ROZDZIAŁ
1
Charlie Whitman pracował w agencji reklamowej Wood-son & Meyers zaledwie od dwóch
dni, a już dostał zaproszenie na bal bożonarodzeniowy, wyprawiany rokrocznie dla stałych
klientów firmy. Taki bal powinien nastręczać okazję zarówno do załatwiania spraw
zawodowych, jak i do miłego spędze¬nia wieczoru. Elegancki hotel na Manhattanie to
odpowiednie miejsce, w sam raz dla zamożnych ludzi z koneksjami, któ¬rych karykatury z
telewizyjnych seriali wydawały się bardziej prawdziwe niż oni sami. Podano dobre trunki i
wykwintne jedzenie: po takim wieczorze niezawodnie paru dżentelme-nów odholują do
taksówek. Niejedna wytworna dama znaj¬dzie tu nowego kochanka. Nie żeby Charlie był
cynikiem, po prostu wiedział, na czym to polega. Reklama, choć ucieka się do niespodzianki,
żywi się tym, co doskonale przewidywalne, i to też Charlie dobrze wiedział. Jedyny problem
polegał na tym, że niespokojny duch, jakim był Charlie Whitman, za¬wsze przedkładał
niespodziankę nad to, co przewidywalne.
I wtedy zobaczył właśnie ją. Była wysoka, miała jasne włosy do ramion i
nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Oczy, w których mógłby utonąć. W falującym tłumie
wystrojonych i obwieszonych biżuterią kobiet, w swojej prostej czerwonej sukience stała
niczym latarnia morska! Sprawiała wrażenie
kogoś, kto trwa na straży tych wszystkich beztrosko mrowią¬cych się ludzi z kieliszkami
w ręku.
Nieświadoma, że Charlie ją obserwuje, kobieta w czer¬wonej sukience z ożywieniem
rozmawiała z wyfraczonym i przypominającym nieco pingwina kierownikiem sali.
Wska¬zywała coś na stole, a sądząc z jej rumieńców, było oczywiste, że nie jest to
przyjacielska pogawędka.
Nie była ani najbardziej elegancką, ani nawet najpiękniej¬szą kobietą na tej sali. A jednak
było w niej coś, co przyciąga¬ło wzrok Charliego jak magnes. Bardzo atrakcyjna i chyba z
charakterem, pomyślał. A to może oznaczać kłopoty, dopo-wiedział sobie w duchu. Na ogół
starał się unikać zdecydowa¬nych, energicznych kobiet - irytowały go. Tymczasem nie mógł
oderwać od niej wzroku. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie.
W agencji pracował od dwóch dni, ale w branży był od lat, na tej sali znał więc prawie
wszystkich, którzy zajmowali się reklamą. Ale jej nie. Na razie.
-
Kim jest ta wieża z kości słoniowej? - zagadnął znajo-nego, który akurat się
napatoczył.
-
Ehmm? Uhm? - Joe Mancini przełknął kęs kurzego ud¬ka i nadstawił ucha, bo z rogu
sali dochodziła głośna wrzawa i salwy śmiechu.
Niski i krępy, z wąsami, które zakrywały mu połowę twa¬rzy, Joe był geniuszem myślenia
obrazem, ale jak wielu pla¬styków, nie traktował języka jako odpowiedniego narzędzia
ekspresji. W tym tandemie, bo zdarzyło im się razem praco¬wać, to Charlie był
odpowiedzialny za słowo.
-
Pytam o tę kobietę w czerwonym. Co to za jedna?
Joe zatrzymał rękę z udkiem na wysokości ust i spojrzał we wskazanym przez Charliego
kierunku.
-
Ach... To Cassie Armstrong. Analityczka - powiedział,
a potem wpakował sobie w usta następną porcję mięsa.
Charlie westchnął z rezygnacją. Przydałoby mu się nieco więcej informacji, tym bardziej
że w światku reklamiarzy wszyscy, prawie wszystko wiedzieli o wszystkich. Joe Manci-ni nie
był jednak osobą, od której można by się czegokolwiek dowiedzieć.
-
Ale co jeszcze? Jakieś szczegóły, Joe... Szczegóły - nie poddawał się Charlie. - Jaka
ona jest? Z kim sypia? Jakie ma upodobania? Czego nie lubi... No wiesz...
-
Jest specjalistką od bilansów. Ma, zdaje się, jakiegoś chłopaka. Miła... - wykrztusił
Joe.
Wiadomość o tym, że ma chłopaka, nie zrobiła na Charliem wrażenia. Natomiast cała
reszta wprawiła go w szczere zdumie¬nie. Specjalizuje się w rachunku zysków i strat i jest
miła? Jak to możliwe? Dla niego, jak dla każdego artysty, księgowi to były przyziemne
stwory, wymyślone jedynie po to, by przeliczać fajerwerki wyobraźni na pieniądze i utrudniać
pracę twórczym jednostkom takim jak on. Musiał jednak przyznać, że dziewczy¬na wygląda
na sympatyczną osobę. Ta ostatnia konstatacja spro¬wokowała go do ostatniego już pytania.
-
A dla kogo pracuje?
-
Dla nas. Opracowuje właśnie projekt dla Majik Toys.
Charlie znowu się uśmiechnął. Czuł, że polubi swoją nową
pracę.
Nikt nie posądziłby Charliego o altruizm, natomiast całkiem inaczej było z jego
impulsywnością. Z tego akurat słynął. Zastanawiając się, jak rzecz rozegrać, ruszył przez salę.
-
A ty dokąd? - krzyknął za nim Joe.
-
Idę z pomocą tej młodej damie - odkrzyknął przez ramię Charlie.
-
Ehmm... Hmm - skomentował Joe we właściwy sobie sposób.
Charlie zbliżył się na tyle, żeby słyszeć rozmowę.
-
Już pani mówiłem, że nie ja robiłem tę rzeźbę z lodu
- powiedział gniewnym tonem kierownik sali. - Mam tu¬
taj inny zakres obowiązków! Może pani zgłaszać pretensje
do jakości jedzenia, napojów, ale rzeźby z lodu to nie moja
sprawa!
Potem usłyszał podniesiony głos Cassie Armstrong.
-
Ale tymczasem rozpuściła się i cały stół jest zalany!
Charlie spojrzał w kierunku najbliższego stołu. Rzeczywi¬ście, resztki tego, co było
lodowym łabędziem, a teraz przypo¬minało osowiałą kaczkę, stały na półmisku, pod którym
wid¬niała wielka mokra plama.
-
Niech pan to stąd zabierze, zanim moja sałatka z cykorii całkiem spłynie ze stołu!
-
Pani sałatka nic a nic mnie nie obchodzi.
Kiedy wymiana zdań zaczęła się przekształcać w zwyczaj¬ną pyskówkę w stylu
nowojorskim, Charlie postanowił wkro¬czyć do akcji.
-
Może mógłbym wtrącić tu swoje trzy grosze i podpo¬
wiedzieć rozwiązanie?
Spoczęły na nim dwie pary oczu pałających żądzą mordu.
-
A pan kim jest, u diabła? - skrzywił się wyfraczony je¬
gomość.
To dobre pytanie, pomyślała Cassandra Armstrong. Może znalazł się wreszcie w tym
całym hotelu ktoś przytomny. Zna¬ła większość zgromadzonych na sali osób, ale tego
wyso¬kiego, krótko ostrzyżonego mężczyznę ze śmiejącymi się, szarymi oczami widziała po
raz pierwszy. Na pewno zapamię¬tałaby to szare spojrzenie. Miało jakiś szczególny,
łobuzerski błysk.
-
Jest pan naszym gościem? - spytała, modląc się w du¬
chu, żeby ten świadek awantury nie okazał się którymś z waż¬
nych kontrahentów firmy.
-
Wypluj to słowo, kobieto!
Powiedział to z takim przerażeniem, że gdyby nie była zdenerwowana, wybuchnęłaby
śmiechem.
-
Powiedzmy, że jestem tutaj stroną całkowicie neutralną.
Jak nie przymierzając jakaś Szwajcaria...
Cassie i kierownik sali spojrzeli po sobie. Charlie zoriento¬wał się po ich minach, że jego
pojawienie zbiło ich z tropu. Postanowił zatem pójść za ciosem.
-
Widzisz, Tom... - zaczął, odczytując z plakietki w kla¬
pie smokingu imię- myślę, że nie ma się co unosić. Wiem, że
związek zawodowy dekoratorów nie będzie zachwycony, jeśli
się w to wtrącisz, ale cóż się w końcu stanie, jeśli usuniesz ze
stołu to okropieństwo w stanie półpłynnym?
Kierownik spojrzał na niego niezdecydowany. Niewiele w gruncie rzeczy ryzykował i
widać było, że rozważa pro¬pozycję.
-
Pięćdziesiąt dolców - mruknął.
-
Niech będzie - zgodził się Charlie. - Powiedzmy, że przykry szelest banknotów
przepłoszył łabędzia.
Kiedy umierający łabędź wędrował do kuchni, Cassie zda¬ła sobie sprawę, że oto temu
mężczyźnie udało się załatwić w pół minuty to, z czym ona nie potrafiła się uporać od
dobre¬go kwadransa. Musiała mieć bardzo zdziwioną minę, bo jej wybawca patrzył na nią z
wyraźnym rozbawieniem.
-
Jest mi pani winna pięćdziesiąt dolarów. O dozgonnej wdzięczności już nie wspomnę
- rzekł z czarującym uśmie¬chem. - Ale jeśli pani zgodzi się ze mną zatańczyć, puszczę dług
w niepamięć.
-
Dać w łapę! To takie proste. - Cassie kręciła głową. Wyglądała na niezadowoloną z
siebie. - Dlaczego na to nie wpadłam?
-
Bo jest pani za uczciwa - zaśmiał się. - Ma pani zasady. Tu jest pies pogrzebany.
-
Czy my się znamy? - Cassie popatrzyła spod oka.
-
Nie. Jeszcze nie... Ale co z tym tańcem?
Dopiero teraz przyjrzała mu się naprawdę. Musiała przy¬znać, że robi wrażenie. Wysoki
brunet z krótko przyciętymi włosami i smukłą sylwetką miał w sobie coś z chłopca, jednak
trudno byłoby go nazwać ładnym chłopcem. Był przystojnym mężczyzną i tyle. I ten błysk w
oczach... Skrzyły się w nich wesołość i inteligencja. Cassie nie miała nic przeciwko tym
dwóm cechom, nawet jeśli występowały u mężczyzn, ale czy powinna przystać na propozycję
nieznajomego?
-
Taniec? O, nie, dziękuję - powiedziała. - Nie mogę.
Mam tu pewne obowiązki...
Musiał tego nie dosłyszeć w panującym wokół gwarze, bo wyjął z jej rąk torebkę i
postawił na stole, a potem ujął za rękę i pociągnął ku sobie. Orkiestra grała właśnie „You
Made Me Love You" i Cassie nagle zdała sobie sprawę, że kołysze się z nim w takt muzyki.
-
Naprawdę nie mogę - spróbowała jeszcze raz.
-
Niech pani na chwilę zapomni o obowiązkach. - Przy¬ciągnął ją mocniej.
Skłamałaby, gdyby uznała, że taniec nie sprawia jej przy¬jemności.
-
Teraz pani nie pracuje... Proszę się odprężyć. Już mówi¬
łem: nie jestem kontrahentem firmy, której interesy pani tu tak
dzielnie reprezentuje - uśmiechnął się ponownie.
Wysunęła się z jego objęć: dystans między nimi stawał się niebezpiecznie bliski.
-
Czy to znaczy, że pracujemy w jednej firmie?
-
Proszę się rozluźnić. To polecenie służbowe - odpowie¬dział Charlie, przyciągając ją
do siebie. - Niech pani potraktu¬je taniec jako rodzaj terapii.
Cassie znowu odsunęła się i spojrzała na klapę jego ma¬rynarki.
W LABIRYNCIE UCZUĆ» 11
-
Nie ma pan plakietki z nazwiskiem. A my wszyscy mamy.
-
Nie lubię być zaetykietkowany.
-
Aha - Pokiwała głową. Jego odpowiedź troche ją ziry¬towała. Można by pomyśleć, że
ona niby lubi.
Charlie roześmiał się i okręcił ją w tańcu.
-
A poza tym, widzę, że pani jest ogromnie poważna. Proszę, niech pani za mną
powtórzy: „Pracujemy w reklamie, a to nie jest poważne zajęcie".
-
Reklama to nie jest poważne... - zaczęła posłusznie. - Jak to nie jest? - Zmarszczyła
brwi.
-
Pewnie, że nie - przytaknął. - To sztuka. Sztuka wma¬wiania ludziom rozmaitych
rzeczy, ale na pewno nie jest to chirurgia mózgu.
Po raz pierwszy tego wieczoru Cassie parsknęła śmiechem. Charlie z zadowoleniem
zajrzał jej w oczy. Mógł sobie pogra¬tulować.
-
Wiedziałem, że wreszcie się pani uśmiechnie.
Jej niebieskie oczy miały odcień chabrowy, co Charliemu nasunęło skojarzenie z ogrodami
w stylu angielskim i cele¬browaniem popołudniowej herbaty.
-
Jak pani tu trafiła?
Dobre pytanie, pomyślała Cassie. Tak jak trafiała dotąd wszę¬dzie w swoim życiu.
Przypadek? Dla niej samej nie było to jasne. Fakt, że ona, absolwentka anglistyki znanego
uniwersytetu, ko¬bieta dobiegająca trzydziestki, pracowała w agencji reklamowej, ciągle ją
dziwił, choć mijał już przecież szósty rok.
-
Udało im się mnie przekonać, żebym wzięła tę pracę.
-
Przekonywanie to ich zawód.
-
Wiem. - Lekko wydęła usta. - Teraz już wiem - dodała
i to przypomniało jej, że obowiązki czekają.
-
Muszę już iść, zobaczyć, co się tam dzieje.
Spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale nie pozwolił jej
na to.
- Jeszcze chwilę, proszę.
Szare oczy patrzyły z taką ufną pewnością, że Cassie nie potrafiła zdobyć się na sprzeciw.
-
Hmm...-Spojrzała niepewnie.
Lekko wzmocnił uścisk.
-
Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy są tak zajęci, że można
im podać lody z musztardą i nawet tego nie zauważą.
Rozejrzała się po sali. Musiała przyznać mu rację. Obok nich reklamiarz sieci barów
szybkiej obsługi pracowicie ob-tańcowywał spikerkę lokalnej stacji telewizyjnej. Zauważyła,
że jego ręka spoczywa na pośladku zadyszanej kobiety.
-
Dziwię się, że agencja nie żąda jeszcze od pracowników, żeby prywatnie załatwiali jej
interesy.
-
Otóż właśnie. - Charlie skrzywił się z uśmiechem.
-
To akurat mąż i żona - powiedziała Cassie. - Szkoda tylko, że czyjś mąż i czyjaś żona
- dodała z przekąsem.
-
Rozumiem, że to się pani nie podoba?
-
Nie, dlaczego? Nie ma w tym nic złego, jeśli ktoś jest
żonatym mężczyzną albo zamężną kobietą - uśmiechnęła się
Cassie.
- Nie widzę w tym nic pociągającego - odpowiedział i znowu przycisnął ją lekko do siebie.
- Ale co robi tu taka piękna dziewczyna jak pani?
-
Tajemnica zawodowa.
-
Nie... Pytam poważnie. - Charlie znowu zajrzał jej w oczy.
-
Odpowiedź jest prosta. Jestem, podobnie jak ci wszyscy
tutaj - wskazała głową w stronę grupki' gości - kimś z branży
i z miasta.
-
Akurat! - pokręcił głową. - Z tymi oczami i tak wytwor¬
nym typem urody? Pani oczy mówią, że pani jest inna.
-
Czyżby? - Cassie zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem.
Charlie zachichotał. Naprawdę urocza, pomyślał. Joe miał
rację. Musnął podbródkiem jej włosy i poczuł ich zapach Pachniały trochę jak letnie siano.
Wydała mu się uosobieniem niewinności. Ale zabawy i przyjemności, na jakie chętnie by ją
namówił, wcale nie byłyby niewinne. Znowu przyciągnął ją nieco do siebie i zsunął dłonie w
dół talii, tak że ich biodra i uda na moment się zetknęły.
Cassie nerwowo przełknęła ślinę. Przemknęło jej przez głowę, że jeśli dłużej będą tańczyli
w ten sposób, to sama popłynie niczym nieszczęsny Jodowy łabędź. Nie lubiła tracić
panowania nad sobą, a już zwłaszcza nie będąc pewna, w co się tak naprawdę pakuje. Była
rozważna i ostrożna. Na pewno nie należała do kobiet, którym dopiero co poznany mężczyzna
potrafi zawrócić w głowie.
Odsunęła się i spojrzała mu w twarz.
-
Ciągle jeszcze mi się pan nie przedstawił. Ładna, ale zasadnicza, pomyślał Charlie.
-
Czy zawsze musi pani mieć wszystko tak uporządkowane?
-
Zawsze - padła odpowiedź.
Charlie poczuł, że powinien zmienić taktykę.
-
Tak myślałem. To mi bardzo pasuje do Cassie Armstrong,
opracowującej projekt Majik Toys, miłej i atrakcyjnej kobiety,
która, niestety, jak niesie wieść, ma jakiegoś chłopaka.
Nie omylił się. Była wyraźnie zaskoczona.
-
Skąd pan to wie? Ja pana nie znam,..
Charlie zlitował się nad nią i postanowił skończyć tę zaba¬wę w kotka i myszkę.
-
Powiedział mi to jeden mały ptaszek. Taki cichutki i nie
wadzący nikomu. - Skinął głową w stronę Joe.
Podążyła za jego spojrzeniem.
-
Ach, już rozumiem. Mam przed sobą Charlie Whitmana!
Jest pan naszym nowym pracownikiem Powinnam była od razu się domyślić.
- We własnej osobie. - Charlie błysnął zębami w uśmiechu.
-
Mam nadzieję, że nie będzie pan przysparzał mi kłopo¬
tów? - wyrwało jej się.
Nie była to mądra uwaga, zważywszy, że właśnie przed chwilą to on wybawił ją z kłopotu.
-
Doprawdy nie mam pojęcia, o czym pani mówi - uśmie¬chnął się szelmowsko.
-
Już ja wiem. - Cassie brnęła dalej. - Słyszałam o panu co nieco. Ma pan opinię
ogromnie utalentowanego autora, ale zanadto lubiącego chadzać własnymi drogami. Dla
kogoś ta¬kiego jak ja ktoś taki jak pan to może być zmora.
Wyrzuciła z siebie to ostatnie zdanie i poczuła, że może się nieco zagalopowała.
-
Wybaczy mi pan moją szczerość?
-
Teraz pani rozumie, dlaczego nie znoszę etykietek? -odpowiedział pytaniem na
pytanie.
-
Co więcej - ciągnęła - cieszy się pan również sławą kogoś wybitnie nie
ustabilizowanego, kto nigdzie nie może zagrzać miejsca. Pracował pan już w pięciu
agencjach. Nazy¬wają pana „Charlie Na Chwilę Whitman".
Mogłaby powiedzieć jeszcze coś. Mogłaby powiedzieć, że uchodzi za niepoprawnego
uwodziciela i że, mając trzydzieści sześć lat, ciągle jest kawalerem. Nie chciała jednak robić
zbyt osobistych wycieczek.
-
Zgadza się, panie Whitman?
-
Nic a nic. Jestem wybitnie nie ustabilizowany? Niech pani sama się przekona: proszę
wyjść za mnie i mieć ze mną dzieci.
Była to tak nieoczekiwana odpowiedź, że Cassie nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
-
Nie wierzy mi pani? - Zrobił minę rozczarowanego.
-
No cóż. Może i jestem miła, ale nie urodziłam się wczo¬raj. Swoje wiem.
-
Jasne - zgodził się pojednawczo. - Ale co by pani po-
wiedziała na jakiś banalny romans, po którym przez parę tygodni unikalibyśmy siebie w
pracy?
-
Zdaje mi się, że przemawia przez pana duże doświad¬czenie?
-
To tylko pozory - pokręcił głową. - No więc jak?
-
Ciekawa propozycja, ale jak sam pan zauważył, nie je¬stem z gatunku tych
romansujących.
-
Trudno z panią dojść do ładu - westchnął Charlie. - Ale dobrze, zatem już ostatnia
niegodziwa propozycja: a gdyby¬śmy wypili drinka przed snem?
Cassie roześmiała się. Spodziewała się istotnie czegoś gor¬szego, ale w twarzy Charliego
było coś takiego, że szybko przestała się śmiać.
-
Mamy stąd wyjść? - zapytała, nie będąc pewna, czy
dobrze go zrozumiała.
Teraz on się roześmiał.
-
Tak, mniej więcej to miałem na myśli. A więc?
Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Nigdy by nie powie¬działa, że jest w jego typie.
Co więcej, on również nie był jej typem mężczyzny. Ale czuła się dziwnie podekscytowana.
-
Nie proponuję pani małżeństwa, tylko drinka - uśmiech¬nął się. - Czekam na
odpowiedź.
-
Ale już jestem z kimś umówiona.
-
Ach, tak! - skinął głową. - Więc pani chłopak zamierza się zmaterializować?
Mogła powiedzieć, że Jeff Paulson nie jest wcale jej chło¬pakiem, ale nie powiedziała.
-
Ale nie jest pani mężatką, prawda?
-
Nie, nie jestem.
-
Zaręczona?
-
Nie.
-
Ale już z kimś związana?
Cassie przygryzła wargi.
-
Nie o to chodzi. Nie mam zwyczaju umawiać się z dwie¬
ma osobami w tym samym czasie.
Charlie uniósł brwi.
-
To mi się podoba: mieszka pani w Sodomie i Gomorze nad rzeką Hudson. Pracuje
pani w firmie, gdzie chodzenie ze sobą do łóżka to coś w rodzaju sportu. Ale nie umawia się
pani z dwoma facetami w jednym czasie. Tak?
-
Mniej więcej - mruknęła. - Poza tym nie umawiam się na ogól z mężczyznami, z
którymi pracuję.
-
Jasne - potwierdził skinieniem głowy. - Rzeczywiście, jest pani kobietą z zasadami.
To się może źle skończyć.
Niewykluczone, że to się źle skończy - dla niej, zdała sobie raptem sprawę. Poza nimi na
parkiecie nie było już nikogo. Nawet nie zauważyła, że muzycy zeszli z podium, a oni tańczą
dalej. Tymczasem kelnerzy już zaczęli roznosić kolację.
-
O Boże! - odepchnęła go. - Moje przekąski! Muszę iść!
Tym razem nie przytrzymał jej. Patrzył z rozbawieniem,
jak biegnie w kierunku kuchni.
-
Panno Armstrong! - zawołał. - To nie oddział chirurgii
mózgu!
Ale już zniknęła za drzwiami.
Mimo jej obaw przyjęcie przebiegało jak należy. Sam szef agencji jej gratulował. Był
wprawdzie wstawiony, ale i tak mogła być z siebie zadowolona.
Jeszcze dwukrotnie widziała Charlie Whitmana tego wie¬czoru. Pierwszy raz to ona
wpadła na niego.
-
O, to znowu pan! - powiedziała, gdy szedł, niosąc z baru dwie szklaneczki. - Właśnie
się rozglądałam za panem.
-
Doprawdy - poczuła na sobie uważne spojrzenie sza¬rych oczu - a myślałem, że wcale
panią nie obchodzę.
Wyciągnęła z kieszeni żakietu plakietkę.
-
Proszę to przypiąć. I niech pan nie ośmieli się tego zdej¬mować przed końcem
przyjęcia.
-
Tak jest, kochanie. - Posłusznie wypiął pierś i objął ją w talii, gdy przyczepiała mu
plakietkę. Zaśmiał się cicho, gdy Cassie strąciła jego ręce.
-
Spokojnie! Zważywszy, że nie ma tu trzeźwej osoby, mogłaby pani nawet się rozebrać
i nikt by nie był tym poru¬szony. Zakład? - Posłał jej łobuzerskie spojrzenie.
-
Niech mnie pan nie denerwuje. Już jestem wystarczająco zdenerwowana.
-
Będę grzeczny.
-
Ma pan miejsce przy panu Bertollim, prezesie Majik Toys. Nie wiem, co strzeliło mi
do głowy, żeby pana tam posadzić. Jeszcze pana wtedy nie znałam.
Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha.
-
Słowo harcerza: będę uosobieniem wdzięku i dobrych
manier.
Cassie nie wyglądała wcale na przekonaną. Kiedy już sama usiadła, raz po raz rzucała
nerwowe spojrzenia w kierunku Whit-mana. Z roztargnieniem słuchała tego, co mówili do
niej jej sąsiedzi. Cordon bleu stygł na jej talerzu, żałośnie opuszczony. Ze zdziwieniem
musiała stwierdzić, że martwi się niepotrzebnie. Z chwili na chwilę prezes zdawał się coraz
bardziej zadowolony ze swego sąsiada przy stole. Raz po raz wybuchał śmiechem i z uwagą
słuchał perorującego Charliego. Nie pamiętam, żeby śmiał się tak przy mnie, poczuła ukłucie
zadrości. Ona sama, dziewczyna z małego miasta, na co dzień była zbyt spięta, aby
zachowywać się swobodnie i żartować. Charlie Whitman zdawał się typem mężczyzny, który
nigdy nie traci dobrego humoru. A może tajemnica jego sukcesów leżała w tym, że nigdy się
niczym nie przejmował? Zobaczymy, czas pokaże, pomyślała, zabierając się do zimnego już
kurczaka.
Po raz drugi to Charlie wpadł na nią. Przyjęcie miało się ku końcowi. Na sali pozostali
nieliczni goście i obsługa zaczyna¬ła już znosić talerze.
-
Gratuluję - wyciągnął rękę z uśmiechem. - Nadzwyczaj
udane przyjęcie. Przeszła pani chrzest bojowy jako organiza¬
torka i może pani być z siebie dumna. Jak się pani czuje?
Zadowolona?
Uśmiechnęła się znużona.
-
Jestem półżywa, więc nie miałam czasu się nad tym zasta¬
nawiać. Jeśli w przyszłym roku zwalą na mnie organizację balu
bożonarodzeniowego, niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość
i zastrzeli mnie albo udusi, żebym nie musiała się męczyć.
Czuła takie znużenie, że nie protestowała, kiedy pomagał jej włożyć płaszcz.
-
Jakie wrażenie zrobił na panu prezes Majik Toys?- spy¬tała, zapinając guziki.
-
Stary Vince?
Cassie uniosła brwi ze zdziwieniem. Szef Majik Toys nie zwykł się fraternizować przy
kieliszku.
-
Wygląda na starego mafioso. - Charlie uśmiechnął się krzywo.
-
To twardy facet - przyznała. - Zabawne, w pewien spo¬sób jesteście do siebie
podobni. On też w ciągu ostatnich pięciu lat pracował w kilku firmach, zanim wylądował na
fotelu prezesa. Obawiam się, że jeszcze da nam się we znaki... A przy okazji - zwróciła się do
Charliego - dostał pan moją notatkę na temat kroju czcionki haseł, nad którymi pra¬cujecie?
-
Tak. - Spojrzał nieco zawiedziony jej uporem, z jakim trzymała się tematów
zawodowych. - Dostałem również dane demograficzne i plan na przyszły rok.
Prawdę mówiąc, nawet do nich nie zajrzał: nie lubił zawra¬cać sobie głowy wytycznymi i
całą tą firmową makulaturą.
-
Nie zdążyłem jeszcze się z nim zapoznać. Jestem tu dopiero od dwóch dni -
powiedział z poważną miną. - Ale pani już zdążyła zawiadomić mnie o swoim istnieniu -
uśmie¬chnął się. - Jest pani piekielnie pracowitą osobą, panno Arm¬strong.
-
Pracujemy jak wściekli i bawimy się jak wściekli - od¬wzajemniła uśmiech. To było
jedno z haseł jego autorstwa.
Wyciągnął rękę, chcąc żartobliwie trącić ją palcem po no¬sie, ale w porę odchyliła głowę.
-
Czy nie może pani przez chwilę nie mówić o pracy?
Zaczęła się bronić, ale w końcu wzruszyła ramionami.
-
Może i ma pan rację - przyznała z westchnieniem. - Je¬
stem dziś zbyt zmęczona. Powinnam dać spokój.
Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną. Więcej: na wyczerpa¬ną. Niebieskie oczy patrzyły
z pobladłej twarzy. Z jakiegoś nie znanego sobie powodu Charlie poczuł sympatię zmieszaną
ze współczuciem. Sam był tym zaskoczony. Kiedy wyszli z holu hotelowego w zimną,
grudniową noc, usłyszał swój głos:
-
Może panią odwieźć do domu? Z uporem pokręciła głową.
-
To miło z pana strony, ale dziękuję.
-
Nie chcę nigdzie pani porywać, panno Armstrong. Od¬
wiozę panią prosto do domu.
-
No cóż... Jeśli tak... Spojrzała spod oka na Charliego.
-
Gdzie zaparkował pan samochód?
-
Zabawne. Właśnie zamierzałem panią zapytać o to
samo.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
-
Weźmiemy taksówkę. Oczywiście na spółkę. Ja usiądę
z przodu - powiedział takim tortem, jakby to było zupełnie
oczywiste.
Była zbyt zmęczona, żeby protestować.
-
Mieszkam w Upper East.
-
Jasne, gdzieżby indziej - pokiwał głową. - Ja sam mie¬szkam po drodze, w SoHo. Co
za przypadek.
-
Jasne. Przypadek. To bardzo ciekawa dzielnica. Pomie¬szanie z poplątaniem.
-
To lubię.
-
Vive lapetite difference - dodała z uśmiechem.
Machnął na przejeżdżającą taksówkę, a kiedy zatrzymała
się przy nich, otworzył drzwi szerokim gestem.
-
Powóz czeka, mi lady.
ROZDZIAŁ
2
Dwa tygodnie później siedziała ze słuchawką przy uchu i rozmawiała z Vince'em
Bertollim. Przez uprzejmość nie przerywała wypowiadanej władczym tonem litanii poleceń.
Vince z pewnością nie należał do ludzi dobrze wychowanych. Przypomniała sobie, co
powiedział o nim Charlie Whitman. Mógłby być mafijnym bossem, to prawda.
Skrzywiła się, spoglądając na zegarek. Czekało jeszcze na nią sprawozdanie z konferencji,
musiała też wydrukować na¬pisane wcześniej projekty. Nie chciała jednak zniechęcać tak
ważnego klienta, jakim dla firmy Woodson & Meyers był prezes Majik Toys. W końcu
płacono jej także za uprzejmość. Za uprzejmość oraz za udane kampanie reklamowe. Jedno
łą¬czyło się z drugim. Akurat w przypadku Vince'a jedno z dru¬gim było niełatwe do
pogodzenia. Może i był dobrym mene¬dżerem, ale na reklamie się nie znał.
- Proszę się nie martwić. Przyślemy panu projekty haseł do piątku.
Z ulgą odłożyła słuchawkę. Odsunęła klawiaturę kompute¬ra, wstała od biurka i ruszyła do
pokoju Charlie Whitmana. Od tamtego wieczoru go nie widziała. Była zbyt zajęta. On
pew¬nie zresztą też, pomyślała.
W pokoju Charliego był bałagan, ale nie to ją nieprzyjmnie
zaskoczyło. Jej natura zbuntowała się, kiedy zobaczyła pracowi¬cie przygotowane przez
nią dokumenty rozrzucone bezładnie na stercie innych papierów zaścielających biurko
Charliego. Dwie kartki leżały nawet pod biurkiem. Najbardziej jednak zdumiało ją, że zamiast
przy pracy, zobaczyła go w wesołym tłumku kole¬gów. Siedzieli i plotkowali, nie miała co
do tego cienia wątpliwo¬ści. Niektórzy rzucali kulami zmiętego papieru do miniaturowe¬go
kosza, zawieszonego na ścianie pokoju. Ten kosz-zabawka to była nowość. Wcześniej go tu
nie zauważyła.
-
A słyszeliście o tamtej z pokoju przy windzie? - dobiegł
ją wesoły głos Charliego.
No nie, pomyślała. Facet jest tu od dwóch tygodni. Co się stanie z tą firmą za miesiąc?
Charlie okręcił się w fotelu i ich spojrzenia spotkały się. Twarz rozjaśnił mu szeroki
uśmiech. Ruszyła w jego kierun¬ku, trzymając w dłoniach duży notatnik niczym tarczę.
-
Ho, ho. Inspekcja zjawia się w samo południe. Czuję, że
będzie gorąco - zażartował.
Spojrzała na niego surowo.
-
Witam, panie Whitman. Widzę, że demoralizuje mi pan
zespół.
Charlie zrobił minę urażonego niewiniątka.
-
Ja? Właśnie opowiadałem tym młodym ludziom, jak
poważnym i odpowiedzialnym zajęciem jest reklama. Ale oni
nie chcą mnie słuchać - westchnął.
Cassie odczekała, aż zebrani opuszczą pokój.
-
Ciekawa byłam, co u pana słychać. Widzę, że w nowym
dla siebie miejscu nie cierpi pan na samotność.
Charlie założył ręce na kark i uśmiechnął się szelmowsko.
-
Proszę się o mnie nie martwić. Już pani mówiłem. Ale to
miło, że nie zapomniała pani o mnie. Proszę, niech pani spocznie
- wskazał ręką krzesło. - Wygląda pani na przepracowaną.
- Może i wyglądam, ale nie przyszłam tu odpoczywać,
tylko ustalić krój czcionki haseł dla Majik Toys. Jak pan wie, slogany reklamowe mają być
gotowe na piątek.
-
Na piątek! To znaczy, że zostało nam już bardzo mało czasu. - Załamał ręce z udaną
rozpaczą.
-
Właśnie. - Spojrzała z naganą w stronę kosza-zabawki. - Czas ucieka, a pan się bawi.
-
Od razu sobie pomyślałem, że ta zabawa się pani spodo¬ba! - wykrzyknął. - Proszę,
niech pani spróbuje. - Rzucił jej papierową kulę.
Z podziwem gwizdnął przez zęby, gdy złapała kulę, która już miała wylądować jej na
piersiach.
-
Niezły chwyt. I piękne dłonie. Zapraszam do mojej dru¬żyny.
-
Dzięki za zaproszenie, ale niech pan nie zmienia tematu.
-
To znaczy?
-
Hasła na piątek. Ma je pan już? i
-
Muszę jeszcze postawić kropkę nad i. - Rzucił celnie do kosza. - Nie lubię pokazywać
półproduktów.
Oczy Cassie zwęziły się.
-
Nawet nie zaczął pan nad nimi pracować! Charlie, niech
pan posłucha... - Przechyliła się przez krawędź biurka.
Spojrzał na nią z lekkim zniecierpliwieniem.
-
Panno Armstrong, proszę przestać się martwić, dobrze? Hasła, jak sama pani
powiedziała, mają być gotowe na piątek. Mamy dopiero poniedziałek, prawda? To znaczy...
-
To nic nie znaczy - przerwała mu. - W piątek musimy przedstawić je klientowi. Ale
żebym mogła z nim rozmawiać, muszę się przygotować...
-
Przygotować się, żeby móc rozmawiać? Spojrzała ze zdziwieniem.
-
Oczywiście. A pan się nie przygotowuje do spotkań? Charliemu nigdy coś podobnego
nie przyszło do głowy.
Przygotowywać się do rozmowy?
-
Uważam, że nie należy przesadzać. Traktuję to bardziej
naturalnie niż pani.
Spojrzała na niego jak na wariata.
-
Może to się panu wydać dziwne, panie Whitman, ale my
tu serio traktujemy naszą pracę. Ja na przykład nie pracuję na
niby!
Charlie popatrzył na nią w milczeniu. Robiła surową minę, ale nie wyglądała zbyt groźnie:
raczej na zmartwioną niż zagniewaną.
-
No dobrze, zgoda - westchnął. - Przekonała mnie pani. Przestańmy się męczyć. Zaraz
pani napiszę te slogany.
-
Zaraz? Jak to zaraz? - Cassie nie posiadała się ze zdu¬mienia.
-
Po prostu. Teraz.
-
Ach, tak! Po prostu teraz...
Charlie zaśmiał się. Z tą swoją miną wyglądała doprawdy zabawnie.
-
Teraz. Robię to tylko dlatego, że jest pani taka ślicz¬na, a ja nie chcę, żeby dostała
pani zmarszczek ze zmartwie¬nia...
-
To bardzo miło z pana strony. Już myślałam, że sobie z tym nie poradzę. - Skrzywiła
się z przekąsem.
-
Niech pani da mi... - spojrzał na zegarek, po czym gwizdnął z niedowierzaniem - no,
no... Czy wie pani, która to już godzina? Widzę, że będę musiał zostać po godzinach, a to
kłóci się z moimi zasadami. Jeżeli to zrobię, to tylko dlatego, że pani uroda rzuciła mnie na
kolana. - Posłał jej powłóczyste spojrzenie.
Cassie odpowiedziała spojrzeniem ironicznym.
-
Czyżbym się przesłyszała? Czy powiedział pan, że coś
kłóci się z pana zasadami? Nie sądziłam, że ma pan jakieś
zasady.
Teraz Charlie popatrzył na nią spod zmrużonych powiek.
-
Lepiej niech mnie pani nie prowokuje, panno Arm-
strong. To może się źle skończyć.
W jego oczach było coś, co sprawiło, że postanowiła obró- cić wszystko w żart i
zakończyć rozmowę.
-
Och, przepraszam! Już nie będę. Obiecuję.
-
Za późno - powiedział teatralnym tonem i przechylając się szybko przez biurko,
wyrwał jej z rąk notatnik.
-
Co pan wyprawia? Proszę mi to oddać! Charlie uniósł rękę z notesem w górę.
-
Proszę zatem tu przyjść i sobie wziąć.
-
To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała. Nie znała się na żartach, gdy w grę
wchodziły sprawy służbowe.
-
Niech się pan nie zachowuje jak sztubak.
-
Niestety, apele do mojej powagi nie skutkują. Zbyt wie¬le się ich w życiu
nasłuchałem. Proszę znaleźć lepszy ar¬gument.
-
Chyba nie sądzi pan, że będę pana goniła po korytarzu?
-
A niby dlaczego?
Tym razem to Charlie dostrzegł w oczach Cassie błysk gniewu.
-
Jeżeli mi pan zaraz tego nie odda...
-
To co? Zadzwoni pani do mojej matki?
Mimo woli uśmiechnęła się. Nie jest tak źle, pomyślał.
-
Widzi pani, takie dorosłe osoby jak pani zawsze mnie fascynowały. Ciekawe, co też
wypisują w swoich notatkach. - Przewrócił kartki. - O, tu mamy coś interesującego. -
Kiw¬nął głową, a potem zaczął udawać, że czyta: - Pamiętać, żeby się rano ubrać. Co to by
było, gdyby zgubiła pani swoje notatki i wyszła nago na ulicę? Pojawiłaby się pani z gołą
pupą na Broadwayu?
-
Tam nie ma niczego takiego. - Cassie nie mogła po¬wstrzymać się od śmiechu.
To go jedynie ośmieliło.
-
A tutaj coś jeszcze ciekawszego. Pamiętać o rannym
prysznicu. Społeczeństwo docenia pani poświęcenie, panno
Armstrong.
Ciągle roześmiana, Cassie skoczyła naprzód, próbując wy¬rwać mu notes, ale chybiła.
Zaklęła pod nosem.
-
Ach, jakich strasznych słów używa stateczna pracowni¬
ca poważnej firmy! I to w miejscu pracy!
Ponowiła próbę. Tym razem udało jej się schwycić róg notesu. Zwycięstwo wydawało się
prawie pewne, gdy znowu wyrwał jej trzymany kurczowo skrawek zeszytu. Straciła
rów¬nowagę i wpadła na niego całym ciałem.
-
Zaraz, chwileczkę! - krzyknął, unosząc notatki nad gło¬
wą. Drugą ręką schwycił ją w talii i przytrzymał. - Dobrze
pomyślane, ale nic z tego.
-
Nic z tego? - Desperacko złapała go za włosy i szarpnęła. Spojrzał zaskoczony.
-
Aj! Boli! To nie fair!
-
I będzie bolało! Nie darmo miałam trzech braci. Oddaj
notes!
Skrzywił się z bólu, ale nie dawał za wygraną.
-
A myślałem, że z ciebie taka łagodna owieczka!
-
Owieczka?-Szarpnęła mocniej.
-
Auu! Co za dziewczyńskie metody.
-
Bo jestem dziewczyną! - prychnęła.
Nie kłamie, pomyślał Charlie. Była krągła tam, gdzie po¬winna być krągła, i miękka tam,
gdzie powinna być miękka.
-
Właśnie zauważyłem - wycedził przez zęby, sycząc
z bólu.
Od pierwszej chwili wyczuwał pomiędzy nimi jakieś przy¬ciąganie. I teraz również to
czuł, podobnie zresztą jak Cassie. Opuścił rękę z notatnikiem i objął ją mocniej w pasie
obiema rękami. Cassie puściła jego włosy i oparła mu dłonie na ra¬mionach.
Notatnik upadł na biurko. Stali naprzeciw siebie, za¬dyszani bardziej z podniecenia niż z
wysiłku. Ich oczy spot¬kały się. Przez głowę przemknęła jej szalona myśl, że oto zaraz ją
pocałuje. I jeszcze bardziej szalona: że nie będzie się broniła.
Ale nic takiego się nie stało. Kroki na korytarzu i hałas głośnej rozmowy sprawiły, że
nastrój prysł. Cassie zaczerpnꬳa powietrza i wysunęła się z jego objęć. Spuściła wzrok i
cią¬gle zarumieniona, zrobiła dwa kroki w głąb pokoju.
Charlie popatrzył na nią i dostrzegając jej zmieszanie, nie potrafił powstrzymać się od
komentarza.
-
Ostatnio widziałem kobietę, która się rumieni, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym
roku. Nie, zaraz - chyba w sześćdziesiątym szóstym.
-
Wcale się nie rumienię- zaprotestowała. - A jeśli nawet, to z wściekłości.
