Lucy Maud Montgomery
OKRUCHY ŚWIATŁA
OPOWIADANIA
2
LUCY MAUD MONTGOMERY to autorka, która cieszy się w Polsce ogromną popularnością.
Przypadkowi zatem trzeba przypisać fakt, iż do tej pory wydawane były jedynie jej powieści i dwa,
przygotowane przez samą autorkę, zbiory opowiadań, stanowiące w gruncie rzeczy przedłużenie historii
Ani Shirley i jej bliskich, które ukazały się w Polsce pod wspólnym tytułem „Opowieści z Avonlea”.
Postanowiliśmy przeto wypełnić tę lukę. Oddajemy dzisiaj Państwu zbiór pierwszych kilkunastu
mistrzowskich miniaturek, obiecując już wkrótce następne tomy opowiadań.
Historia życia Lucy Maud Montgomery jako żywo przypomina losy opisywanych przez nią postaci.
Wątki autobiograficzne pojawiają się tak często, że dociekliwego trzeba badacza, by odkrył miejsca, w
których życie wnika w materię literatury.
Lucy Maud Montgomery urodziła się 30 listopada 1874 roku w małym domku w Clifion na Wyspie
Księcia Edwarda. Była jedynym dzieckiem Clary Macneill Woolner Montgomery i Hugh Johna
Montgomery. Miała niecałe dwa lata, kiedy na gruźlicę zmarła jej matka. Maleństwem zaopiekowali się
dziadkowie, Alexander i Lucy Woolner Macneill, zabierając je do swego domu w Cavendish. Od tej pory
Maud (bo lubiła, by ją tak nazywano) rzadko miała okazję widywać swego uwielbianego ojca, który
najpierw zajęty interesami w Clifton i rozlicznymi podróżami, w końcu, gdy córka miała siedem lat,
przeniósł się do Prince Albert, miasta leżącego w prowincji Saskatchewan, oddalonego od Cavendish o
blisko dwa i pół tysiąca mil. Tam też ponownie się ożenił.
Kiedy Maud skończyła szesnaście lat, zamieszkała wraz z nową rodziną ojca w Prince Albert. Mimo
tęsknoty za Wyspą Księcia Edwarda, była szczęśliwa. Zapisała w swoim dzienniku: Jest taki kochany...
To cudownie znowu być blisko ojca...
Niestety, nieporozumienia z macochą skłoniły ją do powrotu do domu dziadków. Utrzymywała jednak
stały, listowny kontakt z ojcem aż do jego śmierci w roku 1900.
Życie w Cavendish także nie było usłane różami. Dziadkowie, ludzie starzy i surowi, wiedli życie
samotne i wypełnione pracą. Ciąg jednostajnych zajęć, związanych z gospodarowaniem na farmie i
prowadzeniem urzędu pocztowego, nie nastrajał szczególnie romantycznie. Maud utonęła więc w swoim
własnym świecie, świecie, w którym realność i marzenia mieszały się w jednorodną całość, a literatura
zajmowała coraz ważniejsze miejsce.
Już jako mała dziewczynka prowadziła dziennik; kiedy miała dziewięć lat, napisała swój pierwszy
wiersz, Jesień. Jej ambicją było zostać poetką, ale po swej ciotecznej babce, Mary Lawson, odziedziczyła
niewątpliwy talent narracyjny, wkrótce więc zaczęła pisać i publikować opowiadania. Pierwsze, The
Wreck of the Marco Polo, ukazało się w roku 1890.
Maud, tak jak jej najsłynniejsza bohaterka, Ania Shirley, już w szkole założyła klub literacki i tak jak
ona sama pisała większość historii. Podobnie jak Ania, uzyskała dyplom nauczycielski w rok, a nie – jak
było przyjęte – w dwa lata.
Nim wyjechała na Uniwersytet w Nowej Szkocji, pracowała jako nauczycielka na Wyspie. Po
studiach wróciła na Wyspę, by dalej uczyć. Jej kariera zawodowa skończyła się w roku 1898, po śmierci
dziadka, kiedy poczucie obowiązku nakazało jej wrócić do Cavendish i zająć się starą babką. Poza
krótkim epizodem pracy dla gazety w Halifaxie, opiekowała się babką aż do jej śmierci. W tych latach
sporo publikowała; były to opowiadania i wiersze ukazujące się w czasopismach. W roku 1906 skończyła
pracę nad manuskryptem Ani z Zielonego Wzgórza. Niestety, nikt nie chciał wydać książki. Maud
załamała się i na jakiś czas zaniechała starań. Dopiero po roku spróbowała ponownie i tym razem
odniosła sukces. W roku 1908 Ania ukazała się nakładem L. C. Page Company w Bostonie. Maud szalała
z radości: Oto w moich rękach zmaterializowane marzenia i nadzieje, i ambicje... – moja pierwsza
książka! Z pewnością nie arcydzieło – ale moje, moje, moje...
W tym samym czasie Maud zaręczyła się z Ewanem Macdonaldem, pastorem prezbiteriańskiego
kościoła w Cavendish. Długie to było narzeczeństwo; pobrali się dopiero po śmierci babki Maud, w roku
1911. Montgomery musiała opuścić ukochaną Wyspę; państwo Macdonald zamieszkali w małym mieście
3
Leaskdale w Ontario, gdzie Ewan był pastorem przez następne piętnaście lat. Mieli dwóch synów:
Chestera i Stuarta. Maud nie zaprzestała jednak pisania. Stało się nieodłączną częścią jej życia, ucieczką
od czasem nudnej, czasem niewdzięcznej roli matki i żony pastora.
Od 1926 Macdonaldowie mieszkali kolejno: w Norval, Ontario, a po przejściu pastora na emeryturę w
1936 roku, w Toronto, gdzie dożyli swych lat.
Przez cały czas Maud tęskniła za Wyspą Księcia Edwarda, za swą wyśnioną krainą, odwiedzała ją
kilkakrotnie, a kiedy zmarła 24 kwietnia 1942 roku, rodzina zdecydowała się pochować ją w Cavendish,
w pobliżu jej ukochanego Zielonego Wzgórza.
Anna Czekanowicz
4
PRAWDZIWE
ZRZĄDZENIE OPATRZNOŚCI
Katherine Rangely pakowała się. Jej przyjaciółka i współlokatorka, Edith Wilmer, siedziała na łóżku i
patrzyła na nią z właściwym sobie chłodem i spokojem, wprawiającym oszołomioną Katherine w dziwne
zakłopotanie.
– To zbyt irytujące – powiedziała Katherine, szarpnąwszy upartą sprzączką – że Ned przenosi się tutaj
właśnie wtedy, kiedy ja muszą wyjechać. Sprawy, które, jak sądziłam, mogą poczekać, wzywają mnie już
teraz. Ned nie zna miejscowej atmosfery, duszy tego miejsca, będzie straszliwie samotny.
– Postaram się być mu przyjaciółką, za twoim pozwoleniem oczywiście – powiedziała Edith
pocieszająco.
– Och, tak, wiem. To prawdziwe zrządzenie opatrzności, Ede. Ned przyjeżdża wieczorem i pierwszą
rzeczą, jaką zrobię, będzie przedstawienie was sobie. Postaraj się zabawić tego nieszczęsnego człowieka,
dopóki nie wrócą. Dwa miesiące! Niemożliwe! Ciocia Elizabeth nie zrezygnuje z ani jednej chwili, którą
obiecałam z nią spędzić! Na dodatek Harbour Hill jest tak straszliwie nudne.
Rozmowa zaczęła toczyć się wokół spraw Edith. Była zaręczona z niejakim Sidneyem Keithem,
profesorem jakiegoś college’u.
– Nie spodziewam się często widywać Sidneya tego lata powiedziała Edith. – Pisze następną
książkę. Jest tak okropnie uzależniony od literatury.
– To cudownie – westchnęła Katherine, która rozumiała tego typu dążenia. – Gdyby Ned był taki,
byłabym szczęśliwa. Ale Ned jest tak prozaiczny! Absolutnie nie czuje piękna poezji i śmieje się ze mnie,
kiedy się tym entuzjazmuję. Doprowadzam go do furii, gdy poważnie mówię o pisaniu. Uważa, że
kobiety-pisarki są skazą na obliczu ziemi. Czy słyszałaś kiedyś coś równie absurdalnego?
– Ale jest bardzo przystojny – stwierdziła Edith rzucając okiem na fotografię stojącą na toaletce
Katherine. – Tego brakuje Sidowi. Jest dystyngowany, ale wygląda tak pospolicie, jak to tylko możliwe.
Edith westchnęła. Miała słabość do przystojnych mężczyzn i uważała za niesprawiedliwe, że los
przeznaczył jej tak zwyczajnego ukochanego.
– On ma cudowne oczy – powiedziała Katherine pocieszająco. – A przystojni mężczyźni są zawsze
próżni. Nawet Ned. Muszę mu co jakiś czas utrzeć nosa. Ale myślę, że go polubisz.
Edith przyznała jej rację, kiedy Ned Ellison pojawił się tego wieczoru. Był przystojnym,
zachowującym się naturalnie i bez zbytecznych ceregieli młodym mężczyzną, który wydawał się
przepadać za Katherine, a nawet obawiać się, że ktoś może mu ją zabrać.
– Edith pomoże ci polubić Riverton, podczas gdy mnie tu nie będzie – powiedziała Katherine na
pożegnanie. – To kochana dziewczyna – spodoba ci się, wiem to. Naprawdę źle się złożyło, że muszę
teraz wyjechać, ale nie mogę tego zmienić.
– Będę okropnie samotny – narzekał Ned. – Nie zapominaj pisać regularnie, Kitty.
– Oczywiście, będę pisać, ale – na litość boską – nie nazywaj mnie Kitty. To brzmi tak dziecinnie. Do
zobaczenia, kochany. Wracam za dwa miesiące, potem będzie cudownie.
Kiedy Katherine spędziła w Harbour Hill pierwszy tydzień, zastanawiała się, co będzie robić przez
następne siedem. Harbour Hill znane było ze swej urody, ale nie każda samotna kobieta potrafi żyć
jedynie pięknem.
– Ciociu Elizabeth – spytała Katherine któregoś dnia – czy komukolwiek zdarza się umrzeć w
Harbour Hill? To w końcu żadna zmiana dla nich, nawet jeśli umrą, prawda ciociu?
Ciotka Elizabeth patrzyła zaszokowana.
5
By zabić nudę, Katherine zabrała się za kolekcjonowanie wodorostów, a to wymagało wycieczek
wzdłuż wybrzeża. Przy jednej z takich wypraw spotkała ją przygoda. Zdarzyło się to w wyjątkowo
odludnym miejscu. Katherine zdjęła buty i pończochy, zakasała spódnicę, podwinęła rękawy wysoko
ponad łokcie i całkowicie oddała się wyławianiu wodorostów na skalistym cyplu. Jej wygląd emanował
godnością, nawet gdy była tak zaabsorbowana, ale w tych okolicznościach dostojeństwo nie miało
znaczenia.
Chwilę potem usłyszała krzyk z brzegu i – obracając się przerażona, spostrzegła człowieka na skałach
za sobą. Nie było wątpliwości, że krzyczał do niej. Czego może chcieć?
– Proszę tutaj! – wrzeszczał, gestykulując dziko. – Wpadniesz do dołu bez dna, kobieto, jeżeli
nie będziesz uważała.
– Z pewnością jakiś szaleniec – powiedziała Katherine do siebie. – Albo jest pijany. Co robić?
– Chodź tu, mówię ci – nalegał obcy. – Czego można szukać w takim miejscu? Dlaczego tam poszłaś?
To szaleństwo.
Oburzenie Katherine wzięło górę nad strachem.
– Nie sądzę, abym wkraczała na czyjś teren albo łamała prawo – zawołała tak lodowato, jak tylko
potrafiła. Obcy wcale nie poczuł się skarcony. Podszedł do samej krawędzi skały, skąd Katherine mogła
widzieć go wyraźniej. Był ubrany w trochę znoszoną szarą marynarkę i nosił okulary. Nie wydawał się
ani szalony, ani pijany.
–Błagam, proszę tu wejść – zawołał z przejęciem. – Znajdujesz się właśnie na samej krawędzi dziury
bez dna.
Jest z pewnością niespełna rozumu – pomyślała Katherine. – Wariat wypuszczony na wolność. Chyba
lepiej będzie, gdy zawrócę. Gotów jeszcze zejść tutaj, jeśli go nie posłucham.
Ostrożnie, z rozwagą szła z powrotem. Obcy śledził jej kroki po skałach.
– Chciałbym wierzyć, że ma pani dość rozsądku, by nie ryzykować życia jedynie dla wodorostów –
powiedział.
– Nie mam zielonego pojęcia, o co panu chodzi – odrzekła panna Rangely. – Nie wygląda pan na
szaleńca, ale mówi pan tak, jakby nim był.
– Czy chce pani przez to powiedzieć, że nie wie, co ludzie w tych okolicach nazywają Bezdenną
Dziurą – miejscem położonym na prawo stąd, najniebezpieczniejszym na całym wybrzeżu?
– Nie, nie wiedziałam – powiedziała Katherine z przerażeniem. Przypomniała sobie teraz, że ciocia
Elizabeth ostrzegała ją, żeby była ostrożna, ze względu na kilka niebezpiecznych uskoków dna. Tylko że
wtedy nie zwróciła na to uwagi, przypuszczając, że owe dziury znajdują się gdzie indziej.
– Jestem tutaj obca.
– Z pewnością. Musiałaby pani być niespełna rozumu świadomie narażając się na niebezpieczeństwo
– powiedział obcy łagodniej. – Skądinąd powinno się tu ustawić tablice ostrzegawcze. To najbardziej
karygodne zaniedbanie, z jakim się spotkałem. Tam na prawo jest wielka dziura i jeszcze nikomu nie
udało się osiągnąć jej dna. Kto by się tam dostał, przepadłby bez wieści. Wir by go pochłonął.
– Jestem panu niewymownie wdzięczna za ostrzeżenie – powiedziała Katherine pokornie. – Nie
miałam pojęcia o niebezpieczeństwie.
– Widzę, że zebrała pani bardzo ciekawe okazy wodorostów – zauważył nieznajomy.
Ale Katherine nie miała ochoty rozmawiać o wodorostach. Nagle zdała sobie sprawę, jak wygląda –
bose stopy, poszarpana spódnica, ociekające wodą ręce. A ten człowiek, którego wzięła za szaleńca – był
niewątpliwie dżentelmenem.
Och, jeśliby się oddalił, mogłaby założyć buty i pończochy! Ale on najwidoczniej nie miał takiego
zamiaru. Kiedy tylko Katherine udało się pozbierać swoje rzeczy, ruszyła w stronę domu, a on szedł
wciąż obok rozprawiając o wodorostach z takim zapałem, jakby towarzystwo bosonogich, młodych
kobiet było czymś całkowicie naturalnym. Na złość sobie, Katherine nie mogła skupić się na słuchaniu,
mimo że mówił niezwykle ciekawie. Ostatecznie zdecydowała, że skoro on nie przejmuje się jej bosymi
stopami, ona także przestanie o nich myśleć.
Nieznajomy wiedział o wodorostach tyle, że Katherine poczuła się przy nim jak amatorka. Spoglądał
na kolejne okazy i oceniał ich wartość. Przedstawił najlepsze metody przechowywania i preparowania
wodorostów, opowiedział o innych, mniej niebezpiecznych odcinkach wybrzeża, gdzie mogłaby znaleźć
kilka nowych odmian.
6
Kiedy doszli do miejsca, skąd widać było Harbour Hill, Katherine zaczęła się zastanawiać, co na Boga
ma z nim począć. Odprawienie człowieka, który praktycznie uratował jej życie, było absolutnie
niedopuszczalne, ale – z drugiej strony – perspektywa przejścia boso główną ulicą Harbour Hill, pod
eskortą uczenie wyglądającego dżentelmena, rozprawiającego o wodorostach, wcale się jej nie
uśmiechała.
Nieznajomy sam przeciął węzeł gordyjski. Powiedział, że musi już wracać, gdyż inaczej spóźni się na
obiad, uchylił grzecznie kapelusza i odszedł. Katherine zaczekała, aż zniknie jej z oczu, po czym usiadła
na piasku i założyła pończochy i buty.
Kto to może być? – zastanawiała się. – I gdzie wcześniej go spotkałam? Z pewnością jest coś
znajomego w jego wyglądzie. Zachowywał się bardzo sympatycznie, ale pewnie myślał, że jestem
pomylona. Ciekawe, czy tu mieszka.
Tajemnica została wyjaśniona, kiedy Katherine przyszła do domu i znalazła czekający na nią list
Edith.
„Widuję Neda dosyć często – donosiła Ede – i uważam, że jest wspaniały. Masz szczęście, Kate. Ale
czy wiesz, że Sidney jest właśnie w Harbour Hill lub gdzieś niedaleko? Wczoraj dostałam od niego list.
Wybrał to miejsce na wakacje, bo panuje tam taki spokój, że będzie mógł wreszcie skończyć jakąś
okropną naukową książkę, nad którą pracuje. Mieszka na małej farmie blisko wybrzeża. Napisałam do
niego dzisiaj, żeby cię odnalazł. Myślę, że go polubisz, jest w twoim stylu”.
Katherine uśmiechnęła się, kiedy wieczorem przyniesiono jej kartę wizytową Sidneya Keitha i zeszła,
by się z nim spotkać. Jej poranny towarzysz wstał na powitanie.
– Pani!? – zawołał.
– Tak, to ja – odparła panna Rangely radośnie. – Nie spodziewał się pan, nieprawdaż? Byłam pewna,
że spotkałam pana już wcześniej, ale widziałam tylko pańską fotografię.
Profesor Keith odchodził z serdecznym zaproszeniem do ponownych odwiedzin. Nie omieszkał z
niego skorzystać – w końcu stał się stałym gościem w willi Sycamore. Katherine napisała o wszystkim
Edith i z czystym sumieniem budowała swą przyjaźń z profesorem Keithem.
Razem czuli się wspaniale. Organizowali długie wyprawy po wodorosty, a kiedy wodorosty się
wyczerpały, zaczęli kolekcjonować florę Harbour Hill. To wymagało coraz dłuższych wspólnych
wycieczek. Wprawdzie Katherine zastanawiała się, kiedy profesor Keith znajduje czas na pracę nad swoją
książką, ale skoro on nigdy o tym nie mówił, ona milczała także. Pewnego razu, w wolnej chwili, zaczęła
rozmyślać, co też porabiają Ned i Edith. Pierwszy list Edith był pełen Neda, ale w ostatnich dwóch lub
trzech prawie o nim nie wspominała. Katherine napisała i żartobliwie spytała, czy się pokłócili. Edith w
odpowiedzi skwitowała to tylko krótkim: „Co za nonsens”. Ned i ona są bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale
Neda absorbuje poznawanie Riverton i nie może być zależny tylko od jej towarzystwa, etc.
Katherine westchnęła i wyruszyła z profesorem Keithem na poszukiwanie paproci. Zbliżał się koniec
wakacji; zostały już tylko dwa tygodnie. Siedzieli na brzegu drogi, kiedy nagle, ni stąd ni zowąd,
napomknęła o tym. Profesor począł laską rozpędzać bogu ducha winny kurz na drodze. Tak,
przypuszczał, że powrót do pracy sprawi jej wiele radości i niewątpliwie będzie zadowolona, że znów
zobaczy swoich przyjaciół w Riverton.
– Bardzo chciałabym zobaczyć Edith – odrzekła.
– I Neda? – podpowiedział profesor.
– Och, tak, Neda, oczywiście – zgodziła się bez entuzjazmu. Wydawało się; że wszystko zostało już
powiedziane. Nie można przecież wiecznie rozmawiać o paprociach, więc wstali i ruszyli do domu.
Katherine napisała tej nocy szczególnie czuły list do Neda. Położyła się do łóżka i płakała.
Kiedy profesor Keith zjawił się, by pożegnać pannę Rangely w przeddzień jej wyjazdu z Harbour
Hill, wyglądał jak człowiek prowadzony na egzekucję. Ale wziął się w garść i spokojnie rozmawiał o
sprawach ogólnych. To Katherine nie wytrzymała napięcia, gdy się żegnali. Była właśnie w środku
jakiegoś konwencjonalnego zdania, kiedy raptem urwała; głos jej się załamał i począł drżeć.
Profesor wyciągnął ręce i przytulił ją. Jego kapelusz spadł pod jej stopy i został podeptany, ale
wątpliwe czy profesor Keith nawet to zauważył, tak był zajęty całowaniem włosów Katherine. Kiedy
uświadomiła sobie, co się dzieje, odsunęła się.
– Och, Sidney, nie! Pomyśl o Edith! Czuję się jak zdrajca!
– Myślisz, że bardzo by się przejęła, gdybym ja, gdybyś ty, gdybyśmy... – zawahał się profesor..
7
– To złamałoby jej serce – krzyknęła Katherine z przekonującą powagą. – Wiem, że tak; także serce
Neda. Oni nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć.
Profesor pochylił się w poszukiwaniu swojego sponiewieranego kapelusza. Długo to trwało i kiedy go
znalazł, podszedł cicho do drzwi. Z ręką na klamce zatrzymał się i obejrzał za siebie.
– Do widzenia, panno Rangely – powiedział miękko.
Ale Katherine, która w salonie ukryła twarz w poduszkach, nie słyszała tego i kiedy podniosła głowę,
Keitha już nie było.
Następnego dnia o zmierzchu Katherine wysiadła na stacji Riverton i poczuła, że życie jest szare,
nudne i jałowe. Oczekiwano, że przyjedzie późniejszym pociągiem i nie było nikogo, kto by po nią
wyszedł. Ponura przemierzała ulice w drodze do domu i weszła do pokoju bez pukania. Edith, która
leżała na łóżku, zerwała się zaskoczona. Było ciemno, ale Katherine miała wrażenie, że przyjaciółka
płakała i jej serce zadrżało z poczucia winy. Czy Edith mogła coś podejrzewać?
– Nie myśleliśmy, że będziesz wcześniej niż o 8.30. Zamierzaliśmy wyjść po ciebie.
– Zorientowałam się, że mogę złapać wcześniejszy pociąg, więc przyjechałam nim – powiedziała
Katherine i opadła bez sił na krzesło. – Jestem śmiertelnie zmęczona i potwornie boli mnie głowa. Nie
mam siły na żadne rozmowy, nawet z Nedem.
– Moje biedne kochanie – powiedziała Edith współczująco, szukając wody kolońskiej. – Połóż się,
natrę ci skronie. Dobrze się bawiłaś w Harbour Hill? A jak tam Sid? Czy mówił coś o powrocie?
– Och, ma się nieźle – powiedziała Katherine ze zmęczeniem w głosie. – Nie wspominał o powrocie.
Dzięki, już mi lepiej.
Kiedy Edith wyszła, Katherine niespokojnie rzucała się na łóżku. Wiedziała, że Ned przyszedł, ale nie
chciała go widzieć. Jednak nie może odwlekać spotkania do sądnego dnia i traktować Neda w ten sposób.
Powinna zejść choć na minutę.
Do salonu wiodło dwoje drzwi i Katherine wybrała te obok biblioteki, nad którymi wisiała portiera.
Wyciągnęła dłoń, by odsunąć portierę i nagle zamarła.
Z pokoju dobiegał płacz kobiety. To była Edith – ale co mówiła?
– Och, Ned, to okropne. Nie mogłam spojrzeć Katherine w oczy, kiedy zjawiła się w domu. Jest mi
wstyd. Nigdy nie sądziłam, że mogę być tak fałszywa. Nie wolno nam dać jej powodu do podejrzeń.
– To ponad ludzkie siły – odpowiedział inny głos, głos Neda. – Daję ci słowo, Edith. Nie wiem, jak
mógłbym to dalej ciągnąć.
– Musisz – zaszlochała Edith. – To złamałoby jej serce, a także serce Sidneya. Musimy zapomnieć o
sobie, Ned, musisz ożenić się z Katherine.
W tym momencie Katherine pojęła, że podsłuchuje i wycofała się bezszelestnie. Wcale nie wyglądała
jak osoba, którą właśnie śmiertelnie zraniono i zupełnie zapomniała o bólu głowy.
Kiedy Edith zjawiła się na górze pół godziny później, znalazła ciężko chorą czytającą powieść.
– Jak twój ból głowy, moja droga? – zapytała, starając się nie patrzyć na Katherine.
– Och, już minął – odparła radośnie panna Rangely.
– Więc dlaczego nie zeszłaś na dół? Był Ned.
– Tak, Ede, zeszłam, ale stwierdziłam, że nie jestem tam szczególnie pożądana, więc wróciłam.
Edith skonsternowana odwróciła się do przyjaciółki, zapominając o spuchniętych powiekach i
naznaczonych łzami policzkach.
– Katherine!
– Nie patrz z takim bólem, moje drogie dziecko. Nic się nie stało.
– Słyszałaś...
– Kilka zaskakujących słów. Więc ty i Ned zakochaliście się w sobie?
– Och, Katherine! – zaszlochała Edith. – My... my nie mogliśmy nic na to poradzić... ale teraz
wszystko skończone. Nie gniewaj się.
– Gniewać się? Ależ ja jestem zachwycona.
– Zachwycona?
– Tak, moja droga gąsko. Zgadniesz, czy muszę ci powiedzieć? Sidney i ja zrobiliśmy dokładnie to
samo i ostatniego wieczora żegnaliśmy się ze smutkiem jak – podejrzewam – ty i Ned dzisiaj.
– Katherine!
8
– Cóż, to prawda. I oczywiście zdecydowaliśmy złożyć ofiarę na ołtarzu obowiązku. Ale teraz, dzięki
Bogu, nie ma powodu do tych zbiorowych poświęceń. Więc najlepiej przebaczmy sobie wszyscy.
– Och – westchnęła Edith. – To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
– To prawdziwe zrządzenie opatrzności, czyż nie? – powiedziała Katherine. – Ja i Ned nigdy nie
bylibyśmy szczęśliwi, a ty i Sidney męczylibyście się razem do śmierci. A teraz jest czworo doskonale
szczęśliwych ludzi zamiast czworga nieszczęśliwców. Powiem to jutro Nedowi.
Przełożyła Sylwia Paszek
9
ROMANS CIOTKI BEATRICE
Margaret twierdzi, że to natchnienie opatrzności kazało jej przejść tamtego wieczoru przez ulicę i
odwiedzić ciotkę Beatrice. A ciotka Beatrice święcie w to wierzy. Ale tak naprawdę Margaret czuła się
bardzo nieszczęśliwa i poszła zwierzyć się ciotce Beatrice; uważała, że to jedyna ucieczka przed
kolejnym atakiem płaczu. Nieszczęście Margaret nie odegra większej roli w tej historii, może więc zostać
pominięte, zauważyć jednak należy, że nie stanowiło prawdziwej tragedii i ulotniło się za sprawą jednego
listu.
Ciotka Beatrice była sama. Jej brat wraz z żoną wyszli na małe przyjęcie, które tego wieczoru
wydawała pani Cunningham, by uhonorować szanownego Johna Reynoldsa, członka parlamentu. Dzieci
spały na górze w swoich łóżkach, a ciotka Beatrice cerowała ich pończochy, których cały stosik piętrzył
się złowieszczo na stole obok niej. Albo, mówiąc dokładniej, cerowała je jeszcze przed chwilą. W
momencie, gdy Margaret ślizgała się po oblodzonej ulicy, ciotka Beatrice pochyliła się, uniosła ręce do
twarzy i nagle ciche, stłumione łkanie wstrząsnęło nią od stóp do głów.
Gdy zdecydowane pukanie Margaret do drzwi wejściowych oznajmiło jej przybycie, ciotka Beatrice
stwierdziła z poczuciem winy, że z tymi łzami mogła jednak zaczekać, aż pójdzie do łóżka. Poznała
stukanie Margaret, a nie chciała, by siostrzenica, młoda i wesoła, snuła jakieś domysły co do przyczyny
jej łez.
Mam nadzieję, że nic nie zauważy – pomyślała, podczas gdy jej podkrążone, migdałowe oczy były
znakomicie widoczne w świetle lampy. Wstała, by wpuścić Margaret do środka.
Początkowo Margaret rzeczywiście niczego nie spostrzegła. Zbyt zajęta własnymi problemami, nie
przypuszczała nawet, że ktokolwiek na świecie może być równie nieszczęśliwy. Z westchnieniem
fizycznej ulgi i psychicznego zmęczenia usiadła w głębokim fotelu przed kominkiem, podciągnęła kolana
pod brodę, a rękoma objęła swoją kędzierzawą głowę. Ciotka Beatrice przezornie ulokowała się tyłem do
światła i znów zabrała się do pracy.
– Nie poszłaś na przyjęcie pani Cunningham, ciociu – odezwała się leniwie Margaret, czując, że musi
coś powiedzieć, by uzasadnić swoją wizytę. – Przecież zostałaś zaproszona, nieprawdaż?
Ciotka Beatrice skinęła głową. Dziura na kolanie w pończosze Williego Haydena musiała być
zacerowana w sposób szczególnie staranny. Szwagierka nie przeoczyłaby najmniejszego uchybienia.
Może dlatego ciotka Beatrice nie odpowiedziała.
– Dlaczego nie poszłaś? – zapytała daleka myślami Margaret, zastanawiając się jednocześnie,
dlaczego list nie nadszedł tego ranka – a mijał już trzeci dzień! Czyżby Gilbert zachorował? A może
flirtuje z innymi dziewczętami i zapomniał o niej?! Przełknęła ślinę i pomyślała, że mogłaby pojechać do
domu w następnym tygodniu – nie, lepiej nie, jeżeli on okazał się taki niestały w uczuciach i okrutny... co
to mówi ciotka Beatrice?
– Wiesz, ja... ja odzwyczaiłam się od przyjęć, kochanie. A prawda jest taka, że nie mam odpowiedniej
sukienki na taką okazję. Przynajmniej Bella tak twierdzi. To bardzo wytworne przyjęcie. Bella uważała,
że w mojej starej, szarej jedwabnej sukni wyglądałabym tam śmiesznie. Oczywiście, ona się na tym zna.
Sama musiała sprawić sobie nową toaletę na tę okazję, a kupno dwóch sukien nie wchodziło w rachubę.
George nie mógł sobie na to pozwolić w tych ciężkich czasach. I, jak powiedziała Bella, głupotą z mojej
strony byłoby sprawianie sobie drogiej sukni, która potem ozdobi jedynie szafę. No i oczywiście ktoś
musiał zostać z dziećmi...
– Oczywiście – sennie zgodziła się Margaret. Przyjęcie u pani Cunningham nie wydawało się jej
szczególnie interesujące. Goście w średnim wieku, których członek parlamentu znał z dzieciństwa...
Margaret w swej młodzieńczej zarozumiałości pomyślała, że to niezwykle prozaiczna okazja, mimo iż
stanowiła prawdziwą sensację towarzyską w malutkim i cichym Murraybridge, gdzie ludzie nazywają
takie „przyjątka” wspaniałymi zabawami.
10
– Widziałam pana Reynoldsa w kościele w niedzielę po południu – ciągnęła dalej. – Myślę, że
całkiem nieźle wygląda. Spotkałaś go kiedykolwiek, ciociu?
– Kiedyś znałam go bardzo dobrze – odpowiedziała ciotka Beatrice pochylając się jeszcze niżej nad
robótką. – Mieszkał w Werntworth, ale często odwiedzał tu swoją zamężną siostrę. Był wtedy
chłopcem... Potem wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej i... i nigdy o nim nie słyszeliśmy.
– Jest bardzo bogaty. Ma tuzin kopalń, linie kolejowe i inne takie rzeczy – powiedziała Margaret – no
i jest senatorem. Mówią, że to najważniejszy człowiek w parlamencie. Mało brakowało, a objąłby tekę w
nowym gabinecie. Lubię takich mężczyzn. Są interesujący. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby taki
człowiek zakochał się w tobie...? Czy pan Reynolds jest żonaty?
– Nie... nie wiem – odrzekła ciotka Beatrice słabym głosem. – Nigdy o tym nie słyszałam...
– Ukłułaś się igłą w palec – stwierdziła Margaret ze współczuciem.
– To nic groźnego – pospiesznie zapewniła ciotka Beatrice. Starła kropelkę krwi i cerowała dalej.
Margaret w rozmarzeniu przyglądała się ciotce. Jakżeż cudowne są jej włosy! Gęste i połyskujące. Tam,
gdzie padało na nie światło lampy, przykrytej szkaradnym, dziwacznym starym abażurem, miały piękny,
brązowy odcień. Tylko dlaczego ciotka czesała się tak nietwarzowo? Margaret bezsensownie zaczęła się
zastanawiać, czy będzie również zaczesywać włosy do tyłu i pedantycznie spinać, gdy przekroczy
trzydzieści pięć lat. Pomyślała też, że prawdopodobnie list nie przyjdzie także jutro.
Z włosów ciotki Beatrice wzrok Margaret zsunął się na jej twarz. Podskoczyła. Czyżby ciotka
Beatrice płakała...? Margaret wyprostowała się.
– Ciociu, czy chciałaś iść na to przyjęcie? – zapytała niespodziewanie. – Proszę, powiedz.
– Chciałam – odpowiedziała ciotka słabo. Nagle pytanie Margaret zaskoczyło ją i kazało powiedzieć
prawdę. – Wiem, że to głupie z mojej strony, ale naprawdę chciałam tam pójść. Nie obchodzi mnie
sukienka. Mogłam założyć tę szarą i podpiąć rękawy. Jaka to różnica? Przecież i tak nikt by nie zwrócił
na mnie uwagi! Ale Bella twierdziła, że to nie wypada.
Ciotka zamilkła. Nagle zaczęła szlochać, nie mogąc dłużej powstrzymać łez. Margaret poruszona
krzyknęła:
– Toż to hańba!
– Podejrzewam, że nie rozumiesz, dlaczego tak bardzo chciałam iść właśnie na to przyjęcie –
nieśmiało ciągnęła ciotka. – Powiem ci, o ile nie zaczniesz się śmiać. Chciałam zobaczyć Johna
Reynoldsa; nie, nie rozmawiać z nim, pewnie mnie już nawet nie pamięta, tylko go zobaczyć. Dawno
temu – od tego czasu minęło już piętnaście lat – byliśmy zaręczeni. I... i tak bardzo go wtedy kochałam...
– Biedactwo moje drogie – powiedziała Margaret i pogładziła dłoń ciotki. Pomyślała, że ten romans,
tak długo skrywany, rozkwitł teraz na jej oczach – i był czarujący. Tak ją to zafrapowało, że prawie
zapomniała o własnym zmartwieniu.
– Tak. I wtedy okropnie pokłóciliśmy się, choć poszło nam o jakiś drobiazg. Rozstaliśmy się w
gniewie i on wyjechał. Nigdy do mnie nie wrócił. To ja zawiniłam... Tyle czasu minęło – już nikt o tym
nie pamięta. Teraz to nie ma znaczenia. Chciałabym tylko zobaczyć go raz jeszcze – i cichutko odejść.
– Ciociu Beatrice, pójdziesz na to przyjęcie! – postanowiła Margaret.
– Ależ to niemożliwe, kochanie.
– Wszystko jest możliwe, gdy ja decyduję. Musisz iść. Zaciągnę cię tam siłą, jeżeli to będzie
konieczne. Mam wspaniały plan, ciociu. Pamiętasz tę moją czarno–żółtą suknię wieczorową? A nie, nie
możesz jej znać, bo tu jej nigdy nie nosiłam. W domu mówią, że jest dla mnie za poważna i to prawda.
Wyglądam dobrze tylko w obfitych, puszystych sukniach. Gil...er... to znaczy... no dobrze, Gilbert zawsze
twierdzi, że w tej sukni przypominam mieszankę baletnicy z mniszką; stwierdziłam więc, że jej nie lubię.
Ale naprawdę jest śliczna jak marzenie. Widzę w twoich oczach, że spodobał ci się ten pomysł. Musisz ją
dziś włożyć. Jest w twoim stylu i daję głowę, że będzie na ciebie pasować – mamy podobne figury.
– Już późno...
– Wcale nie. Wujek George i ciocia Bella wyszli jakieś pół godziny temu. Będziesz gotowa w
okamgnieniu.
– Ale ogień... i dzieci.
– Zostanę tu i zajmę się wszystkim. Nie spalę domu, a gdy bliźniaki się obudzą, dam im to, co ty im
zawsze dajesz – kojący syrop. No, to najpierw idę po suknię, a ty, ciociu, tymczasem się przygotuj. Gdy
wrócę, uczeszę cię.
11
Margaret wyszła, zanim ciotka odzyskała głos. Podniecenie siostrzenicy udzieliło się także i jej.
Ułożyła pończochy w koszu, a ten wstawiła do szafy.
– Pójdę – i żadnego cerowania dziś wieczór. Nie cierpię tego. Nienawidzę! Nienawidzę!!! Jak dobrze
wreszcie powiedzieć to głośno.
Gdy Margaret wfrunęła po schodach na górę, ciotka już czekała. Margaret rzuciła suknię na łóżko,
odsłaniając całe jej piękno tryskające koronkami i delikatnym żółtym jedwabiem. Ciotka Beatrice aż
krzyknęła z zachwytu.
– Czyż nie jest cudowna? – zapytała Margaret. – Przyniosłam ci również moją wyjściową pelerynę,
czarne atłasowe pantofelki ze złotą klamrą i róże, które dostałam wczoraj od wuja Neda. Słodkie,
bladożółte róże. Oj, ciociu, jakie piękne masz ramiona... jak z marmuru. Moje są takie kościste, że aż
wstyd się przyznać, że należą do mnie.
Sprawność dłoni Margaret dorównywała całkowicie obrotom jej języka. Włosy ciotki zostały upięte i
wiły się w delikatnych lokach i skrętach poprzetykanych złocistymi różami. Cudowna w swej klasycznej
prostocie sukienka doskonale pasowała do figury ciotki. Margaret cofnęła się o krok i klasnęła w ręce z
podziwu.
– Och ciociu, jesteś śliczna. Jeszcze zarzucę ci pelerynę na ramiona. Zostawiłam ją przy kominku.
Gdy Margaret zniknęła, ciotka Beatrice wzięła lampę i nieśmiało przeszła przez korytarz. W dużym
lustrze obejrzała się od czubka głowy aż po palce stóp – czy to naprawdę ona? Czy to możliwe? Ta pełna
gracji kobieta o słodkich oczach i zarumienionych policzkach, w koronkowej sukni, z której wyłaniały się
nagie ramiona, z pąkami róż we włosach łagodnie opadających na plecy.
– Naprawdę ładnie wyglądam – powiedziała głośno, dygając swemu odbiciu. – Wszystko dzięki tej
sukni, wiem. Wyglądam jak królowa, nie, wyglądam znów jak młoda dziewczyna. To brzmi dużo lepiej.
Margaret odprowadziła ciotkę aż do drzwi pani Cunningham.
– Chciałabym zobaczyć poruszenie, które wywołasz. – wyszeptała.
– Ależ kochane, głupiutkie dziecko. To tylko suknia i odpowiednie dodatki – zaśmiała się ciotka. Ale
niezupełnie tak myślała i niecierpliwie zadzwoniła do drzwi. Pani Cunningham osobiście wyszła ją
przywitać.
– Droga Beatrice, tak się cieszę! Bella powiedziała, że nie przyszłaś z powodu bólu głowy.
– Ból prawie minął, gdy wyszli, więc pomyślałam, że mogłabym przygotować się i też przyjść, nawet
jeżeli troszkę się spóźnię – powiedziała Beatrice bez zająknienia, zastanawiając się, czy Sapphira miała
kiedykolwiek na sobie tak piękną czarno–żółtą suknię.
Gdy schodziły razem po schodach, Beatrice, wyprostowana w powiewnych koronkach, i pani
Cunningham, zastanawiająca się skrycie, jak, u licha, Beatrice zdobyła tę wspaniałą suknię i co zrobiła,
że wygląda tak ślicznie – jakiś mężczyzna ruszył przez hol w ich stronę. Przywitał je u podnóża schodów.
Wyciągnął dłoń.
– Beatrice! To przecież Beatrice! Prawie się nie zmieniłaś.
Pani Cunningham nie była uważana w Murraybridge za osobę szczególnie taktowną, lecz tym razem
jakaś zbawcza siła kazała jej zostawić tę parę sam na sam.
Beatrice podała rękę honorowemu gościowi.
– Cieszę się, że cię widzę – powiedziała po prostu, spoglądając na niego.
Nie mogła, niestety, przyznać, że i on się nie zmienił. Stojący przed nią barczysty mężczyzna z
mgiełką siwizny we włosach miał w sobie jednak coś z tamtego, szczupłego młodzieńczego ukochanego,
którego obraz przechowała w sercu przez tyle lat. Lecz głos, choć głębszy i dojrzalszy, pozostał ten sam;
tak jak usta, których jeden kącik unosił się w górę, a drugi opadał w zabawnym grymasie. Kosmyk
rudawych włosów niesfornie zsuwał się na czoło właśnie tak jak kiedyś, gdy uwielbiała go poprawiać. I
jego oczy, głęboko osadzone szare oczy, szukające jej wzroku, pozostały nie zmienione. Beatrice
poczuła, że jej serce zaczyna bić żywiej.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział. – Oczekiwałem, że cię tu spotkam i byłem potwornie
rozczarowany. Pomyślałem, że zgromadzenie tych starych i głupich kłótników to rzeczywiście
wystarczający powód, by nie przyjść.
