Slavenka Drakulić
oni nie skrzywdzi li by nawet muchy
zbrodniarze WOJENNI przed TRYBUNAŁEM W
HADZE
przełożył Jakub Szacki
Tytuł oryginału: They Would Never Hurt a Fly. War Criminals on Trial in The Hague
Dokonał tak głębokiego rozdziału między życiem prywatnym a publicznym, między rodziną a
działalnością zawodową, że nie potrafił dostrzec w sobie żadnych związków między tymi
dwiema dziedzinami. Kiedy z racji swojego stanowiska musiał mordować, nie uważał się za
mordercę, ponieważ nie robił tego z powodu swoich skłonności, ale w ramach obowiązków
służbowych. Gdyby kierował się tylko uczuciami, nie skrzywdziłby nawet muchy.
Hannah Arendt, Essays in Understanding (1930-1954)
wstęp
to nie jest bajka
W odległym zakątku Europy, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, był sobie kiedyś
piękny kraj o nazwie Jugosławia. Mieszkali w nim ludzie sześciu różnych narodowości, którzy
wyznawali trzy różne religie i mówili czterema różnymi językami. Byli to Chorwaci, Serbowie,
Słoweńcy, Albańczycy, Bośniacy i Macedończycy. Wszyscy jednak razem pracowali, chodzili
do szkół, pobierali się i żyli we względnej harmonii przez czterdzieści pięć lat.
Ale ponieważ moja opowieść nie jest bajką, historia tego pięknego kraju nie ma szczęśliwego
zakończenia. Jugosławia rozpadła się na części w strasznej i krwawej wojnie, która kosztowała
życie dwustu tysięcy ludzi - głównie w Bośni - i spowodowała przemieszczenie dwóch
milionów osób i powstanie kilku nowych państw: Słowenii, Bośni, Chorwacji, Macedonii oraz
Serbii i Czarnogóry. Albańczycy i Czarnogór-cy wciąż walczą o niepodległość.
Wszystko to wydarzyło się w środku Europy nie tak dawno temu, między 1991 a 1996 rokiem.
Wojna ta zaskoczyła cały świat. My, obywatele Jugosławii, byliśmy zaskoczeni jeszcze
bardziej. Kiedy o tym myślę, ciągle jestem na siebie zła. Czy to możliwe, że wojna zakradła się
do naszego życia powoli, podstępnie jak złodziej? Dlaczego nie zauważyliśmy, jak nadchodzi?
Dlaczego nie zrobiliśmy czegoś, aby jej zapobiec? Dlaczego byliśmy tak zarozumiali, by
sądzić, iż nas nie może dotyczyć? Czy naprawdę byliśmy zakładnikami pięknej bajki?
Moje pokolenie dorastało w Europie, wierząc, że po drugiej wojnie światowej wojna tego
rodzaju nie może się nigdy powtórzyć. Możliwa wydawała się wojna jądrowa między dwoma
supermocarstwami, ale nie lokalna, w której walczy się konwencjonalną bronią. Za nikłym
prawdopodobieństwem nowej wojny przemawiał także fakt, że w czasie drugiej wojny
światowej po wszystkich stronach zginęły w Jugosławii tysiące ludzi. Świadkowie tych
wydarzeń wciąż żyją, rany są ciągle otwarte. A poza tym wiedzieliśmy, że Jugosławia nie ma
wrogów. Żyliśmy w przyjaźni z naszymi sąsiadami: Włochami, Austriakami, Węgrami,
Rumunami, Bułgarami i Albańczykami.
Ale pewnego dnia przekonaliśmy się, że do rozpoczęcia wojny wcale nie jest potrzebny
zewnętrzny wróg. Stało się jasne, że wróg może żyć wśród nas. Fatalne okazało się grzebanie w
przeszłości. Zwykle jesteśmy skłonni zapominać, że w czasie wojny Jugosławia była
okupowana lub kontrolowana przez nazistowskie Niemcy, ale jednocześnie toczyła się wojna
domowa między Serbami a Chorwatami. Inaczej mówiąc, istniała udokumentowana historia
rozlewu krwi w naszym kraju i łatwo było nią manipulować, aby skłócić jednych z drugimi:
Serbowie stali się wrogami Chorwatów, bośniackich Muzułmanów
1
i Albańczyków, Chorwaci
w pewnym momencie prowadzili wojnę nie tylko z Serbami, ale także z Muzułmanami,
natomiast wrogami Macedończyków byli Albańczycy.
Choć mogłoby się tak wydawać, wojna nie zaskoczyła nas z dnia na dzień. Pod koniec lat
osiemdziesiątych komunizm w innych częściach Europy upadł, załamał się także we wciąż
istniejącym ZSRR. Jugosławia nie była przygotowana na zmiany polityczne, które nastąpiły po
tym upadku. Nie stworzyliśmy żadnych demokratycznych alternatyw, jak Polska i
Czechosłowacja, a polityczna pustka nagle wypełniła się partiami nacjonalistycznymi.
Wszystkie one miały ten sam program: niepodległość i własne państwo narodowe.
1
W jugosłowiańskiej konstytucji z 1974 roku bośniaccy Muzułmanie zostali
uznani za konstytutywny naród i odtąd pisało się tę nazwę dużą literą (w
odróżnieniu od wyznawców islamu). (Wszystkie przyp. red.).
Rozbuchany nacjonalizm szerzył się jak pożar. Partie nacjonalistyczne zwyciężyły w wyborach
w Chorwacji i w Bośni. W Serbii stało się coś dziwnego: partia komunistyczna przekształciła
się w nacjonalistyczną, bo jej przywódca, Slobodan Milośević, wierzył, że jest to sposób na
utrzymanie się przy władzy. Wkrótce wszędzie odbywały się referenda, a ludzie głosowali za
niezależnością od Jugosławii. Pierwszy krok zrobiła Słowenia i w czerwcu 1991 roku była już
poza federacją. Rozpoczął się proces rozpadu. Jugosłowiańska Armia Ludowa próbowała
powstrzymać Słowenię przed opuszczeniem federacji, ale ponieważ nie było w Słowenii
żadnych mniejszości, które można by wykorzystać, armia pozwoliła jej się oderwać.
W tym momencie wojna wciąż nie wydawała się realną groźbą. Śmierć paru żołnierzy i
policjantów, którzy zginęli wiosną 1991 roku w Słowenii i Chorwacji, została zauważona.
Ciągle jeszcze było to czymś wyjątkowym, a ich zdjęcia i nazwiska pojawiły się na pierwszych
stronach gazet.
Ale w Chorwacji żyła liczna mniejszość serbska i Slobodan Milośević, wówczas prezydent
Serbii, miał znakomity pretekst, żeby wysłać armię w celu „ochrony" mieszkających tam
Serbów. Oznaczało to prawdziwą wojnę. Jesienią 1991 roku chorwackie miasto Vukovar
zostało niemal zrównane z ziemią, a życie straciło około dziesięciu tysięcy osób. W latach,
które nastąpiły później, śmierć stała się czymś powszednim i nikt już nie zadawał sobie trudu,
by sporządzać listy ofiar. Było na to za późno.
W Bośni, gdzie obok siebie żyli Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie, wojna rozpoczęła się w
kwietniu 1992 roku. Z powodu mieszanej populacji także i tu przybrała ona charakter wojny
domowej. Serbska mniejszość, „ochraniana" przez Milośevicia, proklamowała niezależne
państwo, Republikę Serbską. Nie będąc w stanie powstrzymać Chorwacji i Bośni przed
opuszczeniem Jugosławii, Milośević - wraz z Serbami z Republiki Serbskiej - wyruszył na
wojnę o Wielką Serbię. Rozpoczęło się trwające trzy lata oblężenie Sarajewa, a parę lat później
chroniona przez ONZ enklawa muzułmańska Srebrenica dostała się w ręce Armii Republiki
Serbskiej. Wymordowano około siedmiu tysięcy nieuzbrojonych Muzułmanów - była to
największa masakra w Europie od 1945 roku.
Ponieważ te nowo stworzone państwa w stanie wojny - Bośnia, Chorwacja, Republika Serbska,
Serbia - były kierowane przez skrajnie nacjonalistycznych przywódców, szybko stało się jasne,
że walczą nie tylko o niepodległość, ale także o „czyste etnicznie" państwa narodowe. Całe
regiony w Chorwacji i Bośni - a później także w Kosowie - były „oczyszczane etnicznie"
(eufemizm, który w praktyce często oznaczał ludobójstwo) w celu osiągnięcia jednorodnej
populacji, co nie różniło się zbytnio od polityki Ein Reich, ein Volk, ein Führer w hitlerowskich
Niemczech. Zarówno Serbowie, jak i Chorwaci chcieli podzielić między swoje państwa Bośnię,
pozostawiając Muzułmanom jedynie niewielkie enklawy.
Wojna w Bośni zakończyła się porozumieniem w Dayton podpisanym w listopadzie 1995 roku.
Ale wojna nie zakończyła się w Kosowie, południowej części Serbii, zamieszkanej głównie
przez Albańczyków. Oni także chcieli niepodległości i zaczęli o nią walczyć. Odwet
Milośevicia spowodował, że w pewnym momencie setki tysięcy Albańczyków opuściło w
panice swoje domy i ratując życie, próbowało przekroczyć granicę albańską lub macedońską.
Exodus siedmiuset tysięcy uchodźców z Kosowa był katastrofą humanitarną. Wtedy to, wiosną
1999 roku, NATO podjęło decyzję, by bombardowaniem zmusić Milośevicia do uległości.
Był to początek końca Slobodana Milośevicia. W październiku 2000 roku niewyobrażalne stało
się faktem: Milośević przegrał wybory - i stracił władzę. Wkrótce został aresztowany i
przewieziony do Międzynarodowego Trybunału ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej
Jugosławii w Hadze. Trybunał ten utworzono w 1993 w Holandii, kiedy społeczność
międzynarodowa zdała sobie sprawę, że nowe państwa, które wyłoniły się w czasie wojny nie
są w stanie lub nie chcą same osądzić swoich zbrodniarzy wojennych. Jak stwierdził Trybunał,
wszystkie strony popełniały zbrodnie wojenne, ale Serbowie popełnili ich najwięcej.
Aresztowania i ekstradycje zbrodniarzy wojennych stały się największym problemem
politycznym w Chorwacji, Serbii i Bośni, ponieważ ludzie wymieniani na liście zbrodniarzy
wojennych haskiego Trybunału byli w swoich ojczyznach uznawani za bohaterów.
Obecnie Trybunał sądzi około osiemdziesięciu osób reprezentujących wszystkie walczące
strony. Mój wybór postaci jest osobisty, a nie reprezentatywny. Piszę nie tylko o zbrodniarzach
wojennych uważanych za największych, jak Slobodan Milośević, ale także o tych, których
czyny lub osobowość uznałam za szczególnie pasujące do celu tej książki, bez względu na ich
narodowość. To, że nie zostali tu opisani muzułmańscy zbrodniarze wojenni, jest zatem po
prostu dziełem przypadku i z pewnością nie oznacza, że ludzie po tej stronie frontu nie
popełniali tego typu zbrodni. Ich nazwiska można przeczytać na liście osób poszukiwanych
przez Trybunał. Opisuję także dwie osoby, które nie stanęły przed Trybunałem, ale które są
mimo to ważne dla zrozumienia problemu. Jedną z nich jest świadek, Milan Levar, a drugą
żona Mi-losevicia, Mirjana Mira Marković.
Powód napisania tej książki był prosty: ponieważ nie można zaprzeczyć, że zbrodnie wojenne
zostały popełnione, chciałam dowiedzieć się czegoś o tych, którzy je popełnili. Kim byli?
Zwykłymi ludźmi jak ja czy potworami?
Chciałam także odpowiedzieć na pytanie, które postawiłam na początku: dlaczego nie
widzieliśmy zbliżającej się wojny? Z pewnością mogliśmy dostrzec zapowiedź nieszczęścia.
Było wiele oznak nadciągającej katastrofy, ale nie potrafiliśmy właściwie ich odczytać, zanim
było za późno. Łatwo jednak być mądrym po szkodzie. Czy wojnę dałoby się powstrzymać?
Być może. Ale zbyt mało ludzi próbowało to zrobić.
1. dlaczego Haga
Przez pewien czas po zakończeniu wojny w Chorwacji - choć działania wojenne w Bośni
jeszcze trwały — w naszym domu w Zagrzebiu przebywał młody człowiek, przyjaciel córki.
Zauważyłam, że w nocy nasz gość nigdy nie gasi światła w swoim pokoju. Kiedy zapytałam
dlaczego, odpowiedział krótko: Mógłby obudzić się w nocy i nie wiedzieć, gdzie jest. Mógłby
mieć złe sny o swoich przyjaciołach, żołnierzach, którzy nie wrócili z akcji w Bośni i zapewne
zostali zabici. Ale nie miał ochoty powiedzieć nic więcej.
Teraz ma rodzinę i małą córeczkę. Jestem pewna, że nigdy nie opowie jej o swoich
przyjaciołach. Jeśli jednak to dziecko będzie dorastać, słuchając opowieści ojca o wojnie w
Bośni, poczuje się zagubione. W szkole prawdopodobnie będzie się uczyć, że Chorwacja nigdy
nie była w stanie wojny z Bośnią i nigdy nie była agresorem. Jej ojciec nie walczył z
Muzułmanami w Bośni, nie zginęli tam także jego przyjaciele. Jeśli obecne książki do historii
mogą być jakąś wskazówką, to dziewczynka będzie się uczyć, że wojna za ojczyznę, bo tak jest
nazywana, była wojną obronną i nic ponadto. Co więcej, ponieważ była to wojna obronna,
żołnierze chorwaccy nie mogli popełniać zbrodni wojennych. Taka bowiem była oficjalna
doktryna w Chorwacji przez ostatnie dziesięć lat i nie zmieniła się po śmierci pierwszego
chorwackiego prezydenta, Franja Tudjmana, w 1999 roku.
Dziewczynka w Serbii będzie też zapewne dorastać pośród zaprzeczeń, że była jakaś wojna.
Gdyby zapytała swojego tatę o wojnę w Chorwacji lub Bośni, mogłaby usłyszeć: Wojna? Jaka
wojna? Jedynymi wojnami, jakie Serbowie uznają, jest wojna NATO przeciw ich narodowi
oraz wojna z „terroryzmem" w Kosowie. Wojny w Chorwacji i Bośni się dla nich nie liczą.
Wydaje mi się, że tak właśnie musiał się czuć mój ojciec po wojnie, w 1945 roku - dokładnie
tak, jak przyjaciel mojej córki. Nie wiem, czy mój ojciec zostawiał zapalone światło w swoim
pokoju, ale miał dwadzieścia trzy lata i chciał zapomnieć o wszystkich okropnościach, których
doświadczył w czasie pięciu lat wojny. Zły czas minął. Wkrótce poznał moją matkę, założyli
rodzinę. Ja urodziłam się w 1949 roku. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach.
Ojciec nigdy nie mówił o czterech latach walki w partyzantce Josipa Broz-Tity w czasie drugiej
wojny światowej. Chciał o tym zapomnieć, co przez długi czas uważałam za oznakę zdrowia
psychicznego i instynktu samozachowawczego. Ludzka istota może przeżyć dzięki
umiejętności zapominania, pisze War-łam S załamów w Opowiadaniach kołymskich. Ale
wiem, że ojciec na pewno pamiętał wojnę, choć o niej nie mówił. Był to najważniejszy okres w
jego życiu i musiał zostawić w nim znacznie głębszy ślad niż wojna w dawnej Jugosławii we
mnie. On walczył na wojnie, ja nie. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, iż
połączenie takiego milczenia i oficjalnej wersji historycznych wydarzeń lat 1939-1945
sprawiło, że mogło dojść do najnowszej wojny.
Wprawdzie ojciec nie mówił o tym, co widział i co przeżył, ale są trzy obrazy, które w
dzieciństwie kojarzyły mi się z wojną - z jego wojną. Pierwszy przedstawiła mi babcia. Ona
także spędziła wojnę wśród partyzantów, gotując im i piorąc. Często wspominała wydarzenie z
tamtych czasów, które zapadło jej w pamięć. Partyzanci odbili chorwacką wioskę, którą
wcześniej zajmowali serbscy czetnicy
2
. Wioska była opustoszała, wszyscy mieszkańcy uciekli.
2
Czetnicy - tu: oddziały Dragoljuba (Draży) MihaiW cia, oficera
królewskiej armii wiernego władzom emigracyjnym, początkowo walczące
przeciwko Niemcom, później także przeciw partyzantce Tity.
Kiedy babcia weszła do jednego z domów, żeby spędzić w nim noc, uderzył ją dziwny zapach.
Był to zapach spalonego mięsa. Czetnicy opuszczali wioskę w pośpiechu i babcia była pewna,
że w piecyku przypala się mięso. Ale w piecyku nie było mięsa. Był tam upieczony jak prosię
noworodek.
Kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie, jak babcia wchodzi do tego domu. Czułam ten
zapach, choć nie znałam go wcześniej. W wyobraźni widziałam czarny, żelazny piecyk na
drewno i jej rękę, która go otwiera. Mogłam sobie wyobrazić także jej zgrozę. Z czasem stała
się moją.
Drugi obraz, który utkwił w mojej pamięci, zobaczyłam wprawdzie w filmie Kozara, ale dla
mnie stał się realny. Miałam trzynaście lat. Dobrze pamiętam strach, który odczuwałam,
oglądając ten film, pamiętam jak się pociłam, niemal czuję moje mokre dłonie i łzy. Był to
jeden z tych obowiązkowych filmów o walkach partyzantów Tity z armią niemiecką, na które
zabrał nas nauczyciel historii. W filmie jest taka scena: bohater - oczywiście partyzant - ukrywa
się w wykopanym dole. Niemieccy żołnierze szukają go. Są coraz bliżej. Słyszy ich
nawoływania. Partyzant trzyma na rękach małe dziecko, które, kiedy żołnierze się zbliżają,
zaczyna płakać. Bohater zakrywa ręką usta dziecka. Drugą ręką przytrzymuje prowizoryczny
dach ziemianki. W najbardziej emocjonującym momencie filmu niemiecki żołnierz dźga ziemię
bagnetem, próbując odnaleźć kryjówkę naszego bohatera, i przebija mu dłoń.
Mój trzeci obraz wojny pochodzi z książki, którą ojciec próbował ukryć przed dziećmi, lecz
mimo to udało mi się ją obejrzeć. Lepiej byłoby, gdybym jej nigdy nie widziała, ponieważ nie
mogłam zapytać ojca o to, co w niej zobaczyłam, a zabrało mi wiele czasu zrozumienie, czego
dotyczyły przerażające rysunki w książce. Pamiętam ją całkiem dobrze. Cienki tom z żółtymi
kartkami i zieloną płócienną okładką. Wewnątrz było kilka czarno-białych fotografii. Były
kiepskiej jakości, niezbyt ostre, ale wystarczająco wyraźne, abym mogła rozpoznać wychudłe
postacie ludzkie siedzące lub leżące na pryczach, nagie szkielety i stosy zwłok na ziemi.
Książka miała tytuł Jasenovac. Wiele lat później, kiedy zwiedzałam muzeum obozu
koncentracyjnego niedaleko Jasenovaca, widziałam te same obrazy. Widziałam także zbiór
noży i młotków, których użyli chorwaccy faszyści, ustasze
3
, do zabicia około siedemdziesięciu
tysięcy ludzi. Wśród nich było dwadzieścia tysięcy Żydów, a poza tym Serbowie, Cyganie i
chorwaccy komuniści.
Dorastaliśmy wśród wielu takich obrazów, przedstawianych w filmach, książkach i rodzinnych
opowieściach. Z jednej strony mieliśmy naszą pamięć, a z drugiej książki do historii, które
pokazywały nasze dzieje ukształtowane tak, aby pasowały do ideologii partii komunistycznej.
Nieprawda, że byliśmy odizolowani od własnej przeszłości. Przeciwnie, mogliśmy jej mieć aż
nadto. Ale nasze książki do historii obfitowały nie w fakty, tylko w legendy: o ofensywach
armii Tity, jej wielkich bitwach i jeszcze większych zwycięstwach. Kilkadziesiąt lat później,
kiedy dowiedziałam się o straszliwej masakrze, która miała miejsce na wiosnę 1945 niedaleko
austriackiego Bleiburga, w której dziesiątki tysięcy żołnierzy faszystowskiego Niezależnego
Państwa Chorwackiego, wycofujących się, aby się poddać aliantom, zostało bezlitośnie
zabitych przez antyfaszystowską armię Tity, było zbyt późno, abym mogła zmienić poglądy.
Miałam je już wyrobione: wiedziałam, że partyzanci byli antyfaszystowskimi bohaterami,
całkowitą przeciwnością czetników, Niemców i ustaszów. Żadne fakty historyczne, o których
dowiadywałam się później ze zdumieniem, nie mogły już wymazać moich wyobrażeń z
wczesnego dzieciństwa o tym, kto jest dobry, a kto zły. Tak samo było z ludźmi, których
wujowie czy ojcowie zostali zabici przez partyzantów. Oni też dorastali wśród wspomnień o
3
Ustasze - tu: oddziały wojskowe, kontynuacja faszystowskiej tajnej
organizacji
chorwackiej założonej
przez Ante Paveli-cia,
twórcę
kolaboranckiego Niezależnego Państwa Chorwackiego.
swoich krewnych, wiedząc zarazem, że w książkach historycznych nie ma nawet wzmianki o
ich kaźni. Moje: pokolenie nigdy nie uczyło się prawdziwej historii - historia taka, jaką
znaliśmy, była kłamstwem, oszustwem.
Dopiero teraz jestem w stanie zrozumieć, jak łatwo jest zacząć wojnę, kiedy brakuje
znajomości faktów. Wojna nie bierze się znikąd. W Jugosławii zobaczyłam, że musi być
przygotowana. Przywódcy polityczni mogą bez trudu wykorzystać obrazy takie jak
zapamiętane przeze mnie, wykorzystać ludzką pamięć emocjonalną i budować na tym
nienawiść. W społeczeństwach totalitarnych bowiem, w których nie ma prawdziwej historii,
każdy ma w swojej pamięci zbiór tego rodzaju obrazów i jeśli nie ma niczego poza nimi,
sytuacja staje się niebezpieczna. Przywódcy polityczni mogą odwoływać się do tych
wyobrażeń, łączyć je z popularnymi mitami, podgrzewać emocje propagandowymi audycjami,
nieustannie nadawanymi w telewizji. Trudno jest się obronić przed taką propagandą, jeśli nie
ma wspólnej historii, w którą każdy może wierzyć. Warstewka racjonalności łatwo odpada pod
wpływem emocji. Historia, której się uczyliśmy - a która w istocie historią wcale nie była -
sprzyjała porzuceniu rozumu na rzecz czystych emocji.
Dlatego kiedy po zakończeniu wojny w 1995 roku tak samo zapanowała cisza, kiedy tak samo
zabrakło pragnienia prawdy i kiedy pojawiły się podobne manipulacje faktami, zaczęłam się
bać. Po raz trzeci miałam do czynienia z punktem zerowym w historii. Pierwszy raz zetknęło
się z nim pokolenie mojego ojca po drugiej wojnie światowej, to jest po rewolucji
komunistycznej. Cała wcześniejsza historia została napisana od nowa. Drugi raz miało to
miejsce po upadku komunizmu w 1990 roku, kiedy musieliśmy zapomnieć o komunizmie i
zacząć wszystko od nowa (i znów pisać na nowo historię). Trzeci punkt zerowy mamy teraz, po
zakończeniu ostatniej wojny. Nietrudno zrozumieć ogólną niechęć do mówienia o wojnie w
Chorwacji, jak gdyby nigdy jej nie było. Jeszcze łatwiej wyciągnąć wniosek, że ludzie są nią
zmęczeni, chcą zapomnieć o przeszłości i myśleć o przyszłości. W końcu to przede wszystkim
myślenie o przeszłości wciągnęło ich w wojnę. Politycy ochoczo zgadzają się z wolą
większości i gorliwie popierają pomysł „otworzenia nowej karty historii" - możliwie czystej
karty, ponieważ wielu z nich jest nadal u władzy i nie chce ponosić odpowiedzialności za
wojnę.
Jeśli jednak prawda o tak zwanej wojnie za ojczyznę nie zostanie ustalona, następne pokolenie
znajdzie się pewnego dnia w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazło się moje po drugiej wojnie
światowej. Ludzie ci będą mogli polegać tylko na niejasnych obrazach i krwawych historiach.
Będą one różne, w zależności od tego, po czyjej stronie byli rodzice, ale zostanie im tylko
pamięć, nie historia.
A wojna wciąż jest z nami. Wystarczy tylko wspomnieć Hagę, aby się o tym przekonać.
Wyobrażam sobie, że każdy Holender byłby zdumiony, widząc, jak silne emocje wywołuje w
Chorwacji, Serbii, a nawet w Bośni (nawet, ponieważ Bośnia lepiej współpracuje z
Trybunałem) wzmianka o tym ładnym holenderskim mieście. Od 1993 roku, kiedy
ustanowiono Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej
Jugosławii, Haga budzi na Bałkanach wiele sporów. Trybunał został ustanowiony dlatego, że
państwa powstałe z byłej Jugosławii nie potrafiły lub nie chciały ścigać własnych zbrodniarzy
wojennych. Systemy sądownicze, bynajmniej nie niezawisłe, były przekupne i gdyby
podejrzanych o zbrodnie wojenne sądzono przed miejscowymi sądami, podlegałyby one
ogromnej presji politycznej. W samej Chorwacji argument ten wywoływał natychmiast gorącą
dyskusję. Przeciwnicy Międzynarodowego Trybunału z prawej strony argumentowali, że jest
on instrumentem politycznym, stworzonym po to, aby ukarać i poniżyć ich kraj. Bardziej
wyrafinowani krytycy twierdzili natomiast, że byłoby lepiej przeprowadzać procesy
zbrodniarzy wojennych w kraju, ponieważ pokazałyby one narodowi prawdę o wojnie i
pozwoliły przeżyć katharsis.
Byłam na tyle naiwna, że uważałam, iż jednym z priorytetów nowego post-Tudjmanowskiego
rządu będzie próba zmierzenia się z prawdą o wojnie: dlaczego do tego doszło? O co chodziło?
Czy Armia Chorwacka popełniała zbrodnie, czy nie? Jest to oczywiście brutalna prawda: wojna
toczyła się o utworzenie państwa narodowego, co obejmowało czystki etniczne; dwieście
tysięcy Serbów zostało zmuszonych do opuszczenia Krajiny; ich domy splądrowano i spalono;
około czterystu cywilów zginęło; cywile serbscy w Gospiciu, Pakracu czy Sisaku byli masowo
zabijani; dwadzieścia cztery tysiące Muzułmanów zostało zamkniętych przez żołnierzy,
bośniackich Chorwatów, w czterdziestu czterech obozach koncentracyjnych w Hercegowinie;
Chorwaci zabili stu szesnastu cywilów w wiosce Ahmići i wysadzili w powietrze stary most w
Mostarze; w 1991 roku w Zagrzebiu dwunastoletnia dziewczynka, Aleksandra Zec, została
zabita wraz ze swoimi serbskimi rodzicami. Jej morderca, który przyznał się do morderstwa,
wciąż przebywa na wolności.
Nikt jednak nie chce głośno mówić prawdy. I nikt nie chce jej słuchać. Dlatego że w Chorwacji
prawda jest niebezpieczna. Przez dziesięć lat propaganda Tudjmana przekonywała Chorwatów,
że ludzi na liście zbrodniarzy wojennych Trybunału - jak Mla-den Naletilić Tuta, Tihomir
Błaśkić, Dario Kordić, Mirko Norac i Ante Gotovina - należy uważać za bohaterów. Władze za
czasów Tudjmana wydały tych ludzi Trybunałowi wyłącznie z powodu silnego
międzynarodowego nacisku, a nie dlatego, że Chorwaci uważali, iż należy ich osądzić. Ale jak
to możliwe, żeby ocena sytuacji była tak różna w kraju i poza nim? Jest to możliwe, ponieważ
nigdy nie powiedziano Chorwatom, że ci ludzie byli gorliwymi katami, nawet jeśli byli
bohaterami wojennymi. Toteż kiedy stają przed sądem w Hadze jako podejrzani o zabójstwo
lub zlecenie zabójstwa ludności cywilnej, Chorwaci czują się upokorzeni. Ich bohaterowie
mieliby być zbrodniarzami? Nigdy! Zostać oskarżonym przez Trybunał zaczęło oznaczać, że
jest się patriotą. Przeciwnicy Trybunału utrzymują, że sądzi on za zbrodnie wojenne całą
Chorwację, a nie jednostki. Kiedy wiosną 2001 roku Mirko Norac otrzymał polecenie stawienia
się w lokalnym sądzie w Rijece w związku z zarzutem o popełnienie zbrodni wojennych w
Gospiciu, gdzie jesienią 1991 roku zaginęło ponad stu Serbów, weterani wojenni zorganizowali
wiec protestacyjny w Splicie. Było na nim około siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi. Przez
co najmniej tydzień trwał kryzys rządowy i cały kraj był sparaliżowany.
Ustalanie prawdy o wojnie jest kluczem do zakończenia sporów wokół Trybunału haskiego.
Dopóki nie zostanie ustalona prawda o wojnie, procesy zbrodniarzy wojennych, czy to przed
Międzynarodowym Trybunałem, czy przed miejscowymi sądami, będą postrzegane jako
niesprawiedliwość wobec „bohaterów wojennych". Bez prawdy nie ma sprawiedliwości, a
Chorwacja nadal jest daleka od takiej prawdy. Ostatnio odbyły się dwa procesy zbrodniarzy
wojennych: w Rijece - grupy z Gospicia, i w Splicie - grupy strażników więziennych.
Szczególnie ten drugi przekształcił się w żałosne widowisko, w którym publiczność bije brawo
swoim „bohaterom" i grozi świadkom. Sędzia zwolnił oskarżonych z więzienia, lecz sąd
wyższej instancji zmienił tę decyzję, a tymczasem dwóch oskarżonych zdążyło uciec.
Świadkom w obu procesach łatwo przydarzały się nagłe zaniki pamięci. A w wypadku Sisaka,
małego miasteczka w pobliżu Zagrzebia, gdzie w 1991 i 1992 roku znikło wielu serbskich
cywilów, miejscowy sędzia zarządził dochodzenie dziesięć lat po wydarzeniu, i to dopiero pod
silną presją mediów, a w szczególności magazynu „Hrvatska ljevica", który opublikował listę
około stu zabitych i zaginionych osób.
Chorwacja nie jest w tym odosobniona. Także Serbowie mają problemy z prawdą. We
własnych oczach to oni są najbardziej poszkodowani, zarówno przez Milośevicia, jak i przez
NATO. Rzeczywiście, serbskie społeczeństwo poniosło poważne konsekwencje (od embarga
po bomby NATO) wojen, jakie Serbia toczyła ze swoimi sąsiadami, ale cała prawda o tym, co
się stało, nie wyszła jeszcze na jaw ani nie stała się przedmiotem publicznej debaty. Jeśli chodzi
o kłamstwa upowszechniane w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wiele łączy Serbię i Chorwację.
Powód jest prosty i wykracza daleko poza ideologię Tudjmana-Milośevi-cia. Zbyt wiele osób
było w jakiś sposób zaangażowanych w wojnę i zbyt wiele z nich odnosiło z tej wojny
korzyści. Łatwiej i znacznie wygodniej żyć w kłamstwie niż spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć
myśleć o indywidualnej winie i zbiorowej odpowiedzialności.
Konflikt między prawdą a sprawiedliwością ma jednak poważne konsekwencje polityczne:
rządy zarówno w Serbii, jak i w Chorwacji mają problemy z prawdą i wytłumaczeniem się
przed mieszkańcami z ekstradycji do Hagi osób oskarżonych przez Trybunał o zbrodnie
wojenne.
Ponieważ ludziom łatwiej jest żyć z kłamstwami niż z prawdą, próby wymierzenia
sprawiedliwości przez Trybunał lub nawet przez miejscowe sądy są uważane za
niesprawiedliwość. A dopóki w tych społeczeństwach jest tak niewiele chęci odkrycia prawdy,
stawianie przed sądem zbrodniarzy wojennych będzie ciągle postrzegane jako zagrożenie
całego społeczeństwa. Dopóki prawda nie zostanie ujawniona, sprawiedliwość będzie musiała
nadchodzić z Hagi - lub nie nadejdzie w ogóle. A wszystko dlatego, że sami nie jesteśmy w
stanie publicznie prać naszych krwawych brudów. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że
powinniśmy to zrobić.
2. sprawiedliwość jest nudna
W budynku Trybunału na placu Churchilla w Hadze pachnie świeżą farbą. Młody człowiek w
białym kombinezonie maluje bez pośpiechu hol wejściowy, który poza tym jest zupełnie pusty.
Po obu stronach są duże szklane ściany. Po lewej znajduje się główne wejście do biur sądu. Jest
tam bramka detekcyjna, a na straży stoi policjant. Chcę wejść do sali numer trzy, gdzie
odbywają się procesy Miroslava Kvoćki, Dragoljuba Prćaca, Milojicy Kosa, Mladja Radicia i
Zorana Zigicia. Wszyscy są oskarżeni o morderstwa i torturowanie w obozach w Omarskiej i
Kera-termie w Bośni. Na szczycie marmurowych schodów zainstalowano drugą bramkę
detekcyjną. Przechodzę przez nią (magnetofony i kamery są zakazane) i wspinam się wąskimi
żelaznymi schodami do sali sądowej. Przy drzwiach stoi kolejny policjant. Sala sądowa numer
trzy jest raczej niewielka i podzielona na dwie części ścianą z kuloodpornego szkła. W części
dla publiczności jest około setki niewygodnych krzeseł z niebieskiego plastiku. W każdym rogu
ustawiono dwa ekrany telewizyjne. Pomieszczenie nie przypomina wyłożonych drewnem sal
sądowych pokazywanych na filmach lub w serialach telewizyjnych, takich jak Prawnicy z
Miasta Aniołów. Wygląda raczej jak szpitalna poczekalnia: aseptyczna, z prostymi,
funkcjonalnymi meblami i szarą wykładziną podłogową, oświetlona silnymi świetlówkami. W
ich blasku ludzie wydają się bladzi i chorzy.
Zajmuję miejsce w pierwszym rzędzie, ponieważ chcę dobrze widzieć. Ale mogę usiąść tam,
gdzie mi się spodoba, bo jestem jedynym przedstawicielem publiczności. Trochę mnie to dziwi
- za wejście nie pobiera się żadnej opłaty. Wygląda na to, że codzienne procedury procesowe
nie wzbudzają większego zainteresowania. Powiedziano mi, że studenci prawa i krewni
oskarżonych czasem tu przychodzą, ale dziennikarze zjawiają się tylko na rozpoczęcie nowego
procesu i na ogłoszenie wyroku. Wtedy ledwo można się wcisnąć. Teraz patrzę na trzech
sędziów na podwyższeniu naprzeciw mnie. Oskarżeni i ich obrońcy siedzą po lewej, a
oskarżyciele po mojej prawej stronie. Oskarżeni widzą przez szybę publiczność, dzieli ich od
niej tylko kilka metrów. Szklana ściana została zamontowana zapewne po to, by chronić
oskarżonych. Czuję jednak, że to ja potrzebuję osłony przed niebezpiecznymi mężczyznami
siedzącymi po drugiej stronie.
Tak więc siedzę i obserwuję pięciu oskarżonych. Wyglądają tak zwyczajnie. Ale czego można
było oczekiwać? Rogów? Spiczastych uszu? W końcu wszyscy z nich, oprócz taksówkarza
Zigicia, byli zwyczajnymi policjantami. Co ciekawe, tylko on jeden wygląda groźnie, może
dlatego, że jest silniej zbudowany niż pozostali. Zigić jest smagłym, czterdziestokilkuletnim
mężczyzną o grubej szyi, ubranym w brązowy garnitur i żółtą koszulę. Dzisiaj będzie
przesłuchiwany jego świadek obrony. Obok siedzi Prćac, starszy pan, siwy i szczupły. W
swoim szarym garniturze, z niewielkim siwiejącym wąsikiem, przypomina mysz. Tych dwóch
siedzi między policjantami ONZ, którzy -wyglądają tak, jakby myśleli o pikniku zeszłej
niedzieli. Za nimi, również między policjantami, siedzi reszta grupy: Kos i Kvoćka
wyglądający jak wiejskie rozrabiaki oraz krępy Radić, który sądząc po wyglądzie, mógłby być
dyrektorem fabryki w niewielkim miasteczku.
Zigić nerwowo wierci się na krześle, jak gdyby chciał zapalić papierosa. Na pewno pali.
Większość Bośniaków pali. Prawdopodobnie ma też ochotę na kawę: w Bośni pije się mocną
kawę, którą nazwano kawą po turecku. Zastanawiam się, jaka jest teraz poprawna politycznie
nazwa takiej kawy - kawa po serbsku? Pięciu mężczyzn siedzi tam, dzień po dniu, przez całe
godziny, bez papierosa i bez kawy, słuchając tłumaczenia tego, co mówią adwokaci,
prokuratorzy i sędziowie. Czasami muszą czuć się tak, jakby występowali w filmie. Zapewne
nigdy nie przypuszczali, że staną przed sądem za granicą. I wszystko, co im się teraz przytrafia,
jest tak nierealne, że tylko czekać, kiedy zniknie.
Jeden z sędziów przesłuchuje świadka obrony będącego pod ochroną. Publiczność nie widzi
tego świadka, ponieważ siedzi za plastikowymi przegrodami, a pokazywana na ekranach
telewizyjnych jego twarz jest zamazana. Proces trwa już od prawie roku i jeśli tak jak ja jest się
pierwszy raz w sali sądowej, niełatwo nadążać za tym, co się dzieje. Nie z powodu tematu
rozprawy, ale zawiłości procedury. Świadkowi mogą być zadawane bardzo szczegółowe
pytania i ła29
two się pogubić, jeśli się nie pamięta, czego dotyczy przesłuchanie. Często pojawiają się
kwestie proceduralne, które muszą być wyjaśnione, co tym bardziej utrudnia obserwatorowi
śledzenie procesu. Ten świadek był strażnikiem w obozie w Keratermie i był tam obecny w
nocy 24 lipca 1992 roku, kiedy to w jednym z baraków miała miejsce masakra, w której zginęło
ponad stu więźniów. Oto jak przebiega przesłuchanie:
Sędzia: Czy świadek kiedykolwiek wchodził do pomieszczenia, gdzie przebywali więźniowie?
Świadek: Nie.
Sędzia: Czy świadek był w pobliżu wejścia do tego pomieszczenia? Skąd świadek może
wiedzieć, jaka była średnica beczki przed salą numer jeden?
Świadek: Drzwi były otwarte, można było dostrzec, co jest w środku.
Sędzia: Beczka była wewnątrz czy na zewnątrz?
Świadek: Była na zewnątrz.
Sędzia: Skąd świadek wie, że średnica wynosiła trzydzieści centymetrów?
Świadek: Tak ją oszacowałem.
Przez jakiś czas próbuję śledzić przebieg procesu. Nie wiem, dlaczego tak ważne jest ustalenie,
gdzie stała beczka, ale ufam sędziemu, że to jest ważne. Czuję się jednak coraz bardziej
znudzona. Patrzę na oskarżonych. Zigić bardzo stara się koncentrować, w końcu to jest jego
świadek obrony. Ale widać po wyrazie jego twarzy, że nie słucha uważnie. Błądzi wzrokiem po
sali sądowej, tak samo jak ja. Kos wpatruje się w sufit. Prćac w skupieniu obserwuje kobietę,
której zadaniem jest zapisywanie każdego słowa, jakie pada w czasie procesu - może z powodu
żywych, kwiecistych wzorów na jej sukience. Jeden z obrońców dyskretnie ziewa.
Przesłuchiwanie świadka jest długie, dokładne i bardzo szczegółowe. Podziwiam niewątpliwą
koncentrację sędziów, sama czuję, że mogę zaraz zasnąć. Teraz, po spędzeniu pewnego czasu
w sali sądowej, rozumiem, dlaczego jest pusta. Proces - każdy proces, nie tylko ten - jest
niezwykle powolny i nudny. Ale tak właśnie musi być. Proces nie jest widowiskiem dla
publiczności. Nie musi być interesujący ani dostarczać rozrywki. To poważna sprawa: chodzi o
sprawiedliwość, stawką jest ludzkie życie, a w dowodzeniu czyjejś winy lub niewinności nie
ma nic spektakularnego.
Patrzę na zegarek. Minęła zaledwie godzina, a wydaje się, że minęła cała wieczność, jak gdyby
czas miał w tej sali sądowej inne właściwości, jak gdyby płynął tu wolniej niż na zewnątrz, na
ulicach Hagi. Może tak jest? Znów próbuję się skoncentrować. Strażnik stara się bronić Zigicia,
który brał udział w masakrze. Doszło do rozlewu krwi, mówi, ponieważ więźniowie próbowali
uciec i zostali zastrzeleni w trakcie ucieczki. - Ale skąd krew w pomieszczeniu? - pyta sędzia. -
Skąd krew na ścianach?
Krew na ścianach?
Nagle widzę ten obraz i dociera do mnie, o czym mówi sędzia. Śmierć stu dwudziestu
więźniów nie jest już abstrakcją, nie są to już tylko słowa. Metodyczne, precyzyjne
przesłuchanie nabiera nowego znaczenia. Uświadamiam sobie, jak bardzo wypaczony jest
obraz procesu w telewizyjnych programach i hollywoodzkich filmach, w których dochodzi do
szybkiej wymiany argumentów między dobrze wyglądającymi prawnikami w drogich
garniturach. W Hadze nie ma takich nieprawdziwych dramatów. Dramatem jest tutaj to, że
wszystko wydarzyło się naprawdę: były prawdziwe śmierci, prawdziwe ofiary i prawdziwi
mordercy. Prawdziwa krew. Dramatem jest to, że nie ma ucieczki od tamtej rzeczywistości.
Kiedy pod koniec dnia przyjrzałam się oskarżonym, nagle wydali mi się inni. Zobaczyłam to,
czego wcześniej nie dostrzegałam - nie ich apatyczne twarze, ale pomieszczenie, którego ściany
są zbryzgane krwią.
3. scenariusz samobójstwa
Milan Levar, chorwacki weteran wojenny z Gospicia i świadek zbrodni wojennych, został
zamordowany 28 sierpnia 2000 roku. Po procesie grupy z Gospicia, dziesięć lat po wojnie,
podejrzany o to morderstwo Ivica Rożić został uwolniony, ponieważ nie było przeciw niemu
wystarczającego materiału dowodowego.
W Gospiciu dziesięć lat po zakończeniu wojny w Chorwacji wojna się nie skończyła, a w
każdym razie nie zakończyła się dla Vesny i Leona Levarów. Jeśli opuszczają swój dom, muszą
poinformować policję, dokąd się udają. Kiedy są poza domem, towarzyszy im patrol policyjny.
Zanim otrzymają pozwolenie na odwiedzenie grobu męża i ojca, Milana Levara, policja
starannie przeszukuje mogiłę. Ludzie z Gospicia nie rozmawiają z Vesną, a chłopcy nie grają w
piłkę z jedenastoletnim Leonem. Vesna i Leon należą do „wrogiego" obozu. Jest to bardzo
nietypowa sytuacja w miasteczku zamieszkanym przez zaledwie sześć tysięcy mieszkańców,
zwłaszcza że ani Vesna, ani Leon nie popełnili żadnej zbrodni. W ich żyłach nie płynie nawet
„zła" serbska krew - dziś w Gospiciu mieszka bardzo niewielu Serbów. Levarowie są
„więźniami wojennymi" bardzo szczególnego rodzaju.
„Na mszy, w rocznicę śmierci męża, byliśmy w kościele jedyni. A przy grobie nie pojawił się
ani jeden przedstawiciel władz" - mówi Vesna. Ktoś jednak odwiedził przed nią grób, jeszcze
przed pogrzebem, ponieważ znalazła tam kwiat. Jeden tylko plastikowy kwiat, ale niewątpliwie
znak, że ktoś pamiętał. Tyle że ten ktoś nie miał odwagi pokazać się publicznie przy grobie. Bał
się, ponieważ sprawa nie została jeszcze rozwiązana i morderca przebywa nadal na wolności.
Gazety piszą, że policja wie, kim jest morderca, ale nie ma dość dowodów, aby go aresztować.
Milan Levar był pierwszym świadkiem Trybunału, który został zabity z zemsty. Wystarczy
przejść którąś z ulic w Gospiciu, aby zacząć rozumieć, jak bardzo duch tego miasteczka
przyczynił się do śmierci Levara. Na zwiedzenie go wystarczy ledwie pół godziny. Podobnie
jak jego mieszkańcy, wszystkie budynki, które przetrwały wojnę, noszą głębokie blizny: domy
w rozsypce, fasady łuszczące się jak skóra po oparzeniu, powybijane szyby, opuszczone ruiny i
podziurawiony asfalt. Nie można nie zauważyć dziur w murach, przez które widać zrujnowane
wnętrza niegdyś przytulnych, gościnnych domów. Ich ściany są teraz sczerniałe od ognia, który
wzniecały nie tylko wrogie pociski, ale i sąsiedzi - podpalacze. Wszędzie są ruiny,
upamiętniające dwa jesienne miesiące w 1991 roku, kiedy to na miasteczko spadły tysiące
pocisków z serbskiej strony. Budzić się codziennie wśród tych ruin i pamiętać domy w ich
dawnej postaci - już to wystarcza, aby doprowadzać mieszkańców Gospicia do szaleństwa.
Na głównej ulicy mężczyźni chodzą nieogoleni, w mundurach, jak gdyby wojna się dla nich nie
skończyła, tak jak nie skończyła się dla rodziny Levarów. Nie ma dla nich wiele do roboty w
tym dziś na wpół wymarłym miejscu, popijają więc kawę i rakiję, rozmawiając o polityce i
czekając, aż coś się wydarzy. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali stąd dawno temu, jeszcze przed
wojną. Ludzie tu nie wracają, nie ma do czego. Dziesięć lat temu Gospić był przyjemnym, choć
sennym miasteczkiem, gdzie ludzie żyli spokojnie i wygodnie, a dzieci mogły bawić się
bezpiecznie na ulicach. Wystarczyło, że ktoś kichnął, aby sąsiad był gotów do pomocy. Do
dnia, w którym ten sam sąsiad przyszedł go aresztować.
Teraz, kiedy przyjeżdża się do miasteczka, natychmiast można odczuć, co zdominowało tu
życie: strach. W Gospiciu mieszka niewielu ludzi i wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Wiedzą,
co sąsiedzi gotują na obiad, z którego ze zrujnowanych czy opuszczonych domów pochodzi ich
dywan, lodówka lub telewizor i co każdy z nich robił w czasie wojny. Mają podstawy, żeby się
bać siebie nawzajem. Wiąże się to z tak zwanym syndromem telewizora. Tamtejsi ludzie
dokładnie wiedzą, o co chodzi. Bo większość z nich odniosła korzyści z wojny, „częstując" się
telewizorami i podobnymi dobrami z opuszczonych domów. Są oczywiście inni, którzy robili
znacznie gorsze rzeczy, ale kiedy ktoś ośmieli się im to zarzucić i domaga się sprawiedliwości,
powiedzą: „Zamknij się, ty ukradłeś telewizor". Jak gdyby zabicie człowieka można było
porównać z kradzieżą telewizora. Oczywiście nie można, ale to wystarcza, aby zamknąć usta.
Prowadzi to do kolejnej rzeczy, która rzuca się w oczy w Gospiciu: do milczenia. Panuje tu
zmowa milczenia, przypominająca włoską omertá. Takie niebezpieczne, groźne milczenie jest
wyraźnie odczuwalne w tej niewielkiej miejscowości. Oczywiście nie oznacza to całkowitej
ciszy; jeżdżą samochody, płaczą dzieci, rozmawiają ludzie, a w kawiarniach rozbrzmiewa
muzyka. Przytłaczająca cisza zapada, kiedy próbuje się poruszyć pewne tematy. Nikt nie chce
na przykład rozmawiać o tym, co stało się z serbskimi cywilami w październiku 1991 roku, i o
tym, dlaczego został zabity Milan Levar. Jeśli już ktoś w ogóle mówi cokolwiek na temat jego
śmierci, zwykle go przeklina: „Powinno się go zabić wcześniej. To zdrajca, i dzięki Bogu, że
ktoś go zlikwidował" - powiedział rzeczowym tonem sąsiad Levara ledwie parę godzin po
pogrzebie.