-
Ciekawe - zauważył. - Bo to wygląda na klasyczny ru¬mieniec. Pąs, jak to się kiedyś
mówiło.
-
Dawaj ten notatnik, bo naprawdę przestanę żartować - wyciągnęła rękę. - Proszę -
dodała, widząc, że się waha.
-
No cóż, skoro już padło to magiczne słowo... - Wzru¬szył ramionami i podał jej
notatnik.
-
I pamiętaj o tych sloganach, Charlie - rzuciła, przybiera¬jąc ton biurowej powagi.
-
Znowu zaczynasz - westchnął zrezygnowany, ale w duchu odetchnął z ulgą, że
przynajmniej nie wróciła do oficjalnego „pan". - Ale dobrze. Daj mi pół godziny na te hasła.
Za pół godziny spotykamy się w twoim gabinecie, zgoda?
-
Jesteś bardzo pewny siebie, Whitman.
-
Ktoś z nas musi być taki. - Znacząco podniósł brwi.
Cassie pokiwała tylko głową i szybkim krokiem wyszła
z pokoju. Zgodziła się, ale czy słusznie? Pół godziny to zawra-
canie głowy, pomyślała. Ale jednak doprowadziła do tego, że zostanie w biurze po pracy...
Na razie remis.
Dokładnie trzydzieści minut później zjawił się w jej poko¬ju. Zdumiona popatrzyła na
niego znad biurka.
-
Co, już? Gotowe?
-
Zawodowcy pracują szybko - powiedział lakonicznie, ale zaraz ton jego głosu zmienił
się.
-
Ale tu masz cholerny porządek! - Spojrzał z niesma¬kiem na jej biurko, na którym
wszystko było tak idealnie poukładane, jakby nikt na nim nie pracował. - Co ty,
wynaj¬mujesz swoje biurko komuś po godzinach?
-
Co w tym złego, że lubię porządek? - żachnęła się. -Dlaczego to, co inni uznają za
zaletę, ty postrzegasz jako wadę?
-
Taki już mam rzadki dar - westchnął. - Patrzę inaczej niż wszyscy.
Znowu nie mogła się nie uśmiechnąć.
-
Pokaż te hasła.
Wręczył jej kilka kartek papieru.
-
Czytaj. Nie musisz krzyczeć z zachwytu.
Zaczęła czytać i ruchem dłoni wskazała krzesło. On jednak wolał nie siadać. Z rękoma w
kieszeniach krążył po pokoju. Przystanął pod ścianą. Obok kilku fotografii wisiał jej uniwer-
sytecki dyplom. To jasne, że taka bystra dziewczyna musiała mieć wyższe studia. Jego uwagę
przyciągnęła rodzinna foto¬grafia. Trzecia z prawej stała Cassie. Ładna, opalona nastolat¬ka,
wraz z rodzicami i rodzeństwem. U nóg rozłożył się pies.
-
Skąd pochodzisz? - rzucił przez ramię.
-
Z Nowego Jorku - odpowiedziała, nie podnosząc oczu znad lektury.
Charlie odwrócił się.
-
Z Nowego Jorku? Niemożliwe!
Nie zareagowała.
-
To znaczy ze stanu Nowy Jork, tak? Z jakiegoś małego miasteczka? Twój ojciec
pracował w banku, a matka udzielała się w miejscowym towarzystwie dobroczynnym,
uprawiała ogródek. Co niedziela chodziłaś do kościoła.
-
Skąd ci to przyszło do głowy! - Podniosła oczy znad kartki. - Ojciec prowadził sklep z
artykułami gospodarstwa domowego, a matka nie miała ani chwili dla siebie. Była matką
pięciorga dzieci!
-
A więc przepraszam. - Poprawił lekko przekrzywioną fotografię. Lubiła pamiątki
rodzinne. On sam nie miał żad¬nych. - A gdzie jest mój konkurent?
Znowu podniosła oczy znad kartki. Spojrzała roztargniona.
-
Słucham?
-
Pytam, gdzie jest zdjęcie twojego chłopaka. Gdzie zdję¬cie tego szczęśliwca w blasku
zachodzącego słońca?
-
Zdjęcie? Nie... Nie przeszkadzaj mi teraz. Usiądź, proszę.
-
Interesująca propozycja. - Przysiadł na poręczy fotela. - Co ty tam robisz? Uczysz się
tego na pamięć?
-
Próbuję się skupić. Dasz mi chwilę spokoju czy nie?
Wreszcie odłożyła kartki i wyprostowała się w fotelu.
-
To dobre - oznajmiła. - Nawet bardzo dobre. Trafiasz
w oczekiwania. Językowo bez zarzutu, sugestywne. Powie¬
działabym...
- .. .doskonałe, tak? To chciałaś powiedzieć? Nie zaprzeczyła.
-
I napisałeś to w pół godziny? - spytała nieufnie.
-
W dwadzieścia minut. Przez dziesięć minut szukałem długopisu.
-
Dlaczego nie pisałeś na komputerze, jak wszyscy?
-
To twoje przywiązanie do reguł! - Wzniósł oczy do góry.
Cassie westchnęła. Nie ma sprawiedliwości, pomyślała. Ona siedzi w biurze po godzinach,
zaharowuje się, a taki Charlie lewą ręką pisze hasła, które rzucą wszystkich na kola- na.
Posłała mu szybkie spojrzenie znad biurka. Wpatrywał się w nią z uśmiechem niewiniątka.
-
Więc jak będzie z tą nagrodą? Zjesz ze mną kolację?
Poczuła, że mocniej bije jej serce.
-
Domagasz się nagrody za coś, co należy do twoich obo- wiązków?
-
Droga panno Armstrong! - zawołał z emfazą - Dlacze- go z ciebie taka zasadnicza
osóbka? Przecież musimy jeszcze nad tym posiedzieć! No więc, jak będzie?
Wiedziała, że nie powinna się godzić. Przypomniała sobie tamten taniec - omal nie
zakończył się pocałunkiem. Nie na¬leżała do kobiet, które szukają przygód. Ale zdawała
sobie też sprawę, że nie może teraz odmówić. Zresztą nie była taka pewna, czy rzeczywiście
chce.
-
Mam dużo pracy i ty też - spróbowała raz jeszcze.
-
Ale przecież jest pora na kolację! Dobrze, zejdę na dół
i przyniosę jakąś pizzę albo chińszczyznę. W ten sposób zje¬
my w pracy: i wilk będzie syty, i owca cała, odpowiada ci to?
Nip miała na to kontrargumentu. Ale też specjalnie go nie szukała.
Siedziała z kawałkiem pizzy w jednym ręku, a drugą uru¬chamiała drukarkę. Charlie nie
spuszczał z niej oczu.
-
Dlaczego siedzisz i nic nie robisz? - spytała, czując, że
się rumieni.
Rzeczywiście, od momentu gdy wrócił z restauracji, nie napisał niczego. Patrzył na nią i
snuł fantazje. Co by zrobiła, gdyby ją nagle pocałował? Gdyby to była jakaś inna
dziew¬czyna, pewnie by się nie zastanawiał. Zrobiłby to i tyle. Ale miał do czynienia z
Cassie Armstrong.
-
Jak to nic nie robię? - obruszył się. - Ty chyba nie wiesz, na czym polega proces
twórczy. Czasem przeżywa się piekielne męki, a na zewnątrz wcale tego nie widać.
-
Akurat! - pokiwała głową. - Ty i męki twórcze! Piszesz projekt w pół godziny i
opowiadasz o swoich cierpieniach.
-
No dobrze. Niech ci będzie - zgodził się skwapliwie. - Rzeczywiście, teraz nie
pracowałem. Prawdę mówiąc, sie¬dzę tu i wyobrażam sobie, że się całujemy.
Cassie omal nie zadławiła się pizzą. Poczuła, że cała oble¬wa się rumieńcem. Przełknęła z
trudem i przybrała surowy wyraz twarzy.
-
Postanowiłeś znowu sobie ze mnie pożartować, tak?
-
Wcale nie żartuję. Podobasz mi się. Lubię cię.
Tak mu się jakoś powiedziało: nie był teraz pewien, czy Cassie jednak się nie obraziła, bo
gestem nauczycielki za¬mknęła leżący przed nią notatnik i wydęła usta.
-
Myślę, że na dzisiaj dosyć tej pracy - powiedziała, odsu¬
wając się z krzesłem.
Charlie zgarnął kartki. Podeszła do wieszaka i ściągnęła swój płaszcz.
-
Pamiętaj, że potrzebne są jeszcze trzy propozycje - rzu¬ciła w jego stronę, gasząc
światło przy drzwiach.
-
Ale właściwie dlaczego? Ta nie wystarczy? Jest przecież bardzo dobra.
Cassie westchnęła głęboko.
-
Dlatego, że Vince Bertolli lubi sobie powybierać.
Charlie pokręcił głową z niezadowoleniem.
-
Bez sensu. Niby dlaczego ma wybierać? Dajemy najle¬pszy projekt i koniec.
-
Wiem, Charlie. Vince to strasznie marudny facet. I z du¬żymi pieniędzmi. Lubi mieć
ostatnie słowo.
Sęk w tym, że Charlie Whitman też lubił je mieć. Przez następne cztery dni Cassie
chodziła, prosiła, przekonywała,
groziła - wszystko na próżno. Charlie był nieubłagany. Co-dziennie mówił wprawdzie, że
przyniesie je następnego dnia, ale brakujące trzy propozycje pozostawały ciągle w sferze
zapowiedzi. Na dzień przed prezentacją zdybała go w holu.
-
Gdzie one są? Tym razem już żadnych wymówek!
-
Nie martw się. Będą. Na razie są jeszcze nie gotowe, ale będą.
-
Jak mają być, to niech będą - warknęła. - I raczej niech będą dobre. Bardzo dobre.
-
Nie martw. Spadniesz z krzesła, jak je przeczytasz.
Umówili się rano w recepcji, przy windach. Gdzie on się podziewa? Cassie nerwowo
skubała rękawiczki, spacerując tam i z powrotem. Nagle obrotowe drzwi poruszyły się,
usły¬szała czyjeś wesołe pogwizdywanie i zaraz potem Charlie Whitman stanął przed nią we
własnej osobie.
Wyglądał bardzo elegancko w wełnianej marynarce i kra¬wacie. Co prawda, dosyć
ekstrawaganckim, ale zawsze. Nie dał jej jednak szans na kontemplowanie swego ubioru: rzut
oka na jego minę upewnił ją w najgorszych przypuszczeniach.
-
O Boże! -jęknęła. - Nie napisałeś!
-
Nie - odparł flegmatycznie. - Nie będą potrzebne. Twarz Cassie wykrzywiła się złości.
-
Ja cię chyba zabiję! - wykrzyknęła.
Jakiś przechodzący przez hol mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony.
-
Czekaj, jak tylko zostaniemy sami - rozejrzała się do¬okoła - rozerwę cię na strzępy.
-
Obiecanki cacanki - roześmiał się Charlie.
Cassie posłała mu mordercze spojrzenie. Wiedziała, że tak niczego nie wskóra. Musi
jednak znaleźć jakieś rozwiązanie.
-
Odwołamy dzisiejsze spotkanie - rzuciła przez zęby. -
Przełożymy je na przyszły tydzień. Powiemy, że się rozchoro-
wałeś albo że właśnie złamałeś nogę. - Spojrzała na niego z wściekłością. - Mogę ci to
zaraz załatwić.
Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle złapał ją za rękę i po¬ciągnął w kierunku wind.
-
Gdzie mnie prowadzisz? - szarpnęła się.
Z uśmiechem nacisnął przycisk, przywołując windę.
-
Tylko bez awantur, panno Armstrong. Przecież bez prze¬
rwy opowiadasz mi tylko o tym spotkaniu. Właśnie na
nie idziemy i mamy do zaoferowania produkt najwyższej ja¬
kości.
-
O nie! - zaprotestowała. - Ja wracam do agencji.
Szarpnęła się ponownie, ale nie zwolnił uścisku.
-
Chyba nie zamierzasz tu robić scen? - Popatrzył na nią
z uśmiechem.
Wiedziała, że on sam nie cofnie się przed awanturą. Przy windach stanęły teraz jakieś dwie
kobiety i starszy pan w ka¬peluszu. Zacisnęła gniewnie usta. Ale kiedy drzwi windy
za¬mknęły się za nimi, znowu wybuchła. Natarła na niego niczym tygrysica.
-
To ty robisz awantury, drogi Charlie! A poza tym, czy
zdajesz sobie sprawę, kim jest Vince Bertolli? On po prostu
wyrzuci nas za drzwi! Dla niego to normalna rzecz! Może to
dla ciebie nic nie znaczy, ale ja nie lubię być wyrzucana. Nie
pomyślałeś, jakie to będzie miało konsekwencje dla naszej
firmy? Przestanie u nas zamawiać kampanie promocyjne.
A wiesz, co to znaczy dla mnie i dla ciebie? Wylatujemy
z pracy, Charlie!
Charlie nie wydawał się jednak wcale przejęty tą ponurą wizją.
-
Nie rozumiem, jakim cudem możemy stracić pracę, da¬
jąc mu projekt, o którym sama powiedziałaś, że jest świetny.
Cassie potrząsnęła głową.
-
Nie znasz Vince'a. Już ci mówiłam: lubi mieć wybór
- powtórzyła, ale z wyrazu twarzy Charliego odgadła, że rów¬nie dobrze mogłaby mówić
do ściany.
-
Trzy tygodnie! - westchnęła z rezygnacją. - Jesteś tu
zaledwie od trzech tygodni i odgrywasz rolę eksperta! Prze¬
czuwałam, że to się tak skończy! Jak tylko cię zobaczyłam,
wiedziałam, że będę miała kłopoty.
Niespodziewanie schwycił ją za ramiona i potrząsnął. To podziałało. Nadal była
wzburzona, ale przynajmniej spojrzała na niego uważniej.
-
Posłuchaj. Vince Bertolli nie ma pojęcia, co jest dobre,
a co złe. To akurat wiemy my. Od tego jesteśmy. I to, co
możesz usłyszeć od niego, jest bez znaczenia. Twoja praca nie
na tym polega, żeby dopieszczać klientów. Ty masz go utwier¬
dzić w przekonaniu, że ma cholerne szczęście, bo twoja firma
zgodziła się przyjąć jego zamówienie. Rozumiesz?
Jej oczy straciły gniewny blask. To nie był Charlie Whit-man, jakiego znała: nonszalancki,
zadowolony z siebie żar-towniś. Miała przed sobą poważnego faceta, zawodowca. W tym, co
mówił, było sporo racji. Musiała to przyznać. Ciągle jednak nie mogła się pogodzić z jego
bezceremonial-nością.
-
Może w takim razie powiesz mi, co zamierzasz? - Ob¬
rzuciła go ciężkim wzrokiem.
-
A jeśli ci powiem, zgodzisz się?
Cassie wzruszyła niecierpliwie ramionami.
-
Zaufaj mi - powiedział z naciskiem. - Pracuję w tej branży
dłużej od ciebie. Nie zamierzam psuć szyków tobie i sobie.
Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Cassie miała wrażenie, że jej serce również.
Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Ścisnął ją znacząco.
-
Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Pokiwała głową z westchnieniem i wyszli z windy.
Sekretariat Majik Toys mieścił się za wielkimi drzwiami ze
szkła, na końcu korytarza wyłożonego eleganckim chodni¬kiem. Na ścianach wisiały
obrazy w masywnych ramach ni¬czym w muzeum, co w przekonaniu Vince'a Bertollego
miało wywrzeć wrażenie na klientach jego firmy.
-
Vince chce uchodzić za kolekcjonera sztuki. - Spojrzała
znacząco na Charliego. - Zresztą rzeczywiście ma mentalność
kolekcjonera: ludzi i pieniędzy - dodała i zatrzymała się na¬
gle. - Słuchaj, Charlie, boję się, że popełnimy jakieś głupstwo.
Wracajmy lepiej - poprosiła.
W głębi duszy Charlie wcale nie był pewien, czy nie miała racji. Sądząc po wystroju tego
korytarza, jego zapachu, bły¬skach niklu i miedzi, nazwiskach autorów obrazów, nie będzie
to łatwa rozmowa. Jeżeli nie uda im się przejąć inicjatywy, może się to skończyć źle i dla nich
samych, i dla firmy. Char¬lie jednak nie zamierzał rejterować. Zrobił pewną siebie minę i
prychnął przez nos.
-
Nie ma mowy - powiedział twardo. - Klamka zapadła.
Chodź, damy mu popalić.
Vince Bertolli mógł być zmorą każdej agencji reklamo¬wej. Charlie doszedł do tego
wniosku w kilka minut po prze¬kroczeniu progu jego gabinetu. Vince był człowiekiem
całko¬wicie pozbawionym wyobraźni. Niestety, on sam uważał, że jest odwrotnie. Podobnie
jak wielu ludzi, którzy dorobili się fortuny, startując od zera, był apodyktyczny, uparty i
nieufny. Elegancki garnitur, koszula, jedwabny krawat mogły na pier-wszy rzut oka zmylić,
ale naprawdę pozostawał ciągle dziec¬kiem Brooklynu. Charlie pomyślał, że wyglądał trochę
jak lokalny mafioso, który zatrzasnął się przypadkiem w cudzym gabinecie i dziwnym
zrządzeniem losu pozostał tam na re¬sztę życia. Jak ten facet o oczach bukmachera trafił do
bran¬ży zabawkarskiej, pozostawało dla Charliego prawdziwą taje¬mnicą.
Kiedy usiedli, twarz Vince'a skrzywiła się, co prawdopo¬dobnie miało oznaczać rodzaj
przyjacielskiego uśmiechu.
-
No, walcie - powiedział, dając tym samym znak, że czas
zacząć prezentację.
Charlie spojrzał na Cassie i porozumiewawczo zmrużył oczy, jakby chciał dodać jej
otuchy. Z miną osoby idącej na ścięcie wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Z każdą
chwi¬lą rozkręcała się coraz bardziej. Sama była zdziwiona, że strach może być tak dobrym
stymulatorem.
Wyrzucała z siebie daty, cyfry i fakty, roztaczała przed Vince'em wizję oszałamiającego
sukcesu, za sprawą projektu Charliego, oczywiście. Tylko raz zajrzała do rozłożonych na
kolanach notatek.
-
I dlatego jesteśmy głęboko przekonani o trafności pro¬
ponowanej panu strategii - zakończyła na głębokim wydechu.
Vince zrobił chytrą minę.
-
Tak. To mi się podoba - przyznał.
Cassie omyła orzeźwiająca fala ulgi, zabierając ze sobą strach i zmęczenie. Ale zanim
zdążyła ucieszyć się z tego, Vince machnął ręką, jakby odganiał muchę i zapytał:
-
W porządku, a jak wyglądają pozostałe propozycje? Cassie nerwowo przełknęła ślinę.
-
Pozostałe...Ja...
-
Że jak? Nie rozumiem?
-
One... To znaczy właśnie... - zaplątała się, spoglądając na Charliego.
-
Co niby znaczy? Mówi pani tak, że nic nie mogę zrozu¬mieć. - Vince spojrzał ze
zdziwieniem. - Przejdźmy teraz do rezerwowych, jak zwykle.
-
No cóż... Rezerwowych nie ma - wyrzuciła z siebie Cassie.
-
Bez żartów. Jak to nie ma? Co znaczy nie ma? - skrzywił się Vince. Przestraszona
mina Cassie musiała go ośmielić, bo
prychnął pogardliwie, zsuwając na bok przedłożony przez Cassie projekt i zmarszczył się z
niezadowoleniem.
-
Chyba zdaje sobie pani sprawę, że nie jesteście jedyną
agencją w tym mieście? Co, znudziła się pani robota? Mam
zadzwonić do pani szefa?
Cassie uczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Dobrze wie¬działa o szalejącej recesji. Jeśli
zostanie bez pracy, będzie musiała zmienić mieszkanie. Z zasiłku nie opłaci
dotychcza¬sowego czynszu.
Znowu trzeba będzie zwrócić się o pomoc do rodziców, dopóki nie znajdzie sobie miejsca
w jakiejś szkole. A to nie było łatwe.
Charlie, widząc, że kompletnie straciła pewność siebie, wkroczył do akcji.
-
Nie potrzebuje pan żadnych dodatkowych proje¬
któw. I dobrze pan o tym wie, Vince - powiedział z uśmie¬
chem. Celowo zwrócił się do niego tak poufale. - Prawda,
Cassie?
No, dalej dziewczyno! - podpowiadał jego wzrok. Nie daj się! Przecież sobie świetnie
poradzisz!
Przez moment spoglądała na niego bezradnie. Ale tylko przez moment. Ma rację. Nie daj
się, dziewczyno!
-
Nie ma pozostałych projektów, panie Bertolli, bo nie są
potrzebne. Ten jest optymalny i łączy w sobie wszystkie cele
kampanii, którą zamierza pan przeprowadzić. A poza tym,
jako wynajęci przez Majik Toys eksperci, podpisujemy się
pod nim. Jeżeli panu to nie odpowiada, to może pan oczywi¬
ście zadzwonić do firmy, ale myślę, że dotychczasowa nasza
współpraca daje panu gwarancję, że zapewniamy najlepszą
obsługę. Jeśli chce pan ryzykować i szukać innych partnerów,
może pan oczywiście próbować. Rzeczywiście, na rynku po¬
jawia się mnóstwo agencji reklamowych ... - zawiesiła głos,
wydymając wargi.
Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Cassie wydawało się, że słyszy, jak wali jej serce.
-
Hmm. No tak... - Vince podrapał się w policzek. - Ten
właściwie mi się podoba.
Cassie opadła nieco w fotelu. Spłoszona, wyprostowała się gwałtownie.
Vince jednak nie zwrócił na to uwagi. Wstając z fotela, rzucił spojrzenie w stronę
Charliego.
-
To, zdaje się, pana koncepcja, młody człowieku?
-
Niezupełnie. O tyle moja, że kiedy Cassie ją przejrzała, powiedziała: dobra! - ten i
koniec.
Vince spojrzał teraz na Cassie.
-
Tak... To trochę zmiana reguł, ale zgadzam się. To dobry
pomysł. Przyznaję, że znacie się na swojej robocie.
Cassie starała się ukryć zdziwienie. Wielokrotnie już oma¬wiała z Vince'em projekty, ale
nigdy nie doczekała się takiego komplementu. Usłyszała go teraz, gdy naruszyła utarte
zwy¬czaje i była o krok od zwolnienia. Doprawdy, w tym wariac¬kim zawodzie nie ma
żadnych reguł.
Oczy Charliego śmiały się do niej. Widzisz? Dokonałaś tego! I kto miał rację? - zdawały
się mówić.
Ciągle na miękkich nogach zjechała z nim na dół. Już na ulicy, wciągając haust świeżego
powietrza, odwróciła się i po¬wiedziała:
-
Co to jest, Charlie, że nie wiem, czy mam cię zabić, czy
pocałować?
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
-
Pozwól, że pomogę ci się zdecydować.
Przyciągnął ja do siebie i pocałował w usta. Cassie pozwo¬liła mu na to, ale kiedy
próbował powtórzyć pocałunek, od¬chyliła lekko głowę.
-
Dlaczego powiedziałeś mu, że to była moja decyzja?
Wzruszył ramionami.
-
A bo co?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
-
To miłe.
Tak, to było miłe, przyznał w duchu Chariie, ale miał na myśli coś zupełnie innego. Tak
miłe, że aż poczuł się nieswojo. Ta kobieta ze wzburzonymi przez wiatr włosami i
błyszczący¬mi oczami może go wpędzić w tarapaty. Udał, że się rozgląda za taksówką.
-
No cóż. Czasem sam siebie zadziwiam.
-
W każdym razie dziękuję.
-
Cała przyjemność po mojej stronie - uśmiechnął się. - Musimy to jakoś uczcić! Może
wyskoczymy razem gdzieś wieczorem? Nie co dzień zdarza się położyć na łopatki kogoś
takiego jak Bertolli.
Zdawało mu się, że jej oczy jakby przygasły.
-
Przykro mi, ale na dzisiejszy wieczór już się umówiłam. Na twarzy Charliego pojawił
się na moment wyraz zawodu.
-
Odwołaj to.
-
Nie mogę - potrząsnęła głową. Charlie uśmiechnął się ze smutkiem.
-
Naprawdę, strasznie z ciebie zasadnicza osoba, Cassie.
Staję na głowie, żeby zrobić z ciebie zimnego, cynicznego
zawodowca, a ty nie chcesz mi wcale pomóc.
-
Myślisz, że nic ze mnie nie będzie? Spojrzał na nią z góry.
-
Nie martw się. Nie dam ci zginąć.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej złożone kartki.
-
Trzymaj. Nie będą już mi potrzebne.
Cassie rzuciła okiem na podsunięte jej zadrukowane strony.
-
Co? To przecież pozostałe projekty! Więc jednak je na¬pisałeś? - Spojrzała na niego
szeroko otwartymi oczami.
-
Jasne. Jestem może trochę dziwny, ale nie szalony -uśmiechnął się.
Cassie wybuchnęła śmiechem. Naprawdę był dziwny. Nie, nie dziwny: był nietuzinkowy,
wspaniały. W nagłym impulsie wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
-
Dziękuję, Charlie - powiedziała, a potem odwróciła się
i wbiegła do metra.
Charlie Whitman stał i patrzył za nią, trzymając się za policzek.
Zaczerwieniona z emocji na wspomnienie przeprawy z Bertollim, opowiadała przy kolacji
Jeffowi Paulsonowi szczegóły rannego spotkania.
-
Niezły zawodnik. - Jeff pokiwał głową, sięgając po kie¬liszek.
-
Tak. To ktoś z charakterem - przyznała.
-
Sądząc po tym, że mówisz tylko o nim przez cały wie-czór, to rzeczywiście musi być
ktoś - uśmiechnął się Jeff.
Cassie zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Zmieszana pod¬niosła do ust filiżankę. Jeff ma
rację. Cały wieczór mówi o Charliem. To niezbyt grzeczne.
-
Przepraszam, Jeff. Nawet nie zapytałam, jak ci poszedł dzisiaj wykład.
-
W porządku - machnął ręką.
Jeff był bardzo miłym, dobrze wychowanym mężczyzną. Wykładał literaturę w City
College. Poznali się blisko rok temu, kiedy Cassie uczyła na studiach wieczorowych. Mieli ze
sobą wiele wspólnego: zainteresowania, podobne poczucie humoru. Na swój sposób był
przystojnym i atrakcyjnym m꿬czyzną. Jasne oczy patrzyły przyjaźnie spod srebrnych
opra¬wek okularów. Dzisiejsze spotkanie wieńczyło cały szereg wcześniejszych i Jeff miał
prawo robić sobie nadzieje; lecz kiedy wstali od stolika, a on zaproponował, by wpadła
jeszcze do niego na drinka, odmówiła grzecznie, choć stanowczo.
Ta jej odmowa nie oznaczała pruderii. Cassie nie była
dziewczyną, co to nie spojrzy na mężczyznę, jeśli ten nie zjawi się z pierścionkiem
zaręczynowym. W college'u miała wręcz kochanka. Jeffa lubiła, nawet bardzo, ale nie czuła
do niego niczego więcej. A bez tego nie potrafiła i nie chciała wdawać się w bliższe związki.
Taka już była i tyle. To pewnie znowu doszły do głosu te jej przeklęte zasady, pomyślała i
znowu usłyszała śmiech Charliego. Dlaczego ciągle o nim myśli?
ROZDZIAŁ
3
- Mężczyźni to dranie! - obwieścił dramatycznie od drzwi lekko ochrypły kobiecy głos.
Cassie podniosła głowę znad biur¬ka zawalonego konferencyjnymi materiałami. Ten
zachrypnięty głos mógł należeć jedynie do Fran Gorham. Uśmiechnęła się. Przyzwyczaiła się
już do tego, że Fran zwykła wypowiadać się z emfazą. Stała teraz przed nią we wściekle
różowej sukience mini i z tą swoją ekstrawagancką fryzurą. Jak zwykle zjawiła się u niej bez
uprzedzenia. Fran miała w pogardzie wszelkie kon¬wenanse.
Cassie Armstrong i Fran Gorham były od zawsze wielki¬mi przyjaciółkami, chyba w myśl
zasady, że przeciwieństwa się przyciągają. Ich przyjaźń zaczęła się na studiach. Dzieliły ten
sam pokój w akademiku na Uniwersytecie Nowojorskim. Cassie tuż po dyplomie zaczęła
pracować w agencji rekla¬mowej. Traktowała to jako wakacyjną przygodę: na jesieni
zamierzała podjąć pracę wykładowcy literatury angielskiej w jednym z college'ów. To
właśnie Fran namówiła ją, żeby została u Woodsona & Meyersa. Cassie wciąż nie była
pewna, czy powinna być jej za to wdzięczna.
Fran była starsza o dwa lata od Cassie, ale zachowywała się czasem jakby była jej matką:
sama o sobie zwykła mawiać, że urodziła się jako trzydziestopięcioletnia kobieta. Była
jedyna-
czka. córką utalentowanego prawnika, który odniósł sukces jako właściciel agencji
reklamowej. Jej matka była zbyt zaab¬sorbowana wydawaniem pieniędzy męża i udzielaniem
się w towarzystwach dobroczynnych, by zająć się wychowaniem dziecka. Fran wyrosła na
typową nowojorską yuppie była zdolna, przedsiębiorcza i bardzo samotna.
-
Masz na myśli jakiegoś szczególnego mężczyznę czy mężczyzn w ogóle? - roześmiała
się Cassie.
-
W ogóle, ale Grady Harrimana w szczególności - po-wiedziała Fran.
-
O Boże! -jęknęła Cassie. - Znowu? Przecież ostatnio mi powiedziałaś, że nie
zamierzasz więcej się z nim zadawać.
Grady pracował w agencji jako księgowy. Był inteligen-tnym i przystojnym, ale
samolubnym i dość bezwzględnym mężczyzną. Może dlatego robił w firmie taką karierę.
Cassie uważała, że szkoda dla niego Fran. Chociaż jej przyjaciółka nie należała do kobiet,
które można łatwo skrzywdzić. W agencji złośliwi mówili, że język Fran jest zarejestrowany
na policji jako zabójcza broń.
Fran machnęła ręką.
-
Nie przejmuj się. Już ja sobie poradzę z tym blond manekinem. Ale chyba
rzeczywiście z nim zerwę. Mam do-syć zakochanych w sobie facetów. W ogóle mam dosyć
fa-cetów.
-
Daj spokój - uśmiechnęła się Cassie. - Niektórzy są cał¬kiem sympatyczni.
-
Kto na przykład?
Cassie westchnęła. Odbyła z Fran setki takich rozmów.
-
Na przykład Jeff.
-
Zgoda. Akurat ten jest rzeczywiście w porządku.
-
Albo Joe Mancini. On też jest bardzo miły. Fran przez chwilę siedziała w milczeniu.
-
Fakt. Joe jest całkiem miły - przytaknęła.
A Charlie Whitman? Cassie nie odważyła się zadać tego pytania. Wiedziała, co na to
powie Fran.
-
No widzisz. Mamy już dwóch miłych. Na pewno są jeszcze inni. Tylko nie trafiłaś
jeszcze na tego swojego.
-
Ty jesteś taka cholernie pozytywna. To nie do zniesienia - wykrzywiła się Fran i
rozpierając się w fotelu, wyciągnęła swoje długie, piękne nogi.
-
A propos Jeffa: umówiłaś się z nim na dziś wieczór?
Cassie potrząsnęła przecząco głową.
-
Dziś wieczorem ma wykład o „Wpływie angielskich ro-
mantyków na rozwój ludzkiego ducha". Zacytowałam ci tytuł
dokładnie.
Fran zrobiła nabożną minę.
-
Uderzył w górne tony - powiedziała z przekąsem.
-
Nawet mnie zapraszał - powiedziała Cassie - ale per-spektywa spędzenia piątkowego
wieczoru na wykładzie jakoś mnie nie pociąga.
-
Co to się wyrabia z tymi facetami? Inteligentni ludzie zachowują się jak
rozkapryszone szczeniaki... Chyba nie po¬zostaje nam nic innego, jak pójść do jakiejś miłej
restauracyjki w Upper East Side i poszukać tego właściwego mężczyzny al¬bo iść do mnie i
popełnić spokojnie samobójstwo. W tej chwi-li mam większą ochotę na to drugie.
-
Dziś wieczorem wyświetlają w telewizji „Casablance". Mogłybyśmy kupić sobie lody!
-
Będziemy jeść lody, aż zrobimy się takie grube, że rand¬ki przestaną być naszym
problemem. Bardzo mi to odpowia¬da. Po co w ogóle nam mężczyźni?
W drzwiach pojawił się wysoki brunet z błyskiem w sza¬rych oczach.
-
Przepraszam, czy to zamknięty seans nienawiści do
mężczyzn, czy można się przyłączyć?
Na jego widok Cassie uśmiechnęła się szeroko. Kolekcja
koszulek Charliego znana była całej agencji. Dzisiaj miał na sobie z pływakiem na desce
surfingowej i napisem: „Żyj na fali!"
-
No nie! - jęknęła tymczasem Fran. - A tak było przy¬jemnie... Znowu Charlie
Whitman!
-
Och, Fran! Gdybym wiedział, że cię tu spotkam, to raczej wsiadłbym do tego
samolotu, co to spadł do morza trzy dni temu - roześmiał się Charlie. Cassie i Fran!
Przyjaciółki! Nigdy by na to nie wpadł.
-
To, zdaje się, ty właśnie obgadywałaś mnie przed Cassie, i tobie też zawdzięczam
swoje przezwisko? - zwrócił się do Fran. - Brawo, Fran! Uważaj, żebyś się kiedy nie ugryzła
w język, bo się otrujesz!
Przez te docinki przebijał ton rywalizacji dwójki najwyżej notowanych w agencji autorów
haseł. Może nie przepadali za sobą, ale mieli dla siebie szacunek jak bokserzy, którzy
potra¬fią docenić przeciwnika.
-
No cóż, moje drogie, chętnie bym dalej słuchał obelg
pod adresem rodzaju męskiego, ale jest piątek wieczór, a to
oznacza, że powinniśmy udać się do baru co najmniej na małe
niewinne piwo.
Zwrócił się wprawdzie do obu, ale patrzył jedynie na Cassie.
Cassie zawahała się. Miała na to ochotę, ale jako lojalna przyjaciółka nie chciała psuć
wieczoru Fran.
-
Spływaj, Whitman - warknęła Fran. - Mamy lepszy po¬mysł. A poza tym, Cassie ma
chłopaka. Tracisz czas.
-
Zrobiłyśmy pewne plany na wieczór - powiedziała Cas¬sie wymijająco.
Charlie wyczuwał, że z Cassie nie pójdzie mu łatwo. Wie¬dział, że musi się starać bardziej
niż z innymi dziewczynami z agencji. Korciło go, by zapytać o adoratora Cassie, ale
obe¬cność Fran go deprymowała.
-
No cóż, łamiecie mi serce. Zdaje się, że pozostaje mi tylko praca po godzinach. -
Rzucił na biurko Cassie kilka zadrukowanych kartek.
-
To kopia dla ciebie. Wolałem to zrobić przed końcem tygodnia, bo pomyślałem sobie,
że będziesz się zamartwiała podczas weekendu albo przyjdzie ci do głowy ścigać mnie przez
policję.
-
Tylko tydzień spóźnienia! - zauważyła Cassie. - Dopra¬wdy, robisz postępy, Charlie.
-
Jeśli będziesz miała z tym jakieś problemy, to ja, albo Joe... - Spojrzał za siebie przez
drzwi i żachnął się, widząc, że Joe kryje się na końcu korytarza - Daj spokój, Joe! Chodź tu,
one nie gryzą. Może jedna trochę kopie, ale da się wytrzymać.
Wyszedł za próg i w chwilę potem pojawił się znowu, pchając przed sobą przyjaciela.
-
Przywitaj się z paniami, Joe.
Joe wtoczył się do pokoju z westchnieniem.
-
Jak się masz, Fran - powiedział.
-
Cześć, Joe. Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam...
Na pozór była to zdawkowa wymiana zdań, ale Cassie
i Charlie, znając tych dwoje, spojrzeli po sobie zdumieni. Czy to możliwe? - odczytała w
spojrzeniu Charliego. Czyja do¬brze słyszę? - mówiła mina Cassie. Fran i Joe mają się ku
sobie?
Charlie postanowił skorzystać z okazji. Jeśli to prawda, może uda się spławić Fran.
-
Może jednak zmienicie swój plan i wyskoczymy gdzieś we czwórkę?
-
Bo ja wiem... - Cassie spojrzała niepewnie na przyja¬ciółkę. - Co o tym sądzisz, Fran?
Ku jej zdziwieniu Fran z uporem wpatrywała się w czubki swoich pantofli, jakby oglądała
je po raz pierwszy.
-
Hmm... Czemu nie - powiedziała po chwili. - Jeśli masz ochotę, Joe - dodała.
-
Świetnie! - odparł Joe bez wahania. - Uważam, że to dobry pomysł.
-
Słyszałeś? - spytała Cassie, gdy Fran i Joe wyszli po płaszcze. - Fran i Joe? Nigdy
bym na to nie wpadła. To prze¬cież jak ogień i woda.
-
Tak jest zawsze- wzruszył ramionami.
-
Nie rób z siebie cynika.
W oczach Charliego tańczyły iskierki śmiechu.
-
Przeciwieństwa się przyciągają, Cassie. Jeszcze tego nie zauważyłaś? - Spojrzał na nią
znacząco.
-
Przyciągają się? Doprawdy? Skąd o tym wiesz?
-
Z poważnego źródła.
-
To znaczy?
-
Z programu Winnie Oprah, oczywiście - powiedział z kamienną twarzą.
Cassie parsknęła śmiechem.
-
Nie powiesz mi chyba, że masz czas oglądać program Winnie Oprah.
-
Zawsze staram się oglądać jej program.
-
No dobrze, więc co teraz? - spytała, biorąc płaszcz.
-
Jak to co, będziemy się teraz starali połączyć naszych przyjaciół. Jakie to piękne i
wzruszające - westchnął.
- Czy zamierzasz żartować ze mnie przez cały wieczór?
-
Kto wie... A co, przeszkadza ci to?
-
Po prostu chcę wiedzieć, co mnie czeka.
Charlie Whitman również bardzo był ciekaw, co go czeka tego wieczoru. Wcisnął guzik
windy. - A co porabia twój przyjaciel?
-
Ma wykład - odparła, wchodząc do windy.
Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o Jeffie, ale pomyśla¬ła sobie, że to wypadnie
idiotycznie.
Charlie spojrzał ze zdumieniem.
-
Wykład? W piątek wieczorem? To jakiś bardzo poważny facet.
-
Tak.
-
Co on właściwie robi?
-
Jest profesorem - odrzekła z westchnieniem.
. - Czego?
-
Literatury angielskiej. Wykłada w City College. Ma do¬
ktorat. Nazywa się Jeff Paulson. Mieszka na Long Island. Ma
tam nieduży dom. Dlaczego on cię tak interesuje?
Drzwi windy otworzyły się i to mu pozwoliło uniknąć odpowiedzi. Na dole czekali już na
nich Fran i Joe.
-
Idziemy do baru „U Cronina" - zadecydował Charlie.
Bar „U Cronina" stanowił ulubione miejsce spotkań pracow¬ników agencji reklamowych.
W piątki wieczorem było tu rojno i gwarno jak w ulu. Przy barze, jak zwykle, tłoczyli się
sami starzy bywalcy. Kiedy Charlie pchnął drzwi, puszczając obie kobiety przodem, od razu
w ich kierunku posypały się powitalne okrzyki i dwóch albo trzech mężczyzn ruszyło w ich
stronę. Zawrócili dopiero, gdy zobaczyli Joe.
-
Co za sępy! - Charlie wykrzywił się z niesmakiem.
Jakiś brodacz zaczął klepać go po ramieniu i przywitał się
z nim kordialnie. Charliemu jednak udało się jakoś wykręcić od dłuższej rozmowy.
-
Czego się napijesz? - zwrócił się do Cassie.
Kiedy już Cassie i Fran wybrały drink, razem z Joe ruszył do baru, zostawiając je przy
stoliku, który cudem właśnie się zwolnił.
-
To ty mnie w to wrobiłaś - powiedziała Fran, spogląda¬jąc na Cassie z wyrzutem. -
Nie próbuj się wykręcać.
-
Przepraszam, Fran. Wiem, że nie powinnam, ale to przez tego Charliego... On zawsze
wpakuje mnie w jakieś tarapaty. Bardzo jesteś na mnie wściekła?
-
Wściekła? Nie, skąd...
Cassie uśmiechnęła się przepraszająco.
-
Powiedz mi, naprawdę lubisz Joe?
-
Tak... - odparła Fran w zamyśleniu. - On jest taki inny... Przeciwieństwa się
przyciągają, pomyślała Cassie, patrząc
w stronę baru, przy którym stał teraz Charlie.
-
Jest taki nieśmiały... Taki delikatny. Ale powiedz lepiej - spytała Fran, podążając za
spojrzeniem Cassie - co jest między tobą a Whitmanem?
-
Jak to co? - żachnęła się Cassie. - Nic. Po prostu pracu¬jemy razem i tyle.
-
Nie bujaj. Za dobrze cię znam. - Fran zrobiła znaczącą minę.
To prawda, znamy się, jakbyśmy były siostrami, przyznała w duchu Cassie.
-
Sama nie wiem - powiedziała z ociąganiem. - Nie wiem, co się ze mną dzieje.
-
Aż tak? Tego się właśnie obawiałam - westchnęła przy¬jaciółka. - Słuchaj, lubię
Charliego, ale...
-
Daj spokój - przerwała jej Cassie.
-
Posłuchaj! - niemal krzyknęła Fran.
Zrezygnowana Cassie przyzwalająco skinęła głową.
