Slavenka Drakulić
oni nie skrzywdzi li by nawet muchy
zbrodniarze WOJENNI przed TRYBUNAŁEM W HADZE
przełożył Jakub Szacki
Tytuł oryginału: They Would Never Hurt a Fly. War Criminals on Trial in The Hague
Dokonał tak głębokiego rozdziału między życiem prywatnym a publicznym, między rodziną a działalnością zawodową, że nie potrafił dostrzec w sobie żadnych związków między tymi dwiema dziedzinami. Kiedy z racji swojego stanowiska musiał mordować, nie uważał się za mordercę, ponieważ nie robił tego z powodu swoich skłonności, ale w ramach obowiązków służbowych. Gdyby kierował się tylko uczuciami, nie skrzywdziłby nawet muchy.
Hannah Arendt, Essays in Understanding (1930-1954)
wstęp
to nie jest bajka
W odległym zakątku Europy, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, był sobie kiedyś piękny kraj o nazwie Jugosławia. Mieszkali w nim ludzie sześciu różnych narodowości, którzy wyznawali trzy różne religie i mówili czterema różnymi językami. Byli to Chorwaci, Serbowie, Słoweńcy, Albańczycy, Bośniacy i Macedończycy. Wszyscy jednak razem pracowali, chodzili do szkół, pobierali się i żyli we względnej harmonii przez czterdzieści pięć lat.
Ale ponieważ moja opowieść nie jest bajką, historia tego pięknego kraju nie ma szczęśliwego zakończenia. Jugosławia rozpadła się na części w strasznej i krwawej wojnie, która kosztowała życie dwustu tysięcy ludzi - głównie w Bośni - i spowodowała przemieszczenie dwóch milionów osób i powstanie kilku nowych państw: Słowenii, Bośni, Chorwacji, Macedonii oraz Serbii i Czarnogóry. Albańczycy i Czarnogór-cy wciąż walczą o niepodległość.
Wszystko to wydarzyło się w środku Europy nie tak dawno temu, między 1991 a 1996 rokiem. Wojna ta zaskoczyła cały świat. My, obywatele Jugosławii, byliśmy zaskoczeni jeszcze bardziej. Kiedy o tym myślę, ciągle jestem na siebie zła. Czy to możliwe, że wojna zakradła się do naszego życia powoli, podstępnie jak złodziej? Dlaczego nie zauważyliśmy, jak nadchodzi? Dlaczego nie zrobiliśmy czegoś, aby jej zapobiec? Dlaczego byliśmy tak zarozumiali, by sądzić, iż nas nie może dotyczyć? Czy naprawdę byliśmy zakładnikami pięknej bajki?
Moje pokolenie dorastało w Europie, wierząc, że po drugiej wojnie światowej wojna tego rodzaju nie może się nigdy powtórzyć. Możliwa wydawała się wojna jądrowa między dwoma supermocarstwami, ale nie lokalna, w której walczy się konwencjonalną bronią. Za nikłym prawdopodobieństwem nowej wojny przemawiał także fakt, że w czasie drugiej wojny światowej po wszystkich stronach zginęły w Jugosławii tysiące ludzi. Świadkowie tych wydarzeń wciąż żyją, rany są ciągle otwarte. A poza tym wiedzieliśmy, że Jugosławia nie ma wrogów. Żyliśmy w przyjaźni z naszymi sąsiadami: Włochami, Austriakami, Węgrami, Rumunami, Bułgarami i Albańczykami.
Ale pewnego dnia przekonaliśmy się, że do rozpoczęcia wojny wcale nie jest potrzebny zewnętrzny wróg. Stało się jasne, że wróg może żyć wśród nas. Fatalne okazało się grzebanie w przeszłości. Zwykle jesteśmy skłonni zapominać, że w czasie wojny Jugosławia była okupowana lub kontrolowana przez nazistowskie Niemcy, ale jednocześnie toczyła się wojna domowa między Serbami a Chorwatami. Inaczej mówiąc, istniała udokumentowana historia rozlewu krwi w naszym kraju i łatwo było nią manipulować, aby skłócić jednych z drugimi: Serbowie stali się wrogami Chorwatów, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków, Chorwaci w pewnym momencie prowadzili wojnę nie tylko z Serbami, ale także z Muzułmanami, natomiast wrogami Macedończyków byli Albańczycy.
Choć mogłoby się tak wydawać, wojna nie zaskoczyła nas z dnia na dzień. Pod koniec lat osiemdziesiątych komunizm w innych częściach Europy upadł, załamał się także we wciąż istniejącym ZSRR. Jugosławia nie była przygotowana na zmiany polityczne, które nastąpiły po tym upadku. Nie stworzyliśmy żadnych demokratycznych alternatyw, jak Polska i Czechosłowacja, a polityczna pustka nagle wypełniła się partiami nacjonalistycznymi. Wszystkie one miały ten sam program: niepodległość i własne państwo narodowe.
Rozbuchany nacjonalizm szerzył się jak pożar. Partie nacjonalistyczne zwyciężyły w wyborach w Chorwacji i w Bośni. W Serbii stało się coś dziwnego: partia komunistyczna przekształciła się w nacjonalistyczną, bo jej przywódca, Slobodan Milośević, wierzył, że jest to sposób na utrzymanie się przy władzy. Wkrótce wszędzie odbywały się referenda, a ludzie głosowali za niezależnością od Jugosławii. Pierwszy krok zrobiła Słowenia i w czerwcu 1991 roku była już poza federacją. Rozpoczął się proces rozpadu. Jugosłowiańska Armia Ludowa próbowała powstrzymać Słowenię przed opuszczeniem federacji, ale ponieważ nie było w Słowenii żadnych mniejszości, które można by wykorzystać, armia pozwoliła jej się oderwać.
W tym momencie wojna wciąż nie wydawała się realną groźbą. Śmierć paru żołnierzy i policjantów, którzy zginęli wiosną 1991 roku w Słowenii i Chorwacji, została zauważona. Ciągle jeszcze było to czymś wyjątkowym, a ich zdjęcia i nazwiska pojawiły się na pierwszych stronach gazet.
Ale w Chorwacji żyła liczna mniejszość serbska i Slobodan Milośević, wówczas prezydent Serbii, miał znakomity pretekst, żeby wysłać armię w celu „ochrony" mieszkających tam Serbów. Oznaczało to prawdziwą wojnę. Jesienią 1991 roku chorwackie miasto Vukovar zostało niemal zrównane z ziemią, a życie straciło około dziesięciu tysięcy osób. W latach, które nastąpiły później, śmierć stała się czymś powszednim i nikt już nie zadawał sobie trudu, by sporządzać listy ofiar. Było na to za późno.
W Bośni, gdzie obok siebie żyli Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie, wojna rozpoczęła się w kwietniu 1992 roku. Z powodu mieszanej populacji także i tu przybrała ona charakter wojny domowej. Serbska mniejszość, „ochraniana" przez Milośevicia, proklamowała niezależne państwo, Republikę Serbską. Nie będąc w stanie powstrzymać Chorwacji i Bośni przed opuszczeniem Jugosławii, Milośević - wraz z Serbami z Republiki Serbskiej - wyruszył na wojnę o Wielką Serbię. Rozpoczęło się trwające trzy lata oblężenie Sarajewa, a parę lat później chroniona przez ONZ enklawa muzułmańska Srebrenica dostała się w ręce Armii Republiki Serbskiej. Wymordowano około siedmiu tysięcy nieuzbrojonych Muzułmanów - była to największa masakra w Europie od 1945 roku.
Ponieważ te nowo stworzone państwa w stanie wojny - Bośnia, Chorwacja, Republika Serbska, Serbia - były kierowane przez skrajnie nacjonalistycznych przywódców, szybko stało się jasne, że walczą nie tylko o niepodległość, ale także o „czyste etnicznie" państwa narodowe. Całe regiony w Chorwacji i Bośni - a później także w Kosowie - były „oczyszczane etnicznie" (eufemizm, który w praktyce często oznaczał ludobójstwo) w celu osiągnięcia jednorodnej populacji, co nie różniło się zbytnio od polityki Ein Reich, ein Volk, ein Führer w hitlerowskich Niemczech. Zarówno Serbowie, jak i Chorwaci chcieli podzielić między swoje państwa Bośnię, pozostawiając Muzułmanom jedynie niewielkie enklawy.
Wojna w Bośni zakończyła się porozumieniem w Dayton podpisanym w listopadzie 1995 roku. Ale wojna nie zakończyła się w Kosowie, południowej części Serbii, zamieszkanej głównie przez Albańczyków. Oni także chcieli niepodległości i zaczęli o nią walczyć. Odwet Milośevicia spowodował, że w pewnym momencie setki tysięcy Albańczyków opuściło w panice swoje domy i ratując życie, próbowało przekroczyć granicę albańską lub macedońską. Exodus siedmiuset tysięcy uchodźców z Kosowa był katastrofą humanitarną. Wtedy to, wiosną 1999 roku, NATO podjęło decyzję, by bombardowaniem zmusić Milośevicia do uległości.
Był to początek końca Slobodana Milośevicia. W październiku 2000 roku niewyobrażalne stało się faktem: Milośević przegrał wybory - i stracił władzę. Wkrótce został aresztowany i przewieziony do Międzynarodowego Trybunału ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii w Hadze. Trybunał ten utworzono w 1993 w Holandii, kiedy społeczność międzynarodowa zdała sobie sprawę, że nowe państwa, które wyłoniły się w czasie wojny nie są w stanie lub nie chcą same osądzić swoich zbrodniarzy wojennych. Jak stwierdził Trybunał, wszystkie strony popełniały zbrodnie wojenne, ale Serbowie popełnili ich najwięcej. Aresztowania i ekstradycje zbrodniarzy wojennych stały się największym problemem politycznym w Chorwacji, Serbii i Bośni, ponieważ ludzie wymieniani na liście zbrodniarzy wojennych haskiego Trybunału byli w swoich ojczyznach uznawani za bohaterów.
Obecnie Trybunał sądzi około osiemdziesięciu osób reprezentujących wszystkie walczące strony. Mój wybór postaci jest osobisty, a nie reprezentatywny. Piszę nie tylko o zbrodniarzach wojennych uważanych za największych, jak Slobodan Milośević, ale także o tych, których czyny lub osobowość uznałam za szczególnie pasujące do celu tej książki, bez względu na ich narodowość. To, że nie zostali tu opisani muzułmańscy zbrodniarze wojenni, jest zatem po prostu dziełem przypadku i z pewnością nie oznacza, że ludzie po tej stronie frontu nie popełniali tego typu zbrodni. Ich nazwiska można przeczytać na liście osób poszukiwanych przez Trybunał. Opisuję także dwie osoby, które nie stanęły przed Trybunałem, ale które są mimo to ważne dla zrozumienia problemu. Jedną z nich jest świadek, Milan Levar, a drugą żona Mi-losevicia, Mirjana Mira Marković.
Powód napisania tej książki był prosty: ponieważ nie można zaprzeczyć, że zbrodnie wojenne zostały popełnione, chciałam dowiedzieć się czegoś o tych, którzy je popełnili. Kim byli? Zwykłymi ludźmi jak ja czy potworami?
Chciałam także odpowiedzieć na pytanie, które postawiłam na początku: dlaczego nie widzieliśmy zbliżającej się wojny? Z pewnością mogliśmy dostrzec zapowiedź nieszczęścia. Było wiele oznak nadciągającej katastrofy, ale nie potrafiliśmy właściwie ich odczytać, zanim było za późno. Łatwo jednak być mądrym po szkodzie. Czy wojnę dałoby się powstrzymać? Być może. Ale zbyt mało ludzi próbowało to zrobić.
1. dlaczego Haga
Przez pewien czas po zakończeniu wojny w Chorwacji - choć działania wojenne w Bośni jeszcze trwały — w naszym domu w Zagrzebiu przebywał młody człowiek, przyjaciel córki. Zauważyłam, że w nocy nasz gość nigdy nie gasi światła w swoim pokoju. Kiedy zapytałam dlaczego, odpowiedział krótko: Mógłby obudzić się w nocy i nie wiedzieć, gdzie jest. Mógłby mieć złe sny o swoich przyjaciołach, żołnierzach, którzy nie wrócili z akcji w Bośni i zapewne zostali zabici. Ale nie miał ochoty powiedzieć nic więcej.
Teraz ma rodzinę i małą córeczkę. Jestem pewna, że nigdy nie opowie jej o swoich przyjaciołach. Jeśli jednak to dziecko będzie dorastać, słuchając opowieści ojca o wojnie w Bośni, poczuje się zagubione. W szkole prawdopodobnie będzie się uczyć, że Chorwacja nigdy nie była w stanie wojny z Bośnią i nigdy nie była agresorem. Jej ojciec nie walczył z Muzułmanami w Bośni, nie zginęli tam także jego przyjaciele. Jeśli obecne książki do historii mogą być jakąś wskazówką, to dziewczynka będzie się uczyć, że wojna za ojczyznę, bo tak jest nazywana, była wojną obronną i nic ponadto. Co więcej, ponieważ była to wojna obronna, żołnierze chorwaccy nie mogli popełniać zbrodni wojennych. Taka bowiem była oficjalna doktryna w Chorwacji przez ostatnie dziesięć lat i nie zmieniła się po śmierci pierwszego chorwackiego prezydenta, Franja Tudjmana, w 1999 roku.
Dziewczynka w Serbii będzie też zapewne dorastać pośród zaprzeczeń, że była jakaś wojna. Gdyby zapytała swojego tatę o wojnę w Chorwacji lub Bośni, mogłaby usłyszeć: Wojna? Jaka wojna? Jedynymi wojnami, jakie Serbowie uznają, jest wojna NATO przeciw ich narodowi oraz wojna z „terroryzmem" w Kosowie. Wojny w Chorwacji i Bośni się dla nich nie liczą.
Wydaje mi się, że tak właśnie musiał się czuć mój ojciec po wojnie, w 1945 roku - dokładnie tak, jak przyjaciel mojej córki. Nie wiem, czy mój ojciec zostawiał zapalone światło w swoim pokoju, ale miał dwadzieścia trzy lata i chciał zapomnieć o wszystkich okropnościach, których doświadczył w czasie pięciu lat wojny. Zły czas minął. Wkrótce poznał moją matkę, założyli rodzinę. Ja urodziłam się w 1949 roku. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach.
Ojciec nigdy nie mówił o czterech latach walki w partyzantce Josipa Broz-Tity w czasie drugiej wojny światowej. Chciał o tym zapomnieć, co przez długi czas uważałam za oznakę zdrowia psychicznego i instynktu samozachowawczego. Ludzka istota może przeżyć dzięki umiejętności zapominania, pisze War-łam S załamów w Opowiadaniach kołymskich. Ale wiem, że ojciec na pewno pamiętał wojnę, choć o niej nie mówił. Był to najważniejszy okres w jego życiu i musiał zostawić w nim znacznie głębszy ślad niż wojna w dawnej Jugosławii we mnie. On walczył na wojnie, ja nie. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, iż połączenie takiego milczenia i oficjalnej wersji historycznych wydarzeń lat 1939-1945 sprawiło, że mogło dojść do najnowszej wojny.
Wprawdzie ojciec nie mówił o tym, co widział i co przeżył, ale są trzy obrazy, które w dzieciństwie kojarzyły mi się z wojną - z jego wojną. Pierwszy przedstawiła mi babcia. Ona także spędziła wojnę wśród partyzantów, gotując im i piorąc. Często wspominała wydarzenie z tamtych czasów, które zapadło jej w pamięć. Partyzanci odbili chorwacką wioskę, którą wcześniej zajmowali serbscy czetnicy. Wioska była opustoszała, wszyscy mieszkańcy uciekli. Kiedy babcia weszła do jednego z domów, żeby spędzić w nim noc, uderzył ją dziwny zapach. Był to zapach spalonego mięsa. Czetnicy opuszczali wioskę w pośpiechu i babcia była pewna, że w piecyku przypala się mięso. Ale w piecyku nie było mięsa. Był tam upieczony jak prosię noworodek.
Kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie, jak babcia wchodzi do tego domu. Czułam ten zapach, choć nie znałam go wcześniej. W wyobraźni widziałam czarny, żelazny piecyk na drewno i jej rękę, która go otwiera. Mogłam sobie wyobrazić także jej zgrozę. Z czasem stała się moją.
Drugi obraz, który utkwił w mojej pamięci, zobaczyłam wprawdzie w filmie Kozara, ale dla mnie stał się realny. Miałam trzynaście lat. Dobrze pamiętam strach, który odczuwałam, oglądając ten film, pamiętam jak się pociłam, niemal czuję moje mokre dłonie i łzy. Był to jeden z tych obowiązkowych filmów o walkach partyzantów Tity z armią niemiecką, na które zabrał nas nauczyciel historii. W filmie jest taka scena: bohater - oczywiście partyzant - ukrywa się w wykopanym dole. Niemieccy żołnierze szukają go. Są coraz bliżej. Słyszy ich nawoływania. Partyzant trzyma na rękach małe dziecko, które, kiedy żołnierze się zbliżają, zaczyna płakać. Bohater zakrywa ręką usta dziecka. Drugą ręką przytrzymuje prowizoryczny dach ziemianki. W najbardziej emocjonującym momencie filmu niemiecki żołnierz dźga ziemię bagnetem, próbując odnaleźć kryjówkę naszego bohatera, i przebija mu dłoń.
Mój trzeci obraz wojny pochodzi z książki, którą ojciec próbował ukryć przed dziećmi, lecz mimo to udało mi się ją obejrzeć. Lepiej byłoby, gdybym jej nigdy nie widziała, ponieważ nie mogłam zapytać ojca o to, co w niej zobaczyłam, a zabrało mi wiele czasu zrozumienie, czego dotyczyły przerażające rysunki w książce. Pamiętam ją całkiem dobrze. Cienki tom z żółtymi kartkami i zieloną płócienną okładką. Wewnątrz było kilka czarno-białych fotografii. Były kiepskiej jakości, niezbyt ostre, ale wystarczająco wyraźne, abym mogła rozpoznać wychudłe postacie ludzkie siedzące lub leżące na pryczach, nagie szkielety i stosy zwłok na ziemi. Książka miała tytuł Jasenovac. Wiele lat później, kiedy zwiedzałam muzeum obozu koncentracyjnego niedaleko Jasenovaca, widziałam te same obrazy. Widziałam także zbiór noży i młotków, których użyli chorwaccy faszyści, ustasze, do zabicia około siedemdziesięciu tysięcy ludzi. Wśród nich było dwadzieścia tysięcy Żydów, a poza tym Serbowie, Cyganie i chorwaccy komuniści.
Dorastaliśmy wśród wielu takich obrazów, przedstawianych w filmach, książkach i rodzinnych opowieściach. Z jednej strony mieliśmy naszą pamięć, a z drugiej książki do historii, które pokazywały nasze dzieje ukształtowane tak, aby pasowały do ideologii partii komunistycznej. Nieprawda, że byliśmy odizolowani od własnej przeszłości. Przeciwnie, mogliśmy jej mieć aż nadto. Ale nasze książki do historii obfitowały nie w fakty, tylko w legendy: o ofensywach armii Tity, jej wielkich bitwach i jeszcze większych zwycięstwach. Kilkadziesiąt lat później, kiedy dowiedziałam się o straszliwej masakrze, która miała miejsce na wiosnę 1945 niedaleko austriackiego Bleiburga, w której dziesiątki tysięcy żołnierzy faszystowskiego Niezależnego Państwa Chorwackiego, wycofujących się, aby się poddać aliantom, zostało bezlitośnie zabitych przez antyfaszystowską armię Tity, było zbyt późno, abym mogła zmienić poglądy. Miałam je już wyrobione: wiedziałam, że partyzanci byli antyfaszystowskimi bohaterami, całkowitą przeciwnością czetników, Niemców i ustaszów. Żadne fakty historyczne, o których dowiadywałam się później ze zdumieniem, nie mogły już wymazać moich wyobrażeń z wczesnego dzieciństwa o tym, kto jest dobry, a kto zły. Tak samo było z ludźmi, których wujowie czy ojcowie zostali zabici przez partyzantów. Oni też dorastali wśród wspomnień o swoich krewnych, wiedząc zarazem, że w książkach historycznych nie ma nawet wzmianki o ich kaźni. Moje: pokolenie nigdy nie uczyło się prawdziwej historii - historia taka, jaką znaliśmy, była kłamstwem, oszustwem.
Dopiero teraz jestem w stanie zrozumieć, jak łatwo jest zacząć wojnę, kiedy brakuje znajomości faktów. Wojna nie bierze się znikąd. W Jugosławii zobaczyłam, że musi być przygotowana. Przywódcy polityczni mogą bez trudu wykorzystać obrazy takie jak zapamiętane przeze mnie, wykorzystać ludzką pamięć emocjonalną i budować na tym nienawiść. W społeczeństwach totalitarnych bowiem, w których nie ma prawdziwej historii, każdy ma w swojej pamięci zbiór tego rodzaju obrazów i jeśli nie ma niczego poza nimi, sytuacja staje się niebezpieczna. Przywódcy polityczni mogą odwoływać się do tych wyobrażeń, łączyć je z popularnymi mitami, podgrzewać emocje propagandowymi audycjami, nieustannie nadawanymi w telewizji. Trudno jest się obronić przed taką propagandą, jeśli nie ma wspólnej historii, w którą każdy może wierzyć. Warstewka racjonalności łatwo odpada pod wpływem emocji. Historia, której się uczyliśmy - a która w istocie historią wcale nie była - sprzyjała porzuceniu rozumu na rzecz czystych emocji.
Dlatego kiedy po zakończeniu wojny w 1995 roku tak samo zapanowała cisza, kiedy tak samo zabrakło pragnienia prawdy i kiedy pojawiły się podobne manipulacje faktami, zaczęłam się bać. Po raz trzeci miałam do czynienia z punktem zerowym w historii. Pierwszy raz zetknęło się z nim pokolenie mojego ojca po drugiej wojnie światowej, to jest po rewolucji komunistycznej. Cała wcześniejsza historia została napisana od nowa. Drugi raz miało to miejsce po upadku komunizmu w 1990 roku, kiedy musieliśmy zapomnieć o komunizmie i zacząć wszystko od nowa (i znów pisać na nowo historię). Trzeci punkt zerowy mamy teraz, po zakończeniu ostatniej wojny. Nietrudno zrozumieć ogólną niechęć do mówienia o wojnie w Chorwacji, jak gdyby nigdy jej nie było. Jeszcze łatwiej wyciągnąć wniosek, że ludzie są nią zmęczeni, chcą zapomnieć o przeszłości i myśleć o przyszłości. W końcu to przede wszystkim myślenie o przeszłości wciągnęło ich w wojnę. Politycy ochoczo zgadzają się z wolą większości i gorliwie popierają pomysł „otworzenia nowej karty historii" - możliwie czystej karty, ponieważ wielu z nich jest nadal u władzy i nie chce ponosić odpowiedzialności za wojnę.
Jeśli jednak prawda o tak zwanej wojnie za ojczyznę nie zostanie ustalona, następne pokolenie znajdzie się pewnego dnia w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazło się moje po drugiej wojnie światowej. Ludzie ci będą mogli polegać tylko na niejasnych obrazach i krwawych historiach. Będą one różne, w zależności od tego, po czyjej stronie byli rodzice, ale zostanie im tylko pamięć, nie historia.
A wojna wciąż jest z nami. Wystarczy tylko wspomnieć Hagę, aby się o tym przekonać. Wyobrażam sobie, że każdy Holender byłby zdumiony, widząc, jak silne emocje wywołuje w Chorwacji, Serbii, a nawet w Bośni (nawet, ponieważ Bośnia lepiej współpracuje z Trybunałem) wzmianka o tym ładnym holenderskim mieście. Od 1993 roku, kiedy ustanowiono Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii, Haga budzi na Bałkanach wiele sporów. Trybunał został ustanowiony dlatego, że państwa powstałe z byłej Jugosławii nie potrafiły lub nie chciały ścigać własnych zbrodniarzy wojennych. Systemy sądownicze, bynajmniej nie niezawisłe, były przekupne i gdyby podejrzanych o zbrodnie wojenne sądzono przed miejscowymi sądami, podlegałyby one ogromnej presji politycznej. W samej Chorwacji argument ten wywoływał natychmiast gorącą dyskusję. Przeciwnicy Międzynarodowego Trybunału z prawej strony argumentowali, że jest on instrumentem politycznym, stworzonym po to, aby ukarać i poniżyć ich kraj. Bardziej wyrafinowani krytycy twierdzili natomiast, że byłoby lepiej przeprowadzać procesy zbrodniarzy wojennych w kraju, ponieważ pokazałyby one narodowi prawdę o wojnie i pozwoliły przeżyć katharsis.
Byłam na tyle naiwna, że uważałam, iż jednym z priorytetów nowego post-Tudjmanowskiego rządu będzie próba zmierzenia się z prawdą o wojnie: dlaczego do tego doszło? O co chodziło? Czy Armia Chorwacka popełniała zbrodnie, czy nie? Jest to oczywiście brutalna prawda: wojna toczyła się o utworzenie państwa narodowego, co obejmowało czystki etniczne; dwieście tysięcy Serbów zostało zmuszonych do opuszczenia Krajiny; ich domy splądrowano i spalono; około czterystu cywilów zginęło; cywile serbscy w Gospiciu, Pakracu czy Sisaku byli masowo zabijani; dwadzieścia cztery tysiące Muzułmanów zostało zamkniętych przez żołnierzy, bośniackich Chorwatów, w czterdziestu czterech obozach koncentracyjnych w Hercegowinie; Chorwaci zabili stu szesnastu cywilów w wiosce Ahmići i wysadzili w powietrze stary most w Mostarze; w 1991 roku w Zagrzebiu dwunastoletnia dziewczynka, Aleksandra Zec, została zabita wraz ze swoimi serbskimi rodzicami. Jej morderca, który przyznał się do morderstwa, wciąż przebywa na wolności.
Nikt jednak nie chce głośno mówić prawdy. I nikt nie chce jej słuchać. Dlatego że w Chorwacji prawda jest niebezpieczna. Przez dziesięć lat propaganda Tudjmana przekonywała Chorwatów, że ludzi na liście zbrodniarzy wojennych Trybunału - jak Mla-den Naletilić Tuta, Tihomir Błaśkić, Dario Kordić, Mirko Norac i Ante Gotovina - należy uważać za bohaterów. Władze za czasów Tudjmana wydały tych ludzi Trybunałowi wyłącznie z powodu silnego międzynarodowego nacisku, a nie dlatego, że Chorwaci uważali, iż należy ich osądzić. Ale jak to możliwe, żeby ocena sytuacji była tak różna w kraju i poza nim? Jest to możliwe, ponieważ nigdy nie powiedziano Chorwatom, że ci ludzie byli gorliwymi katami, nawet jeśli byli bohaterami wojennymi. Toteż kiedy stają przed sądem w Hadze jako podejrzani o zabójstwo lub zlecenie zabójstwa ludności cywilnej, Chorwaci czują się upokorzeni. Ich bohaterowie mieliby być zbrodniarzami? Nigdy! Zostać oskarżonym przez Trybunał zaczęło oznaczać, że jest się patriotą. Przeciwnicy Trybunału utrzymują, że sądzi on za zbrodnie wojenne całą Chorwację, a nie jednostki. Kiedy wiosną 2001 roku Mirko Norac otrzymał polecenie stawienia się w lokalnym sądzie w Rijece w związku z zarzutem o popełnienie zbrodni wojennych w Gospiciu, gdzie jesienią 1991 roku zaginęło ponad stu Serbów, weterani wojenni zorganizowali wiec protestacyjny w Splicie. Było na nim około siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi. Przez co najmniej tydzień trwał kryzys rządowy i cały kraj był sparaliżowany.
Ustalanie prawdy o wojnie jest kluczem do zakończenia sporów wokół Trybunału haskiego. Dopóki nie zostanie ustalona prawda o wojnie, procesy zbrodniarzy wojennych, czy to przed Międzynarodowym Trybunałem, czy przed miejscowymi sądami, będą postrzegane jako niesprawiedliwość wobec „bohaterów wojennych". Bez prawdy nie ma sprawiedliwości, a Chorwacja nadal jest daleka od takiej prawdy. Ostatnio odbyły się dwa procesy zbrodniarzy wojennych: w Rijece - grupy z Gospicia, i w Splicie - grupy strażników więziennych. Szczególnie ten drugi przekształcił się w żałosne widowisko, w którym publiczność bije brawo swoim „bohaterom" i grozi świadkom. Sędzia zwolnił oskarżonych z więzienia, lecz sąd wyższej instancji zmienił tę decyzję, a tymczasem dwóch oskarżonych zdążyło uciec. Świadkom w obu procesach łatwo przydarzały się nagłe zaniki pamięci. A w wypadku Sisaka, małego miasteczka w pobliżu Zagrzebia, gdzie w 1991 i 1992 roku znikło wielu serbskich cywilów, miejscowy sędzia zarządził dochodzenie dziesięć lat po wydarzeniu, i to dopiero pod silną presją mediów, a w szczególności magazynu „Hrvatska ljevica", który opublikował listę około stu zabitych i zaginionych osób.
Chorwacja nie jest w tym odosobniona. Także Serbowie mają problemy z prawdą. We własnych oczach to oni są najbardziej poszkodowani, zarówno przez Milośevicia, jak i przez NATO. Rzeczywiście, serbskie społeczeństwo poniosło poważne konsekwencje (od embarga po bomby NATO) wojen, jakie Serbia toczyła ze swoimi sąsiadami, ale cała prawda o tym, co się stało, nie wyszła jeszcze na jaw ani nie stała się przedmiotem publicznej debaty. Jeśli chodzi o kłamstwa upowszechniane w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wiele łączy Serbię i Chorwację. Powód jest prosty i wykracza daleko poza ideologię Tudjmana-Milośevi-cia. Zbyt wiele osób było w jakiś sposób zaangażowanych w wojnę i zbyt wiele z nich odnosiło z tej wojny korzyści. Łatwiej i znacznie wygodniej żyć w kłamstwie niż spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć myśleć o indywidualnej winie i zbiorowej odpowiedzialności.
Konflikt między prawdą a sprawiedliwością ma jednak poważne konsekwencje polityczne: rządy zarówno w Serbii, jak i w Chorwacji mają problemy z prawdą i wytłumaczeniem się przed mieszkańcami z ekstradycji do Hagi osób oskarżonych przez Trybunał o zbrodnie wojenne.
Ponieważ ludziom łatwiej jest żyć z kłamstwami niż z prawdą, próby wymierzenia sprawiedliwości przez Trybunał lub nawet przez miejscowe sądy są uważane za niesprawiedliwość. A dopóki w tych społeczeństwach jest tak niewiele chęci odkrycia prawdy, stawianie przed sądem zbrodniarzy wojennych będzie ciągle postrzegane jako zagrożenie całego społeczeństwa. Dopóki prawda nie zostanie ujawniona, sprawiedliwość będzie musiała nadchodzić z Hagi - lub nie nadejdzie w ogóle. A wszystko dlatego, że sami nie jesteśmy w stanie publicznie prać naszych krwawych brudów. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że powinniśmy to zrobić.
2. sprawiedliwość jest nudna
W budynku Trybunału na placu Churchilla w Hadze pachnie świeżą farbą. Młody człowiek w białym kombinezonie maluje bez pośpiechu hol wejściowy, który poza tym jest zupełnie pusty. Po obu stronach są duże szklane ściany. Po lewej znajduje się główne wejście do biur sądu. Jest tam bramka detekcyjna, a na straży stoi policjant. Chcę wejść do sali numer trzy, gdzie odbywają się procesy Miroslava Kvoćki, Dragoljuba Prćaca, Milojicy Kosa, Mladja Radicia i Zorana Zigicia. Wszyscy są oskarżeni o morderstwa i torturowanie w obozach w Omarskiej i Kera-termie w Bośni. Na szczycie marmurowych schodów zainstalowano drugą bramkę detekcyjną. Przechodzę przez nią (magnetofony i kamery są zakazane) i wspinam się wąskimi żelaznymi schodami do sali sądowej. Przy drzwiach stoi kolejny policjant. Sala sądowa numer trzy jest raczej niewielka i podzielona na dwie części ścianą z kuloodpornego szkła. W części dla publiczności jest około setki niewygodnych krzeseł z niebieskiego plastiku. W każdym rogu ustawiono dwa ekrany telewizyjne. Pomieszczenie nie przypomina wyłożonych drewnem sal sądowych pokazywanych na filmach lub w serialach telewizyjnych, takich jak Prawnicy z Miasta Aniołów. Wygląda raczej jak szpitalna poczekalnia: aseptyczna, z prostymi, funkcjonalnymi meblami i szarą wykładziną podłogową, oświetlona silnymi świetlówkami. W ich blasku ludzie wydają się bladzi i chorzy.
Zajmuję miejsce w pierwszym rzędzie, ponieważ chcę dobrze widzieć. Ale mogę usiąść tam, gdzie mi się spodoba, bo jestem jedynym przedstawicielem publiczności. Trochę mnie to dziwi - za wejście nie pobiera się żadnej opłaty. Wygląda na to, że codzienne procedury procesowe nie wzbudzają większego zainteresowania. Powiedziano mi, że studenci prawa i krewni oskarżonych czasem tu przychodzą, ale dziennikarze zjawiają się tylko na rozpoczęcie nowego procesu i na ogłoszenie wyroku. Wtedy ledwo można się wcisnąć. Teraz patrzę na trzech sędziów na podwyższeniu naprzeciw mnie. Oskarżeni i ich obrońcy siedzą po lewej, a oskarżyciele po mojej prawej stronie. Oskarżeni widzą przez szybę publiczność, dzieli ich od niej tylko kilka metrów. Szklana ściana została zamontowana zapewne po to, by chronić oskarżonych. Czuję jednak, że to ja potrzebuję osłony przed niebezpiecznymi mężczyznami siedzącymi po drugiej stronie.
Tak więc siedzę i obserwuję pięciu oskarżonych. Wyglądają tak zwyczajnie. Ale czego można było oczekiwać? Rogów? Spiczastych uszu? W końcu wszyscy z nich, oprócz taksówkarza Zigicia, byli zwyczajnymi policjantami. Co ciekawe, tylko on jeden wygląda groźnie, może dlatego, że jest silniej zbudowany niż pozostali. Zigić jest smagłym, czterdziestokilkuletnim mężczyzną o grubej szyi, ubranym w brązowy garnitur i żółtą koszulę. Dzisiaj będzie przesłuchiwany jego świadek obrony. Obok siedzi Prćac, starszy pan, siwy i szczupły. W swoim szarym garniturze, z niewielkim siwiejącym wąsikiem, przypomina mysz. Tych dwóch siedzi między policjantami ONZ, którzy -wyglądają tak, jakby myśleli o pikniku zeszłej niedzieli. Za nimi, również między policjantami, siedzi reszta grupy: Kos i Kvoćka wyglądający jak wiejskie rozrabiaki oraz krępy Radić, który sądząc po wyglądzie, mógłby być dyrektorem fabryki w niewielkim miasteczku.
Zigić nerwowo wierci się na krześle, jak gdyby chciał zapalić papierosa. Na pewno pali. Większość Bośniaków pali. Prawdopodobnie ma też ochotę na kawę: w Bośni pije się mocną kawę, którą nazwano kawą po turecku. Zastanawiam się, jaka jest teraz poprawna politycznie nazwa takiej kawy - kawa po serbsku? Pięciu mężczyzn siedzi tam, dzień po dniu, przez całe godziny, bez papierosa i bez kawy, słuchając tłumaczenia tego, co mówią adwokaci, prokuratorzy i sędziowie. Czasami muszą czuć się tak, jakby występowali w filmie. Zapewne nigdy nie przypuszczali, że staną przed sądem za granicą. I wszystko, co im się teraz przytrafia, jest tak nierealne, że tylko czekać, kiedy zniknie.
Jeden z sędziów przesłuchuje świadka obrony będącego pod ochroną. Publiczność nie widzi tego świadka, ponieważ siedzi za plastikowymi przegrodami, a pokazywana na ekranach telewizyjnych jego twarz jest zamazana. Proces trwa już od prawie roku i jeśli tak jak ja jest się pierwszy raz w sali sądowej, niełatwo nadążać za tym, co się dzieje. Nie z powodu tematu rozprawy, ale zawiłości procedury. Świadkowi mogą być zadawane bardzo szczegółowe pytania i ła29
two się pogubić, jeśli się nie pamięta, czego dotyczy przesłuchanie. Często pojawiają się kwestie proceduralne, które muszą być wyjaśnione, co tym bardziej utrudnia obserwatorowi śledzenie procesu. Ten świadek był strażnikiem w obozie w Keratermie i był tam obecny w nocy 24 lipca 1992 roku, kiedy to w jednym z baraków miała miejsce masakra, w której zginęło ponad stu więźniów. Oto jak przebiega przesłuchanie:
Sędzia: Czy świadek kiedykolwiek wchodził do pomieszczenia, gdzie przebywali więźniowie?
Świadek: Nie.
Sędzia: Czy świadek był w pobliżu wejścia do tego pomieszczenia? Skąd świadek może wiedzieć, jaka była średnica beczki przed salą numer jeden?
Świadek: Drzwi były otwarte, można było dostrzec, co jest w środku.
Sędzia: Beczka była wewnątrz czy na zewnątrz?
Świadek: Była na zewnątrz.
Sędzia: Skąd świadek wie, że średnica wynosiła trzydzieści centymetrów?
Świadek: Tak ją oszacowałem.
Przez jakiś czas próbuję śledzić przebieg procesu. Nie wiem, dlaczego tak ważne jest ustalenie, gdzie stała beczka, ale ufam sędziemu, że to jest ważne. Czuję się jednak coraz bardziej znudzona. Patrzę na oskarżonych. Zigić bardzo stara się koncentrować, w końcu to jest jego świadek obrony. Ale widać po wyrazie jego twarzy, że nie słucha uważnie. Błądzi wzrokiem po sali sądowej, tak samo jak ja. Kos wpatruje się w sufit. Prćac w skupieniu obserwuje kobietę, której zadaniem jest zapisywanie każdego słowa, jakie pada w czasie procesu - może z powodu żywych, kwiecistych wzorów na jej sukience. Jeden z obrońców dyskretnie ziewa.
Przesłuchiwanie świadka jest długie, dokładne i bardzo szczegółowe. Podziwiam niewątpliwą koncentrację sędziów, sama czuję, że mogę zaraz zasnąć. Teraz, po spędzeniu pewnego czasu w sali sądowej, rozumiem, dlaczego jest pusta. Proces - każdy proces, nie tylko ten - jest niezwykle powolny i nudny. Ale tak właśnie musi być. Proces nie jest widowiskiem dla publiczności. Nie musi być interesujący ani dostarczać rozrywki. To poważna sprawa: chodzi o sprawiedliwość, stawką jest ludzkie życie, a w dowodzeniu czyjejś winy lub niewinności nie ma nic spektakularnego.
Patrzę na zegarek. Minęła zaledwie godzina, a wydaje się, że minęła cała wieczność, jak gdyby czas miał w tej sali sądowej inne właściwości, jak gdyby płynął tu wolniej niż na zewnątrz, na ulicach Hagi. Może tak jest? Znów próbuję się skoncentrować. Strażnik stara się bronić Zigicia, który brał udział w masakrze. Doszło do rozlewu krwi, mówi, ponieważ więźniowie próbowali uciec i zostali zastrzeleni w trakcie ucieczki. - Ale skąd krew w pomieszczeniu? - pyta sędzia. - Skąd krew na ścianach?
Krew na ścianach?
Nagle widzę ten obraz i dociera do mnie, o czym mówi sędzia. Śmierć stu dwudziestu więźniów nie jest już abstrakcją, nie są to już tylko słowa. Metodyczne, precyzyjne przesłuchanie nabiera nowego znaczenia. Uświadamiam sobie, jak bardzo wypaczony jest obraz procesu w telewizyjnych programach i hollywoodzkich filmach, w których dochodzi do szybkiej wymiany argumentów między dobrze wyglądającymi prawnikami w drogich garniturach. W Hadze nie ma takich nieprawdziwych dramatów. Dramatem jest tutaj to, że wszystko wydarzyło się naprawdę: były prawdziwe śmierci, prawdziwe ofiary i prawdziwi mordercy. Prawdziwa krew. Dramatem jest to, że nie ma ucieczki od tamtej rzeczywistości. Kiedy pod koniec dnia przyjrzałam się oskarżonym, nagle wydali mi się inni. Zobaczyłam to, czego wcześniej nie dostrzegałam - nie ich apatyczne twarze, ale pomieszczenie, którego ściany są zbryzgane krwią.
3. scenariusz samobójstwa
Milan Levar, chorwacki weteran wojenny z Gospicia i świadek zbrodni wojennych, został zamordowany 28 sierpnia 2000 roku. Po procesie grupy z Gospicia, dziesięć lat po wojnie, podejrzany o to morderstwo Ivica Rożić został uwolniony, ponieważ nie było przeciw niemu wystarczającego materiału dowodowego.
W Gospiciu dziesięć lat po zakończeniu wojny w Chorwacji wojna się nie skończyła, a w każdym razie nie zakończyła się dla Vesny i Leona Levarów. Jeśli opuszczają swój dom, muszą poinformować policję, dokąd się udają. Kiedy są poza domem, towarzyszy im patrol policyjny. Zanim otrzymają pozwolenie na odwiedzenie grobu męża i ojca, Milana Levara, policja starannie przeszukuje mogiłę. Ludzie z Gospicia nie rozmawiają z Vesną, a chłopcy nie grają w piłkę z jedenastoletnim Leonem. Vesna i Leon należą do „wrogiego" obozu. Jest to bardzo nietypowa sytuacja w miasteczku zamieszkanym przez zaledwie sześć tysięcy mieszkańców, zwłaszcza że ani Vesna, ani Leon nie popełnili żadnej zbrodni. W ich żyłach nie płynie nawet „zła" serbska krew - dziś w Gospiciu mieszka bardzo niewielu Serbów. Levarowie są „więźniami wojennymi" bardzo szczególnego rodzaju.
„Na mszy, w rocznicę śmierci męża, byliśmy w kościele jedyni. A przy grobie nie pojawił się ani jeden przedstawiciel władz" - mówi Vesna. Ktoś jednak odwiedził przed nią grób, jeszcze przed pogrzebem, ponieważ znalazła tam kwiat. Jeden tylko plastikowy kwiat, ale niewątpliwie znak, że ktoś pamiętał. Tyle że ten ktoś nie miał odwagi pokazać się publicznie przy grobie. Bał się, ponieważ sprawa nie została jeszcze rozwiązana i morderca przebywa nadal na wolności. Gazety piszą, że policja wie, kim jest morderca, ale nie ma dość dowodów, aby go aresztować.
Milan Levar był pierwszym świadkiem Trybunału, który został zabity z zemsty. Wystarczy przejść którąś z ulic w Gospiciu, aby zacząć rozumieć, jak bardzo duch tego miasteczka przyczynił się do śmierci Levara. Na zwiedzenie go wystarczy ledwie pół godziny. Podobnie jak jego mieszkańcy, wszystkie budynki, które przetrwały wojnę, noszą głębokie blizny: domy w rozsypce, fasady łuszczące się jak skóra po oparzeniu, powybijane szyby, opuszczone ruiny i podziurawiony asfalt. Nie można nie zauważyć dziur w murach, przez które widać zrujnowane wnętrza niegdyś przytulnych, gościnnych domów. Ich ściany są teraz sczerniałe od ognia, który wzniecały nie tylko wrogie pociski, ale i sąsiedzi - podpalacze. Wszędzie są ruiny, upamiętniające dwa jesienne miesiące w 1991 roku, kiedy to na miasteczko spadły tysiące pocisków z serbskiej strony. Budzić się codziennie wśród tych ruin i pamiętać domy w ich dawnej postaci - już to wystarcza, aby doprowadzać mieszkańców Gospicia do szaleństwa.
Na głównej ulicy mężczyźni chodzą nieogoleni, w mundurach, jak gdyby wojna się dla nich nie skończyła, tak jak nie skończyła się dla rodziny Levarów. Nie ma dla nich wiele do roboty w tym dziś na wpół wymarłym miejscu, popijają więc kawę i rakiję, rozmawiając o polityce i czekając, aż coś się wydarzy. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali stąd dawno temu, jeszcze przed wojną. Ludzie tu nie wracają, nie ma do czego. Dziesięć lat temu Gospić był przyjemnym, choć sennym miasteczkiem, gdzie ludzie żyli spokojnie i wygodnie, a dzieci mogły bawić się bezpiecznie na ulicach. Wystarczyło, że ktoś kichnął, aby sąsiad był gotów do pomocy. Do dnia, w którym ten sam sąsiad przyszedł go aresztować.
Teraz, kiedy przyjeżdża się do miasteczka, natychmiast można odczuć, co zdominowało tu życie: strach. W Gospiciu mieszka niewielu ludzi i wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Wiedzą, co sąsiedzi gotują na obiad, z którego ze zrujnowanych czy opuszczonych domów pochodzi ich dywan, lodówka lub telewizor i co każdy z nich robił w czasie wojny. Mają podstawy, żeby się bać siebie nawzajem. Wiąże się to z tak zwanym syndromem telewizora. Tamtejsi ludzie dokładnie wiedzą, o co chodzi. Bo większość z nich odniosła korzyści z wojny, „częstując" się telewizorami i podobnymi dobrami z opuszczonych domów. Są oczywiście inni, którzy robili znacznie gorsze rzeczy, ale kiedy ktoś ośmieli się im to zarzucić i domaga się sprawiedliwości, powiedzą: „Zamknij się, ty ukradłeś telewizor". Jak gdyby zabicie człowieka można było porównać z kradzieżą telewizora. Oczywiście nie można, ale to wystarcza, aby zamknąć usta.
Prowadzi to do kolejnej rzeczy, która rzuca się w oczy w Gospiciu: do milczenia. Panuje tu zmowa milczenia, przypominająca włoską omertá. Takie niebezpieczne, groźne milczenie jest wyraźnie odczuwalne w tej niewielkiej miejscowości. Oczywiście nie oznacza to całkowitej ciszy; jeżdżą samochody, płaczą dzieci, rozmawiają ludzie, a w kawiarniach rozbrzmiewa muzyka. Przytłaczająca cisza zapada, kiedy próbuje się poruszyć pewne tematy. Nikt nie chce na przykład rozmawiać o tym, co stało się z serbskimi cywilami w październiku 1991 roku, i o tym, dlaczego został zabity Milan Levar. Jeśli już ktoś w ogóle mówi cokolwiek na temat jego śmierci, zwykle go przeklina: „Powinno się go zabić wcześniej. To zdrajca, i dzięki Bogu, że ktoś go zlikwidował" - powiedział rzeczowym tonem sąsiad Levara ledwie parę godzin po pogrzebie.
Człowiek musi być naprawdę znienawidzony, aby prowokować takie okrutne, cyniczne słowa, wypowiadane nawet po jego śmierci. Tak właśnie było z Le-varem. W prowincjonalnym miasteczku, gdzie każda inność budzi odrazę, ośmielił się być inny. Wierzył, że można wymierzyć sprawiedliwość i że warto o to walczyć. Co więcej, wierzył, że może zeznawać w sądzie o okropnościach wyrządzanych serbskim cywilom w Gospiciu w czasie wojny i nadal wieść normalne życie wśród ludzi, którzy mieli nieczyste sumienia - z powodu aresztowania Serbów, kopania dla nich grobów, kradzieży mebli czy też z powodu przymykania oczu na to, co się naprawdę dzieje. Ale Levarowi nie udało się żyć normalnie. Znał sekrety innych i stał się zagrożeniem dla nich wszystkich, ponieważ krytykował ich sposób życia i tchórzliwość.
