GERBER MICHAEL
BARRY TROTTER
I BEZCZELNA PARODIA
OD AUTORA
Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramatyki czy interpunkcji uznaje się
niniejszym za zamierzone i winny być traktowane jako dowcipy.
SPIS TREŚCI
Rozdział 1: Kłopot z Gumolami
Rozdział 2: Rzeźnik z Hokpoku
Rozdział 3: Szaleńcza przejażdżka pana Barry'ego
Rozdział 4: Co trzy głowy, to nie jedna
Rozdział 5: Pierwszy nos w chmurach
Rozdziało 6: Sztuka i polityka
Rozdział 7: W brzuchu bestii
Rozdział 8: Z jakiejś przyczyny w tym rozdziale ważną rolę odgrywają psy
Rozdział 9: Więzień Aztalanu
Rozdział 10: Fantastic!
Rozdział 11: Charlie i zakurzony antykwariat książkowy
Rozdział 12: Wielka ucieczka
Rozdział 13: Wzloty i upadki
Rozdział 14: Pociąg pod specjalnym nadzorem
Rozdział 15: Koszmary senne kryją w sobie wiele cennych informacji (zwłaszcza w
kiepskich książkach, takich jak ta)
Rozdział 16: Spokojnie, jest później niż sądzisz
Rozdział 17: Owszem, dorosłość jest do kitu, ale pomyślcie o alternatywie
Epilog
Specjalny tajny dodatek
ROZDZIAŁ 1
KŁOPOT Z GUMOLAMI
Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniejszą instytucją edukacyjną w
magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem.
Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku
zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W
rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry
mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok
nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z
pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń
minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty.
Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspólnej Grafittonu przed
wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także
nauczycieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak
jego własne. Podkręcił dźwięk w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Vojna
Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w
której tytule nie pojawiało się słowo „zabić”, była u nich automatycznie klasyfikowana jako
ballada.
„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga”, odczytał Barry.
Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w
kontakcie z trudniejszym problemem.
Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla początkujących, wyciągnął z
kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej
dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i
tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia.
Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta).
Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie powodują
nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać.
Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko.
- Colibri.
Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z
najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną
replikę głowy swojego właściciela.
- Super - mruknął Barry.
Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi.
Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka - przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze
mniejszy portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem.
Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako
rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak,
jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny - z dymu magicznej fajki można
układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszywającą
serce strzałą i diabelskimi rogami.
Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by niniejsza książka dostała
nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem
sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić.
- Niech to szlag. - Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i
tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wypalona
dziura. - Cholera - mruknął Barry. - Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę.
Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książkę w ogień. Była magiczna,
więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego,
naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku.
Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów,
zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy
cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat
wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o - patrzcie - to - ten - słynny - dzieciak;
ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od czasu do czasu kradli
mu majtki, z których część trafiała szybko na Allegore. Potem jednak, w zamian za kilkaset
funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal
zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie.
W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciągnący móżdżek i rdzeń
kręgowy niczym dziecko samochodzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry
bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń - choć gdy uczynił to po
raz ostatni, wydał z siebie ciche „muuu” i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po
korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.
- Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony
w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni
później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać.
Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum
dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wieczoru.
Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi?
Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stłoczonych ciasno i
pozbawionych dostępu do toalet, lecz natrętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł
świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dziś wieczór w
powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem
pozostawionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mieszankę. Barry zakasłał i
splunął, by pozbyć się niesmaku.
Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała
ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz
Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego
.
Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedziała, już
nigdy nie umyłaby głowy!
Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie stał Hamgryz,
olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich
rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły
cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów,
to dandysi magicznego świata.
Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem.
Nigdy mu się to nie nudziło.
No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kochaniutki? - spytał Komeda.
Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze?
Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo
czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go
spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z eliksirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn
wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciągnął uwagę złego lorda
Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał
nieśmiertelność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj”. Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta,
Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się
do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory
wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.
Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. - Komeda spojrzał znad okularów na
Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz.
Czas spadać, laseczki - dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i
pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo.
Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego.
- Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją
upuścił. - Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym
bogartom
.
Hamgryz podniósł monetę i ugryzł.
- Dzięki, Barry - rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni
zawiniętą w gazetę butelkę.
Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fankami. Barry'ego już dawno
znudziła ta rutyna, lecz w pewien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś
sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w duchu) fanom także coś się należy.
- W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do zaklęcia odwszawiającego i
zaczynamy - rzekł. - Pamiętałyście, żeby wziąć kąpiel?
Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje
wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała
ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczególnie oburzona uczennica piątej
klasy, Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swędzączki,
zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół
posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele.
Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszystkim.
Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? - podsunął Manuel
Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej
wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej.
Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę.
Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrektora zabierz ze sobą tego nicponia
Lona.
Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i
wyćwiczonym gestem.
Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej,
ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora.
Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w istocie nicponiem, a już na pewno
bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu quidkitu
- Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wielką prędkością wbił się w głowę Lona i
wkręcił na amen.
Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbijała się głębiej. W końcu
wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety
(przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pommefritte sprokurowała mu nowy
mózg, korzystając z niezbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera.
W efekcie Łon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo
zdecydowanie psich skłonności.
- Chodź - rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. - Stara
Broda chce się z nami widzieć. - Lon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wytarzałeś się w
kupach szopa? - Lon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny.
Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki
Swędzączki.
- Świnie! - wrzasnęła Penelopa.
* * *
- Pfft. - Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole
obozowisku dziwnie przypominające mu Woodstock. Wybrał jedną z talii.
- Aspałek? Nie, do diabła.
Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątkowo mało atrakcyjne morze
namiotów. Stało tam od kilku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu” ktoś
opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety
i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie
zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to
na nakład, chyba, że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcher. Tak czy inaczej, trawnik
przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro,
chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt” i uwielbiających Barry'ego
gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do
jeziora. Wymamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w
intymną część ciała winowajcy.
- To go nauczy - powiedział głośno Bubeldor.
Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod Hokpokiem z częstotliwością
pięciu osób na godzinę. Miejscowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z
wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tabliczkę: skaczcie. Niestety, w żaden
sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości - z każdym dniem przybywali nowi
fani.
Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o
dwóch okładkach”. Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół,
nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie
jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze
szukające łatwej zdobyczy.
- No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli.
- Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie.
Czy tu chodzi o dziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem?
- zastanawiał się Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali się po kruszących się schodach
wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji.
Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kretyński
interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za
prawo do opowiedzenia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli - w
dodatku w jego ohydnym, durneyowskim zakątku tego świata - wymagało wielu papierosów i
jeszcze więcej piwa.
Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek.
- W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie -
zagrzmiał. - Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ta
sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magicznego śmierdziela. Zrób nam tę
grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie!
Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć
do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony
wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu samochody, robiących pranie i
spełniających każde życzenie wielkiego Barry'ego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w
dół.
Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwyczajnie. Nie tylko dostał
niezłą sumkę za mapę, ale na trawniku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący
tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecności pięciotysięcznej protrotterowskiej
armii.
Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki
uwielbienia idealnie uzupełniały w warstwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe
wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy.
Byli bezczelni i śmierdzieli - a potem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się
prawdziwe awantury.
Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Hamgryzowych zapasów trunków,
bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber.
Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowe - go koniaku załagodziła sprawę,
przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie znosił Gumoli, a
oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki
tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego
alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie.
Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie.
- Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry.
Lon zaskomlił aprobująco.
Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado
przyczajonych wśród cieni nietoperzy - kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te
zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i
biada uczniowi, który próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon
natomiast był ulubionym celem, bo często nosił w kieszeniach cuchnące zakąski.
Rozpaczliwie wymachując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie.
- Trotter...
Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi.
- Profesorze - wydyszał Barry - chcę, żeby pan wiedział, że po prostu
przeprowadzałem z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki.
Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego.
- Trotter, wiesz doskonale, że nie mamy szkolnej gazetki. A jeśli gumolskie
dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na
wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego.
Podejdźcie do okna.
Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy zabłoconych Gumoli.
Były ich tysiące i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smród unoszący się nad
nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą.
- Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwent - warknął Bubeldor. -
Wiecie, że dziś rano musiałem przyjąć poród? Porody gumolskie to paskudna sprawa.
Oczywiście nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, że o mało na niego nie
zwymiotowałem.
Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektryzowało tłum.
Zebrani zaczęli wznosić okrzyki, rozwijając transparenty pełne błędów
ortograficznych.
Wynocha! - ryknął Barry.
Powiedział „co za radocha”! - zawołał któryś z Gumoli.
Hurra! Niech żyje Barry Trotter!
Idiota - rzucił Bubeldor. - Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy - chwycił Barry'ego za
łokieć. - Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód.
Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'ego i potarł bliznę na
jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka
stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry stoczył w
dzieciństwie z lordem Vielokontem. Stanowiła też dowód jego wspaniałych magicznych
zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę.
- Odwal się! - Barry odepchnął na bok pachnącego paczulą i naftaliną starego maga.
Odwrócili się i ujrzeli Lona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora.
Od dnia wypadku Lon uwielbiał gryźć najróżniejsze przedmioty.
- Lon, nie!
Zaskoczony Lon przewrócił puszkę magicznych mrówek, które wysypały się na
podłogę i zaczęły układać w nieprzyzwoite wyrazy.
Stary dyrektor z najwyższym trudem zapanował nad sobą.
- Posłuchajcie, wy dwaj. Skupcie się, żebyście mogli jak najszybciej opuścić ten
pokój.
W kącie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepotał skrzydłami, dziobiąc od
niechcenia karmę z mielonych azbestowych muszelek.
Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu”.
- Ktoś, podejrzewam, że ostatni pomiot klanu Malgnoyów snujących się po domu
Slizgorybu - Barry miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza gwałtownej ulgi - przekazał tej
gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. - Z rozmachem
cisnął gazetę do kosza. - Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje.
W świecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak interpunkcyjny, w połowie pytajnik, w połowie
wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to było, do diabła?!”, albo: „Co ja zjadłem?!”. Matka Barryego, osoba
chronicznie zagubiona i łatwo wpadająca w entuzjazm, miała skłonność do pytakrzyków, stąd właśnie kształt
blizny Barry'ego.
Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem
po tytułach książek w biblioteczce Bubeldora
- Nosiła żółty bat, Gabinet tortur Lady Harriet, zauważył też swoją ulubioną pozycję
Więzień w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa Bantama - Pulleta,
Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry był wstrząśnięty. Jedenaście lat później czuł
wyłącznie rozbawienie. Bubeldor miał dość osobliwe upodobania, ale też kto ich nie ma?
Szelest papieru lądującego w koszu wyrwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora:
Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się
omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru.
Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odrobiny pieniędzy. - Barry parsknął
wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. - Życie to nie tylko pieniądze, zawsze to
powtarzam. Prawda, Lon?
Ano. - Po podbródku Łona spłynęła strużka śliny.
Boże, ale z ciebie osioł, Gwizzley. - Bubeldor przez moment milczał, przymykając
oczy. Ścisnął palcami nasadę nosa. - Przepraszam, od tych upiornych zawodzeń dostałem
strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej,
jeśli sprawdzi się to, co piszą w dzisiejszym „Wróżbicie Codziennym”. - Zgarnął gazetę z
biurka i wręczył Barry'emu. pupa - wypisały mrówki.
O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim”? -
spytał Barry, odczytując nagłówek.
Nie, niżej - odparł Bubeldor.
„Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi”?
Pokaż to! - krzyknął Bubeldor, wyrywając mu gazetę. Na próżno przebiegał ją
wzrokiem; Barry wymyślił ten. tytuł na poczekaniu. - Uważasz, że to śmieszne? - warknął
stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. - O, tu.
„Magiczny chłopiec wkracza do kin” - odczytał Barry. - „W Mieście Snów aż szumi
na temat filmu Barry Trotter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany
za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia
Wagner rozpoczęli produkcję wielkobudżetowej biografii z nadzieją, że promocyjne i
marketingowe szaleństwo uczyni z filmu olbrzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż
wcześniejszy fenomen książkowy”.
Nie rozumiem - przyznał Barry. - Przecież to tylko pomoże Hokpokowi.
Wie pan, co mówią. Grunt to reklama.
Bubeldor aż klepnął się w czoło, słysząc te słowa, i z fałd jego szaty wyleciał z
trzepotem błękitny mól.
- Trotter, jesteś durniem. Ile dzieci czyta książki w dzisiejszych czasach? Jedno na
dziesięć, na sto? A przecież spójrz na zewnątrz. - Gdy odsunął zasłonę, o szybę uderzyła
pecyna czegoś (nie było to błoto).
- Chcemy Barry'ego! - ryknął tłum.
Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy.
- Masz pojęcie, ilu ludzi zjawi się tu po filmie? Biorąc pod uwagę wpływy z
zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów ludzi. To oznacza,
że pięć set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając, walcząc, krwawiąc i Bóg
jeden wie co jeszcze robiąc.
uh - oh - wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie h.
Gdy ta potworna perspektywa w pełni dotarła do Barry'ego, spłynęła mu po czole
strużka potu.
Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie?
Nie możemy - odparł Bubeldor. - To kwestia ubezpieczenia. Nasi prawnicy z firmy
Wiedźmin i Wyvern twierdzą, że przeprowadzka oznaczałaby bankructwo. Równie dobrze
moglibyśmy od razu zamknąć szkołę i wrócić do kursów korespondencyjnych. Uznałem
zatem, że skoro to wszystko dzieje się przez ciebie, ty masz to naprawić. Powstrzymaj ten
film, Barry Trotterze albo Hokpok przejdzie do historii.
- Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... - zaprotestował bezwstydnie Barry.
- Jego rodzice są w radzie nadzorczej - uciął Bubeldor. - Twoi rodzice są w grobie.
- No dobra, dobra.
To może być moja następna książka, pomyślał Barry i w jego głowie odezwał się
dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... - nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty.
Czy Lon może mi pomóc? I Herbina?
Lon to nasz jedyny uczeń specjalnej troski, wątpię zatem, by ktokolwiek za nim
tęsknił. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych
magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wyłącznie od niej.
Ktoś zapukał do drzwi i do środka wpadł Hamgryz. Jak zawsze, miał na głowie
sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków.
Psorze Bubeldor, paru Gumoli znów włamało się do mojej chaty. Grzebią mi w
drobiazgach. - Drobiazgi Hamgryza były wielkości namiotu. - Mogę ich zabić?
Wiedźmisyny - mruknął Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. - Podszedł do
drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: - Barry, los całej szkoły jest w twoich
rękach. Jeśli znajdziesz się w tarapatach i uznasz, że nie zdołasz powstrzymać realizacji
filmu, przypomnij sobie jedno. - Położył dłoń na ramieniu Barry'ego. - Jeżeli zamkniemy
Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pracy. - To rzekłszy, odszedł z gajowym.
Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne szła.
Błe. - Otrząsnął się, wystawiając język.
Sam nie ująłbym tego lepiej - odparł Barry.
ROZDZIAŁ 2
RZEŹNIK Z HOKPOKU
Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu.
Bubeldora. Sprawdzili czy dokładnie zamknęli drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka
wydostał się na zewnątrz, niemal z całego domu Pufpifpaf pozostały zwęglone zgliszcza.
Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia.
Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nietoperzy zapadła w lekki sen. Te
nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napinaniem
mięśni i napaściami na swoich kompanów.
Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii.
Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często
odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy
Barry'ego. Dyrektor wystawił swój nocnik na korytarz, by domowe skrzaty mogły go
opróżnić. Niczym naprowadzona radarem, łydka Łona trafiła wprost w naczynie, zrzucając je
ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim.
- Biegiem! - wrzasnął Barry.
W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi.
- Szybko, tutaj! - krzyknął.
Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali.
- O Boże - jęknął Barry. - Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to...
Znaleźli się w budzącej grozę południowej łazience na piętrze, siedzibie jednego z
najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny.
Kto tam? - dobiegł z jednej z kabin drżący, wysoki głosik. W powietrzu wisiała
dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. - Och - jęknęła Fanny, wstrząśnięta
kolejną salwą gastryczną. - Idźcie sobie. Niedobrze mi.
Błe. - Lon ścisnął palcami nos.
Buu - odparła Fanny.
Fanny, cokolwiek jesz, przestań.
Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nietoperze tłukły drobnymi ciałkami
o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie Morse'a.
- Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidzą. [Purk!]. Ale to nie moja wina -
odparła słabo Fanny. - Cierpię na nietolerancję laktozy. [Brip].
Fanny była pierwszoroczniaczką, która zginęła w 1952 po tym, jak grupa
ślizgorybskich trzecioroczniaków pewnego wieczoru doprawiła jej kolację mnóstwem sera.
Gdy w skurczach wyruszyła na spotkanie Stwórcy, poprzysięgła im zemstę i wkrótce
tajemniczy, niemal namacalny smród, towarzyszący jej prześladowcom, doprowadził ich
wszystkich do szaleństwa.
Żaden powiew nie był w stanie go przegnać, żadne mydło nie zdołało usunąć
siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny. Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy
jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny zamieszkała w łazience, w której dokonała żywota.
O ironio, wkrótce zamykanie pierwszoroczniaków w łazience Fanny stało się ulubioną
rozrywką hokpockich łobuzów.
Powoli hurgot nietoperzy ustał. Barry uchylił drzwi, wpuszczając do środka
strumyczek słodkiego, świeżego powietrza. Droga była wolna.
- Dobra, Lon, idziemy - rzekł. - Na razie, Fanny.
- Nikt mnie nie lubi - poskarżyła się Fanny. Resztę jej zdania pochłonęła erupcja z
jelit.
Gdy Lon i Barry skręcili za róg, ujrzeli nagle jedną z najbarwniejszych mieszkanek
Hokpoku, zwierzęcą profesor McGoogle. Niegdyś przełożona Grafittonu i przykładna
członkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spektakularnie zaniedbana, McGoogle
padła ofiarą całej serii dramatycznych wydarzeń, które ściągnęli na szkołę Trotter i jego
kumple. Po latach chaosu - począwszy od nieustannych żałosnych prób lorda Vielokonta
pozbycia się Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów,
aż po pojawienie się niedomytych tłumów u bram szkoły - jej niezwykle uporządkowany
umysł trzasnął. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieniła się w wariatkę
światowej klasy, krążącą po szkole w sukience z worka po mące i żywiącą się wyłącznie
odpadkami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można nazwać fakt, że przetrwała tak
długo. Ludzie szeptali między sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary
zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać
słowami. McGoogle, niegdyś potężna czarownica, obecnie zamieniała się w kota tylko
podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęście zbyt często.
- Sio - wydyszał Barry.
Znękana kobieta syknęła, obryzgując go cuchnąca śliną, i odwróciła się na pięcie.
Odbiegła, klikając długimi paznokciami o kamienną posadzkę.
Nietoperze skręciły gwałtownie i poleciały za nią - durny wybór, biorąc pod uwagę, że
nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym.
Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki.
Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego.
- Barry, jak długo nas nie będzie? - spytał Lon.
- Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem.
- Bo chcę wziąć z pokoju czapkę.
Doskonały pomysł - przytaknął Barry. Czapka Lona, dwustożkowy, wełniany model
ozdobiony podobizną renifera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne
nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc wesołe poświstywanie wiatru. - Nim jednak
to zrobimy - dodał - chciałbym odwiedzić Zeda.
Zed Gromgar był zbrojmistrzem Hokpoku, byłym Zerorem zwolnionym przez
ministerstwo po zabiciu zbyt wielu Gumoli w wojnie przeciw Śmieciożercom
. Miał za złe
Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek.
Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji.
Barry nie dziwił się J.G. Rollins, że nie uwzględniła Zeda w swych powieściach -
zbrój mistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę.
Brutalny, stale skłonny do bójki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza
karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknęłaby z bibliotek szkolnych
całego świata. Do diabła, Zed był za ostry nawet dla Barry'ego, gościa, który regularnie
skopywał tyłek lorda Ciemniaków. W wersji książkowej seria o Trotterze nadawała się dla
wszystkich, bez ograniczeń wiekowych. Obecność starego Zeda natychmiast podniosłaby
poprzeczkę na poziom od lat 18 (przemoc, słownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed
zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć.
Po co mamy się spotykać z Zedem? - spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na
samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Lonowi przychodziło
to łatwiej niż innym.
Ponieważ, jeśli powiemy mu co robimy, może da nam coś przydatnego - wyjaśnił
Barry. - Albo coś, co będziemy mogli sprzedać.
Za gumę? - Lon uwielbiał gumę do żucia.
Możliwe.
- Super. - Lon zawahał się. - Ale co my właściwie robimy, Barry?
Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w dowód wierności pożerać wielkie ilości śmieci
i ziemi.
- Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film.
- Jak? - spytał Lon.
- Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił.
- Porwiemy J.G. Rollins - rzekł.
- Och - mruknął Lon.
Słuch nie zawiódł Barry'ego i Lona. Pani McGoogle wpadła na nawiedzoną zbroję,
której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem.
- Cholerne cieleśniaki, myślą, że mogą tak wpadać na ludzi... żadnego szacunku dla
zmarłych...
Za plecami ducha widniały drzwi z mosiężną tabliczką z napisem Zed Gromgar,
zbrojmistrz.
Przepraszam. - Barry odsunął stopą lekkie kawałki dekoracyjnej zbroi.
Uważaj - zaprotestował nadąsany duch, - To, co kopiesz, to mój dom!
Panie Gromgar? - Barry zastukał do drzwi. - Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. -
Odpowiedziały mu maszynowe jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w
drzwi pięścią. - Panie Gromgar!
Usłyszeli, jak machina zatrzymuje się gwałtownie. Rozległ się wysoki, dziewczęcy
głosik Zeda:
- Cofnijcie się, diablęta!
Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponad dwumetrowym, włochatym
mężczyzną o długiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost miał tak bujny, że obok niego
kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz rozdwojonej brody Gromgar miał też
rozdwojone bokobrody. Włosy na głowie rozdzielił na liczne kępki, każdą przewiązaną
wstążką, sterczące na wszystkie strony niczym dziecięcy rysunek słońca. Dawało to efekt
zawadiacko - pijacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet
nie myśleć. Zed był ubrany w wypaprany smarem dżinsowy fartuch, jedną piegowatą ręką
oganiał się przed rojem przejrzystych chochlików. Chochliki uskakiwały z łatwością,
chichocząc i naśmiewając się z niego.
- A niech mnie, to przecież Trotter. I Lon. Wejdźcie, wejdźcie. - Zed podał im
wytłuszczoną rękę i zmiażdżył dłoń Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W
drugiej ręce trzymał różową miotełkę z piór, najwyraźniej stanowiącą źródło wszystkich
hałasów. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowił ducha - widzę, że była tu Wichura McGoogle.
Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał - odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. - Są
na to zbyt nieodpowiedzialni.
Owszem - przytaknął Zed, zamykając drzwi. - Cienias - mruknął pod nosem. - Nie
przejmujcie się chochlikami - dodał, zwracając się do chłopców.
- Cholerne przekleństwo. - Cisnął im dwie pary plastikowych okularów ochronnych. -
Nałóżcie je - polecił. - Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach.
Ach. - Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i pośpiesznie nałożyli okulary.
Parę lat wcześniej profesor Snajper, złośliwy nauczyciel elokwencji, po jakiejś
sprzeczce zaraził Zeda chroniczną chochlikozą. Nikt nie chciał zdjąć klątwy w obawie, że
narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły powodzenie Zeda u płci pięknej.
Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak
do tego przywykał, że niemal przestawał je dostrzegać.
- Widzę, że wciąż nosisz szkła, Barry - zauważył Zed. - Czemu nie pozwolisz mi
czegoś z tym zrobić?
Zed wiele razy proponował Barry'emu nową parę magicznych metalowych oczu.
Barry, jakże rozsądnie, odmówił.
Gromgar stał skąpany w blasku jarzeniówek w warsztacie o betonowej podłodze,
zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były
wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywał domowe skrzaty i zlecał im kolejne
naprawy, ale ponieważ ich związek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczyli
się znosić niespłukujące się toalety i niewielkie pożary instalacji elektrycznej - a także
niespłukujące się iskrzące toalety - i traktować je jako część codziennego życia)
.
Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością
tak to wyglądało), że w efekcie ubrudził się jeszcze bardziej.
Pośrodku warsztatu leżała na stole całkowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex
shopu. Nie imponowała jakością; Barry był gotów założyć się, że nie wytrzyma nawet
trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapłą gumową rękę.
- Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? - spytał. - Odkurzasz ją?
- Odłóż to - rzucił gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwycił lalkę i schował
do pudełka. - Naprawdę nie uważałeś na zajęciach.
Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim
zdolnościom dyplomatycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szkoły i tak było niezwykle
trudne, bo większość członków rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da
się zgromadzić sporej fortuny, przynajmniej w części nie będąc Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do
pokazywania gdzie się zgina dziób pingwina co bardziej irytującym oponentom sprawiała, że rada nadzorcza
pozostawała wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywała fundusze mysim
rewolucjonistom.
Mam rację, Trotter? To nie jest miotełka, to zaklęciomat. - Wyjął zza ucha różdżkę i
wetknął w końcówkę miotełki. - Skupia moc magiczną. Bierzesz przedmiot, który chcesz
zaczarować. - „wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole.
- Unosisz tuż nad nim zaklęciomat i... - Błysnęło, w powietrzu rozszedł się zapach
ozonu. - Jest zaczarowany.
Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając
niczym usta. Zed zmiażdżył go mięsistą pięścią. Kapsel pisnął i przestał się poruszać. Lon
pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać
Pinokia wobec złaknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepszą tradycją szkół
publicznych, w samych murach Hokpoku kryło się coś zachęcającego do seksualnych
wybryków.
Mnóstwo przepisów, kipiące hormony nastolatków... Uczniowie zwykle z tego
wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym.
Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję.
Chcemy kogoś porwać.
Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego.
- Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Ameryki, żeby nie pozwolić pewnym
ludziom nakręcić o mnie filmu - oznajmił Barry.
Zed, stuprocentowo pewien, że także w tym projekcie nie znalazło się dla niego
miejsce, natychmiast stracił wszelką chęć do pomocy.
- Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrojmistrz mógłby ci w tym pomóc
- rzekł. - A teraz wybaczcie, muszę rozbroić tego lizaka.
Podniósł coś, co przypominało zwykły lizak kulkowy, pokryty obcojęzycznymi
napisami. Przez szczelinę w opakowaniu Barry dostrzegł, że cukierek ma barwę ognistego
oranżu.
Oczy Lona pojaśniały.
O, mogę go dostać?
Nie, Lon. - Zed uśmiechnął się. - Mógłby okazać się śmiertelny. Twoi nieznośni
bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok Żelaznej Marii na drugim piętrze.
Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim
stało.
Barry zgodził się z tym w duchu. Zjedzenie jakiegokolwiek cukierka, który przeszedł
przez ręce Ferda i Jorgego Gwizzleyów było naprawdę kiepskim pomysłem. Przypomniał
sobie słodycze, które parę lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle
zamieniły się w jelitach w jajeczka wielobarwnych admirałów i wkrótce z tyłków
pierwszoroczniaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom.
I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale...
Proszę zaczekać, panie Gromgar. Proszę posłuchać. - Barry na poczekaniu wymyślił
odpowiednie kłamstwo. - Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz
i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. -
Zed rozpromienił się. - I zamierzamy dopilnować, by się w nim znaleźli, żeby cały świat
poznał ich zasługi.
Hm, w takim razie... - Zed próbował ukryć nagły wzrost zainteresowania, napinając
mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie
w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze
magiomechaniki był okropnie wkurzający.
Czym mogę wam służyć?
Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk.
Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam w naszej misji, zwłaszcza gdyby zrobiło się
niebezpiecznie.
Co powiesz na tę piłę? - Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę. - Naciskasz
przełącznik, o tutaj i... - Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. - Najlepsza
piła na świecie, przecina wszystko! - krzyknął Zed. - To z pewnością przekona tych typków z
Hollywood.
Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przyciskając dłonie do uszu. Głośne
dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela.
- Nie, dziękuję! - krzyknął. - Potrzebujemy czegoś mniejszego! Łatwiejszego do
ukrycia!
- Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej.
Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę,
wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed
uniósł gwałtownie piłę i wyłączył.
Przepraszam! - ryknął.
Włącz ją, włącz! - wrzasnął Lon. Zbrój mistrz zignorował jego prośby.
Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć?
Mam kaburę zakładaną na udo, do różdżki. Jest przydatna, gdyby chcieli cię
przeszukać. Bierzesz?
Jasne - odparł Barry. Zed cisnął mu kaburę. Uszyto ją ze skóry i ozdobiono
prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety.
A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest?
Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę gumy do żucia.
Co powiesz na to?
Bomba! - huknął Lon. - Teraz nie będziemy musieli sprzedawać...
Zamknij się, Lon - warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. -
W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego?
Nie, niestety. - Zed rzucił gumę Barry'emu. Wyglądała jak guma, pachniała miętą. -
Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy pożuć i
chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko.
Barry'ego zachwycił ten pomysł; od razu dostrzegł w nim potencjał do wspaniałych
psot.
- Świetnie. Masz coś jeszcze?
Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać.
Mamy dopiero początek semestru, więc nie zebrałem jeszcze zbyt wielu rzeczy...
Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki?
Sliniaki? - spytał z nadzieją Barry. Może przynajmniej nauczyłyby Lona lepszych
manier przy jedzeniu.
Nie, ślimaki, takie zwykłe.
A co robią? - zdumiał się Barry.
- Wypisują twoje imię śluzem, bardzo wolno. To nawet zabawne, jeśli masz wolny
wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit. -
Odwrócił się i cisnął Barry'emu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął
odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nieśmiało polizał.
Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmiany superczułych pszczół. Ten kit
zrobi dla ciebie wszystko.
Ale co właściwie może zrobić?
Zatykać dziury, chronić skórę przed gorącem bądź zimnem. Powiedzmy, że musisz
wyciągnąć z tostera grzankę. Wystarczy wycisnąć trochę wiernego kitu na dłoń. Kit z
radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha.
Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Barry schował go do kieszeni.
- Dzięki, Zed.
Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach obwąchiwał mysią norę. Nagle z
dziury wyleciała igła ciągnąca za sobą nitkę i przyczepiła się do obroży Łona. Z nory
dobiegły ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwał się z ziemi i cofnął. Z norki wyjechała
staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem
myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem.
Co jeszcze masz? - spytał Barry. - Wezmę wszystko, czego nie potrzebujesz.
Oczywiście dobrze się tym zaopiekujemy.
Aaa! - wrzeszczał Lon, przebiegając obok i ciągnąc za sobą wrotkę pełną
wiwatujących myszy.
Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. - Zed roześmiał się.
Wciąż biegając po pokoju, Lon uświadomił sobie w końcu, że wrotka jest
przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące
ze strachu, skręciły gwałtownie, zderzając się ze ścianą. Kilka odniosło obrażenia, lecz
niezbyt poważne. Wkrótce pozbierały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą
wrotkę.
Zed nadal grzebał w poobijanej komódce.
- Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. - Rzucił
Barry'emu okrągłą, brązowo - srebrną puszkę z napisem: „Flegmerrowska czekolada z
katarami”. Obrócił ją w palcach i obejrzał etykietkę. - „W tej puszce kryje się najlepsza
czekolada z katarami. Ten pyszny napój sporządzany według sekretnego przepisu rodziny
Flegmerry łączy w sobie najdoskonalsze, drobno mielone kakao z niewiarygodnie silnym
wyciągiem tabakowym. Jeden łyk wystarczy, by poczuć miły ciężar w zatokach i w
rozkosznym kichaniu godzinami wyrzucać z siebie całe garście kremowego śluzu. Rozkosz
dla nosa. Czekolada z katarami”. Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygodnie obrzydliwe,
Zed. Ale do czego właściwie służy? Zed nawet nie uniósł głowy.
Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę.
Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż.
- Nie, Lon. - Barry pacnął lekko Łona w nos. - Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić
uwagi Gumola, tylko rozwalić jakiegoś na strzępy?
Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o przemocy wobec Gumoli rozpaliła
mu serce.
- Mam coś w sam raz. - Otworzył górną szufladę i wyciągnął z niej złowrogi,
metalowy pistolet.
Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić.
Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To
cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę.
Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbezpieczył broń.
Ostrożnie, jest nabity. - Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski
pomysł.
Chwycił pistolet i wszyscy odskoczyli gwałtownie, słysząc strzał. Pocisk
zrykoszetował i - szansa jedna na milion - przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w
podłodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera.
- Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, że nikomu nie wolno dać się postrzelić w
mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów.
Zed wychylił się przez dziurę.
- Jeszcze raz przepraszam! - krzyknął i skrzywił się. - Auć, wygląda na to, że
czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie.
Dzięki, Zed. - Barry pośpiesznie zebrał łupy. - Życz nam szczęścia.
Co się stało? - spytał Lon, nie wychylając się z kryjówki.
- Nic, Lon, miłego porywania - powiedział Zed. - I Barry...
- Tak?
- Jeśli nie uda ci się go powstrzymać i nakręcą film... mógłbyś dopilnować, żeby
zagrał mnie George Clooney?
ROZDZIAŁ 3
SZALEŃCZA PRZEJAŻDŻKA PANA BARRY'EGO
Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło.
- Posłuchaj no, Gromgar, nie możesz strzelać do moich uczniów! - huknął
poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy.
Zdjęli okulary i położyli je przy progu.
- Istny dom wariatów - mruknął Barry do Łona.
Lon nie był pewien co znaczy słowo „wariat”, więc uśmiechnął się i przytaknął.
Zdumiewające, jak bardzo odgrywanie głupka może pomóc w życiu.
Pokazał Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda.
Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie
jadł.
Przecież mogę - rzekł z oburzeniem Lon.
W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać
coś z pokoju, nim ruszymy w drogę?
Tylko czapkę - odparł Lon.
- Jasne, jasne - mruknął Barry.
Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Łona była wyposażona w sznureczki, które
można zawiązać pod brodą, aby ogrzać porośnięte miękkim puchem policzki tego pół
dziecka, pół psa. Owszem, biorąc pod uwagę, że był dopiero wrzesień, wyglądałoby to
dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu.
- W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz zabrać i spotkamy się pod portretem
za pięć minut - polecił Barry.
Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze
poczucie celowości.
Barry skierował się do swego pokoju. W korytarzu minął go pierwszoklasista, Basil
Basingstoke, niosąc okrągły pojemnik. Na jego widok Barry'emu wpadł do głowy pewien
pomysł.
Hej ty, jak się nazywasz?
B - Basil - wyjąkał Basil, wstrząśnięty faktem, że wielki Barry Trotter zwrócił się
wprost do niego.
Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze?
Och, jasne Barry, z rozkoszą.
Basil natychmiast wysypał na podłogę zawartość - zbiór guzików - i wręczył mu
puszkę. Zaczarowane guziki od - turlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych
szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim zdoła je pozbierać.
- Dzięki, mały.
Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil będzie miesiącami przechwalał
się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem.
Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nędzy i rozpaczy: rozkopane łóżko
śmierdzące potem, niedbale przyklejone taśmą do ściany plakaty Wściekłych psów, Boba
Marleya i oczywiście portret Kena Vorodiota, wokalisty zespołu Vojna Totalnej Agresji
wielkości naturalnej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami
starych zadań domowych, listów z pogróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego
skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa się nad otchłanią piekieł, 5 km). Było tam też
kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse - nigdy nie czytani;
Salinger, Kerouac, Vonnegut - przerzuceni, Brautigan, z czasów gdy Barry podejrzewał, że
jest dość głęboki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika”
(którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn
wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybryda, huśtająca się z nadąsaną miną w
klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Draga Malgnoya,
siedziała uwięziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatkę miała okropnie brudną.
Podstawowa zasada Barry'ego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy”.
Trzymając w dłoni otwartą puszkę, podszedł do klatki Hybrydy. Otworzył drzwi,
zagiął brzegi ciężkiej od odchodów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do
puszki. Stos odchodów okazał się nieco wyższy od niej, Barry'emu jednak udało się wbić
przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą.
Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drobnych przyj emnostek?
Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do
adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego - w końcu parę lat
temu gumolski sąd zakazał mu zbliżania się do ofiary. Machnął zatem ręką, mamrocząc
pradawne zaklęcie przywołania.
- Chono!
Z biurka podniosło się magiczne pióro i podleciało do Barry'ego. Zastygło tuż nad
paczką, czekając na polecenie.
- Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia.
W błyskotliwym przebłysku podał jako zwrotny adres szefa wuja Vermona. Barry
uśmiechnął się na myśl o szkodach psychicznych, jakie wyrządzi jego przesyłka. Nagle z
niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko
niczym bezbronnego chochlika.
Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to
nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadził do obłędu ich podłego, sadystycznego syna,
umieszczając mu w głowie niekończącą się, zapętloną, wyszczekiwaną przez psy wersję
Jingle bells. Potem obdarzył panią Durney przemożnym platonicznym pociągiem do
królowej, co nie tylko zrujnowało małżeństwo Durneyów (Vermon wkrótce trafił w objęcia
jeszcze gorszej i brzydszej jędzy), ale też wepchnęło panią Durney na szczyt listy osób
poddawanych całodobowej inwigilacji przez MI5. Ku zdumieniu Barry ego Vermon okazał
się najtwardszy z całej trójki, niczym krowi placek spieczony na kamień przez rozpalone
słońce niezłomnej tępoty.
- Proszę, Hybrydo, gumolską pocztą.
Barry pozostawił swej sowie nieprzyjemne zadanie pozbycia się własnych odchodów.
Ona jednak tak bardzo ucieszyła się, że może opuścić klatkę, że bez słowa skargi chwyciła
sznurek w szpony i wyfrunęła przez okno. Zatoczyła jednak krąg, posyłając Barry'emu
nieprzychylne spojrzenie, i mógłby przysiąc, że pokazała mu język. Irytujące, lecz zwierzęta
w ogóle nie przejmowały się jego sławą, była im zupełnie obojętna.
Barry włożył szybko starą, wojskową kurtkę, postrzępioną i pokrytą plamami
atramentu, pamiątką z czasów, gdy krótko używał pióra wiecznego, bo dzięki temu czuł się
mądrzejszy. Sprawdził, czy w kieszeniach tkwią niezbędne przedmioty (fajka, zapalniczka,
otwieracz do butelek, pistolet), i wyszedł.
Lon czekał na niego przed portretem w sali wspólnej Grafittonu. Miał na głowie
czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę.
Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry.
Hej, Lon, do czego ci to?
To mój pamiętnik - odparł Lon. - Na wypadek gdybyśmy mieli przygody.
Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by pozwalać na coś podobnego. Ale to
przecież był Lon, pozostający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby
zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny.
- Ty pierwszy - rzekł.
- Majteczki w kropeczki - zaśpiewał Lon i wszedł w głąb obrazu, który posłusznie
uniósł szeroką spódnicę, przepuszczając go.
Barry podążył za nim i wkrótce znaleźli się za murem Hokpoku. Barry narzucił na
siebie i Łona pelerynę niewidkę, by nie dostrzegły ich przelewające się wokół tłumy Gumoli.
Niestety, Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy.
Za mną! - rzucił Barry, kierując się w stronę Zabronionego Lasu.
Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami - rzekł
Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka.
Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę.
Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi
zapachami niesionymi przez wiatr.
Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki.
Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ta ohydna roślina sięgała ku niemu i... nie, to
zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła.
Jak dostaniemy się do Hogsbiede? - spytał Lon.
Oczywiście żywopłotką - odparł Barry.
Całą gumolską Anglię pokrywała gęsta sieć żywopłotów, dość duża, by ukryć
podziemną kolej, zwłaszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej
ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej społeczności Wielkiej Brytanii; Barry
zmusił J.G. Rollins, by pominęła ten fakt w swoich książkach, bo odkrycie kolei przez
Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem - opłaty podatki, normy emisji gazów i Bóg jeden
wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo wśród najdzikszych
fantazji w jej książkach znalazły się też słowa świętej prawdy: Gumole nigdy nie zwracają
uwagi na nic poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów. Sieć kolei ukrytych
pod żywopłotami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie
niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe.
Żywopłot należał do specjalnej odmiany - nie tylko ukrywał w sobie sieć transportu
publicznego, ale jego liście miały kształt liter. Litery te odczytywane w odpowiednim
porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej
jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły
w miarę opowiadania - opowiadały się w miarę rośnięcia.
- Tędy - odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wejścia do żywopłotki.
Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłaniając spory otwór.
Niektórzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za
efekt niedogotowanych młodych centaurów zalegających w żołądkach.
- Dzięki, Lon - mruknął Barry i wcisnął się do środka. Lon podążył za nim.
Nagle znaleźli się w sali znacznie większej niż żywopłot, rozmiarami dorównującej
Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość
magii była dość utylitarna, mało imponująca. To jednak wyglądało zupełnie inaczej. Efekt
migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni sprawiały, że czuł się jak
wciśnięty pod choinkę, uskakując z włosami zlepionymi żywicą przed spadającymi
ozdóbkami.
W każdym rogu kwadratowej sali stał szereg pojazdów przypominających sanki,
czerwone, z dwoma miejscami - jednym z przodu, drugim z tyłu - i pionową dźwignią z
przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot
magicznych, pół - magicznych i pseudomagicznych. Ktoś wsiadał do sań, znikał w głębi
tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna grupa i tak dalej. Barryemu zawsze
kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem.
Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: portal południowo - wschodni i
stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił
w palcach długą dewizkę i postukiwał kopytami. Kolejka przesuwała się powoli, lecz bez
przerw i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań.
- Proszę uważać na nogi - ostrzegł konduktor.
Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć
pozostała na miejscu, sprawiała równie nieprzyjemne wrażenie.
Barryemu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, zardzewiałe, pokryte prymitywnie
nałożonymi łatami i śladami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu
leżało coś przypominającego zużyty kondom.
Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy
nie powinien poprosić o inne sanie?
- Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka.
Konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który dla Barry'ego wyglądał... złowrogo. W
jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka - potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie
w sięgającą kolan nocną koszulę i szlafmycę, tańczącego w blasku księżyca wokół
olbrzymiego ogniska z książek - książek o Barrym. Na koszuli widniał napis nie cierpię
Barry'ego Trottera ułożony z wielkich, czarnych, wprasowanych liter. Podskakując
demonicznie w umyśle Barry'ego, mężczyzna zerwał z siebie ze zwierzęcym rykiem koszulę,
odsłaniając upiorny tatuaż na piersi - portret Barry'ego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem
i ukośną linią.
- Wydaje mi się, że nie powinniśmy jechać tymi... - Powalony atakiem bólu Barry
osunął się na ziemię.
- Twój przyjaciel chyba zemdlał - oznajmił konduktor. - Pomogę ci go załadować.
Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bezwładnego Barry'ego na tylne
siedzenie. Lon usiadł za sterami i sanie śmignęły w głąb tunelu, pozostawiając za sobą
złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: pożałujecie, ale tylko Lon
mógł ją odczytać.
* * *
Barry ocknął się i natychmiast ujrzał swój najgorszy koszmar: Lona za sterami
szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Łona zdolności postrzegania prędkości. I rozpędu. I
równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy się do tego nie przyznał.
- Lon, uważaj! - ryknął Barry i o włos ominęli bezdomnego śpiącego pod ścianą
tunelu. W powietrze wzleciały stare egzemplarze „Wróżbity codziennego”. - Pozwól mi
poprowadzić.
- Hę? Nie, Barry! - huknął Lon. Był bardzo wrażliwy na tym punkcie. - Ja mogę
prowadzić, potrafię.
- Posłuchaj, nanomózgu... - Barry sięgnął do kierownicy.
- Nie, ja! - Lon uniósł ręce i odrzucił Barry'ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o
dwadzieścia kilo od rudowłosego ćwierćgłówka.
Sanie pędziły naprzód, co chwila zbaczając ze ścieżki, ocierając się o ściany
żywopłotu i obsypując tor deszczem liści i gałązek. Jedna z gałęzi uderzyła Barry'ego w
głowę i odłamała się. Odczytał napis: masz problem, stary.
Jechali stanowczo za szybko. Mimo że tunel był zupełnie płaski, pchnięcie dźwigni
naprzód zwiększało magicznie nachylenie zbocza, a tym samym prędkość pojazdu. Lon
pchnął dźwignię do oporu.
Barry zasłonił rękami oczy i zaczął się modlić. Coś przeleciało mu ze świstem koło
ucha. Spojrzał w dół i odkrył, że śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się
pod wpływem wibracji. Z każdym podskokiem (korzeń drzewa? Pechowa wiewiórka?
Kolejny pijak?) sanie dygotały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze.
Łona najwyraźniej zupełnie to nie obchodziło. Z radosną miną nucił ulubioną
piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa.
Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin.
Szaroskóry stwór o żółtych oczach chichotał złośliwie, napawając się przerażeniem
Barry'ego.
Pochylił się i ze złowieszczą miną wskazał go palcem, a potem przesunął długim,
szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował
się nią. Niezmiernie.
- Ty sukin...
Barry rzucił się na niego, lecz tuż przedtem, nim w książce pojawiło się pierwsze
poważne przekleństwo, krucha konstrukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i
pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Łona, przywierając do niego z całej
siły. W chwili gdy jego mięśnie zaczęły słabnąć i sanie miały rozpaść się na dwoje,
zatrzymały się przed niewielkim znakiem z napisem: stacja hogsbiede. Wkurzony gremlin
walnął pięścią w dłoń i zniknął.
- Uwielbiam prowadzić - oznajmił Lon. Obejrzał się na Barry'ego w chwili, gdy tył
sań rozleciał się na kawałki.
- O, Barry zepsuł sanki. - Wyskoczył na peron, tańcząc radosny taniec i wyśpiewując:
- Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki.
Sam Barry, rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu.
ROZDZIAŁ 4
CO TRZY GŁOWY TO NIE JEDNA
Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesławny pasaż w Hogsbiede, przy
którym mieściła się zbieranina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą
reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny niczym przestępcy na policyjnym okazaniu.
Można tu było zaspokoić każde pragnienie, nieważne jak paskudne - oczywiście za
odpowiednią cenę. Co niesforniejsi uczniowie Hokpoku uwielbiali to miasteczko i rzadko
zdarzało się, by w niedzielę Hamgryz nie musiał przybywać tu i opłacać kaucji za grupkę
skacowanych nastolatków. Plotka głosiła, że w miejscowym areszcie wydzielono specjalną
część dla uczniów. Barry zanadto się bał, by kiedykolwiek to sprawdzić - poza tym fani
wyciągali go ze wszystkich kłopotów.
Przed nimi grupka wyraźnie podchmielonych arytromancerów kłóciła się o przyszłość,
bliska bójki.
- Nie zdołałbyś przewidzieć świąt nawet gdybym podarował ci kalendarz, durniu.
Hogsbiede stanowiło ważny ośrodek konferencyjny, a atmosfera miasta zachęcała do
złego nawet najbardziej szanowanych naukowców.
- Przejdźmy na drugą stronę - zaproponował Lonowi Barry.
Tymczasem Lon, zafascynowany, przyglądał się mrugającym neonom i światłom.
Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki”? - spytał.
Wyjaśnię ci później.
Barry przekroczył stłuczoną butelkę po kremowej brandy. Sam spacer pasażem
sprawiał, że czuł się brudny. W końcu dotarli do ulicy Corleone i skręcili w lewo. Niemal
natychmiast atmosfera z przesiąkniętej aktywnym złem zmieniła się w po prostu zepsutą i
Barry'ego ucieszyła ta zmiana. Od razu też ujrzeli strzałkę wskazującą miejsce pracy Herbiny,
Świętego Hilarego. I dobrze, bo Barry podczas incydentu z saniami lekko skręcił nogę w
kostce.
Naciągnij mocniej czapkę - polecił Lonowi. - Widzę twoją dziurę.
Ups - mruknął Lon. - Mózg mi się przegrzał.
Do obu stożków czapki przyszyto dzwoneczki, które podzwaniały przy każdym kroku.