-
Lubię go, chociaż nieraz miałam z nim na pieńku. I znam go bardzo dobrze, lepiej, niż
myślisz - powiedziała, a widząc szeroko otwarte oczy Cassie, dodała szybko: - Nie w taki
spo¬sób, nie. Ale wiem, że potrafi prawić komplementy i niezły z niego uwodziciel. Słuchaj,
kochanie...
-
Wiem, co chcesz powiedzieć. Że to playboy i że nie jest w moim typie. Że nie traktuje
tych spraw poważnie, zupełnie inaczej niż ja. Że powinnam raczej trzymać się Jeffa. Ale czy
nie mogę czasem się zabawić?
-
Możesz, oczywiście, że możesz. Jasne. Zrozum: ja tylko nie chcę, żeby cię skrzywdził.
-
Nie martw się. Nie dam sobie zrobić krzywdy. Fran skrzywiła się sceptycznie.
-
Wracają - ostrzegła, spoglądając znad głowy Cassie. Kiedy Fran i Joe odeszli
uzupełnić zamówienie, bo Fran
nagle zapragnęła lodu do swego koktajlu, Cassie rzuciła Cha-rliemu porozumiewawcze
spojrzenie.
-
Mieliśmy rację. Fran go bardzo lubi.
-
A on ma kota na jej punkcie - roześmiał się. - To co
pomożemy im w tym? Zgoda?
Wyciągnął rękę w jej stronę i Cassie ją uścisnęła. Zrobiła to niemal bezwiednie i zaraz
poczuła, że jej serce przyśpieszyło rytm. Nawet zwykły uścisk ręki w zatłoczonym barze
przy-prawia ją o takie sensacje! Spróbowała cofnąć dłoń, ale Char-lie ją przytrzymał. Bawił
się tylko jej palcami, a Cassie czuła, że przechodzą ją ciarki. Musi się opanować, nie może
zacho¬wywać się jak mała dziewczynka.
-
Mam nadzieję, że im się uda. Fran zasługuje na to - po-
wiedziała nienaturalnym głosem. - Ona jest taka dobra.
Charlie, widząc, że na jej policzki wpełza rumieniec, par¬sknął śmiechem.
-
Mógłbym użyć wielu przymiotników, by opisać Fran, ale przymiotnika „dobra" na
pewno nie.
-
Właśnie, że jest. Kiedyś bardzo mi pomogła.
-
Zawsze widzisz ludzi od ich najlepszej strony. Ich spojrzenia spotkały się.
-
Może po prostu jestem sprawiedliwa.
-
Ach, tak? - powiedział, ciągle bawiąc się jej palcami
i przyprawiając ją o emocje, których dawno już nie doświad¬
czyła. - A co w takim razie powiesz o mnie?
Cassie przełknęła nerwowo ślinę i zaśmiała się.
-
Ciągle nie jestem pewna. Pokiwał głową.
-
Czuję, że poczciwa Fran ostrzegała cię przede mną.
-
Skąd wiesz?
-
Już ja ją znam. I co ci o mnie powiedziała? Że je¬stem Piotrusiem Panem, Złym
Wilkiem i Casanovą w jednej osobie?
-
Mniej więcej.
-
Co mogę powiedzieć? I tak jej uwierzysz. To przecież twoja przyjaciółka. I w dodatku
bardzo bystra osoba.
-
Czy mam rozumieć, że i ty mnie ostrzegasz przed sobą, Charlie?
Charlie uśmiechnął się.
-
Być może.
Takie stawianie sprawy jedynie zjednywało jej sympatię. Co mogła poradzić na to, że go
lubi? Teraz postanowiła trochę się z nim podroczyć.
-
Już myślałam, że jesteś człowiekiem bez zasad. A może
to ja jestem niebezpieczna i to ty powinieneś się strzec?
Szare oczy na moment stały się czujne.
-
Porzuć nadzieję - roześmiał się.
Cassie chciała dać mu kuksańca, ale nadal więził jej rękę w swojej dłoni.
-
Nie, dla mnie nie ma ratunku. Więc jak, Cassie? Chcesz wdać się w maleńką awanturę
bez żadnych zobowiązań?
-
Oddaję się w ręce mistrza.
-
No to jazda. Napij się i idziemy stąd. Znam pewne miejsce, które na pewno będzie
odpowiadało naszym przyjaciołom - ski¬nął w stronę Fran i Joe zajętych rozmową przy
barze.
ROZDZIAŁ
4
-
Bilard? - wykrzyknęła Cassie, gdy taksówka zatrzymała się przy krawężniku. -
Przywiozłeś nas na bilard? Charlie, czyś ty zwariował?
-
Nie denerwuj się- szepnął jej do ucha. - To dobre miej¬sce do takich rzeczy. Nie
trzeba dużo mówić, a widok gra¬jących daje dużo do myślenia. Działa na wyobraźnię.
Za¬ufaj mi.
Co mogła zrobić? Przecież zdali się na jego wybór. Nie była przekonana, ale gdy spojrzała
na swoją opiętą sukienkę, zrozumiała, co miał na myśli.
Wnętrze lokalu zdumiało ją. Florescencyjne światła nada¬wały zadymionej sali charakter
jakiejś niesamowitej spelun¬ki. Wszystko wyglądało jak na filmie. Na szczęście nie by¬ło
tłoku, ale i tak na widok zebranych tu osób Cassie mia¬ła ochotę rzucić się do wyjścia. Nawet
Joe zdawał się zaszo-kowany.
Kiedy zasiedli na zdezelowanych krzesłach przy kiwają¬cym się stoliku, próbowała robić
dobrą minę do złej gry.
-
Hmm. Bardzo... szczególny lokal - uśmiechnęła się nie¬wyraźnie.
-
Zawsze chciałam znaleźć się w miejscu spotkań Hell Angels - powiedziała z
przekąsem Fran. - To doprawdy miło
z twojej strony, Charlie, że pomogłeś mi spełnić moje naj¬skrytsze marzenie.
Podążając za wzrokiem przyjaciółki, Cassie dostrzegła dwóch długowłosych mężczyzn w
skórzanych kurtkach, dżin¬sach i w ogromnych, kowbojskich butach. Jeden z nich, w
niedbałej pozie, w rozpiętej bluzie założonej na nagi, po-kryty tatuażem tors, trzymał w ręku
kufel piwa.
Cassie z niepokojem zerknęła na przyjaciółkę i raz jeszcze omiotła spojrzeniem tych
dwóch.
-
Oni naprawdę wyglądają jak Hell Angels.
Jeden z mężczyzn zauważył chyba wzrok Cassie, bo mrug¬nął do niej. Spłoszona uciekła
oczami.
-
Spokojnie. Znam gorsze miejsca - oznajmił Charlie flegmatycznie. - Musicie się
trochę przyzwyczaić. Tak jest przecież zawsze: zjedzeniem, z winem, z papierosami...
-
Z krostą na nosie... - podpowiedziała Fran, posyłając Charliemu mordercze spojrzenie.
Ten tylko westchnął.
-
Myślę, że tu można coś zamówić do picia. Joe, pójdzie¬my do baru?
-
Tylko nie siedźcie tam długo - zaniepokoiła się Cassie, rzucając ukradkowe spojrzenie
w stronę długowłosych.
-
Ja wychodzę - oznajmiła Fran, gdy tylko Charlie i Joe oddalili się. - Co mamy robić w
tej norze? Pić jakieś świń¬stwa? Sądząc po wyglądzie lokalu, nie ma na co liczyć.
Uniosła się nieco z krzesła, ale Cassie przytrzymała ją za rękę.
-
Poczekaj! Nie przesadzaj! Co z twoim zamiłowaniem do przygód?
-
Lubię się włóczyć, ale po Upper East Side. Pakuję Joe do taksówki i wracamy tam.
Jedziesz z nami?
-
Nie jadę. I ty też nigdzie nie jedziesz - powiedziała Cas¬sie, zabierając jej torebkę i
stawiając ją na wolnym krześle
obok siebie. - Żyjmy niebezpiecznie, powiada filozof. Nie pamiętasz?
Oczy Fran zwęziły się.
-
I kto to mówi! Nie poznaję cię, Cassie. Co w ciebie dzisiaj wstąpiło?
-
Nic. Czy nie możemy się czasem zabawić? - spytała z niewinną miną. Wiedząc
jednak, że w tej roli nie wypada zbyt przekonująco, postanowiła zmienić temat. - Jak ci idzie
z Joe?
Ta taktyka zadziałała. Twarz Fran złagodniała.
-
Myślę, że całkiem nieźle. Chociaż nie bardzo wiem, co powinnam zrobić. On jest taki
nieśmiały.
-
Zachowuj się naturalnie - poradziła Cassie. - Bądź sobą.
-
Nie chciałabym wyjść na głupią. Albo skończyć tak jak moja matka.
Cassie uścisnęła dłoń przyjaciółki.
-
Nie martw się. Joe to przyzwoity facet. Sama przecież
wiesz. I lubi cię. Charlie mi to powiedział. Joe nie zrobi ci
krzywdy. Ale musisz dać mu szansę, pozwolić mu zobaczyć,
jaka jesteś naprawdę.
Fran z głębokim westchnieniem zdobyła się na niepewny uśmiech.
-
Wiem. Tyle że straszny ze mnie nerwus. Sama tego nie
rozumiem: mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się, jakby
to była moja pierwsza randka.
Prawda była jednak taka, że nie tylko Fran się denerwowa¬ła. Przy barze toczyła się
podobna rozmowa. Charlie przyja-cielskim gestem położył dłoń na ramieniu Joe.
-
Nie denerwuj się. Ona cię lubi. Przecież to widać. Wszy¬
stko będzie dobrze, tylko postaraj się być trochę bardziej
rozmowny.
Joe spojrzał na przyjaciela z rozpaczą.
-
No dobrze - zgodził się Charlie. - Możesz grać rolę
małomównego faceta, jeśli tak wolisz. Ale teraz już musimy do nich wracać. Czekają na
nas.
Kiedy jednak postawili drinki przed paniami i sami usiedli, przy stoliku zapadła cisza. Cała
czwórka w milczeniu sączyła alkohole. Charlie robił co mógł, ale rozmowa się nie kleiła.
Kiedy zeszła na pogodę, Cassie rzuciła przyjaciółce błagalne spojrzenie. Zawsze ożywiona
Fran siedziała jednak niczym kamienny posąg.
-
Chyba nie będziemy tak siedzieć? Może byśmy zagrali
w bilard? - zaproponował Charlie. - Grałyście już kiedyś?
Fran pokręciła przecząco głową. To się dobrze składa, pomy¬ślał Charlie, pociągając
wszystkich w stronę wolnego stołu.
-
Proponuję, żeby Joe grał w parze z Fran, a ja z Cassie.
Joe, pokaż Fran, jak się trzyma kij.
Obstąpili stół. To beznadziejne, pomyślał Charlie, słuchając, jak Joe, potykając się o
własne słowa, cierpliwie tłumaczy Fran, w jaki sposób powinna obchodzić się z kijem
bilardowym.
-
Powiedziałem: pokaż! -jęknął, rzucając wymowne spo¬
jrzenie i popychając go w stronę Fran.
No! Trochę lepiej! - westchnął w duchu, widząc, jak jego przyjaciel, ustawiając się za
Fran, manewruje nią, nachyloną nad stołem. Odwrócił się do rozbawionej Cassie.
-
Teraz pani kolej, panno Armstrong. Pozwoli pani, że jej zademonstruję - powiedział,
pochylając się nad Cassie. -A nie mówiłem? - szepnął jej do ucha. - Nic tak nie pomaga jak
fizyczny kontakt. Gotowa do lekcji? - To ostatnie zdanie wypowiedział już głośno.
-
Nie potrzebuję lekcji - roześmiała się. - Wiem, jak się w to gra. Mam przecież trzech
braci, zapomniałeś już? Poka¬żemy im, gdzie raki zimują.
Bardzo szybko okazało się, że składy są nader nierówne. Charlie - czego można się było
spodziewać - był świetnym graczem, ale poziom gry Cassie zaskoczył wszystkich.
No, no! Charlie z podziwem uniósł brwi, widząc, jak pewnym uderzeniem umieszcza dwie
kule w łuzie w rogu stołu. Jeszcze jedna rzecz, której się nie spodziewałem, po¬myślał.
-
Można by sądzić, że jesteś zawodowym graczem.
-
Tam, gdzie się wychowałam, niewiele można było ro¬bić w zimowe wieczory -
powiedziała, unosząc głowę znad stołu.
Cassie i Charlie w kilku kolejkach uporali się z przeciwni¬kami. Ale nie to przecież się
liczyło. Fran, ubawiona swoją niezdarnością, raz po raz zanosiła się od śmiechu - nareszcie
była w dobrym humorze. Joe skwapliwie asystował jej przy każdym ruchu.
-
Poddaję się! - krzyknęła Fran, rzucając kij na stół. - Nie potrafię w to grać.
-
Ależ skąd! Idzie ci świetnie - zaprotestował Joe.
-
Naprawdę?
Joe wyciągnął rękę, jakby chciał wzmocnić swoje słowa przyjacielskim uściskiem. Oboje
poczerwienieli, gdy ich ręce się spotkały.
-
Chyba zrobimy małą przerwę. - Fran, nie czekając na
odpowiedź, odeszła od stołu. Joe bezzwłocznie ruszył za nią.
Charlie rzucił Cassie triumfalne spojrzenie.
-
A co, nie mówiłem? W moim szaleństwie jest metoda - powiedział z przechwałką w
głosie.
-
Chytry plan - przyznała. - Jesteś mistrzem w tym fachu, Charlie.
-
Dzięki za słowa uznania. Więc jak będzie? Zmierzysz się z mistrzem? Ale ostrzegam:
w stosunku do przegranych je¬stem bezlitosny.
Cassie nie zamierzała kapitulować.
-
Zagramy z ósmą bilą? - Spojrzała na niego wyzywają¬
co. - Jeszcze zobaczymy, kto wygra.
-
Widzę, że się stawiasz - uśmiechnął się Charlie. - Do¬
brze, zagrajmy z ósmą bilą. Może ustanowimy jakiś zakład,
aby gra była bardziej interesująca?
-
Przegrany stawia drinka?
Charlie potrząsnął przecząco głową.
-
To zbyt banalne - skrzywił się. - Jesteś pewna, że wy¬grasz i nie boisz się przegranej ?
-
Pewnie, że się nie boję - prychnęła Cassie. - Jeżeli wy¬gram, to będziesz przynosił
projekty w terminie i bez poga¬niania. Zgoda?
-
Ciężkie warunki, ale zgoda.
-
A jeśli ty wygrasz... To wprawdzie czysto teoretyczna możliwość, ale co wtedy?
Charlie nie miał kłopotów z odpowiedzią.
-
Wtedy mam prawo do randki z tobą. Spędzamy wieczór
tylko we dwoje.
Cassie poczuła, że jej puls przyśpieszył.
-
Bo ja wiem... Muszę się zastanowić. Nie umawiałam się do tej pory z mężczyzną,
który jest i Piotrusiem Panem, i Ca¬sanovą, i Sinobrodym jednocześnie.
-
Przykro mi, ale od tego warunku nie odstąpię. To ostate¬czna propozycja: możesz ją
przyjąć albo odrzucić.
-
Niech będzie. Ustawiaj bile - powiedziała z nagłą deter¬minacją i zaczęła smarować
kredą koniec kija.
Charlie wygrał losowanie: zagrywał jako pierwszy. Pochy¬lił się nad stołem i zaczął
przymierzać do uderzenia.
-
Masz szczęście. Jak to początkujący - dogryzła mu Cassie. Wzruszył ramionami i
popatrzył na łobuzersko.
-
Może mam silniejszą motywację?
W dodatku sprzyjało mu szczęście. Trzy gry rozegrał po mistrzowsku i Cassie niemal
pożegnała się z nadzieją. Na szczęście w czwartej chybił. Teraz była jej kolej. Pierwsza
rozgrywka wypadła słabo.
-
Chyba nie robisz tego umyślnie - złośliwie skomento¬
wał jej uderzenie.
Cassie dała mu sójkę w bok.
-
Nie rozpraszaj mnie, dobrze?
Dalej poszło już całkiem nieźle, ale cóż - był lepszy. .
-
No i co będzie? - zwrócił się do niej z ironicznym
uśmieszkiem. - Przegrałaś.
Cassie zdobyła się na smutną minę, ale nie przyszło jej to łatwo.
-
Zagramy jeszcze raz?
-
Nie ma mowy - uśmiechnął się szeroko. Wyjął kij z jej rąk i odłożył na miejsce. -
Wygrałem i koniec. A zatem ju¬tro. U ciebie. O siódmej. Przygotuj się na niezapomniany
wieczór.
-
Czego jak czego, ale pewności siebie to ci nie brak. - Zmarszczyła brwi. - Jutro nie
mogę.
-
Przykro mi, ale tego, że już się z kimś umówiłaś, nie przyjmuję do wiadomości.
Musisz odwołać spotkanie.
-
To nie jest żadna randka. Brat właśnie zdał egzaminy końcowe i w niedzielę rodzice
wydają wielkie przyjęcie. Przyjdzie masa ludzi. Muszę im pomóc.
Przez moment nawet zastanawiała się, czy go nie zaprosić, jednak nie zdecydowała się na
to. Chyba byłoby to przed¬wczesne. Poza tym Charlie zdawał się nie pasować do
towa¬rzystwa, jakie gromadzi się zwykle w domu jej rodziców.
-
Naprawdę jutro nie mogę - dodała przepraszająco. -
Zrobiłabym im świństwo.
Sam nie wiedział, czym bardziej czuł się teraz poruszony: czy tym, że znowu mu
odmówiła, czy wiadomością, że są jeszcze domy, w których celebruje się wszystkie
uroczystości i okazje rodzinne. A może uświadomił sobie, że on sam nigdy nie miał takiego
domu? Kiedy zdawał egzaminy maturalne, jego rodzice wybrali się do Europy. Nie było to
dla niego
zaskoczeniem; ledwo pamiętali o jego urodzinach, a i to nie zawsze. Jeśli już pamiętali,
dawali mu w prezencie czek. Po prostu.
-
Widzę, że mi nie wierzysz - powiedziała, biorąc cień emocji na jego twarzy za wyraz
nieufności.
-
Nie o to chodzi. Zdziwił mnie po prostu powód - powie¬dział, zdobywając się na
uśmiech. - Który to z braci? Bo jak pamiętam, mówiłaś, że masz ich trzech. Ten, co nauczył
cię tak dobrze grać w bilard?
Potrząsnęła głową z rozbawieniem.
-
Nie. To nie ten. Chodzi o mojego najmłodszego brata,
Timmy'ego.
Na samo wspomnienie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem: najmłodszy z całego
rodzeństwa, miał takie śmieszne rude loczki i był w gorącej wodzie kąpany.
-
Nie wykluczam, że urodził się trochę przez przypadek.
Jest o pięć lat młodszy od mojej siostry, która jest po nim
najmłodsza. Ale rodzice nie chcą o tym mówić.
Cóż, takie rzeczy zdarzają się w niejednej rodzinie, zarów¬no dobrej jak i złej, tak jak w
jego, pomyślał Charlie.
Wrócili do stolika. Na widok Fran i Joe wtulonych w siebie na parkiecie spojrzeli
porozumiewawczo po sobie. Usiedli i przez dłuższą chwilę w milczeniu obserwowali
tańczących.
-
Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosił.
-
Nie ma tu wiele do opowiadania. - Upiła trochę piwa ze swojej szklanki. - Miałam
dzieciństwo całkiem zwyczajne. Jestem najstarsza z pięciorga rodzeństwa.
-
To dlatego jesteś taka poważną i odpowiedzialną osobą.
-
Odpowiedzialną? Może tak... Po mnie jest Frank. Już żonaty, ma troje dzieci,
prowadzi sklep wraz z moim ojcem. Potem idzie Thomas. Też wciąż mieszka w Kingston,
jest farmaceutą. Ma żonę i jedno dziecko. Dalej - moja siostra, Cathy. Wyszła za leśniczego i
jest właśnie w ciąży. No i Tim-
my, o którym już mówiłam. Jeszcze się nie ożenił, za to nie¬ustannie prowadza się z
dziewczynami.
-
Mieszkałaś w małym miasteczku?
-
Nie w takim znowu całkiem małym - zaprotestowała. - Kingston to jakby brama stanu
Nowy Jork. Ma dobre poło¬żenie.
-
Wierzę, choć sam nigdy tam nie byłem. A dlaczego stamtąd wyjechałaś?
-
Chciałam studiować. Skończyłam szkołę w Albany, to sąsiednie miasteczko, tylko
trochę większe. Potem pojawi¬ła się możliwość uzyskania stypendium na Uniwersytecie
Nowojorskim, więc się zdecydowałam. Mój ojciec ciągle jesz¬cze nie może wyjść ze
zdumienia. Na początku nie chciał się zgodzić na mój wyjazd: byłam jego oczkiem w
gło¬wie. Sam osobiście założył zamki w moim mieszkaniu. Wy¬daje mu się, że w Nowym
Jorku na każdym kroku czają się zboczeńcy.
-
Wcale nie ma takiej chorej wyobraźni. To, co mówisz, wiele mi wyjaśnia, ale ciągle
jeszcze nie wiem, dlaczego zdecydowałaś się na pracę w agencji reklamowej.
-
To proste. Z powodu Fran. Mieszkałam z nią przez pe-wien.czas w akademiku, a jak
wiesz, Fran nie jest osób której można coś wyperswadować, jeśli już się przy czym uprze.
-
I za to ją wszyscy kochamy - westchnął znacząco Char-lie. - A zatem, zdrowie Fran. -
Podniósł swoją szklaneczkę i spojrzał w kierunku tańczących.
-
A jak było z tobą, Charlie? To niesprawiedliwe, że teraz ty wiesz o mnie wszystko, a
ja o tobie nic.
-
Ja też miałem całkiem zwyczajne dzieciństwo - powie¬dział, uciekając spojrzeniem w
bok.
-
Sama nie wiem dlaczego, ale wydaje mi, że nie mówisz mi prawdy.
Charlie wzruszył ramionami.
Cassie wypiła nieco piwa i przyjrzała mu się badawczo.
-
Ja ci powiedziałam. Teraz twoja kolej - powtórzyła z na¬
ciskiem.
Charlie zawahał się. Powiedzieć jej? Biedna dziewczyna nawet nie wie, że otwiera puszkę
Pandory. Westchnął głęboko i przez chwilę wodził palcem po blacie stolika, jakby
zastana¬wiając się, co zrobić.
-
Cóż mogę powiedzieć o sobie? Jestem jedynakiem. Wy¬
chowywałem się w Nowym Jorku. Zawsze mieszkaliśmy
w śródmieściu. Mieliśmy letni domek w Connecticut, jak
przystało na zamożnych mieszczuchów. Ze szkoły wyrzucali
mnie cztery razy, aż wreszcie w piątej zrobiłem maturę. A i to
tylko dlatego, że ojciec - jak podejrzewam - dał łapówkę.
Moi nauczyciele zgadzali się co do tego, że jestem zdolny, ale
kompletnie nieodpowiedzialny i wywieram zły wpływ na ko¬
legów. Masz pojęcie?
Cassie zaśmiała się.
-
Próbuję sobie wyobrazić ciebie jako nastolatka. A więc jesteś synalkiem jednej z tych
zamożnych rodzin, o których czyta się w magazynach ilustrowanych?
-
Przykro mi, że muszę ci sprawić zawód: nie jestem tak zupełnie typowy. Szybko
wyszedłem z domu i uniezależniłem się całkowicie od rodziny. Uważam to za swój
największy życiowy sukces.
W tym stwierdzeniu była jakaś gorycz i uśmiech, z jakim zwykle słuchała opowieści o
dzieciństwie, zniknął z twarzy Cassie.
-
A twoi rodzice?
-
Rodzice? - Podniósł szklankę do ust i wypił spory łyk. - Chcesz, żebym ci opowiedział
o Sylvii i Charlesie Benning-tonie Whitmanach... - powiedział w zamyśleniu. Im mniej, tym
lepiej, zdecydował po chwili. - No cóż... Oboje są psy-
chiatrami. Bardzo wziętymi. Odnieśli sukces zawodowy i, co za tym idzie, są zamożni i
mają silną pozycję. Ojciec jest freudystą, a matka zawsze skłaniała się ku behawioryzmowi w
wydaniu Skinnera. To może ci dać obraz, jak byłem wycho¬wywany. Pobrali się późno,
spłodzili mnie jeszcze później. Myślę, że moje urodziny były dla nich niespodzianką. Oni
lubią dzieci, ale tylko teoretycznie.
Parokrotnie dali mu do zrozumienia, że przytrafił się im całkiem nie zaplanowany, ale
teraz głośno tego nie powie¬dział. Znowu dłuższą chwilę siedział w milczeniu, bełtając piwo
w pustej już prawie szklance.
-
Nie mieli dla mnie zresztą zbyt wiele czasu. Ich życie
małżeńskie było, powiedzmy... - zawahał się, szukając słowa
- dosyć burzliwe. Coś w rodzaju małżeństwa Liz Taylor z Ri-
chardem Burtonem. Nawet rozwiedli się, a potem pobrali po-nownie. Był taki rok, że
nieustannie tylko spotykali się z ad¬wokatami - każde ze swoim. Chyba dalej są
małżeństwem; ale ponieważ dawno z nimi się nie widziałam, więc głowy nie dam -
uśmiechnął się z przymusem.
Cassie również się uśmiechnęła. W jego opowieści nie by¬ło nic wesołego, nie chciała
jednak, aby jej ponura mina utwierdzała go w przekonaniu, jak bardzo nieszczęśliwe było
jego dzieciństwo.
-
Ale najzabawniejsze jest to - ciągnął dalej - że oboje
uważali, że powinienem poddać się psychoanalizie. Zresztą
nadal tak uważają.
Potrafił to już teraz dobrze sobie wytłumaczyć: oboje chcieli zepchnąć ciężar jego
wychowania na kogoś innego. Po latach widział to z całą ostrością.
-
Jak więc widzisz, moje dzieciństwo to nie była idylla.
I chyba jakoś mnie naznaczyło. Ja wiem, że ze mnie lekko-
duch. kobieciarz, że niczego nie traktuję poważnie. Taki już
jestem. Pewnie jestem najgorszym facetem, z jakim kiedy-
kolwiek rozmawiałaś. Twój ojciec byłby przerażony, gdyby wiedział, z kim się zadajesz. I
co gorsza, miałby chyba rację. Charlie nie powiedział o sobie i swojej przeszłości wszy-
stkiego, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że wyjawił Cassie więcej niż jakiejkolwiek innej
kobiecie. Przynajmniej do dnia dzisiejszego. Czuł ulgę, jednocześnie był zmieszany. Dopijał
teraz piwo i patrzył uparcie w stół. - Teraz sama widzisz, jak różne może być dzieciństwo
-
podsumował.
Ze współczuciem położyła dłoń na jego ręce.
-
Ja wcale nie uważam cię za potwora. Przeciwnie, wyda¬
jesz mi się całkiem miły.
- Miły? - Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Nie dotarło do ciebie to, co ci opowiedziałem?
Dostrzegam u ciebie bar¬dzo silną potrzebę wiary w przyrodzoną dobroć ludzi, droga panno
Armstrong - uśmiechnął się z przekąsem. - Wolałbym, żebyś traktowała moje ostrzeżenia
poważnie - dorzucił, posy¬łając jej znaczące spojrzenie.
-
Ale dlaczego mam być przesadnie ostrożna?
- Ktoś może cię zranić. Sama się przekonasz.
sn - Zawsze jest jakieś ryzyko. Życie niesie rozmaite niebez¬pieczeństwa - stwierdziła,
rozkładając ręce, i zaraz zawsty¬dziła ją banalność tej uwagi. Komu to mówię? - przemknęło
jej przez głowę. - Mówisz jak ktoś, kto nigdy naprawdę się nie sparzył...
-
Pokiwał głową. - Ale po co prowadzimy takie poważne
rozmowy? Jest przecież piątek wieczór. To wszystko przez
ciebie. - Spojrzał na nią z udanym wyrzutem. - Chyba muszę
cię upić.
Wziął dzban z piwem i napełnił jej szklankę. - Napijmy się, bo zacznę opowiadać o moich
ekscesach z czasów dzieciństwa.
Nie protestowała, kiedy nalewał: mimo że mówił o spra-
wach bardzo osobistych, nie czuła się wcale zakłopotana. Wyczuwała, że mają dobry
kontakt, jak może nigdy dotąd. Nie chciała, aby tak dobrze zapowiadająca się rozmowa zmie-
niała się w jakiś błahy flirt.
-
Słuchałam cię bardzo uważnie i nadal utrzymuję, że je-steś całkiem sympatycznym
facetem - uśmiechnęła się. - Sam wiesz dobrze, jak bardzo mi pomogłeś z Vince'em. A teraz
robisz coś dobrego dla Fran i Joe. To chyba wszystko coś znaczy?
-
Otóż mylisz się - wycedził.
Niespodziewanie ujął jej podbródek i przyciągnął do sie¬bie, zaglądając jej prosto w
twarz. Miał teraz przed sobą czy¬ste, niebieskie oczy. Przez chwilę wpatrywał się w nie w
mil-czeniu. Zauważył, że na policzki Cassie wypełza rumieniec,. Musnął palcem po
zaróżowionym policzku.
-
Nigdy nie zrobiłem w życiu niczego bez powodu.
Cassie poczuła lekkie mrowienie na karku; napięcie, jakie
zawsze wyczuwała między nimi obojgiem, przybrało postać podniecającego dreszczu.
Wnętrze lokalu zasnuła mgła. Miała teraz przed sobą tylko jego twarz, oczy wpatrujące się z
nią z intensywnością, która budziła lęk i fascynację.
-
Widzę, że znowu robisz się zła - powiedział z uśmiechem.
-
Wcale nie.
Wypowiedziała to niemal bezgłośnie. Czuła, że traci pano¬wanie nad sobą. Chwytając
głośno powietrze niczym tonący, wyszeptała:
-
I co zamierzasz teraz zrobić?
Przybliżył swoją twarz tak blisko, że poczuła na ustach jego gorący oddech.
-
Zamknij oczy, bo mam zamiar cię pocałować.
Wiedziała, że jeśli to zrobi, przepadnie. Nie mogła jednak
zdobyć się na protest. Była jak w letargu.
Wyrwał ją z niego głos Fran.
-
Słuchajcie no, wy dwoje. Idziemy stąd!
Nastrój prysł. Charlie i Cassie jak na komendę odsunęli głowy od siebie.
-
Ona powinna reklamować budziki - warknął Charlie.
-
Jest jak anioł stróż - roześmiała się Cassie z przymusem. Ten ton przymusu w głosie
Cassie nie uszedł jego uwagi.
Charlie skrzywił się z satysfakcją. Jej niezadowolenie tym razem przynajmniej
korespondowało z jego pożądaniem.
-
Coś mi się zdaje, że twoja przyjaciółka mnie nie lubi.
Fran do tej pory nie miała ochoty przekomarzać się z Char-
liem ani wdawać się w utarczki słowne, ale słysząc tę uwagę, zmieniła decyzję. W
taksówce zarządziła taki kurs, by naj¬pierw wysadzić Joe i Cassie i zostać z Charliem sam na
sam.
-
Do zobaczenia - szepnęła Cassie, gdy Charlie wysiadł
z taksówki, by podprowadzić ją do bramy. - Postaram się przy
najbliższej okazji jakoś dać do zrozumienia Fran, by raczej
pilnowała swego nosa, ale wiesz, jaka ona jest...
- Pamiętaj: jesteś mi winna randkę! Mam nadzieję, że po tym, co ci o sobie
opowiedziałem, nie będziesz mnie unikać?
-
Nie ma obawy. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Tak ła¬
two się teraz ode mnie nie odczepisz.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale coś w jej oczach go powstrzymało.
-
To był bardzo miły wieczór - powiedział i uśmiechnął się. Nie musiał niczego udawać
- naprawdę tak uważał.
-
Bardzo miły - zgodziła się Cassie.
Mimowolnie postąpili ku sobie, stali teraz bardzo blisko siebie, niemal się dotykając.
Znowu poczuł pożądanie i znowu powróciła natrętna myśl, by jednak ją pocałować.
-
Charlie! - Z taksówki dobiegł okrzyk Fran.
-
Co za potwór - westchnął Charlie. - A zatem do naszego spotkania we dwoje.
Cassie uśmiechnęła się niepewnie.
-
Jeśli starczy ci cierpliwości, by się na nie doczekać.
Wszyscy spece od reklamy wiedzą, że najlepszą formą
obrony jest szybki atak: również Charlie, gdy już znalazł się na powrót w taksówce,
postanowił wziąć byka za rogi.
-
No więc co takiego chciałabyś mi powiedzieć, Fran? - zapytał, zdobywając się na
uprzejmy ton.
-
W co ty grasz, Charlie? - warknęła Fran z tylnego sie¬dzenia.
-
O co ci chodzi, Fran?
-
Już ty dobrze wiesz. Te miny niewiniątka zachowaj dla swoich nimfetek. Ja się nie
dam nabrać.
-
Taka z ciebie twarda sztuka? - Charlie poczuł, że wzbie-ra w nim irytacja.
-
Żebyś wiedział. Przeszłam twardą szkołę życia, podob¬nie jak ty. Ale Cassie jest jak
dziecko.
-
Wiedziałem, że zaraz padnie to imię. Jesteś jej aniołem stróżem?
-
Aniołem stróżem nie, ale przyjaciółką - tak. I jako jej przyjaciółka mówię ci: zostaw ją
w spokoju. Znajdź sobie inną ofiarę. Ona nie jest dla ciebie.
Charlie ledwo mógł zapanować nad gniewem. Może dlate¬go wyrzucił z siebie to, co
myślał naprawdę.
-
Otóż ja też ją lubię, Fran. Wiem, że mi nie wierzysz, ale
tak właśnie jest.
Fran popatrzyła na niego zimnym wzrokiem. Zdawało mu
się, że jej spojrzenie, choć nieprzyjazne, straciło na stanow¬
czości.
qa
-
Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała sucho.
Tak, wiedział. Akurat to wiedział bardzo dobrze.
ROZDZIAŁ
5
Kilkanaście dni później, gdy podmuchy zimowego wiatru natarły na wieżowce
Manhattanu, Charlie wszedł do gabinetu Cassie. Zaabsorbowana pracą, gryzła długopis.
Widok ten tak wzruszył Charliego, że zachodząc ją po cichu z boku, pocało¬wał leciutko w
policzek. Poderwała głowę.
-
Charlie? A ty skąd się tu wziąłeś?
- Zabawne. Zawsze to samo pytanie zadawali mi rodzice
-
zaśmiał się, przysiadając na krawędzi biurka. - A gdy już
mowa o rodzicach: powiedz, jak się udało rodzinne przyjęcie?
Samo jego wspomnienie sprawiło, że twarz Cassie rozpro¬
mienił uśmiech.
-
Było bardzo udane. Tim zwycięsko zakończył egzami¬
ny. Myślę, że rodzice odetchnęli z ulgą.
- To świetnie - pokiwał głową.
Cassie spojrzała na niego uważnie. Już sam jego widok sprawił jej przyjemność. Był, jak
to on zwykle, w dżinsach, skórzanych butach z cholewkami za kostkę i w zielono-czer-wonej
koszulce z napisem „Czemu nie?".
-
Domyślasz się, po co przyszedłem? Odebrać swój dług
-
oznajmił. - Jesteś mi ciągle winna randkę. A zatem dziś
wieczorem? Nie przyjmuję do wiadomości żadnej odmowy...
- Gestem dłoni oznajmił zamknięcie dyskusji. - Pomyślałem sobie, że moglibyśmy
pojechać na plażę.
-
Na plażę? W lutym? - Spojrzała w okno. - Zobacz, przecież pada śnieg z deszczem.
-
Owszem, pada. - Schwycił ją za przegub. - A taka pogo¬da zaprasza, by zaszyć się w
jakimś ciepłym, cichym kątku osłoniętym od wiatru. Rozumiesz: to wymusza ten pożądany
bliski kontakt, o którym już kiedyś mówiłem.
Cassie słuchała z rozbawieniem, ale kiedy skończył, po-kręciła głową.
-
Ale ja już umówiłam się na dzisiejszy wieczór!
Westchnienie, jakie wydał z siebie, musiało być słychać na
całym Manhattanie. Skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią z wyrzutem. W jego
oczach były żal i determinacja.
-
Kto tym razem jest tym szczęśliwcem? Ten profesor,? Brat? A może dziś spotykasz
się z siostrą?
-
Nie zgadłeś. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki uczę.
Charlie zdawał się całkiem zbity z tropu. Gdyby powie¬działa, że leci wieczorem na
Księżyc, miałby chyba mniej zdziwioną minę.
-
Uczysz?
Teraz z kolei jego spojrzenie powędrowało za okno.
-
Wieczorem?
Widząc jego osłupiałą minę, Cassie nie mogła powstrzy¬mać się od uśmiechu.
-
Nie uczę dzieci, tylko dorosłych. Uczę angielskiego na
kursach wieczorowych w City College.
Aż gwizdnął z przejęcia. '
-
Proszę, proszę. Można by cię stawiać za wzór. To co ty robisz w chwilach wolnych?
Współpracujesz z Matką Teresą? Służysz do mszy przebrana za chłopca?
-
Przestań ze mnie żartować.
Wydawało mu się, że dla niego, trzydziestosześcioletniego
mężczyzny, kobiety przestały być tajemnicą, ale Cassie Arm¬strong ciągle go
zaskakiwała. Była inna niż wszystkie jego znajome. Nie była ani typem dziecka, ani lalki, ani
nudnej kury domowej, ani zimnej profesjonalistki goniącej za karierą nie pasowała do żadnej
ze znanych mu kategorii. W niczym nie przypominała mu nauczycielki - a ten rodzaj kobiet
szcze¬gólnie dobrze zapamiętał ze swoich szkolnych czasów. Dlate¬go był teraz tak
zdziwiony. Z każdym tygodniem bardziej przekonywał się, że Cassie Armstrong jest kobietą
jedyną w swoim rodzaju: potrafi być poważna, a zarazem ma wielkie poczucie humoru, jest
piękna i elegancka w jakiś szczególny, wytworny sposób. Charlie najchętniej adorowałby ją
od rana do wieczora. Była niepowtarzalna, poza jakąkolwiek klasyfi¬kacją, i to może
stanowiło dla niego najsilniejszy bodziec, a raczej wyzwanie.
-
Mam dwie godziny zajęć i chyba nie będzie już ci się
chciało zapraszać mnie na drinka tak późnym wieczorem?
Sama była zaskoczona swoimi słowami. Nie żeby powiedzia¬ła rzecz niewłaściwą:
zdawała sobie sprawę, że dziś kobieta może spokojnie zaproponować coś podobnego
mężczyźnie. Jednak po zajęciach wracała dość zmęczona i teraz była zdziwiona tą swoją
nagłą gotowością do wieczornych eskapad.
Charlie był nie mniej zdziwiony. Teraz z kolei on poczuł, że serce zaczyna mu bić
mocniej.
-
Czy ja dobrze słyszę? Chcesz, żebyśmy umówili się na wieczór? I do tego późny? No
nie wiem... - udał zasępione¬go. - Muszę się chwilę zastanowić. Rozumiesz, że to dość
nieoczekiwana propozycja... A poza tym, muszę ci się przy¬znać, że nie umawiałem się do tej
pory z Florence Nightingale, Clarą Barton i Joanną d'Arc w jednej osobie.
-
Trudno. Zapomnij o tym, Charlie. Ja nic nie mówiłam, zgoda? - Uśmiechnęła się,
wstając od biurka i sięgając do szafy po płaszcz.
Charlie, również śmiejąc się, podszedł, by jej pomóc.
-
Mam pewien pomysł. Pójdę z tobą na zajęcia. Cassie zamarła.
-
Będziesz przysłuchiwał się, jak prowadzę lekcję?
-
Nie martw się. Nie będę przeszkadzał.
Nie o to jej chodziło. Obawiała się, że w jego obecności będzie spięta. Co prawda, miała
już dużą rutynę, mogłaby zaryzykować.
Charlie widział, że bije się z myślami.
-
Co ci szkodzi? A po drodze moglibyśmy porozmawiać
na temat strategii, jaką przyjmiemy w kampanii reklamowej
dla Majik Toys - nęcił.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
-
Chcesz rozmawiać o strategii po godzinach pracy? Czy
ja się przesłyszałam? Bujać to my, ale nie nas, Whitman.
Charlie jednak uznał to za zgodę i zanim się zorientowała, już wychodzili razem z agencji.
-
Chyba nie twierdzisz, że się nie przykładam do roboty nad tym projektem? Siedzę nad
nim ostatnio nie mniej od ciebie Sama przyznaj! Powinni mi dać premię! - perorował,
otwierając przez nią drzwi.
-
Dobrze już, dobrze - machnęła ręką, jakby się opędzała od dokuczliwej muchy. -
Przyznaję.
Znaleźli się na ulicy tuż przy zejściu do metra.
-
Potrafisz tak odkręcić kota ogonem, że wolę już się
zgodzić niż wdawać z tobą w dyskusję - powiedziała. - I jak
będziesz siedział w ławce, to przynajmniej nie będziesz stra¬
szyć w mieście. To ja powinnam dostać nagrodę od burmistrza
- uśmiechnęła się.
Siedział w ostatniej ławce i widział, że się denerwuje. Ła¬pał od czasu do czasu
spojrzenia, jakie rzucała ukradkiem w jego stronę. Dopiero po jakimś kwadransie jego
obecność
przestała jej przeszkadzać. Charlie patrzył i z każdą chwilą nabierał dla niej respektu.
Miała osiemnastu uczniów. W większości byli to dorośli. Zwłaszcza oni przykładali się do
nauki. Z uwagą śledzili jej słowa i wykonywali polecenia.
-
Dziękuję panu, panie Nguen - zwróciła się do Wietnam¬
czyka, jak mógł wnosić z wyglądu. - A teraz, niech mi ktoś
odpowie na pytanie „Jak się pan miewa?" Jakiego zwrotu
używamy najczęściej?