Powinien był orientować się lepiej. Ich nienawiść była niemal namacalna. Musiał ją czuć za każdym razem, kiedy wychodził z domu. Musiał ją widzieć wypisaną na twarzach ludzi, których każdego dnia mijał na ulicy. Dla jego rodziny wyjście na zakupy musiało być jak ekspedycja na terytorium wroga. Jeśli ktokolwiek okazywał im sympatię, robił to potajemnie, pod osłoną ciemności. Jak potrafili żyć wśród przekleństw i gróźb? Jego żona, Vesna, odczuwała wrogość każdego dnia, kiedy przebywała w pracy, zarabiając ich jedyne, mizerne pieniądze. A ich mały syn, Leon - ileż to razy w szkole koledzy nazywali go czetnickim bękartem? Ta nienawiść musiała czasem ranić. Nie byli przecież ze stali. Dla Levara była jeszcze bardziej bolesna, ponieważ urodził się w Gospiciu, to było jego rodzinne miasto. A mimo to wierzył, że znajdzie dość siły, aby zwalczyć prowincjonalny letarg i strach.
Jego największym błędem nie była decyzja o zeznaniu prawdy i zostaniu świadkiem, ale przekonanie, że będzie mógł później nadal mieszkać w Gospiciu. Był to scenariusz samobójstwa. Nie mógł mieszkać wśród tych samych ludzi, których chciał wsadzić za kratki, zwłaszcza że niektórzy z nich byli nadal u władzy. Zamiast prowadzić dochodzenia w sprawie zbrodni wojennych, tuszowali je. Mieli swoje powody, żeby to robić, a Levar o tym wiedział.
Ale co stało się w Gospiciu tamtej zimy? Czego świadkiem był Milan Levar? Za co zapłacił w końcu tak wielką cenę?
Jesienią 1991 roku dwóm ludziom z Zagrzebia powierzono obowiązek obrony Gospicia, choć - takie to były czasy - nie wiadomo, kto przydzielił im to zadanie. Być może sami się tego podjęli. Tymi ludźmi byli Tihomir Oreśković, który stanął na czele tymczasowych władz cywilnych, oraz Mirko Norac, który został szefem obrony wojskowej. Warto zapamiętać te nazwiska. Skutecznie bronili miasta przed serbskim alakicm, chociaż niektórzy ludzie twierdzą, że przybyli dopiero wtedy, kiedy bitwa o Gospić była już zakończona. Uważali także, że celem wojny jest oczyszczenie miasteczka z niechcianych Serbów. To była dobra okazja. W gorącej atmosferze wojny wystarczało oznajmić, że jakaś osoba jest podejrzana o współpracę z wrogiem. Nie był potrzebny żaden dowód. Sporządzili listę serbskich cywilów nadal mieszkających w miasteczku. W ciągu trzech dni, między 16 a 18 października, około stu dwudziestu Serbów i czterdziestu Chorwatów znikło. Nie tylko według Levara, ale także naocznych świadków, których relacje ujrzały światło dzienne później, serbscy cywile zostali wywiezieni ciężarówką za miasto i rozstrzelani przez oddział policji wojskowej pod dowództwem Noraca, a następnie zagrzebani w ukrytej zbiorowej mogile.
To, co nastąpiło potem, można opisać tylko jednym słowem: grabież. Opuszczone domy, nie tylko domy zamordowanych Serbów, ale także tych, którzy uciekli wcześniej, zostały splądrowane i spalone. Bardzo niewiele osób nie brało w tym udziału. Był to początek terroru, zaprowadzonego przez niewielką grupę zwolenników Oreśkovicia i Noraca. Robili, co chcieli, decydowali, kto ma żyć, a kto powinien umrzeć, gromadząc przy tym w podejrzany sposób majątek. Ponieważ za wydarzenia z października 1991 roku prawie każdy ponosi winę, wszyscy zachowywali milczenie. Nawet jeśli wśród mieszkańców byli niewinni ludzie, nie śmieli przemówić. Łatwo było rządzić w miejscu, gdzie wszyscy musieli się podporządkować - wszyscy, którzy chcieli pozostać przy życiu.
W tym wyludnionym miasteczku na linii frontu władzę przejęli Oreśković i Norac i nie znalazł się nikt, kto by im przeszkodził. „W tamtych czasach i w euforycznej atmosferze wojny łatwo było rządzić zdesperowanymi ludźmi. Jest tyle pustych domów i można sobie przywłaszczyć, co się zechce. Można robić, co się chce, z nielicznymi ludźmi, którzy pozostali w miasteczku, bo zarówno Chorwaci, jak i Serbowie uciekli, przynajmniej ci, którzy mogli" - powiedział później Levar.
Milan Levar był oburzony, że ani wojsko, ani policja, ani nikt z władz nie próbował powstrzymać terroru Oreśkovicia i Noraca. Wraz z dwoma kolegami z milicji (obaj, Zdenko Ropac i Zdenko Banda, ukryli się później w Niemczech) skontaktował się z ważnymi osobami w rządzie chorwackim i poinformował je o sytuacji w Gospiciu. Levar wiedział, o czym mówi, ponieważ sam został zmuszony pod groźbą rewolweru do obejrzenia morderstwa serbskiego cywila uduszonego przewodem telefonicznym.
Władze w Zagrzebiu niemal natychmiast wiedziały, co się dzieje, ponieważ do różnych przedstawicieli rządu zgłosili się krewni zaginionych osób. Rząd został zmuszony do wszczęcia dochodzenia. Na początku listopada 1991 roku wysłano do Gospicia Ante Karicia, przewodniczącego Rady Kryzysowej. Wrócił ze szczegółowym raportem o przejęciu władzy przez policję wojskową. Ludzie znikali z dnia na dzień. Czarny rynek kwitł, opuszczone domy tak Serbów, jak i Chorwatów były w ruinie. Raport ten został wysłany do prezydenta Franja Tudjmana i szefa Tajnej Policji Josipa Manolicia. Urząd Obrony Porządku Konstytucyjnego wysłał do Gospicia jeszcze jedną osobę. W raporcie datowanym na 20 grudnia 1991 roku Rikard Pavelic opisał atmosferę terroru, tajemnicze znikanie ludzi, codzienne odkrywanie nowych zwłok i grabieże - z wszystkim tym związana była policja wojskowa. „W wypadku większości zlikwidowanych osób są świadkowie, że policja wojskowa zabierała ich do Pe-ruśicia i innych miejsc, gdzie ginął po nich wszelki słuch - pisał Pavelic. - Ludzie zabierani są codziennie i ciągle znajdowane są nowe zwłoki". Szef policji w Gospiciu, Ivan Daśović, był w miasteczku, kiedy likwidowano dużą grupę serbskich cywilów. Nie tylko sporządził listę ludzi, którzy brali udział w podejmowaniu decyzji, ale sam - jak przyznał później - był obecny na miejscu egzekucji i strzelał, kiedy dowodzący oficer Norac krzyczał: „Strzelaj, strzelaj, na co czekasz!"
Chorwacki rząd i prezydent zostali poinformowani o tym, co dzieje się w Gospiciu. Zebrano wystarczająco dużo dowodów zbrodni wojennych. Coś trzeba było zrobić, aresztowano więc Oreśkovicia. Wraz z kilkoma innymi osobami z Gospicia przewieziono go do Zagrzebia i przesłuchano. Ale po interwencji ministra obrony, Gojka Suśaka, dochodzenie zostało zawieszone, a Oreśkovicia zwolniono. Susak miał ogromny wpływ na Tudjmana, który, świadomy zbrodni Oreśkovicia i Noraca, zgodził się, że lepiej nie podejmować żadnych działań przeciwko nim. Kiedy Levar i jego towarzysze zorientowali się, że wysyłając raporty do władz, niczego nie osiągnęli poza narażeniem się na niebezpieczeństwo, opuścili szeregi milicji. Można sobie tylko wyobrażać zdesperowanie Levara. Ale dlaczego wtedy nie wyjechał? Czy zatrzymała go w Gospiciu jego uparta natura? Czy miał jakieś ukryte powody? Ci, którzy znali Milana Levara, mówią, że był to człowiek prawy, z zasadami. Nie chciał, aby nowe państwo chorwackie budowano na zbrodniach wojennych. Inni twierdzili, że wojna doprowadziła go do obłędu. W wywiadzie dla niezależnego tygodnika wydawanego w Splicie, „Feral Tribune", Levar mówił w 1996 roku: „Liką (region, którego Gospić jest stolicą) rządzi dziś strach. Aby ten strach zniknął, ludzie muszą wreszcie odpowiedzieć za swoje czyny. Trzeba ustalić, kto zabił, a kto ukradł, i wszyscy muszą ponieść konsekwencje. Obecnie ci, którzy popełnili zbrodnie, mają całkowitą władzę i zamienili nas w zakładników, traktują nas jak niewolników".
Problem polegał jednak na tym, że rząd brał udział w zmowie milczenia. Nikt nie chciał przeprowadzić dochodzenia w tej sprawie; nie byłoby dobrze dla władz, gdyby opinia publiczna dowiedziała się, że nie tylko Serbowie, ale i Chorwaci popełniali zbrodnie wojenne. Za ukrywaniem prawdy o Gospiciu kryły się powody polityczne. Był to czas, kiedy Chorwacja zabiegała o uznanie jej niepodległości przez inne państwa. Prawda o mordzie na serbskich cywilach mogłaby to utrudnić. Lepiej było zatuszować nieprzyjemną sprawę. Całą prawdą ukryto więc w imię „wyższych" (politycznych) interesów. Tym, którzy byli u władzy w Gospiciu, powierzono zadanie utrzymania tajemnicy.
Levar doszedł do wniosku, że sytuację może uzdrowić jedynie opinia publiczna. Gdyby udało mu się dostatecznie ją zmobilizować i zdobyć jej wsparcie, rząd musiałby jeszcze raz przeprowadzić śledztwo w sprawie Oreśkovicia i Noraca. Kiedy jednak Levar opowiedział czasopismu „Globus", czego był świadkiem, usłyszał jedynie pogróżki.
Milczenie spowijało sprawę Gospicia do 1996 roku, kiedy to Tihomir Oreśković ostatecznie spróbował przejąć władzę w regionie Lika, wysuwając swoją kandydaturę na burmistrza miasta Peruśić. Levar jeszcze raz zwrócił się do gazet, do „Feral Tribune". Tym razem wzbudził większe zainteresowanie i nawet gazety z innych krajów zajęły się sprawą Gospicia. Ale znów nie było rezultatu zgodnego z oczekiwaniami Levara: śledztwo nie zostało wznowione, choć Oreśković wycofał swoją kandydaturę.
Nacisk opinii publicznej, jaki miał nadzieję wywołać Levar, nie nastąpił. Opinia publiczna pozostawała obojętna. Jakby nie tylko mieszkańcy Gospicia, ale i wszyscy obywatele Chorwacji byli głusi i ślepi. Może zaślepił ich „narodowy interes", ale jest równie prawdopodobne, że chodziło o inne, bardziej osobiste interesy. Tym razem jednak zarówno Levarowi, jak i Bandzie grożono już bezpośrednio. Znaleziono materiały wybuchowe w domu matki Levara i w letnim domu Zdenka Bandy w Karlobagu. Przesłanie było głośne i wyraźne: przestańcie albo...
Rozgoryczony i rozczarowany Levar nie miał wielkiego wyboru i zwrócił się do Trybunału w Hadze. Próbował wszystkiego innego, począwszy od złożenia zeznań w chorwackich instytucjach rządowych, a skończywszy na nagłośnieniu całej sprawy na łamach prasy. Wszystko na próżno. W 1997 i 1998 roku złożył zaprzysiężone zeznania przed Trybunałem. Wierzył, że zmusi to wreszcie rząd chorwacki do rozpoczęcia prawdziwego dochodzenia w sprawie Gospicia.
Ludzie pracujący w Trybunale doskonale wiedzieli, co znaczyło zeznanie Levara i jakie powodowało niebezpieczeństwo. Wiedzieli także, że po tym, jak został okrzyknięty „zdrajcą", Levar nie powinien mieszkać w Gospiciu. Zaoferowano mu więc status świadka chronionego i wyjazd wraz z rodziną za granicę, gdzie mógłby żyć z nową tożsamością. Ale Levar odrzucił tę ofertę, wierząc, że rozgłos zapewni mu wystarczającą ochronę. Sądził, że jeśli pozostanie, jego obecność skłoni innych do wystąpienia w roli świadków. Nie mógł ich zawieść, opuszczając Chorwację. Był jednak naiwny, zupełnie jakby zapomniał, że ma do czynienia z mordercami. Miał także zbyt duże zaufanie do chorwackiego systemu sprawiedliwości. Zdenko Banda i Zdenko Ropac, dwaj inni świadkowie, dawni koledzy Levara, długo się nie zastanawiali i wyjechali do Niemiec.
Mimo to Trybunał chciał pomóc Levarowi i zażądał ochrony dla niego od chorwackiego rządu. Ale czy to żądanie zostało przekazane do lokalnej komendy policji w Gospiciu? A nawet gdyby je przekazano, czy tamtejsza policja chroniłaby człowieka, który był gotów dostarczyć dowodów zbrodni popełnionych przez policję wojskową przy współpracy cywilnych sił policyjnych? Od wojny nie zmieniło się wiele, byli tam ci sami ludzie. Dla nich Levar był człowiekiem, który wiedział zbyt wiele i mówił zbyt dużo. Został już kilka razy ostrzeżony. Z pewnością zrozumiał ostrzeżenie. Stanął teraz przed poważnym problemem - ale nie zamknęło mu to ust.
Wybory i zmiana rządu w styczniu 2000 roku musiały dać mu nową nadzieję, jednak nie trwała ona długo. Mijały miesiące, lecz nadal nie było śledztwa w sprawie Gospicia ani też innych zbrodni wojennych. Levar musiał być bardzo rozczarowany, może nawet zaczął się zastanawiać nad opuszczeniem Chorwacji. „Ostatnio Milan zmienił zdanie i chciał wyjechać z Chorwacji - przypominała sobie, płacząc, Vesna. -Nigdy sobie nie daruję, że byłam temu przeciwna".
Siedem miesięcy później, po południu 28 sierpnia 2000 roku, Milan Levar zginął na skutek wybuchu bomby. Stało się to na podwórku jego matki. Bombę ukryto w kole zapasowym samochodu Milana. Był przy tym jego syn, Leon. Próbował pomóc ojcu, przewrócić go na wznak, lecz było już za późno. „Zadzwonił do mnie z telefonu komórkowego, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Tylko krzyczał" - powiedziała jego matka. Nikogo w Gospiciu nie zdziwiło, że Levar został zabity. Miasteczko jest zbyt małe, aby mógł w nim przeżyć ktoś, kogo uznano za zdrajcę. Nie było tam gdzie się ukryć. Być świadkiem i nadal mieszkać w Gospiciu, w niewielkiej społeczności, było znacznie bardziej niebezpieczne niż być świadkiem, mieszkając w Zagrzebiu, mieście liczącym milion mieszkańców.
Milana Levara nie zabiła bomba - zabijało go powoli milczenie trwające lata. Milczenie sąsiadów, milczenie przyjaciół, milczenie prowincji, milczenie opinii publicznej, a także tuszowanie sprawy przez rząd w Zagrzebiu. Powinno się to było zmienić po nagłośnieniu przez Levara zbrodni. Liczył na to, że kiedy zbrodnie wojenne staną się powszechnie znane, nie będzie powrotu do udawanej niewiedzy i obojętności.
Ale co można zrobić, kiedy ujawnia się zbrodnie i nic się nie dzieje? Nie ma żadnej reakcji i nie pojawia się żaden nacisk? Po prostu ciągle istnieje zasłona milczenia, jeszcze szczelniej sza, niż się wydawało w czasach, kiedy miały miejsce wydarzenia w Gospiciu. Levar się tego nie spodziewał. Nie rozumiał apatii ludzi w Chorwacji, którzy nie chcieli go słuchać i którzy świadomie ignorowali fakty, choć mieli je jak na dłoni. Przeliczył się i sam musiał zadawać sobie pytanie dlaczego. Odpowiedź jest taka sama jak w wypadku wydarzeń w miasteczku Gospić. Zbyt wiele osób skorzystało w różny sposób z czystek etnicznych, choć korzyści te były czasem bardzo drobne. Co więcej, nie protestowali nawet ci, którzy korzyści nie odnieśli. Niektórzy popierali Levara i chcieli usłyszeć prawdę, ale było ich zbyt mało, aby mogło to cokolwiek zmienić.
Ostatnim działaniem, jakie podjął, była próba poruszenia opinii publicznej. Ponieważ dała ona tak mizerne rezultaty, Levar nie żyje. Opinia publiczna nie jest pojęciem abstrakcyjnym. Tworzymy ją my, obywatele Chorwacji. Porażka opinii publicznej jest zatem naszą porażką. Skoro nie zareagowaliśmy, możemy winić tylko siebie. Nasza osobista paranoja, drobne kradzieże i zaciśnięte usta, wszystko to przyczyniło się do podłożenia bomby, która zabiła Levara.
Na jego pogrzebie było niewiele osób. Zamiast masowej demonstracji popierającej zasady, za które Levar zginął, pogrzeb był jeszcze jednym epizodem w długim łańcuchu zdrad. Niektórzy ludzie zanadto się bali, żeby przyjść, a większości po prostu nic to nie obchodziło. Zabrakło przedstawicieli wojska, polityków, hierarchów kościelnych, grup broniących praw człowieka, nie zjawił się też nikt z mediów. Ich nieobecność była bardziej znacząca, niż mogłaby być obecność.
Po zabójstwie Milana Levara wszystko stało się jasne. Policja nie miała wyboru, musiała zacząć dochodzenie, nie tylko w sprawie morderstwa Levara, ale i w sprawie Gospicia.
Dziesięć lat po popełnieniu zbrodni wojennych strach przed prawdą, która wychodzi na jaw, jest wciąż ogromny. Państwo chorwackie jest wciąż niezdecydowane, społeczność międzynarodowa obojętna, a opinia publiczna milcząca.
4. cicha październikowa noc
Proces grupy z Gospicia był punktem przełomowym w historii chorwackiego systemu sprawiedliwości, ponieważ pięciu mężczyzn (Tihomir Oreśković, Mirko Norac, Stjepan Grandić, Ivica Rożić i Milan Ganić) sądzono za zabicie Serbów zimą 1991 w Gospiciu nie przed Trybunałem w Hadze, ale w lokalnym sądzie w Rijece. Proces trwał od czerwca 2001 do marca 2003 roku, w tym czasie przesłuchano około stu pięćdziesięciu świadków. Trzech oskarżonych zostało uznanych za winnych zabicia pięćdziesięciu ludzi. Pozostałych dwóch uniewinniono.
Była już późna noc, kiedy wojskowa ciężarówka zatrzymała się na przedmieściach Gospicia, w pobliżu miejscowości o nazwie Pazariśte. Żandarm uniósł brezent z tyłu samochodu i na wilgotną ziemię zeskoczyło dwunastu ludzi. Widzieli sylwetki czekających na nich uzbrojonych mężczyzn. Słyszeli odgłos odjeżdżającej ciężarówki, otwieranych i zamykanych drzwi samochodowych, sdumione głosy i szczęk broni - a potem, przez minutę lub dwie, niemiłą ciszę. Ktoś nerwowo próbował zapalić papierosa, ale zrezygnował i zaklął.
Nagle nocną ciszę przeszył krzyk kobiety. Był to wysoki, krótki krzyk, po którym nastąpił strzał. Rozległ się męski głos: „Strzelać, strzelać, na co czekacie!" Wtedy grupka uzbrojonych cieni zaczęła strzelać. Strzelali wszyscy: żołnierze z broni maszynowej, cywile z pistoletów. Niebezpiecznie byłoby nie strzelać, ponieważ ktoś przechadzał się między nimi i sprawdzał, czy wszyscy wykonują rozkaz. Po paru minutach ludzie, których przywieziono ciężarówką, byli martwi. Uzbrojeni mężczyźni wskoczyli do swoich samochodów i odjechali w pośpiechu. Ciał ofiar nigdy nie odnaleziono.
Działo się to 16 października 1991 roku, po zorganizowanym przez Tihomira Oreśkovicia - szefa cywilnych władz - spotkaniu w siedzibie Rady Kryzysowej. Według zeznań świadków to właśnie Oreśko-vić sprawdzał broń po egzekucji. Głos w ciemności wydający rozkaz strzelania należał do Mirka Noraca, wojskowego komendanta w Gospiciu. Obaj mężczyźni oraz czterej inni z tak zwanej grupy z Gospicia zostali w Rijece skazani na karę więzienia. Zostali skazani za wydanie rozkazu i przeprowadzenie egzekucji serbskich cywilów. Wydarzenia w nocy 16 października były dopiero początkiem. Przez następne parę lat życie Serba lub Chorwata, który nie zgadzał się z postępowaniem miejscowych władców, Oreśko-vicia i Noraca, było warte mniej niż życie bezpańskiego psa. Rok później policyjny śledczy stwierdził w raporcie, że tej jednej październikowej nocy masowy grób gdzieś w pobliżu Gospicia pochłonął ponad stu ludzi.
Trudno sobie wyobrazić Mirka Noraca wykrzykującego rozkaz egzekucji. Nie wygląda jak żołnierz, a tym bardziej twardy dowódca polowy. Nawet generalski mundur nie może zrobić z niego twardziela zdolnego do takiej roboty. Pulchny, zwyczajny młody człowiek o nieśmiałym uśmiechu wydaje się raczej łagodny niż niebezpieczny. Ludzie, którzy go znają, mówią, że najważniejszą cechą jego charakteru jest lojalność, i to właśnie mogło być powodem, że tak szybko wspinał się po szczeblach kariery w Armii Chorwackiej, osiągając w końcu stopień generała.
Norac wygląda na kogoś, kim jest w rzeczywistości - na kelnera. Znacznie łatwiej jest wyobrazić go sobie w kawiarni w Sinju, podającego kawę i piwo miejscowym i gawędzącego z nimi o niedzielnych meczach piłkarskich. Norac spędzał niewiele czasu, pracując jako kelner; zupełnie nie palił się do tego zajęcia, skoro jego ojciec przysyłał wystarczająco dużo pieniędzy z Niemiec, gdzie pracował na budowach. Norac nie był też pilnym uczniem. Zaliczył tylko dwa lata nauki w szkole średniej, co dało mu prawo wykonywania zawodu kelnera, później odbył kilka kursów w szkole wojskowej. Uważano go za niezbyt bystrego i niespecjalnie pracowitego. W jego rodzinnej wsi Otok w pobliżu Sinja mieszkańcy często zostawali księżmi lub zakonnicami. Otok słynie z tego, że trzydziestu pięciu mężczyzn zostało kapłanami, a sto siedemdziesiąt kobiet zakonnicami. Wuj Noraca i bratanek są także księżmi, a on sam służył do mszy jako ministrant. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, mieszkańcy Otoka nie są bardziej katoliccy niż w innych regionach Chorwacji, ale panuje tu straszliwa bieda. Ludzie mają niewiele możliwości do wyboru. Jedną z nich jest kariera księdza, inną żołnierza lub policjanta.
Norac mógł zostać księdzem, ale stał się żołnierzem. Opatrzność mu w tym pomogła. Miał dwadzieścia trzy lata, był bez pracy, nie wiedział, co ze sobą zrobić. W sierpniu 1991 roku dołączył do pierwszej grupy żołnierzy ochotników i trafił do jednostki specjalnej w pobliżu Zagrzebia.
Tamtej jesieni Norac wraz z trzema przyjaciółmi pojechał do Gospicia, żeby zorganizować obronę miasta przed serbskim atakiem. Nie jest jasne, czy zostali tam wysłani przez ministra obrony Gojka Suśaka, czy też trafili do Gospicia z własnej inicjatywy i wykorzystując swoje koneksje. Informacje na ten temat są sprzeczne. To był czas chaosu, a każdy nowy proces przed Trybunałem pokazuje, że istniały równoległe struktury dowodzenia: oficjalna (rząd) i nieoficjalna (Chorwacka Wspólnota Demokratyczna, partyjna linia dowodzenia). Zgodnie z oficjalną wersją wydarzeń Norac zorganizował obronę pod swoim dowództwem, natomiast Armia Chorwacka utrzymywała linię frontu, ale są świadkowie, którzy twierdzą, że Norac pojawił się w Gospiciu, aby przejąć władzę, już po tym, jak mieszkańcy obronili swoje miasteczko.
Przed wojną Gospić zamieszkiwała mieszana populacja. Prawie trzydzieści procent stanowili Serbowie, z których większość wyjechała w momencie wybuchu wojny. Celem Noraca i Tihomira Oreśkovicia - szefa władz cywilnych w miasteczku, który przybył z Zagrzebia wraz z Noracem - była jednak nie tylko obrona miasta. Była nim także czystka etniczna, to jest całkowite pozbycie się Serbów. Czy rozkaz pochodził z samej góry, od ministra obrony Gojka Suśaka lub nawet prezydenta Franja Tudjmana? Może w ogóle nie było potrzeby dawania takiego rozkazu. Polityczne przesłanie Tudjmana było wystarczająco jasne, aby Norac i Oreśković zrozumieli, że obrona to jedno, a długoterminowy cel wojny w Chorwacji drugie. Poza tym obaj należeli do niewielkiej, radykalnej emigracyjnej partii prawicowej.
Po Gospiciu Norac wziął udział w akcji „Kieszeń Medak" w 1993 roku i w akcji „Burza" w roku 1995 w Krajinie. Został dowódcą Korpusu Knińskiego i najmłodszym generałem w Armii Chorwackiej. Wojna się skończyła. Nadal wiódł spokojne życie w Zagrzebiu, ciesząc się przywilejami przysługującymi mu z racji wysokiego stopnia wojskowego i pozycji weterana wojennego oraz bohatera. Miał ładny apartament, dobry samochód i mnóstwo pieniędzy. Nieźle jak na byłego kelnera z Otoka.
Mijały lata, aż pewnego dnia w sierpniu 2000 roku na podwórku w Gospiciu wybuchła bomba. Zabiła Milana Levara, człowieka, który twierdził, że egzekucje w tym miasteczku nie były odizolowanym zdarzeniem, ale elementem kampanii czystek etnicznych, stanowiących kluczowy element wojennej strategii rządu Tudjmana.
Niecały miesiąc później wydano nakaz aresztowania pięciu podejrzanych i rozpoczęły się przesłuchania w sądzie w Rijece. Wśród aresztowanych znalazł się Tihomir Oreśković.
Ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Początek dochodzenia w sprawie zbrodni wojennych prowadzonego w Rijece wywołał serię protestów. Rząd zdawał sobie sprawę, że opinia publiczna była przeciwna ekstradycji zbrodniarzy wojennych do Hagi, przed Trybunał, a teraz zaczęła się sprzeciwiać nawet procesowi w Chorwacji.
Protesty te zwoływały organizacje weteranów wojennych. Dawni żołnierze uważali za wielką niesprawiedliwość zarówno ekstradycję grupy z Gospicia do Hagi, jak jej aresztowanie. Bo oto ludzie chwaleni za obronę Chorwacji przed serbskim agresorem nagle stali się podejrzanymi o popełnienie zbrodni wojennych. Ale nikt im nie powiedział, że to, co zrobili - na przykład zamordowanie serbskich cywilów - było złe. Przeciwnie, dawano im medale, apartamenty oraz renty i obdarzano różnymi przywilejami.
Dziesięć lat później linia polityczna w Zagrzebiu zmieniła się i to, co wcześniej było otwarcie akceptowane, teraz musiało stać się przedmiotem dochodzenia. Niektórzy weterani wojenni obawiali się, że ten proces może objąć również ich samych. Rząd doskonale zdawał sobie sprawę, że w wielu wypadkach bohaterowie wojenni byli naprawdę zbrodniarzami wojennymi. Ale jak wytłumaczyć to ludziom, których niedawno przekonywano, że takie oskarżenia są niesprawiedliwe i nie do przyjęcia?
Weterani byli głośni, protestowali przeciwko oskarżaniu bohaterów wojennych o zbrodnie. Nazywali to haniebną kryminalizacją wojny za ojczyznę. Twierdzili również, że rząd powinien przeprowadzić referendum w sprawie ekstradycji. Co więcej, otwarcie nawoływali do obalenia zdominowanego przez socjalistów koalicyjnego rządu. Przywódcy ulicznych demonstracji wykrzykiwali, że sądzenie bohatera wojennego jest upokarzające, że równa się postawieniu przed sądem samej idei wojny, a więc całego narodu chorwackiego. Nazywali to zdradą narodowych interesów i domagali się amnestii dla wszystkich zbrodniarzy wojennych. Po wojnie organizacje weteranów przekształciły się w potężne polityczne narzędzie, kontrolowane przez prawicową partię Tudjmana, Chorwacką Wspólnotę Demokratyczną. Jak potężny stanowią instrument, okazało się dopiero 11 marca 2001 roku, kiedy zorganizowali demonstrację w Splicie. Tamtego dnia dziesiątki tysięcy ludzi wzięło udział w manifestacji popierającej generała Mirka Noraca. Kilka dni wcześniej wydano nakaz jego aresztowania. Miał dołączyć do Tihomira Oreśko-vicia w więzieniu w Rijece. Ale Norac, zamiast oddać się w ręce policji, zaczął się ukrywać.
Dlaczego wokół Noraca było tyle zamieszania? 1 )laczego ludzie w Chorwacji byli tak bardzo zdenerwowani procesami weteranów wojennych w ojczyźnie - a jeszcze bardziej przed Trybunałem w Hadze? Dlaczego Chorwatom tak trudno przychodziło wytoczyć proces podejrzanym o zbrodnie wojenne lub dostarczyć ich Trybunałowi? Do 2002 roku Chorwacja nie wydała ani jednego Chorwata z terenów właściwej Chorwacji: Dario Kordić, Tihomir Blaskić, bracia Kupreśkić, Mladen Naletilić Tuta i Vinko Martinović, wszyscy są Chorwatami z Bośni. Jeśli później przyjęli obywatelstwo chorwackie, co mogli zrobić, trafili do innej kategorii, bo przecież Tudjman dostarczył ich przed Trybunał w Hadze bez większego oporu ze strony weteranów.
Nowy, post-Tudjmanowski rząd nie jest bardziej skłonny do badania zbrodni wojennych niż jego poprzednik, nie jest też wcale bardziej chętny do ekstradycji chorwackich zbrodniarzy wojennych przed Trybunał w Hadze. Przez dziesięć lat chorwaccy obywatele byli poddawani działaniu propagandowej maszyny Franja Tudjmana. Wmawiano im, że żołnierze chorwaccy broniący swojego kraju nie mogli popełniać zbrodni wojennych. Była to oficjalna doktryna akceptowana przez wszystkich. Jeśli w ogóle prowadzono jakiekolwiek dochodzenia, oskarżonych szybko wypuszczano - ponieważ albo nie było przeciw nim wystarczających dowodów, albo w toku śledztwa popełniono poważne błędy (tak jak w wypadku morderstwa serbskiego małżeństwa Zec oraz ich dwunastoletniej córki). Kiedy nowy rząd wydał Rahima Ademi, chorwackiego obywatela narodowości albańskiej, ze strony weteranów nie było żadnej reakcji. Natomiast kiedy Haga zwróciła się o ekstradycję i postawienie przed Trybunałem innego Chorwata, generała Ante Gotoviny, weterani znów zorganizowali protesty. Gotovina zaczął się ukrywać i robi to do tej pory. Po latach propagandy Tudjmana ciągle trudno, a także niebezpiecznie jest przyznać się do prawdy - do tego, że żołnierze chorwaccy mogli popełniać zbrodnie wojenne i że je popełniali.
Norac, pierwszy generał Armii Chorwackiej oskarżony o zbrodnie wojenne, uważany był za bohatera obrony Gospicia. Kiedy zniknął, cały kraj opanowała gorączka. Opinie były spolaryzowane: niektórzy sądzili, że dobrze zrobił, bo to hańba wydawać „naszych chłopców" Trybunałowi w Hadze. Inni zajmowali bardziej „legalistyczne" stanowisko - to znaczy nawet jeśli byli przeciwni dostarczaniu swych współobywateli przed Trybunał, mieli świadomość, że Chorwacja musi wypełnić swoje zobowiązania międzynarodowe. To zamieszanie trwało około dwóch tygodni. W tym okresie cały kraj był pochłonięty sprawą Noraca. W socjalistycznym rządzie (koalicja sześciu partii zdominowana przez socjalistów) zdania na temat sposobu rozwiązania tego problemu również były podzielone. W końcu premier Ivica Baćan musiał przekonać Noraca, aby oddał się w ręce policji.
Zanim Norac się poddał, omal nie upadł cały rząd. Partie prawicowe, zwłaszcza Chorwacka Wspólnota Demokratyczna, miały na to nadzieję, liczyły, że dojdzie do nowych wyborów, które dadzą im szansę powtórnego przejęcia władzy. Wprawdzie premierowi udało się ocalić rząd, ale fakt, że demonstracje weteranów mogły spowodować tak poważny kryzys, uświadomił mu, z jaką siłą ma do czynienia, zwłaszcza że polityczne protesty weteranów przerodziły się w coś więcej: do weteranów dołączyli ubodzy i bezrobotni, niezadowoleni, że rząd nie spełnia swych obietnic.
W ten sposób manifestacje przerodziły się w potencjalnie niebezpieczny bunt społeczny.
Zamieszanie wokół sprawy Noraca spowodowało ogromną presję i na rząd, i na sędziów. Weterani wojenni nie tylko demonstrowali, ale także grozili blokowaniem dróg i zatrzymaniem całego ruchu, co w sezonie turystycznym spowodowałoby wiele komplikacji. Niektóre jednostki policyjne i wojskowe otwarcie odmówiły zaprowadzenia porządku. Wtedy wielu polityków zaczęło sprzeciwiać się aresztowaniu podejrzanych o zbrodnie wojenne, a trzy partie prawicowe zażądały, aby parlament podjął uchwałę, że Norac nie może zostać aresztowany. Oznaczałoby to unieważnienie decyzji sądu i byłoby przykładem bezpośredniego nacisku na system prawny. Weterani zaczęli organizować swoje demonstracje przed budynkiem sądu w Rijece, machając transparentami z pogróżkami. Sędziom grożono również śmiercią, co - pamiętając o śmierci Milana Levara - trzeba było traktować poważnie.
Ale nacisk polityczny nie był jedynym problemem, przed jakim stanął sąd w Rijece. Największy problem stwarzali świadkowie. Z grubsza można ich podzielić na dwie grupy: katów - tych, którzy brali udział w egzekucjach, oraz ofiary - tych, którzy byli więzieni i ocaleli przypadkowo lub którzy byli świadkami zniknięcia swoich bliskich.
Mężczyźni uczestniczący w spotkaniu wieczorem 16 października 1991 roku i egzekucjach, jakie po nim nastąpiły, próbowali pomniejszyć swoją rolę i wykazać, że zostali przez innych zmuszeni do strzelania. Pamięć służyła im jednak dobrze, kiedy poproszono ich o opis szczegółów egzekucji. Pamiętali porę dnia, wiedzieli, jakiego samochodu używali, jak zachowywali się ludzie w ciężarówce i tak dalej. Doznawali jednak przedziwnego zaniku pamięci, kiedy przyszło do wymienienia nazwisk tych, którzy zorganizowali zebranie, dali rozkaz egzekucji i zastrzelili cywilów.
Niektórzy z pięciu oskarżonych twierdzili, że nie pamiętają, aby brali udział w takim zebraniu ani w jakichkolwiek egzekucjach, choć ich udział potwierdzali inni uczestnicy wydarzeń. Niektórzy - zarówno oskarżeni, jak świadkowie - zmieniali swoje zeznania. W pierwszym jeden ze świadków, Siniśa Gluśac, powiedział, że Mirko Norac rozkazał mu zabić serbskich cywilów. Dwa dni później oświadczył, że nic nie pamięta i że jego wcześniejsze zeznanie zostało złożone pod wpływem środków farmaceutycznych. Jedna ze świadków, Fatima Skuła, sekretarka Tihomira Oreśkovicia, została ciężko pobita, kiedy w wywiadzie dla czasopisma „Globus" stwierdziła, że widziała, jak w budynku Sztabu Kryzysowego zabijano serbskich cywilów. Być może następnym razem, kiedy zostanie poproszona o przypomnienie sobie czegoś, dozna zaniku pamięci. Aby uczynić proces jeszcze trudniejszym i bardziej absurdalnym, obrońcy oświadczyli, że skoro nie ma zwłok, nie mogła zostać popełniona żadna zbrodnia!
Nacisk na świadków oskarżenia w Rijece i ich strach przed zemstą były tak wielkie, że wielu wolało nie otwierać ust lub kłamać, nawet ryzykując karę za krzywoprzysięstwo lub obrazę sądu. Byli przekonani, że każda kara nałożona przez sąd będzie niczym w porównaniu z groźbami, jakie otrzymują.
Ale było kilku świadków, którzy mówili — to ci, którzy stracili męża, brata, ojca lub matkę. Ostrzeżono ich, że jeśli będą zeznawać, to „skończą tak samo jak ich krewni w 1991 roku" - jak powiedział jeden ze świadków, ale to ich nie powstrzymało, stracili już zbyt wiele. Zeznawali nie tylko na temat szwadronów śmierci, zamaskowanych osobników, którzy zabierali ludzi w środku nocy. Mówili także o podpalaniu i łupieniu ich domów przez żołnierzy chorwackich. Branka Krajnović, która straciła oboje rodziców, opowiedziała nie tylko o tym, jak zostali oni zabrani i znikli na zawsze, ale także o swoich sąsiadach, mężach jej przyjaciółek, którzy podkładali bomby w domach Serbów. Takie zeznania są jeszcze bardziej bolesne, ponieważ w egzekucjach cywilów brało udział niewiele osób, natomiast znacznie więcej było zamieszanych w niszczenie i kradzież ich mienia.
Jest ogromna różnica między składaniem zeznań jako świadek przed sądem w Rijece i przed Trybunałem w Hadze. W Rijece pod budynkiem odbywają się demonstracje weteranów wojennych, a w sali sądowej siedzą krewni i przyjaciele oskarżonych. Tu świadkowie są znacznie bardziej narażeni na nękanie i groźby. Właśnie ta atmosfera strachu i wrogości powoduje zbiorową amnezję. Jak świadkowie mogą otwarcie mówić, skoro sędziowie otrzymują groźby, a publiczność nie jest przygotowana na usłyszenie prawdy?
O tym, jak silna jest nadal niechęć do Trybunału, świadczy to, że Mirko Norac, wraz z dwoma innymi generałami poszukiwanymi przez haski Trybunał, w kwietniu 2002 roku, a więc już po zakończeniu śledztwa w sprawie grupy z Gospicia i rozpoczęciu procesu, zostali honorowymi obywatelami Splitu i Dalmacji.
Według Trybunału za zbrodnie wojenne popełnione w Chorwacji i Bośni powinno być sądzonych piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi. Haga przejmie około dwustu podejrzanych z najwyższej półki, a reszta ma być sądzona przez sądy lokalne. Proces grupy z Gospicia ma udowodnić, że jesteśmy to w stanie załatwić własnymi siłami. To pierwszy tego rodzaju eksperyment w Chorwacji. Ma pokazać, że jest naprawdę możliwe, aby państwo osądziło swoich własnych zbrodniarzy wojennych, zamiast polegać na Trybunale, z czym wiąże się nadzieja, że chorwacki system prawny, a także opinia publiczna, są w stanie podołać temu zadaniu.
Nietrudno się zgodzić z tymi, którzy twierdzą, że zgoda na ekstradycję chorwackich zbrodniarzy wojennych i na sądzenie ich przez Trybunał czyni z nas kraj drugiej kategorii, kraj, który nie jest praworządny. Stawia nas to w złym świetle, jak gdybyśmy nie potrafili być krajem demokratycznym, jakby nasz system prawny był niezdolny do osądzania własnych obywateli. Prawda, że to upokarzające, prawdą jest też, że sądzenie ich u siebie zmusiłoby nasz kraj do zmierzenia się z różnymi bardzo nieprzyjemnymi prawdami o wojnie i w końcu do zamknięcia tego rozdziału historii.
Ale to, co dzieje się w Chorwacji w czasie procesów w Rijece i Splicie, pokazuje coś zupełnie przeciwnego. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy wszyscy świadomie przymykali oczy. Dzięki odważnej sędzinie, Ice Śatrić, która 23 marca 2003 roku skazała Tiho-mira Oreśkovicia na piętnaście lat więzienia, Mirka Noraca na dwanaście lat, a Stjepana Grandicia na dziesięć (Ivica Rożić i Milan Ćanić zostali zwolnieni), jest nadzieja, że Chorwaci będą umieli zmierzyć się ze swoją krwawą przeszłością. Proces ten był ważny jeszcze z innego powodu. Wreszcie zakwestionowano narodową doktrynę, w myśl której Chorwaci nie mogli w wojnie obronnej popełniać zbrodni wojennych.
5. chłopcy się tylko zabawili
Dragoljub Kunarac, Radomir Kovać i Zoran Vuković -bośniaccy Serbowie z miasteczka Foća w Republice Serbskiej - byli pierwszymi ludźmi w historii europejskiego prawa skazanymi za zbrodnie przeciw ludzkości polegające na torturowaniu, przetrzymywaniu w niewoli, naruszeniu ludzkiej godności i zbiorowych gwałtach na bośniackich Muzułmankach. Dwudziestego drugiego lutego 2002 roku Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii w Hadze skazał ich odpowiednio na dwadzieścia osiem, dwadzieścia i dwanaście lat więzienia. Sześć miesięcy później na rozprawie apelacyjnej utrzymano te wyroki.
Nie pamiętam jej twarzy, nie pamiętam nawet, czy w ogóle ją widziałam. Prawdopodobnie nie była wyraźnie widoczna. Wiele kobiet, które zeznawały w sprawie Foćy chroniły przed publicznością ekrany, a ich twarze, czasem także głosy, były niewyraźne i zniekształcone. Ale pamiętam jej głos - a raczej jego brak.
Kobieta ta stawiła się przed Trubunałem, aby świadczyć w sprawie Dragoljuba Kunaraca, Radomira Kovaća i Zorana Vukovicia - w tak zwanej sprawie Foćy - lecz kiedy nadeszła jej kolej, nie mogła wydobyć z siebie głosu. Siedziała naprzeciw Kovaća, człowieka, który trzymał w zamknięciu jej córkę, zgwałcił ją, a w końcu sprzedał czarnogórskiemu żołnierzowi za dwieście marek niemieckich. Ostatni raz widziała swoje dziecko, kiedy wchodziło do autobusu zabierającego ludzi z Foćy. Minęło dziewięć lat, wojna się skończyła, ale jej córka nie wróciła. Teraz kobieta patrzy na Kovaća, ale nie jest w stanie nic powiedzieć. Jak gdyby za gardło trzymała ją niewidzialna ręka. Próbowała - można było dostrzec, że bardzo starała się przemówić - ale zdołała wydobyć z siebie tylko cichy dźwięk.
W sali sądowej prokurator pokazał jej fotografię córki (w sądzie określanej inicjałami A.B.) i zapytał, ile miała lat w momencie zrobienia zdjęcia. Zamiast odpowiedzieć, kobieta zaczęła płakać. Właściwie to nie był płacz. Brzmiało to tak, jakby miała w brzuchu mikrofon, który przenosił szloch dobywający się z jej wnętrza. Ten szloch rozrywał ją na strzępy. Głęboki, skowyczący dźwięk, jakby wycie zwierzęcia tak bardzo zranionego, że nie jest zdolne do wydania jakiegokolwiek innego dźwięku, trwał nie dłużej niż pół minuty.
Dziewczynka A.B. miała dwanaście lat, kiedy zabrał ją czterdziestoparoletni Kovać. Pamiętam moją córkę, kiedy miała dwanaście lat. Jeszcze nie zaczęła miesiączkować, nosiła okulary i tenisówki i nie mogła sama chodzić do kina. Była tylko dzieckiem, tak jak dzieckiem była dwunastoletnia A.B. Kovać był nie tylko gwałcicielem, ale także pedofilem. To rozróżnienie niewiele znaczyło dla matki dziewczyny. Dla niej ważne było zapewne co innego, chciała zobaczyć, że sprawiedliwości stało się zadość, że został on ukarany - choć nie ma kary dość surowej za to, co zrobił, i żadna kara nie oddałaby jej córki. Może ważne było dla niej również opowiedzenie swojej historii po tak wielu latach, wyrzucenie jej z siebie - ale jedynym, co jej się udało w końcu z siebie wydobyć, był ten dziwny dźwięk.
Dźwięk nie do zniesienia. Nie mogę wytrzymać wycia psa, a cóż dopiero wycia ludzkiej istoty. Nie ma większego bólu na tym świecie jak strata dziecka. A ona musiała siedzieć przed Kovaćem i o tym mówić. Ból ją pokonał.
Płacz kobiety najwyraźniej nie robił na Kovaću wrażenia. Nie poruszył się, jego twarz nie zmieniła wyrazu. Być może nie słyszał tego dźwięku; sprawiał wrażenie, jakby to, co dzieje się w sali sądowej, zbytnio go nie obchodziło. A kontrast między płaczącą matką i obojętnym Kovaćem stanowił podsumowanie tego procesu. Z punktu widzenia obrońców było to całkowite nieporozumienie.
Kovać z pewnością nie okazywał skruchy.
Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pociągłej twarzy i krótkich włosach. Wyglądał nawet całkiem dobrze, w każdym razie lepiej niż dwóch jego kompanów z Foćy. Z wyjątkiem wyrazu twarzy. Ten nikły, cyniczny uśmieszek, prawie nigdy nieschodzący z ust, który nadawał mu wygląd chojraka, jak gdyby miał ze znanych tylko sobie powodów poczucie wyższości \ wobec sądu. Nie mogę się oprzeć myśli, że za ten uśmieszek powinien zasłużyć na pogardę sądu. Ubrany w ciemnoszary garnitur, który w poprzednim życiu służył mu prawdopodobnie jedynie w czasie wesel i pogrzebów, siedział rozwalony na krześle, jak gdyby odpoczywał. Kovać naprawdę wyglądał jak ktoś, komu można zaufać i poprosić o podwiezienie córki do szpitala. I może przed wojną podwoził czyjeś córki. Ale teraz było po wojnie. Nie można było mu ufać. Zgwałcił dziewczynkę, choć miała tylko dwanaście lat. Potem zrobił niewolnice z niej i innych dziewcząt w wieku od piętnastu do dwudziestu lat. W końcu sprzedał ją czarnogórskiemu żołnierzowi i po dziewczynie zaginął wszelki ślad.
Jeden z pozostałych gwałcicieli z Foćy, Dragol-jub Kunarac, był raczej niskim czterdziestolatkiem, z dwiema wyraźnymi pionowymi bruzdami na głęboko zapadniętych policzkach. Twarz miał surową, jak gdyby wyrzeźbioną z drewna. Wyglądał na jednego z tych szczupłych, żylastych, ale silnych mężczyzn, jakich spotyka się w górskich wioskach. Jego ciemne, kręcone włosy, rzadsze na czubku głowy, wyglądały niepo-rządnie, jak gdyby nie mył ich zbyt często. Miał duże, ciemne oczy. Nie było w nim nic przyjemnego i nietrudno było go sobie wyobrazić w maskującym mundurze z bronią w ręce. Zachowywał się inaczej niż Kovać, siedział pochylony do przodu i pełnym napięcia wzrokiem z poważną miną obserwował sędziów.
