(Arianrod, Warszawa 2008)
Biała dama
Ścieżki już prawie nie widać, trawa wyrosła wysoko, między kamieniami kwitną
podbiały. Nie widać zrujnowanego muru, powoje oplotły resztki cegieł zielonym
okryciem. Na dziecińcu szaleją chwasty, nie słychać skrzypienia powozów, ani
rżenia koni. Okna dworu są ciemne i martwe, w brudnych, popękanych szybach nie
odbija się ani światło słońca ani blask księżyca. W zarośniętym parku nie śpiewają
ptaki. Ale dom nie jest martwy. Dom czeka. Od wielu, wielu lat.
Trawa czeka na lekkie kroki białych trzewiczków. Okna czekają na odbicie rąbka
białej sukni. Dom czeka na swoją Białą Damę.
***
List przyszedł dwa miesiące po pogrzebie, kiedy Luna już prawie stanęła na nogi.
Sprzedała dom – za duży dla jednej osoby, stanowisko redaktora naczelnego Żonglera
powierzyła zastępcy ojca, spakowała rzeczy i przeniosła się do maleńkiej kawalerki w
mugolskim Glasgow. Zajęła się produkcją gobelinów na zlecenie. Zarobki nie były
duże, ale na skromne potrzeby Luny wystarczały całkowicie. Przez całą wojnę
obiecywała sobie, że kiedy koszmar się skończy, będzie szczęśliwa – w gronie
przyjaciół, może rodziny, w wielkim domu z trochę skrzypiącą podłogą z jasnego
drewna, sznurkowymi dywanikami i ogromnymi dzbankami na hektolitry herbaty. Po
wojnie ze smutkiem, ale bez zdziwienia zauważyła, że duża ilość ludzi ją męczy,
herbata najlepiej smakuje z małego, malowanego w kwiatki dzbanuszka, w którym
mieszczą się najwyżej dwie filiżanki płynu, a wieczory najbardziej lubi spędzać
samotnie. Ostatnią osobą, która trzymała ją wśród ludzi, był ojciec – coraz bardziej
chory, coraz bardziej milczący. Kiedy zmarł, Luna wyjechała, nie zostawiając adresu i
zaczęła nowe życie – dorosłe i samotne. Kiedy wpuszczała do domu mokrą i zmęczoną
sowę, była przekonana, że w liście będzie kolejne zamówienie i miała tylko nadzieję,
że zażyczą sobie rycerzy i smoka, a nie „elegancki, nowoczesny wzór”. Ale sowa nie
przyniosła zamówienia, tylko list.
Drogie dziecko,
Zapewne nawet nie wiesz o moim istnieniu. Wiele lat temu, na długo przed Twoimi
narodzinami, pokłóciliśmy się z Twoim ojcem, a moim bratem i odtąd nie
utrzymywaliśmy żadnego kontaktu. Od dłuższego czasu chciałam do niego napisać
i zakończyć ten stary spór, ale zawsze odkładałam tę sprawę na później. Teraz
dopiero widzę, jak małostkowa i niesprawiedliwa byłam wobec niego, jak głupio i
bezsensownie chowałam urazę. Nie zdążyłam się z nim pożegnać, nie zdążyłam
naprawić swojego błędu. Nie poznałam również Ciebie.
Nasza rodzina nigdy nie była liczna, a teraz, o ile wiem, z Lovegoodów
pozostałyśmy tylko my dwie. Dlatego chciałabym zaprosić Cię do siebie. Być może
Ksenofiliusz opowiadał Ci o Fallborought – tam się wychowaliśmy. To przepiękne
miejsce, w którym można zapomnieć o całym źle tego świata. Lovegoodowie
mieszkają tu od wieków. Teraz zostałam już tylko ja, w ogromnym domu,
pamiętającym czasy mojej prababki.
Chciałabym Cię zobaczyć, pokazać Ci miejsce, z którego pochodzimy. Być może to
pozwoli mi chociaż trochę odpokutować głupi, niewybaczalny upór, przez który
straciłam brata.
Pozdrawiam Cię serdecznie
Twoja ciotka Sol Lovegood
Luna długo siedziała z listem w dłoniach, zastanawiając się nad tym, co właśnie
przeczytała. Ciotka. Od dwóch miesięcy była sama na świecie, a teraz okazuje się, że
ma ciotkę, o której ojciec nigdy nie wspominał. O Kornwalii mówił krótko, niechętnie
i tylko wtedy, kiedy musiał. Luna nigdy nie zastanawiała się, czy ma jeszcze jakąś
rodzinę, a teraz – ciotka. Ostatnie z Lovegoodów, Sol i Luna, słońce i księżyc.* Dziwny
zbieg okoliczności, albo może tradycja? Luna strasznie pożałowała, że nigdy nie
próbowała dowiedzieć się od taty czegoś o historii rodziny. Ale ciotka, która mieszka
w rodowej siedzibie, powinna być kopalnią wiadomości. Luna podjęła decyzję.
***
Kornwalia była jednocześnie przepiękna i przerażająca. Pociąg sunął przez puste,
bezkresne wrzosowiska. Czasem Luna widziała drzewo – groteskowe, powykrzywiane
wiatrem, podobne do pochylonej staruchy-wiedźmy z mugolskiego obrazka. Czasem
dostrzegała wynurzające się z wrzosów i lekkiej mgły szare kamienie, ogromne i
groźne. A nad wrzosowiskiem nisko wisiało niebo – siwogranatowe, skłębione,
pachnące burzą chmury. A jednak ten surowy, szary pejzaż był na swój sposób piękny.
Przed samym Fallborought mgła się podniosła i Luna zobaczyła cel swojej podróży.
Miasteczko było maleńkie i wyglądało jak z bajki. Białe, murowane domki pokryte
czerwonymi dachami sprawiały wrażenie najprzytulniejszych na świecie. Z prawej
strony wznosiła się smukła wieża niedużego, starego kościółka, a za kościołem -
niewielki zagajnik.
Luna, podniesiona na duchu przyjaznością miasteczka, dziarsko złapała torbę i wyszła
na peron, rozglądając się za ciotką.
Wyjdę po Ciebie – pisała Sol – czekaj na peronie, na pewno się rozpoznamy.
Więc Luna stanęła z boku, rozglądając się uważnie za kimś podobnym do taty.
- Może taksówkę? – usłyszała męski głos.
- Nie, dziękuję – odparła, odwracając się. – Czekam na kogoś.
Starszy mężczyzna znieruchomiał, wpatrując się w jej twarz. Luna z niepokojem
zauważyła, że gwałtownie zbladł i zachwiał się.
- Dobrze się pan czuje?
- Ty? – wyjąkał. – Po co tu wróciłaś? On nie śpi, on czeka!
- Słucham?
- Wracaj skąd przyjechałaś! Wyjedź stąd, wynoś się stąd natychmiast, zanim... –
urwał gwałtownie, odwrócił się i odszedł, prawie odbiegł. Luna rozejrzała się ze
zdziwieniem i odruchowo przejrzała w szybie stojącego na peronie pociągu. Owszem,
była trochę rozczochrana, ale żeby aż taka reakcja?
Dworzec powoli się wyludniał, a ciotki nie było. Luna przyglądała się z ciekawością
każdej przechodzącej kobiecie, ale nikt więcej nie zwrócił na nią uwagi.
- Luna? – usłyszała i odwróciła się. Stojąca za nią kobieta wyglądała, jakby zobaczyła
zjawę.
- Luna... – wyszeptała nieznajoma kobieta, wpatrując się w dziewczynę ogromnymi,
czarnymi oczami. - Kochana... - Luna niespodziewanie znalazła się w mocnych
objęciach. Kiedy nieznajoma, zapewne ciotka, puściła ją, Luna zauważyła, że czarne
oczy były mokre od łez.
- Dzień dobry – powiedziała cicho i wtedy, dziwna rzecz, łzy natychmiast obeschły, a
na twarzy nieznajomej pojawił się szeroki, chociaż nie sięgający oczu, uśmiech.
- Drogie dziecko, tak cudownie cię widzieć. Jestem Sol Lovegood, twoja ciotka.
Do domu poszły piechotą, żeby Luna mogła zobaczyć miasto, jak powiedziała Sol.
Luna jednakże większą część drogi poświęciła na przyglądanie się ciotce. Sol nie była
podobna ani do Luny, ani do Ksenofiliusza. Była wysoka, bardzo szczupła, długie
czarne włosy, przetykane gdzieniegdzie srebrnymi nićmi, spadały jej do połowy
pleców. Twarz miała surową, tylko na wąskich ustach czasami pojawiał się dziwny
uśmiech, który natychmiast znikał. Przez większość drogi ciotka milczała – po
pierwszym, serdecznym powitaniu całe jej ciepło gdzieś znikło.
Fallsborought było typowym kornwalijskim miasteczkiem, pół mugolskim, pół
magicznym. Mugolskie – które Luna widziała z okien pociągu – było maleńkie i
przytulne, pełne zadbanych ogródków, kolorowych kwiatów i bawiących się dzieci.