Lekcja toczyła się z ożywieniem. Cassie pozwalała sobie od czasu do czasu na jakiś żart,
nigdy jednak nie kpiła z ucznia dukającego czy biedzącego się z angielską składnią.
Charlie przysłuchiwał się temu ze szczerym zacieka¬wieniem.
-
Jesteś dobrym nauczycielem - orzekł, gdy już wra¬
cali metrem po zajęciach. - Naprawdę, to nie jest czczy kom¬
plement.
Spodziewał się, że będzie się krygowała, albo nawet za¬przeczy, tymczasem Cassie
spojrzała mu spokojnie w oczy i powiedziała:
-
Wiem o tym. Bardzo lubię uczyć. Tak naprawdę, ci lu¬
dzie dają mi więcej, aniżeli ja im mogę ofiarować. Dają mi
poczucie, że robię coś prawdziwego i pożytecznego. To coś
zupełnie innego niż praca w reklamie.
Charlie popatrzył na nią z udaną naganą.
-
Uważasz, że praca w reklamie jest jakimś niegodnym
" zajęciem?
-
W każdym razie na pewno nie jest to chirurgia mózgu
- zareplikowała.
-
Dlaczego więc nie uczysz w pełnym wymiarze godzin,
na etacie?
Na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmieszek.
-
Kto wie? Może któregoś dnia naprawdę tak zrobię? Jak
spłacę studia... Uczenie jest miłym zajęciem, ale, jak wiesz, nie najlepiej opłacanym.
Musiałabym zresztą zrobić doktorat, a na razie nie mam ochoty przesiadywać w bibliotekach.
Chcę trochę poznać życie.
Charlie bawił się kosmykiem jej włosów i wpatrywał się w nią bezustannie.
-
To się dobrze składa, bo akurat znam kogoś, kto mógłby ci w tym pomóc.
-
Naprawdę?
Pociąg stanął i w chwilę później wyszli w zimowy chłód. Przez zatłoczone i mokre od
topniejącego śniegu ulice przeta¬czał się kolorowy tłum. Było wpół do dziesiątej. Na
wysoko¬ści Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy zdecydował się wziąć ją za rękę. Dla kogoś
postronnego musimy wyglądać jak małżeń¬stwo, pomyślała Cassie. Poznała go zaledwie dwa
miesiące temu, ale miała wrażenie, że zna go od wieków. Nigdy nie czuła takiej bliskości z
żadnym z mężczyzn. Nawet ze swym kochankiem z czasów studiów, o Jeffie już nie
wspominając. Charlie był zupełnie inny. Lubiła jego towarzystwo, lubiła spędzać z nim czas,
słuchać jego żartów. Nawet jeżeli niektóre wprawiały ją w zakłopotanie. Miłe zakłopotanie,
dodała w myślach. Był taki błyskotliwy i taki nieobliczalny... To może najbardziej jej się w
nim podobało.
-
A ty jak trafiłeś do reklamy?
Charlie odchylił swoją znoszoną, skórzaną kurtkę i wska¬zał napis na koszulce.
-
„Czemu nie reklama"? - zapytał i wzruszył ramionami.
-
To twoja życiowa filozofia? Czemu nie? Twoja recepta na wszystko?
Gdy zatrzymali się przed wejściem do jej domu, położył jej ręce na ramionach. Z
błyszczącymi oczami i zaczerwieniony¬mi policzkami wyglądała niemal jak mała
dziewczynka. Zno¬wu poczuł ochotę, by ją pocałować.
-
A masz lepszą?
Jeszcze do niedawna zaczęłaby się z nim sprzeczać, ale teraz skłonna była sądzić, że może
ma rację. Czasem przycho¬dzi w życiu taka chwila, że trzeba wskoczyć obiema nogami w
niewiadome. Czuła, że dla niej właśnie nadeszła,
-
Więc jak? Przyjmujesz moje zaproszenie na drinka?
-
Jasne - odpowiedział skwapliwie.
Kiedy stali, czekając na windę, przyglądał jej się ukrad¬kiem. Była jakaś inna niż zwykle.
Jakby rozluźniona, pogodna i pewna siebie. Tak jak ktoś po podjęciu ważnej, choć nieła¬twej
decyzji.
Oparty o ścianę, z rozbawieniem obserwował, jak otwiera trzy potężne zamki.
-
Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Całą noc.
Szamocząc się z zamkiem, lekkoodwrócona. mogła ukryć
rumieniec. Czym skończy się ten dzisiejszy wieczór?
-
Rozgość się - powiedziała, kiedy już drzwi ustąpiły i za¬
paliła światło. Charlie ruszył we skazanym kierunku.
Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobrażał. Było zadbane tak jak jego
właścicielka, ale nie sterylne. Miało w sobie coś przytulnego, może przez zauważalną w nim
czy¬jąś obecność, czyli odrobinę bałaganu, który nadał wnętrzu charakter. Nie tak jak
maszyna do mieszkania moich rodzi¬ców, pomyślał Charlie. Na tapczanie okrytym indiańską
kapą leżała wzorzysta poduszka. Na parapetach znajdowały się roz¬maite rośliny, pół ściany
zajmowała półka z książkami i płyta¬mi. W rogu pokoju stało wiekowe pianino. Znad pianina
uśmiechała się do niego rodzina Armstrongów. Natychmiast też zauważył, że w mieszkaniu
nie było śladów mężczyzny. Cassie odwiesiła swój płaszcz i kurtkę Charliego do szafy.
Widok jego zniszczonej, w niektórych miejscach już poprze-cieranej kurtki niemal ją
rozczulił. Uśmiechnęła się do siebie. Przy swoich zarobkach mógł sobie pozwolić na nową.
Już
kiedyś przy innej okazji zauważyła, że, w odróżnieniu od swoich kolegów z agencji,
Charlie nie przywiązywał przesad¬nej wagi do rzeczy. I za to go także lubiła.
-
Czego się napijesz? Może być piwo albo wino?
-
Niech będzie piwo - odpowiedział, stojąc przed jej bib¬lioteką. Książki zawsze dużo
mówią o właścicielu. W jej do¬mowym księgozbiorze trudno było dopatrzyć się jakiegoś
klu¬cza. W tym sensie rzeczywiście dobrze oddawał on charakter Cassie. Obok tomów
klasyków stały popularne czytadła. Jed¬na z książek szczególnie rzucała się w oczy. Był to
wybór poezji Roberta Frosta. Wyjął ją z półki i zaczął wertować. Książka nosiła wyraźne
ślady czytania, w środku tkwiły licz¬ne zakładki, a przy jakimś wierszu był nawet
niewyraźny, zrobiony najpewniej ręką Cassie, dopisek.
Odłożył tom, gdy weszła do pokoju. Zauważył jej zdziwio¬ne spojrzenie.
-
Nie patrz tak na mnie. Używam głowy nie tylko do wymyślania hasełek reklamowych.
Poza tym nie zapominaj, że chodziłem aż do pięciu szkół, więc jakieś nawyki mi jesz¬cze
pozostały.
-
Nie o to chodzi. - Cassie doskonale zdawała sobie spra¬wę, że Charlie jest bardzo
inteligentny, może nawet bardziej inteligentny niż ona. A już z pewnością ma bogatszą
wyobraź¬nię językową. Tego mu rzeczywiście zazdrościła. - Nie przy-puszczałam, że
czytujesz poezje. Frost to mój ulubiony autor.
-
Popatrz tylko: mój także. Jaki ten świat mały, prawda? Może jednak mamy coś ze
sobą wspólnego, jak sądzisz?
Była tego pewna. Ale postanowiła trochę się z nim po-
droczyć.
-
Niby co takiego, jeśli nie liczyć wierszy pewnego poety?
-
Na przykład oboje lubimy piwo. Skoro o tym mowa: napiłbym się chętnie.
-
Chodź do kuchni. Wstawiłam je na chwilę do lodówki?
Charlie ruszył za nią.
-
Jaki tu porządek. - Rozejrzał się wokół. - Nie, zamiło¬wanie do porządku na pewno
nie jest tym, co nas łączy.
-
Wiem, wiem. Byłam przecież w twoim pokoju biu¬rowym.
Postanowił skorzystać z okazji.
-
To jeszcze nic. Musisz zobaczyć moje mieszkanie. Cassie zatrzymała się w pół kroku.
-
Czemu nie? Ciekawa jestem, jak mieszkasz.
Charlie nie posiadał się ze zdumienia. Czy ona powiedziała to naprawdę, czy usłyszał te
słowa we własnej wyobraźni?
-
Zdajesz sobie sprawę? Po raz pierwszy jesteśmy sami.
Tylko ty i ja.
Cassie otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej dwie butelki piwa.
-
Tak. Wiem - powiedziała cicho. Wyjęła z szuflady
otwieracz i zdjęła kapsle.
Charlie spojrzał na nią uważnie.
-
Czyja cię denerwuję?
Cassie odwróciła głowę w jego stronę.
-
Nie.
-
Pewnie czasami najchętniej dałabyś mi takiego kopa, że skonałbym z głodu w
powietrzu?
Roześmiała się. Charlie objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Pochylił głowę i zanurzył
usta w jej włosach. Czuł ich miodowy zapach, zapach łąki rozgrzanej słońcem letniego
popołudnia.
-
Tym razem Fran nie przyjdzie ci na pomoc - szepnął jej
do ucha.
- Może wcale nie chcę pomocy?
Obróciła się w jego ramionach i stanęli teraz twarzą w twarz. Tylko na to czekał. Przywarł
ustami do jej ust. Cassie poczuła, że traci nad sobą panowanie. Znalazła się całkowicie
we władzy jakiejś nieznanej siły. Po raz pierwszy w życiu zlekceważyła głos rozsądku i
poddała się czemuś, co wpra¬wiało ją w popłoch i czego zarazem wyczekiwała z takim
utę¬sknieniem.
Charlie całował teraz delikatnie jej usta i przeczesywał palcami włosy. Poczuła, że uginają
się pod nią kolana. Pragnꬳa go bardziej, niż mogła przypuszczać. Rozchyliła wargi i
pozwoliła, by językiem wdarł się w jej usta. Całowali się jak szaleni; od czasu do czasu
wyrywał jej się tylko cichy jęk.
To Charlie zakończył ten długi seans: odrzucając głowę, zajrzał jej oczy.
- Warto było czekać - powiedział zadyszanym głosem.
Nie miała doświadczenia w miłosnej grze, ale instynktow¬nie wiedziała, że nie kłamie.
Nie mogła powiedzieć, że go kocha. Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia.
Miłość była dla niej jak owoc, który dojrzewa, musi znaleźć swój czas. Wiedziała też, że
byłoby z jej strony naiwnością sądzić, że to, co on czuje do niej, to miłość. Ale coś jej
podpowiadało, że ma przed sobą mężczyznę, którego mogłaby pokochać. Na samą myśl o
tym uśmiechnęła się.
On również był zmieszany: raz jeszcze go zaskoczyła. Całowała się z nim z
zapamiętaniem, o jakie by jej nigdy nie posądził. Miał ogromną ochotę pójść z nią do łóżka i
robić to wszystko, co robił zwykle z tak wieloma kobietami, a zara¬zem nie potrafił myśleć o
niej inaczej jak z tkliwą czułością. Nie kochał jej, ale czuł, że mógłby ją pokochać. 1 ta myśl
trochę go trwożyła.
Nie tego przecież chciał. Nie chciał zmian i niepotrzeb¬
nych komplikacji. Żył trzydzieści sześć lat jak wolny ptak
i nie zamierzał wchodzić do klatki. Miłość oznacza cierpienie
- taką wiedzę wyniósł z domu rodzinnego, z książek, z obser¬
wacji życia znajomych. Nie, nie warto kochać. Romans z Cas-
sie może go wpędzić w tarapaty.
Zdjął dłonie z ramion Cassie i odsunął się na bezpieczną odległość. Wbił ręce w kieszenie
dżinsów. Spojrzał w bok, jakby czegoś szukał.
-
Chyba muszę już iść - powiedział z niewyraźnym
uśmiechem.
Nie patrzył na nią, ale czuł, że wprawił ją w zdziwienie i zakłopotanie.
-
Jeszcze przecież całkiem wcześnie...
-
Nie chciałem o tym mówić, ale jakoś marnie się dzisiaj czuję - skłamał. - Wczoraj
zarwałem noc, pewnie dlatego.
Ruszył do drzwi. Kłamał, ale w tej samej chwili poczuł się rzeczywiście źle. Nagle zdał
sobie sprawę, że robi mu się słabo i że zaczyna się pocić. Klaustrofobia, przypadłość, na którą
cierpiał i która już zdawała się prawie zaleczona, ode¬zwała się znowu. Charlie zdenerwował
się. Chciał jak naj¬szybciej znaleźć się na zewnątrz.
Z zatroskaną miną, bo rzeczywiście wyglądał kiepsko, po¬dała mu kurtkę.
-
Nic lepiej?
-
To przejdzie - machnął ręką w drzwiach. I rzeczywiście przeszło, gdy tylko znalazł się
na ulicy.
Przez następne dni starał się naprawić gafę. Zachodził do niej do pokoju, żartował, prawił
komplementy jak kiedyś. Ale w tym wszystkim był jakiś dystans, co wyczuwała. Trakto¬wał
ją jak dobry kolega, przyjaciel nawet, ba! - starszy brat. W tym, co mówił i co robił, nie było
już tego podtekstu, który sprawiał, że czuła się uwodzona i zdobywana. A może to wszystko
tylko jej się zdawało? Może było tworem jej imagi-nacji, życzeń i nadziei? W każdym razie
od tamtego wieczoru -był inny. Miły, ale inny.
W pierwszej chwili jego dziwne zachowanie zasko¬czyło ją i nie potrafiła go sobie
wytłumaczyć. Odtwarzała w myślach tę scenę dziesiątki razy i zadawała sobie pyta-
nie, czy nie zrobiła niechcący czegoś, co mogło go obra¬zić czy zrazić do niej. Żaden
powód nie przychodził jej do głowy.
- Co się dzieje, Charlie? -. spytała go któregoś dnia, gdy z wymuszoną wesołością
opowiadał jej najnowszy do¬wcip.
- Jak to: co się dzieje? - wzruszył ramionami. - Dłaczego by się coś miało dziać? Czemu
znowu masz taką zmartwioną minę? - Chariie przeszedł do ataku. - Uważaj, bo ci się
poro¬bią zmarszczki!
Nie miała ochoty na takie zabawy.
- Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. Może dziś wieczorem?
Przez chwiłę jakby się wahał.
- Czemu nie? Wybieramy się dziś w kilka osób do baru. Może pójdziesz z nami. Chodź,
będzie fajnie!
Cassie pokręciła przecząco głową. Nie o to jej chodziło. Z wolna narastały w niej
rozgoryczenie i gniew. Starała się unikać Fran, bo wiedziała, że rozmowa w nieunikniony
spo-
sób zejdzie na Charliego. Już słyszała jej triumfalne „A nie mówiłam?". Była
wystarczająco inteligentna, by domyślić się, że przyczyny muszą być głębsze, niż mogłoby
się zdawać. To, co zaszło między nimi, nie było przypadkowe i powinno znaleźć prawdziwe
wytłumaczenie. Długo biedziła się nad nim i nic jej nie przychodziło do głowy. On jest
tchórzem. - pomyślała sobie wreszcie któregoś dnia. Tak, Charlie Whit-man to po prostu
tchórz!
Poradzi sobie i bez niego. Postanowiła więc unikać Char¬liego i nawet umówiła się
parokrotnie z Jeffem. Ale nie mogła nie przyznać sama przed sobą, że jednak coś Charliemu
za-wdzięcza. Dzięki niemu dowiedziała się czegoś o sobie. Mie¬dzy innymi tego, że nigdy
nie pokocha Jeffa.
Charlie tymczasem chodził przygaszony i bez humoru. Po¬wtarzał sobie kilka razy
dziennie, jaki powinien być szczęśli¬wy, że wykaraskał się z trudnej sytuacji i znowu może
prowa¬dzić swój niczym nie skrępowany tryb życia. Rozumiał to doskonale, ale wcale nie
czuł się przez to szczęśliwszy. Starał się zagłuszyć w sobie smutek, rzucając się w wir życia
towa¬rzyskiego, ale kończyło się to nieodmiennie zmęczeniem i iry¬tacją. Napatoczyła się
wprawdzie pewna rudowłosa dziewczy¬na o ciele, którego mogłaby jej pozazdrościć Miss
Ameryki - cóż, miała za to ptasi móżdżek. Mogłaby zagrać w „Parku jurajskim", pomyślał
Charlie. Blondynka o niebieskim spoj¬rzeniu ciągle nawiedzała jego myśli.
Próbował uciec w pracę, a nawet we własne pisanie. Za-wsze prowadził dziennik - robił to
od dziecka. Słowa przy-nosiły ukojenie, pozwoliły przenosić się w inną rzeczywi-stość,
rzeczywistość, nad którą całkowicie panował. Które-goś dnia, jakby dla żartu, zaczął pisać
powieść. Tytuł nasunął mu się sam: „W labiryncie uczuć". Choć w pracy używał komputera,
w domu pisał na swojej wysłużonej maszynie do pisania.
Pewnego dnia utknął na jakimś zdaniu i wtedy nagie przy¬szło olśnienie: tęskni za nią.
Tęskni za Cassie Armstrong.
Chce, żeby znowu stała się częścią jego życia. Ba, ale jak? To takie proste, a zarazem tak
skomplikowane! Musi nakłonić ją, aby jeszcze raz dała mu szansę.
W praktyce okazało się to jeszcze trudniejsze, niż przypu¬szczał. Cassie unikała go jak
ognia. Wreszcie, któregoś wie¬czoru nadarzyła się okazja. Stał za filarem w holu, na do¬le,
gdy właśnie nadeszła. Była sama. Charlie postanowił spró¬bować.
Już miał do niej podejść, gdy z kąta wyszedł jej na spotkanie jakiś mężczyzna.
Ożywiany i uśmiechnięty, miał gładko zaczesane włosy, okulary na nosie
i wyglądał jak wiel-
ce szanowany członek społeczeństwa. Cholerny profesorek! Więc jednak nic z tego.
Charlie poczuł ukłucie w sercu, gdy zobaczył, jak uśmiechnięci witają się i odchodzą. Jak
Barbie i Ken, pomyślał z nienawiścią. A więc dobrze, niech uwiją sobie gniazdko. Może
właśnie tego jej potrzeba. Odczekał dłuższą chwilę i sam ruszył do wyjścia.
ROZDZIAŁ
6
Kiedy Vince zażądał spotkania ze wszystkimi pracownika¬mi agencji, którzy brali udział
w przygotowaniu kampanii reklamowej zabawek Majik Toys, Cassie poczuła niepokój.
Zwłaszcza że Vince z właściwą sobie bezceremonialnością długo zwlekał z ujawnieniem daty
spotkania. Znając chara¬kter Vince'a i jego metody, spodziewała się najgorszego. Wprawdzie
wyniki mieli dobre, ale nie wiadomo, co ten stary mafioso trzyma z zanadrzu. Kiedy stanęła
przed salą konfe¬rencyjną, poczuła przykry ucisk w żołądku. Jej zdenerwowa¬nie wzrosło,
gdy zorientowała się, że ma tam wejść w razem z Charliem. Nieszczęścia chodzą parami,
pomyślała.
Od owego spotkania w zimowy wieczór minął właśnie mie¬siąc. Przez cały ten czas
właściwie nie rozmawiali ze sobą po¬ważnie. Przyzwyczaiła się do tego i dzisiaj już nie miała
ochoty na taką rozmowę. Kiedy ujrzała go na korytarzu, próbowała go wyminąć i odejść na
bok pod pretekstem, że chce nalać sobie kawy z automatu, ale Charlie zastąpił jej drogę.
-
Co słychać, Cassie?
-
W porządku - skłamała, uciekając spojrzeniem. Sama postanowiła o nic go nie pytać,
Co ja to w końcu obchodzi?
On sam akurat był zadowolony z takiego obrotu sprawy: u niego nic nie było w porządku.
-
Zdaje się, że powinniśmy już wchodzić - powiedziała,
wskazując głową drzwi.
Ale nie usunął się z przejścia. Rozejrzał się szybko wokół i upewniwszy się, że nikogo nie
ma, pochylił się do jej ucha.
-
Chciałbym z tobą porozmawiać.
Nie teraz, Charlie. Błagam, nie teraz! - pomyślała. Była i tak dostatecznie zdenerwowana.
Udała, że nie zrozumiała, o co mu chodzi i spojrzała na niego pustym wzrokiem.
-
Oczywiście. Zostaw mi wiadomość w gabinecie. Umó¬
wimy się któregoś dnia, bo ostatnio jestem zajęta - odparła
beznamiętnym tonem.
Spróbowała go wyminąć, ale schwycił ją za ramię. Jego dotyk sprawił, że zadrżała.
Charlie poczuł jej drżenie, i postanowił kuć żelazo póki gorące.
-
Musimy porozmawiać - szepnął z naciskiem. - Proszę!
To jego „proszę" niemal ją rozbroiło, ale za wszelką cenę
chciała trzymać fason.
-
Dobrze. Powiedziałam już, zostaw mi wiadomość.
-
Tu nie chodzi o sprawy zawodowe.
-
Nie? - Spojrzała z przesadnym zdziwieniem. - A niby o czym mielibyśmy mówić?
-
O tym, co się stało.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spotkały się ich spojrzenia.
-
A co się stało, Charlie? Przecież nic się nie stało. Prze¬
praszam, muszę tam wejść, czekają na mnie.
Tym razem nie próbował jej zatrzymać. Powiedziała to tak zdecydowanym tonem, że
skapitulował. Przez chwilę postał pod drzwiami, a potem wszedł do środka. Jakiś
masochistyczny im¬puls podpowiedział mu, by usiąść przy stole tuż obok niej. Cassie
spojrzała zniecierpliwiona i lekko odsunęła swoje krzesło.
Szmer rozmów ucichł, gdy z impetem równym wkroczeniu dywizji pancernej wtargnął na
salę nieco spóźniony Vince. Spotkanie rozpoczęło się od wybuchu niezadowolenia i złości
prezesa Majik Toys.
-
Zwalniam was! - oświadczył na wstępie. - Rezygnuję
z usług waszej agencji od zaraz!
To był jego straszak, a ich zmora. Groźba wymówienia współpracy zawsze wisiała nam
nimi niczym miecz Damokle-sa. Vince robił od czasu do czasu aluzje do możliwości
zerwa¬nia kontraktu, nigdy jednak nie wypowiedział tego wprost.
Milczeli zaskoczeni. Większość zgromadzonych spojrzała bezradnie w stronę Cassie. To
ona odpowiadała za kontakty z kontrahentami. Cassie poczuła się tak, jakby na jej ramiona
spadł stupudowy ciężar. Była nie mniej zaskoczona tym, co usłyszała, niż inni. Wiedziała, że
powinna coś powiedzieć i próbowała zebrać myśli.
-
Jak to? Przecież mamy podpisaną umowę! - wykrzyknęła.
Nie było to dobre zagranie. Vince popatrzył na nią ciężkim
wzrokiem.
-
No to zrywam ją. Moi prawnicy to załatwią - prychnął.
Cassie postanowiła odwołać się do jego zmysłu praktycz¬nego. Znając Vince'a i wiedząc,
że w interesach nigdy nie kierował się emocjami, uznała, że najlepszy będzie argument
finansowy.
-
Ale straci pan pieniądze. Akcja promocyjna zostanie
przerwana, a to znaczy, że i nasza agencja poniesie straty,
którymi będziemy musieli pana obciążyć. Proponuję, żeby nie
działał pan pochopnie. Na pewno uda nam się znaleźć roz¬
wiązanie.
Ku zdziwieniu Cassie ten sposób rozumowania tym razem jednak do niego zupełnie nie
trafił.
-
No to najwyżej stracę. Powiedziałem: mam tego dosyć.
-
Ale co się stało? - Cassie nic nie rozumiała. Zdawała
sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy Bertolli ma rację czy nie, jeśli umowa zostanie
zerwana, firma poniesie straty. -Proszę powiedzieć, w czym rzecz, na pewno coś wymyślimy.
W końcu pracujemy razem od ładnych paru lat, to chyba coś znaczy.
Vince Bertolli nie reagował na podobne zapewnienia i ape¬le. Gdyby tak robił, nie
znalazłby się na miejscu, które teraz zajmował.
-
Powiedziałem: koniec.
-
Ale to przecież bez sensu - nie poddawała się Cassie.
Vince skrzywił się tylko i zamachał rękami. Wszyscy ze¬brani spoglądali po sobie
skonsternowani. Sama Cassie zda¬wała się zupełnie zbita z tropu.
Charlie siedział do tej pory bez słowa. Teraz jednak uznał, że najwyższy czas wkroczyć do
akcji. Wiedział, że z Vin-ce'em perswazją niczego nie osiągnie.
-
Myślę, że on ma rację! - powiedział mocnym głosem,
rozglądając się po zebranych.
Wszyscy, nie wyłączając Vince'a, obrócili się w jego stronę ze zdziwieniem.
-
Powiem nawet więcej wszyscy jak tu jesteśmy zasługu¬
jemy na to, żeby nas zwolnić.
-
Co ty wygadujesz? - usłyszał z boku cichy szept Cassie.
Siedzieli osłupiali, jedynie Vince patrzył na niego z zain¬
teresowaniem.
-
Cassie i ja dyskutowaliśmy dwa dni temu ten projekt.
Wiecie, do czego doszliśmy?
Cassie popatrzyła na niego z przerażeniem. O czym on mówi?
-
Brak synchronizacji - zawiesił głos i pokiwał głową.
- Ten projekt cierpi na brak synchronizacji. Poszczególne je¬
go elementy funkcjonują osobno. To wszystko nie trzyma się
kupy. Prawda, Cassie?
Cassie ukradkiem spojrzała na Vince'a. Z zadowoleniem kiwał głową. Co za chytry lis! -
pomyślała. Dopiero teraz pojęła, do czego zmierza Charlie.
-
Fakt - potwierdziła. - Może niezupełnie tak to określili¬
śmy, ale zasadniczo doszliśmy do takiego właśnie wniosku.
Charlie obrócił się teraz do Vince'a.
-
Wydaje mi się, że pan ma podobne zdanie.
Bertolli skinął głową.
-
Tak. Cieszę się, że rozumiecie, o co tu chodzi. Wiecie, że jestem w gorącej wodzie
kąpany, więc jeśli powiadam, że zwal¬niam was, to nie bierzcie tego od razu tak dosłownie.
Ale dziwi¬łem się, że grono fachowców może się czasem tak pogubić! Zupełnie jak dzieci. -
Pokręcił głową. - Trzeba więc ten pro¬jekt... jakby tu powiedzieć... - urwał, spoglądając na
Charliego.
-
.. .zsynchronizować - podpowiedział mu.
-
O właśnie! Zsynchronizować - przytaknął Bertolli.
Wiedział, że nie opłaca mu się zrywać umowy. Ale mógł
pogrymasić i wyjść z twarzą z tego starcia, ucierając przy tym nosa tym mądralom. Był
zadowolony i usatysfakcjonowany. Postraszył ich, a teraz niech zabierają się do pracy.
-
Właśnie pracujemy nad nową strategią - włączyła się
Cassie. - Można ją nazwać strategią parasola. Wszystkie po¬
szczególne elementy będą miały punkty styczne i zarazem
cała kampania będzie miała odniesienie do wszystkich rekla¬
mowanych produktów. Już za miesiąc będziemy mieli projekt
gotowy, za trzy miesiące zobaczy pan efekty.
Vince rozparł się w fotelu.
-
Dopiero za miesiąc?
-
Dwa tygodnie - poprawił Charlie.
-
Tydzień - pokręcił głową Bertolli. - Od dziś za tydzień.
Wszyscy spojrzeli po sobie. Vince Bertolli złożył im pro¬
pozycję nie do odrzucenia.
-
Tylko tydzień! - Cassie nerwowo potarła czoło, gdy opuścili już gabinet Vince'a i
zaczęli omawiać spotkanie Miała wrażenie, że odnieśli iluzoryczne zwycięstwo. W tak
krótkim czasie nie sposób stworzyć projektu nowej kampanii reklamowej i dopracować go w
szczegółach.
-
Wyjedziemy z miasta, zamkniemy się gdzieś na sześć i sześć nocy i nie będziemy
robić nic innego - powiedział Char-lie. - Nie martwcie się, zdążymy. - Rozejrzał się po
zebranych.
Po powrocie do agencji poczuli się pewniej, mimo to mieli nietęgie miny. Zbyt długo
pracowali w tym zawodzie, by nie wiedzieć, że zamiar graniczył z niemożliwością. Z drugiej
strony mieli pełną świadomość: wóz albo przewóz. Ale jak tu nagle wycofać się kompletnie z
życia na tydzień? Nie wszyscy są w tak komfortowej sytuacji jak Charlie. Mają narzeczone
żony, rodziny, dzieci...
Cassie również daleka była od entuzjazmu. Oprócz podej-rzenia, że to się nie uda,
perspektywa spędzenia tygodni z Charliem wcale nie wydawała się pociągająca. Już prawi
zdołała odzyskać spokój...
Jedyną zadowoloną osobą w tym towarzystwie wydawał się Charlie Whitman.
Jeszcze tego wieczoru cała grupka spotkała się w ustron¬nym hotelu, oddalonym o
godzinę jazdy od Nowego Jorku. Rozlokowali się pospiesznie i po kolacji zasiedli do pracy.
Charlie starał się trzymać blisko Cassie. Była chłodna i ofi¬cjalna, ale przynajmniej mógł z
nią rozmawiać. Już sam ten fakt wprawiał go w lepszy humor. Nie mógł się doczekać, kiedy
skończą dzisiejszą sesję i zostanie im trochę czasu na filiżankę herbaty.
- Coś jednak dzisiaj zrobiliśmy - powiedział Charlie, gdy zaczęli się rozchodzić. - Co
byście powiedzieli na małego drinka czy herbatę przed snem?
-
Muszę zadzwonić do domu - mruknął Tom. Jego żona
miała rodzić niebawem.
Joe również rzucił się w stronę windy.
-
A ja do Fran!
Tym lepiej, pomyślał Charlie.
-
A ty, Cassie?
Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
-
Dzięki, ale jestem zmęczona.
Ruszyła spiesznie w ślad za Joe i Tomem.
-
Odrobina piwa przed snem nie zawadzi - powiedział Scott.
-
Akurat! - Charlie zrobił surową minę. - Jesteś za mło¬dy na piwo - krzyknął i popędził
w stronę windy, zosta¬wiając zdumionego chłopaka. Zdążył, zanim drzwi się za¬mknęły.
Cassie patrzyła w ścianę za nim, jakby był powietrzem.
-
Zdawało mi się, że wybierałeś się na drinka. - Joe spoj¬rzał na niego, nic nie
rozumiejąc.
-
Odechciało mi się - warknął Charlie. Miał nadzieję, że Joe zostawi go w spokoju, ale
kiedy winda zatrzymała się na drugim piętrze, przyjaciel spojrzał nań wyczekująco.
-
To już nasze piętro-powiedział.
-
Wiem o tym, Joe. Chcę zwiedzić hotel. Wygląda mi na całkiem stary. Chyba
zbudowali go z pięćdziesiąt lat temu.
Do Joe wreszcie dotarło, o co mu chodzi.
-
Rozumiem! - Skinął głową i łypnął okiem na Cassie.
Co za kretyn! - pomyślał Charlie. Bał się na nią spojrzeć.
Joe puścił drzwi i winda znowu ruszyła. Cassie stała w milczeniu.
-
Mogę z tobą podjechać?
Wcale nie miała ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna.
-
To hotelowa winda w wolnym kraju. - Wzruszyła ra¬
mionami.
-
Jesteś zadowolona z dzisiejszej sesji?
-
Tak sobie.
Charlie pomyślał, że musi zaryzykować. Nie ma sensu owijać w bawełnę; za chwilę będzie
jej piętro i pozostanie mu tylko się pożegnać.
-
Posłuchaj, Cassie. Przykro mi, że coś się między nami
popsuło. Wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale po prostu się
przestraszyłem. Nie gniewaj się, proszę.
A więc jednak! - pomyślała Cassie.
Charlie zajrzał jej w twarz, starając się wyczytać z niej reakcję na swoje słowa, ale
pozostawała nieporuszona. Wy¬glądała dziś szczególnie atrakcyjnie i Charlie na myśl, że być
może ominęła go okazja, poczuł niemal fizyczny ból. Jeśli przez swoją głupotę straci Cassie
na zawsze, nigdy sobie tego nie daruje.
Nie zdawał sobie sprawy, ile ją kosztuje ten kamienny spokój. Cassie miała wielką ochotę
zawołać: „Było, minęło, Charlie, wcale się nie gniewam i dalej cię bardzo lubię" albo coś w
tym rodzaju. Zamiast tego powiedziało jej się coś zupeł¬nie innego.
-
Tak to już jest: wszystko, co dobre, nie trwa długo,
prawda? Musimy się z tym jakoś pogodzić, jesteśmy w końcu
dorośli.
Kiedy winda zatrzymała się na jej piętrze, wyskoczyła z niej jak z procy. Ale Charlie był
człowiekiem upartym. Nie¬wiele myśląc, ruszył w ślad za nią. Oboje zatrzymali się, gdy
stanęła przed drzwiami pokoju.
-
W porządku, Charlie, nie gniewam się, ale teraz daj mi
spokój - powiedziała i zaczęła przetrząsać torebkę w poszuki¬
waniu klucza.
Ku swemu zdumieniu czuł w głowie kompletną pustkę. Po raz pierwszy w życiu nie
wiedział, co powiedzieć.
-
Cassie, mnie chodzi tylko o to, żebyś była szczęśliwa
- wykrztusił. - Jeżeli będziesz szczęśliwa z tym profesorem, to... - Dalsze słowa nie
przeszły mu przez gardło.
Mówi o Jeffie, ale myśli o sobie, przemknęło jej przez głowę. Chce się wycofać, ale tak,
żeby nie było jej przykro. Cóż, niech i tak będzie. Tylko lepiej dla nich obojga.
-
Nie martw się o mnie, Charlie. Jest mi dobrze. Dlaczego
nie miałabym być szczęśliwa?
To stawało się nie do wytrzymania. Nie była w stanie spoj¬rzeć mu prosto w oczy; bała
się, że wyczytałby z nich, że kłamie. Wsunęła klucz w otwór zamku.
Charlie nie potrafił powstrzymać westchnienia zawodu. Zrezygnowany pokiwał głową.
Czego w końcu oczekiwał? Że rzuci mu się ze szlochem w ramiona? Dalsza rozmowa
stawa¬ła się bezprzedmiotowa. Znalazła sobie kogoś, z kim było jej dobrze. Sama przed
chwilą przyznała. To koniec. Mówi się trudno.
-
Cieszę się, że jesteś szczęśliwa... Czy moglibyśmy zo¬
stać przynajmniej przyjaciółmi?
Wolała, żeby powiedział wszystko, tylko nie to. Jego słowa
raniły ją niczym ostry nóż.
-
Czemu nie - powiedziała z wysiłkiem. Czuła, że zaraz
się rozpłacze. - Przepraszam, ale mam ważny telefon - po¬
wiedziała, pchając drzwi.
Mieli wyjaśnić sobie, co się wydarzyło między nimi, a tym¬czasem rozmowa tylko
pogorszyła sytuację. Oboje stracili po niej nadzieję. Teraz wspólne spotkania stawały się
nieznośną torturą. I Charlie, i Cassie pracowali bez przekonania, snuli się osowiali z kąta w
kąt i liczyli dni do powrotu. W końcu pobytu również koledzy mieli ich dość. Nie mogli pojąć
przemiany, jaka się w nich dokonała. Zazwyczaj tryskający energią i optymi-zmem Charlie
zmienił się w kogoś zgryźliwego i apatycznego, a promieniejąca spokojem Cassie w
zdeklarowaną pesymistkę.
Piątego dnia wieczorem Charlie, leżąc na łóżku, gapił się bezmyślnie w sufit swego
pokoju. Joe, jego współlokator, westchnął tylko głośno.
-
Zerwali ze sobą - powiedział.
Słowa Joe zdawały się nie docierać do przyjaciela.
-
Powiadam, że zerwali ze sobą - powtórzył głośniej.
-
Kto? - Charlie spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
-
Cassie i Jeff.
Charlie uniósł się na łokciu.
-
Kiedy?
Joe wzruszył ramionami.
-
Ze dwa tygodnie temu. Charlie już siedział na łóżku.
-
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
-
Fran zabroniła - oznajmił Joe.
Charlie skoczył na równe nogi, rzucił się do krzesła, na którym leżały jego dżinsy. Chwilę
później miał je już na sobie. Może więc nie powiedziała mu prawdy? Wcale nie sprawiała
wrażenia osoby zadowolonej z siebie i z życia... Włożył buty i skoczył do drzwi.
-
A ty dokąd?
-
Muszę zajrzeć do Cassie.
-
Przecież już prawie północ.
-
To co z tego? - Po raz pierwszy od kilku dni się uśmie¬
chnął.
Kiedy usłyszała pukanie, ostatnią osobą której się spodzie¬wała, był Charlie Whitman. A
jednak to on stał przed drzwia¬mi! Widziała go przez wizjer.
-
Charlie? Czy wiesz, która godzina? - spytała przez za¬mknięte drzwi.
-
Wiem. Za pięć dwunasta. Otwórz, musimy poroz¬mawiać.
-
Już rozmawialiśmy. Daj mi spokój.
-
Wpuść mnie. Proszę cię, to ważne- powiedział głośniej, stukając ponownie.
-
Przestań. Obudzisz wszystkich dookoła.
-
Być może. Ale nie odejdę stąd, dopóki nie porozma¬wiamy.
Cassie stała przez chwilę niezdecydowana.
-
Poczekaj chwilę.
Miała na sobie jedynie cienką nocną koszulę. Weszła do łazienki i zdjęła z wieszaka
równie skąpy kąpielowy szlafro¬czek. Narzuciła go na ramiona. Podeszła do drzwi i
przekręci¬ła zasuwkę. Nie otworzyła ich jednak, jedynie lekko uchyliła, zakładając przedtem
łańcuch.
-
Co się takiego stało, że budzisz mnie w środku nocy?
Prawdę mówiąc, wcale nie spała. Leżała na łóżku i liczyła
kasetony na suficie. To było ostatnio jej stałe zajęcie: spała bardzo kiepsko.
-
Otwórz, proszę. - Charlie usiłował zajrzeć przez szparę
do środka.
-
Najpierw powiedz, czego właściwie chcesz. Nerwowym ruchem przeczesał włosy
palcami.
-
To sprawa osobista.
Cassie patrzyła na niego nieprzyjaźnie.
-
Chyba nie będziemy tak stali i rozmawiali przez wpóło-
twarte drzwi? Czy nie możesz wysłuchać, co mam ci do
powiedzenia?
Ona jednak nie ustępowała. Zastawiła drzwi sobą, gotowa je w każdej chwili zatrzasnąć.
Charlie spojrzał na nią z desperacją.
-
Dlaczego mi nie powiedziałaś, że z nim zerwałaś?
Pytanie było jak piorun z jasnego nieba. Skąd on o tym
wie? I jakim prawem pyta o takie rzeczy?
-
I z tego powodu zrywasz mnie z łóżka? - spytała, czu¬
jąc, że się rumieni.
Charlie dostrzegł jej zdenerwowanie. A więc jednak! Musi wykorzystać okazję i wytrącić
ją z tego udanego spokoju.
-
Ale dlaczego?
Cassie przygryzła wargi. Jego bezceremonialność, którą zazwyczaj skrycie podziwiała,
teraz wyprowadzała ją z rów¬nowagi.
-
Nie twoja sprawa. Nie zamierzam o tym w ten sposób rozmawiać.
-
Więc wpuść mnie!
-
Wykluczone - powiedziała, próbując zatrzasnąć drzwi.
Za późno. Charlie już wstawił nogę.
-
Auu! - syknął z bólu. Miał na sobie lekkie mokasyny, i drzwi przycięły mu stopę.
-
Należało ci się! - Naparła znowu na drzwi z całej siły. - Mam nadzieję, że złamana.
Nie dawał jednak za wygraną. Trzymał drzwi i nie pozwa¬lał ich zamknąć.
-
Powiedziałem: bez rozmowy nie odejdę. Lepiej otwórz!
Wiedziała, że sobie z nim nie poradzi. Odgłosy szarpaniny
na pewno zaraz przywołają niepożądanych świadków. Przy¬trzymała ramieniem drzwi,
zwolniła łańcuch, a potem puścił drzwi, odsuwając się na bok. Charlie wpadł do środka, z
tru¬dem łapiąc równowagę. Cassie spokojnie zamknęła drzwi.
-
No i co dalej? - Spojrzała na niego zimnym wzrokiem.
Skrzyżowała ramiona i stała wyczekująco.
Charlie jednak był zupełnie zbity z tropu. Widok jej nagich nóg, świadomość, że ma ją
przed sobą prawie rozebraną, odebrały mu na moment mowę. Patrzył na nią i czuł, jak
wzbiera w nim pożądanie.
-
Dlaczego mi nie powiedziałaś, że z nim zerwałaś? - po¬wtórzył raz jeszcze.
-
Nie twój cholerny interes - warknęła.
Postąpił nagle krok do przodu i schwycił ją za ramię.
-
Właśnie że mój.
Wyrwała rękę i cofnęła się pół kroku.
-
Pytasz dlaczego? A co za różnica dlaczego? Ty przecież
nie chciałeś się w nic angażować. Nie chciałeś - więc proszę
bardzo. Po co tu stoisz? Idź stąd.
Zdenerwowana wskazała ręką drzwi. Charlie jednak nie ruszył się z miejsca.
-
Tym razem nie wyjdę. Daj mi jeszcze raz szansę. O to
właśnie chciałem cię prosić, ale źle zrozumiałem to, co mi
powiedziałaś. Myślałem, że związałaś się z tym swoim profe¬
sorem.
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Czy chce po¬wiedzieć, że mu na niej zależy?
Gniew ustąpił miejsca nie¬pewności.