Bardzo szybko robiło się to okropnie irytujące, lecz Barry już dawno nauczył się ignorować
ów dźwięk.
Brzdęk, auć. Fala bólu zalała kostkę Barry'ego. Brzdęk, auć.
Skręcili w wąską uliczkę i ujrzeli niewielki przysadzisty budynek, porządny w ów
typowo upierdliwy angielski sposób, lecz bez wątpienia już dawno nadający się do rozbiórki.
Napis przy drzwiach głosił, iż dotarli do „Akademii Świętego Hilarego dla ledwo
magicznych”. Ta uboga szkoła nie miała pieniędzy na kosztowne antygumolskie zaklęcia i
uroki, otaczające Hokpok. Polegała wyłącznie na uświęconej tradycją zasadzie ukrywania się
na widoku. Jak dotąd, to się sprawdzało - albo po prostu nikogo nie obchodziła.
Święty Hilary był jedną z około stu szkół założonych w latach pięćdziesiątych, gdy
ministerstwo uznało, że miejsca takie jak Hokpok są zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy
większość zwykłych prac wykonywały domowe skrzaty, tysiące ludzi mogły rozwijać swoje
ambicje. Każdy czarodziej i czarownica, nieważne jak pozbawiony talentu i nie nadający się
do niczego, zasługiwał na naukę magii. Sam pomysł był szlachetny, w rzeczywistości jednak
podobne szkoły bardzo szybko stały się nie dofinansowanymi, zrujnowanymi
przechowalniami uczniów, których czekała jedynie żałosna przyszłość przed telewizorem,
walka z rosnącą tuszą i zasiłek. Wśród nich wszystkich Święty Hilary cieszył się największą
sławą, bo jeden z uczniów rok wcześniej włamał się do szafki z różdżkami swego ojca i
wpadł w morderczy szał.
Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli charakterystyczny zapach, typowy
dla szkół średnich, obrzydliwe połączenie smażonego jedzenia, środków odkażających,
słodkich woni uwielbianych przez starsze panie i pyłu kredowego. Oddychając płytko przez
nos, ruszyli głównym holem i przekroczyli próg pomieszczenia z napisem gabinet
DYREKTORA.
Ze zdumieniem odkryli, że w środku nad biurkiem zarzuconym papierami leżącymi
wokół dużego, głośnomówiącego telefonu unosi się głowa pulchnego, szpakowatego
mężczyzny.
Z obu policzków głowy sterczały bujne bokobrody, pomagające sterować nią w
powietrzu. Za głową, na ścianie, wisiał portret świętego Hilarego, przysadzistego patrona
zacofanych dzieci.
- ...Ależ dyrektorze, przepisy rządowe wymagają, by w szkole nie było chochlikowego
pyłu. Wywołuje on raka u szczurów - pisnął głośnik.
Głowa opadła niżej i wrzasnęła do głośnika:
- Kiedy wprowadzicie obowiązek szkolny dla szczurów, z pewnością się odezwę!
Zakasłała donośnie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwują drobinki śluzu.
- Ależ dyrektorze, Święty Hilary to najbardziej zanieczyszczone miejsce jakie znamy -
zaprotestował zatroskany głos urzędowy. - Narażacie na ryzyko swoich uczniów.
Barry pomyślał, że mężczyzna, gdyby tylko miał ciało, wyglądałby całkiem dostojnie
na swój prosiakowaty sposób.
- Chyba mnie pan nie dosłyszał. Tu, u Świętego Hilarego, to nauczyciele ryzykują.
Żegnam.
Kasłając gwałtownie, głowa rozłączyła się, waląc czołem w konsolę. Siła uderzenia
sprawiła, że na moment zawisła oszołomiona i zakołysała się w powietrzu, po czym powitała
gości.
- Panowie, jestem Betjeman Ffolkes - Ptarmigan, dyrektor tej żałosnej instytucji. - Na
jego czole pozostał czerwony znak. - Czym mogę służyć?
Lon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Barry odezwał się pierwszy.
Nie wiadomo co mógł wyprodukować ogłupiały, półpsi umysł jego przyjaciela.
- Panie Ffolkes - Ptarmigan, jesteśmy z Hokpoku...
Oczy dyrektora natychmiast zwęziły się zachłannie.
Wspaniała szkoła. Co ja bym zrobił z połową tego budżetu? Kupiłbym willę na
Majorce, może na greckiej wyspie...
Wykonujemy pilną misję na rzecz szkoły. Jedna z waszych nauczycielek, Herbina
Gringor, to absolwentka Hok - poku. Chcielibyśmy zamienić z nią słówko czy dwa, jeśli
oczywiście to nie kłopot.
Barry dostrzegł, jak w umyśle ffolkesa - Ptarmigana obracają się trybiki.
Quidpro quo - ręka rękę myje i tak dalej.
- Oczywiście, panie... uch...
- Barry Trotter. - Barry wyciągnął rękę. - A to mój towarzysz, Lon Gwizzley. - Lon
pomachał ręką.
- Cześć.
- Nie ten Barry Trotter?
- Ależ tak.
- Głowa rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Czytałem wszystkie twoje książki. - Uśmiech ffolkesa - Ptarmigana przybrał
niepokojące rozmiary. - Cóż za wspaniałe, lukratywne przygody.
Zakładam, że ta będzie następna?
Barry'emu nie spodobał się kierunek, jaki przybrała rozmowa.
- W pewnym sensie, to znaczy nie do końca. Wszystkie te książki to głównie bzdury.
Ffolkes - Ptarmigan zorientował się, że przesadził.
- Oczywiście, jak zawsze. A co do panny Gringor... - Głowa obróciła się i spojrzała na
zegar ścienny; Barry i Lon mogli przyjrzeć się z bliska rzadkiemu wianuszkowi włosów i
płatkom łupieżu, część z nich wzbiła się w powietrze i powoli opadała na ziemię. Jak on się
czesze? - zastanawiał się Barry. Lon nad niczym się nie zastanawiał, nie miał tego zwyczaju.
- Panna Gringor kończy właśnie ostatnie zajęcia na dzisiaj, zoologię.
Pozostał jeszcze kwadrans.
- Świetnie. Możemy tu zaczekać? Ffolkes - Ptarmigan uśmiechnął się przymilnie.
- Ależ nie, nie, mój drogi panie Trotter, to nie Hokpok. Możecie śmiało wpaść do
klasy. Nasi uczniowie są nie tylko mało magiczni, ale też wyjątkowo mało pilni. Ucieszy ich
odmiana.
Głowa podpłynęła do półki, chwyciła zębami czerwony segregator i wyszarpnęła go,
zrzucając na podłogę. Potem opadła, otworzyła okładkę i wilgotnym językiem zaczęła
przerzucać kartki.
Yet'h thee... Ginja... - mówił cicho ffolkes - Ptarmigan. Skrzywił się, atrament
smakował paskudnie. - Jest w sali dwieście siedem.
Ups. - Lon złamał właśnie jedną z maskotek dyrektora. Barry zazwyczaj traktował
podobne incydenty jako znak, że czas znikać.
Bardzo dziękujemy, panie ffolkes - Ptarmigan. Postaramy się nie przeszkadzać jej w
zajęciach - rzekł, kierując się ku drzwiom.
Nie, nie ma sprawy. - Ffolkes - Ptarmigan ponownie wzleciał w górę. - Zawsze
chętnie pomogę wielkiemu Barry'emu Trotterowi. Z pewnością ty też odpłacisz mi się tym
samym.
Barry odruchowo pomacał portfel.
Wraz z Lonem wspięli się po schodach i potruchtali korytarzem. Przy każdym kroku
wzbijał się w powietrze obłok drobnego, białego pyłu. Tynk? Gips? Chochlikowy pył? W
odróżnieniu od parteru, który po prostu dziwnie pachniał, to piętro dowodziło jasno, że cały
budynek wręcz domaga się natychmiastowej rozbiórki. Bardzo natychmiastowej.
Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbinę w jej żywiole - za biurkiem, mówiącą
innym co mają robić. Ubrana w porażająco nudną białą bluzkę, beżową spódnicę i takiż
sztruksowy żakiet, stała przed najbardziej pozbawioną życia klasą, jaką Barry'emu zdarzyło
się oglądać. Zdawało się, że głupota wręcz faluje nad ich głowami.
Co było nie tak z włosami Herbiny? Dopiero po chwili zorientował się, że niedawno
musiała spróbować wyprostować swe niesforne loki. Obecnie loki odrastały, tworząc efekt,
który można by nazwać einsteinowskim.
Barry i Lon cichutko otworzyli drzwi, pomachali do Herbiny i usiedli w dwóch
ostatnich ławkach. Lon, stanowczo za duży na swą ławkę, wywrócił ją z łoskotem.
„Przepraszam”, wymówił bezdźwięcznie, gdy wszystkie głowy w sali zwróciły się w
jego stronę.
- Uczniowie, to są dwaj, uhm, nauczyciele z innego miasta - oznajmiła Herbina. -
Przyjechali z wizytacją. Mów dalej, Sally, odpowiadałaś właśnie na pytanie piąte - rzekła
cierpliwie. - W jaki sposób pantera broni się przed smokiem?
Smukła dziewczynka z burzą jasnych loków, ubrana w zieloną bluzę, podniosła się
nieśmiało.
- Pantera odgania smoka, bekając na niego - wyrecytowała z pamięci. - Smok nie jest
w stanie znieść tego zapachu.
- Zgadza się, Sally. Kto zna odpowiedź na pytanie szóste? Niewielu z was
odpowiedziało poprawnie. Trevor?
Barry zadrżał w duchu na widok głupkowatego, wyniośle uśmiechniętego młodego
Ciemniaka. Trudno byłoby znaleźć w jakiejkolwiek szkole lepszy argument za
przywróceniem kar cielesnych.
- Pytanie szóste: odchody jakiego ptaka leczą kłopoty z oczami? Odpowiedź:
caladriusa.
Osobiście wolę moje okulary, pomyślał Barry. Lon poddał się, zaprzestał wysiłków
wciśnięcia się w ławkę i usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
- Znakomicie, Trevorze, dziękuję. - Herbina zerknęła na zegar. - Do diaska, brakuje
nam czasu, więc sama podam wam resztę odpowiedzi. Zanim jednak to zrobię, chcę, żebyście
wiedzieli, że jestem bardzo niezadowolona z wyników wczorajszej klasówki. By ją zaliczyć,
musieliście tylko przeczytać wasze bestiariusze. To nietrudne i nie wymaga żadnej magii.
Musicie jednak się przyłożyć - brak magii i lenistwo to fatalne połączenie. Pytanie siódme:
jakiego zwierzęcia boi się lew? Odpowiedź: koguta.
W klasie rozległy się chichoty, w tym także z ust Łona. Herbina posłała mu gniewne
spojrzenie.
- Pytanie ósme: jak hiena wabi swoją zdobycz? Odpowiedź: naśladuje odgłosy
ludzkich wymiotów i szlochów. Pytanie dziewiąte: jak żurawie latają w wietrzny dzień?
Odpowiedź: jedzą sporo piasku i kamyków, które służą im za balast.
Barry usłyszał, jak któryś z uczniów mamrocze pod nosem: „Co za bzdury?”. Racja,
pomyślał.
Pytanie dziesiąte: jak bóbr unika schwytania? Odpowiedź: ścigany przez myśliwego
wyrywa sobie jądra i ciska nimi w prześladowcę.
Trevor już to zrobił - rzucił któryś z uczniów; odpowiedziały mu głośne śmiechy.
Herbina postukała linijką w katedrę.
- Wystarczy. - Barry rozpoznał ostatnie rozpaczliwe próby młodej nauczycielki
utrzymania porządku tuż przed dzwonkiem. - To, że mamy gości, nie oznacza, że możecie
brykać.
Nagle klasa ryknęła chóralnym śmiechem. Parę osób zaczęło pokazywać palcami
Herbinę, która spojrzała w dół. Któryś z uczniów sprawił, że jej bluzka stała się niewidzialna.
- Jakie to sprytne z naszej strony. Używamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych
celów? Proszę się przyjrzeć, panie Palaver, i tak pan za to zapłaci, więc równie dobrze może
pan wiedzieć za co.
W obliczu półnagości nauczycielki część uczniów zarumieniła się, lecz kilku
chłopców o wyraźnym zaroście wpatrywało się w nią z uznaniem. Barry pożałował Herbiny;
współczuł jej, że musi mieć do czynienia z taką bandą. Z surową miną wyrzuciła ucznia z
klasy.
Jej bluzka zaczęła powoli odzyskiwać barwę.
- A teraz pytanie dodatkowe. Ponieważ nikt nie udzielił prawidłowej odpowiedzi,
sama będę musiała ją przeczytać. Wszyscy wiedzą o istnieniu włócznika, latającego węża,
który rzuca się na swą ofiarę niczym włócznia...
Czyjaś ręka wystrzeliła w górę.
- Jest podobny do dzidy. - Ręka opadła.
- Owszem, ale na przyszłość, Murphy, zaczekaj, aż cię wywołam. Za dodatkowe
punkty wymień dwie inne ciekawostki dotyczące węży. Oczywiście może ich być wiele, to
tylko kilka przykładowych: nim zaczną pić wodę, węże wypluwają swój jad do dziury; wąż
nigdy nie zaatakuje nagiego mężczyzny; jeśli wąż oślepnie, może się wyleczyć, jedząc koper
włoski; jeżeli wąż wypije ślinę głodującego człowieka, umrze, i wreszcie istnieje odmiana
dwugłowego węża, który potrafi toczyć się niczym obręcz.
Zadźwięczał dzwonek. Herbina krzyknęła do klasy:
- Na jutro przeczytajcie rozdział o rybach! - Odpowiedziały jej jęki. - Zrobię
sprawdzian. - Kolejny, głośniejszy jęk.
Herbina podeszła do Barry'ego i Łona.
Kiedyś widziałem węża obręcz - powiedział podniecony Lon.
Nieprawda, Lon. Czemu zawdzięczam tę paskudną ingerencję, chciałam powiedzieć:
niespodziewaną przyjemność? Jeśli chodzi o udział w dokumencie telewizyjnym, odpowiedź
nadal brzmi: nie.
Nam także miło cię widzieć, Herbino - powiedział Barry. - To dość długa historia.
Możemy gdzieś pogadać?
Gdy powiedziałeś to do mnie ostatnio, Barry Trotterze, skończyłam z poszarpaną
bluzką i butami śmierdzącymi pawiem.
Zupełnie nie pamiętam - bronił się Barry.
Nie dziwi mnie to, panie boski - koktajlowski. - Herbina westchnęła. - Chodźcie za
mną, pójdziemy do saloniku.
Parę chwil później siedzieli już razem na niewygodnych plastikowych krzesłach w
zadymionym, brudnym pomieszczeniu. Czy istnieje coś bardziej przygnębiającego niż
banalne plakaty motywacyjne? Jeśli tak, Barry nie chciał tego poznać.
- Kawy? - Herbina uniosła dzbanek, nikt się nie odezwał. Napełniła zatem
styropianowy kubek cuchnącą cieczą o konsystencji syropu. - Jestem uzależniona - dodała
radośnie, przyznając, że każdy, kto z własnej woli wypiłby coś takiego, jest w istocie
niewolnikiem Demonicznego Ziarna.
Odstawiła dzbanek i postukała w kubek różdżką; zawartość pojaśniała jak po dodaniu
kilku opakowań śmietanki. Herbina uniosła kubek do ust, Barry tymczasem masował kostkę,
która czuła się już lepiej. Lon wypisywał swoje imię w kupce cukru.
Co zatem się dzieje? Czy Ten, Który Śmierdzi znów coś miesza? - spytała Herbina.
Nie, Vielokont nie ma z tym nic wspólnego - odparł Barry. - A jeśli ma, to ja nic o tym
nie wiem.
Gdy wyjaśnił sytuację, Herbina zakołysała w dłoniach kubkiem mazi.
I chcesz, żebym pomogła?
Tak. Lon jest miły i... wierny... ale sama wiesz. Nawet wróbel wygrałby z nim w
scrabble.
- I ja mam być mózgiem całej operacji - domyśliła się Herbina, po czym z uśmiechem
zaczęła liczyć coś w myślach. - Prawdę mówiąc, mam parę dni wolnego. Może pożałuję,
zawsze żałuję, ale co mi tam.
- Super. - Barry odetchnął z ulgą. - Będzie jak za dawnych dobrych czasów.
Uśmiech Herbiny nieco przygasł.
- Nie całkiem, Barry. Nie każdy jest marką handlową uwielbianą przez miliony.
Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie.
Barry znalazł się na znajomym terytorium. Chciał wyjaśnić, że wcale nie ma
pieniędzy, że dostał tylko odrobinę na początku i jeszcze trochę po każdej rozmowie z
autorką. No i kasę z reklam, ale po vielokonckim ataku trądziku wszystkie wycofano
. Lubił
jednak uchodzić za bogacza.
- Moja cena to spłata pożyczek studenckich - oznajmiła Herbina. - Rodzice pracują w
państwowej służbie zdrowia i potrzebuję każdego grosza.
Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a dentysta, który odmawia usunięcia
zęba z naturalnego ekosystemu, nie zarabia zbyt imponująco.
Lon natychmiast wyczuł atmosferę.
- Tak, Barry, a ja chcę pięć dolców. - Nikt go nie słuchał.
- Ale, Herbino - zaprotestował z paniką Barry - ja nie...
Zatem ja też nie.
Bądź rozsądna, Herbino.
Ależ jestem, Barry. - Powoli, z trzaskiem rozprostowała palce. Barry rozpoznał ten
gest z wielu wcześniejszych okazji, gdy Herbina trzymała kogoś - zwykle jego - za męskie
klejnoty i powoli ściskała je w garści.
- No dobra, dobra.
- Masz plan?
- Zawsze mam plan. Porwiemy J.G. Rollins i ukryjemy ją gdzieś. Jeśli nie przerwą
kręcenia filmu, zamienimy ją w guacamole.
Herbina skrzywiła się.
To dość krwawy pomysł, nie sądzisz? J.G. zawsze wydawała mi się osobą rozsądną.
Najpierw znajdźmy ją i poprośmy grzecznie.
A jeśli się nie zgodzi?
Wtedy ją porwiemy, lecz żadnego guacamolowania. To zanadto w stylu lorda
Vielokonta.
Uniosła kubek, by pociągnąć łyk. Nagle krzyknęła, odpychając go i zrzucając na
ziemię.
- Co się stało?
Lon i Barry patrzyli zdumieni, jak Herbina miota się po pokoju, plując i wycierając
wściekle usta. W odpowiedzi wskazała kubek z kawą. Dławiąc się, wypadła za drzwi tak
szybko, jak tylko pozwalały jej wygodne buty.
Co do szczegółów, odsyłam do czwartej części serii, Barry Trotter i Pryszcz ognia
Chłopcy zajrzeli do styropianowego kubka i ujrzeli ucho, tak blade i wysuszone, że
musiało należeć do trupa. Kawa nie tylko nie nadawała się do picia, była pełna ciemniackiej
magii! A teraz ktoś poznał ich plan. Barry z wściekłością złapał kubek.
- Idź, powiedz lordowi Vielokontowi, że śmierdzi jak kiepskie chińskie żarcie! -
wrzasnął, a potem wylał zawartość do zlewu.
ROZDZIAŁ 5
PIERWSZY NOS W CHMURACH
Gdy cała trójka opuściła szkołę, Barry odwrócił się do Herbiny.
- Jak najłatwiej dotrzeć do Szkocji? Może pojedziemy magicznym autobusem?
- Ugh. - Herbina wzdrygnęła się; nie znosiła magicznych autobusów.
Ponieważ jej rodzice byli Gumolami, musiała siedzieć z tyłu. - Gdy ostatnio jechałam
czymś takim, duch Keitha Moona oblał mnie tanią wódą. Śmierdziała tak bardzo, że
musiałam spalić sukienkę.
- W porządku. Może zatem użyjemy gumolskiej magii? - Barry wystawił kciuk.
Nie moglibyśmy znów pojechać żywopłotką? - wtrącił Lon. - Proszę.
Nie! - warknął Barry, na samą myśl żołądek ścisnął mu się gwałtownie.
Chwileczkę. - Herbina zaczęła grzebać w swej małej, eleganckiej torebce. - Aha! -
Wyciągnęła z niej płaską, metalową puszkę wielkości dłoni. - Tabaka podróżna.
- Ma się po niej odlot? - spytał Barry.
Herbina skrzywiła się.
- Zamknij się, minimózgu. Tabaka podróżna pozwala pokonywać duże odległości bez
„mglenia”.
Rozkraplanie i skraplanie (zwane wulgarnie mgleniem) to metoda, dzięki której
czarodzieje i czarownice przenoszą się z miejsca na miejsce, szybując z wiatrem jako
rozumne obłoczki wilgoci - oczywiście gdy otrzymają licencję.
Lon już dawno skończył szesnaście lat, lecz jego tępy psi móżdżek nie zachwycił
Departamentu Usług Kropelkowych. Barry uważał, że to okropnie niesprawiedliwe - w
najgorszym razie Lon pogoniłby parę samochodów - ale rozkraplanie bez licencji stanowiło
poważne wykroczenie. Toteż mglenie nie wchodziło w rachubę.
- Działa następująco. Wciągacie trochę do nosa i... Znacie to uczucie kiedy kichnięcie
wystrzela z waszego nosa z prędkością zydionów kilometrów na godzinę?
- Tak.
- Tabaka podróżna sprawia, że kich staje w miejscu, a wy się poruszacie.
Bomba! - Lon sięgnął po srebrną puszkę. Herbina zręcznie go zablokowała.
- Zaczekaj, Lon. Najpierw zdejmijcie skarpetki.
- Słucham? - zdziwił się Barry.
- Po prostu to zróbcie, dobrze?
Lon złapał kołnierzyk i zaczął ciągnąć.
- Nie, Lon, nie koszulę, skarpetki.
Obaj chłopcy usiedli na ziemi, rozwiązując buty (buty Łona zapinały się na rzepy).
Szybko ściągnęli skarpetki. Herbina stała nad nimi z wyniośle fachową miną. Barry
zapomniał, jak bardzo wkurzało go jej ciągłe komenderowanie.
- Dajcie mi je. Rany, Barry, słyszałeś kiedyś o czymś takim jak pralka? Twoje
skarpetki są tak sztywne, że się nie zginają. A teraz stańcie obok siebie.
Lon, unieś lewą rękę, Barry prawą. - Wzięła skarpetkę i związała ich przeguby. -
Teraz stopy.
Gdy zostali połączeni, zajęła miejsce obok Łona i przywiązała się do jego wolnej dłoni
i stopy.
To po to, żebyśmy nie polecieli w różne strony. Którędy do Szkocji?
Chyba tędy - odparł Barry. Obrócili się dziewięćdziesiąt stopni w lewo.
A, byłabym zapomniała.
Herbina wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i nałożyła je. Był to klinowaty
kawałek brązowego plastiku, typowe okulary starszej pani. Barry parsknął wzgardliwie.
- Śmiej się do woli, palancie - odparła Herbina. - Te magiszkła pozwolą mi zobaczyć
dom J.G. Rollins. Kupiłam je u Searsa. Wszyscy gotowi? Weźcie szczyptę. Pamiętajcie, gdy
zaczniemy opadać, wciągnijcie kolejną porcję.
Gotowi? Teraz, już! Wciągać.
Lon kichnął pierwszy i wystrzelił w powietrze, wlokąc za sobą pozostałą dwójkę.
Barry miał wrażenie, że zaraz wyrwie mu rękę. Potem on też kichnął i odkrył, iż ciągnięcie
jest znacznie wygodniejsze niż bycie ciągniętym. W powietrzu panował lekki chłód, ale
przynajmniej nie padał deszcz.
Po kilku kichnięciach znaleźli się wysoko w górze i ujrzeli pod sobą panoramę biedy i
bezprawia. Szkoła stała w wyjątkowo złej dzielnicy - trzech chłopaków podpalało właśnie
porzuconą kanapę, złodziej przerwał włamanie do samochodu i gapił się na nich. Gospodyni
domowa pstryknęła im fotkę z tylnych drzwi domu. Barry skrzywił się jej na złość, a ona
odpowiedziała wulgarnym gestem. W końcu proszek Herbiny zadziałał w pełni i postaci się
oddaliły.
Lecieli naprzód, szybko wypracowawszy rytm. Barry i Lon kichali potężnie,
dostarczając rozpędu, Herbina znacznie częściej i z pewną elegancją, w razie konieczności
korygując kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojazdu kosmicznego.
Lon zobaczył je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandzkie Whiskoddechy, zabawiały się z
samolotem. Uderzając z rozmachem skrzydłami, unosiły się obok odrzutowca pełnego
Gumoli, teraz bez wątpienia wahających się pomiędzy tradycyjną niewiarą i paraliżującym
strachem. Smoki ziały ogniem w silniki, jakby chciały sprawdzić, jak bardzo zdołają rozgrzać
samolot, nie wysadzając paliwa.
Przez kilka minut przyglądali się ich zabawom. Tymczasem samolot rozpaczliwie
próbował uniknąć smoków, a te z łatwością utrzymywały swe pozycje. W końcu Barry uznał,
że ma dosyć. Wyciągnął różdżkę i celując między kichnięcia, krzyknął:
- Cumulus!
Smoki natychmiast zamieniły się w puszyste białe obłoczki. Przez moment rozglądały
się zaskoczone, po czym się rozpłynęły.
Powinni być już blisko. Herbina przeniknęła wzrokiem uzbrojonym w pańciowate
okulary i ujrzała bajeczną posiadłość J.G. Rollins. Wskazując w dół, pokiwała głową. Lon
miał właśnie potężnie kichnąć, lecz w ostatniej chwili Barry sięgnął wolną ręką i zasłonił mu
nozdrza. Przez jedną straszliwą sekundę zastanawiał się, czy zablokowane kichnięcie nie
oderwie Łonowi głowy. Nic takiego się nie stało, lecz z otworów po bokach wystrzeliły
strumienie powietrza, łopocząc gwałtownie nausznikami. Ze śmiechem opadli niczym liście
na piasek, pozostawiając za sobą smugę skarpetkowego cuchu.
Herbina i Barry zaczęli się odwiązywać.
- I co myślisz o tabace podróżnej? - spytała.
- Lepsza niż żywopłotka, ale bolą po niej zatoki. - Obmacał twarz, która rozgrzewała
się i zaczynała boleć jak diabli. - Zupełnie jakbym wypchał je sobie papierem ściernym.
- Ale przynajmniej nie musieliśmy wdrapywać się na bramę.
Herbina wskazała ręką ciężkie ogrodzenie z kutego żelaza. Po jednej stronie ciągnęło
się pasmo plaży szerokie na dwadzieścia pięć metrów i niknące w niewiarygodnie błękitnej
wodzie, po drugiej wilgotna, iskrząca się rosą zieleń Szkocji.
Wzrok Herbiny przyciągnęło coś białego u stóp ogrodzenia.
- Spójrzcie, to królik! - krzyknęła. Pojawienie się karaibskiej plaży w samym środku
Szkocji wyraźnie go zaskoczyło (i bez wątpienia wiele innych miejscowych stworzeń). -
Utknął.
- Ocalę go, hau! - Lon puścił się biegiem, pozostali podążyli za nim.
Królik zaklinował się pomiędzy dwoma słupkami (Barry zauważył, że z ich czubków
tryskają płomienie). Lon chwycił je na wysokości ramienia, sprawdzając swą siłę. Było to
dziwne uczucie - po stronie plaży metal był boleśnie gorący, po stronie łąki zimny. Pociągnął,
ale bez skutku.
Wygląda na to, że będę musiał użyć tego - oznajmił, wyciągając różdżkę.
Pokrywały ją miękkie, kolorowe nalepki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i
Bradleyem, Brązowym Dinozaurem.
To nie najlepszy pomysł - wtrącił szybko Barry. Lon i jego różdżka przez te lata
pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. - Może powinieneś...
Lon nie słuchał, ukląkł. Przerażony królik dygotał, wybałuszając czerwone oczy.
- Śliczny króliczek. Wyciągnę cię stąd, śliczny króliczek. Auu! - Przestraszone
zwierzątko ugryzło go w palec. - Aaaa! - wrzasnął Lon, wkładając go do ust. - Ty pierdzielcu!
Lon wycelował różdżkę w królika i czerwony promień natychmiast zamienił gryzonia
w gulasz. Uświadamiając sobie, co zrobił, Lon wybuchnął płaczem.
Herbina próbowała go pocieszyć.
- No już, już, Lon. Nie płacz.
- Wy dwoje, dajcie spokój - rzucił niecierpliwie Barry. - Tu jest gorąco.
- Tak - wyszlochał Lon, jego łzy przestały płynąć. - Mogę zdjąć czapkę?
- Nie. Chwileczkę, zaczekaj. - Herbina znów sięgnęła do torebki i wyciągnęła
gumowy czepek kąpielowy. - Załóż to jeśli chcesz. Miałam zamiar dziś po południu pójść na
wodny aerobik, nim mnie porwaliście.
- Dzięki - odparł Lon. Barry nie był pewien czy to właściwa odpowiedź, ponieważ
biały, gumowy czepek z falbanką wyglądał na nim jeszcze śmieszniej niż czapka.
Hej, Herb, co się tu dzieje? To miejsce nie wygląda mi na Szkocję.
Kiedy J.G. odniosła pierwszy sukces, wynajęła magicznych architektów, by stworzyli
jej małą karaibską samotnię. Zrobili to w zamian za częste wzmianki w następnym tomie.
Teraz zarabiają krocie, sprzedając fanom miniatury posiadłości Rollins. - Herbina wstała,
otrzepując plecy z piasku. - Sprzedają ich tak dużo, że zaczyna to powodować globalne
ocieplenie. Piszą o tym w gazetach.
- Gazety kłamią - oznajmił Barry. - Piszą to, co im każą korporacje.
Herbina parsknęła wzgardliwie.
- Powtarzasz to odkąd skończyłeś piętnaście lat i nawet wtedy brzmiało to głupawo, ty
pozerze.
Barry szykował właśnie retortę, która w końcu pokazałaby Herbinie, jak działa ten
świat, ale nagle ujrzał grupkę ludzi na plaży.
Spytajmy ich, jak znaleźć zamek Rollins - zaproponował.
Dobry pomysł - zgodziła się Herbina.
Gdy się zbliżyli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smieciożercy.
Uwięzionych wyznawców lorda Vielokonta pilnował brzuchaty czarogliniarz w
lustrzankach, żujący tytoń i bez przerwy przeklinający. W dłoni trzymał smycz zaślinionego,
szesnastogłowego psa.
- Lepiej mi tu żryjcie, inaczej Fin może mi się wymknąć - rzucił. - A tego byście nie
chcieli, co nie?
- Mmhfhth - odpowiedzieli chórem Smieciożercy; każdy z nich z zapałem rozgryzał
kamienie, i potem wypluwał na plażę drobniutki piasek. Ministerstwo Magicznego
Więziennictwa zdobyło lukratywny kontrakt na poszerzanie plaży J.G.
- Przepraszam, panie oficerze - odezwała się Herbina. - Mógłby pan pokazać nam
drogę do posiadłości Rollins? - Kilka głów piekielnego ogara - tych, które nie sku bały innych
po uszach - spróbowało obwąchać tyłek Lona.
Lon uczynił to samo.
Jeden z więźniów rozpoznał Barry'ego i rzucił się na niego.
- Panie Trotter, musi mi pan pomóc. Zostałem wrobiony! - Jego oddech cuchnął
ziemią, z każdym słowem na twarz Barry'ego bryzgały nowe drobinki błota.
Gliniarz jedną tłustą ręką odciągnął nieszczęśnika.
- Wracaj do żucia, amigo - rzekł przeciągle. - To tam, pszę pani - dodał, zwracając się
do Herbiny i gestykulując tajemniczo. - Spytałbym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki
Barry Trotter...
Zaklęcie gliniarza sprawiło, że nagle ujrzeli w dali imponujące skupisko stiuków i
ozdobnych płytek.
- Dziękuję, panie oficerze - powiedziała grzecznie Herbina i ruszyli w tamtą stronę.
Lon galopował na przodzie.
Podczas marszu Barry próbował zagadnąć swoją towarzyszkę.
Jak ci się uczy buców? Lubisz to? Herbina pociągnęła nosem.
Prawidłowo nazywa się ich marginalnie magicznymi. Barry uznał, że ma już dosyć
tego tematu, lecz Herbina ciągnęła niezrażona:
- Marginalnie magiczni Gumole odgrywają bardzo ważną rolę w naszej gospodarce,
zwłaszcza w gwałtownie rosnącym sektorze usług. Święty Hilary pozwala im zdobyć
niezbędną wiedzę i umiejętności konieczne do znalezienia prawdziwej, satysfakcjonującej
pracy. Dwadzieścia lat temu mogli co najwyżej zarobić parę groszy jako kosmetyczki czy
iluzjoniści na dziecięcych imprezach.
Teraz mogą żyć godnie.
Słuchanie Herbiny często przypominało oglądanie kablówki ustawionej na wyjątkowo
nudny kanał.
- Dziękuję, matko Tereso. Spójrz, Lon dotarł już niemal do drzwi. Lepiej go dogońmy.
Ścigamy się!
Pół kilo piasku w każdym bucie później Barry i Herbina dołączyli do Łona przed
drzwiami dość skromnego domu zbudowanego z gipsu.
Nie wygląda szczególnie bogato - zauważył Barry. - A sądziłem, że ona ma kasy jak
lodu.
- Mogę zapukać? - zapytał podekscytowany Lon.
- Użyj kołatki - poradziła Herbina.
Na drzwiach wisiała mosiężna kołatka w kształcie pięści; gdy tylko Lon jej dotknął,
zadźwięczał dzwonek.
- O, jest magiczna - zauważyła Herbina.
- O, jest głupia - odpalił Barry.
Chwilę później drzwi otwarły się i ujrzeli przed sobą wysokiego mężczyznę w
trzyczęściowym garniturze.
- Czym mogę służyć? - spytał z pompatyczną miną, unosząc wysoko grube czarne
brwi. Barry zauważył, że ma na czole plamy wątrobowe, i zaczął je liczyć.
- My do pani Rollins. Zastaliśmy ją? - spytała Herbina.
Czy ona was oczekuje? - zapytał lokaj; jego brwi skojarzyły się Barry'emu z
gąsienicami.
Uhm, nie. - Drzwi zaczęły się zamykać. - Ale to bardzo ważne, musimy z nią
pomówić. - Drzwi zamykały się coraz szybciej. - Jesteśmy fanami jej książek.
Teraz pozostała już tylko szczelina.
- To jest Barry Trotter! - rzuciła z desperacją Herbina, popychając Barry'ego naprzód
tak, że z hukiem uderzył w zamykające się drzwi.
- Hej, to moja głowa!
Drzwi natychmiast otwarły się szeroko.
- Błagam o wybaczenie. Wejdźcie, proszę, zaprowadzę was do salonu.
- Dziękuję - odparła Herbina, lekko poirytowana faktem, że nazwisko Barry'ego jak
zwykle zdziałało cuda. Zaczęła zdejmować buty. - Jedną chwilunię, nie chcemy nanieść
piasku.
Lokaj machnął ręką.
- Nieważne. Jest magiczny, sam zniknie.
Dwadzieścia dwie plamy, pomyślał Barry. Mam nadzieję, że umrę, nim zacznę tak
wyglądać. Czy brwi lokaja aby się nie poruszyły? To faktycznie gąsienice!
Mężczyzna zaprowadził ich do pomieszczenia przypominającego hol wejściowy
średniowiecznego zamczyska. Herbina zatrzymała się w progu, patrząc to na skromny gips na
zewnątrz, to na ogromną, imponującą, kilkusetletnią konstrukcję w środku.
- No chodź - szepnął Barry. - Zachowuj się, jakbyś już wcześniej widywała magię.
W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wyłaziła Gumolka.
Podążyli za lokajem szerokim korytarzem. Mężczyzna zdjął gąsienice z czoła i
wsadził do kieszeni. Wokół siebie widzieli ciemne stare drewno, bogate gobeliny, stare,
ponure obrazy przedstawiające starych bladych ludzi.
Tak mógłby wyglądać Hokpok, pomyślał Barry, gdyby nie ciągłe zniszczenia,
wizytówki pozostawione przez kolejne pokolenia uczniów.
Lokaj otworzył drzwi wiodące do wielkiej sali. Z uchwytów na ścianach zwieszały się
proporce ozdobione herbem rodziny Rollinsów: lwem i jednorożcem na złotym polu ze śrubą
i szklaną kulą oraz mottem: Semper ubi sub ubi.
- Zaczekajcie tutaj - powiedział lokaj. - Przyprowadzę pana domu.
- Pana?
- Dziękuję. - Herbina dygnęła lekko, a Barry szturchnął ją łokciem.
Lokaj odszedł bez słowa.
- Kretynko - syknął Barry - to tylko lokaj.
Lon tymczasem zawędrował na drugą stronę sali, obok wielkiego kominka.
Podeszli do niego i wyciągnęli się wygodnie na wielkiej, skórzanej kanapie.
Na kominku płonął nie dający ciepła zielononiebieski ogień. Kolory Slizgorybu,
pomyślał Barry. Obok kraty ujrzał niewielkie pokrętło z napisami: chłodno, ciepło, gorąco,
piekielnie i nie bądź Śmieszny. Było ustawione na chłodno, podkręcił je do gorąco. Z
kominka wypłynęła fala rozgrzanego powietrza.
- Hej. - Lon uniósł wzrok znad kuli śnieżnej. - Przez ciebie zapocę czapkę Herbiny.
- Błe - rzuciła Herbina. - Barry, przykręć ogień.
Barry ze złowieszczym uśmiechem już miał podkręcić temperaturę na piekielną, gdy
jego pytakrzyk zapulsował. Odwrócił się i ujrzał po drugiej stronie sali aż nadto znajomą
postać. Błyszczący hełm z pikelhaubą, niewiarygodnie krzaczasty wąs, pierś pokrytą
wymyślonymi medalami, lśniące świńskie oczka wciśnięte niczym dwie jagódki w pięć kilo
łoju.
- Znów się spotykamy, Trotter. Gotuj się na śmierć.
ROZDZIAŁ 6
SZTUKA I POLITYKA
Cała trójka rzuciła się do działania. Herbina przyjęła charakterystyczną pozycję do
walki, siad kuczny, który sprawiał, że wyglądała jak mistrz z Shaolin cierpiący na wyjątkowo
bolesne skurcze miesiączkowe. Przyciskając dłonie do brzucha mamrotała z furią, plując
wokół i tworząc zaklęcie. Pomknęło w stronę lorda Vielokonta i trafiło go w sam środek
podbrzusza.
- Uff - jęknął lord Ciemniaków.
Lon cisnął na oślep śnieżną kulą i wskoczył za kanapę. Pocisk wylądował z brzękiem
daleko od Vielokonta, jednak dał Barry'emu dość czasu, by zdołał wyciągnąć różdżkę.
Przypięta do wewnętrznej strony uda była mokra od potu i obrzydliwie lepka, ale w tej chwili
nie miał głowy do jej czyszczenia.
- Aveda neutrogena! - wrzasnął i niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie
pomknęło w stronę nieprzyjaciela w płomieniu lepkiego, zielonego ognia.
Vielokont wrzasnął, jego głos zabrzmiał piskliwiej, niż Barry pamiętał.
Lord Ciemniaków umknął za drzwi. W sekundę później zielony płomień uderzył w nie
z głośnym, wilgotnym mlaskiem i zamienił w kawał aloesowej brei.
Gdy breja spłynęła na podłogę, cała trójka ujrzała coś, czego nigdy by się nie
spodziewała: wielki lord Vielokont klęczał, unosząc ręce.
- Zawieszenie broni! - krzyczał. - Przestańcie, ja tylko żartowałem.
- Hę?
Niemożliwe, by się poddawał, pomyślał Barry, zostało jeszcze całkiem sporo książki.
Idol świata magicznego poprawił okulary na nosie i zbliżył się czujnie, unosząc różdżkę.
Herbina ruszyła za nim, wciąż przykucnięta, gotowa w razie konieczności zaatakować
kolejnym zaklęciem. Lon wyjrzał zza kanapy.
- Hej, lordzie Ciemniaków - rzucił Barry - bez twoich umazanych błotem kumpli nie
jesteś już taki twardy, co?
- Tak - zawtórowała mu Herbina. - Założę się, że jesteś gotów wyrwać sobie jądra i
cisnąć nimi w nas.
Czasami wielka inteligencja szkodziła poczuciu humoru Herbiny.
Gdy się zbliżyli, odkryli, że trupią skórę Vielokonta pokrywają dziwne smugi, a spod
pikelhauby wystaje gęsta, jasna czupryna.
Barry chwycił ją.
- Vielokoncie, od lat chciałem ci powiedzieć, że to chyba najgorszy tupecik jaki
zdarzyło mi się oglądać. - Szarpnął mocno, włosy jednak nie ustąpiły.
Au, au! Przestań, brutalu! - Vielokont chwycił Barry'eg za rękę, próbując się uwolnić.
- Nie jestem prawdziwym Vielokontem...
Co takiego? - wtrąciła Herbina.
Robię to, by przepłoszyć fanów. Nie macie pojęcia ilu ich jest.
O, ja mam pojęcie - rzekł ze znużeniem Barry, puszczając go. Gdyby dostawał pół
dolara za każdego fałszywego Vielokonta, którego pokonał przez te wszystkie lata... - Kim
jesteś?
Mężczyzna dźwignął się z ziemi, oderwał sztuczne wąsy i wrzucił do odwróconej
pikelhauby.
- Nie ruszaj się przez chwilę - poleciła Herbina, podnosząc się z pozycji bojowej. -
Muszę zdjąć urok zatwardzenia, który na ciebie rzuciłam. Niech sobie przypomnę. Jak
zneutralizować Węzeł Wnętrzności...?
Wyprostowany mężczyzna odzyskał nieco godności, otrzepał się z kurzu.
- Nazywam się Trevor Nunnaly, jestem towarzyszem życia pani Rollins.
Jak się miewacie? - Każde z nich po kolei uścisnęło podaną dłoń. - Zazwyczaj szczuję
intruzów psami, ale jeśli to naprawdę wielki Barry?
Barry groźnym gestem uniósł różdżkę; Nunnaly wzdrygnął się.
- A, oczywiście, tak właśnie jest, bez cienia wątpliwości. Musicie zostać na obiad.
Zostaniecie?
Biorąc pod uwagę przyjęcie, jakie im zgotowano, Barry miał ochotę odmówić.
- Tak - odparła Herbina - z rozkoszą.
Barry już miał schować różdżkę, wcześniej jednak polizał kciuk i potarł ją.
Nic z tego. Zeppelinowskie runy ZOSO, które wypisał na niej niezmywalnym
flamastrem, gdy miał czternaście lat, wciąż się nie poddawały. Był wówczas okropnym idiotą.
Trevor patrzył na niego dziwnie, więc szybko ukrył różdżkę.
- Jestem głodny - oznajmił Lon.
- No dobrze, zostaniemy - ustąpił Barry.
- Znakomicie, zaraz wezwę kucharza. - Nunnaly wyjął z kieszeni mały srebrny
dzwoneczek, zadzwonił.
Niemal natychmiast do pokoju wbiegła znajoma istota. Był to niski, ciemnoskóry
człowieczek podobny do Hiszpana, z wybałuszonymi oczami i niewiarygodnie zakręconym
wąsem.
- Pan mnie wzywał, sirrrr... BARRRRY! To przecież wielki Barrrry Trrotterr. - Skrzat
domowy Dali rzucił się Barry'emu w ramiona, wciąż jeszcze przeciągając ostatnie „r”. - Tak
się cieszę, że cię widzę. - Ucałował go w oba policzki w stylu kontynentalnym; końcówka
jego wąsa zbliżyła się niebezpiecznie do dziurki od nosa Barry'ego.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, Dali. Jesteś mi winien trochę grosza.
- Och, paniczu Barrrry, zawsze zamieszałem oddać ci te pesetas.
Dostaniesz je pszed esta noche. Macie zamiarrr rrozgościć się tu na jakiś czas? -
Dźwięczne latynoskie „r” - Barry nigdy nie potrafił go naśladować i podejrzewał, iż Dali
mówi w ten sposób, by go wkurzyć - sprawiało, że rozmowa ze skrzatem trrrwała godzinami.
Nunnaly postukał go w ramię.
- Jeśli można, chciałbym pomówić o obiedzie. - Dali puścił szyję Barry ego, zeskoczył
na podłogę i wyciągnął niewielki notatnik.
Prroszę, słucham - rzekł.
Dziś, Dali, wydamy ucztę na cześć naszych gości. Szczegóły jadłospisu pozostawiam
tobie - oświadczył Nunnaly. - Ale nie szczędź niczego. I weź coś wyjątkowego z piwnicy.
Jakież to miłe - powiedziała słodko Herbina.
Barry dostrzegł, że podoba jej się gospodarz. Zwykle zdarzało się to raz do dwóch
razy na przygodę, a już na pewno, gdy gość był draniem. Dawno nauczył się to akceptować.
- Może pan na mnie polegać, sirrr. - Dali wsunął notes do kieszonki. - Zabierram się
do tego natychmiast. - Podwinął wąs, jeszcze mocniej wybałuszył oczy i odbiegł.
Nunnaly odwrócił się do gości.
- Pozwolicie, że przeproszę was na parę chwil? Muszę się pozbyć tego idiotycznego
kostiumu.
Miał rację, biały podkład rozmazał się na wszystkich medalach i tunice, a pelerynę
pokrywał kurz z podłogi pomieszany z drobinkami śmiercionośnego aloesu. Barry dostrzegł,
że czerwona podszewka jest spłowiała i postrzępiona.
Nunnaly rozejrzał się wokół.
- Kuppins. - Wątrobiany lokaj wynurzył się z cieni, gdzie stał, gładząc swoje
gąsienice. - Zaprowadź naszych gości do jadalni, wkrótce do nich dołączę.
Barry, Lon i Herbina podążyli za Kuppinsem labiryntem wyłożonych boazerią
korytarzy. Jadalnia okazała się wielkim pokojem o ścianach obitych czerwoną tkaniną, na
których wisiały stłoczone obrazy w złoconych ramach.
Szczerze mówiąc, była nieco przesadnie nowobogacka. Powinienem był zażądać
większej kasy, pomyślał Barry.
- To Turner. - Herbina wskazała kosztowny pejzaż morski.
- Specjalnie jest taki rozmazany? - spytał Lon.
Główny element wystroju stanowił długi stół pokryty nieskazitelnym, płóciennym
obrusem, na którym ustawiono szczerozłote kandelabry. Spokojnie mieściło się przy nim co
najmniej czterdzieści osób. Nasza trójka poczuła się niemądrze. Usiedli obok siebie na
jednym końcu.
- Nie chciałbyś siąść tam? - spytał żartobliwie Łona Barry.
- Dobra - odparł wesoło Lon.
- Barry chciał mu powiedzieć, że to dowcip, ale zmienił zdanie.
- Po chwili zjawił się Nunnaly i usiadł na końcu stołu między Barrym i Herbina.
- Czemu on siedzi aż tam? - spytał, wskazując Lona.
- Wytarzał się w łajnie szopa - wyjaśnił cicho Barry. Nunnaly spojrzał pytająco, ale
nie ciągnął tematu. Lon uśmiechnął się, pomachał i z powrotem powrócił do popychania
sztućców po stole. Warczał przy tym jak mały samochodzik. W oczekiwaniu na Daliego i
obiad zaczęli rozmawiać.
Nunnaly'ego niezwykle interesowała osoba lorda Vielokonta, bo pragnął „udawać go
jeszcze udatniej”.
- Ale po co w ogóle go udajesz? - chciała wiedzieć Herbina.
Powiedzmy po prostu, że odgrywa to ważną rolę w moim związku z J.G.
- Nunnaly zarumienił się lekko. - Naprawdę widzieliście Tego, Który Śmierdzi?