Człowiek musi być naprawdę znienawidzony, aby prowokować takie okrutne, cyniczne słowa,
wypowiadane nawet po jego śmierci. Tak właśnie było z Le-varem. W prowincjonalnym
miasteczku, gdzie każda inność budzi odrazę, ośmielił się być inny. Wierzył, że można
wymierzyć sprawiedliwość i że warto o to walczyć. Co więcej, wierzył, że może zeznawać w
sądzie o okropnościach wyrządzanych serbskim cywilom w Gospiciu w czasie wojny i nadal
wieść normalne życie wśród ludzi, którzy mieli nieczyste sumienia - z powodu aresztowania
Serbów, kopania dla nich grobów, kradzieży mebli czy też z powodu przymykania oczu na to,
co się naprawdę dzieje. Ale Levarowi nie udało się żyć normalnie. Znał sekrety innych i stał się
zagrożeniem dla nich wszystkich, ponieważ krytykował ich sposób życia i tchórzliwość.
Powinien był orientować się lepiej. Ich nienawiść była niemal namacalna. Musiał ją czuć za
każdym razem, kiedy wychodził z domu. Musiał ją widzieć wypisaną na twarzach ludzi,
których każdego dnia mijał na ulicy. Dla jego rodziny wyjście na zakupy musiało być jak
ekspedycja na terytorium wroga. Jeśli ktokolwiek okazywał im sympatię, robił to potajemnie,
pod osłoną ciemności. Jak potrafili żyć wśród przekleństw i gróźb? Jego żona, Vesna,
odczuwała wrogość każdego dnia, kiedy przebywała w pracy, zarabiając ich jedyne, mizerne
pieniądze. A ich mały syn, Leon - ileż to razy w szkole koledzy nazywali go czetnickim
bękartem? Ta nienawiść musiała czasem ranić. Nie byli przecież ze stali. Dla Levara była
jeszcze bardziej bolesna, ponieważ urodził się w Gospiciu, to było jego rodzinne miasto. A
mimo to wierzył, że znajdzie dość siły, aby zwalczyć prowincjonalny letarg i strach.
Jego największym błędem nie była decyzja o zeznaniu prawdy i zostaniu świadkiem, ale
przekonanie, że będzie mógł później nadal mieszkać w Gospiciu. Był to scenariusz
samobójstwa. Nie mógł mieszkać wśród tych samych ludzi, których chciał wsadzić za kratki,
zwłaszcza że niektórzy z nich byli nadal u władzy. Zamiast prowadzić dochodzenia w sprawie
zbrodni wojennych, tuszowali je. Mieli swoje powody, żeby to robić, a Levar o tym wiedział.
Ale co stało się w Gospiciu tamtej zimy? Czego świadkiem był Milan Levar? Za co zapłacił w
końcu tak wielką cenę?
Jesienią 1991 roku dwóm ludziom z Zagrzebia powierzono obowiązek obrony Gospicia, choć -
takie to były czasy - nie wiadomo, kto przydzielił im to zadanie. Być może sami się tego
podjęli. Tymi ludźmi byli Tihomir Oreśković, który stanął na czele tymczasowych władz
cywilnych, oraz Mirko Norac, który został szefem obrony wojskowej. Warto zapamiętać te
nazwiska. Skutecznie bronili miasta przed serbskim alakicm, chociaż niektórzy ludzie twierdzą,
że przybyli dopiero wtedy, kiedy bitwa o Gospić była już zakończona. Uważali także, że celem
wojny jest oczyszczenie miasteczka z niechcianych Serbów. To była dobra okazja. W gorącej
atmosferze wojny wystarczało oznajmić, że jakaś osoba jest podejrzana o współpracę z
wrogiem. Nie był potrzebny żaden dowód. Sporządzili listę serbskich cywilów nadal
mieszkających w miasteczku. W ciągu trzech dni, między 16 a 18 października, około stu
dwudziestu Serbów i czterdziestu Chorwatów znikło. Nie tylko według Levara, ale także
naocznych świadków, których relacje ujrzały światło dzienne później, serbscy cywile zostali
wywiezieni ciężarówką za miasto i rozstrzelani przez oddział policji wojskowej pod
dowództwem Noraca, a następnie zagrzebani w ukrytej zbiorowej mogile.
To, co nastąpiło potem, można opisać tylko jednym słowem: grabież. Opuszczone domy, nie
tylko domy zamordowanych Serbów, ale także tych, którzy uciekli wcześniej, zostały
splądrowane i spalone. Bardzo niewiele osób nie brało w tym udziału. Był to początek terroru,
zaprowadzonego przez niewielką grupę zwolenników Oreśkovicia i Noraca. Robili, co chcieli,
decydowali, kto ma żyć, a kto powinien umrzeć, gromadząc przy tym w podejrzany sposób
majątek. Ponieważ za wydarzenia z października 1991 roku prawie każdy ponosi winę,
wszyscy zachowywali milczenie. Nawet jeśli wśród mieszkańców byli niewinni ludzie, nie
śmieli przemówić. Łatwo było rządzić w miejscu, gdzie wszyscy musieli się podporządkować -
wszyscy, którzy chcieli pozostać przy życiu.
W tym wyludnionym miasteczku na linii frontu władzę przejęli Oreśković i Norac i nie znalazł
się nikt, kto by im przeszkodził. „W tamtych czasach i w euforycznej atmosferze wojny łatwo
było rządzić zdesperowanymi ludźmi. Jest tyle pustych domów i można sobie przywłaszczyć,
co się zechce. Można robić, co się chce, z nielicznymi ludźmi, którzy pozostali w miasteczku,
bo zarówno Chorwaci, jak i Serbowie uciekli, przynajmniej ci, którzy mogli" - powiedział
później Levar.
Milan Levar był oburzony, że ani wojsko, ani policja, ani nikt z władz nie próbował
powstrzymać terroru Oreśkovicia i Noraca. Wraz z dwoma kolegami z milicji (obaj, Zdenko
Ropac i Zdenko Banda, ukryli się później w Niemczech) skontaktował się z ważnymi osobami
w rządzie chorwackim i poinformował je o sytuacji w Gospiciu. Levar wiedział, o czym mówi,
ponieważ sam został zmuszony pod groźbą rewolweru do obejrzenia morderstwa serbskiego
cywila uduszonego przewodem telefonicznym.
Władze w Zagrzebiu niemal natychmiast wiedziały, co się dzieje, ponieważ do różnych
przedstawicieli rządu zgłosili się krewni zaginionych osób. Rząd został zmuszony do wszczęcia
dochodzenia. Na początku listopada 1991 roku wysłano do Gospicia Ante Karicia,
przewodniczącego Rady Kryzysowej. Wrócił ze szczegółowym raportem o przejęciu władzy
przez policję wojskową. Ludzie znikali z dnia na dzień. Czarny rynek kwitł, opuszczone domy
tak Serbów, jak i Chorwatów były w ruinie. Raport ten został wysłany do prezydenta Franja
Tudjmana i szefa Tajnej Policji Josipa Manolicia. Urząd Obrony Porządku Konstytucyjnego
wysłał do Gospicia jeszcze jedną osobę. W raporcie datowanym na 20 grudnia 1991 roku
Rikard Pavelic opisał atmosferę terroru, tajemnicze znikanie ludzi, codzienne odkrywanie
nowych zwłok i grabieże - z wszystkim tym związana była policja wojskowa. „W wypadku
większości zlikwidowanych osób są świadkowie, że policja wojskowa zabierała ich do Pe-
ruśicia i innych miejsc, gdzie ginął po nich wszelki słuch - pisał Pavelic. - Ludzie zabierani są
codziennie i ciągle znajdowane są nowe zwłoki". Szef policji w Gospiciu, Ivan Daśović, był w
miasteczku, kiedy likwidowano dużą grupę serbskich cywilów. Nie tylko sporządził listę ludzi,
którzy brali udział w podejmowaniu decyzji, ale sam - jak przyznał później - był obecny na
miejscu egzekucji i strzelał, kiedy dowodzący oficer Norac krzyczał: „Strzelaj, strzelaj, na co
czekasz!"
Chorwacki rząd i prezydent zostali poinformowani o tym, co dzieje się w Gospiciu. Zebrano
wystarczająco dużo dowodów zbrodni wojennych. Coś trzeba było zrobić, aresztowano więc
Oreśkovicia. Wraz z kilkoma innymi osobami z Gospicia przewieziono go do Zagrzebia i
przesłuchano. Ale po interwencji ministra obrony, Gojka Suśaka, dochodzenie zostało
zawieszone, a Oreśkovicia zwolniono. Susak miał ogromny wpływ na Tudjmana, który,
świadomy zbrodni Oreśkovicia i Noraca, zgodził się, że lepiej nie podejmować żadnych działań
przeciwko nim. Kiedy Levar i jego towarzysze zorientowali się, że wysyłając raporty do władz,
niczego nie osiągnęli poza narażeniem się na niebezpieczeństwo, opuścili szeregi milicji.
Można sobie tylko wyobrażać zdesperowanie Levara. Ale dlaczego wtedy nie wyjechał? Czy
zatrzymała go w Gospiciu jego uparta natura? Czy miał jakieś ukryte powody? Ci, którzy znali
Milana Levara, mówią, że był to człowiek prawy, z zasadami. Nie chciał, aby nowe państwo
chorwackie budowano na zbrodniach wojennych. Inni twierdzili, że wojna doprowadziła go do
obłędu. W wywiadzie dla niezależnego tygodnika wydawanego w Splicie, „Feral Tribune",
Levar mówił w 1996 roku: „Liką (region, którego Gospić jest stolicą) rządzi dziś strach. Aby
ten strach zniknął, ludzie muszą wreszcie odpowiedzieć za swoje czyny. Trzeba ustalić, kto
zabił, a kto ukradł, i wszyscy muszą ponieść konsekwencje. Obecnie ci, którzy popełnili
zbrodnie, mają całkowitą władzę i zamienili nas w zakładników, traktują nas jak niewolników".
Problem polegał jednak na tym, że rząd brał udział w zmowie milczenia. Nikt nie chciał
przeprowadzić dochodzenia w tej sprawie; nie byłoby dobrze dla władz, gdyby opinia
publiczna dowiedziała się, że nie tylko Serbowie, ale i Chorwaci popełniali zbrodnie wojenne.
Za ukrywaniem prawdy o Gospiciu kryły się powody polityczne. Był to czas, kiedy Chorwacja
zabiegała o uznanie jej niepodległości przez inne państwa. Prawda o mordzie na serbskich
cywilach mogłaby to utrudnić. Lepiej było zatuszować nieprzyjemną sprawę. Całą prawdą
ukryto więc w imię „wyższych" (politycznych) interesów. Tym, którzy byli u władzy w
Gospiciu, powierzono zadanie utrzymania tajemnicy.
Levar doszedł do wniosku, że sytuację może uzdrowić jedynie opinia publiczna. Gdyby udało
mu się dostatecznie ją zmobilizować i zdobyć jej wsparcie, rząd musiałby jeszcze raz
przeprowadzić śledztwo w sprawie Oreśkovicia i Noraca. Kiedy jednak Levar opowiedział
czasopismu „Globus", czego był świadkiem, usłyszał jedynie pogróżki.
Milczenie spowijało sprawę Gospicia do 1996 roku, kiedy to Tihomir Oreśković ostatecznie
spróbował przejąć władzę w regionie Lika, wysuwając swoją kandydaturę na burmistrza miasta
Peruśić. Levar jeszcze raz zwrócił się do gazet, do „Feral Tribune". Tym razem wzbudził
większe zainteresowanie i nawet gazety z innych krajów zajęły się sprawą Gospicia. Ale znów
nie było rezultatu zgodnego z oczekiwaniami Levara: śledztwo nie zostało wznowione, choć
Oreśković wycofał swoją kandydaturę.
Nacisk opinii publicznej, jaki miał nadzieję wywołać Levar, nie nastąpił. Opinia publiczna
pozostawała obojętna. Jakby nie tylko mieszkańcy Gospicia, ale i wszyscy obywatele
Chorwacji byli głusi i ślepi. Może zaślepił ich „narodowy interes", ale jest równie
prawdopodobne, że chodziło o inne, bardziej osobiste interesy. Tym razem jednak zarówno
Levarowi, jak i Bandzie grożono już bezpośrednio. Znaleziono materiały wybuchowe w domu
matki Levara i w letnim domu Zdenka Bandy w Karlobagu. Przesłanie było głośne i wyraźne:
przestańcie albo...
Rozgoryczony i rozczarowany Levar nie miał wielkiego wyboru i zwrócił się do Trybunału w
Hadze. Próbował wszystkiego innego, począwszy od złożenia zeznań w chorwackich
instytucjach rządowych, a skończywszy na nagłośnieniu całej sprawy na łamach prasy.
Wszystko na próżno. W 1997 i 1998 roku złożył zaprzysiężone zeznania przed Trybunałem.
Wierzył, że zmusi to wreszcie rząd chorwacki do rozpoczęcia prawdziwego dochodzenia w
sprawie Gospicia.
Ludzie pracujący w Trybunale doskonale wiedzieli, co znaczyło zeznanie Levara i jakie
powodowało niebezpieczeństwo. Wiedzieli także, że po tym, jak został okrzyknięty „zdrajcą",
Levar nie powinien mieszkać w Gospiciu. Zaoferowano mu więc status świadka chronionego i
wyjazd wraz z rodziną za granicę, gdzie mógłby żyć z nową tożsamością. Ale Levar odrzucił tę
ofertę, wierząc, że rozgłos zapewni mu wystarczającą ochronę. Sądził, że jeśli pozostanie, jego
obecność skłoni innych do wystąpienia w roli świadków. Nie mógł ich zawieść, opuszczając
Chorwację. Był jednak naiwny, zupełnie jakby zapomniał, że ma do czynienia z mordercami.
Miał także zbyt duże zaufanie do chorwackiego systemu sprawiedliwości. Zdenko Banda i
Zdenko Ropac, dwaj inni świadkowie, dawni koledzy Levara, długo się nie zastanawiali i
wyjechali do Niemiec.
Mimo to Trybunał chciał pomóc Levarowi i zażądał ochrony dla niego od chorwackiego rządu.
Ale czy to żądanie zostało przekazane do lokalnej komendy policji w Gospiciu? A nawet gdyby
je przekazano, czy tamtejsza policja chroniłaby człowieka, który był gotów dostarczyć
dowodów zbrodni popełnionych przez policję wojskową przy współpracy cywilnych sił
policyjnych? Od wojny nie zmieniło się wiele, byli tam ci sami ludzie. Dla nich Levar był
człowiekiem, który wiedział zbyt wiele i mówił zbyt dużo. Został już kilka razy ostrzeżony. Z
pewnością zrozumiał ostrzeżenie. Stanął teraz przed poważnym problemem - ale nie zamknęło
mu to ust.
Wybory i zmiana rządu w styczniu 2000 roku musiały dać mu nową nadzieję, jednak nie trwała
ona długo. Mijały miesiące, lecz nadal nie było śledztwa w sprawie Gospicia ani też innych
zbrodni wojennych. Levar musiał być bardzo rozczarowany, może nawet zaczął się zastanawiać
nad opuszczeniem Chorwacji. „Ostatnio Milan zmienił zdanie i chciał wyjechać z Chorwacji -
przypominała sobie, płacząc, Vesna. -Nigdy sobie nie daruję, że byłam temu przeciwna".
Siedem miesięcy później, po południu 28 sierpnia 2000 roku, Milan Levar zginął na skutek
wybuchu bomby. Stało się to na podwórku jego matki. Bombę ukryto w kole zapasowym
samochodu Milana. Był przy tym jego syn, Leon. Próbował pomóc ojcu, przewrócić go na
wznak, lecz było już za późno. „Zadzwonił do mnie z telefonu komórkowego, ale nie był w
stanie nic powiedzieć. Tylko krzyczał" - powiedziała jego matka. Nikogo w Gospiciu nie
zdziwiło, że Levar został zabity. Miasteczko jest zbyt małe, aby mógł w nim przeżyć ktoś, kogo
uznano za zdrajcę. Nie było tam gdzie się ukryć. Być świadkiem i nadal mieszkać w Gospiciu,
w niewielkiej społeczności, było znacznie bardziej niebezpieczne niż być świadkiem,
mieszkając w Zagrzebiu, mieście liczącym milion mieszkańców.
Milana Levara nie zabiła bomba - zabijało go powoli milczenie trwające lata. Milczenie
sąsiadów, milczenie przyjaciół, milczenie prowincji, milczenie opinii publicznej, a także
tuszowanie sprawy przez rząd w Zagrzebiu. Powinno się to było zmienić po nagłośnieniu przez
Levara zbrodni. Liczył na to, że kiedy zbrodnie wojenne staną się powszechnie znane, nie
będzie powrotu do udawanej niewiedzy i obojętności.
Ale co można zrobić, kiedy ujawnia się zbrodnie i nic się nie dzieje? Nie ma żadnej reakcji i nie
pojawia się żaden nacisk? Po prostu ciągle istnieje zasłona milczenia, jeszcze szczelniej sza, niż
się wydawało w czasach, kiedy miały miejsce wydarzenia w Gospiciu. Levar się tego nie
spodziewał. Nie rozumiał apatii ludzi w Chorwacji, którzy nie chcieli go słuchać i którzy
świadomie ignorowali fakty, choć mieli je jak na dłoni. Przeliczył się i sam musiał zadawać
sobie pytanie dlaczego. Odpowiedź jest taka sama jak w wypadku wydarzeń w miasteczku
Gospić. Zbyt wiele osób skorzystało w różny sposób z czystek etnicznych, choć korzyści te
były czasem bardzo drobne. Co więcej, nie protestowali nawet ci, którzy korzyści nie odnieśli.
Niektórzy popierali Levara i chcieli usłyszeć prawdę, ale było ich zbyt mało, aby mogło to
cokolwiek zmienić.
Ostatnim działaniem, jakie podjął, była próba poruszenia opinii publicznej. Ponieważ dała ona
tak mizerne rezultaty, Levar nie żyje. Opinia publiczna nie jest pojęciem abstrakcyjnym.
Tworzymy ją my, obywatele Chorwacji. Porażka opinii publicznej jest zatem naszą porażką.
Skoro nie zareagowaliśmy, możemy winić tylko siebie. Nasza osobista paranoja, drobne
kradzieże i zaciśnięte usta, wszystko to przyczyniło się do podłożenia bomby, która zabiła
Levara.
Na jego pogrzebie było niewiele osób. Zamiast masowej demonstracji popierającej zasady, za
które Levar zginął, pogrzeb był jeszcze jednym epizodem w długim łańcuchu zdrad. Niektórzy
ludzie zanadto się bali, żeby przyjść, a większości po prostu nic to nie obchodziło. Zabrakło
przedstawicieli wojska, polityków, hierarchów kościelnych, grup broniących praw człowieka,
nie zjawił się też nikt z mediów. Ich nieobecność była bardziej znacząca, niż mogłaby być
obecność.
Po zabójstwie Milana Levara wszystko stało się jasne. Policja nie miała wyboru, musiała
zacząć dochodzenie, nie tylko w sprawie morderstwa Levara, ale i w sprawie Gospicia.
Dziesięć lat po popełnieniu zbrodni wojennych strach przed prawdą, która wychodzi na jaw,
jest wciąż ogromny. Państwo chorwackie jest wciąż niezdecydowane, społeczność
międzynarodowa obojętna, a opinia publiczna milcząca.
4. cicha październikowa noc
Proces grupy z Gospicia był punktem przełomowym w historii chorwackiego systemu
sprawiedliwości, ponieważ pięciu mężczyzn (Tihomir Oreśković, Mirko Norac, Stjepan
Grandić, Ivica Rożić i Milan Ganić) sądzono za zabicie Serbów zimą 1991 w Gospiciu nie
przed Trybunałem w Hadze, ale w lokalnym sądzie w Rijece. Proces trwał od czerwca 2001 do
marca 2003 roku, w tym czasie przesłuchano około stu pięćdziesięciu świadków. Trzech
oskarżonych zostało uznanych za winnych zabicia pięćdziesięciu ludzi. Pozostałych dwóch
uniewinniono.
Była już późna noc, kiedy wojskowa ciężarówka zatrzymała się na przedmieściach Gospicia, w
pobliżu miejscowości o nazwie Pazariśte. Żandarm uniósł brezent z tyłu samochodu i na
wilgotną ziemię zeskoczyło dwunastu ludzi. Widzieli sylwetki czekających na nich
uzbrojonych mężczyzn. Słyszeli odgłos odjeżdżającej ciężarówki, otwieranych i zamykanych
drzwi samochodowych, sdumione głosy i szczęk broni - a potem, przez minutę lub dwie,
niemiłą ciszę. Ktoś nerwowo próbował zapalić papierosa, ale zrezygnował i zaklął.
Nagle nocną ciszę przeszył krzyk kobiety. Był to wysoki, krótki krzyk, po którym nastąpił
strzał. Rozległ się męski głos: „Strzelać, strzelać, na co czekacie!" Wtedy grupka uzbrojonych
cieni zaczęła strzelać. Strzelali wszyscy: żołnierze z broni maszynowej, cywile z pistoletów.
Niebezpiecznie byłoby nie strzelać, ponieważ ktoś przechadzał się między nimi i sprawdzał,
czy wszyscy wykonują rozkaz. Po paru minutach ludzie, których przywieziono ciężarówką, byli
martwi. Uzbrojeni mężczyźni wskoczyli do swoich samochodów i odjechali w pośpiechu. Ciał
ofiar nigdy nie odnaleziono.
Działo się to 16 października 1991 roku, po zorganizowanym przez Tihomira Oreśkovicia -
szefa cywilnych władz - spotkaniu w siedzibie Rady Kryzysowej. Według zeznań świadków to
właśnie Oreśko-vić sprawdzał broń po egzekucji. Głos w ciemności wydający rozkaz strzelania
należał do Mirka Noraca, wojskowego komendanta w Gospiciu. Obaj mężczyźni oraz czterej
inni z tak zwanej grupy z Gospicia zostali w Rijece skazani na karę więzienia. Zostali skazani
za wydanie rozkazu i przeprowadzenie egzekucji serbskich cywilów. Wydarzenia w nocy 16
października były dopiero początkiem. Przez następne parę lat życie Serba lub Chorwata, który
nie zgadzał się z postępowaniem miejscowych władców, Oreśko-vicia i Noraca, było warte
mniej niż życie bezpańskiego psa. Rok później policyjny śledczy stwierdził w raporcie, że tej
jednej październikowej nocy masowy grób gdzieś w pobliżu Gospicia pochłonął ponad stu
ludzi.
Trudno sobie wyobrazić Mirka Noraca wykrzykującego rozkaz egzekucji. Nie wygląda jak
żołnierz, a tym bardziej twardy dowódca polowy. Nawet generalski mundur nie może zrobić z
niego twardziela zdolnego do takiej roboty. Pulchny, zwyczajny młody człowiek o nieśmiałym
uśmiechu wydaje się raczej łagodny niż niebezpieczny. Ludzie, którzy go znają, mówią, że
najważniejszą cechą jego charakteru jest lojalność, i to właśnie mogło być powodem, że tak
szybko wspinał się po szczeblach kariery w Armii Chorwackiej, osiągając w końcu stopień
generała.
Norac wygląda na kogoś, kim jest w rzeczywistości - na kelnera. Znacznie łatwiej jest
wyobrazić go sobie w kawiarni w Sinju, podającego kawę i piwo miejscowym i gawędzącego z
nimi o niedzielnych meczach piłkarskich. Norac spędzał niewiele czasu, pracując jako kelner;
zupełnie nie palił się do tego zajęcia, skoro jego ojciec przysyłał wystarczająco dużo pieniędzy
z Niemiec, gdzie pracował na budowach. Norac nie był też pilnym uczniem. Zaliczył tylko dwa
lata nauki w szkole średniej, co dało mu prawo wykonywania zawodu kelnera, później odbył
kilka kursów w szkole wojskowej. Uważano go za niezbyt bystrego i niespecjalnie
pracowitego. W jego rodzinnej wsi Otok w pobliżu Sinja mieszkańcy często zostawali księżmi
lub zakonnicami. Otok słynie z tego, że trzydziestu pięciu mężczyzn zostało kapłanami, a sto
siedemdziesiąt kobiet zakonnicami. Wuj Noraca i bratanek są także księżmi, a on sam służył do
mszy jako ministrant. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, mieszkańcy Otoka nie są bardziej
katoliccy niż w innych regionach Chorwacji, ale panuje tu straszliwa bieda. Ludzie mają
niewiele możliwości do wyboru. Jedną z nich jest kariera księdza, inną żołnierza lub policjanta.
Norac mógł zostać księdzem, ale stał się żołnierzem. Opatrzność mu w tym pomogła. Miał
dwadzieścia trzy lata, był bez pracy, nie wiedział, co ze sobą zrobić. W sierpniu 1991 roku
dołączył do pierwszej grupy żołnierzy ochotników i trafił do jednostki specjalnej w pobliżu
Zagrzebia.
Tamtej jesieni Norac wraz z trzema przyjaciółmi pojechał do Gospicia, żeby zorganizować
obronę miasta przed serbskim atakiem. Nie jest jasne, czy zostali tam wysłani przez ministra
obrony Gojka Suśaka, czy też trafili do Gospicia z własnej inicjatywy i wykorzystując swoje
koneksje. Informacje na ten temat są sprzeczne. To był czas chaosu, a każdy nowy proces przed
Trybunałem pokazuje, że istniały równoległe struktury dowodzenia: oficjalna (rząd) i
nieoficjalna (Chorwacka Wspólnota Demokratyczna, partyjna linia dowodzenia). Zgodnie z
oficjalną wersją wydarzeń Norac zorganizował obronę pod swoim dowództwem, natomiast
Armia Chorwacka utrzymywała linię frontu, ale są świadkowie, którzy twierdzą, że Norac
pojawił się w Gospiciu, aby przejąć władzę, już po tym, jak mieszkańcy obronili swoje
miasteczko.
Przed wojną Gospić zamieszkiwała mieszana populacja. Prawie trzydzieści procent stanowili
Serbowie, z których większość wyjechała w momencie wybuchu wojny. Celem Noraca i
Tihomira Oreśkovicia - szefa władz cywilnych w miasteczku, który przybył z Zagrzebia wraz z
Noracem - była jednak nie tylko obrona miasta. Była nim także czystka etniczna, to jest
całkowite pozbycie się Serbów. Czy rozkaz pochodził z samej góry, od ministra obrony Gojka
Suśaka lub nawet prezydenta Franja Tudjmana? Może w ogóle nie było potrzeby dawania
takiego rozkazu. Polityczne przesłanie Tudjmana było wystarczająco jasne, aby Norac i
Oreśković zrozumieli, że obrona to jedno, a długoterminowy cel wojny w Chorwacji drugie.
Poza tym obaj należeli do niewielkiej, radykalnej emigracyjnej partii prawicowej.
Po Gospiciu Norac wziął udział w akcji „Kieszeń Medak" w 1993 roku i w akcji „Burza" w
roku 1995 w Krajinie. Został dowódcą Korpusu Knińskiego i najmłodszym generałem w Armii
Chorwackiej. Wojna się skończyła. Nadal wiódł spokojne życie w Zagrzebiu, ciesząc się
przywilejami przysługującymi mu z racji wysokiego stopnia wojskowego i pozycji weterana
wojennego oraz bohatera. Miał ładny apartament, dobry samochód i mnóstwo pieniędzy. Nieźle
jak na byłego kelnera z Otoka.
Mijały lata, aż pewnego dnia w sierpniu 2000 roku na podwórku w Gospiciu wybuchła bomba.
Zabiła Milana Levara, człowieka, który twierdził, że egzekucje w tym miasteczku nie były
odizolowanym zdarzeniem, ale elementem kampanii czystek etnicznych, stanowiących
kluczowy element wojennej strategii rządu Tudjmana.
Niecały miesiąc później wydano nakaz aresztowania pięciu podejrzanych i rozpoczęły się
przesłuchania w sądzie w Rijece. Wśród aresztowanych znalazł się Tihomir Oreśković.
Ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Początek dochodzenia w sprawie zbrodni wojennych
prowadzonego w Rijece wywołał serię protestów. Rząd zdawał sobie sprawę, że opinia
publiczna była przeciwna ekstradycji zbrodniarzy wojennych do Hagi, przed Trybunał, a teraz
zaczęła się sprzeciwiać nawet procesowi w Chorwacji.
Protesty te zwoływały organizacje weteranów wojennych. Dawni żołnierze uważali za wielką
niesprawiedliwość zarówno ekstradycję grupy z Gospicia do Hagi, jak jej aresztowanie. Bo oto
ludzie chwaleni za obronę Chorwacji przed serbskim agresorem nagle stali się podejrzanymi o
popełnienie zbrodni wojennych. Ale nikt im nie powiedział, że to, co zrobili - na przykład
zamordowanie serbskich cywilów - było złe. Przeciwnie, dawano im medale, apartamenty oraz
renty i obdarzano różnymi przywilejami.
Dziesięć lat później linia polityczna w Zagrzebiu zmieniła się i to, co wcześniej było otwarcie
akceptowane, teraz musiało stać się przedmiotem dochodzenia. Niektórzy weterani wojenni
obawiali się, że ten proces może objąć również ich samych. Rząd doskonale zdawał sobie
sprawę, że w wielu wypadkach bohaterowie wojenni byli naprawdę zbrodniarzami wojennymi.
Ale jak wytłumaczyć to ludziom, których niedawno przekonywano, że takie oskarżenia są
niesprawiedliwe i nie do przyjęcia?
Weterani byli głośni, protestowali przeciwko oskarżaniu bohaterów wojennych o zbrodnie.
Nazywali to haniebną kryminalizacją wojny za ojczyznę. Twierdzili również, że rząd powinien
przeprowadzić referendum w sprawie ekstradycji. Co więcej, otwarcie nawoływali do obalenia
zdominowanego przez socjalistów koalicyjnego rządu. Przywódcy ulicznych demonstracji
wykrzykiwali, że sądzenie bohatera wojennego jest upokarzające, że równa się postawieniu
przed sądem samej idei wojny, a więc całego narodu chorwackiego. Nazywali to zdradą
narodowych interesów i domagali się amnestii dla wszystkich zbrodniarzy wojennych. Po
wojnie organizacje weteranów przekształciły się w potężne polityczne narzędzie, kontrolowane
przez prawicową partię Tudjmana, Chorwacką Wspólnotę Demokratyczną. Jak potężny
stanowią instrument, okazało się dopiero 11 marca 2001 roku, kiedy zorganizowali
demonstrację w Splicie. Tamtego dnia dziesiątki tysięcy ludzi wzięło udział w manifestacji
popierającej generała Mirka Noraca. Kilka dni wcześniej wydano nakaz jego aresztowania.
Miał dołączyć do Tihomira Oreśko-vicia w więzieniu w Rijece. Ale Norac, zamiast oddać się w
ręce policji, zaczął się ukrywać.
Dlaczego wokół Noraca było tyle zamieszania? 1 )laczego ludzie w Chorwacji byli tak bardzo
zdenerwowani procesami weteranów wojennych w ojczyźnie - a jeszcze bardziej przed
Trybunałem w Hadze? Dlaczego Chorwatom tak trudno przychodziło wytoczyć proces
podejrzanym o zbrodnie wojenne lub dostarczyć ich Trybunałowi? Do 2002 roku Chorwacja
nie wydała ani jednego Chorwata z terenów właściwej Chorwacji: Dario Kordić, Tihomir
Blaskić, bracia Kupreśkić, Mladen Naletilić Tuta i Vinko Martinović, wszyscy są Chorwatami z
Bośni. Jeśli później przyjęli obywatelstwo chorwackie, co mogli zrobić, trafili do innej
kategorii, bo przecież Tudjman dostarczył ich przed Trybunał w Hadze bez większego oporu ze
strony weteranów.
Nowy, post-Tudjmanowski rząd nie jest bardziej skłonny do badania zbrodni wojennych niż
jego poprzednik, nie jest też wcale bardziej chętny do ekstradycji chorwackich zbrodniarzy
wojennych przed Trybunał w Hadze. Przez dziesięć lat chorwaccy obywatele byli poddawani
działaniu propagandowej maszyny Franja Tudjmana. Wmawiano im, że żołnierze chorwaccy
broniący swojego kraju nie mogli popełniać zbrodni wojennych. Była to oficjalna doktryna
akceptowana przez wszystkich. Jeśli w ogóle prowadzono jakiekolwiek dochodzenia,
oskarżonych szybko wypuszczano - ponieważ albo nie było przeciw nim wystarczających
dowodów, albo w toku śledztwa popełniono poważne błędy (tak jak w wypadku morderstwa
serbskiego małżeństwa Zec oraz ich dwunastoletniej córki). Kiedy nowy rząd wydał Rahima
Ademi, chorwackiego obywatela narodowości albańskiej, ze strony weteranów nie było żadnej
reakcji. Natomiast kiedy Haga zwróciła się o ekstradycję i postawienie przed Trybunałem
innego Chorwata, generała Ante Gotoviny, weterani znów zorganizowali protesty. Gotovina
zaczął się ukrywać i robi to do tej pory
4
. Po latach propagandy Tudjmana ciągle trudno, a także
niebezpiecznie jest przyznać się do prawdy - do tego, że żołnierze chorwaccy mogli popełniać
zbrodnie wojenne i że je popełniali.
Norac, pierwszy generał Armii Chorwackiej oskarżony o zbrodnie wojenne, uważany był za
bohatera obrony Gospicia. Kiedy zniknął, cały kraj opanowała gorączka. Opinie były
spolaryzowane: niektórzy sądzili, że dobrze zrobił, bo to hańba wydawać „naszych chłopców"
Trybunałowi w Hadze. Inni zajmowali bardziej „legalistyczne" stanowisko - to znaczy nawet
jeśli byli przeciwni dostarczaniu swych współobywateli przed Trybunał, mieli świadomość, że
Chorwacja musi wypełnić swoje zobowiązania międzynarodowe. To zamieszanie trwało około
dwóch tygodni. W tym okresie cały kraj był pochłonięty sprawą Noraca. W socjalistycznym
rządzie (koalicja sześciu partii zdominowana przez socjalistów) zdania na temat sposobu
rozwiązania tego problemu również były podzielone. W końcu premier Ivica Baćan musiał
przekonać Noraca, aby oddał się w ręce policji.
Zanim Norac się poddał, omal nie upadł cały rząd. Partie prawicowe, zwłaszcza Chorwacka
Wspólnota Demokratyczna, miały na to nadzieję, liczyły, że dojdzie do nowych wyborów,
które dadzą im szansę powtórnego przejęcia władzy. Wprawdzie premierowi udało się ocalić
rząd, ale fakt, że demonstracje weteranów mogły spowodować tak poważny kryzys, uświadomił
mu, z jaką siłą ma do czynienia, zwłaszcza że polityczne protesty weteranów przerodziły się w
coś więcej: do weteranów dołączyli ubodzy i bezrobotni, niezadowoleni, że rząd nie spełnia
swych obietnic.
W ten sposób manifestacje przerodziły się w potencjalnie niebezpieczny bunt społeczny.
Zamieszanie wokół sprawy Noraca spowodowało ogromną presję i na rząd, i na sędziów.
Weterani wojenni nie tylko demonstrowali, ale także grozili blokowaniem dróg i zatrzymaniem
całego ruchu, co w sezonie turystycznym spowodowałoby wiele komplikacji. Niektóre
jednostki policyjne i wojskowe otwarcie odmówiły zaprowadzenia porządku. Wtedy wielu
polityków zaczęło sprzeciwiać się aresztowaniu podejrzanych o zbrodnie wojenne, a trzy partie
prawicowe zażądały, aby parlament podjął uchwałę, że Norac nie może zostać aresztowany.
Oznaczałoby to unieważnienie decyzji sądu i byłoby przykładem bezpośredniego nacisku na
system prawny. Weterani zaczęli organizować swoje demonstracje przed budynkiem sądu w
Rijece, machając transparentami z pogróżkami. Sędziom grożono również śmiercią, co -
pamiętając o śmierci Milana Levara - trzeba było traktować poważnie.
Ale nacisk polityczny nie był jedynym problemem, przed jakim stanął sąd w Rijece.
Największy problem stwarzali świadkowie. Z grubsza można ich podzielić na dwie grupy:
katów - tych, którzy brali udział w egzekucjach, oraz ofiary - tych, którzy byli więzieni i ocaleli
przypadkowo lub którzy byli świadkami zniknięcia swoich bliskich.
Mężczyźni uczestniczący w spotkaniu wieczorem 16 października 1991 roku i egzekucjach,
jakie po nim nastąpiły, próbowali pomniejszyć swoją rolę i wykazać, że zostali przez innych
zmuszeni do strzelania. Pamięć służyła im jednak dobrze, kiedy poproszono ich o opis
szczegółów egzekucji. Pamiętali porę dnia, wiedzieli, jakiego samochodu używali, jak
zachowywali się ludzie w ciężarówce i tak dalej. Doznawali jednak przedziwnego zaniku
pamięci, kiedy przyszło do wymienienia nazwisk tych, którzy zorganizowali zebranie, dali
rozkaz egzekucji i zastrzelili cywilów.
Niektórzy z pięciu oskarżonych twierdzili, że nie pamiętają, aby brali udział w takim zebraniu
ani w jakichkolwiek egzekucjach, choć ich udział potwierdzali inni uczestnicy wydarzeń.
4
W grudniu 2005 roku Ante Gotovina został ujęty na Teneryfie i po przesłuchaniu przez
hiszpański sąd ma być przekazany do Hagi.
Niektórzy - zarówno oskarżeni, jak świadkowie - zmieniali swoje zeznania. W pierwszym jeden
ze świadków, Siniśa Gluśac, powiedział, że Mirko Norac rozkazał mu zabić serbskich cywilów.
Dwa dni później oświadczył, że nic nie pamięta i że jego wcześniejsze zeznanie zostało złożone
pod wpływem środków farmaceutycznych. Jedna ze świadków, Fatima Skuła, sekretarka
Tihomira Oreśkovicia, została ciężko pobita, kiedy w wywiadzie dla czasopisma „Globus"
stwierdziła, że widziała, jak w budynku Sztabu Kryzysowego zabijano serbskich cywilów. Być
może następnym razem, kiedy zostanie poproszona o przypomnienie sobie czegoś, dozna
zaniku pamięci. Aby uczynić proces jeszcze trudniejszym i bardziej absurdalnym, obrońcy
oświadczyli, że skoro nie ma zwłok, nie mogła zostać popełniona żadna zbrodnia!
Nacisk na świadków oskarżenia w Rijece i ich strach przed zemstą były tak wielkie, że wielu
wolało nie otwierać ust lub kłamać, nawet ryzykując karę za krzywoprzysięstwo lub obrazę
sądu. Byli przekonani, że każda kara nałożona przez sąd będzie niczym w porównaniu z
groźbami, jakie otrzymują.
Ale było kilku świadków, którzy mówili — to ci, którzy stracili męża, brata, ojca lub matkę.
Ostrzeżono ich, że jeśli będą zeznawać, to „skończą tak samo jak ich krewni w 1991 roku" - jak
powiedział jeden ze świadków, ale to ich nie powstrzymało, stracili już zbyt wiele. Zeznawali
nie tylko na temat szwadronów śmierci, zamaskowanych osobników, którzy zabierali ludzi w
środku nocy. Mówili także o podpalaniu i łupieniu ich domów przez żołnierzy chorwackich.
Branka Krajnović, która straciła oboje rodziców, opowiedziała nie tylko o tym, jak zostali oni
zabrani i znikli na zawsze, ale także o swoich sąsiadach, mężach jej przyjaciółek, którzy
podkładali bomby w domach Serbów. Takie zeznania są jeszcze bardziej bolesne, ponieważ w
egzekucjach cywilów brało udział niewiele osób, natomiast znacznie więcej było zamieszanych
w niszczenie i kradzież ich mienia.
Jest ogromna różnica między składaniem zeznań jako świadek przed sądem w Rijece i przed
Trybunałem w Hadze. W Rijece pod budynkiem odbywają się demonstracje weteranów
wojennych, a w sali sądowej siedzą krewni i przyjaciele oskarżonych. Tu świadkowie są
znacznie bardziej narażeni na nękanie i groźby. Właśnie ta atmosfera strachu i wrogości
powoduje zbiorową amnezję. Jak świadkowie mogą otwarcie mówić, skoro sędziowie
otrzymują groźby, a publiczność nie jest przygotowana na usłyszenie prawdy?
O tym, jak silna jest nadal niechęć do Trybunału, świadczy to, że Mirko Norac, wraz z dwoma
innymi generałami poszukiwanymi przez haski Trybunał, w kwietniu 2002 roku, a więc już po
zakończeniu śledztwa w sprawie grupy z Gospicia i rozpoczęciu procesu, zostali honorowymi
obywatelami Splitu i Dalmacji.
Według Trybunału za zbrodnie wojenne popełnione w Chorwacji i Bośni powinno być
sądzonych piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi. Haga przejmie około dwustu podejrzanych z
najwyższej półki, a reszta ma być sądzona przez sądy lokalne. Proces grupy z Gospicia ma
udowodnić, że jesteśmy to w stanie załatwić własnymi siłami. To pierwszy tego rodzaju
eksperyment w Chorwacji. Ma pokazać, że jest naprawdę możliwe, aby państwo osądziło
swoich własnych zbrodniarzy wojennych, zamiast polegać na Trybunale, z czym wiąże się
nadzieja, że chorwacki system prawny, a także opinia publiczna, są w stanie podołać temu
zadaniu.
Nietrudno się zgodzić z tymi, którzy twierdzą, że zgoda na ekstradycję chorwackich
zbrodniarzy wojennych i na sądzenie ich przez Trybunał czyni z nas kraj drugiej kategorii, kraj,
który nie jest praworządny. Stawia nas to w złym świetle, jak gdybyśmy nie potrafili być
krajem demokratycznym, jakby nasz system prawny był niezdolny do osądzania własnych
obywateli. Prawda, że to upokarzające, prawdą jest też, że sądzenie ich u siebie zmusiłoby nasz
kraj do zmierzenia się z różnymi bardzo nieprzyjemnymi prawdami o wojnie i w końcu do
zamknięcia tego rozdziału historii.
Ale to, co dzieje się w Chorwacji w czasie procesów w Rijece i Splicie, pokazuje coś zupełnie
przeciwnego. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy wszyscy świadomie przymykali oczy. Dzięki
odważnej sędzinie, Ice Śatrić, która 23 marca 2003 roku skazała Tiho-mira Oreśkovicia na
piętnaście lat więzienia, Mirka Noraca na dwanaście lat, a Stjepana Grandicia na dziesięć (Ivica
Rożić i Milan Ćanić zostali zwolnieni), jest nadzieja, że Chorwaci będą umieli zmierzyć się ze
swoją krwawą przeszłością. Proces ten był ważny jeszcze z innego powodu. Wreszcie
zakwestionowano narodową doktrynę, w myśl której Chorwaci nie mogli w wojnie obronnej
popełniać zbrodni wojennych.
5. chłopcy się tylko zabawili
Dragoljub Kunarac, Radomir Kovać i Zoran Vuković -bośniaccy Serbowie z miasteczka Foća
w Republice Serbskiej - byli pierwszymi ludźmi w historii europejskiego prawa skazanymi za
zbrodnie przeciw ludzkości polegające na torturowaniu, przetrzymywaniu w niewoli,
naruszeniu ludzkiej godności i zbiorowych gwałtach na bośniackich Muzułmankach.
Dwudziestego drugiego lutego 2002 roku Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni
Wojennych w byłej Jugosławii w Hadze skazał ich odpowiednio na dwadzieścia osiem,
dwadzieścia i dwanaście lat więzienia. Sześć miesięcy później na rozprawie apelacyjnej
utrzymano te wyroki.
Nie pamiętam jej twarzy, nie pamiętam nawet, czy w ogóle ją widziałam. Prawdopodobnie nie
była wyraźnie widoczna. Wiele kobiet, które zeznawały w sprawie Foćy chroniły przed
publicznością ekrany, a ich twarze, czasem także głosy, były niewyraźne i zniekształcone. Ale
pamiętam jej głos - a raczej jego brak.
Kobieta ta stawiła się przed Trubunałem, aby świadczyć w sprawie Dragoljuba Kunaraca,
Radomira Kovaća i Zorana Vukovicia - w tak zwanej sprawie Foćy - lecz kiedy nadeszła jej
kolej, nie mogła wydobyć z siebie głosu. Siedziała naprzeciw Kovaća, człowieka, który trzymał
w zamknięciu jej córkę, zgwałcił ją, a w końcu sprzedał czarnogórskiemu żołnierzowi za
dwieście marek niemieckich. Ostatni raz widziała swoje dziecko, kiedy wchodziło do autobusu
zabierającego ludzi z Foćy. Minęło dziewięć lat, wojna się skończyła, ale jej córka nie wróciła.
Teraz kobieta patrzy na Kovaća, ale nie jest w stanie nic powiedzieć. Jak gdyby za gardło
trzymała ją niewidzialna ręka. Próbowała - można było dostrzec, że bardzo starała się
przemówić - ale zdołała wydobyć z siebie tylko cichy dźwięk.
W sali sądowej prokurator pokazał jej fotografię córki (w sądzie określanej inicjałami A.B.) i
zapytał, ile miała lat w momencie zrobienia zdjęcia. Zamiast odpowiedzieć, kobieta zaczęła
płakać. Właściwie to nie był płacz. Brzmiało to tak, jakby miała w brzuchu mikrofon, który
przenosił szloch dobywający się z jej wnętrza. Ten szloch rozrywał ją na strzępy. Głęboki,
skowyczący dźwięk, jakby wycie zwierzęcia tak bardzo zranionego, że nie jest zdolne do
wydania jakiegokolwiek innego dźwięku, trwał nie dłużej niż pół minuty.
Dziewczynka A.B. miała dwanaście lat, kiedy zabrał ją czterdziestoparoletni Kovać. Pamiętam
moją córkę, kiedy miała dwanaście lat. Jeszcze nie zaczęła miesiączkować, nosiła okulary i
tenisówki i nie mogła sama chodzić do kina. Była tylko dzieckiem, tak jak dzieckiem była
dwunastoletnia A.B. Kovać był nie tylko gwałcicielem, ale także pedofilem. To rozróżnienie
niewiele znaczyło dla matki dziewczyny. Dla niej ważne było zapewne co innego, chciała
zobaczyć, że sprawiedliwości stało się zadość, że został on ukarany - choć nie ma kary dość
surowej za to, co zrobił, i żadna kara nie oddałaby jej córki. Może ważne było dla niej również
opowiedzenie swojej historii po tak wielu latach, wyrzucenie jej z siebie - ale jedynym, co jej
się udało w końcu z siebie wydobyć, był ten dziwny dźwięk.
Dźwięk nie do zniesienia. Nie mogę wytrzymać wycia psa, a cóż dopiero wycia ludzkiej istoty.
Nie ma większego bólu na tym świecie jak strata dziecka. A ona musiała siedzieć przed
Kovaćem i o tym mówić. Ból ją pokonał.
Płacz kobiety najwyraźniej nie robił na Kovaću wrażenia. Nie poruszył się, jego twarz nie
zmieniła wyrazu. Być może nie słyszał tego dźwięku; sprawiał wrażenie, jakby to, co dzieje się
w sali sądowej, zbytnio go nie obchodziło. A kontrast między płaczącą matką i obojętnym
Kovaćem stanowił podsumowanie tego procesu. Z punktu widzenia obrońców było to
całkowite nieporozumienie.
Kovać z pewnością nie okazywał skruchy.
Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pociągłej twarzy i krótkich włosach. Wyglądał nawet
całkiem dobrze, w każdym razie lepiej niż dwóch jego kompanów z Foćy. Z wyjątkiem wyrazu
twarzy. Ten nikły, cyniczny uśmieszek, prawie nigdy nieschodzący z ust, który nadawał mu
wygląd chojraka, jak gdyby miał ze znanych tylko sobie powodów poczucie wyższości \ wobec
sądu. Nie mogę się oprzeć myśli, że za ten uśmieszek powinien zasłużyć na pogardę sądu.
Ubrany w ciemnoszary garnitur, który w poprzednim życiu służył mu prawdopodobnie jedynie
w czasie wesel i pogrzebów, siedział rozwalony na krześle, jak gdyby odpoczywał. Kovać
naprawdę wyglądał jak ktoś, komu można zaufać i poprosić o podwiezienie córki do szpitala. I
może przed wojną podwoził czyjeś córki. Ale teraz było po wojnie. Nie można było mu ufać.
