cierpienie - taką wiedzę wyniósł z domu rodzin-
nego, z książek, z obserwacji życia znajomych. Nie, nie warto kochać.
Romans z Cassie może go wpędzić w tarapaty.
Zdjął dłonie z ramion Cassie i odsunął się na bezpieczną odległość.
Wbił ręce w kieszenie dżinsów. Spojrzał w bok, jakby czegoś szukał.
- Chyba muszę już iść - powiedział z niewyraźnym
uśmiechem.
Nie patrzył na nią, ale czuł, że wprawił ją w zdziwienie i zakłopotanie.
- Jeszcze przecież całkiem wcześnie...
- Nie chciałem o tym mówić, ale jakoś marnie się dzisiaj czuję - skła-
mał. - Wczoraj zarwałem noc, pewnie dlatego.
Ruszył do drzwi. Kłamał, ale w tej samej chwili poczuł się rzeczywi-
ście źle. Nagle zdał sobie sprawę, że robi mu się słabo i że zaczyna się
pocić. Klaustrofobia, przypadłość, na którą cierpiał i która już zdawała
się prawie zaleczona, odezwała się znowu. Charlie zdenerwował się.
Chciał jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz.
Z zatroskaną miną, bo rzeczywiście wyglądał kiepsko, podała mu
kurtkę.
- Nic lepiej?
- To przejdzie - machnął ręką w drzwiach. I rzeczywiście przeszło, gdy
tylko znalazł się na ulicy.
Przez następne dni starał się naprawić gafę. Zachodził do niej do po-
koju, żartował, prawił komplementy jak kiedyś. Ale w tym wszystkim
był jakiś dystans, co wyczuwała. Traktował ją jak dobry kolega, przyja-
ciel nawet, ba! - starszy brat. W tym, co mówił i co robił, nie było już
tego podtekstu, który sprawiał, że czuła się uwodzona i zdobywana. A
może to wszystko tylko jej się zdawało? Może było tworem jej imagi-
nacji, życzeń i nadziei? W każdym razie od tamtego wieczoru -był inny.
Miły, ale inny.
W pierwszej chwili jego dziwne zachowanie zaskoczyło ją i nie potra-
fiła go sobie wytłumaczyć. Odtwarzała w myślach tę scenę dziesiątki
razy i zadawała sobie pytanie, czy nie zrobiła niechcący czegoś, co mo-
gło go obrazić czy zrazić do niej. Żaden powód nie przychodził jej do
głowy.
- Co się dzieje, Charlie? -. spytała go któregoś dnia, gdy z wymuszoną
wesołością opowiadał jej najnowszy dowcip.
- Jak to: co się dzieje? - wzruszył ramionami. - Dlaczego by się coś
miało dziać? Czemu znowu masz taką zmartwioną minę? - Charlie
przeszedł do ataku. - Uważaj, bo ci się porobią zmarszczki!
Nie miała ochoty na takie zabawy.
- Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. Może dziś wieczo-
rem?
Przez chwilę jakby się wahał.
- Czemu nie? Wybieramy się dziś w kilka osób do baru. Może pój-
dziesz z nami. Chodź, będzie fajnie!
Cassie pokręciła przecząco głową. Nie o to jej chodziło. Z wolna nara-
stały w niej rozgoryczenie i gniew. Starała się unikać Fran, bo wiedzia-
ła, że rozmowa w nieunikniony sposób zejdzie na Charliego. Już słysza-
ła jej triumfalne „A nie mówiłam?". Była wystarczająco inteligentna, by
domyślić się, że przyczyny muszą być głębsze, niż mogłoby się zdawać.
To, co zaszło między nimi, nie było przypadkowe i powinno znaleźć
prawdziwe wytłumaczenie. Długo biedziła się nad nim i nic jej nie
przychodziło do głowy. On jest tchórzem. - pomyślała sobie wreszcie
któregoś dnia. Tak, Charlie Whitman to po prostu tchórz!
Poradzi sobie i bez niego. Postanowiła więc unikać Charliego i nawet
umówiła się parokrotnie z Jeffem. Ale nie mogła nie przyznać sama
przed sobą, że jednak coś Charliemu zawdzięcza. Dzięki niemu dowie-
działa się czegoś o sobie. Miedzy innymi tego, że nigdy nie pokocha
Jeffa.
Charlie tymczasem chodził przygaszony i bez humoru. Powtarzał
sobie kilka razy dziennie, jaki powinien być szczęśliwy, że wykaraskał
się z trudnej sytuacji i znowu może prowadzić swój niczym nie skrę-
powany tryb życia. Rozumiał to doskonale, ale wcale nie czuł się przez
to szczęśliwszy. Starał się zagłuszyć w sobie smutek, rzucając się w wir
życia towarzyskiego, ale kończyło się to nieodmiennie zmęczeniem i
irytacją. Napatoczyła się wprawdzie pewna rudowłosa dziewczyna o
ciele, którego mogłaby jej pozazdrościć Miss Ameryki - cóż, miała za
to ptasi móżdżek. Mogłaby zagrać w „Parku jurajskim", pomyślał Cha-
lie. Blondynka o niebieskim spojrzeniu ciągle nawiedzała jego myśli.
Próbował uciec w pracę, a nawet we własne pisanie. Zawsze prowa-
dził dziennik - robił to od dziecka. Słowa przynosiły ukojenie, pozwoli-
ły przenosić się w inną rzeczywistość, rzeczywistość, nad którą całko-
wicie panował. Któregoś dnia, jakby dla żartu, zaczął pisać powieść.
Tytuł nasunął mu się sam: „W labiryncie uczuć". Choć w pracy używał
komputera, w domu pisał na swojej wysłużonej maszynie do pisania.
Pewnego dnia utknął na jakimś zdaniu i wtedy nagie przyszło olśnie-
nie: tęskni za nią. Tęskni za Cassie Armstrong.
Chce, żeby znowu stała się częścią jego życia. Ba, ale jak? To takie
proste, a zarazem tak skomplikowane! Musi nakłonić ją, aby jeszcze raz
dała mu szansę.
W praktyce okazało się to jeszcze trudniejsze, niż przypuszczał. Cassie
unikała go jak ognia. Wreszcie, któregoś wieczoru nadarzyła się okazja.
Stał za filarem w holu, na dole, gdy właśnie nadeszła. Była sama. Char-
lie postanowił spróbować.
Już miał do niej podejść, gdy z kąta wyszedł jej na spotkanie jakiś męż-
czyzna.
Ożywiany i uśmiechnięty, miał gładko zaczesane włosy, okulary na
nosie i wyglądał jak wielce szanowany członek społeczeństwa. Choler-
ny profesorek! Więc jednak nic z tego. Charlie poczuł ukłucie w sercu,
gdy zobaczył, jak uśmiechnięci witają się i odchodzą. Jak Barbie i Ken,
pomyślał z nienawiścią. A więc dobrze, niech uwiją sobie gniazdko.
Może właśnie tego jej potrzeba. Odczekał dłuższą chwilę i sam ruszył
do wyjścia.
ROZDZIAŁ 6
Kiedy Vince zażądał spotkania ze wszystkimi pracownikami agencji,
którzy brali udział w przygotowaniu kampanii reklamowej zabawek
Majik Toys, Cassie poczuła niepokój. Zwłaszcza że Vince z właściwą
sobie bezceremonialnością długo zwlekał z ujawnieniem daty spotka-
nia. Znając charakter Vince'a i jego metody, spodziewała się najgorsze-
go. Wprawdzie wyniki mieli dobre, ale nie wiadomo, co ten stary ma-
fioso trzyma z zanadrzu. Kiedy stanęła przed salą konferencyjną, po-
czuła przykry ucisk w żołądku. Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy zorien-
towała się, że ma tam wejść w razem z Charliem. Nieszczęścia chodzą
parami, pomyślała.
Od owego spotkania w zimowy wieczór minął właśnie miesiąc. Przez
cały ten czas właściwie nie rozmawiali ze sobą poważnie. Przyzwycza-
iła się do tego i dzisiaj już nie miała ochoty na taką rozmowę. Kiedy
ujrzała go na korytarzu, próbowała go wyminąć i odejść na bok pod
pretekstem, że chce nalać sobie kawy z automatu, ale Charlie zastąpił
jej drogę.
- Co słychać, Cassie?
- W porządku - skłamała, uciekając spojrzeniem. Sama postanowiła o
nic go nie pytać, Co ja to w końcu obchodzi?
On sam akurat był zadowolony z takiego obrotu sprawy: u niego nic
nie było w porządku.
- Zdaje się, że powinniśmy już wchodzić - powiedziała, wskazując
głową drzwi.
Ale nie usunął się z przejścia. Rozejrzał się szybko wokół i upewniw-
szy się, że nikogo nie ma, pochylił się do jej ucha.
- Chciałbym z tobą porozmawiać.
Nie teraz, Charlie. Błagam, nie teraz! - pomyślała. Była i tak dosta-
tecznie zdenerwowana. Udała, że nie zrozumiała, o co mu chodzi i spoj-
rzała na niego pustym wzrokiem.
- Oczywiście. Zostaw mi wiadomość w gabinecie. Umówimy się któ-
regoś dnia, bo ostatnio jestem zajęta – odparła beznamiętnym tonem.
Spróbowała go wyminąć, ale schwycił ją za ramię. Jego dotyk sprawił,
że zadrżała.
Charlie poczuł jej drżenie, i postanowił kuć żelazo póki gorące.
- Musimy porozmawiać - szepnął z naciskiem. - Proszę!
To jego „proszę" niemal ją rozbroiło, ale za wszelką cenę chciała trzy-
mać fason.
- Dobrze. Powiedziałam już, zostaw mi wiadomość.
- Tu nie chodzi o sprawy zawodowe.
- Nie? - Spojrzała z przesadnym zdziwieniem. - A niby o czym mieliby-
śmy mówić?
- O tym, co się stało.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spotkały się ich spojrzenia.
- A co się stało, Charlie? Przecież nic się nie stało. Przepraszam, muszę
tam wejść, czekają na mnie.
Tym razem nie próbował jej zatrzymać. Powiedziała to tak zdecydo-
wanym tonem, że skapitulował. Przez chwilę postał pod drzwiami, a
potem wszedł do środka. Jakiś masochistyczny impuls podpowiedział
mu, by usiąść przy stole tuż obok niej. Cassie spojrzała zniecierpliwio-
na i lekko odsunęła swoje krzesło.
Szmer rozmów ucichł, gdy z impetem równym wkroczeniu dywizji
pancernej wtargnął na salę nieco spóźniony Vince. Spotkanie rozpoczę-
ło się od wybuchu niezadowolenia i złości prezesa Majik Toys. - Zwal-
niam was! - oświadczył na wstępie. - Rezygnujęz usług waszej agencji
od zaraz!
To był jego straszak, a ich zmora. Groźba wymówienia współpracy
zawsze wisiała nam nimi niczym miecz Damoklesa. Vince robił od cza-
su do czasu aluzje do możliwości zerwania kontraktu, nigdy jednak nie
wypowiedział tego wprost.
Milczeli zaskoczeni. Większość zgromadzonych spojrzała bezradnie w
stronę Cassie. To ona odpowiadała za kontakty z kontrahentami. Cassie
poczuła się tak, jakby na jej ramiona spadł stupudowy ciężar. Była nie
mniej zaskoczona tym, co usłyszała, niż inni. Wiedziała, że powinna
coś powiedzieć i próbowała zebrać myśli.
- Jak to? Przecież mamy podpisaną umowę! - wykrzyknęła. Nie było to
dobre zagranie. Vince popatrzył na nią ciężkim wzrokiem.
- No to zrywam ją. Moi prawnicy to załatwią - prychnął.
Cassie postanowiła odwołać się do jego zmysłu praktycznego. Znając
Vince'a i wiedząc, że w interesach nigdy nie kierował się emocjami,
uznała, że najlepszy będzie argument finansowy.
- Ale straci pan pieniądze. Akcja promocyjna zostanie przerwana, a to
znaczy, że i nasza agencja poniesie straty, którymi będziemy musieli
pana obciążyć. Proponuję, żeby nie działał pan pochopnie. Na pewno
uda nam się znaleźć rozwiązanie.
Ku zdziwieniu Cassie ten sposób rozumowania tym razem jednak do
niego zupełnie nie trafił.
- No to najwyżej stracę. Powiedziałem: mam tego dosyć.
- Ale co się stało? - Cassie nic nie rozumiała. Zdawała sobie sprawę, że
niezależnie od tego, czy Bertolli ma rację czy nie, jeśli umowa zostanie
zerwana, firma poniesie straty. - Proszę powiedzieć, w czym rzecz, na
pewno coś wymyślimy. W końcu pracujemy razem od ładnych paru lat,
to chyba coś znaczy.
Vince Bertolli nie reagował na podobne zapewnienia i apele. Gdyby
tak robił, nie znalazłby się na miejscu, które teraz zajmował.
- Powiedziałem: koniec.
- Ale to przecież bez sensu - nie poddawała się Cassie.
Vince skrzywił się tylko i zamachał rękami. Wszyscy zebrani spoglą-
dali po sobie skonsternowani. Sama Cassie zdawała się zupełnie zbita z
tropu.
Charlie siedział do tej pory bez słowa. Teraz jednak uznał, że najwyż-
szy czas wkroczyć do akcji. Wiedział, że z Vince'em perswazją niczego
nie osiągnie.
- Myślę, że on ma rację! - powiedział mocnym głosem,rozglądając się
po zebranych.
Wszyscy, nie wyłączając Vince'a, obrócili się w jego stronę ze zdzi-
wieniem.
- Powiem nawet więcej wszyscy jak tu jesteśmy zasługujemy na to,
żeby nas zwolnić.
- Co ty wygadujesz? - usłyszał z boku cichy szept Cassie.
Siedzieli osłupiali, jedynie Vince patrzył na niego z zainteresowaniem.
- Cassie i ja dyskutowaliśmy dwa dni temu ten projekt. Wiecie, do
czego doszliśmy?
Cassie popatrzyła na niego z przerażeniem. O czym on mówi?
- Brak synchronizacji - zawiesił głos i pokiwał głową.
- Ten projekt cierpi na brak synchronizacji. Poszczególne jego elementy
funkcjonują osobno. To wszystko nie trzyma się kupy. Prawda, Cassie?
Cassie ukradkiem spojrzała na Vince'a. Z zadowoleniem kiwał głową.
Co za chytry lis! - pomyślała. Dopiero teraz pojęła, do czego zmierza
Charlie.
- Fakt - potwierdziła. - Może niezupełnie tak to określiliśmy, ale za-
sadniczo doszliśmy do takiego właśnie wniosku. Charlie obrócił się
teraz do Vince'a.
- Wydaje mi się, że pan ma podobne zdanie.
Bertolli skinął głową.
- Tak. Cieszę się, że rozumiecie, o co tu chodzi. Wiecie, że jestem w
gorącej wodzie kąpany, więc jeśli powiadam, że zwalniam was, to nie
bierzcie tego od razu tak dosłownie. Ale dziwiłem się, że grono fa-
chowców może się czasem tak pogubić! Zupełnie jak dzieci. - Pokręcił
głową. - Trzeba więc ten projekt... jakby tu powiedzieć... - urwał, spo-
glądając na Charliego.
- .. .zsynchronizować - podpowiedział mu.
- O właśnie! Zsynchronizować - przytaknął Bertolli.
Wiedział, że nie opłaca mu się zrywać umowy. Ale mógł
pogrymasić i wyjść z twarzą z tego starcia, ucierając przy tym nosa tym
mądralom. Był zadowolony i usatysfakcjonowany. Postraszył ich, a
teraz niech zabierają się do pracy.
- Właśnie pracujemy nad nową strategią - włączyła się Cassie. - Można
ją nazwać strategią parasola. Wszystkie po szczególne elementy będą
miały punkty styczne i zarazem cała kampania będzie miała odniesienie
do wszystkich reklamowanych produktów. Już za miesiąc będziemy
mieli projekt gotowy, za trzy miesiące zobaczy pan efekty.
Vince rozparł się w fotelu.
- Dopiero za miesiąc?
- Dwa tygodnie - poprawił Charlie.
- Tydzień - pokręcił głową Bertolli. - Od dziś za tydzień.
Wszyscy spojrzeli po sobie. Vince Bertolli złożył im propozycję nie do
odrzucenia.
- Tylko tydzień! - Cassie nerwowo potarła czoło, gdy opuścili już gabi-
net Vince'a i zaczęli omawiać spotkanie Miała wrażenie, że odnieśli
iluzoryczne zwycięstwo. W tak krótkim czasie nie sposób stworzyć
projektu nowej kampanii reklamowej i dopracować go w szczegółach.
- Wyjedziemy z miasta, zamkniemy się gdzieś na sześć i sześć nocy i
nie będziemy robić nic innego - powiedział Charlie. - Nie martwcie się,
zdążymy. - Rozejrzał się po zebranych.
Po powrocie do agencji poczuli się pewniej, mimo to mieli nietęgie
miny. Zbyt długo pracowali w tym zawodzie, by nie wiedzieć, że za-
miar graniczył z niemożliwością. Z drugiej strony mieli pełną świado-
mość: wóz albo przewóz. Ale jak tu nagle wycofać się kompletnie z
życia na tydzień? Nie wszyscy są w tak komfortowej sytuacji jak Char-
lie. Mają narzeczone żony, rodziny, dzieci...
Cassie również daleka była od entuzjazmu. Oprócz podejrzenia, że to
się nie uda, perspektywa spędzenia tygodni z Charliem wcale nie wy-
dawała się pociągająca. Już prawi zdołała odzyskać spokój...
Jedyną zadowoloną osobą w tym towarzystwie wydawał się Charlie
Whitman.
Jeszcze tego wieczoru cała grupka spotkała się w ustronnym hotelu,
oddalonym o godzinę jazdy od Nowego Jorku. Rozlokowali się po-
spiesznie i po kolacji zasiedli do pracy. Charlie starał się trzymać blisko
Cassie. Była chłodna i oficjalna, ale przynajmniej mógł z nią rozma-
wiać. Już sam ten fakt wprawiał go w lepszy humor. Nie mógł się do-
czekać, kiedy skończą dzisiejszą sesję i zostanie im trochę czasu na
filiżankę herbaty.
- Coś jednak dzisiaj zrobiliśmy - powiedział Charlie, gdy zaczęli się
rozchodzić. - Co byście powiedzieli na małego drinka czy herbatę przed
snem?
- Muszę zadzwonić do domu - mruknął Tom. Jego żona miała rodzić
niebawem.
Joe również rzucił się w stronę windy.
- A ja do Fran!
Tym lepiej, pomyślał Charlie.
- A ty, Cassie?
Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
- Dzięki, ale jestem zmęczona.
Ruszyła spiesznie w ślad za Joe i Tomem.
- Odrobina piwa przed snem nie zawadzi - powiedział Scott.
- Akurat! - Charlie zrobił surową minę. - Jesteś za młody na piwo -
krzyknął i popędził w stronę windy, zostawiając zdumionego chłopaka.
Zdążył, zanim drzwi się zamknęły.
Cassie patrzyła w ścianę za nim, jakby był powietrzem.
- Zdawało mi się, że wybierałeś się na drinka. - Joe spojrzał na niego,
nic nie rozumiejąc.
- Odechciało mi się - warknął Charlie. Miał nadzieję, że Joe zostawi go
w spokoju, ale kiedy winda zatrzymała się na drugim piętrze, przyjaciel
spojrzał nań wyczekująco.
- To już nasze piętro-powiedział.
- Wiem o tym, Joe. Chcę zwiedzić hotel. Wygląda mi na całkiem stary.
Chyba zbudowali go z pięćdziesiąt lat temu.
Do Joe wreszcie dotarło, o co mu chodzi.
- Rozumiem! - Skinął głową i łypnął okiem na Cassie.
Co za kretyn! - pomyślał Charlie. Bał się na nią spojrzeć.
Joe puścił drzwi i winda znowu ruszyła. Cassie stała w milczeniu.
- Mogę z tobą podjechać?
Wcale nie miała ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna.
- To hotelowa winda w wolnym kraju. - Wzruszyła ramionami.
- Jesteś zadowolona z dzisiejszej sesji?
- Tak sobie.
Charlie pomyślał, że musi zaryzykować. Nie ma sensu owijać w ba-
wełnę; za chwilę będzie jej piętro i pozostanie mu tylko się pożegnać.
- Posłuchaj, Cassie. Przykro mi, że coś się między nami popsuło.
Wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale po prostu się przestraszyłem. Nie
gniewaj się, proszę. A więc jednak! - pomyślała Cassie.
Charlie zajrzał jej w twarz, starając się wyczytać z niej reakcję na swo-
je słowa, ale pozostawała nieporuszona. Wyglądała dziś szczególnie
atrakcyjnie i Charlie na myśl, że być może ominęła go okazja, poczuł
niemal fizyczny ból. Jeśli przez swoją głupotę straci Cassie na zawsze,
nigdy sobie tego nie daruje.
Nie zdawał sobie sprawy, ile ją kosztuje ten kamienny spokój. Cassie
miała wielką ochotę zawołać: „Było, minęło, Charlie, wcale się nie
gniewam i dalej cię bardzo lubię" albo coś w tym rodzaju. Zamiast tego
powiedziało jej się coś zupełnie innego.
- Tak to już jest: wszystko, co dobre, nie trwa długo,
prawda? Musimy się z tym jakoś pogodzić, jesteśmy w końcu
dorośli.
Kiedy winda zatrzymała się na jej piętrze, wyskoczyła z niej jak z pro-
cy. Ale Charlie był człowiekiem upartym. Niewiele myśląc, ruszył w
ślad za nią. Oboje zatrzymali się, gdy stanęła przed drzwiami pokoju.
- W porządku, Charlie, nie gniewam się, ale teraz daj mi spokój - po-
wiedziała i zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu klucza.
Ku swemu zdumieniu czuł w głowie kompletną pustkę. Po raz pierw-
szy w życiu nie wiedział, co powiedzieć.
- Cassie, mnie chodzi tylko o to, żebyś była szczęśliwa - wykrztusił. -
Jeżeli będziesz szczęśliwa z tym profesorem, to... - Dalsze słowa nie
przeszły mu przez gardło.
Mówi o Jeffie, ale myśli o sobie, przemknęło jej przez głowę. Chce się
wycofać, ale tak, żeby nie było jej przykro. Cóż, niech i tak będzie.
Tylko lepiej dla nich obojga.
- Nie martw się o mnie, Charlie. Jest mi dobrze. Dlaczego nie miała-
bym być szczęśliwa?
To stawało się nie do wytrzymania. Nie była w stanie spojrzeć mu pro-
sto w oczy; bała się, że wyczytałby z nich, że kłamie. Wsunęła klucz w
otwór zamku.
Charlie nie potrafił powstrzymać westchnienia zawodu. Zrezygnowa-
ny pokiwał głową. Czego w końcu oczekiwał? Że rzuci mu się ze szlo-
chem w ramiona? Dalsza rozmowa stawała się bezprzedmiotowa. Zna-
lazła sobie kogoś, z kim było jej dobrze. Sama przed chwilą przyznała.
To koniec. Mówi się trudno.
- Cieszę się, że jesteś szczęśliwa... Czy moglibyśmy zostać przynajm-
niej przyjaciółmi?
Wolała, żeby powiedział wszystko, tylko nie to. Jego słowa raniły ją
niczym ostry nóż.
- Czemu nie - powiedziała z wysiłkiem. Czuła, że zaraz
się rozpłacze. - Przepraszam, ale mam ważny telefon - po
wiedziała, pchając drzwi.
Mieli wyjaśnić sobie, co się wydarzyło między nimi, a tymczasem
rozmowa tylko pogorszyła sytuację. Oboje stracili po niej nadzieję. Te-
raz wspólne spotkania stawały się nieznośną torturą. I Charlie, i Cassie
pracowali bez przekonania, snuli się osowiali z kąta w kąt i liczyli dni
do powrotu. W końcu pobytu również koledzy mieli ich dość. Nie mo-
gli pojąć przemiany, jaka się w nich dokonała. Zazwyczaj tryskający
energią i optymizmem Charlie zmienił się w kogoś zgryźliwego i apa-
tycznego, a promieniejąca spokojem Cassie w zdeklarowaną pesymist-
kę.
Piątego dnia wieczorem Charlie, leżąc na łóżku, gapił się bezmyślnie
w sufit swego pokoju. Joe, jego współlokator, westchnął tylko głośno.
- Zerwali ze sobą - powiedział.
Słowa Joe zdawały się nie docierać do przyjaciela.