Kogo? Lona? - zdziwił się Barry. - A, Vielokonta. Jasne.
No to... Jak właściwie śmierdzi?
Barry zawahał się, próbując przywołać w pamięci wypełniający nozdrza odór
Krańcowego Zła.
- Najbliższe, co mi się kojarzy, to rozpuszczalnik. Próbuje go zamaskować wodą
kolońską, sprawiającą, że śmierdzi jak cytrynowy rozpuszczalnik. - Barry odwrócił się do
Herbiny. - To ta woda za grosze, zawsze zapominam jak się nazywa.
- Herbina nie odrywała wzroku od Nunnaly'ego.
- Bold Spice. Tania podróbka.
- Żartujecie. Ktoś tak potężny i bogaty używa Bold Spice'a?
- No cóż, lord V. jest nieco... osobliwy.
- Jestem głodny! - wrzasnął Lon.
- Gospodarz sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełeczko i rzucił je Łonowi.
- Rodzynki! - zawołał Lon radośnie. - Rany, jeśli reszta obiadu będzie równie dobra,
to będzie całkiem dobra.
- Mówiłeś, że...
- Zapomniałem.
- Mówiłeś Trevorowi, że Ten, Który Śmierdzi to dziwak - przypomniała Herbina.
- Trevorowi, co? Herbina była okropnie przewidywalna. Nunnaly spoważniał.
- Zatem, Barry, co według ciebie sprawia, że Ten, Który Śmierdzi jest aż tak zły?
- Nikt do końca nie wie - odrzekł Barry. - Choć pod czas nauki w Hokpoku stanowił
stały obiekt drwin. Krążą plotki... - Odwrócił się do Herbiny. - Mam mu powtórzyć plotki?
- Tak, proszę - wtrącił Nunnaly. Herbina skrzywiła się.
- Jeśli musisz?
- Usta Barry'ego wygięły się w złośliwym uśmiechu.
- Cóż, niektórzy powiadają, że wielki lord Vielokont padł ofiarą nieudolnego
obrzezania.
- Nie! - Nunnaly sprawiał wrażenie szczerze wstrząśniętego.
- Owszem. Czyż to nie zdumiewające? - Zachichotali chórem.
- O czym wy mówicie?! - huknął Lon.
- Chirurg był pijany - podpowiedziała Herbina.
- Gość, który chodził z Vielokontem do Hokpoku, twierdzi, że ma wszystkie kolory
tęczy - oznajmił Barry.
- Niech no tylko umieszczę tę wiadomość na stronie. - Nunnaly zatarł ręce.
- Wciąż jestem głodny! - krzyknął z irytacją Lon.
- Serwetkę przywiązał sobie pod szyją niczym śliniak. Zaczął tłuc sztućcami o blat.
Przyjaciele z Hokpoku doskonale znali podobne nastroje.
- Widzę, że władczy niemowlak powrócił - mruknęła Herbina.
W tym momencie zjawił się Dali, a za nim korowód domowych skrzatów
dźwigających zakryte srebrne półmiski.
- Juhu! - zawołał Lon z drugiego końca jadalni.
- Pani i panowie, pszedstawiam wam moje najnowsze arrcydzieło.
Na sygnał Daliego skrzaty odkryły półmiski. Wygłodniali ludzie ujrzeli poskręcane
miedziane przewody, kółka zębate, przekładnie, styropianowe kulki, puszkę farby i -
niewątpliwie główną atrakcję - wielką, srebrną misę pełną płynnego gipsu. Barry otworzył ze
zdumienia usta. To miał być obiad?
- Zdumiewające, prawda? - Nunnaly błędnie zinterpretował wyraz twarzy Barry'ego
jako podziw. - Dziękuję, Dali, tym razem przeszedłeś samego siebie.
- Dziękuję, sirr. - Dali skłonił się nisko.
Jeden ze skrzatów wprowadził do jadalni olbrzymią, czerwoną żelkę, poganiał ją
wielkim batem i głośnymi przekleństwami. Zelka, posiadająca gałki oczne, uszy i inne
niezbędne narządy biologiczne, powoli przesuwała się naprzód, pozostawiając po sobie ślad
śluzu, zapewne o smaku wiśniowym. Przy każdym uniesieniu bicza dygotała gwałtownie.
- Czemu u licha przyprowadziliście to tutaj? - spytał Nunnaly.
- Bo prosił pan o coś wyjątkowego z piwnicy - wyjaśnił Dali. - Naturalnie założyłem,
że chodzi o Clarence'a.
Nie, nie, chodziło mi o wino. Clarence od wielu pokoleń należy do rodziny J.G. -
wyjaśnił gościom Nunnaly. - Zjedzenie go byłoby czymś bardzo niestosownym.
Mój błąd. Odprrowadzę go do jego kwaterry. Bon ap - petit. - Dali zniknął.
- Dali to najlepszy surrealistyczny kucharz w Wielkiej Brytanii, może nawet na całym
świecie. - Nunnaly - uśmiechnął się promiennie. - Nie ma ich zresztą zbyt wielu. Częstujcie
się wszyscy.
- Ale jak? - spytał Barry.
- Herbina posłusznie napełniła talerz niejadalnymi śmieciami.
- Hej, podajcie trochę tutaj! - zawołał Lon.
- Dobrze, ale nie będzie ci smakowało. - Herbina dźwignęła misę z gipsem i zaniosła
mu. - Rany, jakie to ciężkie.
Osobiście lubię układać dzieła Daliego na talerzu. Niektóre układy są miłe dla oka,
inne wyzywające, jeszcze inne osobliwie smutne. A tymczasem - wyciągnął z kieszeni
jeszcze kilka opakowań rodzynek - to pozwala zaspokoić głód.
Barry wziął je bez entuzjazmu.
- Dzięki.
Najwyraźniej uznawszy, że teraz łączy ich nowa więź, Nunnaly znów spoważniał.
- Barry, będę szczery. Uważam, że te książki to niemądre bzdury, ale są też użyteczne.
Przede wszystkim bardzo ułatwiają życie Gumolom, którzy mają talent magiczny, lecz sami
jeszcze o tym nie wiedzą.
- Jak? - Herbina uśmiechnęła się słodko.
Barry'emu zrobiło się niedobrze.
- Powiedzmy, że masz jedenaście lat i odkrywasz, że jesteś magiczna - jeśli czytałaś
wcześniej tę serię, nie wpadniesz w panikę. Możesz przeżyć zawód, gdy odkryjesz, że
prawdziwe życie czarodziejów nie jest tak zabawne i wspaniałe, jak w książkach J.G., ale to
drobiazg. Pamiętam, jak sam odkryłem, że jestem czarodziejem. Zacząłem słyszeć mojego
gekkona gadającego do siebie: „Poliżę sobie oko. Proszę, właśnie polizałem sobie oko”.
- Jesteś zwierzousty? - zainteresował się Barry.
- Tak. Myślałem, że zaczynam wariować. Na szczęście mieszkałem obok niezwykłej
kobiety, która przyjęła mnie pod swe skrzydła. Pani Robinson. - Nunnaly spojrzał tęsknie w
dal. - Ona pokazała mi świat czarodziejów.
Herbina posmutniała; Nunnaly niczego nie zauważył.
- Mimo wszystko jednak chciałbym, by w tamtych czasach można było dostać te
książki. To bardzo ułatwiłoby magiczny coming out. Kiedyś porażająca liczba magicznych
Gumoli dostawała świra, teraz jedynie uśmiechają się do siebie, czekając na list z Hokpoku.
Nunnaly machnął ręką, w której trzymał rodzynkę.
- Gdyby Barry Trotter już wtedy istniał, być może William Szekspir stałby się cennym
członkiem magicznej społeczności.
Herbina parsknęła w swój talerz pełen styropianowych kulek, wyrzucając kilka w
powietrze.
- Ale...
Nunnaly, zafascynowany dźwiękiem własnego głosu, nie zwracał na nią uwagi.
- W każdym razie J.G. zaczyna już się nudzić. Mówiła ci?
- Ale co? - spytał Barry.
Gospodarz zawiesił głos.
- Do diabła, to dość niezręczna sytuacja. Zakładałem, że ci powiedziała.
- Wyduś to z siebie, na miłość boską - warknął z irytacją Barry.
- To będzie ostatnia powieść o Barrym Trotterze.
- Co takiego? - spytali chórem.
Pewnie nie powinienem tego mówić, ale J.G. zdradziła mi swój sekret. W tej książce
umierasz, Barry.
- Ale czemu miałaby... ona nie może... Ciałem Barry'ego wstrząsnął dreszcz, oczyma
duszy ujrzał ulatującą sławę.
- No, jesteś teraz dorosły, twoje przygody robią się mało ciekawe. Co ma niby pisać?
Barry’ego Trottera i skomplikowany formularz podatkowy? A może po prostu ma tego
dosyć? Nie wiem, musiałbyś ją spytać. Wiem jednak, że zamierza odłożyć pióro. - Spojrzał na
Barry'ego z rozbawieniem świadczącym o tym, iż nie podziela ogólnej konsternacji, jaka
zapanowała przy stole. - Nie martw się, Barry.
Może i zginiesz, ale niczego nie poczujesz.
Odsunął talerz.
No tak, miły posiłek, prawda? - Zerknął na zegarek. - Robi się późno, musicie ruszać
w drogę. Dokąd w ogóle się wybieracie? - Zaśmiał się, mając na myśli kiepską konstrukcję tej
książki. - Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mam pojęcia, po co tu przybyliście.
- Szukamy J.G. - oznajmił głodny i wkurzony Barry.
- Zamierzamy ją porwą... - dopowiedział Lon.
- Porozmawiać z nią - przerwała mu szybko Herbina, ratując sytuację. - Chcemy ją
przekonać, by powstrzymała kręcenie filmu o Barrym Trotterze.
- Och, J.G. nie ma z tym nic wspólnego. Na waszym miejscu porozmawiałbym z
szefami Fantastic Books w Nowym Jorku, to do nich należą wszystkie prawa. Ale czemu
właściwie chcecie powstrzymać kręcenie filmu? Sądziłem, że to ziszczenie waszych marzeń.
- To dość skomplikowane - odparła Herbina. - Powiedzmy po prostu, że jeśli film
wejdzie na ekrany, Barry będzie musiał dorosnąć i poszukać sobie prawdziwej pracy.
Nunnaly sapnął współczująco.
Och, znam ten ból. Życie jest za krótkie na prawdziwą pracę. Ja sam miałem to
szczęście - dzięki hojności J.G. - że mogłem poświęcić ostatnie kilka lat mego życia czemuś,
co jak sądzę zdoła zmienić ten świat. - Jego twarz pojaśniała. - Mogę wam to pokazać?
Chcielibyście zobaczyć?
- O tak, proszę! - wykrzyknęła z entuzjazmem Herbina.
- Barry z rozbawieniem stwierdził, że niejadalny, surrealistyczny obiad nie uciszył
wcale jej wiecznie złaknionego libido.
- W porządku, no to chodźcie za mną. - Nunnaly wstał i niemalże wybiegł z jadalni.
Barry, Herbina i Lon ruszyli za nim.
Dotarli do drzwi. Nunnaly stanął przed nimi i spytał z powagą.
- Jeśli pokażę wam, co kryje się za tymi drzwiami, przyrzekniecie, że nie ukradniecie
mojego pomysłu? Mógłbym zażądać od was podpisania czegoś, ale chyba muszę wam zaufać.
Nunnaly otworzył drzwi i zapalił światło. Dwadzieścia lamp jarzeniowych ożyło z
brzękiem, ukazując rząd stu czterdziestu czterech drewnianych torów wygiętych z jednej
strony i opadających w dół ku podłodze.
- Oto on - oznajmił z dumą Nunnaly.
- To znaczy, co? - spytał Barry.
- Och, nic niewielkiego. Jedynie sposób zakończenia wszystkich konfliktów na tym
świecie, na wieki.
Trójka bohaterów spojrzała na niego tępo.
- To drewniane wyścigi, zobaczcie...
Nunnaly podszedł do wielkiej skrzyni, otworzył ją i wyciągnął dwa przedmioty z
kółkami. Podczas gdy pochylał się nad nią, odwrócony plecami, Barry spojrzał na Herbinę,
zakreślił palcami kółko na czole i wskazał gospodarza. Herbina zmarszczyła brwi i pacnęła go
w ramię. Zabolało.
- Proszę, Barry, weź Trynidad. - To był klinowaty kawałek drewna pomalowany na
zielono, niebiesko i żółto w barwach flagi karaibskiego państwa. Nunnaly zakręcił prawym
przednim kółkiem. - Herbino, to dla ciebie.
Wielka Brytania, sam zawsze jej używam.
- Dziękuję - odparła.
- Herbino, Barry, postawcie samochodziki obok siebie na górze. Gdy powiem „start”,
wypuśćcie je.
- Zaraz zginiesz, Trotter. - Herbina zaczęła agresywnie poruszać drewnianym
samochodzikiem na torach, tam i z powrotem.
- Start!
Przeciwnicy jednocześnie wypuścili samochodziki i rzeczywiście Barry przegrał.
Autko Herbiny dotarło do mety sekundę przed jego samochodzikiem, który chwiał się
wyraźnie.
- Ja, ja! Też chcę spróbować! - zawołał Lon. Nunnaly wręczył mu autko ze skrzyni.
- I co? Czyż to nie świetna zabawa?
- Jasne - przyznał Barry. - Ale nie rozumiem, jak może ocalić świat.
Jak dotąd, Nunnaly nie toczył może jeszcze piany z ust, ale zaczęła pojawiać się w
kącikach.
Ich świrnięty gospodarz wykonał szeroki gest ogarniający cały pokój.
- W tej komnacie mamy sto czterdzieści cztery tory, po jednym na każde suwerenne
państwo tego świata. Obecnie ich przedstawiciele siedzą w Nowym Jorku, w budynku
Narodów Zjednoczonych, naradzając się nad rozwiązaniem kolejnych problemów. Ale
zrozumcie, logika i argumenty mają też swoje minusy. Słowa bywają śliskie, argumenty
potrafią zamącić w głowach. Nie zawsze to, co mówimy, znaczy to, co chcielibyśmy, by
znaczyło, zwłaszcza jeśli brak nam rozumu. Ta metoda jest znacznie uczciwsza. Zawsze
powtarzam, samochodziki nie kłamią.
Barry nie wydawał się przekonany. - Ale czemu samochodziki? Czemu nie,
powiedzmy, badminton?
Nunnaly spojrzał na niego ze zgrozą.
- Mój Boże! To byłaby anarchia.
Widząc, że Barry wciąż patrzy z powątpiewaniem, chudy jak czapla mężczyzna
wyciągnął z szuflady wymiętoloną kartkę papieru i powtarzając występ odgrywany tysiące
razy przed lustrem w sypialni, zaczął czytać:
- Jedynie poprzez wyścigi można naprawdę rozwiązać problemy tego świata. Tylko
dzięki milczącemu osądowi aerodynamiki i przyciągania, poprzez obiektywną, oczyszczającą
prędkość zdołamy dotrzeć do Mety Ostatecznej Prawdy. Spójrzmy bowiem, czyż życie w
pewnym sensie także nie jest wyścigiem? I czy to przypadek, że mówimy o drodze postępu?
Czyż sami nie jesteśmy małymi, drewnianymi samochodzikami pędzącymi po drewnianym
torze Nieskończoności?
- Ale...
- No dalej, nazwij mnie postępowcem. To nie znaczy, że nie mam racji.
- Nie znaczy też, że nie jesteś zakręcony jak słoik na zimę, pomyślał Barry.
Choć ów plan brzmiał wariacko - i był wariacki - Barry podejrzewał, że Nunnaly'emu
może się udać. Ostatecznie gospodarz miał olbrzymią głowę. Jeśli Barry nauczył się
czegokolwiek ze swych kontaktów z ludźmi bogatymi i słynnymi - nie tak częstych jak by
chciał, ale od czasu do czasu jednak się zdarzały - to tego, że wszyscy mieli wielgachne
czerepy. W teorii tej wciąż pozostało kilka luk. Czy wielkie głowy prowadziły do sukcesu,
czy też stanowiły jedynie jego efekt uboczny? Tak czy siak, Nunnaly wyglądał na pewniaka -
miał nie tylko gigantyczną czachę, ale też mnóstwo włosów.
Wielki łeb i mnóstwo włosów u tej samej osoby to niezawodny znak, odpowiednik
postawienia w wyścigu na jedynego konia, który nie ma na głowie foliowej torebki. Chętnie
założyłbym torebkę foliową na głowę Nunnaly'emu, pomyślał Barry.
Od chwili, gdy stanął przed nimi przebrany za Vielokonta, poprzez kolację i ów
kretyński, obłąkańczy plan, Nunnaly w umyśle Barry'ego z nieszkodliwego ekscentryka
przekształcił się w prawdziwy, stuprocentowy, licencjonowany, zbadany laboratoryjnie okaz
fioła.
A skoro już mowa o Nowym Jorku, musimy...
Pościgajmy się jeszcze. - Herbina błyskawicznie zmieniła temat. - Trevorze, chcę się
ścigać z tobą.
Oczy Herbiny i Nunnaly ego się spotkały i Barry wkurzył się jeszcze bardziej,
pojmując, że ich szanse opuszczenia tego wieczoru wariatkowa są równe zeru. Widział
wyraźnie, że libido Herbiny - owa potężna, bezosobowa siła, z równą łatwością umiejąca
tworzyć, jak i niszczyć - znów pokonało wszystko.
- Chyba tu zanocujemy - mruknął do Łona.
Kumpel nie zwracał na niego uwagi. Stał na czworakach, całkowicie zafascynowany
wyścigiem.
- Brum, brum, piip, łup! - zawołał, waląc Finlandią: w Mozambik. - Aaa, palę się!
Utknąłem pod samochodem, palę się żywcem, pomocy. Aaa!
Zniesmaczony Barry postanowił znaleźć Daliego i obrócić go do góry nogami. Może
wypadnie mu z kieszeni parę groszy.
ROZDZIAŁ 7
W BRZUCH BESTII
Następnego ranka pierwsza myśl Barry'ego (by zapożyczyć slogan Ligi Obrony
Żydowskich Czarodziejów) brzmiała: Nigdy więcej. Choć Lon miał umysł małego dziecka, to
jeśli chodzi o chrapanie, był już w rozkwicie męskości. Dojrzałość może pogłębi jego ton i
polepszy zasięg, ale z pewnością nie da mu większej siły rażenia niż ostatniej nocy. Barry
zatem bez zapału uniósł głowę, gdy do sypialni wpadła w podskokach Herbina.
- Cześć, chłopcy. Jak minęła noc?
Była radośniejsza, niż ktokolwiek ma prawo być przed dziesiątą trzydzieści.
- Okropnie. A twoja? Zresztą zapomnij, nie chcę wiedzieć.
Pusty żołądek Barry ego zaburczał na wspomnienie ostatniej sceny wieczoru: Nunnaly
z kieliszkiem koniaku w dłoni prowadził Herbinę do obserwatorium, by obejrzała
kwadratowy księżyc, który umieściła tam J.G.
Potem jego wyobraźnia na szczęście odmówiła współpracy. Nie mógł się doczekać
chwili, gdy opowie J.G. o wyczynach zdradzieckiej dwójki.
Oczywiście najpierw będzie ją musiał znaleźć.
- Okropnie? Czemu?
- Bo obecny tu hrabia Hurgot chrapie jakby w gardle utkwiła mu talia kart - rzekł z
irytacją Barry.
- Mówiłem już, że bardzo przepraszam - wtrącił pokornie Lon, po czym z powrotem
zaczął szurać autkiem po obrusie. Jak zwykle, uzupełniał efekty dźwiękowe eon brio e saliva.
- Przykro mi to słyszeć - oznajmiła Herbina bez szczególnego współczucia. - Jest
może jakiś sok?
- Czemu masz mokre włosy?
- Właśnie wróciliśmy z Trevorem z plaży. Cudownie się pływa o tej porze.
Ocean jest ciepły jak zupa. - Otworzyła zębami spinkę i wsunęła w kręconą grzywę. -
Widzieliśmy węża. Pisał coś zygzakami na piasku.
- To pewnie żmija zygzakowata. - Barry dostrzegł okazję do powymądrzania się przed
Herbina i wykorzystał ją do końca. - Strasznie jadowita, po uszy pełna neurotoksyn. Po pięciu
minutach umierasz, po siedmiu zaczynasz się rozkładać. Ugryzła może Nunnaly'ego? - spytał
z nadzieją.
- Bardzo śmieszne. Dali już ci zapłacił?
- Nie, nie zapłacił, dzięki, że spytałaś.
- Następnym razem, gdy ktoś poprosi cię, żebyś kupił samolot z demobilu na pokaz
sztuki, powiedz „nie”, dodał w duchu.
Herbina rozłożyła na kolanach serwetkę.
- Po wczorajszym obiedzie mógł ci dać zdechłego szczura, a ty jeszcze byś się
ucieszył - oznajmiła. - Ciekawe jaką potworność przygotuje na śniadanie.
Odpowiedziało jej poruszenie w drzwiach.
- Zróbcie przejście, zróbcie przejście! - krzyknął Nunnaly, dźwigając w dłoniach
półmisek z pokrywą.
Nikt nie blokuje ci przejścia, pomyślał Barry. I zdejmij tę durną czapkę kucharską.
Nunnaly dostrzegł gniewne spojrzenie Barry'ego.
- Widzę, że podoba ci się moja czapa. Dziękuję. Uznałem, że zasłużyłem na nią po
przyrządzeniu tego arcydzieła. - Dramatycznym gestem uniósł pokrywę.
Tosta z marmoladą i piklami! W kuchni roi się od części samochodowych i folii z
bąbelkami - dziś wieczór mamy kolejny bankiet - musiałem zatem wykorzystać to co
znalazłem... Na co czekacie? Częstujcie się!
- Przestań to mówić, warknął w duchu Barry. Smaki w jego ustach gryzły się tak
gwałtownie, że miał wrażenie, iż słyszy kłapanie zębów. Ale i tak przełknął. Smakowało
paskudnie, przynajmniej jednak nie była to Sztuka.
A zatem - rzekł Nunnaly, gdy skończyli - przypuszczam, że ruszacie do Nowego
Jorku?
Zgadza się - mruknął Barry. - Jak najłatwiej się tam dostać? Jest tu może w pobliżu
lotnisko? Albo prywatny odrzutowiec pani Rollins, który moglibyśmy pożyczyć? - spytał
tylko na wpół żartobliwie.
Nunnaly zachichotał.
- Nie mamy odrzutowca, ale z pewnością zauważyliście ocean. Magicznie łączy się z
Morzem Karaibskim, toteż z łatwością możecie dotrzeć do Stanów.
Bardzo to ułatwia J.G. wyjazdy w interesach.
- J.G. pływa tam łodzią? - zapytała Herbina.
- Nie, rekinem.
Wokół stołu rozległy się okrzyki zdumienia.
- Nie mówcie mi, że nigdy o tym nie słyszeliście. Podróże rekinem to najnowsza moda
wśród młodej inteligencji. - Uśmiechnął się do Herbiny, która odpowiedziała promiennym
uśmiechem.
Barry poczuł kolejną falę mdłości. Zdecydował się włączyć do rozmowy.
- A jak dokładnie podróżuje się rekinem?
- Są bardzo duże, mają co najmniej dwadzieścia pięć metrów - w mniejszych po prostu
brak miejsca. Otwierają szeroko paszczę i wchodzicie do środka. Ich żołądki wyposażono we
wszystkie domowe wygody i dokładnie wypłukano. Możecie tam czytać, spać, robić co tylko
zechcecie, nie lękając się strawienia. Po przybyciu na miejsce łaskoczecie gardło rekina, który
wymiotuje was na brzeg. Łatwizna.
Barry'emu nie spodobała się ta wizja i jego mina wyraźnie o tym świadczyła.
- Barry, z pewnością Trevor nie proponowałby czegoś takiego, gdyby to nie było
absolutnie bezpieczne - powiedziała Herbina. - Twierdzi, że jego żo... towarzyszka wiele razy
podróżowała w ten sposób.
Właśnie, pomyślał Barry. Próbując zniechęcić Herbinę, przywołał na pomoc
najcięższą artylerię.
- Tam w środku musi cuchnąć starymi rybami.
- Ależ nie - odparował Nunnaly - obsługa sprząta wszystko przed i po każdej podróży.
W przeciwnym razie nikt nie korzystałby z rekinów, choć są niesamowicie szybkie. Po trzech
godzinach dotrzecie na miejsce.
- Daj spokój, Barry, zróbmy to - rzuciła Herbina. - To będzie przygoda.
Barry poczuł, że tonie. Rozpaczliwie uchwycił się ostatniej deski ratunku.
Lon, a ty co na to?
Mogę wziąć to autko? - spytał Lon.
* * *
Godzinę później, po prysznicu, cała trójka spotkała się na plaży. Patrzyli na swój
pojazd z różnym natężeniem obawy i niechęci.
- Kto pierwszy wsiądzie na pokład SS Morderczego Szału? - rzucił lekkim tonem
Barry.
- Ależ Barry, corragio. - Nunnaly, brodząc w wodzie, podszedł do olbrzymiego rekina.
Przywołując całą swą telepatyczną moc, Barry przesłał rybie wiadomość: zjedz go,
zjedz go, już! Jak zwykle jednak, jego telepatia kulała na obie nogi.
Nunnaly poklepał rekina po pysku i nagle obok niego pojawiła się owalna dziura
otoczona pierścieniem zielonych zębów. Była dość duża, by z łatwością dało się wejść do
środka. Nunnaly dotknął zęba, wyjaśniając, że wszystkie są pokryte ochronnymi powłokami z
kewlaru. Zdjął jedną i pomachał.
Dzięki temu rekin nie może zrobić wam krzywdy, nawet gdyby bardzo chciał.
Załóż to z powrotem!
Daj spokój, Barry, nie mów, że się boisz. - Nunnaly grał nieczysto. - Nawet dzieci to
robią.
Barry wpadł na świetny pomysł. Wyrwał Łonowi drewniany samochodzik i wrzucił do
otwartej paszczy rekina.
- Hej! - wrzasnął z oburzeniem Lon. - Czemu to zrobiłeś?
Pobiegł za autkiem i wgramolił się do paszczy rekina. Barry i Herbina czekali, aż
zacznie się koszmar. Herbina miała ochotę ochrzanić Barry ego, ale prawdę mówiąc, bała się
równie mocno jak on.
Z paszczy wynurzyła się głowa Łona.
- Hej, słuchajcie, mają tu play station!
Pożegnania były krótkie, lecz w jednym przypadku dość namiętne. Barry z dziką
radością opuszczał to miejsce, a zwłaszcza Nunnalyego. Usiadł i poczęstował się napojem z
minibaru.
- Na twoim miejscu nie piłabym tego - uprzedziła Herbina. - Założę się, że jest
okropnie drogi.
Barry spojrzał na nią i demonstracyjnie otworzył puszkę.
Herbina wyciągnęła rękę i wydłubała pocztówkę ze stojącej przy lekko falującej,
różowej ścianie półeczki. Rekin połknął nie tylko pocztówki, ale też rozkładane fotele,
telewizor, kilka różnych przekąsek, maseczki na oczy, aviomarin - wszystko, czego może
potrzebować podróżny.
- Do kogo piszesz? - zainteresował się Barry.
Do Trevora - wyjaśniła Herbina. - Chcę mu za wszystko podziękować.
Co za idiota. - Słowom Barry'ego brakowało jadu, po prostu stwierdzał fakt tak
oczywisty, że nie poddający się żadnym argumentom.
- Och, jesteś dla niego zbyt surowy. - Herbina uśmiechnęła się. - To tylko półidiota.
Gdybyś znał go tak dobrze, jak ja...
Barry już miał odpowiedzieć ciętą uwagą, ale się powstrzymał. Ich kwatera - choć
niewątpliwie w kategorii żołądków należała do największych w jakich kiedykolwiek się
znalazł - nie była zbyt wielka. Herbina, podobnie jak wieje puchatych zwierzątek, wyglądała
słodko, ale zapędzona w kąt, bywała niebezpieczna. Barry pociągnął łyk morgana - coli i
beknął.
Rozumiem nawet, czemu ci się podoba: wygląda trochę jak jeden gość z tego zespołu,
który lubiłaś. Jak oni się nazywali? N'wnuczek' N'kuzyn?
N synek - odparła wzgardliwym tonem Herbina. - I nie tylko ja ich lubiłam, mieli
miliony fanów. Ale że tobie też ich nie brak, rozumiem, co masz na myśli.
Barry poczuł lekką urazę.
- Ja przynajmniej nie musiałem się uciekać do Czaru Czarusiów. - Wraz z Lonem
mieli świetną zabawę, gdy Departament Magii wykrył nielegalne działania zespołu. - Co za
banda palantów, prawda, Lon? - dodał ze śmiechem.
Śmiał się jednak sam, bo Lon zdążył już zasnąć. Jak zwykle, we śnie jego cztery
kończyny nieustannie podrygiwały, kontrolę nad ciałem przejął psi mózg.
Barry usłyszał odgłos zduszonych warknięć. Na piersi Lona leżała niewielka
książeczka. Barry uniósł ją ostrożnie i odwrócił.
- Nie czytaj tego, to Lona, może prywatne - upomniała Herbina.
W czasach przed wypadkiem Lon i Herbina mieli się ku sobie i wciąż zachowała
wobec niego opiekuńcze zapędy. Barry puścił jej słowa mimo uszu.
- Drgi pamiętniku - odczytał głośno - nie uwieżysz, ale jestem w rkinie! I to wielgim.
Siedzę w jego bżuchu, jest super i nie śmierdzi fcale. Dzisiej Herb widziała żmje (trujcego
węża). Bary jest wrdny jak zwykle. Złapał mi ałtko i rzucił. Czemu jest taki wrdny? Nie
powinien tak traktować przaciół.
Barry odłożył książkę na miejsce. Uśpiony Lon wyglądał uroczo w niepokojący,
dziecięco niewinny sposób. Fakt, iż drzemał, nie wydając z siebie nosowych fanfar, na
moment zirytował Barry'ego. Nie mógł sobie pozwolić na kolejne ciosy zadawane jego
wiarygodności, zwłaszcza przy Herbinie. Lecz irytację wynagrodził mu w dwójnasób fakt, że
teraz on sam także mógł się przespać, co też uczynił - najpierw łykając aspirynę, by złagodzić
ból pytakrzyka. Zasypiając, upomniał się w duchu, by przestać być takim wrdnym w stosunku
do Lona. Nie powinien go karać tylko dlatego, że tęskni za przyjacielem, którego miał przed
wypadkiem. To nie wina Łona, że stał się skretyniałym chłopcem - psem.
Kilka godzin później Barry poczuł ostry ból pomiędzy trzecim i czwartym żebrem.
Herbina szturchała go tam obgryzionym długopisem.
- Obudź się, jesteśmy prawie na miejscu.
Barry przeciągnął się i ziewnął. Delikatnie potrząsnął Lonem. Oprócz bólu blizny,
który wcale nie ustąpił, miał muł w głowie. Typowe, gdy odsypia się w dzień zarwaną noc.
Jednakże, nawet gdyby Barry był w pełni przytomny, nie zgadłby, czemu blizna
dolega mu tak dotkliwie - zaledwie piętnaście centymetrów falującego rybiego ciała od głowy
Barry'ego do skóry rekina przyssała się oddana lordowi Vielokontowi remora i pilnie
wszystko rejestrowała. W Nowym Jorku mogli się spodziewać gorącego powitania.
Prócz swej użyteczności gumolska zdolność do ignorowania magii stanowiła
nieustanny przedmiot dowcipów w świecie czarodziejów. Na jej fundamencie wzrosły
niezliczone kawały etniczne. Choćby taki: ilu Gumoli trzeba, by zobaczyć latający dywan? To
nie był dywan, tylko balon meteorologiczny! No dobrze, może nie jest on specjalnie
śmieszny, ale z drugiej strony stosunki między obiema rasami układały się całkiem
poprawnie. Wysiłki wrażliwców typu Herbiny zmierzających do wyplewienia podobnych
dowcipów (była to jedna z jej wielu hokpockich krucjat) przyniosły częściowo owoce, lecz na
całkowite wytępienie podobnych kawałów nie było szans.
Jednakże mimo radosnej ignorancji wobec kwestii magicznych przejawianej przez
Gumoli widok dwudziesto - pięciometrowego, pływającego pod flagą iberyjską okazu
Carcaradona Meglodona, wyrzygującego na brzeg w porcie trójkę uśmiechniętych
Brytyjczyków, wystarczyłby, żeby nawet najtwardszy nowojorczyk zadzwonił do
najbliższego tabloidu. Rekin, zatem musiał załatwić to podstępnie. Podpłynął na West Side i
dalej rzeką Hudson do nabrzeża przy Christopher Street, gdzie krążyły jedynie prostytutki -
transwestyci, uznające podobne widoki za nieprzyjemny uboczny skutek źle zmiksowanych
drinków.
Dobiwszy do brzegu, na oczach grupy przedstawicieli podziemia seksualnego rekin
wydźwignął się z wody i zwymiotował naszych bohaterów, którzy łagodnie opadli na zbielałe
ze starości deski. Gdy cała trójka „wysiadła”, rekin uśmiechnął się, zanurkował i odpłynął.
Macie pojęcie, gdzie jesteśmy? - spytał Barry.
Nie - odparła Herbina.
- Hej, panie, podyndać pana dzwonkami? - spytała Lona niezwykle potężna, włochata
kobieta, pociągając go zalotnie za czapkę.
Herbina chwyciła go za rękę.
Chodźmy, Lon.
Herb, pożycz komórkę - poprosił Barry. - Zadzwonię do Ferda i Jorgego.
Ferd i Jorge Gwizzley byli o kilka lat starsi od Barry'ego, Herbiny i Lona, ich
najmłodszego brata. W Hokpoku słynęli ze swych psot i szczerze mówiąc, od dnia ich
pośpiesznego, niezamierzonego wyjazdu, szkoła nie była już taka sama. Wylecieli z niej -
mimo że do końca pozostał im tylko jeden semestr - gdy Bubeldor zjadł jeden z ich
magicznych cukierków i wyrósł mu drugi (dzięki Bogu niedziałający) penis. Wszyscy
zgadzali się, że było warto. Wcześniej największym osiągnięciem braci było „wynalezienie”
kręgów w zbożu, czegoś co dostrzegali nawet Gumole.
Bliźniacy przenieśli się do Nowego Jorku, uważali bowiem, że to miasto doceni ich
anarchistyczny geniusz. I rzeczywiście - jeden pracował dla Administracji Leków i Żywności,
rzucając uroki i klątwy na papierosy, by zniechęcić niepełnoletnich palaczy, podczas gdy
drugi magicznie burzył budynki dla miasta.
W odróżnieniu od czarodziejskich fajek, czarodziejskie telefony komórkowe wcale nie
działają lepiej niż ich gumolskie odpowiedniki. Często potrzeba zwierzoustego, by
rozszyfrować co mówi rozmówca. Słysząc (niewyraźnie), żel Barry z przyjaciółmi są w
mieście, Ferd i Jorge natychmiast przedstawili mu plany wybryków na najbliższe kilka dni.
Barry zapisał ich adres i się rozłączył. We trójkę wezwali taksówkę. Barry powtórzył
wskazówki.
- Jak zapłacimy za kurs? - szepnęła Herbina. - Nie zdążyłam jeszcze zaczarować
żadnego bankomatu.
Taksówkarz rozpoznał ich natychmiast.
Ty jesteś, ty jesteś ten facet, jak mu tam? Harry jakoś. Też mi! Co za durne imię!
Barry - poprawił Barry.
Taksówkarz podwiózł ich w zamian za kilka autografów wypisanych szminką
Herbiny.
* * *
- Barry, Herb, Lon. - Ferd i Jorge radośnie powitali przybyszów. - Wejdźcie.
Barry rozejrzał się po najbrudniejszym mieszkaniu, na jakiego istnienie zezwalały
nienaruszalne zasady czasu i przestrzeni. Jego wrzeszczące nozdrza zadrżały, próbując
zablokować smród tego co czyhało w lodówce. Pachniało to niczym jedno z chińskich dań
poddanych eksperymentom Ferda. Mimo wszystko jednak znaleźliśmy się wśród przyjaciół, a
to znaczna poprawa w stosunku do Nunnaly'ego, pomyślał.
Prócz bałaganu podstawowym elementem wyposażenia mieszkania była wanna w
kuchni i ściany pomalowane przez poprzedniego lokatora jadowicie różową farbą. Herbina
zauważyła, że wyglądają zupełnie jak wnętrze rekina.
- Hę? A zresztą i tak super was widzieć - powiedział Ferd. - Chcecie piwo? Lon, naleję
ci trochę oranżady do miseczki.
- Wyjdźmy na schody przeciwpożarowe - zaproponował Jorge. - Tam mniej śmierdzi.
Przynajmniej też to czują, pomyślał Barry.
Wkrótce, do wtóru śmiechów i ujadań kudłatego shihtzu krążącego po ogrodzie w
dole, na którego dziwnym trafem wylali parę drinków, piątka przyjaciół opowiedziała sobie o
najnowszych wydarzeniach.
- Jak tam wasza mama i tato? - spytała Herbina.
- Tak samo jak zawsze - odparł Ferd. - Kochający i normalni na zewnątrz, zboczeni i
dysfunkcjonalni wewnątrz.
- Jak wszyscy - dodał Jorge.
- To świetny stary budynek - zauważył Barry. - Szkoda, że tak go zapuścili.
- Sami też się staramy. - Ferd zasalutował piwem, po czym pociągnął potężny łyk.
- Jak go nazywają? - spytała Herbina. - To dość słynna budowla, prawda?
- Oneida - wyjaśnił Jorge. - Owszem, kiedyś, zanim podzielili go na małe klitki,
mieszkało tu mnóstwo starych sław. James Dean, Carmen Miranda, kupa aktorów. John
Wilkes Booth.
- Jest nawiedzony - dodał od niechcenia Ferd. - Widziałem ducha.
- Widziałeś? - spytał podekscytowany Lon.
- Jasne, kilka razy - ciągnął Ferd. - To duch komiczny.
- Co to znaczy? - dopytywała się Herbina.
- Legenda głosi, że był biednym komikiem występującym w klubach.
Pewnego dnia umarł na scenie i jest skazany na wymyślanie numerów komicznych
przez całą wieczność.
Herbina westchnęła, poruszona romantyzmem całej sytuacji. Ferd podjął opowieść:
- Oto, jak to wygląda. Idziesz sobie korytarzem albo zamykasz za sobą drzwi frontowe
i nagle Tony - tak ma na imię staje obok ciebie i mówi: „Czy to twoja pierwsza wizyta u
doktora?”. Albo: „Witaj w wojsku, szeregowy” czy coś w tym stylu, a ty musisz przerobić z
nim całą scenę.
- Bo jeśli nie, to zacznie płatać ci psoty - dodał Jorge. - Na przykład, nagle wyłączy
ciepłą wodę pod prysznicem albo zablokuje klucz w zamku.
- Wygląda na to, że ten budynek to prawdziwy koszmar dla zarządcy - zauważyła
Herbina.
- Owszem, i my także - oznajmił z uśmiechem Ferd. - Po co właściwie
przyjechaliście?
Gdy Barry wyjaśnił, jaki jest ich cel, Jorge zmarszczył brwi.
- To nie będzie łatwe. Zdaje się, że musicie ją porwać. Pomyślcie tylko, czemu J.G.
miałaby powstrzymać kręcenie filmu? Na samych gadżetach zarobi fortunę.
- Nie wiem, ale coś wymyślimy.
- Zawsze sprawiała na mnie wrażenie rozsądnej kobiety - wtrąciła Herbina.
- Gdybyśmy tylko zdołali ją odnaleźć. Wiecie może, gdzie szukać?
W „New York Ghost” pisali, że w zeszłym miesiącu była w Saint Bart z Benem
Afleykiem i Courtney Lump. Ale to samo może ci powiedzieć dziesięć milionów innych
Nowojorczyków.
Nagle Barry'emu przyszła do głowy świetna myśl.
- Hej, założę się, że Sknerus by wiedział.
Sknerus był kumplem ze szkoły jego ojca i ojcem chrzestnym Barry'ego, choć jak
dotąd jedyne udzielone przez niego chrzestnemu synowi instrukcje religijne dotyczyły tego,
jak liczyć karty podczas gry w oko.
Barry wgramolił się przez okno i podniósł słuchawkę. Nie usłyszał sygnału.
- Chłopaki, macie przecież pracę. Powinniście płacić rachunki.
Ferd podszedł do niego i stuknął w telefon różdżką. Barry przyłożył do ucha
słuchawkę i usłyszał sygnał.
- Dzięki temu jest za darmo - wyjaśnił Ferd.
Barry kiwnął głową, po raz kolejny podziwiając wrodzone przestępcze skłonności obu
braci.
Szybko otworzył notes z adresami i wybrał ostatni numer, który podał mu ojciec
chrzestny. Po ósmym dzwonku w słuchawce odezwał się szorstki męski głos. Miał dziwny
akcent - rosyjsko - haitański, haitańsko - rosyjski.
- Cześć, mogę rozmawiać ze Sknerusem Blachem?
- Nie, już go tu nie ma.
- Ach. A wie pan, gdzie jest?
- Nie, ale pamiętam jak wywaliłem drania. Miał, jak go tam nazywają, hipogryfa,
rozwalał pazurami podłogi, narobił we wszystkich kątach.
Barry wywrócił oczami. Czemu magowie tak często zamieniali się w
nieodpowiedzialnych włóczęgów?
- W porządku, dzięki.
Potem sprawdził informację magiczną, wybierając numer, na który wielokrotnie
wydzwaniał w ramach dowcipów: 970 - CZAR. I wówczas przeżył bardzo amerykański
moment. Zamiast usłyszeć znajomy, lekko znużony głos z akcentem walijskim, pytający o
nazwisko, zdumiony Barry wysłuchał osobliwego powitania.
- Cześć - powiedział zmysłowy głos. - Witaj pod 970 - CZAR, gdzie piękne kobiety o
pełnych pęcherzach, czekają, by spełnić twe najwilgotniejsze, najbardziej złote, czarowne
fantazje...
Barry odwiesił słuchawkę.
ROZDZIAŁ 8
Z JAKIEJŚ PRZYCZYNY W TYM ROZDZIALE WAŻNĄ ROLĘ ODGRYWAJĄ
PSY
Sfrustrowany i lekko zbrzydzony Barry odsunął telefon. Wystawił głowę za okno.
- Sknerusa nie ma w książce - oznajmił.
- Sprawdzałeś w księgach sądowych? - zażartował Ferd.
- Hej, mówimy tu o moim niegodnym zaufania, pozbawionym skrupułów ojcu
chrzestnym. - Barry wyszedł z powrotem na schody przeciwpożarowe. - A zatem nie macie
pojęcia jak znaleźć J.G. Rollins?
- Jorge wzruszył ramionami.
- Najbledszego - dodał Ferd.
- Ależ chłopaki, wy dwaj jesteście - może nie głównymi bohaterami książek, ale mimo
wszystko trudno mi uwierzyć, że nie natknęliście się na nią, że od czasu do czasu nie
sprawdza co u was, by wyciągnąć kolejne... - Barry zacytował ich ulubioną recenzję: -
„Bogate detale, sprawiające, że każda z czarujących postaci pulsuje własnym, magicznym
życiem”.!
- Nikt, kto z wami mieszkał, frajerzy, nie nazwałby was czarującymi - rzekł Jorge. -
Raczej odstręczającymi.
- Prawdę mówiąc - oznajmił jednocześnie Ferd - wiem, kto być może umiałby ją
znaleźć.
- Wyrzuć to z siebie, fajfusie - warknął z irytacją Barry.
- Nie powinieneś mówić brzydkich słów - zaprotestował cicho Lon.
- Jest pewna dziewczyna, największa fanka Barry'ego Trottera na świecie.
Kieruje fan clubem na całą Amerykę - wyjaśnił Ferd. - Gdy pierwszy raz
przyjechaliśmy do miasta, zaprosiła nas na konwent. - Odwrócił się do Jorgego.
- Pamiętasz tę dziewczynę?
- Tę cholerną babę, która mnie prześladowała?
- Nie powinieneś mówić „cholerna” - oburzył się cicho Lon.
- Barry jęknął zdesperowany.
- Posłuchaj, wszyscy chętnie wysłuchamy opowieści o twoich romantycznych
przygodach, ale proszę, powiedz, jak się nazywa ta dziewczyna.
- Barry, to wariatka.
- Nie obchodzi mnie to. Chcę po prostu wiedzieć, gdzie jest nasza pieprzona autorka.
I wtedy bez ostrzeżenia Lon eksplodował niczym laska starego dynamitu.
- Przestań tak mówić! Przestań mówić brzydkie wyrazy, Barry. To złe, nie powinieneś
tego robić i poskarżę się. - Rozpłakał się oburzony.
Herbina zaczęła go pocieszać.
- Już dobrze, Lon, Barry przestanie. - Posłała Barry'emu nieprzychylne spojrzenie.
W rozpaczy Lon zaczął lekko kopulować z jej nogą.
- Tak, jasne, przepraszam, Lon.
Lon dał się ugłaskać i jego łzy stopniowo przestały płynąć.
- Nazywa się Phyllis DeVillers - oświadczył Ferd. - Nie mam jej numeru, mam jednak
adres strony. - Napisał coś na kawałku papieru. - Kiedyś było to barrytrotter.com, ale Bracia
Wagner zagrozili jej procesem.
Barry odczytał: www.BuryTrotter.com.
- Oburzające - rzekł z uśmiechem.
Wszyscy wrócili do ciasnego, ciemnego mieszkania.
- Barry, Herbina opowiadała mi o swym nowym chłopaku - zagadnął Ferd.
- On nie jest moim chłopakiem - poprawiła Herbina. - Próbowałam tylko wyciągnąć z
niego informacje.
- Metodą Maty Hari, wyciągnięcie przez ciągnięcie, a Barry prychnął. - Opowiadała
wam, jak zamierzał zmienić świat?
- Tak. - Jorge zachichotał. - Właściwie to by niczego nie pogorszyło.
- No, może poza drzazgami - dodał Ferd. - Herb, uważaj tylko, by nie chlapnąć czegoś
przy J.G., gdy się spotkacie. Nie chcesz chyba doprowadzić do bójki z miliarderką.
- Nie widzę w tym nic złego - broniła się Herbina. Odpowiedział jej chór
wzgardliwych okrzyków. - Nikomu nic się nie stało.
Barry'ego nieustannie zdumiewało to, jak elastyczna potrafi być ludzka moralność i
sumienie, gdy ich właściciel naprawdę czegoś pragnie. Wie, że źle postępuje, ale wymyśla
dziesiątki wymówek. Cieszył się, że sam jest zrobiony z twardszej gliny.
- Hej, kto chce pooglądać naszą nielegalną kablówkę? - spytał Jorge.
- Bomba - mruknął Barry.
- Oglądając telewizję, wszyscy popijali z puszek znakomity odświeżający RabTastic
.
Dzięki magicznemu przyciąganiu podobieństw bliźniacy Gwizzley przejawiali niesamowitą
umiejętność odnajdywania w telewizji nieustannej parady prawdziwego chaosu - od
chwiejnych, robionych z ręki zdjęć policyjnych poprzez dowcipy sytuacyjne, po sadystyczne
japońskie teleturnieje.
W tej chwili oglądali nowy reality show zatytułowany „Geronimo”, w którym grupkę
- ochotników zrzucano z niewielkiej skały. Ten, kto przeżył, był zrzucany ponownie, aż w
końcu pozostała tylko jedna osoba, zwycięzca. Następnie zwycięzcę także zrzucano ze skały,
by sieć nie musiała wypłacać obiecanej sumy, i nagroda przechodziła na następny tydzień.
Obecnie wynosiła 428 milionów. Po sześciu miesiącach ludzie wciąż się zgłaszali.
- Uwielbiam wyraz twarzy zwycięzcy, gdy uświadamia sobie, że jego też zrzucą -
oznajmił Ferd.