Weszły do parku. Łagodne pagórki pokrywał zielony kobierzec trawy, nad wąskim,
rwącym strumieniem przerzucony był półokrągły, kamienny mostek, białe, drewniane
ławeczki zachęcały, żeby usiąść i po prostu cieszyć się wiosennym dniem. Luna
uśmiechała się, mrużąc oczy przed zbyt jasnym słońcem i wystawiając twarz na
podmuchy ciepłego wiatru.
- Wejście do magicznego świata – powiedziała ciotka.
Luna drgnęła. Wskazana przez ciotkę altana była rysą na jasnym, sielankowym
obrazie. Była ogromna. Ciemne, zbutwiałe drewno wyglądało, jakby miało się za
chwilę rozpaść. Łukowate wejście ozdobione było dziwacznymi, wijącymi się rzeźbami
nieznanych potworów, przywodzących na myśl światy dawniejsze i straszniejsze niż
obecny. Luna odruchowo zwolniła, czując przemożny opór przed zbliżeniem się do
tego miejsca. Wnętrze altany wypełniał mrok, który zdawał się emanować na
zewnątrz, pochłaniać światło.
- Nie wygląda najlepiej, prawda? - Ciotka nie wydawała się być poruszona widokiem. -
To dlatego, żeby mugole trzymali się z daleka. Trzeba się po prostu przyzwyczaić.
- Uspokój się – mówiła do siebie Luna, zmuszając się do podejścia bliżej. - Jesteś
Krukonką, brałaś udział w wojnie z Czarnym Panem, nazywałaś go po imieniu, na
głowę Merlina, to tylko altana... wyjątkowo brzydka altana, to prawda, ale nie możesz
przecież bać się altany!
Mimo to bała się. Bała się tak przeraźliwie, że przekroczyła ciemny próg z
zaciśniętymi powiekami. Kiedy je rozwarła, była już w magicznym Fallsborought.
Dziwna rzecz – mimo że pogoda w magicznej części była tak samo słoneczna i ciepła,
Luna – być może pod wpływem przeżytego strachu – miała wrażenie, że jest chłodniej
i ciemniej. Czarodziejskie domy były większe od mugolskich, bardziej od siebie
oddalone i znacznie starsze. Otoczone kutymi w żelazie płotami, chronione zębatymi
bramami wyglądały jak twierdze. I – zauważyła Luna z niechęcią – wszędzie
królowały te dziwaczne rzeźby, chimery nie chimery, nie mogące mieć pierwowzoru w
świecie, który znała. W jednym z ogrodów Luna ze zdumieniem dostrzegła człowieka z
dworca – widocznie nie był mugolskim taksówkarzem. Mężczyzna również ją
rozpoznał. Przeżegnał się i natychmiast wszedł do domu. Drżąca firanka powiedziała
Lunie, że obserwuje ją nadal przez okno.
Dom Lovegoodów był rzeczywiście stary i ogromny. Ciotka uprzedzała, że może w nim
brakować nowoczesnych udogodnień, ale mimo to wilgotny chłód, panujący w środku
nieprzyjemnie Lunę zaskoczył. Coś z tego zaskoczenia musiało się odbić na jej twarzy,
bo Sol natychmiast zawołała skrzaty i kazała napalić w ogromnym kominie.
- Nie jest to najbardziej luksusowa rezydencja – powiedziała. - Od wielu lat nic tu nie
było zmieniane. Jestem dość przywiązana do tradycji. I kocham ten dom. Każdy
kamień tutaj jest przeniknięty historią naszej rodziny.
- Jest imponujący. – Luna pośpiesznie próbowała naprawić gafę. - Po prostu nie
spodziewałam się zamku.
Ciotka uśmiechnęła się z dumą.
- Zbudował go nasz przodek, należy do Lovegoodów od zawsze. Ale na pewno jesteś
zmęczona. Skrzaty przygotowały Ci pokój i wezmą walizkę. Chcesz najpierw napić się
herbaty, czy odpocząć?
- Odpocząć – odparła Luna szybko. - Mugolskie pociągi są strasznie męczące.
Przygotowany pokój, ku zadowoleniu Luny, okazał się całkiem miły. Niewielki,
urządzony białymi, rustykalnymi mebelkami, robił bardzo przytulne wrażenie.
Lniana, haftowana w różyczki pościel na szerokim łóżku zapraszała, żeby się w nią
zagrzebać, w kominku wesoło płonął ogień. Dzięki Merlinowi, nigdzie nie było tych
przerażających rzeźb. Za maleńkimi drzwiczkami Luna znalazła łazienkę z
przygotowanymi czystymi ręcznikami i wiszącą na wieszaku białą, koronkową koszulą
nocną. Umyła się i błyskawicznie wskoczyła do łóżka. Zasnęła niemal natychmiast.
***
Ścieżki nie widać, między kamieniami kwitną podbiały, powoje obrosły kamienny
mur ogrodzenia. Nie słychać skrzypienia powozów, ani nawoływania woźniców,
nie śpiewają ptaki w zarośniętym parku. Ale dom nie jest martwy. Skrzypnęła
wypaczona okiennica, zadygotało szkło w wybitym oknie. Drżą trawy na
dziedzińcu. Dom się obudził. Dom drży z oczekiwania.
Słońce świeci w oczy i Luna śmieje się radośnie. Matka będzie zła, że wyszła, matka
nie pozwala wychodzić samej, zawsze nalega, żeby towarzyszyła jej Sol, albo ojciec.
Ale matka będzie zła później w domu, a teraz Luna jest szczęśliwa, siedząc w wysokiej,
pachnącej trawie. Polne kwiaty mienią się wszystkimi kolorami tęczy, Luna splata
wianek. Wie, że dziewczęta z miasta będą się z niej śmiały, bo ich wianki będą z róż
czerwonych jak krew, albo białych jak śnieg, albo liliowych irysów, albo zamorskich,
egzotycznych kwiatów, kolorowych jak motyle. Tamte wianki splatają skrzaty, tamte
wianki będą równiutkie i ozdobione satyną i jedwabiem. Sol też będzie miała taki
wianek, Luna widziała białe orchidee, które skrzatka wiązała w skomplikowane
wzory. A Luna będzie miała wianek z polnych chwastów, pachnących latem i łąką.
Nadal się uśmiecha, kiedy pada na nią czyjś cień. Podnosi głowę z figlarnym
uśmiechem. Tak uśmiechają się tylko szesnastolatki w słoneczny, letni dzień.
Takiemu uśmiechowi nie można się oprzeć. I on również nie może się oprzeć, choć
wygląda jak uosobienie cienia, choć jego czarny płaszcz zdaje się pochłaniać światło. I
odpowiada uśmiechem, choć uśmiech jest obcy jego surowej, ponurej twarzy i
wąskim, czarnym oczom.
- Nie powinnaś być tu sama – mówi. - Rodzice nie ostrzegali?
- Ostrzegali – uśmiecha się Luna bez lęku, bo nic złego nie może się zdarzyć
szesnastoletniej dziewczynie, bo szesnastoletnie dziewczyny są nieśmiertelne, nie da
się ich zranić, ani skrzywdzić.
- A przed czym ostrzegali?
Luna śmieje się najpiękniejszym, najradośniejszym śmiechem młodości, a słońce
odbija się w jej błękitnych oczach.
- Przed wami zapewne, panie. A zamierzacie mnie skrzywdzić?
- Choćbym i chciał, nie potrafię – odpowiada mężczyzna w czarnym płaszczu
nieoczekiwanie poważnie. - Takiego piękna nie wolno niszczyć.
Luna przyjmuje komplement śmiechem, należy jej się, bo jest piękna, młoda i siedzi
na łące pełnej kwiatów. Pozwala dotknąć swojej dłoni, pozwala wpleść w jasne włosy
niezapominajki.
- Mają kolor twoich oczu – mówi mężczyzna, a Luna zabiera skończony wianek i
odbiega, śmiejąc się jak dziecko i czując na plecach jego spojrzenie jak kobieta. A
potem się budzi.
W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest. Za oknem było ciemno, ogień w kominku
przygasł. Po chwili dopiero przypomniała sobie ciotkę i Fallsborought. Sen był tak
rzeczywisty, ciągle czuła zapach kwiatów, ciągle czuła dotyk nieznajomego. Wstała i
poszła do łazienki, obmyła rozpaloną twarz zimną wodą. Dziwaczny, dziwaczny sen.
Spojrzała w lustro nad umywalką i zamarła. We włosy miała wplecione świeże
niezapominajki.
Następnego dnia rano obudziło ją słońce, przenikające przez tiulowe firanki. Ze
dziwnego snu pozostało tylko miłe wspomnienie i kwiaty, które w nocy wstawiła do
szklanki z wodą. Ciotka czekała ze śniadaniem.
- Dzień dobry. Wyspana?
- Musiałam być bardziej zmęczona niż myślałam. Spałam jak kamień.
- Podobno o duszy domu mówią pierwsze wyśnione tam sny. Śniłaś o czymś?