- Powiadam, że zerwali ze sobą - powtórzył głośniej.
- Kto? - Charlie spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
- Cassie i Jeff.
Charlie uniósł się na łokciu.
- Kiedy?
Joe wzruszył ramionami.
- Ze dwa tygodnie temu. Charlie już siedział na łóżku.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Fran zabroniła - oznajmił Joe.
Charlie skoczył na równe nogi, rzucił się do krzesła, na którym leżały
jego dżinsy. Chwilę później miał je już na sobie. Może więc nie powie-
działa mu prawdy? Wcale nie sprawiała wrażenia osoby zadowolonej z
siebie i z życia... Włożył buty i skoczył do drzwi.
- A ty dokąd?
- Muszę zajrzeć do Cassie.
- Przecież już prawie północ.
- To co z tego? - Po raz pierwszy od kilku dni się uśmiechnął.
Kiedy usłyszała pukanie, ostatnią osobą której się spodziewała, był
Charlie Whitman. A jednak to on stał przed drzwiami! Widziała go
przez wizjer.
- Charlie? Czy wiesz, która godzina? - spytała przez zamknięte drzwi.
- Wiem. Za pięć dwunasta. Otwórz, musimy porozmawiać.
- Już rozmawialiśmy. Daj mi spokój.
- Wpuść mnie. Proszę cię, to ważne- powiedział głośniej, stukając po-
nownie.
- Przestań. Obudzisz wszystkich dookoła.
- Być może. Ale nie odejdę stąd, dopóki nie porozmawiamy.
Cassie stała przez chwilę niezdecydowana.
- Poczekaj chwilę.
Miała na sobie jedynie cienką nocną koszulę. Weszła do łazienki i
zdjęła z wieszaka równie skąpy kąpielowy szlafroczek. Narzuciła go na
ramiona. Podeszła do drzwi i przekręciła zasuwkę. Nie otworzyła ich
jednak, jedynie lekko uchyliła, zakładając przedtem łańcuch.
- Co się takiego stało, że budzisz mnie w środku nocy?
Prawdę mówiąc, wcale nie spała. Leżała na łóżku i liczyła
kasetony na suficie. To było ostatnio jej stałe zajęcie: spała bardzo
kiepsko.
- Otwórz, proszę. - Charlie usiłował zajrzeć przez szparę do środka.
- Najpierw powiedz, czego właściwie chcesz. Nerwowym ruchem prze-
czesał włosy palcami.
- To sprawa osobista.
Cassie patrzyła na niego nieprzyjaźnie.
- Chyba nie będziemy tak stali i rozmawiali przez wpółotwarte drzwi?
Czy nie możesz wysłuchać, co mam ci do powiedzenia?
Ona jednak nie ustępowała. Zastawiła drzwi sobą, gotowa je w każdej
chwili zatrzasnąć.
Charlie spojrzał na nią z desperacją.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że z nim zerwałaś?
Pytanie było jak piorun z jasnego nieba. Skąd on o tym
wie? I jakim prawem pyta o takie rzeczy?
- I z tego powodu zrywasz mnie z łóżka? - spytała, czując, że się ru-
mieni.
Charlie dostrzegł jej zdenerwowanie. A więc jednak! Musi wykorzystać
okazję i wytrącić ją z tego udanego spokoju.- Ale dlaczego?
Cassie przygryzła wargi. Jego bezceremonialność, którą zazwyczaj
skrycie podziwiała, teraz wyprowadzała ją z równowagi.
- Nie twoja sprawa. Nie zamierzam o tym w ten sposób rozmawiać.
- Więc wpuść mnie!
- Wykluczone - powiedziała, próbując zatrzasnąć drzwi.
Za późno. Charlie już wstawił nogę.
- Auu! - syknął z bólu. Miał na sobie lekkie mokasyny, i drzwi przycię-
ły mu stopę.
- Należało ci się! - Naparła znowu na drzwi z całej siły. - Mam nadzie-
ję, że złamana.
Nie dawał jednak za wygraną. Trzymał drzwi i nie pozwalał ich za-
mknąć.
- Powiedziałem: bez rozmowy nie odejdę. Lepiej otwórz!
Wiedziała, że sobie z nim nie poradzi. Odgłosy szarpaniny
na pewno zaraz przywołają niepożądanych świadków. Przytrzymała
ramieniem drzwi, zwolniła łańcuch, a potem puścił drzwi, odsuwając
się na bok. Charlie wpadł do środka, z trudem łapiąc równowagę. Cas-
sie spokojnie zamknęła drzwi.
- No i co dalej? - Spojrzała na niego zimnym wzrokiem.
Skrzyżowała ramiona i stała wyczekująco.
Charlie jednak był zupełnie zbity z tropu. Widok jej nagich nóg, świa-
domość, że ma ją przed sobą prawie rozebraną, odebrały mu na moment
mowę. Patrzył na nią i czuł, jak wzbiera w nim pożądanie.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że z nim zerwałaś? - powtórzył raz
jeszcze.
- Nie twój cholerny interes - warknęła.
Postąpił nagle krok do przodu i schwycił ją za ramię.
- Właśnie że mój.
Wyrwała rękę i cofnęła się pół kroku.
- Pytasz dlaczego? A co za różnica dlaczego? Ty przecież
nie chciałeś się w nic angażować. Nie chciałeś - więc proszę
bardzo. Po co tu stoisz? Idź stąd.
Zdenerwowana wskazała ręką drzwi. Charlie jednak nie ruszył się z
miejsca.
-Tym razem nie wyjdę. Daj mi jeszcze raz szansę. O to właśnie chcia-
łem cię prosić, ale źle zrozumiałem to, co mi powiedziałaś. Myślałem,
że związałaś się z tym swoim profesorem.
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Czy chce powiedzieć, że mu
na niej zależy? Gniew ustąpił miejsca niepewności.
- Ale skąd się dowiedziałeś?
- Nie mogę zdradzać źródła swoich informacji. - Rozłożył ręce.
- Joe! Mały Joe z długim jęzorem. - Pokiwała głową domyślnie.
- Joe jest moim przyjacielem. Widział, jak męczę się bez ciebie i... -
wziął głęboki oddech - i jak ty się męczysz beze mnie.
Tego już było za wiele.
- Wcale się nie męczę bez ciebie. Nie zamierzam się z tobą zadawać,
nawet gdybyś jakimś cudem został jedynym mężczyzną na całej Ziemi.
Nie dbam o to w ogóle!
- To czemu się tak wściekasz?
- Wcale się nie wściekam. - Spojrzała na niego, siląc się na obojętność.
- Powiedziałam: nie dbam o to.
Charlie zaśmiał się cicho.
- Akurat. Oboje wiemy, że to nieprawda. Ani ty nie jesteś mi obojętna,
ani ja tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, Cassie. Wiem, że jesteś na
mnie wściekła, i dlatego tak mówisz. Rozumiem to. Powiem więcej:
zasłużyłem sobie na to. Jeżeli chcesz, możesz mnie walnąć. Bardzo
proszę! - Nadstawił policzek.
- Chyba zwariowałeś.
- Ależ proszę, ulżyj sobie.
Cassie posłała mu najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie tylko
było ją stać.
- Wiesz, kto ty jesteś? Jesteś tchórz i w dodatku głupek.
- Święta prawda. - Skinął głową. - Więc wal!
Jego potulne przytakiwanie jedynie wzmagało irytację Cassie. Odnosi-
ła wrażenie, że w ten sposób lekceważy ją, zmierza do tego, by jak naj-
szybciej zakończyć rozmowę, którą nie ona przecież zaczęła. Jej dłoń
zacisnęła się w pięść.
- Naprawdę mam czasem ochotę cię uderzyć.
- Nie krępuj się - uśmiechnął się.
Ma ją za idiotkę! Uderzyła z całej siły. Trafiła go w policzek, tuż pod
okiem. Charlie zachwiał się i runął do tyłu. Na szczęście miał ścianę tuż
za sobą.
Spojrzała na niego z przerażeniem. Była tak zażenowana, że nawet nie
czuła bólu stłuczonych kłykciów. Jak mogła tak się zachować?
- O Boże, Charlie, przepraszam! Zdaje się, że podbiłam ci oko!
Charlie pomacał stłuczony i zaczerwieniony policzek.
- Niewykluczone. Jak to wygląda? - spytał, wystawiając go znowu w jej
stronę.
- Lepiej nie mówić! - westchnęła. - Chodź, zrobię ci okład z lodu.
Charlie machnął jedynie ręką.
Cassie bezradnie usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach.
- Co ja mam z tobą zrobić, Charlie - jęknęła.
- Dać mi jeszcze raz szansę. Tylko tyle - odparł, przysiadając przy niej.
Opuściła dłonie i złożyła je na kolanach.
- Naprawdę chcesz tego? - szepnęła.
- Zostań moją dziewczyną, proszę - powiedział, dobitnie akcentując
każde słowo, jakby pragnął przydać im ważności.
- Problem tylko w tym, że proponujesz to wszystkim swoim dziew-
czynom...-westchnęła.
- Nie Tylko tym, które mnie biją- uśmiechnął się, krzywiąc się z bólu.
- Przepraszam, ale nie mogę się śmiać, więc, proszę, nie żartuj sobie i
nie rozśmieszaj mnie.
Sytuacja była jednak tak komiczna, że Cassie wybuchnęła . śmiechem.
Charlie siedział obok, trzymając się za policzek
i również się śmiał.
Nagłe pukanie w ścianę sprawiło, że zamilkli jak na komendę. Spoj-
rzeli po sobie. Charlie delikatnie pogłaskał ją po
dłoni.
- Więc jak będzie? Zaryzykujesz?
Cassie zagryzła wargi i nerwowo pocierała kolana, To wszystko kosz-
towało ją już tak wiele...
- Nie boisz się, że się zamęczymy? - Spojrzała na niego niepewnie.
- Być może - zgodził się. Znowu westchnęła.
- Nie wiem, czy pasujemy do siebie.
- Trzeba to sprawdzić.
- Cóż, raz kozie śmierć, prawda?
Zmrużył oczy i skinął głową. Potem znowu pogłaskał ją po
ręku i wstał.
- Gdzie się znowu wybierasz?- Cassie spojrzała zdziwiona.
- Uciekam.
Stał teraz nad nią z podbitym okiem, lekko przestępując z nogi na no-
gę. Można by pomyśleć, że powrócił z jakiejś bijatyki. Naprawdę wy-
glądał dość zabawnie. Cassie powstrzymała jednak uśmiech.
- Nawet mnie nie pocałujesz?
Spojrzał na nią z udanym przerażeniem.
- Nie ma mowy. Każdy kontakt z tobą to poważne niebezpieczeństwo.
Najpierw wykupię odpowiednią polisę.
Ruszył do drzwi. Już z ręką na klamce odwrócił się.
- Ale zobaczysz, jutro będę już w lepszej formie. Nie pójdzie ci tak
łatwo jak dzisiaj.
Cassie skinęła głową, uśmiechając się.
ROZDZIAŁ 7
Rano obudziło ją energiczne stukanie. Podbiegła do drzwi. Nie musia-
ła patrzeć przez wizjer; wiedziała, kto za nimi stoi. Otworzyła z uśmie-
chem. Można powiedzieć, że nawet otworzyła je ze zdumiewająco ra-
dosnym uśmiechem, zważywszy na to, jak niewiele spała tej nocy.
- Kogo ja widzę? Toż to Charlie Whitman we własnej osobie!
Wszedł do środka, zamykając pieczołowicie za sobą drzwi, a potem
wziął ją w ramiona. W półmroku przedpokoju wydało jej się, że wyglą-
da niezwykle przystojnie.
- Muszę cię ostrzec: będę chciał nadrobić stracony czas
- powiedział, całując ją w policzek.
Już miała się roześmiać, ale gdy w nieco lepszym świetle zobaczyła
twarz Charliego, zrobiła przerażoną minę.
- Boże, twoje oko!
Charlie uniósł brwi, zdziwiony jej reakcją.
- Mówisz o moim oku? - Wydął usta. - Co chcesz od niego? Uważam,
że wygląda całkiem normalnie.
Czuł się tak szczęśliwy, że taki drobiazg jak podsiniaczone oko nie był
w stanie pozbawić go dobrego humoru.
- Powiedziałbym nawet, że nawet tak podobam się sobie
bardziej. Ten siniak daje do myślenia, intryguje... W ten sposób staję się
jeszcze bardziej interesujący - dodał. - Ale nie przyszedłem tu wcale po
to, żebyś użalała się nade mną.
- Tak? A po co? - Cassie zrobiła niewinną minę.
- Zaraz się dowiesz - powiedział i przyciągnął ją do siebie.
Cassie przytuliła się mocno. Zamarła bez ruchu. Wstrzymała nawet
oddech. Dłonie Charliego zanurzyły się w jej włosy. Rozgarniał je pal-
cami, gładził ją po szyi i ramionach. Miała jeszcze pod powiekami
resztki snu. Czuła się tak dobrze, tak bezpiecznie. Wydawało jej się, że
cały świat ze swymi sprawami odpływa gdzieś daleko, traci swe ostre
kontury, przestaje się liczyć.
Pocałował ją delikatnie w usta. Pocałunek był nieśmiały, niczym prze-
prosiny. Ale Cassie nie czuła już gniewu, przeciwnie, owładnęła nią
prawdziwa namiętność: chciała być z nim jak najbliżej, mieć go dla
siebie. Nie bez jej udziały niewinny pocałunek przerodził się w długą
pieszczotę, której oddawali się z zapamiętaniem.
Czuł przy sobie jej jędrne, rozgrzane snem ciało. Jak mógł sobie po-
myśleć, że powinien trzymać się od niej z daleka?
Ręka Charliego opadła, a potem powędrowała po jej ramieniu w górę,
by spocząć na piersi Cassie. Zamknął ją w dłoni, czując, jak sutka
twardnieje pod jego dotykiem. Cassie westchnęła. Przez jej ciało prze-
biegł dreszcz. Miała wrażenie, że od środka pali ją gorąco. Przytrzyma-
ła jego dłoń i spojrzała mu w oczy.
- Nie możemy teraz tego zrobić, Charlie. Wszyscy już są na dole, cze-
kają na nas.
Charlie zdawał się jednak nie słyszeć. Chciał, by ta chwila trwała. Nie
chodziło mu nawet o to, by pójść z Cassie do łóżka. Chciał po prostu z
nią być, czuć jej bliskość, zapach, jej dotyk. Było mu tak dobrze. Ale
słyszał, oczywiście, co do niego powiedziała, i wiedział, że czeka na
odpowiedź.
- Jesteś pewna? - szepnął. - Zrobię wszystko, co zechcesz. Ale po-
wiedz szczerze, chcesz tego?
Z jej oczu mógł wyczytać odpowiedź. Patrzyły na niego z czułą uwa-
gą. Widział w nich namiętność i odwagę. Ale to spojrzenie mówiło, że
powinni poczekać. Ma poddać się próbie, zasłużyć na to.
- To chyba ja powinnam cię o to zapytać. Ty odpowiedz, czy napraw-
dę tego chcesz? Nie masz żadnych wątpliwości?
- Żadnych - odparł z przekonaniem. - Mam ci to udowodnić? - zapytał
z błyskiem w oku.
- Nie teraz, Charlie - uśmiechnęła się. - Musimy zejść na dół - powie-
działa, wysuwając się z jego objęć.
Charlie ujął ją za rękę i spojrzał z powagą, która ją zadziwiła. Stał
przyglądając się jej tak, jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Cassie
spoważniała i patrzyła na niego z wyczekiwaniem.
- Ale wiesz... Ja nie potrafię... Ja nie wiem, czy potrafię - poprawił się. -
Widzisz, związki uczuciowe to nie jest moja mocna strona. Czy możesz
mi dać trochę czasu?
Musiał się chyba zawstydzić tej szczerości, bo nagle zaczął mówić
szybko i z przesadnym ożywieniem, jakby chciał ukryć zażenowanie.
- Rany boskie! Co ja wygaduję! Stoję w pokoju hotelowym z prawie
nagą kobietą i opowiadam takie rzeczy. Do czego ty mnie doprowadzi-
łaś! Armstrong, jak ty to robisz?
- Mam swój sposób... - uśmiechnęła się. - Wiem - dodała poważniejąc. -
Nie będziemy się spieszyć, Charlie... Ja na pewno nie będę się spieszyć
- powiedziała, potrząsając jego ręką, jakby zawierali ugodę. - A teraz
zostaw mnie, bo muszę się szybko ubrać. Spotkajmy się za dziesięć
minut w jadalni. Co ty na to?
Skinął głową.
- Dlaczego to wszystko musi być takie trudne? - westchnął i kręcąc z
dezaprobatą głową, ruszył do drzwi.
Na dole wszyscy, oczywiście, pytali go o podbite oko. Żartom i żarci-
kom nie było końca. Jedynie Cassie studiowała pilnie hotelowe menu,
tak jakby od wyboru między jajkiem na miękko a grzankami na szynce
miała zależeć reszta jej życia.
- Wszystko jedno, co się stało - skrzywił się w końcu Charlie. - Waż-
ne, że warto było. Prawda, Cassie? – pochylił się ku niej nieoczekiwa-
nie.
Cassie zachowała kamienną twarz, ale na moment wpadła w panikę.
Co ma odpowiedzieć? Charlie zrobił tak wyraźną aluzję... Czuła na so-
bie wzrok wszystkich obecnych. Spoglądali na nią z widocznym roz-
bawieniem. Przypomniała sobie, na szczęście, że ludzie z reklamy nie
traktują tego wszystkiego tak poważnie jak ona.
- Skoro ty tak uważasz - powiedziała, robiąc znaczącą minę.
Wydawało jej się, że wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili pełne
aprobaty spojrzenia. A może tylko jej się zdawało?
- Czuję, że wreszcie zaczniemy normalnie pracować - powiedział
Scott, odsuwając się z krzesłem od stolika. Joe machnął w jej stronę
przyjaźnie. W tej samej chwili do sali weszła hostessa, niosąc telefon.
- Telefon do pana Garnetta!
Tom zerwał się od stołu i złapał słuchawkę.
- Urodziła... - szepnęła Cassie, składając ręce. Wszyscy na chwilę za-
marli w oczekiwaniu.
- Urodziło się! - oznajmił Tom triumfalnie. - Tydzień wcześniej! - Po-
toczył rozradowanym spojrzeniem po zgromadzonych.
W sali wybuchł aplauz. Koledzy ruszyli z gratulacjami.
- Jedź do niej natychmiast. Poradzimy sobie bez ciebie! - zawołała Cas-
sie, ściskając trzęsące się z emocji ręce Toma. Młody ojciec uśmiechnął
się z dumą.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? - powiedział Charlie,
podchodząc do niej, gdy płaciła przy bufecie za śniadanie.
- Otóż to - przytaknęła. - Więc chodźmy i skończmy wreszcie nasz
projekt. Zostało jeszcze sporo pracy.
Gdy szli obok siebie korytarzem w kierunku sali konferencyjnej, miała
wrażenie, że żadna moc nie zdoła zniweczyć teraz ich zamiarów. To, co
do tej pory wydawało jej się wątpliwe i nieprzekonujące, nagle objawi-
ło się jako eleganckie i w niezłym stylu. Zadziwiająca jest siła autosu-
gestii, pomyślała. Nie może dać się ponieść emocjom. Vince na pewno
będzie szukał dziury w całym.
Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Mijający ich starsi państwo
popatrzyli na nich z sympatią i zaraz potem z zaskoczeniem. Cassie
zdała sobie sprawę, jak bardzo siniak Charliego musi rzucać się w oczy.
- Przepraszam, Charlie. - Porozumiewawczo ścisnęła go za rękę. - Na-
prawdę wstyd mi za siebie. Boli cię jeszcze?
Rzucił jej szybkie spojrzenie. Zauważyła ten błysk w jego oku.
- Pocałuj, to będzie mniej bolało.
Przystanął i nadstawił podsiniaczone miejsce.
- Daj spokój, Charlie. Ludzie patrzą! - Cassie rozejrzała się po koryta-
rzu. - Sam mówiłeś, że jestem kobietą z zasadami. Żadnych czułości w
miejscach publicznych!
Czułość! - pomyślał. Oto właściwe słowo. I jeszcze jedno słowo, któ-
rego znaczenia dotąd chyba nie znał. Z każdym dniem wzbogaca obszar
swoich doświadczeń. Czułość, ale i namiętność, to było to, co czuł do
niej właśnie. Teraz, kiedy stała przed nim lekko zarumieniona, wydała
mu się piękna i taka bliska.
- Mogłabyś zrobić to dla swego poszkodowanego przyjaciela. Przecież
prosi cię o tak niewiele.
Cassie kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Już miała dać mu deli-
katnego całusa, gdy nagle Charlie schwycił ją i poderwał w górę.
- Zwariowałeś? Natychmiast postaw mnie z powrotem!
Okręcił się z nią raz i drugi, a potem śmiejąc się, postawił
na podłodze i zaczął całować. Ludzie patrzyli na nich, uśmiechając się
życzliwie. Wyglądali na zakochanych, to było jasne. Kto wie, jak by się
to skończyło, gdyby nie Joe Mancini. Wyszedł z przeciwległego koryta-
rza i wpadł prosto na nich. Spojrzał surowo i popchnął oboje w kierun-
ku sali konferencyjnej.
- Do roboty! - rzucił krótko i otworzył przed nimi drzwi szerokim ge-
stem.
Siedzieli cały dzień. Nie poszli nawet na lunch. Dopiero na późny
obiad. Pracowali jeszcze po kolacji, którą przełożyli na późny wieczór.
Pogrążeni w pracy, nawet nie zauważyli, że dawno już zapadła noc.
Pozostali, zrezygnowani, położyli się spać.
Cassie siedziała z nogami wyciągniętymi na sąsiednim fotelu. Piła
kolejną kawę, nie pamiętała już, którą tego dnia. Patrzyła na Charliego,
jak przemierzając pokój, przekonuje ją do swoich pomysłów. Że też ma
jeszcze tyle energii, pomyślała. Ona sama nie była już w stanie skupić
uwagi na tym, co mówił.
- Nie jestem pewna - powiedziała, odkładając długopis.
- Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko. Zostawmy to na
razie. Może jutro, ze świeżą głową, uda nam się wymyślić coś
lepszego.
Ale Charlie był nieustępliwy. Skoro wdał się w tę awanturę, musi ją
doprowadzić do końca. Zwłaszcza że to on właściwie sprowokował całą
sytuację.
- Chcesz, żeby Vince powiedział: widzicie, miałem rację?
Cassie z westchnieniem wzięła do ręki długopis.
- Musimy przede wszystkim adresować to do dzieciaków - powiedziała
zmęczonym głosem. - Co ich obchodzi, że Majik Toys to firma z trady-
cjami. Już przecież o tym mówiliśmy.
- Jasne. To oczywiste. Ale nie możemy zapominać, że dzieciom za-
bawki kupują rodzice. I tu warto się odwołać do hasła „Dajemy to, co
najlepsze".
Ze znużeniem kiwała głową.
- Wszyscy to robią. To się zdewaluowało. Przepraszam, że tylko kry-
tykuję, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Trzeba znaleźć jakiś zu-
pełnie inny, nowy sposób. A akurat o tej serii zabawek trudno powie-
dzieć coś nowego.
- Jesteś niemożliwa. - Machnął niecierpliwie ręką. - Nie musisz mi
mówić, na czym to polega. Lepiej... - Nagle zatrzymał się w pół kroku i
wbił w nią spojrzenie. - Zaraz, zaraz, co powiedziałaś?
Cassie była już tak zmęczona, że nie wiedziała, jak się nazywa. Wzru-
szyła ramionami.
- Stwierdziłam, że tu nie da się powiedzieć nic nowego. Charlie wypro-
stował się raptownie.
- Mam! No jasne! Jesteś genialna!
Cassie popatrzyła na niego znużonym wzrokiem.
- Pewnie, że jestem, i co z tego?
Ze wzburzonymi włosami, błyszczącymi oczyma, miotający się po
pokoju, Charlie wyglądał teraz jak szalony naukowiec z filmu kome-
diowego. Stał przed nią i wymachiwał rękami w podnieceniu.
- Może powiesz wreszcie, o co ci chodzi? Uśmiechnął się triumfalnie.
- Powiedz, jaka jest pierwsza zasada reklamy? Cassie nie zastanawiała
się długo.
- Jeśli nie możesz przekonać, musisz zadziwić.
- Właśnie. A druga?
- Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to zaśpiewaj - odparła i nagle doznała
olśnienia. - Oczywiście! - Uderzyła się w czoło. - Masz rację! - Podsko-
czyła w fotelu. - Reklama bez słów!