- Nuuda! - zawołał Lon. - Przełącz na kreskówki.
Zignorowano go.
- Ugh. - Barry wzdrygnął się, gdy uczestnik uderzył o ziemię. - Patrzcie, wciąż się
rusza.
Ale co to jest? - spytał Lon. - Mogę go zjeść?
To lizak ognistodechowy Ono z nadzieniem z czystego napalmu - wyjaśnił Ferd. -
Japoński cukierek bólu. Musiałbyś zabezpieczyć język, inaczej piecze jak diabli. Trzeba do
tego przywyknąć, Lon, na twoim miejscu nie jadłbym go.
Barry odłożył należący do Ferda egzemplarz „Świata Gumoli za pięć zaklęć dziennie”.
Rozmowa o cukierkach sprawiła, że poczuł głód. Na blacie w kuchni dostrzegł pudełko z
piekarni.
Co jest w środku? - spytał.
Makaroniki - odparł Jorge. - Jedna z dziewczyn z mojego biura miała w piątek
urodziny i nie chciała ich. Mnie natomiast nie obchodzi jak grube mam uda. - Poklepał się po
solidnej nodze. - Częstuj się.
Barry wstał i przyniósł pudełko. Wybrał ciastko, które wyśliznęło mu się z palców.
- Ups - mruknął cicho.
Ileż to ważnych chwil w historii zapowiadała ta jedna prosta sylaba. Owa chwila nie
stanowiła wyjątku.
Autor zawarł umowę promocyjną z producentami RabTasticu, jedynego amerykańskiego napoju o
smaku rabarbaru.
Dywan, na którym wylądował makaronik - oczywiście do góry nogami - był tak
ohydnie brudny, pokryty okruchami, kawałkami ogryzionych paznokci i suchymi smarkami
wdeptanymi głęboko w tkaninę - że nie dało się ustalić, gdzie kończy się materiał, a gdzie
zaczyna obrzydliwa warstwa zanieczyszczeń.
Makaronik stał się gorzej niż niejadalny - był teraz skażony. Barry zadrżał i wyrzucił
go. Nie zdawał sobie jednak sprawy z faktu, że ten szczególny makaronik został podrzucony
przez sługusów lorda Vielokonta (z których jeden pracował we włoskiej piekarni); w
serowym nadzieniu ukryto pluskwę.
Gdyby Barry zjadł ciasteczko, siły ciemniackie mogłyby śledzić każdy jego ruch aż do
wydalenia bądź śmierci, a liczyły na to drugie. Nasi bohaterowie pozostali błogo nieświadomi
faktu, że dzień później śmieciarka zmierzająca na wysypisko „Świeże Zwłoki” w Staten
Island eksplodowała widowiskowo. Słudzy Vielokonta nie potrafili powiedzieć, czemu Barry
Trotter miałby siedzieć w śmieciarce. Wiedzieli tylko, że „nawet wielki Barry Trotter nie
przeżyłby podobnego wybuchu, wasza Ciemniakość”.
Mistrzowie zła powtarzali to od lat: bardzo trudno jest znaleźć dobrego sługusa.
- O rany, spójrzcie która godzina - rzucił Jorge. - Musi my iść do Parku Astralnego.
Park Astralny był dodatkowym wymiarem Parku Centralnego widocznym jedynie dla
czarodziejów. To pomagało ograniczyć tłumy, zwłaszcza w weekendy.
- Razem z Jorgem gramy w parkowo - rekreacyjnej lidze quitkitu - wyjaśnił Ferd. -
Macie ochotę pójść z nami?
Quitkit, jak wszyscy wiedzą, to gra, w której czarodzieje i czarownice latają na
mopach, próbując przerzucić piłkę przez kółko. Kółka strzeże bramkarz. Oprócz bramkarzy
są tam Palanciarze, których zadaniem jest walenie w różne rzeczy: głuszaki (dokładnie takie
piłki, jak ta, która pobrała kiedyś próbkę z jądra mózgu Łona), innych graczy, a także,
podczas szczególnie nudnych meczów, samych siebie. Gdy Palanciarz w coś trafia, ofiara
nieodmiennie wrzeszczy „bezkitu!”, stąd nazwa gry. Sama gra jest bezsensowna i bardzo
brutalna.
Jest też Szukacz, ganiający latający rozumny kawałek mięsa zwany giczem.
Ktokolwiek złapie gicz, zdobywa zylion punktów i wygrywa. To wyjątkowo kretyńska
zasada, ponieważ odbiera sens całej reszcie gry. Z drugiej strony, z literackiego punktu
widzenia jest niezwykle użyteczna, pozwala bowiem na szybkie, dramatyczne zakończenie,
gdy akcja zaczyna się ślimaczyć.
Barry był jednym z najlepszych Szukaczy amatorów. Uwielbiał ten kretyński, brutalny
i morderczo niebezpieczny sport.
- Herbina, co zrozumiałe, go nie znosiła.
- Jeśli nie macie nic przeciwko temu, chyba zrezygnuję - oznajmiła. - Kate Spade
wyprzedaje właśnie piękne różdżki.
- Kate Spade?! - wykrzyknął z oburzeniem Barry. - Mówiłaś, że jesteś biedna.
- Priorytety, Barry, priorytety - wyjaśniła Herbina.
- Lon, Barry, idziecie?
- Jasne - odparł Barry. - Dobrze będzie wsiąść na starego mopa.
- W porząsiu. Masz, włóż to. - Była to fioletowa szata z białymi, staroświeckimi,
gotyckimi literami ułożonymi w napis bar ty'a.
Gdy wszyscy przebrali się w stroje do quitkitu - sprytnie wbudowano w nie sportowe
suspensoria chroniące krocze przed najeżonymi drzazgami rączkami mopów - wyszli na ulicę,
trzymając mopy na ramionach. Lon dreptał za nimi; pozwolenie, by także dosiadł mopa,
byłoby proszeniem się o kłopoty.
- Chłopcy? - Barry wskazał ich ręką. - Czy Gumole nie zaczną czegoś podejrzewać?
- Nie, nikogo to nie obchodzi - odparł Jorge.
Nowy, nie wrdny Barry, wziął Lona za rękę, gdy przechodzili przez ulicę do parku.
Minęli Zbiornik.
- Tu mieszka kraken. - Jorge wskazał ręką zbiornik wodny wielkości jeziora. - Srogi z
niego zawodnik.
Ferd roześmiał się.
Od czasu do czasu zgarnia ze ścieżki jakiegoś Gumola i zżera go na oczach
wszystkich. Nieważne, ilu to widzi, w gazetach zawsze nazywają to wypadkiem przy
joggingu.
Wsadzili tu krakena - dodał Jorge - bo w wodzie wyroiły się syfreny.
Kraken je zjadł, ale teraz miasto ma przerąbane.
Syfreny, ble, pomyślał Barry i zadrżał. Dotarli na boisko, po którym przechadzali się
ludzie w szatach do auitkita, przeciągający się, odpakowujący mopy i gadający bez sensu
przed meczem.
- A ty co, dozorca? - Quitkitowa gadanina to czysta gra pozorów.
- Podeszło do nich paru gości z drużyny Baru Ty a.
- Hej, chłopaki - powitał ich Jorge. - To nasz przyjaciel Barry. Może zagrać?
- No nie wiem, Jorge, to jakby oszustwo.
- Podnieś grzywkę - polecił Ferd.
Barry zademonstrował swój pytakrzyk.
- Jaja sobie robisz? Jasne, że może zagrać. Cześć, Bar! Ja jestem Spud, a to jest
K'Dawg, Evan i Herr Doctor. Są tam, rozciągają się.
Wymieniono pozdrowienia.
- Powiedz, Barry, czemu zadajesz się z tymi frajerami? - spytał K'Dawg.
Barry zaczął coś mówić, tamten jednak mu przerwał.
- Żartuję - rzekł. - Posłuchaj, tak naprawdę nie powinieneś z nami grać. Bo jeśli
dowiedzą się, kim jesteś, zażądają walkoweru. Od tej pory jesteś więc moim kuzynem
Pierrem z Francji. Jasne?
- Jasne - odparł Barry.
- Nie, Pierre, mów oui - upomniał go Spud. Barry zaśmiał się.
- To nigdy się nie uda.
I z całą pewnością by się nie udało, gdyby drużyna ich przeciwników Brooklyńskie
Ogrzewanie i Chłodzenie Nosferatu składała się z kogoś inteligentniejszego niż oddychający
przez usta troglodyci. Wszyscy ukończyli niesławne (i niestałe) nowojorskie szkoły magii,
typowe instytucje krzak o nazwach typu AAAAASzkoła Uroków czy Pałac Prestidigitatorski
Swami Patela. Według pana Gwizzleya znaczna część z nich miała powiązania z magimafią,
co niczym śluz spływający kanałami prowadziło w końcu do lorda Vielokonta. Bogatych stać
było na posyłanie synów do kilku bajeranckich akademii magii, lecz te szkoły miały listy
oczekujących zaczynające się od chwili poczęcia, albo jeszcze wcześniej, jeśli wierzyło się w
astrologię i wyrocznie.
W każdym razie żaden z owych tępaków nie wykrył podstępu, nawet gdy skleroza
Barryego zmusiła Ferda do ujawnienia wszystkiego.
- Pierre! Giez! Jest tam, Pierre! Pierre, Pierre! Do ciebie mówię, Barry!
- Nazywa się Pierre Barris - dodał szybko Jorge.
Nie miał się co denerwować, bo ich najbliższy przeciwnik, „Byk”, wepchnął właśnie
gruby paluch do nosa i z fascynacją badał jego wnętrze.
Równie paskudni jak brutalni, zawodnicy Ogrzewania i Chłodzenia Nosferatu palili
podczas gry tanie, cuchnące cygara
. Ich mopy opadały niebezpiecznie, unosząc rosłych
mięśniaków. Barry zauważył, że Palanciarz przeciwnika ma podwójny podbródek na swym
podwójnym podbródku. Skóra wisiała mu tak nisko, że łopotała niczym flaga, gdy tylko
przyspieszał. Quitkit nie jest sportem zbyt wyczerpującym fizycznie, lecz od początku meczu
Cygara czarodziejów mają z boku pokrętło pozwalające palaczowi ustawić poziom wydzielanego
zapachu. Drużyna Nosferatu rozkręcała swoje do oporu.
mężczyźni i kobiety z drużyny Nosferatu pocili się jak tuczniki ścigające ostatnią kostkę
cukru na tej ziemi.
Niestety, jeden członek drużyny przeciwnej nie dał się nabrać na „Pierre'a”. Był to
drugi Szukacz, uroczy dżentelmen zwany Mięcholem.
W miarę jak Bar Ty a tracił kolejne punkty (dzięki brutalnej grze, obowiązkowo
charakteryzującej wszystkich przeciwników Barry'ego Trottera), stawało się jasne, że (jak
zwykle) jego zespół może wygrać tylko jeśli Barry schwyta giez. Po tym, jak Nosferatu
czysta siłą zdobyli kolejne siedem goli, Barry także to sobie uświadomił i skupił się jeszcze
bardziej. Podobnie Mięchol, który podleciał do niego i warknął z mocnym brooklyńskim
akcentem:
- Wiem, kim jesteś, śmieciu. Nigdzie się nie ruszysz.
Silną jak u małpy łapą chwycił koniec mopa Barry ego i Barry dostrzegł przypięty do
szaty Mięchola znaczek z tym samym symbolem przekreślonego Barry'ego Trottera, jaki
widział u złowieszczego konduktora w rozdziale trzecim czy może czwartym. Jego blizna
zapulsowała niespokojnie.
- Puszczaj, Mięcholu! - wrzasnął Barry.
Mięchol roześmiał się.
Barry próbował przyspieszyć, lecz jego moptania Zmywaczka Siedem - szarpnął tylko
naprzód, jęcząc z wysiłku towarzyszącego wleczeniu potężnej masy Mięchola. Otoczyły go
smużki cuchnącego czarnego dymu. Mop zaczynał się palić.
Mięchol patrzył z zachwytem.
Kiedy twój mop się rozleci, puszczę cię i wtedy... pa, pa, Barry.
Barry, giez! - ryknął Jorge, po zbyt wielu uderzeniach w głowę zapominając o
podstępie. Giez - nieozdobiony gwiazdką jak angielskie, zauważył Barry - zalśnił wilgotnym,
mięsnym blaskiem dziesięć metrów niżej, blisko ziemi. Barry obrócił mop i zaczął się powoli
obniżać. Miał nadzieję, że giez nie uniesie wzroku znad pisma, które czytał, nie zobaczy go i
nie umknie.
Miał nadzieję, że mop wytrzyma. Mięchol szarpnął mocniej, wrzucając nawet na
swoim mopie (znacznie potężniejszej Kałużycy 2000) bieg wsteczny. Z mopa Barry'ego
wylewał się teraz wielki pióropusz gryzącego dymu, silnik palił resztki oleju. Barry słyszał
złowieszczy zgrzyt metalu o metal i ostre kasłanie Mięchola.
Trzy metry nad ziemią Mięchol nie był już w stanie znieść dymu i puścił.
Barry skoczył naprzód i chwycił zaskoczony, lekko wytłuszczony giez.
Pogniotłeś moje pismo - zaprotestował cichutki, oburzony głosik. W tym samym
momencie jego mop - standardowy model ligi parkowo - rekreacyjnej - wyzionął ducha i
Barry runął na ziemię - na szczęście z niezbyt wysoka, a trawa była miękka. Lecz obolała
kostka wykręciła mu się mocniej.
Auć, wiedźmisynu, ale boli! - ryknął Barry i uniósł wysoko giez, szarpiący mu się
gniewnie w dłoni. - Mam go!
Wygraliśmy! - wrzasnął Ferd.
Bar Ty'a zaczął wiwatować, ciesząc się ze zwycięstwa (niezbyt zaskakującego,
zważywszy o kim jest ta książka). Mężczyźni i kobiety z Nosferatu ucieszyli się, że mecz
dobiegł końca, i natychmiast zniknęli, by zająć się tym, na czym naprawdę im zależało:
pijaństwem i wywoływaniem bójek.
Gdy Barry schwycił giez i przypieczętował ich los, zawodnicy Nosferatu nie dotknęli
nawet ziemi, wykonali tylko pod jego adresem kilka obscenicznych gestów i odlecieli w
stronę pubu. Tylko Barry wiedział, jak naprawdę niebezpieczna była owa „przyjacielska” gra.
* * *
Podczas gdy spoceni wojownicy Ty'a składali sobie gratulacje wokół wanny pełnej
napoju wzmacniającego (do którego Ferd wlał sporo wódki), na ścieżce poniżej odziana w
futro z norek kobieta prowadziła na smyczy pudla.
Pies, drobny nawet jak na tę maleńką rasę, wybałuszył przekrwione oczy, jakimś
cudem wyrwał się właścicielce i podbiegł do zebranych. Kobieta ścigała go niespiesznie.
Uciekinier, wyraźnie roznamiętniony, skoczył ku Barry'emu i zaczął energicznie kopulować z
jego nogą.
- Brawo, chłopie! - rzucił Lon. - Ulżyj sobie.
- Tak mi przykro! - Brzydka, lecz dobrze wyposażona matrona podeszła do Barry'ego i
zaczęła odciągać psa. Wzdrygnęła się lekko, gdy w jej narządy węchu uderzyła woń
dziesięciu spoconych czarownic i czarodziejów. - No chodź, mon petit. - Pokasłując,
wycofała się na ścieżkę i pociągnęła za sobą szczekającego, walczącego, niechętnego psiaka.
- Ten pies wyglądał znajomo - rzekł Barry do nikogo w szczególności. -
Przysiągłbym, że już go widziałem.
Wygląda na to, że Barry się zakochał. - Spud zaśmiał się, a pozostali dołączyli do
niego.
Ferd, Jorge, zaczekajcie tutaj - rzekł Barry. - Jeśli nie wrócę za piętnaście minut,
zabierzcie Lona do domu. - To rzekłszy, puścił się biegiem za kobietą, która zmierzała ku
wyjściu z Parku Astralnego.
Przez resztę drogi wędrował za nią, trzymając się z tyłu, by go nie dostrzegła (ani nie
wywęszyła). Gdy tamci weszli do eleganckiego budynku przy Zachodnim Parku Astralnym,
Barry dostrzegł zaskakująco twardego i nieprzyjemnego odźwiernego, pozdrawiającego
gestem kobietę.
Zatrzymał się na skraju parku i przykucnął w krzakach, zastanawiając się nad
następnym posunięciem. Nim podjął jakąś decyzję, pies wypadł z budynku, wlokąc za sobą
smycz. Wymijając odźwiernego, przemknął przez ulicę, kilka razy o mały włos unikając
zmiażdżenia pod kołami.
Pudel kierował się wprost ku niemu.
- No chodź, piesku, chodź! - krzyknął Barry, kucając z otwartymi ramionami, by
zachęcić pudla. Ten jednak przebiegł tuż obok niego, zmierzając w głąb parku.
Rudowłosa matrona (nawet z drugiej strony ulicy Barry mógł stwierdzić, że to kiepska
farba) ryknęła:
- Hej, młody człowieku, przyprowadź mi psa, a dam ci tysiąc dolarów! I gipsowy
odlew fiutka Kena Vorodiota!
Gdy ktoś składa ci taką propozycję, a ty jesteś równie wielkim fanem VTA, jak Barry,
przyjmujesz ją, nie zadając pytań typu: „Gdzie ja to postawię?”. Barry odwrócił się i popędził
do parku. Pokonał już jakieś sto metrów, nie dostrzegając ani śladu pudla, gdy usłyszał
ochrypły głos.
- Hej, Barty, tutaj.
Za krzakiem przykucnął nieświeży mężczyzna w starym smokingu, za małym o trzy
numery. Rozejrzał się i gestem wezwał Barry'ego.
Był to nikt inny jak jego ojciec chrzestny Sknerus Blach.
ROZDZIAŁ 9
WIĘZIEŃ AZTALANU
- Jak dobrze cię widzieć, Barty - wydyszał Sknerus, wciąż dochodząc do siebie po
śmiałej ucieczce. Zawsze odrobinę przekręcał jego imię. Z początku Barry sądził, że to taki
żart, teraz traktował to jako kolejny irytujący objaw dogłębnego obłędu, na który cierpiał
Sknerus. - Widzę, że w końcu pozbyłeś się trądziku.
Na twarzy Barry'ego wciąż pozostały ślady ataku Vielokonta sprzed kilku lat; fani
znają doskonale całą historię z książki Barry Trotter i Pryszcze ognia.
Barry wyjątkowo nieprzyjemnie wspominał trasę reklamową tego tomu.
- Uważaj, koleś - odparł Barry z (niemal całkowicie) udawanym gniewem.
- Pomożesz mi wykraść jej ten odlew?
Sknerus spoważniał.
- Porzuć tę myśl, Beany. Tak właśnie wkopałem się w tarapaty. Dwa lata temu
łapałem psa pani Mortendupp i odniosłem go jej. Od tego czasu pozostawałem jej wyjątkowo
niechętnym niewolnikiem seksualnym.
- Co? Nie rozumiem.
- Minerwa Mortendupp ma mnóstwo kasy, jej pierwszy mąż zarobił krocie na
środkach do usuwania kurzajek. Eksperymentował na niej i wierz mi, zasłużyła na każdy
grosz. Pewnie z tej odległości nie zauważyłeś, ale mówię ci, nikt by jej nie pocałował, gdyby
nie został przymuszony potężną ciemniacką magią.
- A, chwytam - mruknął Barry. - Zdecydowałeś się na stary numer z utrzymankiem i
nadziałeś się na kogoś ostrzejszego.
Sknerus rozejrzał się, sprawdzając, czy Mortendupp go nie ściga.
- Nie, nie, to znaczy tak, ale ona mnie oszukała. Powiedziała, że zdradzi mi tajemnicę
składu coca - coli.
Barry zagwizdał.
- Wiedziała, gdzie uderzyć.
- Jak widzę, u ciebie też - odparował Sknerus. - Za pomocą zaklęcia dowiaduje się
czego naprawdę pragniesz. Jest jakby syreną towarów i usług.
Gdy raz tam trafisz, nie możesz opuścić jej mieszkania, póki nie dotkniesz krewnego.
Ty byłeś tym krewnym - no, dostatecznie bliskim odpowiednikiem, by zaklęcie zadziałało. Na
moich oczach zabiła swego poprzedniego psa, szkolnego kolegę twego ojca i mojego, Cecila
Squifflngtona. Wrzuciła go do zbiornika z płynem usuwającym kurzajki. Biedak po prostu się
rozpuścił. Jakie to smutne. A wszystko dlatego, że Cecil zbierał pamiątki po Karolu i Di.
- Rany. - Barry westchnął.
W całym tym budynku roi się od ciemniackich magów. Nazywa się Kordollo Vient.
Lord Vielokont, chwytasz?
Znów te anagramy. Za jakich głupców nas bierze?
- Całkiem sporych - odparł Sknerus - i zwykle ma rację, Barney. Znikajmy stąd na
wypadek, gdyby Minerwa nabrała odwagi.
Otrzepał się z kurzu i razem ruszyli ścieżką.
- I co, nadal lubisz doktora Whom?
Barry z przyczyn czysto ironicznych w zeszłym roku przyczepił sobie do wojskowej
kurtki naszywkę doktora Whom. Większość ludzi w jego wieku rozumiała dowcip, Sknerus
najwyraźniej nie. Gdy spotkali się po raz pierwszy, Barry przechodził właśnie fazę doktora
Whom - nosił długie, paskudne szaliki, zamykał się w budkach telefonicznych, robił sobie
trwałą i tak dalej. A choć od pięciu lat nie oglądał serialu, a od siedmiu go nie lubił, dawna
wizja na dobre utkwiła w głowie Sknerusa. Barry równa się doktor Whom, aż do śmierci.
Barry podejrzewał, że to tani sentymentalizm ze strony ojca sprawił, iż miał teraz na
głowie beznadziejnie rozrzutnego ojca chrzestnego.
- Razem z twoim tatą byliśmy w Hokpoku najlepszymi kumplami, Billy - powtórzył
po raz n - ty Sknerus. - Wiele razy trzymałem mu głowę nad kiblem po pijackiej imprezie.
Wypróżnienie żołądka w obecności drugiej osoby... może jeszcze cię to nie spotkało, ale
kiedyś ci się przytrafi i wierz mi, synu, coś takiego tworzy niezrywalną więź.
Barry zmagał się ze znajomą niechęcią do zbyt przesadnych ilości informacji. Podczas
spaceru przez park Sknerus ani na moment nie oderwał wzroku od ziemi, wypatrując
zgubionych monet. Podniósł nawet sfatygowany zmywak do naczyń i szybko go odrzucił.
- O tak, Britney, bardzo poważnie traktuję moją rolę ojca chrzestnego - oznajmił. -
Myślę o tobie jak o własnym synu, bo tego pragnąłby twój tato.
Zrobiłbym dla ciebie wszystko, chcę ci pomóc na drodze życia i... - Na sekundę
zatrzymał się, stanął naprzeciwko Barry'ego i męskim gestem położył mu dłoń na ramieniu. -
Pożyczysz mi pięćdziesiąt tysięcy?
Barry zaśmiał mu się w twarz, wstrząśnięty bezczelnością Sknerusa.
- Nie ma mowy, nawet nie próbuj. Już wcześniej sparzyłem się na twoich planach.
Odwrócił się i odszedł. Pożyczenie Sknerusowi pieniędzy było jak wręczenie
podpalaczowi karty stałego klienta stacji benzynowej.
Sknerus dogonił go szybko.
- Wiem, że nasze wcześniejsze sojusze strategiczne nie potoczyły się zgodnie z
planem, ale ten jest zupełnie inny. W zasadzie gwarantuje zysk. A poza tym odpuść trochę,
dobrze? Przyznaję, magiczna pigułka paliwowa okazała się oszustwem. Mnie także
zniszczyła silnik, nikomu innemu nic się nie stało. To mnie Zerorzy zawlekli do Aztalanu.
Barry zadrżał na samą wzmiankę o tym miejscu. Aztalan był złowieszczym,
czarodziejskim więzieniem, mezoamerykańskim parkiem rozrywki strzeżonym czule przez
członków mrocznej organizacji znanej jedynie jako La Raza. Gdy tam trafiłeś, ponoć
karmiono cię mnóstwem przepysznego jedzenia, bardzo tłustego, hojnie przyprawionego
jalapeno. Nie dostawałeś natomiast nic do picia. Kiedy zaczynałeś błagać, by ktoś ulżył
twemu spieczonemu chili gardłu, poili cię meksykańską wodą z kranu. A potem kazali ci
jeździć kolejką.
Chimichangi, budzące mdłości przejażdżki, dławiący upał i Zemsta Montezumy
sprawiały, że więźniowie nienawidzili Aztalanu bardziej niż jakiejkolwiek innej instytucji.
Silni mężowie załamywali się, włochaci łysieli, hałaśliwi milkli. Nikt nie pozostał taki sam.
Nikt też w ostatecznym rozrachunku nie przeżył.
Sknerus przetrwał Aztalan - jako jedyny w historii - trzymając się ślepo dwóch zasad:
po pierwsze, zawsze siedzieć w pierwszym wagoniku, bo tam mniej szarpie, po drugie, nie
pić wody.
- Żadnego lodu, sałaty, nic. Żyłem na dziwacznej miejscowej oranżadzie z tamaryndu
i sangrii przemycanej przez przekupionego strażnika - wyznał Barry'emu.
Po latach nieustannych przejażdżek kolejkami górskimi Sknerus zdołał uciec dzięki
tajnemu zaklęciu zmniejszającemu. Pewnego ranka, gdy strażnicy podprowadzili go do znaku
wstępu, odkryli, że jest odrobinę niższy, niż nakazują przepisy. Zdumiało ich to, ale prawo
jest prawem, więc go wypuścili.
Wszystko to działo się wiele lat wcześniej, Sknerus jednak pozostał wiernym
wyznawcą oszustw. To była jego magia.
Sknerusie, nie mogę uwierzyć, że naprawdę myślałeś, iż dzięki małej pigułce
wrzuconej do baku twój samochód będzie jeździł bez końca. To najstarsza miejska legenda.
Ty w to zainwestowałeś - przypomniał Sknerus.
- Owszem, ale miałem czternaście lat! Sknerus wzruszył ramionami.
- Według mnie facet wyglądał jak naukowiec. Skąd miałem wiedzieć, że brakuje mu
kilku tranzystorów w głowie?
Natomiast moi obecni wspólnicy to ludzie o nieskazitelnej opinii i charakterach.
Zaufaj mi.
Oho! Barry niemal poczuł, jak jego portfel robi się lżejszy.
- Czemu po prostu nie napadniesz na gumolski bank? Sknerus miał urażoną minę.
Wyglądała zdumiewająco autentycznie.
- Kodeks, Bonney. Kodeks. Istnieją pewne rzeczy, których czarodziej robić nie
powinien, i magiczna manipulacja Gumolami dla zysku to pierwsza pozycja owej listy.
Ustalono to dla naszego własnego dobra. - Barry spojrzał na niego pytająco. - Zapomnij o
pieniądzach: bez Kodeksu moglibyśmy jednym zaklęciem zniewolić miliardy Gumoli.
Wciągu dwudziestu czterech godzin każdy niezły czarodziej czy czarownica dysponowaliby
własną prywatną armią.
Co by się wówczas stało? Pomyśl, jak jesteśmy podzieleni. Nie, okradanie Gumoli za
pomocą magii to zdecydowanie nie jest wyjście.
- Ale naciąganie syna chrzestnego owszem? Sknerus nie zwracał na niego uwagi.
- Znam pewnego dżentelmena, który może dostarczyć nam nieograniczone ilości oleju
węglowego i popiołu z much. Wiesz, co to?
Nie - odparł bez entuzjazmu Barry. Sknerus miał dość zapału za nich obu.
Tajne składniki Mazi, ulubionej zabawki Ameryki - oznajmił z przejęciem Sknerus,
klaskając językiem na znak copyrightu. - Tyle że Ameryka jeszcze o tym nie wie.
- Zupełnie ci odbiło - rzucił Barry.
- Dzieci uwielbiają maź, rozumieją ją. Maź jest jednym z nich. Pamiętasz, kiedy byłeś
mały i znalazłeś coś mazistego na ulicy? Bawiłeś się tym godzinami.
- Mów za siebie.
- Szturchałeś maź kijkiem, nabierałeś na niego, rzucałeś w kolegów.
Próbowałeś namówić psa, by ją zjadł, tańczyłeś w niej, wpychałeś innych chłopców.
Mówię tylko, że możemy wykorzystać ten cudowny, niewinny maziowy instynkt wspólny
wszystkim dzieciom i zarobić na nim kupę kasy.
Po wyjściu z parku Sknerus zaczął wpychać palec do każdego mijanego parkometru.
No dobra. Może pięćdziesiąt kawałków to trochę dużo. Zgodzisz się na szybką
pożyczkę siedemdziesięciu pięciu centów?
- Nie, jeśli pójdą na Maź® - odparł Barry.
- Chcę tylko kupić precla.
Gdy Barry zaczął grzebać w kieszeniach, z jednej z nich wypadła czarodziejska fajka.
- Widzę, że wpadłeś w nałóg palenia, Bernie - zauważył Sknerus. - Kiedyś też paliłem
fajkę, potem jednak przeżyłem coś mocno niepokojącego.
- Co się stało? - spytał Barry, niemal pewny, że nie chce o tym słyszeć.
- No cóż, jak wiesz, cierpię na chroniczny brak funduszy. W rezultacie nieustannie
zbaczam z prostej drogi, szukając okazji. I niestety, ów przypadek stanowi tego idealny
przykład. Dopiero niedawno zacząłem palić i rozkoszowałem się moją tanią fajką. Paliłem w
niej wszystko - tytoń, podarte gazety, puree ziemniaczane, sznurek - dla czystej radości
palenia. Pewnego dnia, mijając miejscowy sklep z tytoniem, zauważyłem piękną fajkę za
niewiarygodnie niską cenę. Ktoś umarł i wyprzedawali jego - przynajmniej Wydaje mi się, że
to był on, choć może i ona - majątek.
Nie należę do ludzi strachliwych, więc kupiłem fajkę. I dopiero, gdy zacząłem z niej
korzystać, zrozumiałem czemu cena była tak śmiesznie niska. Nawiedzał ją poprzedni
właściciel. Bardzo agresywnie nawiedzał i, pozwolę sobie dodać, mocno obrzydliwie.
- Sknerusie, czy obrazisz się, jeśli powiem, że ze wszystkich znanych mi ludzi coś
takiego mogło spotkać tylko ciebie?
Sknerus nie słuchał.
- Piekielna pianka morska zapalała się sama, gasła w najdziwniejszych momentach,
stawała w płomieniach (w czasie naszej krótkiej znajomości kilka razy straciłem brwi) i tym
podobne. Co jednak najgorsze, ustnik chwilami stawał się niesamowicie zimny i lepki,
jakby... - dla większego efektu zawiesił głos - jakby był pokryty widmową śliną.
Barry parsknął. Z doświadczenia wiedział, że historia jest niemal na pewno fałszywa,
ale Sknerus nigdy się do tego nie przyzna. Gdyby wyznał, że wymyślił tę anegdotę, każdy
aspekt jego życia stałby się podejrzany, i kto wie, ile „faktów” okazałoby się kłamstwem.
Sknerus wiedział i dlatego nie ustępował.
- Powiadam ci, to mnie zniechęciło do palenia. Niechaj ta historia stanie się dla ciebie
przestrogą i nauką: nigdy nie pal fajek umarłych. Oni tego nie znoszą.
Dotarli do ruchliwych wnętrzności miasta. Gdy znaleźli się przed wyjątkowo
nieatrakcyjną budową, błotnistą dziurą czekającą na fundamenty, Sknerus odwrócił się do
Barry'ego.
- Tu wysiadam - oznajmił.
Barry spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Rany, Sknerusie, to dość prymitywne mieszkanie, nawet jak na ciebie.
- Odwróć się, pochyl i spójrz przez szparę między nogami - polecił Sknerus.
- Barry posłuchał i ujrzał średniej wielkości budynek. Nad jego wejściem łopotała
wielka niebieska flaga z dwiema splecionymi literami C.
- Klub Czarodziejów i Czarownic - rzekł.
- Fajne, nie? Przenosi się losowo z miejsca na miejsce, by uniknąć ciekawskich
Gumoli - i podatków od nieruchomości. Kiedy w centrum zobaczysz wielką dziurę,
najpewniej to właśnie klub.
- Barry wciąż nie rozumiał.
- To pioruńsko drogi lokal, Sknerusie. Wywalą cię bez gadania.
- Prezes jest moim przyjacielem. Zarobił mnóstwo kasy dzięki jednej z mych
inwestycji. Inwestycji, dodam, którą odrzuciłeś. Dogadamy się.
- W porządku - mruknął Barry. - Ja mieszkam u Ferda i Jorgego. Są ze mną Lon i
Herbina.
- Skąd to spotkanie?
- To długa historia. Krótka wersja brzmi: próbujemy powstrzymać realizację nowego
filmu o Barrym Trotterze.
- Osobiście uważam, że film nakręcony według twojego życia to coś cudownego.
Gdyby ktoś nakręcił film o mnie, zdołałbym wyciągnąć kasę nawet od Billa Gatesa. Pewnie
jednak masz ważne powody.
- Których ci nie zdradzę, bo gdybym to zrobił, w ciągu paru milisekund wiedzieliby o
tym wszyscy członkowie klubu.
- Nie doceniasz mnie, Beaujolais, naprawdę. Ale jakim cudem pomieściliście się
wszyscy w mieszkaniu chłopaków? Z pewnością nie jest aż tak duże.
- Nie jest, i cuchnie.
- Przypuszczam, że mógłbym załatwić wam tu nocleg na parę dni. Na pewno mają
kilka pokojów zapasowych - oznajmił Sknerus. - Zastanów się nad tym. Przynajmniej tyle
mogę zrobić. W końcu to tobie zawdzięczam wolność.
- Zastanowię się, Sknerusie, dzięki.
Rozstali się. Wbrew imieniu Sknerus należał do najmniej oszczędnych dorosłych,
jakich Barry'emu zdarzyło się spotkać czy nawet wyobrazić. Był też całkiem miłym
kompanem, jeśli nie pamiętało się o wszystkich szkodach, jakie powodował wokół siebie.
Sknerus nie potrafił pojąć, że istnieje coś takiego, jak konsekwencje. Odkąd Barry go znał,
jego ojciec chrzestny kibicował idei wojny jądrowej, bo, by go zacytować, „wartość mojej
kolekcji komiksów wzrosłaby niebotycznie!”. Barry nie miał serca, by mu wyjaśnić co dzieje
się z drukiem w temperaturze miliona stopni.
ROZDZIAŁ 10
FANTASTIC!
Podoba mi się to miasto, pomyślał Barry, przechadzając się między wieżowcami.
Podoba mi się to jak wygląda, to że nikogo nie obchodzi, czy jesteś magiczny, czy nie.
Podoba mi się nawet sposób, w jaki spaliny autobusów osiadają mi w płucach.
Wciąż coś się działo, muzyka ryczała, neony mrugały i rozbłyskiwały, tłumy ludzi
przelewały się na wszystkie strony. Barry czuł, że żyje.
Pora lunchu już minęła, toteż kupił sobie hot doga. Wiedziony nagłym kaprysem,
zatrzymał się przy budce i zadzwonił do wydawnictwa Fantastic Books. Może oni zdołają mu
pomóc? Kobieta, która odebrała, oznajmiła, że J.G. tam nie ma, a nawet gdyby była, „oboje
wiemy, że Barry Trotter to postać fikcyjna”. W Fantastic odbierano około stu telefonów
dziennie; zwykle ich autorami byli dowcipnisie bądź autentyczni wariaci.
W końcu Barry'ego zmęczyły te podchody, posłał zatem urok przez linię telefoniczną.
Choć ten sposób przesyłania zaklęć bardzo je osłabia - nie próbujcie tego w domu - urok
zadziałał dostatecznie, by kobieta przełączyła go do rzeczniczki prasowej wydawnictwa.
Rzeczniczka natomiast uwierzyła Barry'emu od razu, gdy tylko się jej przedstawił.
Zupełnie jakby oczekiwała tego telefonu.
Powiedziała, by odwiedził wydawnictwo, napił się coli, poznał wszystkich.
Wydawała się bardzo miła, chętna do pomocy. Przyjemna odmiana, pomyślał Barry.
Zgodził się zatem i zadzwonił po Herbinę i Łona. Łonowi z pewnością spodoba się wydawca
książek dla dzieci, a Barry zamierzał raz na zawsze pozbyć się wszelkiej wredności. Wkrótce
cała trójka zmierzała już do siedziby Fantastic, leżącej zaledwie jakieś dziesięć boisk do
quitkita od mieszkania chłopców. Jeśli mierzyć lotem sowy.
* * *
Na trzydziestym dziewiątym piętrze wieży Fantastic (zwanej nie bez powodów
„domem, który zbudował Barry”) Barry, Herbina i Lon usiedli naprzeciwko wielkiego biurka
w nieciekawym biurze korporacyjnym. Na biurku widniała tabliczka z napisem Susan
Thompson, wiceprezes Fantastic do spraw public relations. Było tam też okno - Thompson
wyraźnie robiła karierę - lecz pokój nie imponował rozmiarami, a jego wnętrze śmierdziało
ozonem, płynem do mycia szyb i ciężkimi perfumami. . - A zatem to jest młody człowiek,
który zarobił dla nas tyle pieniędzy. Witaj w Fantastic. Napijecie się może kawy?
- Nie, dziękuję - odparł Barry.
Kobieta zauważyła, że Lon przygląda się siedzącemu na jej biurku wypchanemu
zwierzakowi.
- Podoba ci się? - spytała. Skinął głową, a ona rzuciła mu zabawkę. - Zatrzymaj go, to
maskotka naszej firmy, Randy Radosny Rottweiler.
Podczas gdy większość mężczyzn po prostu pęka, twarde warunki panujące na
wyżynach biznesowych sprawiają, że kobiety - zwłaszcza zdolne i ambitne - stają się ostre jak
brzytwa. Thompson już dawno pozbyła się wszelkich zbędnych elementów swej osobowości.
Jej przyjazny uśmiech stanowił tylko irytujący obowiązek, podobnie jak noszenie rajstop.
Streściła im wspaniałą historię firmy. Wydawnictwo powstało w 1903 roku jako
„Zabij”, gazetka dla nastoletnich entuzjastów wiatrówek. „A obecnie góruje niczym kolos nad
całą krainą wydawnictw dla dzieci”. Góruje? - pomyślała Herbina. Nie mogła sobie
wyobrazić, by ktoś taki układał ją na noc do snu.
Objęcia Thompson musiały ranić do krwi. A przecież ta kobieta miała dzieci,
dowodziło tego zdjęcie na biurku. Wyglądały całkiem zdrowo. Herbina przypuszczała, że
Thompson przed powrotem do domu okrywała swoje ostrze grubą płachtą.
- Ale dość już mojej gadaniny - rzekła Thompson, poprawiając na nosie okulary. - Co
Fantastic może dla was zrobić?
Barry i Herbina odezwali się jednocześnie. W interesie harmonii Barry pozwolił
Herbinie udzielić wyjaśnień.
- Cóż, pani Thompson, z różnych powodów szukamy J.G. Rollins. Musimy z nią
porozmawiać, natychmiast.
- To bardzo zajęta osoba, pani, uhm... Gringor.
Pani Gringor, jak mogłam zapomnieć. Czytałam przecież wszystkie książki -
skłamała, osobiście wolała niekończący się szereg identycznych thrillerów prawniczych. -
Pani Rollins potrzebuje ciszy i spokoju, by pisać, a choć chcielibyśmy pomóc waszej trójce,
przede wszystkim musimy dbać o naszą gwiazdę.
Z pewnością to zrozumiecie.
- Ale my musimy z nią pomówić. Jeśli nie, Hokpok może...
Nie mów jej niczego, czego nie musi wiedzieć, pomyślał Barry i wtrącił się szybko.
- Pani Thompson, proszę posłuchać. Musimy porozmawiać z J.G., którą spotkałem
wcześniej wiele razy, jest moją przyjaciółką, i przekonać ją, by powstrzymała realizację filmu
o Barrym Trotterze. - Ups, dodał w myślach Barry.
Thompson wzdrygnęła się, wstrząśnięta, i autentycznie zbladła, po czym roześmiała
się nieszczerze.
- Och, Barry Trotterze, czytałam dość tych książek, by wiedzieć, jak bardzo lubisz
dowcipy.
- Mówię poważnie. Wszyscy mówimy - odparł Barry. - Jeśli nie znajdę J.G., gotów
jestem zrobić wszystko co trzeba, by powstrzymać film. Dam się aresztować, zgłoszę na
rehabilitację. Herbina uwiedzie polityka... a Lon, no cóż, kogoś ugryzie. Chcę powiedzieć, że
wywołamy prawdziwą burzę w prasie i zrobimy tak okropną antyreklamę, że film poniesie
klęskę, a wy będziecie musieli zakończyć serię.
- Zakończyć serię? Broń Boże. Czemuż u licha mielibyśmy to robić? - Thompson
uśmiechnęła się zimno. - Barry, jeśli jesteś choć w połowie tak inteligentny, jak twój fikcyjny,
książkowy odpowiednik, z pewnością zdajesz sobie sprawę, że nie możesz powstrzymać J.G.
przed pisaniem. Ma prawo uprawiać swój zawód. A póki istnieją książki, będą też filmy.
Gdyby film stał się skatologiczną, obsesyjnie seksualną parodią czy czymś w tym stylu, może
mógłbyś pokierować bojkotem. Na razie jednak jedyną osobą, która mogłaby zatrzymać
rozpędzony pociąg imieniem Barry we wszystkich jego postaciach jest sama J.G. A
zapewniam cię, że ona tego nie uczyni. Stawka jest zbyt wysoka.
Przez chwilę Barry miał ochotę powtórzyć jej to, co powiedział Nunnaly.
Herbina uciszyła go spojrzeniem: „Zachowaj tego asa na odpowiednią chwilę”.
- Proponuję zatem, byś się uspokoił i cieszył swoją sławą. - Pozbawiony ciepła
uśmiech powrócił.
- Po tylu książkach sądziłam, że może J.G. ma już dosyć - zauważyła Herbina.
- Ależ nie, J.G. uwielbia pisać o Barrym Trotterze, po to właśnie się urodziła. O tak,
myślę, że seria dobiegnie końca - jej głos stwardniał - dopiero gdy wyjmą pióro z jej zimnej,
martwej ręki.
Herbina poczuła, jak małe, rude włoski na jej rękach jeżą się gwałtownie.
Po chwili ciszy rozmowa przybrała poprzedni, lepki od słodyczy ton.
- Chcielibyście zwiedzić budynek?
- Jasne! - rzucił Lon, niecierpliwie wiercąc się na krześle.
- Dobrze zatem.
Cała grupka wyszła z gabinetu do windy. Wkrótce mieli już za sobą dziesięć typowo
korporacyjnych pięter - beżowe wykładziny, gęste ścianki działowe, lekko nadąsani
pracownicy, jarzeniowe światła. Zaledwie kilka elementów - odsłonięte rury pomalowane na
wszystkie barwy tęczy, oprawione w ramki rysunki przedszkolaków - przypominało, że firma
zajmuje się książkami dla dzieci, a nie produkcją komputerów czy tamponów.
Jedyny wyjątek w powodzi bezbarwnych banałów stanowiło piętro, na którym
powstawały magazyny. Roiło się tam od ludzi, którzy zwabieni zarobkami i wysokim
ubezpieczeniem zdrowotnym usiłowali utrzymać swe skłonności do twórczej anarchii pod
przykrywką korporacyjnego spokoju. W ciągu pięciu minut Barry, Lon i Herbina poznali
eksperymentalną rzeźbiarkę w galaretce, muzyka komponującego symfonie dla ryb i co
najmniej siedmiu początkujących komików. Przechodząc przez dział artystyczny, Lon
dostrzegł na jednym z biurek kolejnego Randy'ego, tyle że tym razem ktoś doczepił mu
dużego, różowego penisa w erekcji.
- To mój Randy Radosny Rottweiler. - Pracownik uśmiechnął się porozumiewawczo.
Lon zarumienił się i zachichotał.
- Jesteś okropny - rzekł.
Gdy winda ruszyła na dół, Barry zauważył guzik z wyraźnym napisem komnata tortur.
- Co to? - spytał.
Thompson zawahała się przez moment.
- Ach, nasi pracownicy nazwali tak piwniczną siłownię. W końcu pracują tu ludzie
szaleni i twórczy.
Do windy wsiadło dwóch ubranych w identyczne prążkowane garnitury mężczyzn o
martwych twarzach. Barry natychmiast poczuł przejmujący chłód promieniujący z piersi,
jakby serce zamieniło mu się w lód. Świat wokół zaczął wirować, ujęły się pod nim nogi.
Ja... - zaczął i runął na ziemię.
O mój Boże, Barry! Lon, pomóż mi. - Herbina podniosła go z podłogi.
Co się stało? - spytała Thompson.
Herbinie wydało się, że dostrzega cień uśmiechu na jej wargach.
Mężczyźni patrzyli obojętnie na Barry'ego, który jęknął cicho.
- Musimy go stąd wyciągnąć.
W tym momencie drzwi się otwarły. Lon i Herbina wynieśli Barry'ego z windy.
Położyli go na wykładzinie, Herbina zaczęła podszczypywać mu blade jak papier policzki.
Thompson także wysiadła, drzwi się zamknęły. Barry natychmiast zaczął odzyskiwać siły.
- Przykro mi - powiedziała Thompson. - Nie miałam pojęcia, że okaże się tak
wrażliwy na obecność naszych marketorów.
Herbina o mało nie wpadła w szał.
- Ci bezduszni krwiopijcy mogli go zabić! Tamta próbowała ją uspokoić.
- Rozumiem, pani, uhm...
- Gringor - warknęła Herbina.
- Gringor. Ale niestety, ich obecność to konieczność. Fantastic musi prowadzić
marketing firmy i produktów, tak jak wszyscy inni.
- Lon zawarczał cicho.
- O, Barry się budzi - zauważył. Barry uniósł powieki.
- Co się stało?
- Niestety, spotkałeś dwóch członków naszego działu marketingu, Barry.
- Nie miałam pojęcia, że tak ostro na nich zareagujesz.
- Jestem marką - wymamrotał Barry. - Żywią się mną.
- No cóż... naprawdę bardzo mi przykro. Posłuchaj, mamy dziś wieczorem niewielkie
przyjęcie. Świętujemy sprzedaż miliardowego egzemplarza Barry'ego Trottera. Uczynicie
nam zaszczyt, jeśli się zjawicie. Spotkamy się w klubie w pobliżu, Chez Prion.
- Czy J.G. tam będzie? - spytała Herbina.
- O nie. - Thompson zaśmiała się cicho, zupełnie jakby mówiła: „Ja wiem, gdzie jest
J.G.”.
- Zastanowimy się nad tym - wycedziła Herbina przez zaciśnięte zęby. - W tej chwili
chcę wyprowadzić Barry'ego na świeże powietrze.
ROZDZIAŁ 11
CHARLIE I ZAKURZONY ANTYKWARIAT KSIĄŻKOWY
Im bardziej Barry oddalał się od marketorów Fantastic, tym lepiej się czuł.
- Nie ma takiej siły na świecie, która zmusiłaby mnie do pójścia na to przyjęcie -
oświadczyła Herbina.
Choć raz to Barry okazał się głosem rozsądku.
- Głosuję, żebyśmy zacisnęli zęby i znieśli to z uśmiechem. Może czegoś się
dowiemy? Słyszałaś ten śmiech? Założę się, że ona wie, gdzie można znaleźć J.G.
Herbina przyznała, że Barry ma rację... choć wcale jej się to nie podobało.
Trójka przyjaciół wędrowała ruchliwymi, brukowanymi uliczkami Greenwich Village.