– Czy Bella nie powiedziała ci, że boli mnie głowa? – wymamrotała Beatrice.
– Bella? Och, żona twojego brata. Nie rozmawiałem z nią. Snułem się po kątach od momentu, gdy
doszedłem do wniosku, że już nie przyjdziesz. Jaka jesteś piękna, Beatrice. Pozwolisz, by powiedział ci
to stary przyjaciel?
12
Beatrice uśmiechnęła się delikatnie. Przez lata zapomniała, że jest ładna, lecz ta słodka świadomość
wróciła dziś do niej. Beatrice nie mogła nie wiedzieć, że on mówi po prostu prawdę, ale odrzekła
zalotnie:
– Nauczyłeś się schlebiać przez te lata. Czy pamiętasz, jak mówiłeś mi, że jestem za chuda, by być
piękną? Ale przypuszczam, że prawienie komplementów jest nieodzownym elementem życia członka
parlamentu.
Nie wypuszczał jej ręki ze swojej dłoni. Rzucił wrogie spojrzenie w stronę otwartych drzwi salonu i
poprowadził Beatrice do malutkiego pomieszczenia na końcu korytarza. Pokoik ten, należący do pani
Cunningham, z jej tylko wiadomych powodów, nazywany był biblioteką.
– Chodź ze mną – powiedział władczo. – Chciałbym z tobą długo, długo rozmawiać, zanim ktoś mi
cię porwie.
Gdy Beatrice wróciła do domu, na dziesięć minut przed bratem i bratową, Margaret siedziała po
turecku w dużym fotelu, a oczy miała szeroko otwarte jak sowa.
– Zasnęłaś, kochanie? – cichutko zapytała ciotka Beatrice.
Margaret kiwnęła głową.
– Tak. I pozwoliłam, by ogień zgasł. Mam nadzieję, że nie jest ci zimno. Powinnam uciekać, zanim
ciotka Bella tu wpadnie i zacznie zrzędzić. Jak się bawiłaś?
– Cudownie. Jakże jesteś kochana, że pożyczyłaś mi tę suknię. Zabawnie było przyglądać się Belli.
Margaret włożyła swój kapelusz i płaszcz, podeszła do drzwi i nagle wróciła do pokoju. Ciotka
Beatrice znów siedziała pochylona w fotelu. Przy wargach delikatnie trzymała przywiędłą różę i sennie
wpatrywała się w rozżarzony popiół.
– Ciociu – wyszeptała Margaret pełna skruchy – nie mogę iść do domu, nim czegoś nie wyznam,
chociaż wiem, jaką obrzydliwością jest przerywanie twoich rozmyślań. Sumienie jednak nie daje mi
spokoju. Spałam, ale obudziłam się na chwilę przed twoim przyjściem i podeszłam do okna. Nie miałam
zamiaru nikogo szpiegować, lecz ulica była jasna jak w dzień. Jeżeli pozwoliłaś, by pan Reynolds
pocałował cię na schodach w świetle księżyca, musiałaś liczyć się z tym, że ktoś was zobaczy.
– Nie obchodzi mnie to, nawet gdybym miała cały tuzin widzów – powiedziała otwarcie ciotka – i nie
wierzę, by on się tym przejął.
Margaret opuściła ręce.
– Przynajmniej mam czyste sumienie. I pamiętaj, ciociu Beatrice. Będę twoją druhną, nalegam. Czy
zaprosisz mnie w odwiedziny, gdy pojedziesz do Ottawy następnej zimy? To niezwykle wesołe miejsce,
gdy zaczyna się sesja parlamentu. Będziesz potrzebować kogoś do towarzystwa. Żona ministra musi mieć
kogoś takiego. Zapomniałam, że on nie jest jeszcze ministrem, ale oczywiście, już wkrótce będzie.
Obiecaj mi to, ciociu, obiecaj szybko. Słyszę wuja George’a i ciotkę Bellę.
Ciotka Beatrice obiecała. Margaret podfrunęła do wyjścia.
– I lepiej zatrzymaj tę sukienkę – krzyknęła jeszcze, otwierając drzwi.
Przełożyła Magdalena Budnik
13
DZIECKO ELIZABETH
Ingelowowie z Ingelow Grange nie byli rodziną, w której śluby zdarzały się zbyt często. Tylko
Elizabeth wyszła za mąż i być może ten niezbyt szczęśliwy związek zniechęcił pozostałych. Tak czy
inaczej Ellen, Charlotte i George Ingelowowie mieszkający w Grange byli stanu wolnego, tak samo jak
Paul Ingelow z Greenwood Farm.
Minęło już siedemnaście lat od czasu, gdy Elizabeth mimo zdecydowanego sprzeciwu reszty rodziny
poślubiła Jamesa Sheldona. Sheldon był przystojnym, ale okropnie niezaradnym mężczyzną, jednym z
tych, co to niczego nie potrafią porządnie zrobić. Nie miał wprawdzie „złych nawyków”, ale był także
pozbawiony „moralnego kręgosłupa”, jak stwierdzili Ingelowowie. „Jeśli człowiek jest zły, ale ma
charakter, czasami można oczekiwać, że się zmieni” – mawiała sentencjonalnie Charlotte Ingelow. – „Ale
widział ktoś kiedyś, żeby takie ciepłe kluchy wyszły na ludzi? ”
Elizabeth wraz z mężem wyjechała na zachód i osiedliła się w Manitobie, na farmie wśród prerii. Od
tego czasu nigdy nie odwiedziła domu. Być może nie pozwalała jej na to duma, rodzinna cecha
Ingelowów, bo też i szybko odkryła, że opinia rodziny na temat Jamesa Sheldona była najzupełniej
słuszna. Z drugiej strony trudno by mówić o jakiejś rzeczywistej urazie, więc od czasu do czasu
wymieniano listy, ale Elizabeth stawała się kimś zupełnie obcym. Z upływem lat Ingelowowie coraz
rzadziej wspominali swoją siostrę mieszkającą na zachodnich preriach.
Jedno z takich wspomnień naszło Charlotte Ingelow w wiosenne popołudnie, gdy wielkie sady
dookoła Grange tonęły w białych i różowych kwiatach wiśni i jabłoni, a wzgórza pokrywały się soczystą
zielenią. Delikatny wietrzyk przynosił pojedyncze płatki kwiatów, kiedy Charlotte przechodziła przez
hol. Ellen i George stali na schodach prowadzących do domu.
– W takie dni zawsze myślę o Elizabeth – powiedziała Charlotte rozmarzonym głosem. – Kiedy
odjeżdżała, też kwitły jabłonie.
Ingelowowie zawsze mówili o „wyjeździe” Elizabeth, nigdy o jej zamążpójściu.
– Minęło siedemnaście lat – stwierdziła Ellen. – Cóż, córka Elizabeth musi być już całkiem dużą
panną. Ja... – zawahała się na moment, jakby ogarnięta jakąś nieoczekiwaną myślą – ...bardzo chciałabym
ją zobaczyć.
– Więc dlaczego nie napiszesz i nie zaprosisz jej do nas? – zapytał George, który odzywał się rzadko,
ale zawsze bardzo konkretnie.
Ellen i Charlotte wymieniły spojrzenia.
– Chciałabym zobaczyć dziecko Elizabeth – powtórzyła Ellen zdecydowanie.
– Myślisz, że przyjechałaby? – zapytała Charlotte. – Pamiętasz, jak James Sheldon umarł pięć lat
temu? Napisałyśmy list do Elizabeth, żeby wróciła i zamieszkała z nami. Sądząc po odpowiedzi, poczuła
się niemal obrażona naszą propozycją. Nigdy o tym nie mówiłam, ale często rozmyślałam.
– Tak, to prawda – przyznała Ellen, która również nierzadko o tym myślała, ale nic nie mówiła.
– Elizabeth zawsze była bardzo niezależna – zauważył George. – Być może potraktowała twój list
jako przejaw litości. Żaden Ingelow by tego nie zniósł.
– Tak czy inaczej, odmówiła przyjazdu nawet na krótki czas. Pisała, że nie może opuścić farmy.
Równie dobrze może nie pozwolić przyjechać dziecku.
– Nie widzę powodu, żeby nie zapytać jej o to w liście – powiedział George.
W rezultacie Charlotte napisała do Elizabeth i poprosiła, by pozwoliła córce odwiedzić rodzinne
gniazdo. Ingelowowie wysyłali list pełni obaw i złych przeczuć, które zrodziły się, gdy tylko ostygł
pierwszy entuzjazm wywołany nowym pomysłem.
– A co będzie, jeżeli dziecko Elizabeth okaże się podobne do Jamesa Sheldona? – półgłosem
zastanawiała się Charlotte. – Miejmy nadzieję, że nie! – wyszeptała Ellen. W istocie czuła, że kobiece
wydanie Jamesa Sheldona byłoby nie do zniesienia.
14
– Może nie polubi nas i naszego życia – głośno myślała Charlotte. – Nie wiem, jak została
wychowana. Poza tym będzie tu obca. Bardzo chcę zobaczyć dziecko Elizabeth, ale nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że postępujemy nierozważnie, Ellen.
– Może nie przyjedzie – podsunęła Ellen, zastanawiając się, czy żywi taką nadzieję, czy też się tego
obawia.
Ale Worth Sheldon miała przyjechać. Elizabeth odpisała, zgadzając się na wizytę córki, bez śladu
owej zgorzkniałej dumy, jaką przepojona była odpowiedź na poprzednie zaproszenie. Z nadejściem listu
Ingelowów ogarnęło podniecenie. W następnym tygodniu mieli poznać dziecko Elizabeth.
– Żeby tylko nie była podobna do ojca – mówiła Charlotte pełna złych przeczuć, przygotowując
skromny pokój dla gościa. W Grange były trzy takie pokoje, ale ciotki wybrały południowo–wschodni,
pomalowany na biało, "bo biały kolor wydaje się najodpowiedniejszy dla młodej dziewczyny", jak
powiedziała Ellen stawiając wazon z dzikimi różami na stole.
– Myślę, że wszystko przygotowane – stwierdziła Charlotte. – Położyłam najlepsze prześcieradła na
łóżko, te które tak ładnie pachną lawendą. Na szczęście odświeżyłyśmy muślinowe zasłony. Przyjemnie
oczekiwać na przybycie gościa, prawda Ellen? Często myślałam, choć nigdy wcześniej o tym nie
mówiłam, że nasze życie było zbyt skoncentrowane na nas samych. Tak jakby wszystko inne nie
interesowało nas. Nawet Elizabeth nic nie znaczyła. Była kimś obcym. Mam nadzieję, że jej córka
ponownie zbliży nas do siebie.
– Jeśli ma taką okrągłą twarz jak James Sheldon, jego ogromne niebieskie oczy i jasne loczki, to
nigdy jej nie polubię, bez względu na to, jak bardzo przynależy do naszej rodziny – powiedziała
zdecydowanie Ellen.
Kiedy Worth Sheldon przyjechała, obydwie ciotki wstrzymały na chwilę oddech. Dziewczyna nie
przypominała ojca. Nie przypominała również matki, żywej, czarnookiej i ciemnowłosej kobiety. Worth
była wysoka i smukła, miała ciemne, falujące włosy związane w koński ogon, szare, uważnie patrzące
oczy, mocno zarysowaną szczękę i śmieszny dołeczek w brodzie.
– Po prostu skóra zdjęta z siostry naszej matki, ciotki Alice, która zmarła dawno temu – powiedziała
Charlotte. – Ty nie możesz jej pamiętać, Ellen, ale ja pamiętam ją całkiem dobrze. To najcudowniejsza
kobieta, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Była również ulubioną ciotką naszego brata Paula – dodała
wzdychając. Nieprzejednana postawa Paula kładła się cieniem na tym radosnym spotkaniu. Jakże byłoby
wspaniale, gdyby nie odmówił swego udziału w powitaniu dziecka Elizabeth.
Worth zawojowała serca domowników. Od pierwszego dnia ciotka Ellen, ciotka Charlotte i cichy,
nieśmiały wuj George znaleźli się pod jej urokiem. Była po dziewczęcemu zaciekawiona i oczarowana
starym domostwem z jego staromodnymi, schludnymi pokoikami. Nie wpadała w przesadny entuzjazm,
ale wyraz jej oczu i zachwyt w głosie wskazywały, że wszystko się jej podoba. Pierwszego dnia tyle było
do opowiedzenia i zapamiętania, że dopiero następnego ranka Worth zadała pytanie, którego obawiały się
jej ciotki. Siedziały akurat w sadzie, wśród zielonkawego półmroku rzucanego przez potężne drzewa
zasadzone przez dziadka Ingelowa przed pięćdziesięciu laty.
– Ciociu Charlotte, kiedy przyjdzie wujek Paul? Bardzo chcę go poznać. Mama dużo mi o nim
opowiadała. Była jego ukochaną siostrą, prawda?
Charlotte i Ellen spojrzały na siebie. Ellen kiwnęła głową. Lepiej powiedzieć Worth całą prawdę od
razu. I tak by ją odkryła.
– Nie sądzę, moja droga – zaczęła cicho ciotka Charlotte – żeby wujek Paul przyszedł.
– Dlaczego nie? – poważne, szare oczy Worth patrzyły prosto w pociemniałe ze zmartwienia oczy
ciotki Charlotte. Charlotte domyśliła się, że Elizabeth nigdy nie wspominała Worth o oburzeniu, jakie w
rodzinie wzbudziło jej małżeństwo. Wytłumaczenie tego wszystkiego dziecku Elizabeth nie należało do
przyjemności, ale trzeba było to zrobić.
– Myślę, moja droga – powiedziała miękko – że będę ci musiała opowiedzieć trochę o historii naszej
rodziny, co może nie być zbyt przyjemne ani do mówienia, ani do słuchania. Być może nie wiesz, że
kiedy twoja matka wyszła za mąż, my... my nie do końca to zaakceptowaliśmy. Być może nie mieliśmy
racji. Na pewno to głupie, ale oddaliliśmy się od siebie. Cóż, tak się właśnie stało. Jak ci mówiłam, nikt z
nas nie pochwalał tego związku, ale też nikt nie zawziął się tak jak Paul. Był bardzo przywiązany do
twojej matki, swej ukochanej, o rok młodszej siostry. Gdy kupił farmę w Greenwood, twoja matka przez
trzy lata, aż do ślubu, prowadziła mu gospodarstwo. Jej zamążpójście strasznie go rozzłościło. To dziwny
człowiek, bardzo zawzięty i uparty. Powiedział, że nigdy jej nie wybaczy i słowa dotrzymał. Nie ożenił
15
się, mieszka w Greenwood z głuchą panią Bree prowadzącą mu gospodarstwo i dziwaczeje coraz
bardziej. Jedna z nas chciała się do niego przenieść, ale kategorycznie odmówił. I – muszę ci to z
przykrością powiedzieć – był bardzo zły, gdy się dowiedział, że cię zaprosiłyśmy. Oświadczył, że nie
pojawi się w okolicach Grange tak długo, jak długo ty tu będziesz. Och, nawet nie potrafisz sobie
wyobrazić, jaki to uparty i zgorzkniały człowiek. Przekonywałyśmy go na wszelkie sposoby, ale to tylko
utwierdzało go w uporze. Jest nam wszystkim bardzo przykro: twojej cioci Ellen, twojemu wujowi
George'owi i mnie, ale nic nie możemy poradzić.
Worth słuchała uważnie. Ta historia była dla niej całkowitą nowością, chociaż od dawna
podejrzewaxa, że muszą istnieć jakieś przyczyny, dla których matka tak obojętnie opowiada o swoim
domu rodzinnym i dawnych przyjaciołach. Kiedy ciotka Charlotte, bardzo zdenerwowana, niemal płacząc
skończyła opowieść, mały, wesoły ognik zamigotał w szarych oczach dziewczyny, a dołeczek w jej
brodzie stał się nieco głębszy.
– Skoro więc wujek Paul nie chce przyjść zobaczyć się ze mną, ja muszę pójść zobaczyć się z nim.
– Moja droga! – wykrzyknęły obie przerażone ciotki. Ellen pierwsza zaczęła protestować.
– Och, kochanie, nawet nie myśl o tym – mówiła nerwowo. – To się nigdy nie powiedzie. On
mógłby... Och, nawet nie wiem, co on mógłby zrobić! Może cię nie wpuścić do domu albo powiedzieć
coś strasznego. Nie, nie! Lepiej poczekaj. Może jednak mimo wszystko przyjdzie, zobaczymy. Musisz
być cierpliwa.
Worth potrząsnęła głową, a uśmiech w jej oczach był coraz,.wyraźniejszy.
– Nie sądzę, żeby przyszedł – powiedziała. – Matka opowiadała mi o tym, jak uparci są Ingelowowie.
Twierdzi, że też jest taka, choć ja wolę to nazywać wytrwałością, co brzmi znacznie lepiej. Nie, jeśli góra
nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet musi iść do góry. Czuję, że pójdę do Greenwood dziś po
południu. A teraz, drogie ciocie, nie patrzcie na mnie z takim przerażeniem. Wujek Paul nie pogoni mnie
z widłami, prawda? Nie może, jak same powiedziałyście, zrobić niczego gorszego, niż nie wpuścić mnie
za próg.
Ciotka Charlotte potrząsnęła głową. Zrozumiała, że żadne argumenty nie odwiodą dziewczyny od raz
powziętego postanowienia, jeśli posiada wolę Ingelowów, więc zamilkła. Po południu Worth wyruszyła
do oddalonego o milę Greenwood.
– Mój Boże, co powie Paul? – zastanawiały się pełne złych przeczuć ciotki.
Worth spotkała wuja Paula przy ogrodowej bramie. Stał tam, kiedy pokonywała wznoszącą się kręto
do góry ścieżkę. Wysoki, masywny, z długą, przedwcześnie posiwiałą brodą i haczykowatym nosem,
Paul Ingelow wyglądał na stanowczego mężczyznę. Zapewne nie bez powodu sąsiedzi nazywali go
największym dziwakiem ze wszystkich Ingelowów.
Za nim widać było stary, pięknie położony dom. Worth chciała zobaczyć Greenwood prawie tak samo
jak Grange. Przez trzy lata był to dom jej matki; Elizabeth Ingelow kochała to miejsce i często
opowiadała o nim córce.
Paul Ingelow nie poruszył się ani nie odezwał, choć zapewne odgadł, kim jest jego gość. Worth
wyciągnęła do niego rękę.
– Jak się masz, wujku Paulu – powiedziała.
Paul zignorował wyciągniętą dłoń.
– Kim jesteś? – zapytał szorstko.
– Worth Sheldon, córka twojej siostry Elizabeth – odpowiedziała. – Nie uściśniesz mi ręki, wujku
Paulu?
– Nie mam siostry Elizabeth – rzekł twardo.
Worth położyła rękę na słupku bramy i odważnie wytrzymała jego srogie spojrzenie.
– Ależ masz – powiedziała cicho. – Nie zerwiesz naturalnych .więzów przez to, że będziesz je
ignorował, wujku Paulu. One nie przestaną istnieć. Do dzisiejszego dnia nie wiedziałam, że rozstałeś się z
moją matką w gniewie. Nigdy mi o tym nie mówiła. Ale dużo opowiadała o tobie. O tym, jak bardzo się
kochaliście i jaki zawsze byłeś dla niej dobry. Przesyła ci pozdrowienia.
– Przed laty miałem siostrę Elizabeth – rzucił Paul Ingelow szorstko. – Kochałem ją bardzo, ale ona
wbrew mojej woli wyszła za tego leniwego nicponia, który...
Worth lekko ścisnęła jego dłoń.
– On był moim ojcem i zawsze był dla mnie dobry. Bez względu na jego przewiny, nie chcę słuchać o
nim takich rzeczy.
16
– Nie powinnaś więc tu przychodzić – wuj Paul mówił już mniej stanowczo. W jego oczach pojawiło
się nawet coś na kształt podziwu dla upartej siostrzenicy. – Nie powiedzieli ci w Grange, że nie chcę cię
widzieć?
– Tak, powiedzieli, ale to ja chciałam cię poznać, więc przyszłam. Czy nie możemy być przyjaciółmi,
wujku Paulu? Nie dlatego, że jesteśmy wujem i siostrzenicą, ale dlatego, że ty jesteś sobą, a ja sobą.
Zostawmy w spokoju moich rodziców i zacznijmy żyć w przyjaźni na własny rachunek.
Przez moment wuj Paul przyglądał się Worth. Pochwyciła jego spojrzenie, a w jej oczach zamigotały
wesołe ogniki. Wuj pokręcił głową, a potem roześmiał się szczerym, miłym dla ucha śmiechem.
– Bardzo dobrze – stwierdził. – A to mi interes!
Cofnął rękę, którą zagradzał dotąd wejście i uścisnął dłoń dziewczyny. Potem otworzył bramę i
zaprosił ją do domu. Worth została na herbacie, a wuj Paul oprowadził ją po całej farmie.
– Możesz tu przychodzić, kiedy chcesz – oświadczył. Skoro już zawarłem z młodą damą przyjaźń,
zamierzam ją kontynuować. Ale nie próbuj rozmawiać ze mną o twojej matce. Pamiętaj: jesteśmy
przyjaciółmi, bo ja jestem sobą, a ty sobą i to wyłącznie nasza sprawa.
Ingelowowie z Grange byli zaskoczeni, widząc Paula odwożącego Worth bryczką. Kiedy Worth
poszła już do domu, Charlotte powiedziała Paulowi, jak się cieszy, że on i dziecko Elizabeth polubili się.
– Nie wiem, kogo masz na myśli – uciął krótko. – Ta młoda osoba i ja zawarliśmy przyjaźń na własny
rachunek. Nie nazywaj jej więcej dzieckiem Elizabeth.
Z biegiem dni Worth coraz bardziej wrastała w krajobraz Grange. Ciotki często zastanawiały się, jak
mogły żyć bez niej i jak będą żyły, gdy dziewczyna wróci na zachód. A zdumiewająca przyjaźń między
Worth i wujem Paulem pogłębiała się. Razem czytali, spacerowali, jeździli. Worth połowę czasu spędzała
w Greenwood. Pewnego razu wuj Paul na wpół do niej, na wpół do siebie powiedział:
– I pomyśleć, że jesteś córką Jarnesa Sheldona!
Warth podniosła głowę i oczy jej zabłysły.
– Wydawało mi się, że mieliśmy nie rozmawiać o moich rodzicach – przypomniała. – Nie powinieneś
– pierwszy łamać tej umowy, wujku Paulu.
– Przyjmuję naganę i proszę o wybaczenie – odrzekł. Lubił ją coraz bardziej, zwłaszcza w tych
chwilach, gdy jej dziewczęca dusza przebijała przez narzucone wychowaniem opanowanie.
Pewnego wrześniowego dnia siedzieli oboje w ogrodzie na farmie. Worth, spoglądając rozmarzonym i
tęsknym wzrokiem na zalaną słońcem aleję, powiedziała ze smutkiem:
– W przyszłym miesiącu wracam do domu. Jak przykro będzie opuścić Grange i Greenwood.
Przeżyłam cudowne lato i nauczyłam się kochać wszystkie stare zakątki, tak jakbym mieszkała tu przez
całe życie.
– Zostań – powiedział wuj Paul niespodziewanie. – Zostań ze mną. Potrzebuję cię, Worth. Niech
Greenwood będzie twoim domem, a stary, nieznośny wuj twoim przybranym ojcem.
– Och, wujku Paulu – wykrzyknęła Worth. – Nie wiedziałam... Nie sądziłam... Zaskoczyłeś mnie!
– Być może sam jestem zaskoczony, ale nie zmieniam swego zdania, Worth. Jestem bogatym, starym,
samotnym człowiekiem, Nie chcę stracić tego powiewu młodości, jaki wniosłaś swoją obecnością.
Spróbuję uczynić twoje życie szczęśliwym, drogie dziecko, a wszystko co mam, będzie twoje.
Widząc jej zmartwioną minę dodał:
– Nie proszę cię, byś teraz zadecydowała. Rozumiem, że musisz rozważyć inne względy, Daj sobie
trochę czasu.
– Dziękuję – powiedziała Warth. Jak we śnie wróciła do Grange i zamknęła się w białym,
południowa–wschodnim pokoju, aby pomyśleć. Wiedziała. że chce przyjąć nieoczekiwaną propozycję
wujka Paula. Była bardzo lojalna. i nigdy nikomu, nawet kachanym ciotkom, nie mówiła, jak niewygodne
i ciężkie bywało życie na farmie wśród prerii. Chciała z całej duszy wejść w ten nowy świat, który tak
niespodziewanie się przed nią otworzył. Wiedziała też, że jej dumna matka nie wypowiedziałaby słowa
sprzeciwu. Wystarczy zostać z wujem Paulem, by wszystko, czego pragnęła, było jej, by znalazła czułą,
ojcowską opiekę, jakiej nigdy nie zaznała.
Sama musiała podjąć decyzję. Nawet ciotka Charlotte i ciotka Ellen nie mogły jej pomóc. Wiedziała,
że będą ją namawiały do zostania, ale nie tego potrzebowała. Długo w nocy Worth stała przy oknie,
wpatrywała się w gwiazdy świecące nad jabłoniami i toczyła wewnętrzną walkę między poczuciem
obowiązku a pragnieniami. Była to twarda i zacięta bitwa, ale osoba o tak zdecydowanej twarzy i tak
17
nieustępliwych szarych oczach mogła ją zakończyć tylko w jeden sposób. Następnego dnia udała się do
Greenwood.
– Więc jak będzie? – zapytał wuj Paul bez niepotrzebnych wstępów, kiedy spotkali się w ogrodzie.
– Nie mogę zostać, wujku Paulu – powiedziała Worth zdecydowanie. – Nie mogę porzucić mojej
matki.
– Nie proszę cię, byś ją porzuciła –odparł oschle. – Możesz przecież pisywać i odwiedzać ją. Nie chcę
stać między matką i córką.
– To niezupełnie o to chodzi, wujku Paulu. Mam nadzieję, że nie gniewasz się, że odrzuciłam twoją
propozycję. Chciałabym – nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym zostać, ale nie mogę. Jesteśmy sobie z
matką bardzo bliskie, bliższe niż większość matek i córek. Nigdy nie pozwoliłeś mi o niej mówić, ale
teraz musisz mnie wysłuchać. Matka często opowiadała, że gdy przyszłam na świat, jej sprawy stały
bardzo źle i jestem darem zesłanym przez Boga, by ją umocnić i dodać odwagi. W ciągu kolejnych kilku
lat urodziło się jeszcze troje dzieci i wszystkie umarły, nim skończyły dwa lata. I za każdym razem, jak
mówiła matka, stawałam się jej coraz droższa. Czy nie widzisz, wujku Paulu, że nie jestem jej jedynym
dzieckiem, ale w s z y s t k i m i dziećmi? Sześć lat temu urodziły się bliźniaki, śliczni chłopcy, ale są
jeszcze mali i matka naprawdę ma tylko mnie. Wiem, że pozwoliłaby mi zostać, ponieważ myślałaby, że
tak będzie dla mnie najlepiej, ale to nieprawda. Kocham cię, wujku Paulu, kocham Greenwood i bardzo
chcę tu zostać, ale nie mogę. Przemyślałam to gruntownie i wiem, że muszę wracać do matki.
Wuj Paul nie wyrzekł ani słowa. Odwrócił się od Worth i dwa razy przemierzył wzdłuż całą aleję.
Worth obserwowała go w napięciu. Czy był zły? Czy jej przebaczy?
– Jesteś z Ingelowów – powiedział stając przy niej. I choć nie dodał nic więcej, Worth zrozumiała, że
jej decyzja nie będzie powodem do zerwania przyjaźni.
W miesiąc później nadszedł ostatni dzień pobytu Worth w Grange. Miała odjechać na zachód
następnego ranka. Wszyscy byli w sadzie dziadka Ingelowa: wuj George, ciotka Charlotte, ciotka Ellen i
Worth. Rozkoszowali się łagodnym wrześniowym słońcem, kiedy Paul Ingelow pokonywał wzniesienie.
Worth wyszła go powitać z otwartymi ramionami. Uścisnął ją i przyjrzał się jej z powagą.
– Nie przyszedłem powiedzieć ci „żegnaj”. Nie usłyszysz tego. Wrócisz do mnie.
Worth smutno potrząsnęła głową.
– Nie mogę, wujku Paulu. Przecież ci tłumaczyłam.
– Tak, rozumiem – przerwał jej. – Myślałem o tym cały czas. Sama wiesz, co znaczy upór Ingelowów.
Jest dobry, gdy chodzi o dobrą sprawę, a zły, gdy chodzi o złą. Niełatwo go zwalczyć, kiedy się z niego
przez wiele lat robiło naczelną zasadę, tak jak ja to miałem w zwyczaju. Ale przemogłem się, albo ty to
we mnie przezwyciężyłaś. Tu jest list do twojej matki – mojej siostry Elizabeth. Pytam w nim, czy mi
przebaczy i zapomni o moim zachowaniu przez te wszystkie lata. Proszę, by wróciła do mnie z tobą i z
chłopcami. Chcę mieć was w Greenwood i zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy.
– Och, wujku Paulu! – krzyknęła Worth, a jej twarz pojaśniała od uśmiechu, łez i słońca.
– Myślisz, że mi przebaczy?
– Jestem pewna. Wiem, jak tęskniła za domem i za tobą. Och, jestem taka szczęśliwa, wujku Paulu.
Uśmiechnął się i otoczył ją ramieniem. Razem poszli do ogrodu, by ogłosić nowinę pozostałym. Tej
nocy Charlotte i Ellen rozmawiały do białego rana.
– Jak cudownie – mówiła Charlotte. – Mimo wszystko nie tracimy Worth. Nie mogłabym znieść
myśli, że zupełnie od nas odeszła.
– Zawsze miałam nadzieję, że dziecko Elizabeth jakoś na powrót nas połączy – powiedziała
uszczęśliwiona Ellen.
Przełożył Tomasz Krzyżanowski
18
ŚWIATŁO NAD BIG DIPPER
– Nie pozwól, aby Nellie biegała po podwórzu, Mary Margaret, i uważaj z ogniem. Spodziewam się,
że wrócimy tuż po zmroku, nie powinnaś więc czuć się samotna.
Mary Margaret zaśmiała się i potrząsnęła swym długim, grubym, kruczoczarnym warkoczem.
– Nie martw się, matko. Będę tak ostrożna, jak to tylko możliwe, a tyle jest jeszcze do zrobienia, że
przez cały dzień będę pracowita jak pszczoła i szczęśliwa. Dla Nellie i dla mnie to najprzyjemniejszy
sposób spędzenia czasu. Nawet nie zdążę poczuć się samotna, a jeśli w ogóle przyjdzie mi to do głowy,
pomyślę, że ojciec właśnie wraca, że już niedługo tu będzie i samotność zniknie, zanim na dobre odważy
się odsłonić swoją twarz. Nie obawiaj się, matko.
Pani Campbell uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że może zaufać Mary Margaret – uważnej,
solidnej, roztropnej małej Mary Margaret. Małej! W tym tkwił jedyny kłopot. Mimo całej swej
rzetelności i roztropności, Mary Margaret miała przecież zaledwie dwanaście lat, a poza nią i Nellie na
Little Dipper nie będzie przez cały dzień żywej duszy... Pani Campbell nigdy nie odważyłaby się
wyjechać w podobnych okolicznościach. Tym razem jednak musiała to zrobić.
Poprzedniego wieczoru przypłynął Oskar Bryan z wiadomością, że jej jedyna siostra, Nan –
mieszkająca w Cartonville – ciężko zaniemogła i ma zostać poddana poważnej operacji. Musiała więc
odwiedzić siostrę. Martin czekał teraz w swojej łodzi, aby przewieźć ją na stały ląd, gdzie mogła złapać
poranny pociąg do Cartonville.
Gdyby pięcioletnia Nellie czuła się dobrze, pani Campbell zabrałaby ją i Mary Margaret ze sobą i
zamknęła dom na klucz. Niestety, Nellie złapała jakąś paskudną grypę i była zbyt chora na rejs żaglową
łodzią w chłodny, listopadowy dzień. Nie pozostało więc nic innego, jak zostawić dom na głowie Mary
Margaret, która zresztą wydawała się być zupełnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.
– Wiesz, mamo, że nie boję się niczego oprócz włóczęgów, a żaden z nich nie przedostanie się na
Dipper. Widzisz, jak to dobrze mieszkać na wyspie! O, wujek Martin już macha ręką. Biegnij, mateńko!
Mary Margaret patrzyła z okna, jak łódź odpływa, a następnie zabrała się do pracy, cały czas
podśpiewując. To nawet przyjemne zostać samej na gospodarstwie. Czuła się teraz bardzo ważna i
dorosła. Niech matka zobaczy, jaką dobrą gosposią jest jej córka.
Mary Margaret, Nellie i pani Carnpbell mieszkały na Little Dipper od kwietnia zeszłego roku.
Wcześniej żyły we własnym, przytulnym domu w Harbour Head. Jednak w kwietniu kapitan Campbell
wyruszył na „Dwóch Siostrach” w długi rejs. Zanim odpłynął, brat pani Campbell, Martin Clowe,
przyszedł do niej z pewną propozycją. Prowadził przetwórnię homarów na Little Dipper i chciał, aby
podczas nieobecności męża siostra prowadziła jego dom na wyspie. Po przedyskutowaniu sprawy, pani
Campbell i dziewczynki przeniosły się na Little Dipper. Było to odosobnione miejsce. Mieszkali tam
jedynie rybacy z rodzinami, a łodzie kursowały bez przerwy w stronę lądu i z powrotem. Lato na wyspie
oczarowało Mary Margaret. Kąpała się, pływała łodzią żaglową, spacerowała pomiędzy skałami. W
słoneczne dni wuj George, który był latarnikiem na Big Dipper i żył tam samotnie, wpadał często, by
zabrać ją do siebie. Mary Margaret uważała, że latarnia to cudowne miejsce. Wujek George nauczył ją,
jak zapalać lampy i ustawiać światło.
Kiedy skończył się sezon na homary, rybacy zajęli się połowem dorszy, co trwało do października, po
czym wszyscy wrócili na stały ląd. Tylko wuj Martin, który budował dla siebie dom w Harbour Head, nie
chciał się przenosić, zanim lód nie skuje zatoki, co znacznie ułatwiłoby transport całego dobytku. Tak
więc pani Campbell z córkami postanowiła pozostać z nim aż do powrotu męża.
Mary Margaret miała taką masę zajęć, że w ciągu dnia nie poczuła się ani przez chwilę samotna.
Jednak gdy nadszedł wieczór, jej radość ustąpiła miejsca przygnębieniu. Nellie dawno już spała, a na
całej Little Dipper nie było poza nimi i kotem żadnej żywej istoty. W dodatku zanosiło się na sztorm.
19
Zatoka wprawdzie ciągle lśniła gładka niczym lustro, ale niebo na zachodzie zasnuło się ponurą czernią.
Idzie śnieżyca, pomyślała Mary Margaret. Pozostawała nadzieja, że matka zdąży wrócić, zanim burza się
rozpęta.
Mary Margaret chciała, by gwiazda latarni morskiej rozbłysła nad Big Dipper już teraz. Byłaby jak
jasne spojrzenie starego, dobrego druha. Mary Margaret zawsze wyglądała jej światła. Gdy tylko słońce
zapadało za horyzont, wielka gwiazda latarni rozświetlała północno-wschodnie niebo.
– Siądę przy oknie i poczekam – powiedziała sobie Mary Margaret. – A kiedy tylko się zapali,
przygotuję gorącą kolację dla mamy i wujka Martina.
Usiadła przy kuchennym oknie i czekała. Płynęła minuta za minutą, ale nad Big Dipper nie pojawiało
się światło. Mary Margaret zaczęła się niepokoić. Niebo było zbyt zachmurzone, aby stwierdzić, czy
słońce zaszło czy nie, ale przypuszczała, że musiało to już nastąpić, bowiem w domu panowały całkowite
ciemności. Zapaliła lampę i odnalazła w kalendarzu dokładny czas zachodu słońca. Wypadł piętnaście
minut temu.
A na Big Dipper wciąż ani błysku światła!
Mary Margaret zaniepokoiła się nie na żarty. Co się stało? Czyżby wujek George wyjechał? A może
przytrafiło mu się coś złego? Była pewna, że nie mógł zapomnieć o swoich obowiązkach.
Jeszcze przez cały kwadrans wypatrywała przez okno, aż w końcu zrozumiała, że musiało się
wydarzyć coś bardzo, ale to bardzo złego. Minęło już pół godziny od zachodu słońca, a Big Dipper,
najważniejsza latarnia na całym wybrzeżu, ciągle nie świeciła. Co teraz pocznie? Cóż takiego mogła
zrobić? Uświadomiła sobie jasno, że musi zaraz wyruszyć na Big Dipper i zapalić lampy. Ale czy potrafi
tego dokonać? Natychmiast w jej myślach zaczęły się kłębić wątpliwości. Czy w ciemnościach i śnieżycy
podoła wiosłom przez dwie mile dzielące ją od Big Dipper? A jeśli podoła, to czy powinna zostawić
Nellie zupełnie samą w domu? Nie, to niemożliwe. Ktoś na Harbour Head z pewnością zauważy brak
światła Big Dipper i popłynie, by zbadać przyczynę. A jeśli nie? Jeżeli śnieg zacznie padać jeszcze
gęściej, nikt się nie zorientuje. A może gdzieś niedaleko płynie statek, tak jak to często miało miejsce?
Pomiędzy niebezpiecznymi skałami i rafami u wejścia do zatoki, z ludźmi na pokładzie i bez
prowadzącego światła latarni?
Mary Margaret nie wahała się ani chwili dłużej. Musi popłynąć.
– Nellie – powiedziała bardzo delikatnie, lecz stanowczo – na Big Dipper nie ma światła, więc
powinnam tam się dostać i zobaczyć, co się stało. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mogła, a poza tym
mama i wujek Martin zaraz się tu zjawią. Nie będziesz się bała zostać sama w domu, prawda, kochanie?
Nie wolno ci. Ja naprawdę muszę tam płynąć. Przywiążę cię teraz do fotelika, to konieczne, bo nie mogę
zamknąć drzwi na klucz, więc nie płacz, nikt cię nie skrzywdzi. Myślę, że okażesz się dzielną małą
dziewczynką i pomożesz swej siostrze, jak umiesz najlepiej.
Nellie była zbyt śpiąca i zmęczona, aby zrozumieć, o co dokładnie chodziło Mary Margaret. Bez
oporu dała się przywiązać do fotela. Następnie Mary Margaret przysunęła fotel do ściany, tak aby Nellie
nie zdołała go przewrócić. Teraz jest bezpieczna, pomyślała. Nie wybiegnie z domu, nie spadnie z pieca
ani niczego nie podpali.
Mary Margaret włożyła kurtkę, kaptur i rękawice z jednym palcem. Wzięła latarnię wuja Martina i
wyszła. Kiedy zamykała drzwi, dobiegł ją płacz Nellie. Zawahała się przez moment, ale ciemności nad
Big Dipper rozwiały jej wątpliwości. Musiała płynąć. Nellie znajdowała się w wygodnym i bezpiecznym
miejscu. Nic się jej nie stanie, gdy odrobinkę popłacze, natomiast jeśli na Big Dipper nie zapłonie
światło, może wydarzyć się najgorsze. Mary Margaret zacisnęła usta i zbiegła na brzeg.
Jak wszystkie dziewczynki na wybrzeżu, od lat potrafiła pływać wiosłową łodzią. Jednak kiedy
wsiadła do wątłej łódeczki i odbiła od brzegu, serce w niej zamarło. Śnieg sypał coraz gęstszy. Czy zdoła
pokonać w ciemności dwie mile dzielące wyspy, zanim zgubi drogę w zadymce? Musi ryzykować. W
kuchennym oknie zostawiła światło i wiedziała, że powinna mieć je cały czas przed sobą, a wtedy
wyląduje wprost na plaży pod latarnią. Pomodliła się cichutko o pomoc w odnalezieniu drogi i nacisnęła
mocno na wiosła.
Dla jej dwunastoletnich rączek był to długi i ciężki rejs. Na szczęście wiatr ucichł. Jednak śnieg
gęstniał i gęstniał, aż w końcu skrył zupełnie światło z kuchennego okna. Przez moment serce Mary
Margaret pogrążyło się w rozpaczy, ale jakaż była jej radość, kiedy odwróciwszy się zobaczyła ciemny
kształt rysujący się na wprost niej. Przyświecając sobie lampą dobiła do brzegu i minutę później znalazła
się w kuchni latarni morskiej.
20
Drzwi prowadzące do wieży były otwarte, a u stóp schodów leżał wuj George, bardzo blady, z
podkurczonymi nogami.
– Och, wujku! – krzyknęła Mary Margaret. – Co ci jest? Co się stało?
– Mary Margaret! Dzięki Bogu! Modliłem się przez cały czas, aby zesłał tu kogoś, kto zapali
światło. Kto jest z tobą?
– Nikt... Przestraszyłam się, że nie ma światła i przypłynęłam. Mama i wuj Martin wyjechali!
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że przypłynęłaś tu sama w ciemności i śnieżycy! Jesteś chyba
najdzielniejszą małą dziewczynką na całym wybrzeżu! To cud, że nauczyłem cię, jak się obsługuje
latarnię. Biegnij i zaraz ją zapal. Nie przejmuj się mną. Zleciałem z tych piekielnych schodów jak ostatni
dureń, złamałem nogę i potłukłem grzbiet tak mocno, że nie mogę podczołgać się ani o cal. Leżę tutaj od
trzech koszmarnych godzin i wydaje mi się, że minęły już trzy lata. Pospiesz się, Mary Margaret.