Luna uśmiechnęła się.
- To znaczy, że dusza tego domu jest dobra.
- Pokochasz go, tak jak ja. Chodź, pokażę ci historię naszej rodziny.
Luna, poprzedniego dnia zbyt rozkojarzona, żeby przyjrzeć się czemukolwiek,
oglądała głównie dom. Z ogromnego, nieprzyjemnego holu można było przejść do
rządzonej przez skrzaty kuchni, przyjemnej nasłonecznionej jadalni, w której jadły
śniadanie i ogromnego salonu – Luna przypuszczała, że kiedyś w tym pokoju musiały
odbywać się bale. Schodami wchodziło się na piętro, na którym znajdował się pokoik
Luny, pokoje ciotki, kilkanaście innych, nieużywanych sypialni i galeria portretów, do
której ciotka właśnie Lunę prowadziła.
- To Serwiusz Lovegood, proplasta rodu – opowiadała ciotka. - Pierwszy Lovegood, o
którym wspominają rodowe księgi. O nim akurat pisały, że był szalony, ale...
- To chyba typowe dla Lovegoodów – mruknęła Luna, wspominając Hogwart. -
Wszyscy nas mają za wariatów...
- To jego najstarsza córka, Sol. Te imiona to tradycja w naszej rodzinie. Starszą córkę
zawsze nazywano Sol, młodszą – Luna, a jeśli była trzecia, chociaż rzadko się to
zdarzało, nosiła imię Stella.**
- Ale ja przecież nie mam starszej siostry – zauważyła Luna, zanim zdążyła ugryźć się
w język.
- Kseno nigdy nie był szczególnie przywiązany do tradycji – odpowiedziała ciotka
obojętnie. - A tutaj...
Luna spojrzała na portret i aż krzyknęła. Ze złoconych ram spoglądała na nią ona
sama, te same prawie białe włosy, te same wypukłe, błękitne oczy, nawet wyraz twarzy
charakterystyczny dla Luny – rozmarzony i nieco nieprzytomny.
- Podobna, prawda? Jesteś bardzo podobna do kobiet Lovegoodów. To siostra twojej
praprababki, Luna. Wiąże się z nią tragiczna historia. Zaginęła, kiedy miała szesnaście
lat i nigdy nie odnaleziono jej ciała. Mówią, że zabił ją mężczyzna, z którym miała
romans... Później pokażę ci jego dom, podobno od jego czasów nikt tam nie mieszka.
Opowiadają, że w jego domu straszy, ale raczej w to nie wierzę. – Ciotka wzruszyła
ramionami. - Tutaj ludzie mają dziwną skłonność do wymyślania bzdur. Obok masz
praprababkę Sol.
Dziewczyna na portrecie miała łagodne rysy twarzy, ciemne loki i bardzo smutne
oczy.
- Sol nigdy nie odżałowała utraty siostry – opowiadała ciotka. - Kobiety w naszej
rodzinie zawsze były bardzo zżyte i trzymały się razem. Podobno Sol wiedziała lepiej
od wszystkich, że Lunę coś łączyło z panem na Greyhall, ale wiedziona lojalnością
wobec siostry nigdy nikomu nic nie powiedziała. Umarła młodo, nękana poczuciem
winy.
Portretów było wiele, imiona Luna i Sol powtarzały się wielokrotnie, były też dwie
Stelle Lovegood, ale Luna była już całkowicie pewna, że śniła o swojej praprababce. A
człowiek w czarnym płaszczu musiał być owym panem na Greyhall. Choćbym i chciał,
nie potrafię – przypomniała sobie Luna i upewniła się jeszcze o jednej rzeczy.
Ktokolwiek zabił i ukrył ciało Luny Lovegood, nie był to jej kochanek.
- Chciałabym zobaczyć ten dom. – Zorientowała się, że powiedziała to głośno dopiero,
kiedy ciotka spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Greyhall.
- Możemy tam pójść po obiedzie – odparła Sol. - Ale to ruina. Od lat nikt o niego nie
dba. W każdej chwili może się rozsypać.
Po obiedzie jednak zaczęło lać i zamiast zaplanowanego spaceru panny Lovegood
musiały zadowolić się herbatą przy kominku. Sol snuła opowieści o rodzinie, a Luna
nie mogła się nadziwić, dlaczego ojciec nigdy o niej nie wspominał. Szczególnie
ciekawiło ją dzieciństwo Ksenifilusza i ciotki, ale nie wiedzieć czemu, na ten temat Sol
mówiła niechętnie. Luna złożyła to na karb waśni rodzinnej i nie wypytywała.
Rozpogodziło się wieczorem, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi. Powietrze
pachniało jeszcze deszczem i Luna poczuła, że po prostu musi wyjść z domu. Ciotka
nie dała się długo prosić, choć śmiała się, że po spacerze w zarośniętym parku
Greyhall obie będą całe mokre.
Ścieżki prawie nie było widać, rosnąca między kamieniami trawa sięgała do pasa. Mur
otaczający Greyhall był w ruinie, a ruinę niemal całkowicie otulały powoje. Mimo to
dwór wzbudził w Lunie dziwny zachwyt. Prawie słyszała skrzypienie kół
podjeżdżającego pod dom powozu, prawie widziała wysiadające z niego damy, wysoko
podnoszące suknie, żeby nie ubrudzić ich błotem. Wiatr, który się zerwał, uginał
trawy, jakby ktoś po nich chodził. Zaskrzypiała otwierająca się okiennica i Luna
zobaczyła swoje odbicie w brudnej, popękanej szybie. Wiatr zmiótł liście z podpartego
czterema kolumnami balkonu, całkiem tak samo, jakby zrobiła to długa suknia. Z
daleka, w krwawych promieniach zachodzącego słońca, dom wyglądał jak martwy.
Stojąc na dziedzińcu Luna czuła, że dom żyje – żyje znacznie bardziej, niż te
koszmarne zamki Fallsborought, strzeżone przez rzeźbione potwory.
Luna uświadomiła sobie, że to pierwszy dom w magicznym Fallsborought, który nie
jest ozdobiony tymi przerażającymi maszkarami.
- Nie ma rzeźb – zauważyła. - Wszędzie indziej są, a tu nie ma.
- Zwróciłaś uwagę na rzeźby? Miasto jest z nich znane na cały świat – odparła ciotka z
niezrozumiałą dla Luny dumą. - Nigdzie indziej takich nie ma. Tłumy naukowców
przyjeżdżały, żeby je oglądać.
- Ciekawe, czemu tutaj ich nie ma.
- Może nie podobały się panu na Greyhall.
- Jak on miał na imię? – zapytała Luna nieoczekiwanie.
- Nie wiem. Legenda o tym nie wspomina. Legenda nazywa go panem na Greyhall.
Albo Człowiekiem w Czarnym Płaszczu.
Wieczorem, przed położeniem się spać, Luna starannie zamknęła pokój na klucz. Sen,
jak przyjemny by nie był, nieco ją niepokoił. Tej nocy nie zamierzała wybierać się na
romantyczne randki z duchami, obdarzającymi młode kobiety zupełnie nie
widmowymi kwiatami.
Ukośne promienie zachodzącego słońce prześwitują między potężnymi drzewami.
Luna trochę się boi, wsuwa się w cień, nie dbając o sosnowe szpilki, wplątujące się jej
we włosy. Czym innym są spotkania na łące w świetle południowego słońca, nie
przypadkowe, choć i nie umawiane, a czym innym jest wejście w obręb muru, od
którego najstarsi trzymają się z daleka. Na łące jest palące słońce, beztroski śmiech i
młodość, której nie da się zranić. W parku drzewa rzucają długie cienie, a Luna w tym
cieniu jest prawdziwa i namacalna, już nie – nieśmiertelna. A jego płaszcz jest jeszcze
czarniejszy, a uśmiech jest obcy jego twarzy i oczom.
- Oszalałaś, dziewczyno? Dlaczego, na Salazara, tu przyszłaś? Sprawdzić, czy to
miejsce naprawdę jest przeklęte?!
- A jest? – Głos Luny drży odrobinę, a w tych dwóch słowach kryją się wszystkie
pytania – Czy chcesz mnie skrzywdzić? Moje czary tu nie działają, tu potrafisz,
chcesz? Czy mam się ciebie bać, Człowieku w Czarnym Płaszczu? Czy powinnam?
Luna drży, jakby marzła, choć wieczór jest ciepły, a niebieskie oczy szukają
odpowiedzi w głębi czarnych. Mężczyzna oddycha głęboko i obie dłonie kładzie na
szczupłych dziewczęcych ramionach, a Luna pozwala się przygarnąć i otulić czarną
wełną.
- Dlaczego tu przyszłaś?
- Bałam się – odpowiada Luna niemal niedosłyszalnie. – Pojawiły się dziś rano i są
wszędzie, na każdym domu, na każdej ulicy.
- Rzeźby – szepcze mężczyzna i obejmuje Lunę mocniej, jakby jego ramiona mogły ją
ochronić.