Po przyjemnej, półgodzinnej bezcelowej przechadzce kompletnie się zgubili. Proste ulice
centrum zniknęły, zastąpione plątaniną krętych alejek, barwnych i atrakcyjnych, lecz w
oczach przybyszów z zewnątrz kompletnie nieodróżnialnych od siebie. Herbina już miała
zatrzymać taksówkę, gdy skręcili za róg i ujrzeli sklep.
„Tania książka jutra, antykwariat” - przeczytał Barry. - Znam tego gościa, poznaliśmy
się na konwencie. Wejdźmy do środka i się przywitajmy.
- I poprośmy o wskazówki - dodała Herbina. - Mam już dosyć tego błądzenia.
Drzwi otwarły się z brzękiem. Wystarczyły dwa kroki, by cała trójka poczuła się
przytłamszona. Wszędzie wokół były książki - na sięgających sufitu regałach, w zakurzonych,
pobazgranych pudłach czekających na sprawdzenie, w małych, chwiejnych stosach po bokach
każdego przejścia.
Wszystko tu miało najróżniejsze przyjazne odcienie brązu: rdzawa żółć starego
papieru, khaki kartonu, beż rozlanej kawy, ochra karaluchów.
- Czym mogę służyć? - spytał niewysoki mężczyzna w zielonym, rozpinanym swetrze.
Miał lekki angielski akcent, jasne włosy i okulary w drucianej oprawie.
- Charlie, pamiętasz mnie? Jestem Barry Trotter - oznajmił Barry.
- Charlie natychmiast podał mu rękę.
- Oczywiście, że pamiętam. Miło cię znów widzieć. - Uśmiechnął się szczerze. - Byłeś
jedynym plusem tamtego konwentu. Razowiec z szynką, prawda?
- Zgadza się - przytaknął Barry. - To moi przyjaciele, Herbina Gringor i Lonald
Gwizzley.
Charlie uścisnął im dłonie.
- Oczywiście znam ich postaci, ale obaj wiemy, w jakim stopniu zazwyczaj
odpowiadają rzeczywistości, prawda?
Wszyscy się uśmiechnęli. Charlie sam był bohaterem jednej z najpopularniejszych na
świecie książek dla dzieci, lecz niestety, ostra nietolerancja laktozy, na którą zapadł jako
dorosły, sprawiła, że następna wycieczka do fabryki czekolady mogła stać się jego ostatnią
.
- Jak idą interesy? - spytał Barry.
Lon ruszył naprzód, obwąchując dokładnie antykwariat.
- Sam widzisz. - Charlie westchnął. Sklep był pusty. - Większość kasy zarabiam przez
sieć. Sprzedaję filmy, głównie trudno osiągalne i dziecięce, i pamiątki filmowe. Tutejszy
czynsz jest morderczy, nie dałbym rady, gdybym handlował wyłącznie książkami. Ludzie po
prostu nie kupują ich tak jak kiedyś.
- A skoro już mowa o filmach - Herbina odwróciła się do Barry'ego - mogę mu
powiedzieć?
- Jasne, Charliemu można ufać - odparł Barry.
- Teraz mnie zainteresowaliście - wtrącił Charlie.
- Próbujemy powstrzymać realizację filmu o Barrym Trotterze.
Charlie chwycił Barry'ego za rękę.
- Jakże się cieszę, że to słyszę. Życzę wam wszystkiego najlepszego.
Żałuję, że nikt nie powstrzymał kręcenia mojego. - W jego głosie zabrzmiała gorycz.
Wiele dni za ladą poświęcił rozmyślaniom na ten właśnie temat. Nieczęsto z kimś rozmawiał,
kiedy zatem nadarzyła się okazja, z jego ust zaczęły wylewać się słowa. - Willie Wunka nie
był wcale bohaterem, był megalomańskim, bezczelnym, skąpym oszustem. - Na jego policzki
wystąpiły rumieńce. - Wiecie, ile on płacił tym boompa - doompa? Pięć centów dziennie.
Moja żona jest boompa - doompa. Nienawidzi Wunki jak psa.
- Nie chcę cię urazić - wtrącił Barry - ale zawsze lubiłem ten film.
- Jasne, że lubiłeś. Wszyscy go lubią, jest zabawny. Tyle że gwiazdą był Gene Milder,
nie dzieciak. Nie Charlie. Cała ta historia to jedno wielkie kłamstwo - oznajmił Charlie. -
Prawdziwy Willie Wunka stale pił, był tak narąbany, że nie mógł jednocześnie mieszać
karmelu i utrzymać się na nogach.
W dodatku wredny z niego drań. Jeśli mi nie wierzycie, spytajcie boompadoompę.
Po chwili opanował się nieco.
Autor Charliego był jednym z nielicznych pisarzy, którzy jeśli chodzi o sprzedaż książek mogli
konkurować z J.G.; jego klasyczne dzieła to między innymi BFD, Fuje i oczywiście nieśmiertelna,
antyedypowska opowieść Jakubek i melony olbrzymki. Zginął z rąk rozwścieczonego tłumu szkolnych
bibliotekarek.
- Żałuję, że w ogóle nakręcono ten film. Zapamiętaj moje słowa, Barry, jeśli nie
powstrzymasz tych filmowców, po wszystkim będziesz czuł to samo.
Zatem jak mogę wam pomóc?
- Nie wiem czy możesz - odparła Herbina.
- Ale ja wiem! - wykrzyknął Charlie. - Zaczekajcie chwilkę, muszę pogrzebać na
zapleczu.
Barry i Herbina przez parę minut przeglądali półki. W końcu Charlie wrócił,
dźwigając masywny reflektor w ciężkiej, metalowej obudowie.
- To ich zatrzyma. Zamierzałem sprzedać go na mojej stronie, ale co tam, działacie w
słusznym celu.
- Nie rozumiem - przyznał Barry.
- To reflektor stosowany na planie. Pierwszy użył go Orson Welles. Potem wędrował
od reżysera do reżysera, z planu na plan, rujnując kariery - wyjaśnił Charlie. - Jest przeklęty.
Żaden film, przy którym go użyto, nie został skończony, gwarantuję.
Barry i Herbina uważnie obejrzeli reflektor.
- Legenda głosi, że pewna młoda aktorka czarownica miała dostać rolę w Obywatelu
Kane 2: Zemście Różyczki pod warunkiem, że prześpi się ze scenarzystą. Była dość naiwna,
by to zrobić, lecz oczywiście scenarzysta nie zdołał spełnić obietnicy, toteż rzuciła klątwę na
reflektor. Właśnie dlatego druga część Kane'a nigdy nie powstała - oznajmił Charlie.
Herbina miała pewne wątpliwości, milczała jednak. Charlie wydawał się
nieszkodliwy, a poza tym potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy.
- Sprawdźcie, znacie się na magii, a już na pewno lepiej niż ja. A że jesteście
przyjaciółmi, sprzedam go wam za... - Tu Charlie wymienił cenę, która Barry’emu wydała się
wygórowana, a Herbinie niebotyczna.
- No nie wiem, Charlie... - zaczął Barry.
Charlie przerwał mu.
Posłuchaj, a co innego. zamierzasz zrobić? Uszkodzić kamery, porwać reżysera?
Wierz mi, te studia są pomysłowe, znajdą jakiś sposób. Reżyserzy przypominają hydry: zabij
jednego, a jego miejsce zajmie dziesięciu Alanów Smithee.
- No... - Opór Barry'ego wyraźnie słabł. - W porządku. Herb, możesz zapłacić
plastikiem? Oddam ci - przyrzekł.
Herbina niechętnie wręczyła Charliemu kartę kredytową.
- Uff, ciężki - mruknęła, unosząc oburącz reflektor. - Możemy go odebrać dopiero gdy
będzie potrzebny?
- Jasne - odparł Charlie.
Herbina machnęła różdżką nad reflektorem. Teraz na wezwanie miał przenieść się z
magazynu Charliego wprost do niej. Czasem magia bywa diablo użyteczna.
- Jeśli to kupię, poczytasz mi? - spytał Lon, pokazując Barry'emu egzemplarz Mary
Puppins.
- ”Książka, która odsłoniła miliony pośladków” - odczytał z tyłu Barry. - Herbino,
możesz?
- Hej, od kiedy to jestem skarbniczką?
- Pomyślałem po prostu, że skoro ja mam przeczytać książkę, ty mogłabyś za nią
zapłacić.
- No dobrze. - Rzuciła kartę z trzaskiem na ladę. - Czemu wy, faceci, macie świra na
punkcie publicznego ściągania spodni?
- To wrodzone - wyjaśnił Charlie.
- To żałosne - odparła Herbina.
* * *
Był piękny wieczór z rodzaju tych, które zdarzają się raz czy dwa każdej jesieni, gdy
najlepsze elementy obu pór roku łączą się ze sobą, tworząc idealną całość, niczym składniki
zgrabnego zaklęcia. O zmierzchu po jasnym błękitnym dniu wciąż jest dość ciepło, by móc
chodzić w samej koszuli (albo, jeśli wolicie, w lekkiej szacie). Od czasu do czasu zrywał się
wietrzyk. Był to wieczór, kiedy wszyscy, których mijamy na chodniku, wybierają się gdzieś
na kolację.
Lecz Barry, Lon i Herb mieli na głowie ważniejsze sprawy. Po kawie w niewielkiej
kawiarence - Barry potrzebował zastrzyku energii, straszliwe spotkanie z marketorami sporo
go kosztowało - ruszyli do Chez Prion.
Gdy dotarli na miejsce, Barry odwrócił się do Lona.
- Zachowuj się doroślej, dobrze?
- Przykro mi, to prywatna impreza - oznajmił bramkarz.
- Tak, wiemy. - Barry pokazał mu zaproszenia. Dostali pieczątki na rękę i weszli do
środka.
Klub urządzono w stylu mocno medycznym. Kelnerzy i kelnerki w fartuchach
chirurgicznych przemykali między stolikami, zapisując zamówienia w lekarskich notatnikach.
Herbina zauważyła, że barmani (bez wyjątku przystojni) byli ubrani w szpitalne koszule
odsłaniające pośladki. Drinki serwowano w zlewkach bądź butelkach od kroplówek. Jedzenie
przynoszono w basenach.
Znaleźli stolik i Barry zadzwonił do Jorgego i Ferda. Opisał im pieczątkę postawioną
przez bramkarza, pewien, że bracia zdołają odtworzyć ją magicznie - robili takie rzeczy od
lat. Po niecałej godzinie siedzieli już obok niego.
Impreza była strasznie sztywna. Wszyscy szefowie trzymali się na uboczu, sącząc
wodę mineralną i rozmawiając o opcjach zakupu akcji. Podwładni, pozbawieni grubych
portfeli chroniących ich od kłopotów, energicznie zaatakowali otwarty bar.
Do ich stołu podchodził niekończący się sznur pracowników, płaszczących się i
podlizujących, lecz Barry czuł się niezręcznie. Lonowi wystarczyły słodkie bezalkoholowe
koktajle i zabawa wyciśniętymi limonkami Jorgego. Herbina bezwstydnie gapiła się na
barmanów i sądząc z nienaruszonych zdolności motorycznych, czuła się nieźle.
„Przypadkowo” wylała drinka na Susan Thompson, która z kolei udała, że nic się nie stało. W
powietrzu zawisł zapach tłumionej agresji.
Barry próbował zagadnąć parę pracownic (oczywiście tych młodszych i ładniejszych)
i dowiedzieć się, gdzie może przebywać J.G., lecz w owej ostatniej godzinie, nim upojenie
alkoholowe opadło na wszystkich niczym mgła w Zabronionym Lesie, niczego nie wskórał.
Zrezygnowany, z głową bolącą od dymu papierosowego, odwrócił się do Ferda i
Jorgego zabawiającego się zaczarowanymi podstawkami.
- Macie ochotę się stąd zmyć? - spytał.
- Jasne - odparł Ferd.
- W porządku - dodał Jorge. - Ja zostanę i dopilnuję, by Lon i Herbina bezpiecznie
dotarli do domu.
- Herbina może nie chcieć wrócić do domu - zauważył Ferd.
- Zapamiętam - oznajmił Jorge.
Barry odebrał swoją wojskową kurtkę z szatni i razem z Ferdem wyszli na ulicę.
Mżyło.
- Rany, to było gorsze niż lodowy bankiet Slizgorybu. - Barry wzdrygnął się. - Jeśli to
ma być dorosłość, to ja wysiadam.
- Ferd uśmiechnął się.
- Zapomniałem już o tamtych imprezach. Bycie dorosłym nie jest takie złe.
- Owszem, ale wasze mieszkanie...
- Co z nim?
Maszerując bez celu, Barry zaczął opisywać co osobliwsze cechy kwatery mieszkalnej
bliźniaków Gwizzley, począwszy od jadowicie różowych ścian, a skończywszy na
śpiewającej wannie w kuchni i chrzęszczącym pod nogami dywanie. Ferd jakiś czas pozwolił
mu mówić.
- Zmieńmy temat - zaproponował w końcu. - Co masz ochotę robić teraz?
- Spójrz - rzucił Barry.
- Wysoko na nocnym niebie dwa smoki - Błękitnokrwisty z Connecticut i Newarski
Igłogon - krążyły wokół siebie, mierząc się wzrokiem.
- Założę się, że to porachunki handlarzy narkotyków - mruknął Ferd.
Zatrzymali się, czekając, aż zacznie się awantura.
Nagle szybcy jak błyskawica czarodzieje z Metropolitarnej Jednostki Magicznej
wpadli między smoki, by zapobiec walce. W czasach drugiej wojny światowej smok zderzył
się z Empire State Building. Był to zwykły sztubacki dowcip, lecz MJM musiała przez lata
rzucać zaklęcia, by Gumole uwierzyli, że doszło do wypadku bombowca.
Zajrzeli do magicznego baru; Ferd kupił opakowanie Ostaszków.
Zabrzęczały mu w ustach.
- Nie wierzę, że je jadasz - mruknął Barry. - Od ich brzęczenia dzwonią plomby w
zębach.
Ferd wzruszył ramionami.
Parę przecznic dalej minęli duży szyld z napisem: wróżby GENITALNE $5.
Barry był dość pijany, by się zatrzymać.
Zróbmy to, Ferd. Zapłaćmy za wróżbę.
Nie - zaprotestował Ferd. - Nie chcę, by jakiś stary dziwak obmacywał moje pipi.
Stary Alpo wystarczył mi aż nadto.
Barry roześmiał się.
- No chodź. Może dowiemy się, gdzie znaleźć J.G. Rollins. - Pociągnął Ferda za rękę.
Alkohol szybko zmył wątpliwości Ferda - nie było ich zbyt wiele - i razem weszli do
środka. Powitało ich kilka pokoleń mocno wąsatych kobiet, bez wątpienia genitomancerek.
Zdolność ta ponoć była dziedziczna i nie dało się jej nauczyć. Najstarsza nie zwróciła uwagi
na przybyszów - siedziała w wysokim fotelu przy oknie, oglądając samochody i czekając na
jakiś wypadek.
Najmłodsza wpatrywała się z podobną fascynacją w telewizor, na ekranie którego
migotały tanie, kretyńskie kreskówki. Na ścianach pogrążonego w półmroku pokoju wisiały
ilustracje, nieco mistyczne, lecz tak dosłowne, że Barry zbyt się wstydził, by na nie spojrzeć.
Wszystkie meble pokrywały plastikowe pokrowce. Barry przypomniał sobie, jak
Madame Tralala mówiła na zajęciach, że dużo plastikowych pokrowców pomaga ujrzeć
przyszłość. A może to sobie wyobraził? Potrafił „przypomnieć sobie” każdy fakt, nawet
zupełnie fantastyczny. Słyszał to czy nie? Dowiedział się tego czy po prostu wymyślił?
Zaczął zmagać się z myślami, zupełnie jakby jego mózg cierpiał na czkawkę.
Trzecia kobieta - mieszcząca się w przedziale wiekowym od dwudziestu pięciu do
sześćdziesięciu lat - uniosła wzrok znad książki.
- Witajcie, chłopcy - rzekła. - Jestem madame Charlemagne. Przyszliście na szybką
wróżbę czy pełen odczyt?
- Uhm, szybką.
- Pełen odczyt - oznajmił stanowczo Barry.
- W porządku, przyjmę was pojedynczo. - Naciągnęła parę lateksowych rękawiczek. -
Chodź ze mną. Wejdź za zasłonę z koralików i rozepnij spodnie.
Ze względu na obyczajność pozwolimy, by szczegóły dotyczące odczytów rozpłynęły
się we mgle czasu. Wystarczy powiedzieć, że madame Charlemagne nie była oszustką i że
Ferd i Barry dowiedzieli się bardzo ważnych rzeczy. Ferd usłyszał, że jego życiowa droga
będzie mieć mnóstwo zwrotów i zakrętów, choć nie tak wiele, by musiał się poddać operacji
plastycznej. To zaś, czego dowiedział się Barry, sprawiło, że złapał Ferda za rękę i popędził
biegiem z powrotem do klubu.
Wcisnęli się na przód kolejki, pokazali bramkarzowi opieczętowane dłonie i wpadli do
mrocznego klubu, rozlewając cudze drinki i szukając wzrokiem Herbiny. Ultrafioletowe
lampy płonące w pomieszczeniach utrudniały rozpoznanie kogokolwiek. Na próżno szukali,
potem jednak Ferd dostrzegł w kącie błysk stanika.
- Znalazłem ją, Barry! - wrzasnął, przekrzykując muzykę.
- Znów to samo! - odkrzyknął Barry.
Herbina, gdy wypiła zbyt wiele, stawała się ekshibicjonistką. Przyjaciele znali każdy
pieg na jej ciele. Szczerze mówiąc, mieli tego powyżej uszu, ale, jak mawiał Jorge,
przynajmniej się nie awanturowała. Barry i Ferd przecisnęli się przez tłum. Gdy dotarli do
Herbiny, ta uścisnęła ich mocno i ucałowała. Była kompletnie zalana.
- Włóż sweter! - ryknął Barry. - Wiemy gdzie jest autorka!
- Chłopcy, wiem gdzie jest autorka! - wrzasnęła Herbina, nie słysząc ani słowa.
- Co?! - zawołali Ferd i Barry.
- Co?! - krzyknęła Herbina.
- W tym momencie piosenka dobiegła końca, przełamując impas.
- Wiem gdzie jest J.G. - oznajmiła Herbina.
- Skąd? - spytał Ferd. - Dałaś sobie odczytać tyłek?
- Słucham?
- Herbina spojrzała na niego oszołomiona. W głośnikach znów zabrzmiała ogłuszająca
muzyka, wyszli więc na cichszy korytarz, by jakoś się dogadać.
- A zatem wiemy, że J.G. jest w siedzibie Fantastic - powiedział Barry. - To już coś.
Pytanie brzmi: sami ją wykradniemy czy tez zaczekamy, by przechodząca w pobliżu
akromandela zrobiła to za nas?
Jak dobrze wiadomo każdemu czytelnikowi poradnika Bajeczne bestie i jak je
przyrządzić, akromandele to olbrzymie czarne pająki, z zapałem broniące praw
obywatelskich. Niestety, występują w Afryce Południowej, nie na Manhattanie.
- Nie możemy czekać. Uważam, że powinniśmy załatwić to sami - oświadczył Barry.
Zgarnęli Jorgego i Łona i przenieśli się do Malucha, miejscowego podziemnego klubu
jazzowego, ulubionego miejsca nowojorskiej społeczności centaurów. Ferd i Jorge byli
fanami tutejszych wieczorków uroków, podczas których mężczyźni z kozimi bródkami i
kobiety o tłustych włosach próbowali swych sił, improwizując wierszowane zaklęcia.
„Wejście do Malucha mieściło się w wywietrzniku pośrodku Siódmej Alei w
Greenwich Village. Gumole mogli przyglądać się mu godzinami i widzieć tylko plastikową,
pomarańczową rurę, z której wypływała para, jakże typową dla Nowego Jorku. Natomiast
czarodzieje i inne istoty magiczne przechodzili przez rurę, skręcali w magiczne przejście z
boku, schodzili po schodach i już byli w klubie.
Kwartet odegrał ostatnie takty Padniętych w Camarillo, po czym na scenie pojawił się
prezenter.
- Czarownice i czarodzieje, centaury i centriny, przedstawiam wam... panią Spatulę
Clark!
Postawił na scenie oplecioną wikliną butelkę po chianti. Z szyjki wylewał się różowy
dym i układał w bryły i krzywizny kobiecej sylwetki. Widmowa pieśniarka zaczęła śpiewać:
- To czary, szalo - one czary.
Odpowiedziały jej oklaski. Duch Franka Sinatry krążył po klubie, waląc ludzi po
głowach - ale że był duchem, jego pięść po prostu przez nich przenikała, nie czyniąc nikomu
szkody.
- Czy mamy pewność, że J.G. chce się stamtąd wydostać? - spytał Jorge. - Powiemy
jej, że ją porywamy?
- Nie sądzę, żeby to było konieczne. Mój facet powiedział mi, że J.G. mieszka w
piwnicy, w maleńkiej celi - odparła Herbina. - Podłogę podłączono do prądu i gdy tylko J.G.
schodzi poniżej wyznaczonej liczby słów na minutę, aplikują jej wstrząs. Myślę, że ucieszy
się, że stamtąd ucieknie, i z wdzięczności zgodzi się nam pomóc.
Siedzący przy stole mężczyźni wpatrywali się zafascynowani w zwiewną pieśniarkę,
nieustannie zmieniającą kształty i upodabniającą się do różnych kobiet, bez wyjątku
pięknych. Herbina poczuła znajomą irytację z faktu, że otaczają ją jaskiniowcy.
- Nie rozpraszajcie się, chłopcy, mamy robotę. Jakieś pomysły? Jak się do niej
dostaniemy?
- Cóż - odparł Jorge - to pewnie nic ważnego, ale jutro w budynku odbywa się
spotkanie rady nadzorczej Fantastic Books. Mówili o tym wszyscy na przyjęciu.
- To dobrze - oznajmiła Herbina. - W wieżowcu będzie się kręcić mnóstwo obcych
ludzi. - Jej mózg wystartował do biegu.
Zespół grał, wszyscy rozmyślali, widmowy Frank krążył po sali, próbując wszczynać
bójki.
- Gdybym zamienił się w projektor... - zaczął Barry.
- ...to wszyscy by na ciebie patrzyli. A poza tym, Barry, musimy dostać się tam w
komplecie, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Mam lepszy pomysł - dokończyła Herbina.
Barry nienawidził, gdy mu przerywała, ale pozwolił jej mówić. - Na tak wielkich spotkaniach
zawsze zamawiają jedzenie. Udam cateringowca i przyniosę torbę obwarzanków.
- Z pewnością będą ci wdzięczni za pamięć - mruknął Barry.
- Herbina wywróciła oczami.
- To wy będziecie obwarzankami. Ty i Lon, i Ferd, i Jorge. Sama was przemienię.
- Dobry plan - zauważył Jorge. - Zawsze chciałem zwiedzić układ pokarmowy
wydawniczego rekina.
- Nie martw się, Jorge, na wierzch położę prawdziwe obwarzanki. Zjedzą je, a wam
pozwolą wyschnąć.
Wszyscy zastanawiali się przez chwilę, wyjąwszy Lona, który nie miał tego zwyczaju,
i Ferda, który zasnął. Barry pierwszy przerwał ciszę.
Myślę, że to głupi pomysł. - Herbina otworzyła usta, by zaprotestować. - Ale
ponieważ nie mamy innego, tak właśnie zrobimy.
Chodźmy do domu się przespać - zaproponowała.
Dmuchnęłaś na cudze kości, mała! - wrzasnął Sinatra na Herbinę. - Przewodniczący
tego nie zniesie.
Herbina nawet nie zauważyła, że duch zamachnął się i jego pięść przeniknęła przez jej
podbródek.
- Do diabła! - huknął Sinatra.
ROZDZIAŁ 12
WIELKA UCIECZKA
Podczas gdy reszta najlepszych synów Hokpoku z entuzjazmem szykowała się do
naruszenia praw własności Fantastic, jeden absolwent nie miał wcale ochoty na ganianie,
skakanie, możliwe uskakiwanie przed pociskami, a nawet strzały z tasera w brzuch, które
szykował im los. Gdy wszyscy się położyli, Ferd wrócił do Priona i hałaśliwie powitał
poranek, trzymając za ręce pielęgniarki/kelnerki. Teraz za to płacił.
Wypił kilka mądrych drinków - niezbyt rozsądne posunięcie dla kogoś dysponującego
mocno ograniczonymi zdolnościami umysłowymi - a choć fala abstrakcyjnego myślenia była
bardzo przyjemna (w końcu zrozumiał Ulissesa, sztukę nowoczesną i trygonometrię), powrót
do zwykłego IQ Ferda wywołał kaca giganta. Przed położeniem się spać wypił wielką
szklankę wody i poczytał Encyklopedię Britannicę. Nie pomogło. Teraz na zmianę wydawał z
siebie słabe jęki i domagał się swego tradycyjnego lekarstwa: delicji.
Balansujące z wdziękiem na ziemi niczyjej pomiędzy ciastkiem i czekoladką, te
urocze, pomarańczowo - czekoladowe słodycze nie miały żadnych walorów leczniczych.
Mimo to Ferd zaparł się, twierdząc, że to jedyny lek na kaca. I w tej chwili sześć opakowań
podążało ku niemu z kablooey.com.
Zadźwięczał dzwonek, Barry otworzył i ujrzał dostarczyciela z kablooey.com
trzymającego pod pachą kask. Na jego czole widniał idealnie oddany pytakrzyk.
Barry zagapił się nań z otwartymi ustami. Czyżby miał brata? A jeśli tak, może zdoła
wysępić coś za darmo z kablooey.com?
- Mój wygląda dużo lepiej niż twój. - Dostarczyciel prychnął. - Byłbym cholernie
wkurzony, gdybym miał na czole takie pokręcone gówno.
Barry bez słowa wypuścił ustami powietrze. - Ale... jak?
- W młodości uwielbiałem te książki - wyjaśnił tamten, podnosząc karton delicji. - Ale
potem odkryłem dziewczyny. Podpisz tutaj. - Wręczył Barry'emu formularz, przybierając
minę skrzywdzonego niewiniątka w nadziei na większy napiwek. - To moja ostatnia dostawa,
w południe firma się zwija.
Barry zastanawiał się, czy tamten go nie nabiera. Mimo wszystko dał mu piątaka.
- Dzięki. - Dostarczyciel odwrócił się i odszedł.
Barry zamknął drzwi. Wręczył karton Ferdowi, który otworzył go z zapałem głodnego
wilka.
- Dziękuję. O Boże, moja głowa mnie zabije.
- Cóż, jak powiedział Sartre, życie jest bólem.
Ferd nie odpowiedział; chrupał właśnie jak szalony.
- To był Budda - wtrąciła Herbina.
- Żadna różnica. - Barry wzruszył ramionami.
- Spadajmy stąd - wtrącił Jorge. - Zbrodnia nie popłaca, więc do południa muszę
wrócić do pracy.
Barry, Lon, Jorge i Ferd ustawili się w kolejce, czekając na swą przemianę w
pieczywo. Jorge jako pierwszy zapłacił frycowe. Herbina, nim przypomniała sobie stosowne
zaklęcie, zamieniła go w obrzyna i obrzeże.
Różdżki rano powoli się rozgrzewają. - Potrząsnęła swoją niczym termometrem.
Mnie zrób z makiem, z makiem! - wrzasnął Lon, podskakując, by podkreślić swe
słowa. Uwielbiał mak.
Herbina uśmiechnęła się - w takich chwilach mogła niemal myśleć o Lonie jako o
uroczym chłopczyku, a nie wymagającym, ciężko rannym byłym chłopaku o straszliwych
brakach w dziedzinie higieny osobistej.
Gdy chłopcy zamienili się w pieczywo, wsadziła ich do papierowej torby i ruszyła w
głąb ulicy, by kupić kolejne dwadzieścia obwarzanków. Ułożyła je na wierzchu, ku sporej
konsternacji stłoczonych kolegów. Ich stłumione przekleństwa wkrótce ucichły. Herbina
założyła, że zasnęli. Ziewnęła współczująco - żadne z nich się nie wyspało.
Wsiadła do taksówki i podała kierowcy adres Fantastic. Korzystając z chwili, gdy
kierowca pogrążył się w rozmowie przez komórkę, machnęła nad sobą różdżką, mamrocząc
pradawne zaklęcie.
- Paskuduni!
Jej codzienny strój zniknął, zastąpiony przez stosownie okropny, nieprzemakalny
uniform z poliestru. Magiczna igła z nitką wyhaftowała na zielonej czapce i kombinezonie
napis supersmak.
Podczas jazdy Herbina powtórzyła w głowie cały plan i gdy dotarła do Fantastic,
wszystko poszło gładko. Weszła przez drzwi, wjechała windą na dziesiąte piętro, szybko (i,
jak dodała w myślach, zdecydowanie profesjonalnie) ułożyła obwarzanki na stole
konferencyjnym. Właśnie miała zabrać z powrotem na dół torebkę z czterema zamienionymi
w pieczywo chłopcami, gdy poczuła na ramieniu rękę mężczyzny o czerwonej twarzy,
ubranego w nudny szary garnitur.
- Och! - Herbina podskoczyła.
- Skąd te nerwy? - spytał mężczyzna. - Ja nie gryzę.
Zrobiłbyś coś gorszego, gdybyś wiedział co planuję, pomyślała.
- Będzie nas więcej niż zwykle - rzekł - lepiej zostaw je wszystkie.
- Ale... te są czerstwe. - Herbina przycisnęła do piersi torbę.
- Nie szkodzi. - Mężczyzna odebrał jej pakunek. - Podpieczemy je.
Herbina miała nadzieję, że na jej twarzy nie odbiła się zgroza.
- P - podpieczecie?
- Tak. Nie robicie tego w Nowym Jorku? - Wyrzucił zawartość torby na sam wierzch
tacy.
- Herbina przełknęła ślinę, a mężczyzna oddał jej pustą torbę.
- Hej, lubisz Barry'ego Trottera? - spytał z uśmiechem.
- Chyba wszyscy go lubią - odparła z lekką nutką ironii, - Mam coś dla ciebie. - Wyjął
z kieszeni ruchomą figurkę. - Kogo wolisz, Barry'ego czy Herbinę?
- Herbinę? Kto to jest Herbina? - spytała Herbina. - Nigdy nie czytałam książek.
- To dziewczyna Barry'ego.
- Wcale nie! - zaprotestowała, zapominając gdzie jest.
- A mówiłaś, że nie czytałaś książek. - Mężczyzna roześmiał się. - W porządku, wielu
dorosłych z początku nie przyznaje się do tego. Nam to nie przeszkadza, o ile je kupujesz.
Weź Herbinę. - Uniósł ku niej figurkę tak, że znalazły się twarzą w twarz. - Rany, można by
was wziąć za siostry.
- Tak pan myśli? - Herbina uśmiechnęła się słabo.
- Właśnie wysłaliśmy dwadzieścia milionów takich do MacDaniela. Mają zachęcić
dzieciaki, by kupowały więcej ich przesolonych świństw. Osobiście nigdy tego nie tykam,
szkodzi na pukawkę. - Sięgnął po pumperniklowego obwarzanka. - Te to co innego, mają
mało tłuszczu.
Herbina zwalczyła pokusę, by wytrącić mu go z dłoni. Gdyby to zrobiła, wszystko by
się wydało. Jednakże w przeciwnym razie chłopcom groziło zjedzenie.
Mężczyzna ugryzł potężny kęs. Herbina z drżeniem serca czekała na ciche krzyki. Na
szczęście jednak nie usłyszała ich.
- Jestem Brent - przedstawił się, podając jej oblepioną okruchami dłoń.
- Cześć Brent, ja... - Herbina zapomniała wymyślić sobie imię - naprawdę się śpieszę,
więc jeśli mi wybaczysz...
Mogła już tylko zostawić chłopców samym sobie. Miała nadzieję, że jakoś się
wybronią (o ile obwarzanki mogą się bronić). Ona tymczasem musiała jak najszybciej
uwolnić J.G. i po nich wróci później. Pożegnała się, podeszła do windy i kilka razy
gorączkowo nacisnęła przycisk. W końcu kabina podjechała, Herbina nacisnęła guzik z
napisem komnata tortur. Siłownia, akurat, pomyślała.
Winda zjeżdżała powoli - budynek wyglądał na nowy, lecz jego wnętrzności były
stare. Drzwi otwarły się i Herbina ujrzała rosłego strażnika z wielkim pistoletem u boku.
- Przykro mi, panienko, musiałaś pomylić piętra. Tu nie wpuszczamy gości.
- Herbina udała idiotkę.
- Och tak, bardzo mi przykro.
- Jak mam ominąć tego osiłka? - zastanawiała się gorączkowo.
- Mógłby mi pan powiedzieć, jak się dostać do holu?
- Żaden problem - odparł strażnik. - Wystarczy nacisnąć P, o tu.
- Drzwi się zamknęły i Herbina wyciągnęła różdżkę i uniosła ją nad sobą.
- Anorexianervosa.
Teraz była urzędaską, Susan Thompson. Bardzo chętnie narobię jej kłopotów,
pomyślała. Dotarłszy do holu głównego, z powrotem nacisnęła KT, nim ktokolwiek zdążył
wejść do windy. Protesty szybko ucichły.
Drzwi się otwarły i znów ujrzała strażnika. Tym razem odsunął się na bok,
przepuszczając ją.
- Dzień dobry, pani Thompson. Więźniarka zachowuje się całkiem spokojnie.
Herbina odwróciła się.
- Zgubiłam mój klucz do celi - oznajmiła, starając się, by zabrzmiało to
autorytatywnie. - Mógłbyś mi ją otworzyć?
Strażnik natychmiast wyczuł, że coś jest nie tak, był bowiem mądrzejszy, niż na to
wyglądał; Thompson zawsze nazywała więźniarkę „naszą gęsią znoszącą złote jaja”.
- Nie potrzebuje pani klucza, wystarczy machnąć kartą przed drzwiami.
Dobrze pani wie. - Sięgnął po telefon. - Stój i nie ruszaj się, kimkolwiek jesteś.
- A, do diabła! - Herbina zazgrzytała zębami i błyskawicznie pozbawiła go
przytomności zaklęciem. - Ja to wezmę, piękne dzięki - rzekła, odpinając mu od paska kartę.
Chwilę później stanęła przed grubymi, metalowymi drzwiami z tabliczką głoszącą:
„Nie ma tu nic do oglądania - zwykły schowek na szczotki - nieupoważnionym wstęp
wzbroniony”. Przesunęła kartę magnetyczną przez czarny, plastikowy czytnik i ciężkie drzwi
się otwarły. W środku, w półmroku siedziała niegdyś dumna J.G. Rollins.
- Aaa! - krzyknęła, kuląc się w kącie.
Cały pokój od podłogi po strop wyłożono stalowymi płytami. Prócz nagiej żarówki
zwisającej z sufitu znalazły się w nim jedynie stół z maszyną do pisania, więzienny klozet w
kącie i duże poidełko z wodą. W kącie leżał stos podartych egzemplarzy „Publishers Weekly”
- zapewne tam właśnie sypiała najpopularniejsza na świecie autorka książek dla dzieci.
- O Boże, dopiero wczoraj zaaplikowaliście mi elektrody - wyrzęziła J.G. - Dałam
wam wasz rozdział!
Jak doszło do tego, że Fantastic uwięził swoją gwiazdę?
Piąta powieść Barry Trotter i Zakon Penisa opowiadała o burzliwym okresie
dojrzewania Barryego. Fani odpowiedzieli niezliczonymi, niestosownie erotycznymi
fanfikami, i przypuścili szturm na księgarnie, bijąc wszelkie rekordy sprzedaży. Ryzykowna
decyzja zdecydowanie się opłaciła.
Po szóstej książce, Barry Trotter i Straszliwe Magiczne Cuś, krytycy zarzucili jej, że
robi się leniwa. Potem jednak nastąpił ambitny, liczący sobie 4700 stron tom siódmy, Barry
Trotter i Rycerze Słowotoku, w którym J.G. próbowała zamknąć wszystkie wątki
wprowadzone w poprzednich częściach.
Procesy wytaczane przez czytelników zranionych przez potężne tomiszcze
spowodowały powstanie tomu ósmego Barry Trotter wpada w szał i zabija stado prawników
(Fantastic wymusił zmianę tytułu na Barry Trotter i Armia Aktówek). Najwyraźniej J.G.
zaczęło odbijać i wydawnictwo potrzebowało coraz ostrzejszych metod przymusu, by
zachęcić ją do dalszego pisania. Teraz kuliła się pod ścianą. Herbina machnęła różdżką i
Susan Thompson zniknęła zastąpiona przez Herbinę Supersmak
.
J.G. natychmiast wstała.
- Przepraszam, nie zamawiałam żadnego jedzenia - oznajmiła. - Pewnie pomyliłaś
piętra...
- To ja, kretynko - rzuciła Herbina. - Herbina Gringor.
- Och, dzięki Bogu - jęknęła J.G. - Proszę, pomóż mi. Zrobię wszystko.
Obiecuję, że w następnej książce będziesz mniejszą dziwaczką.
- Po pierwsze, zamknij się - poleciła Herbina.
Autorka wyglądała okropnie - po spotkaniu z marketorami została zwabiona na dół i
uwięziona w tym lochu w stylu Kruppsa. Przez ostatnie dwa tygodnie żyła w warunkach
dickensowskiego zniewolenia. Herbina oceniła, że J.G. cały czas miała na sobie ten sam
Wersja niedostępna w sklepach z zabawkami. Jeszcze.
gustowny kostium. Podeszwy jej rajstop przetarły się na wylot i ich strzępy rozpaczliwie
zwisały wokół łydek.
- Chodź - rzuciła, chwytając za szczupłą rękę bajecznie bogatą, niebezpiecznie
niedożywioną pisarkę. - Wynośmy się stąd.
Pobiegły - no, ściślej jedna pobiegła, druga ruszyła chwiejnie - do windy.
Obie kobiety nerwowo przestępowały z nogi na nogę. Autorka kilka razy próbowała
coś powiedzieć, ale Herbina za każdym razem uciszała ją, zastanawiając się gorączkowo. Jak
ma ją stąd wyciągnąć? Czy dyrektorzy pożarli już chłopców? I czy powinna kupić tamte buty,
które widziała wczoraj w sklepie?
Drzwi windy otwarły się i, niczym duch Fantastic powstający w gniewie, by bronić
najcenniejszego skarbu wydawnictwa, stanął przed nimi Randy Radosny Rottweiler.
Randy zdjął głowę i ujrzały łysiejącego młodzieńca o fatalnej cerze.
- Przepraszam - rzekł - pomyliłem piętra. Przez tę głowę zupełnie nic nie widzę.
Herbina i J.G. wsiadły do windy.
Pisarka była przerażona - i słusznie, pomyślała Herbina. Nie wątpiła, że Fantastic
wolałby zabić J.G., niż pozwolić, by odeszła wolno i wygadała wszystko prasie. Autorka nie
mogła oskarżyć ich o uwięzienie - Amnesty International zapada na dziwną ślepotę, gdy w
grę wchodzą występki świata wydawniczego - mogła jednak uderzyć w znacznie czulszy
punkt: przenieść prawa do książek Barry'ego do konkurencji. Nagle Herbina wpadła na
genialny pomysł.
- Co taki miły facet robi w podobnym kostiumie? - spytała.
- O dziesiątej mamy szkolną wycieczkę - wyjaśnił człowiek - pies. - Dzieciaki szaleją
za Randym. - Zaśmiał się z goryczą. - Pytam tylko, czy po to kończyłem studia dramatyczne
w Yale?
- Świetnie, to wszystko, co chciałam wiedzieć.
Dwadzieścia minut odpowiadało jej idealnie. Szybko wyciągnęła różdżkę i powaliła
go zaklęciem Dławik Senny. Osunął się na podłogę pogrążony we śnie.
- Pomóż mi zdjąć mu kostium - poleciła J.G. - I wkładaj go.
Gdy dotarły do sali konferencyjnej na dziesiątym, autorka zakładała właśnie głowę
Randy'ego. Wysiadły z windy, pozostawiając leżącego w kącie, odzianego w bieliznę
mężczyznę, który spał słodko.
- Chodź za mną i nie odzywaj się - rzuciła Herbina.
Weszły do sali konferencyjnej, z której umykali właśnie kaszlący, dławiący się
dyrektorzy.
- Coś jest bardzo nie tak z tymi obwarzankami - oznajmiła jedna z kobiet, ocierając
łzawiące oczy. - To nie pieczywo, to plugastwo.
- Wiem, proszę pani - odparła spokojnie Herbina. I Właśnie dostałam wiadomość z
dyrekcji informującą o partii zepsutych obwarzanków. Zabiorę je i dopilnuję, by zostały
zniszczone.
- Mój Boże, nigdy nie czułem podobnego smrodu. - Jakiś mężczyzna przycisnął do
nosa chustkę. - Co jest z nimi nie tak?
- Są wysoce eksperymentalne - wyjaśniła Herbina - z dodatkiem sztucznego łoju.
Wasz dział kadr podpisał zgodę na przeprowadzenie na was eksperymentu.
- Tymi słowami wywołała zamęt. Ciekawe co się stało, pomyślała.
- Tymczasem grupka dyrektorów drażniła się z Randym, dźgała go palcami, klepała
po pysku. Herbina miała nadzieję, że J.G. się nie zdemaskuje. Nie spuszczając z nich oka,
pośpiesznie zgarnęła obwarzanki i wrzuciła do torby.
- Hej, ja je jadłem - zaprotestował niski głos zza jej pleców. Odwróciła się z
przerażoną miną.
- Nie! To znaczy nie, nie może pan.
- Tak, wiem, smród. Nie powinienem tu stać i pozwalać, by zniszczył mi garnitur. -
Mężczyzna odgryzł kolejny kęs. Herbina zobaczyła okruchy wcześniejszych ofiar oblepiające
gęsty, sumiasty wąs. Wytężyła słuch, oczekując cichutkich krzyków. - Ale w Wietnamie
straciłem wszystkie narządy węchu, więc mnie nie robi to żadnej różnicy. Zupełnie nic nie
czuję.
Herbina zmusiła się, by odwrócić wzrok od paszczy śmierci, która zapewne miażdżyła
właśnie bezlitośnie jednego z jej szkolnych kolegów. Cóż, nic już na to nie poradzi.
Znała ryzyko towarzyszące przemianie w żywność; wszyscy je znali. Czas znikać.
- Hej, zostaw mi parę - poprosił mężczyzna.
- Nie mogę - odparła, starając się, by zabrzmiało to radośnie i autorytatywnie
jednocześnie, jak to u Amerykanów. - Zepsute. Dzięki. Pa.
Chwyciła torbę z obwarzankami, podeszła do windy i nacisnęła guzik.
Kabina podjechała i wszyscy stłoczyli się w środku - Herbina, dyrektorzy i Randy,
nadal ofiara prześladowań. Wydawcy z wyraźną przyjemnością powrócili do czasów
dzieciństwa i dręczenia młodszych i słabszych.
- Wiecie co - zaproponował drab w garniturze - zobaczmy, kto się tam kryje.
Pociągnął głowę. J.G. zacisnęła ręce na przedramionach mężczyzny, próbując go
odepchnąć. Zaczęli się siłować.
- Uhm - zainterweniowała Herbina. - On jest bardzo wrażliwy.
Osiłek odwrócił się do niej.
Skąd wiesz, do diabła?
Powiedział mi. Ma kłopoty z cerą.
Osiłek miał już właśnie wymówić słowo na „k”, gdy kolejny dyrektor, wyraźnie
wyższy rangą, rzekł:
- Bill, przestań się zachowywać jak dupek. Musimy się zastanowić, jak sprzedać
Barry'ego Aborygenom.
Słyszała już kiedyś ten głos, w telewizyjnym programie o książkach.
Wstrząśnięta Herbina uświadomiła sobie, że stoi obok samego prezesa Fantastic
Books. Wyglądał nieszkodliwie, jak czyjś dziadek - i pewnie zresztą nim był.
Mimo wszystko po plecach spłynęła jej kropla potu.
Ukryta wewnątrz kostiumu J.G. kichnęła.
- Przepraszam - mruknęła, sztucznie obniżając głos.
Po pokonaniu kilku pięter drzwi windy otwarły się i stanęła w nich Susan Thompson.
Herbina zakasłała, próbując ukryć twarz.
- Nie ma miejsca - oznajmił jeden z dyrektorów.
- Pojadę następną - odparła Susan.
W chwili gdy drzwi zaczęły się zamykać, z tłumu wystrzeliła czyjaś ręka i Herbina
usłyszała głos Brenta.
- Susan - krzyknął - spójrz na tę dziewczynę. Czy nie wygląda jak bliźniaczka
Herbiny?
Thompson uniosła wzrok znad przeglądanego raportu i spojrzała wprost na nią.
Proszę, tylko mnie nie poznaj, błagała w duchu Herbina. Proszę.
- Prawdziwa Herbina jest grubsza - odparła Susan i z powrotem zajęła się papierami.
Drzwi zamknęły się z sykiem. Wkurzona Herbina wymamrotała kilka słów i na
biodrach Thompson bezszelestnie osiadło pięć kilo nieusuwalnego cellulitu.
W końcu dotarli do piątego piętra, gdzie wszyscy dyrektorzy wysiedli. Gdy drzwi się
zamknęły, Herbina odetchnęła z ulgą. Usłyszała stłumioną modlitwę dziękczynną dobiegającą
gdzieś z okolicy szyi Randy'ego.
Winda zatrzymała się na parterze, wysiadły i ruszyły do wyjścia. Czy ochroniarze je
wypuszczą? Czy ktoś odkrył już uśpionego aktora bądź ogłuszonego strażnika?
Jeden z mężczyzn odwrócił się ku nim.
- Hej, Randy, wycieczka już czeka - rzekł. Zmień głos, błagała w duchu Herbina.
- Muszę zabrać coś z samochodu.
- Niby co? Obrożę przeciw pchłom? - Strażnik zaśmiał się durnowato.
Tuż za drzwiami wpadły na kobietę w uniformie dźwigającą torbę pełną jedzenia.
- Przepraszam - mruknęła Herbina i uświadomiła sobie, że właśnie zjawiła się
prawdziwa firma cateringowa. Musiały znikać, i to szybko.
Podczas gdy w holu wybuchło zamieszanie, dwie kobiety zatrzymały taksówkę i z
ulgą odjechały. W chwilę później do strażników podbiegł mężczyzna w bokserkach,
zatrzymał się w poślizgu na świeżo wypastowanej podłodze.
- Posłuchaj, stary, nie możesz chodzić w takim stroju - upomniał go strażnik. - Jest tu
cała grupa drugoklasistów...
- Ten facet ukradł mi kostium! Zapłaciłem dwieście pięćdziesiąt dolarów kaucji.
I wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa.
ROZDZIAŁ 13
WZLOTY I UPADKI
Nieokiełznane osobliwości Manhattanu sprawiają, że miejscy taksówkarze stają się
wzorcami tolerancji. Jednakże nawet w podobnej dzielnicy wielkie maskotki w futrzanych
kostiumach zwracają na siebie uwagę. Taksiarz podkręcił głośniej radio z nadzieją, że
dziwaczni pasażerowie nie narobią zamieszania.
J.G. zdjęła głowę.
- Wolność! - wrzasnęła, przekrzykując głośne, wibrujące kadencje zdecydowanie nie
anglosaskiej muzyki. - Jestem wolna. - Wiedziona nagłym impulsem, ucałowała serdecznie
Herbinę.
Taksówkarz przyglądał im się nerwowo w lusterku. Ostatecznie byli w Greenwich
Village.
- Proszę jechać - rzuciła Herbina.
Nie życzyła sobie, by ktoś ją obserwował, zwłaszcza gdy zamierza się uciec do
czarów. Wyjęła z torby obwarzanek i położyła na siedzeniu obok.
Dziękuję, Herbino, ale mam dość chleba i wody do końca moich dni.