-
Ale skąd się dowiedziałeś?
-
Nie mogę zdradzać źródła swoich informacji. - Rozło¬żył ręce.
-
Joe! Mały Joe z długim jęzorem. - Pokiwała głową do¬myślnie.
-
Joe jest moim przyjacielem. Widział, jak męczę się bez ciebie i... - wziął głęboki
oddech - i jak ty się męczysz beze mnie.
Tego już było za wiele.
-
Wcale się nie męczę bez ciebie. Nie zamierzam się z tobą zadawać, nawet gdybyś
jakimś cudem został jedynym m꿬czyzną na całej Ziemi. Nie dbam o to w ogóle!
-
To czemu się tak wściekasz?
-
Wcale się nie wściekam. - Spojrzała na niego, siląc się na obojętność. - Powiedziałam:
nie dbam o to.
Charlie zaśmiał się cicho.
-
Akurat. Oboje wiemy, że to nieprawda. Ani ty nie jesteś
mi obojętna, ani ja tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, Cassie.
Wiem, że jesteś na mnie wściekła, i dlatego tak mówisz. Ro-
zumiem to. Powiem więcej: zasłużyłem sobie na to. Jeżeli chcesz, możesz mnie walnąć.
Bardzo proszę! - Nadstawił policzek.
-
Chyba zwariowałeś.
-
Ależ proszę, ulżyj sobie.
Cassie posłała mu najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie tylko było ją stać.
-
Wiesz, kto ty jesteś? Jesteś tchórz i w dodatku głupek.
-
Święta prawda. - Skinął głową. - Więc wal!
Jego potulne przytakiwanie jedynie wzmagało irytację Cassie. Odnosiła wrażenie, że w ten
sposób lekceważy ją, zmierza do tego, by jak najszybciej zakończyć rozmowę, którą nie ona
przecież zaczęła. Jej dłoń zacisnęła się w pięść.
-
Naprawdę mam czasem ochotę cię uderzyć.
-
Nie krępuj się - uśmiechnął się.
Ma ją za idiotkę! Uderzyła z całej siły. Trafiła go w poli¬czek, tuż pod okiem. Charlie
zachwiał się i runął do tyłu. Na szczęście miał ścianę tuż za sobą.
Spojrzała na niego z przerażeniem. Była tak zażenowana, że nawet nie czuła bólu
stłuczonych kłykciów. Jak mogła tak się zachować?
-
O Boże, Charlie, przepraszam! Zdaje się, że podbiłam ci
oko!
Charlie pomacał stłuczony i zaczerwieniony policzek.
-
Niewykluczone. Jak to wygląda? - spytał, wystawiając go znowu w jej stronę.
-
Lepiej nie mówić! - westchnęła. - Chodź, zrobię ci okład z lodu.
Charlie machnął jedynie ręką.
Cassie bezradnie usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach.
-
Co ja mam z tobą zrobić, Charlie -jęknęła.
-
Dać mi jeszcze raz szansę. Tylko tyle - odparł, przysia¬dając przy niej.
Opuściła dłonie i złożyła je na kolanach.
-
Naprawdę chcesz tego? - szepnęła.
-
Zostań moją dziewczyną, proszę - powiedział, dobitnie akcentując każde słowo, jakby
pragnął przydać im ważności.
-
Problem tylko w tym, że proponujesz to wszystkim swo¬im dziewczynom...-
westchnęła.
-
Nie Tylko tym, które mnie biją- uśmiechnął się, krzy¬
wiąc się z bólu. - Przepraszam, ale nie mogę się śmiać, więc,
proszę, nie żartuj sobie i nie rozśmieszaj mnie.
Sytuacja była jednak tak komiczna, że Cassie wybuchnęła . śmiechem. Charlie siedział
obok, trzymając się za policzek
i również się śmiał.
Nagłe pukanie w ścianę sprawiło, że zamilkli jak na ko¬mendę. Spojrzeli po sobie. Charlie
delikatnie pogłaskał ją po
dłoni.
-
Więc jak będzie? Zaryzykujesz?
Cassie zagryzła wargi i nerwowo pocierała kolana, To wszystko kosztowało ją już tak
wiele...
-
Nie boisz się, że się zamęczymy? - Spojrzała na niego
niepewnie.
-
Być może - zgodził się. Znowu westchnęła.
-
Nie wiem, czy pasujemy do siebie.
-
Trzeba to sprawdzić.
-
Cóż, raz kozie śmierć, prawda?
Zmrużył oczy i skinął głową. Potem znowu pogłaskał ją po
ręku i wstał.
-
Gdzie się znowu wybierasz?-Cassie spojrzała zdziwiona.
-
Uciekam.
Stał teraz nad nią z podbitym okiem, lekko przestępując z nogi na nogę. Można by
pomyśleć, że powrócił z jakiejś bi¬jatyki. Naprawdę wyglądał dość zabawnie. Cassie
powstrzy¬mała jednak uśmiech.
-
Nawet mnie nie pocałujesz?
Spojrzał na nią z udanym przerażeniem.
-
Nie ma mowy. Każdy kontakt z tobą to poważne niebez¬
pieczeństwo. Najpierw wykupię odpowiednią polisę.
Ruszył do drzwi. Już z ręką na klamce odwrócił się.
-
Ale zobaczysz, jutro będę już w lepszej formie. Nie pój¬
dzie ci tak łatwo jak dzisiaj.
Cassie skinęła głową, uśmiechając się.
ROZDZIAŁ
7
Rano obudziło ją energiczne stukanie. Podbiegła do drzwi. Nie musiała patrzeć przez
wizjer; wiedziała, kto za nimi stoi. Otworzyła z uśmiechem. Można powiedzieć, że nawet
otwo-rzyła je ze zdumiewająco radosnym uśmiechem, zważywszy na to, jak niewiele spała tej
nocy.
-
Kogo ja widzę? Toż to Charlie Whitman we własnej
osobie!
Wszedł do środka, zamykając pieczołowicie za sobą drzwi, a potem wziął ją w ramiona. W
półmroku przedpokoju wyda¬ło jej się, że wygląda niezwykle przystojnie.
-
Muszę cię ostrzec: będę chciał nadrobić stracony czas
- powiedział, całując ją w policzek.
Już miała się roześmiać, ale gdy w nieco lepszym świetle zobaczyła twarz Charliego,
zrobiła przerażoną minę.
-
Boże, twoje oko!
Charlie uniósł brwi, zdziwiony jej reakcją.
-
Mówisz o moim oku? - Wydął usta. - Co chcesz od
niego? Uważam, że wygląda całkiem normalnie.
Czuł się tak szczęśliwy, że taki drobiazg jak podsiniaczone oko nie był w stanie pozbawić
go dobrego humoru.
-
Powiedziałbym nawet, że nawet tak podobam się sobie
bardziej. Ten siniak daje do myślenia, intryguje... W ten spo-
sób staję się jeszcze bardziej interesujący - dodał. - Ale nie przyszedłem tu wcale po to,
żebyś użalała się nade mną.
-
Tak? A po co? - Cassie zrobiła niewinną minę.
-
Zaraz się dowiesz - powiedział i przyciągnął ją do siebie.
Cassie przytuliła się mocno. Zamarła bez ruchu. Wstrzy¬mała nawet oddech. Dłonie
Charliego zanurzyły się w jej włosy. Rozgarniał je palcami, gładził ją po szyi i ramionach.
Miała jeszcze pod powiekami resztki snu. Czuła się tak do¬brze, tak bezpiecznie. Wydawało
jej się, że cały świat ze swymi sprawami odpływa gdzieś daleko, traci swe ostre kon¬tury,
przestaje się liczyć.
Pocałował ją delikatnie w usta. Pocałunek był nieśmiały, niczym przeprosiny. Ale Cassie
nie czuła już gniewu, przeciw¬nie, owładnęła nią prawdziwa namiętność: chciała być z nim
jak najbliżej, mieć go dla siebie. Nie bez jej udziały niewinny pocałunek przerodził się w
długą pieszczotę, której oddawali 1 się z zapamiętaniem.
Czuł przy sobie jej jędrne, rozgrzane snem ciało. Jak mógł
sobie pomyśleć, że powinien trzymać się od niej z daleka?
Ręka Charliego opadła, a potem powędrowała po jej ramieniu
w górę, by spocząć na piersi Cassie. Zamknął ją w dłoni,
czując, jak sutka twardnieje pod jego dotykiem. Cassie we¬
stchnęła. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Miała wrażenie, że
od środka pali ją gorąco. Przytrzymała jego dłoń i spojrzała
mu w oczy.
-
Nie możemy teraz tego zrobić, Charlie. Wszyscy już są
na dole, czekają na nas.
Charlie zdawał się jednak nie słyszeć. Chciał, by ta chwila trwała. Nie chodziło mu nawet
o to, by pójść z Cassie do łóżka. Chciał po prostu z nią być, czuć jej bliskość, zapach, jej
dotyk. Było mu tak dobrze. Ale słyszał, oczywiście, co do niego powiedziała, i wiedział, że
czeka na odpowiedź.
-
Jesteś pewna? - szepnął. - Zrobię wszystko, co zech¬
cesz. Ale powiedz szczerze, chcesz tego?
Z jej oczu mógł wyczytać odpowiedź. Patrzyły na niego z czułą uwagą. Widział w nich
namiętność i odwagę. Ale to spojrzenie mówiło, że powinni poczekać. Ma poddać się
pró¬bie, zasłużyć na to.
-
To chyba ja powinnam cię o to zapytać. Ty odpo¬wiedz, czy naprawdę tego chcesz?
Nie masz żadnych wąt¬pliwości?
-
Żadnych - odparł z przekonaniem. - Mam ci to udo¬wodnić? - zapytał z błyskiem w
oku.
-
Nie teraz, Charlie - uśmiechnęła się. - Musimy zejść na dół - powiedziała, wysuwając
się z jego objęć.
Charlie ujął ją za rękę i spojrzał z powagą, która ją zadziwi¬ła. Stał przyglądając się jej
tak, jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Cassie spoważniała i patrzyła na niego z
wyczeki¬waniem.
-
Ale wiesz... Ja nie potrafię... Ja nie wiem, czy potrafię
- poprawił się. - Widzisz, związki uczuciowe to nie jest moja
mocna strona. Czy możesz mi dać trochę czasu?
Musiał się chyba zawstydzić tej szczerości, bo nagle zaczął mówić szybko i z przesadnym
ożywieniem, jakby chciał ukryć zażenowanie.
-
Rany boskie! Co ja wygaduję! Stoję w pokoju hotelo¬wym z prawie nagą kobietą i
opowiadam takie rzeczy. Do czego ty mnie doprowadziłaś! Armstrong, jak ty to robisz?
-
Mam swój sposób... - uśmiechnęła się. - Wiem - doda¬ła poważniejąc. - Nie będziemy
się spieszyć, Charlie... Ja na pewno nie będę się spieszyć - powiedziała, potrząsając jego ręką,
jakby zawierali ugodę. - A teraz zostaw mnie, bo muszę się szybko ubrać. Spotkajmy się za
dziesięć minut w jadalni. Co ty na to?
Skinął głową.
-
Dlaczego to wszystko musi być takie trudne? - wes¬
tchnął i kręcąc z dezaprobatą głową, ruszył do drzwi.
Na dole wszyscy, oczywiście, pytali go o podbite oko. Żartom i żarcikom nie było końca.
Jedynie Cassie studiowa¬ła pilnie hotelowe menu, tak jakby od wyboru między jajkiem na
miękko a grzankami na szynce miała zależeć reszta jej życia.
-
Wszystko jedno, co się stało - skrzywił się w końcu
Charlie. - Ważne, że warto było. Prawda, Cassie? - pochylił
się ku niej nieoczekiwanie.
Cassie zachowała kamienną twarz, ale na moment wpadła w panikę. Co ma odpowiedzieć?
Charlie zrobił tak wyraźną aluzję... Czuła na sobie wzrok wszystkich obecnych. Spoglą¬dali
na nią z widocznym rozbawieniem. Przypomniała sobie, na szczęście,-że ludzie z reklamy nie
traktują tego wszystkie¬go tak poważnie jak ona.
-
Skoro ty tak uważasz - powiedziała, robiąc znaczącą
minę.
Wydawało jej się, że wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili pełne aprobaty spojrzenia. A
może tylko jej się zdawało?
-
Czuję, że wreszcie zaczniemy normalnie pracować - po¬wiedział Scott, odsuwając się
z krzesłem od stolika. Joe mach¬nął w jej stronę przyjaźnie. W tej samej chwili do sali weszła
hostessa, niosąc telefon.
-
Telefon do pana Garnetta!
Tom zerwał się od stołu i złapał słuchawkę.
-
Urodziła... - szepnęła Cassie, składając ręce. Wszyscy
na chwilę zamarli w oczekiwaniu.
- Urodziło się! - oznajmił Tom triumfalnie. - Tydzień wcześniej! - Potoczył
rozradowanym spojrzeniem po zgro¬madzonych.
W sali wybuchł aplauz. Koledzy ruszyli z gratulacjami.
-
Jedź do niej natychmiast. Poradzimy sobie bez ciebie! - zawołała Cassie, ściskając
trzęsące się z emocji ręce Toma. Młody ojciec uśmiechnął się z dumą.
-
Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? - po¬wiedział Charlie, podchodząc do
niej, gdy płaciła przy bufecie za śniadanie.
-
Otóż to - przytaknęła. - Więc chodźmy i skończmy wreszcie nasz projekt. Zostało
jeszcze sporo pracy.
Gdy szli obok siebie korytarzem w kierunku sali konferen¬cyjnej, miała wrażenie, że
żadna moc nie zdoła zniweczyć teraz ich zamiarów. To, co do tej pory wydawało jej się
wątpli¬we i nieprzekonujące, nagle objawiło się jako eleganckie i w niezłym stylu.
Zadziwiająca jest siła autosugestii, pomyśla¬ła. Nie może dać się ponieść emocjom. Vince na
pewno będzie szukał dziury w całym.
Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Mijający ich starsi państwo popatrzyli na nich z
sympatią i zaraz potem z zasko¬czeniem. Cassie zdała sobie sprawę, jak bardzo siniak
Charlie¬go musi rzucać się w oczy.
-
Przepraszam, Charlie. - Porozumiewawczo ścisnęła go
za rękę. - Naprawdę wstyd mi za siebie. Boli cię jeszcze?
Rzucił jej szybkie spojrzenie. Zauważyła ten błysk w jego oku.
-
Pocałuj, to będzie mniej bolało.
Przystanął i nadstawił podsiniaczone miejsce.
-
Daj spokój, Charlie. Ludzie patrzą! - Cassie rozejrzała
się po korytarzu. - Sam mówiłeś, że jestem kobietą z zasada¬
mi. Żadnych czułości w miejscach publicznych!
Czułość! - pomyślał. Oto właściwe słowo. I jeszcze jedno słowo, którego znaczenia dotąd
chyba nie znał. Z każdym dniem wzbogaca obszar swoich doświadczeń. Czułość, ale i
namięt¬ność, to było to, co czuł do niej właśnie. Teraz, kiedy stała przed nim lekko
zarumieniona, wydała mu się piękna i taka bliska.
-
Mogłabyś zrobić to dla swego poszkodowanego przyja¬
ciela. Przecież prosi cię o tak niewiele.
Cassie kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Już miała dać mu delikatnego całusa, gdy
nagle Charlie schwycił ją i pode¬rwał w górę.
-
Zwariowałeś? Natychmiast postaw mnie z powrotem!
Okręcił się z nią raz i drugi, a potem śmiejąc się, postawił
na podłodze i zaczął całować. Ludzie patrzyli na nich, uśmie¬chając się życzliwie.
Wyglądali na zakochanych, to było jasne. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie Joe
Mancini. Wyszedł z przeciwległego korytarza i wpadł prosto na nich. Spojrzał surowo i
popchnął oboje w kierunku sali konferen¬cyjnej.
-
Do roboty! - rzucił krótko i otworzył przed nimi drzwi
szerokim gestem.
Siedzieli cały dzień. Nie poszli nawet na lunch. Dopiero na późny obiad. Pracowali jeszcze
po kolacji, którą przełożyli na późny wieczór. Pogrążeni w pracy, nawet nie zauważyli, że
dawno już zapadła noc. Pozostali, zrezygnowani, położyli się spać.
Cassie siedziała z nogami wyciągniętymi na sąsiednim fo¬telu. Piła kolejną kawę, nie
pamiętała już, którą tego dnia. Patrzyła na Charliego, jak przemierzając pokój, przekonuje ją
do swoich pomysłów. Że też ma jeszcze tyle energii, pomyśla¬ła. Ona sama nie była już w
stanie skupić uwagi na tym, co mówił.
-
Nie jestem pewna - powiedziała, odkładając długopis.
- Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko. Zostawmy to na
razie. Może jutro, ze świeżą głową, uda nam się wymyślić coś
lepszego.
Ale Charlie był nieustępliwy. Skoro wdał się w tę awantu¬rę, musi ją doprowadzić do
końca. Zwłaszcza że to on właści¬wie sprowokował całą sytuację.
-
Chcesz, żeby Vince powiedział: widzicie, miałem rację?
Cassie z westchnieniem wzięła do ręki długopis.
-
Musimy przede wszystkim adresować to do dziecia¬ków - powiedziała zmęczonym
głosem. - Co ich obchodzi, że Majik Toys to firma z tradycjami. Już przecież o tym
mó¬wiliśmy.
-
Jasne. To oczywiste. Ale nie możemy zapominać, że dzieciom zabawki kupują
rodzice. I tu warto się odwołać do hasła „Dajemy to, co najlepsze".
Ze znużeniem kiwała głową.
-
Wszyscy to robią. To się zdewaluowało. Przepraszam, że tylko krytykuję, ale musimy
spojrzeć prawdzie w oczy. Trze¬ba znaleźć jakiś zupełnie inny, nowy sposób. A akurat o tej
serii zabawek trudno powiedzieć coś nowego.
-
Jesteś niemożliwa. - Machnął niecierpliwie ręką. - Nie musisz mi mówić, na czym to
polega. Lepiej... - Nagle za¬trzymał się w pół kroku i wbił w nią spojrzenie. - Zaraz, za¬raz,
co powiedziałaś?
Cassie była już tak zmęczona, że nie wiedziała, jak się nazywa. Wzruszyła ramionami.
-
Stwierdziłam, że tu nie da się powiedzieć nic nowego. Charlie wyprostował się
raptownie.
-
Mam! No jasne! Jesteś genialna!
Cassie popatrzyła na niego znużonym wzrokiem.
-
Pewnie, że jestem, i co z tego?
Ze wzburzonymi włosami, błyszczącymi oczyma, miotają¬cy się po pokoju, Charlie
wyglądał teraz jak szalony nauko¬wiec z filmu komediowego. Stał przed nią i wymachiwał
rę-kami w podnieceniu.
-
Może powiesz wreszcie, o co ci chodzi? Uśmiechnął się triumfalnie.
-
Powiedz, jaka jest pierwsza zasada reklamy? Cassie nie zastanawiała się długo.
-
Jeśli nie możesz przekonać, musisz zadziwić.
-
Właśnie. A druga?
-
Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to zaśpiewaj - odpar¬ła i nagle doznała olśnienia. -
Oczywiście! - Uderzyła się w czoło. - Masz rację! - Podskoczyła w fotelu. - Reklama bez
słów!
-
Otóż to! - Charlie klasnął w ręce. - Po prostu obraz: same zabawki. I do tego piosenka.
Powiedzmy... - Tu za¬brakło mu na razie pomysłu.
-
Na przykład „Magiczna chwila"? - podpowiedziała Cassie.
-
Może być - zgodził się Charlie.
-
A potem napis?
-
Witajcie w świecie Majik Toys - na przykład. Jakąś spe¬cjalną czcionką, żeby jej krój
zapadał w pamięć, prawda?
A więc jednak! Wreszcie się udało - popatrzyli po sobie rozradowani. Charlie zwycięskim
gestem wzniósł ramiona w górę.
-
Hurra! - Zerwała się z fotela i rzuciła się mu na szyję. Mieli poczucie, że odwalili
kawał roboty. Skakali teraz oboje po pokoju, ciesząc się jak dzieci.
-
Bardzo dobre! - entuzjazmowała się Cassie. - Dzieciom będzie przemawiało do
wyobraźni, a muzyka tylko utrwali obraz. Nadaje się na formę promocji dla całej nowej serii
zabawek. I nie ma w niej nic agresywnego, niczego, co mo¬głoby wzbudzić protesty
Federacji Konsumentów.
-
Jest jeszcze jedna wielka zaleta - roześmiał się Charlie. - Nawet Vince to zrozumie.
-
Która to godzina?
Charlie spojrzał na zegarek.
-
Coś takiego! Dochodzi trzecia. Do spotkania z Vince'em
mamy więc osiem godzin. Co najmniej godzinę zajmie nam
dojazd.
-
Najważniejsze, że mamy pomysł. Chodź, obudzimy re¬
sztę.
Ruszyli długim korytarzem.
-
Joe może spróbować to rozrysować.
-
A Scott niech jedzie do Tower Records i kupi płytę z pio¬senką, o którą nam chodzi -
zaproponował, przyciągając ją do siebie.
O pół do dziesiątej spotkali się w recepcji Majik Toys. Scott był pierwszy. Machał
triumfalnie płytą. Joe na kolanie robił ostatnie retusze na swoim rysunku. Rozluźnieni ruszyli
do windy i wkrótce razem przekroczyli próg gabinetu Vince'a Bertollego. Nie było po nich
widać ani śladu zmęczenia.
Projekt zreferowała Cassie. Vince'owi od razu się spodo¬bał. Na stół wjechała kawa,
ciasteczka i czekoladki.Vince nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaznaczył swojej w tym
wszy¬stkim roli.
-' Masz tupet, dziewczyno - zwrócił się do Cassie. - Moż¬na by pomyśleć, że o niczym
innym nie myślicie, tylko o tym, jak by mi tu dogodzić. A to przecież ja musiałem was
zdopin¬gować. Ale nic, lubię zdolnych ludzi. Z takimi tylko pracuję. Szykujcie się: wkrótce
dostaniecie nowe zlecenie.
A więc odnieśliśmy zwycięstwo nad siłami ignorancji i złego gustu! - powiedziała sobie w
duchu Cassie. I obronili pozycję firmy. Uratowali też pewnie swoje posady. Nieźle jak na
jeden tydzień. Dla niej samej w tym tygodniu też wiele się zdarzyło.
Po powrocie do agencji czekała ich jeszcze jedna wiado¬mość: córeczka Toma Garnetta
ma się dobrze, waży trzy i pół kilograma. Słowem, same dobre nowiny.
Kiedy została w pokoju tylko z Charliem, padli sobie w ra¬miona.
-
I co, zadowolona?
-
Chyba tak: udało mi się znokautować pewnego faceta, obronić posadę, wyrobić sobie
opinię osoby zdolnej i na doda¬tek przebojowej, to chyba nieźle? - Roześmiała się,
poprawia¬jąc mu koszulę. - A miałam się nie spieszyć... - dokończyła, zawieszając głos.
-
Czy ja dobrze rozumiem? Jakieś pretensje?
-
Żadnych - odpowiedziała, zamykając mu usta pocałun¬kiem.
ROZDZIAŁ
8
Kelnerzy bezszelestnie krążyli po przyciemnionej sali, pia¬nista leniwie grał pasaże z
powracającym jak echo refrenem, jakby chciał zahipnotyzować siedzących przy stolikach
gości.
Charlie stuknął kieliszkiem w kieliszek Cassie.
-
Za naszą małą rocznicę! To już sześć tygodni! - podkre¬ślił, zaglądając jej w oczy. -
Może dla kogoś innego nie jest to imponująco długi okres - powiedział, widząc uśmiech
Cassie. -Ale dla mnie jest.
-
Przyznaję, że świetnie sobie radzisz w tej roli. Nie mogę się skarżyć. - Cassie
usiłowała przybrać wyraz powagi.
Cały niemal koniec kwietnia i początek maja spędzili razem, jak papużki nierozłączki.
Okazja po temu nastręczyła się sama: znowu pracowali przy wspólnym projekcie. Również
Charlie-mu, który jeszcze kilka miesięcy temu uznałby taki rodzaj więzi za nazbyt dla siebie
niebezpieczny, ta sytuacja nie tylko wydawa¬ła się najzupełniej normalna, ale nawet
sprawiała mu przyje¬mność. Mógł teraz stale cieszyć się jej obecnością.
-
Za powolny rozwój wydarzeń. - Wzniósł kieliszek po¬
wtórnie.
Cassie upiła nieco ze swego kieliszka, a potem spojrzała na niego uważnie.
-
Może jest jednak nazbyt powolny. Nie uważasz?
Spędzali ze sobą tyle czasu: na rozmowie, na spacerach, w restauracjach, ale w ciągu
wszystkich tych tygodni nie ko-chali się ani razu.
Oczy Charliego pociemniały, ale nie odpowiedział nic Choć raczej umarłby, niż przyznał
się do tego, czuł jakiś strach. Dlatego sam nie robił niczego, żeby to przyśpieszyć. Przeciwnie,
odwlekał i ta gra na zwłokę sprawiała mu dziwną przyjemność. Wiedział, że Cassie nie jest
kobietą, która lekko traktuje takie rzeczy, teraz z zaskoczeniem przekonywał się, że on myśli
podobnie.
Cassie nie spuściła z niego spojrzenia.
-
Chodźmy dzisiaj do ciebie, Charlie - powiedziała wolno. Charlie poczuł, że serce
zaczyna mu bić szybciej.
-
Mam w domu straszny bałagan.
Na Cassie jego ostrzeżenie nie zrobiło jednak wrażenia.
-
Nie szkodzi.
Jak na komendę wstali od stolika. Charlie położył banknot przy prawie pełnym kieliszku i
wyszli w wiosenną noc. Pro¬wadził ją, obejmując ciasno. Śmieli się i dowcipkowali, ale
oboje czuli zdenerwowanie. Dla Cassie była to radosna nie-pewność, ale Charliego trawił nie
znany mu dotąd niepokój, z którym nie bardzo potrafił sobie poradzić, i to odbierało mu
pewność siebie.
-
Wyciągnęłam cię tak nagle... Może jednak zajdziemy gdzieś po drodze na kolację? Aż
tak bardzo się nie spieszę - powiedziała z uśmiechem.
-
Ja już zacząłem się spieszyć - odparł i zamachał na prze¬jeżdżającą taksówkę.
W taksówce zaczął ją całować. Nigdy dotąd nie całowała się w taksówce, ale teraz nie
wzbraniała się przed tym.
-
Wcale nie miałam ochoty na kolację - powiedziała, wtu¬
lając się w jego ramię po kolejnym pocałunku.
-
Och, Charlie! - wykrzyknęła, gdy przekroczyła próg je-
go mieszkania. - Co tu się stało?
Bałagan to nie było słowo, które oddawało właściwie stan rzeczy. Charlie uśmiechnął się
przepraszająco.
-
Kobieta, która tu sprzątała, zdaje się, złożyła mi wymó¬
wienie. Nie wiem dlaczego, ale nie pojawiła się od dwóch
tygodni. - Wzruszył ramionami i podniósł z podłogi skarpet¬
kę. Drugiej nie było widać. Nie bardzo wiedząc, co z nią
zrobić, włożył ją do kieszeni.
Cassie spojrzała na niego spod oka.
-
Może kobieta, która tu sprząta, wcale nie złożyła wymó¬wienia. Może leży gdzieś
tutaj, pogrzebana pod stertami tego wszystkiego. - Bezradnie machnęła ręką, rozglądając się
po pokoju.
-
Znowu uparłaś się, żeby ze mnie żartować? Ostrzegałem cię, że moja cierpliwość ma
swoje granice.
-
Co ty powiesz? A czym mi to grozi?
Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uwięził ją w moc¬nym uścisku.
-
Naprawdę nie przeszkadza ci ten bałagan? - szepnął jej we włosy.
-
No cóż... - Rozejrzała się dookoła. Pomimo panującego nieporządku samo mieszkanie
i sposób, w jaki było urządzo¬ne, podobały jej się. Przestronne wnętrze pełne zakamarków, z
dużymi oknami wychodzącymi na zarośnięty chwastami ogródek, podłogą z desek
pomalowanych na mat, stare, wy¬szperane na targu staroci meble - wszystko to sprawiało
miłe wrażenie.
Wzięła go za rękę i pociągnęła na tapczan, zarzucony stertą gazet i czasopism. Widać było,
że nie pełni roli jego łóżka, lecz raczej legowiska. Uśmiechnęła się dostrzegając, jak Charlie
dyskretnie usiłuje schować za siebie but wystający spod jednej z gazet.
-
Jesteś moim dobrym duchem. Szukałem tego buta od
tygodnia - wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie.
Patrząc mu prosto w oczy, zagryzła lekko wargi i pchnęła go zdecydowanym ruchem w
tył. Leżał teraz wsparty na ło¬kciu i przyglądał się jej ze zdziwieniem. Oto jeszcze jedna
Cassie Armstrong, której nie znał.
-
Tylko, proszę, obchodź się ze mną delikatnie.- spróbo¬wał zażartować.
-
Akurat!
Charlie westchnął i przełknął ślinę.
Pochyliła się nad nim i systematycznie zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.
Co za kobieta! - pomyślał. Leżał i czekał cierpliwie na bieg wypadków. Sytuacja rozwijała
się w bardziej ekscy¬tujący sposób, aniżeli się spodziewał. Kiedy jednak pochy¬liła się, by
rozpiąć ostatni guzik, nie mógł się oprzeć chęci dotknięcia jej. Wyciągnął rękę i pogłaskał
Cassie po po¬liczku. Ześlizgnął się dłonią po jej szyi, rozpiął najwyższy guziczek bluzki i
zaczął gładzić jej obojczyk i ramię. Cassie przymknęła oczy i zamruczała jak kot. Zamarła
bez ruchu. Zaraz potem poczuł, jak zadrżała. Dotyk Charliego spra¬wiał jej niewymowną
rozkosz. Nigdy jeszcze nie była tak świadoma swego ciała i nigdy tak spragniona, by ktoś się
nim zajął.
Natychmiast rozpiął następny guziczek i wsunął dłoń za miseczkę stanika. Czul teraz w
dłoni ciężar piersi i sutkę twardniejącą pod palcami. Przez rozchyloną bluzkę dostrzegł
zapinkę stanika. Pomógł sobie drugą ręką, ale zapinka stawia¬ła opór. Biedził się z nią
dłuższą chwilę i Cassie wreszcie postanowiła przyjść mu z pomocą. Wprawnym ruchem
roz¬pięła ją i Charlie uwolnił jej piersi.
Gładził je, delektując się ich jędrną krągłoscią, by po chwili przypaść do nich ustami.
Całował je i drażnił wysepki sutek
wyprężonym językiem - Cassie miała wrażenie, że za chwilę zemdleje z rozkoszy.
Nie padło między nimi ani jedno słowo - w pokoju słychać było tylko ich przyśpieszone
oddechy.
Drżącymi palcami wyciągnęła mu koszulę ze spodni, ściągnꬳa z niego i odrzuciła na
podłogę. Potem powoli zdjęła swoją bluzkę i w ślad za nią stanik. Objęła Charliego za szyję i
osunęła się z nim na tapczan.
Charlie czuł teraz na sobie jej ciężar; nagie piersi Cassie ugniatały jego tors, jej biodra
spoczęły na jego biodrach.
-
Nieźle - mruknęła, rozchylając usta do pocałunku.
Charlie uniósł głowę na spotkanie jej ust. Spojrzał w oczy
Cassie i zobaczył w nich coś, co kazało mu się zatrzymać. Cofnął się. Zauważyła to.
-
Co się stało?
-
Ja... Po prostu... - Przerwał zmieszany, nie wiedząc, jak
właściwie jej o tym powiedzieć. Nieoczekiwanie dla samego
siebie nie mógł znaleźć odpowiednich słów, on, który żył z ich
układania.
Widok jego przestraszonej twarzy tylko ją rozśmieszył.
-
Charlie, nie bój się! Nie jestem dziewicą.
Nie o to chodziło, ale zdobył się na zabawny grymas, który miał wyrażać uczucie ulgi.
-
Ja też nie jestem - rzucił.
-
I zabezpieczyłam się.
Wolał nie brnąć dalej, by nie komplikować sytuacji: już raz popsuł sprawę.
-
Nie o to chodzi - powiedział i spojrzał na nią bezradnie.
-
Więc o co? Boisz się, że cię wykorzystam i sobie pójdę? - Roześmiała się znowu.
Jemu jednak wcale nie było do śmiechu.
-
Nie... To znaczy tak. Nie... Już sam nie wiem, co ja
mówię- żachnął się niezadowolony z siebie. Co on wyprawia,
u diabła? Ma obok siebie na wpół rozebraną i chętną kobietę, która mu się podoba. Więcej:
ma na nią wielką ochotę. Dlacze¬go zachowuje się tak dziwacznie? Czy nie lepiej powiedzieć
sobie, niech będzie, co ma być, i zrobić to wreszcie? Nie zastanawiać się, co będzie jutro, ale
korzystać z chwili, tak jak to zawsze robił?
Tym razem było jednak inaczej. Lubił Cassie i życzył jej jak najlepiej. Była dla niego kimś
więcej niż tylko atrakcyjną kobietą, z którą ma się ochotę pójść do łóżka. Wiedział, że jest nie
tylko inteligentna, ale i wrażliwa - łatwo ją zranić. Zasłu-guje na coś więcej niż przelotny
romans, po którym może być trudno jej się pozbierać.
Wsparty na łokciu, delikatnie wodził palcem po jej policz¬ku, brodzie, ramieniu. Jej
spojrzenie upewniało go, że czeka na więcej.
-
Cassie, nie wiem, jak nazwać to, co jest między nami...
Boję się, że mogę ci niechcący zadać ból, i wiem, że sam też
mogę przez to cierpieć.
Słowa zabrzmiały nieco podniośle, ale Cassie tym razem nie uśmiechnęła się. Sama
myślała podobnie. Kochała go i wiedziała o tym, że go kocha. Aż sama była zdziwiona:
kochała go wtedy, kiedy się wygłupiał i gdy był poważny, jak teraz. Kiedy nie było go przy
niej, tęskniła za nim. Ale najbar¬dziej wzruszały ją chwile takie jak ta właśnie, kiedy odrzucał
maskę wesołego chłopca i widziała jego prawdziwą twarz, twarz czułego i wrażliwego
mężczyzny. Kogoś, komu może ufać i na kim może polegać. To nie był ten beztroski,
błyskot¬liwy i piekielnie przystojny Charlie, z którym kobieta, nawet taka jak ona, może się
zapomnieć. Takiego Charliego niegdyś poznała. Co więcej: taki Charlie też jej się podobał.
To ktoś jeszcze inny.
-
Czy wiesz, co mam na myśli? - zapytał.
-
Tak - szepnęła. Co mogła jeszcze powiedzieć? Że w ży-
ciu nie ma nic pewnego? Że czasem lepiej zawierzyć własnym uczuciom, pójść w ślad za
marzeniem? I to miałaby powie¬dzieć ona właśnie jemu? Co za nieoczekiwana zmiana ról,
pomyślała. Chociaż właściwie nie ma w tym nic dziwnego: w partnerskim związku nie ma
sztywnego podziału, praw, obowiązków. Każdy bierze coś od kochanej osoby i daje coś w
zamian. Pomaga i oczekuje pomocy, doznaje rozkoszy i da¬je rozkosz, uwodzi i jest
uwodzony. Tak jak chociażby ona sama teraz.
-
I co? - Rzucił jej szybkie spojrzenie. Cassie spojrzała mu głęboko w oczy.
-
Charlie, ty chyba lubisz się zamartwiać?
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale uśmiechnął się. Cassie odpowiedziała
uśmiechem.
-
Żartujesz ze mnie?
-
Wcale nie. Może najwyżej uwodzę cię, Charlie. A ty mi nie pomagasz.
-
Mam nadzieję, że się poprawię - powiedział i poszukał ustami jej ust.
Niczego bardziej nie pragnęła. Chciała, żeby ją całował i dotykał, niech ją weźmie - chce
tego. Teraz, na tym zarzuco¬nym gazetami tapczanie. Nie dał jej odetchnąć, teraz przypadł
ustami do jej piersi. Z początku pieścił je delikatnie, potem ssał i lekko gryzł, aż usłyszał jej
cichy jęk. Powoli, uważaj, upomniał samego siebie, ale zdało się to na nic, bo poczuł, jak w
ramiona wbijają się mu paznokcie Cassie.
Jęknęła znowu i odepchnęła go, ale po to tylko, by sięgnąć do suwaka jego dżinsów.
Niewiele myśląc, zrobił to samo: z zamkiem błyskawicznym przy jej spódnicy poszło mu
lepiej niż z biustonoszem. Tymczasem ona wcale nie czekała: szarp¬nęła w dół jego spodnie.
Nie zwracając uwagi na to, co z nią robi, wpatrywała się w jego obnażoną męskość. W chwilę
potem, już bez jej pomocy, uporał się z tym, co jeszcze miała
na sobie. Kiedy ją tam dotknął, była wilgotna, gorąca i goto¬wa. Przewróciła go na plecy i
przykryła sobą. Gdy tylko się połączyli, poczuł, jak wstrząsa nią dreszcz orgazmu, ale to jej
nie zatrzymało i w kilka chwil potem, gdy już ich biodra kołysały się miarowo w miłosnym
zwarciu, poczuł następny spazm. I kolejny, gdy wreszcie udało mu się ją dogonić.
Powoli wracali do rzeczywistości, jakby wynurzali się z ja¬kiejś przepastnej, głębokiej
studni. Pokój tonął w mroku. Le¬żała na nim, z głową wtuloną w jego szyję. Charlie
westchnął , i zanurzył dłoń w jej włosy. Poczuł usta Cassie na swoim przegubie.
-
Jak się czujesz? - zapytał.
-
Wspaniale - mruknęła w jego ramię. - A ty?
-
Spocony, zmęczony i zużyty - uśmiechnął się w cie¬mności. Uniósł głowę i pocałował
ją w czoło. - Było cudow¬nie. Dziękuję.
Domyślała się, że czeka, by mu powiedziała, czy było jej dobrze, chociaż nie musiała go
wcale o tym zapewniać, wie¬dział i tak. Ale nie powinno być między nimi niedomówień.
Skoro chce, żeby mu sama o tym powiedziała...
-
Było jak nigdy. Właściwie to po raz pierwszy... - sze¬pnęła.
-
Jak to? Naprawdę?
-
Tak. Tamto, co było, to... - Wzruszyła ramionami, nie kończąc zdania. Co mogła
powiedzieć? Była już z chłopa¬kiem w łóżku, ale okazało się to pomyłką. Dzisiaj się o tym
upewniła.
-
Wiesz, potrafię być jeszcze lepszy!
Powiedział to żartem, ale w chwilę potem udowodnił jej, że to szczera prawda. Kochali się
z takim zapamiętaniem, że nawet nie zauważyli, kiedy nagle znaleźli się oboje na podłodze.
Pocałował ją za uchem, a potem, mokrej i zadyszanej, od¬garnął włosy z oczu.
-
Myślę, że teraz powinniśmy coś zjeść. Jeszcze zemdle¬
jesz po naszych harcach. Strasznie cię wymęczyłem.
Objęła go za szyję, zbyt wyczerpana, by ruszyć się z miej¬sca. Czuła na sobie jego ciężar i
było jej dobrze.
-
Wymęczyłeś mnie? - szepnęła rozleniwionym głosem.
-To chyba ja ciebie.
Charlie patrzył na nią z czułym podziwem. Była niezwyk¬ła. Cassie Armstrong to kobieta
nieobliczalna. Może nie oka¬zała się jego najbardziej doświadczoną kochanką, ale nadra-
biała to po stokroć entuzjazmem, z jakim oddawała się miło¬ści. Robiła to jak w natchnieniu.
Im bardziej go kochała, tym bardziej miał na nią ochotę i z tym większą pasją starał się jej dać
rozkosz.
-
Jeśli zaraz nie wstaniemy, to obawiam się, że nie zrobi¬
my tego prędko - powiedział ostrzegawczym tonem i dźwig¬
nął się w górę.
Przyjęła to jękiem zawodu, ale kiedy podał jej rękę, by pomóc wstać, wstała posłusznie i
przysiadła na tapczanie, rozglądając się za swymi porozrzucanymi rzeczami. Podnios¬ła
bluzkę i narzucając ją na siebie, ruszyła za nim do kuchni. Po drodze wzięła z podłogi jeszcze
jego koszulkę i spodenki, o których on sam zdawał się nie pamiętać.
Na jej widok, z wyciągniętą w jego stronę ręką ze spoden¬kami, roześmiał się.
-
Masz tu jeszcze koszulkę, żebyś mi się nie przeziębił.
Jesteś mi potrzebny tylko w dobrej formie. - Spojrzała na
niego łobuzersko. - To też lepiej nałóż, bo nie będę mogła się
skupić przy mieszaniu sałaty.
Ciągle się śmiejąc, zrobił, co mu kazała, ale jej spojrzenie sprowokowało go, by podejść i
objąć ją. Bluzka Cassie pod¬niosła się na niebezpieczną wysokość.
-
Charlie! - szepnęła z naganą w głosie.
-
Zostaniesz na noc?
Spojrzała zaskoczona. On sam też był zdziwiony własnym pytaniem. I złapał się na tym,
że wcale nie jest pewien, czy dobrze robi. Z doświadczenia wiedział, że wieczory i noce to
całkiem co innego niż poranki. Te potrafiły być ciężkie.
-
Chcesz, żebym została?
Przez chwilę wahał się, co odpowiedzieć. Dłużej, niż był powinien - domyślił się, widząc
jej rumieniec.
-
Tak, chcę - odparł.
Nie było to namiętne wyznanie uczuć, ale słowa wypowie¬dziane niskim, ciepłym głosem
sprawiły, że znowu poczuła drżenie kolan.
-
Więc zostanę - powiedziała, spoglądając mu w oczy.