Kiedy się wie, co zrobił trzeci mężczyzna, Zoran Vuković, który gwałcił młode dziewczyny, w tym jedną piętnastoletnią - chciałoby się powiedzieć, że wygląda niebezpiecznie. Ale nie, wyglądał niegroźnie, wydawał się mały i słaby, zwłaszcza przy Kovaću. Miał jasne włosy i ziemistą cerę. Nie miał podbródka i była to jego najbardziej charakterystyczna cecha. Na początku procesu nosił krótką bródkę, zapewne po to, aby zamaskować tę wadę. Tamtego dnia, 22 lutego 2001 roku, kiedy ogłoszono wyrok, był starannie ogolony, a jego podbródek ukrył się w fałdach szyi. Twarz Vukovicia nie zdradzała żadnych emocji. Być może żadnych emocji nie odczuwał. Według oskarżenia wydawał się mniej okrutny od innych lub, co też możliwe, było mniej dowodów jego czynów, choć pewna kobieta, jeden ze świadków, zeznała, że opowiadał jej, jak zabił swojego wuja. Przekonywał ją, że musiał, jak gdyby dopraszając się o zrozumienie. Mimo że był najstarszy z tej trójki, wolał chyba, żeby kierowali nim inni. Ale nie był wcale miej okrutny ani mniej podły. Po zgwałceniu piętnastoletniej dziewczynki powiedział jej, że mógł być dla niej bardziej brutalny, ale nie był, ponieważ ma córkę w tym samym wieku.
Gdyby człowiek spotkał któregoś z nich przed wojną, prawdopodobnie nie przyszłoby mu do głowy, że są szczególnie brutalni. Nie różnili się specjalnie od innych mężczyzn - po prostu trzech facetów, którzy lubili spędzać czas w lokalnych barach. Aż przyszła wojna, a teraz jest po wojnie. Okazuje się, że są w więzieniu. Człowiek czyta w gazetach o tym, co zrobili, i zastanawia się, czy rzeczywiście jest to możliwe. Czy zwykli ludzie mogą tak postępować? Jego sąsiedzi? Jego krewni? Nie, to niemożliwe. Wyglądają tak normalnie. Człowiek szuka jakiejś oczywistej oznaki perwersji, oznaki, która pomoże mu rozpoznać w nich zbrodniarzy.
„Byli to ludzie z nizin społecznych, którzy włóczyli się i żebrali o papierosy - powiedziała o trzech mężczyznach z Foćy jedna z kobiet świadków. - Ale kiedy wybuchła wojna, kiedy tylko udało im się dorwać do broni, zaczęli czuć się ważni i silni. Byli odważni tylko w stosunku do nas, kobiet i dzieci". Być może miała rację, być może ludzie o niskim standardzie życia mogą łatwo przemienić się w zbrodniarzy wojennych. Być może sędzia przewodnicząca, Flo-rence Mumba, również miała rację, mówiąc: „Wszystkie te dowody wyraźnie pokazują, co w czasach wojny mogą zrobić osobnicy o zbrodniczych skłonnościach bezbronnym członkom populacji cywilów".
Ale jeśli ma rację, musi istnieć mnóstwo takich osobników o zbrodniczych skłonnościach, skoro w czasie wojny zgwałcono dziesiątki tysięcy kobiet i zabito dwieście tysięcy ludzi. Tysiące musiało dopuszczać się takich czynów. Czy większość z nich miała zbrodnicze skłonności? Trudno w to uwierzyć. Bardziej prawdopodobne jest, że to wojna zamieniała zwykłych ludzi - kierowców, kelnerów i sprzedawców, takich jak trzej oskarżeni - w zbrodniarzy. Powodował nimi oportunizm, strach oraz, co ważne, przekonania. Setki tysięcy muszą wierzyć, że mają rację, robiąc to, co robią. Inaczej takiej ogromnej liczny gwałtów i morderstw nie da się wyjaśnić - i to jest jeszcze bardziej przerażające.
Trzem oskarżonym proces musiał wydać się surrealistyczny: sala sądowa ze szklaną przegrodą między prawnikami a publicznością, obrońcy w długich czarnych togach, sędziowie w takich samych szatach, ale z purpurowymi kołnierzami; aseptyczna, formalna atmosfera, obce języki, w których prowadzony jest proces W ich mieścinie w górach nawet sobie nie wyobrażali, że świat będzie się interesował tym, co zrobili, że zostanie utworzony specjalny sąd, który oskarży ich o gwałt jako zbrodnię przeciw ludzkości i że kobieta - i to czarna kobieta, nie widzieli pewnie wcześniej żadnej czarnej kobiety, chyba że w telewizji - będzie przewodniczyć składowi sędziowskiemu. Jakie dziwne i niepojęte musiało być dla nich siedzenie w więzieniu w obcym kraju daleko na północy, dokąd nigdy nie przyszłoby im na myśl się wybrać, i to, że sądzą ich obcokrajowcy. Dzień w dzień Kovać, Kunarac i Vuković siedzieli tam i słuchali kobiet, które zeznawały przeciw nim. Żaden z mężczyzn nie okazał najmniejszej skruchy.
Matka dziewczynki A.B. była jedną z około trzydziestu kobiet, które zeznawały jako świadkowie przeciw gwałcicielom z Foćy. Były to bezimienne kobiety, określane wyłącznie jako FWS-87, FWS-191, FWS-50 lub inicjałami. Woźny sądowy zasuwał żółtą plastikową kotarę na części szklanej ściany oddzielającej publiczność od sądu. Głosy kobiet, niewidocznych dla publiczności, brzmiały niemal mechanicznie, niemal metalicznie, kobiety jednak siedziały niewątpliwie twarzą w twarz z oskarżonymi.
Trzech gwałcicieli z Foćy prawdopodobnie nigdy nie spodziewało się, że w sądzie dojdzie do konfrontacji z ich ofiarami. Byli pewni, że kobiety nie będą mówić o swojej hańbie, zwłaszcza Muzułmanki. Tym razem się pomylili. Zgwałcone Bośniaczki nie tylko zdecydowały się mówić, ale zrobiły to przed Międzynarodowym Trybunałem. Często płakały, ale udało im się dokładnie opisać, jak je zabrano, najpierw do motelu Buk Bijela, potem do liceum w Foćy i hali Par-tizana, a stamtąd do prywatnych apartamentów, gdzie je więziono i wykorzystywano seksualnie całymi miesiącami.
Czasami, zanim zostały zgwałcone, były zmuszane do „zabawiania" Kovaća i jego kompanów. Świadek FWS-87 przypomniała kilka incydentów, gdy ona i inne dziewczyny pod groźbą pistoletu musiały się rozebrać i tańczyć nago na stole. Kiedy indziej były gwałcone przy słodkich dźwiękach muzyki klasycznej. „To było tak upokarzające, czułam się, jakbym była jego własnością" - zeznała FWS-87. Jedna z dziewczyn powiedziała, że grożono jej nożem przyłożonym do gardła i musiała chodzić nago ulicami Foćy i nad rzekę. Niektóre dziewczyny były bite, inne wypożyczane, wynajmowane lub sprzedawane żołnierzom, jeszcze inne po prostu znikły. Jedna powiedziała, że pierwszego dnia została zgwałcona przez dwudziestu żołnierzy; tego samego dnia zabito jej matkę. A dla niektórych przestępstw seksualnych świadkowie nie znajdowali przed sądem słów.
Jest wielu mężczyzn takich jak ci trzej z Foćy, niewielkiego miasteczka w bośniackich górach, którzy robili to samo. Prawdopodobnie wielu z nich nigdy nie stanie przed sądem. Rząd bośniacki szacuje, że zgwałconych zostało około sześćdziesięciu tysięcy kobiet.
Gwałcenie kobiet bośniackich było narzędziem terroru stosowanym wobec ludności muzułmańskiej, elementem czystki etnicznej w Bośni, i sąd tak właśnie je interpretował w czasie procesu. Obecnie w Foćy, przemianowanej na Srbinje i stanowiącej część Republiki Serbskiej, żyje bardzo niewielu Muzułmanów.
Zasadą Międzynarodowego Trybunału w Hadze jest, że każdy więzień po raz pierwszy doprowadzany przed sędziów musi powiedzieć, czy jest winny, czy niewinny. Wszyscy zbrodniarze wojenni, z nielicznymi tylko wyjątkami, oświadczali przed sądem, że są niewinni. Kunarac był jednym z wyjątków - najpierw przyznał się do winy, później zmienił zdanie.
W wypadku tych trzech gwałcicieli naprawdę zastanawia, co mieli na myśli, oświadczając, że są niewinni. Ci, którzy zabijali lub kazali zabijać, mogą mówić, że musieli tak robić, aby sami nie zostali zabici, a wtedy może będziemy w stanie uznać to za wyjaśnienie ich czynów i wytłumaczenie, dlaczego nie przyznają się do winy, lecz nie za usprawiedliwienie. Żołnierzom nikt nie rozkazał gwałcić, jedynie ich do tego zachęcano, ponieważ jest to skuteczna metoda zastraszania i upokarzania ludności, a to z pewnością było celem sił zbrojnych Republiki Serbskiej. Czy kiedy oskarżeni nie przyznają się do winy, to uważają, że oskarżenie nie będzie w stanie im jej udowodnić, czy też są przekonani, że nie mają powodu czuć się winnymi? W końcu nawet jeśli byli trochę brutalni w stosunku do dziewcząt, nie zabili ich i nie wydali takiego rozkazu, jak niektórzy z pozostałych sądzonych przed tym sądem. Na przykład w porównaniu z kimś takim jak Goran Jelisić, który mordował ludzi własnymi rękami, zbrodnie popełnione przez trójkę z Foćy nawet nie wyglądają jak zbrodnie, przynajmniej w ich oczach. W tej części świata, gdzie mieszkają, mężczyźni często traktują własne żony jak bydło. Mężczyzna rządzi, kobieta powinna trzymać buzię na kłódkę i słuchać, i nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że mąż bije żonę, aby jej o tym przypomnieć. Gwałt? A co to jest gwałt? Wziąć kobietę, kiedy się chce i gdzie się chce? To prawo mężczyzny, nie ulega wątpliwości, przynajmniej jeśli idzie o żonę. Za zgwałcenie innych kobiet mężczyzna może dostać do piętnastu lat więzienia, ale większość z sądzonych w kraju dostawała zaledwie rok albo dwa. W porównaniu z morderstwem gwałt to nic wielkiego. W wypadku tych dziewczyn trzech oskarżonych chciało się po prostu zabawić. Czasem byli pijani i nawet nie wiedzieli, co robią. Czasem sprawdzali swoją siłę na tych dziew-czynach. Ale nie mieli zamiaru ich skrzywdzić.
Kiedy zapytano świadek FWS-50, jak się czuła po zbiorowym gwałcie, odpowiedziała: „Czułam się martwa". Ale nie była martwa i gdyby zapytać Kunara-ca, Kovaća i Vukovicia, prawdopodobnie powiedzieli-by że powinna być im wdzięczna. Mieli władzę, mogli zabić dziewczyny. Lub mogli je zabić inni. W końcu te dziewczyny były ich więźniami. Kovać nawet twierdził, że trzymając je w mieszkaniu, ocalił im życie. W porównaniu z masowymi morderstwami dokonywanymi wszędzie wokół, gwałt był niewinną zabawą. Według oskarżonych te dziewczyny miały szczęście, ponieważ przeżyły.
Szczęście? Spotkałam kobiety, które zostały zgwałcone. Rozmawiałam z nimi. Szczególnie dobrze zapamiętałam kobietę z Kozaraca, matkę dwójki dzieci. Niedawno wróciła z obozu w Omarskiej. Kiedy ją przywitałam, nie popatrzyła mi w oczy. Oduczyła się tego w obozie. W jej krótkich spojrzeniach dostrzegłam strach. Trzymała głowę lekko pochyloną do przodu, jak gdyby w każdej chwili spodziewała się uderzenia. Znała niektórych ze swoich gwałcicieli w obozie z nazwiska - pochodzili z sąsiedniej wioski - ale to jej nie pomogło. Opisywała uczucie poniżenia, całkowitej bezradności, jakąś nieobecność we własnym ciele. Opowiadała, że chciałaby zniknąć, natychmiast umrzeć. Gwałt sprawił, że czuła się brudna, jak mówiła, jak gdyby była owinięta warstwą brudu niemal jak kocem. Wciąż starannie się szorowała, ale to uczucie nie opuszczało jej przez długi czas. Narzuciła sobie kwarantannę: nie pozwalała się dotykać dzieciom, w obawie, że może i je skalać. Owszem, żyła, ale nie uważała, że ma szczęście.
Przewodnicząca składu sędziowskiego, Flo-rence Mumba, Murzynka z Zambii, była kobietą o pięknej, pogodnej twarzy i tradycyjnie zaplecionych włosach. Kiedy trzech gwałcicieli z Foćy usłyszało, że została wyznaczona do prowadzenia ich sprawy, musieli być przekonani, że mają pecha. Czego może się spodziewać gwałciciel po kobiecie sędzi? Na pewno będzie twarda, na pewno będzie dążyć do maksymalnego wyroku. Poza tym nie pochodzi nawet z Europy, więc cóż może wiedzieć o tej wojnie? Mumba mogła myśleć, że oskarżeni dostrzegli okazję, którą wykorzystali - bo nie pojmowała, że Serbowie i Muzułmanie są wrogami i dlatego zhańbienie muzułmańskiej kobiety było w jakiś sposób usprawiedliwione. Wszyscy to robili. W ich własnym kraju, w Republice Serbskiej, byli traktowani jak bohaterowie. Kto by ich aresztował? Kto zgłosiłby się na świadka? Owszem, ich ofiary przyjechały, aby zeznawać w charakterze świadków w Hadze, ale nie śmiałyby zrobić tego samego w Foćy czy Sarajewie, czy też gdziekolwiek w Bośni. Bałyby się, że zostaną rozpoznane.
Gdyby nie Trybunał w Hadze, Kunarac, Kovać i Vuković nadal siedzieliby w kawiarni na głównej ulicy w swoim miasteczku, palili, pili rakiję i opowiadali sobie o wojnie. Cieszyliby się szacunkiem należnym weteranom wojennym. I gdyby przypadkiem przeszła tamtędy jedna ze zgwałconych kobiet, pokazaliby ją sobie palcem - i się pośmiali.
Dwudziestego drugiego lutego 2001 roku sędzia Florence Mumba poprosiła trzech oskarżonych o powstanie. Była gotowa do wydania wyroków, ale najpierw wyjaśniła każdemu z nich, dlaczego został skazany, i upewniła się, że wszyscy naprawdę to zrozumieli. Zwracając się do sali sądowej, powiedziała: „Trzej oskarżeni to nie zwykli żołnierze, których morale osłabiły ciężkie wojenne czasy. Są to ludzie bez kryminalnej przeszłości. Świetnie się jednak czuli w mrocznej atmosferze dehumanizowania tych, których uważali za wrogów, kiedy to nikt nawet nie spytał, jak Eleanor Roosevelt: «Gdzie w końcu zaczynają się uniwersalne prawa człowieka? W małych miejscowofzgściach, tuż koło domu». Przywódcy polityczni i generałowie są bezbronni, jeśli zwykli ludzie odmówią wykonywania przestępczych działań w czasie wojny. Dla łamiących prawo oportunistów nie powinno być litości, niezależnie od pozycji w hierarchii służbowej".
Dragoljub Kunarac pierwszy usłyszał wyrok. Stał i słuchał uważnie słów sędzi Mumby. Nie była to długa mowa, ale zbyt długa dla kogoś, kto czeka na wyrok. Wreszcie zwróciła się do niego. Po wymienieniu jego zbrodni podsumowała: „Wszystkie popełnione przez oskarżonego czyny wskazują, że godność kobiety i jej podstawowe prawa człowieka do decydowania o swoim życiu seksualnym były przez niego lekceważone w stopniu znacznie przewyższającym nawet to, co można by z braku lepszych słów określić jako «przeciętną drastyczność gwałtów w czasie wojny». Oskarżony wykorzystywał seksualnie Muzułmanki, znęcał się nad nimi z powodu ich pochodzenia etnicznego i wybierał spośród nich kobietę, na którą akurat miał ochotę [...]. Oskarżony nie tylko sam źle traktował kobiety i dziewczęta, ale również organizował ich przerzut do innych miejscowości, gdzie były one -o czym oskarżony doskonale wiedział - gwałcone i wykorzystywane przez innych żołnierzy. Takie postępowanie zasługuje na surową karę, odpowiadającą wadze zbrodni dokonanych przez oskarżonego. Sąd skazuje oskarżonego Dragoljuba Kunaraca na dwadzieścia osiem lat więzienia. Odbywanie wyroku rozpoczyna się dzisiaj. Czas, który oskarżony spędził w areszcie, zostanie zaliczony na poczet kary. Oskarżony może usiąść".
Przez kilka sekund, zanim słowa sędzi Mumby zostały przetłumaczone na jego język ojczysty, na twarzy oskarżonego wciąż widać było nadzieję. Kiedy dotarła do niego treść wyroku, pochylił głowę jak po uderzeniu. Zapewne spodziewał się łagodniejszej kary, ponieważ zeznawał, współpracował z oskarżeniem, a nawet wyraził żal z powodu jednego gwałtu, do którego się przyznał. A teraz nagle zrozumiał, że kiedy wyjdzie z więzienia, będzie miał prawie siedemdziesiąt lat, i - jak sądzę - nie do końca uwierzył, że dostał taki wyrok.
Wyraz twarzy Radomira Kovaća nie zmienił się ani trochę, kiedy przyszła na niego kolej. Sędzia Mum-ba wyliczała jego zbrodnie, a on słuchał z tym samym idiotycznym uśmieszkiem, sprawiając wrażenie, jak gdyby nie miał z tym nic wspólnego, jak gdyby znalazł się w sali sądowej najzupełniej przypadkowo. Ale sędzia, nawet jeśli w ogóle zauważyła ten uśmieszek, nie zwracała na niego uwagi i swoim spokojnym głosem powiedziała: „Szczególnie odrażające i godne ubolewania było potraktowanie dwunastoletniej A.R., bezbronnego małego dziecka, dla którego oskarżony nie wykazał absolutnie żadnego współczucia i które wykorzystywał seksualnie w taki sam sposób jak inne dziewczęta. W końcu oskarżony sprzedał ją jak rzecz, mając świadomość, że prawie na pewno będzie to prowadzić do dalszego napastowania przez innych mężczyzn. [...] Traktowanie tej dziewczynki jest najbardziej uderzającym przykładem, jak bardzo zdeprawowany i zepsuty jest oskarżony [...]. Oskarżony wykorzystywał absolutną władzę, jaką miał nad życiem tych kobiet, co pokazał aż nadto wyraźnie, patrząc na nie, kiedy pod przymusem tańczyły nago na stole". Kiedy Kovać usłyszał, że został skazany na dwadzieścia lat więzienia, nawet nie mrugnął.
Trzeci oskarżony, Zoran Vuković, musiał w tym momencie zdawać sobie sprawę, że wyrok, jaki dostanie, nie będzie łagodniejszy. On także był oskarżony o torturowanie i gwałcenie, ale skazano go tylko na dwanaście lat, ponieważ - jak wyjaśniono - udowodniono mu tylko jeden z czynów, o które został oskarżony. „Sąd uważa, że poważną okolicznością obciążającą jest to, iż oskarżony wykazał całkowity brak wyrzutów sumienia i zasad moralnych, kiedy po zgwałceniu świadek FWS-50, wówczas piętnastoletniej, opowiadał jej o swojej córce i drwił z jej bólu, mówiąc, że mógł ją potraktować jeszcze gorzej" - powiedziała sędzia Mumba, patrząc przez dłuższą chwilę na wszystkich trzech oskarżonych, jak gdyby chciała się upewnić, że ją zrozumieli i że zrozumieli ją dobrze.
Mimo to wszystkim trzem oskarżonych proces ten wydawał się nieporozumieniem. Pomimo długich posiedzeń, dużej liczby świadków i znakomitej mowy sędzi Mumby żaden z nich nie zrozumiał w pełni, dlaczego został ukarany. Słowa, które usłyszeli z ust sędzi, były dla nich zbyt abstrakcyjne - puste słowa wypowiadane przez kogoś, kto nie rozumiał ich sytuacji. Przecież dziewczyny żyły, czyż nie? Inaczej jak mogłyby przyjechać do Hagi i świadczyć przeciwko nim? Może nawet dziewczynka A.R. żyje gdzieś w Czarnogórze.
Usłyszeli swoje wyroki i byli wyraźnie zdruzgotani „niesprawiedliwością", której doświadczyli. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia, dwanaście lat za gwałt, podczas gdy prawdziwi mordercy dostają w tym samym sądzie niższe wyroki! Czy to jest sprawiedliwość? W czasie wojny w Bośni było wielu innych mężczyzn, którzy robili kobietom gorsze rzeczy. Dlaczego oni? Dlaczego tylko oni trzej zostali tak surowo ukarani? Patrząc na nich, miałam pewność, że w czasie odsiadywania wyroków będą żałować wyłącznie tego, że byli na tyle głupi i dali się złapać lub podstępem skłonić do oddania się w ręce sprawiedliwości.
6. on nie skrzywdziłby nawet muchy
Goran Jelisić, bośniacki Serb urodzony w 1968 roku w Bijeljinie, został skazany na czterdzieści lat więzienia za przeprowadzenie w maju 1992 roku egzekucji trzynastu więźniów na posterunku policji w miejscowości Brćko oraz w obozie w pobliskiej tuce. Wydaje się jednak, że w rzeczywistości przeprowadził egzekucję ponad setki osób. Większość więźniów była Muzułmanami.
Goran Jelisić wygląda jak człowiek, któremu można ufać.
Towarzystwo tego młodego, trzydziestoletniego człowieka o bystrej, pogodnej twarzy, żywych oczach i szerokim, krzepiącym uśmiechu dodałoby otuchy w czasie nocnej podróży koleją. Człowiek o takiej twarzy zwykle pomaga staruszkom przejść przez jezdnię, wstaje w tramwaju, aby ustąpić miejsca osobie niepełnosprawnej, lub przepuszcza innych w kolejce w supermarkecie. Oddałby zgubiony portfel właścicielowi. Jelisić wygląda jak najlepszy przyjaciel, godny zaufania sąsiad, idealny zięć. Gdyby był sprzedawcą, z taką niewinną twarzą na pewno odniósłby wielki sukces.
Ale on nie jest niewinny.
Często sądzimy, że ludzie o ładnym wyglądzie są dobrzy, tak jak czasem uważamy, że brzydcy ludzie są podli. Oczywiście nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale muszę powiedzieć, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę przekonująco naiwną, chłopięcą twarz mordercy, byłam całkowicie zaskoczona.
Goran Jelisić urodził się w 1968 roku, a więc jest rówieśnikiem mojej córki. Są przedstawicielami tego samego pokolenia. Mogliby chodzić do tej samej szkoły. Mogliby być przyjaciółmi. Potrafię go sobie wyobrazić siedzącego w mojej kuchni w zimowe popołudnie z kubkiem herbaty, nachylonego nad podręcznikiem, razem z moją córką, która wyjaśnia mu pracę domową z historii (nie był dobrym uczniem i po pierwszym roku opuścił szkołę średnią). Umiem sobie wyobrazić, jak oboje idą razem do kina lub na dyskotekę. Nie miałabym nic przeciwko temu: on ma taką słodką buzię. Widziałam wielu młodych ludzi takich jak on, przewijających się przez moją kuchnię, zmieszanych, nieza-interesowanych szkołą, ale poza tym dobrze wychowanych i sympatycznych. Ponieważ Jelisić mieszkał w Bijeljinie, zapewne nie wyjeżdżał często za granicę, nie znał języków obcych, nie słuchał nowoczesnej muzyki. Ale mimo to należał do tego samego pokolenia co moja córka i jej przyjaciele.
Ich pokolenie rosło zdrowo. Nie było wtedy mleka w proszku ani gotowego jedzenia dla dzieci, tak więc my, matki, musiałyśmy same gotować zupkę, przygotowywać szpinak, marchewkę i soki owocowe. Nie było również pampersów, a bawełniane pieluszki stają się bardzo nieprzyjemne, kiedy nasiąkną, dlatego maluchy szybko nauczyły się prosić o nocnik. Dzieci bawiły się na dworze, na podwórkach, w parkach, na chodnikach przed domami. Nie było żadnego niebezpieczeństwa, przynajmniej takiego, którego byśmy byli świadomi.
Kiedy nasze dzieci nieco podrosły, miały pewność, że niczym się nie różnią od swoich rówieśników na Zachodzie, ponieważ słuchały U2 i Madonny, oglądały amerykańskie filmy i programy telewizyjne, czytały Tolkiena i nosiły dżinsy, jak gdyby w Jugosławii było zupełnie normalnie. Dla naszego pokolenia, żyjącego w kraju komunistycznym, dżinsy były produktem „zachodniego społeczeństwa burżuazyjnego" i oznaką dekadencji - ojciec nigdy nie pozwoliłby mi ich nosić. Ale dla mojej córki komunizm znaczył niewiele, a Ti to jeszcze mniej. Kiedy umarł w 1980 roku, dzieci były jeszcze małe i ledwo go pamiętają. Nie były naznaczone kultem Tity, tak jak my. Moje pokolenie miało silnie rozwiniętą tożsamość zbiorową. Uroczyście obchodziliśmy urodziny Tity - Dzień Młodości. Każdego roku, 25 maja, świętowaliśmy w szkole to, co według nas znaczył dla Jugosławii. Byliśmy wychowywani jako jego dzieci, jego pionierzy.
W pewnym sensie dzieci z końca lat sześćdziesiątych są pierwszym normalnym pokoleniem. Ich dziadkowie walczyli na frontach drugiej wojny światowej. Ich rodzice dorastali w ubóstwie, one - w czasach bezpieczeństwa i zasobności. Ja musiałam zjadać wszystko z talerza, ale moja córka już nie. Wojna była dla nich tematem omawianym na lekcjach historii lub oglądanym na filmach. Toczyła się ponad dwadzieścia lat przed ich urodzeniem i nie była całkiem realna. Moje pokolenie otarło się o wojnę znacznie mocniej. Nawet jeśli nasi rodzice o niej nie mówili, wiedzieliśmy, że wciąż żyją z wojennymi urazami. Nienawidziłam Niemców za to, co zrobili mojemu ojcu, ale pokoleniu mojej córki Niemcy byli obojętni.
Ich pokolenie było także apolityczne. Nauczyli się, że polityka jest dla dorosłych. Starsze pokolenie trzymało ich z dala od polityki celowo - tak samo z dala od polityki trzymano nas. Wyglądało na to, że komunizm nigdy nie upadnie, a więc po co się angażować? Ale nie wychowano ich na pokolenie buntowników. Stało się tak dlatego, że my, ich rodzice, naprawdę wierzyliśmy. Wierzyliśmy w to, co nam mówiono, w to, że „socjalizm z ludzką twarzą" jest możliwy, i nie myśleliśmy, że trzeba tworzyć demokratyczną alternatywę. Kiedy komunizm upadł, nie mieliśmy przywódców politycznych wyznających idee demokratyczne. Pustka ta jednak szybko została wypełniona przez przywódców nacjonalistycznych lub komunistów już będących u władzy, takich jak Slobodan Milośević, który stał się nacjonalistą, ponieważ był to prosty sposób na pozostanie przy władzy.
Nasze dzieci wierzyły, że my, ich rodzice, uprzątniemy polityczny bałagan. Ale nie zrobiliśmy tego. Kiedy wybuchła wojna, nasze dzieci, urodzone pod koniec lat sześćdziesiątych lub na początku siedemdziesiątych, nie rozumiały, dlaczego miałyby w niej walczyć. Lecz kto inny miałby iść na front? I na tym polegał paradoks: to pokolenie w pewnym sensie musiało walczyć w wojnie swoich dziadków. Cena była wysoka: wielu młodych ludzi zginęło, wielu zostało rannych lub stało się inwalidami, wielu uciekło z kraju.
Goran Jelisić uwielbiał łowić ryby.
Lubił tańczyć z dziewczętami i pić piwo ze swoimi kumplami, ale najbardziej ze wszystkiego lubił łowić ryby. Mógłby chodzić nad rzekę codziennie. Miał kilka ulubionych miejsc, które znał tylko on. I kiedy chciał łowić w samotności, szedł właśnie tam. Nie znaczy to, że nie lubił towarzystwa. Wręcz przeciwnie, lubił współzawodnictwo i lubił być jednym z zespołu wędkarzy. Ale czasem wolał być sam. Jego przyjaciele z klubu wędkarskiego mogli rozmawiać o polityce i pić piwo, nie zwracając uwagi na swoje wędki. Dla Gorana czas wędkowania był czasem wyjętym z codziennego życia. To w wędkarstwie było najlepsze: można zapomnieć o świecie, nawet o sobie, 1 skoncentrować się wyłącznie na cienkiej nylonowej żyłce. Było to tak, jak gdyby się nie istniało, jak gdyby się było drzewem, liściem lub trawą. Goran lubił uczucie, kiedy nic nie jest ważne, kiedy nie ma znaczenia, kim się jest, ponieważ ani rzeki, ani ryb nic to nie obchodzi.
Nie było jednak wiele do zapominania, przynajmniej przed wojną. Wiedział, że jego życie jest proste i zwyczajne i że w niczym nie był szczególnie dobry, z wyjątkiem może wędkowania.
Goran był dobrym wędkarzem i nie był zachłanny. Często dawał ryby przyjaciołom czy sąsiadom, człowiekowi, u którego zatrzymał się później po opuszczeniu obozu w Luce. Łowił dla przyjemności, ale nikt nie mógł powiedzieć, że Goran łowił tylko dla siebie. Wiedział, gdzie jest najwięcej ryb, dlatego wybór miejsca był taki ważny, reszta oczywiście to kwestia szczęścia.
Nad rzeką zawsze panował spokój. Było coś szczególnego w samotnym pobycie nad rzeką, człowiek czuł się tak, jakby na całym świecie istniał tylko on. Nikt mu nie mówi, co ma robić. Można być panem siebie. Kiedyś Jelisić zasnął w trawie. Gdy się obudził, nie wiedział, gdzie jest. Nie czuł własnego ciała. Widział tylko ciemny błękit nieba. Przeraził się. Przez krótki ułamek sekundy sądził, że może nie żyje. Pomyślał, że może tak się człowiek czuje po śmierci, odczuwa coś w rodzaju całkowitej nieobecności. Potem wrócił do rzeczywistości, wiedział, że żyje, był szczęśliwy, że łowi ryby Kiedyś ktoś - kobieta oczywiście - zapytał, czy nie szkoda mu ryb. Szkoda? Co za zadziwiający pomysł; nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby mieć jakiekolwiek uczucia w stosunku do ryb. Powiedział jej, że obowiązuje prawo natury, a ryby są istotami niższymi. Gdyby tak nie było, to ryby łowiłyby nas.
Trzeba być bardzo cierpliwym, aby spędzić cały dzień na wędkowaniu. Łowienie ryb nie jest sportem dla nerwowych, agresywnych ludzi. Swoją miłością do wędkowania Jelisić przypomina mi mojego zięcia, który także woli wędkowanie niż piłkę nożną albo kino. Przygotowuje się starannie do pójścia na ryby, wybiera wędziska, haczyki, przynętę, wiaderka, pod-bieraki. W czasie przygotowań jest bardzo podekscytowany. Potem siada nad brzegiem morza, nie odzywa się godzinami, całkowicie skupiony, nie pamięta o bożym świecie. Wygląda jak mnich buddyjski w jakimś medytacyjnym transie. Wędkowanie sprawia, że jest rozluźniony i szczęśliwy.
Ale nie jest to tak bardzo niewinny sport, jak mogłoby się wydawać. Ryby trzeba zabić. Jak wszyscy wędkarze, Jelisić musiał uwielbiać moment, kiedy ciągnął żyłkę i czuł, że złowił rybę. Ryba wyłaniała się z wody, wijąc się bezradnie na haczyku. Mogę sobie wyobrazić, jak odczepia z haczyka rybę i rzuca ją w trawę. A potem patrzy, jak walczy o oddech. Ale może wyglądało to zupełnie inaczej. Są różne sposoby obchodzenia się z rybami. Jeśli wędkarz złowi dużą rybę, zwykle wkłada jej do pyska kciuk i łamie kark, czemu towarzyszy nieprzyjemny trzask. Może ją też wrzucić do wiaderka z wodą i opóźnić jej koniec. Być może Goran był łagodny, może właśnie tak postępował z rybami.
Gdyby ktoś go zapytał, jak chciałby spędzić życie, Goran nie wahałby się długo przed udzieleniem odpowiedzi. Ale nikt go nigdy nie pytał, czego chce, a on wiedział, że życie nie kończy się na wędkowaniu. Być może patrzył na ludzi jak na ryby, większe i mniejsze, które się nawzajem zjadają, a on nie chciał zostać zjedzony.
Później - po opuszczeniu Luki - chadzał nad rzekę i po prostu się tam kładł, marząc o tym, że znów jest wiosna i że nic się nie stało. Czasem to działało.
Jednym ze świadków obrony był prezes miejscowego klubu wędkarskiego. Człowiek ten nie potrafił przyjąć do wiadomości tego, co Jelisić zrobił w Brćku. Nie zgadzało się to z jego wyobrażeniem wędkarza. Jelisić, jakiego znał, siedzący na brzegu rzeki Sawy, gapiący się w wodę lub po prostu opalający się i patrzący od czasu do czasu na wędkę i czekający, aż weźmie ryba - to wszystko nie zgadzało się z brutalnością opisywaną przed Trybunałem. Ręczył, że Jelisić jest miłym, spokojnym człowiekiem, kimś, kto z pewnością nie skrzywdziłby nawet muchy, nie mówiąc już o innym człowieku. Powiedział tak wiele miłych rzeczy o Jelisiciu, że jeden z sędziów ze złością zwrócił mu uwagę, że skoro tak mówi, to zasady moralne są dla niego chyba mniej ważne niż przyjaźń i wędkarskie wyprawy. Ale na mężczyźnie nie zrobiło to wrażenia. „Moim obowiązkiem jest mieć profesjonalny stosunek do wszystkich wędkarzy" - powiedział.
Goran Jelisić dorastał w rodzinie robotniczej w niewielkim mieście Bijeljina, które w około czterdziestu procentach zamieszkane było przez Muzułmanów. Jego matka pracowała, wychowaniem chłopca zajmowała się więc babcia. Sporo czasu spędzał na ulicy, gdzie obok siebie mieszkali Serbowie i Muzułmanie, wielu przyjaciół jego rodziny było Muzułmanami. Wszyscy się razem bawili, chodzili razem do szkoły, do barów, na mecze piłki nożnej. Nie zwracał w ogóle uwagi na ich muzułmańskie pochodzenie ani na swoje - serbskie. Nigdy nie słyszano, aby o kimkolwiek powiedział obraźliwe słowo. Sąsiedzi mówią, że był dobrze wychowany i uprzejmy. Był dobrym i lojalnym przyjacielem. Pod koniec lat osiemdziesiątych nie traktował poważnie serbskiego nacjonalizmu. Nie przejmował się ideą, że wszyscy Serbowie powinni mieszkać w jednym państwie, i uważał, że polityka jest dla polityków. Nie miała żadnego wpływu na jego życie, jego przyjaciół i jego ryby. Okazało się jednak, że to nieprawda.
Po ukończeniu szkoły Goran dostał pracę jako mechanik w gospodarstwie rolnym. Nie była to dobra praca, ale przynajmniej była, większość jego przyjaciół pozostawała bez pracy. Nie był zadowolony, że zarabia tak mało. Gdyby tylko miał pieniądze, mógłby coś zrobić ze swoim życiem, być niezależnym, założyć niewielką firmę, może nawet wyjechać z Bijeljiny, choć na pewno by za nią tęsknił. Miał pomysł, jak zarobić pieniądze: fałszując czeki. Został za to skazany na półtora roku więzienia.
Jelisić pojawił się jako świadek zeznający na temat moralności Esada Landjo w tak zwanej sprawie Ćelebiciów. Szczegółowo tłumaczył sędziom, jakim dobrym człowiekiem jest Esad Landjo i jak pomagał innym więźniom w więzieniu w Scheveningen, na przykład ucząc ich obsługi komputera, gotując dla nich lub doradzając, jak się zachowywać w więzieniu. W rzeczywistości Landjo (Muzułmanin) był jeszcze jednym zbrodniarzem wojennym, którego domniemaną specjalnością było palenie serbskich więźniów żywcem. Głos Jelisić miał przyjemny i nic w jego wyglądzie czy zachowaniu nie wskazywało, aby mógłby być jednym z oskarżonych.
Nawet teraz, w sali sądowej, nie mogłam nie widzieć w Goranie przedstawiciela pokolenia mojej córki. Nic w jego życiu nie przygotowało go do wojny.
Odsiedział parę miesięcy w więzieniu za fałszowanie czeków i wyszedł na wolność w lutym 1992 roku, ponieważ Republika Serbska zastosowała strategię zdobywania ochotników na wojnę przez uwalnianie więźniów. Jelisić zgłosił się do służby w policji i w maju został wysłany na posterunek w Brćku. To był początek jego upadku. Sądzę jednak, że został policyjnym ochotnikiem nie dlatego, by zaspokoić od dawna tłumione pragnienie zabijania, tylko dlatego, że trudno było nim nie zostać. Może nawet nie wiedział, co naprawdę znaczyło być ochotnikiem. Kiedy już trafił na posterunek policji w Brćku, sytuacja się zmieniła.
Oczywiście, gdyby ktoś zeznał, że Jelisić czerpał przyjemność z patrzenia, jak cierpią ryby, byłby to przynajmniej drobny znak, że miał zły charakter na długo przedtem, zanim zaczął bić i zabijać więźniów. Ale jego koledzy wędkarze nie powiedzieli niczego takiego. W jego życiu i zachowaniu przed wojną nie było nic patologicznego. Obraz Jelisicia, odmalowany przez świadków obrony, każe się zastanawiać, czy rzeczywiście opisują oni człowieka oskarżonego o morderstwa.
Według nich Jelisić był dobrym i wiernym przyjacielem, gotowym na każde ryzyko, aby pomóc innym. Trybunał stwierdził, że znalazł się w bardzo dziwacznej sytuacji: jak podkreślił obrońca, nigdy wcześniej nie było sprawy, w której tak wiele osób reprezentujących pokrzywdzoną grupę etniczną zeznawało jako świadkowie na korzyść serbskiego oskarżonego.
Ludzie, którzy przyjechali go bronić, jego sąsiedzi, przyjaciele i szkolni koledzy - wśród nich wielu Muzułmanów, w tym prezes klubu wędkarskiego - wszyscy mówili, że nie mogą uwierzyć, iż popełnił morderstwa, o które jest oskarżony, nawet ci, którzy wiedzieli o jego przyznaniu się do winy. Znali Jelisicia jako innego człowieka - jako wędkarza.
Był cichy i nieśmiały, powiedział jeden ze świadków, znany był z tego, że wszystkim pomagał. W czasie wojny co najmniej siedmiu lub ośmiu rodzinom z jednej ulicy. Inny świadek przypomniał, jak Jelisić pomógł starej Muzułmance, płacąc za wstawienie szyb w jej domu po wybuchu bomby na podwórzu. Dobry, wieloletni przyjaciel, także Muzułmanin, powiedział sędziom, co Jelisić zrobił dla niego i jego rodziny w czasie wojny i po jej zakończeniu. Nie tylko dawał pieniądze jego żonie, kiedy przyjaciel ten był w więzieniu, ale później pomógł mu przekroczyć granicę z Serbią, dzięki czemu rodzina mogła uciec za granicę. Po wojnie pomógł uciec za granicę siostrze i szwagrowi przyjaciela. Kiedy oddziały paramilitarne watażki Zeljka Rażnatovicia Arkana zagroziły, że zabiją innego z muzułmańskich przyjaciół Jelisicia w Bi-jeljinie, ten uratował i jego, i jego żonę, a matka tego przyjaciela spędziła nawet kilka dni w domu Jelisicia razem z jego rodzicami. Ocalił też życie syna przyjaciela, kiedy była potrzebna pilna operacja śledziony. To Jelisić zawiózł go do szpitala i pokrył wszystkie koszty. Inna osoba opisała go jako „miłego i uczciwego człowieka", a jego szkolna przyjaciółka powiedziała, że „był bardzo dobrze wychowanym chłopcem, na ulicy, w szkole, w domu. Zawsze się dobrze zachowywał".
Dlaczego więc ten miły wędkarz skończył jako prowodyr egzekucji muzułmańskich więźniów?
Mam przed sobą dwie fotografie, dwie bardzo sławne fotografie, opublikowane na całym świecie. Przedstawiają mężczyznę w mundurze, który przeprowadza egzekucję więźnia. Można je porównać do brutalnych zdjęć z wojny wietnamskiej, na których widać, jak szef sajgońskiej policji z bliskiej odległości strzela w głowę żołnierzowi Wietkongu.
Te dwa zdjęcia różni jedynie data. Egzekucja w Bośni odbyła się jakieś trzydzieści lat później, 7 maja 1992 roku. Kat ma na sobie mundur policyjny i jest odwrócony tyłem do fotografującego. Trzyma pistolet wycelowany w głowę więźnia, który idzie ze schyloną głową jakiś metr przed nim, świadomy, że w każdej chwili może zostać zastrzelony. Na następnej fotografii więzień jest już zabity strzałem w tył głowy. Przed Trybunałem Jelisić przyznał, że to on nacisnął spust.
Ale co dokładnie przychodziło mu do głowy wcześniej, zanim podniósł rękę i wystrzelił kulę, która zadecydowała nie tylko o losach więźnia z fotografii, ale i o jego własnym? Z powodu tego jednego strzału dla Jelisicia nie było odwrotu. Owego majowego dnia wkroczył na drogę, która sześć lat później doprowadziła go przed Trybunał w Hadze. Co dzieje się z ludzką istotą, co sprawia, że zabija inną ludzką istotę z zimną krwią? Jelisić zabijał, nie wybierając ofiar, z własnej woli i, jak się zdaje, to mu się podobało. Według oskarżenia działał jak „gorliwy kat". Bez takich entuzjastów żadna czystka etniczna nie byłaby możliwa, powiedział prokurator. Ale ani oskarżenie, ani obrona nie umiały podać żadnej wskazówki, dlaczego Jelisić stał się katem.
Kiedy Jelisić zastrzelił więźnia z fotografii, miał dwadzieścia trzy lata. Ale czy twarz Jelisicia mogła tak bardzo kłamać? Zastanawiałam się nad tym, patrząc na tego młodego człowieka w sali sądowej. Absolutnie nic w jego wyglądzie nie wskazywało na tak gwałtowną naturę, ani jego wygląd, ani zachowanie, ani nawet to, jak się wyrażał. Choć może jednak... Kiedy siedział w sali sądowej z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, miał zwyczaj nerwowo machać nogą pod stołem. Robił to nieustannie. Czy to była oznaka patologii? Jaka była jego prawdziwa natura? Może wędkarskie hobby było bliższe jego prawdziwej natury? Kiedy przebywał w więzieniu w Scheveningen w oczekiwaniu na proces, wezwano dwóch psychiatrów, aby go zbadali. Ich raport wskazywał na antyspołeczną osobowość, narcyzm, niedojrzałość i żądzę uznania. Według nich świadczy to o osobowości granicznej - to znaczy na granicy perwersji. Eksperci, doktor Van den Bus-sche i doktor Duits, opisali jego postępowanie wobec więźniów w obozie w Luce jako „odrażające", „bestialskie", pisali też o „sadystycznej naturze". Sędziowie wydający wyrok stwierdzili w swoim podsumowaniu, że istotnie Jelisić miał zaburzenia osobowości.
Więźniowie, którzy przeżyli obóz i przyjechali do Hagi zeznawać jako świadkowie, nie używali takich mocnych słów jak psychiatrzy i nie wygłaszali oświadczeń na temat charakteru Gorana Jelisicia. Ale kilku z nich opisało jego oczy: „Miał bardzo wystające kości policzkowe, a jego oczy były jakoś nienaturalnie wyraziste i przypominały mętną wodę - powiedział jeden ze świadków. - Zdaje się, że używał jakichś środków pobudzających lub czegoś takiego. Sądzę, że każdy, kto spojrzał mu w oczy, unikał potem jego wzroku. Myślę, że instalował [się] w swoim spojrzeniu rodzaj strachu, zwłaszcza po tym, jak się przedstawił. Nie wiem właściwie, jak to wyrazić... Mam na myśli nasz strach, i tak już wielki, który kiedy on na nas spojrzał, zwiększał się trzykrotnie. Chyba w ten sposób mogę to wyrazić najlepiej". Inny mężczyzna, świadek E, opisał jego spojrzenie jako potężne i okrutne. Jego oczy się nie śmiały, jedynie usta. „Widywałem coś takiego na filmach" - powiedział E.
„Hitler był pierwszym Adolfem, ja jestem drugim" - przedstawiał się więźniom Jelisić. W obozie w Luce koło Brćka więźniowie trzęśli się ze strachu na dźwięk jego głosu, ponieważ całkiem dosłownie oznaczał on śmierć. Wchodził do hangaru, gdzie trzymano więźniów, i wybierał ich na chybił trafił, mówiąc jedynie: „ty, ty i ty". Nie wywoływano nikogo po nazwisku, nie przedstawiano żadnych zarzutów ani nie wydawano wyroków. Najpierw zbierał pieniądze, zegarki i biżuterię należące do więźniów. Często ich bił. Robił to na oczach swojej dziewczyny, Moniki, która czasem odwiedzała obóz, ponieważ jej brat był w nim komendantem. Następnie zmuszano ich kolejno do wyjścia z hangaru. Jelisić kazał każdemu uklęknąć i nachylić głowę nad kratką studzienki ściekowej. Potem zabijał go dwoma strzałami w tył głowy z pistoletu z tłumikiem. Przez minutę lub dwie przed egzekucją wybrana ofiara błagała o życie: „Proszę mnie nie zabijać. Dlaczego ja? Nic nie zrobiłem". Ale to nic nie pomagało. Przed oddaniem strzałów Jelisić lżył muzułmańską matkę skazańca. Im więcej strachu okazywała ofiara, tym większą przyjemność czerpał Jelisić z egzekucji. Później dwóch więźniów zanosiło ciało do cięża-rówki-chłodni używanej do przewożenia zwłok do masowego grobu. Wtedy Jelisić rozkazywał oczyścić kratkę ściekową z krwi. Nie cierpiał nieporządku.
Kiedy był w dobrym nastroju, opowiadał, jak miło jest zabijać. „Widzę, że jest przerażony. Miło jest zabijać ludzi w ten sposób. Zabijam ich sprawnie. Sam niczego nie odczuwam". Więźniowie z obozu w Luce, którzy byli świadkami przed Trybunałem, pamiętali, jak zabił wysokiego, silnego więźnia, Chorwata. Najpierw obciął mu ucho. Potem wprowadził go z powrotem do hangaru, aby zobaczyli go inni więźniowie. Trzymając własne ucho w dłoni, mężczyzna błagał więźniów, aby go zabili, żeby nie dawać tej przyjemności Jelisiciowi. Jelisić wyjął swój pistolet i zaoferował go więźniom, namawiając do zabicia Chorwata. Nie było jednak chętnych. Jelisić z nich szydził, mówił, że nie zasługują na to, aby pozwolić im żyć. W końcu zabił wysokiego Chorwata przy studzience, w ten sam sposób, w jaki zabijał innych.