Zgwałcił dziewczynkę, choć miała tylko dwanaście lat. Potem zrobił niewolnice z niej i innych
dziewcząt w wieku od piętnastu do dwudziestu lat. W końcu sprzedał ją czarnogórskiemu
żołnierzowi i po dziewczynie zaginął wszelki ślad.
Jeden z pozostałych gwałcicieli z Foćy, Dragol-jub Kunarac, był raczej niskim
czterdziestolatkiem, z dwiema wyraźnymi pionowymi bruzdami na głęboko zapadniętych
policzkach. Twarz miał surową, jak gdyby wyrzeźbioną z drewna. Wyglądał na jednego z tych
szczupłych, żylastych, ale silnych mężczyzn, jakich spotyka się w górskich wioskach. Jego
ciemne, kręcone włosy, rzadsze na czubku głowy, wyglądały niepo-rządnie, jak gdyby nie mył
ich zbyt często. Miał duże, ciemne oczy. Nie było w nim nic przyjemnego i nietrudno było go
sobie wyobrazić w maskującym mundurze z bronią w ręce. Zachowywał się inaczej niż Kovać,
siedział pochylony do przodu i pełnym napięcia wzrokiem z poważną miną obserwował
sędziów.
Kiedy się wie, co zrobił trzeci mężczyzna, Zoran Vuković, który gwałcił młode dziewczyny, w
tym jedną piętnastoletnią - chciałoby się powiedzieć, że wygląda niebezpiecznie. Ale nie,
wyglądał niegroźnie, wydawał się mały i słaby, zwłaszcza przy Kovaću. Miał jasne włosy i
ziemistą cerę. Nie miał podbródka i była to jego najbardziej charakterystyczna cecha. Na
początku procesu nosił krótką bródkę, zapewne po to, aby zamaskować tę wadę. Tamtego dnia,
22 lutego 2001 roku, kiedy ogłoszono wyrok, był starannie ogolony, a jego podbródek ukrył się
w fałdach szyi. Twarz Vukovicia nie zdradzała żadnych emocji. Być może żadnych emocji nie
odczuwał. Według oskarżenia wydawał się mniej okrutny od innych lub, co też możliwe, było
mniej dowodów jego czynów, choć pewna kobieta, jeden ze świadków, zeznała, że opowiadał
jej, jak zabił swojego wuja. Przekonywał ją, że musiał, jak gdyby dopraszając się o
zrozumienie. Mimo że był najstarszy z tej trójki, wolał chyba, żeby kierowali nim inni. Ale nie
był wcale miej okrutny ani mniej podły. Po zgwałceniu piętnastoletniej dziewczynki powiedział
jej, że mógł być dla niej bardziej brutalny, ale nie był, ponieważ ma córkę w tym samym wieku.
Gdyby człowiek spotkał któregoś z nich przed wojną, prawdopodobnie nie przyszłoby mu do
głowy, że są szczególnie brutalni. Nie różnili się specjalnie od innych mężczyzn - po prostu
trzech facetów, którzy lubili spędzać czas w lokalnych barach. Aż przyszła wojna, a teraz jest
po wojnie. Okazuje się, że są w więzieniu. Człowiek czyta w gazetach o tym, co zrobili, i
zastanawia się, czy rzeczywiście jest to możliwe. Czy zwykli ludzie mogą tak postępować?
Jego sąsiedzi? Jego krewni? Nie, to niemożliwe. Wyglądają tak normalnie. Człowiek szuka
jakiejś oczywistej oznaki perwersji, oznaki, która pomoże mu rozpoznać w nich zbrodniarzy.
„Byli to ludzie z nizin społecznych, którzy włóczyli się i żebrali o papierosy - powiedziała o
trzech mężczyznach z Foćy jedna z kobiet świadków. - Ale kiedy wybuchła wojna, kiedy tylko
udało im się dorwać do broni, zaczęli czuć się ważni i silni. Byli odważni tylko w stosunku do
nas, kobiet i dzieci". Być może miała rację, być może ludzie o niskim standardzie życia mogą
łatwo przemienić się w zbrodniarzy wojennych. Być może sędzia przewodnicząca, Flo-rence
Mumba, również miała rację, mówiąc: „Wszystkie te dowody wyraźnie pokazują, co w czasach
wojny mogą zrobić osobnicy o zbrodniczych skłonnościach bezbronnym członkom populacji
cywilów".
Ale jeśli ma rację, musi istnieć mnóstwo takich osobników o zbrodniczych skłonnościach,
skoro w czasie wojny zgwałcono dziesiątki tysięcy kobiet i zabito dwieście tysięcy ludzi.
Tysiące musiało dopuszczać się takich czynów. Czy większość z nich miała zbrodnicze
skłonności? Trudno w to uwierzyć. Bardziej prawdopodobne jest, że to wojna zamieniała
zwykłych ludzi - kierowców, kelnerów i sprzedawców, takich jak trzej oskarżeni - w
zbrodniarzy. Powodował nimi oportunizm, strach oraz, co ważne, przekonania. Setki tysięcy
muszą wierzyć, że mają rację, robiąc to, co robią. Inaczej takiej ogromnej liczny gwałtów i
morderstw nie da się wyjaśnić - i to jest jeszcze bardziej przerażające.
Trzem oskarżonym proces musiał wydać się surrealistyczny: sala sądowa ze szklaną przegrodą
między prawnikami a publicznością, obrońcy w długich czarnych togach, sędziowie w takich
samych szatach, ale z purpurowymi kołnierzami; aseptyczna, formalna atmosfera, obce języki,
w których prowadzony jest proces W ich mieścinie w górach nawet sobie nie wyobrażali, że
świat będzie się interesował tym, co zrobili, że zostanie utworzony specjalny sąd, który oskarży
ich o gwałt jako zbrodnię przeciw ludzkości i że kobieta - i to czarna kobieta, nie widzieli
pewnie wcześniej żadnej czarnej kobiety, chyba że w telewizji - będzie przewodniczyć
składowi sędziowskiemu. Jakie dziwne i niepojęte musiało być dla nich siedzenie w więzieniu
w obcym kraju daleko na północy, dokąd nigdy nie przyszłoby im na myśl się wybrać, i to, że
sądzą ich obcokrajowcy. Dzień w dzień Kovać, Kunarac i Vuković siedzieli tam i słuchali
kobiet, które zeznawały przeciw nim. Żaden z mężczyzn nie okazał najmniejszej skruchy.
Matka dziewczynki A.B. była jedną z około trzydziestu kobiet, które zeznawały jako
świadkowie przeciw gwałcicielom z Foćy. Były to bezimienne kobiety, określane wyłącznie
jako FWS-87, FWS-191, FWS-50 lub inicjałami. Woźny sądowy zasuwał żółtą plastikową
kotarę na części szklanej ściany oddzielającej publiczność od sądu. Głosy kobiet,
niewidocznych dla publiczności, brzmiały niemal mechanicznie, niemal metalicznie, kobiety
jednak siedziały niewątpliwie twarzą w twarz z oskarżonymi.
Trzech gwałcicieli z Foćy prawdopodobnie nigdy nie spodziewało się, że w sądzie dojdzie do
konfrontacji z ich ofiarami. Byli pewni, że kobiety nie będą mówić o swojej hańbie, zwłaszcza
Muzułmanki. Tym razem się pomylili. Zgwałcone Bośniaczki nie tylko zdecydowały się
mówić, ale zrobiły to przed Międzynarodowym Trybunałem. Często płakały, ale udało im się
dokładnie opisać, jak je zabrano, najpierw do motelu Buk Bijela, potem do liceum w Foćy i hali
Par-tizana, a stamtąd do prywatnych apartamentów, gdzie je więziono i wykorzystywano
seksualnie całymi miesiącami.
Czasami, zanim zostały zgwałcone, były zmuszane do „zabawiania" Kovaća i jego kompanów.
Świadek FWS-87 przypomniała kilka incydentów, gdy ona i inne dziewczyny pod groźbą
pistoletu musiały się rozebrać i tańczyć nago na stole. Kiedy indziej były gwałcone przy
słodkich dźwiękach muzyki klasycznej. „To było tak upokarzające, czułam się, jakbym była
jego własnością" - zeznała FWS-87. Jedna z dziewczyn powiedziała, że grożono jej nożem
przyłożonym do gardła i musiała chodzić nago ulicami Foćy i nad rzekę. Niektóre dziewczyny
były bite, inne wypożyczane, wynajmowane lub sprzedawane żołnierzom, jeszcze inne po
prostu znikły. Jedna powiedziała, że pierwszego dnia została zgwałcona przez dwudziestu
żołnierzy; tego samego dnia zabito jej matkę. A dla niektórych przestępstw seksualnych
świadkowie nie znajdowali przed sądem słów.
Jest wielu mężczyzn takich jak ci trzej z Foćy, niewielkiego miasteczka w bośniackich górach,
którzy robili to samo. Prawdopodobnie wielu z nich nigdy nie stanie przed sądem. Rząd
bośniacki szacuje, że zgwałconych zostało około sześćdziesięciu tysięcy kobiet.
Gwałcenie kobiet bośniackich było narzędziem terroru stosowanym wobec ludności
muzułmańskiej, elementem czystki etnicznej w Bośni, i sąd tak właśnie je interpretował w
czasie procesu. Obecnie w Foćy, przemianowanej na Srbinje i stanowiącej część Republiki
Serbskiej, żyje bardzo niewielu Muzułmanów.
Zasadą Międzynarodowego Trybunału w Hadze jest, że każdy więzień po raz pierwszy
doprowadzany przed sędziów musi powiedzieć, czy jest winny, czy niewinny. Wszyscy
zbrodniarze wojenni, z nielicznymi tylko wyjątkami, oświadczali przed sądem, że są niewinni.
Kunarac był jednym z wyjątków - najpierw przyznał się do winy, później zmienił zdanie.
W wypadku tych trzech gwałcicieli naprawdę zastanawia, co mieli na myśli, oświadczając, że
są niewinni. Ci, którzy zabijali lub kazali zabijać, mogą mówić, że musieli tak robić, aby sami
nie zostali zabici, a wtedy może będziemy w stanie uznać to za wyjaśnienie ich czynów i
wytłumaczenie, dlaczego nie przyznają się do winy, lecz nie za usprawiedliwienie. Żołnierzom
nikt nie rozkazał gwałcić, jedynie ich do tego zachęcano, ponieważ jest to skuteczna metoda
zastraszania i upokarzania ludności, a to z pewnością było celem sił zbrojnych Republiki
Serbskiej. Czy kiedy oskarżeni nie przyznają się do winy, to uważają, że oskarżenie nie będzie
w stanie im jej udowodnić, czy też są przekonani, że nie mają powodu czuć się winnymi? W
końcu nawet jeśli byli trochę brutalni w stosunku do dziewcząt, nie zabili ich i nie wydali
takiego rozkazu, jak niektórzy z pozostałych sądzonych przed tym sądem. Na przykład w
porównaniu z kimś takim jak Goran Jelisić, który mordował ludzi własnymi rękami, zbrodnie
popełnione przez trójkę z Foćy nawet nie wyglądają jak zbrodnie, przynajmniej w ich oczach.
W tej części świata, gdzie mieszkają, mężczyźni często traktują własne żony jak bydło.
Mężczyzna rządzi, kobieta powinna trzymać buzię na kłódkę i słuchać, i nie ma nic
nadzwyczajnego w tym, że mąż bije żonę, aby jej o tym przypomnieć. Gwałt? A co to jest
gwałt? Wziąć kobietę, kiedy się chce i gdzie się chce? To prawo mężczyzny, nie ulega
wątpliwości, przynajmniej jeśli idzie o żonę. Za zgwałcenie innych kobiet mężczyzna może
dostać do piętnastu lat więzienia, ale większość z sądzonych w kraju dostawała zaledwie rok
albo dwa. W porównaniu z morderstwem gwałt to nic wielkiego. W wypadku tych dziewczyn
trzech oskarżonych chciało się po prostu zabawić. Czasem byli pijani i nawet nie wiedzieli, co
robią. Czasem sprawdzali swoją siłę na tych dziew-czynach. Ale nie mieli zamiaru ich
skrzywdzić.
Kiedy zapytano świadek FWS-50, jak się czuła po zbiorowym gwałcie, odpowiedziała:
„Czułam się martwa". Ale nie była martwa i gdyby zapytać Kunara-ca, Kovaća i Vukovicia,
prawdopodobnie powiedzieli-by że powinna być im wdzięczna. Mieli władzę, mogli zabić
dziewczyny. Lub mogli je zabić inni. W końcu te dziewczyny były ich więźniami. Kovać nawet
twierdził, że trzymając je w mieszkaniu, ocalił im życie. W porównaniu z masowymi
morderstwami dokonywanymi wszędzie wokół, gwałt był niewinną zabawą. Według
oskarżonych te dziewczyny miały szczęście, ponieważ przeżyły.
Szczęście? Spotkałam kobiety, które zostały zgwałcone. Rozmawiałam z nimi. Szczególnie
dobrze zapamiętałam kobietę z Kozaraca, matkę dwójki dzieci. Niedawno wróciła z obozu w
Omarskiej. Kiedy ją przywitałam, nie popatrzyła mi w oczy. Oduczyła się tego w obozie. W jej
krótkich spojrzeniach dostrzegłam strach. Trzymała głowę lekko pochyloną do przodu, jak
gdyby w każdej chwili spodziewała się uderzenia. Znała niektórych ze swoich gwałcicieli w
obozie z nazwiska - pochodzili z sąsiedniej wioski - ale to jej nie pomogło. Opisywała uczucie
poniżenia, całkowitej bezradności, jakąś nieobecność we własnym ciele. Opowiadała, że
chciałaby zniknąć, natychmiast umrzeć. Gwałt sprawił, że czuła się brudna, jak mówiła, jak
gdyby była owinięta warstwą brudu niemal jak kocem. Wciąż starannie się szorowała, ale to
uczucie nie opuszczało jej przez długi czas. Narzuciła sobie kwarantannę: nie pozwalała się
dotykać dzieciom, w obawie, że może i je skalać. Owszem, żyła, ale nie uważała, że ma
szczęście.
Przewodnicząca składu sędziowskiego, Flo-rence Mumba, Murzynka z Zambii, była kobietą o
pięknej, pogodnej twarzy i tradycyjnie zaplecionych włosach. Kiedy trzech gwałcicieli z Foćy
usłyszało, że została wyznaczona do prowadzenia ich sprawy, musieli być przekonani, że mają
pecha. Czego może się spodziewać gwałciciel po kobiecie sędzi? Na pewno będzie twarda, na
pewno będzie dążyć do maksymalnego wyroku. Poza tym nie pochodzi nawet z Europy, więc
cóż może wiedzieć o tej wojnie? Mumba mogła myśleć, że oskarżeni dostrzegli okazję, którą
wykorzystali - bo nie pojmowała, że Serbowie i Muzułmanie są wrogami i dlatego zhańbienie
muzułmańskiej kobiety było w jakiś sposób usprawiedliwione. Wszyscy to robili. W ich
własnym kraju, w Republice Serbskiej, byli traktowani jak bohaterowie. Kto by ich aresztował?
Kto zgłosiłby się na świadka? Owszem, ich ofiary przyjechały, aby zeznawać w charakterze
świadków w Hadze, ale nie śmiałyby zrobić tego samego w Foćy czy Sarajewie, czy też
gdziekolwiek w Bośni. Bałyby się, że zostaną rozpoznane.
Gdyby nie Trybunał w Hadze, Kunarac, Kovać i Vuković nadal siedzieliby w kawiarni na
głównej ulicy w swoim miasteczku, palili, pili rakiję i opowiadali sobie o wojnie. Cieszyliby się
szacunkiem należnym weteranom wojennym. I gdyby przypadkiem przeszła tamtędy jedna ze
zgwałconych kobiet, pokazaliby ją sobie palcem - i się pośmiali.
Dwudziestego drugiego lutego 2001 roku sędzia Florence Mumba poprosiła trzech oskarżonych
o powstanie. Była gotowa do wydania wyroków, ale najpierw wyjaśniła każdemu z nich,
dlaczego został skazany, i upewniła się, że wszyscy naprawdę to zrozumieli. Zwracając się do
sali sądowej, powiedziała: „Trzej oskarżeni to nie zwykli żołnierze, których morale osłabiły
ciężkie wojenne czasy. Są to ludzie bez kryminalnej przeszłości. Świetnie się jednak czuli w
mrocznej atmosferze dehumanizowania tych, których uważali za wrogów, kiedy to nikt nawet
nie spytał, jak Eleanor Roosevelt: «Gdzie w końcu zaczynają się uniwersalne prawa człowieka?
W małych miejscowofzgściach, tuż koło domu». Przywódcy polityczni i generałowie są
bezbronni, jeśli zwykli ludzie odmówią wykonywania przestępczych działań w czasie wojny.
Dla łamiących prawo oportunistów nie powinno być litości, niezależnie od pozycji w hierarchii
służbowej".
Dragoljub Kunarac pierwszy usłyszał wyrok. Stał i słuchał uważnie słów sędzi Mumby. Nie
była to długa mowa, ale zbyt długa dla kogoś, kto czeka na wyrok. Wreszcie zwróciła się do
niego. Po wymienieniu jego zbrodni podsumowała: „Wszystkie popełnione przez oskarżonego
czyny wskazują, że godność kobiety i jej podstawowe prawa człowieka do decydowania o
swoim życiu seksualnym były przez niego lekceważone w stopniu znacznie przewyższającym
nawet to, co można by z braku lepszych słów określić jako «przeciętną drastyczność gwałtów w
czasie wojny». Oskarżony wykorzystywał seksualnie Muzułmanki, znęcał się nad nimi z
powodu ich pochodzenia etnicznego i wybierał spośród nich kobietę, na którą akurat miał
ochotę [...]. Oskarżony nie tylko sam źle traktował kobiety i dziewczęta, ale również
organizował ich przerzut do innych miejscowości, gdzie były one -o czym oskarżony doskonale
wiedział - gwałcone i wykorzystywane przez innych żołnierzy. Takie postępowanie zasługuje
na surową karę, odpowiadającą wadze zbrodni dokonanych przez oskarżonego. Sąd skazuje
oskarżonego Dragoljuba Kunaraca na dwadzieścia osiem lat więzienia. Odbywanie wyroku
rozpoczyna się dzisiaj. Czas, który oskarżony spędził w areszcie, zostanie zaliczony na poczet
kary. Oskarżony może usiąść".
Przez kilka sekund, zanim słowa sędzi Mumby zostały przetłumaczone na jego język ojczysty,
na twarzy oskarżonego wciąż widać było nadzieję. Kiedy dotarła do niego treść wyroku,
pochylił głowę jak po uderzeniu. Zapewne spodziewał się łagodniejszej kary, ponieważ
zeznawał, współpracował z oskarżeniem, a nawet wyraził żal z powodu jednego gwałtu, do
którego się przyznał. A teraz nagle zrozumiał, że kiedy wyjdzie z więzienia, będzie miał prawie
siedemdziesiąt lat, i - jak sądzę - nie do końca uwierzył, że dostał taki wyrok.
Wyraz twarzy Radomira Kovaća nie zmienił się ani trochę, kiedy przyszła na niego kolej.
Sędzia Mum-ba wyliczała jego zbrodnie, a on słuchał z tym samym idiotycznym uśmieszkiem,
sprawiając wrażenie, jak gdyby nie miał z tym nic wspólnego, jak gdyby znalazł się w sali
sądowej najzupełniej przypadkowo. Ale sędzia, nawet jeśli w ogóle zauważyła ten uśmieszek,
nie zwracała na niego uwagi i swoim spokojnym głosem powiedziała: „Szczególnie odrażające
i godne ubolewania było potraktowanie dwunastoletniej A.R., bezbronnego małego dziecka, dla
którego oskarżony nie wykazał absolutnie żadnego współczucia i które wykorzystywał
seksualnie w taki sam sposób jak inne dziewczęta. W końcu oskarżony sprzedał ją jak rzecz,
mając świadomość, że prawie na pewno będzie to prowadzić do dalszego napastowania przez
innych mężczyzn. [...] Traktowanie tej dziewczynki jest najbardziej uderzającym przykładem,
jak bardzo zdeprawowany i zepsuty jest oskarżony [...]. Oskarżony wykorzystywał absolutną
władzę, jaką miał nad życiem tych kobiet, co pokazał aż nadto wyraźnie, patrząc na nie, kiedy
pod przymusem tańczyły nago na stole". Kiedy Kovać usłyszał, że został skazany na
dwadzieścia lat więzienia, nawet nie mrugnął.
Trzeci oskarżony, Zoran Vuković, musiał w tym momencie zdawać sobie sprawę, że wyrok,
jaki dostanie, nie będzie łagodniejszy. On także był oskarżony o torturowanie i gwałcenie, ale
skazano go tylko na dwanaście lat, ponieważ - jak wyjaśniono - udowodniono mu tylko jeden z
czynów, o które został oskarżony. „Sąd uważa, że poważną okolicznością obciążającą jest to, iż
oskarżony wykazał całkowity brak wyrzutów sumienia i zasad moralnych, kiedy po zgwałceniu
świadek FWS-50, wówczas piętnastoletniej, opowiadał jej o swojej córce i drwił z jej bólu,
mówiąc, że mógł ją potraktować jeszcze gorzej" - powiedziała sędzia Mumba, patrząc przez
dłuższą chwilę na wszystkich trzech oskarżonych, jak gdyby chciała się upewnić, że ją
zrozumieli i że zrozumieli ją dobrze.
Mimo to wszystkim trzem oskarżonych proces ten wydawał się nieporozumieniem. Pomimo
długich posiedzeń, dużej liczby świadków i znakomitej mowy sędzi Mumby żaden z nich nie
zrozumiał w pełni, dlaczego został ukarany. Słowa, które usłyszeli z ust sędzi, były dla nich
zbyt abstrakcyjne - puste słowa wypowiadane przez kogoś, kto nie rozumiał ich sytuacji.
Przecież dziewczyny żyły, czyż nie? Inaczej jak mogłyby przyjechać do Hagi i świadczyć
przeciwko nim? Może nawet dziewczynka A.R. żyje gdzieś w Czarnogórze.
Usłyszeli swoje wyroki i byli wyraźnie zdruzgotani „niesprawiedliwością", której doświadczyli.
Dwadzieścia osiem, dwadzieścia, dwanaście lat za gwałt, podczas gdy prawdziwi mordercy
dostają w tym samym sądzie niższe wyroki! Czy to jest sprawiedliwość? W czasie wojny w
Bośni było wielu innych mężczyzn, którzy robili kobietom gorsze rzeczy. Dlaczego oni?
Dlaczego tylko oni trzej zostali tak surowo ukarani? Patrząc na nich, miałam pewność, że w
czasie odsiadywania wyroków będą żałować wyłącznie tego, że byli na tyle głupi i dali się
złapać lub podstępem skłonić do oddania się w ręce sprawiedliwości.
6. on nie skrzywdziłby nawet muchy
Goran Jelisić, bośniacki Serb urodzony w 1968 roku w Bijeljinie, został skazany na czterdzieści
lat więzienia za przeprowadzenie w maju 1992 roku egzekucji trzynastu więźniów na
posterunku policji w miejscowości Brćko oraz w obozie w pobliskiej tuce. Wydaje się jednak,
że w rzeczywistości przeprowadził egzekucję ponad setki osób. Większość więźniów była
Muzułmanami.
Goran Jelisić wygląda jak człowiek, któremu można ufać.
Towarzystwo tego młodego, trzydziestoletniego człowieka o bystrej, pogodnej twarzy, żywych
oczach i szerokim, krzepiącym uśmiechu dodałoby otuchy w czasie nocnej podróży koleją.
Człowiek o takiej twarzy zwykle pomaga staruszkom przejść przez jezdnię, wstaje w tramwaju,
aby ustąpić miejsca osobie niepełnosprawnej, lub przepuszcza innych w kolejce w
supermarkecie. Oddałby zgubiony portfel właścicielowi. Jelisić wygląda jak najlepszy
przyjaciel, godny zaufania sąsiad, idealny zięć. Gdyby był sprzedawcą, z taką niewinną twarzą
na pewno odniósłby wielki sukces.
Ale on nie jest niewinny.
Często sądzimy, że ludzie o ładnym wyglądzie są dobrzy, tak jak czasem uważamy, że brzydcy
ludzie są podli. Oczywiście nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale muszę
powiedzieć, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę przekonująco naiwną, chłopięcą twarz
mordercy, byłam całkowicie zaskoczona.
Goran Jelisić urodził się w 1968 roku, a więc jest rówieśnikiem mojej córki. Są
przedstawicielami tego samego pokolenia. Mogliby chodzić do tej samej szkoły. Mogliby być
przyjaciółmi. Potrafię go sobie wyobrazić siedzącego w mojej kuchni w zimowe popołudnie z
kubkiem herbaty, nachylonego nad podręcznikiem, razem z moją córką, która wyjaśnia mu
pracę domową z historii (nie był dobrym uczniem i po pierwszym roku opuścił szkołę średnią).
Umiem sobie wyobrazić, jak oboje idą razem do kina lub na dyskotekę. Nie miałabym nic
przeciwko temu: on ma taką słodką buzię. Widziałam wielu młodych ludzi takich jak on,
przewijających się przez moją kuchnię, zmieszanych, nieza-interesowanych szkołą, ale poza
tym dobrze wychowanych i sympatycznych. Ponieważ Jelisić mieszkał w Bijeljinie, zapewne
nie wyjeżdżał często za granicę, nie znał języków obcych, nie słuchał nowoczesnej muzyki. Ale
mimo to należał do tego samego pokolenia co moja córka i jej przyjaciele.
Ich pokolenie rosło zdrowo. Nie było wtedy mleka w proszku ani gotowego jedzenia dla dzieci,
tak więc my, matki, musiałyśmy same gotować zupkę, przygotowywać szpinak, marchewkę i
soki owocowe. Nie było również pampersów, a bawełniane pieluszki stają się bardzo
nieprzyjemne, kiedy nasiąkną, dlatego maluchy szybko nauczyły się prosić o nocnik. Dzieci
bawiły się na dworze, na podwórkach, w parkach, na chodnikach przed domami. Nie było
żadnego niebezpieczeństwa, przynajmniej takiego, którego byśmy byli świadomi.
Kiedy nasze dzieci nieco podrosły, miały pewność, że niczym się nie różnią od swoich
rówieśników na Zachodzie, ponieważ słuchały U2 i Madonny, oglądały amerykańskie filmy i
programy telewizyjne, czytały Tolkiena i nosiły dżinsy, jak gdyby w Jugosławii było zupełnie
normalnie. Dla naszego pokolenia, żyjącego w kraju komunistycznym, dżinsy były produktem
„zachodniego społeczeństwa burżuazyjnego" i oznaką dekadencji - ojciec nigdy nie pozwoliłby
mi ich nosić. Ale dla mojej córki komunizm znaczył niewiele, a Ti to jeszcze mniej. Kiedy
umarł w 1980 roku, dzieci były jeszcze małe i ledwo go pamiętają. Nie były naznaczone kultem
Tity, tak jak my. Moje pokolenie miało silnie rozwiniętą tożsamość zbiorową. Uroczyście
obchodziliśmy urodziny Tity - Dzień Młodości. Każdego roku, 25 maja, świętowaliśmy w
szkole to, co według nas znaczył dla Jugosławii. Byliśmy wychowywani jako jego dzieci, jego
pionierzy.
W pewnym sensie dzieci z końca lat sześćdziesiątych są pierwszym normalnym pokoleniem.
Ich dziadkowie walczyli na frontach drugiej wojny światowej. Ich rodzice dorastali w ubóstwie,
one - w czasach bezpieczeństwa i zasobności. Ja musiałam zjadać wszystko z talerza, ale moja
córka już nie. Wojna była dla nich tematem omawianym na lekcjach historii lub oglądanym na
filmach. Toczyła się ponad dwadzieścia lat przed ich urodzeniem i nie była całkiem realna.
Moje pokolenie otarło się o wojnę znacznie mocniej. Nawet jeśli nasi rodzice o niej nie mówili,
wiedzieliśmy, że wciąż żyją z wojennymi urazami. Nienawidziłam Niemców za to, co zrobili
mojemu ojcu, ale pokoleniu mojej córki Niemcy byli obojętni.
Ich pokolenie było także apolityczne. Nauczyli się, że polityka jest dla dorosłych. Starsze
pokolenie trzymało ich z dala od polityki celowo - tak samo z dala od polityki trzymano nas.
Wyglądało na to, że komunizm nigdy nie upadnie, a więc po co się angażować? Ale nie
wychowano ich na pokolenie buntowników. Stało się tak dlatego, że my, ich rodzice, naprawdę
wierzyliśmy. Wierzyliśmy w to, co nam mówiono, w to, że „socjalizm z ludzką twarzą" jest
możliwy, i nie myśleliśmy, że trzeba tworzyć demokratyczną alternatywę. Kiedy komunizm
upadł, nie mieliśmy przywódców politycznych wyznających idee demokratyczne. Pustka ta
jednak szybko została wypełniona przez przywódców nacjonalistycznych lub komunistów już
będących u władzy, takich jak Slobodan Milośević, który stał się nacjonalistą, ponieważ był to
prosty sposób na pozostanie przy władzy.
Nasze dzieci wierzyły, że my, ich rodzice, uprzątniemy polityczny bałagan. Ale nie zrobiliśmy
tego. Kiedy wybuchła wojna, nasze dzieci, urodzone pod koniec lat sześćdziesiątych lub na
początku siedemdziesiątych, nie rozumiały, dlaczego miałyby w niej walczyć. Lecz kto inny
miałby iść na front? I na tym polegał paradoks: to pokolenie w pewnym sensie musiało walczyć
w wojnie swoich dziadków. Cena była wysoka: wielu młodych ludzi zginęło, wielu zostało
rannych lub stało się inwalidami, wielu uciekło z kraju.
Goran Jelisić uwielbiał łowić ryby.
Lubił tańczyć z dziewczętami i pić piwo ze swoimi kumplami, ale najbardziej ze wszystkiego
lubił łowić ryby. Mógłby chodzić nad rzekę codziennie. Miał kilka ulubionych miejsc, które
znał tylko on. I kiedy chciał łowić w samotności, szedł właśnie tam. Nie znaczy to, że nie lubił
towarzystwa. Wręcz przeciwnie, lubił współzawodnictwo i lubił być jednym z zespołu
wędkarzy. Ale czasem wolał być sam. Jego przyjaciele z klubu wędkarskiego mogli rozmawiać
o polityce i pić piwo, nie zwracając uwagi na swoje wędki. Dla Gorana czas wędkowania był
czasem wyjętym z codziennego życia. To w wędkarstwie było najlepsze: można zapomnieć o
świecie, nawet o sobie, 1 skoncentrować się wyłącznie na cienkiej nylonowej żyłce. Było to
tak, jak gdyby się nie istniało, jak gdyby się było drzewem, liściem lub trawą. Goran lubił
uczucie, kiedy nic nie jest ważne, kiedy nie ma znaczenia, kim się jest, ponieważ ani rzeki, ani
ryb nic to nie obchodzi.
Nie było jednak wiele do zapominania, przynajmniej przed wojną. Wiedział, że jego życie jest
proste i zwyczajne i że w niczym nie był szczególnie dobry, z wyjątkiem może wędkowania.
Goran był dobrym wędkarzem i nie był zachłanny. Często dawał ryby przyjaciołom czy
sąsiadom, człowiekowi, u którego zatrzymał się później po opuszczeniu obozu w Luce. Łowił
dla przyjemności, ale nikt nie mógł powiedzieć, że Goran łowił tylko dla siebie. Wiedział, gdzie
jest najwięcej ryb, dlatego wybór miejsca był taki ważny, reszta oczywiście to kwestia
szczęścia.
Nad rzeką zawsze panował spokój. Było coś szczególnego w samotnym pobycie nad rzeką,
człowiek czuł się tak, jakby na całym świecie istniał tylko on. Nikt mu nie mówi, co ma robić.
Można być panem siebie. Kiedyś Jelisić zasnął w trawie. Gdy się obudził, nie wiedział, gdzie
jest. Nie czuł własnego ciała. Widział tylko ciemny błękit nieba. Przeraził się. Przez krótki
ułamek sekundy sądził, że może nie żyje. Pomyślał, że może tak się człowiek czuje po śmierci,
odczuwa coś w rodzaju całkowitej nieobecności. Potem wrócił do rzeczywistości, wiedział, że
żyje, był szczęśliwy, że łowi ryby Kiedyś ktoś - kobieta oczywiście - zapytał, czy nie szkoda
mu ryb. Szkoda? Co za zadziwiający pomysł; nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby mieć
jakiekolwiek uczucia w stosunku do ryb. Powiedział jej, że obowiązuje prawo natury, a ryby są
istotami niższymi. Gdyby tak nie było, to ryby łowiłyby nas.
Trzeba być bardzo cierpliwym, aby spędzić cały dzień na wędkowaniu. Łowienie ryb nie jest
sportem dla nerwowych, agresywnych ludzi. Swoją miłością do wędkowania Jelisić
przypomina mi mojego zięcia, który także woli wędkowanie niż piłkę nożną albo kino.
Przygotowuje się starannie do pójścia na ryby, wybiera wędziska, haczyki, przynętę, wiaderka,
pod-bieraki. W czasie przygotowań jest bardzo podekscytowany. Potem siada nad brzegiem
morza, nie odzywa się godzinami, całkowicie skupiony, nie pamięta o bożym świecie. Wygląda
jak mnich buddyjski w jakimś medytacyjnym transie. Wędkowanie sprawia, że jest rozluźniony
i szczęśliwy.
Ale nie jest to tak bardzo niewinny sport, jak mogłoby się wydawać. Ryby trzeba zabić. Jak
wszyscy wędkarze, Jelisić musiał uwielbiać moment, kiedy ciągnął żyłkę i czuł, że złowił rybę.
Ryba wyłaniała się z wody, wijąc się bezradnie na haczyku. Mogę sobie wyobrazić, jak
odczepia z haczyka rybę i rzuca ją w trawę. A potem patrzy, jak walczy o oddech. Ale może
wyglądało to zupełnie inaczej. Są różne sposoby obchodzenia się z rybami. Jeśli wędkarz złowi
dużą rybę, zwykle wkłada jej do pyska kciuk i łamie kark, czemu towarzyszy nieprzyjemny
trzask. Może ją też wrzucić do wiaderka z wodą i opóźnić jej koniec. Być może Goran był
łagodny, może właśnie tak postępował z rybami.
Gdyby ktoś go zapytał, jak chciałby spędzić życie, Goran nie wahałby się długo przed
udzieleniem odpowiedzi. Ale nikt go nigdy nie pytał, czego chce, a on wiedział, że życie nie
kończy się na wędkowaniu. Być może patrzył na ludzi jak na ryby, większe i mniejsze, które
się nawzajem zjadają, a on nie chciał zostać zjedzony.
Później - po opuszczeniu Luki - chadzał nad rzekę i po prostu się tam kładł, marząc o tym, że
znów jest wiosna i że nic się nie stało. Czasem to działało.
Jednym ze świadków obrony był prezes miejscowego klubu wędkarskiego. Człowiek ten nie
potrafił przyjąć do wiadomości tego, co Jelisić zrobił w Brćku. Nie zgadzało się to z jego
wyobrażeniem wędkarza. Jelisić, jakiego znał, siedzący na brzegu rzeki Sawy, gapiący się w
wodę lub po prostu opalający się i patrzący od czasu do czasu na wędkę i czekający, aż weźmie
ryba - to wszystko nie zgadzało się z brutalnością opisywaną przed Trybunałem. Ręczył, że
Jelisić jest miłym, spokojnym człowiekiem, kimś, kto z pewnością nie skrzywdziłby nawet
muchy, nie mówiąc już o innym człowieku. Powiedział tak wiele miłych rzeczy o Jelisiciu, że
jeden z sędziów ze złością zwrócił mu uwagę, że skoro tak mówi, to zasady moralne są dla
niego chyba mniej ważne niż przyjaźń i wędkarskie wyprawy. Ale na mężczyźnie nie zrobiło to
wrażenia. „Moim obowiązkiem jest mieć profesjonalny stosunek do wszystkich wędkarzy" -
powiedział.
Goran Jelisić dorastał w rodzinie robotniczej w niewielkim mieście Bijeljina, które w około
czterdziestu procentach zamieszkane było przez Muzułmanów. Jego matka pracowała,
wychowaniem chłopca zajmowała się więc babcia. Sporo czasu spędzał na ulicy, gdzie obok
siebie mieszkali Serbowie i Muzułmanie, wielu przyjaciół jego rodziny było Muzułmanami.
Wszyscy się razem bawili, chodzili razem do szkoły, do barów, na mecze piłki nożnej. Nie
zwracał w ogóle uwagi na ich muzułmańskie pochodzenie ani na swoje - serbskie. Nigdy nie
słyszano, aby o kimkolwiek powiedział obraźliwe słowo. Sąsiedzi mówią, że był dobrze
wychowany i uprzejmy. Był dobrym i lojalnym przyjacielem. Pod koniec lat osiemdziesiątych
nie traktował poważnie serbskiego nacjonalizmu. Nie przejmował się ideą, że wszyscy
Serbowie powinni mieszkać w jednym państwie, i uważał, że polityka jest dla polityków. Nie
miała żadnego wpływu na jego życie, jego przyjaciół i jego ryby. Okazało się jednak, że to
nieprawda.
Po ukończeniu szkoły Goran dostał pracę jako mechanik w gospodarstwie rolnym. Nie była to
dobra praca, ale przynajmniej była, większość jego przyjaciół pozostawała bez pracy. Nie był
zadowolony, że zarabia tak mało. Gdyby tylko miał pieniądze, mógłby coś zrobić ze swoim
życiem, być niezależnym, założyć niewielką firmę, może nawet wyjechać z Bijeljiny, choć na
pewno by za nią tęsknił. Miał pomysł, jak zarobić pieniądze: fałszując czeki. Został za to
skazany na półtora roku więzienia.
Jelisić pojawił się jako świadek zeznający na temat moralności Esada Landjo w tak zwanej
sprawie Ćelebiciów. Szczegółowo tłumaczył sędziom, jakim dobrym człowiekiem jest Esad
Landjo i jak pomagał innym więźniom w więzieniu w Scheveningen, na przykład ucząc ich
obsługi komputera, gotując dla nich lub doradzając, jak się zachowywać w więzieniu. W
rzeczywistości Landjo (Muzułmanin) był jeszcze jednym zbrodniarzem wojennym, którego
domniemaną specjalnością było palenie serbskich więźniów żywcem. Głos Jelisić miał
przyjemny i nic w jego wyglądzie czy zachowaniu nie wskazywało, aby mógłby być jednym z
oskarżonych.
Nawet teraz, w sali sądowej, nie mogłam nie widzieć w Goranie przedstawiciela pokolenia
mojej córki. Nic w jego życiu nie przygotowało go do wojny.
Odsiedział parę miesięcy w więzieniu za fałszowanie czeków i wyszedł na wolność w lutym
1992 roku, ponieważ Republika Serbska zastosowała strategię zdobywania ochotników na
wojnę przez uwalnianie więźniów. Jelisić zgłosił się do służby w policji i w maju został
wysłany na posterunek w Brćku. To był początek jego upadku. Sądzę jednak, że został
policyjnym ochotnikiem nie dlatego, by zaspokoić od dawna tłumione pragnienie zabijania,
tylko dlatego, że trudno było nim nie zostać. Może nawet nie wiedział, co naprawdę znaczyło
być ochotnikiem. Kiedy już trafił na posterunek policji w Brćku, sytuacja się zmieniła.
Oczywiście, gdyby ktoś zeznał, że Jelisić czerpał przyjemność z patrzenia, jak cierpią ryby,
byłby to przynajmniej drobny znak, że miał zły charakter na długo przedtem, zanim zaczął bić i
zabijać więźniów. Ale jego koledzy wędkarze nie powiedzieli niczego takiego. W jego życiu i
zachowaniu przed wojną nie było nic patologicznego. Obraz Jelisicia, odmalowany przez
świadków obrony, każe się zastanawiać, czy rzeczywiście opisują oni człowieka oskarżonego o
morderstwa.
Według nich Jelisić był dobrym i wiernym przyjacielem, gotowym na każde ryzyko, aby
pomóc innym. Trybunał stwierdził, że znalazł się w bardzo dziwacznej sytuacji: jak podkreślił
obrońca, nigdy wcześniej nie było sprawy, w której tak wiele osób reprezentujących
pokrzywdzoną grupę etniczną zeznawało jako świadkowie na korzyść serbskiego oskarżonego.
Ludzie, którzy przyjechali go bronić, jego sąsiedzi, przyjaciele i szkolni koledzy - wśród nich
wielu Muzułmanów, w tym prezes klubu wędkarskiego - wszyscy mówili, że nie mogą
uwierzyć, iż popełnił morderstwa, o które jest oskarżony, nawet ci, którzy wiedzieli o jego
przyznaniu się do winy. Znali Jelisicia jako innego człowieka - jako wędkarza.
Był cichy i nieśmiały, powiedział jeden ze świadków, znany był z tego, że wszystkim pomagał.
W czasie wojny co najmniej siedmiu lub ośmiu rodzinom z jednej ulicy. Inny świadek
przypomniał, jak Jelisić pomógł starej Muzułmance, płacąc za wstawienie szyb w jej domu po
wybuchu bomby na podwórzu. Dobry, wieloletni przyjaciel, także Muzułmanin, powiedział
sędziom, co Jelisić zrobił dla niego i jego rodziny w czasie wojny i po jej zakończeniu. Nie
tylko dawał pieniądze jego żonie, kiedy przyjaciel ten był w więzieniu, ale później pomógł mu
przekroczyć granicę z Serbią, dzięki czemu rodzina mogła uciec za granicę. Po wojnie pomógł
uciec za granicę siostrze i szwagrowi przyjaciela. Kiedy oddziały paramilitarne watażki Zeljka
Rażnatovicia Arkana
5
zagroziły, że zabiją innego z muzułmańskich przyjaciół Jelisicia w Bi-
jeljinie, ten uratował i jego, i jego żonę, a matka tego przyjaciela spędziła nawet kilka dni w
domu Jelisicia razem z jego rodzicami. Ocalił też życie syna przyjaciela, kiedy była potrzebna
pilna operacja śledziony. To Jelisić zawiózł go do szpitala i pokrył wszystkie koszty. Inna
osoba opisała go jako „miłego i uczciwego człowieka", a jego szkolna przyjaciółka
powiedziała, że „był bardzo dobrze wychowanym chłopcem, na ulicy, w szkole, w domu.
Zawsze się dobrze zachowywał".
Dlaczego więc ten miły wędkarz skończył jako prowodyr egzekucji muzułmańskich więźniów?
Mam przed sobą dwie fotografie, dwie bardzo sławne fotografie, opublikowane na całym
świecie. Przedstawiają mężczyznę w mundurze, który przeprowadza egzekucję więźnia. Można
je porównać do brutalnych zdjęć z wojny wietnamskiej, na których widać, jak szef sajgońskiej
policji z bliskiej odległości strzela w głowę żołnierzowi Wietkongu.
Te dwa zdjęcia różni jedynie data. Egzekucja w Bośni odbyła się jakieś trzydzieści lat później,
7 maja 1992 roku. Kat ma na sobie mundur policyjny i jest odwrócony tyłem do
fotografującego. Trzyma pistolet wycelowany w głowę więźnia, który idzie ze schyloną głową
jakiś metr przed nim, świadomy, że w każdej chwili może zostać zastrzelony. Na następnej
fotografii więzień jest już zabity strzałem w tył głowy. Przed Trybunałem Jelisić przyznał, że to
on nacisnął spust.
Ale co dokładnie przychodziło mu do głowy wcześniej, zanim podniósł rękę i wystrzelił kulę,
która zadecydowała nie tylko o losach więźnia z fotografii, ale i o jego własnym? Z powodu
tego jednego strzału dla Jelisicia nie było odwrotu. Owego majowego dnia wkroczył na drogę,
która sześć lat później doprowadziła go przed Trybunał w Hadze. Co dzieje się z ludzką istotą,
co sprawia, że zabija inną ludzką istotę z zimną krwią? Jelisić zabijał, nie wybierając ofiar, z
własnej woli i, jak się zdaje, to mu się podobało. Według oskarżenia działał jak „gorliwy kat".
Bez takich entuzjastów żadna czystka etniczna nie byłaby możliwa, powiedział prokurator. Ale
ani oskarżenie, ani obrona nie umiały podać żadnej wskazówki, dlaczego Jelisić stał się katem.
Kiedy Jelisić zastrzelił więźnia z fotografii, miał dwadzieścia trzy lata. Ale czy twarz Jelisicia
mogła tak bardzo kłamać? Zastanawiałam się nad tym, patrząc na tego młodego człowieka w
sali sądowej. Absolutnie nic w jego wyglądzie nie wskazywało na tak gwałtowną naturę, ani
jego wygląd, ani zachowanie, ani nawet to, jak się wyrażał. Choć może jednak... Kiedy siedział
w sali sądowej z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, miał zwyczaj nerwowo machać nogą
pod stołem. Robił to nieustannie. Czy to była oznaka patologii? Jaka była jego prawdziwa
natura? Może wędkarskie hobby było bliższe jego prawdziwej natury? Kiedy przebywał w
więzieniu w Scheveningen w oczekiwaniu na proces, wezwano dwóch psychiatrów, aby go
zbadali. Ich raport wskazywał na antyspołeczną osobowość, narcyzm, niedojrzałość i żądzę
uznania. Według nich świadczy to o osobowości granicznej - to znaczy na granicy perwersji.
Eksperci, doktor Van den Bus-sche i doktor Duits, opisali jego postępowanie wobec więźniów
w obozie w Luce jako „odrażające", „bestialskie", pisali też o „sadystycznej naturze".
Sędziowie wydający wyrok stwierdzili w swoim podsumowaniu, że istotnie Jelisić miał
zaburzenia osobowości.
5
Rażnatović był twórcą oddziałów paramilitarnych walczących w Chorwacji i w Bośni,
przewodniczącym ultranacjonalistycz-nej Partii Serbskiej Jedności; ścigany przez Interpol;
zginął w porachunkach mafijnych w Belgradzie w 2000 roku.
Więźniowie, którzy przeżyli obóz i przyjechali do Hagi zeznawać jako świadkowie, nie używali
takich mocnych słów jak psychiatrzy i nie wygłaszali oświadczeń na temat charakteru Gorana
Jelisicia. Ale kilku z nich opisało jego oczy: „Miał bardzo wystające kości policzkowe, a jego
oczy były jakoś nienaturalnie wyraziste i przypominały mętną wodę - powiedział jeden ze
świadków. - Zdaje się, że używał jakichś środków pobudzających lub czegoś takiego. Sądzę, że
każdy, kto spojrzał mu w oczy, unikał potem jego wzroku. Myślę, że instalował [się] w swoim
spojrzeniu rodzaj strachu, zwłaszcza po tym, jak się przedstawił. Nie wiem właściwie, jak to
wyrazić... Mam na myśli nasz strach, i tak już wielki, który kiedy on na nas spojrzał, zwiększał
się trzykrotnie. Chyba w ten sposób mogę to wyrazić najlepiej". Inny mężczyzna, świadek E,
opisał jego spojrzenie jako potężne i okrutne. Jego oczy się nie śmiały, jedynie usta.
„Widywałem coś takiego na filmach" - powiedział E.
„Hitler był pierwszym Adolfem, ja jestem drugim" - przedstawiał się więźniom Jelisić. W
obozie w Luce koło Brćka więźniowie trzęśli się ze strachu na dźwięk jego głosu, ponieważ
całkiem dosłownie oznaczał on śmierć. Wchodził do hangaru, gdzie trzymano więźniów, i
wybierał ich na chybił trafił, mówiąc jedynie: „ty, ty i ty". Nie wywoływano nikogo po
nazwisku, nie przedstawiano żadnych zarzutów ani nie wydawano wyroków. Najpierw zbierał
pieniądze, zegarki i biżuterię należące do więźniów. Często ich bił. Robił to na oczach swojej
dziewczyny, Moniki, która czasem odwiedzała obóz, ponieważ jej brat był w nim
komendantem. Następnie zmuszano ich kolejno do wyjścia z hangaru. Jelisić kazał każdemu
uklęknąć i nachylić głowę nad kratką studzienki ściekowej. Potem zabijał go dwoma strzałami
w tył głowy z pistoletu z tłumikiem. Przez minutę lub dwie przed egzekucją wybrana ofiara
błagała o życie: „Proszę mnie nie zabijać. Dlaczego ja? Nic nie zrobiłem". Ale to nic nie
pomagało. Przed oddaniem strzałów Jelisić lżył muzułmańską matkę skazańca. Im więcej
strachu okazywała ofiara, tym większą przyjemność czerpał Jelisić z egzekucji. Później dwóch
więźniów zanosiło ciało do cięża-rówki-chłodni używanej do przewożenia zwłok do masowego
grobu. Wtedy Jelisić rozkazywał oczyścić kratkę ściekową z krwi. Nie cierpiał nieporządku.