- Otóż to! - Charlie klasnął w ręce. - Po prostu obraz: same zabawki. I
do tego piosenka. Powiedzmy... - Tu zabrakło mu na razie pomysłu.
- Na przykład „Magiczna chwila"? - podpowiedziała Cassie.
- Może być - zgodził się Charlie.
- A potem napis?
- Witajcie w świecie Majik Toys - na przykład. Jakąś specjalną czcion-
ką, żeby jej krój zapadał w pamięć, prawda?
A więc jednak! Wreszcie się udało - popatrzyli po sobie rozradowani.
Charlie zwycięskim gestem wzniósł ramiona w górę.
- Hurra! - Zerwała się z fotela i rzuciła się mu na szyję. Mieli poczucie,
że odwalili kawał roboty. Skakali teraz oboje po pokoju, ciesząc się jak
dzieci.
- Bardzo dobre! - entuzjazmowała się Cassie. - Dzieciom będzie prze-
mawiało do wyobraźni, a muzyka tylko utrwali obraz. Nadaje się na
formę promocji dla całej nowej serii zabawek. I nie ma w niej nic agre-
sywnego, niczego, co mogłoby wzbudzić protesty Federacji Konsumen-
tów.
- Jest jeszcze jedna wielka zaleta - roześmiał się Charlie. - Nawet Vince
to zrozumie.
- Która to godzina?
Charlie spojrzał na zegarek.
- Coś takiego! Dochodzi trzecia. Do spotkania z Vince'em mamy więc
osiem godzin. Co najmniej godzinę zajmie nam dojazd.
- Najważniejsze, że mamy pomysł. Chodź, obudzimy resztę.
Ruszyli długim korytarzem.
- Joe może spróbować to rozrysować.
- A Scott niech jedzie do Tower Records i kupi płytę z piosenką, o któ-
rą nam chodzi - zaproponował, przyciągając ją do siebie.
O pół do dziesiątej spotkali się w recepcji Majik Toys. Scott był
pierwszy. Machał triumfalnie płytą. Joe na kolanie robił ostatnie retusze
na swoim rysunku. Rozluźnieni ruszyli do windy i wkrótce razem prze-
kroczyli próg gabinetu Vince'a Bertollego. Nie było po nich widać ani
śladu zmęczenia.
Projekt zreferowała Cassie. Vince'owi od razu się spodobał. Na stół
wjechała kawa, ciasteczka i czekoladki. Vince nie byłby jednak sobą,
gdyby nie zaznaczył swojej w tym wszystkim roli.
- Masz tupet, dziewczyno - zwrócił się do Cassie. - Można by pomy-
śleć, że o niczym innym nie myślicie, tylko o tym, jak by mi tu dogo-
dzić. A to przecież ja musiałem was zdopingować. Ale nic, lubię zdol-
nych ludzi. Z takimi tylko pracuję. Szykujcie się: wkrótce dostaniecie
nowe zlecenie.
A więc odnieśliśmy zwycięstwo nad siłami ignorancji i złego gustu! -
powiedziała sobie w duchu Cassie. I obronili pozycję firmy. Uratowali
też pewnie swoje posady. Nieźle jak na jeden tydzień. Dla niej samej w
tym tygodniu też wiele się zdarzyło.
Po powrocie do agencji czekała ich jeszcze jedna wiadomość: córecz-
ka Toma Garnetta ma się dobrze, waży trzy i pół kilograma. Słowem,
same dobre nowiny.
Kiedy została w pokoju tylko z Charliem, padli sobie w ramiona.
- I co, zadowolona?
- Chyba tak: udało mi się znokautować pewnego faceta, obronić posadę,
wyrobić sobie opinię osoby zdolnej i na dodatek przebojowej, to chyba
nieźle? - Roześmiała się, poprawiając mu koszulę. - A miałam się nie
spieszyć... - dokończyła, zawieszając głos.
- Czy ja dobrze rozumiem? Jakieś pretensje?
- Żadnych - odpowiedziała, zamykając mu usta pocałunkiem.
ROZDZIAŁ 8
Kelnerzy bezszelestnie krążyli po przyciemnionej sali, pianista leniwie
grał pasaże z powracającym jak echo refrenem, jakby chciał zahipnoty-
zować siedzących przy stolikach gości.
Charlie stuknął kieliszkiem w kieliszek Cassie.
- Za naszą małą rocznicę! To już sześć tygodni! - podkreślił, zagląda-
jąc jej w oczy. - Może dla kogoś innego nie jest to imponująco długi
okres - powiedział, widząc uśmiech Cassie. -Ale dla mnie jest.
- Przyznaję, że świetnie sobie radzisz w tej roli. Nie mogę się skarżyć.
- Cassie usiłowała przybrać wyraz powagi.
Cały niemal koniec kwietnia i początek maja spędzili razem, jak pa-
pużki nierozłączki. Okazja po temu nastręczyła się sama: znowu pra-
cowali przy wspólnym projekcie. Również Charlie-mu, który jeszcze
kilka miesięcy temu uznałby taki rodzaj więzi za nazbyt dla siebie nie-
bezpieczny, ta sytuacja nie tylko wydawała się najzupełniej normalna,
ale nawet sprawiała mu przyjemność. Mógł teraz stale cieszyć się jej
obecnością.
- Za powolny rozwój wydarzeń. - Wzniósł kieliszek powtórnie.
Cassie upiła nieco ze swego kieliszka, a potem spojrzała na niego
uważnie.
- Może jest jednak nazbyt powolny. Nie uważasz? Spędzali ze sobą tyle
czasu: na rozmowie, na spacerach, w restauracjach, ale w ciągu wszyst-
kich tych tygodni nie kochali się ani razu.
Oczy Charliego pociemniały, ale nie odpowiedział nic Choć raczej
umarłby, niż przyznał się do tego, czuł jakiś strach. Dlatego sam nie
robił niczego, żeby to przyśpieszyć. Przeciwnie, odwlekał i ta gra na
zwłokę sprawiała mu dziwną przyjemność. Wiedział, że Cassie nie jest
kobietą, która lekko traktuje takie rzeczy, teraz z zaskoczeniem przeko-
nywał się, że on myśli podobnie.
Cassie nie spuściła z niego spojrzenia.
- Chodźmy dzisiaj do ciebie, Charlie - powiedziała wolno. Charlie po-
czuł, że serce zaczyna mu bić szybciej.
- Mam w domu straszny bałagan.
Na Cassie jego ostrzeżenie nie zrobiło jednak wrażenia.
- Nie szkodzi.
Jak na komendę wstali od stolika. Charlie położył banknot przy prawie
pełnym kieliszku i wyszli w wiosenną noc. Prowadził ją, obejmując
ciasno. Śmieli się i dowcipkowali, ale oboje czuli zdenerwowanie. Dla
Cassie była to radosna niepewność, ale Charliego trawił nie znany mu
dotąd niepokój, z którym nie bardzo potrafił sobie poradzić, i to odbie-
rało mu pewność siebie.
- Wyciągnęłam cię tak nagle... Może jednak zajdziemy gdzieś po dro-
dze na kolację? Aż tak bardzo się nie spieszę - powiedziała z uśmie-
chem.
- Ja już zacząłem się spieszyć - odparł i zamachał na przejeżdżającą
taksówkę.
W taksówce zaczął ją całować. Nigdy dotąd nie całowała się w tak-
sówce, ale teraz nie wzbraniała się przed tym.
Wcale nie miałam ochoty na kolację - powiedziała, wtulając się w jego
ramię po kolejnym pocałunku.
- Och, Charlie! - wykrzyknęła, gdy przekroczyła próg jego mieszkania.
- Co tu się stało?
Bałagan to nie było słowo, które oddawało właściwie stan rzeczy.
Charlie uśmiechnął się przepraszająco.
- Kobieta, która tu sprzątała, zdaje się, złożyła mi wymówienie. Nie
wiem dlaczego, ale nie pojawiła się od dwóch tygodni. - Wzruszył ra-
mionami i podniósł z podłogi skarpetkę. Drugiej nie było widać. Nie
bardzo wiedząc, co z nią zrobić, włożył ją do kieszeni. Cassie spojrzała
na niego spod oka.
- Może kobieta, która tu sprząta, wcale nie złożyła wymówienia. Może
leży gdzieś tutaj, pogrzebana pod stertami tego wszystkiego. - Bezrad-
nie machnęła ręką, rozglądając się po pokoju.
- Znowu uparłaś się, żeby ze mnie żartować? Ostrzegałem cię, że moja
cierpliwość ma swoje granice.
- Co ty powiesz? A czym mi to grozi?
Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uwięził ją w mocnym uścisku.
- Naprawdę nie przeszkadza ci ten bałagan? - szepnął jej we włosy.
- No cóż... - Rozejrzała się dookoła. Pomimo panującego nieporządku
samo mieszkanie i sposób, w jaki było urządzone, podobały jej się.
Przestronne wnętrze pełne zakamarków, z dużymi oknami wychodzą-
cymi na zarośnięty chwastami ogródek, podłogą z desek pomalowanych
na mat, stare, wyszperane na targu staroci meble - wszystko to sprawia-
ło miłe wrażenie.
Wzięła go za rękę i pociągnęła na tapczan, zarzucony stertą gazet i
czasopism. Widać było, że nie pełni roli jego łóżka, lecz raczej legowi-
ska. Uśmiechnęła się dostrzegając, jak Charlie dyskretnie usiłuje scho-
wać za siebie but wystający spod jednej z gazet.
- Jesteś moim dobrym duchem. Szukałem tego buta od tygodnia - wyja-
śnił, dostrzegając jej spojrzenie.
Patrząc mu prosto w oczy, zagryzła lekko wargi i pchnęła go zdecy-
dowanym ruchem w tył. Leżał teraz wsparty na łokciu i przyglądał się
jej ze zdziwieniem. Oto jeszcze jedna Cassie Armstrong, której nie znał.
- Tylko, proszę, obchodź się ze mną delikatnie.- spróbował zażartować.
- Akurat!
Charlie westchnął i przełknął ślinę.
Pochyliła się nad nim i systematycznie zaczęła rozpinać guziki jego
koszuli.
Co za kobieta! - pomyślał. Leżał i czekał cierpliwie na bieg wypad-
ków. Sytuacja rozwijała się w bardziej ekscytujący sposób, aniżeli się
spodziewał. Kiedy jednak pochyliła się, by rozpiąć ostatni guzik, nie
mógł się oprzeć chęci dotknięcia jej. Wyciągnął rękę i pogłaskał Cassie
po policzku. Ześlizgnął się dłonią po jej szyi, rozpiął najwyższy guzi-
czek bluzki i zaczął gładzić jej obojczyk i ramię. Cassie przymknęła
oczy i zamruczała jak kot. Zamarła bez ruchu. Zaraz potem poczuł, jak
zadrżała. Dotyk Charliego sprawiał jej niewymowną rozkosz. Nigdy
jeszcze nie była tak świadoma swego ciała i nigdy tak spragniona, by
ktoś się nim zajął.
Natychmiast rozpiął następny guziczek i wsunął dłoń za miseczkę sta-
nika. Czuł teraz w dłoni ciężar piersi i sutkę twardniejącą pod palcami.
Przez rozchyloną bluzkę dostrzegł zapinkę stanika. Pomógł sobie drugą
ręką, ale zapinka stawiała opór. Biedził się z nią dłuższą chwilę i Cassie
wreszcie postanowiła przyjść mu z pomocą. Wprawnym ruchem rozpię-
ła ją i Charlie uwolnił jej piersi.
Gładził je, delektując się ich jędrną krągłością, by po chwili przypaść
do nich ustami. Całował je i drażnił sutek wyprężonym językiem -
Cassie miała wrażenie, że za chwilę zemdleje z rozkoszy.
Nie padło między nimi ani jedno słowo - w pokoju słychać było tylko
ich przyśpieszone oddechy.
Drżącymi palcami wyciągnęła mu koszulę ze spodni, ściągnęła z niego
i odrzuciła na podłogę. Potem powoli zdjęła swoją bluzkę i w ślad za
nią stanik. Objęła Charliego za szyję i osunęła się z nim na tapczan.
Charlie czuł teraz na sobie jej ciężar; nagie piersi Cassie ugniatały jego
tors, jej biodra spoczęły na jego biodrach.
- Nieźle - mruknęła, rozchylając usta do pocałunku.
Charlie uniósł głowę na spotkanie jej ust. Spojrzał w oczy
Cassie i zobaczył w nich coś, co kazało mu się zatrzymać. Cofnął się.
Zauważyła to.
- Co się stało?
- Ja... Po prostu... - Przerwał zmieszany, nie wiedząc, jak właściwie jej
o tym powiedzieć. Nieoczekiwanie dla samego siebie nie mógł znaleźć
odpowiednich słów, on, który żył z ich układania.
Widok jego przestraszonej twarzy tylko ją rozśmieszył.
- Charlie, nie bój się! Nie jestem dziewicą.
Nie o to chodziło, ale zdobył się na zabawny grymas, który miał wyra-
żać uczucie ulgi.
- Ja też nie jestem - rzucił.
- I zabezpieczyłam się.
Wolał nie brnąć dalej, by nie komplikować sytuacji: już raz popsuł
sprawę.
- Nie o to chodzi - powiedział i spojrzał na nią bezradnie.
- Więc o co? Boisz się, że cię wykorzystam i sobie pójdę? - Roześmiała
się znowu.
Jemu jednak wcale nie było do śmiechu.
- Nie... To znaczy tak. Nie... Już sam nie wiem, co ja mówię - żachnął
się niezadowolony z siebie. Co on wyprawia, u diabła? Ma obok siebie
na wpół rozebraną i chętną kobietę, która mu się podoba. Więcej: ma na
nią wielką ochotę. Dlaczego zachowuje się tak dziwacznie? Czy nie
lepiej powiedzieć sobie, niech będzie, co ma być, i zrobić to wreszcie?
Nie zastanawiać się, co będzie jutro, ale korzystać z chwili, tak jak to
zawsze robił?
Tym razem było jednak inaczej. Lubił Cassie i życzył jej jak najlepiej.
Była dla niego kimś więcej niż tylko atrakcyjną kobietą, z którą ma się
ochotę pójść do łóżka. Wiedział, że jest nie tylko inteligentna, ale i
wrażliwa - łatwo ją zranić. Zasługuje na coś więcej niż przelotny ro-
mans, po którym może być trudno jej się pozbierać.
Wsparty na łokciu, delikatnie wodził palcem po jej policzku, brodzie,
ramieniu. Jej spojrzenie upewniało go, że czeka na więcej.
- Cassie, nie wiem, jak nazwać to, co jest między nami...
Boję się, że mogę ci niechcący zadać ból, i wiem, że sam też mogę
przez to cierpieć.
Słowa zabrzmiały nieco podniośle, ale Cassie tym razem nie
uśmiechnęła się. Sama myślała podobnie. Kochała go i wiedziała o tym,
że go kocha. Aż sama była zdziwiona: kochała go wtedy, kiedy się wy-
głupiał i gdy był poważny, jak teraz. Kiedy nie było go przy niej, tęsk-
niła za nim. Ale najbardziej wzruszały ją chwile takie jak ta właśnie,
kiedy odrzucał maskę wesołego chłopca i widziała jego prawdziwą
twarz, twarz czułego i wrażliwego mężczyzny. Kogoś, komu może ufać
i na kim może polegać. To nie był ten beztroski, błyskotliwy i piekiel-
nie przystojny Charlie, z którym kobieta, nawet taka jak ona, może się
zapomnieć. Takiego Charliego niegdyś poznała. Co więcej: taki Charlie
też jej się podobał. To ktoś jeszcze inny.
- Czy wiesz, co mam na myśli? - zapytał.
- Tak - szepnęła. Co mogła jeszcze powiedzieć? Że w życiu nie ma nic
pewnego? Że czasem lepiej zawierzyć własnym uczuciom, pójść w ślad
za marzeniem? I to miałaby powiedzieć ona właśnie jemu? Co za nie-
oczekiwana zmiana ról, pomyślała. Chociaż właściwie nie ma w tym
nic dziwnego: w partnerskim związku nie ma sztywnego podziału,
praw, obowiązków. Każdy bierze coś od kochanej osoby i daje coś w
zamian. Pomaga i oczekuje pomocy, doznaje rozkoszy i daje rozkosz,
uwodzi i jest uwodzony. Tak jak chociażby ona sama teraz.
- I co? - Rzucił jej szybkie spojrzenie. Cassie spojrzała mu głęboko w
oczy.
- Charlie, ty chyba lubisz się zamartwiać?
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale uśmiechnął się. Cassie od-
powiedziała uśmiechem.
- Żartujesz ze mnie?
- Wcale nie. Może najwyżej uwodzę cię, Charlie. A ty mi nie poma-
gasz.
- Mam nadzieję, że się poprawię - powiedział i poszukał ustami jej ust.
Niczego bardziej nie pragnęła. Chciała, żeby ją całował i dotykał,
niech ją weźmie - chce tego. Teraz, na tym zarzuconym gazetami tap-
czanie. Nie dał jej odetchnąć, teraz przypadł ustami do jej piersi. Z po-
czątku pieścił je delikatnie, potem ssał i lekko gryzł, aż usłyszał jej ci-
chy jęk. Powoli, uważaj, upomniał samego siebie, ale zdało się to na
nic, bo poczuł, jak w ramiona wbijają się mu paznokcie Cassie.
Jęknęła znowu i odepchnęła go, ale po to tylko, by sięgnąć do suwaka
jego dżinsów. Niewiele myśląc, zrobił to samo: z zamkiem błyskawicz-
nym przy jej spódnicy poszło mu lepiej niż z biustonoszem. Tymcza-
sem ona wcale nie czekała: szarpnęła w dół jego spodnie. Nie zwracając
uwagi na to, co z nią robi, wpatrywała się w jego obnażoną męskość. W
chwilę potem, już bez jej pomocy, uporał się z tym, co jeszcze miała
na sobie. Kiedy ją tam dotknął, była wilgotna, gorąca i gotowa. Prze-
wróciła go na plecy i przykryła sobą. Gdy tylko się połączyli, poczuł,
jak wstrząsa nią dreszcz orgazmu, ale to jej nie zatrzymało i w kilka
chwil potem, gdy już ich biodra kołysały się miarowo w miłosnym
zwarciu, poczuł następny spazm. I kolejny, gdy wreszcie udało mu się
ją dogonić.
Powoli wracali do rzeczywistości, jakby wynurzali się z jakiejś prze-
pastnej, głębokiej studni. Pokój tonął w mroku. Leżała na nim, z głową
wtuloną w jego szyję. Charlie westchnął , i zanurzył dłoń w jej włosy.
Poczuł usta Cassie na swoim przegubie.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Wspaniale - mruknęła w jego ramię. - A ty?
- Spocony, zmęczony i zużyty - uśmiechnął się w ciemności. Uniósł
głowę i pocałował ją w czoło. - Było cudownie. Dziękuję.
Domyślała się, że czeka, by mu powiedziała, czy było jej dobrze, cho-
ciaż nie musiała go wcale o tym zapewniać, wiedział i tak. Ale nie po-
winno być między nimi niedomówień. Skoro chce, żeby mu sama o tym
powiedziała...
- Było jak nigdy. Właściwie to po raz pierwszy... - szepnęła.
- Jak to? Naprawdę?
- Tak. Tamto, co było, to... - Wzruszyła ramionami, nie kończąc zda-
nia. Co mogła powiedzieć? Była już z chłopakiem w łóżku, ale okazało
się to pomyłką. Dzisiaj się o tym upewniła.
- Wiesz, potrafię być jeszcze lepszy!
Powiedział to żartem, ale w chwilę potem udowodnił jej, że to szczera
prawda. Kochali się z takim zapamiętaniem, że nawet nie zauważyli,
kiedy nagle znaleźli się oboje na podłodze.
Pocałował ją za uchem, a potem, mokrej i zadyszanej, odgarnął włosy z
oczu.
- Myślę, że teraz powinniśmy coś zjeść. Jeszcze zemdlejesz po naszych
harcach. Strasznie cię wymęczyłem.
Objęła go za szyję, zbyt wyczerpana, by ruszyć się z miejsca. Czuła na
sobie jego ciężar i było jej dobrze.
- Wymęczyłeś mnie? - szepnęła rozleniwionym głosem. -To chyba ja
ciebie.
Charlie patrzył na nią z czułym podziwem. Była niezwykła. Cassie
Armstrong to kobieta nieobliczalna. Może nie okazała się jego najbar-
dziej doświadczoną kochanką, ale nadrabiała to po stokroć entuzja-
zmem, z jakim oddawała się miłości. Robiła to jak w natchnieniu. Im
bardziej go kochała, tym bardziej miał na nią ochotę i z tym większą
pasją starał się jej dać rozkosz.
- Jeśli zaraz nie wstaniemy, to obawiam się, że nie zrobimy tego prędko
- powiedział ostrzegawczym tonem i dźwignął się w górę.
Przyjęła to jękiem zawodu, ale kiedy podał jej rękę, by pomóc wstać,
wstała posłusznie i przysiadła na tapczanie, rozglądając się za swymi
porozrzucanymi rzeczami. Podniosła bluzkę i narzucając ją na siebie,
ruszyła za nim do kuchni. Po drodze wzięła z podłogi jeszcze jego ko-
szulkę i spodenki, o których on sam zdawał się nie pamiętać.
Na jej widok, z wyciągniętą w jego stronę ręką ze spodenkami, roze-
śmiał się.
- Masz tu jeszcze koszulkę, żebyś mi się nie przeziębił.
Jesteś mi potrzebny tylko w dobrej formie. - Spojrzała na niego łobu-
zersko. - To też lepiej nałóż, bo nie będę mogła się skupić przy miesza-
niu sałaty.
Ciągle się śmiejąc, zrobił, co mu kazała, ale jej spojrzenie sprowoko-
wało go, by podejść i objąć ją. Bluzka Cassie podniosła się na niebez-
pieczną wysokość.
- Charlie! - szepnęła z naganą w głosie.
- Zostaniesz na noc?
Spojrzała zaskoczona. On sam też był zdziwiony własnym pytaniem. I
złapał się na tym, że wcale nie jest pewien, czy dobrze robi. Z doświad-
czenia wiedział, że wieczory i noce to całkiem co innego niż poranki.
Te potrafiły być ciężkie.
- Chcesz, żebym została?
Przez chwilę wahał się, co odpowiedzieć. Dłużej, niż był powinien -
domyślił się, widząc jej rumieniec.
- Tak, chcę - odparł.
Nie było to namiętne wyznanie uczuć, ale słowa wypowiedziane ni-
skim, ciepłym głosem sprawiły, że znowu poczuła drżenie kolan.
- Więc zostanę - powiedziała, spoglądając mu w oczy.
Przełknął ślinę i zanim cokolwiek powiedział, na wszelki
wypadek uśmiechnął się. Czuł, że serce mu bije, jakby mijał metę w
maratonie bostońskim.
- To świetnie.
Rozejrzał się po kuchni niezbyt przytomnym wzrokiem; można by
przypuszczać, że znalazł się w niej po raz pierwszy.
- Na co masz ochotę? Może jajko?
Widziała, że jest zmieszany. Chciała go od tego uwolnić. Nie bardzo
umiała. Tam, na tapczanie, było - paradoksalnie -jakoś łatwiej.
- Prawdę mówiąc, nie jestem głodna.
- To zabawne - skrzywił się. - Bo ja też nie. Przez chwilę stali w mil-
czeniu.
- Chodź, pokażę ci moją sypialnię. Tam jeszcze nie byłaś - powiedział
nagle i widząc jej zaskoczenie, dodał: - Nie bój się, to prawdziwa sy-
pialnia, nie żadna jaskinia.
- Nie wierzę. - Cassie spróbowała zażartować.
- Zaraz ci to udowodnię.
Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Sypialnia mieściła się na antresoli
i prowadziły do niej dość strome schodki. Puścił ją przodem i pogłaskał
po udzie, szepcząc do ucha:
- To nasze ubieranie się, Armstrong, to była tylko niepotrzebna strata
czasu.
Już rano, pomyślał, widząc promyki słońca wpadające do środka przez
żaluzje. Więc jednak czeka ich wspólny ranek. Jak on sam się czuje z
tym wszystkim? Ku swemu zadowoleniu stwierdził, że wcale dobrze.
Może trochę obolały po ich wczorajszych ekscesach, na pewno zmę-
czony - bo zasnęli dopiero nad ranem.