Jednym skinieniem palca decydował, czy ktoś ma żyć, czy umrzeć. Zabijał starych ludzi, tak samo jak młodych. Zabił osiemnastoletnią Muzułmankę. Zabił starego człowieka, ponieważ ten upuścił butelkę wody, i młodego człowieka, ponieważ miał żonę Serbkę. I wciąż powtarzał na głos swój urobek: sześćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt trzy... Podobno w ciągu osiemnastu dni w maju 1992 roku własnoręcznie zastrzelił ponad stu więźniów. Chełpił się, że musi ich zabić dwudziestu do trzydziestu, zanim wypije poranną kawę. Został skazany, ponieważ udowodniono mu zabicie trzynastu więźniów.
Jelisić może i był miłym facetem dla swoich przyjaciół i sąsiadów i bez wątpienia był dobrym wędkarzem. Ale był także zabójcą, co sam przyznał. W istocie był jedną z trzech osób (z ponad sześćdziesięciu) oskarżonych o zbrodnie wojenne, które przyznały się przed Trybunałem do swoich zbrodni. W wypadku trzydziestu jeden zarzutów powiedział: „Jestem winien", ale nie okazał ani krzty żalu. Wprawdzie większość osób, które zamordował, było Muzułmanami, ale sędziowie stwierdzili, że nie ma dość dowodów, aby uznać Jelisicia za winnego ludobójstwa - to znaczy systematycznego, świadomego likwidowania Muzułmanów. Uważali bowiem, że z powodu patologicznych cech charakteru prawdopodobnie równie ochoczo zabijałby przedstawicieli każdej innej grupy etnicznej. Tak więc zarzut ludobójstwa został oddalony i Jelisicia skazano na czterdzieści lat więzienia za pogwałcenia praw i obyczajów wojennych oraz za zbrodnie przeciw ludzkości.
Obrona słusznie wskazała, że Jelisić działał jako kat jedynie w ciągu tych osiemnastu dni w maju - nie wcześniej i nie później. Jak to było możliwe, pytali jego adwokaci, że ten człowiek przemienił się w potwora tylko na osiemnaście dni? Według nich jedynym racjonalnym wyjaśnieniem było to, że działał pod presją, że zabijał na rozkaz. Słuchał rozkazów i obawiał się o własne życie.
Tak rzeczywiście mogło być. Świadczyłyby o tym jego zamiłowanie do wędkowania i spokoju, a także uczynność, jaką zwykle przejawiał. Ale ponieważ nie było dość dowodów wspierających twierdzenie, że tylko wykonywał rozkazy, Trybunał uznał, iż było inaczej i Jelisić przeprowadzał egzekucje więźniów z własnej i nieprzymuszonej woli.
Było jednak więcej niż dość dowodów na coś jeszcze. Kilku więźniów powiedziało, że Jelisić najwyraźniej lubił zabijać ludzi: popisywał się, licząc głośno kolejne ofiary, objaśniał swoje metody, bez ogródek stwierdzał, że lubi to, co robi. Świadkowie ci stwierdzili także, że im gorliwiej ofiara błagała o życie, z tym większą przyjemnością Jelisić ją zabijał. Najwyraźniej to nie w samym akcie zabijania lubował się Jelisić.
Co więc się działo w ciągu tych osiemnastu kluczowych dni? Nikt nie mógł powiedzieć tego na pewno, nawet sam Jelisić.
Być może to nie osoba się zmieniła, lecz okoliczności. Nie było już pokoju, toczyła się wojna. Jelisić nie miał sposobności położyć się w trawie i słuchać leniwego szmeru rzeki. Wojna zmieniła wszystko. Mój zięć także musiał porzucić wędkowanie w swoim ukochanym Adriatyku i wyjechał do Kanady, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Goran Jelisić wyjechał
do Brćka. Wojna zmieniła życie ich obu, ale w bardzo różny sposób. Ile z tych zmian wynikało ze świadomej decyzji, a ile było dziełem przypadku? Dlaczego jeden z nich wyjechał do Kanady, a drugi do Brćka? Czy mogło się zdarzyć odwrotnie? Czy mój zięć mógł zostać ochotnikiem w chorwackiej policji? Wierzę, że nie mógł. Ale dlaczego on by nie mógł, a Jelisić mógł? Nie znam odpowiedzi. Jest wielu ludzi, którzy wydają się całkowicie normalni, lecz w pewnych warunkach, takich jak te, które panują w czasie wojny, do głosu dochodzi patologiczna część ich osobowości i zaczyna decydować o ich postępowaniu. Czy to możliwe, że w osobowości Jelisicia zawsze była jakaś patologiczna część, która ujawniła się, kiedy warunki na to pozwoliły?
Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Goran Jelisić miał władzę. Zwykły człowiek z Bijeljiny mechanik z gospodarstwa rolnego i drobny oszust świeżo wypuszczony z więzienia, wędkarz, kompletne zero -nagle zdobywa władzę absolutną. Dano mu pistolet i pozwolono swobodnie go używać. Te nowe możliwości zatruły mu duszę. Ludzie mówili, że wyglądał i zachowywał się tak, jakby był pod wpływem narkotyków. Oczy miał dziwne, był podniecony, nerwowy. Być może władza nad życiem i śmiercią innych jest narkotykiem najsilniejszym ze wszystkich. Goran, przystojny młody człowiek, jeden z przedstawicieli pokolenia mojej córki, więźniom wydawał się bogiem. Był na haju, kiedy pokazywał swoją władzę, strzelając do więźniów.
Ale ciągle myślę, że nawet jeśli rzeczywiście stał się katem, w głębszym sensie sam był ofiarą. Goran Jelisić i całe jego pokolenie zostało oszukane. Wielu przedstawicieli pokolenia jego rodziców - mojego pokolenia - przyjęło nacjonalistyczną ideologię i nie zrobiło nic, aby zapobiec wojnie, która z niej wyrosła. Byli zbyt oportunistyczni i zbyt przerażeni, aby nie podążać za przywódcami, których nauczyli się naśladować. I wiele z ich dzieci zapłaciło za głupotę rodziców, czasem własnym życiem. Nawet morderca, który może spędzi resztę życia w więzieniu, Goran Jelisić.
7. triumf zła
Generał Radislav Krstić, dowódca Serbów bośniackich i zastępca dowódcy Korpusu Drina, był pierwszym zbrodniarzem wojennym skazanym za ludobójstwo przez Trybunał w Hadze. Został skazany na czterdzieści sześć lat więzienia za zbrodnie popełnione w strefie bezpieczeństwa ONZ Srebrenicy między 13 a 19 lipca 1995 roku, kiedy wymordowano ponad siedem tysięcy Muzułmanów, a trzydzieści tysięcy ludzi deportowano. Jego adiutant, major Dragan Obrenović, został skazany na siedemnaście lat więzienia w grudniu 2003 roku.
Kiedy generał Radislav Krstić, lekko kulejąc, wkraczał do sali sądowej, wydawał się zatroskany. Jak wielu innych, zapłacił osobistą cenę za wojnę, stracił bowiem nogę w grudniu 1994 roku, nastąpiwszy na minę. Szczupły, pięćdziesięcioletni mężczyzna, w ciemnej marynarce, sczesywał siwawe, rzednące włosy na łysinę, co zdradzało jego próżność.
Siedział zgarbiony za pulpitem, ze zmarszczoną twarzą, i rzucał pełne niepokoju, nerwowe spojrzenia na sędziów. Odniosłam wrażenie, że czuł się nieswojo w tym miejscu, pośród prawników i sędziów ubranych w uroczyste, czarno-czerwone szaty, niczym w przedstawieniu teatralnym. Ale tutaj, inaczej niż na scenie, wszystko działo się naprawdę i było śmiertelnie poważne. Od samego początku procesu, który trwał ponad rok, twarz Krsticia wyrażała ten sam niepokój. Wyglądał jak człowiek osaczony, słaby i pełen obaw.
Kiedy siedziałam w sali sądowej, obserwując oskarżonego, przypomniałam sobie krótką scenę z filmu dokumentalnego o wojsku Republiki Serbskiej wkraczającym do Srebrenicy popołudniem 11 lipca 1995 roku. Pokazano w niej generała Ratka Mladicia, naczelnego dowódcę sił serbskich, wydającego rozkaz zajęcia enklawy. Generał Mladić, bezpośredni przełożony Krsticia, wzywa go, używając nie jego stopnia wojskowego czy nazwiska, ale przydomka, Krle, jakby byli na jakiejś imprezie. „Krle, choć tutaj" - warczy Mladić, jakby wzywał kelnera lub wołał do nogi psa. Wbijając wzrok w ziemię, Krstić podąża za dowódcą, choć bez cienia entuzjazmu. Ta krótka scena stanowi według mnie podsumowanie ich wzajemnych relacji: relacji między agresywnym, dominującym panem i jego uległym sługą, za które Krstić zapłaci czterdziestoma sześcioma latami więzienia.
W oświadczeniu inaugurującym proces prokurator, Mark Harmon, powiedział: „Jest to przykład triumfu zła, historia o tym, jak oficerowie i żołnierze armii bośniackich Serbów, ludzie, którzy mają się za zawodowych żołnierzy i którzy deklarują wierność ideałom wspaniałej serbskich przeszłości, organizowali i planowali ludobójstwo, a potem chętnie w nim uczestniczyli lub zachowywali milczenie. Ci, co popełnili te haniebne czyny, pozostawili po sobie dziedzictwo, które splamiło reputację narodu serbskiego i przyniosło wstyd godnemu szacunku zawodowi żołnierza".
Ale moment rozpoczęcia procesu nie był tak przejrzysty. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłam, obserwując Krsticia - sposób, w jaki odpowiadał, ton jego głosu, uwaga, z jaką słuchał zeznań ofiar, i atmosfera naiwności, jaką wytwarzał wokół siebie - było sprzeczne z obrazem człowieka, który mógłby brać udział w tak straszliwych czynach, jak masowe morderstwa Muzułmanów w Srebrenicy. Wyglądał jak człowiek zdenerwowany i przestraszony, nie jak okrutny zbir zaślepiony nienawiścią i żądny zemsty. Nawet w filmie dokumentalnym, w którym pokazano go w mundurze, stojącego obok generała Mladicia w Srebrenicy, w odróżnieniu od jego zwierzchnika nie sprawił na mnie wrażenia człowieka armii; zupełnie nie wyglądał na osobę agresywną. Wydawał się na to zbyt cichy, zbyt zamknięty w sobie i zbyt inteligentny, przypominał raczej wojskowego biurokratę, chętniej przekładającego papiery na biurku niż prowadzącego żołnierzy do boju. Chciał się pokazać sądowi jako człowiek prawy, zawodowy żołnierz.
Krstić przypominał mi mojego ojca, który został zawodowym żołnierzem zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Jako oficer w zwycięskiej armii partyzantów Tity miał dobrą okazję do robienia kariery, na pewno lepszą niż demobilizacja i konieczność powrotu do dawnej pracy stolarza. Ale zawsze wyobrażałam sobie ojca raczej jako pracownika umysłowego, mającego pociąg do eleganckich ubrań, dobrego jedzenia i tańców w Klubie Oficerskim - rzeczy, które z prawdziwego żołnierza uczyniłyby mięczaka. I rzeczywiście, pod koniec swojej wojskowej kariery ojciec zajmował się tylko robotą papierkową i z powodu złego stanu zdrowia odszedł na wcześniejszą emeryturę. Tak z pewnością stałoby się z Krsticiem, gdyby nie wojna.
Mundur ojca zawsze pachniał mieszaniną tytoniu i octu. Było to na początku lat pięćdziesiątych i zapewne miał wówczas tylko jeden mundur. Pamiętam, jak matka każdego niedzielnego popołudnia prasowała go na stole w kuchni, a w tym czasie ojciec z głową przytkniętą do radioodbiornika słuchał transmisji meczu piłkarskiego. Matka wlewała wodę do metalowej miski i dodawała klika kropel czerwonego octu winnego. Mówiła, że to ożywia kolory. Następnie zanurzała w misce cienką szmatkę, wykręcała ją i rozpościerała na spodniach leżących na stole. Podgrzewała na piecu ciężkie, czarne żelazko, po czym mocno przyciskała je do tkaniny i za każdym razem, kiedy to robiła, znad stołu z sykiem unosił się obłok pary. Mundur zawsze był idealnie wyprasowany, ilekroć całowałam ojca, czułam ten kwaśny zapach.
Bez munduru ojciec był zupełnie innym człowiekiem, jak gdyby pozbawionym swej siły. Nagle stawał się mniejszy, jakby słabszy i cichszy. Przypomniałam to sobie, obserwując Krsticia, który siedział w sali sądowej w granatowej sportowej marynarce i wyglądał na zagubionego. Wydawało się, że tożsamość nadawał mu mundur, i nawet zastanawiałam się, czy i jego mundur ma taki sam zapach jak mundur mojego ojca, co przypomniało mi jego różne „ja". Siedzenie w sądzie w ubraniu prostego cywila musiało być dla Krsticia bardzo upokarzające.
Ponieważ Krstić tak bardzo przypominał mi ojca, przeżywałam trudne chwile, uświadamiając sobie, że należy do mojego pokolenia, nie mojego ojca. Kiedy usłyszałam, że został aresztowany przez siły ONZ w 1998 roku, nie od razu to do mnie dotarło, ponieważ nie znałam nikogo z mojego pokolenia, kto wstąpiłby do armii. Nie był to zawód, o jakim młodzi ludzie, których znałam kiedykolwiek, myśleli poważnie. Byliśmy dziećmi miasta, studiującymi takie kierunki, jak filozofia, historia sztuki czy psychologia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu w Zagrzebiu.
Ale ktoś urodzony w zapadłej bośniackiej wiosce miał zupełnie inną perspektywę. Zostanie zawodowym żołnierzem mogło być jedynym sposobem wydostania się stamtąd, zwłaszcza jeśli rodzice byli ubodzy. Mundur gwarantował ciepły posiłek, odpowiednie ubrania, parę butów, darmowe mieszkanie, pensję i jedną gębę mniej do wyżywienia dla rodziców. W takich wioskach mundur cieszył się ogromnym szacunkiem. Każdy mundur oznacza władzę, a przed władzą czuje się respekt i strach. A dla rzekomo egalitarnego społeczeństwa Jugosławii zawód oficera zawsze oznaczał poprawę pozycji.
Istniało wiele powodów, dla których młody Radislav Krstić został oficerem, poza tym, że dzięki temu miał szansę wydostać się z wioski. Oficer otrzymywał godziwą zapłatę, a jeśli się ożenił, mógł dostać mieszkanie. Z punktu widzenia tych z nas, którzy byli jego rówieśnikami, były to wielkie korzyści. My, snobistyczna młodzież, musieliśmy ciągle mieszkać z rodzicami, nawet jeśli wzięliśmy ślub i mieliśmy dzieci. O posiadaniu własnego mieszkania nie było nawet co marzyć. Nie mogliśmy sobie także pozwolić na jego wynajęcie. Ale wiedzieliśmy, że niezależnie od wszystkich tych przywilejów Krstić i podobni mu młodzi ludzie pod swoimi mundurami byli inni niż my. Byli nadal wiejskimi chłopakami, przerażonymi i zagubionymi w mieście. I choć żona Krsticia z pewnością używała żelazka elektrycznego do prasowania jego munduru, a nie takiego, które trzeba podgrzewać na piecu, on sam wydawał się należeć i do pokolenia mojego ojca, i do mojego.
Było wiele rzeczy, które czyniły go człowiekiem naszego pokolenia: dorastanie w kulcie Tity, gloryfikacja walki partyzanckiej z faszystami, rewolucja komunistyczna w czasie drugiej wojny światowej i - co najważniejsze - rządząca ideologia „braterstwa i jedności", to znaczy szczęśliwego współżycia różnych ] narodów we wspólnej Jugosławii. W tym sensie dzieciństwo i młodość Krsticia w jego niewielkiej wiosce nie różniły się aż tak bardzo od moich wczesnych lat w mieście. We Vlasenicy i Han Pijesaku, gdzie chodził do szkoły, uczył się z podręczników podobnych do tych, które i ja musiałam czytać. Słuchaliśmy tych samych historii, jak ta o młodym Ticie przygotowującym wędzoną świńską głowę dla braciszków i siostrzyczek (którzy dostali po tym biegunki), i ta o Bośku Buha, młodym partyzanckim kurierze, który został bohaterem. Uczyliśmy się na pamięć o wszystkich partyzanckich ofensywach. Kiedyś na początku lat sześćdziesiątych Krstić zwiedzał zapewne wraz z całą klasą miejsce bitwy nad Sutjeską w Tjentiśtu lub obóz koncentracyjny ustaszów w Jasenovacu, tak jak i ja zwiedzałam te miejsca z moją klasą. Śpiewali te same patriotyczne pieśni co i my. Wszystkie dzieci szkolne oglądały obowiązkowe filmy o partyzantach - o bitwach nad Neretvą i Kozarą i ataku na Drvar. Co roku 25 maja, w Dniu Młodzieży i urodzin Tity, młody Krstić zapewne siedział przy swoim radiu i słuchał transmisji z uroczystości na stadionie w Belgradzie: o przybyciu sztafety biegnącej na cześć Tity i o spektakularnym pokazie gimnastycznym. Później wraz z rodziną zapewne oglądał serial telewizyjny Pozoriśte u kuci (Teatr w domu) i śmiał się z występującego w nim popularnego komika Ckalji. Jedli sannę w sylwestra. Mogę sobie nawet wyobrazić, że jego pierwszym samochodem był mały fiat 750, popularnie zwany ficio, i że spędzał latem wakacje w Brelach lub Makarskiej na wybrzeżu Adriatyku.
Ale ani on, ani ja nigdy nie myśleliśmy, że pewnego dnia sytuacja się zmieni. Jugosławia wydawała się taka bezpieczna, a jedność i braterstwo takie rzeczywiste. Dorastaliśmy razem, chodziliśmy do szkół razem - Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie - przyjaźniliśmy się, pobieraliśmy, mieliśmy dzieci i nigdy nie przypuszczaliśmy, że narodowość może być czymś, co nas podzieli. Jedynym wyjątkiem byli Albańczycy. Nieliczni z nich, którzy mieszkali w Chorwacji, pracowali głównie jako złotnicy lub w lodziarniach. W Serbii wykonywali najbrudniejsze i najgorzej płatne prace. Trudno było się z nimi mieszać, nie z powodu bariery językowej - większość z nich mówiła po serb-sko-chorwacku - ale z powodu ich niskiej pozycji społecznej. Patrzyliśmy na nich jak na ludzi, którzy przybyli z zupełnie innego i gorszego świata.
Na początku swego wystąpienia przed Trybunałem Krstić powiedział, że w jego życiu „...nie było żadnych incydentów, nic, co byłoby wyrazem nietolerancji wobec innych narodowości. Wręcz przeciwnie. Chodziliśmy razem do szkół, prowadziliśmy wspólne życie towarzyskie i wzajemnie się szanowaliśmy. Odnosiło się to także do starszych ludzi w wiosce, ale szczególnie do młodszego pokolenia". Wiedziałam, co Krstić miał na myśli, mogłabym powiedzieć to samo. Pamiętam moich szkolnych kolegów i koleżanki z Serbii, Macedonii i Bośni, z ich dziwnymi nazwiskami i dziwnymi dialektami. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z różnic, ale zupełnie się nimi nie przejmowaliśmy.
Oprócz szkoły również armia była jednym z rządowych sposobów tworzenia „braterstwa i jedności". Młodych rekrutów wysyłano daleko od domu, żeby poznali kraj. Jugosłowiańska Armia Ludowa była uważana za prawdziwie ludową i za „najlepszą szkołę braterstwa i jedności", jeden z filarów państwowości. Jest naprawdę straszliwym paradoksem wojny, że ta sama armia, która odegrała ważną rolę w budowaniu braterstwa i jedności między narodami Jugosławii, zamieniła się w najważniejsze narzędzie wykorzystywane przeciw temu braterstwu.
Chęć przełamania tradycyjnych narodowych podziałów ujawniła się w spisie powszechnym przeprowadzonym w 1981 roku, w którym około miliona dwustu tysięcy ludzi zadeklarowało swoją narodowość jako „Jugosłowianie". Stanowili w tamtym czasie szósty co do liczebności „naród" w Jugosławii, złożony głównie z ludzi pokolenia powojennego. Wielu z nich mieszkało w miastach, wielu uprawiało wolny zawód, wiele też było wśród nich mieszanych małżeństw. Mogło to być początkiem jugosłowiańskiego tygla narodowego, ale nim nie było. Nie staliśmy się wszyscy Jugosłowianami.
Kiedy generał Krstić mówił o swojej przeszłości, zwłaszcza o dziewięciu latach spędzonych w Sarajewie, od 1972 do 1981 roku, jego głos brzmiał nostalgicznie, niemal romantycznie. Ożenił się, miał córkę i mieszkał we własnym mieszkaniu. „To były piękne lata" - powiedział. Ale było w Sarajewie coś, co cenił szczególnie, coś, czego inne jugosłowiańskie miasta nie miały. „Duch jedności był szczególnie widoczny w Sarajewie. Nigdy nie pytaliśmy się nawzajem o nasze etniczne korzenie. Wszyscy czuliśmy się mieszkańcami Sarajewa" - zauważył, być może zapominając na chwilę, że jest w sali sądowej i że jego słowa mogą zabrzmieć mało przekonująco dla sędziów i publiczności.
W 1991 roku wybuchła wojna, najpierw w Słowenii, później w Chorwacji. Jak przyznał przed sądem Krstić, rozpad Jugosławii był dla niego strasznym i bolesnym przeżyciem. Rzeczywiście obserwowanie, jak wali się wszystko, w co wierzył, musiało być przykre. W tamtych latach dużo myślałam o moim ojcu - ojciec umarł w listopadzie - zastanawiałam się, jak wpłynęłyby na niego te zmiany. Nie chciałabym, żeby widział Jugosławię rozpadającą się z powodu nacjonalizmu, z którym walczył przez całe życie. Nie chciałabym, żeby widział, jak partyzancki generał zmienia się w profaszystowskiego polityka, tak jak Franjo Tudj-man, który doszedł do władzy w Chorwacji. Musiało to być dla Krsticia niezrozumiałe i przerażające: nie był człowiekiem polityki i, jak sam przyznał, nie docenił roli polityków w doprowadzeniu do wojny.
Ale Krstić wciąż wierzył, że Bośnia nie da się w nią wciągnąć. Podobnie jak większość Bośniaków był przekonany, że w tak wymieszanym etnicznie kraju nie dojdzie do wojny. Pod tym względem skłonna byłabym się z nim zgodzić. Ja także byłam w Sarajewie i odczuwałam tę samą luźną, tolerancyjną atmosferę. Nawet kiedy w Chorwacji wybuchła wojna, ludzie mówili: „Nikt nie może nas podzielić. Muzułmanie, Serbowie i Chorwaci żyją tutaj na tych samych piętrach w blokach". W ciągu ostatnich czterdziestu pięciu lat nie było etnicznych konfliktów, a jedna trzecia dzieci pochodziła z mieszanych małżeństw. A mimo to w kwietniu 1992 roku wojna przyszła do Bośni.
W tamtym czasie Krstić był w Priśtinie. Wokół niego oficerowie o nieserbskim pochodzeniu opuszczali Jugosłowiańską Armię Ludową. Wreszcie, w połowie tego roku, po ogłoszeniu przez Bośnię niepodległości, Krstić zrozumiał, że nadeszła jego kolej na decyzję, gdzie chce żyć: w Serbii czy w Bośni. Zdecydował, że w Bośni, gdzie się urodził. Ale kiedy tam przyjechał, zorientował się, że powstał głęboki podział między Serbami, Chorwatami i Muzułmanami. Był Serbem i może po raz pierwszy miał możliwość uświadomienia sobie w pełni, co z tego wynikało. Dla niego, jak dla wielu innych, narodowość stała się przeznaczeniem. W czerwcu 1992 roku, kiedy rozgorzała już wojna, wstąpił więc do sił zbrojnych Republiki Serbskiej.
Do tego momentu potrafiłabym go zrozumieć: widząc, jak rozwijało się jego życie, byłam w stanie pojąć jego rozczarowania, dezorientację, naiwność i strachy. Potrafiłam także zrozumieć jego wiarę w polityków, gdyż w ustroju socjalistycznym to oni mieli rozwiązywać problemy. Krstić był przekonany, że politycy muszą znaleźć wyjście, i w tym przekonaniu nie był osamotniony. Ludzie pokładali tak wiele wiary w rozwiązanie polityczne, że nie potrafili przejrzeć takiego człowieka jak Slobodan Milośević. Kraj się rozpadał, a jedynym celem Milośevicia było pozostanie u władzy - nawet jeśli ceną za to miała być wojna. Propaganda w serbskich mediach podgrzewała nacjonalistyczne nastroje, aż w końcu Serbowie - zarówno w Serbii, jak i w Bośni - nabrali głębokiego przekonania, że zagrażają im „inni". Media chorwackie i bośniackie także szybko uległy temu szaleństwu. Vukovar został zniszczony, Dubrownik zbombardowany, Sarajewo było oblegane - a Krstić ciągle miał naiwną nadzieję, że można znaleźć polityczne rozwiązanie sytuacji w Bośni.
Przyznaję, że gdy patrzyłam na Krsticia w sali sądowej, zdarzały się chwile, kiedy było mi go żal. Myślałam o tym, co powiedział, i o tym, czego nie powiedział, ale szczególnie zastanawiałam się nad pytaniem, którego nikt mu nie zadał, choć mnie wydawało się najważniejsze: jak to możliwe, by ktoś, kto dorastał bez etnicznych uprzedzeń, zawodowy oficer kształcony w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej w duchu „braterstwa i jedności", doszedł do tego, że stoi przed Trybunałem oskarżony o ludobójstwo swoich sąsiadów Muzułmanów? Jeśli rzeczywiście nie miał etnicznych uprzedzeń, jeśli tak bardzo podobało mu się wymieszane etnicznie Sarajewo, to dlaczego wspierał nacjonalistyczną politykę Republiki Serbskiej? Jak się czuł, kiedy rozkazywał zabijać ludzi, których jeszcze wczoraj chronił? Jak ktoś o choćby najmniejszym poczuciu przyzwoitości mógł robić coś takiego?
Być może Krstić działał wbrew wszystkim swoim instynktom, być może jego czyny stały w sprzeczności ze wszystkim, czego kiedyś się uczył i co kochał, i w rezultacie wyparł się samego siebie. To mogłoby go kosztować utratę zmysłów. Być może zdołał przekonać sam siebie, że musi ratować własne życie i że działa w obronie swoich rodaków. Kiedy tylko rozpoczęła się wojna, ludzie musieli wybierać stronę, po której staną. Czasem znaczyło to rozbicie rodziny. Sytuacja Krsticia była dramatyczna, ale nie bardziej niż innych. Jeśli ludzie nie chcieli stanąć po czyjejś stronie, często musieli wyjechać z kraju. Było wiele takich wypadków. Byli także ludzie różnych narodowości, którzy nadal mieszkali obok siebie przez całą wojnę, zwłaszcza w Sarajewie. Ale większość opowiedziała się po czyjejś stronie, dla Krsticia, zawodowego żołnierza, oznaczało to wstąpienie do sił zbrojnych Republiki Serbskiej.
W tym momencie, na początku wojny w Bośni, człowiek ten, który tak bardzo kochał Sarajewo, nie zdecydował się tam wrócić. Może dlatego, że miasto było oblężone, a może dlatego, że nie czuł się już sara-jewianinem. Ze swoim wiejskim pochodzeniem wolał niewielką miejscowość, gdzie czuł się bezpieczniej. Sarajewianie mówili, że wojna w Bośni była wojną wieśniaków z mieszkańcami miast. Przywódcami tych pierwszych byli tacy ludzie jak Radovan Karadżić, który pochodził z małej wioski w Czarnogórze i niewiele rozumiał z miejskiego życia. Taki człowiek nigdy nie pasował do Sarajewa i czuł się upokarzany przez jego mieszkańców - a teraz miał szansę wziąć odwet.
O tym, co działo się z Krsticiem po przystąpieniu do sił zbrojnych Republiki Serbskiej, w większym lub mniejszym stopniu przesądziły okoliczności. W ciągu następnych trzech lat parę razy awansował, aż w końcu został generałem broni i zastępcą szefa sztabu Korpusu Drina. Miesiąc później, w lipcu 1995 roku, Korpusowi Drina przydzielono zadania w miastach Srebrenica i Zepa. W tym samym czasie szef sztabu Armii Republiki Serbskiej, generał Ratko Mladić, przejął dowództwo w Srebrenicy. Dla Krsticia była to złowieszcza chwila, albowiem jego uległy charakter sprawił, że opowiedział się po złej stronie, „zawarł pakt z diabłem", jak to wyraził prokurator Mark Har-mon. Był to moment, kiedy powinien oprzeć się presji okoliczności, jeśli się oczywiście przyjmie, że naprawdę był przeciwny deportacji i eksterminacji Muzułmanów. W istocie Krstić był zbyt słaby, aby się opierać. Był oportunistą, który płynął z prądem. Trzy lata po wstąpieniu do Armii Republiki Serbskiej doszedł do punktu, w którym nie mógł już dłużej nie słuchać rozkazów generała Mladicia. Ale w czasie pobytu w Srebrenicy musiał przynajmniej zdawać sobie sprawę z konsekwencji.
Nie sądzę, aby Krstić był przypadkiem patologicznym, złym człowiekiem, który nienawidził Muzułmanów i chciał ich zniszczyć. Wydał mi się kimś, kto toczy walkę ze sobą. Słabym człowiekiem, który boi się powiedzieć „nie" osobie wyższej rangą. Tak działo się także z tysiącami innych ludzi. Krok po kroku codzienne decyzje, ustępstwa i kolaboracja na znacznie niższym szczeblu doprowadzały ludzi takich jak Krstić do sytuacji, w których musieli albo posłuchać, albo sprzeciwić się rozkazom ludzi pokroju Ratka Mladicia. W wypadku Krsticia rozkaz brzmiał: zabić Muzułmanów ze Srebrenicy. Krstić mógł nie posłuchać Mladicia. Mógł podać się do dymisji albo wydać inny rozkaz. Zamiast tego postanowił nie robić nic. Przeciwstawienie się Mladiciowi kosztowałoby go zbyt wiele, co próbował wyjaśnić Trybunałowi: „W najśmielszych marzeniach nie byłem w stanie podjąć żadnych kroków. Nie wolno było nam rozmawiać o takich rzeczach, nie mówiąc już o podejmowaniu działań przeciw dowodzącemu oficerowi, niezależnie od tego, czy według mojej wiedzy popełnił on zbrodnie wojenne, czy nie". Jedynym usprawiedliwieniem swojego postępowania, jakie podał sędziom, było własne tchórzostwo.
Faktem jest, że Krstić nie oponował, kiedy Mladić przejął dowództwo nad żołnierzami i zaczął wydawać rozkazy; milczał, kiedy Mladić zagroził eksterminacją ludzi w Srebrenicy. Twierdził wprawdzie, że nic nie wiedział o masowych morderstwach, ale wydaje się mało prawdopodobne, aby zrobił cokolwiek, by je powstrzymać, gdyby wiedział. Kiedy zaczęły się masowe mordy, było już za późno, aby cokolwiek zrobić. Władza Mladicia była zbyt wielka. Oficer nie sprzeciwia się swoim przełożonym, zwłaszcza jeśli wcześniej służył w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Każda armia jest z definicji instytucją autorytarną, zwłaszcza komunistyczna, a Mladić nie był człowiekiem, któremu można by się przeciwstawiać bez obaw o konsekwencje. Radislav Krstić przyznał, że Ratko Mladić go przerażał, zarówno wtedy, kiedy byli w Srebrenicy, jak i po tym, co się tam stało. Kilka razy w czasie przesłuchania powiedział, że bał się o swoją rodzinę i o siebie. Sędziowie jednak wydawali się nieporuszeni. W ich oczach to nie było usprawiedliwienie. Istnieje coś takiego jak reguły prowadzenia wojny, etyka wojny i honor oficerski. Obowiązkiem Krsticia było uszanować te wartości i zapobiegać popełnianiu zbrodni wojennych. Jeśli nie mógł tego zrobić, powinien był o tym złożyć meldunek. Nie zrobił tego. To, że nie wiedział o zbrodniach w momencie, kiedy były popełniane, nie powinno go powstrzymać przed złożeniem meldunku, gdy się o nich dowiedział. Ale komu? Swoim przełożonym, Mladiciowi i Karadżiciowi? Czy UNPROFOR-owi? Dla zachowania obiektywności należy się tutaj zatrzymać i zastanowić: co mógłby zrobić Krstić?
Być może idea odpowiedzialności indywidualnej jest po prostu pojęciem zbyt abstrakcyjnym, aby mógł je zrozumieć generał Krstić. Zresztą gdzie miałby się o tym uczyć?
Społeczeństwo komunistyczne, podobnie jak i nacjonalistyczne, które je zastąpiło, to społeczeństwo kolektywne, w którym jest bardzo mało miejsca na indywidualizm, a więc nie ma w nim czegoś takiego jak odpowiedzialność indywidualna.
Musimy jednak zadać sobie pytanie: Dlaczego nasz sąsiad staje się naszym wrogiem? W jaki sposób internalizujemy pojęcie wroga i ile czasu to zabiera? Przez prawie dziesięć lat poprzedzających upadek enklawy Srebrenica serbska maszyna propagandowa, zwłaszcza telewizja, demonizowała wroga - to znaczy Chorwatów, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków. Upadek Srebrenicy i masowe morderstwa, które po nim nastąpiły, były możliwe tylko dzięki długiemu przygotowaniu psychologicznemu. Do 1995 roku Muzułmanie stali się podludźmi, bardzo podobnie jak Żydzi w czasie drugiej wojny światowej. Eksterminacja Żydów również zaczęła się od małych kroków. Drobiazgi, takie jak zakaz kupowania kwiatów w lokalnej kwiaciarni, strzyżenia włosów u fryzjera lub jazdy tramwajem, doprowadziły w końcu do komór gazowych.
Przed 1995 rokiem w Bośni zbrodnie wojenne były popełniane przez wszystkich uczestników konfliktu i wszystkie w imię nacjonalizmu. Ofensywa na enklawę Srebrenica była wyraźnie odwetem za wcześniejszy atak sił zbrojnych bośniackich Muzułmanów na leżącą w pobliżu serbską wioskę Kravice, kiedy to zabitych zostało wielu serbskich cywilów.
Może dlatego zabijanie Muzułmanów było w oczach zbrodniarzy usprawiedliwione, również w oczach Krsticia. Ale to, co miało miejsce w Srebrenicy, nie było po prostu operacją wojskową - ze „stratami po obu stronach" - lecz celowym aktem czystki etnicznej. Ponad siedem tysięcy mężczyzn zostało rozstrzelanych bez sądu, a około trzydziestu tysięcy kobiet, dzieci i starców deportowano w skoordynowanej akcji pozbywania się z doliny Driny całej populacji Muzułmanów. Akcję tę zaplanował prezydent Republiki Serbskiej, Radovan Karadzic, aby stworzyć „mieszkańcom Srebrenicy i Zepy warunki całkowitego braku bezpieczeństwa, bez nadziei na przeżycie i dalszą egzystencję".
Czasem, o dziwo, znajdzie się choć jedna osoba, której udaje się przeżyć masakrę. Świadek występujący przed Trybunałem jako O. zeznawał na procesie Krsticia i opowiedział o największym masowym mordzie w Europie od czasu drugiej wojny światowej. W czasie tych wydarzeń zeznający miał zaledwie siedemnaście lat: „Niektórzy ludzie krzyczeli: «Dajcie nam najpierw wodę, dopiero potem zabijcie». Naprawdę czułem żal, że umrę spragniony, i próbowałem ukrywać się między ludźmi tak długo, jak się dało, podobnie jak wszyscy inni. Chciałem tylko żyć dłużej sekundę lub dwie. A kiedy nadeszła moja kolej, wyszedłem chyba z czterema innymi ludźmi. Szedłem z pochyloną głową i nie czułem niczego... Widziałem zabitych. Wyglądali, jakby ich ułożono w rzędach, jeden za drugim. I wtedy pomyślałem, że umrę bardzo szybko, że nie będę cierpiał. I pomyślałem jeszcze, że moja matka nigdy się nie dowie, gdzie zakończyłem życie".
Krstić wydawał się wyraźnie poruszony zeznaniami młodego człowieka, określanego jako O. Nie wiedział, co zrobić z oczyma. To potwierdziło moje wrażenie, że współczuł ofiarom. Wydawało się, że ledwo jest w stanie tego słuchać, jak gdyby zeznania jedynego człowieka, który tylko przypadkiem nie stał się jedną z siedmiu tysięcy ofiar rzezi i mógł teraz o niej opowiedzieć, wreszcie uświadomiły Krsticiowi, co zrobił. Ale wtedy prokurator zaczął go przesłuchiwać i mój odbiór Radislava Krsticia drastycznie się zmienił.
Jego linia obrony była prosta. Nie zaprzeczał, że oddziały Republiki Serbskiej popełniały zbrodnie wojenne, ale zaprzeczał, że czyniły to na jego rozkaz. Mladić był wyższy rangą i zawsze dowodził. Krstić wykazywał, że Mladić nie zważał na niego i sam wydawał rozkazy bezpośrednio dowódcom batalionów. Dzień za dniem w czasie przesłuchań próbował przekonać prokuratora i sędziów, że nie miał nic wspólnego z całą operacją. Innymi słowy, strategią Krsticia było całkowite zaprzeczanie wszystkim zarzutom. Nie tylko zaprzeczał, że uczestniczył w planowaniu zabijania i deportacji, organizował je czy wydawał rozkazy, ale także temu, jakoby wiedział, co się dzieje. Oświadczył wręcz, że nie był obecny na miejscu zbrodni. Od popołudnia 12 lipca był w Zepie i nie słyszał nic o tym, co dzieje się w Srebrenicy. Powiedział też, że o wielu tych okropnościach usłyszał po raz pierwszy na własnym procesie.
Często odpowiadał na pytania prokuratora: „Nie wiem", nawet jeśli to brzmiało wysoce nieprawdopodobnie, nawet w wypadku sytuacji, o których musiał wiedzieć. Na przykład już 17 lipca 1995 roku doradca Radovana Karadżicia publicznie zaprzeczył oskarżeniom, jakoby muzułmańscy cywile ze Srebrenicy byli torturowani, mordowani i deportowani, twierdząc, że Serbowie dobrze ich traktowali. Raporty w prasie światowej o podejrzeniach związanych z popełnieniem przez Serbów zbrodni wojennych pojawiły się bardzo wcześnie i nawet oficjalna chińska agencja prasowa pisała o nich przed 17 lipca. Ale generał Krstić nic o tym nie słyszał.
Kiedy prokurator zapytał go, czy jadąc samochodem w stronę wsi Potoćari, widział którykolwiek z wielu autobusów i ciężarówek, wysłanych po to, aby wywieźć ludzi z enklawy, Krstić powiedział, że ich nie zauważył. Wydarzenia te rozgrywały się na obszarze około czterdziestu kilometrów kwadratowych, a Krstić udzielił wywiadu przed kamerami z kilkoma zaparkowanymi autobusami w tle. To było tak, jak gdyby zastępca burmistrza niewielkiego miasteczka mówił, że nie zauważył ważnego meczu piłkarskiego odbywającego się na jego terenie lub konwoju pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu autobusów, lub tysięcy kibiców na ulicach, lub korków na jezdniach i wszechobecnych policjantów.
Jak wykazał prokurator, było po prostu niemożliwe, aby człowiek o pozycji Krsticia nie zauważył, co dzieje się wokół niego. Deportowanie trzydziestu tysięcy ludzi i zabicie siedmiu tysięcy to wielka i skomplikowana operacja logistyczna. Musiała wymagać współpracy, wiedzy i uczestnictwa niezliczonych żołnierzy, na co zwrócił uwagę prokurator Peter McCloskey: „Po pierwsze, trzeba było wydać, przekazać i rozesłać rozkazy do wszystkich oddziałów, które brały udział w przewożeniu, zabijaniu, grzebaniu i ponownym zakopywaniu ofiar. Konieczne było zebranie dostatecznej liczby pojazdów, autobusów i ciężarówek do przewiezienia tysięcy ofiar z miejsca, w którym zostały złapane lub się poddały, do ośrodków rozmieszczonych w pobliżu miejsc rozstrzelania. Trzeba było zdobyć paliwo do tych pojazdów, zapewnić strażników i ochronę dla każdego z pojazdów, sprawdzić, które miejsca na obozy dla zatrzymanych są wystarczająco zabezpieczone i położone w pobliżu miejsc rozstrzelania. Należało zdobyć odpowiednią liczbę przepasek na oczy i drutu do skrępowania więźniów przed zabójstwem, wystarczającą liczbę ludzi do zabezpieczenia obozów i pilnowania więźniów przez dni lub godziny oczekiwania na rozstrzelanie, zapewnić transport, zorganizować plutony egzekucyjne, zarekwirować i przewieźć ciężki sprzęt potrzebny do wykopania dużych masowych grobów i ludzi do zakopania tysięcy ofiar, które później odnaleźliśmy". We wrześniu tego samego roku, 1995, masowe groby zostały rozkopane i ciała przeniesiono do różnych odległych miejsc. Nawet jeśli generał Krstić był w Zepie, dobrze wiedział, co się dzieje. To jego żołnierze, oficerowie z Korpusu Drina, uczestniczyli w tej systematycznie przeprowadzonej operacji i tuszowaniu całej sprawy.
Przed Trybunałem Krstić z pewnością kłamał i robił to bardzo nieprzekonująco. Ale wydawało się, że kłamał nie po to, aby uzyskać niższy wyrok, ponieważ już wiedział, że zostanie skazany nie tylko za swoje własne czyny, ale także za to, za co odpowiadał jako dowódca. Bardziej prawdopodobne jest, że kłamał w próżnej nadziei, iż jeśli cała wina za Srebrenicę spadnie na Mladicia, to uda mu się zachować twarz i szacunek dla samego siebie. Ale mógł być jeszcze jeden powód. W jego przekonaniu odpowiedzialność za tamte wydarzenia dałoby się udowodnić tylko wtedy, gdyby został schwytany na gorącym uczynku. Poza tym w Bośni, Serbii czy Chorwacji niekoniecznie trzeba się wstydzić kłamstwa. Pamiętam, jak zdumieni byli zawsze zachodni ambasadorowie, politycy i wysłannicy po każdym spotkaniu z Mladiciem, Ka-radżiciem czy Milośeviciem: patrząc prosto w oczy lordowi Owenowi, Carlowi Bildtowi czy Richardowi Holbrookeowi, ludzie ci kłamali, dawali słowo honoru i podpisywali traktaty, których nie mieli najmniejszego zamiaru przestrzegać. Minęło sporo czasu, zanim ludzie Zachodu sobie to uświadomili. Życie w społeczeństwach postkomunistycznych - podobnie jak w komunistycznych - jest pogrążone w kłamstwie. Nie ma moralnego nakazu, aby nie kłamać. Wręcz przeciwnie, każdy się może przekonać na własnej skórze, że kłamiąc, można przeżyć i odnosić korzyści, a mówienie prawdy jest głupotą.
Jeśli kiedykolwiek Krstić miał szansę przekonać oskarżycieli, sędziów i publiczność, że mówi prawdę, sprawić, by uwierzyli, iż jest zawodowym oficerem i uczciwym człowiekiem, została ona bezpowrotnie zaprzepaszczona, kiedy McCloskey przedstawił taśmę z nagraniem przechwyconej rozmowy między Krsti-ciem a jego adiutantem, majorem Draganem Obreno-viciem. Przed włączeniem magnetofonu McCloskey zapytał: „Generale Krstić, czy kiedykolwiek rozkazywał pan zabijać Muzułmanów?" Krstić odparł gwałtownie: „Nie!" Wtedy McCloskey uruchomił taśmę i stało się jasne, dlaczego padło to pytanie.
Krstić: Działacie tam?
Obrenonić: Jasne, działamy.
Krstić: Dobrze.
Obrenović: Udało się nam złapać jeszcze kilku, albo w zasięgu broni, albo na polach minowych.
Krstić: Zabić wszystkich, niech ich szlag!
Obrenović: Wszystko idzie zgodnie z planem.
Krstić: Żaden nie może przeżyć.
Obrenowić: Wszystko idzie zgodnie z planem. Wszystko.
Krstić: Dobra robota, wodzu. Turcy pewnie nas podsłuchują. Niech słuchają, sukinsyny. [Turcy to obraźliwe określenie Muzułmanów w Bośni].
Po odtworzeniu przez prokuratora taśmy na chwilę zapadło milczenie. Prokurator patrzył na Krsticia. Wszyscy na niego patrzyli. Generał Krstić opuścił głowę i zakrył twarz rękami. Był to gest głębokiej rozpaczy. Jak gdyby miał wybuchnąć płaczem. Musiał w tym momencie zdać sobie sprawę, że to koniec wszystkiego - nadziei, że po zakończeniu procesu jego uczciwość i oficerski honor nie będą kwestionowane. To był koniec i on o tym wiedział. Był zdruzgotany. Kiedy siedział na ławie oskarżonych w sali sądowej, wydawał się mniejszy, słabszy niż kiedykolwiek. Znów poczułam dla niego litość, ponieważ tak bardzo się przeliczył. Najwyraźniej nie sądził, że oskarżenie dysponuje tak mocnym dowodem jak to nagranie.
„Generale Krstić, czy 2 sierpnia 1995 roku polecił pan majorowi Obrenoviciowi zabić ludzi, którzy zostali tamtego dnia schwytani?" - zapytał oskarżyciel. Nagle odmieniony Krstić niemal wykrzyknął do prokuratora: „Nie, panie McCloskey! To na sto procent montaż! Tamtego dnia w ogóle nie rozmawiałem z Ob-renoviciem. No i nie rozpoznaję głosu rozmówcy, nie rozpoznaję też własnego głosu. Powtarzam: to jest montaż, z całą pewnością zostało to zaaranżowane".
To był jedyny moment w czasie trwania procesu, kiedy Krstić zareagował gwałtownie, niemal wojowniczo. Prawdopodobnie dlatego, że był przerażony, iż złapano go na kłamstwie i w końcu udowodniono mu jego czyny. Krstić, bądź co bądź, rozkazywał zabijać. W istocie sam to powiedział, choć się do tego nie przyznał.
A jednak, mimo że nagrana rozmowa została przechwycona przez dwa różne źródła, sąd nie wziął jej pod uwagę przy wydawaniu wyroku. Wystarczyły inne dowody.
Po Srebrenicy Krstić podpisał najwidoczniej dokument popierający generała Mladicia w jego walce o władzę z prezydentem Radovanem Karadżiciem. Krstić - jak sam przyznał - wiedział wtedy, że Mladić popełnił zbrodnie wojenne. „Musiałem podpisać, ponieważ zrobili to wszyscy generałowie - czy potrafi pan sobie wyobrazić, co by się ze mną stało, gdybym nie podpisał?" - powiedział zmęczonym, nieco drżącym głosem. Był to koniec kolejnego dnia procesu. McCloskey spojrzał na Krsticia, wydawało się, że teraz nawet on współczuje oskarżonemu. Następnie wymienił nazwiska pięciu generałów, którzy nie podpisali dokumentu, a nadal pozostają przy życiu i mają się dobrze. Zadał Krsticiowi pytanie, które zapewne chcieliby mu zadać wszyscy obecni w sali sądowej: „Generale, dlaczego po prostu nie przeszedł pan w stan spoczynku, kiedy to wszystko się działo? Czy pozostanie w służbie to była dobra decyzja, generale? Czy podjął pan właściwą decyzję?" To był ostateczny cios. Zdruzgotany generał Krstić zdobył się tylko na te słowa: „Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie".