Kiedy był w dobrym nastroju, opowiadał, jak miło jest zabijać. „Widzę, że jest przerażony.
Miło jest zabijać ludzi w ten sposób. Zabijam ich sprawnie. Sam niczego nie odczuwam".
Więźniowie z obozu w Luce, którzy byli świadkami przed Trybunałem, pamiętali, jak zabił
wysokiego, silnego więźnia, Chorwata. Najpierw obciął mu ucho. Potem wprowadził go z
powrotem do hangaru, aby zobaczyli go inni więźniowie. Trzymając własne ucho w dłoni,
mężczyzna błagał więźniów, aby go zabili, żeby nie dawać tej przyjemności Jelisiciowi. Jelisić
wyjął swój pistolet i zaoferował go więźniom, namawiając do zabicia Chorwata. Nie było
jednak chętnych. Jelisić z nich szydził, mówił, że nie zasługują na to, aby pozwolić im żyć. W
końcu zabił wysokiego Chorwata przy studzience, w ten sam sposób, w jaki zabijał innych.
Jednym skinieniem palca decydował, czy ktoś ma żyć, czy umrzeć. Zabijał starych ludzi, tak
samo jak młodych. Zabił osiemnastoletnią Muzułmankę. Zabił starego człowieka, ponieważ ten
upuścił butelkę wody, i młodego człowieka, ponieważ miał żonę Serbkę. I wciąż powtarzał na
głos swój urobek: sześćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt trzy... Podobno
w ciągu osiemnastu dni w maju 1992 roku własnoręcznie zastrzelił ponad stu więźniów.
Chełpił się, że musi ich zabić dwudziestu do trzydziestu, zanim wypije poranną kawę. Został
skazany, ponieważ udowodniono mu zabicie trzynastu więźniów.
Jelisić może i był miłym facetem dla swoich przyjaciół i sąsiadów i bez wątpienia był dobrym
wędkarzem. Ale był także zabójcą, co sam przyznał. W istocie był jedną z trzech osób (z ponad
sześćdziesięciu) oskarżonych o zbrodnie wojenne, które przyznały się przed Trybunałem do
swoich zbrodni. W wypadku trzydziestu jeden zarzutów powiedział: „Jestem winien", ale nie
okazał ani krzty żalu. Wprawdzie większość osób, które zamordował, było Muzułmanami, ale
sędziowie stwierdzili, że nie ma dość dowodów, aby uznać Jelisicia za winnego ludobójstwa -
to znaczy systematycznego, świadomego likwidowania Muzułmanów. Uważali bowiem, że z
powodu patologicznych cech charakteru prawdopodobnie równie ochoczo zabijałby
przedstawicieli każdej innej grupy etnicznej. Tak więc zarzut ludobójstwa został oddalony i
Jelisicia skazano na czterdzieści lat więzienia za pogwałcenia praw i obyczajów wojennych
oraz za zbrodnie przeciw ludzkości.
Obrona słusznie wskazała, że Jelisić działał jako kat jedynie w ciągu tych osiemnastu dni w
maju - nie wcześniej i nie później. Jak to było możliwe, pytali jego adwokaci, że ten człowiek
przemienił się w potwora tylko na osiemnaście dni? Według nich jedynym racjonalnym
wyjaśnieniem było to, że działał pod presją, że zabijał na rozkaz. Słuchał rozkazów i obawiał
się o własne życie.
Tak rzeczywiście mogło być. Świadczyłyby o tym jego zamiłowanie do wędkowania i spokoju,
a także uczynność, jaką zwykle przejawiał. Ale ponieważ nie było dość dowodów
wspierających twierdzenie, że tylko wykonywał rozkazy, Trybunał uznał, iż było inaczej i
Jelisić przeprowadzał egzekucje więźniów z własnej i nieprzymuszonej woli.
Było jednak więcej niż dość dowodów na coś jeszcze. Kilku więźniów powiedziało, że Jelisić
najwyraźniej lubił zabijać ludzi: popisywał się, licząc głośno kolejne ofiary, objaśniał swoje
metody, bez ogródek stwierdzał, że lubi to, co robi. Świadkowie ci stwierdzili także, że im
gorliwiej ofiara błagała o życie, z tym większą przyjemnością Jelisić ją zabijał. Najwyraźniej to
nie w samym akcie zabijania lubował się Jelisić.
Co więc się działo w ciągu tych osiemnastu kluczowych dni? Nikt nie mógł powiedzieć tego na
pewno, nawet sam Jelisić.
Być może to nie osoba się zmieniła, lecz okoliczności. Nie było już pokoju, toczyła się wojna.
Jelisić nie miał sposobności położyć się w trawie i słuchać leniwego szmeru rzeki. Wojna
zmieniła wszystko. Mój zięć także musiał porzucić wędkowanie w swoim ukochanym
Adriatyku i wyjechał do Kanady, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Goran Jelisić
wyjechał
do Brćka. Wojna zmieniła życie ich obu, ale w bardzo różny sposób. Ile z tych zmian wynikało
ze świadomej decyzji, a ile było dziełem przypadku? Dlaczego jeden z nich wyjechał do
Kanady, a drugi do Brćka? Czy mogło się zdarzyć odwrotnie? Czy mój zięć mógł zostać
ochotnikiem w chorwackiej policji? Wierzę, że nie mógł. Ale dlaczego on by nie mógł, a Jelisić
mógł? Nie znam odpowiedzi. Jest wielu ludzi, którzy wydają się całkowicie normalni, lecz w
pewnych warunkach, takich jak te, które panują w czasie wojny, do głosu dochodzi
patologiczna część ich osobowości i zaczyna decydować o ich postępowaniu. Czy to możliwe,
że w osobowości Jelisicia zawsze była jakaś patologiczna część, która ujawniła się, kiedy
warunki na to pozwoliły?
Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Goran Jelisić miał władzę. Zwykły człowiek z
Bijeljiny mechanik z gospodarstwa rolnego i drobny oszust świeżo wypuszczony z więzienia,
wędkarz, kompletne zero -nagle zdobywa władzę absolutną. Dano mu pistolet i pozwolono
swobodnie go używać. Te nowe możliwości zatruły mu duszę. Ludzie mówili, że wyglądał i
zachowywał się tak, jakby był pod wpływem narkotyków. Oczy miał dziwne, był podniecony,
nerwowy. Być może władza nad życiem i śmiercią innych jest narkotykiem najsilniejszym ze
wszystkich. Goran, przystojny młody człowiek, jeden z przedstawicieli pokolenia mojej córki,
więźniom wydawał się bogiem. Był na haju, kiedy pokazywał swoją władzę, strzelając do
więźniów.
Ale ciągle myślę, że nawet jeśli rzeczywiście stał się katem, w głębszym sensie sam był ofiarą.
Goran Jelisić i całe jego pokolenie zostało oszukane. Wielu przedstawicieli pokolenia jego
rodziców - mojego pokolenia - przyjęło nacjonalistyczną ideologię i nie zrobiło nic, aby
zapobiec wojnie, która z niej wyrosła. Byli zbyt oportunistyczni i zbyt przerażeni, aby nie
podążać za przywódcami, których nauczyli się naśladować. I wiele z ich dzieci zapłaciło za
głupotę rodziców, czasem własnym życiem. Nawet morderca, który może spędzi resztę życia w
więzieniu, Goran Jelisić.
7. triumf zła
Generał Radislav Krstić, dowódca Serbów bośniackich i zastępca dowódcy Korpusu Drina, był
pierwszym zbrodniarzem wojennym skazanym za ludobójstwo przez Trybunał w Hadze. Został
skazany na czterdzieści sześć lat więzienia za zbrodnie popełnione w strefie bezpieczeństwa
ONZ Srebrenicy między 13 a 19 lipca 1995 roku, kiedy wymordowano ponad siedem tysięcy
Muzułmanów, a trzydzieści tysięcy ludzi deportowano. Jego adiutant, major Dragan Obrenović,
został skazany na siedemnaście lat więzienia w grudniu 2003 roku.
Kiedy generał Radislav Krstić, lekko kulejąc, wkraczał do sali sądowej, wydawał się
zatroskany. Jak wielu innych, zapłacił osobistą cenę za wojnę, stracił bowiem nogę w grudniu
1994 roku, nastąpiwszy na minę. Szczupły, pięćdziesięcioletni mężczyzna, w ciemnej
marynarce, sczesywał siwawe, rzednące włosy na łysinę, co zdradzało jego próżność.
Siedział zgarbiony za pulpitem, ze zmarszczoną twarzą, i rzucał pełne niepokoju, nerwowe
spojrzenia na sędziów. Odniosłam wrażenie, że czuł się nieswojo w tym miejscu, pośród
prawników i sędziów ubranych w uroczyste, czarno-czerwone szaty, niczym w przedstawieniu
teatralnym. Ale tutaj, inaczej niż na scenie, wszystko działo się naprawdę i było śmiertelnie
poważne. Od samego początku procesu, który trwał ponad rok, twarz Krsticia wyrażała ten sam
niepokój. Wyglądał jak człowiek osaczony, słaby i pełen obaw.
Kiedy siedziałam w sali sądowej, obserwując oskarżonego, przypomniałam sobie krótką scenę
z filmu dokumentalnego o wojsku Republiki Serbskiej wkraczającym do Srebrenicy
popołudniem 11 lipca 1995 roku. Pokazano w niej generała Ratka Mladicia, naczelnego
dowódcę sił serbskich, wydającego rozkaz zajęcia enklawy. Generał Mladić, bezpośredni
przełożony Krsticia, wzywa go, używając nie jego stopnia wojskowego czy nazwiska, ale
przydomka, Krle, jakby byli na jakiejś imprezie. „Krle, choć tutaj" - warczy Mladić, jakby
wzywał kelnera lub wołał do nogi psa. Wbijając wzrok w ziemię, Krstić podąża za dowódcą,
choć bez cienia entuzjazmu. Ta krótka scena stanowi według mnie podsumowanie ich
wzajemnych relacji: relacji między agresywnym, dominującym panem i jego uległym sługą, za
które Krstić zapłaci czterdziestoma sześcioma latami więzienia.
W oświadczeniu inaugurującym proces prokurator, Mark Harmon, powiedział: „Jest to
przykład triumfu zła, historia o tym, jak oficerowie i żołnierze armii bośniackich Serbów,
ludzie, którzy mają się za zawodowych żołnierzy i którzy deklarują wierność ideałom
wspaniałej serbskich przeszłości, organizowali i planowali ludobójstwo, a potem chętnie w nim
uczestniczyli lub zachowywali milczenie. Ci, co popełnili te haniebne czyny, pozostawili po
sobie dziedzictwo, które splamiło reputację narodu serbskiego i przyniosło wstyd godnemu
szacunku zawodowi żołnierza".
Ale moment rozpoczęcia procesu nie był tak przejrzysty. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłam,
obserwując Krsticia - sposób, w jaki odpowiadał, ton jego głosu, uwaga, z jaką słuchał zeznań
ofiar, i atmosfera naiwności, jaką wytwarzał wokół siebie - było sprzeczne z obrazem
człowieka, który mógłby brać udział w tak straszliwych czynach, jak masowe morderstwa
Muzułmanów w Srebrenicy. Wyglądał jak człowiek zdenerwowany i przestraszony, nie jak
okrutny zbir zaślepiony nienawiścią i żądny zemsty. Nawet w filmie dokumentalnym, w
którym pokazano go w mundurze, stojącego obok generała Mladicia w Srebrenicy, w
odróżnieniu od jego zwierzchnika nie sprawił na mnie wrażenia człowieka armii; zupełnie nie
wyglądał na osobę agresywną. Wydawał się na to zbyt cichy, zbyt zamknięty w sobie i zbyt
inteligentny, przypominał raczej wojskowego biurokratę, chętniej przekładającego papiery na
biurku niż prowadzącego żołnierzy do boju. Chciał się pokazać sądowi jako człowiek prawy,
zawodowy żołnierz.
Krstić przypominał mi mojego ojca, który został zawodowym żołnierzem zaraz po zakończeniu
drugiej wojny światowej. Jako oficer w zwycięskiej armii partyzantów Tity miał dobrą okazję
do robienia kariery, na pewno lepszą niż demobilizacja i konieczność powrotu do dawnej pracy
stolarza. Ale zawsze wyobrażałam sobie ojca raczej jako pracownika umysłowego, mającego
pociąg do eleganckich ubrań, dobrego jedzenia i tańców w Klubie Oficerskim - rzeczy, które z
prawdziwego żołnierza uczyniłyby mięczaka. I rzeczywiście, pod koniec swojej wojskowej
kariery ojciec zajmował się tylko robotą papierkową i z powodu złego stanu zdrowia odszedł na
wcześniejszą emeryturę. Tak z pewnością stałoby się z Krsticiem, gdyby nie wojna.
Mundur ojca zawsze pachniał mieszaniną tytoniu i octu. Było to na początku lat pięćdziesiątych
i zapewne miał wówczas tylko jeden mundur. Pamiętam, jak matka każdego niedzielnego
popołudnia prasowała go na stole w kuchni, a w tym czasie ojciec z głową przytkniętą do
radioodbiornika słuchał transmisji meczu piłkarskiego. Matka wlewała wodę do metalowej
miski i dodawała klika kropel czerwonego octu winnego. Mówiła, że to ożywia kolory.
Następnie zanurzała w misce cienką szmatkę, wykręcała ją i rozpościerała na spodniach
leżących na stole. Podgrzewała na piecu ciężkie, czarne żelazko, po czym mocno przyciskała je
do tkaniny i za każdym razem, kiedy to robiła, znad stołu z sykiem unosił się obłok pary.
Mundur zawsze był idealnie wyprasowany, ilekroć całowałam ojca, czułam ten kwaśny zapach.
Bez munduru ojciec był zupełnie innym człowiekiem, jak gdyby pozbawionym swej siły. Nagle
stawał się mniejszy, jakby słabszy i cichszy. Przypomniałam to sobie, obserwując Krsticia,
który siedział w sali sądowej w granatowej sportowej marynarce i wyglądał na zagubionego.
Wydawało się, że tożsamość nadawał mu mundur, i nawet zastanawiałam się, czy i jego
mundur ma taki sam zapach jak mundur mojego ojca, co przypomniało mi jego różne „ja".
Siedzenie w sądzie w ubraniu prostego cywila musiało być dla Krsticia bardzo upokarzające.
Ponieważ Krstić tak bardzo przypominał mi ojca, przeżywałam trudne chwile, uświadamiając
sobie, że należy do mojego pokolenia, nie mojego ojca. Kiedy usłyszałam, że został
aresztowany przez siły ONZ w 1998 roku, nie od razu to do mnie dotarło, ponieważ nie znałam
nikogo z mojego pokolenia, kto wstąpiłby do armii. Nie był to zawód, o jakim młodzi ludzie,
których znałam kiedykolwiek, myśleli poważnie. Byliśmy dziećmi miasta, studiującymi takie
kierunki, jak filozofia, historia sztuki czy psychologia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu w
Zagrzebiu.
Ale ktoś urodzony w zapadłej bośniackiej wiosce miał zupełnie inną perspektywę. Zostanie
zawodowym żołnierzem mogło być jedynym sposobem wydostania się stamtąd, zwłaszcza jeśli
rodzice byli ubodzy. Mundur gwarantował ciepły posiłek, odpowiednie ubrania, parę butów,
darmowe mieszkanie, pensję i jedną gębę mniej do wyżywienia dla rodziców. W takich
wioskach mundur cieszył się ogromnym szacunkiem. Każdy mundur oznacza władzę, a przed
władzą czuje się respekt i strach. A dla rzekomo egalitarnego społeczeństwa Jugosławii zawód
oficera zawsze oznaczał poprawę pozycji.
Istniało wiele powodów, dla których młody Radislav Krstić został oficerem, poza tym, że
dzięki temu miał szansę wydostać się z wioski. Oficer otrzymywał godziwą zapłatę, a jeśli się
ożenił, mógł dostać mieszkanie. Z punktu widzenia tych z nas, którzy byli jego rówieśnikami,
były to wielkie korzyści. My, snobistyczna młodzież, musieliśmy ciągle mieszkać z rodzicami,
nawet jeśli wzięliśmy ślub i mieliśmy dzieci. O posiadaniu własnego mieszkania nie było nawet
co marzyć. Nie mogliśmy sobie także pozwolić na jego wynajęcie. Ale wiedzieliśmy, że
niezależnie od wszystkich tych przywilejów Krstić i podobni mu młodzi ludzie pod swoimi
mundurami byli inni niż my. Byli nadal wiejskimi chłopakami, przerażonymi i zagubionymi w
mieście. I choć żona Krsticia z pewnością używała żelazka elektrycznego do prasowania jego
munduru, a nie takiego, które trzeba podgrzewać na piecu, on sam wydawał się należeć i do
pokolenia mojego ojca, i do mojego.
Było wiele rzeczy, które czyniły go człowiekiem naszego pokolenia: dorastanie w kulcie Tity,
gloryfikacja walki partyzanckiej z faszystami, rewolucja komunistyczna w czasie drugiej wojny
światowej i - co najważniejsze - rządząca ideologia „braterstwa i jedności", to znaczy
szczęśliwego współżycia różnych ] narodów we wspólnej Jugosławii. W tym sensie
dzieciństwo i młodość Krsticia w jego niewielkiej wiosce nie różniły się aż tak bardzo od
moich wczesnych lat w mieście. We Vlasenicy i Han Pijesaku, gdzie chodził do szkoły, uczył
się z podręczników podobnych do tych, które i ja musiałam czytać. Słuchaliśmy tych samych
historii, jak ta o młodym Ticie przygotowującym wędzoną świńską głowę dla braciszków i
siostrzyczek (którzy dostali po tym biegunki), i ta o Bośku Buha, młodym partyzanckim
kurierze, który został bohaterem. Uczyliśmy się na pamięć o wszystkich partyzanckich
ofensywach. Kiedyś na początku lat sześćdziesiątych Krstić zwiedzał zapewne wraz z całą
klasą miejsce bitwy nad Sutjeską w Tjentiśtu lub obóz koncentracyjny ustaszów w Jasenovacu,
tak jak i ja zwiedzałam te miejsca z moją klasą. Śpiewali te same patriotyczne pieśni co i my.
Wszystkie dzieci szkolne oglądały obowiązkowe filmy o partyzantach - o bitwach nad Neretvą
i Kozarą i ataku na Drvar. Co roku 25 maja, w Dniu Młodzieży i urodzin Tity, młody Krstić
zapewne siedział przy swoim radiu i słuchał transmisji z uroczystości na stadionie w
Belgradzie: o przybyciu sztafety biegnącej na cześć Tity i o spektakularnym pokazie
gimnastycznym. Później wraz z rodziną zapewne oglądał serial telewizyjny Pozoriśte u kuci
(Teatr w domu) i śmiał się z występującego w nim popularnego komika Ckalji. Jedli sannę w
sylwestra. Mogę sobie nawet wyobrazić, że jego pierwszym samochodem był mały fiat 750,
popularnie zwany ficio, i że spędzał latem wakacje w Brelach lub Makarskiej na wybrzeżu
Adriatyku.
Ale ani on, ani ja nigdy nie myśleliśmy, że pewnego dnia sytuacja się zmieni. Jugosławia
wydawała się taka bezpieczna, a jedność i braterstwo takie rzeczywiste. Dorastaliśmy razem,
chodziliśmy do szkół razem - Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie - przyjaźniliśmy się,
pobieraliśmy, mieliśmy dzieci i nigdy nie przypuszczaliśmy, że narodowość może być czymś,
co nas podzieli. Jedynym wyjątkiem byli Albańczycy. Nieliczni z nich, którzy mieszkali w
Chorwacji, pracowali głównie jako złotnicy lub w lodziarniach. W Serbii wykonywali
najbrudniejsze i najgorzej płatne prace. Trudno było się z nimi mieszać, nie z powodu bariery
językowej - większość z nich mówiła po serb-sko-chorwacku - ale z powodu ich niskiej pozycji
społecznej. Patrzyliśmy na nich jak na ludzi, którzy przybyli z zupełnie innego i gorszego
świata.
Na początku swego wystąpienia przed Trybunałem Krstić powiedział, że w jego życiu „...nie
było żadnych incydentów, nic, co byłoby wyrazem nietolerancji wobec innych narodowości.
Wręcz przeciwnie. Chodziliśmy razem do szkół, prowadziliśmy wspólne życie towarzyskie i
wzajemnie się szanowaliśmy. Odnosiło się to także do starszych ludzi w wiosce, ale
szczególnie do młodszego pokolenia". Wiedziałam, co Krstić miał na myśli, mogłabym
powiedzieć to samo. Pamiętam moich szkolnych kolegów i koleżanki z Serbii, Macedonii i
Bośni, z ich dziwnymi nazwiskami i dziwnymi dialektami. Oczywiście zdawaliśmy sobie
sprawę z różnic, ale zupełnie się nimi nie przejmowaliśmy.
Oprócz szkoły również armia była jednym z rządowych sposobów tworzenia „braterstwa i
jedności". Młodych rekrutów wysyłano daleko od domu, żeby poznali kraj. Jugosłowiańska
Armia Ludowa była uważana za prawdziwie ludową i za „najlepszą szkołę braterstwa i
jedności", jeden z filarów państwowości. Jest naprawdę straszliwym paradoksem wojny, że ta
sama armia, która odegrała ważną rolę w budowaniu braterstwa i jedności między narodami
Jugosławii, zamieniła się w najważniejsze narzędzie wykorzystywane przeciw temu braterstwu.
Chęć przełamania tradycyjnych narodowych podziałów ujawniła się w spisie powszechnym
przeprowadzonym w 1981 roku, w którym około miliona dwustu tysięcy ludzi zadeklarowało
swoją narodowość jako „Jugosłowianie". Stanowili w tamtym czasie szósty co do liczebności
„naród" w Jugosławii, złożony głównie z ludzi pokolenia powojennego. Wielu z nich mieszkało
w miastach, wielu uprawiało wolny zawód, wiele też było wśród nich mieszanych małżeństw.
Mogło to być początkiem jugosłowiańskiego tygla narodowego, ale nim nie było. Nie staliśmy
się wszyscy Jugosłowianami.
Kiedy generał Krstić mówił o swojej przeszłości, zwłaszcza o dziewięciu latach spędzonych w
Sarajewie, od 1972 do 1981 roku, jego głos brzmiał nostalgicznie, niemal romantycznie. Ożenił
się, miał córkę i mieszkał we własnym mieszkaniu. „To były piękne lata" - powiedział. Ale
było w Sarajewie coś, co cenił szczególnie, coś, czego inne jugosłowiańskie miasta nie miały.
„Duch jedności był szczególnie widoczny w Sarajewie. Nigdy nie pytaliśmy się nawzajem o
nasze etniczne korzenie. Wszyscy czuliśmy się mieszkańcami Sarajewa" - zauważył, być może
zapominając na chwilę, że jest w sali sądowej i że jego słowa mogą zabrzmieć mało
przekonująco dla sędziów i publiczności.
W 1991 roku wybuchła wojna, najpierw w Słowenii, później w Chorwacji. Jak przyznał przed
sądem Krstić, rozpad Jugosławii był dla niego strasznym i bolesnym przeżyciem. Rzeczywiście
obserwowanie, jak wali się wszystko, w co wierzył, musiało być przykre. W tamtych latach
dużo myślałam o moim ojcu - ojciec umarł w listopadzie - zastanawiałam się, jak wpłynęłyby
na niego te zmiany. Nie chciałabym, żeby widział Jugosławię rozpadającą się z powodu
nacjonalizmu, z którym walczył przez całe życie. Nie chciałabym, żeby widział, jak partyzancki
generał zmienia się w profaszystowskiego polityka, tak jak Franjo Tudj-man, który doszedł do
władzy w Chorwacji. Musiało to być dla Krsticia niezrozumiałe i przerażające: nie był
człowiekiem polityki i, jak sam przyznał, nie docenił roli polityków w doprowadzeniu do
wojny.
Ale Krstić wciąż wierzył, że Bośnia nie da się w nią wciągnąć. Podobnie jak większość
Bośniaków był przekonany, że w tak wymieszanym etnicznie kraju nie dojdzie do wojny. Pod
tym względem skłonna byłabym się z nim zgodzić. Ja także byłam w Sarajewie i odczuwałam
tę samą luźną, tolerancyjną atmosferę. Nawet kiedy w Chorwacji wybuchła wojna, ludzie
mówili: „Nikt nie może nas podzielić. Muzułmanie, Serbowie i Chorwaci żyją tutaj na tych
samych piętrach w blokach". W ciągu ostatnich czterdziestu pięciu lat nie było etnicznych
konfliktów, a jedna trzecia dzieci pochodziła z mieszanych małżeństw. A mimo to w kwietniu
1992 roku wojna przyszła do Bośni.
W tamtym czasie Krstić był w Priśtinie. Wokół niego oficerowie o nieserbskim pochodzeniu
opuszczali Jugosłowiańską Armię Ludową. Wreszcie, w połowie tego roku, po ogłoszeniu
przez Bośnię niepodległości, Krstić zrozumiał, że nadeszła jego kolej na decyzję, gdzie chce
żyć: w Serbii czy w Bośni. Zdecydował, że w Bośni, gdzie się urodził. Ale kiedy tam
przyjechał, zorientował się, że powstał głęboki podział między Serbami, Chorwatami i
Muzułmanami. Był Serbem i może po raz pierwszy miał możliwość uświadomienia sobie w
pełni, co z tego wynikało. Dla niego, jak dla wielu innych, narodowość stała się
przeznaczeniem. W czerwcu 1992 roku, kiedy rozgorzała już wojna, wstąpił więc do sił
zbrojnych Republiki Serbskiej.
Do tego momentu potrafiłabym go zrozumieć: widząc, jak rozwijało się jego życie, byłam w
stanie pojąć jego rozczarowania, dezorientację, naiwność i strachy. Potrafiłam także zrozumieć
jego wiarę w polityków, gdyż w ustroju socjalistycznym to oni mieli rozwiązywać problemy.
Krstić był przekonany, że politycy muszą znaleźć wyjście, i w tym przekonaniu nie był
osamotniony. Ludzie pokładali tak wiele wiary w rozwiązanie polityczne, że nie potrafili
przejrzeć takiego człowieka jak Slobodan Milośević. Kraj się rozpadał, a jedynym celem
Milośevicia było pozostanie u władzy - nawet jeśli ceną za to miała być wojna. Propaganda w
serbskich mediach podgrzewała nacjonalistyczne nastroje, aż w końcu Serbowie - zarówno w
Serbii, jak i w Bośni - nabrali głębokiego przekonania, że zagrażają im „inni". Media
chorwackie i bośniackie także szybko uległy temu szaleństwu. Vukovar został zniszczony,
Dubrownik zbombardowany, Sarajewo było oblegane - a Krstić ciągle miał naiwną nadzieję, że
można znaleźć polityczne rozwiązanie sytuacji w Bośni.
Przyznaję, że gdy patrzyłam na Krsticia w sali sądowej, zdarzały się chwile, kiedy było mi go
żal. Myślałam o tym, co powiedział, i o tym, czego nie powiedział, ale szczególnie
zastanawiałam się nad pytaniem, którego nikt mu nie zadał, choć mnie wydawało się
najważniejsze: jak to możliwe, by ktoś, kto dorastał bez etnicznych uprzedzeń, zawodowy
oficer kształcony w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej w duchu „braterstwa i jedności", doszedł
do tego, że stoi przed Trybunałem oskarżony o ludobójstwo swoich sąsiadów Muzułmanów?
Jeśli rzeczywiście nie miał etnicznych uprzedzeń, jeśli tak bardzo podobało mu się wymieszane
etnicznie Sarajewo, to dlaczego wspierał nacjonalistyczną politykę Republiki Serbskiej? Jak się
czuł, kiedy rozkazywał zabijać ludzi, których jeszcze wczoraj chronił? Jak ktoś o choćby
najmniejszym poczuciu przyzwoitości mógł robić coś takiego?
Być może Krstić działał wbrew wszystkim swoim instynktom, być może jego czyny stały w
sprzeczności ze wszystkim, czego kiedyś się uczył i co kochał, i w rezultacie wyparł się samego
siebie. To mogłoby go kosztować utratę zmysłów. Być może zdołał przekonać sam siebie, że
musi ratować własne życie i że działa w obronie swoich rodaków. Kiedy tylko rozpoczęła się
wojna, ludzie musieli wybierać stronę, po której staną. Czasem znaczyło to rozbicie rodziny.
Sytuacja Krsticia była dramatyczna, ale nie bardziej niż innych. Jeśli ludzie nie chcieli stanąć
po czyjejś stronie, często musieli wyjechać z kraju. Było wiele takich wypadków. Byli także
ludzie różnych narodowości, którzy nadal mieszkali obok siebie przez całą wojnę, zwłaszcza w
Sarajewie. Ale większość opowiedziała się po czyjejś stronie, dla Krsticia, zawodowego
żołnierza, oznaczało to wstąpienie do sił zbrojnych Republiki Serbskiej.
W tym momencie, na początku wojny w Bośni, człowiek ten, który tak bardzo kochał
Sarajewo, nie zdecydował się tam wrócić. Może dlatego, że miasto było oblężone, a może
dlatego, że nie czuł się już sara-jewianinem. Ze swoim wiejskim pochodzeniem wolał niewielką
miejscowość, gdzie czuł się bezpieczniej. Sarajewianie mówili, że wojna w Bośni była wojną
wieśniaków z mieszkańcami miast. Przywódcami tych pierwszych byli tacy ludzie jak Radovan
Karadżić, który pochodził z małej wioski w Czarnogórze i niewiele rozumiał z miejskiego
życia. Taki człowiek nigdy nie pasował do Sarajewa i czuł się upokarzany przez jego
mieszkańców - a teraz miał szansę wziąć odwet.
O tym, co działo się z Krsticiem po przystąpieniu do sił zbrojnych Republiki Serbskiej, w
większym lub mniejszym stopniu przesądziły okoliczności. W ciągu następnych trzech lat parę
razy awansował, aż w końcu został generałem broni i zastępcą szefa sztabu Korpusu Drina.
Miesiąc później, w lipcu 1995 roku, Korpusowi Drina przydzielono zadania w miastach
Srebrenica i Zepa. W tym samym czasie szef sztabu Armii Republiki Serbskiej, generał Ratko
Mladić, przejął dowództwo w Srebrenicy. Dla Krsticia była to złowieszcza chwila, albowiem
jego uległy charakter sprawił, że opowiedział się po złej stronie, „zawarł pakt z diabłem", jak to
wyraził prokurator Mark Har-mon. Był to moment, kiedy powinien oprzeć się presji
okoliczności, jeśli się oczywiście przyjmie, że naprawdę był przeciwny deportacji i
eksterminacji Muzułmanów. W istocie Krstić był zbyt słaby, aby się opierać. Był oportunistą,
który płynął z prądem. Trzy lata po wstąpieniu do Armii Republiki Serbskiej doszedł do
punktu, w którym nie mógł już dłużej nie słuchać rozkazów generała Mladicia. Ale w czasie
pobytu w Srebrenicy musiał przynajmniej zdawać sobie sprawę z konsekwencji.
Nie sądzę, aby Krstić był przypadkiem patologicznym, złym człowiekiem, który nienawidził
Muzułmanów i chciał ich zniszczyć. Wydał mi się kimś, kto toczy walkę ze sobą. Słabym
człowiekiem, który boi się powiedzieć „nie" osobie wyższej rangą. Tak działo się także z
tysiącami innych ludzi. Krok po kroku codzienne decyzje, ustępstwa i kolaboracja na znacznie
niższym szczeblu doprowadzały ludzi takich jak Krstić do sytuacji, w których musieli albo
posłuchać, albo sprzeciwić się rozkazom ludzi pokroju Ratka Mladicia. W wypadku Krsticia
rozkaz brzmiał: zabić Muzułmanów ze Srebrenicy. Krstić mógł nie posłuchać Mladicia. Mógł
podać się do dymisji albo wydać inny rozkaz. Zamiast tego postanowił nie robić nic.
Przeciwstawienie się Mladiciowi kosztowałoby go zbyt wiele, co próbował wyjaśnić
Trybunałowi: „W najśmielszych marzeniach nie byłem w stanie podjąć żadnych kroków. Nie
wolno było nam rozmawiać o takich rzeczach, nie mówiąc już o podejmowaniu działań przeciw
dowodzącemu oficerowi, niezależnie od tego, czy według mojej wiedzy popełnił on zbrodnie
wojenne, czy nie". Jedynym usprawiedliwieniem swojego postępowania, jakie podał sędziom,
było własne tchórzostwo.
Faktem jest, że Krstić nie oponował, kiedy Mladić przejął dowództwo nad żołnierzami i zaczął
wydawać rozkazy; milczał, kiedy Mladić zagroził eksterminacją ludzi w Srebrenicy. Twierdził
wprawdzie, że nic nie wiedział o masowych morderstwach, ale wydaje się mało
prawdopodobne, aby zrobił cokolwiek, by je powstrzymać, gdyby wiedział. Kiedy zaczęły się
masowe mordy, było już za późno, aby cokolwiek zrobić. Władza Mladicia była zbyt wielka.
Oficer nie sprzeciwia się swoim przełożonym, zwłaszcza jeśli wcześniej służył w
Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Każda armia jest z definicji instytucją autorytarną, zwłaszcza
komunistyczna, a Mladić nie był człowiekiem, któremu można by się przeciwstawiać bez obaw
o konsekwencje. Radislav Krstić przyznał, że Ratko Mladić go przerażał, zarówno wtedy, kiedy
byli w Srebrenicy, jak i po tym, co się tam stało. Kilka razy w czasie przesłuchania powiedział,
że bał się o swoją rodzinę i o siebie. Sędziowie jednak wydawali się nieporuszeni. W ich
oczach to nie było usprawiedliwienie. Istnieje coś takiego jak reguły prowadzenia wojny, etyka
wojny i honor oficerski. Obowiązkiem Krsticia było uszanować te wartości i zapobiegać
popełnianiu zbrodni wojennych. Jeśli nie mógł tego zrobić, powinien był o tym złożyć
meldunek. Nie zrobił tego. To, że nie wiedział o zbrodniach w momencie, kiedy były
popełniane, nie powinno go powstrzymać przed złożeniem meldunku, gdy się o nich
dowiedział. Ale komu? Swoim przełożonym, Mladiciowi i Karadżiciowi? Czy UNPROFOR-
owi
6
? Dla zachowania obiektywności należy się tutaj zatrzymać i zastanowić: co mógłby zrobić
Krstić?
Być może idea odpowiedzialności indywidualnej jest po prostu pojęciem zbyt abstrakcyjnym,
aby mógł je zrozumieć generał Krstić. Zresztą gdzie miałby się o tym uczyć?
Społeczeństwo komunistyczne, podobnie jak i nacjonalistyczne, które je zastąpiło, to
społeczeństwo kolektywne, w którym jest bardzo mało miejsca na indywidualizm, a więc nie
ma w nim czegoś takiego jak odpowiedzialność indywidualna.
Musimy jednak zadać sobie pytanie: Dlaczego nasz sąsiad staje się naszym wrogiem? W jaki
sposób internalizujemy pojęcie wroga i ile czasu to zabiera? Przez prawie dziesięć lat
poprzedzających upadek enklawy Srebrenica serbska maszyna propagandowa, zwłaszcza
telewizja, demonizowała wroga - to znaczy Chorwatów, bośniackich Muzułmanów i
Albańczyków. Upadek Srebrenicy i masowe morderstwa, które po nim nastąpiły, były możliwe
tylko dzięki długiemu przygotowaniu psychologicznemu. Do 1995 roku Muzułmanie stali się
podludźmi, bardzo podobnie jak Żydzi w czasie drugiej wojny światowej. Eksterminacja
Żydów również zaczęła się od małych kroków. Drobiazgi, takie jak zakaz kupowania kwiatów
w lokalnej kwiaciarni, strzyżenia włosów u fryzjera lub jazdy tramwajem, doprowadziły w
końcu do komór gazowych.
6
UNPROFOR - Siły Ochronne ONZ, do marca 1995 w b. Jugosławii, a potem tylko w Bośni.
Przed 1995 rokiem w Bośni zbrodnie wojenne były popełniane przez wszystkich uczestników
konfliktu i wszystkie w imię nacjonalizmu. Ofensywa na enklawę Srebrenica była wyraźnie
odwetem za wcześniejszy atak sił zbrojnych bośniackich Muzułmanów na leżącą w pobliżu
serbską wioskę Kravice, kiedy to zabitych zostało wielu serbskich cywilów.
Może dlatego zabijanie Muzułmanów było w oczach zbrodniarzy usprawiedliwione, również w
oczach Krsticia. Ale to, co miało miejsce w Srebrenicy, nie było po prostu operacją wojskową -
ze „stratami po obu stronach" - lecz celowym aktem czystki etnicznej. Ponad siedem tysięcy
mężczyzn zostało rozstrzelanych bez sądu, a około trzydziestu tysięcy kobiet, dzieci i starców
deportowano w skoordynowanej akcji pozbywania się z doliny Driny całej populacji
Muzułmanów. Akcję tę zaplanował prezydent Republiki Serbskiej, Radovan Karadzic, aby
stworzyć „mieszkańcom Srebrenicy i Zepy warunki całkowitego braku bezpieczeństwa, bez
nadziei na przeżycie i dalszą egzystencję".
Czasem, o dziwo, znajdzie się choć jedna osoba, której udaje się przeżyć masakrę. Świadek
występujący przed Trybunałem jako O. zeznawał na procesie Krsticia i opowiedział o
największym masowym mordzie w Europie od czasu drugiej wojny światowej. W czasie tych
wydarzeń zeznający miał zaledwie siedemnaście lat: „Niektórzy ludzie krzyczeli: «Dajcie nam
najpierw wodę, dopiero potem zabijcie». Naprawdę czułem żal, że umrę spragniony, i
próbowałem ukrywać się między ludźmi tak długo, jak się dało, podobnie jak wszyscy inni.
Chciałem tylko żyć dłużej sekundę lub dwie. A kiedy nadeszła moja kolej, wyszedłem chyba z
czterema innymi ludźmi. Szedłem z pochyloną głową i nie czułem niczego... Widziałem
zabitych. Wyglądali, jakby ich ułożono w rzędach, jeden za drugim. I wtedy pomyślałem, że
umrę bardzo szybko, że nie będę cierpiał. I pomyślałem jeszcze, że moja matka nigdy się nie
dowie, gdzie zakończyłem życie".
Krstić wydawał się wyraźnie poruszony zeznaniami młodego człowieka, określanego jako O.
Nie wiedział, co zrobić z oczyma. To potwierdziło moje wrażenie, że współczuł ofiarom.
Wydawało się, że ledwo jest w stanie tego słuchać, jak gdyby zeznania jedynego człowieka,
który tylko przypadkiem nie stał się jedną z siedmiu tysięcy ofiar rzezi i mógł teraz o niej
opowiedzieć, wreszcie uświadomiły Krsticiowi, co zrobił. Ale wtedy prokurator zaczął go
przesłuchiwać i mój odbiór Radislava Krsticia drastycznie się zmienił.
Jego linia obrony była prosta. Nie zaprzeczał, że oddziały Republiki Serbskiej popełniały
zbrodnie wojenne, ale zaprzeczał, że czyniły to na jego rozkaz. Mladić był wyższy rangą i
zawsze dowodził. Krstić wykazywał, że Mladić nie zważał na niego i sam wydawał rozkazy
bezpośrednio dowódcom batalionów. Dzień za dniem w czasie przesłuchań próbował
przekonać prokuratora i sędziów, że nie miał nic wspólnego z całą operacją. Innymi słowy,
strategią Krsticia było całkowite zaprzeczanie wszystkim zarzutom. Nie tylko zaprzeczał, że
uczestniczył w planowaniu zabijania i deportacji, organizował je czy wydawał rozkazy, ale
także temu, jakoby wiedział, co się dzieje. Oświadczył wręcz, że nie był obecny na miejscu
zbrodni. Od popołudnia 12 lipca był w Zepie i nie słyszał nic o tym, co dzieje się w Srebrenicy.
Powiedział też, że o wielu tych okropnościach usłyszał po raz pierwszy na własnym procesie.
Często odpowiadał na pytania prokuratora: „Nie wiem", nawet jeśli to brzmiało wysoce
nieprawdopodobnie, nawet w wypadku sytuacji, o których musiał wiedzieć. Na przykład już 17
lipca 1995 roku doradca Radovana Karadżicia publicznie zaprzeczył oskarżeniom, jakoby
muzułmańscy cywile ze Srebrenicy byli torturowani, mordowani i deportowani, twierdząc, że
Serbowie dobrze ich traktowali. Raporty w prasie światowej o podejrzeniach związanych z
popełnieniem przez Serbów zbrodni wojennych pojawiły się bardzo wcześnie i nawet oficjalna
chińska agencja prasowa pisała o nich przed 17 lipca. Ale generał Krstić nic o tym nie słyszał.
Kiedy prokurator zapytał go, czy jadąc samochodem w stronę wsi Potoćari, widział
którykolwiek z wielu autobusów i ciężarówek, wysłanych po to, aby wywieźć ludzi z enklawy,
Krstić powiedział, że ich nie zauważył. Wydarzenia te rozgrywały się na obszarze około
czterdziestu kilometrów kwadratowych, a Krstić udzielił wywiadu przed kamerami z kilkoma
zaparkowanymi autobusami w tle. To było tak, jak gdyby zastępca burmistrza niewielkiego
miasteczka mówił, że nie zauważył ważnego meczu piłkarskiego odbywającego się na jego
terenie lub konwoju pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu autobusów, lub tysięcy kibiców na
ulicach, lub korków na jezdniach i wszechobecnych policjantów.
Jak wykazał prokurator, było po prostu niemożliwe, aby człowiek o pozycji Krsticia nie
zauważył, co dzieje się wokół niego. Deportowanie trzydziestu tysięcy ludzi i zabicie siedmiu
tysięcy to wielka i skomplikowana operacja logistyczna. Musiała wymagać współpracy, wiedzy
i uczestnictwa niezliczonych żołnierzy, na co zwrócił uwagę prokurator Peter McCloskey: „Po
pierwsze, trzeba było wydać, przekazać i rozesłać rozkazy do wszystkich oddziałów, które
brały udział w przewożeniu, zabijaniu, grzebaniu i ponownym zakopywaniu ofiar. Konieczne
było zebranie dostatecznej liczby pojazdów, autobusów i ciężarówek do przewiezienia tysięcy
ofiar z miejsca, w którym zostały złapane lub się poddały, do ośrodków rozmieszczonych w
pobliżu miejsc rozstrzelania. Trzeba było zdobyć paliwo do tych pojazdów, zapewnić
strażników i ochronę dla każdego z pojazdów, sprawdzić, które miejsca na obozy dla
zatrzymanych są wystarczająco zabezpieczone i położone w pobliżu miejsc rozstrzelania.
Należało zdobyć odpowiednią liczbę przepasek na oczy i drutu do skrępowania więźniów przed
zabójstwem, wystarczającą liczbę ludzi do zabezpieczenia obozów i pilnowania więźniów
przez dni lub godziny oczekiwania na rozstrzelanie, zapewnić transport, zorganizować plutony
egzekucyjne, zarekwirować i przewieźć ciężki sprzęt potrzebny do wykopania dużych
masowych grobów i ludzi do zakopania tysięcy ofiar, które później odnaleźliśmy". We
wrześniu tego samego roku, 1995, masowe groby zostały rozkopane i ciała przeniesiono do
różnych odległych miejsc. Nawet jeśli generał Krstić był w Zepie, dobrze wiedział, co się
dzieje. To jego żołnierze, oficerowie z Korpusu Drina, uczestniczyli w tej systematycznie
przeprowadzonej operacji i tuszowaniu całej sprawy.
Przed Trybunałem Krstić z pewnością kłamał i robił to bardzo nieprzekonująco. Ale wydawało
się, że kłamał nie po to, aby uzyskać niższy wyrok, ponieważ już wiedział, że zostanie skazany
nie tylko za swoje własne czyny, ale także za to, za co odpowiadał jako dowódca. Bardziej
prawdopodobne jest, że kłamał w próżnej nadziei, iż jeśli cała wina za Srebrenicę spadnie na
Mladicia, to uda mu się zachować twarz i szacunek dla samego siebie. Ale mógł być jeszcze
jeden powód. W jego przekonaniu odpowiedzialność za tamte wydarzenia dałoby się
udowodnić tylko wtedy, gdyby został schwytany na gorącym uczynku. Poza tym w Bośni,
Serbii czy Chorwacji niekoniecznie trzeba się wstydzić kłamstwa. Pamiętam, jak zdumieni byli
zawsze zachodni ambasadorowie, politycy i wysłannicy po każdym spotkaniu z Mladiciem, Ka-
radżiciem czy Milośeviciem: patrząc prosto w oczy lordowi Owenowi, Carlowi Bildtowi czy
Richardowi Holbrookeowi, ludzie ci kłamali, dawali słowo honoru i podpisywali traktaty,
których nie mieli najmniejszego zamiaru przestrzegać. Minęło sporo czasu, zanim ludzie
Zachodu sobie to uświadomili. Życie w społeczeństwach postkomunistycznych - podobnie jak
w komunistycznych - jest pogrążone w kłamstwie. Nie ma moralnego nakazu, aby nie kłamać.
Wręcz przeciwnie, każdy się może przekonać na własnej skórze, że kłamiąc, można przeżyć i
odnosić korzyści, a mówienie prawdy jest głupotą.
Jeśli kiedykolwiek Krstić miał szansę przekonać oskarżycieli, sędziów i publiczność, że mówi
prawdę, sprawić, by uwierzyli, iż jest zawodowym oficerem i uczciwym człowiekiem, została
ona bezpowrotnie zaprzepaszczona, kiedy McCloskey przedstawił taśmę z nagraniem
przechwyconej rozmowy między Krsti-ciem a jego adiutantem, majorem Draganem Obreno-
viciem. Przed włączeniem magnetofonu McCloskey zapytał: „Generale Krstić, czy
kiedykolwiek rozkazywał pan zabijać Muzułmanów?" Krstić odparł gwałtownie: „Nie!" Wtedy
McCloskey uruchomił taśmę i stało się jasne, dlaczego padło to pytanie.
Krstić: Działacie tam?
Obrenonić: Jasne, działamy.
Krstić: Dobrze.
Obrenović: Udało się nam złapać jeszcze kilku, albo w zasięgu broni, albo na polach
minowych.
Krstić: Zabić wszystkich, niech ich szlag!
Obrenović: Wszystko idzie zgodnie z planem.
Krstić: Żaden nie może przeżyć.
Obrenowić: Wszystko idzie zgodnie z planem. Wszystko.
Krstić: Dobra robota, wodzu. Turcy pewnie nas podsłuchują. Niech słuchają, sukinsyny. [Turcy
to obraźliwe określenie Muzułmanów w Bośni].
Po odtworzeniu przez prokuratora taśmy na chwilę zapadło milczenie. Prokurator patrzył na
Krsticia. Wszyscy na niego patrzyli. Generał Krstić opuścił głowę i zakrył twarz rękami. Był to
gest głębokiej rozpaczy. Jak gdyby miał wybuchnąć płaczem. Musiał w tym momencie zdać
sobie sprawę, że to koniec wszystkiego - nadziei, że po zakończeniu procesu jego uczciwość i
oficerski honor nie będą kwestionowane. To był koniec i on o tym wiedział. Był zdruzgotany.
Kiedy siedział na ławie oskarżonych w sali sądowej, wydawał się mniejszy, słabszy niż
kiedykolwiek. Znów poczułam dla niego litość, ponieważ tak bardzo się przeliczył.
Najwyraźniej nie sądził, że oskarżenie dysponuje tak mocnym dowodem jak to nagranie.
„Generale Krstić, czy 2 sierpnia 1995 roku polecił pan majorowi Obrenoviciowi zabić ludzi,
którzy zostali tamtego dnia schwytani?" - zapytał oskarżyciel. Nagle odmieniony Krstić niemal
wykrzyknął do prokuratora: „Nie, panie McCloskey! To na sto procent montaż! Tamtego dnia
w ogóle nie rozmawiałem z Ob-renoviciem. No i nie rozpoznaję głosu rozmówcy, nie
rozpoznaję też własnego głosu. Powtarzam: to jest montaż, z całą pewnością zostało to
zaaranżowane".