Herbina stuknęła w obwarzanek różdżką. Nic się nie stało, więc wyrzuciła go przez
okno i trafiła czekającą na autobus kobietę.
- Co ty robisz? - zainteresowała się J.G.
- Sama zobaczysz. - Herbina wyjęła kolejny obwarzanek.
Tym razem w taksówce błysnęło i nagle obok nich pojawił się Jorge, wytrzepujący z
włosów ziarenka sezamu. Następnie Herbina przemieniła Barry ego, Lona i w końcu Ferda.
Na żadnym z nich (nic dziwnego, wystarczy sprawdzić tytuł książki) nie pozostał nawet ślad
dyrektorskich zębów. Gdy skończyła, z tyłu taksówki zapanował niesamowity ścisk. Stopa
Barry'ego wystawała nawet przez okno.
- Będziecie musieli zapłacić dodatkowo - oznajmił nie wzruszony taksówkarz.
Gdy skręcili w ulicę Ferda i Jorgego, Barry jako pierwszy dostrzegł olbrzymi tłum,
przelewający się złowieszczo przed Oneidą. Ktoś z tubą przy ustach zaintonował:
- Nie przeszkadzajcie filmowi, ten film będzie morowy.
Kilka innych osób paliło kukłę Barry'ego.
- Proszę wysadzić nas tutaj - rzekł Barry. - Jorge, masz gumolskie pieniądze, zapłać
mu.
Jorge wcisnął taksiarzowi w rękę dziesięciodolarówkę i wszyscy wysiedli,
przykucając za drzwiami taksówki, by nikt ich nie zobaczył. Ktoś musiał zdradzić, że Barry
przybył do miasta i w jakim celu. Cała ta sprawa mocno cuchnęła Bold Spicem. Pytakrzyk
Barry'ego zapulsował potakująco.
Niepostrzeżenie przemknęli za róg.
- Nie możemy tam wrócić - oznajmił Barry.
- Według mnie nie wyglądali zbyt groźnie - odparł Ferd. - Założę się, że to same
fałszywki.
Fałszywki to istoty przypominające zombi, tworzone i kontrolowane przez
marketorów. Zwykle występują w stadach zwanych grupami focusowymi.
Rujnują filmy debilnymi reakcjami, udzielają kretyńskich odpowiedzi w ankietach i
wybierają głupawych polityków. Podstawowa zasada brzmi: kiedy zadajecie sobie pytanie
„jak ludzie mogą być tacy głupi?”, zwykle w grę wchodzą nie ludzie, tylko właśnie fałszywki.
- Cicho, gaziku - warknął Jorge. - Barry ma rację, z fałszywkami i marketorami
poradzimy sobie bez trudu zaklęciem Niedowiarus, ale w tłumie mogą być też bandziory z
Fantastic.
J.G. głośno przełknęła ślinę.
- Chodźmy do Malucha - zaproponował Jorge. - Założę się, że wciąż jeszcze sprzątają
po nocnych występach. Mitch nas wpuści.
Kilka minut później, siedząc bezpiecznie pod ziemią przy stole pełnym kanapek i
butelek RabTasticu kupionych w miejscowych delikatesach, nasi bohaterowie opijali swój
sukces. Barry potrząsnął butelką i obryzgał Herbinę z taką miną, jakby otwierał szampana,
pełen zapału, radośnie niszczycielski - zupełnie jak za dawnych czasów.
Tymczasem następna zmiana muzyków zaczęła krążyć po oświetlonej świecami sali,
ćwicząc, rozstawiając sprzęt i opowiadając dowcipy zrozumiałe najwyraźniej wyłącznie dla
innych jazzmanów. Obie grupki nie zwracały na siebie najmniejszej uwagi.
- Co właściwie się stało w sali konferencyjnej? - spytała Herbina. - Gdy tam dotarłam,
wszyscy wyglądali jakby mieli zwymiotować.
Chłopcy odwrócili się z wyczekującymi minami do Ferda.
- Nie mogłem się powstrzymać - wymamrotał brat Lona. - Miałem straszne gazy.
Raz jeszcze stare powiedzonko pijaków: „Mądre drinki i piwo, a żywo ostaszki, drink
dwa razy, mocne gazy” okazało się wulgarne, lecz prawdziwe.
Tyle że tym razem ocaliło chłopcom życie.
Dyrektorzy byli głodni i szybko spałaszowali bezrozumne obwarzanki. Na szczęście
pierwszym z przemienionych bohaterów, skazanym na śmierć z topionym serem, okazał się
Ferd, któremu przez cały ranek dokuczało potworne wzdęcie (nieszczęsny skutek uboczny
osobliwych, wzmacniających intelekt mikstur, które wypił poprzedniego wieczoru). W chwili,
gdy wiceprezes do spraw dystrybucji uniósł go do rozdziawionej gęby, strach pokonał
wszelkie opory i Ferd pierdnął. Jak zwykle, po pierwszej emisji gazów nastąpiły kolejne,
coraz mocniejsze i bardziej smrodliwe. Wkrótce całe pomieszczenie spowiła odrażająca,
zielonkawa mgiełka i szefostwo Fantastic przeszło od pokasływania i wycierania oczu do
nieuprzejmych uwag, by wreszcie runąć na ziemię i próbować odczołgać się w bezpieczne
miejsce. Nie trzeba dodawać, że potem nikt już nie zjadł żadnego obwarzanka.
Zebrani wokół stolika zaśmiewali się głośno. Na scenie rozgrzewała się mumia -
trębacz z sekcją rytmiczną złożoną z zombi.
Dzięki rabarbarowi, będącemu jak wiadomo naturalnym serum prawdy, rozmowa
znów przybrała poważny ton.
Barry odwrócił się nagle do J.G.
- Pewnie się zastanawiasz, czemu cię uwolniliśmy? Musimy powstrzymać realizację
filmu o Barrym Rotterze i uznaliśmy, że ty wiesz jak to zrobić.
Na wspomnienie o filmie J.G. zesztywniała.
- Niezmiernie się cieszę, że Bracia Wagner pokażą moje dzieło milionom nowych
fanów na całym świecie - wyrecytowała monotonnym tonem.
To non sequitur zaskoczyło resztę grupy.
- Uhm, no dobra - mruknęła Herbina. - Powiedz, J.G., czy jest ktoś w Fantastic, kto...
J.G. odezwała się ponownie, tym razem głośniej:
- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
- Nie mówisz chyba poważnie? Ci dranie z Fantastic...
- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
- Rany - mruknął Ferd. - Chyba jej odbiło.
- Nie jestem taka pewna - nie zgodziła się Herbina. - J.G., film.
- Niezmiernie się cieszę, że Bracia Wagner pokażą moje dzieło milionom nowych
fanów na całym świecie - wyrecytowała monotonnym tonem.
- Fantastic.
- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
- Jakoś ją kontrolują - stwierdził Barry. - Hipnoza?
- Nie sądzę - odparła Herbina. - J.G., pokaż język. - Autorka posłuchała i ujrzeli
maleńki, błyszczący mikroczip. Herbina zabrała go błyskawicznie. - Oto, w czym rzecz.
- Gdy słyszy pewne słowa, to coś zmusza ją do określonych odpowiedzi.
J.G. zamrugała, jakby ocknęła się z koszmarnego snu.
- Dziękuję, że mi to wyjęłaś. Powtarzanie raz po raz tego samego jest okropnie
męczące.
- To dlatego pozwoliła Wagnerom tak po świńsku traktować fanów Barry'ego przez te
wszystkie lata - domyślił się Jorge. - Zamykać strony i tak dalej. To zupełnie do niej nie
pasowało.
- Słusznie - dodała Herbina.
- Pokaż - poprosił Barry i Herbina oddała mu czip.
Na jego spodzie wygrawerowano: Własność Z. Gromgara. Odkrycie to wstrząsnęło
Barrym - Zed pracował dla Fantastic! Z drugiej strony to miało sens. Pewnie uznał, że
sprzymierzenie się z siłami zła będzie najlepszym sposobem zyskania sławy.
Herbina i pozostali wyjaśnili sytuację autorce, która z każdą chwilą denerwowała się
bardziej; może też zaczynała się bać.
- Ja nic nie wiem - oznajmiła J.G. - Przez ostatnie dwa tygodnie cały czas siedziałam
w celi. Nie mam nic wspólnego z tym filmem. Przykro mi, okropnie mi głupio, ale nie mam
żadnej władzy. Podpisałam wszystkie papiery lata temu.
Barry podjął błyskawiczną decyzję.
- W porządku. Jeśli obiecasz, że wrócisz do domu i będziesz siedzieć cicho, nie
porwiemy cię.
J.G. miała urażoną minę.
- Czyżbym była workiem ziemniaków, który każdy może porwać i zamknąć w swojej
piwnicy?
- J.G. - wtrąciła Herbina - oczywiście, że cię nie porwiemy. Wiesz, kto za tym stoi?
Kogo musimy przekonać?
- Och, dobrze wiem, kto za tym stoi. - J.G. uśmiechnęła się z lękiem. - Lord
Vielokont.
Na scenie trębacz zapluł ustnik.
- Czy tylko ja nie jestem zaskoczony? - spytał Jorge.
- Ja jestem zaskoczony - odparł Lon, cały czas kreślił esy - floresy w cukrze
patyczkiem od koktajlu.
Posłuchajcie - zaczęła J.G. - Jeśli ktokolwiek wie, jak bystrzy jesteście, to właśnie ja. I
to niezwykle imponujące, że tak wiele razy pokonaliście Vielokonta. Lecz teraz jest inaczej.
Musielibyście stawić czoło nie tylko lordowi Ciemniaków, ale także Hollywood, a oni się nie
patyczkują.
- I co z tego? - spytał wyzywającym tonem Barry.
- To przemysł wart wiele miliardów dolarów. Fantastic porwał mnie z powodu kilku
milionów - zwykłych Ostaszków. Wy kosztowalibyście Braci Wagner znacznie więcej -
miliony wydane już na reklamę plus kolejne po wprowadzeniu filmu, nie mówiąc o
następnych pięciu częściach. Oni grają ostro. Nawet sobie nie wyobrażacie, co mogliby
zrobić. Pamiętajcie, to ci sami ludzie, którzy kierują kablówkami. - J.G. przerwała na
moment, by dotarło do nich pełne znaczenie jej słów. - Nie zamierzam się im narażać,
przekonałam się już co potrafią, a nie znam magii, która mogłaby mnie ochronić.
Wzięła komórkę Herbiny i zaczęła wybierać numer. Ferd pojął co się święci i wytrącił
ją jej gwałtownie.
- Spoko, brachu - powiedział muzyk.
- Hej, to mój telefon! - krzyknęła Herbina.
Podniosła go i nacisnęła kilka przycisków, sprawdzając, czy wciąż działa.
Rozległa się melodyjka Black magie.
- Nie wydasz nas - warknął Ferd. - Jeśli się ruszysz, zasmrodzę cały lokal.
Barry słuchał wszystkiego z poważną, niemal... dorosłą miną.
- Skoro jesteś dla nas bezużyteczna, wyjdziesz stąd, wrócisz do Szkocji i udasz, że nic
się nie stało. Nikomu nic nie powiesz, bo jeśli to zrobisz, poinformuję Fantastic, że
zamierzasz skończyć z pisaniem książek.
- To kłamstwo! Kto ci powiedział? - spytała J.G.
- Twój mąż - wyjaśnił Barry.
Och, proszę, to tylko mój narzeczony. Trevor zawsze miał za długi język.
Barry dostrzegł, że Herbina poruszyła się niespokojnie.
- Wsiądź zatem w pierwszego rekina do Szkocji i siedź cicho, póki nie powstrzymamy
realizacji filmu - podjął. - Jeśli szepniesz choć słówko, zadzwonię do Fantastic i obudzisz się
z Randym Radosnym Rottweilerem siedzącym ci na brzuchu.
Zapadła długa cisza. W końcu autorka spuściła głowę.
- Dobrze, nic nie powiem. Posłuchajcie, spytali mnie, czy mogą nakręcić filmy według
moich książek. Zrobiłam to, co każdy pisarz - powiedziałam: „tak, proszę!”. A choć
przyznaję, że zarobię na nich sporo grosza, bardziej interesuje mnie fakt, że po filmie być
może kolejne dzieci przeczytają książki.
Czy to źle, że pragnę, by ludzie mnie czytali?
- I nie obchodzi cię, co się stanie z Hokpokiem - dokończył Jorge.
- Ona dba tylko o siebie - dodał Ferd.
Oczywiście, że obchodzi mnie Hokpok, ale ta szkoła chyliła się ku upadkowi na wiele
lat przed tym, nim zaczęłam pisać. To dinozaur - oświadczyła J.G. - Najlepsze szkoły magii
są teraz w sieci. Wszystko się zmienia, staroświeckie rzeczy ustępują miejsca nowym.
Uwielbiam książki, ich pisaniu poświęciłam całe życie, ale dziś ludzie pragną filmów. Nie da
się zatrzymać postępu. Rozumiem, że ze względu na dawne czasy pomagasz Bubeldorowi, ale
czemu wściekasz się na mnie?
Bo uczyniłaś ze mnie oszusta - odparł Barry. - Wszyscy sądzą, że jestem wielkim
czarodziejem, który jednym machnięciem różdżki potrafi ocalić świat.
Ale to nieprawda, nikt tego nie umie. Przez całe życie albo odgrywam wielkiego,
potężnego kretyna, którego spodziewają się ludzie, albo walczę z Tym, Który Śmierdzi. Nim
stałem się sławny dzięki twoim książkom, Vielokont próbował tylko utrudnić mi życie, bo nie
lubił moich rodziców. Teraz usiłuje mnie zabić. A poza tym nigdy nie mam kasy.
J.G. umilkła, przetrawiając jego słowa. Po kilku chwilach wyciągnęła pióro i
książeczkę czekową; szybko wypisała czek.
- Barry - powiedziała - nie mogę pozbawić cię sławy, ale może zdołam pomóc w tej
drugiej sprawie.
- O nie, J.G., nie możesz mnie kupić... - zaczął Barry.
Wręczyła mu czek, opiewał na dwadzieścia pięć milionów funtów.
- ...albo i możesz.
Czek był tak wielki, że zdawał się wibrować w jego dłoni.
- To powinno wystarczyć dla ciebie i twoich przyjaciół.
Możesz wyjechać, zamieszkać w nowym miejscu, zmienić nazwisko, usunąć bliznę.
Albo nie, to już zależy od ciebie. Co do twojej obecnej misji, nie będę ci przeszkadzać, zrobię
jak chcesz. Będę siedzieć cicho w domu. - Autorka sięgnęła po jedno z rozdartych opakowań
po cukrze i zapisała na nim nazwisko i numer. - Oto ktoś, kto może zdoła ci pomóc zbliżyć
się do filmu. Zamknęli jej stronę, więc kręci demaskatorski dokument. Cały czas łazi za
wszystkimi ludźmi Wagnerów, zadaje bezczelne pytania i czeka, aż wyrzucą ją z budynków.
- Phyllis DeVillers - odczytała Herbina. - 310 - 555 - - 5902.
- Hej, to dziewczyna, o której wam mówiliśmy! - wykrzyknął Ferd.
- J.G. wstała z krzesła.
- Dziękuję wam wszystkim - za wasze życie, wasze historie, za to, że uczyniliście
mnie milionerką, że mnie uwolniliście. Przykro mi, jeśli moje książki skomplikowały wam
życie. Gdybyście mnie kiedyś potrzebowali, odwiedźcie mnie, proszę.
Przy stole wciąż panowało milczenie. Patrzyli, jak J.G. zbiera torebkę, wysącza
resztkę napoju ze szklanki i rusza do drzwi. Tuż przed wyjściem odwróciła się i spojrzała na
nich.
- Jedna drobna rada, Barry.
- Tak?
- Nie dawaj Sknerusowi swojej karty bankomatowej. Dzwoni do mnie dwa, trzy razy
w tygodniu, prosząc o pieniądze.
Pomachała im na pożegnanie, odwróciła się i wspięła po schodach na zaparowaną
ulicę.
Jeszcze przez chwilę siedzieli, wpatrując się w czek, skąpani w jego blasku, jakby był
potężną jutrzenką nowej, lepszej przyszłości.
- Ta J.G. Rollins jest w porządku - powiedział w końcu Barry.
Zupełnie jakby jego słowa przełamały zaklęcie, cała grupa popędziła do najbliższego
banku i zrealizowała czek.
* * *
- Co teraz? - spytał Ferd, gdy kieszenie wszystkich pękały już w szwach od nowych
pieniędzy Barry'ego.
- Nieźle nam poszło, co, chłopaki? - odparł Barry. - Powiecie rodzicom?
- Oczywiście, że powiedzą - odparła Herbina. - Jak się pozbędziemy tych wszystkich
fanów?
Rzućmy im na przynętę kilka tysiącdolarówek - zaproponował Jorge, zaciągając się
kosztownym cygarem (tak naprawdę Jorge nie palił, uznał jednak, że tak wypada, biorąc pod
uwagę okoliczności).
Zapomnij o nich. Po prostu przenocujemy w Klubie Czarodziejów - odparł Barry. -
Sknerus załatwi nam pokoje.
Choć skłonna jestem wątpić w każde słowo wypowiedziane przez Sknerusa, a także w
te, których jeszcze nie wypowiedział - oznajmiła Herbina - muszę wziąć prysznic, więc
ruszajmy.
Ku zdumieniu wszystkich Sknerus nie kłamał, mówiąc o swoich kontaktach w Klubie
Czarodziejów. Gdy recepcjonista połączył ich z gabinetem prezesa, pokoje znalazły się
natychmiast - cztery obok siebie na szesnastym piętrze.
- Macie szczęście - Oznajmił boy hotelowy, otwierając drzwi pokoju Barry'ego. - W
mieście odbywa się wielka konferencja Wyroczni. To ostatnie cztery wolne pokoje. - Barry
dał mu sto dolarów napiwku.
- Rany, dzięki - jęknął chłopak. - Pana koleś w wełnianej czapce dał mi psie
ciasteczko.
Gdy Barry został sam, rozejrzał się po pokoju. Wnętrze było nieco podniszczone, lecz
przyjemne, trochę zakurzone - coś jak Hokpok z dala od Hokpoku. Na ścianach wisiały
reprodukcje, wszystkie o tematyce magicznej.
Znad łóżka spoglądał niezbyt udany wizerunek alchemika odkrywającego
skneroglinkę (nie mającą nic wspólnego z ojcem chrzestnym Barry'ego - ani też jego Mazią).
Na czysto akademickie umeblowanie składało się mnóstwo książek, wielkie biurko, mały
telewizor. Barry ściągnął kurtkę, walnął się na wyrko i włączył telewizor.
Bez celu skakał po kanałach, aż w końcu zatrzymał się na lokalnym programie
publicznym. Rosły dżentelmen w wojskowym kombinezonie stał przed flagą amerykańską,
ględząc o „skundlonych rasach”. Według niego każdy człowiek ciemniejszy niż kredka
brzoskwiniowa stanowił część spisku zmierzającego do „zniewolenia rasy aryjskiej”. Nawet
w erze programów reality rzadko zdarzało się ujrzeć w telewizji kogoś tak otwarcie
obłąkanego. Barry już miał zmienić kanał, gdy nagle przyszła mu do głowy psotna myśl.
Jego różdżka wisiała w futerale na słupku łóżka. Chwycił ją i podszedł do telewizora.
Przez moment wahał się, raz jeszcze powtarzając w myślach zaklęcie. Odczekał, aż kretyn
rozpocznie kolejne ociekające nienawiścią zdanie, po czym stuknął w postać na ekranie.
- Arsenio - powiedział cicho.
W mgnieniu beknięcia mężczyzna zamienił się w Afro - amerykanina, ciemnego jak
najdumniejszy z synów Konga. Nieświadom, co się stało, ciągnął swą przemowę, z każdą
sekundą brzmiącą coraz bardziej ironicznie. W końcu uciszył go przerażony krzyk operatora.
Barry patrzył, jak buc przechodzi kolejno fazę wściekłości, odrzucenia, zmagań
wewnętrznych, żałoby i w końcu akceptacji, a wszystko w ciągu pięciu minut. Potem zasnął z
poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.
Kilka godzin później, wśród cichego nocnego szumu klimatyzacji, chrapania Lona i
melodyjek z kreskówek dobiegających z sąsiedniego pomieszczenia - rozległo się stukanie do
okna. Barry wyjrzał przez brudną szybę naprzeciwko wywietrznika i ujrzał Hybrydę. Z jej
dzioba zwisał zgnieciony papieros. Zaraziła się nałogiem, obserwując żałosne eksperymenty
Barry ego z tytoniem. Teraz, gdy tylko mogła, zbierała z chodników niedopałki, podchodziła
do kolejnych przechodniów, dziobiąc ich, aż w końcu ktoś dawał jej ognia.
Okno było zamalowane na amen.
- Chwileczkę. - Barry wbił między ramę i framugę nóż do otwierania listów, próbując
podważyć ramę. Nóż pękł z trzaskiem. - Chyba będę musiał je wybić - powiedział głośno
Barry, udzielając sobie pozwolenia.
Chwycił przycisk do papieru - popiersie Bubeldora - i walnął nim w szybę.
Szkło pękło z satysfakcjonującym brzękiem, odłamki posypały się w dół. Barry
wyrzucił przycisk za okno, by klub nie mógł z niego zdjąć odcisków palców.
Hybryda wskoczyła do środka, niecierpliwie podtykając mu papierosa.
Przypalił jej go. Wyglądała bardzo nieporządnie, jej śnieżnobiałe pióra pożółkły od
tytoniowego dymu. Jego towarzyszka zmieniła się w pośmiewisko, w kpinę, w żałosną,
nałogową palaczkę. Barry odwiązał listy od jej nóżki, z roztargnieniem pogładził główkę i
podczas gdy sowa w upojeniu zaciągała się papierosem, zaczął czytać listy. Pierwszy brzmiał
następująco:
Od Al po Bubeldora
Szkoła Hokpok, napisane piórem magicznym
Drogi Barry, piszę, by się dowiedzieć o Twoich postępach dotyczących planu X.
Sytuacja u nas pogarsza się z każdym dniem. Wczoraj dwóch Gumoli włamało się do szkoły i
zabazgrało ją wulgarnymi słowami. Nie mieli nawet dość przyzwoitości, by napisać je
poprawnie. Nie powtórzę Ci dokładnych wyrazów i zdań, zapewniam jednak, że przywołują
obrazy niezwykle ohydne, balansujące na absolutnej granicy słownego zepsucia. Oprócz tego
w kilku miejscach podłożyli ogień.
Niewielka grupka Gumoli kręci się pod Odtylną Osiką. Wyraźnie świetnie się bawią,
co odbiera całą przyjemność biednemu drzewu. Już nawet nikogo nie zaczepia. To smutne.
Jak dotąd, zdołałem powstrzymać antygumolsko nastawionych uczniów przed
wzięciem spraw w ich własne ręce, nie jestem jednak pewien, na jak długo. Nie jestem też
pewien, czy chcę ich powstrzymywać.
Wejdź. Witaj, Hamgryzie. Jacyś Gumole włamali się do twojej chaty i ukradli twój
Święty Przedmiot?
Barry skrzywił się. „Święty Przedmiot” Hamgryza - to jego określenie - był kiepskim,
węglowym szkicem olbrzymiej, odzianej w gorset dyrektorki akademii BeauBeaux
.
Bubeldor nie był zachwycony tym, że Hamcyk dostał tę podobiznę - także dlatego, że jego
koleżanka wyglądała na niej niczym mały, biały wieloryb uwięziony w sieci na tuńczyki - ale
ponieważ większość członków rasy gajowego już dawno została eksterminowana, przymknął
oko.
Zrobiłby znacznie więcej, byle utrzymać Hamgryza z dala od domów uciech w
Hogsbiede. Barry wrócił do lektury.
Rozumiem, że się zdenerwowałeś. Już dobrze, dobrze. Nie, nie sądzę, by zabijanie
jednej osoby dziennie i nabijanie jej głowy na palik przed twym domem pomogło ci go
odzyskać. Oni nie zrozumieją, to banda ignorantów. Ja ci pomogę. Zaczekaj chwilkę, piszę
właśnie do Barry ego.
Barry, co się dzieje? Powstrzymałeś już kręcenie filmu? Jeśli Ci się nie uda, wkrótce
dojdzie tu do krwawej jatki. Wiedźma z Blare zaproponowała swą pomoc - zasiada w radzie
nadzorczej - ale, na Merlina, mam nadzieję, że nie będę musiał z niej skorzystać. Jeśli do tego
dojdzie, oczekuj stosów gumolskich wnętrzności i trzęsących się zdjęć z ręki.
Poza tym nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Hamgryz Cię pozdrawia i pyta: „ Co
mam powiedzieć dziewczętom w tym tygodniu?” (??).
Pozostając z nadzieją, że, na wszystkich bogów, zdołasz powstrzymać ten film
Alpo Bubeldor
PS Grupa myszy okupuje bibliotekę. Wzięły na zakładniczkę madame Pons,
przedstawiły mi listę żądań. Wiesz coś o tym?
Barry zgniótł list w dłoni.
Super, jeśli uważa, że teraz jest źle, to niech zaczeka, aż tamtejsi fani dowiedzą się, że
próbujemy nie dopuścić do powstania filmu, pomyślał Barry, wyobrażając sobie barwne
zamieszki w stylu Bliskiego Wschodu na trawniku przed szkołą. Przyjął niepokojące wieści z
gracją człowieka - słonia zmuszonego do udziału w konkursie stepowania. Być może
Bubeldor przesadzał. Jeśli jednak nie, to tak czy inaczej, w przyszłym tygodniu Barry mógł
liczyć na utratę kilku tysięcy fanów. A jeśli Drago Malgnoy i pozostałe bandziory wkroczą do
akcji, Hokpok wkrótce stanie się obiektem zainteresowania sił zbrojnych Wielkiej Brytanii, a
może nawet NATO.
BeauBeaux to najbardziej prestiżowa francuska akademia magiczna, odpowiednik Hokpoku. Trzecia
słynna europejska szkoła to mroczne, na wpół ucywilizowane miejsce zwane Schadenfraude. Te trzy szkoły od
czasu do czasu urządzały konkurs o kompletnie bezwartościową nagrodę, mordując w jego trakcie dziesiątki
uczniów. Nikt nie twierdzi, że bycie magicznym automatycznie oznacza bycie mądrym.
Niepewny, której stronie by kibicował, Barry sięgnął po następny list.
Hybryda stała na nim czujna jak kotka. Przegonił ją i natychmiast pożałował: w liście
firma Silniki Lotnicze i Synowie domagała się zapłaty za samolot z demobilu, który kupił dla
Daliego. Dzięki prezentowi od J.G. mógł ich spłacić zaledwie ułamkiem odsetek, ale nie
spodobał mu się ton listu, toteż Barry napisał pod spodem:
Pocałujcie mnie w kociołek.
Złożył list, wezwał gestem Hybrydę, by zabrała przesyłkę do Anglii. Sowa jednak nie
podeszła - cofnęła się o dwa kroki i pokazała mu mały języczek. Była głodna, zmęczona i
nigdzie się nie wybierała.
- Ja też chętnie bym coś przekąsił - mruknął Barry.
Zadzwonił na recepcję i poskarżył się, że „mały meteoryt” stłukł szybę, a potem wraz
ze zmęczoną sową zeszli na dół coś przekąsić. Pozbieraj się, upomniał się w duchu, nie
możesz pokazać po sobie przygnębienia. Czas znów stać się. Niezwyciężonym Barrym
Trotterem.
ROZDZIAŁ 14
POCIĄG POD SPECJALNM NADZOREM
Niestety, akademicka atmosfera klubu obejmowała także podawane w nim posiłki.
Goście dość nierozsądni, by zostać na obiedzie, otrzymywali w nagrodę standardowe - to jest
niejadalne - potrawy szkolno - stołówkowe. Tutejsi kucharze uważali, że gotowane jest dobre,
smażone lepsze, a ugotowane na parze, następnie upieczone, ugotowane i usmażone stanowi
kulinarną nirwanę. Mięso pochodziło od niezidentyfikowanego czworonoga. Wszystko
smażono w grubej, mazistej panierce, zagłuszającej resztki smaku, który pozostał po
wieloetapowym procesie parowania, gotowania, pieczenia i smażenia. Specjał dnia stanowiły
te same dania, posypane jaskrawopomarańczowym, tłustym, mdlącym, choć pozbawionym
smaku serem, którego większość gości rozsądnie unikała. Pod co ciekawszymi nazwami
ukrywały się szczególnie śmiercionośne mikstury. „Ropucha w norze” powalała ofiary z
równą łatwością i szybkością jak karabin maszynowy.
Pod względem architektonicznym jadalnia wyglądała nawet przyjemnie.
Urządzono ją tak, by do złudzenia przypominała olbrzymią Wielką Salę w Hokpoku.
Złudzenie było niemal całkowite, zakłócały je tylko dobiegające z zewnątrz odgłosy
nieustannego nowojorskiego ruchu. Salę oświecały kandelabry z dziesiątkami mrugających
świec, co oznaczało, że nie można było zbyt dokładnie obejrzeć posiłku - przynajmniej tyle.
Na ścianach wisiały portrety sławnych członków, ich surowe oblicza sugerowały, że każdy
tuż przed pozowaniem spożył obfity klubowy posiłek.
Potęga nostalgii sprawiała, że w sali panował ciągły tłok. Mężczyźni i kobiety
pałaszowali beztrosko niewiarygodnie ohydne jedzenie, siedząc w pogrążonej w półmroku,
pełnej przeciągów sali. I jak za dawnych czasów, wokół panował zgiełk - goście przerzucali
się jedzeniem i zaklęciami, odsuwali złośliwie krzesła, czyjeś zwierzę wyrywało się i gryzło
najbliższych obiadowiczów po kostkach i tak dalej. W sumie tworzyło to wyjątkowo
nieprzyjemną całość.
Z boku, obok wind, Barry ujrzał żałosny obrazek - Tiara Nadziału, przez stulecia
przypisująca niezliczonych uczniów Hokpoku do domów, została w końcu posłana na
emeryturę. (Obecnie zadanie to spełniała gumolska firma mieszcząca się w Londynie, która
używała komputerów i kosztowała ułamek tego co Tiara. Tiary Nadziału, podobnie jak
włoskie wozy sportowe, wymagają ciągłej troski i od czasu do czasu sprowadzania części z
zagranicy).
Zesklerociała Tiara siedziała na krześle, mamrocząc.
- Slizgoryb! Nie, Grafitton! Nie, chwileczkę, Pufpifpaf. Nie...
Jorge pomachał do niego. Trzej Gwizzleye i Herbina siedzieli przy stole w pobliżu
stanowiska kelnerów. Barry oddał Hybrydę do zwierzęcej szatni po lewej i podszedł do nich.
Jorge podrywał właśnie całkiem ładną czarownicę, siedzącą przy sąsiednim stoliku.
- Razem z bratem wynaleźliśmy kręgi w zbożu, wiesz... Cześć, Barry. To mój
przyjaciel, Barry Trotter. Może o nim słyszałaś?
Barry puścił mimo ucha słodkie zalecanki Jorgego i przywitał się z resztą.
- Ale jestem głodny - mruknął.
- W takim razie przyszedłeś w niewłaściwe miejsce - odparła ponuro Herbina.
Jadłospis stanowił parodię samej koncepcji jedzenia i Barry złożył zamówienie,
starając się wyłącznie ograniczyć szkody.
- Czy w BeauBeaux też jadają aż tak źle? - spytał Ferd. - Długa pieczeń kynologiczna.
Co to ma być?
- Chyba j - a - m - n - i - k w panierce - odparła Herbina, literując, by nie przerazić
Lona.
- Czemu robimy sobie taką krzywdę? Mamy przecież mnóstwo kasy - zauważył Barry.
- Chodźmy coś zjeść na mieście.
- Nie, Barry, nie możemy ryzykować - wtrącił Jorge, wciąż jeszcze przeżywający
odmowę. - Ktoś mógłby rozpoznać twoją słynną twarz i rozszarpać cię na strzępy.
- To czemu wy nie wyjdziecie, nie kupicie czegoś na wynos i nie przyniesiecie tutaj? -
Barry odrzucił jadłospis. - Cały czas jem takie świństwa w szkole.
- Brzmi nieźle - przyznał Ferd. - Za rogiem widziałem chińską knajpę.
Po krótkiej naradzie bliźniacy wyruszyli do Chena - restauracji bynajmniej nie
chińskiej, lecz włoskiej, kierowanej przez Greków. Po prostu jeszcze nie zmienili szyldu.
Mniejsza jednak o narodowość kucharzy, bo jedzenie było smaczne.
Wszyscy usiedli na podłodze w pokoju Ferda i się posilili. Barry wysłuchał opowieści
o tym, jak Herbina wygrała w trzy karty pięćset dolarów od oszusta za drzwiami.
- Założyłam babcine okulary - wyjaśniła. - Widziałam wszystko. Biedak sądził, że coś
mu nie wychodzi.
- A skoro już mowa o mieszaniu w głowach Gumolom - dodał Jorge - zgłosiłem w
administracji wyciek gazu. Wkrótce fani na zewnątrz znikną bez śladu.
- Teraz, gdy mamy kasę, Jorge, poszukajmy sobie ładniejszego mieszkania -
zaproponował Ferd.
- W porządku - zgodził się Jorge. - Jakie macie plany? - spytał.
- Udać się do L.A. i znaleźć tę Phyllis, tak myślę - odparł Barry, przeżuwając smażone
ravioli.
- Zastanawiałam się nad tym - oznajmiła Herbina. - Vielokont najwyraźniej wie, gdzie
jesteśmy i co robimy. Myślę, że wybór magicznego środka transportu stanowiłby w tej
sytuacji proszenie się o kłopoty. Głosuję za podróżą w stylu gumolskim.
- Czyli jak? Samolotem? - spytał Barry.
- Herbina przypomniała sobie smoki zabawiające się odrzutowcem.
- Ja proponuję pociąg.
- Do Los Angeles? - zdziwił się Barry. - To ze trzy dni jazdy.
- Właśnie. W Stanach ktoś, kogo stać na samolot, nigdy, przenigdy nie jeździ
pociągiem. Dlatego lord Ciemniaków nigdy, przenigdy nie będzie nas tam szukał.
- Ona ma rację - przyznał Jorge.
- O Boże - mruknął Barry. W swoim cacciatore znalazł zapieczony niedopałek.
Natychmiast stracił apetyt.
Później tego wieczoru - po tym, jak Lon pokonał wszystkich chętnych w ping - ponga
- nasi bohaterowie wrócili do swych pokojów. Herbina przekonała chłopców, by spędzili
wieczór w klubie, aby siły ciemniackie nie zdołały ich odnaleźć.
- Poza tym - dodała masochistycznie - musimy być na dworcu nie później niż o ósmej
rano.
Starając się wykorzystać jak najlepiej kiepską sytuację, Jorge, Barry i Lon usiedli w
pokoju Jorgego i grali w makao (Ferd został na dole, na piątym piętrze; uczestniczył w
programie dwunastu kroków dla nałogowych wielbicieli Groszków Wszystkich Smaków F.X.
Pottsa). Zastanawiali się, jak się zemszczą na Zedzie Gromgarze, i postanowili, że Jorge i
Ferd nie pojadą do Los Angeles, lecz zaplanują stosowną, nieśmiercionośną zapłatę. Barry
zauważył, że pokój wygląda, jakby przeszedł przez niego huragan, a Jorge jedynie się w nim
przespał. Cóż, pomyślał Barry, każdy z nas ma do czegoś talent.
Kremowy burbon, którym popił obiad, by zabić zarazki z niedopałka, sprawił, że
ogarnęła go senność. Po zaledwie kilku rozdaniach, nie zważając na protesty braci
Gwizzleyów, prawdziwych mistrzów makao (nawet psi móżdżek regularnie go ogrywał),
Barry pożegnał się i poszedł do łóżka.
Znów jestem wykończony, pomyślał. Prawdziwa praca nie byłaby aż tak męcząca. A
potem zasnął.
* * *
Wczesnym rankiem Barry, Herbina i Lon wymaszerowali z Klubu Czarodziejów
(który magicznie przeniósł się dwadzieścia przecznic na południe) i ruszyli na stację. Za
pomocą karty kredytowej - kredyt to gumolska magia, jak zawsze powtarzała - Herbina kupiła
bilet, po czym jednym z podstawowych zaklęć stworzyła duplikaty dla Barry'ego i Lona.
Sknerus byłby z niej dumny, pomyślał Barry.
Wsiedli do pociągu, żałosnego, odrapanego pojazdu wyglądającego dokładnie na swój
wiek, a cuchnącego tak, jakby nigdy nie otwarto w nim żadnego okna. Barry i Lon, choć
mniej poruszeni paskudnym otoczeniem, z irytacją przyjęli niewygodne fotele. Herbina
natychmiast „awansowała” ich do prywatnych przedziałów (wyjaśniając, że coś bardziej
ostentacyjnego przyciągnęłoby niepożądaną uwagę).
Barry zatem siedział w swym własnym przytulnym zakątku, wyglądając przez
odrapane i brudne okno, zasłuchany w ryczącą w słuchawkach Vojnę Totalnej Agresji. Ich
najnowszy album Zabić cię? Spoko! właśnie osiągnął status platynowego; Barry kupił go po
drodze na dworzec. Nieprzyzwoite teksty i hiperagresywne akordy koiły mu nerwy w sposób
zupełnie niezrozumiały dla ludzi starszych i poważnych.
Gdy pociąg ruszył ze stacji i Barry odprowadził wzrokiem znikający w dali
Manhattan, pomyślał, że bardzo chciałby tu wrócić, najlepiej jako słynny muzyk. Leżał tak,
pogrążony w półdrzemce w rozkołysanym pociągu, słuchając agresywnej kołysanki, póki
przechodząca korytarzem Herbina nie zapukała do drzwi.
Barry nie usłyszał, więc Herbina uchyliła je i pomachała. Szybko ściągnął słuchawki.
- Co się dzieje? - spytał.
- Idziemy z Lonem do wagonu obserwacyjnego. Chcesz pójść z nami?
- Co to takiego?
- Wagon obserwacyjny jest pięć wagonów stąd. Dają tam napoje i jedzenie, mają
stoliki, przy których można usiąść, i dach z pleksiglasu, przez który się wygląda - jeśli jest coś
do oglądania, a w to wątpię. Właśnie przekroczyliśmy granicę New Jersey.
- Chyba trochę tu posiedzę.
- Jak sobie chcesz. - Herbina uśmiechnęła się i zasunęła drzwi.
Barry powrócił do testosteronowych bełkotów Vojny Totalnej Agresji.
„Rozerżnę cię na pół, wykopię w tobie dół, przetnę cię na połowę i utnę twoją głowę”
- wrzeszczał Ken Vorodiot, przekrzykując szaleńczy łoskot perkusji.
Jak na przemądrzałą quasi - nimfomankę, Herbina jest w porządku, pomyślał Barry.
Zawsze pilnowała, by Lon dobrze się bawił. Powinienem zrobić dla niej coś miłego,
zdecydował, sięgając po książkę. Był to thriller, który wybrał na stacji. Zwykle unikał takich
książek, wydawały mu się okropnie nierealistyczne - w końcu nie było w nich ani cienia
magii.
Herbina niecałe pięć minut wyglądała przez okno, sącząc napój, gdy jakiś mężczyzna
spytał, czy mógłby usiąść obok niej.
- Jasne - odparła.
Był wysoki, dość chudy, miał krótko przystrzyżone brązowe włosy i wielkie okulary,
a także sterczące jabłko Adama i jeden z tych wielkich, wypukłych pieprzyków nad górną
wargą, które zwisają lekko, całkowicie rozpraszając uwagę jego rozmówców.
- Nazywam się Joel - przedstawił się.
- Cześć, pie... to znaczy Joel. Ja jestem Herbina.
- Jedziesz do L.A., na całość? - spytał Joel, dziwnie podkreślając słowa.
- Co takiego? No tak - przyznała Herbina. - Zdecydowanie dziwak.
- Och, to super, uwielbiam L.A., jest takie wyzwolone i gorące - oznajmił Joel. - Ale
to twarde miasto, czeka cię długa podróż. Masz łóżko?
- Herbina poczuła irytację.
- Przepraszam, ale o co ci chodzi?
- Jesteś już podniecona? - spytał z napięciem Joel. - Zróbmy to.
Herbina wybuchnęła śmiechem. Facet był zbyt chudy, żeby stanowić jakieś
zagrożenie.
- Podniecona przez kogo? Ciebie? - Miał zdecydowanie za długie rękawy koszuli.
- Cholera. Cholera, cholera, cholera - jęknął Joel. - Wydałem tysiąc dolarów na
seminarium Superuwodziciel, ale to w ogóle nie działa. Mam wtykać do rozmowy słowa o
zabarwieniu seksualnym, a ty powinnaś się podniecić. Ale się nie podniecasz. Nikt się nie
podnieca!
- Rąbnął pięściami w laminowany stół, który jęknął głucho.
- Posłuchaj. Chcesz usłyszeć radę prawdziwej, żywej dziewczyny? Daj sobie spokój z
technikami uwodzenia i usuń ten paskudny pieprzyk.
- Nie mogę - odparł. - Potrzebny mi do pracy.
- O Boże, pomyślała Herbina. Gumole bywają naprawdę szurnięci.
- Jestem pisarzem, piszę podkoszulki. No wiesz, „Twój problem jest oczywisty”.
- Nie - przyznała Herbina głosem niezdradzającym cienia entuzjazmu.
- To koszulka z rysunkiem faceta mającego głowę w tyłku. Klasyka.
- Twoja matka musi być z ciebie bardzo dumna.
Joel najeżył się.
- Hej, nie wyśmiewaj się ze mnie, nieźle zarabiam. A pieprzyk to tajemnica moich
sukcesów. Jest szczęśliwy. Mój szczęśliwy pieprzyk. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale za
każdym razem, gdy umawiałem się u dermatologa, działo się coś złego. Ostatnio straciłem
duże zlecenie „Dziesięć powodów, dla których piwo jest lepsze od kobiety”.
- Zawsze uważałam te wyliczanki za wybitnie obraźliwe.
- Hej, zrobiłem też „Dziesięć powodów, dla których ogórek jest lepszy od mężczyzny”
- bronił się Joel. - Daję klientom to czego pragną. Gdyby Szekspir urodził się dzisiaj, pisałby
koszulki. Kto ogląda sztuki?
- Ja - odparła Herbina.
- Tak też sądziłem, dlatego właśnie to powiedziałem. W każdym razie straciłem
zlecenie, piwo kontra kobiety (na wypadek gdybyś się zastanawiała, osobiście wolę kobiety).
A potem miałem sen, w którym mój pieprzyk powiedział: „Posłuchaj stary, jeśli ja odejdę, to
ty także”. Brzmi to głupio, ale nie zamierzam ryzykować. Mówił bardzo serio, miał głos jak
zabójca.
Zmierzający do baru na środku wagonu Barry podszedł do nich.
- Cześć, Herb - rzucił.
- Co to za dziwny facet, z którym rozmawiała? Zawsze przyciągała do siebie
dziwaków. Po prawej ujrzał Lona wygrywającego w karty z grupką dzieciaków. Przynajmniej
nie on jeden do niego przegrywał.
- Makao! - krzyknął Lon. - I skończyłem.
Jego młodociani przeciwnicy jęknęli chórem, gdy Lon zgarnął drobniaki do
papierowej torby.
- Ha, ha, przegraliście. - Wygładził ręką wilgotne banknoty dolarowe, które kompani
wyciągnęli ze skarpetek i butów.
- Musisz dać nam szansę odegrania się - oznajmił dzieciak z wielkim nosem.
- Właśnie, przygłupie - dodał drugi niezbyt przyjaznym tonem.
- Nie ma mowy. - Lon podszedł do baru, gdzie stał jego przyjaciel. - Barman - rzekł
donośnie - koktajl dla mnie i mojego przyjaciela. - Wręczył Barry'emu papierową torbę. -
Potrzymaj to. - Z napojem w dłoni wrócił do stolika pełnego pokonanych dzieciaków.
Żeby pokazać wam, jaki miły ze mnie gość, chętnie was poczęstuję.
Lubicie gumę do żucia?
- Jasne - odparł wielki nos, pozostali poszli w jego ślady. Każdy z nich wziął kawałek
gumy.
Barry patrzył zdumiony - można pozbawić Gwizzleya mózgu, ale nie można wyrzucić
z mózgu Gwizzleya.
Z trudem hamując śmiech, Lon zabrał swoją szklankę i podszedł do Barry'ego,
wyglądającego przez pleksiglasowy dach.
- Spójrz na tę chmurę, Lon; wygląda jak smok.
- Ta wygląda jak kółko. - Lon wskazał ręką. - A może prostykot.
- Prostokąt. A ta obok słońca jak tarantula.
- Au, au.
- Przymknij oczy, Lon, szybko, zmruż je.
- Tak jest znacznie lepiej, Barry. Gdzie się tego nauczyłeś? - spytał Lon.
- Pozwolicie panowie, że się przysiądę?
Drobny mężczyzna o dość azjatyckim wyglądzie usiadł w fotelu naprzeciwko. Był
zupełnie łysy, miał rzadki wąsik i bródkę. Ubrany w lawendową szatę, w dłoni trzymał
krzywą laskę. Gdyby Lon bądź Barry byli Gumolami, natychmiast zaklasyfikowaliby go jako
świra i pożegnali się. Lecz świat magiczny bardzo tolerancyjnie podchodzi do
ekscentrycznych pomysłów krawieckich, czasem aż za bardzo. Toteż Barry pomyślał jedynie:
ciekawe czy gość zna Chi Ching?
- Czyż chmury nie są piękne? - spytał nieznajomy, dostrzegając co robią.
- Bycie chmurą musi być urocze. - Przygładził lawendową szatę i położył laskę na
pustym siedzeniu obok. - Tyle że nie przynosi zysków, a to pewien problem.
W kącie wagonu wybuchło zamieszanie, gdy guma z gazem łzawiącym zaczęła
działać. Lon zachichotał na widok przeciwników wybiegających z wagonu, przewracających
stoliki, pędzących na oślep w stronę łazienki, dławiących się, zapłakanych, wrzeszczących z
bólu.
- Co im się stało? - spytał mężczyzna.
- Nie wiem. To pewnie przygłupy - odparł Lon. Chwileczkę, pomyślał Barry, czyżby
Lon mówił z ironią?
- Czy to możliwe, by odzyskiwał swe poczucie humoru? Kiedyś bez przerwy
rozśmieszał Barry'ego, ale działo się to, nim wypadek pozostawił mu w głowie wywietrznik.
- Nazywam się Curtis. Przyjaciele nazywają mnie bratem Curtisem, bo jestem
mnichem. Mam nadzieję, że mogę was uznać za przyjaciół.
- Jasne, Curtisie. - Barry uścisnął dziwnie gumowatą dłoń mężczyzny. - To znaczy,
bracie Curtisie.
- Barry, on pachnie jak plastry - wyszeptał głośno Lon.
Barry zarumienił się zawstydzony.
- Przepraszam. Musisz wybaczyć mojemu przyjacielowi, jest... - A potem wymówił
bezdźwięcznie słowa: „inteligentny inaczej”.
Curtis przytaknął uprzejmie; zdawało się, że unosi się nad swoim krzesłem.
- Oczywiście, każdy z nas musi podążać własną ścieżką. Wszystkie są równie
właściwe, nawet te głupie, wiodące donikąd.
- Co to jest „mnich”? - spytał Lon.
- Ktoś, kto wyrusza, by pobierać nauki i modlić się z innymi ludźmi - wyjaśnił Curtis.
To coś jak college, tylko że u Boga - dodał Barry. - Jakim jesteś mnichem?