Tak też uczyniła. Wkrótce latarnia na Big Dipper zajaśniała po raz kolejny nad wzburzonymi wodami
zatoki. Mary Margaret wróciła do wuja. Nie mogła wiele zrobić, więc tylko podłożyła mu poduszkę pod
głowę, okryła ciepłymi kołdrami i przygotowała gorącą herbatę.
– Zostawiłam list do mamy z informacją, dokąd się wybieram. Jestem pewna, że wujek Martin
przypłynie, jak tylko dotrą do domu.
– Będzie się musiał pospieszyć. Znowu dmucha... słyszę wyraźnie... i znowu pada. Jeśli twoja matka i
Martin nie wypłynęli z Harbour Head, nim się to wszystko zaczęło, to nie wypłynęli tej nocy w ogóle.
Zresztą nieważne. Latarnia świeci. To, że się połamałem, jest niczym w porównaniu z tym, co
przeżywałem. Myślałem, że oszaleję. Ciągle widziałem w wyobraźni, jak jakiś statek rozbija się na
rafach.
Noc była długa i niespokojna. Sztorm gwałtownie przybrał na sile, a wiatr wył i wzbijał tumany
śniegu wokół latarni. Wujek George dostał gorączki i zaczął majaczyć. Mary Margaret, zupełnie rozbita,
martwiła się o wuja, o biedną małą Nellie przywiązaną do fotela w domu na Little Dipper, o matkę i wuja
Martina płynących gdzieś wśród burzy. W końcu jednak nadszedł świt, usuwając w niepamięć mary
długiej i niespokojnej nocy. Nad pobielałym od śniegu światem wstało słońce. Mary Margaret zbiegła na
brzeg i spojrzała w kierunku Little Dipper. Nad kominem domu wuja Martina nie unosił się dym.
Nie mogła zostawić wujka George'a, który ciągle majaczył, a przecież musiała sprowadzić pomoc.
Nagle przypomniała sobie, że wuj uczył ją sposobów wzywania ratunku. Jak dobrze, że to zrobił!
Dziesięć minut później w Harbour Head zapanowało poruszenie. Sygnał natychmiast dostrzeżono i
wkrótce, choć dla Mary Margaret trwało to wieki, wyruszyła w kierunku Big Dipper łódź żaglowa. Gdy
wreszcie dobiła do brzegu, załoga zobaczyła małą dziewczynkę, opowiadającą łamiącym się głosem o
latarni, która nie świeciła, wujku ze złamaną nogą i siostrze przywiązanej do fotela, proszącą, aby
zaopiekowano się zaraz wujem George'em, bo ona musi natychmiast wracać na Little Dipper.
W powrotnej drodze towarzyszył jej jeden z mężczyzn. Wkrótce ujrzeli inną łódź, spieszącą przez
wody zatoki w tym samym kierunku. Mary Margaret zobaczyła dwóch mężczyzn i kobietę,
wyskakujących z łodzi i biegnących do domu. Mama i wujek Martin, ale kim jest ten trzeci, pomyślała.
Kiedy dotarła na miejsce, matka i wujek Martin właśnie czytali jej list. Nellie, odwiązana od fotela,
gdzie spała w najlepsze, skryła się w ramionach wielkiego, wąsatego, ogorzałego od słońca mężczyzny.
Mary Margaret spojrzała w jego stronę i z okrzykiem radości podbiegła, by rzucić mu się na szyję.
– Tato!
Przez następne dziesięć minut nie było słychać nic poza śmiechem, płaczem i całusami. Mary
Margaret pierwsza przyszła do siebie i spytała stanowczo:
– Może teraz ktoś mi wytłumaczy, co się stało?
– Martin i ja wróciliśmy do Harbour Head zbyt późno, aby wyruszyć przez zatokę – rzekła matka. –
Byłoby szaleństwem płynąć w taki sztorm, choć prawie odchodziłam od zmysłów na samą myśl o was. I
tak dobrze, że nie znałam całej prawdy, bo tego już bym nie wytrzymała. Zostaliśmy na noc w mieście, a
co najważniejsze, rano zjawił się ojciec.
– Przypłynęliśmy tej nocy – powiedział kapitan Campbell. – Było ciemno, choć oko wykol, żadnego
światła, a właśnie zaczynał sypać śnieg. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i martwiłem się okropnie, aż
nagle latarnia na Big Dipper, której tak długo i bezskutecznie wypatrywaliśmy, zabłysła nad horyzontem.
Wszystko się od razu wyjaśniło. Czy wiesz, Mary Margaret, że gdyby nie to światło, nigdy nie
przedostalibyśmy się przez rafę? Uratowałaś, córeczko, statek swojego ojca i życie wszystkich ludzi na
pokładzie.
21
– Och! – westchnęła Mary Margaret, a łzy szczęścia zabłysły w jej oczach. – Jak dobrze, że już po
wszystkim! Mamusiu, musiałam przywiązać Nellie. Nie było wyjścia. Wuj George złamał nogę i jest
bardzo chory, i nie przygotowałam śniadania, i ogień już wygasł... Ale najważniejsze, że tatuś wrócił...
Jestem taka zmęczona....
Mary Margaret usiadła na chwilkę, chcąc zaraz wstać, by pomóc matce rozpalić ogień, ale skłoniła
tylko główkę i zanim zdążyła się zorientować, zasnęła wsparta o ramię ojca.
Przełożył Stanisław Sikorski
22
ZEMSTA ROBERTA TURNERA
Kiedy Robert Turner doszedł do owego zielonego, porośniętego paprociami trójkąta, gdzie droga
prowadząca ze stacji rozwidlała się, stanął niepewny, którą z odnóg wybrać. Lewa prowadziła do starej
siedziby Turnerów, w której spędził swoje chłopięce lata i gdzie ciągle jeszcze mieszkali jego krewni,
prawa natomiast wiodła w stronę wybrzeża, do Cove – posiadłości Jamesonów.
Ponieważ zatrzymał się w Chiswick, aby obejrzeć tę majętność przed jej rychłą licytacją, zdecydował
ruszyć w stronę Cove, a potem brzegiem – drogą, której, jak sądził, nie zapomniał w ciągu czterdziestu
lat, przez stary zagajnik brzozowy należący do Aleca Martina – do domu kuzynostwa. Zastanawiał się
jedynie, czy brzozy ciągle tam jeszcze stoją i czy grunt ten nadal jest własnością Martina.
Miał akurat tyle czasu, aby dojść do gospodarstwa Turnerów w porze obiadowej. Potem jeszcze tylko
krótka wizyta u Toma – Tom, pomimo że rozpaczliwie nudny, był jego dobrym znajomym – i nocny
ekspres do Montrealu.
Odwrócił się i zdecydowanym krokiem człowieka czynu ruszył drogą do Cove.
Po chwili jednak nieświadomie zwolnił.
Jakże dobrze pamiętał ten stary trakt, mimo że upłynęło już czterdzieści lat, odkąd ostatni raz tędy
przechodził piętnastoletni chłopak wyruszający w świat.
Wszystkie te lata prawie nie zmieniły miejscowego krajobrazu. Chociaż zauważył pewne drobne
różnice: wzgórza, pola, drogi zdawały się teraz niższe, mniejsze i węższe od zapamiętanych z
dzieciństwa; pojawiły się nowe domy, a pas lasu ciągnący się za zabudowaniami przerzedził się
gdzieniegdzie. Reszta bez zmian. Z łatwością odnajdywał znajome miejsca. Dostrzegł wspaniały
wiśniowy sad Milligana obsypany śnieżnobiałym kwieciem; wydawało się, że drzewa posiadły tajemnicę
wiecznej młodości – były bowiem tak samo ukwiecone jak wtedy, kiedy widział je po raz ostatni. Cóż,
dla niego czas nie stał w miejscu tak jak dla tego wiśniowego sadu, zauważył ponuro. Wiosnę życia miał
już dawno za sobą.
Ludzie, których spotykał po drodze, patrzyli na niego z niejakim zdziwieniem, jako że obcy byli w
Chiswick widokiem raczej rzadkim. Rozpoznawał niektórych z nich, szczególnie starszych, ale oni
najwyraźniej nie mieli pojęcia, kogo właśnie mijają. Opuszczał Chiswick jako nieśmiały, długonogi
chłopiec o świeżej, śniadej cerze i czarnych, kręconych włosach.
Teraz stał się postawnym, dostojnym mężczyzną, a jego krótko przystrzyżone włosy znacznie już
posiwiały.
Twarz zdawała się być wyciosana z granitu – niewzruszona i nieustępliwa twarz człowieka, który
nigdy nie wahał się i nie cofał przed niczym, co prowadzić mogło do realizacji jego planów; twarz znana i
poważana w świecie interesów, którego był niekoronowanym władcą. To zimne, twarde, egoistyczne
oblicze w niczym nie przypominało owej niemal dziecinnej buzi sprzed lat czterdziestu.
Gospodarstwa i sady pojawiały się teraz rzadziej, by w końcu zniknąć zupełnie. Pola długimi,
wąskimi pasmami dochodziły do błękitnomglistego morskiego wybrzeża. Nagły zakręt drogi odsłonił
przed nim widok na Cove i oto teraz u jego stóp leżała stara posiadłość Jamesonów, zbudowana niemal
na granicy lądu i morza, jakby uwięziona w szarym, kamiennym świecie między wodą a porosłymi
zbożem stokami.
Zatrzymał się przed zdezelowaną bramą prowadzącą w długą, porytą koleinami aleję i opierając się o
zardzewiałe pręty dokonał szybkiego lecz dokładnego przeglądu zabudowań. Nie wyglądały zbyt bogato
czy okazale – szare, wyblakłe, bez śladu tak niegdyś naturalnego splendoru. Przykra atmosfera miejsca
zapomnianego i pozbawionego dobrego gospodarza otaczała tę siedzibę.
Kiedyś, przed laty, Neil Jameson-senior był dobrze sytuowanym, szanowanym obywatelem, a
ogromna farma Cove należała do najlepiej prosperujących w Chiswick. Natomiast wspomnienie Neila
Jamesona-juniora wywoływało ponury grymas na twarzy Roberta Turnera – był to chyba jedyny
człowiek, którego rzeczywiście nienawidził. Ich wrogość datowała się jeszcze z czasów dzieciństwa, a
23
zażarta nienawiść zrodziła się w duszy Turnera wówczas, kiedy w szkole podczas zapasów Neil powalił
go walcząc nieuczciwie, a potem długo szydził z jego porażki. Robert przyrzekł sobie wtedy, że któregoś
dnia odpłaci Jamesonowi z nawiązką. Nie zapomniał o swoim przyrzeczeniu, mimo że nigdy nie słyszał o
Neilu Jamesonie ani się z nim nie widział od czasu opuszczenia Chiswick. Po latach, kiedy majętności i
dzierżawy bankrutującego Johna Kesleya przeszły na jego wierzycieli, wśród których prym wodził
Turner, hipoteka Cove – posiadłości Jamesona – należała do najcenniejszych zdobyczy Roberta.
Dochodzenie prowadzone w związku z bankructwem Kesleya ujawniło przy okazji, że Neil Jameson nie
żył od pewnego czasu, a farmą zajmowała się wdowa po nim. Turner poczuł się rozczarowany. Zemsta na
martwym wrogu wydawała mu się niezbyt satysfakcjonująca. Przynajmniej jednak, postanowił, ucierpieć
powinna wdowa i jej dzieci. Dług wobec Jamesona za ów podstępny tryumf musiał być spłacony w
całości, jeśli nie jemu osobiście, to chociaż jego spadkobiercom.
Prawnicy stwierdzili, że pani Jameson od dwóch lat zalegała z płatnościami, zatem Turner polecił im,
aby doprowadzili do jak najszybszej licytacji posiadłości. Wtedy też powziął zamiar odwiedzenia
Chiswick w celu obejrzenia Cove, a przy okazji innych znajomych miejsc. Miał wrażenie, że dobrze
byłoby spędzać tam kilka letnich miesięcy. Żona jeździła zwykle do nadmorskich lub górskich kurortów,
ale on stanowczo wolał jakieś spokojniejsze zakątki. O ile sobie przypominał, wybrzeże Cove było
niezłym miejscem na ryby. Jeżeli farma spodobałaby się mu tak, jak podszeptywały wspomnienia z
dzieciństwa, może wykupiłby ją na własność. Neil Jameson przewróci się w grobie, jeśli ten wyszydzany,
biedny chłopczyna stanie się właścicielem starego rodowego majątku, który należał do Jamesonów od
ponad stu lat. Wizja tak wyrafinowanej zemsty ucieszyła Turnera do tego stopnia, iż na jego kamiennej
twarzy pojawił się rzadko widywany, ponury uśmiech. Gdy Robert Turner uśmiechał się w ten sposób,
wróżbici świata interesów przepowiadali burzę.
Otworzył zardzewiałą bramę i wkroczył na teren posiadłości. Aleja w połowie swojej długości
rozdzielała się; jedna odnoga prowadziła w stronę zabudowań, druga wiodła poprzez pola do pobliskiej
zatoczki.
Wybrawszy tę drugą, Robert znalazł się po chwili na szarym wybrzeżu, gdzie spienione fale uderzały
o skały dokładnie tak, jak to zapamiętał z dzieciństwa. Nic się tutaj nie zmieniło przez te lata; obszedł
niewielki cypel wygładzony przez fale i straciwszy z oczu dom Jamesonów usiadł na skałach. Chciał być
sam, więc poczuł się rozdrażniony, gdy dostrzegł jakiegoś chłopca siedzącego nie opodal z książką na
kolanach.
Chłopak ów podniósł wzrok i spojrzał na Turnera ze szczerym zainteresowaniem. Miał około
dwunastu lat – wysoki, szczupły, o delikatnej, wyrazistej twarzy, która wydała się Turnerowi dziwnie
znajoma, mimo iż był pewien, że nigdy jej dotąd nie widział. Okrągłe policzki chłopca barwił lekki
rumieniec; nad dużymi, błękitnymi oczami rysowały się wyraziste łuki brwi, a lnianozłote włosy układały
się w drobne, niemal dziewczęce loki. Dziewczęce? Coś drgnęło w duszy Turnera, coś niby zamglony
obraz z dzieciństwa, jakby nuta dawno zapomnianej melodii, dziwnie słodkiej, ale jednocześnie bolesnej.
Im dłużej patrzył na chłopca, tym silniejsze stawało się wrażenie, że również jego usta były mu znane.
Niemal nie pasowały do reszty twarzy, ale same w sobie przypominały coś dziwnie, nieprzyjemnie
znajomego. Bez wątpienia doskonale wykrojone, wyrażały więcej stanowczości niż wszystkie inne rysy
twarzy razem wzięte.
– To świetne miejsce do czytania, prawda? – zagadnął bardziej przyjaźnie, niż to zazwyczaj czynił.
Właściwie, nie mając własnych pociech, tak rzadko rozmawiał z dziećmi, że jego głos, kiedy do nich
mówił, zdawał się okropny i nienaturalny.
Chłopak przytaknął ledwo dostrzegalnym ruchem głowy. Podświadomie, z nie wyjaśnionych
powodów, Turner oczekiwał tego skinięcia i towarzyszącego mu nikłego uśmiechu.
– Co tam czytasz? – spytał.
Chłopiec pokazał okładkę: był to mocno już podniszczony „Robinson Crusoe" – klasyka wieku
dziecięcego.
– To jest znakomite – stwierdził chłopiec. – Pożyczyłem od Billy’ego Martina i muszę dzisiaj
skończyć, bo Ned Josephs jest następny w kolejce i strasznie się niecierpliwi.
– Przeleciał już niezły kawał czasu, od kiedy sam fascynowałem się historią Robinsona Crusoe –
refleksyjnie zauważył Turner. – Czytałem go na tym samym wybrzeżu, tylko trochę bliżej domu
Millerów. Wtedy również Martin i Josephs byli przyjaciółmi – oczywiście mam na myśli ojców Billy’ego
i Neda. A ty jak masz na imię, chłopcze?
24
– Paul Jameson, proszę pana.
Turner został całkowicie zaskoczony. Więc ten chłopiec to Jameson, syn Neila Jamesona? Tak, miał
identyczne jak Neil usta, lecz, co dziwne, poza tymi ustami wydawał się nie posiadać żadnych cech
wspólnych z ogorzałymi, czarnowłosymi Jamesonami. Skąd wzięły się te niebieskie oczy i złociste loki?
Było oczywistym fałszerstwem natury obdarzyć chłopca takimi cechami, pieczętując je jednocześnie
rodowym znamieniem Jamesonów – wyrazistymi ustami
.
Syn znienawidzonego Neila Jamesona! Twarz Turnera poszarzała tak, że chłopiec mimowolnie uniósł
głowę, by sprawdzić, czy czasem jakaś chmura nie zakryła słońca.
– Neil Jameson był twoim ojcem, jak przypuszczam? – spytał szorstko Robert.
Paul przytaknął: – Tak, ale już nie żyje. Zmarł osiem lat temu. Prawie go nie pamiętam.
– Masz jakieś rodzeństwo?
– Mam młodszą o rok siostrę. Reszta rodzeństwa zmarła dawno temu. Jestem jedynym chłopcem, jaki
został mamie. Szkoda, że nie jestem starszy i silniejszy! Mógłbym wtedy zrobić coś, żeby uratować dom
– czuję to. Mama strasznie rozpacza, że musimy się stąd wynosić.
– Musicie opuścić ten dom, powiadasz – powiedział z nienawiścią Turner.
– Tak. Jesteśmy zadłużeni i wkrótce będzie licytacja. Tak mówią prawnicy. Mama bardzo się starała,
żeby spłacić wierzycieli, ale nie dała rady. Ja umiałbym temu zapobiec – jestem pewien! Gdyby dali nam
tylko czas! Ale na to nie ma co liczyć. Mama ciągle płacze. Mieszka w Cove od trzydziestu lat i mówi, że
nie potrafi żyć gdzie indziej. Elsie – moja siostra – i ja staramy się ją pocieszyć, ale nic z tego nie
wychodzi. Och, gdybym tylko był dorosłym mężczyzną!
Po tych słowach chłopak zacisnął wargi – jakże podobne do ust jego ojca – i z wyrazem troski w
dużych, błękitnych oczach zapatrzył się morze.
Turner znów uśmiechnął się swoim złowrogim uśmiechem: stare rachunki zostaną w końcu
wyrównane, Neilu Jamesonie!
Coś jednak mąciło słodycz zemsty. Ta twarz chłopca! Jakoś nie mógł nienawidzić jej tak, jak
nienawidził wspomnienia o Neilu Jamesonie i wszystkiego, co się z nim w jakikolwiek sposób wiązało.
– Jak nazywała się twoja matka, zanim wyszła za mąż? – spytał obcesowo, tknięty nieokreślonym
przeczuciem.
– Lisbeth Miller – odpowiedział chłopiec ciągle zwrócony w stronę morza.
Turner drgnął, ponownie zaskoczony. Lisbeth Miller? Mógł się tego domyślić. Jaka inna kobieta poza
nią mogłaby obdarzyć swojego syna tak wspaniałymi oczami i lokami? Więc Lisbeth wyszła za Neila
Jamesona – mała Lisbeth Miller, jego szkolna sympatia. Zupełnie już o niej zapomniał – przynajmniej tak
mu się wydawało. Na pewno nie myślał o niej przez te wszystkie lata, ale teraz fala wspomnień zalała
jego duszę.
Śliczna, mała Lisbeth – miał ją jak żywą przed oczami! Posiadłość Millerów sąsiadowała z farmą jego
wuja, więc znali się i bawili z Lisbeth już od wczesnego dzieciństwa. Jakże ją uwielbiał! Kiedy mieli po
sześć lat, solennie przyrzekli pobrać się, gdy dorosną i Lisbeth nawet pozwoliła mu się pocałować dla
przypieczętowania zawartego pod kwitnącą jabłonią układu. Potem jednak zaprzeczała wszystkiemu i
strasznie się denerwowała, gdy jej przypominał o całej sprawie.
Pamiętał doskonale, jak ku zazdrości innych chłopców nosił jej książki do szkoły i jak kiedyś pobił się
z Tonym Josephsem tylko dlatego, że tamten chciał podarować Lisbeth kilka jabłek. Spuścił mu tak tęgie
lanie, że potem żaden chłopak nie miał odwagi konkurować z nim o względy Lisbeth.
Przywołał w pamięci czasy, kiedy miano prymusa uchodziło za największy honor. Rzadko mu się to
zdarzało, bowiem nigdy nie chciał być lepszy od Lisbeth. Jeżeli ona nie znała odpowiedzi na jakieś
pytanie, on, Robert, nie znał jej również, niezależnie od tego czy było tak faktycznie, czy też nie. Godził
się na rolę skończonego osła, jeśli tylko ona utrzymywała swoją pozycję w klasie. Całą jego satysfakcję
stanowiła radość z jej sukcesów.
Jakże słodkie były powroty ze szkoły, kiedy w drodze do domu poprawiała jego błędy i wytykała
omyłki, kończąc swoje wywody wyszeptanym ze spuszczonymi powiekami wyznaniem, że pomimo
wszystko lubi go bardziej niż innych chłopców. Żaden z późniejszych licznych sukcesów nie sprawił mu
takiej radości jak to skromne zwierzenie.
Była niezwykle wyrozumiałą przyjaciółką. Nigdy nie nużyło jej wysłuchiwanie opowieści o jego
ambicjach, marzeniach i planach na przyszłość. Zawsze zapewniała go, iż jest przekonana, że spotka go w
25
życiu sukces. Tak, odniósł sukces, a teraz zamierzał go wykorzystać, wyrzucając z domu Lisbeth wraz z
jej dziećmi tylko po to, aby zaspokoić swoją dumę i wyrównać porachunki z nieboszczykiem.
Gdy opuszczał Chiswick, Lisbeth była akurat w odwiedzinach u ciotki. Potem wyrosła z dziecinnego
uczucia, które w innych okolicznościach mogłoby zaowocować trwałym związkiem. Turner wyjechał i
zapomniał o niej – wzywał go wielki świat. Do czasu tej przypadkowej właściwie wizyty nie miał nawet
pojęcia, czy Lisbeth jeszcze żyje. I oto teraz okazuje się, że jest wdową po Neilu Jamesonie!
Milczał przez dłuższą chwilę, podczas gdy fale nieprzerwanie omywały przybrzeżne skały, a chłopiec
zabrał się ponownie do swojego „Crusoe”. W końcu Robert Turner ocknął się z zamyślenia.
– Znałem twoją matkę, gdy była dziewczynką – powiedział. – Ciekawe, czy mnie pamięta. Kiedy
wrócisz do domu, spytaj ją, czy przypomina sobie Bobby’ego Turnera.
– Czy nie wejdzie pan po prostu na chwilę, aby się z nią zobaczyć? – spytał uprzejmie Paul. – Mama
jest zawsze bardzo zadowolona z odwiedzin starych przyjaciół.
– Nie, nie mam dziś czasu. –Turner nie zamierzał wyjaśniać prawdziwych motywów odmowy. Nie
mógł przecież powiedzieć chłopcu, że z powodu jego ojca nie był w stanie traktować Lisbeth tak jak
niegdyś. – Proszę cię tylko, abyś przekazał jej jeszcze jedną wiadomość. Nie będzie żadnej licytacji. To ja
jestem faktycznie odpowiedzialny za cały ten proces, to ja kryję się za plecami prawników, ale nie
miałem pojęcia, że właścicielem Cove jest teraz moja dawna mała przyjaciółka, Lisbeth Miller. Będziecie
mieli tyle czasu, ile potrzeba na spłacenie długów. Powiedz jej, że Bobby Turner odwdzięcza się w ten
sposób za to, co podarowała mu w swoje szóste urodziny pod wielką jabłonią. Sądzę, że będzie wiedziała,
o co chodzi. Co się zaś tyczy ciebie, Paul, proszę: bądź dobry dla swojej matki. Mam nadzieję, że gdy
dorośniesz, doskonale poprowadzisz gospodarstwo w Cove. Na razie śpijcie spokojnie, nic wam nie
grozi.
– Ale, proszę pana... proszę pana... – jąkał się z nadmiaru szczęścia i niewysłowionej wdzięczności
Paul. – To zbyt piękne, żeby było możliwe. Mówi pan, że rzeczywiście nie będziemy licytowani?
Dlaczego nie odwiedzi nas pan i sam nie przekaże mamie tej wiadomości? Byłaby taka szczęśliwa i
wdzięczna. Niech pan przyjdzie i pozwoli sobie podziękować.
– Może innym razem. Nie mam dziś czasu. Powtórz jej moje słowa, to wszystko. No, biegnij już, im
szybciej się o tym dowie, tym lepiej!
Obserwował chłopca pędzącego w podskokach w stronę domu, dopóki ten nie zniknął między
skałami.
– Oto moja zemsta – i wymarzona letnia rezydencja a wszystko przez nagły przypływ starego,
przebrzmiałego sentymentu – Robert wzruszył ramionami. – Nie sądziłem, że jestem zdolny do
podobnych uczuć. Ale to w końcu mała Lisbeth. Nie znałem milszej od niej dziewczyny. Dobrze, że nie
poszedłem z chłopakiem. Jest dojrzałą kobietą i do tego wdową po Neilu Jamesonie. Wolę zachować w
pamięci jej dawny obraz: małej, złotowłosej Lisbeth o błękitnych oczach. Cieszę się, że uczyniłem dla
niej chociaż tyle, że może być bezpieczna w swoim domu: To podziękowanie za przyjaźń i uczucie,
którym osładzała moje samotne dzieciństwo.
Ruszył przed siebie z uśmiechem, którego łagodność z pewnością zdurniałaby jego przyjaciół z
wielkiego świata. Potem, idąc wąską wierzbową aleją prowadzącą w stronę domu Toma, zanucił melodię
starej miłosnej piosenki.
Przełożył Adam Augustyniak
26
ODWIECZNY ZEW MORZA
Chłodny, wrześniowy, północno-zachodni wiatr pędził wody zatoki Racicot. Niósł silny, słony zapach
morskich fal, które z groźnym rykiem rozbijały się o skały w pobliżu latarni morskiej po jednej, a na
ławicach piasku po drugiej stronie zatoki, piętrzył wody w wielką, czarną ścianę, szarpał maszty i
kotwice łodzi, z gwizdem wpadał w kominy rybackich chat rozrzuconych na brzegu. Zawodził, wył i
śpiewał na tysiąc różnych sposobów – ale słowa jego pieśni brzmiały inaczej w sercu każdego ze
słuchaczy.
Także Nora Shelley, stojąc w drzwiach rodzinnego domu, wsłuchiwała się w tę pieśń. A wiatr śpiewał
o wielkim świecie i była w tym śpiewie nuta zupełnie inna niż zazwyczaj.
– Przed tobą nowe życie, Noro – wołał wiatr. – Wspaniałe życie, jeśli tylko tego zapragniesz. Jeśli
zechcesz i będziesz miała dosyć siły i odwagi, aby się z nim zmierzyć.
Nora wychyliła się zza drzwi. Uwielbiała ten północny, sztormowy wiatr i zawsze wychodziła mu na
spotkanie; był jej starym przyjacielem. Wysoka i szczupła, o mlecznej cerze podobnej do białej piany,
która rozjaśnia ciemne grzywy fal, miała oczy o niepokojącym błękitnym kolorze morza po wielu dniach
pełnych słońca, włosy czarne jak noc i usta odcinające się jaskrawością dojrzałej czerwieni od świeżej,
niewinnej twarzy. Po tej stronie zatoki nie było piękniejszej, ale i mniej lubianej dziewczyny. To duma
czyniła ją niedostępną zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. Nawet przyjaciołom często dawała odczuć, że
jest ulepiona z innej niż oni gliny.
Nora zamknęła drzwi chaty i ruszyła przed siebie. Chciała stanąć twarzą w twarz z wiatrem w chwili
ostatecznej decyzji. Szła po kamieniach wystających z piasku, depcząc blade wodorosty wyrzucone przez
morze, aż dotarła na stok, skąd roztaczał się widok na położoną w dole szafirową zatokę. Wszędzie
dokoła stały małe, niezgrabne, wiejskie domki podobne do domu jej rodziców, pełne hałaśliwych
dzieciaków bawiących się na podwórkach. Kutry do połowu makreli kołysały się na falach; za nimi, w
oddali, widać było spiczasty wierzchołek Sandy Point, który pokryty niezliczoną ilością gnieżdżących się
tam mew wyglądał jak przysypany śniegiem. W dole, prawie na samym brzegu, przed domem Joe’ego
Francuza grupka mężczyzn śmiała się i spierała o coś głośno. Nora znała to wszystko na pamięć.
Po przeciwnej stronie zatoki, na samym końcu cypla leżało Dalveigh. John Cameron, bezdzietny
milioner, dwa lata temu zbudował tam posiadłość i nazwał ją Dalveigh na cześć szkockich przodków. Dla
miejscowych rybaków dom i otaczające go tereny były ucieleśnieniem baśniowych wyobrażeń.
Nora Shelley dobrze znała Dalveigh. Latem często bywała u państwa Cameronów, podobał jej się
przepych, z jakim wyposażono posiadłość i czuła się tam jak ryba w wodzie. Życie w luksusie mogło stać
się również jej udziałem, gdyby tylko tego zechciała. A Nora czuła, że jest wprost do niego stworzona.
Właściwie decyzję podjęła już dawno, chociaż bała się do tego przyznać nawet sama przed sobą.
Potrzebowała czasu, aby pozwolić sercu zapomnieć o wszystkim, co kochała do tej pory.
W dużym pokoju o niskim suficie, nierównej podłodze i poczerniałych ścianach, zawieszonych
sieciami do połowu śledzi i ceratowymi sztormiakami, znajdowało się czworo ludzi. John Cameron i jego
żona siedzieli na honorowych miejscach. Pani Cameron była piękną, elegancką kobietą, której twarz
wyrażała zwykle niezadowolenie, a czasem rozdrażnienie. Cała jej postać emanowała wyniosłością.
Najbardziej krytyczni mieszkańcy Racicot mówili, że „fruwa w obłokach". Jej mąż był niskim,
siwowłosym mężczyzną o żwawych ruchach i młodej twarzy. Jako doskonały żeglarz i równie dobry
rybak cieszył się szacunkiem i sympatią mieszkańców. Nadto Dalveigh stanowiło świetny rynek dla
świeżych makreli.
Nathan Shelley, pochylony, z rękami na kolanach, zajął swoje ulubione miejsce przy kamiennym
piecu. Przez wzgląd na panią Cameron odłożył na bok fajkę, powstrzymując się od palenia. Patrzył na
żonę i nie mógł się nadziwić. Przypomniał sobie, że tylko jeden raz w życiu widział ją siedzącą
27
bezczynnie – tego dnia przed dziesięciu laty, gdy wniesiono do domu ociekające wodą ciało Neda
Shelleya. Pani Shelley tkwiła teraz nieruchomo przy małym oknie, patrząc na zatokę. Na kolanach ciągle
jeszcze trzymała płaszcz męża, który łatała przed przyjściem Cameronów. Była to kobieta słusznego
wzrostu i nie mniej słusznej tuszy, mówiła i poruszała się powoli, z godnością, a wyraz niezmąconego
spokoju nigdy nie znikał z jej twarzy. Nie zniknął nawet wtedy, gdy usłyszała propozycję Cameronów.
Chcieli zabrać Norę – ci bogaci ludzie, którym życie ofiarowało wszystko, z wyjątkiem kochającej
córki, choć tak bardzo jej pragnęli. John Cameron krótko i zwięźle wyjaśnił przyczynę wizyty.
– Chcemy zaopiekować się nią jak rodzonym dzieckiem. Pokochaliśmy ją. Jest nie tylko piękna, ale
również zdolna i inteligentna. Uważamy, że zasługuje na coś więcej niż życie w Racicot; wy macie
przecież oprócz niej jeszcze inne dzieci, my zaś jesteśmy bezdzietni. Poza tym, nie wyjedzie na zawsze.
Będziecie ją widywać każdego lata, które spędzamy przecież w Dalveigh.
– To nie to samo – powiedział Nathan Shelley sucho. – Będzie żyła waszym życiem, nie naszym. My,
prości ludzie, kochamy każde z naszych dzieci i nie chcielibyśmy utracić żadnego z nich. Ale nie
będziemy się sprzeciwiać, jeśli Nora zechce odejść. Jest bystra i myślę, że chciałaby czegoś zupełnie
innego niż to, co my możemy jej dać. Jest podobna do mnie. Bóg jeden wie, jak bardzo nienawidziłem
Racicot! W końcu rzuciłem wszystko, uciekłem do miasta i zacząłem pracować. Ale nie wytrzymałem
tam długo. Morze weszło mi w krew. Wróciłem po dwóch latach. Właściwie to nie chciałem wracać, ale
coś mnie ciągnęło w te strony. Od tamtego czasu nie ruszyłem się stąd nigdzie. Ale może z nią będzie
inaczej. Jest o wiele młodsza, niż ja byłem wtedy. Jeśli życie na brzegu morza i tęsknota za jego
bliskością nie zapadły głęboko w jej serce, może znajdzie szczęście, żyjąc daleko stąd. Ale pan nawet nie
wie, jak morze potrafi przyzywać tych, którym wydaje się, że porzucili je na zawsze.
Cameron uśmiechnął się. Nawet nie podejrzewał, że ten stary ma taką poetyczną duszę.
Najprawdopodobniej Nora po nim odziedziczyła temperament i zdolności. Zdecydowanie bardziej
przypominała ojca niż majestatyczną i flegmatyczną matkę.
– Co myślisz o tym, żono? – spytał Shelley.
Kobieta odezwała się, mówiąc w swój charakterystyczny sposób, bardzo powoli:
– Pozostawmy to Norze.
Kiedy Nora w końcu wróciła do domu, jej twarz wysmagana północnym wiatrem, promieniała
świeżością i zdrowiem. Gdyby wiedzieli, jak trudno jej będzie powiedzieć im to tak po prostu! Spojrzała
błagalnie na matkę.
– Zostajesz, czy jedziesz? – zapytał trochę opryskliwie oj ciec.
– Myślę, że pojadę – powiedziała cicho Nora. Potem, spojrzawszy na matkę, podbiegła do niej i
objęła: – Nigdy nie zapomnę o tobie, mateczko – zawołała. – Zawsze będę kochać ciebie i ojca.
Matka łagodnie odsunęła ją od siebie i delikatnie popchnęła w stronę Cameronów:
– Idź – powiedziała spokojnie. – Od teraz należysz do nich.
Wieści lotem błyskawicy rozchodzą się po Racicot. Jeszcze przed nocą mieszkańcy wybrzeża
wiedzieli, że Cameronowie zamierzają zaadoptować Norę Shelley i chcą zabrać ją ze sobą. Wszyscy
przyjęli tę wiadomość z wielkim zaskoczeniem i jeszcze większą zazdrością. Kobiety pogardliwie kręciły
głowami:
– Teraz dopiero Nora porośnie w piórka – mówiły. – Zawsze uważała się za kogoś lepszego od
innych: Nate Shelley i jego żona przewrócili jej w głowie z kretesem. Ciekawe, co na to powie Rob
Fletcher.
Nora poprosiła brata, aby przekazał nowinę Robowi, ale Merran Andrews była szybsza. Dopadła
Roba, zanim przybił do brzegu i wyciągnął łódź, aby przeschła na słońcu.
– Czy słyszałeś już najnowszą wiadomość, Rob? Nora wyjeżdża. Zostanie wielką panią.
Cameronowie zupełnie stracili głowę, zamierzają ją adoptować.
Merran od dawna polowała na Roba. Rob był wysokim, przystojnym chłopakiem, należał do
najbogatszych mieszkańców znad zatoki i pod każdym względem stanowił doskonałą partię. Wybrał
jednak Norę, więc cios, który Merran mogła mu teraz zadać, sprawił jej przyjemność; jeszcze zdąży być
dla niego miła.
Rob spojrzał na Merran i pobladł pod warstwą opalenizny. Wyczytał w jej oczach, że wszystko już
zostało przesądzone i nie da się tego zmienić.
– To się wspaniale składa – powiedział, siląc się na spokój. – Zasługuje na coś lepszego niż życie w
Racicot.
28
– Była zbyt dobra dla tutejszych prostaków, to miałeś na myśli? – spytała złośliwie Merran.
Nora spotkała Roberta dopiero następnego wieczoru, kiedy przeprawiła się z Dalveigh. Stał na brzegu,
pomógł jej wciągnąć łódź i wysiąść. Szli plażą, czując na twarzach promienie zachodzącego słońca;
słuchali szumu wiatru i wpatrywali się z zachwytem w pierwszą wieczorną gwiazdę, która zajaśniała na
ciemniejącym niebie. Norę złościło, że czuje się niezręcznie. Rob Fletcher był przecież tylko jej
przyjacielem, nikim więcej, przyjacielem, któremu mogła zwierzyć się ze swoich myśli i marzeń. Skąd
więc ten dziwny ból w sercu? Bardzo chciała, żeby Rob coś powiedział, ale on szedł obok w milczeniu, z
pochyloną głową.
– Przypuszczam, że już wiesz o moim wyjeździe – odezwała się w końcu.
Skinął głową.
– Tak. Chyba ze sto osób już mi o tym mówiło – odpowiedział, ciągle nie patrząc na nią.
– Czy nie sądzisz, że spotkało mnie wielkie szczęście? – spytała.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć – powiedział powoli. – Wyjedziesz, rozejrzysz się i wtedy się
okaże. Teraz, tutaj, wszystko wydaje się proste. Ale może okazać się inaczej. Myślisz, że można jednego
dnia przekreślić dwadzieścia lat życia i rzucić wszystko, ot tak, bez żalu?
– Ależ oczywiście, że będę tęsknić za domem, jeśli o to ci chodzi – odburknęła rozdrażniona Nora. –
Na pewno, przynajmniej z początku. Jestem na to przygotowana, ale człowiek ma taką naturę, że jest w
stanie przystosować się do każdej sytuacji. Poza tym nie wyjeżdżam na zawsze. Będę tu wracać każdego
lata.
– To nie to samo – powiedział Rob nieustępliwie, w duchu myśląc, że Nathan Shelley miał rację. –
Zostaniesz wielką panią, to jest z pewnością ogromna szansa dla ciebie. Choć musisz wiedzieć, że nowe
życie cię zmieni. Może nie od razu, ale kiedyś jednak to nastąpi. Przestaniesz być jedną z nas, będziesz
podobna do nich. Ale czy to da ci szczęście? Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie.
Nora poczuła się dotknięta do żywego. Ale nie umiała gniewać się na Roba.
– Sądzę, że będę szczęśliwa – powiedziała w zamyśleniu. – Musi tak być, wiem to. Wielki świat
ciągle mnie wabi i przyzywa, i tak było zawsze, odkąd pamiętam. Zawsze chciałam zobaczyć, jak
wygląda życie poza naszym Racicot. Wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, w którym będę mogła stąd
wyjechać. Dlatego starałam się nie zaniedbywać szkoły. Matka mawiała, że byłoby dla mnie lepiej,
gdybym siedziała w domu; że czytam zbyt wiele książek i dlatego właśnie różnię się od innych. Tylko
ojciec mnie rozumiał; często powtarzał, że jestem taka jak on. Rzeczywiście, zawsze czytałam wszystko,
co wpadło mi w ręce. Wydawało mi się, że to jedyny sposób, aby odpowiednio przygotować się do życia
w wielkim świecie. A teraz mam już pewność, że ten świat stoi przede mną otworem. I nie luksus, w
jakim będę żyć, nie ten piękny dom i eleganckie stroje pociągają mnie tak, jak wszyscy sądzą, nawet
moja matka. To nie to. Nagle poczułam, że nadeszła chwila, na którą czekałam, że w końcu otwarła się
przede mną możliwość wyrwania się stąd i nie mogę tego przegapić. Muszę wyjechać, Rob, po prostu
muszę.
– Jedź, jeśli ci się wydaje, że tak trzeba – odpowiedział, patrząc na jej delikatną twarz zdradzającą
zakłopotanie. – Jeżeli uważasz, że to jest dla ciebie najlepsza droga, to jedź, Noro. Pragnę, abyś w tym
świecie, do którego odchodzisz, znalazła to, czego zawsze szukałaś. A jeśli tak się stanie, to z pewnością
nie zechcesz tu powrócić. Ach, Noro! Noro! Co ja pocznę bez ciebie?!
Ten nieoczekiwany wybuch przeraził ją nie na żarty.
– Już ci mówiłam, że nie wyjeżdżam na zawsze. A poza tym jest wiele innych dziewcząt.
– One się nie liczą. Nigdy nie dostrzegałem żadnej poza tobą i ty, Noro, dobrze o tym wiesz.
– Bardzo mi przykro – powiedziała cicho.
– Nie sądzę. Gdyby tak było, nie opuściłabyś mnie. Kocham cię mocniej, niż powinienem i nie
myślałem, że kiedykolwiek zdobędę się na odwagę, by ci o tym powiedzieć. Bałem się, że odrzucisz mnie
i moją miłość. Zawsze wydawało mi się, że jesteś za dobra dla mnie. Dziewczyna, którą biorą
Cameronowie, nie może przecież wiązać się z Robem Fletcherem, zwykłym rybakiem.