To był jedyny moment w czasie trwania procesu, kiedy Krstić zareagował gwałtownie, niemal
wojowniczo. Prawdopodobnie dlatego, że był przerażony, iż złapano go na kłamstwie i w
końcu udowodniono mu jego czyny. Krstić, bądź co bądź, rozkazywał zabijać. W istocie sam to
powiedział, choć się do tego nie przyznał.
A jednak, mimo że nagrana rozmowa została przechwycona przez dwa różne źródła, sąd nie
wziął jej pod uwagę przy wydawaniu wyroku. Wystarczyły inne dowody.
Po Srebrenicy Krstić podpisał najwidoczniej dokument popierający generała Mladicia w jego
walce o władzę z prezydentem Radovanem Karadżiciem. Krstić - jak sam przyznał - wiedział
wtedy, że Mladić popełnił zbrodnie wojenne. „Musiałem podpisać, ponieważ zrobili to wszyscy
generałowie - czy potrafi pan sobie wyobrazić, co by się ze mną stało, gdybym nie podpisał?" -
powiedział zmęczonym, nieco drżącym głosem. Był to koniec kolejnego dnia procesu.
McCloskey spojrzał na Krsticia, wydawało się, że teraz nawet on współczuje oskarżonemu.
Następnie wymienił nazwiska pięciu generałów, którzy nie podpisali dokumentu, a nadal
pozostają przy życiu i mają się dobrze. Zadał Krsticiowi pytanie, które zapewne chcieliby mu
zadać wszyscy obecni w sali sądowej: „Generale, dlaczego po prostu nie przeszedł pan w stan
spoczynku, kiedy to wszystko się działo? Czy pozostanie w służbie to była dobra decyzja,
generale? Czy podjął pan właściwą decyzję?" To był ostateczny cios. Zdruzgotany generał
Krstić zdobył się tylko na te słowa: „Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie".
Być może Krstić był na tyle naiwny, aby sądzić, że jeśli będzie dość zręczny, uda mu się
oszukać oskarżycieli, przekonać ich, że jedynym winowajcą był Mla-dić. Chciał się
przedstawić jako osoba stojąca z boku, ale na wojnie nie ma takich osób. W Srebrenicy generał
Krstić z pewnością nie stał z boku. Był głęboko wplątany w te wydarzenia. Jak powiedział
sędzia Ałmiro Rodrigues: „Ale pan tam był, generale Krstić, słyszał pan, wydawał rozkazy,
wiedział! Był pan tam, kiedy zaczęto oddzielać mężczyzn od kobiet, dzieci i starców. Nie mógł
pan nie widzieć, w jakim są stanie. Nie mógł pan nie słyszeć krzyków mężczyzn zabieranych
do budynku zwanego Białym Domem, gdzie byli bici".
Człowiek, który wkroczył do sali sądowej w aurze naiwności, uległy i gotów współpracować z
sędziami, ale wcześniej nie miał dość siły, aby przeciwstawić się Mladiciowi, człowiek, który
chciał się zaprezentować jako ofiara okoliczności, został w końcu całkowicie zdemaskowany.
Jego proces pokazał upadek społeczeństwa, które zagubiło swoje wartości, armii, która straciła
swoją reputację, i człowieka, który pozwolił, by zatriumfowało zło.
8. jeden dzień w życiu Drażena Erdemovicia
Drażen Erdemović, urodzony w 1971 roku w Tuzli, w Bośni, syn Chorwatki i Serba, został
oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, czyli za uczestnictwo w masakrze Muzułmanów ze
Srebrenicy 16 lipca 1995 roku. W czasie śledztwa i procesu wciąż wyrażał żal za zbrodnie,
które popełnił. Erdemović tłumaczył, że był zmuszony do strzelania, ponieważ dowódca groził
mu śmiercią, kiedy odmawiał wykonania rozkazu. Dostał wyrok dziesięciu lat więzienia, ale na
rozprawie apelacyjnej wyrok zmniejszono do pięciu lat, ponieważ Trybunał uznał, że
Erdemović działał pod ogromnym przymusem. Był świadkiem oskarżenia w sprawie Krsticia,
jak również w sprawie Karadżicia - Mladicia. Dzisiaj jest wolny i ma status świadka
chronionego.
Było już po dziewiątej rano, kiedy Drażen Erdemović i jego oddział przybyli na fermę
Branjevo. Nie powiedziano im, jakie będą mieli zadanie. Ich dowódca, Brano Gojković, nie był
zbyt rozmowny w czasie podróży autobusem z bazy we Vlasenicy; nie powiedział nawet swoim
żołnierzom, dokąd jadą. Drażenowi to się nie podobało. Ich 10. Specjalny Oddział Dywersyjny
armii miał zwykle wyraźnie określone zadania, takie jak na przykład przeprowadzenie
rozpoznania lub podłożenie ładunków wybuchowych na terytorium wroga, i zawsze
informowano ich o tym znacznie wcześniej. Ale tym razem było inaczej. Jakakolwiek byłaby to
misja, pozostawała tajemnicą. Drażen wiedział tylko, że mieli ze sobą mnóstwo amunicji,
zarówno do pistoletów, jak i broni automatycznej.
Nie była to długa podróż. Kiedy wyszli z autobusu, stwierdzili, że znajdują się w pobliżu
fermy. Była to ferma świń, ale wydawała się opuszczona, nie było żadnych zwierząt i żadnych
ludzi, z wyjątkiem jednego strażnika. Na podwórku rósł wielki dąb. Drażen i kilku innych
żołnierzy usiadło w jego cieniu. Mimo wczesnej pory panował już skwar. Drażen popatrzył na
pola otaczające fermę, na pobliskie lasy migoczące w upale i błękitne góry dalej na horyzoncie.
Widok był przepiękny. Przypominał mu niewielką wioskę, w której mieszkali jego rodzice i
gdzie jako dziecko spędzał lato. Bośnia jest piękna, nigdy nie miał co do tego wątpliwości. Nie
podróżował wiele, aby móc porównywać ją z innymi krajami, ale słyszał to także od innych.
Gdyby tylko mógł pójść nad rzekę i popływać! Tak, to właśnie chciałby robić. To, co robił jako
mały chłopiec - pływał w strumieniu w pobliżu wioski wraz z kolegami, za pożywienie mając
pomidora i kromkę chleba ze smalcem przygotowaną na drugie śniadanie przez babcię. Drażen
pamiętał jeszcze uczucie, jakiego doznawał, gdy spocony po biegu wskakiwał do zimnej wody,
a potem wgryzał się w pomidora rozgrzanego słońcem.
Ale nie przyjechał do Branjeva, aby pływać. Zapalił papierosa, był trochę niespokojny. „Na co
czekamy?" - zapytał Ivana, żołnierza siedzącego obok, który był Chorwatem. Ale Ivan też nie
był w dobrym nastroju. „Nie pytaj zbyt wiele" - mruknął. Drażen postanowił dać sobie spokój i
położył się. Trawa pod drzewem wciąż była chłodna i wilgotna od porannej rosy, a niebo nad
głowami tak niebieskie, że niemal bolały oczy. Zamknął je i pozwolił swoim myślom
swobodnie wędrować. Gdyby tylko mógł się stąd wydobyć, uwolnić ze swojego munduru,
uciec od strzelania. Nigdy nie lubił być żołnierzem i nie uważał się za dobrego żołnierza. Nie
okazywał entuzjazmu w tym zawodzie, dlatego nie zrobił wielkiej kariery w armii. Kiedyś
dostał awans, ale już po dwóch miesiącach jego przełożeni zauważyli, jak mało w nim było
zaangażowania. Zawsze wszystko układało się na jego niekorzyść, było niemal tak, jak gdyby
jakaś zewnętrzna siła decydowała o jego życiu. Powinien był zostać w Tuzli, ale nie było tam
pracy dla ślusarza, który to zawód wykonywał przed wstąpieniem do armii. I tak zresztą
wszyscy mężczyźni w jego wieku zostali wcieleni do jednostek serbskich, chorwackich lub
bośniackich. On w 1990 roku rozpoczął służbę w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, w
żandarmerii w Belgradzie, a następnie został wysłany do Sławonii, aby walczyć z Chorwatami.
W 1992 roku wrócił do Tuzli, ale już wkrótce zmobilizowano go do służby w jednostkach
Chorwackiej Rady Obrony
7
w Hercegowinie.
Po roku opuścił swój oddział i przez pewien czas próbował unikać wojny. Potem się ożenił.
Wkrótce na świat przyszło dziecko. Wydawać by się mogło, że różne rzeczy po prostu mu się
przytrafiały. Tak jak teraz. Miał być w Szwajcarii, a nie we Branjevie. Wraz z żoną przyjechali
do Republiki Serbskiej, ponieważ udało mu się „zorganizować" dokumenty, dzięki którym
mogliby opuścić swój oszalały kraj. Kiedy jednak przybyli do Bijeliny okazało się, że człowiek
z dokumentami się nie pojawił - ani wtedy, ani nigdy potem. Tak więc utknęli tam z małym
chłopczykiem i całkowicie bez pieniędzy. Drażen musiał znaleźć pracę. Trzy miesiące
wcześniej przyjaciel powiedział mu, że armia bośniackich Serbów dobrze płaci i że zapewnia
także mieszkania. Istotnie, przydzielono mu dom, który wcześniej należał do Muzułmanina, ale
Drażen uważał, że służba wojskowa jest tymczasowym rozwiązaniem. Dużo bardziej był
zainteresowany próbami zdobycia ważnych dokumentów, które pozwoliłyby jemu i jego
młodej rodzinie wyjechać. To był najłatwiejszy sposób wydostania się z tego wszystkiego - tak
przynajmniej sądził Drażen. Ale zamiast wyjechać do Szwajcarii, trafił do Branjeva.
Na początku wszystko szło dobrze. Jego oddział nie uczestniczył w prawdziwych walkach. Był
w wojsku już od czterech lat, służył w różnych jednostkach i w różnych częściach regionu,
który był kiedyś Jugosławią, ale ta wojna ciągle wydawała mu się nierzeczywista, tak jak
czasem odczuwa się nierzeczywistość: w czymś się uczestniczy, ale nie czuje się, że dzieje się
to naprawdę. Takie właśnie wrażenie miał Drażen: był tam, ale nigdy nie był w pełni obecny w
swoim mundurze.
Leżąc teraz w trawie na fermie Branjevo, czuł lekką wibrację ziemi. Przypominała mu czasy,
kiedy przykładał ucho do szyn kolejowych, żeby usłyszeć pociąg, zanim pojawił się zza
pobliskiego wzgórza. Wstał i rozejrzał się. Inni niczego jeszcze nie usłyszeli, ale wkrótce ten
dźwięk do nich dotarł. Zbliżał się autobus. Był to raczej sfatygowany pojazd, taki, jakie
przewożą chłopów z jednej wioski do drugiej i częściej są zepsute niż sprawne. Drażen widział
wypisaną na nim dużymi literami nazwę Centrotrans i paru żołnierzy siedzących z przodu.
Autobus zatrzymał się przed głównym budynkiem, około piętnastu metrów od nich. Dowódca
przybyłych żołnierzy powiedział coś krótko do kierowcy, a dwóch innych żołnierzy otworzyło
drzwi. Pojawił się w nich mężczyzna. Drażen będzie go pamiętał do końca życia, ponieważ w
tym momencie uprzytomnił sobie, na czym miało polegać ich zadanie, i nagle poczuł dreszcze.
Mężczyzna był wysoki i chudy. Miał wąsy, ale Drażen nie potrafi! określić wieku mężczyzny,
ponieważ jego oczy były przewiązane brudną szmatą. Był ubrany w niebieskawą koszulę
przesiąkniętą potem, niebieskie spodnie z białymi lampasami i sportowe buty. Ręce miał
skrępowane z tyłu. Człowiek wysiadł z autobusu i zrobił kilka niepewnych kroków. Wysiadło
więcej mężczyzn. Oni też mieli przewiązane oczy. Żołnierz poprowadził ich na pole
rozciągające się wzdłuż zabudowań gospodarczych.
Dowódca zebrał swoich ludzi i obwieścił, że autobusami będą przywożeni cywile ze
Srebrenicy.
Miał na myśli Muzułmanów, którzy poddali się Armii Republiki Serbskiej. Dowódca
powiedział, że oddział ma ich rozstrzelać. Drażen i jego towarzysze broni nagle pojęli, że mają
być plutonem egzekucyjnym. Drażenowi bardzo się to nie podobało. Nigdy wcześniej nie
przydzielono im takiego zadania. Wszyscy jednak milczeli. Tylko jeden, Pero, był chyba gotów
zabrać się do dzieła, ale Drażen zauważył, że Pero popija z butelki rakiję. Drażen spojrzał na
7
Mowa o paramilitarnej organizacji założonej przez Chorwacką Wspólnotę Demokratyczną
Tudjmana.
więźniów. Stali tyłem do żołnierzy. Jeden z mężczyzn odwrócił w ich stronę głowę, jak gdyby
się czegoś spodziewał. Czy chciał od nich czegoś? Drażen poczuł obrzydzenie i przestraszył
się, że zwymiotuje.
Nie, nie zrobi tego. Nie mógłby zabić ludzi ot tak sobie, strzałem z bliska. Kiedy podchodził do
dowódcy, trzęsły mu się ręce. „Nie chcę tego robić" - powiedział. Brano Gojković odwrócił się
w stronę Drażena, jak gdyby nie dosłyszał. „Co?" - zapytał. Drażen znał tę sztuczkę. Gojković
chciał, aby Drażen powtórzył swoje słowa na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli, bo chciał
mieć świadków wszystkiego, co mogłoby się wydarzyć. Drażen spojrzał na żołnierzy.
„Towarzysze, ja nie chcę tego robić. Czy wy jesteście normalni? Czy wiecie, co robicie?" -
zapytał, ale już mniej pewnym głosem, czując, jak jego odwaga znika, kiedy inni unikali jego
wzroku. Pero głośno się roześmiał. Zapadła na chwilę niezręczna cisza. Drażenowi wydawało
się, że tego dnia nie słyszał śpiewu żadnego ptaka. Gojković patrzył na Drażena, nie mrugając
oczami. Był poważny. „Erdemović - powiedział - jeśli nie chcesz tego zrobić, przejdź tam i stań
razem z więźniami, żebyśmy mogli zastrzelić i ciebie. Daj mi swój karabin maszynowy".
Drażen z pewnością natychmiast zrozumiał, że oficer mówi serio. Był zmieszany, nie
spodziewał się takiej reakcji. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że będzie mógł się z tego
wyplątać, jeśli po prostu powie „nie". Czego się spodziewał? Pamiętał opowieść o
wcześniejszym wypadku nieposłuszeństwa, kiedy to z rozkazu podpułkownika Pelemiśa został
rozstrzelany żołnierz, i zrozumiał, że jest za późno, żeby powiedzieć „nie". Powinien to zrobić
dawno temu. Serce biło mu tak mocno, że nie słyszał niczego oprócz jego walenia. Może przez
minutę, a może nawet krócej Drażen po prostu tam stał z kałasznikowem w rękach. Przez
głowę przemknęła mu myśl, żeby uciec do lasu. Ale ujrzał przed sobą twarz żony i poczuł się
bezradny. W każdej chwili mogli zemścić się na niej i niemowlęciu. Odpowiadał za trzy życia.
To była wymówka, fakt. Prawda była taka, że okazał się tchórzem i wiedział o tym, ale co
jeszcze mógł zrobić? Gojković nie wahałby się przed wydaniem rozkazu zastrzelenia go, a Pero
zrobiłby to z radością, choć Drażen nie wiedział, co Pero może mieć przeciwko niemu. Może
Drażen musiał traktować groźbę Gojkovicia poważnie, ponieważ nie był czystej krwi Serbem?
Dowódca nie patrzył więcej na niego, jak gdyby nie obchodziła go decyzja Drażena. Rozkazał
żołnierzom zająć pozycję, a więźniom uklęknąć. Drażen wybrał miejsce na końcu oddziału.
Serce nadal głośno mu biło, kiedy celował w starszego mężczyznę, którego twarzy na szczęście
wcześniej nie widział. Gorączkowo rozważał, co zrobić. Oczywiście, mógłby strzelić między
dwoma więźniami. Ale jego więzień i tak musiałby zostać zabity. W pewien sposób umierałby
dwa razy. Poza tym ich pluton egzekucyjny był niewielkim oddziałem, złożonym z zaledwie
dwunastu żołnierzy, i gdyby Drażen nie mierzył dobrze, zostałoby to natychmiast zauważone.
Dowódca dowiedziałby się i zastrzelił go. Nie, musi dobrze mierzyć. Wtedy padł rozkaz:
„Ognia!", i mężczyzna znikł z pola widzenia Drażena. Pamiętał tylko, że jego pierwsza ofiara
miała na sobie szarą koszulkę. Drażen zamknął oczy i próbował się uspokoić. Ale przed nim
stali już nowi więźniowie. Jeden z nich krzyknął: „Pieprzcie się, cholerne...", ale nie zdążył
dokończyć zdania, kiedy padł kolejny rozkaz: „Ognia!". Teraz już Drażen strzelał co parę
minut, nie zastanawiając się zbytnio, co robi. Jedyną rzeczą, o której pamiętał, było celowanie
raczej w starszych ludzi niż młodych - wydawało się to mniejszą stratą. Wkrótce autobus został
opróżniony.
Kiedy spojrzał na zegarek, zdumiał się: rozstrzelanie około sześćdziesięciu ludzi zajęło im
zaledwie kwadrans. Przyjechał kolejny autobus. Ludzie w autobusie nie mogli widzieć, co ich
czeka, ponieważ także mieli przewiązane oczy. Drażen był z tego zadowolony, sądził, że to akt
łaski w stosunku do nieszczęśników. Wkrótce jednak zaczęły przyjeżdżać autobusy z ludźmi,
którzy nie mieli opasek na oczach. Ich ręce także nie były skrępowane. Sprawiało to wrażenie,
jak gdyby zostali pospiesznie wepchnięci do autobusu i wysłani na fermę. Ale dlaczego taki
pośpiech? Drażen nie rozumiał. Było jeszcze coś, czego nie rozumiał, co wydawało mu się
nielogiczne: ci ludzie, którzy przyjeżdżali później, z pewnością wiedzieli, co się z nimi zaraz
stanie. Widzieli martwe ciała na ziemi i żołnierzy stojących z kałasznikowami. A mimo to
wysiadali z autobusu i maszerowali eskortowani przez dwóch żołnierzy na miejsce kaźni.
Dlaczego żaden nie próbował uciekać do pobliskiego lasu, zastanawiał się Drażen. W parę
minut można by się schronić wśród drzew, była przynajmniej minimalna szansa przeżycia.
Lecz ani jeden więzień nie próbował uciekać. Drażen nigdy wcześniej nie widział takiej sceny:
więźniowie szli w szyku na miejsce swej śmierci jak zwierzęta w rzeźni. Czy wierzyli, że ktoś
ich ocali? Gdyby wszyscy spróbowali uciec, z pewnością niektórym by się udało. A
przynajmniej umieraliby z poczuciem, że próbowali. Nie mieli nic do stracenia. O tym, że mają
zostać rozstrzelani, wiedzieli od momentu, kiedy wysiedli z autobusu. Drażen chciałby, żeby
próbowali uciekać, przynajmniej dawałoby to powód do strzelania i byłoby bardziej uczciwe,
ponieważ mieliby szansę. Ale nie. Więźniowie sunęli równym, spokojnym strumieniem, jak
gdyby ogarnięci jakimś umysłowym paraliżem.
Może ci ludzie już nic nie czuli? Wtedy jednak zobaczył coś, co świadczyło, że to niemożliwe.
Celując w kark mężczyzny, Drażen dostrzegł charakterystyczną plamę z tyłu jego spodni. Była
to mokra plama, z każdą chwilą większa. Usłyszał rozkaz i znów strzelił. Kiedy mężczyzna
upadł, Drażen zobaczył, że jeszcze żyje i nadal oddaje ze strachu mocz. Poczuł się nagle
zakłopotany, jak gdyby zdarzyło się to jemu. To mogłoby się zdarzyć także i mnie, pomyślał,
ale odepchnął od siebie tę nieprzyjemną wizję. Był zmęczony i zły na siebie, na Gojkovicia, na
wszystkich. To nie w porządku zabijać tych wszystkich ludzi. Gdyby byli żołnierzami, byliby
więźniami wojennymi, ale są cywilami i to, co z nimi robiono, było tym bardziej
niesprawiedliwe. On i jego towarzysze robili coś złego, tyle wiedział na pewno. Gdyby istniała
jakakolwiek sprawiedliwość, to ci ludzie nie byliby w ten sposób rozstrzeliwani, bez procesu,
bez żadnego dowodu winy. Setki mężczyzn nie może tak po prostu zniknąć. Krewni będą ich
szukać i w końcu oddział Drażena odpowie za ich śmierć. Jeśli Gojković nie chciał świadków,
to co z jego własnymi żołnierzami? Czyż nie byli świadkami zbrodni? Skąd wiadomo, że nikt
nie będzie mówić?
Wtedy Drażen usłyszał inny dźwięk. Wśród więźniów stojących na polu był człowiek może
sześćdziesięcioletni, siwy i schludnie ubrany. „Nie zabijajcie mnie! - krzyknął. - W Srebrenicy
uratowałem życie wielu Serbom. Mogę podać ich nazwiska, jestem pewien, że się za mną
wstawią". Zaczął wyciągać z kieszeni kartkę papieru. Drażen podszedł do niego i odprowadził
na bok. Dał mu papierosa i szklankę soku pomarańczowego. Mężczyźnie drżały ręce, kiedy
podawał kawałek papieru. „Tutaj są nazwiska i numery telefonów, możecie je sprawdzić, jeśli
chcecie, mówię prawdę". Ale Drażen wiedział, że nie pozwolą żyć temu człowiekowi,
ponieważ był świadkiem egzekucji. Dlaczego więc wziął go na bok? Był pod wrażeniem
człowieka, który nie stał spokojnie, pogodzony ze śmiercią jak inni. Wydawał się uczciwy i
odważny i Drażen chciał mu przedłużyć życie tak długo, jak się da. Ale mężczyzna nie
wyglądał na człowieka, który ma jeszcze nadzieję. „Kiedyś żyliśmy wszyscy razem,
Muzułmanie, Serbowie, Chorwaci - powiedział mężczyzna. - Co się z nami, zwykłymi ludźmi,
stało?" „Doprawdy, co się z nami stało? - powiedział Drażen. - Gdyby ktoś zechciał mi to
wytłumaczyć, gdybym tylko wiedział, ale nie wiem, jestem pół-Chorwatem, a żonę mam
Serbkę".
Drażen zrozumiał, że jego i człowieka stojącego przed nim coś łączy: nie mają nic przeciwko
ludziom innych narodowości. „Ale jak możesz to robić?" - zapytał mężczyzna, zaciągając się
papierosem, czując, że to jego ostatni papieros w życiu. Co mógł mu odpowiedzieć Drażen
oprócz tego, że nie ma wyboru? Słowa te, wypowiadane do człowieka, który miał zaraz stracić
życie, brzmiały raczej głupio. Ale to była prawda. Drażen wiedział, że jedyną winą tego
człowieka jest jego narodowość, nie ta, co trzeba, i w tej sprawie również nie było wyboru.
Nie mieli więcej czasu na rozmowę. Pero i inny żołnierz podeszli i odprowadzili mężczyznę.
Drażen powiedział: „Nie, nie róbcie tego", i to było wszystko, co mógł zrobić. „Zamknij się,
nie bądź głupi" - powiedział Ivan. Po minucie było po wszystkim, mężczyzna nie żył.
Musiało już minąć południe, ale żołnierze nie mieli dużo czasu na odpoczynek. Na początku
Drażen co pół godziny szedł pod drzewo na papierosa. Był to rodzaj ucieczki, przerwy. Ale już
mu się nie chciało palić. Jego ruchy stawały się coraz bardziej automatyczne. Celował komuś w
głowę i strzelał, a zanim zdążył otrzeć czoło, klękał przed nim kolejny skazaniec. Wolał taką
sytuację, ponieważ jeśli robił zbyt długą przerwę, czuł odrażający odór zwłok. W upale ciała
zaczynały się rozkładać niemal natychmiast. Fetor przypominał mu sklep rzeźnika. Czasem
matka wysyłała go po mięso, choć starał się tego unikać. Latem smród u rzeźnika był nie do
zniesienia, a tłuste, zielone muchy przysiadały na kawałkach surowego mięsa, aby złożyć na
nich jaja. Rzeźnik zabawiał się, łapiąc muchy i wrzucając je do szklanki wody. Drażen wracał
biegiem do domu, aby jak najszybciej uciec od smrodu. „Ale masz delikatny nosek" -
dokuczała mu matka. Teraz z pola dochodził taki sam smród i takie same zielone muchy siadały
na zwłokach.
Ivan, zauważywszy może, że Drażenowi robi się niedobrze, zaproponował mu mocną, domową
śliwowicę. Po paru łykach Drażen poczuł się lepiej. Poddając się działaniu alkoholu, był w
stanie nadal strzelać, przez pewien czas nie myśląc. Kiedy kolejny raz pociągał duży łyk
śliwowicy, dostrzegł kątem oka chłopca wysiadającego z autobusu. Chłopiec nie miał
przewiązanych oczu i Drażen zobaczył jego twarz, choć obiecywał sobie, że nie będzie patrzeć
na twarze więźniów, bo utrudniało to strzelanie. Chłopiec mógł mieć piętnaście lat, może
mniej. Był bez koszulki i w słońcu jego skóra wydawała się blada. Chłopiec spojrzał na
żołnierzy, a potem na rząd zwłok na polu. Oczy robiły mu się coraz większe i większe, jak
gdyby nie mógł zrozumieć tego, co widzi. „Ależ on jest chłopcem, tylko chłopcem" - szeptał
Drażen do siebie, starając się nie stanąć za nim. Kiedy więźniowie uklękli przed plutonem
egzekucyjnym, moment wcześniej, niż padł rozkaz, żeby strzelać, Drażen usłyszał głos chłopca.
„Mamo - szeptał. - Mamo!" Tamtego dnia Drażen słyszał mężczyzn błagających o darowanie
życia, dorosłych mężczyzn płaczących jak dzieci, słyszał, jak więźniowie obiecywali
żołnierzom pieniądze, samochody, a nawet domy. Wielu przeklinało, niektórzy szlochali. Ale
ten chłopiec po prostu wołał matkę, jak wzywają ją czasem dzieci obudzone ze złego snu, kiedy
potrzebują jedynie matczynej ręki na czole. Minutę później chłopiec już nie żył, ale Drażen był
pewien, że nadal słyszy jego głos. Zaczynam mieć halucynacje, pomyślał. Po raz drugi tego
dnia poczuł tak silne mdłości, że musiał pójść w krzaki, aby zwymiotować. Wymiotował
żółtawą cieczą cuchnącą alkoholem.
Kolejny autobus jeszcze nie przyjechał. Wyczerpany Drażen stał oparty o drzewo. Była już
druga. Od dziesiątej rano strzelał, próbując nie patrzeć na więźniów, próbując o nich nie
myśleć, próbując niczego nie czuć. Teraz był odrętwiały, ciało miał jak z drewna. Czuł się jak
marionetka, zdolna jedynie podnosić karabin i raz po raz strzelać. Siedział i gapił się w
horyzont. Słyszał czyjś szloch, a potem odgłos pojedynczego strzału. Drażen nie odwrócił
głowy. Nie chciał już nic więcej widzieć, miał dość zabijania. Ile autobusów jeszcze
przyjedzie? O trzeciej po południu było po wszystkim. Gojković oznajmił, że więcej autobusów
nie będzie, i żołnierze szybko wsiedli do swojego. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, odór
unoszący się w powietrzu był nie do zniesienia. Drażen znów chciał wskoczyć do wody lub
chociaż wziąć prysznic i spłukać z siebie woń śmierci. Gdyby przynajmniej mógł umyć ręce!
Starannie je obejrzał. Nie było na nich krwi, jedynie pęcherz na prawym palcu wskazującym.
Okrągły, różowy pęcherz. Jakie to dziwne, pomyślał Drażen, mieć pęcherz od zabijania ludzi.
Ocenił, że musiał strzelać około siedemdziesięciu razy. Zabił być może siedemdziesięciu ludzi i
miał pęcherz! Nagle wydało mu się to tak zabawne, że zaczął się histerycznie śmiać.
W końcu opuszczali fermę Branjevo. Pole było usiane trupami. Kto je zakopie? I gdzie? Drażen
odwrócił głowę. To już nie była jego sprawa. Zrobił, co do niego należało. Dla niego było po
wszystkim. Po raz pierwszy tego dnia głębiej odetchnął.
Ale nie było po wszystkim. Jeszcze nie.
Kiedy dotarli do pobliskich Pilic, dowódca powiedział im, że w Domu Kultury jest pięciuset
mężczyzn i że ich także trzeba rozstrzelać. Tym razem łatwiej było powiedzieć „nie", ponieważ
Drażen nie był jedynym, który odmówił. Wszyscy byli zmęczeni zabijaniem i nie chcieli robić
tego więcej. Ale w Pilicach znaleźli się wypoczęci żołnierze, którzy zgłosili się na ochotnika do
wykonania tego zadania, i dowódca wyraził zgodę. Drażen usiadł w kawiarni naprzeciwko
Domu Kultury i zamówił mocną kawę. Tuż przed ich przyjazdem kilku Muzułmanów
więzionych w Domu Kultury uciekło. Wszyscy zostali zastrzeleni, kiedy biegli ulicą. Żołnierze
wciąż przeszukiwali zwłoki w poszukiwaniu pieniędzy i złota. Drażen patrzył na nich, po
prostu patrzył i popijał swoją kawę. Była za słodka.
Wiedział, że nigdy nie zapomni tego dnia i że pamięć o nim będzie go zawsze prześladować:
zapach świeżego powietrza o poranku, błękit nieba, odgłos nadjeżdżającego pierwszego
autobusu, szczupły człowiek z wąsami, spodnie innego mężczyzny przesiąknięte moczem, odór
rozkładających się ciał, ciemna czerwień krwi wypływającej z rany, człowiek, który go pytał,
jak może robić to, co robił, chłopiec wzywający matkę. Czuł, że ten dzień zmieni całe jego
życie - że już je zmienia. Poczuł napływające łzy. Chłopaki nie płaczą, mówił zawsze ojciec,
kiedy Drażen wracał do domu z krwawiącymi ranami na kolanach. Ale gdzie był teraz jego
ojciec? Gdzie byli wszyscy - rodzice, żona, przyjaciele? Drażen nigdy nie czuł się tak samotny,
sam z tysiącem dwustu martwych ciał, które będą mu towarzyszyć wszędzie, dokądkolwiek
pójdzie.
9. bestia w klatce
Sprawa Slobodana Milośevicia, byłego prezydenta Serbii i Jugosławii, jest pierwszym
międzynarodowym procesem byłej głowy państwa wytoczonym w związku ze zbrodniami
popełnionymi w czasie piastowania urzędu. Milośević jest między innymi oskarżony o
ludobójstwo w czasie wojny w Bośni oraz o zbrodnie przeciw ludzkości w czasie wojen w
Chorwacji i Kosowie. Wprawdzie sam własnoręcznie z pewnością nikogo nie zabił, ale jest
odpowiedzialny za prowadzenie polityki, która spowodowała śmierć ponad dwustu tysięcy
ludzi. Milośević postanowił bronić się przed Trybunałem sam.
W sali sądowej w Hadze dzieliła mnie od Slobodana Milośevicia tylko przeszklona ściana.
Siedział około sześciu lub siedmiu metrów dalej, między dwoma rosłymi policjantami ONZ -
na tyle blisko, abym mogła obserwować jego wyraz twarzy, mowę ciała, a nawet szczegóły
ubioru. Był ubrany w granatową marynarkę, jasnoniebieską koszulę oraz czerwono-biało-
niebieski krawat - są to barwy serbskiej flagi. Jego włosy były zupełnie siwe, niemal białe.
Skórę miał bladą, ziemistą i wyglądał niezdrowo - wszystko to wskazywało, że od dłuższego
czasu nie widział słońca.
Patrząc na niego, uświadomiłam sobie, że jestem zaskoczona. Nie mogę powiedzieć, że
triumfowałam, choć wcześniej myślałam, że kiedy go zobaczę na ławie oskarżonych, tak
właśnie będzie. Co prawda to, że go tam widzę, przyniosło mi ulgę, ale czułam się bardzo
zmieszana. To mnie niepokoiło, a nawet złościło. Byłam w uprzywilejowanej sytuacji, mogłam
obserwować proces „rzeźnika z Bałkanów", prawdziwego symbolu zła w moim życiu,
człowieka, który sprawił, że mój kraj stanął w ogniu - mimo to dziwnie było widzieć go w sali
sądowej.
Czułam się przez to bardzo niezręcznie.
Szybko zdałam sobie sprawę, co powoduje to uczucie. Nigdy wcześniej nie śmiałam myśleć o
tym, że go zobaczę w tym miejscu. Nawet kiedy uznano go za zbrodniarza wojennego, trudno
było sobie wyobrazić, że pewnego dnia stanie oko w oko z sędziami w Hadze. Kiedy 5
października 2000 roku partia Milośevicia przegrała wybory, a on sam wkrótce został
aresztowany, mówiło się dużo o ekstradycji. Nowy serbski prezydent zdecydowanie jednak
odrzucił ten pomysł. Trzy miesiące później nowy rząd wskutek nacisków ekonomicznych po
prostu wydał Milośevicia. Jego cena wyniosła dokładnie miliard trzysta milionów dolarów.
Milośević poleciał do Hagi. I wreszcie - stało się.
Ale dlaczego nie mogłam sobie wyobrazić takiego rozwoju wydarzeń? Dlaczego o tym
wszystkim nie pomyślałam? Teraz wydaje mi się, że nie wierzyłam w rządy prawa lub w to, że
egzekwowanie prawa w Serbii będzie możliwe, zwłaszcza w sprawie Milosevicia. W końcu
przez dziesięć lat, kiedy był prezydentem Serbii i Jugosławii, postępował tak, jak gdyby sam
był prawem.
Pamiętam - jak mogłabym to zapomnieć? - ranek 1 kwietnia 2001 roku, bo wtedy usłyszałam
wiadomości radiowe w mojej kuchni w Wiedniu. Przygotowywałam pierwszą poranną kawę z
ekspresu, a w tle grało jak zwykle radio. Przyszedł czas na wiadomości, była mowa o
Milośeviciu. Nastawiłam głośniej. Spodziewałam się wiadomości o nim, ponieważ był
otoczony przez siły policyjne w swojej rezydencji na Dedinju i w każdej chwili oczekiwano
jakiegoś oświadczenia. W pełnej przemocy powojennej Serbii (a trzeba też wziąć pod uwagę
historię jego rodziny) wszystko wydawało się możliwe: mógł strzelać do policji, policja mogła
strzelać do niego lub mógł popełnić samobójstwo. „Ostatniej nocy Slobodan Milośević oddał
się w ręce policji i obecnie znajduje się w Centralnym Więzieniu w Belgradzie" - oznajmił
męski głos w radio. Poddał się? Stałam w kuchni, nie wierząc własnym uszom. Naprawdę? Jak
to się mogło stać? Tamtego ranka zapomniałam o kawie.
Prawie trzy miesiące później, 26 czerwca, oglądałam Christiane Amanpour z CNN, stojącą
przed więzieniem w Scheveningen i mówiącą, że Milośević ma tam teraz wylądować.
Patrzyłam na ekran telewizora, jak gdybym zobaczyła ducha. Wprawdzie możliwość tę
omawiano już szeroko na łamach prasy światowej, ale wciąż nie byłam na to przygotowana.
I oto znajdowałam się w sali sądowej, siedziałam przed nim, widziałam go na własne oczy,
znów zdumiona, znów zła za to na siebie. W widoku tego człowieka siedzącego w sali sądowej
było coś niestosownego, niepasującego do moich wspomnień, do jakiejś ukrytej cząstki mnie.
Oczywiście cieszyłam się, że miał proces. Byłam zadowolona, że w końcu stanął przed sądem.
Ale to nie było takie proste. Uświadomiłam sobie, patrząc na niego, że mam przed sobą kult
jednostki, towarzyszący mi przez cały okres dorastania. Patrzyłam na swoje życie w
komunistycznej Jugosławii w momencie, w którym się tego najmniej spodziewałam.
Nagle przypomniałam sobie pewien moment z dzieciństwa. Mieszkaliśmy w niewielkiej
miejscowości nad Adriatykiem. Był maj 1954 roku i mieliśmy wolny dzień. Musiał to być 1
maja lub być może 25 maja, dzień urodzin Tity, Dzień Młodości. Razem z ojcem
dekorowaliśmy nasze okno. W ramie okiennej był gwóźdź, na którym wieszało się oprawny w
ramę portret Tity. Ponieważ sama byłam bardzo mała, ta fotografia wydawała mi się ogromna,
choć zapewne miała trzydzieści na czterdzieści centymetrów, a może nawet mniej. Na portrecie
Tito był ubrany w śnieżnobiały mundur marszałka. A może był to mundur admirała? W
tamtych czasach nie było kolorowych fotografii, przynajmniej nie w Jugosławii, kolorowano je
więc ręcznie. Chcąc uczynić Titę przystojniejszym, fotograf dał się ponieść swojemu pędzlowi.
Oczy prezydenta były zbyt niebieskie, policzki zbyt różowe, a wargi zbyt czerwone. Kiedy
portret już wisiał, podałam ojcu kilka gałązek bluszczu. Położył je luźno pod zdjęciem i oparł
na dwóch innych gwoździach po obu stronach okiennej ramy. Parę czerwonych goździków tu i
tam i nasza dekoracja była gotowa. Wyszliśmy na ulicę popatrzeć na nią z zewnątrz. „Piękne,
prawda?" - zapytał ojciec. Przytaknęłam. Przez otwarte okno słyszeliśmy muzykę z naszego
radia. Radosne marsze dodatkowo wpływały na świąteczny nastrój mojego ojca. Czułam
zapach ciasta, które piekła mama, i jeszcze bardziej podobało mi się nasze małe święto.
Miałam tylko pięć lat i byłam bardzo dumna, że pozwolono mi pomagać ojcu w tym ważnym
zadaniu. Nasze okno było jedynym tak udekorowanym oknem w całym bloku. A to dlatego, że
mój ojciec był oficerem, dowódcą miejscowego garnizonu. Zdjęcie Tity wśród kwiatów
przypomniało mi coś, co widziałam wcześniej, ale rozumiałam, że nie mogę o tym powiedzieć
ojcu. To była tajemnica. Babcia czasem zabierała mnie do kościoła. Zwykle było mi trochę
niedobrze z powodu zapachu białych lilii, ale kościół mnie fascynował. Widziałam tam obrazy i
rzeźby Jezusa, Matki Najświętszej i wielu świętych, i wszystkie one także były przystrojone
kwiatami. Udekorowany obraz w naszym oknie bardzo przypominał to, co widziałam w
kościele, i myślałam, że Tito jest pewnie świętym w kościele mojego ojca.
Kiedy chodziłam do szkoły, chętnie brałam udział w uroczystościach na cześć Tity, pisząc o
nim wypracowania, biorąc udział w akademiach z okazji jego urodzin, recytując wiersze i
startując w wyścigach sztafetowych. W naszej klasie nad tablicą wisiał ten sam portret Tity w
śnieżnobiałym mundurze i dekorowaliśmy go przy okazji wszystkich świąt państwowych, tak
samo jak w domu. W dzieciństwie uważałam, że czczenie Tity jest czymś normalnym, wszyscy
wokoło to robili.
Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że kiedy dorastaliśmy, w Jugosławii panował kult
jednostki. Ale co to naprawdę znaczyło, pojęłam w 1980 roku, kiedy Tito umarł. On sam nie
całkiem zdawał sobie sprawę, że umiera, jak powiedział mi później jeden z lekarzy
opiekujących się nim w szpitalu w Lublanie. Amputowano mu nogę, nerki przestały
funkcjonować, ale Tito nadal mówił o swoich planach na przyszłość. Czy to możliwe, że jeśli
ktoś ma władzę absolutną, to zaczyna wierzyć w swoją nieśmiertelność? I inni też zaczynają w
nią wierzyć? W końcu Tito miał władzę przez ponad trzydzieści lat. Naprawdę zdawało się, że
tak będzie zawsze.
Łatwo jest sądzić, że ludzie w Jugosławii byli szczęśliwi, pozbywszy się w końcu dyktatora,
którym Tito niewątpliwie był. Ale nie byli szczęśliwi. Kiedy w końcu umarł, czuli się
zaskoczeni i załamani. Pamiętam ludzi płaczących po jego śmierci całymi dniami i pętających
się po ulicach jak zagubione dzieci. Jego śmierć była dla nich poważną katastrofą, jak trzęsienie
ziemi lub powódź. Panowało poczucie ogromnej straty, strachu, co będzie, wszechobecna
atmosfera rozpaczy... Slobodanowi Milośeviciowi nietrudno było zaspokoić ten emocjonalny
głód. Ludzie potrzebowali kogoś, kto się nimi zajmie. Osierocony naród potrzebował nowego
ojca. Kiedy dziesięć lat później runął komunizm, ludzie byli jeszcze bardziej zagubieni,
niepewni i przestraszeni, niemal jak małe dzieci zmuszone do życia na własny rachunek. No i
nie było innych wzorów politycznego przywództwa niż autorytarny model Tity.
Slobodan Milośević dotarł na szczyt struktury partii komunistycznej, bezlitośnie usuwając
wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Nie był jednak wiernym wyznawcą komunizmu. W
1987 roku odwiedził Kosowe Pole, miejsce bitwy z Turkami w 1389 roku, i wygłosił do
kosowskich Serbów, stanowiących tam mniejszość wśród Albańczyków, złowróżbną mowę.
Jego słowa: „Nikł was już nie będzie bił", zupełnie nieoczekiwanie uczyniły go jednym z
narodowych bohaterów. W swoich wystąpieniach zaczął podsycać serbski nacjonalizm, ale nie
dlatego, że chciał wojny. Nawet nie był wyznawcą idei nacjonalizmu, nie był mesjanistycznym
wodzem, jak prezydent Chorwacji Franjo Tudjman. jego przemówienia pozbawione były ognia,
wygłaszał je bez przekonania. Najprawdopodobniej Milośević wierzył, że będzie mógł
zapanować nad potęgą nacjonalizmu i manipulować nią dla własnych celów. Był zręcznym
demagogiem, wykorzystującym patriotyczne uczucia innych. Paradoks Milośevicia polega na
tym, że nie był ani komunistą, ani nacjonalistą, tylko oportunistą zdolnym korzystać z każdej
ideologii, która pomogłaby mu utrzymać się przy władzy. Jego najważniejszą cechą mógł być
oportunizm, ale jeśli nacjonalizm miałby mu pomóc utrzymać władzę - niech będzie
nacjonalizm.
A teraz, po trzynastu latach bycia półbogiem, Milośević znalazł się w więzieniu.
Nie spodziewałam się, że podda się policji w Belgradzie, nikt się tego nie spodziewał.
Myślałam, że zakończenie będzie jakimś dramatem pełnym gwałtu, jak to stało się w wypadku
Nicolae Ceausescu w Rumunii w grudniu 1989 roku: sąd wojskowy i szybka egzekucja. Dobrze
pamiętam ostatnie przemówienie Nicolae Ceausescu parę dni przed jego egzekucją. Stał na
balkonie siedziby Partii Komunistycznej w Bukareszcie i zwracał się do ogromnego tłumu
zgromadzonego na głównym placu miasta. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, dźwięk, do którego
nie był przyzwyczajony. Zamiast aplauzu po raz pierwszy w życiu usłyszał gniewny pomruk.
Towarzysz Ceausescu nie rozumiał, co się dzieje, można to było zobaczyć na jego twarzy. Był
całkowicie zaskoczony. Jego ukochani Rumuni! Jego dzieci! Jak mogli się zwrócić przeciwko
niemu? Potrafiłam sobie wyobrazić, jak musiał się czuć Milośević w ostatnich momentach
spędzanych w swoim domu w Belgradzie, otoczony przez własną policję. Z pewnością jego
ludzie przyjdą go bronić, jego, swojego ukochanego przywódcę. Ale nie przyszli. Ludzie go
zawiedli, tak jak to bywa w wypadku dyktatorów.
Gdyby Slobodana Milośevicia i jego żonę spotkał tak brutalny koniec jak małżeństwo
Ceausescu, wszystko by pasowało: krwawy reżim krwawo się kończy. Ofiary Milośevicia
zostałyby zrehabilitowane, a jego zwolennicy mieliby ofiarę. Wszyscy byliby zadowoleni.
Gdyby popełnił samobójstwo, też miałoby to sens. Wiele pisano o samobójstwie jego rodziców
i oczekiwanie, że Milośević pójdzie w ich ślady, nie było nierealne. Ale do tego potrzebny jest
człowiek odważny, z wyczuciem dramatu. Jego samobójstwo byłoby wspaniałym pożegnaniem
ze światową sceną, romantycznym zakończeniem, heroicznym sposobem powiedzenia światu,
że nie ma zamiaru poddać się swoim wrogom. Milośević miał szansę zapewnić sobie miejsce w
pamięci Serbów i stać się tak uwielbianym przywódcą jak książę Lazar Hrebljanovic z epickich
opowieści o bitwie z Turkami na Kosowym Polu. Śmierć Milośevicia oznaczałaby koniec ery
autorytarnych rządów i mogłaby stać się dla Serbów swoistym katharsis.
Ale Milośević to biurokrata. Jest po prostu za mały, zbyt zwyczajny na takie dramatyczne
gesty. Jedynym wytłumaczeniem, dlaczego Serbowie odwrócili się od niego tak szybko po
aresztowaniu, było to właśnie, że tak szybko pozwolił się aresztować. Nie był tym, za kogo go
uważali, bohaterem, którego nazwali „Wolność" (wznosząc okrzyki: Slobo-Slobodo, czyli
Slobodan-Wolność). Był tylko zwykłym człowiekiem, bojącym się o swoje życie.
Obserwowanie, jak się poddaje niczym drobny złodziejaszek, musiało być upokarzające dla
wszystkich, którzy w niego wierzyli. Czcili go, jak gdyby był bogiem! A on w końcu okazał się
tylko jednym z nich. Jego poddanie sprawiło, że ludzie wyszli na naiwnych i nierozgarniętych,
a teraz nie mieli zamiaru mu tego wybaczyć. W Serbii naprawdę go kochano: trzykrotnie
wygrywał demokratyczne wybory, dwa razy na prezydenta Jugosławii i raz na prezydenta
Serbii. Rządził jak monarcha, jak gdyby nie było parlamentu, premiera ani jakichkolwiek
demokratycznych procedur. Jedyną osobą, której się radził, była jego żona, Mira Marković.
Ludzie w Serbii mówili, że ich krajem rządzą dwie osoby, a nie jedna. Jego kochali, a jej
nienawidzili za wpływ, jaki miała na męża. Mąż ją jednak chronił. Byli sobie bliscy, izolowali
się od innych, niemal jak autystyczna para, którą wzajemna miłość coraz bardziej izoluje od
rzeczywistości.
Teraz Slobodan Milośević usiłował swoim zachowaniem w sali sądowej zrehabilitować się za
to żałosne poddanie się, swoją hańbę.
Na początku sprawiał wrażenie pewnego siebie: stanął samotnie przed sędziami, bez
prawników, patrząc prosto w kamery, nie okazując obawy czy onieśmielenia. Jego
angielszczyzna nie była idealna, mówił jednak płynnie, co stanowiło jego wielki atut.
Opanowany i skupiony, chciał pokazać, że jest dzielnym człowiekiem uwikłanym w
niesprawiedliwą walkę. Pierwsze jego oświadczenie przed Trybunałem brzmiało: „Nie uznaję
tego sądu, ten sąd jest nielegalny, a oskarżenia są fałszywe". Zyskał nawet trochę współczucia
publiczności, kiedy sędzia Richard May kazał mu zamilknąć w połowie przemówienia. W
końcu jedynym, co go interesowało, były polityczne przemowy. Ale sędzia warknął: „Panie
Milośević, proszę zamilknąć!" - strofując go jak dziecko. Później Milośević zaczął tracić
panowanie nad sobą. Wykrzykiwał obelgi pod adresem sędziów niczym rozzłoszczony
wyrostek.
Zaprzeczył wszystkim zarzutom o przestępstwo. Nawiązując do porozumienia w Dayton w
1995 roku, o wojnie w Bośni powiedział na przykład, że zaprowadzał tam pokój, nie wojnę.