Popatrzył na twarz kobiety leżącej w jego łóżku. Była pogodna. W
koronie rozrzuconych na poduszce włosów wyglądała znowu nie tylko
pięknie, ale i majestatycznie. Wyciągnął rękę i przez chwilę bawił się,
nawijając na palec pukiel włosów.
Czy to miłość? - zapytał sam siebie, przypatrując się śpiącej. Czy to,
co czuje, jest właśnie tym uczuciem?
Charlie nigdy jeszcze nie popadł w tak dziwny stan jak dziś. Miał więc
prawo zastanawiać się teraz, co to wszystko dla niego znaczy. Ogarnęła
go niepewność, ale nie odczuwał strachu.
Nagle, jakby jego myśli obudziły ją, Cassie otworzyła oczy. Zamruga-
ła: światło dnia było już całkiem silne, a Charlie, w pośpiechu, nie spu-
ścił wczoraj dokładnie żaluzji.
- Co się dzieje? - spytała, przeciągając się leniwie.
- Nic - zapewnił ją z uśmiechem. - Kompletnie nic. Zabrzmiało to dość
dwuznacznie, ale wolał nie wdawać się w wyjaśnienia. Nie był pewien,
co powiedzieć. Bał się, że znowu wykona jakiś fałszywy ruch.
Cassie spojrzała na niego i nic nie powiedziała. Może nie powinniśmy
o tym zbyt wiele mówić? - pomyślała. Zresztą słowa przyjdą same. Po-
tem. W odpowiednim czasie.
W poniedziałek Cassie weszła do agencji w nastroju euforii. Czuła się
tak, jakby spowijał ją obłok szczęścia.
- Co za cudowny weekend - rzuciła od progu do Fran. Przyjaciółka
spojrzała na nią znad biurka.
- Właśnie widzę - wycedziła zimno. Cassie popatrzyła na nią ze zdzi-
wieniem.
- Co jest? Ty i Joe pokłóciliście się, czy co?
- Nie, skąd. - Fran wzruszyła ramionami. – Wszystko w porządku. A
nawet lepiej.
Wstała zza biurka i ruszyła do drzwi.
- Muszę kogoś o coś zapytać - powiedziała wychodząc.
Ruszyła z impetem korytarzem i zatrzymała się dopiero przed drzwiami
pokoju Charliego. Weszła bez pukania. Wystarczyło, że zobaczył jej
minę.
- Wszystko w porządku. Zobacz tylko, tu jest zlecenie! - zawołał od
swego biurka.
Fran zawisła nad nim jak tornado.
- Jeżeli ją skrzywdzisz, zabiję cię!
A więc o to jej chodziło! Cassie Armstrong miała anioła stróża, że
pozazdrościć. Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Fran odwróciła
się i wymaszerowała z pokoju.
Tego wieczoru Charlie wyciągnął z szuflady maszynopis swojej po-
wieści i wkręcił nową kartę do maszyny. Zajrzał do ostatniego rozdzia-
łu, a potem zrobił sobie drinka i zaczął pisać.
ROZDZIAŁ 9
Gdyby miała swój związek z Charliem do czegoś porównać, to do
akrobacji na linie. Nie raz i nie dwa miała wrażenie, że stąpa nad prze-
paścią i że jeden nierozważny krok może spowodować katastrofę. Ale
zarazem poczucie, że ta arcytrudna sztuka jej się udaje, napawało ją nie
znaną dotąd radością. Cassie była szczęśliwsza niż kiedykolwiek.
Szczęścia dopełniała pewność, że Charliemu jest z nią równie dobrze. Z
tygodnia na tydzień czuli się coraz bardziej ze sobą związani. Każde
miało teraz swoje rzeczy w mieszkaniu drugiego i ich życie zaczęło się
z wolna splatać. Poznawała go coraz lepiej i odsłaniały się przed nią
coraz to nowe tajemnice jego osobowości. Był bardziej skomplikowa-
ny, niż jawił się jej w dotychczasowych, codziennych kontaktach. Char-
lie łapał się na podobnych myślach: przyzwyczaił się już do tego, że
Cassie go zaskakiwała, ale teraz wiedział o niej coraz więcej. Obojgu
przypominało to układanie skomplikowanego puzzla, zajęcie, które
cieszyło i intrygowało.
Traf zdarzył, że szukając długopisu, natknęła się na powieść Charlie-
go. Otworzyła szufladę biurka i jej uwagę zwrócił stosik zadrukowa-
nych kartek. Mimowolnie przeczytała pierwszą. A była to strona tytu-
łowa. Napis głosił: Charlie Whitman, „W labiryncie uczuć". Zaraz niżej
zaczynał się
tekst. Poczuła ogromną ochotę, by zacząć czytać. Ale myszkowanie w
cudzych papierach nie było w jej stylu. Wzięła kartki i poszła do kuch-
ni, gdzie Charlie pichcił właśnie kolację.
- Nie wiedziałam, że piszesz powieść! - powiedziała od progu.
Charlie spojrzał zaskoczony.
- Ja? Nie piszę żadnej powieści - zaprzeczył i ruszył w jej stronę. -
Taka tam pisanina...
Wyciągnął rękę po tekst. Cassie nie dawała jednak za wygraną.
- To wcale nie wygląda na jakąś tam pisaninę. Raczej właśnie na po-
wieść. Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że piszesz?
- Bo wcale nie piszę.
- Mogę przeczytać?
- Nie!
Jego sprzeciw był tak zdecydowany, że Cassie tym bardziej zapragnę-
ła poznać zapiski. Co w nich było, że tak bardzo się wzbraniał?
Ponownie wyciągnął rękę i teraz oboje trzymali plik zadrukowanych
stron.
- To takie pierwsze przymiarki. Nie ma co pokazywać.
- Skrzywił się, ciągnąc kartki w swoją stronę. - Oddaj, bo będę musiał
użyć siły - uśmiechnął się.
Ale w nią wstąpił duch przekory. Wyrwała mu z ręki i schowała za
siebie.
- Chcesz je? To proszę, weź je sobie.
Nietrudno było przewidzieć, czym to się skończy. Nieco później, gdy
już leżała w jego łóżku, zmęczona, ale cudownie odprężona, spojrzała
na śpiącego Charliego. Pomyślała znowu o stosiku zapisanych przez
niego kartek. Czy będą kiedyś tak blisko, że przestanie robić z tego ta-
jemnicę?
Tegoroczne lato pobiło wszelkie rekordy; kroniki miasta nie notowały
jeszcze takich upałów. Gdy tylko wrócili po całym dniu plażowania,
Cassie, zmęczona i rozleniwiona słońcem, wyciągnęła się na tapczanie.
Charlie włączył klimatyzację i przysiadł obok. Odgarnął włosy Cassie i
pochylił się nad nią, jakby zamierzał pocałować.
- Czy to rumieniec, czy opalenizna?
Skóra Cassie opornie reagowała na słońce: stawała się różowa, a nie
złocista. Pojawiały się też liczne piegi. Ostatnio stało się to przedmio-
tem nieustannych żartów między nimi.
- Zobaczysz jeszcze, kto będzie bardziej opalony! - powiedziała,
otwierając jedno oko.
Jasne! - pomyślał i uśmiechnął się chytrze. Zsunął na bok ramiączko
kostiumu plażowego, niby to podziwiając kontrast.
- Masz rację. To piękny brąz. Jakbyś wróciła z Hawajów.
Tylko w tym świetle ma taki różowy odcień.
Uniosła się nieco, jakby szykowała replikę, ale po chwili opadła z po-
wrotem na tapczan.
- Jest taki upał, że nie chce mi się z tobą kłócić – mruknęła tylko.
- Właśnie, ja też czuję się jakoś dziwnie rozgrzany - powiedział, kła-
dąc dłoń na jej biodrze.
Cassie czujnie spojrzała na Charliego.
- Jak mam to rozumieć?
- A nie domyślasz się? - zapytał głosem drżącym lekko z podniecenia.
Przeciągnął dłonią po jej brzuchu, a potem zsunął drugie ramiączko
stanika. Pochylił się i pocałował odsłoniętą pierś. Pachniała słońcem i
olejkiem do opalania.
Cassie wydała z siebie głębokie westchnienie.
Podciągnął się nieco w górę i opadł na nią, gdy nagle rozległ się
dzwonek telefonu. Charlie ani myślał odbierać, ale Cassie szarpnęła się
i wyciągnęła rękę w stronę słuchawki.
- Nie odbierzesz?
- Nie - rzucił krótko i cmoknął ją w policzek, jakby przypieczętowując
odpowiedź. - Nie widzisz, że jestem zajęty?
Położył głowę między jej piersi i bawił się nimi, całując na przemian.
Telefon dzwonił uporczywie. Ktoś po drugiej stronie linii był okropnie
uparty.
- Charlie, nie włączyłeś sekretarki! Zostawiłam w agencji twój numer
jako drugi. Może to coś ważnego?
- Akt przerywany to nie jest akurat to, co tygrysy lubią najbardziej. -
Skrzywiony wychylił się po słuchawkę.
Gdy tylko usłyszał znajomy głos, wiedział, że popełnił błąd.
Mięśnie policzków napięły się, a twarz spochmurniała. Cassie patrzyła
na niego zaniepokojona. Odpowiadał niechętnie, monosylabami. Był
wyraźnie rozdrażniony.
Usiadł, odsuwając się od niej, jakby chciał pozostawać w stanie czuj-
nej gotowości. Cassie nie zamierzała być mimowolnym świadkiem wy-
raźnie przykrej dla niego rozmowy, zsunęła się więc z tapczanu i ruszy-
ła do kuchni przygotować coś zimnego do picia. Mówił jednak podnie-
sionym głosem i, chcąc nie chcąc, słyszała.
- Uhm. Przecież mówię: byłem zajęty... Po prostu zajęty i tyle... A co
się stało, że nagle się tym zainteresowałaś?
Gdzie? Kiedy?... Nie jestem pewien, czy mi się uda... Później zadzwo-
nię... Powiedziałem: później... Do widzenia! -Usłyszała trzask odkłada-
nej słuchawki.
Cassie weszła z powrotem i spojrzała nań pytająco. Umierała z niepo-
koju, ale wolała, żeby to on pierwszy się odezwał. Charlie jednak sie-
dział w milczeniu, patrząc ponuro w przestrzeń. Już chciała wrócić do
kuchni, gdy wreszcie przemówił.
- Sylvia! - rzucił krótko.
W pierwszej chwili nie pojęła, o kogo chodzi, ale zaraz uświadomiła
sobie, że to imię jego matki.
- Twoja matka?
- Tak przynajmniej opiewa mój akt urodzenia - powiedział z cierpkim
przekąsem. - Ale czasami wydaje mi się to niemożliwe.
Cassie wiedziała, że nie ma dobrego kontaktu z matką, mimo to
wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. Wspomniał o niej ledwie dwa albo
trzy razy. Za każdym razem źle. Nigdy też przy niej do matki nie dzwo-
nił ani nie odbierał telefonów od niej. Cassie wszystko to dziwiło - nie
chciała się wtrącać, ale przyzwyczajona była do czegoś zupełnie inne-
go. Ona sama pozostawała w stałym, prawie codziennym kontakcie z
rodzicami.
Widząc jej zakłopotanie, Charlie zdobył się na uśmiech, a nawet siląc
się na lekki ton, powiedział:
- Co to myśmy robili, zanim nam przerwano?
Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. Nieoczekiwany telefon
wyraźnie popsuł mu humor.
- Charlie, nie chcę ci niczego narzucać, ale może chciałbyś ze mną o
czymś porozmawiać? - spytała.
- Nie ma o czym - skrzywił się. - To są ludzie, którzy nie powinni
mieć dzieci. A tu akurat ja im się przydarzyłem. Mieli pecha. Koniec.
Kropka. Nie bądź taka smutna! W końcu nic takiego się nie stało - po-
wiedział zmęczonym głosem.
Wiedziała, że nie mówi prawdy. Wyraźnie to go bolało. A jego zmar-
twienia były jej zmartwieniami. Przecież był mężczyzną, którego ko-
chała. Poza tym miała dobre serce: nie mogła znieść, kiedy ktoś cier-
piał. Gdyby mogła za pomocą czarodziejskiego zaklęcia uczynić
wszystkich ludzi szczęśliwymi, zrobiłaby to bez wahania.
- Zapraszają mnie, żebym przyjechał do nich na weekend.
Masz pojęcie? - roześmiał się nerwowo. - Matka mówi, że ojciec kiep-
sko się czuje. Jasne, a jak ma się czuć ktoś, kto ma taką żonę? Żaden
normalny człowiek już by tego nie wytrzymał.
Cassie postanowiła zaryzykować.
- Może jednak powinieneś jechać?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Jechać tam? A po co? To nie ma sensu: z góry wiem, czym to się
skończy... Awanturą.
- Ale jeśli twój ojciec zachorował... A poza tym, skąd wiesz, może tym
razem będzie inaczej?
Charlie pokiwał głową.
- Może tym razem się wzajemnie pozabijamy - powiedział szyderczo.
W głębi ducha jednak czuł, że Cassie ma rację. W końcu to był jego
ojciec. Miał do nich żal, i było o co, ale rodziców się nie wybiera.
- Pojedziesz ze mną?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Ale przecież oni wcale mnie nie zapraszają.
- Proszę cię.
Nie mogła mu odmówić. Podeszła i usiadła tuż obok. Wzięła jego dłoń
i uścisnęła mocno.
- Oczywiście, że pojadę, Charlie. I nie martw się, na pewno nie będzie
tak źle.
ROZDZIAŁ10
Za oknem krajobraz zmieniał się: przeszklone wieżowce Manhattanu
ustąpiły miejsca ruderom Bronksu, a potem zanurzonym w zieleni
domkom Connecticut. Charlie poruszył się niespokojnie za kierownicą.
Wkrótce będą na miejscu. Zjechali na szosę, która biegła wzdłuż wy-
brzeża oceanu. Kiedy skręcił z niej w boczną drogę i przejechał przez
masywną bramę, zauważyła zbielałe palce zaciśnięte na kierownicy.
Cassie położyła rękę na jego kolanie. Oboje wymienili znaczące spoj-
rzenia.
Dom Whitmanów widać było teraz jak na dłoni. Przed nim rozciągał
się rozległy trawnik, którego środkiem biegła asfaltowa ścieżka. Cassie
westchnęła jedynie z podziwem. Trudno to było nazwać domem: miała
przed sobą olbrzymie domostwo w stylu Nowej Anglii. Z powodzeniem
mógł zagrać w filmie. Charlie wspominał, że rodzice są zamożni. Nie
przypuszczała jednak, że tak bardzo. Teraz lepiej zrozumiała, skąd się
wzięła ta jego pewność siebie.
Za chwilę miała spotkać ludzi, z którymi nie łączy ją wiele lub nic
zgoła. Przed oczami stanął jej dom rodzinny: wygodny i miły, ale zara-
zem przysparzający wielu bezsennych nocy jej ojcu. Dom, w którym
mieszkali, był już dość stary i wymagał generalnego remontu, tymcza-
sem utrzymująca się przez kilka lat recesja wcale nie poprawiała sytu-
acji finansowej. Rodzinny sklep prosperował nieźle, ale przecież nie
była to kopalnia złota.
- Prawdziwy pałac! - powiedziała, gdy wjechali na podjazd.
Charlie zaparkował wynajęty samochód i popatrzył na nią ukradkiem.
Ten sam podziw zmieszany z niechęcią dostrzegał w spojrzeniach kole-
gów ze szkoły, gdy zdarzało mu się przywieźć ich tu na kilka dni ferii
czy wakacji.
- Nie ma się znowu czym tak zachwycać - powiedział. .
- Owszem, Whitmanowie znaleźli się wśród pierwszych
osadników, a nawet i pasażerów „Mayflower", ale kolejne pokolenia
roztrwoniły rodzinną fortunę. Geny też odegrały swoją rolę. To, co tutaj
widzisz, to resztki dawnej świetności.
W ten dom akurat włożyła pieniądze rodzina matki.
Cassie przysłuchiwała się jego opowieści. A więc był potomkiem sta-
rego rodu: jego przodkowie byli pierwszymi kolonistami! To jej impo-
nowało bardziej aniżeli pieniądze.
- Rodzice poznali się na studiach - ciągnął. - Jak już ci mówiłem, oboje
robili specjalizację psychiatryczną. I oto dobry Bóg złączył węzłem
małżeńskim leniwego i niczym nie wyróżniającego się młodego lekarza
Charlesa Benningtona Whitmana, z piekielnie inteligentną i pozbawio-
ną skrupułów Sylvią Rothmann, kobietą równie ekscentryczną jak bo-
gatą, jedyną spadkobierczynią bankierskiej rodziny Rothmannów.
I spodobało mu się obdarzyć ich jedynym synem.
Otworzył drzwi i wysiadł, a potem obszedł samochód i pomógł Cassie.
- Bardzo zdenerwowana? - spytał.
Cassie równie dobrze mogłaby zapytać go o to samo.
- Nie, dlaczego... - Spróbowała się roześmiać. – Może tylko powinieneś
był ich uprzedzić, że nie przyjedziesz sam...
Charlie zrobił grymas, tajemniczy i przemyślny zarazem.
- Wobec Sylvii najlepiej działać z zaskoczenia - oznajmił.
- Charlie, po co te podchody? Przecież nie prowadzimy żadnej wojny.
- Tak sądzisz? - Uniósł brwi w górę. - Może chcesz się założyć?
W ten sposób wcale jej nie dodawał odwagi. Westchnęła tylko, gdy
wziął ją za rękę i ruszyli w stronę wejścia.
Nacisnął dzwonek i niemal natychmiast drzwi się otworzyły, tak jakby
ktoś na nich czekał. Podstarzała Murzynka w stroju pokojówki wskaza-
ła im drogę do salonu.
- Dziękuję, znam drogę - powiedział Charlie. – Jestem synem państwa
Whitmanów.
Cassie zdawało się, że w oczach starej kobiety dostrzegła jakby cień
współczucia. Pokojówka dygnęła i zniknęła w korytarzu.
- Charakterystyczne, że nigdy nikogo tu nie ma: żadnych przyjaciół,
rodziny. Napady złości mojej matki wszystkich skutecznie wystraszyły.
Napady złości? Cassie spojrzała niepewnie na Charliego, ale już o nic
nie zdążyła go zapytać, bo weszli do salonu, a tam już czekali na nich
Whitmanowie. Cassie przełknęła nerwowo ślinę i wzięła głęboki od-
dech.
Niezupełnie tak ich sobie wyobrażała. Ojciec sprawiał wrażenie star-
szego, niż można by wnosić z jego wieku. Był bardzo wychudzony -
eleganckie ubranie wisiało na nim niczym na wieszaku. Resztki dawnej
urody świadczyły, że musiał być niegdyś bardzo przystojnym mężczy-
zną. Teraz jednak głębokie zmarszczki, jakie poorały jego twarz, za-
padnięte, choć ciągle błyszczące oczy, przerzedzone siwe włosy nie-
ubłaganie potwierdzały niszczycielski upływ czasu. Czy to możliwe,
żeby Charlie miał kiedyś tak wyglądać? - zadała sobie w duchu pytanie
i natychmiast odpędziła od siebie tę przykrą myśl.
Wiek matki Charliego trudno było określić. Bez wątpienia była to cią-
gle atrakcyjna kobieta - właściwie bardziej przystojna aniżeli piękna,
ale wyglądała imponująco. To określenie nasuwało się samo. Miała
może zbyt wąskie, cienkie usta i zbyt grube brwi, by uznać ją za pięk-
ność, ale nadal robiła wrażenie. Zadbana i elegancka, siedziała w fotelu
jak na tronie. Cassie nie mogła opędzić się od myśli, że to dosyć dziwna
i nazbyt wystudiowana poza jak na tę okoliczność. Bądź co bądź, to
spotkanie z synem po dłuższym czasie. W jej oczach była inteligencja,
ale i chytrość. Również - jak się Cassie zdawało - uprzejma niechęć, z
jaką patrzyła na niedbale ubranego Charliego: w koszulce i wytartych
dżinsach nie prezentował się widocznie dość godnie jak na potomka
rodu Whitmanów.
W swojej naiwności puszczała dotąd ostrzeżenia Charliego mimo
uszu. Poza tym była przekonana, że będzie miała do czynienia z kultu-
ralnymi i wykształconymi ludźmi. Może są nieco oziębli, nadmiernie
skoncentrowani na sobie - to się zdarza, myślała. Ale wszystko wyda-
wało się jedynie kwestią czasu: wystarczy wola porozumienia - przecież
są rodziną. Teraz jednak i ona poczuła się zmrożona sposobem, w jaki
przyjęli swego jedynego syna.
To Charlie ruszył, by przywitać się z nimi. Wymienił z ojcem krótki
uścisk ręki, a potem zwrócił się do matki. Ale nie pocałował jej ani nie
uściskał - i to powitanie ograniczyło się do wymiany zdawkowych ski-
nięć głową. Charlie zamachał jeszcze ręką w stronę matki, ale nie do-
czekał się z jej strony nawet podobnej odpowiedzi. Przez chwilę mie-
rzyli się oboje spojrzeniami, jak gdyby każde oceniało siły swoje i
przeciwnika. Pomimo upału Cassie poczuła na plecach strużkę zimnego
potu.
Sylvia odezwała się pierwsza.
- Proszę, nasz długo nie widziany syn - powiedziała beznamiętnie, jak
gdyby to spotkanie nie było niczym niezwykłym. - A to kto? - Przenio-
sła wzrok na Cassie i popatrzyła na nią bez sympatii.
Charlie zacisnął zęby. Tak, mówił jej, że ta wizyta nie ma sensu. Nie
chciała mu wierzyć, teraz będzie mogła się przekonać na własne oczy,
jak wyglądają rodzicielskie uczucia państwa Whitmanów, nie wspomi-
nając już o ich gościnności.
- Powiedzmy, że to Cassie - stwierdził krótko. Nie zamierzał zabiegać o
ich względy, ani dla siebie, ani dla Cassie. Im szybciej stąd wyjadą, tym
lepiej dla wszystkich.
- Co takiego? Co powiedziałeś? Jak? - wymamrotał ojciec.
Cassie postąpiła pół kroku do przodu.
- Jestem Cassie. Cassie Armstrong - przedstawiła się, wyciągając rękę
do matki Charliego. - Przyjechałam bez uprzedzenia; mam nadzieję, że
państwo nie mają mi tego za złe.
Jej wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Sylvia Whitman nie zrobiła
najmniejszego ruchu, by się z nią przywitać. Cassie miała wrażenie, że
nawet na nią nie patrzy.
- Co ona powiedziała? - Ojciec Charliego patrzył na syna niezbyt przy-
tomnym spojrzeniem.
- Starość nie radość - skwitowała krótko Sylvia, rzucając mężowi po-
gardliwe spojrzenie.
Cassie opuściła rękę i popatrzyła na starszego pana ze współczuciem.
Nie wydawał się obrażony. Szare oczy patrzyły bez wyrazu. Może był
przyzwyczajony do podobnych komentarzy, a może go wcale nie usły-
szał. To drugie wydało jej się bardziej prawdopodobne.
- Wszyscy mężczyźni z tej rodziny starzeją się w przyśpieszonym tem-
pie - skrzywiła się Sylvia w stronę Cassie. Ten grymas to zapewne miał
być uśmiech.
Zanim Cassie zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, usłyszała głos Char-
liego.
- Jeśli chodzi o mnie, powinnaś być chyba zadowolona. Zawsze narze-
kałaś na moją niedojrzałość.
Atmosfera stała się ciężka i kto wie, czym by się ta powitalna wymia-
na zdań zakończyła, gdyby nie pokojówka, która weszła pytając, co
komu podać do picia. Wszystko jedno co, byleby to była podwójna por-
cja, pomyślała Cassie. Wiedząc jednak, że zamawiając o tej porze coś
mocniejszego, nie zrobiłaby na rodzicach Charliego najlepszego wraże-
nia, poprosiła o mrożoną herbatę. Charlie nie miał takich skrupułów:
poprosił o czystą whisky. Jego matka podniosła znacząco brew.
- Dziękuję, Stello. Myślę jednak, że od razu usiądziemy do lunchu.
Przynieś drinki do jadalni. Już tam się napijemy - odprawiła ją wład-
czym gestem.
Lunch niewiele zmienił. Nastrój nie poprawił się ani na jotę. Cassie w
milczeniu sączyła przez słomkę herbatę. Sylwia wyrzekała na kucharza:
nie dość, że sos winegret zrobił zbyt wodnisty, to jeszcze źle przyrzą-
dził solę, którą właśnie zjedli, i tym samym popsuł cały obiad. Ofuknęła
też Stellę, że jest zbyt opieszała i ślamazarnie zabiera nakrycia ze stołu.