- Nie wiem, czym są, ale są straszne. Są złe, bardziej niż cokolwiek, co widziałam w
życiu. Są z samego dna piekieł!
- Wiem.
- To on je sprowadził, prawda? – Luna odsuwa się, żeby na niego spojrzeć. – Twój
pan.
Mężczyzna milczy, ale jego twarz mówi wszystko. Luna nabiera powietrza, jakby
chciała coś powiedzieć, może krzyczeć, może robić wyrzuty, a potem wypuszcza
powietrze, bo przecież słowa niczego nie zmienią. Nic nie zmieni.
- Czym one są? – pyta tylko cicho, a on nie odpowiada, tylko obejmuje ją mocniej.
Mógłby powiedzieć – trzymaj się od nich z daleka, mógłby powiedzieć – strzeż się ich,
ale nie może, bo przecież są wszędzie, na każdym domu, na każdej bramie i nie da się
od nich ustrzec. Mógłby powiedzieć – wyjedź stąd, uciekaj, wtedy byłaby bezpieczna.
Ale tego właśnie nie potrafi. Więc tylko obejmuje ją mocniej. Więc tylko bez słów
przysięga, że nie pozwoli, że obroni, że ustrzeże. I dziwna rzecz – Luna jakby czuła
niewypowiedziane myśli, uspokaja się i układa głowę na jego piersi. Słyszy bicie serca.
I wtedy się budzi.
Budziła się powoli, niechętnie, próbując jeszcze złapać resztki wrażeń ze snu, szorstki
dotyk wełny, równe bicie serca, ciepło silnych ramion. Nawet się nie zdziwiła, kiedy
podniosła głowę, a z włosów posypały się sosnowe szpilki. W pokoju było ciemno i
chłodno, ogień wygasł całkowicie, tylko zza firanki sączyło się błękitnawe światło
ulicznych latarni. Luna wstała i wyjrzała przez okno. Rzeźby na bramie, oświetlone
mdłym blaskiem, wyglądały jak żywe, wijące się upiornie potwory. Z samego dna
piekieł... Luna wzdrygnęła się. Całe to miasto było jak wyjęte z nocnego koszmaru, a
koszmary stawały się coraz bardziej rzeczywiste. Nagle Luna poczuła, że chce
wyjechać, Merlinie, wyjechać jak najdalej, zostawić to chore, zdegenerowane miejsce,
zostawić ciotkę, historię rodziny i wracać do Glasgow, a wcześniej pojechać do
Londynu, odwiedzić przyjaciół, wypić herbatę w ciepłej, żółtej kuchni Ginny i
zapomnieć o tym wszystkim. Rano – postanowiła. Rano się stąd zabierze. A potem
położyła się, otuliła kołdrą i już zasypiając przypomniała sobie szorstkość wełny i
mocne ramiona, i już wiedziała, że nie wyjedzie, dopóki nie rozwiąże zagadki, dopóki
nie dowie się, czemu Greyhall obróciło się w ruinę i co się stało z dziewczyną, która
miała szesnaście lat i była nieśmiertelna, która miała szesnaście lat i zniknęła i nikt jej
więcej nie widział. Która – pomyślała Luna nieprzytomnie – na pewno wiedziała, jak
on miał na imię...
Rano – blada i niewyspana, ale już bardziej przytomna – po pierwsze sprawdziła, czy
drzwi do pokoju są zamknięte. Były. Doszła do wniosku, że musiała je otworzyć, a
potem zamknąć przez sen. Przy śniadaniu milczała, nie miała ochoty nic wyjaśniać,
chociaż widziała badawcze spojrzenie ciotki. Zastanawiała się, jak zapytać ciotkę o
tajemniczego pana, który sprowadził rzeźby, ale nie mogła znaleźć żadnego punktu
zaczepienia. Nie zapyta przecież – nie wiesz, ciociu, co to za wariat ściągnął z piekła te
ohydne potwory, z których jesteś taka dumna? Oczywiście, mogłaby opowiedzieć Sol
swoje sny i zapytać, o tu właściwie, do cholery chodzi. Coś ją jednak powstrzymywało,
a Luna przywykła ufać swojej intuicji.
- Chciałabym iść na cmentarz – powiedziała zamiast tego.
- Na cmentarz? - ciotka nie wyglądała na zadowoloną. - Po co? Tam nie ma nic
ciekawego.
- A groby przodków? - zapytała Luna ze zdziwieniem. - Tyle mi opowiadałaś o
rodzinie...
- Jest trochę zimno i zaraz zacznie padać.
- Padało w nocy, teraz się rozpogadza. Mogę pójść sama, jeśli nie masz ochoty.
- Nie, oczywiście, że nie. Po prostu myślałam, że pokażę Ci jakieś radośniejsze miejsca
w Fallsborought, może rynek, mamy naprawdę bardzo ładny rynek, albo...
- Mamy jeszcze dużo czasu – powiedziała Luna stanowczo. - Wydaje mi się, że
powinnam iść na cmentarz.
- Skoro nalegasz...
Ciotka milczała przez większość drogi, jakby była trochę obrażona, że Luna
zrezygnowała ze wszystkich atrakcji Fallsborought dla kilku starych grobów. Lunie
cisza nie przeszkadzała, ciągle próbowała ułożyć w głowie sens tych dziwnych snów.
Miała nieprzyjemne wrażenie, że w układance brakuje kilku najważniejszych klocków.
Przede wszystkim – co w niej robi ona, Luna? Dlaczego śni czyjąś tragiczną historię?
Najbardziej ze wszystkiego irytował jednak Lunę fakt, że ona, Krukonka, nigdy nie
słyszała, ani nie czytała o Czarnym Panu z Fallsborought – a czarodziej, który ściągał
z piekieł, czy skądkolwiek indziej przerażające i groźne rzeźby, z pewnością zasługiwał
na miano Czarnego Pana. Oczywiście, rzeźby mogą być tylko obrzydliwą ozdobą, ale
sen wskazywałby na coś zupełnie innego. Dlaczego ciotka, opowiadając o Człowieku w
Czarnym Płaszczu, nie wspomniała o żadnym jego panu? To wszystko było irytujące.
Luna westchnęła. Po prostu trzeba zdobyć więcej danych.
Podniosła głowę. Na leżący na uboczu Fallsborought cmentarz prowadziła szeroka,
ocieniona starymi, potężnymi lipami aleja. Chmury się rozeszły, słońce grzało coraz
mocniej. Luna postanowiła na chwilę zapomnieć o męczących domysłach i po prostu
rozkoszować się spacerem. Wystawiła twarz na słońce. I wtedy poczuła, że powietrze
nagle się ochłodziło, a wokół jakby pociemniało, choć na pozór nic się nie zmieniło.
Rozejrzała się, powstrzymując chęć przyspieszenia kroku. Miała wrażenie, że
wszystko w niej krzyczy, uprzedzając o niebezpieczeństwie.
Na prawo od drogi, tuż za gęstą w tym miejscu ścianą lip, wznosiło się wzgórze. Luna
zmrużyła oczy – na szczycie majaczyły czarne zręby budowli.
- Co to jest?
- Ruiny zamku. Spłonął tuż po zniknięciu twojej praprababki. Chcesz tam podejść?
Lunie trudno było wyobrazić sobie, że mogłaby czegoś chcieć mniej, ale ciotka już
skręciła w stronę wzgórza. Pokonując wewnętrzny opór, siostrzenica ruszyła za nią.
Góra była stroma i Luna po chwili odczuła miesiące spędzone na siedząco przy
maszynie tkackiej. Przeczucie, że na górze czeka coś bardzo złego, wcale nie ułatwiało
wspinaczki. Ale z drugiej strony – miała szansę dowiedzieć się czegoś o tajemniczym
panu Człowieka w Czarnym Płaszczu i naprawdę nie było powodu, żeby bać się góry,
prawda?
Z zamku pozostało niewiele – wiatr hulał między czarnymi, wypalonymi zębami ruin.
Wokół nie było ani jednego drzewa, ani źdźbła trawy, tylko pociemniała od pożaru
ziemia.
- Kto tu mieszkał? - Luna z niepokojem zauważyła, że głos z trudem wydobywa się z
jej zaciśniętej krtani.
- Nie wiem – skłamała ciotka. Luna wiedziała, że kłamie. Sol – kopalnia informacji o
Fallsborought, nagle miałaby nie znać historii zamku i jego władców? Spojrzała na nią
i prawie krzyknęła. Ciotka wyglądała dziesięć lat starzej, była blada jak ściana, a palce
miała kurczowo zaciśnięte na pasku torebki. Widocznie atmosfera tego miejsca
przerażała nie tylko Lunę.
- Chodźmy już stąd, dobrze? To chyba nie jest dobre miejsce – poprosiła młodsza
panna Lovegood.
- Nie lubię go – powiedziała ciotka cicho. - To... - urwała i zacisnęła usta. Luna czekała
na następne słowa, ale Sol odwróciła się i zaczęła szybko schodzić w dół zbocza.