- Byłem wyznawcą buddyzmu zen. Przez wiele lat studio wałem i medytowałem w
nadziei, że uzyskam oświecenie, w specjalnym klasztorze w Tybecie, gdzie mnisi nadmuchu
ją się, próbując wzlecieć bliżej Buddy. I udało się, może nawet za dobrze. Kiedy osiągnąłem
oświecenie, tak bardzo mnie rozbawiło, że wybuchnąłem śmiechem. Unosiłem się tak,
chichocząc, i mój mistrz rzekł do mnie: „Bracie Curtisie, czemu się śmiejesz?”. „Egzystencja
jest nieprawdopodobnie zabawna”, odparłem. „Owszem, przyznaję”, rzekł i wyszedł.
Dwanaście godzin później wciąż się śmiałem, jeszcze głośniej. Mój mistrz powrócił, mówiąc:
„Bracie, nie chcę wyjść na ponuraka, ale nikt nie może medytować, bo tak bardzo hałasujesz.
Nasze kozy przestały jeść. Poza tym czuję się przy tobie nieswojo”.
„Poza tym czuję się przy tobie nieswojo”? Zdumiewające, ale nietolerancja religijna
zawsze brzmi tak samo. „Bracie, zamknij się, albo wezwiemy gliny”.
„Bracie, mówimy poważnie, zamknij się, albo skopiemy ci tyłek”. „Bracie, zastanów
się, jeśli cię stąd wywalimy, stracisz zniżkowe bilety do kina!”. Nie obchodziło mnie to -
śmiałem się tak głośno i tak długo, że w końcu przywiązali do mnie linę i wyrzucili mnie z
mojego własnego klasztoru, jedynego domu jaki znałem. Spłynąłem powoli stamtąd aż tutaj;
mam na nogach ołowiane sandały.
- To okropna historia - rzekł współczująco Barry.
- Głupcy! Nauczę ich paru koanów. - Na moment pogodną twarz mnicha wykrzywił
grymas gniewu, potem zniknął. - Jadę do Kalifornii, by założyć własną religię. Chcę ją
nazwać chichotyzmem.
- Interesujące - przyznał Barry. - Co to jest „koan”?
- Koan to pytanie bądź przypowieść, wpędzające umysł w pułapkę.
Mistrzowie zena wkrótce także najwyżsi śmiechacze chichotyzmu - używają ich, by
sparaliżować umysł tak, żeby mógł wykroczyć poza logikę. Jeśli podejdą do tego z
szacunkiem - co oczywiście oznacza: z brakiem szacunku - osiągną chichorgazm, tak jak ja.
Chcielibyście wysłuchać paru koanów chichotyzmu? - spytał Curtis.
- Jasne - odparł Barry.
Lon, którego umysł pozostawał sparaliżowany na stałe, wpatrywał się w żuczka
spacerującego po szybie.
- W porządku. - Curtis przygładził szatę. - Pamiętaj, że dopiero zacząłem je pisać. Co
znaczy fakt, że bodhidharma przybył ze Wschodu? Od kiedy umie prowadzić samochód?
Barry spojrzał tępo na Curtisa.
- Nie wiem co powiedzieć.
- Właśnie! Czyż nie są świetne? - Curtis zachichotał, pochylił się bliżej. - Mnich spytał
kiedyś mistrza Tungshana, kto jest Buddą. Tungshan odparł: „Ja wiem, że ty jesteś, ale czym
jestem ja?”.
Barry zaśmiał się.
- Hej, to zabawne. Powinno być zabawne?
- Zdecydowanie. Wszystko jest Jednym Wielkim Żartem. Mnich z uśmiechem
pochylił się jeszcze bliżej. Barry poczuł lekką klaustrofobię, nie chciał jednak zachować się
nieuprzejmie. Gość z baru z przekąskami zamknął aż do Denver i wagon był pusty. Brat
Curtis niemal siedział Barry'emu na kolanach, jego oddech pachniał dziwnie. Jakby helem?
- A to mój ulubiony, młody Barry. Joshu spytał nauczyciela Nansena: „Czy śmierć to
koniec, czy początek?”. Nansen zastanowił się chwilę, po czym odparł: „Jak bardzo zależy ci,
by się dowiedzieć?”.
- Chwileczkę - wtrącił Barry. - Skąd wiesz, jak mam na imię?
Nagle rozległ się głośny szum powietrza i dziwaczny kapłan zaczął się nadymać
niczym balon, chichocząc szaleńczo. Barry i Lon zerwali się z miejsc i odskoczyli. Curtis rósł
coraz bardziej, jego chichot zamieniał się w rechot i w nieopanowany śmiech. Wkrótce stał
się tak wielki, że zablokował drzwi na końcu wagonu. Dwaj bohaterowie sprawdzili drugie
drzwi, te jednak okazały się zamknięte.
- To balonita! - ryknął Barry.
Groziło im zmiażdżenie. Święty mąż cały czas się powiększał ze złowieszczym
sykiem - wywracał krzesła, zasłaniał stoły. Zaklęcia zdawały się na nic - odbijały się od
mnicha jak od gumowej piłki.
Brat Curtis wypełnił już niemal cały wagon obserwacyjny. Lon i Barry przykucnęli w
najdalszym kącie pociągu, z całej siły szarpiąc klamkę zamkniętych drzwi. Zaledwie sekundy
dzieliły ich od śmierci w objęciach nadętego kapłana.
I wtedy Barry ujrzał, jak Lon wyciąga ze swego dziecięcego koktajlu mały, plastikowy
mieczyk i wbija go wprost w mnicha. Z dziury wystrzeliło dziwnie pachnące powietrze,
mieszanina helu i potu.
- Hę? - rzucił Curtis.
A potem jego śmiech zamienił się w nieziemski wrzask, tak głośny, że Barry i Lon
musieli zatkać palcami uszy.
Wkrótce z mnicha pozostała tylko pusta powłoka na ziemi. Barry trącił ją butem, a
potem pewien, że Curtis nie żyje, wyniósł w przejście między wagonami i wyrzucił przez
drzwi na nasyp.
- I twoja religia też była głupia! - zawołał, by dodatkowo pognębić go moralnie.
Gdy wrócił, przekonał się, że wagon obserwacyjny zamienił się w ruinę - Lon
wykorzystywał zniszczenia, by wyciągnąć zza baru kilka darmowych paczek chipsów.
Wynośmy się stąd, zanim ktoś się zjawi i zwali na nas całą winę - rzekł Barry.
Unoszący się w powietrzu hel zniekształcił mu głos.
- Dobra robota, Lon.
- Dzięki - odparł jego towarzysz.
Może jesteś mądrzejszy, niż wszyscy podejrzewamy, pomyślał Barry.
* * *
Po tym, jak chłopcy otarli się o śmierć, postanowili zostać w swoich przedziałach za
zamkniętymi dla bezpieczeństwa drzwiami. Podczas jazdy przez Wielkie Równiny Barry
widział na ziemi cienie burzowych chmur. Pociąg pędził naprzód za wielką lokomotywą
ciągnącą szereg wagonów. Nieco dalej chmury robiły się cięższe i ciemniejsze, ciężarne
deszczem. Zmierzali wprost w serce burzy i Barry poczuł lekkie podniecenie. Zupełnie jakby
wjeżdżał do myjni. W tym momencie nagła błyskawica i huk grzmotu sprawiły, że
podskoczył. Ogarnęło go dziwne uczucie - może strach?
- Hm - rzekł głośno. - To chyba nazywają złym przeczuciem.
ROZDZIAŁ 15
KOSZMARY SENNE KRYJĄ W SOBIE WIELE CENNYCH INFORMACJI
(ZWŁASZCZA W KIEPSKICH KSIĄŻKACH, TAKICH JAK TA)
Ci z czytelników, którzy wciąż jeszcze są z nami, pewnie zachodzą w głowę, co się do
diabła dzieje. A konkretnie: „Skoro Barry i jego koledzy zaledwie parę stron temu opuścili
Nowy Jork, jakim cudem przejeżdżają już przez Wielkie Równiny? Chcemy magii, nie
realizmu magicznego, ty tępolu!”.
To bardzo dobre pytanie. Niestety, ma nie tak dobrą odpowiedź. Ich pociąg nie był już
zwykłym gumolskim urządzeniem - za pomocą czarnej magii został przemieniony w coś
innego. A krajobraz, który Barry widział przez brudne okno, nie był równinami, jakie znamy,
lecz magicznym miejscem, w którym nie obowiązują prawa czasu, przestrzeni i sprawnego
pisarstwa.
Zniknięcie New Jersey, Pensylwanii, Ohio, Indiany i Illinois było mocno niepokojące.
Czy raczej byłoby, gdyby drzemiąca Herbina, która znała się nieco na geografii Ameryki, je
zauważyła. Barry niczego nie dostrzegł - o Ohio wiedział tylko tyle, że Ken Ybrodiot został
kiedyś aresztowany w Cincinnatti pod zarzutem seksu z bazyliszka
. Toteż nasza trójka
pędziła naprzód, wprost w paszczę niebezpieczeństwa!
Barry jeszcze jakiś czas wyglądał przez okno, obserwując zbliżające się z każdą
chwilą czarne chmury - zdawały się sięgać zachłannie ku pociągowi. Nie zauważył tego
jednak. Ukołysany monotonnym rytmem jazdy, pogrążył się w głębokim śnie.
Najpierw przyśniło mu się, że jest z powrotem w zabronionym lesie, z conocną
delegacją groupies. Byli w niesławnej „szkółce miłości Barry'ego” pod koroną olbrzymiej,
rozłożystej wierzby. Wszystko toczyło się jak zwykle: pocałunki, uściski, chichoty i śmieszki.
Świetliki - a może chochliki popełniające samobójstwa - migotały w chłodnym, wieczornym
powietrzu.
Ścigał właśnie pewną pannę, ganiając się z nią wokół drzewa. Czuł do niej ogromny
pociąg, który jeszcze podsycił jej upór. Biegali tak dookoła, do wtóru radosnych krzyków
pozostałych. Z każdym okrążeniem Barry zbliżał się do niej i w końcu pochwycił swą
zdobycz. Zdyszany i roześmiany, obrócił dziewczynę, by ją pocałować, i odkrył, że na trawie
pod nim leży Herbina!
By zacytować z podręcznika J.G. Rollins Bajeczne bestie i jak je przyrządzać, „bazyliszka, zwana
także królową gąsienic, jest znakomita w sosie z białego wina”.
- Błee! - wrzasnął Barry, budząc się gwałtownie. Uświadomiwszy sobie, że to był
tylko sen, wymamrotał pod nosem:
- Dzięki Bogu. - I jego puls powoli zwolnił.
Barry poruszył się w swym małym łóżku - było naprawdę fajne, zdecydowanie
kompaktowe, ale też zdecydowanie niewygodne - i znów zasnął.
Niestety, następny sen okazał się jeszcze bardziej przerażający. Barry siedział w swym
fotelu w Hokpoku, oglądając teledysk do najnowszej piosenki Vojny Totalnej Agresji
„Becikowe pistolety”. Nastąpiła przerwa na reklamy i nagle na ekranie pojawił się lord
Vielokont, zachwalający zyski, jakie daje przejście na ciemniacką stronę. Wędrował po
idealnie przystrzyżonych i wypielęgnowanych ogrodach wspaniałej posiadłości. Piękni ludzie
grali w golfa, jedli w dziesięcio-gwiazdkowych restauracjach, wymachiwali rakietami
tenisowymi, ganiali się po plaży.
- A vszyscy to moje sługi - oznajmił z niemieckim akcentem Vielokont przez swój
bujny wąs. - Zmęczyło cię zarabianie mniej, niż jesteś vart, neińi - Promienie tropikalnego
słońca odbijały się od chromowanego szpikulca jego pikelhauby. - Przejdź na ciemniacką
stronę i zaróbmy tyle, na ile zasługujesz.
Zadzvoń na ten numer, by doviedzieć się więcej.
I nagle zwrócił się wprost do Barry'ego:
- Vidzisz to życie, Barry? Vidzisz, jakie jest gut i vspaniałe? Nie siedzę sam v starym
pokoju śmierdzącym brudnymi skarpetkami, obvieszonym tanimi, starymi plakatami i
niewycinam v boazerii kolejnej kreski za każdą zaliczoną Gumolkę. Nie, jestem tu, v słońcu,
ve vspaniałym L.A.!
Piłka plażowa podturlała mu się do stóp. Podniósł ją i wręczył grupce odzianych w
bikini dziewcząt. Oparł dłoń na zakończonej czaszką rękojeści sztyletu.
- Oto moja plaża, Barry, oto mój śviat. Vidzisz, jak viele mam forsy, ja?. - Vielokont
obrócił się, wymachując ręką, by podkreślić, jak luksusowy jest otaczający go majątek. -
Vidzisz, co może dla ciebie zrobić ciemniacka strona, jeśli tylko zechcesz dorosnąć i się
przystosovać? Idź za pieniądzem, Barry, szansa nie będzie trvała viecznie. Danke, Alicjo.
Wziął tropikalnego drinka od zabójczo pięknej kelnerki ubranej w wyjątkowo skąpy
stanik i stringi.
- Niech żyje lord Vielokont! - zawołała ze śmiechem.
Zaczekaj na mnie przy basenie, dziś vcześniej mnie pomasujesz. - Mrugnął lubieżnie
do kamery i ruszył dalej plażą. - Myślisz, że tvoi rodzice byliby dziś z ciebie dumni, Barry?
Vieczny student korzystający ze svej przypadkovej słavy, by zaliczyć jak najvięcej Gumolek?
- Vielokont zatrzymał się i pogroził mu odzianym w rękawiczkę palcem. - Znałem tvoich
rodzicóv, Barry. Oczyviście ja ich zabiłem, ale znałem ich vcześniej i nie sądzę, by im się to
spodobało, ani trochę. Mieli nadzieję, że zostaniesz prawnikiem. To nie jest sprzedanie się,
Barry, tylko vkupienie. To miasto mogłoby jeść ci z ręki. Mógłbyś stvorzyć cztery, pięć
popularnych sitcomóv! Gdybyś tylko do mnie dołączył.
Siorbnął pinacoladę. Trudno uwierzyć, że lord Ciemniaków lubi takie dziewczyńskie
drinki, ale tak właśnie było.
- Ja też nie chciałbym dorosnąć, gdybym miał przed sobą tylko perspektywę nudnego,
żałosnego życia na tej zatłoczonej, deszczovej vyspie v tovarzystvie vyłącznie vłasnych
zasad. Nie, ja vierzę v pieniądz i vładzę. O tak, mnóstvo vładzy.
To brzmi nieźle, pomyślał Barry.
- Dołącz do mnie, Barry, możemy razem vładać Hollywood, jako ojciec i syn.
-Co to ma, kurna, być? - pomyślał we śnie Barry. Nie jestem...
- Viem, viem, po prostu nie mogłem się oprzeć pokusie zażartovania z Dartha -
powiedział Vielokont. - To taki mięczak. Tak czy inaczej, zarobimy stosy szmalu. Dołącz do
mnie.
„Ja, to znaczy tak, dołączę do ciebie”, oznajmił Barry we śnie. A potem się przebudził.
Nawet na jawie sen wciąż mu towarzyszył niczym niesmak w ustach. Czy Vielokont
miał rację? Co ważniejsze, czy Barry gdzieś w głębi serca zgadzał się z nim? Wstał, narzucił
na ramiona wojskową kurtkę i poszedł do wagonu widokowego, szukając towarzystwa. Na
szczęście obsługa już go wysprzątała.
Jeszcze większe szczęście sprawiło, że siedziała tam Herbina, oglądając zostające w
tyle kolejne akry mrocznej ziemi. Poza nią w wagonie nie było nikogo. Nad jej stolikiem
świeciła się niewielka lampka. Barry wśliznął się na fotel naprzeciwko i poczuł dziwny
dreszcz, gdy uświadomił sobie, że jego kumpelka Herbina wygląda dokładnie tak, jak w
niedawnym śnie.
-Czy bar jest wciąż otwarty? - spytał. - Bo bardzo potrzebuję drinka.
-Facet ma przerwę albo w ogóle sobie poszedł - odparła Herbina. Z tą grzywką
zaspany Barry skojarzył jej się z Beatlesem dla ubogich. - Co się stało, Złowieszcza
Czupryno? Źle się czujesz?
-Nie, po prostu miałem zły sen.
-To ta straszna muzyka, której słuchasz - zaczęła Herbina.
-Nie, to był Vielokont. Jest blisko, czuję go. Posłuchaj, Herbino, może po prostu
powinniśmy zrezygnować? -rzekł ponuro Barry. - Niech nakręcą ten film, niech rada zamknie
Hokpok, a my żyjmy dalej. Praca na etat nie może być tak ciężka jak to wszystko. Wystarczy
spojrzeć na idiotów, którym się to udaje.
Herbina, która akurat pracowała na etat, przez moment czuła irytację. Ponieważ
jednak była zdecydowanie najdojrzalszą osobą w tej historii, odrzuciła swe uczucia na bok.
Wstrząsnął nią widok Barryego, towarzysza tak wielu walk, mówiącego o przegranej.
- Nie możemy teraz się poddać, Barry - oznajmiła. - Po pierwsze, zużyłam na to całe
trzy dni urlopu. Po drugie, myślę, że go pokonamy. Zawsze nam się udaje.
-A co, jeśli nie zdołamy powstrzymać realizacji filmu i Hokpok zostanie zamknięty?
- Wtedy znajdziesz sobie prawdziwą pracę. Bycie dorosłym nie jest takie złe. Ale
najpierw musimy spróbować. Bo warto.
-Chyba tak. A jeśli film będzie naprawdę okropny?
-Nie wolno nam tak myśleć - upomniała go Herbina. - W jakiś sposób zatrzymamy
produkcję. Pamiętaj, że mamy reflektor.
Barry zaczynał czuć się lepiej.
- Herb - powiedział. - Czemu właściwie nigdy ze sobą nie byliśmy? - Pożądanie, które
czuł we śnie, powróciło niczym zwycięski bohater. Sięgając pamięcią do swego egzemplarza
poradnika Kłamstwa, które mężczyźni opowiadają kobietom, dodał: - Nie martw się, jeśli
nam nie wyjdzie, nadal pozostaniemy przyjaciółmi.
- Już ci mówiłam, że nie jesteś w moim typie - odparła Herbina.
Szczerze mówiąc, prawdziwym powodem były okulary Barry'ego. Przez nie wyglądał
dziwacznie - jedno oko miał dalekowzroczne, drugie krótkowzroczne, toteż jedno za szkłem
stawało się wielkie i wyłupiaste, a drugie malutkie jak paciorek. Ten szczegół zawsze drażnił
Herbinę dość mocno, by nie poczuła do Barry'ego żadnego pociągu. Poza tym wcześniej, gdy
się poznali, Barry miał też spore problemy z higieną osobistą. Może jednak kiedyś... ale nie
teraz. Cytując swój egzemplarz Kłamstw, które kobiety opowiadają mężczyznom, dodała:
-Wiesz, jak to mówią, dziewczyny przychodzą i odchodzą, lecz przyjaciele zostają na
zawsze.
-Jak paskudny tatuaż, który zrobiłeś sobie po pijaku.
-Dokładnie tak. - Herbina wybuchnęła śmiechem. -Teraz, kiedy jesteś bogaty, mam
nadzieję, że będziesz mniejszym palantem. Nie musisz już niczego udowadniać, możesz po
prostu być sobą. Prawda?
-No, nie wiem - mruknął Barry. - Tak długo odgrywałem Słynnego Niezwyciężonego
Barry'ego, że sam nie wiem, czy zdołam przestać. Nie mam pojęcia, czy pozostał we mnie
jeszcze jakiś ja.
-Herbina zastanawiała się przez moment.
-Jest na to zaklęcie. Mam je rzucić?
-Zaklęcie? Na co?
-Pozwalające ci być sobą przez cały czas, niezależnie od wszystkiego - wyjaśniła. -
Nauczyłam się go w siódmej klasie, kiedy ty wagarowałeś i eksperymentowałeś z różnymi
niedozwolonymi substancjami. Wyciągnęła różdżkę.
-No, nie wiem, Herbino, jestem trochę...
-Ciii.
Herbina zaczęła cicho szeptać, jej różdżka kreśliła w powietrzu osobliwe kształty,
koniuszek połyskiwał lekko. Nagle rozległo się ciche puknięcie.
-W porządku, załatwione - oznajmiła. Barry poczuł, jak ogarnia go spokój.
-Rany, Herb, już czuję się inaczej.
- To dobrze. - Nie było żadnego zaklęcia, ale póki Barry w nie wierzył, powinno
zadziałać. - Teraz wracaj do łóżka. Wczesnym rankiem przyjeżdżamy do L.A. i musisz się
wyspać. Poza tym - zerknęła na zegarek - lada chwila powinien się tu zjawić mój nowy
znajomy.
-Barry wstał, pochylił się nad stołem i uścisnął Herbinę.
-Dzięki. Za zaklęcie. I za przyjaźń. - Starał się powstrzymać przed szybką macanką,
ale niełatwo się pozbyć starych nawyków.
-Bardzo proszę. - Herbinie to nie przeszkadzało. Znów spojrzała na zegarek, świecący
w półmroku wagonu. - A teraz zmykaj.
-Zdumiewające. - Barry pokręcił głową. - Czy istnieje na świecie facet, na widok
którego nie robisz się wilgotna?
-Hej, ty, uważaj! - odparła z urazą. - Przynajmniej nie zaliczam groupies.
-To był komplement, tak jakby. Zupełnie nie przypominasz cichego mola
książkowego, którego poznałem wiele lat temu.
Herbina uśmiechnęła się nieśmiało.
- Skąd masz wiedzieć, co ci smakuje, jeśli nie skosztujesz wszystkiego w karcie?
-Barry roześmiał się.
-Szczęśliwych łowów - rzucił, idąc do wyjścia. Przechodząc przez drzwi wpadł na
mężczyznę spieszącego w drugą stronę. To był Joel Pieprzyk.
-Przepraszam - mruknął.
-Barry zachichotał i ruszył do swojego przedziału.
***
Było ciemno, nie pozostawało mu więc nic poza snem. Ale że Barry dopiero co wstał,
mógł jedynie unosić się w półdrzemce. Czas płynął, zostawiali za sobą kilometry. Ocknął się
nagle, słysząc głos przechodzącego korytarzem konduktora.
- Za pięć minut dojeżdżamy do Las Vegas. Las Vegas.
Pytakrzyk zapulsował, Barry połknął aspirynę.
Może sprawiła to legalna prostytucja? Siedział na łóżku, walcząc z bólem.
Konduktor wyglądał jakby znajomo, groźniej niż zwykli pracownicy kolei.
Szczerbaty uśmiech... nos z blizną, twarz... Nagle Barry przypomniał sobie. To był ten
sam człowiek, który wsadził ich do uszkodzonych sań w rozdziale trzecim!
- Niech to, powinienem powiedzieć o tym Herb - rzekł do siebie (mógł też powiedzieć
Lonowi, ale niewiele by to dało).
Jak na zawołanie, Lon wsadził głowę do przedziału.
- Barry, do pociągu wsiadł właśnie ten gość, którego lubisz.
-Jaki gość, Lonie? - spytał niecierpliwie. Ból głowy nie ustępował, przeciwnie, stawał
się coraz gorszy.
-Ten co śpiewa.
Gość, który śpiewa. Gość, który śpiewa.
-Raffi? John Tesh?
-Lon pokręcił głową.
-Jakiś Ken.
-Nie mówisz chyba o Kenie Yorodiocie, tym z Vojny Totalnej Agresji?
Nie ma mowy.
Bezrozumny fanowski zapał przegnał bez śladu wszelkie wcześniejsze myśli i bóle.
Barry natychmiast zaczął fantazjować. Pójdzie i pozna Vorodiota.
Natychmiast się polubią, bo wokalista zrozumie w jednej chwili, że Barry także należy
do mistycznego kręgu prawdziwych talentów. Będą się śmiać, opowiadać dowcipy, może
poczęstuje Barry'ego jedną ze swoich „damulek”. A potem, gdy noc zmieni się w dzień, Ken
Vorodiot (którego do tej pory Barry będzie już nazywał poufałym przydomkiem „Stary
Cuchnący Drań”) poprosi Barry'ego, by wziął udział w nagraniu następnego albumu. Barry
uda zakłopotanie, lecz Vorodiot będzie błagał, twierdząc, że od tego zależy cała jego kariera.
I w końcu Barry zgodzi się zostać liderem Vojny Totalnej Agresji na czas następnych kilku
tras.
Pociąg szarpnął lekko, gdy doczepiono do niego osobisty wagon Kena. Jak wiadomo
każdemu fanowi, frontman VTA na zawsze porzucił latanie po zatruciu się posiłkiem
podanym w samolocie (logika sugerowałaby, żeby po prostu na zawsze porzucił jedzenie w
samolotach, ale geniusz nie dba o logikę).
Barry z najwyższym trudem powstrzymał impuls nakazujący mu pobiec tam
natychmiast. Lecz nawet W szczycie fanowskiego uniesienia pomyślał, że da Kenoyfi czas,
by się pozbierał, przygotował na przybycie swego następcy.
Siedział zatem, wiercąc się i co chwila zerkając w lustro.
W końcu nasz bohater nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. Zerwał się z łóżka,
przeszedł korytarzem tak szybko, że upiorny konduktor wrzasnął na niego, by nie biegał.
Barry zaczekał, aż zamkną się za nim drzwi, potem znów pobiegł, z czystej złośliwości.
Lekko zdyszany, dotarł do drzwi wagonu.
W chwili, gdy miał zapukać, otwarły się.
- Czekałem na ciebie - rozległ się znajomy głos.
ROZDZIAŁ 16
SPOKOJNIE, JEST PÓŹNIEJ NIŻ SĄDZISZ
Barry wszedł do wagonu specjalnego, niemal dorównującego długością zwykłym
pasażerskim. Podłogę pokrywała wykładzina tak miękka i głęboka, że jego osłabiona kostka
wygięła się niebezpiecznie.
Au! - jęknął i skacząc na jednej nodze, dotarł do krzesła.
Zdejmij buty, nie chcę, żebyś zabrudził mi dywan! - zawołał z sąsiedniego
pomieszczenia Ken. Słysząc to, Barry w rozpaczliwych skokach wrócił do wejścia i zsunął
sfatygowane adidasy. - W lodówce jest whisky, rozgość się.
Jestem w łazience, za chwilkę wyjdę. - Odpowiedział mu chór niemądrych, piskliwych
chichotów.
Barry rozejrzał się i uznał, że znalazł się w raju. Światła były przygaszone, na
stolikach płonęły świece sprawiające, że tygrysia tapeta zdawała się hipnotycznie falować. Na
ścianach wisiały plakaty kobiet w bikini (z dedykacjami wypisanymi własnoręcznie
dziecinnym pismem modelek: „Dla Kena, najlepszego jakiego miałam”), a także cała gama
złotych i platynowych płyt VTA.
W jednym kącie przycupnął doskonale zaopatrzony par, a za nim najnowocześniejszy
sprzęt grający, z którego płynęły dźwięki najnowszego przeboju VTA Sugar, sugar, ostrej
przeróbki starego, młodzieżowego hitu z ostrą perkusją i mnóstwem przekleństw. W drugim
kącie stała długa, czarna skórzana kanapa. Z sufitu zwieszał się wielki płaski telewizor, na
ekranie leciał Człowiek z blizną. Pogłoski głosiły, że Vorodiot ma zamiar wyprodukować
dokładny remake filmu i sam napisać ścieżkę dźwiękową. Barry podszedł na paluszkach do
kanapy i usiadł.
- Wy wszystkie, zaczekajcie tu na mnie - powiedział w łazience Ken.
Drzwi otwarły się i stanął w nich On, największy idol Barry ego, odziany w jedwabny
szlafrok w lamparcie cętki. Był chudy, lecz twardy, bladą skórę pokrywały tatuaże (zarówno
profesjonalne, jak i wykonane własnoręcznie), układające się ponoć w złowieszcze runy
języka, który sam wymyślił. Fioletowe włosy sterczały u góry głowy, boki miał wygolone,
odrastające włoski ufarbował na różowo. Stan jego zębów doprowadziłby do histerii dentystę
nawet z trzeciego świata. Stanowił idealne połączenie Jima Morrisona, Sida Viciousa i Eltona
Johna, a Barry go uwielbiał - prawdziwie, głęboko, szaleńczo. Ken był paskudny, jego
muzyka także, lecz - jak powtarzał Barry podczas wielu dyskusji z niewiernymi - życie także
jest paskudne.
- Cześć, Barry, przepraszam, że kazałem ci czekać - powiedział Ken. - Musiałem
załatwić pewną... sprawę. - Wytarł nos i podszedł do baru. - Nalać ci czegoś? Tequili, cour -
voisiera?
Barry był zbyt zdenerwowany na alkohol, nie chciał jednak wyjść na mięczaka.
- Masz może piwo?
- Jasne, Barry. Dobrze jest znać swoje tempo. Przed nami długa noc.
- To zaskoczyło Barry ego, ale też zabrzmiało obiecująco. Uśmiechnął się.
- Ken wręczył Barry'emu piwo i usiadł obok na kanapie.
- Zdrówko - rzekł, wychylając kieliszek, sądząc po tym jak się skrzywił, czegoś
mocnego.
- Co myślisz o moim gniazdku z dala od gniazdka? - spytał Ken.
- Jest super - odparł Barry.
- Daj spokój, Barry, możesz mówić szczerze. Starzy przyjaciele powinni być wobec
siebie szczerzy. - Ken nalał sobie kolejny kieliszek.
- Starzy przyjaciele? Panie Vorodiot, mam wszystkie pana płyty. Chyba pamiętałbym,
gdybyśmy się poznali.
Ken zgasił telewizor, muzyka wciąż ryczała.
- Barry, to dopiero twoje pierwsze piwo. Spójrz na mnie, skup się - polecił. - Jesteś
pewien, że nie widziałeś mnie wcześniej?
Barry patrzył oszołomiony. Bardzo chciał powiedzieć „tak”, bo Ken niewątpliwie to
właśnie chciał usłyszeć, ale nie mógł.
- Boże, ale z ciebie tępak. Nie mogę uwierzyć, że sprawiłeś mi tyle kłopotów. - Ken
rąbnął kieliszkiem o stół, rozbryzgując jego zawartość na dywan. Wstał. - Spójrz.
Ściągnął szlafrok i natychmiast zaczął się magicznie zmieniać. Jego szczupła, pokryta
tatuażami pierś przekształciła się w tunikę pełną medali, przepasaną szkarłatną szarfą, zza
której sterczał sztylet o zwieńczonej czaszką rękojeści. Chude nogi pożeracza śmieciowego
żarcia stały się złowieszczymi czarnymi bryczesami wsuniętymi w sięgające kolan,
wyczyszczone do połysku buty z okrutnymi ostrogami. Nad wargą wyrósł obfity wąs, a
wielokolorowa czupryna nastroszonych włosów zniknęła pod czarno - srebrnym hełmem,
zakończonym lśniącym szpikulcem.
- O mój Boże - jęknął Barry. - Ty jesteś lord Vielokont! Albo Nunnally!
- Chciałbyś - warknął Vielokont.
- Ale jak? - spytał wstrząśnięty Barry. - Kiedy ty...? Vielokont niecierpliwie machnął
ręką.
- Vspaniała ciemniacka magia. To było łatwe, ja
- Jedną chwilkę - rzekł podejrzliwie Barry. - Jeśli to ty jesteś lordem Vielokontem, to
dlaczego w ogóle nie boli mnie blizna?
- Zgaduję, że twoich rodziców wkurzyło to, że wciąż ją ignorowałeś, i ją zabrali.
Przypominasz mi kogoś, kto wyjmuje baterie z wykrywacza dymu, a potem płacze, gdy spali
mu się dom.
Barry zerknął w lustro i podniósł grzywkę. Rzeczywiście, blizna zniknęła.
- Ale z ciebie dureń, Barry. Zawsze, gdy bolała cię blizna, wystarczyło, byś
powiedział Bubeldorowi... przynajmniej w czasach, nim zaczął sięgać do szafki z eliksirami.
Ale nie, ty musiałeś sam rozwiązać tajemnicę - rzucił drwiąco Vielokont. - Zmarnowałem tyle
lat, próbując cię wyeliminować, a mogłem po prostu zostawić cię w spokoju. Twój żałosny
brak rozsądku z pewnością zaprowadziłby cię do więzienia czy zabił, a ja mógłbym skupić się
na mojej muzyce.
- Chwileczkę. Naprawdę jesteś Kenem Vorodiotem?
- Liderem Vojny Totalnej Agresji? Owszem.
- Nie ma mowy! Niemożliwe! - zaprotestował Barry.
- Możliwe. Przestaw litery - poradził Vielokont. - Ja zaczekam. - Włączył telewizor i
zaczął oglądać niezwykle popularny serial Szpital amatorski.
Minęło krępująco dużo czasu, aż w końcu Barry uniósł notatnik.
- Ken Vorodiot nie przekłada się na lorda Vielokonta - oznajmił z oburzeniem.
- Środkowy inicjał brzmi L - wyjaśnił Vielokont, nie odrywając wzroku od ekranu.
Barry zerwał się z miejsca.
- Naprawdę jesteś lordem Vielokontem! - Sięgnął po różdżkę i odkrył, że jej nie ma.
- Spiesząc na spotkanie ze swym idolem, zostawiłeś broń w przedziale. - Lord
Vielokont zachichotał. - To ironiczne jak na kogoś tak bardzo prześladowanego przez fanów.
- Odwrócił się do Barry'ego. - Możesz się już odprężyć. W końcu to ty mnie przywołałeś.
Pamiętasz?
- Nie przywołałem.
Przypisek autora. To jest najważniejszy rozdział Vielokon - ta, ale tolerancja czytelnika na łamaną
niemiecczyznę zwykle nie bywa zbyt wysoka.
Odtąd więc zamierzam pisać normalnie. Kiedykolwiek jednak Vielokont się odezwie, wyobraźcie
sobie, że mówi z idiotycznym, wodewilowym, teutońskim akcentem. A teraz wracajmy do książki.
- Ależ tak, spójrz. - Vielokont nacisnął guzik na pilocie i amatorska kolonoskopia
zniknęła, zastąpiona obrazem Barry'ego śpiącego w przedziale.
- Ja, to znaczy tak, dołączę do ciebie - wymamrotał śpiący.
- Ty to powiedziałeś, nie ja - przypomniał Vielokont.
Barry'emu odebrało mowę. Kilka razy otwierał usta, by coś powiedzieć, i zamykał, bo
do głowy nie przychodziło mu nic sensownego. Podczas gdy Barry siedział tam,
oszołomiony, Vielokont podszedł do ściany i rozwinął wykres zatytułowany „Vielokont
Enterprises”.
- W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym, gdy przebywałem na wygnaniu w Argentynie,
wynalazłem koncepcję muzaku. Z tego jednego wynalazku wspomaganego wysoce
wątpliwymi praktykami biznesowymi zrodziła się potężna korporacja.
Prócz imperium mediowego - produkującego wszystko, od trzydziestu różnych
odmian najprymitywniejszego porno po, owszem, Szpital amatorski, ciemniacki lord miał
udziały w firmach kredytowych, fabrykach pestycydów i dodatków do żywności, cateringu,
handlu bronią i biurach nowoczesnych projektów architektonicznych
.
- Oto ośmiornica Vielokonta - rzekł z dumą lord. - Nie produkujemy wind, sprawiamy,
że jeżdżą wolniej. Nie produkujemy desek klozetowych, sprawiamy, że wydają się
zimniejsze. Już rozumiesz? - Zachichotał i zgasił laserowy wskaźnik. - Posłuchaj, oto nasz
ostatni slogan reklamowy; „Vielokont Enterprises: nasza specjalność to irytacja”.
Rany - mruknął Barry. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swe przygody, ujrzał w
końcu, jak daleko sięga władza lorda Vielokonta. Próbując się otrząsnąć, spytał śmiało: -
Skoro jesteś taki bogaty i potężny, czemu gadasz jak pułkownik Kling ze Złota dla
bezczelnych?
Jesteś Anglikiem. Dla Anglików Niemcy wciąż pozostają wzorcowymi, typowymi
wrogami. Gdybyś był Meksykaninem, przemawiałbym jak Amerykanin, Hindusem -
Pakistańczyk, Żydem - Arab. Zawsze jestem przedstawicielem nacji, wobec której żywisz
największe uprzedzenia. To mi pomaga utrzymać stosowny poziom wrogości.
Vielokont podniósł cętkowany szlafrok i złożył starannie.
Nad czym się zastanawiasz? Chodź, pozwól, bym uczynił cię bogatym, sławnym i
uwielbianym bardziej, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić.
Ale ja już jestem bogaty i sławny - przypomniał Barry.
Jeśli coś było niezdrowe, nielegalne bądź niebezpieczne, Viełokont Enterprises z pewnością to
produkowały.
I nie marzyłeś o niczym więcej? Wystarczy ci kilka milionów i clearasilu ile zechcesz?
Zaczekaj, aż będziesz miał własną linię odzieżową albo przyłapią cię na przemycaniu
kałasznikowa na ceremonię wręczenia Grammy, czy opowiesz o uzależnieniu od aspiryny w
programie Okrah. To jest prawdziwa sława, mój książkowy chłopcze. Tak naprawdę jeszcze
jej nie zakosztowałeś. Dołącz do mnie, od razu nagramy razem singla. Nazwę cię Poop Dogg.
Pokusa była ogromna... Minęła chwila, w końcu Barry odwrócił się do swego starego
wroga.
- Nie zrobię tego - oznajmił.
Twarz Yielokonta wykrzywiła się w maskę wściekłości.
- Ty, ty... ty kanciarzu! - ryknął. Chichoty dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia
umilkły jak nożem uciął. - Dla ciebie zrezygnowałem z dochodowych występów w kasynie
Caesar’s Palace!
Zaczął krążyć wokół, głośno tupiąc, zrzucał przedmioty ze stołów i blatów, przewracał
krzesła. Wkrótce wagon przypominał kołową wersję mieszkania Ferda i Jorgego.
- Powinienem się domyśleć. Zawsze byłeś samolubnym, niedojrzałym, umololubnym
ćwokiem.
Barry zauważył, że Vielokont cały czas pozostaje między nim a drzwiami.
Z Lonem i Herbina u boku miałby szansę i lord Ciemniaków dobrze o tym wiedział.
W końcu Vielokont opanował się, stanął prosto, przygładził wąs.
- No cóż - rzekł spokojnie. - Możemy zatem rozpocząć zabijanie.
Wyciągnął różdżkę - podobnie jak sztylet, zakończoną podobizną uśmiechniętej
czaszki - i wycelował w ziemię. Rozległ się ogłuszający huk i wszystko zniknęło w obłokach
ciężkiego, fioletowego dymu.
* * *
Gdy Barry odzyskał przytomność, odkrył, że tkwi przywiązany za kostki i przeguby
do pionowej kamiennej płyty w wilgotnym, mrocznym lochu.
Wzdłuż ścian przebiegały szczury, wszędzie wisiały pajęczyny (czarodziejskie pająki
utkały je w litery układające się w słowa: witamy w domu i najlepszy szef na świecie). W
rogu Barry ujrzał rząd niewielkich trumien, prymitywnie wykutych w surowej, żywej skale.
Przed nim stał Vielokont, postukujący różdżką w dłoń.
- Guten tag, Barry - powiedział. - Witaj w mym nowym domu na południu Francji.
Szkoda, że twoja wizyta będzie bardzo krótka, w przeciwnym razie oprowadziłbym cię.
Kiedyś mieli tu swoje garsoniery Templariusze. Na górze mieści się klasztor, w którym mnisi
pędzą pięćsetprocentowy koniak - ciągnął Vielokont. - Jest dobry, słyszałem, że Hamgryz go
lubi.
Szpiedzy Vielokonta są wszędzie, pomyślał Barry.
- Owszem, są - odparł Vielokont. - Słyszę twoje myśli, Barry, a ty nie możesz rzucić
żadnych irytujących zaklęć. Tsk - tsk. Co to za słownictwo? Nie oceniaj tego miejsca zbyt
surowo, to tylko warsztat w piwnicy, od ponad tysiąca lat używano go jako miejsca tortur.
Odkupiłem good George'a Harrisona. Nie uwierzysz, jak ohydne kazał tu zamontować
boazerie. Wybacz, ale usiądę. Nie jestem tak młody, jak ty.
Vielokont zasiadł w wyściełanym fotelu, prymitywnie wykutym w surowej, żywej
skale, i znów zaczął mówić.
Obok Barry'ego szumiał niewielki osuszacz powietrza, P.WWS.Ż.S.
- Zauważyłeś zapewne, Trotter, że rozkroplenie nic ci nie da. Owszem, wydostałbyś
się z więzów, ale natychmiast zginął w suchych, mechanicznych wnętrznościach tej maszyny,
- Vielokont uśmiechnął się, szczerząc zęby, i poklepał ją lekko. - Świetnie usuwa wodę z
powietrza. Te średnio wieczne komnaty tortur są takie wilgotne.
Yielokont wyjął różdżkę.
- Byłeś godnym przeciwnikiem, toteż zamierzam pożegnać się w stylu Jamesa Bonda.
Po pierwsze, z pewnością zechcesz się dowiedzieć, co czeka Łona i Herbinę.
Przeciwległą ścianę zasnuł biały dym. Gdy upodobniła się już do ekranu, z oczu
czaszki na czubku różdżki Vieloconta wystrzeliły bliźniacze srebrne promienie.
Nie, nie każę ci znów oglądać Człowieka z blizną. Ech, te twoje docinki. - Vielokont
odwrócił się w stronę ekranu, na którym pojawiły się obrazy.
Odchrząknął.
W porządku - zaczął. - Gdy już zginiesz, twoi przyjaciele dostrzegą, w jak wielkim
byli błędzie, i dołączą do mnie.
Barry ujrzał Herbinę ubraną w piękny, elegancki strój. Wyraźnie uczestniczyła w
spotkaniu biznesowym i komenderowała ludźmi.
- Tak, ja też się cieszę, że nie wyszła za mąż za Nunnallyego. Nie byłby dla niej dobry
i nieco utrudniłby mi jej poślubienie.
Barry krzyknął. Vielokont skrzywił się.
- Prosiłbym, żebyś przestał krzyczeć, huczy mi w mózgu. Powiadają, że za każdym
geniuszem zła dążącym do władzy nad światem kryje się wielka kobieta. I wiesz, Barry?
Mają rację, ogromną rację.
Ekran na moment pojaśniał, a potem pojawiła się na nim okładka „Tygodnika
Sukcesu” z uśmiechniętą, opaloną twarzą Łona.
- Lonowi w końcu opłaciło się posiadanie IQ62. Zrobił oszałamiającą karierę w
produkcji telewizyjnej. Jest jednym z najpotężniejszych ludzi w tym przemyśle. Oczywiście
po mnie.
Vielokont znów machnął różdżką i ekran się rozpłynął.
- Przejdźmy teraz do części drugiej uprzejmego zabijania wroga. Opiszę ci mój plan.
Barry obejrzał się na trumny.
- Masz rację, to będzie twoje ostatnie miejsce spoczynku. W pewnym sensie. W tych
trumnach przechowuję dusze książek dla dzieci, gdy już ich je pozbawię i zamienię w
bezbarwne, wielkobudżetowe filmy. Twoje ciało będzie istnieć nadal, lecz dusza - ta część,
która czyni cię kimś wyjątkowym i tak szaleńczo nieopanowanym - pozostanie tu, w tej
trumnie. Przyznaję, gdybyś do mnie dołączył, spotkałoby cię to samo, ale przynajmniej trochę
byś na tym zyskał. Odkąd zaczęliśmy walczyć, Barry, rosłem w siłę. Nie masz pojęcia, ile
wydaję na marketorów. Ty i twoi przyjaciele nie mieliście szans. - Ten, Który Śmierdzi
uśmiechnął się, napawając się własnym złem. - To ja jestem gościem, który każe ci płacić
$17,99 za płytę, której produkcja kosztuje dolara. Jestem chemikaliami w twoim jedzeniu,
jestem reklamą, smogiem i tanią robocizną.
Jestem wyzyskiem, kryptoreklamą, bezczelnym spamem i nakręcaniem sławy.
Opróżniam głowy i napełniam wysypiska.
Jezu, pomyślał Barry, nigdy w życiu tak się nie nudziłem. Pośpiesz się i zabij mnie w
końcu.
- Cierpliwości, Barry, wkrótce dojdziemy i do zabójstwa. Bo widzisz, mimo mojej
władzy mam pewien problem. Niektórzy ludzie wciąż jeszcze potrafią odróżnić to co dobre
od śmieci. Nie jest ich wielu i ta liczba cały czas maleje, ale są. Postanowiłem zatem, że
muszę ich dopaść, nim zdołają stawić opór. Muszę zdobyć ich sobie już w dzieciństwie. I tu
zaczyna się twoja rola.
Vielokont zawiesił głos.
Oczywiście, że to wstrętne Barry, w końcu to mój pomysł. Teraz słuchaj uważnie, bo
chcę cię zabić i iść coś zjeść, przez te bzdury w pociągu zrezygnowałem z obiadu.
Z cienia wybiegł szczur i zaczął wgryzać się w skarpetkę Barry'ego. Z różdżki
Vielokonta wystrzeliła widmowa pięść i rąbnęła go w łepek. Szczur podniósł się na tylne
łapki, obolały i zaskoczony, i złapał się za głowę.
- Jeszcze nie, agencie Xl 3 - upomniał zwierzątko Vielokont. - Wybacz, proszę,
mojemu pracownikowi. Po ostatniej przegranej zorganizowałem burzę mózgów i podjąłem
decyzję. Zamiast marnować kolejne lata na walkę z tobą, mogę cię wykorzystać jako przynętę
dla młodych, niewinnych umysłów. Filmy o Trotterze - owszem, będzie ich wiele - zastąpią
książki. Będziesz wyglądał tak, jak ja zechcę, mówił to, co ja zechcę, zachowywał się tak, jak
ja zechcę.
Twoi fani zapomną o przyzwoitym nastolatku z książek i będą pamiętali tylko
stworzonego przeze mnie, przesłodzonego tępaka.
Vielokont wstał i znów zaczął krążyć po wagonie, nie mogąc powstrzymać
podniecenia.
- Dzieci z całego świata będą płacić sporo grosza, by zobaczyć, jak ich bohater Barry
Trotter pokonuje starego, złego lorda Vielokonta, nieświadome faktu, że każdy dolar, jen i
rupia jeszcze wzmocnią moją władzę. Żałosne reklamy, bezwstydne promocje, wszystkie te
pieniądze też trafią do mnie!
Vielokont pochylił się i spojrzał Barryemu prosto w twarz z tak bliska, że jego oddech
osiadł na szkłach okularów niczym mgiełka.
- Zamierzam wyciągnąć z ciebie wszystko do ostatniego grosza. Zrobię to tak
bezwstydnie i bezlitośnie, że w końcu twoi najwięksi fani zaczną tobą rzygać. Sprawię, że cię
znienawidzą, Barry Trotterze.
Vielokont opanował się szybko.
- By odpowiedzieć na twoje pytanie, film jest całkiem dobry. Nie tak dobry, jak
książki, ale „to niezapomniane dzieło kina rozrywkowego”. Widzisz, mam już gotowe
slogany. Ale oto mój geniusz. Każda kolejna część będzie odrobinę gorsza niż poprzednia,
odrobinę bardziej wydumana, nieco głupsza.
Widziałeś kiedyś Szczęki 4i W porównaniu z - Barrym Trotterem 4 będą wyglądać jak
Hamlet. W końcu seria spadnie do tak niewiarygodnie niskiego poziomu, że nikt nie będzie
jej chciał oglądać, lecz ludzie wciąż będą chodzić do kin, przyciągani osobliwym poczuciem
obowiązku bądź płaczem swych dzieciaków, które nie dostrzegają prawdy. Czemu zresztą
miałyby dostrzec? Odkąd przyszły na świat, towarzyszyły im filmy o Barrym Trotterze.
Filmy te wykroczą poza kategorie dobrego czy złego i staną się po prostu częścią dzieciństwa
każdego człowieka. Nostalgia to potężna siła. Jadłeś kiedyś w Klubie Czarodziejów?