Ojciec Charliego znosił cierpliwie jej zrzędzenie, widać był już na nie
uodporniony.
Dla Cassie lunch był prawdziwą torturą: niemal podskakiwała na krze-
śle za każdym odezwaniem się Sylvii. Charlie ze współczuciem przy-
glądał jej się z drugiego końca stołu. Uśmiechnął się do niej porozu-
miewawczo i szyderczym gestem wzniósł swój kieliszek do toastu.
Matka spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Widzę, że twoje maniery nadal pozostawiają wiele do życzenia.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie - zareplikował Charlie.
Sylvia zacisnęła wąskie usta.
- Jak się do mnie odzywasz? Nie zapominaj, że jednak mówisz do swo-
jej matki, która poświęciła ci najlepsze lata swojego życia!
- Co takiego? Chyba żartujesz? - prychnął Charlie. - Odnosiłem raczej
wrażenie, że z trudem przypominałaś sobie od czasu do czasu o moim
istnieniu. Sylvia spojrzała zimno na syna.
- Miałam nadzieję, że wydoroślałeś, Charlie. Dlatego prosiłam, żebyś
przyjechał. Widzę, że się pomyliłam.
Charlie z trzaskiem odstawił kieliszek.
- To zabawne. Bo ja właśnie też miałem podobne nadzieje. Ale widzę
tymczasem przed sobą tę samą kapryśną, egoistyczną, wiecznie zapa-
trzoną w siebie....
- ...Wspaniały lunch! - wtrąciła Cassie pospiesznie. -Dawno już nie ja-
dłam tylu dobrych rzeczy. Ale obawiam się, że już musimy wracać.
Prawda, Charlie? - Spojrzała na niego wymownie.
- O czym wy mówicie? O czym tak ciągle gadacie? Czy może mi ktoś
wreszcie powiedzieć? - zdenerwował się starszy pan.
- Zamknij się, idioto - warknęła Sylvia.
Charlie zerwał się z krzesła.
- Za dużo sobie pozwalasz! - powiedział z zimną nienawiścią.
- Tak, naprawdę bardzo dobry lunch. Mam nadzieję, że wkrótce znowu
uda się nam spotkać. - Cassie odłożyła serwetkę i wstała z miejsca.
Sylvia także podniosła się z krzesła. Nie zamierzała oddawać pola.
Należała do kobiet, które zawsze muszą mieć ostatnie słowo. Bez
względu na okoliczności i konsekwencje. Wbiła wzrok w syna i wyce-
dziła:
- Żałuję, że cię urodziłam!
Charlie z trudem powstrzymał się od wybuchu.
- Coś ci powiem, Sylvio. Akurat w tym jednym jesteśmy zgodni. Ja
również żałuję, że to ty musiałaś być akurat tą kobietą.
Cassie poczuła, że robi jej się słabo. W pierwszej chwili pomyślała, że
zaraz się rozpłacze. W chwilę potem wściekłość na tę podłą i ego-
istyczną kobietę wzięła w niej górę.
- Jak pani może mówić coś takiego! Jak pani śmie! - krzyknęła zdła-
wionym głosem.
Charlie podszedł do niej i mocno objął ją ramieniem.
- Daj spokój, Cassie. Szkoda słów. Raczej powinnaś zastosować swój
prawy sierpowy, ale wtedy skoczyłaby ci do gardła zgraja adwokatów.
Idziemy stąd.
Kiedy wreszcie znaleźli się na zewnątrz, Cassie odetchnęła z ulgą.
- Myślisz, że możesz prowadzić? - spytała, gdy podeszli do samochodu.
- Oczywiście. Nie martw się. Dla mnie to nie pierwszyzna.
Cassie przypatrywała mu się z niepokojem. Wyglądał dość marnie.
Ale jak miał wyglądać? Ruszyli z piskiem opon i wkrótce byli już za
bramą posiadłości Whitmanów. Charlie nie zwalniał ani na chwilę, jak
gdyby chciał jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca, w którym
mieszkali ci przerażający, obcy ludzie mieniący się jego rodzicami.
- Charlie. Przepraszam... - Cassie położyła rękę na jego dłoni zaciśniętej
na kierownicy.
Zaśmiał się bezgłośnie.
- Ty mnie przepraszasz? Za co? To raczej ja powinienem przeprosić
ciebie.
Resztę drogi spędzili niemal w milczeniu. Na wspomnienie awantury
Cassie czuła, że serce jej pęka z bólu i żalu. Jak mogła tak powiedzieć?
Jak matka może powiedzieć coś takiego do swego syna? Siedziała jed-
nak w milczeniu. Wiedziała, że cokolwiek powie, i tak niczemu nie
zaradzi.
Charlie również nie miał ochoty na rozmowę. Najchętniej zaszyłby
się gdzieś w jakimś barze, upił się i przeczekał. Wiedział jednak, że to
byłaby zwykła ucieczka. Jeszcze niedawno tak by właśnie postąpił.
Nagle zjechał na pobocze i przystanął.
- Mój Boże! - westchnął. - Gdyby była alkoholiczką albo jakoś chora...
Wtedy mógłbym to przynajmniej zrozumieć. Mówiłbym sobie: biedna
kobieta... Zastanawiałbym się, jak mogę jej pomóc. Ale ona jest nor-
malna! To jest najstraszniejsze. - Potrząsnął głową.
Cassie gładziła jego rękę w milczeniu.
- Wiesz, jak byłem mały - ciągnął, opierając głowę na oparciu fotela i
zamykając oczy - myślałem sobie, że jak będę grzeczny i będę dobrze
się uczył, to mnie pokochają. Ale bardzo szybko zorientowałem się, że
dla nich nie ma żadnego znaczenia, jaki jestem.
Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj, miał jedenaście
lat, a na sobie strój szkolnej drużyny baseballowej. Bardzo był z siebie
dumny. Tak bardzo pragnął ich uznania. To była ich pierwsza wizyta w
szkole, a on tymczasem już awansował do szkolnej reprezentacji.
- Wisiałem na telefonie przez całe dnie. Prosiłem, żeby
przyjechali, zobaczyli, jak gram. Przeżywali wtedy okres szaleńczych
awantur, rozstań i powrotów. Wreszcie przyjechali. Zamknęli się w
pokoju w hotelu i nawet ich nie zobaczyłem.
Zadzwonili po meczu już z dworca kolejowego, że właśnie odjeżdżają...
Że innym razem. Na dworcu kolejowym byli akurat jego koledzy. Od-
prowadzali swoich rodziców. Jeden z nich opowiedział mu potem, że
widział dwoje dziwnych ludzi, mężczyznę i kobietę, jak stali na peronie
i wrzeszczeli na siebie, nie zważając na ludzi dookoła. „A co będzie z
moją karierą?!" - krzyczała kobieta. „To ty chciałeś koniecznie mieć
syna! Ja chciałam usunąć tę ciążę! Może nie pamiętasz? To teraz się
nim zajmuj!" Od tamtego dnia przestał dzwonić do domu. Tamtego
dnia coś w nim umarło. Przestał przychodzić na treningi, przestał się
uczyć. Zmieniał kolejne szkoły. Zamknięty w sobie, choć na zewnątrz
kpiarz i nieledwie chuligan, lekkoduch, który myśli jedynie o tym, jak
najmilej spędzić czas.
Od tamtej pory żył jak w pancerzu. Nikt nie mógł go skrzywdzić, bo
nikt naprawdę nie miał do niego dostępu. I tak było do niedawna.
Nigdy do tej pory nie opowiedział nikomu tej historii. Kiedy skończył
i otworzył oczy, zobaczył przed sobą Cassie.
Po jej policzkach płynęły łzy.
- Mój Boże! Biedny Charlie - załkała.
Spróbował wszystko obrócić w żart.
- Nie martw się, dziewczyno. Jak widzisz, od tego się nie umiera.
Ale przecież nie była to prawda: kiedyś ktoś, kto też nazywał się Char-
lie Whitman, był świetnym uczniem, chlubą szkoły - ten ktoś przecież
umarł. I nagle zrobił coś, co mu się nigdy nie zdarzyło, a już na pewno
nie przy kobiecie. Charlie wybuchnął płaczem.
Płakał nad sobą, nad tym biednym chłopcem, którego dzieciństwo
mogło być takie szczęśliwe, a okazało się koszmarem. Płakał za tym
ufnym, wesołym dzieckiem, które kochało i chciało być kochane.
- Kocham cię - zaszlochał nagle.
Stało się to tak nieoczekiwanie, że przez chwilę sam nie był pewien,
czy to na pewno on wypowiedział te słowa. Zmieszany, podniósł na nią
oczy i westchnął.
- Strasznie dawno nikomu tego nie powiedziałem, wiesz?
Cassie, przełykając łzy, potrząsnęła głową.
- Wiem. Ja też ciebie kocham, Charlie. Charlie uśmiechnął się niepew-
nie.
- Naprawdę?
- Ona również się uśmiechnęła, ocierając wierzchem dłoni oczy.
- Naprawdę.
- To zamieszkajmy razem.
Teraz Cassie się zawahała. Kocha go z całego serca, to pewne. Wie-
działa, że niełatwo było mu zdobyć się na to wyznanie. Ale to nie była
propozycja, na jaką czekała. Nie o takim jedynie związku myślała, wte-
dy - kiedy szła z nim do łóżka, i teraz, gdy wyznali sobie miłość.
- Pozwól, że się nad tym zastanowię - powiedziała.
ROZDZIAŁ 11
- Masz pojęcie, co się stało?
Zadyszana Fran stała zaaferowana przed biurkiem przyjaciółki. Naj-
wyraźniej pilno jej było podzielić się z Cassie jakąś arcyważną wiado-
mością. Cassie, zaskoczona nagłą wizytą, spojrzała na Fran ze zdziwie-
niem. To nie była ta sama Fran, zazwyczaj przybierająca pozę rozcza-
rowanej życiem kobiety. Radośnie podniecona, ze śmiejącymi się
oczyma, najwyraźniej miała jej do zakomunikowania jakąś dobrą nowi-
nę. I jeżeli z tym zwlekała, to pewnie tylko dlatego, że chciała, aby jej
nastrój udzielił się także samej Cassie.
- Co takiego? Wygrałaś na loterii? - zażartowała. Domyślała się już, w
czym rzecz, ale wolała sama to od niej usłyszeć.
- Lepiej! - Twarz Fran opromienił szeroki uśmiech.
- Jeszcze lepiej? A co może być lepszego niż wygrana na loterii? - Cas-
sie splotła dłonie i spojrzała spod oka na przyjaciółkę.
Fran skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.
- Czekaj! Już wiem. Rzuciłaś robotę w agencji, bo postanowiłaś wresz-
cie zacząć robić coś sensownego.
- Ciepło. Ale niezupełnie o to chodzi. Spróbuj jeszcze raz.
- Spojrzała wyczekująco na Cassie. Nie zwlekała jednak długo: zbyt
chciała podzielić się wiadomością z przyjaciółką.
Postanowiliśmy się pobrać, Joe i ja! - wykrzyknęła i nie czekając na
reakcję Cassie, mówiła dalej: - Sama w to nie mogę uwierzyć! Ja mam
wyjść za mąż? Ale spójrz, tu jest dowód - powiedziała, wysuwając rękę
w kierunku Cassie i błyskając zaręczynowym pierścionkiem. - Widzisz?
- Wspaniała wiadomość! - Cassie wyszła zza biurka, by ją uściskać. -
Gratuluję! Zawsze uważałam, że jesteście świetną parą.
Fran w tym momencie wcale nie trzeba było o tym przekonywać. Pod-
ekscytowana zamachała rękami.
- Zaprosimy na ślub mnóstwo osób i zrobimy wielkie przyjęcie! Ma być
wszystko: uroczysta ceremonia, ślubna suknia, świadkowie... Wiesz,
cały ten kram! Nigdy bym nie powiedziała, że przez to przejdę! Ale co
tam, raz się wychodzi za mąż! To znaczy mam nadzieję, że raz - dodała,
śmiejąc się łobuzersko.
Cassie zachichotała, a tymczasem Fran trajkotała dalej.
- Problem w tym, że mamy na to wszystko mało czasu. Tylko dwa
miesiące! Joe postawił taki warunek. Powiedział, że dłużej nie chce
czekać... Ja zresztą też. Rozumiesz więc, że będę potrzebowała twojej
pomocy. Mam nadzieję, że pomożesz mi to wszystko zorganizować.
Jak o tym pomyślę, to przechodzą mnie ciarki: trzeba wynająć restaura-
cję, zamówić jedzenie, kwiaty, fotografa...
Cassie już chciała powiedzieć, że dla dwóch inteligentnych kobiet,
które na co dzień obracają milionami dolarów i organizują rzeczy na
wielką skalę, przygotowanie uroczystości weselnej dla jednej z nich to
będzie cicha msza przy bocznym ołtarzu, ale na szczęście w ostatniej
chwili ugryzła się w język. Zdała sobie sprawę, że byłoby to nietaktem.
Rzeczywiście. .. Ślub bierze się raz.
Fran tymczasem mówiła o wizycie u jubilera. Nigdy by nic przypusz-
czała, że wybieranie pierścionka zaręczynowego może być takie emo-
cjonujące. Boi się pomyśleć, co to będzie, jak pójdzie kupować suknię
ślubną! A może powinna ją uszyć? To musi być coś bardzo specjalne-
go!
Cassie słuchała tego wszystkiego spokojnie, z życzliwym uśmiechem,
poczuła jednak drobne ukłucie zazdrości. Ach, jak by to było, gdyby
ona sama... Szybko jednak zdusiła w sobie tę natrętną myśl. Powinna
cieszyć się szczęściem Fran. Tym bardziej że przyjaciółka zasługuje na
to, by mieć. wreszcie dobrego męża. Czy mało razy martwiła się o
Fran? Zawsze była taka nieustępliwa i z taką wrogością mówiła o męż-
czyznach. O tych sprawach myślały obie zupełnie inaczej. I proszę! -
Cassie poczuła znowu zazdrość - oto Fran wychodzi za mąż...
-...i naturalnie, to się chyba rozumie samo przez się, chcielibyśmy,
żebyście byli, ty i Charlie, świadkami. W końcu to wasza zasługa.
Skończyła mówić i teraz stała, patrząc na nią wyczekująco.
- Postanowiliśmy razem zamieszkać - powiedziała Cassie. Nie była to
może odpowiedź na pytanie, ale Cassie wiedziała, że jej przyjaciółka
chciała i o to ją zapytać.
- Tak myślałam - skinęła głową Fran. - Jestem pewna, że będzie wam
razem dobrze - orzekła, ale jakoś bez przekonania.
- Zdawało mi się, że tego nie pochwalasz - uśmiechnęła się Cassie.
- Nie, dlaczego - wzruszyła ramionami Fran.
- Przecież wiem. Nie udawaj. Zawsze byłyśmy ze sobą szczere. Za to
właśnie tak cię lubię. Więc powiedz: uważasz, że robię błąd?
Fran przygryzła wargi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
- No, powiedz! - nalegała Cassie.
- Nie powinnam się wtrącać.
- Proszę...
- Ale nie będziesz na mnie zła? Chcę, abyś wiedziała, że to, co mówię,
nie jest przeciwko tobie.
- Mów śmiało. Nie będę zła. Przyrzekam - powiedziała Cassie, choć w
głębi duszy pomyślała sobie, że może to nierozważne.
- No dobrze - westchnęła Fran. - Widzisz, trudno kogoś zmienić, Cas-
sie. Ja przynajmniej nie wierzę w cuda.
- Ale on mnie kocha!
Dlaczego właściwie się tłumaczy? Czuła jednak, że ta rozmowa jest jej
potrzebna.
- Jestem tego pewna - dodała.
- Nie wątpię, kochanie. - Fran objęła ją. - Kocha cię, bo trudno nie ko-
chać kogoś takiego. Ale kocha cię na swój sposób. Na tyle, na ile potra-
fi. Nie spodziewaj się zbyt wiele.
Przez twarz Cassie przebiegł skurcz. Fran dostrzegła to i natychmiast
zaczęła się wycofywać.
- Cassie, przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości. Nie powin-
nam była niczego mówić. Zresztą, może wcale nie mam racji. Ty go
znasz lepiej. A poza tym, wiesz – jestem urodzonym cynikiem. Zawsze
wszystkich podejrzewam o jakieś nieczyste intencje - więc się tym nie
przejmuj. Trzeba zawsze robić to, do czego jest się przekonanym, tak
uważam przede wszystkim.
W pokoju rozdzwonił się telefon, ale Cassie nie zwracała na to uwagi.
- Co według ciebie powinnam zrobić? Kocham go i chcę być z nim,
razem.
Fran nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie sprawę, że tutaj
nie ma mądrych. Kiedy ktoś kocha, nikt nie zdoła go przekonać. Ner-
wowo splotła palce i milczała. To Cassie przerwała tę ambarasującą
ciszę.
- Czy Charlie już wie? O tobie i o Joe?
- Jeszcze nie - westchnęła Fran. - Prawdę mówiąc, nie wiemy, jak mu o
tym powiedzieć. Rozumiesz: on przyjaźni się z Joe, ale nie przepada za
mną.
- Nie martw się. Ja mu to powiem.
- Dzięki.
Kiedy rozstały się, Cassie usiadła w fotelu, wyciągnęła nogi i popa-
trzyła w okno. Jak przekonać mężczyznę, którego kocha, że małżeń-
stwo wcale nie jest pułapką?
Postanowiła skorzystać z pretekstu i zacząć rozmowę już dzisiaj. Wra-
cali razem z pracy, był ciepły wieczór i w powietrzu czuło się jakąś
rześkość. Chodniki były pełne ludzi, a ulicą mknęły sznury samocho-
dów. Nowojorczycy wracali z wakacji.
- Fran i Joe zamierzają się pobrać, wiesz? - rzuciła niedbale przez ra-
mię, kiedy przechodzili przez zatłoczone skrzyżowanie.
Charlie zatrzymał się w miejscu.
- Co? Naprawdę?
- Chodź, bo nas rozjadą. - Pociągnęła go za rękaw. - Naprawdę. Są bar-
dzo szczęśliwi, sam chyba to zauważyłeś.
Musiał jej przyznać rację. Fran i Joe promienieli szczęściem. Stanowili
wspaniałą parę i to się rzucało w oczy. Mimo to nie potrafił sobie daro-
wać ironicznego komentarza.
- Jasne, na razie są szczęśliwi, ale poczekajmy trochę. Zobaczymy, jak
długo potrwa ta idylla.
Miłość to miłość, a małżeństwo to małżeństwo. Małżeństwo wszystko
zmienia, pomyślał. To stara prawda. To fakt, że on sam może obser-
wował to na bardzo szczególnym przykładzie. Związek jego rodziców
trudno uznać za typowy. Znał przecież ludzi, którzy żyli w małżeńskim
stadle od lat i jakoś im to wychodziło. Na myśl, że miałby spędzić z
jedną kobietą całe życie, czuł przerażenie. Chybaby zwariował. Znał
siebie. Chociaż zdarzają się rzeczy nieoczekiwane, on sam wolałby nie
eksperymentować.
- I wiesz? Chcą nas prosić na świadków. - Cassie spojrzała niepewnie
na Charliego.
- O, nie! - zaprotestował. - Nie zamierzam się wygłupiać.
- Czegóż się nie robi dla uczczenia miłości.
Byli teraz w samym środku SoHo, niegdyś dzielnicy artystycznej bo-
hemy, teraz prawie w całości wykupionej przez zamożnych inwesto-
rów. Dawne fabryczki i czynszówki zmieniły wygląd, mieściły się w
nich wytworne apartamenty, studia i galerie. Charlie rozejrzał się wokół
z westchnieniem.
- Powiedz mi, dlaczego zawsze wszystko musi się zmieniać? - Popa-
trzył bezradnie na Cassie.
Pytanie mogło zabrzmieć dziwnie w ustach mężczyzny, którego życie
było jedną wielką zmianą, ale Cassie znała już Charliego na tyle dobrze,
by wiedzieć, że aprobuje jedynie te zmiany, których sam jest autorem,
natomiast wcale nie przepada za niespodziankami.
- Fran i Joe! - Charlie pokręcił głową z dezaprobatą. - Albo znowu ta
dzielnica! Sam jeszcze pamiętam czasy, kiedy kafeteria tutaj to była
prawdziwa kafeteria, a nie odpicowana knajpka dla turystów albo gogu-
siów z Wall Street.
Cassie obrzuciła go spojrzeniem i roześmiała się.
- Nie martw się, nikt cię nie weźmie za nowojorskiego yuppie.
Charlie spojrzał na nią z rozbawieniem.
- A to co znowu, Armstrong? Gryząca ironia? Widzę, że robisz postę-
py, od kiedy wziąłem cię pod swoje skrzydła. Zmieniasz się w praw-
dziwą nowojorską spryciulę.
Nieoczekiwanie zagarnął ją ramieniem i przytulił. Cassie nie prote-
stowała.
- Chyba masz rację. I wiesz jeszcze, co ci powiem? Postanowiłam z
tobą zamieszkać.
Twarz Charliego zmieniła wyraz: uśmiech pozostał, ale rozbawienie
ustąpiło miejsca radości. Nie wierzył własnym uszom.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale popatrzył tylko z czułością i
znowu się uśmiechnął.
- Nie pożałujesz - obiecał.
Cassie nie miała najmniejszych wątpliwości. W ogóle, kiedy byli ra-
zem, nie bała się niczego i miała niczym nie zmąconą pewność, że
wszystko ułoży się dobrze. Dopiero gdy zostawała sama, opadały ją
wątpliwości i powracał niepokój. A jeśli Fran ma rację?
Pozostawało więc wybrać adres, pod którym zamieszkają -jej albo
jego. Długo w noc rozważali wszelkie za i przeciw. Każde z nich oczy-
wiście obstawało przy swoim.
- Wiesz, że nie przepadam za śródmieściem - powiedział Charlie, gdy
wreszcie zdecydowali się pójść spać.
- Ale moje mieszkanie jest trochę większe - stwierdziła rzeczowo. - Że
już nie wspomnę o bałaganie, który tu panuje. - Rozejrzała się krytycz-
nie dookoła.
- Wszyscy genialni ludzie byli bałaganiarzami - odciął się.
- Mój ty Einsteinie... - Parsknęła śmiechem i rozpostarła prześcieradło.
Charlie cisnął w nią poduszką. Cassie nie pozostała mu dłużna.
- Chyba pozostanie nam rzucić monetą. Albo siłować się na ręce, ale
obawiam się, że jestem bez szans - zaśmiał się.
Cassie rzuciła drugą poduszką.
- Co za wojownicza kobieta!
W kwestii wyboru mieszkania Cassie była nieugięta. Skoro zgodziła
się z nim zamieszkać, do niej należy wybór. Teraz on powinien okazać
dobrą wolę, ona już to zrobiła.
- Albo u mnie, albo wcale - krzyknęła wreszcie, trafiając go celnie
jaśkiem.
Charliemu opadły ręce. Na takie dictum nie miał argumentów.
- Dobrze. U ciebie - westchnął. - Trudno, niech już będzie śródmieście,
jak nie może być inaczej. Ale jak zacznę wybiegać w nocy po zakupy
albo ganiać z łomem taksówkarzy i hałaśliwych przechodniów, to prze-
prowadzamy się do mnie, zgoda?
Jak na ludzi o bardzo różnych usposobieniach mieszkało im się nad-
zwyczaj zgodnie. O dziwo, udawało im się unikać sytuacji konflikto-
wych. Cassie hamowała się w demonstrowaniu pedanterii i nie robiła
mu wymówek z powodu nieporządku, a Charlie z kolei starał się jak
mógł, by robić jak najmniej bałaganu i przynajmniej sprzątać po sobie.
Z pewnością nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie ich miłość -a
miłość, jak wiadomo, czyni cuda.
Charlie, który nigdy jeszcze nie pozostawał w tak bliskim związku,
znajdował w tej nowej sytuacji nieoczekiwane przyjemności. Miło jest
móc zjeść razem śniadanie, mieć obok siebie kogoś, z kim można po-
dzielić się swymi wątpliwościami albo radościami, słowem, kochać i
wiedzieć, że samemu jest się kochanym. Szybko się do tego przyzwy-
czaił, ale zdał sobie wyraźnie z tego sprawę pewnego wieczoru, gdy
Cassie wróciła do domu wzburzona po spotkaniu z Bertollim.