Być może Krstić był na tyle naiwny, aby sądzić, że jeśli będzie dość zręczny, uda mu się oszukać oskarżycieli, przekonać ich, że jedynym winowajcą był Mla-dić. Chciał się przedstawić jako osoba stojąca z boku, ale na wojnie nie ma takich osób. W Srebrenicy generał Krstić z pewnością nie stał z boku. Był głęboko wplątany w te wydarzenia. Jak powiedział sędzia Ałmiro Rodrigues: „Ale pan tam był, generale Krstić, słyszał pan, wydawał rozkazy, wiedział! Był pan tam, kiedy zaczęto oddzielać mężczyzn od kobiet, dzieci i starców. Nie mógł pan nie widzieć, w jakim są stanie. Nie mógł pan nie słyszeć krzyków mężczyzn zabieranych do budynku zwanego Białym Domem, gdzie byli bici".
Człowiek, który wkroczył do sali sądowej w aurze naiwności, uległy i gotów współpracować z sędziami, ale wcześniej nie miał dość siły, aby przeciwstawić się Mladiciowi, człowiek, który chciał się zaprezentować jako ofiara okoliczności, został w końcu całkowicie zdemaskowany. Jego proces pokazał upadek społeczeństwa, które zagubiło swoje wartości, armii, która straciła swoją reputację, i człowieka, który pozwolił, by zatriumfowało zło.
8. jeden dzień w życiu Drażena Erdemovicia
Drażen Erdemović, urodzony w 1971 roku w Tuzli, w Bośni, syn Chorwatki i Serba, został oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, czyli za uczestnictwo w masakrze Muzułmanów ze Srebrenicy 16 lipca 1995 roku. W czasie śledztwa i procesu wciąż wyrażał żal za zbrodnie, które popełnił. Erdemović tłumaczył, że był zmuszony do strzelania, ponieważ dowódca groził mu śmiercią, kiedy odmawiał wykonania rozkazu. Dostał wyrok dziesięciu lat więzienia, ale na rozprawie apelacyjnej wyrok zmniejszono do pięciu lat, ponieważ Trybunał uznał, że Erdemović działał pod ogromnym przymusem. Był świadkiem oskarżenia w sprawie Krsticia, jak również w sprawie Karadżicia - Mladicia. Dzisiaj jest wolny i ma status świadka chronionego.
Było już po dziewiątej rano, kiedy Drażen Erdemović i jego oddział przybyli na fermę Branjevo. Nie powiedziano im, jakie będą mieli zadanie. Ich dowódca, Brano Gojković, nie był zbyt rozmowny w czasie podróży autobusem z bazy we Vlasenicy; nie powiedział nawet swoim żołnierzom, dokąd jadą. Drażenowi to się nie podobało. Ich 10. Specjalny Oddział Dywersyjny armii miał zwykle wyraźnie określone zadania, takie jak na przykład przeprowadzenie rozpoznania lub podłożenie ładunków wybuchowych na terytorium wroga, i zawsze informowano ich o tym znacznie wcześniej. Ale tym razem było inaczej. Jakakolwiek byłaby to misja, pozostawała tajemnicą. Drażen wiedział tylko, że mieli ze sobą mnóstwo amunicji, zarówno do pistoletów, jak i broni automatycznej.
Nie była to długa podróż. Kiedy wyszli z autobusu, stwierdzili, że znajdują się w pobliżu fermy. Była to ferma świń, ale wydawała się opuszczona, nie było żadnych zwierząt i żadnych ludzi, z wyjątkiem jednego strażnika. Na podwórku rósł wielki dąb. Drażen i kilku innych żołnierzy usiadło w jego cieniu. Mimo wczesnej pory panował już skwar. Drażen popatrzył na pola otaczające fermę, na pobliskie lasy migoczące w upale i błękitne góry dalej na horyzoncie. Widok był przepiękny. Przypominał mu niewielką wioskę, w której mieszkali jego rodzice i gdzie jako dziecko spędzał lato. Bośnia jest piękna, nigdy nie miał co do tego wątpliwości. Nie podróżował wiele, aby móc porównywać ją z innymi krajami, ale słyszał to także od innych. Gdyby tylko mógł pójść nad rzekę i popływać! Tak, to właśnie chciałby robić. To, co robił jako mały chłopiec - pływał w strumieniu w pobliżu wioski wraz z kolegami, za pożywienie mając pomidora i kromkę chleba ze smalcem przygotowaną na drugie śniadanie przez babcię. Drażen pamiętał jeszcze uczucie, jakiego doznawał, gdy spocony po biegu wskakiwał do zimnej wody, a potem wgryzał się w pomidora rozgrzanego słońcem.
Ale nie przyjechał do Branjeva, aby pływać. Zapalił papierosa, był trochę niespokojny. „Na co czekamy?" - zapytał Ivana, żołnierza siedzącego obok, który był Chorwatem. Ale Ivan też nie był w dobrym nastroju. „Nie pytaj zbyt wiele" - mruknął. Drażen postanowił dać sobie spokój i położył się. Trawa pod drzewem wciąż była chłodna i wilgotna od porannej rosy, a niebo nad głowami tak niebieskie, że niemal bolały oczy. Zamknął je i pozwolił swoim myślom swobodnie wędrować. Gdyby tylko mógł się stąd wydobyć, uwolnić ze swojego munduru, uciec od strzelania. Nigdy nie lubił być żołnierzem i nie uważał się za dobrego żołnierza. Nie okazywał entuzjazmu w tym zawodzie, dlatego nie zrobił wielkiej kariery w armii. Kiedyś dostał awans, ale już po dwóch miesiącach jego przełożeni zauważyli, jak mało w nim było zaangażowania. Zawsze wszystko układało się na jego niekorzyść, było niemal tak, jak gdyby jakaś zewnętrzna siła decydowała o jego życiu. Powinien był zostać w Tuzli, ale nie było tam pracy dla ślusarza, który to zawód wykonywał przed wstąpieniem do armii. I tak zresztą wszyscy mężczyźni w jego wieku zostali wcieleni do jednostek serbskich, chorwackich lub bośniackich. On w 1990 roku rozpoczął służbę w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, w żandarmerii w Belgradzie, a następnie został wysłany do Sławonii, aby walczyć z Chorwatami. W 1992 roku wrócił do Tuzli, ale już wkrótce zmobilizowano go do służby w jednostkach Chorwackiej Rady Obrony w Hercegowinie.
Po roku opuścił swój oddział i przez pewien czas próbował unikać wojny. Potem się ożenił. Wkrótce na świat przyszło dziecko. Wydawać by się mogło, że różne rzeczy po prostu mu się przytrafiały. Tak jak teraz. Miał być w Szwajcarii, a nie we Branjevie. Wraz z żoną przyjechali do Republiki Serbskiej, ponieważ udało mu się „zorganizować" dokumenty, dzięki którym mogliby opuścić swój oszalały kraj. Kiedy jednak przybyli do Bijeliny okazało się, że człowiek z dokumentami się nie pojawił - ani wtedy, ani nigdy potem. Tak więc utknęli tam z małym chłopczykiem i całkowicie bez pieniędzy. Drażen musiał znaleźć pracę. Trzy miesiące wcześniej przyjaciel powiedział mu, że armia bośniackich Serbów dobrze płaci i że zapewnia także mieszkania. Istotnie, przydzielono mu dom, który wcześniej należał do Muzułmanina, ale Drażen uważał, że służba wojskowa jest tymczasowym rozwiązaniem. Dużo bardziej był zainteresowany próbami zdobycia ważnych dokumentów, które pozwoliłyby jemu i jego młodej rodzinie wyjechać. To był najłatwiejszy sposób wydostania się z tego wszystkiego - tak przynajmniej sądził Drażen. Ale zamiast wyjechać do Szwajcarii, trafił do Branjeva.
Na początku wszystko szło dobrze. Jego oddział nie uczestniczył w prawdziwych walkach. Był w wojsku już od czterech lat, służył w różnych jednostkach i w różnych częściach regionu, który był kiedyś Jugosławią, ale ta wojna ciągle wydawała mu się nierzeczywista, tak jak czasem odczuwa się nierzeczywistość: w czymś się uczestniczy, ale nie czuje się, że dzieje się to naprawdę. Takie właśnie wrażenie miał Drażen: był tam, ale nigdy nie był w pełni obecny w swoim mundurze.
Leżąc teraz w trawie na fermie Branjevo, czuł lekką wibrację ziemi. Przypominała mu czasy, kiedy przykładał ucho do szyn kolejowych, żeby usłyszeć pociąg, zanim pojawił się zza pobliskiego wzgórza. Wstał i rozejrzał się. Inni niczego jeszcze nie usłyszeli, ale wkrótce ten dźwięk do nich dotarł. Zbliżał się autobus. Był to raczej sfatygowany pojazd, taki, jakie przewożą chłopów z jednej wioski do drugiej i częściej są zepsute niż sprawne. Drażen widział wypisaną na nim dużymi literami nazwę Centrotrans i paru żołnierzy siedzących z przodu. Autobus zatrzymał się przed głównym budynkiem, około piętnastu metrów od nich. Dowódca przybyłych żołnierzy powiedział coś krótko do kierowcy, a dwóch innych żołnierzy otworzyło drzwi. Pojawił się w nich mężczyzna. Drażen będzie go pamiętał do końca życia, ponieważ w tym momencie uprzytomnił sobie, na czym miało polegać ich zadanie, i nagle poczuł dreszcze. Mężczyzna był wysoki i chudy. Miał wąsy, ale Drażen nie potrafi! określić wieku mężczyzny, ponieważ jego oczy były przewiązane brudną szmatą. Był ubrany w niebieskawą koszulę przesiąkniętą potem, niebieskie spodnie z białymi lampasami i sportowe buty. Ręce miał skrępowane z tyłu. Człowiek wysiadł z autobusu i zrobił kilka niepewnych kroków. Wysiadło więcej mężczyzn. Oni też mieli przewiązane oczy. Żołnierz poprowadził ich na pole rozciągające się wzdłuż zabudowań gospodarczych.
Dowódca zebrał swoich ludzi i obwieścił, że autobusami będą przywożeni cywile ze Srebrenicy.
Miał na myśli Muzułmanów, którzy poddali się Armii Republiki Serbskiej. Dowódca powiedział, że oddział ma ich rozstrzelać. Drażen i jego towarzysze broni nagle pojęli, że mają być plutonem egzekucyjnym. Drażenowi bardzo się to nie podobało. Nigdy wcześniej nie przydzielono im takiego zadania. Wszyscy jednak milczeli. Tylko jeden, Pero, był chyba gotów zabrać się do dzieła, ale Drażen zauważył, że Pero popija z butelki rakiję. Drażen spojrzał na więźniów. Stali tyłem do żołnierzy. Jeden z mężczyzn odwrócił w ich stronę głowę, jak gdyby się czegoś spodziewał. Czy chciał od nich czegoś? Drażen poczuł obrzydzenie i przestraszył się, że zwymiotuje.
Nie, nie zrobi tego. Nie mógłby zabić ludzi ot tak sobie, strzałem z bliska. Kiedy podchodził do dowódcy, trzęsły mu się ręce. „Nie chcę tego robić" - powiedział. Brano Gojković odwrócił się w stronę Drażena, jak gdyby nie dosłyszał. „Co?" - zapytał. Drażen znał tę sztuczkę. Gojković chciał, aby Drażen powtórzył swoje słowa na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli, bo chciał mieć świadków wszystkiego, co mogłoby się wydarzyć. Drażen spojrzał na żołnierzy. „Towarzysze, ja nie chcę tego robić. Czy wy jesteście normalni? Czy wiecie, co robicie?" - zapytał, ale już mniej pewnym głosem, czując, jak jego odwaga znika, kiedy inni unikali jego wzroku. Pero głośno się roześmiał. Zapadła na chwilę niezręczna cisza. Drażenowi wydawało się, że tego dnia nie słyszał śpiewu żadnego ptaka. Gojković patrzył na Drażena, nie mrugając oczami. Był poważny. „Erdemović - powiedział - jeśli nie chcesz tego zrobić, przejdź tam i stań razem z więźniami, żebyśmy mogli zastrzelić i ciebie. Daj mi swój karabin maszynowy".
Drażen z pewnością natychmiast zrozumiał, że oficer mówi serio. Był zmieszany, nie spodziewał się takiej reakcji. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że będzie mógł się z tego wyplątać, jeśli po prostu powie „nie". Czego się spodziewał? Pamiętał opowieść o wcześniejszym wypadku nieposłuszeństwa, kiedy to z rozkazu podpułkownika Pelemiśa został rozstrzelany żołnierz, i zrozumiał, że jest za późno, żeby powiedzieć „nie". Powinien to zrobić dawno temu. Serce biło mu tak mocno, że nie słyszał niczego oprócz jego walenia. Może przez minutę, a może nawet krócej Drażen po prostu tam stał z kałasznikowem w rękach. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby uciec do lasu. Ale ujrzał przed sobą twarz żony i poczuł się bezradny. W każdej chwili mogli zemścić się na niej i niemowlęciu. Odpowiadał za trzy życia. To była wymówka, fakt. Prawda była taka, że okazał się tchórzem i wiedział o tym, ale co jeszcze mógł zrobić? Gojković nie wahałby się przed wydaniem rozkazu zastrzelenia go, a Pero zrobiłby to z radością, choć Drażen nie wiedział, co Pero może mieć przeciwko niemu. Może Drażen musiał traktować groźbę Gojkovicia poważnie, ponieważ nie był czystej krwi Serbem?
Dowódca nie patrzył więcej na niego, jak gdyby nie obchodziła go decyzja Drażena. Rozkazał żołnierzom zająć pozycję, a więźniom uklęknąć. Drażen wybrał miejsce na końcu oddziału. Serce nadal głośno mu biło, kiedy celował w starszego mężczyznę, którego twarzy na szczęście wcześniej nie widział. Gorączkowo rozważał, co zrobić. Oczywiście, mógłby strzelić między dwoma więźniami. Ale jego więzień i tak musiałby zostać zabity. W pewien sposób umierałby dwa razy. Poza tym ich pluton egzekucyjny był niewielkim oddziałem, złożonym z zaledwie dwunastu żołnierzy, i gdyby Drażen nie mierzył dobrze, zostałoby to natychmiast zauważone. Dowódca dowiedziałby się i zastrzelił go. Nie, musi dobrze mierzyć. Wtedy padł rozkaz: „Ognia!", i mężczyzna znikł z pola widzenia Drażena. Pamiętał tylko, że jego pierwsza ofiara miała na sobie szarą koszulkę. Drażen zamknął oczy i próbował się uspokoić. Ale przed nim stali już nowi więźniowie. Jeden z nich krzyknął: „Pieprzcie się, cholerne...", ale nie zdążył dokończyć zdania, kiedy padł kolejny rozkaz: „Ognia!". Teraz już Drażen strzelał co parę minut, nie zastanawiając się zbytnio, co robi. Jedyną rzeczą, o której pamiętał, było celowanie raczej w starszych ludzi niż młodych - wydawało się to mniejszą stratą. Wkrótce autobus został opróżniony.
Kiedy spojrzał na zegarek, zdumiał się: rozstrzelanie około sześćdziesięciu ludzi zajęło im zaledwie kwadrans. Przyjechał kolejny autobus. Ludzie w autobusie nie mogli widzieć, co ich czeka, ponieważ także mieli przewiązane oczy. Drażen był z tego zadowolony, sądził, że to akt łaski w stosunku do nieszczęśników. Wkrótce jednak zaczęły przyjeżdżać autobusy z ludźmi, którzy nie mieli opasek na oczach. Ich ręce także nie były skrępowane. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby zostali pospiesznie wepchnięci do autobusu i wysłani na fermę. Ale dlaczego taki pośpiech? Drażen nie rozumiał. Było jeszcze coś, czego nie rozumiał, co wydawało mu się nielogiczne: ci ludzie, którzy przyjeżdżali później, z pewnością wiedzieli, co się z nimi zaraz stanie. Widzieli martwe ciała na ziemi i żołnierzy stojących z kałasznikowami. A mimo to wysiadali z autobusu i maszerowali eskortowani przez dwóch żołnierzy na miejsce kaźni. Dlaczego żaden nie próbował uciekać do pobliskiego lasu, zastanawiał się Drażen. W parę minut można by się schronić wśród drzew, była przynajmniej minimalna szansa przeżycia. Lecz ani jeden więzień nie próbował uciekać. Drażen nigdy wcześniej nie widział takiej sceny: więźniowie szli w szyku na miejsce swej śmierci jak zwierzęta w rzeźni. Czy wierzyli, że ktoś ich ocali? Gdyby wszyscy spróbowali uciec, z pewnością niektórym by się udało. A przynajmniej umieraliby z poczuciem, że próbowali. Nie mieli nic do stracenia. O tym, że mają zostać rozstrzelani, wiedzieli od momentu, kiedy wysiedli z autobusu. Drażen chciałby, żeby próbowali uciekać, przynajmniej dawałoby to powód do strzelania i byłoby bardziej uczciwe, ponieważ mieliby szansę. Ale nie. Więźniowie sunęli równym, spokojnym strumieniem, jak gdyby ogarnięci jakimś umysłowym paraliżem.
Może ci ludzie już nic nie czuli? Wtedy jednak zobaczył coś, co świadczyło, że to niemożliwe. Celując w kark mężczyzny, Drażen dostrzegł charakterystyczną plamę z tyłu jego spodni. Była to mokra plama, z każdą chwilą większa. Usłyszał rozkaz i znów strzelił. Kiedy mężczyzna upadł, Drażen zobaczył, że jeszcze żyje i nadal oddaje ze strachu mocz. Poczuł się nagle zakłopotany, jak gdyby zdarzyło się to jemu. To mogłoby się zdarzyć także i mnie, pomyślał, ale odepchnął od siebie tę nieprzyjemną wizję. Był zmęczony i zły na siebie, na Gojkovicia, na wszystkich. To nie w porządku zabijać tych wszystkich ludzi. Gdyby byli żołnierzami, byliby więźniami wojennymi, ale są cywilami i to, co z nimi robiono, było tym bardziej niesprawiedliwe. On i jego towarzysze robili coś złego, tyle wiedział na pewno. Gdyby istniała jakakolwiek sprawiedliwość, to ci ludzie nie byliby w ten sposób rozstrzeliwani, bez procesu, bez żadnego dowodu winy. Setki mężczyzn nie może tak po prostu zniknąć. Krewni będą ich szukać i w końcu oddział Drażena odpowie za ich śmierć. Jeśli Gojković nie chciał świadków, to co z jego własnymi żołnierzami? Czyż nie byli świadkami zbrodni? Skąd wiadomo, że nikt nie będzie mówić?
Wtedy Drażen usłyszał inny dźwięk. Wśród więźniów stojących na polu był człowiek może sześćdziesięcioletni, siwy i schludnie ubrany. „Nie zabijajcie mnie! - krzyknął. - W Srebrenicy uratowałem życie wielu Serbom. Mogę podać ich nazwiska, jestem pewien, że się za mną wstawią". Zaczął wyciągać z kieszeni kartkę papieru. Drażen podszedł do niego i odprowadził na bok. Dał mu papierosa i szklankę soku pomarańczowego. Mężczyźnie drżały ręce, kiedy podawał kawałek papieru. „Tutaj są nazwiska i numery telefonów, możecie je sprawdzić, jeśli chcecie, mówię prawdę". Ale Drażen wiedział, że nie pozwolą żyć temu człowiekowi, ponieważ był świadkiem egzekucji. Dlaczego więc wziął go na bok? Był pod wrażeniem człowieka, który nie stał spokojnie, pogodzony ze śmiercią jak inni. Wydawał się uczciwy i odważny i Drażen chciał mu przedłużyć życie tak długo, jak się da. Ale mężczyzna nie wyglądał na człowieka, który ma jeszcze nadzieję. „Kiedyś żyliśmy wszyscy razem, Muzułmanie, Serbowie, Chorwaci - powiedział mężczyzna. - Co się z nami, zwykłymi ludźmi, stało?" „Doprawdy, co się z nami stało? - powiedział Drażen. - Gdyby ktoś zechciał mi to wytłumaczyć, gdybym tylko wiedział, ale nie wiem, jestem pół-Chorwatem, a żonę mam Serbkę".
Drażen zrozumiał, że jego i człowieka stojącego przed nim coś łączy: nie mają nic przeciwko ludziom innych narodowości. „Ale jak możesz to robić?" - zapytał mężczyzna, zaciągając się papierosem, czując, że to jego ostatni papieros w życiu. Co mógł mu odpowiedzieć Drażen oprócz tego, że nie ma wyboru? Słowa te, wypowiadane do człowieka, który miał zaraz stracić życie, brzmiały raczej głupio. Ale to była prawda. Drażen wiedział, że jedyną winą tego człowieka jest jego narodowość, nie ta, co trzeba, i w tej sprawie również nie było wyboru.
Nie mieli więcej czasu na rozmowę. Pero i inny żołnierz podeszli i odprowadzili mężczyznę. Drażen powiedział: „Nie, nie róbcie tego", i to było wszystko, co mógł zrobić. „Zamknij się, nie bądź głupi" - powiedział Ivan. Po minucie było po wszystkim, mężczyzna nie żył.
Musiało już minąć południe, ale żołnierze nie mieli dużo czasu na odpoczynek. Na początku Drażen co pół godziny szedł pod drzewo na papierosa. Był to rodzaj ucieczki, przerwy. Ale już mu się nie chciało palić. Jego ruchy stawały się coraz bardziej automatyczne. Celował komuś w głowę i strzelał, a zanim zdążył otrzeć czoło, klękał przed nim kolejny skazaniec. Wolał taką sytuację, ponieważ jeśli robił zbyt długą przerwę, czuł odrażający odór zwłok. W upale ciała zaczynały się rozkładać niemal natychmiast. Fetor przypominał mu sklep rzeźnika. Czasem matka wysyłała go po mięso, choć starał się tego unikać. Latem smród u rzeźnika był nie do zniesienia, a tłuste, zielone muchy przysiadały na kawałkach surowego mięsa, aby złożyć na nich jaja. Rzeźnik zabawiał się, łapiąc muchy i wrzucając je do szklanki wody. Drażen wracał biegiem do domu, aby jak najszybciej uciec od smrodu. „Ale masz delikatny nosek" - dokuczała mu matka. Teraz z pola dochodził taki sam smród i takie same zielone muchy siadały na zwłokach.
Ivan, zauważywszy może, że Drażenowi robi się niedobrze, zaproponował mu mocną, domową śliwowicę. Po paru łykach Drażen poczuł się lepiej. Poddając się działaniu alkoholu, był w stanie nadal strzelać, przez pewien czas nie myśląc. Kiedy kolejny raz pociągał duży łyk śliwowicy, dostrzegł kątem oka chłopca wysiadającego z autobusu. Chłopiec nie miał przewiązanych oczu i Drażen zobaczył jego twarz, choć obiecywał sobie, że nie będzie patrzeć na twarze więźniów, bo utrudniało to strzelanie. Chłopiec mógł mieć piętnaście lat, może mniej. Był bez koszulki i w słońcu jego skóra wydawała się blada. Chłopiec spojrzał na żołnierzy, a potem na rząd zwłok na polu. Oczy robiły mu się coraz większe i większe, jak gdyby nie mógł zrozumieć tego, co widzi. „Ależ on jest chłopcem, tylko chłopcem" - szeptał Drażen do siebie, starając się nie stanąć za nim. Kiedy więźniowie uklękli przed plutonem egzekucyjnym, moment wcześniej, niż padł rozkaz, żeby strzelać, Drażen usłyszał głos chłopca. „Mamo - szeptał. - Mamo!" Tamtego dnia Drażen słyszał mężczyzn błagających o darowanie życia, dorosłych mężczyzn płaczących jak dzieci, słyszał, jak więźniowie obiecywali żołnierzom pieniądze, samochody, a nawet domy. Wielu przeklinało, niektórzy szlochali. Ale ten chłopiec po prostu wołał matkę, jak wzywają ją czasem dzieci obudzone ze złego snu, kiedy potrzebują jedynie matczynej ręki na czole. Minutę później chłopiec już nie żył, ale Drażen był pewien, że nadal słyszy jego głos. Zaczynam mieć halucynacje, pomyślał. Po raz drugi tego dnia poczuł tak silne mdłości, że musiał pójść w krzaki, aby zwymiotować. Wymiotował żółtawą cieczą cuchnącą alkoholem.
Kolejny autobus jeszcze nie przyjechał. Wyczerpany Drażen stał oparty o drzewo. Była już druga. Od dziesiątej rano strzelał, próbując nie patrzeć na więźniów, próbując o nich nie myśleć, próbując niczego nie czuć. Teraz był odrętwiały, ciało miał jak z drewna. Czuł się jak marionetka, zdolna jedynie podnosić karabin i raz po raz strzelać. Siedział i gapił się w horyzont. Słyszał czyjś szloch, a potem odgłos pojedynczego strzału. Drażen nie odwrócił głowy. Nie chciał już nic więcej widzieć, miał dość zabijania. Ile autobusów jeszcze przyjedzie? O trzeciej po południu było po wszystkim. Gojković oznajmił, że więcej autobusów nie będzie, i żołnierze szybko wsiedli do swojego. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, odór unoszący się w powietrzu był nie do zniesienia. Drażen znów chciał wskoczyć do wody lub chociaż wziąć prysznic i spłukać z siebie woń śmierci. Gdyby przynajmniej mógł umyć ręce! Starannie je obejrzał. Nie było na nich krwi, jedynie pęcherz na prawym palcu wskazującym. Okrągły, różowy pęcherz. Jakie to dziwne, pomyślał Drażen, mieć pęcherz od zabijania ludzi. Ocenił, że musiał strzelać około siedemdziesięciu razy. Zabił być może siedemdziesięciu ludzi i miał pęcherz! Nagle wydało mu się to tak zabawne, że zaczął się histerycznie śmiać.
W końcu opuszczali fermę Branjevo. Pole było usiane trupami. Kto je zakopie? I gdzie? Drażen odwrócił głowę. To już nie była jego sprawa. Zrobił, co do niego należało. Dla niego było po wszystkim. Po raz pierwszy tego dnia głębiej odetchnął.
Ale nie było po wszystkim. Jeszcze nie.
Kiedy dotarli do pobliskich Pilic, dowódca powiedział im, że w Domu Kultury jest pięciuset mężczyzn i że ich także trzeba rozstrzelać. Tym razem łatwiej było powiedzieć „nie", ponieważ Drażen nie był jedynym, który odmówił. Wszyscy byli zmęczeni zabijaniem i nie chcieli robić tego więcej. Ale w Pilicach znaleźli się wypoczęci żołnierze, którzy zgłosili się na ochotnika do wykonania tego zadania, i dowódca wyraził zgodę. Drażen usiadł w kawiarni naprzeciwko Domu Kultury i zamówił mocną kawę. Tuż przed ich przyjazdem kilku Muzułmanów więzionych w Domu Kultury uciekło. Wszyscy zostali zastrzeleni, kiedy biegli ulicą. Żołnierze wciąż przeszukiwali zwłoki w poszukiwaniu pieniędzy i złota. Drażen patrzył na nich, po prostu patrzył i popijał swoją kawę. Była za słodka.
Wiedział, że nigdy nie zapomni tego dnia i że pamięć o nim będzie go zawsze prześladować: zapach świeżego powietrza o poranku, błękit nieba, odgłos nadjeżdżającego pierwszego autobusu, szczupły człowiek z wąsami, spodnie innego mężczyzny przesiąknięte moczem, odór rozkładających się ciał, ciemna czerwień krwi wypływającej z rany, człowiek, który go pytał, jak może robić to, co robił, chłopiec wzywający matkę. Czuł, że ten dzień zmieni całe jego życie - że już je zmienia. Poczuł napływające łzy. Chłopaki nie płaczą, mówił zawsze ojciec, kiedy Drażen wracał do domu z krwawiącymi ranami na kolanach. Ale gdzie był teraz jego ojciec? Gdzie byli wszyscy - rodzice, żona, przyjaciele? Drażen nigdy nie czuł się tak samotny, sam z tysiącem dwustu martwych ciał, które będą mu towarzyszyć wszędzie, dokądkolwiek pójdzie.
9. bestia w klatce
Sprawa Slobodana Milośevicia, byłego prezydenta Serbii i Jugosławii, jest pierwszym międzynarodowym procesem byłej głowy państwa wytoczonym w związku ze zbrodniami popełnionymi w czasie piastowania urzędu. Milośević jest między innymi oskarżony o ludobójstwo w czasie wojny w Bośni oraz o zbrodnie przeciw ludzkości w czasie wojen w Chorwacji i Kosowie. Wprawdzie sam własnoręcznie z pewnością nikogo nie zabił, ale jest odpowiedzialny za prowadzenie polityki, która spowodowała śmierć ponad dwustu tysięcy ludzi. Milośević postanowił bronić się przed Trybunałem sam.
W sali sądowej w Hadze dzieliła mnie od Slobodana Milośevicia tylko przeszklona ściana. Siedział około sześciu lub siedmiu metrów dalej, między dwoma rosłymi policjantami ONZ - na tyle blisko, abym mogła obserwować jego wyraz twarzy, mowę ciała, a nawet szczegóły ubioru. Był ubrany w granatową marynarkę, jasnoniebieską koszulę oraz czerwono-biało-niebieski krawat - są to barwy serbskiej flagi. Jego włosy były zupełnie siwe, niemal białe. Skórę miał bladą, ziemistą i wyglądał niezdrowo - wszystko to wskazywało, że od dłuższego czasu nie widział słońca.
Patrząc na niego, uświadomiłam sobie, że jestem zaskoczona. Nie mogę powiedzieć, że triumfowałam, choć wcześniej myślałam, że kiedy go zobaczę na ławie oskarżonych, tak właśnie będzie. Co prawda to, że go tam widzę, przyniosło mi ulgę, ale czułam się bardzo zmieszana. To mnie niepokoiło, a nawet złościło. Byłam w uprzywilejowanej sytuacji, mogłam obserwować proces „rzeźnika z Bałkanów", prawdziwego symbolu zła w moim życiu, człowieka, który sprawił, że mój kraj stanął w ogniu - mimo to dziwnie było widzieć go w sali sądowej.
Czułam się przez to bardzo niezręcznie.
Szybko zdałam sobie sprawę, co powoduje to uczucie. Nigdy wcześniej nie śmiałam myśleć o tym, że go zobaczę w tym miejscu. Nawet kiedy uznano go za zbrodniarza wojennego, trudno było sobie wyobrazić, że pewnego dnia stanie oko w oko z sędziami w Hadze. Kiedy 5 października 2000 roku partia Milośevicia przegrała wybory, a on sam wkrótce został aresztowany, mówiło się dużo o ekstradycji. Nowy serbski prezydent zdecydowanie jednak odrzucił ten pomysł. Trzy miesiące później nowy rząd wskutek nacisków ekonomicznych po prostu wydał Milośevicia. Jego cena wyniosła dokładnie miliard trzysta milionów dolarów. Milośević poleciał do Hagi. I wreszcie - stało się.
Ale dlaczego nie mogłam sobie wyobrazić takiego rozwoju wydarzeń? Dlaczego o tym wszystkim nie pomyślałam? Teraz wydaje mi się, że nie wierzyłam w rządy prawa lub w to, że egzekwowanie prawa w Serbii będzie możliwe, zwłaszcza w sprawie Milosevicia. W końcu przez dziesięć lat, kiedy był prezydentem Serbii i Jugosławii, postępował tak, jak gdyby sam był prawem.
Pamiętam - jak mogłabym to zapomnieć? - ranek 1 kwietnia 2001 roku, bo wtedy usłyszałam wiadomości radiowe w mojej kuchni w Wiedniu. Przygotowywałam pierwszą poranną kawę z ekspresu, a w tle grało jak zwykle radio. Przyszedł czas na wiadomości, była mowa o Milośeviciu. Nastawiłam głośniej. Spodziewałam się wiadomości o nim, ponieważ był otoczony przez siły policyjne w swojej rezydencji na Dedinju i w każdej chwili oczekiwano jakiegoś oświadczenia. W pełnej przemocy powojennej Serbii (a trzeba też wziąć pod uwagę historię jego rodziny) wszystko wydawało się możliwe: mógł strzelać do policji, policja mogła strzelać do niego lub mógł popełnić samobójstwo. „Ostatniej nocy Slobodan Milośević oddał się w ręce policji i obecnie znajduje się w Centralnym Więzieniu w Belgradzie" - oznajmił męski głos w radio. Poddał się? Stałam w kuchni, nie wierząc własnym uszom. Naprawdę? Jak to się mogło stać? Tamtego ranka zapomniałam o kawie.
Prawie trzy miesiące później, 26 czerwca, oglądałam Christiane Amanpour z CNN, stojącą przed więzieniem w Scheveningen i mówiącą, że Milośević ma tam teraz wylądować. Patrzyłam na ekran telewizora, jak gdybym zobaczyła ducha. Wprawdzie możliwość tę omawiano już szeroko na łamach prasy światowej, ale wciąż nie byłam na to przygotowana.
I oto znajdowałam się w sali sądowej, siedziałam przed nim, widziałam go na własne oczy, znów zdumiona, znów zła za to na siebie. W widoku tego człowieka siedzącego w sali sądowej było coś niestosownego, niepasującego do moich wspomnień, do jakiejś ukrytej cząstki mnie. Oczywiście cieszyłam się, że miał proces. Byłam zadowolona, że w końcu stanął przed sądem. Ale to nie było takie proste. Uświadomiłam sobie, patrząc na niego, że mam przed sobą kult jednostki, towarzyszący mi przez cały okres dorastania. Patrzyłam na swoje życie w komunistycznej Jugosławii w momencie, w którym się tego najmniej spodziewałam.
Nagle przypomniałam sobie pewien moment z dzieciństwa. Mieszkaliśmy w niewielkiej miejscowości nad Adriatykiem. Był maj 1954 roku i mieliśmy wolny dzień. Musiał to być 1 maja lub być może 25 maja, dzień urodzin Tity, Dzień Młodości. Razem z ojcem dekorowaliśmy nasze okno. W ramie okiennej był gwóźdź, na którym wieszało się oprawny w ramę portret Tity. Ponieważ sama byłam bardzo mała, ta fotografia wydawała mi się ogromna, choć zapewne miała trzydzieści na czterdzieści centymetrów, a może nawet mniej. Na portrecie Tito był ubrany w śnieżnobiały mundur marszałka. A może był to mundur admirała? W tamtych czasach nie było kolorowych fotografii, przynajmniej nie w Jugosławii, kolorowano je więc ręcznie. Chcąc uczynić Titę przystojniejszym, fotograf dał się ponieść swojemu pędzlowi. Oczy prezydenta były zbyt niebieskie, policzki zbyt różowe, a wargi zbyt czerwone. Kiedy portret już wisiał, podałam ojcu kilka gałązek bluszczu. Położył je luźno pod zdjęciem i oparł na dwóch innych gwoździach po obu stronach okiennej ramy. Parę czerwonych goździków tu i tam i nasza dekoracja była gotowa. Wyszliśmy na ulicę popatrzeć na nią z zewnątrz. „Piękne, prawda?" - zapytał ojciec. Przytaknęłam. Przez otwarte okno słyszeliśmy muzykę z naszego radia. Radosne marsze dodatkowo wpływały na świąteczny nastrój mojego ojca. Czułam zapach ciasta, które piekła mama, i jeszcze bardziej podobało mi się nasze małe święto.
Miałam tylko pięć lat i byłam bardzo dumna, że pozwolono mi pomagać ojcu w tym ważnym zadaniu. Nasze okno było jedynym tak udekorowanym oknem w całym bloku. A to dlatego, że mój ojciec był oficerem, dowódcą miejscowego garnizonu. Zdjęcie Tity wśród kwiatów przypomniało mi coś, co widziałam wcześniej, ale rozumiałam, że nie mogę o tym powiedzieć ojcu. To była tajemnica. Babcia czasem zabierała mnie do kościoła. Zwykle było mi trochę niedobrze z powodu zapachu białych lilii, ale kościół mnie fascynował. Widziałam tam obrazy i rzeźby Jezusa, Matki Najświętszej i wielu świętych, i wszystkie one także były przystrojone kwiatami. Udekorowany obraz w naszym oknie bardzo przypominał to, co widziałam w kościele, i myślałam, że Tito jest pewnie świętym w kościele mojego ojca.
Kiedy chodziłam do szkoły, chętnie brałam udział w uroczystościach na cześć Tity, pisząc o nim wypracowania, biorąc udział w akademiach z okazji jego urodzin, recytując wiersze i startując w wyścigach sztafetowych. W naszej klasie nad tablicą wisiał ten sam portret Tity w śnieżnobiałym mundurze i dekorowaliśmy go przy okazji wszystkich świąt państwowych, tak samo jak w domu. W dzieciństwie uważałam, że czczenie Tity jest czymś normalnym, wszyscy wokoło to robili.
Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że kiedy dorastaliśmy, w Jugosławii panował kult jednostki. Ale co to naprawdę znaczyło, pojęłam w 1980 roku, kiedy Tito umarł. On sam nie całkiem zdawał sobie sprawę, że umiera, jak powiedział mi później jeden z lekarzy opiekujących się nim w szpitalu w Lublanie. Amputowano mu nogę, nerki przestały funkcjonować, ale Tito nadal mówił o swoich planach na przyszłość. Czy to możliwe, że jeśli ktoś ma władzę absolutną, to zaczyna wierzyć w swoją nieśmiertelność? I inni też zaczynają w nią wierzyć? W końcu Tito miał władzę przez ponad trzydzieści lat. Naprawdę zdawało się, że tak będzie zawsze.
Łatwo jest sądzić, że ludzie w Jugosławii byli szczęśliwi, pozbywszy się w końcu dyktatora, którym Tito niewątpliwie był. Ale nie byli szczęśliwi. Kiedy w końcu umarł, czuli się zaskoczeni i załamani. Pamiętam ludzi płaczących po jego śmierci całymi dniami i pętających się po ulicach jak zagubione dzieci. Jego śmierć była dla nich poważną katastrofą, jak trzęsienie ziemi lub powódź. Panowało poczucie ogromnej straty, strachu, co będzie, wszechobecna atmosfera rozpaczy... Slobodanowi Milośeviciowi nietrudno było zaspokoić ten emocjonalny głód. Ludzie potrzebowali kogoś, kto się nimi zajmie. Osierocony naród potrzebował nowego ojca. Kiedy dziesięć lat później runął komunizm, ludzie byli jeszcze bardziej zagubieni, niepewni i przestraszeni, niemal jak małe dzieci zmuszone do życia na własny rachunek. No i nie było innych wzorów politycznego przywództwa niż autorytarny model Tity.
Slobodan Milośević dotarł na szczyt struktury partii komunistycznej, bezlitośnie usuwając wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Nie był jednak wiernym wyznawcą komunizmu. W 1987 roku odwiedził Kosowe Pole, miejsce bitwy z Turkami w 1389 roku, i wygłosił do kosowskich Serbów, stanowiących tam mniejszość wśród Albańczyków, złowróżbną mowę. Jego słowa: „Nikł was już nie będzie bił", zupełnie nieoczekiwanie uczyniły go jednym z narodowych bohaterów. W swoich wystąpieniach zaczął podsycać serbski nacjonalizm, ale nie dlatego, że chciał wojny. Nawet nie był wyznawcą idei nacjonalizmu, nie był mesjanistycznym wodzem, jak prezydent Chorwacji Franjo Tudjman. jego przemówienia pozbawione były ognia, wygłaszał je bez przekonania. Najprawdopodobniej Milośević wierzył, że będzie mógł zapanować nad potęgą nacjonalizmu i manipulować nią dla własnych celów. Był zręcznym demagogiem, wykorzystującym patriotyczne uczucia innych. Paradoks Milośevicia polega na tym, że nie był ani komunistą, ani nacjonalistą, tylko oportunistą zdolnym korzystać z każdej ideologii, która pomogłaby mu utrzymać się przy władzy. Jego najważniejszą cechą mógł być oportunizm, ale jeśli nacjonalizm miałby mu pomóc utrzymać władzę - niech będzie nacjonalizm.
A teraz, po trzynastu latach bycia półbogiem, Milośević znalazł się w więzieniu.
Nie spodziewałam się, że podda się policji w Belgradzie, nikt się tego nie spodziewał. Myślałam, że zakończenie będzie jakimś dramatem pełnym gwałtu, jak to stało się w wypadku Nicolae Ceausescu w Rumunii w grudniu 1989 roku: sąd wojskowy i szybka egzekucja. Dobrze pamiętam ostatnie przemówienie Nicolae Ceausescu parę dni przed jego egzekucją. Stał na balkonie siedziby Partii Komunistycznej w Bukareszcie i zwracał się do ogromnego tłumu zgromadzonego na głównym placu miasta. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, dźwięk, do którego nie był przyzwyczajony. Zamiast aplauzu po raz pierwszy w życiu usłyszał gniewny pomruk. Towarzysz Ceausescu nie rozumiał, co się dzieje, można to było zobaczyć na jego twarzy. Był całkowicie zaskoczony. Jego ukochani Rumuni! Jego dzieci! Jak mogli się zwrócić przeciwko niemu? Potrafiłam sobie wyobrazić, jak musiał się czuć Milośević w ostatnich momentach spędzanych w swoim domu w Belgradzie, otoczony przez własną policję. Z pewnością jego ludzie przyjdą go bronić, jego, swojego ukochanego przywódcę. Ale nie przyszli. Ludzie go zawiedli, tak jak to bywa w wypadku dyktatorów.
Gdyby Slobodana Milośevicia i jego żonę spotkał tak brutalny koniec jak małżeństwo Ceausescu, wszystko by pasowało: krwawy reżim krwawo się kończy. Ofiary Milośevicia zostałyby zrehabilitowane, a jego zwolennicy mieliby ofiarę. Wszyscy byliby zadowoleni. Gdyby popełnił samobójstwo, też miałoby to sens. Wiele pisano o samobójstwie jego rodziców i oczekiwanie, że Milośević pójdzie w ich ślady, nie było nierealne. Ale do tego potrzebny jest człowiek odważny, z wyczuciem dramatu. Jego samobójstwo byłoby wspaniałym pożegnaniem ze światową sceną, romantycznym zakończeniem, heroicznym sposobem powiedzenia światu, że nie ma zamiaru poddać się swoim wrogom. Milośević miał szansę zapewnić sobie miejsce w pamięci Serbów i stać się tak uwielbianym przywódcą jak książę Lazar Hrebljanovic z epickich opowieści o bitwie z Turkami na Kosowym Polu. Śmierć Milośevicia oznaczałaby koniec ery autorytarnych rządów i mogłaby stać się dla Serbów swoistym katharsis.
Ale Milośević to biurokrata. Jest po prostu za mały, zbyt zwyczajny na takie dramatyczne gesty. Jedynym wytłumaczeniem, dlaczego Serbowie odwrócili się od niego tak szybko po aresztowaniu, było to właśnie, że tak szybko pozwolił się aresztować. Nie był tym, za kogo go uważali, bohaterem, którego nazwali „Wolność" (wznosząc okrzyki: Slobo-Slobodo, czyli Slobodan-Wolność). Był tylko zwykłym człowiekiem, bojącym się o swoje życie. Obserwowanie, jak się poddaje niczym drobny złodziejaszek, musiało być upokarzające dla wszystkich, którzy w niego wierzyli. Czcili go, jak gdyby był bogiem! A on w końcu okazał się tylko jednym z nich. Jego poddanie sprawiło, że ludzie wyszli na naiwnych i nierozgarniętych, a teraz nie mieli zamiaru mu tego wybaczyć. W Serbii naprawdę go kochano: trzykrotnie wygrywał demokratyczne wybory, dwa razy na prezydenta Jugosławii i raz na prezydenta Serbii. Rządził jak monarcha, jak gdyby nie było parlamentu, premiera ani jakichkolwiek demokratycznych procedur. Jedyną osobą, której się radził, była jego żona, Mira Marković. Ludzie w Serbii mówili, że ich krajem rządzą dwie osoby, a nie jedna. Jego kochali, a jej nienawidzili za wpływ, jaki miała na męża. Mąż ją jednak chronił. Byli sobie bliscy, izolowali się od innych, niemal jak autystyczna para, którą wzajemna miłość coraz bardziej izoluje od rzeczywistości.
Teraz Slobodan Milośević usiłował swoim zachowaniem w sali sądowej zrehabilitować się za to żałosne poddanie się, swoją hańbę.
Na początku sprawiał wrażenie pewnego siebie: stanął samotnie przed sędziami, bez prawników, patrząc prosto w kamery, nie okazując obawy czy onieśmielenia. Jego angielszczyzna nie była idealna, mówił jednak płynnie, co stanowiło jego wielki atut. Opanowany i skupiony, chciał pokazać, że jest dzielnym człowiekiem uwikłanym w niesprawiedliwą walkę. Pierwsze jego oświadczenie przed Trybunałem brzmiało: „Nie uznaję tego sądu, ten sąd jest nielegalny, a oskarżenia są fałszywe". Zyskał nawet trochę współczucia publiczności, kiedy sędzia Richard May kazał mu zamilknąć w połowie przemówienia. W końcu jedynym, co go interesowało, były polityczne przemowy. Ale sędzia warknął: „Panie Milośević, proszę zamilknąć!" - strofując go jak dziecko. Później Milośević zaczął tracić panowanie nad sobą. Wykrzykiwał obelgi pod adresem sędziów niczym rozzłoszczony wyrostek.
Zaprzeczył wszystkim zarzutom o przestępstwo. Nawiązując do porozumienia w Dayton w 1995 roku, o wojnie w Bośni powiedział na przykład, że zaprowadzał tam pokój, nie wojnę. Widzieliśmy już wcześniej, jak daleko posuwa się w zaprzeczaniu rzeczywistości, w krótkiej mowie wygłoszonej w telewizji po podpisaniu kapitulacji po bombardowaniu w 1999 roku przez NATO: Milośević gratulował Serbom zwycięstwa w wojnie. Przypominało to Rok 1984 Orwella: w Serbii Milośevicia kłamstwa stawały się prawdą, wojna stawała się pokojem, a klęska zwycięstwem.
Od pierwszego pojawienia się przed Trybunałem między sędziami a Milośevićiem toczyło się coś w rodzaju gry. Milośević siedział z odwróconą głową, unikał patrzenia na sędziów, jak gdyby cała sprawa w ogóle go nie dotyczyła. Wydawał się odprężony, zupełnie , niezainteresowany długimi wymianami zdań między sędziami a oskarżycielami na temat technicznych szczegółów procesu. Jego wzrok skierowany był w stronę publiczności, może wypatrywał znajomych twarzy. W pewnym momencie na jego ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu, choć był to tylko wyraz pogardy. Jego odprężona poza też była tylko pozą. Jak osaczone zwierzę wiedział, że jest w potrzasku. Kiedy udzielano mu głosu, mówił z wielką swadą.