Zatrzymała się dopiero na drodze i spojrzała na Lunę pytająco.
- Ciągle chcesz iść na cmentarz? - zapytała z niechęcią i lekką rezygnacją. Luna
chciała, ale postarzała, ściągnięta twarz ciotki wzbudziła w niej współczucie.
- Jesteś zmęczona – powiedziała. - Powinnyśmy wracać do domu i napić się herbaty.
Na cmentarz możemy równie dobrze pójść jutro.
Przez chwilę na twarzy Sol malowała się nadzieja, która jednak za moment znowu
zmieniła się w rezygnację. Ciotka odetchnęła głęboko.
- Nie ma sensu tego odkładać – wyszeptała, bardziej do siebie niż do Luny. - Chodźmy
– dodała z determinacją.
Cmentarz leżał tuż obok maleńkiego, nowego kościółka. Stary, jak wyjaśniła krótko
Sol, spalił się wiele lat temu. Luna powoli przeszła przez obrośniętą bluszczem bramę.
Cmentarz był niewielki, porośnięty drzewami i Lunie przeszło przez myśl, że chciałaby
być tu pochowana. To miejsce było zupełnie inne niż cmentarz w Londynie, gdzie
leżał jej ojciec – bez ani jednego drzewa, w jednym z równych rzędów identycznych
prostokątnych grobów, czy mały, smutny cmentarz w Green Stone, gdzie w suchej,
wypalonej słońcem ziemi leżał Neville. Luna potrząsnęła głową, broniąc się przed
wspomnieniami, ale szczegóły akcji w Green Stone, prosta akcja, żadnych kłopotów,
wchodzicie, załatwiacie sprawę, spadacie, ciągle stały jej przed oczami. Wpadli,
załatwili sprawę, a potem poprosili miejscowego księdza, żeby pochował Neville'a i
wrócili do domów, żeby w samotności radzić sobie ze snami, w których ich zaklęcia
zdążały trafić w cel, zanim cel zdążył dobyć różdżki. Zaraz później wygrali wojnę, a
Luna wrzuciła różdżkę na samo dno szuflady i nauczyła się obsługiwać mugolski
piekarnik. W magicznym świecie bywała tylko z okazji odwiedzin u ojca, albo u
przyjaciół. Nie odwiedzali się zresztą często – trudno prowadzić rozmowę, nie
poruszając jedynego tematu, o którym wszyscy myśleli, a o którym nikt nie chciał
mówić.
- Panny Lovoegood – przerwał jej rozmyślania męski głos. Podniosła głowę. Z
kościółka wyszedł stary, pochylony pastor. Uśmiechał się do nich, ale oczy miał
poważne, a kiedy spojrzał na Lunę – bardzo smutne. - Sol, czy mógłbym zamienić z
tobą słowo?
Sol niechętnie skinęła głową.
- Pochodzę sobie tutaj – powiedziała Luna.
- Dobrze. To nie będzie długo trwało, prawda pastorze?
- Nie. To nie będzie długo trwało. - Luna zwróciła uwagę na jego ostre i przenikliwie
spojrzenie. Sol odwróciła wzrok.
Luna weszła między groby. W najstarszej części cmentarza znalazła stary, pochylony,
pokryty zielonym nalotem mchu krzyż. Pamięci Luny Lovegood 1810 – 1826 – głosiły
zatarte niemal litery. Żałowała, że nie pomyślała wcześniej o kwiatach. Przypomniała
sobie tę dziewczynę – szczęśliwą, roześmianą, ucieleśnienie niezwyciężonej młodości.
Dlaczego zniknęła, co mogło się z nią stać? Czy szukał jej tajemniczy kochanek?
W starej części cmentarza leżało wielu Lovegoodów, Luna znalazła kamienną płytę
pod którą spali Serwiusz i Sol z wyrytym w kamieniu niewidocznym prawie
dwuwierszem. Przyklękła i spróbowała odczytać litery. Ku swemu zdumieniu, na
grobie zamiast typowej formuły „spoczywają w Panu” wyryty był fragment wiersza
Byrona:
Walka o wolność, gdy się raz zaczyna
Z krwią ojca spada dziedzictwem na syna
Znów trzeba będzie zapytać ciotki, skąd taki dziwny napis – trudno sobie wyobrazić,
żeby Serwiusz mógł być bojownikiem o wolność w dziewiętnastowiecznej Anglii.
Ruszyła dalej. Z prawej strony zobaczyła część cmentarza jak gdyby oddzieloną od
reszty. Nie było tak grobów – jedynie krzyże. Widywała takie na cmentarzach
wojskowych, równe rzędy krzyży poświęcone pamięci tych, których ciał nigdy nie
odnaleziono. Te krzyże nie stały równo i każdy był inny, jedne starsze, inne nowsze,
skromniejsze i bardziej ozdobne, kamienne i kute w metalu. Weszła pomiędzy nie i
zbladła. Z przerażeniem poczuła, że ledwo stoi na nogach. Pamięci Luny Lovegood...
Pamięci Luny Lovegood... Zaginęła w szesnastej wiośnie życia... 1867 – 1883... 1913
– 1929... 1960 – 1976... Luna poczuła, jak kręci jej się w głowie, krzyże jakby na nią
napierały, a wokół zrobiło się przeraźliwie zimno. Wydawało się, że są ich setki, setki
Lun Lovegood, zaginionych szesnastolatek, patrzących z wyrzutem, żałobny chór,
zawodzący w jej głowie. Odwróciła się i pobiegła na oślep, kalecząc się o rosnące
wszędzie maliny, potykając się o nagrobki, byle stąd wyjść, znaleźć ciotkę, znaleźć
jakiegokolwiek żywego człowieka.
Dopiero pod kościołem uspokoiła się na tyle, żeby się zatrzymać. Oparła się o chłodny
mur i odetchnęła głęboko, odsuwając od siebie setki coraz bardziej przerażających
pytań. Rozejrzała się, szukając wzrokiem ciotki, ale ani jej, ani pastora nigdzie nie
było widać. Usłyszała za to fragment rozmowy. Nasłuchiwała przez chwilę, próbując
zrozumieć, skąd dochodzą głosy.
- Sol, na miłosierdzie boskie, dlaczego? Jak mogłaś ją tu ściągnąć?
- Tak musiało być, pastorze. Musi się wypełnić.
- Nie musiało! Ta dziewczyna przeżyła okrucieństwo wojny, walczyła w pierwszym
szeregu, czy nie dość już wycierpiała? A ty sprowadzasz ją... - głos ucichł, jakby pastor
chodził w kółko i właśnie się oddalił. – Największy koszmar, jaki...
- Nie wiem, co przeżyła. – Głos ciotki był ostry i pełen determinacji. - Nie chcę
wiedzieć. Jest fragmentem koła, koło musi się zamknąć, nie rozumie pastor?!
- Więc sprowadziłaś ją, ale nie słuchasz, nie znasz i nie chcesz poznać. Sol, klątwa
skrzywdziła was okrutnie, ale ciebie najbardziej ze wszystkich. Odebrała ci
człowieczeństwo...
Luna zrozumiała, że rozmowa jest skończona i rozejrzała się w panice. Cokolwiek
znaczyły te dziwaczne słowa, ciotka nie powinna wiedzieć, że Luna je słyszała.
Niechętnie, starając się nie spojrzeć w stronę krzyży, wróciła na cmentarz. Za chwilę z
kościoła wyszła ciotka. Na jej twarzy nie było widać żadnych emocji, ślady przeżytego
w ruinach strachu także znikły, zastąpione przez jej zwykły uśmiech – teraz jednak
Luna zauważyła, że ten uśmiech jest przerażająco obojętny, a to, co brała za spokój w
jej czarnych oczach, tak naprawdę było pustką. Pierwszy raz od czasu Ostatniej Bitwy
poczuła, że się boi, bała się tej kobiety niemal tak samo, jak Voldemorta. Teraz
dopiero uświadomiła sobie, że ciotka, która rzekomo chciała ją poznać, ani razu nie
zapytała o jej życie, wojnę, przyjaciół, miłość... Jakby nie chciała zobaczyć w niej
człowieka, tej konkretnej Luny Lovegood, jakby chciała widzieć tylko kolejny krzyż w
oddzielonej części cmentarza, ostatnie słowo kończące krwawą historię rodu.
- Czas już do domu – powiedziała ciotka.
Luna tylko skinęła głową. W drodze powrotnej ciągle przyspieszała kroku,
zastanawiając się gorączkowo, co robić. Spakować się i uciekać? Brzmiało rozsądnie,
ale Luna wiedziała, że nierozwiązana zagadka nie da jej spokoju. Z kolei rozwiązanie
wyglądało na dość ryzykowne. Ostatecznie Luna postanowiła zaczekać do jutra,
wybrać się sama do kościoła i dowiedzieć się wszystkiego od pastora.