– Nigdy nie myślałam o tobie w ten sposób! – zaprotestowała.
– Ale to nie zmienia faktu, że cię tracę. Pamiętaj: żadna inna nie liczy się dla mnie.
Pożegnał ją przed drzwiami domu jej rodziców. Nora patrzyła na rosłą postać Roba, na wody zatoki i
nagle jej oczy napełniły się łzami, a sercem targnął żal. Przez chwilę pragnęła zostać. Wtedy zobaczyła
światła Dalveigh. Tam czekało życie w blasku, olśniewające i kuszące. Nie, nie wolno się roztkliwiać,
wyjedzie, to już postanowione. Jest za późno, aby się wycofać.
29
Nora Shelley wyjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszało. Wiatr hulał po zatoce Racicot, a dla
rybaków zaczął się okres bezczynności w oczekiwaniu na następny sezon czas niespiesznych
przechadzek, długich godzin przesiadywania u sąsiadów z nieodłączną fajką w zębach, rozmów o morzu i
przyszłych połowach. Nad zatoką życie towarzyskie rozkwitało jedynie zimą. Latem nie było na to czasu.
Ludzie pracowali wtedy po osiemnaście godzin na dobę. Tylko zimą mogli odpoczywać i gawędzić. Był
to też czas zaręczyn i ślubów, a także pora marzeń dla samotnych, takich jak Rob Fletcher.
A zima w Racicot płynęła wolno i leniwie. Co tydzień przychodził list od Nory Shelley do rodziców i
nieodmiennie stawał się wydarzeniem dla całej osady. Zawsze tego wieczoru, kiedy z poczty w Cove
przynoszono list, kuchnia Shelleyów wypełniała się tłumem sąsiadów. Isobel Shelley, młodsza siostra
Nory, czytała na głos, akcentując wyraźnie każde słowo i powtarzając szczególnie ważne miejsca.
Cameronowie spędzili jesień w Nowym Jorku, a na zimę planowali wyjazd na południe. Nora dużo
pisała o swoim nowym życiu. W pierwszych listach często wspominała o tęsknocie za domem, ale z
biegiem czasu ton listów zmienił się, smutek ustąpił. Coraz mniej pisała o sobie, a coraz więcej o
wszystkich pięknych miejscach, które zwiedziła, o poznanych ludziach i wielu wspaniałych rzeczach,
które było jej dane zobaczyć. Niebawem listy zmieniły się tak, jakby pisał je ktoś obcy, kto nigdy nie
mieszkał w Racicot, i wszyscy to zauważyli.
– Ona jest już kimś innym – mruczał stary Nathan. – Czułem, że w końcu tak się stanie, ale jakoś nie
mogę się z tym pogodzić. Ona już nie jest nasza. Straciliśmy, żono, naszą małą dziewczynkę, na zawsze.
Rob Fletcher również przychodził, aby posłuchać listów Nory, ale siedział milczący, podczas kiedy
inni żywo komentowali prawie każde słowo. Rob ostatnio bardzo się zmienił, mówili mieszkańcy wsi.
Zrobił się mrukliwy i zaczął stronić od ludzi, wolał przesiadywać w domu i czytać książki, niż chodzić w
odwiedziny. Jeżeli samotny, młody mężczyzna woli tkwić w domu i czytać, zamiast iść się zabawić, to
niechybny znak, że coś z nim jest nie w porządku. Jacob Randor też czytał przez całą zimę, a wiosną się
utopił. Wyskoczył za burtę i zaplątał się w sieć. Oto do czego mogą doprowadzić książki.
Tego lata Cameronowie zamierzali przyjechać do Dalveigh później niż zwykle, musieli mieć na
względzie zdrowie Johna, które ostatnimi czasy nie było zbyt zadowalające. Dopiero pierwszego sierpnia
zjechał do rezydencji tłum służących, aby przygotować wszystko na przybycie państwa, zaś w tydzień
później pojawiła się cała rodzina, a wraz z nią zaproszeni goście.
W dniu przyjazdu Nora Shelley stała w oknie i patrzyła na wieś leżącą po drugiej stronie zatoki. Było
piękne popołudnie, a ona, zmęczona podróżą, właściwie nie miała ochoty nigdzie wychodzić, choć
wiedziała, że nie wytrzyma i będzie musiała zobaczyć rodzinę. Matka ją przyzywała; powiedział jej o
tym, ten sam co zawsze, północno–zachodni wiatr, który wtargnął przez otwarte okno do wytwornie
umeblowanego pokoju. Przyniósł ze sobą ostry zapach morza i napełnił serce dziewczyny przejmującą
tęsknotą.
Nora była teraz piękniejsza niż kiedykolwiek. W ciągu tego roku rozkwitła i przeistoczyła się w pełną
wdzięku damę. Nawet Cameronów zdziwiło i zaskoczyło, jak szybko przystosowała się do nowych
warunków i nowego otoczenia.
Wydawało się, że wraz z porzuceniem Racicot Nora zrzuciła również swoją starą skórę. Zaczęła
zachowywać się tak, jakby zawsze należała do wyższej sfery. Nowi rodzice byli oczarowani nie tylko
urodą swej przybranej córki, ale także jej gracją i wrodzonym wdziękiem. Spełniali każde jej życzenie i
rozpieszczali ją. W ciągu kilku miesięcy przeżyła więcej niż przez minione dwadzieścia lat.
Zdecydowanie ta Nora Shelley, która teraz przyjechała do Dalveigh, nie była tą samą Norą Shelley, która
stąd wyjeżdżała.
Kiedy tak stała przy oknie, patrząc na fale i pierwszą wieczorną gwiazdę, na światła zapalające się w
oknach rybackich chat, kiedy słuchała nawoływania wiatru, jakaś struna nagle pękła i serce jej wypełnił
smutek podobny falom oceanu zalewającym brzeg. Poczuła, że musi iść zaraz, natychmiast. Nie może
czekać ani chwili dłużej.
Była już ubrana do obiadu. Nagle, drżącymi palcami zaczęła rozpinać kosztowną suknię, zrzuciła ją i
przebrała się z powrotem w ciemny, podróżny kostium. Rozpuściła włosy i przewiązała je karmazynową
wstążką. Chciała wyjść niepostrzeżenie, dostać się na brzeg, gdzie mieszkał Davy i pożyczyć od niego
30
małą, lekką łódkę – przy tym wspaniałym wietrze można w mig przebyć zatokę! Niestety, nie udało się
jej wymknąć cichaczem. W holu niespodziewanie natknęła się na panią Cameron.
– Ależ Noro! – wyrzut zabrzmiał w głosie opiekunki.
– Muszę wyjść, ciociu! Natychmiast! – zawołała dziewczyna. Obawiała się, że pani Cameron będzie
próbowała ją zatrzymać, a nie mogła do tego dopuścić.
– Musisz wyjść? Dokąd? Obiad jest już na stole i...
– Nie jestem w stanie teraz myśleć o jedzeniu. Muszę popłynąć do domu.
– Moje drogie dziecko, to niezbyt mądry pomysł. Jest już za późno na przeprawę przez zatokę.
Przecież nie spodziewają się ciebie o tej porze. Poczekaj do rana.
– Nie mogę. Nie jest ciocia w stanie tego zrozumieć. Muszę popłynąć natychmiast. Wiem, że matka
na mnie czeka.
Upór w głosie dziewczyny sprawił, że na twarzy pani Cameron pojawił się wyraz rezygnacji.
Zrozumiała, że nie może zatrzymywać Nory dłużej.
– Idź, jeśli musisz. Ale wiatr jest zbyt silny, abyś mogła płynąć sama. Poproszę Clarka Bryanta, żeby
ci towarzyszył.
Nora próbowała protestować, ale bezskutecznie. Po chwili, w ponurym milczeniu, szła brzegiem obok
Clarka, a on żartował z jej złego nastroju. Clark Bryant był wysokim, postawnym mężczyzną o miłej,
inteligentnej twarzy, jednym z młodych milionerów otaczających Johna Camerona, z którymi
przeprowadzał on znakomite transakcje. Bryant od dawna był zakochany w Norze i to właśnie stanowiło
główny powód zaproszenia go do Dalveigh.
Nora lubiła Clarka Bryanta, ale nie okazywała mu żadnych specjalnych względów, a w tej chwili
uważała go wręcz za intruza. Nie chciała, żeby płynął z nią do Racicot. Nie dlatego, żeby wstydziła się
skromnego domu rodzinnego, ale chciała powitać rodziców bez świadków i to w dodatku zupełnie im
obcych.
Davy spuścił na wodę swoją małą łódź i Nora ujęła rumpel. Znała każdy zakątek zatoki. Łódź
natychmiast złapała wiatr w żagle i pomknęła przez spienione fale. Ponury nastrój Nory zniknął gdzieś
bez śladu. Zapomniała nawet o irytującej obecności Clarka Bryanta. Słuchała szumu fal i śpiewu wiatru, a
jej serce wypełniała bezgraniczna radość i szczęście. Tam, gdzie na ciemniejszym brzegu błyskały małe
światełka pod bladym, złotawym niebem, był jej prawdziwy dom. Jaką cudowną pieśń powitalną śpiewał
przyjaciel wiatr! Smagał jej twarz, pozostawiając na ustach słony smak morskiej wody, a łódź pruła
strome grzbiety fal – jakież to było cudowne uczucie!
Clark obserwował ją przez cały czas i w końcu zrozumiał, że nic dla niej nie znaczy, że w jej sercu nie
ma dla niego miejsca. Widział też, że zupełnie zapomniała o jego obecności. A była tak piękna i tak
godna pożądania! Patrząc w toń, pochyliła głowę podobną do rozkwitłej róży, wiatr rozwiewał kaskadę
jej czarnych włosów, bawiąc się nimi pieszczotliwie. Muskał jej cudowne, szkarłatne wargi i oczy,
ogromne i błyszczące, które wpatrywały się w migotliwe światełka domków Racicot.
Kiedy przybili do nabrzeża, Nora wyskoczyła z łodzi, zanim Bryant rzucił cumy. Potem powiedziała
najłagodniej, jak umiała.:
– Nie czekaj na mnie. Już dzisiaj nie wrócę.
Okryła głowę szalem i pospiesznie ruszyła po kamiennym nabrzeżu w stronę wsi. Nie spotkała
nikogo, bo właśnie o tej porze wszystkie rodziny w Racicot zasiadały do kolacji. Również w kuchni
Shelleyów cała rodzina siedziała już za stołem, gdy nieoczekiwanie otwarły się drzwi i na progu stanęła
Nora. Przez chwilę domownicy patrzyli na nią w osłupieniu, jakby zobaczyli ducha; nikt nie znał
dokładnej daty przyjazdu Cameronów do Dalveigh.
– To przecież nasza Nora – powiedział stary Nathan podnosząc się z ławy.
– Mamo! – zawołała Nora i rzuciła się w stronę matki. Przypadła do niej szlochając i tuląc twarz do
jej piersi.
Wiadomość o powrocie Nory natychmiast obiegła Racicot i wkrótce tłum ciekawskich, pragnących ją
powitać, wypełnił dom. Spędzili wesoły wieczór w cudownej, ciepłej i serdecznej atmosferze. Mężczyźni
palili fajki, a kobiety robiły na drutach, rozmawiając przy tym z wielkim ożywieniem. Obecni
jednogłośnie stwierdzili, że wielki świat nie zepsuł Nory. Stary John Meyers wyznał z wielką
otwartością:
– Jesteś zupełnie taka sama jak wtedy, gdy stąd wyjeżdżałaś. Z tą różnicą, że teraz z ciebie wielka
pani. Wszyscy uważamy, że wyszło ci to na dobre.
31
Nora roześmiała się. Bardzo ucieszyły ją te słowa. Nawet Nathan się roześmiał. On również zauważył
przemiany, jakie zaszły w jego małej dziewczynce i musiał przyznać, że miniony rok wpłynął na nią
korzystnie.
Nora siedziała obok matki i była bardzo szczęśliwa. Jednak przez cały czas nie mogła się
powstrzymać, aby nie rzucać ukradkowych spojrzeń na drzwi. Kiedy minął wieczór i wszyscy wyszli,
Nora stanęła przed domem. Wiatr już ucichł i morze tchnęło niezwykłym spokojem. Było już bardzo
późno i wszyscy rybacy, powróciwszy z połowu makreli, odpoczywali w swoich domach. Na niebie
pojawił się księżyc, obejmując we władanie zatokę i srebrząc fale swoim światłem. Jego blask wydobył z
mroku nocy czyjąś postać zmierzającą w kierunku domu Shelleyów. Nora natychmiast ją rozpoznała.
Ruszyła biegiem, a mokry piasek rozpryskiwał się pod jej nogami.
– Rob! Rob!
– Nora! – zawołał otwierając ramiona.
Dziewczyna przypadła do jego piersi, śmiejąc się i płacząc jednocześnie:
– Och, Rob! Czekałam na ciebie przez cały wieczór. Za każdym skrzypnięciem drzwi mówiłam sobie:
teraz to już na pewno on. A kiedy w drzwiach stawał ktoś inny, moje serce zamierało z żalu. Nie miałam
śmiałości pytać o ciebie, bo bałam się tego, co mogłabym usłyszeć w odpowiedzi. Dlaczego nie
przyszedłeś?
– Nie wiedziałem, co ci powiedzieć na powitanie – szepnął, nie wypuszczając jej z objęć. – Chciałem
przyjść i popatrzeć na ciebie tak, żebyś o tym nie wiedziała. Bałem się, że nie będziesz chciała mnie
widzieć.
– Nie chcieć cię widzieć! Och, Rob, dzisiaj, kiedy z Dalveigh patrzyłam na domy Racicot, najpierw
pomyślałam nie o mojej matce, a właśnie o tobie.
Odsunęła się od niego i spojrzała mu prosto w oczy, jakby chciała odkryć przed nim głębię swego
serca.
– Jakim wspaniałym mężczyzną jesteś, jak bardzo przystojnym – zawołała. Cała kobieca
powściągliwość zniknęła w porywie szczerego zachwytu. Przez chwilę znowu była dzieckiem,
wypowiadającym swoje myśli z naiwną prostotą. – Przez ten rok żyłam jak we śnie, cudownym śnie, ale
w końcu zrozumiałam, że to był jedynie sen, nic więcej. A teraz obudziłam się i to ty jesteś sprawcą mego
przebudzenia. Cudownym sprawcą! Och, dlaczego przedtem tego nie wiedziałam?
– Czego nie wiedziałaś, moja dziewczyno?
Znowu wziął ją w ramiona i przytulił do serca; ich oddechy połączyły się, ale jeszcze nie pozwoliła
mu się pocałować.
–– Tego, że cię kocham – szepnęła w odpowiedzi. – To ty jesteś całym moim światem. Należę do
ciebie. Nie wiedziałam o tym aż do dzisiejszego wieczoru. To uczucie spadło na mnie nagle i porwało jak
fale oceanu. Zrozumiałam, że już nigdy nie opuszczę tego miejsca, ponieważ tylko tutaj mogę usłyszeć
śpiew wiatru i szum morskich fal. Życie, jakie przypadło mi w udziale – to nowe życie –– było wspaniałe,
ale ciągle mi czegoś brakowało. A kiedy dzisiaj wieczorem siedziałam i czekałam, a ty nie przychodziłeś,
już wiedziałam, że moje serce od dawna należało tylko do ciebie.
Tej nocy Nora, leżąc obok siostry, wpatrywała się w zatokę. Siostra spała mocnym, zdrowym snem.
Nora jednak nie mogła usnąć i wsłuchiwała się w żałosne zawodzenie wiatru za oknem. Jeszcze raz
przypomniała sobie wszystko, o czym mówili z Robem. Jej szczęście byłoby pełne, gdyby wiedziała, że
swoim odejściem nie sprawi bólu przybranym rodzicom. Tego jednak nie mogła oczekiwać.
– Z pewnością pomyślą, że jestem niewdzięczna i płocha – westchnęła. – Nie zrozumieją, że nic nie
mogę na to poradzić. Nigdy tego nie zrozumieją.
Stało się dokładnie tak, jak przewidywała. Kiedy powiadomiła Cameronów o tym, że zamierza
pozostać w Racicot, najpierw próbowali obrócić wszystko w żart, potem odwieść ją od tego zamiaru, a
gdy i to się nie udało, zmartwili się szczerze. Nie obeszło się bez łez i wymówek. Nora szlochała w
ramionach pani Cameron, ale obstawała przy swoim. Nie mogła zostać z nimi. Po prostu nie mogła.
Cameronowie w przypływie rozpaczy zwrócili się nawet do Nathana Shelleya, ale i on nic nie
wskórał.
– To się na nic nie zda – powiedział do nich. – Morze ją woła i ona oprócz tego wołania niczego
więcej nie słyszy. Przykro mi, że zawiedliście się na niej, ale, wybaczcie mi moją śmiałość, dla niej chyba
32
będzie lepiej, jeśli zerwie z wami i waszym życiem. Zrobiliście próbę i nie udało się. Znam moją Norę,
znam ją bardzo dobrze – jest podobna do mnie. Nie posłucha nikogo oprócz siebie i swojego serca. Jest
wolna i może wyjechać lub zostać, wedle własnego wyboru. Kiedy zeszłego roku postanowiła wyjechać z
wami, nie zatrzymywaliśmy jej. Jeśli znowu zechce, też jej nie zatrzymamy.
Pani Cameron powiedziała Norze wiele gorzkich słów.
– To nie to, żebym była niewdzięczna – zaczęła Nora, a jej usta zadrżały. – Pokochałam ciocię za
dobroć i hojność. Niestety, przekonałam się, że to życie nie dla mnie. Przez długi czas myślałam, że
jestem do niego stworzona, polubiłam je całym sercem. Ale tkwi we mnie coś dziwnego, co mnie
zatrzymuje tutaj i nie pozwala odejść.
– Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, co cię tu czeka, Noro. Po prostu zatęskniłaś za domem i te
odwiedziny sprawiły ci radość. Myślę, że wkrótce się przekonasz, że powrót do Racicot nie jest taki
prosty, jak sądziłaś. Zrozumiesz, że życie u naszego boku, w naszym świecie, jest o wiele
odpowiedniejsze dla ciebie. Sama stwierdzisz, że to nie jest twoje miejsce i poczujesz się obco.
– Och, nie. Tak się nie stanie. Zamierzam wyjść za mąż za Roba Fletchera! – powiedziała Nora z
dumą.
– Małżeństwo z Robem Fletcherem! – wykrzyknęła pani Cameron. – I pomyśleć, że mogłaś poślubić
Clarka Bryanta, gdybyś tylko chciała!
Nora pokręciła przecząco głową.
– Nie mogłam. Może kiedyś nawet o tym myślałam, ale teraz wiem, że to niemożliwe. Kocham Roba,
proszę to zrozumieć.
Nie można było jaśniej wyrazić swoich uczuć. Pani Cameron smutna i zrozpaczona nie powiedziała
nic więcej.
Opuszczając dom swoich przybranych rodziców, Nora płakała gorzko. Ale wieczorem, kiedy
spacerowała z Robem Fletcherem brzegiem morza, w jej oczach nie było już nawet śladu łez. Wiatr jak
zawsze rozwiewał ich włosy, na czarnej jak heban kopule nieba nad zatoką pojawiły się gwiazdy.
Dochodziły ich śmiechy i śpiewy rybaków wracających z obfitego połowu, a gdzieś z głębin dobiegał
odwieczny zew morza. Po drugiej stronie zatoki widać było światła Dalveigh. Rob spojrzał na Norę:
– Czy nie żal ci życia, które porzucasz na zawsze?
– Ani trochę. Teraz wydaje mi się, że były to najpiękniejsze wakacje, jakie mógł mi podarować los.
Ale każde wakacje kiedyś się kończą i przychodzi czas, aby zrzucić świąteczny strój i zabrać się do
codziennych zajęć. Dopiero co opuściłam Dalveigh, a czuję się tak, jakby minęły wieki. Posłuchaj wiatru,
Rob! Jak pięknie śpiewa o tych wszystkich cudownych latach, które nas czekają!
Rob wziął Norę w ramiona i pocałował.
– Jesteś moja już na zawsze – powiedział miękko i łagodnie.
Przełożyła Elżbieta Wójcik
33
CO PRZYDARZYŁO SIĘ DONOWI
Will Barrie, wesoło pogwizdując, szedł w kierunku farmy Locksleyów. Przeciął skrótem pole
koniczyny, a potem rozległy sad z mnóstwem drzew, uginających się pod słodkim ciężarem jabłek, i
skręcił na podwórze, gdzie Curtis Locksley siedział na stercie pniaków i leniwie strugał kawałek patyka.
– Zdaje się, że masz dużo wolnego czasu, Curt – powiedział Will. – Świetnie, chłopie, bo chcę, byś
się ze mną wybrał na kasztany, na Górę Grierów. Spotkałem wczoraj na drodze starego Toma Griera i
pozwolił mi przyjść, kiedy tylko zechcę. Stary, dobry Tom!
– Dobra – Curt zgodził się chętnie. – Choćbym nawet był nie wiem jak zajęty, do licha, to w końcu
mój wolny dzień. Wuj mnie dziś nie potrzebuje. Poczekaj, zagwiżdżę na Dona. Możemy go przecież
wziąć ze sobą.
Zagwizdał więc, ale Don; jego piękny nowofundlandczyk, nie raczył się pokazać. Po nawoływaniach i
gwizdach na podwórku i wśród stodół, Curtis odwrócił się zawiedziony.
– Nie ma go nigdzie. Dziwne. Don nigdy nie oddalał się beze mnie. Choć... spóźnił się już kilka razy,
a w zeszłym tygodniu dwukrotnie zniknął na całe przedpołudnie.
– Na twoim miejscu zamykałbym go, dopóki nie oduczy się tego włóczenia – rzekł Will i zawrócił ku
ścieżce.
– Ale Don nie znosi zamykania, cały czas żałośnie skowyczy, nie mogę tego słuchać.
– Cóż... – zaczął z wahaniem Will – może byłoby to jednak lepsze niż przyzwolenie na włóczęgi z
innymi kundlami, od których może się nauczyć różnych draństw. Sam widziałem Dona w zeszłym
tygodniu, jak gnał drogą ku przystani, razem z tym wielkim, brązowym psiskiem Sama Vontnora.
Zaczyna mieć złą reputację – kilka owiec zostało rozszarpanych ostatnio, a...
– Don nawet by nie tknął owieczki – gwałtownie przerwał Curtis.
– Zgadzam się, że nie, jeszcze nie. Lecz pies Ventnora jest podejrzany, a Don ciągle za nim łazi i
różnych łajdactw mógł się nauczyć, to pewne... Farmerzy są wściekli i jeśli tylko dowiedzą się o
konszachtach Dona z kundlem Ventnora, to ukarzą oba psy. Lepiej go zamknij na jakiś czas, niech
skowyczy do woli.
– Chyba powinienem – powiedział poważnie Curtis. – Nie chcę, aby Don był oskarżany, choć jestem
pewien, iż on tego nie zrobił. Ale nie będzie się włóczył z psem Ventnora, łobuz jeden. Niech no wrócę
do domu, zamknę go w stodole. Nie zniósłbym, gdyby coś mu się stało. Oprócz ciebie to mój jedyny
kumpel, i to jaki kumpel!
Will zgodził się z tym. Cenił Dona na równi z Curtisem, choć nie ręczyłby za jego niewinność.
Wiedział dobrze, że Don już wcześniej był podejrzewany o różne sprawki, ale nie chciał martwić
przyjaciela.
W końcu... nie było żadnych wiarygodnych dowodów, tylko podejrzenia i oskarżenia farmerów,
którzy koniecznie chcieli ukarać mordercę owiec.
W Bayside było dużo psów wątpliwej reputacji, z licznymi grzeszkami na sumieniu, więc Will miał
nadzieję, że gdy Don zostanie zamknięty, a owce nadal będą ginąć, udowodni to psią niewinność.
Czuł się dość niezręcznie próbując rozmawiać z Curtisem o swych podejrzeniach, bo przyjaciel był
zaślepiony, jeśli chodziło o Dona, i bronił go z większą zawziętością niż gdyby chodziło o niego samego.
Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że tylko on może powiedzieć Curtisowi prawdę, a nie któryś z
chłopców z Bayside, przekonanych o winie Dona.
– Kto ostatnio stracił owcę? – zastanawiał się Curtis.
Z głównej drogi skręcili na wąską, leśną ścieżkę wiodącą przez bukowy zagajnik Toma Griera.
34
– Prawie wszyscy farmerzy z Hollow. W Hill jeszcze dwa tygodnie temu nic się nie działo. We
wtorek zginęło sześć najlepszych owiec Paula Stocktona. Znaleźli je rozszarpane na jego pastwisku, za
sosnowym laskiem. Stary Paul jest wściekły, nie wątpię. Przysiągł, że znajdzie winowajcę i zastrzeli go.
Ta wiadomość jeszcze bardziej przygnębiła Curtisa. Wiedział o dawnym zatargu między Paulem,
którego farma leżała o ćwierć mili od domostwa Locksleyów i wujem Arnoldem.
Wuj go przygarnął i Curtis był od niego całkowicie zależny. Co więcej, przypominał sobie ze
ściśniętym sercem, że właśnie w środę rano Don zniknął.
No i co z tego, pomyślał. Do licha, jestem pewien, że Don nie zagryzł tych owiec!
– A, właśnie, mówiąc o starym Paulu – zaczął Will, chcąc zmienić przykry temat. – W Harbour
niepokoją się o szkuner George’a Finleya „Amy Reade”. To już trzy dni, jak wyszedł z portu i przepadł
bez wieści. A odkąd opuścił Morro przewaliły się już dwa silne sztormy. Syn starego Paula, Oscar, płynął
na nim, więc Paul ma wielkie zmartwienie. Rodziny reszty załogi, pięciu chłopców z Harbour, również
wypatrują „Amy” i rozpaczają.
Nie rozmawiali więcej o zagryzionych owcach i pośród przyjemności „kasztanobrania” Curtis
wkrótce zapomniał o swym niepokoju.
Obiad zjedli u starego Toma Griera, który zaprosił ich, gdy przechodzili mimo domu.
Późnym popołudniem Curtis wkroczył na podwórze. Na plecach dźwigał worek kasztanów.
Wuj Arnold stał przed otwartymi drzwiami stodoły i rozmawiał ze starszym, posiwiałym mężczyzną.
Czujność i spryt malowały się na pociągłej twarzy tego człowieka. Serce Curtisa zabiło mocniej;
rozpoznał Paula Stocktona. Co go mogło sprowadzać?
– Curtis, chodź no tutaj – zawołał wuj.
Don z radosnym szczekaniem wybiegł naprzeciw, aby powitać Curtisa. Chłopiec położył rękę na
wielkim łbie psa i szli tak obaj, powoli, w kierunku stodoły.
Stary Paul zmierzył ich mściwym spojrzeniem.
– Curtis, złe wieści – zaczął przygnębiony wuj. – Pan Stockton twierdzi, że to twój pies zagryzł jego
owce.
– To kłam... – zaczął porywczo Curtis, ale powstrzymał się i dokończył spokojniej – niemożliwe,
panie Stockton. Mój pies nikogo by nie skrzywdził.
– Zabił, albo pomógł zabić sześć najlepszych owiec w moim stadzie, młody człowieku.
– Czy ma pan jakieś dowody? – Curtis cały czas starał się zapanować nad swoją złością.
– Abner Peck widział twego psa, jak wałęsał się z tym kundlem od Ventnorów po moim pastwisku we
wtorek wieczorem, a następnego dnia – oto, co znalazłem przy rozszarpanych owcach! – I tryumfalnie
wyciągnął czerwoną wstążkę.
Curtis natychmiast ją poznał. Jego mała kuzynka, Lena, zawiązała tę wstążkę na szyi Dona we wtorek
po południu. Zaśmiewali się z kontrastu, jaki tworzyła frywolna, czerwona obróżka i masywne ciało
Dona.
– Jestem pewien, że mój pies jest niewinny! – zawołał z pasją.
Pan Locksley pokręcił głową.
– Obawiam się, że jest, Curtis. Wszystko przemawia przeciw niemu, a zagryzienie owiec to poważne
oskarżenie.
– Psa należy zastrzelić – zdecydowanie oświadczył stary Paul – zostawiam to w pana rękach. Mam
wystarczające dowody przeciw niemu i jeśli tego nie zrobicie, pogadamy o zapłacie za zabite owce.
I odszedł, a Curtis patrzył z napięciem na wuja.
– Wuju, nie możemy zastrzelić Dona – podjął desperacką próbę ratunku. – Będę go uwiązywał.
– A my będziemy słuchać jego ciągłego wycia, tak? – odparł sarkastycznie pan Locksley. Był
poważnym, surowym człowiekiem i nie mógł zrozumieć uczucia łączącego Curtisa i Dona. – Nie, nie,
Curtis, zastanów się, pomyśl rozsądnie. Nie możesz go ciągle zamykać, a sam nie upilnujesz takiego
włóczęgi. Jeśli raz zasmakował w polowaniu na owce, jest stracony. Dostaniesz innego psa, jeśli chcesz. I
nie becz, za stary jesteś na babskie mazgajstwo. Pies jest nieznośny i zostanie zastrzelony. Powiem
Charlesowi Pippeyowi, aby przyszedł jutro i to zrobił. Oho, sztorm nadchodzi. Wiatr wieje z północnego
wybrzeża. Uwiąż psa na noc i zapędź cielaki!
I wuj odszedł, zostawiając zrozpaczonego chłopaka na podwórzu.
Curtis patrzył ze smutkiem na nie podejrzewającego nic psa. Don usiadł przy jego nodze i rozglądał
się wesoło. Nie wyglądał na winowajcę. Czy to możliwe, że naprawdę zagryzł owcę?
35
– Nigdy w to nie uwierzę, stary druhu – powiedział chłopiec z mocą. Zaprowadził psa do szopy i
uwiązał. Potem legł obok i zanurzył twarz w falującym, gęstym futrze Dona. W sercu Curtisa rósł bunt,
przygnębienie i przerażenie.
Leżał tak do wieczora, pogrążony w gorzkich myślach i wsłuchiwał się w odgłosy szybko,
nadchodzącego sztormu. W końcu wstał, zapędził cielaki, a melancholijne skomlenie Dona ciągle
dźwięczało mu w uszach.
Jutro ucichnie na zawsze, pomyślał i zaszlochał, wlokąc się do łóżka. Przez długą chwilę leżał
nieruchomo, w końcu zapadł w męczący, głęboki sen, z którego wyrwało go dopiero wezwanie do
porannego udoju.
Wiatr wiał z większą furią niż kiedykolwiek. Ponad polami niósł się odgłos grzmotów, a fale wściekle
biły w odsłonięty brzeg. Sztorm objął całe wybrzeże na wschód od Bayside.
Kończyli właśnie śniadanie, gdy do kuchni wpadł Will Barrie.
– „Amy Reade” jest przy brzegu, na skałach Gleeson! – krzyknął. – Tłucze się o nie od samego rana!
Chodź, Curt!
Curt zerwał się i chwycił czapkę, wuj wypadł za nim, jeszcze bardziej poruszony. Gdy przebiegali
przez podwórze, usłyszeli szczekanie Dona.
– Wezmę go ze sobą – zdecydował Curtis – poczekaj, Will!
Droga pełna była ludzi zdążających ku przystani. Obok chłopców zatrzymał się jadący wozem Sam
Morrow. Krzyknął, żeby wsiadali. Był już raz na brzegu i wrócił do domu, by zdać relację ojcu. Wóz
trząsł strasznie, a Sam wykrzykiwał wieści o „Amy” pośród wyjącego wściekle wichru.
– Taak, jest źle! Łódź tłucze o skały ćwierć mili od brzegu. To przecież stara balia, przeciekająca i
przegniła. Morze jest nieprawdopodobnie wzburzone i fale dosłownie ją przykrywają. Żadna łódź nie jest
w stanie teraz płynąć na ratunek – fale od razu by ją zatopiły. Stary Paul szaleje – cały dobytek chce
oddać za ocalenie Oscara, ale nic nie da się zrobić.
Gdy dojechali do przystani, na brzegu kłębili się ludzie. Podobny do łupinki szkuner walczył z falami
na rafie. Stary siwy rybak z Harbour, do którego zwrócił się Sam, przecząco potrząsnął głową.
– Nic nie zrobimy, żadna łajba nie wytrzyma na takiej fali ni chwilki. Szkuner zaraz rozpadnie się na
kawałki. Okropne! To straszne, tak stać i gapić się na tonących sąsiadów!
Curtis z Willem zbiegli na sam brzeg. Krewni członków załogi „Amy Reade” już tam byli, wszyscy
zrozpaczeni, a Paul Stockton wprost szalał. Biegał wzdłuż brzegu, modlił się, płakał. Jego jedyny,
ukochany syn tonął właśnie na „Amy Reade”, a on nie mógł nic na to poradzić!
– Co oni robią? – Will zwrócił się do Martina Clarka.
– Usiłują rzucić nam cumę. Przywiązali do niej cienką linką drąg, by ją obciążyć. O, teraz młody
Stockton próbuje, ale to na nic. Wiry przy rafach są zbyt silne.
– Jak to? Don przyniesie linę – zawołał Curtis. – Don! Do nogi, Don!
Pies przybiegł z głośnym szczekaniem. Curtis przytrzymał go za obrożę i pokazał drąg, który młody
Stockton znów rzucił w fale. Don zaszczekał na znak, że zrozumiał i dał susa do wody. Gapie,
obserwujący sytuację, zakrzyknęli z radością i nadzieją, a potem zaległa cisza. Słychać było tylko ryk
sztormu i huk bijących o brzeg fal. Ludzie patrzyli na wspaniałego psa walczącego z żywiołem; jego
czarny łeb co chwilę pojawiał się na powierzchni wody i znikał. Gdy Don dopłynął do drąga, złapał go
zębami i zawrócił. Owacje rozległy się na nowo. Stojąca przy Curtisie żona jednego z członków załogi
szkunera padła na kolana łkając i dziękując Bogu. Curtis również czuł gorące łzy napływające mu do
oczu.
Don wyszedł na brzeg, położył zdobycz u nóg swego pana i otrząsnął się energicznie. Curtis chwycił
drąg, a tuzin kobiet i mężczyzn rzucił się w kierunku Dona ściskając go i całując jego mokre futro. Paul
Stockton był wśród nich; wielki, ciemny łeb psa wyglądał spod jego ramienia, a oczy Dona pytały, co
znaczy to zamieszanie.
Tymczasem kilku mężczyzn krzepko ciągnęło cumę. W pół godziny cała załoga „Amy Reade”,
zmarznięta i ociekająca wodą, znalazła się na brzegu. Stary Paul chwycił rękę Curtisa i mocno nią
potrząsnął. Łzy płynęły po jego surowej, pomarszczonej twarzy.
– Powiedz wujowi, żeby nie ważył się tknąć tego psa! Teraz jestem przekonany, że to nie on zagryzł
moje owce. Zresztą, choćby i zagryzł, nie dbam o to! Może zabić wszystkie owce, jeśli tylko baranina mu
służy!
36
Curtis wracał do domu z lekkim sercem. Pan Locksley wysłuchał słów starego Paula z uśmiechem. I
jego ujął bohaterski wyczyn Dona.
– No, Curtis, dobrze się stało. Całe szczęście, że skończyły się te wieczne niesnaski. Ale Dona trzeba
jednak zamykać przez jakiś czas, choć nie będzie to dla niego miłe. Sam tego dopilnujesz. W końcu, to
jednak on mógł zagryzać owce. I koniecznie musi się skończyć to kumplowanie z psem Ventnora.
Curtis przyznał wujowi rację i biedy Don został uwiązany. Jego niewola wkrótce się skończyła; psa
Ventnorów zastrzelono. Don znów biegał wolny i Curtis niepokoił się o niego przez tydzień czy dwa. Ale
nie znajdowano już rozszarpanych owiec i niewinność Dona została udowodniona. Jeśli zaś chodzi o
starego Paula Stocktona, to wyglądało na to, że nie wiedział jak się odwdzięczyć. Dawny spór między
Stocktonami a Locksleyami został całkowicie zapomniany, a stary Paul stał się najgorętszym
przyjacielem Curtisa. O Donie zwykł mawiać:
– Takiego psa to jeszcze nie było, mój panie! Toż z oczu mu można czytać! O, gdybyś go pan widział,
jak płynął ku szkunerowi! Kości? Oczywiście! Jak tylko przychodzi, dostaje najlepsze kości i nie tylko!
Ten pies to bohater, prawdziwy bohater, mój panie!
Przełożyła Zuzanna Górska
37
NIESPODZIEWANA CEREMONIA
Selwyn Grant szedł w kierunku swego rodzinnego, wiejskiego domu tak powoli, jak gdyby wracał z
krótkiego spaceru, nie zaś po dziesięcioletnim pobycie gdzieś daleko, na zachodzie kraju.
Prowadzony przez rozmaite głosy rozbrzmiewające w ciężkim, jesiennym powietrzu zbliżył się do
drzwi wychodzących na makową alejkę w ogrodzie i otworzył je. Wszedł nie zauważony i uśmiechając
się patrzył na swą rodzinę. Zastanawiał się jednocześnie, co mogło stać się powodem niemal dotykalnej,
uroczystej atmosfery unoszącej się w powietrzu. Matka siedziała przy stole, pilnie czyszcząc srebrne
łyżeczki, które, o ile pamiętał, były używane tylko w szczególnych momentach. Była taka jak niegdyś –
te same jasne oczy, ta sama wyprostowana sylwetka i nos – carstonowski nos – dumnie wykrojony i
arystokratyczny. Zaszły w niej niewielkie zmiany, owszem. Ale czy to możliwe, że ta przystojna młoda
dama z czarującym, brązowym pieprzykiem i nosem niewątpliwie po plebejsku grantowskim, siedząca
przy oknie i usiłująca coś zrobić z mnóstwem koronek i organdyny leżących na jej kolanach, to jego
mała, kędzierzawa i opalona siostra, którą opuścił, gdy miała trzynaście lat? A ten młody człowiek
naprzeciw kredensu to oczywiście Leo; na widok krzepkiego; świetnie wyglądającego, barczystego
młodzieńca Selwyn nagle pomyślał, jak bardzo sam się postarzał. A tam w rogu – ojciec, szczupły, niski,
zupełnie siwy, przeglądający uporczywie gazetę swymi krótkowzrocznymi oczyma. Serce Selwyna zabiło
żywiej. Kochany staruszek! Lata obeszły się z nim łaskawie.
Pani Grant podniosła wyżej wyczyszczoną łyżeczkę i zaczęła uważnie się jej przyglądać.
– Myślę, że ta już tak błyszczy, że zadowoli nawet Margaret Graham. Zamierzam wyłożyć dwa tuziny
łyżeczek do herbaty oraz tuzin tych deserowych. Berto, mam nadzieję, że zawiążesz czerwoną
wstążeczkę na każdej z nich. Łyżeczki Carmodych są identyczne i daję głowę, że pani Carmody
przywłaszczyła sobie dwie z naszych na weselu Jenny Graham. Nie chcę stracić kolejnych. Mój drogi,
czy...
Przerwała nagle, dostrzegłszy w drzwiach swego pierworodnego.
Kiedy zamieszanie wywołane powitaniami wreszcie się skończyło, Selwyn spytał, dlaczego wyjęto
rodzinne srebra.
– Na wesele, oczywiście – powiedziała pani Grant. Wytarła okulary w złotej oprawie i stwierdziwszy,
że nie ma czasu na dalsze łzy i sentymenty, dokończyła: – Łyżeczki nawet w połowie nie wyczyszczone,
a za godzinę trzeba zacząć się ubierać. Berta, jak widzisz, jest zupełnie bezużyteczna – kończy swoją
kreację. Będzie druhną i bardzo to przeżywa.
– Wesele? Czyje wesele? – wtrącił zupełnie oszołomiony Selwyn.
– Lea, oczywiście. Leo żeni się dziś wieczorem. Czy nie dostałeś zaproszenia? Nie doręczono ci go do
domu?
– Podajcie mi krzesło, prędko – powiedział Selwyn błagalnie. – Leo, czy naprawdę zamierzasz
popełnić takie głupstwo w tak młodym wieku? Czy jesteś pewien swojej dojrzałości?
– Sześć stóp wzrostu można interpretować rozmaicie – uśmiechnął się od ucha do ucha Leo. – Ale nie
przejmuj się, przyjacielu. Nie jest tak źle, jak myślisz. Wybrałem godną szacunku, uczciwą dziewczynę.
Trzy tygodnie temu napisaliśmy ci o tym w liście tak klarownie i delikatnie, jak tylko było możliwe.
– Wyruszyłem przed miesiącem. Do dziś włóczyłem się odwiedzając starych kolegów z college'u. Nie
dostałem więc listu. Dobra, już mi lepiej. Nie, siostrzyczko, nie musisz mnie wachlować. A wracając do
tematu: któż jest twoją wybranką, bracie?
– Alice Graham – odpowiedziała pani Grant, mająca zwyczaj mówienia za swoje dzieci, z których
żadne nie odziedziczyło rodowego nosa Carstonów.
– Alice Graham? Ten dzieciak?! – wypalił ogromnie zaskoczony Selwyn.
38
– Proszę, proszę, Sel – warknął Leo – być może my tu w Croyden nie jesteśmy szczególnie
postępowi, ale w miejscu nie stoimy również. Dziewczynki zwykle dorastają gdzieś między dziesiątym a
dwudziestym rokiem życia. Wy, starzy kawalerowie, myślicie, że nikt nigdy nie dorośleje. Skąd w takim
razie siwizna na twoich skroniach?