Rzuciła teczkę na stolik w przedpokoju i gdy tylko zdjęła z jego po-
mocą płaszcz, opadła na fotel. Charlie pogładził jej włosy, a potem sta-
nął za nią i delikatnie zaczął masować jej kark.
- Jakieś kłopoty?
Westchnęła ciężko.
- To mogłaby być całkiem miła praca, gdyby nie użeranie się z klienta-
mi.
Jego dotyk przynosił ulgę. Czuła, jak pod palcami Charliego jej mię-
śnie rozluźniają się i opuszcza ją przykre napięcie.
- Przepraszam, że tak narzekam i zawracam ci głowę tym wszystkim.
- Po to tu jestem. - Uśmiechnął się i schylając się, pocałował ją w czu-
bek głowy. - Lepiej?
Cassie poklepała go po dłoni i uniosła się z fotela.
- Może coś zjemy i napijemy się trochę wina - zaproponował. - Zoba-
czysz, od razu poczujesz się lepiej.
Trzymając się za ręce, weszli razem do kuchni. Ku jej zdumieniu stół
był już nakryty. Charlie ustawił nawet świeczki w lichtarzykach. Z lu-
bością wciągnęła woń dobiegającą ją z piekarnika.
- Jesteś niezrównany. Na domiar wszystkiego, potrafisz jeszcze goto-
wać!
- Zwłaszcza podgrzać - roześmiał się. - Zamówiłem małe co nieco z tej
restauracyjki na rogu.
Kiedy dopiła drugi kieliszek wina, Charlie powrócił do tematu.
- A jeśli już chodzi o pracę w agencji, to dlaczego tego nie rzucisz i nie
weźmiesz się jedynie za uczenie? Przecież to lubisz. Zrób tak, dobrze ci
radzę.
Cassie tylko westchnęła.
- Łatwo ci powiedzieć. Mam przecież co miesiąc rozmaite rachunki do
zapłacenia.
Charlie zastanawiał się tylko chwilę.
- Nie zapominaj, że masz przecież mnie.
Zdziwiona podniosła oczy znad talerza. Po raz pierwszy powiedział
coś, co niedwuznacznie wskazywało, że myśli o ich związku jako o
czymś stałym - o czymś, co ma przed sobą przyszłość. Do tej pory zna-
ła go jako kogoś, kto żyje jedynie dniem dzisiejszym. To, co od niego
teraz usłyszała, tak ją zbiło z tropu, że nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Charlie zauważył jej zdumienie.
- Co się z tobą dzieje? Uważasz, że nie mogę pomóc ci w odrobinę
inny sposób aniżeli dotąd? Wiesz, że jestem w tym dobry - żartował.
Ona tymczasem, próbując ukryć zmieszanie, zaczęła zbierać talerze ze
stołu. Odwróciła się i położyła mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję za dobre chęci, Charlie. Za to właśnie cię kocham. Po prostu
trochę mnie zaskoczyłeś... Ale to też właściwie nic nowego. Stale to
robisz - powiedziała z uśmiechem. – I za to też cię kocham.
- To się dobrze składa. - Roześmiał się i obejmując ją w pasie, przy-
ciągnął do siebie. - Pomyśl o tym, Armstrong, dobrze?
Niebieskie oczy patrzyły na niego z uwagą.
- Może oboje powinniśmy o tym pomyśleć?
Ale kiedy posadził ją sobie na kolanach i zaczął całować, już dłużej o
tym nie mówili i nie myśleli. To, co się działo między nimi teraz, było
zbyt ekscytujące.
ROZDZIAŁ 12
Joe i Fran nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Dzień był piękny,
świeciło słońce, a na niebie ani jednej chmurki. Jedynym człowiekiem,
który tego ranka miał do życia pretensje, był Charlie. Niechętnie włożył
elegancki garnitur. Na niezadowolenie nakładało się jeszcze zdenerwo-
wanie: oto miał dzisiaj poznać rodziców Cassie. Fran jako najbliższa
przyjaciółka Cassie, uchodziła u niej w domu niemal za członka rodzi-
ny, i zaprosiła na swój ślub państwa Armstrong i rodzeństwo Cassie.
Charlie, jakkolwiek wiedział, że spotka miłe i życzliwe światu osoby,
na gruncie rodzinnych zebrań nie czuł się pewnie. Nerwowo wiązał
krawat przed lustrem.
- A jeżeli im się nie spodobam? - spytał, popatrując na odbicie Cassie,
która za jego plecami kończyła się czesać.
- Nie martw się. Spodobasz im się na pewno. Ciebie nie można nie lu-
bić - uśmiechnęła się.
Charlie miał jednak pewne wątpliwości: co innego lubić przyjaciela
córki, a co innego mężczyznę, z którym córka mieszka bez ślubu. Pań-
stwo Armstrong, jak ich sobie wyobrażał z opowiadań Cassie, są to
sympatyczni i mili ludzie, ale zapewne dość staroświeccy.
Cassie, jak na dobrą córkę przystało, powiadomiła oczywiście rodzi-
ców o swoich planach.
- Mamo, tato - powiedziała któregoś dnia w słuchawkę telefonu - wi-
dzicie, ja i Charlie... - zawiesiła głos, zastanawiając się, jak ma to prze-
kazać rodzicom. Najlepsze rozwiązania są najprostsze, zdecydowała. A
poza tym, nie jest przecież małą dziewczynką...
- Nie możemy doczekać się, kiedy go poznamy - usłyszała w słuchawce
głos matki. I zaraz potem włączył się ojciec:
- Właśnie, kochanie. Jesteśmy go bardzo ciekawi!
Ta ich życzliwa ciekawość wcale nie ułatwiała sytuacji. Florence i
Frank Armstrongowie na pewno nie byli parą pruderyjnych kołtunów.
Ale nie byli też parą beztroskich postępowców, co to uważają, że nie-
ważne ze ślubem czy bez, byle szczęśliwie. Formy i tradycja liczyły się
dla nich, podobnie zresztą jak dla samej Cassie. Wiedziała, że matka
przyjmie wiadomość, którą za chwilę miała poznać, dość spokojnie.
Raczej obawiała się reakcji ojca: była przecież jego ukochaną córeczką,
oczkiem w głowie. Mogła jednak pocieszać się, że ojciec, tak stanow-
czy i nie dopuszczający matki do spraw związanych z prowadzeniem
ich firmy, w sprawach rodzinnych polegał zwykle na jej zdaniu.
- Mam nadzieję, że polubicie Charliego... Bo widzicie, ja i Charlie, my
już od jakiegoś czasu... mieszkamy razem.
Kiedy rzuciła już te słowa w słuchawkę, poczuła ulgę. Teraz ich ruch.
Nigdy ich nie okłamywała i nie chciała, żeby to się zmieniło. Miała
nadzieję, że to docenią.
Po drugiej stronie tymczasem zapanowała cisza.
- No tak... - usłyszała po chwili głos matki. - Cóż, wiem, że świat się
zmienia i dzisiaj wszystko to wygląda inaczej niż wtedy, gdy ja i twój
ojciec pobieraliśmy się. - Cassie słyszała, że głos matki lekko drży. -
Dzisiaj wszyscy chcą żyć, jak to się mówi, nowocześnie, prawda,
Frank? W słuchawce usłyszała chrząknięcie ojca.
- Tak... Tyle tylko, że nie wszystko co nowoczesne jest od razu dobre -
powiedział.
- Kocham Charliego i on mnie też kocha. Jest nam razem bardzo do-
brze. Chciałabym, żebyście zdawali siebie z tego sprawę.
Usłyszała głośne westchnienie. To była matka.
- Ufamy ci, córeczko. Wierzymy, że nie robisz głupstw. Jeżeli on cie-
bie kocha, my z pewnością pokochamy i jego, wiesz przecież.
- Dziękuję, mamo. Kocham was.
- Właśnie. Wierzymy, że nie zrobisz głupstwa i że... -usłyszała w słu-
chawce głos ojca.
- W porządku, Frank - przerwała mu matka. - Powiedzmy zatem naszej
córce do zobaczenia. Wkrótce się spotkamy i będzie można spokojnie
porozmawiać.
- Oto mówi moja lepsza połowa! - powiedział ojciec z westchnieniem. -
A zatem do zobaczenia, córeczko.
Czuła jednak zdenerwowanie, gdy przedstawiała Charliego członkom
swojej rodziny. Ponieważ Fran postanowiła w końcu brać ślub w ro-
dzinnym Westchester, wszyscy spotkali się w hotelu. Charlie, na wszel-
ki wypadek, choć niechętnie, wziął osobny pokój. W pokoju Cassie
tłoczył się teraz tłum Armstrongów, którzy zjechali z żonami, mężami,
a nawet z dziećmi. Charlie stał spokojnie z boku, czekając, aż rytuałowi
powitań stanie się zadość. Miał przynajmniej chwilę, by im się przyj-
rzeć. Frank Armstrong wydawał się sympatycznym, jowialnym męż-
czyzną. Patrząc na matkę Cassie, Charlie zrozumiał, po kim córka
odziedziczyła siłę charakteru. Kiedy już wszyscy wycałowali i wyści-
skali Cassie, oczy zgromadzonych zwróciły się w jego stronę.
Cassie podeszła do Charliego i wzięła go za rękę.
- Mamo, tato... Chcę wam przedstawić Charliego...
Charlie, to moi rodzice.
Florence ruszyła w ich stronę.
- A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, o którym tyle słyszeli-
śmy - powiedziała i zamiast uścisnąć mu rękę, pocałowała go serdecz-
nie w policzek. - Witaj, Charlie. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe
tej poufałości, ale sama nie wiem dlaczego odnoszę wrażenie, że znamy
się nie od dziś. Cassie tyle nam o tobie opowiadała!
Charlie bynajmniej nie miał jej tego za złe. Co więcej, był wzruszony.
Tak wzruszony, że nawet zapomniał powiedzieć jej zawczasu przygo-
towanego komplementu: to wprost niemożliwe, żeby była matką pię-
ciorga dorosłych dzieci!
- Bardzo mi miło - rzekł przez ściśnięte gardło. - Ja także mam wraże-
nie, że znamy się od dawna.
Teraz podszedł do niego ojciec Cassie. Ścisnął mu mocno rękę. Może
nawet odrobinę za mocno, jak można było wnosić z nieco zdziwionej
miny Charliego.
- Miło cię wreszcie poznać, synu. - Frank objął go serdecznie i wycało-
wał.
A potem, z wesołym hałasem, ruszyła ku niemu cała chmara Arm-
strongów.
- Byłeś wspaniały - szepnęła mu do ucha Cassie, gdy już wszyscy wy-
szli. Nie mieli jednak czasu, by wymienić uwagi, bo nadchodziła go-
dzina ślubnej ceremonii. Udali się do kaplicy.
Cassie ze wzruszeniem patrzyła na przyjaciółkę. W długiej białej suk-
ni Fran wyglądała trochę jak w przebraniu, ale musiała przyznać, że
przepięknie. Oczy Fran błyszczały z podniecenia. Nerwowo przekładała
z ręki do ręki ślubny bukiecik.
Cassie podeszła do niej i uściskała, jakby jednocześnie chciała pogra-
tulować i dodać otuchy.
- Wyglądasz wspaniale! - powiedziała i ukradkiem otarła łzę.
Fran strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek.
- Boże, sama nie wiem, co ja robię. Czy na pewno dobrze robię? - Spoj-
rzała niepewnie na Cassie. - I ten cały tłum!
- Rozejrzała się bezradnie wokół. - Najchętniej złapałabym Joe za rękę i
gdzieś z nim uciekła. Czy to wszystko nie wygląda trochę śmiesznie?
Cassie uśmiechnęła się tylko, dając jej jednocześnie oczami znak, że
wszystko jest w najlepszym porządku. Potem ujęła ją za rękę i okręciła,
jak w tanecznym pas.
- Mam ostatnią szansę, by zobaczyć pannę Fran Gorham. Za chwilę już
staniesz się panią Mancini.
- Jakie to dziwne - pokiwała głową Fran. - Tyle się wydarzyło w tym
ostatnim roku. I w moim życiu, i w twoim.
- Same tego chciałyśmy - roześmiała się Cassie.
- Cassie... - Fran nagle spoważniała. - Słuchaj, cokolwiek złego mówi-
łam ci o Charliem...
- Daj spokój - machnęła ręką Cassie. - Już zapomniałam. Na dalsze
rozmowy nie było już czasu.
- Trzymaj się - uśmiechnęła się Cassie.
Ceremonia była krótka i radosna. Potem huknęły korki od szampana, a
na głowy nowożeńców posypał się ryż i deszcz drobnych monet.
Wieczorem w lokalnym klubie odbyło się wesele. W wesołym gwarze
przy zastawionych stołach i na zatłoczonym parkiecie wszyscy święto-
wali radosny dzień Fran i Joe.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Cassie do gromadki otaczających
ją kuzynów i znajomych. - Wydaje mi się, że to nasza piosenka i nasz
taniec! - Skinęła głową przez tłum w stronę Charliego.
Cassie w sukience, którą sobie specjalnie kupiła na tę okazję, i Charlie
w swoim garniturze stanowili razem piękną parę, nic więc dziwnego, że
na parkiet odprowadzały ich życzliwe i pełne podziwu spojrzenia.
Już wkrótce tańczyli, jakby nie zauważali świata wokół siebie.
- Czy mówiłem ci już dziś, jak pięknie wyglądasz? - zapytał.
- Może dwa albo trzy razy. Ale ostatnio już dobre pół godziny temu.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądała bardzo efektownie w
swojej prostej, a zarazem wytwornej sukience. Zarówno panna młoda,
jak i jej druhna wybrały pełną elegancji dyskrecję: żadnych koronek,
falbanek, welonów.
- A więc pozwól mi trochę cię pozanudzać: wyglądasz niebywale.
Wspaniale!
I tak też się czuła.
- Ty też wyglądasz nieźle. - Prztyknęła palcem w klapę jego marynarki.
Charlie roześmiał się głośno i zawirował z nią dookoła, choć akurat
rytm, w jakim tańczyli, wcale do tego nie zapraszał. Był jednak dziś
taki szczęśliwy.
- Masz bardzo fajnych rodziców, wiesz? Już ich lubię.
Cassie uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
- Oni też cię lubią. Wiem, że się denerwowałeś - powiedziała, przytula-
jąc się do niego. - Ale teraz nie ma żadnego powodu: naprawdę są tobą
zachwyceni. Charlie przytulił policzek do jej skroni.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
- Jak mogłabym zapomnieć?
- To była ta piosenka. „You Made Me Love You" - zamruczał jej do
ucha i przyciągnął do siebie. - Kocham cię, Cassie.
- Ja też cię kocham, Charlie.
Kiedy przytuleni krążyli po parkiecie, pomyślała sobie, że nigdy nie
czuła się tak szczęśliwa jak dziś. Rozejrzała się ukradkiem po sali:
chciała zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Niech ta magiczna chwila
zapisze się w jej pamięci na zawsze.
Ale moment zadumy nie trwał długo, bo nagle zjawił się przy nich
ojciec Fran. Po jego czerwonej, nabrzmiałej twarzy widać było, że nie
unikał toastów za zdrowie młodej pary. Objął Charliego za ramię i za-
czął mówić o tym, jak lubi Cassie i jak zawsze cieszył się, że to ona jest
najbliższą przyjaciółką Fran. Potem nieoczekiwanie zmienił temat.
- Ładna z was para. Coś czuję, że niedługo spotkamy się na waszym
weselu. Mam rację, Cassie? - Zatoczył się lekko.
- W każdym razie, gdybym to ja był na twoim miejscu, mój chłopcze,
nie czekałbym z tym długo - powiedział i mrugnął do Charliego.
Czar prysł, stali zażenowani, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na szczę-
ście orkiestra przestała grać i ktoś wzniósł kolejny toast. Wszystkie
spojrzenia skierowały się na nowożeńców. Fran i Joe pocałowali się.
Zewsząd rozległy się okrzyki i gruchnęły gromkie brawa. Kiedy Fran
ruszyła kroić tort weselny, udało im się jakoś zgubić pana Gorhama w
tłoku.
- Nic przejmuj się jego gadaniną. - Cassie spojrzała spod oka na Char-
liego. - On taki już jest: zawsze lubi się wtrącać i dawać wszystkim
rady.
- Wcale się nie przejmuję - wzruszył ramionami.
Cassie wiedziała jednak, że nie mówi prawdy. Kiedy nadszedł moment,
w którym Fran - jak nakazywał zwyczaj - miała rzucić swój ślubny bu-
kiecik między niezamężne kobiety, Cassie mimowolnie zajęła miejsce
przed balkonem, na którym stanęła Fran. W tej samej chwili zdała sobie
sprawę z tego, co zrobiła. „Błagam - nie! Fran - nie" – mod liła się spoj-
rzeniem. Fran musiała chyba zrozumieć jej niemą prośbę, bo rzuciła
bukiecik w drugi kąt sali. Cassie odetchnęła z ulgą. Jak się okazało,
przedwcześnie. Bukiecik złapał jej dziesięcioletni bratanek i teraz stał
przed nią z wyciągniętą ręką, uśmiechnięty i bardzo z siebie zadowolo-
ny.
- Ciociu, proszę! - krzyknął na tyle głośno, że najbliżej stojący, i nie
tylko, popatrzyli w jej stronę. - Cioci i wujkowi Charliemu to chyba
może się przydać!
Cassie poczuła, że czerwienieje.
- Dziękuję, kochanie - odparła ze słodką miną.
Spuściła oczy i usunęła się na bok, ale tam już czekały
rozwrzeszczane dziewczyny. Cassie ukradkiem rozejrzała się po sali.
Na szczęście nigdzie nie dostrzegła Charliego.
Uroczystość dobiegała końca. Na sali zostali jedynie nieliczni goście.
- Musisz koniecznie przyjechać do nas na święta. - Matka Cassie długo
i wylewnie żegnała się z Charliem.
- Tak, przyjedź do nas! - zawtórował jej mąż. - Teraz przecież jesteś
prawie członkiem naszej rodziny!
W drodze powrotnej oboje milczeli. Charlie zdawał się wyraźnie zde-
prymowany tymi oznakami rodzicielskiej czułości państwa Armstron-
gów.
Chrząknął i włączył radio w samochodzie. Cassie poczuła, że powinna
coś powiedzieć.
- Przepraszam.
Spojrzał na nią z bladym uśmiechem.
- Za co? To było wspaniałe wesele. Ja przynajmniej bawiłem się świet-
nie.
Wiedziała, że się wykręca.
- Charlie, zrozum mnie dobrze: to tylko takie tam gadanie... Nie chcę,
żebyś czuł się zobowiązany.
Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w drogę.
- Nie o to chodzi, Cassie. Widzisz, ja nie zasługuję na ciebie. Tak na-
prawdę, to wiesz chyba o tym, co?
Zmusiła się do uśmiechu.
- Wiem, Charlie. Oczywiście, że wiem - w poczuciu bez
radności, spróbowała obrócić ich rozmowę w żart.
Charlie ujął ją za rękę.
- Musisz zdobyć się na trochę cierpliwości. Zrobisz to? - Rzucił w jej
stronę szybkie spojrzenie.
- Nie martw się. Masz to u mnie - uśmiechnęła się z ciemności i uści-
snęła lekko jego dłoń.
ROZDZIAŁ 13
Nadeszły wielkimi krokami najpierw Święto Dziękczynienia, zaraz
potem Boże Narodzenie. Charlie od dziecka nienawidził świąt. Za każ-
dym razem oznaczało to bowiem dla niego, że musi spędzić samotnie
czas, w którym wszyscy są zawsze razem. Już w szkole zdarzyło mu się
raz czy dwa zostać samemu w internacie. Kilkakrotnie uratowały go
zaproszenia od rodzin kolegów. Był lubianym chłopcem i wszyscy
chcieli się z nim przyjaźnić. Dorośli byli bardzo mili i starali się stwo-
rzyć mu namiastkę domu, ale przecież nieraz widział ich współczujące
spojrzenia.
Jako dorosły znosił to już dużo lepiej, a nawet czerpał ze swego wy-
obcowania niejasną przyjemność. Patrzył na ludzi kłębiących się w
sklepach podczas świątecznych zakupów i czuł się inny. Inny niż wszy-
scy, niczym przybysz z obcej planety, podpatrujący dziwne, niezbyt
zrozumiałe obyczaje i zachowania. W tym roku jednak miało być ina-
czej. Cassie za nic nie zgodzi się, aby spędzał święta samotnie.
- Charlie, a co zamierzasz robić w Święto Dziękczynienia? - zapytała
go któregoś listopadowego dnia. - To już za tydzień. Pojedziesz ze mną
do moich rodziców?
Cassie nie lubiła siebie w roli przesadnie opiekuńczej kobiety reżyse-
rującej cudze życie, ale wiedziała, że on sam nigdy nie wystąpi z po-
dobną inicjatywą czy propozycją. A nie miała najmniejszej ochoty zo-
stawać w Nowym Jorku. Święta nieodparcie kojarzyły jej się z domem
rodzinnym. Ale tym razem chciała mieć przy sobie mężczyznę, którego
kocha. Charlie tymczasem leżał na tapczanie i czytał gazetę.
- Bo ja wiem - mruknął. - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem.
Ona jednak nie dawała za wygraną. Chciała rzecz doprowadzić do
końca.
- Czy musimy o tym mówić teraz? - westchnął Charlie. - Przecież
jeszcze dużo czasu.
- Jak to dużo czasu? -jęknęła Cassie. - A poza tym, pytam cię już nie
pierwszy raz. Niedługo zrobi się w sklepach świąteczny tłok. Powiedz
mi, dlaczego nie chcesz iść ze mną na zakupy? Przecież kupowanie
prezentów to takie miłe!
- Nie lubię robić zakupów.
- Niczego nie lubisz - ucięła Cassie. - A co będzie z wyjazdem na Boże
Narodzenie? Muszę coś wiedzieć!
Charlie rzucił gazetę na tapczan. Był najwyraźniej zły.
- Daj mi spokój, dobrze? Dlaczego się uparłaś, żeby akurat dzisiaj to
zdecydować? Zależy ci na tym, żebyśmy się pokłócili?
Cassie była zrozpaczona.
- Nie. Wcale nie chcę się z tobą kłócić. Pytam cię o to, bo cię kocham.
Nie rozumiesz tego?
- Ja też cię kocham - westchnął. - Ale czego ty ode mnie chcesz?
Chcesz, żebym udawał przed tobą i sobą, jak bardzo się cieszę, że nad-
chodzą święta? Otóż ja nie lubię świąt i tyle!
Była w kropce. Nie miała cienia wątpliwości, że jeżeli przyjmie jego
argumentację, to ze wspólnego wyjazdu nic nie wyjdzie. Z drugiej stro-
ny, nie chciała awantury. A tym razem zanosiło się na nią na dobre.
- Takie odwlekanie decyzji nie prowadzi do niczego - powiedziała spo-
kojnie. - Nie możesz też wmawiać sobie, że nie ma czegoś takiego jak
święta.
- A dlaczego nie? Do tej pory jakoś sobie z tym radziłem.
Udała, że nie słyszy tego tonu sarkazmu w jego głosie. Nie może teraz
zrezygnować. Jeżeli ustąpi, Charlie utrwali jedynie w sobie odruch nie-
chęci i potem będzie coraz trudniej przekonać go, by zmienił swoje
zwyczaje.
- Czy wiesz, Charlie, na czym polega twój problem?
Popatrzył na nią z irytacją.
- Nie wiem, ale jestem pewien, że dowiem się tego od ciebie.
Cassie przygryzła wargi. Nie była wcale przekonana, że powinna mu
powiedzieć. Chciała to zrobić już parokrotnie, ale za każdym razem coś
ją powstrzymywało. I dziś znowu nie była to najlepsza sposobność. Ale
tym razem za daleko już zabrnęli w tej rozmowie.
- Problem polega na tym, że twoi rodzice nadal sprawują nad tobą wła-
dzę. To może wydawać ci się paradoksalne, ale tak jest. Ciągle jesteś od
nich uzależniony, bo ciągle myślisz w kategoriach urazów, jakie wynio-
słeś z dzieciństwa.
Powiedziała to i przestraszona własną odwagą, wstrzymała oddech,
czekając na efekt swoich słów. A ten był chyba silniejszy niż cios, jaki
mu niegdyś wymierzyła. Charlie zbladł i odwrócił się do ściany. Zda-
wał się zupełnie zbity z tropu. Czuł się wściekły i obrażony, a zarazem
uświadomił sobie, że w tym, co powiedziała, coś przecież jest - inaczej
nie byłoby to dla niego takie bolesne.