Obiad zjadły w milczeniu. Luna udawała, że nic się nie zmieniło, ale prowadzenie
zdawkowej rozmowy przekraczało jej możliwości. Szybko wymówiła się bólem głowy i
poszła do siebie. Była przekonana, że nie zaśnie – myśli kłębiły się jej w głowie i nie
wiedziała już, czy czeka na następny sen, czy się go obawia. Rozejrzała się po pokoju i
z szaleńczym zapałem zaczęła ustawiać wokół łóżka dziwaczny mur z krzeseł, toaletki,
książek, wszystkiego, co wpadło jej w rękę. Spojrzała z zadowoleniem na swoje dzieło
– wyglądało jak koszmar niespełnionego rzeźbiarza, ale zbudzi się dziesięć razy,
zanim uda jej się ominąć konstrukcję. To, że huk zbudzi też wszystkich domowników,
zupełnie jej w tej chwili nie obchodziło. Tej nocy żadnych spacerów. Udało jej się
nawet wejść do łóżka, nie naruszając chwiejnej struktury. Usnęła, kiedy tylko
przyłożyła głowę do poduszki.
Biegnie. Zarośla szarpią jej sukienkę i kaleczą nogi, deszcz uderza prosto w twarz, ale
Luna, owładnięta przerażeniem i bólem, nawet tego nie zauważa. Nie patrzy przez
siebie, nic nie widać przez ścianę deszczu, nie zastanawia się, w którą stronę ucieka,
byle dalej.
Ktoś krzyczy, Luna czuje silne palce, zaciskające się na jej mokrej dłoni, wyrywa się,
walczy, uderza na oślep, ale jest słaba, za słaba i ktoś unieruchamia jej ręce i próbuje
przekrzyczeć strugi deszczu. Wreszcie Luna poznaje ten głos, znajomy i przestaje się
szarpać, trzęsie się tylko ze strachu i lodowatego zimna.
- Byłaś tam? Byłaś na zamku?! - krzyczy mężczyzna.
- A ciebie nie było?! - W głosie Luny jest nienawiść i lęk, i oskarżenie. - Nie widziałeś?!
Nie zabawiałeś się z nimi?!
- Ktoś cię widział? Ktoś cię ściga?
- Ja widziałam. – Luna nie wie, co mówi, przed oczami ma tylko deszcz i ciało
wiszące, kołyszące się w porywach wiatru, jak na szatańskiej karuzeli. - Byłeś przy
tym? Dobrze się bawiliście?! - śmieje się ochrypłym śmiechem, który co chwila
przechodzi w zawodzenie. Gdzieś z daleka słychać szczekanie psów.
- Gonią cię. – Mężczyzna trzyma ją za rękę i ciągnie za sobą, Luna potyka się i w
końcu on bierze ją na ręce, owija płaszczem i biegnie, jakby ścigało go całe piekło.
Szczekanie psów jest coraz bliżej, ale nie ma już śladów Luny i psy gubią trop.
Mężczyzna przyciska ją do siebie mocniej i idzie, biegnie, na ciemnym niebie rysują
się kontury domu, ostre i gładkie, a na bramie nie ma ani jednej potwornej rzeźby.
Luna jest przemoczona i przemarznięta, sine usta z trudem łapią powietrze, a w
oczach ciągle ma tylko lęk, nienawiść i obrzydzenie. Pstryknięcie palców i w kominku
buzuje ogień, a ona odsuwa się jak najdalej, ucieka od dotyku jak zranione zwierze.
- Byłeś tam?! - pyta kolejny raz, krzywiąc usta z pogardą i gniewem.
- Luna, nie. - On podchodzi bliżej, powoli, żeby jej nie spłoszyć, klęka przed nią
ostrożnie, delikatnie ujmuje lodowatą, sztywną dłoń. - Przysięgam na wszystkich
bogów, nie byłem tam ani dzisiejszej nocy, ani wczorajszej.
- A wcześniej? Bawiłeś się tak? Czy było zabawnie? Czy to dobra rozrywka? - Luna
słyszy swój głos, ale nie rozumie słów, patrzy na jego twarz i chce tylko zadawać ból i
widzi, jak jej strzały sięgają celu, ale to nie przynosi ukojenia, nic nie przynosi
ukojenia i Luna wybucha niepowstrzymanym płaczem. Wtedy dopiero pozwala się
objąć, rozebrać z mokrych sukien, otulić ciepłym, suchym, wełnianym kocem i kołysać
w ramionach.
- Tam był mój ojciec – szepcze i patrzy na niego poszarzałymi oczami starej kobiety. -
Wisiał. Kołysał się... kołysał się na wietrze.
On milczy, bo przecież wie, przecież widział, milczy, bo wie też, że będzie to oglądał
nie jeden, nie sto razy, bo Pan lubi, kiedy ciała kołyszą się na wietrze.
- Odejdziemy stąd – kłamie, bo przecież od Niego nie da się uciec. - Odejdziemy stąd i
będziesz bezpieczna. Zabierzesz Sol i matkę i wyprowadzę was stąd. Musimy tylko
poczekać do świtu.
Ona kiwa głową, bo rozumie, nocą Fallsborought nie jest ludzkie, nocą Fallsborought
należy do rzeźbionych demonów. Rozumie, że wyprowadzę was stąd oznacza a
potem tu wrócę, a będziesz bezpieczna nie znaczy będziemy bezpieczni. I rozumie, że
świt który nadejdzie, dla nich dwojga będzie ostatnim. Odwraca się i czyta w jego
oczach potwierdzenie swoich myśli, a potem przywiera ustami do jego warg i koc
zsuwa się z jej nagiego ciała.
Jest dotyk i niepamięć, że świt nadejdzie. Jest dotyk i ciepło, i niepamięć, że była
jakaś noc. Są ciepłe usta i gorące dłonie, i niepamięć, że było cokolwiek poza nimi. Są
oddechy niespokojne, objęcia mocne i upojne jak młode wino i niepamięć – że było,
że będzie cokolwiek. I łzy, słodkie jak krew, bez kropli słonego smutku.
On śpi, obejmując ją mocno ramieniem, Luna czuje szorstkość jego dłoni na swoim
brzuchu i nie może zasnąć, wpatruje się w ostre linie jego twarzy, surowej nawet we
śnie.
- Jutro stąd odejdę – myśli, próbując wyobrazić sobie, co to znaczy. - Jutro zabiorę
Sol i...
I ciszę przeszywa wycie, głuche i pełne nienawiści, ciągły, obezwładniający strachem
ton, którego nie potrafi wydać żadna stworzona przez Boga istota. Luna wie, co
oznacza to wycie i przez mgnienie oka widzi siostrę, śpiącą spokojnie, przytuloną do
poduszki w ich małej, białej sypialni. A potem narzuca na siebie byle jak mokrą,
podartą sukienkę i wybiega w mrok i deszcz. I wtedy się budzi.
Luna poderwała się gwałtownie, z trudem łapiąc oddech. Mokre włosy kleiły się do
spoconej twarzy. Koszula nocna była całkiem przemoczona. Na nadgarstku widniały
ciemne ślady – odbicie za mocno zaciśniętej dłoni. Rozejrzała się. W pokoju było
szaro, za oknem powoli wstawał pogodny, wiosenny dzień. Dom jeszcze spał, nawet
dla skrzatów domowych było jeszcze zbyt wcześnie. Poustawiana wokół łóżka
konstrukcja z krzeseł była nienaruszona. Luna ostrożnie rozebrała nieprzydatny mur.
Wszystko wskazywało na to, że udało jej się zmoknąć, nie ruszając się z łóżka. Ubrała
się, przemyła twarz wodą i cichutko, żeby nie obudzić ciotki, wyszła z domu. Kiedy
tylko budynek zniknął jej z oczu, puściła się biegiem. Biegiem minęła wzgórze z
czarnymi zębami ruin, które dziś przerażało ją stokrotnie bardziej niż wczoraj. Minęła
cmentarz, starając się nań nie spojrzeć. Kościół był otwarty i pusty. Luna odetchnęła z
ulgą i usiadła w ławce, żeby zaczekać na pastora.
Obudziło ją potrząsanie za ramię. Pierwsze, co z niemałą ulgą zauważyła, to że nic się
jej nie śniło. Potem – nachyloną nad nią twarz staruszka-pastora.
- Miałem nadzieję, że się tu zjawisz, jakkolwiek nie sądziłem, że w nocy – uśmiechnął
się i Luna zauważyła, że jego uśmiech znowu jest smutny.
- O świcie – sprostowała. - Przepraszam. Nie miałam zamiaru tu spać.
- To dobrze, że czujesz się bezpiecznie w Domu Ojca. Na plebanii nie jest aż tak
bezpiecznie, ale za to można się napić kawy. Masz ochotę?
Luna pokiwała głową. Czuła się straszliwie zmęczona i była przekonana, że wygląda
jak upiór.
Gorąca kawa i skromne śniadanie, które postawił przed nią pastor musiało mieć
jednak nadprzyrodzone właściwości, bo pół godziny później była już całkiem – jak na
swoje Lunowe możliwości – przytomna.