– Cóż, wiem, że posiwiałem, ale nie sądziłem, że pierwszą osobą, która mi to wytknie, będzie mój
rodzony brat. Teraz, gdy to przemyślałem, przyznaję, że Alice pewnie musiała nieco spoważnieć. A czy
wygląda choć trochę lepiej niż kiedyś?
– Alice to czarująca dziewczyna – powiedziała pani Grant impulsywnie. – Jest piękna, a poza tym
czuła i rozsądna, a te cechy nieczęsto spotyka się razem. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru
Lea. Ale naprawdę trzeba się pospieszyć. Wesele rozpoczyna się o siódmej, a jest już czwarta.
– Mamo, czy mogłabyś posłać kogoś po mój bagaż na stację? – poprosił Selwyn. – Na szczęście
wziąłem nowy garnitur, inaczej nie odważyłbym się pójść na przyjęcie.
– Dobrze, a teraz wyłączam się – rzekła pani Grant. – Mężu, zabierz stąd Selwyna, bym nie musiała
tracić czasu na pogaduszki.
W bibliotece ojciec i syn spojrzeli na siebie z radością.
– Tato, to prawdziwe błogosławieństwo widzieć cię w tak dobrej formie. Jestem trochę oszołomiony
tymi wszystkimi zmianami. Berta dorosła, a Leo o krok od ślubu! I to z Alice Graham, o której na razie
nie mogę myśleć inaczej, jak o długonogim, czarnookim, figlarnym chochliku. Mówiąc szczerze, tato, nie
mam ochoty iść na wesele do Wish–ton–wish. Jestem pewien, że ty też. Nigdy nie lubiłeś niepotrzebnego
zamieszania. Czy nie uda się jakoś wykręcić?
Uśmiechnęli się do siebie, przywołując miłe wspomnienia wielu nudnych, rodzinnych uroczystości,
od których się razem „wykręcili". Ale pan Grant zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie tym razem, kochany. Są na świecie rzeczy, od których obyczajny człowiek nie może się
wymówić, a jedną z nich jest ślub jego własnego syna. Może jest to kłopotliwe, ale muszę przez to
przejść. Zrozumiesz jak to jest, gdy sam będziesz miał rodzinę. A przy okazji, dlaczego jeszcze nie
założyłeś własnego gniazda? Dlaczego do tej pory nie zostałem zmuszony do uciążliwego i
niewygodnego obowiązku asystowania na twym ślubie?
Selwyn zaśmiał się z nikłą nutką goryczy w głosie, a czułe ucho ojca natychmiast ją wychwyciło.
– Byłem zbyt zajęty studiowaniem prawa, ojcze. Nie miałem czasu rozglądać się za żoną.
Pan Grant potrząsnął siwą głową
.
– To nie jest prawdziwy powód, synu. Przysłowie mówi: Na świecie jest żona dla każdego
mężczyzny; więc jeśli ktoś nie znalazł jej przez trzydzieści pięć lat, to musi być po temu jakiś prawdziwy
powód. Wiesz, nie chcę ci prawić kazań, ale mam nadzieję, że to o czym wspomniałeś, to tylko jedna z
przeszkód, nie najważniejsza i nie wynikająca z jakiegoś samolubstwa czy oziębłości. Być może jeszcze
znajdziesz swoją panią Grant. Jeżeli zamierzasz szukać, dam ci małą radę. Twoja matka to wspaniała
kobieta, Selwynie, wspaniała kobieta. Nie ma gospodyni lepszej od niej, a z finansami radzi sobie
doskonale – lepiej niż ktokolwiek inny. Jest dobrą żoną i matką. Gdybym był młody, zalecałbym się do
niej i ponownie z nią ożenił; tak bym zrobił. Ale pamiętaj, synu, kiedy ty będziesz wybierał sobie żonę,
weź tę z małym, ładnym i zupełnie pospolitym nosem, a nie z nosem arystokratycznym. Nigdy nie żeń się
z kobietą, która ma „rodowy” nos.
Dziwnym zbiegiem okoliczności kobieta o rodowym nosie weszła właśnie do biblioteki i
rozpromieniła się w macierzyńskim uśmiechu, widząc ich razem.
– W jadalni czeka mała przekąska, a gdy zjecie, musicie się przebrać. I przyczesz porządnie włosy,
dobrze, kochanie? – zwróciła się do męża. – Selwynie, zielony pokój już przygotowany. Jutro
porozmawiamy spokojnie, ale dziś będę zbyt zajęta, by pamiętać, że gdzieś tam się kręcisz. Jak
dostaniemy się wszyscy do Wish–ton–wish? Leo i Berta jadą bryczką zaprzężoną w kucyki. Trzecia
osoba już się tam nie zmieści. Będziesz musiał tłoczyć się ze mną i ojcem w powozie.
– Po co? – uciął szybko Selwyn. – Pójdę piechotą, przecież to tylko pół mili. Mam nadzieję, że stara
droga jest wciąż używana?
– Powinna być w porządku – odparła pani Grant. – Leo bardzo o nią dba. Jeśli zapomniałeś, którędy
prowadzi, on wszystko ci wyjaśni.
– Nie zapomniałem – powiedział Selwyn nieco szorstko.
39
Miał powody, by dobrze pamiętać leśną drogę. Leo nie był pierwszym Grantem chodzącym w
konkury do Wish–ton–wish.
Kiedy Selwyn wyruszył, księżyc wzeszedł właśnie nad wschodnimi wzgórzami: okrągły, czerwony,
nieco zamglony. Jesienne powietrze było aromatyczne i jednocześnie delikatne. Po prawej stronie długie
cienie kładły się na polach. Srebrzysta mozaika pokryła żywą ścianę starych buków. Selwyn szedł
powoli. Rozmyślał o Esme Graham, albo raczej o dziewczynie, którą kiedyś była i zastanawiał się, czy
spotka ją na ślubie. Mógł się z tym liczyć, a nie chciał jej widzieć. Mimo dziesięcioletnich wysiłków nie
wiedział, czy potrafi spojrzeć na żonę Toma St. Claira nie tracąc przy tym spokoju i opanowania. W
najlepszym wypadku takie spotkanie zniszczyłoby jego wspomnienia – już nigdy nie pomyślałby o niej
inaczej niż jako o Esme St. Clair.
Grahamowie przybyli do Wish–ton–wish przed jedenastu laty. Mieli mnóstwo córek, a Esme była
najstarszą z nich. Selwyn, pod pretekstem opiekowania się młodszymi dziewczynkami, często tego lata
przebywał z Esme i zakochał się w niej bez pamięci. Wprawdzie Tom St. Clair zawsze kręcił się gdzieś w
pobliżu, ale w końcu, jako daleki kuzyn miał do tego prawo. Pewnego jednak dnia Selwyn dowiedział się,
że Esme – wówczas szesnastoletnia panna – zaręczyła się z Tomem. To był koniec. Selwyn opuścił
rodzinę i miasto najszybciej, jak tylko mógł. W rok później w liście z domu znalazł krótką wzmiankę o
ślubie Toma St. Claira.
Tak rozmyślając zapomniał, że się spieszy i ledwo zdążył na ślub. Burmistrz Wish–ton–wish właśnie
rozpoczynał ceremonię, gdy Selwyn wśliznął się do środka bocznymi drzwiami. Zobaczył pannę młodą i
z trudem powstrzymał okrzyk zdumienia. Ta piękna, wysoka, uroczo zarumieniona kobieta z kaskadą
kruczoczarnych włosów ukrytych pod śnieżnym welonem – czy to naprawdę Alice Graham? Mała, chuda
dziewczynka, wciąż starająca się upodobnić do chłopaka? Przyglądał się i oczom nie wierzył. A jednak...
Mimo zupełnie innej figury, cery, koloru włosów, była podobna do Esme, miała z nią coś wspólnego.
Ano właśnie, gdzie Esme? Podczas gdy pastor odczytywał przysięgę małżeńską, Selwyn rozglądał się
nad głowami gości. Wypatrzył kilka sióstr Graham, a nawet stojącego na drugim końcu sali Toma St.
Claira, ale Esme nigdzie nie było widać.
Po uściśnięciu ręki panu młodemu i zwykłej ceremonii składania życzeń, Selwyn zapragnął znaleźć
się na świeżym powietrzu. W ogrodzie pełgające, różane światło chińskich lampionów oraz srebrzysty
blask księżyca tworzyły nastrój bajkowy i niepowtarzalny. I wówczas zobaczył, jak Esme wychodzi z
zatłoczonego domu do ogrodu – wysoka, szczupła kobieta w błyszczącej, obcisłej sukni. Białe kwiaty
cudownie odcinały się od brązu jej wspaniałych włosów. W delikatnej poświacie otaczającej dom
weselny i ogród wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Na ten cudowny widok serce Selwyna zabiło
niebezpiecznie mocno.
– Esme! – zawołał mimo woli.
Zauważyła go i chyba zaczerwieniła się, choć nikłe światło sprawiało, że nie był pewien.
– Selwyn! – krzyknęła, wyciągając ku niemu ręce. – Mój Boże, Selwyn Grant! Czy to sen, czy jawa?
Nie wiedziałam, że tu jesteś! Nie wiedziałam, że wróciłeś do domu!
Ujął jej ręce i przyciągnął ją lekko do siebie, niewiele myśląc, co może sądzić o tym Tom St. Clair.
Wiedział tylko, że kocha ją całym sercem i że to ona właśnie była i jest najważniejszym i jedynym celem
w jego życiu.
– Wróciłem do domu cztery godziny temu i natychmiast wysłano mnie tu, na wesele brata. Kręci mi
się w głowie, Esme. Wciąż nie mogę dostosować mych starych wyobrażeń do nowego stanu rzeczy.
Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, że Leo i Alice są małżeństwem. Dla mnie to nadal para dzieciaków.
Esme roześmiała się i nieco odsunęła od niego.
– Wszyscy jesteśmy o dziesięć lat starsi – powiedziała lekko.
– Ty nie. Nigdy nie byłaś równie piękna. Jako staremu przyjacielowi chyba wolno mi to powiedzieć?
– Może zmienisz zdanie za dnia – w tym świetle każdy wygląda korzystnie. Selwynie, mam już
prawie trzydzieści lat, wiesz?
– A ja dorobiłem się kilku siwych włosów na głowie szepnął. – Wiedziałem o tym, ale miałem
nadzieję, że nikt nie zauważy. Niestety, Leo rozwiał me złudzenia. To nagle dorastające młodsze
rodzeństwo jest nieznośne. A ty pewnie zaraz powiesz, że Maleńka też dorosła.
– Maleńka ma osiemnaście lat i kawalera – uśmiechnęła się Esme. – I ostrzegam cię – życzy sobie,
aby zwracano się do niej: Lauro.
Nastała chwila milczenia, po czym Esme zaproponowała:
40
– Przespacerujmy się tą drogą przez bukowy las, do starej bramy przy dróżce. Wyszłam z domu, bo
pomyślałam, że na świeżym powietrzu przejdzie mi ból głowy. Muszę jeszcze pomóc przy kolacji, więc
przydałby mi się teraz mały spacer.
Przemierzyli powoli trawnik i wstąpili na swą ulubioną dróżkę prowadzącą ku dalekiej, świetlistej
linii lasu. Grant czuł się jak we wspaniałym śnie, z którego nie chciał się obudzić. Szli przez pola zalane
tajemniczym, księżycowym blaskiem w kierunku starej bramy. Echo gwaru i śmiechów zamierało
powoli, a w końcu znikło zupełnie w przeogromnej, wszechogarniającej ciszy nocy.
Przez chwilę milczeli. Ona patrzyła gdzieś w dal, on podziwiał cudownie wygiętą linię jej karku i
bogactwo włosów. Jakże dziewicza, niemal święta była w tej chwili! W obliczu jej uroku Torn St. Clair
wydał mu się świętokradcą.
W końcu Esme przerwała milczenie.
– Miło, że znów tu jesteś – powiedziała szczerze. – Tak niewielu starych przyjaciół mi zostało, tak
wiele dzieci dorosło. Czasem nie poznaję świata, w którym żyję, tak się zmienił. Wiesz, to bardzo niemiłe
uczucie. A ty sprawiłeś, że znów poczułam się na swoim miejscu. Tak bardzo nie chciałam być sama dziś
wieczorem. Będę ogromnie tęskniła za Alice –– teraz została nas trójka: mama, Maleńka i ja. Nasza
rodzina tak strasznie się zmniejszyła!
– Mama, Maleńka i ty!? – Selwynowi zakręciło się w głowie. – Jak to, a co z Tomem?
Natychmiast zrozumiał, że powinien był ugryźć się w język, gdyż pytanie było idiotyczne. Esme
spojrzała na niego niebotycznie zdziwiona. Selwyn pamiętał, że w świetle słońca jej oczy przypominają
cienie wczesnego wieczoru – stają się tajemniczo niebieskie. Teraz jednak były zupełnie ciemne, głębokie
i patrzyły z czułością.
– Tom? – spytała zakłopotana. – Masz na myśli Toma St. Claira? Oczywiście jest tu ze swoją żoną.
Nie widziałeś jej? Piękna kobieta w bladoróżowej sukience. Kiedyś nazywała się Lil Meredith. Znałeś
Lil? Jedna z Meredithówien z miasteczka Uxbridge.
Selwyn zapamiętał ten moment na całe życie. Jego zdziwienie było tak wielkie, że gdyby nie złapał
się prędko jednej z belek bramy, niewątpliwie upadłby i stoczył niechlubnie do rowu przy drodze.
Wszystkie niespodzianka tego wieczoru zbladły przy tym, co usłyszał przed chwilą. Przekonany, że w
języku angielskim nie istnieją słowa mogące oddać jego zaskoczenie i stan uczuć, nie próbował ich nawet
szukać. Po prostu oparł się o bramę i wyrzekł najprostsze zdanie, jakie przyszło mu do głowy:
– Myślałem, że jesteś żoną Toma.
– Myślałeś, że jestem jego żoną? – powtórzyła Esme powoli. – Myślałeś tak przez wszystkie te lata,
Selwynie Grant?
– Tak. Tak właśnie była. Czemu tu się dziwić? Byłaś jego narzeczoną, gdy wyjeżdżałem. Wiedziałem
o tym od twojej siostry, Jenny. A później dostałem list, w którym Bertha nadmieniła, że Tom się ożenił.
Nie napisała z kim, ale przecież miałem prawo sądzić, że z tobą!
– Och... – na poły westchnienie, na poły jęk długo gromadzonego i skrywanego bólu wyrwał się z jej
ust. – To bardzo śmieszna pomyłka. Tom i ja byliśmy zaręczeni, ale to była sprawa między dziewczyną i
chłopakiem, a nie między kobietą i mężczyzną. Po jakimś czasie stwierdziliśmy, iż popełniliśmy błąd, a
to co uważaliśmy początkowo za miłość, było po prostu przelotną fascynacją. Rozstaliśmy się tuż przed
twym odjazdem. Wszystkie moje starsze siostry wiedziały o tym, ale o Jenny nawet nie pomyślałyśmy,
traktowałyśmy ją jak dziecko. I cały czas uważałeś, że jestem żoną Toma? To naprawdę śmieszne!
– Śmieszne? Ależ to jest tragiczne! Słuchaj, Esme, nie chcę więcej pomyłek. Jeśli sprawy tak
wyglądają, to muszę coś ci powiedzieć. Kocham cię – i kochałem zawsze od chwili, gdy cię poznałem.
Odszedłem, bo nie mogłem patrzeć spokojnie, jak poślubiasz
innego. I nie wracałem tak długo z tego
samego powodu. Esme, powiedz, czy nie jest za późno? Czy kiedykolwiek zależało ci na mnie?
– Tak – odpowiedziała z trudem.
– A czy ciągle jeszcze ci na mnie zależy?
Oparła głowę na jego szerokiej piersi. – Tak – szepnęła. – W takim razie wracamy i zaraz bierzemy
ślub – oznajmił radośnie.
Esme podniosła głowę i zdziwionymi oczyma wpatrywała się w jego twarz. – Ślub? – spytała
niedowierzająco.
– Tak, ślub. Straciliśmy już dziesięć lat i nie będziemy tracić ani minuty więcej. Powtarzam: nie
będziemy.
– Selwyn! To niemożliwe!
41
– Już dawno wykreśliłem ten zwrot z mojego słownika. Spójrz na to bez uprzedzeń, a zobaczysz, że
nasz ślub to najprostsza rzecz pod słońcem! Wesele przygotowane, goście zaproszeni, pastor pod ręką, a
niczyje zezwolenie nie jest nam, na szczęście, potrzebne. Ubrałaś się w nową sukienkę i kochasz mnie.
Na małym palcu noszę prostą złotą obrączkę – na pewno będzie ci pasować. Mamy wszystko, czego nam
trzeba! Jaki jest sens czekać i organizować następne wesele za kilka tygodni?
– Teraz rozumiem, dlaczego zyskałeś sławę wspaniałego prawnika – powiedziała
Esme. – Ale...
–Nie słucham żadnych „ale”. Chodźmy już. Muszę odnaleźć twoją i moją matkę i rozmówić się z
nimi.
Pół godziny później gruchnęła między gośćmi niesamowita wiadomość. Zanim ślub mógł się odbyć,
Tom St. Clair oraz mąż Jenny uśmiechając się tajemniczo ponownie posłali po burmistrza. Następnie
zrobili przejście przez środek sali. Pojawił się pastor ze swą nieodłączną błękitną księgą, a za nim,
trzymając się za ręce, weszli Selwyn Grant i Esme Graham.
Kiedy druga już tego wieczoru ceremonia dobiegła końca, pan Grant podszedł do syna i mocno
uścisnął jego rękę.
– Nie muszę życzyć ci szczęścia, synu, gdyż widzę, że już je masz. Zrobiłeś wspaniałą rzecz – z
dwóch męczących uroczystości uczyniłeś jedno wesele, jakże dla mnie radosne. To było genialne
posunięcie. I – powiem ci w tajemnicy, cicho, póki Esme wciąż tonie w uścisku naszej kochanej matki, ta
dziewczyna ma odpowiedni nos. Ale twoja matka to wspaniała kobieta, naprawdę wspaniała...
Przełożyła Aleksandra Cacha
42
PAMIĘTNIK WUJKA JESSE’EGO
Wujek Jesse!
Imię przystające dokładnie do jego wyglądu. Nigdy, przez dwa cudowne letnie sezony spędzone w
Golden Gate, nie przyszło mi do głowy, że mógłby nosić inne imię.
Gdy ujrzałam go po raz pierwszy, pomyślałam, że wygląda dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam.
Stał w szeroko otwartych drzwiach niskiej chaty, usadowionej blisko morskiego brzegu, lecz osłoniętej
od wiatru wysokimi drzewami. Witał nas w „naszym nowym domu” z pełną wdzięku kurtuazją, która
stanowiła niejako część jego osobowości. I było to całkowicie naturalne, mimo jego zwalistej, wysokiej,
lekko przygarbionej postaci, sprawiającej wrażenie siły i sprawności fizycznej. Ogorzała, gładko ogolona
twarz starszego człowieka i przerzedzone siwe włosy, swobodnie opadające na ramiona wskazywały, że
niejedno w życiu przeszedł. Trudno było nie zwrócić uwagi na głęboko osadzone, błękitne, tryskające
życiem oczy. Czasami tylko przygasały nieco, stawały się zadumane, jakby zasnuła je mgiełka. Wtedy
posyłał w morze tęskne spojrzenia pełne pytań; na które nie miał odpowiedzi. Jakby szukał tam czegoś
niezwykle wartościowego, czegoś co zaginęło bardzo dawno, a ku czemu rwało się jego serce.
Pewnego dnia miałam poznać ten sekret, miałam dowiedzieć się, cóż to za niezwykła tajemnica
drzemie w głębi jego szlachetnej duszy.
Nie można zaprzeczyć, iż wujek Jesse nie był człowiekiem urodziwym. Wydatne szczęki, grube
spękane od słonego wiatru usta i duże kwadratowe czoło, nie czyniły z niego przystojniaka. Na pierwszy
rzut oka sprawiał też wrażenie człowieka nieskomplikowanego, łatwego do przejrzenia. Jednak z tej
surowej postaci emanowała jakaś niezwykła energia.
Wujek Jesse całkowicie zdawał sobie sprawę ze swojego „uroku” i bardzo nad tym ubolewał. Był
człowiekiem wielce wrażliwym na wszelkie piękno. Pewnego razu zwierzył się matce, że gdyby mógł
narodzić się jeszcze raz, chciałby być przystojniejszy.
– Chłopaki mówią, że jestem przyzwoitym człowiekiem mawiał kapryśnie. – Ale czasami chciałbym,
żeby Pan stworzył mnie tylko w połowie tak dobrym, jak jestem. Mógł bardziej skupić się na wyglądzie.
Lecz cóż, prawdopodobnie Stwórca, tak jak każdy dobry kapitan, wiedział, co robi. Widocznie niektórzy
z nas muszą być brzydcy, aby inni, jak panna Mary, prezentowali się dużo korzystniej.
Wujek Jesse często powtarzał mi, że jestem jedną z piękniejszych dziewcząt, jakie widział w życiu.
Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że jest w tym dużo przesady, ale cóż, za to go właśnie kochałam. To
kłamstewko w jego ustach brzmiało tak cudownie i szczerze, iż sama chwilami w nie wierzyłam. Czasami
myślę, że i on w to wierzył. Zresztą nie było kobiety, która nie uchodziłaby w jego oczach za piękność
bez skazy. A wszystko za sprawą tej jednej, którą kiedyś kochał. Raz tylko widziałam go prawdziwie
rozwścieczonego, gdy pewien nieszczęśnik ośmielił się skrytykować dziewczyny z wybrzeża. Został
wprost przygwożdżony świdrującym spojrzeniem wujka Jesse’ego. W oku starego człowieka pojawił się
surowy błysk, a twarz nabrała ostrych, zupełnie obcych rysów. I już nigdy nie dziwiłam się, że taki
spokojny, prosty człowiek mógł wieść życie pełne trudów i przygód
.
Do Golden Gate przyjechałyśmy wiosną. Lekarz zalecił mamie zmianę klimatu i jak najwięcej
morskiego powietrza. Wuj James, gdy tylko to usłyszał, zaproponował pobyt w niewielkiej posiadłości w
Golden Gate, odziedziczonej niedawno w spadku po śmierci starej ciotki, która w ciszy i spokoju dożyła
sędziwego wieku.
– Jeszcze nie widziałem tej chatki – powiedział – ale o ile znałem ciotkę Elizabeth i jej umiłowanie
porządku, na pewno zostawiła ją w doskonałym stanie. Klucze do domu znajdują się u starego żeglarza
mieszkającego po sąsiedzku. Nazywa się Jesse Boyd, czy jakoś tak. Myślę, że byłoby wam tam całkiem
wygodnie. Dom stoi na osłoniętym od morza skrawku wybrzeża, a do plaży jest nie więcej niż pięć
minut.
43
Propozycja wujka Jamesa okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, bo nasze środki
finansowe były ograniczone i jakikolwiek wyjazd do sanatorium nie wchodził w rachubę. Tak więc
zebrałyśmy manatki i wyruszyłyśmy. Wcześniej zatelegrafowałyśmy do . Jesse’ego Boyda, aby w miarę
możliwości przygotował dom na nasze przybycie. I tak pewnego pięknego wiosennego dnia, przy wtórze
wiatru harcującego wesoło nad wybrzeżem i wydmami, popędzającego białe czapy fal obmywających
piaszczysty brzeg, wysiadłyśmy z pociągu na małej stacyjce. Spacerem doszłyśmy do naszego nowego
domu. Bagaże zostały na stacji i miały być dostarczone wieczorem.
Dom ciotki Elizabeth zrobił na nas oszałamiające wrażenie. Jego widok wprawiał w zachwyt i duszę, i
zmysły. Wyglądał jak wielka, szara muszla porzucona na piasku. Pomiędzy nim a brzegiem morza leżał
powalony przez sztorm sękaty pień jodły. W jej od dawna wyschniętych gałęziach wiatr wyśpiewywał
dziwną i jednostajną melodię.
W samym domu miałyśmy później dokonać jeszcze bardziej osobliwych i zachwycających odkryć.
Niskie, ciemne, belkowane sufity, kwadratowe, głębokie okna, przez które, zamknięte czy otwarte,
zawsze dobiegał delikatny szept morza, widok zapierający dech w piersiach. Przed oczyma rozciągało się
rozległe wybrzeże, a ponad nim łuk purpurowych wzgórz.
Patrząc na wejście do zatoki, bez trudu można było odgadnąć, czemu zawdzięcza swe imię. Głęboki,
wąski tunel, otoczony piaszczystymi wydmami po jednej i stromym, poszarpanym urwiskiem z
czerwonego piaskowca po drugiej stronie, do złudzenia przypominał Złote Wrota.
Z zachwytem oglądałam wspaniały, złocisty wschód słońca zalewający całą zatokę. Wielka
błyszcząca moneta wyłaniała się wolno z morza i wypełniała niebo.
Była to prawdziwa złota brama, przez którą niejeden pożeglował do „czarodziejskiej utraconej
krainy”.
Podziwiając widoki, ruszyłyśmy wąską ścieżką do naszego nowego domu. Zaskoczyła nas błękitna
smuga dymu unoszącego się z dużego, kwadratowego komina i pojawienie się w progu wujka Jesse’ego
(zaczęłyśmy go tak nazywać już po półgodzinnej znajomości).
– Witam panie – powiedział wyciągając dużą, spracowaną, ale czystą dłoń. – Przypuszczałem, że
mogą być panie zmęczone i głodne. Tak więc, kiedy przyszedłem otworzyć dom, napaliłem w piecu i
przygotowałem filiżankę herbaty. Uwielbiam mieć sąsiadów, gdy tylko nadarza się po temu okazja.
Wkrótce okazało się, że wujaszkowa „filiżanka herbaty” oznacza prawdziwe przyjęcie. Mała jadalnia
została przewietrzona. Ustawiony na środku stół był już nakryty białym obrusem i gustowną chińską
porcelaną ciotki Elizabeth.
– Wiedziałem, gdzie się ją trzyma – tłumaczył – często pomagałem starej pannie Kennedy.
Zaprzyjaźniliśmy się, ona i ja. Bardzo mi jej brakuje.
Dopiero teraz zauważyłam pierwiosnki, które zdobiły stół. Jak się okazało, wuj przewędrował kilka
mil, aby je zebrać. Na stole królował półmisek z pstrągiem, wiejski chleb i masło, „sklepowe” herbatniki i
dzbanek pełen aromatycznej herbaty godnej mieszkańców Olimpu. Wszystko dopięte na ostatni guzik.
– Mam nadzieję, że będzie paniom smakowało. Pstrąg jest świeżutki. Jeszcze dwie godziny temu
pływał w stawie u Johnsona. Sam go wybrałem i złowiłem. To chyba jedyne, w czym jestem całkiem
dobry. Czasami uda mi się złapać nawet dorsza. Ale nie zawsze tak było. Co to, to nie. W życiu robiłem
najróżniejsze rzeczy. Przekonałaby się pani, czytając mój pamiętnik.
Byłam tak głodna i zmęczona, że nie połknęłam przynęty. Chciałam jak najszybciej skosztować
pstrąga. Mama zaproponowała, aby wujek Jesse usiadł i towarzyszył nam w posiłku, który przygotował.
Podziękował i zajął miejsce bez zbędnych nalegań.
– Dziękuję uprzejmie. Cała przyjemność po mojej stronie. Zwykle jadam samotnie, za jedynego
towarzysza mając odbicie mojej brzydkiej starej fizjonomii w szklance stojącej przede mną. Mała
odmiana dobrze mi zrobi. Niezbyt często mam okazję przebywać z dwiema tak uroczymi damami.
Komplementy wujka Jesse’ego, zapisane na kartce papieru, nie są niczym wyjątkowym. Ale
wypowiedziane zostały z takim wdziękiem i szacunkiem w głosie, że każda kobieta, która je usłyszała,
musiała czuć się obdarowana prawdziwie po królewsku.
Przełamał się z nami chlebem i w tym momencie staliśmy się dozgonnymi przyjaciółmi. Jeszcze
godzinę po posiłku siedzieliśmy wszyscy przy stole, słuchając opowieści wujka Jesse’ego.
– Jeśli się zbytnio rozgadam, proszę zwrócić mi uwagę – powiedział niby poważnie, mrugając
porozumiewawczo – kiedy mam słuchaczy, nie potrafię przestać mówić i mogę zanudzić na śmierć.
44
Wujek Jesse został żeglarzem, kiedy miał dziesięć lat. Kilka z jego historii brzmiało tak niezwykle, że
w skrytości ducha zastanawiałam się, czy nie wymyślił ich właśnie na nasz użytek. Ale jak przekonałam
się później, byłam niesprawiedliwa. Żadna nie mijała się z prawdą, a wujek Jesse miał cudowny dar
opowiadania. Był typem urodzonego gawędziarza, który potrafił mówić tak obrazowo, że przywracał do
życia dawne czasy w ich pierwotnym kształcie. Obie z mamą zaśmiewałyśmy się do rozpuku, a raz nawet
popłakałyśmy się ze śmiechu, słuchając jego wspomnień. Wujek Jesse patrzył na nas z ukontentowaniem,
te łzy szczerego rozbawienia sprawiały mu wyraźną przyjemność.
– Uwielbiam, gdy ludzie płaczą ze śmiechu – zauważył. – To wielki zaszczyt dla kogoś takiego jak ja.
Szkoda tylko, że nie mogę udowodnić, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Każde wydarzenie
opisałem w moim pamiętniku, ale nie potrafię zręcznie operować słowami na papierze. Stworzyłbym
doprawdy dobrą książkę, gdybym miał dar pisania i dobierania właściwych słów. Ale cóż, nie potrafię.
Ludzka niedoskonałość.
Kiedy wuj Jesse żegnał się z nami późnym popołudniem, mama poprosiła go, by zaglądał do nas jak
najczęściej.
– Zastanawiam się, czy zapraszałybyście mnie panie tak gorąco, gdybyście podejrzewały, jak
skrzętnie to wykorzystam – zażartował.
Mama uśmiechnęła się. – Zapewniam pana, że niczego by to nie zmieniło.
– W takim razie będę przychodził. Panie także będą zawsze mile widziane w moim domu. Mieszkam
tuż obok. Szczerze mówiąc ani ja, ani dom, ani komin wystający z dachu nie są warte oglądania. Mam
tylko jeden pokój i poddasze. Ale posiadam kilka przedmiotów godnych zainteresowania. Zebrałem je w
różnych dziwnych miejscach, do których miałem zwyczaj wtykać swój wścibski nos.
Kilka drobiazgów wujka Jesse’ego okazało się być kolekcją najbardziej osobliwych eksponatów, jakie
kiedykolwiek widziałam. Jego schludny, jedyny pokoik był ich pełen – piękne, szkaradne i niezwykłe, a
niemal każdy związany z jakąś niesamowitą, ekscytującą historią.
To lato w Golden Gate było naprawdę cudowne. Żyłyśmy beztrosko, a wuj Jesse okazał się
wspaniałym towarzyszem naszych prawie dziecinnych zabaw! Prowadziłyśmy skromne gospodarstwo,
większość czasu spędzając na wędrówkach po wybrzeżu, czytaniu książek na skałach i żegludze po
zatoce w małej, ale zadbanej łódce wujka Jesse’ego. Z każdym dniem coraz bardziej lubiłyśmy tego
prostodusznego starego marynarza. Działał na nas tak odświeżająco, jak morski wiatr. A był interesujący
niczym najciekawsza stara kronika. Bez końca można było słuchać jego opowieści, osobliwych
spostrzeżeń i uwag o życiu. Wujek Jesse należał do gatunku interesujących i rzadkich ludzi, którzy w
barwnej frazeologii mieszkańców wybrzeża „nigdy nie mówili dla samego mówienia”.
Nosił w sobie przysłowiową „mądrość węża” i ludzką dobroć, pomieszane według najlepszej
receptury.
Pewnego razu zniknął na cały dzień; wrócił dopiero wieczorem, gdy zaczął zapadać zmrok.
– Wybrałem się na dłuższy spacer po okolicy – dla wujka Jesse’ego mogło to oznaczać wioskę lub
miasteczko oddalone nawet o sto mil od Golden Gate – by odwiedzić pana Kimballa, hodowcę pstrągów.
Bardzo lubi moje wizyty, a to wszystko, co mogę dla niego zrobić, by odwdzięczyć się za uprzejmość,
której niegdyś od niego doznałem. Zostałem cały dzień, żeby spokojnie pogawędzić. Lubi ze mną
rozmawiać. Ludzie rzadko zaglądają do niego, bo uważają, że jest niewierny. Nie mylą się wprawdzie
zbytnio, ale w końcu nie on jeden. Panie nazwałybyście go heretykiem. To prawda, że heretycy są
nikczemnymi ludźmi, ale są też bardzo interesujący. Oni po prostu mają inne spojrzenie na świat.
Poszukują Boga, ale wobec trudności w Jego odnalezieniu dochodzą do wniosku, że Go nie ma.
Słuchając Kimballa nie zastanawiam się nad jego argumentami, gdyż nie czynią one zbytniego
uszczerbku w moich przekonaniach. Jestem człowiekiem, który wierzy bez zastrzeżeń. To oszczędza
wielu problemów – a poza wszystkim, Bóg jest dobry. Kłopot w tym, że Kimball ma naturę cwaniaka.
Jest tak zapatrzony w siebie, że uważa, iż pójście do nieba zwykłą drogą byłoby poniżej jego godności.
Ale kiedyś, tak czy inaczej, dostanie się tam, a wtedy będzie się sam z siebie śmiał.
Wydawało się, że nie istnieje sprawa, która mogłaby wujka Jesse’ego wytrącić z równowagi czy
prawdziwie zmartwić.
– Z zasady jestem zadowolony ze wszystkiego, co życie mi przynosi – powiedział raz, gdy mama
zwróciła uwagę na jego wieczny optymizm. – Mam to we krwi. Czasami jestem zadowolony nawet z
45
rzeczy zupełnie nie do przyjęcia. To naprawdę dobre podejście do sprawy. Stary reumatyzmie, mówię,
gdy naprawdę mi dopiecze, mógłbyś czasem przestać mi dokuczać. Bo może się okazać, że wkrótce nie
będziesz miał komu. Lepiej spowolnić bieg, niż nagle nie mieć komu sprawiać bólu. Co zrobisz, gdy
zabraknie ci mego ciała?
Wujek Jesse rzadko zjawiał się bez jakiegoś, choćby najskromniejszego, podarunku. Nawet jeśli miała
to być tylko wiązka słodkiej trawy.
– Uwielbiam zapach słodkiej trawy – mówił. – To zawsze przywodzi mi na myśl obraz matki.
– Tak ją lubiła?
– Nie to miałem na myśli. Wątpię, czy kiedykolwiek widziała słodką trawę. Nie, to dlatego, że ma ona
specyficzny matczyny zapach, dojrzały – rozumiecie – jakiś rodzaj zapamiętanego, zdrowego aromatu –
po prostu jak matka.
Wujek Jesse był rannym ptaszkiem. Rzadko przesypiał wschód słońca.
– Widziałem wszystkie rodzaje wschodów słońca nadchodzących poprzez te oto Wrota – powiedział z
rozmarzeniem pewnego ranka, kiedy dokonałam heroicznego wysiłku wstania wcześniej niż słońce, by
razem z wujkiem Jesse’em podziwiać to wspaniałe zjawisko.
– Zwiedziłem cały świat, wszystkiego próbowałem, ale nigdy nie widziałem piękniejszego widoku niż
letni wschód słońca w naszej zatoce. Człowiek nie zna dnia ani godziny swojej śmierci, Mary; musi po
prostu odejść, gdy Kapitan wyda rozkazy. Lecz gdybym miał na to wpływ, chciałbym odejść, kiedy przez
bramę wchodzi ranek. Oglądałem to już wiele razy i zastanawiałem się, jak trudnym zadaniem będzie
przejść przez tę wielką białą chwałę do tego, co TAM czeka. Czeka na morzu nie zaznaczonym na żadnej
mapie stworzonej ludzką ręką. Myślę, Mary, że TAM właśnie odnajdę swą utraconą Margaret.
Już wcześniej opowiedział mi historię owej „utraconej Margaret”, jak zawsze ją nazywał. Raczej
rzadko poruszał ten temat. Najwidoczniej sprawiał mu ból. Ale kiedy już zaczął, nie mógł przestać, a
miłość rozbrzmiewała w każdym słowie – miłość, która
nigdy nie została spełniona. Wujek Jesse liczył
siedemdziesiąt lat. A sprawy, o których mówił, miały miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy Margaret
zasnęła pewnego dnia w małej łódce swego ojca. Prądy wodne zniosły łódź na otwarte morze i nikt
więcej jej nie widział ani o niej nie słyszał. Ale dla wujka Jesse’ego to zdarzyło się wczoraj albo trwa do
dziś.
– Całe miesiące po tym wydarzeniu błąkałem się po wybrzeżu w poszukiwaniu ukochanej –
opowiadał ze smutkiem – ale morze jej nie oddało. Lecz kiedyś ją odnajdę. Boże, jakżeż chciałbym wam
ją opisać, ale nie umiem. Nie ma takich słów, aby w pełni oddały jej piękno. Często wpatrując się we
Wrota podczas wschodu słońca widziałem delikatną mgiełkę wiszącą na horyzoncie, która wydawała się
przypominać jej kształty. Kiedy indziej spotkałem w lesie białą brzozę, przywodzącą mi na myśl jej
wizerunek. Jasnobrązowe włosy otaczały jej drobną; bladą twarzyczkę. Palce miała jak twoje, Mary,
długie i wysmukłe, tylko bardziej opalone. Czasami budzę się w nocy i słyszę morze, które zdaje się mnie
wołać głosem Margaret. Gdy nadchodzi sztorm, a fale szlochają i pojękują, słyszę jej lament
wydobywający się z głębin morskich. Nawet wtedy, kiedy morze jest spokojne i migoce jaskrawo w
słońcu, jego szum przypomina mi słodki, delikatny śmiech ukochanej. Morze odebrało mi ją, lecz
pewnego dnia z pewnością ją odnajdę. Przecież to nie będzie trwać wiecznie.
Nie minęło wiele czasu, gdy wuj Jesse pokazał mi ową „księgę życia”, jak nazywał swój pamiętnik.
Wręczył mi „księgę” bez przesadnego krygowania się, chciał, bym ją przeczytała, był dumny ze swego
dzieła. Stary, obłożony w skórę zeszyt, wypełniony zapiskami dotyczącymi odbytych wypraw i
przeżytych przygód. Zastanawiałam się, jaką skarbnicą mogłyby okazać się dla prawdziwego pisarza.
Każdy fragment stanowił istną bryłkę złota. Zapiski same w sobie nie posiadały żadnej wartości
literackiej; pióro i atrament w jednej chwili zabijały cały wdzięk i czar gawędziarza. Pamiętnik stanowił
jedynie zbiór notatek o najważniejszych wydarzeniach; pełen niedostatków stylistycznych i potknięć w
ortografii. Jednak każdy, kto przeczytałby te proste słowa o pełnym odwagi i przygód życiu, dostrzegłby
prawdziwą historię człowieka, zapisaną między linijkami. To był materiał na wspaniałą powieść. Czysta
komedia i poruszająca tragedia sąsiadowały ze sobą w tej „księdze życia”, czekając na cudowną rękę
pisarza, by rozbłysnąć pełnym blaskiem, by rozśmieszać, wzruszać i przerażać tysiące czytelników.
Pomyślałam o moim kuzynie, Robercie Kennedym, który potrafił posługiwać się językiem literackim w
mistrzowski sposób, nie radził sobie jednak z kreacją charakterów i zdarzeń. A tu miałby materiał. Robert
jednak wyjechał w interesach do Japonii. .
46
Jesienią, gdy zatokę i posępne listopadowe niebo zaczęły otulać mgły, wróciłyśmy z mamą do miasta.
Rozstanie z wujkiem Jesse’em było smutne. Wyjeżdżając zaprosiłyśmy go do nas. Pokręcił jednak
przecząco głową:
– To zbyt daleko, Mary. Gdyby Margaret wzywała mnie, mógłbym jej nie usłyszeć. Kiedy nadejdzie
mój czas, muszą być na miejscu. Nie wolno mi się teraz oddalać.
W okresie zimy często pisałam do wujka Jesse’ego. Posyłałam mu książki i czasopisma. Cieszyły go,
choć był przekonany, po części słusznie, że przy jego pamiętniku traciły swój blask.
„Jeśli ktoś podjąłby się napisania książki na podstawie mojego pamiętnika, przebiłby wszystkich" –
dowodził w jednym z kilku listów, jakie od niego dostałam.
Wiosną pełne radości wróciłyśmy do Golden Gate, Wszystko zastałyśmy tak, jak w zeszłym roku.
Złotą plażę obmywaną przez błękitne wody morza, wiatr wiejący wesoło i delikatnie muskający
załamujące się, spokojnie szumiące fale. Nic się nie zmieniło z wyjątkiem wujka Jesse’ego. Ten jeden rok
bardzo odbił się na jego wyglądzie. Wydawał się znacznie słabszy i bardziej zgarbiony niż przedtem.