- Pomyśl o tym, Charlie - powiedziała z westchnieniem.
Charlie czuł, że wszystko się w nim gotuje. Jakim prawem orzeka, kim
jest i jakie powinno być jego życie? Nazywa go emocjonalnym kaleką i
chce go leczyć przez zmuszanie do jakiegoś idiotycznego biegania po
sklepach.
- Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Wiedziałem, że to się tak skończy.
Ale Cassie już nie było w pokoju. Charlie usiadł na tapczanie, podparł
brodę pięścią i myślał. Kiedy popełnił błąd? Bo niewątpliwie popełnił...
Pewnie wtedy, gdy zapomniał, że w życiu obowiązuje tylko jedna, pod-
stawowa reguła. Zadajesz cios albo przyjmujesz ciosy. Przez jakiś czas
starał się o niej zapomnieć, ale to teraz obracało się przeciwko niemu.
Chciał unieważnić tę regułę i co? Wpadł w pułapkę. Dlaczego ma prze-
stać być sobą? Czego ona od niego chce? Chce go zmienić. Ale czy
potrafi? I czy on sam chce się zmienić?
Kiedy Cassie wróciła ze spaceru, przez dłuższą chwilę nie odzywali
się do siebie. Każde czekało na to, co zrobi drugie. Charlie udawał, że
ogląda telewizję. Ona - że krząta się po mieszkaniu, jak co dzień. Byli
w tym samym pokoju - ale osobno. To stawało się nie do zniesienia.
Wychodząc z łazienki i zamykając za sobą drzwi, Cassie spojrzała na
niego ze smutkiem.
- Charlie, przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć. Widział rozpacz w jej
oczach i zrobiło mu się żal. Chociaż był zirytowany, to przecież nie
chciał sprawiać jej przykrości. Kiedy siedział sam w mieszkaniu, miał
czas, by ochłonąć z gniewu. Podniósł się z tapczanu i ruszył w jej stro-
nę.
- Jeśli mam być szczera, to nie żałuję tego, co powiedzia łam, i gdy-
bym musiała to powtórzyć, zrobiłabym to. – Cassie spojrzała na niego
wyczekująco.
Charlie zatrzymał się w pół kroku.
- W porządku. - Skinął głową i jakby zmieniając zamiar, poszedł do
kuchni nalać sobie szklankę soku grejpfrutowego. Tego wieczoru żadne
z nich nie wróciło do rozmowy. Z pozoru wszystko było jak zawsze, a
jednak coś się zmieniło. Czuli, że jest między nimi jakieś napięcie za-
miast wzajemnej bliskości. Smutni, snuli się z kąta w kąt. I wtedy za-
dzwonił telefon. Charlie podniósł słuchawkę.
- Cześć, stary! Jak leci? - usłyszał wesoły głos po drugiej stronie.
- Rick! - krzyknął Charlie. - Rick, to ty? Tyle lat! Skąd masz mój nu-
mer? - Trzymając słuchawkę, kręcił głową ze zdumieniem.
Jakim cudem wiedział, że ma go szukać u Cassie?
- Fakt, nie było łatwo cię znaleźć. Obdzwoniłem prawie wszystkich
wspólnych znajomych. Co się tak ukrywasz?
- To długa historia.
Rick Morissey był jego najlepszym przyjacielem ze szkolnej ławy.
Przez jakiś czas pracowali razem, potem ich drogi się rozeszły, ale
wspominał go mile. Przyjaciel, na którego zawsze można było liczyć w
potrzebie. Te ich szalone wyprawy do Nowego Jorku na dziewczyny!
Ach, dużo by opowiadać. Wiedział, że Rick miał za sobą już dwa roz-
wody. Teraz podobno ożenił się po raz trzeci, mieszka w Kalifornii i
prowadzi interesy. Chętnie by się z nim zobaczył, powspominał stare
czasy.
- Nie do wiary! Rick, ty stary draniu... Co u ciebie słychać?
- Wszystko w najlepszym porządku - zaśmiał się Rick. - Mam teraz
własną agencję. Interes idzie nieźle, a nawet, powiedziałbym, nadspo-
dziewanie dobrze. I właśnie dlatego dzwonię. Potrzebuję wspólnika.
Kogoś, kto umie grać w te klocki. Słowem, kogoś takiego jak ty.
- Co? - Teraz Charlie się roześmiał. - Chyba nie mówisz poważnie.
Tym razem jednak Rick mówił poważnie.
- Naprawdę, Charlie. Chciałbym, żebyś został moim wspólnikiem. Po-
myśl: ty i ja -jak za dawnych czasów. Tylko że teraz będziemy swoimi
szefami, bez żadnego nadzoru, rozliczania się, pisania raportów. Bę-
dziemy robić to, co będzie się nam podobało. Czy to nie podniecające?
Charlie przysiadł ze słuchawką na tapczanie. Drugą ręką nerwowo
pocierał czoło.
- Rozumiem, że musiałbym przeprowadzić się do Kalifornii.
- Brawo! Całkiem dobrze kombinujesz. Wiedziałem, że mogę liczyć na
twoją inteligencję. - Rick parsknął w słuchawkę. - A co? Masz wątpli-
wości, czy warto? Wiesz, tu zawsze świeci słońce.
Charlie podszedł do okna i odsłonił żaluzje.
- Tutaj akurat mży i jest dość ponuro.
- Sam widzisz... Pakuj się i przyjeżdżaj.
Charlie chodził po pokoju ze słuchawką przy uchu.
- Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany! Nie mogę przecież tak po prostu
spakować się i wyjechać.
- Niby dlaczego?
Dlaczego? Dobre pytanie. Jeszcze niedawno poleciałby najbliższym
samolotem... Ale teraz wszystko się zmieniło.
To także jakiś sprawdzian, pomyślał. Gdyby Rick zadzwonił wczoraj,
Charlie podziękowałby uprzejmie staremu przyjacielowi i odłożył słu-
chawkę. Ale po dzisiejszej rozmowie z Cassie wcale nie miał ochoty
odkładać decyzji - a przynajmniej nie był pewien, czy powinien.
- Dzięki za pamięć, Rick. To miło z twojej strony, że pomyślałeś wła-
śnie o mnie. Ale widzisz... Ja nie jestem sam.
- Ożeniłeś się, stary byku?
W głosie Ricka słychać było szczere zdumienie.
- Nie... Skąd! - zaprzeczył skwapliwie. - Po prostu mieszkam z pewną
kobietą. Pracuje w tej samej agencji co ja, tyle że w dziale ekonomicz-
nym.
Rick aż gwizdnął z wrażenia.
- Jakoś zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ty w stałym związku?
I jeszcze z kobietą z działu ekonomicznego? Świat się kończy... No
cóż... Przyjeżdżajcie więc razem. Dla niej też znajdzie się praca. Tu jest
co robić!
Charlie przez momennt wyobraził sobie Cassie w Kalifornii, pośród
palm i eukaliptusów. Nie, to jakoś do niej nie pasuje. Nie mówiąc o
tym, że znalazłaby się trzy tysiące kilometrów od swoich rodziców...
Sam zresztą nie był pewny, czy to dobra propozycja. Oczywiście, może
się zdarzyć, że zarobią duże pieniądze. Na pewno oznacza to samo-
dzielność. Przyjemnie jest robić coś tylko na własny rachunek... Ale z
drugiej strony, tu, w Nowym Jorku, ma już wyrobioną pozycję. Tam
znowu musiałby zaczynać od początku, a przecież nie jest już taki mło-
dy...
- Słuchaj, Rick. Muszę się zastanowić. Daj mi trochę czasu.
- Zastanów się, chłopie. Ale nie każ mi czekać długo, dobrze?
- Jasne. Odezwę się za kilka dni... Cześć. Dzięki za telefon.
Pierwszym błędem popełnionym przez Charliego było to, że wbił so-
bie do głowy propozycję Ricka i nie mógł o niej przestać myśleć. Dru-
gim - że nie powiedział o niej Cassie. Właściwie dlaczego miałby jej
mówić o czymś, co pewnie i tak nie dojdzie do skutku? Naraziłby ją
jedynie na stres, a może nawet więcej - na zmartwienie. Rick ma różne
zwariowane pomysły i nie wiadomo, czy to akurat nie jeden z nich. On
sam nie jest pewien, czy ma ochotę w to wejść... Nie, stanowczo nie ma
sensu rozmawiać z Cassie. A poza tym był na nią zły i to również go
powstrzymywało.
Rzecz jednak w tym, że trudno mu było gniewać się na kogoś takiego
jak Cassie. Przecież wszystko, co mówiła, mówiła w najlepszej wierze.
Znał ją już na tyle, że nie miał wątpliwości: była przekonana, że robi to
dla jego dobra. I rankiem w Święto Dziękczynienia nieoczekiwanie dla
niej wynurzył się z garderoby w garniturze i krawacie.
Cassie właśnie przypinała klipsy przed lustrem. Na jego widok otwo-
rzyła usta ze zdumienia.
- Charlie? A ty dokąd się wybierasz?
- Przecież jedziemy na świąteczny obiad do twoich rodziców. Oczywi-
ście, jeżeli podtrzymujesz zaproszenie.
- Och, Charlie! - Rzuciła mu się w ramiona.
Pocałował ją namiętnie. Stęsknił się za nią przez te kilka dni, kiedy
przestali się kochać. Teraz, gdy poczuł przy sobie jej ciało, zrozumiał
jak bardzo.
Cassie odsunęła głowę i przyjrzała mu się z trwożną uwagą.
- Charlie, chyba nie robisz tego z musu?
Jej szczerość zawsze go wzruszała. I teraz też poczuł, jak ogarnia go
wzruszenie na widok zakłopotanej twarzy i tych niebieskich oczu, które
patrzyły w niego z takim przejęciem. Przyciągnął ją do siebie i mruk-
nął:
- Chyba za dużo gadasz...
Ujął ją pod kolana i wziął na ręce. Nie zważając na protesty, złożył na
łóżku.
- Charlie, przecież dopiero co wstaliśmy - zachichotała.
- Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. - Spojrzał na nią wymownie.
To, co zobaczyła w oczach Charliego, sprawiło, że zadrżała. Nie wy-
jadą tak prędko - teraz była już tego pewna. Wyrwało jej się westchnie-
nie, ale nie było to bynajmniej westchnienie żalu.
Uniósł jej biodra nieco w górę, podciągając sukienkę.
- Kocham cię, Charlie.
- Ja bardziej - szepnął.
- W drodze do Kingston rozmawiali z ożywieniem.
- A co zamierzasz na Boże Narodzenie? – zagadnęła w pewnej chwili
Cassie.
Zdecydowała się znowu poruszyć ten temat nie po to, aby wymóc
zgodę na spędzenie świąt w domu jej rodziców. Chciała go po prostu
lojalnie uprzedzić, że jeśli zdecyduje się na pozostanie w Nowym Jorku
- ona wyjedzie. Nie wyobrażała sobie Bożego Narodzenia spędzanego
inaczej niż w kręgu rodzinnym. Cała ta atmosfera - ubieranie choinki,
szykowanie kolacji, wręczanie sobie prezentów - wprawiała ją w rado-
sny nastrój, jak w dzieciństwie. Zdawała sobie sprawę, że dla niego
może to być bolesne przeżycie: wspomnienia huczącego od gwaru i
śmiechu pokoju, zasłanego ozdobnymi papierami i wstążkami po roz-
pakowanych prezentach, nie były jego wspomnieniami. I dziś także nie
miał powodu, by roztkliwiać się nad urokami życia rodzinnego. Od
czasu ostatniego, niefortunnego spotkania rodzice Charliego nie ode-
zwali się. Być może oznacza to ostateczne zerwanie więzów. Żadna ze
stron nie przejawiała dobrej woli - przeciwnie, ze strony Sylvii widziała
jedynie otwartą niechęć.
- Pytam, bo chciałabym coś zaplanować. Co ty na to, żebym na Wigi-
lię pojechała do domu i wróciła pierwszego dnia świąt?
Charlie rzucił jej szybkie spojrzenie, odrywając na chwilę wzrok od
szosy.
- Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?
- Tak, Charlie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
- Sam jeszcze nie wiem... Może jednak lepiej spędzić święta z twoją
rodziną?
Cassie spojrzała na niego zaskoczona.
- Myślę, że mogłoby być całkiem miło... - dodał. – Tak czy inaczej, na
pewno będziemy razem. - Sięgnął po jej rękę i lekko ją uścisnął.
W sobotę rano, nieprzyzwoicie obżarci gigantycznymi porcjami indy-
ka, o co zadbała matka Cassie, ogrzani ciepłem domowego ogniska
rodziny Armstrongów, wrócili do domu.
Ciężko opadli oboje na tapczan. Cassie chciała trochę odpocząć,
a potem iść po choinkę.
- To nasza rodzinna tradycja: zawsze ustawiamy choinkę tuż po Święcie
Dziękczynienia. Charliemu jednak nie chciało się ruszać.
- Ale nie rodziny Whitmanów - Wyciągnął się wygodnie na tapczanie.
W jego rodzinie trudno byłoby mówić o jakichkolwiek tradycjach. No
może z wyjątkiem jednej: tradycji zapiekłej wojny domowej.
Ale, oczywiście, ani nie mógł, ani nie chciał odmawiać jej tej przyjem-
ności, i w trzy godziny później biedzili się, by zmieścić drzewko w
windzie i wwieźć na czwarte piętro.
- Ma chyba ze dwa i pół metra. Myślisz, że się zmieści u ciebie w poko-
ju? - spytał Charlie, gdy wreszcie stanęli przed drzwiami.
Cassie, wciągając choinkę do środka, w przelocie pocałowała go w usta.
- Zobaczysz, jak będzie pięknie wyglądała. Na pewno nie
będziesz żałował! Musimy tylko kupić mnóstwo bombek i ozdób.
- Ale już chyba nie dzisiaj? - Pochwyciła przerażone spojrzenie Char-
liego.
- Zgoda. Jutro. - odpowiedziała ze śmiechem.
Mozolnie taszczyli drzewko przez przedpokój.
- Więc gdzie chcesz postawić tego drapaka? - wysapał.
Cassie rozejrzała się po pokoju i pokazała miejsce przed oknem loggii.
- Myślę, że tu będzie najlepiej.
- Już się robi, szefowo.
Pociągnął choinkę w kąt pokoju, a tymczasem Cassie podeszła do sto-
lika z telefonem.
- Odsłuchiwałeś sekretarkę?
Charlie, szamocząc się z choinką, mruknął coś niewyraźnie,
więc wcisnęła przycisk.
- Jak się masz stary! Pozdrowienia ze słonecznej Kalifornii.
Tu jest dziś dwadzieścia sześć stopni...
Charlie zostawił choinkę, skoczył jak tygrys w kierunku telefonu i wy-
łączył urządzenie. Zobaczył zdziwione spojrzenie Cassie.
- Słuchaj, czy mogłabyś mi trochę pomóc? - krzyknął, starając się od-
wrócić jej uwagę - Cały czas tylko ja zajmuję się tą choinką! Jak mi nie
pomożesz, to będę pierwszą ofiara świąt Bożego Narodzenia w tym
mieście.
- Co się stało Charlie? - Cassie stała stropiona. Nie mogła nie zauważyć
jego zdenerwowania, mimo że starał się je ukryć przed nią - Kto to był?
- Nikt. Przyjaciel - wzruszył ramionami - To jak, pomożesz mi?
Po jego oczach widziała, że coś się stało. Ale co? Podeszła do niego i
zwichrzyła mu włosy, a potem pogłaskała go. Nawet jeśli jej teraz nie
powie, prędzej czy później to z niego wyciągnie. Już ona znajdzie spo-
sób... Ale jej natura podpowiadała, że najlepiej kuć żelazo póki gorące.
- Co się dzieje, Charlie?
- Nic. To po prostu mój przyjaciel z dawnych czasów. Mieszka teraz w
Kalifornii. Założył tam własną agencję i namawia mnie, żebym został
jego wspólnikiem - Rzucił szybkie spojrzenie, starając się wysondować
jej reakcję.
- Oczywiście, powiedziałem nie - dodał - I tyle. To cała historia. No to
jak? Ustawimy choinkę?
Cassie jednak to nie wystarczyło.
- Dlaczego nic nie wspomniałeś?
- Bo nie było o czym.
- Więc dlaczego znowu dzwoni? - spytała rezolutnie.
- Skąd mogę wiedzieć? Zawsze był uparty - wzruszył ramionami.
- Może dlatego, że wcale nie powiedziałeś mu nie.
Nie chciał kłamać. Jeden rzut oka wystarczył jej, by wiedziała, że ma
rację. A tym razem bardzo nie chciała mieć racji. Westchnęła głęboko i
ze smutkiem pokiwała głową.
- Może naprawdę chcesz jechać do Kalifornii? Może masz mnie już
dosyć i szukasz sposobu, żeby jakoś z tego wybrnąć?
- Nie! - Charlie niemal krzyknął. - To nie tak.
Zdenerwowany zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem.
- To prawda: nie odmówiłem w sposób zdecydowany. Ale też nie po-
wiedziałem mu tak. Obiecałem oddzwonić i nie zrobiłem tego. Ktoś
inny dawno by się zniechęcił. Ale - już mówiłem - Rick to uparty facet.
A poza tym, zadzwonił akurat wtedy, kiedy się pokłóciliśmy.
- Tak? I co z tego? Czy to znaczy, że gdy następnym razem się pokłó-
cimy, dostanę od ciebie kartkę z Acapulco?
Charliem aż zatrzęsło.
- Przecież nigdzie jeszcze nie wyjechałem. I wcale nie zamierzam.
Zresztą, pytałem go też o pracę dla ciebie.
To wcale nie było dla niej tłumaczenie.
- A nie przyszło ci do głowy, że powinieneś był zapytać przede
wszystkim mnie? Postanowiłeś zdecydować za nas oboje?
- To wcale nie tak - skrzywił się. - No dobrze. Przyznaję: popełniłem
błąd. Przepraszam. Ale nie przesadzaj i nie rób z tego Bóg wie czego!
Dla niej nie była to wcale błaha sprawa. To klasyczny styl Charliego.
Najpierw zrobi głupstwo, a potem rozpaczliwie się wycofuje, starając
się wykręcić kota ogonem. Może to Fran miała rację. W pewnym wieku
ludzie już się nie zmieniają. Tak naprawdę przecież ona także się nie
zmieniła. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze pozostanie naiwną dziew-
czyną z małego miasteczka - dziewczyną, która ceni sobie stałe uczucia,
życie rodzinne, lojalność, wierzy, że jeśli już z kimś się zwiąże, to na
dobre i złe, i jak to mówią - do grobowej deski. A może raczej zawsze
w to wierzyła. Aż do dzisiaj.
Czuła, że oto w tej chwili waży się całe jej życie. Nagle uświadomiła
sobie tę prawdę z całą mocą. Tak, to przełomowy moment. Spojrzała
Charliemu prosto w oczy.
- Powiedzmy, że przyjmiemy ofertę twojego przyjaciela. Przeniesiemy
się do Kalifornii. I co dalej?
- O co ci chodzi? Wcale nie powiedziałem, że chcę jechać do Kalifornii.
- I co będziemy dalej robić? Żyć od przeprowadzki do przeprowadzki?
- Czego ty ode mnie chcesz? Mam ci dać gwarancję na resztę życia, że
wszystko będzie cudownie?
- Tak, Charlie - odpowiedziała twardo, nie spuszczając wzroku. - Tego
właśnie chcę.
- Nie rozumiem. To co mamy zrobić? Mamy się pobrać? O to ci cho-
dzi?
I wtedy właśnie poczuła, że coś w niej pęka. Dotychczas myślała, że
takie sytuacje zdarzają się w książkach, filmach, ale w prawdziwym
życiu nie. Pomyliła się. Charlie ją kocha, ona kocha Charliego, ale rację
ma jednak Fran. Kochają, ale nie taką miłością, na jaką ona zasługuje.
Nagle uprzytomniła sobie, na czym to polega. Charlie jest po prostu
wytworem swego środowiska, tak jak ona swojego. Poczuła, że nie
chce już dłużej żyć tak jak do tej pory. Nie zamierza brać udziału w tym
wyścigu; ma dosyć pracy w agencji reklamowej. Wróci do szkoły. Za-
mieszka sobie gdzieś w małym domku z ogródkiem, a w tym ogródku
będzie hodowała róże. Będzie miała rodzinę. Tak bardzo chciała, żeby
to Charlie był ojcem jej dzieci - bo przecież kocha Charliego. Do tej
pory wierzyła, że on się zmieni, wydorośleje, zrozumie. Aż do dzisiaj
święcie w to wierzyła. Ale oto przychodzi chwila opamiętania. Miała na
oczach łuski. On się nie zmieni, bo nie jest w stanie się zmienić. Jednak
to nie Charlie będzie tym mężczyzną. Nie on.
- Słuchaj, ja naprawdę przepraszam. Oczywiście: pobierzemy się.
Może naprawdę tego chce, pomyślała. Dzisiaj. Ale jutro może dojść
do wniosku, że wmanewrowała go w to małżeństwo. Lepiej spojrzeć
prawdzie w oczy: ich związek nie ma przyszłości.
- Nie, Charlie. Myślę, że powinieneś pojechać do Kalifornii. Ale sam.
- Co takiego? Jak to? - Spojrzał zdumiony. - Jak mam to rozumieć?
Zrywasz ze mną?
Cóż... Chyba tak, pomyślała. Nigdy nie czuła się gorzej. Jeśli nie
weźmie się w garść, za chwilę zemdleje. Musi jeszcze trochę wytrzy-
mać.
- Tak, Charlie. To rozstanie. Byłabym ci wdzięczna, gdybyś wyprowa-
dził się ode mnie jeszcze dzisiaj.
Charlie zakręcił się w miejscu.
- Ależ to nonsens! Przecież się kochamy! Właśnie poprosiłem cię, że-
byś za mnie wyszła!
Cassie chciała, żeby ta rozmowa skończyła się jak najszybciej. Jeszcze
chwila, a gotowa się wycofać.
- Dobrze. Więc to ja na tę noc przeniosę się do Fran i Joe.
Podeszła do telefonu i wykręciła numer przyjaciółki. Rozmowa była
bardzo krótka. Wrzuciła nieco rzeczy do torby i wyszła bez słowa.
Przez kilka następnych dni wydzwaniał do niej co parę godzin. Tłu-
maczył, prosił, zaklinał - na próżno. Cassie była nieugięta. Charlie nie
poddawał się. Nie chciał się wyprowadzić; wiedział, że jeśli to zrobi, to
jakby przypieczętowywał ich rozstanie. W tydzień później zjawił się u
niej w biurze z maleńkim pudełeczkiem od jubilera.
- Cassie, błagam cię. Wyjdź za mnie. Kocham cię.
Po raz drugi poczuła, jak coś się w niej załamało. Brylant jarzył się w
świetle dnia jak obietnica szczęśliwego życia. Przełknęła ślinę i powie-
działa nieswoim głosem:
- Charlie, jeżeli mnie kochasz, jeżeli kochasz mnie naprawdę - odejdź.
Wreszcie Charlie poczuł, że nie ma wyboru. Tu, w Nowym Jorku, po
ich rozstaniu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Spakował się i wyleciał
do Kalifornii. Ale kiedy samolot dotknął płyty lotniska, wiedział, że
zrobił największy błąd w swoim życiu.
Tymczasem Cassie snuła się po mieszkaniu. Było smutne i opuszczo-
ne. Teraz, bez jego rzeczy, wydawało się jakby większe. Na tym krześle
wisiała zwykle jego skórzana kurtka. Spojrzała na puste krzesło i roz-
płakała się.
ROZDZIAŁ 14
Jeszcze niedawno miasto takie jak Los Angeles powinno mu się podo-
bać. Przecież lubił takie miejsca, w których dużo się dzieje. Teraz
wszystko go irytowało. Ciągnące się dziesiątkami kilometrów autostra-
dy miejskie, gaje pomarańczowe, upał, długowłose blondynki z uśmie-
chem jak spod sztancy, a przede wszystkim nowa praca. Firma była w
rozruchu, co owocowało nieustannymi wielogodzinnymi zebraniami i
stresem, jakie pociągało podejmowanie decyzji, z których każda mogła
być brzemienna w skutki. Nagle poczuł idiotyzm swojej pracy. Wymy-
ślał reklamy promujące rzeczy, których ludzie tak naprawdę wcale nie
potrzebowali albo na które nie mogli sobie pozwolić. Reklama to nie
chirurgia mózgu, ale pranie mózgu, myślał, siadając z niechęcią za
biurkiem.