Przełknął ślinę i zanim cokolwiek powiedział, na wszelki
wypadek uśmiechnął się. Czuł, że serce mu bije, jakby mijał metę w maratonie
bostońskim.
-
To świetnie.
Rozejrzał się po kuchni niezbyt przytomnym wzrokiem; można by przypuszczać, że
znalazł się w niej po raz pierwszy.
-
Na co masz ochotę? Może jajko?
Widziała, że jest zmieszany. Chciała go od tego uwolnić. Nie bardzo umiała. Tam, na
tapczanie, było - paradoksalnie -jakoś łatwiej.
-
Prawdę mówiąc, nie jestem głodna.
-
To zabawne - skrzywił się. - Bo ja też nie. Przez chwilę stali w milczeniu.
-
Chodź, pokażę ci moją sypialnię. Tam jeszcze nie byłaś - powiedział nagle i widząc jej
zaskoczenie, dodał: - Nie bój się, to prawdziwa sypialnia, nie żadna jaskinia.
-
Nie wierzę. - Cassie spróbowała zażartować.
-
Zaraz ci to udowodnię.
Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Sypialnia mieściła się
na antresoli i prowadziły do niej dość strome schodki. Puścił ją przodem i pogłaskał po
udzie, szepcząc do ucha:
-
To nasze ubieranie się, Armstrong, to była tylko niepo¬
trzebna strata czasu.
Już rano, pomyślał, widząc promyki słońca wpadające do środka przez żaluzje. Więc
jednak czeka ich wspólny ranek. Jak on sam się czuje z tym wszystkim? Ku swemu
zadowole¬niu stwierdził, że wcale dobrze. Może trochę obolały po ich wczorajszych
ekscesach, na pewno zmęczony - bo zasnęli dopiero nad ranem.
Popatrzył na twarz kobiety leżącej w jego łóżku. Była pogod¬na. W koronie rozrzuconych
na poduszce włosów wyglądała znowu nie tylko pięknie, ale i majestatycznie. Wyciągnął rękę
i przez chwilę bawił się, nawijając na palec pukiel włosów.
Czy to miłość? - zapytał sam siebie, przypatrując się śpią¬cej. Czy to, co czuje, jest
właśnie tym uczuciem?
Charlie nigdy jeszcze nie popadł w tak dziwny stan jak dziś. Miał więc prawo zastanawiać
się teraz, co to wszystko dla niego znaczy. Ogarnęła go niepewność, ale nie odczuwał strachu.
Nagle, jakby jego myśli obudziły ją, Cassie otworzyła oczy. Zamrugała: światło dnia było
już całkiem silne, a Char¬lie, w pośpiechu, nie spuścił wczoraj dokładnie żaluzji.
-
Co się dzieje? - spytała, przeciągając się leniwie.
-
Nic - zapewnił ją z uśmiechem. - Kompletnie nic.
Zabrzmiało to dość dwuznacznie, ale wolał nie wdawać się
w wyjaśnienia. Nie był pewien, co powiedzieć. Bał się, że znowu wykona jakiś fałszywy
ruch.
Cassie spojrzała na niego i nic nie powiedziała. Może nie powinniśmy o tym zbyt wiele
mówić? - pomyślała. Zresztą słowa przyjdą same. Potem. W odpowiednim czasie.
W poniedziałek Cassie weszła do agencji w nastroju eufo-rii. Czuła się tak, jakby spowijał
ją obłok szczęścia.
-
Co za cudowny weekend - rzuciła od progu do Fran. Przyjaciółka spojrzała na nią
znad biurka.
-
Właśnie widzę - wycedziła zimno. Cassie popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
-
Co jest? Ty i Joe pokłóciliście się, czy co?
-
Nie, skąd. - Fran wzruszyła ramionami. - Wszystko
w porządku. A nawet lepiej.
Wstała zza biurka i ruszyła do drzwi.
-
Muszę kogoś o coś zapytać - powiedziała wychodząc.
Ruszyła z impetem korytarzem i zatrzymała się dopiero
przed drzwiami pokoju Charliego. Weszła bez pukania. Wy¬starczyło, że zobaczył jej
minę.
-
Wszystko w porządku. Zobacz tylko, tu jest zlecenie!
- zawołał od swego biurka.
Fran zawisła nad nim jak tornado.
-
Jeżeli ją skrzywdzisz, zabiję cię!
A więc o to jej chodziło! Cassie Armstrong miała anioła stróża, że pozazdrościć. Zanim
zdążył cokolwiek odpowie¬dzieć, Fran odwróciła się i wymaszerowała z pokoju.
Tego wieczoru Charlie wyciągnął z szuflady maszyno¬pis swojej powieści i wkręcił nową
kartę do maszyny. Zajrzał do ostatniego rozdziału, a potem zrobił sobie drinka i zaczął pisać.
ROZDZIAŁ
9
Gdyby miała swój związek z Charliem do czegoś porów¬nać, to do akrobacji na linie. Nie
raz i nie dwa miała wrażenie, że stąpa nad przepaścią i że jeden nierozważny krok może
spowodować katastrofę. Ale zarazem poczucie, że ta arcytrud-na sztuka jej się udaje,
napawało ją nie znaną dotąd radością. Cassie była szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Szczęścia
dopeł¬niała pewność, że Charliemu jest z nią równie dobrze. Z tygo¬dnia na tydzień czuli się
coraz bardziej ze sobą związani. Każde miało teraz swoje rzeczy w mieszkaniu drugiego i ich
życie zaczęło się z wolna splatać. Poznawała go coraz lepiej i odsłaniały się przed nią coraz to
nowe tajemnice jego osobo¬wości. Był bardziej skomplikowany, niż jawił się jej w doty-
chczasowych, codziennych kontaktach. Charlie łapał się na podobnych myślach:
przyzwyczaił się już do tego, że Cassie go zaskakiwała, ale teraz wiedział o niej coraz więcej.
Obojgu przypominało to układanie skomplikowanego puzzla, zajęcie, które cieszyło i
intrygowało.
Traf zdarzył, że szukając długopisu, natknęła się na po¬wieść Charliego. Otworzyła
szufladę biurka i jej uwagę zwró¬cił stosik zadrukowanych kartek. Mimowolnie przeczytała
pierwszą. A była to strona tytułowa. Napis głosił: Charlie Whitman, „W labiryncie uczuć".
Zaraz niżej zaczynał się
tekst. Poczuła ogromną ochotę, by zacząć czytać. Ale myszko¬wanie w cudzych papierach
nie było w jej stylu. Wzięła kartki i poszła do kuchni, gdzie Charlie pichcił właśnie kolację.
-
Nie wiedziałam, że piszesz powieść! - powiedziała od
progu.
Charlie spojrzał zaskoczony.
-
Ja? Nie piszę żadnej powieści - zaprzeczył i ruszył w jej
stronę. - Taka tam pisanina...
Wyciągnął rękę po tekst. Cassie nie dawała jednak za wy¬graną.
-
To wcale nie wygląda na jakąś tam pisaninę. Raczej właśnie na powieść. Dlaczego
nigdy mi nie powiedziałeś, że piszesz?
-
Bo wcale nie piszę.
-
Mogę przeczytać?
-
Nie!
Jego sprzeciw był tak zdecydowany, że Cassie tym bardziej zapragnęła poznać zapiski. Co
w nich było, że tak bardzo się wzbraniał?
Ponownie wyciągnął rękę i teraz oboje trzymali plik zadru¬kowanych stron.
-
To takie pierwsze przymiarki. Nie ma co pokazywać.
- Skrzywił się, ciągnąc kartki w swoją stronę. - Oddaj, bo
będę musiał użyć siły - uśmiechnął się.
Ale w nią wstąpił duch przekory. Wyrwała mu z ręki k; i schowała za siebie.
-
Chcesz je? To proszę, weź je sobie.
Nietrudno było przewidzieć, czym to się skończy. Nieco
później, gdy już leżała w jego łóżku, zmęczona, ale cudownie odprężona, spojrzała na
śpiącego Charliego. Pomyślała zno¬wu o stosiku zapisanych przez niego kartek. Czy będą
kiedyś tak blisko, że przestanie robić z tego tajemnicę?
Tegoroczne lato pobiło wszelkie rekordy; kroniki miasta nie notowały jeszcze takich
upałów. Gdy tylko wrócili po całym dniu plażowania, Cassie, zmęczona i rozleniwiona
słońcem, wyciągnęła się na tapczanie. Charlie włączył klima-tyzację i przysiadł obok.
Odgarnął włosy Cassie i pochylił się nad nią, jakby zamierzał pocałować.
-
Czy to rumieniec, czy opalenizna?
Skóra Cassie opornie reagowała na słońce: stawała się różowa, a nie złocista. Pojawiały się
też liczne piegi. Ostatnio stało się to przedmiotem nieustannych żartów między nimi.
-
Zobaczysz jeszcze, kto będzie bardziej opalony! - po¬
wiedziała, otwierając jedno oko.
Jasne! - pomyślał i uśmiechnął się chytrze. Zsunął na bok ramiączko kostiumu plażowego,
niby to podziwiając kontrast.
-
Masz rację. To piękny brąz. Jakbyś wróciła z Hawajów.
Tylko w tym świetle ma taki różowy odcień.
Uniosła się nieco, jakby szykowała replikę, ale po chwili opadła z powrotem na tapczan.
-
Jest taki upał, że nie chce mi się z tobą kłócić - mruknęła
tylko.
-
Właśnie, ja też czuję się jakoś dziwnie rozgrzany - po¬
wiedział, kładąc dłoń na jej biodrze.
Cassie czujnie spojrzała na Charliego.
-
Jak mam to rozumieć?
-
A nie domyślasz się? - zapytał głosem drżącym lekko z podniecenia. Przeciągnął
dłonią po jej brzuchu, a potem zsunął drugie ramiączko stanika. Pochylił się i pocałował
od¬słoniętą pierś. Pachniała słońcem i olejkiem do opalania.
Cassie wydała z siebie głębokie westchnienie.
Podciągnął się nieco w górę i opadł na nią, gdy nagle roz¬legł się dzwonek telefonu.
Charlie ani myślał odbierać, ale Cassie szarpnęła się i wyciągnęła rękę w stronę słuchawki.
-
Nie odbierzesz?
-
Nie - rzucił krótko i cmoknął ją w policzek, jakby przy-
pieczętowując odpowiedź. - Nie widzisz, że jestem zajęty?
Położył głowę między jej piersi i bawił się nimi, całując na przemian. Telefon dzwonił
uporczywie. Ktoś po drugiej stro¬nie linii był okropnie uparty.
-
Charlie, nie włączyłeś sekretarki! Zostawiłam w agencji twój numer jako drugi. Może
to coś ważnego?
-
Akt przerywany to nie jest akurat to, co tygrysy lubią najbardziej. - Skrzywiony
wychylił się po słuchawkę.
Gdy tylko usłyszał znajomy głos, wiedział, że popełnił błąd.
Mięśnie policzków napięły się, a twarz spochmurniała. Cassie patrzyła na niego
zaniepokojona. Odpowiadał niechęt¬nie, monosylabami. Był wyraźnie rozdrażniony.
Usiadł, odsuwając się od niej, jakby chciał pozostawać w stanie czujnej gotowości. Cassie
nie zamierzała być mimo¬wolnym świadkiem wyraźnie przykrej dla niego rozmowy, zsunęła
się więc z tapczanu i ruszyła do kuchni przygotować coś zimnego do picia. Mówił jednak
podniesionym głosem i, chcąc nie chcąc, słyszała.
-
Uhm. Przecież mówię: byłem zajęty... Po prostu zajęty
i tyle... A co się stało, że nagle się tym zainteresowałaś?
Gdzie? Kiedy?... Nie jestem pewien, czy mi się uda... Później
zadzwonię... Powiedziałem: później... Do widzenia! -Usły¬
szała trzask odkładanej słuchawki.
Cassie weszła z powrotem i spojrzała nań pytająco. Umie¬rała z niepokoju, ale wolała,
żeby to on pierwszy się odezwał. Charlie jednak siedział w milczeniu, patrząc ponuro w
prze¬strzeń. Już chciała wrócić do kuchni, gdy wreszcie przemówił.
-
Sylvia! - rzucił krótko.
W pierwszej chwili nie pojęła, o kogo chodzi, ale zaraz uświadomiła sobie, że to imię jego
matki.
-
Twoja matka?
-
Tak przynajmniej opiewa mój akt urodzenia - powie¬
dział z cierpkim przekąsem. - Ale czasami wydaje mi się to
niemożliwe.
Cassie wiedziała, że nie ma dobrego kontaktu z matką, mi¬mo to wzdrygnęła się, słysząc
jego słowa. Wspomniał o niej ledwie dwa albo trzy razy. Za każdym razem źle. Nigdy też
przy niej do matki nie dzwonił ani nie odbierał telefonów od niej. Cassie wszystko to dziwiło
- nie chciała się wtrącać, ale przyzwyczajona była do czegoś zupełnie innego. Ona sa¬ma
pozostawała w stałym, prawie codziennym kontakcie z ro¬dzicami.
Widząc jej zakłopotanie, Charlie zdobył się na uśmiech, a nawet siląc się na lekki ton,
powiedział:
-
Co to myśmy robili, zanim nam przerwano?
Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. Nieoczekiwa¬ny telefon wyraźnie popsuł mu
humor.
-
Charlie, nie chcę ci niczego narzucać, ale może chciałbyś ze mną o czymś
porozmawiać? - spytała.
-
Nie ma o czym - skrzywił się. - To są ludzie, którzy nie powinni mieć dzieci. A tu
akurat ja im się przydarzyłem. Mieli pecha. Koniec. Kropka. Nie bądź taka smutna! W końcu
nic takiego się nie stało - powiedział zmęczonym głosem.
Wiedziała, że nie mówi prawdy. Wyraźnie to go bolało. A jego zmartwienia były jej
zmartwieniami. Przecież był mężczyzną, którego kochała. Poza tym miała dobre serce: nie
mogła znieść, kiedy ktoś cierpiał. Gdyby mogła za pomocą czarodziejskiego zaklęcia uczynić
wszystkich ludzi szczęśli¬wymi, zrobiłaby to bez wahania.
-
Zapraszają mnie, żebym przyjechał do nich na weekend.
Masz pojęcie? - roześmiał się nerwowo. - Matka mówi, że
ojciec kiepsko się czuje. Jasne, a jak ma się czuć ktoś, kto
ma taką żonę? Żaden normalny człowiek już by tego nie wy¬
trzymał.
Cassie postanowiła zaryzykować.
-
Może jednak powinieneś jechać?
Spojrzał na nią zdziwiony.
-
Jechać tam? A po co? To nie ma sensu: z góry wiem, czym to się skończy... Awanturą.
-
Ale jeśli twój ojciec zachorował... A poza tym, skąd wiesz, może tym razem będzie
inaczej?
Charlie pokiwał głową.
-
Może tym razem się wzajemnie pozabijamy - powie¬
dział szyderczo.
W głębi ducha jednak czuł, że Cassie ma rację. W końcu to był jego ojciec. Miał do nich
żal, i było o co, ale rodziców się nie wybiera.
-
Pojedziesz ze mną?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
-
Ale przecież oni wcale mnie nie zapraszają.
-
Proszę cię.
Nie mogła mu odmówić. Podeszła i usiadła tuż obok. Wzięła jego dłoń i uścisnęła mocno.
-
Oczywiście, że pojadę, Charlie. I nie martw się, na pew¬
no nie będzie tak źle.
ROZDZIAŁ
10
Za oknem krajobraz zmieniał się: przeszklone wieżowce Manhattanu ustąpiły miejsca
ruderom Bronksu, a potem zanu¬rzonym w zieleni domkom Connecticut. Charlie poruszył się
niepokojnie za kierownicą. Wkrótce będą na miejscu. Zjechali na szosę, która biegła wzdłuż
wybrzeża oceanu. Kiedy skręcił z niej w boczną drogę i przejechał przez masywną bramę,
za¬uważyła zbielałe palce zaciśnięte na kierownicy. Cassie po¬łożyła rękę na jego kolanie.
Oboje wymienili znaczące spoj¬rzenia.
Dom Whitmanów widać było teraz jak na dłoni. Przed nim rozciągał się rozległy trawnik,
którego środkiem biegła asfal¬towa ścieżka. Cassie westchnęła jedynie z podziwem. Trudno
to było nazwać domem: miała przed sobą olbrzymie do-mostwo w stylu Nowej Anglii. Z
powodzeniem mógł zagrać w filmie. Charlie wspominał, że rodzice są zamożni. Nie
przy¬puszczała jednak, że tak bardzo. Teraz lepiej zrozumiała, skąd się wzięła ta jego
pewność siebie.
Za chwilę miała spotkać ludzi, z którymi nie łączy ją wiele lub nic zgoła. Przed oczami
stanął jej dom rodzinny: wygodny i miły, ale zarazem przysparzający wielu bezsennych nocy
jej ojcu. Dom, w którym mieszkali, był już dość stary i wymagał generalnego remontu,
tymczasem utrzymująca się przez kilka
lat recesja wcale nie poprawiała sytuacji finansowej. Rodzin¬ny sklep prosperował nieźle,
ale przecież nie była to kopalnia złota.
-
Prawdziwy pałac! - powiedziała, gdy wjechali na pod¬
jazd.
Charlie zaparkował wynajęty samochód i popatrzył na nią ukradkiem. Ten sam podziw
zmieszany z niechęcią dostrzegał w spojrzeniach kolegów ze szkoły, gdy zdarzało mu się
przy¬wieźć ich tu na kilka dni ferii czy wakacji.
-
Nie ma się znowu czym tak zachwycać - powiedział. .
- Owszem, Whitmanowie znaleźli się wśród pierwszych
osadników, a nawet i pasażerów „Mayflower", ale kolejne po¬
kolenia roztrwoniły rodzinną fortunę. Geny też odegrały swo¬
ją rolę. To, co tutaj widzisz, to resztki dawnej świetności.
W ten dom akurat włożyła pieniądze rodzina matki.
Cassie przysłuchiwała się jego opowieści. A więc był po¬tomkiem starego rodu: jego
przodkowie byli pierwszymi ko¬lonistami! To jej imponowało bardziej aniżeli pieniądze.
-
Rodzice poznali się na studiach - ciągnął. - Jak już ci
mówiłem, oboje robili specjalizację psychiatryczną. I oto do¬
bry Bóg złączył węzłem małżeńskim leniwego i niczym nie
wyróżniającego się młodego lekarza Charlesa Benningtona
Whitmana, z piekielnie inteligentną i pozbawioną skrupułów
Sylvią Rothmann, kobietą równie ekscentryczną jak bogatą,
jedyną spadkobierczynią bankierskiej rodziny Rothmannów. i
I spodobało mu się obdarzyć ich jedynym synem.
Otworzył drzwi i wysiadł, a potem obszedł samochód i po¬mógł Cassie.
-
Bardzo zdenerwowana? - spytał.
Cassie równie dobrze mogłaby zapytać go o to samo.
-
Nie, dlaczego... - Spróbowała się roześmiać. - Może
tylko powinieneś był ich uprzedzić, że nie przyjedziesz sam...
Charlie zrobił grymas, tajemniczy i przemyślny zarazem.
-
Wobec Sylvii najlepiej działać z zaskoczenia - oznajmił.
-
Charlie, po co te podchody? Przecież nie prowadzimy żadnej wojny.
-
Tak sądzisz? - Uniósł brwi w górę. - Może chcesz się założyć?
W ten sposób wcale jej nie dodawał odwagi. Westchnęła tylko, gdy wziął ją za rękę i
ruszyli w stronę wejścia.
Nacisnął dzwonek i niemal natychmiast drzwi się otwo¬rzyły, tak jakby ktoś na nich
czekał. Podstarzała Murzynka w stroju pokojówki wskazała im drogę do salonu.
-
Dziękuję, znam drogę - powiedział Charlie. - Jestem
synem państwa Whitmanów.
Cassie zdawało się, że w oczach starej kobiety dostrzegła jakby cień współczucia.
Pokojówka dygnęła i zniknęła w ko¬rytarzu.
-
Charakterystyczne, że nigdy nikogo tu nie ma: żadnych
przyjaciół, rodziny. Napady złości mojej matki wszystkich
skutecznie wystraszyły.
Napady złości? Cassie spojrzała niepewnie na Charliego, ale już o nic nie zdążyła go
zapytać, bo weszli do salonu, a tam już czekali na nich Whitmanowie. Cassie przełknęła
nerwowo ślinę i wzięła głęboki oddech.
Niezupełnie tak ich sobie wyobrażała. Ojciec sprawiał wra¬żenie starszego, niż można by
wnosić z jego wieku. Był bar¬dzo wychudzony - eleganckie ubranie wisiało na nim niczym
na wieszaku. Resztki dawnej urody świadczyły, że musiał być niegdyś bardzo przystojnym
mężczyzną. Teraz jednak głębo¬kie zmarszczki, jakie poorały jego twarz, zapadnięte, choć
ciągle błyszczące oczy, przerzedzone siwe włosy nieubłaganie potwierdzały niszczycielski
upływ czasu. Czy to możliwe, żeby Charlie miał kiedyś tak wyglądać? - zadała sobie w
du¬chu pytanie i natychmiast odpędziła od siebie tę przykrą myśl.
Wiek matki Charliego trudno było określić. Bez wątpienia
była to ciągle atrakcyjna kobieta - właściwie bardziej przy¬stojna aniżeli piękna, ale
wyglądała imponująco. To określe¬nie nasuwało się samo. Miała może zbyt wąskie, cienkie
usta i zbyt grube brwi, by uznać ją za piękność, ale nadal robiła wrażenie. Zadbana i
elegancka, siedziała w fotelu jak na tro¬nie. Cassie nie mogła opędzić się od myśli, że to
dosyć dziwna i nazbyt wystudiowana poza jak na tę okoliczność. Bądź co bądź, to spotkanie z
synem po dłuższym czasie. W jej oczach była inteligencja, ale i chytrość. Również - jak się
Cassie zdawało - uprzejma niechęć, z jaką patrzyła na niedbale ubra¬nego Charliego: w
koszulce i wytartych dżinsach nie pre¬zentował się widocznie dość godnie jak na potomka
rodu Whitmanów.
W swojej naiwności puszczała dotąd ostrzeżenia Charliego mimo uszu. Poza tym była
przekonana, że będzie miała do czynienia z kulturalnymi i wykształconymi ludźmi. Może są
nieco oziębli, nadmiernie skoncentrowani na sobie - to się zdarza, myślała. Ale wszystko
wydawało się jedynie kwestią czasu: wystarczy wola porozumienia - przecież są rodziną.
Teraz jednak i ona poczuła się zmrożona sposobem, w jaki przyjęli swego jedynego syna.
To Charlie ruszył, by przywitać się z nimi. Wymienił z oj¬cem krótki uścisk ręki, a potem
zwrócił się do matki. Ale nie pocałował jej ani nie uściskał - i to powitanie ograniczyło się do
wymiany zdawkowych skinięć głową. Charlie zamachał jeszcze ręką w stronę matki, ale nie
doczekał się z jej strony nawet podobnej odpowiedzi. Przez chwilę mierzyli się oboje
spojrzeniami, jak gdyby każde oceniało siły swoje i przeciw¬nika. Pomimo upału Cassie
poczuła na plecach strużkę zimne¬go potu.
Sylvia odezwała się pierwsza.
- Proszę, nasz długo nie widziany syn - powiedziała bez¬namiętnie, jak gdyby to spotkanie
nie było niczym niezwy-
kłym. - A to kto? - Przeniosła wzrok na Cassie i popatrzyła na nią bez sympatii.
Charlie zacisnął zęby. Tak, mówił jej, że ta wizyta nie ma sensu. Nie chciała mu wierzyć,
teraz będzie mogła się przeko¬nać na własne oczy, jak wyglądają rodzicielskie uczucia
pań¬stwa Whitmanów, nie wspominając już o ich gościnności.
-
Powiedzmy, że to Cassie - stwierdził krótko. Nie zamie¬
rzał zabiegać o ich względy, ani dla siebie, ani dla Cassie. Im
szybciej stąd wyjadą, tym lepiej dla wszystkich.
-
Co takiego? Co powiedziałeś? Jak? - wymamrotał ojciec.
Cassie postąpiła pół kroku do przodu.
-
Jestem Cassie. Cassie Armstrong - przedstawiła się, wy¬
ciągając rękę do matki Charliego. - Przyjechałam bez uprze¬
dzenia; mam nadzieję, że państwo nie mają mi tego za złe.
Jej wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Sylvia Whitman nie zrobiła najmniejszego
ruchu, by się z nią przywitać. Cassie miała wrażenie, że nawet na nią nie patrzy.
-
Co ona powiedziała? - Ojciec Charliego patrzył na syna niezbyt przytomnym
spojrzeniem.
-
Starość nie radość - skwitowała krótko Sylvia, rzucając mężowi pogardliwe
spojrzenie.
Cassie opuściła rękę i popatrzyła na starszego pana ze współczuciem. Nie wydawał się
obrażony. Szare oczy patrzy¬ły bez wyrazu. Może był przyzwyczajony do podobnych
ko¬mentarzy, a może go wcale nie usłyszał. To drugie wydało jej się bardziej
prawdopodobne.
-
Wszyscy mężczyźni z tej rodziny starzeją się w przy¬
śpieszonym tempie - skrzywiła się Sylvia w stronę Cassie.
Ten grymas to zapewne miał być uśmiech.
Zanim Cassie zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, usłyszała głos Charliego.
-
Jeśli chodzi o mnie, powinnaś być chyba zadowolona.
Zawsze narzekałaś na moją niedojrzałość.
Atmosfera stała się ciężka i kto wie, czym by się ta powi¬talna wymiana zdań zakończyła,
gdyby nie pokojówka, która weszła pytając, co komu podać do picia. Wszystko jedno co,
byleby to była podwójna porcja, pomyślała Cassie. Wiedząc jednak, że zamawiając o tej
porze coś mocniejszego, nie zro¬biłaby na rodzicach Charliego najlepszego wrażenia,
poprosi¬ła o mrożoną herbatę. Charlie nie miał takich skrupułów: po¬prosił o czystą whisky.
Jego matka podniosła znacząco brew.
-
Dziękuję, Stello. Myślę jednak, że od razu usiądziemy
do lunchu. Przynieś drinki do jadalni. Już tam się napijemy
- odprawiła ją władczym gestem.
Lunch niewiele zmienił. Nastrój nie poprawił się ani na jotę. Cassie w milczeniu sączyła
przez słomkę herbatę. Sylwia wyrzekała na kucharza: nie dość, że sos winegret zrobił zbyt
wodnisty, to jeszcze źle przyrządził solę, którą właśnie zjedli, i tym samym popsuł cały obiad.
Ofuknęła też Stellę, że jest zbyt opieszała i ślamazarnie zabiera nakrycia ze stołu. Ojciec
Charliego znosił cierpliwie jej zrzędzenie, widać był już na nie uodporniony.
Dla Cassie lunch był prawdziwą torturą: niemal podska¬kiwała na krześle za każdym
odezwaniem się Sylvii. Charlie ze współczuciem przyglądał jej się z drugiego końca stołu.
Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i szyderczym ge¬stem wzniósł swój kieliszek do
toastu. Matka spojrzała na niego z dezaprobatą.
-
Widzę, że twoje maniery nadal pozostawiają wiele do życzenia.
-
To samo mógłbym powiedzieć o tobie - zareplikował Charlie.
Sylvia zacisnęła wąskie usta.
-
Jak się do mnie odzywasz? Nie zapominaj, że jednak
mówisz do swojej matki, która poświęciła ci najlepsze lata
swojego życia!
-
Co takiego? Chyba żartujesz? - prychnął Charlie. - Od¬
nosiłem raczej wrażenie, że z trudem przypominałaś sobie od
czasu do czasu o moim istnieniu.
Sylvia spojrzała zimno na syna.
-
Miałam nadzieję, że wydoroślałeś, Charlie. Dlatego pro¬
siłam, żebyś przyjechał. Widzę, że się pomyliłam.
Charlie z trzaskiem odstawił kieliszek.
-
To zabawne. Bo ja właśnie też miałem podobne nadzie¬je. Ale widzę tymczasem
przed sobą tę samą kapryśną, egoi¬styczną, wiecznie zapatrzoną w siebie....
-
...Wspaniały lunch! - wtrąciła Cassie pospiesznie. -Dawno już nie jadłam tylu dobrych
rzeczy. Ale obawiam się, że już musimy wracać. Prawda, Charlie? - Spojrzała na niego
wymownie.
-
O czym wy mówicie? O czym tak ciągle gadacie? Czy może mi ktoś wreszcie
powiedzieć? - zdenerwował się starszy pan.
-
Zamknij się, idioto - warknęła Sylvia.
Charlie zerwał się z krzesła.
-
Za dużo sobie pozwalasz! - powiedział z zimną niena¬wiścią.
-
Tak, naprawdę bardzo dobry lunch. Mam nadzieję, że wkrótce znowu uda się nam
spotkać. - Cassie odłożyła ser¬wetkę i wstała z miejsca.
Sylvia także podniosła się z krzesła. Nie zamierzała odda¬wać pola. Należała do kobiet,
które zawsze muszą mieć ostat¬nie słowo. Bez względu na okoliczności i konsekwencje.
Wbiła wzrok w syna i wycedziła:
-
Żałuję, że cię urodziłam!
Charlie z trudem powstrzymał się od wybuchu.
-
Coś ci powiem, Sylvio. Akurat w tym jednym jesteśmy
zgodni. Ja również żałuję, że to ty musiałaś być akurat tą
kobietą.
Cassie poczuła, że robi jej się słabo. W pierwszej chwili pomyślała, że zaraz się rozpłacze.
W chwilę potem wściekłość na tę podłą i egoistyczną kobietę wzięła w niej górę.
-
Jak pani może mówić coś takiego! Jak pani śmie! -
krzyknęła zdławionym głosem.
Charlie podszedł do niej i mocno objął ją ramieniem.
-
Daj spokój, Cassie. Szkoda słów. Raczej powinnaś za¬
stosować swój prawy sierpowy, ale wtedy skoczyłaby ci do
gardła zgraja adwokatów. Idziemy stąd.
Kiedy wreszcie znaleźli się na zewnątrz, Cassie odetchnęła z ulgą.
-
Myślisz, że możesz prowadzić? - spytała, gdy podeszli do samochodu.
-
Oczywiście. Nie martw się. Dla mnie to nie pierw¬szyzna.
Cassie przypatrywała mu się z niepokojem. Wyglądał dość marnie. Ale jak miał wyglądać?
Ruszyli z piskiem opon i wkrótce byli już za bramą posiadłości Whitmanów. Charlie nie
zwalniał ani na chwilę, jak gdyby chciał jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca, w
którym mieszkali ci przera-żający, obcy ludzie mieniący się jego rodzicami.
-
Charlie. Przepraszam... - Cassie położyła rękę na jego
dłoni zaciśniętej na kierownicy.
Zaśmiał się bezgłośnie.
-
Ty mnie przepraszasz? Za co? To raczej ja powinienem
przeprosić ciebie.
Resztę drogi spędzili niemal w milczeniu. Na wspomnienie awantury Cassie czuła, że
serce jej pęka z bólu i żalu. Jak mogła tak powiedzieć? Jak matka może powiedzieć coś
takie¬go do swego syna? Siedziała jednak w milczeniu. Wiedziała, że cokolwiek powie, i tak
niczemu nie zaradzi.
Charlie również nie miał ochoty na rozmowę. Najchętniej zaszyłby się gdzieś w jakimś
barze, upił się i przeczekał. Wie-
dział jednak, że to byłaby zwykła ucieczka. Jeszcze niedawno tak by właśnie postąpił.
Nagle zjechał na pobocze i przystanął.
-
Mój Boże! - westchnął. - Gdyby była alkoholiczką albo
jakoś chora... Wtedy mógłbym to przynajmniej zrozumieć.
Mówiłbym sobie: biedna kobieta... Zastanawiałbym się, jak
mogę jej pomóc. Ale ona jest normalna! To jest najstraszniej¬
sze. - Potrząsnął głową.
Cassie gładziła jego rękę w milczeniu.
-
Wiesz, jak byłem mały - ciągnął, opierając głowę na
oparciu fotela i zamykając oczy - myślałem sobie, że jak będę
grzeczny i będę dobrze się uczył, to mnie pokochają. Ale
bardzo szybko zorientowałem się, że dla nich nie ma żadnego
znaczenia, jaki jestem.
Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj, miał jedenaście lat, a na sobie strój
szkolnej drużyny baseballowej. Bardzo był z siebie dumny. Tak bardzo pragnął ich uznania.
To była ich pierwsza wizyta w szkole, a on tymczasem już awansował do szkolnej
reprezentacji.
-
Wisiałem na telefonie przez całe dnie. Prosiłem, żeby
przyjechali, zobaczyli, jak gram. Przeżywali wtedy okres sza¬
leńczych awantur, rozstań i powrotów. Wreszcie przyjechali.
Zamknęli się w pokoju w hotelu i nawet ich nie zobaczyłem.
Zadzwonili po meczu już z dworca kolejowego, że właśnie
odjeżdżają... Że innym razem.
Na dworcu kolejowym byli akurat jego koledzy. Odprowa¬dzali swoich rodziców. Jeden z
nich opowiedział mu potem, że widział dwoje dziwnych ludzi, mężczyznę i kobietę, jak stali
na peronie i wrzeszczeli na siebie, nie zważając na ludzi dookoła. „A co będzie z moją
karierą?!" - krzyczała kobieta. „To ty chciałeś koniecznie mieć syna! Ja chciałam usunąć tę
ciążę! Może nie pamiętasz? To teraz się nim zajmuj!" Od tamtego dnia
przestał dzwonić do domu. Tamtego dnia coś
w nim umarło. Przestał przychodzić na treningi, przestał się uczyć. Zmieniał kolejne
szkoły. Zamknięty w sobie, choć na zewnątrz kpiarz i nieledwie chuligan, lekkoduch, który
myśli jedynie o tym, jak najmilej spędzić czas.
Od tamtej pory żył jak w pancerzu. Nikt nie mógł go skrzywdzić, bo nikt naprawdę nie
miał do niego dostępu. I tak było do niedawna.
Nigdy do tej pory nie opowiedział nikomu tej historii. Kiedy skończył i otworzył oczy,
zobaczył przed sobą Cassie.
Po jej policzkach płynęły łzy.
-
Mój Boże! Biedny Charlie - załkała.
Spróbował wszystko obrócić w żart.
-
Nie martw się, dziewczyno. Jak widzisz, od tego się nie
umiera.
Ale przecież nie była to prawda: kiedyś ktoś, kto też nazy¬wał się Charlie Whitman, był
świetnym uczniem, chlubą szko¬ły - ten ktoś przecież umarł. I nagle zrobił coś, co mu się
nigdy nie zdarzyło, a już na pewno nie przy kobiecie. Charlie wybu¬chnął płaczem.
Płakał nad sobą, nad tym biednym chłopcem, którego dzie¬ciństwo mogło być takie
szczęśliwe, a okazało się koszmarem. Płakał za tym ufnym, wesołym dzieckiem, które
kochało i chciało być kochane.
-
Kocham cię - zaszlochał nagle.
Stało się to tak nieoczekiwanie, że przez chwilę sam nie był pewien, czy to na pewno on
wypowiedział te słowa. Zmiesza¬ny, podniósł na nią oczy i westchnął.
-
Strasznie dawno nikomu tego nie powiedziałem,
wiesz?
Cassie, przełykając łzy, potrząsnęła głową.
-
Wiem. Ja też ciebie kocham, Charlie. Charlie uśmiechnął się niepewnie.
-
Naprawdę?
Ona również się uśmiechnęła, ocierając wierzchem dłoni oczy.
-
Naprawdę.
-
To zamieszkajmy razem.
Teraz Cassie się zawahała. Kocha go z całego serca, to pewne. Wiedziała, że niełatwo było
mu zdobyć się na to wyznanie. Ale to nie była propozycja, na jaką czekała. Nie o takim
jedynie związku myślała, wtedy - kiedy szła z nim do łóżka, i teraz, gdy wyznali sobie miłość.
-
Pozwól, że się nad tym zastanowię - powiedziała.
ROZDZIAŁ
11
-
Masz pojęcie, co się stało?
Zadyszana Fran stała zaaferowana przed biurkiem przyja¬ciółki. Najwyraźniej pilno jej
było podzielić się z Cassie jakąś arcyważną wiadomością.
Cassie, zaskoczona nagłą wizytą, spojrzała na Fran ze zdzi¬wieniem. To nie była ta sama
Fran, zazwyczaj przybierająca pozę rozczarowanej życiem kobiety. Radośnie podniecona, ze
śmiejącymi się oczyma, najwyraźniej miała jej do zakomuni¬kowania jakąś dobrą nowinę. I
jeżeli z tym zwlekała, to pew¬nie tylko dlatego, że chciała, aby jej nastrój udzielił się także
samej Cassie.
-
Co takiego? Wygrałaś na loterii? - zażartowała. Do¬myślała się już, w czym rzecz, ale
wolała sama to od niej usłyszeć.
-
Lepiej! - Twarz Fran opromienił szeroki uśmiech.
-
Jeszcze lepiej? A co może być lepszego niż wygrana na loterii? - Cassie splotła dłonie
i spojrzała spod oka na przy¬jaciółkę.
Fran skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.
-
Czekaj! Już wiem. Rzuciłaś robotę w agencji, bo posta¬nowiłaś wreszcie zacząć robić
coś sensownego.
-
Ciepło. Ale niezupełnie o to chodzi. Spróbuj jeszcze raz.
Spojrzała wyczekująco na Cassie. Nie zwlekała jednak dłu¬go: zbyt chciała podzielić się
wiadomością z przyjaciółką.
Postanowiliśmy się pobrać, Joe i ja! - wykrzyknęła i nie czekając na reakcję Cassie,
mówiła dalej: - Sama w to nie mogę uwierzyć! Ja mam wyjść za mąż? Ale spójrz, tu jest
dowód - powiedziała, wysuwając rękę w kierunku Cassie i błyskając zaręczynowym
pierścionkiem. - Widzisz?
-
Wspaniała wiadomość! - Cassie wyszła zza biurka, by
ją uściskać. -Gratuluję! Zawsze uważałam, że jesteście świet¬
ną parą.
Fran w tym momencie wcale nie trzeba było o tym przeko¬nywać. Podekscytowana
zamachała rękami.
-
Zaprosimy na ślub mnóstwo osób i zrobimy wielkie
przyjęcie! Ma być wszystko: uroczysta ceremonia, ślubna
suknia, świadkowie... Wiesz, cały ten kram! Nigdy bym nie
powiedziała, że przez to przejdę! Ale co tam, raz się wychodzi
za mąż! To znaczy mam nadzieję, że raz - dodała, śmiejąc się
łobuzersko.
Cassie zachichotała, a tymczasem Fran trajkotała dalej.
-
Problem w tym, że mamy na to wszystko mało czasu.
Tylko dwa miesiące! Joe postawił taki warunek. Powiedział,
że dłużej nie chce czekać... Ja zresztą też. Rozumiesz więc, że
będę potrzebowała twojej pomocy. Mam nadzieję, że pomo¬
żesz mi to wszystko zorganizować. Jak o tym pomyślę, to
przechodzą mnie ciarki: trzeba wynająć restaurację, zamówić
jedzenie, kwiaty, fotografa...
Cassie już chciała powiedzieć, że dla dwóch inteligentnych kobiet, które na co dzień
obracają milionami dolarów i orga¬nizują rzeczy na wielką skalę, przygotowanie uroczystości
weselnej dla jednej z nich to będzie cicha msza przy bocznym ołtarzu, ale na szczęście w
ostatniej chwili ugryzła się w ję¬zyk. Zdała sobie sprawę, że byłoby to nietaktem.
Rzeczywi¬ście. .. Ślub bierze się raz.
Fran tymczasem mówiła o wizycie u jubilera. Nigdy by nic przypuszczała, że wybieranie
pierścionka zaręczynowego może być takie emocjonujące. Boi się pomyśleć, co to będzie, jak
pójdzie kupować suknię ślubną! A może powinna ją uszyć? To musi być coś bardzo
specjalnego!
Cassie słuchała tego wszystkiego spokojnie, z życzliwym uśmiechem, poczuła jednak
drobne ukłucie zazdrości. Ach, jak by to było, gdyby ona sama... Szybko jednak zdusiła w
sobie tę natrętną myśl. Powinna cieszyć się szczęściem Fran. Tym bardziej że przyjaciółka
zasługuje na to, by mieć. wreszcie dobrego męża. Czy mało razy martwiła się o Fran? Zawsze
była taka nieustępliwa i z taką wrogością mówiła o mężczyznach. O tych sprawach myślały
obie zupełnie ina¬czej. I proszę! - Cassie poczuła znowu zazdrość - oto Fran wychodzi za
mąż...
-
...i naturalnie, to się chyba rozumie samo przez się,
chcielibyśmy, żebyście byli, ty i Charlie, świadkami. W końcu
to wasza zasługa.
Skończyła mówić i teraz stała, patrząc na nią wyczekująco.
-
Postanowiliśmy razem zamieszkać - powiedziała Cas¬sie. Nie była to może
odpowiedź na pytanie, ale Cassie wie¬działa, że jej przyjaciółka chciała i o to ją zapytać.
-
Tak myślałam - skinęła głową Fran. - Jestem pewna, że będzie wam razem dobrze -
orzekła, ale jakoś bez przekonania.
-
Zdawało mi się, że tego nie pochwalasz - uśmiechnęła się Cassie.
-
Nie, dlaczego - wzruszyła ramionami Fran.
-
Przecież wiem. Nie udawaj. Zawsze byłyśmy ze sobą szczere. Za to właśnie tak cię
lubię. Więc powiedz: uważasz, że robię błąd?
Fran przygryzła wargi. Otworzyła usta, ale zaraz je za¬mknęła.
-
No, powiedz! - nalegała Cassie.
-
Nie powinnam się wtrącać.
-
Proszę...
-
Ale nie będziesz na mnie zła? Chcę, abyś wiedziała, że to, co mówię, nie jest
przeciwko tobie.