Pewnego dnia, kiedy wyszedł od nas, mama westchnęła:
– Wujek Jesse już niedługo wybierze się na poszukiwanie Margaret.
W czerwcu przyjechał Robert. Z miejsca zaprowadziłam go do wujka Jesse’ego. Wujek Jesse, gdy
dowiedział się, że Robert jest „prawdziwym pisarzem”, był bardzo poruszony.
– Robert chciałby usłyszeć kilka twoich opowieści, wujku Jesse. Opowiedz tę historię o zwariowanym
kapitanie, któremu zdawało się, że jest Latającym Holendrem.
Była to najlepsza historyjka wujka Jesse’ego. Doskonała kompozycja humoru i horroru, i pomimo że
słyszałam ją kilkakrotnie, śmiałam się; jak gdybym słuchała po raz pierwszy. Później nastąpiły kolejne
opowieści: o malajskich piratach, którzy opanowali statek Jesse’ego; o stłumieniu groźnego pożaru, który
wybuchł na statku; o pomocy, jakiej Jesse udzielał uciekającym z Ameryki Południowej więźniom
politycznym różnej narodowości... Nigdy nie chełpił się swoimi zasługami, ja jednak nie mogłam wyjść z
podziwu dla jego bohaterstwa. Był odważnym, prawdomównym, zaradnym, pełnym altruizmu
człowiekiem. Siedział z nami w swym małym pokoiku i bardzo chętnie opowiadał po raz wtóry o
doznanych przygodach. Oszczędnie gestykulując i unosząc lekko brwi, malował przed naszymi oczami
wiele barwnych scen ze swego bogatego życia.
Na koniec pożyczył Robertowi pamiętnik. Tej nocy Robert nie spał. Przeczytał całą „księgę życia” i
na śniadanie przyszedł rozpromieniony.
– Mary, to cudowna książka. Gdybym mógł nad nią popracować, usystematyzować, ubrać w
odpowiednie słowa. Miłość wujka Jesse’ego do Margaret byłaby wątkiem wiążącym całość. Ta książka
ma szansę zostać powieścią roku. Gdybyśmy go zapytali... Jak sądzisz, pozwoliłby?
– Pozwolić?! On będzie zachwycony – krzyknęłam z radością.
I tak się stało. Wuj Jesse był podniecony jak uczeń, idący pierwszy raz w życiu do szkoły. Wreszcie
marzenie miało się spełnić. Świat ujrzy pamiętnik i dowie się o jego wielkiej miłości.
– Będziemy współpracować – powiedział Robert. – Ty dasz naszemu dziełu duszę, a ja ciało, wujku
Jesse. Razem stworzymy wspaniałą powieść. A do pracy bierzemy się natychmiast.
Tego lata wujek Jesse był prawdziwie szczęśliwy. Najwięcej uwagi poświęcał Robertowi pracującemu
w pokoiku na tyłach domu. Traktował to pomieszczenie jak małe sanktuarium.
Omawiali tam wszystkie wątki powstającego dzieła, lecz „główny bohater” nie miał wglądu do
roboczej wersji.
– Musisz poczekać, aż ją wydadzą. Wtedy zobaczysz ją w pełnym świetle – mawiał autor.
Robert czerpał pełnymi garściami ze skarbnicy przygód wujaszka, dbając jednak, by nie zatracić ich
szczególnego smaczku.
Tak długo był pogrążony w myślach o zaginionej Margaret, że w końcu ukazała się ona w całej krasie
na kolejnych kartach książki. Im więcej przybywało stronic, z tym większą gorliwością Robert pracował.
Pewnego dnia zawołał mnie. Ze wzruszeniem wręczył mi rękopis, prosząc o przeczytanie i krytykę.
Utonęłam w lekturze. Czytałam z wypiekami na twarzy. Książka była doskonała. Zasugerowałam kilka
drobnych poprawek w ostatnim rozdziale. Pękałam z dumy, gdy po wydaniu krytycy ten właśnie rozdział
nazwali prawdziwie idyllicznym. Tak więc ja również miałam niewielki udział w przychylności
recenzentów.
Jesienią książkę oddano do druku. Robert wrócił do miasta. Obie z mamą zdecydowałyśmy, że
spędzimy zimę w Golden Gate. Kochałyśmy to miejsce, a poza tym chciałyśmy zatroszczyć się o zdrowie
47
wujka Jesse’ego. Kiedy pracował z Robertem nad dziełem swojego życia, starał się ani nie zauważać, ani
nie okazywać, że nie czuje się najlepiej. Podupadł jednak na zdrowiu i nie mógł tego ukryć. Z dnia na
dzień stawał się coraz słabszy. Nie wybierał się już na piesze wędrówki, a łodzią wyprawiał się bardzo
rzadko. Lubił przychodzić do nas. Siadał cichutko przy oknie wychodzącym na morze i godzinami
patrzył tęsknym wzrokiem w kierunku Wrót. Ożywiał się i okazywał zainteresowanie tylko podczas
rozmów o książce. Czekał i niecierpliwie wypatrywał jej publikacji.
– Chcę ją ujrzeć. Muszę dotrwać do tego czasu. Robert mówił, że książka ukaże się wiosną. Wtedy
będę mógł odejść, Mary.
Czasami naprawdę wątpiłam, czy wytrwa. Wraz z cofaniem się zimy, siły opuszczały wujka
Jesse’ego. Ale wytrwale oczekiwał nadejścia wiosny i wydania książki, jego książki, marzenia jego życia.
Przesyłka nadeszła wczesną wiosną. Wujek Jesse chodził codziennie na pocztę, ale tego dnia był zbyt
słaby, więc poszłam sama. Książka już czekała. Nazywała się po prostu „KSIĘGA ŻYCIA Jesse’ego
Boyda”, a na stronie tytułowej figurowały dwa nazwiska: Robert Kennedy i Jesse Boyd.
Na zawsze pozostanie mi w pamięci wyraz twarzy wujka Jesse’ego, gdy wręczałam mu książkę.
Zostawiłam go samego, by mógł ją w spokoju przeczytać. Światło w oknie jego pokoju jaśniało całą noc.
Zagłębiając się w wydrukowany tekst, na nowo przeżywał całe swoje życie. Byłam ciekawa jego reakcji.
Byłam ciekawa, czy spodobało mu się „moje” zakończenie.
Po śniadaniu poszłam do wujka Jesse’ego, biorąc ze sobą trochę słodkich ciasteczek, które upiekła
mama. Ranek był cudowny, pełen dźwięków i kolorów wiosny. Zatoka skrzyła się i migotała jak
młodziutka dziewczyna. Wiatr pomykał figlarnie wśród karłowatych jodeł, a śnieżnobiałe mewy bujały
nad wodą. Między Wrotami urzekająco lśniło morze.
Gdy dotarłam do małego domku naszego sąsiada, zauważyłam, że lampa w oknie ciągle się świeci.
Serce zabiło mi szybciej. Bez pukania nacisnęłam klamkę i wbiegłam do środka.
Wujek Jesse leżał na starej, stojącej pod oknem sofie. Książkę przyciskał oburącz do serca. Oczy miał
zamknięte, a twarz pełną niezmąconego spokoju i szczęścia. Tak musi wyglądać człowiek, który bardzo
długo czegoś szukał i wreszcie to odnalazł.
Nigdy się nie dowiemy, o której godzinie zmarł. Ale jestem przekonana, że spełniło się jego marzenie.
Wyruszył w swą ostatnią, najdalszą wędrówkę w chwili, gdy do zatoki przez Złote Wrota wchodził
poranek. Jego duch wzniósł się ponad morze, odbijające blask wschodzącego słońca, wprost ku niebu;
gdzie wśród burz i ciszy czekała jego Margaret.
Przełożył Marcin Żurek
48
PRZEBUDZENIE HELEN
Robert Reeves przyglądał się z nie ukrywaną ciekawością dziewczynie, która usługiwała mu przy
samotnym śniadaniu. Nie widział jej nigdy przedtem, zresztą przybył do pensjonatu dopiero poprzedniej
nocy.
Był to trochę zaniedbany wiejski dom, stojący na wybrzeżu rozległej zatoki, która słynęła z powodu
siły nachodzących ją pływów i niezwykłej urody przenikań światła i cienia, które przyciągały malarzy
impresjonistów. Reeves był artystą-entuzjastą. Nie miało dla niego większego znaczenia ani prymitywne
wyposażenie pensjonatu, ani fakt, że trafił na ludzi nieobytych i nudnych. Wystarczało mu samo to
miejsce, gdzie mógł do woli upajać się nieziemskimi wschodami i zachodami słońca, olśniewającym
blaskiem księżyca, wspaniałą purpurą wybrzeża i refleksami połyskującej błękitno wody.
Właścicielem posesji był Angus Fraser; zarówno on jak i jego żona sprawiali wrażenie powściągliwej
i gburowatej pary, bez oczywistego celu w życiu poza grzebaniem na kilku piaszczystych akrach ziemi.
Reeves odniósł wrażenie, że nie mieli własnych dzieci, a tę lukę w ich życiu wypełniła . dziewczyna,
która dziś rano nalewała mu herbatę i podawała tosty. Nie była podobna ani do Frasera, ani do jego żony.
Niezbyt urodziwa – wysoka, raczej niezgrabna, ubrana w wyjątkowo niegustowny ciemny fartuch. Bujne
włosy, gęste i czarne, zwijała w misterny węzeł na karku. Rysy miała delikatne, ale nieregularne, a skórę
ogorzałą od słońca. Uwagę Reevesa szczególnie przykuły jej oczy: ogromne i ciemne, pełne
półprzytomnej zadumy, tak jak gdyby więziły duszę daremnie próbującą się wyzwolić.
Nie mógł nic od niej wyciągnąć; jego przebiegłe pytania zbywała ogólnikowymi odpowiedziami.
Później, ostrożnie wypytując panią Fraser, dowiedział się, że dziewczyna nazywa się Helen Fraser i jest
bratanicą Angusa.
– Jej rodzice nie żyją, więc my wychowaliśmy Helen. Jest pod wieloma względami dobrą dziewczyną
– trochę upartą i nieobliczalną – ale raczej rozsądną. Jeżeli chodzi o pracowitość, to nie ma w Bay Beach
dziewczyny, która mogłaby się z nią równać czy to w domu, czy w polu. Angus obliczył, że dzięki niej
oszczędza na czysto zarobek jednego parobka. Nie, nie mogę o niej powiedzieć złego słowa.
Pomimo zapewnień, Reeves instynktownie wyczuwał, że pani Fraser nie lubi bratanicy swego męża.
Często słyszał ją gderającą lub dokuczającą Helen, kiedy ta pracowała. Zauważył też, że Helen nigdy na
to nie reagowała. Tylko raz, kiedy język pani Fraser okazał się szczególnie ostry, spotkał dziewczynę
biegnącą z kuchni przez korytarz, z oczami pełnymi łez. Reeves poczuł się tak, jak gdyby ktoś wymierzył
mu policzek. Tamtego popołudnia poszedł do Angusa i jego żony i powiedział, że chce namalować
wybrzeże, ale potrzebuje modelki. Spytał, czy pozwoliliby panience Fraser pozować? Oczywiście,
zapłaciłby hojnie za jej czas.
Angus i jego żona nie mieli nic przeciwko temu. Przyjmą jego pieniądze, a Helen będzie zwalniana w
miarę potrzeby. Reeves sam zawiadomił Helen o swoim pomyśle, kiedy wieczorem spotkał ją,
prowadzącą do domu krowy z pastwiska za bagnami. Był zaskoczony nagłą zmianą wyrazu jej twarzy.
Wiadomość jakby przeobraziła bladą, pospolitą dziewczynę w piękną kobietę.
Ale ten błysk zgasł szybko. Spokojnie, niemal obojętnie odniosła się do jego planów. Wrócili do
domu razem, pędząc krowy; on prawił o zachodzie słońca, o nadzwyczajnym pięknie zatoki i upajającej
purpurze odległego wybrzeża. Helen przysłuchiwała się w milczeniu i tylko raz, kiedy mówił o odległym
szumie otwartego morza, podniosła głowę i popatrzyła na niego.
– O czym ono panu mówi? – spytała.
– O wieczności. A tobie?
– Ono mnie wzywa – odpowiedziała po prostu – a wtedy chcę iść i spotkać się z nim, i to sprawia mi
ból. Nie potrafię powiedzieć jak ani dlaczego tak się dzieje. Czasami czuję się tak, jak gdybym zasnęła i
chciała się obudzić, ale nie bardzo wiedziała jak.
49
Helen odwróciła się i rozejrzała po zatoce. Ostatni promień zachodzącego słońca przedarł się przez
chmury i musnął jej włosy. Przez moment wydawała się uosobieniem ducha wybrzeża – całej jego
tajemniczości, nieokreśloności, nieuchwytnego czaru.
Następnego dnia Reeves zaczął pracować nad obrazem. Z początku zamierzał namalować Helen jako
personifikację duszy morza, ale potem stwierdził, że dziewczyna ma zbyt kapryśną naturę. W końcu
naszkicował ją jako „Oczekującą” – kobietę wpatrzoną w zatokę, z oczyma wyrażającymi beznadziejną
tęsknotę. Temat współgrał z jej osobowością, tak więc obraz powstawał szybko.
Kiedy był zmęczony pracą, zabierał Helen na spacery brzegiem morza lub wycieczkę łódką ku
krańcom zatoki. Próbował ją rysować, z początku z różnym skutkiem. Wydawała się lekko go obawiać.
Opowiadał jej o dalekim świecie, którego echa nigdy do niej nie dotrą, o obcych krajach, które zwiedził,
o sławnych kobietach i mężczyznach, których spotkał, o muzyce, sztuce i książkach. Kiedy wspomniał o
książkach, dotknął właściwej struny. Jeden z owych błysków olśnienia, które tak lubił wywoływać,
przebiegł przez jej szczerą twarz.
– To jest to, czego zawsze pragnęłam – przyznała podekscytowana – a nigdy nie osiągnęłam. Ciotka
nie cierpi, kiedy czytam, mówi, że to strata czasu. A ja uwielbiam książki! Wczytuję się w każdy skrawek
papieru, nie mogę się powstrzymać; niestety, bardzo rzadko oglądam książki.
Następnego dnia Reeves wziął z sobą na plażę Tennysona i zaczął jej czytać.
– To jest przepiękne.
Tyle tylko potrafiła wyszeptać, ale jej zachwycone oczy mówiły wszystko.
Później już nigdy nie przychodził bez książki –– czasami zabierał tom poezji, innym razem coś z
klasyki powieściowej. Zdumiewała go jej błyskotliwość i wrażliwość na najpiękniejsze fragmenty.
Stopniowo zapominała o skrępowaniu i zaczęła mówić. Nic nie wiedziała o jego świecie, ale swój własny
znała doskonale. Była kopalnią prastarych historyjek o zatoce. Znała na pamięć skaliste wybrzeże i każdą
legendę z nim związaną. Pochłonęły ich wspólne wycieczki wzdłuż brzegu, odkrywali najdziksze
ustronia. Dziewczyna miała coś w rodzaju oka wewnętrznego, wyczulonego na piękno krajobrazu i grę
kolorów.
– Powinnaś zostać malarką – powiedział jej któregoś dnia Reeves, kiedy wskazała mu doskonale
piękną smugę światła wpadającą poprzez szczelinę w skałach na ciemnozielony dywan ich kryjówki.
– Raczej pisarką – odpowiedziała powoli – gdybym tylko potrafiła napisać coś takiego jak te książki,
które mi czytałeś... Mieć do powiedzenia coś, czemu przysłuchiwałby się cały świat, i uczynić to
słowami, które byłyby wieczne... To najszlachetniejsze z ludzkich poczynań.
– Ale wielu pisarzy nie miało pojęcia o szlachetności i dobroci – powiedział Reeves łagodnie – za to
często bywali nieszczęśliwi.
Helen zmieniła temat, jak zwykle, kiedy rozmowa zaczynała zbytnio potrącać najbardziej wyczulone
struny jej duszy.
– Czy wiesz, dokąd zabieram cię dziś? – spytała.
– Nie! Dokąd?
– Do miejsca, które ludzie nazywają Chochlikową Jaskinią. Nienawidzę tam chodzić. Wierzę, że jest
w niej coś niesamowitego, ale myślę, że tobie się spodoba. To niewielka, ciemna jaskinia w załomie
małej zatoczki, obrzeżona z obu stron skalistymi cyplami. Podczas odpływu można dojść tam
bezpiecznie, ale kiedy nadchodzi przypływ, wypełnia całą grotę. Gdybyś znalazł się tam i pozwolił
przypływowi przekroczyć pewien punkt, utonąłbyś, chyba że potrafisz pływać; skały są tak urwiste i
wysokie, że nie można się po nich wspiąć.
Reeves okazał zainteresowanie.
– Czy zdarzyło się, że przypływ kogoś uwięził?
– Tak – odrzekła Helen z drżeniem – kiedyś, dawno temu, zanim się urodziłam, dziewczyna przeszła
brzegiem do jaskini i tam zasnęła – nadszedł przypływ i utonęła. Była młoda i bardzo ładna, a w
następnym tygodniu miała wyjść za mąż. Od tamtej pory ludzie boją się tego miejsca.
Zdradziecka grota okazała się malowniczym i niewinnie wyglądającym miejscem, z plażą pełną
lśniącego piasku i stromymi skalnymi ścianami po obu stronach.
– Muszę któregoś dnia przyjść tu ze szkicownikiem – powiedział Reeves pełen entuzjazmu – a ty
będziesz chochlikiem, Helen, siedzącym w grocie, z wodorostami wplecionymi we włosy.
50
– Czy myślisz, że chochlik wygląda właśnie tak? – spytała dziewczyna marzycielsko. – Ja jestem
innego zdania. Uważam, że to dziki, wstrętny morski potworek, złośliwy, kpiący i okrutny. Siedzi tu i
wygląda ofiary.
– Niech licho porwie twoje morskie duchy – odrzekł Reeves wyciągając Longfellowa. – Są tylko
tworami wyobraźni. Gdyby wszystkie te historyjki miały cokolwiek wspólnego z prawdą, opowiadanie
ich w jaskini lwa nie byłoby rozsądne. Chcę ci coś przeczytać, z pewnością ci się spodoba.
Kiedy zaczął się przypływ, wrócili do domu.
– W końcu nie spotkaliśmy żadnego chochlika – powiedział Reeves.
– Myślę, że ja go kiedyś zobaczę – odparła Helen poważnie. – Myślę, że mnie oczekuje, tam, w
mrocznej grocie i wcześniej czy później dostanie mnie.
Reeves uśmiechnął się wysłuchawszy tej ponurej przepowiedni, a Helen odwzajemniła jego uśmiech
jednym z tych błysków, który czasem przemykał przez jej twarz. Przypływ szybko piął się po białym
piasku. Słońce stało nisko i chyliło się w bladoniebieską wspaniałość zatoki. Rozstali się przy Clam
Point, Helen – aby zagnać krowy, a Reeves – żeby powłóczyć się jeszcze po plaży. Z początku myślał o
Helen i cudownej przemianie, która zaszła w niej ostatnio, ale później przywołał wspomnienie innej
twarzy – niepospolicie pięknej, o oczach niebieskich i tak czułych, jak woda przed nim. I zaraz zapomniał
o Helen.
Lato mijało szybko. Pewnego popołudnia Reeves wpadł na pomysł, aby ponownie odwiedzić
Chochlikową Jaskinię. Helen nie mogła mu towarzyszyć, bo trwały żniwa i potrzebna była w polu.
– Nie pozwól chochlikowi, by cię dopadł – powiedziała pół żartem, pół serio. – Przypływ będzie dziś
wcześnie, więc nie zatop się w marzeniach.
– Będę ostrożny – obiecał śmiejąc się i rzeczywiście taki miał zamiar. Ale kiedy już znalazł się w
jaskini, poddał się czarowi i rozsiadł się wygodnie u jej wejścia.
– Jeszcze godzina do przypływu – rzekł do siebie – wystarczy mi czasu, bym przeczytał artykuł o
impresjonistach i zdążył wrócić do domu piaszczystym brzegiem.
Od czytania przeszedł do marzeń, a od marzeń odpłynął w sen, z głową opartą o skalną ścianę jaskini.
Nie wiedział jak długo spał, ale obudził się z błyskiem przerażenia w oczach. Zerwał się na równe nogi i
zorientował w swym aktualnym położeniu. Przypływ już trwał – właśnie zalewał cyple. Dokoła wznosiły
się bezlitosne, niezdobyte skały. Nie było drogi ucieczki.
Reeves nie obawiał się śmierci, chociaż życie było mu drogie, ale umrzeć w taki sposób – utonąć jak
szczur w pułapce – nie mogąc nic zrobić, tylko czekać na szybkie i pewne nadejście końca... Odwrócił się
ku wilgotnym skalnym ścianom i na chwilę morze, niebo, więżące go skały i biała linia przypływu
zawirowały mu przed oczami.
Miał pustkę w głowie. Próbował zebrać myśli. Ile czasu jeszcze mu zostało? Nie więcej niż
dwadzieścia minut. Tak, śmierć była pewna i wyjdzie jej odważnie na spotkanie. Ale to czekanie, to
beznadziejne czekanie! Zwariuje z przerażenia, zanim nadejdzie kres.
Kiedy podniósł głowę, zza prawego cypla wypłynęła łódź, a w niej siedziała Helen Fraser.
Ponownie poczuł zawrót głowy. Ogarnęła go radość i uczucie wdzięczności. Zbiegł w dół na skrawek
ciągle jeszcze nie zalanego przez przypływ piasku, gdzie przybiła łódka. Wskoczył do niej żwawo i złapał
chłodne ręce dziewczyny tak, że upuściła wiosła i wstała.
– Helen, uratowałaś mi życie! Jak mogę ci się odwdzięczyć? Ja...
Nagle przerwał. Patrzyła na niego bez tchu i bez słowa, a cała dusza skupiła się w jej oczach.
Zobaczył w nich coś, co go zaskoczyło. Wypuścił jej ręce i cofnął się, tak jakby uderzyła go w twarz.
Helen nie zauważyła zmiany, jaka w nim zaszła. Splotła ręce i jej głos zadrżał.
– Bałam się, że nie zdążę! Kiedy wróciłam z pola, a ciotka Hannah powiedziała, że ciebie jeszcze nie
ma – wiedziałam, że zaczyna się przypływ i poczułam, że uwięził cię w jaskini. Pobiegłam przez bagna i
wzięłam łódź Joe Simmona. Gdybym się spóźniła...
Przerwała cała drżąc. Reeves usadowił się w łodzi i przejął wiosła.
– Ten zły duszek mógł być pewien kolejnej ofiary – próbował żartować. – Mało brakowało, a
spotkałaby mnie kara za to, że zlekceważyłem twoje ostrzeżenie. Byłem bardzo nierozważny. Musisz mi
pozwolić wiosłować. Obawiam się, że próba przechytrzenia chochlika nadwerężyła twe siły.
Reeves wiosłował w stronę domu w zupełnej ciszy. Helen milczała również. Kiedy dobili do miejsca
kotwiczenia łodzi, pomógł jej wysiąść.
51
– Myślę, że przejdę się do Point – powiedział. – Chcę uspokoić nerwy. Ty wracaj prosto do domu i
odpocznij. Nie obawiaj się – nie będę już zadzierał z chochlikiem.
Helen odeszła bez słowa, a Reeves wolno ruszył w stronę Point. Był zasmucony odkryciem, którego
właśnie dokonał. Nigdy o czymś takim nie marzył. Był człowiekiem skromnym i całkowicie wolnym od
jakiejkolwiek próby flirtu. Nigdy nie przypuszczał, że rozbudzi w dziewczynie kobietę i .wywoła burzę.
Chciał jej po prostu pomóc; a co zrobił?
Czuł się podle. Nie mógł obwiniać tylko siebie, bo nie miał złych zamiarów, ale zrozumiał, że postąpił
głupio. Musi natychmiast wyjechać. Musi też powiedzieć jej coś, o czym powinna już dawno wiedzieć.
Szkoda, że nie zrobił tego wcześniej.
Okazja nadarzyła się następnego popołudnia. Reeves robił szkice na piaszczystym brzegu, kiedy
nadeszła Helen. Usiadła na zwalonym pniu i milczała. Po kilku chwilach Reeves ze zniecierpliwieniem
odłożył swoje przybory.
– Nie mam nastroju do pracy – powiedział. – Dzień jest zbyt senny – nie powinno się tracić kontaktu
ze światem. Poza tym rozleniwiam się, a, moje wakacje zbliżają się ku końcowi. Muszę wyjechać za
kilka dni.
Powstrzymał się od spojrzenia na nią, więc nie mógł zobaczyć nagłej bladości jej twarzy.
– Tak szybko? – spytała głosem, który nie wyrażał żadnego szczególnego uczucia.
– Tak. Nie powinienem zwlekać. Mój świat zapomni o mnie, jeżeli mu o sobie nie przypomnę. To
były bardzo miłe wakacje i przykro mi, że opuszczam Bay Beach:
– Ale wrócisz następnego lata? – spytała Helen szybko. – Mówiłeś przecież...
Reevesa irytowała sytuacja, w jakiej się znalazł.
– Może – powiedział z zatroskaniem – ale jeśli to zrobię, nie będę sam. Ktoś, kto jest mi bardzo drogi,
przyjedzie ze mną. Ktoś, kto już wówczas będzie moją żoną. Nigdy ci o niej nie mówiłem, Helen, ale ty i
ja jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, że nie krępuję się zrobić tego teraz... Jestem zaręczony ze słodką
dziewczyną, chcemy się pobrać na przyszłą wiosnę.
Zapanowała krótka cisza. Reeves bał się, że Helen zrobi mu scenę, ale z ulgą stwierdził, że jego lęk
jest bezzasadny. Helen siedziała odwrócona, nie mógł więc widzieć jej twarzy. Czy naprawdę jej na nim
zależało? Może się pomylił?
Kiedy zaczęła mówić, jej głos brzmiał zupełnie spokojnie.
– Dziękuję, to miło z twojej strony, że mi o niej mówisz. Przypuszczam, że jest piękna.
– Tak, to jej podobizna. Możesz ocenić sama.
Helen wyjęła portrecik z jego ręki i obejrzała uważnie. Była to miniaturka namalowana na kości
słoniowej, a twarz z niej spoglądająca naprawdę zachwycała urodą.
– Nie ma wątpliwości, że ją kochasz – powiedziała niskim, jakby zdławionym głosem. – To musi być
dziwne uczucie, być tak piękną.
Reeves podniósł tomik Tennysona.
– Chcesz, żebym ci coś przeczytał? Co my tu mamy...
– Przeczytaj „Elaine”, proszę. Chcę usłyszeć to jeszcze raz.
Reevesowi nie spodobał się jej wybór.
– Nie wolałabyś czegoś innego? – spytał, nerwowo przerzucając kartki. – „Elaine” jest raczej smutna.
Nie chciałabyś posłuchać w zamian „Guinevere”?
– Nie – odparła Helen grobowym tonem. – Nie lubię Guinevere. Cierpiała i choć jej miłość była
niedozwolona, Guinevere także była kochana – nie zmarnowała uczuć dla kogoś, kto jej nie chciał i nie
dbał o nią. A Elaine tak właśnie zrobiła i przegrała życie. Przeczytaj mi tę historię.
Reeves ustąpił. Kiedy skończył czytać, podał Helen książkę.
– Weź ją ode mnie na pamiątkę naszej przyjaźni i Chochlikowej Jaskini. Nigdy nie zapomnę tego, co
ci zawdzięczam.
– Dziękuję.
Wzięła książkę i włożyła między kartki gałązkę szkarłatnego wodorostu i szczyptę piasku. Podniosła
się.
– Muszę wracać do domu. Ciotka będzie mnie potrzebowała. Jeszcze raz dziękuję panu za książkę,
panie Reeves, i za całą pańską dla mnie życzliwość.
52
Reeves odetchnął, że ma tę rozmowę za sobą. Spokój Helen utwierdził go tylko w przekonaniu, że
niepotrzebnie się martwił. Tak naprawdę nie zależało jej na nim zbytnio; była to tylko wybujała fantazja i
kiedy on odjedzie, dziewczyna wkrótce zapomni.
Wyjechał kilka dni później i Helen go pożegnała. Późnym popołudniem wyszła z domu na brzeg
morza z tomikiem Tennysona w ręku. Skierowała się ku Chochlikowej Jaskini.
Przypływ właśnie się zaczynał. Usiadła na dużym głazie, na którym wcześniej zasnął Reeves. Wokół
niej połyskiwała błękitna woda, iskrząca się setkami bajecznych refleksów na horyzoncie.
Cienie skał otaczały ją zewsząd. Z naprzeciwka nadchodziła biała linia przypływu, który niemalże
omywał już cyple. Jeszcze kilka chwil i ucieczka będzie niemożliwa. Mimo to dziewczyna nie poruszyła
się.
Kiedy ciemnozielona woda doszła do niej, a wzburzone fale zmoczyły skraj jej sukni, przechyliła
głowę i nagły dziwny uśmiech rozbłysnął na jej twarzy.
Możliwe, że morski chochlik ją zrozumiał.
Przełożyła Justyna Rybińska
53
ZEMSTA PANI MARCH
– Zaiste, to prawdziwie jesienny dzień – powiedziała pani Stapp, opadając z westchnieniem ulgi na
fotel, gdy już pani March wprowadziła ją do przytulnego saloniku. – Wiatr przenika do szpiku kości. Ani
się obejrzymy i zima nas dopadnie.
– No właśnie – przytaknęła pani March, dokładając do ognia – ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zima
doprawdy jest przyjemna, jak już się zjawi, choć muszę przyznać, że i ja nie przepadam za tą porą
przejściową. Przysuń się do ognia, Teodozjo. Kompletnie skostniałaś.
– Czuję, na Boga. Ale teraz już dobrze. Ten twój kącik przy kominku to najbardziej przytulne miejsce
na świecie.
– Kiedy wróciłaś z Maitland? – zapytała pani March. – Dobrze się bawiłaś? A jak rozstanie z Emily i
dziećmi?
Pani Stapp z godnym podziwu spokojem przystąpiła do szczegółowej odpowiedzi na to trio pytań.
– W sobotę – powiedziała i rozwinęła robótkę. –– Dzień był równie paskudny jak dziś! A co do
wizyty, tak, bawiłam się całkiem nieźle, ale reumatyzm Petera nie dawał mi spokoju. Emily miewa się
dobrze, dzieciaki też, choć tak zwariowanej gromadki jeszcze nie widziałam! Emily radzi sobie z nimi
równie dobrze, jak stara kwoka ze stadem kacząt. Ale, na Boga, Anno, nie zaprzątaj sobie głowy takimi
drobiazgami. Nowiny, które przekazał mi Peter, gdy tylko wróciłam do domu, niemal zaparły mi dech w
piersiach. Krzyczał od furtki w ogrodzie, nim jeszcze wysiadłam z bryczki. Myślałam, że żartuje. Żałuj,
że go nie widziałaś. Owinął stary, czerwony szalik wokół swego zreumatyzowanego ramienia i stał
wymachując rękami jak wariat. Myślałam, że się pali! „Teodozjo, Teodozjo!” darł się, „Anna March
odziedziczyła fortunę po bracie z Australii i kupiła starą posiadłość Carrollów, i zamierza się
przeprowadzić!” Takie było jego powitanie. Przyszłabym wcześniej, żeby dowiedzieć się szczegółów z
pierwszej ręki, ale dom był całkowicie wywrócony do góry nogami i musiałam najpierw zabrać się za
robotę. Jak na mężczyznę, to Peter jest nawet porządny, ale zostawiony sam na gospodarstwie, na Boga,
strasznie bałagani! Myślałam, że twój brat nie żyje od dawna.
– Zupełnie jak ja, Teodozjo. Tak jak wszyscy sądziłam, że biedny Charles spoczął na dnie morza
czterdzieści lat temu. Wieki minęły, odkąd uciekł z domu. Posprzeczał się z ojcem, a że zawsze był w
gorącej wodzie kąpany, ruszył na morze. Doszły nas wieści, że wypłynął na „Helen Ray” do Anglii.
Potem słuch o statku zaginął i byliśmy przekonani, że mój biedny brat podzielił jego los. A tu przed
czterema tygodniami dostałam list od firmy adwokackiej w Melbourne z informacją, że mój brat, Charles
Bennett, zmarł, a cały swój majątek zapisał mnie. Początkowo nie mieściło mi się to w głowie, ale razem
z listem przyszło trochę osobistych drobiazgów Charlesa, a wśród nich moja stara fotografia z
własnoręcznie przeze mnie napisaną dedykacją. Wtedy uwierzyłam, że rzeczywiście chodzi o mego brata.
Jednak czy Charles był na „Helen Ray”, a jeśli był, jak uszedł z życiem i znalazł się w Australii, nie wiem
i nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła się dowiedzieć.
– A to ci dopiero niesamowita historia! – skomentowała pani Stapp.
– Wiadomość, że odziedziczyłam dużo pieniędzy, sprawiła mi radość –– wyznała z determinacją pani
March. – Nawet miałam wyrzuty sumienia, że cieszę się z fortuny, która spadła na mnie za sprawą
śmierci Charlesa. Jednak opłakałam biedaka czterdzieści lat temu i wierzyć mi się niechce, że on umarł
dopiero teraz. Oddałabym wszystkie pieniądze świata, gdyby to mogło zwrócić mu życie. Stało się jednak
inaczej. Więc skoro te pieniądze dostały mi się legalnie, mogę się chyba z nich cieszyć...
– I kupić posiadłość Carrollów – dodała. pani Stapp z poufałością właściwą uprzywilejowanej
przyjaciółce. – Co cię do tego pchnęło? Jestem przekonana, że twój dom jest dostatecznie wygodny dla
samotnej osoby. Czy jest dla ciebie za mały?
54
– Tak, właśnie. Całe życie pragnęłam wygodnego, dużego, przestronnego domu i całe życie musiałam
gnieść się w klitkach; zbyt małych nawet na to, żeby się obrócić. Poprzestawałam na małym i dogadzało
mi to, ale teraz, kiedy mnie stać, chcę mieć dom, który mnie zadowoli. Mimo że odrobinę staroświecki,
dom Carrollów jest właśnie taki. Często fantazjowałam na jego temat, choć równie dobrze mogłam
marzyć o posiadaniu księżyca.
– To rzeczywiście piękny dom – przyznała pani Stapp – ale wymaga sporo remontów. Od sześciu lat
.nikt tam nie mieszka. Kiedy zamierzasz się wprowadzić?
– Jak wszystko dobrze pójdzie, to za trzy tygodnie. Teraz odnawiają i odświeżają wnętrze. Reszta
poczeka do wiosny.
– To dziwne, jak się plotą losy –– zamyśliła się pani Stapp. – Przypuszczam, że starej pani Carroll
nigdy nie przyszłoby do głowy, że dom może popaść w obce ręce. Kiedy byłyśmy dziewczynkami, a Dou
Carroll ciągle zadzierała nosa, nie przypuszczałaś chyba, że mogłabyś zająć jej miejsce? Pamiętasz ją?
– O tak! – szorstko powiedziała pani March. Jej uśmiechnięta, urodziwa twarz zmieniła się. Pojawił
się na niej wyraz prawdziwej złości i mściwości, a brązowe oczy pociemniały, rzucając złe błyski. –
Dopóki żyję, będę pamiętała Lou Carroll. To jedyna osoba, której nienawidziłam. Może to grzech, ale
nienawidzę jej do tej pory i tak już zostanie.
– Ja też nigdy jej nie lubiłam – przyznała pani Stapp. Zawsze uważała się za kogoś lepszego niż my.
No cóż, prawdę mówiąc, może i była lepsza, ale nie musiała ciągle tego podkreślać.
– Tak, może stała wyżej ode mnie – powiedziała cierpko pani March – ale nie umiała wznieść się
ponad ciągłe przypominanie mi o tym, wykorzystywanie każdej okazji, by dać mi po nosie. Zawsze była
wobec mnie złośliwa, nawet jeszcze w szkole. A kiedy dorosłyśmy, było jeszcze gorzej. Nie umiałabym
nawet powiedzieć, ile razy ta dziewczyna mnie obraziła. Ale szczególnie zapamiętałam jedną sytuację –
nigdy jej tego nie przebaczę. To było na przyjęciu, byłam tam ja i ona, i ten młody Trenham Manning,
gość Ashleyów. Pamiętasz go, Dosiu? Przystojny, młody człowiek, który spodobał się Lou, wszystkie
dziewczęta tak mówiły. Ale tego wieczoru nawet na nią nie spojrzał i uparcie asystował właśnie mnie.
Lou była wściekła i w końcu podeszła do mnie; uśmiechnęła się szyderczo, a jej czarne oczy ciskały
gromy, i powiedziała: „Panno Bennett, matka prosiła, bym ci powtórzyła, żebyś powiedziała swojej
mamie, że jeśli szycie nie będzie gotowe do jutrzejszego wieczoru, to przyśle po nie i da komuś innemu.
Jeśli ludzie zobowiązują się wykonać pracę w określonym czasie i nie dotrzymują słowa, nie powinni
oczekiwać, że będą ją dostawać”. Ach, jak okropnie się czułam! Matka i ja biedowałyśmy i musiałyśmy
ciężko pracować, ale byłyśmy równie wrażliwe jak inni ludzie; i zostać tak znieważoną w obecności
Trenhama Manninga! Wybuchnęłam płaczem, uciekłam i ukryłam się. Postąpiłam bardzo głupio, ale nic
nie mogłam poradzić. Jeszcze dziś myśląc o tym czuję bolesne ukłucie. I jeśli kiedykolwiek miałabym
szansę odpłacić Lou Carroll pięknym za nadobne, zrobiłabym to bez skrupułów.
– Ależ to nie po chrześcijańsku! – próbowała zaprotestować pani Stapp.
– Zapewne, ale tak właśnie czuję. Stary pastor Jones zwykł był mawiać, że w ludziach nieustannie
przenika się dobro i zło, i że każdy ma w sobie rysę lub dwie czystej niegodziwości. Podejrzewam, że we
mnie tą rysą niegodziwości jest właśnie myśl o Lou Carroll. Nie widziałam jej ani nie słyszałam o niej od
lat – od czasu, kiedy wyszła za tego nicponia Dency’ego Baxtera i wyjechała. Może już umarła. Nie
sądzę, by trafiła mi się szansa wyrównania rachunków. Ale pamiętaj, Teodozjo, zrobię to, jeśli tylko będę
miała okazję.
Pani March przerwała nitkę, jakby chciała rzucić wyzwanie całemu światu. Pani Stapp zaś była tak
zażenowana tą niecodzienną erupcją uczuć, którą sama wywołała, że pospiesznie zmieniła temat.
Po trzech tygodniach pani March usadowiła się w swym nowym domu i „stara siedziba Carrollów”
zajaśniała nowym blaskiem. Teodozja Stapp, która wpadła, by to zobaczyć, nie posiadała się wprost z
zachwytu.
– Masz przepiękny dom, Anno. Uważam, że już za czasów Carrollów był ładny, ale nie tak wspaniały
jak teraz. I to mi przypomina, że mam coś do powiedzenia, ale nie chciałabym wytrącić cię z równowagi,
tak jak to się stało, gdy ostatnim razem wymieniłam jej imię. Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o Lou
Carroll? No więc, następnego dnia pojechałam do sklepu, do śródmieścia, a tu nagle wpada pani Joelowa
Kent z Oriental. Znasz ją – dawną Sarę Chapple? Razem z mężem prowadzą hotelik w Oriental. Powodzi
im się nie najlepiej. Sara jest kuzynką starej pani Carroll, ale, na Boga, Carrollowie niezbyt chętnie
przyznawali się do tego pokrewieństwa! No i pogawędziłyśmy sobie z panią Joelową. Opowiedziała mi o
wszystkich swoich kłopotach – tych jej nigdy nie brakuje. Zresztą zawsze miała skłonności do
55
narzekania, a tym razem wydobyła z zanadrza cały zapas nowych kataklizmów. I co ty na to, Anno
March? Lou Carroll – albo pani Baxter, tak ją chyba powinnam nazywać – znajduje się właśnie w hotelu
Joela Kenta w Oriental i umiera na suchoty; w każdym razie pani Joelowa tak twierdzi.
– Lou Carroll umierająca w Oriental! – krzyknęła pani March.
– Tak. Zjawiła się tam, Bóg wie skąd, jakiś miesiąc temu – było to tak niespodziewane, że równie
dobrze mogła spaść z nieba, tak mówiła pani Joelowa. Mąż Lou umarł, choć kiedy żył i tak miała z nim
krzyż pański, a biedna jest jak mysz kościelna. Zamierzała przyjechać tutaj, powiedziała pani Joelowa,
ale kiedy dotarła do Oriental, nie była w stanie zrobić ani kroku dalej i Kentowie musieli ją zatrzymać. Z
tego, co powiedziała pani Joelowa, wywnioskowałam, że jest trochę niespełna rozumu, okropnie tęskni
do domu – do tego właśnie domu rodzinnego. Zdaje się, że są z nią same kłopoty, a pani Joelowa nie
należy do osób, które chciałyby to znosić. No przecież! Musi bardzo ciężko pracować, a chora osoba w
hotelu na pewno jest jej nie na rękę. Wygląda na to, że masz swoją zemstę, Anno, mimo że nie kiwnęłaś
nawet palcem. I pomyśleć na co przyszło Lou Carroll!