Będziemy mieli różdżki Barry ego Trottera, szaty Barry'ego Trottera, miotły, figurki, gry
planszowe, papeterie, długopisy, cukierki, podkoszulki, kubki, kalendarze, słuchowiska,
kamyki, karty kolekcjonerskie, komiksy (mangę, alternatywne i zwykłe). Restauracje
tematyczne i parki rozrywki, grę wideo i może też drużynę hokejową, jeśli znajdę dość
Rosjan. Dzieci będą miały nalepki, słodycze i szampon, który „magicznie” oczyszcza głowę,
lecz w istocie jest tym samym świństwem w nowych opakowaniach. Mama kupuje kolczyki z
Hybrydą, ojciec terenówkę Trottera. Jestem tak wielkim łotrem, że sam nie mogę siebie
znieść. Będę wyciągał z nich każdy grosz i zamieniał w durnowate programy telewizyjne,
nudne książki, bezmyślne gry wideo... Ich mózgi zamienią się w maź, tak przepełnione moimi
bzdetami, że nie zdołają nawet wyobrazić sobie innego życia. Pożałuj biednych Gumoli,
Barry. Wyobraźnia to jedyna magia, jaką znają, a ty pomożesz mi ją im odebrać.
Vielokont na moment zawiesił wzrok, jego oczy błyszczały. Oparł się o poręcz
przyścienną PWW.S.Ż.S.
- Przepraszam, gdy o tym myślę, zawsze zaczynam się ślinić. - Odwrócił się i
podszedł do Barry'ego. Przysunął różdżkę do jego serca. - No cóż - rzekł stanowczo -
przygotuj się na wizytę w Krainie Wielkich Resztek w Niebie.
I w tym momencie ktoś krzyknął:
- Cięcie!
ROZDZIAŁ 17
OWSZEM, DOROSŁOŚĆ JEST DO KITU, ALE POMYŚLCIE O ALTERNATYWIE
Doskonale Mel, po prostu doskonale - rzucił reżyser.
Jezu, ale szarżuje - mruknął aktor grający Barry'ego, gdy jeden z pomocników zaczął
go odwiązywać.
- Wszystko w porządku? - spytał jednocześnie kilkunastu osób reżyser.
Usłyszawszy aprobujący pomruk ekipy dźwiękowców i oświetleniowców, rzucił:
- Panie i panowie, skończyliśmy.
Ekipa, w większości fachowcy, ale też grupka ważniaków takich jak Barry, zaczęła
klaskać i wiwatować.
Chloe, asystentka planu, podeszła do Barry'ego, siedzącego na honorowym miejscu za
plecami reżysera.
- I co pan o tym myśli? - spytała. - Oddaliśmy sprawiedliwość książce?
- Jasne - odparł Barry, który przespał ujęcia siedemnaście do dwadzieścia siedem. -
Prawdziwy Vielokont dużo bardziej przeklina, ale rozumiem, że to film dla dzieci. Chętnie
zobaczyłbym zakończenie - dodał. - Oczywiście Vielokont przegrywa?
Chloe odpowiedziała uśmiechem.
- Oczywiście. Barry przeżywa, tubka wiernego kitu w kieszeni kurtki osłania go przed
śmiercionośnym zaklęciem. Ale jest bardzo słaby. Gdy Lon i Herbina orientują się, że
Barry'ego nie ma już w pociągu, układają anagram i zawiadamiają Bubeldora. Z pomocą
zaklętych egzemplarzy „Financial Timesa” dyrektor zwabia Vielokonta do opuszczonej
kopalni fosforu, a potem wysyła tam feniksa Skierkę z misją samobójczą.
- Auć!
- Owszem, wybuchy są piękne, a od efektów dźwiękowych w THX rozbolą pana uszy.
Ale nie powiem nic więcej, sam będzie pan musiał zobaczyć, panie Trotter.
- Proszę, mów mi Barry.
Wręczyła mu kasetę.
- W porządku, Barry. Oto pierwsza wersja filmu. Jest w niej wszystko prócz tego, co
oglądałeś dzisiaj. - Pogroziła palcem. - Tylko nie wpuszczaj tego do sieci ani nic takiego, to
ściśle tajne materiały.
Barry roześmiał się.
- Obiecuję, że tego nie zrobię.
Aktor grający Barry'ego podszedł do autentyku.
- Barry, jestem twoim wielkim fanem - oznajmił. - Mam nadzieję, że podobała ci się
wizyta na planie.
- Ja też jestem twoim wielkim fanem, Jimmy - odparł szczerze Barry. - Cieszę się, że
wypuścili cię z odwyku, byś mógł nakręcić ten film.
- Nie jestem wcale pewien, czy to właśnie ten biznes nie sprawia, że wciąż biorę -
powiedział ze znużeniem Jimmy.
Jimmy Thornton miał około dwudziestu lat, wyglądał na czterdzieści, a grał
piętnastolatka. Słynął ze swoich kaprysów, temperamentu i problemów z uzależnieniami.
Niektórym nie podobał się fakt, że grał Barry'ego, nadawał jednak postaci intensywność
godną Brando, która zachwyciła prawdziwego Trottera. Kopnął Vielokonta w jaja, pomyślał
Barry z zachwytem. Akurat!
- Zobaczymy się dziś na imprezie kończącej? - spytał Jimmy.
- Niestety, nie - odparł Barry. - Muszę wracać do Anglii.
Czekał go tam kolejny występ z cyklu „Magia, Gumole i ja”. Dobrze płacili mu za te
wystąpienia, ale jaka to nuda!
- Przykro mi to słyszeć.
Jimmy zdjął perukę. Barry zauważył, że aktor łysieje, na głowie pozostało mu już
tylko kilkanaście setek cebulek włosowych. Może to naiwność, lecz Barry'ego nieodmiennie
zdumiewało odkrycie, że prawdziwi aktorzy wyglądają inaczej niż przywykł.
- Jasne - odrzekł Barry. - Czółko, Jimmy.
Wyszli z budynku na ulicę skąpaną w jasnym, kalifornijskim słońcu. Barry
natychmiast założył okulary. Nie rozumiem, czemu ludziom tak odbija na punkcie tej pogody,
pomyślał. Jest zbyt jasno, żadnej odmiany, to dobre dla kaktusa, nie dla człowieka. Za
każdym razem, gdy tu przebywał, przypominał sobie o ciotecznym prapradziadku, który
zginął z powodu udaru cieplnego podczas walk za imperium w Sudanie. Barry odrzucił
właśnie lukratywną propozycję zostania „witającym” w kasynie w Las Vegas, lokalu o
tematyce fantasy noszącym nazwę „Zamek Camelot”. Trudno było odrzucić pięćdziesiąt
tysięcy dolarów tygodniowo. On jednak nie potrzebował pieniędzy, a poza tym pustynne
słońce do szczętu wypaliłoby mu mózg.
- Dzięki - rzekł, gdy przysadzisty kierowca otworzył drzwi.
- Cóż, mam nadzieję, że spodoba ci się film - powiedziała Chloe.
- Już się nie mogę doczekać. Uwielbiam solidne eksplozje.
Barry nie zwracał szczególnej uwagi na gadaninę taksówkarza opowiadającego o
swych marzeniach zostania mistrzem gitary, bo zgodził się wziąć udział w czacie
promującym film.
Prowadzący: Chciałbym powitać dziś w Yowser.com bardzo szczególnego gościa.
Oto jedyny, niepowtarzalny Barry Trotter! Możecie zadawać pytania.
Diament Paul: Myślałem ze nie żyjesz.
Prowadzący: Mówię po raz ostatni, „wskazówki” na okładkach książek to zwykłe
bzdury. Barry'emu nic nie jest.
Krzykaczl: BARY RZĄDZI!!!!!!!!!!
B.T.: Dzięki!
Trotfan24: W Przerażającym Magicznym Cuś, gdy walczysz z rzygożądłem i z Kranu
Dusz wychodzą duchy twoich rodziców, by cię ocalić, czemu twoja mama ma na sobie
szkarłatną togę, skoro w Kawiorze stoi wyraźnie, że kiedy zabił ją Vielokont, miała na sobie
białą togę ze szkarłatnymi zdobieniami? Zależy od tego zakład.
B.T.: Musisz spytać samą J.G., nie ja pisałem te książki.
Trotfan24: Wykręt!
B.T.: Wzorem dla rzygożądła było moje spotkanie ze zdumiewająco wrogo
nastawionym i upartym ogrodowym pomrowem. Hamgryz zabił go chuchnięciem.
Prowadzący: Rany! Usłyszeliście to u nas, fani!
B.T.: Poza tym, jak już wielokrotnie powtarzałem, Terry Vielokont nie zabił mamy i
taty. Istotnie, skonstruował bombę, którą podłożyli na wydziale chemii. Zrobili to z przyczyn
dla mnie całkowicie niejasnych, lecz zapewne w latach sześćdziesiątych miało to sens.
Podejrzewam, że ważną rolę odegrały tu pisma co bardziej radykalnych anarchistów. Terry
był naćpany, ale nie chciał ich zabić. Bycie rewolucjonistą to niebezpieczna praca.
Prowadzący: Od rewolucjonisty do ministra finansów! Ten, Który Śmierdzi bardzo
się zmienił przez te lata.
B.T.: Margines społeczeństwa często leży zaskakująco blisko środka. W każdym razie
Mama, Tato i Terry razem uczestniczyli w podziemnym ruchu Sporty i Pogoda.
Zybol9: Czyli M i T byli hipisami?
B.T.: Tak, zostałem wychowany w komunie w Sussex. Mnóstwo nagości i Donovan.
Derek937: SIEMAA!!!!!!!!!!
Dyna Matt: Imię Vielokonta = Terry?
B.T.: Terrence. Nie znosi go, dlatego teraz nazywa się lordem. Ale wtedy na farmie
wszyscy nazywali go Tym, Który Śmierdzi. Nie mieliśmy tam bieżącej wody.
Prowadzący: Powiedz nam, Barry, co robiłeś przez pięć lat od czasu zamknięcia
prawdziwego Hokpoku?
B.T.: Przez jakiś czas po prostu się obijałem. Potem zaangażowałem się w firmę wuja
Sknerusa, magicznie zmieniającą raki w homary na rynek gumolski.
Chwilowo firma zawiesiła działalność, póki Sknerus nie wyjdzie z Aztalanu.
Zybol9: Auć.
B.T.: Nie, wszystko w porządku, jest tam sławą. Ja natomiast podróżuję po świecie z
wystąpieniem „Magia, Gumole i ja”.
Trollx78: Sądziłem, że jesteś bogaty. Po co pracujesz?
B.T.: Bo w przeciwnym razie zamieniłbym się w wielką górę tłuszczu!
Prowadzący: Widziałeś już nowy film? Co o nim sądzisz?
B.T.: Film ten zostanie uznany za jedno z największych osiągnięć...
Barry urwał i zaczął grzebać w ustach palcem wskazującym smakującym plastikiem i
tłuszczem z klawiatury. Oczywiście, pod językiem miał czipa. Nie powinienem był jeść w
stołówce Braci Wagner, pomyślał i wyrzucił go przez okno. Skasował wcześniejszą
odpowiedź.
Derek937: SIEMAAA!!!!!!!!!!
Prowadzący: Jesteś z nami, Barry?
B.T.: Przepraszam. Właśnie wróciłem z planu filmu. Jest fajny. Myślę, że spodoba się
ludziom.
Prowadzący: O czym opowiada? Dla tych, którzy wciąż nie wiedzą.
B.T.: Lon, Herb i ja próbujemy powstrzymać realizację filmu o mnie.
Prowadzący: Faktycznie to zrobiliście, prawda?
B.T.: Tak, ale w rzeczywistości napisałem tylko parę listów.
Trollx78: Barry T. i wścibska kierowniczka poczty.
B.T.: LOL.
Zybol9: Od czterech lat słychać o tym filmie. Czemu to trwało tak długo?
B.T.: Tak naprawdę to druga próba nakręcenia filmu. Pierwszy, na podstawie książek,
umarł na etapie planowania. Kubrick zamierzał go nakręcić, ale zmarł na zatrucie brodą.
Martin Scorsese był bardzo zainteresowany, póki J.G. nie powiedziała mu, że nie może
umieścić akcji w Małych Włoszech w latach siedemdziesiątych. Potem zabrakło pieniędzy -
zwinął je Sknerus.
Dlatego właśnie siedzi teraz w więzieniu. W tym momencie wszyscy zwątpili już, czy
film kiedykolwiek powstanie. Moja agentka wypróbowała wszelkie możliwe zaklęcia, ale
pieniądze są potężniejsze niż magia. Przynajmniej w Hollywood!
Prowadzący: I co się stało?
B.T.: Odwiedziłem J.G. w jej karaibskiej posiadłości w Szkocji i wpadliśmy na
pomysł napisania drugiego scenariusza filmu, tym razem opowiadającego o próbach
powstrzymania realizacji pierwszego.
Prowadzący: Wow. Meta. Drugi traktuje o pierwszym, który nigdy nie powstał?
B.T.: Zgadza się. Działo się to pięć lat temu. Trzy lata temu wraz J.G. napisaliśmy
scenariusz, potem kupili go bracia Farrelly i od tej pory zaczęły się przygotowania.
Viagratrix: Czy bardzo zmieniono prawdziwą historię?
B.T.: Jak zawsze. Na przykład J.G. Rollins nie została uwięziona przez Fantastic,
miała po prostu bardzo restrykcyjny kontrakt.
Viagratrix: Czyli to metafora?
B.T.: Nie tyle metafora, co banda pismaków siedzących w pokoju i wymyślających
różne rzeczy.
Prowadzący: Jesteś zły?
B.T.: Nie jest to film, który ja bym nakręcił. Wszyscy cały czas pierdzą i wymiotują.
To prymitywne. Przypuszczam, że zabrakło im umiejętności bądź wyobraźni, by zrobić to
inaczej... Po prostu nie rozumiem, czemu niektórych tak śmieszą dowcipy klozetowe.
Osobiście uważam to za dziecinne, ale też wszyscy w Hollywood sprawiają wrażenie jakby
zatrzymali się na etapie dziesięciolatka.
Laska21: Czy chciałbyś opowiedzieć swoją prawdziwą historię?
B.T.: Mój Boże, nie! Wbrew temu co sądzą ludzie, moje życie jest całkiem nudne. Od
czasu do czasu używam magii, zwykle po to, by uniknąć czegoś czego nie chcę robić. Ale
poza tym oglądam telewizję, chodzę do pubu.
Jak wszyscy.
Prowadzący: Zatem Barry Trotter, którego znamy i kochamy, to postać całkiem
fikcyjna?
B.T.: Prowadzę bardzo przeciętne życie, jak większość z nas. Dlatego właśnie
potrzebujemy książek i filmów.
Gumlprecz80: Nienawidzisz Gumoli?
B.T.: Oczywiście, że nie. Część moich najlepszych przyjaciół i tak dalej.
Laska21: Jesteś żonaty.
B.T.: Zaręczony.
Prowadzący: Wow! Kolejne szokujące wieści! Z kim, Barry?
B.T.: Wolałbym nie mówić.
Laska21: POWIEDZ MI Z KIM BARRYTO JĄ ZABIJĘ
Derek937: SIEMAAAA!!!!!!!!!!
Prowadzący: Jesteś idiotą.
Derek937: Wypchaj się SIEMAAA!!!!!!
B.T.: I tobie też SIEMA, mój przyjacielu.
GinaB: Koham Carsona Dały, to numer 1.
Elfsammy: Sam + Kaitlyn = WM.
Gumlprecz80: Kaitlyn to GUMOLKA.
Elfsammy: Zamknij się trollu...
Barry przestał czytać i zamknął laptopa. Najwyraźniej czat przejęła tłuszcza, zresztą i
tak miał go już dosyć. Zamknął oczy i przysnął, podczas gdy kierowca cały czas gadał do
siebie.
- Pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem Jimmyego Page'a. Człowieku, zrozumiałem
wtedy, co chcę robić w życiu. Ta niesamowita gitara z dwoma gryfami...
Gdy limuzyna zbliżyła się do LAK, kierowca zerknął w lusterko na tylne siedzenie.
Upewniwszy się, że Barry śpi smacznie, szarpnął nagle kierownicą, wznosząc mrożący krew
w żyłach okrzyk.
- Śmierć Trotterowi! Niech żyje Vielokont!
Barry obudził się gwałtownie. Kierowca zawodził coś bełkotliwie.
Limuzyna przecięła środkowy pas i popędziła ku nadjeżdżającym samochodom.
Nie było czasu na nic poza ucieczką. Już dawno nauczył się zawsze lekko uchylać
okno, na wszelki wypadek. Wymówiwszy szybkie zaklęcie, Barry się rozkroplił.
Teraz jako rozumny obłoczek wilgoci obserwował z bezpiecznej odległości
samochody. Limuzyna jakimś cudem przecięła autostradę, przebiła się przez ogrodzenie
lotniska i wjechała się na pas. Kierowca, sądząc, że Barry wciąż śpi na tylnym siedzeniu,
wyraźnie szukał odpowiednio śmiercionośnego celu. Szybko wypatrzył ciężarówkę z napisem
ostrożnie, paliwo lotnicze. Barry także ją dostrzegł i błyskawicznie rzucił zaklęcie:
- Pianere!
Cysterna natychmiast zmieniła się w miękką, różową, gumową piankę.
Limuzyna uderzyła w nią i odbiła się, nie czyniąc nikomu szkody. Zaskoczony
kierowca wyskoczył zza kierownicy i zaczął rzucać się na ciężarówkę z determinacją,
próbując się zabić. Lecz odbijał się tylko łagodnie od miękkiej powierzchni, aż w końcu
zrezygnował i usiadł na ziemi, szlochając.
- W porządku, chłopie - powiedział aresztujący go policjant. - Chodź z nami.
Co można zrobić z takim idiotą? - pomyślał Barry, obserwując błogo całą scenę z
wysokości, unoszony w powiewach zefirka. Mniej więcej raz w miesiącu jakiś Smieciożerca,
który nie dostał wieści z centrali, próbował go załatwić. Barry podleciał do terminalu i się
skroplił.
Super, teraz mój garnitur śmierdzi wilgocią, pomyślał.
Wysoko nad Atlantykiem Barry, starając się nie myśleć o aeronautycznych skutkach
działania prawa Murphy'ego, wciąż przetrawiał filmowe słowa Terry'ego Vielokonta. Ucieszy
się na wieść, że pominęli jego jąkanie, pomyślał.
Kilkanaście lat temu Vielokont został aresztowany za oszustwa podatkowe, lecz jak
zwykle spadł na cztery łapy. Zawarł układ z prokuraturą i wydał wszystkich swoich
zwolenników. Potem przeniósł się na Bermudy, zaczął hojnie dotować Torysów i gdy wygrali
wybory, mianowali go ministrem finansów. Właśnie napisał (przy pomocy Murzyna)
autobiografię - Oszustwo popłaca! - w której nazwał Barry'ego i jego popleczników
„niedouczonymi, młodymi anarchistami”. Barry nie wiedział czy się cieszyć, czy obrazić.
Na pokładzie samolotu zawsze ogarniał go ponury nastrój - może sprawiały to opary
paliwa. Przypomniał sobie czat i to, z jaką łatwością z powrotem przybrał sztuczną pozę
Niezwyciężonego Barry'ego, którego zawsze odgrywał wobec fanów. Herbina nie powinna
mu była mówić, że rzucone przez nią zaklęcie było placebo.
Czemu powiedział, że prowadzi nudne życie, choć w istocie harował jak wół? Jasne,
lepiej było trzymać się na uboczu; nie chciał, by każdy kiepski czarodziej, który chce czegoś
dowieść, wpadał do niego z płonącą różdżką w dłoni, gdy on akurat siedzi na kiblu (coś
takiego naprawdę się zdarzyło). Ale kryło się w tym coś więcej - wstydził się, bo obecnie jego
życie przestało być ciekawym materiałem literackim. Pracuję równie ciężko jak wtedy, gdy
ratowałem świat, a próbuję tylko stać się przyzwoitym człowiekiem, pomyślał Barry. Ta myśl
go przygnębiła. Czy nie stać go na nic więcej?
Herbina zawsze mu powtarzała: „Twoje życie to nie książka, niczyje życie takie nie
jest. Szukaj bohaterstwa w nie zabijając się z nią nawzajem, wychować dzieci tak, by nie
wyrosły na psychopatów. To może nie wspaniałe osiągnięcie, lecz równie trudne jak
powalenie Irlandzkiego Whiskoddecha cierpiącego na ostrego kaca”.
Była tak mądra, że aż go to wkurzało. Czasami jednak ogromnie tęsknił za beztroskim,
niegdysiejszym życiem w Hokpoku. Gdy pierwszy film zmarł własną śmiercią na etapie
produkcji, zabrał ze sobą poczciwe, stare czasy.
Kolejne kłamstwo z czata: wtedy, w przeszłości, naprawdę próbował powstrzymać
realizację filmu. Starał się zatrzymać tamto życie, uniknąć dorosłości. Ale nie zdołał. Czemu
właściwie skłamał? Czy wstydził się, że Vielokont w końcu go pokonał? A może przestał już
dostrzegać wyraźną różnicę między jasną stroną a stroną ciemniacką? Opakowanie wiernego
kitu nie miało z tym nic wspólnego; Vielokont go nie zabił, bo uświadomił sobie, że Barry
przestał być jego wrogiem.
Sam o tym nie wiedząc, gdzieś w trakcie owej ostatniej misji z Łonem i Herbina,
Barry przekroczył magiczną granicę dzielącą dzieciństwo od dorosłości. Mniej zaczęło
obchodzić go co robi, a bardziej ile mu za to zapłacą, Vielokont go wypuścił, rada zamknęła
Hokpok, a Barry zaczął robić interesy z wujem Sknerusem.
Sknerus, Barry, J.G., Bubeldor - wszyscy pragnęli pieniędzy. Większość myślała tylko
o tym. Bubeldor nieustannie reklamował swoje kasety z magicznymi poradami w nocnych
programach telewizyjnych. Sknerus wymyślał kolejne ambitne plany. J.G. wypuszczała
książkę za książką, a Barry wzbudził w niej tak wielkie poczucie winy, że podzieliła się z nim
dochodami. Każdy z nich, łącznie z Barrym, miał wydarzeniach dnia codziennego. Spróbuj
zostać z żoną, w sobie małego Vielokonta. Ów arogancki, pewny siebie, pełen energii i
ideałów dwudziestodwuletni dzieciak, którym był kiedyś, odszedł na zawsze.
A może nie? Barry zastanawiał się nad słowami aktora grającego Vielokonta,
mówiącego, jak film zniszczy książki. Ostatecznie z nich wszystkich jedynie książki J.G.
pozostały dobre i czyste, dawały ludziom radość, pozwalały czytelnikom uciec od trosk dnia
codziennego i ożywić wyobraźnię. A teraz film mógł to zmienić.
Przypomniał sobie aktorską wersję Gnojka, który ukradł święta. Ile dzieci obejrzało tę
rozdętą papkę i nigdy już nie poznało eleganckiej kreskówki, na podstawie której powstał
film? Zapewne miliony. Jego życie i książki J.G. mogą zniknąć, przygniecione ciężarem
cynicznych hollywoodzkich śmieci. Chyba że coś z tym zrobi. Ale co? Wyciągnął z torby
kasetę wideo. Nie mógł powstrzymać powstania pierwszego filmu, ale może zdoła coś zrobić
z tym drugich.
Concorde wylądował, Barry podjął decyzję. Uznał, że nic nie powie Herbinie.
Podobny plan z samej swej natury musiał być nielegalny, a ona bardzo się tym przejmowała.
Sztucznie uśmiechnięty, cały czas rozmyślał i gdy następnego ranka zjawił się w swym
biurze, miał już gotowy szkic planu.
- Phyllis - poprosił Barry. - Zechcesz mnie połączyć z Serwusem Snajperem?
- Oczywiście - odparła Phyllis.
Była prezeska amerykańskiego fan clubu Barry'ego okazała się nieocenioną
asystentką. Herbina często żartowała z faktu, że zatrudnił tak młodą sekretarkę, ale nie miała
się czego obawiać. Jeśli ludzie to warzywa, Phyllis była selerem - całkiem sympatycznym,
lecz pozbawionym wyraźnego smaku. W chwilę później odezwała się:
- Pan Snajper na linii drugiej, panie Trotter. Barry podniósł słuchawkę.
- Witaj, Serwusie, chciałbym cię o coś spytać.
- Wal - odparł Snajper.
Dawny nauczyciel Barry'ego pracował teraz dla wojska, w laboratorium broni
biomagicznej. Z powodu książek cieszył się złą reputacją, lecz J.G.
uczyniła go postacią negatywną głównie z powodów artystycznych.
Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Snajper był w porządku, jeśli człowiekowi
nie przeszkadzał od czasu do czasu atak magicznego, tryprowego pyłu.
- Powiedzmy, że chciałbym sprawić, by coś stało się absolutnie unikatowe -
powiedział Barry. - Jedyne w swoim rodzaju. Istnieje do tego zaklęcie?
- Jasne, nawet niezbyt trudne, więc nie będziesz musiał prosić Herbiny, by rzuciła je
za ciebie.
- No tak, ha, ha - mruknął Barry. Z drugiej strony Snajper potrafił być wredny. - Gdzie
je mogę znaleźć?
- Powinno być w Standardowej Księdze Zaklęć Ecclesa. Jeśli nie, poszukaj w
Eliksirach, klątwach i urokach Bulbota. Gdybyś nie znalazł, zadzwoń. - Snajper zniżył głos. -
Jak było w Ameryce?
- Ktoś zaproponował, że kupi moje prawo jazdy za pięć tysięcy dolarów.
Snajper roześmiał się.
- Mam nadzieję, że się zgodziłeś.
Barry podziękował swojemu dawnemu nauczycielowi za informację i rozłączył się.
Zerknął na zegarek; zaraz musiał jechać na spotkanie z Wróżbitami. Gdy znalazł się w pokoju
sekretarki z mową i slajdami upchniętymi w aktówce, poprosił Phyllis, by znalazła potrzebne
zaklęcie.
- Załatwię to - oznajmiła. Była przerażająco sprawna.
Spoglądając na morze fezów Wróżbitów, bez specjalnego zapału wygłosił swoje
wystąpienie. W myślach uzupełniał szczegóły planu. Jeden z Wróżbitów podrzucił go z
powrotem do biura małym samochodzikiem. Phyllis wciąż grzebała w stosie książek, po
części wyraźnie starych i magicznych (fosforyzowały w mroku).
- Znalazłaś coś? - spytał Barry, odwieszając płaszcz.
- Już prawie mam - odparła, nawijając na palec kosmyk włosów, jak zawsze podczas
pracy. - Dzwonił Alpo Bubeldor w sprawie bankietu.
Barry zastanawiał się, czy nie oddzwonić od razu, uznał jednak, że lepiej to odłoży.
Stary dyrektor mógłby wyciągnąć z niego szczegóły planu i wygłosić stary tekst na temat
łamania prawa. Barry puszczał te słowa mimo uszu, odkąd skończył jedenaście lat.
- Załatwię to później - oznajmił.
- Aha! - wykrzyknęła Phyllis. - Tego pan szukał? Wręczyła mu otwartą książkę.
Bogato iluminowany, zrobiony z wellinu tom mruczał cichutko.
- Unikalny Urok Unitarusa - odczytał Barry. Szybko przebiegł wzrokiem tekst,
upewniając się, że o to właśnie mu chodziło. Zabrał książkę do gabinetu i zawołał do Phyllis:
- Znajdź mi kasetę, którą przywiozłem!
Przyniosła mu ją.
- Nie zabiera jej pan chyba dziś do domu? Chciałam zaprosić Sabat i obejrzeć ją
razem.
Sabatem Phyllis nazywała grupkę amerykańskich imigrantek, fanatyczek Trottera
mieszkających w sąsiedztwie. Od czasu do czasu któraś odbierała ją z pracy i Barry musiał
pozować do dziesiątek zdjęć. Nie przeszkadzało mu to - przyjaciółki Phyllis były
niesamowitymi laskami.
- Uniósł kasetę.
- Nie martw się, będziecie ją mogły obejrzeć.
- Panie Trotter, co pan planuje?
Zamierzam uczynić ten egzemplarz wyjątkowym. Nie stanę się klejnotem koronnym
w czyichś planach marketingowych - oznajmił Barry. - Wierz mi, zamiana czyjegoś życia w
fikcję i rozrywkę dla mas to straszna rzecz. Mam tego dosyć. Koniec.
- Och, panie Trotter! - krzyknęła Phyllis. - Nie może pan zniszczyć filmu.
Tylu ludzi na niego czeka.
- Owszem, rozmawiałem z nimi wczoraj w Internecie, to banda świrów. A zresztą
wcale go nie zniszczę - wyjaśnił Barry. - Wciąż pozostanie jeden egzemplarz. Kiedy skończę,
będziesz z nim mogła zrobić, co zechcesz: obejrzeć, puścić w obieg, sprzedać. Nie obchodzi
mnie to.
- Ale czemu? - spytała Phyllis, szczerze zasmucona. - Wie pan, jak bardzo ludzie
kochają pańskie przygody.
- To niech czytają książki, jest w nich mnóstwo wspaniałych przygód. - Sięgnął
pamięcią do sceny na planie, próbując przypomnieć sobie tamtą przemowę. - Kiedy film
wejdzie na ekrany, to on stanie się Barrym Trotterem, nie książki. Wiemy, że książki są
cudowne. Jaka jest szansa, że film im dorówna? Taki piorun nie uderza dwa razy w to samo
miejsce.
Ale skoro książki są cudowne, nie oznacza to, że im więcej, tym lepiej?
Niekoniecznie. Gdy czytasz książki, sama podsuwasz obrazy. Nie tylko opowiadasz
sobie historię w sposób znaczący dla ciebie - Bubeldor może na przykład wyglądać jak twój
ulubiony wujek - ale też gimnastykujesz wyobraźnię.
No tak, ale...
Powiedzmy, że jestem dzieciakiem, który obejrzał film i sięga po książkę.
Czyim dziełem będą wówczas obrazy? Filmowców. A ponieważ wytwórnie filmowe
to biznes - i to bardzo cyniczny biznes - produkowane przez nie obrazy będą najbardziej
bezbarwnymi, mainstreamowymi wersjami jakie istnieją. Wsadzą ci do głowy produkt
marketingowy sprawdzony przed widownią i grupami focusowymi i nazwą go Barrym
Trotterem. - Barry urwał, potrząsając kasetą, by podkreślić swoje słowa. - To ja jestem Barry
Trotter i mówię: dosyć. Nie niszczę filmu, ratuję książki.
Phyllis przez chwilę milczała.
- Panie Trotter - rzekła w końcu. - Myślę, że nie tylko czeka pana największy proces
świata... - Barry wzruszył ramionami - ale to niczego nie zmieni. Telewizja i filmy: oto, co
dziś przemawia do ludzi. Uniemożliwienie ludziom obejrzenia jednego filmu tego nie zmieni.
Obejrzą po prostu inny, a wtedy już na pewno nie przeczytają książek. Jeśli pozwoli pan
filmowi powstać, znacznie więcej dzieci sięgnie po powieść. Proszę spojrzeć na Kopciuszka.
Ile okropnych adaptacji miała ta nieszczęsna bajka? Lecz dzieci wciąż ją czytają.
Najlepsze książki żyją własnym życiem, panie Trotter. I choć bardzo pragniemy
chronić je przed ludźmi, którzy chcą jedynie zarobić na nich jak najwięcej, nie możemy
zmusić ludzi, by je kochali. Proszę zaufać czytelnikom. Jak dotąd, pana nie zawiedli.
Teraz to Barry umilkł. Długą chwilę siedział cicho. W końcu wstał i wręczył kasetę
Phyllis.
- Zabierz to stąd, nim zmienię zdanie.
Uśmiechnęła się i wzięła kasetę. Kolejny tydzień, kolejny kretyński plan, którego
realizacji musiałam zapobiec, pomyślała. Czy brak rozsądku to cecha wszystkich
czarodziejów? W każdym razie uważała to za część swojej pracy.
- Dziękuję, że mi pan zaufał, panie Trotter - powiedziała i wyszła.
- Nie zrobiłem tego dlatego, że bałem się procesu! - zawołał za nią.
Czy postąpił słusznie? Barry nie miał pojęcia. Nagle poczuł się ogromnie zmęczony
jak na kogoś, kto ma dopiero dwadzieścia siedem lat. Wtedy, kilka lat temu, miał rację -
dorosłość jest do kitu. Ale też alternatywa wygląda jeszcze gorzej.
Zadzwonił do Alpa Bubeldora.
EPILOG
Kilka tygodni później, po triumfalnym - to jest oszałamiająco zyskownym -
przemarszu filmu po ekranach świata, Barry i Herbina radośnie wsiedli do starego Ekspresu
Hokpockiego, zmierzając na fetę, jakiej nie oglądała jeszcze szkoła. Słynni absolwenci,
członkowie rady nadzorczej i inni sztywniacy z wyższych sfer zjeżdżali się do Hokpoku ze
wszystkich stron, aby uczcić poświęcenie nowo otwartej szkoły. BBC kręciło nawet film
dokumentalny pod tytułem Nowe oblicze Hokpoku.
Rada nadzorcza szkoły, jak zawsze chciwa, wypożyczyła stary zamek Braciom
Wagner, by mogli wykorzystać go w filmie. Scenariusz, jak łatwo przewidzieć, zakładał
wysadzenie sypiącej się ruiny - i istotnie do niego doszło. Członkowie rady sądzili, że
widowiskowy wybuch to dzieło speców od efektów specjalnych. Gdy jednak, ku ich zgrozie,
studio zwróciło im zamiast szkoły zwęglone wrzosowisko, wstrząśnięta rada wystąpiła do
sądu i wyprocesowała miliard dolarów odszkodowania. Sprzedawszy gruzy fanom Trottera
pragnącym zdobyć „kawałek historii Hokpoku”, rada zyskała dość gotówki, by zbudować
większą, lepszą, nowoczesną i całkowicie pozbawioną uroku szkołę. „Niektórym może
brakować atmosfery i osobliwości starego Hokpoku, lecz nowy budynek z pewnością
zachwyci licznymi udogodnieniami (gorąca woda 24/7) i śmiałą wizją architektoniczną”, piał
„Magazyn Absolwentów Hokpoku”. „Jest tam też szybkie łącze z Internetem i basen
rozmiarów olimpijskich, niezasiedlony przez gruzgotki”.
Barry znienawidził nowy Hokpok od pierwszego wejrzenia - lustrzane szyby i
chromowe rury układały się w kształt olbrzymiej czarodziejskiej tiary.
Inni jednak dokładali wszelkich wysiłków, by uczynić z niego przyjazne miejsce.
Dołączyła do nich nawet J.G. Rollins, obdarowując szkołę nowym boiskiem do Quitkitu,
ochrzczonym mianem Kotła.
Podczas gdy za oknem przesuwały się krajobrazy Szkocji, Barry czytał dalej. Główny
artykuł opowiadał o posągu podarowanym szkole przez Lujusza Malgnoya na pamiątkę jego
syna, Draga. Drago, kolega z klasy Barry'ego, zginął w tragicznie głupim wypadku w połowie
siódmego roku. Na okładce Lujusz ściskał dłoń Łona Gwizzleya.
Lon niedawno zastąpił starego Bubeldora na stanowisku dyrektora szkoły.
W czasie kłopotów z pierwszym filmem wojna domowa pomiędzy myszami i
nietoperzami wymknęła się spod kontroli i biedny stary Alpo stracił panowanie nad szkołą.
Ludzie musieli opuścić budynek, zajęcia zawieszono na czas nieokreślony, bo nikt nie potrafił
pozbyć się myszy i nietoperzy. Przed umową z Wagnerami rada nadzorcza całkiem poważnie
zastanawiała się nad poproszeniem o pomoc wojska, by pozbyć się tej gryzoniowej Masady.
Lecz ostatecznie wszystko ułożyło się doskonale. W Hokpoku nigdy nie działo się
lepiej niż pod kierunkiem nowego genialnego prostaczka. Lon był wierny jak labrador i
uparty jak doberman. Dosłownie nie wiedział kiedy przestać. Co więcej, jego miła tępota
sprawiła, że po mistrzowsku zdobywał fundusze. Jeśli jego kariera będzie nadal rozwijać się
w takim tempie, kto wie, gdzie skończy Lon Gwizzley, pomyślał Barry. Może jako prezydent
Stanów Zjednoczonych?
* * *
Gdy wraz z Herbina, Łonem i jego braćmi zasiedli w Wielkiej Sali, jedząc i żartując,
Barry poczuł się niemal jak za dawnych szkolnych czasów. Jak zwykle, głównym tematem
ich rozmów był lord Vielokont.
- Nieważne, jak potężnym jesteś Ciemniakiem, nie przechytrzysz kontroli skarbowej -
oświadczył Bubeldor. - Wierzcie mi, ja to wiem.
Po zamknięciu szkoły Bubeldor krążył od konwentu do konwentu, podpisując
pamiątki. Nie zgłosił ani grosza z zarobionych tam pieniędzy i Pierdzyk Gwizzley, wieczny
prefekt, wygadał się władzom. Sława Bubeldora i lata pracy na rzecz społeczeństwa uchroniły
starego czarodzieja przed Aztalanem. Teraz odpracowywał wyrok, urządzając pokazy
sztuczek magicznych dla staruszków w lokalnych domach opieki. Lon mianował go
Dyrektorem Emerytowanym i Alpo z radością ćwiczył w spokoju sztuczki karciane,
pozostawiając naukę i dyscyplinę innym. Nawet jego skarlałe libido znacznie się uspokoiło.
Barry'emu nowy Hokpok wydawał się dziwnie sterylny. Wrażenie to wzmacniały
jeszcze barwne krzykliwe reklamy rozwieszone na ścianach Wielkiej Sali. Rada nadzorcza
sprzedała miejsce reklamowe, i to bynajmniej nie tanio, różnym firmom, by pomóc im
wychować „następne pokolenie czarodziejów”. Lecz sterylny Hokpok wciąż był lepszy niż
żaden, a może z czasem zdołam przywyknąć do architektury, pomyślał Barry.
Podczas gdy wszyscy wokół niego gawędzili i wygłupiali się przed kamerami BBC,
Bubeldor niespokojnie mamrotał zaklęcia nad swym turbotem.
Po jego sprzątnięciu odwrócił się do Barry'ego.
- Trotter, czy możemy pomówić na osobności?
- Oczywiście. - Po latach ciągłych krzyków i połajanek, w pierwszym odruchu Barry
miał ochotę uciec.
- Przenieśli się do cichej wnęki.
- Barry, rozmawialiśmy... to znaczy, część członków rady myślała... Lon prosił mnie...
- Wyduś to z siebie - przerwał mu Barry przyjaznym tonem, choć Bubeldor wyraźnie
tak tego nie przyjął. Natychmiast wpadł w szał i zaczął krzyczeć, plując naokoło.
- Na siarkowe siodła! Nie mogę tego zrobić! Nie po tym wszystkim, co ze swymi
kumplami wyczynialiście tu przez lata. Ty sam sprzedałeś mapę, potem nie powstrzymałeś
filmowców...
- Chciałeś mi coś powiedzieć czy zaprosiłeś mnie tu jedynie po to, by mnie
zwymyślać? - zapytał z uśmiechem Barry.
Staruszek miał w końcu prawo się złościć, a Barry wypij zbyt wiele silnego i taniego
wina (z nowej winnicy Hamgry - za, kupionej przez niego na spółkę z Francisem Nerdem
Coppolą), by się przejmować.
Bubeldor opanował się, odetchnął głęboko i zaczął mówić bardzo szybko, niczym ktoś
zdzierający jednym gestem plaster z wyjątkowo bolesnej rany.
- Członkowie rady prosili, abym spytał, czy zechcesz rozważyć propozycję dołączenia
do nas jako nowy szef public relations Hokpoku.
Barry spojrzał na niego ze zdumieniem. Bubeldor kontynuował z nieszczęśliwą miną,
przedstawiając kolejne argumenty:
- Zapłacimy ci coś, choć nie aż tyle, ile mógłbyś zarobić w sektorze prywatnym. My,
oni, uważają, że musimy zadbać o wizerunek nowej szkoły, a ze wszystkich absolwentów ty
najlepiej potrafisz porozumieć się z mediami.
Przyznaję z bólem, że ja także myślę, że jest dla ciebie miejsce w nowym Hokpoku.
Barry nie potrzebował czasu do zastanowienia.
- Tak, oczywiście! - rzekł, ściskając dłoń starego czarodzieja, wiszącą bez entuzjazmu
u boku. - Zgadzam się.
- Świetnie, świetnie - odparł Bubeldor głosem pełnym zgrozy na myśl, jakich
kłopotów może narobić bogaty dorosły Barry Trotter. - A teraz wybacz, ale mam wrażenie, że
mój turbot był skażony ciemniacką magią...
Barry wrócił na swe miejsce na bankiecie, który stawał się coraz głośniejszy i
huczniejszy. Pani McGoogle zamieniła się w kota i wesoło skakała ze stołu na stół. Ferd i
Jorge opowiadali historię swojej zemsty na Zedzie Gromgarze:
Wystawili go tak, że został schwytany na gorącym uczynku z nieletnią elfką. Wieść o
losie nieszczęsnego Zeda przyjęto nawałnicą śmiechu. Wokół Barry'ego i Herbiny panował
coraz większy hałas połączony z obżarstwem.
- Czy w końcu cię poprosił? - spytała Herbina.
- Wiedziałaś?
- Oczywiście. I mam nadzieję, że się zgodziłeś. Obiecałam, że od początku semestru
zostanę nową przełożoną Grafittonu.
Barry uśmiechnął się. Zdumiewające, jak wszystko świetnie się układało.
Teraz pozostanie w Hokpoku na zawsze. Uścisnął mocno swą przyszłą żonę.
- Będzie super! - wykrzyknął. - Będziemy się świetnie bawić!
- Wiem, co nazywasz zabawą, Trotter - odparła żartobliwie Herbina. - Zamierzam
kierować domem dla uczniów, nie dla wariatów.
* * *
Następna jesień okazała się najwspanialsza odkąd wszyscy sięgali pamięcią.
Uczniowie uwielbiali swą nową szkołę, a tych nielicznych, którzy tęsknili za odlotową
tajemniczą atmosferą starego Hokpoku, przekonało superszybkie łącze z internetową
pornografią i działające prysznice. Oczywiście trzeba też wspomnieć o ślubie Barry'ego i
Herbiny nad jeziorem, z potworem morskim podającym obrączkę. W odpowiedniej chwili
wystawił z wody dłuuugą mackę i opuścił obrączkę wprost na dłoń Barry'ego. O urządzonym
przez Gwizzleyów przyjęciu w Hogsbiede wystarczy powiedzieć, że do rana wszystkie cele w
areszcie wypełniły się przyjaciółmi i krewnymi młodej pary.
Po luksusowym miesiącu miodowym pary w pseudokaraibskim majątku J.G. Rollins
szczęśliwa para podjęła swoje obowiązki w Hokpoku. Herbina natychmiast poczuła się
świetnie w swej nowej roli, co zresztą nikogo nie zaskoczyło. Od razu zaczęła wszystkimi
komenderować. Barry miał trudniejsze zadanie. Pogodził się już z myślą, że przez najbliższe
kilkadziesiąt lat wytwórnie będą wypuszczać kolejne filmy o Trotterze. Jednakże ich
realizacja trwała piekielnie długo, jak zatem miał reklamować szkołę do czasu, aż z
przywiędłego łona Hollywood wydostanie się kolejny sequel? Ileż razy można występować w
programie Okrah...?
I nagle pewnego pięknego październikowego ranka, gdy patrzył, jak drużyna
Grafittonu ćwiczy kilka nielegalnych manewrów w Quitkicie, przyszła mu do głowy
odpowiedź. Napisze parodię na podstawie przygód własnych i przyjaciół! Momentami tekst
nie będzie zbyt wysokich lotów, ale do diabła z tym. Zresztą podobne historie i tak miały
nisko ustawioną poprzeczkę.
I kiedy wracał z Kotła, roztrącając stopami ognistopomarańczowe liście, w jego
głowie wirowały pomysły. Barry usiadł przy nowiusieńkim biurku, włączył automatyczną
sekretarkę, uruchomił komputer i zaczął pisać: „Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była
najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej
najsłynniejszym uczniem...”.
KONIEC
I JESZCZE OD AUTORA
Przeczytałem to wszystko jeszcze raz i muszę przyznać, że nie mam pojęcia, co się
dzieje. Najpierw to książka o filmie, potem książka sama okazuje się filmem - o tym jak
powstrzymać wcześniejszy film. Teraz dowiadujemy się, że to parodia autorstwa samego
Barry'ego Trottera? Dzieciaki, niech to będzie dla Was ostrzeżeniem; narzędzia
postmodernistyczne w niewłaściwych (czyli moich) rękach bywają zabójcze. Jeśli wiecie -
albo chociaż wydaje się Wam, że wiecie - do czego w tym wszystkim zmierzałem, proszę,
napiszcie swoje wyjaśnienie czytelnie na pocztówce i zjedzcie. Ha, ha, żartowałem;
przyślijcie je do mnie na adres wydawcy. Wciąż możemy ocalić tę książkę! Wyślijcie swe
rozwiązania jeszcze dzisiaj!
SPECJALNY TAJNY DODATEK
Zdaję sobie sprawę z faktu, że lektura tej książki może wzbudzić oburzenie bądź
konsternację. Młodszych czytelników może nawet na dobre zniechęcić do czytania. Wierzcie
mi, naprawdę mi przykro. Wiem też, że szaleńcze tempo współczesnego życia praktycznie
uniemożliwia znalezienie wolnej chwili, by porządnie mi nagadać, toteż w nagrodę za to, że
dotarliście aż do końca, proponuję Wam ogólny formularz obraźliwego listu, który możecie
skserować i przysłać mi w wolnej chwili. Miłej zabawy, i raz jeszcze dziękuję, że zadaliście
sobie trud przeczytania Barry ego Trottera i Bezczelnej parodii!
Nienawidzę cię!
Szanowny panie!
Czuję się obrażony z powodu pańskiej książki Barry Trotter i Bezczelna parodia.
Jestem... (zaznacz wszystkie pasujące pola)
[ ] nadopiekuńczym fanem Pottera
[ ] oburzonym rodzicem
[ ] zagubionym dziesięciolatkiem (lub młodszym)
[ ] cynicznym piętnastolatkiem
[ ] rozbawionym właścicielem praw autorskich
[ ] J.K. Rowling
[ ] zgorzkniałym kolegą - satyrykiem
[ ] początkującym zawodowym zabójcą
[ ] byłą dziewczyną.
Piszę, by powiedzieć, jak bardzo oburza mnie...
[ ] to, że z czegoś cudownego uczynił pan żałosną kpinę
[ ] pańskie nieustanne odwoływanie się do skatologii
[ ] kiepska gramatyka, składnia i interpunkcja (te przecinki!)
[ ] nielogiczna akcja
[ ] uciekanie się do tanich postmodernistycznych sztuczek
[ ] irytujące, niczym nie różniące się od siebie postaci
[ ] paskudny tani papier
[ ] to, że znów się urżnąłeś i wydzwaniałeś, prosząc, żebym wróciła
[ ] fakt, że nauczył pan moje małe dziecko pojęcia „złoty deszcz”, na Boga!
Jakie to uczucie, panie Gerber, być...
[ ] bezwstydnym pasożytem?
[ ] obiektem miażdżącej krytyki?
[ ] pozwanym?
[ ] deprawatorem młodych niewinnych umysłów?
[ ] niewątpliwie najgorszym potworem w dziejach?
[ ] człowiekiem niewiarygodnie niedojrzałym?
[ ] królem kiepskich naśladowców?
[ ] na oficjalnej liście wrogów Jezusa Chrystusa?
[ ] jedyną osobą, której złożenie w ofierze może uciszyć głosy?
Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny, palancie.
Serdeczności,