- No dobrze – powiedziała. - A teraz, czy mógłby mi pastor wyjaśnić, co tu jest grane?
- Masz na myśli...
- To wszystko tutaj! - przerwała mu Luna, dla podkreślenia efektu pokazując rękoma,
o jak duże „tutaj” jej chodzi. Pastor w ostatniej chwili złapał dzbanek z kawą. - Moje
sny, te ohydne rzeźby, szalona ciotka... O co chodzi w tej sztuce i czemu nie dostałam
scenariusza?
- To wszystko tutaj, to bardzo długa historia.
- Mam jeszcze cały jeden dzień, który dopiero się zaczął.
Pastor spojrzał na nią pytająco.
- Myślę, że następnego snu już nie przeżyję. I nikt nie znajdzie mojego ciała, prawda?
- Przykro mi.
- Zabrzmiało jak tak.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- To długa historia – zaczął w końcu pastor. - Z której ja tak naprawdę poznałem tylko
nieliczne szczegóły. Wszystko zaczęło się tak naprawdę od tamtego wzgórza, które być
może miałaś nieszczęście widzieć. Na wzgórzu wznosił się zamek. Nawet po tylu
latach trawa nie porosła jego wypalonych szczątków. Mówią, że jego panem był sam
Szatan, który zszedł na ziemię na czele swoich piekielnych zastępów. Czy to prawda –
nie wiem. Ale wiedząc, czego dokonał, jestem gotów uwierzyć. Jeśli był człowiekiem,
musiał być na wskroś zły, a jednocześnie posiadł wielką mądrość, jakiej nie powinien
zdobyć żaden człowiek. Owa mądrość dała mu bogactwo i władzę nad całym miastem
i jego mieszkańcami. Cień tej władzy wisi nad Fallsborought do dzisiaj. Miał swoich
rycerzy, którzy zaczynali mu służyć z żądzy władzy, lub zysku, lub głupoty po prostu, a
kiedy już zaczęli, końcem ich służby mogła być tylko śmierć. Cień Czarnego Pana i
jego ludzi okrywał miasto strachem, a największy strach budził pan na Greyhall. Nikt
nie znał jego imienia i nazywano go po prostu Człowiekiem w Czarnym Płaszczu.
Jakim sposobem szesnastoletnia Luna mogła poznać i pokochać takiego człowieka –
nie wiem. Ale mówią, że pod czarnym płaszczem biło jeszcze serce. Mówią, że on
również ją pokochał... Fallsborought było już wtedy miastem nieszczęśliwym, ale
prawdziwe zło przybyło tu wraz z księgą. – Pastor przerwał i napił się wody. - Nikt nie
wie, skąd, z jakiego nie stworzonego Bogiem świata Czarny Pan ją przywiózł. Mówią,
że była czarna jak najczarniejsza noc, a na okładce wytłoczony był złowrogi tytuł.
Necronomicon.*** Księga zawierała tajemnice bardziej przerażające i wiedzę
koszmarniejszą niż ludzki umysł jest w stanie objąć. I którejś nocy w Fallsborought
pojawiły się rzeźby. Widziałaś je, zostały tu do dzisiaj, wstrętne Bogu i ludziom
potwory, którym obce jest światło naszego słońca, przywleczone z innego,
koszmarniejszego świata. Oplotły całe miasto pajęczyną lęku i ciszy, zaglądały w okna,
a czasem, wstający świt zastawał któryś z domów zupełnie pustym, choć wieczorem
jego mieszkańcy zasypiali spokojnie we własnych łóżkach. Zaledwie kilka domów
pozostało wolnych od ohydnych potworów, ale mieszkańcy tych domów byli dla
ludności Fallsborought równie przerażający – byli to najwierniejsi, najbardziej
zaufani słudzy Czarnego Pana.
- Na Greyhall nie ma rzeźb...
- Człowiek w Czarnym Płaszczu był prawą ręką Czarnego Pana, nie niewolnikiem.
Greyhall budziło w ludziach prawie takie samo przerażenie jak zamek. Część z
czarodziejów Fallsborought postanowiła się jednak nie poddawać terrorowi. Jednym
z nich był Serwiusz Lovegood, ojciec Sol i Luny. Żadne podania nie mówią, co
dokładnie wydarzyło się tej straszliwej nocy. O świcie jednak zamek Czarnego Pana
stał w płomieniach, a bijący od niego żar był tak silny, że spłonął również stojący u
stóp wzgórza stary kościół. Ciało Serwiusza, noszące ślady okrutnych tortur, odnalazła
jego córka Sol, leżało okryte czarnym płaszczem na jej progu. Luny nie odnaleziono
nigdy, nikt też więcej nie widział Człowieka w Czarnym Płaszczu. Mówią, że ona
podpaliła zamek Czarnego Pana i zginęła w pożarze, a on zamknął się w domu i więcej
z niego nie wyszedł.
- Nie – przerwała Luna. - Teraz rozumiem. Luna zniknęła. A on poszedł się mścić.
Myślał, że to przyniesie mu spokój.
- Więc, co się z nim stało?
- Nie wiem. Ale zemsta nie przynosi spokoju. I jemu też nie przyniosła.
- Po Czarnym Panu pozostały tylko rzeźby, które, choć nadal przerażające, wydawały
się być martwe. I były martwe, dopóki Sol nie urodziła drugiej córki. Kiedy
dziewczynka skończyła szesnaście lat, przyśnił jej się pierwszy sen. Potem drugi i
trzeci. A czwartej nocy zniknęła z łóżka i nikt jej więcej nie widział. Sol młodsza,
znając tą historię, nie nazwała Luną żadnej córki. Mimo to, druga w kolejności
dziewczyna zaginęła dokładnie cztery dni po szesnastych urodzinach. Lovegodowie
uznali to za klątwę, ciążącą na ich rodzie, karę za to, że pierwsza Luna pokochała
sługę Czarnego Pana. Nie wiem, dlaczego stąd nie wyjechali. Faktem jest, że każda
druga córka Lovegoodów, czy nazywała się Luna, czy jakkolwiek inaczej – każda
znikała czwartej nocy po szesnastych urodzinach. Ja sam pamiętam dwie Luny. Jedną
z nich była twoja ciotka...
- Ojciec miał jeszcze jedną siostrę? - Luna nie mogła ukryć zdumienia. - Nigdy o niej
nie wspominał...
- Twoja ciotka była wyjątkowa, Luno. Kiedy zbliżała się niebezpieczna data, cała
rodzina kolejny raz podjęła próbę złamania klątwy. Sol – i ja również – uważaliśmy,
że Lovegoodowie muszą stąd wyjechać. Teraz tego nie widać, ale wtedy twoja rodzina
była naprawdę zamożna. Mogliby żyć gdziekolwiek indziej, zostawić to przeklęte
miasto z jego przeklętą historią. Ale Ksenofiliusz i wasz dziadek nie wyobrażali sobie
życia poza Fallsborought. Ksenofiliusz uważał, że klątwę można znieść inaczej.
Próbował, naprawdę próbował, widziałem, że nie sypiał po całych nocach. Kiedyś
spotkałem go nocą, próbował porozbijać te przeklęte rzeźby. Nie poddawały się
zaklęciom, więc rzucił się na nie z łomem. Ręce miał poranione do kości. Wiem, że
podjął również upiorną próbę odnalezienia straszliwego Necronomiconu... Nie zdążył.
Lunie przyśnił się pierwszy sen. Sol wtedy niemal siłą próbowała wywieść ją z
Fallsborought. Nie udało się. Przejście było dla Luny zamknięte, przeklęte rzeźbione
potwory nie wypuściły swojej ofiary. I Luna znikła, jak wszystkie przed nią i nikt jej
więcej nie widział. Twój ojciec nigdy nie przestał mieć wyrzutów sumienia, wyjechał
stąd, bo każde miejsce przypominało mu o Lunie. Uważał się za jej mordercę.
- Zaraz – przerwała Luna. – Pastor mówił, każda druga córka. Ja nie mam siostry.
Nigdy nie miałam.
- Bardzo lubiłem twojego ojca, Luno. Był znakomitym dziennikarzem. Mówił o tym, o
czym inni bali się szeptać. Ale kiedy nie potrafił sobie z czymś poradzić, kiedy się
obwiniał – milczał. Dlatego nigdy nie opowiedział ci, że miałaś ciotkę, dlatego nigdy
nawet nie wspomniał o Fallsborought. Nie tylko dlatego, że obawiał się, że zechcesz tu
przyjechać. Nie potrafił. Tak samo jak nie potrafił pogodzić się ze śmiercią swojej
najstarszej córki.
- Miałam... siostrę? Starszą?