Następny dzień był chłodny i deszczowy. Postrzępione, gołe drzewa na starych gruntach Carrollów
chwiały się i gięły szarpane gwałtownymi atakami wichury. Co i raz strugi deszczu zacinały w okna. Pani
March wzdrygnęła się, gdy wyjrzała na dwór i z wdzięcznością wróciła do swego przytulnego kącika
przy kominku.
Nagle wydało jej się, że słyszy ciche pukanie do frontowych drzwi, poszła więc sprawdzić: Wraz z ich
otwarciem dziki powiew wiatru wdarł się do środka, a skurczona postać, opierająca się o jedną ze
żłobionych kolumn na klasycystycznym ganku zdawała się ginąć cała w jego gwałtowności. To była
kobieta, ta postać na ganku, a jej wymizerowana twarz, gdy podniosła ją ku pani March, miała żałosny
wyraz.
– Pani z pewnością mnie nie zna – powiedziała, starając się by zabrzmiało to godnie. – Nazywam się
Baxter. Ja, ja mieszkałam w tym domu dawno, dawno temu. Pomyślałam, że przyjdę tu dzisiaj i
popatrzę...
Nagły napad kaszlu przerwał jej słowa; drżała niczym listek.
– O mój Boże! – wyrwało się pani March. – Nie chce mi pani chyba powiedzieć, że szła pani tutaj z
Oriental – pani, chora kobieta! Na miłość boską, proszę wejść, szybko. Przemokła pani do suchej nitki!
Nieomalże wciągnęła swego gościa do holu i poprowadziła do salonu.
– Proszę siadać. Przysuniemy ten duży fotel do ognia – o tak. Proszę mi dać swój czepek i szal. Wyjdę
tylko na moment, by Hannah przygotowała pani coś gorącego do picia.
– Jest gani bardzo uprzejma – wyszeptała kobieta. – Nie znam pani, ale przypomina mi pani kobietę,
którą znałam, gdy byłam dziewczynką. Nazywała się Bennett i miała córkę, Annę. Czy wie pani, co się z
nią stało? Ja zapominam. Ja zapominam teraz wszystko.,
– Jestem March – ignorując pytanie, krótko odparła gospodyni. – Nie sądzę, by słyszała pani kiedyś to
nazwisko.
Otuliła szczupłe ramiona kobiety swym własnym, ciepłym szalem. I zaraz pospieszyła do kuchni,
skąd wkrótce wróciła niosąc tacę z jedzeniem i gorący napój. Przysunęła do fotela gościa mały stolik i
powiedziała uprzejmie:
– A teraz musi pani coś zjeść, moja droga, a ten napar malinowy szybko panią rozgrzeje. To okropny
dzień na wyprawy dla kogoś takiego jak pani. Dlaczego, na Boga, Joel Kent pani nie przywiózł?
– Nie wiedzieli, że wychodzę – szepnęła pani Baxter z lękiem. – Ja, ja uciekłam. Sara nie pozwoliłaby
mi wyjść, gdyby się dowiedziała. A ja tak bardzo chciałam tu przyjść. To tak cudownie być znowu w
domu.
Pani March obserwowała swego gościa podczas posiłku. Było dostatecznie jasne, że umysł, a raczej
pamięć kobiety zawodziła. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że ten dom nie należy już do niej. Chwilami
wydawała się całkowicie zanurzona w przeszłości. Raz czy dwa zwróciła się do pani March: „mamo”.
Wkrótce dało się słyszeć ostre pukanie do drzwi frontowych. Pani March przeprosiła i wyszła. Na
ganku stały Teodozja Stapp i kobieta, której pani March nie rozpoznała na pierwszy rzut oka – wysoka,
napastliwa osoba, której zimne, czarne oczy badawczo sprawdziły każdy kąt holu za plecami pani March,
nim ktokolwiek zdołał wypowiedzieć choćby słowo.
– Na Boga! – wysapała pani Stapp i umknęła do środka przed ostrym wiatrem. – Straciłam oddech;
pani March, pozwoli pani, że przedstawię panią Kent. Szukamy pani Baxter. Uciekła i pomyślałyśmy, że
prawdopodobnie jest tutaj. Czy tak?
56
– Jest w moim salonie – cicho odparła pani March.
– A nie mówiłam? – pani Kent zwróciła się z pretensją do pani Stapp. Jej ostry, wysoki głos działał
pani March na nerwy. –To przekracza wszelkie pojęcie! Wymknęła się dziś rano, kiedy byłam zajęta w
kuchni. I pomyśleć, że szła sześć mil w tym wietrze! Nie mieści mi się w głowie, że to zrobiła. Nie
wierzę, że jest choć w połowie tak chora, jak udaje. Mam tu wóz, pani March, i będę pani bardzo
zobowiązana, jeśli poinformuje ją pani, że przyjechałam, by zabrać ją do domu. Czeka nas zapewne
burzliwa scena.
– Nie widzę żadnego powodu do sceny – stanowczo zareagowała pani March. – Ta biedna kobieta
dopiero co przyszła i wyobraża sobie, że jest we własnym domu. I niech sobie tak myśli, jeśli to przynosi
jej ulgę. Lepiej będzie, jak ją pani tu zostawi.
Teodozję aż zatkało ze zdumienia, pani March ciągnęła jednak łagodnie:
– Zajmę się tą nieszczęsną istotą tak długo, jak będzie trzeba – a dni jej są, w moim przekonaniu,
policzone. Bo jeśli kiedykolwiek widziałam śmierć wypisaną na twarzy kobiety, wygląda ona właśnie z
twarzy pani Baxter. Mam aż nadto czasu, by się nią zaopiekować i stworzyć jej dobre warunki.
Pani Joelowa Kent rozpływała się w wyrazach wdzięczności. Bez wątpienia pozbycie się chorej
krewnej uszczęśliwiało ją. Pani March ucięła jednak te wywody zaproszeniem na herbatę; pani Kent
odmówiła.
– Spieszę się do domu, muszę przygotować kolację. Co za zamieszanie przez tę kobietę! Jestem
ogromnie wdzięczna, zapewniam panią, że zechciała pani ją zatrzymać, bo w żadnym innym miejscu nie
czułaby się dobrze. Jutro przyślę te parę drobiazgów, które posiada.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za panią Kent, spojrzenia pani March i pani Stapp spotkały się.
– I tak wygląda twoja zemsta, Anno March? – powiedziała z namaszczeniem ta ostatnia. – Czy
pamiętasz, co mówiłaś?
– Tak, Teodezjo, pamiętam i naprawdę tak myślałam. Ale ta rysa niegodziwości, o której mówiłyśmy,
zniknęła właśnie w tym momencie, gdy mogła mi posłużyć za oparcie. A poza tym, sama rozumiesz,
zawsze miałam w pamięci Lou Carroll taką, jaka była przed laty – przystojną, zuchwałą i wyniosłą. To
zaś stworzenie tutaj zupełnie jej nie przypomina – tej, którą znałyśmy. Tamta Lou Carroll nie żyje, a moja
uraza umarła razem z nią. Może wejdziesz?
– Nie, nie teraz. I tak by mnie nie poznała, a pani Joelowa mówiła, że obcy wyprowadzają Lou z
równowagi, więc myślę, że hotel nie był chyba dla niej najodpowiedniejszym miejscem. Muszę iść i
opowiedzieć wszystko Peterowi i może przyślę jej trochę dżemu z czarnej porzeczki.
Kiedy tylko pani Stapp wyszła, pani March pospieszyła do swego gościa. Lou Baxter spała z głową
wspartą o miękkie, pluszowe oparcie fotela. Pani March patrzyła na zapadłe, trawione gorączką policzki,
na zmienioną, wymizerowaną twarz i jej jasne, brązowe oczy wypełniły się łzami.
– Biedna Lou – szepnęła i delikatnie odgarnęła niesforny kosmyk siwych włosów z czoła śpiącej
kobiety.
Przełożyła Anna Czekanowicz
57
NATTY Z BLUE POINT
Natty Miller szedł spacerkiem w dół przystani, gdzie Bliss Ford cumował właśnie „Cockawee”. Bliss
spoglądał gniewnie na łódź, wyremontowaną i świeżo odmalowaną na biało, której zwinięte żagle były
dziwnie wilgotne, a błyszczące wnętrze ociekało wodą. Grupa rybaków w porcie dyskutowała o czymś
zażarcie aż do momentu, gdy Natty podszedł bliżej.
– Powinieneś porąbać ją na rozpałkę, Bliss – powiedział Jake McLaren. – Nigdy nie zwerbujesz ludzi
do pływania na niej. Udało ci się raz, pod dowództwem młodego Johnsona, ale teraz, kiedy ta łajba
wywraca się do góry dnem nawet prowadzona przez kapitana Franka, każdy widzi, że coś naprawdę musi
być z nią nie tak.
– O co idzie? – spytał zaciekawiony Natty.
– „Cockawee” znowu wywróciła się dzisiaj rano w zatoce – odpowiedział Will Scott. – „Grey Bull”
podjął ludzi i przyholował łódź tutaj. Nie będzie z niej żadnego pożytku. Nawet poławiacze homarów nie
zechcą na niej narażać swojego życia. A co na Blue Point, Natty?
– Nieźle – skwitował Natty. Nigdy nie marnował słów, choć miał dopiero czternaście lat. Wolał
słuchać i obserwować. Niski, krępy, nie rzucający się specjalnie w oczy, w kręgu rówieśników znany był
jednak z siły swych pięści.
– Czy do Everetta dotarły z Ottawy jakieś nowe wieści o latarni morskiej? – zapytał Will.
Natty pokręcił głową.
– Ma niewielkie szanse na pozytywną decyzję, prawda? – odezwał się Adam Lewis z nutą
wątpliwości w głosie.
– Ani cienia szansy – stwierdził zdecydowanie Cooper Creasy. – Ma niewłaściwe poglądy polityczne,
ot co. Tak jak jego ojciec. Syn konserwatysty nie otrzyma pomyślnej odpowiedzi od liberalnego rządu, ot
co.
– Pan Barr uważa, że Everett jest zbyt młody, by powierzyć mu tak odpowiedzialne stanowisko –
zacytował uroczyście Natty.
Cooper wzruszył ramionami.
– Może, może. Osiemnastolatek to jeszcze żółtodziób, ale każdy wie, że Ev jest urodzonym
latarnikiem. Robi to od dwóch lat, odkąd zachorował wasz ojciec. Ale Irving Elliott zawsze chciał przejąć
latarnię, no i ma znajomości na górze, ot co. Na dodatek Barr jest jego dłużnikiem za ciężką robotę, jaką
tamten wykonał przy wyborach. Nie mogę powiedzieć nic złego na Elliotta. To dobry człowiek, ale
latarnię z pewnością powinien dostać syn waszego ojca, ot co.
–– Czy któryś z was szykuje się na jutrzejsze zawody sportowe w Summerside? – spytał Will Scott,
by odwieść Coopera od polityki, która tak bardzo go ekscytowała.
– Chyba ja – odezwał się Adam. – Będą regaty między klubami Summerside i Charlottetown. Pewnie,
że popłynę. Dam ci nawet fory, Natty, jeśli chcesz, ale tylko do boi.
Natty pokręcił głową.
– Nie startuję – rzucił krótko.
– Powinieneś uczcić Victoria Day – Adam uderzył w ton patriotyczny. – 24 maja to urodziny
królowej. Jeśli nie dadzą nam wolnego dnia, zwiejemy, mawialiśmy w szkole. Dobra, stara królowa nie
żyje, ale ten dzień, na jej cześć, jest świętem narodowym, pamiętaj o tym, chłopcze.
– Ev i ja nie możemy startować razem, więc startuje on – tłumaczył Natty. – Zostanę z Prue w domu,
żeby pilnować światła w latarni. No, muszę wracać. Zanosi się na burzę.
– Wątpię, czy jutro będziemy mieli królewską pogodę – powiedział Cooper, zezując w niebo. –
Wygląda na to, że zbliża się północny wiatr, ot co. O, oto i Bliss. Jakiś trochę skołowany. Wypadek
58
„Cockawee” to dopiero tragedia, ot co. Szkoda, że Nat już poszedł, on wiedziałby, jak sterować tą łodzią.
Tyle, że to jeszcze dzieciuch. Dla niego byłaby to pestka, tak uważam.
Natty tymczasem wrócił na swoją łódź, „Merry Maid”, i postawił żagle. W kilka minut później ślizgał
się po zatoce. Wiatr mu sprzyjał i „Merry Maid” beztrosko muskała fale niby ptak. Zamyślony Natty
sterował ku wyspie Blue Point. Nie w głowie mu były zawody w Summerside. Jego umysł zaprzątało
widmo najbliższej przyszłości – on, Ev i Prue będą musieli opuścić Blue Point i starą latarnię, gdzie
spędzili prawie całe życie. Dla Natty’ego było to równoznaczne z krachem wszystkich marzeń i planów.
Gdzie życie mogło być wspanialsze niż na ich samotnej wyspie?
David Miller zmarł ostatniej zimy, po długiej chorobie. Był latarnikiem na Blue Point przez
trzydzieści lat. Cztery lata temu, po śmierci żony, sprowadził do latarni trójkę swoich dzieci. Wkrótce
miejsce matki zajęła opiekuńcza mała Prue i chłopcy wprost adorowali swą siostrę. Gdy i ojciec odszedł,
Everett złożył podanie o przyznanie mu posady latarnika. Sprawa nie została jeszcze rozpatrzona, ale
stary Cooper Creasy trafnie oceniał sytuację. Millerowie nie mogli liczyć na to stanowisko.
Wprawdzie Victoria Day nie przyniósł burzy, ale i tak okazał się raczej paskudny. Zmienny, ostry
wiatr hulał po zatoce, piętrząc wody. Posępne niebo zasnuło się chmurami, a majowe powietrze było
suche i ostre. Millerowie krzątali się od samego rana, by Everett zdążył dopłynąć do stałego lądu i złapać
pociąg wycieczkowy do Summerside. Jechał sam. Skoro tylko jeden z chłopców mógł się tam wybrać,
Natty stwierdził, że musi to być Everett. Prue postanowiła zostać z Nattym w domu. Nie miała serca do
świętowania. Czuła nawet pewien niepokój, kiedy Natty z entujazmem wciągał flagę i zawieszał na łodzi
wieniec jodłowy z portretem królowej. Tak jak chłopców, gnębiła ją myśl o opuszczeniu wyspy oraz
przeczucie jakiegoś związanego z tym nieszczęścia.
Dzień mijał powoli. Po południu wiatr ustąpił absolutnej ciszy i tylko od czasu do czasu powracał
silnym podmuchem, a krótko przed zachodem słońca ze wschodu przypełzła mgła i rozpostarła swe
skrzydła nad zatoką i nad Blue Point. Była tak gęsta, że Prue i Natty nie mogli nawet dojrzeć wyspy Little
Bear.
– Na szczęście Everett nie wraca dzisiaj w nocy – powiedziała Prue. – Mógłby zgubić się w tej mgle.
– Jest okropna – zgodził się Natty. – Światło latarni nie przebije się przez tę ścianę mleka.
Po zachodzie słońca zapalili najjaśniejszą lampę i postanowili spędzić wieczór na lekturze. Ale nie
upłynęło wiele czasu, gdy Natty odłożył książkę:
– Hej, Prue, co to było? Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas.
– Ja chyba też – odparła Prue. – Jakby ktoś wołał. Podbiegli do drzwi wychodzących w stronę portu.
Świat zasnuty mgłą skrywał się w ciemności, która wydawała się niemal namacalna. Nagle z tego mroku
doszedł ich stłumiony krzyk kogoś ogarniętego przerażeniem.
– Prue, ktoś jest w tarapatach – oświadczył Natty.
– Och, żeby to nie był Ev! – krzyknęła Prue.
Natty pokręcił głową:
– Nie mów tak! Ev nie zamierzał wracać dzisiaj do domu. Przynieś latarnię, Prue. Muszę zobaczyć,
kto to jest.
– Och, Natty, nie idź – prosiła przerażona Prue. – Mgła wciąż rośnie... mógłbyś się zgubić.
– Nie zgubię się. Muszę iść, Prue. Może tam ktoś się topi. To nie Ev, oczywiście, ale może ktoś
potrzebuje pomocy. Bądź rozsądną dziewczynką.
Prue ze stężałą twarzą, z trudem tłumiąc w sobie potok słów przerażenia i protestu, które cisnęły się
jej na usta, przyniosła latarnię. Zbiegli na brzeg i Natty wsiadł do łódki. Pospiesznie umieścił latarnię na
rufie, rzucił cumy i wziął wiosła.
– Wrócę tak szybko, jak to możliwe – zawołał do Prue. – Poczekaj tu na mnie.
W minutę później brzeg zniknął z pola widzenia i chłopie: znalazł się sam w ciemnej mgle, bez
przewodnika. Jedynie wołanie o ratunek, które stawało się coraz słabsze, stanowiło jakąś wskazówkę.
Wydawało się, że dochodzi gdzieś od Little Bear i tam też Natty powiosłował. Silne pociągnięcia niosły
łódkę po wzburzonej wodzie. Natty od małego miał do czynienia z wiosłami, więc ręce i mięśnie nie
zawiodły go i teraz. Miarowo posuwał się naprzód. Woda stała się bardziej niespokojna, kiedy wypłynął
poza wyspę i znalazł się w kanale pomiędzy Blue Point i Little Bear. Wołania niemalże ucichły. Co
będzie, gdy przypłynie za późno? Z całych sił naparł na wiosła. Wkrótce, dzięki spokojniejszej wodzie,
domyślił się, że musi być niedaleko Little Bear. Wołanie jakby się przybliżało. Musiał przepłynąć już
jakąś milę. W kolejnej minucie minął przylądek; ledwo widoczny w słabiutkim świetle latarni. Zobaczył
59
wywróconą łódź i dwóch mężczyzn uczepionych obu jej burt. Byli skrajnie wyczerpani. Natty zbliżył się
do jednego z rozbitków, uważając, by go nie staranować.
– Proszę podpłynąć, kiedy powiem – krzyknął – i nie chwytać się niczego, czy pan słyszy?! Nie
chwytać! Teraz... proszę płynąć!
Za chwilę człowiek leżał już na rufie, wciągnięty do łodzi za kołnierz.
– Proszę się nie ruszać – polecił chłopak, biorąc wiosła.
Opłynięcie przewróconej łodzi, miotanej wodnymi wirami, było nie lada zadaniem, niemalże ponad
siły Natty'ego. Drugi mężczyzna wciągnął się do łódki od strony dziobu. Natty odetchnął z ulgą,
oddalając się od tonącej łodzi. Było jasne, że jeszcze kilka minut, a wrak pogrąży się w wodnej kipieli.
Natty drżał od stóp do głów ze zdenerwowania i zmęczenia.
– Tylko spokojnie – wymamrotał. – Nie zamierzam teraz poddać się jak dzieciak. Ale czy dam radę
dopłynąć do Blue Point?
Po chwili jednak ruszył w stronę latarni morskiej, która majaczyła gdzieś we mgle, jak jasna plamka.
Mężczyźni, posłuszni nakazom chłopca, ułożyli się na samym dnie.
Wreszcie dobili do brzegu, gdzie czekała zaniepokojona Prue. Razem ruszyli do latarni. Natty począł
szukać suchych ubrań dla rozbitków, a Prue przygotowywała coś ciepłego do picia.
– Pomyśleć, że ten dzieciak ocalił nam życie! – zachwycał się jeden z mężczyzn. – Nie każdy dorosły
dokonałby tego, co on zrobił. Przypuszczam, że to twój brat, panno Miller. Wydaje mi się jednak, że
masz jeszcze jednego brata?
– O, tak, Everetta, ale on jest poza domem – wyjaśniła Prue. – Słyszeliśmy krzyki panów i Natty
zdecydował się ruszyć na ratunek.
– Cóż, zjawił się w samą porę. Nie utrzymałbym się ani minuty dłużej. Sytuacja była naprawdę
krytyczna. Byłem tak wykończony, że nie mógłbym się ruszyć ani odezwać przez całą drogę tutaj, nawet
gdyby on nie rozkazał mi leżeć nieruchomo.
Natty odwrócił się w tym momencie i krzyknął:
– Ach, to pan Barr! Nie poznałem pana wcześniej:
– Tak, to ja, młody człowieku. Ten dżentelmen jest moim przyjacielem – to pan Blackmore.
Chcieliśmy uczcić Victoria Day polując na Little Bear. Wypożyczyliśmy od Forda łódź, tę „Cockawee",
bardzo ją polecał. No i wypłynęliśmy. Niewiele wiem o prowadzeniu łodzi i żeglowaniu. Ale Blackmore
ma o tym jakieś pojęcie. Byliśmy na drugiej stronie wyspy, kiedy nadeszła mgła. Spieszyliśmy się, ale
nim wróciliśmy do łodzi, zapadła noc. Popłynęliśmy dookoła cypla i wtedy łódź wywróciła się – nie
wiem dlaczego...
– Ale ja wiem doskonale – przerwał oburzony Natty. – Ta „Cockawee” ma jakiś feler. Już dwa razy
przewróciła się do góry dnem w porcie, przy dobrej pogodzie. Ford jest łajdakiem, że pozwolił panom
wziąć tę łajbę. Mógł przecież przewidzieć, co się stanie. Doprawdy, doprawdy... to było niemal świadome
morderstwo!
– Pomyślałem, że coś z nią musi być nie tak – oświadczył pan Blackmore. – Umiem żeglować, na
przekór kpinom mego przyjaciela i doprawdy nie było powodu, by łódź się wywróciła. Powinno się
wybatożyć tego Forda.
Mimo gorącego naparu z czarnej porzeczki, który przyrządziła Prue, mężczyźni nie byli w stanie
poruszać się o własnych siłach. Dopiero następnego ranka Natty przewiózł ich na stały ląd. Podczas
pożegnania pan Barr uścisnął serdecznie dłoń chłopca i powiedział:
– Dziękuję ci, mój drogi. Jesteś odważnym i zręcznym młodzieńcem. Powiedz swojemu bratu, że jeśli
tylko mi się uda, załatwię mu posadę latarnika na Blue Point. A co do ciebie, masz we mnie przyjaciela i
jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić, zawsze licz na mnie.
Dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalny dokument mianujący go latarnikiem na wyspie Blue
Point. Natty od razu zaniósł wiadomość na stały ląd, gdzie ucieszyła całą rybacką brać.
– Nareszcie jest dobrze – powiedział Cooper Creasy. – Blue Point bez Millera jako latarnika straciłaby
swój charakter, ot co. Na szczęście jest Ev.
– To jednak bardziej sprawka Natty’ego niż Eva – zażartował Adam, bardzo zadowolony.
To rozjuszyło Willa Scotta:
– A mówiłeś, Adamie, że Irving ma lepsze znajomości niż Millerowie – stwierdził zaczepnie. – Ale
wygląda na to, że wpływy Natty'ego załatwiły wszystko – wpływy z Little Bear.
– To graniczyło z cudem, że chłopak zrobił to, co zrobił, w taką noc – powiedział Charles Macey.
60
– Gdzie jest Ford? – spytał Natty speszony. Nienawidził, kiedy mówiono o jego zasługach.
– Ford się zmył – odpowiedział Cooper. – Wyjechał nagle do Summerside, żeby zaciągnąć się do
fabryki Tobe'ego Meekinsa. To była najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, ot co. Tutejsi ludziska nie mieli i
tak z niego żadnego pożytku, a w dodatku wciągnął, dwóch ludzi w śmiertelną pułapkę. To karygodne,
nawet jeśli byli liberałami. „Cockawee” została już wyciągnięta na Little Bear i myślę, że tam zostanie.
Natty, czy chciałbyś latem popłynąć ze mną na makrele?
– Jasne, że tak – odpowiedział Natty – ale o ile pamiętam, mówił pan, że nie potrzebuje już ludzi.
– Myślę jednak, że dla ciebie znajdzie się miejsce – rzekł Cooper. – Chłopak z takim uporem i krzepą
nie może się marnować na Blue Point, ot co.
Czara szczęścia Natty’ego została napełniona po brzegi.
Przełożyła Magda Anna Gzowska
61
PO WIELU DNIACH
Kwadratowy, nędznie umeblowany hol Baxter Station Hotel, zwanego tak z braku innego,
konkurencyjnego miejsca, wypełniony był mężczyznami. Niektórzy z nich mieszkali tu tymczasowo, a
inni wstąpili tylko na chwilę, by poplotkować i pożartować w oczekiwaniu na pociąg pocztowy.
Gabe Foley, właściciel hotelu, grał w warcaby z jednym z kolejarzy, słuchając jednocześnie toczących
się dookoła rozmów. Powietrze zasnuwała mgła papierosowego dymu, a piękne, czerwone geranium na
parapecie okna wydawało się pochodzić z innego świata. Gabe znał wszystkich obecnych z wyjątkiem
jednego człowieka, który przybył na Baxter Station przedpołudniowym pociągiem. Hotel Foleya nie mógł
pochwalić się księgą gości, a obcy nie kwapił się, by podać swoje nazwisko czy cel podróży. Popołudnie
spędził przechadzając się po wsi i rozmawiając z robotnikami. Teraz siedział w kącie za piecem i milczał
zawzięcie.
Miał raczej pospolitą twarz i ubrany był niestarannie. W sumie nie spodobał się Foleyowi, ale tak
długo, jak gość płacił rachunki i nie robił zamieszania, Gabe nie miał w zwyczaju wtrącać się w jego
sprawy.
Trzech czy czterech farmerów z Greenvale przystanęło przy piecu, żywo dyskutując o obniżce cen w
fabryce sera i o ostatnich wydarzeniach w Greenvale.
Nieznajomy przysłuchiwał im się z uwagą, choć sam nie brał udziału w rozmowie. Przysunął nawet
bliżej swój fotel. Gabe Foley przerwał ruch damką, by zadać pytanie ludziom z Greenvale.
– Czy to prawda, że stary Strong zostanie wyeksmitowany w przyszłym tygodniu?
– To prawdopodobne – odpowiedział William Jeffers – Joe Moore chce podać sprawę do sądu. Czeka
już trzy lata na spłatę długu i traci cierpliwość. Przyszłość starego Stephena wygląda nieciekawie, bo
Moore się nie zawaha: Chce odzyskać swoje.
– Co zrobią Strongowie? – spytał Gabe.
– To samo pytanie zadają sobie wszyscy w Greenvale. Lizzie Strong zawsze była delikatną, drobną
dziewczyną, ale może da sobie radę. Najbardziej żałuję starego Stronga. Nie widzę dla niego wyjścia,
czeka go przytułek dla ubogich.
– Jak to się stało, że Stephen Strong znalazł się w tak trudnej sytuacji? – spytał nagle nieznajomy. –
Kiedy byłem tu dobrych parę lat temu uważano, że powodzi mu się niezgorzej .
– No cóż, tak było – odpowiedział William Jeffers. – Zaczął popadać w długi, gdy jego żona
zachorowała. Wydał straszne pieniądze na doktorów i lekarstwa. A potem prześladował go pech: zbiory
się nie udały, krowy pozdychały i tak dalej. Z czasem było coraz gorzej. O mało nie pękło mu serce, gdy
żona umarła. A teraz Moore chce go wyrzucić. Według mnie biedny, stary Stephen tego nie przeżyje.
– Czy orientuje się pan w wysokości zadłużenia?
– Około trzy tysiące dolarów, wyliczając odsetki.
– No cóż, szkoda mi starego Stephena – powiedział Gabe wracając do gry. – Jeżeli ktokolwiek
zasługuje na spokojną starość, to właśnie on. Pomógł tylu ludziom; że trudno by zliczyć. I był
najgorliwszym chrześcijaninem w Greenvale i poza nim.
– Był za dobry – powiedział jeden z wieśniaków. – Pozwolił, by wykorzystywano go przez całe życie.
Tylu pożyczało od niego pieniądze, a on nigdy nie upomniał się choćby o centa. I zawsze trzymał u siebie
kilku leworęcznych pomagierów czy innych przybłędów roztrwaniających jego majątek.
– Czy masz na myśli Bena Butlera, który wyjechał jakieś dwadzieścia lat temu? – spytał trzeci
mężczyzna. – Jeżeli kiedykolwiek istniał syn szatana to był nim właśnie on, syn starego Ezry Butlera z
doliny. Stephen utrzymywał go przez jakieś trzy czy cztery lata i był mu jak ojciec.
– Większość ludzi myśli tak o Benie Butlerze – dodał ponuro William Jeffers – nawet jeżeli słuch o
nim zaginął prawie dwadzieścia lat temu. Nie należał do tych, o których można łatwo zapomnieć. Gdzież
on wyjechał? Do Kootenay, prawda?
62
– Tak, gdzieś tam. Był typowym, młodym wieśniakiem, skłonnym do każdego, najgorszego nawet
szelmostwa. Pewnego razu stary Strong złapał go na kradzieży owsa i zamiast dać mu zasmakować
więziennego chleba, przygarnął go i żywił przez trzy lata. Mówiłem staremu, że będzie tego żałował, ale
on zawsze twierdził, że Ben nie jest z gruntu zły i że kiedyś się zmieni. Nieważne, co młody hultaj zrobił,
stary Stephen zawsze potrafił go wytłumaczyć: „jego matka nie żyje” albo „nikt go nigdy nie
wychowywał”. Byłem zadowolony, kiedy Ben zniknął, kończąc te wychowawczo pokutnicze starania
Stephena.
– Gdyby biedny, stary Stephen nie miał tak hojnej ręki dla każdego nieszczęsnego przybłędy –
powiedział Gabe – zachowałby więcej dla siebie.
Gwizd pocztowego pociągu przerwał dyskusję na temat Stephena Stronga. Po minucie w holu siedział
jedynie nieznajomy. Pozostawiony sam sobie, wstał i również wyszedł. Oddalił się od stacji i raźno ruszył
drogą do Greenvale.
Około trzy mile od dworca zatrzymał się przed stojącym przy drodze budynkiem. Dom był
staroświecki, ale duży i prawdopodobnie wygodny; za nim znajdowały się dwie stodoły, a po lewej
stronie rozciągał się sad. Stał w cieniu jodeł, ale podwórze oświetlało światło księżyca i nieznajomy nie
mógł zdecydować się, aby na nie wejść. W końcu skrył się w cieniu drzew otaczających ogród i oparłszy
się o stary płot zatonął w rozmyślaniach. W kuchni świeciła się lampa. Zasłona nie była zaciągnięta, więc
widział wnętrze jak na dłoni. Przy stole siedział siwowłosy, stary mężczyzna pochylony nad wielką
księgą. Nieznajomy gwizdnął cichutko:
– Stary Stephen, jak zwykle, czyta Biblię z należytym namaszczeniem! Nie zmienił się zbytnio poza
tym, że posiwiał. Musi już mieć z siedemdziesiąt lat. To wstyd wyrzucać z domu mężczyznę w jego
wieku. Ale Joe Moore zawsze był prawdziwym kutwą.
Podciągnął się cicho na rękach i usiadł na płocie. Zobaczył, jak stary Stephen Strong kładzie okulary
na księdze i klęka obok krzesła. Modlił się jakiś czas, a potem wziął świecę i opuścił kuchnię. Człowiek
na płocie nie poruszył się. Prawdę mówiąc zachichotał na myśl o wszystkich psotach, które skojarzyły mu
się z tym miejscem – żartach, sztuczkach, wybrykach.
Stephen Strong zawsze był dla niego wyrozumiały. Na przykład w dniu, w którym złapał go na
kradzieży owsa. Jakże przestraszony i zgnębiony był wtedy! I jakże ciepło stary człowiek mówił do niego
i tłumaczył mu grzech, którego się dopuścił.
Nigdy więcej niczego nie ukradł, ale pod innymi względami nie za bardzo liczył się z pouczeniami.
Za plecami starego Stephena śmiał się z jego kazań. Ale Stephen Strong nigdy nie przestał w niego
wierzyć. Zawsze łagodnie zapewniał, że „Ben poprawi się, krok po kroku”. I to wszystko przypomniał
sobie Ben Buttler teraz, siedząc na płocie.
– Zawsze lubiłem starego Stephena – powiedział sam do siebie – przykro mi, że znalazł się w takich
tarapatach.
Kazania i modlitwy na nic się nie zdały, pomyślał i zachichotał, ale zaraz spoważniał. Z
niewiadomych przyczyn, nawet za najgorszych czasów, Benowi Buttlerowi zawsze z trudem
przychodziło wyśmiewanie się ze starego Stephena.
– Trzy tysiące dolarów! Mógłbym to zrobić, ale wzięto by mnie za głupca. Trzech tysięcy nie znajduje
się na ulicy, nawet w Kootenay. Nie ktoś taki, jak ja.
Poklepał się po kieszeni. Prawie dwadzieścia lat temu wyjechał do Kootenay, zamierzając zbić
fortunę, ale marzenia szybko się rozprysły. Wydawał pensję zaraz po wypłacie i dopiero ostatnimi laty
trochę mu się polepszyło, dzięki czemu zaoszczędził trzy tysiące dolarów. Przywiózł te pieniądze ze sobą,
by kupić farmę i osiedlić się na stałe. Porzucił już jednak ten pomysł. To miejsce było za spokojne jak dla
niego. Wróci do Kootenay i już będzie wiedział, co zrobić z pieniędzmi. Jake Perkins i Wade Brown, jego
dwaj kumple, prowadzili sklep połączony z barem. Ucieszyłby ich wspólnik z gotówką. Będzie do nich
świetnie pasował.
Zdecyduję jutro – dumał wracając – tak długo, jak tu jestem, myśl o starym Stephenie będzie mnie
prześladować, pewne, jak amen w pacierzu. Ciekawe, o co modlił się wieczorem? Zawsze zwykł mawiać:
„Pan wie, co czyni!”, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. No cóż, ja nie jestem Jego wysłannikiem.
Następnego dnia Ben Buttler znowu poszedł do Greenvale i tym razem wstąpił do Stephena Stronga.
W domu zastał tylko gospodarza, który najpierw go nie rozpoznał, ale po chwili zastanowienia powitał go
bardzo serdecznie.
63
– Ben! Nie wierzę własnym oczom! Jak się masz? Jak się masz? Usiądź, Ben, tutaj, na tym krześle.
Skąd przybywasz?
– Teraz z Baxter, a tak w ogóle to z Kootenay – odpowiedział Ben. – Pomyślałem, że wstąpię, by
pana zobaczyć. Nie oczekiwałem, że będzie mnie pan jeszcze pamiętał.
– Zapomnieć o tobie? I Dlaczego? Nigdy o tobie nie zapomniałem, Ben. Ileż razy zastanawiałem się,
gdzie jesteś i jak ci się powodzi. Więc mówisz, że byłeś w Kootenay? No cóż, zobaczyłeś kawał świata. I
nie jesteś już chłopcem. Czy pamiętasz swoje figle?
Ben zaśmiał się zakłopotany.
– Tak, pamiętam... Ale nie o tym przyszedłem rozmawiać. Bywało różnie: i źle, i dobrze. A co u
pana? Powiedzieli mi w Baxter, że ma pan kłopoty.
Twarz starego człowieka zachmurzyła się, a z jego poczciwych, błękitnych oczu zniknął blask.
– Tak, Ben, tak – powiedział smutno. – Mam poważne kłopoty, to prawda. Stary farmer musi odejść.
Przykro mi, chciałbym dopełnić tu swoich dni, ale tak się nie stanie. Nie chcę narzekać. Bóg wie, co
czyni! Nie mam wątpliwości, że wszystko jest bardzo mądrze obmyślone, żadnych wątpliwości, tylko
trudno się z tym pogodzić.
Ben nigdy nie lubił tych „pobożnych rozmów”, więc zręcznie zmienił temat.
– Nie wiem, czy Bóg ma z tym coś wspólnego, proszę pana. Wydaje mi się, że to sprawka kogoś
zupełnie innego, a Joe Moore jest jego wysłannikiem. Podstawowa sprawa, tak jak ja to widzę, to dać mu
po nosie. Jak wysoki jest zastaw?
– Razem z odsetkami trzy tysiące dolarów.
Głos starego Stephena zadrżał. Przyszłość malowała się w czarnych barwach.
Ben włożył rękę do kieszeni i wyjął nowy, pękaty portfel. Położył go na kolanie i zaczął przeliczać
banknoty.
– Oto i one, proszę pana – powiedział kładąc pieniądze na stół. – Myślę, że uchronią pana przed
szponami Moore'a. Jeżeli się nie pomyliłem, są tu trzy tysiące. To wystarczy, prawda?
– Ben! – Głos starego Stronga zadrżał ze zdumienia. – Ben, nie mogę tego przyjąć. To nie byłoby w
porządku. Przecież nigdy nie zdołałbym ci tego oddać.
Ben zamknął pusty portfel i schował go.
– Nie chcę, żeby pan oddawał. To mały prezent, jak to mówią; nie chcę, żeby pan myślał, iż jestem
niewdzięczny. Gdyby nie pan, byłbym teraz w jakimś więzieniu. Wracając do pieniędzy, dla pana to
może dużo, ale my w Kootenay dbamy o tysiąc dolarów nie bardziej, niż ludzie w Greenvale o piątaka.
Tam się robi wielkie interesy.
– Ale Ben, jesteś pewien, że możesz sobie na to pozwolić, że nie będziesz tego żałował?
– Całkowicie. Proszę się nie martwić.
– Niech cię Bóg błogosławi! – Łzy spływały po twarzy starego Stephena, kiedy drżącymi rękami
zbierał pieniądze. – Zawsze wiedziałem, że będą z ciebie ludzie, Ben, zawsze tak mówiłem. Wiedziałem,
że masz dobre serce. Nie mogę tylko uwierzyć, że to się zdarzyło właśnie teraz. To zbyt piękne. Stare
miejsce ocalone, mogę umrzeć w spokoju. Oczywiście, zwrócę ci chociaż część w jakiś sposób, jeżeli
jeszcze trochę pożyję. Niech cię Bóg błogosławi, Ben!
Ben nie zabawił długo. Powiedział, że musi wyjechać pociągiem o 16.30. Odetchnął, kiedy uwolnił
się od starego człowieka, jego podziękowań i pytań. Ciężko mu było odpowiadać na niektóre z nich.
Kiedy nie mógł być już widziany, usiadł na płocie i policzył pieniądze.
Akurat na powrót do Kootenay, a tam zacznę wszystko jeszcze raz. Ale warto było zobaczyć twarz
tego starego faceta, nawet za takie pieniądze. Powiedział, że będzie dziękować Bogu i mnie. Jake i Wade
pewnie się wściekną, że nie wejdę do spółki! Mam zamiar podźwignąć się po tym wszystkim, zobaczyć,
czy jestem godny wiary, jaką stary człowiek mnie obdarzył. To byłoby straszne, gdybym go zawiódł.
O 16.30 Ben stał w drzwiach odjeżdżającego pociągu, a Gabe Foley zawzięcie go obserwował.
– Niech mnie diabli, ale nie wiem, kim był ten facet – powiedział do przyjaciela. – Nigdy nie wyjawił
swego imienia, ale wydaje mi się, że gdzieś go już widziałem. Miał iście szatański wygląd. Zapłacił
jednak rachunki, a reszta to już nie moja sprawa.
Przełożyła Magda Sadowska
64
SMUTKI PANNY FARQUHAR
Frances Farquhar była tak piękna, że ludzie uznawali ją czasem za towarzyskiego „motyla”. Jej ojciec
zaliczał się do osób zamożnych, zaś w żyłach matki płynęła błękitna krew jednego z arystokratycznych
rodów. Frances od trzech lat obracała się w towarzystwie, szybko stając się jego ulubienicą. Choć więc
może się to wydać dziwne, nie czuła się jednak szczęśliwa.
Po prostu, Frances Farquhar została porzucona – porzucona w sposób banalny, jak gdyby nigdy nic.
Zaręczyła się z Paulem Holcombem, wyjątkowym przystojniakiem, doskonale zresztą świadomym swego
uroku. Zakochała się w nim, a może tylko tak jej się wydawało, co w sumie na jedno wychodzi. Dość, że
wszyscy wiedzieli o zaręczynach, a każda przyjaciółka szczerze jej zazdrościła, bowiem Holcomb
uchodził za nie lada partię.
Potem nastąpiła katastrofa. Nikt spoza rodziny nie wiedział, co tak naprawdę zaszło, natomiast było
jasne, że związek Holcomb-Farquhar należy już do przeszłości i każdy miał swoją własną teorię na ten
temat.
Prawda była jednak prosta: Holcomb okazał się niestały i zakochał się w innej dziewczynie. Ten
samolubny łajdak nie miał w sobie za grosz męskości i absolutnie go nie obchodziło, czy złamał Frances
Farquhar serce czy nie. W sześć miesięcy po odzyskaniu swobody ożenił się z Maud Carroll.
Farquharowie, a zwłaszcza Ned (starszy brat Frances, który niezbyt interesował się jej losem, chyba
że chodziło o honor rodziny), byli wściekli z powodu skandalu. Pan Farquhar ciskał gromy, Ned klął, a
Della nie dawała się pocieszyć, bo ominęła ją rola druhny. Jeśli zaś chodzi o panią Farquhar, płakała
tylko i twierdziła, że przyszłość Frances legła w gruzach.
Sama dziewczyna nie brała udziału w tych rodzinnych wiecach. Miała złamane serce. Zraniono jej
dumę i miłość własną, a efekt był prawdziwie katastrofalny.