Widzieliśmy już wcześniej, jak daleko posuwa się w zaprzeczaniu rzeczywistości, w krótkiej
mowie wygłoszonej w telewizji po podpisaniu kapitulacji po bombardowaniu w 1999 roku
przez NATO: Milośević gratulował Serbom zwycięstwa w wojnie. Przypominało to Rok 1984
Orwella: w Serbii Milośevicia kłamstwa stawały się prawdą, wojna stawała się pokojem, a
klęska zwycięstwem.
Od pierwszego pojawienia się przed Trybunałem między sędziami a Milośevićiem toczyło się
coś w rodzaju gry. Milośević siedział z odwróconą głową, unikał patrzenia na sędziów, jak
gdyby cała sprawa w ogóle go nie dotyczyła. Wydawał się odprężony, zupełnie ,
niezainteresowany długimi wymianami zdań między sędziami a oskarżycielami na temat
technicznych szczegółów procesu. Jego wzrok skierowany był w stronę publiczności, może
wypatrywał znajomych twarzy. W pewnym momencie na jego ustach pojawiło się coś na
kształt uśmiechu, choć był to tylko wyraz pogardy. Jego odprężona poza też była tylko pozą.
Jak osaczone zwierzę wiedział, że jest w potrzasku. Kiedy udzielano mu głosu, mówił z wielką
swadą.
„Aktorstwo" jest słowem, którego użyłabym najchętniej, żeby opisać jego zachowanie się w
sądzie. Ale jak na biurokratę Milośević jest dobrym aktorem. Atmosfera w sali sądowej
zmieniała się za każdym razem, kiedy zaczynał mówić, ponieważ jasne było, że postanowił
decydować o przebiegu przedstawienia. Być może najważniejszą jego decyzją było
postanowienie, aby bronić się samemu. Ale nie miał zamiaru się bronić, chciał wygłaszać
polityczne przemówienia. Jego żona, Mira Marković, powiedziała w jednym z wywiadów:
„Ponieważ mój mąż nie czuje się winny, nie będzie się bronił. Będzie jedynie przemawiał".
Była to logiczna decyzja: prawnik jest niepotrzebny jeśli chce się wygłaszać przemówienia
polityczne. Prawnik nie poruszałby spraw politycznych. Milośević natomiast zainteresowany
był wyłącznie polityką, nie prawem, nawet nie legalnością czy nielegalnością Trybunału, ale
propagowaniem swoich politycznych celów. Chciał przemawiać w sądzie, ponieważ
umożliwiało mu to prezentowanie swoich idei. Broniąc się, mógł zastosować metodę milczenia.
Jego plan polegał jednak nie na tym, aby się ratować czy uzyskać łagodniejszy wyrok.
Strategia Milośevicia stała się jasna bardzo szybko: był w sądzie nie po to, aby go sądzono, ale
żeby oskarżyć innych. W jego spektaklu nie było ani trochę spontaniczności. Wszystko
zaplanował z myślą o dwóch celach. Po pierwsze, sprawić, żeby proces wyglądał jak proces
pokazowy. Na jednym z przesłuchań przed procesem powiedział sędziom, że równie dobrze
mogliby mu od razu wręczyć wyrok. Po drugie, ustalić swoją własną „prawdę", a mianowicie
że zarówno on, jak i jego kraj padli ofiarą spisku. Chciał przecież, aby go zapamiętano jako
najlepszego obrońcę kraju.
Kiedy już wygłosił kwestię przygotowaną dla CNN i innych mediów, rzucił im w twarz swoją
„prawdę". Powiedział całemu światu, co myśli o sądzie. Wyjaśnił, że toczący się przeciwko
niemu proces jest oczywiście procesem politycznym, a sąd jest nielegalną instytucją, o
charakterze politycznym, a nie sądowym. Wyjaśnił, że był to spisek najpotężniejszych krajów,
żeby podbić mały, niepodległy kraj na Bałkanach. Powiedział światu, jakimi hipokrytami są
zachodni przywódcy, którzy jeszcze wczoraj zawierali z nim porozumienia. Wtedy nie był
zbrodniarzem wojennym, ale „czynnikiem stabilizacji". Kiedy nie chciał zaspokajać ich żądań,
kiedy nie chciał spełniać wszystkich życzeń i stać się ich niewolnikiem, jego kraj został
zbombardowany a jego ogłoszono zbrodniarzem wojennym.
I to właśnie przy każdej okazji powtarzał w kółko: uważam, że walczyłem o wolność i
niepodległość oraz przeciw międzynarodowemu terroryzmowi. Można by powiedzieć, że uznał
się za kogoś w rodzaju Nelsona Mandeli lub samego Tity. Kiedy Tito stanął przed sądem w
dawnym Królestwie Jugosławii za nielegalną działalność komunistyczną, powiedział: „Uznaję
wyłącznie sąd mojej własnej partii". Przyjmując zasadę Tity - w porządku, macie mnie, jestem
waszym więźniem, ale to nie oznacza, że będę się stosować do waszych zasad - Milośević
zachowywał się jak przywódca partii komunistycznej w latach trzydziestych - wówczas
nielegalnej.
W Hadze Milośević próbował robić to, w czym Serbowie zawsze byli dobrzy - przedstawiać się
jako ofiara historycznych wydarzeń, spisków, nieporozumień i aktów złej woli innych. A
wszystkie te wystąpienia przed sądem dały mu możliwość zaprezentowania niezwykłej
zdolności przystosowywania się do każdej nowej sytuacji, a następnie wyciągania z niej
korzyści. Zdał sobie sprawę, że sala sądowa jest międzynarodową sceną, i dzięki mediom mógł
na niej odgrywać swoją rolę przed światem. Wiedział, jakie znaczenie mają media. Kiedy w
1987 roku przejmował władzę, natychmiast pozbył się wszystkich redaktorów naczelnych
ważnych gazet i szefów stacji telewizyjnych oraz radiowych. Od tamtej pory media były
starannie kontrolowane i stały się głównym instrumentem pomagającym mu utrzymywać się
przy władzy przez ponad dziesięć lat.
Milośević potrzebuje publiczności. Potrzebuje jej w kraju, choć zapewne nie wie, jak małym
poparciem cieszy się obecnie. Prawdopodobnie ciągle myśli, że zwraca się do ogromnych
tłumów swoich zwolenników, choć większość Serbów o nim zapomniała. Poza tym Milośević,
jak przystało na zagorzałego polityka, dochował wierności kredo Jamesa Bonda: „Nigdy nie
mów nigdy". Wierzy, że przy chwiejnej sytuacji w Serbii, a także na całym świecie, może mieć
jeszcze szansę przejęcia władzy. Pobyt w więzieniu nie powstrzymywał go przed dążeniem do
realizacji tych celów. Sytuacja może zmienić się równie szybko, jak zmienia się w filmach z
Jamesem Bondem.
Potrzebuje jednak publiczności za granicą. Dopóki jest w centrum uwagi, ma możliwość
prezentowania swojej wersji historii, a to jest jego głównym celem w czasie procesu w Hadze.
Musi przekonać ludzi, że czarne jest białe, a będzie miał na to szansę, tylko mając dostęp do
mediów. Teraz - tak samo jak dawniej - jego głównym zadaniem nie jest przedstawianie
prawdziwego przebiegu zdarzeń, ale tworzenie historii, tak jak wcześniej tworzył
rzeczywistość.
Im dłużej obserwowałam go w sali sądowej, dzień po dniu, i im lepiej poznawałam jego gesty -
grymasy, ruchy, tiki, wzrok taksujący publiczność - tym bardziej uprzytomniałam sobie, że nie
wiem nic o tym człowieku. Był nie tylko jednym z większych łotrów dwudziestego stulecia, ale
także zmienił moje życie. Nie mogłam powstrzymać się od zastanawiania się, kim naprawdę
jest Slobodan Milośević. Jakiego rodzaju człowiek ukrywa się za tą agresywną postawą, bladą
twarzą, potokiem słów? Kto przywdziewa tę maskę aktora, polityka? Co ciekawe, nie czułam
potrzeby, aby wiedzieć, co kryło się za publiczną maską Tity - wystarczało nam to, co
widzieliśmy. Milośević jest człowiekiem bardzo skrytym, ale to zgadza się z modelem
autorytarnego władcy. Tito i Stalin również byli bardzo tajemniczy, jeśli szło o ich życie
prywatne.
O Milośeviciu pisano dużo, w większości o jego karierze politycznej i roli, jaką odegrał w
czasie wojny. Wiadomo, że jego rodzice popełnili samobójstwo, że bardzo młodo poznał swoją
żonę, że ma dwójkę dzieci i nielicznych przyjaciół i że bardzo dba o rodzinę. I to już prawie
wszystko, z pewnością za mało, abyśmy zrozumieli, dlaczego ma tiki. Powstaje wrażenie, że
jest wyłącznie osobą publiczną i nikim poza tym.
Przeczytałam cztery biografie Slobodana Milosevicia oraz dziennik jego żony, Miry Marković,
w nadziei że zrozumiem, co kierowało tym człowiekiem. Ale każda kolejna biografia
zwiększała moje rozczarowanie. Książki napisane przez Duśka Dodera, Florance Hartmann,
Slavoljuba Djukicia i Vidosava Stefanovicia koncentrowały się tylko na jednym lub dwóch
aspektach: wspinaniu się po szczeblach kariery do fotela prezydenta i roli w czasie wojny. Są to
polityczne biografie. Mimo to od czasu do czasy wyłania się z tych opowieści sprytny,
bezlitosny, pozbawiony sentymentów partyjny biurokrata, będący przede wszystkim
oportunistą.
W tych biografiach Milośevicia brakuje mi drugiej strony jego życia, prywatnego oblicza.
Wydaje się, że jego biografowie ślizgali się po powierzchni, docierali do zewnętrznej strony
człowieka, ale nie sięgali głębiej. W tych czterech książkach nie przedstawiono żadnych
szczegółowych informacji o jego zachowaniu się poza miejscami publicznymi, o jego
stosunkach z innymi ludźmi, o jego współpracownikach, przyjaciołach, żonie czy dzieciach -
czegoś, co dałoby nam jakieś pojęcie o tym, kim w istocie jest.
My, zwykli ludzie, jesteśmy przekonani, że tacy jak on - ważni ludzie, przywódcy polityczni -
nawet jeśli są łotrami, muszą być interesujący także w życiu prywatnym. Chcemy wiedzieć,
dlaczego postępują tak, jak postępują, i wierzymy, że ich biografie powiedzą nam, jakimi
motywami się kierowali, że pomogą nam poznać ich sposób rozumowania. Ale kiedy tylu
doświadczonych dziennikarzy nie jest w stanie odkryć prawdziwego oblicza Milośevicia,
zaczynam się zastanawiać: a jeśli nie ma niczego, co można by odkryć i o tym napisać?
O osobowości Milośevicia mówią zapewne najwięcej jego własne słowa. Wiosną 2002 roku
chorwacki tygodnik „Globus" opublikował serię zapisów jego rozmów, nagranych przez tajną
policję chorwacką między 1995 a 1998 rokiem. Rozmowy odbywały się w Karadjordjevie pod
Belgradem, w domku myśliwskim, będącym w istocie luksusową rezydencją, gdzie ongiś Tito
pił wino i biesiadował ze swoimi zagranicznymi gośćmi. W rozmowach tych uczestniczyli
prezydent Serbii, Milan Milutinovic, brat Milośevicia, Bora (ambasador serbski w Moskwie), i
członkowie rodziny. Dwie rzeczy w tych rozmowach zwracają uwagę. Po pierwsze, Milośević,
wówczas prezydent Jugosławii, wydaje bezpośrednie rozkazy Milutinovi-ciovi i dzwoni do
redaktora naczelnego „Politiki", czołowego dziennika serbskiego, aby powiedzieć mu, o czym i
jak ma pisać. Drugą zdumiewającą rzeczą jest wulgarność języka. Co chwila z ust Milośevicia
pada ordynarny wyraz, jak gdyby nie potrafił się inaczej wysłowić.
Największa część zapisów przypada na rozmowy z żoną i dziećmi. Choć rodzina żyje ze sobą
blisko, Marija i Marko dorastali w sposób typowy dla dzieci wpływowych rodziców. Marko
zasłynął z powiązań z gangsterami i podejrzanych interesów, dzięki którym stał się bogaty, a
Marija z upodobania do broni palnej i gangsterów oraz wybierania kochanków spośród swoich
ochroniarzy.
Milośević zwraca się do swojej żony „dziecinko", a ona do niego „pieseczku". Milośević mówi
synowi, który chce poddać się operacji plastycznej, że jest „równie piękny jak ojciec", oraz
irytuje się na ostatniego chłopaka córki. Więcej jednak, jak mi się zdaje, mówi fakt, że na
podstawie zapisów rysuje się taki sam obraz Slobodana Milośevicia, jaki nakreślili jego czterej
biografowie. Jako osoba prywatna nie jest interesujący pod żadnym względem i już. Zapisy
rozmów, podobnie jak biografie, pokazują wszystko, czego można się o tym człowieku
dowiedzieć: jego pospolitość, wulgarność i wewnętrzną pustkę. Nie ma w nim elegancji ani
dostojeństwa, nie ma bodaj jednej interesującej myśli, niczego, co mogłoby wzbudzić
ciekawość. W sumie Milośević okazuje się nudną postacią, otoczoną przez skorumpowane
dzieci i żonę żądną władzy. W historii może i odegrał olbrzymią rolę, rolę zbrodniarza, ale
wydaje się karłem. Mały, rozzłoszczony, autystyczny mężczyzna. Opuszczony przez
zwolenników, wsadzony za kraty.
Jego charakter najlepiej chyba pokazuje pewne zdarzenie w sądzie. Pod koniec prowadzonego
przez Milośevicia przesłuchania świadka oskarżenia, Nikoli Samardżicia, Milośević zapytał go,
czy zna serbskie przysłowie: „Kłamstwo ma krótkie nogi". Sędziowie i publiczność oniemieli.
W sali sądowej zapadła niezręczna cisza, jak gdyby nikt nie mógł uwierzyć w to, co właśnie
powiedział Milośević. Wszyscy obecni, w tym i Milośević, wiedzieli, że Samardżić istotnie
miał krótkie nogi. Nie dlatego, że kłamał, ale na skutek amputacji z powodu powikłań
związanych z cukrzycą. Dzień po dniu wkraczał do sali sądowej powoli, ostrożnie, podpierając
się laską. Ale to dla Milośevicia nic nie znaczyło. Nie mógł się powstrzymać przed okrutnym
„żartem". Nie dlatego, że brakowało mu taktu. Powód był znacznie głębszy. Dla Milośevicia
cierpienia innego człowieka nic nie znaczyły. Nie umiał współczuć innym. I to pozwoliło mi po
raz pierwszy zrozumieć definicję zła, którą przeczytałam gdzieś dawno temu: zło jest brakiem
współczucia.
Kiedy widziałam go po raz ostatni w sali sądowej, nie ulegało wątpliwości, że był coraz
bardziej wzburzony. Był wściekły. Kiwał się w swoim krześle do przodu i do tyłu. Robił miny.
Próbował się odezwać, ale sędzia go uciszył. Przestał mówić po angielsku, mówił tylko po
serbsku. Może był zbyt sfrustrowany, żeby poświęcać czas na popisy. Na początku sprawił, że
czułam się jak dziecko odwiedzające zoo. Obserwowałam niebezpieczne niegdyś dzikie
zwierzę, teraz w niewoli, i czułam się podniecona, a zarazem trochę niespokojna, pod
wrażeniem i pełna obaw, nie wierząc, że jestem tak blisko bestii, niemal mogę jej dotknąć. Być
może Milośević nie zdawał sobie jeszcze sprawy, w jakiej znalazł się sytuacji: był bestią w
klatce. On, człowiek, który wprawdzie osobiście nie dopuścił się żadnych gwałtów, ale był
odpowiedzialny za śmierć ponad dwustu tysięcy ludzi, ponieważ przez swoją dziesięcioletnią,
morderczą politykę wprowadził Jugosławię w spiralę śmierci i chaosu.
Mirjana Mira Marković, żona długoletniego prezydenta Serbii, Slobodana Milośevicia, profesor
socjologii na Uniwersytecie Belgradzkim, przez ponad dziesięć lat była osobą mającą
największy wpływ na życie Mi-lośevicia i na jego polityczne decyzje, samodzielnie decydującą
o losie wielu ludzi. Z tego powodu w Serbii bano się jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety
i nadano przezwisko „lady Makbet". Uważała się za naukowca, pisarkę i intelektualistkę, ale
miała także ambicje polityczne i była przewodniczącą Jugosłowiańskiej Zjednoczonej Lewicy.
W lutym 2003 roku uciekła do Moskwy, ponieważ podejrzewano ją o udział w zleceniu
porwania i zabójstwa przeciwnika Milośevicia, Ivana Stambolicia, którego ciało odnaleziono 28
marca 2003 roku.
10. Wstążki i kokardy
Ilekroć widzę Mirę Marković, żonę Slobodana Milośevicia, na zdjęciu lub w telewizji,
odczuwam nieodpartą potrzebę powiedzenia tej kobiecie, że jej fryzura i ubrania są
beznadziejnie niemodne, że naprawdę powinna coś z tym zrobić. Nie znaczy to, że jestem
niewolnikiem mody. Ale ona naprawdę wygląda bardzo niemodnie, wręcz niegustownie.
Prawdopodobnie nie zdaje sobie z tego sprawy albo mało ją to obchodzi. Wciąż się jednak
zastanawiam, dlaczego farbuje włosy na czarno i nosi fryzurę, która wygląda raczej jak hełm
lub peruka niż włosy. Powaga nadaje jej twarzy twardszy wyraz i sprawia, że zmarszczki
wydają się głębsze. W każdym kobiecym magazynie przeczytałaby, że mocne, ciemne kolory
powodują, iż wygląda się starzej, a im starsza jest kobieta, tym jaśniejsze powinna mieć włosy.
Ale może intelektualistka i feministka Mira Marković nie czyta takich niepoważnych
magazynów? To niedobrze, mogłyby jej pomóc nadążać za duchem czasu.
Mogę tylko przypuszczać, że chciałaby wyglądać młodziej, tak samo jak wszyscy. Gdyby tak
rzeczywiście było, z pewnością miałaby inną fryzurę, bez grzywki. Grzywka jest dobra dla
dziewczynek i młodych kobiet. Tak się strzygłyśmy pod koniec lat pięćdziesiątych i na
początku sześćdziesiątych. W tamtych czasach był tylko jeden magazyn filmowy, „Filmski
svijet", i było to nasze okno na świat mody i szyku. Zbierałyśmy zdjęcia gwiazd filmowych,
wymieniałyśmy je między sobą i wklejałyśmy do albumów. Wiele gwiazd filmowych w
tamtych czasach miało grzywki, na przykład Brigitte Bardot i Audrey Hepburn. Najbardziej
efektowną grzywkę miała jednak Elizabeth Taylor w roli Kleopatry. Być może Mira zobaczyła
jej fryzurę wiele lat temu w kinie w Pożarevacu, swoim rodzinnym mieście, a może i ona
czytała „Filmski svijet" i grzywka zrobiła na niej tak duże wrażenie, że nie mogła przestać
czesać się w ten sposób. Do dziś nosi fryzurę „na Kleopatrę", tyle tylko, że nie jest Elizabeth
Taylor.
Skąd w czasach młodości mogła czerpać pomysły, jak się czesać lub ubierać? W moim kraju w
latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych bardzo niewiele osób miało w domu telewizor. I to
czarno-biały - nie mieliśmy kolorowej telewizji przez wiele lat po jej wynalezieniu - a w
Jugosławii z programów zagranicznych można było oglądać tylko rozrywkowe. Nasi sąsiedzi
mieli telewizor i kiedy przed nim zasiadali, zwykle w soboty, w ich salonie zbierali się wszyscy
znajomi z okolicy. Bardzo spektakularne były programy włoskie, prowadziły je eleganckie
osoby, a tancerki miały piękne, błyszczące stroje. My, dziewczęta - i nasze mamy - byłyśmy
oniemiałe z zachwytu na widok tego blichtru i czerpałyśmy całą naszą wiedzę o modzie i
urodzie z telewizji. Jeśli widziałyśmy sukienkę, którą chciałybyśmy mieć, opisywałyśmy ją
krawcowej lub szyły same. Moja matka była znakomita w nicowaniu płaszczy lub przerabianiu
dla dzieci starych ubrań dorosłych. Potrafiła także uszyć elegancką suknię wieczorową ze
zwykłego kawałka materiału. Choć nie było wtedy butików sprzedających modne stroje, dzięki
jej umiejętnościom i wyobraźni byłam zawsze dobrze ubrana.
Oczywiście istniały miejsca, gdzie kobiety mogły robić zakupy, a mianowicie domy towarowe
NAMA, Sklepy Ludowe, pierwsza sieć domów towarowych w Jugosławii. Pamiętam jeden z
nich w Rijece. Moja matka nie kupowała tam ubrań, ale uwielbiała do niego chodzić, ponieważ
był to największy sklep w mieście i było tam mnóstwo ciekawych rzeczy do oglądania.
Najbardziej fascynowały mnie manekiny kobiet i mężczyzn, a nawet dzieci. Sądzę, że te
dziwne rzeźby były zrobione z gipsu, miały namalowane oczy i usta, a także włosy. Stały na
wystawach, sztywne i nieruchome, w smutno wiszących na nich ubraniach, umocowanych z
tyłu szpilkami.
Kiedy patrzę na żonę Milośevicia, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stoję przed starą wystawą
sklepową domu towarowego NAMA. Choć Mira Marković jest raczej pulchna, wygląda jak
manekin, który przed chwilą wyszedł z okna wystawowego. Ubrana jest w bezkształtny,
dwuczęściowy granatowy komplet lub ogromną bluzkę w drobny, jasny wzorek, z taniego
materiału i źle skrojoną. Jak gdyby rolą jej ubrania było ukrycie ciała. Moja ciotka, stara panna,
także nosiła workowate ubrania (zabawnie jest pomyśleć, że nazywano ją starą panną w wieku
trzydziestu ośmiu lat). Ciotka nosiła także buty ortopedyczne. Moja matka zapewne także
potrzebowała butów ortopedycznych, ponieważ miała płaskostopie, ale nigdy nie przychodziło
jej do głowy, aby je włożyć. Lubiła buty na bardzo wysokich obcasach, na przykład eleganckie
sandały z czarnej lakierowanej skóry. W dawnej Jugosławii trudno było znaleźć dobre buty.
Raz lub dwa razy w roku matka jeździła kupować je do Triestu, a ja jej towarzyszyłam. Potem
buty trzeba było przemycić przez granicę. Matka nigdy nie miała żadnych problemów: po
prostu przechodziła w nich przez kontrolę celną. Była to niezawodna metoda.
Wątpię, aby Mira kiedykolwiek wybrała się do Triestu. Z Pożarevaca jest tam zbyt daleko. Była
zapewne skazana na noszenie tych potwornych butów firmy Borovo - takich, jakie nosiły
kelnerki, fryzjerki i inne kobiety, które przez cały dzień w pracy są na nogach - dopóty, dopóki
nie została Pierwszą Damą. A do tego czasu zapewne się do nich przyzwyczaiła.
Jej styl ubierania się pokazuje, że dorastała w kraju komunistycznym i że nadal jest
przyzwyczajona do mody, która została stworzona dla powojennej drugaricy - to jest
towarzyszki partyjnej w czasach komunizmu. Moda ta wyraźnie pozbawiona była elementów
kobiecości, jak gdyby kobiety miały wyglądać jak mężczyźni lub przynajmniej neutralnie.
Oznaczało to, że mogły mieć odpowiedzialną pracę i stanowiska tylko kosztem swojej
kobiecości, wobec czego świadomie ukrywały swoją kobiecość - oczywiście jeżeli nie były jej
całkowicie pozbawione (a czasem rzeczywiście można to podejrzewać). Być może Mira
Marković podświadomie przyjęła ten „partyjny" styl. A może myślała, że jeśli kobiety są równe
mężczyznom, to mniej muszą się starać o ładny wygląd.
Bardzo jednak wątpię, że tak było w jej wypadku. Jest bowiem coś, co wskazuje, że nie tylko
jest bardzo kobieca, ale także kokieteryjna. Otóż Mira Marko-vić lubi nosić we włosach jakąś
ozdobę - plastikowy kwiat, wstążkę, kokardę - często w jaskrawych kolorach, kontrastujących z
jej bezbarwnymi ubraniami. Takie dodatki stały się jej znakiem firmowym. Jej kokardy
przypominają mi dzieciństwo. Wszystkie kobiety z mojego pokolenia w dzieciństwie
fotografowano z kokardami. Był wówczas zwyczaj - który prawdopodobnie odszedł w
zapomnienie razem z moim pokoleniem - robienia „oficjalnego" zdjęcia dziecka. Dziecko
prowadzono do fotografa (bardzo mało ludzi miało wtedy aparat fotograficzny), zwykle kiedy
miało około roku. Rozbierało się je i kładło na brzuchu na kawałku tkaniny lub futra. Dziecko
podpierało się na rękach i podnosiło głowę, często niezadowolone z tak niewygodnej pozycji.
Jeśli to była dziewczynka, matka wiązała jej w cienkich włosach kokardkę. Kokardy i wstążki
wciąż były modne w późnych latach pięćdziesiątych, kiedy Mira Marković zaczynała je nosić.
Ja też nie byłam wyjątkiem: rano, przed pójściem do szkoły, babcia czesała moje długie włosy
w dwa warkocze, które ozdabiała dwiema dużymi, białymi kokardami przypominającymi
motyle. Później także nosiłam wstążki we włosach, ale było to w latach sześćdziesiątych, a
wstążki służyły jedynie do związywania włosów.
Dlaczego Mira Marković nosi kwiaty, wstążki i kokardy jak nastolatka? Za plastikowym
kwiatem, który wpinała we włosy w latach dziewięćdziesiątych, kryje się pewna historia. Mirę
wychowywali dziadkowie ze strony matki, która została zabita, kiedy dziewczynka miała
zaledwie osiem miesięcy. Przez całe życie była naznaczona z powodu straszliwego losu matki:
uważano, że jej matka, torturowana w więzieniu przez Niemców, wydała swoich towarzyszy z
belgradzkiej Partii Komunistycznej. Jej ojciec, wysoki funkcjonariusz partii komunistycznej,
uznał córkę, dopiero kiedy miała piętnaście lat. Nigdy nie byli ze sobą blisko, nigdy też nie
zaprzyjaźniła się ze swoimi trzema przyrodnimi siostrami i przyrodnim bratem. Los matki miał
wielki wpływ na młodą Mirjanę, która przyjęła jej imię, Mira, jako swój przydomek. Nie tylko
nigdy nie uznała, że matka zdradziła, ale także mściła się na każdym, kto uważał, że
rzeczywiście była to zdrada, nawet na swoim ojcu. Matkę idealizowała, przedstawiając ją jako
nieskazitelną i zaangażowaną komunistkę. Kiedyś natrafiła na zdjęcie matki z kwiatem we
włosach. Od tamtej pory często nosiła we włosach kwiat na jej cześć.
Ale dlaczego kokarda? Dzisiaj kokarda we włosach Miry wygląda zupełnie niestosownie w
zestawieniu z powierzchownością matrony. Wygląda groteskowo. Czy naprawdę możliwe, że
to tylko sprawa złego smaku? Dlaczego miałaby chcieć tak wyglądać?
W momencie kiedy usłyszałam jej głos, wszystko stało się jasne. W jakiś sposób wyjaśnia on
jej sposób ubierania się. Przy grubo ciosanych rysach można by się spodziewać głębokiego,
silnego, niemal męskiego głosu albo przynajmniej głosu kobiety w pewnym wieku. Ale jej głos
jest całkowitym zaskoczeniem i przez moment człowiek się zastanawia, czy to rzeczywiście
ona mówi. Ma wysoki, dziecinny głosik nastolatki. W dodatku sepleni jak dziecko, które nigdy
nie nauczyło się prawidłowej wymowy. A im bardziej się denerwuje, tym bardziej sepleni.
Kiedy patrzę na nią i słucham jej głosu - w wywiadzie, którego udziela telewizji - przychodzą
mi na myśl rosyjskie lalki, matrioszki, wkładane jedna w drugą. Dla mnie Mira Marković jest
jak one, jedna osoba w drugiej. Niezwykły głos nie należy do krępej kobiety w średnim wieku,
którą oglądamy, ale do małej dziewczynki, która znajduje się w jej środku.
Ta dziewczynka jest prawdziwą Mirą, taką, jaką sama siebie widzi i, co ważniejsze, jak widzi ją
mąż: nie sześćdziesięcioletnią kobietą, ale szesnastoletnią dziewczynką z grzywką i wstążkami.
Chce wyglądać i mówić tak jak wtedy, kiedy w 1958 roku po raz pierwszy spotkali się ze
Slobodanem Milośeviciem w szkole średniej w Pożarevacu i od razu się pokochali. Czas,
zaczarowany jej zaklęciem, zatrzymał się dla nich obojga.
Krucha dziewczynka wewnątrz Miry potrzebuje ochrony. Kiedy swoim dziewczęcym głosem
zwraca się do Slobodana, on nie umie się oprzeć. A kiedy Slobodan próbuje się opierać, ona
zalewa się łzami. Jak mała dziewczynka prowadzi z nim grę, płacze nie dlatego, że jest jej źle,
ale żeby było tak, jak ona chce. Jest to element jej repertuaru zepsutego dziecka, przynajmniej
tak mówią ludzie, którzy znają małżeństwo Milośeviciów. Ale Slobodan ciągle widzi w niej
dziewczynkę, taką, jaką była w szkole średniej: młodą, niepewną, raczej zwyczajną, samotną i
bezradną. Jaką była, dopóki nie spotkała jego.
Slobodan umiał ją zrozumieć, ponieważ on także pochodził z rozbitej rodziny. Ojciec opuścił
Slobodana, jego starszego brata i matkę, która była nauczycielką, i wyjechał do Czarnogóry.
Slobodan dorastał jako samotny, poważny chłopiec bez przyjaciół. Był dobrym uczniem,
jednym z tych, którzy siedzą w pierwszej ławce i uważnie słuchają, ale nie uczestniczą w
zawodach sportowych i innych zajęciach. Slobodan i Mira spotkali się w grudniu 1958 roku,
kiedy ona miała szesnaście lat, a on siedemnaście. Od tamtego czasu Mira już się nie bała
ciemności, zimna lub kiepskich ocen z matematyki, jak napisała w którejś ze swoich książek.
Od tamtej pory byli nierozłączni. Byli tak do siebie przywiązani, tak sobą nawzajem zajęci, że
ludzie w Pożarevacu nazywali ich Romeo i Julia. Według mnie jednak przypominali raczej
Jasia i Małgosię: dwoje małych dzieci opuszczonych przez rodziców. Tak jak w bajce, udało im
się uratować. Ale wciąż mieszkali w dzikich i groźnych lasach i traktowali się nawzajem jak
dwie opuszczone sieroty, lgnące do siebie, aby przeżyć. Tragedia w rodzinie Slobodana
zbliżyła ich jeszcze bardziej. Kiedy był studentem, jego ojciec popełnił samobójstwo. Dziesięć
lat później powiesiła się matka. Ale Slobodan i Mira wciąż mieli siebie. Nie potrzebowali
innych ludzi. Świat nie mógł już im nic zrobić.
Dzisiaj Slobodan widzi zapewne w niej tę samą kruchość i bezradność i ciągle stara się ją
chronić. Ale kiedy patrzę na nią, widzę sprytną, wyrachowaną, zimną kobietę, zupełnie nie
kruchą i z całą pewnością nie bezradną. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, ponieważ ani
jedno, ani drugie z nich zupełnie nie dba o to, jak są postrzegani przez innych. Dbają wyłącznie
o siebie. W młodości często wyobrażamy sobie, że idealna miłość jest wtedy, kiedy spotkamy
bratnią duszę, kogoś, kto staje się niemal częścią nas samych. Kogoś, komu można całkowicie
ufać, kogoś, kto nigdy nie zawiedzie. Większość z nas szybko sobie uświadamia, że miłość tak
nie wygląda. Czasem widujemy pary, których związek wydaje się właśnie taki. Ale zwykle jest
w nich coś dziwacznego, jak gdyby byli otoczeni swoim własnym, małym kokonem i bali się z
niego wydostać. Im dłużej są razem, tym bardziej są wyobcowani ze świata.
Mira i Slobodan są bardzo przywiązani do siebie i do swoich dzieci, nikt i nic spoza ich
autystycznego azylu nie może ich dotknąć ani poruszyć. Jedynie Mira potrafiła zmienić tego
zimnego, wyrachowanego człowieka w osobę troskliwą i czułą. Po spędzeniu razem
czterdziestu lat ciągle zwracają się do siebie „kotku" i „pieseczku", a na spacerze trzymają się
za ręce. Ludzie z nimi zaprzyjaźnieni - choć nie ma ich wielu i nie są skorzy do opowiadania -
przysięgają, że nigdy jej nie zdradził. Kiedyś podobno sekretarka zalecała się do Slobodana, a
on krzyknął na nią: „To nie jest burdel!"
W swoim biurze Milośević miał tylko jedną fotografię, fotografię Miry. W gruncie rzeczy nie
można pisać o nim, nie biorąc pod uwagę wpływu żony - tak jak nie można pisać o niej i jej
„osiągnięciach", nie wspominając faktu, że jest żoną Slobodana Mi-losevicia. Funkcjonują
wyłącznie jako para, jak dwie części jednej całości. Czerpią siłę z siebie nawzajem, tworząc
relacje, które wykluczają udział kogokolwiek innego. Ten układ zaprowadził Milośevicia tam,
gdzie jest teraz - na proces w Hadze. On, aparatczyk partyjny, był gotów zapłacić każdą cenę,
aby pozostać u władzy. Ona popierała go bezwarunkowo. Kiedy jej Slobodan odkrył, że
nacjonalizm jest sposobem na pozostanie u władzy, ona stała przy nim. Kiedy stał się
populistycznym dyktatorem, także go nie opuściła. Jej wsparcie było wszystkim, czego
potrzebował.
Mira Marković jest kluczem do Slobodana Milośevicia: to ona go nakręca. Ona jest siłą
napędową, która go pcha naprzód, ambitna druga połowa, która nakłania tego raczej
bezbarwnego biurokratę do wykorzystywania każdej okazji w marszu po władzę. Jak często się
zdarza w wypadku małżeństw, które są ze sobą od dawna, zaczęli upodabniać się do siebie z
wyglądu. Takie same małe, ciemne oczka, wąskie wargi, grubo ciosane rysy i dwie głębokie
bruzdy biegnące od nosa do kącików ust, nadające twarzy wyraz powagi. Ale wciąż różnią się
od siebie pod wieloma względami. Na zdjęciach on nigdy się nie uśmiecha, a ona często. Ona
jest komunikatywna, on skryty, ona jest próżna, on nie, ona jest ambitna, on jest oportunistą,
ona dba o swój wizerunek, on nie, ona jest ambitną intelektualistką, on biurokratą. Łączy ich
jednak niezaspokojony głód władzy.
Mirze Marković nie wystarczała jedynie pozycja Pierwszej Damy. Chciała więcej. Można to
łatwo stwierdzić, oglądając obwolutę jej książki Izmedju Istoka i Juga (Między Wschodem a
Południem), opublikowanej w Belgradzie w 1996 roku. Jest tam przedstawiona jako etatowy
profesor Wydziału Nauk Przyrodniczych i Matematyki Belgradzkiego Uniwersytetu, członek
Rosyjskiej Akademii Nauk, honorowy profesor Uniwersytetu im. Łomonosowa, dyrektor
Międzynarodowego Ośrodka Badań Społeczno-Politycznych Krajów Słowiańskich w Akademii
Rosyjskiej oraz wydawca dwóch rosyjsko-jugosłowiańskich czasopism. Mirjana Marković jest
także autorką trzech książek socjologicznych i dwutomowego zbioru felietonów prasowych.
Podobnie jak Elena Ceausescu nigdy nie ukrywała swojej ambicji zostania prominentną osobą
publiczną i czołową intelektualistką. Jej kolega
z dziennika „Politika", pragnąc zadowolić Miośevicia, opisał ją jako „jedną z najważniejszych i
najbardziej interesujących postaci światowej elity naukowej". W autokratycznym
społeczeństwie, takim jak serbskie, nietrudno o honory i tytuły, zwłaszcza jeśli się jest żoną
prezydenta.
Ale wszystko to było za mało, żeby zaspokoić jej ambicje. Chciała brać bezpośredni udział w
życiu politycznym, nie tylko przez swojego męża, niezależnie od tego, ile zapewniało jej to
wpływów. W 1994 roku założyła lewicową partię o nazwie Jugosłowiańska Zjednoczona
Lewica. To umożliwiło jej funkcjonowanie w tej samej politycznej sferze, w której działał mąż.
Wkrótce Jugosłowiańska Lewica zaczęła dużo znaczyć w serbskiej polityce. Wiadomo było, że
członkostwo w tej partii było drogą na skróty do kariery politycznej. Co ciekawe, Mira
Markóvić chciała zachować wizerunek osoby skromnej i nie zgodziła się przyjąć stanowiska
przewodniczącej partii, została jedynie przewodniczącą egzekutywy. Ale to nie zmyliło nikogo.
Zawsze dbała o pozory kobiecości i rzadko domagała się, aby mąż zrobił to czy tamto, raczej
skłaniała go, aby zrobił to, czego chciała. Jak mówią świadkowie, nie trzeba było wiele, aby
mężczyzna szaleńczo i ślepo zakochany w swojej żonie zrobił wszystko, czego sobie życzyła:
wystarczało spojrzenie, gest, ton głosu. Co więcej, on naprawdę uważał, że żona jest
politycznym i naukowym geniuszem. Był najbardziej zapalonym czytelnikiem jej felietonów i
chętnie wierzył krytykom, którzy zachwalali literacki styl autorki i mądrość jej analiz.
Trudno sobie wyobrazić, żeby mogła osiągnąć pozycję wpływowej postaci w społeczeństwie
serbskim wyłącznie dzięki swoim zaletom marksistowskiego profesora socjologii. Ale ten, kto
kieruje potężnym człowiekiem, jest potężniejszy niż ten człowiek, jak napisała w jednej ze
swoich książek: „Jeśli kobieta potrafi zniszczyć najlepszego człowieka, jeśli potrafi -mimo
przeciętnych tylko zdolności - użyć innych ludzi, lepszych niż ona sama, do zrobienia z niej
kobiety sukcesu, to zasługuje, aby wkroczyć w nowe stulecie jako władca tego człowieka".
Istotnie, Serbia miała nie jednego, ale dwoje władców. Rzeczywiście, Mira Marković potrafiła
wykorzystać swoją pozycję żony mającego ogromną władzę mężczyzny dzięki patologicznemu
wpływowi na zadurzonego w niej męża.
Mira Marković uważała się za feministkę. Dlatego zachowała swoje nazwisko panieńskie.
Często powtarzała, że kobiety są silniejszą płcią, ale równocześnie lubiła przedstawiać siebie
jako romantyczną, delikatną, wrażliwą osobę, ze szczególną słabością do sztuki: ambitną
pisarkę i miłośniczkę muzyki. Była pełna sprzeczności - ona, marksistka, do niedawna członek
partii komunistycznej, wierzyła w astrologię. Mąż był dumny z jej niezależności i
intelektualnych osiągnięć. Dzięki jego wsparciu zaczęła wierzyć, że jest ważna nie tylko dla
niego, ale również dla całego świata.
W książce Izmedju Istoka i Juga, która jest dziennikiem, prowadzonym od 1994 do 1996 roku,
przedstawia swoje poglądy na wiele różnych spraw, począwszy od kwiatów ogrodowych,
dzikich ptaków, swoich dzieci i pogody, po analizy przeciwników politycznych. Jej styl, często
pseudopoetycki, łączy mora-listyczne poglądy z truizmami: „Zawsze zadaję sobie pytanie,
dlaczego ptaki wracają z południa, dokąd udają się jesienią. Czy robią to z powodu pragnienia
udania się na północ, czy w nadziei, że na północy zdarzy się kiedyś, iż po lecie nie nastąpi
jesień". Jej zdania zawierają pochopne, pozbawione treści uogólnienia, jak na przykład to:
„Rozwój materialny i duchowy są w stanie ciągłego postępu, postępu, który w miarę upływu
czasu jest coraz szybszy". Jedyną interesującą rzeczą w tej książce jest to, że prawie nie ma w
niej mowy o wojnie toczącej się w Bośni. Jeśli w ogóle się o niej wspomina, to w formie
narzekań na naturę człowieka. „Nad ciałami zabitych i nad rannymi ludźmi zawisa jedno
pytanie, pytanie, na które nie ma odpowiedzi: dlaczego? Dlaczego umierają, dlaczego znikają,
dlaczego stracili rodziców, dzieci, przyjaciół, dlaczego są ranni, dlaczego zostają bez domów,
bez ojczyzny, dlaczego ludzie zachowują się jak żądne krwi zwierzęta?" Gdybym nie
wiedziała, kto jest autorem tych słów, pomyślałabym, że napisał je jakiś naiwny nastolatek, a
nie ktoś, kto podobno potrafi przeprowadzić analizę polityczną. Ale słowa te wyszły spod pióra
żony Slobodana Milośevicia i są świadectwem czystego cynizmu, ponieważ celowo nie
wspomina o roli męża w tym, co sama nazywa „krwawymi orgiami". Był to czas, kiedy trwało
oblężenie Sarajewa, a snajperzy codziennie zabijali ludzi idących do pracy lub stojących w
kolejce po wodę czy chleb. W lipcu 1995 roku ochraniana przez ONZ enklawa Srebrenica
upadła i żołnierze Republiki Serbskiej zamordowali około siedmiu tysięcy Muzułmanów. W
swoim dzienniku z tamtego okresu Mira Marković nie wspomina jednak o tym ani słowem.
Wyobrażam ją sobie siedzącą przy biurku, patrzącą na swój ogród i piszącą o ptaszkach i
chmurkach. W końcu nie widziała tam trupów czy uciekinierów. Nie rozmawiała - jak sama
twierdzi - o tym ze swoim mężem. Artykuły Miry Marković były w Serbii powszechnie
czytane, ale nie z powodu potoczystego stylu czy błyskotliwych myśli autorki. Jej felieton
publikowany w dwutygodniku „Duga" czytano jako rodzaj politycznego horoskopu.
Powszechnie wiedziano, że jeśli kogoś krytykowała, to kariera tej osoby zbliżała się do końca.
Jeśli Milośević kogoś nie lubił i chciał go wyeliminować z życia politycznego, pozwalał Mirze
załatwić sprawę. To właśnie przytrafiło się Mihajlo Markovićiowi (nie był krewnym żony
prezydenta). Znany filozof i członek międzynarodowej grupy „Praxis", do której należeli
krytycy marksizmu, był najbardziej prominentnym członkiem i głównym ideologiem Serbskiej
Partii Socjalistycznej Milośevieia. Popierał jednak Radovana Karadżicia i Republikę Serbską w
czasie, kiedy Milośević chciał z nią zerwać wszystkie więzy, musiał więc zostać ukarany. To
samo przytrafiło się Borisavowi Joviciovi, poprzedniemu prezydentowi Jugosławii, oraz
Miloradowi Vuceliciowi, szefowi serbskiej telewizji. Milośević pozbawił ich stanowisk
partyjnych w trakcie siedemnastominutowego spotkania bez dalszych wyjaśnień. Wyjaśnienia
zostały już przedstawione w jednym z felietonów jego żony.
Miry Marković bali się nie tylko politycy. W Ka-radjordjevie, gdzie Milośević wraz z żoną
świętowali w 1995 roku sylwestra, nastąpiła parogodzinna przerwa w dostawie prądu
spowodowana awarią. Mira napisała w swoim felietonie, że był to akt zemsty, ukarto-wanej
przez przeciwników politycznych, którzy w tamtym czasie rządzili w Belgradzie. W rezultacie
w ciągu nocy wymieniono cały zarząd firmy dostarczającej energię elektryczną. Gorszy los -
łagodnie mówiąc - spotkał dziennikarza Slavka Curuvije. Był przyjacielem Miry Marković do
momentu, kiedy miał czelność powiedzieć jej, że Serbia pod rządami Jugosłowiańskiej
Zjednoczonej Lewicy i Serbskiej Partii Radykalnej
8
staje się państwem faszystowskim. Mira
zareagowała w swoim artykule gwałtownie, nazywając go zdrajcą. Parę miesięcy później został
zamordowany w biały dzień, kiedy wraz z żoną szedł ulicą. Nie było dowodów, że morderstwo
Curuviji miało cokolwiek wspólnego z potępieniem go przez Mirę. Być może artykuł
zainspirował kogoś, kto postanowił wymierzyć sprawiedliwość, ale bardziej prawdopodobne
jest, że była to operacja tajnej policji. Tajna policja bardzo sprawnie interpretowała
niewypowiedziane i nieświadome życzenia pary Milośević-Marković.
Natomiast każdy, kto został pochwalony przez Mirę Marković, mógł w najbliższej przyszłości
liczyć na awans. Z powodu jej arbitralnych sądów i wielkiego wpływu na męża bano się jej
jeszcze bardziej niż jego. Była głównym, jeśli nie jedynym, politycznym doradcą Milośevicia.
Zadziwia, że człowiek, który lubił samodzielnie o wszystkim decydować, jak gdyby instytucje
państwowe nie istniały, tak bardzo polegał na jej opiniach. Według zgodnej opinii jego
biografów miała na niego tak silny wpływ, że niektórzy z jego politycznych przeciwników
szeptali, iż prezydent rządzi spod jej spódniczki. Tak więc choć nie została postawiona w stan
oskarżenia przez Trybunał w Hadze, ponosi przynajmniej moralną odpowiedzialność za
wszystkie czyny męża.
W sierpniu 2001 roku, niedługo po ekstradycji Milośevicia do Hagi, Mira udzieliła w telewizji
8
Mowa o faszyzującej partii Vojislava Śeśelja, który również przebywa w Hadze; w 2003 roku
dobrowolnie stawił się przed Trybunałem.
BBC wywiadu Timowi Sebastianowi. Był to niezwykły występ. Ubrana w czarną spódnicę i
bluzkę w białe kropki, która mogłaby pochodzić z szafy mojej ciotki, siedziała sztywno na
krześle niczym karykatura Kleopatry. W ciągu całego trwającego pół godziny programu nie
okazała żadnych uczuć, wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, nawet kiedy była wściekła.
Poruszały się jedynie jej pulchne ręce, z pomalowanymi na jaskrawoczerwony kolor
paznokciami i palcami przyozdobionymi wielkimi pierścieniami. Od czasu do czasu
kokieteryjnie dotykała włosów.
Właściwie nie odpowiedziała na żadne pytanie. Być może nawet nie słuchała pytań. Musiała
zgodzić się na wywiad, żeby móc powiedzieć światu, co myśli. Nie miała zamiaru odpowiadać
na nieprzyjemne pytania stawiane przez jakiegoś dziennikarza. Tim Sebastian chciał na
przykład wiedzieć, dlaczego Slobodan Milośević od momentu aresztowania nie przestawał
twierdzić, że Trybunał jest nielegalny. „Milośević nie zgłaszał zastrzeżeń wobec Trybunału,
kiedy oskarżył on Radovana Karadżicia i Ratka Mladicia" - zauważył dziennikarz. Mira odparła
zjadliwie: „Proszę zachowywać się jak dziennikarz i intelektualista! Przesłuchuje mnie pan, jak
gdybym była w sądzie! Nie przyjęłam zaproszenia do rozmowy z panem, aby czuć się
niezręcznie, ale jak sam pan powiedział, aby mógł pan przedstawić swoim widzom
alternatywne poglądy".
W miarę jak wywiad z trudem posuwał się naprzód, stawało się coraz jaśniejsze, że Mira
Marković jest kimś, kto nie znosi dyskusji. Czuła się głęboko urażona pytaniami Sebastiana i
zamiast na nie odpowiadać, wygłosiła wykład o dziewiętnastu krajach spiskujących przeciw
Jugosławii i o swoim bohaterskim mężu, który „walczył o wolność i niepodległość [...]. Za ten
rozlew krwi odpowiadamy tylko w niewielkim stopniu. Odpowiedzialność powinni ponosić ci
poza granicami Jugosławii, którzy go finansowali". Kiedy Sebastian zadał jej, bardzo grzecznie,
oczywiste pytanie - czy wierzy, że jej mąż zostanie zwolniony z więzienia w Hadze - arogancko
odmówiła odpowiedzi: „Nie chcę odpowiadać na to pytanie! I proszę na mnie tak nie patrzeć,
nie jestem na posterunku policji!" Wobec takiej arogancji Tim Sebastian, doświadczony
dziennikarz, który przeprowadzał wywiady z bardzo różnymi ludźmi, wydawał się kompletnie
zagubiony.