„Aktorstwo" jest słowem, którego użyłabym najchętniej, żeby opisać jego zachowanie się w sądzie. Ale jak na biurokratę Milośević jest dobrym aktorem. Atmosfera w sali sądowej zmieniała się za każdym razem, kiedy zaczynał mówić, ponieważ jasne było, że postanowił decydować o przebiegu przedstawienia. Być może najważniejszą jego decyzją było postanowienie, aby bronić się samemu. Ale nie miał zamiaru się bronić, chciał wygłaszać polityczne przemówienia. Jego żona, Mira Marković, powiedziała w jednym z wywiadów: „Ponieważ mój mąż nie czuje się winny, nie będzie się bronił. Będzie jedynie przemawiał". Była to logiczna decyzja: prawnik jest niepotrzebny jeśli chce się wygłaszać przemówienia polityczne. Prawnik nie poruszałby spraw politycznych. Milośević natomiast zainteresowany był wyłącznie polityką, nie prawem, nawet nie legalnością czy nielegalnością Trybunału, ale propagowaniem swoich politycznych celów. Chciał przemawiać w sądzie, ponieważ umożliwiało mu to prezentowanie swoich idei. Broniąc się, mógł zastosować metodę milczenia. Jego plan polegał jednak nie na tym, aby się ratować czy uzyskać łagodniejszy wyrok.
Strategia Milośevicia stała się jasna bardzo szybko: był w sądzie nie po to, aby go sądzono, ale żeby oskarżyć innych. W jego spektaklu nie było ani trochę spontaniczności. Wszystko zaplanował z myślą o dwóch celach. Po pierwsze, sprawić, żeby proces wyglądał jak proces pokazowy. Na jednym z przesłuchań przed procesem powiedział sędziom, że równie dobrze mogliby mu od razu wręczyć wyrok. Po drugie, ustalić swoją własną „prawdę", a mianowicie że zarówno on, jak i jego kraj padli ofiarą spisku. Chciał przecież, aby go zapamiętano jako najlepszego obrońcę kraju.
Kiedy już wygłosił kwestię przygotowaną dla CNN i innych mediów, rzucił im w twarz swoją „prawdę". Powiedział całemu światu, co myśli o sądzie. Wyjaśnił, że toczący się przeciwko niemu proces jest oczywiście procesem politycznym, a sąd jest nielegalną instytucją, o charakterze politycznym, a nie sądowym. Wyjaśnił, że był to spisek najpotężniejszych krajów, żeby podbić mały, niepodległy kraj na Bałkanach. Powiedział światu, jakimi hipokrytami są zachodni przywódcy, którzy jeszcze wczoraj zawierali z nim porozumienia. Wtedy nie był zbrodniarzem wojennym, ale „czynnikiem stabilizacji". Kiedy nie chciał zaspokajać ich żądań, kiedy nie chciał spełniać wszystkich życzeń i stać się ich niewolnikiem, jego kraj został zbombardowany a jego ogłoszono zbrodniarzem wojennym.
I to właśnie przy każdej okazji powtarzał w kółko: uważam, że walczyłem o wolność i niepodległość oraz przeciw międzynarodowemu terroryzmowi. Można by powiedzieć, że uznał się za kogoś w rodzaju Nelsona Mandeli lub samego Tity. Kiedy Tito stanął przed sądem w dawnym Królestwie Jugosławii za nielegalną działalność komunistyczną, powiedział: „Uznaję wyłącznie sąd mojej własnej partii". Przyjmując zasadę Tity - w porządku, macie mnie, jestem waszym więźniem, ale to nie oznacza, że będę się stosować do waszych zasad - Milośević zachowywał się jak przywódca partii komunistycznej w latach trzydziestych - wówczas nielegalnej.
W Hadze Milośević próbował robić to, w czym Serbowie zawsze byli dobrzy - przedstawiać się jako ofiara historycznych wydarzeń, spisków, nieporozumień i aktów złej woli innych. A wszystkie te wystąpienia przed sądem dały mu możliwość zaprezentowania niezwykłej zdolności przystosowywania się do każdej nowej sytuacji, a następnie wyciągania z niej korzyści. Zdał sobie sprawę, że sala sądowa jest międzynarodową sceną, i dzięki mediom mógł na niej odgrywać swoją rolę przed światem. Wiedział, jakie znaczenie mają media. Kiedy w 1987 roku przejmował władzę, natychmiast pozbył się wszystkich redaktorów naczelnych ważnych gazet i szefów stacji telewizyjnych oraz radiowych. Od tamtej pory media były starannie kontrolowane i stały się głównym instrumentem pomagającym mu utrzymywać się przy władzy przez ponad dziesięć lat.
Milośević potrzebuje publiczności. Potrzebuje jej w kraju, choć zapewne nie wie, jak małym poparciem cieszy się obecnie. Prawdopodobnie ciągle myśli, że zwraca się do ogromnych tłumów swoich zwolenników, choć większość Serbów o nim zapomniała. Poza tym Milośević, jak przystało na zagorzałego polityka, dochował wierności kredo Jamesa Bonda: „Nigdy nie mów nigdy". Wierzy, że przy chwiejnej sytuacji w Serbii, a także na całym świecie, może mieć jeszcze szansę przejęcia władzy. Pobyt w więzieniu nie powstrzymywał go przed dążeniem do realizacji tych celów. Sytuacja może zmienić się równie szybko, jak zmienia się w filmach z Jamesem Bondem.
Potrzebuje jednak publiczności za granicą. Dopóki jest w centrum uwagi, ma możliwość prezentowania swojej wersji historii, a to jest jego głównym celem w czasie procesu w Hadze. Musi przekonać ludzi, że czarne jest białe, a będzie miał na to szansę, tylko mając dostęp do mediów. Teraz - tak samo jak dawniej - jego głównym zadaniem nie jest przedstawianie prawdziwego przebiegu zdarzeń, ale tworzenie historii, tak jak wcześniej tworzył rzeczywistość.
Im dłużej obserwowałam go w sali sądowej, dzień po dniu, i im lepiej poznawałam jego gesty -grymasy, ruchy, tiki, wzrok taksujący publiczność - tym bardziej uprzytomniałam sobie, że nie wiem nic o tym człowieku. Był nie tylko jednym z większych łotrów dwudziestego stulecia, ale także zmienił moje życie. Nie mogłam powstrzymać się od zastanawiania się, kim naprawdę jest Slobodan Milośević. Jakiego rodzaju człowiek ukrywa się za tą agresywną postawą, bladą twarzą, potokiem słów? Kto przywdziewa tę maskę aktora, polityka? Co ciekawe, nie czułam potrzeby, aby wiedzieć, co kryło się za publiczną maską Tity - wystarczało nam to, co widzieliśmy. Milośević jest człowiekiem bardzo skrytym, ale to zgadza się z modelem autorytarnego władcy. Tito i Stalin również byli bardzo tajemniczy, jeśli szło o ich życie prywatne.
O Milośeviciu pisano dużo, w większości o jego karierze politycznej i roli, jaką odegrał w czasie wojny. Wiadomo, że jego rodzice popełnili samobójstwo, że bardzo młodo poznał swoją żonę, że ma dwójkę dzieci i nielicznych przyjaciół i że bardzo dba o rodzinę. I to już prawie wszystko, z pewnością za mało, abyśmy zrozumieli, dlaczego ma tiki. Powstaje wrażenie, że jest wyłącznie osobą publiczną i nikim poza tym.
Przeczytałam cztery biografie Slobodana Milosevicia oraz dziennik jego żony, Miry Marković, w nadziei że zrozumiem, co kierowało tym człowiekiem. Ale każda kolejna biografia zwiększała moje rozczarowanie. Książki napisane przez Duśka Dodera, Florance Hartmann, Slavoljuba Djukicia i Vidosava Stefanovicia koncentrowały się tylko na jednym lub dwóch aspektach: wspinaniu się po szczeblach kariery do fotela prezydenta i roli w czasie wojny. Są to polityczne biografie. Mimo to od czasu do czasy wyłania się z tych opowieści sprytny, bezlitosny, pozbawiony sentymentów partyjny biurokrata, będący przede wszystkim oportunistą.
W tych biografiach Milośevicia brakuje mi drugiej strony jego życia, prywatnego oblicza. Wydaje się, że jego biografowie ślizgali się po powierzchni, docierali do zewnętrznej strony człowieka, ale nie sięgali głębiej. W tych czterech książkach nie przedstawiono żadnych szczegółowych informacji o jego zachowaniu się poza miejscami publicznymi, o jego stosunkach z innymi ludźmi, o jego współpracownikach, przyjaciołach, żonie czy dzieciach - czegoś, co dałoby nam jakieś pojęcie o tym, kim w istocie jest.
My, zwykli ludzie, jesteśmy przekonani, że tacy jak on - ważni ludzie, przywódcy polityczni - nawet jeśli są łotrami, muszą być interesujący także w życiu prywatnym. Chcemy wiedzieć, dlaczego postępują tak, jak postępują, i wierzymy, że ich biografie powiedzą nam, jakimi motywami się kierowali, że pomogą nam poznać ich sposób rozumowania. Ale kiedy tylu doświadczonych dziennikarzy nie jest w stanie odkryć prawdziwego oblicza Milośevicia, zaczynam się zastanawiać: a jeśli nie ma niczego, co można by odkryć i o tym napisać?
O osobowości Milośevicia mówią zapewne najwięcej jego własne słowa. Wiosną 2002 roku chorwacki tygodnik „Globus" opublikował serię zapisów jego rozmów, nagranych przez tajną policję chorwacką między 1995 a 1998 rokiem. Rozmowy odbywały się w Karadjordjevie pod Belgradem, w domku myśliwskim, będącym w istocie luksusową rezydencją, gdzie ongiś Tito pił wino i biesiadował ze swoimi zagranicznymi gośćmi. W rozmowach tych uczestniczyli prezydent Serbii, Milan Milutinovic, brat Milośevicia, Bora (ambasador serbski w Moskwie), i członkowie rodziny. Dwie rzeczy w tych rozmowach zwracają uwagę. Po pierwsze, Milośević, wówczas prezydent Jugosławii, wydaje bezpośrednie rozkazy Milutinovi-ciovi i dzwoni do redaktora naczelnego „Politiki", czołowego dziennika serbskiego, aby powiedzieć mu, o czym i jak ma pisać. Drugą zdumiewającą rzeczą jest wulgarność języka. Co chwila z ust Milośevicia pada ordynarny wyraz, jak gdyby nie potrafił się inaczej wysłowić.
Największa część zapisów przypada na rozmowy z żoną i dziećmi. Choć rodzina żyje ze sobą blisko, Marija i Marko dorastali w sposób typowy dla dzieci wpływowych rodziców. Marko zasłynął z powiązań z gangsterami i podejrzanych interesów, dzięki którym stał się bogaty, a Marija z upodobania do broni palnej i gangsterów oraz wybierania kochanków spośród swoich ochroniarzy.
Milośević zwraca się do swojej żony „dziecinko", a ona do niego „pieseczku". Milośević mówi synowi, który chce poddać się operacji plastycznej, że jest „równie piękny jak ojciec", oraz irytuje się na ostatniego chłopaka córki. Więcej jednak, jak mi się zdaje, mówi fakt, że na podstawie zapisów rysuje się taki sam obraz Slobodana Milośevicia, jaki nakreślili jego czterej biografowie. Jako osoba prywatna nie jest interesujący pod żadnym względem i już. Zapisy rozmów, podobnie jak biografie, pokazują wszystko, czego można się o tym człowieku dowiedzieć: jego pospolitość, wulgarność i wewnętrzną pustkę. Nie ma w nim elegancji ani dostojeństwa, nie ma bodaj jednej interesującej myśli, niczego, co mogłoby wzbudzić ciekawość. W sumie Milośević okazuje się nudną postacią, otoczoną przez skorumpowane dzieci i żonę żądną władzy. W historii może i odegrał olbrzymią rolę, rolę zbrodniarza, ale wydaje się karłem. Mały, rozzłoszczony, autystyczny mężczyzna. Opuszczony przez zwolenników, wsadzony za kraty.
Jego charakter najlepiej chyba pokazuje pewne zdarzenie w sądzie. Pod koniec prowadzonego przez Milośevicia przesłuchania świadka oskarżenia, Nikoli Samardżicia, Milośević zapytał go, czy zna serbskie przysłowie: „Kłamstwo ma krótkie nogi". Sędziowie i publiczność oniemieli. W sali sądowej zapadła niezręczna cisza, jak gdyby nikt nie mógł uwierzyć w to, co właśnie powiedział Milośević. Wszyscy obecni, w tym i Milośević, wiedzieli, że Samardżić istotnie miał krótkie nogi. Nie dlatego, że kłamał, ale na skutek amputacji z powodu powikłań związanych z cukrzycą. Dzień po dniu wkraczał do sali sądowej powoli, ostrożnie, podpierając się laską. Ale to dla Milośevicia nic nie znaczyło. Nie mógł się powstrzymać przed okrutnym „żartem". Nie dlatego, że brakowało mu taktu. Powód był znacznie głębszy. Dla Milośevicia cierpienia innego człowieka nic nie znaczyły. Nie umiał współczuć innym. I to pozwoliło mi po raz pierwszy zrozumieć definicję zła, którą przeczytałam gdzieś dawno temu: zło jest brakiem współczucia.
Kiedy widziałam go po raz ostatni w sali sądowej, nie ulegało wątpliwości, że był coraz bardziej wzburzony. Był wściekły. Kiwał się w swoim krześle do przodu i do tyłu. Robił miny. Próbował się odezwać, ale sędzia go uciszył. Przestał mówić po angielsku, mówił tylko po serbsku. Może był zbyt sfrustrowany, żeby poświęcać czas na popisy. Na początku sprawił, że czułam się jak dziecko odwiedzające zoo. Obserwowałam niebezpieczne niegdyś dzikie zwierzę, teraz w niewoli, i czułam się podniecona, a zarazem trochę niespokojna, pod wrażeniem i pełna obaw, nie wierząc, że jestem tak blisko bestii, niemal mogę jej dotknąć. Być może Milośević nie zdawał sobie jeszcze sprawy, w jakiej znalazł się sytuacji: był bestią w klatce. On, człowiek, który wprawdzie osobiście nie dopuścił się żadnych gwałtów, ale był odpowiedzialny za śmierć ponad dwustu tysięcy ludzi, ponieważ przez swoją dziesięcioletnią, morderczą politykę wprowadził Jugosławię w spiralę śmierci i chaosu.
Mirjana Mira Marković, żona długoletniego prezydenta Serbii, Slobodana Milośevicia, profesor socjologii na Uniwersytecie Belgradzkim, przez ponad dziesięć lat była osobą mającą największy wpływ na życie Mi-lośevicia i na jego polityczne decyzje, samodzielnie decydującą o losie wielu ludzi. Z tego powodu w Serbii bano się jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety i nadano przezwisko „lady Makbet". Uważała się za naukowca, pisarkę i intelektualistkę, ale miała także ambicje polityczne i była przewodniczącą Jugosłowiańskiej Zjednoczonej Lewicy. W lutym 2003 roku uciekła do Moskwy, ponieważ podejrzewano ją o udział w zleceniu porwania i zabójstwa przeciwnika Milośevicia, Ivana Stambolicia, którego ciało odnaleziono 28 marca 2003 roku.
10. Wstążki i kokardy
Ilekroć widzę Mirę Marković, żonę Slobodana Milośevicia, na zdjęciu lub w telewizji, odczuwam nieodpartą potrzebę powiedzenia tej kobiecie, że jej fryzura i ubrania są beznadziejnie niemodne, że naprawdę powinna coś z tym zrobić. Nie znaczy to, że jestem niewolnikiem mody. Ale ona naprawdę wygląda bardzo niemodnie, wręcz niegustownie. Prawdopodobnie nie zdaje sobie z tego sprawy albo mało ją to obchodzi. Wciąż się jednak zastanawiam, dlaczego farbuje włosy na czarno i nosi fryzurę, która wygląda raczej jak hełm lub peruka niż włosy. Powaga nadaje jej twarzy twardszy wyraz i sprawia, że zmarszczki wydają się głębsze. W każdym kobiecym magazynie przeczytałaby, że mocne, ciemne kolory powodują, iż wygląda się starzej, a im starsza jest kobieta, tym jaśniejsze powinna mieć włosy. Ale może intelektualistka i feministka Mira Marković nie czyta takich niepoważnych magazynów? To niedobrze, mogłyby jej pomóc nadążać za duchem czasu.
Mogę tylko przypuszczać, że chciałaby wyglądać młodziej, tak samo jak wszyscy. Gdyby tak rzeczywiście było, z pewnością miałaby inną fryzurę, bez grzywki. Grzywka jest dobra dla dziewczynek i młodych kobiet. Tak się strzygłyśmy pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. W tamtych czasach był tylko jeden magazyn filmowy, „Filmski svijet", i było to nasze okno na świat mody i szyku. Zbierałyśmy zdjęcia gwiazd filmowych, wymieniałyśmy je między sobą i wklejałyśmy do albumów. Wiele gwiazd filmowych w tamtych czasach miało grzywki, na przykład Brigitte Bardot i Audrey Hepburn. Najbardziej efektowną grzywkę miała jednak Elizabeth Taylor w roli Kleopatry. Być może Mira zobaczyła jej fryzurę wiele lat temu w kinie w Pożarevacu, swoim rodzinnym mieście, a może i ona czytała „Filmski svijet" i grzywka zrobiła na niej tak duże wrażenie, że nie mogła przestać czesać się w ten sposób. Do dziś nosi fryzurę „na Kleopatrę", tyle tylko, że nie jest Elizabeth Taylor.
Skąd w czasach młodości mogła czerpać pomysły, jak się czesać lub ubierać? W moim kraju w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych bardzo niewiele osób miało w domu telewizor. I to czarno-biały - nie mieliśmy kolorowej telewizji przez wiele lat po jej wynalezieniu - a w Jugosławii z programów zagranicznych można było oglądać tylko rozrywkowe. Nasi sąsiedzi mieli telewizor i kiedy przed nim zasiadali, zwykle w soboty, w ich salonie zbierali się wszyscy znajomi z okolicy. Bardzo spektakularne były programy włoskie, prowadziły je eleganckie osoby, a tancerki miały piękne, błyszczące stroje. My, dziewczęta - i nasze mamy - byłyśmy oniemiałe z zachwytu na widok tego blichtru i czerpałyśmy całą naszą wiedzę o modzie i urodzie z telewizji. Jeśli widziałyśmy sukienkę, którą chciałybyśmy mieć, opisywałyśmy ją krawcowej lub szyły same. Moja matka była znakomita w nicowaniu płaszczy lub przerabianiu dla dzieci starych ubrań dorosłych. Potrafiła także uszyć elegancką suknię wieczorową ze zwykłego kawałka materiału. Choć nie było wtedy butików sprzedających modne stroje, dzięki jej umiejętnościom i wyobraźni byłam zawsze dobrze ubrana.
Oczywiście istniały miejsca, gdzie kobiety mogły robić zakupy, a mianowicie domy towarowe NAMA, Sklepy Ludowe, pierwsza sieć domów towarowych w Jugosławii. Pamiętam jeden z nich w Rijece. Moja matka nie kupowała tam ubrań, ale uwielbiała do niego chodzić, ponieważ był to największy sklep w mieście i było tam mnóstwo ciekawych rzeczy do oglądania. Najbardziej fascynowały mnie manekiny kobiet i mężczyzn, a nawet dzieci. Sądzę, że te dziwne rzeźby były zrobione z gipsu, miały namalowane oczy i usta, a także włosy. Stały na wystawach, sztywne i nieruchome, w smutno wiszących na nich ubraniach, umocowanych z tyłu szpilkami.
Kiedy patrzę na żonę Milośevicia, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stoję przed starą wystawą sklepową domu towarowego NAMA. Choć Mira Marković jest raczej pulchna, wygląda jak manekin, który przed chwilą wyszedł z okna wystawowego. Ubrana jest w bezkształtny, dwuczęściowy granatowy komplet lub ogromną bluzkę w drobny, jasny wzorek, z taniego materiału i źle skrojoną. Jak gdyby rolą jej ubrania było ukrycie ciała. Moja ciotka, stara panna, także nosiła workowate ubrania (zabawnie jest pomyśleć, że nazywano ją starą panną w wieku trzydziestu ośmiu lat). Ciotka nosiła także buty ortopedyczne. Moja matka zapewne także potrzebowała butów ortopedycznych, ponieważ miała płaskostopie, ale nigdy nie przychodziło jej do głowy, aby je włożyć. Lubiła buty na bardzo wysokich obcasach, na przykład eleganckie sandały z czarnej lakierowanej skóry. W dawnej Jugosławii trudno było znaleźć dobre buty. Raz lub dwa razy w roku matka jeździła kupować je do Triestu, a ja jej towarzyszyłam. Potem buty trzeba było przemycić przez granicę. Matka nigdy nie miała żadnych problemów: po prostu przechodziła w nich przez kontrolę celną. Była to niezawodna metoda.
Wątpię, aby Mira kiedykolwiek wybrała się do Triestu. Z Pożarevaca jest tam zbyt daleko. Była zapewne skazana na noszenie tych potwornych butów firmy Borovo - takich, jakie nosiły kelnerki, fryzjerki i inne kobiety, które przez cały dzień w pracy są na nogach - dopóty, dopóki nie została Pierwszą Damą. A do tego czasu zapewne się do nich przyzwyczaiła.
Jej styl ubierania się pokazuje, że dorastała w kraju komunistycznym i że nadal jest przyzwyczajona do mody, która została stworzona dla powojennej drugaricy - to jest towarzyszki partyjnej w czasach komunizmu. Moda ta wyraźnie pozbawiona była elementów kobiecości, jak gdyby kobiety miały wyglądać jak mężczyźni lub przynajmniej neutralnie. Oznaczało to, że mogły mieć odpowiedzialną pracę i stanowiska tylko kosztem swojej kobiecości, wobec czego świadomie ukrywały swoją kobiecość - oczywiście jeżeli nie były jej całkowicie pozbawione (a czasem rzeczywiście można to podejrzewać). Być może Mira Marković podświadomie przyjęła ten „partyjny" styl. A może myślała, że jeśli kobiety są równe mężczyznom, to mniej muszą się starać o ładny wygląd.
Bardzo jednak wątpię, że tak było w jej wypadku. Jest bowiem coś, co wskazuje, że nie tylko jest bardzo kobieca, ale także kokieteryjna. Otóż Mira Marko-vić lubi nosić we włosach jakąś ozdobę - plastikowy kwiat, wstążkę, kokardę - często w jaskrawych kolorach, kontrastujących z jej bezbarwnymi ubraniami. Takie dodatki stały się jej znakiem firmowym. Jej kokardy przypominają mi dzieciństwo. Wszystkie kobiety z mojego pokolenia w dzieciństwie fotografowano z kokardami. Był wówczas zwyczaj - który prawdopodobnie odszedł w zapomnienie razem z moim pokoleniem - robienia „oficjalnego" zdjęcia dziecka. Dziecko prowadzono do fotografa (bardzo mało ludzi miało wtedy aparat fotograficzny), zwykle kiedy miało około roku. Rozbierało się je i kładło na brzuchu na kawałku tkaniny lub futra. Dziecko podpierało się na rękach i podnosiło głowę, często niezadowolone z tak niewygodnej pozycji. Jeśli to była dziewczynka, matka wiązała jej w cienkich włosach kokardkę. Kokardy i wstążki wciąż były modne w późnych latach pięćdziesiątych, kiedy Mira Marković zaczynała je nosić. Ja też nie byłam wyjątkiem: rano, przed pójściem do szkoły, babcia czesała moje długie włosy w dwa warkocze, które ozdabiała dwiema dużymi, białymi kokardami przypominającymi motyle. Później także nosiłam wstążki we włosach, ale było to w latach sześćdziesiątych, a wstążki służyły jedynie do związywania włosów.
Dlaczego Mira Marković nosi kwiaty, wstążki i kokardy jak nastolatka? Za plastikowym kwiatem, który wpinała we włosy w latach dziewięćdziesiątych, kryje się pewna historia. Mirę wychowywali dziadkowie ze strony matki, która została zabita, kiedy dziewczynka miała zaledwie osiem miesięcy. Przez całe życie była naznaczona z powodu straszliwego losu matki: uważano, że jej matka, torturowana w więzieniu przez Niemców, wydała swoich towarzyszy z belgradzkiej Partii Komunistycznej. Jej ojciec, wysoki funkcjonariusz partii komunistycznej, uznał córkę, dopiero kiedy miała piętnaście lat. Nigdy nie byli ze sobą blisko, nigdy też nie zaprzyjaźniła się ze swoimi trzema przyrodnimi siostrami i przyrodnim bratem. Los matki miał wielki wpływ na młodą Mirjanę, która przyjęła jej imię, Mira, jako swój przydomek. Nie tylko nigdy nie uznała, że matka zdradziła, ale także mściła się na każdym, kto uważał, że rzeczywiście była to zdrada, nawet na swoim ojcu. Matkę idealizowała, przedstawiając ją jako nieskazitelną i zaangażowaną komunistkę. Kiedyś natrafiła na zdjęcie matki z kwiatem we włosach. Od tamtej pory często nosiła we włosach kwiat na jej cześć.
Ale dlaczego kokarda? Dzisiaj kokarda we włosach Miry wygląda zupełnie niestosownie w zestawieniu z powierzchownością matrony. Wygląda groteskowo. Czy naprawdę możliwe, że to tylko sprawa złego smaku? Dlaczego miałaby chcieć tak wyglądać?
W momencie kiedy usłyszałam jej głos, wszystko stało się jasne. W jakiś sposób wyjaśnia on jej sposób ubierania się. Przy grubo ciosanych rysach można by się spodziewać głębokiego, silnego, niemal męskiego głosu albo przynajmniej głosu kobiety w pewnym wieku. Ale jej głos jest całkowitym zaskoczeniem i przez moment człowiek się zastanawia, czy to rzeczywiście ona mówi. Ma wysoki, dziecinny głosik nastolatki. W dodatku sepleni jak dziecko, które nigdy nie nauczyło się prawidłowej wymowy. A im bardziej się denerwuje, tym bardziej sepleni.
Kiedy patrzę na nią i słucham jej głosu - w wywiadzie, którego udziela telewizji - przychodzą mi na myśl rosyjskie lalki, matrioszki, wkładane jedna w drugą. Dla mnie Mira Marković jest jak one, jedna osoba w drugiej. Niezwykły głos nie należy do krępej kobiety w średnim wieku, którą oglądamy, ale do małej dziewczynki, która znajduje się w jej środku.
Ta dziewczynka jest prawdziwą Mirą, taką, jaką sama siebie widzi i, co ważniejsze, jak widzi ją mąż: nie sześćdziesięcioletnią kobietą, ale szesnastoletnią dziewczynką z grzywką i wstążkami. Chce wyglądać i mówić tak jak wtedy, kiedy w 1958 roku po raz pierwszy spotkali się ze Slobodanem Milośeviciem w szkole średniej w Pożarevacu i od razu się pokochali. Czas, zaczarowany jej zaklęciem, zatrzymał się dla nich obojga.
Krucha dziewczynka wewnątrz Miry potrzebuje ochrony. Kiedy swoim dziewczęcym głosem zwraca się do Slobodana, on nie umie się oprzeć. A kiedy Slobodan próbuje się opierać, ona zalewa się łzami. Jak mała dziewczynka prowadzi z nim grę, płacze nie dlatego, że jest jej źle, ale żeby było tak, jak ona chce. Jest to element jej repertuaru zepsutego dziecka, przynajmniej tak mówią ludzie, którzy znają małżeństwo Milośeviciów. Ale Slobodan ciągle widzi w niej dziewczynkę, taką, jaką była w szkole średniej: młodą, niepewną, raczej zwyczajną, samotną i bezradną. Jaką była, dopóki nie spotkała jego.
Slobodan umiał ją zrozumieć, ponieważ on także pochodził z rozbitej rodziny. Ojciec opuścił Slobodana, jego starszego brata i matkę, która była nauczycielką, i wyjechał do Czarnogóry. Slobodan dorastał jako samotny, poważny chłopiec bez przyjaciół. Był dobrym uczniem, jednym z tych, którzy siedzą w pierwszej ławce i uważnie słuchają, ale nie uczestniczą w zawodach sportowych i innych zajęciach. Slobodan i Mira spotkali się w grudniu 1958 roku, kiedy ona miała szesnaście lat, a on siedemnaście. Od tamtego czasu Mira już się nie bała ciemności, zimna lub kiepskich ocen z matematyki, jak napisała w którejś ze swoich książek.
Od tamtej pory byli nierozłączni. Byli tak do siebie przywiązani, tak sobą nawzajem zajęci, że ludzie w Pożarevacu nazywali ich Romeo i Julia. Według mnie jednak przypominali raczej Jasia i Małgosię: dwoje małych dzieci opuszczonych przez rodziców. Tak jak w bajce, udało im się uratować. Ale wciąż mieszkali w dzikich i groźnych lasach i traktowali się nawzajem jak dwie opuszczone sieroty, lgnące do siebie, aby przeżyć. Tragedia w rodzinie Slobodana zbliżyła ich jeszcze bardziej. Kiedy był studentem, jego ojciec popełnił samobójstwo. Dziesięć lat później powiesiła się matka. Ale Slobodan i Mira wciąż mieli siebie. Nie potrzebowali innych ludzi. Świat nie mógł już im nic zrobić.
Dzisiaj Slobodan widzi zapewne w niej tę samą kruchość i bezradność i ciągle stara się ją chronić. Ale kiedy patrzę na nią, widzę sprytną, wyrachowaną, zimną kobietę, zupełnie nie kruchą i z całą pewnością nie bezradną. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, ponieważ ani jedno, ani drugie z nich zupełnie nie dba o to, jak są postrzegani przez innych. Dbają wyłącznie o siebie. W młodości często wyobrażamy sobie, że idealna miłość jest wtedy, kiedy spotkamy bratnią duszę, kogoś, kto staje się niemal częścią nas samych. Kogoś, komu można całkowicie ufać, kogoś, kto nigdy nie zawiedzie. Większość z nas szybko sobie uświadamia, że miłość tak nie wygląda. Czasem widujemy pary, których związek wydaje się właśnie taki. Ale zwykle jest w nich coś dziwacznego, jak gdyby byli otoczeni swoim własnym, małym kokonem i bali się z niego wydostać. Im dłużej są razem, tym bardziej są wyobcowani ze świata.
Mira i Slobodan są bardzo przywiązani do siebie i do swoich dzieci, nikt i nic spoza ich autystycznego azylu nie może ich dotknąć ani poruszyć. Jedynie Mira potrafiła zmienić tego zimnego, wyrachowanego człowieka w osobę troskliwą i czułą. Po spędzeniu razem czterdziestu lat ciągle zwracają się do siebie „kotku" i „pieseczku", a na spacerze trzymają się za ręce. Ludzie z nimi zaprzyjaźnieni - choć nie ma ich wielu i nie są skorzy do opowiadania - przysięgają, że nigdy jej nie zdradził. Kiedyś podobno sekretarka zalecała się do Slobodana, a on krzyknął na nią: „To nie jest burdel!"
W swoim biurze Milośević miał tylko jedną fotografię, fotografię Miry. W gruncie rzeczy nie można pisać o nim, nie biorąc pod uwagę wpływu żony - tak jak nie można pisać o niej i jej „osiągnięciach", nie wspominając faktu, że jest żoną Slobodana Mi-losevicia. Funkcjonują wyłącznie jako para, jak dwie części jednej całości. Czerpią siłę z siebie nawzajem, tworząc relacje, które wykluczają udział kogokolwiek innego. Ten układ zaprowadził Milośevicia tam, gdzie jest teraz - na proces w Hadze. On, aparatczyk partyjny, był gotów zapłacić każdą cenę, aby pozostać u władzy. Ona popierała go bezwarunkowo. Kiedy jej Slobodan odkrył, że nacjonalizm jest sposobem na pozostanie u władzy, ona stała przy nim. Kiedy stał się populistycznym dyktatorem, także go nie opuściła. Jej wsparcie było wszystkim, czego potrzebował.
Mira Marković jest kluczem do Slobodana Milośevicia: to ona go nakręca. Ona jest siłą napędową, która go pcha naprzód, ambitna druga połowa, która nakłania tego raczej bezbarwnego biurokratę do wykorzystywania każdej okazji w marszu po władzę. Jak często się zdarza w wypadku małżeństw, które są ze sobą od dawna, zaczęli upodabniać się do siebie z wyglądu. Takie same małe, ciemne oczka, wąskie wargi, grubo ciosane rysy i dwie głębokie bruzdy biegnące od nosa do kącików ust, nadające twarzy wyraz powagi. Ale wciąż różnią się od siebie pod wieloma względami. Na zdjęciach on nigdy się nie uśmiecha, a ona często. Ona jest komunikatywna, on skryty, ona jest próżna, on nie, ona jest ambitna, on jest oportunistą, ona dba o swój wizerunek, on nie, ona jest ambitną intelektualistką, on biurokratą. Łączy ich jednak niezaspokojony głód władzy.
Mirze Marković nie wystarczała jedynie pozycja Pierwszej Damy. Chciała więcej. Można to łatwo stwierdzić, oglądając obwolutę jej książki Izmedju Istoka i Juga (Między Wschodem a Południem), opublikowanej w Belgradzie w 1996 roku. Jest tam przedstawiona jako etatowy profesor Wydziału Nauk Przyrodniczych i Matematyki Belgradzkiego Uniwersytetu, członek Rosyjskiej Akademii Nauk, honorowy profesor Uniwersytetu im. Łomonosowa, dyrektor Międzynarodowego Ośrodka Badań Społeczno-Politycznych Krajów Słowiańskich w Akademii Rosyjskiej oraz wydawca dwóch rosyjsko-jugosłowiańskich czasopism. Mirjana Marković jest także autorką trzech książek socjologicznych i dwutomowego zbioru felietonów prasowych. Podobnie jak Elena Ceausescu nigdy nie ukrywała swojej ambicji zostania prominentną osobą publiczną i czołową intelektualistką. Jej kolega
z dziennika „Politika", pragnąc zadowolić Miośevicia, opisał ją jako „jedną z najważniejszych i najbardziej interesujących postaci światowej elity naukowej". W autokratycznym społeczeństwie, takim jak serbskie, nietrudno o honory i tytuły, zwłaszcza jeśli się jest żoną prezydenta.
Ale wszystko to było za mało, żeby zaspokoić jej ambicje. Chciała brać bezpośredni udział w życiu politycznym, nie tylko przez swojego męża, niezależnie od tego, ile zapewniało jej to wpływów. W 1994 roku założyła lewicową partię o nazwie Jugosłowiańska Zjednoczona Lewica. To umożliwiło jej funkcjonowanie w tej samej politycznej sferze, w której działał mąż. Wkrótce Jugosłowiańska Lewica zaczęła dużo znaczyć w serbskiej polityce. Wiadomo było, że członkostwo w tej partii było drogą na skróty do kariery politycznej. Co ciekawe, Mira Markóvić chciała zachować wizerunek osoby skromnej i nie zgodziła się przyjąć stanowiska przewodniczącej partii, została jedynie przewodniczącą egzekutywy. Ale to nie zmyliło nikogo.
Zawsze dbała o pozory kobiecości i rzadko domagała się, aby mąż zrobił to czy tamto, raczej skłaniała go, aby zrobił to, czego chciała. Jak mówią świadkowie, nie trzeba było wiele, aby mężczyzna szaleńczo i ślepo zakochany w swojej żonie zrobił wszystko, czego sobie życzyła: wystarczało spojrzenie, gest, ton głosu. Co więcej, on naprawdę uważał, że żona jest politycznym i naukowym geniuszem. Był najbardziej zapalonym czytelnikiem jej felietonów i chętnie wierzył krytykom, którzy zachwalali literacki styl autorki i mądrość jej analiz.
Trudno sobie wyobrazić, żeby mogła osiągnąć pozycję wpływowej postaci w społeczeństwie serbskim wyłącznie dzięki swoim zaletom marksistowskiego profesora socjologii. Ale ten, kto kieruje potężnym człowiekiem, jest potężniejszy niż ten człowiek, jak napisała w jednej ze swoich książek: „Jeśli kobieta potrafi zniszczyć najlepszego człowieka, jeśli potrafi -mimo przeciętnych tylko zdolności - użyć innych ludzi, lepszych niż ona sama, do zrobienia z niej kobiety sukcesu, to zasługuje, aby wkroczyć w nowe stulecie jako władca tego człowieka". Istotnie, Serbia miała nie jednego, ale dwoje władców. Rzeczywiście, Mira Marković potrafiła wykorzystać swoją pozycję żony mającego ogromną władzę mężczyzny dzięki patologicznemu wpływowi na zadurzonego w niej męża.
Mira Marković uważała się za feministkę. Dlatego zachowała swoje nazwisko panieńskie. Często powtarzała, że kobiety są silniejszą płcią, ale równocześnie lubiła przedstawiać siebie jako romantyczną, delikatną, wrażliwą osobę, ze szczególną słabością do sztuki: ambitną pisarkę i miłośniczkę muzyki. Była pełna sprzeczności - ona, marksistka, do niedawna członek partii komunistycznej, wierzyła w astrologię. Mąż był dumny z jej niezależności i intelektualnych osiągnięć. Dzięki jego wsparciu zaczęła wierzyć, że jest ważna nie tylko dla niego, ale również dla całego świata.
W książce Izmedju Istoka i Juga, która jest dziennikiem, prowadzonym od 1994 do 1996 roku, przedstawia swoje poglądy na wiele różnych spraw, począwszy od kwiatów ogrodowych, dzikich ptaków, swoich dzieci i pogody, po analizy przeciwników politycznych. Jej styl, często pseudopoetycki, łączy mora-listyczne poglądy z truizmami: „Zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego ptaki wracają z południa, dokąd udają się jesienią. Czy robią to z powodu pragnienia udania się na północ, czy w nadziei, że na północy zdarzy się kiedyś, iż po lecie nie nastąpi jesień". Jej zdania zawierają pochopne, pozbawione treści uogólnienia, jak na przykład to: „Rozwój materialny i duchowy są w stanie ciągłego postępu, postępu, który w miarę upływu czasu jest coraz szybszy". Jedyną interesującą rzeczą w tej książce jest to, że prawie nie ma w niej mowy o wojnie toczącej się w Bośni. Jeśli w ogóle się o niej wspomina, to w formie narzekań na naturę człowieka. „Nad ciałami zabitych i nad rannymi ludźmi zawisa jedno pytanie, pytanie, na które nie ma odpowiedzi: dlaczego? Dlaczego umierają, dlaczego znikają, dlaczego stracili rodziców, dzieci, przyjaciół, dlaczego są ranni, dlaczego zostają bez domów, bez ojczyzny, dlaczego ludzie zachowują się jak żądne krwi zwierzęta?" Gdybym nie wiedziała, kto jest autorem tych słów, pomyślałabym, że napisał je jakiś naiwny nastolatek, a nie ktoś, kto podobno potrafi przeprowadzić analizę polityczną. Ale słowa te wyszły spod pióra żony Slobodana Milośevicia i są świadectwem czystego cynizmu, ponieważ celowo nie wspomina o roli męża w tym, co sama nazywa „krwawymi orgiami". Był to czas, kiedy trwało oblężenie Sarajewa, a snajperzy codziennie zabijali ludzi idących do pracy lub stojących w kolejce po wodę czy chleb. W lipcu 1995 roku ochraniana przez ONZ enklawa Srebrenica
upadła i żołnierze Republiki Serbskiej zamordowali około siedmiu tysięcy Muzułmanów. W swoim dzienniku z tamtego okresu Mira Marković nie wspomina jednak o tym ani słowem.
Wyobrażam ją sobie siedzącą przy biurku, patrzącą na swój ogród i piszącą o ptaszkach i chmurkach. W końcu nie widziała tam trupów czy uciekinierów. Nie rozmawiała - jak sama twierdzi - o tym ze swoim mężem. Artykuły Miry Marković były w Serbii powszechnie czytane, ale nie z powodu potoczystego stylu czy błyskotliwych myśli autorki. Jej felieton publikowany w dwutygodniku „Duga" czytano jako rodzaj politycznego horoskopu. Powszechnie wiedziano, że jeśli kogoś krytykowała, to kariera tej osoby zbliżała się do końca. Jeśli Milośević kogoś nie lubił i chciał go wyeliminować z życia politycznego, pozwalał Mirze załatwić sprawę. To właśnie przytrafiło się Mihajlo Markovićiowi (nie był krewnym żony prezydenta). Znany filozof i członek międzynarodowej grupy „Praxis", do której należeli krytycy marksizmu, był najbardziej prominentnym członkiem i głównym ideologiem Serbskiej Partii Socjalistycznej Milośevieia. Popierał jednak Radovana Karadżicia i Republikę Serbską w czasie, kiedy Milośević chciał z nią zerwać wszystkie więzy, musiał więc zostać ukarany. To samo przytrafiło się Borisavowi Joviciovi, poprzedniemu prezydentowi Jugosławii, oraz Miloradowi Vuceliciowi, szefowi serbskiej telewizji. Milośević pozbawił ich stanowisk partyjnych w trakcie siedemnastominutowego spotkania bez dalszych wyjaśnień. Wyjaśnienia zostały już przedstawione w jednym z felietonów jego żony.
Miry Marković bali się nie tylko politycy. W Ka-radjordjevie, gdzie Milośević wraz z żoną świętowali w 1995 roku sylwestra, nastąpiła parogodzinna przerwa w dostawie prądu spowodowana awarią. Mira napisała w swoim felietonie, że był to akt zemsty, ukarto-wanej przez przeciwników politycznych, którzy w tamtym czasie rządzili w Belgradzie. W rezultacie w ciągu nocy wymieniono cały zarząd firmy dostarczającej energię elektryczną. Gorszy los - łagodnie mówiąc - spotkał dziennikarza Slavka Curuvije. Był przyjacielem Miry Marković do momentu, kiedy miał czelność powiedzieć jej, że Serbia pod rządami Jugosłowiańskiej Zjednoczonej Lewicy i Serbskiej Partii Radykalnej staje się państwem faszystowskim. Mira zareagowała w swoim artykule gwałtownie, nazywając go zdrajcą. Parę miesięcy później został zamordowany w biały dzień, kiedy wraz z żoną szedł ulicą. Nie było dowodów, że morderstwo Curuviji miało cokolwiek wspólnego z potępieniem go przez Mirę. Być może artykuł zainspirował kogoś, kto postanowił wymierzyć sprawiedliwość, ale bardziej prawdopodobne jest, że była to operacja tajnej policji. Tajna policja bardzo sprawnie interpretowała niewypowiedziane i nieświadome życzenia pary Milośević-Marković.
Natomiast każdy, kto został pochwalony przez Mirę Marković, mógł w najbliższej przyszłości liczyć na awans. Z powodu jej arbitralnych sądów i wielkiego wpływu na męża bano się jej jeszcze bardziej niż jego. Była głównym, jeśli nie jedynym, politycznym doradcą Milośevicia. Zadziwia, że człowiek, który lubił samodzielnie o wszystkim decydować, jak gdyby instytucje państwowe nie istniały, tak bardzo polegał na jej opiniach. Według zgodnej opinii jego biografów miała na niego tak silny wpływ, że niektórzy z jego politycznych przeciwników szeptali, iż prezydent rządzi spod jej spódniczki. Tak więc choć nie została postawiona w stan oskarżenia przez Trybunał w Hadze, ponosi przynajmniej moralną odpowiedzialność za wszystkie czyny męża.
W sierpniu 2001 roku, niedługo po ekstradycji Milośevicia do Hagi, Mira udzieliła w telewizji BBC wywiadu Timowi Sebastianowi. Był to niezwykły występ. Ubrana w czarną spódnicę i bluzkę w białe kropki, która mogłaby pochodzić z szafy mojej ciotki, siedziała sztywno na krześle niczym karykatura Kleopatry. W ciągu całego trwającego pół godziny programu nie okazała żadnych uczuć, wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, nawet kiedy była wściekła. Poruszały się jedynie jej pulchne ręce, z pomalowanymi na jaskrawoczerwony kolor paznokciami i palcami przyozdobionymi wielkimi pierścieniami. Od czasu do czasu kokieteryjnie dotykała włosów.
Właściwie nie odpowiedziała na żadne pytanie. Być może nawet nie słuchała pytań. Musiała zgodzić się na wywiad, żeby móc powiedzieć światu, co myśli. Nie miała zamiaru odpowiadać na nieprzyjemne pytania stawiane przez jakiegoś dziennikarza. Tim Sebastian chciał na przykład wiedzieć, dlaczego Slobodan Milośević od momentu aresztowania nie przestawał twierdzić, że Trybunał jest nielegalny. „Milośević nie zgłaszał zastrzeżeń wobec Trybunału, kiedy oskarżył on Radovana Karadżicia i Ratka Mladicia" - zauważył dziennikarz. Mira odparła zjadliwie: „Proszę zachowywać się jak dziennikarz i intelektualista! Przesłuchuje mnie pan, jak gdybym była w sądzie! Nie przyjęłam zaproszenia do rozmowy z panem, aby czuć się niezręcznie, ale jak sam pan powiedział, aby mógł pan przedstawić swoim widzom alternatywne poglądy".
W miarę jak wywiad z trudem posuwał się naprzód, stawało się coraz jaśniejsze, że Mira Marković jest kimś, kto nie znosi dyskusji. Czuła się głęboko urażona pytaniami Sebastiana i zamiast na nie odpowiadać, wygłosiła wykład o dziewiętnastu krajach spiskujących przeciw Jugosławii i o swoim bohaterskim mężu, który „walczył o wolność i niepodległość [...]. Za ten rozlew krwi odpowiadamy tylko w niewielkim stopniu. Odpowiedzialność powinni ponosić ci poza granicami Jugosławii, którzy go finansowali". Kiedy Sebastian zadał jej, bardzo grzecznie, oczywiste pytanie - czy wierzy, że jej mąż zostanie zwolniony z więzienia w Hadze - arogancko odmówiła odpowiedzi: „Nie chcę odpowiadać na to pytanie! I proszę na mnie tak nie patrzeć, nie jestem na posterunku policji!" Wobec takiej arogancji Tim Sebastian, doświadczony dziennikarz, który przeprowadzał wywiady z bardzo różnymi ludźmi, wydawał się kompletnie zagubiony.
Jako profesor, przywódca partii i Pierwsza Dama Mira Marković nie była przyzwyczajona, aby ktoś zadawał jej pytania, a na pewno nie była przyzwyczajona do sprzeciwu wobec niej. Jej zachowanie się w BBC było echem popisów Milośevicia w sali sądowej. On również nie słuchał pytań, a kiedy pozwolono mu przemówić, wygłosił kazanie o nielegalności sądu i o obcych mocarstwach niszczących jego mały, niepodległy kraj. W wywiadzie dla BBC Mira powtarzała jego słowa - a może to Milośević powtarzał jej słowa w Trybunale, trudno o tym przesądzić. Oboje zachowywali się jak ludzie, którzy nie mają wątpliwości, że słuszność jest po ich stronie. Ona w czasie wywiadu reagowała dokładnie w taki sam sposób, jak on przed Trybunałem: na początku spokojna i opanowana, stawała się coraz bardziej wściekła (i w rezultacie coraz bardziej sepleniła), kiedy Timowi Sebastianowi nie wystarczały jej diatryby i nalegał na konkretne odpowiedzi. Oczywiście nie przywykła do takiego traktowania i była zszokowana: jak on śmie tak ją przepytywać? Lub ściślej mówiąc, przywykła do dziennikarstwa w stylu komunistycznym: polityk przekazuje komunikat i żadne pytania nie są zadawane. Prasa jest po to, aby upowszechniać ten komunikat lub, jak to nazywa Mira, „prawdę".