- Zginęła przed twoim urodzeniem. Tą śmierć Kseno również wziął na swoje
sumienie, uznał, że to kara za to, że dopuścił do zaginięcia swojej siostry. Pisał mi o
tym, a ja, głupiec, po stokroć głupiec, opowiedziałem o liście Sol. Wiedziałem, że Sol
nigdy nie wybaczyła Ksenowi. Całe życie obwiniała go o to, że pozwolił Lunie umrzeć,
a potem uciekł, żeby o niej zapomnieć. Miałem nadzieję, że tragedia, która go
dotknęła, zmiękczy jej serce. Ale Sol za wiele pustych dni i nieprzespanych nocy
spędziła w swoim przerażającym domu, rozmawiając tylko z własnymi horrorami,
codziennie wciąż i wciąż oglądając tylko potworne rzeźby, które zabiły jej siostrę,
zniszczyły rodzinę i skazały na samotność. Otoczona tylko portretami i duchami
straciła rozum. Rodzinna klątwa stała się przyczyną i sensem jej życia. A ja dałem jej
do ręki broń, dzięki temu dowiedziała się, że żyjącą córka Lovegoodów to Luna...
powracająca ciągle Luna...
- Czy pastor nie powinien raczej wierzyć w niebo i piekło, a nie w wędrówkę dusz?
- Nie rozumiem tego, Luno. Kiedy przyjechałem na tę parafię, jako młody człowiek,
poznałem młodą, piętnastoletnią Lunę, prawie dziecko jeszcze. Rok później stawiałem
na tym cmentarzu poświęcony jej pamięci krzyż. Później, kiedy urodziła się twoja
ciotka, znałem już całą historię, którą ci opowiedziałem. I obserwowałem ją, nie
mogąc się pogodzić z faktem, że jest skazana na śmierć. A ona z każdym dniem
stawała się bardziej podobna do poprzedniczki. Teraz, u kresu życia, widzę ciebie.
Jesteś starsza, przeżyłaś więcej – a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że siedzi
przede mną Luna z portretu w twoim domu, Luna, która pokochała Człowieka w
Czarnym Płaszczu. Może nie mam racji, nie wiem, niezbadane są wyroki Ojca
Naszego...
- No dobrze... Ale co ja mam w takim razie robić?
Pastor milczał przez długą, długą chwilę.
- Nie wiem, Luno. Wszystkie sposoby, które wypróbowaliśmy, zawiodły.
- Jedno jest pewne – powiedziała Luna zadziwiająco spokojnie. - Nie mogę zasnąć,
zanim czegoś nie wymyślę.
- Wobec tego, zrobię jeszcze kawy.
- Muszę poprosić kogoś o pomoc – stwierdziła Luna. - Dumbledore...
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Słucham?
- Sieć Fiuu nie działa, nie można się stąd teleportować... Przez tych kilka dni, w czasie
których masz sny, Fallsborought jest odcięte od reszty świata. Nikt stąd nie wyjdzie,
nikt też nie przybędzie na pomoc.
- Więc będę musiała poradzić sobie sama. Ale właściwie dlaczego nikt nie poprosił o
pomoc wcześniej? Przecież Dumbledore...
- Żaden z Lovegoodów nie chodził do Hogwartu, Luno. Ty byłaś pierwsza.
- A wcześniej nie chodzili do szkoły???
- Chodzili. W Fallsborought. Oczywiście, kilkoro dzieci wysłano do Hogwartu, ale
większość zostawała tutaj. To dziwna społeczność, Luno. Nawet ja, chociaż spędziłem
tu większość swojego życia, dla tutejszych mieszkańców zawsze będę obcy. Również
dla tych, którzy urodzili się już po moim przyjeździe, również dla tych, którzy nie
widzieli Fallsborought beze mnie. Fallsborought nie lubi obcych. Nie lubi też
wypuszczać swoich...
Wpadające do kuchni słońce rzucało na żółty obrus złote krążki. Przez ogromne okno
zaglądały główki słoneczników. Mocno pachniała świeża kawa. Zwyczajny, spokojny
dzień. Luna pomyślała, że tak właśnie powinno wyglądać życie po wojnie. To było jak
wyjątkowo okrutny żart i Luna poczuła, że zaczyna być bardzo zła. Luna bywała zła
rzadko, ale jak już, to porządnie.
- Pastorze?
Staruszek być może usłyszał determinację w kobiecym głosie, bo spojrzał na nią z
nadzieją.
- Pastor znał dwie Luny, prawda?
- Tak.
- Proszę mi powiedzieć, co robiły one?
- To znaczy?
- No... przecież nie chciały ginąć, prawda? Musiały mieć jakieś pomysły.
- Nie.
- Jak to? Nie?
- Widzisz, Luno, tutaj...
Ale Luna już nie słuchała. Złość rosła. Pastor uważał, że ona jest tą samą
szesnastoletnią Luną, która wciąż i wciąż płaci za cudze grzechy. Luna wiedziała, że
pastor się myli. Ona nie była stąd. Nie rosła w otoczeniu kamiennych potworów i
krzyży poświęconych własnej pamięci, czekając na wyrok, z którym nikt nie zamierzał
walczyć. A przede wszystkim – nie miała szesnastu lat. Przetrwała wojnę, złowrogie
zaklęcia, ból, zabijała i próbowano ją zabić, straciła przyjaciół i rodzinę i przeżyła. I
teraz przeżyje również.
- Chciałabym, żeby pastor poszedł ze mną – powiedziała, wstając gwałtownie.
- Dokąd?
- Do Greyhall – odparła.
***
Słońce odbijało się w jasnych włosach Luny. Lipy pachniały oszałamiająco, a ptaki w
ich gałęziach śpiewały oszałamiającą, od lat niezmienną pieśń wiosny. Przy drodze
krwawą czerwienią rozkwitały maki. Luna szła powoli, wdychając ciepłe, pachnące
powietrze. Weszli na ścieżkę, której już prawie nie było. Luna pogładziła sięgające do
pasa trawy, oparła dłoń o obrośnięty powojami mur. Wiatr zakręcił piaskiem na
dziedzińcu, szarpnął koronami drzew. Stare, od lat nie używane drzwi Greyhall
zaskrzypiały i otwarły się lekko.
- No. To jestem – powiedziała Luna.
- Wiesz, co chcesz zrobić?
Luna spojrzała na pastora ogromnymi oczami, błękitnymi i spokojnymi jak niebo
letniego dnia.
- To zabawne, prawda? - powiedziała miękko. - Walczyłam z takimi jak on, ze sługami
Czarnego Pana, który na szczęście nie miał księgi, ale na nieszczęście ambicje nieco
większe, niż jedno miasteczko. Wiem, kim są, wiem, co potrafią. Nie jestem Luną,
która miała szesnaście lat i kochała tak, jak tylko szesnastolatki potrafią – ślepo i
szaleńczo. Ja nie potrafiłabym go pokochać. Ale potrafię dać mu spokój. Długo na
niego czekał.
- Nie rozumiem.
- To jest bardzo proste – szepnęła. - Żadne z nich nie mogło odejść, żadne z nich nie
mogło odzyskać spokoju. On się mścił, ale zemsta nie przyniosła ukojenia. Ona
wracała, jak bezładna laleczka na sznurku, po własnych, szmacianych śladach. On
tracił, wciąż i wciąż, a ona kochała i – umierała.
- A ty?
- Ja nie kocham.
Odwróciła się i powoli weszła w otwarte drzwi.
W pękniętej szybie błysnęło odbite słońce. Pastor stał nieruchomo, przez chwilę
wydawało mu się, że przez okno zobaczył skraj czarnego płaszcza, że na balkonie
mignął rąbek białej sukni. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi smukłe, białe palce
obejmujące silną, ciemną dłoń. Otwarte drzwi skrzypiały lekko. Gdzieś wysoko
głośno, radośnie zaśpiewał ptak.
***
Ścieżki już prawienie widać. Trawa sięga do pasa. Między kamieniami kwitną żółte
podbiały. Z muru pozostała ruina, opleciona zielonym, biało kwitnącym powojem.
Dziedziniec przypomina łąkę, wśród trawy migają czerwone płatki maków, żółte
lwie paszcze, chabrowe płatki bławatków. W popękanych szybach dworu słońce
bawi się w tęczę. W zielonych koronach drzew świergoczą ptaki, czasem zagwiżdże
wilga, zakuka sprytna kukułka, dzięcioł pracowicie stuka w pień. Nocą w jaśminie
kląska słowik.
Mówią, że jeśli podejdziesz cichutko, kryjąc się między drzewami i lekko zmrużysz
oczy – zobaczysz Białą Damę, przechadzającą się po zdziczałym parku. Jej suknia
będzie muskać trawy, a trawy będą się pochylać przed jej stopami. A jeśli będziesz
stał nieruchomo, zobaczysz Człowieka w Czarnym Płaszczu, czekającego na nią w
drzwiach starego dworu. Mówią różne rzeczy.
_______________
* Sol (łac.) - Słońce, Luna (łac.) - Księżyc
** Stella (łac.) - Gwiazda
*** Howard Philips Lovecraft. Necronomicon to tytuł mrocznej księgi, zawierającej
tajemnice Wielkich Przedwiecznych. Korzystając z okazji, autorka wyraża nadzieję, że
nie skończy, wzorem Lovecrafta, w domu wariatów, prześladowana przez wymyślone
przez siebie potwory.