-
Mów śmiało. Nie będę zła. Przyrzekam - powiedziała Cassie, choć w głębi duszy
pomyślała sobie, że może to nie¬rozważne.
-
No dobrze - westchnęła Fran. - Widzisz, trudno kogoś zmienić, Cassie. Ja
przynajmniej nie wierzę w cuda.
-
Ale on mnie kocha!
Dlaczego właściwie się tłumaczy? Czuła jednak, że ta roz¬mowa jest jej potrzebna.
-
Jestem tego pewna - dodała.
-
Nie wątpię, kochanie. - Fran objęła ją. - Kocha cię, bo trudno nie kochać kogoś
takiego. Ale kocha cię na swój spo¬sób. Na tyle, na ile potrafi. Nie spodziewaj się zbyt wiele.
Przez twarz Cassie przebiegł skurcz. Fran dostrzegła to i natychmiast zaczęła się
wycofywać.
-
Cassie, przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości.
Nie powinnam była niczego mówić. Zresztą, może wcale nie
mam racji. Ty go znasz lepiej. A poza tym, wiesz - jestem
urodzonym cynikiem. Zawsze wszystkich podejrzewam o ja¬
kieś nieczyste intencje - więc się tym nie przejmuj. Trzeba
zawsze robić to, do czego jest się przekonanym, tak uważam
przede wszystkim.
W pokoju rozdzwonił się telefon, ale Cassie nie zwracała na to uwagi.
-
Co według ciebie powinnam zrobić? Kocham go i chcę
być z nim, razem.
Fran nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie spra¬wę, że tutaj nie ma mądrych.
Kiedy ktoś kocha, nikt nie zdoła go przekonać. Nerwowo splotła palce i milczała. To Cassie
przerwała tę ambarasującą ciszę.
-
Czy Charlie już wie? O tobie i o Joe?
-
Jeszcze nie - westchnęła Fran. - Prawdę mówiąc, nie wiemy, jak mu o tym
powiedzieć. Rozumiesz: on przyjaźni się z Joe, ale nie przepada za mną.
-
Nie martw się. Ja mu to powiem.
-
Dzięki.
Kiedy rozstały się, Cassie usiadła w fotelu, wyciągnęła nogi i popatrzyła w okno. Jak
przekonać mężczyznę, którego kocha, że małżeństwo wcale nie jest pułapką?
Postanowiła skorzystać z pretekstu i zacząć rozmowę już dzisiaj. Wracali razem z pracy,
był ciepły wieczór i w powie¬trzu czuło się jakąś rześkość. Chodniki były pełne ludzi, a
uli¬cą mknęły sznury samochodów. Nowojorczycy wracali z wa¬kacji.
-
Fran i Joe zamierzają się pobrać, wiesz? - rzuciła nie¬
dbale przez ramię, kiedy przechodzili przez zatłoczone skrzy¬
żowanie.
Charlie zatrzymał się w miejscu.
-
Co? Naprawdę?
-
Chodź, bo nas rozjadą. - Pociągnęła go za rękaw. - Na¬prawdę. Są bardzo szczęśliwi,
sam chyba to zauważyłeś.
Musiał jej przyznać rację. Fran i Joe promienieli szcz꬜ciem. Stanowili wspaniałą parę i
to się rzucało w oczy. Mimo to nie potrafił sobie darować ironicznego komentarza.
-
Jasne, na razie są szczęśliwi, ale poczekajmy trochę.
Zobaczymy, jak długo potrwa ta idylla.
Miłość to miłość, a małżeństwo to małżeństwo. Małżeń¬stwo wszystko zmienia, pomyślał.
To stara prawda. To fakt, że on sam może obserwował to na bardzo szczególnym
przykła¬dzie. Związek jego rodziców trudno uznać za typowy. Znał przecież ludzi, którzy
żyli w małżeńskim stadle od lat i jakoś im to wychodziło. Na myśl, że miałby spędzić z jedną
kobietą|
całe życie, czuł przerażenie. Chybaby zwariował. Znał siebie. Chociaż zdarzają się rzeczy
nieoczekiwane, on sam wolałby nie eksperymentować.
-
I wiesz? Chcą nas prosić na świadków. - Cassie spojrza¬ła niepewnie na Charliego.
-
O, nie! - zaprotestował. - Nie zamierzam się wygłupiać.
-
Czegóż się nie robi dla uczczenia miłości.
Byli teraz w samym środku SoHo, niegdyś dzielnicy arty¬stycznej bohemy, teraz prawie w
całości wykupionej przez zamożnych inwestorów. Dawne fabryczki i czynszówki zmieniły
wygląd, mieściły się w nich wytworne apartamen¬ty, studia i galerie. Charlie rozejrzał się
wokół z westch-nieniem.
-
Powiedz mi, dlaczego zawsze wszystko musi się zmie¬
niać? - Popatrzył bezradnie na Cassie.
Pytanie mogło zabrzmieć dziwnie w ustach mężczyzny, którego życie było jedną wielką
zmianą, ale Cassie znała już Charliego na tyle dobrze, by wiedzieć, że aprobuje jedynie te
zmiany, których sam jest autorem, natomiast wcale nie prze¬pada za niespodziankami.
-
Fran i Joe! - Charlie pokręcił głową z dezaprobatą. - Al¬
bo znowu ta dzielnica! Sam jeszcze pamiętam czasy, kiedy
kafeteria tutaj to była prawdziwa kafeteria, a nie odpicowana
knajpka dla turystów albo gogusiów z Wall Street.
Cassie obrzuciła go spojrzeniem i roześmiała się.
-
Nie martw się, nikt cię nie weźmie za nowojorskiego
yuppie.
Charlie spojrzał na nią z rozbawieniem.
-
A to co znowu, Armstrong? Gryząca ironia? Widzę, że
robisz postępy, od kiedy wziąłem cię pod swoje skrzydła.
Zmieniasz się w prawdziwą nowojorską spryciulę.
Nieoczekiwanie zagarnął ją ramieniem i przytulił. Cassie nie protestowała.
-
Chyba masz rację. I wiesz jeszcze, co ci powiem? Posta¬
nowiłam z tobą zamieszkać.
Twarz Charliego zmieniła wyraz: uśmiech pozostał, ale rozbawienie ustąpiło miejsca
radości. Nie wierzył własnym uszom.
-
Naprawdę?
-
Naprawdę.
Miał wielką ochotę ją pocałować, ale popatrzył tylko z czu¬łością i znowu się uśmiechnął.
-
Nie pożałujesz - obiecał.
Cassie nie miała najmniejszych wątpliwości. W ogóle, kie¬dy byli razem, nie bała się
niczego i miała niczym nie zmąco¬ną pewność, że wszystko ułoży się dobrze. Dopiero gdy
zosta¬wała sama, opadały ją wątpliwości i powracał niepokój. A je-śli Fran ma rację?
Pozostawało więc wybrać adres, pod którym zamieszkają -jej albo jego. Długo w noc
rozważali wszelkie za i przeciw. Każde z nich oczywiście obstawało przy swoim.
-
Wiesz, że nie przepadam za śródmieściem - powiedział Charlie, gdy wreszcie
zdecydowali się pójść spać.
-
Ale moje mieszkanie jest trochę większe - stwierdziła rzeczowo. - Że już nie wspomnę
o bałaganie, który tu panuje. - Rozejrzała się krytycznie dookoła.
-
Wszyscy genialni ludzie byli bałaganiarzami - odciął się.
-
Mój ty Einsteinie... - Parsknęła śmiechem i rozpostarła prześcieradło.
Charlie cisnął w nią poduszką. Cassie nie pozostała mu dłużna.
-
Chyba pozostanie nam rzucić monetą. Albo siłować się
na ręce, ale obawiam się, że jestem bez szans - zaśmiał się.
Cassie rzuciła drugą poduszką.
-
Co za wojownicza kobieta!
W kwestii wyboru mieszkania Cassie była nieugięta. Skoro zgodziła się z nim zamieszkać,
do niej należy wybór. Teraz on powinien okazać dobrą wolę, ona już to zrobiła.
-
Albo u mnie, albo wcale - krzyknęła wreszcie, trafiając
go celnie jaśkiem.
Charliemu opadły ręce. Na takie dictum nie miał argumentów.
-
Dobrze. U ciebie - westchnął. - Trudno, niech już bę¬
dzie śródmieście, jak nie może być inaczej. Ale jak zacznę
wybiegać w nocy po zakupy albo ganiać z łomem taksówka¬
rzy i hałaśliwych przechodniów, to przeprowadzamy się do
mnie, zgoda?
Jak na ludzi o bardzo różnych usposobieniach mieszkało im się nadzwyczaj zgodnie. O
dziwo, udawało im się unikać sytuacji konfliktowych. Cassie hamowała się w
demonstro¬waniu pedanterii i nie robiła mu wymówek z powodu niepo¬rządku, a Charlie z
kolei starał się jak mógł, by robić jak najmniej bałaganu i przynajmniej sprzątać po sobie. Z
pewno¬ścią nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie ich miłość -a miłość, jak wiadomo,
czyni cuda.
Charlie, który nigdy jeszcze nie pozostawał w tak bliskim związku, znajdował w tej nowej
sytuacji nieoczekiwane przy¬jemności. Miło jest móc zjeść razem śniadanie, mieć obok
siebie kogoś, z kim można podzielić się swymi wątpliwościa¬mi albo radościami, słowem,
kochać i wiedzieć, że samemu jest się kochanym. Szybko się do tego przyzwyczaił, ale zdał
sobie wyraźnie z tego sprawę pewnego wieczoru, gdy Cassie wróciła do domu wzburzona po
spotkaniu z Bertollim.
Rzuciła teczkę na stolik w przedpokoju i gdy tylko zdjꬳa z jego pomocą płaszcz, opadła
na fotel. Charlie pogładził jej włosy, a potem stanął za nią i delikatnie zaczął masować jej
kark.
-
Jakieś kłopoty?
Westchnęła ciężko.
-
To mogłaby być całkiem miła praca, gdyby nie użeranie
się z klientami.
Jego dotyk przynosił ulgę. Czuła, jak pod palcami Charlie-go jej mięśnie rozluźniają się i
opuszcza ją przykre napięcie.
-
Przepraszam, że tak narzekam i zawracam ci głowę tym wszystkim.
-
Po to tu jestem. - Uśmiechnął się i schylając się, pocało¬wał ją w czubek głowy. -
Lepiej?
Cassie poklepała go po dłoni i uniosła się z fotela.
-
Może coś zjemy i napijemy się trochę wina - zapropono¬
wał. - Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.
Trzymając się za ręce, weszli razem do kuchni. Ku jej zdumieniu stół był już nakryty.
Charlie ustawił nawet świeczki w lichtarzykach. Z lubością wciągnęła woń dobiegającą ją z
piekarnika.
-
Jesteś niezrównany. Na domiar wszystkiego, potrafisz jeszcze gotować!
-
Zwłaszcza podgrzać - roześmiał się. - Zamówiłem małe co nieco z tej restauracyjki na
rogu.
Kiedy dopiła drugi kieliszek wina, Charlie powrócił do tematu.
-
A jeśli już chodzi o pracę w agencji, to dlaczego tego nie
rzucisz i nie weźmiesz się jedynie za uczenie? Przecież to
lubisz. Zrób tak, dobrze ci radzę.
Cassie tylko westchnęła.
-
Łatwo ci powiedzieć. Mam przecież co miesiąc rozmaite
rachunki do zapłacenia.
Charlie zastanawiał się tylko chwilę.
-
Nie zapominaj, że masz przecież mnie.
Zdziwiona podniosła oczy znad talerza. Po raz pierwszy powiedział coś, co
niedwuznacznie wskazywało, że myśli
O ich związku jako o czymś stałym - o czymś, co ma przed
sobą przyszłość. Do tej pory znała go jako kogoś, kto żyje
jedynie dniem dzisiejszym. To, co od niego teraz usłyszała,
tak ją zbiło z tropu, że nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Charlie zauważył jej zdumienie.
-
Co się z tobą dzieje? Uważasz, że nie mogę pomóc ci
w odrobinę inny sposób aniżeli dotąd? Wiesz, że jestem w tym
dobry - żartował.
Ona tymczasem, próbując ukryć zmieszanie, zaczęła zbie¬rać talerze ze stołu. Odwróciła
się i położyła mu rękę na ramieniu.
-
Dziękuję za dobre chęci, Charlie. Za to właśnie cię ko¬
cham. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś... Ale to też właści¬
wie nic nowego. Stale to robisz - powiedziała z uśmiechem. -
I
za to też cię kocham.
-
To się dobrze składa. - Roześmiał się i obejmując ją
w pasie, przyciągnął do siebie. - Pomyśl o tym, Armstrong,
dobrze?
Niebieskie oczy patrzyły na niego z uwagą.
-
Może oboje powinniśmy o tym pomyśleć?
Ale kiedy posadził ją sobie na kolanach i zaczął całować, już dłużej o tym nie mówili i nie
myśleli. To, co się działo między nimi teraz, było zbyt ekscytujące.
ROZDZIAŁ
12
Joe i Fran nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Dzień był piękny, świeciło słońce, a
na niebie ani jednej chmurki. Jedynym człowiekiem, który tego ranka miał do życia
preten¬sje, był Charlie. Niechętnie włożył elegancki garnitur. Na nie¬zadowolenie nakładało
się jeszcze zdenerwowanie: oto miał dzisiaj poznać rodziców Cassie. Fran jako najbliższa
przyja¬ciółka Cassie, uchodziła u niej w domu niemal za członka rodziny, i zaprosiła na swój
ślub państwa Armstrong i rodzeń¬stwo Cassie. Charlie, jakkolwiek wiedział, że spotka miłe i
życzliwe światu osoby, na gruncie rodzinnych zebrań nie czuł się pewnie. Nerwowo wiązał
krawat przed lustrem.
-
A jeżeli im się nie spodobam? - spytał, popatrując na odbicie Cassie, która za jego
plecami kończyła się czesać.
-
Nie martw się. Spodobasz im się na pewno. Ciebie nie można nie lubić - uśmiechnęła
się.
Charlie miał jednak pewne wątpliwości: co innego lubić przyjaciela córki, a co innego
mężczyznę, z którym córka mieszka bez ślubu. Państwo Armstrong, jak ich sobie wyobra¬żał
z opowiadań Cassie, są to sympatyczni i mili ludzie, ale zapewne dość staroświeccy.
Cassie, jak na dobrą córkę przystało, powiadomiła oczywi¬ście rodziców o swoich
planach.
-
Mamo, tato - powiedziała któregoś dnia w słuchawkę telefonu - widzicie, ja i Charlie...
- zawiesiła głos, zastana¬wiając się, jak ma to przekazać rodzicom. Najlepsze rozwią¬zania
są najprostsze, zdecydowała. A poza tym, nie jest prze¬cież małą dziewczynką...
-
Nie możemy doczekać się, kiedy go poznamy - usły¬szała w słuchawce głos matki. I
zaraz potem włączył się ojciec:
-
Właśnie, kochanie. Jesteśmy go bardzo ciekawi!
Ta ich życzliwa ciekawość wcale nie ułatwiała sytuacji. Florence i Frank Armstrongowie
na pewno nie byli parą pru¬deryjnych kołtunów. Ale nie byli też parą beztroskich
postę¬powców, co to uważają, że nieważne ze ślubem czy bez, byle szczęśliwie. Formy i
tradycja liczyły się dla nich, podobnie zresztą jak dla samej Cassie. Wiedziała, że matka
przyjmie wiadomość, którą za chwilę miała poznać, dość spokojnie. Raczej obawiała się
reakcji ojca: była przecież jego ukochaną córeczką, oczkiem w głowie. Mogła jednak
pocieszać się, że ojciec, tak stanowczy i nie dopuszczający matki do spraw związanych z
prowadzeniem ich firmy, w sprawach rodzin¬nych polegał zwykle na jej zdaniu.
-
Mam nadzieję, że polubicie Charliego... Bo widzicie, ja
i Charlie, my już od jakiegoś czasu... mieszkamy razem.
Kiedy rzuciła już te słowa w słuchawkę, poczuła ulgę. Teraz ich ruch. Nigdy ich nie
okłamywała i nie chciała, żeby to się zmieniło. Miała nadzieję, że to docenią.
Po drugiej stronie tymczasem zapanowała cisza.
-
No tak... - usłyszała po chwili głos matki. - Cóż, wiem,
że świat się zmienia i dzisiaj wszystko to wygląda inaczej niż
wtedy, gdy ja i twój ojciec pobieraliśmy się. - Cassie słyszała,
że głos matki lekko drży. - Dzisiaj wszyscy chcą żyć, jak to się
mówi, nowocześnie, prawda, Frank?
W słuchawce usłyszała chrząknięcie ojca.
-
Tak... Tyle tylko, że nie wszystko co nowoczesne jest od razu dobre - powiedział.
-
Kocham Charliego i on mnie też kocha. Jest nam razem bardzo dobrze. Chciałabym,
żebyście zdawali siebie z tego sprawę.
Usłyszała głośne westchnienie. To była matka.
-
Ufamy ci, córeczko. Wierzymy, że nie robisz głupstw. Jeżeli on ciebie kocha, my z
pewnością pokochamy i jego, wiesz przecież.
-
Dziękuję, mamo. Kocham was.
-
Właśnie. Wierzymy, że nie zrobisz głupstwa i że... -usłyszała w słuchawce głos ojca.
-
W porządku, Frank - przerwała mu matka. - Powiedz¬my zatem naszej córce do
zobaczenia. Wkrótce się spotkamy i będzie można spokojnie porozmawiać.
-
Oto mówi moja lepsza połowa! - powiedział ojciec z westchnieniem. - A zatem do
zobaczenia, córeczko.
Czuła jednak zdenerwowanie, gdy przedstawiała Charliego członkom swojej rodziny.
Ponieważ Fran postanowiła w końcu brać ślub w rodzinnym Westchester, wszyscy spotkali
się w ho¬telu. Charlie, na wszelki wypadek, choć niechętnie, wziął osobny pokój. W pokoju
Cassie tłoczył się teraz tłum Armstrongów, którzy zjechali z żonami, mężami, a nawet z
dziećmi. Charlie stał spokojnie z boku, czekając, aż rytuałowi powitań stanie się za¬dość.
Miał przynajmniej chwilę, by im się przyjrzeć. Frank Arm¬strong wydawał się
sympatycznym, jowialnym mężczyzną. Pa¬trząc na matkę Cassie, Charlie zrozumiał, po kim
córka odziedzi¬czyła siłę charakteru. Kiedy już wszyscy wycałowali i wyściskali Cassie,
oczy zgromadzonych zwróciły się w jego stronę.
Cassie podeszła do Charliego i wzięła go za rękę.
-
Mamo, tato... Chcę wam przedstawić Charliego...
Charlie, to moi rodzice.
Florence ruszyła w ich stronę.
-
A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, o którym
tyle słyszeliśmy - powiedziała i zamiast uścisnąć mu rękę,
pocałowała go serdecznie w policzek. - Witaj, Charlie. Mam
nadzieję, że nie masz mi za złe tej poufałości, ale sama nie
wiem dlaczego odnoszę wrażenie, że znamy się nie od dziś.
Cassie tyle nam o tobie opowiadała!
Charlie bynajmniej nie miał jej tego za złe. Co więcej, był wzruszony. Tak wzruszony, że
nawet zapomniał powiedzieć jej zawczasu przygotowanego komplementu: to wprost nie-
możliwe, żeby była matką pięciorga dorosłych dzieci!
-
Bardzo mi miło - rzekł przez ściśnięte gardło. - Ja także
mam wrażenie, że znamy się od dawna.
Teraz podszedł do niego ojciec Cassie. Ścisnął mu mocno rękę. Może nawet odrobinę za
mocno, jak można było wnosić z nieco zdziwionej miny Charlicgo.
-
Miło cię wreszcie poznać, synu. - Frank objął go serde¬
cznie i wycałował.
A potem, z wesołym hałasem, ruszyła ku niemu cała chma¬ra Armstrongów.
-
Byłeś wspaniały - szepnęła mu do ucha Cassie, gdy już
wszyscy wyszli. Nie mieli jednak czasu, by wymienić uwa¬
gi, bo nadchodziła godzina ślubnej ceremonii. Udali się do
kaplicy.
Cassie ze wzruszeniem patrzyła na przyjaciółkę. W długiej białej sukni Fran wyglądała
trochę jak w przebraniu, ale mu¬siała przyznać, że przepięknie. Oczy Fran błyszczały z
pod¬niecenia. Nerwowo przekładała z ręki do ręki ślubny bu¬kiecik.
Cassie podeszła do niej i uściskała, jakby jednocześnie chciała pogratulować i dodać
otuchy.
-
Wyglądasz wspaniale! - powiedziała i ukradkiem otarła
łzę.
Fran strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek.
-
Boże, sama nie wiem, co ja robię. Czy na pewno dobrze
robię? - Spojrzała niepewnie na Cassie. - I ten cały tłum!
- Rozejrzała się bezradnie wokół. - Najchętniej złapałabym
Joe za rękę i gdzieś z nim uciekła. Czy to wszystko nie wyglą¬
da trochę śmiesznie?
Cassie uśmiechnęła się tylko, dając jej jednocześnie ocza¬mi znak, że wszystko jest w
najlepszym porządku. Potem ujęła ją za rękę i okręciła, jak w tanecznym pas.
-
Mam ostatnią szansę, by zobaczyć pannę Fran Gorham. Za chwilę już staniesz się
panią Mancini.
-
Jakie to dziwne - pokiwała głową Fran. - Tyle się wyda¬rzyło w tym ostatnim roku. I
w moim życiu, i w twoim.
-
Same tego chciałyśmy - roześmiała się Cassie.
-
Cassie... - Fran nagle spoważniała. - Słuchaj, cokol¬wiek złego mówiłam ci o
Charliem...
-
Daj spokój - machnęła ręką Cassie. - Już zapomniałam. Na dalsze rozmowy nie było
już czasu.
-
Trzymaj się - uśmiechnęła się Cassie.
Ceremonia była krótka i radosna. Potem huknęły korki od szampana, a na głowy
nowożeńców posypał się ryż i deszcz drobnych monet.
Wieczorem w lokalnym klubie odbyło się wesele. W weso¬łym gwarze przy zastawionych
stołach i na zatłoczonym par¬kiecie wszyscy świętowali radosny dzień Fran i Joe.
-
Bardzo przepraszam - powiedziała Cassie do gromadki
otaczających ją kuzynów i znajomych. - Wydaje mi się, że to
nasza piosenka i nasz taniec! - Skinęła głową przez tłum
w stronę Charliego.
Cassie w sukience, którą sobie specjalnie kupiła na tę oka¬zję, i Charlie w swoim
garniturze stanowili razem piękną pa¬rę, nic więc dziwnego, że na parkiet odprowadzały ich
życzli¬we i pełne podziwu spojrzenia.
Już wkrótce tańczyli, jakby nie zauważali świata wokół siebie.
-
Czy mówiłem ci już dziś, jak pięknie wyglądasz? - za¬pytał.
-
Może dwa albo trzy razy. Ale ostatnio już dobre pół godziny temu.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądała bardzo efe¬ktownie w swojej prostej, a
zarazem wytwornej sukience. Za¬równo panna młoda, jak i jej druhna wybrały pełną
elegancji dyskrecję: żadnych koronek, falbanek, welonów.
-
A więc pozwól mi trochę cię pozanudzać: wyglądasz
niebywale. Wspaniale!
I tak też się czuła.
-
Ty też wyglądasz nieźle. - Prztyknęła palcem w klapę
jego marynarki.
Charlie roześmiał się głośno i zawirował z nią dookoła, choć akurat rytm, w jakim
tańczyli, wcale do tego nie zapra¬szał. Był jednak dziś taki szczęśliwy.
-
Masz bardzo fajnych rodziców, wiesz? Już ich lubię.
Cassie uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
-
Oni też cię lubią. Wiem, że się denerwowałeś - powie¬
działa, przytulając się do niego. - Ale teraz nie ma żadnego
powodu: naprawdę są tobą zachwyceni.
Charlie przytulił policzek do jej skroni.
-
Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
-
Jak mogłabym zapomnieć?
-
To była ta piosenka. „You Made Me Love You" - za¬mruczał jej do ucha i
przyciągnął do siebie. - Kocham cię, Cassie.
-
Ja też cię kocham, Charlie.
Kiedy przytuleni krążyli po parkiecie, pomyślała sobie, że nigdy nie czuła się tak
szczęśliwa jak dziś. Rozejrzała się ukradkiem po sali: chciała zapamiętać jak najwięcej
szczegó-
łów. Niech ta magiczna chwila zapisze się w jej pamięci na zawsze.
Ale moment zadumy nie trwał długo, bo nagle zjawił się przy nich ojciec Fran. Po jego
czerwonej, nabrzmiałej twarzy widać było, że nie unikał toastów za zdrowie młodej pary.
Objął Charliego za ramię i zaczął mówić o tym, jak lubi Cas-sie i jak zawsze cieszył się, że to
ona jest najbliższą przyjaciół¬ką Fran. Potem nieoczekiwanie zmienił temat.
-
Ładna z was para. Coś czuję, że niedługo spotkamy się
na waszym weselu. Mam rację, Cassie? - Zatoczył się lekko.
-
W każdym razie, gdybym to ja był na twoim miejscu, mój
chłopcze, nie czekałbym z tym długo - powiedział i mrugnął
do Charliego.
Czar prysł, stali zażenowani, nie wiedząc, co odpo¬wiedzieć. Na szczęście orkiestra
przestała grać i ktoś wzniósł kolejny toast. Wszystkie spojrzenia skierowały się na
nowo¬żeńców. Fran i Joe pocałowali się. Zewsząd rozległy się okrzyki i gruchnęły gromkie
brawa. Kiedy Fran ruszyła kroić tort weselny, udało im się jakoś zgubić pana Gorhama w
tłoku.
-
Nic przejmuj się jego gadaniną. - Cassie spojrzała spod
oka na Charliego. - On taki już jest: zawsze lubi się wtrącać
i dawać wszystkim rady.
-
Wcale się nie przejmuję - wzruszył ramionami.
Cassie wiedziała jednak, że nie mówi prawdy. Kiedy nad¬
szedł moment, w którym Fran - jak nakazywał zwyczaj
-
miała rzucić swój ślubny bukiecik między niezamężne ko¬
biety, Cassie mimowolnie zajęła miejsce przed balko¬
nem, na którym stanęła Fran. W tej samej chwili zdała sobie
sprawę z tego, co zrobiła. „Błagam - nie! Fran - nie" - mod¬
liła się spojrzeniem. Fran musiała chyba zrozumieć jej
niemą prośbę, bo rzuciła bukiecik w drugi kąt sali. Cassie
odetchnęła z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie. Bukie-
cik złapał jej dziesięcioletni bratanek i teraz stał przed nią z wyciągniętą ręką,
uśmiechnięty i bardzo z siebie zado¬wolony.
-
Ciociu, proszę! - krzyknął na tyle głośno, że najbliżej
stojący, i nie tylko, popatrzyli w jej stronę. - Cioci i wujkowi
Charliemu to chyba może się przydać!
Cassie poczuła, że czerwienieje.
-
Dziękuję, kochanie - odparła ze słodką miną.
Spuściła oczy i usunęła się na bok, ale tam już czekały
rozwrzeszczane dziewczyny. Cassie ukradkiem rozejrzała się po sali. Na szczęście nigdzie
nie dostrzegła Charliego.
Uroczystość dobiegała końca. Na sali zostali jedynie nieli¬czni goście.
-
Musisz koniecznie przyjechać do nas na święta. - Matka Cassie długo i wylewnie
żegnała się z Charliem.
-
Tak, przyjedź do nas! - zawtórował jej mąż. - Teraz przecież jesteś prawie członkiem
naszej rodziny!
W drodze powrotnej oboje milczeli. Charlie zdawał się wyraźnie zdeprymowany tymi
oznakami rodzicielskiej czuło¬ści państwa Armstrongów.
Chrząknął i włączył radio w samochodzie. Cassie poczuła, że powinna coś powiedzieć.
-
Przepraszam.
Spojrzał na nią z bladym uśmiechem.
-
Za co? To było wspaniałe wesele. Ja przynajmniej bawi¬
łem się świetnie.
Wiedziała, że się wykręca.
-
Charlie, zrozum mnie dobrze: to tylko takie tam gada¬
nie... Nie chcę, żebyś czuł się zobowiązany.
Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w drogę.
-
Nie o to chodzi, Cassie. Widzisz, ja nie zasługuję na
ciebie. Tak naprawdę, to wiesz chyba o tym, co?
Zmusiła się do uśmiechu.
-
Wiem, Charlie. Oczywiście, że wiem - w poczuciu bez¬
radności, spróbowała obrócić ich rozmowę w żart.
Charlie ujął ją za rękę.
-
Musisz zdobyć się na trochę cierpliwości. Zrobisz to? - Rzucił w jej stronę szybkie
spojrzenie.
-
Nie martw się. Masz to u mnie - uśmiechnęła się z cie¬mności i uścisnęła lekko jego
dłoń.
ROZDZIAŁ
13
Nadeszły wielkimi krokami najpierw Święto Dziękczynie¬nia, zaraz potem Boże
Narodzenie. Charlie od dziecka niena¬widził świąt. Za każdym razem oznaczało to bowiem
dla niego, że musi spędzić samotnie czas, w którym wszyscy są zawsze razem. Już w szkole
zdarzyło mu się raz czy dwa zostać samemu w internacie. Kilkakrotnie uratowały go
za¬proszenia od rodzin kolegów. Był lubianym chłopcem i wszy¬scy chcieli się z nim
przyjaźnić. Dorośli byli bardzo mili i starali się stworzyć mu namiastkę domu, ale przecież
nieraz widział ich współczujące spojrzenia.
Jako dorosły znosił to już dużo lepiej, a nawet czerpał ze swego wyobcowania niejasną
przyjemność. Patrzył na ludzi kłębiących się w sklepach podczas świątecznych zakupów i
czuł się inny. Inny niż wszyscy, niczym przybysz z obcej planety, podpatrujący dziwne,
niezbyt zrozumiałe obyczaje i zachowania. W tym roku jednak miało być inaczej. Cassie za
nic nie zgodzi się, aby spędzał święta samotnie.
- Charlie, a co zamierzasz robić w Święto Dziękczynie¬nia? - zapytała go któregoś
listopadowego dnia. - To już za tydzień. Pojedziesz ze mną do moich rodziców?
Cassie nie lubiła siebie w roli przesadnie opiekuńczej ko¬biety reżyserującej cudze życie,
ale wiedziała, że on sam
nigdy nie wystąpi z podobną inicjatywą czy propozycją. A nie miała najmniejszej ochoty
zostawać w Nowym Jorku. Święta nieodparcie kojarzyły jej się z domem rodzinnym. Ale tym
razem chciała mieć przy sobie mężczyznę, którego kocha. Charlie tymczasem leżał na
tapczanie i czytał gazetę.
-
Bo ja wiem - mruknął. - Jeszcze się nad tym nie zasta¬
nawiałem.
Ona jednak nie dawała za wygraną. Chciała rzecz dopro¬wadzić do końca.
-
Czy musimy o tym mówić teraz? - westchnął Charlie. - Przecież jeszcze dużo czasu.
-
Jak to dużo czasu? -jęknęła Cassie. - A poza tym, py¬tam cię już nie pierwszy raz.
Niedługo zrobi się w sklepach świąteczny tłok. Powiedz mi, dlaczego nie chcesz iść ze mną
na zakupy? Przecież kupowanie prezentów to takie miłe!
-
Nie lubię robić zakupów.
-
Niczego nie lubisz - ucięła Cassie. - A co będzie z wy¬jazdem na Boże Narodzenie?
Muszę coś wiedzieć!
Charlie rzucił gazetę na tapczan. Był najwyraźniej zły.
-
Daj mi spokój, dobrze? Dlaczego się uparłaś, żeby aku¬
rat dzisiaj to zdecydować? Zależy ci na tym, żebyśmy się
pokłócili?
Cassie była zrozpaczona.
-
Nie. Wcale nie chcę się z tobą kłócić. Pytam cię o to, bo cię kocham. Nie rozumiesz
tego?
-
Ja też cię kocham - westchnął. - Ale czego ty ode mnie chcesz? Chcesz, żebym udawał
przed tobą i sobą, jak bar¬dzo się cieszę, że nadchodzą święta? Otóż ja nie lubię świąt i tyle!
Była w kropce. Nie miała cienia wątpliwości, że jeżeli przyjmie jego argumentację, to ze
wspólnego wyjazdu nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, nie chciała awantury. A tym razem
zanosiło się na nią na dobre.
-
Takie odwlekanie decyzji nie prowadzi do niczego - po¬
wiedziała spokojnie. - Nie możesz też wmawiać sobie, że nie
ma czegoś takiego jak święta.
-
A dlaczego nie? Do tej pory jakoś sobie z tym radziłem.
Udała, że nie słyszy tego tonu sarkazmu w jego głosie. Nie
może teraz zrezygnować. Jeżeli ustąpi, Charlie utrwali jedynie w sobie odruch niechęci i
potem będzie coraz trudniej przeko¬nać go, by zmienił swoje zwyczaje.
-
Czy wiesz, Charlie, na czym polega twój problem?
Popatrzył na nią z irytacją.
-
Nie wiem, ale jestem pewien, że dowiem się tego od
ciebie.
Cassie przygryzła wargi. Nie była wcale przekonana, że powinna mu powiedzieć. Chciała
to zrobić już parokrotnie, ale za każdym razem coś ją powstrzymywało. I dziś znowu nie była
to najlepsza sposobność. Ale tym razem za daleko już zabrnęli w tej rozmowie.
-
Problem polega na tym, że twoi rodzice nadal sprawują
nad tobą władzę. To może wydawać ci się paradoksalne, ale
tak jest. Ciągle jesteś od nich uzależniony, bo ciągle myślisz
w kategoriach urazów, jakie wyniosłeś z dzieciństwa.
Powiedziała to i przestraszona własną odwagą, wstrzymała oddech, czekając na efekt
swoich słów. A ten był chyba sil¬niejszy niż cios, jaki mu niegdyś wymierzyła. Charlie zbladł
i odwrócił się do ściany. Zdawał się zupełnie zbity z tropu. Czuł się wściekły i obrażony, a
zarazem uświadomił sobie, że w tym, co powiedziała, coś przecież jest - inaczej nie byłoby to
dla niego takie bolesne.
-
Pomyśl o tym, Charlie - powiedziała z westchnieniem.
Charlie czuł, że wszystko się w nim gotuje. Jakim prawem
orzeka, kim jest i jakie powinno być jego życie? Nazywa go emocjonalnyn kaleką i chce
go leczyć przez zmuszanie do jakiegoś idiotycznego biegania po sklepach.
-
Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Wiedziałem, że to
się tak skończy.
Ale Cassie już nie było w pokoju. Charlie usiadł na tap¬czanie, podparł brodę pięścią i
myślał. Kiedy popełnił błąd? Bo niewątpliwie popełnił... Pewnie wtedy, gdy zapomniał, że w
życiu obowiązuje tylko jedna, podstawowa reguła. Za-dajesz cios albo przyjmujesz ciosy.
Przez jakiś czas starał się o niej zapomnieć, ale to teraz obracało się przeciwko niemu. Chciał
unieważnić tę regułę i co? Wpadł w pułapkę. Dlaczego ma przestać być sobą? Czego ona od
niego chce? Chce go zmienić. Ale czy potrafi? I czy on sam chce się zmienić?
Kiedy Cassie wróciła ze spaceru, przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie. Każde
czekało na to, co zrobi drugie. Charlie udawał, że ogląda telewizję. Ona - że krząta się po
mieszkaniu, jak co dzień. Byli w tym samym pokoju - ale osobno. To stawało się nie do
zniesienia. Wychodząc z łazien-ki i zamykając za sobą drzwi, Cassie spojrzała na niego ze
smutkiem.
-
Charlie, przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć.
Widział rozpacz w jej oczach i zrobiło mu się żal. Chociaż
był zirytowany, to przecież nie chciał sprawiać jej przykrości. Kiedy siedział sam w
mieszkaniu, miał czas, by ochłonąć z gniewu. Podniósł się z tapczanu i ruszył w jej stronę.
-
Jeśli mam być szczera, to nie żałuję tego, co powiedzia¬
łam, i gdybym musiała to powtórzyć, zrobiłabym to. - Cassie
spojrzała na niego wyczekująco.
Charlie zatrzymał się w pół kroku.
-
W porządku. - Skinął głową i jakby zmieniając zamiar,
poszedł do kuchni nalać sobie szklankę soku grejpfrutowego.
Tego wieczoru żadne z nich nie wróciło do rozmowy. Z po¬zoru wszystko było jak
zawsze, a jednak coś się zmieniło. Czuli, że jest między nimi jakieś napięcie zamiast
wzajemnej
bliskości. Smutni, snuli się z kąta w kąt. I wtedy zadzwonił telefon. Charlie podniósł
słuchawkę.
-
Cześć, stary! Jak leci? - usłyszał wesoły głos po drugiej stronie.
-
Rick! - krzyknął Charlie. - Rick, to ty? Tyle lat! Skąd masz mój numer? - Trzymając
słuchawkę, kręcił głową ze zdumieniem.
Jakim cudem wiedział, że ma go szukać u Cassie?
-
Fakt, nie było łatwo cię znaleźć. Obdzwoniłem prawie wszystkich wspólnych
znajomych. Co się tak ukrywasz?
-
To długa historia.
Rick Morissey był jego najlepszym przyjacielem ze szkol¬nej ławy. Przez jakiś czas
pracowali razem, potem ich drogi się rozeszły, ale wspominał go mile. Przyjaciel, na którego
za¬wsze można było liczyć w potrzebie. Te ich szalone wyprawy do Nowego Jorku na
dziewczyny! Ach, dużo by opowiadać. Wiedział, że Rick miał za sobą już dwa rozwody.
Teraz podo¬bno ożenił się po raz trzeci, mieszka w Kalifornii i prowadzi interesy. Chętnie by
się z nim zobaczył, powspominał stare czasy.
-
Nie do wiary! Rick, ty stary draniu... Co u ciebie słychać?
-
Wszystko w najlepszym porządku - zaśmiał się Rick. - Mam teraz własną agencję.
Interes idzie nieźle, a nawet, powiedziałbym, nadspodziewanie dobrze. I właśnie dlatego
dzwonię. Potrzebuję wspólnika. Kogoś, kto umie grać w te klocki. Słowem, kogoś takiego jak
ty.
-
Co? - Teraz Charlie się roześmiał. - Chyba nie mówisz poważnie.
Tym razem jednak Rick mówił poważnie.
-
Naprawdę, Charlie. Chciałbym, żebyś został moim
wspólnikiem. Pomyśl: ty i ja -jak za dawnych czasów. Tylko
że teraz będziemy swoimi szefami, bez żadnego nadzoru,
rozliczania się, pisania raportów. Będziemy robić to, co będzie się nam podobało. Czy to
nie podniecające?
Charlie przysiadł ze słuchawką na tapczanie. Drugą ręką nerwowo pocierał czoło.
-
Rozumiem, że musiałbym przeprowadzić się do Kali¬fornii.
-
Brawo! Całkiem dobrze kombinujesz. Wiedziałem, że mogę liczyć na twoją
inteligencję. - Rick parsknął w słucha¬wkę. - A co? Masz wątpliwości, czy warto? Wiesz, tu
zawsze świeci słońce.
Charlie podszedł do okna i odsłonił żaluzje.
-
Tutaj akurat mży i jest dość ponuro.
-
Sam widzisz... Pakuj się i przyjeżdżaj.
Charlie chodził po pokoju ze słuchawką przy uchu.
-
Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany! Nie mogę przecież tak po prostu spakować się i
wyjechać.
-
Niby dlaczego?
Dlaczego? Dobre pytanie. Jeszcze niedawno poleciałby najbliższym samolotem... Ale teraz
wszystko się zmieniło.
To także jakiś sprawdzian, pomyślał. Gdyby Rick zadzwo¬nił wczoraj, Charlie
podziękowałby uprzejmie staremu przy¬jacielowi i odłożył słuchawkę. Ale po dzisiejszej
rozmowie z Cassie wcale nie miał ochoty odkładać decyzji - a przynaj¬mniej nie był pewien,
czy powinien.
-
Dzięki za pamięć, Rick. To miło z twojej strony, że pomyślałeś właśnie o mnie. Ale
widzisz... Ja nie jestem sam.
-
Ożeniłeś się, stary byku?
W głosie Ricka słychać było szczere zdumienie.
-
Nie... Skąd! - zaprzeczył skwapliwie. - Po prostu mie¬
szkam z pewną kobietą. Pracuje w tej samej agencji co ja, tyle
że w dziale ekonomicznym.
,
Rick aż gwizdnął z wrażenia.
-
Jakoś zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ty w sta-
łym związku? I jeszcze z kobietą z działu ekonomicznego? Świat się kończy... No cóż...
Przyjeżdżajcie więc razem. Dla niej też znajdzie się praca. Tu jest co robić!
Charlie przez momennt wyobraził sobie Cassie w Kalifor¬nii, pośród palm i eukaliptusów.
Nie, to jakoś do niej nie pasuje. Nie mówiąc o tym, że znalazłaby się trzy tysiące
kilo¬metrów od swoich rodziców... Sam zresztą nie był pewny, czy to dobra propozycja.
Oczywiście, może się zdarzyć, że zarobią duże pieniądze. Na pewno oznacza to
samodzielność. Przyjemnie jest robić coś tylko na własny rachunek... Ale z drugiej strony, tu,
w Nowym Jorku, ma już wyrobioną pozy¬cję. Tam znowu musiałby zaczynać od początku, a
przecież nie jest już taki młody...
-
Słuchaj, Rick. Muszę się zastanowić. Daj mi trochę czasu.
-
Zastanów się, chłopie. Ale nie każ mi czekać długo, dobrze?
-
Jasne. Odezwę się za kilka dni... Cześć. Dzięki za te¬lefon.