Ale Milośević także był w szoku. Nie wierzył, że mogą go aresztować, nie wierzył, że może zostać wydany Międzynarodowemu Trybunałowi, i prawdopodobnie nie wierzył, że naprawdę będzie przesłuchiwany. Był ponad to. Mira Marković i Slobodan Milośević przywykli do wygłaszania kazań, nie do słuchania innych. Można ich obrazić, mówiąc, żeby byli cicho, i nie pozwalając im mówić. Na koniec wywiadu Mira spróbowała innej sztuczki z Sebastianem, tej,
którą stosowała wobec męża: kobiecej bezradności. Swoim bardzo dziewczęcym głosem oskarżyła Sebastiana, że nie zachowuje się w stosunku do niej jak dżentelmen i „rycerz pełen galanterii". Był to zaskakujący moment, zaś użycie słowa „rycerz" odsłoniło świat, w którym żyje - świat baśni, zamieszkiwany przez rycerzy i smoki, przez czarownice i wróżki i prawdopodobnie także przez księżniczki. W jej świecie rycerze okazują damom szacunek, a książę i księżniczka żyją długo i szczęśliwie.
Świat Milośeviciai jego żony jest bardzo odległy od otaczającego ich świata i nieprzenikalny dla rzeczywistości. W biografii Milośevicia zatytułowanej On, ona i mi (On, ona i my), serbski dziennikarz Sla-voljub Djukić pisze, że dla Milośeviciai jego żony „rzeczywistość nie miała zupełnie żadnego znaczenia". Ponieważ mieli władzę, stworzyli swoją własną rzeczywistość, to właśnie znaczyła dla nich władza. Oboje widzieli partnera nie takim, jakim był naprawdę, ale takim, jakim chcieli, żeby był, siebie zaś takimi, jakimi chcieli być w jego oczach. Innymi słowy, ona to błyskotliwa intelektualistka, wielki umysł i jego mała, wrażliwa dziewczynka. On natomiast jest wybitnym politykiem, człowiekiem zasad, bojownikiem o wolność oraz jej silnym i kompetentnym mężem. Teraz, kiedy cały świat jest przeciwko nim, próbują jeszcze bardziej odgrodzić się od rzeczywistości.
Jest jakaś aura tragedii wokół tej pary. Nie spotkał ich tak gwałtowny koniec jak małżeństwa Ceausescu, ale cierpią z powodu takiego samego nieszczęścia. Nie znają zasady, że ludzie muszą płacić za swoje czyny, w ten lub inny sposób. Nie chcą - lub może nie są w stanie - zrozumieć, dlaczego to wszystko im się przydarza. Jeśli rzeczywistość nie dostosowuje się do ich idei - w porządku, niech tak będzie. Tym gorzej dla rzeczywistości. Aż wreszcie rzeczywistość brutalnie wkroczyła do ich życia.
Slobodan i Mira Milośević są naprawdę jak Jaś i Małgosia. Niekochani, opuszczeni, ale zjednoczeni w swoim własnym, autystycznym świecie. Kiedy mieli ogromną władzę, byli niebezpieczni dla wszystkich. Teraz mogą szkodzić tylko sobie.
11. kara boska
Generał Ratko Mladić, dowódca sił zbrojnych Republiki Serbskiej, oraz Radovan Karadzic, były prezydent Republiki Serbskiej, zostali oskarżeni przez Międzynarodowy Trybunał o popełnienie zbrodni ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, poważne pogwałcenie konwencji genewskiej oraz praw i obyczajów obowiązujących w czasie wojny w Bośni w latach 1992-1995. W wyniku tych zbrodni życie straciło około dwustu tysięcy bośniackich Muzułmanów. Obaj mężczyźni są także oskarżeni o okupację wolnej strefy Srebrenica i wydanie rozkazu rozstrzelania około siedmiu tysięcy Muzułmanów. Mladić i Karadzic, uważani za największych po Slobodanie Milośeviciu zbrodniarzy, ciągle przebywają na wolności i ukrywają się.
Była wiosna, generał Ratko Mladić przycinał róże w swoim belgradzkim ogrodzie. Ciął, przycinał, kosił, podlewał - ogrodnictwo od paru lat było jego jedynym zajęciem. Siedem lat po traktacie pokojowym w Bośni był generałem bez armii, człowiekiem bez pracy. Nikt poza Trybunałem w Hadze nie interesował się „rzeźnikiem z Bośni". Kiedy nie zajmował się pracami ogrodowymi, nie chodził na mecz piłkarski albo do restauracji, dużo pił. Często odwiedzał grób swojej córki, Any. Niespełna sześćdziesięcioletni Mladić stał się psychicznym wrakiem. Nie istniało już nic, na co mógłby czekać. Był człowiekiem wojny, a wojna odeszła w przeszłość.
Co więcej, nowe władze, które nastały po Milośeviciu, pozbawiły go osobistej ochrony. W 2002 roku, w związku z naciskami Hagi na rząd serbski, żeby aresztować Mladicia, został zmuszony do porzucenia swojego ogrodniczego zajęcia i ukrycia się.
Rzeczywistość go wreszcie dopadła.
Generał Mladić walczył na dwóch frontach i na obu przegrał. Pierwszym frontem była Bośnia. Po pięciu latach walk i opanowaniu siedemdziesięciu procent bośniackiego terytorium musiał wycofać swoje oddziały, zgodnie z porozumieniem z Dayton zawartym w listopadzie 1995 roku. Republika Serbska otrzymała czterdzieści dziewięć procent bośniackiego terytorium, ale Serbowie z tych terenów musieli żyć w oficjalnej federacji razem z Muzułmanami i Chorwatami.
Drugi front - czego Mladić nie był zapewne świadomy - przebiegał w jego własnym domu. Prawdziwa historia Mladicia bowiem to nie historia jego zwycięstw i klęsk na polu bitwy. Jego prawdziwa historia to samobójstwo córki. Przez lata był w Serbii postacią mityczną, co nie uchroniło go jednak przed problemami rodzinnymi. Kiedy w marcu 1994 roku Ana popełniła samobójstwo, jego życie zmieniło się z klasycznego serbskiego mitu w klasyczną grecką tragedię. W tym jednym momencie współczułam temu człowiekowi.
Dzień przed samobójstwem córka Mladicia, jego żona, Bosa, i syn, Darko, grali po kolacji w okręty. To mnie jakoś wzruszyło, przypomniało mi o moim własnym dzieciństwie, choć Ana była dwudziestotrzy-letnią studentką medycyny, a Darko miał tylko parę lat mniej. Okręty to dziecinna gra, nad którą spędzałam czas z ojcem, kiedy miałam około ośmiu lat, zanim pojawiła się telewizja. Po kolacji babcia wynosiła pudło ze wszystkimi grami i siedzieliśmy nad nimi do późna w nocy. Gdzieś w tle szumiało radio. Ojciec słuchał wiadomości albo wszyscy słuchaliśmy programu, w którym matki lub żony marynarzy prosiły o ich ulubione piosenki - dla Marka w drodze do Singapuru lub Petara wracającego z Kostaryki. Mój młodszy brat, który był za mały, żeby z nami grać, siedział na kolanach braci i kibicował mi. Uwielbiałam te chwile, kiedy cała rodzina świetnie się bawiła, zapominając o swoich codziennych kłopotach. Ale to było dawno temu, kiedy byłam dzieckiem.
Wyobrażam sobie tę nostalgiczną scenę w domu Mladicia, ich czworo przy kuchennym stole. Żarty, Ana się śmieje, zależy jej na wygranej. A jednak jest w tym coś dziwnego, coś, co mnie niepokoi, kiedy próbuję odtworzyć tę scenę. Coś jest nie tak. Dlaczego brat i siostra, z których żadne nie jest już dzieckiem, grają z rodzicami w grę dla dzieci?
Mladić jest krępym człowiekiem z dużą głową i grubą szyją. Kiedy mówi ostrym, nieznoszącym sprzeciwu głosem człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, jego czerwona twarz lśni od potu. Jego wygląd świadczy, że lubi doczesne przyjemności, takie jak jedzenie i alkohol. Prawdopodobnie uwielbia kiełbasy, pieczone prosiaki i jagnięcinę, ćevapćići i sarmę - te dwie ostatnie potrawy są oczywiście tureckie, ale lepiej mu o tym nie mówić. Bez tego jednak, co Turcy pozostawili za sobą w Serbii po pięciuset latach okupacji, nie byłoby w serbskiej kuchni zbyt wiele interesujących potraw. Często używa się w niej ostrej czerwonej papryki, która domaga się rakii, mocnej, domowej wódki pędzonej ze śliwek. Wszystkie mundury muszą wyglądać na Mladiciu na przyciasne, jak gdyby miały lada chwila pęknąć. Jego czerwona twarz wskazuje, że ma nadciśnienie i prawdopodobnie zbyt wysoki poziom cholesterolu. Jednym słowem wygląda nie tyle na żołnierza, ile na potencjalną ofiarę ataku serca.
Jeszcze jednak nie tak dawno jego nazwisko budziło przerażenie wśród tysięcy Muzułmanów w Bośni - tak potężny był ten człowiek. Mladić oblegał przez trzy lata Sarajewo, miasto, w którym miał dom, w którym niegdyś mieszkała jego matka i jego przyjaciele, miasto, które dobrze znał. Zanim wycofał swoje wojska, w Sarajewie zginęło dwanaście tysięcy ludzi. Potem przeniósł się do Gorażda i Srebrenicy.
W Sarajewie ludzie, którzy go znali, powiedzieli mi, że to przerażająca postać. Generał Mladić sprawił, że zrozumiałam, jak mogło dojść do upadku chronionej przez ONZ enklawy Srebrenica - ucieczki holenderskich sił ONZ, parodniowej masakry, która potem nastąpiła, exodusu około trzydziestu tysięcy kobiet i dzieci.
Oglądałam film dokumentalny o tym, jak oddziały Mladicia zajmują Srebrenicę 11 lipca 1995 roku, nagrany przez serbską ekipę telewizyjną z jego własnej TV-Pale. Mladić pokazany jest w pokoju w czasie negocjacji z pułkownikiem Tomem Karre-mansem, dowódcą holenderskiego batalionu ONZ. Stoi przed pułkownikiem, niebezpiecznie blisko niego. Intensywnie się poci. Szczeka na Karremansa - tak, szczeka, nie krzyczy. Ponieważ Mladić jest znacznie niższy niż pułkownik, szczeka jeszcze głośniej, niż to konieczne. W otoczeniu swoich uzbrojonych po zęby żołnierzy bardzo przekonująco daje do zrozumienia, że Karremans i jego czterystu pięćdziesięciu ludzi są jego więźniami.
W źle oświetlonym pokoju hotelowym w miasteczku Bratunac Karremans wykonuje w kółko ten sam gest. Podnosi lewą rękę do gardła i na chwilę dotyka szyi, jakby miał kłopoty z oddychaniem. Po paru chwilach robi to ponownie. I znów. Wydaje się to mimowolnym kompulsywnym ruchem i pułkownik zapewne nawet nie wie, że go wykonuje. Ale musi coś czuć, być może śmiertelne przerażenie. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną około pięćdziesiątki, ma na sobie mundur, a jego twarz jest stężała ze strachu. Opierając się o ścianę pokoju hotelowego, Tom Karremans dotyka swojego gardła, jak gdyby chroniąc je przed poderżnięciem.
W pewnym momencie filmu głos Mladicia trochę łagodnieje. Częstuje Karremansa papierosem. „Palisz?" - pyta. „Nie, nie palę" - odpowiada Karremans. „Bierz, to nie jest twój ostatni!" - mówi Mladić ze śmiechem, widząc strach Holendra. Pułkownik nie miał wyboru i wziął papierosa. Po chwili Mladić zaproponował mu szklankę piwa. Karremans ponownie odmówił. Aby nie wydać się niegrzecznym ani nie obrazić wrogo nastawionego Mladicia, postarał się nawet wytłumaczyć, że nie sądzi, aby mógł pić piwo, skoro jego żołnierze mają zakaz picia alkoholu. Mladić znów się z niego śmieje „Wypijesz, zapewniam, że wypijesz!" - mówi. I rzeczywiście, Karremans wypija. Po krótkiej chwili pułkownik i Mladić trącają się szklankami i popijają razem.
Kiedy widzę Karremansa, który stoi przed Mla-diciem, tak przestraszony, że prawdopodobnie myśli: „Tak, to jest ten moment, to jest mój koniec", rozumiem, że nie może nie tylko obronić innych, ale nawet siebie. Jasne jest, że Karremans zrobi wszystko, co każe mu Mladić. Karremans został pokonany, oddziały ONZ są pokonane, Srebrenica jest pokonana i wszystko to czytam na twarzy holenderskiego dowódcy.
Spotkanie tych dwóch dowódców, uchwycone przez kamerę, jest niezwykłym dokumentem. Mladić świadomie upokarza zatrzymanego oficera ONZ, który nawet nie jest wrogiem, tylko neutralnym żołnierzem. „Chcę ci pomóc - mówi do Karremansa - choć nie zasługujesz na to ani jako człowiek, ani jako oficer". Mladić zastrasza go, obraża, grozi mu na oczach swoich żołnierzy i przed kamerą telewizyjną. Neutralność ONZ nic dla niego nie znaczy. Nie uznaje międzynarodowej interwencji w wojnie, którą uważa za swoją. Często powtarza, że cudzoziemcy tylko robią bałagan.
Film pokazuje Mladicia jako agresywną, narcystyczną postać, pełną zarozumiałości po wzięciu enklawy Srebrenica. Pokazuje go jednak również jako kłamcę. Mladić kłamie Karremansowi, że ludność muzułmańska nie jest celem jego akcji. W Potoćarach mówi tysiącom wyczerpanych kobiet i dzieci, że nie mają się czego bać, że nic im się nie stanie, chociaż autobusy, które mają je wywieźć, są już gotowe. Kłamie także przedstawicielowi muzułmańskich mieszkańców Sre-brenicy, który na sam widok Mladicia ledwo jest w stanie otworzyć usta. Mladić mówi mu: „Gwarantuję wszystkim, którzy złożą broń, że będą żyć. Macie moje słowo jako człowieka i jako generała".
Na początku wojny ten zwyczaj kłamania praktykowany przez wielu serbskich polityków i oficerów armii powodował mnóstwo zamieszania. Wszyscy kłamali: Milośević, Karadzic i Mladić. Przez długi czas zagraniczni negocjatorzy brali ich obietnice za dobrą monetę, żeby później przekonać się, że zostali okłamani. Rzecz jasna, nie mieli tego samego kodeksu honorowego. Zgodnie z serbskim pojmowaniem etyki tej wojny kłamstwa były dopuszczalne, aby oszukać wroga, aby go przechytrzyć. Przecież prawdomówność to głupota. Oczywiście Mladić nie miał zamiaru więzić żołnierzy muzułmańskich, którzy złożyli broń. W Sre-brenicy nie brał jeńców. Zaledwie kilka godzin po tym, jak dał oficerskie słowo honoru, że jeńcy będą żyć, rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania. Krwawa rzeźnia, która nastąpiła po 12 lipca, była największą masakrą w Europie od czasów zakończenia drugiej wojny światowej. Kosztowała życie siedmiu tysięcy czterystu siedemdziesięciu pięciu Muzułmanów.
Jako dowódca Mladić miał charyzmę i wiedział o tym. W istocie był najbardziej charyzmatycznym przywódcą z nich wszystkich. U Serbów już sam zawód żołnierza daje prestiż. Jako żołnierz był ascetyczny, zdyscyplinowany, nie bał się być na pierwszej linii, był nieprzekupny, nie należał do tych, którym spieszno do wzbogacenia się na czarnym rynku. Zebrał serbskich wieśniaków w Bośni i zrobił z nich sprawną armię. Istnieje wiele anegdot o nim jako żołnierzu, ale wszystkie mówią właściwie to samo: nie bał się wroga. Brutalny i arogancki, przekonany o swoim wojskowym geniuszu, nie szanował nikogo, ani przedstawicieli wspólnoty międzynarodowej, ani dowódców z innych krajów, ani prasy. Serbowie z Republiki Serbskiej widzieli w nim z kolei postać ojca, kogoś, kto ich ochrania i zapewnia bezpieczeństwo. U szczytu swojej kariery, w 1995 roku, Mladić był najbardziej popularną osobą w Republice Serbskiej, popularniejszą niż prezydent Radovan Karadżić, a zarazem był najbardziej znienawidzonym człowiekiem na Bałkanach, budził największy strach, rywalizując pod tym względem jedynie z samym Slobodanem Milośeviciem.
Prasa serbska często porównywała Mladicia do księcia Lazara Hrebljanovicia, człowieka, który w 1389 roku stanął na czele sił serbskich w bitwie przeciwko Turkom na Kosowym Polu. Według legendy w przeddzień bitwy prorok Eljasz przyleciał z Jerozolimy, ukazał się księciu Lazarowi w postaci szarego sokoła i ofiarował mu wybór: albo zwycięży i podbije ziemskie królestwo, albo przegra bitwę i zdobędzie miejsce w niebie dla siebie i swoich ludzi. Książe Lazar nie wahał się. Postanowił poświęcić swoje wojska. I od dnia klęski w tej bitwie - 28 czerwca, dnia świętego Wita - Serbowie uważają się za „niebiański naród", inny niż wszystkie, bo wybrali męczeństwo.
Jest to najpotężniejszy mit, który, o dziwo, żyje nawet teraz. Lub, precyzyjniej mówiąc, został ożywiony, ponieważ Serbowie, jak każdy inny naród, w trudnych czasach ożywiają swoje mity. Teraz więc znowu, po tylu stuleciach, Serbowie walczą przeciw Turkom. Nie byli to ci sami Turcy otomańscy z 1389 roku, ale jednak Turcy, pogardliwie zwani balije. Tym razem wojna toczyła się nie na Kosowym Polu, ale w Bośni. I jeszcze raz została przegrana. Mimo to, podobnie jak książę w micie o bitwie na Kosowym Polu, Mladić stał się „niebiańskim wojownikiem", mitycznym bohaterem.
Ktoś mógłby powiedzieć, że historia narodu serbskiego jest historią przegranych bitew, ale zgodnie z mitem Kosowa przegrana oznacza tu zwycięstwo. W swoim pierwszym przemówieniu do narodu po klęsce zadanej w 1999 roku przez NATO Slobodan Milośević, który był wtedy prezydentem kraju, pogratulował Serbom ich triumfu. Zrobił to zgodnie z najlepszymi tradycjami Kosowego Pola, zmieniając klęskę militarną na ziemi w zwycięstwo duchowe. Jak książę Lazar, mając wybór między historią a mitem, Milośević wybrał to drugie. Bóg jednak nie interweniował w jego sprawie i Milośević przeżył bombardowania NATO w 1999 roku jako zwykły zbrodniarz wojenny.
Co ciekawe, Milośević nigdy nie był porównywany do księcia Lazara, tak jak generał sił zbrojnych Republiki Serbskiej, Ratko Mladić. Żołnierze są lepszym materiałem na mitycznych bohaterów, lepiej się nadają na bohaterów epickich poematów i męczeństwa. Milośević był jedynie politykiem, a popularność polityka przychodzi i odchodzi. Ciągle musi przekonywać swój naród, że jest mitycznym bohaterem, że bronił kraju przed zjednoczonymi zachodnimi wrogami i że próbuje robić to nadal przed Tiybunałem w Hadze. A Mladić jako żołnierz już to zrobił. W najnowszej serbskiej mitologii Mladić stoi wyżej niż Milośević.
Na starych serbskich ikonach książę Lazar przedstawiany jest jako chudy, blady, uduchowiony mężczyzna. W Mladiciu nie ma nic eterycznego. Emanuje energią i na ludziach robi to wrażenie. Mladić doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej „niebiańskiej" sławy i przemawiał jak gdyby z wyżyn: kiedy jeden z dziennikarzy ośmielił się zapytać, kto mu płacił i dokąd odprowadzał podatki, Mladić udzielił mu heroicznej, „niebiańskiej" odpowiedzi: „Ja nie pracuję dla pieniędzy, nagrodą jest dla mnie przetrwanie mojego narodu. Nie ma pieniędzy, które mogłyby mnie wynagrodzić [...]. Sensem mojego życia jest zapewnianie narodowi wszystkiego tego, co mogę mu zapewnić w tych trudnych czasach".
Arogancja Mladicia wynikała nie tyle z jego charakteru, ile z sytuacji, z życia bardziej w mitycznym niż realnym świecie. Nawet w publicznych przemówieniach potrafił w jednym zdaniu mieszać przeszłość i teraźniejszość. Kiedy zajmował Srebrenicę, powiedział przed kamerą telewizyjną: „Oddaję to miasto narodowi serbskiemu jako dar w dniu świętego Wita.
W końcu wzięliśmy odwet na Turkach!" Ponad sześćset lat po bitwie na Kosowym Polu generał Mladić mówił o zemście na Turkach, chociaż w Bośni nie było już żadnych Turków. W swoim mitycznym świecie Mladić, archanioł serbskiej zemsty, w końcu dał swojemu narodowi sprawiedliwość, każąc wymordować tysiące „Turków" (czytaj: bośniackich Muzułmanów w Srebre-nicy). W jego umyśle sprawiedliwości dziejowej stało się zadość.
Tamtego wieczoru, kiedy rodzina Mladiciów siedziała wspólnie przy stole, nic nie zapowiadało tego, co stało się zaledwie dwadzieścia cztery godziny później. Anę bolała głowa, na co uskarżała się od pewnego czasu, odkąd wróciła z wycieczki do Moskwy, gdzie wybrała się z innymi studentami. Była jedną z najlepszych studentek na Belgradzkim Uniwersytecie i już niemal skończyła studia. Na wycieczkę do Moskwy tradycyjnie wybierali się studenci ostatniego roku. Jej ojciec nie był zadowolony z wyjazdu, ale matka i córka wspólnie jakoś go przekonały i Ana pojechała.
Po powrocie była inną osobą. Zaczęła narzekać na silne bóle głowy i powiedziała, że nie może się skoncentrować na zbliżającym się egzaminie. Często jako powód jej samobójstwa wymieniano to, że w końcu dowiedziała się prawdy o wojnie. W którymś momencie być może przeczytała coś w gazetach, może o tym, co stało się w Sarajewie. Po raz pierwszy zrozumiała, jaką rolę odegrał jej ojciec w morderstwach w Bośni.
Jeśli prawdą jest, że był to powód samobójstwa Any Mladić, to myślę, że ją rozumiem. Nie mogła zarzucić ojcu popełnienia zbrodni, nie mogła domagać się wyjaśnień lub skłonić go do zaprzeczenia temu, o czym czytała. Byli tradycyjną, patriarchalną rodziną. Anę nauczono, że nie wolno podważać autorytetu ojca. Wiem, jak to jest, mój ojciec też był oficerem. W naszym świecie ojcowie często nie odróżniali własnej rodziny od swoich żołnierzy - oni nie mówili, oni wydawali rozkazy. Nie brali pod uwagę, że ktokolwiek mógłby się im sprzeciwić, zwłaszcza w sprawach dotyczących ich pracy. Nigdy nie mogłam przeciwstawić się ojcu, musiałam opuścić dom, aby uciec przed jego wszechwładzą. W takim domu dziecko nie może zapytać ojca o jego pracę, nawet jeśli jest oczywiste, że jego praca to wydawanie rozkazów rozstrzeliwania cywilów. W końcu Ana nie była mężczyzną i choć Mladić bardzo kochał córkę, uważał, że kiedy chodzi o poważne sprawy, takie jak wojna, kobieta - jeśli w ogóle jest obecna przy takiej dyskusji - powinna słuchać, nie mówić.
Gdyby tamtego wieczoru ośmieliła się coś do niego powiedzieć, choćby wspomnieć o wojnie, ojciec spojrzałby na córkę swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami, które stałyby się zimne jak lód. Spojrzenie pełne niedowierzania, potem złości. Kim ona jest, aby przepytywać jego, swojego ojca? Generała? Nikt nie ośmieliłby się zwracać do niego tym tonem, nawet zagraniczni dyplomaci czy jego najwyżsi stopniem podwładni. Oczy mojego ojca były takie same. Kiedy patrzył na mnie tymi ciemnymi oczami, robiło mi się miękko w kolanach. To był strach. Patrzyłam na matkę w oczekiwaniu na pomoc. Ale jeśli odwzajemniłam spojrzenie ojca, jeśli już spojrzał na mnie i podniósł głos, matka jedynie patrzyła bezradnie. Nigdy mnie nie broniła i nie mogłam jej tego zapomnieć. Matka Any postępowała zapewne tak samo. Teraz, choć mój ojciec od dawna nie żyje, wciąż pamiętam moją bezradność i moje zagubione, wiernopoddańcze spojrzenie.
Ana musiałaby być bardzo silną osobą, aby przeciwstawić się ojcu. Wiele razy próbowałam sobie wyobrazić rozmowę, która mogła się odbyć. Gdyby mogła, zapytałaby go: Dlaczego? Dlaczego to zabijanie? Odpowiedziałby, że ona nic nie rozumie, to była wojna i jego zadaniem było bronić narodu. Dlaczego trzeba było ich zabijać, przecież nie byli żołnierzami? Odpowiedziałby, że Muzułmanie także zabijali kobiety i dzieci. I po raz pierwszy uświadomiłby sobie, że Ana nie jest już jego małą dziewczynką, ale młodą kobietą, uznającą inne wartości niż jej ojciec, i byłby to dla niego szok. Nie wierzysz mi? - zapytałby. Nie wierzę, odparłaby. Jej odpowiedź doprowadziłaby go do furii i zacząłby krzyczeć, zapominając, że nie jest wśród swoich żołnierzy.
A może zapytałaby go, czy to, co o nim czytała, jest prawdą: czy rzeczywiście na jego rozkaz zabito w Sarajewie tysiące cywilów. Mladić zaprzeczałby wszystkiemu, oskarżałby ją o dawanie wiary „wrażej propagandzie". Kłamanie własnej córce przyszłoby mu bez trudu, przecież innych okłamał tyle razy. Frustrujące byłoby dla niego niewątpliwie to, że własna córka ośmiela się kwestionować jego zdanie.
Ale wyobrażanie sobie tej rozmowy nie ma sensu, bo gdyby Ana i jej ojciec byli w stanie ze sobą rozmawiać, Ana nie byłaby teraz martwa. Do końca życia Mladić nie będzie w stanie zrozumieć - i to też jest część jego cierpienia - dlaczego Ana się zabiła. A odpowiedzi należy szukać w grze w okręty, w czasie której dwie dorosłe osoby siedzą wraz z rodzicami i grają z nimi w dziecinną grę, zamiast oglądać telewizję lub wyjść z domu z przyjaciółmi. Ana i Darko prawdopodobnie chcieli robić coś innego, ale znali aż nadto dobrze swojego ojca, jego kaprysy i niemądre żądania. To on domagał się, aby inni domownicy z nim grali, to był jego sposób odpoczynku. Nie mogli mu odmówić. Uwielbiał mieć wokół siebie rodzinę i grać w jakąś niewinną grę - jak gdyby nic innego się nie działo i jak gdyby nie toczyła się wojna, jak gdyby wszystko było dobrze dopóty, dopóki ich czworo siada przy stole, żeby grać w infantylne gry.
Kiedy grali tamtej nocy, Ana musiała wiedzieć wszystko. Wiele dni wcześniej przeczytała artykuły o swoim ojcu. Dawniej, jak wielu z jej przyjaciół, nie myślała o wojnie. Wiedziała, że jej ojciec był popularnym dowódcą sił zbrojnych Republiki Serbskiej, 1 była z niego dumna, ale nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, że jego zadanie polegało na dokonywaniu czystek etnicznych. Aż w końcu nie dało się dłużej unikać prawdy. I było za późno, żeby się z tym zmierzyć i z tym żyć.
A więc siedziała tam, grała i nawet żartowała, że zamierza wygrać. Ulubiona gra generała w okręty nie była oczywiście zupełnie niewinna: to była gra militarna. Przy swoim kuchennym stole Mladić także nie mógł przestać być tym, kim był. Tamtego wieczoru Ana znów narzekała na ból głowy. Sygnał nie był jednak dość wyraźny, ponieważ nie powiedziała nic poza tym, nic więcej. „Prawdopodobnie zaczyna ci się grypa" - powiedziała matka, dotykając lekko jej czoła. Ojciec spojrzał na nią zaniepokojony, ale się nie odezwał.
Nie, nie powiem nic ojcu, pomyślała zapewne Ana. Byłoby to niemożliwe, powtarzała sobie wielokrotnie. Nie miała siły niszczyć rodzinnej idylli. Nie mogła tego zrobić, nie przy matce i młodszym bracie. Matka by pobladła i zaniemówiła. Brat stanąłby w jej obronie, gdyby ojciec zaczął krzyczeć lub nawet próbował ją uderzyć. Wieczorem przed samobójstwem patrzyła na niego inaczej. Ojciec przestał być dla niej tym samym człowiekiem. Ból głowy był realny, ale posłużył jej jako wymówka, żeby się wycofać. Prawda była taka, że nie mogła już dłużej na niego patrzeć.
Nagle zrobiło jej się niedobrze. Patrzyła na niego, na „rzeźnika z Bośni" (przeczytała w gazetach, że tak go nazywano), jak gdyby widziała go po raz pierwszy w życiu. Ana patrzyła na ojca, na jego wielkie ręce, jego ulubiony pierścień, mocno już siwe włosy, i ogarnęło ją uczucie smutku, poczucie straty. Czy to możliwe, że siedzi naprzeciw człowieka oskarżonego o zbrodnie wojenne i nic nie mówi? I to jest jej ojciec, jej ukochany ojciec? Czy to możliwe, że jest tak twardy, tak cyniczny, tak nieludzki? Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała delikatnym, niewyraźnym uśmiechem i zrobiła ruch w grze, zatapiając jeden z jego okrętów.
Nienawidziła siebie za to, że jest taka słaba, taka delikatna, mała córeczka tatusia. Ból głowy się nasilił. „Muszę iść do łóżka" - powiedziała. Matka spojrzała na nią. Czuła, że z córką dzieje się coś złego, ale nie wiedziała, że jest aż tak źle.
Lampa rzucała krąg żółtawego światła na stół kuchenny. Gra była prawie skończona. Ana wygrała.
Miała jeszcze jedną szansę rano. Mladić naprawdę się o nią martwił i w końcu zapytał, o co chodzi. Powiedziała tylko, że nie potrafi wyjaśnić, dlaczego się tak zachowuje. Wyjechał z Belgradu do Bośni, pewien, że dziwny nastrój wkrótce minie, że była zdenerwowana i bała się czekającego ją egzaminu.
Następnej nocy Ana wzięła pistolet ojca, jeden z trzech, które trzymał w domu, bardzo szczególny, bo dostał go jako nagrodę dla najlepszego studenta, kiedy studiował na Akademii Wojskowej w Belgradzie. Powiedział córce, że to z niego wystrzeli z okazji narodzin pierwszego wnuka. Wzięła właśnie ten pistolet, jak gdyby chciała zranić ojca jeszcze bardziej.
Generał, przebywający w Bośni ze swoimi żołnierzami, obudził się w momencie, kiedy jego córka strzeliła do siebie. Powiedział później, że poczuł uderzenie w sercu. Pomyślał, że musiało się stać coś strasznego, i kazał ordynansowi natychmiast zadzwonić na linię frontu. Ale na linii frontu było spokojnie. Zadzwonił telefon. Telefonował jego syn.
Mladić był przekonany, że Ana została zamordowana. To było dla niego jedynym logicznym wytłumaczeniem. Ana nigdy by się nie zabiła. Nie mógł sobie wyobrazić, aby jego córka, jego własna córka, która w wieku dwudziestu trzech lat grała z nim w okręty, mogła go potępiać za to, co zrobił. Nie potrafił tego zrozumieć. Zamiast rozmawiać, grali w dziecinną grę. Łatwiej mu było myśleć, że została zamordowana: to zwalniało go z całej odpowiedzialności. Aby zrozumieć, dlaczego popełniła samobójstwo, musiałby przyznać - przynajmniej przed samym sobą - że istotnie popełnił zbrodnie wojenne. Tego generał Mladić nigdy nie potrafiłby zrobić. Nawet śmierć ukochanego dziecka nie skłoniła go do przyznania się. Było tak, jak gdyby musiał poświęcić własną córkę - nie swoje życie i życie żołnierzy, jak książę Lazar - aby stać się mitycznym bohaterem. Jeśli była to cena za nieśmiertelność, bogowie pozwolili mu żyć tylko po to, aby cierpiał niewiarygodny ból.
W tym momencie serbska mitologia spotyka się z grecką tragedią: Mladić został ukarany za to, co zrobił w Bośni. Zniszczył Bośnię, ale Bośnia zniszczyła jego. Gdyby Ana zginęła z ręki człowieka, z ręki wroga, byłaby to zemsta ludzka. Ale zginęła z własnej ręki. Bogowie zemścili się na Mladiciu. Jego życie było jak grecka tragedia, w której bogowie interweniują w życie bohatera i karzą go za pychę, pozostawiając przy życiu. Mladić w końcu poczuł ból, który zadawał tysiącom ludzi w Sarajewie, Srebrenicy i Gorażdu. Ale czy był to ten sam ból? Czy oprawca doświadcza takiego samego bólu jak jego ofiary? Tak, ponieważ ból rodzica, który traci dziecko, jest uniwersalny.
Strata ta, największa strata Mladicia, i cierpienie, które jej towarzyszyło, z powrotem zmieniły mitologicznego bohatera w człowieka.
Kiedy ja opuściłam dom w wieku zaledwie szesnastu lat, ojciec nie odzywał się do mnie przez lata. Był twardy jak kamień. Skreślił mnie. Dlaczego? Często się nad tym zastanawiałam. Ponieważ ośmieliłam się robić coś samodzielnie i nie słuchałam go. Może bym go słuchała, gdyby do mnie mówił, mówił, a nie krzyczał. Teraz jest za późno. A jednak często mi się śni. W tym śnie jestem na szczycie spiralnych schodów. Ojciec stoi u ich stóp, patrzy w górę, w moją stronę, i chyba próbuje coś powiedzieć. Widzę, jak poruszają się jego usta, ale do mnie nie docierają żadne słowa. Budzę się ze szlochem.
Może generałowi także śni się utracona córka, która próbuje mu powiedzieć coś, czego nie słyszy. Budzi się wtedy zlany zimnym potem obok swojej cichej żony, która w głębi duszy bardzo dobrze wie, kto jest odpowiedzialny za samobójstwo Any.
To dlatego od marca 1994 roku generał Mladić zaczął swój dożywotni wyrok, mimo że jest poszukiwanym przez Trybunał w Hadze zbrodniarzem wojennym, który wciąż się ukrywa.
12. metamorfoza Biljany Plavsic
Niewiele kobiet brało udział w tej wojnie, zwłaszcza na najwyższym szczeblu. Biljana Plavsic była jedną z trojga najwyższych rangą funkcjonariuszy w Republice Serbskiej w czasie wojny, zaraz po Radovanie Karadżiciu i Momćilo Krajiśniku - obaj zostali oskarżeni przez Trybunał. Biljanę Plavsic skazano na jedenaście lat więzienia za zbrodnie przeciw ludzkości, pogwałcenie praw i zwyczajów wojennych oraz naruszenie konwencji genewskiej. Należy do bardzo nielicznych zbrodniarzy wojennych, którzy przyznali się do osobistej odpowiedzialności za te czyny.
Jedyna kobieta oskarżona o zbrodnie wojenne, „żelazna dama" z Republiki Serbskiej, siedzi spokojnie na ławie oskarżonych Trybunału w Hadze. Jest luty, zimno, a ona ma na sobie elegancki czarny kostium i oliwkowozielony półgolf, na którym wisi łańcuszek z dużym czarnym krzyżem. Od czasu do czasu w zamyśleniu opiera brodę na jednej ręce lub nerwowo przeczesuje palcami włosy. Ale kiedy sędzia Richard May odczytuje wyrok - jedenaście lat więzienia - wyraz twarzy Biljany Plavsic się nie zmienia. Dla siedemdziesięciodwuletniej kobiety jedenaście lat więzienia jest wyrokiem dożywocia. Mimo to patrzy z kamienną twarzą prosto w oczy sędziemu. Opanowana, spokojna i uroczysta, zachowuje zimną krew. Nikt nie potrafi powiedzieć, o czym myśli.
Jak na swój wiek Biljana Plavsic wygląda bardzo dobrze. Jej siwawe włosy sięgają ramion. Makijaż ma oszczędny, jedynie trochę tuszu na rzęsach i dyskretnie pomalowane usta. Zwykle nosi ubrania pastelowe lub połyskliwe, to jest jej znak firmowy. Jasnozielony, lawendowy, fioletoworóżowy i ciemnoniebieski są, jak się zdaje, jej ulubionymi kolorami, a jedwabna koszula pod żakietem stanowi część uniformu.
Muszę przyznać, że bez względu na okoliczności Biljana Plavsic prezentuje się znakomicie. Szczególnie jedno jej zdjęcie dobrze to pokazuje: widać na nim, jak wizytuje żołnierzy w terenie, jej wesoły, różowy kostium, szczególnie jaskrawy na tle maskujących mundurów, równie wyraźnie jak kobiecy wygląd wyróżnia ją wśród żołnierzy o surowych twarzach. Nic nie mogłoby stanowić większego kontrastu z mundurami niż jej jaskrawe kostiumy Chanel, z wyjątkiem być może wieczorowej sukni. Wygląda jak nie na swoim miejscu nie dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że jest damą.
Nie na swoim miejscu wygląda także w sali sądowej: jak gdyby tu nie należała.
Jej postawę w sądzie można by określić jako dostojną, ale jej dostojność graniczy z arogancją. Jest coś aroganckiego w sposobie, w jaki siedzi, w jaki się nosi, w jaki odwraca głowę, żeby spojrzeć na sędziów, jak gdyby z góry, jak gdyby to o na miała sądzić ich. To jej poczucie wyższości mnie niepokoi.
Biljana Plavsic irytowała mnie, dopóki nie dostrzegłam w niej czegoś bardzo dobrze mi znanego -lub może irytowała mnie właśnie dlatego, że dostrzegałam to coś? Przypominała mi moją matkę. Moja matka budziła w ludziach lęk, będąc po prostu sobą, jest tak nawet dzisiaj, choć liczy sobie siedemdziesiąt sześć lat. I nie wynikało to bynajmniej z jej władzy lub stanowiska, ponieważ nie miała ani jednego, ani drugiego. Kiedy byłam młoda, nigdy nie lubiłam zapraszać przyjaciół do domu, z powodu matki. Uchodziła za zimną i wyniosłą, nawet arogancką - przyczyną był sposób, w jaki się zachowywała, jak gdyby uważała się za królową. Teraz mam wrażenie, że Biljana Plavsic musi być kobietą tego samego typu. Niektórzy ludzie mają wrodzony, dostojny lub arogancki sposób bycia (zależy od interpretacji). Człowiek czuje się przy nich nieswojo, jakby miał nieuczesane włosy plamę na ubraniu lub powiedział coś głupiego. Nie znaczy to, że oni chcą, aby inni się tak czuli, po prostu tacy już są i często nie uświadamiają sobie tego, że sprawiają wrażenie, jak gdyby lekceważyli ludzi. Niektórzy zagraniczni dyplomaci opisywali Biljanę Plavsic jako zimną i nieprzyjemną, dodając, że inni serbscy politycy byli ciepli i przystępni, a ona często nawet nie podawała im ręki.
Rzeczywiście w sali sądowej wyglądała tak samo jak wtedy, kiedy jeszcze nie zaangażowała się w politykę: jak wybitny profesor. Ściśle rzecz biorąc, była profesor biologii znaną na uniwersytecie w Sarajewie, która spędziła trochę czasu w USA na stypendium Fulbrighta. Trudno powiedzieć, dlaczego porzuciła swój zawód. Podobnie jak w większości wypadków odpowiedź jest zapewne banalna: żądza władzy. Mogę sobie jednak łatwo wyobrazić, jak wyglądała jej sytuacja w 1990 roku, tuż przed wybuchem wojny w Bośni. Miała sześćdziesiąt lat i szykowała się do emerytury. Dla ambitnej i inteligentnej kobiety nie była to kusząca perspektywa. Nie miała męża ani wnuków, żeby im poświęcać czas. Co ważniejsze, widziała, jacy ludzie biorą się do polityki. Nieliczni z nich byli jej kolegami, akademikami, jak na przykład znany specjalista od Szekspira, Nikola Koljevic (w 1997 roku popełnił samobójstwo). W większości byli to jednak nieokrzesani ludzie, ledwo umiejący pisać, którzy nie mieli żadnych ambicji, liczyli tylko na zyski związane ze sprawowaniem władzy. Oczywiście uważała, że może być lepszym i bardziej kompetentnym politykiem od nich. Wolna od obowiązków rodzinnych i pełna energii rzuciła się w wir polityki. Z pewnością kierowała nią ambicja, ale w odróżnieniu od swoich kolegów wydawała się nieprzekupna. Nie należy zapominać, że kiedy zdała sobie sprawę, jak wiele przekupstwa jest w jej rządzie, rozpoczęła antykorupcyjną czystkę i założyła własną partię, która wygrała wybory w 1997 roku.
Ale za to, że było się jedyną kobietą wśród tych wszystkich macho bałkańskiej polityki, trzeba było zapłacić. Kobieta w takiej sytuacji musiała być znacznie lepsza niż mężczyźni, a w tych okolicznościach dla Biljany Plavsic oznaczało to, że musi być bardziej radykalna w swojej retoryce niż inni politycy. I była.
Fakt, że kobieta mogłaby być odpowiedzialna za niektóre z najbardziej wstrząsających zbrodni popełnionych w czasie wojny w Bośni, musi być trudny do przełknięcia dla każdego, kto wierzy - choć trochę - że gdyby kobiety rządziły, świat byłby lepszym miejscem do życia. Kiedy ta kobieta rządziła, Bośnia była piekłem.
Formalnie rzecz biorąc, w Republice Serbskiej była drugą osobą po prezydencie Radovanie Kara-dżiciu. Trudno powiedzieć, jaką miała naprawdę władzę i w jakim stopniu była manipulowana przez Slobodana Milośevicia i Radovana Karadżicia, jeśli nie znalazła się na tej pozycji wyłącznie w celach dekoracyjnych. „Nigdy nie była dopuszczana do dyskusji i żadnych spotkań poświęconych najważniejszym kwestiom wojny, pokoju i władzy" - powiedział Carl Bildt, były międzynarodowy wysoki przedstawiciel w Bośni, zeznając na jej procesie. Ale nawet jeśli miała niewiele władzy, wiedziała, co się dzieje, i w sądzie temu nie zaprzeczała.
Ponieważ Biljana Plavsic jest kobietą, trudno mi było obserwować jej trwającą dziesięć lat karierę polityczną. Bolesnym doświadczeniem było dla mnie słuchanie jej ostro nacjonalistycznych przemówień i metafor zaczerpniętych z biologii, na przykład kiedy próbowała wyjaśniać, że Muzułmanie w Bośni są „genetycznym błędem na serbskim ciele", że ich eliminacja była „zjawiskiem naturalnym", a nie zbrodnią wojenną. Nawet Slobodan Milośević uważał ją za zbyt radykalną, mawiając, że nadaje się do zakładu dla obłąkanych. Potworna była sama myśl o tym, że jako formalna szefowa tajnej policji Republiki Serbskiej, a także jeden z dowódców wojskowych, musiała wiedzieć o głodzeniu, torturowaniu i zabijaniu muzułmańskich więźniów w straszliwych obozach koncentracyjnych w Omarskiej, Keratermie i Manjaćy. Jedno ze zdjęć przedstawia ją całującą zbrodniarza Żeljka Raznatovicia Arkana parę godzin po tym, jak jego oddziały paramilitarne wkroczyły do Bijeljiny i zabiły czterdzieści osiem osób. Zwłoki wciąż leżały na ulicach, musiała więc przekroczyć jedno z ciał, aby zarzucić ręce na szyję Arkana, pocałować go i pogratulować udanej eliminacji „błędu genetycznego".
Kiedy usłyszała, że jest oskarżona, natychmiast, w styczniu 2001 roku, oddała się do dyspozycji Trybunału, wierząc, że wypełniała swój obowiązek obrony narodu, nie może zatem być winna ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, pogwałcenia praw i zwyczajów wojennych oraz naruszenia postanowień konwencji genewskiej, o co została oskarżona przez Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii. Jej pierwszym oświadczeniem było zwyczajowe „jestem niewinna".
Po spędzeniu krótkiego czasu w więzieniu została zwolniona za kaucją. Ale prawdziwy szok spowodowała jej deklaracja nagrana na wideo w październiku 2002 roku, kiedy to jako pierwsza zmieniła wcześniejsze zeznania i przyznała się do winy. Wywołało to konsternację wśród Serbów: Co się dzieje z tą kobietą? Co chce osiągnąć? Snuto rozmaite domysły. Może stara się o złagodzenie wyroku w zamian za zeznawanie przeciw Milośevićiowi? W końcu znana była jako osoba zimna i wyrachowana, a takie układy z prokuratorami i sądem stanowiły element praktyki sądowej i nie można ich było wykluczyć.
Ale Biljana Plavsic zaskoczyła nas wszystkich. Kiedy w grudniu tego samego roku otrzymała szansę przemówienia przed Trybunałem, wyłonił się obraz osoby zupełnie innej niż ta, którą widywaliśmy wcześniej. Tak innej, że właściwie nie do poznania. W swojej krótkiej mowie była szczera, skromna, wzruszająca i skruszona.
To cud, że w czasie procesu Biljana Plavśić nie powiedziała: Nie widziałam, nie powiedziała: Ja tylko wykonywałam swoje obowiązki, i nie próbowała wzbudzić współczucia z tego powodu, że była jedyną kobietą w bałkańskim świecie męskiej polityki. Przyznała teraz, że jest winna zbrodni przeciw ludzkości (i w rewanżu oskarżenie odstąpiło od pozostałych zarzutów). „Jestem winna i przyznaję, że kilka tysięcy niewinnych ludzi było ofiarami zorganizowanych i systematycznych akcji usuwania Muzułmanów i Chorwatów z terytorium, które Serbowie uważają za swoje" - powiedziała przed sądem. I to oświadczenie jest bez precedensu.
Na pytanie, które sama sobie zadała - jak to możliwe, że Serbowie popełniali zbrodnie wojenne - jej odpowiedź brzmiała: zaślepiający strach, z którego zrodziła się obsesyjna determinacja, aby nigdy już nie stać się ofiarami, tak jak miało to miejsce w czasie wojny domowej, która rozpętała się między Serbami a Chorwatami w czasie drugiej wojny światowej. „W tej obsesji, aby nigdy więcej nie stać się ofiarami, pozwoliliśmy sobie stać się prześladowcami" - przyznała. Nie zadała sobie jednak trudu, aby wspomnieć, że w ciągu wielu lat przed wybuchem wojny media podsycały ten ukryty strach trwający od drugiej wojny światowej, urabiając zbiorowy sposób myślenia, przygotowując grunt pod przyszłe zbrodnie.