Jako profesor, przywódca partii i Pierwsza Dama Mira Marković nie była przyzwyczajona, aby
ktoś zadawał jej pytania, a na pewno nie była przyzwyczajona do sprzeciwu wobec niej. Jej
zachowanie się w BBC było echem popisów Milośevicia w sali sądowej. On również nie
słuchał pytań, a kiedy pozwolono mu przemówić, wygłosił kazanie o nielegalności sądu i o
obcych mocarstwach niszczących jego mały, niepodległy kraj. W wywiadzie dla BBC Mira
powtarzała jego słowa - a może to Milośević powtarzał jej słowa w Trybunale, trudno o tym
przesądzić. Oboje zachowywali się jak ludzie, którzy nie mają wątpliwości, że słuszność jest po
ich stronie. Ona w czasie wywiadu reagowała dokładnie w taki sam sposób, jak on przed
Trybunałem: na początku spokojna i opanowana, stawała się coraz bardziej wściekła (i w
rezultacie coraz bardziej sepleniła), kiedy Timowi Sebastianowi nie wystarczały jej diatryby i
nalegał na konkretne odpowiedzi. Oczywiście nie przywykła do takiego traktowania i była
zszokowana: jak on śmie tak ją przepytywać? Lub ściślej mówiąc, przywykła do
dziennikarstwa w stylu komunistycznym: polityk przekazuje komunikat i żadne pytania nie są
zadawane. Prasa jest po to, aby upowszechniać ten komunikat lub, jak to nazywa Mira,
„prawdę".
Ale Milośević także był w szoku. Nie wierzył, że mogą go aresztować, nie wierzył, że może
zostać wydany Międzynarodowemu Trybunałowi, i prawdopodobnie nie wierzył, że naprawdę
będzie przesłuchiwany. Był ponad to. Mira Marković i Slobodan Milośević przywykli do
wygłaszania kazań, nie do słuchania innych. Można ich obrazić, mówiąc, żeby byli cicho, i nie
pozwalając im mówić. Na koniec wywiadu Mira spróbowała innej sztuczki z Sebastianem, tej,
którą stosowała wobec męża: kobiecej bezradności. Swoim bardzo dziewczęcym głosem
oskarżyła Sebastiana, że nie zachowuje się w stosunku do niej jak dżentelmen i „rycerz pełen
galanterii". Był to zaskakujący moment, zaś użycie słowa „rycerz" odsłoniło świat, w którym
żyje - świat baśni, zamieszkiwany przez rycerzy i smoki, przez czarownice i wróżki i
prawdopodobnie także przez księżniczki. W jej świecie rycerze okazują damom szacunek, a
książę i księżniczka żyją długo i szczęśliwie.
Świat Milośeviciai jego żony jest bardzo odległy od otaczającego ich świata i nieprzenikalny
dla rzeczywistości. W biografii Milośevicia zatytułowanej On, ona i mi (On, ona i my), serbski
dziennikarz Sla-voljub Djukić pisze, że dla Milośeviciai jego żony „rzeczywistość nie miała
zupełnie żadnego znaczenia". Ponieważ mieli władzę, stworzyli swoją własną rzeczywistość, to
właśnie znaczyła dla nich władza. Oboje widzieli partnera nie takim, jakim był naprawdę, ale
takim, jakim chcieli, żeby był, siebie zaś takimi, jakimi chcieli być w jego oczach. Innymi
słowy, ona to błyskotliwa intelektualistka, wielki umysł i jego mała, wrażliwa dziewczynka. On
natomiast jest wybitnym politykiem, człowiekiem zasad, bojownikiem o wolność oraz jej
silnym i kompetentnym mężem. Teraz, kiedy cały świat jest przeciwko nim, próbują jeszcze
bardziej odgrodzić się od rzeczywistości.
Jest jakaś aura tragedii wokół tej pary. Nie spotkał ich tak gwałtowny koniec jak małżeństwa
Ceausescu, ale cierpią z powodu takiego samego nieszczęścia. Nie znają zasady, że ludzie
muszą płacić za swoje czyny, w ten lub inny sposób. Nie chcą - lub może nie są w stanie -
zrozumieć, dlaczego to wszystko im się przydarza. Jeśli rzeczywistość nie dostosowuje się do
ich idei - w porządku, niech tak będzie. Tym gorzej dla rzeczywistości. Aż wreszcie
rzeczywistość brutalnie wkroczyła do ich życia.
Slobodan i Mira Milośević są naprawdę jak Jaś i Małgosia. Niekochani, opuszczeni, ale
zjednoczeni w swoim własnym, autystycznym świecie. Kiedy mieli ogromną władzę, byli
niebezpieczni dla wszystkich. Teraz mogą szkodzić tylko sobie.
11. kara boska
Generał Ratko Mladić, dowódca sił zbrojnych Republiki Serbskiej, oraz Radovan Karadzic,
były prezydent Republiki Serbskiej, zostali oskarżeni przez Międzynarodowy Trybunał o
popełnienie zbrodni ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, poważne pogwałcenie konwencji
genewskiej oraz praw i obyczajów obowiązujących w czasie wojny w Bośni w latach 1992-
1995. W wyniku tych zbrodni życie straciło około dwustu tysięcy bośniackich Muzułmanów.
Obaj mężczyźni są także oskarżeni o okupację wolnej strefy Srebrenica i wydanie rozkazu
rozstrzelania około siedmiu tysięcy Muzułmanów. Mladić i Karadzic, uważani za największych
po Slobodanie Milośeviciu zbrodniarzy, ciągle przebywają na wolności i ukrywają się.
Była wiosna, generał Ratko Mladić przycinał róże w swoim belgradzkim ogrodzie. Ciął,
przycinał, kosił, podlewał - ogrodnictwo od paru lat było jego jedynym zajęciem. Siedem lat po
traktacie pokojowym w Bośni był generałem bez armii, człowiekiem bez pracy. Nikt poza
Trybunałem w Hadze nie interesował się „rzeźnikiem z Bośni". Kiedy nie zajmował się
pracami ogrodowymi, nie chodził na mecz piłkarski albo do restauracji, dużo pił. Często
odwiedzał grób swojej córki, Any. Niespełna sześćdziesięcioletni Mladić stał się psychicznym
wrakiem. Nie istniało już nic, na co mógłby czekać. Był człowiekiem wojny, a wojna odeszła w
przeszłość.
Co więcej, nowe władze, które nastały po Milośeviciu, pozbawiły go osobistej ochrony. W
2002 roku, w związku z naciskami Hagi na rząd serbski, żeby aresztować Mladicia, został
zmuszony do porzucenia swojego ogrodniczego zajęcia i ukrycia się.
Rzeczywistość go wreszcie dopadła.
Generał Mladić walczył na dwóch frontach i na obu przegrał. Pierwszym frontem była Bośnia.
Po pięciu latach walk i opanowaniu siedemdziesięciu procent bośniackiego terytorium musiał
wycofać swoje oddziały, zgodnie z porozumieniem z Dayton zawartym w listopadzie 1995
roku. Republika Serbska otrzymała czterdzieści dziewięć procent bośniackiego terytorium, ale
Serbowie z tych terenów musieli żyć w oficjalnej federacji razem z Muzułmanami i
Chorwatami.
Drugi front - czego Mladić nie był zapewne świadomy - przebiegał w jego własnym domu.
Prawdziwa historia Mladicia bowiem to nie historia jego zwycięstw i klęsk na polu bitwy. Jego
prawdziwa historia to samobójstwo córki. Przez lata był w Serbii postacią mityczną, co nie
uchroniło go jednak przed problemami rodzinnymi. Kiedy w marcu 1994 roku Ana popełniła
samobójstwo, jego życie zmieniło się z klasycznego serbskiego mitu w klasyczną grecką
tragedię. W tym jednym momencie współczułam temu człowiekowi.
Dzień przed samobójstwem córka Mladicia, jego żona, Bosa, i syn, Darko, grali po kolacji w
okręty. To mnie jakoś wzruszyło, przypomniało mi o moim własnym dzieciństwie, choć Ana
była dwudziestotrzy-letnią studentką medycyny, a Darko miał tylko parę lat mniej. Okręty to
dziecinna gra, nad którą spędzałam czas z ojcem, kiedy miałam około ośmiu lat, zanim
pojawiła się telewizja. Po kolacji babcia wynosiła pudło ze wszystkimi grami i siedzieliśmy nad
nimi do późna w nocy. Gdzieś w tle szumiało radio. Ojciec słuchał wiadomości albo wszyscy
słuchaliśmy programu, w którym matki lub żony marynarzy prosiły o ich ulubione piosenki -
dla Marka w drodze do Singapuru lub Petara wracającego z Kostaryki. Mój młodszy brat, który
był za mały, żeby z nami grać, siedział na kolanach braci i kibicował mi. Uwielbiałam te
chwile, kiedy cała rodzina świetnie się bawiła, zapominając o swoich codziennych kłopotach.
Ale to było dawno temu, kiedy byłam dzieckiem.
Wyobrażam sobie tę nostalgiczną scenę w domu Mladicia, ich czworo przy kuchennym stole.
Żarty, Ana się śmieje, zależy jej na wygranej. A jednak jest w tym coś dziwnego, coś, co mnie
niepokoi, kiedy próbuję odtworzyć tę scenę. Coś jest nie tak. Dlaczego brat i siostra, z których
żadne nie jest już dzieckiem, grają z rodzicami w grę dla dzieci?
Mladić jest krępym człowiekiem z dużą głową i grubą szyją. Kiedy mówi ostrym,
nieznoszącym sprzeciwu głosem człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, jego
czerwona twarz lśni od potu. Jego wygląd świadczy, że lubi doczesne przyjemności, takie jak
jedzenie i alkohol. Prawdopodobnie uwielbia kiełbasy, pieczone prosiaki i jagnięcinę, ćevapćići
i sarmę - te dwie ostatnie potrawy są oczywiście tureckie, ale lepiej mu o tym nie mówić. Bez
tego jednak, co Turcy pozostawili za sobą w Serbii po pięciuset latach okupacji, nie byłoby w
serbskiej kuchni zbyt wiele interesujących potraw. Często używa się w niej ostrej czerwonej
papryki, która domaga się rakii, mocnej, domowej wódki pędzonej ze śliwek. Wszystkie
mundury muszą wyglądać na Mladiciu na przyciasne, jak gdyby miały lada chwila pęknąć.
Jego czerwona twarz wskazuje, że ma nadciśnienie i prawdopodobnie zbyt wysoki poziom
cholesterolu. Jednym słowem wygląda nie tyle na żołnierza, ile na potencjalną ofiarę ataku
serca.
Jeszcze jednak nie tak dawno jego nazwisko budziło przerażenie wśród tysięcy Muzułmanów w
Bośni - tak potężny był ten człowiek. Mladić oblegał przez trzy lata Sarajewo, miasto, w
którym miał dom, w którym niegdyś mieszkała jego matka i jego przyjaciele, miasto, które
dobrze znał. Zanim wycofał swoje wojska, w Sarajewie zginęło dwanaście tysięcy ludzi. Potem
przeniósł się do Gorażda i Srebrenicy.
W Sarajewie ludzie, którzy go znali, powiedzieli mi, że to przerażająca postać. Generał Mladić
sprawił, że zrozumiałam, jak mogło dojść do upadku chronionej przez ONZ enklawy
Srebrenica - ucieczki holenderskich sił ONZ, parodniowej masakry, która potem nastąpiła,
exodusu około trzydziestu tysięcy kobiet i dzieci.
Oglądałam film dokumentalny o tym, jak oddziały Mladicia zajmują Srebrenicę 11 lipca 1995
roku, nagrany przez serbską ekipę telewizyjną z jego własnej TV-Pale. Mladić pokazany jest w
pokoju w czasie negocjacji z pułkownikiem Tomem Karre-mansem, dowódcą holenderskiego
batalionu ONZ. Stoi przed pułkownikiem, niebezpiecznie blisko niego. Intensywnie się poci.
Szczeka na Karremansa - tak, szczeka, nie krzyczy. Ponieważ Mladić jest znacznie niższy niż
pułkownik, szczeka jeszcze głośniej, niż to konieczne. W otoczeniu swoich uzbrojonych po
zęby żołnierzy bardzo przekonująco daje do zrozumienia, że Karremans i jego czterystu
pięćdziesięciu ludzi są jego więźniami.
W źle oświetlonym pokoju hotelowym w miasteczku Bratunac Karremans wykonuje w kółko
ten sam gest. Podnosi lewą rękę do gardła i na chwilę dotyka szyi, jakby miał kłopoty z
oddychaniem. Po paru chwilach robi to ponownie. I znów. Wydaje się to mimowolnym
kompulsywnym ruchem i pułkownik zapewne nawet nie wie, że go wykonuje. Ale musi coś
czuć, być może śmiertelne przerażenie. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną około
pięćdziesiątki, ma na sobie mundur, a jego twarz jest stężała ze strachu. Opierając się o ścianę
pokoju hotelowego, Tom Karremans dotyka swojego gardła, jak gdyby chroniąc je przed
poderżnięciem.
W pewnym momencie filmu głos Mladicia trochę łagodnieje. Częstuje Karremansa papierosem.
„Palisz?" - pyta. „Nie, nie palę" - odpowiada Karremans. „Bierz, to nie jest twój ostatni!" -
mówi Mladić ze śmiechem, widząc strach Holendra. Pułkownik nie miał wyboru i wziął
papierosa. Po chwili Mladić zaproponował mu szklankę piwa. Karremans ponownie odmówił.
Aby nie wydać się niegrzecznym ani nie obrazić wrogo nastawionego Mladicia, postarał się
nawet wytłumaczyć, że nie sądzi, aby mógł pić piwo, skoro jego żołnierze mają zakaz picia
alkoholu. Mladić znów się z niego śmieje „Wypijesz, zapewniam, że wypijesz!" - mówi. I
rzeczywiście, Karremans wypija. Po krótkiej chwili pułkownik i Mladić trącają się szklankami i
popijają razem.
Kiedy widzę Karremansa, który stoi przed Mla-diciem, tak przestraszony, że prawdopodobnie
myśli: „Tak, to jest ten moment, to jest mój koniec", rozumiem, że nie może nie tylko obronić
innych, ale nawet siebie. Jasne jest, że Karremans zrobi wszystko, co każe mu Mladić.
Karremans został pokonany, oddziały ONZ są pokonane, Srebrenica jest pokonana i wszystko
to czytam na twarzy holenderskiego dowódcy.
Spotkanie tych dwóch dowódców, uchwycone przez kamerę, jest niezwykłym dokumentem.
Mladić świadomie upokarza zatrzymanego oficera ONZ, który nawet nie jest wrogiem, tylko
neutralnym żołnierzem. „Chcę ci pomóc - mówi do Karremansa - choć nie zasługujesz na to ani
jako człowiek, ani jako oficer". Mladić zastrasza go, obraża, grozi mu na oczach swoich
żołnierzy i przed kamerą telewizyjną. Neutralność ONZ nic dla niego nie znaczy. Nie uznaje
międzynarodowej interwencji w wojnie, którą uważa za swoją. Często powtarza, że
cudzoziemcy tylko robią bałagan.
Film pokazuje Mladicia jako agresywną, narcystyczną postać, pełną zarozumiałości po wzięciu
enklawy Srebrenica. Pokazuje go jednak również jako kłamcę. Mladić kłamie Karremansowi,
że ludność muzułmańska nie jest celem jego akcji. W Potoćarach mówi tysiącom
wyczerpanych kobiet i dzieci, że nie mają się czego bać, że nic im się nie stanie, chociaż
autobusy, które mają je wywieźć, są już gotowe. Kłamie także przedstawicielowi
muzułmańskich mieszkańców Sre-brenicy, który na sam widok Mladicia ledwo jest w stanie
otworzyć usta. Mladić mówi mu: „Gwarantuję wszystkim, którzy złożą broń, że będą żyć.
Macie moje słowo jako człowieka i jako generała".
Na początku wojny ten zwyczaj kłamania praktykowany przez wielu serbskich polityków i
oficerów armii powodował mnóstwo zamieszania. Wszyscy kłamali: Milośević, Karadzic i
Mladić. Przez długi czas zagraniczni negocjatorzy brali ich obietnice za dobrą monetę, żeby
później przekonać się, że zostali okłamani. Rzecz jasna, nie mieli tego samego kodeksu
honorowego. Zgodnie z serbskim pojmowaniem etyki tej wojny kłamstwa były dopuszczalne,
aby oszukać wroga, aby go przechytrzyć. Przecież prawdomówność to głupota. Oczywiście
Mladić nie miał zamiaru więzić żołnierzy muzułmańskich, którzy złożyli broń. W Sre-brenicy
nie brał jeńców. Zaledwie kilka godzin po tym, jak dał oficerskie słowo honoru, że jeńcy będą
żyć, rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania. Krwawa rzeźnia, która nastąpiła po 12 lipca, była
największą masakrą w Europie od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Kosztowała
życie siedmiu tysięcy czterystu siedemdziesięciu pięciu Muzułmanów.
Jako dowódca Mladić miał charyzmę i wiedział o tym. W istocie był najbardziej
charyzmatycznym przywódcą z nich wszystkich. U Serbów już sam zawód żołnierza daje
prestiż. Jako żołnierz był ascetyczny, zdyscyplinowany, nie bał się być na pierwszej linii, był
nieprzekupny, nie należał do tych, którym spieszno do wzbogacenia się na czarnym rynku.
Zebrał serbskich wieśniaków w Bośni i zrobił z nich sprawną armię. Istnieje wiele anegdot o
nim jako żołnierzu, ale wszystkie mówią właściwie to samo: nie bał się wroga. Brutalny i
arogancki, przekonany o swoim wojskowym geniuszu, nie szanował nikogo, ani przedstawicieli
wspólnoty międzynarodowej, ani dowódców z innych krajów, ani prasy. Serbowie z Republiki
Serbskiej widzieli w nim z kolei postać ojca, kogoś, kto ich ochrania i zapewnia
bezpieczeństwo. U szczytu swojej kariery, w 1995 roku, Mladić był najbardziej popularną
osobą w Republice Serbskiej, popularniejszą niż prezydent Radovan Karadżić, a zarazem był
najbardziej znienawidzonym człowiekiem na Bałkanach, budził największy strach, rywalizując
pod tym względem jedynie z samym Slobodanem Milośeviciem.
Prasa serbska często porównywała Mladicia do księcia Lazara Hrebljanovicia, człowieka, który
w 1389 roku stanął na czele sił serbskich w bitwie przeciwko Turkom na Kosowym Polu.
Według legendy w przeddzień bitwy prorok Eljasz przyleciał z Jerozolimy, ukazał się księciu
Lazarowi w postaci szarego sokoła i ofiarował mu wybór: albo zwycięży i podbije ziemskie
królestwo, albo przegra bitwę i zdobędzie miejsce w niebie dla siebie i swoich ludzi. Książe
Lazar nie wahał się. Postanowił poświęcić swoje wojska. I od dnia klęski w tej bitwie - 28
czerwca, dnia świętego Wita - Serbowie uważają się za „niebiański naród", inny niż wszystkie,
bo wybrali męczeństwo.
Jest to najpotężniejszy mit, który, o dziwo, żyje nawet teraz. Lub, precyzyjniej mówiąc, został
ożywiony, ponieważ Serbowie, jak każdy inny naród, w trudnych czasach ożywiają swoje mity.
Teraz więc znowu, po tylu stuleciach, Serbowie walczą przeciw Turkom. Nie byli to ci sami
Turcy otomańscy z 1389 roku, ale jednak Turcy, pogardliwie zwani balije. Tym razem wojna
toczyła się nie na Kosowym Polu, ale w Bośni. I jeszcze raz została przegrana. Mimo to,
podobnie jak książę w micie o bitwie na Kosowym Polu, Mladić stał się „niebiańskim
wojownikiem", mitycznym bohaterem.
Ktoś mógłby powiedzieć, że historia narodu serbskiego jest historią przegranych bitew, ale
zgodnie z mitem Kosowa przegrana oznacza tu zwycięstwo. W swoim pierwszym
przemówieniu do narodu po klęsce zadanej w 1999 roku przez NATO Slobodan Milośević,
który był wtedy prezydentem kraju, pogratulował Serbom ich triumfu. Zrobił to zgodnie z
najlepszymi tradycjami Kosowego Pola, zmieniając klęskę militarną na ziemi w zwycięstwo
duchowe. Jak książę Lazar, mając wybór między historią a mitem, Milośević wybrał to drugie.
Bóg jednak nie interweniował w jego sprawie i Milośević przeżył bombardowania NATO w
1999 roku jako zwykły zbrodniarz wojenny.
Co ciekawe, Milośević nigdy nie był porównywany do księcia Lazara, tak jak generał sił
zbrojnych Republiki Serbskiej, Ratko Mladić. Żołnierze są lepszym materiałem na mitycznych
bohaterów, lepiej się nadają na bohaterów epickich poematów i męczeństwa. Milośević był
jedynie politykiem, a popularność polityka przychodzi i odchodzi. Ciągle musi przekonywać
swój naród, że jest mitycznym bohaterem, że bronił kraju przed zjednoczonymi zachodnimi
wrogami i że próbuje robić to nadal przed Tiybunałem w Hadze. A Mladić jako żołnierz już to
zrobił. W najnowszej serbskiej mitologii Mladić stoi wyżej niż Milośević.
Na starych serbskich ikonach książę Lazar przedstawiany jest jako chudy, blady, uduchowiony
mężczyzna. W Mladiciu nie ma nic eterycznego. Emanuje energią i na ludziach robi to
wrażenie. Mladić doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej „niebiańskiej" sławy i przemawiał
jak gdyby z wyżyn: kiedy jeden z dziennikarzy ośmielił się zapytać, kto mu płacił i dokąd
odprowadzał podatki, Mladić udzielił mu heroicznej, „niebiańskiej" odpowiedzi: „Ja nie
pracuję dla pieniędzy, nagrodą jest dla mnie przetrwanie mojego narodu. Nie ma pieniędzy,
które mogłyby mnie wynagrodzić [...]. Sensem mojego życia jest zapewnianie narodowi
wszystkiego tego, co mogę mu zapewnić w tych trudnych czasach".
Arogancja Mladicia wynikała nie tyle z jego charakteru, ile z sytuacji, z życia bardziej w
mitycznym niż realnym świecie. Nawet w publicznych przemówieniach potrafił w jednym
zdaniu mieszać przeszłość i teraźniejszość. Kiedy zajmował Srebrenicę, powiedział przed
kamerą telewizyjną: „Oddaję to miasto narodowi serbskiemu jako dar w dniu świętego Wita.
W końcu wzięliśmy odwet na Turkach!" Ponad sześćset lat po bitwie na Kosowym Polu
generał Mladić mówił o zemście na Turkach, chociaż w Bośni nie było już żadnych Turków. W
swoim mitycznym świecie Mladić, archanioł serbskiej zemsty, w końcu dał swojemu narodowi
sprawiedliwość, każąc wymordować tysiące „Turków" (czytaj: bośniackich Muzułmanów w
Srebre-nicy). W jego umyśle sprawiedliwości dziejowej stało się zadość.
Tamtego wieczoru, kiedy rodzina Mladiciów siedziała wspólnie przy stole, nic nie zapowiadało
tego, co stało się zaledwie dwadzieścia cztery godziny później. Anę bolała głowa, na co
uskarżała się od pewnego czasu, odkąd wróciła z wycieczki do Moskwy, gdzie wybrała się z
innymi studentami. Była jedną z najlepszych studentek na Belgradzkim Uniwersytecie i już
niemal skończyła studia. Na wycieczkę do Moskwy tradycyjnie wybierali się studenci
ostatniego roku. Jej ojciec nie był zadowolony z wyjazdu, ale matka i córka wspólnie jakoś go
przekonały i Ana pojechała.
Po powrocie była inną osobą. Zaczęła narzekać na silne bóle głowy i powiedziała, że nie może
się skoncentrować na zbliżającym się egzaminie. Często jako powód jej samobójstwa
wymieniano to, że w końcu dowiedziała się prawdy o wojnie. W którymś momencie być może
przeczytała coś w gazetach, może o tym, co stało się w Sarajewie. Po raz pierwszy zrozumiała,
jaką rolę odegrał jej ojciec w morderstwach w Bośni.
Jeśli prawdą jest, że był to powód samobójstwa Any Mladić, to myślę, że ją rozumiem. Nie
mogła zarzucić ojcu popełnienia zbrodni, nie mogła domagać się wyjaśnień lub skłonić go do
zaprzeczenia temu, o czym czytała. Byli tradycyjną, patriarchalną rodziną. Anę nauczono, że
nie wolno podważać autorytetu ojca. Wiem, jak to jest, mój ojciec też był oficerem. W naszym
świecie ojcowie często nie odróżniali własnej rodziny od swoich żołnierzy - oni nie mówili, oni
wydawali rozkazy. Nie brali pod uwagę, że ktokolwiek mógłby się im sprzeciwić, zwłaszcza w
sprawach dotyczących ich pracy. Nigdy nie mogłam przeciwstawić się ojcu, musiałam opuścić
dom, aby uciec przed jego wszechwładzą. W takim domu dziecko nie może zapytać ojca o jego
pracę, nawet jeśli jest oczywiste, że jego praca to wydawanie rozkazów rozstrzeliwania
cywilów. W końcu Ana nie była mężczyzną i choć Mladić bardzo kochał córkę, uważał, że
kiedy chodzi o poważne sprawy, takie jak wojna, kobieta - jeśli w ogóle jest obecna przy takiej
dyskusji - powinna słuchać, nie mówić.
Gdyby tamtego wieczoru ośmieliła się coś do niego powiedzieć, choćby wspomnieć o wojnie,
ojciec spojrzałby na córkę swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami, które stałyby się zimne
jak lód. Spojrzenie pełne niedowierzania, potem złości. Kim ona jest, aby przepytywać jego,
swojego ojca? Generała? Nikt nie ośmieliłby się zwracać do niego tym tonem, nawet
zagraniczni dyplomaci czy jego najwyżsi stopniem podwładni. Oczy mojego ojca były takie
same. Kiedy patrzył na mnie tymi ciemnymi oczami, robiło mi się miękko w kolanach. To był
strach. Patrzyłam na matkę w oczekiwaniu na pomoc. Ale jeśli odwzajemniłam spojrzenie ojca,
jeśli już spojrzał na mnie i podniósł głos, matka jedynie patrzyła bezradnie. Nigdy mnie nie
broniła i nie mogłam jej tego zapomnieć. Matka Any postępowała zapewne tak samo. Teraz,
choć mój ojciec od dawna nie żyje, wciąż pamiętam moją bezradność i moje zagubione,
wiernopoddańcze spojrzenie.
Ana musiałaby być bardzo silną osobą, aby przeciwstawić się ojcu. Wiele razy próbowałam
sobie wyobrazić rozmowę, która mogła się odbyć. Gdyby mogła, zapytałaby go: Dlaczego?
Dlaczego to zabijanie? Odpowiedziałby, że ona nic nie rozumie, to była wojna i jego zadaniem
było bronić narodu. Dlaczego trzeba było ich zabijać, przecież nie byli żołnierzami?
Odpowiedziałby, że Muzułmanie także zabijali kobiety i dzieci. I po raz pierwszy
uświadomiłby sobie, że Ana nie jest już jego małą dziewczynką, ale młodą kobietą, uznającą
inne wartości niż jej ojciec, i byłby to dla niego szok. Nie wierzysz mi? - zapytałby. Nie wierzę,
odparłaby. Jej odpowiedź doprowadziłaby go do furii i zacząłby krzyczeć, zapominając, że nie
jest wśród swoich żołnierzy.
A może zapytałaby go, czy to, co o nim czytała, jest prawdą: czy rzeczywiście na jego rozkaz
zabito w Sarajewie tysiące cywilów. Mladić zaprzeczałby wszystkiemu, oskarżałby ją o
dawanie wiary „wrażej propagandzie". Kłamanie własnej córce przyszłoby mu bez trudu,
przecież innych okłamał tyle razy. Frustrujące byłoby dla niego niewątpliwie to, że własna
córka ośmiela się kwestionować jego zdanie.
Ale wyobrażanie sobie tej rozmowy nie ma sensu, bo gdyby Ana i jej ojciec byli w stanie ze
sobą rozmawiać, Ana nie byłaby teraz martwa. Do końca życia Mladić nie będzie w stanie
zrozumieć - i to też jest część jego cierpienia - dlaczego Ana się zabiła. A odpowiedzi należy
szukać w grze w okręty, w czasie której dwie dorosłe osoby siedzą wraz z rodzicami i grają z
nimi w dziecinną grę, zamiast oglądać telewizję lub wyjść z domu z przyjaciółmi. Ana i Darko
prawdopodobnie chcieli robić coś innego, ale znali aż nadto dobrze swojego ojca, jego kaprysy
i niemądre żądania. To on domagał się, aby inni domownicy z nim grali, to był jego sposób
odpoczynku. Nie mogli mu odmówić. Uwielbiał mieć wokół siebie rodzinę i grać w jakąś
niewinną grę - jak gdyby nic innego się nie działo i jak gdyby nie toczyła się wojna, jak gdyby
wszystko było dobrze dopóty, dopóki ich czworo siada przy stole, żeby grać w infantylne gry.
Kiedy grali tamtej nocy, Ana musiała wiedzieć wszystko. Wiele dni wcześniej przeczytała
artykuły o swoim ojcu. Dawniej, jak wielu z jej przyjaciół, nie myślała o wojnie. Wiedziała, że
jej ojciec był popularnym dowódcą sił zbrojnych Republiki Serbskiej, 1 była z niego dumna,
ale nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, że jego zadanie polegało na dokonywaniu czystek
etnicznych. Aż w końcu nie dało się dłużej unikać prawdy. I było za późno, żeby się z tym
zmierzyć i z tym żyć.
A więc siedziała tam, grała i nawet żartowała, że zamierza wygrać. Ulubiona gra generała w
okręty nie była oczywiście zupełnie niewinna: to była gra militarna. Przy swoim kuchennym
stole Mladić także nie mógł przestać być tym, kim był. Tamtego wieczoru Ana znów narzekała
na ból głowy. Sygnał nie był jednak dość wyraźny, ponieważ nie powiedziała nic poza tym, nic
więcej. „Prawdopodobnie zaczyna ci się grypa" - powiedziała matka, dotykając lekko jej czoła.
Ojciec spojrzał na nią zaniepokojony, ale się nie odezwał.
Nie, nie powiem nic ojcu, pomyślała zapewne Ana. Byłoby to niemożliwe, powtarzała sobie
wielokrotnie. Nie miała siły niszczyć rodzinnej idylli. Nie mogła tego zrobić, nie przy matce i
młodszym bracie. Matka by pobladła i zaniemówiła. Brat stanąłby w jej obronie, gdyby ojciec
zaczął krzyczeć lub nawet próbował ją uderzyć. Wieczorem przed samobójstwem patrzyła na
niego inaczej. Ojciec przestał być dla niej tym samym człowiekiem. Ból głowy był realny, ale
posłużył jej jako wymówka, żeby się wycofać. Prawda była taka, że nie mogła już dłużej na
niego patrzeć.
Nagle zrobiło jej się niedobrze. Patrzyła na niego, na „rzeźnika z Bośni" (przeczytała w
gazetach, że tak go nazywano), jak gdyby widziała go po raz pierwszy w życiu. Ana patrzyła na
ojca, na jego wielkie ręce, jego ulubiony pierścień, mocno już siwe włosy, i ogarnęło ją uczucie
smutku, poczucie straty. Czy to możliwe, że siedzi naprzeciw człowieka oskarżonego o
zbrodnie wojenne i nic nie mówi? I to jest jej ojciec, jej ukochany ojciec? Czy to możliwe, że
jest tak twardy, tak cyniczny, tak nieludzki? Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała
delikatnym, niewyraźnym uśmiechem i zrobiła ruch w grze, zatapiając jeden z jego okrętów.
Nienawidziła siebie za to, że jest taka słaba, taka delikatna, mała córeczka tatusia. Ból głowy
się nasilił. „Muszę iść do łóżka" - powiedziała. Matka spojrzała na nią. Czuła, że z córką dzieje
się coś złego, ale nie wiedziała, że jest aż tak źle.
Lampa rzucała krąg żółtawego światła na stół kuchenny. Gra była prawie skończona. Ana
wygrała.
Miała jeszcze jedną szansę rano. Mladić naprawdę się o nią martwił i w końcu zapytał, o co
chodzi. Powiedziała tylko, że nie potrafi wyjaśnić, dlaczego się tak zachowuje. Wyjechał z
Belgradu do Bośni, pewien, że dziwny nastrój wkrótce minie, że była zdenerwowana i bała się
czekającego ją egzaminu.
Następnej nocy Ana wzięła pistolet ojca, jeden z trzech, które trzymał w domu, bardzo
szczególny, bo dostał go jako nagrodę dla najlepszego studenta, kiedy studiował na Akademii
Wojskowej w Belgradzie. Powiedział córce, że to z niego wystrzeli z okazji narodzin
pierwszego wnuka. Wzięła właśnie ten pistolet, jak gdyby chciała zranić ojca jeszcze bardziej.
Generał, przebywający w Bośni ze swoimi żołnierzami, obudził się w momencie, kiedy jego
córka strzeliła do siebie. Powiedział później, że poczuł uderzenie w sercu. Pomyślał, że musiało
się stać coś strasznego, i kazał ordynansowi natychmiast zadzwonić na linię frontu. Ale na linii
frontu było spokojnie. Zadzwonił telefon. Telefonował jego syn.
Mladić był przekonany, że Ana została zamordowana. To było dla niego jedynym logicznym
wytłumaczeniem. Ana nigdy by się nie zabiła. Nie mógł sobie wyobrazić, aby jego córka, jego
własna córka, która w wieku dwudziestu trzech lat grała z nim w okręty, mogła go potępiać za
to, co zrobił. Nie potrafił tego zrozumieć. Zamiast rozmawiać, grali w dziecinną grę. Łatwiej
mu było myśleć, że została zamordowana: to zwalniało go z całej odpowiedzialności. Aby
zrozumieć, dlaczego popełniła samobójstwo, musiałby przyznać - przynajmniej przed samym
sobą - że istotnie popełnił zbrodnie wojenne. Tego generał Mladić nigdy nie potrafiłby zrobić.
Nawet śmierć ukochanego dziecka nie skłoniła go do przyznania się. Było tak, jak gdyby
musiał poświęcić własną córkę - nie swoje życie i życie żołnierzy, jak książę Lazar - aby stać
się mitycznym bohaterem. Jeśli była to cena za nieśmiertelność, bogowie pozwolili mu żyć
tylko po to, aby cierpiał niewiarygodny ból.
W tym momencie serbska mitologia spotyka się z grecką tragedią: Mladić został ukarany za to,
co zrobił w Bośni. Zniszczył Bośnię, ale Bośnia zniszczyła jego. Gdyby Ana zginęła z ręki
człowieka, z ręki wroga, byłaby to zemsta ludzka. Ale zginęła z własnej ręki. Bogowie zemścili
się na Mladiciu. Jego życie było jak grecka tragedia, w której bogowie interweniują w życie
bohatera i karzą go za pychę, pozostawiając przy życiu. Mladić w końcu poczuł ból, który
zadawał tysiącom ludzi w Sarajewie, Srebrenicy i Gorażdu. Ale czy był to ten sam ból? Czy
oprawca doświadcza takiego samego bólu jak jego ofiary? Tak, ponieważ ból rodzica, który
traci dziecko, jest uniwersalny.
Strata ta, największa strata Mladicia, i cierpienie, które jej towarzyszyło, z powrotem zmieniły
mitologicznego bohatera w człowieka.
Kiedy ja opuściłam dom w wieku zaledwie szesnastu lat, ojciec nie odzywał się do mnie przez
lata. Był twardy jak kamień. Skreślił mnie. Dlaczego? Często się nad tym zastanawiałam.
Ponieważ ośmieliłam się robić coś samodzielnie i nie słuchałam go. Może bym go słuchała,
gdyby do mnie mówił, mówił, a nie krzyczał. Teraz jest za późno. A jednak często mi się śni.
W tym śnie jestem na szczycie spiralnych schodów. Ojciec stoi u ich stóp, patrzy w górę, w
moją stronę, i chyba próbuje coś powiedzieć. Widzę, jak poruszają się jego usta, ale do mnie
nie docierają żadne słowa. Budzę się ze szlochem.
Może generałowi także śni się utracona córka, która próbuje mu powiedzieć coś, czego nie
słyszy. Budzi się wtedy zlany zimnym potem obok swojej cichej żony, która w głębi duszy
bardzo dobrze wie, kto jest odpowiedzialny za samobójstwo Any.
To dlatego od marca 1994 roku generał Mladić zaczął swój dożywotni wyrok, mimo że jest
poszukiwanym przez Trybunał w Hadze zbrodniarzem wojennym, który wciąż się ukrywa.
12. metamorfoza Biljany Plavsic
Niewiele kobiet brało udział w tej wojnie, zwłaszcza na najwyższym szczeblu. Biljana Plavsic
była jedną z trojga najwyższych rangą funkcjonariuszy w Republice Serbskiej w czasie wojny,
zaraz po Radovanie Karadżiciu i Momćilo Krajiśniku - obaj zostali oskarżeni przez Trybunał.
Biljanę Plavsic skazano na jedenaście lat więzienia za zbrodnie przeciw ludzkości, pogwałcenie
praw i zwyczajów wojennych oraz naruszenie konwencji genewskiej. Należy do bardzo
nielicznych zbrodniarzy wojennych, którzy przyznali się do osobistej odpowiedzialności za te
czyny.
Jedyna kobieta oskarżona o zbrodnie wojenne, „żelazna dama" z Republiki Serbskiej, siedzi
spokojnie na ławie oskarżonych Trybunału w Hadze. Jest luty, zimno, a ona ma na sobie
elegancki czarny kostium i oliwkowozielony półgolf, na którym wisi łańcuszek z dużym
czarnym krzyżem. Od czasu do czasu w zamyśleniu opiera brodę na jednej ręce lub nerwowo
przeczesuje palcami włosy. Ale kiedy sędzia Richard May odczytuje wyrok - jedenaście lat
więzienia - wyraz twarzy Biljany Plavsic się nie zmienia. Dla siedemdziesięciodwuletniej
kobiety jedenaście lat więzienia jest wyrokiem dożywocia. Mimo to patrzy z kamienną twarzą
prosto w oczy sędziemu. Opanowana, spokojna i uroczysta, zachowuje zimną krew. Nikt nie
potrafi powiedzieć, o czym myśli.
Jak na swój wiek Biljana Plavsic wygląda bardzo dobrze. Jej siwawe włosy sięgają ramion.
Makijaż ma oszczędny, jedynie trochę tuszu na rzęsach i dyskretnie pomalowane usta. Zwykle
nosi ubrania pastelowe lub połyskliwe, to jest jej znak firmowy. Jasnozielony, lawendowy,
fioletoworóżowy i ciemnoniebieski są, jak się zdaje, jej ulubionymi kolorami, a jedwabna
koszula pod żakietem stanowi część uniformu.
Muszę przyznać, że bez względu na okoliczności Biljana Plavsic prezentuje się znakomicie.
Szczególnie jedno jej zdjęcie dobrze to pokazuje: widać na nim, jak wizytuje żołnierzy w
terenie, jej wesoły, różowy kostium, szczególnie jaskrawy na tle maskujących mundurów,
równie wyraźnie jak kobiecy wygląd wyróżnia ją wśród żołnierzy o surowych twarzach. Nic
nie mogłoby stanowić większego kontrastu z mundurami niż jej jaskrawe kostiumy Chanel, z
wyjątkiem być może wieczorowej sukni. Wygląda jak nie na swoim miejscu nie dlatego, że jest
kobietą, ale dlatego, że jest damą.
Nie na swoim miejscu wygląda także w sali sądowej: jak gdyby tu nie należała.
Jej postawę w sądzie można by określić jako dostojną, ale jej dostojność graniczy z arogancją.
Jest coś aroganckiego w sposobie, w jaki siedzi, w jaki się nosi, w jaki odwraca głowę, żeby
spojrzeć na sędziów, jak gdyby z góry, jak gdyby to o na miała sądzić ich. To jej poczucie
wyższości mnie niepokoi.
Biljana Plavsic irytowała mnie, dopóki nie dostrzegłam w niej czegoś bardzo dobrze mi
znanego -lub może irytowała mnie właśnie dlatego, że dostrzegałam to coś? Przypominała mi
moją matkę. Moja matka budziła w ludziach lęk, będąc po prostu sobą, jest tak nawet dzisiaj,
choć liczy sobie siedemdziesiąt sześć lat. I nie wynikało to bynajmniej z jej władzy lub
stanowiska, ponieważ nie miała ani jednego, ani drugiego. Kiedy byłam młoda, nigdy nie
lubiłam zapraszać przyjaciół do domu, z powodu matki. Uchodziła za zimną i wyniosłą, nawet
arogancką - przyczyną był sposób, w jaki się zachowywała, jak gdyby uważała się za królową.
Teraz mam wrażenie, że Biljana Plavsic musi być kobietą tego samego typu. Niektórzy ludzie
mają wrodzony, dostojny lub arogancki sposób bycia (zależy od interpretacji). Człowiek czuje
się przy nich nieswojo, jakby miał nieuczesane włosy plamę na ubraniu lub powiedział coś
głupiego. Nie znaczy to, że oni chcą, aby inni się tak czuli, po prostu tacy już są i często nie
uświadamiają sobie tego, że sprawiają wrażenie, jak gdyby lekceważyli ludzi. Niektórzy
zagraniczni dyplomaci opisywali Biljanę Plavsic jako zimną i nieprzyjemną, dodając, że inni
serbscy politycy byli ciepli i przystępni, a ona często nawet nie podawała im ręki.
Rzeczywiście w sali sądowej wyglądała tak samo jak wtedy, kiedy jeszcze nie zaangażowała
się w politykę: jak wybitny profesor. Ściśle rzecz biorąc, była profesor biologii znaną na
uniwersytecie w Sarajewie, która spędziła trochę czasu w USA na stypendium Fulbrighta.
Trudno powiedzieć, dlaczego porzuciła swój zawód. Podobnie jak w większości wypadków
odpowiedź jest zapewne banalna: żądza władzy. Mogę sobie jednak łatwo wyobrazić, jak
wyglądała jej sytuacja w 1990 roku, tuż przed wybuchem wojny w Bośni. Miała sześćdziesiąt
lat i szykowała się do emerytury. Dla ambitnej i inteligentnej kobiety nie była to kusząca
perspektywa. Nie miała męża ani wnuków, żeby im poświęcać czas. Co ważniejsze, widziała,
jacy ludzie biorą się do polityki. Nieliczni z nich byli jej kolegami, akademikami, jak na
przykład znany specjalista od Szekspira, Nikola Koljevic (w 1997 roku popełnił samobójstwo).
W większości byli to jednak nieokrzesani ludzie, ledwo umiejący pisać, którzy nie mieli
żadnych ambicji, liczyli tylko na zyski związane ze sprawowaniem władzy. Oczywiście
uważała, że może być lepszym i bardziej kompetentnym politykiem od nich. Wolna od
obowiązków rodzinnych i pełna energii rzuciła się w wir polityki. Z pewnością kierowała nią
ambicja, ale w odróżnieniu od swoich kolegów wydawała się nieprzekupna. Nie należy
zapominać, że kiedy zdała sobie sprawę, jak wiele przekupstwa jest w jej rządzie, rozpoczęła
antykorupcyjną czystkę i założyła własną partię, która wygrała wybory w 1997 roku.
Ale za to, że było się jedyną kobietą wśród tych wszystkich macho bałkańskiej polityki, trzeba
było zapłacić. Kobieta w takiej sytuacji musiała być znacznie lepsza niż mężczyźni, a w tych
okolicznościach dla Biljany Plavsic oznaczało to, że musi być bardziej radykalna w swojej
retoryce niż inni politycy. I była.
Fakt, że kobieta mogłaby być odpowiedzialna za niektóre z najbardziej wstrząsających zbrodni
popełnionych w czasie wojny w Bośni, musi być trudny do przełknięcia dla każdego, kto
wierzy - choć trochę - że gdyby kobiety rządziły, świat byłby lepszym miejscem do życia.
Kiedy ta kobieta rządziła, Bośnia była piekłem.
Formalnie rzecz biorąc, w Republice Serbskiej była drugą osobą po prezydencie Radovanie
Kara-dżiciu. Trudno powiedzieć, jaką miała naprawdę władzę i w jakim stopniu była
manipulowana przez Slobodana Milośevicia i Radovana Karadżicia, jeśli nie znalazła się na tej
pozycji wyłącznie w celach dekoracyjnych. „Nigdy nie była dopuszczana do dyskusji i żadnych
spotkań poświęconych najważniejszym kwestiom wojny, pokoju i władzy" - powiedział Carl
Bildt, były międzynarodowy wysoki przedstawiciel w Bośni, zeznając na jej procesie. Ale
nawet jeśli miała niewiele władzy, wiedziała, co się dzieje, i w sądzie temu nie zaprzeczała.
Ponieważ Biljana Plavsic jest kobietą, trudno mi było obserwować jej trwającą dziesięć lat
karierę polityczną. Bolesnym doświadczeniem było dla mnie słuchanie jej ostro
nacjonalistycznych przemówień i metafor zaczerpniętych z biologii, na przykład kiedy
próbowała wyjaśniać, że Muzułmanie w Bośni są „genetycznym błędem na serbskim ciele", że
ich eliminacja była „zjawiskiem naturalnym", a nie zbrodnią wojenną. Nawet Slobodan
Milośević uważał ją za zbyt radykalną, mawiając, że nadaje się do zakładu dla obłąkanych.
Potworna była sama myśl o tym, że jako formalna szefowa tajnej policji Republiki Serbskiej, a
także jeden z dowódców wojskowych, musiała wiedzieć o głodzeniu, torturowaniu i zabijaniu
muzułmańskich więźniów w straszliwych obozach koncentracyjnych w Omarskiej, Keratermie
i Manjaćy. Jedno ze zdjęć przedstawia ją całującą zbrodniarza Żeljka Raznatovicia Arkana parę
godzin po tym, jak jego oddziały paramilitarne wkroczyły do Bijeljiny i zabiły czterdzieści
osiem osób. Zwłoki wciąż leżały na ulicach, musiała więc przekroczyć jedno z ciał, aby
zarzucić ręce na szyję Arkana, pocałować go i pogratulować udanej eliminacji „błędu
genetycznego".
Kiedy usłyszała, że jest oskarżona, natychmiast, w styczniu 2001 roku, oddała się do
dyspozycji Trybunału, wierząc, że wypełniała swój obowiązek obrony narodu, nie może zatem
być winna ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, pogwałcenia praw i zwyczajów wojennych
oraz naruszenia postanowień konwencji genewskiej, o co została oskarżona przez
Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii. Jej
pierwszym oświadczeniem było zwyczajowe „jestem niewinna".
Po spędzeniu krótkiego czasu w więzieniu została zwolniona za kaucją. Ale prawdziwy szok
spowodowała jej deklaracja nagrana na wideo w październiku 2002 roku, kiedy to jako
pierwsza zmieniła wcześniejsze zeznania i przyznała się do winy. Wywołało to konsternację
wśród Serbów: Co się dzieje z tą kobietą? Co chce osiągnąć? Snuto rozmaite domysły. Może
stara się o złagodzenie wyroku w zamian za zeznawanie przeciw Milośevićiowi? W końcu
znana była jako osoba zimna i wyrachowana, a takie układy z prokuratorami i sądem stanowiły
element praktyki sądowej i nie można ich było wykluczyć.
Ale Biljana Plavsic zaskoczyła nas wszystkich. Kiedy w grudniu tego samego roku otrzymała
szansę przemówienia przed Trybunałem, wyłonił się obraz osoby zupełnie innej niż ta, którą
widywaliśmy wcześniej. Tak innej, że właściwie nie do poznania. W swojej krótkiej mowie
była szczera, skromna, wzruszająca i skruszona.