Pierwszym błędem popełnionym przez Charliego było to, że wbił sobie do głowy
propozycję Ricka i nie mógł o niej przestać myśleć. Drugim - że nie powiedział o niej Cassie.
Właściwie dlaczego miałby jej mówić o czymś, co pew¬nie i tak nie dojdzie do skutku?
Naraziłby ją jedynie na stres, a może nawet więcej - na zmartwienie. Rick ma różne
zwa¬riowane pomysły i nie wiadomo, czy to akurat nie jeden z nich. On sam nie jest pewien,
czy ma ochotę w to wejść... Nie, stanowczo nie ma sensu rozmawiać z Cas¬sie. A poza tym
był na nią zły i to również go powstrzy¬mywało.
Rzecz jednak w tym, że trudno mu było gniewać się na kogoś takiego jak Cassie. Przecież
wszystko, co mówiła, mó-
wiła w najlepszej wierze. Znał ją już na tyle, że nie miał wątpliwości: była przekonana, że
robi to dla jego dobra. I ran¬kiem w Święto Dziękczynienia nieoczekiwanie dla niej
wy¬nurzył się z garderoby w garniturze i krawacie.
Cassie właśnie przypinała klipsy przed lustrem. Na jego widok otworzyła usta ze
zdumienia.
-
Charlie? A ty dokąd się wybierasz?
-
Przecież jedziemy na świąteczny obiad do twoich rodzi¬ców. Oczywiście, jeżeli
podtrzymujesz zaproszenie.
-
Och, Charlie! - Rzuciła mu się w ramiona.
Pocałował ją namiętnie. Stęsknił się za nią przez te kilka
dni, kiedy przestali się kochać. Teraz, gdy poczuł przy sobie jej ciało, zrozumiał jak
bardzo.
Cassie odsunęła głowę i przyjrzała mu się z trwożną uwagą.
-
Charlie, chyba nie robisz tego z musu?
Jej szczerość zawsze go wzruszała. I teraz też poczuł, jak ogarnia go wzruszenie na widok
zakłopotanej twarzy i tych niebieskich oczu, które patrzyły w niego z takim przejęciem.
Przyciągnął ją do siebie i mruknął:
-
Chyba za dużo gadasz...
Ujął ją pod kolana i wziął na ręce. Nie zważając na prote¬sty, złożył na łóżku.
-
Charlie, przecież dopiero co wstaliśmy - zachichotała.
-
Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. - Spojrzał na nią
wymownie.
To, co zobaczyła w oczach Charliego, sprawiło, że zadrża¬ła. Nie wyjadą tak prędko -
teraz była już tego pewna. Wy¬rwało jej się westchnienie, ale nie było to bynajmniej
wes¬tchnienie żalu.
Uniósł jej biodra nieco w górę, podciągając sukienkę.
-
Kocham cię, Charlie.
-
Ja bardziej - szepnął.
W drodze do Kingston rozmawiali z ożywieniem.
-
A co zamierzasz na Boże Narodzenie? - zagadnęła
w pewnej chwili Cassie.
Zdecydowała się znowu poruszyć ten temat nie po to, aby wymóc zgodę na spędzenie
świąt w domu jej rodziców. Chcia¬ła go po prostu lojalnie uprzedzić, że jeśli zdecyduje się na
pozostanie w Nowym Jorku - ona wyjedzie. Nie wyobrażała sobie Bożego Narodzenia
spędzanego inaczej niż w kręgu rodzinnym. Cała ta atmosfera - ubieranie choinki,
szykowa¬nie kolacji, wręczanie sobie prezentów - wprawiała ją w ra¬dosny nastrój, jak w
dzieciństwie. Zdawała sobie sprawę, że dla niego może to być bolesne przeżycie:
wspomnienia huczą¬cego od gwaru i śmiechu pokoju, zasłanego ozdobnymi papie¬rami i
wstążkami po rozpakowanych prezentach, nie były jego wspomnieniami. I dziś także nie miał
powodu, by roztkliwiać się nad urokami życia rodzinnego. Od czasu ostatniego,
nie¬fortunnego spotkania rodzice Charliego nie odezwali się. Być może oznacza to ostateczne
zerwanie więzów. Żadna ze stron nie przejawiała dobrej woli - przeciwnie, ze strony Sylvii
widziała jedynie otwartą niechęć.
-
Pytam, bo chciałabym coś zaplanować. Co ty na to, żebym
na Wigilię pojechała do domu i wróciła pierwszego dnia świąt?
Charlie rzucił jej szybkie spojrzenie, odrywając na chwilę wzrok od szosy.
-
Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?
-
Tak, Charlie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
-
Sam jeszcze nie wiem... Może jednak lepiej spędzić święta z twoją rodziną?
Cassie spojrzała na niego zaskoczona.
-
Myślę, że mogłoby być całkiem miło... - dodał. - Tak
czy inaczej, na pewno będziemy razem. - Sięgnął po jej rękę
i lekko ją uścisnął.
W sobotę rano, nieprzyzwoicie obżarci gigantycznymi porcjami
indyka, o co zadbała matka Cassie, ogrzani ciepłem
domowego ogniska rodziny Armstrongów, wrócili do domu.
Cieżko opadli oboje na tapczan.Cassie chciała trochę odpocząć,
a potem iść po choinkę.
- To nasza rodzinna tradycja: zawsze ustawiamy choinkę
tuż po Święcie Dziękczynienia.
Charliemu jednak nie chciało się ruszać.
- Ale nie rodziny Whitmanów - Wyciągnął się wygodnie
na tapcznie. W jego rodzinie trudno byłoby mówić o jakichkolwiek
tradycjach. No może z wyjątkiem jednej: tradycji
zapiekłej wojny domowej.
Ale, oczywiście, ani nie mógł, ani nie chciał odmawiać
jej tej przyjemności, i w trzy godziny poźniej biedzili się,
by zmieścić drzewko w windzie i wwieźć na czwarte
piętro.
- Ma chyba ze dwa i pół metra. Myślisz, że się zmieści
u ciebie w pokoju? - spytał Charlie, gdy wreszcie stanęli
przed drzwiami.
Cassie, wciągając choinkę do środka, w przelocie pocałowała
go w usta.
- Zobaczysz, jak będzie pięknie wyglądała. Na pewno nie
będziesz żałował! Musimy tylko kupić mnóstwo bombek i ozdób.
- Ale już chyba nie dzisiaj? - Pochwyciła przerażone
spojrzenie Charliego.
- Zgoda. Jutro. - odpowiedziała ze śmiechem.
Mozolnie taszczyli drzewko przez przedpokój.
- Więc gdzie chcesz postawić tego drapaka? - wysapał.
Cassie rozejrzała się po pokoju i pokazała miejsce przed
oknem loggii.
- Myślę, że tu będzie najlepiej.
- Już się robi, szefowo.
Pociągnął choinkę w kąt pokoju, a tymczasem Cassie podeszła
do stolika z telefonem.
- Odsłuchiwałeś sekretarkę?
Charlie, szamocząc się z choinką, mruknął coś niewyraźnie,
więc wcisnęła przycisk.
- Jak się masz stary! Pozdrowienia ze słonecznej Kalifornii.
Tu jest dziś dwadzieścia sześć stopni...
Charlie zostawił choinkę, skoczył jak tygrys w kierunku
telefonu i wyłączył urządzenie. Zobaczył zdziwione spojrzenie
Cassie.
- Słuchaj, czy mogłabyś mi trochę pomóc? - krzyknął,
starając się odwrócić jej uwagę - Cały czas tylko ja zajmuję
się tą choinką! Jak mi nie pomożesz, to będę pierwszą ofiara
świąt Bożego Narodzenia w tym mieście.
- Co się stało Charlie? - Cassie stała stropiona. Nie mogła
nie zauważyć jego zdenerwowania, mimo że starał się je ukryć
przed nią - Kto to był?
- Nikt. Przyjaciel - wzruszył ramionami - To jak, pomożesz mi?
Po jego oczach widziała, że coś się stało. Ale co? Podeszła
do niego i zwichrzyła mu włosy, a potem pogłaskała go. Nawet
jeśli jej teraz nie powie, prędzej czy później to z niego
wyciągnie. Już ona znajdzie sposób... Ale jej natura podpowiadała,
że najlepiej kuć żelazo póki gorące.
- Co się dzieje, Charlie?
- Nic. To po prostu mój przyjaciel z dawnych czasów.
Mieszka teraz w Kalifornii. Założył tam własną agencję i namawia
mnie, żebym został jego wspólnikiem - Rzucił szybkie
spojrzenie, starając się wysondować jej reakcję.
- Oczywiście, powiedziałem nie - dodał - I tyle. To cała
historia. No to jak? Ustawimy choinkę?
Cassie jednak to nie wystarczyło.
- Dlaczego ni nie wspomniałeś?
-
Bo nie było o czym.
-
Więc dlaczego znowu dzwoni? - spytała rezolutnie.
-
Skąd mogę wiedzieć? Zawsze był uparty - wzruszył ramionami.
-
Może dlatego, że wcale nie powiedziałeś mu nie.
Nie chciał kłamać. Jeden rzut oka wystarczył jej, by wie¬działa, że ma rację. A tym razem
bardzo nie chciała mieć racji. Westchnęła głęboko i ze smutkiem pokiwała głową.
-
Może naprawdę chcesz jechać do Kalifornii? Może masz
mnie już dosyć i szukasz sposobu, żeby jakoś z tego wybrnąć?
-
Nie! - Charlie niemal krzyknął. - To nie tak.
Zdenerwowany zaczął przemierzać pokój tam i z po¬
wrotem.
-
To prawda: nie odmówiłem w sposób zdecydowany. Ale też nie powiedziałem mu tak.
Obiecałem oddzwonić i nie zrobiłem tego. Ktoś inny dawno by się zniechęcił. Ale - już
mówiłem - Rick to uparty facet. A poza tym, zadzwonił aku-rat wtedy, kiedy się
pokłóciliśmy.
-
Tak? I co z tego? Czy to znaczy, że gdy następnym razem się pokłócimy, dostanę od
ciebie kartkę z Acapulco?
Charliem aż zatrzęsło.
-
Przecież nigdzie jeszcze nie wyjechałem. I wcale nie
zamierzam. Zresztą, pytałem go też o pracę dla ciebie.
To wcale nie było dla niej tłumaczenie.
-
A nie przyszło ci do głowy, że powinieneś był zapytać przede wszystkim mnie?
Postanowiłeś zdecydować za nas oboje?
-
To wcale nie tak - skrzywił się. - No dobrze. Przyznaję: popełniłem błąd. Przepraszam.
Ale nie przesadzaj i nie rób z tego Bóg wie czego!
Dla niej nie była to wcale błaha sprawa. To klasyczny styl Charliego. Najpierw zrobi
głupstwo, a potem rozpa¬czliwie się wycofuje, starając się wykręcić kota ogonem. Mo-
że to Fran miała rację. W pewnym wieku ludzie już się nie zmieniają. Tak naprawdę
przecież ona także się nie zmieniła. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze pozostanie naiwną
dziew¬czyną z małego miasteczka - dziewczyną, która ceni sobie stałe uczucia, życie
rodzinne, lojalność, wierzy, że jeśli już z kimś się zwiąże, to na dobre i złe, i jak to mówią -
do grobowej deski. A może raczej zawsze w to wierzyła. Aż do dzisiaj.
Czuła, że oto w tej chwili waży się całe jej życie. Nagle uświadomiła sobie tę prawdę z
całą mocą. Tak, to przełomowy moment. Spojrzała Charliemu prosto w oczy.
-
Powiedzmy, że przyjmiemy ofertę twojego przyjaciela. Przeniesiemy się do Kalifornii.
I co dalej?
-
O co ci chodzi? Wcale nie powiedziałem, że chcę jechać do Kalifornii.
-
I co będziemy dalej robić? Żyć od przeprowadzki do przeprowadzki?
-
Czego ty ode mnie chcesz? Mam ci dać gwarancję na resztę życia, że wszystko będzie
cudownie?
-
Tak, Charlie - odpowiedziała twardo, nie spuszczając wzroku. - Tego właśnie chcę.
-
Nie rozumiem. To co mamy zrobić? Mamy się pobrać? O to ci chodzi?
I wtedy właśnie poczuła, że coś w niej pęka. Dotych¬czas myślała, że takie sytuacje
zdarzają się w książkach, fil¬mach, ale w prawdziwym życiu nie. Pomyliła się. Charlie ją
kocha, ona kocha Charliego, ale rację ma jednak Fran. Kochają, ale nie taką miłością, na jaką
ona zasługuje. Nagle uprzytomniła sobie, na czym to polega. Charlie jest po prostu wytworem
swego środowiska, tak jak ona swojego. Poczuła, że nie chce już dłużej żyć tak jak do tej
pory. Nie zamierza brać udziału w tym wyścigu; ma dosyć pracy w agencji rekla-mowej.
Wróci do szkoły. Zamieszka sobie gdzieś w małym
domku z ogródkiem, a w tym ogródku będzie hodowała róże. Będzie miała rodzinę. Tak
bardzo chciała, żeby to Charlie był ojcem jej dzieci - bo przecież kocha Charliego. Do tej
pory wierzyła, że on się zmieni, wydorośleje, zrozumie. Aż do dzisiaj święcie w to wierzyła.
Ale oto przychodzi chwila opa¬miętania. Miała na oczach łuski. On się nie zmieni, bo nie jest
w stanie się zmienić. Jednak to nie Charlie będzie tym m꿬czyzną. Nie on.
-
Słuchaj, ja naprawdę przepraszam. Oczywiście: pobie¬
rzemy się.
Może naprawdę tego chce, pomyślała. Dzisiaj. Ale jutro może dojść do wniosku, że
wmanewrowała go w to małżeń¬stwo. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy: ich związek nie ma
przyszłości.
-
Nie, Charlie. Myślę, że powinieneś pojechać do Kalifor¬nii. Ale sam.
-
Co takiego? Jak to? - Spojrzał zdumiony. - Jak mam to rozumieć? Zrywasz ze mną?
Cóż... Chyba tak, pomyślała. Nigdy nie czuła się gorzej. Jeśli nie weźmie się w garść, za
chwilę zemdleje. Musi jeszcze trochę wytrzymać.
-
Tak, Charlie. To rozstanie. Byłabym ci wdzięczna, gdy¬
byś wyprowadził się ode mnie jeszcze dzisiaj.
Charlie zakręcił się w miejscu.
-
Ależ to nonsens! Przecież się kochamy! Właśnie popro¬
siłem cię, żebyś za mnie wyszła!
Cassie chciała, żeby ta rozmowa skończyła się jak najszyb¬ciej. Jeszcze chwila, a gotowa
się wycofać.
-
Dobrze. Więc to ja na tę noc przeniosę się do Fran i Joe.
Podeszła do telefonu i wykręciła numer przyjaciółki. Roz¬mowa była bardzo krótka.
Wrzuciła nieco rzeczy do torby i wyszła bez słowa.
Przez kilka następnych dni wydzwaniał do niej co parę godzin. Tłumaczył, prosił, zaklinał
- na próżno. Cassie była nieugięta. Charlie nie poddawał się. Nie chciał się wyprowa¬dzić;
wiedział, że jeśli to zrobi, to jakby przypieczętowywał ich rozstanie. W tydzień później zjawił
się u niej w biurze z maleńkim pudełeczkiem od jubilera.
-
Cassie, błagam cię. Wyjdź za mnie. Kocham cię.
Po raz drugi poczuła, jak coś się w niej załamało. Brylant jarzył się w świetle dnia jak
obietnica szczęśliwego życia. Przełknęła ślinę i powiedziała nieswoim głosem:
-
Charlie, jeżeli mnie kochasz, jeżeli kochasz mnie napra¬
wdę-odejdź.
Wreszcie Charlie poczuł, że nie ma wyboru. Tu, w Nowym Jorku, po ich rozstaniu, nie
mógł sobie znaleźć miejsca. Spa¬kował się i wyleciał do Kalifornii. Ale kiedy samolot
dotknął płyty lotniska, wiedział, że zrobił największy błąd w swoim życiu.
Tymczasem Cassie snuła się po mieszkaniu. Było smutne i opuszczone. Teraz, bez jego
rzeczy, wydawało się jakby większe. Na tym krześle wisiała zwykle jego skórzana kurtka.
Spojrzała na puste krzesło i rozpłakała się.
ROZDZIAŁ
14
Jeszcze niedawno miasto takie jak Los Angeles powinno mu się podobać. Przecież lubił
takie miejsca, w których dużo się dzieje. Teraz wszystko go irytowało. Ciągnące się
dziesiąt¬kami kilometrów autostrady miejskie, gaje pomarańczowe, upał, długowłose
blondynki z uśmiechem jak spod sztancy, a przede wszystkim nowa praca. Firma była w
rozruchu, co owocowało nieustannymi wielogodzinnymi zebraniami i stre-sem, jakie
pociągało podejmowanie decyzji, z których każda mogła być brzemienna w skutki. Nagle
poczuł idiotyzm swo¬jej pracy. Wymyślał reklamy promujące rzeczy, których ludzie tak
naprawdę wcale nie potrzebowali albo na które nie mogli sobie pozwolić. Reklama to nie
chirurgia mózgu, ale pranie mózgu, myślał, siadając z niechęcią za biurkiem.
Czuł się rozdrażniony i samotny. Nawet towarzystwo Ri-cka nie było pocieszeniem. Jak
mógł postąpić tak głupio? Zniszczył swoje szczęście własnymi rękami. Pewnie, że chciał się z
nią ożenić. Dziś wiedział, że niczego nie pragnął bardziej. Czym teraz będzie jego życie bez
niej? Tego nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Tak bardzo strzegł swojej wolności... I co?
Jego przyszłe życie rozciągało się teraz przed nim jak jałowe pole.
Z rozpaczy powrócił do pisania powieści. Porzucony w po-
łowie i rozgrzebany tekst stanowił dobrą metaforę jego ży¬cia. Nie ma w nim nic
skończonego, wszystko jest zapowie¬dzią. Co on naprawdę wie o prawdziwym życiu, o
prawdzi-wych uczuciach. Zawsze był jak ktoś, kto stoi w progu, nie może się zdecydować.
Najwyższy czas wreszcie się coś po¬stanowić.
Siedział teraz przy maszynie do pisania. Komputer go mę¬czył i zniechęcał. Dopisywał
zdanie do zdania, wykręcał kar¬tkę i wyrzucał do kosza. Zaczynał od nowa. Wreszcie złapał
rytm. Z każdym dniem rósł stosik zapisanych stron. Z nich z wolna wyłaniał się jego
autoportret, a raczej portret kogoś, kim on sam mógłby być.
Drugą rzeczą, która trzymała go przy życiu, były jego telefoniczne rozmowy z Fran, która
stanowiła teraz jedyne źródło wiadomości o Cassie.
-
Proszę, Fran, nie odkładaj słuchawki.
-
A powinnam. Jesteś zwykła świnia, Charlie.
Niech myśli o nim, co chce. Wykłócanie się z Fran było ostatnią rzeczą, jaką miał w
głowie.
-
Jak ona się miewa?
-
Miewa się dobrze.
To akurat nie była prawda. Cassie chodziła blada i apatycz¬na. Fran bała się, że jej
przyjaciółka wpadnie w depresję. Z pozoru funkcjonowała w pracy normalnie, ale każdy, kto
ją znał dobrze, widział, że jest jakby nieobecna duchem.
-
Opiekuj się nią, dobrze?
-
Mam to niby robić dla ciebie? - szyderczo zapytała Fran. - Co za tupet!
Charlie z westchnieniem odłożył słuchawkę i powrócił do maszyny.
Zadzwonił ponownie w Boże Narodzenie.
-
Jak ona się czuje? - zapytał bez żadnych wstępów.
Cassie spędzała święta z rodziną i Fran rozmawiała z nią tylko przez telefon. Jutro miała
wrócić do Nowego Jorku.
-
Jesteś tam jeszcze? - zapytała. - Jakoś marnie cię słychać.
Charlie czuł się marnie. Przez ostatnie dwie noce pisał
i poza wszystkim był wyczerpany.
-
Dużo pracowałem. Wczoraj ukończyłem powieść -
uśmiechnął się w słuchawkę. - Naprawdę... Jutro wysyłam ją
do pewnej agencji literackiej w Nowym Jorku. Tu nie mam
jeszcze żadnych kontaktów.... O czym? Jak by ci tu powie¬
dzieć? Najkrócej mówiąc, o związkach uczuciowych... Nie
śmiej się. Właśnie tak jak powiedziałem. Co ja mogę o tym
wiedzieć? Otóż dowiedziałem się całkiem sporo. Prawdę mó¬
wiąc, chciałbym, żebyś i ty to przeczytała i powiedziała mi, co
o tym sądzisz.
Fran nie była pewna, czy wyrażając zgodę, nie postąpi nielojalnie wobec przyjaciółki.
Zasłoniła ręką mikrofon słu¬chawki i zwróciła się do Joe.
-
Dzwoni Charlie - powiedziała szeptem. - Jest jakiś nie¬
wyraźny. Mówi, że napisał powieść o związkach uczucio¬
wych. Masz pojęcie? Chce mi ją przysłać do czytania. Co
mam robić?
Joe wzruszył ramionami. W systemie znaków Joe był to gest aprobaty.
-
Dobrze - powiedziała w słuchawkę Fran. - Przyślij mi ją.
Przesyłka z maszynopisem przyszła po dwóch dniach.
Fran otworzyła brązową kopertę i przysiadła na chwilę na fotelu, by rzucić okiem na tekst.
Z fotela przeniosła się na kanapę i nie wstała z niej, dopóki nie przeczytała wszystkiego do
końca. Łzy spływały jej po policzkach. Nie zważając na pytające spojrzenie Joe, narzuciła
płaszcz i pognała do Cassie. Kiedy Cassie otworzyła drzwi, Fran wyciągnęła w jej stro¬nę
rękę z maszynopisem.
-
Masz. Czytaj. Charlie napisał powieść. O was. To zna-
czy o sobie i o tobie. I proszę, przeczytaj do końca. To niesa¬mowite. Nie mogę w to
uwierzyć.
Cassie spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-
Rozmawiałaś z nim? Nic mi o tym nie mówiłaś.
-
Trudno to nazwać rozmową. Dzwonił do mnie kilka razy.
Niecierpliwym gestem wręczyła Cassie maszynopis.
-
Czytaj. Potem porozmawiamy.
Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Dla Cassie za¬wsze i wszędzie". Cassie poczuła
skurcz w gardle. Wolno wróciła w głąb mieszkania. Usiadła na fotelu i ręką wskazała Fran
drugi, stojący obok.
-
Czytaj - przynaglała Fran.
Cassie pokręciła głową.
-
Nie mogę - westchnęła bezradnie. - Ty czytaj. - Podała
maszynopis przyjaciółce i rozpłakała się.
Fran nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odchrząk¬nęła i zaczęła czytać.
-
„Wypatrzył ją w tłumie na sali balowej. Siedział przy
barze i leniwie ślizgał się wzrokiem po licznie zgromadzo¬
nych gościach, którzy pracowicie uwijali się przy bufecie,
gawędzili, wybuchając co chwila kaskadami śmiechu, flirto¬
wali w tańcu albo załatwiali interesy. Zwykły, sympatyczny
tłum, jaki zawsze wypełnia sale bankietowe. Stała kilka me¬
trów od niego. Miała na sobie prostą, czerwoną sukienkę,
włosy przycięte do ramion i niebieskie oczy. Oczy, w których
mógłbyś się zatracić. Nie znał nawet jeszcze jej imienia, a już
wiedział, że odtąd nic w jego życiu nie będzie takie jak daw¬
niej". - Fran przerwała i spojrzała rozpaczliwie na przyjaciół¬
kę. - Cassie, ja też nie mogę. Chcesz, to powiem ci, jak to się
kończy. - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - W koń¬
cu bohaterowie pobierają się. Rozumiesz? On naprawdę się
zmienił! To nie do wiary, ale to prawda. Powiedział mi przez
telefon, że wraca do Nowego Jorku. Nie może bez ciebie żyć. Co ty na to?
Cassie milczała. Fran wpatrywała się niecierpliwie w przy¬jaciółkę, jakby to jej własny los
zależał od odpowiedzi Cassie.
-
Powiedz, co zamierzasz?
Cassie przygryzła wargi i nie odpowiadała.
-
Lepiej będzie, jak przeczytam ci zakończenie - machnꬳa ręką Fran. Przewróciła
stertę kartek. Miała zacząć czytać, ale oto na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmiech.
-
Charlie przecież wcale nie wie, jak to się skończy - po¬wiedziała.
-
Jak to? - Fran zdezorientowana rozłożyła ręce. - To zna¬czy, że nie zamierzasz się z
nim spotkać? Słuchaj, wiesz prze¬cież, że masz przed sobą ostatnią osobę, która powie, że
Charlie jest w stanie się zmienić. Ale tak się jednak stało!
Uśmiech znów rozjaśnił twarz Cassie.
-
Nie tylko Charlie się zmienił.
Fran patrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem.
-
Czy mogłabyś wyrażać się jaśniej?
Ale były rzeczy, o których Cassie nie chciała mówić nawet najlepszej przyjaciółce.
Przynajmniej na razie. W każdym ra¬zie nie przed rozmową z Charliem.
ROZDZIAŁ
15
Charlie powracał pełen poczucia winy. Skruszony, stał przed drzwiami mieszkania Cassie i
nie mógł się zdecydować, by zapukać. Razem spędzili tu tyle wspaniałych chwil. Gdyby
miało się teraz okazać, że tamten niedawny czas należy do przeszłości, odczułby to jako
niesprawiedliwość losu. Wyda¬rzenia ostatnich tygodni bardzo go zmieniły. Kiedyś był ślepy
i głupi. Teraz powraca jako ktoś zupełnie inny. Będzie ją błagał, żeby wyszła za niego. Zrobi
wszystko, by ją przeko¬nać; musi mu się udać.
- Wejdziesz czy zamierzasz tak stać całą noc? - usłyszał nagle jej głos.
Odwrócił się zaskoczony. Stała za nim; widocznie musiała nadejść z miasta i, zamyślony,
nie usłyszał jej kroków.
Minęła go, otworzyła drzwi i zrobiła zapraszający gest. Zdawało mu się, że na jej twarzy
dostrzegł cień uśmiechu. Charlie na miękkich nogach wszedł do środka. Zdjął płaszcz i stał
teraz, patrząc na nią bez słowa. Od tamtego dnia minął miesiąc.
Gdyby powiedział, że wyglądała nieźle - skłamałby. Wy¬glądała po prostu ślicznie.
Właśnie tak, jak sobie ją wyobrażał przez te wszystkie dni rozłąki. Charlie poczuł również
delikat¬ny zapach jej perfum i nagle zapragnął jej, jak chyba nigdy
dotychczas. Ona również przyglądała mu się w milczeniu. Już otworzył usta, by zadać jej
pytanie, z którym tu przyszedł, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czekał, patrząc na nią w
upojeniu. Bał się, że gdy się odezwie, głos mu się załamie i czar pryśnie.
Na szczęście Cassie domyślała się, w jakim jest stanie ducha, i postanowiła przejąć
inicjatywę.
-
Dostaliśmy nagrodę, Charlie. Nasz projekt kampanii re¬klamowej Majik Toys wygrał
w konkursie.
-
Tak? - Zdobył się na nikły uśmiech. - To chyba znaczy, że tworzymy zgraną parę?
Cassie również się uśmiechnęła. Ale z jej twarzy nie potra¬fił wyczytać, na ile był to
uśmiech zdawkowy, na ile zaś wyraz sympatii.
bieskimi oczami. - Chyba już lepiej.
-
Jak się miewasz, Charlie? Okropnie! - wszystko w nim krzyczało.
-
Dzięki. Jakoś sobie radzę - powiedział lekko. - A ty? Spojrzała na niego tymi swoimi
nieprawdopodobnie nie-
Taka już była. Wielu osobom, które znały ją powierzchow¬nie, mogłoby się wydawać, że
jest wrażliwą, podatną na stres kobietą. Trochę tak było w istocie. Zarazem jednak drzemała
w niej siła i zdolność mobilizacji, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał. Gdy było trzeba,
była twarda jak diament. Wie¬działa, że teraz właśnie powinna się wykazać tymi
przymiota¬mi. Choć wszystko w niej popychało ją w jego ramiona - naj¬chętniej przytuliłaby
się i powiedziała, że nie chce już, nie potrafi się na niego gniewać - zdawała sobie sprawę, że
musi się powstrzymać. Należy porozmawiać, aby wszystko między nimi było jasne. I to on
powinien jakoś zacząć tę rozmowę. Na razie, by mu ją ułatwić, będzie grała na zwłokę.
- Odzywałeś się do rodziców albo oni do ciebie, Charlie?
Tak, rozmawiał z nimi. Któregoś dnia nagrali mu się na sekretarkę i zostawili wiadomość.
Dzwonił ojciec, ale Charlie wiedział, że nie zrobiłby niczego, czego nie zaaprobowała¬by
matka. Oddzwonił do nich z Los Angeles. Nie była to jakaś szczególnie miła rozmowa, ale
zawsze rozmowa. Prawdę mó¬wiąc, zupełnie się tego nie spodziewał, widać jednak nie
chcieli zrywać kontaktu. Ich stosunki więc wróciły do normy, uśmiechnął się smutno, ale
dobre i to.
Na twarzy Cassie znowu pojawił się uśmiech. To go nieco ośmieliło.
-
Podobno czytałaś moją powieść? Kiwnęła głową.
-
Tak, Charlie, czytałam.
Wiedział to już od Fran. Na niecierpliwość Fran zawsze można było liczyć. Czasami, jak
w tym wypadku, dawało to dobre rezultaty, pomyślał.
-
I co?
Całe jego życie zależało teraz od tego, co za chwilę usłyszy.
-
Jest bardzo dobra, Charlie. Zrobiła na mnie wielkie wra¬
żenie.
To nie była odpowiedź, na którą czekał. Nerwowo przecze¬sał ręką włosy.
-
Cieszę się, ale nie chodzi mi o to, czy jest dobrze napisa¬
na. Ma dla mnie znaczenie przede wszystkim w innym wy¬
miarze. Nie rozumiesz?! - wybuchnął z desperacją. - Do
diabła! - westchnął i decydując się nagle, popatrzył jej prosto
w oczy. - Cassandro Elaine Armstrong, czy możesz mi odpo¬
wiedzieć na jedno pytanie?
Cassie skinęła głową.
-
Czy wyjdziesz za mnie?
Cassie poczuła, że wypełnia ją jeden wielki okrzyk: Tak! Charlie, tak! Ale nie krzyknęła
owego „tak". Zamiast tego
spuściłą oczy.
-
Widzisz, Charlie, ja... Chyba musimy najpierw poroz¬
mawiać.
Ale przecież nie robimy niczego innego, przemknęło mu z kolei przez myśl, ale nie
powiedział tego głośno. O co jej chodzi? Poczuł, że oblewa go zimny pot. Czy to oznacza
wstęp do odmowy?
-
Cassie, ja się bardzo zmieniłem... Czy ty tego nie wi¬dzisz? - Spojrzał na nią
błagalnie. - Jestem teraz kimś innym. Już teraz mam pewność... Przestałem się bać o siebie.
No może boję się jednego: przeraża mnie myśl, że miałbym spę¬dzić resztę życia bez ciebie,
Cassie.
-
Wiem, Charlie. Zmieniłeś się. Ale widzisz ja też się zmieniłam.
Już go nie kocha! Więc o to chodzi. Charlie czuł, że wszy¬stko w nim martwieje.
Przełknął z wysiłkiem ślinę. Nie może na to pozwolić. Nie odejdzie stąd z niczym. To dla
niego oznacza koniec. Po co miałby dalej żyć?
-
Cassie, proszę, daj mi szansę. Zobaczysz, że...
-
Jestem w ciąży, Charlie - przerwała mu.
-
.. .że... Co? Co powiedziałaś?
Widziała, jakie piorunujące wrażenie wywarła na nim ta wia¬domość. Ale czy można to
zakomunikować inaczej? Czy kobieta może powiedzieć, że jest w ciąży, rozkładając to na
raty?
W jego oczach widziała jedynie bezgraniczne zdumienie, tak jej się przynajmniej zdawało.
Nie dziwiła się temu: ona sama omal nie spadła z krzesła, kiedy lekarz pokazał jej testy.
Radość i duma przyszły potem. Kiedy to już do niej dotarło, poczuła się tak, jakby jej życie
rozpoczynało się na nowo. Jak zareaguje na to Charlie? Niczego na świecie nie pragnęła
bardziej niż tego, by cieszył się razem z nią.
Stała teraz i czekała na jego reakcję. To jej dziecko i nie pozbędzie się go za żadne skarby.
Niech się dzieje, co chce, urodzi je! Jest taka szczęśliwa.
-
Słyszałeś, Charlie?
Charlie stał jak sparaliżowany. Jest w ciąży... Z nim... Kiedy to się stało? Co teraz będzie?
Czy nic jej nie grozi? Cassie skinęła głową, jakby czytała w jego myślach.
-
To drugi miesiąc, a dokładnie ósmy tydzień. Wszystko jest
w najlepszym porządku. Ciąża rozwija się normalnie - powie¬
działa, nie mogąc przy tym powstrzymać się od uśmiechu.
Ósmy tydzień! To znaczy, że to stało się u jej rodziców... W Święto Dziękczynienia. Czuł,
że tamtej nocy kochał ją jakoś inaczej, z czułością, jakiej wcześniej nie doświadczył.
Cassie znowu domyślnie skinęła głową.
Nagle poczuł się tak, jakby poraził go prąd. Czemu tak stoi jak słup? To cudownie! To
przecież wspaniale... Roześmiał się i złapał za głowę. Nie zdawał sobie sprawy, że można się
poczuć tak szczęśliwym!
Cassie patrzyła na niego, nic z tego nie rozumiejąc. Czego oznaką jest ten śmiech?
Dlaczego nic nie mówi? Nie czuła jednak lęku. Przecież wygląda jak ktoś szczęśliwy! Tak
śmiać się można tylko z radości! A więc cieszy się? Jak ona? Chyba tak... Choć z nim nigdy
nie wiadomo... I za to go właśnie kocha.
ROZDZIAŁ
16
Charlie otarł łzę szczęścia i przechwycił spojrzenie Cassie. Jej badawczy wzrok przywrócił
go rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że ona oczekuje odpowiedzi.
-
Cudownie! - wykrzyknął. - Nie masz pojęcia, jak się
cieszę. Teraz już musisz wyjść za mnie.
Cassie poczuła, że serce uderza jej mocniej.
-
Co cię tak cieszy? Że teraz zmusisz mnie do mał¬żeństwa?
-
To także. Bo tak się składa, że kocham cię do szaleństwa. Więc nic lepszego nie
mogło się nam przytrafić. Dziecko to jak prezent od losu, który nam sprzyja. - Spojrzał na nią
z czułością. - Więc jak, wyjdziesz za mnie?
Cassie nie byłaby sobą, gdyby nie chciała się z nim trochę podroczyć. Ale czuła, że i tak
jej radosna mina ją zdradza. Postanowiła więc już nie zwlekać z odpowiedzią.
-
Chyba tak. Bo akurat tak się składa szczęśliwie, że i ja
cię kocham.
Przypadli do siebie i zaczęli się całować jak szaleni.
-
Och, Cassie. - Charlie uderzył się w czoło. - Omal nie
zapomniałem! - Sięgnął do kieszeni marynarki po pudełeczko
od jubilera. Otworzył je, po czym wyjął z niego zaręczynowy pieścionek i wsunął na palec
Cassie.
-
Teraz wszystko już jest tak, jak być powinno.
Cassie początkowo nastawała, aby to była skromna uroczy¬stość, na którą zaproszą
jedynie najbliższych, ale Charlie się nie zgodził.
-
Nie ma mowy. Będziesz miała ślub i wesele jak się pa¬trzy. W końcu człowiek żeni
się tylko raz. Zostaw to mnie, już ja się wszystkim zajmę. Zrobimy bal na sto par!
-
Charlie, nie mamy znowu tak wiele czasu. - Spojrzała na niego spłoszona.
W odpowiedzi tylko ją pocałował. Wiedziała, że nie warto się z nim kłócić. Był tak uparty
i zdecydowany, jak tylko on potrafił być. I oczywiście dopiął swego. Trzy tygodnie póź¬niej
brali ślub i wydawali weselne przyjęcie w sali hotelowej, w której spotkali się po raz
pierwszy.
Co to był za ślub! Nie było chyba nikogo, kto by nie uronił łzy na widok panny młodej
prowadzonej przez ojca do ołtarza. I panna młoda, w białej sukni w stylu hiszpańskim, i pan
mło¬dy w szarym, wełnianym garniturze, z różą w klapie marynar¬ki, prezentowali się
niezwykle uroczyście. Promieniało z nich takie szczęście, że radosny nastrój natychmiast
udzielił się wszystkim, i nie opuszczał ich tego dnia już do końca.
Kiedy stanęli przed ołtarzem, wymienili znaczące spojrze¬nia. Więc to wszystko prawda, a
nie sen? Charlie dyskretnie uścisnął jej rękę. Jeszcze ciągle nie wierzyła własnemu
szcz꬜ciu. Więc jednak marzenia czasem się spełniają.
I wtedy spojrzenie Cassie padło na buty Charliego. Nerwo¬wo spojrzała na Fran. Wzrok
jej świadka powędrował w ślad za spojrzeniem Cassie. Fran omal nie parsknęła śmiechem.
Charlie miał na nogach adidasy! Teraz z kolei ich zdumione
spojrzenia naprowadziły na stopy Charliego wzrok Joe i zaraz potem samego księdza. W
chwilę potem rozległ się lekki szmerek i już wszyscy w kościele stawali na czubkach
pal¬ców, by zobaczyć, co się takiego dzieje.
-
Charlie? Postanowiłeś pójść do ślubu w adidasach? -
szepnęła Cassie, starając się nie roześmiać.
Charlie spąsowiał.
-
Przecież są czarne! - Pochylił się w jej stronę. -I zupeł¬
nie nowe. Kupiłem je specjalnie na tę uroczystość.
Cassie i Fran wymieniły rozbawione spojrzenia. Po Char-liem Whitmanie zawsze można
się wszystkiego spodziewać.
-
Przepraszam, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć.
Cassie machnęła lekko ręką.
-
Daj spokój. Nawet mi się podobają. Teraz mam przynaj¬
mniej pewność, że wychodzę za Charliego Whitmana - sze¬
pnęła. - Kiedy zobaczyłam cię w tym garniturze, miałam
przez moment wątpliwości.
Dalej wszystko potoczyło się w zgodzie ze scenariuszem, co najwyżej niektórzy goście,
ośmieleni fantazją pana mło¬dego, wprowadzali już na przyjęciu weselnym akcenty
lekkie¬go, zwariowanego happeningu. Pan Gorham uwodził pra¬cowicie kelnerki, a pani
Gorham udawała, że tego nie zau¬waża. Rodzice Cassie biegali po sali z aparatem i robili
dzie¬siątki zdjęć na wieczną pamiątkę. Kuzynki i siostrzeńcy wy¬czyniali w tańcu najdziksze
figury i domagali się od orkie-stry, by grała tak głośno, jak tylko potrafi. Joe z niepokojem
popatrywał na kryształowe żyrandole, które drżały w rytm muzyki. Nawet rodzice Charliego
wydawali się całkiem do przyjęcia.
Charlie długo się zastanawiał, czy ma ich zaprosić. Wresz¬cie postanowił puścić w
niepamięć to, co było.
-
W takim dniu nawet oni nie są w stanie zrobić mi przy¬
krości - machnął ręką.
Cassie, obserwując rozbawiony tłum, pocałowała go w po¬liczek.
-
Czyj to był pomysł, żeby robić ten cały cyrk, Arm¬strong? - uśmiechnął się Charlie.
-
Twój. I nie Armstrong, tylko Whitman. Whitman! Zapa¬miętaj to sobie.
-
Dopóki śmierć nas nie rozłączy - roześmiał się Charlie.
-
A to znaczy, że czeka cię jeszcze wiele, wiele lat. Ze mną. Nie boisz się?
-
Kocham cię. I nigdy nie przestanę. - Charlie objął ją mocno.
Siedem miesięcy później pochylali się nad kołyską nowo narodzonego synka. Szpital
zapewniał niemal domowe wa¬runki i teraz wszyscy troje byli obok siebie i cieszyli się swoją
obecnością. Z czułością wpatrywali się w małą pomarszczoną twarzyczkę, oglądali maleńkie
paluszki i roztkliwiali się wraz z każdym ziewnięciem dziecka. Charliego szczególnie za-
chwycały niebieskie oczy synka.'
-
Zupełnie jak twoje. - Wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Ani Cassie, ani personel szpitalny nie chcieli go na razie
wyprowadzać z błędu: przecież na początku wszystkie dzieci mają niebieskie oczy.
-
Będzie z niego niezły chuligan - cieszył się, nasłuchując płaczu dobiegającego z
kołyski. - Ale tak czy owak, może być pewny, że zawsze będziemy go kochali.
-
On już chyba o tym wie - uśmiechnęła się ciepło Cassie, patrząc porozumiewawczo na
męża.
Po wyjściu ze szpitala czekała ją niespodzianka. Charlie kupił dom pod miastem, w
Westchester. W kilka tygodni póź¬niej zlikwidowali swoje nowojorskie mieszkania i
przenieśli się tam wraz z małym Christopherem Armstrongiem Whitma-
nem. Za oknem wieczorami śpiewały słowiki, a na klombie przed domem kwitły wspaniale
krzaki róż.
- Jak to możliwe, Charlie - spytała Cassie, biorąc go za rękę którejś nocy, gdy
otworzywszy drzwi do pokoju dziecka, położyli się już do łóżka - żeby mężczyzna, który tak
panicz¬nie bał się wszelkich związków, stał się przykładnym mężem i ojcem rodziny? Można
powiedzieć: żywą reklamą męża i oj¬ca! - dodała z przekornym uśmiechem.
Charlie położył jej palec na ustach i przyciągnął do siebie.