Czuł się rozdrażniony i samotny. Nawet towarzystwo Ri-cka nie było
pocieszeniem. Jak mógł postąpić tak głupio? Zniszczył swoje szczęście
własnymi rękami. Pewnie, że chciał się z nią ożenić. Dziś wiedział, że
niczego nie pragnął bardziej. Czym teraz będzie jego życie bez niej?
Tego nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Tak bardzo strzegł swojej
wolności... I co? Jego przyszłe życie rozciągało się teraz przed nim jak
jałowe pole.
Z rozpaczy powrócił do pisania powieści. Porzucony w połowie i roz-
grzebany tekst stanowił dobrą metaforę jego życia. Nie ma w nim nic
skończonego, wszystko jest zapowiedzią. Co on naprawdę wie o praw-
dziwym życiu, o prawdziwych uczuciach. Zawsze był jak ktoś, kto stoi
w progu, nie może się zdecydować. Najwyższy czas wreszcie się coś
postanowić.
Siedział teraz przy maszynie do pisania. Komputer go męczył i znie-
chęcał. Dopisywał zdanie do zdania, wykręcał kartkę i wyrzucał do
kosza. Zaczynał od nowa. Wreszcie złapał rytm. Z każdym dniem rósł
stosik zapisanych stron. Z nich z wolna wyłaniał się jego autoportret, a
raczej portret kogoś, kim on sam mógłby być.
Drugą rzeczą, która trzymała go przy życiu, były jego telefoniczne
rozmowy z Fran, która stanowiła teraz jedyne źródło wiadomości o
Cassie.
- Proszę, Fran, nie odkładaj słuchawki.
- A powinnam. Jesteś zwykła świnia, Charlie.
Niech myśli o nim, co chce. Wykłócanie się z Fran było ostatnią rze-
czą, jaką miał w głowie.
- Jak ona się miewa?
- Miewa się dobrze.
To akurat nie była prawda. Cassie chodziła blada i apatyczna. Fran
bała się, że jej przyjaciółka wpadnie w depresję. Z pozoru funkcjono-
wała w pracy normalnie, ale każdy, kto ją znał dobrze, widział, że jest
jakby nieobecna duchem.
- Opiekuj się nią, dobrze?
- Mam to niby robić dla ciebie? - szyderczo zapytała Fran. - Co za tu-
pet!
Charlie z westchnieniem odłożył słuchawkę i powrócił do maszyny.
Zadzwonił ponownie w Boże Narodzenie.
- Jak ona się czuje? - zapytał bez żadnych wstępów.
Cassie spędzała święta z rodziną i Fran rozmawiała z nią tylko przez
telefon. Jutro miała wrócić do Nowego Jorku.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytała. - Jakoś marnie cię słychać.
Charlie czuł się marnie. Przez ostatnie dwie noce pisał i poza wszyst-
kim był wyczerpany.
- Dużo pracowałem. Wczoraj ukończyłem powieść - uśmiechnął się w
słuchawkę. - Naprawdę... Jutro wysyłam ją do pewnej agencji literac-
kiej w Nowym Jorku. Tu nie mam jeszcze żadnych kontaktów.... O
czym? Jak by ci tu powiedzieć? Najkrócej mówiąc, o związkach uczu-
ciowych... Nie śmiej się. Właśnie tak jak powiedziałem. Co ja mogę o
tym wiedzieć? Otóż dowiedziałem się całkiem sporo. Prawdę mówiąc,
chciałbym, żebyś i ty to przeczytała i powiedziała mi, co o tym sądzisz.
Fran nie była pewna, czy wyrażając zgodę, nie postąpi nielojalnie wo-
bec przyjaciółki. Zasłoniła ręką mikrofon słuchawki i zwróciła się do
Joe.
- Dzwoni Charlie - powiedziała szeptem. - Jest jakiś nie wyraźny.
Mówi, że napisał powieść o związkach uczuciowych. Masz pojęcie?
Chce mi ją przysłać do czytania. Co mam robić?
Joe wzruszył ramionami. W systemie znaków Joe był to gest aprobaty.
- Dobrze - powiedziała w słuchawkę Fran. - Przyślij mi ją.
Przesyłka z maszynopisem przyszła po dwóch dniach.
Fran otworzyła brązową kopertę i przysiadła na chwilę na fotelu, by
rzucić okiem na tekst. Z fotela przeniosła się na kanapę i nie wstała z
niej, dopóki nie przeczytała wszystkiego do końca. Łzy spływały jej po
policzkach. Nie zważając na pytające spojrzenie Joe, narzuciła płaszcz i
pognała do Cassie. Kiedy Cassie otworzyła drzwi, Fran wyciągnęła w
jej stronę rękę z maszynopisem.
- Masz. Czytaj. Charlie napisał powieść. O was. To znaczy o sobie i o
tobie. I proszę, przeczytaj do końca. To niesamowite. Nie mogę w to
uwierzyć.
Cassie spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Rozmawiałaś z nim? Nic mi o tym nie mówiłaś.
- Trudno to nazwać rozmową. Dzwonił do mnie kilka razy.
Niecierpliwym gestem wręczyła Cassie maszynopis.
- Czytaj. Potem porozmawiamy.
Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Dla Cassie zawsze i wszę-
dzie". Cassie poczuła skurcz w gardle. Wolno wróciła w głąb mieszka-
nia. Usiadła na fotelu i ręką wskazała Fran drugi, stojący obok.
- Czytaj - przynaglała Fran.
Cassie pokręciła głową.
- Nie mogę - westchnęła bezradnie. - Ty czytaj. – Podała maszynopis
przyjaciółce i rozpłakała się.
Fran nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odchrząknęła i zaczęła
czytać.
- „Wypatrzył ją w tłumie na sali balowej. Siedział przy barze i leniwie
ślizgał się wzrokiem po licznie zgromadzonych gościach, którzy pra-
cowicie uwijali się przy bufecie, gawędzili, wybuchając co chwila ka-
skadami śmiechu, flirtowali w tańcu albo załatwiali interesy. Zwykły,
sympatyczny tłum, jaki zawsze wypełnia sale bankietowe. Stała kilka
metrów od niego. Miała na sobie prostą, czerwoną sukienkę, włosy
przycięte do ramion i niebieskie oczy. Oczy, w których mógłbyś się
zatracić. Nie znał nawet jeszcze jej imienia, a już wiedział, że odtąd nic
w jego życiu nie będzie takie jak dawniej". - Fran przerwała i spojrzała
rozpaczliwie na przyjaciółkę. - Cassie, ja też nie mogę. Chcesz, to po-
wiem ci, jak to się kończy. - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej:
- W końcu bohaterowie pobierają się. Rozumiesz? On naprawdę się
zmienił! To nie do wiary, ale to prawda. Powiedział mi przez telefon, że
wraca do Nowego Jorku. Nie może bez ciebie żyć. Co ty na to?
Cassie milczała. Fran wpatrywała się niecierpliwie w przyjaciółkę,
jakby to jej własny los zależał od odpowiedzi Cassie.
- Powiedz, co zamierzasz?
Cassie przygryzła wargi i nie odpowiadała.
- Lepiej będzie, jak przeczytam ci zakończenie - machnęła ręką Fran.
Przewróciła stertę kartek. Miała zacząć czytać, ale oto na twarzy Cassie
pojawił się tajemniczy uśmiech.
- Charlie przecież wcale nie wie, jak to się skończy - powiedziała.
- Jak to? - Fran zdezorientowana rozłożyła ręce. - To znaczy, że nie
zamierzasz się z nim spotkać? Słuchaj, wiesz przecież, że masz przed
sobą ostatnią osobę, która powie, że Charlie jest w stanie się zmienić.
Ale tak się jednak stało!
Uśmiech znów rozjaśnił twarz Cassie.
- Nie tylko Charlie się zmienił.
Fran patrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem.
- Czy mogłabyś wyrażać się jaśniej?
Ale były rzeczy, o których Cassie nie chciała mówić nawet najlepszej
przyjaciółce. Przynajmniej na razie. W każdym razie nie przed rozmo-
wą z Charliem.
ROZDZIAŁ 15
Charlie powracał pełen poczucia winy. Skruszony, stał przed drzwiami
mieszkania Cassie i nie mógł się zdecydować, by zapukać. Razem spę-
dzili tu tyle wspaniałych chwil. Gdyby miało się teraz okazać, że tamten
niedawny czas należy do przeszłości, odczułby to jako niesprawiedli-
wość losu. Wydarzenia ostatnich tygodni bardzo go zmieniły. Kiedyś
był ślepy i głupi. Teraz powraca jako ktoś zupełnie inny. Będzie ją bła-
gał, żeby wyszła za niego. Zrobi wszystko, by ją przekonać; musi mu
się udać.
- Wejdziesz czy zamierzasz tak stać całą noc? - usłyszał nagle jej głos.
Odwrócił się zaskoczony. Stała za nim; widocznie musiała nadejść z
miasta i, zamyślony, nie usłyszał jej kroków.
Minęła go, otworzyła drzwi i zrobiła zapraszający gest. Zdawało mu
się, że na jej twarzy dostrzegł cień uśmiechu. Charlie na miękkich no-
gach wszedł do środka. Zdjął płaszcz i stał teraz, patrząc na nią bez
słowa. Od tamtego dnia minął miesiąc.
Gdyby powiedział, że wyglądała nieźle - skłamałby. Wyglądała po
prostu ślicznie. Właśnie tak, jak sobie ją wyobrażał przez te wszystkie
dni rozłąki. Charlie poczuł również delikatny zapach jej perfum i nagle
zapragnął jej, jak chyba nigdy dotychczas. Ona również przyglądała mu
się w milczeniu. Już otworzył usta, by zadać jej pytanie, z którym tu
przyszedł, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czekał, patrząc na nią
w upojeniu. Bał się, że gdy się odezwie, głos mu się załamie i czar pry-
śnie.
Na szczęście Cassie domyślała się, w jakim jest stanie ducha, i posta-
nowiła przejąć inicjatywę.
- Dostaliśmy nagrodę, Charlie. Nasz projekt kampanii reklamowej
Majik Toys wygrał w konkursie.
- Tak? - Zdobył się na nikły uśmiech. - To chyba znaczy, że tworzymy
zgraną parę?
Cassie również się uśmiechnęła. Ale z jej twarzy nie potrafił wyczy-
tać, na ile był to uśmiech zdawkowy, na ile zaś wyraz sympatii.
- Jak się miewasz, Charlie? Okropnie! - wszystko w nim krzyczało.
- Dzięki. Jakoś sobie radzę - powiedział lekko. - A ty? Spojrzała na nie-
go tymi swoimi nieprawdopodobnie niebieskimi oczami. - Chyba już
lepiej.
Taka już była. Wielu osobom, które znały ją powierzchownie, mogłoby
się wydawać, że jest wrażliwą, podatną na stres kobietą. Trochę tak
było w istocie. Zarazem jednak drzemała w niej siła i zdolność mobili-
zacji, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał. Gdy było trzeba, była
twarda jak diament. Wiedziała, że teraz właśnie powinna się wykazać
tymi przymiotami. Choć wszystko w niej popychało ją w jego ramiona -
najchętniej przytuliłaby się i powiedziała, że nie chce już, nie potrafi się
na niego gniewać - zdawała sobie sprawę, że musi się powstrzymać.
Należy porozmawiać, aby wszystko między nimi było jasne. I to on
powinien jakoś zacząć tę rozmowę. Na razie, by mu ją ułatwić, będzie
grała na zwłokę.
- Odzywałeś się do rodziców albo oni do ciebie, Charlie?
Tak, rozmawiał z nimi. Któregoś dnia nagrali mu się na sekretarkę i
zostawili wiadomość. Dzwonił ojciec, ale Charlie wiedział, że nie zro-
biłby niczego, czego nie zaaprobowałaby matka. Oddzwonił do nich z
Los Angeles. Nie była to jakaś szczególnie miła rozmowa, ale zawsze
rozmowa. Prawdę mówiąc, zupełnie się tego nie spodziewał, widać
jednak nie chcieli zrywać kontaktu. Ich stosunki więc wróciły do nor-
my, uśmiechnął się smutno, ale dobre i to.
Na twarzy Cassie znowu pojawił się uśmiech. To go nieco ośmieliło.
- Podobno czytałaś moją powieść? Kiwnęła głową.
- Tak, Charlie, czytałam.
Wiedział to już od Fran. Na niecierpliwość Fran zawsze można było
liczyć. Czasami, jak w tym wypadku, dawało to dobre rezultaty, pomy-
ślał.
- I co?
Całe jego życie zależało teraz od tego, co za chwilę usłyszy.
- Jest bardzo dobra, Charlie. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
To nie była odpowiedź, na którą czekał. Nerwowo przeczesał ręką
włosy.
- Cieszę się, ale nie chodzi mi o to, czy jest dobrze napisana. Ma dla
mnie znaczenie przede wszystkim w innym wymiarze. Nie rozumiesz?!
- wybuchnął z desperacją. – Do diabła! - westchnął i decydując się na-
gle, popatrzył jej prosto w oczy. - Cassandro Elaine Armstrong, czy
możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?
Cassie skinęła głową.
- Czy wyjdziesz za mnie?
Cassie poczuła, że wypełnia ją jeden wielki okrzyk: Tak! Charlie, tak!
Ale nie krzyknęła owego „tak". Zamiast tego spuściła oczy.
- Widzisz, Charlie, ja... Chyba musimy najpierw porozmawiać.
Ale przecież nie robimy niczego innego, przemknęło mu z kolei przez
myśl, ale nie powiedział tego głośno. O co jej chodzi? Poczuł, że oble-
wa go zimny pot. Czy to oznacza wstęp do odmowy?
- Cassie, ja się bardzo zmieniłem... Czy ty tego nie widzisz? - Spojrzał
na nią błagalnie. - Jestem teraz kimś innym. Już teraz mam pewność...
Przestałem się bać o siebie. No może boję się jednego: przeraża mnie
myśl, że miałbym spędzić resztę życia bez ciebie, Cassie.
- Wiem, Charlie. Zmieniłeś się. Ale widzisz ja też się zmieniłam.
Już go nie kocha! Więc o to chodzi. Charlie czuł, że wszystko w nim
martwieje. Przełknął z wysiłkiem ślinę. Nie może na to pozwolić. Nie
odejdzie stąd z niczym. To dla niego oznacza koniec. Po co miałby da-
lej żyć?
- Cassie, proszę, daj mi szansę. Zobaczysz, że...
- Jestem w ciąży, Charlie - przerwała mu.
- .. .że... Co? Co powiedziałaś?
Widziała, jakie piorunujące wrażenie wywarła na nim ta wiadomość.
Ale czy można to zakomunikować inaczej? Czy kobieta może powie-
dzieć, że jest w ciąży, rozkładając to na raty?
W jego oczach widziała jedynie bezgraniczne zdumienie, tak jej się
przynajmniej zdawało. Nie dziwiła się temu: ona sama omal nie spadła
z krzesła, kiedy lekarz pokazał jej testy. Radość i duma przyszły potem.
Kiedy to już do niej dotarło, poczuła się tak, jakby jej życie rozpoczy-
nało się na nowo. Jak zareaguje na to Charlie? Niczego na świecie nie
pragnęła bardziej niż tego, by cieszył się razem z nią. Stała teraz i cze-
kała na jego reakcję. To jej dziecko i nie pozbędzie się go za żadne
skarby. Niech się dzieje, co chce, urodzi je! Jest taka szczęśliwa.
- Słyszałeś, Charlie?
Charlie stał jak sparaliżowany. Jest w ciąży... Z nim... Kiedy to się sta-
ło? Co teraz będzie? Czy nic jej nie grozi? Cassie skinęła głową, jakby
czytała w jego myślach.
- To drugi miesiąc, a dokładnie ósmy tydzień. Wszystko jest w najlep-
szym porządku. Ciąża rozwija się normalnie - powiedziała, nie mogąc
przy tym powstrzymać się od uśmiechu.
Ósmy tydzień! To znaczy, że to stało się u jej rodziców... W Święto
Dziękczynienia. Czuł, że tamtej nocy kochał ją jakoś inaczej, z czuło-
ścią, jakiej wcześniej nie doświadczył.
Cassie znowu domyślnie skinęła głową.
Nagle poczuł się tak, jakby poraził go prąd. Czemu tak stoi jak słup?
To cudownie! To przecież wspaniale... Roześmiał się i złapał za głowę.
Nie zdawał sobie sprawy, że można się poczuć tak szczęśliwym!
Cassie patrzyła na niego, nic z tego nie rozumiejąc. Czego oznaką jest
ten śmiech? Dlaczego nic nie mówi? Nie czuła jednak lęku. Przecież
wygląda jak ktoś szczęśliwy! Tak śmiać się można tylko z radości! A
więc cieszy się? Jak ona? Chyba tak... Choć z nim nigdy nie wiadomo...
I za to go właśnie kocha.
ROZDZIAŁ 16
Charlie otarł łzę szczęścia i przechwycił spojrzenie Cassie. Jej badaw-
czy wzrok przywrócił go rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że ona
oczekuje odpowiedzi.
- Cudownie! - wykrzyknął. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Teraz
już musisz wyjść za mnie.
Cassie poczuła, że serce uderza jej mocniej.
- Co cię tak cieszy? Że teraz zmusisz mnie do małżeństwa?
- To także. Bo tak się składa, że kocham cię do szaleństwa. Więc nic
lepszego nie mogło się nam przytrafić. Dziecko to jak prezent od losu,
który nam sprzyja. - Spojrzał na nią z czułością. - Więc jak, wyjdziesz
za mnie?
Cassie nie byłaby sobą, gdyby nie chciała się z nim trochę podroczyć.
Ale czuła, że i tak jej radosna mina ją zdradza. Postanowiła więc już nie
zwlekać z odpowiedzią.
- Chyba tak. Bo akurat tak się składa szczęśliwie, że i ja cię kocham.
Przypadli do siebie i zaczęli się całować jak szaleni.
- Och, Cassie. - Charlie uderzył się w czoło. - Omal nie zapomniałem! -
Sięgnął do kieszeni marynarki po pudełeczko od jubilera. Otworzył je,
po czym wyjął z niego zaręczynowy pierścionek i wsunął na palec Cas-
sie.
- Teraz wszystko już jest tak, jak być powinno.
Cassie początkowo nastawała, aby to była skromna uroczystość, na
którą zaproszą jedynie najbliższych, ale Charlie się nie zgodził.
- Nie ma mowy. Będziesz miała ślub i wesele jak się patrzy. W końcu
człowiek żeni się tylko raz. Zostaw to mnie, już ja się wszystkim zajmę.
Zrobimy bal na sto par!
- Charlie, nie mamy znowu tak wiele czasu. - Spojrzała na niego spło-
szona.
W odpowiedzi tylko ją pocałował. Wiedziała, że nie warto się z nim
kłócić. Był tak uparty i zdecydowany, jak tylko on potrafił być. I oczy-
wiście dopiął swego. Trzy tygodnie później brali ślub i wydawali we-
selne przyjęcie w sali hotelowej, w której spotkali się po raz pierwszy.
Co to był za ślub! Nie było chyba nikogo, kto by nie uronił łzy na wi-
dok panny młodej prowadzonej przez ojca do ołtarza. I panna młoda, w
białej sukni w stylu hiszpańskim, i pan młody w szarym, wełnianym
garniturze, z różą w klapie marynarki, prezentowali się niezwykle uro-
czyście. Promieniało z nich takie szczęście, że radosny nastrój natych-
miast udzielił się wszystkim, i nie opuszczał ich tego dnia już do końca.
Kiedy stanęli przed ołtarzem, wymienili znaczące spojrzenia. Więc to
wszystko prawda, a nie sen? Charlie dyskretnie uścisnął jej rękę. Jesz-
cze ciągle nie wierzyła własnemu szczęściu. Więc jednak marzenia cza-
sem się spełniają.
I wtedy spojrzenie Cassie padło na buty Charliego. Nerwowo spojrzała
na Fran. Wzrok jej świadka powędrował w ślad za spojrzeniem Cassie.
Fran omal nie parsknęła śmiechem. Charlie miał na nogach adidasy!
Teraz z kolei ich zdumione spojrzenia naprowadziły na stopy Charliego
wzrok Joe i zaraz potem samego księdza. W chwilę potem rozległ się
lekki szmerek i już wszyscy w kościele stawali na czubkach palców, by
zobaczyć, co się takiego dzieje.
- Charlie? Postanowiłeś pójść do ślubu w adidasach? - szepnęła Cassie,
starając się nie roześmiać.
Charlie spąsowiał.
- Przecież są czarne! - Pochylił się w jej stronę. - I zupełnie nowe. Ku-
piłem je specjalnie na tę uroczystość.
Cassie i Fran wymieniły rozbawione spojrzenia. Po Charliem Whit-
manie zawsze można się wszystkiego spodziewać.
- Przepraszam, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć.
Cassie machnęła lekko ręką.
- Daj spokój. Nawet mi się podobają. Teraz mam przynajmniej pew-
ność, że wychodzę za Charliego Whitmana - szepnęła. - Kiedy zobaczy-
łam cię w tym garniturze, miałam przez moment wątpliwości.
Dalej wszystko potoczyło się w zgodzie ze scenariuszem, co najwyżej
niektórzy goście, ośmieleni fantazją pana młodego, wprowadzali już na
przyjęciu weselnym akcenty lekkiego, zwariowanego happeningu. Pan
Gorham uwodził pracowicie kelnerki, a pani Gorham udawała, że tego
nie zauważa. Rodzice Cassie biegali po sali z aparatem i robili dziesiąt-
ki zdjęć na wieczną pamiątkę. Kuzynki i siostrzeńcy wyczyniali w tań-
cu najdziksze figury i domagali się od orkiestry, by grała tak głośno, jak
tylko potrafi. Joe z niepokojem popatrywał na kryształowe żyrandole,
które drżały w rytm muzyki. Nawet rodzice Charliego wydawali się
całkiem do przyjęcia.
Charlie długo się zastanawiał, czy ma ich zaprosić. Wreszcie postano-
wił puścić w niepamięć to, co było.
- W takim dniu nawet oni nie są w stanie zrobić mi przykrości - mach-
nął ręką.
Cassie, obserwując rozbawiony tłum, pocałowała go w policzek.
- Czyj to był pomysł, żeby robić ten cały cyrk, Armstrong? - uśmiech-
nął się Charlie.
- Twój. I nie Armstrong, tylko Whitman. Whitman! Zapamiętaj to so-
bie.
- Dopóki śmierć nas nie rozłączy - roześmiał się Charlie.
- A to znaczy, że czeka cię jeszcze wiele, wiele lat. Ze mną. Nie boisz
się?
- Kocham cię. I nigdy nie przestanę. - Charlie objął ją mocno.
Siedem miesięcy później pochylali się nad kołyską nowo narodzonego
synka. Szpital zapewniał niemal domowe warunki i teraz wszyscy troje
byli obok siebie i cieszyli się swoją obecnością. Z czułością wpatrywali
się w małą pomarszczoną twarzyczkę, oglądali maleńkie paluszki i roz-
tkliwiali się wraz z każdym ziewnięciem dziecka. Charliego szczególnie
zachwycały niebieskie oczy synka.
- Zupełnie jak twoje. - Wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Ani Cassie, ani personel szpitalny nie chcieli go na razie
wyprowadzać z błędu: przecież na początku wszystkie dzieci mają nie-
bieskie oczy.
- Będzie z niego niezły chuligan - cieszył się, nasłuchując płaczu do-
biegającego z kołyski. - Ale tak czy owak, może być pewny, że zawsze
będziemy go kochali.
- On już chyba o tym wie - uśmiechnęła się ciepło Cassie, patrząc po-
rozumiewawczo na męża.
Po wyjściu ze szpitala czekała ją niespodzianka. Charlie kupił dom
pod miastem, w Westchester. W kilka tygodni później zlikwidowali
swoje nowojorskie mieszkania i przenieśli się tam wraz z małym Chri-
stopherem Armstrongiem Whitmanem. Za oknem wieczorami śpiewały
słowiki, a na klombie przed domem kwitły wspaniale krzaki róż.
- Jak to możliwe, Charlie - spytała Cassie, biorąc go za rękę którejś
nocy, gdy otworzywszy drzwi do pokoju dziecka, położyli się już do
łóżka - żeby mężczyzna, który tak panicznie bał się wszelkich związ-
ków, stał się przykładnym mężem i ojcem rodziny? Można powiedzieć:
żywą reklamą męża i ojca! - dodała z przekornym uśmiechem.
Charlie położył jej palec na ustach i przyciągnął do siebie.