To cud, że w czasie procesu Biljana Plavśić nie powiedziała: Nie widziałam, nie powiedziała:
Ja tylko wykonywałam swoje obowiązki, i nie próbowała wzbudzić współczucia z tego
powodu, że była jedyną kobietą w bałkańskim świecie męskiej polityki. Przyznała teraz, że jest
winna zbrodni przeciw ludzkości (i w rewanżu oskarżenie odstąpiło od pozostałych zarzutów).
„Jestem winna i przyznaję, że kilka tysięcy niewinnych ludzi było ofiarami zorganizowanych i
systematycznych akcji usuwania Muzułmanów i Chorwatów z terytorium, które Serbowie
uważają za swoje" - powiedziała przed sądem. I to oświadczenie jest bez precedensu.
Na pytanie, które sama sobie zadała - jak to możliwe, że Serbowie popełniali zbrodnie wojenne
- jej odpowiedź brzmiała: zaślepiający strach, z którego zrodziła się obsesyjna determinacja,
aby nigdy już nie stać się ofiarami, tak jak miało to miejsce w czasie wojny domowej, która
rozpętała się między Serbami a Chorwatami w czasie drugiej wojny światowej. „W tej obsesji,
aby nigdy więcej nie stać się ofiarami, pozwoliliśmy sobie stać się prześladowcami" -
przyznała. Nie zadała sobie jednak trudu, aby wspomnieć, że w ciągu wielu lat przed
wybuchem wojny media podsycały ten ukryty strach trwający od drugiej wojny światowej,
urabiając zbiorowy sposób myślenia, przygotowując grunt pod przyszłe zbrodnie.
W związku z oskarżeniem o nieludzkie traktowanie nie-Serbów stwierdziła, że o tym słyszała,
ale nie sprawdziła, czy to prawda, czy nie, ponieważ w tamtym czasie była przekonana, że jej
naród nie jest zdolny do takich czynów. Przyznała jednak, że argument o obronie własnej nie
usprawiedliwia zbrodni wojennych, i oświadczyła, że bierze na siebie pełną odpowiedzialność.
Te słowa są ważne również dlatego, że jest ona pierwszym - i jak dotąd jedynym - politycznym
lub wojskowym przywódcą, który przed Międzynarodowym Trybunałem uznał swoją winę.
W swojej krótkiej mowie Plavsic znalazła również sposób, aby zaapelować do sędziów o
szukanie sprawiedliwości dla ofiar i dla wszystkich stron konfliktu zbrojnego. „Mogę jedynie
zrobić to, co w mojej mocy, i mieć nadzieję, że to się choć trochę przyda -zrozumieć prawdę,
głosić ją i wziąć na siebie odpowiedzialność. Mam nadzieję, że to pomoże niewinnym
Muzułmanom, Chorwatom i Serbom przezwyciężyć gorycz, która często zamienia się w
nienawiść prowadzącą w końcu do samozniszczenia". Mówiła to nie dlatego, żeby dostać
niższy wyrok, ponieważ, jak sama potem powiedziała, każdy wyrok wyższy niż dziesięć lat w
jej wypadku oznaczałby dożywocie. Ale nie zgodziła się współpracować z Trybunałem w
charakterze świadka oskarżenia w innych procesach, zwłaszcza w procesie Milośevicia.
Jej przemowę należy uznać za coś więcej niż akt odwagi cywilnej. Ma historyczne znaczenie z
tego prostego powodu, że po jej przyznaniu, iż Serbowie byli prześladowcami, nikt nie może
już temu zaprzeczać nie może, skoro przyznaje się do tego ktoś o tak wysokiej pozycji, z
najwyższego szczebla władzy. Jej słowa mogą więc mieć istotne znaczenie dla procesu
„trzeźwienia" ogromnej większości Serbów, którzy nawet nie zaczęli mówić o swojej
odpowiedzialności za wojnę. Przynajmniej taką nadzieję ma Trybunał w Hadze. Ale w
Republice Serbskiej i w Serbii pierwsza reakcja na jej przyznanie się do winy była całkowicie
przeciwna: została potępiona i uznana za zdrajczynię. Potrzeba więcej niż jej procesu, aby
Serbowie rozliczyli się ze swoich win w czasie wojny w Bośni. Biljana Plavsic okazała się
osobą o jasnych moralnych zasadach, silną i gotową zaakceptować konsekwencje swoich
czynów. Stojąc przed sędziami, wykazała godną uwagi gotowość do poniesienia kary. Jej
postawa zasługuje na podziw, co nawet ja muszę przyznać.
Niegdyś najbardziej radykalna osoba w rządzie Republiki Serbskiej, teraz jest najbardziej
radykalną w skrusze. W czasie wojny musiała zapewne być bardziej bojowa niż mężczyźni w
jej otoczeniu, aby uznano, że im dorównuje; Oczywiście ciekawe jest, w czym tkwi przyczyna
jej zmiany.
Sama Biljana Plavsic nie daje nam na to odpowiedzi. Mamy jednak pewne wskazówki. W
swojej mowie wspomniała o tym, że naród serbski utracił honor z powodu popełnionych
zbrodni wojennych, a następnie przeszła do omówienia roli, jaką w serbskiej historii zajmuje
święty Sawa. Serbskie dowództwo zeszło z wytyczonej przez świętego drogi szacunku,
szlachetności i honoru - powiedziała. Ale dlaczego, należałoby zapytać, przywoływała
średniowiecznego świętego? Odpowiedzi można szukać w tym, co najbardziej rzuca się w
oczy, kiedy patrzy się na nią w sali sądowej: krzyżu wiszącym ostentacyjnie na szyi, żeby
każdy mógł go zobaczyć. Nie ma wątpliwości, że to jest deklaracja. Czy to możliwe, że jej
wiara stała się przyczyną zmiany zdania? Czy też przyznać się do winy kazało jej zupełnie co
innego - racjonalny umysł naukowca? W obliczu niedających się zakwestionować dowodów
przedstawionych w sądzie zmieniła sposób postępowania, jak postąpiłby każdy prawdziwy
naukowiec, niezależnie od wyznawanej ideologii. Racjonalności Biljany Plavsic dowodzi, jak
sądzę, fakt, że naprawdę przyczyniła się do realizacji porozumienia z Dayton w 1995 roku, że
przeciwstawiała się szalejącej korupcji oraz współpracowała z organizacjami
międzynarodowymi.
Cokolwiek spowodowało jej moralną metamorfozę, Biljana Plavsic nie tylko dała dobry
przykład, ale także udzieliła lekcji patriotyzmu swoim kolegom, zbrodniarzom wojennym
takim jak Radovan Karadzic i Ratko Mladić, oraz chorwackim „bohaterom" w rodzaju Ante
Gotoviny ukrywającego się gdzieś w Hercegowinie*. Podczas gdy on chowa się jak tchórz,
ona, kobieta, miała odwagę przyznać się do swoich win, próbując w ten sposób zmyć z
własnego narodu piętno, że każdy Serb musi z definicji być winny.
W kraju tak patriarchalnym, jak nasze kraje bałkańskie, musi to być twarda, wręcz
upokarzająca lekcja dla mężczyzn. Mężczyźni tacy jak Karadżić, Mladić i Gotovina nie
przebaczą jej, że przedstawiła ich jako postaci jeszcze bardziej żałosne, niż są w rzeczywistości.
13. dlaczego potrzebujemy potworów
„Dlaczego piszesz o zbrodniarzach wojennych?" — zapytała mnie przyjaciółka, kiedy
powiedziałam jej, że wybieram się na pięć miesięcy do Hagi obserwować procesy przed
Międzynarodowym Trybunałem ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii.
Zrozumiałam jej pytanie, miała na myśli: Nie masz tego dość?
Tak, miałam tego dość. Kiedy skończyłam moją ostatnią powieść, Kao da me nema (Jakby
mnie nie było), moją drugą książkę o wojnie na Bałkanach, byłam bardzo, bardzo zmęczona
wojną. Rok po roku, przez dziesięć lat, próbowałam zrozumieć i wytłumaczyć innym,powód
wojny, pokazać, jak do niej doszło i jak bez wątpienia zmieniła ludzi wokół mnie, a także mnie
samą. Chciałam teraz dla odmiany napisać o czymś innym. Ale moje myśli wciąż wracały do
wojny. Po prostu nie mogłam odłożyć tego na bok, zbyt wiele było pytań i zbyt wiele
niedokończonych wątków. Wojna w latach 1991-1995 była czymś, czego - jak i wiele innych
osób - nie mogłam sobie wcześniej wyobrazić. Nigdy nie przypuszczałam, że jest ona możliwa
w Jugosławii, i musiałam się z nią jakoś pogodzić. Jednym ze sposobów było pisanie. Dwie
książki o wojnie jednak nie wystarczyły. W końcu wojna zmieniła moje życie. Moja córka po
zetknięciu się z nacjonalizmem wyjechała w 1991 roku z Chorwacji za granicę. Ja straciłam
kraj, w którym się urodziłam, i wielu przyjaciół. Mój świat skurczył się do niemal
homogenicznej Chorwacji. Wyrzucona poza nawias życia publicznego spędzałam coraz więcej
czasu za granicą, aż w końcu okazało się, że mieszkam w Szwecji, która stała się moją drugą
ojczyzną.
Wojna nie uczyniła mnie jednak samotną. Parę lat temu prezentowałam w Berlinie moją
książkę Kao da me nema, poświęconą masowym gwałtom na Muzułmankach w Bośni. Jak
zwykle po moim wystąpieniu rozpoczęła się dyskusja z publicznością. Młody człowiek wstał i
zapytał, czy rozważam napisanie książki z pozycji sprawcy. „Nie rozważam!" - wykrzyknęłam
zbyt szybko, jak gdyby sama myśl o tym była zbrodnią. To prawda, moje książki o wojnie były
pisane wyłącznie z perspektywy ofiar. Sądziłam, że koszmar wojny można prawdziwie opisać
jedynie tak. Świat wiedział już dość o zbrodniarzach. Ile artykułów napisano o Slobodanie
Milośeviciu? Tysiące. W swoim czasie, dzięki mediom, Slobodan Milośević, Radovan
Karadzic i Ratko Mladić stali się znakomitościami; jakiekolwiek byłyby ich zbrodnie, nikt ich
już nie pamiętał. Gdyby ktoś spróbował pisać z pozycji sprawcy, gdyby starał się zrozumieć -
jak bliskie byłoby to usprawiedliwienia ich zbrodni? Czy w ogóle możemy zrozumieć
zbrodniarzy wojennych? I co najważniejsze, dlaczego mielibyśmy próbować? Takie pytania
przelatywały mi przez głowę, kiedy myślałam, jak złowróżbną wymowę ma to, że temat został
poruszony akurat w Niemczech.
Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że odpowiadając młodemu niemieckiemu czytelnikowi,
przyjęłam typową postawę samoobrony. Zareagowałam zupełnie tak samo, jak dwa lata później
inni ludzie, kiedy powiedziałam im, że piszę o przestępcach, to jest zbrodniarzach wojennych.
„Dlaczego się nimi interesujesz? Przecież to potwory" - mówili.
Łatwo zrozumieć takie reakcje. Zbrodniarze wojenni popełnili niesłychane zbrodnie i nikt nie
chce, by go z nimi w jakikolwiek sposób wiązano. Ale to nie zbliża nas do zasadniczej kwestii:
jak takie czyny były możliwe? Jeśli uwierzymy, że ich sprawcy są potworami, to dlatego, że
chcemy jak najbardziej się od nich odróżnić, odmawiając im krzty człowieczeństwa. Posuwamy
się nawet tak daleko, żeby nazywać ich zbrodnie „nieludzkimi", jak gdyby zło (tak jak i dobro)
nie stanowiło części natury człowieka. U podstaw takiego rozumowania jest sylogizm:
zwyczajni ludzie nie mogliby zrobić tego, co zrobiły te potwory. Jesteśmy zwyczajnymi
ludźmi, wobec tego nie możemy popełniać takich zbrodni.
Ale kiedy przyjrzeć się bliżej rzeczywistym sprawcom, okazuje się, że ten sylogizm nie działa.
W 1993 roku śledziłam proces Borislava Hera-ka, Serba z Bośni, który został skazany na karę
śmierci (zamienioną później na karę dożywocia) przez sąd w Sarajewie za szesnaście gwałtów i
morderstwo trzy-dzieściorga dwojga cywilów, w tym dwunastu kobiet, które zgwałcił, oraz za
udział w zabiciu około dwustu dwudziestu Muzułmanów. Największym rozczarowaniem było
dla mnie to, że wyglądał jak każdy inny człowiek, jak sąsiad, krewny, przyjaciel. Niemal
desperacko szukałam w jego oczach śladów szaleństwa, jakiegoś dowodu, że był inny - krótko
mówiąc, że był potworem. I nie ja jedna patrzyłam w ten sposób na zbrodniarzy wojennych.
Wiele osób robiło to samo.
Czy jakaś wada osobowości - lub określony typ charakteru - jest przyczyną okrucieństwa
człowieka? Czy w każdej społeczności istnieją ludzie z patologiczną skłonnością do
popełniania najgorszych zbrodni, jeśli nadarzy się sposobność? Albo też popełniający zbrodnie
pod wpływem nacisku społecznego i psychologicznego? Pytania te nie są nowe. Jest cała
biblioteka kompetentnie napisanych książek na ten temat, wiele z nich pojawiło się tuż po
drugiej wojnie światowej (na przykład książki Raula Hilberga, Theodora W. Adorna, Zygmunta
Baumana, Johna Steinera i Ervina Stauba). Ale kiedy dochodzi do nowych konfrontacji z tego
typu przypadkami, pytania o naturę postępowania człowieka są tak samo niepokojące jak
zawsze.
Z pewnością istnieją przypadki na pograniczu patologii (Goran Jelisić to jeden z nich), ale
liczba i brutalność popełnionych zbrodni (na przykład masowe gwałty w Bośni) wskazują, że
albo liczba chorych ludzi jest bardzo duża, albo działa tu coś innego. W swojej książce Zwykli
ludzie amerykański historyk Christopher R. Browning analizuje przypadek 101. Policyjnego
Batalionu Rezerwy i „ostateczne rozwiązanie" w Polsce. Wyciąga wniosek, że Niemcy, którzy
jako pierwsi zostali wysłani, aby zabijać tysiące polskich Żydów, nie byli specjalnie wybrani i
nie różnili się niczym szczególnym od pozostałych Niemców.
Przeciwnie, batalion ten składał się z ludzi reprezentujących najróżniejsze grupy społeczne i
pod tym względem był to oddział rzeczywiście reprezentatywny dla „zwykłych ludzi".
Dwudziestodwuletni bezrobotny, Borislav He-rak, nie interesował się polityką, osobiście nie
nienawidził Muzułmanów. Ale kiedy miał okazję ich zabijać, pozornie w majestacie prawa, a w
dodatku wzbogacić się, łupiąc swoje ofiary, zbytnio się nie zastanawiał. Obserwując Heraka w
czasie procesu, człowiek z prawdziwym przerażeniem uświadamiał sobie, że nie był on ani
nacjonalistą, ani szaleńcem - choć inteligencja nie należała do jego mocnych stron.
Ale jeśli jest coś w charakterze człowieka, co powoduje patologiczne zachowania (czego nie
można wykluczyć), dalsze zajmowanie się Heraldem i jemu podobnymi daje nie więcej niż
badanie egzotycznych owadów w Amazonii. Takie przypadki mówią nam tylko, że istnieją
ludzie szaleni lub chorzy, ale ich zachowania nie mają nic wspólnego z postępowaniem
zwyczajnych ludzi, którzy nie są dotknięci taką ułomnością.
Im więcej zajmowałam się indywidualnymi przypadkami zbrodniarzy wojennych, tym mniej
byłam przekonana, że są oni potworami. A jeśli są to zwyczajni ludzie jak my, którzy znaleźli
się w szczególnej sytuacji i podjęli niewłaściwą moralnie decyzję? Co może nam to powiedzieć
o nas samych?
Siedzisz w sali sądowej i obserwujesz oskarżonego. Na początku zastanawiasz się tak, jak
zastanawiał się Primo Levi: „Czy to jest człowiek?" Odpowiedź: Nie, to nie jest człowiek,
wydaje się aż nadto prosta, ale w miarę jak mijają dni, które spędzasz w sądzie, zbrodniarze
stają się coraz bardziej ludzcy. Wkrótce masz poczucie, że są twoimi bliskimi znajomymi.
Oglądasz ich twarze, brzydkie lub sympatyczne, widzisz, jak ziewają, robią notatki, drapią się
po głowie lub czyszczą paznokcie, i nie możesz nie zadać pytania: a co, jeśli to jest człowiek?
Im lepiej ich znasz, tym więcej się zastanawiasz, jak mogli popełnić takie zbrodnie - oni, ci
kelnerzy i taksówkarze, nauczyciele i wieśniacy stojący przed tobą. I im wyraźniej dociera do
ciebie, że zbrodniarze wojenni mogą być zwykłymi ludźmi, tym bardziej się boisz. Oczywiście
dlatego, że konsekwencje są wtedy poważniejsze, niż gdyby byli potworami. Jeśli zwyczajni
ludzie popełnili zbrodnie wojenne, oznacza to, że mógłby je popełnić każdy z nas. Teraz widać,
dlaczego łatwiej i wygodniej jest przyjąć, że zbrodniarze wojenni są potworami, niż zgodzić się
z Ervinem Staubem, że „zło, które wyrasta ze zwykłego sposobu myślenia i jest popełniane
przez zwykłych ludzi, to norma, nie wyjątek".
Wydaje mi się, że brutalność w czasie wojny jest raczej normą niż wyjątkiem i więcej ma
wspólnego z okolicznościami niż z charakterem. Ale jeśli naprawdę tak jest, nikt z nas nie
może być pewien, jak by się zachował w tych szczególnych okolicznościach. Krótko mówiąc,
jak wykazały liczne testy psychologiczne, nie ma żadnych gwarancji, że postąpilibyśmy
inaczej. Na przykład Philip G. Zimbardo, który w sławnym stanfordzkim eksperymencie badał
w symulowanych warunkach więziennych zadawanie bólu na rozkaz, stwierdził, iż zaledwie
parę dni wystarczyło, aby „strażnicy" stali się tak sadystyczni, że trzeba było przerwać
eksperyment. „Jak to możliwe, że inteligentni, zdrowi na umyśle, «zwyczajni» ludzie stali się
tak szybko prześladowcami?" - zapytywał. Niewątpliwie jest to przerażający obraz, ale właśnie
dlatego powinniśmy dowiedzieć się więcej o nietypowych sytuacjach i o tym, jak reagują na nie
zwykli ludzie. Musimy się dowiedzieć więcej o prześladowcach i prześledzić, jak się nimi
stawali. Młody niemiecki czytelnik miał rację. Jedynie jeśli zrozumiemy, że większość
przestępców to ludzie tacy jak my, będziemy w stanie pojąć, że pewnego dnia nam samym
może zagrozić ulegnięcie takiej presji.
Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie: co sprawia, że ci zwykli ludzie dostrzegają wroga w
swoim koledze lub sąsiedzie? Dlaczego możliwe jest, że nienawiść, upokorzenie, brutalność, a
nawet morderstwa stają się czynem usprawiedliwionym? Jeden z żołnierzy 101. Policyjnego
Batalionu Rezerwy przyznał, że dla jego jednostki Żydzi nie byli ludźmi. Ale jakie polityczne,
społeczne i psychologiczne procesy w społeczeństwie doprowadzają do tego, że taki rodzaj
myślenia jest możliwy? Co sprawia, że nienawiść jest możliwa, i co sprawia, że możliwy jest
jej skutek, czystki etniczne?
Może przesadą byłoby porównywanie nazistowskich Niemiec z jakąkolwiek częścią byłej
Jugosławii. Ale jeden element powoduje, że takie porównanie jest uzasadnione, a mianowicie
kreowanie „innych" na obiekt nienawiści. Na początku ważne jest, aby zidentyfikować taki
obiekt i dać przekonujące powody do nienawiści. Nie muszą one być racjonalne, nie muszą
nawet koniecznie być prawdziwe. Najważniejsze jest, aby były przekonujące, bo dzięki temu
ludzie będą mogli je zaakceptować. Takie „wyjaśnienia" opierają się zwykle na mitach (na
przykład mit Serbów jako „niebiańskiego narodu" lub mit tysiącletniego snu Chorwatów o
posiadaniu własnego państwa) i uprzedzeniach (Serbowie są prymitywni, Chorwaci są
nazistami, Muzułmanie są głupi). Korzystne jest, jeśli te mity i uprzedzenia mają korzenie w
rzeczywistości, w historii wcześniejszych wojen lub w kulturowych i religijnych różnicach.
Nieustannie widzimy, jak w różnych częściach świata obiektem nienawiści stają się ludzie
należący do innego plemienia (jak Hutu i Tutsi w Ruandzie) lub innej rasy. Zadaniem
propagandy jest takie kształtowanie dzielącej ich różnicy, aby stworzyć poczucie zagrożenia i
wzmocnić parcie do homogenizacji. Najważniejsze to metoda sączenia nienawiści:
najskuteczniejsza jest taka, która sprawia, że ludzie przyzwyczajają się do nienawiści powoli,
krok po kroku, aż uczucie to zadomawia się w ich życiu codziennym.
W świetle „dowodów" różnic, często w formie szczegółowego pokazania w mediach presji i
cierpień - albo prawdziwych, albo wymyślonych - „inni" zostają z czasem pozbawieni
wszelkich indywidualnych cech. Nie są już znajomymi ani przedstawicielami różnych
zawodów o takim czy innym nazwisku, zwyczajach, wyglądzie i cechach charakteru, lecz stają
się członkami wrogiej grupy. Kiedy jednostka zostanie w ten sposób zredukowana do
abstrakcyjnego pojęcia, można jej spokojnie nienawidzić, ponieważ przeszkody moralne
zostały usunięte. Jeśli „wykazano", że nasi wrogowie nie są już istotami ludzkimi, nie mamy
obowiązku traktować ich tak, jak traktuje się ludzi. Nie ma żadnego znaczenia, że w ten sposób
sami redukujemy się do abstrakcyjnej kategorii, że nie jesteśmy już jednostkami, ponieważ w
oczach „wroga" też jesteśmy „innymi".
Początek wojny w byłej Jugosławii nie różnił się od tego, co w swoich dziennikach z lat 1933-
1945, zatytułowanych Chcę dawać świadectwo aż do końca, pisał Victor Klemperer o tym, jak
w tamtych czasach, krok po kroku, antysemityzm stawał się w Niemczech normalnym
sposobem myślenia i postępowania. Ten sposób postrzegania stopniowo udzielał się także
ofierze: Klemperer, sam Żyd, nie chciał tego widzieć i odsuwał to od siebie przez lata.
Tak jak w Niemczech, w Chorwacji również najpierw przestawało się witać z osobą innej
narodowości, może wyłącznie z obawy, by inni nie zobaczyli, że tę osobę się akceptuje.
Wydaje się nieprawdopodobne, ale to pozornie mało znaczące ustępstwo, ten drobny akt
przystosowania się do nowej rzeczywistości, w której panuje pełna homogenizacja narodu,
sprowadza człowieka na niebezpieczną drogę. Odwracanie wzroku w istocie umożliwia komuś
innemu popełnianie zbrodni wojennych w imię ogólnych zasad izolacji i eliminacji „innych".
Większość ludzi w Chorwacji, Serbii i Bośni dostosowała się do mieszaniny państwowej
propagandy, oportunizmu, strachu i obojętności wyznaczającej normy zachowań, nie zdając
sobie sprawy z możliwych konsekwencji. Bardzo niewielu ludzi umiało oprzeć się ogólnej
atmosferze „normalności nienawiści". Oczywiście, istnieje różnica między kimś, kto nie ukłoni
się serbskiemu czy muzułmańskiemu sąsiadowi, a kimś, kto brał udział w ich zabijaniu, tak jak
istnieje różnica między państwem, które nie wydaje Serbom dokumentów osobistych, i tym,
które każe nosić żółte gwiazdy. Ale odwracanie wzroku lub milczenie w obliczu
niesprawiedliwości i zbrodni oznacza współpracę z politykami, których programem jest śmierć
i zniszczenie. I czy to jest współpraca z własnej woli, czy nie, nie ma w istocie znaczenia,
ponieważ skutki są takie same.
Ponad dziesięć lat po rozpoczęciu wojny na Bałkanach kwestią zasadniczej wagi jest
zrozumienie, że to my, zwykli ludzie, a nie szaleńcy, sprawiliśmy, iż stała się ona możliwa. To
my pewnego dnia przestaliśmy pozdrawiać sąsiadów innej narodowości - akt, który następnego
dnia umożliwił otwarcie obozów koncentracyjnych. Zrobiliśmy to sobie nawzajem. Może to
dobry powód, żeby zastanowić się, czy postawienie stu osób przed Trybunałem w Hadze nie
jest zbyt łatwym rozwiązaniem. Bo co z innymi, którzy przyjęli ideologię prowadzącą do
śmierci dwustu tysięcy ludzi? Być może w nią nie wierzą, ale z pewnością przeciw niej nie
protestowali. Jeśli jest prawdą, że nie ma zbiorowej winy, to czy istnieje zbiorowa niewinność?
Często w Chorwacji słyszy się, że Trybunał sądzi nie tyle paru zbrodniarzy wojennych, ile
obronną wojnę za ojczyznę, a także cały naród chorwacki. Innymi słowy, wina nie jest
zindywidualizowana.
Wciąż
jesteśmy
więźniami
kolektywizmu.
Wina
wymaga
zindywidualizowania, a właśnie na tym polega działalność Trybunału. Cały naród, chorwacki
czy jakikolwiek inny, nie może być uznany za winny zbrodni wojennych. Ale rzeczywiście cały
naród może być uznany za odpowiedzialny za zbrodnie wojenne, zarówno politycznie, jak i
moralnie. Serbski naród dwa razy wybrał Slobodana Milośevicia na prezydenta Serbii i raz na
prezydenta Jugosławii. Chorwaci wybrali Franja Tudjmana na prezydenta dwukrotnie. O ile
wiemy, były to raczej wolne wybory. Jeśli Niemcy byli odpowiedzialni za wspierania Hitlera,
dlaczego Serbowie nie mieliby być odpowiedzialni za wspieranie Milośevicia, a Chorwaci za
wspieranie Tudjmana? Żaden z nich nie utrzymałby się przy władzy bez wsparcia narodu.
Głosując na Milośevicia czy Tudjmana, ludzie głosowali za polityką czystek etnicznych. Czy
mogą twierdzić, jak Niemcy, że o niczym nie wiedzieli? Zarówno Chorwacja, jak Serbia są za
małe, żeby użyć tego argumentu. W ciągu pięciu lat wojny zbyt wielu ludzi było bezpośrednio
zaangażowanych w czystki etniczne, aby poważnie twierdzić „nie wiedzieliśmy". Wiedzieli i
zgadzali się z tym albo przynajmniej to lekceważyli. Właśnie głównie z tego powodu nie lubią
rozmawiać o zbrodniach wojennych i o wojnie w ogóle, chyba że w kontekście bohaterskiej
wojny obronnej. Nie jest miło usłyszeć, że było się kolaborantem. Ale trzeba zrozumieć, że
była możliwość wyboru - i że dokonało się złego wyboru. W pewien sposób nie tylko
zbrodniarze wojenni, ale i ludzie, którzy im to umożliwili, powinni odpowiadać za swoje złe
wybory.
Procesy zbrodniarzy wojennych są ważne nie tylko z powodu ludzi, którzy zginęli. Są one
również ważne z powodu tych, którzy żyją. W końcu to, co ma znaczenie, jeśli chodzi o
zbrodniarzy wojennych, i to, dlaczego trzeba się im przyjrzeć z bliska, sprowadza się do
jednego, ważnego pytania: Co ja bym zrobił w ich sytuacji? Niemiłą prawdą jest to, że nie ma
jednoznacznej odpowiedzi.
epilog
braterstwo i jedność
Dzień jak każdy inny w areszcie w Hadze. W czasie kiedy Goran Jelisić i Tihomir Blaśkić
przechadzają się po dziedzińcu, Rahim Ademi gotuje obiad. Żona, która go niedawno
odwiedziła, przywiozła trochę żywności z Chorwacji: dalmatyńską szynkę, oliwę z oliwek i
świeże ryby z Adriatyku. Ryby z Morza Północnego smakują inaczej - wszyscy się co do tego
zgadzają. Są tłuste i bez smaku, zwłaszcza jeśli się je gotuje i podaje w gęstym sosie, co tu, w
Holandii, jest powszechnym zwyczajem. Czy to możliwe, że w Morzu Północnym jest zbyt
mało soli?
Ale teraz, dzięki Rahimowi Ademiemu, po całym piętrze rozchodzi się zapach dzisiejszego
posiłku, którym jest brodetto, rodzaj rybnego gulaszu. Ademi jest na tym piętrze najlepszym
kucharzem z całej dwunastki. Przed nim najlepszy był inny Chorwat, Dario Kordić, który
często zajmował się posiłkami, ale odkąd przybył Ademi, praktycznie zajął się wszystkim.
Potrafi przyrządzić najpyszniejszy boeuf Stroganow i sznycel po wiedeńsku, nie mówiąc o
krewetkach w sosie pomidorowym lub faszerowanych kalmarach: dużo pietruszki, tartej bułki,
czosnek, drobno posiekane macki kalmarów. Wszyscy zgodnie twierdzą, że jego kotlety
jagnięce, marynowane z rozmarynem, tymiankiem i szałwią, są znakomite. Nawet zwykły rosół
z kury smakuje lepiej niż cokolwiek, co pochodzi ze wspólnej kuchni w areszcie.
Posiłki, które dostają w areszcie w Schevenin-gen, są oczywiście czymś innym: nijakie, ubogie,
pozbawione jakiegokolwiek zapachu czy smaku. Bardziej przypominają wyżywienie, jakie
dostaje się w szpitalu, choć większość z tych mężczyzn jest raczej zdrowa i kiedy mówią
„szpital", mają na myśli jeden z tych zaniedbanych szpitali w kraju, z którego pochodzą.
Tęsknią za jedzeniem, do jakiego przywykli: dobry wołowy rosół z cienko pokrojonym
domowym makaronem, pita z młodym serem lub kawał chrupiącego, pieczonego mięsa, sarma
i sławne ćevapćići lub raznjići. I do tego dobre dalmatyńskie wino - ale wina tu nie dają.
Alkohol jest zabroniony.
Oczywiście nikt tu się nie przejmuje, czy posiłek jest bośniacki, serbski czy chorwacki. Nie są
nacjonalistami, jeśli w grę wchodzi dobre jedzenie. Czują się po prostu szczęśliwi, kiedy
dostają świeżo przyrządzony, smaczny posiłek. Na szczęście mogą zamówić jedzenie z
zewnątrz. W każdy poniedziałek starannie sporządzana jest lista, aby zaspokoić wszystkie
życzenia i zadowolić wszystkie gusty. Jeśli jest święto lub czyjeś urodziny albo jakaś inna
okazja, mogą zamówić całe jagnię lub prosię i upiec je, jak by to zrobili w domu. Siedzą
wspólnie, ciesząc się każdym kęsem. Tak jak się cieszyli, kiedy zarząd aresztu zdecydował się
urządzić uroczystą kolację, próbując ich wszystkich jeszcze bardziej zjednoczyć. Było jak za
czasów komunizmu, kiedy zamiast świąt Bożego Narodzenia świętowano Nowy Rok. Oficjalna
uroczystość odbyła się 19 grudnia, pozwolono także na zorganizowanie świąt Bożego
Narodzenia katolickich i prawosławnych oraz świąt muzułmańskich. Jak powiedział Timothy
McFadden, oficer armii irlandzkiej i dyrektor aresztu w Scheveningen (nie lubi, jak nazywa się
to miejsce więzieniem, i słusznie, bo jest to odrębna jednostka więzienia Scheveningen),
atmosfera była „bardzo przyjemna, bardzo wesoła, dużo sałatek, mięs na gorąco i chleba oraz
to, jak wy to nazywacie... baklava?.... i dużo muzyki, tej typowej jugosłowiańskiej czy
bałkańskiej muzyki. Nie wiem, jak to się teraz powinno mówić".
W świetlicy Sefer Halilović czyta gazety, które właśnie nadeszły z Bośni. Wszyscy śledzą
wyłącznie to, co dzieje się w kraju, choć nie są pewni, czy kiedyś tam wrócą. Kiedy Halilović
skończy, te same gazety będą czytać Blaśkić, Naletilić Tuta, Kvoćka i inni. Wszyscy czytają te
same gazety, niezależnie od tego, z której części byłej Jugosławii pochodzą. Poza jedzeniem
jednoczy ich także język. Podobnie jak uchodźcy rozproszeni na różnych kontynentach, zwykle
nie precyzują, jakim językiem się posługują, mówią „nasz język" lub w ogóle go nie określają.
Żadna nazwa nie jest potrzebna. Oczywiście każdy ma swój język, ale dlaczego komplikować
sobie życie jeszcze bardziej, nazywając języki, skoro bez tego można się porozumieć? Faktem
jest, że nie robi im żadnej różnicy, w jakim języku mówią, czy po serbsku, czy po chor-wacku,
czy po bośniacku - wszyscy rozumieją się doskonale. W tej sprawie także nie wykazują śladu
nacjonalizmu. Może czasem z wyjątkiem sali sądowej.
Ale są to raczej oświadczenia do akt: na przykład w czasie swojego procesu Dario Kordić
narzekał, że tłumaczenie było nie na chorwacki, lecz na serbski. Nie powiedział, że nie
rozumie, tylko że to nie jest jego język. Blagoje Simić stwierdził, że rozpoznaje niektóre słowa
chorwackie w symultanicznym tłumaczeniu na serbski. Ale takie wypadki były wyjątkiem.
Niektórzy mężczyźni spędzają czas w sali gimnastycznej - bardzo popularnym miejscu wśród
aresz-tantów - inni są w Trybunale. Slobodan Milośević pracuje w swoim biurze. Ma do
dyspozycji dodatkową celę, ponieważ oficjalnie nie ma adwokata i sam się zajmuje swoją
obroną, choć nieoficjalnie pomaga mu cały zespół prawników w Belgradzie. Po obiedzie
dołączy zapewne do innych aresztantów ze swojego piętra - będą wśród nich Radislav Krstić,
Paśko Ljubićić i Dragoljub Prćac - i może rozegra z nimi partyjkę remika, jeśli nie będzie zbyt
zmęczony, bo ostatnio można było zauważyć u niego ślady zmęczenia procesem. Kiedy
sprowadzono Milośevicia do aresztu, władze Scheveningen bały się, że inni aresztanci będą w
stosunku do niego agresywni. Rzeczywiście, parę dni po przyjeździe Milośevicia Goran Jelisić
go uderzył (rzecz jasna, nie mogli oni potem przebywać obaj na tym samym piętrze). Izolacja
Milośevicia nie trwała jednak długo, ponieważ szybko okazało się, że poza Jelisiciem inni go
akceptowali jako jednego z nich. Wkrótce jadł posiłki z resztą aresztantów, korzystał z tych
samych co oni gazet i podobnie jak oni spędzał wolny czas w świetlicy. Z wyjątkiem czasu,
kiedy czytał — Slobodan Milośević jest zapalonym czytelnikiem.
Lubi się także przechadzać po dziedzińcu. Więzienie w Scheveningen jest położone nad
morzem, można tu usłyszeć mewy i wdychać słone powietrze, obserwując, jak wiatr gna na
niebie chmury, duże, złote chmury prosto z obrazów Vermeera van Delft. Timothy McFadden
mówi, że Milośević to obecnie przykładny więzień. Jest serdeczny, rozmawia ze wszystkimi, w
tym także ze strażnikami, wydaje się nie zwracać uwagi na to, skąd pochodzą inni, i pomaga
pozostałym więźniom w nauce angielskiego. I chwali Dragoljuba Prćacia, kiedy ten ma dyżur
w kuchni, mówiąc, że nigdy wcześniej nie jadał tak dobrze.
Milośević nie jest jednak do końca pozbawiony dawnego prestiżu: Ademi zwraca się do niego
odważnie „panie prezydencie", choć Milośević nie jest już prezydentem Serbów, tym bardziej
dla niego, Albań-czyka, który jest obywatelem chorwackim. Obok Hali-lovicia siedzą Miroslav
Kvoćka i Hazem Delić i grają w karty. Jeśli mają ochotę, mogą korzystać z biblioteki, w której
jest około sześciuset książek, w większości w „ich" języku. Albo odbyć kurs angielskiego czy
malarstwa. Jeden z zatrzymanych, Duśko Tadić, spędzał trochę czasu na malowaniu. W
świetlicy są pianino i gitara, dostępne dla każdego, kto lubi grać. Lekarze i psycholodzy są do
dyspozycji na każde życzenie, można nawet zamówić masaż. Najważniejszym jednak
przywilejem jest to, że mogą palić, zarówno poza swoimi pokojami, jak i we wspólnych
pomieszczeniach. Dla aresztantów to błogosławieństwo.
Dzień jest szary, jak wiele dni w tej części Europy. Kropi deszcz. Niektórzy z młodszych
mężczyzn poszli do części rekreacyjnej grać w piłkę ręczną. W czasie zajęć sportowych nie ma
nacjonalistów, wszyscy grają razem. Jednym z graczy jest bośniacki Chorwat Mladen Naletilić
Tuta, dobrze po pięćdziesiątce. Przed ekstradycją z Chorwacji został uznany za zbyt chorego,
żeby go wsadzić do samolotu do Hagi. Poleciał jednak tym samolotem i kiedy znalazł się w
areszcie Scheveningen, cudownie ozdrowiał. Wydaje się, że Scheveningen bardzo dobrze
wpływa na stan zdrowia aresztantów, prawie jak uzdrowisko. Tutaj mogą przebywać cały dzień
poza celą, ale jeśli wolą, mogą w niej zostać, żeby się zdrzemnąć lub poczytać. Cele są czyste i
wystarczająco duże, aby wygodnie spędzać w nich czas. W każdej jest prysznic, biurko, radio i
telewizor. Według Tuty w porównaniu do więzienia w Zagrzebiu ich cele w Scheveningen są
jak pokoje w trzygwiazdkowym hotelu. Holendrzy nazywają nawet więzienie Orange Hotel -
Het Oranje Hotel -nie z powodu luksusowych warunków, lecz dlatego, że w czasie drugiej
wojny światowej naziści więzili w tym budynku holenderskich uczestników ruchu oporu.
Ponad pięćdziesiąt lat później są tu trzymani nie bohaterowie, ale podejrzani o zbrodnie
wojenne na Bałkanach.
Mężczyźni przebywający w warunkach niemal takich jak na urlopie w nadmorskim hotelu, są z
nielicznymi wyjątkami mili dla siebie. Nie kłócą się i nie sprawiają problemów, mówi
McFadden. Zważywszy, że reprezentują różne narodowości, mają różne wykształcenie i różne
zawody - są wśród nich byli oficerowie policji, wojskowi, nauczyciele, politycy, taksówkarze,
kelnerzy i mechanicy samochodowi -panująca tu harmonia jest niewątpliwie dużym
osiągnięciem. Przestrzegają regulaminu, a niektórzy są wzorem poszanowania prawa i
porządku. McFadden jest bardzo opiekuńczy w stosunku do swoich aresztantów (nie więźniów,
rzecz jasna) i pilnuje, żeby mieli wszystko, czego potrzebują. Odwiedzający mogą przychodzić
codziennie i jeśli chcą, mogą spędzić tu cały dzień. Potrzebna jest do tego zgoda McFaddena,
ale w normalnym więzieniu odwiedziny są nie częściej niż raz w miesiącu. Dostają również
kieszonkowe, dwa dolary dziennie, a myjąc podłogi w korytarzach i piorąc, mogą zarobić
dziennie pięć dolarów, choć nie ma wielu kandydatów do tej pracy. Każdego miesiąca dostają
także kartę telefoniczną wartości dwudziestu pięciu dolarów. Największą sensacją jest jednak
„pokój miłości", w istocie dwa pokoje, gdzie aresztanci mogą przyjmować swoje żony. Dzięki
temu pokojowi żonom Zorana Zigicia i Tihomira Blaśkicia urodziły się dzieci.
Dlaczego aresztanci w Scheveningen cieszą się takimi nadzwyczajnymi przywilejami?
McFadden ma proste wytłumaczenie: według prawa ci ludzie nie są winni, dopóki wina nie
zostanie im dowiedziona przed sądem, dlatego oni i ich rodziny powinni cierpieć jak najmniej.
Mówi, że nawet nie czytał zarzutów przeciwko nim, aby się nie uprzedzać. Dla niego nie są to
zbrodniarze wojenni, ale zwyczajni ludzie. Troska McFaddena o aresztantów, o ich prawa i
życie we względnym luksusie - Scheveningen to niewątpliwie najbardziej komfortowy areszt w
Europie - pozostaje jednak w takiej dysproporcji do zbrodni, o jakie są podejrzewani, że wydaje
się niemal absurdem, zwłaszcza w oczach ofiar. I marnym pocieszeniem jest dla nich to, że po
wyroku ich oprawcy będą pozbawieni podobnych przywilejów, jeśli zostaną skazani i
przetransportowani do krajów, które w porozumieniu z ONZ zgodziły się ich przyjąć, to jest do
Niemiec, Norwegii i Finlandii.
Oprócz jedzenia, języka i sportu jest jeszcze coś, co jednoczy tych mężczyzn, a mianowicie to,
że są oskarżeni o popełnienie najstraszliwszych zbrodni wojennych w Europie od czasów
drugiej wojny światowej. Wydawałoby się, że ponieważ toczyli między sobą wojnę i mogą być
nadal śmiertelnymi wrogami, powinni być rozmieszczeni na różnych piętrach, według
narodowości. Ale tutaj Serbowie, Chorwaci i Bośniacy, którzy przez lata walczyli ze sobą, żyją
szczęśliwie razem. I choć wszyscy obstają przy swoich politycznych poglądach, które zawiodły
ich do Sche-veningen, niewątpliwie osiągnęli kompromis. Pozwala im to wspólnie żyć - coś, o
czym ludzie w kraju mogą tylko marzyć. „Kiedy tutaj przyjechałem, pierwszym człowiekiem,
który mnie pozdrowił, był Esad Landjo, Muzułmanin - powiedział Goran Jelisić, Serb, który
specjalizował się w egzekucjach więźniów muzułmańskich z bliskiej odległości. - Pomógł mi.
Powiedział, jakie tu panują zasady i co mnie czeka w sądzie". W kraju Esad Landjo
specjalizował się w torturowaniu serbskich więźniów.
Aresztanci nie tylko sobie pomagają, ale i wspólnie działają. Kiedy umarł Milan Kovaćević, a
Slavko Dokmanović popełnił samobójstwo, wszyscy wysłali kondolencje do rodzin i kwiaty na
pogrzeb. Podpisali także wspólnie petycję do przewodniczącego Trybunału z prośbą o poprawę
warunków w areszcie oraz napisali list do mediów zaprzeczający, jakoby niektórzy z nich
cierpieli na depresję.
Można się niemal wzruszyć, patrząc, do jakiej solidarności zdolni są ci mężczyźni, jak gdyby
powietrze w Scheveningen czyniło cuda nie tylko dla ich zdrowia fizycznego, ale i dla ich dusz.
Jest tak, jak gdyby z chwilą, kiedy zamknęły się za nimi elektroniczne drzwi więzienia, stali się
innymi ludźmi. Nacjonalizm, który zniszczył cały kraj i pochłonął życie ćwierć miliona ludzi,
zniknął.
Jak to możliwe? Simo Zarić (drobna płotka w porównaniu z innymi), oskarżony o
prześladowanie ludzi innego pochodzenia — Muzułmanów i Chorwatów - jest przekonany, że
duch jedności, jaki panuje wśród aresztantów, bardzo przypomina atmosferę w starej
Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. „Trzeba się przystosować i przetrwać" - powiedział.
Jugosłowiańska Armia Ludowa? Zastanowiło mnie to interesujące porównanie. Jugosłowiańska
Armia Ludowa była w starej Jugosławii uważana za najlepszą szkołę „braterstwa i jedności",
mającą kultywować ten szeroko propagowany slogan Tity oraz utrzymywać w całości kraj
sześciu republik, trzech języków i trzech religii. Wszystko jednak na próżno, bo niezależnie od
tego, jak dobra była ta szkoła, bracia bez problemu zabijali się nawzajem, a z jedności niewiele
pozostało.
Można odnieść wrażenie, że w Scheveningen Jugosławia Tity wciąż żyje. Jak pokojowo żyją
razem oskarżeni o zbrodnie wojenne z różnych krajów, opisują słowa wiersza autorstwa tegoż
Zaricia. W wierszu tym można przeczytać: „Nieważne, co było tam, ważne, co jest tutaj".
Opis życia w więzieniu, harmonii i przyjaźni więźniów Zarić kończy przesłaniem do ludzi w
ojczyźnie, żeby brali z nich przykład!
Wiersz ten, zatytułowany Prawda o Hadze, stał się nieformalnym hymnem aresztantów w
Schevenin-gen, zaakceptowanym przez wszystkich tam przebywających. Goran Jelisić, który
działał jako ktoś w rodzaju rzecznika grupy, powiedział publicznie w sądzie (podczas procesu
Landja, zeznając jako świadek o moralności oskarżonego), że między ludźmi różnych
narodowości osadzonych w areszcie zapanował pokój, ale dodał, że mają wątpliwości, czy
ludzie w kraju są również w stanie to osiągnąć. Aresztanci doszli wspólnie do wniosku, że
„Trybunał musi przyczynić się do ustanowienia trwałego pokoju w Bośni".
W swoim wniosku najwyraźniej nie widzieli paradoksu.
Kiedy zapada noc, aresztanci w Scheveningen wycofują się do swoich przytulnych
apartamentów wyposażonych w telewizję satelitarną, mogą więc oglądać programy telewizyjne
w „swoim" języku (usługa, której zwykły hotel nie proponuje), w ekspresy do kawy, aby mogli
wypić swoją filiżankę, tak jak przywykli — pozbawienie ich tego oznaczałoby odmawianie
należnych im praw. A przed zaśnięciem - połknąwszy albo i nie tabletki nasenne - żaden z nich
nie zaprząta sobie głowy paradoksem Scheveningen: tym, że pod koniec dnia areszt wygląda
jak Jugosławia w miniaturze.
Jugosławia „braterstwa i jedności" istnieje już tylko w tym więzieniu.
A ludzie, którzy są w największym stopniu odpowiedzialni za jej rozpad, za wiele tysięcy ofiar
tej wojny, żyją dzisiaj nie tylko w jedności jak bracia, ale i w luksusie. Życie, które wiodą w
areszcie, jest największą demonstracją antywojenną, jaką można sobie wyobrazić, tyle że
przyszła ona za późno, a ci mili panowie grający w karty, gotujący i oglądający telewizję kpią
sobie z ludzi, którzy zostali w ojczystych krajach, ludzi, którzy niegdyś brali ich zbyt poważnie.
Ośmieszają tych, którzy słuchali ich rozkazów. Robią głupców z tych, którzy stracili
najbliższych. Odbierają sens każdemu poświęceniu.
Jeśli „braterstwo i jedność" między niedawnymi zaciekłymi wrogami jest istotnie epilogiem
wojny, człowiek się zastanawia: po co było to wszystko? Gdy patrzy się na wesołych chłopców
w areszcie Scheveningen, odpowiedź wydaje się prosta: po nic.
podziękowania
Miałam wielkie szczęście, ponieważ otrzymałam hojną pomoc Hamburger Stiftung zur
Förderung von Wissenschaft und Kultur oraz Ośrodka im. Olafa Palmego w Sztokholmie. Jako
stypendystka Holenderskiego Instytutu Nauk Humanistycznych i Społecznych w Wassenaar
(NIAS) miałam znakomite warunki do pracy i mogłam regularnie bywać w Trybunale w Hadze.
Jestem szczególnie wdzięczna stypendyście NIAS, Willemowi Wagenaarowi, profesorowi
psychologii na uniwersytecie w Lejdzie, za wiele dyskusji, które pomogły mi sprecyzować
moje poglądy. Pragnę także wyrazić wdzięczność Ann Simpson, która zechciała zredagować
mój tekst, Mirkowi Klarinowi i Vjerze Bogatti z agencji prasowej SENSA za pomoc we
wszystkich sprawach praktycznych, bez czego zapewne nie potrafiłabym napisać tej książki.
Chcę również podziękować mojej przyjaciółce, Tanji Petovar, która przekonywała mnie, że
powinnam ją napisać.
Nie muszę dodawać, że książka ta wyglądałaby zapewne inaczej bez mądrych uwag mojego
męża, Richarda Swartza.
Dziękuję także Kultur Kontakt z Wiednia za pokrycie kosztów podróży.