Wkrótce Farquharowie ochłonęli nieco i zajęli się pocieszaniem Frances, co przynosiło jednak
mizerne efekty. Jakoś przetrwała resztę sezonu, pokazując światu, że jest ponad to i usiłując nie zżymać
się zbytnio, ilekroć Holcomb wszedł jej w drogę. Wprawdzie pobladła i wyszczuplała, a jej twarz
przypominała maskę bez śladu życia, ale to samo można było rzec o wielu innych dziewczynach, których
nikt nie podejrzewał o złamane serce.
Z nadejściem lata Frances postanowiła podkreślić własną niezależność i kiedy, jak każdego roku, cała
rodzina wybierała się do Green Harbour, stwierdziła, że nie pojedzie i koniec. Wszyscy starali się ją
przekonywać, lecz nic nie mogło skłonić Frances do zmiany zdania.
– Wybiorę się do Windy Meadows, do cioci Eleanor. Już tyle razy mnie zapraszała.
Ned gwizdnął.
– Wybawisz się za wszystkie czasy, siostrzyczko. W Windy Meadows jest prawie taka miła i radosna
atmosfera jak na pogrzebie. Ciocia Eleanor nie należy, delikatnie to ujmując, do zbyt zabawnych osób.
– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę uciec gdzieś, gdzie ludzie nie będę mnie wytykać na ulicy palcami i
mówić ciągle o... tamtym – głos Frances brzmiał tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.
Ned wyszedł, po raz kolejny przeklinając w duszy Holcomba, i poprosił matkę, aby zajęła się siostrą.
Frances jednak dopięła swego i pojechała do ciotki.
W Windy Meadows było dokładnie tak, jak to zapowiedział Ned. Całkowite zaprzeczenie słowa
„rozrywkowo”. Niewielka wiejska posiadłość leżała tuż przy drodze prowadzącej do rybackiej osady,
usadowionej na skrawku plaży znanym jako Zatoczka. Ciotka Eleanor należała do tego cennego, a
niestety bardzo rzadkiego gatunku osób, które w mistrzowski sposób opanowały sztukę niewtykania nosa
w nie swoje sprawy i zostawiła Frances samą sobie. Wiedziała oczywiście, że jej siostrzenica miała
„jakieś kłopoty sercowe, czy coś w tym rodzaju”, ale postanowiła się nie wtrącać.
65
– Najlepiej, jeśli sprawy toczą się własnym biegiem mawiała nieco filozoficznie starsza pani do
Margaret Ann Peabody, swojej gospodyni, a jednocześnie powiernicy. – Wszystko się ułoży we
właściwym czasie, choć Frances tak pewnie nie myśli.
Rzeczywiście, przez pierwsze dwa tygodnie Frances pogrążyła się w luksusie bezgranicznego smutku.
Mogła płakać całą noc, a jeśli zechciała, to i cały dzień, i nie przejmować się, że ktoś zobaczy jej
zaczerwienione oczy. Nikt też nie wymagał od niej przykładnego zachowania.
Po upływie tego czasu ciotka Eleanor postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wprawdzie polityka
niemieszania się była, najlepsza, ale ciotka nie mogła przecież pozwolić, aby dziewczyna na jej rękach
wyzionęła ducha. Frances z dnia na dzień stawała się coraz bledsza i chudsza, a oczy miała aż
zapuchnięte od płaczu.
– Jaka szkoda – powiedziała ciotka pewnego ranka przy śniadaniu. – Tak bardzo chciałam wziąć dziś
Coronę Sherwood na przejażdżkę. Obiecałam jej w zeszłym tygodniu, że znajdę trochę czasu; ale dziś
będziemy piec i robić masło i nie mogę się wyrwać ani na chwilę. Biedna Corona. Tak mi wstyd.
– Kto to taki? – spytała Frances, a jednocześnie usiłowała sobie uprzytomnić; że mimo wszystko jest
ktoś równie godzien współczucia jak ona.
– To siostra naszego pastora. Była ciężko chora. Gorączka reumatyczna. Ma się już lepiej, ale upłynie
jeszcze sporo czasu, zanim wrócą jej siły. Powinna dużo przebywać na powietrzu, ale nie może chodzić
zbyt daleko, jest na to za słaba. Koniecznie muszę tam jutro zajrzeć. Mieszka razem z bratem na plebanii i
prowadzi mu gospodarstwo. On jest kawalerem, rozumiesz.
Frannces ani nie rozumiała, ani nie była w najmniejszym stopniu ciekawa, ale nawet przyjemność
płynąca z rozpamiętywania własnych żalów może się w końcu przejeść. Zaproponowała więc, że
wybierze się z panną Sherwood na przejażdżkę.
– Nigdy jej wprawdzie nie widziałam – stwierdziła – ale jeśli chcesz, to mogę zaprząc Grey Toma do
faetonu i pojechać.
Ciotce Eleanor dokładnie o to chodziło; przyjęła ten pomysł z dużym zadowoleniem.
– Przekaż jej ode mnie ucałowania i powiedz, żeby nie zajmowała się ludźmi z wioski, zanim nie
wydobrzeje. Plebania to czwarty dom przy trzeciej z kolei uliczce.
Trzymając się tych wskazówek, Frances szybko odnalazła właściwy adres. Corona Sherwood
osobiście wyszła ją powitać i Frances, która spodziewała się kogoś znacznie starszego, ze zmarszczkami
na twarzy i podwójnym podbródkiem, stwierdziła zdumiona, że siostra pastora jest nie tylko bardzo
ładna, ale i mniej więcej w jej wieku. Za to urodą różniły się bardzo. Corona była brunetką, ale jakże
różną od posągowej panny Farquhar. Cera Frances miała barwę kości słoniowej, a jej kruczoczarne włosy
odcień błękitu, podczas gdy Corona była śniada i – rzec by można – bardziej wyrazista.
Jej oczy rozjaśniły się, kiedy Frances zwierzyła się ze swej misji.
– Och, jak to miło ze strony pani i panny Eleanor. Jestem jeszcze za słaba, bym mogła sama pójść na
spacer, czy zrobić coś użytecznego tutaj, a Elliott tak rzadko ma wolną chwilę, aby mnie gdzieś zabrać.
– Dokąd pojedziemy? – spytała Frances, kiedy już ruszyły. – Zupełnie nie znam okolicy.
– Czy nie mogłybyśmy zajrzeć najpierw nad Zatoczkę? Chciałabym odwiedzić małego Jacky'ego
Harta. Biedak jest poważnie chory.
– Ciocia Eleanor stanowczo zabroniła – powiedziała Frances niepewnie. – Czy nie narazimy się jej w
ten sposób?
Corona roześmiała się: – Panna Eleanor obwiniała na początku ludzi z wioski, że właśnie przez nich
zachorowałam, ale to z pewnością nie jest prawda. A ja tak bardzo chciałabym zobaczyć Jacky'ego Harta.
Od jakiegoś czasu cierpi na chorobę kręgosłupa, a ostatnio jest z nim coraz gorzej. Nie sądzę, aby panna
Eleanor miała coś przeciwko temu.
Frances zawróciła Grey Toma i pojechały drogą, która wiodła do Zatoczki i dalej w kierunku plaży z
jej srebrzystymi piaskami, szemrzącym wiatrem i kryształowo czystą wodą morza rozciągającego się po
horyzont. Dom Jacky’ego Harta okazał się maleńką chatką wypełnioną po brzegi dzieciarnią, zaś pani
Hart – bladą, zmęczoną istotą, o cierpliwych, zapatrzonych gdzieś daleko oczach, jakie często spotyka się
u kobiet z wybrzeża. Rozmawiała o Jackym z nutą beznadziejności w głosie. Doktor powiedział, że to już
długo nie potrwa. Zwierzyła się też Coronie z innych kłopotów. Jej chłop znowu pił, a połowy makreli
szły kiepsko.
Gdy pani Hart poprosiła Coronę do Jacky’ego, Frances poszła za nimi. Chory chłopiec leżak w
maleńkiej sypialni tuż przy kuchni. Nieszczęsne dziecko, o subtelnej, lecz wycieńczonej twarzyczce i
66
dużych jasnych oczach. Powietrze w pokoiku było gorące i duszne. Matka przystanęła w nogach łóżka z
rozpaczą wypisaną na twarzy.
– Trzeba przy nim czuwać także w nocy – rzekła. – To straszny ciężar dla nas. Sąsiedzi są bardzo mili
i czasem nas wyręczają, ale mają też swoje kłopoty. Musi brać lekarstwo co pół godziny, Ja jestem już
trzecią noc na nogach, bo Jabez drugą noc pije w tawernie. Długo tak już nie pociągnę.
Corona spojrzała z zakłopotaniem. – Szkoda, że nie mogę dzisiaj przyjść, ale obawiam się, że jestem
jeszcze na to za słaba.
– Nie znam się na chorobach – stwierdziła spokojnie Frances. – Ale myślę, że mogłabym posiedzieć
tutaj, a dać mu co pół godziny lekarstwo też chyba potrafię. Jeżeli pani pozwoli, to popilnuję Jacky’ega
dziś wieczorem.
Później, kiedy już wracały, Frances nie przestawała się dziwić, skąd coś takiego przyszło jej do
głowy. A Corona tak się cieszyła, że Frances nie miała odwagi zwierzyć się jej ze swoich wątpliwości.
Przejechały rozległą, zieloną dolinę zalaną potokami słonecznego światła i dotarły do domu na herbatę.
Wielebny Elliott Sherwood wrócił właśnie z objazdu i pielił grządkę grochu, toteż dziewczęta
podeszły do płotu. Był bez marynarki, a na głowie miał wielki słomkowy kapelusz. Nie wyglądał jednak
na skrępowanego tym strojem. Corona przedstawiła go, a on wyprzągł Grey Toma i zaprowadził do
stajni. Potem spokojnie wrócił do swojego grochu. Jak stwierdził, wypił już herbatę, więc zobaczyły go
dopiero, kiedy skończył pracę w ogrodzie. Wyjątkowo chłodny młody człowiek, pomyślała Frances. Ani
w połowie tak miły jak jego siostra.
Tego wieczoru wybrała się do Jacky'ego Harta. Gdy zbliżała się do Zatoczki, było już ciemno, łodzie
powróciły z łowisk, a morze pokrywała falująca mozaika cieni. Jacky przywitał ją cudownym
uśmiechem, ale czuwając przy jego łóżku, wkrótce poczuła się samotna. Mała lampka migotała blado, a
spoza skał dochodziły głośne rozmowy przerywane śmiechem.
W końcu zapadła kompletna cisza, tak że słychać było szum fal łamiących się na piaszczystej plaży i
pomruk odległego Atlantyku. Jacky był niespokojny i nie spał, ale nie cierpiał. Bardzo lubił rozmawiać.
Frances słuchała go ze współczuciem, tą nową dla niej siłą, którą chyba zaraziła ją Corona. Opowiadał o
całym swoim krótkim, ale tragicznym życiu, o tym jak źle się czuje, jak ojciec przychodzi pijany i jak
matka ciężko pracuje.
Te urywane, smutne zdania napełniały jej serce bólem. Obudziła się w niej macierzyńska miłość
dojrzałej kobiety. Pokochała to dziecko, tę małą uduchowioną istotę, którą cierpienie uczyniło kimś
dojrzałym i mądrym. W pewnym momencie Jacky stwierdził, że anioły muszą wyglądać tak jak ona.
– Jest pani taka piękna – powiedział poważnie. – Nigdy nie widziałem nikogo tak pięknego; panna
Sherwood nie może się z panią równać. Wygląda pani jak na obrazku, który oglądałem u pastora na
plebanii, kiedy jeszcze mogłem chodzić. To była kobieta z małym dzieckiem na ręku i taką błyszczącą
obręczą naokoło głowy. Ja chciałbym tak bardzo, tak strasznie mocno...
– Co takiego, kochanie? – spytała delikatnie Frances. – Jeśli tylko będę mogła coś dla ciebie zrobić,
zrobię to.
– Mogłaby pani – powiedział z nadzieją. – Ale nie wiem, czy będzie pani chciała. Pragnąłbym, by
przychodziła tu pani zawsze, każdego dnia choć na pięć minut, żebym mógł na panią popatrzeć. Czy
zgodzi się pani?
Frances nachyliła się i pocałowała chłopca.
– Będę przychodzić codziennie, Jacky – powiedziała, patrząc jak jego twarz rozjaśnia niewysłowiona
wprost radość. Podniósł z wysiłkiem rękę i dotknął jej policzka.
– Wiedziałem, że pani musi być dobra – tak dobra jak panna Corona, czyli jak anioł. Kocham panią.
Rankiem Frances wracała do domu. Idąc drogą spotkała Elliotta Sherwooda. Jechał małą dwukółką,
rozpryskując błoto na wszystkie strony. Zabrał ją ze sobą. Tym razem był ubrany w płaszcz
przeciwdeszczowy i małą czapeczkę. W każdym razie zupełnie nie wyglądał na duchownego, a już na
pewno nie pasował do wyobrażeń Frances. Ona sama zresztą nie wiedziała zbyt wiele o duchownych. Jej
pastor – to znaczy pastor w jednym z modnych, miejskich kościołów, do którego uczęszczała – był
starszym szacownym człowiekiem o siwych włosach. Nosił okulary w złotych oprawkach i wygłaszał
niezmiernie uczone kazania; tak daleki od jej własnego życia, jak gwiazda na drodze mlecznej.
Tak więc pastor, który w gumowanym płaszczu i czapeczce jeździł dwukołowym gigiem w bryzgach
błota i mówił o ludziach z wioski niemal jak o domownikach, był dla niej czymś zupełnie nowym.
Dostrzegła brązowe, kręcone włosy, wymykające się spod niezbyt nabożnie wyglądającej czapki.
67
Szlachetny profil. Patrzące wesoło ciemnoszare oczy. Rezolutny wyraz ust, znamionujący upór.
Właściwie nie był przystojny, ale Frances zdecydowała, że podoba jej się ta twarz.
On zaś okrył ją śliskim od wody fartuchem powozu i zaczął zadawać pytania. Musiała mu zreferować
całą historię Jacky'ego Harta, podczas gdy sam przeglądał swój notatnik.
– Czy chciałaby pani jeszcze kimś się zająć? – spytał nagle.
Frances była kompletnie zaskoczona. Mówił do niej takim tonem, jakby zwracał się do Corony i
wydawał się zupełnie nieświadom piękna jej klasycznego profilu i słodkich oczu. Jego obojętność
dotknęła ją lekko, mimo świeżej rany zadanej jej sercu przez Holcomba. No cóż, jeśli mogła się na coś
przydać, to czemu nie; zakomunikowała mu szybko, a on równie prędko podał jej wskazówki, jak ma
dotrzeć do pewnej starszej pani mieszkającej przy drodze do Elm Creek, której Corona zwykła czytywać.
– Literatura to jej jedyna przyjemność. Ciotka Clorinda trwoni na nią mnóstwo czasu. Jest prawie
niewidoma i bardzo brakuje jej Corony.
Były i inne problemy. Około tuzina dziewcząt z miejscowej fabryki, o które trzeba się było
zatroszczyć. Rodzina potrzebująca ubrań dla zaniedbanych dzieci. Frances stwierdziła z niejakim
przerażeniem, że obiecała właśnie swoją pomoc we wszystkich tych sprawach naraz i dyskutuje teraz nad
sposobami i środkami.
Podróż długą, błotnistą drogą usianą domkami, z których ciekawie wyglądali ich mieszkańcy, aby
zobaczyć „co to za dziewczynę wiezie pastor”, minęła niepostrzeżenie. Frances nie zauważyła więc, że
Elliott odwiózł ją pod dom, zbaczając od swego celu dobrą milę i o mało nie spóźniając się na jakieś
bardzo ważne spotkanie. Mogła z tego wnosić, że jednak nie był tak całkiem ślepy na piękno, jak to się z
początku wydawało.
Po południu, w strugach deszczu, Frances wyruszyła do ciotki Clorindy. Tej nocy była tak potwornie
zmęczona, że nawet zapomniała o płaczu i zasnęła zdrowym, spokojnym snem.
Następnego ranka, po raz pierwszy od przyjazdu do Windy Meadows, poszła do kościoła. Byłoby
niegrzecznie nie pójść na kazanie człowieka, z którego siostrą wędrowało się po brudnych ruderach i
któremu miało się pomagać w sprawie dziewcząt z fabryki. Kazanie wprawiło ją w zdumienie, tak że
zaczęła się zastanawiać, jak można było pozwolić komuś tej miary marnować się przez cztery lata na
prowincji. Później ciotka Eleanor wytłumaczyła jej, że było to spowodowane względami medycznymi. –
Okazał się raczej wątłego zdrowia i po skończeniu college'u przyjechał tutaj. Teraz jest już w znacznie
lepszej kondycji i myślę, że wkrótce zostanie przeniesiony do jednego z kościołów w waszym mieście. W
tym na Castle Street już ostatniej zimy wygłaszał kazania. Byli nim zachwyceni.
Lecz ta rozmowa miała miejsce prawie miesiąc później, a przez cały ten czas Frances myślała, że
chyba urodziła się po raz drugi i zostawiła swoją dawną postać gdzieś daleko za sobą. Z rzadka
znajdowała teraz wolną chwilę, a jeśli już, to spędzała ją z Coroną. Obie dziewczyny bardzo się
zaprzyjaźniły i polubiły z całej duszy, mimo pewnej rozbieżności charakterów.
Corona powoli wracała do zdrowia i mogła rozpocząć pracę dla ludzi z parafii. Tymczasem Frances
zastępowała ją znakomicie, a Elliott Sherwood był z niej szalenie zadowolony. Nawiasem mówiąc,
poznała teraz dobrze młodego pastora, jego pracę i wzniosłe ideały. On zaś nabrał zabawnego zwyczaju
zasięgania w wielu sprawach jej – Frances Farquhar – rady.
Opiekowała się więc Jackym Hartem, sprowadziła na dobrą drogę jego ojca, czytywała ciotce
Clorindzie broszurki i założyła kółko czytelnicze wśród dziewczyn z fabryki. Zaopatrywała młodych
Jarboe’ów w ubranka, namówiła wszystkie dzieci z wioski do pójścia do szkoły, załagodziła starą niechęć
między dwiema rodzinami i zrobiła jeszcze sto innych rzeczy w tym rodzaju.
Ciotka Eleanor, jak to miała w zwyczaju, nie powiedziała nic na głos, ale przedyskutowała dokładnie
cały problem z Margaret Ann Peabody i nie mogła się nie zgodzić, kiedy ta rzekła: „Praca trzyma ludzi z
dala od kłopotów i pomaga, kiedy w nie wpadną. Jak dziewczyna rozpamiętywała swoje smutki i nie
myślała o niczym innym tylko o sobie, to zaraz zmizerniała. Ale gdy tylko zobaczyła innych w potrzebie i
spróbowała im trochę dopomóc, to i jej od razu pomogło. Przybrała, zarumieniła się, a nasz pastor świata
poza nią nie widzi”.
Pewnej nocy Frances opowiedziała Coronie całą prawdę o Holcombie. Elliott Sherwood gdzieś akurat
wyjechał, mogły więc spać razem na plebanii. Siedziały w rozświetlonym blaskiem księżyca pokoju
Corony i w pewnej chwili Frances zrozumiała, że musi to z siebie wyrzucić. Była pewna, że zaraz zacznie
płakać i poczuje się okropnie, ale nic takiego nie nastąpiło. W połowie historii ogarnęły ją wątpliwości,
68
czy w ogóle warto o czymś takim opowiadać. Corona współczuła jej głęboko i choć nie mówiła wiele,
Frances spadł kamień z serca.
– Och, na pewno sobie z tym poradzę – oświadczyła w końcu. – Przedtem myślałam, że nigdy mi się
to nie uda, ale prawda jest taka, że właściwie już sobie poradziłam. Bardzo się z tego cieszę, a
jednocześnie trochę mi wstyd, że jestem niestała w uczuciach.
– Nie sądzę, abyś była niestała, Frances – powiedziała z powagą Corona. – Po prostu nigdy tak
naprawdę nie kochałaś tego człowieka. Wydawało ci się tylko, że go kochasz. On nie był ciebie wart.
Jesteś dobra. Ci wszyscy ludzie czczą cię prawie jak świętą, a Elliott mówi, że dla ciebie są gotowi pójść
w ogień.
Frances roześmiała się i zaczęła zaprzeczać, ale jednak było jej miło. Później, gdy czesała się przed
lustrem, obdarzając swoje odbicie roztargnionym uśmiechem, Corona spytała:
– Frances, co się czuje, kiedy jest się taką ładną dziewczyną jak ty?
– Nonsens! – wypaliła Frances zamiast odpowiedzi.
– Nie żaden nonsens. Musisz przecież wiedzieć, że jesteś bardzo piękna. Elliott mówi, że nigdy w
życiu nie widział piękniejszej dziewczyny.
Jak na osobę, która tyle razy obiecywała sobie, że nie będzie zwracać uwagi na admiratorów jej
urody, Frances wydawała się dziwnie podniecona faktem, iż pastor z Windy Meadows uważa ją za
piękność. Wiedziała o tym, że podziwiał jej intelekt, jak i coś, co nazywał „darem obcowania z ludźmi”,
ale nie sądziła, że umiałby powiedzieć, czy jest choć trochę ładniejsza od takiej, na przykład, Kitty
Martin, nauczycielki ze szkółki niedzielnej, która miała pucołowatą twarz i zadarty nos.
Lato mijało szybko. Pewnego dnia zmarł Jacky Hart. Jak gdyby zabrała go fala odpływu. Odszedł
trzymając Frances za rękę. Kochała go, tego delikatnego chłopczyka o słodkiej duszy i bardzo za nim
tęskniła.
Zbliżał się czas powrotu do domu. Frances chodziła przygnębiona. Chciało się jej płakać na myśl, że
oto ma opuścić Windy Meadows, Coronę, ludzi z wioski, ciotkę Eleanor no i... Margaret Ann Peabody.
W przeddzień wyjazdu zjawił się Elliott Sherwood. Margaret Ann z szacunkiem poprosiła go do
domu. Zastał Frances siedzącą w poświacie zachodzącego słońca. Chryzantemy wpięte w jej włosy lśniły
jak złote gwiazdy na ciemnym niebie.
Elliott, który właśnie wrócił po kilkudniowej nieobecności, wkroczył do pokoju z wyrazem skrzętnie
ukrywanego, ale dającego się odczytać triumfu na twarzy.
– Myślisz pewnie, że przyszedłem powiedzieć ci do widzenia, ale nie – wykrztusił w końcu. –
Zobaczymy się znowu i to już wkrótce. Właśnie otrzymałem wezwanie do kościoła na Castle Street i
mam zamiar je przyjąć. Tak więc Corona i ja przenosimy się na zimę do miasta.
Frances chciała mu powiedzieć, jak bardzo się cieszy, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
Elliott podszedł bliżej do opromienionego gasnącym blaskiem dnia okna i... Ale po co dopowiadać, co
takiego rzekł i jaką otrzymał odpowiedź. Pewne sprawy należy zostawić wyobraźni.
Przełożył Stanisław Sikorski
69
BRAT MARNOTRAWNY
Panna Hannah ścinała astry w swoim ogrodzie. Tak naprawdę był to tylko niewielki ogródek, w
którym pewnie nic by nie wyrosło, gdyby nie zasłona stworzona przez mały, szary, przycupnięty domek,
powstrzymujący północno–wschodnie wiatry przed zniszczeniem wszystkiego słonym, morskim
powiewem; ale choć taki malutki, imponował schludnością i tonął w kwiatach. Na wąskich piaszczystych
ścieżkach nie było ani śladu listka czy płatka, a każda rabata pyszniła się obramowaniem z dużych
białych kwiatów. Nawet dzikie wino nie ośmielało się przeciwstawić zręcznym rękom i bystrym oczom
właścicielki.
Panna Hannah od wielu lat żyła w niewielkim szarym domku na brzegu morza, znacznie oddalonym
od innych siedzib Prospect, a w dodatku tak otoczonym wzgórzami, że sprawiał wrażenie całkowitej
samotni. Ze swojego ogródka panna Hannah nie mogła dojrzeć żadnego domu, dlatego też często mówiła,
że nie wytrzymałaby tu ani minuty dłużej, gdyby nie latarnia morska, świecąca nocą nad północno–
zachodnim szczytem jak wspaniała, nie gasnąca nawet w najciemniejszą noc, gwiazda. Mały jęzor Zatoki
św. Wawrzyńca biegł w górę pomiędzy cyplami aż do miejsca, gdzie zaczynały się kuchenne schody
domku panny Hannah. Na północy zatoka przybierała kształt półksiężyca, a morze falowało nieustannym
poszumem. Dla uszu panny Hannah brzmiał on jak kołysanka, towarzysząca jej przez całe życie.
Kiedy ludzie pytali, jak wytrzymuje na takim pustkowiu, odpowiadała, że właśnie samotność jest tym,
za co kocha to miejsce, zaś światło latarnianej gwiazdy i daleki pomruk zatoki są dla niej
najodpowiedniejszym towarzystwem... do czasu powrotu Ralpha. Kiedy Ralph wróci, będzie chciał
zapewne osiąść w bardziej cywilizowanej okolicy i wtedy przeprowadzą się do miasta lub gdzieś w głąb
kraju.
– Oczywiście – mówiła panna Hannah z uśmiechem przepełnionym dumą – bogaty mężczyzna nie
zamieszka w tym śmiesznym domku nad morzem. Wybuduje przepiękną rezydencję, taką, jaką będę
chciała, lecz do czasu jego powrotu muszę żyć tutaj.
Ludzie zawsze uśmiechali się do siebie, kiedy panna Hannah mówiła w ten sposób, starali się jednak,
by tego nie spostrzegła.
Panna Hannah ścinała białe i purpurowe astry i podśpiewywała jakąś starą piosenkę, której nauczyła
się dawno temu, w młodości. Był przepiękny październikowy dzień, a panna Hannah kochała właśnie
takie dni. W powietrzu czystym niczym górski kryształ zamglone zbocza wzgórz, opromienione
jesiennym słońcem, nabierały soczystej barwy. Wiedziała, że za tymi słonecznymi wzniesieniami
znajdowały się lasy roziskrzone złotem i purpurą, wiedziała też, ile radości sprawi jej spacer tamtędy,
kiedy pójdzie do chorej Millie Star, by zanieść jej swoje astry. Kwiaty były wszystkim, co uboga panna
Hannah miała do zaofiarowania, za to dawała je z prawdziwą życzliwością i przyjaźnią.
Wtem przed białym ogrodzeniem zatrzymał się powóz. Siedział w nim Jacob Delancey w
towarzystwie gościa z miasta – swej uroczej, młodej bratanicy. Panna Hannah z bukietem astrów w
ramionach podeszła do ogrodzenia, a jej oczy błyszczały ciekawością. Słyszała już wiele o urodzie tej
dziewczyny. Sąsiedzi nie mówili o niczym innym od przeszło tygodnia i panna Hannah bardzo chciała
sprawdzić to osobiście. Lubiła patrzeć na pięknych ludzi; mówiła, że poprawiają jej samopoczucie, tak
jak widok kwiatów.
– Dzień dobry, panno Hannah – przywitał się Jacob Delancey. – Widzę, że pani jak zwykle przy
kwiatach.
– O, tak – odparła panna Hannah, starając się dyskretnie przypatrzeć dziewczynie. – Wkrótce przyjdą
chłody, więc staram się jak najwięcej z nimi przebywać, dopóki są...
– To wspaniale... – rzucił Jacob, który zawsze wszystkim przytakiwał i nawet gdyby panna Hannah
powiadomiła go właśnie o trzęsieniu ziemi, nie zmieniłby swego tonu ani na jotę.
70
– Prawdę mówiąc, panno Hannah, właśnie kwiaty są tym, co mnie tu sprowadza. Żona urządza
przyjęcie dla młodzieży i przysyła mnie, żebym poprosił o kilka, do dekoracji.
– Ależ oczywiście, proszę wziąć te. Przeznaczyłam je wprawdzie dla Millie, ale przecież mogę ściąć
inne. – Otworzyła bramkę i podeszła do powoziku. Panna Delancey przyjęła kwiaty z uśmiechem, który
głęboko zapadł w pamięć panny Hannah.
– Piękny dzień – rzucił jowialnie Jacob.
– Tak – odparła panna Hannah mrużąc oczy. – Przypomina mi dzień, w którym Ralph mnie opuścił,
dwadzieścia lat temu – to znowu nie tak dawno... Jak pan myśli, chyba powinien już niedługo wrócić?
– O tak, na pewno – powiedział Jacob, choć myślał zupełnie co innego.
– Mam przeczucie, że to wkrótce nastąpi – dodała panna Hannah pogodnie. – Ależ to będzie dla mnie
piękny dzień. Przez całe życie byłam bardzo uboga, lecz kiedy wróci Ralph, wszystko się zmieni. Na
pewno zdobył majątek i ofiaruje mi to wszystko, czego zawsze pragnęłam. Tak obiecywał. Piękny dom,
powóz i jedwabną suknię. Och, i zaczniemy podróżować po świecie... Nie mogę się doczekać... Cały czas
marzę... Jestem pewna, że to stanie się niebawem. Mężczyzna przez dwadzieścia lat powinien zdobyć nie
lada fortunę, nie sądzi pan?
– Tak, oczywiście – odparł Jacob, ale już mniej przekonującym głosem. Nie cierpiał ściągać ludzi z
obłoków na ziemię, ale wiedział też, że nie należy zachęcać panny Hannah do dalszych marzeń. –
Chociaż nie powinna pani uważać tego za pewnik. Może nigdy nie wróci albo wróci biedny...
– Jak panu nie wstyd mówić takie rzeczy?! – przerwała panna Hannah z oburzeniem w głosie i lekko
pobladłymi policzkami. – Wie pan równie dobrze jak ja, że wróci. Jestem tego pewna tak samo, jak tego,
że tu stoję. Ludzie często dokuczają mi dokładnie tak, jak pan to zrobił, lecz ja tego nie słucham. –
Odwróciła się i odeszła z wysoko podniesioną głową, ale złość minęła, gdy tylko owionął ją zapach
groszku. Pomachała na pożegnanie swoim gościom i z uśmiechem patrzyła na odjeżdżający powozik.
– Nie powinnam się tak unosić – powiedziała do siebie. – Przecież Jacob nic nie rozumie. Kiedy
Ralph już tu będzie, to ja zaśpiewam z radości, a nie Jacob. Ależ ta jego bratanica jest piękna. Dzięki niej
to popołudnie będzie jeszcze lepsze. Codziennie trafiam na coś, co mnie zachwyca – dziś na tę
dziewczynę..: Jestem naprawdę szczęśliwa i wdzięczna losowi, że istnieją takie śliczne istoty i że mogę
na nie patrzeć...
– Ach te wiecznie złudzenia – westchnął Jacob Delancey, kiedy wraz z bratanicą zjeżdżał w dół do
miasta.
– A o co właściwie chodzi? – spytała panna Delancey z nie ukrywanym zainteresowaniem w głosie.
– O, to cała opowieść, Dorothy. Dawno temu brat panny Hannah uciekł z domu. Stało się to jeszcze
przed śmiercią ich rodziców. Ralph Walworth był rozwydrzonym, młodym nicponiem i chyba
największym lekkoduchem w mieście. Nikt nie miał z niego pożytku, oprócz Hannah, która go po prostu
uwielbiała. Muszę dodać, że on też bardzo ją lubił. Niestety, nie znajdował wspólnego języka z ojcem.
Dlatego pewnego ranka spakował manatki i dał drapaka; powszechnie uważano, że do jakiejś kopalni.
Zostawił list pożegnalny do Hannah, w którym przyrzekał, że wróci, kiedy zbije majątek. I wszelki słuch
po nim zaginął. Myślę, że pewnie już nie żyje. Lecz panna Hannah głęboko wierzy, że on zjawi się
któregoś dnia z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. To kobieta równie rozsądna jak każdy z nas, ale na
tym punkcie ma lekkiego bzika. Jeśli nie przestanie tak myśleć, umrze szczęśliwa, z nadzieją na powrót
brata. Ale jeśli on pojawi się biedny jak mysz kościelna, Hannah tego nie przeżyje. Jest strasznie dumna;
sama słyszałaś, jak się obruszyła, kiedy zasugerowałem, że Ralph może nie mieć pieniędzy. A po tych
wszystkich przechwałkach panny Hannah należy sądzić, że gdyby rzeczywiście wrócił bez grosza przy
duszy, nie czeka go serdeczne powitanie, a Hannah już nigdy nie podniesie dumnie głowy. Jeśli więc
Ralph miałby się zjawić bez powozu zaprzężonego w czwórkę koni, a sądzę, że tak się właśnie stanie,
byłoby lepiej, gdyby nie wracał.
Kiedy minął październik i nastał szary listopad, zgasła wspaniałość ogrodu. Panna Hannah czuła się
straszliwie samotna bez swoich kwiatów, tęskniąc za nimi bardziej niż kiedykolwiek. W pogodniejsze dni
spacerowała po ogrodzie, ze smutkiem patrząc na zwiędłe łodygi i opadające listki. Pewnego dnia, kiedy
silny północno–wschodni wiatr ścinał pianę z wielkich, białych grzywaczy i gwizdał w dziurach okapu, a
panna Hannah delikatnie pieściła zmarznięty kwiat chryzantemy, nagle spostrzegła jakiegoś człowieka
wolno wspinającego się dróżką wiodącą ku jej domkowi.
71
– Ciekawe, kto to jest? – wymamrotała. – Chyba nikt z Prospect...
Wyszła przed furtkę na powitanie, a mężczyzna utykając pokonał wzniesienie i przystanął,
przyglądając się jej ze smutkiem. Stary, zmęczony życiem człowiek, odziany w zniszczone i połatane
ubranie. Kim był? Pannie Hannah wydał się dziwnie znajomy, lecz kiedy zaczęła szperać w pamięci,
przypomniała sobie tylko twarz ojca, który zmarł przed piętnastu laty.
– Nie poznajesz mnie, Hannah? – odezwał się mężczyzna głosem pełnym tęsknoty. – Czy aż tak
bardzo się zmieniłem przez te wszystkie lata?
– Ralph!
Nastała jedna z tych chwil, kiedy nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Panna Hannah podbiegła do
brata i chwyciła go w ramiona. – Och, Ralph, mój kochany braciszku! Zawsze wierzyłam, że wrócisz!
Gdybyś wiedział, jak bardzo tego pragnęłam! – śmiała się przez łzy, a cała jej twarz promieniała radością.
Ralph Walworth smutno pokiwał głową.
– Jestem już tylko wrakiem człowieka, schorowanym kaleką – rzekł ponuro. – Przez całe życie
niczego nie osiągnąłem, jak widzisz. Nie myślałem, że po wszystkich porażkach kiedykolwiek tu się
pokażę, ale tęsknota do ciebie okazała się zbyt silna. To straszne, ale ja już nic nie znaczę.
– Przecież nadal jesteś moim ukochanym bratem! – krzyknęła panna Hannah: – Czy myślisz, że dbam
o twoje bogactwa? Jeśli nadwątliłeś zdrowie, kto zatroszczy się o ciebie lepiej niż rodzona siostra?
Wchodź szybko do środka, bo inaczej całkiem przemarzniesz na wietrze. Zaraz zrobię ci gorący napar z
czarnej porzeczki i od razu poczujesz się lepiej. Już teraz rozumiem, dlaczego porzeczki tak obrodziły
tego roku! Och, to bez wątpienia najszczęśliwszy dzień!
W ciągu dwudziestu czterech godzin każdy mieszkaniec Prospect wiedział, że wrócił Ralph
Walworth, chory i ubogi. Jacob Delancey potrząsał w zamyśleniu głową, wioząc ze stacji wytartą walizkę
Ralpha. Zawiadowca poprosił, żeby odwiózł ją do panny Hannah, a Jacob nie umiał odmówić. Obawiał
się, że panna Hannah będzie w złym nastroju i nie wiedział, jak ma się zachować.
Kiedy przyjechał, pracowała w ogrodzie, przykrywając bratki wodorostami. Po chwili wyprostowała
się i z uśmiechem podeszła do furtki, by go przywitać.
– O, przywiózł pan walizkę Ralpha, to bardzo miło z pana strony. Ralph chciał dzisiaj po nią pójść,
ale jest tak mocno przeziębiony, że mu nie pozwoliłam. Teraz śpi. Przyniósł mi te wodorosty znad morza
i to go bardzo zmęczyło. Jest szalenie osłabiony. Widzi pan, a nie mówiłam, że on wróci? A pan śmiał się
ze mnie.
– No, ale bogaty to on chyba nie jest – wtrącił żartobliwie Jacob, szczerze zdziwiony widokiem
wesołej i uśmiechniętej panny Hannah.
– Przecież to się nie liczy – obruszyła się panna Hannah. – Czyż nie wystarcza, że to mój brat? Jestem
bogata, nawet jeśli on jest biedny. Mam miłość i szczęście. I cieszę się teraz bardziej, niż gdyby wrócił
jako milioner. Pewnie chciałby mnie stąd zabrać, wybudować nowy dom, a w moim wieku już za późno
na jakiekolwiek zmiany. Albo mógłby mnie nie potrzebować; na co komu stara kobieta? A teraz wymaga
opieki i czułości. To wspaniałe: mieć dla kogo żyć po tylu latach samotności! Właśnie zaczynałam się
martwić, jak przetrwam długą, pustą zimę, a teraz zapowiada się najweselsza zima w moim życiu.
Wczorajszą noc spędziliśmy na rozrnowie. Los ciężko doświadczył Ralpha – rzadko kiedy coś mu się
udawało, a cały czas prześladowały go choroby. Ostatniej zimy, gdy pracował w tartaku, złamał nogę. Na
szczęście jest już w domu i nie rozstaniemy się do końca życia. Och, mogę śpiewać z radości, panie
Jacob!
– O, tak – odparł serdecznie Jacob. Czuł lekkie oszołomienie. Nie mógł zrozumieć, że panna Hannah
nie tylko się nie martwiła takim obrotem spraw, ale robiła wrażenie osoby ogromnie uradowanej.
Właściwie jeszcze przed chwilą chciał jej współczuć, a tu okazało się, że ona wcale tego nie potrzebuje.
– A pani plany... Snuła je pani przecież?
– Zmieniły się. Musiałam marzyć, dopóki nie spotkało mnie coś realnego. Prawdę mówiąc, już o nich
zapomniałam. Jestem szczęśliwa jak ptaszek!
– O, tak – potwierdził Jacob.
Przez całą drogę do domu rozmyślał o tej sprawie, ale nadal nic nie mógł zrozumieć.
– I chyba nie muszę – zakończył swoje refleksje z uśmiechem. – Panna Hannah jest zadowolona i
szczęśliwa i nikogo nie powinno to obchodzić. Jakkolwiek ja uważam, że to bardzo osobliwa historia.
Przełożył Paweł Rybak
72
NOTA EDYTORSKA
Wszystkie opowiadania zawarte w tym tomie pierwotnie publikowane były w czasopismach:
Prawdziwe zrządzenie opatrzności, Fair Exchange and No Robbery, „Springfield Republican”, 1907
Romans ciotki Beatrice, The Romance of Aunt Beatrice „Springfield Republican”, 1902
Dziecko Elizabeth, Elizabeth’s Child, „Young People”, 1904
Światło nad Big Dipper, The Light on the Big Dipper, „Churchman” 1906
Zemsta Roberta Turnera, Robert Turner’s Revenge, „Springfield Republican”, 1909
Odwieczny zew morza, The Magical Bond of the Sea, „Springfield Republican”, 1903
Między wzgórzem a doliną, Between the Hill and the Valley, „Springfield Republican”, 1905
Co przydarzyło się Donowi, How Don Was Saved, „Boy's World”, 1904
Niespodziewana ceremonia, An Unpremeditated Ceremony, „Ginter's Magazine”, 1907
Pamiętnik wujka Jesse’ego, The Life–Book of Uncle Jesse, „Hausekeeper” 1909
Przebudzenie Helen, The Waking of Helen, „Waverley Magazine”, l901
Zemsta pani March, Mrs. March’s Revenge, „Western Christian Advocate” 1904
Natty z Blue Point, Natty of Blue Point, „Forward”, 1904
Po wielu dniach, After Many Days, „Ram’s Horn”, 1903
Smutki panny Farquhar, The Unhappiness of Miss Farquhar, „Springfield Republican”, 1903
Brat marnotrawny, The Prodigal Brother, „Ram’s Horn", 1906
73
SPIS RZECZY
***
Prawdziwe zrządzenie opatrzności przełożyła Sylwia Paszek
Romans ciotki Beatrice przełożyła Magdalena. Budnik
Dziecko Elizabeth przełożył Tomasz Krzyżanowski
Światło nad Big Dipper przełożył Stanisław Sikorski
Zemsta RobertaTurnera przełożył Adam Augustyniak
Odwieczny zew morza przełożyła Elżbieta Wójcik
Co przydarzyło się Donowi przełożyła Zuzanna Górska
Niespodziewana ceremonia przełożyła Aleksandra Cacha
Pamiętnik wujka Jesse’ego przełożył Marcin Żurek
Przebudzenie Helen przełożyła Justyna Rybińska
Zemsta pani March przełożyła Anna Czekanowicz
Natty z Blue Point przełożyła Magda Anna Gzowska
Po wielu dniach przełożyła Magda Sadowska
Smutki panny Farquhar przełożył Stanisław Sikorski
Brat marnotrawny przełożył Paweł Rybak
Nota edytorska