W związku z oskarżeniem o nieludzkie traktowanie nie-Serbów stwierdziła, że o tym słyszała, ale nie sprawdziła, czy to prawda, czy nie, ponieważ w tamtym czasie była przekonana, że jej naród nie jest zdolny do takich czynów. Przyznała jednak, że argument o obronie własnej nie usprawiedliwia zbrodni wojennych, i oświadczyła, że bierze na siebie pełną odpowiedzialność. Te słowa są ważne również dlatego, że jest ona pierwszym - i jak dotąd jedynym - politycznym lub wojskowym przywódcą, który przed Międzynarodowym Trybunałem uznał swoją winę.
W swojej krótkiej mowie Plavsic znalazła również sposób, aby zaapelować do sędziów o szukanie sprawiedliwości dla ofiar i dla wszystkich stron konfliktu zbrojnego. „Mogę jedynie zrobić to, co w mojej mocy, i mieć nadzieję, że to się choć trochę przyda -zrozumieć prawdę, głosić ją i wziąć na siebie odpowiedzialność. Mam nadzieję, że to pomoże niewinnym Muzułmanom, Chorwatom i Serbom przezwyciężyć gorycz, która często zamienia się w nienawiść prowadzącą w końcu do samozniszczenia". Mówiła to nie dlatego, żeby dostać niższy wyrok, ponieważ, jak sama potem powiedziała, każdy wyrok wyższy niż dziesięć lat w jej wypadku oznaczałby dożywocie. Ale nie zgodziła się współpracować z Trybunałem w charakterze świadka oskarżenia w innych procesach, zwłaszcza w procesie Milośevicia.
Jej przemowę należy uznać za coś więcej niż akt odwagi cywilnej. Ma historyczne znaczenie z tego prostego powodu, że po jej przyznaniu, iż Serbowie byli prześladowcami, nikt nie może już temu zaprzeczać nie może, skoro przyznaje się do tego ktoś o tak wysokiej pozycji, z najwyższego szczebla władzy. Jej słowa mogą więc mieć istotne znaczenie dla procesu „trzeźwienia" ogromnej większości Serbów, którzy nawet nie zaczęli mówić o swojej odpowiedzialności za wojnę. Przynajmniej taką nadzieję ma Trybunał w Hadze. Ale w Republice Serbskiej i w Serbii pierwsza reakcja na jej przyznanie się do winy była całkowicie przeciwna: została potępiona i uznana za zdrajczynię. Potrzeba więcej niż jej procesu, aby Serbowie rozliczyli się ze swoich win w czasie wojny w Bośni. Biljana Plavsic okazała się osobą o jasnych moralnych zasadach, silną i gotową zaakceptować konsekwencje swoich czynów. Stojąc przed sędziami, wykazała godną uwagi gotowość do poniesienia kary. Jej postawa zasługuje na podziw, co nawet ja muszę przyznać.
Niegdyś najbardziej radykalna osoba w rządzie Republiki Serbskiej, teraz jest najbardziej radykalną w skrusze. W czasie wojny musiała zapewne być bardziej bojowa niż mężczyźni w jej otoczeniu, aby uznano, że im dorównuje; Oczywiście ciekawe jest, w czym tkwi przyczyna jej zmiany.
Sama Biljana Plavsic nie daje nam na to odpowiedzi. Mamy jednak pewne wskazówki. W swojej mowie wspomniała o tym, że naród serbski utracił honor z powodu popełnionych zbrodni wojennych, a następnie przeszła do omówienia roli, jaką w serbskiej historii zajmuje święty Sawa. Serbskie dowództwo zeszło z wytyczonej przez świętego drogi szacunku, szlachetności i honoru - powiedziała. Ale dlaczego, należałoby zapytać, przywoływała średniowiecznego świętego? Odpowiedzi można szukać w tym, co najbardziej rzuca się w oczy, kiedy patrzy się na nią w sali sądowej: krzyżu wiszącym ostentacyjnie na szyi, żeby każdy mógł go zobaczyć. Nie ma wątpliwości, że to jest deklaracja. Czy to możliwe, że jej wiara stała się przyczyną zmiany zdania? Czy też przyznać się do winy kazało jej zupełnie co innego - racjonalny umysł naukowca? W obliczu niedających się zakwestionować dowodów przedstawionych w sądzie zmieniła sposób postępowania, jak postąpiłby każdy prawdziwy naukowiec, niezależnie od wyznawanej ideologii. Racjonalności Biljany Plavsic dowodzi, jak sądzę, fakt, że naprawdę przyczyniła się do realizacji porozumienia z Dayton w 1995 roku, że przeciwstawiała się szalejącej korupcji oraz współpracowała z organizacjami międzynarodowymi.
Cokolwiek spowodowało jej moralną metamorfozę, Biljana Plavsic nie tylko dała dobry przykład, ale także udzieliła lekcji patriotyzmu swoim kolegom, zbrodniarzom wojennym takim jak Radovan Karadzic i Ratko Mladić, oraz chorwackim „bohaterom" w rodzaju Ante Gotoviny ukrywającego się gdzieś w Hercegowinie*. Podczas gdy on chowa się jak tchórz, ona, kobieta, miała odwagę przyznać się do swoich win, próbując w ten sposób zmyć z własnego narodu piętno, że każdy Serb musi z definicji być winny.
W kraju tak patriarchalnym, jak nasze kraje bałkańskie, musi to być twarda, wręcz upokarzająca lekcja dla mężczyzn. Mężczyźni tacy jak Karadżić, Mladić i Gotovina nie przebaczą jej, że przedstawiła ich jako postaci jeszcze bardziej żałosne, niż są w rzeczywistości.
13. dlaczego potrzebujemy potworów
„Dlaczego piszesz o zbrodniarzach wojennych?" — zapytała mnie przyjaciółka, kiedy powiedziałam jej, że wybieram się na pięć miesięcy do Hagi obserwować procesy przed Międzynarodowym Trybunałem ONZ do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii. Zrozumiałam jej pytanie, miała na myśli: Nie masz tego dość?
Tak, miałam tego dość. Kiedy skończyłam moją ostatnią powieść, Kao da me nema (Jakby mnie nie było), moją drugą książkę o wojnie na Bałkanach, byłam bardzo, bardzo zmęczona wojną. Rok po roku, przez dziesięć lat, próbowałam zrozumieć i wytłumaczyć innym,powód wojny, pokazać, jak do niej doszło i jak bez wątpienia zmieniła ludzi wokół mnie, a także mnie samą. Chciałam teraz dla odmiany napisać o czymś innym. Ale moje myśli wciąż wracały do wojny. Po prostu nie mogłam odłożyć tego na bok, zbyt wiele było pytań i zbyt wiele niedokończonych wątków. Wojna w latach 1991-1995 była czymś, czego - jak i wiele innych osób - nie mogłam sobie wcześniej wyobrazić. Nigdy nie przypuszczałam, że jest ona możliwa w Jugosławii, i musiałam się z nią jakoś pogodzić. Jednym ze sposobów było pisanie. Dwie książki o wojnie jednak nie wystarczyły. W końcu wojna zmieniła moje życie. Moja córka po zetknięciu się z nacjonalizmem wyjechała w 1991 roku z Chorwacji za granicę. Ja straciłam kraj, w którym się urodziłam, i wielu przyjaciół. Mój świat skurczył się do niemal homogenicznej Chorwacji. Wyrzucona poza nawias życia publicznego spędzałam coraz więcej czasu za granicą, aż w końcu okazało się, że mieszkam w Szwecji, która stała się moją drugą ojczyzną.
Wojna nie uczyniła mnie jednak samotną. Parę lat temu prezentowałam w Berlinie moją książkę Kao da me nema, poświęconą masowym gwałtom na Muzułmankach w Bośni. Jak zwykle po moim wystąpieniu rozpoczęła się dyskusja z publicznością. Młody człowiek wstał i zapytał, czy rozważam napisanie książki z pozycji sprawcy. „Nie rozważam!" - wykrzyknęłam zbyt szybko, jak gdyby sama myśl o tym była zbrodnią. To prawda, moje książki o wojnie były pisane wyłącznie z perspektywy ofiar. Sądziłam, że koszmar wojny można prawdziwie opisać jedynie tak. Świat wiedział już dość o zbrodniarzach. Ile artykułów napisano o Slobodanie Milośeviciu? Tysiące. W swoim czasie, dzięki mediom, Slobodan Milośević, Radovan Karadzic i Ratko Mladić stali się znakomitościami; jakiekolwiek byłyby ich zbrodnie, nikt ich już nie pamiętał. Gdyby ktoś spróbował pisać z pozycji sprawcy, gdyby starał się zrozumieć - jak bliskie byłoby to usprawiedliwienia ich zbrodni? Czy w ogóle możemy zrozumieć zbrodniarzy wojennych? I co najważniejsze, dlaczego mielibyśmy próbować? Takie pytania przelatywały mi przez głowę, kiedy myślałam, jak złowróżbną wymowę ma to, że temat został poruszony akurat w Niemczech.
Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że odpowiadając młodemu niemieckiemu czytelnikowi, przyjęłam typową postawę samoobrony. Zareagowałam zupełnie tak samo, jak dwa lata później inni ludzie, kiedy powiedziałam im, że piszę o przestępcach, to jest zbrodniarzach wojennych. „Dlaczego się nimi interesujesz? Przecież to potwory" - mówili.
Łatwo zrozumieć takie reakcje. Zbrodniarze wojenni popełnili niesłychane zbrodnie i nikt nie chce, by go z nimi w jakikolwiek sposób wiązano. Ale to nie zbliża nas do zasadniczej kwestii: jak takie czyny były możliwe? Jeśli uwierzymy, że ich sprawcy są potworami, to dlatego, że chcemy jak najbardziej się od nich odróżnić, odmawiając im krzty człowieczeństwa. Posuwamy się nawet tak daleko, żeby nazywać ich zbrodnie „nieludzkimi", jak gdyby zło (tak jak i dobro) nie stanowiło części natury człowieka. U podstaw takiego rozumowania jest sylogizm: zwyczajni ludzie nie mogliby zrobić tego, co zrobiły te potwory. Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, wobec tego nie możemy popełniać takich zbrodni.
Ale kiedy przyjrzeć się bliżej rzeczywistym sprawcom, okazuje się, że ten sylogizm nie działa.
W 1993 roku śledziłam proces Borislava Hera-ka, Serba z Bośni, który został skazany na karę śmierci (zamienioną później na karę dożywocia) przez sąd w Sarajewie za szesnaście gwałtów i morderstwo trzy-dzieściorga dwojga cywilów, w tym dwunastu kobiet, które zgwałcił, oraz za udział w zabiciu około dwustu dwudziestu Muzułmanów. Największym rozczarowaniem było dla mnie to, że wyglądał jak każdy inny człowiek, jak sąsiad, krewny, przyjaciel. Niemal desperacko szukałam w jego oczach śladów szaleństwa, jakiegoś dowodu, że był inny - krótko mówiąc, że był potworem. I nie ja jedna patrzyłam w ten sposób na zbrodniarzy wojennych. Wiele osób robiło to samo.
Czy jakaś wada osobowości - lub określony typ charakteru - jest przyczyną okrucieństwa człowieka? Czy w każdej społeczności istnieją ludzie z patologiczną skłonnością do popełniania najgorszych zbrodni, jeśli nadarzy się sposobność? Albo też popełniający zbrodnie pod wpływem nacisku społecznego i psychologicznego? Pytania te nie są nowe. Jest cała biblioteka kompetentnie napisanych książek na ten temat, wiele z nich pojawiło się tuż po drugiej wojnie światowej (na przykład książki Raula Hilberga, Theodora W. Adorna, Zygmunta Baumana, Johna Steinera i Ervina Stauba). Ale kiedy dochodzi do nowych konfrontacji z tego typu przypadkami, pytania o naturę postępowania człowieka są tak samo niepokojące jak zawsze.
Z pewnością istnieją przypadki na pograniczu patologii (Goran Jelisić to jeden z nich), ale liczba i brutalność popełnionych zbrodni (na przykład masowe gwałty w Bośni) wskazują, że albo liczba chorych ludzi jest bardzo duża, albo działa tu coś innego. W swojej książce Zwykli ludzie amerykański historyk Christopher R. Browning analizuje przypadek 101. Policyjnego Batalionu Rezerwy i „ostateczne rozwiązanie" w Polsce. Wyciąga wniosek, że Niemcy, którzy jako pierwsi zostali wysłani, aby zabijać tysiące polskich Żydów, nie byli specjalnie wybrani i nie różnili się niczym szczególnym od pozostałych Niemców.
Przeciwnie, batalion ten składał się z ludzi reprezentujących najróżniejsze grupy społeczne i pod tym względem był to oddział rzeczywiście reprezentatywny dla „zwykłych ludzi".
Dwudziestodwuletni bezrobotny, Borislav He-rak, nie interesował się polityką, osobiście nie nienawidził Muzułmanów. Ale kiedy miał okazję ich zabijać, pozornie w majestacie prawa, a w dodatku wzbogacić się, łupiąc swoje ofiary, zbytnio się nie zastanawiał. Obserwując Heraka w czasie procesu, człowiek z prawdziwym przerażeniem uświadamiał sobie, że nie był on ani nacjonalistą, ani szaleńcem - choć inteligencja nie należała do jego mocnych stron.
Ale jeśli jest coś w charakterze człowieka, co powoduje patologiczne zachowania (czego nie można wykluczyć), dalsze zajmowanie się Heraldem i jemu podobnymi daje nie więcej niż badanie egzotycznych owadów w Amazonii. Takie przypadki mówią nam tylko, że istnieją ludzie szaleni lub chorzy, ale ich zachowania nie mają nic wspólnego z postępowaniem zwyczajnych ludzi, którzy nie są dotknięci taką ułomnością.
Im więcej zajmowałam się indywidualnymi przypadkami zbrodniarzy wojennych, tym mniej byłam przekonana, że są oni potworami. A jeśli są to zwyczajni ludzie jak my, którzy znaleźli się w szczególnej sytuacji i podjęli niewłaściwą moralnie decyzję? Co może nam to powiedzieć o nas samych?
Siedzisz w sali sądowej i obserwujesz oskarżonego. Na początku zastanawiasz się tak, jak zastanawiał się Primo Levi: „Czy to jest człowiek?" Odpowiedź: Nie, to nie jest człowiek, wydaje się aż nadto prosta, ale w miarę jak mijają dni, które spędzasz w sądzie, zbrodniarze stają się coraz bardziej ludzcy. Wkrótce masz poczucie, że są twoimi bliskimi znajomymi. Oglądasz ich twarze, brzydkie lub sympatyczne, widzisz, jak ziewają, robią notatki, drapią się po głowie lub czyszczą paznokcie, i nie możesz nie zadać pytania: a co, jeśli to jest człowiek? Im lepiej ich znasz, tym więcej się zastanawiasz, jak mogli popełnić takie zbrodnie - oni, ci kelnerzy i taksówkarze, nauczyciele i wieśniacy stojący przed tobą. I im wyraźniej dociera do ciebie, że zbrodniarze wojenni mogą być zwykłymi ludźmi, tym bardziej się boisz. Oczywiście dlatego, że konsekwencje są wtedy poważniejsze, niż gdyby byli potworami. Jeśli zwyczajni ludzie popełnili zbrodnie wojenne, oznacza to, że mógłby je popełnić każdy z nas. Teraz widać, dlaczego łatwiej i wygodniej jest przyjąć, że zbrodniarze wojenni są potworami, niż zgodzić się z Ervinem Staubem, że „zło, które wyrasta ze zwykłego sposobu myślenia i jest popełniane przez zwykłych ludzi, to norma, nie wyjątek".
Wydaje mi się, że brutalność w czasie wojny jest raczej normą niż wyjątkiem i więcej ma wspólnego z okolicznościami niż z charakterem. Ale jeśli naprawdę tak jest, nikt z nas nie może być pewien, jak by się zachował w tych szczególnych okolicznościach. Krótko mówiąc, jak wykazały liczne testy psychologiczne, nie ma żadnych gwarancji, że postąpilibyśmy inaczej. Na przykład Philip G. Zimbardo, który w sławnym stanfordzkim eksperymencie badał w symulowanych warunkach więziennych zadawanie bólu na rozkaz, stwierdził, iż zaledwie parę dni wystarczyło, aby „strażnicy" stali się tak sadystyczni, że trzeba było przerwać eksperyment. „Jak to możliwe, że inteligentni, zdrowi na umyśle, «zwyczajni» ludzie stali się tak szybko prześladowcami?" - zapytywał. Niewątpliwie jest to przerażający obraz, ale właśnie dlatego powinniśmy dowiedzieć się więcej o nietypowych sytuacjach i o tym, jak reagują na nie zwykli ludzie. Musimy się dowiedzieć więcej o prześladowcach i prześledzić, jak się nimi stawali. Młody niemiecki czytelnik miał rację. Jedynie jeśli zrozumiemy, że większość przestępców to ludzie tacy jak my, będziemy w stanie pojąć, że pewnego dnia nam samym może zagrozić ulegnięcie takiej presji.
Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie: co sprawia, że ci zwykli ludzie dostrzegają wroga w swoim koledze lub sąsiedzie? Dlaczego możliwe jest, że nienawiść, upokorzenie, brutalność, a nawet morderstwa stają się czynem usprawiedliwionym? Jeden z żołnierzy 101. Policyjnego Batalionu Rezerwy przyznał, że dla jego jednostki Żydzi nie byli ludźmi. Ale jakie polityczne, społeczne i psychologiczne procesy w społeczeństwie doprowadzają do tego, że taki rodzaj myślenia jest możliwy? Co sprawia, że nienawiść jest możliwa, i co sprawia, że możliwy jest jej skutek, czystki etniczne?
Może przesadą byłoby porównywanie nazistowskich Niemiec z jakąkolwiek częścią byłej Jugosławii. Ale jeden element powoduje, że takie porównanie jest uzasadnione, a mianowicie kreowanie „innych" na obiekt nienawiści. Na początku ważne jest, aby zidentyfikować taki obiekt i dać przekonujące powody do nienawiści. Nie muszą one być racjonalne, nie muszą nawet koniecznie być prawdziwe. Najważniejsze jest, aby były przekonujące, bo dzięki temu ludzie będą mogli je zaakceptować. Takie „wyjaśnienia" opierają się zwykle na mitach (na przykład mit Serbów jako „niebiańskiego narodu" lub mit tysiącletniego snu Chorwatów o posiadaniu własnego państwa) i uprzedzeniach (Serbowie są prymitywni, Chorwaci są nazistami, Muzułmanie są głupi). Korzystne jest, jeśli te mity i uprzedzenia mają korzenie w rzeczywistości, w historii wcześniejszych wojen lub w kulturowych i religijnych różnicach.
Nieustannie widzimy, jak w różnych częściach świata obiektem nienawiści stają się ludzie należący do innego plemienia (jak Hutu i Tutsi w Ruandzie) lub innej rasy. Zadaniem propagandy jest takie kształtowanie dzielącej ich różnicy, aby stworzyć poczucie zagrożenia i wzmocnić parcie do homogenizacji. Najważniejsze to metoda sączenia nienawiści: najskuteczniejsza jest taka, która sprawia, że ludzie przyzwyczajają się do nienawiści powoli, krok po kroku, aż uczucie to zadomawia się w ich życiu codziennym.
W świetle „dowodów" różnic, często w formie szczegółowego pokazania w mediach presji i cierpień - albo prawdziwych, albo wymyślonych - „inni" zostają z czasem pozbawieni wszelkich indywidualnych cech. Nie są już znajomymi ani przedstawicielami różnych zawodów o takim czy innym nazwisku, zwyczajach, wyglądzie i cechach charakteru, lecz stają się członkami wrogiej grupy. Kiedy jednostka zostanie w ten sposób zredukowana do abstrakcyjnego pojęcia, można jej spokojnie nienawidzić, ponieważ przeszkody moralne zostały usunięte. Jeśli „wykazano", że nasi wrogowie nie są już istotami ludzkimi, nie mamy obowiązku traktować ich tak, jak traktuje się ludzi. Nie ma żadnego znaczenia, że w ten sposób sami redukujemy się do abstrakcyjnej kategorii, że nie jesteśmy już jednostkami, ponieważ w oczach „wroga" też jesteśmy „innymi".
Początek wojny w byłej Jugosławii nie różnił się od tego, co w swoich dziennikach z lat 1933-1945, zatytułowanych Chcę dawać świadectwo aż do końca, pisał Victor Klemperer o tym, jak w tamtych czasach, krok po kroku, antysemityzm stawał się w Niemczech normalnym sposobem myślenia i postępowania. Ten sposób postrzegania stopniowo udzielał się także ofierze: Klemperer, sam Żyd, nie chciał tego widzieć i odsuwał to od siebie przez lata.
Tak jak w Niemczech, w Chorwacji również najpierw przestawało się witać z osobą innej narodowości, może wyłącznie z obawy, by inni nie zobaczyli, że tę osobę się akceptuje. Wydaje się nieprawdopodobne, ale to pozornie mało znaczące ustępstwo, ten drobny akt przystosowania się do nowej rzeczywistości, w której panuje pełna homogenizacja narodu, sprowadza człowieka na niebezpieczną drogę. Odwracanie wzroku w istocie umożliwia komuś innemu popełnianie zbrodni wojennych w imię ogólnych zasad izolacji i eliminacji „innych".
Większość ludzi w Chorwacji, Serbii i Bośni dostosowała się do mieszaniny państwowej propagandy, oportunizmu, strachu i obojętności wyznaczającej normy zachowań, nie zdając sobie sprawy z możliwych konsekwencji. Bardzo niewielu ludzi umiało oprzeć się ogólnej atmosferze „normalności nienawiści". Oczywiście, istnieje różnica między kimś, kto nie ukłoni się serbskiemu czy muzułmańskiemu sąsiadowi, a kimś, kto brał udział w ich zabijaniu, tak jak istnieje różnica między państwem, które nie wydaje Serbom dokumentów osobistych, i tym, które każe nosić żółte gwiazdy. Ale odwracanie wzroku lub milczenie w obliczu niesprawiedliwości i zbrodni oznacza współpracę z politykami, których programem jest śmierć i zniszczenie. I czy to jest współpraca z własnej woli, czy nie, nie ma w istocie znaczenia, ponieważ skutki są takie same.
Ponad dziesięć lat po rozpoczęciu wojny na Bałkanach kwestią zasadniczej wagi jest zrozumienie, że to my, zwykli ludzie, a nie szaleńcy, sprawiliśmy, iż stała się ona możliwa. To my pewnego dnia przestaliśmy pozdrawiać sąsiadów innej narodowości - akt, który następnego dnia umożliwił otwarcie obozów koncentracyjnych. Zrobiliśmy to sobie nawzajem. Może to dobry powód, żeby zastanowić się, czy postawienie stu osób przed Trybunałem w Hadze nie jest zbyt łatwym rozwiązaniem. Bo co z innymi, którzy przyjęli ideologię prowadzącą do śmierci dwustu tysięcy ludzi? Być może w nią nie wierzą, ale z pewnością przeciw niej nie protestowali. Jeśli jest prawdą, że nie ma zbiorowej winy, to czy istnieje zbiorowa niewinność?
Często w Chorwacji słyszy się, że Trybunał sądzi nie tyle paru zbrodniarzy wojennych, ile obronną wojnę za ojczyznę, a także cały naród chorwacki. Innymi słowy, wina nie jest zindywidualizowana. Wciąż jesteśmy więźniami kolektywizmu. Wina wymaga zindywidualizowania, a właśnie na tym polega działalność Trybunału. Cały naród, chorwacki czy jakikolwiek inny, nie może być uznany za winny zbrodni wojennych. Ale rzeczywiście cały naród może być uznany za odpowiedzialny za zbrodnie wojenne, zarówno politycznie, jak i moralnie. Serbski naród dwa razy wybrał Slobodana Milośevicia na prezydenta Serbii i raz na prezydenta Jugosławii. Chorwaci wybrali Franja Tudjmana na prezydenta dwukrotnie. O ile wiemy, były to raczej wolne wybory. Jeśli Niemcy byli odpowiedzialni za wspierania Hitlera, dlaczego Serbowie nie mieliby być odpowiedzialni za wspieranie Milośevicia, a Chorwaci za wspieranie Tudjmana? Żaden z nich nie utrzymałby się przy władzy bez wsparcia narodu.
Głosując na Milośevicia czy Tudjmana, ludzie głosowali za polityką czystek etnicznych. Czy mogą twierdzić, jak Niemcy, że o niczym nie wiedzieli? Zarówno Chorwacja, jak Serbia są za małe, żeby użyć tego argumentu. W ciągu pięciu lat wojny zbyt wielu ludzi było bezpośrednio zaangażowanych w czystki etniczne, aby poważnie twierdzić „nie wiedzieliśmy". Wiedzieli i zgadzali się z tym albo przynajmniej to lekceważyli. Właśnie głównie z tego powodu nie lubią rozmawiać o zbrodniach wojennych i o wojnie w ogóle, chyba że w kontekście bohaterskiej wojny obronnej. Nie jest miło usłyszeć, że było się kolaborantem. Ale trzeba zrozumieć, że była możliwość wyboru - i że dokonało się złego wyboru. W pewien sposób nie tylko zbrodniarze wojenni, ale i ludzie, którzy im to umożliwili, powinni odpowiadać za swoje złe wybory.
Procesy zbrodniarzy wojennych są ważne nie tylko z powodu ludzi, którzy zginęli. Są one również ważne z powodu tych, którzy żyją. W końcu to, co ma znaczenie, jeśli chodzi o zbrodniarzy wojennych, i to, dlaczego trzeba się im przyjrzeć z bliska, sprowadza się do jednego, ważnego pytania: Co ja bym zrobił w ich sytuacji? Niemiłą prawdą jest to, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
epilog
braterstwo i jedność
Dzień jak każdy inny w areszcie w Hadze. W czasie kiedy Goran Jelisić i Tihomir Blaśkić przechadzają się po dziedzińcu, Rahim Ademi gotuje obiad. Żona, która go niedawno odwiedziła, przywiozła trochę żywności z Chorwacji: dalmatyńską szynkę, oliwę z oliwek i świeże ryby z Adriatyku. Ryby z Morza Północnego smakują inaczej - wszyscy się co do tego zgadzają. Są tłuste i bez smaku, zwłaszcza jeśli się je gotuje i podaje w gęstym sosie, co tu, w Holandii, jest powszechnym zwyczajem. Czy to możliwe, że w Morzu Północnym jest zbyt mało soli?
Ale teraz, dzięki Rahimowi Ademiemu, po całym piętrze rozchodzi się zapach dzisiejszego posiłku, którym jest brodetto, rodzaj rybnego gulaszu. Ademi jest na tym piętrze najlepszym kucharzem z całej dwunastki. Przed nim najlepszy był inny Chorwat, Dario Kordić, który często zajmował się posiłkami, ale odkąd przybył Ademi, praktycznie zajął się wszystkim. Potrafi przyrządzić najpyszniejszy boeuf Stroganow i sznycel po wiedeńsku, nie mówiąc o krewetkach w sosie pomidorowym lub faszerowanych kalmarach: dużo pietruszki, tartej bułki, czosnek, drobno posiekane macki kalmarów. Wszyscy zgodnie twierdzą, że jego kotlety jagnięce, marynowane z rozmarynem, tymiankiem i szałwią, są znakomite. Nawet zwykły rosół z kury smakuje lepiej niż cokolwiek, co pochodzi ze wspólnej kuchni w areszcie.
Posiłki, które dostają w areszcie w Schevenin-gen, są oczywiście czymś innym: nijakie, ubogie, pozbawione jakiegokolwiek zapachu czy smaku. Bardziej przypominają wyżywienie, jakie dostaje się w szpitalu, choć większość z tych mężczyzn jest raczej zdrowa i kiedy mówią „szpital", mają na myśli jeden z tych zaniedbanych szpitali w kraju, z którego pochodzą. Tęsknią za jedzeniem, do jakiego przywykli: dobry wołowy rosół z cienko pokrojonym domowym makaronem, pita z młodym serem lub kawał chrupiącego, pieczonego mięsa, sarma i sławne ćevapćići lub raznjići. I do tego dobre dalmatyńskie wino - ale wina tu nie dają. Alkohol jest zabroniony.
Oczywiście nikt tu się nie przejmuje, czy posiłek jest bośniacki, serbski czy chorwacki. Nie są nacjonalistami, jeśli w grę wchodzi dobre jedzenie. Czują się po prostu szczęśliwi, kiedy dostają świeżo przyrządzony, smaczny posiłek. Na szczęście mogą zamówić jedzenie z zewnątrz. W każdy poniedziałek starannie sporządzana jest lista, aby zaspokoić wszystkie życzenia i zadowolić wszystkie gusty. Jeśli jest święto lub czyjeś urodziny albo jakaś inna okazja, mogą zamówić całe jagnię lub prosię i upiec je, jak by to zrobili w domu. Siedzą wspólnie, ciesząc się każdym kęsem. Tak jak się cieszyli, kiedy zarząd aresztu zdecydował się urządzić uroczystą kolację, próbując ich wszystkich jeszcze bardziej zjednoczyć. Było jak za czasów komunizmu, kiedy zamiast świąt Bożego Narodzenia świętowano Nowy Rok. Oficjalna uroczystość odbyła się 19 grudnia, pozwolono także na zorganizowanie świąt Bożego Narodzenia katolickich i prawosławnych oraz świąt muzułmańskich. Jak powiedział Timothy McFadden, oficer armii irlandzkiej i dyrektor aresztu w Scheveningen (nie lubi, jak nazywa się to miejsce więzieniem, i słusznie, bo jest to odrębna jednostka więzienia Scheveningen), atmosfera była „bardzo przyjemna, bardzo wesoła, dużo sałatek, mięs na gorąco i chleba oraz to, jak wy to nazywacie... baklava?.... i dużo muzyki, tej typowej jugosłowiańskiej czy bałkańskiej muzyki. Nie wiem, jak to się teraz powinno mówić".
W świetlicy Sefer Halilović czyta gazety, które właśnie nadeszły z Bośni. Wszyscy śledzą wyłącznie to, co dzieje się w kraju, choć nie są pewni, czy kiedyś tam wrócą. Kiedy Halilović skończy, te same gazety będą czytać Blaśkić, Naletilić Tuta, Kvoćka i inni. Wszyscy czytają te same gazety, niezależnie od tego, z której części byłej Jugosławii pochodzą. Poza jedzeniem jednoczy ich także język. Podobnie jak uchodźcy rozproszeni na różnych kontynentach, zwykle nie precyzują, jakim językiem się posługują, mówią „nasz język" lub w ogóle go nie określają. Żadna nazwa nie jest potrzebna. Oczywiście każdy ma swój język, ale dlaczego komplikować sobie życie jeszcze bardziej, nazywając języki, skoro bez tego można się porozumieć? Faktem jest, że nie robi im żadnej różnicy, w jakim języku mówią, czy po serbsku, czy po chor-wacku, czy po bośniacku - wszyscy rozumieją się doskonale. W tej sprawie także nie wykazują śladu nacjonalizmu. Może czasem z wyjątkiem sali sądowej.
Ale są to raczej oświadczenia do akt: na przykład w czasie swojego procesu Dario Kordić narzekał, że tłumaczenie było nie na chorwacki, lecz na serbski. Nie powiedział, że nie rozumie, tylko że to nie jest jego język. Blagoje Simić stwierdził, że rozpoznaje niektóre słowa chorwackie w symultanicznym tłumaczeniu na serbski. Ale takie wypadki były wyjątkiem.
Niektórzy mężczyźni spędzają czas w sali gimnastycznej - bardzo popularnym miejscu wśród aresz-tantów - inni są w Trybunale. Slobodan Milośević pracuje w swoim biurze. Ma do dyspozycji dodatkową celę, ponieważ oficjalnie nie ma adwokata i sam się zajmuje swoją obroną, choć nieoficjalnie pomaga mu cały zespół prawników w Belgradzie. Po obiedzie dołączy zapewne do innych aresztantów ze swojego piętra - będą wśród nich Radislav Krstić, Paśko Ljubićić i Dragoljub Prćac - i może rozegra z nimi partyjkę remika, jeśli nie będzie zbyt zmęczony, bo ostatnio można było zauważyć u niego ślady zmęczenia procesem. Kiedy sprowadzono Milośevicia do aresztu, władze Scheveningen bały się, że inni aresztanci będą w stosunku do niego agresywni. Rzeczywiście, parę dni po przyjeździe Milośevicia Goran Jelisić go uderzył (rzecz jasna, nie mogli oni potem przebywać obaj na tym samym piętrze). Izolacja Milośevicia nie trwała jednak długo, ponieważ szybko okazało się, że poza Jelisiciem inni go akceptowali jako jednego z nich. Wkrótce jadł posiłki z resztą aresztantów, korzystał z tych samych co oni gazet i podobnie jak oni spędzał wolny czas w świetlicy. Z wyjątkiem czasu, kiedy czytał — Slobodan Milośević jest zapalonym czytelnikiem.
Lubi się także przechadzać po dziedzińcu. Więzienie w Scheveningen jest położone nad morzem, można tu usłyszeć mewy i wdychać słone powietrze, obserwując, jak wiatr gna na niebie chmury, duże, złote chmury prosto z obrazów Vermeera van Delft. Timothy McFadden mówi, że Milośević to obecnie przykładny więzień. Jest serdeczny, rozmawia ze wszystkimi, w tym także ze strażnikami, wydaje się nie zwracać uwagi na to, skąd pochodzą inni, i pomaga pozostałym więźniom w nauce angielskiego. I chwali Dragoljuba Prćacia, kiedy ten ma dyżur w kuchni, mówiąc, że nigdy wcześniej nie jadał tak dobrze.
Milośević nie jest jednak do końca pozbawiony dawnego prestiżu: Ademi zwraca się do niego odważnie „panie prezydencie", choć Milośević nie jest już prezydentem Serbów, tym bardziej dla niego, Albań-czyka, który jest obywatelem chorwackim. Obok Hali-lovicia siedzą Miroslav Kvoćka i Hazem Delić i grają w karty. Jeśli mają ochotę, mogą korzystać z biblioteki, w której jest około sześciuset książek, w większości w „ich" języku. Albo odbyć kurs angielskiego czy malarstwa. Jeden z zatrzymanych, Duśko Tadić, spędzał trochę czasu na malowaniu. W świetlicy są pianino i gitara, dostępne dla każdego, kto lubi grać. Lekarze i psycholodzy są do dyspozycji na każde życzenie, można nawet zamówić masaż. Najważniejszym jednak przywilejem jest to, że mogą palić, zarówno poza swoimi pokojami, jak i we wspólnych pomieszczeniach. Dla aresztantów to błogosławieństwo.
Dzień jest szary, jak wiele dni w tej części Europy. Kropi deszcz. Niektórzy z młodszych mężczyzn poszli do części rekreacyjnej grać w piłkę ręczną. W czasie zajęć sportowych nie ma nacjonalistów, wszyscy grają razem. Jednym z graczy jest bośniacki Chorwat Mladen Naletilić Tuta, dobrze po pięćdziesiątce. Przed ekstradycją z Chorwacji został uznany za zbyt chorego, żeby go wsadzić do samolotu do Hagi. Poleciał jednak tym samolotem i kiedy znalazł się w areszcie Scheveningen, cudownie ozdrowiał. Wydaje się, że Scheveningen bardzo dobrze wpływa na stan zdrowia aresztantów, prawie jak uzdrowisko. Tutaj mogą przebywać cały dzień poza celą, ale jeśli wolą, mogą w niej zostać, żeby się zdrzemnąć lub poczytać. Cele są czyste i wystarczająco duże, aby wygodnie spędzać w nich czas. W każdej jest prysznic, biurko, radio i telewizor. Według Tuty w porównaniu do więzienia w Zagrzebiu ich cele w Scheveningen są jak pokoje w trzygwiazdkowym hotelu. Holendrzy nazywają nawet więzienie Orange Hotel - Het Oranje Hotel -nie z powodu luksusowych warunków, lecz dlatego, że w czasie drugiej wojny światowej naziści więzili w tym budynku holenderskich uczestników ruchu oporu. Ponad pięćdziesiąt lat później są tu trzymani nie bohaterowie, ale podejrzani o zbrodnie wojenne na Bałkanach.
Mężczyźni przebywający w warunkach niemal takich jak na urlopie w nadmorskim hotelu, są z nielicznymi wyjątkami mili dla siebie. Nie kłócą się i nie sprawiają problemów, mówi McFadden. Zważywszy, że reprezentują różne narodowości, mają różne wykształcenie i różne zawody - są wśród nich byli oficerowie policji, wojskowi, nauczyciele, politycy, taksówkarze, kelnerzy i mechanicy samochodowi -panująca tu harmonia jest niewątpliwie dużym osiągnięciem. Przestrzegają regulaminu, a niektórzy są wzorem poszanowania prawa i porządku. McFadden jest bardzo opiekuńczy w stosunku do swoich aresztantów (nie więźniów, rzecz jasna) i pilnuje, żeby mieli wszystko, czego potrzebują. Odwiedzający mogą przychodzić codziennie i jeśli chcą, mogą spędzić tu cały dzień. Potrzebna jest do tego zgoda McFaddena, ale w normalnym więzieniu odwiedziny są nie częściej niż raz w miesiącu. Dostają również kieszonkowe, dwa dolary dziennie, a myjąc podłogi w korytarzach i piorąc, mogą zarobić dziennie pięć dolarów, choć nie ma wielu kandydatów do tej pracy. Każdego miesiąca dostają także kartę telefoniczną wartości dwudziestu pięciu dolarów. Największą sensacją jest jednak „pokój miłości", w istocie dwa pokoje, gdzie aresztanci mogą przyjmować swoje żony. Dzięki temu pokojowi żonom Zorana Zigicia i Tihomira Blaśkicia urodziły się dzieci.
Dlaczego aresztanci w Scheveningen cieszą się takimi nadzwyczajnymi przywilejami? McFadden ma proste wytłumaczenie: według prawa ci ludzie nie są winni, dopóki wina nie zostanie im dowiedziona przed sądem, dlatego oni i ich rodziny powinni cierpieć jak najmniej. Mówi, że nawet nie czytał zarzutów przeciwko nim, aby się nie uprzedzać. Dla niego nie są to zbrodniarze wojenni, ale zwyczajni ludzie. Troska McFaddena o aresztantów, o ich prawa i życie we względnym luksusie - Scheveningen to niewątpliwie najbardziej komfortowy areszt w Europie - pozostaje jednak w takiej dysproporcji do zbrodni, o jakie są podejrzewani, że wydaje się niemal absurdem, zwłaszcza w oczach ofiar. I marnym pocieszeniem jest dla nich to, że po wyroku ich oprawcy będą pozbawieni podobnych przywilejów, jeśli zostaną skazani i przetransportowani do krajów, które w porozumieniu z ONZ zgodziły się ich przyjąć, to jest do Niemiec, Norwegii i Finlandii.
Oprócz jedzenia, języka i sportu jest jeszcze coś, co jednoczy tych mężczyzn, a mianowicie to, że są oskarżeni o popełnienie najstraszliwszych zbrodni wojennych w Europie od czasów drugiej wojny światowej. Wydawałoby się, że ponieważ toczyli między sobą wojnę i mogą być nadal śmiertelnymi wrogami, powinni być rozmieszczeni na różnych piętrach, według narodowości. Ale tutaj Serbowie, Chorwaci i Bośniacy, którzy przez lata walczyli ze sobą, żyją szczęśliwie razem. I choć wszyscy obstają przy swoich politycznych poglądach, które zawiodły ich do Sche-veningen, niewątpliwie osiągnęli kompromis. Pozwala im to wspólnie żyć - coś, o czym ludzie w kraju mogą tylko marzyć. „Kiedy tutaj przyjechałem, pierwszym człowiekiem, który mnie pozdrowił, był Esad Landjo, Muzułmanin - powiedział Goran Jelisić, Serb, który specjalizował się w egzekucjach więźniów muzułmańskich z bliskiej odległości. - Pomógł mi. Powiedział, jakie tu panują zasady i co mnie czeka w sądzie". W kraju Esad Landjo specjalizował się w torturowaniu serbskich więźniów.
Aresztanci nie tylko sobie pomagają, ale i wspólnie działają. Kiedy umarł Milan Kovaćević, a Slavko Dokmanović popełnił samobójstwo, wszyscy wysłali kondolencje do rodzin i kwiaty na pogrzeb. Podpisali także wspólnie petycję do przewodniczącego Trybunału z prośbą o poprawę warunków w areszcie oraz napisali list do mediów zaprzeczający, jakoby niektórzy z nich cierpieli na depresję.
Można się niemal wzruszyć, patrząc, do jakiej solidarności zdolni są ci mężczyźni, jak gdyby powietrze w Scheveningen czyniło cuda nie tylko dla ich zdrowia fizycznego, ale i dla ich dusz. Jest tak, jak gdyby z chwilą, kiedy zamknęły się za nimi elektroniczne drzwi więzienia, stali się innymi ludźmi. Nacjonalizm, który zniszczył cały kraj i pochłonął życie ćwierć miliona ludzi, zniknął.
Jak to możliwe? Simo Zarić (drobna płotka w porównaniu z innymi), oskarżony o prześladowanie ludzi innego pochodzenia — Muzułmanów i Chorwatów - jest przekonany, że duch jedności, jaki panuje wśród aresztantów, bardzo przypomina atmosferę w starej Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. „Trzeba się przystosować i przetrwać" - powiedział.
Jugosłowiańska Armia Ludowa? Zastanowiło mnie to interesujące porównanie. Jugosłowiańska Armia Ludowa była w starej Jugosławii uważana za najlepszą szkołę „braterstwa i jedności", mającą kultywować ten szeroko propagowany slogan Tity oraz utrzymywać w całości kraj sześciu republik, trzech języków i trzech religii. Wszystko jednak na próżno, bo niezależnie od tego, jak dobra była ta szkoła, bracia bez problemu zabijali się nawzajem, a z jedności niewiele pozostało.
Można odnieść wrażenie, że w Scheveningen Jugosławia Tity wciąż żyje. Jak pokojowo żyją razem oskarżeni o zbrodnie wojenne z różnych krajów, opisują słowa wiersza autorstwa tegoż Zaricia. W wierszu tym można przeczytać: „Nieważne, co było tam, ważne, co jest tutaj".
Opis życia w więzieniu, harmonii i przyjaźni więźniów Zarić kończy przesłaniem do ludzi w ojczyźnie, żeby brali z nich przykład!
Wiersz ten, zatytułowany Prawda o Hadze, stał się nieformalnym hymnem aresztantów w Schevenin-gen, zaakceptowanym przez wszystkich tam przebywających. Goran Jelisić, który działał jako ktoś w rodzaju rzecznika grupy, powiedział publicznie w sądzie (podczas procesu Landja, zeznając jako świadek o moralności oskarżonego), że między ludźmi różnych narodowości osadzonych w areszcie zapanował pokój, ale dodał, że mają wątpliwości, czy ludzie w kraju są również w stanie to osiągnąć. Aresztanci doszli wspólnie do wniosku, że „Trybunał musi przyczynić się do ustanowienia trwałego pokoju w Bośni".
W swoim wniosku najwyraźniej nie widzieli paradoksu.
Kiedy zapada noc, aresztanci w Scheveningen wycofują się do swoich przytulnych apartamentów wyposażonych w telewizję satelitarną, mogą więc oglądać programy telewizyjne w „swoim" języku (usługa, której zwykły hotel nie proponuje), w ekspresy do kawy, aby mogli wypić swoją filiżankę, tak jak przywykli — pozbawienie ich tego oznaczałoby odmawianie należnych im praw. A przed zaśnięciem - połknąwszy albo i nie tabletki nasenne - żaden z nich nie zaprząta sobie głowy paradoksem Scheveningen: tym, że pod koniec dnia areszt wygląda jak Jugosławia w miniaturze.
Jugosławia „braterstwa i jedności" istnieje już tylko w tym więzieniu.
A ludzie, którzy są w największym stopniu odpowiedzialni za jej rozpad, za wiele tysięcy ofiar tej wojny, żyją dzisiaj nie tylko w jedności jak bracia, ale i w luksusie. Życie, które wiodą w areszcie, jest największą demonstracją antywojenną, jaką można sobie wyobrazić, tyle że przyszła ona za późno, a ci mili panowie grający w karty, gotujący i oglądający telewizję kpią sobie z ludzi, którzy zostali w ojczystych krajach, ludzi, którzy niegdyś brali ich zbyt poważnie. Ośmieszają tych, którzy słuchali ich rozkazów. Robią głupców z tych, którzy stracili najbliższych. Odbierają sens każdemu poświęceniu.
Jeśli „braterstwo i jedność" między niedawnymi zaciekłymi wrogami jest istotnie epilogiem wojny, człowiek się zastanawia: po co było to wszystko? Gdy patrzy się na wesołych chłopców w areszcie Scheveningen, odpowiedź wydaje się prosta: po nic.
podziękowania
Miałam wielkie szczęście, ponieważ otrzymałam hojną pomoc Hamburger Stiftung zur Förderung von Wissenschaft und Kultur oraz Ośrodka im. Olafa Palmego w Sztokholmie. Jako stypendystka Holenderskiego Instytutu Nauk Humanistycznych i Społecznych w Wassenaar (NIAS) miałam znakomite warunki do pracy i mogłam regularnie bywać w Trybunale w Hadze. Jestem szczególnie wdzięczna stypendyście NIAS, Willemowi Wagenaarowi, profesorowi psychologii na uniwersytecie w Lejdzie, za wiele dyskusji, które pomogły mi sprecyzować moje poglądy. Pragnę także wyrazić wdzięczność Ann Simpson, która zechciała zredagować mój tekst, Mirkowi Klarinowi i Vjerze Bogatti z agencji prasowej SENSA za pomoc we wszystkich sprawach praktycznych, bez czego zapewne nie potrafiłabym napisać tej książki. Chcę również podziękować mojej przyjaciółce, Tanji Petovar, która przekonywała mnie, że powinnam ją napisać.
Nie muszę dodawać, że książka ta wyglądałaby zapewne inaczej bez mądrych uwag mojego męża, Richarda Swartza.
Dziękuję także Kultur Kontakt z Wiednia za pokrycie kosztów podróży.
W jugosłowiańskiej konstytucji z 1974 roku bośniaccy Muzułmanie zostali uznani za konstytutywny naród i odtąd pisało się tę nazwę dużą literą (w odróżnieniu od wyznawców islamu). (Wszystkie przyp. red.).
Czetnicy - tu: oddziały Dragoljuba (Draży) MihaiW cia, oficera królewskiej armii wiernego władzom emigracyjnym, początkowo walczące przeciwko Niemcom, później także przeciw partyzantce Tity.
Ustasze - tu: oddziały wojskowe, kontynuacja faszystowskiej tajnej organizacji chorwackiej założonej przez Ante Paveli-cia, twórcę kolaboranckiego Niezależnego Państwa Chorwackiego.
W grudniu 2005 roku Ante Gotovina został ujęty na Teneryfie i po przesłuchaniu przez hiszpański sąd ma być przekazany do Hagi.
Rażnatović był twórcą oddziałów paramilitarnych walczących w Chorwacji i w Bośni, przewodniczącym ultranacjonalistycz-nej Partii Serbskiej Jedności; ścigany przez Interpol; zginął w porachunkach mafijnych w Belgradzie w 2000 roku.
UNPROFOR - Siły Ochronne ONZ, do marca 1995 w b. Jugosławii, a potem tylko w Bośni.
Mowa o paramilitarnej organizacji założonej przez Chorwacką Wspólnotę Demokratyczną Tudjmana.
Mowa o faszyzującej partii Vojislava Śeśelja, który również przebywa w Hadze; w 2003 roku dobrowolnie stawił się przed Trybunałem.